background image

Arkady Fiedler
AMBINANITELO GORĄCA  WIEŚ 

Obwolutę,  okładką  i iwyklejkę   projektował MIECZYSŁAW   KOWALCZYK

Zdjęcia    autora

PRINTED    IN   POLAND

1965

PRZEDMOWA

Jak wynika z niniejszej książki, podróży moja na Madagaskarze obfitowała w liczne i 
głębokie wzruszenia osobiste: całym sercem pokochałem daleką wyspę, jej ludność, 
krajobrazy i zwierzęta do tego stopnia, że troski, nadzieje i pragnienia Howasów czy 
Betsimisara-ków stały się poniekąd także moimi troskami i nadziejami.
Jak boleśnie musiałem odczuć tragiczne wydarzenia roku 1947, kiedy w kilku 
tygodniach szaleńcy kolonialni zabili blisko 90 000 Mal-gaszów, których jedyną 
zbrodnią było to, że pragnęli w drodze zupełnie legalnej uzyskać pewną autonomię w 
ramach Wspólnoty Francuskiej. Ale działo się to na kilka lat przed Dien Bien Ph.it, 
klęską, fctóra wielu Francuzom dopiero otworzyła oczy i sumienia i pouczyła ich, że 
już minęły czasy topienia w krwi wolnościowych dążeń kolonialnych ludów.
Toteż w 1958 roku doznałem nowego wzruszenia, tym razem wielce radosnego, na 
wieść o proklamowaniu Republiki Malgaskiej z mal-gaskim rządem na czele, a w 
dwa lata później o uzyskaniu zupełnej niezależności w ramach Wspólnoty 
Francuskiej. Wyobraziłem sobie szaloną radość mych przyjaciół na Madagaskarze i 
razem z nimi się cieszyłem, chociaż oddalony o tysiące kilometrów.
Rzecz znamienna, że dopiero teraz książka niniejsza staje się prawdziwie aktualna, a 
ostatnie wypadki nadają jej historyczną poniekąd wartość. Pomimo że jest to książka 
przede wszystkim o madagaskar-skiej przyrodzie, o prostych ludziach, o miłych 
dziewczynach, o dziwnych zwierzętach, o sielance snutej w uroczej wsi w głębi 
Madagaskaru, to przecież chcąc oddać wierny obraz nastrojów, książka jednocześnie 
dotyka nurtów społeczno-politycznych wśród Malgaszów. Jak słusznie, jak uczciwie 
to czyni, teraz dobitnie wykazały przełomowe zdarzenia polityczne ostatnich lat.
Dla właściwszego zrozumienia tła tych wydarzeń książka staje się niezbędnym 
kluczem.
ARKADY    FIEDLER

1.

Na północ od Tamataivy Nadejdzie burza tej nocy

Miasto Maroantsetra leży na -wschodnim brzegu północnej części 

Madagaskaru, w głębi rozległej zatoki Antongil, w tym samym miejscu, w którym 
Maurycy Beniowski wylądował w 1774 roku i zakładając swe Louisbourg marzył o 
stworzeniu wielkiego państwa Malgaszów, mieszkańców wyspy, pod swoim berłem.
Dziś może równie trudno jak wtedy dostać się do Maroantsetry. Żadna bita droga nie 

prowadzi do portowej mieściny, zamkniętej od strony lądu gmatwaniną gór i gęstą 
puszczą tropikalną. Są tylko dwa sposoby dotarcia do Maroantsetry: od portu 
Tamatawy kiepską drogą wzdłuż plaży morskiej — lub morzem na francuskim 
stateczku przybrzeżnym, odbywającym rejs co miesiąc.

Wybraliśmy ten drugi środek. W upalny poranek pewnego dnia styczniowego 

background image

weszliśmy na statek, a w godzinę później odbiliśmy od mola tamatawskiego. 
Dopiero znacznie później uświadomiliśmy sobie, czym był wyjazd z Tamatawy: 
wejściem w inny świat. Jakże inny! Za nami pozostała cała zapalczywa ruchliwość 
kolonii francuskiej, gorączkowy taniec około złotego cielca, za nami pozostały 
rojne nabrzeża Tamatawy i luksusowe dzielnice europejskiej Tananariwy, koleje i 
pociągi Michelin, hotele, francuskie wina i francuscy administratorzy.

Po wyjściu statku z Tamatawy urwał się gwar kolonialny. Wraz z nastaniem ciszy 

świat zdrętwiał w  jakimś baśniowym

uśpieniu. Tropikalna senność ogarnęła wszystko: ludzi, statek, niebo. Ocean Indyjski 

był jak jezioro, wyjątkowo spokojny. Od żaru unosiła się w powietrzu biała para, 
która zdawała się przenikać nawet do mózgu ludzkiego i tłumić wszelką myśl. W 
tym świecie wszystko się zamazywało, zdarzenia i zjawiska zatracały cechy 
rzeczywistości.

Z towarzyszem podróży z Polski, Bogdanem Kreczmerem, stałem oparty o poręcz 

statku. Na pół drzemiąc patrzyliśmy na zamglone w oddali góry wschodniego 
wybrzeża.

—  Nadejdzie sztorm tej nocy —• ktoś obcy, stojący za moimi plecami, odezwał się 

do nas po francusku.

—  Może nadejdzie — odpowiedziałem półgębkiem nie ruszając się z miejsca.
—• Panowie również do Maroantsetry?
—  Tak.
—  Z administracji kolonialnej?
—  Nie.
—  Handel?
—  Nie.
—  Eksploatacja?
—  Tak.
—- Czego? Drzewa?
—  Nie. Robaków.
Tamten wziął to za niewłaściwy żart i usłyszałem jego ciche sarknięcie. Obejrzałem 

się. Stał za nami olbrzymi Hindus o wspaniałej, czarnej brodzie, ubrany w biały, 
jedwabny garnitur. Człowiek zażywny i widać zamożny. Typowy wschodni 
władca z sensacyjnych filmów.

—  Robaków? — spytał niedowierzająco z wymówką w głosie i błyskiem niechęci w 

czarnych jak jego broda oczach.

—  Zbieramy owady dla muzeum. Jesteśmy przyrodnikami — wyjaśniłem uprzejmiej.
—  Panowie nie Francuzi?
—  Nie.
—  Niemcy?
—  Nie, Polacy.
—  Ach, Polacy! — powtórzył Hindus z takim wyrazem twarzy,
jak gdyby wiadomość wprawiła go w radosne zdumienie. — I zbieracie owady? Czy 

to popłaca? I dlatego jedziecie na ten koniec świata? Może jeszcze głęboko w 
puszczę?

—  Głęboko, nie głęboko. W zapleczu Maroantsetry jest taka wioska nad rzeką 

Antanambalana, nazywa się Ambinanitelo.

—  Bien, znam ją doskonale. Mam w tej wsi swoją filię, skład tkanin. Jestem Amod, 

kupiec z Maroantsetry.

—  A ja sądziłem, że pan jest... agentem policyjnym, bo taki ciekawy.
—  Nie, dziękuję! — wstrząsnął się Hindus.
Moja złośliwa uwaga wywołała jego uciechę, lecz nie poskromiła ciekawości.

background image

—  Ambinanitelo to wielka wieś, owszem, i pełno tam ładnych dziewczyn-ramatu, to 

prawda, ale po co, do licha, leziecie akurat do tej zapadłej dziury?

—  Spodziewam się znaleźć tam dwie rzeczy:  rzadkie owady i ślady po Beniowskim.
—  Beniowskim? Kto to?  Jakiś zaginiony rodak?
—  Tak, coś w tym rodzaju.
Hindus otarł twarz jedwabną chustką i westchnął:
—  W nocy będzie chyba burza...
Wyczerpał się; już odeszła go chętka do rozmowy, nas także. Oddalając się rzekł:
—  Żegnam panów. Spotkamy się przy obiedzie.
Nie  spotkamy się.  On  jechał na statku pierwszą klasą,  my drugą.
Rakoto, osławiony próżniak
Pod wieczór dobiliśmy do przystani w Foulpointe. W drugiej połowie XVIII wieku 

panował tu król Hiawi, sojusznik Beniow-skiego. Dziś rządzili tu biali plantatorzy 
kawy. W ciągu godzinnego postoju w porcie setki worków cennego ziarna 
ładowano na nasz statek. Przenosili je z lądu na plecach półnadzy Malgasze. 
Tragarze  należeli  do szczepu  Betsimisaraków,  zamieszkującego

większą część wschodniego wybrzeża wyspy. Zgięci, zlani potem, śpieszyli do statku.
Hindus Amod i tęgi Francuz Tinaire, hurtownik drzewa w Ma-roantsetrze, również 

pasażer pierwszej klasy, zeszli tak samo jak my ze statku i przechadzali się po 
przystani, by zaczerpnąć powietrza. Zwróciłem się do nich, nie bez szczypty ironii, 
z prośbą o wytłumaczenie nam dziwnej sprzeczności: dlaczego robotnicy portowi, 
uchodzący w oczach kolonistów za skończonych próżniaków, tak dzielnie pracują.

—  Sprzeczności? — podchwycił Tinaire. — Nie ma tu żadnych sprzeczności! 

Rzetelnie panów informowano. Ci hultaje — Tinaire wykrzywił twarz w stronę 
tragarzy na znak pogardy — ci hultaje to najgnuśniejsze tałałajstwo pod słońcem. 
Lenistwo tych nicponi przechodzi ludzkie pojęcie...

—- I dlatego tak się śpieszą z workami? — wtrąciłem.
—  A że tak się śpieszą z workami — ciągnął kupiec nie zrażony — to całkiem inna 

rzecz. To skutki genialnego pociągnięcia ekonomicznego naszej administracji 
kolonialnej. Czy wiecie, panowie, co to podatek pogłowny? To cudotwórcza 
magia, to nowoczesne  zaklęcie  tak  silne,  że  zmusiło do pracy nawet  tych 
zakutych nierobów. Spójrzcie na tych młodych Rakotów, Tsarów, Rasafów, 
Siddiców i jak im tam! Łazęgi, głodomory, lenie, którym przez całe życie nie 
przyszłoby do głowy jąć się pożytecznej pracy. Ale muszą! Muszą, bo na 
Madagaskarze każdy bez wyjątku Malgasz powyżej osiemnastu lat musi płacić 
podatek pogłowny. Nic nie pomoże, że przeważna część tubylców nie posiada nic 
prócz łachmanów, które nosi na sobie, i że z chronicznej nędzy nie  dojada.  Każdy 
z  tych włóczykijów musi  płacić  co rok  tę daninę.

—  Ile ona wynosi?
—  Równa się mniej więcej miesięcznej pensji niższego urzędnika administracyjnego.
Ze zdziwienia świsnąłem przez zęby:
—  Ależ to niedorzeczność! Jeśli ktoś całkiem goły i biedny, to z czego ma płacić 
podatki? Przecież z pustego nikt nie naleje.
—  Nic podobnego! Na Madagaskarze musi nalać! — zaśmiał się Tinaire 
rozbawiony. — Władze kolonialne  wskazują Malga-
10
szowi właściwą drogę: idź do białego kolonisty na plantacje lub do kopalni, przyjmij 

jego warunki płacy i zapracuj sobie potrzebne na podatek pieniądze!

—  I Malgasz idzie? Nie uchyla się?

background image

—  Niechby  spróbował!   Jeśli  nie   uiści  podatku   pogłownegoj ciężko zapłaci za 

swą krnąbrność. Prawo kolonii skazuje go na rok lub więcej więzienia, w którym 
przestępca wykonuje przymusową robotę bez zapłaty. Podatek pogłowny stanowi 
najważniejszy dochód w budżecie administracji kolonii, inne wpływy są znikome 
w porównaniu z nim, nie wyłączając podatków, które my, kupcy, tu płacimy, 
chociaż odczuwamy je dotkliwie.

—  To prawda! — potwierdził Hindus Amod. — Lecz kolega zapomina, że podatek 

pogłowny ma jeszcze jedną dobrą stronę: zmusza  tubylców  do pracy  u  
kolonistów.  Bez  tej  pracy  biali plantatorzy i właściciele kopalń zeszliby na psy, 
a razem z nimi i my, kupcy.

—  Malgasze — podkreślił Tinaire z godnością — muszą przejść tę twardą szkołę 

pracy, zanim zdolni będą do przyjęcia naszej cywilizacji.

—  Twardą szkołę pracy — stwierdziłem — to znaczy, że mają pracować nic w 

zamian nie dostając?

Tinaire zrobił gwałtowny ruch niezadowolenia:
—  Nic nie dostając? Czy podatki nie obracają się przede wszystkim na dobro samych 
Malgaszów? Przecież ich stopa życiowa podnosi się równomiernie z ogólnym 
rozwojem kolonii! Przecież ich dobrobytowi służą koleje,  autostrady i  autobusy, dla  
nich buduje się liczne szkoły,  dla  nich  powstaje  coraz gęstsza  sieć Assistance   
Mśdicale  —  Opieki   Zdrowia!   Nie „sposób  wyliczyć wszystkich korzyści 
tubylców.
I Tinaire, hurtownik z Maroantsetry i zagorzały entuzjasta Madagaskaru, z dumą 
śledził krzątających się tragarzy na przystani w Foulpointe.
Wśród tych tragarzy był Rakoto. Złożył przed chwilą worek kawy w luku statku i 
teraz pędził na ląd po nowy ładunek. Rakoto miał dziewiętnaście lat, minę wesołego 
urwisa, lubił po-żartować.
Zatrzymaliśmy go:
11
—  Hej, Rakoto! Stój! Masz papierosa!
Rakoto posłusznie przystanął, ucieszył się z poczęstunku. Zatknął papierosa za 

uchem.

—  Czy jechałeś już kiedy autobusem? Nie, Rakoto nie jechał jeszcze autobusem.
—  A byłeś w hotelu „Fumaroli”?
Rakoto oczywiście nigdy nie był w wielkim hotelu w Tanana-riwie ani w żadnym 

innym hotelu wyspy. Co prawda hotele powstały z jego podatków, ale mieszkali w 
nich tylko kolonizatorzy, Malgasze zaś usługiwali. Rakoto nie należał do tych 
uprzywilejowanych Malgaszów usługujących.

—  Czy umiesz czytać?
Nie, Rakoto nie nauczył się czytać, Rakoto zaśmiał się na samą myśl o tym. W 

okolicy, z której pochodził, nie było jeszcze szkoły. Brązowy tragarz z niepokojem 
zerknął na wielki drewniany spichrz z okienkiem, stojący w pobliżu. Chciał pędzić 
dalej. Wskazał na spichrz:

—  Vazaha patrzy! Vazaha to biały człowiek.
Wcisnęliśmy mu do spoconej dłoni całą paczkę papierosów gaulois:
—  Jeszcze chwilę, zaczekaj! Powiedz, masz rodzinę? Rakoto miał rodzinę, żonę.
—  A dzieci?
Miał dziecko półroczne, ale niedawno umarło.
—  Na co?
Na malarię, wiadomo.

background image

—  To lekarstwa nie pomogły?
Nie było lekarstw, żadnych lekarstw nie dostał.
Rakoto uciekł od mas, zdjęty paniką. Powodem jego nagłego przerażenia nie był 

vazaha, dozorujący w spichrzu — powodem byliśmy my sami: przeraził go 
niespodziewany dar całej paczki papierosów. Zabobonny Malgasz nie rozumiał 
tego rodzaju hojności. Podejrzewał niebezpieczne dla siebie czary. Może obcy 
vazahowie chcieli omotać jego duszę? Może byli to biali mpamo-savy, złośliwi 
czarnoksiężnicy, a wtykali mu tak szczodry podarek po to, żeby tym lepiej uśpić 
jego czujność? O, Rakoto nie

12
da się otumanić, Rakoto był roztropny, przezorny, czujny! Przeszył nas niechętnym 

spojrzeniem i ze zdławionym jękiem na ustach, a z paczką gauloisów w garści 
uciekał co sił w nogach. Był czujny!

Powstało pytanie, kiedy Rakoto otrząśnie się ze swej ciemnoty i czujność skieruje we 

właściwą stronę, ku rzeczywistym wrogom. Na razie z powodu nowoczesnego 
zaklęcia — jak mówił kupiec Tinaire — w postaci podatku pogłownego, Rakoto, 
sam obdarty, dokonywał zdumiewającego, niepomiernego czynu: pieniędzmi, 
które dawał, utrzymywał w ruchu machinę wielkiej kolonii, a równocześnie tanią 
pracą swych rąk zapewniał dobrobyt wszystkim innym kolonizatorom, nie tylko 
urzędnikom.

Rakoto, osławiony próżniak.
Sainte Marie, wyspa piratów
Hindus Amod nie miał słuszności. W nocy burza nie przerwała ciszy. Na mokrych 

prześcieradłach kąpaliśmy się w obfitym pocie. Nazajutrz Ocean Indyjski był 
wciąż tak samo spokojny i gładki jak dotychczas. Tego dnia przystanęliśmy w 
porcie wyspy Sainte Marie, owianej zarówno zapachem goździków, których 
drzewa wszędzie tu rosły, jak i wspomnieniem jednej z naj-burzliwszych kart w 
księdze dziejów ludzkich.

Sainte Marie była w ciągu XVII wieku i na początku XVIII wyspą europejskich 

piratów. Wypierani z wód amerykańskich, przenosili swój proceder na Ocean 
Indyjski i tu około 1700 roku stali się taką potęgą, że flotylle możnych kompanii 
wschodnio-indyjskich były na ich łasce. Ofiarą ich padały nie tylko europejskie 
statki, utrzymujące handel z Indiami i archipelagiem wysp korzennych — piraci 
równie gorliwie zaczajali się u wylotów Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej, by 
łapać arabskich, perskich i hinduskich kupców, a z pobliskiego Madagaskaru 
wybierali licznych niewolników  na  sprzedaż w innych  częściach  świata.

Po krwawych wyprawach wracali do Sainte Marie na wypoczynek  i libacje.  

Powstała  tu  niesamowita  rzeczpospolita  kor-

¦     13
sarskiego bractwa, opierająca się na kilku srogich przepisach swoistego savoir vivre. 

W niektórych latach przebywało tu ponad tysiąc piratów wszystkich morskich 
narodowości, lecz prym wodzili Anglicy. Pijacka sielanka często przeobrażała się 
w koszmar wzajemnego wyrzynania się. To jedyne w swoim rodzaju skupisko 
trwało mniej więcej do 1720 roku, kiedy wspólne wyprawy okrętów wojennych 
państw europejskich położyły kres świetności wyrzutków — wielu z nich 
wytłukły, resztę przegnały.

Obecność tylu piratów wywierała oczywiście znaczny wpływ na losy samego 

Madagaskaru. Po ostatecznym wykurzeniu ich z Sainte Marie mnóstwo uciekło na 
wielką wyspę, lecz i przedtem niejeden, syty bogactw, chronił się między 
Malgaszami. Wchodził z nimi w związki rodzinne i despotycznie narzucając tu 
swe rządy tworzył dynastie królików. Całą namiętną okrutność poprzedniego bytu 

background image

piraci wnosili teraz między Malgaszów.

Jeszcze pół wieku później stanowili oni ważny czynnik w życiu Madagaskaru i 

Beniowski zawierał sojusze z ich potomkami, tak zwanymi „Zana Malata”. 
Najwięcej było ich, rzecz prosta, na wschodnim wybrzeżu wielkiej wyspy i tym 
niezawodnie tłumaczy się dzisiaj dość jasny kolor skóry, spotykany u wielu 
Malgaszów szczepu Betsimisaraków.

Dawne, przebrzmiałe burze! Dziś wysepka Sainte Marie wita przybysza mocnym 

zapachem goździków, rozlewającym się z tubylczych plantacji, a spokojna 
ludność, odłam szczepu Betsimisaraków, nosi na brązowych twarzach łagodny 
uśmiech.

2.

Ramaso, niezwykły nauczyciel

N.
a czwarty czy piąty dzień po wyjściu z Tamatawy przybiliśmy do Maroantsetry. 

Maleńkie, ospałe miasteczko — siedziba szefa dystryktu * — całe w cieniu 
rozłożystych drzew mangow-ców, drzemało u ujścia rzeki Antanambalana do 
zatoki Antongil. Kilkanaście sklepów w drewnianych domach było przeważnie w 
ręku Hindusów i Chińczyków. Kilkunastu Francuzów i Kreo-
 Odpowiednik naszego  dawnego starosty  powiatowego  (przyp.   autora).

14
lów z wyspy Reunion, to przeważnie kupcy-hurtownicy. Reszta to Malgasze 

Betsimisaracy. Miasteczko leżało w bagnistej dolinie, więc ludność chorowała na 
malarię.

Nie byłem roztropny wspominając Hindusowi Amodowi o swym zamiarze szukania 

śladów po Beniowskim. Francuzi Maroantsetry, ludek podejrzliwy i skory do 
przesady, węszyli u nas jakieś kombinacje przeciw francuskiej kolonii. Uroili 
sobie, że zajmujemy się działalnością Beniowskiego dlatego, by Polska mogła 
rościć sobie prawa do Madagaskaru jako kolonii. Skończona bzdura, lecz 
przygotowując się do wyprawy w głąb wyspy spotykaliśmy w Maroantsetrze na 
każdym kroku przeciwności. Nawet trudno było o wyszukanie malgaskiego 
kucharza, niezbędnego w takiej podróży.

Po Beniowskim żadnych śladów. Pewnego dnia wyszedłem w towarzystwie Bogdana 

Kreczmera parę kilometrów poza miasto do ujścia Antanambalany, rzeki nad 
podziw potężnej. Według dawnych map stały tu osiedle i fort Louisbourg. Dziś 
głuche fale Oceanu Indyjskiego biły o piaszczystą plażę tak pustą, jak gdyby tu 
nigdy nie postała noga ludzka, a odwieczny wiatr cicho szumiał w iglicowatym 
listowiu samotnych drzew kazuariny.

W drodze powrotnej do miasteczka mimo woli przypomnieliśmy sobie 

Rakota, młodego tragarza w Foulpointe. Przy naprawie grobli pracowało 

kilkunastu więźniów pod okiem strażnika z karabinem. Można go było 

poczęstować papierosem, a z więźniami porozmawiać. Zgadzało się: 

większość skazano za niepłacenie podatku, innych za drobne 

przewinienia. Wrodzonego humoru więźniowie nie stracili. Ze śmiechem 

przymawiali się o papie-, rosy.                                       

-- ‘

Ostatecznie zdobyliśmy kucharza, niemłodego Malgasza imieniem Marovo. 

Przedsiębiorczy Kreol w Maroantsetrze ofiarował się za dobrą opłatą 

zawieźć nas na swej małej ciężarówce do Ambinanitela, dokąd wiodła 

jedyna w okolicy droga, dość bagnista na całej swej 

trzydziestokilometrowej  przestrzeni.

W dzień wyjazdu zgłosił się do nas pewien Betsimisarak z zapytaniem, 

czy mógłby jechać razem z nami. Był to nauczyciel Ramaso  z  

Ambinanitela.   Dowiedzieliśmy  się,    że  istniała   tam

15

background image

szkółka. Oczywiście chętnie go zaprosiłem, pomimo że ciężarówka była już bardzo 

obładowana. Ramaso liczył trochę ponad trzydzieści lat; był staranniej ubrany niż 
zazwyczaj jego rodacy. Miał wyjątkowo ciemną, brunatną skórę i uderzający 
wyraz oczu. Były to oczy czarne jak u wszystkich Malgaszów, lecz spokojne i 
inteligentne. Budziły zaufanie. Ramaso był niezwykle uprzejmy, chociaż bez 
odcienia służalczości, tak często rażącej u Mada-gaskarczyków.

—  Nie zajmę wiele miejsca — mówił z uśmiechem wskazując na swą drobną postać 

— jestem lekki.

Ramaso był niepokaźny i szczupły, widać, że w jego rodzinie nie przelewało się od 

zbytków. Był jednak poważany, bo odprowadzało go do ciężarówki trzech 
uroczystych Malgaszów i żegnało z oznakami czci.

—  To z pewnością krewni — odezwałem się, gdy ruszyliśmy.
—  Nie, nie krewni.
I zaraz, nie chcąc uchodzić za niegrzecznego, wyjaśnił:
—  To towarzysze.
Niezwykłe w ustach Malgasza słowo wywołało moje zaciekawienie:
—  Jacy towarzysze?
—  Towarzysze... wspólnych przekonań.
Starałem się przeniknąć wyraz jego twarzy, lecz on utkwił nieruchomy wzrok w dal, 

na drogę przed nami.

—¦ Vazaha jest przyrodnikiem? —: zagadnął mnie po chwili, pragnąc widocznie 

skierować rozmowę na inny tor.

Sunęliśmy przez rozległą dolinę, gorącą i zroszoną częstymi deszczami. Przyroda 

tonęła w rajskim przepychu: wśród zieleni gajów pomarańczowych, chlebowców i 
papai — drzew melonowych — migały trzcinowe chaty na palach. W porannym 
powietrzu było pełno śpiewu i wrzasku ptasiego.

W tej części doliny, którą mijaliśmy mniej więcej w godzinę po opuszczeniu 

Maroantsetry, Beniowski stoczył swą pierwszą, rozstrzygającą walkę o panowanie. 
Safirobajowie, zamieszkujący wówczas licznym szczepem te strony, odrzucając 
wszelkie warunki korzystnego sojuszu wydali Beniowskiemu wojnę na śmierć i 
życie. W połowie drogi do Ambinanitela leżała dziś wioska Manjina.

16
„.Ramaso, niezwykły nauczyciel... (atr   15)
„Lecz stary Dżinarivelo patrzył  na  mnie zakłopotany... (str.  19)
Zapewne w jej pobliżu Beniowski przerzucił swe oddziały przez rzekę i uderzając z 

trzech stron na warowny obóz wodza Maher-tompa zadał mu poważną klęskę. Po 
dalszych walkach nad górnym biegiem rzeki Antanambalana wróg uciekł na 
północ wyspy, a jego ryżowiska w pobliżu Louisbourga dostały się Sambary-wom, 
wypróbowanym sprzymierzeńcom białych. Gdy później skruszeni Safirobajowie 
wrócili prosząc o pokój, Beniowski, wierny swej polityce przyjaźni z Malgaszami, 
podał im rękę, a ryżowiska po prawej stronie rzeki zwrócił dawnym właścicielom.

—  Zbliżamy się! — wyrwał mnie z zadumy Ramaso.
Przebyliśmy większą część doliny przymorskiej, góry na widnokręgu podeszły bliżej. 

Przed nami wyrastało pokaźne, strome wzgórze, bocznym łańcuchem szczytów 
połączone z wysokimi górami w oddali. Droga przeciskała się u stóp wzgórza, 
między nim a rzeką. Za następnym skrętem otwierał się przed nami wspaniały 
widok na inną, urodzajną dolinę, otoczoną zewsząd górami, z ludną wsią pośrodku 
pól ryżowych.

—  Ambinanitelo —¦ Ramaso wskazał na wieś.
—  „Dolina Zdrowia” Beniowskiego — rzekłem i nie chciałem się przyznać, że 

background image

wzbierało we mnie wzruszenie.

3.

Mimozy starego Dżinarivela

ustronia w gorącym pasie naszej ziemi, gdzie kwitnie, zda się, wieczna, namiętna 
wiosna i gdzie wieczny, młody uśmiech J nie schodzi z roślin i ludzi. Piękno tych 
szczęśliwych zakątków jest niezniszczalne, nieprzemijające,  a zachwyt,  jaki  
wywołują, nie słabnie przez długie wieki, wciąż od nowa odradza się i trwa.
Kiedyś Beniowski odkrył Dolinę Zdrowia nad rzeką Antanambalana. Zachwycił się 
jej niezwykłym urokiem i przez pewien czas tam mieszkał. Odtąd zachwyt jego 
przylgnął do tej doliny niby urzeczenie i jak gdyby raz na zawsze: bo i dzisiaj ta sama 
dolina Ambinanitelo pozostała jednym z najpiękniejszych zakątków świata i tak samo 
jak ongiś czarowała.
Wielkie,  modre  motyle  sunęły  tu w  powietrzu  w  dumnym
- Gorąca wieś...
17
locie, na lśniących skfżydłach odbijając blaski nieba. Gdzie indziej ludzie nauki 

nazwali je orizabus, lecz tutaj błyszczący żeglarze nie mieli żadnej nazwy. Dla 
tuziemców były to ważne, przychylne duchy —: lolo — strzegące ładu i szczęścia 
doliny i pijące soki z dojrzałych bananów.

Dwie inne potęgi, niezwalczone i boskie, trzymały w okowach uroczą dolinę i 

dzierżyły losy jej życia raz darząc błogosławieństwem, raz szerząc klęski: to 
ogromna, kapryśna rzeka Antanam-balana płynąca przez dolinę, rzeka o sławnej 
legendzie i malowniczych brzegach; druga potęga to dzikie góry, osaczające 
zewsząd dolinę, pokryte tropikalną puszczą, góry zuchwałe, wspaniałe, bliskie, 
nieprzebyte, bezludne a zaludnione dziwami. Jak drapieżne widma czuwały dokoła 
i zazdrośnie zamykały dolinę przed światem.

„”W tej dolinie śniło swe ryżowe życie bez mała tysiąc Malga-szów ze szczepu 

Betsimisaraków. Posiadali niewielkie pólka ryżowe dokoła wsi i wielu przodków, 
których duchom oddawali głęboką cześć. Ludzie Skromni i łagodni rzadko kiedy 
wychodzili nad brzeg morza do Maroantsetry. Istnienie swe w dolinie 
przypuszczalnie zawdzięczali samemu Beniowskiemu, który przodków ich, a 
swych sojuszników, Sambarywów, losami wojny tutaj sprowadził i na stałe 
osiedlił.

Dolina Ambinanitelo, jakkolwiek stanowiła przeszło tysiąc hektarów najżyźniejszej 

ziemi, Europejczyków wcale nie wabiła. Leżała zbyt daleko od wielkich 
gościńców świata. Wiadomo z historii, że raz tylko gościła liczniejszą ich 
gromadę, i to tylko na krótko: wtedy gdy Beniowski założył tu swą redutę Augusta 
i stację wypoczynkową.

Dzisiejsi mieszkańcy doliny, nie przywykli do białych ludzi, stronili od nich. 

Tańczyli przy księżycu, czcili swych przodków, wierzyli w złe duchy, płacili 
regularnie podatki Francuzom, ale nie lubili białych. Gdy biali ludzie zjawili się w 
ich wsi, budzili gwarne podniecenie wśród młodzieży, a cichy niepokój wśród 
starych. Psy skomliły żałośnie.

— Przywieźliście ze sobą sporo bagażu! — mówił do mnie ze smutną zadumą 

Dżinarivelo, brązowy starzec o frasobliwych oczach i ujmującej twarzy.

18
ł- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo 

musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim.

Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic 

o Beniowskim, nie znał takiego vazahy.

background image

—  Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został 

zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W 
Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie 
Ambinanitelo.

Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również 

nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył 
uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy.

—  Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z 

Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa 
groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę...

Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał 

dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną. Puszczał 
mimo uszu moje gorące zapewnienie, że przybywam tu jako szczery przyjaciel i że 
chcę się przyjaźnić ze wszystkimi mieszkańcami doliny. Dżinarivelo nie chciał 
mej przyjaźni, chciał tylko spokoju, chciałby już odpocząć w swej chacie. 
Uśmiechał się do mnie bezradnie i z pogardliwą wyższością.

Kroczyliśmy powoli nad samym brzegiem rzeki, po dziwnej łące. Gęstym kobiercem 

porastał ją, zamiast trawy, gatunek niewysokiej mimozy, niezmiernie czułej. Za 
najlżejszym dotknięciem nogi pierzaste listki gwałtownie się zwierały, gałązki 
nagle się kręciły i kurczyły, nawet całe łodygi, dotknięte wstrząsem, przypadały 
jak ścięte do ziemi. Za nami pozostawała szeroka bruzda zdrętwiałych, 
przycupniętych mimoz: żywiołowe zamknięcie się roślin przed czymś obcym i 
wrogim.

Naraz Dżinarivelo skupił na mimozach całą swą wytężoną uwagę. Ich obrona przed 

stopą człowieka podsunęła mu upragnione skojarzenie. Oto Dżinarivelo upodobnił 
się do przyczajonych mimoz, chciał ukryć się w ich duszy, czuł się rośliną. 
Świado-

19
mość znalezionego pokrewieństwa dodała mu nSwyeh sił, potęgowała jego opór. 

Przeciw obcemu intruzowi rodził się magiczny sojusz tuziemca ze swojską rośliną. 
Dżinarivelo podniósł głowę i shardział.

Energicznym szarpnięciem wyrwałem kilkanaście pędów mimozy i zaniosłem je do 

chaty, przeznaczonej na moją kwaterę. Włożyłem je do szklanki z wodą, szklankę 
postawiłem na stole.

Po chwili woda wnikała w tkanki roślin i przezwyciężała ich opór. Łodygi nabierały 

znowu życia, prężniały, podnosiły się, liście rozkręcały się szeroko i przyjaźnie.

Dżinarivelo widział poddanie się roślin i nie odrywał oczu od zjawiska. Bo 

rzeczywiście było to dziwne: mimozy wyglądały teraz jak oswojone, roślinne 
zwierzątka, posłuszne i gotowe jeść z ręki białego człowieka w jego własnej 
chacie. A przedtem były zamknięte i odpychające.

Dżinarivelo zmiękł. Stracił roślinnego sojusznika i po raz pierwszy spojrzał na mnie 

przyjaźniej.

4.

Sąd boży w Ambinanitelo

ieś Ambinanitelo była rozległa, bogata, czysta, zbudowana na białym, zdrowym 
piasku. Leżała pośrodku doliny, otoczona rzeką i urodzajem ryżowisk. W samej wsi 
rosły palmy kokosowe, roiło się tam od palm, wszędzie były palmy. Cała wieś to 
właściwie jedno zielone uroczysko, rozległy gaj tych czarownych drzew, przyjaciół 
człowieka, łączących w sobie wdzięk ujmujący i użyteczność niepowszednią: 
gorącego słońca nie zatrzymywały palmy całkowicie, lecz przepuszczały na dół 
właśnie tyle promieni, ile ludziom potrzeba było do zdrowia i szczęścia. Z ich 

background image

wysokich liści padały przez cały dzień na ziemię tajemnicze zygzaki z nieba: to jakby 
linie życiowe ludzi, przebywających pod opieką palm, linie zawsze jasne i pod dobrą 
wróżbą.
Malgasze mieszkali tu w przewiewnych chatach, zbudowanych z bambusów, trzcin i 
palm, a wzniesionych na palach, w powietrzu. W Ambinanitelo nie było domu 
murowanego, mur był
20
tu zbyteczny. Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości 

malgaskiego zwyczaju: sąsiad sąsiadowi nie mógł zaglądać do wnętrza, mógł 
natomiast porozumiewać się z nim na głos i z daleka życzyć mu dobrego dnia. 
Przy takiej odległości porozumienia bywały zawsze szczere, a dobre życzenia 
zawsze skuteczne.

Lecz dzisiaj od chaty do chaty krążyły złe przeczucia, padały trwożne słowa. Obcy 

biali ludzie przyjechali i chcieli żyć blisko, we wsi. Czym to groziło? Obcy vazaha 
zapewniał o swej przyjaźni, lecz czy mu ufać? A jeżeli ufać, to czy mimo to 
obecność cudzoziemców nie rozdrażni duchów i nie sprowadzi klęsk na dolinę? W 
takich wyjątkowych wypadkach tylko ukryte siły mogły dać wyjątkowy 
odpowiedź.

Więc wkrótce zeszła się przed naszą kwaterą cała wieś. Kobiety klaskały rytmicznie 

w dłonie i coś wyśpiewywały, a jakiś starszy jegomość wygłaszał uroczyste 
przemówienie, często przetykane słowem: vazaha. Z początku myśleliśmy, że to 
przyjazne powitanie nas, gości, tym bardziej że nastrój zbiegowiska wydawał się 
pogodny: dzieci raźno dokazywały, a ta i owa z młodszych śpiewaczek wybuchała 
pustym śmiechem.

Wszystko to działo się tuż pod naszym, bokiem, na dziedzińcu między wyznaczoną 

nam chatą, a domem wójta, szefa kantonu *. Niestety, wójta nie zastaliśmy, był na 
objeździe swego obwodu. Stojąc na werandzie, otaczającej ze wszystkich stron 
naszą chatę, przyglądaliśmy się widowisku z niemałym zaciekawieniem. Dopiero 
po chwili spostrzegliśmy, że to wcale nie było przyjazne powitanie.

—  Ej, co to? — szepfTął Kreczrner trącając mnie w bok. — Patrzcie, jak ich miny 

naraz poważnieją.

—  Co za szkoda, że nie rozumiemy ich słów — ubolewałem.
—  Może zawołać kucharza Marovo, on nam wytłumaczy.
—  Gdzie on jest?
Był w pobliżu, w chacie kuchennej, zbudowanej z trzciny tuż za naszą kwaterą. 

Marovo, przyprowadzony przez Bogdana, stanął obok nas. Patrzał, słuchał.
 Kanton — obszar administracyjny. Kilka kantonów tworzy dystrykt, czyli 

powiat.

21
—  Co oni śpiewają? Powiedz!
Twarz Marova nabrała tępego wyrazu, jak gdyby nie umiał zliczyć do trzech.
—  Nie wiem, nie rozumiem — mruczał i chociaż nieźle umiał po francusku, teraz 

język mu się plątał. — Nie wchodzi mi do głowy. Nie pojmuję.

—  Czy oni nie śpiewają w języku Betsimisaraków?
—  Nie wiem... Żle słyszę... Zdaje się, że śpiewają.
—  Więc co śpiewają?
—  Czy ja wiem?
—  Czemu kłamiesz, Marovo?! Co ukrywasz?
Nic z kucharza nie wydobyliśmy. Szczelnie zamknął się przed nami w bezmyślnym 

uśmiechu.

background image

—  Nowa odmiana mimozy — stwierdziłem cierpko do Bogdana.
—  Uwaga! — szepnął towarzysz. — Scena na dziedzińcu zmienia się!
Wśród mężczyzn, powoli tańczących przed nami, otworzyło się niewielkie koło. 

Wpuścili do środka koguta. Przerażone gwarem ptaszysko chciało uciekać. Lecz 
gdziekolwiek pędziło, ściana ludzka zagradzała mu odwrót. Gdy kogut lotem 
zamierzał przefrunąć ponad ciżbą, złapali go w powietrzu i ściągnęli do koła. Nie 
było dla niego ucieczki.

¦— Przeczuwam coś niedobrego! — rzekłem do Kreczmera. — Heca zaczyna mi się 

nie podobać. Kogut pachnie mi jakimś symbolem.

—  Mianowicie?
—  Jeśli się nie mylę, to szykują coś w rodzaju sądu nad nami.
—  Sądu?
—  Tak. Sądu bożego.
—  A to w  istocie  byłaby heca!  —  uradował  się  Kreczmer.
—  Nie podzielam waszego dobrego humoru,  Bogdanie! Przecież chcemy żyć z nimi 

w zupełnej zgodzie. Takie sądy boże nie przyczyniają się do serdecznego nastroju.

—  To przejściowe kaprysy!
—  Oczywiście, przejściowe... Ciekaw jestem, gdzie podział się nauczyciel Ramaso. 

Jak pożegnał się przy wjeździe do wsi, tak od tego czasu  znikł jak kamfora.  
Przydałby się  teraz!  Co się

stanie,  jeśli sąd boży  orzeknie  przeciwko nam?   A  to niemal pewne!
—  Głów nam nie urwą.
—  Nie. Mają lepsze środki, by nas się pozbyć. W tym kraju tysiąca  trujących  roślin  

łatwo  coś wsypać do  ryżu.  Ot,  kilka włosków z bambusa birmańskiego...

Był to na Madagaskarze niezawodny sposób zadawania śmierci niewygodnym 

ludziom. Mało widoczne włoski tego pospolitego bambusa, wrzucone podstępnie 
do pokarmu i spożyte, nie podlegały trawieniu, lecz wbijały się w ścianki żołądka i 
z biegiem czasu wytwarzały tam ropiejące rany, na które otruty nieszczęśnik 
umierał po kilku miesiącach dotkliwych boleści. Rzecz prosta, że po tak długim 
czasie nigdy nie wychodziło na jaw, kto był zabójcą.

—  Przypuszczam — niedowierzająco uśmiechnął się Bogdan — że dawno już 

minęły czasy starej hetery, królowej Ranavalony. Podobno kazała zażywać 
trucizny tanguinu mieszkańcom całych okolic.

—  Owszem, tysiące ich wtedy posyłała na łono Abrahama.
—  Ale od blisko wieku chyba nie było tu sądów bożych w stosunku do ludzi.
—  Nie było — oficjalnie. Natomiast nieoficjalnie i w zmienionej  formie  przetrwały  

do  dnia  dzisiejszego.   Nie  myliłem  się! Patrzcie, co ten stary robi!

Poprzedni mówca zabrał znów głos i urabiał w dłoni kluskę z gotowanego ryżu 

mieszając do środka jakiś szary proszek. Teraz już wiedziałem. Chciał otruć 
koguta tanguinem i z jego zachowania się wnioskować o naszych zamiarach. Do 
głowy strzeŁ liło mi kilka zawadiackieh pomysłów, jakby pokrzyżować ich 
zabiegi, lecz żadna myśl nie wydawała się dość skuteczna.

Kogut był głodny. Rzucił się na ryż jak głupi i dziobał z apetytem, na własny i nasz 

pohybel. Naraz ustał i zamarł w ruchu, jak gdyby w głębokim zamyśleniu. Potem 
zerwał się, biegł kilka szybkich kroków, bił rozpaczliwie skrzydłami, dobywał z 
gardzieli chrapliwych głosów, w końcu padł jak pijany. Trzepotał się coraz słabiej, 
drętwiał. Zdechł: trucizna podziałała piorunująco. Tajemne siły przemówiły na 
naszą niekorzyść.

Starzec trącił ptaka kijem i stwierdził z grobową miną:

background image

I

22
23
—  Maty... nie żyje!
Starałem się obrócić zajście w żart i zawołałem z udanym oburzeniem, do tego, który 

przygotował ryż:

—  Kujonie! Oszukałeś nas wszystkich! Dałeś porcję trucizny dobrą dla wołu!
Ale on był daleki od żartów. Wskazał na niebo, że to nie on, lecz siły niewidzialne 

rozstrzygały. I cała wieś jak gdyby mu wierzyła: ludzie unikali naszego spojrzenia 
i rozchodzili się w poważnym nastroju.

Gdy kogut był jeszcze w ostatnich podrygach, wysłałem czym prędzej naszego 

kucharza do nauczyciela Ramaso z prośbą o niezwłoczne przybycie. Przyszedł, 
lecz niestety po czasie, po rozejściu się mieszkańców wsi. Zastał tylko nas i 
koguta. Zresztą wiedział już o zajściu. Zwróciłem się do niego z całą powagą:

—  Czy nie da się wytłumaczyć mieszkańcom Ambinanitela, że przyjechaliśmy  tu w  

najlepszych  zamiarach?   Chcemy  przecież przyjaźni z nimi, powinni uważać nas 
za życzliwych gości, nikomu nie chcemy zakłócać spokoju, przeciwnie...

Ramaso w zamyśleniu wysunął do przodu wargi głośno wciągając nosem powietrze.
—  Mogę im wytłumaczyć, ale nie wiadomo,  czy ich przekonam — oświadczył.
—  A autorytet nauczyciela? Ramaso wskazał ustami na koguta:
—  To  najwyższy  autorytet.  Oni  wciąż  jeszcze  ślepo wierzą w wolę swych 

duchów.

—  Kogut dostał zbyt wielką dawkę tanguinu — oto tajemnica ich duchów.
—  Niezawodnie. Ale oni inaczej sobie tłumaczą...
Byłem ciekawy, co w tej chwili myślał sam Ramaso o nas. Może także i on był nam 

niechętny? Naukę pobierał w szkole regionalnej, następnie przeszedł do liceum im. 
Le Myre de Vilers, więc w warunkach malgaskich był człowiekiem 
wykształconym, ale mimo to miał może jakieś tam powody nieufania nam?

Spytałem go:
—  A  wy  sami,   Ramaso,   wierzycie   w   naszą   rzetelną   chęć przyjaźni?
24
Był zaskoczony takim pytaniem. Nieznaczny uśmiech, jak gdyby bezradności, 

pojawił się na jego twarzy.

—  Wierzę wam — odrzekł stłumionym  głosem.  I  zaraz poprawił żwawiej: — 

Wierzę absolutnie.

—  Więc uważacie, że powinniśmy tu zostać i pracować?
—  Raczej nie — wyjawił szczerze.
—  Nie? -— powtórzyłem zdumiony.
—  Raczej nie.
Nastało kłopotliwe milczenie. Po chwili Ramaso przerwał je tłumacząc:
—  Dlaczego  narażać  się  na  możliwość  nieprzyjemnych  wypadków?...
—  Czy to podobna — wypalił Kreczmer — by mogło grozić nam otrucie?
—  Używacie zaraz najgorszych wyrazów — lekko podśmiewał się Ramaso — ale...
Nie, ani myślałem ustępować. Wyraziłem niezłomny zamiar pozostania na miejscu, 

dopóki mieszkańcy wsi nie przekonają się do nas. Nauczyciela poprosiłem o 
pomoc w tym celu. On chętnie przyrzekł i zaraz przywołał do nas kucharza 
Marovo. Upomniał go, żeby szczególne baczenie miał na wszelki pokarm, jaki 
będzie nam podawał. Odchodząc Ramaso przystanął na chwilę w pobliżu leżącego 
koguta i pokiwał głową:

background image

—  W tym tkwi potęga ich duchów. Wypowiedziały się jasno przeciw wam. To już 

nie jest zwyczajne ciało koguta, lecz uświęcone... Natomiast jeżeli udałoby się 
wam przełamać ich wpływ, o, to co innego!...

Gdy zostaliśmy sami, Bogdan niecierpliwie potrząsnął rękoma:
—  Wściec  się można!  Nastrój  z  głupiej  operetki.  Rozumiem stosunek prostaków 
tubylców do nas. Ale czemu taki Ramaso, człek wykształcony, chce nas stąd 
wypędzić, tego za nic w świecie nie mogę sobie wyobrazić.
—  Ja też nie.
Upiorny nasz stróż w postaci zdechłego koguta, leżący tuż przed chatą, zaczynał 

działać nam na nerwy. Zastanawialiśmy się, jaką podjąć obronę.

—  A gdyby  tak  gałgan  zmartwychwstał!  —  rzuciłem myśl.
25
J
Bogdan patrzył na mnie pytająco niezbyt rozumiejąc.
— Po prostu wypchać koguta jak żywego. Symbol przeciwstawić symbolowi!
Towarzysz podchwycił pomysł z zapałem i natychmiast przystąpił do wykonania go. 

Bogdan miał pasję urodzonego przyrodnika, dlatego przyjechał ze mną na 
Madagaskar. Bogdan miał przy tym cudotwórcze ręce i znał wszystkie tajniki 
preparowania skórek zwierzęcych. Nigdy nie przypuszczał, że uczciwą zdolność 
jego rąk użyjemy kiedyś do walki z sądem bożym. Dobył z walizek narzędzi, wziął 
zdechłego koguta i po godzinie krzątania przedstawił mi, przysiągłbym, 
najżywszego ptaka o dumnie wypiętej piersi i wojowniczych błyskach w szklanych 
oczach. Wypchany kogut jak gdyby ożył.

Było południe. Ptaka przytwierdziliśmy drutem na płocie przed naszą chatą, obok 

głównej drogi, by go widzieli wszyscy mieszkańcy wsi. Widzieli go. Przystawali, 
dziwili się, rozważali.

Wiedzieli, co zaszło. Wiedzieli, że vazaha wypchał ptaka. Lecz logiczne przesłanki 

nie były dla nich tak ważne. Ważniejsze było to, co pobudzało bezpośrednio ich 
wyobraźnię, co do nich przemawiało za pomocą zjawiska. A zjawisko było tu 
jasne: był przedtem martwy ptak, uśmiercony wolą duchów, leżał jak zdechły, 
nędzny strzęp; a teraz stał jak żywy, jak zbudzony, prężył ciało, wznosił głowę, 
świdrował oczyma. Może jeszcze zapieje? Może wyobrażał czyjąś potęgę, nie 
znaną mieszkańcom^ doliny? Wieś już nie była tak pewna siebie i wyroku 
duchów.

W południe słońce paliło piekielnie, drogi pustoszały, wszystko chowało się w cień. 

Jedynie kogut pozostał na słońcu i to mu bardzo zaszkodziło. Jego skóra 
gwałtownie się zeschła, coś w środku haniebnie się psuło. Kogut tracił swą 
wyniosłość i stawał się filuterny: z kokieterią wyginał szyję. O drugiej godzinie po 
południu szyja nagle się wydłużyła i wykręciła w kabłąk: kogut wyraźnie 
błaznował. Pierwsi popołudniowi przechodnie nie mogli powstrzymać się od 
wybuchów śmiechu.

O trzeciej godzinie kogut wściekł się: wyłupiał na tłum jedno pijane ślepie, a dziób 

otwierał na oścież w jakimś obłąkanym, szyderczym chichocie. To już nie był 
kogut: to groteskowy trzpiot, to parskający kpiarz. Kpił ze wszystkich 
niewidzialnych

26
potęg świata, urągał wszystkim świętościom, szydził otwartym dziobem ze 

wszystkich wyroków i zatrutych ryżów, drwił z Madagaskaru, drwił z Europy.

Porwał ludzi wsi. Ambinanitelo pękało ze śmiechu, zrywało sobie boki. Śmiali się 

brązowi ludzie, śmiali się dwaj biali ludzie, a w tej zabójczej wesołości i szalonym 

background image

zamęcie złe wyroki sądu bożego ginęły w bezsile, szły na nic. Pryskał urok, który 
miał nas wygnać ze wsi.

5.

Jesteśmy czarownikami

J
eśli w walce o byt silniejszy pożera słabszego, to jednak słabszy nie jest koniecznie 

zdany na zagładę — gazela nie jest bezbronna. Ma czuj niej sze zmysły i chyższe 
nogi niż lew. Gazela może uciec, więcej: gazela musi uciec. Przewidująca 
przyroda w swym świetnym mechanizmie dokładności i konsekwencji dała 
wszystkim bez wyjątku stworzeniom broń potężną i niezawodną: instynkt 
samozachowawczy.

A jednak przyroda popełniła raz dziwną omyłkę; złamała swe żelazne prawo, 

odebrała instynkt. I co jeszcze mniej zrozumiałe, a wręcz niesamowite, odbierając 
zdrowy instynkt wpoiła całej chmarze stworzeń wielką, nieprzepartą tęsknotę, z 
tych tęsknot, jakie stanowią treść roślinnego bytu i jakie są przywilejem człowieka, 
a podłożem najszczytniejszych jego dążeń; wpoiła niektórym owadom tragiczną 
tęsknotę do jasności. To kapryśny wybryk przyrody, to jakieś jej szaleństwo: 
żywiołowy pęd nocnych owadów do światła, niby wariacki poryw ku przewrotnej 
poezji, nie był im wcale do życia potrzebny; był upiorny i upajający. Był 
niepohamowany, obłędny, zgubny.

Oto białe, wielkie prześcieradło, przybite do ściany na zewnątrz chaty zaraz 

pierwszego wieczoru naszego pobytu w Ambinanitelo. Przed prześcieradłem 
ogromne, urzekające oko: to trzystuświeco-wy blask lampy benzynowej. A tam, 
naprzeciw, czarna otchłań puszczy, noc nieprzebita, rozwrzeszczana, zmysłowa, 
parna. My nic nie widzieliśmy poza kręgiem światła, nas natomiast widziała

27
cała dolina. Na naszą jaskrawość patrzały ryżowiska, uprawne gaje, błota, a przede 

wszystkim patrzała puszcza. Jej skraj i jej wnętrze, amfiteatralnie wspinające się 
na góry, były pod magicznym wpływem naszego blasku.

Więc przylatywały. Cmy, prządki, miernikowce, chrząszcze, szarańczaki, sieciarki, 

prasiatnice, błonkówki, pluskwiaki, muchówki — wszelka nocna gawiedź. 
Najpierw dziesiątki owadów, potem setki, potem tysiące; potem to już nawałnica, 
to wprost powódź.

Niektóre owady jak gdyby staczały jeszcze wewnętrzną walkę: niespokojnie krążyły 

dokoła lampy chcąc wyrwać się z jej uroku. Daremnie — w końcu siadały na 
prześcieradle. Siedząc drgały jeszcze skrzydłami. Daremnie — nie odleciały. Inne 
już z daleka spętał blask. Z ciemności przylatywały prosto na białą płachtę, 
natychmiast siadały jak odurzone i już się nie ruszały.

Prześcieradło na ścianie zamieniało się w wymowną mapę entomologiczną. Był to 

żywy przegląd nocnych owadów sąsiedniej puszczy. Przegląd okazały.

Teraz dopiero rzucało się w oczy tropikalne bogactwo fauny Madagaskaru. W 

Europie nawet najlepsze przyloty tego rodzaju nie dałyby i dziesiątej części 
połowu. Bogdan, zapalony i zapalczywy zoolog, krzątał się jak w gorączce. 
Płonęły mu policzki. Był to jego wielki dzień — nikt tu przed nami nie zbierał; 
trzy czwarte zdobyczy to nowe gatunki, nie znane dotychczas światu. Bogdan to 
kapłan zarówno nauk przyrodniczych, jak i krwiożerczego boga; Bogdan zabijał. 
Lecz przy tym sam był oczarowany jak jego własne ofiary. Czarowała go myśl, że 
gdzieś daleko, nad szarą Wisłę, zawiezie hojne dary tej nocy.

W pewnej chwili zjawiło się przy lampie kilkadziesiąt tysięcy komarów. Wypełniały 

dosłownie powietrze, lecz wcale na nas nie napadały. Były to wyłącznie samce, ani 
jednej wśród nich kąśliwej samiczki. Jakiż to instynkt zbił tę jednopłciową chmurę 

background image

i pchnął w przestworze? Nie było czasu na dociekanie. Uwagę naszą przykuło 
nowe zjawisko.

Pająki, nie podlegające wpływom światła, były jak nikczemne opryszki korzystające 

ze słabości innych. W pobliżu lampy, w półmroku,  zapuściły swe  sidła.  Oto 
przelatująca  do światła

28
ćma wpadła w pajęczynę i nie mogła Się. wypiątać\ Pająk nie atakował jej wprost, 

lecz starał się szybko omotać ją w nowe nici. Ćma, motyl mocny, dobywała 
rozpaczliwych sił i w ostatniej chwili się wyzwoliła.

Lecz teraz nastąpiła rzecz osobliwa. Uratowana ćma nie uciekała w przestrachu, nie. 

objawiała żadnego bojaźliwego wzruszenia. Podjęła pośpiesznie poprzedni lot i 
siadła na białej płachcie. Żadnym odruchem nie okazywała, że dopiero co wyrwała 
się z objęć wroga. Stała się niewrażliwa na grozę śmierci. Urok światła był 
silniejszy niż groźba śmierci.

Gdzieś w zakamarkach puszczy spełniło się jedno z cudactw przyrody: wyroiło się 

gniazdo termitów. Oto coraz więcej przylatywało ich do nas. Odróżnialiśmy 
większe samiczki i mniejsze samce. I one przybyły do światła, lecz światło ich nie 
odurzało, nie poskramiało. Owady biegały po prześcieradle niespokojne, wciąż 
czegoś szukające, owładnięte jakby trwogą, ruchliwe, rozdrażnione, dręczone. 
Właśnie! Dręczone najbujniejszą władzą ich życia, rozrodczym instynktem. Więc 
nawet światło ich nie uśmierzało. Na naszych oczach odpadały im skrzydełka, 
małżeńskie szaty godowe, a one bezustannie szukały siebie, krążyły, chwytały.

W pobliżu było słychać stłumione szepty ludzkie i widać w ciemności odblask 

licznych oczu. Światło nasze zwabiło mieszkańców wsi.

Z mroku wyłoniła się dziewczynka, może dziewięcioletnia, i zbliżyła się. Powoli, 

nieśmiało, z wahaniem, aż doszła do nas blisko. Z pięknych, wielkich, rozwartych 
szeroko oczu biło ogromne zdumienie. Dziewczynka drżała ze wzruszenia. Uległa 
urokowi światła tak samo jak owady.

Inni poszli jej śladem, zbliżyli się do samej werandy, o dwa kroki od wabiącej lampy. 

Mężczyźni, kobiety, nawet małe dzieci, podnoszone przez dorosłych, żeby mogły 
dostrzec czary białego człowieka. Widać było czasem, oprócz blasku światła w 
oczach, połysk ich zębów. Żywiołowy przylot owadów wywołał wrzenie w ich 
umysłach. Z napięciem pochłaniali oczyma każdy ruch Bogdana. Zgarnianiu 
owadów do szklanki z trucizną i ich zabijaniu towarzyszyły podniecone uwagi i 
pomruki.

Szepty często wzbierały jak fale, potem padało jakieś głośniejsze słowo — i cisza 

nagła, choć krótkotrwała, jak gdyby porażenie, zalegała tłum.

Byliśmy niby aktorzy wobec krytycznej widowni.
—  Co to za słowo, które tak często powtarzają? — spytałem Bogdana.
—  Czy nie: mpakafu?
—  Słusznie, mpakafu. Co to może znaczyć?
—  Chyba:  czarownik? — domyślał się towarzysz z pewnym niepokojem.
—  Znowu brak tu nauczyciela.
—  Aniosł-stróż Ramaso powinien zamieszkać z nami — żartował Bogdan.
Wtem jakiś potężny owad zatoczył w powietrzu koła z donośnym szumem, potem 

siadł. Modliszka. Tisma, jeden z najokazalszych gatunków tego rodzaju i jeden z 
najpotworniejszych drapieżników. Siadając modliszka wstrząsnęła całym 
prześcieradłem.

Tisma wszędzie i zawsze, i bez wytchnienia rozdziera inne owady, niszczy je i 

pożera. Lecz teraz oczom trudno było uwierzyć, to istna sielanka: modliszka siadła 
obok ponętnej prządki, nieledwie jej dotykała — i nic. Rzecz najbardziej 

background image

nieprawdopodobna tej nocy, najbardziej niepojęte i tajemnicze zdarzenie przyrody: 
tisma nie porywała bliskiej ofiary!

Modliszka wznosiła ponad głową swe długie przednie łapy, najeżone morderczymi 

kolcami, i po raz pierwszy w życiu nie kłamała tym ruchem: modliszka 
rzeczywiście się modliła. Znieruchomiała, z wyciągniętą niby w zachwycie głową, 
wlepiała pożądliwe oczy w blask i obezwładniona, bezsilna, olśniona, składała 
jakby hołd potężnemu bóstwu — światłu.

Wtem—cóż to? Wstrzymaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. W pobliskiej puszczy 

odezwało się. Zaczęło ponuro wyć. Z ciemności przychodziły do nas przeciągłe, 
poważne głosy i wypełniały całą dolinę. Wypełniały jakby żałosną skargą, jakby 
prośbą o zmiłowanie, o zaprzestanie męki. O spokój.

To lemury zawyły. Wyły do naszego światła. Zbudził je na górskich stokach 

sąsiedniej puszczy nasz groźny blask.

Przerywając na chwilę nocne łowy poszedłem dó kuchni, gdzie kucharz Marovo 

zmywał naczynia po wieczerzy.

—  Marovo! — zwróciłem się do niego. — Co znaczy słowo: mpakafu?
Nagły niepokój wypełnił jego oczy. Zdrętwiał cały, nie mógł ochłonąć ze strachu.
—  No, powiedz! — nalegałem przyjaźnie.
—  Nie wiem, nic nie wiem — bełkotał drżącym głosem.
—  Marovo,  nie bój  się jak dziecko! Powiedz,  co to znaczy. Kucharz twierdził w 

kółko, że nic nie wie, potem zaciął się

w ponurym milczeniu i już nic nie odpowiadał na moje pytania. Nazajutrz przyniósł 

nam wczesnym rankiem smaczne śniadanie: jajecznicę, przywiezione z 
Tananariwy sucharki, masło, dżem, pęk słodkich bananów, aromatyczną kawę. Po 
śniadaniu sprzątnął starannie naszą chatę, tworzącą jedną obszerną izbę, starł 
okruszyny z prostego umeblowania, stołu i kilku zbitych z grubsza krzeseł, 
następnie przebrał się w świeżą koszulę, stanął przede mną i z uroczystą miną 
poprosił o natychmiastowe zwolnienie go z pracy.

—  To mi niespodzianka! — zawołałem. — I czemu tak nagle!? Marovo odrzekł, że 

go strasznie boli głowa, że jego żona w Ma-

roantsetrze jest w ciąży, że dzieci chorują, że w nocy przyśnił mu się teść i ostrzegł 

go, więc musi iść do teścia...

Oczywiście nie zgodziłem się. Kreczmer popędził co tchu do nauczyciela Ramaso. 

Obydwaj wkrótce przybyli. Nauczyciel życzliwie przemówił do sumienia kucharza 
i odniósł pożądany skutek. Marovo, wciąż nie rozjaśniając posępnej twarzy, 
zgodził się pozostać i pracować dalej. Ja dla otuchy podwyższyłem mu nieco 
wynagrodzenie.

Zatem chmura się rozwiała, tylko z twarzy Marova długo nie schodziła uparta 

markotność, a następne posiłki już nie odznaczały się smacznym urozmaiceniem 
ani lotną wyobraźnią.

—  Więc  ostatecznie,  co  znaczy mpakafu?  — spytałem  nauczyciela.
—  Nie bierzcie im tego za złe! — pocieszał Ramaso. — To paskudne słowo. Znaczy: 

pożeracz serc.

—  Brzmi bardzo romantycznie!
¦jści od siebie, wedle odwiecznej mądrości o  zwyczaju...  (str.   21)
—  Romantycznie tylko w waszym, europejskim znaczeniu. Tu bierze się to 

dosłownie. Pożeracz serc to zły czarownik, który ludziom rzeczywiście wyrywa 
serca z ciała i zjada je.

—  I oni wierzą, że my...?
—  Wierzą.

background image

W

6.

Potulny,  straszny demon:  kameleon

Ambinanitelo weszliśmy w osobliwy świat pojęć o duchach. Mieszkańcy wsi 
rozmieścili swe duchy niebacznie dokoła siebie i z tej przyczyny mieli wiele 
kłopotów.
Duchy ich wszelkiego autoramentu na ogół nie były przyjemne. Żyły w zwierzętach, 
drzewach, skałach, w mroku puszczy, a najwięcej kręciło ich się w powietrzu. 
Przeważnie były to duchy przodków i innych zmarłych ludzi. Miewały bardzo 
zmienne humory, rzadko kiedy odnosiły się do ludzi przyjaźnie, częściej ze srogością; 
lecz można było z nimi gadać i targować się. Zdawałoby się, że prosty i beztroski 
powinien być żywot brązowych ludzi, karmiących się ryżem, mlekiem palm 
kokosowych i jasnością słońca. Nieprawda. Życie ich było bardziej zagmatwane, 
trudniejsze niż życie ludzi białych.
Oto kameleon. Stwór najpoczciwszy pod słońcem. Bogu ducha winien, ostatni 
ciamcialamcia i najpotulniejszy zjadacz muszek. Był to kuzyn jaszczurek, lecz jakże 
daleko mu do ich zwinności! W kościach musiał mieć chyba klej stolarski, bo gorzej 
się ruszał niż mucha w miodzie. Hiszpanie mówili o nim w przysłowiu, że ujrzany 
kameleon  był  stracony.  Kameleon  nie  umiał  uciekać.
Ażeby to nieszczęsne stworzenie nie wymarło doszczętnie, przyroda wyposażyła je w 
najniezbędniejsze narzędzia do życia. Więc wynagradzając kameleonowi nieruchliwe 
nogi dała mu ogromnie długi język, którym łapał owady: nie potrzebował do nich 
doskakiwać. Gdy owady nie siadały w pobliżu, kameleon pościł sromotnie lub 
odbywał uciążliwą podróż na sąsiednią gałąź. Kameleon miał ciężki chleb.
Za  to kameleon miał smaczne  ciało  i wielu wrogów.  Prze-
32
..Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości malgaskiego 

zwyczaju...  (str.  21)

..Bogdan Kreczmer nam  byl oczarowany jak jego  własne  ofiary...
(str.   28)
ważnie dostrajał się kolorem skóry do otoczenia i był zielonkawy. Lecz jak wiadomo 

z przysłowia, mógł zmieniać barwę; czasem, aby lepiej się ukryć, przeważnie 
jednak, ażeby wyrazić swe uczucia. Albowiem kameleon czuł po malarsku i 
nastroje swe wypowiadał barwami na własnej skórze.

Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kameleony miały wygląd 

groźny i wojowniczy. Sprawiała to ogromna głowa z potężną gębą, pomyślałbyś, 
paszczęką żarłocznej bestii. Na głowie wyrastały jakieś dziwaczne hełmy, 
fantastyczne kołpaki, niby rogi sterczały zbrojne wyrostki, a wszystko to miało na 
celu przerażenie wrogów. Lecz drapieżne ptaki na nieszczęście poznały się rychło 
na oszustwie i drwiły sobie z tych strachów. Natomiast całkiem niespodziewanie 
ogarnął wielki lęk kogoś innego: ludzi.

