background image

Ze zbiorów

Zygmunta Adamczyka

background image

 

 

Harry Harrison 

 
 
 
 
 

 

Stalowy 

Szczur  

i piąta 

kolumna 

 

(Przekład: Jarosław Kotarski)

 

              
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         
         

background image

 

 2 

 

        

               Blodgett jest pokojowo nastawioną planetą; słońce świeci tu  

        pomarańczowo, wiatr jest łagodny, lato miło chłodne, ciszę przerywa jedynie  

        niekiedy daleki odgłos silników, dochodzący z portu kosmicznego. Bardzo  

        odprężające miejsce. Za bardzo, jak dla kogoś takiego jak ja, kto przez cały czas  

        powinien być czujny, sprawny i przygotowany na wszystko. 

               Przyznaję, że gdy zadzwoniono do drzwi, nie byłem w żadnym z  

        wymienionych stanów ducha. Ciepła woda lała mi się na głowę i wyglądałem jak  

        lekko przytopiony kociak. 

               - Zajmę się tym - burknęła Angelina na tyle głośno, abym ją usłyszał  

        poprzez szum wody. 

               Wymamrotałem coś pod nosem i z niechęcią wyłączyłem prysznic.  

        Suszarka dmuchnęła na mnie subtelnie perfumowanym gorącym powietrzem,  

        powodując kolejną poprawę samopoczucia; byłem całkowicie pogodzony ze  

        światem i nagi jak noworodek - no, z wyjątkiem paru drobiazgów, z którymi się  

        nie rozstaję nigdy (dobrowolnie, znaczy się). Życie ma swoje uroki, stwierdziłem  

        przeglądając się w lustrze. Leciutka siwizna na skroniach dodawała mi nieco  

        powagi i ogólnie nie miałem żadnych powodów do zmartwień. Poza jednym,  

        który właśnie sobie uświadomiłem, a który zmroził mnie dokładnie,  

        błyskawicznie usuwając wszystkie inne bzdury: Angelina zbyt długo bawiła przy  

        drzwiach - coś było nie tak. 

               Wypadłem do hallu i przez drzwi do ogrodu - dom z przyległościami był  

        pusty. Po chwili byłem przy bramie - podskakując na jednej nodze na  

        podobieństwo różowej gazeli i wyciągając pistolet z kabury nad kostką drugiej  

        nogi, wpatrywałem się w Angelinę wpychaną przez dwóch niesympatycznych  

        typów do czarnego wozu. Zaryzykowałem tylko jeden strzał w opony; maszyna  

        wyrwała do przodu niknąc w dość gęstym o tej porze ruchu. Zaciskając zęby  

        strzeliłem w powietrze, aby podziwiający mój brak ubrania mimowolni  

        świadkowie czym prędzej skryli się po kątach. Udało mi się zachować tyle  

        rozsądku, aby zapamiętać numery odjeżdżającego wozu. 

               Ledwie znalazłem się z powrotem w domu, wpadło mi do głowy  

        zadzwonić na policję (jak na dobrego obywatela przystało), ale z uwagi na to, że  

        zawsze byłem bardzo złym obywatelem, uznałem ten pomysł za bezsensowny.  

        Sprawa należała do mnie i do nikogo innego, zająłem się więc komputerem.  

        Wduszając kciukiem przycisk identyfikacji, nadałem mój kod pierwszeństwa, a  

        następnie spytałem o właściciela czarnej maszyny. Nie było to specjalnie trudne  

background image

 

 3 

        zadanie dla komputera planetarnego, toteż odpowiedź pojawiła się prawie  

        natychmiast. Spowodowała, że osłupiałem i opadłem bezwładnie na krzesło - oni  

        ją mieli. 

               Było o wiele gorzej, niż mogłem się spodziewać. Nie jestem tchórzem, a  

        nawet można rzec, wręcz przeciwnie. Jako długoletni kryminalista i równie  

        długoletni agent Korpusu - organizacji o zasięgu galaktycznym, używającej eks- 

        bandytów do łapania bandytów czynnych, miałem pewne powody do takiego  

        mniemania o sobie. Fakt dożycia dojrzałego jednak wieku najlepiej świadczył o  

        moim refleksie, nie wspominając już o takim drobiazgu jak inteligencja. Te  

        wszystkie lata doświadczeń miały teraz zaowocować przy wyciąganiu mojej  

        ukochanej żony z bagna. Teraz bowiem wskazana była nie tyle natychmiastowa  

        akcja, ile, na początek przynajmniej, odrobina refleksji, toteż, choć nadal był  

        wczesny ranek, napocząłem flaszkę stuczterdziestoprocentowego katalizatora  

        pomysłów, aplikując sobie wspaniałomyślnie odpowiednią dawkę. 

               Ledwie skończyłem, stwierdziłem, że tym razem chłopcy będą  

        uczestniczyć w eskapadzie. Jako troskliwi rodzice, Angelina i ja chroniliśmy ich  

        dotąd od okrucieństw życia, ale to już się skończyło. Co prawda ukończenie  

        szkoły nastąpić powinno dopiero za kilka dni, nie wątpiłem jednak, że przy  

        odpowiednio zastosowanej i właściwej argumentacji jestem w stanie je  

        przyśpieszyć. Dziwnym uczuciem było uświadomienie sobie, że nie są już  

        dziećmi - tyle lat minęło, a Angelina nadal była piękna jak w dniu naszego  

        poznania. Co do własnej osoby: byłem starszy, ale nie głupszy - siwizna na głowie  

        wcale nie zmieniła moich zwyczajów ani trybu życia. 

               Nie traciłem czasu na roztkliwianie się nad sobą. Zaopatrzyłem się w  

        normalny zestaw zabójczych nader urządzeń i wpadłem do garażu. Mój czerwony  

        firebom 8000 wystrzelił na ulicę, ledwie otworzyły się drzwi. Spokojni obywatele  

        spokojnej planety rozpierzchli się na boki. Jedynym powodem mojego  

        chwilowego pobytu w tym nudnym świecie była chęć znajdowania się jak  

        najbliżej chłopców w czasie pobierania przez nich nauki. Wiedziałem, że  

        opuszczę to miejsce, nie oglądając się za siebie. Nie dość, że była toto nudna  

        planeta rolnicza, to w dodatku z nader rozbudowaną biurokracją. Wszelkiej maści  

        urzędasy i oficjele zwalili się tu tak z uwagi na łagodny klimat, jak i na centralne  

        położenie wśród sporej liczby systemów gwiezdnych. Co do mnie, wolałem  

        rolników. 

               W miarę jak gnałem przed siebie, pola uprawne zastąpione zostały przez  

        lasy, a następnie otoczyły mnie poszarpane góry. W końcu wziąłem ostatni zakręt  

        i droga skończyła się przed solidną bramą umieszczoną na jednej z najwyższych i  

background image

 

 4 

        najmniej gościnnie wyglądających grani w okolicy. 

               Brama znajdowała się w wysokim kamiennym murze zakończonym  

        pordzewiałym drutem kolczastym (pod napięciem). Nad nią znajdował się wykuty  

        w stalowej płycie napis: 

               SZKOŁA WOJSKOWA I INTERNAT PENITENCJARNY DORSKIEGO 

               Jako ojciec czułem uzasadnioną dumę, że moi synowie przebywają w  

        czymś takim. Jako obywatel powinienem był odczuwać ulgę. To, co ja skłonny  

        byłem uznawać za ich przymioty, reszcie świata jakoś niespecjalnie się podobało.  

        Przed przybyciem tu obaj zostali wyrzuceni w sumie z dwustu czternastu szkół.  

        Pięć z nich spłonęło w tajemniczych okolicznościach, a jedna wyleciała w  

        powietrze. Nigdy nie wierzyłem, żeby fala samobójstw wśród personelu jednej z  

        pozostałych miała cokolwiek wspólnego z moimi chłopcami, ale zawistne języki  

        sądziły inaczej. Koniec końców trafili na równego sobie w osobie starego  

        pułkownika Dorskiego. Po przymusowym przejściu na emeryturę, otworzył on ów  

        zakład wnosząc weń doświadczenie lat służby, w trakcie której rozwinął  

        wyrafinowane i nader silne skłonności do zachowań sadystycznych. Moi chłopcy  

        trafili tu w końcu i mimo ich usilnych starań ledwie parę dni dzieliło ich od  

        ceremonii zakończenia nauki i opuszczenia zakładu. Tyle tylko, że aktualnie  

        trzeba by to wyjście trochę przyśpieszyć. 

               Jak zawsze z niechęcią oddałem swoje uzbrojenie, zostałem prześwietlony  

        przez wszelkie aparaty zabezpieczające, zamknięty w szeregu śluz odkażających i  

        w końcu wprowadzony na podwórze, po którym snuły się zdesperowane postacie,  

        pokonane przez zabezpieczenia zakładu. Pomiędzy nimi dostrzegłem dwie  

        radosne i wyprostowane sylwetki nie poddające się rozpaczy. Zagwizdałem nasz  

        stary sygnał i obaj, rzucając książki, podbiegli, aby powitać mnie gorąco. Po  

        chwili podniosłem się powoli, otrzepałem ubranie i udowodniłem empirycznie, że  

        ja, stary, w dalszym ciągu mogę ich jeszcze pewnych rzeczy nauczyć. Trzeba  

        przyznać, że wyglądali świetnie. Byli ciut niżsi ode mnie - wzrost odziedziczyli  

        po matce - ale postawą i muskulaturą nie ustępowali mi ani na jotę. Ojcowie wielu  

        dziewcząt znajdą się w rozterce, gdy chłopcy opuszczą szkołę. 

               - Jak się nazywa ten cios ramieniem, tato? - zapytał James. 

               - Wyjaśnienia mogą poczekać. Jestem tu, aby przyśpieszyć wasze wyjście,  

        bo coś niezbyt miłego przytrafiło się waszej matce. 

               Uśmiechy zniknęły natychmiast i obaj pochylili się, spijając dosłownie  

        wyjaśnienia z moich ust i potakując ze zrozumieniem. 

               - Tak więc - stwierdził Bolivar, gdy skończyłem - trzeba będzie tę Starą  

        Świnię przekonać, żeby nas wypuścił... 

background image

 

 5 

               - ...i zrobić coś z tym - James dokończył zdanie za brata. Nie było w tym  

        nic dziwnego, często bowiem ich myśli biegły jednym torem. 

               Ruszyliśmy więc równym krokiem (120 stąpnięć na minutę) poprzez  

        wielki hall z przykutymi do ścian szkieletami, a następnie, rozpryskując wiecznie  

        spływającą wodą klatką schodową, dotarliśmy do biura dyrektora. 

               - Nie możecie tu włazić! - wrzasnął sekretarz-goryl, podrywając na nogi  

        swoje dwieście kilo wytrenowanych w walce mięśni. 

               Lekko złamaliśmy krok przechodząc przed jego nieprzytomnym ciałem.  

        Dorski powitał nas przekleństwem, stojąc przy biurku z bronią w ręku. 

               - Odłóż to - poradziłem mu. - To jest sytuacja wyjątkowa. Muszę mieć  

        swoich chłopców parę dni wcześniej. Mógłbyś być tak miły i wydać mi ich  

        świadectwa, łącznie z zezwoleniami na opuszczenie szkoły. 

               - Idź do diabła! Nie ma wyjątków, wynocha stąd! - zaproponował w  

        odpowiedzi. 

               Uśmiechnąłem się w stronę rozpylacza, który trzymał w dłoni i  

        zdecydowałem, że wyjaśnienia mogą być w tym przypadku owocniejsze od  

        przemocy. 

               - Moja żona, a ich matka, została dziś rano aresztowana i zabrana z domu -  

        powiedziałem. 

               - Zdarza się. Należało się tego spodziewać przy tak niezdyscyplinowanym  

        trybie życia. A teraz spierdalać - odparł. 

               - Słuchaj no, zakamieniały wypierdku zdrowego rozsądku i tępa pało  

        trepackiego zidiocenia. Nie przyszedłem tu wysłuchiwać słów współczucia czy  

        obrazy z twojej obsmarkanej strony. Gdyby chodziło o normalne aresztowanie, to  

        ci, którzy przyszli to zrobić, byliby nieprzytomni zaraz po otwarciu drzwi.  

        Detektywi, gliniarze, żandarmeria, celnicy, obojętnie - nikt nie zdążyłby palcem  

        kiwnąć przy mojej słodkiej Angelinie. 

               - I co dalej? - spytał wojak, nie opuszczając jednak broni. 

               - Poszła z nimi spokojnie, aby dać mi czas, którego będę potrzebował.  

        Sprawdziłem tablicę rejestracyjną tych typów. To byli agenci Międzygwiezdnego  

        Urzędu Skarbowego - odpowiedziałem na głębokim wdechu. 

               - Poborcy podatkowi! - Dorski szepnął z płonącym wzrokiem (broń  

        zniknęła). - James di Griz, Bolivar di Griz, wystąp! Przyjmijcie te świadectwa  

        jako dowód rzetelnego spędzenia czasu i przyswojenia wiedzy w tym zakładzie!  

        Jesteście teraz absolwentami Szkoły Dorskiego i mam nadzieję, że przed udaniem  

        się na spoczynek wieczny wspomnicie mnie jeszcze, jak wielu innych, choć z  

        przekleństwem. Uścisnąłbym was, ale moje kości są zbyt stare, by je łamać i  

background image

 

 6 

        wyszedłem już trochę z wprawy w walce wręcz. Idźcie ze swoim ojcem i  

        przyłączcie się do walki ze złem. Dajcie im po łbie i ode mnie - dodał cicho.  

        Minutę później byliśmy na zewnątrz i wsiadaliśmy do wozu. 

               - Oni nie odważą się skrzywdzić mamy? – spytał James. 

               - Nie pożyją długo, jeśli to zrobią - zgrzytnął zębami Bolivar. 

               - Oczywiście, że nic jej nie zrobią. Z uwolnieniem nie będzie żadnego  

        problemu - poinformowałem ich. - Jeśli uda się nam zniszczyć ich zapisy. 

               - Jakie zapisy? - to był Bolivar. - I dlaczego ten wieprz Dorski tak łatwo  

        ustąpił? To do niego niepodobne. 

               - Podobne, dlatego że pod patyną głupoty, przemocy i wojskowego  

        ogłupienia to nadal człowiek taki jak my. I tak samo jak my automatycznie uważa  

        on każdego faceta od podatków za naturalnego wroga gatunku ludzkiego. 

               - Nie rozumiem - przyznał James, łapiąc za klamkę, gdy braliśmy kolejny  

        zakręt nad przepaścią. 

               - Głupia sprawa, ale jeszcze zrozumiesz. Dotąd żyliście jakby pod  

        ochroną, gdyż traciliście pieniądze, nie zarabiając ich. Wkrótce będziecie  

        zarabiać, podobnie jak reszta ludzkości, a wraz z otrzymaniem pierwszego  

        kredytu - efektu waszego potu i wysiłku - pojawi się facet z urzędu podatkowego.  

        Będzie kręcił się coraz bliżej, aż w końcu prześlizgnie się pod waszym ramieniem  

        i zwinie swoimi lepkimi paluchami większość waszych pieniędzy. Nowoczesne  

        rządy oznaczają wielką biurokrację, a ta pociąga za sobą wielkie podatki - i nie  

        ma na to rady. Kiedy zetkniecie się z tym systemem, już jesteście złapani i koń- 

        czycie płacąc wciąż więcej i więcej podatków. Razem z matką mamy coś  

        odłożone na waszą przyszłość, ale to nie wystarczy. Są to pieniądze zarobione  

        jeszcze przed waszym urodzeniem. 

               - Ukradzione - poprawił mnie Bolivar. - Dochody z nielegalnych  

        machinacji. 

               - Majaczysz, nigdy nie zrobiliśmy... 

               - Zrobiliście, tato - poparł go James. - Włamaliśmy się do wystarczającej  

        liczby archiwów, aby wiedzieć, skąd są te wszystkie pieniądze. 

               - Te czasy się skończyły! 

               - Mamy nadzieję, że nie! - wrzasnęli chórem. - Co galaktyka zrobiłaby bez  

        paru Stalowych Szczurów ożywiających jej gospodarkę. Słuchaliśmy twoich  

        wykładów o tym, jak napady na banki zapewniają zajęcie znudzonej policji, zbyt  

        gazetom, dostarczają opinii publicznej tematów do dyskusji i narażają na wydatki  

        towarzystwa ubezpieczeniowe. To działalność utrzymująca pieniądz w obrocie. 

               - Nie. Nie pozwolę, aby moje dzieci stały się przestępcami! 

background image

 

 7 

               - Naprawdę? 

               - No, powiedzmy niech będą porządnymi przestępcami: niech biorą tylko  

        od tych, których stać na straty, niech nie krzywdzą nikogo, niech będą bystre,  

        przyjacielskie i zaradne. Niech będą przestępcami akurat tak długo, aby trafić do  

        Korpusu Specjalnego, gdzie mogą służyć ludzkości łapiąc prawdziwych  

        bandytów. 

               - Takich, jakich będziemy teraz ścigać? 

               - Tak długo, jak wraz z waszą matką uczciwie kradliśmy i traciliśmy  

        pieniądze, nie było problemu. Ledwie wzięliśmy ciężko zarobione wynagrodzenie  

        z Korpusu i zainwestowaliśmy je legalnie, nie możemy się opędzić od urzędu  

        podatkowego. Zrobiliśmy parę błędów... 

               - Jak niezgłoszenie dochodów? - spytał niewinnie James. 

               - Między innymi. Przyznaję, że było to nieostrożnością. Powinniśmy byli  

        wrócić do obrabiania banków, a teraz mają nas w kartotekach, zaplątani jesteśmy  

        w sprawy sądowe i inne takie. Dlatego wasza matka poszła z nimi spokojnie -  

        abym jako człowiek wolny mógł przygotować się do przecięcia węzła  

        gordyjskiego. I abym wyciągnął nas wszystkich z tego bagna. 

               - Co mamy zrobić? - spytali. 

               - Zniszczyć nasze dane w ich zapisach. Wtedy będziemy zupełnie wolni i  

        szczęśliwi. 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 8 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             2 

               Siedzieliśmy w ciemnym samochodzie i zapamiętale skubaliśmy  

        paznokcie. 

               - Nie jest dobrze - oświadczyłem w końcu. - Nie mogę być spiritus movens  

        przemiany pary niewinnych dusz w kryminalistów. 

               Z tylnego siedzenia dobiegły mnie stłumione warknięcia, bez wątpienia  

        objawy silnych stanów emocjonalnych, po czym obie pary drzwi zostały  

        błyskawicznie otwarte i zatrzaśnięte tak szybko, że dojrzałem tylko dwie postacie  

        oddalające się niezbyt dobrze oświetloną ulicą. Czyżbym ich aż tak uraził, że  

        postanowili zrobić to sami, kładąc wszystko przez brak doświadczenia?  

        Walczyłem z klamką od drzwi, gdy kroki rozległy się ponownie. Ledwie wysiad- 

        łem, obaj byli z powrotem. Twarze poważne, bez śladu dobrego humoru. 

               - Mam na imię James - odezwał się jeden - a to jest mój brat Bolivar. W  

        myśl prawa jesteśmy pełnoletni, ukończyliśmy osiemnaście lat. Możemy  

        oficjalnie pić, palić, przeklinać i kochać się. Możemy też, jeśli zechcemy, złamać  

        każde prawo lub prawa każdej planety, wiedząc, że jeżeli zostaniemy złapani,  

        narażamy się na pełny wymiar kary. Słyszeliśmy z pewnego źródła, że ty, Jimie di  

        Griz, zamierzasz złamać prawo w szczególnie słusznej, ba, bardzo słusznej  

        sprawie i chcemy się do ciebie przyłączyć. Co ty na to, tato? 

               Co mogłem powiedzieć? Tym bardziej, że coś mi akurat siadło na struny  

        głosowe. Cała nadzieja, że była to grypa, a nie wzruszenie. Uczucia i przestępstwa  

        stanowią złą parę. 

background image

 

 9 

               - Dobrze - warknąłem udając złość. - Jesteście przyjęci. Stosować się do  

        instrukcji, zadawać pytania tylko w razie niejasności, a poza tym robić tylko to, co  

        każę. ZGODA? 

               - ZGODA! - zabrzmiało chórem. 

               - To powkładajcie te drobiazgi do kieszeni, nigdy nie wiadomo, kiedy coś  

        się może przydać. Macie rękawiczki daktyloskopijne? - Unieśli dłonie, które  

        lekko rozbłysły w świetle lamp. - Ślicznie. Ucieszy was wiadomość, że będziecie  

        zostawiali ślady palców tutejszego burmistrza i komisarza policji. Niemniej  

        będzie to trudna akcja. Wiecie, dokąd się udajemy? Jasne, że nie. Budowla za  

        rogiem, stąd nie widać, to kwatera urzędu kontrolującego banki pamięci z zapisem  

        ich wszystkich niegodziwych i oszukańczych machinacji. Dziś w nocy  

        wyrównamy rachunki z tymi panami. Nie będziemy próbowali tam wejść  

        bezpośrednio, gdyż systemy obronne mają znakomite; wiedzą doskonale, że nie są  

        kochani. Wejdziemy do budynku obok, który wybrałem nieprzypadkowo - jego  

        tył dochodzi prawie do naszego celu. - W trakcie rozmowy szliśmy już w wy- 

        znaczonym  kierunku.   Ledwie  skręciliśmy  za  róg,  gdy chłopcy zostali lekko  

        zaskoczeni serią świateł i tłumem kłębiącym się przed nami. Syreny wyły, kamery  

        telewizyjne warczały, reflektory biły w niebo. 

               - Czyż to nie cudowne? - uśmiechnąłem się radośnie i szturchnąłem obu. -  

        Kto brałby pod uwagę możliwość wyjścia z budowli, do której wszyscy chcą  

        wejść? Otwarcie sezonu - premiera nowej opery „Cohoneighs w ogniu". 

               - Będziemy potrzebowali biletów... 

               - Kupiłem po południu od konika za bluźnierczą cenę. Idziemy! 

               Przepchnęliśmy się przez tłum, oddaliśmy bilety i dostaliśmy się na  

        poddasze. Opera byłaby tu ledwie słyszalna, ale nie miałem najmniejszej ochoty  

        słuchać wycia i rzępolenia. Poddasze miało też inne zalety, jak np. bar, do którego  

        natychmiast weszliśmy. Odświeżyłem się piwem, z zadowoleniem konstatując, że  

        pociechy zamówiły niealkoholowe napoje. Z innej ich aktywności byłem mniej  

        zadowolony. Przysunąłem się do Bolivara, łapiąc go za ramię - mój palec  

        wskazujący nacisnął przy tym nerw paraliżujący rękę. 

               - Bardzo brzydko - powiedziałem łagodnie, gdy diamentowa bransoletka  

        wyślizgnęła mu się ze zdrętwiałych palców na dywan, i stuknąłem stojącą obok  

        matronę w ramię, wskazując w dół, gdy się obróciła. 

               - Przepraszam, madam, czy nie zsunęła się pani bransoletka? 

               - Tak? 

               - Nie, proszę mi pozwolić! Ależ skąd, cała przyjemność po mojej stronie. 

               Spojrzałem wymownie na Jamesa - uniósł dłonie w geście pokoju. 

background image

 

 10 

               - Zrozumiałem już, tatusiu. Przepraszam, po prostu dla wprawy i już  

        wsunąłem gościowi portfel z powrotem, ledwie zauważyłem, że Bolivar rozciera  

        sobie ramię. 

               - Pięknie, tylko żeby mi to było ostatni raz. Mamy poważne i  

        odpowiedzialne zadanie dziś w nocy i żadne duperele nie powinny wam się  

        pałętać po głowie. Dalej, ostatni dzwonek, kończyć drinki i w drogę. 

               - Na nasze miejsca? 

               - Oczywiście, że nie. Do ubikacji. 

               Osiągnęliśmy każdy osobną kabinę i stojąc na sedesach, aby nie było  

        widać nóg, poczekaliśmy, aż ucichną ludzie i okoliczny teren opustoszeje i aż  

        rozlegną się pierwsze przeraźliwe dźwięki oznajmiające początek spektaklu. Od- 

        głos spuszczanej wody był zdecydowanie bardziej melodyjny. 

               - No to zaczynamy - oznajmiłem. 

               I zaczęliśmy. 

               Wilgotne oko w wylocie ścieku obserwowało, jak wychodzę. Moment  

        później wychyliła się para czułków, które były częścią składową ciała należącego  

        z wyglądu do ścieku. Właściwie to nawet do czegoś gorszego - owo coś było  

        obrzydliwe, oślizłe i ogólnie rzecz biorąc nieprzyjemne. 

               - Wygląda na to, że znasz drogę - stwierdził Bolivar, gdy po przejściu  

        przez zamknięte drzwi z napisem OBCYM WSTĘP WZBRONIONY ruszyliśmy  

        ciemnym korytarzem. 

               - Kupiwszy bilety pozwoliłem sobie na małą wycieczkę. Jesteśmy. 

               Pozwoliłem chłopcom rozbroić dla wprawy alarm przeciwwłamaniowy i  

        podbudował mnie fakt, że nie potrzebowali wskazówek. Wlali nawet na nasze  

        ślady parę kropli skutecznie maskującego trop śmierdzidła. Wyjrzeliśmy na  

        zewnątrz. Ciemna bryła budynku majaczyła o dobre pięć jardów. 

               - Co dalej? - spytał Bolivar. 

               - To znaczy, jak się tam dostaniemy? - uściślił James. 

               - Za pomocą tego. - Wyciągnąłem podobny do pistoletu przedmiot z  

        wewnętrznej kieszeni. - Nie ma nazwy, ponieważ sam go skonstruowałem. Gdy  

        naciśnie się spust, wystrzeliwuje mały generator pola, ciągnący za sobą nić  

        molekularną, która jest nie do zerwania. Pole jest wytwarzane przez blisko  

        piętnaście sekund i w tym czasie może wytrzymać obciążenie tony. Proste? 

               - Skąd możesz wiedzieć, że trafisz w kawałek stali po ciemku? -  

        zdumionym głosem odezwał się Bolivar. 

               - Z kilku powodów, niedowiarku. Odkryłem wcześniej, że okna mają  

        metalowe framugi to raz, a dwa, to pole jest tak silne, że trudno jest utrzymać je z  

background image

 

 11 

        daleka od rzeczy metalowych. Masz linkę, James? Pięknie. Przytwierdź jeden  

        koniec do rury. Tylko starannie, bo pod nami jest kilka pięter. Drugi daj mi.  

        Macie pancerne rękawice? Ideał, trochę ćwiczeń przyda się waszym muskułom.  

        Gdy linka będzie przymocowana, pociągnę za nią trzy razy. No to zaczynamy! 

               Podtrzymywany na duchu przez własną filozofię, wkroczyłem do akcji. 

               - Powodzenia - doszło mnie z tyłu. 

               - Dzięki, uczucia doceniam, ale pomysłu nie - Stalowe Szczury muszą  

        mieć własne szczęście. 

               Pociągnąłem za spust. Pocisk pofrunął zygzakiem i przywarł do celu.  

        Wcisnąłem przycisk wciągarki i wyleciałem przez otwarte okno. Piętnaście  

        sekund to niewiele. Zgiąłem się, wysuwając nogi i lewą rękę do przodu, klnąc  

        zarazem na czym świat stoi. Wyszło na to, że amortyzacją spotkania ze ścianą  

        zajęła się tylko prawa noga. Jeśli nie była złamana, to graniczyło to z cudem. Nic  

        takiego nigdy się nie zdarzyło, odkąd ćwiczyłem w domu. Sekundy uciekały, a ja  

        wisiałem jak worek. W dodatku ciężki worek. Niefunkcjonująca noga musiała  

        zostać zignorowana, niezależnie od faktu, czy mi się to podobało, czy nie.  

        Czubkiem buta namacałem krawędź okna po lewej i używając zdrowej nogi  

        kopnąłem w szybę, wkładając w to wszystkie moje siły. Efekt był zerowy, co było  

        zrozumiałe, biorąc poprawkę na jakość szkła pancernego w dzisiejszych czasach.  

        Pożytkiem było to, że się nieco obsunąłem, stając czubkiem buta na dolnej listwie,  

        a palce lewej dłoni zacisnąłem na krawędzi górnej. 

               Dokładnie w tym momencie pole zniknęło i pozostałem sam ze sobą.  

        Trzymałem się ściany opuszkami palców lewej dłoni, wsparty na czubku buta,  

        upodabniając się do muchy niedojdy. 

               - Dobrze ci idzie, tato? - dobiegł mnie z tyłu szept. 

               Muszę przyznać, że sporo wewnętrznej dyscypliny kosztowała mnie  

        kontrola cisnących się na usta odpowiedzi. Dzieci nie powinny wysłuchiwać  

        czegoś takiego od własnych rodziców. Efektem tego było coś na kształt  

        „fiszlesloop". Palce zaczynały się męczyć, a sytuacja przestawała być zabawna.  

        Ostrożnie wsunąłem zbędny drobiazg za pazuchę, po czym sięgnąłem do kieszeni  

        po diament. Zdecydowanie nie był to czas ani miejsce na subtelności. Normalnie  

        wyciąłbym mały otwór wokół przyklejonej przyssawki, wyjął ostrożnie szklany  

        krążek, odciągnął zasuwkę i uniósł delikatnie okno. Nie teraz. Jednym  

        szarpnięciem wyciągnąłem go i wyciąłem kaleki owal, następnie kontynuując ów  

        ruch wbiłem go pięścią do środka. Diament powędrował jego śladem, ja zaś  

        sięgnąłem do wnętrza i złapałem za ramę. 

               Szkło uderzyło w podłogę z głośnym dźwiękiem, akurat gdy mój but  

background image

 

 12 

        ześlizgnął się z oparcia. Zawisłem na jednej ręce, starając się zignorować ostrą  

        krawędź wrzynającą się w ramię. Podciągnąłem się tak wysoko - oto co znaczy  

        stały trening - że mogłem użyć drugiej ręki do wsparcia. Dalej wszystko było już  

        proste jak drut, choć cieknąca z ramienia krew przeszkadzała mi jak mogła.  

        Ponowne oparcie buta na rynnie i otwarcie okna było dziełem chwili - po  

        unieszkodliwieniu alarmu, rzecz jasna. Gdy wślizgnąłem się przez otwarte okno,  

        usiadłem bezwładnie na podłodze. 

               - Myślę, że jestem już trochę za stary na takie rzeczy - powiedziałem  

        sobie, gdy wrócił mi oddech. 

               Wokół pozorna cisza - brzęk szkła, przeraźliwy dla mnie, nie zwrócił  

        najwyraźniej niczyjej uwagi. Do roboty. Znalazłem coś solidnego do  

        przymocowania liny, zrobiłem to najlepiej, jak mogłem i pociągnąłem trzy razy. 

               - Napędziłeś nam stracha - oświadczył James. 

               - Napędziłem sobie strachu - poprawiłem go. - To jest latarka, tu zaś  

        medpakiet. Sprawdźcie, czy można coś zrobić z moim ramieniem. Krew, jak  

        wiecie, jest idealnym dowodem. 

               Zrobili nawet sporo. Rozcięcie zostało opatrzone fachowo, a pulsujący ból  

        prawej nogi świadczył, że wraca ona do życia. Zmusiłem się do zrobienia paru  

        okrążeń po pokoju, aby przywrócić w niej krążenie. 

               - Dobra - oznajmiłem - teraz do zabawy. 

               Wyprowadziłem ich z pokoju i dalej ciemnym korytarzem, tak szybko, jak  

        pozwoliła mi niezdyscyplinowana kończyna. Chłopcy zostali parę kroków z tyłu,  

        tak że za róg wyszedłem z trzyjardową przewagą... Byli więc nadal niewidoczni,  

        gdy wzmocniony elektronicznie głos wykrzyknął mi w twarz: 

               - Nie ruszaj się, di Griz. Jesteś aresztowany! 

  

15 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 13 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             3 

               Życie jest pełne tego typu niespodzianek - przynajmniej moje. Za innych  

        trudno mi się wypowiadać. Mogą być wzruszające, zaskakujące, a nawet  

        śmiertelne, gdy ktoś nie jest na nie przygotowany. Szczęściem, dzięki  

        przewidywaniu i wiedzy fachowej, ja byłem przygotowany. Granat dymny  

        poleciał, zanim jeszcze przebrzmiał ów głos. Ładunek wybuchł z zadowalającym  

        hukiem, wypełniając cały korytarz kłębami czarnego dymu i powodując złośliwe  

        komentarze z kilkunastu gardeł. Aby dodać im powodów do narzekań, posłałem w  

        ślad za pierwszym granatem następny - trochę inny. Jest to poręczny drobiazg sam  

        w sobie całkowicie niewinny, wytwarzający jednakże takie ilości efektów akus- 

        tycznych w guście strzałów i wybuchów, że wystarczy ich na małą wojnę, i  

        wyrzucający na wszystkie strony kapsuły gazu usypiającego. Muszę przyznać, że  

        wywarł znakomity efekt psychologiczny. Ja zaś cichutko wróciłem do  

        zmartwiałych pociech i poprowadziłem je w głąb korytarza. 

               - Teraz się rozdzielimy - oznajmiłem, gdy pozwoliły mi na to cichnące  

        odgłosy kanonady. - Tu macie kod komputera blokującego. 

               Bolivar złapał go odruchowo, po czym potrząsnął głową próbując coś  

background image

 

 14 

        zrozumieć. 

               - Tato, mógłbyś nam powiedzieć... 

               - Oczywiście. Kiedy wykopałem szybę, wiedziałem, że odgłos tego, choć  

        minimalny, musiał włączyć alarm dźwiękowy. Dlatego zacząłem realizować plan  

        B, a nie mówiłem wam o tym, aby uniknąć protestów. Polega on na tym, że ja  

        robię dywersję, a wy obaj udajecie się do pomieszczenia pamięci i kończycie  

        robotę. Używając priorytetowych kodów Korpusu, zdołałem zebrać wszystko, co  

        jest do tego potrzebne. Macie instrukcję kasowania pamięci, którą coś tak  

        głupiego jak komputer wykona bez wahania. Zniszczy ona akta wszystkich  

        obywateli na paręnaście lat świetlnych wokoło, którzy mają to szczęście, że ich  

        nazwiska zaczynają się na literę D. Po dokonaniu tego zbożnego dzieła  

        wykasujecie także nazwiska na U i P w przypadku, gdyby ktoś bezpodstawnie  

        próbował łączyć moją obecność ze zniszczeniami. Wybór tych dwóch liter,  

        dodam, nie jest przypadkowy. 

               - Zwłaszcza, że „dup" jest jednym z większych przekleństw w tutejszym  

        slangu. 

               - Racja, James, twoje szare komórki przechodzą same siebie. Zrobiwszy  

        to, otworzycie grzecznie któreś z parterowych okien i zmieszacie się z tłumem.  

        Proste? 

               - Poza tym, że dasz się aresztować - mruknął Bolivar. - Na to nie  

        pozwolimy. 

               - Nie zatrzymacie mnie, choć doceniam uczucia. Bądźcie rozsądni. Krew  

        jest niepodważalnym dowodem, a mojej mają tam w pokoju aż nadto. Jeśli teraz  

        ucieknę, będę ścigany, ledwie zrobią analizy, nie wspominając o drobiazgu, że i  

        tak mnie już widzieli i z pewnością mają serię doskonałych zdjęć. Poza tym wasza  

        matka jest w więzieniu i muszę dotrzymać jej towarzystwa. Przy zniszczonych  

        zapisach wszystko, co mogą mi zrobić, to oskarżyć o włamanie i przysłać  

        rachunek za szklenie. I tak wkrótce opuszczamy tę planetę. 

               - Mogą potrzymać cię do rozprawy - zmartwił się James. 

               - No cóż, w takim przypadku wasi rodzice będą zmuszeni wyłamać się z  

        tutejszego kibla. Nie ma co się martwić - niespecjalnie trudne zadanie. Po  

        wykonaniu zadania zameldować się w domu i spać. Pogadamy później, a teraz  

        znikać. 

               Będąc rozsądnymi dziećmi, zrobili to natychmiast. Ja zaś powróciłem na  

        plac boju i nałożyłem gogle i filtry nosowe. Miałem jeszcze masę granatów i to w  

        szerokim wyborze - dymne, duszące, łzawiące, ogłuszające - a ponieważ urząd  

        zdenerwował mnie parokrotnie, toteż jak mogłem, tak starałem się oddać dług. 

background image

 

 15 

               Ktoś zaczął strzelać, co było głupim posunięciem, gdyż miał znacznie  

        większe szansę trafić któregoś z kumpli niż mnie. Odszukałem go w dymie,  

        zabrałem broń i dałem klapsa, który powinien być przyczyną sporego bólu głowy  

        po odzyskaniu świadomości. Prawie pełny magazynek wypróżniłem, z dużą  

        przyjemnością, prosto w sufit. 

               - Nigdy nie złapiecie Chytrego Jima! - wrzasnąłem w głąb bardzo  

        hałaśliwej ciemności, wiodąc tę zgraję fiskalnych piratów na trasę krajoznawczą  

        po budynku. 

               Obliczyłem, ile czasu powinno wystarczyć bliźniakom na skończenie  

        roboty, dodałem jeszcze kwadrans na wszelki wypadek, po czym z ulgą opadłem  

        na fotel dyrektora w jego gabinecie, zapaliłem jedno z jego cygar i odprężyłem się  

        zadowolony. 

               - Poddaję się, poddaję! - wrzasnąłem ku tłumowi potykających się,  

        kaszlących i rzewnie płaczących osobników, podążających moim tropem. -  

        Jesteście zbyt męczący dla mnie. Tylko musicie mi obiecać, że nie będziecie mnie  

        torturować. 

               Zbliżyli się ostrożnie - z dumą stwierdziłem, że ich przerzedzone szeregi  

        składały się z funkcjonariuszy miejscowej policji, która przybyła najwyraźniej po  

        to, aby sprawdzić, w co się tu bawimy, jak i plutonu - teraz już znacznie  

        uszczuplonego - wojsk lądowych z pełnym wyposażeniem. 

               - Tyle zachodu o moją skromną osobę - stwierdziłem z podziwem,  

        wypuszczając ku nim kółka dymu. - Czuję się zaszczycony. Chcę także złożyć  

        oświadczenie prasie o tym, jak zostałem porwany, przewieziony tu bez przytom- 

        ności, po czym byłem straszony i goniony po całym budynku. I CHCĘ MOJEGO  

        ADWOKATA!!! 

               Faktycznie brakowało im elementarnego poczucia humoru - ja byłem  

        jedynym, który się uśmiechał, gdy opuszczaliśmy budynek. Nie próbowali być  

        twardzi - zbyt wielu żądnych sensacji ludzi kręciło się po okolicy. Syreny wyły,  

        światła błyskały różnokolorowo i cały konwój (plus ja w kajdanach) ruszył z  

        piskiem. 

               Najzabawniejsze było, że nie do więzienia. Dojechaliśmy do bramy  

        więzienia, gdzie było trochę krzyków i groźnego wymachiwania bronią, po czym  

        z powrotem do miasta, gdzie ku mojemu zaskoczeniu zdjęto mi kajdanki i wpro- 

        wadzono do jakiegoś budynku. O tym, że dzieje się coś dziwnego, wiedziałem już  

        przy bramie, ale co to jest, zrozumiałem, gdy z pomocą jednego tylko kopniaka  

        wepchnięto mnie za nieodznaczające się niczym drzwi, które zaraz zamknięto, ja  

        zaś otrzepałem ubranie i przyjrzałem się znajomej postaci za biurkiem. 

background image

 

 16 

               - Co za przyjemna niespodzianka - oznajmiłem. - Dobrze się czujesz? 

               - Powinienem cię zastrzelić, di Griz - warknął Inskipp, mój osobisty szef,  

        główny mózg Korpusu Specjalnego, prawdopodobnie najpotężniejszy człowiek w  

        galaktyce we własnej osobie. Korpus powołała Liga do utrzymania pokoju i  

        spokoju wśród gwiazd, co ten robił w swoisty sposób, i choć nie zawsze  

        najuczciwszą drogą, zawsze jednak z zadowalającym wynikiem. 

               Dawno już stwierdzono, że złodzieja najlepiej złapać posługując się  

        drugim złodziejem - Korpus stosował tę właśnie maksymę. Swego czasu - przed  

        moim przyłączeniem się do Korpusu - Inskipp był największym i najlepszym  

        przestępcą w galaktyce, inspiracją dla wszystkich STALOWYCH SZCZURÓW.  

        Zmuszony jestem przyznać, że nie prowadziłem zbyt pomnikowego żywota przed  

        przymusowym nawróceniem ku dobrym mocom. Nawróceniem, jak łatwo można  

        stwierdzić, niezbyt całkowitym, choć przekonany jestem, że nie zrobiłem w życiu  

        nic, czego musiałbym żałować. Słysząc go, wyciągnąłem zza pazuchy straszak  

        noszony na takie okazje i przystawiłem sobie do skroni. 

               - Jeśli uważasz, o Wielki, że powinienem być zastrzelony, jestem gotów ci  

        pomóc. Żegnaj, okrutny świecie... - pociągnąłem za spust, robiąc w ten sposób  

        sporo huku. 

               - Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa. 

               - Jestem zawsze z tobą, niezależnie od tego, czy wierzę w uzasadnienia,  

        jakie mi wciskasz. Pozwól mi zdjąć ten pyłek, który jest na twojej klapie. 

               Zrobiłem to, wyciągając mu przy okazji etui na cygara - był tak  

        zamyślony, że nie zauważył, dopóki nie zapaliłem jednego i nie poczęstowałem  

        go resztą. Złapał etui z warknięciem i sapnął: 

               - Potrzebuję twojej pomocy! 

               - Oczywiście - przytaknąłem. - Dla jakiego innego powodu sprawdzałbyś  

        to oskarżenie i robił całą resztę? Gdzie jest Angelina? 

               - W drodze do domu, aby okiełznać twoich występnych następców.  

        Tłumoki z tej planety mogą się nie zorientować, co się dzieje w ich aktach, ale ja  

        wiem. Zapomnijmy o tym, zwłaszcza że statek czeka na kosmodromie, aby  

        zawieźć cię na Kakalak 2. 

