background image

 

 

 
 
 
 

 

 
 
 
 
 
 
                                  EVA RUTLAND 
 
                        Boże Narodzenie jest codziennie 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

 
Karin siedziała  przy  barze,  bezwiednie  uderzając  palcami 

w kontuar. Obiecała sobie, że w ciągu  roku postawi firmę na 
nogi.  Pozostało  jeszcze  siedem  miesięcy.  Zapowiedziała 
ciotce, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w forsie. 

A teraz... Czy ma dać za wygraną, zanim jeszcze nadejdzie 

wiosna?  Wyprostowała  się.  No  dobrze.  Awaria  autobusu, 
która  wydarzyła  się  rano,  to  prawdziwy  pech.  Ale  w 
interesach  trzeba  liczyć  się  ze  wszystkim.  J akoś  z  tego 
wybrnie. 

Siedziała  blisko  tylnego  wejścia  do  baru  kasyna  Haraha 

nad  jeziorem  Tahoe  i  próbowała  uporządkować  myśli.  Nie 
docierało  do  niej  nieustanne  grzechotanie  automatów  do 
gier, 

nie 

słyszała 

brzęku 

wypadających 

monet 

rozlegających  się  co  pewien  czas  dzwonków,  które 
oznajmiały wygraną. 

Pan  Turner  pożyczył  jej  stary  autobus.  Dzięki  jego 

życzliwości mogła zacząć bez grosza. Niestety, dzisiaj rano w 
połowie  drogi  nawalił  silnik.  -  Zatarty  -  orzekł  Bert, 
kierowca  autobusu.  -  Trzeba  go  wymienić.  -  I  dodał,  że  to 
kosztuje. 

Nagle  pojawił  się  przed  nią  pełny  kieliszek.  Zmarszczyła 

czoło ze zdumieniem. Przecież niczego nie zamawiała. 

-  Whisky  z  wodą  sodową  -  usłyszała  nosowy  męski  głos, 

który  przebił  się  przez  szum  kasyna.  -  Czy  to  pani 
odpowiada? 

Potrząsnęła  głową,  nawet  się  nie  obracając.  Wciąż 

nurtował  ją  problem,  z  którym  zmagała  się  od  sześciu 
godzin.  Rano  nie  uległa  panice,  a  w  każdym  razie  jej  nie 
okazała. Zachowała spokój starego rutyniarza. Sympatyczny 
policjant  z  drogówki  wezwał  autobus  zastępczy,  a  gdy  ten 
nadjechał,  dowiozła  pasażerki  do  kasyna.  Bert  został,  żeby 
poczekać na holowanie. 

1

RS

background image

 

 

A  teraz,  gdy  jej  podopieczne  świetnie  się  bawiły,  głowa 

Karin  pękała  od  natłoku  liczb.  Powinna  była  przygotować 
się  na  taką  ewentualność,  choć  to,  co  ją  spotkało,  nie  było 
zwykłym  kłopotem, lecz  prawdziwą  katastrofą!  Westchnęła. 
Przed oczyma stanął jej wyciąg z konta. Dwa tysiące sześćset 
pięćdziesiąt cztery dolary i piętnaście centów. Jeżeli... 

-  A  może  woli  pani  coś  innego?  Manhattan?  Wódka  z 

sokiem pomarańczowym? Czym mogę służyć? 

-  Dziękuję.  Nie  piję.  Naprawdę  nie  mam  ochoty  - 

odpowiedziała, spoglądając na tego, kto zadał pytanie. Był to 
jakiś  brzuchaty  facet,  który  ciężko  dysząc  sadowił  się  na 
stołku obok. 

- Dopisało pani szczęście? - spytał. 
- Nie -  Karin  odwróciła głowę. Uśmiechnęła się  jednak  na 

wspomnienie  słów  wuja  Boba,  który,  gdy  mu  się  nie 
powiodło, mawiał: Ja mam szczęście tylko w nieszczęściu. 

-  A  ja  miałem  dziś  spory  fart  w  Black  Jacku  -  pociągnął 

głęboki łyk. - Ale potem  przeszedłem  na keno i, daję słowo... 
Widzi  pani, opracowałem  pewien system... - zaczął omawiać 
go szczegółowo. 

Karin marzyła, żeby odszedł. Niestety sama nie mogła tego 

zrobić.  Umówiła  się  tu  z  kierowcą  autobusu  zastępczego, 
gdyż chciała mieć na oku swoje podopieczne. 

- Często bywa pani w kasynie? - dopytywał się mężczyzna. 

Potrząsnęła  głową.  -  J a  staram  się  przychodzić  raz  w 
tygodniu.  W  poniedziałki.  Po  weekendach  automaty  pękają 
od monet i... 

Perorował  dalej,  a  Karin  potakiwała  automatycznie, 

usiłując  nie  słuchać.  Wróciła  do  swoich  kalkulacji.  Wedle 
Berta  wymiana  silnika  pochłonie  co  najmniej  pięć  tysięcy 
dolarów. 

Do  tego  dojdą  koszty  holowania  i  autobusu  zastępczego. 

Dodawała,  dzieliła,  by  w  końcu  dojść  do  wniosku,  że 
potrzebuje... 

2

RS

background image

 

 

Mężczyzna nachylił się ku niej. 
- Przepraszam, czy pani jest mężatką? 
Pierwszy  raz  spojrzała  mu  prosto  w  oczy,  usiłując 

przybrać najbardziej odpychający wyraz twarzy. 

-  A  czy  pan  jest  bogaty?  Poskutkowało.  Odsunął  się  i 

mruknął: 

- Chciałem tylko pogadać... 
- Owszem, jestem bogaty. - Głos z lewej strony był głęboki, 

zdecydowany i niewątpliwie sugestywny. 

Kolejny  nudziarz!  Karin  okręciła  się  na  stołku.  Nie  miała 

czasu  na  bzdury.  Ale  rozbawione  oczy  i  szczery  uśmiech 
nieznajomego  mówiły  jej,  że  to  żart.  Odetchnęła  z  ulgą  i 
uśmiechnęła się przekornie. 

- A ile ma pan na koncie? - Nie mogła powstrzymać się od 

riposty. 

- A ile powinienem mieć? 
-  Trzy  tysiące  trzysta  czterdzieści  dolarów  i  osiemdziesiąt 

pięć  centów  -  odparła  natychmiast  i  niemal  jednocześnie 
ogarnęło  ją  zmieszanie.  Odruchowo  podała  sumę,  którą 
przed chwilą starannie obliczyła. 

Uśmiech rozjaśnił mu twarz. 
-  To  dość  umiarkowana  fortuna,  ale  suma  jest  bardzo 

dokładna. Czy można spytać, jak pani do niej doszła? 

-  Z  wielkim  trudem  -  odparła,  kapitulując  wobec  tonu,  w 

którym brzmiało szczere zainteresowanie. - Po wielu... 

-  Wszystko  załatwione.  Jesteś  gotowa?  -  Był  to  Jake 

Traverse,  kierowca  zastępczego  autobusu.  Na  jego  widok 
Karin 

przypomniała 

sobie 

obowiązkach 

wobec 

podopiecznych. Mało brakowało, a zaczęłaby się zwierzać ze 
swych kłopotów jakiemuś nieznajomemu. 

- Prawie - odpowiedziała, zeskakując ze stołka. - Zaczekaj 

parę minut. Muszę pozbierać pasażerki. 

- Nie spiesz się. -  Jake wdrapał się  na zwolniony  przez  nią 

stołek i zamówił: ,,Wielki, wielki kufel piwa imbirowego". 

3

RS

background image

 

 

W  miarę  jak  przesuwała  się  do  środka  sali,  hałas 

automatów do gry ogłuszał ją coraz bardziej. Przeciskała się 
wśród  graczy,  by  wyłuskać  spomiędzy  nich  swoje 
podopieczne.  Nim  zdołała  je  zebrać,  upłynęło  jednak  sporo 
czasu. 

- Ale miałam szczęście! - piszczała mała pani Jackson. 
-  Mój  Boże,  musimy  już  jechać?  Karin,  skarbie,  czy 

możesz wymienić to w kasie? 

Po  wymianie  trzech  pojemników  wypełnionych  pięciocen-

tówkami  na  banknoty,  Karin  zajęła  się  wspartą  na  lasce 
panią  Conway,  która  chciała  przejść  do  toalety.  Później 
zaczęły się poszukiwania swetra pani Leslie. 

-  Chyba  zostawiłam  go  na  krześle,  gdy  grałam  w  keno  - 

wahała się staruszka. - A teraz go nie widzę... 

Karin wiedziała, że  uczestnicy  wycieczek  z  reguły czekają 

na  autokar  w  miejscu  zbiórki.  Ale  wiedziała  też,  iż  właśnie 
dzięki  szczególnie  troskliwej  obsłudze  pasażerów  otrzymuje 
zlecenia od  Ogrodowego  Klubu Seniora,  którego członkowie 
co  drugi  wtorek  odwiedzali  kasyno.  Na  ogół  nie  zajmowała 
się  organizacją  wycieczek  do  domów  gry.  Zrobiła  wyjątek 
dla  przyjaciółki  ciotki  Meg,  Laury  Jackson.  Uczestniczyła 
ona  w  kilku  wycieczkach  organizowanych  przez  Karin  dla 
miłośników  sztuki  i  na  koniec  oznajmiła:  -  Opiekujesz  się 
nami jak rodzona córka. Mój klub pragnąłby teraz... 

A poza tym, myślała Karin, prowadząc panie do autokaru, 

wszystkie  one  dzielnie  i  z  humorem  zniosły  poranne 
tarapaty.  Chwilę  później  wróciła  do  kasyna,  by  przywołać 
J ake'a,  wciąż  siedzącego  na  sali  obok  mężczyzny,  z  którym 
wcześniej żartowała. 

Nieznajomy  skinął  głową  na  pożegnanie  i  uśmiechnął  się 

tak ciepło i serdecznie, że krew zaczęła jej silniej pulsować w 
skroniach. 

- Jedziemy? 

4

RS

background image

 

 

-  Co?  Ach  tak,  oczywiście.  -  Odwróciła  się  i  podążyła  za 

J akiem,  głęboko  zawstydzona.  Oto  czyjś  uśmiech  oszołomił 
ją  jak  pensjonarkę.  Przystojna,  męska  twarz  przesłoniła 
wszystko  -  rozkład  jazdy,  pasażerów,  program  dnia...  Przez 
chwilę  uległa  złudzeniu,  że  są  tu  tylko  we  dwoje  -  ona  i 
nieznajomy.  Potrząsnęła głową, wsiadając  do autobusu. Nie, 
nie  może  teraz  lekceważyć  swoich  kłopotów.  Jak  zdobyć 
niemal  cztery  tysiące  dolarów  na  wymianę  silnika?  A 
przecież  musi  go wymienić.  Od  czterech  miesięcy,  to znaczy 
od  chwili,  gdy  rozpoczęła  prowadzenie  wycieczek,  używała 
autobusu  o  wiele  częściej  niż  pan  Turner.  On  sam  bardzo 
rzadko  przewoził  swój  chór,  a  już  na  pewno  nie  jeździł  po 
stromych górskich drogach, zabójczych dla starych silników. 
Miała wobec niego zobowiązania.  Zamierzała spłacić je, gdy 
tylko  rozkręci  firmę...  A  teraz?  Czy  zdoła  choćby  zdobyć 
kredyt?  A  może  jednak  Bert  mylił  się  i  nie  jest  aż  tak  źle? 
Pobożne  życzenia!  Bert  był  jednym  z  najlepszych 
mechaników w mieście. Dobra, zabiorę się do tego, jak tylko 
będę  wiedziała,  za  co  mam  się  zabrać.  Po  kolei,  po  kolei  - 
przerwała  rozmyślania,  wiążąc  fartuch  hostessy.  Jedną  z 
wielkich  kieszeni wypełniła  małymi paczuszkami orzeszków, 
w  drugiej  umieściła  plastykowe  kubki,  a  następnie  zręcznie 
otworzyła  butelkę  szampana.  Ruszyła  wzdłuż  przejścia 
między fotelami z promiennym  uśmiechem, tchnąć na pozór 
spokojem  i  optymizmem.  Później  pomyśli  o  autobusie  pana 
Tu rnera, a o mężczyźnie z baru w ogóle nie będzie myśleć. 

Niestety,  myślała  o  nim  nadal.  Odbierały  jej  spokój 

zachowane w pamięci szczegóły - połysk skóry w rozchyleniu 

śnieżnobiałego kołnierza koszulki polo, dżinsy, niczym druga 
skóra przylegające do jego smukłych, muskularnych ud. 

- Oczywiście, już  pani służę. - Przez moment balansowała, 

utrzymując  równowagę,  po  czym  po  raz  drugi  nalała 
szampana  do  kubka  pani Downing i wysłuchała opowieści o 

5

RS

background image

 

 

jej  sukcesach  w  grze.  -  Cieszę  się  z  pani  powodzenia  - 
pogratulowała białowłosej kobiecie i ruszyła dalej. 

Był  zapewne  jednym  z  tych  nałogowych  hazardzistów, 

którzy  wciąż  wysiadują  w  kasynach.  Wskazywała  na  to 
nawet  jego  zewnętrzna  nonszalancja.  Sprawiał  wrażenie 
kogoś,  kto  właśnie  wyszedł  spod  prysznica  i  zapomniał  się 
uczesać.  Jego  włosy  miały  barwę  piasku.  A  przecież  nie 
gustowała  w  blondynach.  Wolała  brunetów  o  tajemniczych 
oczach... 

- Och, bardzo przepraszam! - wykrzyknęła, błyskawicznie 

wycierając szampan rozlany na spódnicę pani J ackson. 

-  Nic  nie  szkodzi,  to  tylko  syntetyk.  -  Starsza  pani 

mrugnęła  do  niej  porozumiewawczo.  -  Niezły  szampan,  co, 
złotko? 

- Owszem - przytaknęła Karin. 
A  może  po  prostu  pracował  w  kasynie?  W  każdym  razie 

sprawiał  wrażenie  kogoś  od  dawna  tam  zadomowionego. 
Gdyby  chociaż  zdołali  ze  sobą  porozmawiać...  Daj  spokój  - 
przywołała  się  do  porządku.  -  Co  cię  to  w  ogóle  obchodzi... 
Kiedy  jednak  cała  paczka  orzeszków  wypadła  jej  z  rąk, 
uświadomiła  sobie,  że  wciąż  marzy  o  nieznajomym.  A 
przecież -strofowała siebie, szukając na kolanach paczuszki - 
są  teraz  inne,  prawdziwie  ważne  sprawy.  Dwa  zlecenia  w 
przyszłym tygodniu! Co robić bez autobusu? 

Gdy  dotarli  do  celu,  do  Centrum  Seniora  w  Carmichael, 

Karin  przeprosiła  panie  za  nieoczekiwane  kłopoty  i 
podziękowała im za wyrozumiałość. 

-  Postaram  się  wszystko  zrekompensować  następnym 

razem - obiecała, gdy opuszczały autobus. 

Po powrocie do domu zatelefonowała do Berta. 
-  Silnik  do  remontu  -  usłyszała.  -  Ale  koszty  są  mniejsze, 

niż  przewidywałem.  Tylko  cztery  tysiące  czterdzieści  sześć 
dolarów i trzydzieści dziewięć centów. Robocizna i części. 

6

RS

background image

 

 

Wielka  różnica!  Równie  dobrze  mogło  to  być pięć  tysięcy. 

A  do  tego  koszt  autokaru  zastępczego,  nie  wspominając  o 
holowaniu. 

-  Dziękuję,  Bert.  Wpadnę  jutro  i...  -  I  co?  -  Pomyślę.  Do 

zobaczenia. 

Odłożyła  słuchawkę  i  podeszła  do  kuchennego  stołu, 

odsuwając na wpół zjedzoną kanapkę. 

Do  diabła!  Co  tu  robić?  Siedziała  opierając  łokcie  o  blat. 

Wpatrywała  się  w  mały  zegar  wiszący  na  ścianie.  Jakże 
chciałaby z kimś porozmawiać! Szkoda, że ciotka Meg i wuj 
Bob  wyjechali  tak  daleko.  Chociaż...  Nie,  to  dobrze,  że  ich 
nie  ma.  Dość  już  dla  niej  zrobili.  Wzięli  ją  do  siebie,  gdy 
miała  dziewięć  lat,  tuż  po  śmierci  rodziców,  i  zawsze 
traktowali  jak  własną  córkę.  Była  z  nimi  naprawdę 
szczęśliwa.  Mając  osiemnaście  lat  zapisała  się  na  kurs 
sekretarek  i  niebawem  rozpoczęła  pracę  w  Miejskim 
Wydziale  Gospodarki  Wodnej  w  Sac-ramento.  Upajała  się 
niezależnością,  żyjąc  z  własnej  pensji  w  małym  mieszkaniu, 
które wynajmowała ze swą przyjaciółką,  Joyce. Jednakże po 
roku  zaczęło  nudzić  ją  codzienne  wystukiwanie  danych 
technicznych  na  setkach  stronic  papieru  maszynowego. 
Okazało  się,  że  tęskni  za  domem  w  Carmichael,  na 
przedmieściach Sacramento, gdzie mieszkała dotąd z ciotką i 
wujem.  Brakowało  jej  również  słonecznego  poddasza,  które 
wuj  Bob  przerobił  na  pracownię  malarską  dla  Meg. 
Margaret  Palmer  zajmowała  się  akwarelą  i,  od  czasu  do 
czasu,  malarstwem  olejnym.  To  pod  jej  wpływem  Karin 
zabrała  się  do  malowania.  Często  też  towarzyszyła  ciotce  w 
organizowanych  przez  nią  na  zlecenie  miejscowej  galerii 
wycieczkach dla miłośników sztuki. 

-  Nudzi  cię  twoja  praca,  co?  -  spytała  Meg,  gdy  któregoś 

niedzielnego popołudnia, przy tym samym kuchennym stole, 
Karin zwierzyła się ze swych odczuć. - To ją rzuć. 

7

RS

background image

 

 

Karin spojrzała ze zdumieniem  na swą wciąż at rakcyjną i 

pełną  życia  pięćdziesięcioletnią  ciotkę.  Wuj  Bob  słusznie 
twierdził, że Meg ma duszę artysty. Pieniądze nic dla niej nie 
znaczą. Myśli, że leżą na ziemi. 

-  Droga  ciociu,  zapominasz  o  pewnym  drobiazgu.  Trzeba 

jeszcze zarobić na życie. 

-  Droga  siostrzenico  -  odparła  Meg  -  czy  wiesz,  ilu  ludzi 

wpada  w  pułapkę  listy  płac  i  trwoni  całe  życie  na  pracę, 
której nienawidzi? Wszystko to z lenistwa lub tchórzostwa. 

- A może z głodu? - zachichotała Karin. 
-  A  może  z  bierności?  -  kontynuowała  Meg,  marszcząc 

czoło. - Może nawet nie pomyśleli, co lubią robić. 

Karin spojrzała na nią sceptycznie. 
- Co byś więc radziła? 
-  Rzuć  tę  pracę  i  zajmij  się  organizacją  wycieczek.  Pani 

Trotter martwi się, że będę teraz często wyjeżdżać i nie mogę 
się  już  tym  zajmować.  Ale  przecież  ty  mi  pomagałaś.  Masz 
już  pewną  wprawę.  Mogłabyś  też  zająć  się  organizacją 
turystycznych  objazdów  miasta  dla  różnych  konferencji  i 
zjazdów. Posłuchaj... 

Wszystko,  co  mówiła,  brzmiało  nader  prosto.  Wuj  Bob 

przechodził  właśnie  na  emerytu rę  po  latach  urzędniczej 
pracy w miejscowej bazie lotnictwa.  Zamierzali przeznaczyć 
jego  skromną  emeryturę  na  to,  co  naprawdę  lubili  -  na 
podróże. Oboje zapewniali, że bardzo się ucieszą, jeśli Karin 
wróci  do  Carmichael  i  zaopiekuje  się  domem  pod  ich 
nieobecność. Zaoszczędzi w ten sposób  na czynszu w okresie 
rozkręcania własnej firmy. 

Ogromnie  ułatwili  jej  początki.  Meg  przekazała  Karin 

sporządzone  przez  siebie  listy  ewentualnych  klientów  i 
dopomogła  w  organizacji  kilku  pierwszych  wyjazdów.  Wuj 
Bob  natomiast  wsparł  ją  pożyczką  dwu  tysięcy  dolarów, 
które  przeznaczyła  na  druk  folderów  i  opłaty  pocztowe. 

8

RS

background image

 

 

Wreszcie, na koniec, pan Turner z sąsiedztwa zaproponował 
jej autobus. 

Wyprostowała  się  gwałtownie.  Pan  Turner!  Dotąd  nie 

powiedziała  mu,  co  się  stało.  Teraz  było  już  za  późno. 
Nazajutrz  rano, jak zwykle, pan Turner  pójdzie na uczelnię. 
Prowadzi  tam  zajęcia  z  muzyki.  No  cóż,  porozmawia  z  nim 
dopiero  po  powrocie  z  warsztatu.  Tak  czy  owak,  musi  coś 
wymyślić.  Przecież  nie  zrezygnuje  z  interesu,  który  tak 
polubiła.  Poprzednie  cztery  miesiące  były  naprawdę 
wspaniale.  Wraz  ze  swymi  pasażerami  przemierzała 
kolorowe  wzgórza  Kalifornii.  Sporo  szkicowali.  Karin  też 
rysowała.  A  jeszcze  do  tego  mogła  zwiedzać  wystawy 
malarstwa  w  San  Francisco.  Organizowanie  wycieczek  i 
kontakty  z  ludźmi  sprawiały  jej  prawdziwą  przyjemność. 
Miała  już  pierwszych  stałych  klientów.  I  nie  chciała  nawet 
myśleć o powrocie do etatowej pracy. 

Nazajutrz  rano  ubrała  się  bardzo  starannie  w  granatowy 

lniany  kostium  i  równie  eleganckie  granatowe  pantofelki. 
Zamierzała  wyruszyć  do  warsztatu  i,  być  może,  do  banku. 
Chciała  wyglądać  jak  przedsiębiorca,  któremu  się  powodzi. 
Sporządziła  listę  wycieczek  zorganizowanych  w  ciągu 
minionych  czterech  miesięcy,  a  także  spis  wyjazdów 
planowanych  i  wykaz  przewidywanych  zysków.  Właśnie 
zbierała  broszury  reklamowe,  gdy  rozległ  się  dzwonek. 
Pewnie  pan  Turner  przyszedł  na  kawę  -  pomyślała.  Będzie 
musiała powiedzieć mu całą prawdę. 

Był  to  jednak  listonosz,  który  wręczył  jej  ekspresową 

przesyłkę.  Karin  nie  znalazła  na  odwrocie  nazwiska 
nadawcy.  Otworzyła  kopertę  i  rozłożyła  znajdującą  się  w 
niej  kartkę.  Na  podłogę  wypadł  wąski  pasek  papieru. 
Podniosła  go.  Jej  zdumionym  oczom  ukazał  się  czek,  który 
opiewał  na  trzy  tysiące  trzysta  czterdzieści  dolarów  i 
osiemdziesiąt  pięć  centów.  Na  czeku  widniał  podpis:  Blake 
Connors. 

9

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ DRUGI 

 
Niewiarygodne!  Karin  w  osłupieniu  wpatrywała  się  w 

cyfrę  figurującą  na  czeku.  W  połączeniu  z  kwotą  na  jej 
koncie  w  banku  pozwalała  na  pokrycie  kosztów  naprawy 
silnika. 

Tylko...  Zmarszczyła  czoło.  Skąd  jakiś  -  ponownie 

zerknęła  na  podpis  -  człowiek  nazwiskiem  Connors  może 
wiedzieć, ile dokładnie koszty te wynoszą? 

Zaraz...  Przecież od  niej  samej!  Tak.  To z  pewnością on  - 

wciąż  pamiętała  ten  zniewalający  uśmiech  -  mężczyzna, 
który  twierdził,  że  jest  bogaty'  Sądziła,  że  to  żart  i 
odpowiedziała mu żartem. Ale czemu wysłał czek? Skąd znał 
jej  nazwisko?  I  adres?  Skąd  w  ogóle  cokolwiek  o  niej 
wiedział? 

No  jasne!  -  uświadomiła  sobie  po  chwili.  Jake,  kierowca 

autobusu,  musiał  mu  powiedzieć  o  awarii  silnika. 

9

RS

background image

 

 

Nieznajomy dokładnie zapamiętał sumę, którą wymieniła i... 
Doznała  uczucia  takiej  ulgi  i  wdzięczności,  że  zakręciło  jej 
się w głowie. Nie będzie już musiała... 

Dziewczyno, czy ty oszalałaś?! Nikt nie wręcza takich sum 

zupełnie obcej osobie. To na pewno oferta pożyczki. Słyszała 
już  o  firmach,  które  wysyłają  czek,  a  w  ślad  za  nim  umowę 
pożyczki  na  wysoki  procent.  Wyjęła  z  koperty  wizytówkę. 
Blake  Connors  -  przeczytała  -  Prezes  Spółki  Promocyjnej 
,,Nowe  Inicjatywy".  Ten  facet  dowiedział  się  od  Jake'a,  że 
Karin  prowadzi  prywatną  agencję i że  ma  kłopoty. Możliwe 
również,  że  to  czek  sfingowany  -  reklama  firmy,  która 
zajmuje się udzielaniem wysokooprocentowanych pożyczek. 

W  gorączkowym  oczekiwaniu  logicznego  wyjaśnienia, 

otworzyła  list.  Widok  czeku  wywarł  na  niej  tak  silne 
wrażenie,  że  w  pierwszej  chwili  nie  dostrzegła  załączonej 
kartki. Przebiegła wzrokiem słowa skreślone zdecydowanym 
charakterem pisma: ,,Na wypadek dalszych życzeń pozostaję 
do dyspozycji. Blake Connors ". 

Karin  dwukrotnie  przeczytała  to  zdanie  i  ponownie 

spojrzała  na czek. Nie, to  nie była  pożyczka. To była obelga. 
Facet spotyka w barze dziewczynę, która określa swoją cenę, 
i  przesyła  jej  ekspresem  żądaną  kwotę.  Spurpu rowiała  z 
gniewu  i  upokorzenia.  Przecież  sama  wychlapałaś,  ile 
potrzebujesz,  a  na  widok  czeku  wpadłaś  w  euforię!  - 
strofowała  siebie  w  myślach.  -  Wmawiałaś  sobie,  że  to 
zwyczajna  handlowa  transakcja.  Nie  wiem,  co  pan  sobie 
wyobraża,  panie  Connors,  ale  choć  ma  pan  forsę,  źle  pan 
trafił.  Nie  jestem  towarem  na  sprzedaż.  Proszę  zatrzymać 
swoje pieniądze. 

Chciała  podrzeć  czek,  ale  się  rozmyśliła.  Ten  człowiek 

gotów  pomyśleć,  że  podjęła  pieniądze,  albo  że  celowo 
zatrzymuje  czek.  Odeśle  go  z  powrotem,  żeby  nie  miał 

żadnych wątpliwości. Wciąż odczuwała gniew, który  jednak 
powoli  ustępował fali  rozczarowania.  W  jego uśmiechu  było 

11

RS

background image

 

 

przecież  tyle  ciepła,  jego  twarz  promieniowała  taką 
szczerością  i  otwartością.  Przed  wyjściem  z  kasyna 
zapragnęła...  Czego?  Nie,  do  tego  nie  przyzna  się  nawet 
sobie. Wsiadła do samochodu i ruszyła do Sacramento. 

-  To  stary  model,  proszę  pani  -  wyjaśnił  pracownik 

warsztatu  naprawczego.  -  Muszę  poszukać  takiego  silnika. 
Jeśli  nie  znajdę,  będziemy  naprawiać  stary.  Wszystko 
potrwa sześć do siedmiu tygodniu. 

Nie  spytała  nawet  o  warunki  płatności.  W  gruncie  rzeczy 

odczuła  pewną  ulgę.  W  ciągu  sześciu  tygodni  zdobędzie 
jakoś  pieniądze.  W  tym  miesiącu  weźmie  dwa  dodatkowe 
kursy,  a  w  następnym  pięć.  Oczywiście  musi  wynająć 
autobus,  co  każdorazowo  wyniesie  pięćset  dolarów,  czyli 
koszty wzrosną o dwieście. Zaraz... przecież poniesie straty! 

Wsiadła  do  samochodu  i  w  lekkim  odrętwieniu  pochyliła 

się  nad  kierownicą.  Nie  mogła  podnieść  cen.  W  rozesłanych 
prospektach  reklamowych  zamieściła  cennik  i  na  takich 
warunkach 

przyjęła 

zamówienia. 

Wyprostowała 

się 

gwałtownie. 

Autobusy 

wycieczkowe 

mają 

przecież 

czterdzieści sześć miejsc! Jeśli zdobędzie komplet pasażerów, 
a przynajmniej zapełni czterdzieści miejsc, to zyska osiemset 
dolarów.  Zaczęła  gwałtownie  szperać  w  torebce,  szukając 
kwitu,  który  wczoraj  dał  jej  Jake.  Jest.  Autobusowe  Linie 
Czarterowe  i  adres  firmy.  Wrzuciła  bieg  i  ze  świeżym 
zapałem  ruszyła  pod  wskazany  adres.  Zamówi  autokar,  a 
następnie  przejrzy  wszystkie  dotychczasowe listy  pasażerów 
i telefonicznie rozreklamuje nowy program wycieczek. 

- Niestety - pokręcił głową pracownik Linii Czarterowych. 
-  Mam  referencje  i,  jeśli  trzeba,  mogę  zapłacić  z  góry  - 

nalegała,  dziękując  Bogu,  że  zachowała  na  koncie  skromną 
sumę. 

Zapewnił ją jednak, że nie chodzi o pieniądze. Po prostu w 

tak  krótkim  terminie  firma  nie  dysponowała  żadnymi 
wolnymi autokarami. 

12

RS

background image

 

 

-  Przecież  wczoraj  patrol  drogowy  załatwił  autokar  od 

ręki - upierała się Karin. 

- Zawsze mamy jeden autokar w pogotowiu - odpowiedział 

poza 

tym 

drogówce 

przysługuje 

bezwzględne 

pierwszeństwo. 

Widząc 

jej 

przygnębienie,  zatelefonował 

do 

dwu 

podobnych firm. Bez rezultatu. 

-  Przykro  mi  -  oświadczył  rozkładając  ręce  -  ale 

sąsiedztwo 

kasyn 

sprawia, 

że  trudno  nadążyć  z 

zamówieniami. 

Karin  podziękowała  i  wróciła  do  samochodu,  usiłując 

zignorować lekkie kłucie w dołku. Bez środka transportu nie 
będzie  mogła  prowadzić  swojej  agencji.  Ale  niezależnie  od 
tego,  co  stanie  się  dalej,  pan  Turner  otrzyma  autobus  w 
przyzwoitym  stanie.  Po  raz  pierwszy  ogarnął  ją  prawdziwy 
strach. Będzie  musiała wrócić  do swojej  poprzedniej  pracy i 
spłacić  z  pensji  naprawę  silnika.  Nie,  tylko  nie  to!  Trudno, 
odwoła  planowane  w  tym  miesiącu  wyjazdy.  Zorganizuje  je 
ponownie,  gdy  tylko  będzie  miała  transport.  Postanowiła 
wrócić  do  domu  i  załatwić  kilka  telefonów.  Wtem  drgnęła. 
Przypomniała sobie kopertę, która nadeszła rano ekspresem. 
Nie  zastanowiła  się  nawet,  dlaczego  to  właśnie  na  nadawcy 
tego  listu  chciała  wyładować  rozdrażnienie.  Gdyby  nawet 
odważyła  się  przyjąć  czek,  co  zresztą  nie  wchodziło  w 
rachubę,  to  i  tak  nie  miał  podstaw  do  wyciągania 
jakichkolwiek  wniosków.  Gwałtownie  zapragnęła  mu  to 
powiedzieć.  -  Są  rzeczy,  panie  Connors,  których  nie 
zdobędzie  pan  za  pieniądze,  takie  jak  wycofany  z  produkcji 
silnik,  zamówiony  wcześniej  autokar,  czy  wreszcie  takie... 
jak ja. 

Chciałaby  widzieć  jego  minę,  gdy  zwróci  mu  czek, 

dziękując  chłodno  i  uprzejmie.  Tak,  pojedzie  do  niego  od 
razu i załatwi tę sprawę. 

13

RS

background image

 

 

Po  dwudziestu  minutach  dotarła  na  Forest  Avenue 

trzydzieści pięć. Nie znalazła tam jednak, jak przypuszczała, 
zwykłego  małego  biura.  Oczom  jej  ukazał  się  okazały 
budynek.  Wjechała  na  zapełniony  parking  i  postawiła 
samochód na jednym z nie zarezerwowanych stanowisk. 

Z  budynku  wciąż  wylewał  się  strumień  ludzi.  Wkrótce 

wtopiła się w tłum wchodzących i wychodzących. 

Gabinet  Connorsa  znajdował  się  na  pierwszym  piętrze. 

Panowała  tu  atmosfera  dyskretnego luksusu.  Gruby  dywan, 
eleganckie  meble  w  głębokich  odcieniach  brązu  i  beżu, 
bogactwo  zieleni.  Wszystko  w  doskonałym  guście.  Młody 
człowiek za biurkiem spytał z uśmiechem: 

- Czym mogę służyć? 
- Chciałabym rozmawiać z panem Connorsem. 
- Czy jest pani umówiona? 
- Nie – odparła – ale ja... 
-  Hmm...  -  zawahał  się.  -  Nie  jestem  pewien,  czy  pan 

Connors  jest  osiągalny.  Proszę zwrócić się  do  jego zastępcy, 
panny Wentworth. Wolno prosić o nazwisko? 

Karin  podała  mu  wizytówkę.  Szepnął  coś  do  słuchawki 

telefonu stojącego na biurku. 

- Proszę spocząć. Zaraz panią przyjmie. 
Miała właśnie  powiedzieć, że  nie  będzie sprawiać  kłopotu, 

ale on już się zajął kobietą w śnieżnobiałym kombinezonie, z 
napisem  ,,Desery  Dolly".  Karin  wzruszyła  ramionami  i 
zatonęła  w  miękkiej  kanapie.  Skoro  dotarła  aż  tutaj, 
poczeka. 

Tuż  obok  niej  siadły  ,,Desery  Dolly"  w  osobie  pełnej 

wdzięku,  pulchnej  dziewczyny.  Uśmiechnęła  się  przyjaźnie, 
ale nim zdołała coś powiedzieć, recepcjonista oznajmił: 

- Prosimy panią, panno Palmer! 
Gabinet  panny  Wentworth  nie  był  tak  duży,  jak  hol 

recepcyjny,  ale  nie  mniej  elegancki.  Młoda  kobieta  siedząca 
za  biurkiem  mogłaby  być  modelką  z  okładki  czasopisma 

14

RS

background image

 

 

,,Kobieta  sukcesu ".  Sprawiała  wrażenie  pewnej  siebie, 
kompetentnej,  a  ponadto  była  uderzająco  atrakcyjna.  Miała 
owalną  twarz,  małe,  ładnie  wykrojone  wargi,  delikatny 
nosek  i  ciemne,  płomienne  oczy.  Na  oparciu  krzesła  panny 
Wentworth  spoczywał  niedbale  udrapowany,  miękki, 
beżowy  żakiet,  a  jedwabna  bluzka  w  paski  z  wysokim 
kołnierzem  i  szerokimi  mankietami  sprawiała  wrażenie  tak 

świeżej  i  wyprasowanej,  że  Karin  czuła  każdy  ślad 
wygniecenia na swoim kostiumiku. 

- Dzień  dobry. -  Wąska, wymanikiurowana  dłoń wskazała 

jej krzesło. - Czym mogę służyć, panno...? 

-  Palmer.  Karin  Palmer.  -  Karin  siadła,  trochę  zła  na 

siebie  samą.  Onieśmielenie  nie  należało  do  jej  naturalnych 
reakcji. Przecież pracowała z różnymi ludźmi. 

-  Tak,  oczywiście.  -  Panna  Wentworth  spojrzała  na 

biurko,  gdzie  z  pewnością  leżała  informacja  przekazana  jej 
szeptem  przez  interkom.  -  Agencja  Turystyczna  Karin 
Palmer. 

- Chciałabym mówić z panem Connorsem. 
-  Przykro  mi.  Jest  nieobecny.  -  Na  twarzy  panny 

Wentworth  pojawił  się  zawodowy  uśmiech. -  Radzę zwrócić 
się do pana Petersona. On załatwia sprawy nowych klientów. 

- Nie jestem nowym klientem. 
- Taak? 
- Chciałabym się widzieć z panem  Connorsem w sprawie.. 

. - Karin zawahała się - osobistej. 

-  Osobistej?  -  Brwi  panny  Wentworth  zbiegły się.  Czyżby 

Karin  uległa  złudzeniu,  czy  w  ciemnych  oczach  tamtej 
pojawiła się nagle wrogość? 

- No, może niezupełnie... 
-  Aha,  rozumiem...  To  znaczy,  nic  nie  rozumiem.  -  Ton 

panny  Wentworth  wyrażał  litość  dla  kogoś,  kto  nie  potrafi 
rozróżnić spraw osobistych od nieosobistych. 

15

RS

background image

 

 

Karin  czuła,  jak  oblewa  ją  fala  wściekłości  na  Blake'a 

Connorsa.  To  za  jego  sprawą  znalazła  się  w  takiej  sytuacji. 
Wstała. 

-  To  bez znaczenia.  Po prostu... -  Wyślę  ten cholerny czek 

pocztą, pomyślała. 

-  Może  mogłabym  jednak  pomóc  -  proponowała  panna 

Wentworth. - Proszę zostawić wiadomość. 

W  tej  samej  chwili  drzwi,  prowadzące  zapewne  do 

przyległego gabinetu, otworzyły się i stanął w nich Blake. 

-  Vickie,  chciałbym,  żebyś  to  załatwiła  -  powiedział 

podchodząc  do  biurka.  Wtem  zobaczył  Karin.  -  Panna 
Palmer! Jak miło, że pani wpadła. 

- Chciałabym porozmawiać. 
- Oczywiście. Zjedzmy razem lunch. 
- Nie, dziękuję. To sprawa na kilka minut. 
-  Więc  będziemy  je  mieli  podczas  lunchu.  -  Jego  ton  był 

równie  stanowczy  jak  podpis  pod  czekiem.  -  Wezmę  tylko 
marynarkę. 

-  Przecież  mieliśmy  zjeść  lunch  z  Pete'em  -  protestowała 

panna Wentworth, ale Blake znikał już w swoim gabinecie. 

-  Rzeczywiście,  zapomniałem.  -  Znów  się  wyłonił, 

wsuwając  ręce  w  marynarkę  letniego  garnituru.  Na  tle 
płowej  barwy  materiału  jego  twarz  była  uderzająco 
przystojna.  -  Dobrze,  obgadajcie  to  sami.  Powiedz  Pete'owi, 

że wieczorem będę w klubie. - Najwyraźniej uznał kwestię za 
wyczerpaną i z uśmiechem odwrócił się do Karin. 

Usiłowała  wytrwać  w  wojowniczym  nastroju,  ale  plan 

zaczynał zawodzić. Instynkt podpowiadał jej, że bez względu 
na  to,  co  myśli  o  Blake'u,  to  mężczyzna  godny  zaufania. 
Przyjmie  zaproszenie,  choćby  ze  względu  na  tę  ważniaczkę, 
która  siedziała  teraz  z  głupią  miną.  A  więc  nie  ma  pana 
Connorsa? 

-  Bardzo  dziękuję  za  pomoc  -  powiedziała  Karin, 

obdarzając  kobietę  za  biurkiem  promiennym  uśmiechem. 

16

RS

background image

 

 

Czuła 

się 

wystarczająco 

usatysfakcjonowana, 

gdy 

wychodziła z Bla-kiem Connorsem. 

Blisko  budynku  stał  lśniący  maserati  z  bardzo  niskim 

zawieszeniem.  Blake  otworzył  drzwi  i  czekał.  Ale  Karin  nie 
podchodziła.  W  gruncie  rzeczy,  pomyślał,  wygląda  na  nieco 
speszoną.  Dlaczego?  Przecież,  gdy  wychodzili  z  biura, 
sprawiała  wrażenie  zadowolonej,  a  nawet  triumfującej.  A 
teraz... 

- Myślałam, że pójdziemy pieszo. 
- Pieszo? 
-  Gdzieś  niedaleko  stąd.  -  Wykonała  dość  nieokreślony 

ruch  ręką, wskazując uliczne stoisko z hamburgerami. - Jest 
taka ładna pogoda. 

-  Właśnie.  Zrobimy  sobie  przejażdżkę  do  River's  End  -

powiedział.  Czyżby  sądziła,  że  zamierza  cisnąć  się  przy 
jednym  z  tych  zatłoczonych,  rozklekotanych  stołów?  -  To 
niedaleko. Pojedziemy wzdłuż rzeki. 

-  Nie.  Wolałabym  nie  -  powiedziała  tak  szybko,  że 

natychmiast  zrozumiał,  w  czym  rzecz.  I  choć  spojrzała  na 
zegarek,  wyjaśniając,  że  ma  mało  czasu,  wiedział,  o  co 
chodzi naprawdę. Dała mu  do zrozumienia, że nie jest łatwą 
zdobyczą i że przejażdżka  nad  rzeką  nie zrekompensuje  mu 
wysłanych pieniędzy. 

Na potwierdzenie tych przypuszczeń sięgnęła do torebki. 
- Ten lunch nap rawdę nie jest potrzebny. Chciałam tylko... 
Zatrzasnął drzwi samochodu i wziął ją pod ramię. 
- Dobrze. Kilka domów dalej jest kawiarnia. - Nim zdążyła 

zaprotestować, przeprowadził ją przez ulicę. 

O  nie,  nie  da  jej  odejść.  Zbyt  wiele  zadał  sobie  trudu,  by 

zobaczyć ją po raz drugi. 

Zaintrygowała  go  od  momentu,  gdy  ujrzał  ją  w  kasynie. 

Obserwował,  jak  uprzejmie  ignoruje  gadaninę  faceta,  który 
nieustannie  ją  nagabywał.  Gdy  w  końcu  ciętą  ripostą 
zamknęła 

natrętowi 

usta, 

Blake 

niemal 

wybuchnął 

17

RS

background image

 

 

śmiechem.  Odruchowo  włączył  się  do  rozmowy,  a  wówczas 
Karin  po  raz  pierwszy  się  roześmiała.  Zafascynowała  go  ta 
zmiana.  Zachwyciły  dołeczki  na  jej  buzi  i  sposób,  w  jaki 
mrużyła kąciki oczu - orzechowych oczu, w których migotały 
złote  iskry.  Chciał  z  nią  porozmawiać,  ale  wtedy  wszedł 
kierowca.  Wciąż  miał  przed  oczyma  jej  zgrabną,  małą 
figurkę  w  lawendowym  kombinezonie,  posuwającą  się 
metodycznie 

po 

kasynie 

poszukiwaniu 

swoich 

podopiecznych.  Podobał  mu  się  sposób,  w  jaki  odnosiła  się 
do tych pań. Wykraczał poza zawodową staranność. Odniósł 
wrażenie,  że  opieka  nad  nimi  jest  jej  jedyną  troską. 
Umiejętnie  ukrywała  swój  prawdziwy  nastrój.  Zdołała 
nawet  stworzyć  atmosferę  spokoju  i  pewnej  odświętności. 
Gdy  opuściła  kasyno,  ogarnęło  go  dziwne  doznanie. 
Wydawało  mu  się,  że  coś  stracił.  Chciał  znów  ją  zobaczyć. 
Wiedział,  że  czek  wywoła  oczekiwaną  reakcję.  Obawiał  się 
tylko, że Karin odeśle go pocztą. 

Nie  zrobiła  tego.  Miał  więc  szczęście.  Chociaż  -  pomyślał 

wchodząc  do  hałaśliwej  kawiarni,  gdzie  zapach  kawy 
mieszał  się  z  wonią  smażonej  cebuli  -  nie  jest  to  idealne 
miejsce  na  początek  takiej  znajomości.  Blake  coraz  silniej 
odczuwał  potrzebę  zmiany.  I  wiedział,  że  Karin  Palmer 
będzie zmianą    bardzo przyjemną.  Wszystkie kobiety,  które 
pojawiały  się  w  pracowitym  życiu  Blake'a  Connorsa,  były 
właśnie  tym  -zmianą.  Od  czasu  Fran.  Myśl  o  Frań,  nawet 
teraz,  po  latach,  wytrąciła  go  z  równowagi  tak  dalece,  że 
wpadł  na  mężczyznę,  który  właśnie  wychodził.  Od  czasu 
Fran  w  jego  życiu  nie  było  nikogo  ważnego  i  Blake  nie 
pragnął  tego  zmieniać.  Automatycznie  położył  rękę  na 
ramieniu  Karin  i  przyciągnął  ją  do  siebie,  osłaniając  przed 
naporem  wychodzących.  Jedwabisty  lok  musnął  jego  brodę, 
a  w  nozdrza  uderzył  delikatny,  świeży  zapach,  chwilę 
później  wchłonięty  przez  wonie  kuchni.  W  ten  sposób  - 
pomyślał -  twardy świat interesu  unicestwi i  ją. A zwłaszcza 

18

RS

background image

 

 

małą  firmę,  którą  prowadzi.  Organizacją  wyjazdów  do 
kasyn  trudni  się  przecież  wiele  biur  podróży.  W  każdej 
chwili  grozi  jej  plajta.  A  tamtego  popołudnia  w  kasynie 
dziewczyna  wydawała  mu  się  taka  wrażliwa  i  krucha,  że 
instynktownie  zapragnął  ją  chronić.  Dostrzegł  teraz,  że 
Karin z namysłem zmarszczyła brwi. Zapewne znów martwi 
się  zepsutym  autobusem.  A  może  jego  czek  rozwiąże  cały 
problem  i  postanowiła  go  przyjąć?...  Nie.  Gdy  tylko 
przedarli  się  wśród  gwarnych  zatłoczonych  stołów  i  usiedli 
przy  mniejszym,  odosobnionym  stoliku,  Karin  wyciągnęła 
czek z torebki. 

-  Przyjechałam,  żeby  to  zwrócić.  -  Ponieważ  nie  wyciągał 

ręki,  położyła  czek  na  stole.  -  Nie  rozumiem,  czemu  pan  to 
wysłał. 

- Sądziłem, że  może się przydać.  Przecież sama mi to pani 

powiedziała. 

Karin zlodowaciała. 
-  Panie  Connors,  ludzie  często  czegoś  potrzebują.  Zdarza 

się  nawet,  że  pod  wpływem  impulsu  mówią  o  tym  komuś 
nieznajomemu. Nie oznacza to jednak prośby o wsparcie. 

