background image

 

Jerzy Siewierski 

 

Nie zabija sie Świętego 

Mikołaja 

 

 

background image

NIE ZABIJA SIĘ ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA 

 
Rencista  Stanisław  Komorowski  dobiega  już  dziś 

siedemdziesiątki. Wygląda jednak na znacznie młodszego. 
Włosy ma siwe, twarz pooraną zmarszczkami, ale ruchy i 
sylwetkę  młodego  człowieka.  Lubią  go  i  szanują
  w 
Gwiazdowie,  gdzie  mieszka  od  końca  wojny  Jest  radnym 
w gminnej radzie narodowej, pełni też funkcję terenowego 
opiekuna  społecznego.  I  choć  od  dwudziestu  już  lat  nie 
nosi 

szarego 

milicyjnego 

munduru, 

wszyscy 

Gwiazdowie,  nawet  ledwie  odrosłe  od  ziemi  szkraby, 
nazywają go komendantem. 

Przed  dwoma  laty  spędzałem  w  Gwiazdowie 

miesięczny urlop. Zaprzyjaźniłem się wtedy z komisarzem 
Komorowskim. 

Popołudniami 

siadywaliśmy 

przy 

ogrodowym  stole,  ustawionym  w  cieniu  rozłożystego 
krzewu  jaśminu,  przed  domem  Komorowskiego,  i 
gawędziliśmy.  Najczęściej  mówił  Komorowski.  Miał 
znakomitą  pamięć.  Lubił  i  umiał  opowiadać.  Słuchałem 
uważnie  jego  niespiesznych,  barwnych  opowieści. 
Czasami coś sobie zanotowałem. Potem, już w Warszawie, 
napisałem tę książkę. 

 

background image

GODZINA 9,00 

 
–  Chuchnijcie,  Walendziak  –  powiedziałem  i 

zmierzyłem go surowym spojrzeniem. 

– Panie władzo, jak Boga kocham, mówię prawdę, on 

tam leży... 

–  Walendziak,  powiadam:  chuchnijcie.  Jak  władza 

każe chuchać, to obywatel ma chuchać, a nie rezonować. 

Nachylił  się  nad  barierką  i  odetchnął  mi  w  twarz. 

Pokiwałem głową. 

–  Czy  wam  nie  wstyd,  obywatelu  Walendziak?  Jest 

dopiero  dziewiąta  rano,  a  wy  już  jesteście  w  stanie 
nietrzeźwym.  To  nieładnie.  I  jeszcze  zachciewa  się  wam 
głupich  kawałów.  Powiem  wam,  co  macie  zrobić. 
Pójdziecie  teraz  prosto  do  chałupy  i  nie  wolno  wam 
wstępować  do  gospody.  I  wyśpijcie  się  porządnie.  A  jak 
mi  tu  jeszcze  raz  będziecie  zasuwać  takie  duperele  o 
świętym Mikołaju, to zamknę was w areszcie i zapomnę o 
tym, że dziś Wigilia. Poświętujecie u nas, za kratkami... 

Oczy  Walendziaka  nabrały  nagle  bardzo  trzeźwego 

wyrazu. Spojrzał na mnie z wyrzutem. 

–  A  pan  sierżant  nijak  mi  nie  wierzy.  A  ja  mówię 

prawdę.  I  wcale  nie  jestem  pijany.  Z  Piotrkiem  od 
Florczaków  ćwiartkę  zrobiliśmy.  Tyle  co  nic,  a  pan 
sierżant tylko w kółko, że ja zalany i zalany. 

Westchnąłem  ciężko  i  popatrzyłem  w  okno.  Było 

szaro  i  mglisto,  prószył  śnieg.  Na  przystanku  pekaesu 

background image

stało dwoje dzieci. Dwie dziewczynki okutane w wełniane 
chustki. Poza nimi nie widać było nikogo. 

Znów  spojrzałem  na  Walendziaka.  Nie  chciał  iść  do 

domu,  tylko  czekał  cierpliwie,  miętosząc  w  dłoniach 
włochatą  czapkę.  I  choć  zalatywało  od  niego  wódką,  nie 
wyglądał  na  zalanego  w  trupa.  Raczej,  jak  na  swoje 
możliwości,  był  diablo  trzeźwy.  Otworzyłem  wielką 
księgę,  w  której  zapisywaliśmy  meldunki  o  rozmaitych 
wydarzeniach,  ująłem  w  prawą  rękę  służbowy  długopis  i 
zapytałem: 

–  Jednym  słowem,  obywatelu  Walendziak,  chcecie 

złożyć  zameldowanie?  –  Już otwierał  usta, ale  uciszyłem 
go niecierpliwym ruchem dłoni. – Tylko zastanówcie się, 
co  macie  do  powiedzenia.  To  nie  żadne  śmichy,  chichy, 
tylko 

poważne 

zameldowanie 

złożone 

władzy. 

Zapamiętajcie  sobie,  że  władza  bardzo  nie  lubi,  jak  ją 
wprowadzać w błąd, a za głupie kawały to możecie sobie 
posiedzieć, i to nielicho, zrozumieliście? 

Przytaknął głową na znak, że zrozumiał. 
– To w takim razie jeszcze raz od początku walcie, co 

macie do powiedzenia. 

Zaczął  mówić.  Trochę  nieskładnie  i  powtarzając 

niektóre  rzeczy  po  kilka  razy,  ale  z  jego  gadania 
niedwuznacznie  wynikało,  że  pod  lasem,  koło  szosy 
prowadzącej  do  N.,  leży  w  śniegu  nieżywy  święty 
Mikołaj. 

–  Posłuchajcie,  Walendziak  –  przerwałem  mu  –  a 

skąd wy wiecie, że on jest nieżywy? Może się zwyczajnie 

background image

upił i go zmogło? 

–  Panie  sierżancie.  –  Z  wyrzutem  popatrzył  mi  w 

oczy. 

– Święty Mikołaj i się upił? Nie może tak być, panie 

władzo. 

–  Dobrze  –  powiedziałem.  –  Poczekajcie  chwilę.  – 

Nachyliłem  się  nad  księgą  i  pod  datą  dwudziestego 
czwartego grudnia wpisałem wiecznym piórem: „Godzina 
dziewiąta. Zgłosił się ob. Antoni Walendziak, syn Józefa, 
i  podał,  że  koło  szosy  leży  w  śniegu  nieżywy  człowiek, 
odziany  w  szaty  świętego  Mikołaja”.  Odłożyłem  pióro  i 
zamknąłem księgę. 

– Stało się – oznajmiłem surowo. – Zapisałem, coście 

mi  powiedzieli.  Już  z  tej  księgi  nikt  tego  nie  wymaże. 
Pójdziemy  teraz  do  tego  waszego  nieboszczyka. 
Sprawdzimy.  I  coś  mi  się  widzi,  obywatelu  Walendziak, 
że  będziecie  tego  żałowali.  Władza  takich  żartów, 
zwłaszcza  w  święta,  nie  lubi  i  obiecuje  wam,  że  na 
mandacie  się  nie  skończy.  Wlepią  wam  w  sądzie  taką 
grzywnę, że się nie pozbieracie. 

Pokiwał głową i nic nie odpowiedział. 
Naciągnąłem  płaszcz  i  nałożyłem  czapkę.  Zapiąłem 

pas z pistoletem, przez ramię przewiesiłem raportówkę. 

– Możemy iść – rzekłem i wskazałem wyjście. 
Drzwi  zamknąłem  na  kłódkę  i  zatknąłem  za  nią 

tekturkę z napisem: „Zaraz wracam”. Zwykle było nas na 
posterunku  dwóch,  ale  że  to  była  Wigilia,  podzieliliśmy 
się dyżurami. Ja miałem pełnić służbę do południa. Potem 

background image

kapral  Duda.  Następnego  dnia  miał  objąć  dyżur  Józef 
Biedronek,  a  w  drugi  dzień  świąt  ja  bym  przejął 
posterunek. W ten sposób wszyscy byśmy poświętowali. 

Ruszyliśmy  w  kierunku  lasu.  Świeży  śnieg  chrzęścił 

nam pod butami i lekki mrozik szczypał w policzki. Kiedy 
na  skraju  wsi  przechodziliśmy  koło  chałupy  starej 
Biernackiej, Walendziak splunął z rozmachem w kierunku 
jej  wielkiego  czarnego  kota,  który  wybiegł  spomiędzy 
ośnieżonych opłotków i przebiegł nam drogę. 

– Tfu, paskudztwo – powiedział. – Że też musi się to 

pętać pod nogami. 

–  Nie  bądźcie  przesądni,  obywatelu  –  mruknąłem.  – 

Co  wam  kot  zawinił?  Stworzenie  jak  stworzenie.  Na 
waszym  miejscu  to  bym  raczej  bał  się  białych  myszek 
albo  śnieżnobiałych  nietoperzy.  Jak  będziecie  tak  dalej 
zalewać  pałę,  to  je  niedługo  zobaczycie.  Mogę  wam  to 
przyobiecać. 

Popatrzył  na  mnie  niepewnie  i  usiłował  się 

uśmiechnąć. 

–  Ja  tam  nie  lubię  kotów,  panie  sierżancie,  a  już 

zwłaszcza  kiedy  przebiegają  drogę.  Mogą  człowiekowi 
biedy napytać. 

–  Jużeście  jej  sobie  sami  napytali,  Walendziak  – 

stwierdziłem  ponuro.  –  No,  gdzie  jest  ten  wasz 
nieboszczyk,  co?  Może  go  kot  zjadł?  Szosę  już  widać,  a 
nieboszczyka ani śladu. 

Bez słowa wskazał mi skraj przyprószonego śniegiem 

sosnowego  zagajnika.  Wytężyłem  wzrok  i  przestałem 

background image

podrwiwać z Walendziaka. Zacząłem biec. Pocwałował za 
mną. Zatrzymałem się i kazałem mu zaczekać. 

–  Zostańcie  tutaj.  Sam  podejdę,  możecie  wszystko 

zadeptać. 

Ostatnie  kilkanaście  metrów  szedłem  ostrożnie  i 

powoli.  Ale  nie  było  czego  zadeptywać.  Wszystko  już 
było zasypane śniegiem. Nawet i on, ten Walendziakowy 
święty  Mikołaj  w  ogromnej,  czerwonej,  obszytej 
puszystym  futerkiem  kapocie  i  wysokiej  krasnej  czapce. 
Jego  długa  i  siwa  broda  rozrzucona  była  bezładnie  i 
przyprószona  śniegiem.  Pochyliłem  się  nad  nim, 
ściągnąłem  rękawice  i  delikatnie  dotknąłem  jego  czoła. 
Było lodowate. Nie mogło być wątpliwości. Był nieżywy. 
A i powodu śmierci łatwo się było domyślić. W czerwonej 
kapocie,  pokrytej  nierównomiernie  warstewką  śniegu, 
gdzieś  na  wysokości  serca  tkwił  wbity  aż  po  rękojeść 
duży wojskowy bagnet. 

 

background image

GODZINA 10,35 

 
–  Tato  –  powiedziała  Halinka.  –  Mama  mówiła,  że 

tato obiecał zabić karpia, ale  że tato nie zabił,  to ona  nie 
będzie smażyła żywego. I ma już tego zupełnie dosyć. 

Popatrzyłem 

na 

córkę 

niezbyt 

przytomnie. 

Wpatrywała się we mnie z wyrzutem i nie miała zamiaru 
dać mi spokoju. 

– Co tu, do licha, robisz? – syknąłem na nią, a potem 

odwróciłem  się  w  kierunku  gromadki  ludzi  stojących  na 
skraju  szosy  i  wrzasnąłem:  –  Mówiłem,  żeby  się  nie 
skupiać!  Co  to  znaczy?  Teatr  przyjechał  czy  co?  Baby, 
rozejść  się!  Ciasto  piec,  Wigilię  przygotowywać,  a  nie 
gapić się bez potrzeby! Nieboszczyka nie widzieliście czy 
co?! 

Cofnęły się  o  kroczek do szosy, ale  wcale nie  miały 

zamiaru się rozchodzić. 

– Tato – Halinka pociągnęła mnie za rękaw – no to co 

będzie z tym karpiem? Kto ma go zabić? 

Popatrzyłem na nią najgroźniej, jak umiałem. 
– Jak zaraz stąd nie pójdziesz, to ściągnę pas i tak ci 

przyrżnę, że się nie pozbierasz. Marsz do domu! 

– Ja mogę pójść, ale mama nie będzie zadowolona. 
Wiedziałem,  że  mama  nie  będzie  zadowolona,  bo 

rzeczywiście  zapomniałem  rano  zabić  tego  karpia,  ale  w 
tej chwili mnie to zupełnie nie interesowało. 

– Uciekaj stąd i już – warknąłem przez zęby. – Jeżeli 

background image

za sekundę tu jeszcze będziesz, to ci naprawdę przyłożę. 

Halinka  zawróciła  na  pięcie  i  pogalopowała  w 

kierunku  domu.  Józef  Biedronek,  najmłodszy  milicjant  z 
mojego  posterunku,  groźnie  podszedł  do  bab  na  skraju 
szosy i pomachał im przed nosami zaciśniętym kułakiem. 

–  Uciekajta,  baby  –  powiedział  –  pan  komendant 

mówił, żeby się rozejść. A jak władza mówi, to trzeba się 
słuchać. Rozumiecie? 

–  Ależ  tyś  zważniał,  Józuś  –  zaśmiała  się  któraś  z 

kobiet.  –  Jeszcze  niedawno  nosa  ci  podcierałam,  a  teraz 
bez kija do ciebie nie przystąp. 

–  No,  no,  no  –  denerwował  się  Józek  –  tylko  bez 

takiego  gadania,  obywatelko  Maciaszkowa,  bo  wam 
wlepię mandat za opór władzy i utrudnianie! 

Maciaszkowa się zaperzyła i już chciała coś chlapnąć 

jęzorem, ale jak raz wtrąciła się żona Matesaka, sołtysa w 
Gwiazdowie. 

–  Józek  ma  rację,  Maciaszkowa.  Widzicie,  człowiek 

zabity leży, a wy tu z żartami i przeszkadzacie. Wracajmy, 
kobity,  do  domów,  do  swojej  roboty,  nic  tu  nie 
wypatrzymy! 

Maciaszkowa zamilkła. Kobiety cofnęły się jeszcze o 

krok, ale jakoś nie spieszyły do domów. Maciaszkowa też 
zresztą  nie  odchodziła.  Śnieg  padał  coraz  gęstszy.  Szosa 
była  pusta.  Kilka  czarnych  wron,  wcale  nie  spłoszonych 
naszą obecnością, przechadzało się po śniegu w odległości 
kilkunastu metrów od nieboszczyka, którego zresztą mało 
już  nawet  było  widać,  bo  z  minuty  na  minutę  ginął  pod 

background image

warstwą śniegu. 

Przez jakąś chwilę  wydawało  mi się, że  wszystko to 

jest  tylko  koszmarnym  snem,  po  którym  człowiek  budzi 
się  zlany  zimnym  potem.  Ale  nieboszczyk  w  szatach 
świętego 

Mikołaja 

był, 

niestety, 

koszmarną 

rzeczywistością.  Pilnowaliśmy  go  wspólnie  z  Józkiem 
Biedronkiem,  a  mój  zastępca,  kapral  Duda,  siedział 
tymczasem na posterunku przy telefonie. 

Przed  godziną  posłałem  po  nich  Walendziaka. 

Zameldowali  się  szybciutko.  Dudę  wysłałem  na 
posterunek,  żeby  zadzwonił  do  województwa,  a  sam  z 
Biedronkiem  pozostałem  przy  zwłokach.  A  potem,  nie 
wiadomo jak i kiedy, zwiedziały się baby i zaraz ich tu już 
było  pełno,  i  trzeba  się  było  z  nimi  użerać,  a  w  końcu 
pojawiła  się  Halinka  w  sprawie  tego  żywego  jeszcze 
karpia, tak że w głowie powstał mi zupełny mętlik. 

– Panie komendancie – powiedział Walendziak, który 

stał koło nas – to ja już sobie pójdę. 

–  Co?  –  zapytałem  niezbyt  przytomnie,  ocierając 

rękawicą płatki śniegu z brwi. 

– To może ja już sobie pójdę? – powtórzył niepewnie. 
– Ani mi się ważcie. Jesteście ważnym świadkiem. 
– A toż mi kobita głowę urwie. 
– Wy mi, Walendziak, nawet nie mówcie o odejściu. 

Z dębu spadliście czy co? 

– A długo to jeszcze potrwa? 
– Jak będzie trzeba, to postoicie tu nawet i do rana. A 

w ogóle to nie zawracajcie mi głowy. Widzicie, że jestem 

background image

zajęty.  Baby!  Ostatni  raz  mówię,  rozejść  się!  Żarty  się 
skończyły! No raz, dwa, trzy! 

W moim głosie musiało być tyle pasji, że tym razem 

posłusznie  się  odwróciły  i  gorączkowo  coś  poszeptując 
oraz  stale  za  siebie  się  oglądając,  podreptały  jednak  w 
kierunku zabudowań. 

–  Ale  obywatel  komendant  to  ma  posłuch  –  rzekł 

Biedronek z przypochlebczym podziwem w głosie.  – Jak 
powiedział, to się od razu posłuchały. 

–  Nie  pochlebiaj,  Józuś.  Patrz  lepiej  na  szosę,  czy 

jeszcze nie jadą. 

–  A  toż  patrzę,  panie  sierżancie  –  obruszył  się 

Biedronek.  –  Nic  tylko  oczy  wypatruję.  Pewnie  niedługo 
już będą. – Pogapił się przez chwilę na szosę, na której nic 
nie było widać, a potem zapytał: – Popalić można? 

–  Popalcie  sobie  –  zgodziłem  się.  –  Tylko  mi 

niedopałków  nie  rzucajcie,  bo  potem  ci  z  wojewódzkiej 
pomyślą,  że  to  jaki  ślad  –  dodałem  bez  większego 
przekonania,  bo  doskonale  zdawałem  sobie  sprawę,  że 
padający  bez  przerwy  śnieg  zniszczył  wszelkie  ślady,  a 
najrozmaitszych  starych  niedopałków  poniewierało  się 
zawsze koło szosy do licha i trochę. 

Zapalił  papierosa,  zasłaniając  dłonią  od  śniegu  i 

wiatru  migotliwy  płomyczek  zapałki.  Potem  zapałkę 
zgasił  i  schował  do  pudełka.  Widać  wziął  na  serio  moje 
gadanie o pozostawieniu fałszywych śladów. Przez chwilę 
popatrzył na szosę, a potem zagadnął: 

–  A  pan  sierżant  to  myśli,  że  kto  go  załatwił?  – 

background image

wskazał  rękawicą  w  kierunku  zasypanego  śniegiem 
nieboszczyka. 

– A skąd ja, Józuś, mogę to wiedzieć? Czy ja jestem 

Duchem  Świętym  czy  co?  –  obruszyłem  się  łagodnie.  – 
Przyjadą  specjaliści,  poniuchają,  poszukają  i  będzie 
wiadomo co i jak. To są, chłopie, fachowcy. Nie to co my. 
Gdybyś  mnie  zapytał  na  przykład,  kto  ukradł  prosiaka 
albo  kto  komuś  przyłożył  na  drodze  koło  gospody,  to 
pewno  bym  ci  odpowiedział.  Ale  to?  –  wzruszyłem 
ramionami: – Nie na nasze głowy. 

–  A  mnie  się  coś  widzi  –  powiedział  Józek  –  że  to 

nasz  artysta  maczał  w  tym  palce.  Dla  niego  to  nie 
pierwszyzna. 

Chrząknąłem, wskazując na Walendziaka. 
– Nie gadałbyś głupot, Józek. Nikt cię nie pyta, co o 

tym myślisz. Wypatruj lepiej na szosie. 

Józek  w  lot  się  zorientował,  że  nie  powinien  dzielić 

się  swymi  podejrzeniami  w  obecności  Walendziaka,  bo 
burknął pod nosem: 

–  A  wy,  Walendziak,  uszami  nie  strzyżcie.  Pan 

komendant kazał wam czekać, więc cierpliwie czekajcie i 
nic wam do tego, o czym władza rozmawia. 

Walendziak przybrał  nieszczęśliwą  minę  i chciał  coś 

odpowiedzieć,  ale  do  tego  nie  doszło,  bo  Józek  nagle 
zameldował: 

– Jadą już, panie komendancie! 
I  rzeczywiście.  Z  głębi  szosy,  z  tumanu  śnieżycy 

błysnęły  reflektory,  a  po  chwili  na  naszej  wysokości 

background image

mimo śniegu z fasonem i ostro zahamowały dwa wozy. 

Podbiegłem  do  szosy  i  poczekałem,  aż  przybyli 

wygramolą  się  z  samochodów.  Z  willysa  wyskoczył 
najpierw porucznik Fronczak, który często do Gwiazdowa 
przyjeżdżał, potem wyszedł jakiś nie znany mi cywil, a na 
końcu  oficer  w  stopniu  kapitana.  Z  czarnego  citroena 
wysiedli  lekarz,  fotograf  i  dwóch  nie  znanych  mi 
funkcjonariuszy. 

Podszedłem do kapitana i zameldowałem mu: 
–  Obywatelu  kapitanie,  melduje  się  komendant 

posterunku  w  Gwiazdowie  Górnym,  sierżant  Stanisław 
Komorowski. 

Miejsce 

znalezienia 

zwłok  zostało 

zabezpieczone. 

Kapitan  przyłożył  dwa  palce  do  daszka  czapki  i 

przedstawił się: 

– Bartczak, z Komendy Wojewódzkiej. 
Potem  kapitan  w  towarzystwie  cywila  podszedł  do 

przysypanych  śniegiem  zwłok.  Niepewnie  podążyłem  za 
nimi. 

– To chyba  będzie on, kapitanie  –  powiedział  cywil, 

przypatrując się  nieboszczykowi  i energicznie  pociągając 
nosem. 

Zauważyłem,  że  nos  miał  zapuchnięty,  a  oczy 

czerwone  jak  u  królika.  Wyglądał  na  solidnie 
zagrypionego.  Jego  żółte  półbuty  tonęły  w  śniegu,  a 
kapelusz  z  oklapłym  rondem  robił  wrażenie,  jakby  za 
chwilę miał ulecieć w powietrze. 

–  Chyba  to będzie  on  –  zgodził się  kapitan, a  potem 

background image

zwrócił się do porucznika Fronczaka: – No, zabierajcie się 
do roboty. 

Fronczak  skinął  na  fotografa  i  już  po  chwili  biel 

śniegu  poczęła  połyskiwać  w  jaskrawych  rozbłyskach 
flesza. 

Spłoszone  wrony  ciężko  poderwały  się  do  lotu. 

Walendziak  rozdziawił  gębę  i  z  podziwem  patrzył  na 
przybyłych, Józef Biedronek zamarł  w pozycji prawie  że 
zasadniczej,  zakatarzony  cywil  w  żółtych  półbutach 
pociągał  nosem,  od  strony  wsi  dobiegało  gwałtowne  psie 
naszczekiwanie, a śnieg padał coraz gęstszy i gęstszy. 

 

background image

GODZINA 12,30 

 
–  Oczywiście  dostaliście  telefonogram  –  powiedział 

kapitan Bartczak takim tonem, jakby stwierdzał, że słońce 
wschodzi codziennie, a igła kompasu wskazuje północ. 

Chciałem  coś  odrzec,  ale  na  szczęście  nie  było 

potrzeby, bo wsadził nos  w stertę  papierzysk i  widać nie 
spodziewał się odpowiedzi. 

Popatrzyłem na kaprala Dudę, którego uszy przybrały 

kolor  buraka,  a  oczy  uciekły  gdzieś  w  bok.  Objąłem 
służbę  po  kapralu  Dudzie,  który  jako  żywo  nie 
przekazywał  mi  żadnego  telefonogramu.  Poczekaj  – 
pomyślałem – dam ja ci do wiwatu. Niech no wszystko to 
się tylko skończy. 

Ale nie wyglądało, by koniec tej historii był bliski. 
Święty  Mikołaj  spoczywał  na  ławie  w  sionce  i 

oczekiwał  na  transport.  Jego  siwa  broda  leżała  teraz  na 
moim 

stole, 

obok 

jakichś 

papierków, 

paczki 

wykruszonych  papierosów,  pudełka  zapałek  i  kupki 
drobnych  monet.  To  była  zawartość  Mikołajowych 
kieszeni.  Święty  Mikołaj,  pozbawiony  brody,  nie 
wyglądał wcale na czcigodnego starca. Jego wykrzywiona 
bolesnym  grymasem  twarz  była  jeszcze  młoda.  Nie 
przekroczył chyba trzydziestki. 

–  W  nocy  powiadomiliśmy  wszystkie  posterunki  w 

obrębie  naszego  województwa  –  powiedział  kapitan  do 
zagrypionego  cywila,  spoglądając  jednocześnie  na  mnie, 

background image

jakby oczekiwał potwierdzenia. 

Chrząknąłem  i  pomyślałem,  że  z  Dudy  należałoby 

drzeć żywcem pasy skóry, a odsłonięte mięso posypywać 
obficie solą. 

–  W  porządku.  Wiem  o  tym  –  wychrypiał 

zakatarzony  cywil,  który  wyciągnął  z  kieszeni  ogromny 
płat  ligniny  i  starannie  wysiąkał  nos.  Potem  spojrzał  na 
mnie i zapytał: – Nie znalazłoby się tu u was trochę kawy, 
sierżancie? 

Bezradnie rozłożyłem ręce. 
–  Chyba  w  gospodzie.  Biedronek  może  skoczyć  i 

przynieść.  Choć  po  prawdzie  to  nie  wiem,  czy  w 
gospodzie mają kawę... 

– E tam – z rezygnacją machnął ręką – już widzę, jak 

przynosi. Termos macie? 

Musiałem  przyznać,  że  nie  rozporządzamy  na 

posterunku termosem. 

–  Zawsze  tak  jest  –  stwierdził  ponuro  zakatarzony 

cywil.  –  Nigdzie  teraz  nie  ma  przedmiotów  pierwszej 
potrzeby. Trudno. Przygotujecie mi potem trochę herbaty. 