W puszczy otaczającej Ambinanitelo żył rantutru. Był to kameleon podobno nie 

większy niż zwykłe kameleony Madagaskaru, lecz o strasznej sile 
nadprzyrodzonej. Demon, tkwiący w rantutru, zabijał wszystkie żyjące istoty, 
które zbliżały się nieopatrznie do jego kryjówki. Z nieprzezwyciężoną mocą 
ściągał z powietrza przelatujące ptaki i pożerał je; zabłąkane w gąszczu ssaki nie 
opierały się jego mocy i same wpadały do pyska. Biada człowiekowi w jego 
pobliżu! Przyciągał go tajemną przemocą i zadawał mu śmierć. Rantutru przez całe 

background image

życie nie ruszał się z miejsca, a nagromadzone pod drzewem kości jego ofiar 
zdradzały ponure uroczysko.

Legenda? Bajka? Otóż właśnie, że nie. Wiara w rantutru była tak isilna, że przybrała 

kształty cielesne i żyła w -Ambinanitelo tak oczywiście, jak żyły dzieci i dorośli, 
jak stały ich chaty, jak rosły banany, jak płynęła rzeka Antanambalana. Ścieżki, 
którymi wchodzili ludzie do puszczy, musiały z daleka omijać zagrożone miejsca. 
Rantutru wtargnął swym wpływem nawet do samej wsi i rzucił nieszczęście na 
biednego Betrarę. Betrarę od lat toczyła ciężka choroba.

Madagaskar był ojczyzną przeszło trzydziestu gatunków kame-leonówj^wędrowiec 

zawsze spotykał się tam prędzej czy później ądłami. Mój kameleon był 
olbrzymem, mierzącym wie pół metra.  Zdobiły go z boków dwa szeregi

33
jasnych plam, a na nosie miał dwa śmieszne, podłużne wyrostki. Wiozłem go z 

Maroantsetry i lubiłem jako dobrego towarzysza podróży; był cichy, łagodny, 
nieśmiały.

Ziemi nie znosił. Gdy położyłem go na piasku, zaczął uciekać; wyrywał z szybkością 

ślimaka, aż dopadł krzewu, wgramolił się na gałąź i oto od dni siedział cierpliwie 
na jednym miejscu. Gdy przerywałem pisanie i wzrok podnosiłem, oczy nasze 
spotykały się. To znaczy: moich dwoje oczu z jego jednym; jego drugie oko, 
niezależnie od tamtego, buszowało swobodnie po okolicy i śledziło z melancholią 
pląsy zbyt odległych owadów.

Chciałem przejąć się uczuciami mieszkańców Ambinanitela, chciałem doznać ich 

grozy. Nie mogłem — zbyt mocno siedział we mnie człowiek dociekliwy i 
krytyczny. Nie widziałem w kameleonie demona rantutru, brak mi ‘było fantazji. 
Owszem, wyobrażałem sobie, że ongiś przodkiem jego był może gigantyczny 
ichtiosaur; lecz mój dzisiejszy kameleon był tylko garbatym ślamazarą, nad 
którym litować się wypadało, był potulny, zadziwiający, zgrzybiały, na- pół 
skamieniały, może nawet cierpiący i głodny — wszystko, tylko nie straszny.

Obok naszej chaty przechodziła często dziewczyna Benaczehina ze swym 

młodzianem. Miała wyzywające ciało, dumny chód i wspaniały śmiech. Na skręcie 
drogi odwracała się jeszcze raz i wesoło kiwała do nas ręką, lecz równocześnie 
czepiała się swego chłopca. Do ostatniej chwili patrzyłem na nią, potem wzrok 
przerzucałem na kameleona. Skojarzenie tych dwóch istot, tak odległych od siebie 
urodą, było śmieszne i sprawiało gorzką przyjemność. Niestety, dziewczyna 
wychodziła z tego zestawienia ponętniejsza i bardziej niepokojąca, kameleon 
biedniejszy i szpet-niejszy. Szpetny, lecz ani tajemniczy, ani przerażający.

Rano pewnego dnia nastąpiła wielka chwila: przed kameleonem siadła mucha. 

Natężyłem całą moją uwagę i życzliwość, aż mi serce mocniej biło. Mucha wciąż 
jeszcze siedziała, a kameleon wciąż zwlekał. Chyba zapomniał, ospały ciapa, 
zupełnie dosłownie języka w gębie!

Nie zapomniał! Naraz wytrysła z paszczy, jak błyskawica, długa, różowa glista i tak 

samo piorunem się cofnęła. Ułamek oka mgnienia i już muchy nie było: lepki 
język porwał ją do jamy.

34
Niespodziewana, przejmująca sprężystość! A co najciekawsze, kameleon siedział 

nadal nieruchomy, jak siedział. Niczym, ni mrugnięciem powiek, ni drgnieniem 
gardzieli, nie zdradzał swego powodzenia ani muszej tragedii.

Zaczynałem rozumieć ludzi. Była rzeczywiście jakaś niepojęta dwoistość w naturze 

kameleona. W ociężałym, niedołężnym ciele nagły, piorunujący, drapieżny język 
— to jakiś podstęp w przyrodzie niebywały, chytrość jakaś wyjątkowa, 
zdradliwość prawie że szatańska. Szatańska?

background image

Zbliżałem się odrobinę do pojęć mieszkańców Ambinanitela, zaczynałem wnikać w 

ich skojarzenia uczuciowe. Na kameleona i na życie patrzyli widocznie od strony 
muchy, więc widzieli wyraźnie demona rantutru. Od niepamiętnych czasów żyli w 
trwodze obcych najazdów, srodzy despoci ich ciemiężyli, wyłapywali bez litości 
łowcy niewolników. Więc prawdopodobnie łatwiej im było wniknąć w przestrach 
nieszczęsnej ofiary niż w tryumf zdobywcy; bliższy był im liść miotany niż wiatr 
miotający.

Brązowi ludzie rozmieścili swe demony i swych bogów dokoła siebie i byli biernym 

przedmiotem ich okrutnych kaprysów. Biali ludzie postąpili inaczej: uwięzili swe 
demony w samych sobie i przywłaszczyli sobie boskie przymioty. Więc biali 
ludzie byli zwycięscy, pyszni, drapieżni: i na świat, i na zdobycz spoglądali od 
strony kameleona, a nie muchy.

Lecz biały człowiek — ten w Ambinanitelo — był poza tym dziwny: teraz tym 

bardziej lubił swego kameleona. Długi język, osobliwego zwierzaka zdobywał nie 
tylko muchę. Wdzierał się dalej i głębiej. Wdzierał się w ukryte zakamarki 
malgaskiej duszy i cząstkę jej tajemnicy wydobywał na światło dzienne. Więc 
może jednak tkwił w kameleonie jakiś czarodziej?

Świtaniem każdego dnia, gdy na szczytach górskich świeciło już słońce, lecz na 

zboczach wisiał jeszcze gęsty pierścień nocnych mgieł, stary Betrara zrywał się do 
swego codziennego biegu. Gonił jak wariat przez całą wieś, by rozgrzać przeziębię 
nocą ciało i by wypędzić z niego chorobę. Tak od trzydziestu lat co dzień 
rozgrzewał ciało, lecz choroby wypędzić nie mógł: siedział w nim sam demon 
rantutru.

Betrara dobiegłszy do mej chaty przystawał na chwilę i wtedy
35
I
pokazywał mi swe cierpienia. Betrara cały okropnie się trząsł, trząsł się bez przerwy 

dniem i nocą.

Sny w dolinie Ambinanitelo miały potęgę boskiej wyroczni. Więc gdy Betrara 

trzydzieści lat temu otrzymał we śnie nakaz zdobycia zęba rantutru, musiał 
usłuchać. Zwalczywszy strach poszedł do puszczy i rzeczywiście na gałęzi znalazł 
rantutru w postaci kameleona. Demon ów zabijał zazwyczaj wszystkie zbliżające 
się stworzenia, tym razem jednak człowieka nie zabił. Betrara ściągnął go na 
ziemię, udusił, lecz zmorzony wzruszeniem, zapadł w sen. Gdy następnego dnia 
się zbudził, ujrzał żywego rantutru, siedzącego znów na starym miejscu, i 
przerażony uciekł do wsi.

Lecz sny są uparte. Betrara znowu śnił o zębie, więc nazajutrz wszystko się 

powtórzyło: poszedł do lasu, zadusił powtórnie kameleona i legł pod drzewem 
nieprzytomny. Cóż, kiedy zwierzę, jakże krnąbrne, odżyło wraz z Betrara. Wtedy 
człek, owładnięty obłędem rozpaczy, zaczął nożem siec demona. Rozsiekł go na 
miazgę i co gorsza, roztłukł na proch również jego zęby.

Zabił rantutru, lecz snu nie spełnił, zęba nie zdobył, nieszczęsny szaleniec. Ściągnął 

na siebie tylko pomstę duchów. Od tej chwili przez trzydzieści lat trząsł się 
bezustannie, wykonując te same ruchy, jak gdyby wciąż jeszcze krajał rantutru. 
Ogłupiały, wychudzony jak szczapa, gorączkujący, pędził przez wieś, by uciec od 
swej zmory: Betrara — widmo zemsty mrocznych sił, przedmiot pogardy 
zdrowych sąsiadów, lęk dzieci.

I sprawca smutnego losu mego kameleona, cichego przyjaciela, siedzącego skromnie 

na krzaku obok mej chaty. Któregoś dnia Betrara dostrzegł go i wpadł w szał. 
Doskoczył, uderzył go wściekle prętem. Rzuciłem się na pomoc. Pięść obrońcy 
zdzieliła furiata za późno: uchroniła od drugiego uderzenia, lecz pierwsze było już 

background image

śmiertelne.

Kameleon zasyczał z bólu i wygiął swe ciało; miał widocznie złamany kręgosłup. Po 

chwili wyprostował się, jak gdyby nic nie zaszło, natomiast skóra jego, przedtem 
jasnozielonkawa, szybko ciemniała. Stawała się coraz ciemniejsza, w końcu 
zupełnie czarna. To już nie mój kameleon siedział na gałęzi, ^ecz dziwaczny, 
ogromnie czarny węgiel, wszystkim rzucający się w oczy. Ka-

nieleon nie potrzebował już barwy ochronnej: śmierć jego nadchodziła w rażącej 

czerni.

Lecz okazało się, że to jeszcze nie śmierć. Kameleon poruszył się i zbudził we mnie 

nadzieję. Zszedł z krzewu na dół, raczej zsunął się bezwładnie, przykucnął na 
ziemi i tak pozostał; był to najgorszy znak. Zdrowy kameleon nie znosił ziemi, 
uciekłby na gałąź.

Godzina minęła bez zmiany, potem nastąpiło osobliwe wydarzenie. Kameleon z 

czarnego zrobił się różowy. Pięknie różowy jak jutrzenka, jak zdrowy policzek 
dziecka. Zaczynało to się od przodu gęby, przechodziło przez całą głowę, powoli, 
niepostrzeżenie, lecz nieustannie sunęło dalej, na kark, na przednie nogi. Gdy 
kolor różowy dochodził do grzbietu, głowa znowu się zmieniała i czerwieniała, 
nabierała coraz żywszej barwy, aż w końcu zaczęła cała płonąć w purpurze. Po 
różowej fali posuwała się przez ciało konającego kameleona fala purpury, 
najgorętszej, naj-jaskrawszej purpury.

Zdumiewający, niesamowity stwór! Miał niezwykłe kształty ciała, miał dziwne 

obyczaje, siał wśród ludzi dręczące klechdy, rzucał tajemnicze choroby i oto nawet 
konał nadzwyczajnie: konał w płomiennoczerwonym kolorze, który gdzie indziej 
jest kolorem namiętności, podniecających kwiatów, pawich skrzydeł motylich, 
bujności życia, ognia. Natomiast tu — śmierci.

Patrzałem na kameleona jak urzeczony. Przechodzący mieszkańcy wsi nie patrzyli na 

zwierzę, lecz na mnie. Byłem dla nich ciekawszą bestią: a może wybiła nareszcie 
złowroga godzina białego i demon rantutru go opętał? Może vazaha popadł w 
obłęd? Patrzyli na mnie wyczekująco, czujnie, spode łba-. -

Przed zachodem słońca kameleon ostatecznie konał. Już nie było wątpliwości, że 

konał cały, od głowy do ogona, w najwspanialszej czerwieni — i tak po śmierci 
pozostał. Szaleńczy rodzaj śmierci: był to chyba zwycięski śpiew lub potężny 
hymn. Przecież była to jakaś wzniosła apoteoza, a nie śmierć!

Tego wieczoru głębiej oddychałem ciężkim powietrzem doliny Ambinanitelo, 

pewniej patrzałem brązowym ludziom w oczy i chciałem wciąż nucić piosenki: 
widocznie coś z magii kameleonowej czerwieni i mnie się udzieliło.

Pod wieczór sprosiłem kilku malgaskich sąsiadów na szklankę
37
rumu i wyprawiłem stypę. Kazałem im pić śmiało i weselić się, tak jak ja się 

weseliłem. Pili, lecz kompanii nie dotrzymywali. Pili na ponuro i obawiali się 
zasadzki.

—  Nie ma zasadzki — wołałem do nich. — Pijemy za piękną śmierć kameleona w 

barwach!

To było niezrozumiałe, niepokojące i tym bardziej podejrzane. Sąsiedzi pili i milczeli. 

Chcieliby dociec prawdziwej przyczyny mej niezwykłej radości. Wreszcie stary 
Dżinarivelo — ten sam, który przed kilkoma dniami nad brzegiem rzeki zawierał 
przeciwko mnie wrogie przymierze z mimozami — odezwał się i spytał:

—  Czy w  twej  ojczyźnie kameleony  nigdy nie  zdychają na czerwono?
—  Nie   zdychają,   bo   ich   tam   nie   ma — tłumaczyłem   mu z uśmiechem. — To 

tylko u was, w waszych kameleonach śmierć przychodzi w tak pięknych barwach.

Ho, ho, tego było dla nich już za wiele! Wyraźnie pachniało w tej chacie 

background image

niebezpiecznym podstępem, czarodziejstwem groźnym, bo nieznanym. Nie 
wiedzieli, z której strony uderzy nieszczęście i woleli ujść zawczasu: czyżby biały 
człowiek przemógł demona rantutru i dlatego był taki wesoły? Przegrali tego 
wieczoru. Dopijali z pośpiechem i zmykali wcześnie, jeden za drugim.

Wyszedłem za nimi na dwór. Księżyc świecił w pełni. Kameleon leżał wciąż jeszcze 

na ziemi. I wciąż nieprawdopodobnie jaskrawa jego promienistość: co prawda 
światło księżyca tłumiło czerwień, lecz gdy oświetliłem kameleona lampką 
elektryczną, ciało jego rozjaśniło się w nocy mocną, czerwoną plamą, jak gdyby 
fosforyzującą.

Plamą tak purpurową, że wyraźnie zamieniała się w jakiś okrzyk życia i zwycięstwa.

7.

Beniowski, niedoazły król Madagaskaru

P

-i-   omimo że mieszkańcy wsi boczyli się na nas, wykonywaliśmy

naszą pracę bez przeszkód i wszystko szło zwyczajnym trybem. 

Łowiliśmy  owady,   polowaliśmy  na  ptaki,   preparowaliśmy  ich

38

skórki, .a’w zajęciach tych pomagało nam już kilku przedsiębiorczych 

cfhłopców wsi, nie słuchających przestróg starszych.

Nie zaniedbywałem także poszukiwań śladów po Maurycym Beniowskim, 

lecz niestety bez wyniku. W swej podręcznej bibliotece, którą 

zabrałem ze sobą, miałem o nim kilka francuskich dzieł. Często 

przeglądałem ich stronice. Była w tym jakaś szczególna rozkosz, gdy 

czytałem o niezwykłych przypadkach niezwykłego zdobywcy, a potem 

podniósłszy wzrok widziałem o kilkaset metrów od siebie górę, z którą 

bohater tych dziejów wiązał swe losy zakładając na jej szczycie Fort 

Augusta.

Na tle swej epoki — drugiej połowy XVIII wieku — Beniowski wypływa 

jako wyjątkowa postać dzięki przebijającej w jego działalności nucie 

humanitarnej, której brak było innym ówczesnym zdobywcom. Zazwyczaj 

mieli oni na oku jedynie własną kieszeń i chwałę, natomiast u 

Beniowskiego dodatnio zaznaczyły się wpływy postępowych prądów wieku 

Oświecenia.

Był obywatelem węgierskim, lecz pochodzenia polskiego. Jego dziadek, 

rodowity Polak, wywędrował z Polski do Węgier i tu z rodziną 

pozostał. Maurycy, wnuk emigranta, urodzony w 1741 roku, czuł się 

Polakiem i podkreślał to przy każdej sposobności. W młodym wieku 

wstąpił do armii austriackiej. Na wieść o grożącym Polsce 

niebezpieczeństwie pośpieszył nad Wisłę i jako pułkownik Konfederacji 

Barskiej walczył przeciw carskiej Rosji. Wzięty do niewoli i zesłany 

na Kamczatkę, zdołał tu wzniecić bunt więźniów. Na ich czele zdobył 

rosyjski statek i uciekł na pełne morze.

Po odysei dokoła południowo^wschodniej Azji Beniowski wylądował na 

Ile de France, w owe czasy francuskiej wyspie na Oceanie Indyjskim, 

noszącej dziś nazwę Mauritius, oddalonej zaledwie o kilkaset 

kilometrów od wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Tu — można powiedzieć 

— dobiegł końca swej przygody syberyjskiej i stanął u progu nowej 

przygody, jeszcze oso-bliwszej niż tamta: zainteresował się 

tajemniczym Madagaskarem.

Mieszkańcy wielkiej wyspy dzielili się wtedy na pokaźną ilość 

drobnych księstewek, wzajemnie się zwalczających. Jeszcze żadne 

państwo europejskie nie wzięło w posiadanie wyspy. Próbowali   kupcy  

i   kolonizatorzy   czterech   narodów:   Portugalczycy

i Holendrzy przelotnie, Anglicy usilniej, Francuzi najuporczy-wiej, 

lecz wszystkie starania były daremne głównie wskutek zabójczego 

klimatu i oporu tubylców.

Francuzi, wykazując najwięcej wytrwałości i uporu, przeprowadzali od 

czasu do czasu próby zakładania na Madagaskarze stacji handlowych, a 

nawet kolonii, jak to czynił na przykład Maudave. Wyprawa jego 

załamała się po dwuletnich wysiłkach w roku 1770, na krótko przed 

przybyciem Beniowskiego na pobliską Ile de France. Załamała się na 

background image

skutek zazdrości administratorów i kupców właśnie owej Ile de France, 

która, pomimo że była również kolonią francuską, nie chciała dopuścić 

konkurencji do bogatych zasobów bydła i ryżu oraz źródła niewolników 

na Madagaskarze. Zresztą — to samo nastąpiło w kilka lat później z 

wyprawą Beniowskiego.

Beniowski po zapoznaniu się ze stanem rzeczy na Ile de France 

pojechał do Paryża i tam przedłożył kołom rządowym swój plan zdobycia 

dla Francji Madagaskaru. Bohater kamczacki posiadał nieodparty urok 

osobisty. Dwór francuski powierzył mu trudne zadanie i wysłał go na 

czele oddziału „wolontariuszy Beniowskiego” na daleką wyspę. 

Przedsięwzięcie z góry było skazane na niepowodzenie wobec sabotażu 

ze strony zaciekłych rywali na Ile de France. Od nich niestety 

uzależniono wyprawę ma-dagaskarską pod względem zaopatrzenia, z 

drugiej strony zaś Ile de France na mocy królewskiego dekretu traciła 

przywileje swego monopolu handlowego z Madagaskarem na rzecz 

Beniowskiego. Gubernator i kupcy na Ile de France nie ukrywali swej 

niechęci do intruza. Tak długo posyłali mu niepotrzebne węgle zamiast 

narzędzi i broni, nasyłali mu umierających chorych jako uzupełnienie 

kadry, tak długo buntowali szczepy malgaskie przeciw jego władzy i 

zasypywali Paryż oszczerczymi raportami, aż dopięli swego: Francja 

zrezygnowała z Madagaskaru, zdobytego przez Beniowskiego, tracąc tę 

kolonię na przeszło sto lat.

Pomimo tych trudności Beniowski miał na Madagaskarze powodzenie. Jak 

wiadomo, osiedle swe, Louisbourg, założył u ujścia rzeki 

Antanambalana do zatoki Antongil. Traktując tubylców jako równe sobie 

istoty składał dowody, że ma ich dobro na względzie, i tym należy 

sobie tłumaczyć jego szybkie z nimi po-

40

i

rozumienie. „Poglądy Beniowskiego wyprzedzały epokę, a obejście się 

jego z Malgaszami było światlejsze i sprawiedliwsze niż obejście 

innych Europejczyków, którzy przybywali na tę wyspę” — pisał poważny 

znawca historii Madagaskaru, Anglik W. Ellis, w swej pracy pt. „Trzy 

podróże na Madagaskar”, wydanej w 1859 roku.

Nie obyło się bez walk orężnych. W ciągu dwóch lat stoczył w swej 

obronie dwie zwycięskie kampanie wojenne. Pierwsza rozegrała się 

dokoła Doliny Zdrowia, w której leżała dzisiaj wieś Ambinahitelo, i 

miała na celu odparcie napadu Safirobajów, podjudzonych zarówno przez 

gubernatora na Ile de France, jak i przez Sakalawów. Druga kampania, 

przeprowadzona dalej na północnym zachodzie, złamała rozstrzygająco 

groźną wyprawę Sakalawów przeciw osiedlu Beniowskiego. Zwycięzca 

natychmiast wyciągał rękę do zgody dając do zrozumienia, że chodziło 

mu przede wszystkim o zacieśnienie stosunków przyjacielskich i 

handlowych.

Najważniejszą datą w dziejach Beniowskiego był 10 października 1776 

roku, w którym to dniu Malgasze wschodu i północy wyspy obrali go 

swym wielkim królem, ampansakabe. Uczynili to dowiedziawszy się, że 

Francja na skutek intryg gubernatorów na Ile de France zamierzała 

odwołać Beniowskiego i doprowadzić jego dzieło do upadku. Obwołanie 

go wielkim królem Madagaskaru było ciosem dla francuskiej polityki 

kolonialnej tak niebezpiecznym, że bezpośrednio spowodowało tragiczną 

śmierć Beniowskiego, pośrednio zaś wyrugowanie tego dnia z pamięci 

dzie-» jowej. Polityka państw kolonialnych w takich wypadkach była 

bezwzględna: usuwała świadków, niszczyła ślady, rzucała po-twarz,  

ośmieszała  albo  pokrywała  sprawę milczeniem.

Chcąc ostatnim wysiłkiem ratować swą wyprawę Beniowski uczynił 

rozpaczliwy krok: pojechał do Francji, by rządowi francuskiemu 

osobiście przedłożyć sprawę i walczyć o los wyprawy. Nie chcieli go 

słuchać.

Pomimo odmowy Francji Beniowski nie przestał myśleć o powrocie na 

wyspę. Lecz minęło sporo lat, zanim z ramienia kompanii angielsko-

amerykańskiej wyruszył na czele kilkunastu przyjaciół na Madagaskar, 

dokąd przybył w czerwcu 1785 roku.

41

background image

Odnawiając po dziewięciu latach nieobecności węzły przyjaźni z 

Malgaszami Beniowśki zabrał się skrzętnie do organizowania podwalin 

swego państwa i zbudował nasamprzód umocnione osiedle nad morzem w 

pobliżu Angontsy, niedaleko zatoki Anton-gil. Do rządców na Ile de 

France wysłał oficjalne zawiadomienie

0  swym przybyciu i zapewniając ich, że zależy mu na zgodnej 

współpracy  z kolonią   francuską,    przyrzekł  im  pierwszeństwo w 

dostawach produktów wyspy.

Ile de France nie chciała takiego układu sił. Wysłała przeciw Beniowskiemu oddział 
żołnierzy pod komendą kapitana Larchera, któremu sprzyjało wyjątkowe szczęście. 
Jeżeli dalszy bieg wypadków nie stworzył na Madagaskarze państwa pod władzą 
Beniowskiego, to już wina nieprzewidzianego, ślepego przypadku. Francuska kula, 
która powaliła go zaraz na początku potyczki, była tylko cudacznym kaprysem losu. 
Nikt inny nie padł, tylko on jeden, niedoszły król Madagaskaru.
Nie tylko jego rywale na Ile de France, ale także wielu Francuzów we Francji, 
wówczas i później, nigdy nie mogło wybaczyć Beniowskiemu, że będąc 
cudzoziemcem zdobywał dla Francji wielką i bogatą kolonię. Po prostu zazdrościło 
mu sławy i honorów, jakimi darzył go dwór francuski i darzyli ministrowie. To stało 
się przyczyną zażartej przeciw niemu kampanii. Nie był królem Malgaszów! — 
krzyczeli jedni. Był zwykłym awanturnikiem i kłamcą! — wołali inni przez długie 
dziesiątki lat.
W gąszczu świadectw i przeszło półtorawiekowych polemik z trudem wyłania się 
obraz prawdy. Lecz szereg argumentów przemawia raczej za tym, że Beniowśki — a 
nie jego przeciwnicy — był godzien wiary i że w istocie Malgasze obrali go królem.
Ów żołnierz bez skazy o gorącym sercu i niespokojnym duchu odznaczał się 
szczególną cechą, którą przyznawali mu wszyscy, przyjaciele i wrogowie: Beniowśki, 
jak już się wspomniało, roztaczał dokoła siebie wyjątkowy urok osobisty. Jeżeli umiał 
zdobyć  w  tak   trudnych  warunkach   uznanie   dworu  francuskiego
1

przyjaźń najwybitniejszych obywateli swej epoki, jak na przykład Beniamina 

Franklina,  to tym głębszy wpływ musiał wywierać na prostych, lecz zapalnych 
Malgaszów. Przecież przy-
42
szedł do nich w aureoli zamorskiej władzy i osobistej legendy królewsko-

malgaskiego pochodzenia: rzecz prosta, że porwał umysły, podbił serca.

W owe czasy rozrastała się potęga dzikiego szczepu Sakala-wów, którzy wypadali 

znad zachodniego wybrzeża wyspy i siali dokoła zniszczenie ujarzmiając 
sąsiednie plemiona. Najzwyklejszy instynkt obronny zmuszał zagrożone 
plemiona do połączenia się pod jednym wodzem — a wodzem 
najpopularniejszym i zwycięskim w owe czasy był Beniowśki. Jest przy tym 
zrozumiałe, że myśl obrania go wielkim królem wyszła od szczepu Sambary-
wów, najbliższych sąsiadów Safkalawów, i ów szczep pozostał zawsze 
najwierniejszym sojusznikiem Beniowskiego.

Gdy Beniowśki po dziewięcioletniej nieobecności wracał na Madagaskar z garstką 

przyjaciół, Malgasze przyjęli go z największym szacunkiem, jak swego rodaka, 
jak swego króla. Właśnie owe przychylne przyjęcie po tylu latach rozłąki było 
uderzające i stanowiło chyba wymowny dowód, że Malgaszów łączyły z nim 
niezwykłe a silne więzy; że był dla nich kimś bliższym i ważniejszym, aniżeli 
dawnym gubernatorem francuskiego króla.

Więc wbrew zaciekłej kampanii ośmieszania i zniesławiania, toczonej przeciw 

niemu od półtora wieku we Francji, dobre imię Beniowskiego ostało się i jego 
sława zwyciężyła. Wielką przy tym usługę oddały jego własne pamiętniki, które 

background image

tłumaczone pod koniec XVIII wieku na wiele języków europejskich, należały 
do najpoczytniejszych książek. Liczni poeci, powieścio-pisarze, dramaturgowie 
różnych narodowości czerpali z życia Beniowskiego wątki dla swych dzieł.

Dla nas dzisiaj Beniowśki jest ciekawym typem dlatego, że był on nie tylko 

niepospolitym wojakiem o zuchwałych zamiarach politycznych, lecz chciał 
przeprowadzić je według najlepszych zasad postępowych swego czasu. Miał w 
większej mierze na oku dobro Malgaszów, aniżeli było to w ówczesnym 
zwyczaju.

A jednak tkwiła w tym wszystkim jakaś niedorzeczna, niepokojąca zagadka. 

Dzisiejsi Malgasze wcale nie pamiętali dziejów Beniowskiego, nie mieli o nim 
żadnej opowieści ani legendy. Dopytywałem się o niego w Maroantsetrze — i 
nic, pytałem się tu, w Ambinanitelo — żadnego śladu.

O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się góra, na której — według dość 

dokładnych opisów współczesnych — stał jego Fort Augusta i gdzie on sam 
przebywał przez pewien czas. Dziś, rzecz zrozumiała, na wzgórzu rozkrzewiła 
się puszcza, a na zboczach były malgaskie plantacje goździków, lecz na tym się 
kończyło: żadne podanie nie krążyło tu o zdobywcy.

Zaprosiwszy kiedyś nauczyciela Ramaso na herbatę i pogawędkę spytałem się go, 

co wiedział o Beniowskim. Recytował mi całe jego dzieje jak z książki, bo 
rzeczywiście z książki: uczył się o Beniowskim z podręczników francuskich w 
szkole. Innych, miejscowych źródeł nie znał. Wzgórze Beniowskiego stało 
nieme.

—  To w istocie dziwne! — zastanawiał się Ramaso i po namyśle dał mi 

wytłumaczenie, osobliwe, lecz nie pozbawione cech prawdopodobieństwa.

—  Szczep Betsimisaraków — wyjaśniał — podobnie jak niektóre inne  szczepy 

na Madagaskarze,  należy wciąż  jeszcze  do zacofanych. Malgasze ci nie znają 
historii w pojęciu europejskim, lecz patrzą na wypadki przeszłości raczej w 
ramach własnej rodziny czy rodu, i to przeważnie pod postacią religijnego kultu 
przodków.

—  Słusznie! — przerwałem mu. — Przypominam sobie fakt, który  znacznie  

przyczynił  się  do  ugruntowania  wpływów  Beniowskiego wśród Malgaszow. 
Malgascy jego przyjaciele zaczęli rozgłaszać wieść, jakoby Beniowski był 
potomkiem potężnego na Madagaskarze rodu królewskiego Ramini. Na skutek 
tych zmyślonych pogłosek rozniosło się, że był wnukiem ostatniego króla, 
którego córka, ongiś wywieziona do niewoli na Ile  de France, tam urodziła 
syna. Synem tym okazał się rzekomo Beniowski. Przyjazne mu szczepy żywo 
podjęły tę wiadomość — oczywiście niezbyt zwalczaną przez samego bohatera 
— i tak wykorzystanie kultu przodków wzmocniło węzły przyjaźni między 
Malgaszami a Beniowsikim.

—‘ Otóż to! — żywo potwierdził Ramaso. — Betsimisaracy wiedzą dokładnie, co 

robił odległy nawet praszczur, natomiast na ogół obojętne im są czyny nie-
przodka. Beniowski nie założył rodziny malgaskiej i nie ma tu następców swej 
krwi, więc można przypuszczać, że dlatego pamięć o nim wygasła. Nie ma 
potomków, których obowiązkiem byłoby przypominanie ludziom o jego 
czynach.

44
¦— To pewnie dlatego mieszkańcy Ambinanitela patrzą na nas tak krzywym 

okiem, że nie mamy tu żadnej wybranej? — zażartowałem.

Ramaso odparł z całą powagą:
— Możliwe, bardzo możliwe...
Benaczehina, zalotne dziewczę, przechodziła często obok naszej chaty jak barwna 

background image

pokusa. Na pewno za czasów Beniowskiego przechodziła przed Fortem Augusta 
na wzgórzu również niejedna Benaczehina. Lecz zakochany Beniowski miał przy 
sobie swą żonę, pannę Heńską z domu, i był jej wierny. Ówczesnej Bena-czehiny 
nie dostrzegł. Cnota odniosła zwycięstwo, za to — jeśli wierzyć malgaskiemu 
nauczycielowi, a wierzyć można — jakże znamiennie zapłacił Beniowski: głucho 
o nim w sercach jego Malgaszow, martwo na jego górze, pusto o nim w dolinie.

8.

Puszcza nas łączy

L
as śpiewał mi dziecięce piosenki, gdy mnie ojciec prowadził jeszcze za rękę. Potem 

był nad Ivai w Paranie. Potem uczył kochać grozę nad Uikajali. Potem pachniał 
żywicą w Kanadzie. Las był mi więcej niż przyjacielem: wszedł w moje życie jak 
życzliwy, stanowczy doradca i kierował losem. Moje ścieżki prowadziły przez las.

Puszcza, otaczająca nas w Ambinanitelo, rosła na wszystkich1 górach i schodziła do 

samej doliny, by zatrzymać się dopiero na skraju błotnych ryżowisk. Była to 
puszcza żywa, parna, bojowa, natłoczona zielenią zachłannych roślin i zgiełkiem 
zwierząt; co dzień słyszeliśmy w naszej chacie o wschodzie słońca chóry le-
murów, przed wieczorem—śpiew leśnego ptactwa, w nocy — tajemnicze okrzyki i 
nieodgadnione łoskoty. Puszczę widzieliśmy o każdej porze dnia, także w 
gwiezdne noce; natomiast ginęła nam zupełnie z oczu co dzień punktualnie o 
pierwszej godzinie po południu, gdy na dolinę spadał gorący, huraganowy deszcz. 
Po deszczu wyrastały tęcze. .

45
Nie chodziłem na razie do puszczy, wyręczał mnie Bogdan Kreczmer, mój towarzysz-

zoolog. Miałem w domu wiele pracy, pisałem. Zresztą wieś pochłaniała całą moją 
uwagą, wieś, która wypowiedziała nam cichą, uporczywą walkę. A jednak 
poznawałem puszczę; wiele przybywało z niej do mej chaty.

Bogdan przynosił nowiny o swych obfitych odkryciach. W południe, w czasie 

wspólnego obiadu, zdawał mi sprawę z porannych wycieczek, a że był mi 
pokrewny duszą i sercem, niewiele potrzebował słów. Przeżywałem jego leśne 
doświadczenia, w których występowały zadzierzyste owady, rzadkie ptaki, 
drzewiaste paprocie, palmy rafiowe, rojne życiem kałuże, słowem, cały ów 
twórczy, plenny, podniecający świat przyrodnika.

Pod wieczór — weszło to w życie — zachodziło do mnie na herbatę i suchary kilku 

sąsiadów Malgaszów. I oni wnosili ze sobą puszczę, lecz jakże odmienną od kniei 
Kreczmera. Puszcza w ich opowieściach była ponura, zła, zdradliwa, ziejąca 
mściwymi duchami. Tak o lesie prawili ludzie, którzy żywot swój powierzyli 
ryżowiskom, ludzie pola i — być może — ludzie niechętni obcym przybyszom. 
Może chcieli nas zastraszyć?

Czy zastraszyli? Sięgałem do mych dawnych książek o lesie i uzbrajałem się. Walka 

ze wsią była bezsensowna i nużąca, lecz widok puszczy amazońskiej wlewał 
krzepiącą otuchę. Stary Dżi-narivelo miał słuszność: z roślinami można było 
zawierać sojusze.

Pewnego dnia ówże Dżinarivelo przyszedł do mnie tak sobie, na papierosa i na 

gawędę. Przypadkiem rzucił spojrzenie na fotografię w, mej ukajalskiej książce, 
przedstawiającą zbieracza kauczuku przy naciętym drzewie, i niespodziewanie 
ożywił się. Spytał, co to znaczyło. Opowiedziałem mu tragiczne dzieje 
brazylijskich seringueirów, którzy z nędzarzy stawali się milionerami i potem 
znów nędzarzami. I naraz nie poznałem Dżinari-vela — rozpromieniło go radosne 
uniesienie. Wytłumaczył, dlaczego: jego ojciec był również poszukiwaczem 
kauczuku i on, Dżinarivelo, jako chłopiec często towarzyszył ojcu. Były to dobre 
czasy i bardzo lubił chodzić do lasu...

background image

— A duchy leśne nie łapały ciebie? — uśmiechnąłem się zdziwiony.
46
—  Duchy leśne były mi zawsze przychylne — odrzekł.
—  Toś dziwny Betsimisarak! — stwierdziłem z uznaniem.
—  Dlaczego dziwny?
—  Bo nie boisz się lasu.
Nie, nie bał się lasu. Przeciwnie. — Ach! — westchnął i zaraz ogromnie się 

zawstydził, że przy mnie westchnął. Porwał swój słomiany kapelusz i zmieszany 
wyszedł.

Lecz po godzinie wrócił. Spokojniejszy. Musiał dowiedzieć się, co ja sądziłem o 

puszczy. Nie odpowiedziałem słowami, lecz dałem mu do oglądania reprodukcje 
fotografii w mych książkach. Puszcza tropikalna nad Ukajali wywołała jego żywy 
zachwyt, lecz na widok krajobrazu w mej książce „Kanada pachnąca żywicą” 
Dżinarivelo wpadł w olśnienie. W nabożnym milczeniu wchłaniał grupę 
kanadyjskich świerków, w jego mniemaniu zapewne szczyt leśnego piękna. 
Złapało go mocno: po raz pierwszy mieszkaniec Ambinanitela słuchał moich słów 
życzliwie, przyjmował moje myśli bez zastrzeżeń i bez podejrzeń.

—  Czy byłeś tam długo? — Dżinarivelo zwrócił się do mnie wskazując na krajobraz 

kanadyjski.

—  Byłem   tam   wiele   miesięcy,   ażeby   poznać   kraj,   ludzi i zwierzęta.
—  Czy ludzie lubili ciebie?
Pokazałem mu w książce ilustrację, przedstawiającą mnie w gronie uśmiechniętych 

Indian.

—  Uczciwi  ludzie  —  tłumaczyłem  — na  całym  świecie  są zawsze 

przychylni,  jeśli ktoś  przychodzi  do  nich  ze  szczerym % sercem 

i dobrą wolą.                                            - -

—  I nie bali się ciebie?

—- Dlaczego mieli się bać?        %

Stary Dżinarivelo zrozumiał przymówkę. Przerzucał strony książki i wracał do 
krajobrazu ze świerkami. Nie mógł napatrzyć się na nie do syta.
—  Macie tu na Madagaskarze drzewo — zauważyłem — które jest chyba piękniejsze 
niż świerki, a na pewno osobliwsze.
—  Jakie to drzewo? — Dżinarivelo podniósł głowę powątpiewająco.
—  Palma ravenal.
47
—  To prawda — przyznał z uśmiechem. — Palma ravenal jest osobliwa, ale czy 

piękniejsza?

—  Szkoda, że nie ma jej wcale w waszej dolinie.
—  Jest, nawet tu w pobliżu. Mogę ciebie zaprowadzić, jeśli masz ochotę.
—  Zaprowadź.
Poszliśmy w stronę „góry Beniowskiego”, którą Dżinarivelo nazywał 

Ambihimitsingo, co znaczy: „Skąd widzi się wszystko”. U stóp jej skręciliśmy na 
prawo. Wrzynał się tam we wzgórza szeroki wąwóz, w głębi pokryty 
wszechwładną puszczą, lecz bliżej na skraju, u wylotu, porośnięty kilkoma 
palmami ravenal.

Uderzające cudaczną postacią drzewa! Na czubie wysmukłego pnia wyrastały długie 

na kilka metrów liście nie na wszystkie strony, jak to bywa u innych palm, lecz na 
kształt olbrzymiego wachlarza, przy czym liście niby szprychy koła tworzyły 
płaskie półkole. Wietrzyk od rzeki stale je poruszał wywołując cichy szelest i to 
jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ich dziwaczności, pełnej nieoczekiwanego 
patosu. Nic w przybliżeniu podobnego nie znajdowało się w całej puszczy na 

background image

Madagaskarze czy gdzie indziej. Przyroda stworzyła tu zielony, monumentalny 
wachlarz, którego widok zawsze budził w człowieku uczucie zachwytu i 
niedowierzania własnym zmysłom.

Palma ravenal rosła w całym wilgotnym pasie wschodniego wybrzeża wyspy. 

Malgaska jej nazwa, ravenala, oznaczała: „liść puszczy”, bo liście jej stanowiły 
najwybitniejszą cechę puszczy, w której rosła. Europejscy przybysze nazwali ją 
„drzewem podróżnika”, gdyż w zagłębieniu u nasady jej liści znajdowała się 
świeża woda, którą po przebiciu liścia włócznią spragniony podróżnik mógł 
wytoczyć do kubła i wypić. Nazwa nieco naciągnięta: wszędzie tam, gdzie rosła 
ravenal, było w bród wody i spragniony podróżnik nie potrzebował sięgać do 
drzew. Natomiast lepiej odpowiadałaby jej nazwa palmy budowniczego, gdyż 
potężnymi jej liśćmi pokrywało się dachy wszystkich chat Betsi-misaraków.

—  Mówisz — odezwał się Dżinarivelo — że jest piękniejsza niż te drzewa w twojej 

książce.

—  Tak mi się wydaje.
48

Słabość  lubi  kryć   się   pod   płaszczem   buńczuczności,   więc   

kamelpony mają   wygląd   groźny   i   wojowniczy...   ($fr,   .iii)

..Stary Betrara: siedział w nim sam  demon  runtutru... (str. 35)

—  Ja inaczej myślę.

Dziwaczne to palmy, lecz jeszcze osobliwszy był sam Dżinari-velo. 

Okazało się, że prostodusznemu mieszkańcowi odciętej od świata wsi 

malgaskiej nieobcy był zmysł estetycznego odczuwania.

¦Nasyceni wrażeniami, jakie wywołały urocze ravenale, wróciliśmy do 

mej chaty i znowu siedliśmy jak poprzednio, z książką kanadyjską 

przed sobą.

—  Czy znasz ludzi antananevo? ¦— nagle zagadnął mnie gość. 

Oczywiście nie znałem. Dżinarivelo wyjaśniał ściszonym głosem.

—  Dawniej, za czasów Howasów, panowanie tychże było srogie i 

okrutne, więc ludzie prześladowani uciekali do puszczy i tu już na 

zawsze pozostawali. Przeistaczali się w ludzi leśnych, innych niż my, 

i nie byli to ni ludzie, ni zwierzęta, ni duchy. Nikomu nie 

wyrządzali krzywdy.  Mieli  swe kobiety i  dzieci  i  do dziś 

potomkowie ich snują się po kniei, żyją tylko między sobą, nigdy nie 

opuszczają gąszczu i są szczęśliwi. Tak, są szczęśliwi! Raz, wiele 

lat temu, ojciec mój ujrzał w puszczy takiego człowieka i   

podsłuchał   go,   jak   śpiewał.   Był   to   śpiew   dziwny,   

bardzo dźwięczny, i opiewał dobre życie w lesie. Lecz gdy antananevo, 

leśny człowiek, wyczuł węchem obcych ludzi, zamilkł i uciekł. Oni 

zawsze kryją się przed ludźmi ze wsi.

Ow antananevo śpiewał o swoim życiu: że jada tłuste węgorze i że 

chodzi po lesie jak po puszystym kobiercu. Że drzewa uśmiechają się 

do niego, że zna wszystkie smaczne korzenie, że może ciągle śpiewać 

do słońca, do księżyca i także do chmur...

Śledziłem Dżinarivela z rosnącym zdumieniem. Z -Łamanej 

francuszczyzny przeszedł na ojczysty język malgaski, a głos jego 

przemieniał się w śpiew. Dżinarivelo — mieszkaniec wsi nienawidzącej 

lasu — śpiewał hyrnn na cześć lasu! Zerwały się w nim jakieś utajone 

tamy, szeroko rozlało się tłumione dotychczas uczucie. Dżinarivelo 

marzył. Było to marzenie chyba najdziwniejsze, najmniej spodziewane, 

i znowu nasuwało mi się cudaczne skojarzenie: mieszkaniec prymitywnej 

wsi malgaskiej marzył o życiu jeszcze prostszym, marzył o sielance 

pierwotności. To przejmowało wzruszeniem.

Dżinarivelo wciąż śpiewał. W tym śpiewie zbliżał się do mnie,

- Gorąca wieś...

49

na przekór wszystkim dąsom wsi, i zawierał przyjaźń z człowiekiem, 

ogarniętym tą samą miłością do lasu. W tej chwili był mi przyjazny, 

lecz niepokoiła mnie myśl, co Dżinarivelo zrobi, gdy przestanie 

śpiewać i oprzytomnieje. A nuż zerwie się, znowu zawstydzony lub 

background image

zdjęty trwogą, i ucieknie? Przestał śpiewać. Nie uciekł. Las 

zwyciężył.

9.

Dwie miłe dziewczyny

B
‘żinarivelo spojrzał jeszcze raz na świerki kanadyjskie, potem uśmiechnął się do mnie 

i oświadczył, że w jego rodzinie jest zwyczaj darowywania owoców swoim 
przyjaciołom. Przyrzekł więc, że mi zaraz przyśle owoce drzewa chlebowego. 
Prosił, żebym wszystko wziął, co mi przyśle. Wszystko, powtórzył z naciskiem i 
wyszedł.

Pozostałem sam nie na długo. Usłyszałem przed chatą dziewczęcy głos:
—  Haodyl — Czy mogę wejść?
—  Mandrasoa, ramatu! — odkrzyknąłem, co, jak mnie nauczono, było zaproszeniem, 

by dziewczyna weszła.

Gość lekkim krokiem wstąpił na kilka schodów (chata moja, jak wszystkie chaty 

tutejsze, stała na palach) i w otwartych drzwiach pojawiła się ku memu zdziwieniu 
Benaczehina, owa znajoma z widzenia, osiemnastoletnia dziewczyna o 
podniecającej urodzie i łobuzerskim uśmiechu.

Zerwałem się z krzesła na taką niespodziankę:
—  Benaczehina?!
Dziewczyna postawiła na ziemi kosz z owocami, które przyniosła. Tym razem miała 

poważną twarz i oczy spuszczone. Przyszła bez łobuzerskiego uśmiechu.

—: Przyniosłam to dla ciebie od mego dziadka Dżinarivela — mówiła łamaną 

francuszczyzną.

—  To Dżinarivelo jest twoim dziadkiem?! — nie mogłem powstrzymać się od 

zdumienia.

—  Jest moim dziadkiem — Benaczehina spojrzała na mnie i na
50
jej twarzy błąkało się zakłopotanie: nie rozumiała, dlaczego nagle tak się raduję.
Podszedłem do kosza i udawałem, że podziwiam owoce. Sadząc się na swobodny ton 

spytałem półżartem:

—  Czy to wszystko, co mi przysyła twój dziadek?
Z jej źrenic trysnęły wyzywające ogniki. Uśmiechając się obnażyła lśniące zęby.
—  Nie, nie wszystko —: odpowiedziała patrząc mi drwiąco w oczy.
—  Więc co jeszcze?
Benaczehina chwilę bawiła się moim zaciekawieniem, potem odwróciła twarz i 

ustami wskazała poza siebie, na dwór.

—  Razem ze mną — wyjaśniła żartobliwie — dziadek przysłał jeszcze moją młodszą 

siostrę, Velomody.

W istocie przed chatą stała młoda dziewczyna, oparta o poręcz schodów. Patrzyła na 

nas w górę i uśmiechała się nieśmiało.

—  Avia — chodź! — zawołała do niej Benaczehina.
Lecz tamta nic nie odpowiedziała: kiwała przecząco głową i nie ruszała się z miejsca.
Była niewiele młodsza od Benaczehiny, może o rok, najwyżej o dwa lata. W 

przeciwieństwie do swej starszej siostry, dziewczyny pewnej siebie, świadomej 
swego uroku i powodzenia u młodzieży, Velomody czyniła wrażenie skromnego 
podlotka. Była przyjemna dla oka, ale w swej  nieśmiałości  jakaś nieporadna.

Benaczehina badawczo wpatrywała się w moją twarz i widocznie  dostrzegła w  niej  

odcień mimowolnego  rozczarowania.

—  Patrz! — wołała śpiewnie sięgając obydwoma rękoma po owoce chlebowe. — 

Dwie dziewczyny przyniosły od „dziadka tyle smacznych owoców, że ci starczy 
uczty na pięć dni, a ty jeszcze niezadowolony?

background image

—  Gdzieś  ty   się  nauczyła   takiego  docinania,   dowcipna   ramatu? — spytałem.
—  Nie u ciebie, wielki vazaho!
Potem poważniejąc spytała jak gdyby z tkliwszą nutą w głosie:
—  A czego chciałbyś jeszcze?
—  Dziadek twój mówił mi, że mam wziąć wszystko,  co mi przyśle.
51
—  Ach, tak? To weź wszystko!
Żle zrozumiawszy mój przypadkowy fuch ręką Benaczehina dała wielkiego susa 

schodami na dół, pierzchła jak sarna na środek dziedzińca i tam przystanęła 
parskając wesołym, urągliwym śmiechem.

—  Zaczekaj chwilę! — zawołałem do niej.
Chciałem. Dżinarivelowi odwzajemnić się za jego dar i kazałem kucharzowi Marovo 

wsypać do koszyka trochę sucharów. Namyślałem się, co by dać samym 
dziewczynom. Przypomniałem sobie, że miałem w walizce kilka ręcznych 
lusterek. Wyszukałem dwa: jedno większe, czworokątne, dla starszej siostry, 
drugie mniejsze, okrągłe, dla młodszej. Ale widząc, że Benaczehina wciąż stała 
pośrodku dziedzińca, a Velomody tuż blisko przy schodach, nie ogarnięta 
płochłiwością siostry, zaufanie tej młodszej wynagrodziłem większym lusterkiem i 
poprosiłem ją, żeby to drugie zaniosła Benaczehinie.

—  Misaotra! — Dziękuję! — odezwała się Velomody melodyjnym głosem.
Na chwilę brązowa jej twarz rozkwitła łagodnym wyrazem radości. Było w tym 

wyrazie wiele ciepła, jakiego nie spodziewałem się w tak skromnym podlotku.

Ale dość pustych zalecanek! Mniejsza o dziewczyny, szybko wyleciały mi z głowy. 

Ucieszyłem się tym razem z innego powodu. W zwartym dotychczas froncie wsi 
powstał wyłom: z tamtej strony barykad zdobyłem sojusznika. Cennego, 
życzliwego sojusznika — Dżinariyela. Już nie byłem sam z Bogdanem.

Z wdzięcznością spoglądałem na poszarpane góry dokoła doliny i na puszczę, rosnącą 

na zboczach. Jeszcze raz się okazało, że las był moim wiernym przyjacielem.

10.

Pole ryżoive

U,
‘ kład społeczny w Ambinanitelo był nad wyraz prosty. Poza czterema ludźmi, 

przybyłymi z zewnątrz, cała ludność zajmowała się wyłącznie rolnictwem. Tych 
czterech to nauczyciel Ramaso,

52
wójt Rajaona (którego jeszcze nie poznaliśmy, gdyż stale był w rozjazdach po swej 

gminie-kantonie) oraz dwóch kupców: jeden Chińczyk, drugi Hindus.

Wszystkie malgaskie rodziny posiadały w dolinie swe własne pólka mniej lub więcej 

jednakowe i każda rodzina uprawiała je własnymi rękoma. W tym szczęśliwym 
ustroniu nie było zatargów, zakłócających spokój w innych okolicach 
Madagaskaru, gdzie na plantacjach goździków, wanilii czy kawy tworzyły się 
ostre napięcia, tak charakterystyczne w krajach kolonialnych, napięcia między 
białym plantatorem a upośledzonym robotnikiem tubylczym.

W Ambinanitelo tych tarć nie było. Nie było już choćby dlatego, że góry, otaczające 

dolinę i porośnięte niezaludnioną puszczą, stanowiły gotową zawsze rezerwę 
ziemi. W dolinie sadzono przede wszystkim ryż, podstawowy pokarm wszystkich 
Małga-szów. Gdy jaka rodzina nadto się rozmnażała, młodsi jej członkowie 
zazwyczaj nie dzielili schedy, tylko karczowali kawałek puszczy na sąsiednich 
stokach i sadzili kawę, dającą lepsze zyski niż ryż, lub wanilię czy goździki, 
jeszcze zyskowniejsze. W ten prosty, archaiczny niemal sposób wszyscy w 
Ambinanitelo mieli co jeść, i co ważne: równo jeść.

—  I poza rolnictwem nie zajmujecie się niczym innym? -— pytałem  Dżinarivela  

background image

pewnego  poranku  podczas   przechadzki   nad brzegiem rzeki. W towarzystwie 
starca wyruszyłem tam ze strzelbą dla upolowania ptaków do naszego zbioru.

—  Każdy z nas wykonuje jeszcze wiele innych zajęć — od-, rzekł -—¦ bo tego 

wymaga od nas życie w dolinie. Na przykład stawiamy domy. Jest to wyłącznym 
obowiązkiem nas, mężczyzn. Kobiety z włókien rafii i innych roślin tkają rabany 
— maty do spania lub wyściełania chat; nadają się one także na odzież. Ale teraz 
coraz więcej kupujemy gotowych materiałów; Hindus Amod je nam sprzedaje.

—  A młodzież, czy idzie śladami rodziców?
—  Dziewczyny   tak,   chłopcy   nie   zawsze.   Chłopcom   ciasno w naszej dolinie. 

Wielu z nich, zwabionych życiem gdzie indziej, wyrywa się w świat. Najwięcej 
poszło przez góry na wschód do Antalaha, gdzie pracują na plantacjach wanilii u 
vazahów i po-

53
dobno nieźle zarabiają. Jest tam także mój wnuk Razafy. Gorzej mają ci, nie tylko 

młodzi, ale i starsi, których zaciąga się na parę miesięcy do przymusowych robót 
publicznych. Nic za tę pracę nie dostają.

—  Masz na myśli karę za  niepłacenie  podatku pogłownego?
—  Ależ gdzie tam! Każdy mężczyzna musi co rok odbyć przymusową robotę, 

najczęściej trwającą trzy miesiące.

—  O ile słyszałem — wysunąłem — to te roboty obowiązują tylko do kilkunastu dni 

w roku.

—  Tak,  na papierze.  Ale  urzędnicy,  którzy nimi zarządzają, dopuszczają się 

nadużyć i w końcu zawsze wychodzą najmniej dwa, a często trzy miesiące pracy. 
Skargi na nic się nie zdadzą.

Był to, poza podatkiem pogłownym, drugi bezpośredni ciężar, narzucony ludności 

tubylczej przez władzę kolonialną. Śruba wyzysku sprawnie działała.

Polowanie w towarzystwie Dżinarivela niezbyt się udało. Więcej myśleliśmy o naszej 

rozmowie, niż baczyliśmy na ptaki w konarach drzew. W drodze powrotnej 
mijaliśmy pólka ryżowe. Na niektórych ryż już dojrzał i wyglądał na pierwszy rzut 
oka jak łan przysadzistego owsa. Tu i ówdzie rozpoczęły się zbiory. Pracowały 
wyłącznie kobiety ścinając łodygi ryżu nożami i składając je w małe snopki dla 
wysuszenia. Ani jednego mężczyzny nie było widać przy tej pracy.

—  To kobiece zajęcie! —  tłumaczył starzec. — Ziemia rodzi tak samo,  jak rodzą 

kobiety, dlatego  one  zbierają plony.  One i ziemia to jedno, jedna u nich 
płodność.

—  A mężczyźni? Wcale nie pracują na polu?
—  Pracują,   ale   tylko  na  początku,  kiedy  się  przygotowuje ziemię do płodu. 

Urabiają glebę; pędzą na niej bydło, dopóki nie powstanie głębokie błoto. 
Niekiedy mężczyźni pomagają kobietom także w  sianiu ziaren i  przesadzaniu  
później młodych  pędów, ale nigdy nie mieszają się do zbierania plonów.

Do południa było blisko, więc słońce ostro przygrzewało. Kobiety pracowały powoli, 

spokojnie, jakby dokonując dostojnego obrzędu. Żar słońca i doświadczenie wielu 
pokoleń wyrobiły w nich mądrość miarowych ruchów.  Dla żniwiarek ważniejsza

54
niż pośpiech była troskliwość, by nie uronić ani jednego ziarna ryżowego. Gdy 

przechodziliśmy obok, rozpoznałem wśród kobiet Benaczehinę i Velomody. 
Dziewczyny, spostrzegłszy mnie, zadowolone coś do siebie prawiły, potem od 
nowa jęły się żęcia — urodziwe, pracowite, uważne.

D„żinarivelo z nieukrywaną dumą ogarniał wzrokiem pole ryżowe i mówił:
—  To ziemia i kobiety naszego rodu Zanikawuku. Dawniej był to wielki i poważny 
ród i miał więcej pól. Żył głównie na szczycie Ambihimitsingo, twej góry 

background image

Beniowskiego.
—  Dziś na tej górze już nikogo nie ma?
—  Nie ma. Wszystkich tam wybito do nogi.
Kroczyliśmy dalej w milczeniu. Ciekawy byłem, co tam się działo na tej górze, lecz 

nie chciałem być natarczywy, by nie zadrasnąć uczuć starca.

Także pod górą Beniowskiego rozciągało się pole ryżowe, lecz nieco inne niż 

dotychczas napotkane: rozległe, w jednej całości, bez nawadniających rowków — 
tak licznych na innych pólkach doliny — i porosłe kiepskim, niedojrzałym jeszcze 
ryżem, sadzonym z widoczną opieszałością.

—  To  przeklęte   ryżowisko!   —   oświadczył   Dżinarivelo,   gdy podchodziliśmy 

do stóp góry Beniowskiego. — Nie mogę na nie patrzeć.

—  Dlaczego? Że ryż tak źle rośnie?
—  Żle rośnie, bo tu ziemia pod klątwą.
—  Brzmi to jakoś strasznie... Opowiedz mi!
Dżinarivelo chętnie opowiedział, jakkolwiek ograniczona znajomość języka 

francuskiego sprawiała mu trudności.

Dawno temu — z pewnych szczegółów historii wynikało, że było to około połowy 

XIX wieku — część rodu Zanikawuku mieszkała na górze Ambihimitsingo, a swe 
pola ryżowe miała w dolinie pod górą. Żyła od wielu lat na stopie wojennej z 
członkami rodu Cyjandru. Ci pewnej nocy napadli na mieszkańców góry i 
wszystkich zabili, a między nimi naczelnika rodu. Napastnicy zagarnęli ryżowisko 
u stóp góry. Ażeby zaś zwycięstwu swemu nadać dobitny wyraz, powalonemu 
naczelnikowi ucięli głowę i zatknęli ją na polu na środku ryżowiska. Członkowie 
rodu Zanika-

55
wuku, którzy pozostali gdzie indziej przy życiu chcieli pomścić śmierć krewnych, 

lecz inni mieszkańcy Ambinanitela wdali się w- zatarg. Zapobiegli dalszemu 
rozlewowi krwi i zmusili strony do zgody.

Od tego czasu między rodami Zanikawuku a Cyjandru panowały napięte stosunki, 

jedni byli dla drugich fadi, czyli zakazani, nie nawiązywali między sobą żadnych 
serdeczriiejszych stosunków, a tym bardziej się nie żenili, ryżowisko zaś uchodziło 
w całym rodzie Zanikawuku za złowieszcze i przeklęte. Klątwa ta działała nawet 
na ród Cyjandru, bo chociaż pola z rąk nie wypuścił nie przynosiło mu ono 
pożytku i co więcej, wzniecało w samym łonie rodu nienawiść i rozbrat: 
poszczególne jego rodziny kłóciły się o przydział nieszczęsnego pola.

Gdy niedawno temu przyjeżdżając tu z Maroantsetry ujrzałem po raz pierwszy 

Ambinanitelo, wydało mi się oazą spokojnych, szczęśliwych mieszkańców. W 
promieniach porannego słońca urocza wieś drzemała w cieniu palm kokosowych, 
spowita w bujne gaje kawy, bananów i drzew chlebowych. Gdy potem wieś 
podjęła upartą wojnę wytaczając przeciw nam różnoraką broń — to wrażliwość 
mimoz, to wyroki sądu bożego, to zjadli-wość strasznego słowa mpakafu — 
mieszkańcy wsi wydawali się niewzruszoną, jednolitą bryłą,, silną w swej 
jednomyślności przeciwko nam. A oto Dżinarivelo odkrywał mi rysy tego frontu: 
nie byli jednozgodni, nie byli zwartą bryłą, trwały ich bratobójcze namiętności. I 
dobry starzec już nie zadowalał się samym opowiadaniem. Żądał ode mnie zajęcia 
wyraźnego stanowiska, po czyjej stronie stałem.

—  Uważam się za gościa wszystkich mieszkańców Ambinanitela, a nie tylko jednego 

rodu —¦ broniłem się.

—  Nie uda się, vazaho! Jesteś tutaj, a nasze przysłowie mówi: „Kto towarzyszy 

rybakowi, wraca powalany łuskami ryb”. Rybie łuski ciebie nie ominą.

—  To wasze wewnętrzne spory, ja tu obcy...

background image

—  Czy chcesz innego przysłowia?  „Kto siedzi blisko garnka, osmali się”. Siedzisz 

blisko, vazaho, i musisz wybierać!

‘   — Oczywiście, będziesz mi zawsze bliższy niż inni!
—  Dziękuję ci. O to chodziło!
56
11.

Wojna modliszek i pająków

dolinie Ambinanitelo żyło zadziwiająco wiele pająków i modliszek. Dlaczego 
właśnie tutaj tak się rozmnożyły owe dwa drapieżne plemiona, nie wiem. Czyhały 
wszędzie: na kawowcach, w dziuplach palm, na liściach batatów, w wierzejach 
chat. Nawet na moskitierze mego łóżka siedziały stale dwa pająki neptilia i łowiły 
komary. W całej dolinie, we wszystkich jej zaułkach, toczyło się dniem i nocą 
bezlitosne wyłapywanie owadów, walne darcie ciał, powszechne pożeranie.
Najzażarciej zaś dwaj rozbójnicy zwalczali się między sobą i gdziekolwiek się 
spotkali, wszczynali śmiertelny bój. Nigdy nie było wiadomo, kto kogo zje, pająk 
modliszkę czy przeciwnie, lecz to pewne, że jedna strona musiała ulec i stać się 
pokarmem dla drugiej. Widocznie pająki dla modliszek, a modliszki dla pająków, 
stanowiły wyjątkowo smaczny żer.
Pewnego razu spostrzegłem czarnego pająka, jak zamierzał rzucić się na pszczołę, 
siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś sprężał się cały do ostatniego skoku, 
gdy spod liścia wyłoniły się dwie niezmiernie długie łapy, dotychczas ukryte, 
minęły przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujęły kibić pająka: 
modliszka. Modliszka ma przednie łapy najeżone szeregiem straszliwych kolców. 
Lekki, wdzięczny ruch jedną taką łapą ¦—- jakby pociągnięcie smyczka —¦ i 
osłupiały pająk zerwał się do rączej ucieczki i ukrył w labiryncie listowia. 
Niedługo starczyło mu życia: w łapach modliszki pozostał cały jego odcięty 
odwłok, do którego żarłoczna tryumfatorka zabrała się zaraz ze zdrowym 
apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znikł w jej szczękach, natomiast z kolei jej 
odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiał.
Zwykła to była kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w którym 
jednakże uderzał osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą pszczołą i 
chwyciła pająka, zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka.
Podczas nocnych łowów Bogdana na owady przy świetle przybywały także pająki. 
Zakładały w pobliżu lampy swe sieci i polowały jak my na tę samą zwierzynę. 
Którejś nocy rozegrało się ciekawe widowisko.

57
Do pajęczyny, zaciągniętej na noc przed naszą chatą, wpadła modliszka i szamotała 

się wściekle, ale bez skutku: nie mogła się wyrwać. Z ukrycia wyskoczył pająk, by 
rzucić się na ofiarę, i nagle przystanął. Modliszka, uwięziona tylnymi nogami, 
zwróciła w stronę napastnika przednie łapy, groźnie wzniesione i gotowe do 
obrony. Pająk bał się zbliżyć, zwlekał, potem zatoczył koło i chciał uderzyć od 
tyłu. Lecz modliszka miała się na baczności; okręcała się wraz z pająkiem nie 
spuszczając go z oczu i wciąż wystawiała przeciw niemu kolczaste łapy.

Bój, a raczej wstęp do boju zaognił się, sprężył się w rozpaczliwym wysiłku. Dwa 

małe stworzonka zapomniały o świecie i chciały naraz uporczywie żyć, a 
równocześnie zawzięcie mordować. Na pajęczynie powstały dwa ogniska 
wytężonej woli, skierowane przeciw sobie z niepojętą dzikością.

Pająk, korzystając ze swobody ruchu na swej pajęczynie, do-skakiwał do modliszki z 

różnych stron jak ujadający brytan. Liczył zapewne na chwilę jej roztargnienia. 
Lecz przeciwniczka nie dała się zbić z tropu i czuwała. Obroty jej były ostre, 

background image

krótkie, celowe, a łapy wciąż naprzeciw prześladowcy. Zresztą była to wielka 
modliszka i silniejsza niż pająk; słabsza tylko dlatego, że zaplątana.

Na chwilę pająk, zmęczony, ustał i cofnął się w kąt. Wtedy w jego małym móżdżku 

zrodziła się myśl godna podziwu. Pająk po prostu ogarnąwszy sytuację uznał, że 
nie da rady i że szkoda czasu. Więc uczepił się pajęczyny w jakimś jej punkcie 
węzłowym i zaczął trząść z całej siły. Rozluźnił nici i ostatnim, tęgim wstrząsem 
wyrzucił modliszkę z sieci. Modliszka. zrywając się odleciała w ciemność. 
Rozwaga zapanowała tu nad drapieżnością. Pająk umiał uznać w sam czas 
bezcelowość walki i wyrzec się zdobyczy.