-  Tak  się  składa,  że  na  tym  właśnie  polega  działalność 

mojej firmy. 

- Co? - Jej oczy zaokrągliły się ze zdumienia, by w moment 

później  zmrużyć  się  figlarnie.  -  Kim  pan  właściwie  jest? 

Świętym Mikołajem? 

Uśmiechnął się, potrząsając głową. 
- W żadnym wypadku. 
- A więc zapewne owym słynnym Milionerem? 
- Kim? 
-  W  latach  pięćdziesiątych  był  taki  serial  w  telewizji. 

Opowiadał  mi  o  nim  wuj  Bob.  Jego  bohater  przybywał  z 
pomocą ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji. 

Rodzice Blake'a  usunęli z domu  telewizję, toteż nie słyszał 

nawet  o  takim  serialu.  Rozbawiło  go  jednak  porównanie,  a 

19

RS

background image

 

 

poza  tym  w  oczach  Karin  znów  zapaliły  się  te  urocze, 
figlarne błyski. 

- Ale nisko mnie pan wycenił. Wybraniec losu otrzymywał 

równy milion dolarów. 

-  Rozumiem.  -  Chciał  coś  dodać,  ale  podeszła  do  nich 

kelnerka, by przyjąć zamówienie. Gdy odeszła, powiedział: - 
Milion również wchodzi w rachubę. Jeśli pani potrzebuje... 

- Nie potrzebuję miliona  dolarów! Nie potrzebuję  niczego! 

- wykrzyknęła z emfazą. 

-  Proszę  nie  podejmować  pospiesznych  decyzji.  Nie  ma 

pani pojęcia, co możemy dla pani zrobić. ,,Nowe Inicjatywy" 
to najlepszy inkubator w mieście. 

- Inkubator? Taka wylęgarnia dla kurcząt? 
- Coś w  tym  rodzaju - parsknął śmiechem. -  Tyle że  u  nas 

wylęgają się nowe przedsiębiorstwa. 

Zmarszczyła czoło. 
- Nie rozumiem. 
-  Mówiąc  najprościej,  wspieramy  nowe  fumy  we 

wczesnym  stadium  rozwoju.  Załatwiamy  lokale  biurowe  i 
warsztaty,  organizujemy  dostęp  do  kapitału,  uczymy 
zarządzania, i te pe. 

-  Rozumiem.  -  Nie  próbowała  nawet  ukryć  sarkazmu.  -  I 

wszystkimi  tymi  łaskami  obdarzacie  każdego,  kto  o  to 
poprosi. A także tych, którzy nie proszą o nic? 

Starał się zachować powagę. 
-  No,  może  niezupełnie.  Dokonujemy  wyboru.  Kandydaci 

są  dokładnie sprawdzani, zanim znajdą się  na liście naszych 
klientów. Na wstępie sami oceniamy skalę ich potrzeb. 

-  Dokładnie  sprawdzani?  -  zastanawiała  się  Karin.  -  Aha, 

rozumiem.  Wymiana  dwu  zdań  w  barze  to  wystarczający 
sprawdzian kandydata. 

- Bardzo dokładnie określiła pani niezbędną kwotę. 

20

RS

background image

 

 

Roześmiała  się,  a  on  nagle  poczuł  się  uszczęśliwiony 

widząc,  jak  z  jej  twarzy  ustępuje  napięcie,  a  na  policzkach 
pojawiają się dołki. 

-  Obliczałam  tę  sumę  przez  cały  dzień.  Rzeczywiście 

obliczyłam ją dość dokładnie. 

-  I  na  koniec  doszła  pani  do  wniosku,  że  pieniądze  nie  są 

potrzebne? 

- Tak. To znaczy nie. 
Dostrzegł,  że  lekko  zaciska  wargi,  co  pewnie  znaczy:  To 

już moja sprawa. 

- I nie skorzysta pani z fachowej porady eksperta? 
Zmrużyła oczy. Znów pojawiły się uparte dołeczki. 
- Mam na to pogląd dość sceptyczny. 
- Dlaczego? 
-  Czy  poważny ekspert  wysyła obcej osobie czterocyfrowy 

czek, nie mając żadnych gwarancji? 

Wybuchnął śmiechem. 
-  Panno  Palmer,  zapewniam,  że  moje  nie  byle  jakie 

osiągnięcia  wymagają  spostrzegawczości  i  znajomości 
charakterów. Jedno spojrzenie pani dużych oczu przekonało 
mnie, że nie ryzykuję. 

- Ha! Dostrzegł pan w nich  desperację, a to niewiele mówi 

o  charakterze.  -  Podniosła  oczy  do  góry.  -  Jak  można 
wysyłać taką sumę do kogoś, o kim nie wie się nic. 

-  A  więc  pomyślmy...  -  Z  uśmiechem  założył  ręce, 

opierając je na stole. - Imię: Karin, nazwisko: Palmer, wiek: 
dwadzieścia  cztery  lata,  zamieszkała  w  Carmichael,  Market 
Place  czterdzieści  cztery  wspólnie  z  Margaret  i  Bobem 
Palmerami. 

Dziesiątego 

stycznia 

bieżącego 

roku 

zarejestrowała firmę pod nazwą Agencja Turystyczna Karin 
Palmer. Poprzednie dwa lata mieszkała w Sacramento, gdzie 
wspólnie z  Joyce  Car ruthers  wynajmowała  mieszkanie  przy 
High  Street  i  pracowała  w  Miejskim  Wydziale  Gospodarki 

21

RS

background image

 

 

Wodnej.  Referencje  kredytowe  są  niemal  żadne,  ale  brak 
informacji negatywnych. 

Przyglądała  mu  się  z  niedowierzaniem.  Wtem  kąciki  jej 

ust uniosły się do góry. 

-  Zapomniał  pan  o  stoisku  z  lemoniadą.  Prowadziłam  je 

mając siedem lat. 

- Ależ skąd! To przesądziło o wysłaniu pani czeku. 
- Dajmy  temu spokój.  Czy  pan wie, co  pan  robi?  Przecież 

to zwyczajne szpiegostwo! 

Nie  odpowiedział.  Uśmiechając  się  czekał,  aż  kelnerka 

postawi  filiżanki  z  kawą.  Gdy  się  oddaliła,  odpowiedział 

życzliwie: 

Droga 

panno 

Palmer, 

trudno 

sprostać 

pani 

wymaganiom.  W  jednym  zdaniu  oskarża  mnie  pani  o 
niedbalstwo  w  prowadzeniu  interesów,  a  już  w  drugim  o 
szpiegostwo z racji sprawdzania referencji kredytowych. 

-  Proszę  nie  traktować  mnie  w  ten  sposób.  Wie  pan,  o  co 

mi  chodzi.  Poza  tym  żadna  z  tych  informacji  nie  ma 
znaczenia.  Mogłam  bez  trudu  zrealizować  rano  czek  i 
zniknąć z miasta. 

- Ale przyszła  pani  do mojego biura  trzymając go w  ręku. 

- Uniósł filiżankę. - Pozostanę jednak przy swoim zdaniu. 

-  Oczywiście!  Pańskie  zdanie!  A  co  z  moim?  Co  miałam 

pomyśleć,  kiedy...  -  przerwała,  gdyż  kelnerka  przyniosła 
zamówione danie. 

Zaraz  się  zacznie  -  pomyślał,  próbując  ukryć  uśmiech  i 

przygotowując  się  na  przemówienie  z  cyklu:  ,,Jak  pan 

śmiał!". 

Ona  jednak  zajęła  się  hamburgerem.  Polewała  go 

keczupem i  kroiła w ćwiartki,  patrząc z zaciśniętymi  ustami 
w talerz. Następnie,  jak gdyby zapominając o wzburzeniu, z 
wdziękiem i apetytem zabrała się do jedzenia. 

-  Znakomity  hamburger.  Bardzo  dziękuję  za  lunch  -

wyrecytowała z oficjalną uprzejmością. 

22

RS

background image

 

 

-  Mam  na  imię  Blake.  Czy  możemy  zapomnieć  o 

formalnościach, Karin? 

- Tak, oczywiście. Dziękuję za lunch, Blake. 
-  To  brzmi  lepiej.  Zdaje  się,  że  coś  mówiłaś  na  temat 

sprzeczności naszych poglądów. 

- Nie, ja tylko... To nie ma znaczenia. 
-  Myślę, że  ma.  Czy sądzisz, że kierował  mną jakiś ukryty 

cel? 

Podniosła oczy. Czuła, że się rumieni. 
- Nie, oczywiście, że nie. Ja tylko... 
- Bo jeśli tak myślałaś, to miałaś rację - dokończył. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

23

RS

background image

 

 

 
 
ROZDZIAŁ TRZECI 

 
W  jej  mózgu  pulsowało  światełko  alarmowe.  Objął  ją  tak 

ciepłym,  tak  zniewalająco  intymnym  spojrzeniem,  że 
poczuła  ogarniający  ją  lęk.  Gorączkowo  usiłowała  wymyślić 
coś  zabawnego,  rozładować  jakoś  atmosferę,  ale  w  głowie 
miała kompletną pustkę. Wpat rywała się w talerz. 

- To bardzo dobry hambu rger - wykrztusiła. 
-  Nie  zmieniaj  tematu.  Miałaś  rację.  Jest  pewien  ukryty 

motyw. Pragnę cię poznać bliżej, Karin. 

-  Masz  przecież  bardzo  dokładne  dane  na  temat  mojej 

osoby. - Spojrzała na niego ostro. 

To 

wiedza 

bardzo 

powierzchowna. 

Chciałbym 

dowiedzieć się o tobie dużo więcej. 

-  Jestem  otwartą  księgą  -  dowcipkowała,  usiłując 

opanować 

podniecenie, 

które 

wzbudzał 

jego 

niski, 

sugestywny  głos.  -  Nie  ma  we  mnie  nic  ponad  to,  co  widać 
gołym okiem. 

-  Żadnych  mrocznych  tajemnic?  Żadnych  niszczących 

żądz? 

-  Tylko  jedna.  Gwałtownie  pożądam  autobusu.  - 

Próbowała się roześmiać. 

- A więc nie załatwiłaś tej sprawy. 
- Jeszcze nie. - Znów napotkała jego wzrok i znów odniosła 

wrażenie, że tonie w jego oczach. 

- Naprawa silnika trwa zbyt długo? Skinęła głową. 
- A więc wynajmij autobus. To czasem najlepsze wyjście. 
- Które też wymaga czasu. 
- Może więc ,,Nowe Inicjatywy" mogłyby ci pomóc? 
- Nie. Dam sobie radę sama. 

24

RS

background image

 

 

-  Chwileczkę.  Nie  rezygnuj  z  nas  tak  szybko.  Nie  musisz 

walczyć  o  wszystko  sama.  Po  to  właśnie  powstały 
inkubatory. 

- Nigdy przedtem o nich nie słyszałam. 
-  To  stosunkowo  świeży  pomysł,  choć  działamy  od  kilku 

lat. 

-  Działamy?  Czy  to  znaczy,  że  są  inne  firmy  takie  jak 

twoja? 

- Chodzi ci o ilość czy o jakość? 
- Wiem. Jesteś niezrównany - powiedziała z uśmiechem 
- ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie. 
Gryzł  akurat  kawałek  wyraźnie  twardego  steku  i  wolno 

przełknął. 

- No cóż, jeśli poszukujesz innego inkubatora... 
-  Niczego  nie  poszukuję.  Pytam  z  ciekawości.  Czy  są  inne 

podobne firmy? 

- Jest ich bardzo wiele. Ta dziedzina szybko się rozwija. 
-  Sięgnął  po  kawę.  -  Osiemdziesiąt  do  dziewięćdziesięciu 

procent  małych  przedsiębiorstw  pada  w  ciągu  pierwszych 
czterech  lat  działalności.  Inkubatory  tworzą  dla  nich  sieć 
zabezpieczeń, co często umożliwia tym firmom przetrwanie. 

- Ale co wam  to daje? Czyżby  to był... - spojrzała na czek, 

który  wciąż  leżał  na  stole  -...  dobroczynny  program  dla 
przedsięwzięć gospodarczych? 

Parsknął śmiechem, ponownie atakując stek. 
-  Ależ  skąd!  Mamy  określone  cele  i  plan  finansowy,  choć 

istnieją  również  inkubatory,  które  nie  osiągają  zysku. 
Powołują  je  do  życia  lokalne  władze,  żeby  tworzyć  nowe 
stanowiska pracy i zwiększać bazę podatników. 

- A ty? 
-  Ja  jestem  człowiekiem  interesu,  nastawionym  na  zysk, 

podobnie  jak  moi  klienci.  Nasze  dochody  pochodzą  z 
czynszów, a także z udziałów w zyskach podopiecznych firm 
lub z ustalonych procentów ich dochodów. 

25

RS

background image

 

 

-  Rozumiem  -  przypomniała  sobie  jego  zatłoczony 

biurowiec. - Mam wrażenie, że znakomicie ci idzie. 

-  W  ciągu  ośmiu  lat  działalności  mieliśmy  pod  opieką  sto 

dwadzieścia jeden firm. Tylko trzy splajtowały. 

- Musisz być znakomitym fachowcem. 
-  Owszem.  Jestem  nie  najgorszy  -  odparł  z  niezmąconą 

pewnością siebie. - A poza tym lubię tę pracę. Mam ogromną 
satysfakcję,  jeśli  zdołam  kogoś  pchnąć  we  właściwym 
kierunku, a później obserwuję, jak rozwija skrzydła. 

Karin  patrzyła  w  urzeczeniu,  jak  w  miarę  opowiadania 

jego  figlarne,  błękitne  oczy  ciemnieją  z  przejęcia.  Odnosiła 
wrażenie,  że  kwestia  sukcesu  innych  to  dla  niego  osobiste 
wyzwanie.  Fascynował  ją  także  on  sam  -  jego  zapał,  jego 
umiejętność  panowania  nad  każdą  sytuacją.  I  tyle  troski  o 
innych  -  myślała,  gdy  opowiadał  o  człowieku,  który  z 
powodu  choroby  kręgosłupa  stracił  pracę  w  gospodarstwie 
ogrodniczym.  Otworzył  wtedy  we  własnym  domu  sklep  z 
nasionami,  ale  zyski  nie  wystarczały  nawet  na  pokrycie 
czynszu. 

-  Wówczas  zwrócił  się  do  nas  -  ciągnął  Blake.  Jego  twarz 

rozjaśnił  chłopięcy  entuzjazm.  -  Teraz  jego  dochody 
przekraczają milion dolarów rocznie - zakończył. 

Karin niemal zakrztusiła się kawą. 
-  Milion?  Ze  sprzedaży  nasion?  -  odstawiła  filiżankę.  -

Sądziłam, że zajmujecie się tylko małymi firmami. 

-  Naszym  celem  jest  stały  rozwój.  A  ponadto  z  faktu,  że 

jakieś  przedsiębiorstwo  jest  nowe,  nie  wynika,  że  musi  być 
małe. Niektóre zaczynają od poważnych inwestycji. 

Karin słuchała z zaciekawieniem. 
-  Kiedyś  zgłosiła  się  do  nas  kobieta,  która  opracowała 

nową  metodę  eksploatacji  ropy  naftowej.  Znaleźliśmy  dla 
niej  inwestorów  i  wprowadziliśmy  wynalazek  na  światowy 
rynek.  Teraz  jest  właścicielką  trzech  rafinerii.  Trzy 
rafinerie! Światowy rynek! 

26

RS

background image

 

 

- Myślałam, że żartujesz, ale ty rzeczywiście jesteś bogaty! 
-  Zmierzam  w  tym  kierunku.  -  Jego  głos zabrzmiał  ostro, 

niemal zaczepnie. 

Dlaczego?  Co  sprawiło  tę  nieoczekiwaną  zmianę,  to  nagłe 

zacięcie  warg?  Była  zaskoczona  i  zaintrygowana.  Teraz  ona 
zapragnęła  dowiedzieć się więcej o Blake'u  Connorsie.  Jakie 
to  ukryte  pragnienia  i  głębokie  lęki  kryły  się  za  tą  silną, 
budzącą ufność fasadą? 

-  Opowiedz  mi  o  sobie...  To  znaczy  -  sprostowała  gryząc 

się w język - o twojej firmie. Jak to się wszystko zaczęło? 

-  Przypadkowo  -  odparł.  Ale  wiedział,  że  nie  jest  to  cała 

prawda.  Tak,  Ed  Matthews  wykonał  pierwszy  ruch,  ale  to 
Blake  dostrzegł  szansę  osiągnięcia  celu,  który  wyznaczył 
sobie  tego  wieczoru,  gdy  Fran  powiedziała  mu,  że wychodzi 
za  Ricky'ego  Dunlapa,  spadkobiercę  tytoniowej  fortuny 
Dunlapów. 

-  Nie  wykręcaj  się  -  Karin  kiwała  palcem  w  ten  sam 

żartobliwy  sposób,  w  jaki  robiła  to  Fran,  gdy  chciała  go 
rozbawić.  Niech  to...  Nie  widział  jej  przecież  od  tamtego 
wieczora  przed  dziesięciu  laty.  Czemu  więc  myśli  o  niej 
teraz?  Kobieta  siedząca  naprzeciw  w  niczym  jej  nie 
przypomina.  Patrzył,  jak  dołeczki  znów  tańczą  na  buzi 
Karin i próbował skoncentrować się na tym, co mówi. 

- A więc przypadkowo założyłeś własną firmę, by zapobiec 

przypadkowym działaniom tych, którzy słabo sobie radzą. 

-  Przyznaję  się  do  winy,  Wysoki  Sądzie!  -  próbował  się 

roześmiać i przywrócić poprzedni nastrój. - Było to trzy lata 
po  ukończeniu  studiów.  Pracowałem  jak  wszyscy  od 
dziewiątej  do  piątej  w  firmie  konsultingowej  w  Filadelfii. 
Pewnego  dnia  jeden  z  moich  kolegów,  Ed  Matthews, 
poprosił  mnie  o  pożyczkę.  Trudnił  się  obwoźną  sprzedażą 
kosmetyków  i  popadł  w  długi.  Spłaciłem  je.  Oczy  Karin 
zalśniły. 

27

RS

background image

 

 

-  Wiedziałam.  Masz  to  we  krwi.  Po  prostu  musisz 

pomagać bliźnim. 

Tym razem poczuł się głupio. 
- To nie był wielki dług. Nie przekraczał tysiąca dolarów. I 

nie  zrobiłem  tego  z  czystego  altruizmu  -  wzruszył 
ramionami.  -  Wiedziałem,  że  jeśli  mam  otrzymać  zwrot,  to 
Ed  musi lepiej  sobie  radzić.  Zaryzykowałem i poszedłem  na 
całego.  Zaciągnąłem  drugą  pożyczkę  na  mieszkanie  i 
kupiłem stary budynek po magazynie. Zmodernizowałem go 
i  część  powierzchni  odstąpiłem  Edowi.  Jednocześnie 
udzielałem 

mu 

porad, 

jak 

przekształcić 

kierunek 

działalności.  W  zamian  miałem  otrzymywać  procent  jego 
zysków, które szczęśliwie stopniowo rosły. 

- I tak powstały ,,Nowe Inicjatywy"? 
-  Tak.  Wkrótce  inne  firmy  zaczęły  wynajmować  u  nas 

lokale. Stanąłem  na  nogach. - A wszystko po to, by osiągnąć 
sukces,  o  którym  marzył  od  tamtego  wieczoru,  kiedy  Fran 
odchyliła do tyłu głowę i powiedziała:,  Ja chcę czegoś więcej 
niż  to ".  Wtedy właśnie siedzieli  przy stoliku  takim  jak  teraz 
ten.  ,,To "  było  tanią  knajpą  z  hamburgerami,  domowym 
winem i wonią tłuszczu. Jednym z tych miejsc, gdzie czub się 
jak  w  raju  podczas  pełnych  intymności  studenckich  lat 
Kochał  Fran.  Działała  na  niego  jak  haust  świeżego 
powietrza.  Wspomnienia  wyzwoliły  gwałtowny  przypływ 
nostalgii.  Przypomniał  sobie  sekrety,  którymi  dzielili  się 
chrupiąc frytki z cebulą, słodki zapach jej skóry, gdy tulił ją 
w  parku,  a  jeszcze  później,  gdy  miał  już  własne  mieszkanie, 
namiętnie  uprawiany  seks.  Myślał, że  tak  będzie zawsze. Aż 
do tamtego wieczoru. Wtedy ,,zawsze" przestało istnieć. 

Obiecał  sobie,  że  nie  zakocha  się  już  nigdy  więcej,  a  jeśli 

już  tak  się  zdarzy,  będzie  miał  więcej  do  ofiarowania  niż 
,,to". 

- No tak. Teraz rozumiem. Patrzył na nią zaskoczony. 

28

RS

background image

 

 

-  Mówię  o  twoich  .inicjatywach ".  Pomogłeś  w  karierze 

wielu ludziom. 

-  Tak.  Na  tym  polega  ta  robota.  -  Blake  z  zażenowaniem 

wzruszył  ramionami.  Karin  miała  rację. Pomagał innym,  by 
pomóc sobie. 

- Jest pan wyjątkowym człowiekiem, panie Connors. 
,,Zawsze  zostaniesz  dla  mnie  kimś  wyjątkowym "  - 

powróciły echem słowa Fran.  Gwałtownie zapragnął wyjść z 
tego  baru,  uciec  przed  kobietą,  która  wyglądała  zupełnie 
inaczej niż Fran, a tak bardzo ją przypominała. 

-  Skończyłaś?  -  spytał,  patrząc  na  zegarek.  Skinęła 

twierdząco.  Wziął  ze  stołu  rachunek,  wstał  i  spiesznie 
skierował się w stronę kasy. 

Karin złapała go za rękaw. 
-  Zapomniałeś o  tym - powiedziała, wpychając mu w  dłoń 

otrzymany  od  niego  czek.  Bez  słowa  wsunął  go  do 
wewnętrznej kieszeni marynarki. 

Kiedy  znaleźli  się  na  parkingu,  Karin  raz  jeszcze 

podziękowała za lunch i ruszyła do swego samochodu. 

-  Zaczekaj  -  usłyszała.  Ob róciła  się  zdziwiona.  W  drodze 

powrotnej  niemal  sienie  odzywał.  Pomyślała,  że  próbuje 
teraz zatuszować niekorzystne wrażenie. 

-  Chodzi  mi  o  twoją  agencję  turystyczną  -  odezwał  się  z 

wahaniem.  -  Zdaje  się,  że  do  awarii  tego  silnika  nieźle  ci 
szło? 

Skinęła głową. 
-  Tak. Bardzo  dobrze. Jesteś zdziwiony? - spytała widząc, 

jak sceptycznie unosi brew. 

-  Tak.  Wycieczki  do  kasyn  to  bardzo  popularna  forma 

działalności. Często nawet opłacana przez ich właścicieli. 

- Ależ ja nie jeżdżę do kasyn! 
- Przecież tam cię poznałem... - Był zaskoczony. 
-  Organizuję  zaledwie  dwa  wyjazdy  w  miesiącu. 

Zasadniczo zajmuję się wyłącznie organizacją wycieczek  dla 

29

RS

background image

 

 

miłośników 

sztuki. 

Ostatnio 

zamierzałam 

poszerzyć 

program  o wyjazdy  do  teatrów w San  Francisco,  a  także  na 
festiwal  szekspirowski  w  Oregonie.  Planowałam  dwa 
wyjazdy  w  przyszłym  tygodniu,  ale  teraz...  -  Jej  głos 
przycichł,  a  entuzjazm  opadł,  gdy  przypomniała  sobie  o 
kłopotach z transportem. 

- Wycieczki dla amatorów sztuki? - Blake nieco się ożywił. 

-  To  już  bardziej  interesujące.  -  Przez  chwilę  myślał,  po 
czym się uśmiechnął. - Być może zdołamy ci pomóc. 

Karin potrząsnęła głową. 
- Nie przypuszczam. 
- Mimo wszystko wejdź ze mną do biura. Może zdołam coś 

zrobić w sprawie tego autobusu. 

-  Naprawdę?  -  spytała  z  nadzieją.  -  Pracownik  Linii 

Czarterowych telefonował w kilka miejsc. 

- No cóż, spróbujemy - odparł. 
Ogarnęła  ją  radość,  gdy  patrzyła,  jak  jego  błękitne  oczy 

znów  odzyskują  swój  figlarny  wyraz.  Ruszyła  za  nim  w 
stronę  budynku.  Minęli  recepcję  i  weszli  do  gabinetu 
Blake'a.  Drzwi  do  pokoju  panny  Wentworth  były  otwarte  i 
niemal jednocześnie rozległ się jej głos. 

-  Och,  Blake,  dobrze,  że  wróciłeś.  Obawiałam  się,  że 

zapomniałeś o spotkaniu z panem Bryanem. 

-  Nie,  Vickie,  już  idę.  Chciałbym  cię  o  coś  prosić.  Złap 

Tima  Holidaya.  Powiedz mu, że chciałbym  pożyczyć jeden z 
jego  autokarów  na...  -  Odwrócił  się  do  Karin. -  Czy  możesz 
wynotować i podać terminy, w których będzie ci potrzebny? 

Skinęła  głową i wyjęła  z  torebki  notes.  Blake  wyjaśnił  jej, 

że Tim Holiday jest klientem ,,Nowych Inicjatyw" i zajmuje 
się wyłącznie organizacją wyjazdów do kasyn. 

-  Ma  całą  flotyllę  własnych  autobusów.  Sądzę,  że  zrobi  to 

dla nas i pożyczy ci jeden z nich. 

-  Czy  panna  Palmer  jest  naszą  nową  klientką?  -  spytała 

panna Wentworth. 

30

RS

background image

 

 

-  Jeszcze  nie.  Ale  może  da  się  przekonać,  jeśli 

wyczarujemy  dla  niej  autobus  -  powiedział  z  uśmiechem, 
wchodząc  do  gabinetu  i  niemal  natychmiast  wrócił, 
trzymając  aktówkę.  Wyciągnął  rękę  po  sporządzony  przez 
Karin  wykaz.  -  Tim  powinien  nam  pomóc  -  powiedział, 
podając kartkę pannie Wentworth, która zmarszczyła brwi. 

-  Tim  jest  bardzo  zajęty  i  trudno  go  złapać  -  mruknęła.  -

Nie wiem... 

-  Liczę na ciebie, kochanie - przerwał jej spokojnie. Karin 

poczuła,  jak  nagle  drgnęło  jej  serce,  gdy  schylił  się  nad 
panną  Wentworth,  z  poufałością  kładąc  jej  rękę  na 
ramieniu. - Wierzę w twój niezawodny czar. 

-  Och  ty...  -  uśmiechnęła  się  panna  Wentworth,  której 

dotknięcie  jego  ręki  sprawiło  wyraźną  przyjemność.  - 
Postaram  się.  I  jeszcze  jedno.  Pete  nie  może  zobaczyć  się  z 
tobą  wieczorem.  Ma  czas  dopiero  jutro  po  południu.  Mogę 
zająć  się  tym  sama,  ale  przedtem  muszę  omówić  to  z  tobą. 
Może dziś wieczorem? U mnie czy u ciebie? 

A więc to tak... - pomyślała Karin. - U mnie czy u ciebie?... 
-  Jestem  dziś  do  późna  zajęty  -  zawahał  się,  a  Karin 

wyczuła w jego tonie niechęć. 

-  Nie  szkodzi.  Poczekam.  Są  jeszcze  inne  sprawy  do 

omówienia. A wiec u mnie? 

- No cóż, zobaczę. - Pomachał  ręką Karin. - Powodzenia.  I 

pamiętaj  o  nas  w  razie  kłopotów.  -  Otworzył  drzwi, 
zatrzymał  się  i  odwrócił  do  panny  Wentworth.  -  Słuchaj, 
Vickie,  jeśli  zawiedzie  twój  urok  osobisty,  przypomnij 
Timowi, że wczoraj spędziłem z  nim cały wieczór w  Tahoe i 
załatwiłem  mu  u  szefa  dodatkową  pulę  żetonów  do  gry  i 
talonów konsumpcyjnych. Jest mi więc co nieco winien. 

Karin słyszała, że każda grupa licząca ponad dziesięć osób 

otrzymuje  bezpłatne  talony  na  drinki  oraz  konsumpcję  i 

żetony  do  automatów.  W  ten  sposób  kasyna  przyciągały 
klientów.  Zastanawiała  się,  ile  takich  żetonów  otrzymują 

31

RS

background image

 

 

klienci  tajemniczego  Tima.  Organizowana  przez  nią  grupa 
otrzymywała  żetony  wartości  piętnastu  dolarów,  ona  sama 
zaś  pobierała opłatę w wysokości  dwudziestu  dolarów...  Tak 
więc  każdy  uczestnik  wycieczki  płacił  za  wszystko  zaledwie 
pięć dolarów. Wyglądało na to, że jeśli ktoś miał całą flotyllę 
autobusów,  to  jego  klienci  w  ogóle  nie  płacili  za  wyjazd  do 
kasyna. Nieźle pomyślane! 

Panna  Wentworth  podniosła  słuchawkę.  Znów  przybrała 

poprzednią,  pewną  siebie  minę,  choć  Karin  dobrze 
wiedziała,  że  to  pozory.  Miała  bowiem  przed  sobą  kobietę 
odtrąconą,  a  w  każdym  razie  niemal  odtrąconą.  W  swej 
zaborczej  gorliwości  panna  Wentworth  sprawiała  wrażenie 
osoby,  która  za  wszelką  cenę  usiłuje  utrzymać  coś,  co 
wymyka  jej  się  z  rąk.  Karin  zaczęła  jej  współczuć. 
Rozumiała,  co  czuje  ta  kobieta.  Godzina  z  Blakiem 
Connorsem  uświadomiła  jej,  jak  bardzo  potrafi  on 
fascynować. 

Do licha! Co właściwie mam z tym wspólnego! I tak  nigdy 

więcej  nie  spotkam  tego  faceta.  Chociaż...  Jeśli  załatwi  dla 
mnie ten autobus? 

Słuchała,  jak  panna  Wentworth  rozmawia  przez  telefon. 

Zapewne  z  tym  Timem.  Może  lepiej  załatwić  to osobiście?  -
pomyślała.  Oczywiście  wyśle  wtedy  Connorsowi  list  z 
podziękowaniem.  Albo  wpadnie  tu  raz  jeszcze,  żeby...  Nie! 
Widziała przecież wyraz twarzy Vickie, słyszała błagalny ton 
w  jej  głosie.  Tak.  Ten  typ  potrafi  zawrócić  w  głowie.  O  nie, 
stanowczo nigdy więcej go nie zobaczy. 

 
 
 
 
 
 
 

32

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ CZWARTY 

 
Mimo  wszystko  katastrofa  nie  okazała  się  aż  tak  wielka  - 

myślała  Karin  trzy  tygodnie  później,  stawiając  pudlo 
ananasów  na  kuchennym  blacie.  Był  pierwszy  dzień  lipca. 
Minęło pół  roku od założenia  agencji, a  nie musiała odwołać 
ani  jednego  wyjazdu.  To  prawda,  że  korzystając  ze  starego 
autobusu  pana  Turnera  osiągała  niemal  czysty  zysk.  Ale, 
przy  wzmożonej  pracy,  również  kosztowny,  luksusowy, 
klimatyzowany  autokar  Tima  Holidaya  przynosił  pewien 
dochód.  W  gruncie  rzeczy  musiała  nawet  odmówić  kilku 
osobom 

reflektującym 

na 

dzisiejszą 

wycieczkę 

do 

Vikingholm. Nad jeziorem Tahoe stała wspaniała rezydencja 
zbudowana  w  1920  roku.  Rozciągał  się  z  niej  widok  na 
maleńką  skalistą  wysepkę.  Na  jednym  ze  skalnych  stoków 
ówcześni  właściciele  pałacu  zbudowali  herbaciarnię.  To 
właśnie  ten  obiekt  stał  się  ulubionym  tematem  malarzy. 

33

RS

background image

 

 

Przez  większą  część  dnia  spędzonego  w  Vikingholm  Karin 
szkicowała tak jak inni, a po przyjeździe do domu godzinami 
odtwarzała szkice w oleju. 

W  rezultacie  zabrakło  jej  czasu  i  teraz  krzątała  się 

gorączkowo, wykonując kilka czynności jednocześnie. Kroiła 
ananasy,  przyjmowała  telefoniczne  zgłoszenia  na  kolejną 
wycieczkę, a ponadto próbowała opracować projekt reklamy 
wycieczki  do  muzeum  de  Younga.  Ananasy  wymagały 
natychmiastowej 

interwencji. 

Prawdopodobnie 

sprowadzono  z  Hawajów  zbyt  wiele  transportów.  Tak 
przynajmniej  twierdziła  Rosa  Lewis,  która  zostawiła  przed 
drzwiami dwa pudła pełne owoców. 

- Byłam  na  targu  - oznajmiła.  -  Tylko  pięćdziesiąt  centów 

za sztukę. Wzięłam je też dla was. 

Rosa i Meg często świadczyły sobie takie drobne przysługi. 

Kłopot polegał na tym, że Meg wracała za tydzień, a ananasy 
należało  natychmiast  zawekować  lub  wyrzucić.  Karin 
kończyła  pracę  przy  ananasach,  kiedy  cichutki  pisk 
przypomniał  jej  o  jeszcze  jednym  obowiązku.  To  Smokey, 
malutki  pudelek  pana  Tu rnera,  który  został  pod  jej  opieką, 
domagał  się  wyjścia.  Otworzyła  drzwi  ogrodowe,  niemal 
jednocześnie odpowiadając na kolejny telefon. 

Agencja 

Turystyczna 

Karin 

Palmer. 

Wystawa 

talizmanów w San  Francisco?  Proszę  bardzo.  Już wpisuję. - 
Poinformowała  o  miejscu  zbiórki  i  godzinie  wyjazdu.  - 
Dziękuję,  pani  Gideon.  Cieszę  się,  że  jedzie  pani  z  nami. 
Będzie  pani  zadowolona.  -  Odwiesiła  słuchawkę.  Następnie 
obrała,  wydrążyła  i  pocięła  w  paski  ananas,  który  wrzuciła 
do dużej miski. 

Wszelkie prace domowe zawsze wpływały mobilizująco na 

jej 

umysł. 

Obmyślała 

więc 

fragmenty 

biuletynu 

reklamującego  wycieczkę  na  wystawę  w  muzeum  de 
Younga.  Wycieczkę  tę  organizowała  czternastego  lipca.  ,,... 
niezwykłej  urody  akwarele  przedstawiają  rdzenne  kultury 

34

RS

background image

 

 

amerykańskie  widziane  oczyma  szwajcarskiego  malarza 
Karla  Bodmera..."  -  przerwała,  by  pomyśleć.  Tak,  musi 
sięgnąć  do  historii  malarstwa  i  poświęcić  kilka  słów 
artystycznemu  kunsztowi  Bodmeria,  i  musujące  życiem 
pejzaże,  ludzie,  zwierzęta  i  obyczaje  przedstawione  z 
niezwykłą  wiernością".  Dalszy  tok  myślenia  zakłóciło 
ponownie  cichutkie  piśniecie.  Wytarła  palce  w  ścierkę  i 
otworzyła  drzwi,  by  wpuścić  Smokey.  Może  to  trochę  za 
dużo  jak  na  prospekt  reklamowy,  ale  ta  wystawa  jest 
nap rawdę  czymś  wyjątkowym.  Na  szczęście  Tim  Holiday 
pożyczy  jej  jeden  ze  swych  autokarów.  Oczywiście  nie 
zawdzięczała tego tylko jemu. Sprawił to Blake Connors. 

Karin  nie  chciała  myśleć  o  Blake'u.  A  jednak,  choć  od 

czasu,  kiedy  jedli  razem  lunch,  nie  widziała  go  ani  nie 
rozmawiała  z  nim  przez  telefon,  nie  potrafiła  o  Blake'u 
zapomnieć. Głęboki błękit jego oczu nadal kusił i przyciągał. 
Czuła, że całkowicie zawładnęło jej wyobraźnią to wszystko, 
co  z  niego  emanowało  -  dominująca  osobowość,  dar 
panowania  nad sytuacją, siła i witalność...  To dobrze, że  nie 
zatelefonował.  To  dobrze, że  potraktował  jej list  jedynie  jak 
grzecznościowy gest - formalne podziękowanie. 

Blake nie  rozumiał, dlaczego wciąż jeszcze trzyma ten list. 

Być może dlatego, że  rozbawił go tak,  jak  dziewczyna, która 
go wysłała. ,,To warte więcej niż milion - pisała - i nieważne, 

że ten oszałamiająco luksusowy,  bezszelestnie pochłaniający 
przestrzeń  krążownik  szos  bez  reszty  mnie  zepsuł.  Ważne 
jest  to,  że  nie  odwołałam  ani  jednej  wycieczki!  Dziękuję, 
dziękuję,  dziękuję.  Szczerze  oddana  Karin  Palmer ".  Ani 
,,może  wpadłbyś  na  drinka? ",  ani  ,jak  mogę  się 
zrewanżować? ".  Jedno  było  pewne:  ten  list  nie zawierał  ani 
słowa  zachęty,  ani  jednej  propozycji,  z  którymi  zwykle  się 
spotykał. 

Nie  odgrywało  to  większej  roli.  Nie  brakowało  mu 

damskiego  towarzystwa.  Ale  Karin  miała  w  sobie  coś 

35

RS

background image

 

 

wyjątkowego.  Była  taka  świeża.  Podobała  mu  się  jej 
otwartość,  jej  cięty  język.  A  jednak  nie  zatrzymałby  się 
przed  jej  domem,  gdyby  nie  znalazł  się  w  sąsiedztwie  i  nie 
miał  chwili  czasu  pomiędzy  spotkaniami.  I  gdyby  nie  był  w 
złym  nastroju.  Pani  Martha  Channing  miała  całkowitą 
słuszność 

wytaczając 

proces 

Jackowi 

Austinowi, 

przedsiębiorcy  budowlanemu  związanemu  z  ,,Nowymi 
Inicjatywami "  od  sześciu  miesięcy.  Fatalnie  wykonał  prace 
remontowe.  Instalacje  elektryczne  i  hydrauliczne  wolały  o 
pomstę do nieba, a prace wykończeniowe stanowiły przykład 
niedbalstwa i niechlujstwa. Blake pragnął, by pani Channing 
dała  łobuzowi  nauczkę.  Ale  oczywiście  nie  było  o  czym 
marzyć. Sprawa  tego  rodzaju  nie może zagrażać komuś, kto 
ma  takie  powiązania,  jak  Austin.  A  wszystko  za  sprawą 
niezwykle  korzystnego  zamówienia 

rządowego,  które 

uzyskał  dzięki  poparciu  ,,Nowych  Inicjatyw".  Oczywiście, 
teraz  zerwą  z  nim  stosunki,  lecz  nie  zmieni  to  faktu,  że 
ułatwili  start  podrzędnemu  oszustowi.  I  to  właśnie  dręczyło 
Blake'a. 

Opuszczając  dom  pani  Channing  sięgnął  do  kieszeni 

marynarki  i  wymacał  pomiętą  kartkę.  Owładnęło  nim 
przemożne  pragnienie,  by  zobaczyć  Karin  Palmer.  Chciał 
patrzeć,  jak  dołeczki  na  jej  buzi  pojawiają  się  i  znikają, 
spojrzeć  w  te  orzechowe  oczy,  pełne  wyrazu  i  tchnące 
uczciwością. 

Był 

bardzo 

blisko 

Carmichael. 

Jeżeli 

wyjeżdżając z Eastern skręci w lewo... 

Na  dwuakrowej  parceli  stał  biały  dom,  zbudowany  na 

podobieństwo  wiejskiej  farmy.  Otaczający  go  trawnik  był 
starannie  utrzymany,  a  z  murowanego  ceglanego  kwietnika 
wylewały  się  girlandy  różowych  pelargonii.  Nacisnął 
przycisk dzwonka. Rozległo się gwałtowne szczekanie. Drzwi 
otworzyła Karin. U jej stóp zawzięcie ujadała mała popielata 
kuleczka,  która  próbowała  przypuścić  groiny  atak  na 
nogawki Blake'a. Karin przywołała psa do porządku. 

36

RS

background image

 

 

- Uspokój się, Smokey, bo cię wyrzucę. 
-  Byłem  w  sąsiedztwie  -  tłumaczył  się  Blake.  -  Wpadłem 

spytać, jak się miewa biuro podróży. 

-  Och...  to  bardzo  miło.  -  Karin  wydawała  się  zdziwiona  i 

lekko  speszona.  Miała  na  sobie  dżinsowe  szorty  i  nieco 
poplamiony  bawełniany  pulowerek  bez  rękawów.  Jej  twarz 
usmarowana  była  czymś  lepkim,  a  włosy  miała  w  nieładzie. 
Pat rzył  z  zachwytem  na  niesforne,  grube,  jedwabiste  loki  i 
oczekiwał  na  pojawienie  się  dołeczków.  Wtem  wewnątrz 
domu rozległ się telefon. Karin szybko się odwróciła. 

-  Proszę,  wejdź.  Nie  mogę  przerwać  tego,  co  robię!  - 

zawołała i popędziła z powrotem. 

Słyszał  tylko,  jak  gumowe  podeszwy  jej  sandałów  lekko 

uderzały  w  twarde  drewno  podłóg.  Ruszył  przez  hol  w  ślad 
za  jej  smukłymi  nagimi  nogami,  zdziwiony,  że  nie  dostrzegł 
wcześniej, jak są zgrabne. 

Nagle owionęła go fala gorąca z unoszącej się pary wodnej 

i słodkiego, odurzającego aromatu  ananasów. Wydzielały go 
skórki  piętrzące  się  w  wiadrze  na  odpadki,  a  także  plastry 
owoców na desce do krojenia. 

- Wekujesz ananasy? 
Skinęła  głową  i  założyła  kuchenne  rękawice,  po  czym 

ostrożnie  wyjęła  gorące  słoiki  z  drucianego  kosza  i  ustawiła 
je na przykrytym ręcznikiem stole. 

-  Dlaczego?  -  Nigdy  w  życiu  nie  spotkał  nikogo,  kto 

zajmowałby  się  robieniem  weków.  Jego  matka  uznawała 
wyłącznie mrożonki z supermarketu i sałatki z delikatesów. 

-  Bo  się  zepsują,  jeśli  tego  nie  zrobię.  -  Teraz  zaczęła 

układać  w  koszyku  z  drutu  następną  porcję  słoików 
wypełnionych plastrami ananasów. Rozległ się telefon. 

-  Proszę,  usiądź  -  powiedziała,  wskazując  krzesło. 

Jednocześnie  podniosła  słuchawkę.  -  Tu  agencja  Karin 
Palmer. -Nawet  na  moment  nie przerywając wykonywanych 
czynności,  spokojnym,  zawodowym  tonem  informowała  o 

37

RS

background image

 

 

miejscu zbiórki i terminie wyjazdu  na  jakąś wystawę sztuki. 
Blake  rozejrzał  się  wokół.  Kuchnia  w  jego  luksusowym 
apartamencie  była  prawie  nie  używana.  Nie  pamiętał 
również,  żeby  kuchnia  jego  matki  kiedykolwiek  znajdowała 
się w takim nieładzie. A jednak tym bałaganem  rządził jakiś 
porządek.  Świadczyły  o  tym  czyste,  białe  ściereczki 
rozpostarte  pod  czystymi  słojami  owoców,  ułożonymi  do 
góry dnem, a także wielkie, starannie wyłożone folią wiadro, 
do  którego  Karin  wyrzucała  odpadki.  Atmosfera  tego 
miejsca miała w sobie coś dziwnie miłego. 

Jeszcze  przed  odłożeniem  słuchawki  Karin  zdołała 

umieścić  w  kotle  koszyk  wypełniony  słojami  i  nastawić 
stoper. 

- Czy to aby nie jest anachronizm? - spytał, ale uciszyła go 

syknięciem, gdyż właśnie zapisywała coś w otwartym notesie, 
który leżał na kuchennym blacie. 

- Co mówiłeś? - spytała, odkładając pióro. 
-  Pytałem,  czy  nie  jest  to  nieco...  -  Znów  rozległ  się 

przenikliwy dźwięk telefonu. 

-  Agencja  Karin  Palmer  -  powiedziała  do  słuchawki. 

Jednocześnie  wybrała  ananas  i  zaczęła  go  obierać,  a 
następnie kroić w plastry. Tym  razem pchnęła notes łokciem 
w stronę Blake'a, szepcząc: - Proszę, zapisz. 

Był  zbyt  urzeczony  rozgrywającą  się  przed  nim  sceną,  by 

myśleć  o  siadaniu.  Podniósł  pióro  i  zapisywał  to,  co  Karin 
mówiła do słuchawki. 

-  Iola  Cuthbert,  rezerwacja  dla  dwu  osób.  Wystawa 

talizmanów.  Zbiórka  pod  Galerią  Crockera. Dziękuję  pani -
skończyła. 

-  Masz  szczególny  sposób  prowadzenia  interesów  - 

powiedział. Na twarzy Karin pojawiły się dołeczki. 

-  Wiem,  ale  jutro  mam  wycieczkę.  -  Opowiedziała  mu  o 

nieoczekiwanej  dostawie  ananasów  i  o  nieobecności  ciotki. 
Wtem ułożone na stole słoiki zaczęły podskakiwać. 

38

RS

background image

 

 

- Co się dzieje? - spytał. 
-  Nic.  Wszystko  w  porządku.  To  znak,  że  wieczka  są 

szczelnie  zamknięte  -  powiedziała,  stawiając  po  drugiej 
stronie  stołu  gotowe  weki.  Blake  zaczął  pytać,  dlaczego  tak 
się dzieje, gdy znów  rozległ się telefon i wszystko powtórzyło 
się  od  początku.  Blake  spisywał  dane,  podczas  gdy  Karin 
przyjmowała zamówienia, jednocześnie krojąc owoce. 

-  Możesz  przecież  włączyć  automat  zgłoszeniowy  - 

zauważył. 

-  Tak,  oczywiście,  ale  wtedy  ryzykuję,  że  niektóre  osoby 

mogłyby  powtórnie  nie  zadzwonić,  a  w  tej  chwili  nie  mogę 
sobie  pozwolić  na  stratę  żadnego  klienta.  Ojej!  Czy  możesz 
wypuścić Smokey? 

Piesek  ruszył w kierunku  drzwi prowadzących do ogrodu. 