Poderwałem  się  sprężyście  i  już  chciałem  biec  do 

tego  pokoju  naszego  posterunku,  gdzie  koło  barierki  stał 
piecyk z blaszaną rurą, a na nim czajnik, ale cywil usadził 
mnie energicznie: 

–  Siadajcie!  Herbata  potem.  Teraz  kapitan  Bartczak, 

jako 

szef 

grupy 

operacyjnej, 

zapozna 

nas 

dotychczasowym stanem śledztwa. 

Jeszcze raz sięgnął do kieszeni, wydobył z niej fiolkę 

background image

z  aspiryną,  wysypał  na  dłoń  trzy  pastylki  i  połknął, 
niczym ich nie popijając. 

Kapitan  Bartczak  podniósł  oczy  znad  rozłożonych 

przed  nim  papierów,  powiódł  wzrokiem  po  nas 
wszystkich,  siedzących  na  ławce  ustawionej  pod  ścianą  i 
na kilku biurowych krzesełkach, popatrzył na zawieszone 
na  ścianie  godło  państwowe,  na  metalową  szafę  w  kącie 
obok  stojaka  na  broń,  na  którym  stał  jeden  mosin  wzór 
1944, na zakratowane okno, za którym szalała śnieżyca, a 
potem  na  cywila,  który  znowu  manipulował  kawałkiem 
ligniny przy zapuchniętym nosie. 

–  Obywatelu  prokuratorze,  stan  sprawy  przedstawia 

się  następująco:  wczoraj,  dnia  dwudziestego  trzeciego 
grudnia,  o  godzinie  dziewiętnastej  czterdzieści  pięć, 
dokonano  w  N.  napadu  rabunkowego  na  mieszkanie 
obywatela  Stanisława  Żuczka,  prywaciarza,  właściciela 
wytwórni  grzebieni  i  puderniczek.  Obywatel  Stanisław 
Żuczek  i jego żona, Eugenia, byli  w  tym czasie  w domu 
nieobecni, gdyż przebywali w kinie na filmie „Skarb”, co 
potwierdził  personel  rzeczonego  kina.  W  mieszkaniu 
znajdowała  się  wtedy  tylko  pomoc  domowa,  obywatelka 
Genowefa  Kowalska,  i  syn  obywatela  Żuczka,  Żuczek 
Antoni,  lat  pięć.  O  godzinie  dziewiętnastej  czterdzieści 
pięć u drzwi willi obywatela Żuczka zadzwonił dzwonek. 
Obywatelka  Kowalska  zapytała,  kto  dzwoni.  Otrzymała 
odpowiedź,  że  przyszedł  święty  Mikołaj  z  miejscowego 
Domu  Towarowego  z  prezentami  zakupionymi  w  tej 
placówce  handlowej  dla  syna  obywatela  Żuczka. 

background image

Obywatelka  Kowalska  otworzyła  drzwi,  mimo  że 
Żuczkowie 

wielokrotnie 

przestrzegali 

ją 

przed 

wpuszczaniem  osób  nieznajomych.  Nawiasem  mówiąc, 
drzwi  do  willi  obywatela  Żuczka  opatrzone  są 
specjalnymi  zamkami,  zamówionymi  w  Warszawie. 
Kiedy otworzyła, do środka wszedł osobnik w przebraniu 
świętego  Mikołaja  i  z  workiem  w  ręku.  Wydobył  z 
kieszeni  rewolwer  czy  też  pistolet,  z  zeznań  obywatelki 
Kowalskiej nie można było dokładnie ustalić, jaka to była 
broń, i sterroryzował ją. Zmusił ją, aby wraz z dzieckiem 
weszła do łazienki, gdzie ich zamknął. 

O  godzinie  dwudziestej  trzydzieści  pięć  powrócił  do 

domu  obywatel  Żuczek  z  żoną,  uwolnił  uwięzionych  i 
wszczął  alarm.  Okazało  się,  że  z  mieszkania  zrabowano 
pięćdziesiąt trzy tysiące złotych i biżuterię wartości około 
stu  osiemdziesięciu  tysięcy  złotych.  Pewnie  były  tam  też 
jakieś  „twarde”,  „miękkie”  i  „świnki”,  ale  o  tym 
Żuczkowie  oczywiście  nie  meldowali.  Natychmiast 
wszczęto  czynności  śledcze  i  pościg.  We  wstępnym 
śledztwie,  przeprowadzonym  jeszcze  w  godzinach 
wieczornych,  ustalono,  że  do  Domu  Towarowego  nie 
powrócił  jeden  z  pięciu  pracowników  zatrudnionych  na 
etatach  świętych  Mikołajów.  Stwierdzono,  że  jest  to 
niejaki Antoni Śliwa, lat dwadzieścia osiem, karany już za 
napad  rabunkowy.  Właśnie  po  odbyciu  kary  za  ten  czyn 
opuścił on cztery miesiące temu więzienie we Wronkach. 
Ustalono, że zaraz po  wojnie Śliwa  był zatrudniony jako 
robotnik  w  wytwórni  obywatela  Żuczka  w  N.  Za 

background image

rzeczonym 

wszczęto 

natychmiast 

intensywne 

poszukiwania... 

–  I  w  wyniku  tych  intensywnych  poszukiwań  – 

mruknął  przez  nos  prokurator  –  pewien  zalany  obywatel 
odnalazł go dziś rano z bagnetem w sercu w Gwiazdowie 
Górnym,  oddalonym  pięćdziesiąt  pięć  kilometrów  od 
miejsca przestępstwa. Pogratulować sprawności  działania 
–  dodał  zgryźliwie,  a  potem  kichnął.  –  Przepraszam  – 
powiedział i wytarł nos ligniną. 

Kapitan Bartczak wzruszył ramionami. 
–  Nie  było  żadnych  danych  co  do  kierunku  ucieczki 

podejrzanego. 

miejscu 

jego 

zamieszkania 

stwierdziliśmy, że nie powrócił na noc. Mieszkał kątem u 
jednej 

obywatelki 

na 

Zalipiu. 

Obywatelka 

ta 

prawdopodobnie trudni się nierządem... 

–  Byłby  idiotą,  gdyby  tam  wracał  –  mruknął 

prokurator – musiał się spodziewać, że po paru godzinach 
będzie  miał  na  głowie  całą  miejscową  milicję. 
Przygotował sobie na pewno jakąś inną melinę... 

–  W  Gwiazdowie  Górnym?  –  zapytał  porucznik 

Franczak. 

Nikt  mu  nie  odpowiedział,  a  ja  poczułem,  że 

wszystkie  spojrzenia  skupiły  się  na  mnie.  Jak  zawsze  w 
chwilach 

kiedy  jestem  porządnie  zdenerwowany, 

odetchnąłem głęboko i powiedziałem: 

– Na naszym terenie nigdy nie słyszeliśmy o żadnym 

Antonim  Śliwie.  U  nas  taki  nie  notowany.  Znany  był  tu 
wprawdzie Mateusz Śliwa... 

background image

– Gdzie on mieszkał? – przerwał porucznik Fronczak. 
– Może to jakiś krewny? 
–  Mateusz  Śliwa  –  wyjaśniłem  –  miał  osiemdziesiąt 

pięć  lat,  kiedy  umarł  dwa  lata  temu.  Nie  miał  żadnych 
krewnych  ani  spadkobierców.  Całą  jego  rodzinę 
wymordowali  hitlerowcy  w  czterdziestym  trzecim  za 
pomoc partyzantom. Nikt się nie zgłosił po spadek... 

– To nas nie interesuje – przerwał kapitan Bartczak. 
Wiedziałem,  że  ich  to  nie  może  obchodzić,  ale  że 

zapytali,  więc  odpowiedziałem  najdokładniej,  jak 
potrafiłem.  Poczułem,  że  chce  mi  się  jeść,  ale  jakoś  nie 
wypadało  sięgać  do  raportówki,  w  której  schowane 
miałem zawiniątko ze śniadaniem. Najczęściej bywał tam 
chleb  z  masłem  i  kiełbasą,  ale  wtedy,  w  Wigilię,  Marta 
zapakowała  coś  postnego,  jakieś  jajka  na  twardo  albo 
wędzonego  dorsza,  którego  kupiła  dzień  wcześniej  w 
spółdzielni.  Kupiła  wtedy  także  i  tego  karpia,  którego 
zapomniałem  rano  zakatrupić.  Przypomniała  mi  się  ta 
ryba  i  wyobraziłem  sobie,  co  będę  musiał  wysłuchać, 
kiedy  wreszcie  dotrę  do  domu.  Jedno,  co  mogło  mnie 
uratować, to to, że zbliżał się ten jedyny w roku wieczór, 
w który ludzie wybaczają sobie wzajemnie przewinienia, i 
jakoś  nie  będzie  wypadać  kobiecie,  obdarzonej  choćby  i 
najostrzejszym  językiem,  besztać  ślubnego  małżonka,  z 
którym niemało lat przeżyła. 

Otworzyły  się  drzwi  od  sąsiedniej  izby,  w  której  za 

drewnianą  barierką,  dzielącą  pomieszczenie  na  połowę 
przyjmowało  się  interesantów.  Do  pokoju  wszedł  Józek 

background image

Biedronek i trochę niepewnie popatrzył na nas. 

– Czego chcecie? – zapytał porucznik Fronczak. 
–  Ja  ze  sprawą  do  obywatela  sierżanta  –  wskazał  na 

mnie wzrokiem, nie odrywając dłoni od szwów spodni. 

–  No  to  mówcie,  co  macie  do  powiedzenia  – 

powiedział porucznik. 

–  Obywatelu  sierżancie  –  wypalił  Józek  –  przyszła 

stara Biernacka i nie chce sobie pójść. 

Popatrzyłem  na  Józka  wzrokiem,  który  powinien  go 

uśmiercić. 

– Załatwcie sami obywatelkę Biernacką. Widzicie, że 

jestem zajęty. 

–  Ale  ona  chce  rozmawiać  tylko  z  obywatelem 

komendantem. 

Chciałem  już  palnąć,  aby  odesłał  ją  do  wszystkich 

diabłów, gdy wtrącił się kapitan Bartczak: 

–  Nie  przeszkadzajcie  sobie,  sierżancie.  Załatwiajcie 

swoje bieżące sprawy. Jakoś sobie bez was damy radę.  – 
Choć  powiedział  to  poważnym  tonem,  poczułem  się 
niezmiernie  głupio  i  chyba  troszkę  poczerwieniałem,  bo 
kapitan  dodał  szybko:  –  A  jak  skończycie,  to  zaraz 
wracajcie  do  nas.  Wasza  znajomość  terenu  może  być  dla 
nas bardzo cenna. 

Poprawiłem pas i wyszedłem do sąsiedniej izbyKoło 

balustradki, tuż obok żelaznego piecyka z rurą, stała stara 
Biernacka  w  kraciastej  chuście  i  świdrowała  mnie 
spojrzeniem swych małych i czarnych jak węgielki oczu. 
Jej  haczykowaty  nos  poruszał  się  tak  jakoś  dziwnie,  że 

background image

zawsze  napełniało  mnie  to  niepokojem.  Nigdy  nie 
potrafiłem zrozumieć, jak ona to umie robić. Znałem starą 
Biernacką  i  jej  nos  aż  za  dobrze.  Odwiedzała  nasz 
posterunek  przynajmniej  raz  w  tygodniu  i  zanudzała 
bardzo 

osobliwymi 

sprawami. 

Miała 

niezwykłą 

wyobraźnię  i  bezgraniczne  zaufanie  do  możliwości 
ludowej  milicji.  Składała  niestrudzenie  donosy  na 
sąsiadów,  na  dzieciaki,  które  pokazywały  jej  języki  i 
wołały: „Biernacka, stara jędza, co psy pędza! ”, na dziki, 
które  podobno  ryły  jej  ogródek,  na  nietoperza,  który 
usiłował,  za  poduszczeniem  obywatelki  Maciaszkowej, 
wkręcić  się  jej  we  włosy,  oraz  na  lekarkę  z  ośrodka 
zdrowia, która chciała ją otruć, polecając łykanie pigułek 
o niedobrym kolorze. 

– Niech będzie pochwalony – powiedziała Biernacka. 
–  Dzień  dobry,  obywatelko  –  odpowiedziałem 

sztywno,  nie  siadając  na  krzesełku.  –  A  wy  do  nas  w 
jakiej sprawie? Jeżeli chodzi o te dzieciaki z drugiej b, co 
was  przezywają,  to  już  zwróciłem  uwagę  panu 
kierownikowi szkoły, żeby im uszu natarł. Obiecał, że się 
tym zajmie osobiście. Tylko widzicie, teraz są ferie, więc 
trzeba będzie z tym poczekać aż do Trzech Króli. 

– Ja z czymś innym, panie komendancie – stwierdziła 

ponuro. – Ja w sprawie kradzieży. – Jej nos zadrgał nagle 
gwałtownie, a czarne oczka zmniejszyły się do rozmiarów 
wąziutkich szpareczek. 

Poczułem, że jest całkiem niedobrze. Baba wymyśliła 

coś zupełnie nowego i nie da się łatwo spławić. 

background image

–  Kto  co  komu  ukradł,  obywatelko?  –  zapytałem, 

dalej nie siadając. 

Zza  uchylonych  do  sąsiedniej  izby  drzwi  dolatywał 

gwar  wielu  głosów,  a  stojący  obok  mnie  Biedronek 
uważnie nadstawił uszu. 

– Bazylego ukradli, panie komendancie. Myślę, że to 

na  pewno  będzie  Maciaszkowa.  Ona  od  dawna  na  niego 
pomstowała... 

Nic  nie  mogłem  zrozumieć.  Usiadłem  ciężko  na 

krzesełku. 

–  Powiadajcie  po  porządku.  Kogo  ukradli?  Co  to  za 

Bazyli? 

–  Kot,  panie  komendancie.  Mój  kot.  Bardzo  łowny. 

Maciaszkowa  go  ukradła  i  pewno  utopiła,  bo  latem 
pomstowała, że jej kurczaki dusi. 

Poczułem,  że  się  pocę  ze  złości.  Miałem  ochotę 

wygonić babsko, ale się powstrzymałem i tylko zapytałem 
z wyrzutem: 

– Jak wam nie wstyd, obywatelko Biernacka? Wy mi 

głowę  kotem  zawracacie,  a  tu  za  ścianą  –  wskazałem  w 
odpowiednim  kierunku  –  świeży  nieboszczyk  leży. 
Człowieka zabili, a wy o kocie. 

Nie  zdradzałem  żadnych  tajemnic  śledztwa.  Dzięki 

Walendziakowi,  który  po  przesłuchaniu  wylądował  już 
pewnie  w gospodzie, i dzięki zbiegowisku bab, któreśmy 
z Józkiem tak dzielnie rozpraszali, nie było z pewnością w 
Gwiazdowie  Górnym  ani  jednej  osoby,  która  by  do  tej 
pory nie wiedziała o niesamowitym znalezisku. 

background image

–  A  wiem  –  odpowiedziała  obojętnie  Biernacka.  – 

Opowiedzieli  mi  po  drodze, że  świętego  Mikołaja  zabili. 
Ale  kot,  panie  komendancie,  to  też  stworzenie  boże.  Jak 
Pan  Bóg  piątego  dnia  stworzył  różne  zwierzęta  – 
przeżegnała się  nabożnie  – to i koty stworzył. Po to, aby 
myszy łapały, a nie po to, żeby je Maciaszkowa topiła. 

Miałem  już  tego  dosyć.  Trzymałem  jeszcze  swoje 

nerwy  na  wodzy,  ale  już  podniesionym  głosem 
powiedziałem: 

–  Obywatelko  Biernacka!  Milicja  nie  jest  od  tego, 

żeby wysłuchiwać waszych bredni. Zrozumcie, co wy mi 
tu  opowiadacie.  Kot  się  wam  gdzieś  zawieruszył,  bo 
poleciał  za  kotkami  albo  z  dzieciakami  się  gania,  a  wy 
rzucacie  poważne  oskarżenie  na  niewinną  obywatelkę. 
Tak  dłużej  być  nie  może,  pani  Biernacka.  To  się  musi 
wreszcie skończyć! 

Nie  zrobiło  to  na  niej  większego  wrażenia,  bo  z 

uporem powtórzyła: 

– Maciaszkowa musiała go ukraść. Bazyli nigdzie nie 

lata. Obcych się boi i z dzieciakami się nie zadaje. Jak był 
taki  malutki  –  pokazała  chudymi,  szponiastymi  palcami, 
jaki  był  malutki  –  dzieciaki  go  utopić  chciały  i  ja  go 
odratowałam. Od tej pory tylko w obejściu ze mną siedzi i 
do nikogo nie podejdzie. Tylko ze mną jest, bo wie, że mu 
krzywdy nie zrobię. No i z Wandeczką się bawi, więcej z 
nikim. 

Wandeczka to była wnuczka obywatelki Biernackiej. 

Jej córka wyjechała do N. w czterdziestym piątym roku i 

background image

tam  szybciutko  dorobiła  się  dzieciaka.  Potem  pewnego 
dnia  przywiozła  go  do  Gwiazdowa,  zostawiła  u  matki  i 
więcej nikt jej u nas nie widział. 

– Mówicie, że do obcych nie podejdzie? – zapytałem 

podstępnie. 

– Ano nie podejdzie. Od razu ucieka. Tylko do mnie 

idzie i do Wandeczki – stwierdziła z dumą. 

–  To  w  takim  razie  –  powiedziałem  –  jak  go  wam 

Maciaszkowa mogła ukraść? Jak go zwabiła? 

–  A bo ja tam  wiem? Ma swoje  sposoby. Wiadomo, 

czarownica – odrzekła nie zmieszana i pewna swoich racji 
Biernacka. 

Ręce  mi  opadły  i  zupełnie  nie  wiedziałem,  co  jej 

odpowiedzieć,  ale  na  szczęście  coś  mi  się  przypomniało. 
Wstałem  z  krzesełka,  oparłem  się  rękami  o  balustradę  i 
zapytałem: 

– Wasz kot to zdaje się taki duży czarny, z białą łatką 

pod szyją? 

Potwierdziła. 
– A więc dowiedzcie się, że nikt go wam nie ukradł. 

Ani  obywatelka  Maciaszkowa,  ani  nikt  inny.  Dwie 
godziny temu razem z Walendziakiem  widzieliśmy  go na 
drodze do szosy, pod lasem, jak hasał po śniegu. I milicja 
wam  go  łapać  nie  będzie!  Sami  pilnujcie  swojego 
Bazylego.  Zrozumieliście?!  –  prawie  że  wrzasnąłem, 
pochylając się nad balustradą. 

– Pod lasem? – zdziwiła się  nie speszona Biernacka. 

–  Mówi  pan  komendant,  że  pod  lasem?  A  jakie  licho  go 

background image

tam mogło zaciągnąć?! 

Nie  czekałem  na  to,  co  ma  więcej  do  powiedzenia, 

odwróciłem  się  na  pięcie  i  zakazując  Biedronkowi  na 
przyszłość  zawracania  mi głowy podobnymi głupstwami, 
wszedłem do sąsiedniej izby. 

Mówił właśnie lekarz: 
– ... nie. Nie wydaje się, by go zabito gdzie indziej, a 

trupa podrzucono koło szosy. To tak nie mogło wyglądać. 
Ma  przebitą  komorę  sercową.  Tak  się  w  każdym  razie 
wydaje  przy  powierzchownych  oględzinach.  Przy  tego 
rodzaju  urazach  następuje  obfite  krwawienie.  A  wokół 
denata  było  bardzo  dużo  krwi.  Gdyby  go  zabito  gdzie 
indziej,  a  trupa  tu  podrzucono,  tej  krwi  nie  byłoby  tak 
wiele.  Zresztą  bez  sekcji  niczego  pewnego  nie  mogę 
powiedzieć... 

–  Kiedy  mogą  być  wyniki  sekcji?  –  zapytał 

prokurator. 

Lekarz wzruszył ramionami. 
–  Święta  idą,  panie  prokuratorze.  Pan  prokurator 

wyobrażał  sobie,  że  go  będę  krajał  w  samo  Boże 
Narodzenie? 

–  Nic  sobie  nie  wyobrażam.  Po prostu  wyniki sekcji 

powinny być znane milicji jak najszybciej. 

– Na to ja już nic nie poradzę – obojętnie powiedział 

lekarz. 

Zapadło milczenie. Przerwał je kapitan Bartczak: 
–  Podsumowując,  możemy  przyjąć,  że  Śliwa  – 

według słów obywatela doktora – zamordowany został tu 

background image

na  miejscu,  w  Gwiazdowie,  wczoraj  między  dwudziestą 
pierwszą a dwudziestą drugą... 

–  Niczego  takiego  nie  stwierdziłem  –  ostro  wtrącił 

lekarz.  –  Powiedziałem  tylko,  że  prawdopodobnie, 
powtarzam,  tylko  prawdopodobnie  ten  wasz  święty 
Mikołaj został zabity tu wczoraj wieczorem, najwcześniej 
około  godziny  dwudziestej  pierwszej.  Jak  się  go  pokraje 
to się może okazać, że było zupełnie inaczej. Ja w każdym 
razie  waszego  nieboszczyka  w  święta  krajać  nie  będę 
Mam  ciekawsze  zajęcia  –  oświadczył  twardo  i 
ostentacyjnie zagapił się w okno. 

Tuż  za  kratami  i  szybą  zwisał  z  haczyka  wbitego  w 

górną  framugę  przymocowany  na  sznurku  kawałek 
słoniny.  Sikorka  żółtobrzuszka,  uczepiona  tej  słoniny 
rozcapierzonymi  łapkami,  zwisała  główką  w  dół  i  nie 
przejmując  się  śniegiem  i  wichurą,  która  nią  targała  na 
wszystkie  strony,  spożywała  swój  obiad.  Pomyślałem  o 
śniadaniu  schowanym  w  raportówce,  o  karpiu,  który  żył 
jeszcze  w  swojej  wanience,  i  poczułem  się  bardzo 
smętnie.  Moje  zajęcia  w  dniach  Bożego  Narodzenia  nie 
zapowiadały się ani przyjemnie, ani świątecznie. 

Kapitan Bartczak jakby w ogóle nie zwrócił uwagi na 

oświadczenie doktora i ciągnął dalej: 

–  Napad  dokonany  został  o  dziewiętnastej 

czterdzieści pięć. Do Gwiazdowa mamy pięćdziesiąt pięć 
kilometrów.  Śliwa  przybył  tu  samochodem.  Ktoś  go 
musiał  przywieźć.  Jest  mało  prawdopodobne,  by  sam 
mógł  prowadzić  samochód  w  tym  kostiumie.  Raczej 

background image

siedział  ukryty  w  wozie. Nie  bardzo rozumiem, dlaczego 
nie zdjął tego przebrania, ale to nie jest takie ważne... 

–  Ważne  jest  to  –  przerwał  mu  prokurator  –  kto  go 

zabił. A jak widzę, koledzy z milicji nie mają dotąd o tym 
najmniejszego pojęcia. 

– Nie mają – zgodził się kapitan – ale spróbujemy to 

ustalić. Najprawdopodobniej zrobił to człowiek, który  go 
przywiózł,  czyli  jego  wspólnik.  Zatrzymał  wóz,  pod 
jakimś pozorem odprowadził go na bok i pchnął bagnetem 
Potem z łupem pojechał dalej. 

–  Albo  przyczaił  się  gdzieś  w  okolicy  –  dodał 

porucznik  Fronczak  –  i  siedzi  tuż  pod  nosem  w  którejś  z 
chałup. 

–  Mało  prawdopodobne  –  odpowiedział  kapitan.  – 

Zakładamy,  że  rozporządzał  samochodem.  Nie  brał 
bezpośredniego  udziału  w  napadzie.  Zabił  jedynego 
człowieka, który wiedział o jego udziale w przestępstwie. 
Czuł się bezpiecznie i mógł pojechać dalej. 

–  Właśnie  dlatego,  że  czuł  się  bezpiecznie,  mógł  po 

prostu  zajechać  do  kogoś  w  okolicy.  A  może  to  ktoś 
miejscowy? Albo ktoś miejscowy jest jego wspólnikiem? 
–  urwał  na  moment,  ale  widząc  skrzywiony  uśmiech 
kapitana,  dodał  pospiesznie:  –  Wiem,  że  jest  to  mało 
prawdopodobne, ale przecież taka możliwość istnieje. Nie 
można jej przegapić. Trzeba sprawdzić. I to raczej szybko. 

–  Pewno  sobie  wyobrażacie  –  powiedział  prokurator 

–  że  podpiszę  paręset  nakazów  rewizji,  a  wy 
przetrząśniecie  wszystkie  chałupy  w  promieniu  kilku 

background image

kilometrów. Nic  z  tego,  moi  kochani.  Musicie  zabrać się 
do  roboty  i  całą  rzecz  zacząć  od początku.  Rozpracować 
tego Śliwę, jego otoczenie i tak dalej. Co was zresztą będę 
pouczał.  Sami  lepiej  wiecie,  jak  to  się  robi.  Prawdę 
mówiąc, nie  zazdroszczę  wam tej pracy  –  dodał  kwaśno, 
wyciągając  ze  swych  przepastnych  kieszeni  nowe  płatki 
ligniny. 

Już  od  dawna  chciałem  się  wtrącić,  ale  nie  miałem 

śmiałości.  Korzystając  jednak  z  chwilowej  ciszy, 
zebrałem całą odwagę i powiedziałem: 

–  Jeśli  dobrze  zrozumiałem,  obywatel  porucznik 

chciałby sprawdzić, czy wczoraj wieczorem do naszej wsi 
nie  przyjechał  ktoś  samochodem.  To  się  raz-dwa  da 
załatwić. Za jakąś małą godzinkę. 

– 

Uzyskacie 

tę 

informację 

ze 

źródeł 

konfidencjonalnych? – zainteresował się kapitan. 