Kolację jadłem z Bogdanem w naszej chacie przy drzwiach na oścież otwartych i w 

świetle jasnej lampy benzynowej, stojącej na stole. Do światła przylatywały 
niezliczone owady, czasem dość przykre, gdy zbyt obficie wpadały do talerzy.

Pewnego wieczoru zaprosiłem do siebie nauczyciela Ramaso, aby zjadł z nami 

kolację. Lubiłem jego towarzystwo, gdyż Ramaso chętnie objaśniał mi zawiłe 
pojęcia i wierzenia Malgaszów,

53
Mówiliśmy właśnie o obrazowości języka malgaskiego, w którym na przykład rzeka 

nazywa się renirano, czyli matką wód, a słońce masaondro, czyli okiem dnia — 
gdy nagle rozległ się donośny, dobrze nam znany łopot lecącej tismy. Wielka 
modliszka ukazała się w drzwiach, wleciała do chaty i zataczała nad nami koła. 
Majestatyczny lot istnej władczyni owadów.

—  Czy wiecie, jak ją określamy? — odezwał się Ramaso. — Fainakiloha.
—  Co to znaczy?
—  Pożeraczka głów.
—  Niezwykle bystra spostrzegawczość — stwierdziłem. — Modliszki zawsze za 

głowę łapią swe ofiary i od głowy zaczynają je pożerać.

Modliszka, która wpadła do naszej chaty, siadła pod powałą palmowego dachu. I 

zaraz zerwała się jak oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lekki, normalny lot; 
teraz leciała ciężko do przeciwległej ściany, znów się odbiła, coraz niższe były jej 
kręgi, aż w końcu wylądowała na podłodze. Dopadliśmy, by ją schwycić w 
szklankę z trucizną, gdy rzut oka wyjaśnił nam przyczynę jej dziwacznego lotu: 
wielki, kosmaty pająk mygale przyczepił się kurczowo do jej piersi. Widocznie 
napadł na modliszkę w chwili, gdy siadła pod dachem, i nie puszczając jej, razem 
sunął w powietrzu.

Dziwiło nas, że modliszka, potężny owad, wcale się nie broniła. Drgała tylko 

nieznacznie skrzydłami, kolczaste łapy zaś wyciągała daleko przed siebie i 
trzymała je nieużytecznie w powietrzu^ Przy baczniejszym wejrzeniu sprawa się 
wyjaśniła: pająk chwycił ją w tak zmyślny sposób, że modliszka nie mogła się 
ruszyć. Nogi wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym podwójnym 
nelsonem unieruchomił jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami uczepił się 
tułowia modliszki, szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny!

Modliszka dawała tylko słabe oznaki życia, widocznie na domiar złego dostała 

zastrzyk jadu. Staraliśmy się odstraszyć pająka i ją uwolnić. Nic z tego. Pająk ma 
cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno uciekał, pozostałymi nogami trzymał 
zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porywał ją do kryjówki.

Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe, srogie objęcie, 

w jakim odbijał się nie tylko instynkt pajęczy, lecz wypowiadała się także i siła 
wyższa, choć równie okrutna: ślepy przypadek losu, zabijający tęgiego drapieżnika 
bez walki, bez szans, bez pardonu, bezwzględnie.

Pomimo że Ramaso nie był przyrodnikiem, śledził przebieg dramatu z równym 

zaciekawieniem jak Bogdan i ja.

background image

—  To widowisko ciekawe nie tylko dla nas, przyrodników — mówił Bogdan — 

każdego musi wstrząsnąć, prawda?

—  Mnie szczególnie interesuje! — oświadczył nauczyciel.
—  Dlaczego?
—  Bo mnie interesuje wszystko, co łączy się z klęską i śmiercią drapieżników.
—  Czy chodzi panu o zasadę sprawiedliwości w przyrodzie? — uśmiechnąłem się.
—  Otóż to, właśnie to!
—  Ale w tym wypadku, jaką ma pan sprawiedliwość? — za-. przeczył Bogdan. — 

Jeden drapieżnik złapał za kark drugiego

drapieżnika. Oto wszystko! Zwykłe zjawisko procesu biologicznego, jakich tysiące 

napotkać można co krok w przyrodzie. Po prostu jeden zżera drugiego, by 
utrzymać przy życiu swój rodzaj.

—  Tak — rzekł Ramaso—ale co w przyrodzie wydaje się zwykłe i proste, 

przeniesione na stosunki ludzkie nabiera innego znaczenia.

—  Nie rozumiem.
—  Powiada pan: drapieżnik pożera drapieżnika. W dziedzinie ludzkich procesów 

historycznych nazywa się to — Ramaso ściszył głos, jak gdyby zwierzał się z 
czegoś zakazanego — nazywa to się: ścieraniem się imperialistów między sobą...

W ustronnej dolinie madagaskarskiej, zaszytej w puszczy, w ustach wiejskiego 

nauczyciela ze szczepu Betsimisaraków, takie dotknięcie problemu światowego 
spadło na nas równie nieoczekiwanie, jak gdyby do chaty przyleciała modliszka 
wielkości nietoperza.

W przyrodzie doliny Ambinanitelo krzyżowały się i ścierały różne prądy,  lecz nurt 

żarłocznej  zachłanności był  chyba naj-

60
Silniejszy. Toczył się najszerszym korytem, był porywający i zaborczy. Jednakże 

ludzi w dolinie nie wciągnął w swe łożysko; oni nie byli drapieżni. Cóż, że kiedyś, 
kilkadziesiąt lat temu, walczyli o wzgórze Ambihimitsingo i przelewali krew? Po 
tym wybuchu nienawiści szybko się uspokoili, popadli znów w swą sielską 
bierność, upodobnili się do roślin.

Uprawiali ryż, roślinę nigdy nie zawodzącą, jedli ryż, pokarm łaskawy i łagodny, i 

sami byli łagodni. Złych popędów pozbyli się roztropnie: gniewem i 
zapalcżywością obarczyli swe duchy i demony i w tę stronę skierowali nurt 
drapieżności z nieomylnym, zdrowym instynktem ludzi pierwotnych.

A człowiek biały? Z nim nie tak prosta była sprawa. On ryżu nie uprawiał, roślinnej 

łagodności nie miał i nie był roztropny roztropnością ludzi pierwotnych. Natomiast 
dolina Ambinanitelo była parna, zapach drzew ylang-ylangu zmysłowy. Biały 
człowiek często niedomagał, zmysły się rozstrajały. Podniecone nerwy domagały 
się ostrych rozstrzygnięć, coraz trudniej było je ukoić.

12.

Godzina czwarta po południu

yła w dolinie godziną odprężenia i ochoty. Słońce odpłynęło sponad głowy ku 
zachodowi, a wraz z jego obniżeniem się zelżał męczący żar. Lekkie powiewy 
coraz rzeźwiejszego powietrza błądziły dokoła chat i człowiek zaczynał oddychać 
z ulgą. Barwy przedmiotów, poprzednio spłowiałe od blasku południowego słońca, 
teraz nabierały jędrnej soczystości. Wśród listowia przebudzone ptactwo 
wyprawiało wesoły harmider.
Niemal codziennie o tej przyjemnej porze dnia spraszałem do siebie kilku 
sąsiadów na pogawędkę. Częstowałem ich mocną, słodką herbatą i sucharami —¦ 
ku zgorszeniu kucharza Marovo na takie marnotrawstwo — a odporną 
powściągliwość gości przezwyciężałem szklaneczką rumu. Gdy przychodził 
nauczyciel Ramaso, który biegle tłumaczył słowa francuskie na malgaskie i na 

background image

odwrót, rozmowa się ożywiała.

Kierowałem  ją  najczęściej   na  temat  obyczajów  malgaskich.
Goście moi chętnie o nich się rozwodzili, lecz rzadko kiedy mogli mi wytłumaczyć, 

dlaczego i jak powstały.

Ośrodkiem ich wierzeń religijnych zdawała się być nie wiara w najwyższą istotę, 

boga-stwórcę, o którym mieli raczej mętne pojęcie, natomiast kult przodków, tak 
samo ważny u nich jak u Chińczyków. Umarli stawali się duchami, Zolo; niektóre 
duchy zamieniały się w żywe zwierzęta, inne w nocne ćmy, a wszystkie 
niewidzialnie krążyły dokoła żywych ludzi i śledziły ich postępki.

Kult przodków opanował doszczętnie życie społeczne Małga-szów, od tych duchów 

bowiem rzekomo wywodziły się tysiączne przepisy i fadi, czyli zakazy, regulujące 
każdą ludzką czynność. Przepisy te i fadi osaczały na każdym kroku każdego 
Malgasza od chwili urodzenia aż do śmierci — i biada temu, kto przeciw nim 
wykraczał, obojętnie, czy świadomie, czy mimo woli: duchy przodków wywierały 
zemstę na winowajcy, nieszczęścia ściągały na jego głowę. Tylko szczera jego 
pokuta, błagalna faditra, mogła ułagodzić gniew duchów. Czym tabu było dla 
Polinezyjczyków, tym fadi dla mieszkańców Madagaskaru.

—  Czy istnieją te  same fadi dla wszystkich Malgaszów?  — pytałem.
Nie, każdy szczep posiadał swe własne fadi. Były one wspólne dla wszystkich 

członków danego szczepu. Ale jego rody, rodziny, a także jednostki miały poza 
tym swe własne fadi, odrębne od innych. Pole ryżowe pod górą Ambihimitsingo 
było fadi dla rodu Zanikawuku, lecz nie dla innych rodów.

—  Kto  ustanawia  fadi?   Jak  powstają te  zakazy?   Gdzie ich źródło?
Pytanie kłopotliwe i moi goście wskazywali na duchy przodków jako twórców fadi. 

W powyższym wypadku z polem ryżowym sprawa była prosta i wiadomo, jak fadi 
powstało. Lecz inne fadi?

—  Gdzie źródło?... — mówił jeden ze starszych gości. — Źródeł, skąd czerpie się 

mądrość szczepu,  trudno dociec, bo ukryte są w dalekiej przeszłości. Czy widzisz, 
vazaho, tę wielką rzekę przed nami, Antanambalanę? Tu płynie jedna ogromna 
woda, a przecież powstała w górach z tysiąca drobnych, nie zbadanych źródeł. Nie 
ma takiego człowieka, który by policzył wszystkie te źródła i poznał je. Jak ta 
rzeka, tak samo niedocieczone są nasze fadi.

62
I
Do rozmowy wtrącił się nauczyciel Ramaso i zwrócił uwagę na znaczenie 

jokon’olony. Fokon’olona to rada gospodarcza w zakresie wsi. Składała się ze 
starszyzny, wybranej przez wszystkich dorosłych ludzi sioła i załatwiała wszelkie 
sprawy związane z życiem publicznym i pomyślnością mieszkańców. Od wieków 
fo-kon’olona była ważną instytucją społeczną Malgaszów. Francuzi po zdobyciu 
Madagaskaru znieśli ją, lecz teraz powołali znowu do życia jako najniższą 
podstawową komórkę swej administracji kolonialnej. Otóż w dawnych czasach, 
kiedy fokon’olona miała na oku przede wszystkim dobro swej wsi, a posiadała 
głębokie doświadczenie spraw ludzkich, niewątpliwie stwarzała różne przepisy i 
zakazy, które z biegiem czasu nabierały cech religijnych i doniosłości dzisiejszych 
fadi.

Oczywiście w Ambinanitelo była również fokon’olona, a na jej czele stał sołtys-

mpiadidy, co dosłownie znaczy: „pilnujący przestrzegania praw”.

—  Kto jest waszym mpiadidy? — spytałem.
—  Bezaza — wyjaśnił Ramaso.
—  Szkoda, że tu nie przychodzi. Trzeba go będzie zaprosić.
—  Bezaza — szepnął mi do ucha Dżinarivelo — jest obecnie głową rodu Cyjandru.

background image

—  A, to co innego...
Po wyjaśnieniu przez nauczyciela znaczenia fokon’olony goście nasycili się 

sprawami malgaskimi i prosili mnie, żebym mówił im o Europie. Rzecz, która 
wprawiała ich stale w niezmierne zdumienie, to magiczny biały puch zwany 
śniegiem.

Mieszkańcy Ambinanitela nie znali śniegu i nigdy go nie zor baczą w tej dolinie. 

Panowało tu przez cały okrągły rok tropikalne gorąco, wahające się dokoła 
trzydziestu stopni w cieniu, a tylko w niektóre chłodniejsze noce spadające do 
dwudziestu pięciu stopni ciepła. Więc opis zimowego krajobrazu w Polsce 
przejmował moich gości mrowiem zachwytu i zgrozy. Nie mógł pomieścić się w 
ich wyobraźni widok pól pokrytych warstwą śniegu ani widok obnażonych z liści 
drzew i krzaków, uginających się pod białym całunem.

Tak samo opis lodu przechodził ich pojęcie. To nieprawdopodobne,   ażeby  rzeka  

zamieniała   się   w  twardą  bryłę,   po  któ-

63
rej można było chodzić jak po ziemi, i żeby przy tym było tak strasznie zimno.
—  Pomyślcie sobie! — wołał jeden z gości. — Na rzece Anta-nambalana jest lód i 

możecie sobie przechodzić suchą nogą na drugą stronę do Rantavatobe.

—  To bajka! To urojenie! To niezły żart!
Wszyscy uderzali w śmiech, ale skłonni byli wierzyć, że w dalekiej Europie srożył się 

tak dziwny klimat.

Natomiast nauczyciela Ramaso najwięcej obchodziły stosunki polityczne i społeczne 

w Europie. Jakie państwa obecnie ze sobą się przyjaźniły lub kłóciły, jak żyli 
robotnicy, czy rzeczywiście było tylu bezrobotnych, jak o tym słuchy dochodziły? 
Także i dla niego, który tylko widział stutysięczną niespełna Tananariwę, wydało 
się niepojęte, ażeby istniały wielomilionowe miasta, a mimo to ludzie nie cierpieli 
głodu na skutek zamętu w dostawie żywności.

-— Wielu tam cierpi głód — oświadczyłem — ale nie z powodu zamętu, o jakim 

myślicie.

Ramaso spojrzał na mnie i zamyślił się.
Manahitsara, jeden z gości, należał do grona życzliwych mi przyjaciół. Miał bujną 

czuprynę i poetycką duszę. Jeśli Dżinari-velo oddany był sprawom leśnym, to on, 
Manahitsara, pławił się w krainie legend o lesie i leśnych zwierzętach. Znał legend 
tyle, że mógłby opowiadać całymi dniami. Teraz chciał podać opowieść o śmierci 
krokodyla, lecz inni przeszkadzali mu, woleli słuchać o Europie. W wodach 
Madagaskaru żyło krokodyli takie mnóstwo, że stanowiły wielką plagę dla 
ludności, liczne zaś o nich opowiadania były pouczające i rzucały światło na 
umysłów ość tubylców. Wziąłem więc Manahitsarę w obronę i zachęciłem go do 
opowiadania. Nie dał się prosić dwa razy.

„Pewien krokodyl był królem rzeki, a wszystkie stworzenia w wodzie i nad brzegiem 

oddawały mu należną cześć. Nigdy nie wiedziały, które z nich dostąpi kolejnego 
zaszczytu, by pożarte przez władcę, nieść swe życie w ofierze królowi. Ale 
pewnego dnia krokodyl wyzionął ducha. Wszędzie w rzece i nad brzegiem 
rozlegały się lamenty, jak to bywa, gdy umrze król. Wszystkie stwory zbiegły się, 
by płakać u zwłok i urządzić godny ma-

64
..O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się Góra  Beniowskiego...
(str.   44)
4r „¦¦
„Benaczehina  uśmiechając  się   obnażyła   lśniące  zęby...   (str.   51)
jestatu pogrzeb. Jedynie wielka żaba nie przybyła. Nie chciała płakać. Zwierzęta 

background image

zgorszone tym brakiem szacunku wysłały do niej poselstwo z żądaniem 
usprawiedliwienia się i natychmiastowego przybycia do zwłok. «Owszem, 
przybędę — odpowiedziała żaba — ale dopiero na pogrzeb*. W dzień pogrzebu 
zebrał się olbrzymi tłum. Każde zwierzę podchodziło czołobitnie do zwłok i 
głosiło sławę krokodyla. Kolej przyszła także na żabę. Zbliżyła się i krzyknęła 
zuchwale: «O, jak olbrzymie cielsko karmiliśmy, eee! O, jak potężny ogon nas 
chłostał! O, jakie długie zęby nas pożerały, eee! Teraz już nic nam nie zrobi 
obrzydliwy żarłok! Już nie doznamy lęku!» Na taką zuchwałość żaby wszystkie 
zwierzęta ogarnął blady strach, zaczęły się szybko wynosić ledwo oddychając z 
przerażenia. Oczekiwały, że lada chwila duch krokodyla zabije świętokradczą 
żabę, ale nic się jej nie stało. To ona, niezależna duchem, była prawdziwą królową 
rzeki. Potęgą zmarłego krokodyla była jedynie bojaźń innych stworów”.

Opowiadanie Manahitsary wszystkim się podobało, uderzało w bliskie im struny 

uczuciowe. Od niepamiętnych wieków Madagaskar był widownią licznych 
najazdów. Obcy zdobywcy ujarzmiali ludność tubylczą i jako kasty panujące 
sprawowali nad nią despotyczne i przeważnie krwawe rządy. Przybywali tu na 
podbój Arabowie, Żydzi jemeńscy, Persowie, Hindusi, później Portugalczycy, 
Holendrzy, Anglicy, Francuzi; między nimi piraci wielu nacji europejskich, a 
nawet amerykańscy — ci z zachodu głównie dla ohydnego procederu wyłapywania 
niewolników — aż w końcu na dobre usadowili się Francuzi narzucając 
Madagaskarowi system kolonialny. Zanim wyspa stała się kolonią, centralny 
szczep Howasów stworzył w XIX wieku królestwo Madagaskaru, w którym 
rządząca warstwa panowała nad własnym ludem i nad podbitymi szczepami z nie 
mniejszym okrucieństwem niż obcy najeźdźcy.

Więc przypowieść Manahitsary o tyranie krokodylu przemawiała moim gościom do 

wyobraźni, a wystąpienie zuchwałej żaby sprawiało im prawdziwą przyjemność. 
To klechda, a jednak jakże odpowiadała ich rzeczywistemu życiu.

— Dzielna żaba — wołał nauczyciel Ramaso — słusznie postą-
S — Gorąca wieś...
85
piła demaskując drapieżność krokodyla. Ale opowieść nie powinna się na tym 

kończyć. Brak jej czegoś ważnego.

—  Czego? — zaciekawili się Malgasze.
—  Przyjdzie przecież do rzeki nowy krokodyl i będzie pożerał zwierzaki tak samo 

jak poprzednik.

¦— Na to nie ma rady — wzruszył Manahitsara  ramionami.
—  Krokodyl krokodylem! — wtórowali mu inni.
—: Nieprawda! Słyszeliście, że krokodyl był tak długo potężny, jak długo bojaźń 

obezwładniała inne stwory. Więc opowieść musi mieć ciąg dalszy: krokodyl 
pożerał swoje ofiary jedną po drugiej, bo zwierzaki szły luzem i nie pomagały 
sobie wzajemnie. Żaba powinna je teraz uświadomić, że tylko w połączeniu siła 
ich będzie niezmożona. Żaba powinna zjednoczyć wszystkie stwory, a gdy nowy 
krokodyl przybędzie, spotka się z bojowym frontem swych dotychczasowych 
ofiar. Takie powinno być uzupełnienie bajki o królu krokodylu.

Nastało w naszym gronie wymowne milczenie.
—  W tym, co mówi Ramaso, jest słuszność — stwierdził po chwili Dżinarivelo.
13.

Groźne fadi

N,
I azajutrz po tej rozmowie odwiedziłem nauczyciela w jego chacie, stojącej pośrodku 

wsi naprzeciw obszernego budynku szkolnego. Ramaso był nieobecny, lecz jego 
vadi, żona, zaprosiła mnie uprzejmie do wnętrza chaty, ażebym tu zaczekał: męża 

background image

jej odwołano do kobiety dotkniętej nagłą chorobą, ale niezawodnie wkrótce wróci. 
Wszedłem i siadłem na krześle pod ścianą chaty, podczas gdy vadi gdzieś się 
ulotniła.

Chata była dwuizbowa i tak samo jak w naszej chacie ściany zbudowano z plecionych 

gęsto włókien rośliny falafa. Spośród nader ubogiego umeblowania rzucał się w 
oczy stół pokryty papierami, a nad nim półka. Półka niezwykła w tych stronach, bo 
zamykana na kluczyk jak szafka. Obecnie stała na pół otwarta i widać było w niej 
kilkanaście książek.

66
Zdjęty ciekawością podszedłem bliżej i sięgnąłem po pierwszą z brzegu książkę. 

„Tartarin de Tarascon” przeczytałem jej francuski tytuł na okładce i z 
rozrzewnieniem ‘spojrzałem na starą znajomą, która zawędrowała aż do tej 
odległej doliny. Tom nieco cienki, widocznie popularne, skrócone wydanie. 
Otworzyłem stronice: natychmiast było widać, że tekst zmieniony, jak gdyby 
przerobiony. Lecz cóż to? Czytałem zdanie podkreślone ołówkiem — zapewne 
przez samego Ramaso — brzmiące:

¦¦ ¦ ^

W tym samym stopniu, w jakim zniesiony zostanie wyzysk człowieka przez 
człowieka, zniesiony będzie także wyzysk jednego narodu przez drugi. Wraz z 
przeciwieństwem klas wewnątrz narodu zniknie wzajemna wrogość narodów.
To „Tartarin z Tarasconu”? Dziwny Tartarin! Przerzuciłem stronice — znowu 
miejsce podkreślone ołówkiem:
Podobnie jak wieś od miasta, burżuazja uzależniła kraje barbarzyńskie i 
póJbarbarzyńskie od krajów cywilizowanych, narody chłopskie od narodów 
burżuazyjnych, Wschód od Zachodu.
Zaintrygowany w najwyższym stopniu, zbadałem początek książki i szybko dotarłem 
do jądra zagadki: pod zwodzącą okładką „Tartarina z Tarasconu” była ukryta karta 
tytułowa właściwej broszury. Czytam: Ch. Marx et F. Engels: „Le Manifeste Com-
muniste”.
A więc wielki, burzliwy posiew dziejowy dotarł nawet do tej zapadłej wioski 
madagaskarskiej, drzemiącej — jak ~mi się dotychczas mylnie wydawało — w 
wiekowym odrętwieniu wśród pól ryżowych i bezludnych gór. Mieszkaniec kolonii 
czytający Manifest Komunistyczny, i to czytający go z przejęciem, jak wynikało z 
podkreśleń ołówkiem, to w istocie coś ciekawego. Teraz nagle zrozumiałem, dlaczego
Ramaso był tak niechętny naszemu przybyciu do Ambinanitela: obawiał się bliskości 
białych ludzi, a więc ludzi związanych, jak mógł przypuszczać, z reżimem 
kolonialnym.
Odłożyłem książkę na miejsce i zastanawiałem się, czy wolno mi być wścibskim i 
wdzierać się w czyjeś tajemnice? Lecz ponęta
67
była zbyt silna. Zajrzałem do drugiego dzieła, broszury o zakrytej papierem okładce. 

Na wielu stronach widniały grube podkreślenia zrobione czerwonym ołówkiem.

Tytuł broszury: „O prawie narodów do samookreślenia”. Autor: Lenin.
Sięgnąłem do półki po inną książkę. I tu wiele zaznaczonych przez nauczyciela 

ustępów.

Niezwykła w chacie Malgasza biblioteka i podkreślone w książkach ustępy, 

wszystkie odnoszące się do zagadnienia ludów kolonialnych, nie pozostawiały 
żadnych wątpliwości co do duchowego oblicza nauczyciela Ramaso: był to 
bojownik o wyzwolenie swego ludu z jarzma kolonialnego.

background image

Siedząc zamyślony, z ostatnią broszurą w ręce, nie spostrzegłem, że ktoś wszedł do 

chaty. Ramaso. Było już za późno, by niepostrzeżenie odłożyć książkę na półkę. 
Zresztą po co? Ramaso jednym rzutem oka zdał sobie sprawę z tego, co zaszło. 
Popłoch odbił się w jego oczach. Nauczyciel stanął na środku chaty, oniemiały, 
jakby oszołomiony.

Chcąc mu dodać otuchy spojrzałem na niego z całą życzliwością. Broszurę odłożyłem 

pieczołowicie na półkę.

—  Przejrzałem tego  „Tartarina  z  Tarasconu”...  —  zacząłem żartobliwie mrugając 

okiem.

Lecz on przerwał mi w połowie zdania mówiąc zaklinającym głosem:
—  Powiedzcie mi, vazaha, jedną rzecz! Wszak jest pan człowiekiem uczciwym, 
prawda?
—  Jestem.
—  W takim razie proszę mi powiedzieć, co zamierza pan teraz zrobić!
Ramaso miał surowy, wyczekujący wyraz twarzy.
—  Zamierzam przede wszystkim — starałem się mówić możliwie swobodnym tonem 

— zamierzam prosić was, Ramaso, żebyście się uśmiechnęli. Po cóż ta grobowa 
mina?

Nauczyciel uczynił łagodny ruch ręką, jak gdyby przezwyciężając swe napięcie, i 

opanował się.

—  Przepraszam — rzekł stłumionym półszeptem.
—  Nie! — sprzeciwiłem się żywo. — To ja pana przepraszam
88
za wtargnięcie w wasze osobiste sekrety. Ale moja wina  tylko częściowa: vadi wasza 

kazała mi tu czekać, półka była otwarta, więc nic złego nie myśląc zajrzałem do 
książek... Nastała chwila milczenia.

—  I  co  teraz?  —  spytał   Ramaso   patrząc   mi   przenikliwie w oczy. — Co 

nastąpi?

—  Nic!  Cóżby miało nastąpić?  — uśmiechnąłem się. —• Czy myślicie, Ramaso, że 

każdy Europejczyk, który u was się zjawia, musi być koniecznie zwolennikiem 
kolonizatorów i ucisku?

—  Tak dotychczas było.
—  Więc zaszedł wyjątek. Zresztą wypada mi panu nadmienić, że nie jestem 

francuskim kolonizatorem, lecz podróżnikiem obcej narodowości.

—  Wiem.
—  I że należę do narodu, którego najlepsi synowie zazwyczaj szli ramię w ramię z 

tymi, którzy na całym świecie  walczyli o swą wolność.

Potem nauczyciel przechodząc na inny temat napomknął głosem przestrogi:
—¦ Niedługo, może jutro, może pojutrze, wróci do Ambinanitela szef kantonu, 
Rajaona.
—  Czy Rajaona pochodzi ze szczepu Howasów? — spytałem.
—  Tak. Więc to człowiek i z obcego szczepu, i urzędnik administracji kolonialnej.
—  Proszę nie obawiać się. Do nikogo, z wyjątkiem mego towarzysza Bogdana, nie 

pisnę słówkiem. A za Bogdana ręczę.

—  Dziękuję panu.                                          - „
Żywo przypomniało mi się podobne zajście sprzed kilku dni, kiedy stary Dżinarivelo 

opowiadał mi o zwadzie między rodami Zanikawuku i Cyjandru: wtedy jak dzisiaj 
musiałem składać uroczyste deklaracje i zapewniać o swej przychylności. Kiedyż 
odmienia się role i z zaufaniem i przyjaźnią odniesie się do nas cała wieś, a nie 

background image

tylko kilku jej mieszkańców?

Ramaso zamknął na klucz szafkę z książkami i klucz schował do kieszeni.
—  Dynamit — rzekł z uśmiechem wskazując wzrokiem na szafkę — który kiedyś 

wysadzi w powietrze system kolonialny.

69
—  Jednak na razie to tylko groźne fadi —
—  Ale  fadi — błysnął  Ramaso oczami ¦ administratorów, a nie dla Malgaszów.
dodałem. - groźne  tylko  dla
14.

Zawiało cywilizacją

„o wsi wrócił z objazdu Rajaona, szef kantonu, czyli wójt nad kilkunastoma 
wsiami, i podjął urzędowanie w wielkim domu obok nas. Na dziedzińcu zaroiło się 
teraz od ludzi. Przychodzili mieszkańcy doliny z obydwóch stron rzeki i płacili 
podatki.
Wójt był młodym człowiekiem z centralnego szczepu Howasów, dawnych panów 
Madagaskaru, i pochodził z samej Tananariwy. Jak każdy Howas był dumny, 
gładki i uśmiechnięty. Szczupłej postaci, miał brzydką, jasną twarz Japończyka i 
ładną, ciemną żonę z tutejszego szczepu Betsimisaraków. Szczep podarował mu 
dziewczynę jako haracz w naturze i skuteczny talizman dla łagodzenia podatków. 
Szef kantonu — jedyny przedstawiciel władz francuskich w dolinie Ambinanitelo 
— był potęgą i panem życia. Ukończył dział administracyjny szkoły im. Le Myre 
de Vilers w stolicy, miał przenikliwe i pojętne oczy, mówił dobrze po francusku, 
myślał po howasku, lecz uginał się, łamał się pod ciężarem okropnej ambicji: 
chciał być wcieleniem europejskiej cywilizacji. Dopiął swego, równocześnie 
jednak pomieszał malgaski groch z europejską kapustą.
Pod wieczór złożył mi wizytę i popijał rum. Był powściągliwy i badał moją twarz. 
Wiedział o wszystkim, wiedział, że ja szukam śladów Beniowskiego, a Bogdan 
ptaków i owadów. Donieśli mu o nas okoliczni ludzie.
Przy drugim kieliszku rumu zwierzył mi się ze swej misji w dolinie: wprowadzał 
cywilizację wśród Betsimisaraków, na których patrzał trochę z góry, i uczył ich 
dobrych obyczajów.

—‘¦ Mianowicie jakich? — dopytywałem się z całą życzliwością.
Rajaona był trochę zaskoczony pytaniem i namyślając się miętosił ręką usta.
— Jakich? — powtórzył. — No, choćby rzetelnej pracy, bo to
70
najwięksi lenie. Nie mają absolutnie zrozumienia dla moralnych i materialnych 

korzyści, jakie dałaby im praca.

Coś czułem, że szef kantonu przesiąkł filozofią swych białych przełożonych.
—  A jakim sposobem wprowadza pan te dobre obyczaje? — starałem się dociec.
—  Różnymi sposobami. Dobrą dla nich szkołą są roboty publiczne, tak zwane 

prestacje, dalej...

—  Podatek pogłowny — podpowiedziałem mu.
Rajaona był zbyt bystry, by nie zauważył mej ukrytej ironii.
—¦ Owszem — podchwycił odważnie. — Także i podatek pogłowny. Cóż pan chce, 

to są konkrety, na których spoczywa każda struktura państwowa; bez nich byłaby 
anarchia... A wracając do naszych Betsimisaraków, zwalczam przede wszystkim 
ich zmorę — pociąg do pijaństwa.

W tym szef kantonu miał słuszność, opilstwo było wśród Betsimisaraków istną plagą, 

którą prawdopodobnie narzucili im od czterech wieków Europejczycy. Ich 
handlujące statki często odwiedzały wschodnie wybrzeże Madagaskaru, a alkohol 

background image

był najważniejszym z przywożonych produktów.

—  ‘Więc jest pan apostołem wstrzemięźliwości?! — stwierdziłem z 

humorem   patrząc na jego kieliszek   rumu. — Hm, i to wszystko?

Raptem Rajaona wpadł w jakiś wstydliwy niepokój, że to wszystko i że 

w tej chwili nic więcej nie przychodziło mu da głowy.                 

„” „         r”*\ J j

—  Reszty — oświadczył — dopełnia nauczyciel Ramaso. Spojrzałem mu 

badawczo w twarz chcąc wniknąć w jego myśli,

jednak przez  opanowaną pokrywę oblicza trudno było  dotrzeć do 

sedna. Howas widząc mój pytający wzrok tłumaczył:

—  Nauczyciel wprowadza wśród młodzieży uobyczajenie, uczy ich 

czytania,  pisania, rachunków, francuskiego języka,  a przez młodzież 

oddziałuje na rodziców.

Ciekaw byłem, czy szef kantonu domyślał się politycznych poglądów 

nauczyciela. Prawdopodobnie nie. Rajaona wypił trzeci kieliszek w 

milczeniu, przy czwartym spostrzegł plik leżących na

71

stole polskich gazet. Rozjaśnił znienacka twarz i poprosił grzecznie, 

żebym mu dał wszystkie gazety.

—  Wszystkie?

—  Tak, wszystkie, wszystkie, jak najwięcej! — wybuchł zapałem do 

gazet.

Dałem mu te, które przeczytałem już od deski do deski; inne 

zachowałem sobie jako cenny skarb.

Piątego kieliszka odradziłem mu przyjaźnie, lecz on, uparty i 

ambitny, musiał wypić. Wypił i nagle się załamał. Niedobrze mu się 

zrobiło, chciał wymiotować. Słaniającego się zaprowadziłem do domu.

Następnego dnia świtaniem, o godzinie niezwykle wczesnej, rozlegały 

się jego donośne rozkazy. Rozkazywał domownikom i swemu urzędowemu 

zastępcy zwięźle, władczo i gromko: wszyscy we wsi słyszeli, że szef 

kantonu był trzeźwiuteńki i na nogach. Na śniadanie przysłał mi list, 

pisany na maszynie i przepraszający za wczorajszą chwilę słabości. 

Potem puścił gramofon i dawał same płyty z podniosłymi hymnami 

kościelnymi. Gramofon odbywał za niego pokutę.

W ciągu dnia wyjaśniło się, dlaczego Rajaona lubił moje gazety: 

cywilizacja i higiena. Na uboczu stała wygódka. Dawniej używano liści 

albo nawet obywano się bez nich. Dziś Rajaona posługiwał się 

papierem. Ażeby zaś ceremonii nadać odpowiednią wagę, używał za 

każdym razem calusieńką, nie rozdartą, podwójną stronicę. Rajaona 

wiedział, że postęp cywilizacji mierzyło się zużyciem papieru.

Nazajutrz rozzłościłem się nie na żarty: ofiarą cywilizacji padły 

„Wiadomości Literackie”, i to bogaty numer, poświęcony Japonii, a nie 

całkiem jeszcze przejrzany. Widocznie objętość jego i satynowany 

papier stanowiły nieodpartą pokusę. Zniknięcie spostrzegłem za późno, 

już po zużyciu gazety.

W tydzień później „cywilizacja” dała mi się znów we znaki. Z 

Ambohibola, wioski po drugiej stronie rzeki, przywiózł mi pewien 

krajowiec ciekawe, choć pospolite zwierzątko, tanreka. Był to 

malgaski jeż o kolczastoszczecinowatej sierści i największy z tej 

rodziny, a nawet z całego rzędu owadożernych. Rodzina to, mówiąc 

nawiasem, nad wyraz tajemnicza: najbliższy krewniak

tanreka żył z tamtej strony ziemi, na wyspie Kubie. Jak się tam 

dostał, bogowie wiedzą. Zagadka wisiała nad katastrofami kosmicznymi 

i nad nieodgadnioną odyseją zwierzaka.

Już dawno chciałem sobie chować żywego tanreka, więc na widok 

przyniesionego zwierzaka bardzo się ucieszyłem, lecz potem nagle się 

wzdrygnąłem i wręcz oburzyłem. Co za okrucieństwo! Malgasz uwiązał 

tanreka za dolne zęby i tak niósł go zawieszonego w powietrzu, na pół 

uduszonego i z wyrwaną nie-ledwie szczęką: straconego kalekę.

Malgasz ubrał się przy tym jak do parady. Nosił pyszałkowate spodnie, 

jedwabną koszulę, zbytkowny kapelusz i gruby, jesienny, francuski 

płaszcz, śmieszny w tropikalnym słońcu. Ludzie patrzyli na przybysza 

z niekłamanym podziwem.

-— Pięć franków! — zawołał nadęty i rzucił mi na ziemię zwierza. Pięć 

background image

franków za tanreka to cena wygórowana i tak samo niedorzeczna jak 

gruby płaszcz. Człowiek stracił poczucie rzeczywistości.

Dokoła nas zebrała się gromada gapiów. Między nimi półnagi mizerak, 

odziany tylko w przepaskę biodrową. Biedny, lecz widać dobroduszny, 

bo nagle zdjęty litością uwolnił tanreka z więzów i pieszczotliwie go 

głaskał. Zwierz, pozbawiony sił, wcale nie uciekał.

Sfotografowałem nagusa z tanrekiem i dałem mu za to pięć franków, dar 

niebywały. Natomiast właścicielowi zwierza ofiarowałem za niego tylko 

jednego franka. Gdy to nagus usłyszał, parskał spazmatycznym 

śmiechem, pokładał się i’ wił, i nie mógł powstrzymać szalonej 

wesołości. Inni ze wsi wtórowali mu i ryczeli tak samo bez 

opamiętania. Jedynie właściciel nieszczęsnego tanreka zżymał się z 

bezsilnego gniewu, protestował i popędził do wójta na skargę.

— To niesprawiedliwość! — przedkładał mi spokojnie i z godnością 

Rajaona. —: Bo gdzież tu proporcja, gdzie sens?

I tłumaczył mi, że nagus to łapserdak i włóczęga, podczas gdy 

właściciel tanreka to obywatel zamożny i stateczny, któremu należała 

się stosowna zapłata, albowiem to człowiek poważny i cywilizowany...

73

Żle, że byłem bez kasku i stałem z odkrytą głową na słońcu. 

Niespodziewanie chwyciła mnie wściekłość.

Wybuchłem:

— Cywilizacja to przede wszystkim dobre serce!...

I nagle urwałem. Nie mogłem dalej. Coś w tym zdaniu paskudnie 

zgrzytnęło. Coś tu nie było w porządku. Chciałem dwom brązowym 

ludziom wygarnąć perorę, chciałem gromić — ale nie potrafiłem: patos 

się rozkleił. Sięgnąłem zbyt wysoko.

Coś doprawdy nie było w porządku. Lepiej włożyć kask na głowę, 

uśmiechnąć się i stwierdzić nieuchronny bieg wydarzeń. Uśmiechnąć się 

do zabawnej karykatury, że w takiej postaci, a nie w innej, 

groźniejszej, wkraczała „cywilizacja” do Ambi-nanitela.

15.

Piracka miłość i wojna

iepohamowana przyroda doliny Ambinanitelo podlegała żelaznemu prawu walki 
nowego ze starym. Pędy roślin, prężące się ku słońcu z niepowstrzymaną siłą, z 
namiętnością, więcej: z zaciekłością spychały w cień to, co rosło wczoraj, dławiły 
je i rozgniatały na próchno. Nic nie opierało się niszczącej potędze bujności, nic —
¦ zarówno w społeczeństwie roślin, jak ludzi. Dawne ludzkie zdarzenia, które ongiś 
wstrząsały całymi szczepami, dziwnie łatwo tonęły tu w odmętach niepamięci.
Czasem tylko przygodnie, przypadkowo, w jakimś urywku gawędy uchylał się na 
mgnienie oka maleńki rąbek tajemnicy. Ślad zagubiony od pokoleń w gąszczu 
zawiłych legend czy niezrozumiałych fadi, zaprószony ślad nagle na chwilę 
nabierał wyrazistości.
Na drzewie w pobliżu mej chaty rozlegał się głos dronga, czarnego ptaka, 
przypominającego naszego kosa.
—¦ On jest fadi! — ostrzegał mnie stary Dżinarivelo wskazując na ptaka. — Nigdy 
nie strzelaj do dronga!
Okazało się, że drongo kiedyś uratował mieszkańców doliny od śmierci lub 
niewoli, bo krzykiem swym zmylił pogoń prześladowców.

i
¦—¦ Jakich prześladowców? Skąd przyszli?
—  Podanie mówi, że żyli nad morzem, u ujścia naszej rzeki Antanambalana.  Byli  to 

źli  ludzie,  ciągle  czynili  wypady,  by łapać naszych przodków i sprzedawać ich 
do niewoli...

—  Czy byli to biali piraci?
—  Podanie tak mówi.

background image

Jeszcze kilka wyjaśnień i sprawa stawała się przejrzysta, trop był znaleziony. Fadi 

związane z poczciwym ptakiem nieomylnie prowadziło do okresu rządów 
pirackich na początku XVIII wieku i do wydarzeń, które należały do 
najdziwniejszych w historii podbojów.

Zbrodniczy wyrzutek, pirat nazwiskiem Plantain, dzięki swej epickiej zuchwałości, 

połączonej z jakąś koszmarną romantycz-nością i zaciekłym bestialstwem, 
osiągnął niepospolity cel, którego pół wieku później nie dopiął Beniowski, a 
dopiero po upływie półtora wieku dopięli Francuzi kosztem niebywałego wysiłku i 
ogromnych strat w ludziach: Plantain orężem zdobył cały Madagaskar i został jego 
władcą.

Wydaje się to bajką z tysiąca i jednej nocy, jakimś karykaturalnym powtórzeniem na 

Madagaskarze wojny trojańskiej. I chociaż kroniki francuskie i oczywiście 
angielskie pomijały całą tę awanturę wstydliwym milczeniem, jednak niezależnie 
od siebie opisy wiarygodnych świadków potwierdzały niezwykłe wypadki. Warto 
je przypomnieć sobie chciażby dlatego, że stolica upiornego władcy była tuż w 
pobliżu naszej doliny.

John Plantain, Anglik, urodzony na wyspie Jamajce w dru- » giej połowie XVII 

wieku, nie posiadał żadnego wykształcenia, nigdy nie umiał czytać ani pisać,”
natomiast z domu rodzicielskiego wyniósł umiejętność władania stekiem 
najsoczystszych przekleństw. Zaledwie doszedł do dwudziestego roku życia, 
spiknął się z angielskimi piratami, grasującymi licznie na wodach amerykańskich, i 
przystał do nich.

Ocean Indyjski był wtedy eldoradem dla wszelkiego rodzaju mętów, więc statek, na 

którym pływał Plantain, przeniósł się na wschód. W tej kompanii brutalnych 
awanturników nasz bohater przewyższał wszystkich swą bezwzględnością, a że 
dopisywało mu przy tym szczęście, szybko piął się w hierarchii pirackiej

74
hałastry. Łupiąc handlowe statki europejskie i azjatyckie dorobił się olbrzymiego 

majątku.

Marzeniem każdego korsarza po należytym obłowieniu się był powrót do rodzinnych 

stron i spędzenie tam w dostatku reszty życia. Niestety, ostatnimi czasy taki happy 
end napotykał trudności: Kompania Wschodnioindyjska, rozsierdzona wielkimi 
stratami, nie tylko zwalczała piratów na morzu, lecz prześladowała w samej Anglii 
tych, którym udało się przemycić do ojczyzny. Na domiar złego rząd angielski 
obłudnie i wielkodusznie przyrzekał amnestię, a gdy zbłąkane owieczki zgłaszały 
się, przyrzeczeń swych nie dotrzymywał i marnotrawnych synów często wieszał na 
szubienicy.

Wobec takiej sytuacji piraci licznie udawali się na Madagaskar — do którego 

wybrzeży przedtem już niejeden raz zawijali — i dzięki rozległym przestrzeniom 
wyspy znajdowali tu schronienie. W owe czasy Malgasze tworzyli kilkadziesiąt 
lilipucich państewek, których naczelnicy, szumnie tytułujący się królami, ochoczo 
używali życia tocząc między sobą bezustanne wojny. Piratów, fachowców od 
krwawych kąpieli, chętnie przyjmowali, by wkrótce przeklinać tych sojuszników: 
piraci brutalnie zagarniali władzę, gdzie mogli, i terrorem trzymając w jarzmie 
okoliczną ludność stwarzali swe własne państewka.

Takie państewko założył w dolinie u ujścia rzeki Antanamba-lana John Plantain i 

ogłosił się Królem Zatoki. Przywiózł z morza ogromne skarby i miał przy sobie 
zgraję pirackich zabijaków, więc z ich pomocą styranizował tubylców żyjących w 
okolicy. Wybudował tam fortecę-zamczysko, a korzystając z zatargów 
międzyszczepowych stworzył przyboczne wojsko z tysiąca mal-gaskich 
wojowników. Na swym „dworze” założył sobie liczny harem z Malgaszek strojąc 

background image

damy swe w zbytkowne jedwabie i obwieszając je mnóstwem klejnotów. Dla 
podniesienia splendoru posiadał dwóch wasali uznających go za swego 
zwierzchnika. Byli to tak samo jak on dawni piraci: Szkot James Adair i Duńczyk 
Hans Burgen, którzy w sąsiedztwie również założyli państewka. Wszyscy trzej 
wzajemnie sobie pomagali.

Jak na różach upływało im życie przeplatane wyprawami w głąb wyspy dla zdobycia 

niewolnika — wtedy  to zapewne

i
w dolinie Ambinanitelo zrodziło się fadi ptaka drongo — gdy’ nagle dotarła do 

Plantaina wiadomość o istnieniu na Madagaskarze  dziewoi królewskiego rodu,  
niezwykle urodziwej.  Tak rozpoczął się tragiczny melodramat madagaskarski,  w  
swym  rozmachu bodaj prześcigający wojnę trojańską.

Czar-dziewczyna była wnuczką malgaskiego króla państwa Masselege, którego 

Anglicy przezywali „King Dick” (Anglicy w tym okresie wszystkim krajowcom na 
Madagaskarze lubili nadawać angielskie przydomki), i nazywała się Eleonora 
Brown, po ojcu Angliku, który kiedyś przez pewien czas przebywał w Masselege i 
dawno już wyjechał.

Wiadomość o uroczej pół-Europejce Eleonorze rozpaliła serce Plantaina do tego 

stopnia, że wysłał do króla Dicka poselstwo z prośbą o oddanie mu wnuczki za 
żonę. Król Dick nie miałby nic przeciw temu, ale na jego dworze w Masselege 
wyżerała się cała czereda Anglików, byłych piratów, nieżyczliwych donżuano-wi, 
którzy przekonali swego gospodarza, że należy odrzucić żądanie Plantaina. Na 
taką odmowę Król Zatoki zatrząsł się z gniewu i w nowym poselstwie zagroził 
królowi Dickowi, że jeśli wnuczki nie przyśle dobrowolnie, to on — Plantain — 
wyruszy na czele wojska i odbierze ją osobiście, a jej dziadka usmaży na wolnym 
ogniu. Król Dick, urażony obelżywym tonem, powtórnie odmówił i kazał 
oświadczyć, że ze swymi wojownikami będzie czekał w połowie drogi na 
spotkanie zuchwalca. Należy dodać, że siedziby obydwóch  oddalone  były  od  
siebie  o  jakie  tysiąc kilometrów.

Plantain nie żartował i wyprawę przygotował z całą starannością. Jego naczelny 

wódz, Metys Tom, zwerbował z- wysepki Sainte Marie kilkuset Malgaszów 
oddanych od pokoleń sprawie piratów. Poza tym przyłączyło się do niego kilku 
królików madagaskar-skich, a między nimi król Kelly z Mannagoe, 
przyprowadzający tysiąc wojowników. Z poważną siłą wyruszył Plantain w głąb 
wyspy, gdzie w istocie w połowie drogi do Masselege król Dick ze swymi 
wojownikami i angielskimi doradcami stawił mu czoło.

Zanim doszło do bitwy, król Kelly czmychnął ze swym oddziałem od Plantaina i 

przystał do wroga. Plantain, nie zrażony tą zdradą, ustawił wojsko w szyk bojowy 
mając na flankach hufce obydwóch wasali, Szkota i Duńczyka, natomiast rotom 
malgaskim

77
1
przydzielając swych oficerów, byłych piratów. Nad szeregami powiewały 

demonstracyjnie państwowe bandery: angielska, szkocka i duńska, niezwykłe 
opiekunki pirackiej wyprawy.

W bitwie, jaka zawrzała, Plantain odniósł zwycięstwo i zmusił przeciwnika do 

ucieczki zabierając mu wiele ludzi do niewoli. W kilka dni później doszło do 
drugiej krwawej bitwy, gdy świeże wojsko króla Kelly wsparło uciekające 
oddziały, lecz znowu król Dick poniósł klęskę i wycofać się musiał do samego 
Masse-lege, podczas gdy Kelly umknął do swych włości. Zaciętość po obydwóch 
stronach była wielka, we wszystkich starciach obficie lała się krew malgaska. Ale 

background image

gdy Plantain ostatecznie rozbił potęgę swego przeciwnika, jego samego wziął do 
niewoli, stolicę obrócił w perzynę i dorwał się wreszcie do pięknej Eleonory — 
okazało się, że niewiasta miała już dziecko.

Zawiedziony i wściekły, kazał króla Dicka i wszystkich jego angielskich zauszników, 

tak jak zapowiedział, torturować na ogniu, lecz w tym czasie zakochał się po uszy 
w dorodnej brance pomimo jej dziecka. Wśród rozkoszy miodowego miesiąca 
chwat nie zapomniał o zemście na malgaskim zdrajcy Kellym. Spadł na jego 
państwo i spustoszył je doszczętnie, lecz sam Kelly znowu mu się wymknął 
uciekając na południowy kraniec wyspy, do swego brata, władcy w Fort Dauphin.

Zażarty Plantain chciał puścić się za nim w pogoń, ale powstrzymały go hiobowe 

wieści z północy: podczas jego nieobecności okoliczni Malgasze powstali przeciw 
tyranii Króla Zatoki i obiegli jego stolicę u ujścia rzeki Antanambalana. 
Forsownym marszem Plantain biegł z odsieczą, przybył na czas, powstańcom 
upuścił niezgorzej krwi i niewykluczone, że przy tej sposobności jego oddziały 
karne nawiedzały znowu dolinę wsi Ambinanitelo.

Te krwawe zabiegi nie przeszkadzały mu oddawaniu się rozkosznej sielance 

małżeńskiej. Coraz bafdziej zadurzony, między jedną rzezią a drugą patrzał w 
piękne oczy Eleonory i z ust jej łowił słodkie słowa dziesięciorga przykazań. Jej 
ojciec, pobożny Anglik Brown, nauczył ją okruszyn religii, gdy była dziewczynką. 
Teraz zatwardziały pirat po raz pierwszy w życiu słuchał tych mądrości 
łagodniejąc na chwilę jak baranek.

Na tym mogłaby się skończyć donkiszocka historia zapałów mi-
78
łosnych i wojennych na Madagaskarze, gdyby nie uparta mściwość Plantaina. Miłość 

miłością, ale tam daleko, na południu, porachunki nie były jeszcze załatwione. 
Istniał Kelly, który śmiał go kiedyś zdradzić. Nie wolno było żyć temu 
Malgaszowi. Więc Plantain ogłosił pospolite ruszenie, zwołał ze wszystkich stron 
swych sojuszników europejskich i tubylczych i wyruszył na drugi koniec 
Madagaskaru, oddalony o tysiąc sto kilometrów w linii powietrznej. Tak 
niezmożonej zawziętości nic oprzeć się nie mogło. Srogi herszt karał śmiercią 
żołnierzy, upadających na duchu czy okazujących znużenie podczas marszu. W 
bojach po drodze stracił swych dwóch towarzyszy broni, Szkota Adaira i 
Duńczyka Burgena, ale on sam dotarł do Fort Dauphin, nie przeraził się jego 
armat, twierdzę wziął, a króla Kelly i jego brata tudzież ich angielskich doradców 
zamęczył powolną śmiercią.

Potem szybko wracał do swej zatoki Antongil, gnany i tęsknotą do hożej Eleonory, i 

troską: ogromna siła zastępów madagaskar-skich rzuciła się znowu na jego 
państwo. Przybiegł, sprawił buntownikom łaźnię, gonił ich przez cały Madagaskar, 
nałowił tysiące niewolników, których sprzedał w Zatoce Sw. Augustyna (na 
zachodnim brzegu Madagaskaru) statkom z Bristolu, po czym narzuciwszy 
państewkom oddanych sobie królików — istotny władca całej wyspy — wrócił w 
objęcia swej bogdanki.

I nastał spokój nie zmącony w ciągu długich lat. Uśmierzyły się wreszcie rozhukane 

namiętności. Eleonora obdarzyła Plantaina licznymi dziećmi. Nic nie zakłóciło im 
szczęścia. Jak psa zastrzelił Anglika Lisle’a, gdy mu się wydało, że gagatek 
zbytnio łypie , oczytna ku jego żonie. Gdy później klimat Madagaskaru dał się we 
znaki rodzinie, Plantain zapędził swych podwładnych do budowy statku i pewnego 
dnia, puszczając w trąbę swe królestwo madagaskarskie, wypłynął wraz z rodziną i 
kilkudziesięcioma pirackimi kamratami na wschód. Przyjął służbę u Angrii, 
księcia malabarskich korsarzy, a potem słuch o nim zaginął.

Kariera korsarskiego króla Madagaskaru oraz stuletni okres panowania piratów na 

background image

Oceanie Indyjskim wydać się mogły jakimś zjadliwym absurdem historii, jakimś 
dzikim jej kaprysem. W istocie był to naturalny, choć zatruty owoc rodzącej się w 
tych stronach ery kolonialnej. Na początku był to jawny, brutalny

79
wrzód: tyrania piratów odpowiadała otwartej zachłanności europejskich kompanii 

handlowych. W następnym etapie szpony drapieżników kolonialnych chowały się 
pod obłudną maską misji cywilizacyjnej i ewangelicznej, by w dzisiejszym, 
końcowym etapie znowu wyjść cynicznie na światło dzienne w postaci jawnego 
wyzysku gospodarczego, ulegalizowanego prawodawstwem kolonialnym. 
Następny etap rozwoju niezawodnie pokieruje wypadki po innej linii: głos zabiorą 
różni Ramaso i budząca się świadomość ludów ciemiężonych.

Wyjazd z Madagaskaru Plantaina i jego zgrai uwolnił Malga-szów znad zatoki 

Antongil od koszmaru. Szybko i gruntownie zapomnieli o okrutnym władcy i o 
jego rządach, jak zapomina się o złym, męczącym śnie. Bujna przyroda i 
niepamięć ludzka zatarły wszelkie ślady po szalonym człowieku, który dokonał 
tylu zuchwałych czynów, tyle utoczył krwi ludzkiej, tyle łez wycisnął z oczu 
niewinnych. Nie pozostało po nim nic prócz nieznacznej, raczej przypadkowej 
pamiątki: to cicha, czuła miłość do małego ptaszka, który stał się fadi dla 
mieszkańców Ambinanitela;

16.

Ptak z zawadiackim pióropuszem

‘rongo przyleciał i zamieszkał nad moją chatą, na wierzchołku drzewa figowego. 
Jakiś kuzyn szpaków, lecz czarny, aż granatowo błyszczący, i to szpak niezwykły: 
z pięknym ogonem jaskółczym i zuchowatym pióropuszem na głowie. Tutejsi 
ludzie mówili o nim: „Dobry ptak”! Kochali go i mówili nawet więcej: „Król 
ptaków”.
Pewnego poranku gwizdałem sobie przed chatą melodię o psie, który leciał przez 
pole i ogonem wywijał, gdy nagle ktoś mi na figowcu zawtórował i również kazał 
psu lecieć — gwizdem trochę koślawym i kapryśnym, ale przecież trzymającym 
się jako tako kupy. Popatrzyłem na drzewo: drongo. Przechylał swą czarną 
główkę, jakby wyczekując dalszych tonów, i wlepiał we mnie figlarne ślepska.

— Halo! — powitałem go wesoło.
.Rajaona miał brzydką, białą twarz i tadną, ciemną żonę, podarowana mu  przez  

tutejszy szczep  Betsimisaraków...  (str.  70)

80
..Sfotografowałeri  nagusa  z  tanrekiem...   (str.
—  Alooo! — odpowiedział   z   góry  ptak   i   znikł   w   gąszczu \listowia.
Dotychczas myślałem, że odwiedzały drzewo i śpiewały na nim różne ptaki: zielone 

gołębie, czerwone jodi, sójki, papugi. Słyszałem je wszystkie. Teraz wiedziałem, 
że był tam tylko jeden ptak — drongo. On je wszystkie naśladował. I on także, 
figlarz, naśladował wyraźnie kobietę, tłukącą ryż wysoko na drzewie — 
arcyzagadkowe dla mnie wtedy zjawisko. Teraz wiedziałem: drongo to dowcipny 
wesołek, ucieszny trzpiot, mistrz fraszek i kro-tochwil, miłośnik lekkiej piosenki i 
słonecznej strony życia.

—  Nie zabijaj dronga! — ostrzegał mnie Dźinarivelo i patrzał z wielką troską na 

moją strzelbę. Tak samo ostrzegali i prosili inni ludzie wsi, aż dziw brał, że to ci 
sami ludzie, którzy z zimną krwią zamęczali na śmierć kameleona lub okrutnie 
obchodzili się z poczciwym jeżem tanrekiem. Ku ptaszkowi wznosili czułe 
spojrzenia i powtarzali:

—  Drongo jest fadi, drongo jest nietykalny i święty!
I chętnie opowiadali mi, nie wiem już który raz, stare dzieje.

background image

Gdy dawno, dawno temu do Ambinanitela przybywali znad morza korsarze i napadali 

na wieś, by uprowadzać ludzi do niewoli, trudno było z nimi walczyć i jedynie 
szybka ucieczka do puszczy chroniła od zguby. Pewnego razu wieś zauważyła 
zbliżających się rabusiów i cała ludność biegła co tchu do lasu. Niestety, były 
także kobiety obarczone dziećmi, niezdolne nadążyć za innymi. W końcu 
zrozpaszone przystanęły i ukryły się w gąszczu, w nadziei, że ich prześladowcy 
nie znajdą. Na nieszczęście jakieś niemowlę zaczęło głośno płakać, co. 
natychmiast * skierowało pogoń we właściwym kierunku. Zdawało się, że już 
wszystko stracone, pomimo że dziecko przestało krzyczeć.

Wtem nieoczekiwanie ktoś inny uderzył w dziecięcy płacz, i to na pobliskim drzewie: 

drongo. Gdy napastnicy usłyszeli znajomego ptaka, naśladującego płacz dziecka, 
sądzili, że to drongo ich zwodził przez cały czas. Zaniechali pościgu i zawrócili.

Tak drongo uratował kobiety i dzieci i od tego czasu wszyscy ich potomkowie, cała 

ludność doliny Ambinanitelo czciła go jako dobroczyńcę i ptaka Opatrzności. 
Czciła i kochała z pokolenia na pokolenie coraz bardziej.

6 — Gorąca wieś...
81
Na szczycie figowca obok mej chaty sterczała ku niebu sucha gałąź i na niej drongo 

obrał swe stałe stanowisko. Lubił rozległe widoki. Stąd najlepiej ogarniał całą 
okolicę, śledził postępki ludzi, wchłaniał dźwięki wsi, jednak najpilniejszą uwagę 
poświęcał powietrzu. Czatował. Od czasu do czasu zrywał się do lotu, wykonywał 
w górze cudowny obrót, jakiś karkołomny wiraż, zachwycał niebo i ziemię i znów 
wracał na gałąź. W dziobie trzymał zdobycz: osę. Czasem muchę albo ważkę.

Drongo — krzykacz, śmieszek i przedrzeźniacz — odznaczał się niepospolitą u 

krzykaczy zaletą: odwagą. Szaleńczą, nieustraszoną odwagą. Jak grom uderzał na 
każdego wroga, wrogiem zaś był każdy obcy ptak wdzierający się do drongowego 
państwa, które nie było rozległe: kilkadziesiąt kroków od palmy kokosowej nad 
domem wójta Rajaony do bananowego gąszczu przed spichrzem chińskiego kupca. 
Niech by no przekroczył tę granicę jaki łobu-ziak, to choćby był największym 
ptakiem, drongo zamieniał się w furię waleczności, wojował jak bohater i 
zwyciężał: wdzierca dawał drapaka.

Kukułki są głupie, uparte i bezczelne. Kukułka w Ambinanitelo była wyjątkowo 

natarczywa, może dlatego, że wyjątkowo piękna: niebieska. Co dzień po południu 
odbywała wędrówkę wzdłuż skraju wsi, plądrowała krzewy i zjadała gąsienice, 
lecz chętniej wykradała ptasie jajka i pisklęta. Około godziny czwartej pojawiała 
się w pobliżu mej chaty i wtedy regularnie nastawała okropna ptasia chryja, W 
bananowym gąszczu szarpały się i szamotały wśród dzikiego harmideru dwa ptasie 
ciała: jedno niebieskie i duże, drugie czarne i mniejsze. W końcu wypadała 
kukułka cała rozczochrana i wycofywała się tyłem. Chcąc widocznie osłodzić 
swoją porażkę pyskowała co niemiara. Drongo nie pozostawał jej dłużny i również 
wrzeszczał. I tak przeciwnicy hałasowali aż do chwili rozejścia się. Wtedy 
nastawała cisza i spokój — na dwadzieścia cztery godziny; kukułka była uparta.

Drongo rzucał się podobno z równym męstwem na największego w okolicy 

drapieżnego ptaka, kanię papanga, i tak gwałtownie nacierał, że w końcu zmuszał 
olbrzyma do ucieczki. Malgasze cieszyli się, gdy to widzieli. Powiadali, że drongo 
był silniejszy niż papang, i dlatego z dumą nazywali go królem ptaków.

82
Żyłem w otoczeniu obcym, bardzo obcym, niemalże wrogim, w którym ludzie i 

klimat, rośliny i świat zwierzęcy czyhały na potknięcie się przybysza z innych 
stron. Obrona wewnętrznej równowagi stawała się tu nieodzownym warunkiem 
bytu. Dla równowagi zawierało się sojusze, szukało się oparcia. Oparcie — to 

background image

czasem był zachód słońca, czasem posilny obiad, przypadkowe słowo w książce, 
poryw oburzenia, nieoczekiwany kwiat lub wzruszenie i tkliwość na widok dronga.
Czarny rycerzyk z zawadiackim pióropuszem na głowie, nieustraszony obrońca 
swego państewka, urastał prawie do potęgi jakiegoś symbolu. Służył nieledwie za 
uosobienie i przykład męstwa, za wzór sprawiedliwej zawziętości. Patrzałem na 
niego z podziwem.

Któregoś dnia drongo znikł. Nie było go przez kilka godzin, przez pół dnia. Minął 

dzień bez niego, minął drugi. Chodziłem zaniepokojony, zniknięcie jego 
odczuwałem jak osobisty cios. Ktoś bliski odszedł nagle, bez zapowiedzi, bez 
pożegnania i pozostawił po sobie pustkę. Podejrzewałem koty, że go pożarły. Nie 
mogłem otrząsnąć się z przygnębienia.

Za to trzeciego dnia rano zbudziła mnie ogromna, wesoła wrzawa na dworze. 

Wypadłem z chaty, spojrzałem na czubek figowca: on! Oczom nie wierzyłem — 
on! Rozbawiony i rozhukany. I nie sam. Sprowadził sobie drugiego ptaszka, 
samiczkę. Zakochany na zabój, tańczył dokoła niej taniec szczęścia i śpiewał o 
rozpętanej miłości. Był pijany i płonący. Był jak gorąca burza i buchający ogień. 
Kogóż by nie oczarował tak wielkim uczuciem?

Drongo porwał naraz dwa serca i zawrócił dwie głowy: serdusz-> ko i główkę małej 

samiczki na drzewie i duże serce i dużą głowę dwunożnego stworzenia na ziemi.

17.

Drapieżność i swatanie

W
bananowym gąszczu niedaleko mej chaty odkryłem niezwykłą szarańczę. Tak pięknej 

w kolorze jeszcze nie widziałem. Ciało jej było błękitne jak głębokie niebo, a 
skrzydła były czerwone jak żywa krew. Przyroda nie mogła postąpić rozrzutniej

i zarazem nierozsądniej: owad-fircyk miał szatę rzucającą się wszystkim w oczy i 

żeby nie zginąć, musiał się stale chować. Toteż chował się skrzętnie i przez cały 
dzień siedział ukryty w szczelinie między dwoma liśćmi banana.

Jednali najosobliwszym kaprysem jego ciała były dwa cienkie, niezmiernie długie 

rożki: fantastycznie długie, groteskowe rożki. Może sześć razy dłuższe niż sam 
owad, miały chyba jakieś dwadzieścia pięć centymetrów i wystawały z ukrycia jak 
żywe, cudaczne wąsy niewidzialnego stwora. Tu przemyślna przyroda chciała 
zapewne naprawić błąd zbyt rozrzutnego upiększenia: urodnemu pustelnikowi dała 
wspaniałe anteny, by z ukrycia mógł sięgać daleko poza  schron i wyłapywać 
wiadomości ze  świata.

Wiadomości — to znaczy inne owady: śliczny szarańczak był krwiożerczym zbójem. 

Żywił się wyłącznie mięsem pobratymców i jego ukrycie było właściwie 
podstępną zasadzką, a jego bezruch uporczywym czyhaniem. Po kilku dniach 
obserwacji ogarniała mnie mimo woli lekka zgroza: szarańczak nie znał żadnej 
radości życia, obce mu były owadzie namiętności, ich wesołe pląsy i żądza słońca: 
żył jedną zaczajoną zawziętością, jedną nieprzerwaną chęcig zabijania i żarcia.