               - Ponura skała okrążająca ciemną gwiazdę. Co znajdę na tym zadupiu? 

               - Liczy się to, czego tam nie znajdziesz. Satelitarnej bazy, która była  

        miejscem spotkania Szefów Sztabów Floty Ligi... 

               - Powiedziałeś „była" z dość dużym uczuciem. Czy mam wierzyć... 

               - Powinieneś. Zniknęła bez śladu. Nie mamy pojęcia, co się mogło  

        wydarzyć. 

background image

 

 17 

               - Zawsze myślałem, że może to spowodować jedynie szczery entuzjazm  

        wśród niższych szarż... 

               - Oszczędzaj poczucie humoru, di Griz. Jeśli prasa złapie ślad tego  

        wydarzenia, wolę nie myśleć o politycznych reperkusjach. Nie mówiąc już o  

        dezorganizacji naszej obrony. 

               - To ostatnie nie powinno cię zbytnio martwić, nie widzę zwiastunów  

        żadnej wojny na horyzoncie. A tak w ogóle, muszę zadzwonić do domu i podać  

        ocenzurowaną wersję wypadków. Potem możemy pogadać. 

               Za kratką wentylacyjną wisiała jakaś wyposażona w okryte przylgami  

        macki istota. Mrugała zielonymi oczami, żując coś ostrymi jak igły zębami. 

               Ona również śmierdziała zgnilizną. 

               - Coś mi tu śmierdzi i w ogóle nie podoba mi się to - oznajmiła błyskając  

        oczami Angelina. 

               - Nic nie śmierdzi, skarbie! - zełgałem. - Nagłe zadanie, to wszystko.  

        Wyjazd na parę dni. Wrócę, ledwie się skończy. Teraz, po ukończeniu szkoły,  

        najlepiej będzie, jeśli odkurzysz foldery reklamowe i uzgodnisz z chłopcami  

        jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy udać się na urlop. 

               - Dobrze, że sobie przypomniałeś. Obaj wrócili parę minut temu,  

        umorusani do obrzydzenia i zmęczeni jak reksy i nie chcą powiedzieć słowa o  

        tym, co się z nimi działo. 

               - Powiedzą ci, przekaż im tylko, że tata skończył operację i że powinni ci  

        opowiedzieć o nowym sposobie spędzania wieczorów. Do zobaczenia, skarbie! -  

        przesłałem całusa i przerwałem połączenie, nim zdążyła zaprotestować powtórnie. 

               Zanim usłyszy o niedawnych nonsensach, powinienem być daleko w  

        kosmosie, kończąc tę głupawą historię. Zresztą, to co przydarzyło się paru setkom  

        wojskowych osłów, nie obchodziło mnie w żadnym stopniu - interesowało mnie  

        tylko, jak to się stało. 

               Ledwie znaleźliśmy się w drodze, otworzyłem akta, zaaplikowałem sobie  

        uczciwą dawkę Syrian Panther Sweat i zabrałem się za lekturę. Pierwszy raz  

        zrobiłem to wolno i uczciwie, drugi raz trochę szybciej, trzeci zatrzymując się na  

        najważniejszych fragmentach. Gdy odłożyłem teczkę, dostrzegłem siedzącego  

        naprzeciwko Inskippa, który gapił się na mnie, żując zawzięcie wargę i bębniąc  

        palcami po stole. 

               - Nerwy? - spytałem uprzejmie. - Mam tu wspaniały uspokajacz... 

               - Zamknij się! Powiedz lepiej, co tam znalazłeś ciekawego i co o tym  

        myślisz. 

               - Myślę, że lecimy w złą stronę. Zmień kurs na naszą Kwaterę Główną.  

background image

 

 18 

        Muszę z kimś pogadać. 

               - Ale śledztwo... 

               - Nie da więcej, niż tu jest - postukałem w akta.- Już wszystko zostało  

        zrobione, charakterystyki porwanych typów, sprawdzenie zabezpieczeń, nagranie  

        radiowe wszystkich częstotliwości, próby zrozumienia okrzyku „Zęby!" itd. Twoi  

        wywiadowcy, w dobrze dobranym i niegłupim składzie, przybyli na miejsce,  

        znajdując pustą przestrzeń i ani śladu satelity czy poprzednich wydarzeń. Sądzisz,  

        że ja mam większe szansę niż ci eksperci? Bzdura! Dalej, lecimy do Coypu. 

               - Po co? 

               - Bo on jest mistrzem time-helixu. Aby stwierdzić, co się wydarzyło,  

        zamierzam wybrać się w przeszłość i obejrzeć na własne oczy przebieg  

        wypadków. 

               - Nigdy o tym nie pomyślałem - mruknął. 

               - Oczywiście, że nie. Płaszczysz dupę za biurkiem, a ja jestem najlepszym  

        agentem polowym Korpusu. Pozbawiam cię cygara, które wypłacam sobie jako  

        wynagrodzenie za stałą naukę niedocenianego geniusza. 

               Coypu był przeciwny. Przygryzł wargę imponującymi, żółtymi zębami i  

        potrząsnął kategorycznie głową, rozsypując na boki kosmyki siwych włosów i  

        machając równocześnie zaciekle rękami. 

               - Czy próbujesz dać nam do zrozumienia, że pomysł nie spotyka się z  

        twoją aprobatą? - spytałem uprzejmie. 

               - Szaleństwo! Nie, nigdy! Od ostatniego użycia time-helixu przez cały  

        czas są czasowe spięcia wzdłuż statycznych linii energii. 

               - Maniak! - jęknąłem. - Proszę uprzejmie potraktować mnie i mojego  

        obecnego tu szefa, jakbyśmy byli naukowymi imbecylami. 

               - Jesteście - sapnął. - Musiałem z niego skorzystać, aby uratować nas  

        wszystkich, po czym zostałem zmuszony do powtórnego użycia, aby wyciągnąć  

        ciebie z przeszłości. Masz jednak moje słowo, że nie będzie on używany, dopóki  

        nie zostanie dokładnie wyskalowany. 

               Inskipp dowiódł, że jest z twardszego surowca niż naukowiec - zrobił dwa  

        szybkie kroki, aż on i Coypu znaleźli się oko w oko, raczej nos w nos - obaj mieli  

        imponujące organy powonienia. Po czym będąc na pozycji, odpalił taką salwę  

        przekleństw, jakiej nie powstydziłby się zawodowy sierżant i zakończył wiązanką  

        wcale osobistych gróźb. 

               - I jako twój pracodawca, jeśli powiem ci, że masz iść, to pójdziesz! Bez  

        wahania! Nie powiem, że cię zabiję, nie jesteśmy okrutni, ale jeśli nie, to  

        skończysz ucząc na podstawowym kursie fizyki bandę cymbałów na jakimś  

background image

 

 19 

        zadupiu, dla których maszyna czasu oznacza to samo, co zegarek. Będziesz  

        współpracował? 

               - Nie możesz mi grozić! - obruszył się Coypu. 

               - Już to zrobiłem. Masz minutę do namysłu. Straż! 

               Para antropoidalnych osobników w kombinezonach bojowych pojawiła się  

        po obu stronach profesora, łapiąc go bezceremonialnie pod pachy tak, że jego  

        stopy zaczęły dyndać w powietrzu. 

               - Trzydzieści sekund - glos Inskippa wypełniony był całym ciepłem  

        atakującej kobry. 

               - Zawsze chciałem wyskalować doświadczalnie time-helix - namyślił się  

        Coypu. 

               - No. Postawcie go! To będzie proste - wyślesz go tydzień w tył,  

        ustawiając maszynę na sygnał powrotu. Damy ci dokładne koordynaty  

        czasoprzestrzenne. Nic więcej nie musisz wiedzieć. Jesteś gotów, DiGriz? 

               - Jak zawsze mruknąłem bez entuzjazmu, zezując na kombinezon i stertę  

        ekwipunku. - Tylko się ubiorę i poumieszczam to wszystko. Tak samo jak ty  

        gotów jestem zobaczyć, co się stało, a wrócić pragnę jeszcze bardziej niż ty! 

               Gotowa sprężyna time-helixu błyskała zielonkawo. Westchnąłem,  

        przygotowując się duchowo do podróży. Zatęskniłem niemal za spokojnym,  

        trupiopodobnym uściskiem poborców podatkowych. 

               Niemal. 

  

23 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 20 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             4 

               Fakt, że nie była to moja pierwsza podróż w czasie, bynajmniej nie  

        zmieniał związanych z nią nieprzyjemnych wrażeń. Przeciwnie, poczułem, jakby  

        coś mnie rozciągało, znowu były widoczne gwiazdy i znów pojawiło się poczucie  

        przeraźliwego zimna. Było to paskudne i trwało stanowczo za długo. W końcu  

        sensacje skończyły się i szarość przestrzeni zmieniła się w zdrową, pocętkowaną  

        gwiazdami czerń kosmosu. Byłem w stanie nieważkości; obracałem się wolniutko  

        i podziwiałem wygląd satelity, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Radar  

        oznajmił, że jestem o piętnaście mil od tej skały - czyli tam, gdzie powinienem  

        być. 

               Satelita był uczciwych rozmiarów - opleciony antenami z mnóstwem jasno  

        oświetlonych okien. Jak pamiętałem, wypełniony był pałętającą się zgrają  

        cymbałów, zajmujących się czymś użytecznym przez minimalną cząstkę swojego  

        żywota. Przełączyłem radio na ich częstotliwość i stwierdziłem, że jestem o  

        godzinę spóźniony w stosunku do planu - Coypu będzie mocno zaintrygowany,  

        jak mu to oświadczę. Mimo to miałem jeszcze pięć godzin do spędzenia, zanim  

        się coś zacznie. 

               Z oczywistych powodów nie mogłem zapalić cygara, ale mogłem się  

        napić. Już dość dawno przedsięwziąłem odpowiednie kroki po temu,  

        wypuszczając wodę ze zbiornika, nalewając zaś burbona z wodą. Zalety tej  

        mieszanki odkryto jakieś trzydzieści dwa tysiące lat wcześniej na Planecie  

background image

 

 21 

        Ziemia. Planeta, co prawda, została zniszczona bardzo dawno temu, ale przepis  

        uratowałem osobiście po sporej ilości prób - niebezpiecznych, bo na sobie -  

        nauczyłem się produkować znośną imitację. Nic więc nie stało na przeszkodzie,  

        by złapać rurkę w zęby i zdrowo pociągnąć. Mieszanka faktycznie była dobra.  

        Podziwiałem okoliczne gwiazdy, jak i pobliskiego satelitę, uzupełniając  

        regularnie równowagę płynów w organizmie, i czas jakoś leciał. 

               Jakieś pięć minut przed punktem krytycznym, dostrzegłem kątem oka  

        nagły ruch. Odwróciłem się i zobaczyłem identyczny kombinezon próżniowy,  

        unoszący się opodal i siedzący na dwujardowej rakiecie. Wyciągnąłem miotacz i  

        wycelowałem w nowo przybyłego. 

               Trzymaj łapy na widoku i obróć się powoli, abym mógł cię obejrzeć. 

               - Odłóż, durniu, tę pukawkę - oświadczył tamten, nadal odwrócony tyłem,  

        grzebiąc coś przy kontrolkach rakiety. - Skoro ty nie wiesz, kim jestem, to nikt  

        tego nie wie. 

               - Mną! - stwierdziłem starając się zamknąć usta. 

               - Nie, sobą! Ja jestem tobą albo coś w tym guście. Gramatyka nie jest  

        stworzona do takich rzeczy. Schowaj spluwę, cymbale. 

               -- Czy mógłbyś mi wyjaśnić... 

               - Pewnie będę musiał, skoro ty czy ja nie mieliśmy dość inteligencji, by  

        pomyśleć o tym wcześniej i potrzebna była druga podróż. To jest kosmiczna  

        pluskwa - spojrzał na zegarek albo ja spojrzałem na zegarek, czy coś w tym stylu. 

               Potem on /ja?/ wskazał: - Uważaj, to naprawdę jest niezłe widowisko. 

               Było. Przestrzeń za satelitą była pusta - po czym nagle już nie była. Coś  

        wielkiego, bardzo wielkiego pojawiło się i mknęło ku satelicie. Widziałem  

        jedynie czarny jajowaty kształt, który niespodziewanie otwarł się z przodu.  

        Wnętrze było niesamowicie obszerne, rozświetlone ogniem piekielnym, zupełnie  

        jak gigantyczna paszczęka obramowana zębami. 

               - ZĘBY! - trzasnęło moje radio wiadomością z zaginionego satelity. 

               Biały strumień ognia przeciął pole widzenia i pluskwa runęła ku satelicie.  

        Zgranie było idealne, gdyż paszcza już zamknęła się po połknięciu satelity; wokół  

        kolosa zamigotało pole ochronne i statek, a wraz z nim pluskwa zniknęły. 

               - Co to było? - westchnąłem. 

               - Skąd niby mam wiedzieć? - odparłem. - Zabieraj się z powrotem, żebym  

        ja się mógł zabrać albo ty. Mam na myśli... do cholery z tym, ZNIKAJ! 

               - Nie pyskuj - mruknąłem - nie sądzę, żebym powinien w ten sposób  

        zwracać się do siebie. 

               Uruchomiłem mechanizm powrotny i po wszystkich wyżej opisanych  

background image

 

 22 

        przejściach wróciłem do punktu wyjścia. 

               - Co znalazłeś? - Inskipp był przy mnie ledwie otworzyłem hełm. 

               - Wystarczająco dużo, aby wybrać się ponownie. Potrzebuję kosmiczną  

        pluskwę, potem ci opowiem. - Zdejmowanie i nakładanie kombinezonu jest  

        gorsze od siedzenia w nim, toteż zrezygnowany oparłem się o ścianę, pociągając  

        solidny łyk mieszanki. 

               Inskipp głośno pociągnął nosem. 

               - Piłeś w pracy? 

               - Oczywiście. Jest to jedyny sposób, żeby ta robota nadawała się do  

        strawienia. Teraz zamknij się i słuchaj. 

               Coś naprawdę dużego pojawiło się z nadprzestrzeni, o milę od satelity.  

        Niezły kawałek nawigacji; nie sądziłem, że tak można, ale najwyraźniej się  

        myliłem. Cokolwiek to było, otwarło lśniącą, obramowaną zębiskami paszczę, i  

        połknęło admirałów wraz ze stacją satelitarną. 

               - Upiłeś się! Wiedziałem! 

               - Nie, i mogę tego dowieść, chyba że sądzisz, iż moja kamera też się  

        schlała. Ledwie to się stało, gość wrócił w nadprzestrzeń i zniknął. 

               - Musimy mu przyczepić pluskwę! 

               - To właśnie powiedziałem sobie... Dalej, Coypu, daj mi to i przenieś o  

        pięć minut przed godziną zero. Tak na marginesie - spóźniłeś się o godzinę za  

        pierwszym razem, oczekuję poprawy. 

               Coypu coś mruknął, nastawiając zegary, ja zaś złapałem pluskwę i  

        zniknąłem. Scenariusz był ten sam co poprzednio, tylko z innego punktu  

        widzenia. Gdy powtórnie wróciłem, miałem serdecznie dość podróży w czasie -  

        nie pragnąłem już niczego poza sporym posiłkiem z małą butelką wina i miękkim  

        łóżkiem. Dostałem wszystko i miałem nawet kiedy się tym nacieszyć. Prawie  

        tydzień minął, zanim dostaliśmy meldunek od kosmicznej pluskwy. Byłem akurat  

        z Inskippem, gdy go doręczono i mogę stwierdzić, że wytrzeszcz jego oczu i ilość  

        czasu, jaki strawił na lekturze, były imponujące. 

               - To niemożliwe - oznajmił w końcu. 

               - To właśnie w tobie lubię - nieustający optymizm. - Wyłuskałem kartkę z  

        bezwładnych palców, przeczytałem, sprawdziłem koordynaty na mapie i  

        przyznałem mu rację. Prawie. 

               Pluskwa spisała się znakomicie. Odpaliłem ją na czas, toteż bez trudu  

        przywarła do tego statku czy cokolwiek to było. Razem powędrowali w  

        nadprzestrzeń, możliwe zresztą, że zrobili całą serię skoków - nie było to zbyt  

        istotne, zwłaszcza że pluskwa była zaprogramowana na odłączenie się jedynie w  

background image

 

 23 

        normalnej przestrzeni i w pobliżu bądź planety z atmosferą tlenową, bądź stacji  

        kosmicznej. Była całkowicie niemetalowa i dopóki nie zaczęła nadawać,  

        praktycznie niewykrywalna. 

               Gdy zbliżyła się do czegoś, na co była zaprogramowana, kierowała się na  

        najbliższą boję świetlną Ligi i ogłaszała swoje przybycie. Nie trzeba dodawać, że  

        robiła zdjęcia na wszystkie możliwe i niemożliwe strony. Analizował je później  

        komputer, określając miejsce, z którego przybywała. Pięknie. Tyle że odpowiedź,  

        jakiej tym razem udzielił, była nieprawdopodobna. 

               - Jeśli lokalizacja jest właściwa - postukałem w mapę - mam paskudne  

        przeczucie, że jesteśmy w kłopotach. 

               - Nie myślisz, że ci admirałowie zostali porwani przypadkiem? 

               - A jak ci się wydaje? 

               - Sądziłem, że to właśnie powiesz. 

               Żeby zrozumieć problem, trzeba było zastanowić się nad kształtem naszej  

        galaktyki. Wiem, że to trudne dla wszystkich, wyłączając astrofizyków i inne  

        takie przypadki, ale jest to niezbędne. Ma ona kształt rozgwiazdy, której ramiona i  

        korpus stanowią duże skupiska gwiezdne, pomiędzy kończynami zaś znajdują się  

        pojedyncze gwiazdy, gaz kosmiczny i inne śmieci. Wszystkie planety Ligi usytu- 

        owane są w prawym górnym ramieniu. Parę poznanych, a nie skolonizowanych  

        jeszcze światów leży w górnym lewym i prawym dolnym. A ze zdjęć wyglądało  

        na to, że nasz porywacz przybył z dolnej lewej kończyny. 

               Cóż, jest to część tej samej galaktyki - problem w tym, że jest to część  

        galaktyki, w której nigdy nie byliśmy, z którą nigdy się nie kontaktowaliśmy i, z  

        tego co wiemy, nie ma tam zamieszkanych planet. 

               Zamieszkanych przez ludzi, znaczy się. Przez całe tysiąclecia ludzkość  

        ciskała się na lewo i prawo, aby znaleźć braci w rozumie, i nigdy, jak dotąd, jej  

        się to nie udało. Znaleźliśmy ślady dawno zaginionych cywilizacji, ale zniknęły  

        przed milionami lat. Podczas Ery Imperium Słonecznego, Gwiezdnego Lenna, czy  

        temu podobnych bzdur, statki latały w najrozmaitszych kierunkach. Potem  

        nastąpiło Załamanie i zanik komunikacji na całe tysiąclecia. Wychodzimy właśnie  

        z niego, napotykając planety we wszystkich możliwych stadiach rozwoju - lub też  

        jego braku. Zbieramy do kupy coś, co już kiedyś znaleźliśmy, może kiedyś  

        nastąpi dalsza ekspansja, ale nie dojdzie do tego szybko. Tyle że teraz sytuacja  

        cokolwiek się zmieniła. 

               - Co zamierzasz zrobić? - spytał Inskipp. 

               - Ja? Dokładnie nie wiem, ale chyba nic poza obserwowaniem, jak  

        wydajesz rozkazy zbadania tej ciekawostki. 

background image

 

 24 

               - Właśnie. Rozkazy! Rozkaz numer jeden. Polecisz tam, di Griz, i  

        sprawdzisz co i jak. 

               - Jestem przepracowany. Masz do dyspozycji zasoby tysiąca planet, całą  

        flotę i stada agentów. Użyj czegoś innego dla odmiany. 

               - Nie. Mocno mi się wydaje, że posłanie normalnego patrolowca będzie  

        czymś w stylu wepchnięcia nosa w stos atomowy. 

               - Porównanie do kitu, ale wiem, co masz na myśli. 

               - Mam nadzieję. Jesteś najbardziej przywiązanym do życia facetem,  

        jakiego znam. Opieram się na tym i na możliwościach twojego skonanego mózgu  

        i zakładam, że ci się uda, tak jak dotąd. Poleć tam, popatrz, co się tam tworzy, i  

        najważniejsze - wróć z raportem. 

               - Czy może mam dostarczyć jeszcze admirałów? 

               - Tylko jeśli chcesz. Mamy ich całą masę na miejscu. 

               - Jesteś pozbawionym serca brutalem o równie zboczonym umyśle, jak  

        mój. 

               - Oczywiście, a jak ci się wydaje, czy inaczej mógłbym kierować tym  

        cyrkiem? Kiedy nas opuszczasz i czego potrzebujesz? 

               Musiałem się zastanowić. Nie mogłem lecieć nie zawiadamiając Angeliny,  

        a kiedy ona dowie się, jak dalece wyprawa jest niebezpieczna, nie ma siły, aby  

        odwieść ją od udania się razem ze mną. Zgoda, jestem antyfeministą, ale potrafię  

        dostrzec prawdziwy talent, co musiało doprowadzić do wniosku, że wolałbym  

        mieć ją ze sobą zamiast całego sztabu Korpusu Specjalnego. Tylko co z  

        chłopcami? Odpowiedź była równie oczywista. Z ich naturalnymi zdolnościami,  

        pozostawały tylko dwa wyjścia - przestępstwo lub Korpus. Muszą kiedyś odbyć  

        chrzest i wyglądało na to, że ten czas właśnie nadszedł. Otworzyłem oczy i  

        zdałem sobie sprawę, że od dłuższej chwili mamroczę pod nosem, a Inskipp  

        przygląda mi się podejrzliwie sięgając powoli do przycisku alarmowego.  

        Wygrzebałem z dna pamięci pytanie, które mi zadał. 

               - Ach, tak, hm, oczywiście. Wylatuję wkrótce z własną załogą, potrzebny  

        mi w pełni wyposażony krążownik klasy Gnasher z pełnymi zapasami i  

        uzbrojeniem, i innymi takimi. 

               - Zrobione, ściągnięcie najbliższego zajmie nam dwadzieścia godzin. Masz  

        ten czas na spakowanie się i napisanie testamentu. 

               - Miło z twojej strony. Muszę też wykonać jedno połączenie psi. 

               Podszedłem do centrum komunikacyjnego, dostałem połączenie z  

        operatorem na Blodgett i w parę sekund później miałem na linii Angelinę. 

               - Witaj, słonko. Zgadnij, dokąd jedziemy na wakacje? - spytałem. 

background image

 

 25 

 29 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             5 

               - Fajny okręt, tato - oznajmił Bolivar, oglądając pulpity centralne  

        krążownika. 

               - No myślę. Krążowniki tej klasy są uważane za najlepsze w całym  

        wszechświecie. 

               - Stanowisko kierowania ogniem jest wspaniałe. - James wdusił guzik,  

background image

 

 26 

        zanim go zdołałem powstrzymać. 

               - Nie musiałeś rozwalać tego kawałka skały, nie zrobił ci nic złego -  

        oświadczyłem z naganą. Przełączyłem sterowanie ogniem na własny pulpit pilota,  

        zanim zdążył wymyślić coś nowego. 

               - Chłopcy muszą się wyszaleć - Angelina spojrzała na niego z matczyną  

        czułością. 

               - Mogą to robić za własne kieszonkowe. Wiesz, ile tysięcy kredytów  

        kosztuje salwa burtowa tego okrętu? 

               - Nie i nic mnie to nie obchodzi - uniosła brew. - A tak w ogóle, to od  

        kiedy ty się o to troszczysz, czyścicielu publicznych kieszeni? 

               Mruknąłem coś i odwróciłem się w stronę zegarów. Czy mnie to  

        obchodziło? Czy był to ojcowski klaps? Nie - to był autorytet! Jakkolwiek by  

        było, byłem tu DOWÓDCĄ! 

               - Jestem kapitanem i załoga musi mnie słuchać! - oświadczyłem. 

               - Możemy podyskutować na ten temat, kochanie - Angelina była słodka  

        jak miód. 

               - Jeśli będziecie tu grzecznie siedzieć - szybko zmieniłem temat - zarządzę  

        butelkę szampana i tort czekoladowy, żebyśmy nieco odpoczęli, zanim misja  

        naprawdę się zacznie i będę używał bata. 

               - Już nam wszystko powiedziałeś - stwierdził James. - Czy to nie może być  

        tort wiśniowy? 

               - Wiem, że wy wiecie wszystko o tym, co się stało i dokąd lecimy, ale  

        trzeba ustalić, co będziemy robić, gdy już się tam znajdziemy. 

               - Wiem, że nam o tym powiesz, gdy nadejdzie odpowiedni czas, kochanie.  

        A poza tym, czy nie jest trochę za wcześnie na szampana? 

               Znowu zająłem się zegarami; musiałem uporządkować myśli. Sami  

        wodzowie i ani jednego Indianina w tym zespole! Muszę być twardy. 

               - Porządek dnia. Startujemy dokładnie za kwadrans i udajemy się  

        dokładnie na pozycję określoną przez pluskwę. Wynurzamy się z nadprzestrzeni  

        na półtorej sekundy, co pozwoli instrumentom sprawdzić otoczenie i  

        automatycznie wracamy na poprzednią pozycję, aby skontrolować odczyty. Co  

        będzie dalej, zobaczymy. Jasne? 

               - Jesteśmy na twoje rozkazy - mruknęła Angelina pociągając szampana. Z  

        tonu jej głosu nie można było wyczuć, co chciała naprawdę powiedzieć. 

               Postanowiłem zignorować jej uwagę. 

               - No to do roboty, Bolivar - z twoich stopni wynika, że byłeś dobry w  

        nawigacji. 

background image

 

 27 

               - Musiałem być. Byliśmy przykuci do pulpitów bez jedzenia, dopóki nie  

        zrobiliśmy zadania. 

               - To wszystko jest już za tobą. Wyznacz kurs do punktu docelowego i  

        pozwól, że sprawdzę to, zanim wsadzisz go do komputera. James, zaprogramuj  

        komputer na zebranie potrzebnych danych w normalnej przestrzeni i odlot po  

        półtorej sekundy. 

               - A co ja mam robić? 

               - Otworzyć następną butelkę i rozkoszować się osiągnięciami własnych  

        pociech. 

               Osiągnięcia były i to bez zastrzeżeń - obaj zrobili porządną robotę.  

        Zabawy się skończyły - to było życie i obaj zrobili wszystko, jak mogli najlepiej.  

        Sprawdziłem wyniki na wszystkie możliwe sposoby i nie znalazłem ani jednej  

        pomyłki. 

               - Medal dla każdego z was - oznajmiłem - możecie wziąć sobie podwójną  

        porcję tortu. 

               - Wolelibyśmy szampana. 

               - Dobrze, czas na toast. Za sukces! 

               Trąciliśmy się kieliszkami, wypiliśmy zawartość i ja wcisnąłem guzik  

        startu. Podobnie jak we wszystkich podróżach, w tej nie było nic do roboty, odkąd  

        zaprogramowaliśmy komputer. 

               Bliźniaki zwiedzały statek, dopóki nie nauczyły się na pamięć działania  

        każdego detalu, a my z Angeliną znaleźliśmy ciekawsze sposoby spędzenia  

        wolnego czasu. I tak mijały dni. Wreszcie zabrzmiał alarm: byliśmy w trakcie  

        ostatniego skoku. Ponownie zgromadziliśmy się w sterowni. 

               - Tato, wiesz, że mamy na pokładzie dwie łodzie patrolowe? 

               - Wiem. Są gotowe do natychmiastowego startu. Gdy odskoczymy,  

        ubieracie się w kombinezony pancerne. 

               - Po co? - to był James. 

               - Bo macie takie polecenie - oznajmiła z mocą Angelina. - Chwila  

        logicznego myślenia da wam odpowiedź. 

               Tak wzmocniony poczułem, że mój autorytet jest trwały i niezniszczalny.  

        Jeśliby oczekiwały nas niespodzianki, to te kombinezony utrzymają nas przy  

        życiu nawet po całkowitym zniszczeniu statku. 

               Nic nas nie oczekiwało. Przybyliśmy, instrumenty zapiszczały i  

        zawirowały i zaraz wycofaliśmy się o sto lat świetlnych. Pozostaliśmy w  

        kombinezonach, sprawdziliśmy, czy coś za nami nie poleciało, po czym  

        zabraliśmy się za odczyty. 

background image

 

 28 

               - W pobliżu nic - oznajmiła Angelina przeglądając zapisy. - O dwa lata  

        świetlne jest natomiast system planetarny. 

               - A więc to jest nasz następny cel. Plan jest taki. Zostajemy tu, w miłym  

        oddaleniu od tego, co tam może być i kierujemy ku owemu systemowi szperacza,  

        który będzie wysyłał nam stałe i dokładne raporty poprzez umieszczonego na  

        orbicie satelitę. Satelitę zaprogramujemy na natychmiastowy powrót, jeśli  

        szperaczowi coś się stanie. Zgoda? 

               - Mogę zaprogramować szperacza? - zapytał o moment szybciej od brata  

        Bolivar. 

               Ochotnicy! Serce mi rosło, gdy dawałem swoją zgodę. 

               W ciągu paru minut oba urządzenia były gotowe i w drodze, a my  

        zasiedliśmy do obiadu. Zdążyliśmy go skończyć, gdy satelita oznajmił swój  

        powrót. 

               - Szybko poszło - mruknęła Angelina. 

               - Za szybko. Jeśli coś tak szybko wyszperało szperacza, to muszą mieć  

        nielichy sprzęt wykrywający. Zobaczymy, co my tam mamy. 

               Przyśpieszałem przegrywanie, dopóki nie doszliśmy do tego, co istotne.  

        Gwiazda w centrum systemu stała się słońcem, a dane na drugim ekranie  

        wskazywały, że system składa się z czterech planet, połączonych ze sobą stałą  

        komunikacją i innym hałasem, wskazującym na uprzemysłowiony charakter  

        całości. Szperacz skierował się ku najbliższej planecie, obniżając pułap. 

               - O cholera! -jęknęła Angelina. Osobiście mogłem się z nią zgodzić. 

               Cała planeta zdawała się jedną wielką fortecą - lufy potężnych dział  

        plazmowych, gigantyczne lasery, wyrzutnie rakiet balistycznych zdawały się  

        spoglądać we wszystkie kierunki wszechświata. Z grubsza biorąc, chyba miliardy  

        tego pokrywały planetę. W niekończących się szeregach stały okręty wojenne,  

        wypełniające aż po horyzont luki w działobitniach. Ani jeden skrawek naturalnej  

        powierzchni planety nie był widoczny spod potężnych i nowiutkich maszyn  

        bojowych. 

               - Spójrzcie - wskazałem. - Wygląda zupełnie jak to, co połknęło satelitę  

        admiralskiego. Tu jest następny, i jeszcze jeden. 

               - Zastanawiam się, czy są przyjaźnie nastawieni -mruknęła Angelina ze  

        szczątkami poczucia dobrego humoru w głosie. 

               Nagle na radarze pojawiły się cztery błyski, zbliżające się z zawrotną  

        szybkością. Potem obraz nagle znikł. 

               - Niezbyt przyjaźnie nastawieni - odparłem nalewając sobie niepewną ręką  

        drinka. - Zróbcie z tego nagranie i zacznijcie je transmitować do bazy. Znajdźcie  

background image

 

 29 

        najbliższą stację z psimenami, żeby streszczenie było szybciej na miejscu. Jeśli  

        ktoś nam nie zaproponuje czegoś mądrzejszego, to po nadaniu raportu mamy  

        wolne pole do działania. 

               - I możemy zaryzykować? - spytał Bolivar. 

               - Szybko się uczysz. 

               - Wspaniale - oznajmił entuzjastycznie James. - Wszystko własne i  

        żadnych rozkazów. 

               Niedokładnie wiedziałem, co miał na myśli, ale byłem z niego dumny. Z  

        obu znaczy się. 

               - Są jakieś propozycje? - spytałem. - Jeśli nie, to mam pomysł na plan. 

               - Jesteś tu kapitanem - wtrąciła Angelina; miałem nadzieję, że faktycznie  

        tak myśli. 

               - Racja. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, ale ten system przypomina  

        przepełniony kibel z kosmicznym śmieciem różnego kalibru. Proponuję poszukać  

        kawałka skały odpowiedniej wielkości, wydrążyć go i umieścić we wnętrzu jeden  

        z naszych patrolowców. Jeśli odpowiednio go zamaskujemy, nic nie będzie  

        wskazywało na różnice między nim a innym kosmicznym gruzem.Umieścimy go  

        na wyliczonej orbicie i obejrzymy spokojnie cały ten system. Zbierzemy trochę  

        informacji i opracujemy plan ataku. Musi być przecież miejsce, które nie jest po  

        zęby uzbrojone. Mam rację? 

               Straciliśmy trochę czasu na dyskusję, ale nikt nie wpadł na lepszy pomysł,  

        toteż zabraliśmy się za realizację mojego... 

               Ruszyliśmy z normalną szybkością światła i, pracując na pełnej mocy, po  

        godzinie znaleźliśmy całą chmurę skał, kamieni i innych fragmentów niegdyś  

        większej planety poruszającej się po eliptycznej orbicie wokół najbliższej  

        gwiazdy. Zająłem się pilotażem, szukając czegoś, co najbardziej by się nadawało  

        do naszych planów. 

               - Jest - oznajmiłem w końcu. Właściwy kształt, odpowiednia wielkość i  

        prawie samo żelazo, które dokładnie zamaskuje wszystkie echa. - Angelino, weź  

        stery i podleć do niego. Bolivar, ty i ja polecimy w patrolowcu, użyjemy jego  

        laserów, aby wytopić otwór w środku. James zajmie się łącznością. Będziecie w  

        pogotowiu i wyślijcie nam wyposażenie specjalne, jeśli będziemy go  

        potrzebować. To powinna być prosta robota. 

               Była. Przy minimalnym ogniu dziobowego lasera wcisnęliśmy się w  

        żelazo, wysyłając w przestrzeń chmury gazu. Gdy dziura wyglądała na  

        wystarczająco głęboką, wdziałem kombinezon i ruszyłem, by zbadać ją osobiście. 

               - Wygląda dobrze - oznajmiłem wracając. - Bolivar, myślisz, że możesz  

background image

 

 30 

        wprowadzić tu patrolowiec, nie rozbijając go i nie tracąc zbyt wielu anten? 

               - To proste, tato! 

               Faktycznie, był niezły. Patrzyłem, jak srebrzysty kształt przepływa koło  

        mnie i znika we wnętrzu, nie tracąc przy tym anten ani innego wyposażenia. Teraz  

        mogliśmy zająć się rozmieszczeniem instrumentów na powierzchni skały. Potem  

        trzeba podłączyć je do komputera patrolowca i poszukać odpowiedniego kawałka  

        do zatkania otworu... 

               Patrzyłem na Gnasher, układając sobie kolejność prac i podziwiając jego  

        smukły, oświetlony kształt, oddalony o półtorej mili, gdy pojawił się czarny cień  

        przysłaniający gwiazdy. 

               Był równie wielki jak szybki i rozświetlony poświatą bijącą z  

        otwierającego się dziobu. Ruszył naprzód i w mgnieniu oka pochłonął krążownik.  

        Dziób zamknął się i przybysz zniknął. 

               Wszystko to działo się błyskawicznie, podczas gdy ja stałem i gapiłem się  

        bezczynnie. 

               Wszystko - okręt, Angelina i James - zniknęło! 

  

35 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 31 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               6 

               Miałem wiele krytycznych chwil w życiu, ale ta była najgorsza. Unosiłem  

        się w przestrzeni z zaciśniętymi pięściami, wbijając przerażony wzrok w miejsce,  

        w którym przed chwilą znajdował się krążownik. Do tej pory spotykały mnie  

        różne przykre niespodzianki, ale dotyczyły one zawsze tylko mnie. Takie  

        zagrożenia cudownie oczyszczają umysł, a adrenalina wspaniale działa na ustrój,  

        gdy jest potrzebna akcja. Tym razem nic mi nie groziło, natomiast Angelina i  

        James byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W dodatku ja czułem się zupełnie  

        bezradny. 

               Musiałem wydać jakiś dźwięk, gdy sobie to uświadomiłem i bez wątpienia  

        musiał być on raczej nieprzyjemny, gdyż w moich słuchawkach zadźwięczał  

        zaniepokojony głos Bolivara: 

               - Tato? Co się dzieje? Coś nie tak? Paraliż minął, ruszyłem ku niemu,  

        wyjaśniając, co się stało. Był trupio blady, ale panował nad sobą. 

               - Co robimy? - spytał stłumionym głosem. 

               - Jeszcze nie wiem. Lecimy za nimi oczywiście. Tylko dokąd?  

        Potrzebujemy planu... 

               Wysoki, przeraźliwy dźwięk rozległ się od strony modułu łączności,  

        przerywając mi skutecznie kwestię. Wytrzeszczyłem oczy w kierunku jego źródła. 

               - Co to jest? - zdumiał się Bolivar. 

               - Ogólny alarm. Czytałem o czymś takim w trakcie szkolenia, ale nie  

        słyszałem, aby kiedykolwiek ogłoszono go inaczej niż w celach treningowych i na  

        małym obszarze. Wiesz przecież, że fale radiowe podróżują z prędkością światła i  

        przesyłanie nimi wiadomości w kosmosie jest nonsensem. Dlatego większość z  

        nich przewożona jest przez statki kurierskie, sprawy najważniejsze zaś są przesy- 

        łane przez psimenów, bo myśli zdają się sięgać celu natychmiast. Jeden psiman  

background image

 

 32 

        może porozumiewać się z drugim bez względu na dzielącą ich odległość, nie  

        tracąc chwili czasu. Wszyscy dobrzy operatorzy pracują dla Ligi, a większość dla  

        Korpusu. Są urządzenia elektroniczne, które mogą wykryć tę komunikację, ale  

        tylko przy jej pełnym natężeniu, a i to nie dekonspiruje szczegółów. Każdy statek  

        Ligi ma taki wykrywacz, choć jak dotąd nigdy ich nie używano. Aby je  

        uruchomić, każdy żywy psiman transmituje w tym samym czasie co inni tylko  

        jedną wiadomość. Jedno słowo: KŁOPOTY. Kiedy taki alarm zostaje odebrany,  

        każdy statek udaje się natychmiast w pobliże którejś z naszych planet lub stacji,  

        aby dowiedzieć się, co się dzieje. Ruszamy. 

               - Mama i James... 

               - Odnalezienie ich będzie wymagało namysłu i pomocy. Możesz to  

        nazwać, jak chcesz, ale wydaje mi się, że ten alarm ma związek z naszą obecną  

        sytuacją. 

               Pech sprawił, że miałem rację. Wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni w pobliżu  

        automatycznej radiolatarni i nagrany sygnał natychmiast zabrzmiał w naszych  

        odbiornikach: 

               - ...powrót do baz. Wszystkie jednostki zameldują się po rozkazy. W ciągu  

        ostatniej godziny siedemnaście planet Ligi zostało zaatakowanych przez obce siły.  

        Wszystkie jednostki - powrót do baz. Wszystkie... 

               Ustaliłem kurs, zanim jeszcze wiadomość zaczęła się powtarzać. Do  

        Kwatery Głównej Korpusu. Obrona z pewnością była koordynowana przez  

        Inskippa i tam też musiały być kierowane wszystkie informacje. Podróż była  

        markotna. Jedyną pociechę znajdowaliśmy z Bolivarem w powtarzaniu sobie, że  

        siła ognia, jaką widzieliśmy na ekranach, wskazywała bez dwóch zdań na to, że  

        mogli rozbić krążownik na atomy w mgnieniu oka. A nie zrobili tego. Chcieli  

        więc mieć załogę żywą. Nie odważyliśmy się snuć rozważań dlaczego, ale sam  

        fakt, że Angelina i James byli więźniami, był pocieszający: więźniów można  

        odbić. 

               Gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni, leciałem jak wariat. Hamowanie w  

        ostatnim momencie, wyłączenie kontaków ledwie ujęły nas macki pola, wyjście w  

        chwili, gdy właz zaczął się otwierać. Mając obok Boliyara, gnałem przez  

        korytarze wprost do biura Inskippa. Tylko po to, aby znaleźć go chrapiącego na  

        biurku. 

               - Gadaj - zażądałem, ledwie otworzył najbardziej zaczerwienione oczy,  

        jakie w życiu widziałem. 

               - Powinienem był wiedzieć - jęknął. - Musiałeś wleźć akurat, gdy  

        usiłowałem zasnąć pierwszy raz od czterech dni. Czy ty wiesz... 

background image

 

 33 

               - Wiem, że jeden z ich statków połknął mój krążownik razem z Angelina i  

        Jamesem i że przez ostatnie cztery dni gnietliśmy się w patrolowcu. 

               - Przepraszam, nie wiedziałem - wymamrotał chwiejąc się na nogach.  

        Zbliżył się do szafy i wyciągnął zeń kryształową flaszkę, z której łyknął solidnie. 

               Powąchałem zawartość i zrobiłem to samo. 

               - Wyjaśnij - zakomenderowałem. - Co się dzieje? 

               - Inwazja obcych. Pozwól sobie powiedzieć, że oni są dobrzy. To, co  

        połknęło twój krążownik, to najcięższy, opancerzony polami pancernik, jaki  

        kiedykolwiek widziałem, a my nie mamy nic, co byłoby w stanie go ugryźć. Więc  

        wszystko, co możemy zrobić, to stale się wycofywać. Jak dotąd nigdzie jeszcze  

        nie wylądowali, ograniczając się do ostrzału naszych pozycji. Nie wiemy, jak  

        długo to może potrwać, ale na pewno zaczną się desanty. 

               - Mówiąc krótko - przegrywamy? 

               - W stu procentach. 

               - Jakie to optymistyczne. Mógłbyś mi jeszcze powiedzieć, z kim  

        walczymy? 

               - Mógłbym. Mogę ci nawet pokazać. Masz! 

               Wdusił przycisk i na środku pomieszczenia pojawił się holowizyjny obraz.  

        Macki, czułki, pazury, kleszcze, śluzowaty, zielonkawy kadłub ze zbyt wieloma  

        oczami wystającymi w najrozmaitszych kierunkach oraz masą innych detali,  

        których lepiej nie opisywać. 