Uśmiechnąłem się z zażenowaniem. 
– Nie, po prostu Józek, to jest szeregowy Biedronek, 

przeleci się do gospody. Dziś zamykają o trzeciej, ale jest 
jeszcze  dużo  czasu.  Za  godzinę  będziemy  wiedzieli  co  i 
jak.  Kapral  Duda  mógłby  przez  ten  czas  wpaść  do 
spółdzielni  i  przepytać  kobiety.  Ale  to  chyba  nie  będzie 
potrzebne, gospoda zupełnie wystarczy. 

–  Róbcie  sobie,  co  chcecie,  kochani  –  powiedział 

prokurator, podnosząc się z krzesełka – ale ja wracam do 
miasta.  Jakoś  nie  mam  ochoty  przejechać  się  na  tamten 
świat,  i  to  w  dodatku  w  święta.  Muszę  zaraz  włazić  do 
łóżka. Wiecie, kto w prokuraturze ma dyżur w święta, a w 

background image

razie czego znacie mój telefon domowy. 

Kapitan i porucznik poderwali się z krzesełek. 
–  Nasz  kierowca  podrzuci  obywatela  prokuratora  – 

powiedział Bartczak – a po nas wróci za dwie godzinki. 

–  Ja  też  jadę,  nic  tu  po  mnie  –  stwierdził  lekarz  i 

przestał gapić się w okno. 

Wszyscy  się  podnieśli,  zrobił się  ruch, a  nawet  małe 

zamieszanie. 

–  Obywatelu  kapitanie  –  zagadnąłem  nieśmiało  –  to 

jak, wysyłać Biedronka do gospody? 

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. 
– No oczywiście, że wysyłajcie. Przecież to jasne. 
 

background image

GODZINA 14,20 

 
Śnieg  padał  coraz  gęstszy.  Śnieżyca  zmieniła  się  w 

zadymkę. Białe, skłębione tumany pyłu uderzały w okno. 
Teraz  nawet  tu,  w  ciepłej  i  gwarnej  izbie,  słychać  było 
zawodzenie wiatru. 

Siedzieliśmy,  pijąc  herbatę,  którą  zaparzył  kapral 

Duda, i rozmawialiśmy, skracając sobie czas oczekiwania 
na  Biedronka. Z tą  herbatą  były zresztą  niejakie  kłopoty, 
bo  na  posterunku  mamy  tylko  dwie  szklanki  i  jeden 
kubek.  Więc  pić  trzeba  było  w  kolejności.  Oczywiście 
starsi szarżą wypili pierwsi. Teraz piłem ja, kapral Duda i 
wywiadowca. 

– Jakoś nie widać tego waszego Biedronka – mruknął 

kapitan, spoglądając na zegarek – a czas ucieka. 

Pomyślałem,  że  i  jemu  także  spieszno  do  domu. 

Prawdę mówiąc nie mieli już nic do roboty i mogli zabrać 
się  z  powrotem.  Doskonale  rozumiałem,  że  to  śledztwo 
muszą  poprowadzić  z  zupełnie  innego  końca,  bo  to,  że 
nieboszczyka  znaleziono  w  Gwiazdowie,  było  zwykłym 
przypadkiem.  Siedzieli  tu  tylko  jeszcze  dlatego,  że  im 
zawróciłem głowę, a oni czekali, bo byli obowiązkowi, bo 
nie  chcieli  niczego  przegapić,  choć  prawdę  mówiąc  o 
wynikach  misji  Biedronka  mogłem  poinformować  ich 
przez  telefon,  a  w  ogóle  to  całe  sprawdzanie  nie  miało 
większego  sensu.  Czułem  się  więc  trochę  winny  i 
zawstydzony. 

background image

–  Zaraz  przyjdzie,  obywatelu  kapitanie.  Tylko  go 

patrzyć. 

–  A  jak  tu  u  was  z  elementem  przestępczym?  – 

zapytał  porucznik  Fronczak,  a  potem  dodał,  spoglądając 
na  kapitana:  –  Bo  może  jednak  ktoś  z  Gwiazdowa  był  w 
zmowie z mordercą. Nie można tego wykluczać. 

– Nie można – odrzekł kapitan, zerkając ponownie na 

zegarek.  –  Interesujące  jest  także,  co  robili  wczoraj 
wieczorem  miejscowi  właściciele  samochodów.  Może 
macie tu takich? 

–  Nie  mamy,  obywatelu  kapitanie.  Ale  element 

przestępczy  to  jest.  Kazałem  Biedronkowi  o  niektórych 
popytać... 

–  Widzę,  że  znacie  się  na  robocie  –  uśmiechnął  się 

kapitan.  –  Tylko  czy  ten  wasz  milicjant  potrafi  to 
wszystko  sprawdzić?  Szkoda,  że  nie  poszedł  z  nim  nasz 
wywiadowca. 

Niski,  chuderlawy  blondynek,  który  do  tej  pory  nie 

powiedział  ani  słowa,  poruszył  się  na  swoim  miejscu  i 
przybrał bardzo godną minę. 

–  Potrafi,  obywatelu  kapitanie  –  stwierdziłem  z 

przekonaniem. – A z obcymi – popatrzyłem na blondynka 
–  to  u  nas  ludzie  znowu  tak  chętnie  nie  gadają. 
Szczególnie  o  elemencie  przestępczym.  A  ten,  jak 
powiedziałem,  też  się  trafia.  Piotr  Baniak  na  przykład. 
Trzy  razy  karany  za

 

udział  w  bójce  –  chuligan,  jednym 

słowem. O  Kowaleskim  Stefanie  wiadomo, że  ma  długie 
ręce,  ale  tylko  ras  go  przyłapaliśmy.  Dostał  pół  roku, 

background image

niedawno  wyszedł.  Są  tacy,  co  i  bimber  pędzą...  Przed 
kilku laty było znacznie gorzej. Kiedy tu „Rudy” chodził 
po  okolicy  ze  swoim:  bandziorami.  Wtedy  mieliśmy  tu 
paru takich, co z nim trzymali... Ale już siedzą i nieprędko 
wyjdą. 

–  Ot,  i  taki  u  was  teraz  element  przestępczy  – 

machnął  lekceważąco  ręką  kapitan.  –  Spokojne  tu  macie 
życie sierżancie. 

– Jest jeszcze i ten artysta – wtrącił się kapral Duda. 
–  Jest  –  przyznałem  niechętnie  i  jednocześnie 

przypomniało  mi  się,  że  przed  kilkoma  godzinami  także 
Biedronek wspominał o artyście jako o podejrzanym. 

– Co za artysta? 
–  Jest  taki  jeden.  Mieszka  u  nas  w  starym  wiatraku 

Rzeźbi  takie  rozmaite  dziwolągi  z  zeschłych  gałęzi  i 
starych  pniaków.  Trochę  alkoholik,  ale  nie  ma  z  nim 
kłopotów.  Dziwny  człowiek,  bieda  u  niego  aż  piszczy,  a 
on nic tylko te swoje dziwolągi majstruje... 

– Dlaczego zaliczacie go do elementu przestępczego? 
Wzruszyłem ramionami. 
–  Przyjechał  do  nas  prosto  z  więzienia,  obywatelu 

kapitanie. Siedział kilka latek... 

– Za co? 
–  Za  usiłowanie  zabójstwa.  Pokrajał  nożem  jakąś 

dziewczynę  i  jej  amanta.  Sąd  dopatrzył  się  okoliczności 
łagodzących, bo niby działał w afekcie. Dostał kilka lat w 
czterdziestym  szóstym.  Wyszedł  przed  terminem,  za 
dobre sprawowanie. 

background image

– Pokrajał, powiadacie? – w głosie kapitana czuć było 

zaciekawienie. – Ale nie był to napad rabunkowy? 

–  Broń  Boże  –  zaprotestowałem.  –  Takie  jakieś 

sercowe  historie.  Nakrył  swoją  dziewczynę  we  własnym 
łóżku  z  jakimś  facetem.  Poniosło  go  i  złapał  za  nóż... 
Narwany człowiek, taki w ogóle trochę dziwny. Tamtego 
faceta  poważnie  poranił... dziewczynę  jeszcze  mocniej, o 
mały włos nie umarła... Dziabnął ją tuż koło serca... 

–  Śliwa  też  dostał  w  serce  –  stwierdził  porucznik.  – 

Powiadacie, że ten artysta taki golec? 

Nie  zdążyłem odpowiedzieć, ze skrzypem otworzyły 

się  drzwi  i  do  izby  wkroczył  Biedronek.  Wyglądał  jak 
śniegowy bałwanek. Stuknął służbiście obcasami, a wokół 
jego  butów  tworzyć  się  zaczęły  natychmiast  brzydkie, 
ciemne  kałuże.  Zmarszczyłem  się  z  niezadowoleniem, 
gdyż  od  Józka  troszeczkę  zaleciało  wódką.  Zaraz  go 
jednak  w  myślach rozgrzeszyłem. Prawdę  mówiąc, jeżeli 
chciał  się  naprawdę  wszystkiego  wywiedzieć,  musiał 
sobie  w  gospodzie  z  tym  lub  owym  kropnąć  choć  po 
piwie. 

–  Wywiedzieliście  się  co  i  jak,  Biedronek?  – 

zapytałem. 

– Tak jest, obywatelu komendancie! – huknął Józek. 
– No to meldujcie obywatelowi kapitanowi. 
– Względem samochodów to jest tak – zaczął Józek. 

–  Wczoraj  przyjechały  do  Gwiazdowa  dwa  samochody. 
Demokratka do Szymańskich i dekawka do Sobiesiaków. 
Tą  demokratką  to  przyjechał  szwagier  Szymańskiej,  co 

background image

jest  teraz  za  dyrektora  z  awansu,  a  tą  dekawką  jakiś 
prywaciarz  z  żoną  i  dzieciakami.  Wiadomo,  Sobiesiak 
kułak, to i z prywatną inicjatywą się zadaje... 

– To nas nie interesuje – przerwał kapitan. – O której 

przyjechały te samochody? 

– Szwagier do Szymańskich zjechał koło południa, a 

prywaciarze  do  Sobiesiaków  wieczorem.  Nadawali 
właśnie  dziennik  w  głośniku,  gdy  obywatel  Maciaszek 
zobaczył, że dekawka wjeżdża do obejścia Sobiesiaków. 

– Który to był dziennik, o której godzinie? – przerwał 

porucznik. 

– Ten o ósmej, później to Maciaszek dawno już śpi. 
Teraz ja zapytałem: 
– A co z elementem przestępczym, Biedronek? 
– Nie dosłyszałem, z kim, obywatelu komendancie? 
– No, z elementem przestępczym. Mówiłem, żebyście 

sprawdzili. 

–  A.  znaczy  się  z  elementem.  Baniak  spił  się  w 

południe w gospodzie i poszedł spać do domu, a Kowalski 
siedział  w  chałupie.  Przed  wieczorem  drwa  rąbał  w 
obejściu.  Potem  nikt  go  już  nie  widział,  żeby  gdzieś  się 
pętał... 

– A ten Baniak, jak się  wyspał, nie  mógł wieczorem 

wstać i gdzieś wyjść? 

–  Za  Boga  by  nie  dał  rady  –  zaśmiał  się  Biedronek 

był schlany jak bela. Jak się uwalił, to musiał spać aż do 
rana – zapewnił – on już ma taką naturę. Jak sobie popije, 
to  trochę  porozrabia,  a  potem  śpi  do  samego  rana. 

background image

Wszyscy o tym wiedzą. 

Rzeczywiście,  takie  były  właśnie  obyczaje  Piotrka 

Baniaka i  wszyscy o tym  wiedzieli. Ja też. Pytałem tylko 
dla  porządku.  Kapitan  Bartczak  mógłby  po  prostu  mieć 
potem jakieś wątpliwości. 

–  A  nikt  nie  zauważył  czegoś  podejrzanego, 

dziwnego? Nikt? – badałem dalej. 

– E tam – skrzywił się Józek. – Tylko jedna baba. Ale 

o tym  nie  warto nawet  mówić. Głupia kobieta i tyle. Bez 
szkoły,  to  i  gada,  co  jej  ślina  na  język  przyniesie.  Same 
takie głupoty. Bo, panie komendancie – pochwalił się – ja 
nie tylko w gospodzie byłem. Jak wracałem, wstąpiłem do 
spółdzielni i przepytałem kobiety. 

– I co wam mówiła ta kobieta? – nie ustępowałem. 
– Nie warto i wspomnieć. Ciemna baba... 
–  Ale  co  wam  ta  kobieta  konkretnie  mówiła?  – 

zainterweniował porucznik. – Wykrztuście wreszcie. 

–  Ano  powiedziała,  że  tego  świętego  Mikołaja  to 

diabeł  zabił,  a  ona  tego  diabła  widziała,  jak  z  lasu  biegł 
wczoraj. 

– Jaki znowu diabeł? – zdenerwował się porucznik. – 

Kiedy  to  było,  o  której  godzinie?  I  jak  ten  diabeł 
wyglądał? 

–  Mówiła,  że  biegł  od  strony  lasu.  A  wyglądał  jak 

diabeł. Taki zwyczajny jak w szopce – z rogami i czarny. 

O  której  godzinie,  to  nie  umiem  powiedzieć.  Mówi, 

że wieczorem i już. A było to koło wiatraka. Ten diabeł – 
dodał niechętnie – podobno coś niósł. 

background image

Popatrzyliśmy na siebie i chyba każdy z nas pomyślał 

Mikołajowym  worku,  po  którym  w  pobliżu 

nieboszczyka nie było nawet śladu, a który mógł skrywać 
zrabowane w N. pieniądze i kosztowności. 

– Worek jakiś? 
–  Nie.  Coś  jakby  widły...  Mówiłem,  że  głupoty 

opowiadała, aż słuchać nieprzyjemnie. I powtarzać wstyd. 

– A co to za kobieta? 
– Stara Bielawska. 
Wszyscy popatrzyli na mnie, oczekując wyjaśnień. 
– To taka  stara  dewotka. Wszystko  mogła  zobaczyć. 

Przed  rokiem  to  nawet  cud  u  nas  wypatrzyła.  Podobno 
obraz się u niej odnowił. Było wiele hałasu i zamieszania, 
dopiero proboszcz babom kota napędził – wyjaśniłem. 

–  Mówicie,  że  widziała  tego  diabła  z  widłami  koło 

wiatraka? – zapytał kapitan. 

– Koło wiatraka – potwierdził Biedronek. 
– A w wiatraku – ciągnął powoli Bartczak – mieszka 

ten 

wasz 

zwariowany 

artysta. 

niego 

się 

dowiadywaliście? 

–  Tak  jest,  panie  kapitanie  –  ożywił  się  Józek, 

zadowolony, że przestano go wypytywać o babskie głupie 
gadania. – Tylko że o nim to nic nie wiadomo. Nikt go ani 
wczoraj, ani dzisiaj nie widział. 

Kapitan  wstał,  podszedł  do  okna,  popatrzył  sobie  na 

wirujące  szaleńczo  płatki,  a  potem  odwrócił  się  do  nas  i 
powiedział: 

–  Zapewne  niczego  w  tym  nie  ma,  ale  jeżeli  już  tu 

background image

jesteśmy,  to  nie  zawadzi  sprawdzić.  Tę  kobietę  trzeba 
przesłuchać.  Zajmiecie  się  tym,  poruczniku.  A  wy, 
kapralu  –  zwrócił  się  do  Dudy  –  zaprowadzicie 
porucznika do tej Bielawskiej. Tymczasem my, sierżancie 
–  popatrzył  na  mnie  –  także  się  trochę  przejdziemy. 
Złożymy wizytę waszemu artyście i obejrzymy sobie jego 
rzeźby. 

 

background image

GODZINA 15,15 

 
Śnieg  padał  gęsty,  ale  wiatr  jakby  trochę  przycichł  i 

dlatego  ta  wędrówka  do  wiatraka,  mimo  że  nogi  grzęzły 
nam  w  sypkim,  kopnym  śniegu,  nie  była  tak  bardzo 
męcząca, jak się tego obawiałem. My w Gwiazdowie  nie 
jesteśmy  zbyt  rozpieszczeni  i  zimą  często  trzeba  nam 
brnąć przez zaspy. Współczułem tylko trochę kapitanowi, 
bo  dla  niego  taki  spacerek  nie  mógł  być  przyjemny. 
Zwłaszcza że nie nosił długich butów. 

Było  już  prawie  ciemno.  Towarzyszyło  nam 

nieustanne  naszczekiwanie  psów,  które  mimo  śnieżycy 
dzielnie  spełniały  swój  psi  obowiązek  i  podnosiły 
ogromny hałas, gdy mijaliśmy kolejne obejścia. W oknach 
za firaneczkami migały ludzkie cienie. Każdy był ciekaw, 
na kogo też to psy szczekają, kto idzie zawaloną śniegiem 
drogą  w  wigilijne  popołudnie,  i  to  w  dodatku  nie  w 
zwyczajne,  doroczne  wigilijne  popołudnie,  ale  w  takie, 
gdy szuka się tego, który zamordował świętego Mikołaja. 
Bo  jak  Gwiazdowo  Gwiazdowem,  nigdy  nie  zabito  tu 
świętego  Mikołaja.  Mieli  więc  ludzie  ważne  powody  i 
przyczyny, aby wyglądać przez okienka. 

Wiatrak  stał  na  wzgórku,  blisko  lasu  i  niedaleko 

miejsca,  gdzie  znaleźliśmy  zwłoki.  Gdyśmy  do  niego 
prawie  już  dobrnęli,  spotkaliśmy,  a  właściwie  prawie 
wpadliśmy  na  Walendziaka,  który  nagle  wyłonił  się  z 
białego  tumanu  i  bezradnie  zahamował,  wymachując 

background image

niezgrabnie  rękami.  Był  solidnie  pod  gazem.  Ostry  odór 
wódki  bił  od  niego  na  znaczną  odległość,  a  i  jego  ruchy 
nie  mogły  budzić  najmniejszej  wątpliwości,  że  nie 
wylewał dziś za kołnierz. 

–  Walendziak  –  powiedziałem  –  co  wy  tu  robicie? 

Dlaczego  nie  poszliście  do  domu?  Dzieci  tam  na  was 
czekają. Zdajecie sobie chyba z tego sprawę? Co? 

Walendziak  zachwiał  się,  a  potem  oświadczył 

poważnie: 

–  Wiem,  panie  sierżancie.  I  niech  cholery  czekają. 

Ojca  nie  umieją  uszanować,  to  niech  sobie  poczekają.  – 
Pomilczał chwilę, a  potem dodał  ze złośliwą  satysfakcją: 
– Stara pewnie ze skóry wyłazi, żebym jej opowiedział o 
tym  świętym  Mikołaju,  co  go  dla  pana  sierżanta 
znalazłem,  a  ja  nic.  Jeszcze  wcale  w  domu  nie  byłem! 
Niech  szanuje  męża,  jak  Pan  Bóg  przykazał!  Ostatnia 
będzie, której to opowiem. Albo i wcale nie opowiem, jak 
będę  chciał!  O!  –  W  pijackim  bełkocie  pobrzmiewały 
nutki triumfu. 

– A gdzieście teraz byli, Walendziak? 
Pokazał palcem w stronę wiatraka. 
– U artysty, panie komendancie! A może nie wolno? 

On  też  obywatel  i  trunkowy  człowiek  i  uszanuje  innego 
człowieka. 

Popatrzyłem  kątem  oka  na  kapitana  i  przypomniało 

mi  się,  jak  to  w  obecności  Walendziaka  tego  dnia  rano 
Biedronek  powiedział  mi  o  swoich  podejrzeniach 
względem  artysty.  Wizyta  pijanego  Walendziaka  w 

background image

wiatraku  mogła  wszystko  bardzo  pogmatwać,  jeżeli 
pamiętał jeszcze, o czym pytlował Biedronek, i powtórzył 
to  naszemu  artyście.  Nie  było  teraz  jednak  sensu  o  to 
pytać.  Z  pijanym  Walendziakiem  rozmowa  nie  należała 
do  najłatwiejszych.  Ująłem  go  za  klapy  kurtki  i  lekko 
potrząsnąłem. 

– Słuchajcie, obywatelu Walendziak. Wiem, że macie 

jęzor  jak  stara  baba,  a  nie  jak  mężczyzna.  Ale  to  was  z 
niczego  nie  usprawiedliwi.  A  już  głównie  z  biegania  po 
wsi  w  stanie  nietrzeźwym  i  opowiadania  ludziom 
najrozmaitszych  bredni.  Gdyby  zachciało  się  wam  mimo 
wszystko  mleć  ozorem,  to  gorzko  tego  pożałujecie.  Nie 
będę się z wami cackać! Ja wam to obiecuję – krzyknąłem 
prawie.  –  A  teraz  biegiem  do  domu!  Ale  już!  Jak  was 
jeszcze  gdzie  dzisiaj  zobaczę,  to  wam  po  prostu  przyleję 
pałą.  –  Odwróciłem  go  energicznie  i  popchnąłem  mocno 
w stronę, gdzie znajdowała się, niewidoczna co prawda w 
zapadającym wówczas mroku, jego chałupa. 

Widać  było,  iż  zrozumiał,  że  nie  czas  na  żarty,  bo 

mamrocząc coś pod nosem, podreptał w tamtym kierunku. 

Kapitan milczał i nie mogłem się zorientować, jak mu 

się  podobała  moja  rozmowa  z  Walendziakiem.  Prawdę 
mówiąc, trochę się bałem, że mu ten kawałek o przylaniu 
pałą  mógł  nie  przypaść  do  gustu.  Ale  jeżeli  nawet  tak 
było,  to  nie  dał  jednak  tego  po  sobie  poznać.  W  duchu 
przyrzekłem  sobie,  że  w  przyszłości  będę  na  wszelki 
wypadek bardziej panował nad słowami. 

W  milczeniu  zaczęliśmy  zbliżać  się  do  wiatraka. 

background image

Pozbawione  gontów,  dziurawe  skrzydła  rozcapierzały  się 
przed  nami  w  śnieżnej  zawierusze  i  wyglądały  trochę 
niesamowicie.  Małe  okienko,  umieszczone  na  prawo  od 
schodków  prowadzących  do  wejścia,  błyszczało  żółtym, 
ciepłym światłem. 

Weszliśmy  na  schodki,  otrzepując  się  ze  śniegu. 

Zastukałem. 

Światło  w  okienku  zamigotało,  przybladło,  a  potem 

drzwi  otworzyły  się  z  przeraźliwym,  głośnym 
skrzypnięciem  i  stanął  w  nich  brodaty  i  kudłaty 
mężczyzna  w  obwisłym,  o  wiele  za  dużym  swetrze 
nieokreślonego  koloru.  W  prawym  ręku,  na  wysokości 
twarzy,  trzymał  lampę  naftową.  Oświetlił  nas  nią 
dokładnie, a potem, szerzej otwierając drzwi, powiedział: 

–  A,  panowie  milicjanci!  Niespodziewani  goście  w 

wieczór  wigilijny. Proszę do środka. Czym chata  bogata, 
tym rada.  – Cofnął się  o krok i szerokim  gestem zaprosił 
do wejścia. 

Jakoś  tak  się  złożyło,  że  odkąd  on  tu  zamieszkał, 

nigdy nie  byłem  w tym  wiatraku, toteż  zaraz za progiem 
stanąłem  nieruchomo  i  po  prostu  zapomniałem  języka  w 
gębie. Było na co popatrzyć. 

Jedyne  oświetlenie  stanowiła  lampa,  którą  cały  czas 

nasz  artysta  trzymał  w  ręku.  A  że  nie  trzymał  jej 
spokojnie, bo mu ręka latała to w prawo, to w lewo, więc i 
po  całym  wnętrzu  biegały  ciemne  cienie  i  wielkie 
migotliwe plamy żółtego światła. 

Maszyneria  wiatraka  nie  została  z  niego  usunięta. 

background image

Ogromne  drewniane  koła  szczerzyły  gęste  zęby,  pasy 
transmisyjne  ginęły  gdzieś  w  wysokim  mroku,  a 
drewniana  rynna,  którą  kiedyś  sypała  się  bielutka  mąka, 
zwisała  leniwie  na  wysokości  mojej  twarzy.  Ta 
maszyneria, 

ogromnej 

większości  drewniana, 

zajmowała najwięcej miejsca. 

W  jednym  z  kątów  stał  żelazny  okrągły  piecyk  na 

czterech  nóżkach.  W  piecyku  buzował  ogień.  Blaszana 
rura  ginęła  w  gęstej,  zawieszonej  nad  nami  ciemności. 
Przez 

chwilę 

pomyślałem 

przepisach 

przeciwpożarowych.  Tuż  obok  piecyka  rozstawione  było 
polowe  łóżko,  przykryte  burym  kocem.  Przy  nim  stał 
niewielki,  zbity  z  surowych  desek  stolik.  Na  stoliku  do 
połowy  wypróżniona  butelka  wódki  z  czerwoną  kartką, 
dwie  szklane  stopki,  talerz  z  kiszonymi  ogórkami  i 
choinka.  Najdziwniejsza,  jaką  w  życiu  oglądałem. 
Zmajstrowana  z  patyków,  zielonych  gałązek  świerka  i 
jedliny,  błyszczących  puszek  po  konserwach,  kawałków 
rozbitego lustra i kolczastego drutu. Ale  to była choinka. 
A najdziwniejsze w niej było to, że na samym czubku, w 
miejscu, gdzie się zwykle umieszcza anioła albo gwiazdę, 
sterczała  maleńka,  okręcona  sreberkami  szubienica,  a  na 
niej  dyndał  bielutki  kościotrup  –  pajacyk  wycięty  z 
tektury. 

Choinka  nie  była  odosobniona.  Cały  wiatrak  aż  się 

roił  od  różnych  dziwadeł.  Ze  ścian,  z  kątów,  ze 
wszystkich  możliwych  miejsc,  a  także  spomiędzy 
wiatrakowej  maszynerii  zwisały, 

wychylały 

się, 

background image

wypełzały twory z gałęzi, drewna, drutu i blachy. 