Blake  otworzył  je,  by  go  wypuścić.  Jego  oczom  ukazało  się 
wówczas  gustownie  umeblowane,  duże  patio  i  przestronny, 
ogrodzony  trawnik,  po  bokach  którego  rosły  ładnie 
skomponowane  krzewy  i  kwiaty.  Z  tyłu  widniał  basen. 
Budowano  go  zapewne  w  czasach,  gdy  jeszcze  wykładano 
brzegi  prawdziwym  marmu rem,  a  nie,  jak  obecnie,  jego 
namiastką. Z tyłu rozciągał się ogród warzywny. 

-  Nie  uwierzę,  że  zajmujesz  się  również  ogrodem  - 

powiedział. 

- Czasami - roześmiała się. - Ale to domena wuja Boba. 
- A kto opiekuje się psem, kiedy wyjeżdżasz. 
-  Smokey  jest  tu  tylko  z  wizytą.  To  pies  państwa 

Tu rnerów.  Są  w  Mills  College  na  letnim  festiwalu 
teatralnym. Dziś występuje ich córka. Na szczęście  jestem w 
domu i mogę zająć się nim. 

Sąsiedzi...  Jeszcze  jedno  pojęcie,  z  którym  w  praktyce  nie 

zetknął  się  niemal  nigdy.  Jego  różnorodne  odizolowane 
apartamenty nie stwarzały okazji do kontaktów z sąsiadami. 
Widywał  ich  czasem  na  basenie,  a  czasem  w  sali 

39

RS

background image

 

 

gimnastycznej,  ale  te  spotkania  nie  miały  w  sobie  cech 
prawdziwej sąsiedzkiej więzi. 

-  Zawsze  bardzo  się  cieszę,  jeśli  mogę  coś  zrobić  dla 

państwa  Turnerów - ciągnęła  Karin. -  Wiesz, to  pan  Turner 
pożyczył  mi  ten  autobus.  Kupił  go  z  drugiej  ręki  kilka  lat 
temu,  by  przewozić  nim  chór.  Wtedy  dużo  koncertowali, 
toteż autobus często kursował. - Udawała swobodną i pewną 
siebie,  ale  w  gruncie  rzeczy  była  roztrzęsiona.  Niech  to 
diabli... że  też  musiał ,,wpaść"  w sam środek  tego  bałaganu, 
właśnie  teraz,  kiedy  wygląda  tak  okropnie.  Co  mnie  to 
zresztą obchodzi - buntowała się w myślach. - Powiedział mi, 

że  teraz  autobus  stoi  bezużytecznie  i  że  mogę  go  używać. 
Bezpłatnie.  Wystarczy  napełnić  bak.  Nie  zagląda  się 
darowanemu koniowi w zęby. 

- Może jednak należało to zrobić? 
-  Co  zrobić?  -  stał  tak  blisko,  że  zupełnie  straciła 

kontenans. 

-  Sprawdzić  te  zęby.  Stare  konie  miewają  kiepskie  zęby, 

stare  autobusy...  kiepskie  silniki.  -  Jego  rozbawienie  jeszcze 
bardziej  wytrąciło  ją  z  równowagi.  Z  impetem  odcięła 
wierzchołek ananasa. 

- Ten autobus dobrze mi służył przez cztery miesiące 
-  odparła,  wrzucając  odcięty  kawałek  do  wiadra  na 

odpadki. 

- Każda wycieczka przynosiła mi niemal czysty zysk. 
- Czysty zysk? Czy aby na pewno? Pomyśl tylko. - Pochylił 

się nad blatem, trzymając  ręce w kieszeniach. - Musisz teraz 
wymienić silnik. Ile to wyniesie? Cztery? Pięć tysięcy? 

-  Nie.  Reperują  stary.  -  Powiedziano  jej  w  warsztacie,  że 

nie  mogą znaleźć  takiego silnika. Ale czemu  ten facet wtyka 
nos w cudze sprawy! - Koszt wyniesie poniżej trzech tysięcy. 

-  A  na  dodatek  musisz  teraz  wynajmować  autokar  po 

pięćset dolarów za kurs. 

40

RS

background image

 

 

-  Tak.  Dzięki  tobie  nie  musiałam  odwołać  ani  jednej 

wycieczki. 

-  Tak,  ale  czy  po  dodaniu  kosztów  naprawy  silnika  i 

kosztów  wynajmu  twój  zysk  wystarczy  na  pokrycie 
wydatków? 

- No cóż... Autobus pana Turnera będzie gotów pod koniec 

miesiąca. - Nie odpowiedziała na jego pytanie. Do diabła! Nie 
należy  przecież  do  klienteli  tego  cholernego  inkubatora. 
Zgoda.  Pomógł  jej  i  w  pełni  to  docenia,  ale  jego  ton  jątrzył 
tylko i wzmagał wzbierający w niej niepokój. 

- Zamierzasz nadal korzystać z tego starego autobusu? 
- Oczywiście. 
- A co z ubezpieczeniem? 
-  Jest  w  pełni  opłacone  -  odparła  z  satysfakcją.  -  Chór 

przez  całe  lata  korzystał  z  tej  polisy,  a  ponieważ  warunki 
były  korzystne,  więc  pan  Turner  postanowił  z  niej  nie 
rezygnować na wypadek, gdyby znów... 

- Przecież to nie  jest  polisa  dla wyjazdów organizowanych 

w  celach  komercyjnych!  -  ostro  przerwał  jej  Blake.  Zaczął 
wyjaśniać,  czym  różnią  się  ubezpieczenia  działalności 
obliczonej 

na 

zysk 

od 

ubezpieczeń 

dla 

instytucji 

niedochodowych. - Ogromnie ryzykujesz - skończył. Okazało 
się,  że  autobusy  czarterowane  dla  celów  komercyjnych  są 
ubezpieczane  na  ogromne  sumy,  toteż  i  stawki  sięgają 
astronomicznych  kwot. Wymienił  kilka z nich. Nawet gdyby 
ktoś  zechciał  ją  ubezpieczyć,  nie  byłaby  w  stanie  wykupić 
polisy. 

-  Nie  wiedziałam  o  tym  -  powiedziała,  jakby  próbując  się 

bronić. -  Pan  Turner  powiedział, że wóz  jest  ubezpieczony  - 
wzruszyła  ramionami  -  więc  pomyślałam,  że  ubezpieczenie 
to ubezpieczenie... 

- Na  tym właśnie polegają  kłopoty z tymi, którzy  na gwałt 

chcą  otwierać  własne  firmy.  W  pośpiechu  zawsze  coś 
zaniedbują.  Chętnie  przyjmują  pomoc  i  polegają  na  radach 

41

RS

background image

 

 

jakiegoś Toma, Dicka czy Har ry'ego. Gdy otwiera się własne 
przedsiębiorstwo, 

należy 

dokładnie 

wszystko 

przeanalizować. Masz szczęście, że skończyło się na zatartym 
silniku,  a  nie  na  poważnym  wypadku  drogowym,  który  do 
końca życia obciążyłby cię finansowymi zobowiązaniami. 

Niewątpliwie  miał  słuszność,  ale  nie  przyniosło  to  Karin 

najmniejszej pociechy. 

-  Dobra!  Przestań  już!  -  krzyknęła  w  końcu.  -  Ja  nie 

miałam poważnego wypadku i... och! - przerwała nagle, gdyż 
ostrze  noża  przecięło  jej  dwa  palce.  Skrzywiła  się  na  widok 
krwi,  a  także  dlatego,  że  sączący  się  w  ranę  kwaśny  sok 
owoców piekl niemiłosiernie. Odruchowo podniosła palce do 
ust. 

-  Na  miłość  boską!  -  Blake  podbiegł  do  kranu  i  wepchnął 

jej dłoń pod zimną wodę. 

Znów  rozległ  się  telefon.  Karin  wykonała  półobrót, 

zamierzając go odebrać, lecz Blake silnie ją przytrzymał. 

- Niech sobie  dzwoni - powiedział spokojnie. - To głębokie 

skaleczenie. Gdzie są bandaże i środki opatrunkowe? 

- W łazience. - Wskazała głową w kierunku przedpokoju. - 

Pierwsze drzwi na lewo. 

- Nie ruszaj się - nakazał wybiegając. 
Owinęła  palce  papierowym  ręcznikiem  i  sięgnęła  po 

słuchawkę wciąż dzwoniącego telefonu. Do diabła! Za późno. 

-  Prosiłem, żebyś się  nie  ruszała  -  powiedział, wracając ze 

środkami opatrunkowymi. 

-  Mówiłam  ci,  że  nie  mogę  stracić  żadnego  klienta  - 

prychnęła. To on był wszystkiemu winien. Gdyby nie te jego 
nauki,  gdyby  nie  pojawił  się  właśnie  teraz,  w  najgorszej 
chwili... 

-  Jest  lepiej,  niż  myślałem.  -  Otarł  czystą  gazą  krew  z  jej 

palców  i  zdezynfekował  przecięcia  wodą  utlenioną.  -  Zaraz 
zrobię  opatrunek.  -  W  tej  samej  chwili  rozdzwonił  się 
kuchenny  budzik.  -  Sam  się  tym  zajmę  -  powiedział, 

42

RS

background image

 

 

przerywając zakładanie opatrunku,  by wyjąć słoiki z kotła i 
ułożyć je na blacie. - Wykonujesz zbyt wiele czynności naraz 
-  mówił  opatrując  skaleczenia.  -  Podstawą  biznesu  jest 
planowanie,  wybór  priorytetów  i  dobra  organizacja.  Sama 
widzisz. 

-  Przestań  wreszcie!  -  nie  wytrzymała  Karin.  -  Wszystko 

było świetnie zorganizowane do momentu, gdy tu wtargnąłeś 
i zacząłeś się mnie czepiać. 

-  Czepiać?  -  uśmiechał  się,  starannie  obcinając  kawałek 

plastra.  To  rozeźliło  ją  do  reszty.  -  Dałem  ci  zaledwie  kilka 
wskazówek. Ludzie dużo płacą za takie rady. Moi klienci... 

- Nie należę do twoich klientów. 
- Tak. To niestety widać. 
-  I  nie  bądź  taki złośliwy. -  Miała ochotę wyrwać  rękę,  ale 

Blake fachowo owijał plastrem skaleczony palec. 

- To powinno wystarczyć. Na szczęście nie trzeba zakładać 

szwów. 

-  Dziękuję  -  powiedziała  nieco  udobruchana.  -  Przyznaję, 

że nie wszystko robiłam dość fachowo, ale przecież radziłam 
sobie całkiem nieźle. Gdyby nie awaria silnika... - przerwała. 
-  Panie  Connors,  doceniam  pańską  pomoc,  ale  to  nie  daje 
panu  prawa  do  udzielania  mi  nauk.  Nie  jestem  dzieckiem 
zagubionym we mgle. 

- Nauk? Tobie? Miałem zaledwie kilka sugestii. 
- Ładne mi sugestie! A ten wykład o darowanych koniach i 

ubezpieczeniach, i... nieważne! 

-  Przepraszam,  nie chciałem cię zmartwić. A  teraz  pozwól 

mi  obmyć  te  krwawe  ślady.  Nie  należy  wsadzać  palców  do 
buzi. - Zwilżył papierowy ręcznik i delikatnie otarł jej twarz, 
cały  czas  łagodnie  przemawiając:  -  Tak  mi  przykro.  Nie 
chciałem cię straszyć ani besztać. Ale, widzisz, mój zawód to 
organizacja przedsiębiorstw. Tego dnia, gdy spotkałem cię w 
kasynie...  Muszę  wyznać,  że  mi  zaimponowałaś.  Awaria 
autobusu  musiała  cię  przygnębić,  a  jednak  nikomu  tego  nie 

43

RS

background image

 

 

okazałaś, w każdym  razie nie twoim pasażerom. Zachowałaś 
spokój i pogodę. Jak prawdziwy fachowiec. 

Stał  bardzo  blisko,  a  jego  błękitne  oczy  uśmiechały się  do 

niej. Na moment uległa wrażeniu, że pragnie ją pocałować. 

-  No  dobrze,  możesz  teraz  odebrać  telefon  -  przywołał  ją 

do  przytomności  jego  spokojny  głos.  Nie  słyszała  nawet 
dźwięku dzwonka. 

-  Agencja  Karin  Palmer  -  próbowała  się  skoncentrować  i 

odpowiadać  opanowanym  tonem.  Słyszała,  jak  otwierał 
drzwi,  by  wpuścić  Smokey.  Widziała,  jak  zdejmuje 
marynarkę,  rozluźnia  węzeł  krawata  i  zakasuje  rękawy 
koszuli. Nim skończyła przyjmować rezerwację, mył już ręce 
nad kuchennym zlewem. 

-  Ty  będziesz  przyjmować  rezerwacje  -  zadecydował, 

usuwając  resztki  ananasów  i  myjąc  starannie  blat  -  a  ja 
wezmę się do weków. 

Szeroko otworzyła oczy. 
- Ależ to niemożliwe! Czy kiedykolwiek to robiłeś? 
- Nigdy. Ale przecież to proste. - Wybrał jeden z ananasów 

i  zaczął  go  kroić  w  wielkie,  niezgrabne  kawałki.  Karin 
patrzyła  na  niego  z  niepokojem.  Wyraźnie  nie  miał  pojęcia, 
jak  należy  to  robić.  Wykonywał  czynności  niezdarnie  i 
głośno  wyrzekał,  nachylając  się  nad  wrzącym  kotłem  i 
manewrując  gorącymi  słojami  owoców.  Na  widok  jego 
komicznych  ruchów  Karin  na  zmianę  ulegała  atakom 

śmiechu  i  przerażeniu.  To  wykrzykiwała:  -  Zaczekaj!  Nie, 
nie  w  ten  sposób!,  to  znów:  -  Uważaj,  ja  to  zrobię!  -  w 
obawie,  że  za  chwilę  słój  wypadnie  mu  z  rąk,  a  jego 
zawartość  i  kawałki  szkła  rozprysną  się  na  glazurze 
kuchennego blatu. 

-  Czort  z  tym!  Uważaj,  wrzątek!  -  wykrzykiwał.  -  Tylko 

nie zmocz opatrunku! Panuję nad sytuacją. 

Tak więc  raz gryząc się w język,  raz wstrzymując oddech, 

jak  tylko  mogła,  pomagała  mu  jedną  ręką,  jednocześnie 

44

RS

background image

 

 

odbierając  telefony.  A  każda  chwila  sprawiała  jej  radość, 
nawet gdy z niej kpił. 

-  To  przecież  powrót  do  ery  wczesnego  osadnictwa  - 

narzekał Blake. 

-  Mylisz  się.  -  Odrzuciła  głowę,  patrząc  na  niego  z 

wyższością.  -  Raczej  do  ery  oświecenia.  To  ludzie  tej  epoki 
panowali nad swym ciałem, czasem i życiem. 

-  Czyżby?  A  pomyślałaś,  że  biorąc  pod  uwagę  stracony 

czas  i  wysiłek,  ten  przysmak  jest  bardziej  kosztowny  niż 
konserwowane owoce w sklepach warzywnych? 

-  Aż  zbyt  dobrze  konserwowane!  -  odpaliła.  -  Dzięki 

środkom chemicznym. 

Uniósł brew. 
-  Czyżbym  miał  przed  sobą  fanatyczkę  zdrowego 

żywienia? 

-  Nic  podobnego.  Ale  ciotka  Meg  nie  uznaje  kupnych 

konserw. 

-  I  ty  nazywasz  to oświeceniem?  -  patrzył  na  nią  kpiąco. -

Twój wuj to zapewne zwolennik trzymania kobiet w kuchni. 

- Głupstwa pleciesz. - Czy wuj Bob mógłby zmusić Meg do 

zrobienia czegoś, czego nie chciałaby zrobić? 

A jednak, pomyślała Karin, przy całej swojej niezależności 

Meg  zawsze  umiała  zrobić  to,  co  sprawiało  mu  największą 
radość i  przyjemność. On zaś odpłacał  jej  tym samym.  I  nie 
miało to nic wspólnego z żadną erą. Po prostu troszczyli się o 
siebie  wzajemnie.  Był  to  ich  codzienny  sposób  wyrażania 
wzajemnych  uczuć.  Wtem  nasunęła  jej  się  inna  myśl, 
wywołując  lekki  uśmiech.  Przecież  ten  silny  mężczyzna, 
którego  obecność  zdominowała  atmosferę  kuchni,  również 
troszczył się o nią. Czyżby inaczej tak gorliwie opatrywał jej 
skaleczenia  i  borykał  się  z  wekami?  Czy  strofowałby  ją  w 
obawie,  że  zmoczy  opat runek?  To  przecież  on  sprawił,  że 
proste  kuchenne  czynności  okazały  się  nagle  komiczne, 
cyrkowe  i...  zachwycające.  Nagle  dostrzegła  piękno  znanej, 

45

RS

background image

 

 

słonecznej  kuchni,  parującej  ciężkim,  przenikliwie  słodkim 
aromatem  ananasów.  Czuła  się  lekka,  nieco  oszołomiona  i 
niewiarygodnie  szczęśliwa.  Żałowała,  że  to  już  koniec,  że  w 
kuchni znów jest czysto, a słoiki z owocami stygną na stole. 

-  Musisz  wziąć  sobie  kilka.  Zasłużyłeś  na  to -  zwróciła  się 

do  Blake'a.  -  Choć  możesz  się  na  zawsze  zniechęcić  do  tych 
dobrze zakonserwowanych puszek z supermarketu. 

-  Chyba  żartujesz  -  skrzywił  się  komicznie.  -  Nigdy 

bardziej ich nie doceniałem. 

-  Och,  ty  biedny,  nieoświecony  człowieku  -  kpiła, 

potrząsając głową. Beztrosko otworzyła  jeden ze stygnących 
słoików,  wyłowiła  z  niego  kawałek  ananasa  i  kusząco 
podniosła  na  wysokość  jego  ust.  -  Spróbuj  tego  swoim 
niedouczonym  językiem  i  powiedz,  czy  można  kupić 
cokolwiek w  puszce lub w mrożonce, co jest  tak świeże i  tak 
smaczne? 

Obserwowała,  jak  wolno  skubie  ananas,  patrząc  na  nią 

swymi  błękitnymi  oczyma.  Znów  pogrążała  się  w  jego 
spojrzeniu.  Czuła,  że  się  zatraca,  staje  cząstką  wtopioną  w 
ten  wszechobecny,  zmysłowy  aromat,  w  wonną  słodycz 
owocu,  którego  smak  poznawał  swym  językiem.  Nie 
dostrzegła,  że  owoc  zniknął,  a  jej  palce  spoczywają  na  jego 
wargach.  Gdy  dotknął  językiem  wrażliwej  skóry  na 
opuszkach  jej  palców,  poczuła,  jak  wewnątrz  niej,  głęboko, 
coś  topnieje.  Dziwny  dreszcz  wstrząsnął  całym  jej  ciałem, 
ugięły  się  pod  nią  kolana.  Byłaby  upadła,  gdyby  nie  to,  że 
Blake  objął  ją  silnym  ramieniem,  a  jego  głodne  wargi 
przylgnęły  do  miękkiego  wnętrza  jej  dłoni,  obiecując, 
rozbudzając... 

-  Masz  rację  -  powiedział,  patrząc  w  jej oczy. -  Choć,  być 

może,  są  większe  rozkosze,  których  warto  skosztować.  Jak 
ta...  -  jego  usta  błądziły  po  jej  szyi  -  lub  ta  -  szeptał, 
delikatnie  muskając  wargami  kącik  jej  ust.  Karin  stała  jak 
zaklęta,  a  gdy  lekko  się  odsunął,  wydała  cichy  jęk  protestu. 

46

RS

background image

 

 

Wówczas  on  gwałtownie  przyciągnął  ją  do  siebie,  jego 
ramiona  zamknęły  się  wokół  jej  smukłego  ciała,  a  usta  bez 
reszty  zawładnęły  jej  ustami.  Spływało  na  nią  falami 
rozkoszne  omdlenie,  a  do  jej  świadomości  docierało 
narastające  pożądanie  i  cudowny  dźwięk  dzwonów,  które 
dzwoniły, dzwoniły, dzwoniły... 

-  Chyba  jednak  nie odejdą  -  dotarły  do  niej w końcu  jego 

słowa, gdy wypuścił ją z objęć. 

W oszołomieniu sięgnęła po słuchawkę. 
- Nie, to nie telefon - powiedział. - To dzwonek do drzwi. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

47

RS

background image

 

 

 
 
ROZDZIAŁ PIĄTY 

 
Karin wypadła  do  holu, czując się, jak kompletna idiotka. 

Potrafi  przecież  rozróżnić  dźwięk  dzwonka  od  telefonu.  Co 
się z  nią  stało?  Przecież  to  nie  był  pierwszy  pocałunek w  jej 

życiu. Ale  nigdy  przedtem  tak  dalece  nie zatraciła  poczucia 
rzeczywistości,  nigdy  nie  zdarzyło  się,  by  świat  przestał  dla 
niej  istnieć.  Otworzyła  drzwi  i  ze  zdziwienia  zamrugała 
powiekami.  Na  brzegu  murowanego  kwietnika  siedział 
Richard  Ables  z  niewyraźną  miną.  Rozpromienił  się  na  jej 
widok. 

-  Miałem  już  dać za wygraną -  powiedział. -  Myślałem, że 

zapomniałaś o naszej randce. 

Randka?  Jaka  randka?  Richard  miał  na  sobie  strój 

tenisowy.  Przypomniała  sobie,  że  umówili  się  dziś  na  partię 
tenisa  w  klubie.  A  co  z  kortem?  To  ona  miała  go  zamówić! 
Wszystko wyleciało jej z głowy. 

- Chyba przyszedłem trochę za wcześnie - powiedział. 
- Nic nie szkodzi. To ja jestem spóźniona. Poczekaj chwilę, 

wezmę  tylko  prysznic  i  przebiorę  się.  -  Przecież  jeszcze 
muszę pożegnać się z Blakiem, pomyślała. 

-  Oczywiście.  Napiję  się  tylko  wody  sodowej.  Jest  bardzo 

gorąco. 

Ruszył  za  nią  do  kuchni  i  ze  zdumieniem  ujrzał  tam 

Connorsa,  który  przerzucił  marynarkę  przez  ramię, 
wyraźnie  zbierając  się  do  wyjścia.  Sprawiał  wrażenie  tak 
spokojnego  i  opanowanego,  jak  gdyby  właśnie  sfinalizował 
jakiś  korzystny  kontrakt.  Nikt  nie  domyśliłby  się,  że 
przerwano  mu  nieoczekiwanie  namiętny  pocałunek.  Czy 
rzeczywiście  tak  go  odczuwał?  Pewnie  to  dla  niego  rzecz 
powszednia - pomyślała Karin. 

48

RS

background image

 

 

Przedstawiła  sobie  obu  mężczyzn,  jednocześnie  zwracając 

się do Richarda: 

-  Wspominałam  ci  o  panu  Connorsie.  To  dzięki  niemu 

zdobyłam autokar. 

-  Tak.  Wiele  słyszałem  o  pańskiej  firmie.  To  ,,Nowe 

Inicjatywy", prawda? 

Blake skinął głową. 
-  Może  przekona  pan  Karin,  by  skorzystała  z  naszych 

usług. 

- Och, Karin potrafi być dość uparta - mruknął Richard. 
-  Przez  pewien  czas  usiłowałem  skłonić  ją,  by 

zaakceptowała...  -  uśmiechnął  się  znacząco  -  plan  bardziej 
osobisty. 

- Ach  tak...  a więc sam  będę  musiał  bronić swojej sprawy. 

Richard rzucił mu badawcze spojrzenie, ale ponieważ 

Blake  uprzejmie  się  uśmiechał,  wzruszył  ramionami  i  z 

miną  kogoś  całkowicie  zadomowionego  ruszył  w  stronę 
lodówki. 

-  Czy  napije  się  pan  wody  sodowej?  Blake  potrząsnął 

głową. 

- Nie, dziękuję. Muszę już iść - uśmiechnął się do Karin. 
- To było niezwykle... pouczające popołudnie. Dziękuję. 
-  Nie,  to  ja  dziękuję  -  odparła,  usiłując  naśladować  jego 

opanowany uśmiech. 

- A więc do zobaczenia  - skinął głową  Richardowi i  ruszył 

w stronę drzwi. 

-  Poczekaj!  -  zawołała  Karin.  -  Zapomniałeś  o  swoim 

przydziale. 

Blake wrócił po słoiki ananasów i jeszcze raz podziękował. 

Pat rzyła, jak odchodzi i z pewną dozą satysfakcji dostrzegła, 

że  marynarka  w  jednej  ręce  i  trzy  słoiki  w  drugiej  nieco 
naruszają jego nieskazitelną elegancję. 

- Pouczające popołudnie...? - spytał Richard. 

49

RS

background image

 

 

-  Wekowaliśmy  razem  ananasy  -  szybko  odpowiedziała. 

Próbowała się otrząsnąć. - Zaraz będę gotowa. Czuj się jak u 
siebie -  dodała.  Do  tego  nigdy  nie  trzeba  było  go  namawiać, 
pomyślała  biegnąc  do  łazienki,  by  wziąć  prysznic.  Richard 
zawsze czuł się jak u siebie. 

Owszem,  zrobił  na  niej  wrażenie,  gdy  go  poznała.  Było  to 

rok  temu.  Przyprowadził  go  Al,  chłopak  koleżanki,  z  którą 
dzieliła  mieszkanie.  Richard  spodobał  jej  się.  Miał  ciemne 
włosy i ciemne marzycielskie oczy. A przy tym był zabawny i 
wesoły.  Razem  z  Joyce  i  Alem  spędzili  we  czworo  wiele 
miłych chwil. Richard i Al wynajmowali wspólnie mały dom. 
Gdy  w  końcu  Joyce  postanowiła  przeprowadzić  się  do  Ala, 
Richard zaproponował, że przeniesie się do Karin. 

-  Nie  chciałbym  rozbijać  takiej  świetnej  czwórki  - 

twierdził. 

-  A  ja  nie  lubię  przytulnych  gniazdek  dla  gruchających 

parek - odparowała Karin. 

- Ależ Karin ... - próbował perswadować. - No dobrze, już 

dobrze  -  dodał  szybko.  -  Będziemy  to  traktować  czysto 
platonicznie.  Sama  musisz  przyznać,  że  ze  względów 
finansowych  takie  rozwiązanie  jest  najbardziej  korzystne. 
Poza tym nie bałaganię tak jak Joyce i dobrze gotuję. 

- A więc dasz sobie radę sam - odparła ze słodyczą. 
- Doprawdy, Karin, jesteś strasznie staroświecka - orzekła 

w końcu Joyce. 

Przypominała  sobie  to  wszystko,  wycierając  się  do  sucha 

po  prysznicu.  Czy  rzeczywiście  jest  staroświecka?  Miło 
wspominała wspólne życie z Joyce, a jednak często męczył ją 
nieustanny  zgiełk,  tłumy  znajomych  i  to,  że  ciągle  coś  się 
działo.  Prawdę  mówiąc,  odetchnęła  po  powrocie  do 
stosunkowo  spokojnego  domu  wujostwa  i  cieszyła  się,  że 
znów może w ciszy malować i robić to, co lubi. 

Zdjęła  gumową  rękawicę,  którą  nałożyła,  by  nie  zmoczyć 

skaleczonej  ręki.  Spojrzała  na  opatrunek,  który  tak 

50

RS

background image

 

 

delikatnie  nałożył  jej  Blake.  On  też  mówił,  że  jest 
staroświecka. 

Wślizgnęła 

się 

tunikę 

tenisową 

gwałtownym  ruchem  zasunęła  zamek  błyskawiczny.  Mówił 
też,  że  nie  potrafi  prowadzić  własnej  firmy.  A  przecież 
nap rawdę  nieźle  sobie  radziła.  Przynajmniej  do  awarii 
autobusu.  Zmarszczyła  brwi  wiążąc  sznurowadła.  To  fakt, 

że  powinna  była  sprawdzić  kilka  rzeczy,  choćby  to 
ubezpieczenie. 

Ale 

nie 

potrzebuje 

pomocy 

tego 

zarozumialca. 

Ta  dziewczyna  potrzebuje  pomocy  -  rozmyślał Blake.  I  to 

solidnej  pomocy.  Traktuje  interes  niczym  hobby,  które  się 
uprawia  między  czynnościami  domowymi  i  zajęciami 
sportowymi,  jak  na  przykład  tenis  z  tym  facetem  w 

śnieżnobiałym stroju. Nie wzbudził w nim sympatii. Był zbyt 
gładki.  Mimo wszystko dobrze się stało, że ktoś im przerwał 
- ciągnął w myślach Blake. Sprawy zaczęły toczyć się w zbyt 
szybkim  tempie.  Nie  zdążył  nawet  uświadomić  jej 
podstawowych  zasad,  którymi  się  kierował  w  stosunkach  z 
kobietami i od których nigdy nie odstępował. Nie miał czasu 
i nie zamierzał wiązać się trwale z jedną osobą. Ten warunek 
zawsze  stawiał  uczciwie.  Jeśli  więc  miałby  częściej  widywać 
Karin  Palmer...  O  tak,  rzeczywiście  w  porę  im  przerwano. 
Do diabła! Nie w porę, za późno! - uświadomił sobie, patrząc 
na  zegarek.  Zapomniał  o  spotkaniu  z  Si  Wermanem!  I  nie 
ma  nawet  przyzwoitego  usprawiedliwienia.  Co  mu  teraz 
powie?  -  Przepraszam,  ale  byłem  pochłonięty  wekowaniem? 
Uśmiechnął się, patrząc na słoiki leżące na tylnym siedzeniu. 
Co zrobić z  tymi  ananasami?  W  domu  rano wypijał  jedynie 
filiżankę  rozpuszczalnej  kawy.  A  i  to  tylko  wtedy,  gdy  było 
już  za  późno  na  śniadanie  w  barku,  gdzie  zazwyczaj  jadał. 
Przypomniał sobie ich smak - soczystość, aromat, słodycz... I 
kuszące  ciepło  posłusznych  ust  Karin.  Dźwięk  klaksonu 
przywołał  go  do  rzeczywistości.  W  ostatniej  chwili  zdołał 
wyprzedzić ciężarówkę. 

51

RS

background image

 

 

Trzy  dni  później  Karin  przyciskała  do  ucha  słuchawkę, 

szczęśliwa,  że  słyszy  jego  głęboki,  lekko  gardłowy  głos. 
Jednocześnie  starała  się  sobie  wmówić,  że  nie  czekała  z 
nadzieją na ten telefon. 

-  Widzę,  że  jesteś  osobą  bardzo  zajętą  -  mówił.  - 

Dzwoniłem już trzy razy. 

-  Naprawdę?  -  Za  nic  nie  chciała  okazać  wątpliwości, 

mimo  że  codziennie,  gorliwie  i  bez  rezultatu,  sprawdzała 
taśmę  w  automacie  zgłoszeniowym.  -  Musiałam  przeoczyć 
informację, którą zostawiłeś. 

- Nie zostawiałem żadnej informacji. Mam  uczulenie na  te 

automaty. 

-  I  to  mówi  ekspert  w  zakresie  techniki  prowadzenia 

biznesu?  Czy  przypadkiem  nie  radziłeś  mi  kiedyś,  żebym 
używała tego automatu? 

-  No  cóż,  czasami  bywa  przydamy.  Nasze  badania 

wykazują  jednak, że oprócz  kontaktów osobistych,  najlepiej 
sprawdza się system, który niestety już zanika. A mianowicie 

żywy człowiek, odpowiadający  na  drugim  końcu  kabla.  Ten 
czynnik ma ogromny wpływ na wzrost obrotów firmy. 

- I na wzrost kosztów jej utrzymania. 
-  Nie  dotyczy  to  firm,  które  są  pod  naszą  kuratelą. 

Naprawdę  powinnaś  to  przemyśleć.  Poza  tym  coś  mi  jesteś 
winna. 

- Ja? 
- Tak, właśnie ty. Przecież załatwiłem  dla ciebie autobusy, 

nie mówiąc już o wekach... 

- To brzmi jak szantaż. 
-  Nic  podobnego.  To  jedynie  łagodna  perswazja.  A  więc, 

czy  mogłabyś  przyjść  we  czwartek  około  dziesiątej?  Sam 
chciałbym ci wszystko pokazać. 

Karin  wpatrywała  się  w  pąk  róży,  znajdującej  się  w 

małym  wazoniku  na  biurku.  Wśród  leżących  w  nieładzie 
papierów  i  ołówków  wydawał  się  niedorzeczny.  Równie 

52

RS

background image

 

 

niedorzeczny,  jak  dreszcz  podniecenia,  którego  doznała  na 
dźwięk  jego  głosu. Sam ci wszystko  pokażę -  powiedział,  ale 
Karin  wmawiała  sobie,  że  nie  tym  ją  przekonał.  Czemuż 
miałaby nie skorzystać z szansy udoskonalenia swojej firmy? 
Coś  wewnątrz  niej  drgnęło  ostrzegawczo,  ale  zlekceważyła 
ten sygnał. Nie zamierzała  również zastanawiać się nad tym, 
czy myśli o swojej firmie, czy o Blake'u Connorsie. 

W  czwartek  włożyła  czarną  sukienkę  z  lnu,  o  klasycznie 

prostej,  a  zarazem  eleganckiej  linii.-Tak,  efekt  wart  był 
ceny,  którą  zapłaciła.  Gdy  wysiadała  z  samochodu  w 
czarnych  pantofelkach, z  małą  czarną  torebką  na  ramieniu, 
czuła  się  atrakcyjna,  elegancka.  Skierowała  się  do  biura 
Blake'a Connorsa.  Jeśli zaprosi ją na lunch, to... no cóż, tym 
razem nie odmówi. 

-  Dzień  dobry,  panno  Palmer.  Miło  znów  panią  widzieć  - 

powitała  ją  Vickie  Wentworth.  Tym  razem  miała  na  sobie 
bladomorelową 

bluzkę 

miękkiego 

materiału, 

prawdopodobnie  jedwabiu,  i  swobodnie  układającą  się 
spódnicę.  Jak  ona  to  robi,  że  zawsze  wygląda  tak... 
stosownie,  a  zarazem  tak  kobieco?  Karin  poczuła  się  przy 
niej sztywna i nieco niemodna w swoim czarnym lnie. 

- Pan Connors proponował, żebym dziś przyszła i... 
-  Tak.  Wiem.  Wszystko  jest  ustalone.  Proszę  usiąść  - 

podniosła słuchawkę,  mówiąc: -  Panna  Palmer  już  przyszła, 
Pete. 

Pete?  Karin  spojrzała  na  zamknięte  drzwi  prywatnego 

gabinetu pana Connorsa. Powiedział przecież... 

-  Jesteś  już.  To  świetnie  -  mówiła  panna  Wentworth. 

Karin odwróciła się z nadzieją. Ale to nie był Blake. 

- Pete, pozwól, to panna Palmer z agencji turystycznej 
-  zwróciła  się  do  wchodzącego.  Był  to  drobny  mężczyzna 

średniego wzrostu w grubych rogowych okularach. - To pan 
Peterson, szef działu obsługi klientów. 

53

RS

background image

 

 

-  Mam  na  imię  Pete  -  z  ujmującym  uśmiechem  podał 

Karin  rękę. - Blake  pragnąłby widzieć  panią  wśród  naszych 
klientów  -  powiedział  poprawiając  okulary.  -  Muszę  się 
postarać, żebyśmy wypadli  jak  najlepiej. Proszę pozwolić za 
mną. 

Karin  ruszyła  za  Pete'em,  nie  oglądając  się  na  gabinet 

Blake'a.  Nie  mogła  jednak  stłumić  dojmującego  uczucia 
rozczarowania.  Czyżby  znajdował  się  za  tymi  zamkniętymi 
drzwiami?  A  może  z  jakiegoś  powodu  musiał  wyjść?  Na 
podstawie  tego,  co  mówił,  mogła  przypuszczać...  Do  licha! 
Przecież wyraźnie powiedział, że oprowadzi ją sam! 

- ... jest wciąż do wynajęcia. Czy to panią interesuje? 
- Interesuje? No coż, hm, to znaczy... - Bezradnie spojrzała 

na Petersona. Co on właściwie mówił? - Proszę mi wybaczyć, 
ale to wszystko jest dla mnie zupełną nowością. 

-  Tak,  rozumiem  -  powiedział.  -  Zdumiewające,  że  tylu 

ludzi nie słyszało nawet o koncepcji inkubatorów biznesu. 

- Wyobrażam sobie - bąkała Karin. 
-  Jak  już  mówiłem,  pierwsze  dwa  piętra  zajmują  lokale, 

które  dzierżawimy  różnym  instytucjom.  -  Wskazał  ręką 
jeden  z  nich.  -  Ten  na  przykład  należy  do  agencji 
ubezpieczeniowej  Pimbrook.  Ale  są  jeszcze  dwa  niewielkie, 
wolne  pomieszczenia. Myślę, że  jedno z  nich nadawałoby się 
dla pani. 

-  Przecież  ja  wcale  nie  potrzebuję  biura  -  szybko 

odpowiedziała Karin. - Do papierkowej  roboty wystarcza mi 
zupełnie  biurko  i  szafka  na  dokumenty. A  w  gruncie  rzeczy 
nie  podjęłam  jeszcze  decyzji...  To znaczy,  nie  jestem  pewna, 
czy odniosę jakieś korzyści z tego, że zostanę waszą klientką. 

-  Rozumiem.  -  Uśmiechnął  się  do  niej  Pete.  -  Przed 

podjęciem  decyzji  należy  dobrze  się  rozejrzeć.  To  dopiero 
pozwoli pani ocenić, która z usług może panią interesować. 

Karin  uświadomiła  sobie  nagle,  że  chyba  przyszła  tu  ze 

względu  na  Blake'a  Connorsa,  a  nie  po  to,  by  obejrzeć  jego 

54

RS

background image

 

 

firmę.  Oblała  się  rumieńcem  wstydu.  Jeśli  ten  facet  tak  ją 
opętał  po  zaledwie  dwu  spotkaniach,  to  lepiej  unikać 
wszystkiego, co się z nim wiąże. 

Mimo  wszystko  uważnie  słuchała  Petersona,  który  w 

dalszym  ciągu  oprowadzał  ją  po  budynku.  Musiała 
przyznać,  że  główne  zaplecze  biurowe  wywarło  na  niej 
nap rawdę  silne  wrażenie.  Znajdowało  się  tam  pełne 
wyposażenie  techniczne  -  faksy,  kopiarki,  komputery  -  a 
także  księgowość  i  sekretariaty  przeznaczone  do  użytku 
wszystkich 

przedsiębiorstw 

związanych 

,,Nowymi 

Inicjatywami ", zarówno tych, które  mieściły się w budynku, 
jak i tych poza nim. 

-  Mamy  na  przykład  ogrodnika  -  wyjaśniał  Pete  -  który 

pracuje  w  swoim  domu,  ale  wszystkie  służbowe  telefony 
załatwia  za  niego  nasza  centrala.  Telefonista  ustala 
spotkania,  udziela  informacji  i  następnie  przekazuje  mu 
wiadomości. 

-  Rozumiem -  powiedziała  Karin,  przypominając sobie  to, 

co mówił Blake o ,,żywej osobie na drugim końcu kabla ". 

-  Czy  można 

dowolnie  wybrać  którąkolwiek  ze 

świadczonych przez was form pomocy? 

-  Oczywiście  -  odparł.  -  Stosownie  do  tego  wystawiamy 

rachunek.  Czy  Vickie  nie  przekazała  pani  informatora 
zawierającego  wykaz  usług?  -  Wydawał  się  zdziwiony,  gdy 
potrząsnęła  przecząco  głową.  -  Musiała  zapomnieć.  Ma  coś 
dla pani. Proszę pamiętać o tym przed wyjściem. 

Opuszczając  dział  księgowości,  Karin  natknęła  się  na  tę 

samą  kobietę,  którą  spotkała  pierwszego  dnia  w  holu 
recepcyjnym.  Tak  jak  i  wtedy,  miała  na  sobie  biały, 
wykrochmalony  kombinezon  z  napisem:  ,,Desery  Dolly". 
Teraz  dopiero,  z  bliska,  stało  się  widoczne,  że  musi  mieć 
około czterdziestki. 

-  Dzień  dobry  pani  Spencer  -  powitał  ją  Pete.  -  Jak 

interesy? 

55

RS

background image

 

 

- Wspaniale! Nie może być lepiej - odpowiedziała radośnie. 
-  To  znakomicie.  A  może  pani  przekona  pannę  Palmer? 

Próbujemy skłonić ją do korzystania z usług naszej firmy. 

-  Gorąco  je  polecam.  Choćby  dlatego,  by  nie  bawić  się  z 

tym... - potrząsnęła plikiem papierów, który niosła, ukazując 
w  uśmiechu  równe  zęby,  lśniące  na  tle  gładkiej  ciemnej 
skóry. - Rachunkowość zawsze powierzam fachowcom. 

Pete  wyjaśnił,  że  Dolly  Spencer  prowadzi  piekarnię 

mieszczącą się w  bloku  numer  jeden i  poprosił,  by  pokazała 
Karin swój warsztat pracy. 

- Oczywiście jeśli ma pani na to ochotę. 
Karin  postanowiła  zobaczyć  wszystko.  Nie  zamierzała 

wprawdzie  otwierać  tu  biura,  ale  powodowała  nią  czysta 
ciekawość.  Zwiedzając  ,,Nowe  Inicjatywy"  doszła  do 
przekonania, 

że 

podstaw 

tego 

gigantycznego 

przedsięwzięcia  leży  troska  o  podopiecznych  i  że  każdy 
traktowany  jest  tu  indywidualnie.  Chciała  także  pomówić  z 
przedstawicielami  innych  firm.  Spytać,  co  sądzą  o  Blake'u 
Connorsie. 

-  A  więc  czekamy  na  panią  -  pożegnał  się  Pete.  -  I  proszę 

pamiętać o pakiecie, który jest u Vickie. 

Karin  zapewniła,  że  nie  zapomni,  podziękowała  Pete'owi 

za poświęcony jej czas i ruszyła w ślad za Dolly. 

- Mam nadzieję, że lubisz spacerować - powiedziała Dolly. 

- Na tym odcinku nigdy nie korzystam z samochodu. 

Blok  numer  jeden  znajdował  się  zaledwie  o  dwa  budynki 

dalej.  Dolly  wyjaśniła,  że  mieszczą  się  tam  firmy,  których 
działalność  wymaga  większej  przestrzeni,  jak  na  przykład 
przewozowa firma Carlsona, ,,Desery Dolly" itp. 

-  Kiedy  przystąpiłaś  do  ,,Nowych  Inicjatyw"?  -  spytała 

Karin. 

-  Prawie  siedem  miesięcy  temu,  mniej  więcej  rok  po 

śmierci  mojego  męża.  Z  trudem  dawałam  sobie  radę.  A 
dziś...  No  cóż,  rzeczywistość  przekracza  najśmielsze 

56

RS

background image

 

 

marzenia.  Pan  Connors  znakomicie  pokierował  moją 
działalnością. 

Podczas  gdy  Karin  zwiedzała  różne  przedsiębiorstwa, 

podobne słowa  padały  z wielu  ust.  Wciąż  powtarzano: ,,Pan 
Connors  mówi...",  ,,Pan  Connors  radzi...".  Odniosła 
wrażenie,  że  wszystkie  te  firmy  rozrosły  się  lub  zwiększyły 
obroty,  i  że  wszystkie  przypisują  swój  sukces  Blake'owi 
Connorsowi.  Przypomniała sobie  to, co  mówił w  dniu,  kiedy 
zabrał  ją  na  lunch,  że  każda  sprawa  stanowiła  dla  niego 
wyzwanie.  Karin  przyznała,  że  w  głębi  duszy  spodziewała 
się,  że  go  spotka.  Przełknęła  ślinę,  usiłując  opanować 
dotkliwe uczucie rozczarowania. 

- A  to  jest  moja  dziupla -  powiedziała Dolly, wchodząc  do 

pierwszego  z  dwu  pokoi,  w  którym  mieściło  się  skromnie 
umeblowane biuro. Stał tam niewielki stół i krzesła. - Proszę 
usiąść.  Zaraz  podam  kawę  i  pogadamy.  Jeszcze  tylko 
zamienię kilka słów z moją  pomocnicą, Sally.  I sprawdzę, co 
robi Keith. - Otworzyła duże drzwi prowadzące do drugiego 
pomieszczenia.  Cały  pokój  wypełniła  aromatyczna  woń 
wypieków.  Jednocześnie  wtargnął  trzask  otwieranych  i 
zamykanych  pieców,  łoskot  blach  do  pieczenia  oraz 
monotonny szum automatu do wyrabiania ciasta. 

- Naprawdę muszę już iść - powiedziała  Karin, patrząc  na 

zegarek. 

- Och, proszę zostać. Tylko chwilę. Wypijemy razem kawę. 

I  skosztujesz  torcik  z  jabłkami.  To  nasz  ostatni  produkt. 
Właśnie  wprowadzamy  go  na  rynek.  Zaraz  przyjdzie  Jane 
Morris.  Może  zechcecie  pogadać?  Jest  najnowszym 
członkiem  naszego  zespołu.  Zajmuje  się  oprzyrządowaniem 
komputerów.  Jak  sama  widzę,  jest  to  przydatne  dla 
wszystkich  ludzi  interesu.  Zaraz  wracam  -  przerwała, 
znikając wśród upajających woni. 

Karin  siadła  na  krześle  i  automatycznie  spojrzała  na 

kartki porozrzucane na stole. Widniały na nich  rysunki.  I to 

57

RS

background image

 

 

znakomite  rysunki,  pomyślała  oceniając  fachowym  okiem 
szkice przedstawiające psa. 

- Kim  jest ten  artysta? - spytała, gdy Dolly wróciła, niosąc 

na tacy torcik. 

-  To  mój  syn,  Keith.  Nie  może  usiedzieć  bez  ołówka.  A  to 

J ane. - Zwróciła się do wchodzącej: - Przyszłaś w samą porę. 
Właśnie  podaję  kawę i tort.  Prosto z  pieca.  Palce lizać, choć 
może nie powinnam się chwalić. 

-  Nie  potrzebujesz  reklamy.  -  Roześmiała  się  Jane, 

wnosząc  kubki  z  kawą.  -  Trudno  oprzeć  się  samemu 
zapachowi  tych  smakołyków.  Dzięki  tobie  przytyłam  już 
dwa kilo. 

- Daremne żale. I tak będę je  reklamować - odparła Dolly. 

Siadła  obok  Karin,  namawiając  ją,  by  ,,skosztowała  choć 
kawałeczek ".  A  gdy  Karin  wyraziła  uznanie,  spytała:  -  Czy 
nie  sądzisz,  że  byłby  to  znakomity  dodatek  do  kawy,  którą 
podajesz swojej grupie wycieczkowej? Po co masz piec sama, 
skoro  wystarczy  zamówić  domowe  wypieki  u  Dolly.  Pyszne, 
prawda? 