               - Uggh - oznajmił Bolivar mówiąc za nas obu. 

               - Jeśli ten się nie podoba - warknął Inskipp - to co powiecie o tym... albo o  

        tym? 

               Istoty zmieniały się przy kolejnych wduszeniach klawisza i każda była  

        bardziej obrzydliwa od poprzedniej. 

               - Wystarczy! -wrzasnąłem w końcu. - Dobry sposób na odchudzenie,  

        obrzydlistwo! Nie ruszę jedzenia przez najbliższy tydzień. Który z nich jest  

        naszym wrogiem? 

               - Wszystkie. Niech ci to Coypu wyjaśni. 

               Wywołany profesor pojawił się na ekranie. Po tych stworach, jego  

        wystające zęby i belferskie maniery były przyjemną odmianą. 

               - Zbadaliśmy złapane okazy, zrobiliśmy sekcję zabitych i odczyty mózgów  

        żyjących. To, co odkryliśmy, nie jest zbyt pocieszające. Walczy przeciwko nam  

        duża liczba stworzeń z różnych systemów planetarnych. Z tego co mówią, a nie  

        mamy podstaw, aby im nie wierzyć, jest to coś w rodzaju świętej krucjaty. Ich  

        jedynym celem jest zniszczenie ludzkości i zmiecenie przedstawicieli naszej rasy  

background image

 

 34 

        z powierzchni wszechświata. 

               - Dlaczego? - wyrwało mi się. 

               - Pytacie dlaczego? - kontynuował Coypu. - Zupełnie naturalne pytanie.  

        Odpowiedź brzmi: bo nie mogą na nas patrzeć. Uważają, że jesteśmy zbyt  

        odrażający, aby istnieć. Była mowa o zbyt małej liczbie kończyn, o tym, że  

        jesteśmy za mało mokrzy, nasze oczy nie są na słupkach, nie wydzielamy miłego  

        śluzu, brak nam wielu istotnych organów. Doszli do wniosku, że nie możemy  

        istnieć obok siebie. 

               - I kto to mówi!? - zdenerwował się Bolivar. - Te wstrętne obrzydlistwa... 

               - Piękno jest względne - uświadomiłem go. - Co nie zmienia faktu, że  

        całkowicie się z tobą zgadzam. Teraz zamknij się i słuchaj profesora. 

               - Inwazja została dokładnie przygotowana - poinformował nas Coypu,  

        przeglądając jakieś papiery. - Od jej rozpoczęcia znaleźliśmy wielu ich agentów  

        ukrytych w zsypach, przewodach wentylacyjnych, toaletach i innych takich.  

        Najwyraźniej obserwowali nas od dłuższego czasu. Porwanie admirałów było  

        preludium do inwazji, próbą wprowadzenia zamieszania w naszych siłach poprzez  

        usunięcie dowódców. Faktycznie, odczuwamy pewien niedobór admirałów, ale  

        młodsi oficerowie objęli dowództwo oddziałów i ich efektywność w szybkim  

        czasie się zdublowała. Brak nam wiadomości o nieprzyjacielu, o jego organizacji,  

        bazach i uzbrojeniu, gdyż zdołaliśmy pochwycić jedynie małe jednostki,  

        dowodzone przez osobników niskiej rangi. Najważniejsze jest teraz zebranie  

        informacji o... 

               - Uch, serdeczne dzięki - warknął Inskipp wygaszając Coypu w połowie  

        zdania. - Sam bym na to nigdy nie wpadł. 

               - Mogę to załatwić - powiedziałem, z przyjemnością obserwując wygląd  

        białek jego oczu, czerwonych raczej, niż białych, zwracających się ku mnie i  

        próbujących jednoczenie wyjść z orbit. 

               - Ty!? 

               - Oczywiście, że ja! A kto niby? Przezwyciężę wrodzoną skromność i  

        powiem ci, że jestem tajną bronią, którą wygramy wojnę. 

               - Jak? 

               - Najpierw muszę pogadać z Coypu, potem ci wszystko wyjaśnię. 

               - Jedziemy za mamą i Jamesem? - spytał Bolivar. 

               - Możesz być pewny. A przy okazji ocalimy cywilizowany Świat przed  

        zniszczeniem. 

               - Dlaczego mi zawracacie głowę, kiedy mam kupę roboty? - Coypu  

        odsunął się od ekranu komputera, przełykając ślinę i spoglądając wymownie na  

background image

 

 35 

        Inskippa. 

               - Spokój - włączyłem się - rozwiążę wszystkie twoje problemy, tak jak to  

        wielokrotnie robiłem w przeszłości, ale potrzebna mi twoja pomoc. Ile ras obcych  

        odkryliście do tej pory? 

               - Trzysta dwanaście, ale co... 

               - Chwileczkę. Są one najrozmaitszych kształtów, wielkości i innych detali. 

               - Lepiej w to uwierz na słowo! Powinieneś zobaczyć, co mi się śni! 

               - Serdeczne dzięki. Musiałeś znaleźć język, jakim się one porozumiewają? 

               - Używasz go w tej chwili. To esperanto. 

               - Przestań się wygłupiać! 

               - Nie wrzeszcz na mnie! - pisnął histerycznie, po czym wziął jakąś pigułkę  

        i otrząsnął się.-Dlaczego nie? Obserwowali nas dość długo i uczyli się  

        wszystkiego, czego mogli, zanim nas zaatakowali. Słyszeli z pewnością całą masę  

        naszych języków i wybrali esperanto dla tych samych powodów, dla których my  

        to zrobiliśmy. Bo jest najprostsze, najłatwiejsze i najbardziej funkcjonalne ze  

        wszystkich języków. 

               - Przekonałeś mnie. Dzięki, profesorze, a teraz trochę odpocznij, bo  

        będziesz mi pomagał przy przedostawaniu się do ich kwatery głównej,  

        odkrywaniu ich tajemnic i ratowaniu mojej rodziny, a może i admirałów - to  

        ostatnie się zobaczy. 

               - O czym ty, do diabła, bredzisz! - wrzasnął Inskipp, mając w tle profesora  

        Coypu, mówiącego dokładnie to samo, tylko cieńszym głosem. 

               - To proste, przynajmniej dla mnie. Profesor zrobi mi kombinezon wraz z  

        urządzeniem do wydalania śluzu i całą resztą detali wzorowanych na wyglądzie  

        obcych. Powitają mnie w nim jak swojego. Będę przedstawicielem nowej rasy,  

        która dopiero dowiedziała się o świętej wojnie i zamierza się przyłączyć do nich.  

        Pokochają mnie - zapewniam was. 

               Technicy wykonali szybką i dokładną robotę. Naładowali komputer  

        projektujący wszystkim, co wiedzieli o wyglądzie obcych i zaprogramowali go na  

        wariacje, jakich dotąd nie odkryto wśród napastników. 

               Wysililiśmy naszą wyobraźnię i znaleźliśmy coś odpowiedniego. 

               Wywarło to wrażenie nawet na Bolivarze. 

               - Oto mój ojciec! - oświadczył obłażąc mnie w kółko i podziwiając ze  

        wszystkich stron. 

               Było co podziwiać - wyglądałem jak miniaturowy tyranozaurus dotknięty  

        zaawansowanym trądem, skrzyżowany z mrówką. Z oczywistych powodów  

        miałem dwie nogi. Potężny ogon w końcowym fragmencie przeradzał się w czułki  

background image

 

 36 

        z przylgami. W jego wnętrzu było dość miejsca na urządzenie wydalające,  

        ministos i magazyn wyposażenia. Przerośnięta szczęka aż wiła się od  

        żółtozielonych wypustków, przyozdabiając front uroczego pyska, który mógł się  

        przyśnić w koszmarnym śnie. Uszy jak u nietoperza, wąsy jak u szczura, oczy jak  

        u zmutowanego kota - naprawdę wyglądało to obrzydliwie. Z przodu było  

        wejście, którym, jak mogłem najostrożniej, wlazłem. 

               - Ręce są jedynie lekko wspomagane i pasują do twoich własnych -  

        informował mnie Coypu - nogi natomiast chodzą na serwomechanizmach, które  

        naśladują ruchy twoich nóg. Uważaj, jak łazisz: te pazury mogą zrobić dziury w  

        stalowych płytach. 

               - Zamierzam spróbować. Co z ogonem? 

               - Automatyczna przeciwwaga, kiwa się podczas chodzenia, tu masz  

        kontrolki. Możesz go opierać, gdy nie chodzisz lub siedzisz przez dłuższy czas,  

        albo włączyć toto, będzie drgał co jakiś czas, żeby wyglądało realistycznie.  

        Uważaj na to tutaj: to bezpiecznik automatycznej, bezodrzutowej siedemdziesiątki  

        piątki zamontowanej między oczami, celownik zaś masz na nosie. 

               - Cudownie. Co z granatami? 

               - Miotacz masz pod ogonem. Same granaty są zamaskowane jako wiesz  

        co. 

               - Świństwo. Widzę, że masz zboczoną wyobraźnię. Daj mi się teraz  

        pozapinać i odsuńcie się. Mam ochotę to wszystko wypróbować. 

               Trochę czasu zajęło mi dojście do wprawy w naturalnym poruszaniu się,  

        ale w końcu się nauczyłem. Oblazłem pomieszczenie, zostawiając śluzowaty ślad  

        i dziury od pazurów w podłodze oraz straty w majątku ruchomym od machania  

        ogonem. Wybiłem nawet parę dziur moją armatą. 

               Automatyczna czy nie, ale zdecydowałem się zostawić ją na faktycznie  

        ostatnią czarną chwilę i póki co wziąłem solidną porcję pastylek od bólu głowy.  

        Gdy wróciłem do laboratorium, coś jakby mały robot wyłoniło się z sąsiedniego  

        pomieszczenia i przejechało mi po ogonie. 

               - Uspokójcie to bydlę! - wrzasnąłem, widząc jak przed nosem zapala mi  

        się napis „Ból ogona". 

               Wymierzyłem robotowi kopniaka, którego z łatwością uniknął, po czym  

        stanął mi przed nosem. Górna część z czujnikami opadła i znalazłem się oko w  

        oko z uśmiechniętym Bolivarem. 

               - Czy mogę się dowiedzieć, co robisz w tej blaszance? 

               - Jasne, tato. Jadę z tobą. Służący do noszenia bagażu, czy to nie jest  

        logiczne? 

background image

 

 37 

               - Nie jest - oznajmiłem i wytoczyłem ciężkie argumenty, wiedząc z góry,  

        że tę dyskusję i tak przegram. 

               Przegrałem i uśmiechnąłem się w duchu. Mimo obawy o jego i moje  

        bezpieczeństwo, jakaś pomoc była z pewnością potrzebna, a zwłaszcza pomoc  

        kogoś, kogo możliwości dobrze znałem. 

               - Dokąd teraz? - zapytał Inskipp spoglądając z dużym niesmakiem na mój  

        kombinezon. 

               - Na tę uzbrojoną planetę, na którą zabrali admirałów i chyba moją żonę, i  

        syna. Jeśli to nie ich główna kwatera, to z całą pewnością jedna z głównych baz. 

               - Nie piśniesz ani słowa o tym, co knujesz? 

               - Będę zaszczycony. Wyruszamy w tym samym patrolowcu, ale najpierw  

        chcę, by rozwalono mu kadłub i byle jak załatano. We wnętrzu też powinno być  

        trochę uszkodzeń. Najlepiej rozwalcie jakieś mało istotne instrumenty dla dodania  

        autentyzmu. Potrzebuję dużo krwi, aby wszystko malowniczo pokropić. I jeszcze  

        jedno. Co prawda niezbyt mi się to podoba, ale cel uświęca środki: macie parę  

        zbędnych ciał? 

               - Aż za wiele - odparł ponuro szef. - Chcesz mieć w mundurach? 

               - Mogą mi uratować życie. Mam zamiar pojawić się, rycząc na wszystkich  

        częstotliwościach i mrugając wszystkimi światłami, zgłaszając ochotnicze  

        przystąpienie mojej osoby plus całej planety do szlachetnej sprawy. 

               - O której właśnie dowiedzieliście się zdobywając ten statek? 

               - Szybko kojarzysz, jak na swój wiek. Każ zrobić to wszystko, co  

        powiedziałem natychmiast, albo jeszcze szybciej, bo mam zamiar odlecieć za  

        jakieś pięć minut. 

               Ponieważ misja zdawała się naszą jedyną nadzieją, mieliśmy wszelką  

        możliwą pomoc. Połatany patrolowiec został załadowany na pokład krążownika,  

        odlot zaś był dosłownie natychmiastowy. Dostarczono nas w najbliższy, w miarę  

        bezpieczny rejon wrogiego systemu i serdecznie pożegnano. Pokręciłem się  

        wokół paru chmur śmieci, przeleciałem przez obłok pyłowy i dwie czarne dziury,  

        aby skuteczniej zatrzeć ślady, po czym ruszyłem ku bazie wroga. 

               - Gotów? - spytałem włażąc do wnętrza kombinezonu. 

               - Równo z tobą, tato - usłyszałem robota zatrzaskującego i blokującego  

        górną sekcję. 

               Zamknąłem kombinezon i opatrzoną w pazury łapą ująłem jego górny  

        chwytak. Dodatkowe światła zostały zainstalowane według mojego pomysłu na  

        kadłubie, teraz włączyłem je i ruszyliśmy pełnym ciągiem, niby kosmiczna  

        choinka transmitując na wszystkich stu trzydziestu siedmiu częstotliwościach  

background image

 

 38 

        pieśń mojej świeżo wymyślonej planety. Uzbrojona po zęby baza była coraz  

        bliżej. 

  

44 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               7 

               - Kiu vi estas? - spytał ponury głos, jednocześnie ekran rozjaśnił się,  

        ukazując szczególnie ohydnego przedstawiciela napastników. 

background image

 

 39 

               - Kiu vi estas? Ciuj konas min, se mi ne kones un, belulo - stwierdziłem,  

        że odpowiedź będzie najlepsza, jeżeli doda się do niej trochę uczucia, ale  

        nazwanie tego straszydła przystojniaczkiem, wymagało sporego samozaparcia. 

               Okazało się to skuteczne - rozmówca kontynuował rozmowę w dużo  

        przyjemniejszym tonie. 

               - No, no - nie ma się co obrażać. Mogą cię dobrze znać w domu, ale teraz  

        jesteś daleko od niego. Poza tym jest wojna i musimy przestrzegać przepisów  

        bezpieczeństwa. 

               - Naturalnie. Wy naprawdę walczycie? Z tymi bladosuchymi? 

               - Robimy, co możemy, ślicznotko. 

               - Dopisujcie nas do tego! Złapaliśmy ich statek szpiegujący na naszej  

        planecie. Nie mamy własnych, ale zestrzeliliśmy ten i zrobiliśmy pranie mózgów  

        tym, co ocaleli. Nauczyliśmy się ich języka i odkryliśmy, że wszystkie ludy  

        galaktyki zjednoczyły się przeciwko nim. Chcemy się do was przyłączyć - jestem  

        ambasadorem i czekam na wasze rozkazy! 

               - Wspaniale - pojaśniał cały z wrażenia. - Wysyłamy statek, aby cię  

        przyprowadzić. Ale najpierw jedno pytanie, słodka. 

               - Pytaj, przystojniaczku. 

               - Z takimi oczami jak twoje... Jesteś płci żeńskiej? 

               - W przyszłym roku o tej porze będę. Teraz jestem w neutralnej fazie,  

        pomiędzy nim a nią. 

               - A więc za rok spotkamy się na randce! 

               - Zapisuję cię w notesie - obiecałem. Bolivar nalał mi szklaneczkę, którą  

        opróżniłem przez słomkę. 

               - Czy się mylę, tato - spytał - czy ten uciekinier z szamba ma na ciebie  

        chrapkę? 

               - Niestety, mój chłopcze, masz rację. W naszej ignorancji, zrobiliśmy  

        damski kostium i to sądząc z jego zachowania, bardzo seksowny. Musimy go  

        trochę zeszpecić. 

               - Co prawdopodobnie zrobi go jeszcze bardziej seksy. 

               - Cholera, masz oczywiście rację! Muszę się wobec tego przyzwyczaić do  

        ich amorów i wyciągnąć z nich jakieś korzyści. 

               Statek-pilot pojawił się na ekranach i nastawiłem auto-pilota na jego ślad.  

        Lecieliśmy zygzakiem przez niewidzialne pola siłowe i zapory minowe, aby w  

        końcu wyładować na metalowej płycie wewnątrz fortecy. Miałem nadzieję, że jest  

        to lądowisko dla gości, a nie wjazd do więzienia. 

               - Chciałbyś pewnie swój hełm, tato? - przypomniał mi Bolivar, używając  

background image

 

 40 

        syntetyzatora dźwięków, aby uzyskać głos maszynowy. 

               - Masz rację, szanowny robocie - nałożyłem pozłacany kask (z  

        diamentami) i przejrzałem się w lustrze. Odmieniło mnie. - I lepiej nie nazywaj  

        mnie ojcem. Spowodowałoby to masę niewygodnych pytań natury biologicznej. 

               Imponująca kolekcja pełzających, skaczących i chodzących figur  

        oczekiwała naszego wyjścia. Gdy wymaszerowałem z kabiny - Bolivar podążał za  

        mną, niosąc stertę starannie skonstruowanego, obcego z wyglądu bagażu - jeden z  

        nich, ze złotą obręczą na łbie, wystąpił do przodu, machając ku mnie mackami. 

               - Witamy, ambasadorze - stwierdziło toto. - Jestem Gar-Baj, Pierwszy  

        Oficer Rady Wojennej. 

               - Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Sleepery Jeem Geshtunken. 

               - Sleepery to twoje imię czy tytuł? 

               - W moim ojczystym języku oznacza to „Ten Który Stąpa po Plecach  

        Niewolników Ostrymi Pazurami" i oznacza, że jestem członkiem arystokracji. 

               - Nadzwyczajnie obrazowy język. Sleepery, musisz mi więcej o sobie  

        opowiedzieć prywatnie. 

               Sześć z jego osiemnastu czułków mrugnęło znacząco i już wiedziałem, że  

        stary seksapil nadal działa. 

               - Zawiadomię cię o moim następnym okresie, Gar. Ale do rzeczy: jest  

        wojna, czy jej nie ma? Powiedz mi, jak stoją sprawy i co my możemy zrobić, aby  

        pomóc w tym świętym boju? 

               - Zrobię to, ale pozwól mi najpierw zaprowadzić cię do twojej kwatery,  

        wyjaśnię ci wszystko po drodze. - On, ja i mój wierny robot ruszyliśmy. - Wojna  

        przebiega zgodnie z planem... oczywiście nie wiesz o tym, ale planowaliśmy ją  

        przez wiele lat. Ja i moi szpiedzy spenetrowaliśmy wszystkie ich planety i znamy  

        ich siłę aż do ostatniego pistoletu. Nie mogą nas zatrzymać. Mamy absolutną  

        kontrolę przestrzeni i teraz przygotowujemy się do drugiej fazy. 

               - Którą jest...? 

               - Inwazja planetarna. Po zniszczeniu ich floty, powybieramy ich planety  

        jedną po drugiej jak zgniłe jajka. 

               - To coś dla nas! - wrzasnąłem wybijając sporą dziurę lewą nogą. -  

        Jesteśmy gotowi prowadzić natarcie, nawet jeśli jest to związane ze śmiercią dla  

        sprawy. 

               - Właśnie czegoś takiego oczekiwałem od kogoś tak dobrze zbudowanego  

        jak ty. Statków transportowych mamy dość, ale zawsze się przydadzą  

        doświadczeni żołnierze. Zapraszam cię na następne posiedzenie Rady, gdzie  

        uzgodnimy, jak będą wyglądały zasady naszej współpracy. Teraz pewnie jesteś  

background image

 

 41 

        zmęczony i chcesz odpocząć. 

               - Nigdy! - zgrzytnąłem zębami. - Nie chcę odpoczynku, dopóki nie  

        zniszczymy ostatniego z tych obrzydliwców. 

               - Szlachetne uczucie, ale musimy kiedyś odpoczywać. 

               - Nie macie jakiegoś jeńca albo nawet kilku, których mógłbym osobiście  

        rozerwać dla propagandy? 

               - Mamy cały ładunek admirałów, ale potrzebujemy ich jako źródła  

        informacji. 

               - Uwielbiam wyrywać kończyny admirałom. A nie macie jakichś kobiet  

        albo dzieci? Bardzo melodyjnie krzyczą- było to pytanie za 64000 kredytów  

        ukryte wśród pozostałych bzdur. Zakręciłem ogonem, oczekując w napięciu na  

        odpowiedź, a Bolivar przestał brzęczeć. 

               - Zabawne, że pytasz. Złapaliśmy nieprzyjacielski okręt szpiegowski,  

        którego załogę stanowiła właśnie samica i młody samiec. 

               - O właśnie! - wrzasnąłem z autentycznym podnieceniem. - Gdzie oni są?  

        Zaprowadź mnie do nich! 

               - Normalnie byłbym szczęśliwy, mogąc to zrobić, ale teraz jest to  

        niemożliwe. 

               - Nie żyją? - spytałem starając się, aby zabrzmiało to jak zawód, nie  

        radość. 

               - Nie, choć życzylibyśmy sobie, żeby tak było. Do tej pory nie wiemy, co  

        się stało. Pięciu naszych żołnierzy, wszyscy bardzo doświadczeni, było z nimi w  

        zamkniętym pomieszczeniu. Wszyscy nie żyją, nie wiadomo dlaczego, a oni  

        zwiali i ślad po nich zaginął. 

               - Tragiczne - westchnąłem machając ogonem. - Czy złapaliście ich  

        powtórnie? 

               - Nie, i to jest najdziwniejsze, bo minęło już parę dni. Ale nie ma się czym  

        przejmować. Posłaniec przyjdzie po ciebie, kiedy Rada się zacznie. Śmierć  

        paskudom. 

               - Śmierć paskudom. Jeśli sam chcesz, spotkamy się na zebraniu. Cześć.  

        Drzwi zamknęły się, a Bolivar-robot odezwał się: 

               - Gdzie złożyć bagaże, szlachetny Sleepery? 

               - Gdziekolwiek, metalowy cymbale - dodałem do oświadczenia kopniaka,  

        którego zręcznie uniknął. - Nie zawracaj mi głowy. 

               Przespacerowałem się po pokoju, nucąc hymn i sprawdzając ściany  

        czujnikiem. W końcu otwarłem kombinezon i wyszedłem z niego dla  

        rozprostowania kości. 

background image

 

 42 

               - Możesz wyjść i pogimnastykować się - oznajmiłem. - Nasze stworki są  

        dość łatwowierne. W tym pomieszczeniu nie ma ani jednej pluskwy. 

               Bolivar opuścił powłokę robota i wykonał parę przysiadów i skłonów,  

        którym towarzyszyło skrzypienie kości. 

               - Po dłuższym czasie robi się tam ciasno - stwierdza. - Co dalej? 

               - Dobre pytanie, ale nie przywodzi mi na myśl nic sensownego. Wiemy, że  

        są żywi, zdrowi i sprawiają wrogowi kłopoty. 

               - Może zostawili dla nas jakąś wiadomość lub ślad. 

               - Można sprawdzić, ale nie sądzę. Wszystko to mogłoby być  

        niebezpieczne dla nich. Otwórz flaszkę Środka Dopingującego i nalej mi  

        szklaneczkę, o ile ją znajdziesz w tym śmietniku. Ja muszę trochę pomyśleć. 

               Rozmyślałem intensywnie, ale z nikłym rezultatem. Możliwe, że  

        powodem była nieco przygnębiająca atmosfera pomieszczenia. Ściany były  

        zgniłozielone. Obrusy na nich wiszące fioletowobordowe, a połowę pokoju  

        wypełniał obrzydliwy śmierdzący basen jakiegoś szarego błota. Bolivar udał się  

        na obchód reszty apartamentów, ale gdy toaleta omal go nie wciągnęła, a  

        zawartość kuchni przyprawiła go o równie twarzową zieleń co ta na ścianie, siadł  

        bez słowa i włączył telewizor. Większość programów okazała się niemożliwa do  

        zrozumienia i obrzydliwa nad podziw. 

               Żaden z nas nie pomyślał, że telewizor może być tu komunikatorem,  

        dopóki nie zadzwoniono i scena bombardowania bezbronnej planety znikła,  

        ustępując miejsca fizjonomii GarBaja. Na szczęście refleks di Grizów działał.  

        Bolivar przystanął za ekranem, a ja odwróciłem się dopiero po zapięciu  

        kombinezonu. 

               - Przykro mi, że muszę ci przeszkodzić, Jeem, ale Rada zbiera się i  

        chciałbym, abyś wzięła udział w obradach. Posłaniec wskaże ci drogę. 

               - Dobra, dobra - mruknąłem ku blednącemu odbiornikowi, starając się  

        wsadzić ręce we właściwe miejsca. Komunikator przy drzwiach wskazał gościa. 

               - Robot, zajmij się tym! Powiedz, że za chwilę będę gotowy i przynieś mój  

        tren. 

               Gdy wyszliśmy, potwór przysłany po mnie wytrzeszczał z tuzin oczu na  

        czułkach na nasz widok. Naprawdę wywarł na mnie wrażenie, jako że czułki  

        miały z dobre trzy stopy. 

               - Pokazuj drogę - poleciłem słodko. 

               Ruszyłem jego śladem, moim zaś ruszył robot, trzymając końce mego  

        przypiętego do ramion trenu. Ten wspaniały przyodziewek miał dobre trzy jardy  

        długości. Został wymyślony w całości przeze mnie, głównie jako pretekst, aby  

background image

 

 43 

        stale mieć przy sobie Bolivara. Choć przyznaję, że względy psychologiczne też  

        się liczyły. Była to wściekle błyszcząca purpura, ozdobiona tu i tam złotymi  

        gwiazdami i srebrnymi kometami oraz różowym szlaczkiem. Na szczęście nie  

        musiałem na to patrzeć, ale współczułem Bolivarowi - on nie miał innego wyjścia. 

               Rada z miejsca znalazła się pod wrażeniem mego wyglądu, jeśli uznać  

        ilość cmoknięć i pomruków za wyraz aprobaty. Przeszedłem pomieszczenie dwa  

        razy wokoło, zanim usiadłem na wyznaczonym miejscu. 

               - Witamy cudowną Sleepery Jeem na naszej Radzie Wojennej - zamlaskał  

        Gar-Baj. - Rzadko ta sala była tak zaszczycona cudowną obecnością. Jeśli  

        wszyscy Gesh-tunken są podobni do tej przedstawicielki, to wygramy wojnę za  

        pomocą samego morale! 

               - Film! Film dla wojska! - zagulgotało coś czarnego i galaretowego i  

        pojawili się filmowcy. 

               - Pozwólmy żołnierzom cieszyć się wraz z nami wspaniałym widokiem  

        naszego gościa. Nie mówiąc już o dodatkowych oddziałach, które niedługo zasilą  

        nasze szeregi. 

               - Dobrze gada! Wspaniały pomysł! 

               Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki aplauzu, przy akompaniamencie  

        wymachiwania mackami, kleszczami, przyssawkami i innymi kończynami.  

        Prawie straciłem ostatni posiłek, ale rozdziawiłem pysk na całą szerokość, aby  

        pokazać, jak mi przyjemnie. Pojęcia nie mam, jak długo by to trwało, gdyby nie  

        sekretarz, walący głośno stalowym młotkiem w mosiężny dzwon. 

               - Szanowni zebrani, mamy parę nie cierpiących zwłoki spraw. Czy  

        możemy przejść do obrad? 

               Odpowiedzią były wściekłe krzyki dość obraźliwej treści... Sekretarzem  

        wstrząsnęło, co było ciekawym widokiem, jako że z wyglądu przypominał żabę  

        obrośniętą futrem, z mięsistym ogonem i czymś w rodzaju trąby na głowie.  

        Należy jednak przyznać, że sprawnie przystąpił do rzeczy. 

               - Otwieram 4013 zebranie Rady Wojennej. Dziś na porządku dziennym są  

        następujące sprawy: nowa organizacja wojsk desantowych, logistyczne plany  

        inwazji, usprawnienie zaopatrzenia w środki bojowe oddziałów bombardujących i  

        możliwości żywieniowe wysuniętych jednostek. Przed tym jednakże prosiłbym  

        naszego nowego członka o parę słów, które będą transmitowane w naszych  

        wieczornych wiadomościach. Prosimy, Sleepery Jeem. 

               Rozległa się salwa wrzasków - tym razem aplauzu i widowiskowego  

        klepania górnymi kończynami, które wziąłem za oklaski. Skłoniłem się do  

        kamery i zacząłem: 

background image

 

 44 

               - Drodzy moi - mokrzy, śluzowaci, wyłupiastoocy - nie mogę wprost  

        wyrazić, jaką przyjemność odczuwają moje dwa serca z powodu możliwości  

        przebywania wśród was. Odkąd dowiedzieliśmy się, że są inni podobni do nas na  

        świecie, nie mogliśmy się wprost doczekać spotkania z wami. Szczęśliwy traf  

        sprawił, że jestem tu dziś i mogę wam powiedzieć, że jesteśmy z wami,  

        zjednoczeni w wielkiej sprawie zniszczenia suchych w naszej galaktyce. Jesteśmy  

        dumni z naszych bojowych umiejętności - wykopałem dziurę w mównicy, przy  

        ogłuszającym aplauzie. - Chcemy je oddać do waszej dyspozycji. Tak jak  

        nakazała nasza królowa Engela Rdenrundt. 

               Usiadłem wśród nie milknącej owacji, mając nadzieję, że się udało.  

        Wydawało się, że nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na ostatnie zdanie - co prawda  

        był to daleki strzał, ale jeśli Angelina miała szansę obejrzenia mojego wy- 

        stąpienia, to z pewnością rozpozna imię i nazwisko, pod którym spotkałem ją po  

        raz pierwszy parę ładnych lat temu. To był daleki strzał, ale lepsze to niż nic. 

               Moje współpotwory nie były zbyt zadowolone z perspektywy zabrania się  

        do roboty, ale sekretarz jakoś w końcu ich do tego zmusił. Zapamiętałem co  

        ważniejsze kwestie ich planów, a będąc nowo przybyłym, nie wtrącałem się do  

        ich ustalania. Odezwałem się tylko raz, spytany, ile wojsk możemy dostarczyć i  

        podałem dane, które ponownie wprowadziły ich w euforię. Ciągnęło się to  

        wszystko zdecydowanie zbyt długo i nie byłem osamotniony w głośnym  

        okazywaniu swej radości, gdy sekretarz ogłosił koniec spotkania. Gar-Baj położył  

        mi na ramionach coś, co mogę określić jako przyjacielską wypustkę. 

               - Dlaczego nie poszlibyśmy do mnie, słodka? Możemy się napić łyczek  

        czy dwa wyciągu ze zgniłych jaj. Co ty na to? 

               - Cudownie, ale Sleepery jest śpiąca i musi odpocząć. Spotkamy się jutro i  

        to koniecznie. Nie dzwoń do mnie, sama zrobię to z przyjemnością. 

               Ruszyłem z kopyta do kwatery, zanim zdążył odpowiedzieć, i z robotem  

        następującym mi na pięty, zatrzasnąłem drzwi szczęśliwy, że uciąłem prostackie  

        zapędy tego trędowatego durnia. 

               Zanim zdążyłem się odwrócić, ładunek miotacza wypalił dziurę obok  

        mojej nogi, a ponury głos warknął mi do ucha: 

               - Rusz się, a następny ładunek wyląduje wprost na twoim przegniłym łbie. 

  

52 

 

 

 

background image

 

 45 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               8 

               - Jestem bezbronna! - wrzasnąłem, zastanawiając się, skąd ja znam ten  

        głos. 

               Bolivar był szybszy. Gdy robot stanął, góra odskoczyła i ukazała się jego  

        głowa. 

               - Cześć, James - zawołał radośnie. - Co się stało z twoim gardłem? Poza  

        tym bądź łaskaw nie strzelać do tego obrzydlistwa. Wewnątrz jest twój własny  

        stary. 

               Zaryzykowałem przesuniecie głowy i zobaczyłem Jamesa: z opuszczonym  

        miotaczem i szczęką. Angelina, gustownie ubrana w futrzane bikini, wyszła z  

background image

 

 46 

        drugiego pokoju, wkładając do kabury swój miotacz. 

               - Wyłaź z tego natychmiast - poleciła. Bez wahania wyswobodziłem się z  

        objęć plastiku, zanurzyć się w jej, co było zdecydowanie przyjemniejsze. 

               - Yum - westchnęła po długim a namiętnym pocałunku, przerwanym  

        wyłącznie z braku tlenu. - Dawno cię nie widziałam. 

               - Ja ciebie też. Widzę, że dostałaś moją wiadomość. 

               - Kiedy ten stwór wymienił to imię, wiedziałam, że maczałeś w tym palce.  

        Skąd miałam wiedzieć, że siedzisz wewnątrz? Dlatego zjawiliśmy się z bronią. 

               - Dobra, jesteście teraz tutaj i to się liczy - spojrzałem uważniej na futrzane  

        szaty Jamesa. - Widzę, że macie tego samego krawca. 

               - Zabrali nasze rzeczy - chrapliwie oznajmił James. 

               - Czy ta szrama na twoim gardle ma cokolwiek wspólnego ze sposobem, w  

        jaki mówisz? 

               - Dostałem przy ucieczce od tego, który nam sprezentował obecne stroje. 

               - Bolivar, otwórz szampana z naszej apteczki, jeśliś łaskaw. Powinniśmy  

        uczcić to zjednoczenie, a twoja matka, jak sądzę, będzie tak uprzejma i opowie  

        nam, co się działo, odkąd ostatni raz ją widzieliśmy. 

               - Niewiele - oświadczyła machając zawartością kieliszka. - Połknął nas  

        jeden z ich pancerników. Sądzę, że to widziałeś? 

               - Jeden z najgorszych momentów w moim życiu. 

               - Biedactwo. Jak możesz sobie wyobrazić, czuliśmy to samo. Strzelaliśmy  

        ze wszystkich dział, ale hangar wyłożony był collaporium i niewiele to dało.  

        Wstrzymaliśmy więc ogień czekając na obcych, ale to też nic nie dało. Strop się  

        opuścił i zgruchotał statek. Musieliśmy wyjść i wtedy nas rozbroili. Przynajmniej  

        tak im się wydawało. Przypomniałam sobie twój pobyt na Buradzie i numer z  

        zatrutymi paznokciami - zrobiliśmy to samo. Walczyliśmy, dopóki nie skończyły  

        się ładunki, potem zaciągnęli nas do więzienia czy izby tortur - nie byliśmy tam  

        wystarczająco długo, aby się tego dowiedzieć. Załatwiliśmy strażników i poszliś- 

        my sobie - tam było niezbyt przyjemnie. 

               - Cudownie, ale to było parę dni temu. Jak się wam powodziło od tego  

        czasu? 

               - Bardzo dobrze, dziękuję - przy pomocy tych tu Cill Airne. 

               Machnęła ręką i pięciu mężczyzn wyskoczyło z sąsiedniego  

        pomieszczenia wymachując bronią. Było to dość denerwujące, ale stałem  

        spokojnie widząc, że na Angelinie nie wywarło to większego wrażenia. Mieli  

        bladą cerę i długie czarne włosy, ich ubiór składał się zaś z fragmentów skór  

        obcych, połączonych ze sobą drutem. Ich topory i miecze wyglądały dość  

background image

 

 47 

        prymitywnie, ale ostro i użytecznie. 

               - Estas gvanda plezvro renkonti vin - oświadczyłem, ale nie wykazali  

        żadnych oznak zrozumienia. Spytałem więc Angelinę: - Jeśli nie znają esperanto,  

        to jak się z nimi dogadałaś? 

               - Ich własnym językiem, nie jest trudny. Dpo gheobhai gaii dearmand  

        taisco gach seoid - dodała. 

               Skinęli potakująco, schowali broń i wydali przenikliwy i przejmujący  

        okrzyk wojenny. 

               - Chyba się lubicie - mruknąłem. 

               - Powiedziałam im, że jesteś moim mężem i że przybyłeś tu, aby zniszczyć  

        naszych wspólnych wrogów i poprowadzić nas do zwycięstwa. 

               - Prawda - przytaknąłem potrząsając złączonymi dłońmi, na co  

        odpowiedzieli nowym okrzykiem. - Bolivar, podaj no, chłopcze, coś konkretnego  

        dla naszych sprzymierzeńców, a twoja mamusia będzie uprzejma powiedzieć mi,  

        co tu się, u diabła, wyprawia. 

               - Nie jestem pewna szczegółów - oznajmiła upijając szampana. - Nie znam  

        zbyt dobrze ich języka i całej reszty. Wydają się oryginalnymi mieszkańcami tej  

        planety lub jej pierwszymi kolonistami, najwyraźniej następna zapomniana  

        kolonia, bo bez wątpienia są ludźmi. Nieźle im się działo, dopóki nie przybyli  

        obcy - obustronna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Walczyli z nimi od  

        początku i robią to nadal. Obcy zrobili, co mogli, aby ich wykluczyć, niszcząc  

        powierzchnię planety i pokrywając ją stalą. Nie poskutkowało. Ludzie  

        spenetrowali ich budowle i dotąd żyją w fundamentach, pustych pomieszczeniach  

        i podwójnych ścianach. 

               - Stalowe Szczury! - ucieszyłem się. - Moja sympatia do nich wzrasta  

        coraz bardziej. 

               - Wiedziałam, ze tak będzie. Po ucieczce z tego pomieszczenia, o którym  

        ci mówiłam, biegliśmy korytarzem, nie bardzo wiedząc dokąd, gdy otworzyły się  

        drzwi w podłodze i oni wyskoczyli machając rękami, abyśmy szli za nimi. Wtedy  

        właśnie napatoczył się strażnik, którego James załatwił. Cill Airne docenili to w  

        pełni wyprawiając go na nasze ubrania. To wszystko, co się wydarzyło. Odtąd  

        ukrywaliśmy się razem z nimi, a w wolnych chwilach planowaliśmy porwanie  

        jednego ze statków i uwolnienie admirałów. 

               - Wiesz, gdzie są? 

               - Oczywiście. Niedaleko stąd. 

               - Potrzebujemy planu, a ja potrzebuję porządnego odpoczynku. Proponuję  

        się przespać, a do bitwy przystąpić rano. 

background image

 

 48 

               - Nie ma na to czasu, a poza tym wiem, co ci się widzi w tym twoim  

        robaczywym umyśle. Idziemy się bić! 

               - Zgoda - westchnąłem. - Co dalej? 

               Zdecydowano za nas, gdyż drzwi otwarły się gwałtownie i do środka  

        wpadł mój rozamorowany Gar-Baj. Musiał być nastawiony kochliwie, jeśli u nich  

        różowa koszulka oznaczała to samo co u nas, i dlatego miał zdrowo stępiony  

        refleks. 

               - Jeem, kochanie... dlaczego stoisz bez ruchu? Aw-wrrruk! - to ostatnie  

        dodał, gdy trafił go pierwszy topór. 

               Nastąpiła krótka walka, którą rzecz jasna przegrał, ale za późno; gdy się  

        zaczęła, nie był w całości w pokoju. Jego ogon skorzystał z tego, bez wątpienia  

        obdarzony swoim własnym rozumem, gdy jeden z ciosów go odrąbał. Bezczelne  

        stworzenie ruszyło z kopyta wzdłuż korytarza. 

               - Lepiej wykonajmy odwrót - oświadczyłem. 

               - Do tunelu - zarządziła Angelina. 

               - Zmieszczę się w tym kombinezonie? 

               - Nie. 

               - To powstrzymajcie się z odwrotem - stwierdziłem, myśląc głęboko. -  

        Mam nadzieję, Angelino, że znasz drogę w tym labiryncie? 

               - Znam. 

               - Ślicznie. Bolivar, masz okazję rozprostować nogi. Wyłaź z robota i  

        objaśnij matce zasady poruszania tą konserwą. Obaj pójdziecie razem z nimi,  

        spotkamy się gdziekolwiek. James, uzgodnij to z matką. 

               - Co za przewidywanie - mruknęła Angelina. - Nogi mnie bolą już od paru  

        dni. James, spotkamy się w przejściowej rotundzie. Aha, i najlepiej wytnijcie z  

        tego tu trochę mięsa, tym bardziej że na obiad przyjdzie paru gości. 

               Że co? - zdziwiłem się. 

               Admirałowie. Z całym arsenałem, jaki sprowadziłeś tutaj, spokojnie  

        możemy ich uwolnić, a nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być potem  

        głodni. 

               Zrozumienie było całkowite i błyskawiczne, co w rodzinie Di Griz jest  

        regułą, a tubylcy musieli się tego dawno uczyć, prowadząc nieustającą wojnę.  

        Maty podłogowe zsunięto odkrywając następne klapy w podłodze. Moja opinia o  

        przeciwnikach spadła o kilka stopni - nie byli zbyt dobrzy, skoro pozwalali, aby  

        takie rzeczy działy się pod ich nosem czy wypustką węchową, czort wie, jak to się  

        nazywa. Bolivar i James poszli razem z naszymi sprzymierzeńcami wśród  

        głośnych okrzyków wojennych. 

background image

 

 49 

               - Scadan! Scadan! - (cokolwiek to znaczy). 

               - Faktycznie trochę tu ciasno - Angelina wsunęła się wnętrza robota. -  

        Mamy możliwość porozumiewania przez kierunkowy obwód? 

               - Mamy - kanał trzynasty, przełącznik obok prawej dłoni. 

               - Mam - oznajmiła, po czym jej głos zabrzmiał w moim uchu: - Prowadź.  

        Jak będzie potrzeba, powiem ci, gdzie masz iść. 

               Wymaszerowałem na korytarz z robotem najeżdżającym mi na ogon,  

        zamykając drzwi potężnym kopniakiem, póki nie wklinowały się w metalowe  

        framugi. Zawsze to trochę opóźni pościg. 

               Ruszyliśmy przed siebie. 