Rożki jego, wzniesione w górę i przylegające do pionowego liścia, zawiadamiały go o 

zbliżeniu się zwierzyny, lecz nawet nie drgnęły, gdy podchodziła, na przykład, 
mrówka. Mrówki były wścibskie i lubiły zaglądać do kątów. Zgubna to ciekawość. 
Nagle, we właściwej chwili, wychylały się z czeluści łakome szczęki-i porywały 
przerażoną ofiarę.

Gdy na liściu siadał żuczek, wtedy, przeciwnie, wąsy ruszały się niespokojnie i od 

czasu do czasu trącały gościa. Nagle szturch-‘ nęły mocniej. Chrząszczyk tracił 
oparcie na gładkim liściu i staczał się w przepaść, wprost do szarańczaka. Już 
stamtąd nie wychodził żywy. Długie rożki wydawały mi się z początku figlarnym 
wybrykiem natury: w rzeczywistości były to precyzyjne współ-narzędzia mordu.

Pewnego razu na liściu siadła pszczoła. Rożki pozostały nieruchome, jak gdyby 

background image

bezwładne: nie chciały zapewne spłoszyć uskrzydlonego przybysza. Natomiast 
zaszła rzecz nowa, nad wyraz perfidna.  Oto z ukrycia szarańczak  wychylił  się 
ostrożnie

84
aż do połowy swego barwnego ciała i tak znieruchomiał: można było przysięgać, że 

kuszący kwiat niebiesko-czerwony wykwitł na liściu. Najwyraźniej — kwiat. 
Pszczoła sądziła tak samo i, zwabiona, zaczęła się zbliżać. Lecz nagle w połowie 
drogi przystanęła, widocznie tknięta złym przeczuciem. Szarańczak miał słabe 
nerwy: nie wytrzymał, ruszył się. Uratowało to pszczołę. W czas ostrzeżona, 
uciekła z bzykiem jak opętana. Tym razem świetnie wykonany podstęp się nie 
udał. Lecz kto go wymyślił?

Przyroda w swej różnorodności form życia stworzyła tu, jak gdyby przecząc samej 

sobie, formę do cna wariacką: ideę kwiatu, uroczego narządu roślinnej miłości i 
pomnażania życia, użyła tu jako podstępu do tępienia życia. Przyroda stroiła 
czasem groźne żarty.

Któregoś dnia okazało się, że szarańcza była samiczką, a rożki umiały także pieścić. 

Przybył do niej samiec, nieco mniejszy niż ona, lecz tak samo barwny i wąsaty. 
Siadł na brzegu bananowego liścia i chociaż nie widział ukrytej bogdanki, 
odczuwał na sobie jej przychylność, głaskanie jej rożków. Rozedrgane rożki 
muskały jego ciało wykonując osobliwy taniec owadziej namiętności. To skręcały 
się, to rozwijały. Wyrażała się w nich makabryczna czułość, aż trudno było 
uwierzyć, że to te same różki, które wczoraj jeszcze wyczekiwały ofiar z 
ekrutmym spokojem.

Później on zszedł po liściu do niej, ona wychyliła się z nory. Chwyciła go delikatnie z 

łagodną przemocą i wciągnęła do swej kryjówki.

Gdy wróciłem na to miejsce po godzinie, zastałejn jego uciekającego z widocznym 

przerażeniem z czeluści. Samiczka starała się go zatrzymać. Rożkami biła 
gwałtownie jego ciało, by je zepchnąć do siebie. Nie mogła. On trzymał się 
kurczowo przednimi nóżkami krawędzi liścia i dobywał rozpaczliwych sił, by nie 
być wciągnięty w dół. Dopiero po chwili zrozumiałem jego dziwną obronę i 
znaczenie niezwykłego szamotania się: była to jego ostatnia walka o życie. 
Daremna. Samiczka wypadła ze schronu, chwyciła go szorstko za nogi i zaczęła 
zjadać. Chciwie i z wyraźną lubością zżerała najpierw jego odwłok, potem 
dobierała się do tułowia, już dwie trzecie jego ciała pochłonęła, a on wciąż jeszcze

85
trzymał się uparcie brzegu liścia i tylko słabnącymi różkami macał po okolicy.
Popołudniowy deszcz spłukał jego resztki i wymył na czysto liść bananowy. 

Wszystko powróciło do dawnego. Barwna szarańcza znowu czaiła się w ukryciu i 
wysuwała na liść swe długie, nieruchome rożki. Czekała cierpliwie na nowy łup.

Byłem dziwnie przewrażliwiony. Widok bujnych kwiatów tego dnia mnie nie 

uspokajał. Drażnił mnie nawet piękny kwiat przed szkółką — „kwiat kochania”. 
Brązowi ludzie pokpiwali sobie z cicha z mej śmiesznej naiwności.

Na drugim końcu wsi stało przy głównej drodze kilkanaście drzew ylang-ylangu. 

Teraz rozwijały się ich kwiaty, zwisające w obfitych kiściach z gałęzi, i całą 
okolicę hojnie zalewały zapachem, będącym tajemnicą najcenniejszych perfum 
Francji.

W tym wonnym kręgu zaczepił mnie pijany Tsila. Tsila był wnukiem Dżinarivela i 

kuzynem Benaczehiny, więc należał do rodziny przyjaznych mi ludzi. Upił się 
krajową wódką betsa-bet-sa, pędzoną z trzciny cukrowej, i chociaż miał mętne 
oczy, starał się kroczyć mocno na nogach. Zobaczywszy przed sobą tak 
egzotyczne stworzenie powitał mnie uradowany i już nie odstępował. Wylewny 

background image

był tylko w pierwszej chwili. Potem zmierzył mnie zawiedzionym wzrokiem, a 
zmarszczka niezadowolenia wystąpiła na jego czoło. Powiedział, że on jest 
wielkim myśliwym, bo tydzień temu ubił w lesie dzika, natomiast ja jestem 
niewart złamanego franka.

—  Tak, vazaho, tak, jesteś niewart! — powtarzał z pijackim uporem.
—  Dlaczegóż to, dlaczego? — pytałem rozbawiony.
—  Ludzie  we wsi z ciebie się śmieją. Mówią, żeś fajtłapa.
—  To mnie bardzo dziwi!
Tsila skarcił mnie ubolewającym wzrokiem potępienia:
—  Wszystkich dziwi, vazaho, że żyjesz tak samotnie. Czy nie stać ciebie na kobietę, 
czy co?
Godzina była poranna, na drodze tu i ówdzie uwijali się mieszkańcy. Właśnie 
przechodziła obok nas dziewczyna o sztywnym
karku i wysokich piersiach: na głowie, zwyczajem krajowym, niosła koszyk z jakimiś 
owocami, więc trzymała się wyprostowana.
—  Rasoa!! — zawołał do niej Tsila rozkazującym głosem. — Chodź tu zaraz!
Dziewczyna przystanęła, lecz widząc, że Tsila jest zawiany, śmiała się z niego z 

daleka.

—  Rasoa!  — huczał   młody   myśliwy.  — Vazasze   wpadłaś ogromnie w oko! Idź 

zaraz do jego chaty! A ty, vazaho — zwrócił się do mnie — bądź dla niej 
szczodry, to niezła ramatu!

Rasoa i ja wybuchnęliśmy śmiechem, ale Tsila w swej gorliwości kojarzenia pozostał 

poważny i z kamienną miną coś dziewczynie nakazywał, tym razem przeszedłszy 
na język malgaski. Widać, że Rasoa nie brała za złe natarczywych swatów, a gdy 
ruszyła dalej, rzuciła nam na odchodne wesołe spojrzenie.

Nie zrażony tym niepowodzeniem, Tsila w dalszej wędrówce trzymał się mego boku i 

wyjawiał mi swą filozofię:

—  Życie bez kobiety to wstyd i hańba, to dowód, że z tobą jest coś w nieporządku. 

Wszystkie ptaki-samce gonią swe samiczki, każdy zwierz się parzy, ludzie cieszą 
aię sobą i znałem tylko jednego takiego, który był zwyrodnialcem i bał się kobiet. 
Czy ty, vazaho, boisz się kobiet?

—  Nie boję się, Tsila! Przeciwnie!
—  To bierz, człowieku, bierz każdą kobietę! Bierz wszystkie kobiety Ambinanitela! 

Nasyć się nimi, nie zwlekaj! O, bierz te!

Tsila złapał za rękaw mej koszuli i przemocą ciągnął mnie, w stronę mijających nas 

trzech młodych kobiet. Z-trudem uwolniłem się od jego łapsk, podczas gdy on 
wołał do niewiast, że pałam do nich miłością i że powinny mnie wysłuchać. 
Wywoływało to ochoczy gwar i żarty, wszyscy, i ja także, z niego się śmialiśmy, 
jedynie on trwał wciąż przejęty swą misją swatania i nadal zaczepiał na drodze 
każdą po kolei dziewczynę. Potem, nagle znużony, gasł w oczach, smętniał, 
rozczarowany kręcił głową, dolna warga mu opadła.

—  Idź spać, Tsila! — prosiłem go.
—  Pójdę spać — rzekł posłusznie jak grzeczne dziecko. Ścisnęliśmy sobie dłonie i 

rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

87
Brednie przyjaznego pijusa przełamywały jakieś lody. Dziewczyny, jakkolwiek 

rozśmieszane jego wyskokami, jednak chętnie go słuchały i odpowiadały mu 
żartem, życzliwym żartem. Miały i dla mnie przychylny uśmiech i było w nich coś 
z życzliwego współczucia.

background image

Tak się złożyło, że tego samego dnia miałem zajście z kucharzem Marovo. To nie był 

idealny kucharz. Podlegał nieodgadnio-nym kaprysom i zależnie ©d swego 
humoru gotował nam złe lub dobre jedzenie. Przypuszczaliśmy, że tęsknota za 
rodziną, którą zostawił w Maroantsetrze, rozstrajała mu od czasu do czasu nerwy i 
powodowała napady zgorzknienia.

Tego dnia hoża dziewczyna z małym bratem przyniosła mi młodą, czarną papugę, 

którą schwyciła na skraju puszczy. Dziewczyna odważnie weszła na werandę 
naszej chaty. Jak zwykle w takich wypadkach wesołego przekomarzania się o 
kupno, dowcipkowaliśmy w jakimś komicznym języku francusko-mal-gaskim. Nie 
podobało się to kucharzowi. Raz i drugi niezadowolony wytknął głowę ze swej 
kuchni, a gdy na chwilę zniknąłem w głębi chaty, Marovo bezceremonialnie 
przepędził gości.

—  Po coś  to zuobił?  — żądałem wyjaśnienia,  zdumiony,  że dziewczyna już 

odeszła.

—  Kobiety  są  tu  brzydkie!  —  oznajmił  Marovo  zaczepnym tonem.
— Mylisz się! — odpowiedziałem ostro i gniewnie. — Kobiety są tu ładne! Bardzo 

mi się podobają!...

Jak gdyby dostał w łeb, kucharz nagle załamał się w swej hardości. Już nie chciał 

zwady.

18.

Pogwarki o kobietach, dzieciach i dziewczynie

iy nazajutrz sąsiedzi zeszli się do mnie na zwykłą pogawędkę, poruszyłem 
zagadnienie kobiet malgaskich. Wiedziałem, że na ogół zażywały szacunku, 
zwłaszcza tam, gdzie szczepy zajmowały się głównie rolnictwem, a nie hodowlą 
bydła. Płodność
ziemi kojarzyła się w mistyczny sposób z płodnością łona kobiecego. Najlepszym 
dowodem poważania, jakie otaczało Małgasz-ki, był fakt, że w przeszłości wiele 
królowych panowało nad swymi szczepami. Ochrona kobiet i ich stanowiska w 
społeczeństwie malgaskim istniała już od wieków, i to w postaci przeróżnych fadi, 
biorących w obronę na przykład kobiety brzemienne czy młode matki. Malgaszka 
była panią ogniska domowego.
— Mąż nie szanujący żony za karę często zamieniał się w le-mura — zapewniał 
mnie Manahitsara.
Inni kpili sobie z takiego przesądu i powiadali, że to przesada i oczywiście bajka, 
odbijająca może pewne stosunki wśród ludzi i nic ponadto.
Wielożeństwo, dawniej dość powszechne zwłaszcza wśród klas panujących, dziś 
prawie wcale nie istniało. Do -tego przyczynił się w wielkiej mierze wpływ 
misjonarzy chrześcijańskich, zaznaczający się od kilku pokoleń wśród większości 
szczepów. Natomiast o rozwód było stosunkowo łatwo, przy czym najczęstszym 
powodem rozwodu bywał brak dzieci. Poczucie węzłów rodzinnych było silnie 
rozwinięte, lecz mniej silnie między małżonkami, niż między rodzicami a dziećmi 
i między rodzeństwem.
Malgasze kochali dzieci bezprzykładną miłością. W grę wchodziły przyczyny 
zarówno uczuciowe, jak i religijne. Kult przodków, pociągał za sobą kult dzieci, 
one bowiem uzmysławiały ciągłość istnienia, a gdy dorastały, na nie przechodził 
ważny obowiązek składania czci przodkom, a więc i prochom rodziców. Dawny, 
nieludzki zwyczaj zabijania dzieci, urodzonych w dni nieszczęsne, całkowicie 
wygasł. Wielka ich ilość-padała ofiarą tego zabobonu. Niektórzy etnolodzy 
usiłowali tłumaczyć go chęcią przeciwdziałania przeludnieniu, inni przejawem 
terroru panujących.

background image

Liczne fadi, dotyczące dzieci, zdradzały wychowawczy charakter tych zakazów. A 
więc dzieci nie powinny były widzieć zabijania zwierząt, bo stawały się zbójcami, 
ani widzieć gotowania ryżu, bo stawały się żarłokami. Nie wolno im było jeść żab, 
bo będą głupie. Gdyby zjadły raka, nie nauczyłyby się mówić; od spojrzenia w 
lusterko chorowały. Wydzieranie muchom skrzydeł powodowało ropienie oczu. 
Gdy jadły z talerza ojca, co zdradzało
brak szacunku, rychło umierały. Gdy dzieci lubiły sadzić cudzoziemskie drzewka,  
mogły  zburzyć  kiedyś  uświęcony  porządek.
—i Jakie drzewka cudzoziemskie sadziliście za młodu? — zwróciłem się z 
uśmiechem do nauczyciela Ramaso.
Niektórzy z moich gości, widać wtajemniczeni, rozumieli ukryte znaczenie słów i 
wybuchnęli cichym chichotem.
Wójt  Rajaona,  nieświadomy  przyczyny ich  rozbawienia, potwierdził: — Tak, to 
prawda. Szkoła burzy dawne zabobony.
Zdrowy rozum, zawarty w niejednym obyczaju malgaskim, szczególnie 
uwidoczniał się w tym, że istniało kilka rodzajów małżeństw. Małżeństwo na 
próbę, volambite, było rozpowszechnione wszędzie tam, gdzie wpływ 
europejskich misjonarzy nie wyrugował jeszcze dawnych urządzeń. Próbne 
małżeństwo najlepiej wykazywało, czy młodzi sobie odpowiadają, przy czym 
narodziny dziecka zawsze powodowały ulegalizowanie i utrwalenie związku. 
Istniały także małżeństwa zawierane na pewien określony z góry czas — w tym 
samym celu, co małżeństwa na próbę. Wielu małżeńskim konfliktom roztropnie 
zapobiegały czasowe rozwody, saodmnto, forane wtedy, gdy małżonek opuszczał 
dom na dłuższy czas, na przykład wyjeżdżając w daleką podróż handlową lub idąc 
dawniej na wojnę. Gdy wracał, następowało uroczyste połączenie, a żadna ze stron 
nie miała żalu do drugiej strony za to, co działo się podczas rozłąki.
— Zwyczaj ten — objaśniał Rajaona — powstał z pewnością w związku z 
zabobonem, dawniej głęboko zakorzenionym głównie wśród Howasów, że jeżeli 
mąż był na wojnie, a pozostawiona w domu żona — nie rozwiedziona — nie 
dochowywała mu wierności, zdrada jej sprowadzała na niego śmierć.
Różne krążyły klechdy wśród Malgaszów na temat powstania kobiety. Jedna baśń 
podawała, że mężczyzna, stworzony z gliny przez bogów, nudził się w samotności, 
dano mu więc niewiastę. Spadła w postaci liścia róży, który w krótkim czasie 
przemienił się stopniowo w kobietę. W podaniu tym przewijały się niezawodnie 
naloty chrześcijańskie. Występowały także w innej legendzie, przesiąkniętej jak 
gdyby anglikańskim purytanizmem, według której kobieta wyszła na świat z 
grząskiego bagniska. Na-

90
tomiast całkiem poetyckie tchnienie, niemal starogreckie, posiadała baśń 

przedstawiająca kobietę jako owoc małżeństwa boga Słońca z boginią Księżycem. 
Księżyc zawsze uciekał przed Słońcem — mówiła baśń — nie mogli się dogonić. 
Lecz pewnego razu Słońce kryjąc się za ziemią rzuciło poza siebie ostatni 
promień, który odbił się na powierzchni wody. Bogini Księżyc przybiegła i rzuciła 
na tę samą wodę srebrny blask swych wylęknionych oczu. Nastąpiło połączenie 
obydwojga. Z tego związku zrodziła się kobieta, córka „oka dnia” i „blasku nocy”.

Równouprawnienie kobiet z mężczyznami najlepiej chyba przejawiało się w 

stosunkach przedmałżeńskich. Obyczaj przyznawał dziewczynom zupełnie te same 
prawa, jakie na Madagaskarze (i gdzie indziej) posiadała młodzież męska. 

background image

Dziewczyny miały w zasadzie absolutne prawo dysponowania swymi uczuciami i 
swym ciałem — oczywiście znowu z wyjątkiem tych kół ludności, zwłaszcza 
miejskiej, które znajdowały się pod wpływem obcych zasad europejskich, i z 
wyjątkiem niektórych okolicznościowych fadi.

O wartości kobiety, o jej znaczeniu, jej poważaniu w malgaskim społeczeństwie 

przede wszystkim — można by powiedzieć: jedynie — rozstrzygała jej zdolność 
zostania matką.

Obyczaje te były tak odmienne od pojęć moralnych w Europie, że wywoływały 

zawsze żałosne nieporozumienia i błędny, krzywdzący sąd. Europejczyk, 
przybywający na Madagaskar przeważnie z poczuciem wyższości swych zasad i w 
swej ślepocie przykładający do wszystkiego własną, europejską miarę, poznawał, 
obyczaje krajowców w krzywym zwierciadle. Ze • zgorszeniem dowiadywał się, 
że niezamężne Malgaszki miały nie tylko zupełną swobodę postępowania, lecz 
nawet rodzina i prawo obyczajowe wprost zachęcały je do zawierania stosunków z 
młodzieżą męską i — o zgrozo! — życzliwie patrzały na powstałe stąd potomstwo. 
Nie rozumiał biały bufon, że płodność była w oczach Malgaszów najwyższą cnotą, 
a dziewczyny z dziećmi — właśnie dlatego, że miały dzieci — uchodziły za 
pożądane kandydatki na żony. Łatwo dostawały dobrych mężów: przecież 
udowodniły, że zdolne były rodzić.

Gawęda w mej chacie z sąsiadami wiele dodawała szczegółów
91
do tego, co już przedtem wiedziałem. Jak zwykle przy takich spotkaniach mężczyzn 

panował poufały nastrój, a ludzie stawali się skłonni do przyjacielskich zwierzeń i 
wyjawiania rodzinnych tposk.

Więc Dżinarivelo oznajmił nam, że w jego rodzinie powstały tarapaty na tle 

małżeńskiego fadi.

—‘¦ Jakiego fadi? — spytałem.
—  Mówiłem ci kiedyś, że między naszym rodem Zanikawuku a rodem Cyjandru 

istnieje od wieku zwada. Dlatego obowiązuje nas ścisłe fadi małżeńskie. Nie 
wolno wzajemnie się żenić ani nawet mieć przelotnego stosunku. Grozi to 
nieszczęściem nie tylko dla samych winowajców, ale i dla innych członków 
rodzin. Otóż Benaczehiną — czy ty ją sobie przypominasz, vazaho?

—  Owszem, znam ją — odpowiedziałem.
—  Benaczehiną to z gruntu dobra dziewka, ale niesforna i płocha. Głupia, wdała się z 

Zarabe, synem sołtysa Bezazy, wiesz, tego, który jest głową rody Cyjandru. 
Rodzina nasza robiła, co mogła, ażeby przemówić dziewczynie do rozsądku, ale 
ona staje się tym przekorniejsza...

—  Czy nie byłby już czas — napomniał nauczyciel Ramaso — żebyście pogrzebali 

te wasze śmieszne dąsy? To jest dziecinada!

—  Ramaso — wtrącił Manahitsara — jako człowiek kształcony, ma na pewno 

słuszność. Ale nauki swe pobrał w Tananari-wie, a tu jest Ambinanitelo i trudno 
wyplenić rodowe fadi.

Dżinarivelo był tego samego zdania i wierzył, że kiedyś wygaśnie fadi przeciw 

rodowi Cyjandru, ale teraz, dopóki ono było w mocy, Benaczehiną źle 
postępowała. Potem zwracając się do mnie mówił:

—  Tsila był onegdaj pijany, ale to, co gadał do ciebie, miało zdrowy sens. Ludzie mi 

opowiedzieli. Powiedz, vazaho, czy nasze dziewczyny ci się podobają?

—  Podobają? Oczywiście!
—  Czy mówisz to poważnie?
—  Przecież nie jestem ani ślepy, ani durny! — zapewniałem.
—  To prawda! Ślepy nie jesteś — potwierdził uprzejmie Manahitsara.

background image

—  A Benaczehiną podoba ci się? — spytał Dżinarivelo.
92
—  Bardzo! — oświadczyłem.
—  Zależy nam na tym, żeby odciągnąć ją od Zarabe. Czy zgodziłbyś się wziąć 

Benaczehinę jako swą vadi — żonę?

Nie ulegało wątpliwości, że Benaczehiną była ładną i ponętną dziewczyną, jednak 

miałem zastrzeżenia co do tak obcesowego załatwiania sprawy, bądź co bądź 
drażliwej. Nauczyciel Ramaso utyskiwał na trzpiotowate dziewczyny 
Ambinanitela przeciwstawiając płochej Benaczehinie stateczną, choć młodszą 
Velomody, która z własnej woli uczyła się teraz u niego języka francuskiego.

—¦ Velomody? Któż to taki? — spytałem.
—  Młodsza siostra Benaczehiny — wyjaśnił Ramaso.
Teraz przypomniałem sobie. Velomody to owa skromna, miła dziewczyna, która wraz 

z Benaczehiną przyniosła mi owoce chlebowe ód Dżinarivela. Podarowałem jej 
wtedy lusterko.

—  Dlaczego,się uczy? — zastanawiał się wójt Rajaona.
—  Powiada, że chce pójść pracować do Maroantsetry.
—  Phi! — gwizdnął pod nosem Rajaona i nie przestawał się dziwić.
19.

Mai gąska melodia

JL iękny, biały kwiat w kształcie dzwonu zakwitł przed szkołą w Ambinanitelo. Za 
dnia zamknięty i pogrążony we śnie, wieczorem budził się do życia i otwierał 
szeroko płatki korony.
— „Kwiat kochania”, bo budzi się o tej samej godzinie wie- J czornej, kiedy 
rozbudzone powaby  kobiet stają się ponętniej sze dla mężczyzn — tłumaczył mi 
ze szlachetną prostotą brązowy sąsiad.
Dzisiejszej nocy odbywał się w szkole bal. Wiele ludzi przechodziło obok kwiatu. 
Niektóre dziewczyny na chwilę przystawały; patrząc ukradkiem na białą plamę, 
połyskującą w ciemności, szeptały coś między sobą i tłumiły śmiechy. Potem szły 
tańczyć.
Zabawę urządzał wójt Rajaona na cześć naszą, dwóch europejskich gości. Rajaona, 
choć sam z obcego szczepu, podejmował

93
I
nas w imieniu całej wsi jako gospodarz doliny i prosił, żebyśmy zabawę uważali za 

przegląd dziewczyn: mieliśmy sobie wybrać dwie najodpowiedniejsze vadi, czyli 
żony malgaskie.

— Chociaż Benaczehina ci się podoba — mówił —: to z nią nigdy nie wiadomo. 

Dobrze, jeśli obejrzysz sobie inne dziewczyny.

Ażeby okazać szacunek Bogdanowi i mnie, posadzili nas na jedynych dwóch 

krzesłach i postawili przed nami jasną lampę, aby nas dobrze oświetlała. Lampa 
była paradna, stanowiła dumę mieszkańców Ambinanitela i straszliwie raziła oczy, 
lecz dwóch gości oświetlała dobrze i sumiennie, sycąc dyskretną ciekawość 
dwustu błyszczących źrenic. Czuliśmy się trochę jak pajace w cyrku, trochę jak 
towar wystawiony na pokaz — i przyjmowaliśmy wszystko z humorem, ciekawi 
rozwoju wypadków tej nocy.

Był też i gramofon. Był! Grał — czego się najmniej spodziewaliśmy — same „polki-

mazurki”, melodie jak widać najulu-bieńsze z importowanych, a młodzież tańczyła 
jakąś zagadkową polkę, przekształconą z fantazją na modłę malgaską.

Młodzież dorodna, przyjemnie było na nią patrzeć. Chłopacy przeważnie o szerokich 

background image

ramionach i mocnych torsach; dziewczyny z urokiem zdrowia w dumnym 
trzymaniu głowy. Już od pierwszej chwili rzucało się w oczy: to nie była zwykła 
zabawa towarzyska, lecz jak gdyby proces biologiczny. Rozgrywało się tu wielkie, 
namiętne szukanie. Płeć ścierała się o płeć twardo i jawnie. W dolinie 
Ambinanitelo przyroda przemawiała głosem wyraźnym i nie ukrywała swych 
dążeń. Głód był tu głodem, pragnienie pragnieniem, a popęd płciowy — pierwszą 
potrzebą i naturalną żądzą życia. Nikt tu swego popędu nie ukrywał i się go nie 
wstydził — ani zwierzęta, ani ludzie: lecz ludzie byli przy tym niezwykle schludni 
i tak samo jak zwierzęta nie wyłamywali się spod przyrodzonych praw wdzięku. 
Sprośność, czająca się po kątach, była nabytkiem obcym. Brązowi ludzie mieli 
jasne spojrzenie na kwiat kochania.

Pierwszą osobą wśród obecnych kobiet była młoda żona wójta, ta, którą dostał od 

szczepu Betsimisaraka, więc ją pierwszą poprosiłem do tańca. Zadowolony 
Rajaona nastawił specjalnie dla nas płytę z fokstrotem. Niewiasta była boso, 
natomiast miała

suknię balową i w niej zwinnie się uwijała. Po tańcu oddałem ją mężowi z wesołą 

grzecznością:

—  Jesteś urocza i świetnie tańczysz!...
Na te słowa uniósł się nagłą zazdrością, z boku i zupełnie niespodzianie, młody galant 

w zielonym krawacie, o bezczelnej, żabiej gębie. Był to zuch i mądrala z sąsiedniej 
wsi, szwendający się od kilku dni dokoła żony wójta, i teraz przeszywając mnie 
groźnym wzrokiem porwał ją niemal z objęć męża. Rajaona widział moje 
zdumienie i uspokajał mnie:

—  To Hintino,  gach mojej  żony...  Nic poważnego!  Głuptas! Chłystek!
I lekceważąco machnął ręką.
Okazało się, że z dziewczynami nie tak łatwa sprawa, jak to sobie wyobrażał Rajaona. 

Pomimo przyjaznych rozmów z kilkoma mieszkańcami wsi reszta odnosiła się do 
nas, obcych przybyszów, z wyraźną nieufnością, wręcz z niechęcią. I dziewczyny 
nie kwapiły się, i ich rodzice niezbyt się uśmiechali. Spośród wielkiego wyboru 
dwie hoże ramatu wpadły nam w oko. Życzliwy Rajaona udał się natychmiast z 
delikatną misją do rodziców, obecnych na sali, i wrócił z kwitkiem. Rodzice 
odmówili wśród uprzejmych ubolewań grzecznie, lecz stanowczo. Pomimo 
pozorów hucznej zabawy wisiał w powietrzu nieprzychylny dla nas nastrój.

Szkoda, że nie było starego Dżinarivela, mego przyjaciela. Lecz oto puls zabił mi 

szybciej; wśród tańczących dostrzegłem Bena-czehinę. Uśmiechała się do mnie z 
daleka odsłaniając szereg kuszących zębów. Następną płytę tańczyła ze mną.

Benaczehina miała mocne, zdrowe ciało. Przyjemnie było trzymać ją w objęciach.
—J Czy wiesz — odezwałem się do niej żartobliwym głosem — jakie zamiary ma 

twój dziadek Dżinarivelo?

—  Wiem —: odpowiedziała patrząc mi śmiało w oczy. Figlarne ogniki zapaliły się w 

jej źrenicach.

—  Co ty na to? — spytałem.
—  A ty co na to?
Czułem, że muszę mieć się na baczności, aby swawolna dziewczyna nie zgotowała mi 

ośmieszającej zasadzki. Chciałem postawić sprawę jasno i powiedziałem:

94
85
—  Proszę powiedzieć mi wyraźnie: czy chcesz? Nie, Benaczehina nie dawała 

wyraźnej odpowiedzi.

—  Dlaczego nie miałabym chcieć?! — uśmiechnęła się do mnie i dodała  z drwiącą 

kokieterią:  — Jesteś  taki wysoki,  wielki vazaha!

background image

Wzruszyłem ‘ramionami. Po chwili Benaczehina odezwała się zmienionym, niemal 

gniewnym głosem:

—  Dlaczego dałeś jej większe lusterko?
—  Komu?
—  Jej, Vel om ody!
—  Dlaczego je dałem? Bo była odważna i nie uciekała jak ty. Ale tobie mogę dać 

jeszcze większe.

Benaczehina przeszła w zaczepny ton:
—  Czy ona ci się podoba? Czy chcesz ją? Naśladowałem jej ton:
—  Dlaczego nie miałbym jej chcieć?
Widać było, że Benaczehinę ogarniało rozdrażnienie. Wybuchła z lekceważącym 

przekąsem:

—  Smarkula! Uczy się po francusku! Zachciewa jej się!
—  Zachciewa się — czego? Wyjazdu do Maroantsetry?
—  Akurat: wyjazdu do Maroantsetry!! — uniosła się Benaczehina z pasją.
—  Dlaczegos taka podniecona? Gdzie jest Velomody? Czy przyszła na zabawę?
—  Nie wiem.
Po chwili rzekłem do niej:
—  Słuchaj, Benaczehino! Gdy skończymy ten taniec, przyjdź i siądź koło mnie.
—  Dobrze, jak chcesz — ucięła krótko.
Niestety, tańczyliśmy ową malgaską polkę, którą niech dunder świśnie: nogi nasze 

nie chciały się jakoś pogodzić i wdrożyć w wspólny takt. Kilku brązowych 
młodzieńców, stojących pod ścianą, zaśmiewało się złośliwie i rzucało 
uszczypliwe słówka. Dziewczyna nagle obraziła się na mnie i odeszła zła i 
upokorzona. Pech!

Hintino, gach z sąsiedniej wsi, wypił wiele rumu, robił zucha i coraz otwarciej zalecał 

się do żony szefa kantonu. Starszyzna

96
...Berandro oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za  nogi  po ziemi, szarpał jego  ciało...  

(str.  104)

...Wij rzucał się na wszystkie strony, aż dopadł naszej zielone] papużki.,
(str. 121)
potępiała jego zachowanie, jednak równocześnie kpiła sobie cichaczem z 

niefortunnego męża. Tymczasem mąż, Rajaona, bynajmniej nie okazywał 
zakłopotania, lecz przeciwnie, sam obrzucał drwiącym uśmiechem starszyznę. 
Potem tłumaczył mi na uboczu swój dobry humor:

—  Hintino to skończony dureń! To ja go oszukuję, eee!
—  Jak to? Pan — jego?
—  Kiep nie wie, że moja żona jest w ciąży od dwóch miesięcy!...
Więc Rajaona był panem sytuacji, zacierał ręce, pozwalał na wszystko galopantowi.
Około północy nastrój się zmienił, gdy przybyło ze wsi dwóch grajków z akordeonem 

i gramofon usunięto w kąt. Zdobywała salę i panowała teraz już niepodzielnie 
jedna jedyna melodia, grana wciąż w kółko, monotonna i straszliwie prosta, a 
jednak przejmująca do głębi. Był to staromalgaski rytm. Składał się z trzech 
części: ponurej, niskiej, przeciągłej nuty; potem — kilku wesołych, skocznych, 
wysokich dźwięków, potem — długotrwałej ciszy. Rzekłbyś, skradający się wróg; 
najpierw głęboko nabiera oddechu, szybko skacze naprzód kilka kroków i 
następnie w ciszy nasłuchuje, by znów nabrać oddechu przed nowym skokiem.

Kilka miesięcy temu słyszałem tę samą melodię i wtedy wydawało mi się, że to 

instynkt Malgaszów bronił się przed obcą cywilizacją. Dziś w szkółce 

background image

Ambinanitela o takiej obronie nie było mowy, natomiast działa się inna rzecz: 
niesamowita melodia wyrzucała nas, dwóch białych ludzi, jak gdyby poza nawias 
zabawy, rozrywała łączność między nami a tańczącymi,- unicestwiała naszą 
obecność. Już nawet w tym brązowym tłumie przestaliśmy być obcym, rażącym 
ciałem; staliśmy się po prostu niczym.

W ciemnych kątach, wśród stłoczonej gromady, rodziły się żarty i słychać było 

chichoty. Zabawa zmieniła się od dawna w namiętny zgiełk. Im więcej młodzież 
się śmiała, tym żywiej oczy jej gorzały. Niestety, ich śmiech to były drwiny i to 
my byliśmy ich przedmiotem.

Wśród ciżby szukałem oczyma Velomody, ciekawy, jak skromna dziewczyna się 

zachowywała i czy równie ochoczo tańczyła jak jej rówieśniczki. Lecz nigdzie nie 
znajdowałem jej.

7 — Gorąca wieś...                                        9*7
1
Bogdan Kreczmer poprosił jakąś dziewczynę do tańca. Ni stąd, ni zowąd wywołał 

wybuch przerażenia u niej. Dziewczyna zerwała się jak oparzona, krzyknęła: 
„fadi” i w popłochu wyskoczyła przez parterowe okno. Fadi znaczy: zakazany, 
święty albo — przeklęty. Dziewczyna była głupia, a jednak przestrachem swym 
zaraziła innych i nagle zły duch powiał przez salę. Otoczyły nas nieufne, przelękłe 
oczy. Stało się duszno i nieznośnie.

Wyszliśmy co prędzej na dwór.
Księżyc wzbił się tymczasem wysoko na niebo i w poświacie, zalewającej dziedziniec 

szkolny, połyskiwał biały, jaskrawy kwiat. Przy księżycu rozkwitł jeszcze okazalej 
i jeszcze wypiękniał; nic w tym dziwnego: ich „kwiat kochania”.

Przed kwiatem spostrzegłem dwie postacie, jak gdyby w niego wpatrzone. Speszony 

naszą obecnością mężczyzna chwycił dziew-czynęyza rękę i porwał ją w cień, 
między palmy kokosowe. Stamtąd doszedł urywany śmiech. Po głosie poznałem 
Benaczehinę.

Nagle oni wszyscy wydali mi się również jak kwiaty, jakiekolwiek kwiaty. Na pewno 

wonne, barwne i piękne, lecz przy tym uporczywie zazdrosne o swą roślinną 
tajemnicę. Obcy człowiek mógł podziwiać ich powaby, mógł dotykać ich 
kształtów i odurzać się ich zapachem, ilecz dalej nie zabrnął. Nie mógł wniknąć do 
duszy kwiatów. Nie dopuściły go do siebie. On pozostawał na zewnątrz, w obcym 
świecie.

Nagle poczuliśmy się beznadziejnie samotni, Bogdan i ja. Smutni wracaliśmy do 

domu. Rozkrzyczana dokoła noc, oszalałe świerszcze, gorące zapachy, 
podniecające gwiazdy i namiętne ćmy, buchające nam w twarz — wszystko to na 
nic: milczeliśmy. Dziś nie dla nas był ich dziwny, nocny kwiat.

20.

Przygody lądów i narodów

W<
ójt Rajaona, pochodzący ze szczepu Howasów, i nauczyciel Ramaso ze szczepu 

Betsimisaraków często zaglądali do mej chaty. Obydwaj Malgasze pobierali te 
same nauki w szkole im. Le Myre de Vilers w Tananariwie, obydwaj byli ludźmi, 
którzy odziedzi-

czyli podobne do siebie obyczaje i pierwotne wierzenia, obydwaj władali prawie tym 
samym językiem krajowym, a jednak jaka między nimi różnica: Howas miał skórę 
jasnooliwkową, Betsimi-sarak ciemnobrązową. Howas miał typowe 
południowoazjatyckie rysy twarzy o wypukłych kościach policzkowych i bystre oczy, 
był władczy, chełpliwy i łatwo obrażający się, Natomiast Betsimi-sarak swym 
wyglądem zdradzał pochodzenie z wysp indonezyjskich, może nawet z Melanezji, 

background image

miał łagodny, miękki wyraz twarzy południowych wyspiarzy, a w obejściu był raczej 
nieśmiały. Widok tych dwóch ludzi mimo woli naprowadzał myśl na niezba- , dane 
dotychczas tajemnice pochodzenia Malgaszów i dalej: na tajemnicę powstania 
samego Madagaskaru i jego niezwykłej przyrody.
Geologowie przypuszczali, że ongiś na południowej półkuli istniał jeden 
nieprzerwany kontynent, łączący dzisiejszą Brazylię z Australią poprzez Afrykę, 
Madagaskar, południową Azję i Indonezję. Z biegiem czasu części owej Gondwany, 
jak nazwano ten ląd, zaczęły zapadać się w morze tworząc dzisiejszy Ocean Indyjski i 
południowy Atlantyk. Jedna z najwcześniejszych przerw, stanowiąca dzisiejszy Kanał 
Mozambicki, powstała w okresie, poprzedzającym najście na Afrykę wielkich ssaków 
z puszcz i stepów azjatyckich, i tym tłumaczył się brak na Madagaskarze zwierząt tak 
typowych dla pobliskiej Afryki: słoni, lwów, antylop, gazel, żyraf i tym podobnych.
Pozostały ląd indo-madagaskarski, zwany Lemurią, w późniejszym okresie zaczął się 
także kruszyć wyodrębniając wyspę Madagaskar. Na skutek tych kosmicznych 
kataklizmów -Madagaskar posiada bardzo specjalny świat roślinny i zwierzęcy. Trzy 
czwarte gatunków roślinności jest endemicznych, czyli właściwych tylko dla tej 
wyspy, i to samo można powiedzieć o faunie. Madagaskar stanowi jak gdyby mały 
odrębny kontynent. Wśród jego zwierząt uderza wielka ilość gatunków z rodziny 
lemurów oraz kameleonów, których dalecy i nieliczni krewni żyją w południowej 
Azji i na wyspach Indonezji.
Przypuszcza się, że pierwotnie Madagaskar nie posiadał żadnej ludności, a dzisiejsi 
Malgasze byli potomkami żeglarzy, którzy przybywali w różnych okresach zza 
morza. Przybywali ze wscho-
89
du, z wysp indooceanicznych. Stamtąd wiały potężne wiatry i płynęły prądy morskie. 

Madagaskar był ostatnią wysuniętą na zachód placówką, zamieszkałą przez ludy 
indooceaniczne.

Żeglarze ci musieli należeć do różnych ras, byli to niezawodnie Malajowie i 

Melanezyjczycy. Chociaż wszystko to spływało na wielką wyspę z różnych stron i 
ze szczepów o różnym języku, na Madagaskarze panuje obecnie — rzecz dla 
etnologów zagadkowa — jeden podstawowy język, o różnych tylko dialektach. 
Jedynie szczep Sakalawów, zajmujący zachodnie wybrzeże wyspy, jest wyraźnie 
zmieszany z afrykańskim elementem murzyńskim, ale i on posiada język malgaski, 
wspólny dla wszystkich.

Przybywali na wyspę również najeźdźcy z bliższych okolic, Hindusi, Persowie, 

Arabowie, którzy narzucając się ludności autochtonicznej jako panujące warstwy, 
sami nieliczni, z czasem z nią się zlewali. W ten sposób powstawały malgaskie 
szczepy, których dzisiaj jest blisko dwadzieścia. Przeszło półmilionowy szczep 
Betsimisaraków kształtował się i ustalał dopiero w XVIII i na początku XIX 
wieku.

Niezawodnie najciekawszymi przybyszami, którzy nabrali największego znaczenia 

wśród krajowców, była grupa Malajów, przybyła na wyspę prawdopodobnie w 
ostatnim okresie średnich wieków naszej ery, a więc na krótko p.rzed pojawieniem 
się pierwszych Europejczyków. Po stosunkowo niedługim pobycie w nizinach 
przymorskich ludzie ci, Howasi, wdarli się w głąb wyspy i osiedli na ryżowiskach 
krainy Imerina, dokoła dzisiejszej stolicy Tananariwy. Pracowici i ambitni, szybko 
mnożyli się wypierając sąsiadów i tworząc lilipucie państewka rodowe. Okres ich 
właściwego rozkwitu rozpoczął się pod koniec XVIII wieku, kiedy król 
Andrianimpoinimerina zespolił poszczególne rody w jeden naród. Król ten, o 

background image

niezwykłej mądrości i niespożytej energii, obdarzył swych poddanych prawem tak 
rozumnym, że częściowo przyjęli je w sto lat później Francuzi, a państwu swemu 
dał tak twórczy rozpęd, że przez wiek cały stale się rozwijało opanowując większą 
część Madagaskaru.

Królestwo to było typowym państwem o rządach despotycznych i opierało się z 

jednej strony na ujarzmianiu podbitych szczepów przez Howasów, a z drugiej 
strony na trzymaniu w ry-

100
zach wszystkich mas ludowych, więc także i własnego szczepu, przez koła panujące. 

Zwycięski naród dzielił się na trzy zasadnicze warstwy: Andrianów, czyli szlachtę, 
Howasów, czyli szerokie masy ludzi wolnych, i Andevo, czyli niewolników. 
Ponieważ Howasi byli najliczniejsi, utarł się zwyczaj nazywania całego narodu ich 
mianem.

Madagaskar XIX wieku był terenem zaciekłej rywalizacji dwóch zaborczych 

imperializmów: francuskiego i angielskiego. Jeden i drugi starały się omotać 
królestwo madagaskarskie swymi wpływami i krążyły dokoła żeru jak dwa 
warczące na siebie brytany. Przebiegłość dyplomatów malgaskich umiała trzymać 
je z daleka  tak długo,  jak długo rywale  gryźli się między sobą.

Ponieważ Francja stanowiła zawsze groźniejsze niebezpieczeństwo dla niepodległości 

Madagaskaru, Howasi chętnie przyjmowali pomoc Anglików. Od nich dostawali 
broń i instruktorów wojskowych, co umożliwiło Howasom podbicie innych 
szczepów. Misjonarze angielscy stworzywszy dla nich alfabet malgaski zakładali 
im szkoły, uczyli rzemiosł i oczywiście wprowadzali u nich swą religię. 
Misjonarze ci rozpościerali nad państwem mada-gaskarskim wyjątkowo baczną 
„opiekę”, a gdy w roku 1868 rząd w Tananariwie ogłosił protestantyzm jako 
religię państwową, misjonarze dopięli swego celu. Anglia potrzebowała tylko 
sięgnąć mocniej, a Madagaskar padłby jej łupem. Lecz światowa sytuacja 
międzynarodowa nie sprzyjała temu, przeciwnie, w roku 1890 Anglia uznała za 
wskazane, by Francji dać wolną rękę na Madagaskarze, ku przerażeniu Howasów 
na taką zdradę: od osiemdziesięciu lat niezłomnie wierzyli w dobrą wolę i przyjaźń 
Anglików.

W sześć lat później Madagaskar po ciężkiej i kosztownej wyprawie wojennej stał się 

kolonią Francji.

Upadek królestwa Madagaskaru był wynikiem rozkładu, jaki niosły ze sobą rządy 

możnych Andrianów. Ich zgangrenowany ustrój opierał się na tyranii i systemie 
rabunków, jakich dopuszczali się możni i dygnitarze na swych poddanych. 
Cieniuchny pokost cywilizacji, nabytej przez półbarbarzyńców w ostatnich dwóch, 
trzech pokoleniach, szedł w parze z zarozumiałością, fanfaronadą, brakiem 
uczciwego patriotyzmu.

101
Howasi mieli broni i amunicji pod dostatkiem i liczne — na papierze — wojsko, lecz 

walczyć nie chcieli: gdzie doganiały ich oddziały francuskie, tam Malgasze, po 
kilku pierwszych strzałach, cofali się. Liczyli na cud, że Francuzów zniszczy 
„generał Tazo”. Tazo to malaria. Niszczyła. Ale wystarczyło, by nieliczne, 
wycieńczone oddziały najeźdźców dowlokły się do wzgórz Tanana-riwy i oddały 
kilka armatnich strzałów na Rovę, królewski pałac, a cała nadymana potęga 
Andrianów rozsypała się w puch.

W kilka miesięcy później masy ludowe zerwały się do rozpaczliwej walki, lecz już za 

późno. Francuzi, oparci o łańcuch silnych redut w całym kraju, utopili powstanie w 
potokach krwi. Ambitny, pracowity, inteligentny naród Howasów po stu latach 
chwały poczuł gorzkie jarzmo kolonialnej niewoli.

background image

Ażeby machina kolonialna sprawnie działała, administracja nie mogła obyć się bez 

licznych malgaskich pomocników. Dostarczył ich pojętny naród Howasów. 
Głównie dla nich utworzono szkoły w Tananariwie, dostarczające kolonii kadr 
niższych urzędników administracyjnych tudzież malgaskich półlekarzy, 
półdentystów, nauczycieli ludowych, księgowych, urzędników na plantacjach i 
różnych rzemieślników.

Więc podczas gdy inne szczepy, wciąż pogrążone w pierwotnej ciemnocie, nikłe 

czyniły postępy (np. między pierwszą a drugą wojną światową na pięćdziesiąt pięć 
gospodarstw chłopskich przypadał tylko jeden pług), to w centralnym szczepie 
Howasów B’rancuzi stworzyli grupę inteligencji i półinteligencji, rekrutującą się z 
drobnego mieszczaństwa. Ponieważ grupa ta im zawdzięczała swe 
uprzywilejowane stanowisko, zaborcy wierzyli, że jest im wiernie oddana.

Oto szef kantonu, Rajaona. Może on wyjaśni mi niektóre wątpliwości? Był przecież 

Howasem i administracji kolonialnej zawdzięczał swe wykształcenie i stanowisko. 
Administracja przysłała go do odległego kraju antanambalańskiego, by w jej 
imieniu on, Howas, dzierżył w swym kantonie nieograniczoną niemal władzę nad 
Betsimisarakami. Więc jaki był stopień jego wierności wobec Francuzów? Rajaona 
często do nas zaglądał i wywiązała się między nami pewna zażyłość; starałem się 
go wybadać. Ale Rajaona był czujny.  Odpowiadał okrągłymi frazesami

102
0  wdzięczności i postępie, a gdy przypierałem go trochę do ściany, nabierał wody do 

ust.

Chytrek przywoływał do mej chaty Bezazę, który był Betsimi-sarakiern i głową rodu 

Cyjandru, a w Ambinanitelo piastował urząd mpiadidy, czyli sołtysa. Obydwaj 
karmili mnie różnymi szczegółami o swoim urzędowaniu, o pobieraniu podatków, 
o wy~ syłaniu ludzi do przymusowej pracy, lecz ich osobisty, istotny stosunek do 
spraw politycznych pozostawał dla mnie tajemnicą.

Gdy przy tej rozmowie zachodziła obawa, że mógłbym zbytnio pokumać się z 

Bezazą, przebiegły Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał im album moich zdjęć, 
dokonanych na Madagaskarze. Rajaona już je przeglądał. Wszystko im się 
podobało, ale jedna strona albumu wywołała popłoch Bezazy. Były tam fotografie 
kameleona o dziwacznym kształcie głowy, jak gdyby uzbrojonej w kołpak.

— Wygląda prawie jak rantutru — mówił Rajaona powoli, niedbałym głosem.
Rantutru to, jak wiadomo, okropny demon leśny w postaci kameleona i postrach 

mieszkańców Ambinanitela. Sam widok fotografii napawał zabobonnego Bezazę 
przerażeniem. Niebawem sołtys opuszczał moją chatę, bardziej wobec mnie 
nieufny niż dotychczas.

Francuz Grandidier, autor wielotomowego dzieła o Madagaskarze, tak skrajnie 

wyraził się o Howasach: „Uprzejmi i uprzedzający, inteligentni, pracowici i 
oszczędni, ale obłudni, samolubni
1

okrutni”. Grandidier pisał to w okresie, gdy główną zaporą na drodze do 

zagarnięcia przez Francję Madagaskaru było państwo Howasów.

21.

Góra Beniowskiego

W

Ambinanitelo — tak samo jak w innych wioskach Madagaskaru, jak we 

wszystkich prawie wioskach na kuli ziemskiej — przez długie dni nie 

działo się nic nadzwyczajnego, senne życie sączyło  się niemrawo  

wśród  ryżowych   pól,   trzcinowych   chat

103

i żaru słońca, aż oto nagle sprzed którejś chałupy rozległy się 

dzikie, okropne krzyki i wstrząsnęły doliną. Myśleliśmy: zabijają 

kogoś! Pędziliśmy na ratunek.

Od dwóch tygodni stary Tamasu, pochodzący z Wysp Komoro między 

background image

Madagaskarem a Afryką, leżał beznadziejnie chory i gorączkował. Teraz 

wywlókł go brutalnie z łoża i znęcał się nad nim rozbestwiony Makoa 

Berandro, potomek dawnych afrykańskich niewolników. Jakkolwiek Tamasu 

i Berandro byli pochodzenia obcego, dawno już mieszkańcy Ambinanitela 

uważali ich za.swoich. Obydwaj ustosunkowali się do nas przychylnie i 

należeli do gości odwiedzających mnie dla pogawędki.

Dziś nie poznałem statecznego zazwyczaj i rozumnego Beran-dry. 

Oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, wymyślał mu od 

psów, szarpał jego ciało, kopał i zachłystywał się szyderczym 

śmiechem. I nie poznałem również łagodnych mieszkańców wsi: wszyscy 

patrzyli na pastwienie z tępym spokojem, nieledwie z uśmiechem. Nikt 

nie wkraczał, nikt nie bronił. Malgaska wieś zaskakiwała mnie nowym, 

zagadkowym obliczem.

—  Dokąd go wleczesz, Berandro? Stójże! — wołałem oburzony. Lecz na 

to, najniespodziewaniej, okrutnika wziął w obronę sam

sponiewierany Tamasu. Błagał mnie zdyszanym głosem:

—  O vazaho, nie przeszkadzaj mu! Puść nas, puść!

Także mieszkańcy wsi, obecni przy tym, dawali mi rękoma znaki, żebym 

nie mieszał się do chryi. Więc zły Berandro dalej wlókł 

gorączkującego do pobliskiej rzeki i strącił go do wody. Wieś 

przyjęła to z ulgą, gorzej: cieszyła się. Berandro rzucał na chorego 

jeszcze jakieś wymyślne obelgi i odszedł zadowolony jak ktoś, kto 

spełnił swój obowiązek. Powoli rwetes ustawał, ludzie się uspokajali, 

a rodzina wreszcie zajęła się chorym i wyciągnęła go z wody. Dziwne 

to zajście skończyło się jeszcze dziwniej: chory Tamasu wbrew moim 

obawom nie umarł, lecz przeciwnie, powrócił szybko do zdrowia i już 

po kilku dniach spotkałem go spacerującego po osiedlu. Czary? Czary i 

nie czary, natomiast straszliwa potęga wiary w stare, niezwykłe 

podanie. W jego dzieje wtajemniczył mnie później sam Berandro, znowu 

jak dawniej spokojny, miły, rozważny mieszkaniec cichej wsi.

Od niepamiętnych czasów mieszkały na Wyspach Komorskich

1

oprócz Arabów dwa szczepy: właściwi Komorczycy, lud podobny do 

madagaskarskich Malgaszów, i Makoa, Murzyni pochodzenia 

afrykańskiego. Ciemnoskórzy Makoa odznaczali się zawsze sprytem i 

słynęli jako czarownicy i zaklinacze. Toteż gdy liczni piraci zaczęli 

napływać zza morza i grabić bogactwa Komorów, Komorczycy szukali 

pomocy u czarowników Makoa. Tychże czary odnosiły w istocie 

zdumiewający slkutek: choroby dziesiątkowały napastników a burze 

rozbijały do szczętu ich łodzie.

Niestety, czary to kosztowna rzecz, a czarowników trzeba hojnie 

wynagradzać. Gdy zubożali Komorczycy nie mieli czym wywiązać się ze 

swych przyrzeczeń, stanęła między nimi a szczepem Makoa taka 

uroczysta umowa, ważna po wsze czasy i na wsze pokolenia: 

kiedykolwiek któryś Makoa zechce, może bez sprzeciwu zabrać każdemu 

napotkanemu Komorczykowi część jego mienia, więc kurę, świnię, krowę, 

nawet dziecko, i może mu również wymyślać i zadawać razy. Chociaż 

wiele pokoleń od tego czasu minęło, Komorczycy do dziś dnia szanowali 

tę umowę, nawet tu na Madagaskarze, bo wiedzieli, że tkwiła w świętej 

woli ojców jakaś potężna, ukryta siła: obity i splugawiony przez 

Makoę chory Komorczyk nie umierał, lecz zawsze powracał do zdrowia.

—  Więc rozumiesz, vazaho — kończył Berandro swe opowiadanie — Tamasu 

pochodzi od Komorczyków, ja od Makoa. Sponiewierałem chorego Tamasu i 

było to jak silne lekarstwo: Tamasu wyzdrowiał. Dlatego czcimy wolę 

ojców, pamiętamy pieczołowicie każdy szczegół ich dziejów.

—  A czy wiesz — spytałem znienacka Berandry — jacy to byli   ongiś   

wrogiewie,   którzy   tak   okrutnie   nawiedzali  wasze Wyspy 

Komorskie?

Berandro się zasępił: nie, tego nie wiedział.

—  Wspomniałeś — mówiłem — że burze roznosiły łodzie napastników.

—  Tak   opowiadał   mi   mój   pradziadek,   gdy   byłem   jeszcze 

chłopcem.

—  Więc były to łodzie, a nie wielkie statki, i z pewnością liczne łodzie.
—  Nie inaczej.

background image

104
105
—  I  rzeczywiście  nie  wiesz,  kto  wtedy  często  napadał  na Komory?
Berandro był żywą księgą dawnych dziejów, lecz tego nie wiedział. I również nie 

wiedział mój stary przyjaciel Dżinarivelo, znawca dziejów szczepu 
Betsimisaraków. A on przecież powinien był wiedzieć: byli to jego przodkowie, 
wojownicy Betsimi-sarakowie, i oni to urządzali łupieskie wyprawy na Wyspy Ko-
morskie. Działo się to w czasie od końca XVIII wieku aż do roku 1816. Prawie co 
rok wyruszały na morze malgaskie pirogi. Począwszy od Tamatawy zbierały 
wszędzie po drodze wojowników i wzdłuż wybrzeży Madagaskaru płynęły 
najpierw na północ, potem na brzeg zachodni, skąd przy korzystnych wiatrach 
przerzucały się na Komory. Były to wyprawy pełne zuchwałego bohaterstwa i 
uchwały, zdobywały wiele łupu, ponosiły także klęski, doznawały burz i moru, 
lecz właściwy kres położyło im dopiero zjednoczenie trzech potęg: Anglii, sułtana 
Zanzibaru i króla Ra-damy w Tananariwie.

—  Skąd to wszystko wiesz? — pytali mnie zdziwieni Berandro i Dżinarivelo.

—  Wyczytałem to w książkach w Tananariwie. Lecz księgi te zawierają 

jeszcze ciekawsze wieści: nie byłoby zuchwałych wypraw   

Betsimisaraków,   nie   byłoby   zatem   biedy  Komorów  ani dziwnej 

umowy między Komorczykami a Makoa, ani twej, Berandro, magicznej mocy 

uzdrawiania, gdyby nie jeden wielki mąż i wojownik, ten sam, o którym 

wyście tak haniebnie zapomnieli, a który na tej tu górze założył swój 

Fort Augusta, słowem, gdyby nie było ojca wszystkich tych wydarzeń — 

Beniowskiego.

Trudno było opisać napięcie, z jakim mych słów, rozmyślnie mówionych 

uroczystym tonem, słuchali dwaj brązowi przyjaciele: po raz pierwszy 

czuli z niepokojem, że nie znali dostatecznie dziejów własnego narodu 

i że mogli utracić mir wśród swoich.

—¦ Mów nam dokładniej o Beniowskim! — prosili.

—  Gdy Beniowski przyjechał po raz drugi na Madagaskar, tym razem już 

jako ampansakabe, król Malgaszów, wylądował wraz ze swymi 

przyjaciółmi na półnoeno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Lecz w nocy po 

wylądowaniu doznał sromotnej zdrady: kapitan jego  statku   podniósł  

cichaczem  kotwicę   i   uciekł   na zachód,

108
w stronę Komorów. Beniowski wysłał pośpiesznie na pirodze dwóch białych 

towarzyszy z kilkunastoma Malgaszami do swego przyjaciela, sułtana Anjouanu 
na Komorach, z prośbą o zatrzymanie uciekiniera, lecz pościg przyszedł za późno. 
Statek już odpłynął. Natomiast Małgasze, biorący udział w pościgu, po raz 
pierwszy ujrzeli Wyspy Komorskie i zdumieli się ich bogactwem, a gdy wrócili na 
Madagaskar, opowiadania ich wzbudziły wielkie podniecenie i żądzę grabieży. 
Tak więc Beniowski, mimo swej woli, wskazał Malgaszom drogę na Komory i po 
jego rychłej śmierci rozpoczęły się owe osławione wyprawy, trwające trzydzieści 
lat. Bez Beniowskiego nie byłoby tych wypraw ani ich dalszych, brzemiennych 
skutków.

Dwaj starcy słuchali mnie z rosnącym przejęciem. W ich głowach szumiało i 

kotłowało. Przeszłość rozszerzała się cudownie, ich własna, malgaska przeszłość. 
W jej mrokach, obok cieni ich własnych przodków, zamajaczyły nagle zarysy 
jakiegoś mocnego człowieka, już nie obcego, i już nie obojętnego, skoro 
przemożnym wpływem sięgał do dnia dzisiejszego i wkraczał w ich wewnętrzne, 
osobiste życie i w ich obecne obyczaje.

—  Mówisz, vazaho, że był naszym ampansakabe i że miał warownię na tej pobliskiej 

górze?

Tejże nocy zapukali do mej chaty i zbudzili mnie ze snu Berandro i Dżinarivelo. Za 

nimi stali Manahitsara i Tamasu. Przychodzili z tajemniczą miną i z ważną 

background image

nowiną. Żądali, bym przyjrzał się dokładnie górze Ambihimitsingo, nazwanej 
kiedyś przeze mnie górą Beniowskiego. Patrzyłem, lecz nic osobliwego nie 
widziałem: jak co noc, ciemna, wysoka bryła wyłaniała się sponad nizinnych 
mgieł, a przy blasku gwiazd występowały na górze, jak zwykle, czarne plamy 
drzew.

—  Tam na szczycie widzimy ducha Beniowskiego! — szeptali przybysze 

wzruszonym głosem.

Badałem ich twarze, czy mili przyjaciele nie kpili sobie ze mnie, i uśmiechnąłem się:
—  Ja widzę tylko mgłę i ładną plantację goździków! Lecz źle się wybrałem.
Spotkał mnie karcący wzrok, bolesny uścisk ramienia, surowe warknięcie:
107
— Panie, nie śmiej się z naszych duchów!
Z waszych duchów? Z waszych.?! Nie, już się nie śmiałem. I nagle doceniłem całą 

wagę tej chwili, ważnej i dla nas, dwóch gości, i dla Ambinanitela.

Lecz któż, o Berandro, o Dżinarivelo, któż pojmie tajemniczą zawiłość losu? Duch 

Beniowskiego na górze: poprzez krzyk chorego Tamasu, poprzez dziwactwo 
starego obyczaju i kapryśny węzeł dawnych dziejów malgaskich wszedł oto 
niespodziewanie do zacisznej doliny Ambinanitelo ktoś żywy, potężny, 
podniecający, burzący wasz spokój, a jednak przyjazny — duch Beniowskiego.

22.

„Nie, ciszy tu nie ma!”

W

tych dniach zjawiła się w Ambinanitelo jeszcze jedna niezwykła i niepokojąca istota, 
nie duch, lecz człowiek: lekarz Ra-nakombe. Dziarski, pełen życia, 
trzydziestoparoletni Howas o niskiej, lecz dobrze zbudowanej postaci i okrągłym 
obliczu. Cerę miał brązową, znacznie ciemniejszą niż bladooliwkowy Rajaona, a 
twarz żywą i ładną, w przeciwieństwie do brzydoty swego ziomka. Przystojny, 
rozmowny, ujmujący Malgasz. Należał do kolonialnej służby zdrowia i przybywał na 
kilka dni do naszej wsi na inspekcję sanitarną.

Tak samo jak wójt Rajaona i nauczyciel Ramaso uczęszczał do szkoły 

imienia Le Myre de Vilers w Tananariwie, tylko że kończył wydział 

medyczny, gdzie posiadł naukę ogólnej higieny i  umiejętność leczenia 

pospolitszych   na  Madagaskarze   chorób.

Ranakombe zamieszkał u Rajaony, którego był kolegą szkolnym i 

przyjacielem. Obydwaj złożyli mi wizytę i oczywiście wywiązała się 

ożywiona rozmowa przy kieliszku rumu. Po chwili Rajaona poprosił 

mnie, żebym pokazał jego przyjacielowi album z fotografiami 

madagaskarskimi.

— Chętnie — powiedziałem i wymownie wpatrując się w twarz Rajaony 

dodałem: — Tylko proszę was, drogi szefie kantonu, bez chytrych 

psikusów.

108

—  Jakich psikusów? — spytał Rajaona z głupia frant.

—  Tych z kameleonem i Bezazą.

Widząc zmieszanie Rajaony obróciłem wszystko w żart, a wójt 

zapewniał:

—  Ranakombe to nie Bezaza.

—  Ale w albumie znajdziecie może innego demona, który was przerazi?

Żart żartem, a jednak znaleźli coś uchybiającego. Wśród 

sfotografowanych typów malgaskich była młoda dziewczyna, Ho-waska o 

zmysłowej twarzy, zalotnie uśmiechająca się do obiektywu. Wójt i 

lekarz poczuli się dotknięci w swej dumie narodowej, że 

sfotografowałem ich rodaczkę z tak nieprzyzwoitym w ich mniemaniu, 

wyzywającym wyrazem twarzy.

—  Jeszcze będziecie na świecie głosili, że jesteśmy nierządni i 

background image

bezwstydni — robili mi wymówki.

—  Jak możecie tak sądzić?! Jesteście przewrażliwieni do 

niemożliwości! — beształem ich przyjaźnie. — Sami się ośmieszacie, a 

to, jak wiecie, wasz wróg numer pierwszy.

Przyznali, że tak jest, i oglądanie fotografii odbywało się już bez 

wypadków.

Ranakombe miał szeroki i otwarty umysł i był mniej powściągliwy niż 

wójt Rajaona: w ramach malgaskiej przezorności jakiś porywczy 

temperament narodowego radykała. Ponieważ byłem podróżnikiem, a więc 

człowiekiem w zasadzie nieszkodliwym, młody lekarz nie ukrywał przede 

mną swych poglądów ani swej namiętności do politykowania.

—  Czy Włosi chcą jeszcze kupić Madagaskar od Francuzów? -1 pytał 

się.

Nic nie wiedziałem o takich zamiarach, więc lekarz tłumaczył mi, że 

angielski tygodnik „Sunday Express” puścił z całą powagą wiadomość, 

jakoby Francja chciała sprzedać Włochom Madagaskar za cenę 75 

milionów funtów.

—  Niezła suma! — stwierdziłem.

—  I niezły humbug — dodał Ranakombe.

Lekarz znał dość dokładnie sprawę zainteresowania się Madagaskarem 

pewnych kół reakcyjnych w niektórych europejskich państwach i słyszał 

o ich niedowarzonych planach wysłania na

109

tę wyspę olbrzymiej ilości osadników *. Jednomyślnie stwierdziliśmy, 

że to wierutna bzdura.

Ostatnie słowa słyszał wchodzący nauczyciel Ramaso, którego również 

zaprosiłem do siebie,

—- Mówicie: bzdura? — podchwycił. — To, co na zewnątrz wydaje się 

głupią i naiwną bzdurą, najczęściej trąci ukrytym łotrostwem 

grandziarzy imperialistycznych...

Jak zwykle, byłem najwięcej ciekawy tego, jak ci trzej, a zwłaszcza 

lekarz Ranakombe, myśleli o przyszłości Madagaskaru i jaki był ich 

stosunek do obecnych władz kolonialnych. Niebezpieczny temat, bo 

nawet rozmowny lekarz starał się trzymać język za zębami i odpowiadał 

tylko historycznym porównaniem:

—  Jaki jest nasz stosunek do władz kolonialnych? A jaki był stosunek 

Polaków do swych zaborców w XIX wieku?