Karin  uśmiechnęła  się  przytakując.  Po  dziesięciu 

minutach  z  Dolly  zdała  sobie  sprawę,  że  rozmowa  z  nią 
polega na słuchaniu. 

-  Wspólnie  z  mężem  trudniliśmy  się  dostawami  żywności. 

Obsługiwaliśmy  prywatne  przyjęcia i tym  podobne imprezy. 
Ale  prawdziwym  przebojem  były  zawsze  moje  desery.  Pan 
Connors  spytał  kiedyś:  ,,Dolly,  czemu  nie  poświęcisz  się 
wyłącznie  swojej  specjalności?  Sprzedawaj  to,  co  robisz 
najlepiej ".  Zrobiłam  więc,  jak  radził,  i  wysłałam  próbki  do 
różnych  hoteli.  Teraz  zaopatruję  trzy  duże  hotele  w 
Sacramento.  Myślę  także  o  sprzedaży  mrożonych  ciast  i 
serników. 

Mogłabym 

je 

dostarczać 

sieci 

sklepów 

spożywczych. To też doradził mi pan Connors. 

- Tak. On ma naprawdę znakomite pomysły - potwierdziła 

J ane.  -  Jestem  szczęśliwa,  że  przystąpiłam  do  ,,Nowych 

58

RS

background image

 

 

Inicjatyw". A w  dodatku  poznałam  tu  mojego narzeczonego 
-  dodała,  połyskując  brylantem  na  lewej  ręce.  -  Nazywa  się 
J ack  Austin.  Jest  przedsiębiorcą  budowlanym.  Wcześniej 
wykonywał  drobne  usługi  remontowe,  ale  pan  Connors 
pomógł mu zdobyć zamówienia i dzięki niemu podpisał teraz 
państwowy  kontrakt.  Nie  jest  to  wielkie  zamówienie,  ale 
złożył ofertę na  następne i, jeśli je otrzyma, mocno stanie  na 
nogach. O, jak się masz Keith! 

-  Cześć  -  odpowiedział  wysoki,  ładny  chłopiec,  który 

wyłonił się z kuchni. 

-  To  mój  syn,  Keith  -  przedstawiła  go  Dolly.  -  Keith,  to 

panna Palmer. 

- Dzień dobry pani - grzecznie ukłonił się chłopiec, ale nim 

Karin  zdołała  pogratulować  mu  świetnych  rysunków, 
mruknął  ,,przepraszam "  i  zwrócił  się  do  matki:  - 
Skończyłem,  mamo.  Czy  mogę  już  iść  do  domu?  Jeszcze 
zdążę  złapać  autobus.  -  Nastąpiła  krótka  wymiana  zdań 
pomiędzy 

matką 

synem. 

Chłopiec 

był 

wyraźnie 

niezadowolony, podczas gdy matka przy czymś obstawała. 

-  Poczekasz  na  mnie - nalegała. -  Jeśli skończysz  pakować 

ostatnią  partię  zamówień,  oboje  wyjdziemy  szybciej.  -Gdy 
chłopiec  zniknął,  zwróciła  się  z  westchnieniem  do 
pozostałych kobiet. 

- To nie jest dla niego łatwe - wyjaśniła. - Siedzi tu ze mną 

całe  lato,  zamiast  spędzać  czas  z  kolegami.  Ale  cóż,  ma 
zaledwie  piętnaście  lat.  Nie  mogę  zostawiać  go  bez  opieki  i 
bez planu zajęć... - spojrzała zmartwiona w ślad za synem. 

-  Jack  mówi,  że  jeśli  dostanie  ten  kontrakt,  to  miodowy 

miesiąc spędzimy w  Europie - zwierzała się  Jane, całkowicie 
pochłonięta  własnymi  sprawami.  -  W  związku  z  tym 
zamierzam  zatrudnić  pracownika.  A  poza  tym  siostra 
obiecała  mi  pomoc.  W takich sytuacjach  potrzebny  jest  ktoś 
nap rawdę zaufany. Wspólnik Jacka... 

Karin nie słuchała. Ten chłopiec był taki smutny... 

59

RS

background image

 

 

Tymczasem Pete dotarł do centralnego biurowca ,,Nowych 

Inicjatyw".  Poinformował  Vickie  Wentworth,  że  Dolly 
Spencer zabrała Karin do bloku numer jeden. 

- Wróci tu jeszcze po informator - dodał. - Zdaje mi się, że 

Blake coś dla niej zostawił. 

-  Chyba  tak  -  odparła  Vickie  niedbałym  tonem.  -  Ale 

wątpię,  by  chciał  przyłączać  do  nas  tę  agencję.  Przecież 
mamy  już  Holidaya.  To  dla  niego  konkurencja,  a  dla  nas 
dodatkowe obciążenie. 

-  Może  Blake  chce  być  obciążony  -  uśmiechnął  się  Pete.  - 

W  każdym  razie  dopilnuj,  żeby  panna  Palmer  otrzymała  te 
informacje. Wyraźnie mu na tym zależy. 

Vickie  skinęła  głową,  z  namysłem  marszcząc  czoło,  gdy 

Pete  wychodził  z  jej  gabinetu.  Pięć  minut  później  wpadł 
Blake. 

- Czy była tu Karin? - spytał z miejsca. 
-  O  tak,  jakiś  czas  temu  -  odparła  Vickie.  -  Pete wszystko 

jej pokazał. 

- Powiedziałaś, że wrócę zabrać ją na lunch? 
-  No  cóż,  zamierzałam,  ale  ...  -  rozłożyła  ręce  -  nie  miała 

czasu. 

-  Ach  tak...  -  Blake  poczuł  się  zaskoczony  własnym 

rozczarowaniem. Spojrzał na zegarek. - Zamówiłem stolik w 
River's End. Proszę, zadzwoń tam i odwołaj rezerwację. 

-  Nie,  nie  rezygnujmy  z  tych  miejsc,  Blake.  To  jedyna 

okazja,  żeby  wreszcie  porozmawiać.  Tu  panuje  wieczne 
zamieszanie,  a  przecież  pewne  sprawy  trzeba  spokojnie 
omówić.  Właśnie  przyszedł  list  od  adwokata.  Dotyczy 
sprawy 

Austina. Podobno nie mamy podstaw, by usuwać go z listy 

naszych podopiecznych. 

- Niech to diabli! Właśnie, że mamy. 

60

RS

background image

 

 

-  No cóż. Są  liczne  komplikacje.  Muszę wprowadzić cię  w 

całość  zagadnienia.  I  to  gdzieś,  gdzie  nikt  nie  będzie  nam 
przeszkadzał. 

Blake  wzruszył  ramionami.  Był  naprawdę  głodny. 

Ostatecznie można to przedyskutować w trakcie jedzenia. 

Chyba  jednak  powinnam  przystąpić  do  ,,Nowych 

Inicjatyw",  rozmyślała  Karin  opuszczając  blok  numer 
jeden.  Wprawdzie  Dolly  zajmowała  się  niemal  wyłącznie 
dostawami  dla  hoteli  i  przygotowaniem  bankietów,  jednak 
oświadczyła,  że  chętnie  będzie  dostarczać  świeże  domowe 
wypieki  dla  wycieczkowych  grup  Karin. 

Jakaż  to 

oszczędność czasu. Do tej  pory  Karin sama piekła  bułeczki i 
ciastka  dla  swoich  klientów.  Istotnie,  trzeba  przyznać,  że 
,,Nowe Inicjatywy"  dają poczucie przynależności do wielkiej 
rodziny.  Jej członkowie  bywają  również  na organizowanych 
spotkaniach.  Są  one  niezwykle  produktywne.  W  ich  efekcie 
rodzą  się  bowiem  liczne  pomysły  i  plany,  których  zapewne 
nikt  nie  wymyśliłby  sam.  ,,Nowe  Inicjatywy"  pozwalały 
zachować  niezależność,  dając  jednocześnie  świadomość 
przynależności  do  zespołu.  A  więc  wpadnie  jeszcze  tylko  do 
biura  Blake'a  po  te  broszury.  Może  on  tam  jest...  Nie,  nie 
będzie o niego pytać, ale jeśli go ujrzy... 

Przeszła  obok  narożnika  budynku  i  ruszyła  w  stronę 

wejścia.  Wtedy  ich  zobaczyła.  Dwie  sylwetki  -  mężczyznę  i 
kobietę. Stała w  pewnej odległości,  ale  rozpoznała seksowną 
morelową  bluzkę  i  portfelową  spódnicę.  Vickie  szła  bardzo 
blisko  Blake'a,  a  on  uważnie  na  nią  pat rzył.  Karin 
nieruchomo  obserwowała,  gdy  wsiadali  do  samochodu  i 
odjeżdżali, głowa przy głowie. Jak para kochanków... 

 
 
 
 
 

61

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ SZÓSTY 

 
Blake  ostrożnie  manewrował  swoim  maserati  pomiędzy 

rzędami  zaparkowanych  samochodów.  Starał  się  ukryć 
rozdrażnienie, które go ogarnęło, gdy Vickie nachyliła się ku 
niemu,  próbując  położyć  rękę  na  jego  nodze.  Lubił  Vickie. 
Więcej,  doceniał  jej  fachowość  i  był  świadom,  że  jest 
niezastąpiona  dla  dalszego  rozwoju  i  sprawnej  działalności 
,,Nowych  Inicjatyw".  Gdy  jednak  stało  się  jasne,  że  Vickie 

62

RS

background image

 

 

pragnie  czegoś  więcej  niż  stosunków  czysto  służbowych, 
Blake  taktownie  zaczął  się  wycofywać.  W  miarę  możliwości 
skracał  owe  kolacje  organizowane  pod  pretekstem  narad  i 
zawsze  bywał  na  nich  w  towarzystwie  Pete'a.  Gdyby  Karin 
chciała  zaczekać...  I  tak  wybiegł  przed  końcem  posiedzenia 
Izby Handlowej. Uśmiechnął się do siebie. Czyżby zamierzał 
winić  Karin  o  to,  że  nie  potrafił  bronić  się  przed  własnym 
zastępcą? 

-  To  nie  jest  wcale  śmieszne.  Sprawa  wygląda  poważnie  - 

powiedziała Vickie. 

Rzucił  jej  krótkie  spojrzenie,  próbując  uzmysłowić  sobie, 

o co jej chodzi. 

- Naprawdę, Blake,  uważam, że grubo  przesadzasz.  Czym 

się  właściwie  przejmujesz?  Tym,  że  jakaś  stara  baba  czepia 
się o grosze i wypisuje skargi na Austina? 

- Sprawdziłem - uciął krótko. - Umowa sformułowana  jest 

na  niekorzyść  pani  Channing.  Nie  chcę  zadawać  się  z 
oszustami. 

-  Podzielam  twoje  zdanie,  Blake.  Ale  będziesz  miał  do 

czynienia  z  adwokatem.  I  pamiętaj  o  tym.  że  Austin  złożył 
ofertę  na  budowę  nowej  biblioteki  miejskiej.  Istnieje 
poważna 

szansa, 

że 

wygra 

przetarg. 

Sporo 

zainwestowaliśmy  w  jego  karierę.  Czy  mamy  rezygnować 
właśnie  teraz,  gdy  lada  moment  zacznie  przysparzać  nam 
zysków?  Przecież  mógłbyś  z  nim  pogadać  -  perswadowała, 
powoli głaszcząc dłonią jego kolano. 

- Nic z tego.  Mam  dość gadania. - Ujął  jej  rękę, delikatnie 

ścisnął  i  jakby  od  niechcenia  położył  na  torebce,  którą 
trzymała  na  kolanach.  -  Masz  dobre  wyczucie w interesach, 
Vickie,  i  na  ogół  polegam  na  twoim  sądzie.  Tym  razem 
jednak muszę zdać się na swój instynkt. Z Austinem koniec - 
powiedział, wyraźnie zamykając kwestię. 

63

RS

background image

 

 

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. - Vickie założyła ręce i 

wzruszyła  ramionami.  -  Tyle  że,  moim  zdaniem,  wyrzucasz 
kurę, która właśnie zaczyna znosić złote jaja. 

-  Może  i  złote.  Ale  na  pewno  cuchnące.  I  nie  zamierzam 

ich  wysiadywać.  -  Zachichotał  przypominając  sobie,  jak 
Karin pytała zdziwiona: Inkubator? Czy hodujesz kurczęta? 

-  Szkoda,  że  nie  zatrzymałaś  panny  Palmer  -  odezwał  się 

po chwili. - Chciałem z nią pomówić. 

Vickie zacisnęła usta. 
-  Nie  jestem  opiekunką  panny  Palmer.  A  w  ogóle  to 

niewiele 

tego 

rozumiem. 

Chyba 

nie 

zamierzasz 

przyjmować następnego biura podróży. Tim... 

-  Zapominasz,  że  Tim  się  uniezależnił.  Jeśli  jeszcze  nie 

całkowicie,  to  zrobi  to  zaraz.  Czekamy  tylko  na  pożyczkę, 
która pozwoli sfinansować wycieczki do Monte Carlo. 

-  Mimo wszystko sądzę, że nie  będzie zachwycony, gdy się 

dowie, że popieramy konkurencyjną firmę. 

- Dajże spokój, Vickie. Powinien być nam wdzięczny! Nim 

tu przyszedł, dwa  razy w tygodniu  kursował do Reno. I tyle. 
Teraz  ma  zlecenia  z  kasyn  na  jakieś  pięć  kursów  dziennie  i 
jeszcze  kilka  do  Las  Vegas.  Tim  może  organizować 
wycieczki  dla  amatorów  hazardu,  a  Karin  dla  miłośników 
sztuki. 

-  Naprawdę?  -  skrzywiła  się  Vickie.  -  Widzę,  że  marzą  ci 

się  regularne  kursy  do  Luwru  w  Paryżu,  a  także  loty  do 
Amsterdamu  i  tak  dalej.  Czy  może  liczysz  na  gwałtowne 
zainteresowanie sztuką w okolicy Sacramento? 

Blake wyczul ironię w jej głosie i z  rozdrażnieniem wiercił 

się  w  fotelu,  wjeżdżając  na  parking  przed  restauracją.  W 
gruncie  rzeczy sam  wątpił,  by  liczba  osób zainteresowanych 
sztuką  pozwoliła  na  utrzymanie  tego  typu firmy. Do licha!  I 
wciskać  tłum  ludzi  w  stary,  rozklekotany  autobus,  który 
nawet nie jest ubezpieczony! Ta dziewczyna nie ma pojęcia o 
prowadzeniu interesów! 

64

RS

background image

 

 

A  jednak  jej  entuzjazm  udzielał  się  każdemu,  promienny 

uśmiech emanował takim ciepłem... 

- No więc jak? Idziemy na lunch? 
Blake ocknął się z zażenowaniem i wyłączył silnik. 
- Słusznie. Chodźmy coś zjeść - odparł jak ktoś nieobecny. 

Sztuka - myślał - to bardzo wąskie pole dla  agencji podróży. 
Jeśli  ma  ona  przynosić  przyzwoity  zysk,  trzeba  znaleźć 
dodatkowo coś opłacalnego. 

- Idziesz? - głos Vickie brzmiał ostro. 
- Tak, idę. - Wsunął kluczyki do kieszeni i ruszył za nią. 
-  Nie,  to  nie  jest  zrzeszenie  -  wyjaśniała  Karin,  siedząc 

nazajut rz  przy  śniadaniu  ze  swą  ciotką  i  wujem,  którzy 
wrócili  poprzedniego  wieczoru.  Niecierpliwie  czekała,  by 
wybadać,  co  sądzą  o  ,,Nowych  Inicjatywach ".  -  On  to 
nazywa inkubatorem biznesu. 

- Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym - powiedział Bob. 
-  A  na  czym  polega  ten  twój  inkubator?  -  spytała  Meg. 

Karin starała się wytłumaczyć najlepiej, jak umiała. 

-  Sami  więc  widzicie  -  zakończyła  -  że  każda  firma 

korzysta  z  fachowego  doradztwa  i  pomocy,  jednocześnie 
zachowując swoją indywidualność. 

-  Indywidualność.  O  to  właśnie  chodzi.  -  Gestykulowała 

Meg, 

powiewając 

koronkami 

swego 

turkusowego 

szlafroczka.  -  Czy  wiecie,  że  w  świetle  najnowszych  badań 
pewne  owoce  należy  jadać  indywidualnie?  Na  przykład 
banany czy melony. Trzeba spożywać je oddzielnie. 

-  Chcesz  powiedzieć,  że  w  samotności?  -  Bob  mrugnął  do 

Karin. 

-  Jesteś  niemądry.  -  Meg  potrząsnęła  głową.  -  Mówię,  że 

nie  należy  ich  łączyć  z  niczym  innym.  Ciekawe.  Ludzie 
zawsze  dodawali  banany  do  płatków  śniadaniowych.  - 
Zmarszczyła  czoło  z  namysłem.  Po  chwili  wzruszyła 
ramionami.  -No  cóż,  nie  należy  ślepo  wierzyć  każdej  nowej 

65

RS

background image

 

 

koncepcji.  Człowiek  powinien  myśleć  samodzielnie.  Co  więc 
zamierzasz zrobić, Karin? 

- Chodzi ci o banany? 
- Nie, głuptasie. O tę firmę. Chcesz się z nią związać? 
-  Nie.  No  cóż,  właściwie  nie  wiem...  -  odparła  Karin  z 

wahaniem.  Nie  zapomniała  jeszcze  o  wstrząsie,  którego 
doznała  na  widok  Blake'a  z  tą  Wentworth.  A  przecież  nie 
była  to  zazdrość.  Może  tylko  ostrzeżenie?  Karin  wówczas 
wsiadła  do  samochodu  i  nieodwracalnie  zrezygnowała  z 
,,Nowych  Inicjatyw".  Tymczasem  wczoraj  wieczorem 
zatelefonował...  -Ja...  nie  jestem  zupełnie  przekonana,  czy 
powinnam się przyłączyć... 

- A co wiesz o tym Connorsie? - spytał Bob. 
-  Niewiele.  -  Dlaczego  więc  ma  wrażenie,  że  znała  go 

zawsze? - Już ci mówiłam, że niedawno go poznałam. 

-  Hmm...  -  zastanawiał  się  Bob.  -  W  barze.  I  od  tej  pory 

wciąż tak nalega. 

-  Ależ  nie!  Wcale  nie  nalega  Pomógł  mi  załatwić  autobus 

i... 

-  I  przyjechał  specjalnie  aż  tutaj,  zaprosił  cię  do  swojej 

firmy, a wczoraj telefonował. 

-  Ale  nic  nie  mówił.  W  każdym  razie  nic  o  interesach. 

Zap rosił mnie tylko na kolację dziś wieczorem. 

-  To  ładnie  z  jego  strony  -  powiedziała  Meg.  -  Czy  jest 

sympatyczny? 

- Tak, on... 
- Ile chce za wpisowe? 
- Wpisowe? - Karin ze zdumieniem patrzyła na wuja. 
- Ile kosztuje wpis do tej firmy. 
-  Ależ  nic.  Zrozumiałam,  że  dopiero  potem  płaci  się 

pewien  procent  uzyskanych  dochodów.  No  cóż,  nie  znam 
dokładnie  szczegółów.  -  Przecież  nie  chciało  jej  się  nawet 
zajrzeć do informatora. 

66

RS

background image

 

 

- A więc to tak działają ci cwaniacy! Na początku żadnych 

szczegółów.  Tylko  wielka  gala  powitalna.  A  później,  nim  się 
połapiesz, oddajesz cały zarobek. 

-  Ależ  nie!  Blake,  to  znaczy  pan  Connors,  nie  jest  taki...  - 

Karin  gratulowała  sobie  w  myślach,  że  nie  wspomniała 
nawet o czeku. - Nie chcę, żebyście sądzili... 

- Pewnie dziś wieczorem ostro weźmie się za werbowanie. - 

Bob  odsunął  krzesło  i  wstał.  -  Tylko  niczego  nie  podpisuj. 
Najpierw ja muszę to zobaczyć. 

Karin  pomyślała, że zamieszkiwanie z wujem  ma  również 

swoje mankamenty. 

- Chwileczkę, Bob - odezwała się Meg. - Wiem, że Karin to 

jedyna córka  twojego ukochanego brata, ale jest już dorosła 
i powinna decydować sama. 

-  Naturalnie.  Ale  co  dwie  głowy  to  nie  jedna.  Po  prostu 

pragnę  zespolić  nasze  intelekty.  -  Schylił  się,  by  szczypnąć 

żonę  w  nos.  -  Tak  jak  wy  to  robicie,  majstrując  przy 
gruszkach czy brzoskwiniach, żabko. 

-  Nie  mów  głupstw.  -  Meg  żartobliwie  trzepnęła  go  po 

palcach.  -  To  zupełnie  inne  sprawy.  I  dobrze  o  tym  wiesz.  -
Odwróciła  się  do  Karin,  a  jej  oczy  rozjaśniło  nagle 
zainteresowanie.  -  Powiedz  mi,  Karin,  czy  pan  Connors  jest 
młody? Czy przystojny? 

Blake był zdumiony, gdy tego wieczoru drzwi przy Market 

Place czterdzieści cztery otworzyła nie Karin, lecz niewysoki 
mężczyzna o przerzedzonych siwych włosach. 

-  Pan  Blake  Connors?  -  spytał,  przyglądając  mu  się 

podejrzliwie. 

- Tak - odparł Blake. - Jestem umówiony z Karin. 
-  Oczywiście.  Proszę wejść. -  Mężczyzna  cofnął się,  robiąc 

mu  przejście.  -  Jestem  Bob  Palmer,  wuj  Karin  -  wyjaśnił.  - 
To  dobrze,  że  przyszedł  pan  nieco  wcześniej.  Chciałbym  z 
panem pomówić. Proszę do środka. 

67

RS

background image

 

 

Blake  wszedł  za  nim  do  salonu,  nieco  speszony  sytuacją, 

która  nasunęła  mu  wspomnienie  sprzed  wielu  lat,  kiedy  to 
stał  się  obiektem  inkwizytorskich  pytań  ze  strony 
zaniepokojonego ojca pewnej nastolatki. 

Wielki  okrągły  stół,  jak  poprzednim  razem,  był 

zastawiony.  Teraz  jednak  były  to  pudełka  pełne  slajdów, 
albumy, stosy folderów i fotografii. 

-  Dzień  dobry  -  powiedziała  kobieta  siedząca  za  stołem.  - 

O! Rzeczywiście jest pan taki, jak mówiła Karin. 

- Blake  Connors  -  przedstawił się  pokrywając  zmieszanie. 

- Dzień dobry pani. 

-  Miło  mi  pana  poznać.  Jestem  Meg,  ciotka  Karin.  -  Jej 

zielone  oczy  skrzyły  się  młodzieńczym  blaskiem,  ale  drobne 
linie, zarysowane w  kącikach, świadczyły o wielu  minionych 
latach, podczas których często się śmiała. 

-  Proszę,  niech  pan  siada.  -  Bob  podał  mu  krzesło.  -  Jeśli 

można, chciałbym zadać kilka pytań, które... 

-  Ależ.  Bob,  dajże  panu  odetchnąć.  Karin  zaraz  będzie 

gotowa. Czego pan się napije? 

-  Bardzo  dziękuję.  -  Blake  usiadł,  wskazując  gestem 

szklankę,  z  której  Meg  sączyła  płyn  o  wyglądzie  whisky.  - 
Tego, co pani. 

-  Świetnie.  -  Meg  szybko  ruszyła  do  lodówki  w  przyległej 

kuchni, a Bob usadowił się przy stole obok Blake'a. 

-  Panie  Connors  -  zaczął  tonem  na  pół  przepraszającym, 

na  pół  poufnym  -  mam  nadzieję, że  to  pana  nie  dotknie,  ale 
chciałbym  wyjaśnić  kilka  spraw.  Karin  znajduje  się  pod 
naszą opieką od dziecka i przywykłem ją chronić. 

-  Oczywiście  -  odparł  Blake,  jednocześnie  dodając  w 

myślach:  ale,  na  miłość  boską,  przed  czym?  Mimo wszystko 
Karin ma dwadzieścia cztery lata. Czy ten człowiek sądzi, że 
jestem jakimś zboczeńcem, który zamierza ją napastować? 

-  Proszę  bardzo  -  powiedziała  Meg,  stawiając  przed  nim 

szklankę  i  kładąc  obok serwetkę.  -  To  wyciąg  z łusek  ryżu  i 

68

RS

background image

 

 

specjalnego  gatunku  ziołowej  herbaty.  Bardzo  odświeżające 
i szalenie zdrowe. 

-  Dziękuję.  -  Blake  przełknął  mały  łyk  i  z  trudem 

opanował grymas obrzydzenia. 

-  A  więc,  panie  Connors,  o  co  właściwie  chodzi?  -  spytał 

Bob.  Blake  aż  się  zakrztusił,  pewien,  że  zaraz  padnie 
sakramentalne  pytanie:  Jakie  pan  ma  zamiary,  młody 
człowieku? 

-  Czy  był  pan  kiedyś  na  Hawajach?  -  gorączkowo 

przerwała Meg. 

Blake skinął twierdząco głową. 
- Czy nie jest to niewiarygodnie piękne miejsce? Wszystkie 

te  fantastycznie  kolorowe  kwiaty...  plumerie,  lilie  wodne, 
bugenwille,  orchidee.  Prawdziwy  kalejdoskop.  Jeśli  tylko 
zdołam, zajmę się malowaniem kwiatów w oleju. 

- Później, Meg - błagał Bob. 
Ale Meg powróciła do układania slajdów i nie zwracała na 

męża najmniejszej uwagi. 

- Niech pan podejdzie. Czyż to nie jest zupełnie wspaniałe? 
-  Zjawiskowe!  -  potwierdził  Blake,  patrząc  na  barwną 

mozaikę  rozkwitających  kwiatów,  ułożoną  na  oświetlonym 
stole. 

-  Rosną  w  takiej  obfitości  -  kontynuowała  Meg  -  że  im 

więcej się zbiera, tym bardziej się mnożą. 

-  Skoro  o  tym  mowa  -  zdecydowanym  tonem  odezwał  się 

Bob  -  to  jakie  są  koszty  przystąpienia  Karin  do  pańskiej 
firmy? I co właściwie jej to daje? 

Blake  patrzył  na  niego  w  osłupieniu.  A  więc  o  to  mu 

chodziło!  Wątpliwości  tego  człowieka  dotyczyły  wyłącznie 
,,Nowych  Inicjatyw".  A  on  myślał...  Nieźle  się  ośmieszył.  Z 
trudem  pohamował  głośny  wybuch  śmiechu  i  przybrał 
stosowną minę. 

- Chwileczkę - powiedział do Boba. - Mam w samochodzie 

pewne dane, które mogą pana zainteresować. 

69

RS

background image

 

 

Gdy  powrócił  z  aktówką,  nareszcie  wyłoniła  się  Karin. 

Miała  na  sobie  bladozieloną  sukienkę,  zapewne  z  jedwabiu, 
pozbawioną  jakichkolwiek ozdób.  Lekkie  rozkloszowanie  na 
wysokości kolan ukazywało zgrabne, opalone nogi. 

- Witaj - powiedziała z nieśmiałym uśmiechem. 
-  Witaj.  -  Jej  widok  zaparł  mu  dech  w  piersi.  Karin... 

Brązowe loki, zaczesane staranniej niż lubił, rezolutny, lekko 
zadarty  nosek,  wielkie  orzechowe  oczy.  I  te  dołeczki  zawsze 
towarzyszące  jej  promiennemu,  ciepłemu  uśmiechowi. 
Ogarnęło  go  nagle  poczucie  ciepła,  niemal  ukojenia. 
Jednocześnie  uświadomił  sobie  gwałtownie,  dlaczego  tak 
mylnie zinterp retował pytania  jej wuja. Przecież jadąc  tutaj 
nawet  ani  razu  nie  pomyślał  o  ,,Nowych  Inicjatywach ", 
organizacji wycieczek czy o kimś innym niż ta kobieta, którą 
miał  zobaczyć.  A  teraz  pragnął  tylko  porwać  ją  stąd.  Jak 
najdalej od błaznującej ciotki i podejrzliwego wuja. 

- Usiądź  tu,  Karin.  -  Bob  odsunął  foldery  rozłożone  przez 

Meg,  by  zrobić  miejsce  dla  aktówki  Blake'a.  -  Pan  Connors 
dokładnie przedstawi swoje propozycje, a więc i ty powinnaś 
ich wysłuchać. 

-  Tym  bardziej,  że  to  jej  interesom  właśnie  szkodzisz  -

szepnęła  cicho  Meg.  Tak  przynajmniej  wydawało  się 
Blake'owi,  który  z  rezygnacją  powrócił  do  swego  krzesła  i 
otworzył aktówkę. 

-  Inkubatory  biznesu  zyskują  coraz  większą  popularność. 

Są  to  instytucje  wspierające  ekonomiczny  rozwój  nowych 
firm  -  zaczął.  -  Zwiększają  szanse  ich  przetrwania  o 
osiemdziesiąt  do  dziewięćdziesięciu  pięciu  procent.  ,,Nowe 
Inicjatywy" kładą szczególny nacisk... 

Karin  siedziała  obok  Blake'a  zdumiona  mistrzostwem,  z 

jakim  oczarował  jej  wuja.  Oczywiście  przesądziły  o  tym  te 
cechy  Blake'a,  które  i  ją  oszołomiły  pierwszego  dnia 
znajomości - nieodparty urok osobisty, a także zapał i gorące 
zaangażowanie  w  każdą  powierzoną  mu  sprawę.  Teraz 

70

RS

background image

 

 

jednak  z  jego  ust  płynęły  dalsze  informacje:  dokładne  dane 
na  temat  promocji  nowych  przedsiębiorstw,  liczba  firm 
uratowanych  przed  bank ructwem  i  firm  o  zmienionych 
kierunkach  działalności.  Imponujące  osiągnięcia  poparte 
danymi statystycznymi  i  dokumentacją,  którą  Blake wyjął z 
aktówki, całkowicie przekonały Boba. 

-  Rzeczywiście,  rozumiem,  rozumiem  -  powtarzał.  - 

Uważam, że stanowczo powinnaś oddać się pod opiekę  pana 
Connorsa,  Karin.  Będzie  ci  potrzebna  pomoc  w zakresie...  - 
Wyjął 

ołówek, 

by 

sporządzić 

listę 

potrzeb 

prawdopodobnych wydatków. 

Ku  zdumieniu  Karin  tym  razem  Blake  zaczął  wysuwać 

wątpliwości. 

-  Może  zechciałby  pan  sprawdzić  moją  wiarygodność  w 

Zrzeszeniu Przedsiębiorstw?  Jeśli Karin podejmie decyzję w 
tej  sprawie,  może  wpaść  w  tym  tygodniu  i  wtedy  wszystko 
omówimy.  -  Zerknął  na  zegarek.  -  Nie  chciałbym  stracić 
zarezerwowanego stolika. 

Karin,  na  której  wywody  Blake'a  wywarły  równie  silne 

wrażenie,  jak  na  jej  wuju,  wychodząc  z  domu  wciąż 
znajdowała  się  w  stanie  euforii.  Powietrze  było  ciepłe  i 
ciężkie  od  słodkich  zapachów  letnich  kwiatów,  skąpanych 
teraz  w  złotym  blasku  późnego  zachodu.  Czuła  siłę  ręki, 
trzymającej  jej  dłoń.  Ręki,  która  tak  mądrze  i  tak 
nieomylnie  prowadziła  wielu  do  upragnionego  sukcesu. 
Pat rzyła  na  twarde,  męskie  rysy,  a  jej  wzrok  spoczął  na 
zdecydowanym  konturze  ust,  tak  przecież  skorych  do 
uśmiechu.  Emanowały  teraz  chłodną  pewnością  siebie  i 
opanowaniem,  które  stwarzało  poczucie  bezpieczeństwa. 
Ogarniające ją doznanie było nowe i dziwne. 

-  To,  co  robisz  w  ,,Nowych  Inicjatywach ",  jest  naprawdę 

imponujące - powiedziała. - Wiem, że Bob jest... - przerwała, 
gdyż  Blake  zatrzymał  się  i  nachylił  nad  nią,  by  dotknąć 
ustami  jej  ust.  Było  to  zaledwie  muśnięcie,  ale  tak  pełne 

71

RS

background image

 

 

czułości, iż od tej chwili Karin czuła wyłącznie jego bliskość i 
bicie własnego serca. 

- Nie  będziemy  więcej  mówić o ,,Nowych  Inicjatywach ".  - 

Jego  głos  przeszedł  w  niski  szept,  ale  zawarta  w  nim 
obietnica  brzmiała  równie  wyraźnie,  jak  nieustające  granie 

świerszczy, które docierało z oddali. - Pragnę, by ten wieczór 
należał tylko do nas. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

72

RS

background image

 

 

 
 
ROZDZIAŁ SIÓDMY 

 
Sala  Cedrowa  tchnęła  wykwintną  elegancją  świec, 

goździków  i  sztywnych  obrusów.  Panował  tu  spokój,  cicho 
grała  muzyka,  a  odległość  między  stolikami  tłumiła  głosy 
innych gości, brzęk porcelany i kryształów. 

Karin  była  tu  już  kiedyś  z  Richardem.  Słuchała  tego 

samego zespołu muzycznego, tańczyła. Ale dzisiejszy wieczór 
w  niczym  nie  przypominał  tamtego.  Zelektryzowana, 
wyzbyta  poczucia  własnego  ciężaru,  balansowała  na 
krawędzi cudownej tajemnicy. Nie wiedziała, co właściwie je 
i  co  pije.  Jej  napięta  uwaga  rejestrowała  natomiast  z 
niezwykłą  dokładnością  każde  drgnienie  twarzy  mężczyzny, 
który  siedział  naprzeciw  niej.  Nawet  najsubtelniejszy 
grymas tej twarzy miał na zawsze utrwalić się w jej pamięci. 
Towarzyszyła  temu  świadomość,  że  i  on  na  nią  patrzy. 
Zachwyt,  który  odbijał  się  w  jego  błękitnych  oczach, 
pobudzał  i  napawał  pewnością.  Czuła  się  piękna,  mądra  i 
dowcipna.  W  jej  zachowaniu  pojawiła  się  prowokująca 

śmiałość, której nigdy nie miała. 

-  Dzisiejszy  wieczór  należy  do  nas  -  przypomniała  mu 

lekko kpiącym tonem. - Zacznijmy więc od ciebie. 

- Zacznijmy? 
- Powiedz mi wszystko o sobie. 
-  No  cóż...  Zanim  powstały  ,,Nowe  Inicjatywy", 

pracowałem jako doradca w... 

- Nie, nie, nie - energicznie potrząsnęła głową. - Znamy już 

tę wersję Kopciuszka. Chciałabym poznać cię nap rawdę. 

Nie mam żadnych kontaktów z wywiadem, nie zatrudniam 

agentów,  którzy  grzebią  w  aktach  przypadkowo  poznanych 
osób, toteż nie dowiedziałam się o tobie niczego. 

- Ach tak? - Z rozbawieniem uniósł brew. 

73

RS

background image

 

 

-  Ach  tak  -  powtórzyła,  parodiując  jego  zdziwienie.  -  Czy 

zdajesz  sobie  sprawę,  że  nie  wiem  nawet,  czy  jesteś 
rozwiedziony,  żonaty,  czy  też  -  z  rozbawieniem  zmarszczyła 
nosek 

-  żyjesz  w  grzechu?  A  może  masz  inne  zobowiązania: 

prawne, moralne lub jakiekolwiek wobec osoby płci żeńskiej, 
która  mogłaby  być  przeciwna  temu  miłemu...  hm... 
interludium? 

-  Zdołała  wprawdzie  wykonać  sugestywny  gest  ręką,  ale 

serce  mocno  jej  biło,  gdy  czekała  na  odpowiedź,  myśląc 
jednocześnie o Vickie Wentworth. 

- Skoro o tym mowa, to i ja niewiele wiem o tobie. Kim jest 

ten tenisista... no, jak mu tam? 

-  Richard?  To  tylko  kolega.  -  Wycelowała  widelec  w 

Blake'a. - Nie odpowiadasz na moje pytanie! 

Roześmiał się. 
- No  dobrze. Nie  mam  żadnych zobowiązań  prawnych  ani 

innych  i  w  najbliższej  przyszłości  niczego  nie  planuję. 
Natomiast chętnie nawiązuję znajomości. Lubię towarzystwo 
kobiet i owe, jak to nazwałaś, ,,miłe interludia". 

-  Dziękuję.  Mam  już  obraz  sytuacji.  -  Udawała,  że 

trzonkiem  widelca  notuje  dane:  -  Wolny  strzelec,  łowca 
przygód... 

- Chwileczkę, to nie fair. Chodziło mi o to... 
-  Podtrzymuję  opinię.  Oddalam  sprzeciw.  -  Parsknęła 

śmiechem,  z  apetytem  zabierając  się  do  małży.  A  więc  nie 
chce  żadnych  zobowiązań...  -  Chciałam  mieć  w  tej  sprawie 
jasność.  To  wszystko.  A  tak  nap rawdę  pragnę  wiedzieć, 
gdzie  się  urodziłeś,  gdzie  chodziłeś  do  szkoły,  na  jakiej 
pozycji  grałeś  w  baseball  i  tak  dalej.  -  Starała  się  mówić 
naturalnie,  mając  nadzieję,  że  jej  ton  nie  zdradza,  jak 
rozpaczliwie pragnie poznać każdy szczegół jego życia. 

-  Zaczynamy  od  punktu  wyjścia,  tak?  -  Odciął  kawałek 

polędwicy.  -  A  więc  dobrze.  Urodziłem  się  w  Szpitalu 

74

RS

background image

 

 

Uniwersyteckim w Nowym  Jorku.  Moi  rodzice wykładali  na 
Uniwersytecie  Kolumbia  i  nigdy  nie  grałem  w  drużynie 
baseballowej. 

- A więc jaki sport uprawiałeś? 
-  Razem  z  ojcem  ćwiczyliśmy  na  sali  gimnastycznej,  a  w 

internacie  należałem  do  reprezentacji  pływackiej.  Ale 
większość  czasu  spędzałem  nad  książkami.  Co  zresztą 
niewiele  dało.  -  Uśmiechnął  się.  -  Moi  starzy  pewnie  myślą, 

że w szpitalu zamieniono im dziecko. 

To,  co  Karin  zdołała  z  niego  wyciągnąć,  brzmiało 

rzeczowo  i  miało  pewien  odcień  humoru.  Musiała  jednak 
czytać  między  wierszami,  aby  w  pełni  ocenić  sytuację. 
Zarówno  jego  ojciec,  jak  i  matka  byli  wykładowcami  na 
Uniwersytecie  Kolumbia,  należeli  do  Phi  Beta  Kappa  - 
elitarnej  korporacji  -  i  spodziewali  się,  że  ich  jedyny  syn 
będzie  cudownym  dzieckiem.  W  gruncie  rzeczy  cieszył  się 
wieloma  przywilejami  -  uczęszczał  do  prywatnych  szkół, 
wiele  podróżował.  Rozśmieszał  ją  teraz  anegdotkami  z 
okresu  dwuletniego  pobytu  w  Związku  Radzieckim,  gdzie 
jego ojciec studiował  język  rosyjski, oraz z  rocznego  pobytu 
w  Grecji,  gdzie  matka  przebywała  na  stypendium.  Karin 
czuła  jednak, że  dzieciństwo  upłynęło  mu  na nauce i że  było 
samotne.  Odniosła  też  wrażenie,  że  Blake  nie  chce  mówić  o 
latach uniwersyteckich. 

-  Dość  już  na  mój  temat  -  oświadczył,  prowadząc  ją  na 

parkiet. - Wolę wziąć cię w ramiona. 

Wzajemne  wyznania  zbliżyły ich  do siebie.  Czuła  rodzącą 

się  w  nim,  nie  znaną  jej  dotąd  czułość.  Oddech  Blake'a 
muskał  koniuszek  jej  ucha,  a  sposób,  w  jaki  ją  obejmował, 
krył  w  sobie  tajemną  obietnicę.  Chciała,  by  ten  wieczór 
nigdy się nie skończył. 

Dobrze  po  północy  odwiózł  ją  wreszcie  do  domu.  Gdy 

nachylił  się,  by  dotknąć  jej  ust,  wówczas  sama  do  niego 
przylgnęła. 

75

RS

background image

 

 

- Chodźmy popływać - powiedziała pod wpływem impulsu. 
- Co takiego? - Odsunął się, patrząc na nią ze zdumieniem. 
-  Noc  jest  gorąca,  a  basen  podgrzewany.  Tylko  na  nas 

czeka  -  oznajmiła  prowokacyjnym  tonem.  -  Twierdzisz,  że 
należałeś  do  reprezentacji  pływackiej.  Teraz  mi  to 
udowodnij. 

Roześmiał się. 
-  Nie  jestem  najstosowniej  ubrany.  I  choć  nie  mam  nic 

przeciwko  kąpielom  na  golasa,  sądzę,  że  twój  wuj  mógłby 
mieć zastrzeżenia. 

- Nie mów głupstw. Zawsze mamy kostiumy dla gości. 
-  Znakomicie.  Jestem  więc  gotów.  -  W  jego  głosie 

zabrzmiała  radość,  która  po  chwili  uległa  zmąceniu.  -  A  co 
powiedzą na to twoi wujostwo? 

-  Meg  i  Bob?  Ich  sypialnia  wychodzi  na  drugą  stronę 

domu.  Zresztą,  jeśli  nas  usłyszą,  chętnie  się  przyłączą.  I  na 
pewno nie będą marudzić. Idziemy - zdecydowała i wzięła go 
za rękę. 

Karin  stała  przy  basenie,  wchłaniając  czarowny  urok  tej 

nocy.  Wokół  trwała  cisza, lecz gdzieś w głębi niej  pulsowało 

życie  -  echo  niosło  muzykę  świerszczy,  na  niebie  migotały 
gwiazdy. Światło księżyca sączyło się przez drzewa,  rzucając 
srebrzystą  poświatę  na  wodę  w  basenie  i  dokładnie 
podkreślając  doskonałość  proporcji  ciała  Blake'a.  Gdy 
zrobił krok w jej stronę, Karin nagle zorientowała się, że ma 
na  sobie  tylko  skąpe  bikini.  Wstrzymała  oddech.  Czuła 
instynktownie, że należy stłumić ten gorący żar, który tlił się 
głęboko 

niej, 

zanim 

wybuchnie 

ogarnie 

ją 

niepohamowanym płomieniem. 

- Raz! - zawołała. - Dwaa... i... 
-  ...  trzy!  -  dokończył,  zamykając  ją  w  ramionach.  -  Czy 

zdajesz sobie sprawę, Karin,  jak  bardzo jesteś ponętna i  jak 
trudno  siedzieć  naprzeciw  ciebie,  rozsądnie  konwersując, 
gdy pragnie się tylko tego? - Powoli pieścił jej kibić, a Karin 

76

RS

background image

 

 

reagowała  dreszczem  rozkoszy,  gdy  jego  ręka  dotykała  jej 
nagiej skóry. - I tego - mówił, mierzwiąc jej loki. - Pragnę cię 
rozczochranej,  lepkiej  od  słodkich  ananasów,  których  smak 
czuję  na  twoich  ustach.  -  Wziął  ją  pod  brodę,  kierując  jej 
twarz  ku  górze.  W  oczach  lśnił  mu  blask  księżyca. 
Przesunęła  ręką  po  jego  piersi  i  objęła  go  za  szyję, 
przyciągając  ku  sobie.  Westchnął,  obsypując  pocałunkami 
jej  skronie  i lekko  kąsając  koniuszek  ucha,  a  ona  czuła,  jak 
przez  jej  ciało  przebiegają  dreszcze  rozkoszy.  -  Jesteś  taka 
piękna, tak bardzo cię pragnę... -szeptał. 

-  O,  Blake,  Blake,  tak  bardzo  chciałabym...  -  Jej  głos 

zamarł, gdy wygięta w łuk przywarła do jego ciała. 

-  Ja  też,  moja  słodka,  ja  też.  -  Jego  usta  zawładnęły  jej 

wargami.  Ciało  jej  pulsowało  nie znaną  dotąd namiętnością. 
Czuła,  że  drży  z  pragnienia.  Jego  dłoń  czule  dotykała  jej 
brzucha.  Cicho  jęknęła  trawiona  głodem  nienasyconym, 
niepohamowanym. Pragnęła tylko dawać, tylko kochać... 

Kochać... Ta myśl przywróciła jej poczucie  rzeczywistości. 

To przecież nie jest miłość, to jest... Gwałtownie odsunęła się 
od niego. 

- Karin... - W jego głosie brzmiało jednocześnie zdumienie 

i zmieszanie.  Zrobił krok w jej stronę. Cofnęła się. Czuła się 
naga i bezbronna. Ogarnął ją lęk. 

-  Ja...  ja  myślałam,  że  przyszliśmy  tu  popływać  -  zdołała 

wyjąkać, po czym obróciła się i wskoczyła do basenu. 

Uderzenie  wody  było  jak  policzek.  Zakrztusiła  się  i 

prychnęła,  po  czym  znów  się  zanurzyła.  Głupie,  naiwne 
dziewczę!  Co  on  sobie  pomyśli!  On,  przyzwyczajony  do 
kobiet tak wyrafinowanych jak Vickie Wentworth! 

- Kto pierwszy, ten lepszy! - Zsunął się do wody i szybko ją 

wyprzedził. 

Szczęśliwa,  że  wybaczył  jej  dziecinne  zachowanie,  z  ulgą 

przyjęła  Wyzwanie  i  dotarła  do  drugiego  brzegu  w  kilka 
sekund po nim. 

77

RS

background image

 

 

- To nie było fair. Liczyłeś nieprawidłowo, a ponadto jesteś 

wyższy niż ja. 

- Dobrze - odparł. - Daję ci fory o głowę. 
Ruszyła, ale w tej samej chwili schwycił ją za kostkę.  Jego 

silny  uchwyt  wyzwolił  w  niej  falę  zmysłowego  zadowolenia. 
Z  chwilą,  gdy  pociągnął  ją  w  tył,  doznała  uczucia  napięcia. 
Czekała. Jeśli tym razem ją pocałuje... 

Zamiast tego usłyszała jego kpiący głos. 
-  Ale  nie  aż  takie  fory,  panienko.  Czekaj  na  sygnał  do 

startu. 