               Była to długa i prawdę powiedziawszy, nużąca podróż. Obcy nie byli zbyt  

        dobrymi architektami. Budowle przeplatały się ze sobą, zupełnie jakby  

        dobudowywano nowe, nie patrząc na poprzednie. Przed chwilą byliśmy w opusz- 

        czonym i przerdzewiałym korytarzu, a zaraz potem przecięliśmy wznoszące się  

        metalowe pole, lśniące od świeżości. Niektóre korytarze były najwyraźniej  

        używane jako odpływniki - pokonywaliśmy je biegnąc. Mijaliśmy magazyny,  

        fabryki i lokale, których zastosowania nie podejmowałem się zgadnąć. W jednej z  

        fabryk pracowały stwory przypominające rozkładające się aligatory - coś z tysiąc  

        tych przyjemniaczków zajmowało się nitowaniem blach. Wszędzie, ilekroć się  

        pojawiliśmy, potwory pozdrawiały nas w esperanto i za każdym razem witały  

        wielką owacją. Pięknie - kląłem pod nosem odmachując pozdrowienia. 

               - Zaczyna mnie to męczyć - zwierzyłem się Angelinie. 

               - Odwagi, już prawie jesteśmy. Jeszcze z trzy mile. 

               W końcu przed nami pojawiła się zamknięta i odrutowana na szczycie  

        brama, pilnowana przez stwory, mające coś, co wyglądało na samopały laserowe  

        sprzed paru stuleci. Oczywiście na mój widok podniosły ogłuszającą wrzawę. 

               - Jeem, Jeem! Niech żyje Geshtunken! Witamy! - krzyczały. Uniosłem  

        łapy i poczekałem, aż się uspokoją. 

               - Dziękuję! - wrzasnąłem. - To wielka przyjemność służyć z kimś takim  

        jak wy, dzieci zakazanego świata pod rozkładającym się słońcem. - Wrzawa  

        dowodziła, że dzieci są zachwycone i domagają się więcej. – Podczas mego tu  

        pobytu widziałem stworzenia, które pełzają, skaczą i chodzą, ale muszę przyznać,  

        że jesteście najlepsi z nich wszystkich. My na Geshtunken widzieliśmy tylko  

        kilku blado-suchych, których zabiliśmy od ręki. Rozumiem, że macie tu ich cały  

        ładunek. Czy to prawda? 

               - W samej rzeczy, Jeem - odparł jeden. Teraz dopiero zauważyłem, że ma  

        złotą kometę po bokach kasku, co bez wątpienia oznaczać miało jakąś tam rangę. 

background image

 

 50 

               - Wspaniała nowina - oznajmiłem. - Są tutaj? 

               -Są. 

               - Nie macie jakiegoś, który nie jest niezbędny, aby można go było  

        rozerwać lub zjeść? 

               - Gdyby to ode mnie zależało, dałbym któregoś komuś tak znanemu jak ty,  

        ale niestety, wszyscy są potrzebni w celach wywiadowczych. Poza tym lista  

        ochotników do uśmiercania jest już pełna - same szarże. 

               - Bardzo źle. Jest jakaś szansa, abym mógł ich obejrzeć? 

               - Nikt nie może tam wejść bez upoważnienia, ale przesuń oko albo dwa  

        między kratami, to obejrzysz ich wszystkich. 

               Jedno oko miałem na szypułce - była w nim kamera tv. Zrobiłem, jak mi  

        powiedział, dostrajając jednocześnie ostrość. Oni, czyli obiekty mego  

        zainteresowania, leżeli na dziedzińcu lub gadali w małych grupach - brudni,  

        obrośnięci, w strzępach mundurów. Mogli być admirałami, ale i tak zrobiło mi się  

        ich żal - nawet admirałowie byli kiedyś ludźmi. 

               - Serdeczne dzięki - odparłem chowając szypułkę. - Będę o tobie pamiętał  

        w moim wystąpieniu na Radzie Wojennej. 

               Pomachałem odchodząc, oni pomachali do mnie i zrobiło się nagle sielsko  

        - jakby eksplodowała kolonia ośmiornic. 

               - Jestem załamany - zwierzyłem się żonie. - Jeśli jest tu niższy poziom, to  

        dostaniemy się do nich od dołu. 

               - Geniuszu, nie przejmuj się, tak się do nich nie dostaniemy. 

               - Geniuszu - powiedziałem, kładąc z uczuciem łapę na obudowie. - Tak  

        właśnie zrobimy, i coś mi się zdaje, że przed nami są schody, ale skąd będziemy  

        wiedzieć, kiedy staniemy we właściwym miejscu? 

               - Stąd, że zostawiłam tam nadajnik ultradźwiękowy, gdy wygłaszałeś  

        swoje polityczne przemówienie do tych robali. 

               - Oczywiście, gdyby był to ktoś inny, zapadłbym się pod ziemię ze  

        wstydu, a tak mogę pogratulować sobie, mając taką żonę. 

               - Następnym razem postaraj się, aby to nie brzmiało tak dumnie. Zupełnie  

        jakby... było twoją zasługą. 

               - Spokojnie, zaczynasz być przewrażliwiona. 

               Zjechaliśmy pokrytą śluzem i śmieciami klatką schodową w całkowitą  

        ciemność. Angelina włączyła reflektory i ujrzeliśmy przed sobą metalowe drzwi. 

               - Spalić je? - spytała, wysuwając się z obudowy. 

               - Nie - zrobiłem się podejrzliwy. - Spróbuj swoich detektorów i  

        zobaczymy, czy za tym metalem toczy się jakieś elektroniczne życie. 

background image

 

 51 

               - Aktywnie - oświadczyła po chwili - co najmniej tuzin alarmów.  

        Zneutralizować? 

               - Szkoda wysiłku - sprawdź tę ścianę. Powinna być czysta. Była. Toteż  

        przeszliśmy przez nią. Ci obcy byli faktycznie naiwni. Znaleźliśmy się w  

        magazynie, z którego przeszliśmy do pomieszczenia, które miały chronić owe  

        drzwi. Operacja prosta nawet dla początkującego włamywacza - znowu straciłem  

        trochę wiarę w inteligencję przeciwnika. 

               - Więc dlatego nie chcieli, aby ktoś się tu dostał - westchnęła Angelina,  

        omiatając salę reflektorem. 

               - Miejski skarbiec - mruknąłem - musimy tu wpaść przy okazji. 

               Góry monet piętrzyły się ze wszystkich stron, złoto, platynowe sztaby jako  

        przerywnik, do tego szlifowane diamenty i inne kamienie. Wystarczająca ilość,  

        aby zbudować z nich bank, a co dopiero otworzyć jakiś. Zaczynałem odczuwać  

        kompleks mniejszości - w życiu nie widziałem tyle gotówki, nie mówiąc o jej  

        kradzieży i w dodatku nikt tego nie pilnował. Kopnąłem w najbliższą stertę -  

        posypał się deszcz monet. 

               - Wiem, że to ci pomogło - łagodnie powiedziała Angelina. - Ale  

        powinniśmy chyba zająć się pracą. 

               - Oczywiście - zgodziłem się z nią. Przeszliśmy przez skarbiec,  

        przebiliśmy się przez parę następnych ścian i drzwi, osiągając w końcu miejsce,  

        nad którym był nadajnik. 

               - Brama powinna być tutaj - mruknąłem mierząc krokami odległość. - Tu  

        były jakieś śmieci, więc zaczynając stąd, będziemy osłonięci w razie czego.  

        Świder udarowy gotów? 

               - Warczy i brzęczy. 

               - No to zaczynamy. 

               Ramię ze świdrem wysunęło się w górę i zagłębiło w zardzewiały metal.  

        Angelina wyłączyła reflektor, a gdy wyjęła świder, z góry spłynął promień światła  

        słonecznego. Czekaliśmy w napięciu, ale nie było żadnego alarmu. 

               - Czekaj, wysunę kamerę. 

               Wspiąłem się na palce i czubek ogona, aż udało mi się wysunąć oko z  

        kamerą przez otwór. Okręciłem je o trzysta sześćdziesiąt stopni i schowałem. 

               - Wspaniale. Śmiecie naokoło, nikogo w pobliżu, żadnej straży w zasięgu  

        wzroku. Podaj mi dezintegrator. 

               Wylazłem z kombinezonu, wspiąłem się na jego barki, skąd z łatwością  

        mogłem sięgnąć sufitu i zabrałem się do roboty. To bardzo przyjemne narzędzie  

        ten dezintegrator, cechuje go możliwość niwelacji wiązań międzycząsteczkowych,  

background image

 

 52 

        co prowadzi do zamiany praktycznie każdego materiału w szary pyłek. Wyciąłem  

        spory otwór, starając się nie kichnąć w tumanie pyłu, po czym podałem wycięty  

        dysk Angelinie i wystawiłem głowę przez otwór na zewnątrz. Wszystko zgodnie z  

        planem - nikt na mnie nie patrzył, niedaleko zaś siedział admirał ze szklanym  

        okiem. Obraz nędzy i rozpaczy. Wysunąłem się jeszcze kawałek. 

               - Psst, admirale - syknąłem. 

               Odwrócił się, a jego zdrowe oko rozszerzyło się ze zdumienia. 

               - Proszę głośno nie mówić, jestem tu, aby was uratować. Jasne? Proszę  

        tylko skinąć głową. 

               Tyle o dzielnym admirale - nie dość, że nie skinął głową, to w dodatku  

        skoczył na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach: 

               - Straż! Pomocy! Jesteśmy uwalniani!!! 

  

61 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 53 

 

 

 

 

 

 

 

               9 

               Nie oczekiwałem zbytniej wdzięczności, szczególnie od wyższego oficera,  

        ale to było doprawdy zaskakujące. Przelecieć tysiące lat świetlnych, pokonując  

        niebezpieczeństwa i wrogów zbyt licznych, aby ich wymieniać, ścierpieć lubieżne  

        zapędy Gar-Baja, i teraz ratować bandę starych ramoli tylko po to, aby oni, ledwie  

        się o tym dowiedziawszy, starali się oddać człowieka w łapy wroga. Za dużo tego  

        dobrego jak na mnie! 

               Nie żebym wiele więcej oczekiwał, ale zawsze to przykre, gdy się  

        człowiek utwierdza w pesymizmie. Miałem w dłoni pistolet igłowy, oczekując  

        problemów ze strony strażników, spodziewając się lekkich także ze strony  

        więźniów. Przestawiłem broń z trucizny na sen, co było sporym wysiłkiem z  

        mojej strony i wsadziłem trepowi stalową igłę w kark. Osunął się, malowniczo  

        wyciągając ku mnie ramiona, jakby w ostatnim wysiłku chciał złapać swego  

        oswobodziciela. Brr! Zamarłem, widząc, co znajduje się na jego nadgarstkach. 

               - Co się dzieje? - zaszeptała z dołu Angelina. 

               - Nic dobrego - odszepnąłem. - Całkowita cisza. 

               Wolno wycofałem się tak, że tylko oczy pozostały w otworze otoczonym  

        połamanymi meblami, różnymi opakowaniami i innym śmieciem, zastanawiając  

        się, czy straż coś usłyszała i obserwując zbliżających się paru dziadków  

        przyglądających się leżącemu kumplowi. 

               - Co mu się stało? - spytał jeden głos. - Słyszałeś, co on krzyczał? 

               - Nie bardzo, wyłączyłem wzmacniacz, aby oszczędzać akumulator. Coś  

        jakby Sfton Gnory, Łesemy Oknaronliami. 

               - To bez sensu. Może krzyczał coś w ojczystym języku? 

               - Chyba nie. Stary Schimrasch pochodzi z Deshnik, a to nic po ichniemu  

        nie znaczy. 

               - Przewrócę go na plecy i zobaczę, czy jeszcze oddycha. 

               Zrobili to i skinąłem zadowolony głową widząc, jak igła wypada z karku.  

        Dowody zostały usunięte, a zatem miałem parę godzin spokoju, zanim stary  

        dojdzie do siebie i rozpowie, co mu się przytrafiło. A to było wszystko, czego  

background image

 

 54 

        potrzebowałem - plan rodził się już w mojej głowie. 

               Pochyliłem się, biorąc podany Angelinie przed chwilą stalowy dysk,  

        przesmarowałem brzegi lepikiem trzymającym mocniej niż cement i wtłoczyłem  

        go z powrotem na miejsce. Trzasnęło, gdy klej łączył się z otoczeniem i po chwili  

        podłoga na górze i sufit na dole były równie nierozerwalną całością, jak przed  

        rozpoczęciem moich ćwiczeń. Zlazłem na dół i westchnąłem ciężko. 

               - Angelino, bądź tak dobra, zapal jakieś światło i otwórz butelkę, najlepiej  

        whisky, jeśli jest w apteczce. 

               Światło rozbłysło i rozległ się dźwięk przestawianych butelek, po czym  

        cierpliwa Angelina poczekała, aż odejmę pustą szklaneczkę od ust. 

               - Nie sądzisz, że już najwyższa pora, abyś wtajemniczył swą kochającą  

        żonę w to, co się tam wyprawia? 

               - Wybacz mi, światło mego życia, ale właśnie przeżyłem szok. Gdy  

        chciałem porozumieć się z najbliższym admirałem - uśmiechnąłem się słabo -  

        zerknął na mnie i poleciał po straż. Zastrzeliłem go. 

               - Jeden mniej do uratowania - stwierdziła z satysfakcją. 

               - Nie całkiem, uśpiłem go. Nikt dokładnie nie usłyszał, co wołał, toteż  

        wymknąłem się chyłkiem i zatkałem otwór, ale nie to mnie zmartwiło. 

               - Wiem, że nie jesteś pijany, ale nie mówisz zbyt rozsądnie. 

               - Przepraszam, ale to ten admirał. Gdy upadł, zobaczyłem jego ręce, wokół  

        nadgarstków miał ślady jakby sznurów. 

               - I co? - Była zaskoczona, po czym nagle zbladła. - Nie, to nie może być  

        to! 

               Przytaknąłem powoli stwierdzając, że nie mogę się uśmiechnąć. 

               - Szarzy, ich rękodzieło rozpoznam zawsze i wszędzie. 

               Szarzy ludzie - samo myślenie o nich powodowało, że coś zimnego lało mi  

        się po plecach. Jestem dość odważny i wytrzymały na zagrożenia stwarzane przez  

        życie co do kwestii fizycznych, lecz podobnie jak większość ludzi, bezpośrednie  

        ataki na szare komórki przyjmuję dość niechętnie. Umysł nie ma żadnej obrony,  

        gdy impulsy płynące z ciała zostaną odłączone. Wystarczy królikowi  

        doświadczalnemu wszczepić elektrodę w ośrodek rozkoszy i trzymać włączony  

        prąd, a zwierzę - czy z głodu, czy z pragnienia - umrze szczęśliwe. 

               Parę ładnych lat temu, gdy zajmowałem się kwestią międzyplanetarnych  

        inwazji, miałem wątpliwy zaszczyt wystąpić w roli królika doświadczalnego.  

        Zostałem schwytany, potem zresztą uwolniony, ale tymczasem widziałem, jak  

        odrąbano mi dłonie w przegubach. Straciłem przytomność, a gdy ją odzyskałem,  

        zobaczyłem, że przyszyto mi obie dłonie. Szramy były akurat dokładnie takie  

background image

 

 55 

        same, jakie dostrzegłem na rękach owego admirała. 

               Tyle że nikt nigdy nie odciął mi dłoni - scena ta została umieszczona  

        bezpośrednio w moim umyśle. Jednak dla mnie to się zdarzyło i było jedną z  

        najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły mi się w życiu. 

               - Oni muszą tu być - stwierdziłem. - Współpracują z obcymi. Nic  

        dziwnego, że admirałowie nie dość, że mówią wszystko, o co ich się pyta, to  

        jeszcze wykazują inicjatywę we współpracy. Przez prawie całe życie przebywali  

        w świecie głupoty i rozkazów doprowadzonych do absurdu. Są idealnym celem  

        dla kuracji, jaką im zaaplikowano. 

               - Musisz mieć rację - tylko jak to możliwe? Obcy nienawidzą wszystkich  

        ludzi bez wyjątków, nie współpracowaliby z żadnym z nich. Szarzy są obrzydliwi,  

        ale są ludźmi. 

               Ledwie to powiedziała, a rozwiązanie pojawiło się przed moimi oczami  

        jasne i czyste. Uśmiechnąłem się, łapiąc ją w ramiona i całując, co podobało się  

        nam obojgu. Odsunąłem ją później na długość ramienia, gdyż zbytnia jej bliskość  

        zawsze powodowała dziwny zwrot w moim umyśle. 

               - Posłuchaj, kotku. Sądzę, że widzę rozwiązanie tego bałaganu. Detale nie  

        są zbyt ważne, ale wiem, co trzeba zrobić. Możesz tu sprowadzić chłopców i  

        parunastu Cill Airne, po czym przebić się przez podłogę, zlikwidować straże,  

        uśpić admirałów i wynieść ich w pobliże kosmodromu? 

               - Mogę się postarać, ale to nie będzie łatwe. Jak się stąd wydostaniemy? 

               - Tym ja się zajmę. Jeśli dokładnie wszędzie będzie zamieszanie i nikt nie  

        będzie wiedział, co się dzieje, kogo gonić, a kogo słuchać - czy to nie pomoże? 

               - Z pewnością uprości sprawę. Co zamierzasz? 

               - Gdybym ci powiedział, mogłabyś uznać to za zbyt niebezpieczne i  

        przekonać mnie, że tak jest. Powiedzmy, że to musi zostać zrobione, a ja jestem  

        jedynym, który może się tym zająć. Idź po aliantów, a ja włażę w kombinezon.  

        Jak zacznie się ogólny bajzel - ruszaj. Wrócę do mojej kwatery tak szybko, jak  

        będę mógł. Niech czeka tam na mnie przewodnik. Tylko upewnij się, czy będzie  

        wiedział, na co czeka i żeby sterczał tam nie dłużej niż godzinę od rozpoczęcia  

        zamieszania. Powinienem być tam grubo wcześniej, ale jeśliby coś się  

        skomplikowało, to niech się zgłosi do ciebie. Wiesz, że umiem się o siebie  

        troszczyć, a nie możemy wszystkiego zarywać dla jednej osoby. Gdy on wróci, ze  

        mną czy beze mnie - ruszajcie na kosmodrom, złapcie statek, co nie powinno być  

        zbyt trudne, jeśli uda się to, co planuję, wyrywajcie stąd na pełnym ciągu. 

               - Czekam na ciebie - ucałowała mnie, ale nie wyglądała na zbyt  

        szczęśliwą. - Nie powiesz mi, co chcesz zrobić? 

background image

 

 56 

               - Masz na mnie destrukcyjny wpływ, mógłbym się rozmyślić, tym bardziej  

        że samemu mi się to niezbyt podoba. Muszę zrobić trzy rzeczy: znaleźć szarych,  

        oddać ich naszym przyjaciołom i wydostać się z tego. 

               - Dokonasz tego, tylko uważaj, żebyś gdzieś nie przedobrzył, szczególnie  

        na końcu. 

               Przebraliśmy się w kombinezony i wsparci na duchu wymianą poglądów,  

        podążyliśmy każde w swoją stronę. Sądziłem, że znam drogę, ale okazało się to  

        całkowitym złudzeniem. Idąc gdzieś na skróty, wlazłem na jakąś przerdzewiałą  

        płytę i znalazłem się w podskórnym bagnie, z którego wylazłem z wielkim  

        trudem, znajdując przejście za jakąś stalową przegrodą. Utorowałem sobie drogę,  

        wypuszczając spod ogona granat, który przymocowałem do przeszkody celnym  

        ruchem ogona, po czym przedostałem się przez dymiący otwór na światło  

        dzienne. Zaraz ujrzałem oficera z patrolem potworków zbliżającego się, aby  

        sprawdzić co to za hałasy. 

               - Pomocy! - jęknąłem, chwiejąc się na nogach. Na szczęście oficer był  

        także wielbicielem popołudniowych audycji tv. 

               - Słodka Sleepery, co się stało? - wrzasnął uczuciowo, pokazując jakieś  

        pięć tysięcy zepsutych zębów i jard albo dwa różowego gardła. 

               - Zdrada! - wrzasnąłem jeszcze głośniej. - Wyślij wiadomość do swego  

        dowódcy, aby zwołał nadzwyczajne posiedzenie Rady Wojennej. I zabierz mnie  

        stąd natychmiast. 

               Zajął się wszystkim równocześnie. Złapali mnie w pięćdziesiąt macek,  

        czułków, łap i innych podobnych odnóży i pognali niosąc w objęciach. Ułatwiało  

        to podróż, a poza tym był to mile widziany odpoczynek, toteż nie protestowałem.  

        W końcu postawili mnie na podłodze przed salą Rady. 

               - Jesteście wspaniali - oznajmiłem im. - Nigdy was nie zapomnę. 

               Odpowiedzią był zgodny wrzask radości i mniej zgodne tupanie.  

        Pogalopowałem do środka wrzeszcząc na całe gardło. 

               - Zdrada! Oszustwo! Fałsz! 

               - Zajmij swoje miejsce i wyjaśnij sprawę we właściwy sposób, gdy  

        posiedzenie zostanie należycie otwarte - przerwał mi sekretarz. 

               Na szczęście stwór przypominający różowego wieloryba w ostatnim  

        stadium owrzodzenia był bardziej współczujący. 

               - Wyglądasz na wzburzoną, droga Jeem. Słyszeliśmy, że coś dziwnego  

        stało się w twojej kwaterze, ale wszystko, co znaleźliśmy z szacownego Gar-Baja,  

        to jego ogon, który nie był w stanie wiele nam powiedzieć. Mogłabyś to  

        wyjaśnić? 

background image

 

 57 

               - Mogę i wyjaśnię, jeżeli tylko sekretarz da mi dojść do głosu. 

               - Och, załatwmy to wreszcie - sapnął ten ostatni ze zniechęceniem, z każdą  

        chwilą wyglądając na coraz bardziej zdenerwowaną żabę. - Spotkanie zwołane  

        przez Sleepery Jeem, która ma głos w jakiejś nader istotnej sprawie. 

               - Najpierw muszę wyjaśnić, że my, Geshtunken, mamy parę możliwości,  

        nie wspominając o nadzwyczajnym seksapilu - zwróciłem się do słuchającej  

        Rady, która oświadczenie to przyjęła owacją gwizdów i mlaśnięć. - Dziękuję. Do  

        rzeczy: mój zmysł węchu naprowadził mnie na to, że coś tu jest nie tak.  

        Wąchałam na prawo i lewo i w końcu wywąchałem ludzi! 

               Poprzez okrzyki zgrozy i oburzenia usłyszałem: 

               - Cill Airne! 

               Skwitowałem to lekceważącym machnięciem: 

               - Nie Cill Airne, tych wyczułem od razu, to są myszy, którymi zajmują się  

        oddziały pomocnicze. Mam na myśli to, że ludzie są tutaj, wśród nas! Zostaliśmy  

        spenetrowani! 

               Wstrząsnęło nimi lepiej, niż się spodziewałem. Poczekałem spokojnie, aż  

        uniesienie minie, po czym uniosłem łapy prosząc o ciszę. Miałem ją prawie  

        natychmiast. Każde oko - czerwone, zielone, białe, normalne czy na wypustkach,  

        duże, małe czy wyłupiaste, wpatrywało się we mnie. 

               - Tak, ludzie są wśród nas i robią wszystko, aby przeszkodzić nam w  

        świętej misji. Mam zamiar pokazać wam jednego i to natychmiast! 

               Serwomechanizmy cichutko zabrzęczały, gdy skoczyłem z przysiadu,  

        lecąc około dwudziestu jardów niezłym stylem i lądując, z dużym trzaskiem  

        rozbijanych mebli i szarpnięciem amortyzatorów na stole prezydialnym. Ledwie  

        wylądowałem, a już trzymałem w łapie wyrywającego się i wrzeszczącego  

        sekretarza, wymachując nim nad głową. 

               - Zgłupiałeś!? Puszczaj mnie natychmiast! Nie jestem bardziej  

        człowiekiem niż ty! 

               To mnie do reszty przekonało - jak dotąd były to jedynie przypuszczenia.  

        Oni tu byli - tego już byłem pewny, a jedynym stworzeniem o czterech  

        kończynach poza mną był on. Był ponadto w stanie wpływać na różnorodne  

        decyzje i miał dojście do wszystkich informacji. Poza tym był jedynym pedantem  

        postępującym według zwyczajów urzędniczych w tym całym towarzystwie.  

        Rycząc z radości wbiłem mu pazury drugiej łapy w gardło. 

               Trysnęło jakąś ciemną cieczą, sekretarz zaś zaczął ryczeć jak zarzynane  

        prosię. 

               Omal nie przerwałem jatki, takie to było realistyczne. Nie miałem jednak  

background image

 

 58 

        wyboru, i tak omal nie urwałem łba sekretarzowi na oczach całej Rady. Jeśli była  

        to pomyłka, to nie mogłem liczyć na wdzięczność, pozostawało więc tylko jedno.  

        Urwać mu ten łeb do końca. 

               Nastąpiła ogólna cisza, gdy głowa sekretarza poturlała się po podłodze, po  

        czym zewsząd rozległy się westchnienia. 

               Wewnątrz odgłowionego korpusu znajdowała się druga głowa. 

               Blada i wykrzywiona wściekle twarz człowieka! 

               Rada wychodziła z szoku, ale on w nim już nie był - wyciągnął zza  

        pazuchy broń, czekałem właśnie na coś takiego. Wydaje mi się, że trochę mu  

        nadwerężyłem ścięgna. Nie byłem tak szybki, gdy złapał mikrofon wykrzykując  

        coś w obcym języku. Nie byłem, bo właśnie chciałem, aby to zrobił. Dałem mu  

        wystarczająco dużo czasu, aby zdołał podnieść alarm, po czym odebrałem mu  

        mikrofon. Kopnął mnie złośliwie w brzuch, co spowodowało, że go puściłem i  

        zwinięty wpół na podłodze patrzyłem, jak znika w zamaskowanych w podłodze  

        drzwiach. 

               - Nie przejmujcie się mną! - jęknąłem opędzając się od prób pomocy. - I  

        tak zaraz umrę. Pomścijcie mnie! 

               Ogłoście alarm i złapcie go i resztę! Nie pozwólcie nikomu uciec. 

               Zrobili grzecznie, co kazałem, i to tak energicznie, że musiałem odturlać  

        się pod ścianę, aby mnie nie stratowali. Pozwijałem się w agonii na użytek  

        spóźnialskich, po czym znieruchomiałem i zerknąłem na świat przez na wpół  

        przymknięte oko. Pusto - wszyscy pognali łapać, co się dało. 

               Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem śladem sekretarza. 

               Profilaktycznie w czasie szamotaniny przypiąłem mu do futra generator  

        neutrino. Neutrino jako takie ma minimalne problemy przy przenikaniu przez całą  

        planetę. Metal tego miasta był dla niego przeszkodą, o której nie warto w ogóle  

        wspominać. Nie warto też wspominać, że miałem wykrywacz w kombinezonie.  

        Zawsze mówiłem: nie ma to jak szeroko rozwinięta profilaktyka. 

               Fosforyzująca igła wskazywała drogę. Byłem mocno ciekaw, co oni tu  

        robią i miałem nadzieję, że zdołam coś wymyślić, aby dowiedzieć się, gdzie jest  

        ich planeta. Imć sekretarz był moim przewodnikiem. 

               Gdy zobaczyłem z przodu światło, zwolniłem, po czym dyskretnie  

        wyjrzałem zza muru. Olbrzymia jaskinia wypełniona była w całości korpusem ich  

        statku, do którego ze wszystkich stron zbiegali się współplemieńcy mojego prze- 

        wodnika. Niektórzy w kombinezonach, inni w ich fragmentach lub normalnych  

        strojach. Szczury opuszczają tonący okręt. Zamieszanie na planecie musiało  

        sięgnąć szczytu, czyli wszystko przebiegało zgodnie z planem. 

background image

 

 59 

               Przyznaję, że mnie zaskoczyli. Liczyłem na odkrycie ich kryjówki, a nie  

        statku, i to w sytuacji, w której wykonywali odwrót strategiczny na pełną skalę.  

        Istniały rzecz jasna sposoby i sposobiki, aby ich wyśledzić - wystarczyło  

        przyczepić im do burty urządzenie w stylu kosmicznej pluskwy, tyle że akurat nie  

        miałem żadnego – najlżejsze ważyło dziewięćdziesiąt kilogramów i miało  

        objętość dziesięciolitrowego wiadra. Okazja była zbyt dobra, aby ją przegapić, ale  

        zanim zdołałem pomyśleć, co by tu zrobić, na łeb spadła mi metalowa sieć, a od  

        tych przyjemniaczków aż się zaroiło. 

               Dawałem sobie wcale dobrze radę mimo sieci, zdaje się, że dwóch czy  

        trzech z nich nigdy już nikomu nie zrobi przykrości, gdy któryś przyłożył mi  

        całkiem porządnie metalową sztabą w ucho. Nie zdołałem się uchylić i poczułem,  

        jak głowa kombinezonu idzie w drzazgi. 

               Moja zresztą też - tylko chwilę później. 

  

69 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 60 

 

 

 

 

 

 

 

 

               10 

               Obudziłem się z uczuciem duszności, spowity w coś nieustępliwego i w  

        dodatku ślepy. Na dokładkę z największym bólem głowy, który potęgował sam  

        siebie w postępie geometrycznym, aż mi się od tych doznań nieco we łbie  

        rozjaśniło. Kawałek po kawałku opanowałem panikę i zacząłem analizować  

        sytuację. Okazało się, że nikt mnie w nic nie owinął, tylko jakiś fragment  

        wyściółki kombinezonu zwisał zaklejając mi twarz. 

               Gdy spokojnie przesunąłem głowę w bok, mogłem oddychać zupełnie  

        swobodnie. W końcu poprzez falę bólu zaczęła wracać mi pamięć. Szarzy! Złapali  

        mnie w sieć, przyłożyli po łbie, po czym zapadła ciemność. Co dalej? Dokąd mnie  

        zabrali? Gdy doszedłem do tego miejsca, zaczęła wracać zdolność logicznego i  

        praktycznego myślenia. Ciągle byłem w kombinezonie. Moje ręce były uwięzione  

        w kończynach przebrania, ale zdołałem, delikatnie i powolutku, oswobodzić  

        prawą, mając przy tym wrażenie, że pęknie mi czaszka. Odsunąłem zawadzający  

        fragment plastiku i stwierdziłem, że głowę mam w szyi kombinezonu. Dalsze  

        spazmatyczne ruchy przybliżyły mnie do zestawu optycznego: dojrzałem  

        metalową podłogę. Próby poruszenia drugim ramieniem i nogami zakończyły się  

        fiaskiem. Wszystko to było deprymujące, a w dodatku chciało mi się pić i wciąż  

        bolała mnie głowa. Jakiś szósty zmysł kazał mi kiedyś zamontować w  

        kombinezonie dodatkowy zbiorniczek obok pojemnika na wodę. 

               Znalazłem rurkę doprowadzającą, napiłem się wody, po czym  

        przełączyłem mały za worek, zmieniając płyn na życiodajną stuprocentową  

        whisky. Obudziła mnie wystarczająco szybko i choć nie zlikwidowała bólu  

        głowy, to jednak pozwoliła mi jakoś do niego przywyknąć. Zająłem się kamerą i  

        po długich staraniach wysunąłem wypustkę, obracając ją o trzysta sześćdziesiąt  

        stopni. 

               Interesujące. Nie mogłem się ruszyć, gdyż ciężkie łańcuchy  

        przymocowywały mnie do podłogi, przytwierdzone do niej tak solidnie, że nie  

        było co marzyć o ich wyrwaniu. Pomieszczenie było niewielkie i idealnie  

background image

 

 61 

        pozbawione czegokolwiek, z tym że sufit był lekko półkolisty. To mi coś  

        przypominało. 

               Okręt! Byłem w kosmolocie, który widziałem, zanim zgasili mi światło.  

        Ich okręt i do tego będący w ruchu. Cel tej podróży był oczywisty, ale nie miałem  

        najmniejszej ochoty poddać się pesymizmowi akurat teraz. Były ważniejsze  

        sprawy: na przykład, dlaczego zamknęli mnie w kombinezonie? 

               - Dlatego, durniu, że nie wiedzieli o tym - oznajmiłem na głos, żałując  

        tego prawie natychmiast, bo we łbie zahuczało mi jak w studni. 

               Tak właśnie musiało być. Przebranie było dobre i pomyślane tak, aby  

        wytrzymać bliższe oględziny. Zaatakowali mnie i pokonali błyskawicznie, a nie  

        mieli podstaw, by przypuszczać, że jestem kimkolwiek innym, niż wyglądam.  

        Musieli się zresztą trochę śpieszyć, o czym dobitnie świadczył sposób  

        zamocowania łańcuchów. Nie wydaje mi się, żeby mieli ochotę wpaść w łapy  

        obcych, mających sadystyczno-spożywcze inklinacje co do nich. Zapakowali  

        mnie na pokład w celu przyszłego śledztwa i ruszyli w drogę. 

               To już było znacznie lepsze. Nie tracąc czasu zabrałem się do  

        wyczołgiwania na świeże powietrze. Nie było to proste, ale w końcu udało mi się  

        wydostać przez częściowo otwarte wyjście. Poczułem się znacznie lepiej, a  

        samopoczucie wróciło prawie do normy, gdy wydobyłem pistolet igłowy. Poprzez  

        płytę pokładu czułem leciutkie drżenie: bez wątpienia byliśmy w podróży. A  

        gdzież mogli się kierować moi mili gospodarze po nieudanej misji i pośpiesznej  

        ewakuacji, jeśli nie do domu? 

               Nie było to zbyt pocieszające, ale istniała duża szansa, że będę miał coś do  

        powiedzenia w tej kwestii. Najprawdopodobniej upłynęło niezbyt dużo czasu od  

        startu, toteż zmęczona i zestresowana paniką załoga powinna zaznać zasłużonego  

        odpoczynku. A więc, do roboty. Przesunąłem kontrolkę pistoletu z „wybuchowe"  

        na „trujące", po namyśle ustawiłem ją jednak na „sen". Choć zasłużyli  

        wielokrotnie na śmierć, nie byłem katem, który byłby w stanie uśmiercać  

        śpiących. Jeśli opanuję statek, to zajmą się nimi inni, a jeśli mi się nie uda, to  

        liczba pozostałych przy życiu nie miała znaczenia. 

               - Naprzód, di Griz, zbawicielu ludzkości! - mruknąłem dodając sobie  

        otuchy, która prawie natychmiast mi się przydała, gdyż drzwi okazały się solidnie  

        zamknięte. Czego zresztą należało się spodziewać. Wróciłem do kombinezonu i  

        zabrałem się za wyrzutnik. Granat wypadł na pokład z głośnym plaśnięciem.  

        Dalej sprawa była już prosta. Przylepiłem go do drzwi i zdetonowałem. Łupnęło  

        niegłośno i rozszedł się wokół gryzący dym. 

               Starając się ze wszech miar nie ulec atakowi ostrego, wściekłego kaszlu,  

background image

 

 62 

        wykopałem zamek i wyturlałem się na korytarz, rozglądając się na wszystkie  

        strony, tak oczyma jak i lufą pistoletu. Nic. Pustka i cisza. Lufą pistoletu  

        zamknąłem ciepłe jeszcze drzwi. Poza osobliwą dziurą w zamku były całe, a fakt,  

        że są zamknięte, mógł dać mi parę decydujących sekund. 

               Na drzwiach był numer. Jeśli ten statek zbudowano zgodnie z regułami  

        konstrukcji takich jednostek, to numery powinny maleć w kierunku dziobu i  

        sterowni. Ruszyłem w tamtą stronę, kierując się powyższą zasadą, gdy otwarły się  

        jedne z bocznych drzwi. Wyszedł stamtąd facet i oczywiście od razu mnie  

        dostrzegł. Oczy mu się zaokrągliły, szczęka opadła... i to by było na tyle,  

        ponieważ igła trafiła go prosto w gardło. Osunął się miękko na ziemię. Poza nim  

        w zasięgu wzroku nie było nikogo. Póki co nie miałem powodów do narzekań. 

               Wciągnąłem go do środka i zamknąłem za nim drzwi. Cofnąłem się i  

        otworzyłem najbliższe z kolejnym numerem. Cudownie. Na łóżkach chrapał  

        dobry tuzin szarych. Sądzę, że spało im się znacznie lepiej, gdy poczęstowałem  

        każdego igłą. 

               Zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku, zamknąłem drzwi i  

        ruszyłem w dalszą drogę. 

               Zdecydowałem, że próba uśpienia wszystkich członków załogi byłaby  

        zbyt niebezpieczna, ponieważ nawet nie wiedziałem, ilu ich jest. O wiele lepiej  

        było opanować sterownię, skierować statek ku najbliższej stacji Ligi i wezwać  

        pomoc. 

               Ruszyłem więc w stronę dziobu z bronią w pogotowiu. Po drodze  

        napotkałem jeszcze drzwi oznaczone „Łączność" i położyłem spać operatora.  

        Następne drzwi, jakie ujrzałem, były tymi właściwymi. Tył i flanki miałem  

        zabezpieczone, toteż wziąłem głęboki oddech i ostrożnie je uchyliłem. 

               Ostatnią rzeczą, której chciałem, to strzelanina, zwłaszcza że przewaga  

        liczebna nie była po mojej stronie. Wsunąłem się cicho do środka i zamknąłem za  

        sobą drzwi. Było ich czterech, wszyscy w fotelach przed konsolami sterow- 

        niczymi. Dwa karki były odsłonięte, toteż posłałem każdemu igłę i zająłem się  

        pozostałymi. Facet przy kontroli silników musiał coś usłyszeć. Odwrócił się i  

        dostał igłę w grdykę. Pozostał jeden: komendant. Chcąc uzyskać określone  

        informacje, nie miałem ochoty go usypiać. Schowałem broń i na paluszkach  

        podszedłem do fotela, sięgając dłońmi ku szyi siedzącego. 

               Odwrócił się w ostatniej chwili, ostrzeżony diabli wiedzą przez co, ale  

        trochę się spóźnił. Złapałem go i nie zamierzałem puścić. Oczy wyszły mu z orbit,  

        pięty zaś całkiem przyjemnie zabębniły o pokład. Poczekałem chwilę, słuchając  

        tych miłych dla ucha dźwięków, zanim go puściłem. 

background image

 

 63 

               - Mecz zakończony wynikiem szesnaście do zera! - powiedziałem głośno i  

        z zadowoleniem. - Ale najpierw należy dokończyć zbożne dzieło! 

               Miałem rację i jak zwykle dałem sobie dobrą radę. Szuflada przy konsoli  

        napędu zawierała szpulkę mocnego drutu, którego użyłem do związania dowódcy  

        jako takiego, jak i do przytwierdzenia go do fotela, aby uniemożliwić mu  

        grzebanie w przyrządach. Pozostałą trójkę ułożyłem za jego fotelem i zabrałem  

        się za komputer. 

               Było to miłe urządzenie i bardzo się starało, aby dobrze ze mną  

        współpracować. Najpierw podał mi aktualny kurs i cel podróży, które  

        zapamiętałem i zapisałem po wewnętrznej stronie nadgarstka. Na wszelki  

        wypadek. Jeśli cel był tym, czym sądziłem, że był, to Korpus nader chętnie złoży  

        tam wizytę. Z pewnością przydadzą się takie porządki w rodzinnym świecie  

        moich przymusowych współpasażerów. Nie miałem nic przeciw temu, aby im w  

        nich pomóc. Potem spytałem o najbliższe bazy Ligi, wyznaczyłem kurs do jednej  

        z nich i odprężyłem się. 

               - Dwie godziny, Jim - powiedziałem sobie – potem będziemy w kontakcie  

        z bazą, jedna krótka wiadomość i kawaleria pojawi się na horyzoncie. 

               Coś zamrowiło mnie w karku, zupełnie tak, jakby ktoś mi się nachalnie  

        przyglądał. Odwróciłem się i dostrzegłem, że dowódca tej zgrai odzyskał  

        przytomność i gapi się na mnie. 

               - Słyszałeś, co mówiłem, czy mam powtórzyć? - spytałem uprzejmie. 

               - Słyszałem - głos był szorstki i wyprany z jakichkolwiek emocji. 

               - To dobrze. Nazywam się Jim di Griz - cisza. - No, dalej, przedstaw się,  

        albo będę musiał to z ciebie wyciągnąć. 

               - Jestem Kome. Twoje nazwisko jest nam znane. Przeszkodziłeś już nam.  

        Zginiesz. 

               - Jak to miło być sławnym. Ale, ale, nie sądzisz, że to pusta groźba? 

               - W jaki sposób nas odkryłeś? - spytał ignorując moje pytanie. 

               - Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to sami się skończyliście. Jesteście  

        pojętni, ale macie mało wyobraźni. Rytuał obcinania rąk znam z autopsji, a nadal  

        go używacie. Zobaczyłem ślady u jednego z admirałów. 

               - Zrobiłeś to sam? 

               Kto, u diabła, kogo pyta? Rozumiejąc jednak całokształt sytuacji, mogłem  

        być bardziej uprzejmy. 

               - Teraz jestem sam, ale za parę godzin będzie tu dość tłoczno od wojsk  

        Ligi. Tam było nas czworo, pozostali wraz z admirałami są aktualnie bezpieczni i  

        sądzę, że przygotują wam serdeczne powitanie. Nie wiem, czy wiesz, ale nie  

background image

 

 64 

        jesteście za bardzo lubiani w galaktyce. 

               - Mówisz prawdę? 

               Straciłem cierpliwość i palnąłem mu kilka słów prawdy, jakich dotąd  

        chyba nie miał okazji usłyszeć pod swoim adresem. 

               - Nie mam powodu kłamać, durniu, skoro trzymam wszystkie karty -  

        zakończyłem. - Teraz zamknij się i odpowiadaj tylko na moje pytania. Jasne? 

               - Nie sądzę! 

               Lekko zwątpiłem, gdyż po raz pierwszy uniósł głos. Nie był to krzyk i nie  

        było w nim złości, po prostu głośno wyrażony rozkaz. 

               - Zabawa skończona. Wiemy, co chcieliśmy wiedzieć. Możecie wstać! -  

        rzucił za siebie. 