—  Jaki był? Dawaliśmy wyraz naszym poglądom codziennie, w prasie, w 

rozmowach, w manifestacjach, a co pokolenie wywoływaliśmy zbrojne 

powstania... U was raczej cisza.

—  Cisza?! — odezwali się przeciągłym głosem naraz obydwaj, Rajaona i 

Ranakombe.  Byli  przejęci,  byli podnieceni.  Lekarz wstał i 

przechadzał się po chacie tam i z powrotem.

—  Jeśli się nie mylę — podjął wójt Rajaona — to znacie, vaza-ho, 

nieźle historię państwa Howasów w XIX wieku. Przecież co najbardziej 

wyróżnia się w owych czasach, to rozpaczliwa obrona naszej   

niezawisłości   przed   obcą   inwazją.   Opór   wszedł   nam w 

kości, stał się manią. Dwa razy odpieraliśmy zbrojną ręką najazdy: w 

1830 roku klęskę zadaliśmy Francuzom na wschodnim wybrzeżu wyspy, a w 

1845 roku nawet zjednoczonym wojskom francusko-angielskim, które 

wylądowały w Tamatawie. Tego tak łatwo się nie zapomina.

 Madagaskar, o powierzchni blisko 600 000 kilometrów kwadratowych, miał w 

okresie powyższych planów zaledwie trzy i trzy czwarte miliona ludności,- a więc 
na 1 kilometr kwadratowy przypadało trochę ponad sześciu mieszkańców. Tylko 
około 21/« obszaru wyspy było pod uprawą, z tych faktów „teoretycy” różnego 
autoramentu wyciągali błędny wniosek, że Madagaskar będzie można zaludnić 
dodatkowo wielomilionową masą imigrantćw-osadników. Wniosek błędny, gdyż 
na ową resztę 98»/« powierzchni wyspy składały się nieurodzajne pastwiska, 
niezdatne do uprawy, nieużytki i lasy (12%). Blisko dziewięć dziesiątych 
powierzchni wyspy pokrywa lateryt, gleba koloru czerwonawego, wyzbyta 
próchnicy; bardzo nieurodzajna i nieużyteczna do poważniejszej uprawy. Z 
wyjątkiem niektórych zalewanych w porze deszczowej dolin wszystkie żyzne 

background image

grunty Madagaskaru były już zajęte, w niektórych’ okolicach nawet przeludnione 
(przyp. autora).

110
—  A pół wieku później, w decydującej chwili dziejowej, poddanie się Francuzom 

niemal bez strzału?

—  Słusznie! — przyznał wójt. — To czarna plama naszej historii.  Królestwo 

Madagaskaru  było schorzałe.  Rządy  szlachty Andrianów doprowadziły je do 
ruiny.

—‘ Z upadkiem królestwa — wtrącił Ranakombe — skończyła się rola dziejowa 

Andrianów raz na zawsze. Francuzi zniszczyli ich i wszystko, co miało 
dotychczas jakąś wagę. Od tego czasu rodzi się w naszym społeczeństwie i z 
każdym rokiem nabiera siły nowy stan, średni, nowoczesne, patriotyczne 
mieszczaństwo, oparte o demokrację, którego przedstawicielami my jesteśmy...

—  A czy teraz wy, mieszczaństwo howaskie, nie idziecie całkowicie na pasku 

administracji kolonialnej?

Mój zaczepny ton wprawił ich w zakłopotanie. Nastało milczenie. Obydwaj byli 

urzędnikami tejże administracji, więc ważyli w myślach, jak by odpowiedzieć.

—  Ma pan wiele racji, vazaho! — przyświadczył Ranakombe. — Idziemy na 

pasku, bo inaczej nie mielibyśmy żadnego dostępu do oświaty i rozwoju. My, 
ludy kolonialne, jesteśmy odcięci od świata i zależni we wszystkim od państw 
kolonialnych.

—l Nawet w swym sumieniu i w ugodowych poglądach politycznych? — spytałem

z nieukrywaną ironią.

—  Wybaczcie, vazaho, ale nie wie pan, jakie nurty mogą kryć się pod 

powierzchnią pozorów, narzuconą nam przez obcych.

—  Jakie nurty?                                                       

¦» Lecz Ranakombe nie doszedł do głosu. Wójt Rajaona zerwał

się gwałtownie z siedzenia i pobiegł do wejścia chaty.

—¦ Babakuty się odezwały! — stwierdził podnosząc rękę i nasłuchując. 

— Słyszycie?

Od skraju puszczy, oddalonej o jakie tysiąc kroków od mej chaty, 

usłyszeliśmy przeciągłe, żałosne wycie lemurów. W przedwieczornym 

powietrzu leśne odgłosy wyraźnie roznosiły się poprzez pola ryżowe po 

całej dolinie.

—  Często o tej porze wyją — oświadczyłem, niezbyt przejęty odkryciem 

wójta.

lii

Rają ona chcąc usprawiedliwić nagłe przerwanie wątku rozmowy 

tłumaczył mi:

—  Babakuty w naszych legendach  odgrywają  ogromną rolę. Musicie 

koniecznie spisać sobie te opowieści...

—  Chętnie je spiszę, ale... przy innej sposobności — zbyłem go i 

starałem się nie widzieć ostrzegawczych spojrzeń, jakie Ra-jaona 

ukradkiem rzucał lekarzowi.

Jednak przezornemu wójtowi nie udało się skierować rozmowy na inny 

tor. Wróciliśmy do poprzedniego tematu. Lekarz Ra-nakombe, 

ostrzeżony, ale i przejęty zagadnieniem, nie dał za wygraną:

—  Mówicie, że u nas cisza? Czy pozwolicie, vazaho, że panu podam 

kilka faktów z naszej historii, zadających kłam tej rzekomej ciszy?

—  Czy faktów z ostatniego okresu — kolonialnego?

—  Tak jest.

—. Bardzom ciekaw.

—  Więc słuchajcie. W kilka miesięcy po niesławnej kapitulacji w roku 

1895 tysiące Howasów powstało przeciw francuskim wojskom. Owi 

partyzanci, fahavalo, których Francuzi naturalnie określali jako 

bandytów, byli szczerymi patriotami i najeźdźcom dali się mocno we 

znaki. Z trudem wojska francuskie stłumiły to powstanie, popełniając 

okrucieństwa i puszczając z dymem trzysta z górą wsi. Trzysta wsi — 

background image

na naród liczący niespełna milion ludzi — to wymowny dowód oporu, 

jaki Howasi stawiali.

Ranakombe zapalił papierosa, przy czym lekko drżały mu ręce.

—  W kilka lat później — ciągnął — w pierwszych latach naszego wieku, 

powstało całe południe Madagaskaru. W tym buncie połączyły się 

wszystkie południowe szczepy dotychczas między sobą  skłócone:  

Tanala,  Bara,  Antanosy,   Antandroj,   Mahafaly. Walki  trwały całe 

lata,  zanim  Francuzi  opanowali  sytuację...

—  Ale to nie byli Howasi.

—‘ Nie Howasi, lecz tak samo Malgasze. Jest właśnie znamienne, że i 

oni, ci na południu, wystąpili przeciw obcemu panowaniu. Idźmy dalej. 

Podczas wojny światowej * powstał wśród Ho-

Mowa o pierwszej wojnie światowej  (przyp. autora).

112

..Kilkoro zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, nie  znało  

strachu...  (str.   122)

..Niektórzy   wybuchali   histerycznym   śmiechem   przestrachu,   

dotknięci spazmem... (str.   122)

wąsów tajny związek Vy-Vato~Sakelila, co znaczy „zahartowani jak żelazo i skała”. 
Należały do niego tysiące spiskowców, głównie ze sfer mieszczańskich, a więc 
nauczyciele, pastorzy, lekarze, urzędnicy kolonialni i prywatni, nawet uczniowie 
szkolni, a celem sprzysiężenia było wypędzenie z wyspy wszystkich kolonizatorów. 
Na skutek donosu Francuzi wykryli spisek w ostatniej chwili przed wybuchem 
powstania. Tym razem obawiali się zabijać patriotów, bo była wojna światowa i 
Francja potrzebowała rekruta malgaskiego. Więc tylko kilkudziesięciu dowódców 
skazano na wieloletnie lub dożywotnie więzienie, a kilkuset innych wydalono z 
wyspy. Inne wydarzenie: w maju 1929 roku trzy tysiące Howasów urządziło w 
Tananariwie demonstracyjny pochód pod hasłem: „Precz z vazahami!” Demonstranci 
wtargnęli do pałacu gubernatora generalnego i przez kilka godzin okupowali gmach, 
zanim oddziały policji i wojska wygnały ich stamtąd. A jak jest dzisiaj, w obecnej 
chwili? Parę miesięcy temu gubernator generalny Cayla miał znamienne 
przemówienie podczas obrad Delegacji Gospodarczej Kolonii. Cayla ni mniej, ni 
więcej tylko z niepokojem obwieścił o istnieniu wśród Malgaszów silnego wrzenia, 
jakiego Madagaskar od wielu lat nie zaznał. Objawia się ono w formie biernego oporu 
wobec wszystkich zarządzeń władz kolonialnych, zwłaszcza na polu gospodarczym. 
Między innymi w okresie ostatnich zbiorów goździków na europejskich plantacjach 
okoliczni Malgasze odmówili pomocy narażając właścicieli plantacji na katastrofalne 
straty. Nie, vazaho! Obojętnie, pod jakim kątem widzenia chcecie spojrzeć na tę 
wyspę, ciszy, o której mówiliście, tu nie ma.
—  Że Ranakombe nie mija się z prawdą — odezwał się nauczyciel Ramaso — mogę 
i ja poświadczyć. Z wiarogodnego źródła dostałem w tych dniach wiadomości, że w 
okręgu Antalaha, oddalonym od nas o jakie sto kilometrów, na tamtejszych 
plantacjach wanilii powstały zamieszki. Zatarg między robotnikami a francuskimi 
plantatorami doprowadził już do wielu aresztowań, co jeszcze bardziej wzburza 
ludność.
—  Nie! — namiętnie powtórzył Ranakombe. — Ciszy tu nie ma. I wszystko 
wskazywało na to, że howaski lekarz nie mylił się.
Pomimo oficjalnych zapewnień władz kolonialnych, że na Ma-
8 — Gorąca wieś..
113
dagaskarze wszystko w porządku, były widoczne oznaki, że ten porządek miał rysy. 

Wrzenie narodowo-wyzwoleficze, ogarniające południowe rubieże Azji, 
przenikało już także i na Madagaskar. Powoli, lecz z nieubłagalnośrią dziejowego 
wyroku, narastały tu trudności dla kolonizatorów. Jaki wezmą obrót i jak 

background image

ukształtują dzieje tej wyspy? Chętnie dowiedziałbym się, co o tym myślało moich 
trzech gości, ale był to znowu przedmiot drażliwy, a oni niezbyt skorzy do 
wynurzeń.

—  Nie wyobrażam sobie inaczej rozwoju wypadków — podsuwałem im — jak tylko 

w formie oderwania się Madagaskaru od Francji kiedyś, gdy sprawa ta dojrzeje.

Ostrożni  Rajaona  i  Ranakombe  robili niewyraźne,  spłoszone miny. Po chwili 

lekarz zabrał głos:

—  To sprawa nie tak prosta. Niewykluczone, że dojdzie do oderwania w  dalekiej 

przyszłości.   Lecz  ludzie   o  tak  dalekich i krańcowych celach są u nas w 
mniejszości. Doświadczenia ostatnich  dwóch  pokoleń  nauczyły  nas  trzeźwej  
oceny  stosunków. Wiemy, że zdobycie zupełnej niepodległości w obecnym 
układzie sił jest rzeczą niemożliwą do ziszczenia, natomiast coraz więcej 
Malgaszow pragnęłoby uzyskania szerokiej autonomii w ramach imperium 
francuskiego.

—; Czy czegoś na wzór dominium w imperium brytyjskim? — spytałem.
—  Tak jest. Wielu Malgaszom, umiejącym myśleć politycznie, wydaje się to realnym 

i osiągalnym rozwiązaniem: Madagaskar dla Malgaszow poprzez autonomię 
gospodarczą i polityczną w ramach imperium francuskiego.

—  Czy dążenia te nabrały jakiejś konkretnej formy?
—  Nie, jeszcze nie. To na razie tylko nieskrystalizowane nastroje. Ale prędzej czy 

później zawiąże się chyba jakaś partia polityczna, która tym nastrojom nada realny 
kierunek...*
 Partia taka w istocie powstała w roku 1946 pod nazwą Ruchu 

Demokratycznego Odrodzenia Malgaskiego (Mouvement D6mocratique de 
Rćnovation Malgache — w skrócie: MDRM).

Niezależnie od działalności tej partii rozgoryczenie wśród ludności tubylcze] przeciw 
rządom kolonizatorów rosło z miesiąca na miesiąc. Ody mowy gubernator generalny, 
Coppet, przybył na Madagaskar, masy ludowe stolicy Tainanairirwy witały go 
okrzykami: „Precz  z Francją!”,   „Francuzi  do Francji!”
W tym samym  roku 1946 rząd  francuski, chcąc zapobiec  powojennemu rozkładowi
114
swego imperium kolonialnego, nadał wszystkim poddanym, a więc i Malgaszom, 

prawa obywatelskie. Jak te prawa wyglądały w życiu kolonialnym, wkrótce wyszło 
na jaw na przykładzie Madagaskaru. Partia MDRM, będąca wyrazem sfer 
burżuazyj-nych, była całkiem legalna i do swego celu — uzyskania autonomii 
Madagaskaru w ramach, tak zwanej Unii Francuskiej — dążyła legalnymi 
środkami. Kierownictwo je], z natury rzeczy, głównie spoczywało w rękach 
Howasów. Szybki rozrost jej wpływów zaniepokoił do tego stopnia kolonizatorów, 
że utworzyli nową partię malgaską, pro-francuską, mającą za zadanie rozbicie 
jedności malgasklej. Gdy szczucie Malgaszow przeciw Malgaszom nie odniosło 
skutku, pod koniec marca 1947 roku dopuszczono się haniebne] prowokacji wobec 
partii MDRM. Lokalne rozruchy, wywołane w tajemniczy sposób w Moramanga i 
na wschodnim wybrzeżu wyspy, posłużyły jako pretekst do rozpoczęcia krwawych 
prześladowań, jakich mało było w ponurych dziejach kolonialnych. Wszystkich 
członków partii MDRM uznano za przestępców i aktywnych powstańców. Biała 
ludność cywilna otrzymała broń i wespół z oddziałami wojska zabijała 
podejrzanych Malgaszow. Malgasze nie byli wcale przygotowani do obrony, a 
ginęli nie tylko członkowie partii, lecz także ci, którzy mieli chociażby drobny 
kontakt z polityką, a wreszcie ludzie trzymający się zupełnie na uboczu. 
Półoficjalnie stwierdzona liczba zabitych wynosiła około 90 000, przerażający 
odsetek na niespełna cztery miliony Malgaszow. W samym na przykład 

background image

Moramanaga wszystkich ważniejszych mieszkańców, w tym lekarzy, nauczycieli, 
kupców, zamknięto do wagonów kolejowych  i  podobno  wystrzelano   do   nogi   
ogniem   artyleryjskim.

Aresztowanym przywódcom politycznym, którzy uszli z życiem, wytoczono proces w 

Tananariwie. Parodia procesu ujawniła cały cynizm nieliczenia się z najprostszymi 
zasadami sprawiedliwości. Fizyczne torturowanie ł rozstrzeliwanie niewygodnych 
świadków przed rozprawą należało do porządku dziennego. Wielu 
najwybitniejszych Malgaszow, w tym także posJów do francuskich izb 
ustawodawczych, skazano na karę śmierci. Wyroki częściowo wykonano, 
częściowo odroczono, ażeby tym mocniej utrzymywać lud malgaski w stałym 
terrorze. Od czasu do czasu dochodziły z Madagaskaru wieści o wykonaniu 
wyroku na skazanych, jak na przykład o rozstrzelaniu w Fianarantsoa trzech 
patriotów malgaskich w kwietniu 1951 roku, a więc w trzy lata po głównym 
procesie itananariwskim.

Prasa metropolii francuskiej potępiała okrucieństwo metod zastosowanych na 

Madagaskarze. L’Humanitó pisała w następujący sposób: „Biuro polityczne 
Komunistycznej Partyl Francji piętnuje ten proces jako machinację mającą 
wyłącznie na celu trzymanie w jarzmie narodu, w zupełnej sprzeczności z 
zasadami Konstytucji. Każdy uczciwy obywatel Francji, republikanin czy 
demokrata, musi dziś wystąpić z uroczystym protestem”. Nawet pisma prawicowe 
musiały przyłączyć się do surowego napiętnowania wypadków w kolonii. Na 
przykład Le Populaire pisał: „Proces na Madagaskarze to zbrodnia przeciw 
prawom człowieka”. Action: „To nienawiść brutalnej kolonizacji przeciw 
demokratycznemu ruchowi odrodzenia malgaskiego, to chęć złamania ruchu za 
pomocą kompromitacji jego kierowników w buncie sprowokowanym przez 
samych kolonizatorów”. Franc-Tlreur: „Wyrok sądu w Tananariwie opiera się 
zarówno na nielegalności, jak i na sieci fałszywych zeznań i prowokacji”. Ce Solr: 
„Parodia procesu w Tananariwie jest zbrodnią przeciw ludowi Madagaskaru i 
przeciw Francji”. Le Figaro: „Żądać surowego zakazu stosowania metod śledztwa 
hańbiących cały nasz naród, a jeśli zakaz rde starczy, żądać ich nieubłaganego 
zdławienia”. La Bataille Sodaliste: „Protestujemy namiętnie i wyrażamy całe nasze 
oburzenie na ten skandaliczny akt łamania  zasad  Konstytucji”.

Po wypadkach w roku 1947 i dalszych ich następstwach nie mogło ]uż być mowy o 

pozornym nawet pogodzeniu Malgaszow z kolonizatorami i ich systemem 
rządzenia. Rozłam musiał powiększać się z każdym rokiem, aż do chwili 
zwycięstwa sprawiedliwości (przyp. autora).

115
w
23.

„Budować coś trwałego!”

tej rozmowie z wójtem Rajaoną, lekarzem Ranakomhe i nauczycielem Ramaso 
dowiadywałem się rzeczy ciekawych. Rzeczy tak ciekawych i ważnych, że 
rozmowa nabierała niemal cech wywiadu politycznego. Obok chaty przechodziło 
właśnie kilka dziewczyn, niosących na głowach pęki zielonych jarzyn z pól. Ich 
stłumiony, wesoły szczebiot dochodził do nas jak piosenka. Wyglądało to jak żywa 
scena ze Starego Testamentu, do której przemożnie wplatały się przedwieczorne 
odgłosy tłuczenia ryżu w lao-na, wielkich drewnianych moździerzach. Archaiczny 
obraz i odgłosy, od wieków zespolone z życiem wsi malgaskiej, zdawały się 
pochodzić z innego wymiaru i z innej epoki, tak były odległe od treści naszej 
rozmowy. A mimo to, jaka zależność jednego od drugiego! Od tego, jakie burze 
przeorają Europę, jakie idee zwyciężą w Paryżu, jacy ludzie obejmą władzę w 
Tananariwie, od tego zależeć będzie w Ambinanitelo los tych dziewczyn z 

background image

wiązkami na głowach i kobiet łuszczących ryż na kolację rodzinną.
W  wywodach  obydwóch  Howasów  pewne  sprawy  były  dla mnie niejasne. 
Prosiłem lekarza Ranakombe o ich wyjaśnienie:
—  Przedstawiacie plan autonomii politycznej tak, jak gdyby Madagaskar 
zaludniony był tylko jednym narodem. A przecież żyje tu blisko dwadzieścia 
różnych szczepów. Jak chcielibyście rozwiązać to zagadnienie?
—  To nie sprawi trudności. Władamy przecież wszyscy wspólnym językiem, więc 
antagonizmy między szczepami łatwo dadzą się zatrzeć.

—  Czy jesteście tego samego zdania, Ramaso? — zwróciłem się do nauczyciela.
—  Nie.
Ramaso siedział na uboczu. Z napiętą uwagą przysłuchiwał się rozmowie nie 

spuszczając z nas oka.

—  Dlaczego nie? — spytał zdumiony Ranakombe. Nauczyciel głęboko nabrał 

powietrza w płuca, jak gdyby chciał

tym nadać większej wagi swym słowom:
—  Dlatego,  że  antagonizmy między  szczepami  istnieją i  nie da się ich usunąć 

sposobami, o jakich mówi doktor. Antagonizm

116
istnieje przede wszystkim między centralnym szczepem Howasów a wszystkimi 

innymi szczepami Madagaskaru jako wynik despotycznych rządów Howasów w 
przeszłym stuleciu. Czy zgadzacie się z tym, doktorze?

—  Tylko z zastrzeżeniem, bo feudalny despotyzm Andrianów należy do przeszłości.
—  Tak, ale zakorzeniona nieufność wciąż istnieje.
—  Od czasów podboju francuskiego — dowodził lekarz Ranakombe — nieufność ta 

nie ma podstawy i z biegiem czasu musi zginąć sama przez się. Wszystkie bez 
wyjątku szczepy malgaskie znajdują się obecnie w tym samym położeniu 
podwładnych i mają tego samego władcę.

Ramaso spojrzał na  lekarza z pobłażliwie  drwiącym uśmiechem:
—  Drogi doktorze, komu chcecie tu mydlić oczy — vazasze? Albo mnie może? 
Właśnie od czasów podboju francuskiego spotęgowały się różnice między Howasami 
a resztą szczepów, szczepów mniej lub więcej zacofanych. U was powstał, jak go 
nazwaliście przed chwilą, stan średni, u innych szczepów tego nie ma, jest tylko 
chłopstwo. Spójrzcie na siebie: jesteśmy na krańcach krainy Betsimisaraków, 
oddaleni od kraju Howasów o przeszło pół tysiąca kilometrów, a jednak lokalną 
władzę dzierży tu przedstawiciel narodu howaskiego. Jakie to wymowne, że w tej 
odległej
‘ chacie na trzech Malgaszów z wykształceniem jest dwóch Howasów! Wyobraźmy 
sobie, że w tej chwili ustaje panowanie Francuzów i władza Madagaskaru przechodzi 
w ręce Malgaszów. Przechodzi w czyje ręce? Jedynie w ręce tych kilku tysięcy 
przedstawicieli burżuazji Howasów — i znowu mielibyśmy to samo, co przed 
podbojem Francuzów: jedna klasa jednego szczepu panowałaby niepodzielnie nad 
ludem własnego szczepu i wszystkich innych szczepów wyspy.
—  Czy nie bierzecie pod uwagę postępu demokracji? — przypomniał Ranakombe.
—  Nie! Nie w tych okolicznościach.
—  Na pewno stworzono by warunki podciągnięcia wzwyż zacofanych szczepów.
—  Nie   wierzę!   Burżuazję   cechuje   despotyzm   jak  dawnych
117
Andrianów.  Burżuazja ma  to  do siebie,  że  zazdrośnie  strzeże swych przywilejów.

background image

—  To w takim razie — rzekł Ranakombe ze zwężonymi wrogo źrenicami — w takim 

razie nie widzicie sposobu osiągnięcia niezależności Madagaskaru?

—  Oo, widzę! — odparł Ramaso z zapałem. — Ale osiągnięcie prawdziwej 

niezależności.

Patrzyłem trwożnie na niego. Jeśli wobec wójta i lekarza odkryłby swe karty, mógłby 

— kto wie — stracić swe stanowisko nauczyciela. Obydwaj Howasi nadstawiali 
ucha. Chciałem go ostrzec i powstrzymać, ale jak to zrobić?

—  Co nazywacie prawdziwą niezależnością? — dopytywał się wójt Rajaona.
Ramaso uśmiechnął się swobodnie:
—  Nie bierzcie mi za złe, że tak otwarcie do was mówię, ale na pewno przyznacie mi 
rację. Nie wątpię ani  chwili w wasz szczery patriotyzm malgaski. Jednak nasze 
przyszłe życie polityczne nie może opierać się na stosunkowo nielicznej warstwie, 
chociażby  nie wiem  jakie  były  jej  zasługi.  Podstawą  ludności naszej  jest chłop, 
chłop-rolnik i chłop-hodowca.  Rolnik Howas i rolnik Betsimisarak, i hodowca Bara, 
i wszyscy inni rolnicy malgascy bytują w tych samych mniej więcej warunkach i 
dlatego oni najłatwiej dogadają się ze sobą. Tylko na porozumieniu tej szerokiej a 
wspólnej wszystkim szczepom masy ludu można u nas budować coś trwałego i 
rzetelnego i tylko władza ludu może nam zapewnić na Madagaskarze sprawiedliwość 
równą dla wszystkich.
Gdy nauczyciel skończył, nastała chwila grobowego milczenia. Potem obydwaj 
Howasi prawie jednocześnie wybuchli: —¦ To bolszewizm! A lekarz Ranakombe 
dodał rozbawiony:.
—  I utopia!
Nie dopuściłem nauczyciela do odpowiedzi. Może byłby ostrożny, ale wolałem nie 

wystawiać go na niebezpieczną próbę. Aby zażegnać spór, zerwałem się ze stołka i 
chwytając za kieliszek rumu wzniosłem toast na pomyślność Malgaszów:

—  Różnice waszych zdań dotyczą późniejszych i można po-
118
wiedzieć wewnętrznych spraw. Zanim do tego dojdzie, będzie trzeba usuwać bliższe i 

bardziej aktualne zapory. Czy zgadzacie się ze mną?

Zgadzali się, a ja mówiłem dalej dla załagodzenia waśni:
—  Cenię  i  lubię  was wszystkich  Malgaszów   niezależnie   od szczepu i odcienia 
skóry. Dlatego pozwólcie, że wzniosę toast na braterstwo i zgodność całej rodziny 
malgaskiej!
/ Gościom moim podobało się życzenie do tego stopnia, że wzruszony lekarz opasał 
mnie ramieniem i zawołał:
—  A ja piję na braterstwo Malgaszów z tymi vazahami, którzy są naszymi 
prawdziwymi przyjaciółmi!
—  To niby ja i Bogdan? — śmiałem się.
—  Tak jest, vazaho! To wy—ochdczo potwierdzili wszyscy trzej. Wkrótce goście 

opuścili naszą chatę. Wyprowadzałem ich na

dwór. Słońce dotykało właśnie szczytów górskich i powietrze stało się rzeźwiejsze. 

Po gorącej rozmowie przyjemnie było oddychać na dworze.

Palmy kokosowe, rosnące tak obficie dokoła nas i w całej wsi, pokryły się złotem w 

czerwonym blasku zachodu i były piękniejsze niż kiedykolwiek.

—  Uroczy wasz kraj! — powiedziałem z przejęciem. Żegnali mnie zadowoleni.  

Ostatni podał rękę  nauczyciel Ramaso. Ściskał mi dłoń mocniej i dłużej, jak 
gdyby z podzięko-

background image

waniem.
24.

Namiętne bogactwo przyrody

N,
I ic nam nie pomagało: ani moja przyjaź ze starym Dżinari-velem, ani częste gawędy 

z kilkoma sąsiadami, ani duch Beniow-skiego, przybyły świeżo na pobliską górę 
— wieś nam wciąż nie ufała, a mego poczciwego towarzysza, Bogdana 
Kreczmera, uważała wręcz za czarownika najgorszego autoramentu: za mpakafu, 
czyli pożeracza serc.

Białemu człowiekowi wolno tu było ściągać srogie podatki, wydawać 

niesprawiedliwe wyroki, mieć zdumiewające kaprysy lub gwałcić dziewczyny 
malgaskie,  owszem, to jego niezaprzeczone

119
prawo. Lecz biały człowiek wypychający ptasie skórki, łowiący w brudnych kałużach 

niesamowite owady i wabiący do światła nocne, złe motyle, taki vazaha to gorzej 
niż zbrodnia: to ponura tajemnica.

Gdy Bogdan wracał w południe zmęczony ze swych połowów w pobliskiej puszczy i 

jego dobrotliwa twarz rozjaśniała siĄ uśmiechem, brązowych ludzi przenikała 
bojaźń. Wytykałem im wtedy głośno ich tchórzostwo i szydziłem z nich w jasny, 
otwarty dzień:

—  Patrzcie, idzie wasz mpakafu!
Lecz oni nie chcieli słyszeć potwornego słowa przy słońcu, usuwali się w mroczne 

kąty i szeptali.

W kałużach doliny żyły olbrzymie, drapieżne pluskwiaki tin-galle, wielkie jak piąstka 

dziecka. Postrach ludzi i bydła. Ukąszenie ich mogło rzekomo zabić tęgiego wołu 
przy piciu wody. Lecz nie znał trwogi siedmioletni Betsihahina, nasz wielki 
przyjaciel i zapalony łowca. Był wnukiem Dżinarivela, a bratem Benacze-hiny. 
Zręcznie łapał on niebezpieczne owady i przynosił je w gołej ręce budząc nawet w 
nas samych zdumienie i łęk.

—  Oczarowali naszego Betsihahinę! — szeptali zgorszeni ludzie i patrzyli na 

chłopca z podziwem tym większym, że otrzymywał sute, w ich pojęciu, 
wynagrodzenie.

Pewnego dnia jakaś dziewczyna chciała wejść do mej chaty, lecz na widok 

kilkudziesięciu diabelskich butelek, epruwetek i misek okropnie się przeraziła i z 
krzykiem uciekła. Wtedy postanowiłem gruntownie odczarować chatę i oczywiście 
ofiarą padł biedny winowajca, Bogdan. Wieś wyznaczyła mu na moją prośbę 
osobną chałupę, po chorym Betrarze, urzeczonym ongi przez innego czarownika, 
strasznego kameleona rantutru. Betrarę przeniesiono gdzie indziej.

W owym dniu podsunąłem towarzyszowi myśl, czy nie lepiej byłoby dla miłego 

spokoju zaniechać na razie zbierania okazów, a butelki z preparatami pochować 
głęboko do waliz?

—  Zaniechać zbierania? — oburzył się w Bogdanie zagorzały przyrodnik.  —  

Zrezygnować   z   bajecznego   bogactwa   doliny? Nigdy!

I jak gdyby dla potwierdzenia tego okrzyku wpadł nam w oczy
120
zadziwiający pałęcznik z rzędu Phasmida, wysuwający się powoli spoza pnia krzaka: 

to długa, rzetelna gałązka, która uzbroiła się w groźne kolce i nagle ożyła; to 
rzadki okaz, to drażniące, wciąż niedocieczone zagadnienie mimikry w przyrodzie.

Bajeczne bogactwo doliny! Od kilku dni, co dzień na godzinę przed zachodem słońca, 

Bogdan wpadał w podniecenie. O tej porze dnia, w pewnym ustroniu łąki, na 
przestrzeni kilkunastu zaledwie kroków, wychodził z ziemi drobniuteńki gatunek 
zielonych skoczków wielotysięczną chmarą. Rojenie trwało zaledwie kilka minut i 

background image

potem skoczki znikały w ziemi jak kamfora. Był to gatunek nie znany nauce i 
zapewne rzadki: nie spotkaliśmy go dotychczas nigdzie na Madagaskarze i znaleźli 
tylko na tej maleńkiej przestrzeni. Przestrzeń ograniczona, lecz zjawisko jakże 
podniecające. Ziemia wybuchała tu co dzień wulkanem owadów.

Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach i od biedy, nisko się schylając, 

można by przejść pod domem. Lecz któżby się na to odważył? Pod domem była 
wylęgarnia napastliwych skolopender. Raz złapaliśmy taką 
dwudziestocentymetrową bestię nieledwie z emocją, z jaką łapie się najdziksze 
zwierzęta, i związaliśmy ją na smyczy jak psa. Wij rzucał się na wszystkie strony, 
aż dopadł naszej zielonej papużki, okręcił się błyskawicznie dokoła jej ciała i 
ukąsił ją jadowitymi żuchwami. Z trudem opanowaliśmy wściekłe stworzenie i 
ostatecznie wtrąciliśmy je do szklanki z trucizną.

Papużka nie zginęła. Z jakichś nieznanych przyczyn jad sko-lopendry nie działał na 

papugi i nasza zielonka po pięciu minu-, tach zamroczenia odzyskała zwykły 
humor. Człowiek na jej miejscu ryczałby z bólu chorując kilka tygodni.

Nie sposób było oprzeć się uczuciu olśnienia i zarazem grozy spoglądając w małe, 

bagniste kałuże, których pełno w wilgotnej dolinie. Pod senną powierzchnią 
rozgrzanej wody wrzało kipiące życie, tłoczyła się czerń szalonych owadów, 
rozgrywały swój wieczny dramat ciemne, potępione dusze. Były to tropikalne 
płoszczyce i grzbietopławki, wioślarki i wodopójki, wodny tłum niesłychanie rojny 
i jakby trawiony wieczną gorączką. W małym światku drobnych istot jakież 
odbijało się namiętne bogactwo przyrody!

121
I jaka obcość! Czasem wpatrywałem się długo w kałuże i szukałem w wodzie 

objawów życia zrozumiałych dłą ludzkiego umysłu. Nie było ich! Człowiek nie 
dostrzegał tam ani radości bytu, ani, co gorsza, przerażenia śmierci.

Wodopójka, maleńka, żywa kuleczka, wciąż kręciła się kroto-chwilnie i pędziła nie 

wiadomo dokąd jak zwariowany wędrowiec, przez całe życie nie znający 
wytchnienia. Szał bezustannego ruchu, a potem jeden tylko, nieodwołalny dramat, 
zawsze ten sam. Raz tylko pajączek się zatrzymywał. Wtedy gdy przychwycił go 
drapieżny wioślak i pożarł na miejscu.

Bogdan łowił jednym pociągnięciem małej siatki setki tych istot, lecz później, 

wrzuciwszy je do miski z wodą, śpieszył się, by je zabić. Skoro nie zabijał, 
pozostawała po godzinie w misce zaledwie połowa żyjątek, tak szybko pożerały 
się wzajemnie. I chociaż one same, gdy ginęły, nie doznawały na pozór 
przerażenia śmierci, przerażenie bezwiednie udzielało się nam, ludziom; w 
niespokojne noce wdzierały się do naszych snów koszmarne wodopójki, wioślaki, 
grzbietopławki i płoszczyce.

Nie cała wieś Anibinanitelo wierzyła w złe czary Bogdana, bo oto kilkoro 

zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, rówieśników naszego przyjaciela 
Betsihahiny, nie znało strachu. Za namową nauczyciela Ramaso łowiło dla nas 
zawzięcie motyle i chrząszcze i znosiło tęgi łup. W młodej gwardii pokładaliśmy 
wiele nadziei.

Raz chłopacy przynieśli nam kilkadziesiąt pięknych ślimaków, lecz gdy Bogdan kazał 

im włożyć zdobycz do słoików, ogarnął ich nagły lęk. Za nic w świecie nie chcieli 
dotknąć rękoma niewinnych ślimaków, mimo że sami je przynieśli. Bogdan 
pokazywał im własnoręcznie, jak to trzeba zrobić, lecz odnosił tylko niezwykły 
skutek: gromada wybuchała histerycznym śmiechem przestrachu, dotknięta 
spazmem, jakby niezrozumiałym cierpieniem, i otwierała przed nami nową otchłań 
duchową, równie tajemniczą jak owe kałuże.

Pewnego dnia Bogdan wpadł z radością do mojej chaty i przyniósł w misce wodę, 

background image

zaczerpniętą z jakiejś kałuży: pływało w niej tysiąc małych żyjątek. Oznajmił mi z 
triumfem, że nie tylko w Ukajali śpiewały ryby: oto jakiś nieznany wioślak, 
mniejszy

niż ziarno ryżu, śpiewał w tej misce jak ptak, pięknie śpiewał jak anioł, jak ptaszek 

boży!

—¦ Pięknie śpiewa hultaj — cieszył się Bogdan.
W istocie: gdy woda w misce się uspokoiła, słychać było z niej szereg czystych, 

dźwięcznych tonów i chatę wypełniał jakby ptasi świergot. I aż dech zapierało: był 
to świergot bliski, bardzo bliski, serdeczny, swojski; po prostu jakiś głos z 
północnych lasów sosnowych.

— To śpiew naszej świstunki! — oświadczył Bogdan i z trudem ukrywał wzruszenie.
Wśród histerycznych śmiechów i męczących podejrzeń o złe czary, wśród owadzich 

snów i przepychu wodnej zgrozy, bywało, że odzywał się w dolinie Ambinanitelo 
czysty świergot, podobny do świergotu naszej poczciwej świstunki. Dźwięk 
przypadkowy i sztuczny, a przecież w takiej chwili w takim świecie równie 
przejmujący jak mocne zaklęcie. Poruszał struny ludzkiej duszy i sprawiał, że 
dolinę nagle zalewało radosne słońce, a w blasku jego czezły wszystkie grozy, 
płowiały złe sny, roztapiały się czary i zdrowiały śmiechy.

25.

Piękne motyle, dziewczyna i lemur

P
omimo niechęci wielu mieszkańców Ambinanitela do nas byłem pod coraz 

silniejszym urokiem wsi. Jej przejrzyste aleje palm kokosowych, jej bujne gaje 
bananów, kawy i ylang-ylangu^ jej zapuszczone uroczyska dzikich kwiatów, 
zasypujących niektóre zakątki wsi orgią barw — wszystko to tworzyło wspaniałe 
tło, na którym rozgrywały się wypadki osobliwych ludzi. Nieufność’tych ludzi do 
nas była może objawem uzasadnionej przezorności i pobudzała mnie do tym 
większego wysiłku, by przełamać wszystkie lody między nami.

Wiernym, niezawodnym przyjacielem pozostawał zawsze stary Dżinarivelo. Czasem 

wychodziliśmy wspólnie na przechadzkę, która za każdym razem przeobrażała się 
w istną wyprawę, odkrywającą coraz ponętniejsze ustronia. Przechadzki te 
odbywały się jak gdyby na pograniczu wymarzonej bajki, bo przecież cała

122
123
wieś Ambinanitelo wydawała się jednym tropikalnym ogrodem, W jego gąszczu obok 

prawdziwych kwiatów wyrastały chaty na palach, same podobne do wielkich, 
brązowych, cudacznych kwiatów.

Na skraju wsi, gdzie zaczynały się pola ryżowe, rosło kilka bambusów birmańskich, 

jeszcze bardziej potęgujących wrażenie nieziemskości: były to gigantyczne kępy 
trawy, wyrosłe do wysokości dwudziestu metrów. W tym miejscu żyły motyle, 
uchodzące za najpiękniejsze na świecie. Urania orientalis miały na skrzydłach całą 
czarowną paletę, w której nie brak było żywych barw szkarłatu, błękitu, 
szmaragdu, brązu, czerni i bieli, nawet metalicznych połysków, tylne skrzydła zaś 
ozdabiało kilka wspaniałych ogonów.

Trudno było zdobyć te motyle: szybowały wysoko, od wierzchołka bambusa do 

wierzchołka. Patrzeliśmy na nie jak olśnieni, zazdrośnie śledząc ich dumny lot.

—  Lolo valorambo — objaśniał Dżinarivelo, co znaczyło „motyl z ośmioma 

ogonami”.

—‘ Howasi — powiedziałem — nazywają je inaczej: andrian-dolo, czyli królewski 

motyl.

—  Dobra nazwa! —- przyznał starzec. — A jak nazywają je Europejczycy? Czy 

wiesz?

background image

—‘ Wiem. Urania.
—  Co to znaczy?
—  „Niebiańskie”,  jako że  takie piękne i  poza  tym  wysoko-lotne...
—! To jeszcze lepsza nazwa! — uznał Dżinarivelo i cmoknął. — Wielcy mądrale ci z 

Europy!

—  Niestety — pokiwałem głową — te lolo valorambo ogromnie przypominają mi 

mieszkańców Ambinanitela: oni są dla mnie tak samo nieuchwytni jak kuszące 
motyle.

Nieopatrznymi słowami sprawiłem mimo woli przykrość towarzyszowi. Uświadamiał 

on sobie, że właśnie nasza przyjaźń, jego i moja, częściowo powodowała w 
stosunku do mnie nisprzychyl-ność wsi, składającej się z wielu członków 
wrogiego rodu Cy-jandru i jego zwolenników. Dżinarivela opanowała od pewnego 
czasu uporczywa myśl, że jego wnuczka Benaczehina powinna

124
zostać moją vadi-żoną — lecz i na tym polu wyłoniły się tarapaty i nieporozumienia.
—  Czy podoba ci się Benaczehina? Powiedz, vazaho! — prosił Dżinarivelo.
Ponieważ słyszałem to pytanie już niejeden raz, uśmiechnąłem się rozbawiony.
—  Jest ładna i nic jej przecież nie brak — odpowiedziałem wymijająco.
—  Więc chcesz ją za swoją vadi?             •
—  Czy to ode mnie zależy? — spytałem.
—  A od kogo? — przyjaciel otworzył szeroko oczy i był wzruszający w tym swoim 

niezdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy.

—  Chyba od niej! — odrzekłem.
—  Ależ ona o tobie myśli!
—  I dlatego — szydziłem dobrotliwie — przytula się do Zara-be, syna Bezazy?
—  Ach, nie przypominaj mi tego, vazaho!
Jeden z motyli zniżył lot i szybował tuż ponad naszymi głowami. Zachwyceni, 

pochłanialiśmy jego barwność i wdzięk. Serca rosły otuchą. Wobec takiego piękna 
powinny były płowieć wszystkie błahe troski wsi.

Pożegnaliśmy się przyjaźnie i każdy odszedł w inną stronę, do swej chaty.
W drodze powrotnej mijałem jedną z bocznych uliczek i na jej skręcie, już niedaleko 

mej chaty, stanąłem oniemiały. W pośrodku drogi siedział przede mną na dwóch 
nogach lemur vari i rozłożywszy ku słońcu przednie łapki wygrzewał się z 
wyrazem rozkoszy na poczciwej gębie. Podobnego lemura miałem kilka miesięcy 
temu, gdy odbywałem podróż po centralnej wyżynie wyspy. Piękny zwierzak 
wielkości naszego lisa, pół pies z kształtu pyszczka, pół małpa ze zwinności nóg i 
rąk, miał piękne futerko koloru na przemian czarnego i białego, odznaczał się 
tkliwym usposobieniem i był przywiązany do mnie jak wierny pies. Nie chcąc 
lemura włóczyć ze sobą musiałem w końcu rozstać się z nim ku obopólnemu 
strapieniu i oddałem go pod opiekę godnej rodziny malgaskiej. Krajowcy nazywali 
go: babakut.

125
Teraz oto taki sam lemur siedział na drodze przede mną. Gdy mnie spostrzegł, nie 

ruszył się, tylko w ślepskach jego powstał wyraz ogromnego zdumienia, a potem 
przestrachu. Przestrachu, że nagle pojawił się przed nim tak rażący i nieznany 
stwór, biały człowiek. Przerażenie jak gdyby obezwładniło babakuta, który nadal 
wyciągał łapki, chociaż już zapomniał o słońcu i wygrzewaniu się.

Podszedłem powoli. Dopiero w odległości trzech kroków lemur uprzytomnił sobie 

niebezpieczeństwo, wreszcie opuścił łapki i z okrzykiem rozpędził się w stronę 
pobliskiej grupy palm kokosowych. Tam krzątało się kilkoro osób. Ludzie uderzyli 
w głośny śmiech. Przestali na chwilę pracować i patrzyli na mnie i na lemura. 

background image

Zbierali orzechy kokosowe. Dwóch chłopaków siedziało wysoko na czubkach 
palm i zrzucało na ziemię kokosy kilku kobietom, które siekierkami odłupywały z 
orzechów grubą, zieloną skórę.

Babakut przytulił się do nóg jednej z dziewcząt. Łagodnie uwalniając się z jego objęć 

dziewczyna ujęła go za przednią łapkę i poprowadziła do mnie jak dziecko. Lemur 
z lekka opierał się i skomlił, ale młoda ramatu pieszczotliwymi słowami starała się 
uspokoić jego lęk.

Poznałem ją. Była to Velomody, wnuczka Dżinarivela, a młodsza siostra 

Benaczehiny.

—  Bonjour, monsieur! — Dzień dobry, panie! — powitała mnie podając nieśmiało 

rękę.

—  Dzień dobry ci, Velomody! Czy to twój babakut?
—  Oui, monsieur.
—  Jest ładny, ale trochę dziki.
Z bliska widziałem, że Velomody miała niezwykle długie rzęsy, które rzucały cień na 

jej czarne oczy i przedziwnie podkreślały ich głębię. Dziewczę nosiło na sobie 
simbu, podłużną płachtę płótna szczelnie opasującą ciało od biustu aż do kolan, 
podczas gdy górna część piersi i ramiona pozostawały odkryte. Velomody z 
wysiłkiem szukała francuskich słów i mówiła:

—  Nie on dziki! To ty pewnie dziki! I figlarnie wskazała na mnie palcem.
—¦ Miałem kiedyś takiego babakuta — rzekłem. — Był nad
126
wyraz miły. Jeździł ze mną po całym kraju. Czy tego tutaj bardzo lubisz?

—  Bardzo.                                                            

s

—  Chciałabyś mi go sprzedać?

Velomody na chwilę wpatrywała się we mnie z takim wyrzutem, że 

ogarnęło mnie niewyraźne zmieszanie.

—  To jest mój wielki przyjaciel! Grand am.il Grand ami! — powtarzała 

i w całej jej twarzy malowało się zgorszenie na myśl o tych, którzy 

sprzedają przyjaciół.

Nie spodziewałem się w tej młodej, niemal dziecięcej Velo-mody tak 

żywego odruchu.

—  To odstąp mi go przynajmniej na czas mego pobytu w Ambi-nanitelo — 

poddałem.

—  Nie można, vazaho.

—  Dam ci wielkie cadeau — podarek!

—  Nie, vazaho! Nie możemy się rozłączyć, babakut i ja.

—  Świetnie! — zawołałem z przesadnym zapałem. —: W takim razie wezmę 

was dwoje do mej chaty!

Lecz Velomody nie podzielała mego żartobliwego tonu.

—  Nie można! — odpowiedziała z godnością, potrząsając poważnie 

głową.

—i Dlaczego nie?

—i Bo ty lubisz Benaczehinę.

Masz, diable, kaftan! Udałem oburzonego, głośno wciągnąłem nosem 

powietrze i burknąłem:

—: Do licha! Co wy mnie tak prześladujecie tą Benaczehiną? To jakieś 

śmieszne plotki, wyssane z palca!

Podczas tej rozmowy obaj chłopcy zsunęli się z palm na ziemię. Razem 

z dziewczynami, które pracowały przy kokosach, podeszli do nas 

rozbawioną gromadą i otoczyli, by również pogadać z vazahą.

—¦ Czy dawno uczysz się francuskiego? — zagadnąłem Yelomody.

—  Uczyłam się w szkole — zbyła mnie lekkim wzruszeniem ramion.

—  Ale teraz podobno bierzesz specjalne lekcje?

—  Taak? — dziewczyna okazała zdziwienie. — Skąd to wiesz?

127

—  Mówili mi. I mówili, że chcesz iść do Maroantsetry do pracy. Czy 

to prawda?

background image

W gronie otaczającej nas młodzieży powstały ciche chichoty i wszyscy 

rzucali sobie złośliwe uwagi po malgasku. Velomody była zakłopotana. 

Brązowa jej twarz nabrała odcienia ciemnoczerwonego, oczy 

zwilgotniały, a na jej nozdrzach wystąpiły drobne perełki potu. Już 

dawniej zauważyłem, że młode Mal-gaszki łatwo pocą się na nozdrzach, 

gdy są wzruszone.

—  Czy  to  prawda,  że  opuścisz wieś?   —  powtórzyłem,   gdy 

dziewczyna zbyt długo nie odpowiadała na moje pytanie,

Velomody stroiła jakieś zabawne miny, chciała coś powiedzieć, wahała się i 
uśmiechała bezradnie. Wyręczył ją jeden z chłopców, może siedemnastoletni wisus, 
wołając do mnie z urwiszowśkim humorem:
—; Ja ci powiem, vazaha! Czy dasz mi cadeau?
—  Dam.
Velomody rzuciła się z wesołym wrzaskiem na chłopaka, by powstrzymać jego 

gadanie. Ale młokos uciekając przed nią zdradzał mi z daleka:

—  Ona   uczy  się po  francusku,   by   mówić   do ciebie:   Owi, monsieur!
Velomody przestała gonić i zadyszana wróciła do mnie.
—  On   kłamie!   —   zapewniała   i   dodała:   —   Czy   zaczekasz chwilkę?
Pobiegła pod palmy, wyszukała wielki orzech kokosowy, przebiła w nim dziurę i 

przyniosła mi go, wyniosłym ruchem trzymając przed sobą jak cenny, królewski 
dar.

—  Wypij! — prosiła.
Otwór orzecha przyłożyłem do ust. Płyn był wspaniały: chłodny, słodki, 

aromatyczny. Po chwili oddałem kokos dziewczynie, która spytała miękkim, 
wyczekującym głosem:

—  Czy dobre?
—  Wyśmienite!
Sama piła z tego samego orzecha, potem razem z roześmianymi towarzyszkami 

odeszła do swej pracy pod palmami. Oswojony babakut plątał się przy jej nogach. 
Były to krzepkie, kobiece nogi, co spostrzegłem z pewnym zdumieniem.

26.

Śpiewy głodnej krwi

ieczory w Ambinanitelo zaczynały się wrzaskiem żab na ryżowisku, krzyczących 
jak roznamiętniony tłum ludzi, a już potem świerszcze świerszczyły przeraźliwie, 
nocne ptaki cmokały, zbudzone owady szumiały na wszystkich górskich stokach i 
w całej dolinie podnosiła wrzawę wszelka głodna zgraja. Coraz natarczywiej 
wyrażała swą wieczorną żądzę, a najgłośniej, naj-chciwiej krzyczała ludzka 
młodzież. Nękana niepokojem dojrzewania, zbiegała się nocami na skrajach sioła i 
tam swe podrażnienie zmysłów topiła w biciu bębna, w bezustannym tańcu i 
śpiewie. Był to zwyczaj Malgaszów, według którego od niepamiętnych pokoleń 
księżycowe noce należały do młodzieży.
Nie lubiłem tych wrzasków. Trwały przez całe noce, skoro tylko księżyc świecił, i 
często budziły mnie z najgłębszego snu. Wtedy wśród niezrozumiałych słów 
śpiewu słyszałem niepokojący wyraz: vazaha, i następnego dnia brązowi chłopcy 
złośliwie patrzyli na nas, dwóch białych ludzi, a dziewczyny unikały wzroku. 
Nocne śpiewy kryły wrogą tajemnicę.

—  Czy oni o nas śpiewają? — wypytywałem się dobrych znajomych we wsi.
Same wymijające odpowiedzi. Wójt Rajaona udawał lisa i rzekomo nic nie wiedział. 

Makoa Berandro wzruszał ramionami, a stary Dżinarivelo, mój przyjaciel, 
rzeczywiście mało co wiedział: zapatrzony w dal, kochał tylko swe widmo lasu.

Pozostawał jedynie nauczyciel Ramaso. I on nic dokładnego nie wiedział, gdyż miał 

żonę i noce spędzał w chasie. Ale był życzliwy i uczynny. Chętnie chciał mi 

background image

pomóc. Przyznał, że część mieszkańców wsi odnosi się do nas nieżyczliwie, ale 
uważał to tylko za błahy kaprys, a nie za istotną wrogość.

—  Prawie cała męska młodzież — oświadczyłem — jest źle do nas usposobiona. 

Czym to tłumaczyć?

—  Prosta rzecz! — uśmiechnął się nauczyciel. — Przyfrunęliście do nas jak ci 

książęta z waszych europejskich bajek i swoją obecnością niepokoicie wszystkie 
młode ramatu. Jest tylko jedno lekarstwo na to, by zjednać sobie chłopaków.

—  Mianowicie?
128
wieł...
129
—  Wybrać sobie dziewczynę i wziąć ją jako vadi na czasowe małżeństwo.
—  Może znowu polecicie mi Benaczehinę?
—  Mamy tutaj tyle innych ramatu! I sprawa ta jest ważniejsza, niż wam się wydaje. 

Chodzi nie tylko o kwestie  osobiste. Posiadając tutejszą vadi weszlibyście 
poniekąd w naszą rodzinę malgaską i wtedy cała wieś uznałaby was za swojego. 
Czy znacie dziewczynę Rasoę?

—  Widziałem ją, owszem.
—  Zdaje się, że jest wolna.
—  Dobrze, ale mniejsza o nią! — oznajmiłem zniecierpliwiony. — Przede 

wszystkim  chciałbym wiedzieć,  co  oni  nocami śpiewają o nas.

—  Pójdziemy tam posłuchać.
Dziś księżyc wschodził o dziesiątej w nocy i krótko potem odezwały się zwykłe 

śpiewy. Poszliśmy w ich kierunku, na skraj wsi, i zastaliśmy tańce już w pełnym 
toku. Tańczących było pewnie trzydzieścioro. Dwa zbite, szerokie rzędy, w 
jednym młodzieńcy, w drugim same dziewczyny — rytmicznie nacierały na siebie 
to doskakując ku sobie, to się cofając: odwieczny symbol zalotów przy chóralnym 
śpiewie raz dziewczyn, raz chłopaków.

Między dwoma rzędami uwijał się tęgi śpiewak i gdy chóry milkły, wykrzykiwał:
Struś jest ptakiem z rasy olbrzymów, słuchajcie!...
Gdy staje na nogach, głową podnosi niebo,
A gdy się kładzie, pazurami dziurawi skałę.
Struś może zjeść na raz siedem wzgórz z drzewami,
Lecz dwadzieścia pięć wielorybów nie starczy mu na kolację.
Gdy  zamyka  powieki,  nastają  straszne  ciemności
I dwoje kochanków traci się z oczu na osiem lat...
Wtem bicie bębna zgłuszyło słowa i dziewczyny uderzyły chórem:
My chcemy widzieć naszych chłopców, Nie ukrywajcie nam chłopców, eeejl...
130
Śpiewak, podniecony uznaniem fantazjował dalej:
Gdy struś westchnie, powstaje cyklon
I kurom zrywa całe pierze, a kobietom suknie.
Gdy struś wsadzi głowę do morza,
Powstrzymuje wszystkie  okręty  świata,
A na jego dziobie może tańczyć
Dziewięć par najlepszych tancerzy.
Gdy jedno pióro spadnie mu w Paryżu,
Słychać echo huku w Maroantsetrze
I   przy   tym   giną   Indie,   a   Chiny   trzeszczą...

background image

Ramaso tłumaczył mi szeptem słowa śpiewaka i dodał z uśmiechem:

—  Owe  nocne śpiewy i tańce,  które widzimy,  nazywają się 

tsiamunana,   co   znaczy:   „zabawa,   w   której   się   mówi   

samą prawdę”...

—  Jak się nazywa ten śpiewak? — spytałem.

—  Natriko.

—  Wyobraźnię ma kapitalną!

Staliśmy w pobliżu, na otwartej polanie, w blasku księżyca, i 

młodzież nas widziała, lecz pozornie nie zwracała na nas najmniejszej 

uwagi. Między tańczącymi rozpoznałem Benaczehinę i pokiwałem ku ,niej 

przyjaźnie rejką. Lecz wtem wyskoczył z szeregu nowy śpiewak i 

potężnym głosem przerwał chóry:

Przysięgam wam okropną prawdę, eeejl...

Widziałem w Tamatawie dziewczynę

Z wyżartymi ustami:

Usta wyżarł jej vazaha, biały kochanek.       .   . -

„Widziałem, w Foulpointe dziewczynę
Z wielką raną zamiast piersi:
Pierś wyżarł jej vazaha, biały kochanek...
Wśród tańczących prysł wesoły nastrój, wywołany poprzednim śpiewem o strusiu. 

Młodzieńcy wszczęli melodyjny ryk oburzenia, dziewczyny chórem wyrażały lęk. 
A wojowniczy śpiewak nucił dalej:

Vazaha nie kocha jak mężczyźni,
Lecz przy kochaniu ślini i gryzie jak pies.
Idi do niego, Benaczehino, a wrócisz bez ust!
131
Iii
Idź do niego, Rasoa, a wrócisz bez piersi! Czy wiecie, dlaczego vazaha ma złoty ząb? 

Psy szczekają, gdy chcą gryźć, Vazaha gryzie złotym zębem, Gdy chce kochać...

Cielę wysysa mleko z wymion krowy, Vazaha wysysa krew z ust dziewczyn. Czy mi 

wierzycie, eeej?...

Nie było wątpliwości, że chodziło tu o mnie.
—  Któż to ten okrutny gębacz? — spytałem.
—  To Zarabe.
—  Ach, to on?
Zarabe, syn sołtysa Bezazy, a przyjaciel Benaczehiny. Chciałem w świetle księżyca 

przyjrzeć mu się dokładniej. Mój rywal nie był młody, miał już sporo ponad 
dwudziestkę, przy czym twarz jego, raczej prostacka, nie odznaczała się urodą. 
Wszyscy inni tańczący młodzieńcy wydawali mi się znacznie przystojniejsi.

Bzdury zazdrosnego Zarabe śmieszyły mnie, lecz zarazem i niepokoiły. Niepokoiły 

— były to zatrute strzały rzucane w grono podnieconej młodzieży, strzały 
niebezpieczne dlatego, że nie przeciwstawiała im się żadna tarcza, żaden hamulec; 
na tym nocnym zbiegowisku nie miałem żadnej obrony.

Następnego dnia kazałem przywołać do siebie Natrika, autora pieśni o strusiu, i w 

obecności nauczyciela Ramaso wyrażając podziw dla jego dowcipu i daru 
śpiewania zaproponowałem mu przyjaźń i współpracę: za każdą pochwalną o mnie 
piosenkę zapłacę mu sute honorarium, dziesięć franków. Młodzieńcowi zaiskrzyły 
się oczy, lecz powstrzymywały go jakieś wątpliwości. W końcu wyjawił je 
zażenowany:

—  Czy vazaha rzeczywiście... je usta dziewczyn?
—  Ani  mi  się  śni!  —  odpowiedziałem  stanowczo.  —  Mam lepszy pokarm: 

suchary!

—  Suchary  vazahy  są stokroć  smaczniejsze  niż usta  dziewczyn! —  stwierdził  

background image

Ramaso i  ostatecznie   przekonał   młodego śpiewaka.

W dwa dni później, o północy, Zarabe znęcał się jak zwykle nad moim złotym zębem, 

szarpiącym usta wszystkich dziewczyn

132
świata, gdy ktoś zakłócił mu śpiew i nie dopuścił młodzieży do chórów: jego rywal, 

Natriko. Natriko ruszył do walki i śpiewał:

Zdumiewający jest złoty  ząb  vazahy,  ej!
Olbrzymi jest nos vazahy!
Czy  wiecie, dziewczyny, co  to znaczy, ej?
Vazaha urodził się ze złotym zębem,
1 jego ojciec miał już złoty ząb,
1 jego dzieci urodzą się ze złotym zębem...
Vazaha ma olbrzymi, wielki nos...
Trąciłem nauczyciela i szepnąłem zgorszony:
—  Natriko chyba zgłupiał!
—  Nie zgłupiał!  Pięknie śpiewa! — zachwycił się Ramaso. Nic nie rozumiałem. A 

Natriko ciągnął:

Gdy nazaha kichnie nosem w Ambinanitelo; Gubernator w Tananariwie drży ze 

strachu, A rzeka Antanambalana cofa się pod górę I wszystkie dziewczyny czują 
się matkami, Z wyjątkiem tych, które są koślawe. Czy wiecie, co znaczy wielki 
nos vazahy? Kto je  słodkie  suchary  i  płodzi złote zęby, Nie potrzebuje ust 
dziewczyn, ej!... Vazaha ma olbrzymi, ostry nos, 1 jego dzieci będą miały wielki, 
piękny nos!...

Rodził się tej nocy cudaczny koszmar: nosowa orgia, nosowy upiór, rozpasanie nosa. 

Natriko szalał moim nosem, upajał się, nim, innych upajał nosem. Rywal Zarabe 
chciał na „gwałt zniszczyć widmo pięknego nosa i przeciwstawiał mu gryzione 
usta, rozdarte piersi, ohydę złotego zęba — na nic: przegrywał. Nos prześcigał 
wszystko, był władczy, sprężysty, urodziwy, przekonywający i olbrzymi, 
olbrzymi. W końcu umilkł nawet i Natriko, sam oczarowany potęgą nosa.

Nagle krótką ciszę przerwała najmłodsza z dziewczyn, dwunastoletni mniej więcej 

podlotek, i śpiewała lękliwym głosikiem gdzieś na szarym końcu:

Chcą  urodzić  dziecko  z  toielkim nosem,  ej!...
133

Inne dziewczyny wybuchły rozdrażnionym śmiechem i naraz jak burza uderzył 
gromki chór budząc ze snu całą dolinę:
Chcemy  dzieci  ze  złotym  zębem,   eej! Piąkne są dzieci że złotym zębem, eej!...
Starałem się odkryć, czy wśród tańczących była Velomody. Z pewnością gdzieś tam 
pląsała, ale nie dostrzegłem jej.
Nie wyzyskałem tej nocy. Nie podjąłem rzuconego mi wyzwania i nie zagarnąłem ani 
Benaczehiny, ani Rasoy, a potem było za późno, nastał siny blask i nadszedł dzień 
widny, trzeźwy, upalny i rozbrajający. W taki dzień drobne ptaszki sui, podobne do 
kolibrów, migały chyż(o w słońcu jak zielone błyskawice, lecz sprawy ludzkie 
toczyły się ciężko jak zastygłe wody.
W sprawach ludzkich nie było ani lśniących wzlotów, ani gwałtownych 
rozstrzygnięć. Słońce niweczyło wszelkie nocne zwycięstwa i dopiero następna noc i 
następny księżyc rozjątrzały od nowa walkę.
Walka trwała. Zarabe wciąż śpiewał przeciw mnie. Lecz śpiewał również i Natriko. A 
Natriko śpiewał co noc lepiej i coraz pewniej zwyciężał. Byłem o niego spokojny. 

background image

Bojownik mój poznał nowe, nie wyczerpane źródło zapału: moje suchary.
Więc gdy odgłosy śpiewów budziły mnie teraz wśród nocy, już nie lękałem się ich 
tajemnicy. A jednak coś jeszcze wisiało w powietrzu niewyjaśnione, nieposkromione; 
nowy, inny niepokój wyłaniał się z nocnych oparów doliny i trudno mi było potem 
zapaść w sen — odległe bicie bębna nieznośnie, aż boleśnie, przypominało 
przyśpieszone bicie własnej krwi.
27.

Wąż ankoma

idurniewała wybuchowa wrażliwość mieszkańców Ambinani-tela na niektóre 
objawy przyrody i na niektóre zwierzęta. Pojawienie się we wsi jakiegoś stworu, 
zazwyczaj Bogu ducha winnego, wywoływało czasem wielki zamęt. Wyrzucało 
życie znienacka

184
z codziennego toru, szerzyło niepokój, wzniecało namiętności i naraz rzecz z 

początku nikła urastała do zuchwałych rozmiarów, rozpasanych i nieobliczalnych. 
To fraszka była, gdy którejś nocy szalał po wsi mój wyolbrzymiony nos, 
wywołany pieśnią Natrika, lecz to dramat, gdy któregoś dnia zawitał do wsi 
zwykły wąż i rozpętał prawdziwe burze: jedną w ludzkiej duszy, drugą rzekomo w 
przyrodzie.

Węża, żywcem złapanego w puszczy, przyniósł mi Toto. Toto, mieszkaniec sąsiedniej 

wsi po drugiej stronie rzeki, był mal-gaskim zuchem i nie bał się niczego. Toto był 
wysoki, lecz bestia była jeszcze dłuższa: trzymana za szyję wzniesioną wysoko 
ręką, spływała potężnym cielskiem na dół i całym ogonem włóczyła się jeszcze po 
ziemi. Cielsko było paradne i ledwo dało się objąć dwiema dłońmi.

Wąż, nazwany tu ankoma, należał do szlachetnej rodziny boa, owej rodziny, która nie 

zabija jadem, lecz dusi. Więc zwycięski Toto był upojony dumą i wszczął z 
jeńcem niebezpieczną zabawę. Puszczał go swobodnie na dziedzińcu między moją 
chatą a chatą wójta Rajaony. Wąż natychmiast pomykał majestatycznym ruchem w 
stronę zarośli. Naokoło robił się wielki rwetes, pies ujadał przerażony, dziatwa 
uciekała w popłochu, lecz Toto był pewny siebie. Toto grał, Toto igrał, Toto 
panował.

Równie dostojny jak jego wąż, Toto we właściwej chwili zrywał się jak dziki zwierz 

fossa, dopadał, przyciskał szyję ankomy widłami gajęzi: związał węża i przywlókł 
mi go dziarsko do stóp. Dostał hojny dar i wrócił do swej wsi. Odchodził jak bo-
hater, z wyniosłym czołem, wywołując lęk i podziw ii wszystkich niewiast.