Przez  godzinę  baraszkowali  w  basenie,  ścigając  się  na 

wodzie i pod wodą. Pływali na grzbiecie, patrząc w gwiazdy. 
Przez  cały  ten  czas  Karin  usiłowała  odtworzyć  poprzedni 
nastrój.  Gdyby  znów  zechciał  na  nią  spojrzeć  w  tamten 
sposób,  mogłaby  odzyskać  wiarę  w  siebie,  pewność,  że  jest 
pożądana.  Potrafiłaby  od  nowa  zachowywać  się  tak 
prowokacyjnie,  jak  poprzednio.  Ale  on  stał  się  nagle  daleki, 
a ją ogarnęła nieśmiałość. 

Siedzieli  na  marmu rowym  brzegu,  machając  nogami  w 

letniej wodzie i rozmawiali. 

- Mieszkasz tu od urodzenia? - spytał. 
-  Od  dziesiątego  roku  życia.  -  Opowiedziała  mu  o  śmierci 

rodziców  i  dobroci  Boba  oraz  Meg.  -  Praca  na  państwowej 
posadzie nudziła mnie. Kocham sztukę, a prowadzenie firmy 
traktuję  jak  sprawdzian  swoich  możliwości.  Chciałabym 
osiągnąć sukces. 

- Mógłbym ci w tym pomóc - powiedział. Ale Karin daleka 

była  teraz  od  myśli  o  sztuce  i  o  interesach.  Zniewolona 
magicznym  czarem  tej  nocy,  myślała  tylko  o  mężczyźnie, 
który  siedział  obok.  Wciąż  czuła  dotyk  jego  dłoni,  silę 
ramion,  które  ją  obejmowały.  Wciąż  czekała.  Ale on  już  jej 
nie pocałował. Ani razu. 

-  Tak,  uważam,  że  słusznie  zrobiłaś  z  tym  inkubatorem  - 

stwierdził  Bob  trzy  tygodnie  później,  stawiając  na 

78

RS

background image

 

 

kuchennym  stole  małą  przenośną  lodówkę.  Właśnie  miał 
pakować  prowiant,  który  wraz  z  Meg  zabierali  na 
samochodową wycieczkę. -  Od  kiedy  przejęli  twoje  telefony, 
przynajmniej  to  piekielne  urządzenie  nie  dzwoni  co  kilka 
minut. 

Na buzi Karin pojawiły się dołeczki. 
-  A  poza  tym  Ruth,  telefonistka  z  centrali  ,,Nowych 

Inicjatyw",  jest  naprawdę  znakomita.  Dzięki  niej  wszystkie 
miejsca  w  autokarze  są  zawsze  wypełnione.  A  przecież  ma 
na głowie jeszcze cztery inne firmy. - Początkowo Karin była 
dość  nieufna.  Bała  się,  że  utraci  kontrolę  nad  własną  firmą. 
Tymczasem  jako  członek  ,,Nowych  Inicjatyw"  radziła  sobie 
dużo  lepiej  niż  wówczas,  gdy  działała  na  własną  rękę. 
Postawiła pojemnik z jajami na twardo obok stosu kanapek. 

-  Czy  na  pewno  wam  to  wystarczy?  Przecież  będziecie  w 

podróży aż cztery godziny! - kpiła. 

- Z Meg? Co najmniej sześć. Ona staje w każdym punkcie 

widokowym i szkicuje. Muszę wtedy coś robić. No wiec jem. 

- Karin, czy mogłabym to wziąć? - Do kuchni weszła Meg, 

trzymając  dwie  butelki  szampana.  -  Dziś  wieczorem  mamy 
spotkać się w domku na plaży z Davem i Joan. 

- Bierz tyle, ile chcesz. Nie są mi już potrzebne. 
- Przecież zawsze podajesz pasażerom szampana w drodze 

powrotnej do miasta. 

-  Już nie.  Zaraz sprawdzę, czy się tu zmieści. Pakuj torby, 

Bob.  Ja  zajmę  się  resztą.  -  Kończąc  pakować  prowiant, 
Karin  wyjaśniała  przyczyny  tak  surowej  abstynencji.  Otóż 
powiedziano  jej.  że  jeśli  turysta,  któremu  podała  alkohol, 
ulegnie  jakiemuś  wypadkowi,  to  ona  ponosi  prawną 
odpowiedzialność. 

-  Wielkie  nieba!  Za  kieliszek  szampana?!  -  wykrzyknęła 

Meg. -  To  pewnie wymysł  tego  miłego,  kompetentnego  pana 
Connorsa. 

79

RS

background image

 

 

-  Wcale  nie  -  gniewnie  burknęła  Karin.  -  Poinformował 

mnie  o  tym  miły,  kompetentny  pan  Peterson  i  najbardziej 
kompetentna panna Wentworth. - Gdy Meg spojrzała na nią 
bacznie,  Karin  zaczerwieniła  się i szybko  dodała:  -  To  tylko 
jeden  z  istotnych  drobiazgów,  których  dowiedziałam  się  na 
pierwszej  rozmowie  konsultacyjnej.  Spotkanie  z  dwiema 
osobami z kierownictwa było naprawdę cenne. 

-  O?  -  Meg  wyglądała  na  zdziwioną.  -  Sądziłam,  że  pan 

Connors sam... 

- Pan Connors to człowiek bardzo zajęty. Jest właścicielem 

dużej firmy tutaj i jeszcze jednej w Filadelfii. Przypuszczam, 

że często tam jeździ. W każdym razie, poza jednym krótkim 
lunchem,  od  czasu  przystąpienia  do  ,,Inicjatyw",  prawie  go 
nie widziałam. 

I  tym  lepiej  dla  mnie  -  dodała  w  myślach.  Przecież  nie  ze 

względu  na  niego  przystąpiła  do  tej  firmy.  Przełknęła  ślinę, 
tłumiąc  niejasne  uczucie  rozczarowania,  które  wciąż  jej 
towarzyszyło, i szeroko uśmiechnęła się do Meg. 

- Proszę, wszystko gotowe. Jakoś to upchnęłam. 
-  A  więc  ruszamy  w  bój!  -  oznajmił  Bob,  podnosząc 

lodówkę. - Chciałbym wyjechać wcześniej. 

-  A  ja  muszę  się  przygotować  do  jutrzejszej  wycieczki  - 

powiedziała Karin. - Przed południem mam wpaść do firmy, 
wziąć od Dolly bułeczki i listę pasażerów z biura, a także, co 
podkreślam, wpłaty zaliczkowe. - Uśmiechnęła się  mrugając 
do Meg. - To też za ich radą. W ten sposób nie ponoszę strat 
z powodu odwołanych w ostatniej chwili rezerwacji. 

W  drodze  do  zespołu  biur  Blake'a  wciąż  towarzyszyło  jej 

uczucie smutku i dziwnej tęsknoty. Czemu, na miłość boską, 
stała się tak głupio sentymentalna, i to za sprawą mężczyzny, 
którego  zna  zaledwie  kilka  tygodni?  Ponieważ  żaden  inny 
nie  zawładnął  tak  dalece  jej  wyobraźnią.  Żaden  nie  calowa! 
jej,  jak  on;  żaden  nie  sprawił,  że  czuła  się  tak...  tak 
cudownie.  I  nagle  ten  sam  człowiek  stał  się  chłodny, 

80

RS

background image

 

 

zdystansowany. 

Nie 

proponował 

nawet 

następnego 

spotkania.  Owszem,  zaprosił  ją  na  krótki  lunch,  gdy 
któregoś  dnia  wpadła  na  niego  w  biurze,  ale  i  wtedy 
zachowywał  się,  no  cóż,  z  rezerwą.  Tak,  był  uprzejmy  i 
okazywał  zainteresowanie,  ale  dotyczyło  ono  wyłącznie 
prowadzonej przez nią agencji. - Jak sobie radzisz? - pytał.  

- Czy uzyskujesz od nas wszelką niezbędną pomoc? 
-  Odniosła  wrażenie,  że  celowo  podkreślił  owo  ,,nas ", 

jakby  dając  do  zrozumienia,  że  wycofuje  się  z  wszelkich 
osobistych  powiązań.  Nie  ulegało  wątpliwości,  że  Agencja 
Tu rystyczna  K.  Palmer  przeszła  pod  jurysdykcję  panny 
Wentworth. 

Karin  ocknęła  się.  Czemu  właściwie  czuje  się  urażona? 

Vickie 

to 

osoba 

niezwykle 

kompetentna. 

tak, 

wszystkowiedząca 

panna 

Wentworth 

jest 

naprawdę 

nieodzowna  dla  ,,Nowych  Inicjatyw".  Prowadzi  rachunki, 
nadzoruje  codzienną  działalność  całej  instytucji.  Musi  być 
też  nieodzowna  dla  Blake'a  Connorsa.  Wtedy,  gdy  razem 
odjeżdżali, siedzieli tak blisko, głowa przy głowie... 

Jesteś  zazdrosna,  Karin!  Spójrz  prawdzie  w  oczy! 

Początkowo  wydawało  się...  Tak  -  myślała  -  bez  wątpienia 
był  nią  zajęty.  Ale  teraz...  Zacisnęła  palce  na  kierownicy  i 
zaczerwieniła  się  ze  wstydu.  Czy  zniechęcił  się  tamtej  nocy 
na  basenie?  Sparaliżowana  dziwnym  nowym  doznaniem, 
które  nią  owładnęło,  zachowała  się  tak  niedojrzale.  A  więc 
ciesz  się,  że  zrezygnował.  Byłabyś  tylko  zabawką  w  rękach 
tego mężczyzny, jak zapewne każda inna kobieta - pocieszała 
się w myślach. 

Zaczęła zastanawiać się nad związkiem Blake'a z Vickie 
Wentworth.  po  czym  celowo  powróciła  myślami  do 

poprzedniego  wieczoru.  Razem  z  Richardem  oglądali  w 
teatrze  muzycznym  znakomity  musical  ,,My  Fair  Lady". 
Była  zachwycona.  Richard...  Czy  powinna  dalej  go 
widywać?  Do  tej  pory  łączyły  ich  tylko  wspólne  zabawy  i 

81

RS

background image

 

 

sport.  Ale  teraz?  Richard  coraz  poważniej  zaczynał 
traktować  ich  znajomość.  Ona  tymczasem  wiedziała,  że 
nigdy nie będzie dla niej nikim więcej niż tylko kolegą. Może 
powinna mu to uświadomić? 

Teraz  jednak  wjeżdżała  na  teren  biurowy  i  musiała  się 

skupić  na  przygotowaniach  do  jutrzejszej wycieczki. Weszła 
do  budynku,  natychmiast  wsiadła  do  windy  i,  nie  patrząc 
nawet w stronę gabinetu Blake'a, wjechała na trzecie piętro. 
Ruth  czekała  już  na  nią  z  listą  pasażerów  i  pieniędzmi  z 
zaliczek.  Chwilę  później  Karin  podjechała  pod  drugi 
budynek, z góry ciesząc się na krótką pogawędkę przy kawie 
z Dolly. 

Zanim jednak Dolly zdołała nalać kawę, do pokoju niczym 

chmura gradowa wpadła Jane. 

- Czy wiesz, co zrobił ten gad?! - wykrzyknęła. 
- Jaki gad? - zdziwiła się Karin. 
-  Ten  fałszywy  intrygant,  Blake  Connors!  -  wrzasnęła 

J ane.  Karin  zaniemówiła.  Przecież  to  Jane  najgłośniej  ze 
wszystkich  wychwalała Blake'a.  A  teraz  całkowicie zmieniła 
front.  Twierdziła,  że  to  Connors  pozbawił  jej  narzeczonego 
szansy  otrzymania  poważnego  kontraktu.  -  Jack  rozmawiał 
z  kimś  w  dziale  umów  -  kontynuowała  oskarżenie.  - 
Powiedziano  mu, że  praktycznie  ma  już w kieszeni kontrakt 
na  budowę  miejskiej  biblioteki.  A  dziś  odrzucono  jego 
ofertę.  Jack  twierdzi, że  to sprawka  Connorsa.  Tak go  drań 
załatwił! 

- Ależ Jane, pomyśl - perswadowała Karin. - Pan Connors 

nie  jest  członkiem  zarządu  miasta  ani  komisji  planowania. 
W jaki sposób...? 

- Użył swoich wpływów, by odegrać się na Jacku. 
-  Nie  rozumiem.  -  Zaskoczona  Karin  odstawiła  kubek  z 

kawą. - Sądziłam, że pan Connors popiera Jacka? 

- O, pan Connors ma zmienne upodobania. 

82

RS

background image

 

 

Karin  czuła,  że  się  rumieni.  Jak  dobrze  o  tym  wiedziała. 

Ale w interesach... 

-  Przecież  zawsze  zachowywał  się  lojalnie  -  odruchowo 

broniła Blake'a. - I zawsze służył pomocą. 

-  Jak  długo  wszystko  szło  dobrze,  a  on  brał  największą 

dolę.  Uważaj  z  nim,  Karin.  Spytaj  Dolly, co  zrobił  Jackowi. 
Muszę wracać do sklepu. 

J ane wypadła, a zdumiona Karin obróciła się do Dolly. 
-  Nie  wiem  dokładnie,  co  się  stało.  Podobno  Jack  miał 

otrzymać  duże  zamówienie.  Podobno  ,,Nowe  Inicjatywy" 
zażądały  większego  udziału  w  zyskach.  Jack  wściekł  się  i 
zerwał z firmą. Teraz myśli, że się na nim mszczą. 

- Nie wierzę! - zaprotestowała gorąco Karin. 
-  Jeśli  o  mnie  chodzi,  zawsze  dobrze  wychodziłam  na  tej 

współpracy. - Dolly wzruszyła ramionami. 

-  Ja  też  -  potwierdziła  jej  zdanie  Karin.  -  Jestem  tu 

wprawdzie  bardzo  krótko,  ale  nie  sądzę,  by  Blake  Connors 
był chciwy lub mściwy. 

- Nie - zamyśliła się Dolly. - Ale jest ambitny. Podobnie jak 

J ack  Austin.  A  w  przypadku  sum,  które  wchodzą  tu  w 
rachubę,  zawsze  są  jakieś  tarcia  i  niesnaski.  Nie  jestem 
pewna, czy chcę się w to bawić. - Westchnęła. - Pan Connors 
znów  prosił  o  wysłanie  próbek  moich  wyrobów  do  sieci 
sklepów  spożywczych.  Prawdę  mówiąc,  Karin,  nie  pragnę 
powiększania  swojej  firmy.  Jestem  na  tyle  dobrą  kucharką, 
by wiedzieć, że duża ilość rzadko oznacza dobrą jakość. 

- Myślę, że masz rację. - Korzystała z wyrobów Dolly, gdyż 

do złudzenia przypominały domowe wypieki. 

- Czasem nawet - ciągnęła Dolly - chciałabym znów wrócić 

do czasów, gdy prowadziłam firmę we własnej kuchni. 

-  Przecież  tak  dobrze  ci  idzie.  Nie  mówisz  chyba  serio...- 

oponowała Karin. 

Dolly roześmiała się. 

83

RS

background image

 

 

- Oczywiście, że nie. Czuję się teraz pewniej. Stać mnie  na 

opłacenie  nauki  Keitha.  Z  drugiej  strony...  -  westchnęła.  -
Miałam dziś ciężki dzień. Keith ma stale do mnie żal. Chciał 
wrócić  do  domu,  pograć  z  kolegami  w  koszykówkę.  A  ja 
muszę  zostać  dziś  do  późna  i  nie  chcę  puszczać  go  samego. 
Mówi,  że  mu  nie  ufam,  ale  przecież  nie  o  niego  tu  chodzi, 
lecz  o  innych  ludzi...  Tyle  wciąż  się  słyszy...  stale  się 
zamartwiam.  Dawniej  byłam  dużo  spokojniejsza.  Gdy  grali 
przed domem w piłkę, mogłam wyjrzeć przez okno i mieć ich 
na  oku.  -  Wstała,  by  umyć  kubki.  -  Wiem,  że  nie  mogę  go 
więzić.  To  dobry  chłopiec.  Tyle  mi  pomaga.  -  Znów 
westchnęła. 

-  W  końcu  zgodziłam  się,  by  pojechał  do  domu, gdy  tylko 

skończy  pakować  torty.  Wiesz,  co  chłopcy  czują,  gdy  w  grę 
wchodzi sport. 

- Wiem. I cieszę się, że go puściłaś - powiedziała Karin. 
- Nie będzie jechał autobusem. Podwiozę go pod sam dom. 
Kiedy  nieco  później  Karin  odjeżdżała  z  Keithem,  Dolly  z 

niepokojem wołała do syna: 

- Tylko wróć do domu przed szóstą! Na kolację masz chili. 

Musisz  je  podgrzać,  a  sałatę  przygotuj  sam.  I  nie  zapraszaj 

żadnych kolegów, zanim wrócę! 

- Dobrze,  mamo.  Tak,  dobrze -  padały  radosne, choć  dość 

roztargnione odpowiedzi. 

J ak  trudno  być  samotną  matką,  myślała  Karin,  gdy 

uśmiechnięty  Keith  sadowił  się  obok  niej.  Dolly  jest  zbyt 
opiekuńcza.  Ale  ja  byłabym  taka  sama,  gdybym  miała 
takiego  syna,  przystojnego,  zdrowego,  ładnego  chłopca, 
który  wkrótce  stanie  się 

mężczyzną.  To  ogromna 

odpowiedzialność - w duchu przyznała Dolly rację. 

 
 
 
 

84

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ ÓSMY 

 
Blake  postanowił,  że  nie  będzie  widywał  się  z  Karin.  W 

każdym razie prywatnie. Oczywiście, wciąż go pociągała. Ale 
ostatecznie  podobało  mu  się  wiele  innych  kobiet,  z  którymi 
miewał...  Jak  ona  to  określiła?  Aha...  miłe  interludia.  I 
właśnie  takim  miłym  interludium  miała  być  również  Karin. 
W  trakcie  pogoni  za  kolejną  rozrywką  zdał  sobie  jednak 
sprawę,  że  ta  dziewczyna  może  stać  się  dla  niego  czymś 
poważniejszym.  Znacznie  poważniejszym.  Wtedy,  gdy  ją 
całował,  silniej  niż  kiedykolwiek  czuł  zapowiedź  zmysłowej 
rozkoszy.  Przeraziło  go  jednak  nade  wszystko  przeczucie 
więzi  dużo  głębszej  niż  więź  fizyczna.  Raz  już  doświadczył 
podobnej bliskości, a jej utrata głęboko go zraniła. 

85

RS

background image

 

 

Karin  pierwsza  rzuciła  się  do  odwrotu,  przerażona  siłą 

trawiącej  ją  namiętności.  To  jej  reakcja  pozwoliła  mu 
odzyskać  nad sobą  kontrolę i w  porę się wycofać.  Od  tamtej 
nocy unikał wszelkich bardziej osobistych kontaktów. 

Siedział  teraz  w  swoim  gabinecie  i  patrzył  na  zamknięte 

drzwi.  Dokuczało  mu  wszakże  lekkie  poczucie  winy.  Tak  ją 
namawiał,  by  rozwijała  swoją  firmę,  a  w  gruncie  rzeczy  nie 
ruszył  w  tej  sprawie  palcem,  w  niczym  jej  nie  pomógł.  To 
prawda,  nie  zajmował  się  codzienną  działalnością  swoich 
klientów.  Wszelkie  rozmowy  i  spotkania  instruktażowe 
odbywały  się  pod  nadzorem  Pete'a,  Vickie  i  innych 
wyszkolonych 

członków 

personelu. 

Zawsze 

jednak 

interesował  się  rozwojem  i  działalnością  promowanych 
przedsiębiorstw.  Nie  wolno  mu  zatem  lekceważyć  Agencji 
Tu rystycznej  K.  Palmer  -  pomyślał  i  chwycił  za  słuchawkę 
interkomu. 

-  Przynieś  mi  konto  Karin  Palmer  -  poprosił  Vickie.  Gdy 

chwilę  później  kładła  wyciąg  na  biurku,  obrzuciła  go 
zdziwionym spojrzeniem. 

-  Przecież  jest  u  nas  dopiero  dwa  miesiące  -  mruknęła. 

Przesuwał palcem wzdłuż kolumn. Tak jak przypuszczał, 

Karin  z  trudem  wiązała  koniec  z  końcem.  Galerie  sztuki 

nie  dają  wielu  szans  na  zwiększenie  dochodów.  Co  by  tu 
wymyślić?  Uderzał  palcem  w  blat  biurka,  z  roztargnieniem 
wystukując  uparcie  powracający  rytm  starej,  po  wielekroć 
sprawdzonej  maksymy:  szukajcie,  a  znajdziecie.  Ogarnęło 
go  rozdrażnienie,  gdy  Vickie  przerwała  mu  rozmyślania, 
przypominając o umówionym lunchu z Billem Snowdenem. 

Tymczasem  okazało  się,  że  to  właśnie  Snowden  nasunął 

rozwiązanie.  Był  jednym  z  pierwszych  klientów  Blake'a. 
Jego  kariera  przebiegała  naprawdę  błyskotliwie.  Zajmował 
się 

produkcją 

specjalistycznych 

urządzeń 

naczyń 

kuchennych.  Zakłady w Filadelfii szybko się rozwijały, toteż 
zamierzał teraz otworzyć filię w Sacramento. 

86

RS

background image

 

 

-  Mam  jednak  problem  z  moimi  pracownikami - zwierzał 

się Blake'owi. - Chciałbym ich tu przenieść z Filadelfii, ale to 
zwolennicy  Wschodu.  Nie  chcą  nawet  słyszeć  o  Zachodnim 
Wybrzeżu. 

-  Musisz  zafundować  kilka  wycieczek  dla  ewentualnych 

przesiedleńców  i  skusić  ich  do  przeprowadzki.  Mam  nawet 
kogoś, kto to zorganizuje. 

Snowden  z  entuzjazmem  odniósł  się  do  pomysłu  Blake'a. 

Później,  tuż  przed  wyjazdem  na  posiedzenie  zarządu  w 
Nowym  Jorku  oraz  wizytacją  ,,Nowych  Inicjatyw"  w 
Filadelfii,  Blake  przekazał  Vickie  polecenie  dla  Karin. 
Chciał, by natychmiast zaczęła przygotowania. 

Był  szczerze  przejęty,  że  wreszcie  znalazł  dla  niej  tak 

lukratywne 

zajęcie. 

Słyszał 

również 

innych 

przedsiębiorstwach przenoszących się w okolice Sacramento. 
One  też mogłyby  korzystać z usług  Karin.  Trudno się zatem 
dziwić,  że  gdy  po  jego  powrocie,  tydzień  później,  Vickie 
poinformowała  go  o  odrzuceniu  przez  Karin  projektu, 
ogarnęła go wściekłość. 

-  Odrzuciła  propozycję?  Co  ty,  u  diabła,  mówisz!  - zaczął 

niemal krzyczeć. 

- To, co słyszysz. Powiedziała, że to nie jej branża. - Vickie 

z  zainteresowaniem  studiowała  kształt  swoich  paznokci.  - 
Czy mam doradzić Snowdenowi, by szukał kogoś innego? 

-  Nie!  -  Teraz  już  krzyczał  i  nawet  nie  starał  się  zniżyć 

głosu.  -  Sam  pomówię  ze  Snowdenem.  Nie,  do  diabła, 
najpierw  z  Karin.  Nie  jej  branża?  Chyba  prowadzi  biuro 
podróży! Czy jej wyjaśniłaś, że to ma przynosić zysk? 

-  Znasz  nasze  zasady,  Blake.  My  jedynie  radzimy.  Nigdy 

nie  zmuszamy.  Jeśli  chce  prowadzić  objazdową  galerię 
sztuki... - Vickie wzruszyła ramionami. 

Trzasnął  drzwiami  gabinetu,  złapał  słuchawkę  i  wykręcił 

numer.  Ktoś  jednak  powinien  ją  zmusić!  Telefon  odebrała 
ciotka. 

87

RS

background image

 

 

-  Ach,  pan  Connors!  Miło  pana  słyszeć!  Właśnie  pytałam 

Karin,  czy  pan...  Co?  Nie,  nie  ma  jej  tutaj.  Pojechała  do 
Mendocino  z  grupą  młodzieży  szkolnej.  Będą  zwiedzać 
Centrum  Sztuki  i  wystawęSandsa...  Tak,  Sandsa.  Wie  pan, 
to  ten  słynny  karykaturzysta.  Kilka  kresek,  i  w  nadętym 
polityku  widzimy  małpę.  Jest  bardzo  pomysłowy,  ale 
osobiście  przedkładam  piękno  nad  pomysłowość  i  dlatego 
trzymam się natury. Wie pan, natura też wiele wyraża... Co? 
O  nie,  Karin  wraca  dopiero  za  kilka  dni.  Co?  Mieszkają  w 
Hill House. To takie ładne historyczne miejsce. A w niedzielę 
rano  pojadą  pewnie  do  hotelu  w  Mendocino  na  śniadanie  z 
obiadem. Głupi wymysł. Masa jedzenia i trudno coś wybrać. 
Człowiek nie wie. czy je śniadanie, lunch czy kolację. I jak tu 
oddzielić  to,  co  naprawdę  zdrowe  od...  Co?  Ach  tak. 
oczywiście, rozumiem. Dobrze, czy mam przekazać Karin, że 
pan... Ach tak, dobrze. Do widzenia. 

Odłożył  słuchawkę  na  widełki,  pocierając  ucho.  Niech  to 

diabli!  Karin  wróci  dopiero  za  kilka  dni.  Jeśli  otrzyma 
zamówienie  Snowdena,  to  natychmiast  musi  zacząć 
przygotowania.  Spojrzał  na  sporządzony  przez  Vickie 
program zajęć. Ani jednej luki. Uświadomił sobie jednak, że 
jest piątek. Jeśli odwoła umówioną na jutro partię golfa... 

Dochodziło  południe,  gdy  znalazł  się  na  wąskiej 

kamienistej  drodze,  która  skręcała  w  dół  do  małego 
Mendocino.  Bez  trudu  dotarł  do  Hill  House  -  uroczego 
wiktoriańskiego  zajazdu,  leżącego  w  pobliżu  centrum 
miasteczka. 

-  Ma  pan  szczęście.  Nasz  ostatni  wolny  pokój...  - 

powiedział recepcjonista. 

Karin nie było w hotelu. 
-  Zapewne  poszła  ze  swoją  grupą  do  Centrum  Sztuki  -

poinformowano go w recepcji. 

Spacerując  wśród  tłumu  ludzi  kręcących  się  między 

galeriami  sztuki  i  restauracjami,  Blake  wyczuwał  atmosferę 

88

RS

background image

 

 

ogólnego  zadowolenia  i  wzajemnej  życzliwości.  Miasteczko 
było  śliczne,  znakomity  plenerowy  teren  dla  artystów.  Na 
każdym  kroku  przemawiała  tu  historia  -  świadczyły  o  niej 
wąskie  uliczki  oraz  pieczołowicie  odnowione  stare  budynki. 
Prawdziwe nadmorskie miasto, pomyślał, wciągając w płuca 

świeże powietrze. 

Recepcjonista  poinformował  go,  że  dość  rozproszone 

Centrum  Sztuki  mieści  się  w  kilku  budynkach.  Jest  wśród 
nich  teatr,  galeria  sztuki  i  trzy  pracownie,  a  także  część 
mieszkalna  dla  studentów.  Blake  spodziewał  się,  że  długo 
będzie  szukać  grupy  Karin,  ale  i  tym  razem  miał  szczęście. 
Gdy  tylko  wszedł  na  teren  Centrum,  wśród  osób 
wychodzących z dużego budynku dostrzegł Keitha. 

- Keith! - zawołał. 
- Pan Connors? Nie wiedziałem, że i pan tu jest. 
- Czy wiesz, gdzie poszła Karin? 
-  Co?  Aha.  Powiedziała,  że  idzie  rysować.  Nie  interesują 

jej  karykatu ry.  Szkoda,  że  nie  widziała  Sandsa!  -  W  oczach 
chłopca widać było entuzjazm. 

-  Hej,  Keith!  -  wołali  jego  koledzy,  stojący  w  grupie  na 

schodach. - Idziemy na hambu rgery. Pójdziesz z nami? 

- Jasne. - Keith spojrzał pytająco na Blake'a. 
-  Biegnij  do  nich  -  uśmiechnął  się  Blake.  -  Jeszcze  się 

zobaczymy. - Gdy chłopcy odchodzili, zawołał: - Poczekajcie 
chwilę! Może wiecie, gdzie jest Karin? 

- Pewnie - odparł jeden z nich. - Na plaży, tuż pod skałami, 

nap rzeciwko hotelu Mendocino. 

Skała była duża. Wystawała z krawędzi plaży i wcinała się 

w  morze.  Miała  stosunkowo  płaską  powierzchnię,  toteż 
otwiera!  się  z  niej  wspaniały  widok  na  okolicę.  Karin 
wdrapała  się  na  sam  szczyt  i  siedziała  teraz  w  samotności  z 
leżącym 

obok, 

otwartym 

pudełkiem 

farb. 

Niemal 

bezpośrednio  poniżej,  pod  czujnym  spojrzeniem  matki, 
pluskała  się  w  zimnej  wodzie  dwójka  dzieci.  Ich  pełne 

89

RS

background image

 

 

zachwytu krzyki niemal nie docierały do świadomości Karin. 
W  czasie  każdej  z  wycieczek,  zwłaszcza  tych  dłuższych, 
starała  się  zorganizować  ,,czas  wolny".  Każdy  mógł  wtedy 
robić, co chciał:  myszkować  po  sklepach,  błądzić  po okolicy 
lub  kontemplować  dowolnie  długo  jakieś  dzieło  sztuki. 
Zarówno  dla  Karin,  jak  i  dla  turystów  była  to  dodatkowa 
at rakcja.  Jeszcze  jedna  korzyść  z  pracy  w  charakterze 
przewodnika  wycieczek  -  myślała.  Musiała  bowiem 
przyznać, że mimo pomocy ,,Nowych  Inicjatyw"  nie zarabia 
zbyt  wiele.  W  każdym  razie  o  wiele  mniej  niż  wtedy,  gdy 
pracowała  jako  maszynistka  w  Wydziale  Gospodarki 
Wodnej.  Ale  właśnie  owe  drobne  satysfakcje  stanowiły 
decydującą różnicę. Jakaż bowiem inna praca pozwalała tyle 
podróżować, spędzać tyle czasu w miejscach takich jak to. 

Głęboko  wciągnęła  powietrze,  ogarniając  spojrzeniem 

sterczące  z  morza  poszarpane  skały.  Zatrzymała  wzrok  na 
grzmiącym  wodospadzie,  który  tryskał  z  potężnego  tunelu. 
Był  to  najbardziej  zjawiskowy  spośród  słynnych  ,,wentyli", 
wyżłobionych  przez  morze  w  potężnych  przybrzeżnych 
skałach.  ,,Diabelska  czara  ponczu "  -  takie  bowiem  nosił 
miano  -  to  naprawdę  właściwa  nazwa,  myślała  Karin, 
wpatrzona  w  gigantyczny  gejzer.  Był  to  jednak  widok  zbyt 
piękny,  by  mógł  budzić  grozę.  Spoglądała  na  pienisty,  biały 
taniec wodnej  kurzawy, wzbijającej się  nad  potężną  płachtą 
wód. Gdyby tylko mogła uchwycić ten ruch, te barwy... 

Opuściła  wzrok  na  akwarelę,  którą  zaczęła  malować  na 

starannie  przypiętym  do  gładkiej  tabliczki  papierze.  Raz 
jeszcze  spojrzała  na  wodospad,  ponownie  zlustrowała  swój 
obrazek,  potrząsnęła  głową  i  westchnęła.  No  cóż,  nie  była 
wielką  malarką.  Dlatego  też  zawsze  używała  grubego 
papieru  akwarelowego, z  którego  bez  trudu  mogła wszystko 
wymazać.  Zanurzyła  gąbkę  w  wodzie,  wycisnęła  ją  i 
delikatnie  starła  farby.  Z  uporem  zaczęła  od  nowa, 
dokładnie obserwując wodospad, gdy nakładała kolory. 

90

RS

background image

 

 

Pół  godziny  później  odłożyła  pędzel  i  wyjęła  z  plecaka 

lśniące,  czerwone  jabłko.  Gryząc  je,  odchyliła  się  w  tył,  by 
porównać  ukończoną  akwarelę z pejzażem w  rzeczywistości. 
Nie jest to arcydzieło, ale też nie kicz, pomyślała. 

- Ależ to jest cholernie dobre! 
Zaskoczona,  odwróciła  się  i  ujrzała  Blake'a  Connorsa, 

który  kucał  na  piętach,  przypatrując  się  jej  obrazkowi. 
Przez  moment  ogarnęło  ją  uczucie  tak  żywej  radości,  że 
przyćmiło  ono  wszelkie  inne  reakcje  nawet  zdumienie.  Nie 
patrzył  na  nią.  Przyglądał  się  akwareli  z  taką  uwagą,  że 
Karin poczuła się speszona. 

- Nie wiedziałem, że jesteś taką artystką! 
-  Ależ  nie.  Ja  tylko...  tak  się  bawię.  -  Nie  mogła  oderwać 

wzroku  od  twarzy  Blake'a.  Co  on  tu  robi?  I  dlaczego  jej 
serce  bije  tak  gwałtownie?  Wstrzymała  oddech,  gdy  objął 
palcami jej przegub i przyciągnął dłoń do swych ust. 

-  Powinnaś  się  ze  mną  podzielić  -  powiedział,  odgryzając 

spory kawał jabłka. - Przez ciebie przepadł mi lunch. 

-  Przeze  mnie?  Ale  dlaczego...?  - Ucichła,  czując,  jak  jego 

palce  delikatnie  gładzą  jej  przegub.  Znów  uniósł  jej  rękę  z 
jabłkiem do ust. 

-  Hmm...  Nie  jest  tak  słodkie  jak  ananasy  -  skonstatował. 

Zmysłowy ton jego niskiego głosu sprawił, że przez ciało 

Karin  przebiegły  fale  gorąca.  Nagle,  jakby  żałując  tej 

chwili zbliżenia, puścił jej rękę i stanął w pewnej odległości. 

Starała  się  zapanować  nad  emocjami,  ale  zapewne 

zdradzał ją głos. 

- Jestem zaskoczona. Co tu właściwie robisz? 
- Szukam cię. 
-  Mnie?  -  Czyżby  przyjechał  aż  tutaj,  by  się  z  nią 

zobaczyć? 

- Tak, ciebie. Nie było to łatwe zadanie. Spodziewałem się, 

że będziesz ze swoją grupą w Centrum Sztuki. 

91

RS

background image

 

 

-  O  nie  -  odpowiedziała  niepewnie,  zastanawiając  się, 

czemu  ten  mężczyzna,  który  tygodniami  jej  unikał,  jechał 
tak daleko, by się z nią zobaczyć. - Nie zajmuję się portretem 
ani karykaturą. 

-  Właśnie  widzę.  -  Ponownie  spojrzał  na  akwarelę.  - 

Wolisz to, co piękne, od tego, co pomysłowe. 

- Co? 
-  I  utrzymujesz,  że  natura  też  wiele  wyraża?  -  Sprawiał 

wrażenie 

bardzo 

rozbawionego, 

Karin 

usiłowała 

zrozumieć, o co mu właściwie chodzi. 

Wyraża 

więcej 

niż 

Sands, 

karykaturując 

najwybitniejszych polityków? 

-  No  cóż,  nie  zastanawiałam  się  nad  tym,  ale...  -  Jego 

ciemnobłękitne  oczy  wyraźnie  z  niej  kpiły,  toteż  zaczęła  się 
bronić. - Tak, to prawda. Natura może wiele wyrażać. 

- No proszę! 
-  Czy  można  patrzeć  na  to wszystko  - zrobiła  szeroki  gest 

ręką 

-  i 

nie 

dostrzegać 

konieczności...  -  szukała 

odpowiedniego słowa - życia... Boga? 

Spojrzał na nią z uwagą. 
-  Chcesz  powiedzieć,  że  jeśli  Bóg  jest  w  niebie,  to  świat 

zawsze podąża właściwym torem? 

-  Tak,  właśnie  tak.  Wszędzie  widać  cudowne  znaki... 

boskiego  ładu.  Sądzę,  że  to  właśnie  porządkuje  nasz  świat  i 
daje  nam  poczucie  spokoju.  Cokolwiek  bowiem  się  stanie, 
ziemia  zawsze  będzie  się  kręcić,  słońce  wschodzić  i 
zachodzić, a morza, piaski i cale piękno świata będzie trwać. 
-  Chyba  się  zagalopowałam,  uznała.  Spuściła  oczy,  trochę 
zawstydzona. 

-  Pięknie  powiedziane.  -  W  jego  glosie  brzmiała  zaduma. 

Karin  spojrzała  na  niego  spod  rzęs.  Wpatrywał  się  w 
wodospad,  po czym  wziął  do  ręki  akwarelę i  uważnie  jej się 
przyglądał.  -  A  więc  to  właśnie  wyrażasz.  Poczucie 
nieuchronnego ładu. Czy jak chciałabyś to nazwać... 

92

RS

background image

 

 

-  I  tak,  i  nie.  Tak,  ponieważ  wszyscy  próbujemy  to 

wyrazić.  Nie,  ponieważ  jesteśmy  tylko  ludźmi  i  oddanie 
poczucia nieuchronności nie leży w naszej mocy. 

- A jednak próbujesz. 
-  Tak,  to  prawda  -  powiedziała  z  namysłem.  -  Każdy 

fragment  tego  morskiego  pejzażu  ma  inną  barwę,  inny 
kształt,  dostarcza  innych  wrażeń.  -  Zamilkła,  speszona,  po 
czym  nieznacznie  wzruszyła  ramionami  i  dodała  miękko:  - 
To uniemożliwia naśladownictwo. 

- Karin, odkrywam w tobie ukrytą głębię. 
Znów  na  niego  spojrzała.  Czy  kpił?  Ale  widząc  w  jego 

oczach tkliwość, poczuła, że przenikają fala ciepła. 

Długo  siedzieli  obok  siebie,  rozmawiając  o  uroczej 

atmosferze takich małych miasteczek jak Mendocino. Nawet 
długie chwile milczenia, przerywane jedynie krzykiem mew i 
uderzeniami  fal  o  skały,  wydawały  się  chwilami  wzajemnej 
bliskości. Karin czuła się szczęśliwa i spokojna. 

-  Powiedz  mi,  Karin,  jak  ci  się  podoba  w  ,,Nowych 

Inicjatywach "? - zapytał w pewnej chwili. 

-  Jest  wspaniale!  -  odpowiedziała  spontanicznie.  - 

Wszystko stało się o wiele  prostsze.  Mam  teraz  tyle wolnego 
czasu! 

- Nie sądzę, by to był nasz główny cel. 
- Nie, oczywiście, że nie. - Zaczerwieniła się przypominając 

sobie,  co  parokrotnie  powtarzała  jej  Jane:  ,,Tak,  Connors 
sprawia  wrażenie  sympatycznego  i  tolerancyjnego.  Ale  nie 
zapominaj,  że  najważniejszy  jest  dla  niego  dolar ".  Czyżby 
sprawdzili  stan  jej  konta  i  doszli  do  wniosku,  że  nie  spełnia 
wymaganych warunków? 

-  Sprawdziłem  twoje  konto  -  usłyszała  na  potwierdzenie 

swych  obaw.  -  Twoje  dochody  spadają.  ,,Inicjatywy" 
pomagają w dążeniu do celu, jakim jest zwiększenie zysków. 
Tymczasem twoje decyzje są z nim sprzeczne. 

93

RS

background image

 

 

-  Nie  chcesz  mi  chyba  powiedzieć...  -  ale  nie  mogła 

wykrztusić dalszych słów przez ściśnięte lękiem gardło. Była 

śmieszna. Jasne, że nie przebył całej tej drogi tylko po to, by 
powiedzieć, że wyklucza ją z ,,Inicjatyw". 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

 
- Przeglądałem z Vickie twoją kartotekę. 
Karin  zesztywniała,  znów  ożył  zadawniony 

uraz. 

Wyjaśniała  Meg  i  Bobowi,  że  Blake  jest  bardzo  zajęty. 
Udawała, że  nie zważa  na  to, iż  przekazał  jej sprawy Vickie 

94

RS

background image

 

 

i, jak zapewne sobie życzył, przypisała ich znajomości czysto 
zawodowy  charakter.  Od  tamtej  nocy  na  basenie,  poza 
jednym  krótkim  lunchem,  poświęconym  bardziej  sprawom 
biznesu  niż  prywatnym,  oraz  jeszcze  jednym  przelotnym 
spotkaniem, niemal go nie widywała. 

-  ...  i  nie  rozumiem,  dlaczego.  -  Sprawiał  wrażenie 

rozdrażnionego.  Karin  zamrugała  powiekami,  głęboko 
zmieszana,  gdyż  w  zamyśleniu  prawie  go  nie  słuchała. 
Jednakże  chwilę  później  gwałtownie  się  poderwała,  gdy 
dotarły  do  niej  jego  słowa:  -  Zamówienie  Snowdena 
podreperuje  wreszcie  stan  twego  konta.  Przecież  to  ty 
mówiłaś,  że  nie  należy  zaglądać  darowanemu  koniowi  w 
zęby. 

-  A  ty  twierdziłeś,  że  przeciwnie!  -  Rozzłościła  się. 

,,Postanowiliśmy 

powierzyć 

ci 

organizację 

objazdów 

relokacyjnych  na  zlecenie  Snowdena "-  poinformowała  ją 
Vickie  protekcjonalnym  tonem.  Karin  wzdrygnęła  się  na 
samą  myśl.  ,,Parcele  budowlane  i  ośrodki  handlowe  to  nie 
moja  dziedzina "  -  oświadczyła  wówczas  i  to  samo 
powtórzyła teraz. 

-  Bardzo  precyzyjnie  określasz  swoją  dziedzinę.  -  Jego 

rzeczowy ton jeszcze bardziej ją zirytował. 

-  I  nie  wstydzę  się  tego.  Interesuje  mnie  sztuka:  muzea, 

wykłady,  plenery  malarskie.  Tylko  to  sprawia  mi 
przyjemność. 

-  Ach  tak?  Zdaje  się.  że  poznałem  cię  w  kasynie? 

Potrząsnęła głową. 

-  Mówiłam  już.  że  zrobiłam  to  z  uprzejmości  dla  pani 

J ackson.  Zasadniczo  jestem  przewodnikiem  wycieczek, 
który specjalizuje się w... 

-  Stop!  -  Podniósł  rękę  do  góry.  -  Nie  jesteś 

przewodnikiem.  Jesteś  przedsiębiorcą.  Prowadzisz  własną 
firmę. 

- Niech ci będzie. I co z tego? 

95

RS

background image

 

 

-  Firmy  nie  prowadzi  się  dla  znajomych  ani  dla  własnej 

przyjemności. Jej celem jest zysk. 

-  O  tak. Nigdy  nie zapominajmy  o  dolarze! - Natychmiast 

pożałowała tych słów. Nie powinna opierać swoich sądów na 
plotkach  rozpuszczanych  przez  Jane.  -  Czy  sądzisz,  że 
pieniądz jest jedyną miarą sukcesu? 

- Sądzę, że to miara zazwyczaj stosowana. 
-  Jeśli  chodzi  o  działalność  komercjalną.  Lekko  uniósł 

brew. 

- O takiej chyba mówimy, prawda? 
- Dobrze, zgadzam się, ale... -  Zmarszczyła brwi. Saldo jej 

konta  nie  było  ujemne.  Spłacała  również  koszty  naprawy 
autobusu  pana  Turnera.  -  Słuchaj,  może  nie  zbijam 
błyskawicznie majątku, ale jakoś sobie radzę. 

-  Ledwie,  ledwie.  -  Spojrzał  na  nią  spokojnie.  -  Ile  na 

przykład przyniesie ci ten wyjazd? 

-  No  cóż,  niewiele.  -  Z  trudem  przełknęła  kłamstwo. 

Wyjazd  nic  jej  nie  przynosił.  -  Ale  to  wyjątkowa  okazja. 
Takie sławy jak Sands rzadko odwiedzają nasze okolice. A te 
dzieciaki  pasjonują  się  tą  formą  sztuki.  Widzisz,  nie  mają 
pieniędzy i... - zawahała się, po czym wzruszyła ramionami. - 
No cóż, skalkulowałam cenę tak, by mogli ją zapłacić. 

- Karin, to jest biznes, a nie działalność dobroczynna. 
-  Ale  niektóre  z  tych  dzieci  mają  prawdziwy  talent. 

Chciałam,  by  nie  traciły  niepowtarzalnej  okazji.  Jakoś  to 
potem wyrównam. 

-  Nie  jesteś  także  łowcą  talentów.  I  nie  wiem,  jak 

wyrównasz  straty.  Mówiłem  już,  że  dokładnie  sprawdziłem 
twoje konto. Nie zarabiasz nawet na utrzymanie. Pojęcia nie 
mam,  jak  sobie  radzisz  z  wydatkami  osobistymi,  czynszem 
i... 

-  Nie  muszę  -  przerwała  mu,  parskając  śmiechem.  - 

Pilnuję  domu  Boba  i  Meg,  z  czego  wszyscy  jesteśmy 
zadowoleni. I w ten sposób... 

96

RS

background image

 

 

-  Zaczekaj! - przerwał jej z lekką irytacją. - Nie chcę w to 

wnikać. 

Według 

mnie 

każdy 

powinien 

pełni 

wykorzystywać swój  talent, czas i  możliwości. Twoje wyniki 
natomiast  są  coraz  gorsze.  Chciałbym  ci  pomóc.  Rozważmy 
zatem, jakie jest wyjście z sytuacji. - Potarł pięścią policzek i 
głęboko  wciągnął  powietrze.  -  Mówiąc  prawdę,  Karin,  od 
początku  miałem  wątpliwości,  czy  biuro  podróży  może 
opierać  swoją  egzystencję  na  zainteresowaniu  klientów 
sztuką. 

-  Nigdy  mi  tego  nie  mówiłeś.  -  Jej  ton  brzmiał  cierpko. 

Miała uczucie, że ją zdradził. 

-  Owszem.  Nie  chciałem,  żebyś  ograniczała  swoje 

możliwości.  Zawsze  należy  planować  pod  kątem  dalszego 
rozwoju. 

- Może nie każdy pragnie rozwijać swoją firmę? - odparła, 

myśląc o Dolly. 

-  Alternatywą  rozwoju  jest  stagnacja.  A  to  prowadzi  do 

upadku. 

- Więc  twoim zdaniem mam się  rozwijać, łapiąc wszystko, 

co  popadnie...  wycieczki  do  kasyn,  przeprowadzki,  zjazdy... 
Wszystko. 

-  Moim  zdaniem  podstawą  wszelkiego  biznesu  jest 

wypłacalność. 

Sztuka 

nie 

daje 

szansy 

przetrwania. 