Wędrujące cienie i światła rzucane przez tańczącą  w 

ręku brodacza lampę sprawiały, że  wszystko to poruszało 
się  –  pojawiało  się  na  chwilę,  a  potem  nagle  tonęło  w 
czerni.  Poczułem  się  trochę  niewyraźnie.  A  gdy  coś 
dotknęło  delikatnie  mojej  nogi,  po  plecach  przeleciał  mi 
lodowaty  dreszczyk,  a  za  gardło  chwycił  nagły  skurcz. 
Ale  to był tylko kot. Otarł się o mnie, a potem z cichym 
miauknięciem miękkim susem skoczył na stół i spróbował 
poruszyć  łapą  dyndającego  na  choince  kościotrupa. 
Zwykły, łaciaty kot.  Przypomniało  mi się  czarne  kocisko 
Biernackiej,  spotkane  rano  pod  lasem,  i  przestrach 
Walendziaka, kiedy przebiegło nam drogę, i śmiać mi się 
zachciało,  że  teraz  ja  przeraziłem  się  kota  jak  –  za 
przeproszeniem – pijanica Walendziak. 

– Ładnie tu u pana – powiedział kapitan, rozglądając 

się  po  wiatraku  i  zdejmując  czapkę.  –  Ogromnie 
oryginalna  choinka.  Trochę  tylko  smutna.  Nie  bardzo  w 
wigilijnym nastroju. Czy można zdjąć płaszcz i usiąść na 
chwileczkę? 

Brodacz  postawił  lampę  na  stole,  zgonił  kota  i 

pokazując na polowe łóżko, powiedział; 

– Tu można usiąść. I płaszcz położyć też. 
Kapitan  ściągnął  płaszcz,  złożył  go  na  łóżku,  na 

wierzchu położył czapkę i usiadł obok. 

–  Siadajcie,  sierżancie  –  zwrócił  się  do  mnie.  – 

Gospodarz  zaprasza, to trzeba  siadać. A płaszcz  to lepiej 
zdejmijcie. Zagrzejecie się. 

background image

Usiadłem przy kapitanie, ale nie rozebrałem się, tylko 

rozpiąłem kilka guzików. 

–  A  więc  nawiedzili  mnie  zbłąkani  wędrowcy  w 

cudowny  wieczór  wigilijny.  Wprawdzie  to  dopiero 
popołudnie,  a  nie  wieczór,  ale  jak  panowie  widzą  – 
brodacz wskazał na choinkę, butelkę wódki, szklaneczki i 
talerzyk z ogórkami – ja już zacząłem świętowanie. Zaraz 
panom naleję. – Ujął w rękę butelkę. – Wprawdzie szkło 
już  używane,  ale  alkohol  dezynfekuje.  –  Niepewną  ręką 
nalał wódkę do kieliszków. – Ja pociągnę z butelki, reszta 
szkła się, niestety, wybiła. 

Pomyślałem,  że  za  chwilę  kapitan  powie  o 

niemożności  przyjmowania  poczęstunku  na  służbie,  ale 
Bartczak  nie  odsunął  napełnionej  szklaneczki,  popatrzył 
tylko jeszcze raz na choinkę i zapytał: 

–  Widzę,  że  nie  jesteśmy  pierwszymi  zbłąkanymi 

wędrowcami,  którzy  nawiedzili  pana  dzisiaj.  Miał  pan 
gości? 

Brodacz podniósł butelkę do ust, przechylił głowę do 

tyłu,  wlał  w  gardziel  sporą  porcję,  lekko  zagulgotał, 
odstawił  butelkę,  wierzchem  dłoni  otarł  wargi,  wąsy  i 
brodę,  przypatrzył  się  nam  uważnie  i  dopiero  wtedy 
powiedział: 

–  Z  pana  kapitana  to  prawdziwy  Scherlock  Holmes. 

Wspaniała  sztuka  dedukcji,  czyli  małe  szare  komórki 
pracują.  Dwie  szklaneczki  na  stole,  a  więc  można  stąd 
wysnuć  żelazne,  logiczne  wnioski,  które  niezawodnie 
doprowadzą  do  ujęcia  przestępcy.  Ma  pan  rację, 

background image

kapitanie! Odwiedził  mnie już jeden zbłąkany podróżny i 
wspólnie  wytrąbiliśmy  te  pół  butelczyny.  Jestem  pełen 
podziwu dla detektywistycznych talentów pana kapitana. 

Kapitan  uśmiechnął  się.  choć  mnie  gadanie  naszego 

artysty wcale się nie podobało. Dziwak nie dziwak, ale z 
przedstawicielami  władzy  w  ten  sposób  rozmawiać  nie 
powinien. 

–  Może  nam  pan  zdradzić,  kim  był  ten  zbłąkany 

wędrowiec? 

–  Mogę,  kapitanie.  Czemu  nie. To  był  niejaki  Antoś 

Walendziak.  Nieszczęśliwa  ofiara  potwornego  nałogu, 
okropnej żony i jeszcze okropniejszych dzieciaków, które 
spłodził w przypływie skrajnej rozpaczy. Czy zadowolony 
pan, kapitanie, z odpowiedzi? 

Kapitan nie przestawał się uśmiechać. 
–  Pana  Walendziaka  spotkaliśmy  idąc  tutaj.  Pan 

sierżant  był  uprzejmy  wskazać  mu  drogę  do  domu. 
Interesują  mnie  raczej  inni  goście,  którzy  mogli  dzisiaj 
albo, powiedzmy, wczoraj wdepnąć do pana pracowni. 

– Czy to przesłuchanie? 
–  Przecież pan  widzi,  że  nie.  Zdaje  pan  sobie  chyba 

sprawę,  że  gdybym  chciał  pana  formalnie  przesłuchać, 
musiałbym  wypowiedzieć  kilka  oficjalnych  formułek, 
uprzedzić  o  odpowiedzialności  za  fałszywe  zeznania, 
poinformować,  w  jakim  wypadku  wolno  panu  odmawiać 
odpowiedzi, i tak dalej, i tak dalej. Na razie chciałbym po 
prostu  porozmawiać.  I  od  pana  tylko  zależy  –  w  tym 
momencie  uśmiech  ulotnił  się  z  warg  kapitana  –  czy  ta 

background image

rozmowa  nie  będzie  się  musiała  przekształcić  w  niezbyt 
przyjemne przesłuchanie. 

–  A  więc  rozmawiajmy  –  roześmiał  się  trochę 

chrapliwym  głosem  brodacz  i  pociągnął  z  butelki  nowy 
potężny łyk  –  a  więc  rozmawiajmy, drogi panie  Holmes. 
Otóż  niech  pan  sobie  wyobrazi,  że  oprócz  Walendziaka, 
który  wyszedł  przed  chwilą,  nie  było  tu  nawet  psa  z 
kulawą  nogą.  I  to  co  najmniej  od  dziesięciu  dni. 
Wystarczy? 

Widać nie wystarczyło, bo kapitan zapytał: 
–  A  co  pan  porabiał  wczoraj  po  południu  i 

wieczorem? 

– Siedziałem w mieszkaniu. Majstrowałem tę choinkę 

– odpowiedział, wskazując palcem na dziwaczne drzewko 
ozdobione  makabrycznym  pajacykiem.  –  Niestety, 
kapitanie,  nikt  tego  nie  może  potwierdzić.  Świadectwo 
kota  i  zaspanych  nietoperzy,  zimujących  tam  wysoko  – 
wskazał  w kierunku tonącego w mroku dachu wiatraka  – 
nie może być brane pod uwagę. Jednym słowem, nie mam 
alibi.  Watsonie!  –  wrzasnął  nagle  spoglądając  na  mnie,  a 
oczy  dziwnie  mu  zaświeciły.  –  Wielki  Holmes 
zdemaskował  przestępcę,  zaraz  wyciągnie  z  kieszeni 
kajdanki  odpowiedniego  rozmiaru  i  zatrzaśnie  je  na 
rękach okropnego zbrodniarza. 

–  Niech  pan  przestanie  błaznować  –  spokojnie 

powiedział  kapitan.  –  A  w ogóle  dlaczego przyszło panu 
do  głowy,  że  potrzebne  jest  panu  alibi?  Przecież  o  nic 
pana nie oskarżamy. 

background image

Przestał błaznować. Wsparł się ciężko obiema rękami 

na nie heblowanych deskach stolika i tępo wpatrzył się w 
butelkę. A kiedy po chwili przemówił, nie było już w jego 
głosie ani śladu poprzedniej zaczepności i drwiny: 

–  Dla  takich  jak  ja,  kapitanie,  zawsze  jest  potrzebne 

alibi.  Zawsze,  aż  do  końca  życia.  Jeżeli  stanie  się  coś 
złego, to waszym pierwszym odruchem jest sprawdzenie, 
co wtedy robili tacy ludzie jak ja. Ci, którzy siedzieli już 
w więzieniu. Na nich kierują się pierwsze podejrzenia. I to 
bez  względu  na  to,  czy  dano  komuś  w  ciemności  w 
mordę,  czy  ukradziono  cysternę  ze  spirytusem  albo  czy 
ktoś zarżnął świętego Mikołaja... Nie, kapitanie, niech pan 
nie  myśli,  że  mnie  pan  złapał  z  tym  Mikołajem. 
Walendziak mi o tym opowiadał. Stąd  wiem. I niech pan 
nie twierdzi, że tak właśnie nie jest W Gwiazdowie mamy 
ze  sto  chałup,  ale  jak  zabito  tego  świętego,  to  nie 
poszliście do żadnej z nich, tylko chcecie porozmawiać ze 
mną. I to jedynie dlatego, że przez kilka lat siedziałem w 
pierdlu. 

Zamilkł i w dalszym ciągu nie odrywał spojrzenia od 

butelki.  Jego  czarna,  postrzępiona  broda  drżała,  jakby 
ledwie powstrzymywał się od płaczu. 

Zrobiło  mi  się  chłopa  żal.  W  tym,  co  mówił,  było 

sporo  racji.  Już  przecież  dziś  rano  pierwszym 
podejrzanym  Biedronka  był  właśnie  on.  I  co  gorsza, 
dzięki jęzorowi Walendziaka pewnie świetnie o tym teraz 
wiedział.  A  to  nie  mogło  być  przyjemne.  Ale  ja  nie 
wierzyłem,  żeby  miał  coś  wspólnego  z  tym  niby 

background image

Mikołajem. Co innego dziabnąć nożem swoją dziewczynę 
przyłapaną  w  łóżku  z  obcym  chłopem,  a  co  innego  na 
zimno,  dla  zatarcia  śladów  i  zagarnięcia  łupu, 
zamordować  kumpla,  z  którym  zrobiło  się  ryzykowny 
skok.  To  jakoś  nie  pasowało  do  tego  narwanego 
oberwańca,  z  którego  u  nas  w  Gwiazdowie  wszyscy  się 
trochę podśmiewali, ale którego jednocześnie chyba lubili. 

Oczywiście,  nie  było  u  nas  nikogo,  kto  by  nie 

wiedział, za co nasz  artysta  odsiedział  te  kilka  latek.  Ale 
tak naprawdę, z ręką na sercu mówiąc, to choć nikt by nie 
śmiał  powiedzieć,  że  się  mu  odsiadka  nie  należała,  to  z 
pewnością  niejeden  pomyślał,  że  za  taką  zwyczajną 
dziwkę  to  trochę  za  długo  artysta  przesiedział  na 
państwowym wikcie i opierunku. 

Kapitan  odsunął  od  siebie  napełnioną  stopkę, 

podniósł się i rozejrzał po wiatraku. 

– Można obejrzeć pana rzeźby? 
Brodacz milczał i nadal gapił się w butelkę. 
Kapitan  zaczął  przechadzać  się  i  uważnie  oglądać  te 

dziwne,  poskręcane  z  drutów,  blach  i  gałęzi  konstrukcje, 
których  wszędzie  było  pełno.  A  w  pewnej  chwili  od 
niechcenia zapytał: 

–  Czy  w  czasie  pobytu  w  więzieniu  albo  i  gdzie 

indziej  nie  poznał  pan  niejakiego  Antoniego  Śliwy?  –  i 
uprzedzając odpowiedź, dodał  miękko:  –  Pan oczywiście 
zdaje  sobie  sprawę,  że  potrafimy  to  sprawdzić.  To  tylko 
kwestia czasu. 

–  Wiem  –  warknął  artysta  i  po  raz  pierwszy  od 

background image

dłuższej  chwili  popatrzył  na  nas.  –  Nie  znałem  żadnego 
Śliwy.  Możecie  to  sobie  sprawdzać,  ile  chcecie  i  jak 
chcecie,  ale  dajcie  mi  wreszcie  spokój!  Nie  widzicie,  że 
świętuję?  Byli  kryminaliści  także  mają  prawo  do 
wigilijnej  wieczerzy,  i  to  niekoniecznie  w  towarzystwie 
glin... Osobiście  – głos jego znowu nabrał tonu zjadliwej 
kpiny  –  wolę  w  taki święty  wieczór towarzystwo kota od 
nawet najbardziej czarujących glinarzy. Czy wyrażam się 
dostatecznie jasno, panie kapitanie? 

–  Wystarczająco  jasno  –  zgodził  się  kapitan, 

pochylony  nad  jakimiś  pokracznie  poskręcanymi, 
odartymi z koty gałęziami. Jedna z nich była szczególnie 
długa, sękata i zakończona rosochatymi rozgałęzieniami. 

–  Skąd  pan  bierze  materiał  na  swoje  rzeźby?  Gdzie 

pan wytrzasnął takie piękne gałęzie? 

Artysta nie odpowiedział, więc go wyręczyłem: 
–  Obywatel  Stachurko  włóczy  się  całymi  dniami  po 

lesie  i  znosi  gałęzie  do  wiatraka.  A  korzenie  zbiera  na 
porębach.  Obywatel  Stachurko  ma  już  takie  oko, 
obywatelu  kapitanie,  że  i  spod  ziemi  potrafi  takie 
dziwolągi wyciągnąć. Człowiek przechodzi koło jakiegoś 
pniaka  czy  zeschłej  gałęzi  tysiąc  razy  i  nawet  jej  nie 
zauważy,  a  obywatel  Stachurko  raz  tylko  spojrzy  i  zaraz 
wie,  że  to  jakiś  dziwoląg.  Zaniesie  do  domu,  trochę 
oskrobie  i  proszę  –  wskazałem  ręką  na  rzeźby  –  od  razu 
robią się z tego dzieła sztuki. 

Prawdę  mówiąc,  nigdy  jakoś  nie  mogłem  dopatrzyć 

się  w  tych  rzeźbach  niczego  pięknego,  ale  trzeba 

background image

przyznać,  że  wyglądały  naprawdę  dziwacznie  i 
niepokojąco.  Dziś  widziałem  je  po  raz  pierwszy  we 
wnętrzu  wiatraka,  ale  w  lecie  rzeźbiarz  rozstawiał  je 
wokół niego, całymi godzinami coś przy nich majstrując i 
poprawiając,  więc  nie  raz  i  nie  dwa  je  uważnie 
obejrzałem,  ucinając  przy  okazji  różne  rozmówki  z 
naszym artystą. Jeżeli akurat  się  złożyło, że był trzeźwy, 
to  na  zagadnięcia  odpowiadał  niechętnymi  pomrukami, 
ale że rzadko mu się to zdarzało, więc często można z nim 
było pogwarzyć. Gadał wtedy Stachurko bardzo zabawnie 
i  człowiek  mógł  się  pośmiać.  Dzieciaki  z  całego 
Gwiazdowa  także  lubiły  Stachurkę.  Z  nimi  rozmawiał 
nawet  wtedy,  gdy  był  trzeźwy.  Majstrował  im  łuki, 
indiańskie totemy i takie  tam inne  zabawki.  Dzieciaki za 
to  znosiły  mu  różne  pokaźne  gałęzie,  stare  żelastwo, 
blachy i migiem pędziły do spółdzielni, gdy je wysyłał po 
piwo albo butelkę wina owocowego. 

Kapitan  odstąpił  od  gałęzi,  popatrzył  na  buzujący  w 

żelaznym  piecyku  ogień  i  przyłożył  dłoń  do  drewniane 
ściany wiatraka. 

–  Solidnie  grzeje ten piecyk. Ciepło u pana. Drzewo 

wyschnięte na wiór. Musi pan uważać, żeby nie zaprószyć 
ognia. 

Znowu pomyślałem o przepisach przeciwpożarowych 

i o tym, że z tym piecykiem trzeba będzie coś koniecznie 
zrobić, jeżeli nasz artysta nie ma puścić z dymem siebie, 
rzeźb  i  całego  wiatraka.  Rzeczywiście,  było  tam  bardzo 
ciepło,  nawet  gorąco.  Nie  zdjąłem  kurtki  i  czułem,  że 

background image

koszula przylepia mi się do pleców. 

–  Pozwólcie  do  mnie,  sierżancie  –  powiedział 

kapitan, podchodząc z powrotem do ustawionych w kącie 
gałęzi.  –  Dotknijcie  tego  –  wskazał  na  najwyższą,  tę 
rosochatą. 

Przytknąłem  palec  do  gałęzi  i  w  chwilę  potem 

zrozumiałem, o co chodzi. 

–  Drzewo  wilgotne,  obywatelu  kapitanie.  Bardzo 

wilgotne. 

– I – powiedział kapitan – tę gałąź naprawdę z daleka 

można  wziąć  za  widły.  Zwłaszcza  wieczorem,  w  słabym 
oświetleniu. 

Popatrzyliśmy na Stachurkę. 
Jeszcze raz sięgnął po butelkę i uśmiechnął się jakoś 

nieporadnie.  Dostrzegłem,  że  butelka  w  jego  ręku 
podryguje nerwowo. Nic nie powiedział. 

–  Szkoda,  że  nie  jest  pan  z  nami  szczery,  panie 

Stachurko  –  przerwał  milczenie  kapitan.  –  Wbrew  temu, 
co  pan  nam  mówił,  wychodził  pan  jednak  wczoraj  po 
południu  z  wiatraka.  Potem  biegł  pan  od  strony  lasu, 
dźwigając tę gałąź. Nastraszył pan kobietę. Pomyślała, że 
spotkała diabła... 

Nadal  się  nie  odzywał.  Łaciaty  kocur  wskoczył  na 

stół i sięgnął łapką do kościotrupka. 

–  Dlaczego  pan  z  nami  nie  jest  szczery,  panie 

Stachurko?  –  zapytał  kapitan.  –  Jeszcze  można  to 
naprawić.  Niech  nam  pan  po  prostu  powie,  co  pan  robił 
wczoraj wieczorem. Dlaczego pan tak biegł z tego lasu? 

background image

Odstawił  butelkę,  potarł  wierzchem  dłoni  czoło,  na 

którym pojawiły się kropelki potu, i wlepił w nas oczy. 
jego spojrzeniu nie było już drwiny. Był tylko strach. 

Ale  to  trwało  zaledwie  chwileczkę.  Nagle  się 

wykrzywił, chwycił z powrotem butelkę i bluznął nam w 
twarz  wiązanką  przekleństw.  U  nas  w  Gwiazdowie 
mężczyźni mają mocno niewyparzone gęby, więc co i raz 
się  zdarza,  że  ktoś  rzuci  publicznie  ciężkim  słowem,  ale 
prawdę  mówiąc,  nigdy  jeszcze,  choć  już  prawie 
czterdzieści  lat  chodziłem  wtedy  po  świecie,  takiej 
wiązanki nie słyszałem. 

Był  wściekły. Wściekły, przerażony i pijany. Mocno 

ściskał butelkę. Wydało mi się, że już, już, a rzuci nią  w 
nasze głowy. Tak chyba  musiał  wyglądać też  wtedy, gdy 
ciachnął nożem swoją dziewczynę i jej amanta. 

–  Nie  dostaniecie  mnie,  gnojki!  –  wrzeszczał.  – 

Zabiję pierwszego, który do mnie podejdzie! 

Prawą  ręką  podniósł  do  góry  naftową  lampę  i 

zamierzył  się  nią  na  nas.  Jeżeliby  ją  rzucił,  kiepskie  by 
były nasze widoki Poczułem na plecach lodowaty dreszcz, 
ogromną  suchość  w  gardle  i  nie  widzieć  czemu 
pomyślałem  o  pływającym  w  wanience  karpiu,  którego 
zapomniałem  zabić.  Instynktownie  prawą  ręką  chciałem 
sięgnąć  po  pistolet,  ale  nie  wykonałem  tego  ruchu. 
Zrozumiałem,  że  jeżeli  to  zrobię,  on  rzeczywiście  rzuci 
lampę... 

– Niech pan będzie rozsądny, panie Stachurko. Niech 

pan odstawi lampę – głos kapitana był miękki i łagodny, – 

background image

już  raz  w  życiu  poniosły  pana  nerwy  i  miał  pan  potem 
wiele kłopotów... 

Nie  odstawił  lampy,  ale  jej  w  nas  jakoś  i  nie  rzucił. 

Jego rozognione oczy skierowały się na kapitana. Na mnie 
nie  patrzył.  Delikatnie  przesunąłem  dłoń  w  kierunku 
kabury. 

Kapitan  musiał  to  zauważyć,  bo  powiedział  z 

naciskiem: 

–  Sierżant  też  nie  ma  wobec  pana  złych  zamiarów. 

Naprawdę nie ma powodów denerwować się... 

Odsunąłem rękę od pistoletu. 
A  Stachurko,  jakby  nagle  oprzytomniał,  postawił 

lampę na stole. Tylko butelkę ściskał nadal. A potem bez 
słowa  wlał  sobie  do  gardła  resztę  jej  zawartości. 
Spojrzałem na kapitana pytająco. Wydało mi się, że teraz 
nadeszła  odpowiednia  chwila,  aby  obezwładnić  nerwusa, 
ale kapitan był widać innego zdania. Z jego twarzy nic nie 
mogłem wyczytać. 

–  Panowie  –  powiedział  Stachurko,  a  w  jego  głosie 

zabrzmiała prawdziwa rozpacz – panowie, ja nie chcę iść 
do więzienia. Ani nawet na jeden dzień, nawet na godzinę. 
Naprawdę wolę umrzeć, niż znowu znaleźć się za kratami. 
–  Głos  mu  się  załamał.  Odstawił  pustą  butelkę  i  ciężko 
usiadł  na  łóżku.  –  Nie  chcę  mieć  z  tym  nic  wspólnego. 
Nie  chcę  mieć  nic  wspólnego  z  tym  trupem  pod  lasem. 
Nie mam z tym nic wspólnego... 

–  Nie  twierdzę,  że  ma  pan  z  tym  coś  wspólnego  – 

powiedział  kapitan,  zbliżając  się  do  Stachurki.  –  Nic 

background image

takiego  nie  mówiłem.  Po  prostu  stwierdziłem,  że  nie  był 
pan  z  nami  szczery.  Chcemy  się  tylko  dowiedzieć,  co 
robił pan wczoraj wieczorem. Na razie nic więcej... 

Stachurko ukrył twarz w dłoniach i wydawało się, że 

zaczął płakać. Kot w dalszym ciągu bawił się wisielcem. 

Nastała  długa  cisza,  przerywana  tylko  trzaskaniem 

ognia  w  piecyku,  a  ja  poczułem  nagle,  że  jestem  bardzo 
głodny. Tęsknie pomyślałem o śniadaniu spoczywającym 
w mojej raportówce. 

–  Dobrze  –  powiedział  zupełnie  spokojnym  głosem 

nasz  artysta  –  niech  już  będzie.  Powiem  wam  wszystko. 
Ale  –  dodał  –  musicie  mi  przyrzec,  że  potem  dacie  mi 
spokój. Że odczepicie się ode mnie raz na zawsze... 

–  Pan  jest  inteligentnym  człowiekiem,  panie 

Stachurko  –  cierpliwie  tłumaczył  kapitan  –  zdaje  pan 
sobie  sprawę,  że  nic  takiego  nie  mogę  panu  przyrzec. 
Mogę tylko obiecać, że jeżeli rzeczywiście nie miał pan z 
tym  nic  wspólnego  –  podkreślił  z  naciskiem  to  „nic”  – 
włos panu z głowy nie spadnie. I to bez względu na to, co 
przydarzyło się panu w przeszłości. Wbrew temu, co pan 
sądzi, fakt, iż ktoś popełnił nawet poważne przestępstwo, 
wcale  nie  oznacza,  że  już  do  końca  życia  będzie 
automatycznie  podejrzany  o  każdą  zbrodnię.  W  gruncie 
rzeczy  przyszliśmy  tu  do  pana  nie  dlatego,  że  kiedyś 
siedział  pan  w  więzieniu,  choć  przyznam,  to  także 
odegrało  jakąś  rolę,  ale  przede  wszystkim  dlatego,  że 
pewna kobieta wczoraj wieczorem zobaczyła kogoś, kogo 
określiła  jako  diabła,  i  stwierdziła,  że  ten  ktoś  biegł 

background image

szybko  od  lasu  do  pańskiego  wiatraka.  A  dziś  pod  tym 
lasem  znaleźliśmy  człowieka  w  przebraniu  świętego 
Mikołaja z bagnetem w sercu. W tej sytuacji musieliśmy, 
niestety,  zakłócić  panu  wigilijne  popołudnie.  A  teraz 
słucham. Niech nam pan wszystko opowie... 

Popatrzył  na  nas  smutno,  zgonił  ze  stołu  kota,  który 

właśnie o mały włos nie wywrócił uwieńczonej wisielcem 
choinki,  i  zaczął  opowiadać.  Początkowo  wychodziło  mu 
to dosyć składnie, ale wkrótce język zaczął mu się trochę 
plątać, bo wiele chyba tego dnia wypił, i powtarzał swoje 
wyznanie  kilka  razy.  A  kiedy  skończył,  na  nowo  zaczął 
płakać i oczy zrobiły mu się zupełnie nieprzytomne. 

– On jest zupełnie zalany, kapitanie. 
–  Widzę.  Niemniej  wszystko,  co  powiedział,  trzeba 

zaprotokołować.  Niestety,  choć  bardzo  tego  chciałby 
uniknąć,  będziemy  go  musieli  oficjalnie  przesłuchać. 
Musi na trzeźwo potwierdzić to, co nagadał po pijanemu. 