Wąż był szary jak stal, lecz przemyślna ręka leśnego demona wypisała mu na bokach 

ciemne, tajemnicze znaki: szereg geometrycznych zygzaków. Dla kogo były te 
znaki i kto je odczyta? Ludzie? Brązowi ludzie w istocie podchodzili zamyśleni, 
pogrążeni w przeczuciach, nieswoi. Stary Dżinarivelo, rozkochany w puszczy, 
witał w ankomie leśnego wysłannika, lecz potem poważniał i wskazując na węża 
wyrokował po prostu:

— Będzie burza!
Patrzałem na niego rozbawiony:
135
—  Jesteśmy w połowie pory deszczowej i niejedna będzie jeszcze burza, o proroku!
—  Będzie burza dziś o północy — dokładnie ustalał Dżinarivelo i wcale się nie 

uśmiechał.

Ponieważ Dżinarivelo był moim przyjacielem, nie wolno mi było kpić z niego. 

Badałem niebo. Popołudniowe słońce świeciło jak zwykle i nic nie zwiastowało 
rychłej niepogody.

background image

Później przyszedł Makoa Berandro, posiadający magiczną siłę leczenia, spojrzał z 

uwagą na węża, pokiwał głową i stwierdził bez ogródek:

—  Toto jest łajdak!
—  Dlatego, że mi przyniósł pięknego węża? — spytałem zaczepnym głosem.
—i Tak, że ci przyniósł tego właśnie węża, ankomę...
—  Przesadzasz, Berandro!
Lecz Berandro zaklinał się, że nie przesadzał i że wiedział, co mówi. W grę 

wchodziły tu ważne, najważniejsze sprawy ludzkie.

—< Jakie? — niecierpliwiłem się.
—  Zabij zawczasu ankomę! — nalegał Berandro.
Dość miałem malgaskich zachcianek i czarów i nie myślałem im ulegać.
—  Nie zabiję ankomy! — o.świadczyłem stanowczo i szorstko. Tak szorstko,  że  

potem żal mi się zrobiło miłego człowieka

i zaprosiłem go do siebie na szklankę rumu. Druga szklanka otworzyła Berandrze 

usta:

Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu żył w Rantabe czcigodny starzec z klanu Cyjandru. 

Gdy starzec któregoś dnia poszedł do puszczy, napadł na niego olbrzymi wąż 
ankoma i udusił go. Od tego czasu ankoma był wrogiem wszystkich członków 
rodu Cyjandru i gdziekolwiek któryś z tych ludzi ujrzał ankomę, musiał go 
natychmiast zabić pod karą najcięższego przekleństwa. Obecną głową rodu był 
Bezaza, nasz sołtys w Ambinanitelo i jego obowiązkiem było zabić mego 
ankomę...

Nie spodziewałem się, że tak szybko i w ten dziwny sposób dojdzie do 

bezpośredniego starcia między mną a sołtysem Bezazą. O tym już wszyscy 
wiedzieli, że chata jego była tajną kuźnią

wrogości przeciw mnie, a syn jego, Zarabe, wciąż wyśpiewywał w księżycowe noce 

plugawe potwarze.

—  Ankoma będzie żył!!! — wyraziłem raz jeszcze niezłomną wolę.
Berandro był wzruszony rumem i ankoma i pot ściekał po jego twarzy. Berandro 

powiedział, że cała dolina znała i szanowała wielkie fadi Bezazy, że wszyscy 
wiedzieli, co znaczy dla niego ankoma, i Toto wiedział, i dlatego Toto był 
skończony łajdak. Przynosząc ankomę wprowadzał całe sioło w niepokój i łobuz 
mścił się na Bezazie, z którym jego rodzina żyła w waśni...

—  A jednak T.oto jest dzielnym chłopem! — sprzeciwiałem się i aby postawić na 

swoim i wziąć byka za rogi, zaprosiłem do siebie Bezazę.

Hardy zazwyczaj sołtys był dziś złamany. Był chory i chwiejny. Twarz sczerniała mu 

na popiół i opadłe szczęki drgały, gdy wzrok jego spotykał się ze wzrokiem węża. 
Dziwny, przemożny wpływ zwierząt na tutejszych ludzi! Lecz wiedziałem, że 
Bezaza nie rzuci się na ankomę, jak ongi rzucił się obłąkany Betrara na mego 
kameleona: Bazaza był poważnym i odpowiedzialnym mpiadidy, Oznajmiłem mu 
z całym naciskiem:

—  Jestem gościem twojej wsi, a to jest mój wąż. Do jego życia przywiązuję wielką 

wagę.

Wieczór tego dnia spływał na dolinę inaczej niż w inne dni. Słońce zachodziło 

czerwieńszą łuną, żaby rozkrzyczały się o godzinę za wcześnie, z lasu rozlegał się 
wrzask nie słyszanych dotychczas zwierząt, natomiast wieś, zwykle tak 
rozgwarzona o tej porze, dziś zamarła w złowrogiej ciszy. Umilkły nawet 
wieczorne śmiechy kobiet, a na tle głuchych chat daleki płacz dziecka dudnił jak 
okrzyk.

Przed kolacją odwiedził mnie wójt Rajaona i zawiadomił, że Bezaza gorączkował i 

bredził w malignie niewyraźne słowa. Ludzie tłumaczyli sobie, że to siły 

background image

demoniczne objawiały swe życzenia.

Później, już po zapadnięciu nocy, zajrzałem do węża i zbadałem wiązadła. Ankoma 

leżał na werandzie zwinięty w kłąb; oczy miał zamknięte i zdawał się spać. 
Oświetliłem jego głowę lampką elektryczną: spało uosobienie spokoju, siły i 
godności. Trąciłem

137
jego pysk. Wąż powoli otworzył oczy do połowy, oczy zbyt małe jak na to wielkie 

cielsko, i przez szparę powiek wlepiał we mnie zimny wzrok. I nagle stwierdziłem 
upokorzony, że mi ciarki suną po plecach. Zarazili mnie Mai gaszę strachem. 
Nerwy!

Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy było goręcej niż zwykle i że 

świerszcze syczały hałaśliwiej. Natomiast odczułem niemile brak 

innych conocnych odgłosów: młodzież zachowywała dziś zupełne 

milczenie, nie oddawała się ani tańcom, ani śpiewom. Po chwili z 

osłupieniem spostrzegłem, że nie było księżyca na niebie, a nad 

wschodnim łańcuchem gór kłębił się czarny, gęsty wał. Zbliżała   się  

powoli   ogromna   chmura.   Zakryła   już   księżyc.

Zamierzałem czuwać tej nocy leżąc na łóżku, lecz ni stąd, ni zowąd 

ogarnęła mnie niezwalczona senność. Resztką świadomości podejrzewałem 

kucharza Marovo, że mi dał jakiś mocny środek nasenny. Chciałem 

zerwać się i pędzić do Bogdana, mieszkającego w innej chacie. Nie 

mogłem! Nie mogłem oderwać ciężkiej głowy od posłania. Oczy mi się 

kleiły i zapadłem w sen.

Zbudził mnie huk i trzask. Huk bliskiego piorunu i trzask ulewy o mój 

dach. Nadeszła silna burza i biła w dolinę grzmotem po grzmocie. 

Zapaliłem światło. Druga po północy. Więc przepowiednia Dżinarivela 

jednak się spełniła, chociaż z dwugodzinnym opóźnieniem.

A wąż? Już pierwszy rzut oka potwierdził złe przeczucia. Wąż leżał na 

werandzie w nienaturalnym układzie ciała, rozciągnięty jak długi. 

Zgadzało się: nie żył. Nożem przecięto mu gardło. Fadi Bezazy okazało 

się silniejsze niż wszystko inne. Był to piękny okaz węża i była to 

naprawdę dla mnie strata, lecz zarazem i moja nowa broń, a hańba wsi: 

wieś złamała święte prawo gościnności.

Rano, po burzy, przyszli do mnie wójt Rajaona i sołtys Bezaza z 

oficjalną wizytą. Bezaza miał znowu zdrową, brązową twarz. W poczuciu 

winy przyniósł mi dar, mający zastąpić ankomę: dwa mniejsze węże z 

innego rodzaju o pięknym, jasnobrunatnym ubarwieniu. Potem Bezaza 

dodał jeszcze:

— A Zarabe już nie będzie śpiewał... Nie będzie go wcale we wsi... 

Wysłałem go...

Były to pierwsze owoce mego zwycięstwa, była to korzystna

138

nowina i byłby to dzień może pomyślny, może istotnie przyjemny, gdyby 

nie czekała mnie jeszcze przykra powinność wymiaru  sprawiedliwości:  

kucharzowi  Marovo  dać łupnia w  łeb.

28.

Biada zwycięzcy!

R,

„apryśność ludzi w Ambinanitelo i drażniąca zawiłość ich odruchów męczyły nas i 
coraz gwałtowniej domagały się rozwiązania, jakiegokolwiek rozwiązania. Gdzieś w 
ukrytej plątaninie pierwotnej duszy sączyło się źródło wrogości, zwrócone przeciw 
nam, dwom obcym ludziom, lecz jak odkryć to źródło i jak się do niego dobrać? 
Wiedzieliśmy, że między tutejszym człowiekiem a leśnym zwierzęciem istniały 
magiczne związki i przemożne wpływy, czyżby więc wśród zwierząt szukać 
rozwiązania? Czy po-znawszy zwyczaje tutejszych zwierząt nie wnikniemy lepiej do 
wrogich nam zakamarków duszy tutejszego człowieka? Instynkt poszukiwacza, a 
zarazem instynkt obrony pchały mnie ku nie-zwyłym owadom: modliszkom.

background image

Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego chłopacy, 
więc od kilku dni pełno było w mojej chacie okrucieństwa i drapieżności. Otaczał 
mnie świat kanibalizmu, świat przepełniony zgrozą, a jednak roztaczający 
niezwalczony urok. Poznawałem jego dzikość, chciałem wyśledzić jego prawa 
pożerania, przede wszystkim zaś chciałem obronić się przed sa-s mym sobą. Bo tu 
chodziło już nie tylko o modliszki-1 o brązowych ludzi: chodziło o własne 
kompleksy.
Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem dokoła 
niej, a ona wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na świecie 
owad o ruchomej szyi.
Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt był tak 
silny, że drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt pełen 
charakteru, na śmierć lub życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego człowieka 
jakby czarodziejską mocą. W końcu udało mi się odczepić palec. Krople krwi 
wytrysnęły ze skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew
139
i uczułem się pobity. To jak gdyby nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę.
Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek zamykałem je do ciasnych skrzynek i 

dawałem im na żer pająki, turkucie, szarańcze. Żadne z nich nie ostawały się 
modliszkom i co ciekawsze, że wszystkie jadowite pająki, nawet te największe, 
ginęły bez wyjątku. Modliszka w szczupłym pudełku walczyła sposobem 
rosomaka napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając bezustannie swych 
sześć długich nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast pozwalająca jej samej, po 
krótkiej walce, zahaczyć kolcami przednich łap o ciało pająka: znaczyło to jego 
koniec.

Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne pazury do 

niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na strzępy 
ciało każdej tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały, niestety. 
Wszystkie turkucie ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na klęskę 
siły ogromnej, lecz pokojowej, pokonanej przez zorganizowaną drapieżność. 
Turkucie, złapane w kleszcze modliszek, cudacznie wymachiwały w powietrzu 
ciężkimi pazurami i było to jakby bezradne wymachiwanie gałązką oliwną. 
Kończyło się nieodmiennie pożarciem wymachiwacza.

Dopiero w zestawieniu z rubasznością otyłych turkuci spostrzegliśmy objaw 

zastanawiający, mianowicie to, że modliszki posiadały niesamowitą urodę. Piękne 
były wyłącznie samiczki; samce, znacznie mniejsze, były niemrawe i tchórzliwe. 
Rodził się we mnie, mimo woli, niezdrowy podziw. Lecz trudno, modliszki były 
piękne. Długie, kształtne nogi, wysmukłe ciało, skrzydła, gdy rozwarte, 
przypominające tiul tancerki, nade wszystko zaś ruchy pyszne, wytworne, prawie 
teatralne — wszystko to rzucało mi się pewnego razu w zdumione oczy, 
wypaczało pierwotną linię grozy i stwarzało nowe powiązania: modliszki to 
amazonki. Bezlitosne, lecz wspaniałe; okrutne, lecz urocze; krwiożercze, lecz 
ponętne. I uderz w stół, a odezwą się utajone myśli! Gdzieś w oddali, wśród tych 
drapieżnych amazonek, zamajaczyła mi znajoma postać. Postać zalotna, lecz 
nieuchwytna i jakby okrutna. Bena-czehina.

Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą.
140
W tych potyczkach nie było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten 

sam koniec: zupełne zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć 
drugiej. Reguły boju były niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie 

background image

starcia zapa-śniczki nigdy nie gryzły, lecz tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała 
ta, która pierwsza obejmowała przednimi łapami szyję lub głowę drugiej. 
Objęciem tym unieruchamiała przeciwniczkę i wtedy dopiero zaczynała żywcem 
zjadać pokonaną.

Modliszki miały długi, miękki, zupełnie bezbronny odwłok, który łatwo byłoby 

rozpłatać jednym szarpnięciem kolców przednich łap, zadając śmiertelną ranę. 
Nigdy, nigdy to się nie zdarzyło. Tyle razy była ku temu sposobność i nic. 
Modliszki w czasie walki widziały i uznawały tylko głowę i szyję wroga, godziły 
tylko w te części i tych tylko broniły. Przyroda stworzyła tu niebywały fenomen 
tragicznego, choć, oczywiście bezwiednego przestrzegania zasad fair play w walce 
o życie. Modliszka, łamiąca tę surową zasadę, odniosłaby łatwe zwycięstwo; lecz 
żadna na ten pomysł nie wpadła.

Gdy walczyły dwie modliszki równie rosłe, trudno było z góry przewidzieć, która 

zwycięży; w grę wchodził przypadek. Natomiast starczyło, by jedna z nich była 
odrobinę większa, a walka stawała się nierówna, większej dawała bezwzględną 
przewagę i większa, zawsze większa, odnosiła zwycięstwo. Nie było tu przypadku 
i nie było wyjątku. Tismy stanowiły największy gatunek spośród modliszek doliny 
Ambinanitelo; one więc stały na szczycie drapieżnej hierarchii, one zawsz-e 
zjadały inne modliszki.

Zawsze? W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidte, rządzącego tym 

światem grozy. Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej: właśnie 
dlatego, że poprzednio zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia niezbicie 
stwierdzały, że nawet w tym piekle drapieżnych instynktów panowała jakaś 
pierwotna, surowa sprawiedliwość.

U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go całego 

zjeść. Był to jakiś przymus biologiczny, niezmo-żony, i jak się okazało, w 
skutkach swych dla zwycięzcy fatalny.

Oto walka. Potężna tisma o rudawych skrzydłach walczyła z modliszką nieco 

mniejszą, zieloną. Los zielonej był przesądzony.

141
it

.;!§¦

Tisma po krótkim boju chwytała kuzynkę mocno za szyję i już nie zważając na 
gwałtowne ruchy łap, bijących powietrze, pożerała obezwładnioną. Po kolei 
wchłaniała wszystko: głowę, tułów i cały odwłok. Pośpiesznie, zawzięcie, jak gdyby 
pożeranie było dalszym ciągiem walki. Żadna moc nie zdołałaby powstrzymać przy 
tym modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie pozostało nic 
prócz nóg i skrzydeł.
Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca ją, by 
pochłaniała całą zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała z sił. Gdy 
wpuszczałem do klatki świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle, bała się 
rudawego potwora. Lecz potwór nie był już groźny; nie nacierał, nawet nie umiał się 
bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona nabierała odwagi, rzucała się i 
zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary swej żarłoczności, 
okrutnej także dla samego zwycięzcy.
Szukałem z początku wśród modliszek praw, by lepiej poznać kręte ścieżyny życia w 
Ambinanitelo. Lecz oto ścieżka nagle wyrywała się z cichej doliny, przebijała z 
rozmachem góry i walnym gościńcem prowadziła w szeroki świat. Poznawałem 
wielkie prawo przyrody, prawo zuchwałe, wstrząsające. I promienne otuchą: 
zwycięski drapieżnik ginął!

background image

29.

Zloivróżbne wieści znad morza

Otało się: podniosłem otwarty bunt przeciwko wsi. Obrzydły mi jej chytre 
półsłówka i półżyczliwość, jej zdradliwe unikanie wzroku i rzucanie na nas 
czarów. Chciałem prostej drogi: chciałem nareszcie przyprzeć do muru 
niechętnych nam mieszkańców Ambinanitela i spojrzeć im prosto w oczy.
W stosunku do nas, białych ludzi, istniały we wsi — powtarzam — dwa obozy. Z 
jednej strony kilku szczerych i niezawodnych przyjaciół: nauczyciel Ramaso, 
sędziwy Dżinarivelo, Be-randro, Tamasu i Manahitsara, znawca starych legend, z 
drugiej strony nieprzyjazny wciąż sołtys Bezaza i wielu jego krewnych

142
z rodu Cyjandru. Bezaza, jak przyrzekł, wysłał co prawda swego syna Zarabe gdzieś 

na odległe ryżowiska, ale szeptana wojna przeciw nam bynajmniej nie wygasła. 
Niekiedy odnosiliśmy wrażenie, że fala niechęci zalewała całą wieś i wdzierała się 
nawet do rodzin oddanych nam przyjaciół budząc nieufność do nas w sercach ich 
własnych żon, dzieci i wnuków.

Od kilku dni odurzałem się drapieżnością modliszek. Wyszło mi to widocznie na 

dobre. Z tych doświadczeń wyrwałem się zawzięty jak osa i gotowy poruszyć 
niebo i ziemię, a przede wszystkim Ambinanitelo. Postanowiłem doprowadzić 
sprawy do ostateczności.

Chińskiemu piekarzowi w Maroantsetrze poleciłem przygotować dwa wory słodkich 

sucharów, sprowadziłem od innego Chińczyka kilka butelek przedniego rumu i 
pewnego popołudnia zwołałem do siebie wielkie kabary. Kabary to publiczne 
zebranie. Przypilnowałem, aby przybyli do mnie nie tylko przyjaciele, lecz i sołtys 
Bezaza, i wszyscy ważniejsi z rodu Cyjandru, zarówno starzy, jak młodzi.

Zaprosiłem oczywiście także wójta Rajaonę. Rajaona nie mógł pozbyć się swej natury 

lisa i chytrego dyplomaty. Właściwie był mi życzliwy, ale w taki sposób, że wciąż 
powstawało we mnie uczucie niepewności. Żałowałem, że odjechał już lekarz 
Rana-kombe i nie będzie na zebraniu. Odważny i otwarty Howas stałby na pewno 
po mej stronie. Rajaona, widząc poważne przygotowania do kabary, starał się 
wywiedzieć, do czego zmierzałem.

—  Chcę  na  ostrzu noża  postawić  sprawę przyjaźni wsi do nas! — wykładałem 

szczerze swe zamiary.              ,                   *

—  To będziecie mieli wielką przemowę?
—  A będę!
—  Z przyjemnością posłużę wam za tłumacza.
—  Dziękuję, chętnie przyjmuję waszą pomoc. Co prawda prosiłem już o to Ramaso, 

ale co dwóch, to dwóch.

Wieś domyślała się nadchodzącej burzy. Śledziła mnie z daleka podejrzliwiej niż 

zwykle i zachodziła w głowę, dokąd mogło zaprowadzić podniecenie białego 
człowieka, żyjącego od tylu tygodni w gorącej dolinie. Wieś rozważała, jak by 
rozbroić mój gniew. W dniu wyznaczonym na kabary od samego rana znosiła

143
uc
\M
mi plony ziemi, ogromny stos darów. Kokosy, ryż, owoce drzewa chlebowego, 

banany, papaje, jarzyny, kury, jaja, trzcinę cukrową. Olbrzymia góra żywności 
piętrzyła się na werandzie chaty, lecz nie dałem się zbić z tropu.

Zaraz po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Jako jedni z pierwszych nauczyciel 

Ramaso i wójt Rajaona. Wkrótce zabrakło stołków i ławek, więc przybysze siadali 
na matach w kucki gdzie bądź w chacie. Sprawnie obsługiwał ich kucharz Marovo 

background image

przy pomocy Bogdana podając każdemu kieliszek rumu i kilka sucharów. Wszyscy 
byli zaciekawieni, co z tego wyniknie. Niewiele rozmawiali ze sobą i z lekka 
zaniepokojeni czekali.

Przybycie sołtysa Bezazy wniosło ożywienie. Jeszcze był czas na zagajenie kabary, 

bo czekaliśmy na kilku maruderów, więc Bezaza zakomunikował najświeższe 
wiadomości z nadmorskiego rejonu Antalaha: doszło tam do dalszych zatargów 
między robotnikami malgaskimi a białymi plantatorami wanilii. Były nowe 
aresztowania.

—  Czy to prawda, że mój wnuk Razafy został aresztowany? spytał Dżinarivelo.
Razafy pracował od wielu miesięcy na wybrzeżu.
—  Tak słyszałem — odrzekł Bezaza.
Sołtys spoglądał na starca z głęboką powagą, przez którą przenikał cień współczucia. 

Po chwili wahania Bezaza podał Dżinari-velowi rękę i oznajmił:

—‘ Z naszej rodziny też uwięziono.
Uścisk dłoni tych dwóch wywołał pewne poruszenie wśród obecnych. Patrzyli na 

nich ze zdumieniem, jak gdyby podanie rąk zapowiadało kres kwasom między 
rodami Zanikawuku a Cy-jandru.

—  Podobno jednego z  naszych  zabili — krzyknął ktoś  pod ścianą.
—  Nie, to plotka! — zapewnił wójt Rajaona.
—  Przecież strzelano!
—  Zgadza się. Strzelano, ale w powietrze, na postrach.
Korzystając z milczenia, jakie nastało, spytałem, o co właściwie chodziło w tym 

zatargu. Nauczyciel Ramaso wytłumaczył mi półgłosem.

144
...A Natriko śpiewał co noc lepie]... (str.  134)
loto igrał z wężem, Toto grał, Toto panował...  (str.  135)
O blisko sto kilometrów na wschód od Ambinanitela leżał port Antalaha na 

wschodnim wybrzeżu wyspy, nad pełnym morzem. Na okolicznych wzgórzach 
znakomicie dojrzewała wanilia. Owa szlachetna i cenna roślina z rodziny 
storczyków, podobna do lian, była ogromnie popłatna, lecz wymagała starannej 
pracy zarówno przy sztucznym zapylaniu kwiatów, jak i skomplikowanym 
preparowaniu dojrzewających strąków. Kompanie francuskie oraz prywatni biali 
przedsiębiorcy posiadali w Antalaha plantacje, na których zatrudniali dużo 
krajowych robotników. Robotników chroniły osobne umowy i ustawy kolonii 
pięknie brzmiące na piśmie, lecz na każdym kroku łamane przez właścicieli 
plantacji.

Kilka miesięcy temu plantatorzy zaczęli samowolnie obniżać płace robotnicze i 

znacznie zmniejszyli dzienne porcje ryżu, należne robotnikom według umowy. 
Gdy poszkodowani zbuntowali się przeciw temu i zaprzestali roboty, lokalne 
władze, w sprzeczności z istniejącymi prawami, ogłosiły wszystkich za pobranych 
do przymusowej pracy publicznej i kazały im pracować na plantacjach teraz już za 
znikome, groszowe wynagrodzenie.

—  Przymusowa praca dotyczy tylko robót publicznych o użyteczności ogólnej, a nie 

na prywatnych plantacjach, prawda? — spytałem.

—  Oczywiście... tak mówi ustawa. Ale władze w Antalaha idą ręka w rękę z 

plantatorami; to jedna zgrana szajka! Mało dbają o ustawy.

—  A nadrzędne władze tych kacyków lokalnych, na przykład w Tananariwie, nic na 

to?

—  Chciejcie  zrozumieć,  vazaho —  wyjaśniał  nauczyciel  Ra-maso — istotny cel 

posiadania kolonii: dobro jedynie kolonizatorów. Dopiero gdy nadużycia w 
stosunku do tubylców dochodzą u nas do takich rozmiarów, że mógłby ucierpieć 

background image

na tym interes kolonizatorów, na przykład w wypadku zbrojnego buntu, wtedy 
władze wkraczają przeciw nadużyciom.

Robotnicy plantacyjni w Antalaha, poddani rygorom przymusowej pracy, nadal 

burzyli się i doszło do pobicia kilku zbyt gorliwych dozorców. Wtedy władze 
wezwały pomocy wojska i przeprowadziły dalsze aresztowania chcąc wyłapać i 
unieszkodliwić
10 —

Gorąca wieś...

145
przywódców oporu. Doszło nawet do zadawania tortur niektórym więźniom. W tej 

chwili panował w Antalaha pozorny spokój, ale ludność była rozgoryczona, masa 
ludzi siedziała w więzieniu, napięcie wciąż trwało...

—  Co sądzicie, Ramaso? Jak to się skończy?
—  Jak się skończy? Jak zwykle dotychczas. Plantatorzy mają pieniądze i poparcie 

władzy, robotnicy żyją z dnia na dzień i mają luźną tylko organizację. Spór 
przegrają. Będą cieszyli się, gdy aresztowanych wypuści się z więzienia, i przyjmą 
pracę na gorszych niż dotychczas warunkach. Ale jedna rzecz ciągle tu narasta. To 
świadomość krzywdy...

30.

Rozgrywka ze wsią

P,
odczas gdy Ramaso wyjaśniał mi te smutne sprawy, przyszli ostatni goście. 

Jednocześnie budziły się we mnie dręczące wątpliwości. Na sk*utek zajść w 
Antalaha szczep Betsimisaraków na pewno przeżywał ciężkie troski. Czy wobec 
tego wypadało mi narzucać się mieszkańcom Ambinanitela ze swymi osobistymi 
bolączkami? Obecnie, w porównaniu z kłopotami ludności, wydały mi się nikłe i 
samolubne. Więc może lepiej rozwiązać kaba-ry i odroczyć je na czas 
dogodniejszy?

Z tych wątpliwości zwierzyłem się na uboczu nauczycielowi Ramaso. On był innego 

zdania. Kabary powinno się było odbyć, gdyż dotyczyło nie tylko mej osobistej 
sprawy. Chodziło tu o moralną postawę wsi. Wieś powinna była złożyć dowody 
swej dojrzałości, że umiała szanować życzliwych, choć obcych ludzi, przybyłych 
jako przyjaciele. Teraz właśnie była doskonała sposobność, by napiętnować 
szczątki prostactwa i dawnych zabobonów.

— Nie dajcie się przy tym wywieść w pole ilością przyniesionych darów! — ostrzegł 

Ramaso. — To dobre, owszem, ale potrzeba wam przecież innych objawów 
gościnności, bardziej istotnych!

Ponieważ Ramaso umilkł, spytałem:
146
—  Bardziej istotnych? Czy macie coś konkretnego na myśli?
—  Oczywiście, mam! Zgadzam się zupełnie ze starym Dżina-rivelo, że powinniście 

wybrać sobie jaką vadi spośród tutejszych dziewczyn, a wieś powinna ją wam 
życzliwie ofiarować. Taki czasowy związek małżeński nazywa się u nas volambite 
i będzie to wasze prawdziwe zbliżenie się do wsi.

—  Czy to rzeczywiście takie ważne?
—  Bardzo ważne! Wtedy, i tylko wtedy, będzie pokój i serdeczność. To  są  

starodawne   tutejsze   obyczaje.   Wieś  musi  się jasno wypowiedzieć, a wy 
żądajcie tego od niej wyraźnie!

—  Czego? Dziewczyny?
—  Nie!  Jasnego,  stanowczego dowodu!  Oni  to dobrze zrozumieją...
Sądziłem, że wypadnie mi zagaić zebranie. Ubiegł mnie w tym sołtys Bezaza. 

Głaszcząc powoli ręką swe kędzierzawe włosy nerwowo rozcierał brodę, na której 
ciemniał słaby zarost, wreszcie powstał namaszczony i odezwał się do mnie. W 

background image

niezmiernie długiej i zawiłej przemowie, pełnej barwnej kwiecistości i miodowych 
słówek, prosił mnie, bym jedząc to wszystko, co mi wieś przyniosła, odczuwał jej 
przyjaźń. Słowa, słówka, słóweczka.

—  Zjem, Bezazo, nawet i twój miód i zaspokoję głód żołądka. Lecz czy na tym 

kończy się twoja gościnność, ej? Nie, banany i kokosy  już nie  omamią mnie  
wonnym kadzidłem i nie  powstrzymają mego rozpędu. Dość zabawy w 
ciuciubabkę! — odparłem.

Gościom moim sprawiłem niemały kłopot. Sztuczek nauczyłem się od nich samych; 

na pomoc wziąłem pobliską-górę Ambihi-mitsingo, górę Beniowskiego. Rzuciłem 
na nią czar i siłą ściągnąłem ją na dół w dolinę. Nagle w wyobraźni naszej cała ta 
bryła ziemi nabrała życia, zsunęła się na wieś, spadła na umysły mieszkańców, 
zapaliła ich fantazję i przytłoczyła jak ciężki los. W los brązowego człowieka 
bezustannie wplatały się żywe części przyrody: ptaki, kameleony, lemury, drzewa, 
góry, rzeki. Teraz oto Góra Beniowskiego weszła do mej chaty i urzekała 
zebranych Malgaszów.

—  ...Duch Beniowskiego — prawiłem — żyje do dziś nie tylko na tej „górze, o czym 

doskonale wiedzą Berandro i Dżinarivelo,

147
lecz i w mej dalekiej ojczyźnie na północy. Beniowski, który walczył wpierw za 

naszą sprawę, a potem za waszą i który został waszym wielkim królem — 
ampansakabe — napisał dla potomności testament: książkę. W tej książce donosi 
nam o waszych przodkach a swych przyjaciołach i szczególnie chwali ich 
gościnność. Dzisiaj ludzie mego narodu są ciekawi waszych dziejów i przysyłają 
mnie do was, żebym zdał im sprawę, czy wśród Bet-simisaraków żyją wciąż 
jeszcze te same cnoty co ongi za czasów Beniowskiego. I jak sądzicie, co będę 
musiał napisać o waszej gościnności? Przybyłem do was z sercem pełnym 
przyjaźni i kieszenią pełną darów, lecz wy, czym mnie w zamian częstujecie?... 
Dziś, po tylu tygodniach, ofiarowujecie mi ryż i kury, i banany, przedmioty, które 
zawsze można kupić za pieniądze. Czy to wszystko z waszej przyjaźni, co mi dać 
chcecie? A wasz dawny, święty, malgaski obyczaj?!...

Słowa, tłumaczone zaraz przez wójta Rajaonę z francuskiego na język malgaski, 

padały w zgromadzenie jak twarde ciosy, aż sam się temu dziwiłem, i uderzały w 
najczulsze struny malgaskiej dumy. Starszyzna milczała zakłopotana. Później 
sołtys Bezaza odezwał się przyczajonym głosem:

—  Więc powiedz nam, czego żądasz od nas?
Spojrzenia wszystkich z napięciem zwróciły się w moją stronę.
—  Przekonywającego dowodu — odparłem — że uważacie nas dwóch naprawdę za 

przyjaciół. Chcę waszego czynu, a nie słów, choćby zaprawionych najsłodszym 
miodem lub kwiatami...

Bezaza uparcie powtórzył pytanie z niewinną miną:
—  Więc powiedz jasno, jakiego czynu od nas żądasz?
Filut, zamierzał mnie wciągnąć w zasadzkę! Gdybym teraz powiedział otwarcie, o co 

mi chodziło, popełniłbym wyraźny nietakt i uchybiłbym etykiecie w oczach moich 
gości. Milcząc wodziłem wyzywającym wzrokiem po zgromadzonych.

—  Pozwólcie — wtrącił się nauczyciel Ramaso — że ja wyjaśnię niektóre sprawy. 

Vazaha wiele tygodni temu przyjechał do naszej wsi i codziennie widzimy go w 
naszym gronie. Nikt nie może już wątpić, że vazaha jest naszym szczerym 
przyjacielem! Właśnie dziś, kiedy na szczep nasz spadają nieszczęścia, jego 
przyjaźń jest dla nas tym cenniejsza, że jako pisarz może

148

background image

bronić naszej sprawy na świecie.  Czy ma kto wątpliwości go do tego?
Wszyscy milczeli, nikt nie wyraził zastrzeżenia.
—  Więc głupią wydaje się — ciągnął Ramaso — nieprzychyl-ność tych spośród was, 

którzy się na niego boczą. Powiem nawet więcej, to są szkodnicy naszego szczepu.

—  Czy masz jakie namacalne dowody tej nieżyczliwości? — spytał Bezaza.
—  Choćby taka prosta rzecz: chata vazahy wciąż jest pusta, nie ma u jego boku 

towarzyszki...

—  Może gardzi naszymi ramatu? — ktoś dowcipny podsunął z boku, lecz inni nie 

chcieli prześmieszek i głośno się sprzeciwiali.

—  Ty,  Ramboa,  wiesz najlepiej   w czym  sęk —  wołał  Ramaso. ¦— To ty i twoi 

kamraci wyśpiewujecie po nocach brednie, że nawet dziewczyny wierzą tym 
głupstwom i boją się vazahy.

Wszyscy na mnie patrzyli, jak gdyby żądali ode mnie wyjaśnienia. Wpadłem na dobrą 

myśl. Sięgnąłem do ich historii, jak tego wymagał dobry obyczaj, i 
odpowiedziałem im w przenośni:

—  Wiadomo, że dawniej nie było wcale krokodyli w waszej rzece  Antanambalana.  

Dopiero król  Rabę  półtora  wieku  temu sprowadził z Antalaha pierwszego 
żywego krokodyla. Sami wiecie, że król Rabę tak wysoko cenił gościnność, iż 
nawet potwornego zwierza uważał za swego gościa i jako takiemu — by świętym 
obyczajom stało się zadość — ofiarowywał uroczyście co rok jedną dziewczynę na 
pożarcie...

Tak, to prawda. Ludzie doliny Ambinanitelo znali ..dziwne dzieje króla Rabę i jego 

krokodyla. Pamiętali o nim i chętnie teraz znów słyszeli, a niektórzy z uznaniem 
kiwali głowami. To prawda: słuchanie dawnych dziejów zawsze smakowało 
brązowym ludziom jak słodki owoc mango.

Po chwili milczenia dodałem z uśmiechem:
—  A my, dwaj biali ludzie,  jesteśmy waszymi gośćmi, lecz przecież krokodylami 
nie jesteśmy i wbrew śpiewom  głupiego Zarabe, dziewczyn zjadać nie chcemy...
Wtem powstał stary Dżinarivelo, mój dobry druh, który wiedział, co to jest pisanie i 
co to jest książka, gdyż kiedyś w mojej
149
książce o lesie kanadyjskim olśniły go fotografie drzew — i zawołał do mnie 

nakazującym głosem:

—  Jesteś  naszym  przyjacielem i musisz  o nas  dobrze  pisać w twej ojczyźnie!
Podziękowałem mu kiwnięciem głowy, lecz wzruszyłem ramionami i spojrzeniem 

wskazałem w stronę chaty, gdzie siedziało w kącie kilku mężczyzn o osowiałych 
gębach, kuzynów sołtysa Bezazy. I oni pili rum, lecz milczeli zawzięcie i udając 
zamyślonych coraz uparciej wlepiali oczy w ziemię. Byli to krnąbrni przeciwnicy. 
Mogli zepsuć cały nastrój. Bogdan pilnował ich jak oka w głowie i wciąż dolewał 
im rumu. Na nic: trwali w zachmurzeniu.

—  Patrzcie, patrzcie! Góra!... — krzyknął nagle przyjaciel Be~ randro i jak oszalały 

wybiegł przed chatę.

Słońce właśnie zachodziło za górami. Niziny w dolinie zaległ już wieczorny cień, 

natomiast najbliższa góra, Ambihimitsingo, tuż naprzeciw mej chaty, oblana 
ostatnim potokiem słońca, była ogromnie czerwona i dziwnie płonęła, płonęła jak 
zaczarowanym ogniem. Na jej stokach jaskrawo mieniły się drzewa goździkowej 
plantacji, na szczycie promieniały resztki starej puszczy. Cały krajobraz dokoła, 
nawet sąsiedni łańcuch niższych szczytów, zapadł już w spokojny, fioletowy 
półmrok; tym zuchwałej, tym upiorniej świecił blask tej jednej góry.

Wspaniałe widowisko, powtarzające się prawie co dzień o tej porze, dziś, po moich 

background image

słowach i po krzyku Berandry, nabrało nowej, tajemniczej treści. Coraz wyraźniej 
góra przedstawiała się Małgaszom jako żywe widmo. Widzieli, że rzucała komuś 
wyzwanie, że wpadała z jakiejś przyczyny w czerwony szał. Góra dawała im 
znaki.

—  Góra Beniowskiego! — mówił z przejęciem Berandro. Czyżby to był podstęp 

życzliwego mi Malgasza?

I naraz moi goście, podnieceni i jakby rozumiejąc te znaki góry, wynurzali głośno 

swe wzruszenie, niektórzy krzyczeli. Padały rozpalone słowa, powstawało 
zamieszanie, oczy błyszczały. Wójt Rajaona ani Ramaso nie nadążali mi już 
tłumaczyć, jak dotychczas, rnalgaskich słów: wszyscy mówili równocześnie. 
Nawet kuzynowie Bezazy zerwali się i wyrażając swe domysły patrzyli na górę jak 
opętani. Jakiś zbiorowy rozstrój wyobraźni.

150
Szybko, jak wybuchł, tak też i minął. Po chwili wszyscy się uspokoili siadając znowu 

na dawne miejsca, opanowani i nieco zawstydzeni.

Po krótkiej, przyciszonej rozmowie między sobą Malgasze doszli do jakiegoś 

postanowienia, a stary Dżinarivelo odezwał się do mnie:

—  Wieś  Ambinanitelo  uznaje  i   kocha  swych  białych   gości i w myśl dawnych 

obyczajów, a w dowód trwałej i szczerej przyjaźni pragnie im wyznaczyć żony 
spośród swych dziewcząt. Czy zgadzasz się z tym, vazaho?

—  Jeśli taki wasz obyczaj i taki dowód waszej przyjaźni, oczywiście zgadzam się.
—  Czy masz, vazaho, jakieś specjalne życzenie co do twej vadi?
Miałem miłą dziewczynę na myśli, lecz o tym nic nie powiedziałem w obawie 

popełnienia mimowolnego nietaktu, i tylko wyjaśniłem z żartobliwą miną:

—  Chciałbym mieć vadi młodą, świeżą, piękną, wesołą, cnotliwą, zdrową, 

szlachetną, płodną...

Powrót do spraw ziemskich przyniósł zebranym wyraźną ulgę, a szczodre wyliczanie 

cnót mej przyszłej vadi wywołało należyty skutek: pogodny uśmiech na 
wszystkich twarzach.

Dżinarivelo spytał:
—  Czy może być moja wnuczka, Benaczehina? Odpowiedź moja wydała mu się 
zbędna, więc nie czekając na
nią wysłał jednego z młodszych krewniaków po dziewczynę.
—  Czekajcie! —¦ powstrzymywałem ich, ale oni, pewni siebie, nie słyszeli mnie w 

ogólnym rozgwarze.

Po chwili osłupienie: wysłaniec wrócił z wiadomością, że Be-naczehiny nie było 

wcale we wsi. Poszła razem z Zarabe na odległe ryżowiska.

—  A  to  wstyd  dla  rodziny!  —  rozgniewanego   Dżinarivela ogarnął szczery 

smutek, widoczny na jego twarzy.

Chciało mi się śmiać, zagryzałem wargi.
—  Każę   ją   sprowadzić   przemocą!   —   mówił   rozsierdzony dziadek.
—  Daj jej pokój! Nie chcę jej! — oświadczyłem. Zwróciłem się do poprzedniego 

wysłańca:

151
—  Czy Velomody jest we wsi?
—  Jest.
—  Zapytaj jej się, czy chce zostać moją vadi!
Na tę wiadomość obecni wpadli w nowe osłupienie. Po chwili wszyscy już wiedzieli: 

Velomody chciała zostać moją vadi.

Dżinarivelo szybko odzyskał pogodę ducha i rzekł z radością w oku:

background image

—  To dobrze. Rodzina przyprowadzi ci ją dziś wieczorem, gdy zapadną ciemności...
Dzień upływał i chylił się ku wieczorowi pod znakiem złych wstrząsów wiszącej w 
duszach burzy i wielkiej niewiadomej. Teraz już było wiadome: nastał łagodny 
wieczór. Góra Beniowskie-go wreszcie uśmierzyła się, zgasła i zasypiała w mroku jak 
inne góry, jak ktoś, kto rzetelnie spełnił swój obowiązek.
31.

Moja vadi

7
Ł-J nadejściem nocy przyprowadzili do mej chaty Velomody. Zwaliła się hurmem 

cała jej rodzina, bo nie tylko dziadek Dżina-rivelo i jej matka, lecz i liczny orszak 
wujów, stryjów, ciotek, kuzynów i kuzynek. Benaczehiny oczywiście nie było. 
Życzliwi, ułożeni ludzie. Cała ta brązowa kompania jadła, piła, weseliła się i 
ustalała ze mną warunki małżeństwa: miesięcznie dwieście franków na rękę i dwie 
lamby-suknie.

—  Jesteś hojny mąż — chwaliła mnie starszyzna.
Wśród zaproszonych gości znajdowali się także nauczyciel Ra~ maso i wójt Rajaona. 

Siedzieli na honorowym miejscu razem z Dżinarivelem i moją teściową-ra/uzufco. 
Wszyscy byli w świetnych humorach i zabawiali się wygłaszaniem 
okolicznościowych przysłów.

—  Oby syn twój — wznosił Rajaona ku mnie kieliszek rumu i śmiał się poprzez 

zamglone oczy — oby syn twój, vazaho, stał się wielkim złodziejem bydła.

Znane i ulubione malgaskie życzenie, skierowane tym razem
152
do vazahy, wywołało wśród obecnych burzę wesołości, tym bardziej że wypowiadał 

je szef kantonu, stróż prawa.

—  Ludzie — przytaczał Dżinarivelo inne przysłowie — są jak gotujący się ryż: raz u 

góry, raz na dole. Ty, vazaho, jesteś teraz u góry.

Podszedł do mnie jakiś wujek dziewczyny i żartobliwie ostrzegł:
—  Nie licz kurczaków, dopóki się nie wylęgną.  Jeszcze nie wiesz, jak ci będzie z 
Velomody.
—  Źli nie mają rogów! — dodał kuzyn Velomody, co znaczy, że ludzi z błędami nie 
można było poznać od razu.
—  A jednak — śmiał się ktoś inny — jeśli coś ma się udać, to potrzeba zawsze 
dwóch albo dwojga. „Jednym palcem wszy nie złapiesz”.
Po chacie rozchodził się chichot uznania. Goście przechylali się w stronę Velomody, 
siedzącej cicho i skromnie w cieniu pod ścianą. Tego wieczoru jeszcze ani słowa nie 
powiedziała. Czyniąc przytyk do jej milczenia jedna ze starszych ciotek, o twarzy 
złośliwego lemura, siostra mojej teściowej, stwierdziła:
—  Trudno do niej zastosować nasze ostrzeżenie: Nie bądź jak piewik, którego głos 
wypełnia całą puszczę, chociaż samo żyjątko takie małe... Głos Velomody jakoś nie 
wypełnia tej chaty. A ty, vazaho, znasz jakie odpowiednie przysłowie?
—  Znam.
Wszyscy wparli we mnie zaciekawione spojrzenia.
—  Jest wiele roślin — przytaczałem zasłyszane kiedyś zdanie — ale tylko trzcina 

cukrowa słodko smakuje.- -

Innymi słowy: jest wiele dziewczyn, ale tylko jedna przypadła mi do gustu.
Goście wybuchnęli radością, że wygłaszam tak uprzejmą i dowcipną przenośnię, lecz 

nie ukrywali swego niepokoju, czy pożycie nasze będzie rzeczywiście szczęśliwe i 
czy Velomody sprosta swemu zadaniu.

background image

—  To   niełatwa   sprawa   zadowolić   wymagania   vazahów — oświadczyła ta sama 

ciotka, która uchodziła za znawczyni*, bo sporo lat spędziła za młodu w 
Maroantsetrze. — Velomody jest jeszcze głupia i mało doświadczona z 
mężczyznami.

153
—  Nie — broniła młodej córki matka, urażona w swej dumie — Velomody nie jest 

głupia i ma doświadczenie.

Rozbawieni mężczyźni uśmierzali spór niewiast i kazali im pogodzić się.
Goście moi z czarującą prostotą, otwarcie i dokładnie roztrząsali ubogie w tych 

sprawach doświadczenie Velomody. Chcąc pomóc nie skąpili jej szczerych a 
szczegółowszych wskazówek, nieraz tak wstydliwie poufnych, że w innym, mniej 
prostodusznym towarzystwie musiałyby razić. Teściowa-rafuzuko była 
najgorliwsza i pouczała córkę, jak winna wobec mnie się zachowywać, a przede 
wszystkim, jakich czułych uścisków, w naiwnym pojęciu poczciwej Malgaszki, 
łaknęli biali mężczyźni. Żywa i młoda jeszcze teściowa na pożegnanie objęła mi 
głowę i zuchwale pocałowała mój policzek zbierając burzliwy podziw rodziny. 
Oni przecież dawniej nie znali wcale pocałunku, a także i dzisiaj niezbyt w tym 
smakowali.

Zanim goście nas opuścili, teściowa dokonała obrzędu, który wydał się wszystkim, z 

wyjątkiem nauczyciela Ramaso i Rajaony, ważnym uzupełnieniem uroczystości. 
Mianowicie rafuzuko przyniosła z kuchni płonące szczapy drzewa i z dwojga 
drzwi mej chaty wyrzucała je daleko w powietrze. Głownie zataczając łuk sypały 
w nocy pióropuszem czerwonych iskier.

—  Dlaczego to? — spytałem.
—  Żeby odpędzić złe duchy krążące dokoła chaty — wyjaśniła teściowa.
—  W pobliżu mej  chaty  duchów  nie ma —  uspokoiłem  ją.
—  Oo, vazaho, skąd to wiesz? Duchy są wszędzie.
—  Nie obawiaj się. Velomody będzie pod moją opieką.
—  Velomody tak. Ale jej dziecko?1
—  Jakie dziecko?
—  Jakie będziecie mieli.
Około północy rodzina pożegnała się i chata opustoszała. Niebawem odprowadziłem 

na dwór ostatniego gościa, Bogdana.

Gdy wróciłem do chaty, zastałem Velomody wciąż na tym samym miejscu, w 

ciemnym kącie pod ścianą. Siedziała tam przez cały wieczór, cicho jak trusia, 
skromna jak baranek. Teraz patrzyła na mnie z mroku i widziałem tylko jej wielkie 
oczy,

154
a właściwie dwa pałające światła, wlepione we mnie z uporczywą mocą. Tak świecą 

w ciemności oczy wylęknionej zwierzyny i nagle obezwładniła mnie zupełna 
nieśmiałość.

Drzwi zamknąłem na zasuwę z tęgim rozmachem i hałaśliwie, ale i ten symboliczny 

poniekąd obrzęd minął bez wrażenia nie dodając mi odwagi. Byliśmy sami i 
odcięci od świata, miałem nad dziewczyną nieograniczoną władzę, lecz zamiast 
zbliżyć się, sam wpadłem w matnię niedorzecznych skrupułów. Przerwałem 
milczenie:

—  Jakże się cieszę, że jesteś u mnie. Dawno o tym marzyłem... Lecz powiedz mi, 

Velomody, powiedz tak szczerze: czy przyszłaś tu chętnie?

Ściany mej chaty były z wybornej jalajy, madagaskarskiej rośliny, a dach z 

niezawodnej palmy kasaka; była to zatem solidna, krajowa chata, lecz pytanie 
moje trąciło daleką Europą. Velomody była zdrową, uczciwą Malgaszką, więc nie 

background image

rozumiała takich cudacznych drgnień sumienia i uprzejmie odpowiedziała:

—  Oui, monsieur.
Uśmiechnąłem się słysząc akurat te same słowa, jakich dziewczyna rzekomo uczyła 

się na to, żeby mi je powiedzieć. Przypomniałem sobie naszą przygodną rozmowę 
sprzed dwóch tygodni, gdy Velomody na drodze pod palmami poczęstowała mnie 
mlekiem kokosu.,

—  Byłaś wtedy bardzo miła — powiedziałem. Dziewczyna milczała. Widocznie nie 

była zbyt rozmowna, zą

to uderzał mnie jej silny, uparty wzrok. Błyskiem zachłannych oczu zadała mi 

zrozumiałe pytanie, kiedy była taka miła.

—  Wtedy — odrzekłem — gdy zbieraliście kokosy z palm.
—  Ehe! — przypomniała sobie.
Wciąż jeszcze stałem przy drzwiach, ujmowałem się pod boki i szukając sposobu 

wybrnięcia rozglądałem się po chacie. Gdy wzrok mój, bezwiednie, spoczął dłużej 
na łóżku polowym, Veło-mody, nie spuszczając ze mnie bacznego oka, powstała 
posłusznie i spełniła swój obowiązek. Wiedziała, co do niej należy: łóżko moje 
przygotowała do spania, natomiast własną nocną matę rozpostarła na podłodze, tuż 
obok mego legowiska. Potem sta-

nęła na środku chaty, znów wpatrywała się we mnie i czekała na nowe polecenie.
Zgryźliwe uwagi ciotki podczas wieczornej biesiady o nie-doświadczeniu Velomody 

spowodowały, że matka dziewczyny uważała za konieczne, by przed pożegnaniem 
przekonywać mnie o zaletach Velomody. To jej najukochańsza córka — 
zapewniała mnie — która sprawi mi wiele zadowolenia, gdy ją lepiej poznam. 
Zwykłe, matczyne gadanie.

Otóż nie gadanie. Matka tym razem miała słuszność. Następne godziny zgotowały mi 

radosną niespodziankę i przywiodły na pamięć starą prawdę o zwodniczości 
pozorów. Rzekoma „poczwar-ka” przedzierzgnęła się w barwnego motyla, 
promieniującego utajonym dotychczas wdziękiem. Odkryłem piękny polny kwiat, 
obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego powabu. 
Lubiłem odkrywać niedocenione kwiaty; była to moja myśliwska pasja.

Powoli zacząłem uświadamiać sobie, jak pomyślnie dla nas potoczyły się wypadki: 

Velomody jako moja vadi — to dopełnienie przez Ambinanitelo starego obyczaju 
gościnności, to czyste sumienie wsi wobec nas, to rzeczywiste, żywe sprzęgło 
przyjaźni między mną a mieszkańcami wsi.

32, Rzeka jest zła
Hale, zdobne, górnolotne ptaki. Czaple vurumputsy. Było ich zawsze osiem. Co 

dzień, od niepamiętnych ponoć czasów, posłuszne odwiecznym prawom instynktu, 
zjawiały się nad doliną o tej samej porze dnia: na pół godziny przed zachodem 
słońca. I zawsze leciały nad samą rzeką, jak gdyby nierozerwalnie związane z jej 
biegiem. Gdy mijały naszą wieś, ich cichy, biały lot był jak powiew jasnych myśli. 
Były to piękne ptaki górnolotnych wzruszeń.

Malgasze lubili te czaple. Kroczyły one dostojnie po ryżowiskach, jak gdyby czuły 

się same gospodarzami. Ich białe plamy na polach należały do znamion krajobrazu 
rnadagaskarskiego na równi ze skrzydlatymi drapieżnikami, kaniami, zwanymi tu 
po.-

150
pango, które zakreślały wysokie koła nad każdą wsią malgaską w wypatrywaniu 

kurcząt. Vurumputsy najczęściej przebywały w towarzystwie bydła; widocznie 
łowiły wielkie gzy i kleszcze. Francuzi nazywali je pic-boeuf, lecz ich głównym 
pokarmem, jak u wszystkich czapli, były na pewno żaby i małe rybki żyjące na 
ryżowych błotach.

background image

Ukazanie się ośmiu czapli nad rzeką oznaczało koniec dnia w Ambinanitelo. Więc 

przerywałem pisanie, zamykałem zeszyt i szedłem nad Antanambalanę. Nad wodą 
czekała mnie co dzień ta sama niespodzianka: podziwiałem ogrom rzeki, rzeki 
górskiej, powstałej niedaleko w górach, a przecież potężnej jak dolna Wisła. Skąd 
brało się w tej ciżbie gór tyle wody?

Białe czaple vurumputsy odleciały ku źródłom rzeki; goniła za nimi i moja myśl, jak 

gdyby wplątana w ich ptasi lot. Tajemnica źródeł nęciła zawsze człowieka, do 
źródeł zawsze się tęskniło. Była to tęsknota i namiętny nałóg ludzi i białych czapli.

Lecz potem mroki krzepły, lasy na stokach ciemniały, szczyty coraz ostrzej wkłuwały 

się w niebo i budziła się wyobraźnia Mal-gaszów: że rzeka to zwierz. Dziki, 
straszny, wyrywający się ze skłębionych gór jak wściekły pies z klatki, zwierz tak 
żywy, jak żywe były krokodyle, węże i białe czaple. I tym groźniejszy, im głębsza 
noc.

Wówczas trącała mnie Velomody, moja vadi, na znak, że się boi i że czas wracać do 

domu. Przedtem, idąc do rzeki, Velomody szła swobodnie o kilka kroków za mną, 
jak wypadało dobrze wychowanej Malgaszce. Teraz, z wieczora, bała się rzeki i jej 
duchów i kroczyła ostrożnie przede mną, tuż blisko, muskając plecami moją pierś. 
Bliskość mego ciała dodawała jej pewności siebie. Ów niemy, najprostszy dowód 
zaufania sprawiał mi przyjemność i napawał dumą: dziewczyna uznawała moc 
białego męża, zdolnego zasłonić ją od malgaskich upiorów. Nie było w drodze 
powrotnej między nami żadnych słów, a jednak łączył nas silny węzeł i jakby 
malgaski ślub.

Zanim dochodziliśmy do naszej chaty, rozlegał się na niedalekim ryżowisku gromki 

krzyk żab. Kiedyś Bogdan wyraził słuszne zdanie, że żaby madagaskarskie z 
wyglądu mało różniły się od naszych europejskich, natomiast odmienność ich 
ujawniała się

157
w groteskowym głosie. To prawda. Żaby na ryżowisku, witające nas co wieczór, 

krzyczały jak roznamiętniony, wielotysięczny tłum ludzi. Podobieństwo było tak 
uderzające, że wytwarzało czasem dziwaczne skojarzenia i nagle wydawało mi się, 
że słyszę jakiś burzliwy wiec w dużym mieście.

—  Tysiąc ludzi rozmawia! —  odezwałem się wesoło do Ve-lomody.
—  Nie ludzie, to duchy rozmawiają! — poprawiła mnie dziewczyna skromnym 

głosem i zaraz dodała: — Dobre duchy!

Teraz Yelomody odetchnęła z ulgą, gdyż bliskość chaty i żab rozpraszała jej lęk. 

Dziewczyna już nawet zupełnie się uspokaja: z drugiej strony wsi odzywały się 
nowe żabie chóry, a w trzecim miejscu jeszcze inne. Wszystkie na tę samą nutę 
ludzkiego zgiełku. Zanim noc zapadła, życzliwe duchy otoczyły całe sioło 
zwartym pierścieniem głosów i tak rozprawiały aż do przedświtu zapewniając 
ludziom bezpieczny sen.

Nad ranem milkły, lecz krzyk podejmowały innego gatunku żaby, jeszcze osobliwsze. 

Skrzypiały metalicznie jak nie oliwiona oś toczącego się wozu. Złudzenie było 
znowu tak doskonałe, że można było prawie przysięgać, iż to jakieś kolumny 
zgrzytających wozów krążyły dokoła osiedla. Trwało to długo w dzień, do 
pierwszych promieni słońca; wtedy dopiero wozy cichły.

Pewnego poranku zbudziła mnie ze snu nieprawidłowość głosów, jakiś niebywały 

rozdźwięk w przyrodzie. To żaby naśladujące tłum ludzki powariowały i wciąż 
jeszcze krzyczały, pomimo że nastał już jasny dzień. Krzyczały donośniej niż 
zwykle, a zgrzytające osie, drugi gatunek żab, rozpętały się również na dobre i 
pędziły jak na złamanie karku. Kakofonia niebywała.

Velomody wróciła z dworu i odezwała się przez zaciśnięte gardło:

background image

—  Rzeka...
Gdy wyszedłem z chaty, oczom przedstawiła się wspaniała groza. Powódź zalała całą 

dolinę Ambinanitelo, wszystkie pola i ryżowiska. Gdzieś w górach oberwać się 
musiały chmury potopu. Przez noc rzeka wezbrała chyba o kilka metrów i oto 
zatopiła wszystko dokoła. Wszędzie była woda. Stoki górskie schodziły nie na 
pola, lecz wprost do wody. W tym potwornym

158
jeziorze pozostała tylko jedna piaszczysta wyspa; to wydma na której stało nasze 

sioło, odcięte od świata.

Wielka woda zmieniła cały tryb życia. Trudno było poznać dawny krajobraz. Rośliny 

wyglądały inaczej i zwierzęta były inne. Żaby wrzeszczały z radości, ptaki kwiliły 
strwożone, lemury wyły w puszczy, nawet ludzie byli inni. Ludzie byli dziwni. Nie 
poznawałem mojej Velomody. Miała szeroko otwarte oczy i, roz-‘ targniona, nie 
słyszała moich słów. Gdy podszedłem za naszą chatą do brzegu wody, dziewczyna 
nagle zaniepokoiła się i żądała, żebym wrócił do domu.

—  Woda dziś zła!... — powtarzała. — Rzeka zła!...
Później Velomody poszła na wieś i przyprowadziła dziadka Dżinarivela. Pogodny 

zazwyczaj starzec miał dziś znękaną minę, był małomówny i także roztargniony, 
jak gdyby wsłuchany w coś odległego. Widocznie Velomody mówiła mu o mnie, 
bo stary przyjaciel ostrzegł mnie na odchodnym:

—  Nie zbliżaj się do wody, vazaho! Strzeż się!... Rzeka  jest dziś głodna...
—  Czy krokodyle? — spytałem z niedowierzaniem.
—  Nie, nie, nie!... — szeptał Dżinavarelo i pokazywał miną, że to coś groźniejszego. 

Pokiwałem głową.

Wieś wpadła w niezwykły nastrój. Około południa przechadzałem się między 

chałupami i wszędzie dostrzegałem objawy przygnębienia. Wszyscy jak gdyby 
wyczekiwali nowego nieszczęścia.

Tymczasem w godzinę po południu minęło największe niebezpieczeństwo i woda 

zaczynała się cofać. Ludzie widzieli to, a jednak nie doznawali otuchy, kryli się 
nadal w chatach i wciąż milczeli. Nawet zdawałoby się, że niepokój ich rósł, że 
wypatrywali czegoś w udręce; że jeszcze chwila, a coś gdzieś przeraźliwie pęknie, 
uderzy jakiś grom, spadnie cios. Znałem te napięcia. Tak malgaska dusza często 
drętwiała w zbiorowej męce.

Nawet w mej chacie odczuwałem ich nastroje, prawdopodobnie poprzez obecność 

Velomody, i sam byłem podniecony. Wzdrygnąłem się jak uderzony obuchem, gdy 
nagle usłyszałem z daleka ludzkie okrzyki, zdławione głosy. Potem nastała głucha 
cisza, ale całe Ambinanitelo już wiedziało, już się domyśliło: spadło nieszczęście.

15D

I -1
HW.U4,
Spadło w istocie. Dziecko utonęło. Zdrowy, trzyletni chłopaczek. Wyrwał się z chaty 

i biegł. Matka wołała, on biegł jak zaślepiony. Był opętany, jak gdyby go ktoś 
wzywał. Matka wyskoczyła za nim, lecz już za późno. Gdy rzeka opadała, brzegi 
były śliskie. Chłopczyk wpadł do wody. Długo walczył, był mocny. Wszyscy stali 
dokoła, wszyscy widzieli jak na dłoni. Potem osłabł. Wchłonęło go i zakryło. Nie 
wypłynął.

—  I nikt go nie ratował?! — krzyknąłem na ludzi, którzy mi
0  tym donieśli, i nie ukrywałem swego oburzenia.
—  Nie!... — odpowiadali i dziwili się, że zadawałem im takie pytanie.
Gdy utajone moce żądały ofiar, nie można było im się oprzeć

background image

1 nie było na to ratunku.
Spotkałem także nieszczęsną matkę. Nie rozpaczała, twarz miała obojętną i jak co 

dzień tłukła dla swoich ryż. Przypadł jej dziś nieunikniony obowiązek, spełniła go. 
Śmiercią dziecka spłaciła tajemny dług sioła i teraz była spokojna.

Woda tymczasem szybko opadała, uchodziła prawie z oczu. Lemury umilkły, 

ryżowiska wynurzyły się i powracało na nich życie. Zło uciekało, przychodziło 
odprężenie. Ludzie zaczynali w chatach wesoło gawędzić, wolni od koszmaru. 
Zaczynali śmiać się i żartować. Jeszcze słońce stało wysoko na niebie, a rzeka 
uspokajała się zupełnie i cofała do dawnego łożyska. Była głodna i zła, porwała 
swoją zdobycz, lecz cóż w tym dziwnego? Toż to przyrodzone prawo każdego 
dzikiego zwierza. Porwie, lecz uczciwie odejdzie, gdy nasycony. Więc ludzie się 
cieszyli, że rzeka opadła i zwierz odszedł.

Zbliżał się zachód słońca i nad rzeką, jak co wieczór, przelatywały moje skrzydlate 

znajome, czaple vurumputsy. Wciąż było ich osiem. Patrzyłem dziś na nie z 
większą niż dotychczas ulgą, z przyjaźnią. Ponad zmiennym losem ludzi na dole i 
ponad przypadłościami doliny leciały czaple zawsze tak samo czyste, wzniosłe, 
spokojne, odwieczne: białe symbole mądrości nieba.

A na dole ludzie oddawali się radości, bo rzeka pozostawiła po sobie hojny dar — 

muł. Powódź pokryła ryżowiska tłustym mułem. Więc ludzie radowali się, że 
wzejdzie obfity ryż i będzie do-

160

Kierując   spojrzenie   na   mikrolemura   widziało   się   najpierw  

olbrzymie, cudaczne oczy... (str.  169)

...Z   pobliskiego  gąszczu  przypełzła   śmierć...  (str,   170)

statek, że będą w dostatku wesołe tańce i zrodzą się nowe dzieci. Ludzie już tańczyli. 
Już obok zapomnianej śmierci dziecka rodziła się nadzieja nowego, plenniejszego 
życia: była to chyba mądrość ziemi.
33.

Amod, syn Amoda

P
X  rzy głównej drodze wsi, naprzeciwko mej chaty, wznosiła się
pokaźna, drewniana budowla Chińczyka, kupca artykułów spożywczych, który 

sprowadzał towary z miasteczka Maroantsetry, a wywoził tam większość płodów 
rolniczych, zbieranych w dolinie. Nieco dalej w głębi wsi, przy tej samej drodze 
był sklep drugiego kupca, Hindusa Amoda, sprzedającego towary włókiennicze. 
Chińczyk, cichy, skromny człowiek, zawsze był uczciwy i przyjazny Malgaszom, 
Hindus natomiast stał się uczciwy dopiero po zawziętej próbie sił, którą przed 
kilkoma laty stoczył i przegrał z mieszkańcami Ambinanitela: sądząc wówczas, że 
posiadał monopol, Amod chciał z ludzi zdzierać skórę, lecz ci, nabywszy rower, 
zakupywali potrzebne materiały w samej Maro-antsetrze i tym zmusili kupca do 
spuszczenia nosa i ceny.

W przeciwieństwie do Chińczyka Amod nie mieszkał tu na stałe, lecz w 

Maroantsetrze, gdzie posiadał inne, większe interesy i skąd często dojeżdżał do nas 
na dwudniowe pobyty. Wtedy w pogodne wieczory siadał na krześle przed swym 
sklepem, barczysty, brzuchaty, wzniosły, i odpoczywając, nieruchomo, patrzył na 
dalekie szczyty gór. Z obfitą, czarną brodą wyglądał jak wschodni władca 
dumający o wielkich podbojach, lecz w istocie głowił się tylko nad swymi 
drobnymi interesami. Biegunowy kontrast z malgaskimi mieszkańcami wsi, nie 
posiadającymi ani jego zawiłych ambicji, ani obrosłego w dostojną tuszę ciała.

Gdy Amod pierwszy raz ujrzał mnie w Ambinanitelo, natychmiast przypomniał sobie 

naszą wspólną podróż na statku z Ta-matawy do Maroantsetry i powitał mnie 
wylewnie jak dobrego znajomego.

background image

— Więc jednak dotarł pan do tej szkaradnej głuszy? — zawołał.

11 —

Gorąca wieś...

161
—: Gdzie wsadzi nos kupiec, tam, tym bardziej  przyrodnik. Amod ujął się pod boki i 

zawarczał na niby:

—  Mam z panem na pieńku. Demoralizuje mi pan tego wisu-sa, mojego syna.
—  Ejże?
—  Zamiast wyjść na szczwanego kupca, dostał kręćka we łbie i chce zostać wielkim 

przyrodnikiem.