Natomiast  projekt  Snowdena  dostarczy  ci  środków  na  to 
artystyczne utracjuszostwo. 

Artystyczne utracjuszostwo! Tego było za wiele. Wstała i z 

góry spojrzała na niego oburzonym wzrokiem. 

- Słuchaj, rzuciłam dobrze płatną pracę, by  robić to, czego 

pragnę.  Nie  chciałam  zbijać  majątku.  Lubię  to  zajęcie  i  nie 
ulegnę  twojej  gigantomanii.  W  życiu  są  ważniejsze  sprawy 
niż pieniądze. 

On również wstał, szczerze zdumiony jej wybuchem. 

97

RS

background image

 

 

-  Ależ  Karin,  ja  nie  żądam,  byś  podcięła  sobie  gardło! 

Radzę  ci,  jak  zwiększyć  dochód!  Dopóki  jesteś  klientką 
,,Nowych Inicjatyw" to mój obowiązek. 

-  Nie  musiałeś  jechać  aż  tutaj,  żeby  mnie  wyrzucić.  Sama 

odchodzę! -  krzyknęła,  tupiąc  nogą.  Ale zagłuszył  ją  grzmot 
potężnej fali, która nagle przewaliła się przez cypel i pchnęła 
Karin  w  ramiona  Blake'a.  Oboje  gwałtownie  się  ocknęli. 
Zajęci  sporem  nie  dostrzegli,  że  nastąpił  przypływ  i  że 
wzburzony  ocean  pochłonie  wkrótce  skałę,  na  której  stoją. 
Karin  odruchowo  odskoczyła  od  Blake'a,  próbując  chwycić 
swój  obraz,  nim  uniesie  go  nacierająca  fala.  Trzymając 
akwarelę  wysoko  w  górze  rzuciła  się,  by  ratować  pudło  z 
farbami. 

- Zostaw to, do diabła! - krzyknął Blake, łapiąc ją w pasie. 

-  Uciekajmy  stąd!  -  Wyjął  z  jej  rąk  akwarelę.  Tymczasem 
plecak i pudło z farbami wściekle wirując znikły im z oczu. 

Gdy  zeszli  ze  skały  na  plażę,  woda  sięgała  niemal  na 

wysokość piersi Karin. Czuła  prawdziwą moc napierającego 

żywiołu.  Przez  moment  ogarnęła  ją  panika.  Bała  się,  że 
odbite od skał fale zniosą ich na pełne morze. Krztusząc się i 
prychając  przylgnęła  ciasno  do  Blake'a.  Niemal  ją  ciągnął, 
brnąc przez wzburzoną kipiel. Gdy wreszcie dotarli do małej 
skalnej  platformy,  niedostępnej  dla  coraz  wyższych  fal,  byli 
zupełnie przemoknięci. Oboje ciężko dyszeli. Karin padła na 
ziemię  i  spojrzała  w  dół,  na  plażę,  która  stała  się  teraz 
fragmentem wzburzonego i huczącego pod nimi morza. 

-  Widzisz,  Karin  -  powiedział  Blake  -  natura  właśnie 

wyraziła  swoje  zdanie.  Prawdę  mówiąc,  gdyby  mnie  tu  nie 
było, mogłabyś już nic więcej nie usłyszeć i nie zobaczyć... 

-  Mało  prawdopodobne  -  odparła,  wciąż  spięta  i  lekko 

wystraszona.  -  Nieźle  pływam  -  dodała,  zirytowana 
rozbawionym tonem Blake'a. 

98

RS

background image

 

 

-  A  jednak  omal  nie  zniosła  cię  fala,  gdy  próbowałaś 

ratować swoje  dzieło,  które -  położył obrazek na ziemi obok 
niej -jest bezpieczne i suche. Też dzięki mnie. 

-  Panie  Connors  - odparła,  powoli wstając - gdyby  pan  tu 

nie  wtargnął,  nic  by  się  nie  stało.  Pan  też  nie  dostrzegł 
nadciągających  fal,  bowiem  pańską  uwagę  pochłaniał  tylko 
pieniądz, pieniądz i jeszcze raz pieniądz! 

-  Karin - zwrócił się  do  niej łagodnie. -  Chodzi mi o twoje 

dobro.  I  jestem  teraz  przekonany,  że  należy  pielęgnować 
twoje  zamiłowanie  do  sztuki.  A  najlepszym  środkiem 
prowadzącym do tego celu jest uzyskanie pieniędzy. 

-  I  tylko  ty  jeden  wiesz,  jak  je  zdobyć!  -  parsknęła,  po 

czym napadł ją ostry atak kichania. 

-  Owszem.  Na  tym  polega  mój  zawód.  Ale  zanim 

zaczniemy to omawiać, lepiej się wysuszmy. 

- Nie będziemy niczego omawiać. Ty masz swoje zdanie. Ja 

swoje.  -  Związała  sznurowadła.  Ruszyli  do  Hill  House.  Gdy 
zbliżali  się  do  zajazdu,  Karin  usłyszała,  że  ktoś  ją  woła. 
Odwróciła się i zobaczyła Richarda, który biegł w ich stronę. 
W  kąpielówkach  i  bawełnianej  koszulce  wyglądał  dość 
niedbale.  Przez  ramię  przerzucił  gumowy  kombinezon, 
płetwy i okulary do nurkowania. 

-  Żałuj,  że  nie  byłaś  ze  mną!  -  zawołał.  -  Widziałem 

ośmiornicę. Niesamowite!  Wszystkimi  mackami wczepiła się 
w skałę! 

-  Żałuję  -  powiedziała  Karin,  opanowując  wzdrygnięcie.  - 

Przypominasz  sobie  pana  Connorsa?  Poznaliście  się  u  mnie 
w domu. - Odwróciła się do Blake'a. lecz speszył ją widoczny 
na jego twarzy wyraz niechęci, może nawet gniewu. 

-  Oczywiście  -  odparł  Richard,  przekładając  okulary  na 

drugie  ramię  i  obdarzając  Blake'a  wesołym  uśmiechem.  - 
Człowiek z inkubatora. Co pana tu sprowadza? 

- O to samo chciałem spytać pana - powiedział Blake. 
- Czyżby zainteresowanie sztuką? 

99

RS

background image

 

 

-  Nie  tyle  sztuką,  ile  pewną  artystką  -  odparł  Richard  ze 

znaczącym  uśmiechem,  co  sprawiło,  że  Karin  oblała  się 
rumieńcem. - Jeżdżę więc za nią. I gdy wraz z grupą gapi się 
na obrazki, ja idę nurkować. 

-  Tutaj?  -  zdziwił  się  Blake.  -  Przy  tym  prądzie?  Tak 

blisko skal? To dość ryzykowne. 

- Nie jest lekko, ale się nie przejmuję. - Weszli do zajazdu. 

Richard ruszył przez hol do swojego pokoju, mówiąc: 

- Do zobaczenia. Spotkamy się na kolacji, Karin. 
-  Obawiam  się,  że  nie  -  odpowiedział  mu  Blake.  Richard 

odwrócił się ze zdziwieniem. 

- Dziś wieczorem  ja zabieram  Karin  na  kolację.  Mamy  do 

omówienia  ważne  sprawy  zawodowe.  -  Jego  głos  brzmiał 
uprzejmie, 

lecz 

stanowczo. 

Dlatego 

właśnie 

tu 

przyjechałem. 

- Taak? - Richard pytająco spojrzał na Karin. 
- Hmm, tak - potwierdziła. Miała już powiedzieć, że po raz 

pierwszy słyszy o tej kolacji, ale atmosfera stała się wyraźnie 
napięta.  -  Pan  Connors  ma  pewien  projekt,  który  musimy 
omówić. 

-  Dobra,  a  więc  do  zobaczenia  jutro  rano.  -  Richard 

pojednawczo machnął ręką i odszedł. 

-  Czy  zjemy  kolację  tutaj?  -  spytała  Blake'a.  -  Muszę 

dopilnować... 

- Kim jest ten facet dla ciebie? 
-  Richard?  Już  ci  mówiłam.  Wyłącznie  kolegą  -  odparła, 

zdumiona zarówno pytaniem, jak i jego ponurą miną. 

- Czy zawsze z tobą jeździ? Roześmiała się. 
-  Oczywiście,  że  nie.  Przecież  pracuje.  -  Przyjrzała  się 

twarzy  Blake'a.  Czy  to  możliwe,  żeby  był  zazdrosny  o 
Richarda? 

Zdał  sobie  sprawę  z  jej  badawczego  spojrzenia  i  spuścił 

oczy. 

100

RS

background image

 

 

-  Szósta  trzydzieści,  dobrze?  -  spytał.  -  Zarezerwuję 

miejsca. 

- Jeśli chcesz jeść tutaj, to moja grupa... 
- Nie, nie tutaj - powiedział, gdy weszli do windy. 
- W takim  razie siódma trzydzieści. Muszę zebrać  kupony 

kolacyjne i usadowić wszystkie dzieci. 

Po  powrocie  do  pokoju  starannie  się  ubrała,  zadowolona, 

że  spakowała  choć  jedną  wieczorową  suknię.  Oczy  Blake'a 
rozbłysły uznaniem, gdy wsiadała do samochodu. 

- Pojedziemy wzdłuż wybrzeża do restauracji, którą znam 
- powiedział. 
Restauracja  była  nieduża,  ale  bardzo  oryginalna  i 

przytulna.  Każdy  stolik  oświetlała  mała,  ciepła  lampa 
kapitańska, a w kamiennym kominku buzował jasny ogień. 

-  Jak  tu  uroczo!  -  wykrzyknęła  Karin.  -  Mamy  środek 

sierpnia, a ten ogień jest naprawdę miły. 

- Owszem - zgodził się Blake, odsuwając dla niej krzesło. 
- Noce na wybrzeżu bywają bardzo chłodne. 
Karin  rozejrzała  się  wokół.  W  wielkim  pokoju  stało  tylko 

sześć  stolików,  z  czego,  poza  ich  stołem,  jedynie  dwa  były 
zajęte.  Młoda  dziewczyna,  która  sprawiała  wrażenie 
studentki,  występowała  w  podwójnej  roli  gospodyni  i 
kelnerki.  Blake  zapewne  ją  znal,  wymieniali  bowiem 
przyjazne uwagi, gdy nalewała im wino do kieliszków. 

-  Często  tu  bywasz?  -  spytała  Karin,  gdy  dziewczyna 

przeszła do innego stolika. 

-  Nie  tak  często,  jak  powinienem.  Zasadniczo  jest  to 

hotelik,  w  którym  podaje  się  tylko  śniadania.  W  gruncie 
rzeczy  właśnie  ja  im  doradziłem,  by  podawali  również 
kolacje.  Mnie  zatem  dziękuj  za  specjały,  które  wkrótce 
dostaniesz. 

-  Czy  to  będzie  coś  nadzwyczajnego?  -  Nie  podano  jej 

karty dań. 

101

RS

background image

 

 

-  Tak.  Karta  nie  jest  tu  potrzebna.  Już  złożyłem 

zamówienie.  O, właśnie  dostajemy  pierwsze  danie. Sałatka z 
krewetek i selerów. Czy to twoje dzieło, Marty? - spytał, gdy 
kelnerka podawała sałatkę. 

Z uśmiechem skinęła głową. 
- Mam nadzieję, że będzie państwu smakowało. 
-  Cudowne!  -  zachwyciła  się  Karin  po  spróbowaniu 

sałatki. - Czy przepis jest tajemnicą? 

- Ależ nie -  roześmiała się Marty, wymieniając składniki. - 

Zupę również ja przygotowałam - oświadczyła z dumą. 

-  Uroczy  dzieciak  -  powiedziała  Karin,  gdy  dziewczyna 

odeszła.  -  To  najmilsza  restauracja,  w  jakiej  byłam.  Mam 
wrażenie, że ktoś zaprosił mnie do własnego domu. 

-  Słusznie.  To  rodzinny  interes.  Marty  jest  córką 

właścicieli.  -  Blake  zaczął  wyjaśniać,  jak  państwo 
Reddickowie przekształcili swój duży dom w hotel oferujący 
noclegi  ze  śniadaniem.  -  W  ubiegłym  roku,  kiedy  Marty 
zaczęła  studiować,  uznali,  że  ich  dochody  są  zbyt  małe. 
Podsunąłem  im  wówczas  projekt  wykwintnych  kolacji  dla 
smakoszy. 

Zasugerowałem, 

by 

wyprzedzeniem 

przyjmowali rezerwacje miejsc i ustalali wybór dań. Tylko w 
ten  sposób  można  prowadzić  interes  na  tak  małą  skalę.  Jak 
widać, idzie im nie najgorzej. 

-  Wygląda  na  to,  że  znakomicie.  -  Karin  zastanawiała  się, 

ile to już razy słyszała, co ,,pan Connors zasugerował". 

-  Wyborne  -  oznajmił  Blake  kosztując  zupę  z  małży.  -

Marty jest naprawdę pomysłowa. 

-  Pan  też  jest  pomysłowy,  panie  Connors.  A  więc  Reddi-

ckowie to również twoi klienci? 

Spojrzał na nią zdziwiony. 
-  Ależ  nie.  To  po  prostu  znajomi,  no,  może  niezupełnie. 

Zatrzymywałem się tu parokrotnie, rozmawialiśmy i... 

- Nie mów więcej. - Karin podniosła  rękę do góry. - Widzę 

to bardzo wyraźnie. Wystarczy, by ktoś narzekał, że kiepsko 

102

RS

background image

 

 

idą  mu  interesy,  a  już  pojawia  się  dobroczyńca  z  gotowym 
rozwiązaniem.  Czasem  bywa  to  dobra  rada, czasem czek  na 
cztery tysiące dolarów. - Mrugnęła do niego żartobliwie. 

- Daj spokój, robisz ze mnie ckliwego naiwniaka. 
- Skądże! Ale... - przerwała, gdyż Marty przyniosła główne 

danie. 

Nie,  to  z  pewnością  nie  jest  bezwzględny  biznesmen  - 

myślała.  Ma  w  sobie  coś...  Tak,  dostrzegła  to  już  wcześniej, 
choć  na  pierwszy  rzut  oka  mógł  wydawać  się  zręcznym 
człowiekiem 

interesu. 

Tego 

wieczoru 

jednak 

jego 

serdeczność i gotowość służenia  pomocą  ujawniły się  bardzo 
wyraźnie. 

-  Powinnam cię  przeprosić, Blake -  powiedziała  poważnie. 

Czuła,  że  coś  ściska  ją  w  gardle.  Próbując  rozładować 
atmosferę,  zażartowała:  -  Słusznie  za  pierwszym  razem 
nazwałam cię Świętym Mikołajem. 

Spojrzał na nią łagodnie. 
-  Teraz  ty  kpisz ze  mnie.  Przecież  po  południu obwiniałaś 

mnie o .... 

-  Byłam  w  błędzie.  -  Nagle  poczuła  się  szczęśliwa.  -  Tak, 

Święty Mikołaju, z tobą gwiazdka jest co dzień. 

-  A  z  tobą,  Karin,  niczego  nie  można  przewidzieć.  To 

ogarnia cię złość, to znów... - wzruszył ramionami, jakby nad 
czymś  się  zastanawiał.  -  Zresztą  nieważne.  Taka  mi  się 
właśnie  podobasz.  Lubię  patrzeć,  jak  śmieją  się  twoje  oczy, 
jak dołeczki tańczą na twojej buzi. 

Ciepła,  pogodna  atmosfera  otoczenia  udzieliła  im  się  tak 

dalece,  że  zapomnieli  o  wszelkich  sporach.  Swobodnie 
rozmawiali  i  często  się  śmiali.  Karin  czuła,  że  w  miarę 
upływu  czasu  ogarnia  ją  dziwny  spokój  i  zadowolenie. 
Jedzenie było wyśmienite. Sprzątnęła co do joty świeżą solę z 
rusztu, podaną w cytrynowym sosie z kaparami. 

103

RS

background image

 

 

-  Żadnych  deserów  -  protestowała,  ale  na  widok  soczystej 

leguminy  z  jeżyn  zmieniła  zdanie.  -  Wyborne!  -  orzekła.  -
Założę się, że każdy, kto raz tu był, zawsze tu wraca. 

-  Istotnie  -  potwierdził  Blake.  -  Reddickowie  mają  wielu 

stałych klientów i niełatwo dostać tu miejsce. 

- Wiedziałeś, co im doradzić. Ale to twoja specjalność. Jak 

się z tym czujesz? 

- O co ci chodzi? 
-  O  to,  że  zawsze  znajdujesz  właściwe  rozwiązanie  i  że, 

wiedziony  szóstym  zmysłem,  prowadzisz  jakiegoś  Jacka  czy 
inną  Mary  prosto  do sukcesu.  Czy  nie wydaje ci się czasem, 

że  jesteś  jakimś  bogiem?  -  Mówiła  to  na  pół  żartobliwie, 
toteż  zdziwiła  się,  widząc,  jak  drgnął.  -  Ależ  ja  nie 
chciałam... Czy powiedziałam coś niewłaściwego? 

-  Nie  -  odparł  potrząsając  głową.  -  Ale  się  mylisz. 

Doradzam wielu ludziom i często  boję się odpowiedzialności 
za ich losy, nie wiem, czy wskazałem im właściwą drogę. 

Czuła,  że  coś  go  dręczy,  ale  nie  chciała  natrętnie 

wypytywać. 

-  Słuchaj  -  powiedziała.  -  Przecież  wiem,  że  nie  jesteś 

bogiem.  Możesz  tylko  zrobić  lub  radzić  to,  co  tobie  wydaje 
się słuszne. 

Długo na nią patrzył, po czym westchnął. 
- Tak... Mam skłonność do pochopnych sądów i nie zawsze 

jestem  pewien,  czy  postępuję  słusznie.  -  Głęboko  wciągnął 
powietrze i nachylił się ku  niej, jak gdyby chciał się z czegoś 
zwierzyć. - Widzisz, mieliśmy klienta, który nie wywiązał się 
uczciwie ze swoich zobowiązań. Zbadałem sprawę i wiem, że 
od  początku  wyglądała  podejrzanie.  Natychmiast  skreśliłem 
go z listy  naszych  podopiecznych.  Muszę  dodać, że zrobiłem 
to  wbrew  opinii  moich  współpracowników.  Przekonywali 
mnie,  że  to  jego  pierwsze  potknięcie,  prosili,  bym  dal  mu 
szansę.  Nie  posłuchałem.  Nie  chciałem  zadawać  się  z  tym 
facetem. 

104

RS

background image

 

 

-  Sądzę,  że  postąpiłeś  słusznie  -  powiedziała  Karin  bez 

wahania. - Nie znam w pełni sytuacji, ale znam ciebie. Znam 
też  stosunki  w  ,,Nowych  Inicjatywach ".  Wiem,  że  swoją 
markę  zawdzięczacie  pewnej  zasadzie  działania,  wedle 
której  wszelkie  kroki  powinny  prowadzić  do  rozwoju  i 
doskonalenia  się  firm,  ale  nigdy  za  cenę  jakości  usług  czy 
uczciwej gry. 

-  Założyła  ręce  i  przyjrzała  mu  się  badawczo.  -  Nie  wiem 

wiele  o  biznesie,  ale  wiem,  że  nie  wszyscy  ludzie  interesu 
kierują się tą zasadą. Chodzi im wyłącznie o zysk. Zmierzam 
do  tego, Blake, że wziąwszy  pod  uwagę liczbę osób,  którymi 
się  zajmujesz,  i  zależnych  od  ciebie  firm,  lepiej  pozbyć  się 
człowieka, jeśli jego uczciwość stoi pod znakiem zapytania. 

Przez chwilę patrzył w jej oczy, po czym cicho powiedział: 
-  Dziękuję.  -  Wciąż  jednak  widziała,  że  coś  go  dręczy,  a 

gdy znów się odezwał, mówił bardziej do siebie niż do niej. 

-  Masz  chyba  rację.  Odbieraliśmy  na  innych  falach  i  nie 

mogłem  z  nim  współpracować.  Ale  to  młody  człowiek  u 
progu  kariery  zawodowej.  Myśl,  że  ten  błąd  mógłby 
zrujnować  mu  przyszłość,  nie  daje  mi  spokoju.  - 
Niespokojnie się poruszył. 

-  Widzisz,  sprawa  nie  skończyła  się  na  wykluczeniu  go  z 

mojej firmy. Niedawno złożył ofertę na wykonanie poważnej 
inwestycji  budowlanej.  Jeden  z  członków  zarządu  miasta, 
jak to bywa, zwrócił się do mnie z pytaniem: Co to za jeden, 
Blake? Był chyba twoim klientem? 

Karin  wyprostowała  się,  uświadamiając  sobie,  że  ten 

przedsiębiorca  budowlany  to  narzeczony  Jane.  A  więc 
jednak zasięgano opinii Blake'a. 

- I co powiedziałeś? Zachmurzył się. 
-  Właściwie  nic.  Co  miałem  powiedzieć?  Że  to  oszust? 

Pominąłem  pytanie  milczeniem.  Od  tej  pory  wciąż  się 
zastanawiam, czy to, co zrobiłem, było w porządku. 

105

RS

background image

 

 

Blake  bębnił  palcami  w  blat  stołu,  a  Karin  zauważyła,  że 

nigdy  dotąd  nie  sprawiał  wrażenia  tak  niezdecydowanego. 
Miał  twarz  człowieka  dręczonego  wątpliwościami,  czy  nie 
wyrządził komuś krzywdy. 

Odruchowo położyła dłonie na jego rękach. 
-  Słuchaj,  Blake.  Nie  zbawisz  całego  świata.  Ten  człowiek 

musi  uczyć  się  na  własnych  błędach,  a  zarząd  miejski  sam 
odpowiada  za  podjęte  decyzje. - Uśmiechnęła  się  do  niego. - 
J uż ci mówiłam, że nie jesteś żadnym bogiem. 

Obrócił dłoń, by ująć jej ręce. 
- A ty nie jesteś aniołem, Karin. Czemu więc sprawiasz, że 

przy tobie ogarnia mnie taki spokój?  

- Och, ty - żachnęła się, ale po  raz drugi tego wieczoru coś 

ścisnęło  ją  w  gardle,  gdy  unosił  jej  dłoń  i  przyciskał  do 
swych  ust.  Ogarnęła  ją  fala  ciepła  i,  nim  cofnęła  rękę, 
delikatnie pogładziła palcami jego policzek. Wciąż patrzył w 
jej  oczy,  a  ona  rozkoszowała  się  cudowną  chwilą  niemego 
porozumienia,  które  odnalazła  w  jego  czystym,  spokojnym 
wzroku. 

Czar chwili prysł z nadejściem Marty, która pojawiła się z 

likierami. Blake uniósł kieliszek. 

- Za twoją pomyślność, Karin. Jesteś osobą niezwykłą, a ja 

uczynię cię osobą bogatą. 

Dotknęła  jego  kieliszka  swoim,  z  uśmiechem  potrząsając 

głową. 

-  Wiem,  że  wskażesz  drogę  każdemu,  kto  pragnie 

bogactwa.  Ale  dla  mnie  bogactwo  nie  jest  miarą  sukcesu.  I 
nie myśl, że mnie wciągniesz w ten projekt relokacji. 

-  Powinienem  był  raczej  powiedzieć:  osobą  niezwykle 

upartą  -  żartował,  a  Karin  rozjaśniła  się  widząc,  że  wrócił 
mu humor. - W każdym  razie na pewno masz  rację, mówiąc 
o  różnorodności  ludzi  i  firm,  którymi  steruję.  Czasem,  dla 
zachowania  równowagi,  próbuję  działać  tak,  by ich interesy 
uzupełniały  się  wzajemnie.  Ty  na  przykład  z  trudem  sobie 

106

RS

background image

 

 

radzisz,  podczas  gdy  Snowden  rozwija  takie  tempo,  że 
obawiam się, by nie wypadł z toru. 

-  O,  nie  wiedziałam,  że  Snowden  to  twój  klient  - 

powiedziała  Karin,  marszcząc  zaróżowiony  od  brandy 
nosek. 

-  Już  nim  nie  jest.  Ale  był  jednym  z  pierwszych,  tuż  po 

otwarciu  oddziału  w  Filadelfii.  I  wciąż  nie  spuszczam  go  z 
oczu. 

- Racja - kiwała głową, a w jej oczach pojawiły się figlarne 

błyski.  -  Inkubator  to  właściwa  nazwa  dla  twojej  firmy. 
Przypominasz kwokę, która bez końca martwi się o pisklęta. 

Długo  jeszcze  rozmawiali,  pokpiwając  z  siebie  i 

znakomicie  się  bawiąc.  Karin  nie  wiedziała  nawet,  co 
sprawiło, iż uległa namowom Blake'a. Być może stało się tak 
dlatego,  że  podkreślał  tymczasowość  zadania.  Może  też 
dlatego, że  niepokoił się o los Snowdena.  Gdyby wyszkolony 
przez  niego  personel  nie  zgodził  się  na  przesiedlenie,  całe 
przedsięwzięcie mogłoby wziąć w łeb. 

Niezależnie  od  przyczyn  tej  decyzji  Karin  w  końcu 

powiedziała: 

-  Dobrze.  Przez  najbliższych  kilka  dni  mam  tu  zajęcia 

warsztatowe. Ale gdy tylko wrócę, zabiorę się do pracy. 

-  Wspaniale. Naprawdę  to  doceniam.  I  nie  będziesz sama. 

Tym razem zamierzam blisko z tobą współpracować. 

Wówczas  jej  serce  zaczęło  bić  szybciej,  a  ciało  przeszył 

dreszcz radosnego oczekiwania. 

 
 
 
 
 
 
 
 

107

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

 
Nie  powiedział  jej  całej  prawdy.  Ale  przecież  nie  kłamał. 

Snowden  naprawdę  musiał  przenieść  swój  personel.  Tyle  że 
Karin  nie podjęłaby się tego zadania, nie będąc przekonana, 

że  ten  człowiek  stoi  na  krawędzi  bankructwa.  Tymczasem 
było  odwrotnie.  To  ona  wymagała  pomocy.  Agencja 
Turystyczna  K.  Palmer  rozpaczliwie  potrzebowała  bodźców 
finansowych. Jeśli więc ten projekt przyniesie jej korzyści... 

Doszedł  do  wniosku,  że  jeśli  projekt  ma  się  pomyślnie 

rozwijać, musi nadzorować go sam. Miał wrażenie, że Vickie 
sterowała Karin w niewłaściwym  kierunku. Poza tym wpadł 

108

RS

background image

 

 

na  kilka  nowych  pomysłów.  Chciał  eksperymentować  - 
wprowadzić  nową  formułę  programu  relokacji.  Gdyby 
zyskała  uznanie,  mógłby  to  być  początek  działalności 
nowego typu. Może nawet na światową skalę? 

Należało  zacząć  zaraz.  Toteż  tego  poranka,  gdy  Karin 

miała wrócić z Mendocino, wyruszył  do  jej  domu. Nie paliła 
się zbytnio do tego zadania, postanowił więc, że zaczną pracę 
tylko we dwoje, z dala od Vickie i od biura. 

Naciskając  dzwonek  przypuszczał,  że  mimo  wagi 

powierzonego  jej  zadania,  znajdzie  Karin  zajętą  czymś 
zupełnie  innym.  Może  będzie  to  tenis,  może  malarstwo,  a 
może gotowanie weków. 

-  Poluje  na  robaki  -  wyjaśniła  Meg,  która  otworzyła  mu 

drzwi. - Jak miło pana widzieć! Właśnie zrobiłam przerwę w 
pracy  i  zamierzam  wypić  coś  chłodnego.  Napije  się  pan  ze 
mną? 

Wszedł za nią do dużego pokoju i podejrzliwie patrzył, jak 

nalewa  z  dzbanka  jakiś  bladozielony  płyn.  Polowanie  na 
robaki? Znów coś nowego, pomyślał. 

-  Czy  Karin  wybiera  się  na  ryby?  -  spytał,  ostrożnie 

kosztując płyn. Był mdły, ale niezły. 

-  Na  ryby?  -  zdziwiła  się  Meg,  lecz  natychmiast  twarz  jej 

się  rozjaśniła. - Ach, chodzi o te  robaki! Nie, nie wybiera się 
na ryby. Próbuje ratować nasze pomidory. 

Tym razem on był zdumiony. 
-  Dziś  rano  okazało  się,  że  jeden  z  krzaków  jest  zupełnie 

ogołocony  z  liści  -  tłumaczyła  Meg.  -  Te  robaki  żerujące  na 
pomidorach  są  straszliwie  żarłoczne.  -  Zmarszczyła  czoło.  - 
W  gruncie  rzeczy  nie  wiem,  czemu  mówię  ,,robaki ".  To 
przecież  gąsienice,  które  przedzierzgają  się  w  wielkie, 
niewiarygodnie  piękne  ćmy.  -  Potrząsnęła  głową.  -  Trudno 
uwierzyć,  że  wylęgają  się  z  tego  pełzającego  zielonego 
robactwa.  Dlatego  trudno  je  dostrzec.  Mają  kolor  liści 
pomidorów, które błyskawicznie zjadają. - Westchnęła. - Ale 

109

RS

background image

 

 

gdy  pomyślę  o  tych  cudownych  ćmach,  nie  potrafię  zmusić 
się  do  niszczenia  gąsienic.  Bob  jest  na  turnieju  golfowym, 
więc spadło to na Karin. Oczywiście ona też ich nie zniszczy. 
Zostawi je dla kur. 

- Dla kur? - W tym domu niespodziankom nie było końca. 
-  O  tak.  Mamy  dziewięć  kwok,  dobrze  się  niosą.  Zawsze 

jemy świeże, doskonałe jajka. Robaki to dla nich prawdziwy 
przysmak.  Połkną  je  w  okamgnieniu.  A  my  będziemy  jedli 
nasze  pyszne  pomidory.  Tak  się  to  wszystko  kręci.  - 
Wykonała  okrężny  ruch  ręką.  -  Czy  natura  nie  jest 
cudowna? 

-  Tak,  oczywiście  -  Blake  odstawił  szklankę.  -  Chciałbym 

poszukać Karin. Mamy kilka spraw do omówienia. 

- Ależ proszę. Jest w samym końcu ogrodu. 
Nie zdawał sobie sprawy, jak  rozległy jest to teren. Basen i 

dobrze  utrzymany  trawnik  oddzielone  były  starannie 
skomponowanymi  krzewami  i  klombami  od  wielkiego 
ogrodu  warzywnego,  gdzie  w  końcu  dostrzegł  Karin. 
Klęczała  pośród  krzaków  pomidorów.  Obrócona  tyłem, 
pilnie  przeszukiwała  liście,  jak  gdyby  prócz  gąsienic  nic  się 
dla niej nie liczyło. 

-  To  już  chyba  ostatni  zbrodniarz  -  powiedziała, 

podnosząc łodygę, na której wiła się najtłustsza, najdłuższa i 
najbardziej ohydna gąsienica, jaką kiedykolwiek widział. 

Wzdrygnął się. 
-  Och,  myślałam,  że  to  Meg  -  dodała,  wrzucając  łodygę  z 

gąsienicą do puszki. - Nie spodziewałam się... 

-  Przyjechałem,  żeby  zacząć  prace  nad  programem  dla 

Snowdena.  Spodziewałem  się,  że  zadzwonisz  do  mnie  po 
powrocie. 

- Miałam to zrobić, gdy tylko uporządkuję swoje sprawy. 
-  Ach  tak?  -  spojrzał  znacząco  na  puszkę  z  gąsienicami. 

Zaczerwieniła się. 

110

RS

background image

 

 

-  Mówię  o  mojej  agencji.  Muszę  przygotować  sesję 

malarstwa akwarelowego w Grass Valley i... 

-  Zamówienie  Snowdena  to  też  sprawa  twojej  agencji  -

przerwał.  -  I  sądzę,  że  jemu  właśnie  należy  przyznać 
pierwszeństwo. 

- Czyżby? - buńczucznie uniosła podbródek. - Uważam, że 

pierwszeństwo  mają  wyjazdy  już  zaprogramowane.  A 
ponadto  w  naszej  pierwszej  rozmowie  twierdziłeś, że  klienci 
,,Nowych  Inicjatyw"  zachowują  prawo  do  niezależności.  - 
Zamilkła, jakby żałując swego wybuchu. - Nie zapomniałam 
o  sprawie  Snowdena.  Zamierzam  zabrać  się  za  nią  pod 
koniec tygodnia. 

-  Pod  koniec  tygodnia?!  -  Czy  ta  dziewczyna  zdaje  sobie 

sprawę,  jaka  czeka  ją  praca?  -  Ależ  ten  program  powinien 
być gotów od tygodni! - wykrzyknął. 

- Przecież zgodziłam się nim zająć zaledwie trzy dni temu! 

- broniła się Karin. 

-  Masz  rację.  -  Przypomniał  sobie,  że  przecież  sam  jej 

wmówił,  iż  to  ona  świadczy  uprzejmość  Snowdenowi.  - 
Jestem  ci  naprawdę  wdzięczny  -  powiedział.  -  Pomyślałem 
sobie, 

że  moja  pomoc  może  przyspieszyć  tempo 

przygotowań. 

-  Tak,  oczywiście. - Spojrzała  na  puszkę,  która  stała  obok 

jej usmarowanego ziemią uda. - Pozwól tylko, że pozbędę się 
tych robaków. 

Ruszył  za  nią  w  stronę  małej,  otoczonej  siatką  zagrody, 

której dotąd  nie dostrzegł, tak  dokładnie bowiem zakrywało 
ją  dzikie  wino.  Ktoś  bardzo  pomysłowo  zaprojektował  ten 
ogród - myślał Blake. - Jest  nie tylko bardzo estetyczny, lecz 
zarazem spełnia liczne funkcje praktyczne. 

- A gdzie trzymacie świnie? - spytał. 
-  Świnie?  -  zdumiała  się  Karin,  by  po  chwili  parsknąć 

śmiechem. - No cóż, gdzieś trzeba wyznaczyć granicę. Mimo 
wszystko  nie  mieszkamy  na  wsi.  -  Wyrzuciła  zawartość 

111

RS

background image

 

 

puszki  do zagrody  dla  ku r  i oświadczyła:  - No to  doskonale. 
Wracamy do domu i zaczynamy. 

-  Dobrze  -  powiedział,  ale  wciąż  stal  nieruchomo, 

zapat rzony  w  rozpościerający  się  przed  nim  pejzaż.  Cisza, 
czyste  powietrze  ogrodu,  widok  dostojnie  przechadzających 
się kur 

-  wszystko  to  tchnęło  dziwnym  spokojem.  Zwlekał  długą 

chwilę, zanim obrócił się, by pójść za Karin. 

Później,  gdy  siedzieli  już  przy  stole  na  patio,  Karin 

patrząc  na  Blake'a  zmarszczyła  czoło.  Była  szczerze 
zaskoczona jego pytaniem. 

- Kapitał? - powtórzyła. - Dlaczego o to pytasz? Usadowiła 

go w chłodnym miejscu, postawiła na stole 

dzban  lemoniady  i  siadła  obok,  nie  zwracając  uwagi  na 

swój  wygląd.  Dlaczego  ten  człowiek  zawsze  pojawia  się 
wtedy,  gdy  ona  wygląda  jak  straszydło?  Prosił,  aby 
natychmiast 

przystąpiła 

do 

pracy 

nad 

programem 

wycieczek.  I  zrobiła  to.  Tymczasem  pierwsze  pytanie,  które 
jej  zadał,  dotyczyło  posiadanego  przez  nią  kapitału.  Jeśli 
chodzi  mu  o  gotówkę...  -  Mam  bardzo  małą  rezerwę  - 
wyjąkała. - Zaledwie na wynajęcie następnego autobusu. 

-  Tym  razem  będzie  ci  potrzebna  kwota  na  pokrycie 

wynajmu  kilku  autobusów,  a  ponadto  będziesz  musiała 
wpłacić  zaliczkę.  Tylko  w  ten  sposób  uzyskasz  gwarancję 
otrzymania 

autokarów 

przy 

tak 

krótkim 

terminie 

zamówienia.  Tak,  tak...  -  powiedział,  widząc,  że  Karin  z 
niedowierzaniem  unosi  brwi.  -  Nie  wyobrażasz  sobie  nawet, 
co  potrafią  zdziałać  pieniądze.  Ponadto  potrzebne  są 
fundusze na opłatę personelu. 

- Personelu? 
-  Nie  zamierzasz  chyba  obsługiwać  wszystkiego  sama. 

Jednocześnie  mogą  kursować  trzy  autobusy.  W  każdym 
umieścimy  kogoś,  kto  będzie  udzielał  podstawowych 
informacji i rozdawał foldery. 

112

RS

background image

 

 

- Foldery? 
-  Tak.  Oddamy  je  do  druku,  gdy  tylko  zbierzemy 

wszystkie 

dane 

na 

temat 

nieruchomości, 

ośrodków 

handlowych,  szkół  itd.  Również  informacje  na  temat  galerii 
sztuki! 

-  Na  miłość  boską!  Zaczekaj!  -  Karin  była  wyraźnie 

oszołomiona.  Nie  przewidziała  tego  wszystkiego.  -  Słuchaj, 
nie zdawałam sobie sprawy z kosztów tego projektu. 

-  Wcale  nie  jest  kosztowny.  Możesz  się  zamknąć  w 

niecałych pięciu tysiącach. 

- Ależ ja nie mam pięciu tysięcy! 
- A więc będziemy musieli załatwić pożyczkę. 
-  Jestem  już  po  uszy  zapożyczona.  Jeszcze  nie  zaczęłam 

nawet spłacać dwu tysięcy, które dostałam od wuja. - Wolała 
już  nie  wspominać  o  nie  spłaconym  koszcie  naprawy 
autobusu pana Turnera. 

Odchylił się w tył i potrząsnął głową. 
-  Dlaczego  myślisz  o  kosztach,  zamiast  o  zysku.  Czy 

zdajesz  sobie  sprawę,  że  ta  operacja  da  ci  brutto  ponad 
dwadzieścia tysięcy? 

- Dwadzieścia tysięcy dolarów? - Nie mogła w to uwierzyć. 

- Przecież mówiłeś, że ten Snowden ma  trudności finansowe. 
J ak więc może sobie pozwolić na taki wydatek? 

Nie 

ma 

wyjścia. 

punktu 

widzenia 

całości 

przedsięwzięcia  jest  to  wydatek  niezbędny.  -  Blake 
odchrząknął.  -Nie  chciałem  sugerować,  że  Snowden  ma 
trudności 

finansowe. 

Mówiłem 

tylko, 

że 

projekt 

powiększenia  zakładów  jest  niezwykle  ryzykowny.  Ten 
człowiek  kładzie  wszystko  na  jedną  szalę.  -  Blake  rozłożył 
ręce.  -  No  cóż,  wszelki  zysk  łączy  się  z  ryzykiem  inwestycji. 
Ale  w  przeciwieństwie  do  Snowdena,  twój  zysk  jest 
gwarantowany. 

113

RS

background image

 

 

-  Pod warunkiem, że zainwestuję  pięć  tysięcy,  których  nie 

mam.  -  Mimo wszystko  nie  była  przekonana,  czy chce się w 
to wdawać. 

- Nic się nie martw. Sam się zajmę uzyskaniem pożyczki. 
- No dobrze. - Odprężyła się trochę. Stanowczo nie chciała 

powiększać  swoich  długów,  ale  skoro  można  je  spłacić,  gdy 
tylko... 

- Z tym że, oczywiście oczekuję jakiegoś zabezpieczenia. 
-  Naturalnie.  -  W  sprawach  finansowych  ,,Nowe 

Inicjatywy"  zawsze  przestrzegały  prawidłowej  procedury. 
Bardzo  jej  to  odpowiadało.  -  Wyższy  udział  w  zysku  czy 
oprocentowanie pożyczki? - spytała. 

-  Nic  z  tych  rzeczy.  Wolałbym  coś,  co  ma  konkretną 

wartość  już  dziś.  Coś,  co  mógłbym  zatrzymać,  gdyby  nasze 
kalkulacje zawiodły. 

-  Zawiodły?  -  Wyprostowała  się.  -  Przecież  mówiłeś,  że 

zysk jest pewny. 

Właśnie  przełykał  lemoniadę  i  omal  się  nie  zakrztusił. 

Odchrząknął i odstawił szklankę. 

-  Tak,  owszem,  ale  w  interesach  trzeba  liczyć  się  ze 

wszystkim. 

-  A  więc  nasza  umowa  nie  wchodzi  w  rachubę.  Nie  mam 

niczego, co przedstawiałoby poważną wartość. 

-  Właśnie,  że  masz.  Coś,  czego  bardzo  pragnę.  Coś,  co 

tylko  ty  możesz  mi  ofiarować.  -  Uśmiechał  się  do  niej.  Nie! 
Zerkał na nią pożądliwie! 

Zaczerwieniła się i instynktownie odsunęła krzesło do tylu. 

Czyżby  nie  zdawała  sobie  z  tego  sprawy  od  początku? 
Mężczyzna,  który  wysyła  czek  na  taką  sumę  kobiecie 
spotkanej w barze... 

- Nie wszystko jest na sprzedaż, panie Connors. 
-  Wszystko  ma  cenę,  panno  Palmer,  a  ja  jestem  gotów 

zapłacić każdą, jakiej pani zażąda. 

114

RS

background image

 

 

Zerwała  się,  pałając  gniewem.  Spięta,  gotowa  do  ataku, 

prawie nie słyszała jego dalszych słów. 

-  Przypuszczam,  że  masz  jeszcze  inne  obrazy.  Chyba 

możesz się rozstać z tą ,,Diabelską Czarą "? 

Zamknęła  usta  w  osłupieniu,  miotana  zmiennymi 

odczuciami  żalu,  ulgi,  rozbawienia.  Znów  ogarnęło  ją 
rozdrażnienie. Robił sobie żarty. 

Tymczasem on uśmiechał się do niej. 
- Nie spodziewałaś się tego, co? 
-  Niezupełnie  -  odparła,  od  niechcenia  przyglądając  się 

swym  paznokciom.  -  Jestem  tylko  zdziwiona.  Każdy,  kto 
chciałby  zapłacić  za  którykolwiek  z  moich  obrazów  więcej 
niż pięć dolarów, to wariat, a nie znawca. 

- A więc jestem wariatem. 
-  Racja  -  zgodziła  się  Karin,  starając  się  ukryć  radość, 

która ją ogarnęła. Chciał zatrzymać jej obraz! 

To popołudnie było wstępem  do wielu podobnych spotkań 

poświęconych  projektowi  relokacji.  Wspólnie  naradzali  się 
nad  mapami  miasta  i  omawiali  broszury  na  temat 
nieruchomości. Odwiedzali dzielnice handlowe, szkoły, parki 
i  tereny  rekreacyjne.  Sporządzili  mapki  tras  wycieczek  i,  w 
efekcie  kilku  rozmów  przeprowadzonych  z  kandydatami, 
zatrudnili  dwie  studentki  jako  przewodników.  Karin  nie 
była szczególnie zdziwiona, że Blake spędza nadp rogramowo 
tyle 

czasu 

właścicielką 

małej 

agencji 

podróży. 

Przypuszczała,  że  zawsze  pracuje  w  ten  sposób.  Przecież 
pomagał  klientom,  którzy  mieli  jakieś  szczególne  problemy. 
Cieszyła  się,  mogąc  w  zamian  poczęstować  go  kolacją,  do 
której  podawała  świeże  warzywa  z  ogrodu  Meg,  lub,  w 
ramach  relaksu  po  szczególnie  pracowitym  dniu,  skłonić  go 
do popływania w basenie. 

Nie  zawsze  jednak  była  to  tylko  przyjemność  i  zabawy. 

Kilkakrotnie  doszło  między  nimi  do  zażartych  sporów. 
Pierwszy  wybuchł  w  jadalni,  gdzie  zasiedli  przy  okrągłym 

115

RS

background image

 

 

stole,  na  którym  piętrzyły  się  sterty  map  i  próbnych 
egzemplarzy broszur. 

-  Tak  się  nie  da  -  oświadczył  Blake.  -  Powinnaś  przenieść 

się  do  naszego  biura.  W  bloku  numer  jeden  jest  wolne 
pomieszczenie, w sam raz odpowiednie do twoich potrzeb. 

- Nie chcę przenosić się do biurowca. Chcę pracować tutaj. 
- Wiem o tym - potrząsnął głową z  rozdrażnieniem. - Żeby 

zawsze,  gdy  ci  się  spodoba,  zbierać  pomidory,  łapać 
gąsienice dla kur i Bóg wie, co jeszcze. 

-  I  co  w  tym  złego?  -  odparła  zarzut.  -  To  krótkie 

odprężenie, chwilowy relaks, po którym... 

-  To  nie  jest  sposób  na  prowadzenie  interesów,  czym 

przypadkowo 

się 

zajmujesz. 

Spójrz 

tylko. 

Jestem 

przekonany,  że  na  tym  stole  leżą  różne  śmieci,  to  znaczy... 
rzeczy 

zupełnie 

niepotrzebne. 

Powinnaś 

być 

lepiej 

zorganizowana. 

- Mam szafę na dokumenty w swoim pokoju. 
-  Zapewne  wypchaną  po  brzegi  materiałami  na  temat 

muzeów, wystaw sztuki i tym podobnych rzeczy. 

Miał rację, więc nie protestowała. 
-  Poza  tym  -  kontynuował  -  zatrudniasz  przecież 

pracowników,  którzy  mają  ci  pomóc  w  prowadzeniu  tych 
wyjazdów.  W  odróżnieniu  od  ciebie  nie  znają  wytyczonych 
tras.  Będziesz  musiała  prowadzić  spotkania  szkoleniowe. 
Gdzie  chcesz  to  robić?  Mam  nadzieję,  że  nie  zamierzasz 

ściągać tych ludzi tutaj. 

Jego  argumenty  brzmiały  tak  logicznie,  że  poddała  się  w 

końcu. 

- Ale - zmarszczyła czoło - to bardzo wiele zachodu jak  na 

doraźne zajęcie. 

-  No  dobrze  -  powiedział,  odsuwając  krzesło.  -  Może  to 

jednak  nie  będzie  zajęcie  doraźne.  Istnieje  rzeczywiste 
zapotrzebowanie  na  usługi  tego  typu. Nie  tylko  na  relokację 

116

RS

background image

 

 

załóg.  Kierownictwa  firm  wciąż  poszukują  najbardziej 
odpowiednich terenów, w których mogłyby umiejscowić... 

-  Chwileczkę!  -  Karin  wyprostowała  się.  -  Ustaliliśmy 

przecież, że zajmuję się tym tymczasowo. Ponadto nie jestem 
fachowcem w tej dziedzinie. 

- Ale możesz nim zostać. A popyt na te usługi... 
-  Nic  mnie  nie  obchodzi,  jaki  jest  popyt.  Rzucił  pióro  na 

stół. 