– Czy obywatel kapitan mu wierzy? 
Wzruszył ramionami. 
–  Nie  wiem.  W  zasadzie  nie  mam  powodu  nie 

wierzyć.  Mieliście  rację,  sierżancie,  to  bardzo  dziwny 
człowiek. 

Dziwny  człowiek  złożył  głowę  na  stoliku  pod 

makabryczną  choinką  i  usnął  smacznie.  Tuż  obok  jego 
ciemnej  kędzierzawej  czupryny  usiadł  kot  i  języczkiem 
począł  starannie  czyścić  futerko  na  brzuchu.  Ogień  w 
piecyku nieco przygasł. Głębokie cienie wypełniły kąty, a 
pokraczne rzeźby-dziwa z drzewa, blachy i drutu poczęły 

background image

straszyć ze wszystkich stron niesamowitymi kształtami. 

 

background image

GODZINA 17,20 

 
– Mama powiedziała, żeby na tatusia poczekać. Tatuś 

obiecał,  że  w  południe  wróci  do  domu.  Wszystko  już 
przygotowane.  Tylko  ta  ryba  żyje.  I  mama  jest  bardzo  z 
tego niezadowolona. Bardzo. 

Popatrzyłem  na  Halinkę  nieprzytomnym  wzrokiem  i 

zupełnie  nie  mogłem  zrozumieć,  czego  ode  mnie  chce  i 
skąd  się  tam  w  ogóle  wzięła.  To,  co  mówiła,  jakoś  do 
mnie  nie  docierało.  A  ona  cierpliwie  powtarzała  swoje, 
zerkając jednocześnie ciekawie na cherlawego blondynka, 
wywiadowcę  z  komendy  wojewódzkiej.  Prawe  oko 
wywiadowcy  otoczone  było  brunatnosiną  opuchlizną,  i 
chustka, którą przyciskał do nosa, była czerwona od krwi. 

– Śniegiem by przyłożyć – doradził troskliwie kapral 

Duda. 

Porucznik  wisiał  przy  telefonie,  a  Biedronek 

przyglądał  się  temu  wszystkiemu  z  wyraźnym 
ukontentowaniem. 

– No i jak będzie? – nie ustępowała Halinka – wróci 

tata na szóstą, jak obiecał? 

Dopiero  w  tym  momencie  zrozumiałem,  o  co  jej 

chodzi. Spojrzałem na nią w taki sposób, że chyba po raz 
pierwszy  w  swym  niedługim  życiu  poważnie  się  mnie 
przestraszyła.  Cofnęła  się  do  wyjścia,  a  gdy  już  była  w 
bezpiecznej  odległości,  zatrzymała  się  w  drzwiach  i 
szybciutko wyrecytowała: 

background image

– To ja już nie będę na tatę czekała. Powiem mamie, 

że tata jest zajęty. Ale mama to nie będzie zadowolona... 

Postąpiłem bez słowa krok w jej kierunku. Odwróciła 

się na pięcie i wybiegła z posterunku, zatrzaskując za sobą 
drzwi. 

–  Ale  mi  skurwiel  przyłożył  –  skarżył  się 

wywiadowca. 

–  Obudził  się,  popatrzył  na  mnie  i  grzecznie  spytał, 

co ja za jeden. Więc ja mu także grzecznie powiedziałem 
co  i  jak  i  że  będzie  się  musiał  ze  mną  przejść  na 
posterunek,  i  oficjalnie  potwierdzić  wszystko,  co 
powiedział  przedtem  kapitanowi,  i  podpisać  zeznanie.  I 
cały  czas  grzecznie  do  niego,  i  że  jak  to  podpisze,  to 
będzie  mógł  wrócić  do  domu  i  robić,  co  mu  się  żywnie 
podoba.  Oczy  mu  się  takie  jakieś  dziwne  zrobiły,  ale 
powiedział,  że  z  przyjemnością  pójdzie,  tylko  się  musi 
ubrać i łyknąć kielicha, bo go suszy. Ja  mu na  to, że pić 
nie może, bo się znowu ulula, a mnie przykazano, aby go 
na  posterunek  przyprowadzić  wstanie  jakiej  takiej 
używalności, bo zeznawać po pijaku nie należy... 

– Uciszcie się – warknął porucznik – nie mogę dostać 

połączenia  z  komendą.  Co  jest  z  tym  cholernym 
telefonem? – Uderzył palcami kilkakrotnie w widełki i na 
nowo pracowicie począł wykręcać odpowiednie numery. 

Wywiadowca  przycichł  na  chwilę,  ale  już  po 

kilkunastu  sekundach  podjął  swoją  opowieść,  tyle  że 
stłumionym szeptem: 

– ... a on nic, tylko że musi wypić kielicha, bo to mu 

background image

dobrze zrobi, i że inaczej nie pójdzie za chińskiego boga. 
No i co miałem robić? Siłą  gościa  ciągnąć czy co?  Więc 
się  w  końcu  zgodziłem,  byle,  powiedziałem,  naprawdę 
jednego  i  niewielkiego.  No  to  on  sięgnął  pod  łóżko  i 
czegoś tam zaczął gmerać i szukać. Długo to trwało, więc 
do  niego  podszedłem,  żeby  zobaczyć,  co  on  tam  robi.  I 
wtedy  mnie  tak  zasunął,  że  zobaczyłem  wszystkie 
gwiazdy  i  nakryłem  się  nogami...  A  potem  mnie  jeszcze 
kopnął... 

Porucznik,  który  w  dalszym  ciągu  nie  mógł  uzyskać 

połączenia, przygadał złośliwie: 

– A wy, Maliniak, byliście uzbrojeni... 
–  Zaskoczył  mnie  łachudra,  obywatelu  poruczniku. 

Taki  spokojny  gość,  nie  mogłem  przewidzieć,  że  mi 
przyłoży  –  tłumaczył  się  wywiadowca,  nie  odrywając 
chustki od rozkwaszonego nosa. 

– Powinniście przewidzieć – powiedział porucznik. – 

Nic  was  nie  usprawiedliwia.  Najlepszy  wywiadowca  z 
komendy  daje  się  jak  dziecko  sflekować  pijakowi  i 
pozwala  mu  się  ulotnić.  Tego  wam,  Maliniak,  długo  nie 
zapomnę.  Naprawdę  wstyd  i  kompromitacja.  Mogliście 
chociaż  spróbować  go  złapać  –  dodał  rozdrażnionym 
głosem – a tak szukaj wiatru w polu... 

–  Przecież  próbowałem,  od  razu  się  poderwałem. 

Jeszcze  był  w  drzwiach,  jak  już  byłem  na  nogach  i 
skoczyłem za nim. Tylko ta śnieżyca. Ni cholery nie było 
widać. Biało i biało. I las pod bokiem... Nie dało rady. 

–  Nie  dało  rady,  nie  dało  rady  –  powtórzył, 

background image

przedrzeźniając  wywiadowcę,  porucznik  –  a  co  ja  mam 
teraz  zameldować  kapitanowi?  Do  jasnej  cholery  z  tym 
telefonem  –  wrzasnął  nagle  –  nie  mogę  połączyć  się  z 
komendą! 

–  U  nas  tak  często  –  wyjaśniłem  –  stale  jakieś 

uszkodzenia na linii... 

–  Ale  ja  muszę  dodzwonić  się  do  komendy.  Trzeba 

koniecznie  sprowadzić  psy  i  drużynę  alarmową,  przecież 
nie  można  pozwolić  mu  uciec  –  denerwował  się  coraz 
bardziej  –  trzeba  zorganizować  pościg.  Że  też  kapitan 
musiał  już  wyjechać  –  dodał  z  żalem.  Widać  było,  że 
wolałby, aby ktoś inny podejmował decyzję. 

Ale kapitana dawno już nie było. Jak tylko Stachurko 

usnął,  a  wcale  się  nie  zanosiło,  że  prędko  otrzeźwieje, 
zdecydował, że nic tu już po nim, i powiedział: 

– Posiedźcie tu z dziesięć minut przy tym facecie. Ja 

wracam  na  posterunek.  Zmieni  was  nasz  wywiadowca. 
Jak facet otrzeźwieje choć troszkę, to go przyprowadzi na 
posterunek i porucznik Fronczak formalnie go przesłucha 
jako świadka. Ja wracam do N. Może już tam coś więcej 
wykopali o tym Śliwie. – Popatrzył na zegarek, zaklął pod 
nosem, nałożył płaszcz, czapkę i tyle go widziałem. 

Gdy  po  kwadransie  przy  śpiącym  zmienił  mnie 

wywiadowca Maliniak i wróciłem na posterunek, kapitana 
już  nie  było.  Odjechał  do  N.  Na  posterunku  oprócz 
Biedronka  i  Dudy  pozostał  tylko,  zły  jak  chrzan, 
porucznik  Fronczak,  który  miał  formalnie  odebrać 
zeznania od naszego artysty i dopiero potem wracać do N. 

background image

przysłanym samochodem. 

– Obywatelu poruczniku – powiedziałem – właściwie 

to  nie  potrzeba  tych  psów  i  drużyny  alarmowej.  Po  co 
męczyć  ludzi  w  Wigilię?  Sami  możemy  to  załatwić. 
Stachurko nie kamfora, nie wyparował. 

Spojrzał na mnie niedowierzająco. 
– Gdzie go znajdziecie? Jak? W tym śniegu i w tym 

lesie?  Człowieku,  bez  psów  i  większej  ilości  ludzi  nie 
damy rady. 

Nie spodobał mi się pomysł polowania  na Stachurkę 

z  pomocą  psów  i  nagonki.  Narwany  to  był  facet 
niewątpliwie, przyłożył wywiadowcy Maliniakowi jak się 
patrzy,  powinien  za  to  ponieść  karę,  ale  jakoś  mi  się  nie 
widziało,  żeby  człowieka  koniecznie  trzeba  było  tropić 
psami, i to w dodatku w gwiazdkowy wieczór. Stachurko 
to  przecież  nie  „Rudy”.  A  swoją  drogą  przypomniało  mi 
się, że jak ścigaliśmy „Rudego”, to jakoś tak przez tydzień 
nie można się było doczekać na sprowadzenie psów... Ale 
to już stare dzieje. 

–  Obywatelu  poruczniku,  Stachurko  daleko  nie 

poszedł.  Wybiegł  bez  palta,  pewnie  bez  żadnej  gotówki, 
więc gdzie on pójdzie? 

– Sierżancie – zdenerwował się porucznik – co wy mi 

tu zasuwacie  o braku gotówki.  Ma jej  aż za dużo. Ma  tu 
gdzieś przecież zamelinowaną forsę z napadu. 

– To obywatel porucznik myśli, że on naprawdę zabił 

tego Śliwę i zabrał pieniądze? 

Popatrzył na mnie jak na wariata: 

background image

– Przecież to jasne jak słońce. Jakby nie  miał nic na 

sumieniu,  przecież  by  nie  bił  Maliniaka  i  nie  uciekał. 
Nerwy go zawiodły. Załamał się, wpadł w panikę, uderzył 
Maliniaka i uciekł. 

Pomyślałem,  że  Stachurkę  rzeczywiście  nerwy 

zawiodły. 

–  Kapitan  Bartczak  –  powiedziałem  powoli  –  raczej 

uwierzył w to, co nam Stachurko zeznał. A narwany to on 
jest  rzeczywiście,  z  natury.  A  na  dodatek  był  porządnie 
wlany... 

Porucznik już mnie nie słuchał i znowu zaczął kręcić 

tarczą telefonu. 

–  Poruczniku,  coś  mi  się  zdaje,  że  wiem,  gdzie  ten 

Stachurko mógł pobiec... 

Odłożył słuchawkę na widełki i spojrzał pytająco. 
–  Jest  takie  jedno  miejsce,  gdzie  mógł  się  schować. 

Jakbyśmy tam poszli, to pewnie udałoby się go nakryć... 

 

background image

GODZINA 17,45 

 
Śnieg  przestał  padać.  Rozpogodziło  się.  Gwiazdy 

zabłysły na zamrożonym niebie, a błyszczący jak solidnie 
wypolerowana  patelnia  księżyc  zawisł  nisko  nad 
pobieloną  ścianą  lasu.  Brał  mróz  i  sypki,  nawiany  śnieg 
chrzęścił pod butami. 

Szybkim  marszem  mijaliśmy  ostatnie  we  wsi 

zabudowania. W oknach świeciły się  zapalone  choinki,  a 
oszczekujące nas zza płotów psy czyniły wiele hałasu. 

Było  nas  czterech.  Ja,  porucznik  Fronczak,  kapral 

Duda  i  szeregowy  Biedronek.  Wywiadowca  Maliniak, 
któremu  artysta  Stachurko  rozkwasił  nos,  pozostał  na 
posterunku, przy telefonie. Szliśmy do lasu, aby poszukać 
Stachurki.  Wydawało  się,  że  jest  tylko  jedno  miejsce, 
gdzie mógł się schronić, i tam właśnie ich prowadziłem. 

–  Sierżancie  –  powiedział  Fronczak  –  wy  naprawdę 

wierzycie,  że  on  nie  miał  nic  wspólnego  z  tym 
morderstwem i napadem? 

–  Tak  mi  się  zdaje  –  odpowiedziałem  ostrożnie.  – 

Głowy  bym  za  to  nie  dał,  ale  to  mi  jakoś  na  niego  nie 
wygląda.  Bo  pomyślcie,  poruczniku  –  dodałem  już 
pewniej  –  Stachurko  nie  ma  przecież  samochodu.  Nie 
mógł  więc  przywieźć  tu  tego  Śliwy.  Nie  mógł  też  chyba 
brać udziału w napadzie. Chyba... 

–  Chyba  –  wtrącił  porucznik  –  że  był  jeszcze  z  nim 

ktoś trzeci. Ten z samochodem. To mogło wyglądać tak – 

background image

porucznik  wyraźnie  zapalił  się  do  swego  pomysłu  – 
Stachurko i ten trzeci z samochodem, którego jeszcze nie 
znamy,  zorganizowali  napad.  Wykonawcą  miał  być 
notoryczny przestępca i recydywista Śliwa. Oni czekali na 
niego  w  samochodzie.  Może  zresztą  Stachurko  nie  brał 
bezpośredniego udziału w skoku. Jego rola mogła polegać 
na tym, że miał zamelinować Śliwę i łup w tym wiatraku. 
Czekał  tu  na  nich.  Śliwa  zrobił  skok,  wsiadł  do 
samochodu  prowadzonego  przez  tego  trzeciego  i 
przyjechali tutaj... 

–  Dlaczego  Śliwa  nie  zdjął  kostiumu  świętego 

Mikołaja?  –  wtrąciłem.  –  Porucznik  skwitował  moje 
wątpliwości energicznym machnięciem ręki. 

– Nieważne. Nie ma nad czym się zastanawiać. Może 

po  prostu  samochód  był  ciasny  i  niewygodnie  było  się 
rozbierać?  Przyjechali  tu.  Stachurko  czekał  na  nich  przy 
szosie.  Wysiedli.  Śliwa  ze  zrabowanymi  pieniędzmi. 
Niczego  się  nie  spodziewał,  a  oni  tymczasem  już  od 
początku  planowali,  żeby  się  go  pozbyć.  Wiedzieli,  że 
milicja  szybciutko  wpadnie  na  trop  Śliwy,  więc 
postanowili  go  usunąć.  Ginął  w  ten  sposób  jedyny 
bezpośredni  wykonawca  napadu,  człowiek,  który 
wcześniej czy później wpadłby w nasze ręce i oczywiście 
ich  zasypał.  Myśleli,  że  jak  go  wykończą,  będą 
bezpieczni.  Więc  go  zabili.  Kierowca  z  samochodem 
odjechał, a Stachurko pozostał na miejscu. Łupem albo od 
razu się  podzielili,  albo  –  i to jest prawdopodobniejsze  – 
Stachurko gdzieś go tu zamelinował... 

background image

Niezbyt mnie ten wywód przekonał. Stachurko, mimo 

że  zdrowo  przyłożył  wywiadowcy  Maliniakowi,  a  przed 
laty  ciężko  poranił  dwoje  ludzi,  jakoś  nie  chciał  mi 
pasować  do  historyjki  porucznika  Fronczaka.  Mimo 
wszystko  nie  wydawał  się  człowiekiem  zdolnym  do  tak 
paskudnego morderstwa, a poza tym nie zgadzały się z tą 
teorią  i  fakty.  Spróbowałem  więc  podzielić  się  z 
porucznikiem wątpliwościami. 

– Obywatelu poruczniku, coś się tu chyba nie zgadza. 

Gdyby  już  z  góry  chcieli  wykończyć  tego  Śliwę,  nie 
zabiliby  go  akurat  w  miejscu,  gdzie  mieszka  Stachurko. 
Mogli to załatwić po drodze. A jeżeli już zrobili to tu, to 
nie  zostawiliby  Śliwy  na  pobrzeżu  szosy.  Schowaliby 
raczej  nieboszczyka  w  lesie,  a  wtedy  szukaj  wiatru  w 
polu.  Jakby  mieli  trochę  szczęścia,  mógłby  tam  sobie 
poleżeć do wiosny... 

–  Z  was  to  filozof,  sierżancie  –  przerwał  wyraźnie 

zniecierpliwiony  porucznik.  –  Zapominacie,  że  jakby 
przestępcy  nie  popełniali  błędów,  to  i  więzienia  byłyby 
puste. Wy tak teraz w kółko mówicie: jeżeli, jakby, gdyby 
i tak dalej. I teoretycznie rzecz biorąc, macie nawet rację. 
Tylko że tego Stachurkę po prostu nerwy zawiodły. Zabił, 
przestraszył się, stracił głowę i na łeb, na szyję pobiegł do 
wiatraka. Oczywiście że nie było mądrze zabijać Śliwę w 
pobliżu miejsca swego zamieszkania, tylko że człowiek to 
nie  maszyna,  popełnia  rozmaite  głupstwa.  Zabił, 
przestraszył  się  tego,  co  uczynił,  i  zapominając  o 
wszystkim, pobiegł do domu. Przecież ta kobieta, widziała 

background image

go, jak biegł. Chyba nie wierzycie, że zobaczyła diabła? 

Oczywiście,  że  nie  wierzyłem.  Rzecz  w  tym  jednak, 

że  ten  człowiek  biegnący  w  kierunku  wiatraka  niósł 
podobno widły. Właśnie przez to Bielawska pomyślała, że 
spotkała  diabła.  A  ja  także,  wraz  z  kapitanem 
Bartczakiem,  widziałem  te  widły.  To  znaczy  rosochatą 
gałąź,  którą  z  daleka  można  było  wziąć  za  diabelskie 
narzędzie.  Jakoś  mi  się  nie  wydawało,  żeby  Stachurko, 
uciekając  po  dokonaniu  morderstwa,  pamiętał  o  gałęzi, 
którą znalazł w lesie. I po co zresztą miałby łazić z nią na 
miejsce  spotkania  z  bandytami?  Ta  gałąź  pasowała  o 
wiele  bardziej  do  tego,  co  nam  opowiedział  pijany 
Stachurko. 

Weszliśmy w zasypany śniegiem las, cichy, martwy i 

zimowy. 

–  Teraz  to  już  musimy  być  raczej  cicho,  obywatelu 

poruczniku  –  powiedziałem  półgłosem.  –  Niedobrze 
byłoby,  gdyby  nas  Stachurko  usłyszał,  a  głos  po  lesie 
daleko się rozchodzi... 

Porucznik  kiwnął  ze  zrozumieniem  głową  i  dalej 

szliśmy  w  milczeniu  leśnym  duktem,  przedzierając  się 
przez  kopny  śnieg,  który  tu  sięgał  po  kolana. 
Przygniecione  połyskującymi  w  księżycowym  świetle 
śnieżnymi  okiściami  gałęzie  chyliły  się  ku  nam,  więc  od 
czasu do czasu zniżaliśmy głowy, aby nie uwalić sobie na 
czapki albo za kołnierze jakiej porcji śniegu. 

Skrzypienie  śniegu  pod  naszymi  butami,  choć 

staraliśmy  się  iść  cicho,  słychać  było  wyraźnie,  toteż  w 

background image

każdej  chwili  groziła  nam  dekonspiracja.  Miałem  jednak 
nadzieję, że Stachurko nazbyt jest zalany, by zwracać  na 
cokolwiek uwagę. 

Od czasu do czasu dobiegały nas  – to z prawej, to z 

lewej  strony  –  jakieś  miękkie  pachnięcia.  Porucznik 
Fronczak  natychmiast  w  takich  razach  nasłuchiwał  i 
zwalniał  kroku,  ale  ja  uspokajałem  go  przeczącymi 
ruchami  głowy,  bo  wiedziałem,  że  to  nie  dźwięki 
wydawane  przez  obywatela  Stachurkę,  tylko  spadające  z 
drzew śniegowe czapki. 

Nagle porucznik stanął jak wryty i wskazując palcem 

przed siebie, zasyczał mi w ucho: 

– Tędy szedł! Widzę ślady! 
Rzeczywiście.  Dukt  był  przecięty  ginącym  w 

ośnieżonych  badylach  splątanych  krzewów  sznurem 
wyraźnie odciśniętych, głębokich śladów. 

Uśmiechnąłem się wyrozumiale i zaszeptałem: 
–  To  nie  ślady  Stachurki.  To  dzik,  obywatelu 

poruczniku.  Musiał  niedawno  tędy  przechodzić.  Tam 
zaczyna  się  dąbrowa  –  wskazałem  palcem  w  kierunku 
krzaków – a one w niej zawsze buchtują za żołędziami. 

Zobaczyłem,  że  Biedronek  może  za  chwilę  parsknąć 

śmiechem, więc zgromiłem go spojrzeniem. Nie powinien 
się  śmiać  z  przełożonego,  do  tego  starszego  stopniem 
choć  prawdę  mówiąc,  tropy  dzicze  nie  przypominają 
odcisków  ludzkich  butów.  Biedronek  zrozumiał  moje 
spojrzenie, bo twarz mu spoważniała i ochota do śmiechu 
odeszła. 

background image

– Jesteście pewni? – zasyczał niespokojnie porucznik 

i stanął, kładąc rękę na kaburze pistoletu. 

– Na pewno, obywatelu poruczniku – pospieszyłem z 

zapewnieniem. – To dzik. I musi on być bardzo niedaleko. 

Jakby  na  potwierdzenie  moich  słów  usłyszeliśmy 

nagli  stłumione,  dobiegające  zza  krzaków  poparskiwania 
a  zaraz  potem  trzask  łamanych  gałązek  i  szybko 
oddalający się szurgot. 

– Spłoszyliśmy go – szepnął Józek. 
– Idziemy dalej, poruczniku. 
Ruszyliśmy. Porucznik w dalszym ciągu trzymał rękę 

na  kaburze  i  od  czasu  do  czasu  zerkał  w  stronę,  w  którą 
uciekł  dzik,  jakby  w  obawie,  że  zwierz  gotów  się 
rozmyślić i pocwałować na nas. 

Po  piętnastu  minutach  doszliśmy  do  starej  poręby 

której od lat jakoś nikt  nie  zdecydował  się  wykarczować 
W  księżycowym  blasku  polana,  pokryta  śnieżnymi 
kopcami  otulającymi  nie  wykopane  karpy,  wyglądała 
dziwnie  i  niesamowicie.  Zatrzymaliśmy się  na  jej skraju. 
Wyciągnąłem  rękę  i  wskazałem  drugą  stronę  rozległej 
przestrzeni.  Tam,  obok  paśnika  zbitego  z  grubych 
drewnianych  bali,  odwiedzanego  co  noc  przez  sarny  i 
jelenie, bielił się dziwaczny kopulasty kształt. 

– To tu, obywatelu poruczniku – szepnąłem. – To jest 

taki  szałas.  Zbudowali  go  drwale  jeszcze  w  czasie 
okupacji.  W  lecie  nasz  artysta  przesiaduje  w  nim 
godzinami  i  gromadzi  tam  swoje  gałęzie  i  korzenie. 
Dopiero  potem  znosi  je  hurtem  do  wiatraka.  Teraz  na 

background image

pewno tu się schował. Musimy go osaczyć ze wszystkich 
stron. 

Porucznik  pokiwał  ze  zrozumieniem  głową  i  nie 

poruszył  się.  Poczekałem  chwilę,  a  widząc,  że  się  wcale 
nie  spieszy  organizować  podchodzenia  Stachurki, 
zdecydowałem się objąć komendę. 

–  To  może  zrobimy  tak  –  powiedziałem  –  Józek  i 

kapral  Duda  obejdą  z  prawej,  ja  z  lewej,  a  obywatel 
porucznik  zostanie  tu.  Potem,  jak  już  będę  koło  tego 
dużego chojaka – pokazałem, o które drzewo mi chodzi – 
to  się  obywatelowi  porucznikowi  pokażę.  Obywatel 
porucznik podejdzie wtedy do tego szałasu, na wprost jak 
strzelił. Kryć się nie będzie trzeba, będziemy wtedy go już 
mieli, nijak nie potrafi się wywinąć... 

Przez  chwilę  poczekałem  służbiście,  aż  porucznik 

podejmie  decyzję,  a  że  nic  jakoś  nie  rzekł,  więc 
powiedziałem  chłopakom,  co  i  jak  mają  robić,  i 
zaczęliśmy  podchodzenie  artysty.  Ruszyłem  w  lewą 
stronę  skrajem  poręby,  wyciągając  buciory  ze  śniegu  i 
bacząc,  aby  się  zbytnio  nie  wychylać  zza  bariery 
jałowców.  Byłem  cholernie  głodny  czułem,  jak  kiszki 
wywracają mi się w brzuchu, a żołądek podłazi do gardła. 
Pomyślałem  o  tych  wszystkich,  którzy  zasiadali  właśnie 
wokół  suto  zastawionych  wigilijnych  stołów,  pojadali 
kluski  z  makiem,  kapustę  grzybkami,  rybki,  śledziki, 
wszystko  to  solidnie  zakrapiając  czymś  mocniejszym. 
Pomyślałem  o  kolorowych  choinkach,  na  których  paliły 
się małe świeczki, o dzieciakach uroczystych i radosnych, 

background image

a wreszcie o własnej żonie i swoich dzieciach, o cudownie 
ocalonym  karpiu  i  o  tym,  co  mnie  czeka,  jak  wrócę  do 
domu,  i  ogarnęła  mnie  złość  na  cały  świat,  a  już 
szczególnie  na  tego  niby  świętego  Mikołaja,  który  jak 
baran dał się zadziobać bagnetem właśnie w Gwiazdowie 
Górnym, i to nie kiedy indziej, a w przeddzień Wigilii. A 
już  największą  złość  poczułem  do  pijaczyny  Stachurki, 
przez którego musiałem brnąć przez sypkie zaspy. 