—  Nie ma obawy! On nie straci żyłki kupieckiej.
—  Pociesza mnie pan. A jak on pracuje?
—  Nadzwyczajnie!
Amod podejrzliwie zajrzał mi w oczy:
—  Czy pan zadowolony? —: Strasznie!
—  Można to słowo tłumaczyć sobie tak i siak.
—  Tak właśnie trzeba.
Czternastoletni syn Amoda, również Amod, stale mieszkał w Ambinanitelo, a po 

ukończeniu miejscowej szkółki pomagał rzekomo w sklepie, lecz właściwie zbijał 
bąki. Czarne jego oczy, podobne do malgaskich, błyszczały przenikliwą 
inteligencją i były piękne i pałające. Chciwe.

Przybycie nasze do wsi zbudziło u młodego Amoda niebywałe zaciekawienie i on 

pierwszy ze wszystkich zgłosił się do współpracy. Po kilkugodzinnej próbie 
przyjąłem go na stałe z wyjątkowo wysokim wynagrodzeniem. Nigdy w moich 
wyprawach nie miałem dotychczas tak pojętnego ucznia. Wszystko chwytał w 
mig, uczył się od pierwszego wejrzenia, czytał nasze życzenia z oczu, kipiał z 
gorliwej przychylności i na trzeci dzień już ściągał skórki z ssaków, a na piąty 
dzień z ptaków. Szóstego dnia poprosił o pięciokrotną podwyżkę pensji.

—  Ile? — spytałem osłupiały.
Gdy chłopak powtórzył kwotę, obliczyłem, że byłoby to dwa razy więcej, niż zarabia 

Rajaona, dygnitarz miejscowy, na swym odpowiedzialnym stanowisku szefa 
kantonu.

—  Amod, zwariowałeś! — wycedziłem cicho i z przejęciem.
Młody Hindus spojrzał na mnie odległym, rozmarzonym wzrokiem i dopiero po 

chwili zdawał się trzeźwieć, niby ze snu przy otwartych oczach. Odmowę moją 
przyjął spokojnie, jak coś nie-

162
uniknionego. I nie zrażony pracował dalej z równą jak dotychczas pilnością.
Pracował skwapliwie i sprawnie. Czasem tylko, bywało, wpatrywał się w jakiś 

spreparowany okaz nadobniejszego ptaka, jak gdyby w niemym zachwycie nad 
jego pięknem. Dopiero później doszliśmy do sedna tajemnicy, dlaczego Amod tak 
się zamyślał: liczył. Liczył, ile ptak przyniesie zysku na rynkach świata we 
frankach, w dolarach, w funtach. Młody Amod stawał się w takich chwilach 
marzycielem, pogrążającym się z chorobliwą lubością w liczbowych fantazjach, 
bujającym w krainie jakichś obłąkanych liczb.

Chłopacy przynieśli mi motyla uranię, jak wiadomo jednego z najpiękniejszych 

owadów świata, istne cudo kolorów. Oczarowany i nieprzytomny Amod wlepił w 
niego płonący wzrok, nie-ledwie pożerał owada oczyma szepcąc:

—  Pięćset franków, pięćset...
Motyl Urania orientalis był wprawdzie okazały, lecz bynajmniej nierzadki na 

Madagaskarze, więc rzeczowo wyjaśniłem Amodowi, że w Paryżu zapłaciliby za 
niego najwyżej pięć franków.

background image

—  To nieprawda! — zawołał chłopak i w złośliwym uśmiechu nie taił przede mną 

pogardy dla człowieka, tak niezręcznie ukrywającego matactwa.

Do pospolitszych na wyspie ptaków należały kardynały, których samczyki, zwłaszcza 

w porze godowej, promieniały w blasku swego czerwonego jak ogień upierzenia. 
W okolicy Ambina-nitela nie było ich zbyt wiele, jednak zdobyliśmy -dwa dobre 
okazy i jeden nieco rozbity śrutem. Bogdan starał się go doprowadzić do porządku, 
ale niezadowolony z wyniku odłożył spreparowanego ptaka na bok.

—  Czy ten ptak niepotrzebny? — spytał Amod zdławionym z podniecenia głosem.
—  Niepotrzebny — odrzekł Bogdan nie  odrywając  oczu  od swej pracy.
—  To... mogę go wziąć?
—  Bierz go sobie!
Amod uważał to za roztargnienie lub głupotę Bogdana, złapał
163
kardynała i zaraz poszedł z nim do domu. Oświadczył tam, że posiadł przedmiot 

wartości pięciu tysięcy franków. Madagaskar-ski kardynał odznaczał się 
wspaniałym kolorem piór, lecz tak samo jak motyl urania był wart niewiele.

Amod popadł w pieniężny szał. Uważał siebie za bogacza, nie potrzebującego już 

pracować. W istocie dnie mijały, a młody Hindus nie pojawiał się do pracy. 
Rozgłaszał po całej wsi, że znalazł niewyczerpane źródło olbrzymiego bogactwa, a 
nas, Bogdana i mnie, piętnował jako oszustów, kuglarzy i wydrwigroszów. 
Wywołał wśród mieszkańców Ambinanitela wrzenie, którego odgłos dotarł do 
uszu nauczyciela. Ramaso przybył do nas z zafrasowaną miną i prosił o 
wytłumaczenie, ile w tym, co opowiadał Amod, było prawdy.

—  Nic — oświadczyliśmy.
Nauczyciela, jako człowieka światłego, łatwo było przekonać o niewielkiej muzealnej 

i rynkowej wartości pospolitego ptaka.

—  Natrę Amodowi uszu — oburzył się Ramaso — i nagadam tym, którzy jego 

bredniom tak pochopnie wierzą. Dobrze, że sobie od was poszedł. Sprawiałby 
wara tylko kłopoty.

Podzielałem jego zdanie, lecz gdy Amod, wytrzeźwiały i pokorny, po kilku dniach 

zapukał do naszych drzwi, uległem szelmie i przyjąłem go znowu do pracy.

Dzielny i miły zazwyczaj pracownik stawał się po prostu niemożliwy, gdy ogarniał 

go obłęd liczenia. A ogarniał go od czasu do czasu. Była to jego niesamowita 
poezja. Opętana, wypaczona poezja, a jednak w tym opętaniu nie pozbawiona 
pewnej, absurdalnej niewątpliwie logiki: toż w młodym Amodzie rozwijał się duch 
typowego handlarza-rekina. Obecność naszej wyprawy rozniecała w nim drapieżne 
instynkty i oto Amod nie mógł zaznać spokoju. Gdy jego żądanie pięciokrotnej 
podwyżki pensji spaliło na panewce, chłopak wyłuszczył nową propozycję, 
mianowicie założenia spółki składającej się z niego, Bogdana i mnie, a mającej na 
celu monopolową eksploatację okazów przyrody w dolinie Ambinanitelo na 
podstawie cen, jakie osiągniemy za zbiory w Nowym Jorku.

—  Przecież zbieramy dla Warszawy, a nie dla Nowego Jorku! — obróciliśmy jego 

projekt w śmiech.

164
Amod był do głębi urażony, tym bardziej że dojrzewała w nim świadomość, iż on, 

Amod syn Amoda, był naturalnym właścicielem i jedynie uprawnionym 
eksploatatorem wszystkich bogactw zoologicznych w dolinie Ambinanitelo. Więc 
wytoczył nam walkę. Buntował przeciw nam młodzież wsi, która dotychczas 
łowiła dla nas owady, ptaki i ssaki, i w istocie udało mu się część jej zbałamucić. 
Niewielka to była dla nas strata, gdyż nie zależało nam zbytnio na tych trzech 
klasach zwierząt, przeważnie już dobrze zbadanych na Madagaskarze, natomiast 

background image

więcej chodziło nam o inne istoty, mało dotychczas znane: o tutejszą drobną faunę 
słodkowodną, zbieraną osobiście przez Bogdana w licznych, małych kałużach 
doliny.

Amoda wciąż trzymałem przy sobie pomimo jego dwulicowości. Nie chciałem go 

oddalać, gdyż jako preparator był niedościgniony. Zresztą mimo wszystko lubiłem 
gałgańskiego marzyciela. Warto było podkreślić, że pomimo walki, jaką podsycał 
przeciw nam we wsi, u nas w chacie był bezwzględnie uczciwy, nawet szpilki nie 
zwędził.

Amod, bystry jak zwykle, wcześnie poznał się na swym chybionym uderzeniu i 

zgotował nam nową niespodziankę, tym razem aż zbyt skuteczną. Pewnego dnia 
Bogdan wrócił z porannej wycieczki łowieckiej z niemałym wzburzeniem. 
Oznajmił mi, że w kałuży, w której zwykle łowił i w której przed dwoma dniami 
roiło się jeszcze od żyjątek, dziś wszystko dosłownie wymarło; nawet marnej 
wodopójki nie było ani śladu. W drodze powrotnej Bogdan zajrzał do innej kałuży 
i stwierdził to samo — żadnego w niej życia. Wobec tego po południu razem 
wyszliśmy na łąki. Badania nasze rozproszyły wątpliwości. Wszystkie okoliczne 
kałuże doliny, nawet dość odległe, były zatrute, a zatruł je nasz dowcipny Amod 
prawdopodobnie owocami tanguinu. To już była klęska prawdziwa i miarka 
przebrana. Cel naszego przybycia do doliny zwichnięty. Bogdan nie miał tu już 
pracy. Hultaja Amoda wypędziliśmy z krzykiem.

Cios, tak świetnie wymierzony, tylko przypadkiem nie przyniósł Amodowi trwałego 

zwycięstwa. W trzy dni po zatruciu kałuż przyszła wielka powódź rzeki 
Antanambalana, zalewająca całą dolinę i wszystkie kałuże — owa powódź, która 
zabrała

165
dziecko — a po jej ustąpieniu powstały, nowe kałuże o czystej wodzie i w nich nowe, 

obfite życie drobnej fauny.

Rozpasana bujność przyrody w dolinie wydawała różne owoce, a wśród nich 

mnóstwo było trujących i szkodliwych. Malgasz, wrośnięty od pokoleń w dolinę, 
dawał sobie radę, umiał wybierać owoce, umiał uśmierzać wrogość przyrody, 
odwracać jej ostrze — i oto żył w duchowej równowadze między swą pracą na 
polach ryżowych a wiarą w swe demony. Natomiast obcy człowiek, nie przywykły 
do takiej przyrody i jej kaprysów, nie dawał sobie rady, doznawał zawrotów 
głowy, zachłystywał się wewnętrznie i wylęgał niedorzeczne marzenia: oto Amod, 
syn Amoda.

34.

Chata na palach

tl eszcze niedawno temu chata moja pachniała niedobrze, złowrogo. Brązowi 
ludzie stronili od niej, nawet ich psy się bały. Psy nie chciały nigdy wejść do 
środka.
Dwa kundle, wesołe oczajdusze, hulały zawsze w pobliżu z wiatrem w pędy, 
stroiły psoty głupim kurom i urządzały żywiołowe zabawy z kimkolwiek się dało 
— lecz mojej chaty nie lubiły. Wszystko robiłem, by pozyskać ich zaufanie, i żeby 
zwabić je do siebie, rzucałem im na środek chaty najsmaczniejsze kosteczki. 
Psiska często zbliżały się, wchodziły na werandę, zaglądały do wnętrza i wciągały 
miłą woń przynęty. Ale równocześnie wciągały obce, podejrzane zapachy, 
poważniały i marszczyły czoło. Nigdy, nigdy nie przekraczały progu. Była to dla 
mnie moralna klęska, gdyż nieufność psów do mnie, psów-barometrów, 
odpowiadała zadziwiająco nieufności innych mieszkańców sioła, brązowych ludzi.
Dziś — jaka zmiana! Te same psy wpadały z niesfornym hałasem do chaty, 
harcowały w niej jak na własnym podwórku, swawoliły po wszystkich kątach, 

background image

przewracały krzesła i miski, były bezczelne i przymilne. Tu, nie gdzie indziej, 
oddawały się rozkoszy wyłapywania sobie pcheł. Velomody wypędzała je i łajała, 
jak mogła, lecz była bezradna, bo zwierzaki ją lubiły: przego-

166
nione przez jedne drzwi, wchodziły do chaty drugimi. Wraz z nimi wchodziła 

wesołość.

A przecież chata była taka sama, jak była dawniej, i tylko przybył dziś jeden 

człowiek: mała, brązowa dziewczyna, Velo-mody, i jej kudłaty przyjaciel babakut.

Dawniej, co dzień po wschodzie słońca, budziły mnie ze snu radosne śpiewy dronga, 

czarnego kosa, gnieżdżącego się na drzewie nad chatą. Potem drongo odleciał w 
inne strony, drzewo zamilkło i nikt mnie nie budził. Sam się budziłem i w 
poczuciu samotności byłem nieswój do południa.

Dziś budziły mnie najpiękniejsze odgłosy: dziewczęce śmiechy.
Zapowiedziałem Velomody, że ma prawo zapraszania do naszej chaty wszystkich 

przyjaciółek, jakie miała, i częstowania ich wszystkim, co ja posiadałem. Więc co 
dzień świtaniem dziewczyna przyjmowała na werandzie swe liczne rówieśnice i 
kuzynki, czasem przybyłe nawet z drugiej strony rzeki, a kucharz Marovo gotował 
im cejlońską herbatę i częstował sowicie cukrem i europejskimi sucharami. W 
półśnie słyszałem poprzez trzcinową ścianę ich dziewczęce szczebioty w języku 
tak miękkim, tak dziwnie melodyjnym, że przy nim nasze języki Europy wydawały 
się barbarzyńskim bełkotem i sykiem. Potem któraś z brązowych dziewczyn 
zaśmiała się głośniej i budziła mnie na dobre. Po takim zbudzeniu uśmiech 
przylgnął do człowieka mocno; nie schodził z jego twarzy przez długie godziny, 
pozostawał przez cały dzień.

Całą chatę dokoła okrążała weranda, zacieniona od słońca i deszczów szerokim 

dachem palmowym. Z każdej z czterech stron werandy widać było przepych 
krajobrazu i- urodę doliny. Zielone ryżowisko w ramach czerwonych hibiskusów i 
legendarna nad nim góra Beniowskiego; bogate ogrody kawowców i nad nimi 
poszarpane stoki innych gór z puszczą, której dotychczas, nie tknęła stopa ludzka; 
malownicze chaty sioła i olbrzymie postacie palm kokosowych; wijąca się droga, 
zalana gorącym słońcem i barwnymi ludźmi, i wielka rzeka, na którą Malgasze 
patrzyli jak na dzikiego zwierza — wszystko to były jak gdyby części snu o 
porywającym pięknie i wszystko to zamieniało się w rozdziały niezwykłego 
romansu, przeżywanego wzrokiem. Nigdy i nigdzie dotychczas  w tak  silnym 
napięciu nie  przeżywałem  zjawiska,

167
L ...
w którym zmysłowe przygody oczu przeistaczały się we wzruszenia duszy. Była to 

wielka łaska, za którą wdzięczność czułem do krajobrazu, jak również do chaty i 
jej werandy.

Na werandzie pisałem co dzień ustępy mej książki o Madagaskarze. Około południa 

ogromna powódź światła i gorąca zalewała dolinę i ludziom wysuszała serca i 
gardła. Wtedy zbliżała się do mnie Velomody cicho i boso (dziewczyna chodziła 
zawsze boso) i przynosiła posiłek: owoc kokosu zerwany przed chwilą z sąsiedniej 
palmy. Dziewczyna rozbijała go siekierą, przezroczysty płyn zlewała do szklanki, 
biały miąższ wycinała na talerz i podawała. Płyn był chłodny jak z lodu wyjęty, 
miąższ wonny jak silne pachnidło, o właściwościach prawie że cudotwórczych: po 
spożyciu owocu znikało natychmiast zmęczenie. Niebawem w ciężkim powietrzu 
werandy zawisał zmysłowy aromat kokosu; kokosem pachniały moje usta i ręce, 
tak samo jak ręce i włosy Velo-mody. Dziewczyna stała z boku milcząca i 
uśmiechała się łagodnie.

background image

Potem już trudno było wracać do pisania o Madagaskarze. Barwny krajobraz doliny, 

urok świeżego kokosu i troskliwość dziewczyny to podniecające oblicze 
Madagaskaru, lecz jakże ująć jego gorące tętno w chłodne słowa języka ludzkiego 
i jakże jego tropikalny czar udostępnić wyobraźni ludzi, żyjących w 
umiarkowanym klimacie? Niestety, czar tego krajobrazu, owocu i dziewczyny był 
żywy wyłącznie w tej dolinie i nierozerwalnie związany z tą chatą i z tą werandą.

Gdy Velomody wprowadziła się do mnie, obawiałem się, że wypowie wojnę licznym 

jaszczurkom gekkonom, żyjącym w zakamarkach chaty. Ku mej radości 
dziewczyna nie tylko że nie wypowiedziała im wojny, lecz uznała je za dobre i 
święte stworzenia. Więc gekkony mogły żyć dalej; za dnia spały spokojnie w 
swych kryjówkach, w nocy zaś baraszkowały wesoło po ścianach i smyrgały pod 
dachem. Były ciemne, spłaszczone i brzydkie, lecz przy tym niezmiernie chybkie, 
pożyteczne i radosne. W nocy zawzięcie łowiły komary i inne szkodniki, szeleściły 
na suchej trzcinie i często wydawały triumfalne poświsty. Bez gek-konów chata 
malgaska byłaby bez wdzięku. W mojej chacie uwijało się wiele gekkonów.

Pewnego poranku znaleźliśmy na podłodze resztki dlbrzymiej
168
skolopendry, ślady nocnego dramatu. Jadowity stwór wtargnął podczas naszego snu, 

widocznie po palach, do środka chaty, lecz napadnięty przez gekkona, uległ i 
został pożarty. Nieznany gek-kon wyświadczył nam przysługę i spełnił rycerskie 
dzieło, nam, ludziom, pozostawiając już tylko drobne dokończenie: rano Ve-
lomody zgarnęła chitynowe nogi i szczęki po skolopendrze i rzuciła je na wiatr. 
Jakaś rzewna współpraca jaszczurki z człowiekiem, przy czym mała jaszczurka 
dokonała lwiej części trudu i broniła, aczkolwiek bezwiednie człowieka.

Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego 

przedstawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o 
wielkiej, okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że 
kierując spojrzenie na zwierza widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej 
chwili resztę ciała. W przeciwieństwie do innych lemurów malec był 
nieprawdopodobnie dziki, nie dawał się głaskać i jak wściekły gryzł Velomody. 
Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i dbała o niego jak rodzona matka, 
lecz on pozostawał nieczuły i przerażony. Nawet nasz oswojony babakut starał się 
go obłaskawić — wszystko na nic.

Wzrok jego był zawsze pałający. Oczy świeciły jak dwa ognie. Buchały różowym 

fioletem tak intensywnym, że wydawały się cudownymi reflektorami przyrody. 
Pod ich naporem ulegałem wrażeniu, że lemur jak gdyby pytał o coś człowieka. 
Reflektory wyrażały nieprzebraną ciekawość. Była w nich odwieczna męka i 
odwieczne pytanie. Tak patrzył zwierz na innego zwierza, który się oddalił i został 
człowiekiem.                            - „

Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem. Velomody 

już dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i pierwotnych. Z 
dworu wdzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie czuwaliśmy, 
oprócz gekkonów, tylko my dwaj: mikrolemur i ja.

Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał na mój stół 

i wyjadał skoczki z przygotowanej dla niego misy. To jakby pierwszy krok 
oswojenia. Patrzył przy tym na mnie nieprzerwanie, jak uparty duch, z tym samym 
wyrazem nieziszczonej ciekawości w ogromnych, fioletowych oczach. Lecz

169
ledwie uśmiechnąłem się do niego, odskakiwał. Nawet mój uśmiech go płoszył i 

lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd znów śledził.

Tymczasem Velomody otworzyła oczy i nie ruszając się wlepiała we mnie uporczywy 

background image

wzrok, równie badawczy, ale inny niż wzrok lemura. Kobiecy. Wzięty w 
spojrzenia ich dwojga, znalazłem się w kręgu niewysłowionego czaru.

35.

Serce matki, osa i Velomody

śród zwierząt nie było zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż 
przywiązanie matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się 
urzeczone tkliwością zwierzaki i wszyscy mieszkańcy Ambinanitela wiedzieli, że 
tsury miały obłąkane serca. Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mojej 
Ve-lomody, znawca przyrody, miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut.
Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je przed 
chatę, młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi 
podziwiać. Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nie 
uciekła. Pozostała przy uwiązanym dziecku, pomimo obecności strasznych ludzi. 
Chodziła w krzewy po żer, lecz wracała, zawsze wracała i pozwalała nawet 
dotknąć się ludzkiej ręce. Pozwalała się głaskać, byleby być przy swoim dziecku. 
Podziwiaj, vazaho!
Tsur, coś w rodzaju małego jeża, należał do potulnej rodziny tanreków. Było to 
stworzenie krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne, o drobniuteńkich ślepkach 
i długim, ryjkowatym nosie. Zabawny patałach, a przecież jak wielki w nim duch 
bohaterskiej miłości, jakie oddanie bez granic. Patrzałem na to zjawisko ze 
wzruszeniem i szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała się 
wielka tajemnicą zwierzęcego serca.
Zamierzałem uwolnić młode zwierzątko i przerwać to niestosowne podziwianie, 
ale jakieś inne sprawy weszły mi w drogę i zapomniałem o małym więźniu. Potem 
nagle było za późno: z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć. Wąż. Pod 
nieobecność

170
matki gad napadł na tsurzątko. Ludzie skoczyli na pomoc, tłukli napastnika, wyrwali 

mu z paszczy zdobycz. Poszarpany tsurek nie żył. Z obchodu wróciła matka, 
powąchała zwłoki, z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i tak zastygła w bezruchu. 
Z tępym wzrokiem, utkwionym w nieżywe dziecko, bez głosu, bez krzyku, obraz 
niemej boleści i wyrzut ludzkiego sumienia.

Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszyć, brał je na rękę, pieścił. Lecz tsur 

był nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, 
niezdolny oderwać wzroku.

Tak minęło kilka godzin bez zmiany; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał wciąż przy 

zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, bezprzykładna. Tsur-matka zdechła. 
Matczyne serce nie przeżyło straty, niewątpliwie pękło. W Ambinanitelo, dolinie 
drapieżnych instynktów w przyrodzie, bezlitosnej walki, dzikich łowów i 
pożerania słabszych, w dolinie, gdzie głód silniejszego bywał przeważnie 
przyczyną śmierci słabszego — było to zdarzenie przejmujące i bezprzykładne: 
śmierć z miłości.

Ogarnął nas smutek i poczucie winy. Nawet mały Betsihahina był zbity z tropu, lecz 

nie na długo, i wnet przedsiębiorczy chłopczyk miał zbawienną radę:

—  Wiesz — powiedział żywo do mnie — jutro przyniosę dwa nowe tsury: matkę i 

dziecko.

—  Wiesz — odpowiedziałem nieśmiało — może lepiej dać spokój tsurom...
—  Ależ przyniosę tsury! — upierał się zapaleniec. — Będzie znowu ładna zabawa!
—  Przynieś... ślimaki! — podsuwałem chytrze.—Ślimaki to dopiero zabawa!
Lecz Betsihahina ocenił ujemnie ślimaczy pomysł, doznał rozczarowania, żywił 

background image

pogardę i w ogóle nie rozumiał białego człowieka, dotychczas tak rozsądnego. 
Betsihahina poniekąd miał prawo do tego: liczył dopiero siedem lat.

Velomody, siostra Betsihahiny, a moja malgaska vadi, miała szesnaście lat i zupełnie 

inny pogląd na świat. Ona już wiedziała, czego chce. Chciała dziecka. Pięknego, 
śniadego dziecka. Cała jej

171
i ‘I’ 1

krew wołała o takie dziecko, wszystkie nerwy pragnęły dziecka. Była to 
wszechwładna żądza, treść jej snów na jawie i treść jej nocnych rojeń. Doznania 
zmysłów i przeżycia ciała schodziły na dalszy plan. Pierwszą rzeczą było dziecko i 
nawet mąż jej, którego na swój sposób kochała i uznawała, to tylko środek do tego 
celu, narzędzie jej marzeń. Tak oto najpotężniejszy instynkt kobiecości odzywał się w 
młodym dziewczęciu i w tej czystej pier-wotności dochodził swych praw.
Lecz skoro Velomody żądała dziecka, to i ja w zamian żądałem od niej innej 
przysługi. Żądałem, by brązowa dziewczyna pokochała wszystkie dobre zwierzęta, 
tak jak ja starałem się je kochać: bezinteresownie. To, niestety, dla Malgaszów było 
trudne zadanie, prawie ponad siły.
Gdy Velomody wałęsała się ze mną po,polach na skraju puszczy, gorliwie zgłębiała 
tajemnice owadożernych roślin. Witała radośnie, owszem, każdego dronga, czarnego 
kosa, bo to ptak-przy-jaciel szczepu Betsimisaraków. Lecz inne ptaki były jej 
obojętne i po prostu ich nie dostrzegała. Zadowolona, że mogła mi nosić przyrządy do 
łowienia owadów, śmiała się, owszem, do wspaniałych motyli orizabus, bo to dobre 
duchy doliny. Nigdy ich nie zabijała. Lecz innych motyli nie uznawała; a jeśli je 
schwyciła, brzydziła się nimi i łamała im skrzydła. Osy zaduszała patykiem, 
skoczkom urywała głowy. Świat serdecznych wzruszeń w przyrodzie był jej obcy. 
Velomody przeczuwała podświadomie przepaść między nami, bolała nad tym i trochę 
się trwożyła o swe przyszłe, urodziwe dziecko.
Lecz któregoś dnia minęły jej obawy, gdy dziewczyna spotkała nad ścieżką małą osę i 
zakochała się w niej. Zakochała tak zapamiętale, że pozbyła się malgaskiej 
powściągliwości i nawet głośno chwaliła się wobec mnie, że osa jest jej siostrą.
Osa zbudowała na gałęzi krzaka gniazdko w formie beczułki, w której znajdowała się 
poczwarka, dziecko osy. Matka otaczała swe potomstwo troskliwą opieką i czuwała 
w pobliżu. Biada zbliżającym się intruzom. Osa rozbzykiwała się groźnie skrzydłami, 
zrywała się do lotu i jak wściekła szumiała dokoła, niezależnie od tego, czy to był 
lemur, ptak drongo lub człowiek.
Zapalczywość odważnej matki olśniła dziewczynę i otworzyła
172
jej oczy. Osa stała się jej duchową przyjaciółką, godłem walczącej samiczki, świętą 

istotą, fadi.

Dwa macierzyńskie uczucia, ludzkie i owadzie, święciły swe wspólne gody. Tworzył 

się mistyczny, tak drogi Malgaszom sojusz, w którym człowiek czerpał siłę z 
duszy zwierzęcej. I nie tylko siłę: Velomody znajdowała równocześnie pomost do 
białego męża. Kochając osę utwierdzała swą wiarę w dziecko. Była szczęśliwa.

Patrzyłem z boku na przeżycia dziewczyny i dziwiłem się zmianom, jakie zachodziły. 

Zmianom u siebie. Chciałem wpierw nakłonić Velomody do moich 
przyrodniczych wierzeń, a oto stało się inaczej: to ona wciągnęła mnie na swoje 
tory. Tory, na których chyliłem czoło przed rozpętanym żywiołem macierzyńskiej 
miłości. I gdzie była heroiczna, porywcza, podniosła, maleńka matka-osa. A obok 

background image

osy — mała, waleczna dziewczyna, spragniona dziecka.

Drwiłem z brązowych mężczyzn pół serio, pół żartem i mówiłem im w oczy, że są 

nicponie i cwane lenie. Sami mało co robili, a całą prawie pracę zwalali na słabsze 
barki niewiast. Czy to sprawiedliwy podział zajęć? Kto spełniał najcięższe roboty 
w polu? Kobiety. Kto krzątał się na ryżowiskach, sadził i zbierał ryż, znosił go z 
pola i gotował? Kobiety. Od rana do wieczora, zawsze i wszędzie — kobiety.

Czy to w porządku?                                                    

»

Moi przyjaciele, stary Dżinarivelo, Tamasu i Berandro, słuchając 

takich poglądów wybałuszali na mnie zdumione oczy i rozdziawiali 

usta. Potem brązowych mężów ogarniała wesołość — vazaha miał zabawne 

pomysły! — a Dżinarivelo dobrotliwie mi tłumaczył, że kobiety były na 

to stworzone. Tak było zawsze i tak zawsze będzie, bo to boskie 

przykazanie natury, a zresztą, dlaczego zapominałem, że mężczyźni 

przygotowywali ryżowiska pod uprawę przeganiając na nich całymi 

dniami bydło?

— I któż by zresztą zastąpił kobiety w pracy na polu? — pytał 

Berandro.

173

—  Jak to: kto? Mężczyźni! — odparłem. W Europie wyłącznie mężczyźni 

orzą, sieją, koszą...

Na to nowy wybuch wesołości, a Tamasu nie mógł powstrzymać się od 

złośliwego pytania:

—  Czy wobec tego w Europie mężczyźni także rodzą dzieci?

Bo to,  co vazaha mówił,  było dziwne i  nieprawdopodobne.

Przecież wiadomo, że kobieta rodziła. To jej przeznaczenie: być 

matką. Ziemia również rodziła, ziemia była również matką i między 

ziemią a kobietą nie było istotnej różnicy. Czy biali ludzie nie 

wiedzieli, że dusza kobiety wywodziła się z duszy ziemi i jeżeli 

przyroda powierzyła kobietom trud rodzenia dzieci, to musiała im 

również powierzyć i trud przy płodach ziemi?

Moi przyjaciele byli rozochoceni, bo ich pojęcie o rodzeniu było tak 

jasne i tak rozumne.

W gorącej, bujnej dolinie wyrastała w świadomości Malgaszów wielka 

potęga: miłość macierzyńska. Jedno uczucie ogarniało wszystkie 

twórcze matki, jeden korowód łączył przedziwnie plenność ziemi ze 

szczęściem kobiety, z tkliwością zwierząt, z tajemnicą owadów, i 

nawet z uniesieniem czupurnej, małej osy. Korowód potężny, zwycięski, 

wszechobejmujący... A przecież poza jego nawiasem stała połowa 

ludzkości i nie brała w nim udziału; stał mężczyzna jak figura szara 

i zbędna, jak truteń, jak pionek. Mimo że silne jego mięśnie, on 

przecież tutaj, wśród bogactwa rozrodczych instynktów — był tylko 

pionkiem, tylko narzędziem.

36.

Motyl lolopaty, zwiastun śmierci

—  Czy dobrze idziemy? — pytałem Velomody.
—  Dobrze, vazaho — odpowiadała cicho, raczej wymową swych żywych oczu niż 

głosem.

—  Czy na pewno znasz drogę?
—  Na pewno.
174
—  1 długo jeszcze pójdziemy?
—  Krócej niżby zagotować ryż.
„Zagotować ryż” było malgaską miarą czasu, wynoszącą mniej więcej kwadrans.
Dawno opuściliśmy już uprawne pola, ścielące się dokoła Ambi-nanitela. Za nami 

zamilkły odgłosy wsi. Zewsząd otoczyła nas puszcza. Ukośne, popołudniowe 
promienie słoneczne ledwo docierały do ziemi poprzez gęste listowie. Ścieżka 
wiodła wzdłuż Antanambalany w górę rzeki, chociaż samej wody nie 
dostrzegaliśmy i tylko bliskość jej odgadywało się po wilgoci gruntu.

Puszcza otaczała nas tak bujna, że nawet nad Amazonką niewiele znałem ustroni o 

background image

podobnym natłoczeniu. Cały rozpęd, na jaki stać było trzy twórcze siły: stałą 
wilgoć, stały upał i nadrzeczną urodzajność gleby — ów rozpęd spłodził tu 
nieprzebitą gęstwinę drzew, krzewów, lian i trawsk. Pnie i gałęzie przeważnie 
kryły się pod kobiercem przeróżnych narośli, wśród których odkrywaliśmy znane 
nam gatunki storczyków. Potężne paprocie drzewiaste sterczały jak widma nie z 
tego świata. Wężo-wiska lian okręcały się dokoła pni olbrzymów i dławiły je. Inne 
pnącza zwisały z gałęzi niby festony i kotary, a było ich tak wiele, że las wydawał 
się czasem istotą, którą okrutnie złapano w sieci i wprzęgnięto w jarzmo. Czy 
dziwić się Malgaszom, że bali się puszczy i uważali ją za siedlisko mściwych 
duchów?

Nagle Velomody, krocząca przede mną o parę kroków, wydała stłumiony okrzyk 

przerażenia i cofając się przyskoczyła do mnie. Chwyciła mnie kurczowo za ramię. 
Wylękniony wzrok wlepiła w coś daleko przed sobą.

—‘ Lulpat! — szepnęła i czułem, jak drżała jej ręka.
Lolopaty — wymawiało się lulpat — znaczyło dosłownie: motyl śmierci. Była to 

dość wielka ćma nocna o ciemnobrązowej barwie i czarnych zygzakach na 
skrzydłach. Często przebywała w pobliżu sadyb ludzkich. Kilka okazów tego 
motyla, którego nazwa łacińska brzmiała Patula valkeri, Bogdan schwycił już 
podczas nocnych łowów przy lampie na płótnie. Musiał przy tym baczyć, by żaden 
Malgasz nie zauważył połowu, każdy lolopaty bowiem uchodził za ducha 
zmarłego czarownika. Jako złowróżbny zwiastun śmierci był na całym 
Madagaskarze jednym z najgroźniej-

175
szych fadi. Nie tylko dotyk jego, lecz nawet sam widok przynosił nieszczęście.
Idąc za wzrokiem dziewczyny odkryłem lecącego wśród krzaków motyla, którego w 

półmroku widocznie coś przedwcześnie zbudziło. Wyrwałem z jej rąk siatkę i w 
wielkich susach popędziłem za lolopaty.

—  Stój,  vazaho!  — słyszałem za  sobą  okrzyk  po malgasku. W podnieceniu 

Velomody zapomniała o języku francuskim.

Dopędziłem motyla pomimo gęstwiny i szczęśliwie schwyciłem go w siatkę. 

Trzepotał się w niej jak czarny ptaszek. Za mną przybiegła Velomody. Doskoczyła 
do mnie i szarpnęła gwałtownie za ramię. Twarz jej pałała obłędnym wyrazem 
sprzeciwu.

—  Puść go, vazaho! — krzyknęła. — Nieszczęście!...  Wielkie nieszczęście!...
Nigdy dotychczas nie ulegałem jej zachciankom, gdy chodziło o niedorzeczne 

przesądy malgaskie. Lecz teraz zawahałem się. Wyraz lęku i rozpaczy w jej oczach 
ostrzegł mnie, że nie wolno mi przeciągać struny.

—  Nie zabijaj go, nie zabijaj! — błagała Velomody.
Na ogół nie była skłonna do uniesień, więc nagły jej przestrach uświadomił mi całą 

wagę, jaką dziewczyna przykładała do sprawy.

—  Dobrze,  Velomody.  Uspokój  się!  — powiedziałem. Motyla puściłem na 

wolność. Uśmiechnąłem się widząc, z jaką

ulgą moja vadi ścigała wzrokiem uciekającego lolopaty.
—  Bardzo niebezpieczny — usprawiedliwiała się.
—  Chyba  tylko  dla  ciebie!  —  zaprzeczyłem  żartobliwie.  — Ja — vazaha.
Dziewczyna odzyskała szybko swój zwykły spokój. Odrzekła z niewzruszoną miną, 

tylko mrugnięcie powiek zdradzało jej ukrytą kpinę:

—  Vazahowie nigdy nie umierają, ej?
—  Ale nie od takiego lulpata — odparłem.
—  Niebezpieczeństwo   było   blisko   nas,   blisko   ciebie   też — krótko  i  

poważnie  stwierdziła  Velomody  i  kroczyliśmy  dalej.

background image

Powodem naszej obecnej wyprawy był inny motyl, którego parę dni temu chłopacy 

złowili w puszczy i nam przynieśli. Cho-

...Nawet, z góry tsur patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, niezdolny  

oderwać  wzroku...  (str.   171)

176
..Betsihahina żywit pogardę, nie rozumiał białego człowieka i miał prawo do tego: 

liczył dopiero siedem lat... (str, 171)

ciaż był bardzo zepsuty, to jednak na jego widok Bogdanowi i mnie zbielały oczy ze 

zdumienia, był to bowiem największy na świecie zawisak, Xanthopan morgani 
praedicta. Goliat z rozmiarów przypominający raczej jaskółkę niż motyla, miał 
kolor brązowawy, a brzuch różowy. Obecność w okolicy Ambinaniteła rzadkiego 
zawisaka wielce nas uradowała i zaczęliśmy dopytywać się mieszkańców wsi o 
drugą osobliwość Madagaskaru, biologicznie ściśle związaną z Xanthopanem: o 
storczyka Angraecum sesąuipedale, słynnego z tego, że kwiat jego posiadał 
cudacznie długą ostrogę.

Niezwykły storczyk, znany Europejczykom od przeszło dwóch wieków, budził 

zawsze sensację i ciekawość, w jakim celu przyroda wyposażyła go w tak 
nadmierny przyrząd. A oto niedawno temu odkryto motyla Xanthopana i sprawa 
się wyjaśniła. Nienormalnie długa trąbka pyszczkowa motyla właśnie odpowiadała 
nienormalnie długiej ostrodze storczyka. I w istocie, gdzie na Madagaskarze rósł 
piękny a cudaczny storczyk, tam żył także motyli olbrzym i przylatywał do niego 
po nektar.

Posiadając motyla zaczęliśmy dopytywać się we wsi, gdzie w okolicy rósł 

poszukiwany storczyk, i okazało się, że mieszkańcy znali takie miejsce. Więc 
obecnie Velomody prowadziła mnie do ustronia, w którym spodziewaliśmy się 
znaleźć roślinę.

— Już jesteśmy blisko — mówiła.
Przed nami zamigotała biała powierzchnia wody. To nie była sama rzeka, lecz 

szeroka jej odnoga, rodzaj zatoki. Także i tu, jak gdzie indziej, gęstwina wtłaczała 
się aż ponad wodę. Velomody zaprowadziła mnie o kilkadziesiąt kroków od 
ścieżki. W pobliżu brzegu zatoki sterczało kilka na pół zwalonych drzew, a na ich 
zmurszałych pniach jaśniały — tak, to one! — storczyki, o które mi chodziło. 
Poznałem natychmiast ich sześciolistne, białe kwiaty z długimi ostrogami. Było 
tych kwiatów dwadzieścia kilka, bajeczne gwiazdy na tle zielonego poszycia.

Z siatką w ręku ukryliśmy się niedaleko. Nie przypuszczałem, żeby przyleciał zaraz 

pożądany zawisak, jeszcze bowiem brakowało godziny czasu do zachodu słońca, a 
poza tym motyl nie był pospolity. Należało tu w przyszłości podjąć stałe i 
cierpliwe zasadzki. Dziś to tylko próba.
12 —

Gorąca wieś...

177
Czekanie nie było przyjemne. Komary cięły jak smoki, a siatek ochronnych nie 
zabraliśmy. Mimo to przyjemnie było patrzeć na piękny krajobraz dokoła. 
Staliśmy o kilkanaście kroków od zatoki i mieliśmy otwarty widok na jej 
brzegi. Cicha, mulista woda tworzyła, widać, dodatkowe źródła ciepła i wilgoci, 
bo buj-ność roślin była tu fantastyczna.
Powiał przedwieczorny wietrzyk i nagle przyniósł nam obrzydliwy zapach 
gnijącego mięsa. Niedaleko naszego stanowiska wyrastała z wody okazała 
roślina arum. Wśród liści długich na metr wznosiła się łodyga z potężnym 
kwiatem. Była to mięsista pochwa śnieżnej białości, a w jej środku tkwił 
szkarłatny słupek. Małe muszki służyły do zapładniania olbrzymiego kwiatu i 

background image

dla nich to arum wytwarzał ową gnilną woń, ażeby je zwabić do siebie. Szata 
— majestatyczna, smród — piekielny.
Nagle Velomody nadstawiła ucha i dała mi znak ręką. W pobliżu, pod 
krzakiem, rozlegał się stłumiony pisk. Ptasi czy owadzi, nie wiedziałem 
dokładnie.
—  Zaczekaj! — zawołała dziewczyna, chwyciła leżący na ziemi kijek, 
doskoczyła do krzaka i żwawo grzebała pod nim w trawie.
Znalazła, czego szukała. Podniosła na patyku coś długiego i cienkiego, co 
ruszało się jak niemrawy wąż. Lecz okazało się, że to nie wąż. Oczom ledwo 
wierzyłem: dżdżownica, długa na metr, gruba jak palec. Do tego dżdżownica 
wydająca piskliwe tony.
—  Napotykamy dziś same dziwadła i olbrzymy! — zaśmiałem się do 
Yelomody chowając niezwykłą zdobycz do puszki.

37.

Niezwykłe spotkanie

O,
‘d strony wody usłyszeliśmy słaby, miarowy plusk: ktoś wiosłował. Podpływał na 

czółnie do miejsca, w którym ścieżka kończyła się nad zatoką. Najpierw 
słyszeliśmy, jak ludzie dobijali do przystani i wyskakiwali na ląd; a potem 
ujrzeliśmy ich. Czterech młodych Malgaszow szybkim krokiem wchodziło na 
ścieżkę i zbliżało się do nas. Uderzyło mnie, że dwóch z nich trzymało w ręce 
dzidy zakończone żelaznym grotem, broń, jaką nosili da-

178
łeko na południu wyspy mężczyźni ze szczepu Antandroj. Tutaj tego zwyczaju nie 

było.

—  Czy to Antandroje? — spytałem dziewczyny.
—  Nie — zaprzeczyła ruchem głowy.
—  Betsimisarakowie?
—  Tak.
—  A znasz ich?
—  Nie. Pierwszy raz ich widzę.
—  Czemu noszą te dzidy?  — uśmiechnąłem  się na  tak wojownicze uzbrojenie.
Przybysze byli młodzi. Najstarszy z nich nie miał dwudziestu dwóch, trzech lat. 

Rzucało się w oczy ich podniecenie. Niespokojnym wzrokiem szukali czegoś 
dokoła i oczywiście łatwo nas dostrzegli. Mój widok spowodował wyraźne 
zmieszanie. Gdy pierwszy z nich mnie odkrył, stanął jak wryty z wytrzeszczonymi 
oczyma i ostrzegł swych towarzyszy przerażonym głosem:

—  Vazaha!
Wszyscy czterej gwałtownie cofnęli się o kilka kroków i rozważali, co czynić. Trudno 

im było ukryć wzburzenie. Ich przestrach wydawał mi się śmieszny i dziwny. Nie 
było już na Madagaskarze Malgaszow, którzy nie znaliby białych ludzi.

Po chwili przybysze coś postanowili i zbliżyli się do nas z grymasem na twarzach. 

Nie był to szczery uśmiech.

—  Uważaj, vazaho! — półgłosem ostrzegła mnie zatrwożona Velomody. — Oni są 

fałszywi!

Nie pozwoliłem im podejść bliżej niż na piętnaście kroków.
—  Stójcie! — zawołałem. — Ani kroku bliżej. Czego chcecie? • r— Nic — 

odpowiedział najstarszy z nich.

Podczas gdy jego towarzysze zatrzymali się, on nie usłuchał mego wezwania i 

spokojnie kroczył dalej. W garści dzierżył dzidę. Podniosłem strzelbę.

background image

—  Stój, bo strzelam! — wycedziłem twardym głosem. — Mam nabitą dubeltówkę.
Malgasz przystanął.
—  To niepotrzebnie tak grozić — rzekł z wyrzutem w głosie. —¦ Kim wy jesteście? 

— spytałem.

—  Mieszkańcami wsi po drugiej stronie rzeki.
179

—  Jakiej wsi?
—  Rantavatobe.
Była to wieś leżąca nieco powyżej Ambinanitela.
—  On kłamie, vazaho! -— szepnęła do mnie Velomody. — On stamtąd nie jest.
Ładna awantura! Nie rozumiałem do czego tych czterech przybyszów właściwie 

zmierzało i dlaczego tak się przejęli ujrzawszy mnie. W każdym razie musiałem 
mieć się na baczności i jak najszybciej wycofać z niewyraźnej sytuacji. Mógłbym 
poprosić Ve-lomody, by im wytłumaczyła, kim jestem. Lecz czy odniosłoby to 
pożądany skutek, jeśli to byli przestępcy?

Wtem od strony zatoki rozległy się głosy. Nadpływała druga łódka i na brzeg 

wysiadło kilku nowych wioślarzy. Między tymi, z którymi rozmawiałem, a świeżo 
przybyłymi wywiązała się krótka, ożywiona wymiana słów po malgasku.

—  Uciekajmy! — szepnęła Velomody. — Oni chcą ciebie złapać. Teraz ich wielu...
Trzymając strzelbę w pogotowiu zamierzałem oddalić się. Spostrzegł to ów 

najbliższy Malgasz i jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, zawołał do mnie 
nakazującym głosem?

—  Nie odchodź, vazaho!
—  Pamiętaj — odrzekłem mu groźnie — że mam w lufach dwa naboje. Dwóch 

najbliższych położę trupem. Zanim inni nadążą doskoczyć, strzelba będzie 
ponownie nabita... Czego wy w ogóle chcecie?!

Bez względu na wynik zajścia postanowiłem przeprowadzić swoje i odejść. Lecz 

wypadki nastąpiły po sobie z tak błyskawiczną szybkością, że nie oddaliłem się 
nawet i dziesięciu kroków.

Nowo przybyli biegnąc z daleka dokoła naszej grupy starali się odciąć mi odwrót. 

Nagle Velomody wyskoczyła spod mego boku i popędziła w stronę tych, którzy 
zabiegali nas od tyłu. Czyżby to jej zdrada? — przeszyła mnie idiotyczna myśl 
mniej bólem niż osłupieniem.

—  Velomody!!! — krzyknąłem.
Dziewczyna nie zważając na mnie przystanęła i zawołała do jednego z przybyłych:
—  Razafy!
180
Razafy odpowiedział okrzykiem zdumienia. Przybiegł do Ve-lomody. Oboje nie 

ukrywali swej radości. Młodzieniec uchwycił dziewczynę oburącz za ramiona i w 
przypływie uniesienia tęgo ją trząsł. Reszta Malgaszów przyglądała się scenie z 
tym samym oszołomieniem, z jakim ja na to patrzałem.

Velomody odwróciła się twarzą do mnie i rozpromieniona wskazała na młodzieńca:
—  To Razafy.
A gdy zobaczyła, że nie wiem, kto był Razafy, dodała wesoło:
—  No, mój brat.
Teraz zrozumiałem. Razafy, wnuk Dżinarivela, to ów robotnik •na europejskiej 

plantacji w Antalaha, o którym słuchy szły, że był uwięziony.

Kilkanaście słów wyjaśnienia ze strony siostry i brata i jakby ręką odjął, znikł cały 

background image

nastrój wrogiego napięcia. Malgasze uśmiechali się do mnie, ale tym razem bez 
podstępnych zamierzeń. Najstarszy z nich, który przedtem ze mną rozmawiał, był 
jakby ich głową i z całą otwartością zdał mi sprawę z tego, co zaszło.

Oni wszyscy — było ich dziewięciu — siedzieli w więzieniu, oskarżeni o zmyślone 

zbrodnie za to, że stali na czele strajku przeciw plantatorom. Trzy dni temu 
wybuchły w Antalaha nowe zamieszki, podczas których ludność wtargnęła do 
więzienia i uwolniła aresztantów. Udało im się uciec z miasta, lasy i góry były 
niedaleko. Przebili się przez puszczę i szczęśliwie przybiegli tu, nad rzekę 
Antanambalana.

—  A teraz co?  — spytałem,  serdecznie  przejęty ich  losem. Młody Malgasz 

wzruszył ramionami i bezradnie patrzył przed

siebie. Teraz dopiero występowało całe jego zmęczenie. Po podnieceniu sprzed kilku 

minut popadł w zupełne otępienie.

—  Nie wiem, co zrobimy — odrzekł. — Może pozostaniemy tu, w Ambinanitelo.
—  A pościgu nie obawiacie się?
—  Nie. Oni tam nie wiedzą, w którą stronę uciekliśmy.
—  Czy jesteście tego pewni?;
Chłopacy niczego nie byli pewni. Wiedzieli tylko, że trzeba mieć się na baczności. 

Obawiali się Rajaony, szefa kantonu w Ambinanitelo. Zresztą nie tracili otuchy. 
Byli mi wdzięczni, że

181
okazywałem im. życzliwość. Wszyscy na pożegnanie podawali mi rękę i uchodzili w 

las. Razafy, starszy o trzy albo cztery lata brat Velomody, był ładnym 
młodzieńcem, bardzo podobnym do swej siostry Benaczehiny.

Pozostałem sam z Velomody. Zapadał już zmierzch wieczorny i najlepsza to była 

pora dla przylotu motyli zawisaków. Ale na dziś odechciało nam się łowów.  
Zabieraliśmy się  do powrotu.

Dziewczyna uporczywie patrzyła na mnie. Zaczepne błyski powstawały w jej oczach.
—  O co ci chodzi? — spytałem przyjaźnie znając już wymowę jej spojrzeń.
—  Niebezpieczeństwo było blisko — Wytknęła.
—  Było, było, owszem — przyznałem lekkim tonem.
—  Lulpat to przepowiedział! — oświadczyła głosem poważnym i ostrzegawczym.
Velomody zapadła w szlachetną powściągliwość i nie wykorzystała swego 

zwycięstwa nade mną, a ja dałem za wygraną. Pobił mnie zbieg okoliczności.

Wzbierało we mnie wielkie ciepło do miłej dziewczyny.
38.

Gdy opowiada się o bahakulach

N.
I azajutrz, krótko po wschodzie słońca, siedziałem przy śniadaniu. Obok mnie bawił 

się lemur babakut, z którym zawarłem tęgą przyjaźń. Velomody przyniosła nam z 
kuchni jedzenie. Z dworu dochodziły poranne wrzaski głodnego ptactwa, 
gnieżdżącego się na wierzchołkach palm kokosowych, dalej namiętne gdakanie 
kur z ogrodów i ostatnie odgłosy tłuczenia ryżu.

Wtem ostrożnie otworzyły się drzwi i nauczyciel Ramaso zajrzał do środka. Widząc 

mnie przy śniadaniu wszedł raźno do chaty, przywitał się podaniem ręki i siadł pod 
ścianą.

—  Tak rychło? — ucieszyłem się z jego przybycia.
—  Przychodzę w pewnej sprawie... — zaczął cichym głosem. ¦— Domyślam się! — 

przerwałem mu.

Pomimo zasępionej miny Ramaso uśmiechnął się:
—  Właśnie  dlatego  przychodzę,   żeby  się  pan  nie  domyślał. Proszę was, pewne 

background image

wypadki wymażcie z pamięci i świadomości. Po prostu nie było ich.
—  Rozumiem. Czy przewiduje pan pościg? —¦ Raczej nie. Ale wszystko możliwe.
Zaprosiłem go do wypicia kawy, on zapalił papierosa.
—  Należy zachować ostrożność także wobec najbliższych sąsiadów — ostrzegł 

nauczyciel wskazując ruchem głowy w strorię chaty wójta Rajaony.

—  Słusznie.
Ramaso mierzył mnie długim, mocnym spojrzeniem.
—  Obawiam się — rzekł — że może pana czekać wielka próba.
—  Jaka?
—  Próba  sumienia.   Jeśli  przybędzie  tu  pościg,   niezawodnie będą pana 

indagowali. Wiem, że tak bardzo nie przepada pan za plantatorami,  ale  jako 
przybysz do tej kolonii ma  pan pewne zobowiązania wobec francuskich władz. 
Więc co odpowie im pan w danym wypadku?

—  Zobowiązania wobec władz to jedna rzecz.  Lecz ważniejszym szkopułem będzie 

to, że nie lubię kłamać. Ale nie obawiajcie się, jakoś z tego wybrnę.

—  Proszę  pamiętać,  że   po  stronie  naszych   robotników   jest słuszność. Należy 

brać ich w obronę.

—  Oczywiście...
„”Na wczorajszej grupie zbiegów nie skończyło się. Bogdan podczas porannego 

polowania odkrył w ustronnym miejscu nad rzeką kilku młodych Malgaszów, z 
których zachowania się wniósł’ że to obcy. Wieś wykonywała swe codzienne 
czynności jak zwykle, tylko dzisiaj uwijało się na drogach więcej mieszkańców. 
Przechodząc, często przystawali obok siebie, rzucali sobie najświeższe 
wiadomości i szybko znikali. W powietrzu Ambinanitela wisiało zaczajenie.

Ludzie w tym nastroju garną się ku sobie, poznałem to nawet w mej chacie. Dziś na 

popołudniową pogawędkę przybyło do mnie znacznie więcej sąsiadów niż w 
poprzednich dniach, a między nimi rzadki gość, sołtys Bezaza. Ogólna troska 
tłumiła dąsy między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Ludzie  odczuwali po-

f
182
183
trzebę podawania sobie rąk i wymiany myśli. Starali, się zagłuszyć swój niepokój 

choćby rozmawianiem o duchach. Z nienaturalnym zapałem chwytali się w mej 
chacie tych tematów.

Większość Malgaszów wierzyła, że dusze niepogrzebanych umarłych zamieniały się 

w dzikie koty, sowy i nietoperze. Ten sam los czekał dusze zbrodniarzy, a 
zwłaszcza czarowników. Były to złowieszcze ptaki i ssaki, należało ich unikać. 
Również w krokodylach często siedziały dusze przodków, dobrych przodków, ale 
dobrych tylko dla członków własnego rodu, innych ludzi pożerały.

—  U was — odezwałem, się z żartobliwą wymówką — większość leśnych zwierząt 

ma wrogie znaczenie. Nawet z poczciwego kameleona zrobiliście groźnego 
demona rantutru!

—  O nie, vazaho! — sprzeciwił się stary Dżinarivelo. — Nie większość zwierząt. A 

ptaki drongo?

—  A lemury? — wtrącił Manahitsara, szperacz i znawca legend. — Lemury są dla 

nas zawsze przyjazne.

W gorącej puszczy wschodniego wybrzeża Madagaskaru, zwłaszcza dokoła zatoki 

Antongil, żył rzadki, nocny lemur, zwany aye-aye. Dawniej podniecał on 
szczególną ciekawość europejskich badaczy i podróżników nie tylko tym, że 
posiadał wielki palec rąk niezwykle wydłużony i cienki, dostosowany do 
wyciągania owadów z głębokich dziupli drzew, ale że był to zwierz dla 

background image

Malgaszów nadzwyczaj święty i otoczony czcią, a więc bardzo fadi i chroniony. 
Europejczykom trudno było go dostać, bo ludność sprzeciwiała się temu wszelkimi 
środkami.

—  Czy są tu w pobliżu lemury aye-aye?  — pytałem mych gości.
—  Są — odpowiedział Dżinarivelo — ale trudno je spotkać, bo tylko nocą żerują i 

jest ich niewiele.

¦— Czy widziałeś je kiedy?
—  Widziałem raz tylko jednego, gdy w lesie naszedłem go śpiącego w gałęziach.
Okazało się, że z wyjątkiem Dżinariveia nikt inny z obecnych nie widział aye-aye’a 

na własne oczy. Lemur ten był fadi do tego stopnia, że goście moi, pragnący 
uchodzić za światłych ludzi, teraz niechętnie o nim rozmawiali i woleli przejść na 
inne zwierzęta.

184
—  Manahitsara!  —  wołali.  —  Opowiedz  vazasze   o  naszych babakutaeh!
O, babakuty to kochane lemury! Pieszczotliwe i czułe, toteż mieszkańcy 

Ambinanitela mieli do nich wiele serca. Siedziało między nami takie urocze 
stworzenie, babakut mej Velomody, stroiło pocieszne miny i wdzięczyło się do 
gości. Niektóre ba» babuty to także dawni ludzie, którzy przeobrazili się w lemury, 
lecz nie dlatego, że byli to ludzie źli i potępieni.

—  Opowiadaj, Manahitsara! — nalegali goście.
—  Czy wiesz, vazaho, dlaczego babakuty są u nas takie fadi? — zwrócił się 

Manahitsara do mnie. — Nie wiesz? To słuchaj!

—  Większość lemurów, a zwłaszcza babakuty, są pochodzenia ludzkiego. Ludzie 

dawniej byli bardzo źli, często robili na siebie najazdy i mordowali się wzajemnie, 
więc ci, którzy chcieli spokoju, opuszczali wsie i szli do głębokiej puszczy, by tam 
na stałe zamieszkać. Pokolenia żyły tak długo w gąszczu, aż ludzie porośli na ciele 
sierścią, z drzew niechętnie schodzili na ziemię, oduczyli się mówienia i 
porozumiewali się coraz lepiej za pomocą okrzyków i ruchów rąk. Stawali się 
coraz podobniejsi do dzisiejszych lemurów...

—  Trochę to na bakier z nauką Darwina — szepnął mi do ucha nauczyciel Ramaso.
...Ludzie-lemury od tego czasu byli bardzo szczęśliwi, bo mając pod dostatkiem 

owoców w puszczy, nie potrzebowali, jak my, troszczyć się o powszedni pokarm. 
Niektóre szczepy malgaskie nazywały lemury po prostu dziadkami, a wyraz 
babakoto, wyma-¦ wiany babakut, składał się z dwóch słów: babą, czyli ojciec, i 
fcoto, czyli dziecko. Obydwa słowa wyrażały całą czułość do tych zwierząt...

Pod koniec opowiadania Manahitsary przybył do chaty wójt Rajaona. Milcząc 

przywitał się ze mną podaniem ręki i siadł obok. Goście ukradkiem rzucali ku 
niemu badawcze spojrzenia, lecz on jak zwykle miał twarz zamkniętą i 
niezgłębioną. Trudno było dociec, czy wiedział już o przybyciu zbiegów z 
Antalaha. Wszyscy obecni byli w zmowie przeciw niemu, lecz nikt niczyim nie 
zdradzał swych myśli i uczuć, Malgasze posiadali zdumiewającą umiejętność 
zwodzenia. Nawet opowiadający Manahitsara

185
nie drgnął ani na chwilę. Podziwiałem go, że mógł tak świetnie snuć przed nami 

cudaczną legendę o babakutach i równocześnie myśleć o trapiącym zagadnieniu 
chwili bystro śledząc twarz Rajaony.

Gdy skończył opowieść, Dżinarivelo natychmiast zabrał głos i przypomniał dzieje 

nieszczęsnej kobiety, która miała rodzić dziecko. Spodziewała się lada dzień 
potomstwa, ale gnuśna jej rodzina, wbrew uświęconym zwyczajom, zaniedbywała 
ją do tego stopnia, że nawet odmawiała jej fanafody, czyli lekarstw przepisanych 
obrzędem. Zrozpaczona kobieta poszła do lasu i litościwe duchy zamieniły ją w 

background image

babakuta. Gdy rodzina tknięta złym przeczuciem zaczęła jej szukać i wreszcie ją 
znalazła, w rysach twarzy lemura dostrzegła uderzające podobieństwo do utraconej 
krewnej. Wtedy dopiero ludzie uświadomili sobie ciężką krzywdę, jaką wyrządzili 
kobiecie, ale było już za późno i biegu wydarzeń nie mogli odwrócić. Od tego 
czasu stali się lepsi.

Opowiadanie Dżinarivela nasunęło nauczycielowi Ramaso wątpliwości:
—  Czy   wierzysz,   Dżinarivelo,   że   tak   w   istocie   było,   jak prawisz?
Starzec wzruszył ramionami:
—  Wielu wierzy, że tak było.
—  Ja wierzę! — zapewniał Manahitsara.
—  Zastanówcie się — przedkładał Ramaso — że nikt z ludzi przecież  nie  widział 

kobiety,  gdy zamieniała  się  w  babakuta. A że babakut był do niej podobny, to 
kiepski dowód. Ludzie mieli bujną wyobraźnię...

39.

Napięcie

Lozmowa się urwała, zapadło milczenie. Goście moi jednak nie potrafili gawędzić 
swobodnie, gdy nękała ich troska, o której w obecności wójta Rajaony nie wolno 
było pisnąć słowa. Dręczące położenie starałem się złagodzić głośnym 
zachwalaniem sucharów i częstowaniem herbatą.

186
Wtem Dżinar.ivelo zdobył się na odwagę i spytał Rajaonę pewnym, niewymuszonym 

głosem: —¦ Co słychać u ciebie nowego? Wójt chwilę popatrzył na starca, potem 
rzekł powoli:

—  Jeśli u was nic nowego nie słychać, to tym mniej u mnie.
Kładł nacisk na słowa: u was. Brzmiało to dwuznacznie i sprawiało wrażenie, że 

Rajaona wiedział, co piszczy w trawie. Widoczny niepokój ogarniał moich gości.

—  W Tamatawie słyszałem historię o lemurach — szybko powrócił nauczyciel 

Ramaso do poprzedniego przedmiotu — nieco zbliżoną do tego, co słyszeliśmy od 
Dżinarivela. Było to jeszcze przed podbojem Francuzów, kiedy w Tamatawie stał 
silny garnizon wojska howaskiego. Pewnego dnia oddział żołnierzy prowadził 
przez ulicę młodego Betsimisaraka, skazanego za jakieś tam przewinienie  na 
śmierć.  W  chwili  nieuwagi  strażników  jeniec wyrwał im się z rąk i pomknął do 
lasu. Howasi za nim. Ale był to zdrowy i szybkonogi junak, więc znacznie 
wyprzedził pościg, wlesie zaś łatwo zniknął żołnierzom z oczu. Szukali go 
gorliwie i długo. Wiedzieli, że gdy bez jeńca wrócą do Tamatawy, sami poniosą 
ciężką karę. Po wielogodzinnych daremnych poszukiwaniach zaczęli podejrzewać, 
że musiały mu pomóc siły nieczyste. Nagle krzyknęli z radości: znaleźli go! 
Ujrzeli go na drzewie zamienionego w wielkiego lemura. Strzelili z rusznicy i 
ugodzony zbrodniarz spadł na ziemię. Zwłoki zawlekli do miasta, a swemu 
dowódcy przysięgli, że to skazaniec zaklęty za karę w postać lemura. Cóż innego 
sprytni żołnierze mieli robić? Bali się kary za swą nieudolność, więc wykorzystali 
zabobon o lemurach. To im pomogło, a naiwni ludzie im uwierzyli.

Znów milczenie. Po kilku zdawkowych słowach Rajaona powstał i pożegnał się ze 

mną.

—  Co, uciekacie? — spytałem go.
—  Muszę przygotować się do wyjazdu — odpowiedział wójt. — Jutro skoro świt 

wyruszam na objazd mego obwodu.

—  Na długo wyjeżdżacie?
—  Na kilka dni.
Po jego odejściu gościom moim spadł kamień z duszy. Wszyscy odetchnęli 

background image

swobodniej, lecz podejrzewali, że nagły wyjazd Ra-

137
jaony ze wsi pozostawał w związku z pojawieniem się zbiegłych robotników. Ale w 

jakim? Zdania były podzielone.

—  Mówię warn — zapewniał Manahitsara — oczekujcie najgorszego! Rajaona 

pojedzie do Maroantsetry. Tam u władz oczerni nas i oskarży!

—- Nie wierzę! zaprzeczył sołtys Bezaza.
—  Tyś tyle wart co on, dlatego go bronisz! — zaperzył się Manahitsara. — Z jednej 

misy jadacie!...

—  Cicho! Bez kłótni! — ostro skarcił ich nauczyciel.
—  Gdy robak w  zębie,  jedyną  na  to radą wyrwać  ząb!  — upierał się Manahitsara 

przytaczając malgaskie przysłowie.

—  Gdzie tu robak w zębie,  co ty wygadujesz?  Uspokój się. Czy nie domyślacie się, 

dlaczego Rajaona chce wyjechać?

—  Skoro wiesz, Ramaso, to łaskawie zdradź nara!
—  Nie wiem na pewno, ale wszystko wskazuje na to, że Rajaona nie chce być w 

Ambinanitelo, w razie gdyby miała nadejść pogoń. Nie chce być wmieszany w tę 
sprawę.

—  To nieźle świadczyłoby o nim!
—  A dlaczego miałoby być inaczej? Czy szef kantonu na ogół nie obchodzi się 

dobrze z wami? Czemu zaraz podejrzewać go o najgorsze?

—  Może masz słuszność, ale kto wie!... Niebawem goście opuścili moją chatę i 

rozeszli się.  Jako jeden z ostatnich Ramaso. Wziął mnie na bok i zwierzył się:

—  Rajaona to chytra sztuka. Dla mnie to jasne, dlaczego nie chce  być  wmieszany  

w   sprawę  naszych  zbiegów.   Chodzi  mu o własną skórę. Narażenie się 
mieszkańcom Ambinanitela byłoby dla niego równie szkodliwe, jak narażenie się 
władzom kolonialnym. Dlatego woli czmychnąć...

—  A nie sądzicie, że pojedzie do Maroantsetry złożyć raport u szefa dystryktu, 

swego przełożonego?

—  O tym przekonamy się jutro rano. Poślę za nim gońców, by go mieli na oku.
Nazajutrz krótko po wschodzie słońca wpadł do mnie nauczyciel z frasobliwą miną:
—  Pojechał w stronę Maroantsetry!
—  Więc jednak do Maroantsetry!
388
—  Tak. Ale jeszcze ciągle nie tracę wiary w  niego.  Zresztą wszelkie środki 

ostrożności zarządzone.