- Karin, co ty, u diabla, chcesz od sukcesu! 
-  Ludzie  różnie  pojmują  sukces,  panie  Connors.  Ty 

przypisujesz  sukces  firmie  tylko  wtedy,  gdy  rozwija  się  i 
rozrasta.  Tymczasem  pewnym  ludziom  wystarcza  spokojne 
jej funkcjonowanie. 

-  Jesteś  jedyną  ze  znanych  mi  osób,  która  przedkłada 

stagnację nad rozwój. 

Podskoczyła. 
- Wielu woli prowadzić interes na mniejszą skalę. 
- Wymień choć jedną osobę. 
- Proszę bardzo, na przykład Doiły. 
-  Dolly  Spencer?  Tu  się  mylisz,  moja  mila.  Teraz  właśnie 

ona  emocjonuje  się  tym,  że  może  umieścić  swoje  wyroby  w 
sieci sklepów kolonialnych. 

- To ty się emocjonujesz! Ona  robi to, co chcesz, ale wcale 

nie jest z tego powodu uszczęśliwiona. 

- Skąd ci to przyszło do głowy? - Spojrzał na nią z ponu rą 

miną.  Karin zarumieniła się. Nie  miała  prawa wtrącać się w 
sprawy  Dolly,  ale  teraz  była  zmuszona  wszystko  mu 
wyjaśnić. 

-  To  nie  ja  tak  myślę. To ona  tak  powiedziała. - Blake  był 

wyraźnie  przygnębiony.  Wyciągnęła  rękę,  chcąc  dotknąć 
jego  ramienia.  -  Nie  ma  nic  przeciw  tobie  ani  twoim 
pomysłom.  Jest  ogromnie  wdzięczna  za  to,  że  jej  pomogłeś. 
Sama mówi, że po raz pierwszy w życiu nie musi się martwić 
o pieniądze. Ale uważa, że to wystarczy. 

117

RS

background image

 

 

-  Wystarczy?  Pomyśl,  mogłaby  zarobić  milion  dolarów. A 

jej jedyny syn mógłby je odziedziczyć! 

- Ale czy ty nie rozumiesz, Blake, że nie tego ona chce? I że 

z  całą  pewnością  nie  tego  chce  Keith.  -  Karin  zawahała  się 
przez chwilę, starając się  dobrać właściwe słowa. - Blake,  to 
niełatwo  być samotną  matką.  Takiej  kobiecie potrzebny  jest 
czas. Czas, by zobaczyć, jak syn gra w koszykówkę, czas, by 
sprawdzić  odrobione  lekcje,  a  także  czas  na  wspólną  chwilę 
wytchnienia.  Walka  o  milion  dolarów  nie  zawsze  jest 
najważniejsza.  Próbuję  ci  tylko  powiedzieć,  że  samo  życie 
jest  równie  ważne,  jak  zarabianie  na  życie,  i  że  należy 
dobrze wyważyć obie te sprawy. 

Blake wciąż miał ponury wyraz twarzy. Wtem uśmiechnął 

się do niej. 

-  W  porządku.  Przyjąłem  do wiadomości. A  jakie  ty  masz 

powody? Nie  jesteś samotną  matką.  I  nie chodzi  tu o  milion 
dolarów. A więc zabierajmy się do roboty. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

118

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ JEDENASTY 

 
-  Doprawdy,  ogromnie  się  cieszę,  że  wreszcie  zakończyłeś 

prace  nad  programem  relokacji  personelu  Snowdena.  - 
Słodki  ton  Vickie  z  trudem  maskował  jej  złość,  gdy  dwa 
tygodnie  później  siedziała  przy  stole  konferencyjnym 
nap rzeciw  Blake'a.  -  Może  teraz  zajmiemy  się  sprawami 
nap rawdę istotnymi dla ,,Nowych Inicjatyw"? 

- Sądzę, że sprawy istotne  dla firmy  prowadzone były, jak 

zawsze  pod moją  nieobecność,  przez  moich  dwu zaufanych i 
kompetentnych zastępców. - Blake uśmiechnął się. - To takie 
krzepiące, że zawsze mogę liczyć na waszą fachowość. 

- Wolelibyśmy słyszeć mniej komplementów, za to częściej 

cię  widywać  -  odparła  Vickie.  -  Doprawdy,  Blake,  wiesz 
przecież, że  pewne sprawy  wymagają  twojej interwencji,  na 
przykład kwestia sfinansowania Blascoe Tool i... 

- Ależ, Vickie - przerwał jej Pete. - Wszystko już ustaliłem 

z Wells  Fargo. Blascoe ma  pożyczkę w  kieszeni, a Blake'owi 
należy się czasem chwila oddechu. 

Blake  uśmiechnął  się.  Chwila  oddechu...  Tak  właśnie 

Karin 

określała 

owe 

nieplanowane, 

jednocześnie 

niezaprzeczalnie  miłe  przerwy,  kiedy  to  przyglądali  się 
kurom, pływali w basenie lub... 

-  Oddechu?  Tak  to  nazywasz?  -  Nozdrza  Vickie  drgały.  - 

Według  mnie,  to  zupełnie  bezsensowna  praca,  próba 
wyciągnięcia  mało  ważnej  firmy  jednej  z  najmniej 
produktywnych  klientek.  Jesteśmy  doradcami,  a  nie 
najemnymi pracownikami. 

119

RS

background image

 

 

-  Indyk  dla ciebie, Vickie;  pastrami  dla  Pete'a,  a  dla mnie 

ciemny  chleb  z  szynką.  -  Blake  rozdzielał  kanapki, 
dostarczone z pobliskich delikatesów. 

-  Doprawdy,  Blake,  dajesz  zły  przykład  -  powiedziała 

Vickie, odwijając kanapkę. -  Inni  klienci będą oczekiwali od 
ciebie tego samego. 

-  Hm  -  Blake  otworzył  puszkę  coli  i  spojrzał  na  porządek 

dzienny,  który  Vickie  przygotowała.  Była  diablo  sprawna, 
kompetentna,  pewna,  a  zarazem  dekoracyjna.  Dostatecznie 
dekoracyjna,  by  przyciągnąć  mężczyznę,  który  -  jak  miał 
nadzieję  -  potrafi  ją  zmiękczyć.  Jeśli,  oczywiście,  temu 
mężczyźnie  nie  przeszkadzałoby  w  niej  to  coś  kociego, 
drapieżnego.  W  każdym  razie  miała  rację,  przyznał, 
pociągając  łyk  z  puszki.  Za  wiele  czasu  spędzał  z  Karin,  a 
prawdę powiedziawszy, była to bardziej rozrywka niż praca. 
Oczywiście  początkowo  należało  Karin  pokierować,  ale  z 
chwilą,  gdy  naprowadził  ją  na  właściwy  tor,  powinien  się 
usunąć.  Nie  zrobił  tego.  Być  może  ze  względu  na  jej 
zwariowany  dom,  tak  różny  od  wszystkiego,  czego 
doświadczył  w  swoim  życiu.  Wszyscy  byli  tam  stale  czymś 
zajęci,  a  przecież  odnosił  wrażenie,  że  się  bawią,  że  sprawia 
im to przyjemność. Może to właśnie go wciągnęło? Doszło do 
tego,  że  wyrywał  chwasty,  że  przy  domu  ćwiczył  z  Bobem 
grę  w  golfa,  że  rozważał  z  Meg  różne  dziwaczne  pomysły, 
oceniał  jej  obrazy  i  wraz  z  nią  zajmował  się  zdrową 

żywnością. Ale najmilsze chwile spędzał z Karin. Oczywiście 
zdarzało  się,  że  leniuchowali,  siedząc  na  brzegu  basenu  lub 
pływając,  ale  zajmowali  się  również  sprawami  firmy. 
Przygotowywali  broszury  reklamowe,  sporządzali  mapy 
tras,  odwiedzali  miejsca,  które  nigdy  nie  przyszłyby  mu  do 
głowy. 

-  Pizzerie  i  kręgielnie?  -  dziwił  się.  -  Dlaczego  mamy  je 

oglądać? 

120

RS

background image

 

 

-  Ludzie  muszą  wiedzieć,  gdzie  będą  przesiadywać  ich 

nastolatki  -  odpowiedziała.  Wciąż  miał  jej  obraz  przed 
oczyma:  śmiała  się  do  niego,  a  sok  pomidorowy  spływał  jej 
po brodzie. 

-  No  i  co  w  tym  złego?!  -  Słowa  Pete'a,  głośniejsze  niż 

zwykle,  wdarły  się  w  marzenia  Blake'a.  Ocknął  się,  słysząc 
gorącą  dyskusję  między  Pete'em  a  Vickie.  Spierali  się  o  to, 
który  z  czterech  nowych  kandydatów  zajmie  trzy 
pomieszczenia w biurowcu. Wkrótce miały się zwolnić. 

-  Myślę,  że  powinniśmy  odstawić  drukarnię  Lowella  -

powiedziała  Vickie.  -  Nie  mamy  teraz  miejsca,  zresztą  nie 
wiem, czy w ogóle brać ją w rachubę. 

- A więc wszystko sprowadza się do tego, kto jest najlepszy 

-  spierał  się  Pete.  -  Lowell  to  wysoka  jakość.  Myślę,  że 
powinniśmy go poprzeć. 

- Zamiast zaangażować specjalistę do spraw kształtowania 

wizerunku firmy? Przecież to jest najważniejsze. 

- Nic podobnego - powiedział Pete. - Najważniejszą  rzeczą 

jest produkt. 

-  Słusznie  -  słodko  odparła  Vickie.  -  Coś  nowego, 

oryginalnego.  A  kreowanie  obrazu  firmy  to  rzecz  nieznana, 
nie tak, jak pospolita... 

-  Ej,  poczekajcie  chwilę!  -  przerwał  im  Blake.  -  Może 

będziemy  mogli  pomieścić  wszystkich.  Wkrótce  odejdą  od 
nas ,,Desery Dolly". 

-  Co  takiego?!  -  wykrzyknęła  Vickie,  a  oboje  ze 

zdumieniem obrócili się do Blake'a. 

-  Przecież  właśnie  postanowiliśmy,  że  będą  zaopatrywać 

sieć sklepów spożywczych - dziwił się Pete. 

- Okazuje się, że Dolly nie zależy na dalszym rozwoju i nie 

chcę jej do tego zmuszać. 

Jej 

perspektywy 

handlowe 

są 

nieskończone 

przekonywał Pete. 

Ale Blake był nieugięty. 

121

RS

background image

 

 

-  To  była  dobra  klientka.  Osiągnęła  tyle,  ile  chciała. 

Pozwolimy  jej  odejść  dobrowolnie  i  rozstaniemy  się  w 
przyjaźni. 

Wyjazdy  relokacyjne zakończyły się ogromnym sukcesem. 

Pan Snowden wysłał Karin kwiaty, dołączył do nich premię i 
osobiste  podziękowanie za  pomoc w  rozwiązaniu  kłopotów z 
przeniesieniem  personelu. A Blake zaprosił ją na kolację, by 
uczcić ten sukces. Tym razem wybrał  restaurację z orkiestrą 
grającą  głównie  rock  and  rolla.  Tańczyli  jak  nastolatki.  A 
Blake powtarzał jej, że jest cudowna. 

-  Twój  entuzjazm  udziela  się  innym.  Masz  taką  otwartą, 

szczerą  twarz.  To wspaniałe  połączenie. Snowden  mówił  mi, 

że  ludzie  błagają  go  o  przeniesienie  do  Sacramento.  - 
Podniósł w górę kieliszek. - Za twoją pomyślność, Karin. 

- I za twoją. - Karin dotknęła jego kieliszka swoim. -Wiesz, 

że bez twojej pomocy nie dałabym rady. Dziękuję. 

-  Nie  dziękuj.  Mówiłem  ci,  że  to  mój  fach.  Ale  praca  z 

kimś,  kto  ma  twoje  zdolności  i  pomysłowość,  jest  naprawdę 

łatwa.  Cieszę się  na samą  myśl, że mogę  uczynić cię  bogatą, 
Karin. Tylko nic nie mów. - Uniósł rękę, jakby chciał uciszyć 
jej  protesty.  -  A  właściwie  powiedz  mi  jedno.  Co  masz 
przeciwko dużym pieniądzom? 

- Sądzę... - zawahała się, zbita z tropu poważnym wyrazem 

jego  twarzy.  -  Chyba  nigdy  o  tym  nie  myślałam.  Zawsze 
zarabiałam tylko na życie. 

Postawił kieliszek na stoliku i potrząsnął głową. 
-  Karin -  powiedział  miękko. -  Czy  wiesz,  na czym  polega 

problem  większości  ludzi?  Nie  potrafią  planować  na  wielką 
skalę  i  dlatego  nigdy  nie  wyjdą  poza  przeciętność.  Ale  ty 
jesteś  inna.  -  Nachylił  się  ku  niej,  mówiąc  żarliwie.  -  Masz 
wszelkie  dane,  by  osiągnąć  sukces.  Nie  tylko  inteligencję  i 
pomysłowość,  ale i wrodzony  wdzięk. -  Ciągnął  dalej  w  tym 
duchu,  a  ona  spijała  każde  słowo  z  jego  ust,  radując  się 
zachwytem promieniującym z jego oczu. 

122

RS

background image

 

 

Później, gdy już siedzieli na kanapce w jej cichym pokoju, 

powiedział raz jeszcze: 

- Jestem dumny z ciebie, Karin. 
Uśmiechnęła  się  do  niego,  ale  ,,dziękuję  ci"  uwięzło  jej  w 

gardle.  W  łagodnym  blasku  lampy  zdecydowane  rysy  jego 
twarzy  nabierały  wyrazistości.  Wydawało  jej  się,  że 
odczytuje  jakieś  pytanie  w  uniesieniu  jego  brwi.  Gdy  wziął 
ją w ramiona, czule muskając ustami jej usta, odpowiedziała 
mu  całym  ciałem.  Jej  drżąca  dłoń  dotknęła  jego  twarzy,  a 
palce pieszczotliwie błądziły po brodzie.  Jego szybki oddech, 
jego  szept:  -  Karin,  o  Karin!  -  przejmował  ją  doznaniem 
czystej  rozkoszy.  Słodkie  upojenie  zmysłów  potęgowała 

świadomość, że i ona daje mu rozkosz. Jej palce wplątały mu 
się we włosy, gdy objęła go za szyję i  przyciągnęła  do siebie. 
Jego  pocałunki  stały  się  coraz  gorętsze,  coraz  bardziej 

żarliwe, a gdy dotarł ustami do wgłębienia u nasady jej szyi, 
zapragnęła stopić się z nim w jedno, pogrążyć w całkowitym 
zapomnieniu. 

Po długiej chwili lekko się odsunął. Widziała, jak stara się 

zapanować nad emocjami. 

-  Jesteś  dla  mnie  bardzo  ważna,  Karin  -  powiedział, 

wsuwając  jej  lok  za  ucho.  Była  mu  wdzięczna  za  ten 
opiekuńczy gest, który pozwolił jej zapanować nad sobą. 

-  Pan  też  jest  dla  mnie  bardzo  ważny,  panie  C  - 

powiedziała  żartobliwym  tonem,  ale  serce  jej  przepełnione 
było  szczęściem.  W  nagłym  olśnieniu  pojęła,  że  kocha 
Blake'a 

Connorsa. 

Umilkła, 

porażona 

radością 

zdumieniem, jakim przejęło ją odkrycie tej prawdy. 

Blake również milczał, zdawał się pogrążony w myślach. 
Wstał  i  podszedł  do  okna,  za  którym  zapadał  już  zmrok. 

Nie  widziała  jego  twarzy,  tylko  napięty  kształt  ramion.  Czy 
wydawało  jej  się,  czy  też  zmagał  się  z  wewnętrznym 
niepokojem?  Odruchowo  podeszła  do  niego  i  dotknęła  jego 
ręki. Szybko się obrócił i ujął jej obie dłonie. 

123

RS

background image

 

 

-  Zapewniam  cię,  że  zrobimy  z  twojej  agencji  kwitnące 

przedsiębiorstwo 

powiedział 

swoim 

zwyczajnym, 

energicznym  i  pogodnym  tonem.  W  jego  oczach  czaiła  się 
obietnica. 

Uśmiechnęła  się,  skupiona  na  owym  ,,my".  Więc zrobimy 

to razem... 

-  Mam  wielkie  plany  -  rzekł  i  żartobliwie  mrugnął, 

dodając jej otuchy. 

Skinęła  głową.  Była  gotowa  zrobić  wszystko,  by  spełniły 

się jego wielkie plany. 

W takim właśnie radosnym uniesieniu upłynęły jej kolejne 

miesiące,  wrzesień  i  październik.  Karin  dostosowywała  się 
do wszelkich sugestii  Blake'a.  Z  wielkim  powodzeniem.  Tak 
jakby  jeden  sukces  rodził  następny.  Gdy  tylko  skończyła  ze 
Snowde-nem, otrzymała zlecenia  na wyjazdy  relokacyjne  do 
pobliskich  miast.  Zorganizowała  również  dwudniową 
wycieczkę  dla  kogoś  ze  Szkocji;  o  jego  względy  zabiegało 
jedno  z  wielkich  przedsiębiorstw  w  Sacramento.  Był  to 
miłośnik  golfa.  Podjęła  się  dla  niego  objazdu  pól  golfowych 
w promieniu stu mil. 

W  tym  czasie  zaczęły  się  chłodne,  rześkie  dni  jesienne, 

przeplatane  deszczami.  Karin  spędzała  większość  czasu  w 
swoim  gabinecie  w  zespole  biur  ,,Nowych  Inicjatyw".  Jej 
firma  rozrosła  się  do  takich  rozmiarów,  że  Karin  tonęła  w 
pracy  papierkowej.  Nigdy  nie  dałaby  sobie  rady  bez 
wielkiego  biurka  i  kilku  szaf  na  akta,  by  nie  wspomnieć  o 
telefonie,  usługach  działu  rachunkowości  i,  oczywiście,  o 
personelu,  który  składał  się  teraz  z  sześciu  studentów, 
zajmujących  się  wycieczkami  w  wolnym  czasie  pomiędzy 
wykładami i seminariami. 

Spodziewała  się,  że  pracując  w  budynku  ,,Nowych 

Inicjatyw"  będzie  częściej  widywać  Blake'a.  Tymczasem 
widywała go  rzadziej. Często wyjeżdżał z miasta, a kiedy już 
był  w  firmie,  zazwyczaj  zamykał  się  w  swoim  wielkim 

124

RS

background image

 

 

gabinecie.  Od  czasu  do czasu  mignął  jej, wychodząc z  biura 
z  Pete'em  albo  Vickie,  zapewne  na  lunch  czy  na  jakieś 
spotkanie.  Karin  starała  się  zlekceważyć  nagłe  ukłucia 
zazdrości,  starała  się  oprzeć  powracającej  wizji  pięknej, 
egzotycznej  Vickie,  pochylonej  uwodzicielsko  nad  Blakiem, 
dotykającej  go...  Oczywiście,  mieli  wspólne  narady  i 
wspólnie  brali  udział  w  spotkaniach.  Była  przecież  jego 
zastępcą. Ale, czy tylko zastępcą? 

Czasami, 

gdy 

przesuwała 

palcem 

wzdłuż 

trasy 

wyznaczonej  na  mapie  albo  gdy  przejeżdżała  przez  jakąś 
okolicę, by zbadać, gdzie są pizzerie i dzielnice handlowe, nie 
mogła odsunąć od siebie wspomnień tych dni, kiedy robiła to 
razem z Blakiem. Brakowało go jej boleśnie. To zabawne, że 
czuję się tak opuszczona - mówiła sobie. Poświęcił swój czas, 
by  ją  nauczyć,  a  teraz  musi  radzić  sobie  sama.  Jeśli 
widywała go teraz rzadziej, to dlatego, że był tak zajęty, jak i 
ona.  Poza  tym  szukał  jej  przecież  w  wolnych  chwilach. 
Trzykrotnie wpadł do jej domu, dwa  razy wziął ją na lunch, 
a  tej  pamiętnej  nocy  na  kolację.  Powiedział  jej,  że  jest 
bardzo z niej dumny, że stworzyła nową branżę i że Agencja 
Tu rystyczna K. Palmer zyskała renomę ogólnoamerykańską. 
Dodał, że wkrótce będzie otrzymywała oferty z całego kraju. 
To prawda, odniosła niezwykły sukces - zarabiała więcej, niż 
kiedykolwiek wydawało jej się to możliwe. 

Powinnam  wpaść  w  radosne  uniesienie  -  myślała  Karin 

pewnego  ponurego  październikowego  dnia.  Stała  w  oknie 
swojego biura, patrząc na zbierającą się mgłę. Ale nie mogła 
wyzwolić  się  z  głębokiego  uczucia  przygnębienia.  Co  za 
głupota!  Pogrążać  się  w  rozpaczy  dlatego,  że  nie  jestem 
razem z wycieczką zmierzającą  do  muzeum  de Younga,  aby 
obejrzeć  wystawę  sztuki  świątecznej?!  Zatrzymywał  ją 
ogrom  papierkowej  roboty oraz  przygotowania  do porannej 
sesji szkoleniowej. Sprawy te wymagały jej obecności. 

125

RS

background image

 

 

A  tak  uwielbiała  święta.  Wszystkie  święta.  Wiedziała,  że 

wycieczka  zatrzyma  się  w  Nut  Tree  na  śniadanie  i  obejrzy 
czarownice,  duchy  i  czarne  koty,  które  wykonano  z  dyni  i 
gałganów. 

Potem  pójdą  do  muzeum,  by  jak  zawsze  podziwiać 

wspaniałą  wystawę  ukazującą  różnorodne  idee  twórcze.  A 
przecież  zbliża  się  i  Dzień  Dziękczynienia,  i  Boże 
Narodzenie... 

Boże  Narodzenie.  Ulubiony  okres  roku.  Kiedy  była 

dzieckiem...  Przypominała  sobie  oczekiwanie,  podniecenie, 
prośby,  które  kierowała  do  Świętego  Mikołaja.  Ale  nawet 
jako  kobieta  dorosła  nie  przestała  uwielbiać  świąt  Bożego 
Narodzenia.  Ten  dzień,  pełen  radości  i  ciepłej  gościnności, 
spędzany  z  najbliższymi  osobami,  nigdy  nie  zawiódł  jej 
oczekiwań.  W  ubiegłym  roku  razem  z  Meg  własnoręcznie 
namalowały  kartki  świąteczne.  Wykonały  też  z  gałganków 
małe laleczki - podobizny Świętego Mikołaja. Ależ, na miłość 
boską,  po  co  jej  nowe  pomysły!?  Dobrze  będzie,  jeśli w  tym 
roku zdoła choćby ubrać drzewko! 

Praca  posuwała  się  wolno.  Co  parę  minut  łapała  się  na 

tym,  że  trzymając  w  ręku  plik  broszur,  nieruchomo 
wpatruje się w przestrzeń. Blake... Tak, miał prawdziwy dar 
robienia  pieniędzy.  A  także  dar  pomagania  innym  w  ich 
zdobywaniu.  Przypomniała  sobie,  jak  wyciągnął  z  kłopotów 
przyjaciela,  który  trudnił  się  handlem  kosmetykami. 
Przypomniała sobie człowieka z chorym  kręgosłupem, który 
dzięki  Blake'owi  zdołał  przekształcić  upadający  sklepik  z 
nasionami  w  kwitnącą  firmę  wysyłkową.  Pomyślała  na 
koniec  o  sobie.  I  wtedy,  w  nagłym  olśnieniu,  pojęła,  że 
stanowiła  dla  niego  jedynie  ułamek  kolejnego  projektu. 
Blake  nie  interesował  się  osobą  Karin  Palmer.  Interesowała 
go wyłącznie prowadzona przez nią agencja podróży! 

 
 

126

RS

background image

 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ DWUNASTY 

 
-  Będzie  mi  ciebie  brakowało  -  powiedziała  Karin,  gdy 

pewnego  dnia,  w  jakieś  trzy  tygodnie  później,  natrafiła  na 
pakującą się Dolly. 

- Och, nie przejmuj się! - odpowiedziała wesoło Dolly. - W 

dalszym  ciągu  będę  dostarczać  ci  bułeczki.  Otwieram  mały 
sklepik,  a  Sally  nadal  będzie  ze  mną  pracować.  -  Wręczyła 
Karin wizytówkę ze swym nowym adresem. 

- Nie  rozumiem,  czemu wycofujesz się  teraz  - powiedziała 

J ane,  która  weszła  w  tej  chwili.  -  Przecież  twój  interes 
właśnie zaczął się rozwijać. 

Dolly zaśmiała się. 
- ,,Nowe  Inicjatywy"  to zaledwie  punkt  do startu. A  mnie 

się  wydaje,  że  ja  już  wystartowałam.  Dostarczanie  deserów 
hotelom  zapewnia  regularny  dochód.  Mogę  teraz  zajmować 
się tym, czym chcę. Mogę posiedzieć w domu z Keithem... Na 

życie mi wystarcza. Karin, podaj mi blachę z bułeczkami. 

127

RS

background image

 

 

Karin  podała  blachę,  myśląc  przez  cały  czas  o  słowach 

Dolly. Czas... Móc robić to, co się chce... 

- Rozumiem, o co ci chodzi - powiedziała powoli. 
- A ja nie - odezwała się szorstko  Jane. - Connors wiąże ze 

mną wielkie nadzieje i będę się go trzymała. 

Karin  obrzuciła  ją  szybkim  spojrzeniem.  Ach,  więc Blake 

Connors znowu powrócił do jej łask. 

J ane uchwyciła spojrzenie Karin. Uśmiechnęła się. 
-  Tak.  w  końcu  ujrzałam  światło  w  tunelu.  -  Podniosła 

lewą rękę. Nie nosiła już lśniącego diamentu. 

- Och, przepraszam - automatycznie powiedziała Karin. 
-  Nie  masz  za  co  przepraszać.  Dobrze  się  czuję  bez  tego 

pierścionka.  Uwierz  mi,  że  bez  względu  na  to,  co  Connors 
zrobił Jackowi, ten nędzny tchórz zasługiwał na to. 

- Ale Blake  nic  mu  nie zrobił... -  Karin  przerwała w  porę. 

Nie  leżało  w  jej  interesie  dalsze  omawianie  tej  sprawy.  - 
Pomogę ci - zwróciła się  do Dolly.  Wszystkie trzy starały się 
zamknąć  wielkie  pudło,  oklejając  je  taśmą.  Karin  cieszyła 
się,  że  Jane  zerwała  z  Jackiem  Austinem.  Nie,  nie  tylko  z 
tego  powodu... Cieszyła się, gdyż  Jane zrozumiała w  końcu i 
sama przyznała, że Blake jest uczciwym człowiekiem. 

Tak,  jest  uczciwy  -  pomyślała  ze  smutkiem.  Mówił 

przecież  tylko  tyle,  że  jest  ona  osobą  niezwykłą,  i  że  z  jej 
agencji uczyni niezwykłe przedsiębiorstwo. To nie jego wina, 

że zrozumiała to inaczej. 

-  Zastanawiałam  się  nad  rozwojem  przedsiębiorstwa, 

takim,  jakie  sugerował  mi  pan  Connors  -  zwierzyła  się  jej 
Dolly,  kiedy  Jane  wyszła.  -  Rozbudować  je  w  poważną 
firmę...  Wiesz,  dla  Keitha...  Ale  nie  sądzę,  by  pochłaniał  go 
zawód  piekarza.  -  Dolly  uśmiechnęła  się. - Nalej  nam  kawy, 
Karin.  Jestem  taka  zmęczona,  a  chciałabym  cię  o  coś 
zapytać. 

Karin napełniła dwie filiżanki i usiadła obok Dolly. 

128

RS

background image

 

 

-  Wiesz,  jak  wygląda  pracownia  twojej  ciotki  na 

poddaszu?  -  zapytała  Dolly,  a  kiedy  Karin  przytaknęła, 
ciągnęła  dalej.  -  Chciałabym  urządzić  taką  samą  pracownię 
dla Keitha. Czy mogłabyś mi pomóc? Wiesz, jak to zrobić. 

-  Wspaniale!  -  Karin  z  entuzjazmem  zajęła  się  planem 

Dolly,  niemalże  nieświadoma  pogłębiającej  się  w  niej 
zazdrości.  Czas  i  przestrzeń,  w  której  możesz  robić  to,  co 
lubisz. .. 

Nie  były  to  pierwsze  zajęcia  z  dziedziny  malarstwa,  w 

których  nie  mogła  wziąć  udziału.  Wycieczki  dla  miłośników 
sztuki  stawały  się  coraz  rzadsze,  wypierane  przez  bardziej 
lukratywne  wyjazdy  relokacyjne  i  wyjazdy  organizowane  z 
okazji  kongresów.  Pod  ciężarem  obowiązków  Karin  była 
zmuszona  przekazać  oprowadzanie  swym  pomocnikom. 
Jednakże  postanowiła,  że  pojedzie  do  Malibu.  Miała 
nadzieję, że  to wydobędzie  ją z  nieustannego przygnębienia. 
Trzy  dni  bez  ponurych  deszczów  północnej  Kalifornii.  Trzy 
dni  pod  opieką  słynnej  akwarelistki  Madeline  Kolensky. 
Tyle  mogła  się  od  niej  nauczyć!  Trzy  dni,  by  cieszyć  się 
słońcem, morzem i piaskiem. 

Ale  czynności  relokacyjnych  związanych  z  otwarciem 

zakładów  elektronicznych  w  Stockton  nie  można  było 
odłożyć.  Niestety,  tu  zaufać  mogła  tylko  sobie.  Na  domiar 
złego Stockton... Nie lubiła Stockton. 

Tego  poranka,  tuż  przed  wyjazdem,  siedziała  z  ciotką  i 

wujem, nieszczęśliwa, sfrustrowana i zawstydzona. 

- Po prostu jestem leniwa - wymamrotała. 
-  No  i  dobrze.  Każdy  ma  prawo  do  jakiejś  wady  - 

uspokoiła  ją  Meg.  -  Moją  wadą  jest  picie  kawy  -  dodała, 
nalewając sobie  jeszcze  jedną filiżankę  parującego  napoju. - 
Wiem,  że  to  niezdrowe,  ale  za  bardzo  lubię  kawę,  by  z  niej 
rezygnować. 

- A ja nie lubię lenistwa. W każdym razie nie powinnam go 

lubić  -  powiedziała  Karin,  nadziewając  na  widelec  kawałek 

129

RS

background image

 

 

grapefruita.  -  Mam  jechać  do  Stockton,  kręcić  się  po 
dzielnicy  handlowej  i  wyszukiwać  działek  na  sprzedaż,  a 
tymczasem  wolałabym  leżeć  na  plaży  w  Malibu  i 
ewentualnie  malować.  Wolałabym  nawet  zostać  tutaj  i 
pomóc ci w porządkowaniu kwietnika. 

Meg zaśmiała się. 
- A widzisz, wcale nie jesteś leniwa. Jesteś taka, jak ja. Nie 

chcesz się nudzić. Chcesz robić to, co cię bawi. 

- Zapewne. Tylko że trzeba z czegoś żyć. 
- No i znowu wróciliśmy  do tego. - Meg spojrzała uważnie 

na  siostrzenicę,  a  potem  powiedziała:  -  Nie  możesz  być 
niewolnicą swojej firmy ani pieniędzy. 

Bob odłożył gazetę, którą właśnie czytał. 
-  Nie  słuchaj  jej.  Dopóki  nie  jesteście  bogate  i  niezależne, 

ktoś  musi  finansować  wasze  kaprysy.  Taki  naiwniak  jak  ja, 
który jest niewolnikiem pieniądza. 

-  Ach,  ci  mężczyźni!  -  wykrzyknęła  Meg.  -  Życie,  panie 

Palmer,  nie  sprowadza  się  do  pieniędzy.  Nie  zapominaj  o 
tym. 

-  Pogroziła  mu  palcem.  -  Dzięki  moim  kaprysom  jesteś 

zdrowy, szczęśliwy i dobrze odżywiony. 

- Dobrze, dobrze, ale zachowajmy zdrowy rozsądek. 
-  Bob  wstał,  by  pocałować  żonę.  -  Musisz  się  zgodzić, 

kochanie,  że  pieniądze  są  konieczne.  Karin  zrobiłaby 
najlepiej,  wychodząc  za  tego  tenisistę,  który  za  nią  lata. 
Miałaby  się  z  czego  utrzymać.  -  Zaśmiał  się  i  wyszedł  z 
pokoju. 

-  Nie  myślę,  żeby  Richard  popierał  ten  pogląd.  -  Karin 

uśmiechnęła  się  do  Meg.  -  On  sądzi,  że  powinniśmy  razem 
zdobywać i razem się dzielić. 

- Rozumiem. - Meg uniosła brwi. - To bardzo współczesne. 

Właściwie  nie  ma  w  tym  nic  złego.  Jeśli  dokonałaś  takiego 
wyboru... A dokonałaś? 

- Obawiam się, że już za późno na wybór. 

130

RS

background image

 

 

- Dlaczego? 
-  Richard  zamieszkał  z  Joyce.  Ona  i  Al  zerwali  ze  sobą, 

Richard zaczął ją pocieszać... 

- Rozumiem. - Meg badawczo spojrzała na Karin. - Czy to 

sprawia ci przykrość? 

-  Ależ  skąd!  -  Karin  odsunęła  filiżankę  kawy.  -  Lubię 

Richarda,  ale  tylko  jako  przyjaciela.  Wiedziałam,  że  chciał 
ode  mnie  czegoś  więcej  i  myślę,  że  nie  powinnam  była 
spędzać  z  nim  tyle  czasu.  -  Zawahała  się.  -  Widzisz,  on  jest 
zabawny i odciągał mnie od... od innych spraw. 

Meg nie przestawała przyglądać się jej badawczo. 
- A jeśli nie Richard, to kto to jest? 
- Nikt - odrzekła Karin, szybko usuwając Blake'a ze swych 

myśli. - Skąd przyszło ci to do głowy? 

- Za długo trwasz w melancholijnym nastroju. 
-  Och,  Meg.  Nie  potrafię  prowadzić  przedsiębiorstwa. 

Jestem  już  chora  od  tego  zwiedzania  willowych  dzielnic, 
tłumaczenia  moim  przewodnikom,  gdzie  pójść  i  co 
powiedzieć. Strasznie nudne! - Wstała i odrzuciła serwetkę. - 
Przepraszam,  nie  powinnam  narzekać.  Wszystko  idzie  tak 
dobrze. Do licha, chyba jestem leniwa. 

-  Albo  zbyt  zaangażowana  -  spokojnie  powiedziała  Meg. 

Karin, która już zmierzała ku wyjściu, odwróciła się nagle. 

- Ciociu, co chcesz przez to powiedzieć? 
-  Sama  wiesz,  dwie  firmy,  dwu  mężczyzn,  i  brak  czasu, 

żeby to uporządkować. 

-  Ależ  nie,  Meg.  Nie  masz  racji.  To  nie...  -  urwała, 

niezdolna  przeciwstawić  się  prawdzie.  Kochana,  miła, 

śmieszna  Meg  była  jednak  spostrzegawcza.  -  Może 
rzeczywiście powinnam to przemyśleć, co? 

- Tak sądzę. - Meg nalała sobie następną filiżankę kawy. 
- Dziękuję. - Karin ucałowała ciotkę i wyszła. Pogrążona w 

myślach jechała autostradą numer pięć. Meg 

131

RS

background image

 

 

miała rację. Dwu mężczyzn: Richard i Blake. Czy Richard 

kiedykolwiek  wchodził  w  rachubę?  Przyznaj  się,  Karin. 
Oczywiście,  wchodził.  Był  pożądanym  odwróceniem  uwagi. 
Dobry  partner  tenisowy,  towarzysz  wypraw  do  teatru, 

żartował, schlebiał i pomagał oderwać myśli od Blake'a. 

Blake.  Mój  Boże,  jak  mogła  się  do  tego  stopnia 

zaangażować?  Nigdy  tego  nie  chciała.  Już  pierwszego  dnia, 
kiedy  ulegając  jego  urokowi  poszła  z  nim  na  lunch,  czuła 
niebezpieczny  magnetyzm,  który  z  niego  promieniował. 
Przysięgła  sobie  wówczas,  że  będzie  unikać  Blake'a.  Gdyby 
nie  przyszedł  do  domu,  nie  namówił  jej,  by  przyłączyła  się 
do ,,Nowych Inicjatyw"... 

Jej  palce  zacisnęły  się  na  kierownicy.  Blake...  Czy  byłaby 

znudzona,  gdyby  teraz  znalazł  się  obok  niej?  Nie. 
Odpowiedź  nie  wymagała  namysłu.  Gdyby  był  obok  niej, 
czułaby  się  szczęśliwa.  Aura  radości  obejmowała  każdą 
czynność  wykonywaną  wespół  z  nim.  A  kiedy  ją  całował... 
Fala  namiętności  przepłynęła  przez  nią.  Poczuła  bolesną 
tęsknotę.  Wiedziała,  że  z  chęcią  uczyni  wszystko,  o  co  ją 
poprosi. 

Ale  on  nie  prosił  o  nic.  Mimo  że  odgadywała,  iż  tak  jak 

ona przeżywał chwile ich zbliżenia. Odczuwała z jego strony 
swego  rodzaju  powściągliwość.  Mówił,  że  jest  niezwykła,  i 
dodawał  coś  jeszcze:  ,,Sprawi  mi  przyjemność,  że  za  moją 
sprawą będziesz bogata".  

To jego marzenie. Nie jej. 
Dwie firmy...  Jedna,  która  nudziła  ją, wciągała w pułapkę 

i  przynosiła  jej  pieniądze.  Druga,  która  pozwalała  na 
podróże,  kontemplację  sztuki,  umożliwiała  wypoczynek  i 
przynosiła jej szczęście. 

Prosty wybór - raczej szczęście niż bogactwo. 
Ale wciąż dręczyło ją uporczywe pytanie. 
Gdyby  Blake  powiedział:  ,,pobierzmy  się",  albo:  ,,chodź, 

zamieszkaj  ze  mną ".  Gdyby  nawet  wymienił  magiczne 

132

RS

background image

 

 

słowo: miłość... Wiedziała jednak, że ani takie wyznania, ani 
takie  propozycje  Blake'a  nie  wystarczą  jej.  Byłaby  tylko 
cząstką  samej  siebie,  gdyby  nie  mogła  podążyć  za  swoim 
marzeniem,  gdyby  nie  mogła  postępować  zgodnie  z  sobą 
samą.  Nie  byłaby  szczęśliwa.  Nikomu  też  nie  mogłaby  dać 
szczęścia. 

Tak  więc  tego  poranka,  wjeżdżając  do  centrum  Stockton, 

podjęła decyzję. To będzie ostatnia przeprowadzka, którą się 
zajmuje. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

 
Blake patrzył na nią, jak gdyby nie mógł uwierzyć w to, co 

słyszy. 

- O czym ty mówisz? Chcesz rzucić ,,Nowe Inicjatywy"?! - 

wybuchnął gniewem. 

Karin  przełknęła  ślinę.  Nie  chciała  zrywać  z  ,,Nowymi 

Inicjatywami ".  W  każdym  razie  jeszcze  nie  teraz. 

133

RS

background image

 

 

Odpowiadał  jej  panujący  tam  system  pracy,  a  także  to,  że 
,,Nowe  Inicjatywy"  załatwiały  za  nią  wszelkie  rezerwacje  i 
prowadzenie  księgowości.  Powiedziała  to  Vickie,  jeszcze 
zanim Blake wszedł  do sali  konferencyjnej. Wówczas Vickie 
spojrzała na nią z nie skrywanym rozbawieniem. 

-  Moja  droga  Karin,  wiesz  przecież,  że  nie zajmujemy  się 

obsługą. Naszym celem jest rozwój, poprawa, postęp. 

Karin  niezręcznie  obracała  w  palcach  prospekt,  nad 

którym  dyskutowała  z  Vickie.  Wolałaby  rozmawiać  z 
Pete'em.  Omawiając  z  Vickie  kwestie  dotyczące  kierowania 
przedsiębiorstwem zawsze czuła się jak idiotka. 

-  Ale  ja  chcę  postępu  -  powiedziała.  -  Tyle  że  w  tej 

dziedzinie, którą obrałam. A jest nią sztuka. 

Twarz Vickie rozjaśnił uśmiech wyższości. 
-  To  w  ogóle  nie  ma  sensu.  Wycieczki  dla  miłośników 

sztuki przynoszą tylko straty. 

Karin,  która  z  całą  wyrazistością  przypomniała  sobie 

słowa 

Blake'a 

,,artystycznym 

utracjuszostwie" 

wypowiedziane  wówczas  w  Mendocino,  na  chwilę  zgubiła 
sens  tego,  co  mówiła  Vickie.  Ale  to,  co  przypomniała  sobie, 
rozdrażniło  ją,  wzmacniając  jej  postanowienie.  Toteż  gdy 
Vickie  gratulując  pomyślnego  załatwienia  sprawy  w 
Stockton,  dodała:  -  J ak  z  pewnością  wiesz,  relokacje 
przynoszą  ci  najwięcej  pieniędzy.  Oczywiście  przyjmiesz 
ofertę Simco Corporation? - Karin odpowiedziała z całą siłą: 
- Nie! 

To wtedy Vickie rozpoczęła tyradę o postępie i stagnacji. 
-  Obawiam  się.  że  my  w  ,,Nowych  Inicjatywach " 

marnujemy  swój  czas.  Jeśli  rzeczywiście  nie  zależy  ci  na 
rozwoju  twojego  przedsiębiorstwa,  to  w  naszym  interesie 
leżałoby, żebyś wycofała się od razu. 

Karin  słuchała,  zmagając  się  z  emocjami.  Wycofać  się  z 

,,Nowych Inicjatyw"? Odejść od Blake'a? 

134

RS

background image

 

 

- Ależ zależy  mi  na  rozwoju  mojej firmy! -  Zajęła  pozycję 

obronną,  nie  chcąc  zrywać  tych  słabych  więzi  z  Blakiem.  - 
J ak  ci  już  mówiłam  -  powiedziała,  stukając  folderem  - 
skoncentruję się na organizowaniu zajęć artystycznych. 

-  Zajęcia  artystyczne!  -  parsknęła  Vickie,  jak  gdyby 

mówienie o nich dowodziło złego smaku. - Doprawdy, Karin, 
nie rozumiemy się. 

-  Ale  gdyby  dało  się  z  nich  uczynić  rzecz  opłacalną...  - 

powoli  ciągnęła  zaalarmowana  Karin.  Jej  cel  okazał  się 
pozorem.  Nie  chodziło  o  pracę  z  Blakiem,  lecz  o  jego 
obecność. Bo to on dawał poczucie życia i szczęścia. 

-  Czy  nie  rozumiesz?  Zmierzamy  w  różnych  kierunkach. 

A to nigdzie nie prowadzi - powiedziała Vickie. 

I  jest  nieuczciwe  -  pomyślała  Karin.  -  Nieuczciwe  wobec 

Blake'a,  którego  celem  jest  postęp.  Nieuczciwe  także  wobec 
mnie, gdyż chcę czegoś innego. 

-  Tak,  chyba  najlepszą  rzeczą  z  mojej  strony  byłoby 

wycofanie się-powiedziała z namysłem. 

I  właśnie  wtedy  Blake  wszedł  do  sali  konferencyjnej.  Bez 

wątpienia  przyszedł  tu  w  poszukiwaniu  Vickie.  Ale  jej 
obecności nawet nie zauważył z chwilą, gdy dostrzegł Karin. 

-  Karin?  -  Zdziwił  się.  -  Nie  wiedziałem,  że  tu  jesteś. 

Pójdziesz ze mną na lunch? 

-  Ja...  ja  nie  wiem  -  odparła,  wytrącona  z  równowagi 

obrotem  spraw.  Oto  stał  przed  nią.  Tryskał  żywotnością  i 
dobrym  humorem,  śmiech  czaił  się  w  jego  zmrużonych 
oczach. - Tak, dobrzeją... 

Vickie podniosła się gwałtownie, odsuwając krzesło. 
- Dobrze by było, żebyś powiedziała mu to teraz - rzekła. 
-  Powiedziała?  A  co?  -  Blake  spoglądał  to  na  jedną,  to  na 

drugą. 

- Odchodzi od nas - szorstko oświadczyła Vickie. 
-  Odchodzi?  -  zapytał  Blake,  a  Karin  skręciła  się  ze 

wstydu, widząc zdziwienie i wyrzut w jego oczach. 

135

RS

background image

 

 

- Dlaczego? Co się stało? 
-  To  jej  decyzja,  Blake.  To  prawo  wszystkich  naszych 

podopiecznych. I oczywiście pozwolimy jej odejść. 

Vickie  podeszła  do  Blake'a,  uspokajającym  gestem 

położyła  mu  rękę  na  ramieniu,  po  czym  zwróciła  się  do 
Karin: 

-  Przepraszam,  moja  droga,  mam  trochę  papierkowej 

roboty.  Właśnie  ją  zaczęłam.  Życzę  ci  wszystkiego 
najlepszego. - Wyszła z pokoju z triumfalnym uśmiechem na 
twarzy. 

Blake nie odrywał oczu od Karin. 
- Pytam cię  raz jeszcze - powiedział. - Dlaczego mówisz, że 

chcesz od nas odejść? Co cię podkusiło? 

-  To  Vickie  myślała,  że...  Właściwie  postanowiłyśmy  obie, 

że skoro nie będę już zajmowała się relokacją... 

-  Ale  oczywiście  będziesz.  -  Wyraźnie  się  rozluźnił.  - 

Otrzymałaś przecież ofertę od Simco. 

- I ją odrzucam. 
-  Chwileczkę,  zaczekaj.  Nie  odrzucaj  od  razu.  Można 

przenegocjować warunki. - Podszedł do niej pewny siebie. 

- Jeśli myślisz, że ich oferta jest nie do przyjęcia... 
-  Nie,  to  nie  to  -  odpowiedziała  szybko  i  podniosła  się, 

instynktownie  przyjmując  postawę  obronną  -  Po  prostu 
postanowiłam nie zajmować się już relokacją. 

-  Jak  to?  Co  ty  chcesz  zrobić?  Chcesz  podkopać  swoją 

firmę? 

- Nie, a skądże. Chcę  robić to, co pierwotnie zamierzałam. 

Chciałam prowadzić firmę jako... 

- I doprowadzić ją do bank ructwa! Zesztywniała. 
- Dawałam sobie radę i bez twojej pomocy. 
-  O,  z  pewnością.  Z  zepsutym  autobusem,  bez 

ubezpieczenia,  bez  jakiegokolwiek  planu.  Gdybym  nie 
wcisnął ci tego Snowdena, leżałabyś jak długa. 