               Czułem się, jakbym brał udział w horrorze. Drzwi otworzyły się i powoli  

        zaczęli przez nie wchodzić jego ludzie. Strzelałem do nich, a oni nadal szli.  

        Dwóch spośród postrzelonych oficerów także wstało i ruszyło w moją stronę.  

        Cisnąłem w nich pistoletem i wpadłem w depresję. 

               Tym razem mnie mieli. 

  

 

75 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 65 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               11 

               Jestem niezły w walce wręcz i temu podobnych przydających się w życiu  

        sztukach, istnieją jednak granice możliwości. Tym razem granicą był praktycznie  

        niewyczerpany kontyngent napastników, a żeby było jeszcze gorzej, oni tak  

        naprawdę nie umieli walczyć. Było ich jednak wielu i ciągle dochodzili nowi.  

        Przetrąciłem parę karków, połamałem trochę żeber i zmiażdżyłem nieco krtani,  

        ale w końcu zalali mnie masą. Obalili na pokład, związali mi ręce i nogi i  

        zostawili na podłodze. Po czym zabrali się za zmianę mojego kursu, co mnie  

        jeszcze bardziej wpędziło w depresję. Gdy się z tym uporali i posprzątali ofiary,  

        Kome odwrócił się do mnie. 

               - Oszukałeś mnie - oświadczyłem. Nie było to zbyt mądre, ale  

        podtrzymywało rozmowę. 

               - Oczywiście. 

               Lakoniczność. To było jedyne właściwe określenie. Nigdy nie używaj  

        dwóch słów, gdy wystarczy jedno. 

               - Nie miałbyś ochoty powiedzieć mi dlaczego? 

               - Sądziłem, że to oczywiste. Moglibyśmy oczywiście użyć normalnych  

        technik kontroli umysłu, co i tak zresztą planowaliśmy. Ale to zajmuje trochę  

        czasu, a odpowiedzi potrzebowaliśmy natychmiast. Byliśmy wśród obcych przez  

        lata i nie podejrzewali niczego, więc musieliśmy wiedzieć, jak nas odkryłeś.  

        Przygotowaliśmy się właśnie do sprawdzenia zawartości twego umysłu, gdy  

        odkryliśmy twoje przebranie. Metalowe czaszki nie istnieją w przyrodzie, a twoja  

        twarz bardzo przypominała mi kogoś, kogo szukałem od lat. Kiedy sobie o tym  

        przypomniałem, zorganizowałem to małe przedstawienie. Wiedzieliśmy, że twoje  

        ego nie pozwoli ci pomyśleć, że dałeś się oszukać. 

background image

 

 66 

               - Skurwysyn - warknąłem, co było dość prymitywną odpowiedzią, ale  

        jedyną, jaką chwilowo dysponowałem. Miał gnojek rację i to od początku do  

        końca. 

               - Wiedziałem, że gdy będziesz sądził, że jesteś górą, odpowiesz  

        dobrowolnie na pytania, które chcieliśmy ci zadać. Więc załadowaliśmy ci  

        pistolet sterylnymi igłami. Wszyscy zagrali swoje role znakomicie, a ty byłeś  

        najlepszy. 

               - Popatrzcie na cwaniaka - warknąłem. 

               - Jestem nim. Organizowałem operacje polowe przez wiele lat i nie udało  

        mi się tylko wtedy, gdy ty mi przeszkodziłeś. Teraz cię złapaliśmy i przeszkody  

        się skończyły. 

               Na dany znak dwaj z załogi pozbierali mnie. 

               - Zamknijcie go aż do lądowania. Nie mam ochoty go więcej widzieć. 

               Nigdy jeszcze nie byłem tak przybity. Przypuszczam, że byłem wówczas  

        tylko o włos od samobójstwa. Wiedziałem, co mnie czeka i nie miałem żadnej  

        możliwości, aby temu zaradzić. Już samo to było przygnębiające, a myśl o przy- 

        szłości wpędzała mnie w czarną depresję. 

               Na dokładkę oni byli za dobrzy: zawiesili moje skute ręce na  

        umieszczonym w ścianie haku, pocięli całą odzież i wyczyścili dokładnie moją  

        skromną osobę ze wszystkiego. Po czym zabrali się za mnie z fluoskopem i  

        wykrywaczami metali równie metodycznie, tylko wolniej. Efektem tych starań  

        było to, że byłem o parę kilogramów lżejszy i pozbawiony całej pomocnej  

        techniki, jaką ze sobą zawsze nosiłem. To było upokarzające, zwłaszcza że  

        zostawili mnie gołego na zimnych płytach pokładu. Które, jak po chwili  

        odkryłem, stawały się coraz zimniejsze, do tego stopnia, że szczękałem zębami  

        sinozielony od mrozu. Z braku innych możliwości zacząłem wyć i walić w drzwi,  

        co mnie lekko rozgrzało i sprowadziło strażnika. 

               - Zamarzam na śmierć! - wykrztusiłem przez dzwoniące zęby. - Specjalnie  

        to robicie, żeby mnie torturować! 

               - Nie - odparł obojętnie. - Okręt był nagrzany, gdy luki były otwarte, teraz  

        wraca do normalnej temperatury. 

               - Zamarzam! Może takie bałwany jak wy mogą żyć w tej temperaturze, ale  

        ja nie! Albo mi dajcie ubranie, albo ze mną skończcie! 

               Pomyślał chwilę nad zagadnieniem i poszedł. Wrócił z czterema  

        pomagierami i futrzanym przyodziewkiem. Ubrali mnie, bez gestu czy słowa z  

        mojej strony. Wylot miotacza, ustawionego przez cały czas ubierania dokładnie  

        na wprost moich oczu, był wystarczającym argumentem, aby nic nie robić. 

background image

 

 67 

               Osiągniecie celu zajęło wiele dni, a moi strażnicy byli najgorszymi  

        rozmówcami w galaktyce. Nie odpowiadali nawet na najwulgarniejsze z bogatego  

        repertuaru moich obelg. Jedzenie było pożywne, ale całkowicie wyprane z  

        jakiegokolwiek smaku, a jedynym napojem była woda. W końcu wylądowaliśmy. 

               - Gdzie jesteśmy? - zapytałem strażnika, gdy przyszli po mnie. - No, nie  

        wygłupiaj się. Zastrzelą cię, jak mi powiesz? 

               Pomyślał chwilę nad tą możliwością, po czym oznajmił: 

               - Kekkonshiki. 

               - Grzeczny chłopiec. Tylko nie wpadnij w dumę z tego powodu. 

               Szczytem ironii było, że wiedziałem to, co (po informacji, jak wygrać  

        wojnę) było najbardziej poszukiwaną przez Ligę wiadomością i nie mogłem  

        zrobić z tego użytku. Gdybym posiadał jakieś zdolności psi, to za parę godzin  

        byłaby tu połowa wojsk Ligi, ale za pomocą rozmaitych testów dawno już  

        stwierdziłem, że nie mam żadnych. 

               Było jednak coś, co wyrwało mnie z odrętwienia. Nadeszła pora, by  

        zaplanować ucieczkę. Wkrótce opuścimy statek, a na planecie znajdą mi z  

        pewnością jakieś przytulne i dobrze pilnowane miejsce, z którego na pewno nie  

        będę w stanie uciec. Nie wspominając już o tym, co w tymże miejscu by ze mną  

        wyprawiali. Co prawda dokładnie nie wiedziałem, co zamierzają ze mną zrobić,  

        ale byłem pewien, że lepiej się tego nie dowiadywać. Jedyną moją szansą  

        pozostało dać nogę ze statku. 

               Moi strażnicy, co było do przewidzenia, zrobili wszystko, aby mi utrudnić  

        ewentualną ucieczkę. Starałem się nie drżeć, kiedy uwalniali mnie z łańcucha i  

        nakładali mi na szyję znaną już skądinąd metalową obróżkę, ale nie bardzo mi się  

        udało. Obroża połączona była cienkim kablem z trzymanym przez jednego ze  

        strażników w ręku pudełkiem. 

               - Nie musisz mi pokazywać - oznajmiłem pośpiesznie. - Nosiłem już coś  

        takiego i twój kumpel Kraj, pamiętasz go pewnie, pokazał mi, jak to działa; nieźle  

        się zresztą przy tym nade mną napracował. 

               - Mogę zrobić coś takiego - odpowiedział osobnik zbliżając palec do  

        jednego z przycisków. 

               - Już to znam! - wrzasnąłem. - Przyciśniesz go i... 

               Płonąłem, ślepy, głuchy i otępiały. Każdy nerw skręcał się pod wpływem  

        prądów generowanych przez pudełko. Wiedziałem o tym, ale i tak nic to nie  

        zmieniało. 

               Kiedy się skończyło, stwierdziłem, że leżę zwinięty w kłębek, całkiem  

        wyprany z energii i prawie bezbronny. Dwóch strażników złapało mnie pod pachy  

background image

 

 68 

        i praktycznie wyniosło na korytarz, a ten z pudełkiem, idąc z tyłu, od czasu do  

        czasu pociągał za kabel, aby przypomnieć mi, kto tu jest górą. Nie sprzeczałem  

        się z nim. Zacząłem nieporadnie przebierać nogami, ale i tak większość ciała  

        spoczywała na strażnikach. 

               Bardzo mi się to podobało i musiałem ciężko się wysilać, by nie zacząć się  

        uśmiechać. Byli pewni, że nie ucieknę! 

               - Oziębiło  się?  - spytałem,  widząc,  że nakładają w śluzie rękawice i  

        futrzane czapy. - A moje rękawiczki? 

               Zostałem zignorowany. Kiedy otwarto drzwi, do wnętrza wpadł tuman  

        śniegu i prawdziwie arktyczne powietrze, co momentalnie odebrało mi oddech.  

        Na zewnątrz z pewnością nie było lato, ale moim opiekunom nie sprawiało to  

        widać różnicy. Pociągnęli mnie za sobą bez chwili zwłoki. Fala śniegu pokryła  

        nas i przeszła w ciągu sekundy. Słabiutkie słoneczko oświetlało oślepiająco biały  

        krajobraz rozciągający się monotonnie we wszystkich kierunkach. Moment  

        później przed nami zamajaczyło coś ciemnego: kamienny mur albo jakiś  

        niewysoki budynek. Kierowaliśmy się ku niemu na tyle szybko, na ile pozwalał  

        sypki śnieg. Mieliśmy jeszcze około dwustu jardów przed sobą, a moja twarz i  

        dłonie zaczynały tracić czucie w zastraszającym tempie. Byliśmy gdzieś w  

        połowie drogi, gdy dopadła nas kolejna zadymka. Tuż przed nią potknąłem się  

        malowniczo, padając wraz z jednym ze strażników. Nie miałem żadnych  

        zastrzeżeń, chociaż idący z tyłu sadysta poczęstował mnie sekundową dawką  

        bólu. Nie protestowałem, gdyż zdołałem okręcić kabel dookoła ramienia, a zaraz  

        potem złapać go w zęby i przegryźć. 

               Nie było to wcale takie trudne, zwłaszcza że pod emalią na przednich  

        zębach miałem wstawione koronki z węglika krzemu, który przy prześwietleniu  

        daje obraz identyczny jak naturalne zęby, a twardością dorównuje stali. Wirujący  

        wokół śnieg dokładnie zasłonił moje poczynania w ciągu tych paru  

        najistotniejszych sekund. Ludzkie szczęki mogą wywierać nacisk około  

        trzydziestu pięciu kilogramów każda. Wydaje mi się, że byłem bliski tej granicy,  

        ale kabel puścił. Ledwie to się stało, wykonałem ćwierć obrotu i wsadziłem  

        kolano w krocze tego po prawej. Stęknąt i zwalił się na Ziemię puszczając moją  

        rękę. Zrobiłem półobrót w drugą stronę i trzasnąłem jego koleżkę w krtań. Nawet  

        nie jęknął. Mając wolne boki odwróciłem się do przeciwnika trzymającego w ręku  

        pudełko. 

               Ten zaś stracił najcenniejsze sekundy wierząc w technikę, a nie w refleks.  

        Załatwiłem jego kumpli mając plecy zwrócone kuniemu, a on przez cały czas nic  

        nie robił. To znaczy nic poza wściekłym naciskaniem guzików w swoim pudełku.  

background image

 

 69 

        Nadal zresztą to robił, gdy moja noga spotkała się z jego splotem słonecznym.  

        Ktoś zaczął krzyczeć, ja zaś złapałem padającego i ruszyłem z kopyta w prawo -  

        był to jedyny kierunek, jaki mogłem wybrać. W chwili przerwy w pamięci wydało  

        mi się, że nie ma tam żadnych budynków, a zataczając się w tym kierunku z  

        ładunkiem na plecach i tak nic nie widziałem. Możliwe, że to było szaleństwo, ale  

        według mnie większym błędem byłoby pozostanie w ich łapach. Nie  

        zapominałem oczywiście i o tym istotnym drobiazgu, że będąc wolnym miałem  

        przynajmniej szansę zaszkodzenia im w jakiś sposób. Zresztą nie byłem wcale  

        taki słaby, jak mogłoby się wydawać komuś obserwującemu moje wyjście ze  

        statku. To była gra właśnie dla obserwujących, choć słabłem z każdym krokiem,  

        zamarzając powoli, a w dodatku gość, którego i niosłem, ważył tyle co ja. W  

        pewnym momencie potknąłem się i runąłem głową naprzód w jakąś zaspę. Twarz  

        i dłonie miałem tak zamarznięte, że nic nie czułem. Wokoło słychać było krzyki,  

        ale jak na razie nic nie pojawiło się w zasięgu mego wzroku. Zgrabiałymi palcami  

        udało mi się zdjąć czapkę z głowy nieprzytomnego i umieścić ją na własnej.  

        Rozpięcie ubrania i zdjęcie rękawic było zadaniem o wiele trudniejszym, ale w  

        końcu mi się udało. Poczułem piekący ból, gdy do zdrętwiałych kończyn zaczęło  

        wracać krążenie. Nowy przyodziewek skutecznie zatrzymywał ciepło. 

               Albo rąbnąłem go za słabo, albo było tu zimniej, niż sądziłem, w każdym  

        razie mój podopieczny zaczął zdradzać objawy świadczące o powrocie do  

        świadomości. Poczekałem, aż otworzy oczy, po czym rąbnąłem go pięścią w  

        szczękę. Poprawa była widoczna natychmiast: znów spał. Przeczekałem, aż  

        okrzyki trochę się oddalą, po czym ruszyłem biegiem, zapadając się w śnieg i  

        wywracając co paręnaście kroków. Jedyną pociechą było to, że przestało mi być  

        zimno. Gdy zaczęło mi brakować tchu, padłem w najbliższą zaspę, czując, jak  

        uspokaja i normuje się oddech, a pot zamarza na twarzy. Krzyki były znacznie  

        przygłuszone i o wiele rzadsze. 

               Następny bieg doprowadził do zderzenia z wysoką metalową siatką,  

        ciągnącą się jak okiem sięgnąć w obu kierunkach. Jeśli był do niej podłączony  

        alarm, to zdążyłem go i tak uruchomić, toteż nie zwlekając zacząłem się wspinać. 

               Po chwili namysłu zeskoczyłem jednak w dół. Jeśli był alarm, to kierują  

        się ku miejscu, w którym byłem. Po co im ułatwiać życie? Biegłem wzdłuż  

        ogrodzenia może z dziesięć minut, nie dostrzegając nikogo, po czym wspiąłem się  

        na nie, zeskoczyłem po drugiej stronie i skierowałem się w śnieżnobiały i  

        niezmierzony bezkres rozciągającej się przede mną gładzi. Biegłem tak długo, aż  

        straciłem oddech, a nogi odmówiły mi posłuszeństwa, po czym znowu  

        wylądowałem w zaspie. 

background image

 

 70 

               Odpocząłem nieco i ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Jak okiem sięgnąć -  

        pustka. Żadnych budowli, żadnych śladów, nikogo. Podniesiony na duchu  

        zebrałem się w sobie i ruszyłem w szalejącą śnieżycę. 

  

81 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               12 

               - Jesteś wolny, Jim! Wolny jak ptak! - mówiłem sobie, podtrzymując się  

background image

 

 71 

        na duchu. Tyle że tu nie było ptaków. Tu nie było nic poza zamarzniętą pustką i  

        mną. 

               Z tego co widziałem, w okolicy nie było nic żywego. Życie, jak to  

        pamiętałem z wypowiedzi Krają, to tylko ryby w oceanie. Poza mną nie miało tu  

        prawa kręcić się nic żywego. Ja zaś miałem szansę pozostać żywy tak długo, jak  

        długo byłem w stanie maszerować. 

               Ubranie było dobre, ale musiało mieć jakieś ciepło do utrzymania, a ciepło  

        mogło pochodzić jedynie z ruchu mojego ciała. Widziałem jeden budynek -  

        powinny być inne. Powinno tu w ogóle być coś jeszcze oprócz śniegu. 

               Było. Prawie w to coś wpadłem. Przy kolejnym kroku poczułem, jak  

        podłoże ustępuje mi spod nóg i jedynie refleks spowodował, że nie wpadłem w  

        dziurę; rzuciłem się w tył, lądując na śniegu. Około jarda przede mną, kawał lodu  

        osunął się gdzieś w dół i spojrzałem na ciemną powierzchnię wody. Od otworu  

        rozchodziły się promieniste pęknięcia. Byłem na zamarzniętym morzu, a nie na  

        stałym lądzie. 

               Przy tej temperaturze wystarczyłoby zamoczyć stopę, a zagłada przyszłaby  

        szybko i nieubłaganie. Pomysł nie wydał mi się zbyt pociągający, toteż  

        rozpłaszczyłem się jak żaba i ruszyłem w tył, byle dalej od przerębli. Jakieś  

        pięćset jardów od niej wstałem i czym prędzej podążyłem z powrotem po  

        znikających już w sypiących płatkach śniegu własnych śladach. Śnieg przestawał  

        padać, ale wiatr nie słabł ani na chwilę, podrywając leżący na ziemi puch w  

        miniaturowe zawieje. Uważnie rozejrzałem się wokoło: pustka i biel. Teraz, gdy  

        wiedziałem czego szukać, ciemny wał lodu wyraźnie wskazywał linię brzegową.  

        Rozciągał się w lewo i prawo jak okiem sięgnąć, dokładnie na przecięciu linii,  

        którą maszerowałem tutaj. 

               Tamtędy nie idę - zdecydowałem. Sądząc po paralitycznym śladzie,  

        stamtąd właśnie przybyłem i wracać nie ma sensu, tym bardziej że na  

        kosmodromie już ostrzą noże na moje powitanie. Wobec tego trzeba iść brzegiem,  

        w stronę przeciwną niż kosmodrom. 

               Tak też zrobiłem, starając się ignorować fakt coraz niższego położenia  

        słońca. Gdy zapadnie noc, zapadnie też kurtyna za niejakim Jimem di Griz. Chyba  

        że znajdę jakieś schronienie, na co na razie się nie zanosiło. 

               W miarę zachodzenia słońca, gasła nadzieja na znalezienie czegokolwiek.  

        Byłem zmęczony, a do powłóczenia nogami mobilizowała mnie tylko  

        perspektywa zbliżającej się śmierci. Prosta czynność marszu była wszystkim i  

        musiało minąć całkiem sporo czasu, zanim rozpoznałem, co oznaczają  

        poruszające się na tle horyzontu ciemne kształty. To byli ludzie, którzy na  

background image

 

 72 

        dodatek szli w moim kierunku. Wraz ze zrozumieniem tego faktu, wylądowałem  

        na śniegu; zastygłem w bezruchu patrząc, jak trzy postacie przemykają cicho  

        jakieś dwieście jardów ode mnie. Przemieszczali się z wprawą zawodowych  

        narciarzy. 

               Zmusiłem się do bezruchu, zanim nie zniknęli z pola widzenia, po czym  

        wstałem z nową nadzieją w sercu. Wiatr ucichł, śnieg ustał i ślady były doskonale  

        widoczne. Ci narciarze zmierzali gdzieś, gdzie zdążą przed nocą, nie mieli  

        bowiem ze sobą żadnego sprzętu czy prowiantu. Skoro oni zdążą, to ja też! 

               Nie było to jednak takie łatwe. Choć drogę miałem w miarę przetartą, nogi  

        to nie to, co narty, przynajmniej w tych warunkach. 

               Teoria była słuszna, ale w praktyce omal nie zawiodła. Miałem już  

        naprawdę dość, gdy goniąc resztkami sił w przedwieczornym zmroku,  

        zobaczyłem przed sobą czarny kształt budynku. Mój umysł nadal był w stanie  

        hibernacji, toteż dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, co właściwie widzę. 

               - Czarne jest piękne! - wykrzyknąłem zataczając się we właściwym  

        kierunku. 

               Ciemny kształt rozpadł się na parę mniejszych. A więc nie jeden, lecz  

        grupa budynków. Małe drzwi, kamienne ściany, dwuspadowe dachy. Ogólne  

        brzydactwo, dla mnie jednakże piękne. Tylko, do cholery, co tak skrzypi? 

               Ja nie, bo szedłem po świeżym śniegu. Ledwie to zrozumiałem, a już  

        znalazłem się na brzuchu. Skrzypienie ubitego śniegu zbliżało się. Niejedna  

        osoba, lecz całe stado defilowało o rzut kamieniem ode mnie. Do dziś zresztą nie  

        wiem, jakim cudem mnie nie dostrzegli. Fakt, że tego nie zrobili. Kroki  

        maszerowały obok, skręciły za róg i ścichły. Desperackim wysiłkiem zerwałem  

        się na nogi i podążyłem za nimi. Wyjrzałem zza rogu, gdy ostatni z nich znikał w  

        pierwszym z budynków. Potężne drzwi zamknęły się z hukiem, a ja szyłem ku  

        nim, pchany jakimiś rozkazami mego organizmu, których to rozkazów istnieniu  

        dotąd nie miałem pojęcia. 

               Dopadłem drzwi wykonanych z szarego metalu i naparłem na klamkę. I  

        ani drgnęły. 

               Życie ma takie chwile, które potem wydają się i częstokroć rzeczywiście  

        są zabawne, ale gdy się dzieją, są tragiczne. Szarpanie, ciągnięcie, próba  

        obrócenia klamki nie dały absolutnie żadnych rezultatów. Nowe zapasy siły  

        odpłynęły równie błyskawicznie, jak się pojawiły. Oparłem się o drzwi, aby nie  

        upaść. Ustąpiły z lekkim zgrzytem. 

               Pierwszy i ostatni raz w życiu nie sprawdziłem, co jest za nimi. Na pół  

        wszedłem, na pół wpadłem do środka, pozwalając im zamknąć się za sobą.  

background image

 

 73 

        Ciepło, rozkoszne ciepło ze wszystkich stron. Oparłem się o ścianę i roz- 

        koszowałem się tym pięknym doznaniem. Byłem w długim i słabo oświetlonym  

        korytarzu. Sam, ale znajdowało się tu wiele drzwi, a z każdych mógł ktoś wyjść. I  

        nie było dokładnie nic, co mógłbym wtedy zrobić. Gdyby jakaś złośliwość losu  

        zabrała ścianę, o którą się opierałem, po prostu padłbym na pysk i nie pozbierał  

        się już o własnych siłach. Stałem więc na podobieństwo żywej zmarzliny, tworząc  

        wokół siebie rosnącą kałużę z topniejącego śniegu. 

               Najbliższe drzwi, jakieś dwa jardy ode mnie, otwarły się i na korytarz  

        wyszedł mężczyzna. Wszystko co musiałby zrobić, by mnie dostrzec, to obrócić  

        głowę. Widziałem go doskonale, mimo parszywego oświetlenia, więc i on nie  

        miałby żadnych problemów. Facet zamknął drzwi, wsadził klucz w zamek,  

        przekręcił go i poszedł, jakby mnie celowo ignorował. 

               Najwyższy czas przestać się wygłupiać. Raz miałem więcej szczęścia niż  

        rozumu, ale liczyć na coś takiego ponownie byłoby głupotą. Trzeba zniknąć z  

        korytarza, biorąc poprawkę na fakt, że drzwi dopiero co zamknięte dawały dużą  

        szansę, iż nikt się nimi w najbliższym czasie nie zainteresuje. Zdjąłem rękawice,  

        wsuwając je wraz z czapką za pazuchę, czując, jak do moich fioletowych palców  

        wraca życie (wraz z mniej przyjemnymi odczuciami), po czym za pomocą  

        przeżutych na miazgę drutów z przegryzionego kabla zabrałem się za zamek. 

               Był to prosty zamek, z wielką dziurką, a ja mam wspaniałe uzdolnienia.  

        Mówiąc krótko, uśmiechnęło się do runie szczęście. Wewnątrz była ciemność, w  

        którą błyskawicznie wsiąkłem, zamykając za sobą te cholerne drzwi. I Po raz  

        pierwszy od chwili podjęcia ucieczki, miałem szansę na sukces. Z westchnieniem  

        ulgi osunąłem się na podłogę i zapadłem w drzemkę. 

               Znaczy, prawie zapadłem, gdyż mimo senności, wyczerpania i  

        otumanienia, dotarło jednak do mnie, że nie jest to najwłaściwsze miejsce na sen.  

        Dokonać tyle, co ja ostatnio i dać się złapać z powodu zaśnięcia, to byłoby  

        naprawdę niesmaczne, toteż czym prędzej ugryzłem się w język. Przeszyła mnie  

        fala bólu - zapomniałem, że te cholerne koronki są na wierzchu i omal nie  

        odgryzłem sobie języka. Za to senność przeszła jak ręką odjął. Zacząłem macać  

        drogę w ciemnościach i ruszyłem przed siebie. Był to ciasny pokoik albo średnio  

        szeroki korytarz. Stanie tutaj niczego nie dawało, toteż ruszyłem przed siebie. Tuż  

        za najbliższym załomem muru zobaczyłem poświatę. Ostrożnie wystawiłem  

        głowę. W ścianie było okno. Po drugiej stronie stał dziesięcioletni może brzdąc i  

        gapił się na mnie. 

               Zmartwiałem. Starałem się uśmiechnąć, ale nie sądzę, żeby mi się udało.  

        Chłopczyna przeciągnął dłońmi po włosach, potrząsnął głową i poszedł sobie. 

background image

 

 74 

               - Idioto! - jęknąłem pod własnym adresem. - Weneckie lustro! 

               Skąd się ta nazwa wzięła, diabli wiedzą, w każdym razie było to z  

        pewnością weneckie lustro: z mojej strony szyba, z jego lustro. Nikt go tu nie  

        umieścił przypadkowo. Ciekawe więc po co? Wiadomo, dla obserwacji, tylko  

        kogo i czego? Podszedłem bliżej i zajrzałem do czegoś, co bez wątpienia było  

        klasą. 

               Chłopak, wraz z parunastoma rówieśnikami, siedział w ławce i słuchał  

        nauczyciela. Indywiduum wygłaszało coś z kamienną twarzą. Wtedy dopiero  

        dotarło do mnie, że oblicza dzieciaków cechuje ten sam pusty wyraz. Żadnych  

        uśmiechów, szturchańców czy gumy do żucia. Nic poza skupioną uwagą. Jak na  

        moje doświadczenia szkolne, było to dość nienormalne. Za plecami nauczyciela  

        wisiała oprawiona w ramki kartka, na której czarnymi wołami napisano: 

               NIE ŚMIAĆ SIĘ 

               Z drugiej strony była następna z ciągiem dalszym: 

               NIE KRZYWIĆ SIĘ 

               Co to za zboczona szkoła? W miarę jak wzrok przyzwyczajał się do  

        ciemności, rozróżniałem coraz więcej szczegółów. Przy oknie był głośnik i  

        przełącznik, których zastosowanie było zrozumiałe. Wcisnąłem przełącznik i roz- 

        legł się obojętny głos wykładowcy: 

               - Filozofia Moralna. Ten kurs jest obowiązkowy, każdy z was musi go  

        zdać. Jeśli nie uda wam się to w normalnym terminie, będziecie uczyli się tak  

        długo, aż osiągniecie perfekcyjną znajomość tematu. Filozofia Moralna jest tym,  

        co czyni nas wielkimi i dlatego nie może być innych ocen niż perfekt. Filozofia  

        Moralna czyni z nas wielkich. Czytaliście podręczniki do historii, wiecie, jak  

        zostaliśmy opuszczeni, jak marliśmy z głodu i zimna, jak tylko tysiąc pozostało  

        przy życiu. Ginęliśmy, gdy byliśmy słabi, ginęliśmy, gdy pozwalaliśmy kierować  

        się uczuciom. Jesteśmy dziś tutaj dlatego, że oni przeżyli. Filozofia Moralna  

        pozwoliła im przeżyć i pozwolić żyć wam. Żyć i dorastać, a gdy dorośniecie,  

        opuścić ten świat, wprowadzić nasze rządy pośród słabych i miękkich ras. My  

        jesteśmy najwyżsi, gdyż mamy do tego prawo. Teraz powiedzcie mi: - Jeśli  

        jesteście słabi...? 

               - Umrzemy - odparł chór pozbawionych wyrazu głosów. 

               - Jeśli poddacie się uczuciom...? 

               - Zginiemy. 

               - Jeśli... 

               Wyłączyłem głośnik z uczuciem, że usłyszałem więcej niż dość jak na  

        początek. Przez wszystkie te lata, gdy miałem do czynienia z szarymi, nigdy nie  

background image

 

 75 

        zadałem sobie trudu, by zastanowić się, dlaczego są tym, czym są. Przyjmowałem  

        ich obcość i obrzydliwość, ale dopiero te podsłuchane kwestie uzmysłowiły mi, że  

        ich bezduszność i brutalność nie są przypadkowe. Ta osada, założona z pewnością  

        z uwagi na surowce naturalne, gdyż nikt nie mógł być na tyle szalony, aby  

        próbować skolonizować coś takiego, nie była przystosowana do samodzielnego  

        przetrwania. 

               Gdy w wyniku lokalnej wojny, czy może załamania, została odcięta od  

        reszty świata i zapomniana, spowodowało to wymarcie większości mieszkańców.  

        Przeżyła garść, o ile można mówić o przeżyciu, i to kosztem porzucenia tego co  

        ludzkie w człowieku, koncentrując się na przetrwaniu. Wygrali, ale tracąc  

        człowieczeństwo. Stali się umysłowymi kalekami, czymś co pisarze SF określali  

        mianem androidów białkowych - organizmami obdarzonymi inteligencją, ale nie  

        znającymi uczuć. Filozofia Moralna ma sens jedynie na tej planecie. Wszędzie  

        indziej musi zostać uznana za jedną wielką bzdurę. Choć z ich punktu widzenia w  

        stu procentach słuszna, bo dla nich cała reszta świata to słabeusze i głupcy  

        kierujący się uczuciami, a nie rozsądkiem. Oni byli faktycznie najlepszą rasą  

        zdobywców, jaką wymyślił wszechświat, a ponieważ nie było ich wielu,  

        posługiwali się innymi. Zorganizowali inwazyjne imperium. Korpus rozbił je w  

        puch, w czym miałem swój udział. Teraz powtórnie wlazłem im w łapy. Ta szkoła  

        zaś była ich obozem treningowym, w którym dzieciaki przekształcano w  

        miniaturowe kopie dorosłych. To miejsce, w którym z perwersyjną zaciekłością  

        uprawiano sadystyczne praktyki na całej rasie, fascynowało mnie. Równocześnie  

        zrobiło mi się przyzwoicie ciepło, toteż zacząłem przemyśliwać, czym by tu się  

        zająć, poza chowaniem się po ciemnych korytarzach. 

               Następna szyba ukazała wnętrze pracowni, w której przebywała starsza  

        grupa uczniów zajmujących się jakimiś sprzętami. 

               Jakimiś? Znów coś zimnego lazło mi po plecach. Połówkę takiego  

        urządzenia miałem jeszcze na sobie. Metalowe pudełko z guziczkami plus kabel  

        zakończony obrożą. Powolutku włączyłem głośnik. 

               - ...różnica jest w zastosowaniu, nie w teorii. Składacie i testujecie te axion  

        feeds, aby zaznajomić się z ich zastosowaniem. Gdy przejdziecie do pracy z nimi,  

        mieli wiedzę praktyczną, która jest bardzo pomocna, otwórzcie diagramy na  

        stronie trzydziestej. 

               Axion feeds. O tym powinienem wiedzieć więcej. Było to jedynie  

        przypuszczenie, ale wydawało mi się, że tego drobiazgu nie zapamiętałem, choć  

        widywałem go dość często. Krasnoludek w żelaznych kapciach, który spacerował  

        po moim umyśle według własnego widzimisię, zmieniając moje wspomnienia i  

background image

 

 76 

        pamięć. Miałem wielką ochotę dostać coś takiego w swoje ręce. 

               Wszystko to świadczyło o wyższym niż zwykle zidioceniu. Stać tu, jak  

        sadysta przeżywający najpiękniejsze chwile swego życia i nie myśleć o flankach.  

        Ponieważ włączyłem głośnik, nie byłem w stanie usłyszeć zbliżających się  

        kroków. Nadchodzącego dostrzegłem dopiero, gdy wyłonił się zza rogu i prawie  

        wpadł na mnie. 

  

88 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 77 

 

               13 

               W takich sytuacjach akcję ceniłem zawsze wyżej niż myślenie: najpierw  

        uspokoić gościa, potem dopiero się zastanawiać. Złapałem go za gardło, on  

        natomiast zamiast się uciszyć, przemówił: 

               - Witamy w Szkole Yuu Bavete, Jamesie di Griz. Miałem nadzieję, że  

        trafisz tutaj. 

               Miał pomarszczoną skórę i dopiero po tym zorientowałem się, że jest  

        stary, bardzo stary. Przez cały czas, gdy moje palce ściskały jego krtań, nie  

        poruszył się, spokojnie patrząc mi w oczy. 

               Jestem dobrze wyszkolony, przyzwyczajony do walki wręcz i do zabijania,  

        ale duszenie spokojnie obserwujących ten zabieg pradziadków nie jest moją  

        mocną stroną. Palce rozluźniły się same, spojrzałem mu w oczy i warknąłem  

        ostro: 

               - Piśnij o pomoc i jesteś trupem. 

               - To ostatnie na co mam ochotę. Nazywam się Hanasu i chciałem cię  

        spotkać od chwili twej ucieczki. Zrobiłem co mogłem, aby cię tu sprowadzić. 

               - Czy nie miałbyś nic przeciw temu, aby to trochę uściślić? 

               - Oczywiście. Ledwo usłyszałem przez radio o ucieczce, starałem się  

        wejść w twoje położenie. Jeśli poszedłbyś w stronę wschodu lub południa,  

        skończyłbyś w zabudowaniach miasta, w których szybko by cię złapali. Na  

        północy miałeś morze, a więc jedynie idąc na zachód miałeś szansę, a zachód to  

        tu. Opierając się na tym, zmieniłem dzisiejsze zajęcia i zdecydowałem, że chłopcy  

        potrzebują więcej ćwiczeń. Teraz wszyscy, co do jednego, zamiast spać, muszą  

        odrabiać stracone godziny, a mają w nogach niezłą liczbę mil, za co zresztą  

        serdecznie mnie nienawidzą. Ich narciarskie trasy nieprzypadkowo zresztą biegły  

        na południe, potem na wschód i z powrotem tu, dość sporym łukiem. Wszystko to  

        w tym celu, abyś podążył ich śladem, jeśli ich spotkasz. Zrobiłeś tak? 

               - Owszem - nie widziałem powodu, aby kłamać. - Co teraz zamierzasz  

        zrobić? 

               - Co? Porozmawiać oczywiście. Nie widziano ci jak dotąd? 

               - Nie. 

               - Jest lepiej, niż sądziłem. Spodziewałem się, że będę musiał użyć axion  

        feeds. Powinienem pamiętać, że jesteś specem w tych sprawach. Drugie wyjście z  

        tego korytarza obserwacyjnego jest w moim gabinecie. Pozwolisz? 

               - Po co? Czekają tam na mnie? 

               - Nie, chcę z tobą spokojnie porozmawiać. 

background image

 

 78 

               - Nie wierzę ci. 

               - Rozumiem, ale wybór masz niewielki. Jeśli nie zabiłeś mnie od razu, to  

        jest wątpliwe, abyś chciał to uczynić teraz. Idź za mną - po czym najspokojniej  

        odwrócił się i odszedł. 

               Jedyne co mogłem zrobić, to udać się za nim i trzymać się jak najbliżej.  

        Możliwe, że nie byłem w stanie go udusić, ale z pewnością byłem w stanie zrobić  

        mu coś innego, jeśli tylko ogłosiłby jakiś alarm. 

               W korytarzu było sporo okien, ale przy żadnym nie miałem ani okazji, ani  

        chęci przystanąć. Zresztą dość szybko wspięliśmy się na krótkie schodki i  

        dotarliśmy do drzwi. Powstrzymałem go, gdy dotykał klamki. 

               - Co tam jest? 

               - Jak już mówiłem, mój gabinet. 

               - Jest tam ktoś? 

               - Wątpię. Nikomu nie wolno tam przebywać pod moją nieobecność. 

               - Jeśli pozwolisz, to sprawdzę osobiście. 

               Zrobiłem to i okazało się, że miał rację. Przeszukując pokój czułem, jak  

        dostaję zeza patrząc jednym okiem na kąty, a drugim cały czas na niego. Wąskie  

        okno otwierało się na głęboką czerń, ściany pokryte były regałami pełnymi  

        książek, w kącie zaś stało biurko i parę krzeseł. Kazałem mu usiąść możliwie  

        daleko od biurka, gdzie były umieszczone wszystkie przyciski. Zrobił to bez  

        protestu i trzymał ręce na widoku. Widząc karafkę z wodą, stwierdziłem, że  

        bardzo chce mi się pić. Wysuszyłem ją do dna, opadłem z westchnieniem na fotel  

        i umieściłem nogi na biurku. 

               - I naprawdę chcesz mi pomóc? - spytałem sceptycznie. 

               - Chcę. 

               - To na początek pokaż mi, jak zdjąć tę obrożę. 

               - Proszę. W prawej górnej szufladzie znajdziesz klucz. Dziurka jest pod  

        złączem kabla z metalem. 

               Zajęło mi to trochę czasu, ale w końcu otworzyłem ją i z zadowoleniem  

        cisnąłem w kąt. 

               - Ty kierujesz tym interesem? 

               - Jestem kierownikiem szkoły. Zostałem tu zesłany za karę. Mieliby  

        ochotę mnie zabić, ale jak dotąd nie stało im odwagi. 

               - Nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Mógłbyś wyrażać się trochę  

        jaśniej? 

               - Mógłbym. Planetą kieruje Komitet Dziesięciu, byłem w nim przez wiele  

        lat, a do fiaska operacji na Cliaandzie, którą organizowałem, byłem Pierwszym w  

background image

 

 79 

        Komitecie. Wtedy spróbowałem zmienić nasz program i za karę znalazłem się w...  

        szkole. Nie mogę jej opuścić, nie mogę nawet zmienić ani jednego słowa w  

        programie nauczania. To doskonale i bezpieczne więzienie. 

               - Jakie zmiany chciałeś wprowadzić? 

               - Radykalne. Zacząłem wątpić we wszystkie nasze cele, bo widziałem inne  

        kultury. Oceniono, że zostałem przez nie skorumpowany, a kiedy spróbowałem  

        wprowadzić moje pomysły w życie, znalazłem się tutaj. Nie może być nowych  

        idei. 

               Drzwi otwarły się nagle i wjechał wózek na kółkach popychany przez  

        dziesięcioletniego brzdąca. 

               - Przyniosłem obiad, kierowniku - powiedział i zobaczył za biurkiem  

        mnie. Nie zmieniając wyrazu twarzy stwierdził: - To jest więzień, który uciekł. 

               Zmęczenie zatrzymało mnie na fotelu, a poza tym, co mogłem zrobić?  

        Zabić dziecko? 

               - Masz rację, Yan - odparł Hanasu. - Popilnuj go, a ja pójdę po pomoc. 

               To mnie postawiło na nogi, ale Hanasu nigdzie nie poszedł. Stanął za  

        chłopcem, zamknął drzwi i zdjął z półki czarny przyrząd, który przytknął malcowi  

        do karku. Ten otworzył szeroko oczy i zamarł w bezruchu. 

               - Nie ma już niebezpieczeństwa - oznajmił gospodarz. - Muszę tylko  

        usunąć parę minut z jego pamięci. 

               Poczułem, jak wzbiera we mnie obrzydzenie zmieszane ze strachem. 

               - Co to jest, to co trzymasz w ręku? 

               - Axion feeds. Widziałeś je wielokrotnie, tylko rzecz jasna nie pamiętasz o  

        tym. Stań teraz za drzwiami, aby cię nie zobaczył, gdy wejdzie z kolacją. 

               Może to widok tej maszynki do kasowania pamięci spowodował, że  

        przyjąłem bierną postawę, a może rzeczywiście nie miałem wyboru. Zrobiłem, co  

        mi kazał, zostawiając uchylone drzwi, aby obserwować, co się dzieje. Hanasu  

        pomajstrował przy skali urządzenia i ponownie przytknął je brzdącowi do karku,  

        po czym spokojnie zasiadł za biurkiem. Po dwóch czy trzech sekundach, chłopak  

        drgnął i popchnął wózek w głąb pokoju. 

               - Przyniosłem obiad, kierowniku. 

               - Zostaw go i nie wracaj dziś w nocy. Nie chcę, by mi przeszkadzano. 

               - Tak, kierowniku - obrócił się i wyszedł, ja zaś wyszedłem zza drzwi. 

               - Ta maszynka jest najwstrętniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem. 

               - To tylko maszyna - odparł obojętnie. - Nie jestem głodny, a sądzę, że  

        tobie przyda się posiłek. Częstuj się. 

               Zbyt wiele się działo i zbyt szybko, abym mógł myśleć o apetycie, ale gdy  

background image

 

 80 

        o tym wspomniano, stwierdziłem, że byłbym w stanie zjeść konia. Na surowo.  

        Zabrałem się więc za posiłek - równie bezsmakową papkę jak na statku, ale w tym  

        momencie smakowała mi ona jak najprzedniejsze same delicje. Jadłem starając się  

        słuchać, co mówi Hanasu. 