—  Czy zbiegli robotnicy są jeszcze we wsi?
—  Skądże! Kazałem im zaraz ukryć się w głębi lasu w tak bezpiecznym miejscu, że i 

bies ich nie odkryje. Zapewniłem im dostawę żywności przez zaufanych ludzi.

—  Macie   łeb   na   karku,   Ramaso!   —   patrzyłem   na   niego z uznaniem.
Żegnając się nauczyciel jak gdyby coś sobie przypomniał:
—  Czy nie zauważyliście nic podejrzanego w zachowaniu się Marova?
—  Marova? — spytałem zdziwiony. — Mego kucharza?
—  Tak jest.
—  Dlaczego pytacie?
—  Jest to, jak wyszło na jaw, konfident szefa dystryktu w Ma-roantsetrze. Poza tym 

chłopcy moi zaobserwowali,  jak podsłuchiwał nasze rozmowy.

—  A to mi gratka! Trzeba zastanowić się, cośmy mówili.
—  Na ogół nic złego. Raz tylko, przypominacie sobie, wtedy gdy  był  tutaj  lekarz  

Ranakombe,  mieliśmy  ciekawą  rozmowę o politycznej przyszłości Madagaskaru.

background image

—  I to Marovo podsłuchał?
—  Należy przypuszczać, że tak. Ale nie przejmujcie się. Znajdziemy na niego 

sposób, by niczego nie zdradził.

—  Terrorem?
—  Gdzie tam! Perswazją, ale taką, że musi usłuchać.
—  I czemu przedtem mnie nie ostrzegliście? — wyrwało rąi się.
—  Nie była pora na to. Dopiero w ostatnich dniach doszliśmy do pewności. Na razie 

nic się nie zmieni, musicie kucharza nadal trzymać...

Gdy pozostałem sam, opanowała mnie znowu myśl podobna do tej, jaka mi już kiedyś 

zaprzątała głowę: wypadki wciągały mnie w zwężający się krąg coraz zawilszych 
spraw wsi, tej samej wsi, która w pierwszych dniach mego tu pobytu wydawała się 
tak sielska i niewinna, tak ospała i pozornie tak pozbawiona gwałtowniejszych 
wzruszeń.

189
M,
40.

Zbrojny najazd

.niej więcej w dwie godziny po tej rozmowie, około dziewiątej rano, usłyszeliśmy 
przed chatą na głównej drodze przytłumiony warkot motoru. Dwie ciężarówki, 
wypełnione żołnierzami i policją krajową — gardę indigene — wpadły na 
dziedziniec między moją chatą a domem wójta Rajaony. Samochody jeszcze były 
w ruchu, a przybysze już spiesznie zeskakiwali na ziemię trzymając karabiny w 
pogotowiu do strzału. Małymi grupkami biegli na wszystkie strony w głąb wsi, 
według jakiegoś ułożonego z góry planu. Akcją kierował młody, porywczy 
podporucznik, Francuz o ściągłej twarzy i cienkim, czarnym wąsiku. Był władczy i 
podskakujący.
Razem z wojskiem przyjechał wójt Rajaona. Wkrótce dowiedzieliśmy się o jego 
przygodzie. Był od rana w drodze do Ma-roantsetry, gdy za miejscowością Ankofa 
napotkał oddział pędzący do Ambinanitela. Podporucznik, powiadomiony, kogo 
miał przed sobą, kazał Rajaonie wsiąść na ciężarówkę i jechać razem z oddziałem. 
Obecnie trzymał szefa kantonu stale przy sobie i żądał wyjaśnień o rozłożeniu wsi 
i o jej mieszkańcach.
Niebawem wyszło na jaw, że żołnierze, których ujrzeliśmy na ciężarówkach, to 
tylko część oddziału. Inni przed przybyciem do Ambinanitela opuścili samochody 
i chyłkiem, ażeby nikt z mieszkańców ich nie zauważył, popędzili wzdłuż brzegów 
puszczy. Tam zajęli dogodne stanowiska otaczając ryżowe zewsząd pola i leżącą w 
pośrodku wieś. Utworzyli pierścień posterunków szeroki, tak szczelny, żeby nikt z 
Ambinanitela nie mógł uciec do lasu.
W następnych kwadransach dziedziniec wójtostwa napełniał się mieszkańcami 
wsi. Wszyscy mężczyźni i chłopcy powyżej szesnastu lat musieli stawić się do 
przesłuchania, podczas gdy kobietom nie wolno było opuszczać swych chat. 
Żołnierze obchodzili się z ludnością szorstko, wrzeszczeli o byle co. Oddział 
składał się z Senegalczyków, na których czele stał olbrzymi kapral, również 
Senegalczyk, prawa ręka podporucznika. Ów kapral, sierdzisty grubianin, 
szczególnie sadził się, by dokuczać ludziom. Rzucał się jak dziki zwierz.

Podporucznik rozsiadł się w biurze wójtostwa i tam urzędował.
190
Uważałem za wskazane na razie nie wychodzić z chaty i nie narażać się na 

nieprzyjemności ze strony żołnierzy. Bogdan również pozostawał u siebie.

Poprzez Velomody przesiąkały do mnie wiadomości o tym, co działo się na 

background image

wójtostwie i we wsi. Dziewczynie tak samo jak innym kobietom nie wolno było 
wychodzić z chaty, ale ponieważ tuż obok nas na dziedzińcu pełno stało zebranych 
Malgaszów, mogła się z nimi łatwo półgłosem porozumiewać.

Na wsi ciążyło podejrzenie, że ukrywała robotników, zbiegłych z więzienia w 

Antalaha. Dlatego wszyscy mężczyźni musieli zebrać się na dziedzińcu wójtostwa, 
by osobiście przedstawić się oficerowi i w obecności starszyzny udowodnić swą 
tożsamość. Przesłuchanym nie wolno było oddalać się z dziedzińca. Prażyli się na 
słońcu, cierpliwi, stłoczeni.

Podczas tych badań silny kordon żołnierzy przetrząsał każdą chatę i wszystkie gaje 

wsi w poszukiwaniu zbiegów.

W pewnej chwili rozległ się na dworze donośny, szorstki okrzyk:
—  Hej tam, w chacie!
Wyjrzałem przez drzwi. Kapral Senegalczyk stał obok schodków. Gdy mnie 

zobaczył, uczynił rozkazujący ruch ręką w stronę wójtostwa i ostrym głosem 
huknął:

—  Do porucznika! Natychmiast!
Był tak pewny posłuszeństwa, że nie czekając na skutek swych słów zawrócił i butnie 

odszedł. Z zaczepną dumą obnosił swe potężne ciało gladiatora.

Stojący obok Malgasze byli zdumieni jego niegrzecznoscią wobec 

vazahy.                                                               

»

Gdy oddział wtargnął do wsi, powziąłem zamiar unikania wszystkiego, 

co mogłoby sprowokować żołnierzy. Ale teraz wydało mi się, że kapral 

poszedł zbyt daleko w swym zuchwalstwie w stosunku do mnie. We 

własnej obronie, ażeby nie wystawiać się na pośmiewisko, nie 

usłuchałem jego rozkazu.

Po kilku minutach rozległy się ponownie jego kroki, tym razem na 

schodkach mej chaty. Kapral gwałtownie uderzył w drzwi i na roścież 

je otworzył.

—  Czy nie słyszałeś przedtem? — wrzasnął gniewnie.

—  Słyszałem — odparłem spokojnie.

191

Nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Był nieco zbity z tropu.

—  Natychmiast    staniesz    przed    porucznikiem!   —   warknął 

wściekły.

Podszedł do mnie i widziałem, że chciał mnie chwycić za ramię. Wobec takiej 
przemocy nie było rady.
—  Proszę odejść — krzyknąłem do niego podniesionym głosem zrywając się. — 
Sam pójdę.
Szyderczy uśmiech wykrzywił jego gębę.
—  Okazuje  się, że  jednak masz  trochę  oleju w  głowie! — parsknął.
Chatę wójtostwa zastałem nabitą ludźmi. Z trudem przedarłem się przez tłok do stołu, 

za którym siedział podporucznik. Obok niego stali: szef kantonu Rajaona, 
nauczyciel Ramaso i sołtys Be-zaza. Wszyscy trzej spoglądali na mnie z 
niepokojem.

—  Czy trzeba pana dwa razy wzywać? — zwrócił się do mnie oficer podrażnionym 

głosem.

Nie czekał na wytłumaczenie.
—  Chcę pana przesłuchać — rzekł nerwowo kręcąc w palcach ołówkiem. — Jak 

długo jest pan w Ambinanitelo?

Chwilę milczałem nabierając oddechu. W chacie nastała głęboka cisza.
—  Zanim do tych spraw przejdziemy — odrzekłem ważąc każde słowo — poruszę 

coś innego. Jako cudzoziemiec, czasowo przebywający w tym kraju za legalnym 

background image

paszportem i legalną wizą, wnoszę  najbardziej  kategoryczny  protest  przeciw  
obraźłiwemu zachowaniu się pańskiego podwładnego wobec mnie.

—  Czy zachowanie się kaprala Ali dlatego było obraźliwe, żg musiał pana fatygować 

dwa razy?  — oficer wyszczerzył zęby.

—  Ironią nie zmienimy istoty rzeczy. Prostactwo i skandaliczny ton odzywania się 

kaprala były takie, że przełożony powinien skarcić go, zamiast bagatelizować mój 
protest.

—  Proszę mnie nie  pouczać,  co mam  czynić.  Ja sam wiem.
—  Jestem  o tym  przekonany.  Wybaczy  pan,  poruczniku,  że wyrażę także pewne 

zastrzeżenia w stosunku do pana. Chce mnie pan przesłuchiwać nie 
przedstawiwszy poprzednio swego uprawnienia. Znajdujemy się co prawda w 
biurze szefa kantonu, ale wiem, że pan szefem kantonu nie jest, a dziś rano po raz 
pierw-

192
...Żądałem,   by   dziewczyna   pokochała   wszystkie   dobre   zwierzęta
(str.  172)

!?I      Ffl mm

¦ ¦Szaleństioo przyrody: motylowi, by  byl jak  z  nieprawdziwego 

zdarzenia,  przypięto  do  skrzydeł   olbrzymi   tren...  (str.   

210)

szy się tu zjawił. I chociażby nawet posiadał pan takie pisemne uprawnienie co do 
tubylców, to jeszcze pytanie, czy ma pan prawo przesłuchiwania mnie, cudzoziemca. 
Przybył pan tu w sprawie zatargu między władzami a tutejszymi ludźmi, dlaczego 
więc wciągać do tego osobę postronną?
W podporuczniku wzbierał gniew, którego przyczyn domyślałem się. Młody oficer 
wpadł do Ambinanitela w pełni świadomości swej nieograniczonej władzy, jaką w 
takich wypadkach dowódca silnego oddziału wojskowego miał nad tubylcami w 
ustronnych częściach kolonii. Chciał z pewnością zdrowo po-hulać sobie z 
mieszkańcami doliny. A tu jego sobiepaństwu wlazł w drogę cudzoziemiec, na 
domiar prawiący mu  jakieś morały.
W jego oczach zbierały się złowróżbne dla mnie chmury. Oficer ważył w myślach, 
jakiego zadać mi bobu. Może nawet przyznawał pewną słuszność moim wywodom; 
tym gorzej dla mnie. Nie dla słuchania argumentów przyjechał do Ambinanitela! 
Szukał tu winnych Malgaszów, chciał karać ludzi podkopujących istniejący porządek 
w kolonii. Na to miał żołnierzy, by pokonać wszystkie przeszkody. Więc może 
zechce mnie aresztować? Może „zgubić” mnie gdzieś w puszczy? Czy wynikłby z 
tego skandal? Głupstwo. Takie sprawy łatwo było tu zatuszować i winę przerzucić na 
poszkodowanego. Długą chwilę namysłu podporucznik przerwał ostrym, choć 
pozornie uprzejmym wezwaniem:
—  Pański paszport, proszę!
Podałem mu żądaną książeczkę. Przeglądał ją uważnie, widocznie szukając jakiejś 

nieprawidłowości i punktu zaczepienia.

—  Mam jeszcze jeden papier — powiedziałem.                     , Wręczyłem mu 

zaświadczenie,  jakie wystawił „mi gubernator

generalny Madagaskaru, Cayla. W tłumaczeniu na polski język brzmiało, jak 

następuje:

Wyższych Administratorów oraz Szefów Rejonów i Szefów Dystryktów 

uprasza się, by przychylnie odnieśli się do p. Arka-dego Fiedlera, 

polskiego pisarza, odbywającego podróż po kolonii celem zbierania 

materiałów do napisania książki o Madagaskarze — i by udzielili mu 

ułatwień zgodnie z ich kompetencjami.                                 

,

background image

Gubernator Generalny Cayla

13 — Gorąca wieś...

193
Gubernator generalny wystawi? mi to grzecznościowe zaświadczenie podczas 

formalnej wizyty, jaką mu kiedyś złożyłem.. Ale podporucznik o tym nie 
wiedział, i nie wiedział, jakie posiadałem chody w stolicy Tananariwie. Czytał 
kilka razy treść zaświadczenia i dochodził do przekonania, że lepiej nie 
zadzierać ze mną. Oddał mi paszport i oświadczył z urzędową miną.

—  Dobrze. Dziękuję. Może pan tymczasem odejść.
—  A zaświadczenie gubernatora generalnego? — spytałem podnosząc brwi.
Oficer jeszcze raz przeczytał. Niezawodnie chciałby je zatrzymać. Przybrałem 

zaczepną i zawziętą minę, gotowy do podjęcia walki.

Podporucznik ustąpił. Wahając się oddał mi zaświadczenie.
Gdy odchodziłem, widziałem, jak twarz nauczyciela Ramaso na chwilę rozjaśniła 

się radością.

s

41.

Śmierć Manahitsary

tłoczeni na dziedzińcu mężczyźni Ambinanitela wciąż czekali siedząc lub leżąc na 
ziemi. Wielu chroniło się przed słońcem w cieniu palm kokosowych, ale nie dla 
wszystkich starczyło osłony.
We wsi słychać było ód czasu do czasu pokrzykiwania żołnierzy przeszukujących 
chaty.
Wtem Velomody cicho podeszła do mego stołu i łagodnie mnie trącając szepnęła:

—  Vazaho! Robak!
W głosie jej, pomimo że ściszonym, odbijało się podniecenie.
—  Co tobie? — spytałem strwożony.
—  Robak wyszedł! — powiedziała dziewczyna.
Obok niej stał jej brat Betsihahina, mój gorliwy łowca tsurów i innych niepoślednich 

stworzeń; najazd żołnierzy zastał go właśnie w mojej chacie. Chłopiec, 
zniecierpliwiony nieudolnym wyrażeniem się siostry, lekko ją odepchnął i 
tłumaczył mi:

—  Motyl wyszedł!  Z  tej  wielkiej  poczwarki,  wiesz!  Chodź, pokażę ci!
194
Poszliśmy do północnej, słonecznej części werandy, gdzie dwa tygodnie temu pod 

dachem przymocowaliśmy gałązkę z olbrzymim kokonem, znalezionym przez 
chłopca na skraju puszczy. A teraz z oprzędu wykluł się motyl. Jeszcze bez 
skrzydeł, miał tylko jakieś brzydkie kikuty, ale za to potężny tułów. Za godzinę, 
dwie wyrosną mu skrzydła — czy będą to skrzydła wspaniałe i barwne czy szare?

Wspólne wzruszenie przyśpieszyło bicie trojga serc. Na chwilę tajemnica przyrody 

oderwała nas od utrapień dnia. Ale tylko na chwilę, niestety.

Niezwykłe poruszenie powstało wśród ludzi na dziedzińcu, słychać było szepty 

niepokoju.

—  Manahitsara! — dobiegło mnie z kilku stron niby alarm.—Manahitsara!
—  O co chodzi? Co z nim? — spytałem Velomody.
—  Coś złego — mówiła dziewczyna, jak zwykle z trudem dobierając  słów.  — 

Manahitsara...  Manahitsara  pozostał we wsi.

—  Nie przyszedł tu z innymi mężczyznami?
—  Nie. To niedobrze.
Oj, niedobrze, niedobrze. Coś ty zrobił, Manahitsaro, kochany chłopie! Czy nie warto 

ci było żyć, cichy poeto legend, niewyczerpana skarbnico opowieści,  piewco 

background image

mitycznych  babakutów?

Manahitsara znał setki najciekawszych podań i umiał opowiadać je pięknie jak nikt 

inny, a każdej chwili był gotów każdego hojnie obdarzać swą bogatą wiedzą. Ileż 
to razy prosił mnie, bym słuchał go i notował. Świadomy wartości tych mądrych 
klechd, spisywałem niektóre, ale główną pracę odkładałem na później wiedząc, że 
Manahitsara zawsze skory będzie do” usługi, dopókim w Ambinanitelo. A oto źle 
obliczyłem. Bogactwo poczciwego szaleńca przepadło na zawsze.

Czterdzieści lat żył Manahitsara błogością pól ryżowych, bo-jaźnią należną duchom, 

uczciwą pasją swych legend. Szanował władzę, niebezpieczeństw unikał, przygód 
nie szukał, zuchwalcem być nie chciał.

Miał syna dwudziestoletniego, robotnika z Antalaha, który razem z innymi zbiegł z 

więzienia i zjawił się w Ambinanitelo. Wraz z przybyciem młodzieńca w 
Manahitsarze z nie znanych są-

195
siadom przyczyn poplątał się porządek serca i głowy. Nie usłuchał rozumnego 

polecenia nauczyciela Ramaso, by wszyscy robotnicy z Antalaha opuścili wieś i 
schowali się w puszczy: Manahitsarą zatrzymał syna u siebie i ukrył go za chatą. 
Nie usłuchał potem rozkazu oficera, by zgłosić się na dziedzińcu wójtostwa: 
Manahitsarą pozostał w swej chacie.

Nagle we wsi rozległ się huk wystrzałów karabinowych. Wszyscy — i na dziedzińcu, 

i w chatach — zerwali się przerażeni. Z domu wójtostwa wybiegł podporucznik. 
Strzały wciąż jeszcze dudniły, czasem pojedynczo, czasem po dwa, trzy niemal 
równocześnie.

—  Co się dzieje? — mruczeli na dziedzińcu Malgasze o odrętwiałych duszach i 

ołowianych twarzach. — Co się dzieje?

—  Kapral  Ali!!!  — ostry krzyk  oficera  przeszył  powietrze. Nie, kaprala Ali nie 

było w pobliżu. Do podporucznika przyskoczył jeden z wartowników i 
zameldował, że kapral Ali jest we wsi.

Ali był tam, gdzie rozlegały się strzały.
Więc co się stało?
Oto żołnierze przed chwilą odkryli opornego Manahitsarę w chacie i znaleźli również 

jego syna, nieudolnie ukrytego. Syn zaczął uciekać poprzez gąszcze bananów.

—  Ognia!! Strzelać!! — ryczał kapral Ali będący w pobliżu. Ostrzeliwany  przez  

Senegalczyków,   syn  Manahitsary  pędził

dalej; za nim puścili się żołnierze.
Wówczas Manahitsarą wypadł z chaty, by bronić syna. Rozpostarł szeroko ramiona i 

starał się ścigającym zagrodzić drogę. Najbliżej biegł kapral Ali. Nie namyślając 
się wypalił z rewolweru. Malgasz ugodzony w głowę padł z cichym jękiem. 
Podczas gdy wydawał ostatnie tchnienie, syn jego sadził przez gaje i ogrody wsi 
ku puszczy. Żołnierze pędzili za nim i po drodze gęsto strzelali. Nie trafili.

Wyprzedzając ich o przeszło sto metrów zbieg wpadł do lasu i natychmiast tak 

przemyślnie się zaszył, że pogoń straciła jego ślad. Szukali go pół godziny, nie 
znaleźli.

Kapral Ali, rozjuszony niepowodzeniem, kazał podpalić chatę Manahitsary. Zwłoki 

zabitego przywleczono na dziedziniec wójtostwa. Podczas ostatnich słów raportu, 
jaki kapral pokrótce skła-

196
dał oficerowi, czarny słup dymu na niebie świadczył o dokonanej zemście.
— Niedołęgi! -^- podporucznik zgromił kaprala i jego ludzi. — Mieć go tak blisko i 

dać mu umknąć! Fajtłapy!

Zarządził ponowny pościg i większość swych ludzi posłał do puszczy. Ale bujna 

background image

puszcza ambinanitelska była przyjazna zbiegom. Od wieków spełniała rolę 
opiekunki mieszkańców doliny, gdy szukali w niej ratunku. Senegalczycy 
daremnie szarpali się w gęstwinie. Nawet gorliwość Alego na nic się nie zdała.

Tymczasem na podwórzu spoczywał martwy Manahitsarą. Jak za życia, spokój wciąż 

rozpościerał się na jego twarzy, tylko śmierć nieco wykrzywiła mu zaciśnięte usta. 
Piękne oczy jego zawsze płonęły żarem. Jeszcze teraz były na pół otwarte i miały 
tak łagodny wyraz, jak gdyby widziały nową baśń o babakutach.

Rana na czole zaschnęła z krwią dokoła. Do zwłok rojnie przylatywały wielkie, 

błyszczące muchy. Brat Manahitsary siedział obok i odganiał je.

42.

Obiad

N.

auczyciel Ramaso znakomicie załatwił sprawę. Z wyjątkiem 

nieprzewidzianego wypadku z Manahitsarą pościg uderzył w próżnię, nie 

odniósł żadnego skutku. Nic podejrzanego żołnierze nie znaleźli w 

całej wsi, nikt z przesłuchiwanych nie widział żadnego zbiega.        

,

Południe już minęło, badania wlokły się dalej.” Chata Manahitsary 

spaliła się do reszty: dym znikł z nieba. Ponieważ w Ambinanitelo 

domostwa stały z dala od siebie, w odstępie trzydziestu, czterdziestu 

kroków, nie było niebezpieczeństwa przerzucenia się pożaru na 

sąsiednie chaty.

W pewnej chwili wpadł do mej chaty nauczyciel Ramaso.

—  Mam do pana wielką prośbę — oznajmił w pośpiechu.

—  Słucham, mówcie!

—  Trzeba z oficerem coś zrobić.

—  Mianowicie?

197

—  On jeszcze nie jadł. Zaproście go do siebie na obiad.

—  Oj, dziękuję za takie towarzystwo!

—  Proszę pana usilnie, dla dobra wsi zróbcie to! Trzeba go suto 

nakarmić i napoić. Błagam pana!

Ramaso miał słuszność.

Nie wypadało mi się wymigać od nieprzyjemnego obowiązku. W wyniku 

stanowiska, jakie zajmowałem w Ambinanitelo, należało mi zaprosić 

dowódcę oddziału. Nie wiedziałem tylko, co kucharz Marovo przygotował 

na obiad. Zawołaliśmy go.

Obiad w porządku: były kury, ryż i jarzyna bred, oprócz kawy, 

sucharów, dżemu i świeżych owoców.

—  A jaki, vazaho, macie aperitif? — spytał Ramaso.

—  Rum i pernod.

—  Świetnie. Nie szczędźcie mu trunku! Nauczyciel zamierzał wybiec. 

Powstrzymałem go:

—  Zaproszę oficera pod jednym warunkiem, że  wy,  to jest Rajaona i 

pan, zjecie razem z nami obiad.

Ramaso zaprzeczył ruchem głowy.

—  Nie wiadomo — odpowiedział z kłopotliwym uśmiechem — czy byłoby mu 

przyjemnie jeść przy jednym stole z tubylcami...

—  Gwiżdżę na jego zdanie!

—  Ale nie my! Chodzi nam o to, by go nie rozdrażniać. Przeciwnie!... 

Mam szczęśliwe wyjście: będziemy obecni,  ale posiedzimy sobie pod 

ścianą, będąc rzekomo po obiedzie. Dobrze?

—  No, dobrze.

—  Jeszcze jedna sprawa, dla pana orientacji! — mówił Ramaso szeptem. 

— Bądźcie spokojni co do kucharza Marovo.

—  Jak to rozumieć?

—  Ostrzegliśmy go, że jeśli piśnie słowo, przypłaci to życiem.

—  Czy nie przypisujecie mu zbyt wielkiej wagi? Przecież to właściwie 

tuman!

—  Tuman, nie tuman. Zaszkodzić mógłby.  Idę zaprosić oficera!...

Pod koniec rozmowy z nauczycielem Betsihanina i Velomody stanęli u 

wejścia do chaty i podnieceni dawali mi wesołe znaki. Chłopiec 

background image

podnosił ręce do wysokości swej twarzy i trzymając je od siebie w 

pewnej odległości pokazywał, że coś było tak

198

wielkie: większe niż orzech kokosowy. Drażniły mnie trochę ich 

chichoty. Nie czas był teraz na trzpiotowate zabawy.

Gdy nauczyciel odszedł, Betsihanina przyskoczył do mnie i znowu 

podnosząc swe małe rączki powiedział z triumfem:

—  Taki!

—  Co: taki? — fuknąłem, już zły nie na żarty.

—  Chodź, vazaho, zobacz! — prosił i ciągnął mnie za rękaw. Ostro 

wyrwałem się z jego ręki i zgrzytnąłem:

—  Dajże mi święty spokój,  gamoniu!  Nie mam  teraz czasu!

Zbyt ostry głos, zbyt ostre szarpnięcie: nerwy! Obydwoje natychmiast 

przestali się uśmiechać. Betsihanina patrzył ponuro przed siebie, 

Velomody zgasła smętnie.

Zły byłem na siebie i wziąłem w garść swe nerwy. Żałowałem wybuchu i 

przykrości wyrządzonej młodym przyjaciołom. Jak naprawić krzywdę?

—  Chodźcie, pokażcie mi! —: rzekłem przepraszającym głosem.

Poprowadzili mnie znowu na werandę. Domyśliłem się, że chodziło o 

motyla, który rano wykluł się z poczwarki. Motyl w istocie wspaniale 

rozwinął się w olbrzymi okaz. Patrzyłem na niego olśniony: inne to 

oblicze świata aniżeli tamto, w którym młokos oficer był panem życia 

i w którym zabijano dobrodusznego piewcę legend.

—  Jakież to piękne! — spoglądałem z zachwytem na motyla. W 

przypływie uczucia pocałowałem Betsihahinę w brązowy policzek, a 

Velomody mocno uścisnąłem.

—  A teraz... dajcie mi pokój! — zawołałem zrywając się dp mych 

obowiązków. — A ty, Velomody, pomóż mi!

Kucharzowi poleciłem natychmiast zastawić stół do przyjęcia.

Wkrótce usłyszeliśmy na dworze zbliżające się kroki i urywki rozmowy. 

Przychodził podporucznik w towarzystwie nauczyciela Ramaso i wójta 

Rajaony. Tuż za nimi zjawił się Bogdan.

—  Otóż i jestem! — żywo zawołał oficer i chcąc zatrzeć poprzednie 

rozdźwięki powiedział żartobliwie: — Mnie dwa razy wzywać nie 

potrzeba!

—  Słusznie, bo jest też wielka różnica! — dostroiłem się do jego 

tonu. — Posłałem panu kulturalnego człeka.

199

—  Tak — przyznał   oficer — kapral   Ali   grzecznością   nie 

grzeszy.

—  Zastanawiam się, czy wam, to jest wojsku i administracji kolonii, taki typ jest 
potrzebny. Na pewno czyni więcej szkód, aniżeli przynosi korzyści.
—  Jest potrzebny! Jest w wielu wypadkach niezastąpiony! Potrzeba nam często 
ciężkiej ręki! To kolonia!
Zrobiłem odpędzający ruch ręką:
—  Nie poruszajmy tych tematów! Raczej łyknijmy coś na rozgrzanie serca.
Widok dwóch butelek na stole wywołał u podporucznika głośny zachwyt.
—  O,  pernod! — zaiskrzyły mu  się  oczy. — Przepadam  za pernodem!
Nalałem pernodu do pięciu szklaneczek i zmieszałem go z wodą. Oficer z 

zadowoleniem przyglądał się, jak płyn z przezroczystego stawał się mlecznobiały. 
Wznieśliśmy szklanki.

—  Na jaką intencję pijemy?
— Za pomyślność... — chwilę oficer namyślał się, żeby znaleźć właściwy toast — 

chyba za pomyślność Madagaskaru!

Velomody, zwyczajem kobiet malgaskich, pomagała kucharzowi. Podporucznik 

spostrzegł ją zwinnie zabiegającą około stołu i domyślał się, że to moja vadi. 
Wodził za nią badawczym wzrokiem.

—  Nie — podniósł głos — proponuję inny toast: pijmy za dwie rzeczy, z których 

background image

Madagaskar może być dumny: za jego kobiety i za dzieło Francji.

Wychyliliśmy szklanki, oficer jednym szybkim haustem.
—  Świetny pernod! — chwalił.
—  Tylko toast trochę kuleje — stwierdziłem wesoło. — Czy chciał pan powiedzieć, 

że dzieło Francji może tak szybko się zestarzeć jak tutejsze kobiety?

—  Młodych Malgaszek na Madagaskarze nigdy nie zabraknie!
—  To prawda! — przyświadczyliśmy mu wszyscy. Zasiedliśmy, jak było w planie: 

oficer, Bogdan i ja przy stole,

nauczyciel i wójt pod ścianą.
—  Mam wilczy apetyt! — przyznał oficer.
—  Nic dziwnego przy takiej pracy — odezwał się Bogdan półgębkiem.
Podporucznik zerknął na niego podejrzliwie, czy to nie drwiny.
—  Praca pracą — sapnął — niech ją diabli biorą razem z mieszkańcami tej 

zatraconej wsi!

—  Czy już przechodzimy na politykę? — parsknąłem żartobliwie.
—  Nie, wolę pić pernod.
—  Ja także. Świetnie się zgadzamy!
Rozmowa rozwinęła się na temat naszej, Bogdana i mojej, pracy w Ambinanitelo. 

Zbieranie okazów tutejszej fauny wzbudziło ciekawość gościa, który dokładnie 
wypytywał się, jak to robimy. Chętnie udzieliliśmy mu wszelkich wyjaśnień. Gdy 
dowiedział się, że Bogdan urządza łowieckie wycieczki do puszczy, strzeliła mu 
do głowy nagle myśl i oficer zwrócił się do mego towarzysza:

—  Czy pan zapuszcza się daleko w głąb puszczy?
—  Czasem daleko.
—  To zna pan okoliczne lasy?
—  Dość dobrze.
—  I  zapewne  ustronia,   które  mogłyby  służyć  za   kryjówki zbiegom?
Naiwne pytanie. Takich ustroni w zapleczu Ambinanitela było bez liku. Widocznie 

pernod zaprószył mu trochę głowę.

—  Ach! — odrzekł Bogdan z zagadkowym westchnieniem.

—  Co znaczy „ach”? — spytał sztywno oficer podnosząc czarne brwi.    

>

—  Znam tam tyle miejsc ustronnych, że tysiąc nie ludzi, lecz słoni 

mogłoby ukrywać się do Sądnego Dnia.

W poruczniku dojrzało postanowienie. Twardym wzrokiem ogarnął Bogdana 

jak gdyby swego żołnierza.

—  Zabiorę pana ze sobą do lasu! — rzekł nakazującym głosem. — Będzie 

pan moim zwiadowcą.

Pośpieszyłem Bogdanowi z pomocą.

—  Znowu — chwyciłem krewkiego oficera za ramię — znowu zbliżamy się 

do spienionych wód polityki! A co do mego asystenta, to pozwoli pan, 

że na razie ja jestem jego patronem. I, poru-

i

200

201

czniku, z porządnego zoologa nie róbcie — błagam was! — swego wyżła 

gończego.

Nalałem mu rumu do szklanki:

—  Pod tę kurę, którą nas raczy Marovo, jeśli pan pozwoli! To 

szlachetny trunek z Reunionu!

Oficer pił. Porzucił myśl o Bogdanie. Ale zawód, jaki go spotkał, 

jakoś go rozdrażnił. Prosił o jeszcze jedną szklankę rumu, sam sobie 

ją nalał. Wychylił szybkim haustem.

Zaległo milczenie. Szukałem dogodnego tematu, żeby rozmowę skierować 

na bezpieczne tory.

Nagle ni stąd, ni zowąd podporucznik wybuchł gniewem, oczy jego 

ciskały iskry.

background image

—  Łajdaki! — zasapał się przeciągle.

Z jego wzroku, skierowanego w stronę dziedzińca, odgadłem, że miał na 

myśli mieszkańców wsi. Przestał jeść, talerz gwałtownie odsunął od 

siebie. Był wzburzony.

—  Łajdaki! — syknął ponownie przez zaciśnięte zęby.

—  Powiedzcie mi, poruczniku, dlaczego ma pan do nich taką niechęć. 

Przecież to wyście zabili im człowieka, nie  oni wam!

Mówiłem to spokojnym głosem, ale to jak gdyby jeszcze bardziej go 

rozsierdziło.

—  Co z panem tu gadać?! — prychnął. — Czy pan ich zna choć trochę, 

pan  od pisania książek i od zbierania  owadów?... Jacy to zdradliwi 

dranie, ile w nich obłudy?...

Podporucznik był tak zirytowany, że zdawał się tracić panowanie nad 

sobą. Należało mieć się na baczności przed nim. Młody oficer 

kolonialny, będący panem sytuacji, był zdolny do wszystkiego. Zapalił 

papierosa, zaciągnął się głęboko. Ręce mu drżały.

—  Mam kolegów — skrzywił usta zjadliwym uśmiechem — mam kolegów, 

którzy twierdzą,  że  jedyne wyjście  to wytępić ich! Wytępić cały 

ten pomiot buntowników! Eksterminować ich z całą bezwzględnością.

Nie wytrzymałem i wtrąciłem z ironiczną powagą^:

—  Eksterminować? Ale wtedy kto będzie pracował na plantacjach?

—  Ściągniemy ludzi z Indochin, nie ma o to obawy! — odparł.

—  To ludzie z Indochin są tacy skorzy? Tacy wam chętni?...

202

—  Tak, są! — zacinał się w swym uporze. —¦ Są nam oddani!... 

Natomiast tym tutaj, nikomu tu ufać nie można! Nikomu!!

—  Poruczniku,  proszę,   jedzmy  obiad  —  przypomniałem  łagodnie.

—  Powystrzelać wszystkich buntowników do nogi, nikomu pardonu! — opętała go 
myśl.
—  Poruczniku, dość już, proszę!! — przemówiłem z większą niż dotąd 
stanowczością.
Nastała drażliwa cisza. Po chwili on jak gdyby przytomniał z zamroczenia. Gniewny 
dotychczas wyraz jego twarzy uśmierzał się. Oficer bąknął pod nosem coś niby 
„przepraszam” i sięgnął po talerz. Wyciągnął rękę również po butelkę z rumem 
prosząc mnie jednocześnie wzrokiem o pozwolenie.
Potrząsnąłem głową z uprzejmą odmową.
—  Jeśli pana można prosić, poruczniku — uśmiechnąłem się — to już nie pijcie! 

Każę szybciej podać kawę...

Gość usłuchał, cofnął rękę. Uspokajał się. Jedliśmy dalej obiad.
43.

Kapral Ali wije sią z bólu

O,
‘biad upływał niby igranie z dynamitem. Siedzieliśmy przy stole jak na rozżarzonych 

węglach niecierpliwie wypatrując końca posiłku.

Lecz wszystko układało się dobrze. Bez przykrego wydarzenia doszliśmy 

do kawy.                                          __ .                

W tym samym czasie żołnierze gotowali sobie ryż przed chatą wójta. 

Jedynie mężczyźni wsi, trzymani wciąż na naszym podwórzu, nic nie 

dostali do jedzenia. Od nich sączył się do nas cichy gwar ludzki.

Wtem przeszył powietrze ostry, przeraźliwy krzyk z dworu. Raczej z 

chaty wójta. Rozmowę naszą przeciął w połowie zdania, a nas poderwał 

z siedzenia. Nastawiliśmy ucha. Rozległy się ponowne okrzyki, 

nieludzkie, okropne. Spojrzeliśmy pytająco na siebie.

Okrzyki, z początku urywane, przeszły w przeciągły skowyt.

203

Nagle oficer podskoczył jak oparzony.

—  Toż to Ali!!

—  Kapral Ali? — spytałem przeczuwając najgorsze.

—  On!

background image

Goście moi byli tak samo wstrząśnięci jak ja: z odgłosów wnosiliśmy, 

że Malgasze, w przystępie rozpaczy, rzucili się na kaprala i 

mordowali go.

Wypadliśmy z chaty. Zdumienie. Ludzi na dziedzińcu zastaliśmy równie 

spokojnych jak poprzednio, tylko teraz wszyscy zwracali twarze w 

stronę chaty wójta. Stamtąd wydzierał się charkot Alego.

Popędziliśmy na miejsce wypadku. Na ziemi leżał Ali i wił się z bólu. 

Oczy w słup, cera nie czarna, lecz zielonkawa, koloru pleśni. Piana 

na ustach.

—  O je jej, o je jej, o je jej! — jęczał i szarpał rękoma swój 

brzuch. Drgania wstrząsały olbrzymim jego cielskiem.

—  Ależ  on  dogorywa! — stwierdził ze  zgrozą podporucznik i 

rozkazał stojącym dokoła żołnierzom: — Dajcie mu wody!

—  Ostrożnie z wodą! — ostrzegłem. — Może mu jeszcze więcej 

zaszkodzić.

Ali jęczał, jak gdyby mu ciało rozrywali. Przepadła jego zwykła buta 

i brutalność. Powalony nagłą chorobą, leżał jak strzęp zdartego 

płata. Malgasze na dziedzińcu zaczęli nucić ponury, monotonny śpiew. 

Brzmiał niesamowicie, jak pomruk zwierza zamkniętego w pieczarze. 

Kilka powtarzanych w kółko tonów zlewało się ni to w skargę, ni w 

groźbę. Każdy nucił z cicha, ale ich głosy razem zlewały się w 

przejmującą falę.

—  Co to jest? — oburzył się oficer.

—  Śpiew żałobny dla Alego — wyjaśnił nauczyciel Ramaso.

—  Czy nie można im tego zakazać?

—  Można, poruczniku! Macie przecież władzę i wojsko. Oficer stłamsił 

w ustach przekleństwo i zwrócił się do obecnych

żołnierzy:

—  Co on jadł?

—  Kapral Ali jadł ryż, panie poruczniku!                ‘

—  Jaki ryż?
—  Ten sam co i my. Sami sobie gotowaliśmy.
204
—  Jedliście z tego samego garnka?
—  Tak jest, panie poruczniku.
—  Czy macie boleści?
—  Nie, panie poruczniku.
—  A przedtem Ali jadł coś?
Tego żołnierze nie wiedzieli. Jeśli jadł, to przygodnie, gdy był we wsi. Nikt tego nie 

widział. Sam Ali, zapytany o to, nie dawał odpowiedzi. Półprzytomny, wciąż 
rzęził.

Oficer wywołał na dwór wójta, nauczyciela i mnie. Ludzie nucili ciszej, ale śpiew nie 

ustawał.

—  Cicho!!! — krzyknął podporucznik.
Cisza zaległa dziedziniec tylko na kilka chwil. W dalszym kącie ktoś podjął nutę i już 

wzbierał uparty szum.

—  Dla mnie — mówił oficer zwracając się do nas — nie ulega wątpliwości: kapral 

Ali został otruty w tej wsi. Czy podzielacie, panowie, moje zdanie?

—  Objawy choroby są wprawdzie zastanawiające — rozważałem — ale nie można 

zaraz twierdzić tak stanowczo, że to otrucie. Zresztą nie mam w tym 
doświadczenia.

—  W naszym kraju — powiedział Ramaso — często zachodzą podobne   napady 

choroby, na które ludzie giną.   Niekoniecznie musi to być otrucie.

—  To otrucie, głowę daję! — upierał się oficer i niecierpliwie tupnął nogą. — Czy 

jest tu doktor w pobliżu?

—  Nie  ma —  odrzekł  Rajaona.  —  Najbliższy  jest  w  Ma-roantsetrze.
Śpiew zebranych Malgaszów rzeczywiście działał na nerwy. Był to jakiś bierny a 

background image

przejmujący protest ludzi- przeciw krzywdzie, jaka ich spotykała.

Stojąc z nauczycielem na uboczu spytałem go:
—  Czy oni śpiewają jakieś wyraźne słowa? Ramaso potwierdził ruchem głowy.
—  Śpiewają — tłumaczył mi — mniej więcej tak:
Do złego człowieka zbliża się zła śmierć, eej. Duchy są sprawiedliwe. Duchy się 

mszczą, eej.

205
—  Duchy — powiedziałem — to pewnie tanguin?
—  To nie są objawy zatrucia tanguinem.
—  Więc czymś innym?
—  Chyba tak — nauczyciel nieznacznie przymrużył oczy. Spośród zamkniętych na 

podwórzu mieszkańców wsi wystąpił

Dżinarivelo i powolnym krokiem zwrócił się w moją stronę.
—  Powiedzcie młodemu oficerowi — rzekł, gdy stanął obok mnie — że kapral 

umrze, jeśli szybko nie dostanie pomocy.

—  Dlaczego — huknął podporucznik na starca — dlaczego nie zwracasz się do mnie 

wprost, skoro tu stoję? Dlaczego to pośrednictwo?

—  To   mój    serdeczny   przyjaciel!   —  wziąłem    Dżinariveła w obronę.
—  Czemu nie zwraca się do wójta albo do nauczyciela?!
—  Ależ poruczniku! —- powstrzymywałem go. — Irytują pana uchylenia protokołu 

dworskiego, a tymczasem w niebezpieczeństwie życie pańskiego kaprala. Znam 
mego przyjaciela na tyle dobrze, że przypuszczam, iż chce nam coś ważnego 
powiedzieć. Prawda? — zwróciłem się do Dżinarivela.

—  Tak, prawda — odrzekł starzec. — Kaprala trzeba ratować.
—  Ratować, jak?! — niecierpliwił się oficer.
—  Znamy w lesie fanofody, które mogłyby mu pomóc.
—  Co to są fanofody?
—  Zioła leczące.
—  Dać je!
„Dżinarivelo spoglądał wyczekująco na oficera i milczał.
—  Idź do lasu i przynieś je!!! — rozkazał podporucznik.
—  To nie tak łatwo, panie poruczniku. Są to rzadkie zioła i nie wiadomo, czy jeden 

człowiek je znajdzie. A jeśli znajdzie, czy nie będzie za późno. Szukać w lesie 
musi wielu, muszą iść wszyscy.

Ostatnie słowa Dżinarivelo wypowiedział ze szczególnym naciskiem i ręką zatoczył 

koło, aby nie było wątpliwości: wskazał na wszystkich Malgaszów zebranych na 
dziedzińcu.

—  Aaach, o to ci chodzi? — wybuchł z przekąsem oficer.
—  Tak, o to mi chodzi! — z opanowaniem podkreślał starzec każde słowo patrząc 

podporucznikowi prosto w oczy.

206
-—- Chcecie uciec do lasu I nie wrócić! — zawołał dowódca;
—  Tu stoją nasze chaty! — odparł Dżinarivelo z godnością. — Dlaczego mielibyśmy 

uciekać? Żadnej nie dopuściliśmy się winy.

Oficer czuł się w potrzasku i nie wiedział, jak postąpić. Rzu* cił ku nam pytające 

spojrzenia.

—  Wybacz pan, poruczniku — odezwałem się — że wtrącam się do nie swoich 

spraw. Czy przesłuchiwanie mieszkańców jest już skończone?

—  Właściwie tak! Nic nowego nie dowiem się od tych zatwardziałych mułów.
—  To czemu pan ich jeszcze trzyma?
—  Muszą mieć nauczkę!

background image

— Daje im pan nauczkę kosztem życia swego kaprala. Niech pan, poruczniku, 

spojrzy na te dzisiejsze sprawy pod innym kątem widzenia: pod kątem swej 
odpowiedzialności.

—  Obojętne mi, co pismaki w Tananariwie napiszą w głupich gazetach!
Ale widocznie nie tak bardzo było mu obojętne. Ponure jęki kaprala, właśnie dlatego, 

że coraz słabsze, coraz silniej działały na nerwy młodego dowódcy. Wyraźnie 
zanosiło się na śmierć kaprala, a tymczasem Dżinarivelo podał jedyny sposób 
ratowania go. W końcu zdrowy rozum doszedł w poruczniku do głosu. Oficer 
zatrzymał Dżinarivela jako zakładnika, a wszystkich innych rozpuścił polecając 
sołtysowi Bezazie dopilnowanie porządku.

Jakby nożem uciął, ustał żałobny śpiew Malgaszów. Wszyscy biegiem opuścili 

podwórze, wielu dążyło wprost do puszcay. W tym kotłowisku i zamęcie wieś 
stawała się „nieuchwytna dla żołnierzy: nie sposób było zamknąć teraz wszystkich 
mieszkańców.

Nie trwało długo, a potrzebne zioła przyniesiono z lasu. Dżina-rivelo sam je wybierał, 

warzył i przyrządzał, po czym przy pomocy Bezazy i kilku innych ziomków 
wlewał kapralowi do ust. Skutek był prawie natychmiastowy. Chory silnie 
zwymiotował, a po kilku minutach czuł się lepiej i zapadł w półsen. Przestał 
rzęzić. Po godzinie przyszedł do siebie o tyle, że mógł wstać i uczynić kilka 
kroków.

20?
Powiadomił nas, że zjadł we wsi dwa banany. Mianowicie po spaleniu chaty 

Manahitsary ujrzał na drodze małą dziewczynkę, trzymającą w dłoni kilka 
owoców. Niewiele pytając się wyrwał jej dwa banany i zjadł je. Twarzy dziecka 
nie przypominał sobie. Nic innego we wsi nie jadł.

Więc zagadnienie: otruty czy nie otruty, pozostało wciąż nie wyjaśnione i chyba 

klucza do niego się nie znajdzie.

Kapral Ali nie odzyskał już swej zajadłości. Siedział w kącie mrukliwy i posępny, 

zmęczony ciężką przeprawą. Przykre zdarzenie przytłaczało także wszystkich 
innych żołnierzy: odczuwali, że byli w zasięgu nieszczęścia, jakie zwalić się 
mogło na nich z niewiadomej strony. Nawet sam podporucznik, dotychczas tak 
zuchowaty, pod koniec stał się zamyślony i mniej pewny siebie.

Pod wieczór uważał swą działalność w Ambinanitelo za ukończoną i kazał 

żołnierzom wsiadać na ciężarówki. Niewiele zdziałał. Żegnał się z nami posępny i 
milkliwy.

Zaledwie warczenie motorów ucichło za zakrętem dokoła góry Beniowskiego, 

wieczorne odgłosy wsi odzyskały swe prawo: słychać było tłuczenie ryżu w 
stępach. Tak wieś malgaska przygotowywała się do wieczerzy, gdy nic nie 
zagrażało jej spokojowi.

44.

Narodziny wielkiego motyla

M,
.ały Betsihahina miał wtedy bystre oczy i szczęście. Dwa tygodnie temu odkrył na 

skraju puszczy wielki kokon, wlepiony w listowie krzewu; biały, lśniący srebrem 
oprzęd poczwarki. Chłopiec, nie odrywając go od liści, zerwał ostrożnie całą gałąź, 
przyniósł ją do mej chaty i przyczepił do ściany na werandzie. Oprzęd był 
ogromny, podniecający i tajemniczy. Wisiał na ścianie przez długie dni bez ruchu, 
bez zmiany, niby martwy przedmiot. Wiedzieliśmy, że kiedyś nadejdzie chwila, 
gdy wystrzeli z niego życie i zrodzi się jakieś owadzie cudo: gigantyczna osa albo 
bujny trzmiel — a może motyl? — lecz zanim to się spełnić miało, kokon, chociaż 
w letargu, już wywierał wpływ: podrażniał

203

background image

W   Ambinanitelo  nastał   lasny  okres
(itr. 212)
dni  spokojnych  i  pomyślnych.
Biały człowiek czyta i czyta, nawet niesiony na filanzanie — tak mala-gaski  

rzeźbiarz wyobrażał sobie  białego  kolonizatora.

naszą ciekawość, pobudzał domysły. Óprzęćt był jak żywy zwierz. Ożywiał chatę.
A oto pamiętnego dnia, kiedy na Ambinanitelo spadł najazd żołnierzy, a w chacie mej 

panowało podniecenie i urwanie głowy, Velomody i Betsihahina oznajmili mi 
wzruszonym głosem wieść, że „robak wyszedł”.

Więc nareszcie wyszedł. Motyl! Przebił powłokę i wykluł się na światło. Słaby, 

drżący, z trudem trzymał się nóżkami zewnętrznej ściany oprzędu. Był niezaradny 
i jakby ogłuszony gwałtowną jasnością światła. Nie miał jeszcze skrzydeł. Zamiast 
skrzydeł dwa nędzne kikuty. Robak!

Lecz szybko się rozwijał. Jeszcze przed południem kikuty urosły i przeistoczyły się w 

szmaty. Brzydkie, pomarszczone, poskręcane, niczym nie przypominające 
skrzydeł, ale już żywe.

Wraz z narastającym dniem rozszerzały się i skrzydła. Istniała jakby tajna zmowa 

między słońcem a motylem. Była w istocie: motyle to dzieci ciepła. Im wyżej 
wchodziło słońce, tym wyraźniej motyl piękniał. Jeszcze przed południem 
skrzydła rozwarły się szeroko i były prawie zupełnie dojrzałe.

Był to śliczny, wyjątkowy okaz motyla. Skrzydła, olbrzymie jak dwie męskie dłonie, 

żółtawe jak stara kość słoniowa, wpadały w ton seledynowy i wyrażały jakąś 
nieziemską godność. Jeżeli wymyślił je niewidzialny malarz, to malarz o 
najwrażliwszym poczuciu piękna. W pośrodku każdego z czterech skrzydeł 
zawiesił brązowy półksiężyc, wcielił zatem motyla-prządkę do światowej rodziny 
saturnidów.

Południe w dolinie Ambinanitelo—po rozśpiewanym w puszczy poranku, a przed 

południową ulewą i roznamiętnionym wieczorem — bywało zawsze ciche i 
nabrzmiałe zaczajenie. Para powstawała z ryżowisk, widoki rozklejały się w 
zaszłych wilgocią źrenicach, a pobliska puszcza nasiąkała tajemnicą ciszy. Lecz 
dziś nie mieliśmy na to oka. Tragiczne wypadki we wsi przykuwały całą uwagę. A 
jednak w czasie przygotowań do obiadu Velomody i jej brat znowu wpadli z 
nowinami o motylu i na chwilę oderwali mnie od smętku dnia.

Pomimo pozorów i wielkich skrzydeł motyl nie ukończył swego rozwoju. Rozprężał 

się dalej. Oto u dolnych skrzydeł, u ich

spodu, wyrastały dwa ogony, u każdego skrzydła ogon. Rosły szybko, wydłużały się 

coraz bardziej, były już dłuższe niż ciało motyla, już dłuższe niż jego dolne 
skrzydła, dłuższe nawet niż razem wzięte dolne i górne skrzydła: wyrost jakiś 
fantastyczny, niepojęty, wybujałość przyrody cudaczna a urocza. Piękno 
skojarzone z dziwactwem. To rajski ptak, który tu, na Madagaskarze, przybrał 
kształt motyla. Rajskiego motyla. Nawet ludzie nauki ulegli jego czarowi i nazwali 
go osobliwie, motyłem-ko-metą.

Byłem również urzeczony, lecz nie tylko tym, że to kometa. To coś więcej. Trudno 

mi było oderwać wzrok od zjawy. To dostojne szaleństwo.

Tutejsza przyroda była tak bogata, że rozkipiały nadmiar swych sił umieszczała w 

dziwadłach, rozrzucała go w kaprysach. Ponad szorstką, przyziemną walką o byt 
przyroda tworzyła tu nowy, inny świat, równie bujny, lecz fantastyczny, jak gdyby 
bez myśli i rozumu, świat, w którym wszystko istniało i działało jak w bajce, a 
jednak było codzienną rzeczywistością.

Więc tutejsza puszcza, obłąkana w swej hojności rodzenia; więc tutejszy zwierz 

dzierżący w swej duszy losy ludzi; i ludzie żyjący życiem roślin i szlachetnych 

background image

zwierząt; rzeki i góry przeobrażające się w drapieżne bestie lub życzliwe duchy — 
wszystko to, co nas tutaj otaczało, było właśnie jak ów motyl: i rzeczywistością, i 
chimerą. Tworem zarówno jawy, jak snu. Słońcem i zarazem mgłą.

I zdumiewającym zwycięstwem życia nad grozą śmierci. W nizinach bytu śmierć 

siała postrach okrutniejszy zapewne tu niż gdzie indziej. Ale na wyżynach, na 
których rodził się taki motyl, widocznie nie było strachu; widocznie wydrwiono 
tam śmierć i ośmieszono strach. Przepych życia łamał tam elementarne zasady 
walki o byt i miał w pogardzie wszelkie niebezpieczeństwa. Przepych wyprawiał 
zbytki, fantazjował i fantazje swe przelewał w kapryśne kształty, a przyrodzie 
narzucał cudowne szaleństwa.

Oto szaleństwo przyrody: motylowi, by był jak z nieprawdziwego zdarzenia i żył jak 

w zuchwałej bajce, przypięto do skrzydeł olbrzymi tren.

‘45. Ścieżki ludzi i legend
W
dolinie Ambinanitelo równie wybujałe rosły rośliny, jak legendy, równie podatna jak 

gleba dla ryżu była dusza ludzka dla mitów. Opodal mej chaty stał gaj olbrzymich 
bambusów, prężących się zawadiacko w górę, i świadczył o niepohamowanej 
rozrodczości tutejszej przyrody, lecz nie ulegało wątpliwości, że równie twórcze i 
namiętne fluidy zapładniały wyobraźnię brązowych ludzi.

Rzeka Antanambalana była nie tylko rzeką, i nie tylko dzikim zwierzem; to siedlisko 

żywej legendy o pięknej dziewczynie, zatrutej skażonym nurtem przez zazdrosną 
wiedźmę. W sąsiednich górach panowały nieposkromione duchy, domagające się 
od podróżnych ofiar z bydła. Łączyło się to z zawiłym zdarzeniem sprzed wielu 
pokoleń. W sąsiedniej puszczy żyły łagodne łemury babakuty, potomkowie, jak 
wiadomo, nieszczęsnej dziewczyny, wypędzonej ongiś przez złych ludzi. Za moją 
chatą, pod górą Ambihimitsingo, było piękne pole ryżowe, lecz piękne tylko dla 
pewnych mieszkańców sioła, dla innych straszne i złowróżbne.

Ostatnia legenda tej okolicy wstąpiła na tę najbliższą górę i ożywiła ją duchem 

Beniowskiego. Mała iskra, jaką kiedyś rzuciłem, nagle zapłonęła jasnym ogniem i 
rozpaliła umysły. Ogień wciąż trwał, potężniał i szerzył zapał. Zapał przerzucił się 
na drugą stronę rzeki, rozgrzewał sąsiednie doliny, imię białego wodza wielkiej 
przeszłości wdzierało się w żywot coraz dalszych wiosek. Żywiołowe, wzbierające 
tchnienie.                                 ,

Przyszedł do mnie sołtys ze wsi Ambohibola i-doniósł, że ludzie jego odkryli na polu 

rowy i wał dziwnego kształtu, ślady dawnej warowni. Powiedział: warowni 
Beniowskiego. Poselstwo z innej wsi, Santaha, przyniosło wiadomość o istnieniu 
tam ruin, pozostałości dawnego grodu, wzniesionego — według starych podań — 
przez białego barona. Więc mówili: barona Beniowskiego. Nie było ruin i nie było 
wału, lecz zapładniająca myśl ogarniała ludzi, ponosiła ich jak rozpętany rumak i 
szeroko roztaczała falę legendy.

Blask owej legendy padał przede wszystkim na nas, dwóch białych ludzi, i mimo 

naszej woli wysuwał nas na pierwszy plan,

SIO

lilitll
‘?   ‘Ul
iii fiilll
jak gdyby strażników malgaskich wierzeń. Brązowi ludzie wiedzieli, że tamten był 

Polakiem, tak samo jak my, i ta szczepowa przynależność urastała w ich pojęciu 
do wiełoznaczącej tajemnicy.

W Ambinanitelo nastąpił jasny okres dni spokojnych, pomyśl-] nych. Żołnierze drugi 

background image

raz już nie przybyli. A chociażby przybyli, nie zastaliby nic podejrzanego we wsi 
ani w przylegającej puszczy: zbiegli z Antalaha robotnicy zniknęli z sąsiedztwa 
zatoki Antongil. Łebski Ramaso rozesłał ich na południe wyspy i umieścił wzdłuż 
wybrzeża aż do Tamatawy, gdzie przepadli wśród setek podobnych im 
Betsimisaraków. Równocześnie już na dobre wygasały we wsi nieprzyjazne 
uczucia między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Wypadki, które wstrząsnęły w 
równej mierze jednymi i drugimi, otworzyły im oczy.

Moje szczęśliwe pożycie z Velomody dziwiło i mnie, i wszystkich mieszkańców 

Ambinanitela. Dziewczyna rozpowiadała, że jestem dobrym człowiekiem. Ludzie 
odnosili się do mnie z rosnącym zaufaniem i nawet męska młodzież, dawniej tak 
wrogo nastawiona, wstępowała coraz częściej do mej chaty na przyjacielską 
pogawędkę. Stary Dżinarivelo był zadowolony. I on przejął się marzeniem swej 
wnuczki: wierzył, że będzie miała piękne dziecko, że zostawię wsi ten dar 
przyjaźni.

—  Czy jesteś tutaj szczęśliwy? — zagadnął mnie pewnego razu.
—  Jestem szczęśliwy! — odpowiedziałem.
—  Czy gdzie indziej byłoby ci lepiej?
—  Chyba nie.
—  Więc pozostaniesz u nas na zawsze?!
Pytanie drażliwe. Uśmiechnąłem się zakłopotany. Dżinarivelo był domyślny i 

rozumiał bez słów.  Ogarnął nas cień  smutku.

Lecz Dżinarivelo, jako Malgasz, był również wytrwały i ambitny i nie mógł 

zatamować pobudzonej wyobraźni. Musiał marzyć, musiał snuć niepowściągliwe 
plany przyszłości. Najchętniej chciałby tworzyć nową legendę. Pewnego dnia 
zbliżył się z uroczystym wyrazem twarzy i namawiał mnie:

—  Gdybyś był potomkiem Beniowskiego, stałbyś się dla nas więcej niż 

przyjacielem: wodzem. Spełniłbyś tu posłannictwo swego życia, a twoim dzieciom 
oddawalibyśmy należną cześć. Czy jesteś potomkiem Beniowskiego?

212
—  Nie jestem nim!
Dżinarivelo chwycił mnie niecierpliwie za ramię i prosił:
—  Raczej namyśl się, że nim jesteś... Wybuchłem wesołością:
—  Czy mam stroić się w cudze piórka? Tego żądusz?!...
W miarę upływu dni Dżinarnrelo nalegał coraz serdeczniej i coraz uporczywiej. Już 

nie domagał się pokrewieństwa z Bcniow-skim; chciał po prostu, żebym tylko 
pozostał u nich na stałe. Starzec był mądry i znał moje upodobania. Doceniał 
węzły, jakie mnie łączyły ze światem białych ludzi, i nie chciał, żebym je zrywał: 
żyjąc w Ambinanitelo miałem czerpać ze świata ważne słowo wiedzy drukowanej 
na papierze; stąd natomiast miałem brać ich żywe słowo, malgaskie słowo, mniej 
ważne, za to cieplejsze.

—  Stanąłeś na rozstaju! — mówił któregoś dnia. — Mądrze wybieraj, vazaho, 

mądrze wybieraj!...

Wybór był pozornie łatwy: tu szczęśliwe ustronie o łaskawym niebie i urocza  dolina 

pełna  owoców,  tu  przyjacielscy  ludzie

0  powabnej duszy i małych troskach, tam świat ludzi białych, zatruty pośpiechem, 

nerwami, żelazem i wybujałymi troskami.

—  Więc wybrałeś? — wołał uradowany Dżinarivelo. — Pozostaniesz tutaj?!
Jakże mu wytłumaczyć?
Dotychczas to jak gdybym ja górował nad brązowymi przyjaciółmi wgłębiając się w 

ich pogmatwane przesądy i obyczaje. A oto okazywało się, że i ja także nie miałem 
wolnej duszy, że podlegałem potężnym hamulcom trzymającym w okowach 

background image

jeszcze mocniej niż zabobony i fadi brązowego człowieka. Różne miały imiona i 
liczne były odcienie tajnych więzów białego człowieka, lecz największe z nich i 
najbezwzględniejsze zwało się: poczuciem obowiązku.

Jakże więc staremu Dżinarivelo wytłumaczyć, że nie mogłem tutaj pozostać?  Że dla 

obowiązku, na przekór zmysłom, sercu

1

rozumowi,  musiałem  porzucić  ten  szczęśliwy  zakątek  urody i płodności 

życia?

—  Wyjadę! Musiałem wyjechać.
Musiałem opuścić trzcinową chatę i słoneczną dolinę, i jej tan-
213
ręki, kameleony, lemury, motyle. Musiałem rozstać się z Velo-mody, która na 

pożegnanie, zwalczając łzy, szlachetnie mnie zapewniała, że w życiu każdy dobry 
dzień kończy się zachodem słońca i zmierzchem, a więc i nasze wspólne dni 
musiały się kończyć. Musiałem opuścić dobrego przyjaciela Dżinarivela. 
Serdecznym uściskiem dłoni i głębokim spojrzeniem sobie w oczy pożegnałem się 
z walecznym bojownikiem o lepsze jutro Madagaskaru, nauczycielem Ramaso, 
człowiekiem nowej epoki.

Właśnie on nie pozwalał mi zapomnieć o nieustającym obowiązku walczenia. Nie 

wolno mi było tonąć w biernej szczęśliwości, jaką mnie darzyło Ambinanitelo. 
Należało mi iść tam, gdzie były pogmatwane gościńce, i przykładać ręki nowych, 
sprawiedliwszych dróg.

SPIS   ROZDZIAŁÓW
1.

Na północ od Tamatawy .    .        7 Nadejdzie  burza  tej   nocy Rakoto, 

osławiony próżniak Sainte Marie, wyspa  piratów

2.   Ramaso, niezwykły nauczyciel      14

3.   Mimozy   starego   Dżinarlvelo      17

4.   Sąd   boży  w   Ambinanitelo  .       20

5.   Jesteśmy   czarownikami   .     .       27

6.   Potulny,     straszny     demon: kameleon       ......       32

7.  Benlowskl,     niedoszły     król Madagaskaru.....      38

8.      Puszcza nas łączy ....             45

9.   Dwie miłe dziewczyny     .     •       50

10.   Pole ryżowe......       52

11.   Wojna  modliszek  1   pająków       57

12.   Godzina   czwarta   po   południu       ........       Dl

13.   Groźne  fadi......       66

14.   Zawiało   cywilizacją    ...       70

15.  Piracka miłość 1 wojna .    .      74

16.  Ptak   z   zawadiackim   pióropuszem      .......      88

17.   Drapieżność   1   swatanie   .    .       B3

18.   Pogwarkl o kobietach,  dzieciach   i   dziewczynie   ...        

88

19.   Malgaska melodia ....        93

20.   Przygody   lądów   i   narodów        98

21.   Góra   Beniowskiego     .     .     .     103

22.   „Nie, ciszy tu nie ma!” .    .     108

23.   „Budować  coś trwałego!”     .     116

24.   Namiętne bogactwo przyrody     119

25.   Piękne   motyle,    dziewczyna

1   lemur.......     123

26.   Śpiewy głodnej krwi ...     129

27.  Wąż    ankoma    .     .     .     .     .     134

28.   Biada   zwyciązcy!   ....     139

29.   Złowróżbne wieści znad morza       ........     142

30.   Rozgrywka   ze   wsią   .     ¦     •     1-56

31.    Moja    vadi    ......         152

32.   Rzeka  jest  zła.....      156

33.   Amod,  syn  Amoda      ...     161

background image

34.   Chata   na   palach   ....     166

35.   Serce matki, osa i velomody     170

36.   Motyl     lolopaty,     zwiastun śmierci.......      174

37.   Niezwykłe  spotkanie   ...      178

38.    Gdy   opowiada   się   o   baba-kutach.......     182

3D. Napięcie.......     ^186

40.   Zbrojny   najazd      ....      190

41.   Śmierć   Manahitsary   ...      194

42.   Obiad........      197

43.    Kapral Ali wije się z bólu .      203

44.   Narodziny  wielkiego  motyla     208

45.   Ścieżki  ludzi   1  legend    .     .     211

Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, „Warszawa 1S65 r. Nakład 50.000 + 280 

egz. Ark. wyd. 14,2. Ark. druk. 13,5. + 2 ark. wkładek rotogr. Papier 

druk. mat. rv kl. 65 g. 61 X 86 z f-ki w Kluczach. Oddano do drukarni 

w styczniu 19fi5 r. Druk ukończono we wrześniu 19CS ‘. Zakłady 

Graficzne „Dom Słowa Polskiego”.  Zam,   nr 780.  Cena «l 22,—,  E-94

Antalaha

Santaha Sarahitra ‘

 Ranta*

Antanambao

\TTJTT GOKA BENIOWSKŁEGO

Mabalevona

9 intsetra