136

RS

background image

 

 

Spojrzała  na  niego.  ,,Gdybym  nie  wcisnął  ci  tego 

Snowdena "?  Wyobrażała  sobie  Snowdena  jako  kogoś,  kto 
rozpaczliwie  potrzebuje  pomocy,  podczas  gdy  naprawdę 
rzecz  wyglądała  całkiem  inaczej.  Powinnam  była  wiedzieć, 
myślała,  widząc  ten  prosperujący  zakład  i  czując  ten 
dławiący  zapach  pieniędzy.  Spuściła  głowę.  Może  zresztą 
wiedziała  od  początku?  Ale  planowanie,  praca  z  Blakiem... 
Tak bardzo chciała sprawić mu przyjemność. 

- No dobrze, dobrze. - Nieznacznie wzruszył ramionami. 
- Może nie najdokładniej przedstawiłem fakty, ale... 
-  Nie  dość  dokładnie  przedstawiłeś  fakty?!  Ty  mną 

manipulowałeś!  -  Nie  mogła  powstrzymać  ogarniającej  ją 
fali rozgoryczenia. Tak łatwo dała się uwieść jego urokowi. 

- Przekształciłem upadającą agencję turystyczną w szybko 

rozwijającą się firmę,  która zyskała znakomitą  reputację  na 
terenie  kraju,  ze  względu  na  swoją  działalność  w  zakresie 
rozpoznawania  terenu.  A  mógłbym  do  tego  dodać  - 
powiedział,  wpatrując  się  w  nią  -  perspektywę  stabilności 
finansowej. 

-  Nie  tego  chciałam  -  odrzekła  powoli.  Nie  rzuciła  swej 

pracy  po  to,  by  przemienić  się  w  robota  rysującego  mapy  i 
zwiedzającego centra handlowe. 

- Nie? -  podniósł  brwi. - Przecież  po  to  przyłączyłaś się do 

,,Nowych  Inicjatyw". Sądziłem, że liczysz na  naszą  pomoc w 
osiągnięciu sukcesu. 

-  Sukces?  Owszem.  Ale  robiąc  to,  co  lubię.  Zajęcia  w 

plenerze i ... 

-  Mój Boże,  Karin!  Już  mówiliśmy o  tym. Daj  spokój z  tą 

fetyszyzacją sztuki. To nie jest... 

-  Przestań!  -  zjeżyła  się  w  gniewie.  -  Mówisz o sztuce  tak, 

jakby  to  było... - zawahała  się, szukając  właściwego słowa.  - 
J akby to było zwyrodnienie i zgnilizna. 

-  Wcale  nie.  -  Wydawał  się  zbity  z  tropu  jej  gwałtowną 

reakcją.  -  Po  prostu  mówię,  że  nie  zrobi  się  pieniędzy 

137

RS

background image

 

 

ograniczając  działalność  do  wycieczek  dla  miłośników 
sztuki. 

- Na pieniądzach życie się nie kończy, panie Connors. 
- Zgoda, ale... 
-  Zaczęłam  zajmować  się  wycieczkami  dla  miłośników 

sztuki, ponieważ to było to, co lubię i co chcę robić. Może nie 
zostanę  milionerką,  ale  zarobię  na  siebie  i  będę  się  z  tego 
cieszyć.  -  Była  nie  tylko  gniewna,  lecz  zdeterminowana.  Nie 
pozwoli już manipulować sobą. 

-  Bądź  rozsądna,  Karin.  Wykorzystaj  nasze  ekspertyzy. 

Masz  opracowane  dane  statystyczne,  wyliczone  ryzyko. 
Możemy  wskazać  najwłaściwszy  kierunek.  Ostatecznie 
jesteśmy firmą-inkubatorem. 

Tak, 

wiem. 

Wysiadujecie 

wielkie, 

olśniewające 

bogactwem  firmy.  Gratuluję  wam.  Ale  -  dodała  spokojnie  - 
postanowiłam, że mojej firmy nikt nie będzie wysiadywał. 

- Nie pora, żebyś teraz podejmowała  decyzję. -  Jego twarz 

poczerwieniała  z  gniewu.  -  Obowiązuje  cię  kontrakt,  a  nie 
upłynął jeszcze termin umowy wstępnej. 

- No to ją zrywam. - Przeszła obok niego i zaczęła otwierać 

drzwi. 

- Chwileczkę. Nie możesz zerwać.  Ja włożyłem i swój czas, 

i pieniądze w przygotowanie dla ciebie projektu. Jesteś moją 
dłużniczką  moralnie,  etycznie.  A  i  prawnie.  I  będę  się 
trzymał litery kontraktu. 

-  To  wytocz  mi  proces!  -  Karin  wyszła,  trzaskając 

drzwiami. Ale w miarę jak szła korytarzem, zwalniała kroku 
i  wówczas  jej  myśl  zaczęła  doganiać  słowa,  które 
wypowiedziała  przed  chwilą.  To  ,,wytocz  mi  proces"  było 
zbyt  porywcze  i  niepotrzebne.  Musiała  to  przyznać.  A  poza 
tym  mógł  rzeczywiście  wytoczyć  jej  proces.  I  wygrać.  Miała 
wobec  niego  dług.  Ostatecznie  zainwestował  w  nią  i  swój 
czas, i pieniądze. 

138

RS

background image

 

 

Opuściła  ją  odwaga.  Uświadomiła  sobie,  iż  liczy  na  to,  że 

Blake pobiegnie za nią. Przyspieszyła kroku. Postanowiła, że 
nie pozwoli się przykuć do monotonnych działań związanych 
z  rozpoznawaniem  terenu.  Nawet  gdyby  przyniosło  to 
największe pieniądze. Nie miał prawa tego od niej żądać. 

A jednak miał pełne prawo. Szła przez parking, nie widząc 

niczego  prócz  jego  twarzy,  jego  uśmiechu,  który  dawał 
poczucie  bezpieczeństwa.  Nic  nie  słysząc  prócz  jego  głosu:  - 
Na  tym  polega  moja  praca  -  mówił.  Był  dumny  ze  swojej 
pracy,  pomagał  ludziom,  jak  choćby  Snowdenowi.  To 
Snowden opowiadał jej: ,,Wyrabiałem specjalistyczny sprzęt 
kuchenny  w  garażu  i  niczym  domokrążca  chodziłem  z  nim 
od drzwi do drzwi". 

Dolly... Wycofała się, jak twierdzono, nim osiągnęła pełnię 

swych  możliwości.  Ale  mimo  to  Dolly  przyznawała,  że  jej 
związki z ,,Nowymi Inicjatywami " były dla niej zbawienne. 

A  ja?  -  rozważała  Karin,  ogarnięta  poczuciem  winy. 

Powiedziała Meg, że na Boże Narodzenie będzie pławić się w 
forsie. I pławiła się już, chociaż jeszcze nie nadszedł Dzień 

Dziękczynienia.  Miała  poważne  konto,  żadnych  długów,  i 

to pozwalało jej na samodzielność. 

Bądź  co  bądź  Blake  nie  robił  trudności  Dolly,  kiedy 

odchodziła - myślała Karin, otwierając samochód i sadowiąc 
się  za  kierownicą.  Dolly  opowiadała,  że  był  bardzo 
wyrozumiały, zwłaszcza gdy mu powiedziała, że jest samotną 
matką  z  kilkunastoletnim  synem  i  w  związku  z  tym  ma 
jeszcze inne obowiązki. 

Westchnąwszy  głęboko,  Karin  uruchomiła  silnik.  No 

dobrze,  nie  ma  takich  obowiązków.  Ale  ma  prawo  robić  ze 
swoją  firmą  to,  co  zechce.  A  nie  chciała  kierować 
przedsiębiorstwem  na skalę całego kraju, z wielkim sztabem 
pracowników,  z  piętrzącymi  się  wynikami  badań  i  stosem 
papierków  zalegających  jej  biurko.  Nie,  panie  Connors.  Ja 
także  mam swoje  prawa.  Wytoczy  jej  proces? Dojdzie  aż  do 

139

RS

background image

 

 

tego?  Miała  nadzieję,  że  nie.  Nie  chciała  jednak  rozstawać 
się  w  ten  sposób,  z  goryczą  i  w  gniewie.  Starała  się  myśleć 
racjonalnie.  Czy  kontrakt  nie  gwarantował  każdej  firmie 
wchodzącej  w  skład  ,,Nowych  Inicjatyw"  funkcjonowania 
jako  samodzielna  jednostka?  Jeśli  czuła,  że  związek  z 
,,Nowymi 

Inicjatywami " 

staje 

się 

niemożliwy, 

jeśli 

występowała z nich, z całą pewnością puszczą ją bez urazy. 

Bądź  co  bądź,  miała  prawo  odejść.  Powtarzała  sobie: 

Jestem  szczęśliwa,  że  to  zrobiłam.  Jestem  szczęśliwa,  że 
jestem  wolna.  Tyle  że  nie  czuła  się  szczęśliwa  ani  nawet 
wolna. Była samotna i po trosze zagubiona. 

W  sali  konferencyjnej  Blake  stał  nieruchomo.  Trzaśniecie 

drzwi wciąż brzmiało echem w jego mózgu. 

A  więc  to  tak?  Niech  tak  będzie.  Wziął  głęboki  oddech, 

wepchnął  ręce  w  kieszenie  i  ruszył  ku  oknu,  potrząsając 
głową. 

Cholera! Cholera! Nie potrafiła widzieć dalej swego nosa. 
Relokacją,  chociaż  sama  w  sobie  ważna,  to  był  dopiero 

początek.  Znajdowała  się  na  progu  nowego,  rewolucyjnego 
podejścia  do  zbiorowych  przemieszczeń.  Mogła  pracować 
dla  firm  szukających  sobie  miejsca  i  dla  miast,  hrabstw  czy 
stanów, pragnących zwabić przemysł. 

Obrócił  się  i  zaczął  przemierzać  pokój,  aż  nagle  poraziła 

go myśl: Czy w pełni wytłumaczył jej to, co przewidywał? 

Psiakrew!  Zapewne  próbował,  ale  to  niełatwe  zadanie. 

Musiał  nalegać,  pochlebiać,  no  dobrze,  musiał  manipulować 
nią  tak,  by  pozwoliła  mu  na  tracenie  pieniędzy i czasu,  jego 
własnego  czasu,  zużytego  na  uzyskanie  ekspertyz,  których 
potrzebowała. A teraz, gdy  już się jej  powiodło, gdy zdobyła 
opinię fachowca w tej względnie nowej dziedzinie, teraz, gdy 
pieniądze  zaczęły  płynąć,  chciała  odejść?  Pogrążony  w 
myślach  zadzwonił  kluczykami.  Przypomniał  sobie  to,  co 
powiedziała:  ,,Mogę  nie  zostać  milionerką,  ale  zarobię  na 
siebie i będę się z tego cieszyć". Weź to pod uwagę, Connors. 

140

RS

background image

 

 

W  ten  sposób  chciała  ci  coś  dać  do  rozumienia...  Że  nie  ma 
ani skłonności, ani  ambicji, by  rozwijać ten typ firmy,  który 
dla  niej  wymyśliłeś.  Woli  tracić  czas  na  zrobienie  weków  z 
ananasami, zbieranie gąsienic, czy wałęsanie się po plażach i 
bawienie się w swoją sztukę. 

Wytoczyć  jej  sprawę?  O  to,  że  jest  taka,  jaka  jest? 

Niedaleko  pada  jabłko  od  jabłoni... Była  równie szalona  jak 
jej  ciotka.  Wzruszył  ramionami.  Czasem  wygrywa,  czasem 
się  przegrywa.  Ma  ważniejsze  sprawy  na  głowie.  Jeśli  ma 
lecieć  z  Holidayem  do  Monte  Carlo,  powinien  wziąć  się  do 
roboty. 

Wyjął  ręce  z  kieszeni  i  energicznym  krokiem  ruszył  do 

swego biura. 

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

141

RS

background image

 

 

 
 
 
ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

 
,,Zielona  gałąź  pełna  radości!  Tra-Ia-Ia-Ia  -  radio  na  jego 

biurku  nadawało piosenkę - niech w twej pamięci na zawsze 
gości!  Tra-la-la ".  Blake  wyłączył  odbiornik.  Zachmurzony 
spoglądał  na  stos  papierów  piętrzących  się  przed  nim.  Miał 
za  sobą  cztery  tygodnie  prawdziwej  udręki.  Niezależnie  od 
uciążliwego  wyjazdu  do  Monte  Carlo  trzykrotnie  był  w 
Filadelfii.  Po  jednej  z  tych  wypraw  poleciał  do  Nowego 
Jorku  na  Dzień  Dziękczynienia  i zabrał  swoich  rodziców  na 
kolację.  A  potem  cztery  dni  spędził  w  Memphis,  następnie 
trzy  dni  w  Houston.  Tam  z  kolei  ojcowie  miasta  nalegali, 

żeby  otworzył  oddział.  Oczywiście  mógł  skorzystać  z  usług 
specjalisty od  relokacji. Karin Palmer... Wzruszenie ściskało 
mu  gardło,  gdy  jej  obraz  przesuwał  się  mu  przed  oczami. 
Chciał  go  odpędzić.  Nie  miał  czasu,  by  zastanawiać  się  nad 
niepowodzeniami. 

Wziął  do  ręki  prospekt  Blascoe  Tool.  Wyglądało  to 

obiecująco.  Czuł  jednak  pustkę.  Przetarł  oczy,  spojrzał  raz 
jeszcze  na  papiery  z  niezwykłym  jak  na  niego  niesmakiem. 
Interesy!  Przekręcił  się  na  krześle,  obracając  się  do  biurka 
plecami. 

Szafka  tuż  za  nim  była  zastawiona  bożenarodzeniowymi 

kartami  i  udekorowana  świątecznie.  Sięgnął  po  kopię 
staroświeckiego  przycisku  do  papieru,  nakręcił  pozytywkę  i 
potrząsnął  nią.  Stawiając  ją  z  powrotem  na  dawnym 
miejscu,  przyglądał  się  leniwie,  jak  pada  śnieg  na  małą 
figurkę  Świętego  Mikołaja  i  uwijające  się  wokół  niego 
skrzaty.  Wsłuchiwał  się  w  melodię  ,,Jingle  Bells". 
Zastanawiał się nad tym, czemu czuje się tak przygnębiony. 

142

RS

background image

 

 

Boże  Narodzenie  niewiele  dla  niego  znaczyło,  nawet 

wówczas, gdy był dzieckiem. Blake westchnął. 

W  Boże  Narodzenie  nigdy  nie  był  sam.  Zazwyczaj  Pete 

zapraszał  go  na  kolację.  Od  Pete'a  i  Thelmy  biła  ciepła 
gościnność.  Dzieci  właziły  mu  na  kolana,  podniecone  i 
wdzięczne za to wszystko, co im przyniósł. A mimo to zawsze 
czuł się kimś z boku, outsiderem, nad którym się litowano. 

Pete i  Thelma  zapraszali  również  Vickie.  Ale  w  tym  roku 

spędzała  ona  Boże  Narodzenie  nad  jeziorem  Tahoe  z 
Hankiem Lowellem. Nie spodziewał się tego... 

Rozległ  się  dzwonek  telefonu.  Blake  nacisnął  guzik 

interkomu i usłyszał głos recepcjonistki: 

- Pani Dunlap chciałaby się z panem zobaczyć. 
- Dunlap? Któż to, u licha? 
-  Pani Dunlap  mówi, że  pan  ją  będzie  pamiętał  jako  Fran 

Powers. 

Fran.  Cofnął  się  myślami  w  przeszłość,  ku  zacienionemu 

kampusowi  uniwersyteckiemu,  odosobnionym  zakątkom 
parku,  ku  swojej  kawalerce,  w  której...  Boże, jak  on  kochał 
tę  kobietę! Nie widział jej od  dziesięciu lat.  Zapomniał teraz 
o  bólu  rozstania.  Odczuwał  jedynie  napięcie  oczekiwania. 
Fran! 

- Panie Connors? 
-  Och  tak,  oczywiście.  Proszę  wprowadzić.  -  Wyłączył 

interkom.  Podniósł  się  i  ruszył  wzdłuż  biurka,  by  ją 
przywitać. 

Była  nadal piękna.  Wysoka, smukła -  taka,  jaką  pamiętał. 

Bardziej  wyrobiona,  bardziej  wyrafinowana.  Objęła  go  i 
pocałowała w usta. 

Wciąż  jeszcze  nie  mógł  powrócić  do  równowagi,  gdy 

cofnęła się, by ogarnąć go pełnym podziwu spojrzeniem. 

- Blake Connors. Przystojny jak zawsze. Odzyskał głos. 
-  A  ty  nie  zmieniłaś  się  ani  trochę.  Wygląda  na  to,  że  u 

ciebie wszystko układa się jak najlepiej. 

143

RS

background image

 

 

-  Można  by  tak  powiedzieć.  Jeśli  koniec złego małżeństwa 

oznacza ,,jak najlepiej " . 

- Och, Fran, przepraszam. 
-  Nie  ma  za  co  przepraszać.  Od  dawna  się  nie  układało. 

Ale  nie  mówmy  o  tym.  Będę  tu  zaledwie  dwa  dni,  a  mamy 
tyle do nadrobienia. 

-  Oczywiście -  przytaknął,  podsuwając  jej  krzesło. - Co  tu 

robisz? 

- Jestem w drodze do Palm Springs, żeby spędzić tam Boże 

Narodzenie z przyjaciółmi. Przed wyjazdem zadzwoniłam do 
twojej  matki  i  dostałam  od  niej  twój  adres.  Przecież  nie 
mogłam przejeżdżać tędy i nie wstąpić do ciebie. 

- Wspaniale - powiedział i pomyślał: Dlaczego teraz? 
-  Twoja  matka  poinformowała  mnie,  że  kipisz  energią.  - 

Fran  uśmiechnęła  się  olśniewająco.  -  Podobno  jesteś 
właścicielem  czegoś,  co  składa  się  z  szeregu  bardzo 
dochodowych przedsiębiorstw. 

- O Fran, nie wiesz, jakie są matki? 
-  Wiem,  ale  też  wiem,  jaki  ty  jesteś  skromny.  -  Jej  oczy 

wędrowały po umeblowanym ze smakiem biurze. - Ale to od 
ciebie chcę  usłyszeć,  jaki  jesteś  inteligentny  i  jak  zdołałeś  to 
wszystko zdobyć... - Wykonała ręką gest przypominający ten 
z  przeszłości.  -  No  to  bierz  płaszcz,  zaprowadzisz  mnie  na 
lunch i tam opowiesz, jak zostałeś nababem. 

Poszedł  z  nią  do  spokojnego  Garden  Room,  w 

malowniczym  Terrace  Hotel,  w  nadziei,  że  powróci  dawne 
oczarowanie, że wróci dawny czas. 

Fran  pochlebiała mu, jak  tylko mogła.  Zabawne.  Zdawała 

się wiedzieć o  każdej  poważniejszej sprawie, z  którą zmagał 
się  w  ciągu  ostatnich  trzech  lat.  Nie  mogła  zdobyć  tych 
informacji  od  jego  matki,  która  w  ogóle  niczego  nie 
wiedziała o interesach. Fran widocznie uważnie śledziła jego 
karierę. 

144

RS

background image

 

 

-  Czytałam  wielki  artykuł  o  tobie  w  ,,Economic  Times ". 

Zyskałeś nie byle jaką  renomę z  racji niezwykłego podejścia 
do  interesów.  Powiodło  ci  się  w  tak  wielu  różnych 
dziedzinach. 

- No, powiedzmy... - Wzruszył ramionami. 
-  Oczywiście,  od  początku  wiedziałam,  co  w  tobie  siedzi  - 

ciągnęła. - Och, Blake, jak bardzo dumna jestem z ciebie! 

Wiercił  się  na  krześle.  Chciał  zmienić  temat  rozmowy. 

Nagle  przypomniały  mu  się  słowa  Karin:  ,,Omówiliśmy  już 
historię Kopciuszka. A teraz opowiedz o sobie". 

- Mów mi o sobie -  rzekł. - Co  robiłaś, kiedy ja... - urwał - 

... dorabiałem się pieniędzy. 

Z  chęcią  opowiadała  mu  o  wszystkim.  O  tym,  że  jej 

małżeństwo  od  pierwszej  chwili  było  fiaskiem.  Że 
próbowała,  że  ostatnich  pięć  lat  stało  się  doprawdy  nie  do 
wytrzymania.  I  o  tym,  kto  miał  po  rozwodzie dostać  dom  w 
mieście  i  dom  nad  morzem,  i  liczne  udziały,  i  aktywa.  Zbyt 
liczne, by Blake mógł je spamiętać. Ale Fran je pamiętała. 

Słuchał nieuważnie. Nagle zadała mu pytanie. 
-  To  nie  ma  pani  Connors?  Nie  ma?  -  powtarzała  jak 

gdyby  nieśmiało.  A  gdy  potrząsnął  głową,  dodała:  -  Nikogo 
w twoim życiu, kto byłby szczególnie ważny? 

- Nie - odpowiedział. Ale  myślał:  Tak.  Jest  ktoś, kto byłby 

szczególnie ważny, gdyby tylko... 

Fran sięgnęła przez stół i dotknęła jego ręki. 
- Chyba to, co przeżyliśmy, Blake, było zbyt doniosłe 
-  powiedziała  z  wyraźnie  udawanym  smutkiem.  -  Ale  to 

właśnie pozbawiło nas możliwości doznawania innych uczuć. 

Pat rzył  na  nią  wstrząśnięty.  Zdał  sobie  sprawę,  że  Fran 

ma  rację.  Kiedyś  tak  bardzo  ją  kochał.  I  dopiero  teraz,  gdy 
mówiła,  mógł  miłość  tę  rozpoznać  i  określić  jako 
młodzieńcze  zaślepienie.  Ta  wizyta,  te  błyskotliwe  repliki... 
Teraz  Fran  jawiła  mu  się  z  całą  jasnością  jako 
wyrachowana,  płytka,  egoistyczna  kobieta.  I  pomyśleć  - 

145

RS

background image

 

 

dumał  -  że  dziesięć  lat  temu  tak  wstrząsnęło  nim  to,  że  go 
rzuciła,  iż  wyrzekł  się  na  zawsze  uczuciowych  związków  z 
innymi kobietami. 

Odetchnął  z  ulgą,  kiedy  odwiózł  Fran  do  hotelu. 

Powiedział, że żałuje,  ale naglące interesy przeszkadzają  mu 
w  zobaczeniu  się  z  nią  ponownie  przed  jej  wyjazdem  do 
Palm Springs. 

Nie  wrócił  do  biura,  lecz  poszedł  do  swego  apartamentu. 

Czuł  się  bardzo  samotny.  Rozejrzał  się  wokół.  Pokój  był 
niepokalanie  czysty.  Ani  jedna  świąteczna  ozdoba  nie 
zakłócała  elegancji  wnętrza.  Potężnej  mocy  audiowizualny 
zestaw  elektroniczny  był  znakomicie  zamaskowany,  ciężkie 
stylowe  meble  o  typowo  męskim  charakterze  niezwykle 
wygodne.  Wszystko  znajdowało  się  na  swoim  miejscu,  poza 
jednym  obrazkiem,  który  Blake  zawiesił  nad  marmurowym 
kominkiem,  po  prawej  stronie  japońskiego  drzeworytu  o 
starannie wydobytych szczegółach. 

Karin.  Jego  wzrok  spoczął  na  akwareli  przedstawiającej 

wodospad  nad  oceanem,  tryskający  ze  skał.  I  oto  nagle  był 
już  na  plaży  w  Mendocino.  Siedział  na  skale  obok  kobiety, 
która  nie  troszczyła  się  o  rzeczy  materialne,  której  umysł 
zwracał  się  ku  różnym  koncepcjom  życia  i  ku  natu rze. 
Kobiety, która czerpała przyjemność z tego, na co nie można 
podać ceny - ze swoich obrazów, z bliskości innych ludzi. I w 
obecności  tej  kobiety,  bez  względu  na  to,  czy  stał  na  plaży, 
czy  też  obok  kurnika,  doświadczał  takiego  spokoju  i 
szczęścia, jakich nie znal przedtem. 

A tymczasem on chciał ją zmienić w przedsiębiorcę równie 

nieczułego  jak  Vickie,  w  materialistkę  równie  chciwą  jak 
Fran. Jakimż był głupcem! 

-  O,  Meg.  te  udały  się  wspaniale  -  powiedziała  Karin, 

podnosząc łopatką ślicznie udekorowane słodkie ciasteczka. 

Meg spojrzała  sponad  świątecznego  placka,  który  właśnie 

wkładała do formy. 

146

RS

background image

 

 

- Rzeczywiście dobrze wyglądają. 
-  Czekajcie,  niech  ja  zobaczę.  Znakomite!  -  oświadczył 

Bob,  chrupiąc  starannie  ukształtowaną  gwiazdkę.  -  Karin, 
nie słyszałem od dawna telefonu. 

-  Mówiłam  ci,  że  nie  planuję  żadnych  wyjazdów  przed 

Nowym Rokiem - odrzekła, choć głuchy ból ściskał jej serce. 

-  Gdybyś  mnie  pytała,  to  bym  ci  powiedział, że  niedobrze 

robisz  zostawiając  ,,Nowe  Inicjatywy".  Ten  facet  ma  głowę 
na karku. 

Karin  przełknęła  ślinę.  Wolałaby,  żeby  nie  wspominał  o 

,,tym facecie". 

- Ale Karin ciebie nie pyta - powiedziała Meg. - Lepiej byś 

zrobił,  gdybyś  przestał  się  tu  kręcić  i  przyniósł  choinkę. 
Karin mogłaby ją udekorować. 

-  Nie  rozumiem,  czemu  wybrałaś  taką  wielką  -  utyskiwał 

Bob. - Stojak jest za mały. 

- Większy stojak jest na drugiej półce w garażu. I przynieś 

od  razu  pudełko  z  błyskotkami.  Stoi  obok.  -  Meg  pochyliła 
się,  by  wstawić  placek  do  pieca,  gdy  rozległ  się  dzwonek  do 
drzwi.  -  Otworzysz,  Karin?  To  na  pewno  Lisa  Turner  z 
orzechami. 

Nie była to jednak Lisa. To był Blake. Serce Karin zaczęło 

bić  gwałtowniej.  Stała  w  zadziwieniu,  zdjęta  radością. 
Dlaczego  przyszedł?  Przeraziła się - wygląda  jak straszydło, 
a  on  to  dostrzega.  Znała  jego  spojrzenie,  rozbawione  i 
taksujące. 

Potwierdził jej obawy. 
- Masz mąkę na nosie. Uniosła rękę, żeby ją zetrzeć. 
- Nie zaprosisz mnie? 
- Tak. oczywiście - wybąkała cofając się. 
-  Dziękuję.  -  Zamknął  za  sobą  drzwi.  -  Nie  będę  miał 

pretensji,  jeśli  mnie  nie  wpuścisz.  Wtedy  zachowałem  się 
niewłaściwie... 

147

RS

background image

 

 

Powróciły  do  niej  i  jego  szorstkie  słowa,  i  jej  gniew. 

Zapomniała  o  tym  wszystkim  pogrążona  w  pustce,  którą 
jego nieobecność wniosła w jej życie. 

- No cóż, mieliśmy różne poglądy. 
-  Przynieś  orzechy!  -  zawołała  z  kuchni  Meg.  -  Są  mi 

potrzebne. 

- To nie Lisa - odkrzyknęła Karin. - To Blake. 
-  Przepraszam,  ale  nie  mam  orzechów  -  powiedział 

uśmiechając się. 

- Och, niech pan nie żartuje. - Meg wyszła wycierając  ręce 

w  fartuch.  -  Chodzi  o  to,  że  Lisa  miała  przynieść  łuskane 
orzechy, a ja miałam jej pokazać, jak otaczać je w cukrze... - 
wzruszyła ramionami. - Bardzo nam miło. Prosimy dalej. 

- Pomoże mi pan uporać się z tym cholernym drzewem? 
- Bob ciężko  dyszał, ciągnąc choinkę z  patio. - Dlaczego  te 

kobiety zawsze wybierają największe drzewka? 

Karin  przyglądała  się  Blake'owi,  który  zdjął  marynarkę  i 

starał  się  utrzymać  pionowo  sosnę,  podczas  gdy  Bob 
próbował wsadzić ją w stojak. 

Znów  poczuła  do  niego  urazę,  bo  pojawił  się  tutaj,  gdy 

uporządkowała już swoje życie, ułożyła plany. I oto wdzierał 
się tu znowu, burzył wszystko... 

-  Karin,  przygotuj  następną  porcję  ciasteczek.  Zaraz 

trzeba  będzie  wyjąć  placek  -  powiedziała  Meg,  przerywając 
tok jej myśli. 

Karin była szczęśliwa, że może uciec do kuchni. Starała się 

zapanować  nad  sobą,  mechanicznie  ugniatając  ciasto, 
wykrawając  zeń  różne  formy  i  dekorując  każdą  z  nich.  Nie 
było  powodów  po  temu,  by  niepokoiła  ją  obecność  Blake'a. 
Jednakże  reagowała  na  wszystko,  co  działo  się  w  jadalni,  a 
tam  dwaj  mężczyźni,  przeklinając  i  śmiejąc  się,  pod  stałym 
nadzorem Meg walczyli z choinką. 

148

RS

background image

 

 

- Nie, wciąż  przechyla się w lewo -  komenderowała  Meg. - 

O  tak!  Tak  jest  dobrze.  Dobrze,  Bob,  nie  ruszaj!  Świetnie, 
panie Connors. Wykonał pan trudne zadanie. 

- A ja co?! - wykrzyknął Bob. - Gdybym ja... 
-  Dobrze,  już  dobrze,  obaj  zrobiliście  to  znakomicie  - 

śmiejąc  się  powiedziała  Meg.  -  I  obu  was  czeka  za  to 
nagroda.  Co  byście  powiedzieli  o  zupie  z  ostryg,  a  potem  o 
zapiekance? 

- Brzmi to obiecująco - odrzekł Bob. 
- Dobrze - przytaknęła Meg. - Więc jak tylko zawiesicie na 

choince światła i... 

-  Ejże,  to  robota  Karin  -  zaprotestował  Bob.  -  Nie 

będziemy się tym bawić. 

-  Proszę  mówić  za  siebie  -  wtrącił  się  Blake.  -  Gdzie  są  te 

lampki? Jeśli zapiekanka smakuje tak, jak pachnie... 

W  kuchni  do  Karin  docierał  znajomy  śmiech.  Była 

przerażona  nagłym  poruszeniem  swego  serca.  O  nie!  - 
ostrzegała  siebie.  -  Nie  ulegaj  mu,  jego  wdziękowi,  jego 
uśmiechom, sposobowi, w jaki unosi brwi... 

Ciasteczka wyjęto z  pieca. Szesnastoletnia  Lisa  przyniosła 

orzechy,  a  Meg  wypędziła  Karin  z  kuchni.  Karin  nie  mogła 
już unikać Blake'a. Ale na całe szczęście nie byli sami. 

-  Napełnijcie  stojak  piwem  imbirowym,  a  nie  wodą  -

krzyczała  Meg.  -  Cukier  podtrzymuje  zieleń  i  świeżość 
choinki. Czyż nie cudowny jest ten zapach sosny! 

-  A  ja  myślałem,  że  twoja  ciotka  nie  lubi  cukru  -  szepnął 

Blake do Karin. 

-  W  Boże  Narodzenie  wszystko  jest  dozwolone.  -  Na 

twarzy  Karin  pojawiły  się  dołki.  -  Nie  da  się  przecież 
wyżywić tego tłumu samymi owocami i orzechami. 

- A u was zawsze jest tłum? 
-  O  tak,  Turnerowie  zapraszają  nas  na  kolację  w  Dniu 

Dziękczynienia.  My  podejmujemy  ich  kolacją  w  Boże 
Narodzenie. A jest ich sześcioro, włączywszy w to teściów. W 

149

RS

background image

 

 

tym  roku przychodzą jeszcze Dolly i Keith. - Zawahała się. - 
Zap raszamy  i  ciebie.  Oczywiście,  jeśli  nie  masz  innych 
planów -  dodała, starając się  nadać swemu głosowi obojętny 
ton. 

- Miałem nadzieję, że mnie zaprosisz. Dziękuję. 
Pochyliła głowę, by ukryć  rumieniec zadowolenia i zaczęła 

grzebać w pudełku z ozdobami na choinkę. Poczuła  radość z 
powodu  jego  obecności.  Siedzieli  na  podłodze.  Podniosła 
jeden  z  prymitywnych  dzwoneczków,  sporządzonych  z 
pojemników  po  mrożonym  soku  pomarańczowym.  - 
Zrobiłyśmy  go  wtedy,  kiedy  byłam  jeszcze  harcerką  - 
powiedziała i zakołysała dzwonkiem. 

- To inteligentnie pomyślane. - Nie patrzył na ozdobę, lecz 

na  nią,  a  w wyrazie  jego  twarzy  było  coś...  -  Widzę  cię  jako 
pracowitą  i  rozbawioną  harcerkę.  Od  razu  mógłbym 
powiedzieć, że to twoje dzieło. 

-  I  pomyliłbyś  się!  -  wybuchnęła  śmiechem.  -  To  zrobiła 

Carol Jamison. Mówiła, że jej dzwonek jest pogięty. Widzisz 
te  drobne  wgniecenia?  Chciała  go  dać  swojemu  tacie,  który 
leżał w szpitalu, więc wymieniłam swój na jej. 

-  Tak  -  powiedział  spokojnie.  -  Tego  się  należało 

spodziewać.  Tkwi  w  tobie  prawdziwy  duch  Bożego 
Narodzenia. 

-  Ojojoj!  Tyle  komplementów  od  Świętego  Mikołaja! 

Zmarszczył brwi. 

-  To  znaczy  ode  mnie?  Przytaknęła.  Bawiło  ją  jego 

zdumienie. 

- Od ciebie. Czyż nie tak cię nazwałam, kiedy przysłałeś mi 

czek  na  cztery  tysiące  dolarów?  -  Potrząsnęła  głową.  -
Doprawdy, nigdy o czymś takim nie słyszałam. 

Uśmiechnął się. 
- A, to... 
-  Tak,  to.  I  nie  mów  o  tym  lekceważąco.  Powiedz  mi,  co 

byś zrobił, gdybym zatrzymała ten czek? 

150

RS

background image

 

 

- Noo... Nie wiem. Przypuszczam, że... 
- A ja ci powiem. Spokojnie zacząłbyś mi objaśniać, jak go 

wykorzystać, żeby z tego wyciągnąć więcej pieniędzy. 

- Niewykluczone - uśmiechnął się. - Za procent w zysku. 
-  Nie  ma  powodu,  żebyś  sam  nie  robił  tego,  co  radzisz 

innym.  Dobra  robota  zasługuje  na  nagrodę.  -  Lekko 
wzruszyła  ramionami.  -  Ale  z  tego  nie  wynika,  że  obchodzą 
cię tylko pieniądze. 

-  Chciwy  groszorób  o  dyktatorskich  zapędach  i 

właściwościach Midasa. - Skrzywił się. 

- Nie mów takich rzeczy. - Położyła mu palec na ustach. 
-  Karin,  droga,  kochana  Karin!  -  Całował  koniuszek 

każdego  jej  palca,  a  potem  przycisnął  jej  dłoń  do  swego 
policzka. - Jesteś taka dobra. 

-  Wcale  nie  jestem  dobra!  Nie  ma  w  tobie  ani  krzty 

samolubnej  chciwości.  A  ,,Nowe  Inicjatywy" ?  Przecież  to 
jakby  rodzina.  Opiekuńcza  rodzina.  Należałam  do  niej  i 
wiem,  jak  bardzo  ,,Nowe  Inicjatywy"  pomogły  wielu 
ludziom. 

- Naprawdę tak myślisz, naprawdę? 
- Ależ tak! 
- W takim razie wracasz do nas? 
Cofnęła  rękę  i  opadła  na  pięty,  czując  się  nagle 

pozbawiona  nadziei i  po  trosze śmieszna.  Znowu  pokonał  ją 
ten  mężczyzna.  Okazała  mu  zainteresowanie.  Chciała 
podnieść  go  na  duchu.  Przecież  chyba  tego  potrzebował!  A 
on  okazał  się  pewny  siebie,  świadom  swoich  celów. 
Nastawiony  na  osiągniecie  tego,  czego  chciał.  A  już  przez 
chwilę  myślała,  że  brakowało  mu  jej.  Głupia!  Głupia!  Dla 
niego  nie istniało  nic  poza  firmą.  O  nie! Nie  wróci  po  to,  by 
zajmować się relokacjami. 

-  Czekaj!  Nie  patrz  tak.  Posłuchaj  chwilę  -  poprosił.  -

Ciężko pracowałaś. Wyrobiłaś sobie dobrą opinię. 

151

RS

background image

 

 

-  Tak,  wyrobiłam.  -  Wyrobiła  ją,  aby  mu  sprawić 

przyjemność.  Wyprostowała  się.  Tym  razem  nie  pozwoli 
sobą manipulować. 

-  Dobra  opinia  bardzo  się  przydaje  -  spokojnie  ciągnął 

dalej. - Byłoby głupotą z niej  rezygnować. A w tej względnie 
nowej dziedzinie możliwości są nieograniczone. 

Milczała  przyglądając  się  mu;  jego  oczy  zapaliły  się 

dawnym  ogniem,  jak  wtedy,  gdy  nadawał  kształt  nowym 
pomysłom. Jak mogła hamować poryw jego entuzjazmu! Był 
człowiekiem  nastawionym  na  pieniądz,  w  każdym  razie 
stanowiło  to  część  jego  osobowości.  I  czyż  nie  kochała  go  za 
to? Czuła, jak słabnie jej postanowienie. 

- Kilka dni temu miałem świetny pomysł - powiedział. 
-  Jakaś  dziewczynka  przyszła  do  mojego  biura.  Właściwie 

nie  dziewczynka.  Ma  już  dwadzieścia  jeden  lat.  W  każdym 
razie ona i jej dziadek założyli firmę organizującą wycieczki 
krajoznawcze,  głównie  po  Kalifornii.  Jej  dziadek  jest 
emerytowanym  leśnikiem  i  zna  teren.  -  Potrząsnął  głową.  - 
To sezonowe przedsięwzięcie i dziwię się, że nie zdają sobie z 
tego sprawy. 

Ponieważ  nie  zwróciłeś  im  na  to  uwagi  -  pomyślała 

mimowolnie rozbawiona Karin. 

- Dość, że - ciągnął - wpakowali się w poważne kłopoty. Jej 

babka  zachorowała  i  dziadek  musiał  zostać  z  nią  w  domu. 
Dziewczyna  sama  borykała  się  z  trudnościami.  Jest 
rzeczywiście  przedsiębiorcza  i  całkiem  ujmująca.  Słuchaj, 
Karin... 

- Mówił teraz żarliwie i przekonująco. 
Karin słuchała. To był ten najlepszy Blake Connors, który 

widział  potrzeby  innych,  układał  plany,  pomagał  im, 
znajdował rozwiązania. A rozwiązanie, jakie dla niej znalazł, 
było  też  znakomite.  Miałaby  wspólnika,  który  zajmowałby 
się  relokacją,  podczas  gdy  ona  mogłaby  dalej  prowadzić 
wycieczki dla miłośników sztuki. 

152

RS

background image

 

 

- Dobrze - zgodziła się. - Nie mam nic przeciwko temu. 
-  Wspaniale.  Zaczynamy  zaraz  po  świętach.  Ale 

powiadomię  ją  o  naszych  planach  jutro.  Jestem  pewien,  że 
ucieszy  się,  że  będzie  zadowolona.  -  Roześmiał  się.  - 
Przyniosę jej prezent. Bądź co bądź to Boże Narodzenie. 

- Nie wiem, czy Boże Narodzenie gra tu jakąkolwiek rolę. 
- Na jej twarzy zatańczyły dołeczki. 
- O co ci chodzi? 
-  O  to,  że  nie  było  Bożego  Narodzenia  wówczas,  kiedy 

wypisałeś czek dla mnie. I nie było Bożego Narodzenia, kiedy 
wyciągnąłeś z kłopotów zajazd w Mendocino... 

- Dobra, dobra. Dosyć. - Blake wyglądał na zakłopotanego. 

-  Przejdźmy  do  interesów.  Oczywiście,  będziesz  musiała 
przeszkolić tę małą. Propozycja Simco nadal wchodzi w grę. 
Jeśli podejmiesz się tego, to nadal będziesz musiała... 

Ale  tym  razem  jego  entuzjazm  nie  liczył  się  z  jej 

wyobraźnią.  W  miarę  jak  mówił,  coraz  bardziej  czuła  się 
schwytana  w  pułapkę,  pogrążona  w  mapach,  broszurach  i 
spotkaniach 

szkoleniowych. 

Zamierzała 

zająć 

się 

planowaniem  wycieczek  dla  miłośników  sztuki.  Ale  jeszcze 
raz ma zająć się tym, czego on chciał. 

- Wstydu nie masz! - Niemalże wy buchnęła gniewem. 
-  Przyszedłeś  tu,  żeby  mnie  podstępem  nakłonić  do 

robienia tego, czego ja nie chcę. 

- Mylisz się. Ja... 
- Ależ tak! Po to przyszedłeś!  I znowu  mną manipulujesz.. 

. - przerwała, urażona, że jego dzisiejsza wizyta nie była tym, 
o  czym  myślała,  czego  się  spodziewała.  -  Interesy,  interesy, 
nic więcej cię nie obchodzi, nieprawdaż? 

- Nie. W każdym razie niezupełnie. Ja tylko myślałem... Do 

diabła! A co ja takiego powiedziałem, że się wściekłaś? 

-  Przeciągnął  ręką  po  włosach.  -  Słuchaj,  ja  myślałem,  że 

jeśli omówimy  twoje  sprawy,  to  sama  zobaczysz,  co  jest  dla 
ciebie najlepsze. 

153

RS

background image

 

 

-  Oczywiście  tak  myślałeś.  Wiesz,  kim  ty  jesteś,  panie 

Blake Connors? Jesteś oszustem! 

-  Poczekaj  chwilę.  -  Wyciągnął  rękę,  ale  Karin  nie 

zareagowała na to. 

-  I przyszedłeś tu, żeby mnie oszukać.  Żebym  robiła  to, co 

ty chcesz. - Podniosła się, czuła, że łzy napływają jej do oczu. 
Musi stąd wyjść, zanim zrobi z siebie idiotkę. 

Blake wstał szybko i złapał ją za rękę. 
- Nie. Mylisz się, Karin. Przyszedłem, żeby cię poprosić... 
-  I  udało  ci  się.  -  Starała  się  go  odepchnąć.  -  Chciałeś, 

żebym znowu wróciła do twojej firmy i do tych relokacji! 

-  A  niech  to  diabli  wezmą!  -  powiedział  z  wściekłością.  - 

Nic mnie nie obchodzi, czy wracasz do ,,Nowych  Inicjatyw ", 
czy  będziesz  się  zajmować  relokacjami!  J a  nie  po  to 
przyszedłem.  Ja  przyszedłem, żeby  cię  zapytać,  czy  za  mnie 
wyjdziesz! 

- Co? Co powiedziałeś? - Gwałtownie uniosła głowę. 
- Mówiłem, że nic mnie nie obchodzi, czy będziesz... 
- Nie, nie to. Co innego. Powiedziałeś, że przyszedłeś tu, by 

mnie zapytać... - wyjąkała. 

-  Powiedziałem,  że  przyszedłem  cię  zapytać,  czy  za  mnie 

wyjdziesz.  Czekałem,  aż...  Cholera!  To  nie  jest  czas  ani 
miejsce. Na dodatek jesteś wściekła. 

-  Nie,  nie  jestem  wściekła.  -  Doznała  zawrotu  głowy,  tak 

jakby  znalazła  się  w  diabelskim  młynie  i  nie  mogła  się  z 
niego wydobyć. Raz do góry, raz w dół... Czy mówił serio? 

-  Och,  Karin  -  powiedział,  biorąc  ją  w  ramiona  i 

spoglądając  na  nią.  -  Byłem  takim  głupcem,  chcąc  cię 
zmienić,  podczas  gdy  ty  jesteś  właśnie  tym,  czego 
najbardziej pragnę. Obiecuję ci, że będziesz mogła malować, 
hodować  kurczęta  i  co  tylko  chcesz.  Nie  będziesz 
potrzebowała  kłopotać  się  relokacją.  Kocham  cię,  Karin. 
Jeśli wyjdziesz za mnie, obiecuję ci... 

154

RS

background image

 

 

-  Och.  Blake!  -  Rozsadzało  ją  szczęście.  A  więc  o  to  mu 

chodziło.  Kochał  ją  naprawdę!  -  Tak,  tak.  wyjdę  za  ciebie! 
Kocham cię tak bardzo. I tą relokację, i wszystko! 

-  I  ja  cię  kocham  -  szeptał  jej  do  ucha.  Trzymał  ją  teraz 

przy sobie tak, jakby nie chciał pozwolić, by odeszła. - Byłem 
taki  nieszczęśliwy.  Wszystko,  nawet  interesy  stały  się  dla 
mnie czymś  bez znaczenia.  Myślałem, że  to taki czas. Wiesz, 
czas  świątecznego  smutku,  który  nadchodzi,  gdy  jesteś 
samotny. Naprawdę było mi źle. 

- Mnie też - wyznała stłumionym głosem. 
-  Ale  to  nie  sprawa  świąt.  Kiedy  otworzyłaś  drzwi  i 

stanęłaś  w  nich  z  mąką  na  nosie,  wszystko  się  zmieniło.  To 
było  tak,  jakbym  wszedł  do  domu.  To  ciebie  mi  brakowało. 
Ciebie.  Wiecznie  kochającego  ducha  wszystkich  Bożych 
Narodzeń. 

Boże  Narodzenie.  Oto,  czym  będzie  każdy  ich  dzień  - 

myślała  Karin.  Tak  długo,  jak  długo  Blake  będzie  z  nią. 
Objęła  go  ramionami.  Spijała  jego  pocałunki,  czując,  że 
rozkosz  upajają  jak  wino,  napełniając  miłością,  radością  i 
spokojem. 

Gdzieś z oddali usłyszała oklaski. 
-  Dlaczego  ty  klaszczesz,  Bob?  -  rozległ  się  glos  Meg.  -

Skończyłyśmy  z  orzechami,  zupa  jest  gotowa,  a  oni  nic  nie 
zrobili. Proszę, nie zawiesili nawet jednej ozdoby! 

- Mylisz się, mój kotku - zabrzmiał głos Boba. - Zrobili to, 

co należało zrobić. Brakuje tylko jemioły. 

 

 

155

RS


Document Outline