               - Próbuję zrozumieć to, co powiedziałeś o tym urządzeniu. Chodzi ci o to,  

        że jego zastosowanie jest wstrętne? - Skinąłem głową. - Mogę cię zrozumieć i to  

        jest właśnie mój problem. Jestem inteligentny bardziej i inaczej niż większość  

        moich współplemieńców. Są głupi i pozbawieni wyobraźni. Wyobraźnia i  

        ciekawość są tym, co świadomie wytrzebiliśmy wiele lat temu. A to oznacza, że  

        jestem nienormalny. Jestem mutantem. Z początku się to nie ujawniało;  

        wierzyłem we wszystko, co mi mówiono. Teraz dręczą mnie pytania. Wiem, że  

        nie jesteśmy lepsi niż reszta ludzi. Jesteśmy po prostu inni. Nasze próby władania  

        resztą są złe, a nasza pomoc w inwazji obcych jest największą zbrodnią ze  

        wszystkich. 

               - To prawda - oświadczyłem przełykając ostatni kęs. 

               Miałem ochotę powtórzyć spektakl z nową zawartością talerza. 

               - Gdy odkryłem te fakty, starałem się zmienić nasze cele, ale to jest  

        niemożliwe. Nie mogę nawet zmienić jednego słowa w treningu tych dzieci. A  

        ponoć kieruję tą szkołą. 

               - Ja mogę zmienić wszystko - poinformowałem go uprzejmie. 

               - Oczywiście - jego nieruchoma twarz drgnęła, kąciki ust powędrowały w  

        górę. Leciutko, ale jednak uśmiechnął się. - A jak sądzisz, dlaczego chciałem,  

        abyś tu przybył? Ty możesz zrobić to, co ja starałem się osiągnąć przez całe życie.  

        Możesz uratować mieszkańców tej planety. 

               - Wystarczy jedna wiadomość: koordynaty tego globu i mój podpis. 

               - I twoja Liga przybędzie, by nas zniszczyć. Tragiczne, ale prawdziwe. 

               - Włos wam z głowy nie spadnie. 

               - Tak, bo spadnie głowa! To jest kłamstwo i nie podoba mi się, że  

        kłamiesz! 

               - To jest prawda! Po prostu nie wiecie, jak reagują cywilizowane  

        społeczeństwa. Przyznaję, że wielu ludzi, wiedząc, gdzie was szukać, rozerwałoby  

        was na kawałki i to powoli. Liga po prostu będzie na was uważać i pilnować,  

        żebyście nie wpadli na kolejny głupi pomysł. Natomiast we wprowadzeniu zmian,  

        o których mówisz, może wam tylko pomóc. 

               - Nie rozumiem tego - był wyraźnie zaskoczony. - Oni muszą nas zabić. 

               - Przestań z tym zabijaniem, bo już mi się rzygać chce. To jest wasz  

        główny problem: życie albo śmierć, zabić lub być zabitym. Ta filozofia należy do  

background image

 

 81 

        historii. Do mrocznej historii, która na szczęście jest już dawno za nami. Możliwe,  

        że nie mamy najlepszego systemu etycznego, ale przynajmniej zakazuje on  

        przemocy zinstytucjonalizowanej. Jak sądzisz, dlaczego waszym oślizłym  

        koleżkom tak dobrze idzie? Bo nie ma czegoś takiego jak Flota czy Armia Ligi.  

        Nie mamy wojen, nie mówiąc o jakichś lokalnych konfliktach. To co walczy z  

        obcymi, to zbieranina Flot i Policji różnych planet. Nie ma potrzeby, aby rząd  

        używał zabijania jako narzędzia, chyba że znajdą aż coś takiego, jak na  

        Cliaandzie, gdzie próbowaliście cofnąć zegar o jakieś dwadzieścia tysięcy lat. 

               - Musi istnieć prawo. Kto zabija, sam musi być zabity. 

               - Bez sensu. To nie wskrzesi zabitego, a społeczeństwo dokonujące  

        zabójstwa samo staje się mordercą. Już widzę co chcesz powiedzieć. Przemoc  

        rodzi przemoc. Kara śmierci jest urzędową wendetą, a nie żadnym rozwiązaniem. 

               Maszerował w tę i z powrotem po pokoju, starając się zrozumieć tę obcą  

        filozofię. Tymczasem wylizałem do czysta naczynie i łyżeczkę. W końcu opadł na  

        swoje krzesło. 

               - To co mi powiedziałeś, wykracza poza nasze rozumienie. Muszę to  

        przeanalizować, ale nie w tym rzecz. Pewien jestem, że plany Kekkonshiki muszą  

        zostać pokrzyżowane, było już zbyt wiele niepotrzebnych zabójstw. To może się  

        skończyć jedynie śmiercią nas wszystkich. Trzeba wysłać tę wiadomość do Ligi. 

               - Jak? 

               - To ty musisz mi powiedzieć. Nie uważasz, że zrobiłbym to, gdybym  

        wiedział? 

               - Pewnie - teraz ja wydeptywałem podłogę. - Nie ma poczty, nie ma  

        psimenów, zresztą to i tak nieistotne. Jeśli są, to tej wiadomości na pewno nie  

        wyślą. Radio? 

               - Najbliższa baza Ligi jest o czterysta trzydzieści lat świetlnych. 

               - Nie będę tyle czekał. Muszę znaleźć sposób, by dostać się na statek. 

               - To zbliżone do niemożliwości. 

               - Jestem tego pewien, ale musi istnieć jakiś sposób. Najlepiej będzie  

        przespać całą sprawę. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zdrzemnąć? 

               Przerwał mi wysoki pisk. 

               - Komunikator - poinformował mnie Hanasu. - Połączenie zewnętrzne.  

        Stań w tym miejscu. Będziesz poza zasięgiem kamery. 

               Usiadł za biurkiem i włączył urządzenie. 

               - Hanasu - oznajmił obojętnym tonem z kamiennym wyrazem twarzy. 

               - Za parę minut będzie u ciebie grupa poszukiwawcza, która zamknie  

        wszystkie wyjścia ze szkoły. Ślady obcego zostały wykryte w tych okolicach.  

background image

 

 82 

        Musi ukrywać się w budynkach. W drodze jest transport z dalszymi sześcioma  

        jednostkami. Szkoła zostanie przeszukana, a on znaleziony. 

  

95 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               14 

               - Jakie macie dowody na to, że on jest tutaj? 

               - Ślady na śniegu zmierzają w waszą stronę. Albo ukrył się w szkole, albo  

background image

 

 83 

        jest martwy. 

               - Uczniowie pomogą w poszukiwaniach, znają dobrze zabudowania. 

               - Wydaj rozkazy. 

               Wyłączył komunikator i spojrzał na mnie zimno. 

               - Mimo wszystko nie zrealizujemy naszych planów. Gdy cię złapią, użyją  

        axion feeds i odkryją, co się stało w tym pokoju. Wolisz popełnić samobójstwo,  

        czy chcesz, żebym ja cię zabił? - Wszystko to zostało powiedziane tak obojętnym  

        tonem, że mimo chłodu panującego w pokoju oblałem się potem. 

               - Zaraz! Chwila! Jeszcze nie wszystko stracone. Zostawmy samobójstwo  

        na koniec. Musi tu być, do cholery, jakieś miejsce, gdzie mnie nie znajdą. 

               - Nie. Będą szukać wszędzie. 

               - A tutaj? W twoim pokoju? Powiesz im, że sprawdziłeś, że mnie tu nie  

        ma. 

               - Nie rozumiesz. Mogę powiedzieć, co chcę, a rewizja zostanie  

        przeprowadzona zgodnie z planem.  Jesteśmy bardzo dokładną rasą. 

               - Ale bez wyobraźni; czekaj, coś mi świta - poza adrenaliną wydzielaną na  

        samą myśl o samobójstwie nic mi nie świtało. - Okno... 

               - Nie otwiera się. 

               - Nawet w lecie? 

               - To jest lato. 

               - Tego się właśnie spodziewałem. Mam. Jeśli nie wewnątrz, to ukryję się  

        na zewnątrz. Dach. Musi tu być wyjście awaryjne dla dokonywania napraw. 

               - Nie ma napraw. 

               - Słuchaj no, nie bądź taki drobiazgowy, musi istnieć jakaś droga na dach.  

        Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, a wy nie jesteście pozbawieni daru  

        przewidywania. 

               - Może masz rację. 

               - Gdzie są plany szkoły? 

               - W tej teczce. 

               - No to dawaj je tu! - praktycznie wydarłem mu teczkę z ręki.  

        Przerzucałem ją gorączkowo, starając się nie słuchać jego mamrotania. 

               - To strata czasu, nie ma ucieczki, a ja nie chcę być przesłuchiwany za  

        pomocą axion feeds. Dlatego jeśli ty nie... 

               - Przestań pieprzyć! - warknąłem. - Co to jest? Co oznacza ten symbol? 

               - To są drzwi. 

               - No! - klepnąłem go w plecy. - A teraz zrób, co ci powiem, zgoda? Zbierz  

        ich do kupy, resztę wyjaśnię ci później. Oficjalnie mają pomóc w  

background image

 

 84 

        poszukiwaniach. 

               Dobra stara dyscyplina... Posłuchał natychmiast. Zanim skończył mówić,  

        miałem już w głowie dalszy ciąg. 

               - Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy, więc musisz mi przynieść z  

        warsztatu następujące rzeczy: z pięćdziesiąt jardów liny o wytrzymałości pięciuset  

        kilogramów, dziesięć długich mocnych gwoździ i młotek molekularny oraz  

        latarkę i śrubokręt. Gdzie mogę bezpiecznie poczekać na ciebie? 

               - Tu. Nie wiem, co planujesz, ale pomogę ci. Na samobójstwo zawsze  

        będzie czas. 

               - Wciąż ten budujący optymizm! 

               Poszedł, a ja zacząłem obgryzać paznokcie. Podskoczyłem, gdy  

        komunikator znowu zadzwonił, ale trzymałem się od niego z daleka. Hanasu  

        wrócił po czterech minutach. 

               - Ktoś do ciebie - poinformowałem go, odbierając wyposażenie i  

        rozkładając je po kieszeniach. 

               - Wszyscy są w hallu, a pierwszy oddział już przyjechał - oznajmił. 

               - Ślicznie. Idź na dół i pomóż im, żeby zaczęli od piwnicy. Potrzebuję  

        całego czasu, jaki mogę mieć, bo diabli wiedzą, co spotkam na drodze. 

               - Wychodzisz na dach? 

               - Tego czego nie wiesz, nigdy nie powiesz. Pa. 

               - Masz oczywiście rację - podszedł do drzwi i obrócił się. - Powodzenia.  

        Tak się chyba mówi w podobnych sytuacjach. 

               - Się mówi. Dzięki. Już ja dopilnuję, żeby ci wyszły z głowy głupoty o  

        samobójstwie. 

               Byłem tuż za nim, tyle że on schodził w dół, a ja gnałem schodami w górę  

        z planem budynku w dłoni. Zanim dotarłem na strych, zdążyłem się zdrowo  

        zasapać - to był dość długi dzień. Drzwi, do których tak biegłem, były zamknięte.  

        Użyłem jednego z gwoździ i zaatakowałem olbrzymi zamek. Puścił ze  

        straszliwym zgrzytem. Zanim ucichł, byłem już wewnątrz i na najlepszej z  

        możliwych dróg do zablokowania zamku. Powietrze nie było zbyt przyjemne:  

        wokół unosiła się woń kurzu i stęchlizny, a w dodatku nie było nigdzie światła.  

        Użyłem więc latarki i rozejrzałem się wśród otaczających mnie pudeł i starych  

        akt. Drzwi, których szukałem, były o cztery jardy w górze, a w pobliżu nie było  

        drabiny. 

               - Ślicznie. 

               Zebrałem co solidniej wyglądające pudła, tworząc z nich piramidę. Zajęło  

        mi to trochę czasu, gdyż z uwagi na kurz nie mogłem ich ciągnąć po podłodze.  

background image

 

 85 

        Gdy zakończyłem prace budowlane, nie odczuwałem już żadnego zimna. Prawdę  

        mówiąc było mi gorąco. Myśl o zbliżającym się pościgu dodawała mi skrzydeł. 

               Drzwi o trzystopowej średnicy, a raczej klapa w dachu, umieszczone tuż  

        przy górnym wierzchołku dachu, były zamknięte na głucho, ale na szczęście nie  

        miały zamka. Gdy je otworzyłem, posypała się całkiem niezła ilość rdzy.  

        Ostrożnie zdrapałem ją śrubokrętem, po czym starłem z krawędzi. W przeciwnym  

        razie ślepy by zobaczył, że były ostatnio otwierane. Miałem nadzieję, że tutejszy  

        woźny nie będzie się fatygował na strych. Uchyliłem klapę szerzej i wytknąłem  

        głowę na zewnątrz. Oczywiście na całym dachu nie było ani jednego miejsca, za  

        którym lub w którym mógłbym się schować. 

               Nie przejąłem się zbytnio tym wszystkim. Wbiłem przy drzwiach duży  

        gwóźdź i obwiązałem go liną. Tę o wytrzymałości pięciuset kilogramów, mającą  

        odpowiednią średnicę. Dlatego też taką wybrałem. 

               Po tym zabiegu spokojnie pozanosiłem pudła na miejsca, po czym  

        uważnie zbadałem podłogę, zacierając ślady mojej działalności. Przy jednym z  

        pudeł był śliczny odcisk mojej stopy, przewróciłem je więc na bok.  

        Zamaskowałem parę mniej wyraźnych śladów w podobny sposób, po czym  

        złapałem linę zwisającą z dachu. Wyłączyłem światło upewniwszy się uprzednio,  

        czy młotek i gwoździe są na miejscu i usłyszałem jak ktoś z tyłu w ciemnościach  

        dobiera się do zamka. 

               Nie wiem, czy gdziekolwiek uwzględniają rekordy we wspinaczce na  

        czterojardową linę, ale jestem pewien, że osiągnąłem jeden z lepszych czasów. W  

        jednej chwili byłem na górze, a w następnej leżałem płasko na dachu wyciągając  

        linę. Zamykałem klapę, gdy na dole zabłysło światło. 

               - Przeszukaj prawą stronę, Bukai - usłyszałem bezbarwny głos. - Zaglądaj  

        za pudła, otwieraj te, w których może się ukryć człowiek. 

               Ostrożnie spuściłem klapę, omal nie tracąc przy tym palców. To, że wlezą  

        na dach, nie ulegało wątpliwości. Wejdą wszędzie tam, gdzie może wejść  

        człowiek. Toteż ja musiałem być tam, gdzie nie może. 

               Odkryta powierzchnia dachu nie była zbyt sprzyjającym miejscem do  

        ukrycia się, a w odległości pięciu jardów znajdowała się jego krawędź.  

        Postanowiłem zbadać, co jest po drugiej stronie i odkryłem, że metal powleczony  

        jest cienką warstwą lodu. Poślizg był gwałtowny i po chwili zatrzymałem się z  

        nogami dyndającymi poza dachem. Pamiętając, że moment otwarcia klapy jest  

        coraz bliższy, powoli podciągnąłem się do szczytu i wyjrzałem. 

               Oczywiście druga strona dachu była równie beznadziejnie gładka jak  

        tamta. Odwiązałem linę i ruszyłem pełznąc po szczycie i robiąc co się da, aby nie  

background image

 

 86 

        zjechać na krawędź, bo oznaczało to pewny, acz niezbyt przyjemny sposób  

        skręcenia karku. 

               Ślizgawica na dachu dawała mi do wiwatu, aż dach się skończył, a ja,  

        spoglądając przez ramię, widziałem klapę doskonale, co znaczyło, że sam byłem  

        równie dobrze widoczny. Lina pomogła mi poprzednio i będzie to musiała zrobić  

        ponownie. Powoli wyciągnąłem młotek i wsunąłem gwóźdź w zaczep. Jeśli dach  

        był cienki, to mógł zadziałać jak pudło rezonansowe, ale musiałem ryzykować.  

        Jednym muśnięciem wbiłem gwóźdź w szczyt dachu i okręciłem linę  

        grabiejącymi palcami. Zawiązałem na niej pętlę, w której umieściłem nogę i  

        zsunąłem się z dachu. 

               Klapa odskoczyła z głośnym hukiem. Wisiałem cicho, słysząc wyraźnie  

        rozmowę. 

               - Widzisz kogoś, Bukai? 

               - Nie. Mogę wracać? 

               Świetnie, di Griz! Znowu ich przechytrzyłeś! 

               - Nie. Przejdź się po dachu i sprawdź. 

               To były automaty nie ludzie! Żaden inteligentny człowiek nie wylazłby na  

        ten dach. Wiedziałby, co go może spotkać. Te cymbały wypełniają instrukcje na  

        ślepo. 

               Odgłosy sapania i skrzypienia przybliżały się, a moja lina drgnęła, gdy  

        ktoś za nią pociągnął. Spojrzałem w górę i zobaczyłem pozbawione wyrazu  

        oblicze, wychylające się nad krawędź dachu jakieś pół jarda nad moją głową. 

  

100 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 87 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               15 

               Jego oczy malowniczo się rozszerzyły, gdy mnie zobaczył. Obrócił głowę  

        i krzyknął: 

               - Ahiru! 

               Wyciągnąłem rękę, aby się go pozbyć, ale w tym momencie się poślizgnął.  

        Pierwszy raz zobaczyłem jakikolwiek wyraz na twarzy tubylca - autentyczne  

        przerażenie. Drapiąc dach zjechał za krawędź i zniknął. Poza odgłosem uderzenia  

        ciała o ziemię nie było żadnego innego dźwięku. 

               Wisiałem na linie czekając, co będzie dalej. Poprzez uchylone drzwi  

        doszło mnie przyciszone pytanie. 

               - Czy Bukai powiedział coś? 

               - Moje imię. 

               - Gdy się ześlizgiwał? 

               - Tak. 

               - To niedobrze. 

               - Nie, lepiej, że jest martwy. Człowiek, który okazuje emocje... - Drzwi  

        zamknęły się. 

               Przyjemniaczki. Bukai miał miłych kumpli. Zanim do reszty przymarzłem  

        do liny, zdecydowałem, że pora się ruszyć - przy pustym dachu i zamkniętych  

        drzwiach z pewnością na górze było bezpieczniej i przyjemniej niż tu. Zrobiłem to  

background image

 

 88 

        jeszcze ostrożniej niż schodząc, przed oczyma miałem twarz Bukai i to było  

        wystarczającym powodem. 

               Na dachu spędziłem długie jak wieczność dziesięć minut. Po czym,  

        szczękając zębami, zabrałem się do zejścia na strych. Miałem nadzieję, że jest  

        pusty, ale tak właściwie to zaczynało mi być wszystko jedno. 

               Na szczęście był pusty. 

               Są granice wysiłku i napięcia, jakie może znieść człowiek. Ja swoją  

        osiągnąłem na strychu. Ledwie zamknąłem klapę, zwaliłem się na podłogę i  

        zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, jak  

        się mają sprawy za drzwiami i jaką właściwie mamy porę doby. Pozostawało  

        jedynie sprawdzić. Ostrożnie uchyliłem drzwi. Korytarz był pusty, a za oknem  

        nadal panowała noc. 

               Miałem więc ponownie szczęście, a ponieważ sen mnie odświeżył,  

        ruszyłem do gabinetu Hanasu, uważając na wszystko dookoła jak za najlepszych  

        czasów. Wszędzie panowała cisza i ciemność, jednak spod drzwi gabinetu widać  

        było smugę światła. 

               Sam Hanasu siedział za biurkiem, najwyraźniej czekając na mnie.  

        Wślizgnąłem się do wnętrza. 

               - To ty - odezwał się odstawiając szklankę z wodą. 

               - Pić mi się chce - oznajmiłem sięgając po nią. 

               - To trucizna - stwierdził beznamiętnie. - Nie miałem pojęcia, kto pierwszy  

        wejdzie przez te drzwi. Chwilę trwało, zanim się oswoiłem z tą nowiną. 

               - Wszyscy poszli? 

               - Wszyscy, niczego nie znaleźli, a jeden spadł z dachu i zabił się. Jesteś za  

        to odpowiedzialny? 

               - Pośrednio. Przestraszyłem go i widziałem, jak leciał. 

               - Przyjęli, że zamarzłeś w śniegu, rano zaczną poszukiwania. Nie będą  

        zbyt dokładni, gdyż są przypuszczenia, że utopiłeś się w przerębli na morzu. 

               - Omal mi się to udało. Ale do rzeczy: zabawa się skończyła i czas wrócić  

        do naszych problemów. 

               - Przesłania wiadomości do Ligi. 

               - Właśnie. W spokojniejszych chwilach trochę nad tym myślałem tej nocy.  

        Jesteś zmęczony? 

               - Nie bardzo. 

               - Dobra. Musimy trochę popracować w warsztacie elektronicznym. Czy to  

        możliwe bez natrętów? 

               - Da się zrobić, a co chcesz tam zdziałać? 

background image

 

 89 

               - Zadzwoń do biblioteki i postaraj się o schemat detektora napędu  

        nadprzestrzennego. Zakładam, że masz tu części, z których można go sklecić. 

               - Mam nawet cały detektor. Jest częścią szkolenia. 

               - Jeszcze lepiej. Idziemy. Na miejscu pokażę ci, o co mi chodzi. 

               Muszę przyznać, że poszło nam nadspodziewanie dobrze. Metalowa tuba,  

        długa na trzy stopy i zamknięta z góry, mająca po bokach dwie metalowe  

        prowadnice, nie wyglądała okazale, ale była dokładnie tym, czym miała być. 

               - Co to robi? - zainteresował się Hanasu. 

               - To musi być przymocowane do jednego z waszych statków. I to właśnie  

        jest nasz następny problem. Jeśli założę go gdzie trzeba, nikt tego nie znajdzie,  

        wygląda bowiem jak standardowy miotacz flar - pokazałem mu plastikowy  

        pojemnik. - Ten natomiast wystrzeliwuje to: jest to solidna bateria i nadajnik.  

        Zrobiłem ich dziesięć, powinno wystarczyć. Za każdym razem, gdy statek wyjdzie  

        z nadprzestrzeni i napęd zostanie wyłączony, detektor w czubku wyrzutni wykryje  

        to i wystrzeli jeden z pojemników z radiem. Mają wbudowany opóźniacz  

        trzydziestominutowy, tak że zaczną nadawać, gdy statek będzie znów w  

        nadświetlnej. Transmitowany sygnał zawiera mój kod identyfikacyjny, lokalizację  

        tej planety i wezwanie o pomoc. Gdy to wystartuje, pozostanie nam jedynie  

        czekać na kawalerię. 

               - A co będzie, gdy statek nie wynurzy się z nadświetlnej w pobliżu  

        odbiornika? 

               - Zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Większość pilotów używa  

        określonego punktu nawigacyjnego, a więc, większość z nich leży w pobliżu stacji  

        Ligi. Prawie każda podróż wymaga trzech do czterech sprawdzianów w normalnej  

        przestrzeni. Któryś z nadajników powinien zostać przechwycony. 

               - Lepsze to niż nic, ale samobójstwo jest nadal możliwe - mruknął Hanasu. 

               - Mówiłem ci już, że jesteś niepoprawnym optymistą? Hanasu wrócił do  

        zasadniczego tematu: 

               - Jak przymocujesz go do statku? 

               - Młotkiem! Dobra, nie pora na żarty. Muszę znaleźć sposób, aby zbliżyć  

        się do któregoś. Samo przymocowanie zabiera zaledwie parę minut. Czy  

        kosmodrom jest pilnowany? 

               - Jest wokół niego siatka, o czym doskonale wiesz Strażnicy, z tego co  

        wiem, stoją tylko przy bramie. 

               - Więc nie powinno to być zbyt trudne. Potrzebuję twojej pomocy w  

        dwóch kwestiach: w zorientowaniu się, kiedy odlatuje jakiś statek i w kwestii  

        transportu na kosmodrom. 

background image

 

 90 

               - Informacja nie jest problemem. Biuletyn podał, że „Takai Cha" startuje  

        dziś o szóstej czterdzieści pięć. 

               - Która jest teraz? 

               - Trzecia jedenaście - odparł studiując cyferblat. 

               - Możesz mnie tam jakoś podrzucić na czas? Chwilę zastanowił się, po  

        czym skinął głową. 

               - Normalnie nie mógłbym, bo nie mam powodu, by wyjeżdżać ze szkoły,  

        ale dziś mogę. Zamelduję, że chcę pomóc w poszukiwaniach. Powinni się  

        zgodzić. 

               Zgodzili się i w ciągu dziesięciu minut podskakiwaliśmy po  

        zlodowaciałym polu w elektrycznym i zaopatrzonym w płozy urządzeniu,  

        służącym do wytrząsania z człowieka flaków. W tym czymś nie było foteli,  

        ogrzewania i hermetyzacji kabiny. Ci ludzie naprawdę przesadzali w  

        samoumartwianiu się. Pod pachą dzierżyłem metalową rurę, między nogami  

        miałem skrzynkę z narzędziami, a obydwoma rękami trzymałem się metalowej  

        rury obciągniętej brezentem, a udającej siedzenie, aby nie rozbić sobie głowy o  

        boki i dach skaczącego pojazdu. 

               - Jak blisko ogrodzenia możesz podjechać? 

               - Jak blisko zechcesz. Nie mamy dróg czy oznaczonych tras. Poruszamy  

        się na radiolatarnie kierunkowe, a trasa zależy od wyboru kierunku. 

               - Pierwsza dobra wiadomość. Słuchaj, wysadź mnie przy ogrodzeniu i  

        pojedź dalej, tylko zapamiętaj miejsce. Wróć po godzinie. Jeśli usłyszysz coś, ale  

        dostrzeżesz zamieszanie, jedź do szkoły. 

               - Dobrze, będę miał czas zażyć truciznę. 

               - Smacznego, tylko nie śpiesz się za bardzo. Zrób to jedynie wtedy, gdy  

        faktycznie mnie złapią. Może być zamieszanie, ale to wcale nie będzie jeszcze  

        równoważne z tym, że mnie mają. 

               Po obu stronach drogi pojawiły się niewyraźne kształty, po czym z boku  

        wyskoczyło ogrodzenie, wzdłuż którego Hanasu jechał z zacięciem kierowcy  

        rajdowego. 

               - Wysiadam! - wrzasnąłem, gdy w oddali zamajaczyła brama. - Zapamiętaj  

        czas i do zobaczenia. 

               Wyturlałem się z całym ekwipunkiem, zanim dobrze zwolnił i znalazłem  

        się w centrum miniaturowej śnieżycy. Wyjąłem ze skrzynki detektor i zbliżyłem  

        się do ogrodzenia. 

               Nic. Żadnego alarmu. Przecięcie płotu było zadaniem dla średnio  

        ruchliwego paralityka. Zrobiłem to jedną ręką i z zamkniętymi oczami, i to  

background image

 

 91 

        dosłownie! Przepchnąłem przez otwór siebie i rurę i załatałem dziurę.  

        Zadowolony założyłem narty i ruszyłem w ciemność. Sypiący śnieg zacierał moje  

        ślady, tak że miałem wszelkie powody do zadowolenia. 

               Odnalezienie okrętu nie było żadnym problemem: wszystko wokoło  

        spowijał mrok, kadłub zaś był zalany światłem reflektorów. 

               Wokół kręciły się maszyny obsługiwane przez ubranych w kombinezony  

        techników. 

               Trzymając się cienia, zastanawiałem się, jak, do cholery, mam tam podejść  

        i przymocować mój drobiazg nie wywołując alarmu. 

  

105 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 92 

 

 

 

 

               16 

               Problem ten miał tylko jedno rozwiązanie: musiałem wyglądać tak jak ci,  

        którzy się kręcili przy statku. Mówiąc krótko, potrzebowałem kombinezonu  

        technika. Tak więc musiałem któregoś z nich rozebrać. 

               Znalezienie ciemnego kąta za jakimiś beczkami, żeby złożyć bagaże nie  

        było problemem, ale postaranie się o kombinezon to zupełnie inna sprawa.  

        Krążyłem w ciemności w tę i z powrotem, bez żadnych rezultatów. Łazili parami  

        lub w większych grupach. Czas uciekał i godzina, jaką dałem Hanasu, dawno  

        minęła. 

               Moja cierpliwość topniała, rozważałem jeden samobójczy plan po drugim,  

        gdy w końcu któregoś ruszyło. Zlazł z dźwigu i ruszył ku budynkom. Oczywiście  

        dokładnie po przeciwnej stronie, niż byłem, ale to już drobiazg. Zobaczyłem, jak  

        wchodzi w drzwi oznaczone „Benjo" i ruszyłem tam, wykorzystując każdą  

        możliwą osłonę. 

               Będąc zwolennikiem określonych praw osobistych, poczekałem przy  

        wyjściu, aż załatwi interes z muszlą klozetową, po czym go rąbnąłem. Było to o  

        tyle łatwiejsze, że ręce nadal miał zajęte przy rozporku i guzikach; najpraw- 

        dopodobniej nawet nie wiedział, co się zdarzyło. Ja wiedziałem. Kant prawej  

        dłoni bolał mnie jeszcze przez pół godziny. Rozebrałem go starannie, związałem  

        jakimś drutem i zakneblowałem, zamykając w jednej z kabin. Nie powinien zostać  

        znaleziony przed odlotem. 

               Jego kombinezon był lekko przyciasny, ale i tak nikt tu nie zwracał uwagi  

        na elegancję, a ochronny kask twarzowo zakrywał mi fizjonomię. 

               Zabrałem, co moje, i ruszyłem wolno ku statkowi. Właśnie ten wolny  

        marsz był najtrudniejszy ze wszystkiego. Nikt się za mną nie oglądał, nikt za mną  

        nie krzyczał, wyglądało na to, że tutaj nic nikogo poza własnymi zajęciami nie  

        interesuje. Mimo to odetchnąłem z ulgą, gdy doszedłem do dźwigu i wrzuciłem  

        do środka manatki. 

               Obsługa urządzenia była jednym z prostszych zadań, więc bez problemów  

        ruszyłem statecznie ku jednemu z ciemnych miejsc przy płetwie ogonowej. Ku  

        silnikom. 

               Cała zabawa z przymocowaniem rury przy komorze silnika poszła łatwiej,  

        niż należało się spodziewać. Dodatkową ciekawostką była nieobecność normalnej  

background image

 

 93 

        wyrzutni i to, że nic nie było widać z ziemi. 

               Wracając nie ryzykowałem marszu przez oświetlony plac. Zamiast tego  

        odstawiłem dźwig w cień najbliższego budynku. Do odlotu zostało dziesięć  

        minut. Była już nawet załoga, która przytupywała zawzięcie. 

               - Dlaczego ten dźwig tu stoi? - spytał głos z tyłu. 

               - Ramstmo? - wymamrotałem nie odwracając się. 

               - Nie słyszę cię. Powtórz! - głos się przybliżył. 

               - Teraz lepiej? - spytałem odwracając się na pięcie i łapiąc go za gardło. 

               Wybałuszył oczy, potem zresztą zamknął, gdy jego głowa zetknęła się  

        parę razy z kabiną dźwigu. 

               W tej właśnie chwili usłyszałem odlot statku. Jeden z najprzyjemniejszych  

        dźwięków w moim życiu. 

               - Udało się - pogratulowałem sobie półgłosem. - Niezliczone generacje  

        będą błogosławić twoje imię, Jamesie di Griz. 

               Wciągnąłem mojego podopiecznego głębiej do jednego z budynków, przy  

        okazji stwierdziłem, że jedne z drzwi mają nader porządny i skomplikowany  

        zamek. Napis nad nimi wyjaśnił wszystko, a w dodatku podsunął mi pomysł.  

        Napis bowiem głosił: 

               ZBROJOWNIA 

               Idealny schowek, ale po małej rozrywce. Zdjąłem kombinezon, założyłem  

        narty i pojechałem na oświetlony teren, starając się, żeby ktoś mnie zobaczył. 

               Byli największymi łamagami, jakich w życiu widziałem. 

               Pętałem się przeszło pięć minut, bez żadnego rezultatu. W końcu  

        przejechałem parę jardów przed najbliższą dwójką i zdążyłem wlecieć w jakieś  

        beczki, zanim zwrócili na mnie uwagę. Gdy wreszcie to się stało, zakryłem twarz  

        rękami i ruszyłem z kopyta w ciemność. Miałem nadzieję, że zapamiętali kierunek  

        mojej ucieczki - prosto do płotu. 

               Tym razem zrobiłem dziurę wystarczającą dla czołgu i nie trudziłem się z  

        jej maskowaniem. Ruszyłem w ciemność, szukając okazji do zamaskowania  

        wyraźnego śladu. Nie było to takie trudne: prawie po stycznej zbliżał się jeden z  

        tutejszych pojazdów. Dogonienie go nie wchodziło w rachubę, ponieważ był  

        znacznie szybszy, ale zostawiał piękny ślad. Zmieszałem z nim swoje, posuwając  

        się lekkim zygzakiem, po czym wbiłem kije w ubity śnieg i zrobiłem obrót o sto  

        osiemdziesiąt stopni, z którego byłby dumny nawet mój instruktor. Trafiłem  

        prosto we własne ślady i ruszyłem z powrotem nie używając kijków. Prosto do  

        bezpiecznego i zacisznego miasta. 

               Muszę przyznać, że nie przesadzali tu z godziną pobudki: na ulicach  

background image

 

 94 

        dostrzegłem ledwie parę osób. Nie sądzę, aby ktoś zwrócił na mnie uwagę, w  

        każdym razie na pewno nikt nie podniósł alarmu. Zbliżyłem się do portu  

        kosmicznego. Tu także panowała cisza i spokój, żadnych śladów nagłej  

        aktywności. Z pobliskiego okna dochodził miły blask, toteż nie omieszkałem tam  

        zajrzeć. Sprawa stała się bardziej atrakcyjna, gdy odpowiednio zaokrąglona  

        autochtonka odwróciła się do okna. Angelina zawsze urządza mi awantury o  

        flirty, toteż musiałem w końcu dać jej jakieś po temu podstawy. Nawet to, że  

        marnowałem cały wysiłek włożony w zacieranie fałszywych śladów, nie zmieniło  

        mojego postanowienia. Zdjąłem narty, postawiłem je w śniegu i otworzyłem  

        drzwi. 

               - Dzień dobry. Wygląda na to, że nadal mamy mróz - oznajmiłem. 

               Spojrzała na mnie w milczeniu. Była młoda i atrakcyjna, choć zupełnie  

        pozbawiona makijażu i ubrana tak, że każdą normalną kobietą by zatrzęsło. 

               - Jesteś tym, którego szukają - stwierdziła bez śladu emocji w głosie. -  

        Muszę iść ich zaalarmować. 

               - Nie pójdziesz i nie zrobisz tego - skurczyłem się, gotów ją zatrzymać. 

               - Tak, panie - odparła i wróciła do garów. 

               Panie! Te przyjemniaczki musiały być antyfeministami wszech czasów.  

        Uznając brak uczuć za cnotę, kobiety musieli traktować jak bydło i niewolników.  

        Na to zresztą wskazywał stojący przede mną dowód. Po setkach lat tresury  

        wyhodowali z całą pewnością perfekcyjne służące. 

               - Co gotujesz, kwiatuszku? 

               - Tu jest wrzątek, tu zupa rybna, a tutaj okraszona ryba, a tu... 

               - Ślicznie. Poproszę porcję każdej z tych rzeczy, z wyjątkiem wrzątku,  

        rzecz jasna. 

               Podała mi parę metalowych misek i kościaną łyżkę. Jedzenie było równie  

        bezbarwne jak do tej pory, ale i tak dwukrotnie opróżniłem talerz, zanim  

        stwierdziłem, że wystarczy. 

               - Nazywam się Jim - stwierdziłem skończywszy. - A ty? 

               - Kaem. 

               - Dobre jedzenie, Kaem. Trochę niedoprawione, ale to nie twoja wina.  

        Zadowolona jesteś z tego zajęcia? 

               - Nie wiem, co to znaczy: zadowolona. 

               - Tak myślałem. W jakich godzinach tu pracujesz? 

               - Nie wiem, o co chodzi. Wstaję, pracuję, idę spać. Zawsze tak jest. 

               - Bez weekendów, wakacji i świąt. Tu faktycznie potrzeba dużych zmian.  

        Mam nadzieję, że to już niedługo. Tej kultury nie trzeba niszczyć. Sama się  

background image

 

 95 

        rozpadnie, ledwie dotrze tu trochę cywilizacji. Historycy będą za parę lat nieźle  

        łapali się za głowy nad waszymi zwyczajami. O której podajecie tu śniadanie? 

               - Za parę minut, gdy zadzwoni dzwon - odparła spoglądając na zegar. 

               - Kto tu jada? 

               - Mężczyźni, żołnierze. 

               Byłem na nogach, zanim wymówiła ostatnią sylabę i nakładałem rękawice. 

               - Jedzenie było wspaniałe, ale mam niewiele czasu. Muszę zdążyć, zanim  

        wzejdzie słońce. Mam trochę spraw do załatwienia. Przepraszam, nie będziesz  

        bardzo zachwycona, gdy cię zwiążę? 

               - Zrób ze mną, co zechcesz, panie - odparła opuszczając oczy. 

               Po raz pierwszy w życiu wstydziłem się, że jestem płci męskiej. 

               - Wkrótce będzie lepiej, Kaem. Przyrzekam ci. Jeśli się stąd wydostanę, to  

        obiecuję ci przysłać jakieś stroje, szminki i parę publikacji ruchu  

        emancypacyjnego. Gdzie tu jest magazyn? 

               Grzecznie pokazała mi kierunek, więc pocałowałem ją na pożegnanie i z  

        ledwością zdołałem przeszkodzić w rozebraniu się. Już widzę, jakimi czułymi  

        kochankami są ci tutaj! Romantycy, psiakrew! Następny kwiatek do listy. Kaem  

        zupełnie nie protestowała, gdy ją wiązałem i zamykałem. I tak znajdą ją, ledwie  

        śniadanie się spóźni, ale wszystko, czego potrzebowałem, to parominutowe  

        wyprzedzenie. 

               Narty przypiąłem dopiero na lodzie, żeby nie zostawiać śladów; po czym  

        ruszyłem przed siebie starając się, o ile to było możliwe, krzyżować swoją drogę  

        ze śladami innych nart. 

               Przedostałem się przez płot, co robiło się już nudną rutyną i uśmiechnąłem  

        się, słysząc po drugiej stronie syreny i inne oznaki aktywności. Chyba w końcu  

        dostrzegli moją poprzednią wizytę. Najwyższy czas. Nie dość, że chciało mi się  

        spać, to jeszcze zaczynało świtać. Zamaskowałem dziurę i ruszyłem ku zbrojowni. 

               Oczywiście, nikt mnie nie widział, a facet, którego tu przywlokłem, zdążył  

        zniknąć, jak zresztą wszyscy inni w zasięgu wzroku. 

               Sforsowałem zamek, uziemiłem alarm bez większych trudności, po czym  

        podłączyłem wszystko na miejsce i na ołowianych nogach obszedłem  

        pomieszczenie. Ułożyłem się na skrzynkach granatów odłamkowych mając  

        nadzieję, że nie mają nic przeciw temu i zasnąłem prawie natychmiast. 

               Cudowne uczucie - byłem pewien, że mogę robić to całą wieczność, tyle  

        że coś mi, cholera, nie dało. Obudziłem się momentalnie, gdy zrozumiałem, co.  

        Było zupełnie jasno, a ktoś majstrował przy zamku. 

               Pretensje mogłem mieć tylko do siebie. Zapomniałem, z kim mam do  

background image

 

 96 

        czynienia. Ledwie ci tutaj dowiedzieli się o moim zmartwychwstaniu, po prostu  

        zarządzili przeszukanie całego miasta. Zabawa się skończyła. 

  

110 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               17 

               Drzemka mnie odświeżyła, a wściekłość dodała sił. Wściekły byłem  

        głównie na siebie, za głupie postępowanie, rzecz oczywista. Jak każdy normalny  

background image

 

 97 

        człowiek miałem wielką ochotę wyładować się na kimś innym, a zatem oberwał  

        ten, który wszedł pierwszy. Przeszkodziły mi w tym trochę narty, o które się  

        potknąłem, zapominając o ich istnieniu, ale i tak nie miało to większego  

        znaczenia. Klient, podobnie jak wszyscy przedstawiciele jego rasy, nie miał  

        pojęcia o walce wręcz. 

               Zebrałem narty i kijki i wyjrzałem na korytarz. Wszędzie pełno było  

        zapalonych poszukiwaczy mojej skromnej osoby, ale dopiero przy drzwiach  

        wyjściowych jeden z nich mnie dojrzał. Zdążyłem zrobić całe trzy kroki, zanim  

        zdobył się na reakcję. 

               - On jest tutaj, próbuje uciekać - oznajmił monotonnym tonem. 

               - Nawet to robi! - wrzasnąłem wypadając na dwór, prosto na najbliższego  

        z nich. Po dwóch sekundach pozostało mi jedynie zapiąć narty i ruszać w drogę. 

               To wszystko było i tak odwlekaniem nieuniknionego. 

               Bramę strzegła wzmocniona warta, a ze wszystkich stron widać było  

        zbliżające się sylwetki tutejszych pojazdów. Mógłbym może dostać się do miasta  

        i szukać tam kryjówki, ale jeden człowiek przeciw całej planecie ma minimalne  

        szansę. Może Hanasu miał filozoficzną odpowiedź na ten problem, ale osobiście  

        zdecydowanie nie nadaję się na samobójcę. 

               Rzecz jasna, moje rozmyślanie nie przeszkadzało mi w poruszaniu się. Za  

        mną zresztą podążała pogoń i obie te kwestie tak zaabsorbowały moją  

        wyobraźnię, że silniki rakiety usłyszałem dopiero, gdy była nad moją głową.  

        Podobnie jak reszta przytomnych stanąłem, popatrzyłem i osłupiałem. 

               Spoza nisko wiszących chmur opuszczał się na strumieniach odrzutu  

        niewielki statek zwiadowczy. 

               Z połączonymi pierścieniami Ligi na kadłubie! 

               - Udało się! - wrzasnąłem ruszając z kopyta ku podskakującej na  

        amortyzatorach jednostce. 