Poczekaj,  łobuzie  –  powtarzałem  sobie  w  duchu  – 

niech  no  cię  tylko  dostanę!  Zacząłem  pragnąć,  żeby 
Stachurko  spróbował  stawić  opór  władzy,  tak  aby  było 
można  mu  z  tej  okazji  fest  przylać  pałą,  nie  łamiąc  przy 
tym  zasad  socjalistycznej  praworządności.  Wyobraziłem 
sobie  rozwścieczonego  Stachurkę,  jak  skacze  na  mnie  z 
pięściami  i  jak  ja  wobec  tego  zgodnie  z  wszelkimi 
przepisami zmuszony jestem mu przyłożyć. 

Oczywiście,  nie  wierzyłem,  aby  nasz  artysta  przebił 

bagnetem  świętego  Mikołaja.  Ale  tym  bardziej  byłem 
wściekły,  że  przez  to  swoje  wariactwo  i  narwanie,  przez 
to,  że  nam  nie  uwierzył  i  myślał,  że  go  chcemy  jednak 
zamknąć,  napadł  na  wywiadowcę  i  zmusił  mnie  do 
idiotycznego biegania po lesie. 

Uwierzyłem w to, co mnie i kapitanowi Bartczakowi 

opowiedział.  Była  to  historyjka,  która  całkowicie 
pasowała  do  zachowania  obywatela  Stachurki.  A 
pasowała właśnie dlatego, że była nieprawdopodobna, tak 
samo  zwariowana  jak  nasz  artysta.  Otóż  Stachurko  w 
przeddzień  Wigilii,  po  południu,  wybrał  się  na 

background image

przechadzkę po lesie. Nikt o zdrowym umyśle nie chodzi 
na spacer po lesie w grudniu po zachodzie słońca. Ale  w 
tym  sęk,  że  obywatel  Stachurko  to  osobnik  o  niecałkiem 
zdrowym umyśle. Więc poszedł. A jak wracał sobie z tego 
spacerku z długą gałęzią, którą gdzieś w lesie przyuważył, 
bo  miała,  jak  powiadał,  ciekawą  fakturę  kory,  to 
zauważył,  że  coś  się  porusza  koło  kępy  krzewów  przy 
szosie. Widział to z daleka, więc nie rozpoznał, co to jest, 
i podszedł w tamtym kierunku, bo myślał, że to sarna. Ale 
to nie była sama, tylko dwaj ludzie. Jeden z nich nakładał 
właśnie na siebie długą czerwoną kapotę. Drugi stał obok 
i  przyglądał  się.  Potem  zbliżył  się  nagłym  skokiem  do 
tego, który mocował się z chałatem, i uderzył. Człowiek w 
długiej kapocie osunął się bez jakiegokolwiek dźwięku na 
ziemię, przez chwilę się na niej trzepotał jak ryba z wody 
wyciągnięta,  ale  szybciutko  znieruchomiał.  Artysta  wziął 
nogi  za  pas  i  nie  wypuszczając  z  rąk  swojej  gałęzi, 
zwiewał  do  domu,  aż  się  za  nim  kurzyło.  Wtedy  chyba 
zobaczyła  go  stara  Bielawska  i  pomyślała,  że  napotkała 
diabła... 

–  Panowie  –  zapewniał  nas  kilka  godzin  wcześniej 

zalany  i  roztrzęsiony  Stachurko  –  jak  wtedy  zobaczyłem 
tego  cudaka  w  czerwonej  kapocie,  to  pomyślałem,  że 
chyba  mi  się  to  śni.  Dopiero  potem  zrozumiałem,  że  go 
naprawdę  ciapnęli,  a  ja  ze  swoją  przeszłością  nie 
powinienem  do  niczego  takiego,  się  mieszać,  i  to  pod 
żadnym  pozorem.  I  uciekłem.  Ja  naprawdę  nie  chcę 
siedzieć  w  więzieniu.  Mam  tego  zupełnie  dosyć.  Nie 

background image

wytrzymam  ani  jednego  dnia  w  celi.  Uwierzcie  mi,  że  to 
byłaby  dla  mnie  śmierć.  Naprawdę  śmierć...  –  bełkotał  z 
przejęciem i zapamiętaniem, pragnąc, byśmy w jego racje 
uwierzyli. 

Pomyślałem,  że  nerwowy  pan  Stachurko  będzie 

musiał  jednak  trochę  posiedzieć,  bo  napadu  na 
funkcjonariusza 

milicji 

wykonującego 

służbowe 

obowiązki  nie  można  przecież  potraktować  ulgowo.  I 
przeszła  mi  nagle  złość  do  naszego  artysty,  bo  prawdę 
mówiąc, dosyć lubiłem tego dziwnego człowieka. Zrobiło 
mi się go po prostu żal. 

Oj,  Stachurko,  Stachurko  –  powiedziałem  sobie  w 

duchu  –  narozrabiałeś,  bracie,  jak  pijany  królik.  Po  co  ci 
to  było,  człowieku?  Przez  te  swoje  narwane  nerwy  i 
wódkę  wrócisz  jednak  tam,  dokąd  tak  bardzo  nigdy 
wracać nie chciałeś... 

Obszedłem  porębę  i  znalazłem  się  już  po  jej  drugiej 

stronie, kilkadziesiąt metrów od szałasu i paśnika. Trzeba 
było  poruszać  się  bardzo  powoli  i  ostrożnie.  Mimo 
współczucia, jakie się we mnie obudziło, jakoś nie miałem 
ochoty  ganiać  za  spłoszonym  Stachurką  po  lesie  przez 
calutką wigilijną noc. Doszedłem do wysokie; sosny, przy 
której  miałem  pokazać  się  porucznikowi  Odczekałem 
chwilę, aby  mieć  zupełną  pewność, że Biedronek i Duda 
zdążą zająć swoje stanowiska, i wyszedłem na polanę zza 
osłony  jałowców.  Nie  spuszczając  wzroku  z  szałasu, 
pomachałem  ręką  w  kierunku  porucznika.  Pomachałem 
raz i drugi, a kiedy kątem oka dostrzegłem, że wchodzi na 

background image

polankę i przedziera się prze: śnieżne zaspy, nie czekając 
dłużej, ruszyłem w stronę szałasu. 

Wydawał  się  pusty,  ale  zobaczyłem  coś,  co 

przekonało mnie, że słusznie spodziewałem się zastać tam 
naszego artystę. 

Zatrzymałem się blisko wejścia i zawołałem: 
– Obywatelu Stachurko! Wyłaźcie z szopki! – A gdy 

nie było odpowiedzi, po chwili dodałem:  – Nie ma sensu 
tam  siedzieć,  obywatelu!  Wiemy,  że  tam  jesteście! 
Zostawiliście ślady na śniegu! 

I rzeczywiście. Śnieg musiał przestać padać niedługo 

potem,  jak  Stachurko  włazi  do  szopki,  bo  ślady 
prowadzące do szałasu nie zostały zasypane i widać było 
rządek  lejkowatych  wgłębień,  odcinających  się  wyraźnie 
od połyskującego w księżycowym blasku śniegu. 

Pan Stachurko jednak nie chciał wyłazić. 
Podszedłem do szałasu i wsadziłem głowę do środka. 
–  Obywatelu  Stachurko  –  powiedziałem  łagodnie  – 

zamarznie  pan  w  tej  szopce.  Mróz  idzie,  a  pan  jest  bez 
palta. Naprawdę niezdrowo... 

Wtedy  wyskoczył  z  ciemności  i  gwałtownie  zderzył 

się  ze  mną.  Poczułem  ostry  zapach  alkoholu,  niezdarnie 
klapnąłem  do  tyłu  i  wpadłem  w  zaspę.  On  też  się 
przekoziołkował i zarył nosem w śnieg. Poderwaliśmy się 
jednocześnie. Ja bez czapki, która pozostała zagrzebana w 
białym puchu, on z pochyloną do przodu głową i szeroko 
rozcapierzoną ręką, jakby miał zamiar skoczyć  na  mnie  i 
mi przyłożyć. 

background image

– Stachurko – krzyknąłem – dosyć już narozrabiałeś. 

Nie pogarszaj sprawy! Człowieku, miej rozum! 

–  Nie  zwiążecie  mnie, parszywe  gliny!  –  wrzeszczał 

Stachurko.  –  Nie  będę  kiblował  ani  jednego  dnia  więcej! 
Nie wrobicie mnie w to, skurwysyny! 

Podszedłem  kroczek  do  niego  i  przemówiłem 

możliwie łagodnym tonem: 

–  Nie  wygłupiajcie  się,  obywatelu  Stachurko,  wy, 

człowiek  kulturalny,  artysta,  a  takich  słów  używacie  jak 
nie  przymierzając  pijany  Walendziak.  Wstyd,  obywatelu! 
Co ta wódka robi z człowieka... 

Za  plecami  Stachurki  pojawił  się  Józek  Biedronek. 

Podchodził pomaleńku i pewnie by nam artystę ucapił, ale 
na nieszczęście z boku rozległo się zadyszane sapanie. To 
zbliżał  się  porucznik  Fronczak.  Wyglądał  na  bardzo 
rozsierdzonego.  Biegł  ciężko,  zapadając  się  w  śniegu, 
niezdarnie  starał  się  rękami  rozpiąć  dyndającą  u  pasa 
kaburę. 

Nie  tylko  ja  go  zauważyłem,  spostrzegł  go  i 

Stachurko.  A  że  porucznik  bardzo  się  Stachurce  nie 
spodobał,  więc  już  nie  czekał  spokojnie,  aż  go  Józek  od 
tyłu podejdzie, tylko zakręcił się na pięcie i jednym susem 
runął w kierunku lasu. 

–  Stój!  Stój,  bo  będę  strzelał!  –  wrzasnął  groźnie 

porucznik,  a  ten  okrzyk  podziałał  na  Stachurkę  jak 
smagnięcie batem, bo jeszcze przyspieszył biegu. 

Nie  marnowałem  sił  na  próżne  wrzaski,  tylko 

pobiegłem za uciekającym. 

background image

Biedronek  też  nie  stracił  głowy  i  ruszył  w  pościg. 

Miałem nadzieję, że nagnamy go na Dudę, który powinien 
gdzieś tam w pobliżu czatować w krzakach. 

Tylko  wcale  nie  było  pewne,  że  kapral  Duda  siedzi 

akurat  w  tej  kępie  krzewów,  w  stronę  której  sarnimi 
susami  sadził  Stachurko.  Dobry  był  w  tych  skokach. 
Jednym hycnięciem przesadził szeroki rów  melioracyjny. 
Nabrałem oddechu i poszedłem w jego ślady. Skoczyłem, 
wyciągając  nogi  jak  najdalej,  ale  albo  nogi  miałem  za 
krótkie,  albo  kondycja  nawalała,  bo  nie  dosięgnąłem 
drugiego brzegu, tylko omsknąłem się w dół. 

Rozległ  się  trzask  kruszonego  cienkiego  lodu  i 

chlupot.  Wpadłem  do  wody.  Na  szczęście  nie  było  tam 
głęboko  i  tylko  skąpałem  się  porządnie.  Przez  pierwsze 
sekundy  nie  czułem  nawet  zimna,  dopiero  po  jakimś 
czasie lodowata  woda  wlała  mi się za cholewy. Ściskany 
chłodnym  dreszczem,  który  wraz  z  wodą  przeniknął  za 
ubranie, gramoliłem się  niezdarnie  na  brzeg i  widziałem, 
jak Biedronek zręcznie przesadził rów, a Stachurko coraz 
szybciej począł oddalać się od nas. Pomyślałem, że zanim 
Józek  zdoła  go  dogonić,  artysta  zniknie  w  gęstwinie  i 
będziemy do samego rana  szukać go po lesie. Ale  wtedy 
nagle  wszystko  się  odmieniło.  Zza  wielkiej  kępy 
ośnieżonych jałowców wyłonił się kapral Duda. I zderzył 
się  z  naszym  artystą.  Wywalili  się  w  śnieg  i  zaczęli 
kotłować.  A  zaraz  potem  doskoczył  do  nich  Biedronek. 
Zrozumiałem, że  Stachurko już  się  nie  wywinie. I  wtedy 
mnie  to  wszystko  przestało  obchodzić,  bo  poczułem,  że 

background image

jest mi coraz zimniej, a ubranie przemienia się w sztywne, 
zamrożone  blachy,  ściśle  opinające  ciało.  Wygramoliłem 
się  na  brzeg  rowu,  stanąłem  bezradnie  na  jego  skraju  i 
pomyślałem, że niechybnie złapię straszliwy katar, a może 
i zapalenie płuc. Jedynym moim pragnieniem było znaleźć 
się  wreszcie  w  domu  i  pozbyć  przenikającego  mnie  na 
wskroś okropnego uczucia zamarzania. 

Do  skraju  rowu  zbliżył  się  porucznik  Fronczak.  Nie 

zwracał  na  mnie  uwagi.  Jego  oczy  były  wlepione  w 
miejsce, gdzie Biedronek i Duda przychwycili Stachurkę. 
Gdzieś 

daleka 

dolatywały 

słabiutkie 

głosy 

naszczekujących  psów.  Księżyc  świecił  jasno,  bardzo 
jasno,  a  powierzchnia  śniegu  migotała  milionami 
jarzących się ogników. 

 

background image

GODZINA 19,30 

 
Zęby zaszczękały mi niespokojnie na podniesionej do 

ust  szklance,  pełnej  gorącej,  zaprawionej  spirytusem 
herbaty. Ręce dygotały mi nadal i przez chwilę obawiałem 
się,  że  szklanka  wymsknie  mi  się  z  palców,  a  herbata 
zaleje pierzynę, którą byłem otulony. 

–  No,  nie  zalej  pościeli  –  powiedziała  Marta,  moja 

żona,  i  popatrzyła  na  mnie  nieprzyjaźnie.  A  potem 
podeszła do łóżka i podtrzymała dygocącą w mojej dłoni 
szklankę.  –  Wypij  to  duszkiem,  ale  już!  – 
zakomenderowała stanowczo. 

Posłusznie wypiłem, krztusząc się gorącym płynem i 

parząc  sobie  wargi  i  język.  W  przełyku,  a  potem  w 
żołądku  poczułem  bolesne  aż  gorąco,  ale  nie  zrobiło  mi 
się cieplej i spazmatyczne dreszcze wstrząsały mną nadal. 

–  Boże,  co  ja  z  tym  chłopem  mam  –  powiedziała 

Marta,  przyglądając  mi  się  surowo.  –  Zachciało  mu  się 
kąpieli w ubraniu, i to w sam wieczór wigilijny. 

Starałem się uśmiechać przepraszająco, ale mi to nie 

bardzo wychodziło. 

Także  Halinka  spoglądała  na  mnie  z  wyraźnym 

niezadowoleniem. 

– I nie będziemy mieli ryby na Wigilię – odezwała się 

–  a  inni  to  pewnie  już  skończyli  kolację  i  teraz  śpiewają 
kolędę... 

–  Ja  chcę  świętego  Mikołaja  –  wrzasnął  nagle 

background image

Mareczek,  który  dotąd  zachowywał  się  cicho  i  tylko  ze 
zdumienia  szeroko  otwierał  oczy.  –  Ja  chcę  świętego 
Mikołaja! 

– Nie będzie świętego Mikołaja – ponuro stwierdziła 

Halinka  –  świętego  Mikołaja  zabili  i  nie  przyniesie  ci 
prezentów. 

Mareczek  usłyszał  nowinę  i  natychmiast  rozdarł  się 

niemiłosiernie. Marta  groźnie spojrzała  na  Halinkę, która 
zrobiła  minę  świętej  męczennicy,  i  powstał  ogólny, 
całkiem nieświąteczny kołowrotek. 

Odstawiłem szklankę na stojące koło łóżka krzesełko 

i  zamknąłem  oczy.  Słyszałem  nerwowe  pokrzykiwanie 
Marty,  pochlipywanie  Halinki  i  przeraźliwe,  wiercące 
zawodzenie Mareczka, który wcale, a wcale nie chciał się 
uspokoić i dawał bardzo głośno wyraz swojej rozpaczy z 
powodu śmierci rozdającego prezenty świętego. 

Nie  włączałem  się  do  kołowrotka.  Bo  po  pierwsze, 

wieloletnie doświadczenie  uczyło, że z takiego wtrącania 
nigdy  nic  dobrego  wyniknąć  nie  może,  a  burza  powinna 
sama  się  uciszyć,  a  po  drugie,  nie  miałem  na  to 
najmniejszej  ochoty.  Było  mi  zimno  i  chciałem  tylko 
jednego: rozgrzać się, rozgrzać za wszelką cenę. 

Coś 

delikatnie 

wskoczyło 

na 

pierzynę, 

przespacerowało  się  wzdłuż  niej,  a  potem  lekko,  ale 
zdecydowanie  stuknęło  mnie  w  policzek.  Otworzyłem 
powieki.  Bartek,  nasz  kot,  pręgowaty  buras,  po 
przywitalnym, przyjaznym stuknięciu łbem wpatrywał się 
w moją twarz i mrużył lekko swe ogromne złociste oczy. 

background image

Nic go nie obchodziły szalejące wkoło gromy i spokojnie 
czekał,  aż  go  zaproszę  pod  pierzynę.  Bo  Bartek 
najchętniej pchał się na noc właśnie pod moją pierzynę, co 
zawsze  złościło  Halinkę,  która  co  wieczór  starała  się 
prośbą  i  groźbą  zmusić  go  do  nocowania  w  swoim 
łóżeczku.  Skutek  tego  był  taki,  że  Bartek,  gdy  tylko 
zbliżała  się  pora  kładzenia  do  snu,  starannie  wymijał 
Halinkę z daleka i nie dał się jej zwabić nawet najbardziej 
czułym  „kici,  kici”.  Bartek  był  kotem  z  mocnym 
charakterem i robił tylko to, na co sam miał ochotę. 

Odchyliłem  pierzynę,  Bartek  wkroczył  pod  nią  i 

ułożył  mi  się  przy  boku.  Poczułem  przez  koszulę  jego 
ciepło  i  po  raz  pierwszy  od  dłuższego  czasu  przestałem 
dygotać  z  zimna.  Pogłaskałem  Bartka.  I  nagle 
przypomniało  mi  się  łaciate  kocisko  usiłujące  zahaczyć 
pazurami  kościotrupa  dyndającego  na  choince  pana 
Stachurki.  A  potem  przyszedł  mi  na  myśl  drugi  kot. 
Ukradziony rzekomo przez Maciaszkową, czarny olbrzym 
starej Biernackiej. On także, jak mój Bartek, był kotem z 
charakterem,  bo  jak  mówiła  Biernacka,  nie  uznawał 
nikogo  obcego.  Przypomniało  mi  się,  jak  smyrgnął  nam 
spod  nóg,  gdy  z  Walendziakiem  zbliżaliśmy  się  do 
miejsca, gdzie spoczywał zamordowany święty Mikołaj... 

I  w  tym  momencie  doleciał  mnie  głos  Mareczka, 

który właśnie nieco już uspokojony, przestał wrzeszczeć i 
tylko płaczliwie wywodził: 

–  ...  święty  Mikołaj  zawsze  przychodzi  do  dzieci  z 

podarkami.  Jak  go  zabili,  to  kto  mi  przyniesie  podarki? 

background image

Wszystkie  dzieci  czekają  na  świętego  Mikołaja.  Kto  im 
teraz przyniesie podarki pod choinkę? 

Pomyślałem zupełnie nagle, że Mareczek powiedział 

coś ważnego, że wyjaśnił coś, co mnie męczyło od wielu 
godzin...  Oczywiście,  przecież  to  właśnie  dzieci  czekają 
na  świętego  Mikołaja,  czekają  przez  cały  rok,  aż  w 
wigilijny  wieczór  zjawi  się  brodaty  pan  w  czerwonej 
kapocie...  Święty  Mikołaj  odwiedza  tylko  te  domy,  w 
których  są  dzieci...  I  jeszcze  raz  pomyślałem  o  czarnym 
kocie  Bazylim,  który  nie  lubił  obcych,  a  uznawał  tylko 
starą Biernacką i jej wnuczkę... 

– Marta! – ryknąłem odrzucając pierzynę – dawaj mi 

szybko suche ubranie! 

Rozbudzony kot spojrzał na mnie z niesmakiem, oczy 

Marty zrobiły się okrągłe ze zdumienia, Mareczek zamilkł 
i  szeroko  otworzył  usta,  tylko  Halinka  ani  przez  chwilę 
nie straciła miny śmiertelnie obrażonej królewny. 

–  Zwariowałeś?  –  krzyknęła  Marta  –  właź 

natychmiast do łóżka! Chcesz koniecznie złapać zapalenie 
płuc?! 

Ale  ja  już  stałem  na  podłodze  w  długiej  nocnej 

koszuli i przytupywałem niecierpliwie bosymi stopami po 
deskach podłogi. 

–  Teraz  nie  będę  ci  tłumaczył!  –  denerwowałem  się 

coraz bardziej. – Dawaj mi ubranie, ale już! 

Patrzyła  na  mnie  jak  na  prawdziwego  wariata  i  nie 

ruszała  się  z  miejsca,  więc  podbiegłem  do  szafy, 
otworzyłem  na  oścież  drzwi  i  począłem  wyrzucać  na 

background image

podłogę  sterty  odzieży.  Robiłem  to  bezładnie  i  bez 
żadnego  pomyślunku,  gdyż  –  prawdę  mówiąc  –  nie 
miałem  najmniejszego  pojęcia,  na  której  półce  Marta 
trzyma moją czystą bieliznę. 

–  Moja  półka!  Niech  tata  nie  rusza  mojej  półki!  – 

wrzasnęła zrozpaczona Halinka, widząc, jak wyrzucam na 
podłogę  jakieś  kolorowe  szmatki.  –  Mamo!  Tata  mi 
wszystko powyrzucał! 

Trzeba  Marcie  przyznać,  że  choć  jest  kobietą  ostrą  i 

potrafi  trzymać  mnie  krótko,  to  jednak  w  ważnych 
chwilach umie zachować się jak należy. 

Tak było i wtedy. Zrozumiała, że nie zwariowałem i 

że  z  jakichś  naprawdę  ważnych  powodów  muszę 
natychmiast  ubrać  się  w  suche  ubranie,  więc  bez  słowa, 
nie  zwracając  uwagi  na  rozpaczliwe  okrzyki  Halinki, 
energicznie  odsunęła  mnie  od  szafy  i  w  jednej  chwili 
podała  mi  z  właściwej  półki  ciepłe  gacie,  skarpety, 
wyprasowaną 

koszulę 

sweter. 

Zacząłem 

się 

błyskawicznie  ubierać.  Już  nie  dygotałem  z  zimna,  ale  z 
niecierpliwości i podniecenia. Jeżeli to, co mi przyszło do 
głowy,  było  prawdą,  dwojgu  ludziom  mogło  grozić 
śmiertelne niebezpieczeństwo i trzeba było się śpieszyć. 

Nałożyłem  świąteczny,  cywilny  garnitur  i  stary 

kożuch  mojego  ojca.  Na  krześle,  koło  łóżka,  spoczywała 
kabura z pistoletem. Zamoczył się strasznie w tym rowie i 
wiedziałem,  że  właściwie  powinienem  go  oczyścić  zaraz 
po  powrocie  do  domu.  Wstrząsany  dreszczami,  wlazłem 
pod  pierzynę  i  nie  zrobiłem  tego,  postanawiając,  że 

background image

zabiorę  się  do  doprowadzenia  broni  do  porządku 
natychmiast, jak się tylko choć trochę ogrzeję. Teraz było 
już na to za późno. Wyjąłem pistolet z kabury i włożyłem 
go  do  kieszeni.  Był  bardzo  wilgotny  i  to  mi  się  nie 
podobało. 

Marta przyglądała mi się uważnie. 
– Naprawdę musisz wyjść? – zapytała, a w jej głosie 

nie  było  choćby  śladu  jakiejś  zaczepności  czy 
powątpiewania. 

– Muszę – powiedziałem spokojnie i pocałowałem ją. 

A potem, już wychodząc, dodałem: – Postaram się szybko 
wrócić. Wtedy podzielimy się opłatkiem. 

–  Uważaj  na  siebie.  Będziemy  czekać.  – 

Odprowadziła  mnie  do  drzwi  spojrzeniem  pełnym 
niepokoju i zatroskania. 

 

background image

GODZINA 20,10 

 
W  oknach  wszystkich  mijanych  domków  jarzyły  się 

świąteczne  choinki.  Ludzie  zjedli  już  kolację  i  teraz, 
zgromadzeni  wokół  przystrojonych  drzewek,  śpiewali 
kolędy  albo  słuchali  głośników,  bo  Gwiazdowo  było  już 
od roku zradiofonizowane i miało własny radiowęzeł. 

Początkowo  miałem  zamiar  skoczyć  na  posterunek, 

skąd  Fronczak  chyba  jeszcze  nie  zdążył  odjechać,  ale 
rozmyśliłem  się,  a  nawet  przyspieszyłem  kroku.  Nie 
mogłem tracić czasu na zbaczanie. 

Gwiazdy, wielkie i jasne, migotały jakby zawieszone 

nisko  nad  głową  latarnie.  Mój  krok  zmienił  się  w  trucht, 
zacząłem  głośniej  oddychać  i  poczułem  obijający  się  o 
biodro  ciężki  pistolet,  wrzucony  luzem  do  kieszeni 
marynarki. 

–  Hej  kolęda,  kolęda!  –  huknął  głośno  Walendziak, 

wyłaniając się niespodziewanie zza opłotków. 

Szedł  krokiem  sztywnym  i  niepewnym.  W  ręku 

dzierżył  długi  kij,  na  którym  umieszczona  była  wielka 
gwiazda  z  patyczków,  kolorowych  bibułek  i  sreberek  od 
czekolady.  W  samym  środku  gwiazdy  zamocowana  była 
półeczka,  do  której  przylepiony  był  ogarek  choinkowej 
świeczki. Świeczka oczywiście nie była zapalona. 

–  Hej  kolęda,  kolęda,  panie  komendancie!  –  zapiał 

pijacko  Walendziak  i  pomachał  gwiazdą.  –  Góra  z  górą, 
tem! Niech pan komendant ze mną pokolęduje... 

background image

Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłem ze zdumienia 

wydobyć z siebie głosu, a potem możliwie najgroźniej, jak 
umiałem, krzyknąłem na niego: 

– Mówiłem wam, człowieku, żebyście poszli spać do 

domu. Doczekacie się, że was zamknę! 

– Za co, panie komendancie?  – zawołał Walendziak. 

– Pytam, za co? U nas za religię obywateli się nie zamyka, 
a chodzenie z gwiazdą to religia, co, nie? 

Nie  miałem  czasu  na  pogaduszki  z  Walendziakiem 

ani tym bardziej na zamykanie go w areszcie za rozróbkę 
w  stanie  nietrzeźwym.  Spróbowałem  więc  go  wyminąć  i 
pobiec  dalej.  Ale  nie  było  to  łatwe.  Zaszedł  mi  drogę  i 
usiłował wręczyć kij z gwiazdą. 

– Panie komendancie – mamrotał – jak Boga kocham, 

komendancie, pokolędujmy razem. 

Odepchnąłem  go  z  całej  siły.  Usiadł  na  śniegu,  ale 

kija nie wypuszczał. Gwiazda powoli zaczęła się obracać. 

Pobiegłem  dalej.  Zza  pleców  dolatywało  mnie  jego 

pijackie porykiwanie: 

– Komendant! Zaczekaj! Hej kolęda, kolęda! 
Kiedy zbliżyłem się do położonego na samym skraju 

wsi i w sporym oddaleniu od innych zabudowań leżącego 
obejścia  starej  Biernackiej,  po  raz  drugi  tego  dnia 
zobaczyłem  Bazylego.  To  znaczy  tego  czarnego  kocura, 
którego  podobno  miała  ukraść  Maciaszkowa.  Bazylego, 
który bał  się  obcych i  który  mimo zimna jak cholera  nie 
wrócił  do  domu,  tylko  czaił  się  –  wielka  nastroszona 
czarna  plama  na  białym  śniegu  –  tuż  koło  płotka  z 

background image

drewnianych,  nie  ostruganych  kołków.  Był  na  pewno 
głodny i zmarznięty, ale do domu nie wracał. 

Przypomniało mi się, jak moja babcia mówiła, że zły 

to  znak,  jeżeli  w  Wigilię  kot  czy  pies  ucieknie  z  domu. 
Pamiętam,  byłem  jeszcze  wtedy  zupełnie  mały,  jak  w 
pewien  wigilijny  wieczór,  śnieżny  i  księżycowy  jak 
tamten, przez dwie chyba godziny nawoływaliśmy z moją 
babcią naszego kota, który gdzieś się zawieruszył. Babcia 
była nie na żarty zaniepokojona, a ja po prostu umierałem 
z trwogi, bo babcia powiedziała, że jeżeli zwierzę nie chce 
przebywać w domu w taki wieczór, to niechybnie znaczy, 
że na dom ten spadną okropne i straszne nieszczęścia, a ja 
wcale  nie  chciałem,  aby  coś  złego  przydarzyło  się  mojej 
mamie,  tacie,  siostrom,  babci,  no  i  oczywiście  mnie 
samemu. 

Kot  się  na  szczęście  wtedy  odnalazł  i  uniknęliśmy 

najrozmaitszych okropności. 

Bazyli  starej  Biernackiej  kręcił  się  kilkanaście 

metrów od chałupy, ale  go nikt nie  nawoływał. Może po 
prostu Biernacka  nie  znała  tego starego przesądu? Może. 
Ale  mogło  oznaczać  to  też  coś  zupełnie  innego.  To 
mianowicie, że się po prostu spóźniłem. 

Ostrożnie  obszedłem  chałupę.  Dwa  okienka  były 

przysłonięte  firaneczkami.  W  izbie  paliło  się  słabe 
światło.  To  chyba  była  pierwsza  oglądana  owego 
wieczoru  chata,  w  której  oknach  nie  jarzyła  się  choinka. 
Było to dziwne. Biernacka mieszkała z małą wnuczką. W 
wigilijny wieczór dzieci bawią się pod choinką, na której 

background image

płoną  świeczki.  W  wigilijny  wieczór  dzieci  czekają  na 
Mikołaja. 

Nie wszedłem do obejścia przez furtkę. Bałem się, że 

z  chałupy  będzie  słychać  skrzyp  zawiasów.  Na  szczęście 
Biernacka  nie  miała  psów,  a  koło  stodoły  w  płocie  była 
wielka  dziura.  Przelazłem  przez  nią.  Obejrzałem  stodołę. 
Wierzeje  były  starannie  zamknięte.  Nie  próbowałem 
odsunąć  skobla,  ale  przez  szparę  między  deskami  ściany 
spróbowałem pozaglądać do środka. Oczywiście było tam 
zupełnie  ciemno  i  nic  nie  zobaczyłem.  Za  to  coś 
poczułem. Pociągnąłem nosem. Nie było wątpliwości. 

Z  wnętrza  dolatywał  delikatny  zapach  benzyny. 

Właśnie taki, jaki unosi się zawsze w pomieszczeniach, w 
których garażuje samochód. 

Odszedłem od stodoły i chyłkiem podsunąłem się do 

chałupy. Na szczęście śnieg tłumił wszelkie odgłosy i nie 
można  mnie  było  usłyszeć,  nawet  gdyby  ktoś  specjalnie 
nadstawił  uszu.  Uklęknąłem  pod  jednym  z  okien, 
ostrożnie uniosłem głowę i zajrzałem do środka. Niewiele 
można  było  zobaczyć.  Firaneczka  była  starannie 
zaciągnięta  i  spostrzegłem  tylko  czyjś  poruszający  się 
cień. 

Przesunąłem  się  pod  drugie  okno.  Tu  mi  się  lepiej 

powiodło. Między perkalikową firaneczką a framugą była 
niewielka  szpara.  Rozpłaszczyłem  nos  na  szybie  i 
zapuściłem  żurawia  do  środka.  Początkowo  widziałem 
tylko  fragment  zawieszonego  na  przeciwległej  ścianie 
świętego  obrazu.  A  potem  w  szparze  mignęła  mi  figura 

background image

mężczyzny  w  granatowym  prążkowanym  garniturze. 
Twarzy nie dojrzałem. Ale sylwetka jego była mi zupełnie 
obca.  Nie  kojarzyła  się  z  żadnym  mieszkańcem 
Gwiazdowa.  To  tego  człowieka  przestraszył  się  zapewne 
kot Bazyli i wolał włóczęgę po śniegu i mrozie niż powrót 
do nawiedzonej przez obcego chałupy. Czekałem jeszcze 
kilka minut, ale nic więcej nie zobaczyłem. 

Zacząłem  żałować,  że  jednak  nie  skoczyłem  na 

posterunek.  Jeżeli  nawet  Fronczak  z  wywiadowcą  i 
zatrzymanym  Stachurką  doczekali  się  samochodu  i 
zdążyli już pojechać do powiatu, to na posterunku miał do 
rana zostać Duda. Gdyby był ze mną, miałbym ułatwione 
zadanie. Ale go nie było i musiałem sobie radzić sam. 

Odsunąłem  się  od  okna  i  podszedłem  do  drzwi 

prowadzących  do  sionki.  Ostrożnie  nacisnąłem  klamkę. 
Nie  ustąpiła...  Było  zamknięte.  Nie  chciałem  stukać  i 
płoszyć mężczyzny, który spacerował po izbie. Jeżeli był 
to  rzeczywiście  człowiek,  który  współdziałał  ze  Śliwą 
przy  napadzie,  a  potem  go  wykończył,  to  pewnie  był 
uzbrojony i to stukanie do drzwi mogłoby się dla mnie źle 
skończyć.  Wiele  bym  dał  za  to,  żeby  w  jakiś  sposób 
niepostrzeżenie przeniknąć do tego domku i zobaczyć, co 
się  tam  dzieje.  Popatrzyłem  na  sąsiednie  okno.  Było 
zupełnie  ciemne.  Było  to  okno  od  drugiej  izby. 
Podszedłem  pod  nie  i  spróbowałem,  czy  jest  dobrze 
zamknięte. Było dobrze zamknięte. Ale nawet gdyby dało 
się je otworzyć od zewnątrz, nie wolno mi było tego robić. 
Komendant  posterunku  MO  nie  jest  od  tego,  aby  w 

background image

wigilijną  noc  włamywać  się  oknem  do  mieszkania 
spokojnej obywatelki, i to tylko z powodu, że przebywa w 
nim  ktoś  nieznajomy.  Nie  miałem  przecież  najmniejszej 
pewności,  że  obcy  człowiek  w  domu  Biernackiej  jest 
przestępcą,  a  starej  kobiecie  i  jej  wnuczce  grozi  jakieś 
niebezpieczeństwo.  Oczywiście  trzeba  było  to  sprawdzić, 
bo chałupa była zbyt blisko miejsca, gdzie zamordowano 
tego niby Mikołaja, a do Biernackiej nikt nigdy na święta 
nie  przyjeżdżał,  ale  nie  mogłem  wdzierać  się  do  domu 
przemocą. 

Namacałem  w  kieszeni  pistolet.  Wyjąłem  go  i 

odbezpieczyłem.  Był  nadal  wilgotny.  Naboje  w 
magazynku  zapewne  zupełnie  zamokły  i  gdyby  przyszło 
do czegoś poważniejszego, niewielki miałbym z tej broni 
pożytek.  Można  nią  było  tylko  kogoś  nastraszyć. 
Pomyślałem, że nie mogę jednak zapukać z pistoletem  w 
ręku,  bo  gdyby  sama  Biernacka  odemknęła  drzwi,  to 
wyszłaby z tego bardzo nieprzyjemna historia. 

Z ciężkim sercem wsadziłem pistolet z powrotem do 

kieszeni  marynarki  świątecznego  garnituru.  Kożuch 
zostawiłem  rozpięty.  Oblizałem  wargi,  które  zrobiły  się 
bardzo  suche,  i  ruszyłem  w  stronę  drzwi.  I  wtedy  od 
strony  drogi  doleciał  mnie  potężny  głos  obywatela 
Walendziaka: 

– Hej kolęda, kolęda! 
Walendziak zawodził i kroczył chwiejnie, zmierzając 

prościutko do obejścia Biernackiej. W obu rękach trzymał 
kij z gwiazdą, która wprawiona w ruch obrotowy, powoli 

background image

mełła kolorowymi ramionami mroźne powietrze. 

Odskoczyłem  w  bok  i  przycupnąłem  za  studnią. 

Walendziak  kopnął  furtkę  i  wtoczył  się  na  podwórko. 
Podszedł do drzwi, wbił drzewce gwiazdy w śnieg, wsparł 
się na nim oburącz i zaryczał: 

–  Biernacko!  Biernacko!  Otwórzcie!  Hej  kolęda, 

kolęda! 

W  chałupie  panowała  niczym  nie  zmącona  cisza. 

Drzwi  wejściowe  się  nie  otwierały,  tylko  za  firaneczką 
zakrywającą  okno  pojawiła  się  ciemna  sylwetka.  Ktoś 
przez  szparę  między  framugą  a  firaneczką  obserwował 
drącego  się  wniebogłosy  Walendziaka.  Dałbym  wiele, 
żebym  mógł  rozpoznać,  kto  to  patrzy  przez  okno. 
Niestety,  z  miejsca,  w  którym  się  ukryłem,  nie  było  to 
możliwe. 

Nie  zniechęcony  niczym  Walendziak  darł  się  coraz 

głośniej: 

–  Biernacko!  Biemacko!  Hej!  Wpuśćcie  zbłąkanego 

wędrowca! 

A  gdy  te  okrzyki  nie  wywołały  żadnego  skutku, 

obywatel  Walendziak  począł  nagle  głośno  zawodzić  i 
skarżyć się donośnie: 

–  Oj,  doloż  moja,  dolo!  Cóżem  ja  takiego  zrobił,  że 

mnie  Pan  Bóg  tak  karze!  Stara  z  chałupy  mnie  w  samą 
Wigilię  wygnała.  Na  mróz  mnie  wygnała  i  na 
poniewierkę! Hej! Biernacko! Nie bądźcie taka! Wpuśćcie 
mnie do środka! Hej kolęda, kolęda! 

A  gdy  i  te  krzyki  nie  dały  nijakiego  rezultatu, 

background image

zniecierpliwiony  Walendziak  wyciągnął  ze  śniegu  kij 
swojej  gwiazdy  i  zaczął  nim  walić  ile  wlezie  w  drzwi 
wejściowe. 

Wtedy  drzwi  się  otworzyły,  a  Walendziak  umilkł 

natychmiast  i  chyba  natychmiast  też  wytrzeźwiał. 
Uniesiony kij z gwiazdą znieruchomiał w powietrzu. 

–  Właź  do  środka.  Tylko  mordę  na  kłódkę,  bo 

pożałujesz – powiedział mężczyzna stojący w progu. 

W prawym ręku trzymał coś ciemnego. Wyglądało na 

rewolwer wymierzony w brzuch obywatela Walendziaka. 

Sięgnąłem  do  kieszeni  i  wydobyłem  pistolet. 

Zrozumiałem,  że  mam  przed  sobą  trzy  wyjścia.  Po 
pierwsze,  mogłem  bez  uprzedzenia  strzelić  w  bandziora, 
po drugie, mogłem wyskoczyć zza studni i postraszyć go 
pistoletem,  po  trzecie,  mogłem  pozostać  w  ukryciu  i 
czekać  na  dalszy  rozwój  wypadków.  Miałem  ochotę 
wystrzelić,  ale  nie  zrobiłem  tego,  bo  nie  miałem 
najmniejszej  pewności,  czy  z  mokrego  pistoletu  da  się  w 
ogóle  strzelać.  Nie  wyskoczyłem  też  zza  studni  z 
okrzykiem „ręce do góry”. Nie  wiedziałem, czy bandzior 
zamiast  należycie  się  przestraszyć,  nie  zacznie  po  prostu 
strzelać, a przecież rewolwer miał wycelowany prościutko 
w  brzuch  obywatela  Walendziaka.  Więc  pozostało  tylko 
trzecie wyjście. Czekać na to, co się zdarzy. 

– No, właź do środka, kolędniku – powtórzył stojący 

w  progu  i  wykonał  zapraszający  gest  ciemnym 
przedmiotem trzymanym w ręku. 

I  Walendziak  wlazł  do  środka,  a  drzwi  się  za  nimi 

background image

zatrzasnęły z hukiem. 

Wtedy wiedziałem już, że mam prawo siłą dostać się 

do  tego  domu.  Przyszedł  mi  do  głowy  pewien  pomysł. 
Zrzuciłem  z  siebie  krępujący  ruchy  kożuch.  Zostałem  w 
samym  świątecznym  garniturze.  Potem,  pochylając  się, 
aby  mnie  przez  okno  widać  nie  było,  obszedłem  chałupę 
od  tyłu.  Z  tej  strony  nie  było  okien.  Za  to  przy  ścianie 
stała  oparta  o  krawędź  dachu  drabina.  Wlazłem  na  nią, 
przez cały czas modląc się w duchu, by nie zaskrzypiała. 

Na  pokrytym  śniegiem  dachu  wyraźnie  widać  było 

sporą  śniegową  czapę.  Pod  tą  czapą  była  klapa 
prowadząca  na  strych.  Stojąc  na  ostatnim  szczeblu 
drabiny,  mogłem  do  niej  łatwo  dosięgnąć.  Powoli 
zacząłem odgarniać pokrywający klapę puch. Starałem się 
robić  to  zupełnie  bezszelestnie.  W  zetknięciu  ze 
zmrożonym sypkim śniegiem moje palce zamieniały się w 
skostniałe  sztywne  kołeczki.  Mimo  to  zsunąłem  śnieg. 
Potem  ostrożnie  wyciągając  się  do  przodu  i  starając  się 
nie  poruszyć  na  boki,  gdyż  drabina  zaczęła  chwiać  się 
niepokojąco, spróbowałem podnieść  klapę. Nie sprawiało 
to  żadnej  trudności.  Bardzo  się  bałem,  że  zaskrzypią 
zawiasy. Nie zaskrzypiały. 

Zanim  zdecydowałem  się  wleźć  do  tego  otworu, 

rozejrzałem się po okolicy. Było pusto i cicho. Gwiazdy i 
księżyc  świeciły  jak  gdyby  nigdy  nic.  W  odległych 
chałupach  ciepło  migotały  oświetlone  okna,  gdzieś  w 
oddali naszczekiwał leniwie jakiś kundelek, a ja stałem na 
czubku  drabiny  i  szykowałem  się  do  zanurkowania  w 

background image

mroczną czeluść nieznanego strychu. Nigdy mi do tamtej 
chwili  przez  głowę  nawet  nie  przeszło,  że  będę 
kiedykolwiek  spędzał  wigilijny  wieczór  na  dachu,  i 
zachciało  mi  się  śmiać.  Nie  zaśmiałem  się  jednak,  tylko 
wszedłem na strych. 

Zrobiłem  to  bardzo  ostrożnie.  Ogarnęła  mnie 

ciemność  i  mocny  zapach  kurzu,  grzybów  i  jabłek.  I 
jeszcze  jeden,  dolatujący  nie  wiadomo  skąd.  Woń 
benzyny. Początkowo bałem  się  nawet poruszyć. Nic  nie 
widziałem,  mogłem  coś  zwalić  czy  wywrócić  i  wywołać 
okropny  hałas.  Potem  powolutku,  pomaleńku  posunąłem 
nogę  w  kierunku  jasnej,  widocznej  w  podłodze  szpary. 
Lekko zaskrzypiało, więc w jednej chwili zmieniłem się w 
skamieniałą  figurę.  Deski  podłogi  były  bardzo 
wyschnięte.  Zrozumiałem,  że  poruszając  się  nawet 
najwolniej,  wywołam  jednak  rozmaite  hałasy  i  bandzior 
może zorientować się, że jest coś nie w porządku. 

Ostrożnie  przysiadłem  na  podłodze  i  powolutku 

zacząłem  ściągać  buty.  Odstawiłem  je  na  bok.  Wstałem 
znowu i spróbowałem postąpić kroczek. Zaskrzypiało jak 
jasna cholera, więc ponownie znieruchomiałem jak kołek 
w  płocie  i  tylko  nadstawiałem  uszu,  starając  się 
wywnioskować,  czy  już  zostałem  wykryty.  Odczekałem 
dłuższą  chwilę,  a  potem  postanowiłem  poruszać  się  w 
inny sposób. Rozpłaszczyłem się na podłodze i zacząłem 
się czołgać w kierunku świetlistej szpary. Tym razem już 
nie  skrzypiało.  Słychać  było  wprawdzie  delikatne 
szurganie,  ale  tak  cichutkie,  że  na  dole  całkiem  tego 

background image

pewnie  nie  było  można  wyłowić.  I  tak  pełzałem  przez 
kurz i pajęczyny, zbliżając się do światełka. Przez chwilę 
wyobraziłem  sobie,  co  powie  Marta,  gdy  zobaczy  mój 
świąteczny garnitur po tej podróży, i obleciał mnie strach. 
Ale nie miałem czasu dłużej się strachać, bo już dotarłem 
do jasnej szpary w podłodze. 

Okazało się, że klapa była umieszczona nad otworem 

prowadzącym  do  izby.  Niezbyt  starannie  domknięta, 
pozwalała dojrzeć, co się dzieje pod spodem. Popatrzyłem 
więc, a było na co. 

Na  podłodze  leżał  obywatel  Antoni  Walendziak, 

bardzo  dokładnie  spętany  grubym  sznurem  od  suszenia 
bielizny.  Pochylał  się  nad  nim  barczysty  facet  w 
granatowej  marynarce  i  wpychał  mu  do  ust  jakąś 
kolorową szmatę. 

–  Rozdziawiaj  gębę,  kmiotku  –  mówił  półgłosem.  – 

Szerzej, kochasiu, o tak, właśnie tak! 

Spojrzałem  w  kąt  pokoju.  Na  wielkim  łóżku 

wygodnie,  z  poduszkami  pod  głową  spoczywały 
obywatelka Biernacka i jej wnuczka. Obie były starannie 
związane  i  miały  zakneblowane  usta.  Obok  nich  na 
taborecie  ustawiona  była  choinka,  na  której  wisiało 
kilkanaście małych kolorowych bombek. Były też na niej 
świeczki,  ale  nie  paliły  się.  Oprócz  tych  choinkowych 
była  jeszcze  inna  świeczka,  także  nie  zapalona.  Stała  na 
talerzu napełnionym brązowym płynem. Talerz spoczywał 
na  stole  przykrytym  serwetą,  która  była  solidnie 
zmoczona. O krawędź talerza opierała się jednym końcem 

background image

unurzana w jakiejś cieczy zmięta gazeta. Reszta dziennika 
spoczywała na mokrej serwecie. Widziałem to wszystko i 
jeszcze nic nie rozumiałem. Ale w chwilę potem pojąłem, 
o  co  chodzi,  i  poczułem,  że  pot  zlewa  mi  skórę  na 
grzbiecie,  a  jakieś  nieprzyjemne  ciarki  przebiegają  po 
karku i tyle głowy. 

Facet 

granatowej 

marynarce 

zakończył 

kneblowanie  Walendziaka,  odszedł  kilka  kroków  i 
krytycznym  spojrzeniem  ocenił  swoje  dzieło.  Potem 
sięgnął do kieszeni i wsadził sobie  w usta papierosa. Ale 
go  nie  zapalił,  tylko  mełł  w  wąskich,  bezkrwistych 
wargach. 

–  W porządku,  kmiotku  –  powiedział.  –  Teraz  sobie 

poleżysz  i  odpoczniesz,  a  później  zrobi  ci  się  bardzo 
ciepło. 

Rozejrzał  się  uważnie  po  izbie  i  widać  uznał,  że 

przygotowania  do  tego,  co  zamierzał  uczynić,  nie  są 
jeszcze wystarczające, bo sięgnął pod stół, wydostał spod 
niego  duży  blaszany  kanister,  a  potem  chlusnął  jego 
zawartością  na  związanego  Walendziaka  i  podłogę. 
Przenikliwy  zapach  benzyny,  który  i  tak  już  wypełniał 
izbę, stał się zupełnie nieznośny. 

Kiedy  skończył  polewanie,  odstawił  blaszankę  i 

podszedł  do  stołu.  Obok  talerzyka  ze  świecą  i  benzyną 
stała  tam  także  odpieczętowana  półlitrówka.  Wyjął  z  ust 
papierosa, włożył go do kieszeni, sięgnął po butelkę, wlał 
sobie  w  gardło  sporą  porcję  i  nie  odstawiając  butelki, 
zbliżył się do związanej kobiety. 

background image

–  Ot  i  ciotunia  doczekała  się.  –  Wykrzywił  usta  w 

dziwnym  uśmiechu.  –  Mówiłem,  żeby  ciotunia  ani  na 
krok  nie  wyłaziła  z  chałupy.  Ciotunia  się  zgodziła,  a 
potem  szast-prast,  pobiegła  szukać  tego  kotka.  Nieładnie. 
Bardzo  nieładnie.  Tak  się  nie  postępuje  z  siostrzeńcem, 
który  w  goście  zjechał  na  święta.  Wystarczyło,  że 
człowiek znużony poszedł trochę pokimać po obiedzie, a 
ciotunia  zaraz  gdzieś  prysła.  Bardzo  mi  się  to  nie 
spodobało, choć  ciotunia  zarzekała  się, że trzymała  jęzor 
za zębami i nikomu nie wypaplała o mojej wizycie. Tylko 
że  ja  do  ciotuni  straciłem  zaufanie,  ot  co.  –  Przestał 
mówić  i  znowu  pociągnął  z  butelki.  Pomilczał  chwilę, 
odstawił wódkę na stół i zaczął przechadzać się po izbie. 
Potem  stanął  i  zaczął  na  nowo:  –  Mamy  jeszcze  trochę 
czasu.  Gdyby  nie  ten  kmiotek  –  wskazał  palcem  na 
spętanego  Walendziaka  –  załatwiłby  to  dopiero  nad 
ranem. A tak trzeba to zrobić wcześniej, bo tego kmiotka 
może  ktoś  zacząć  szukać.  Tylko  cholernie  chce  mi  się 
palić,  a  tu  u  ciotuni  nie  sposób.  Za  dużo  benzyny.  Jak 
będę  wychodził,  zapalę  papierosa  i  tę  świeczkę.  Za  jakie 
pół  godziny  płomień  dojdzie  do  spodeczka.  Oj,  jak  się 
będzie  wszystko  ładnie  fajczyło!  Bachora  mi  troszkę 
szkoda – wskazał głową na leżącą obok Biernackiej małą 
dziewczynkę  –  ale  ciotunia  sama  zawiniła.  Ciotunia  jest 
za ciekawa i wtyka nos w nie swoje sprawy. Jak ciotunia 
wyszła i nagadali jej o tym świętym Mikołaju, to ciotunia 
coś  za  bardzo  zaczęła  kojarzyć.  –  Znowu  podszedł  do 
stołu  i  sięgnął  po  butelkę.  Z  ruchów  było  widać,  że  jest 

background image

porządnie  wlany.  –  Wie  ciotunia  –  powiedział  –  że  nie 
lubię,  cholernie  nie  lubię  popijać  bez  towarzystwa.  Jak 
jestem  na  fleku,  koniecznie  muszę  mieć  do  kogo  gębę 
otworzyć.  Taki  już  jestem  towarzyski...  Niech  się 
cioteczka nie martwi. Już niedługo się wszystko skończy. 
W niebie ciotunia odpocznie... 