               Nie ma potrzeby dodawać, że biegłem samotnie. Tubylcy nie byli równie  

        entuzjastycznie nastawieni do tego, co przybyło. W każdym razie byłem na  

        miejscu, gdy otworzył się właz. 

               - Witamy na Kekkonshiki - oznajmiłem facetowi stojącemu w otworze. -  

        Przyłącz tę planetę do Ligi, o zdobywco! 

               - Nic nie wiem o żadnym zdobywaniu - odparł obdarzony nader bujną  

        fryzurą młodzian w nieporządnym nad wyraz kombinezonie. - Dostałem  

        polecenie zabrania stąd niejakiego Jamesa Bolivara di Griz. 

               - Masz go przed sobą. 

               - Podobnie jak tubylcy, tylko że oni mają jeszcze całą masę broni. Właź na  

background image

 

 98 

        pokład. 

               - Najpierw uświadomię tym typom, jakiej wiekopomnej chwili są  

        świadkami. 

               Z radością zobaczyłem znajomą gębę na czele całej zgrai. To był Kome,  

        kapitan mojej ostatniej podróży. 

               - Rzuć broń - poleciłem. Zamiast tego ją uniósł. 

               - Pójdziecie ze mną. Obaj - rozkazał. 

               Czerwone płatki zawirowały mi przed oczami. Ci ludzie byli tak tępi, że aż  

        mnie zemdliło. To, że przez ich durnotę zginęło już tak wiele istnień, tylko  

        pogłębiało to uczucie. 

               - Błagam, nie strzelaj! - wrzasnąłem wyrzucając w górę ręce i skacząc ku  

        niemu. 

               Wykręciłem mu rękę, przechwyciłem pistolet i z całej siły wepchnąłem  

        mu lufę w kark. 

               - Posłuchajcie, bałwany! - wykrzyknąłem. - Wszystko się skończyło.  

        Przegraliście! Nie zdziałacie już nic złego w galaktyce. Jedyną podstawą waszej  

        siły i władzy była nieznana lokalizaga tej planety, tak że mogliście się tu kryć jak  

        karaluchy, ale to już przeszłość. Widzicie ten emblemat na burcie. To statek Ligi.  

        Wiedzą, gdzie jesteście, kim jesteście i co z wami zrobić! Sprawiedliwość  

        przybyła w postaci tego oto młodzieńca, który właśnie ogłosił przyłączenie waszej  

        planety do Ligi. 

               - Zrobiłem to? - sapnął z niedowierzaniem. 

               - Zamknij się, palancie, i bierz się do roboty. 

               - Moją robotą jest zabranie ciebie. 

               - Dostałeś awans. Zabierz im broń - byłem lekko zdesperowany, bo reszta  

        zaczęła podnosić spluwy do oka, a znając ich zwyczaje, wiedziałem, że spokojnie  

        zastrzelą Kome, byle mnie dostać. - No, Kome, powiedz kumplom, żeby się  

        poddali. Jeśli ktoś tu wystrzeli, to wam wszystkim nogi z dupy powyrywam. 

               Rozmyślał chwilę na swój pokręcony sposób, po czym podjął decyzję: 

               - Obecność tego statku może być przypadkowa. 

               - Nie jest - wtrącił się pilot. - Pokażę ci wiadomość, jaką otrzymałem wraz  

        z ogólnym alarmem, kierującym wszystkie jednostki ku tej planecie. Szukaliśmy  

        was od jakiegoś czasu. Idę po wiadomość. 

               - Zabijcie ich obu - rozkazał Kome. - Jeśli zełgali, to będzie po problemie,  

        a jeśli nie, to i tak nie ma żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy martwi. 

               - Odsuń się - polecił mu najbliższy. - Albo będę musiał cię zastrzelić. 

               - Strzelaj - padła spokojna odpowiedź. 

background image

 

 99 

               - Stać! - wrzasnąłem, pakując gościowi kulę w ramię i wytrącając broń -  

        To nie ma sensu! 

               Myśleli inaczej. Paru wzięło mnie na cel, gdy pilot doręczył wiadomość, o  

        której wspominał. Nie taką zresztą, jakiej oczekiwali. Nie był na tyle głupi,  

        zwiadowcy rzadko kiedy są imbecylami. 

               Dziobowa wieżyczka artyleryjska obróciła się łagodnie, siejąc pociskami  

        na wszystkie strony. Nie tracąc czasu dałem mojemu więźniowi po łbie, żeby  

        grzecznie szedł za mną i ruszyłem do śluzy. Wdusiłem przycisk uszczelniania, a  

        Kome okazał oznaki żywotności, o które go nie podejrzewałem. Zdrowy kopniak  

        w bok głowy załatwił tę sprawę, rozciągając go na śniegu. Normalnie nie lubię  

        takich rzeczy, ale tym razem sprawiło mi to czystą, nieskalaną przyjemność. 

               - Lepiej się połóż. To będzie pięciogeowy start - poinformował mnie pilot. 

               Był. Dzięki niemu szybko pokonałem ostatnie cale dzielące mnie od  

        podłogi. Gdy przestałem widzieć jedynie rozmazane plamy, unosiłem się już w  

        stanie nieważkości. 

               - Serdeczne dzięki - mruknąłem. 

               - Cała przyjemność po mojej stronie. Masz dość natrętnych kumpli. 

               - Kumpli! Te cymbały wymyśliły całą tę wojnę! A tak na marginesie, jak  

        wam idzie? 

               - Nadal przegrywamy - warknął - i nic nie możemy na to poradzić. 

               - Nie opowiadaj bzdur - to tylko pech. Leć do najbliższej stacji z  

        psimenami, mam masę zaległej korespondencji. Nie wiesz przypadkiem, czy  

        obcym odbito jeńców? 

               - Masz na myśli admirałów? Wrócili biedacy. Wiesz, normalnie nikogo nie  

        obchodzi, co się przytrafia starszym rangom oficerom, ale tym razem to naprawdę  

        nie było przyjemne. 

               - Wyleczą ich. Wybacz, że się cieszę, ale moja żona i synowie byli  

        odpowiedzialni za tę ucieczkę, a to, co powiedziałeś oznacza, że im się udało. 

               - Masz niezłą rodzinkę. 

               - Możesz to powtórzyć? 

               - Masz niezłą rodzinkę. 

               - Miło to słyszeć. Wyduś trochę życia z tego mebla. Musimy się  

        pośpieszyć. 

               Zanim dolecieliśmy do najbliższej stacji, miałem już wszystko rozpisane.  

        Z pewnością stać było flotę na wyłączenie ze swojego składu paru jednostek z  

        oddziałami desantowymi, a więcej nie było tu potrzeba, a zatem Kekkonshiki  

        powinna być niedługo normalnym, cywilizowanym światem. Do ogólnego planu  

background image

 

 100 

        dołączyłem jeszcze dokładne instrukcje, gdzie znaleźć Hanasu i co z nim zrobić.  

        Najważniejszą sprawą było spacyfikowanie planety i osłonięcie w ten sposób  

        tyłów. Wojna była nadal do wygrania. W trakcie drogi przestudiowałem  

        wszystkie możliwe raporty, toteż gdy dotarłem wreszcie do Kwatery Głównej  

        Korpusu, miałem gotowych parę planów. Wszystkie zresztą zostały wymiecione z  

        mojej głowy na widok ukochanej osoby. 

               - Powietrza... - jęknąłem po nieskończenie długim uścisku. - Miło być w  

        domu. 

               - Mam coś więcej w zapasie, ale sądzę, że najpierw chciałbyś trochę  

        przyjrzeć się wojnie. 

               - Jeśli nie masz nic przeciwko, najdroższa. Miałaś jakieś problemy z  

        admirałami? 

               - Żadnych, tak pięknie wszystko zamieszałeś, że mogło to służyć za lekcję  

        poglądową dla chłopców. Aktualnie są wraz z flotą i usiłują wygrać wojnę. Bałam  

        się o ciebie. 

               - Miałaś rację, ale to już skończone. Czy nie zabrałaś przypadkiem paru  

        upominków w drodze przez ich skarbiec? 

               - Zostawiłam to bliźniakom. Sporo odziedziczyli po tatusiu. Jestem pewna,  

        że zabrali sobie sporo, ale i tak to, co zostało, wystarczy nam na niezależne życie.  

        Jeśli przeżyjemy wojnę, oczywiście. 

               - Co się tam właściwie dzieje? 

               - Nic dobrego. Co prawda, gdy obcy pozostali sami, okazało się, że są  

        dość głupimi i prymitywnymi przeciwnikami. Jednak muszą mieć paru dowódców  

        trochę mniej durnych od reszty. Opuścili bazę i rozpoczęli frontalny, zmasowany  

        atak. Poddaliśmy więc tyły i robimy to nadal, sprawiając jedynie czasami  

        wrażenie, że stajemy do bitwy. Nie ma co się dziwić. Ich przewaga w uzbrojeniu i  

        liczebności wynosi coś koło dziewięciuset do jednego. 

               - Jak długo to może potrwać? 

               - Niedługo. Już prawie skończyły nam się przestrzenie międzyplanetarne.  

        Wkrótce wejdziemy w pustkę międzygwiezdną, a tam nie ma już gdzie uciekać.  

        Nawet te cymbały będą w stanie to przewidzieć. Wszystko, co muszą zrobić, to  

        zostawić połowę swoich sił na jej skraju, aby nas nie wpuścić z powrotem i  

        powybierać nasze planety na drodze desantów. 

               - To nie brzmi zbyt optymistycznie. 

               - Bo nie jest optymistyczne. 

               - Nie martw się, słonko. Twój kochany Jim uratuje galaktykę. 

               - Znowu! To miłe - pocałowała mnie. 

background image

 

 101 

               - Kazano mi tu przyjść - oznajmił z tyłu znajomy głos - tylko po to, żebym  

        zobaczył, jak się całujecie? Jestem zajętym człowiekiem i nie mam... 

               - Nie tak zajętym, jak wkrótce będziesz, profesorze. 

               - Co ty znowu wymyśliłeś? 

               - Wymyśliłem, że zrobisz broń, dzięki której uratujesz nas wszystkich.  

        Twoje imię będzie pisane złotem we wszystkich podręcznikach historii. „Coypu,  

        Zbawiciel Galaktyki". 

               - Zidiociałeś do końca! 

               - Nie myśl, że jesteś oryginalny. Wszyscy geniusze nazywani byli  

        idiotami. Albo jeszcze gorzej. No, ale do pracy: czytałem ściśle tajne raporty, w  

        których było napisane, że wierzysz w światy równoległe... 

               - Cicho, durniu! Nikt nie miał o tym wiedzieć! A zwłaszcza ty!!! 

               - Przypadek... hm... prawda... -westchnąłem. - Szafa się otworzyła, gdy  

        przechodziłem i wypadła twoja teczka. Z tymi światami to prawda? 

               - Prawda, prawda - westchnął ciężko. - Na ślad naprowadziły mnie twoje  

        eskapady z time-helixem, gdy trafiłeś do historii, której nie było. 

               - Dla mnie była! 

               - Oczywiście, właśnie ci to powiedziałem. Jeśli istnieje jedna odmienna  

        przeszłość, to może ich istnieć nieskończona liczba, to chyba logiczne? 

               - Oczywiście - zgodziłem się natychmiast. - Poeksperymentowałeś więc? 

               - Owszem. Uzyskałem dostęp do światów równoległych i  

        przeprowadziłem obserwacje. Tylko co to ma wspólnego z ocaleniem galaktyki?! 

               - Jeszcze tylko jedno pytanie i zaraz ci powiem. Jest możliwe przejście do  

        takiego świata? 

               - Pewnie, że jest. Jak inaczej mógłbym poczynić obserwacje? Wysłałem  

        tam robota. 

               - Jak dużego? 

               - Miało być jedno pytanie. Z tobą tak zawsze. No dobra; wielkości małego  

        słonia. A w ogóle, to wszystko zależy od rozmiarów pola. 

               - Otóż i mamy odpowiedź. 

               - Masz dla siebie - oznajmiła Angelina - ale dla mnie ma to niewiele sensu. 

               - Pomyśl trochę, skarbie. Montujesz to urządzenie na krążowniku, wraz z  

        odpowiednio dużymi generatorami, po czym wysyłasz go, aby dołączył do naszej  

        floty i wydajesz obcym bitwę. Nasza flota ucieka, krążownik zostaje w tyle, wróg  

        nas goni i włączamy pole. 

               - I wyślemy te obrzydlistwa wraz z ich armatami do sąsiedniego  

        wszechświata i mamy spokój! 

background image

 

 102 

               - Właśnie coś takiego chciałem powiedzieć - zauważyłem. - Możemy tego  

        dokonać, Coypu? 

               - To możliwe, całkiem możliwe... 

               - No, prowadź nas do laboratorium i pokaż to urządzenie! 

               Najnowszy wynalazek Coypu nie wyglądał zbyt okazale; masa skrzynek,  

        kabli i innych takich, porozstawianych po całym pomieszczeniu. Tym niemniej  

        wynalazek istniał był realnie. 

               - Nazwałem to parallelilizer - oświadczył. 

               - Nie chciałbym powtarzać tego trzy razy szybciej - mruknąłem. 

               - Nie błaznuj, di Griz! To urządzenie zmieni losy naszego wszechświata i  

        przynajmniej jednego nie znanego tobie. 

               - Nie udawaj zgryźliwego - powiedziałem ugodowo. - Bądź tak miły i  

        pokaż nam, jak to działa. 

               Pomrukując coś pod nosem, wziął się do roboty przerzucając przełączniki,  

        stukając w zegary i wiążąc jakieś druty. Nie mając żadnego konkretnego zajęcia,  

        zabrałem się za całowanie Angeliny, czemu ta ostatnia nie była przeciwna.  

        Coypu, nieświadom niczego, udzielał nam kursu teoretycznego. 

               - Precyzja jest najważniejsza. Różne światy równoległe są oddzielone od  

        siebie nader cienkim tohtonem, jak sobie sami zresztą możecie wyobrazić.  

        Najtrudniejsze jest wybranie jednego z nieskończoności, a szczególnie tego  

        nabliższego nam. Oczywiście jest to także najprostsze z uwagi na energię, jaka  

        jest potrzebna do tego celu. Dlatego też teraz znajdziemy się w najbliższym... O! 

               Światła przygasły, gdy wdusił ostatni guzik, urządzenie zaczęło  

        melodyjnie buczeć, w powietrzu zaś można było wyczuć zapach ozonu. Puściłem  

        Angelinę i rozejrzałem się wokoło. 

               - Wiesz, profesorze, z tego co widzę, to nic się nie stało. 

               - Kretyn! Spójrz przez ten generator pola. 

               Spojrzałem przez żarzącą się ramę z miedzianego drutu i nadal nic nie  

        widziałem, o czym nie omieszkałem go poinformować. Spróbował wyrwać sobie  

        dla dramatycznego efektu parę włosów, ale było to zadanie z góry skazane na  

        niepowodzenie, jako że był prawie łysy. 

               - Spójrz przez pole, a zobaczysz sąsiedni świat. 

               - Wszystko, co widzę, to to samo laboratorium. 

               - Debil! To nie jest to laboratorium, tylko tamto, z tamtego świata. Istnieje  

        tam, tak jak nasze istnieje tutaj. 

               - Cudownie - uśmiechnąłem się, nie chcąc go obrazić. - Rozumiem, że  

        wystarczy przejść przez ten drut i już tam będę. 

background image

 

 103 

               - Przypuszczalnie, ale równie dobrze możesz być trupem. Jak dotąd nie  

        robiłem doświadczeń z żywymi stworzeniami. 

               - Czy nie czas na nie? - spytała uprzejmie Angelina. - Tylko nie z moim  

        mężem. 

               Ciągle mrucząc Coypu wyszedł, by wrócić po chwili z białą myszką.  

        Obwiązał ją drutem, przywiązał do kija i powoli przesunął przez ekran. Nie stało  

        się dokładnie nic, poza tym że mysz wyślizgnęła się z pętli i spadła na podłogę, po  

        czym pozbierała się i zniknęła z naszego pola widzenia. 

               - Gdzie to polazło? - zdumiałem się. 

               - W świat równoległy. 

               - Biedactwo, wyglądała na przestraszoną - zauważyła Angelina. - Ale nie  

        wydaje się, żeby doznała jakichś obrażeń. 

               - Trzeba zrobić test, puścić więcej myszy i sprawdzić dokładnie ich... 

               - Normalnie, owszem - przerwałem mu wyliczankę - ale mamy wojnę i  

        brak nam czasu. Jest jeden sposób, aby mieć całkowitą pewność od razu... 

               - Nie! - Angelina była szybsza w kojarzeniu od profesora, ale i tak się  

        spóźniła. Albowiem mówiąc to przeszedłem przez ekran. 

  

119 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 104 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               18 

               Jedyne, co poczułem, to lekkie mrowienie, choć i ono mogło być  

        wytworem mojej wyobraźni. Rozejrzałem się wokoło. Wszystko wyglądało niby  

        tak samo, choć rzecz jasna paralleliłizera nie było w pokoju. 

               - Jamesie di Griz! Wracaj natychmiast, albo pójdę po ciebie! - usłyszałem  

        głos Angeliny. 

               - To przełomowy moment w dziejach nauki i nie zamierzam zmarnować  

        okazji. 

               Spojrzenie na drugą stronę ekranu spowodowało, że poczułem się  

        osobliwie: ten sam pokój i to w dodatku z Angelina i profesorem, tyle że  

        znikający. Od tej strony pole było niewidoczne, ale gdy obszedłem je z tyłu,  

        zobaczyłem czarną płaszczyznę unoszącą się w powietrzu 

               Zanim wróciłem, wyjąłem pisak i aby uwiecznić wydarzenie napisałem na  

        ścianie: TU BYŁ STALOWY SZCZUR. Niech ci tutaj też mają trochę zajęcia  

        umysłowego. W tym momencie drzwi do pokoju zaczęły się otwierać, toteż dałem  

        nura w ekran. 

               - Bardzo interesujące - oznajmiłem wysuwając się z objęć Angeliny. 

               Coypu wyłączył maszynę i przyglądał się nam pobłażliwie, 

               - Jak duży ekran możesz zrobić? 

               - Teoretycznie nie ma ograniczeń. Może być tak duży, że od razu wyślesz  

        ich całą flotę do diabła. 

               - Właśnie o to mi chodziło. Zabierz się za robotę, ja zaś rozpowszechnię  

        dobre wieści w naszych szeregach. 

               Zebranie wszystkich wodzów Indian do kupy nie było proste, gdyż byli  

        zajęci przegrywaniem wojny (i to na dużą skalę). W końcu zaprzęgnąłem do tego  

background image

 

 105 

        Inskippa, a ponieważ używali naszej bazy jako Kwatery Głównej, trudno im było  

        nie przybyć. Oczekiwałem ich w odświętnym mundurze z baretkami na piersiach.  

        Pomamrotali do siebie, zapalili potężne cygara i gapili się na mnie. Gdy wszyscy  

        usiedli, zastukałem w stół, by zyskać ich uwagę. 

               - Panowie, aktualnie przegrywamy wojnę - oznajmiłem - 

               - Nie przyszliśmy tu po to, żebyś był łaskaw nam o tym powiedzieć -  

        warknął Inskipp. - O co chodzi, di Griz? 

               - Zebrałem was tu, aby oznajmić, że koniec wojny jest bliski. Wygramy ją!  

        - to w końcu zwróciło ich uwagę;. Wszyscy jak jeden mąż wybałuszyli na mnie  

        oczy. - Zostanie to dokonane za pomocą urządzenia zwanego parallelilizerem,  

        które pośle flotę obcych do równoległego wszechświata. 

               - O czym mówi ten szaleniec? - zdumiał się jeden z admirałów. 

               - Mówię o pomyśle tak nowym, że mój umysł z trudem go rozumie i nie  

        oczekuję, że wasze zwapniałe szczątki szarych komórek byłyby w stanie to  

        zrobić, ale zawsze możecie próbować - odpowiedzią był wściekły pomruk. -  

        Teoria jest taka: możemy podróżować w przeszłość, ale nile możemy jej  

        zmieniać. Jednakże takie zmiany zostały poczynione, a nie odczuliśmy ich w  

        naszej teraźniejszości. Wniosek jest prosty: zmieniliśmy nie naszą przeszłość,  

        tylko przeszłość jakiegoś innego świata, zbliżonego do naszego. Wynalazek  

        profesora Coypu pozwala nam przechodzić do tych równoległych wszechświatów.  

        Mając wystarczająco duży ekran możemy wysłać całą nieprzyjacielską flotę w  

        inny wymiar. Są pytania? 

               Było dużo. Po półgodzinie wyjaśniania zdołałem ich przekonać, że po  

        pierwsze nie jestem idiotą, po drugie to, co mówię, jest wykonalne. Morale  

        zebranych wyraźnie uległo poprawie. Gdy Inskipp przemówił, jasne było, że  

        mówi w imieniu ich wszystkich: 

               - Możemy to zrobić! Skończyć tę wojnę i posłać ich do innego świata! 

               - Całkiem słusznie - zgodziłem się. 

               - TO JEST ZABRONIONE - rozległ się głęboki głos promieniujący  

        najwyraźniej z pustego powietrza nad stołem. 

               Przynajmniej jeden z obecnych złapał się za pierś. Czy to ze względów  

        religijnych, czy też z uwagi na awarię stymulatora. 

               Z Inskippem nie poszło tak łatwo: 

               - Kto to powiedział? Który dowcipniś ma projektor głosu? 

               Rozległy się głośne zapewnienia o niewinności i okrzyki oburzenia.  

        Zapanowało zamieszanie i ogólne szukanie projektora. Uspokoiło się, gdy głos  

        przemówił ponownie. 

background image

 

 106 

               - Jest to zabronione, gdyż jest to niemoralne. Powiedzieliśmy. 

               - Kto powiedział? - syknął Inskipp. 

               - My. Korpus Moralności - tym razem głos doszedł od drzwi, co było  

        kolejnym zaskoczeniem. 

               Po kolei głowy zgromadzonych odwracały się w tym kierunku, tak że  

        wchodzący skupił na sobie całą uwagę. Trzeba przyznać, że robił wrażenie:  

        wysoki, z długimi białymi włosami i takąż brodą, ubrany w powłóczystą białą  

        szatę. Inskipp jednak nie zwrócił na to większej uwagi. 

               - Jesteś aresztowany. Nigdy nie słyszałem o jakimś tam Korpusie  

        Moralności. 

               - Oczywiście, że nie - odparł spokojnie nowo przybyły. - Jesteśmy zbyt  

        utajnieni, byś mógł cokolwiek o nas wiedzieć. 

               - Utajnienie - warknął Inskipp. - Mój Korpus Specjalny jest tak tajny, że  

        większość ludzi sądzi, że to tylko plotki. 

               - Wiem. To żadna tajność. Mój Korpus Moralności jest tak tajny, że nie  

        ma o nim nawet plotek. 

               Inskipp zaczynał czerwienieć i najwyraźniej brakowało mu powietrza.  

        Szybko stanąłem między nimi, zanim zdołał wybuchnąć. 

               - Interesujące, ale chcielibyśmy jakiegoś dowodu, no nie? 

               - Proszę - nawet nie drgnęła mu powieka. - Jaki jest wasz najtajniejszy  

        kod? 

               - Może mam ci powiedzieć? 

               - Oczywiście, że nie. Ja ci powiem. Szyfr Yasarnap, zgadza się? 

               - Niewykluczone - przyznałem. 

               - Jim, idź do komputera i podaj w tym kodzie następujące polecenie:  

        wszystkie dane o Korpusie Moralności. 

               - Ja to zrobię - sapnął Inskipp. - Agent di Griz nie jest wtajemniczony. 

               Wszyscy mu się przyglądali, gdy uruchamiał komputer, (a ja przez  

        grzeczność nie protestowałem). Wyjął z kieszeni taśmę z szyfrem, podłączył ją i  

        wypisał polecenie. 

               - Kto pyta? - zachrypiał głośnik. 

               - Ja, Inskipp, szef Korpusu Specjalnego. 

               - Korpus Moralności jest tajną siłą Ligi o bezwzględnym pierwszeństwie.  

        Jego rozkazy muszą być wykonywane natychmiast. Aktualnie jego szefem jest  

        Jay Hovah. 

               - Jestem Jay Hovah - oznajmił nowo przybyły. - I powtarzam: zakazane  

        jest wysyłanie najeźdźców do innego wszechświata. 

background image

 

 107 

               - Dlaczego? - spytałem. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby ich  

        powystrzelać, powywieszać, zgwałcić, jeśli komuś z nas przyjdzie ochota, nie? 

               - Walka w obronie własnej nie jest niemoralna. To jest obrona czyjegoś  

        domu, bliskich i samych obrońców. 

               - Skoro nie masz nic przeciwko temu, aby do nich strzelać, to co ci  

        przeszkadza wysłanie ich gdzie indziej? Nie będzie ich to bolało nawet w połowie  

        tak jak przy strzelaniu. 

               - Ich w ogóle nie będzie bolało, ale wysyłając tę gigantyczną flotę wojenną  

        do świata, w którym dotąd nie istniała, stajesz się odpowiedzialny za wszystkich  

        ludzi, którzy mieszkają tam i... zginą. Trzeba znaleźć sposób, aby wyeliminować  

        obcych, nie skazując nikogo niepotrzebnie na uśmiercenie. 

               - Nie zatrzymasz nas - zapomniał się któryś z admirałów. 

               - Mogę to zrobić. Powiedziane jest w Konstytucji Ligi Zjednoczonych  

        Planet, że żadne niemoralne akcje nie będą podejmowane przez planety  

        członkowskie. W aneksie podpisanym przez członków założycieli Ligi  

        znajdziecie decyzję powołania Korpusu Moralności, do którego zadań należy  

        ustalenie, co jest, a co nie jest moralne. Jesteśmy w tej kwestii zgodni i jeśli  

        mówimy „nie", to musicie znaleźć sobie inny plan. 

               Podczas tej przerwy w mojej głowie kręciły się wszystkie możliwe kółka i  

        gdy skończył, miałem już wygrywający numer. 

               - Skończ z pierdołami - oznajmiłem, po czym wrzasnąłem to samo jeszcze  

        raz i w końcu zostałem usłyszany. - Mamy nowy plan. Powiadasz, że niemoralne  

        jest posłanie ich do równoległego wszechświata, w którym mogliby zabijać ludzi,  

        tak? 

               - Zbrutalizowane, ale masz rację. 

               - A wiec, nie powinno cię obchodzić wysłanie ich do równoległego świata,  

        w którym nie ma ludzi, prawda? 

               Szczęka mu opadła, zamknął ją z trzaskiem, po czym powtórzył parę razy  

        ten zabieg i zmarszczył się. Uśmiechnąłem się szeroko i zapaliłem cygaro.  

        Admirałowie - niezbyt lotni umysłowo - inaczej nie wstąpiliby do wojska, zaczęli  

        mamrotać między sobą. 

               - Muszę przeprowadzić konsultację - oznajmił w końcu. 

               - Proszę uprzejmie, tylko się pośpiesz. 

               Posłał mi krzywe spojrzenie, ale wyciągnął z kieszeni jakieś złote pudełko  

        i poszeptał z nim trochę, by po chwili skinąć głową. 

               - Nie jest niemoralne przesłanie obcych do świata, w którym nie ma ludzi.  

        Powiedziałem. 

background image

 

 108 

               - Co tu się dzieje? - spytał jeden z ogłupiałych oficerów. 

               - Proste: są miliardy, a prawdopodobnie nieskończoność światów  

        równoległych - oświeciłem go. - Pomiędzy nimi muszą istnieć takie, w których  

        homo sapiens nigdy nie istniał. Może nawet istnieć taki, w którym żyją wyłącznie  

        obcy, gdzie powitają naszych wrogów z otwartymi ramionami, czy jak to się tam  

        u nich anatomicznie nazywa. 

               - Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika, żeby któryś znaleźć - zarządził  

        Inskipp. - Ruszaj się, di Griz, i znajdź coś porządnego. 

               - Nie pojedzie sam - wtrącił się Jay Hovah. - Obserwujemy tego agenta od  

        dawna, gdyż jest on najniemoralniejszym osobnikiem w całym Korpusie  

        Specjalnym. 

               - Nader miło mi to słyszeć - stwierdziłem z dumą. 

               - Dlatego też jego słowo nie jest dla nas dowodem. W poszukiwaniach  

        będzie mu towarzyszył jeden z naszych agentów. 

               - Dobra, tylko nie zapominaj, że jest wojna i nie chcę, żeby któryś z  

        twoich płaczliwych i mruczących hymny maminsynków wisiał mi na plecach. 

               Jay znowu poszeptał z pudełkiem. 

               Nie odezwałem się, gdy agent wszedł. Jeśli brać długość koszuli za oznakę  

        stażu, to miał niewielki, a raczej miała. Jej okrycie ukazywało nader interesujące  

        krągłości, które w połączeniu ze złocistymi lokami i błyszczącymi oczami  

        stanowiło bardzo atrakcyjną całość. 

               - To agent Incuba, która będzie ci towarzyszyć - oznajmił Jay. 

               - Cóż, wycofuję zastrzeżenia. Wygląda na zdolnego oficera. 

               - Naprawdę? - rozległo się nad stołem, tyle że tym razem głos był żeński i  

        doskonale mi znany. - Jeśli sadzisz, że będziesz się szlajał po świecie z tą małpą,  

        Jamesie di Griz, to się grubo mylisz. Lepiej zamów trzy bilety! 

  

125 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 109 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               19 

               - I to ma być tajna narada? - zawył Inskipp. - Twoja żona jest na  

        podsłuchu, Jamesie di Griz!!! 

               - Wygląda, jakby była - zgodziłem się. - Proponowałbym, żebyś sprawdził  

        zabezpieczenia, ale będziesz musiał zrobić to osobiście, bo jak wiesz, ja mam  

        trochę roboty gdzie indziej. Wkrótce otrzymacie mój raport, panowie. 

               Wyszedłem, mając o parę kroków z tyłu Incubę. Angelina czekała na nas  

        w korytarzu z płonącymi oczami i postawą wyrażającą gotowość na wszystko.  

        Ledwie na mnie spojrzała, koncentrując się na Incubie. 

               - Zamierzasz latać w tej nocnej koszuli cały czas? - spytała z ciepłem w  

        głosie zbliżonym do zera absolutnego. 

               Zapytana przyjrzała się jej z kamiennym wyrazem twarzy, po czym  

        nozdrza jej się lekko rozszerzyły, jakby doleciał ją nader niemiły odór. 

               - Prawdopodobnie nie, ale cokolwiek bym włożyła, będzie to z pewnością  

        ponętniejsze od tego, co ty masz na sobie. 

               Zanim nastąpiła eskalacja wrogości, wypuściłem granat dymny. Był to  

background image

 

 110 

        skuteczny sposób, aby zwrócić na siebie ich uwagę. 

               - Mamy pół godziny na przygotowanie - powiedziałem szybko. - Jestem w  

        laboratorium z profesorem Coypu. Jeśli któraś nie przyjdzie na czas, lecimy bez  

        niej. 

               Angelina była gotowa od razu; wczepiła się w moje ramię i posykiwała mi  

        do ucha: 

               - Jedna próba, jedno spojrzenie czy dotknięcie i jesteś trupem, stary  

        świntuchu - po czym, dla dodania wagi swojej wypowiedzi, ugryzła mnie w ucho. 

               - A co z zasadą „niewinny do czasu udowodnienia winy"? - jęknąłem  

        masując małżowinę. - Kocham tylko ciebie i wiesz o tym. A teraz skończmy te  

        nonsensy i złapmy Coypu. 

               Nie było to takie trudne. 

               - Masz tylko jedną możliwość - poinformował mnie, gdy wprowadziłem  

        go w zagadnienie. 

               - Że co? Mówiłeś o nieskończonej liczbie światów! 

               - Owszem, tyle ich jest, ale dla czegoś tak dużego jak pancernik, istnieje  

        możliwość przejścia tylko do sześciu. Energia wymagana do przejścia do innych  

        umożliwia otwarcie ekranu o średnicy dwóch jardów. Przez taką dziurę niewielu  

        obcych tam wypchniesz. 

               - No to już zawsze jest coś. Dlaczego powiedziałeś, że tylko jeden? 

               - Bo w pozostałych pięciu to laboratorium istnieje i miałem okazję  

        obserwować w nim siebie i innych. W szóstym ekran wychodzi w kosmos. 

               - Ten więc musimy sprawdzić - rozległ się z tyłu złocisty głos; Incubę  

        weszła do laboratorium. 

               Ubrana była w obcisły kombinezon, którego wolałem dokładnie nie  

        oglądać, jako że Angelina była tuż za mną. 

               Odwróciłem się do Coypu i zawiesiłem wzrok na profesorze. Było to  

        mniej przyjemne, ale bezpieczniejsze. 

               - Musimy więc spróbować szóstego - oświadczyłem. 

               - Tak też sądziłem. Na zewnątrz mam gotowy ekran o średnicy stu jardów.  

        Sądzę, że zwiadowca powinien się zmieścić. 

               - Wspaniale. Klasa Lancer ma nawet mniejszą średnicę. 

               Wszystkie sprawdziany gotowości robiłem mając Angelinę u swego boku.  

        Incuba jak dotąd nie pojawiła się w sterowni, co znacznie ułatwiało życie. 

               - Lećcie kursem cztery sześć - oznajmił głos Coypu w słuchawkach. -  

        Zobaczycie pierścień latarń: to jest brama. Proponuję też, żebyście dokładnie  

        oznaczyli pozycję po przejściu, najlepiej zostawcie tam nadajnik. 

background image

 

 111 

               - Serdeczne dzięki za radę. Może kiedyś będziemy chcieli wrócić. 

               Przejście odbyło się bez problemów. Z tej strony pole wyglądało jak  

        czarne koło na tle mroków kosmosu. 

               - Pozycja zanotowana, nadajnik na miejscu - zameldowała Angelina. 

               - Jesteś wspaniała. Jakieś pięćdziesiąt lat świetlnych stąd, jeśli wierzyć tej  

        skrzynce - wskazałem na komputer - jest miłe małe słoneczko klasy G-2, a radio  

        twierdzi, że pół wieku temu jego okolice były bardzo rozmowne. 

               - No to na co czekamy? I jeszcze raz cię ostrzegam: trzymaj się z daleka  

        od tego umoralnionego kurczaka! 

               - Nie ma obaw! Jestem zbyt zajęty ponownym ocaleniem galaktyki!!! 

  

128 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 112 

 

 

 

 

 

               20 

               Incuba dołączyła do nas, gdy wyszliśmy z nadprzestrzeni. 

               - Zdaje mi się, że są tu dwie zamieszkane planety? - spytała. 

               - Tak twierdzi ten elektroniczny oszust. Sprawdzimy najbliższą. 

               Zbliżyliśmy się do niej bez straty czasu i weszliśmy w atmosferę. Błękitne  

        niebo, białe obłoczki, jednym słowem całkiem przyjemne miejsce. Radio wyło  

        jakimiś kretyńskimi melodyjkami i przypadkowym zlepkiem dźwięków nie  

        znanego mi i całkiem niezrozumiałego języka. Powierzchnia planety zaś zbliżała  

        się coraz bardziej. 

               - Domy - oznajmiła nieszczęśliwa Angelina. - I pola. Zupełnie jak w  

        domu. 

               - Niezupełnie - skorygowałem jej stwierdzenie, zmieniając powiększenie. 

               - Ślicznie! - westchnęła. I miała rację. 

               Coś o paru tuzinach odnóży ciągnęło pług, którym kierował mniej okazały,  

        lecz równie odrażający stwór. Oba mogłyby uścisnąć macki z naszymi wrogami. 

               - Obcy wszechświat! - ucieszyłem się. - Mogą tu przylecieć. Będą ich  

        oczekiwać kumple i szczęśliwa przyszłość. Wracamy z dobrymi nowinami. 

               - Sprawdźmy tę drugą planetę - wtrąciła się Incuba. - Z tego co wiemy,  

        mogą tu żyć także ludzie. 

               Angelina spojrzała na nią jak na karalucha, a ja westchnąłem: 

               - Pewnie, tylko żebyś tego nie powiedziała w złą godzinę. 

               Wykrakała. Następna planeta zamieszkana była przez najbardziej  

        człekopodobnych ludzi, jakich widziałem. 

               - Może są obcy wewnętrznie? - zaryzykowałem nieśmiało. 

               - Możemy paru rozpruć i sprawdzić - oświadczyła poważnie Angelina. 

               - Rozpruwanie obcych stworzeń, tak ludzkich jak i jakichkolwiek innych,  

        jest zakazane przez Korpus Moralności... - resztę jej wypowiedzi przerwała nagła  

        aktywność radia, warczącego coś niezbyt zrozumiale. Jednocześnie cała masa  

        czujników rozbłysła radośnie. Podszedłem do ekranu i natychmiast się cofnąłem. 

               - Mamy towarzystwo! - oznajmiłem. - Zrywamy się? 

               - Nie robiłabym niczego w pośpiechu - oświadczyła z namysłem Angelina. 

               Miała sporo racji, gdyż w naszym pobliżu znajdował się niezbyt  

background image

 

 113 

        przyjemnie wyglądający okręt wojenny czarnej barwy z działami raczej  

        nieprzypadkowo skierowanymi w nasza stronę. 

               - Myślę, że trzeba z nimi pogadać - oznajmiłem wstając. - Pilnujcie  

        gospodarstwa, dopóki nie wrócę. 

               - Idę z tobą - oświadczyła Angelina stanowczo. 

               - Nie tym razem, światło mego żywota. I jest to rozkaz. Jeśli nie wrócę, to  

        postaraj się przekazać nasze spostrzeżenia. 

               Tym treściwym zdaniem zakończyłem dyskusję, wymykajać się do śluzy i  

        wylatując w przestrzeń. W kadłubie okrętu otworzył się właz, toteż skierowałem  

        się ku niemu. Nastrój poprawił mi się na widok komitetu powitalnego złożonego  

        w całości z ludzi: dość twardych, sądząc po gębach, typów wystrojonych w czarne  

        uniformy. 

               - Kny piclin stimfbc! - wrzasnął do mnie ten z największą liczbą złotych  

        odznak. 

               - Pewien jestem, że to wspaniały język, ale ni cholery go nie rozumiem -  

        odparłem uprzejmie. 

               Posłuchał, po czym warknął coś i jeden z obstawy kopnął się do wnętrza,  

        wracając po chwili z metalową skrzynką połączoną drutami z nieprzyjemnie  

        wyglądającym hełmem. Odsunąłem się od tego, ale jeszcze mniej przyjemnie  

        wyglądająca broń zatrzymała mnie na miejscu lekkim puknięciem w żebra.  

        Wsadzili mi ten garnek na głowę, pokręcili coś przy pudełku i ozdobiony złotem  

        osobnik zagadał powtórnie: 

               - Rozumiesz mnie w końcu, natręcie?! 

               - I owszem, a poza tym nie ma najmniejszej potrzeby mnie obrażać.  

        Przebyłem daleką drogę i nie mam ochoty wysłuchiwać obelg od byle pajaca. 

               Wyszczerzyłem zęby, tak że zacząłem się obawiać o swoje gardło. Reszta  

        obecnych zaś zawrzała z oburzenia. 

               - Wiesz, kim jestem!? - ryknął. 

               - Nie, i nic mnie to nie obchodzi, bo ty też nie wiesz, kim ja jestem. Masz  

        zaszczyt spotkać pierwszego ambasadora z sąsiedniego wszechświata. Możesz mi  

        uścisnąć dłoń. 

               - On mówi prawdę - oświadczył jeden z pozostałych, obserwując jakiś  

        instrument. 

               - Cóż, to zmienia postać rzeczy - oficer uspokoił się dość wyraźnie. - Nie  

        możesz znać przepisów kwarantanny. Nazywam się Kongg. Chodź na drinka i  

        powiedz mi, co tu robisz. 

               Alkohol był niezły, a całe audytorium zafascynowane moją opowieścią.  

background image

 

 114 

        Zanim skończyłem, posłali kuter po damy, tak że reszta opowieści popłynęła już  

        w pełnym gronie. 

               - Powodzenia - oświadczył Kongg unosząc kielich. - Nie zazdroszczę ci  

        zajęcia. Jak widzisz, nasz problem z obcymi rozwiązaliśmy i ostatnią rzeczą,  

        jakiej nam potrzeba, to nowa inwazja. Nasza wojna skończyła się jakieś tysiąc lat  

        temu. Roznieśliśmy ich pancerniki, a teraz pilnujemy, żeby trzymali się swoich  

        planet. Są gotowi rzucić się nam do gardeł przy lada okazji, dlatego też  

        wykonujemy od czasu do czasu takie patrole jak ten. 

               - Musimy wrócić i zameldować, że niemoralnie byłoby wysyłać tu obcych  

        - oznajmiła Incuba. 

               - Możemy wam pożyczyć parę pancerników, ale niewiele ich zostało. 

               - Zamelduję o twojej propozycji i dzięki, ale obawiam się, że  

        potrzebujemy czegoś bardziej drastycznego. Dzięki za gościnę, musimy już  

        lecieć. Mamy niewiele czasu. 

               - Mam nadzieję, że im dołożycie. Potrafią być bardzo kłopotliwi. 

               Na statek wróciliśmy w nie najlepszych nastrojach i wzięliśmy kurs na  

        pole. Tutejszy alkohol musiał mieć dość dziwne właściwości albo też moje szare  

        komórki robiły nadgodziny. W każdym razie wpadłem na dość ciekawą myśl. 

               - Mam! -wrzasnąłem z radością. -Mam odpowiedź na nasze problemy! 

               Wpadliśmy do naszego świata i zacumowaliśmy przy najbliższej śluzie.  

        Ruszyłem biegiem z dziewczętami depczącymi mi po piętach i akurat w chwili,  

        gdy całe towarzystwo zebrało się już w komplecie wezwane sygnałem alar- 

        mowym, znalazłem się w sali obrad. 

               - Możemy ich tam wysłać? - spytał Inskipp. 

               - Nie da rady. Mają tam własne kłopoty. 

               - To co zrobimy? - jęknął jeden z admirałów. 

               - Wyślemy ich gdzie indziej - odparłem. - Coypu twierdzi, że to możliwe i  

        pracuje właśnie nad projektem. 

               - Gdzie? - Inskipp domagał się wyjaśnień. 

               - Używaliśmy już podróży w czasie. Wyślemy ich tam. 

               - W przeszłość? 

               - Nie, czekaliby na nas i ledwie byśmy powstali, zniszczyliby nas.  

        Wyślemy ich w przyszłość. 

               - Zdurniałeś, di Griz? Co to da? 

               - Słuchaj, wyślemy ich sto lat w przyszłość, a gdy będą w drodze,  

        zapędzimy najlepsze umysły galaktyki, aby znalazły na nich sposób. Sto lat  

        powinno wystarczyć, żeby coś wymyślić, a za sto lat będziemy na nich czekać.  

background image

 

 115 

        Gdy się pojawią, dostaną to, na co zasługują, i po sprawie. 

               - Cudownie - ucieszyła się Angelina. - Mój mąż to geniusz. Zabieramy się  

        do roboty. 

               - TO ZABRONIONE - oznajmił głęboki głos znad stołu. 

  

132 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               21 

background image

 

 116 

               Absolutna cisza, która nastąpiła po tym zaskakującym oświadczeniu  

        trwała parę sekund, po czym została drastycznie przerwana przez Inskippa: mój  

        szef wyciągnął spluwę i zaczął dziurawić sufit. 

               - Tajne zebranie! Najwyższe bezpieczeństwo! Dlaczego nie transmitujemy  

        tego w telewizji? - Miał pianę na ustach. 

               Wszelkie wysiłki pragnących go uspokoić podstarzałych admirałów,  

        spełzły na niczym. Przewróciłem więc na niego stół, a to celem rozbrojenia. Przy  

        okazji lekko oberwał, toteż w końcu opadł na krzesło z dość tępym wyrazem  

        twarzy. 

               - Kto to powiedział?! - wrzasnąłem. 

               - Ja - przy akompaniamencie głośnego puknięcia ponad stołem pojawiła  

        się jakaś męska postać. Facet opadł na blat, po czym zeskoczył zręcznie na  

        podłogę. 

               - Zaiste, jako rzekłem, czcigodni waszmościowie. Ja, Ga Binetto. 

               Był dość oryginalny, trzeba przyznać: w obszernym jedwabnym stroju,  

        wysokich butach i olbrzymim kapeluszu z jeszcze większym piórem. Prawą dłoń  

        oparł na gardzie szpady, lewą dłonią podkręcał wąsy. 

               Ponieważ Inskipp był na etapie pomrukiwania do siebie, honory  

        gospodarza spadły na mnie. 

               - Nie interesuje nas, jak... Jak się nazywasz? 

               - Moje imię brzmi Ga Binetto. 

               - Co cię upoważnia do włażenia z butami na tajną naradę? 

               - Nie ma sekretów przed Policją Czasu. 

               - Policja Czasu? - to było coś nowego. - Z przeszłości? Ten wniosek  

        zaskoczył mnie samego. 

               - Ależ skąd! Dlaczegóż to wpadliście na ów pomysł? 

               - Dlategóż to, że ten język wyszedł z mody trzydzieści dwa tysiące lat  

        temu. 

               Posłał mi niezbyt życzliwe spojrzenie i pomajstrował coś przy rękojeści  

        szpady. 

               - Nie bądź taki ważny - warknął. - Spróbuj skakać w tę i nazad po różnych  

        epokach, ucząc się kretyńskich dialektów, to nie będzie ci się wydawało... 

               - Możemy wrócić do tego tematu innym razem przerwałem mu. - Jesteś  

        Gliniarzem Czasu. Nie z przeszłości, to znaczy, że z przyszłości. Zgadza się? Skiń  

        głową, jeśli nie wolno ci mówić. - Usłuchał. - Wspaniale. Powiedz nam więc,  

        dlaczego nie możemy wysłać obcych te marne sto lat naprzód? 

               - Dlatego, że jest to zakazane. 

background image

 

 117 

               - Już to mówiłeś, podaj jakieś sensowne powody. 

               - Nie muszę - odparł nieuprzejmie. - Mogliśmy tu wysłać małą bombkę  

        zamiast mnie, więc proszę się nie stawiać. 

               - On ma rację - wtrącił jeden z admirałów. - Witamy w naszych czasach,  

        zacny podróżniku. Jeśli byłbyś tak uprzejmy, to powiedz, co mamy robić? 

               - Tak już lepiej. Szacunek tam gdzie się należy. Wszystko, co powinniście  

        wiedzieć to to, że robotą Policji Czasu jest pilnowanie porządku w tymże czasie.  

        Pilnujemy, aby nie zdarzały się paradoksy i inne nadużycia podróży w czasie,  

        takie jak wasz plan. Coś takiego najprawdopodobniej naruszyłoby strukturę czasu.  

        Dlatego jest zakazane. 

               Odpowiedzią była pełna przygnębienia cisza. Ja tymczasem myślałem  

        gorączkowo. 

               - Powiedz mi, Ga Binetto - spytałem w końcu - jesteś człowiekiem czy  

        obcym w przebraniu? 

               - Jestem takim samym człowiekiem jak ty - odparł zdenerwowany. - Może  

        nawet lepszym. 

               - Ślicznie. Skoro jesteś człowiekiem z przyszłości, to znaczy, że obcym nie  

        udało się zniszczyć ludzkości. Zgadza się? 

               - Zgadza się. 

               - To jak wygraliśmy tę wojnę? 

               - Wygraliśmy dzięki... - przerwał i spąsowiał. - Ta informacja jest  

        zastrzeżona. Sam sobie odpowiedz na to pytanie. 

               - Nie opowiadaj pierdoł - warknął Inskipp, odzyskawszy najwyraźniej dar  

        mowy. - Uniemożliwiłeś nam realizację jedynego planu, mogącego uratować  

        ludzkość. Zgoda, zaniechamy go, jeżeli nam powiesz, co innego możemy zrobić. 

               - Nie wolno mi tego powiedzieć. 

               - Nie możesz chociaż naprowadzić nas na trop? - zaproponowałem. 

               Pomyślał przez chwilę i uśmiechnął się. Ten uśmieszek wcale, ale to wcale  

        mi się nie podobał. 

               - Rozwiązanie powinno być oczywiste dla kogoś o twojej inteligencji, di  

        Griz. Mieści się w całości w umyśle - podskoczył, strzelił obcasami i zniknął. 

               - Co on chciał przez to powiedzieć? - Inskipp aż się zmarszczył z wysiłku. 

               Właśnie, co? Powiedział to do mnie i ja powinienem to wiedzieć. Początek  

        był po to, aby mnie ogłupić, ale to „w całości w umyśle"... Moim? Czyim? Jaki to  

        pomysł, na który dotąd nie wpadliśmy? Nie miałem bladego pojęcia. 

               Incuba wpatrywała się tępo w przestrzeń, bez wątpienia rozważała jakieś  

        głęboko moralne zagadnienie. Natomiast Angelina uśmiechnęła się nagle. Gdy  

background image

 

 118 

        zobaczyła, że na nią patrzę, uśmiech stał się momentalnie szerszy, po czym  

        mrugnęła. Uniosłem brwi, a ona skinęła leciutko głową. Jeśli właściwie  

        zrozumiałem tę niemą konwersację, to najwyraźniej znalazła rozwiązanie. Skoro  

        tak, to nie musiałem się wysilać. I tak wszystko zostawało w rodzinie. 

               - Skoro wiesz, to powiedz - nachyliłem się ku niej. - Nie czas teraz na  

        zabawy. 

               - Dorastasz jak widzę - mruknęła, po czym podniosła głos: - Panowie,  

        odpowiedź jest oczywista. 

               - Nie dla mnie - warknął Inskipp. 

               - „W całości w umyśle", powiedział, a to po prostu oznacza kontrolę  

        umysłu. 

               - Szarzy! - wrzasnąłem. 

               - Nadal nie... - zaczął Inskipp. 

               - Bo masz przed oczami fizyczną bitwę - poinformowałem go. - To, co  

        powiedział ten przebieraniec, faktycznie oznacza całkowite zakończenie wojny. 

               - Jak? 

               - Poprzez zmuszenie ich do zmiany zapatrywań. Przez nauczenie ich, że  

        ludzi należy kochać i że trzeba zakończyć tę bezsensowną rąbaninę. Zapewniam  

        cię, że specjaliści z Kekkonshiki są w stanie przekonać cię, że mnie kochasz,  

        uwierzysz w to i gotów będziesz założyć się o głowę, że sam na to wpadłeś, i jest  

        to sama święta prawda. Powiedzieli mi, że w ten właśnie sposób wywołali tę  

        wojnę. Niech ją teraz zakończą. Piąta kolumna zadziała wreszcie we właściwy  

        sposób. 

               - Jak niby mają to zrobić? - zaciekawił się któryś z obecnych. 

               - Detale potem - i tak nie miałem o tym zielonego pojęcia. - Potrzebny mi  

        krążownik z pełną obsadą i wzmocnionym oddziałem abordażowym. Lecę  

        przygotować zwycięstwo. 

               - Nie jestem tego taka pewna - odezwała się Incuba. - Manipulacja  

        ludzkim umysłem jest poważnym zagadnieniem i ma rozliczne aspekty moralne... 

               Ciągu dalszego nie było, gdyż osunęła się miękko na podłogę. 

               - Zemdlała, biedactwo - oznajmiła Angelina. - Te wszystkie stresy...  

        Zabiorę ją do pokoju. 

               Zemdlała! Widziałem już przedtem moją ślubną w akcji, i znałem jej  

        możliwości. Zemdlała zresztą czy nie, głupio byłoby tracić uzyskany w ten sposób  

        czas. 

               - Krążownik do śluzy i to natychmiast! - zarządziłem. 

               - Zgadza się - potwierdził Inskipp, równie jak ja świadomy, co się  

background image

 

 119 

        wydarzyło i równie mocno pragnący wykorzystać niedyspozycję obserwatora  

        Korpusu Moralności. 

               Podróż była tyle błyskawiczna, co cicha. Na wszelki wypadek zarządziłem  

        ciszę radiową i wysłałem psimana na urlop. Dzięki temu osiągnęliśmy lodowy  

        świat bez przeszkód. 

               Teraz nadszedł czas aktywności. 

               - Przerwać ciszę radiową i złapać oddział desantowy - zarządziłem. 

               - Są na linii, tyle że nie wylądowali. 

               - Co tu się porobiło? 

               - Dowódca na łączu, sir. 

               Na ekranie pojawił się oficer z obandażowaną głową; na widok wszystkich  

        tych świecidełek, które miałem na sobie, stanął momentalnie na baczność. 

               - Oni uparli się, żeby walczyć - zameldował. - Dostałem rozkaz:  

        „uporządkować tę planetę", a nie „wystrzelać tubylców", toteż wycofałem się po  

        zniszczeniu ich floty. 

               - Wiedzą, że nie mogą wygrać! 

               - Pan to wie i ja to wiem. Proszę tylko jeszcze powiedzieć to tym durniom. 

               Powinienem był się tego spodziewać! Ta banda cymbałów wybrała śmierć  

        zamiast poddania się. Niewykluczone zresztą, że nawet nie znali tego pojęcia.  

        Była tylko jedna osoba tam w dole, o ile jeszcze żyła rzecz jasna, która mogła coś  

        w tej kwestii zaradzić. 

               - Proszę pozostać na orbicie i czekać na rozkazy. Usłyszycie je, gdy  

        przyjdzie pora na desant. 

               Wydałem odpowiednie polecenia i zabrałem potencjalnie przydatne  

        wyposażenie. Wbity w kombinezon ruszyłem w dół. Grawitator opuścił mnie  

        łagodnie na znajomy dach. Było tu jak zwykle zimno i nieprzyjemnie, ale  

        pocieszała mnie myśl, że po raz ostatni mam wątpliwą przyjemność oglądania  

        tego świata. 

               W zasadzie powinienem wylądować na podwórzu z plutonem wsparcia i  

        baterią ciężkiej artylerii, ale stwierdziłem, że cichy kontakt za Hanasu będzie  

        korzystniejszy. Ponieważ było już porządnie ciemno, nie powinno być z tym  

        większych problemów. Otworzyłem drzwi i po wielu trudach udało mi się przez  

        nie przecisnąć wraz z kombinezonem. Ruszyłem potem znajomą trasą z mocnym  

        przekonaniem, że to faktycznie ostatni raz. 

               - Jesteś nieprzyjacielem i musisz zginąć - oznajmił mi bezbarwnym  

        głosem jakiś malec rzucając się energicznie w moją stronę. 

               Odskoczyłem, a on wykopyrtnał się, zmieniając się w doskonały cel. Igła  

background image

 

 120 

        wbiła się w pewną wypukłość poniżej pleców i już było po sprawie. Wziąłem go  

        pod pachę i ruszyłem dalej tak cicho, jak tylko umiałem. 

               Gdy dotarłem do drzwi gabinetu Hanasu, miałem czterech pasażerów na  

        gapę i zaczynałem się obawiać, czy nie skończy się to przepukliną. 

               Gospodarz podniósł głowę znad biurka i tym razem prawie udało mu się  

        uśmiechnąć. 

               - Wszystko odbyło się tak, jak planowałeś"- powiedział. - Wiadomość  

        dotarła do celu i udało ci się uciec. 

               - Owszem, a teraz wróciłem, razem z paroma malcami, którzy niezbyt się  

        ucieszyli na mój widok. 

               - Słuchali komunikatów Kome i nie bardzo wiedzą, komu wierzyć. Są  

        wytrąceni z równowagi. 

               - Chwilowo są uspokojeni, czekaj, niech ich wreszcie gdzieś poukładam. 

               - Użyję axion feeds. Nie będą nic pamiętać. 

               - Nie tym razem. Będą spali wystarczająco długo, żeby nam nie  

        przeszkadzać. Powiedz mi najpierw, co tu się działo, jak mnie nie było? 

               - Zamieszanie. W Filozofii Moralnej nie ma słowa o tym, jak postępować  

        w takich przypadkach, dlatego też, gdy Kome zarządził walkę do śmierci,  

        posłuchali go automatycznie. Takie stanowisko jest tutaj w stanie zrozumieć  

        dokładnie każdy, a ja nie miałem żadnej możliwości, aby mu się sprzeciwić, toteż  

        niczego nie robiłem. Czekałem na rozwój wypadków. 

               - Przezorne postępowanie. Ale teraz ja tu jestem i istnieje parę istotnych  

        drobiazgów, które możesz dla mnie załatwić. 

               - Co na przykład? 

               - Przekonać swoich, aby ponownie udali się do obcych i zajęli się  

        kontrolowaniem ich posunięć. 

               - Nie rozumiem. Chcesz, aby ponownie zagrzewali ich do walki? 

               - Dokładnie odwrotnie. Chcę, by ich do niej zniechęcali. 

               - Możesz mi to wyjaśnić? Nic nie rozumiem. 

               - Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie. Czy generator synoptyczny  

        może być użyty w stosunku do obcych? Czy może ich przekonać, że w gruncie  

        rzeczy nie jesteśmy tacy obrzydliwi? Mamy wilgotne oczy i pocimy się całkiem  

        obficie. Czy to da się zrobić? 

               - Z łatwością. Musisz zrozumieć, że oni powstali z prymitywnych kultur i  

        łatwo jest nimi sterować. Gdy zaczęliśmy działać wśród nich, byli nastawieni do  

        ludzi neutralnie. Wobec tego przywódcy zostali wyszkoleni tak, aby nas  

        nienawidzić, potem dzięki propagandzie przekonali resztę. Zajęło to sporo czasu,  

background image

 

 121 

        ale wyniki były całkiem zadowalające. 

               - Czy ten proces można odwrócić? 

               - Tak myślę, ale jak zamierzasz skłonić moich rodaków, aby się na to  

        zdecydowali? 

               - Po to właśnie przybyłem. Muszę się z tobą naradzić. Możemy to  

        osiągnąć jedynie za pomocą tej waszej Filozofii Moralnej. Myliłem się, gdy  

        powiedziałem ci, że wasza kultura ulegnie zniszczeniu. Tak naprawdę, jest ona  

        potrzebna wszystkim ludziom, gdyż zawiera elementy istotne dla całej ludzkości.  

        Czy jest w niej cokolwiek, co nakazywałoby wam zostać gwiezdnymi  

        zdobywcami? 

               - Nie. Nauczyliśmy się nienawidzić tych, którzy nas opuścili, gdyż nie  

        mogliśmy pozwolić sobie na wiarę w to, że wrócą, by nas uratować. Musieliśmy  

        ratować się sami. Początkiem i końcem jest przetrwanie, wszystko co działa  

        przeciwko niemu, jest sprzeczne z Filozofią Moralną. 

               - W takim razie Kome i jego nawoływania do samobójczej walki są  

        błędem! Jak na szarego był mocno wstrząśnięty. 

               - Oczywiście - stwierdził po dłuższej chwili. - Jego postępowanie jest  

        sprzeczne z Mądrością. Trzeba o tym powiedzieć innym. 

               - Dobra, ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj i pomyśl o zasadach Filozofii.  

        Przetrwaliście, jesteście lepsi niż reszta ludzkości. Nienawidzicie tych, którzy was  

        opuścili, ale to było dawno. Ludzie żyjący dziś nie wiedzą nawet o tym zdarzeniu,  

        a w żadnym wypadku nie są za nie odpowiedzialni. Dlatego też nienawiść  

        wymierzona przeciwko nim jest bezsensowna. Idąc dalej: skoro wy jesteście lepsi  

        i dojrzalsi niż reszta ludzi, to jesteście moralnie zobowiązani, by pomóc im  

        przetrwać w razie zagrożenia. Jak to pasuje do zasad Filozofii Moralnej? 

               Hanasu wyglądał, jakby go piorun strzelił. Po chwili wolno skinął głową. 

               - Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nigdy dotąd nie odwoływano się do  

        zasad Filozofii Moralnej w nowej i nieznanej sytuacji, bo nie było takich sytuacji.  

        Teraz jest. Myliliśmy się i dopiero teraz widzę, jak dalece. Po prostu  

        reagowaliśmy jak inni ludzie: pozwoliliśmy, aby kierowały nami emocje. Gdy  

        wyjaśnię, że naruszyliśmy podstawowe zasady Filozofii Moralnej, wszyscy to  

        zrozumieją. Ocalimy ludzi. Dzięki ci. Uratowałeś nas przed nami samymi.  

        Wyrządziliśmy wiele zła, ale spróbujemy je naprawić. Idę do nich przemówić. 

               - Zaraz, zaraz! Najpierw trzeba się zabezpieczyć, żeby przypadkiem Kome  

        nie zaczął najpierw strzelać. Jeśli go uspokoimy, sądzisz, że jesteś w stanie  

        poprowadzić ludzi? 

               - Bez wątpienia. Gdy wyjawię im właściwą treść zasad, których uczyli się  

background image

 

 122 

        od najmłodszych lat, nikt nie będzie się sprzeciwiał. 

               Jakby na zamówienie, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła przez nie  

        cała banda tych właśnie najmłodszych, pod przewodnictwem jednego z  

        nauczycieli, który wycelował wprost we mnie jakiś rozpylacz. 

               - Odłóż broń! - rozkazał. - Jeśli tego nie zrobisz, zabiję cię! 

  

140 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 123 

               22 

               Wypowiedź była spowodowana faktem, że mój pistolet mierzył prosto w  

        nowo przybyłych. Refleks nadal miałem wyśmienity. Powoli podniosłem się z  

        przysiadu i opuściłem broń. Nauczyciel mnie nie martwił, martwiła mnie cała  

        masa różnorakich samopałów w nerwowych dłoniach towarzyszących mu  

        dzieciaków. 

               - Co to ma znaczyć? - spytał Hanasu podchodząc do drzwi. - Opuścić  

        broń! To rozkaz! 

               Chłopcy posłuchali go natychmiast: wiedzieli, kto tu żądzi. Z  

        nauczycielem nie poszło tak łatwo. 

               - Kome powiedział... 

               - Kome tu nie ma, Kome się myli. Rozkazuję ci po raz ostatni: opuść broń!  

        -- nauczyciel zawahał się i Hałasu rócił się do mnie: - Zastrzel go! 

               Oczywiście nie miałem nic przeciwko i gość rozciągnął się na podłodze z  

        igłą w barku. Igła była nasączona środkiem nasennym, ale chłopcy o tym nie  

        wiedzieli, i nie sądzę, żeby dla Hanasu stanowiło to jakąś różnicę. 

               - Daj mi broń - polecił najbliższemu. - I zwołaj natychmiast zbiórkę całej  

        szkoły. 

               Po kolei i bez wahania oddawali mu broń i znikali jeden po drugim. 

               Położyłem nauczyciela obok jego podopiecznych, Hanasu zaś, pogrążony  

        w rozmyślaniach, zamknął drzwi. 

               - Zrobimy tak - oznajmił po chwili. - Wyjaśnię im wszystkim różnicę w  

        kwestiach interpretacji Filozofii Moralnej. Dotąd mieli kłopoty ze zrozumieniem,  

        o co w ogóle chodzi. Teraz problem mamy rozwiązany. Gdy zrozumieją,  

        pojedziemy na kosmodrom. Tam jest Kome i jego poplecznicy. Wyjaśnię im to  

        samo i przyłączą się do nas. Wtedy będziesz mógł kazać lądować swoim  

        jednostkom i zabierzemy się za ciąg dalszy programu. 

               - Brzmi to nieźle. A co będzie, jeśli się nie zgodzą? 

               - Będą musieli, gdyż nie zgadzając się ze mną, nie popadliby w konflikt z  

        Filozofią Moralną. Gdy tylko zrozumieją tę kwestię, z pewnością będą posłuszni;  

        rzecz nie polega na wyborze, tylko na posłuszeństwie - sprawiał wrażenie  

        pewnego siebie i mogłem jedynie mieć nadzieję, że wie, co robi. 

               - Może powinienem iść z tobą? W razie gdyby były jakieś problemy... 

               - Poczekaj tutaj. Jakby co, to przyślę po ciebie. 

               Uparł się przy swoim, więc pozwoliłem mu iść. Przebywanie w  

        towarzystwie nieprzytomnych tubylców wpływało dość deprymująco na moje  

        samopoczucie, toteż włączyłem radio i poinformowałem oczekującą na orbicie  

background image

 

 124 

        kawalerię o dotychczasowym przebiegu wypadków. Słysząc pukanie do drzwi  

        przerwałem połączenie. 

               - Chodź! - polecił mi obojętnie wyglądający nastolatek. 

               Hanasu czekał wraz z uczniami i kadrą przed budynkiem. - Udajemy się  

        na kosmodrom - oznajmil - Będziemy tam przed świtem. 

               - Żadnych problemów? 

               - Skądże, mógłbym nawet powiedzieć, że odczuwają ulgę, gdyż przestał  

        ich dręczyć problem interpretacji zasad Filozofii Moralnej. Moi ludzie są silni, ale  

        siłę czerpią z posłuszeństwa. Teraz są silniejsi niż dotąd. 

               Hanasu kierował jedynym pojazdem w okolicy, toteż bytem zadowolony,  

        mogąc trząść się obok niego. Reszta kadry i uczniowe podążali na nartach. Fakt,  

        że godzinę temu wszyscy smacznie spali, nie miał żadnego znaczenia; to tyle na  

        temat dyscypliny. 

               Choć podróż była wolniejsza z uwagi na narciarzy (dzięki czemu trzęsło o  

        wiele mniej), mimo to byłem szczęśliwy, gdy o świcie przybyliśmy pod bramę  

        portu kosmicznego. 

               Z pobliskiego budynku wyszło dwóch strażników, spoglądając na całą  

        procesję tak spokojnie, jakby całe to zgromadzenie było czymś całkiem  

        normalnym i zdarzało się codziennie. 

               - Powiedz Kome, że chcę się z nim widzieć - polecił Hanasu jednemu ze  

        strażników. 

               - Nikt nie ma pozwolenia na wejście, tak rozkazał Kome. Wszyscy  

        wrogowie mają być zabici. W twoim wozie jest wróg. Zabij go. 

               - Czternasta zasada posłuszeństwa głosi, że każdy musi słuchać poleceń  

        kogoś z Dziesięciu - głos Hanasu był lodowato autorytatywny. - Wydałem ci  

        polecenie. Nie ma żadnej zasady, która głosi, że należy zabijać wrogów. Odsuń  

        się! 

               Twarz strażnika przez mgnienie oka prawie wyrażała ślad emocji, po czym  

        zamarła, a jej właściciel zrobił dwa kroki w tył. 

               - Wchodźcie. Poinformuję Kome. 

               Uszeregowane w dwie równe kolumny siły inwazyjne przemierzyły teren  

        kosmodromu. Obsługa dział przeciwlotniczych i wyrzutni rakiet obserwowała nas  

        spokojnie, nie próbując nawet interweniować. 

               Hanasu zatrzymał wóz przed wejściem do budynku administracyjnego i  

        zdążył wysiąść, gdy drzwi otworzyły się, ukazując Kome i tuzin innych,  

        wszystkich z bronią w ręku. Na wszelki wypadek pozostałem w pojeździe udając,  

        że wcale mnie tu nie ma. 

background image

 

 125 

               Mróz musiał przytępić moje procesy myślowe, gdyż dopiero teraz dotarło  

        do mnie, że jestem jedynym z całej wycieczki, który ma broń. 

               - Wracaj do szkoły, Hanasu, nie jesteś tu potrzebny! - oznajmił Kome. 

               Hanasu zignorował go całkowicie, podchodząc tak blisko, aż stanął z nim  

        twarzą w twarz. 

               - Nakazuję wam odłożyć broń, gdyż to, co robicie, jest sprzeczne z  

        zasadami Filozofii Moralnej - odezwał się tak głośno, że wszyscy wokół  

        doskonale go słyszeli. - Zgodnie z nimi musimy pomagać słabszym rasom. Nie  

        wolno nam popełniać samobójstwa, walcząc z tymi, którzy nas przewyższają  

        milion do jednego. Jeśli będziecie walczyć - zginiemy, a to jest sprzeczne ze  

        wszystkim, czego naucza nas Filozofia Moralna. Musicie... 

               - Musisz się stąd wynieść! - zawołał Kome. - To ty złamałeś zasady.  

        Odejdź lub zginiesz. 

               Uniósł broń mierząc do Hanasu. Na ten widok wysunąłem się z wozu. 

               - Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedziałem unosząc moją  

        kieszonkową armatę. 

               - Sprowadziłeś tu obcego! - Kome nie panował nad głosem. - On zginie i  

        ty też! 

               Przerwał, gdyż Hanasu zrobił krok do przodu i trzasnął go w zęby. 

               - Jesteś wyjęty spod prawa! - oświadczył przy wtórze zdumionego jęku  

        wszystkich obecnych. - Złamałeś zasady! Jesteś skończony! 

               - Skończony? To ty jesteś skończony! - wrzasnął Kome z wściekłością. 

               Skoczyłem w bok, starając się dostać go na muszkę, ale Hanasu ciągle był  

        między nami. Napiętą ciszę przerwały serie z broni maszynowej. 

               Hanasu stał spokojnie, a sflaczały nagle Kome osunął się na ziemię.  

        Wszyscy stojący za nim nacisnęli spusty w tym samym momencie. I to właściwie  

        był koniec sprawy. Spokojny Hanasu wyjaśnił wszystkim obecnym nową  

        interpretację prawa. Starali się zachować kamienne twarze, ale widać było na nich  

        ulgę: życie znów oparte było na solidnych podstawach. Zwinięty trup Komę był  

        jedynym powodem tego, że istniała kiedyś schizma, a sądząc z zachowania  

        obecnych, nikt nie miał ochoty o tym pamiętać. 

               - Możecie lądować - rzuciłem do mikrofonu. 

               - Nie możemy. Nadeszły nowe rozkazy. 

               - Co?!!! - ryknąłem. - Ściągaj te pudła z orbity i to Inatychmiast, albo każę  

        cię postawić pod mur. 

               - Nie mogę. Za trzy minuty wyląduje statek zwiadowy. - Połączenie  

        przerwano i mogłem tylko czekać. Coraz więcej mężczyzn przyłączało się do  

background image

 

 126 

        słuchających. W zasadzie wszystko było w porządku, tyle że sytuacja znowu  

        wymykała mi się z rąk. W końcu kuter zwiadowczy przebił chmury i osiadł na  

        płycie lądowiska. Na trapie pojawiła się dziwnie znajoma postać; zupełnie  

        wiedzieć czemu, dłoń sama powędrowała mi do kabury; Ledwie ją  

        powstrzymałem. Ty! - warknąłem. 

               Tak, ja, i to na czas, aby przeszkodzić w naruszaniu moralności. 

               Rzecz jasna, był to Jay Hovah, szef Korpusu Moralności, a ja, niestety,  

        wiedziałem, czemu zawdzięczam przyjemność ponownego spotkania. 

               - Nikt cię tu nie potrzebuje, a poza tym nie jesteś ubrany odpowiednio do  

        pogody. Proponuję, abyś wrócił na statek. 

               - Moralność jest ważniejsza - odparł drżącym głosem. Nikt nie  

        poinformował go o tutejszym klimacie, toteż ubrany był w swoją służbową nocną  

        koszulę. 

               - Próbowałam mu przemówić do rozsądku, ale nie chciał słuchać - rozległ  

        się jeszcze bardziej znajomy głos i w luku ukazała się Angelina. 

               - Kochanie! - pocałunek przerwał nam oczywiście nasz zakładowy  

        świętoszek. 

               - Rozumiem, że celem twojej wyprawy jest przekonanie tych ludzi, aby  

        użyli techniki kontrolującej umysły obcych tak, abyśmy mogli wygrać wojnę? Te  

        techniki są niemoralne i nie mogą zostać użyte. 

               - Kto to jest? - spytał Hanasu lodowato. 

               - Ma na imię Jay - odparłem. - Jest szefem Korpusu Moralności. Pilnuje,  

        żebyśmy nie robili rzeczy sprzecznych z naszą moralnością. 

               Hanasu zmierzył go spojrzeniem, które ja rezerwuję dla szczególnie  

        obrzydliwego robactwa, po czym obrócił się do niego plecami i poinformował  

        mnie: 

               - Obejrzałem go. Możesz go zabrać. Sprowadź statki, zaczynamy operację  

        przeciw obcym. 

               - Nie sądzę, abyś mnie usłyszał - wykrztusił Jay dzwoniąc zębami. - Ta  

        operacja jest zabroniona, ona jest niemoralna. 

               Hanasu obrócił się powoli wpatrując się weń arktycznym zgoła  

        spojrzeniem. 

               - Nie opowiadaj mi o moralności. Jestem stróżem Filozofii Moralnej i  

        interpretatorem prawa. To co zrobiliśmy, nakłaniając obcych do wojny, było złe,  

        teraz użyjemy tych samych technik, aby zatrzymać to zło. 

               - Dwa przestępstwa nie dają dobrego uczynku. To zabronione. 

               - Nie masz tu żadnej władzy i nie próbuj nas zatrzymać. Możesz jedynie  

background image

 

 127 

        kazać nas zabić, jeśli chcesz nas powstrzymać. Jeśli nie zostaniemy zabici,  

        zrobimy to, co uważamy za moralne. 

               - Zostaniecie zatrzymani... 

               - Tylko poprzez śmierć. Jeśli nie możesz kazać nas zabić, to wynoś się i  

        nie przeszkadzaj - odwrócił się i odszedł. 

               Jay chyba próbował coś powiedzieć, ale najwyraźniej miał z tym kłopoty.  

        Poza tym zaczął sinieć. Skinąłem na dwóch najbliższych chłopców: 

               - Pomóżcie staruszkowi dostać się do statku. Jak się rozgrzeje, niech  

        pomyśli nad starym problemem filozoficznym, który można określić: „trafiła kosa  

        na kamień". 

               Nadal próbował coś rzec, ale młodzieńcy dali mu kuksańca, kierując na  

        właściwą drogę i odtransportowali do wnętrza statku. 

               - I co teraz? - spytała Angelina. 

               - Szarzy mają zakończyć wojnę. Korpus Moralności w żaden sposób nie  

        będzie w stanie uzasadnić zabicia ich, aby uniemożliwić to działanie, którego  

        celem jest uwolnienie nas. Przypuszczam, że nie będzie nawet w stanie  

        umotywować nakazu nieudzielania im pomocy. 

               - Pewna jestem, że masz rację, a co dalej? 

               - Dalej? Jak to co? Ocalenie galaktyki. Ponowne. 

               - Oto mój skromny jak zawsze małżonek! - odparła całując mnie głośno. 

  

146 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 128 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

               23 

               - Wygląda imponująco, nie sądzisz? - spytałem. 

               - Sądzę, że wygląda obrzydliwie - Angelina skrzywiła nos. - W dodatku  

        śmierdzi. 

               - Innowacja pierwotnego modelu. Pamiętaj, że tam gdzie jedziemy, to co  

        obrzydliwe, uznawane jest za piękne. Ogólnie rzecz biorąc miała rację: wyglądało  

        obrzydliwie, co było bardzo, ale to bardzo korzystne. Staliśmy w sali odpraw  

        krążownika oddelegowanego do misji. Przed nami rozciągało się pięćset  

        solidnych (i opancerzonych) siedzeń ustawionych w rzędy, a na każdym  

        rozwalało się, przykucnęło lub rozsiadło dość obrzydliwe stworzenie. 

               Większość z nich była przedstawicielami Geshtunken, ale były rozmaite  

        też innowacje wzorowane na projekcie mojego dawnego kombinezonu. 

               Co nie ucieszyłoby naszych gospodarzy, to fakt, że wewnątrz każdego  

        stworzenia siedział trójwymiarowy i całkiem realny szary, a w każdy ogon czy  

        odwłok wbudowany był generator synoptyczny. 

               Nasza pokojowa krucjata wchodziła w ostatnią fazę. Nie mogę  

        powiedzieć, żeby łatwo poszło z jej organizacją. Korpus Moralności robił, co  

        mógł, aby zapobiec praniu mózgów. Pierwszy raz byłem wdzięczny biurokracji.  

        Musieli przepychać się przez nią, zanim mogli podjąć jakiekolwiek działanie, a w  

        dodatku my ze swej strony też robiliśmy, co tylko się dało, żeby pogłębić  

        panujący bałagan i zamieszanie: technicy zaginęli, ich ślady zaś rozpłynęły się w  

        papierach; protestujący Coypu został wyrwany z łóżka w środku nocy i zanim  

background image

 

 129 

        zdołał naciągnąć spodnie, znalazł się w głębokiej przestrzeni; pewna wysoce  

        zautomatyzowana planetoida przemysłowa wypadła z orbity opanowana przez  

        naszych ludzi... 

               Równocześnie produkowano przebrania, a Hanasu przeprowadzał  

        programowanie technik psychokontrolnych. Zdążyliśmy w ostatniej chwili,  

        odlatując parę godzin przed flotyllą, którą wysłał po nas Korpus Moralności. I tak  

        polecieli za nami, ale na widok parunastu pancerników obcych sił okazali dobrze  

        rozwinięty instynkt samozachowawczy. 

               - Jesteśmy w zasięgu łączności - oznajmiłem. - Wszyscy gotowi? 

               - Gotowi - odparło pięćset obojętnych głosów. 

               - A więc powodzenia! - Obróciłem się włączając ekran komunikatora.  

        Angelina i para zrobotyzowanych pociech stali obok mnie. 

               Moja droga Sleepery Jeem wróciła! - wrzasnęło jakieś paskudztwo  

        widoczne na ekranie. 

               - Nie znam pana - odburknąłem. - Ale musi chodzić panu o moją  

        bliźniaczą siostrę. Jestem Sleepery Bolivar - uruchomiłem przycisk, dzięki  

        któremu po policzku spłynęła mi wielka, oleista łza rozbijając się z pluskiem o  

        pokład. – Słyszeliśmy o jej bohaterskiej śmierci i przybywamy, by ją pomścić.  

        Witamy serdecznie - za gulgotało w głośniku. - Jestem SessPula, nowy dowódca  

        zjednoczonych sił. Zaraz dajemy bal na waszą cześć. Przyłączcie się.  

        Połączyliśmy okręty rękawem i udałem się do nich wraz z Angeliną. Musiałem się  

        nieco odsunąć, aby uniknąć sparszywiałego uścisku tego gada i zamiast mnie  

        uściskał  podłogę. 

               - To Ann-geel, mój szef sztabu, a te roboty przyniosły napoje na dzisiejszy  

        bankiet. 

               Przyjęcie rozkręciło się błyskawicznie. Coraz to nowi oficerowie  

        przyłączali się do zabawy, aż zaczęło mnie zastanawiać, kto kieruje flotą.  

        Prawdopodobnie nikt. 

               - Jak tam wojna? - spytałem. 

               - Strasznie! - jęknął Sess, wychylając flaszkę jakiegoś zielonkawego  

        obrzydlistwa. - Uciekają przed nami, to fakt, ale nie chcą się bić. Morale upada,  

        wojsko mruczy po kątach o powrocie do domu. Ale myślę, że musimy walczyć  

        dalej. 

               - Pomoc jest w drodze! - krzyknąłem, klepiąc go w plecy, po czym  

        wytarłem mackę starannie w obrus. - Mam na pokładzie kilku spragnionych krwi i  

        zemsty ochotników. Oprócz tego, że są świetnymi żołnierzami, są też  

        wspaniałymi nawigatorami i kucharzami. 

background image

 

 130 

               - A dużo ich jest? - spytał z nadzieją. 

               - Cóż, wystarczy po jednym na pancernik. Każdy z nich może przewodzić  

        flotylli, a oficerowie floty mogą zgłaszać się do nich po radę czy wsparcie  

        moralne. 

               - Jesteśmy uratowani! - wrzasnął w zachwycie. 

               W pewnym sensie, oczywiście... dodałem w myślach, uśmiechając się  

        szeroko na prawo i lewo, błyskając zębiskami przebrania i zastanawiając się, ile  

        czasu zajmie moim umysłowym sabotażystom załatwienie problemu. 

               Byli szybsi, niż się spodziewałem. Zaraza rozprzestrzeniała się  

        błyskawicznie. Cztery dni później Sess odwiedził mnie w sterowni, gdzie  

        używając wszystkich możliwych chwytów, robiłem, co się tylko dało, aby  

        uniemożliwić doścignięcie floty Ligi. Popatrzył smętnie pół tuzinem  

        przekrwionych oczu na ekrany i westchnął. 

               - Nie sypiasz zbyt dobrze? - spytałem uprzejmie. 

               - Wszystko jest takie przygnębiające... Chciałbym być w domu i zająć się  

        wylęgiem dzieci. Zapytuję sam siebie, co ja tu właściwie robię. 

               - A co tu robisz? 

               - Nie wiem. Straciłem serce do tej wojny. 

               - Zabawne. Ja stwierdziłam to samo ostatniej nocy. Zauważyłeś, że oni nie  

        są tacy wstrętni? Mają mokre oczy i pocą się całkiem, całkiem. 

               - Masz rację - westchnął. - Między nami mówiąc, nigdy o tym nie  

        pomyślałem. Co możemy zrobić? 

               - Cóż... 

               Dziesięć godzin później, po lawinie radiogramów, największa armada  

        wojenna, jaką kiedykolwiek widziała galaktyka, wykonała twarzowy zakręt o 180  

        stopni wracając do rodzinnych bagien i śmietników. 

               Podczas pijackiej orgii, która miała miejsce tego wieczoru z okazji  

        zwycięskiego zakończenia wojny -musieli biedacy to jakoś nazwać - stałem z  

        boku, trzymając w objęciach Angelinę. 

               - Wiesz, oni są całkiem mili, gdy się do nich człowiek przyzwyczai -  

        powiedziała. 

               - Nie poszedłbym tak daleko, ale są całkiem nieszkodliwi, gdy zaprzestali  

        wojny. 

               - Bogaci też są - oznajmił James, nalewając czegoś obrzydliwego do  

        kieliszka. 

               - Trochę się tu pokręciliśmy - dodał Bolivar, podtaczając się z drugiej  

        strony. - Podczas swoich operacji wojennych złupili sporo rożnych banków, które  

background image

 

 131 

        wymietli do czysta, wiedząc, jak ceniona jest ich zawartość, choć zupełnie nie  

        rozumiejąc, dlaczego. Oni nie używają pieniędzy. 

               - Lepiej nie wnikaj w ich zasady płatności! -mruknąłem. 

               - Wszystko to złożyli w ładowniach flagowego pancernika - wtrącił James.  

        - Zamierzali zastanowić się nad tym w przyszłości. 

               - Pozwólcie mi zgadnąć - to była Angelina - ładownie są puste? 

               - Zawsze masz rację, mamusiu. Za to transportowiec jest nieco  

        przeładowany. 

               - Musimy zwrócić to właścicielom - postanowiłem, z przyjemnością  

        widząc zaszokowane spojrzenia dwóch robotów i jednej poczwary. 

               - Jim! - jęknęła Angelina. 

               - Spokojnie, jestem przy zdrowych zmysłach. Musimy oddać to, co  

        znaleźliśmy... 

               - ...a że nie udało się znaleźć zbyt dużo... - dokończyła za mnie. 

               Coś ciężkiego, sraczkowatej barwy, opatrzone mackami i przyssawkami  

        zwaliło się obok na podłogę. 

               - Za zwycięssstwo!!! Hick!!! Ciiiisza! Ciszszszsza!!! Cudowna Sleepery  

        wzniesie toaaaast! 

               Wszystkie oczy, aparaty wzrokowe, błony optyczne i różne takie, nie  

        licząc trzech par normalnych oczu, skierowały się na mnie, gdy wstałem. 

               - TOAST!!! - wrzasnąłem entuzjastycznie, unosząc zamaszyście kielich i  

        rozlewając przy okazji połowę zawartości. Wylało się na dywan, wypalając sporą  

        dziurę. - Piję zdrowie wszystkich stworzeń żyjących w naszej galaktyce: dużych i  

        małych, kształtnych i rozlazłych, wszystkich! Niech pokój i miłość trwają  

        wiecznie. Za życie, wolność i przeciwną płeć!!! 

               I tak lecieliśmy, przemierzając lata świetlne, ku nowej o wiele lepszej  

        przyszłości. 

               Przynajmniej taką miałem nadzieję. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 132