Zamilkł,  odstawił  butelkę  i  z  rękami  w  kieszeniach 

rozpoczął  znów  spacerować  po  izbie  z  dziwnym 
grymasem  na  chudej,  śniadej  twarzy,  w  której 
połyskiwały  niespokojnie  rozbiegane  oczy.  Przez  chwilę 
zatrzymał  się  przy  choince,  wyjął  prawą  rękę  z  kieszeni 
marynarki  i  zaczął  nią  poprawiać  kolorową  bombkę 
dyndającą na świerkowej gałązce. 

Ostrożnie,  bardzo  ostrożnie  sięgnąłem  do  kieszeni  i 

wydobyłem  pistolet.  I  zaraz  uprzytomniłem  sobie,  że  w 
żadnym  wypadku  nie  wolno  mi  go  będzie  użyć.  Jeden 
wystrzał  w  tej  zalanej  benzyną  izbie  mógł  wywołać 
straszny  pożar,  w  którym  wszyscy  razem  sfajczylibyśmy 
się  na  popiołek. Tam  trzeba  było  zadziałać  jakoś  inaczej. 
Pomyślałem  wtedy,  że  właściwie  mogę  spokojnie 
poczekać, aż zapali tę świeczkę i pójdzie. Wtedy ja zejdę 
do  izby,  zdmuchnę  świecę,  uwolnię  obywatelkę 
Biernacką,  jej  wnuczkę  i  Walendziaka  i  zacznę  ścigać 
bandziora.  Gdyby  nawet  od  razu  nie  udało  mi  się  go 
przychwycić,  to  i  tak,  gdy  już  wiadomo,  kogo  należy 
łapać,  w  końcu  powędruje  za  kraty.  Ale  gdy  sobie  to 
wszystko układałem w myśli, zrozumiałem, że nie wolno 
mi czekać, aż zapali tę  świeczkę  i  wyjdzie. Przez  chwilę 

background image

wyobraziłem  sobie,  że  jestem  na  miejscu  obywatelki 
Biernackiej  i  widzę,  jak  on  zapala  zapałkę...  Nie  miałem 
sumienia do tego dopuścić. 

Facet  odszedł  od  choinki,  przystanął  przy  łóżku  i 

wymamrotał: 

–  A  ten  Śliwa  to  cały  czas  tak  na  mnie  dziwnie 

wytrzeszczał  patrzałki,  jakbym  był  z  nim  na  bij  zabij,  a 
nie  kumpel.  Podjechaliśmy  tu  niedaleko,  zatrzymałem 
maszynę  i  mówię  do  niego:  „Pacanie,  wyskakuj!”  On 
pyta:  .  Dlaczego  nie  podjeżdżamy  do  samej  meliny?”, 
więc mu nasunąłem mowę, że musi z powrotem wskoczyć 
w te Mikołajowe ciuchy, bo z ciocią to mieszka bachor i 
ja chcę mu na gwiazdkę zrobić przyjemność i sprowadzić 
świętego Mikołaja. W wozie  niewygodnie  się przebierać, 
więc  musi  wysiadać.  Wcale  nie  chciał  tego  robić,  ale  go 
przekonałem,  bo  był  już  zupełnie  ze  strachu  zgłupiały. 
Wylazł z wozu i zaczął się przebierać. No i jak on się tak 
przebierał  i  obie  ręce  miał  zajęte...  No  –  otrząsnął  się 
nagle  –  dosyć  ciotuni  natrułem.  Ciotunię  to  raczej  mało 
obchodzi.  Niech  się  ciocia  spokojnie  teraz  pomodli. 
Niewiele już czasu zostało, niewiele... 

Podszedł  jeszcze  do  stolika  i  złapał  butelkę. 

Zauważyłem, że ruchy ma bardzo niepewne. To stwarzało 
dodatkowe  niebezpieczeństwo.  Z  pijakami  nigdy  nic  nie 
wiadomo.  Mógł  zapomnieć  o  porozlewanej  benzynie  i 
sięgnąć  po  papierosy  i  zapałki.  Nie  było  na  co  czekać. 
Uniosłem  się  na  rękach  i  przesunąłem  do  przodu. 
Kucnąłem  tuż  przy  klapie.  Usłyszał  widać,  bo  nagle 

background image

spojrzał w sufit, a ręka z uniesioną butelką zamarła mu w 
połowie  drogi  do  ust.  Ale  chyba  w  najśmielszym  nawet 
wyobrażeniu nie przyszło mu do głowy, że na strychu ktoś 
może  na  niego  dybać,  gdyż  po  chwili  odwrócił  oczy  i 
przyssał  się  do  butelki.  Wtedy  zdecydowałem  się. 
Gwałtownym ruchem lewej ręki odrzuciłem w bok klapę i 
ściskając  pistolet  w  prawej  dłoni,  skoczyłem  w  dół. 
Wylądowałem twardo na ugiętych nogach, tuż obok niego 
i  z  ledwością  utrzymałem  równowagę.  Przez  chwileczkę 
miałem  nawet  wrażenie,  że  pojadę  nosem  po  podłodze  i 
stracę  wszelkie  szanse.  Ale  jakoś  nie  wywróciłem  się.  A 
on  był  zbyt  zdumiony,  aby  wykorzystać  to  moje 
zachwianie. Prawdę mówiąc, nie widziałem nigdy w życiu 
kogoś  bardziej  przerażonego.  Wycelowałem  pistolet  i 
powiedziałem bardzo schrypniętym głosem: 

– Obywatelu, jesteście zatrzymani. 
Chciałem  jeszcze  dodać,  żeby  się  nie  wygłupiał  i  że 

jestem  z  milicji,  ale  już  nie  zdążyłem,  bo  on  właśnie 
oprzytomniał  i  cisnął  mi  prosto  w  łeb  trzymaną  w  ręku 
butelkę. 

Nie  zdążyłem  się  uchylić,  poczułem  ostry  ból  w 

czole,  a  gryzący  płyn  zalał  mi  oczy.  Nie  wystrzeliłem. 
Pamiętałem,  że  nie  wolno  mi  wystrzelić.  Nagłym 
wyrzutem  runąłem  do  przodu  i  wczepiłem  się  w  faceta. 
Pragnąłem tylko dwóch rzeczy: sprawić mu solidne manto 
i  uniemożliwić  wyciągnięcie  rewolweru.  Zacząłem  go 
okładać  lufą  pistoletu.  Po  chwili  zwaliliśmy  się  na 
podłogę  i zaczęliśmy  kotłować. Silny był i zręczny, ale  i 

background image

ja  miałem  swoją  krzepę.  Poturlaliśmy  się  w  kąt  izby. 
Choinka  zwaliła  się  na  nas  z  przeraźliwym  brzdękiem 
tłuczonych bombek. Wywijał się jak śliska, mokra ryba i 
starał  się  co  i  raz  sięgnąć  do  kieszeni,  w  której  pewnie 
miał ten rewolwer użyty przez Śliwę w czasie napadu. Ja 
swój  pistolet  odrzuciłem.  Potrzebne  mi  były  wolne  obie 
ręce. 

W końcu tak go ucapiłem i przydusiłem kolanami, że 

stęknął  i  zaczął  dychać  jak  ryba  wyciągnięta  z  wody,  a 
kości  w  karku  zatrzeszczały  mu  nieprzyjemnie.  A  kiedy 
przyduszony i siny na gębie zapiszczał cienkim głosikiem, 
przyłożyłem mu jeszcze dla pewności kilka razy kułakiem 
po  łbie  i  dopiero  wtedy  zwolniłem  nieco  chwyt  i 
wyłuskałem  mu  z  kieszeni  rewolwer.  Wypadł  na  mokrą 
od  benzyny,  posypaną  świerkowym  igliwiem  i 
połyskującymi skorupkami rozbitych bombek podłogę. To 
był  bardzo  stary  i  zardzewiały  rewolwer  z  krótką,  jakby 
odciętą  lufą.  Ocierając  krew,  pot  i  wódkę  z  twarzy, 
sięgnąłem po niego i pomyślałem, że z tej staroświeckiej 
maszyny chyba nie bardzo można by było strzelać. 

 

background image

GODZINA 23,45 

 
Zza  okna  doleciało  powolne  i  dostojne  dzwonienie. 

To  kościelny,  obywatel  Michał  Gwiazdowski,  wzywał 
wiernych na pasterkę. Nie jestem pobożny i nie chodzę do 
kościoła.  Ale  nawet  gdybym  był  ministrantem  albo  i 
gospodynią  księdza  proboszcza,  to  i  tak  żadna  siła  nie 
potrafiłaby  mnie  wtedy  podnieść  z  krzesła  i  wygonić  na 
dwór.  Nie  spowodowałby  tego  chyba  nawet  osobisty 
rozkaz  głównego  komendanta  Milicji  Obywatelskiej. 
Siedziałem  wygodnie  przy  zastawionym  stole  i  gapiłem 
się w leżący na talerzyku i przewiązany błękitną wstążką 
opłatek,  na  dzwonka  śledzia  w  cebuli,  spoczywające 
dostojnie na półmisku, na pełną butelkę i pusty kieliszek. 
Rozbity łeb, starannie obandażowany, piekł i narywał, ale 
nie  sprawiało  mi  to  większej  przykrości.  Czułem,  jak 
ogromne zmęczenie paruje mi z rąk, nóg i reszty ciała. 

– Późno w tym roku jemy kolację – powiedziałem do 

Marty  i  uśmiechnąłem  się  przepraszająco.  –  Szkoda,  że 
zapomniałem zabić tego karpia. 

Marta popatrzyła na mnie zdziwiona. 
– Jakiego karpia? – Potem widać przypomniała sobie, 

o  co  chodzi,  i  zaczęła  się  śmiać.  Sięgnęła  ręką  do 
talerzyka z opłatkiem. 

– Poczekaj – powiedziałem – trzeba zapalić świeczki. 

Bez świeczek nie wypada. 

Dźwignąłem  się  ciężko  i  pogmerałem  w  kieszeni  w 

background image

poszukiwaniu zapałek. 

Drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym spały dzieci, 

otworzyły się i ukazał się w nich Mareczek. Był okropnie 
zaspany, a przydługa piżama w śmieszne pieski wisiała na 
nim  jak  kapota  na  strachu  na  wróble.  Jego  rozczochrane 
włoski także przypominały stracha. 

– Tato – zapiszczał żałosnym głosikiem – bardzo się 

martwię, bardzo... 

Marta  już  otwierała  usta,  żeby  zagnać  chłopaka  do 

łóżka, ale uciszyłem ją gestem dłoni. 

– O co chodzi, Mareczku? 
–  Tato!  Okropnie  się  martwię.  Halinka  powiedziała, 

że  zabili  świętego  Mikołaja  i  dlatego  nie  dostałem 
prezentów  pod  choinkę  –  a  potem  przyjrzawszy  mi  się 
uważnie, dodał: – Co ci się stało w czoło? 

–  Nic  wielkiego  –  zapewniłem  –  do  twojego  wesela 

się zagoi. A jeśli o to chodzi, co mówiła Halinka, to jej nie 
wierz.  Nie  zabija  się  świętego  Mikołaja.  Dzieci  muszą 
dostawać prezenty na gwiazdkę. 

Wziąłem go na ręce i poniosłem do komody, w której 

miałem  dla  niego  kupionego  w  N.  misia.  Były  tam  też 
prezenty  dla  Marty  i  Halinki.  Tak  się  tylko  złożyło,  że 
dopiero wtedy sobie o nich przypomniałem. 

 

background image

KWIAT PAPROCI 

 

background image

GODZINA 10,30 

 
–  Podobno będą  tam  jakieś  rozbierania  –  powiedział 

rozmarzonym  tonem  milicjant  Józef  Biedronek.  Nic  nie 
odrzekłem,  więc  pomedytował  chwilę,  a  potem  dodał:  – 
Stara Bielawska mówi, że dziewczyny będą tańczyły gołe 
przy ognisku. Podobno Stachurko tak wymyślił... 

Uśmiechnąłem się do Biedronka. 
–  Nie  wierz,  Józuś,  babskim  ględom.  Chłopak  po 

szkole,  a  naiwny  jak  dziecko.  Pomyśl  trochę,  a 
zrozumiesz, co to za brednie. Która by  u nas dziewczyna 
zgodziła się biegać przy ludziach na golasa... 

–  Po  prawdzie  –  powiedział  Biedronek  –  to  nie 

uwierzyłem.  W  Gwiazdowie  dziewczyny  takie  chętne  do 
tego  to  znowu  nie  są...  Może  jedna  Jadźka  Badylówna... 
Ale ona znowu nie ma za bardzo czego pokazywać... 

–  Widzisz!  Głupie,  babskie  ploty  –  zgodziłem  się 

chętnie i spojrzałem w okno. 

Słońce świeciło pięknie, ptaszki ćwierkały,  gdzieś  w 

pobliżu porykiwał zapuszczany co chwila silnik traktora. 

– Główną rusałką podobno ma być panna Kowalówna 

–  nie  dawał  za  wygraną  Biedronek.  –  Jakby  ona  się 
chciała  rozebrać,  to  przynajmniej  byłoby  na  co 
popatrzyć... 

Jakaś pszczoła wraz z nagrzanym upałem powietrzem 

dostała się przez okno i uporczywie bzykotała koło moich 
uszu. Odpędziłem ją machnięciem dłoni, rozpiąłem górny 

background image

guzik mundurowej koszuli i powiedziałem: 

–  Coś  mi  się,  Józek,  nie  wydaje,  aby  panna 

Kowalówna zgodziła się tańczyć na golasa. Za poważna z 
niej osoba... 

Panna  Kowalówna  była  nauczycielką  i naprawdę  nie 

wydawało  się  prawdopodobne,  aby  z  okazji  sobótkowej 
wieczornicy  zdecydowała  się  pląsać  wokół  ogniska  bez 
odzienia. To na nią nie wyglądało. 

Józek przytaknął, ale nie zmienił tematu. 
– Nie ma dymu bez ognia, panie Komorowski, coś w 

tym musi być. Za dużo ludzie gadają... 

Chciałem  mu  odpowiedzieć,  ale  nie  zdążyłem,  bo 

drzwi  zaskrzypiały  i  na  posterunek  wkroczył  obywatel 
Gwiazdowski,  kościelny  w  naszej  parafii.  Stanął 
niezdecydowanie  tuż  przy  drzwiach,  ściągnął  czapkę  i 
powiedział: 

– Niech będzie pochwalony... 
–  Dzień  dobry,  panie  Gwiazdowski  –  odrzekłem, 

zapinając mundur. – Czym możemy służyć? W jakiej pan 
do nas sprawie? 

Widać  było  wyraźnie,  że  nie  bardzo  wie,  co  rzec. 

Zrobił zafrasowaną minę i coś zamamrotał. 

Wskazałem  mu  krzesło,  uśmiechnąłem  się,  jak 

potrafiłem najuprzejmiej, i zapytałem: 

–  Ma  pan  do  nas  jakąś  sprawę,  panie  Gwiazdowski, 

czy tylko tak pan wpadł, po sąsiedzku? 

Kościół w naszej wsi stał bardzo blisko posterunku i 

rzeczywiście byliśmy prawie  że sąsiadami. Mamrotał coś 

background image

jeszcze przez chwilę niezrozumiale, a potem wypalił: 

–  Ja  w  sprawie  tych  pogańskich  obrzędów  i 

zgorszenia  publicznego,  które  się  tu  szykuje!  Tak  nie 
może być! Od czego jest milicja!? – zasapał gniewnie. 

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co chodzi. 
– Jakie znowu zgorszenie? 
– A to niby pan komendant nie wie? Cała wieś już o 

tym  mówi!  Gołe  baby  będą  przez  ogień  skakać!  I  to 
gdzie?  W  Gwiazdowie  Górnym!  Doczekaliśmy  się 
czasów, doczekaliśmy! 

Zachciało mi się śmiać, ale zachowałem powagę. 
–  Coś  się  panu  pomyliło,  panie  Gwiazdowski.  Już 

wiem,  o  co  panu  chodzi,  ale  to  nie  jest  tak!  Owszem, 
będzie  dziś  wieczornica  nad  rzeką.  Ognisko  będą  palić, 
wiersze  mówić,  potańczą,  pośpiewają,  ale  nic  mi  nie 
wiadomo,  żeby  w  programie  były  jakieś  golizny.  Skąd 
panu to przyszło do głowy! A w ogóle to dlaczego pan tu 
przyszedł?  Z  własnej  woli  czy  może  ksiądz  proboszcz 
przysłał? 

Spojrzał  gniewnie  i  burknął  coś  pod  nosem,  wstał, 

zamaszystym ruchem nałożył na głowę czapkę i ruszył do 
drzwi. 

Józek Biedronek uśmiechnął się od ucha do ucha: 
– A nie mówiłem komendantowi, że cała wieś o tym 

mówi? 

 

* * * 

 

background image

Leżał w trawie głębokiej i  wilgotnej, wśród krzaków 

zarastających  skraj  lasu.  Był  głodny,  zmęczony  i 
niewyspany.  Najchętniej  po  prostu  przysnąłby  sobie  na 
godzinkę, a potem skoczył gdzieś na piwo. Ale  wiedział, 
że nie może tego zrobić. Piwo z pewnością dostać można 
było tylko w gospodzie, a nie miał zamiaru tam chodzić. 
Im  mniej  ludzi  wiedziało,  że  jest  w  okolicy,  tym  lepiej. 
Sen  był  także  wykluczony.  Mógłby  przegapić  osobę,  na 
którą  czatował,  do  której  przybył.  A  po  spotkaniu  z  nią 
obiecywał  sobie  wiele.  Bardzo  dużo.  Prawdę  mówiąc, 
nawet nie potrafił sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby 
nie  udało  mu  się  jej  spotkać.  Wtedy  byłby  właściwie 
zgubiony.  Nie  miałby  już  żadnej  nadziei,  nie  byłoby  już 
żadnego  ratunku.  A  przecież  skończył  dopiero 
dwadzieścia  dwa  lata  i  nie  miał  najmniejszej  ochoty 
umierać. Wizja konopnej pętli nie opuszczała go ani przez 
chwilę.  Była  natrętnie  obecna,  wyrazista  i  bardzo 
konkretna.  Wyobrażał  sobie,  jak  się  to  odbędzie.  Jak  go 
będą  wlec  długim,  rozespanym  korytarzem,  a  on  będzie 
świadomy, że to ostatni spacer, jaki odbywa, że strażnicy, 
którzy go prowadzą, i te kilka osób, które im towarzyszą, 
to  ostatni  ludzie,  jakich  w  życiu  zobaczy...  A  potem 
będzie ceremonia wiązania nóg i rąk, nakładania na głowę 
czarnego  kaptura  pachnącego  naftaliną  i  już  pozostanie 
tylko  ciemność,  czyjeś  stłumione,  dobiegające  z  mroku 
głosy i dotyk twardej pętli starannie owijanej wokół szyi... 
A  potem...  Dalej  już  wyobraźnia  nie  sięgała.  Nie  śmiała 
sięgać... 

background image

Żeby  więc  tego  uniknąć,  żeby  ta  koszmarna  wizja 

nigdy  nie  zamieniła  się  w  rzeczywistość,  postanowił  nie 
drzemać.  Musiał  być  czujny,  uważny  i  cierpliwy.  Musiał 
czekać i wpatrywać się w biały, piętrowy budynek szkoły, 
położony w ogrodzie na skraju wsi, tuż koło lasu. Osoba, 
do której przyjechał, wcześniej czy później wyjdzie z tego 
budynku.  Musi  wyjść.  A  kiedy  to  się  już  stanie,  kiedy 
minie  furtkę  w  siatkowym  ogrodzeniu,  będzie  musiała 
przejść  obok  miejsca,  gdzie  leżał  skryty  wśród  traw  i 
krzaków.  Musiał  być  tylko  cierpliwy.  Spokojny  i 
cierpliwy.  Nic  nie  jest  stracone.  Wszystko  skończy  się 
dobrze.  Musi  skończyć  się  dobrze.  Nie  powieszą  go  tak 
szybko... O, na pewno nie... Trzeba w to wierzyć... 

 

background image

GODZINA 11,30 

 
–  Panie  Komorowski  –  powiedziała  Maziakowa  –  i 

jak to będzie? Takie zgorszenie, a milicja nic, udaje, że jej 
nie ma... Jak to może być? Przed wojną to takie coś by się 
nie zdarzyło. 

Maziakowa  dopadła  mnie,  gdy  szedłem  drogą  w 

kierunku swojego domu. Zobaczyłem ją już z daleka. Gdy 
mnie  tylko  dostrzegła,  przyspieszyła  kroku.  Od  razu 
wiedziałem,  że  się  jej  nie  wywinę.  Maziakowa  ma  jęzor 
jak łopata i mało kto potrafi ją przegadać. No, może stara 
Biernacka dałaby radę. Wątpię jednak. 

Rozmowy 

Maziakową 

nie 

należały 

do 

najprzyjemniejszych.  Wyrzucała  z  siebie  całe  fontanny 
słów, a mówiła tak szybko, że zanim człowiek dorozumiał 
się,  o  co  jej  chodzi,  pytlowała  już  o  czymś  zupełnie 
innym. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na nią surowo. Z 
doświadczenia  wiedziałem,  że  na  wiele  ludzi  taka  mina 
działa.  Osoba  wpatrująca  się  uparcie  i  poważnie  w  oczy 
wywiera  na  ogół na  przeciętnym obywatelu odpowiednie 
wrażenie  i  nieco  zbija  z  pantałyku.  Ale  Maziakowa  nie 
była przeciętną obywatelką i w ogóle nie zwróciła uwagi 
na moją minę. Nie z tą babą takie numery! 

Słuchałem  więc  cierpliwie,  starając  się  wyłowić  z 

potoku  słów  sens  jakiś  i  dowiedzieć  się,  co  mi  ma  do 
powiedzenia.  A  kiedy  na  chwileczkę  przerwała  dla 
nabrania  oddechu,  huknąłem  na  nią  podniesionym 

background image

głosem: 

– Czyście, ludzie, wszyscy powariowali?! O co wam 

właściwie  chodzi?  Co  wam  się  w  głowach  zalęgło?! 
Opamiętajcie się, baby! Jak świat światem zawsze bywały 
potańcówki i nikt z tego powodu rąk nie załamywał! A wy 
mi  tu  o  jakimś  zgorszeniu!  Pani  Maziakowa!  Co  to 
wszystko ma znaczyć? O co ten cały rwetes?... 

Popatrzyła  na  mnie  bystro  i  z  niejakim  nawet 

zdziwieniem. 

–  A  to  Komorowski  niby  nie  wie?  Niech 

Komorowski  nie  udaje!  Gołe  baby  będą  przez  ogień 
skakać,  a  Komorowski  mi  tu  opowiada  o potańcówkach! 
Że  też  kary  boskiej  nie  ma  na  latawicę,  co  to  wszystko 
wymyśliła  takie  zgorszenie,  takie  zgorszenie.  –  Głos  jej 
się  nagle  załamał  i  przeszedł  w  zawodliwe  pianie:  –  Pan 
Bóg  ją  pokarze,  cholerę!  Musi  być  kara  boska  na  takie 
nierządnice! 

Tego  było  już  zupełnie  dosyć.  Nie  miałem  zamiaru 

dalej  wysłuchiwać  tych  babskich  bredni.  Poczułem,  że 
jeszcze  chwileczka,  a  ostatecznie  stracę  cierpliwość. 
Przerwałem jej zawodzenie i pomstowanie i powiedziałem 
cicho, ale stanowczo: 

–  Niech  się  Maziakowa  liczy  ze  słowami.  Za  takie 

gadanie  może  Maziakowa  i  pod  sąd  podpaść.  O 
nauczycielce  w  taki  sposób  mówić  nie  wolno.  To  też 
osoba  urzędowa.  Gdyby  usłyszała,  co  wy  o  niej  gadacie, 
to  mogłaby  was  do  sądu  podać.  I  każdy  sąd  by  jej 
przyznał  rację. Opamiętajcie  się, Maziakowa, bo za swój 

background image

niewyparzony  ozór  odpowiecie  kiedyś  tak,  że  aż  wam  w 
pięty pójdzie. Ot, co... 

–  Niech  mnie  Komorowski  nie  straszy,  bo  ja  się 

Komorowskiego  nie  boję.  Jak  Komorowski  koszulę  w 
zębach  nosił  i  na  gówno  mówił  papu,  to  już  mnie  tu 
wszyscy szanowali i poważali – odwarknęła niestrudzona 
Maziakowa.  –  A  Komorowski  dlatego  tej  latawicy  broni, 
że  sam  chłop  i  na  golizny  chce  popatrzyć.  Widzicie  go, 
jaki  ważny  się  znalazł!  Sądem  będzie  starej  kobiecie 
groził! – uniosła się oburzeniem. – A ta miejska wywłoka 
to  niech  jeno  uważa!  Znajdą  się  tacy,  co  jej  potrafią  ten 
goły tyłek zerżnąć! 

–  Pani  Maziakowa  –  powiedziałem  poważnie, 

puszczając  mimo  uszu  wszystko  to,  co  na  mój  temat 
powiedziała  –  to,  co  pani  teraz  mówi,  to  już  są  groźby 
karalne. Nad językiem trzeba panować, a nie mleć nim po 
próżnicy. Radzę się nad tym zastanowić... Przecież z was 
rozsądna kobieta – starałem się jej przemówić do ambicji 
– gdyby to jeszcze Bielawska albo stara Biernacka, tobym 
się  nie  dziwił,  ale  pani  także  wierzy  w  te  brednie?  Nie 
mogę tego zrozumieć. Zupełnie nie mogę... 

– Bo i nie ma czego, panie Komorowski – odcięła się, 

bystro wlepiając we mnie swe świdrujące ślepka. – Co tu 
jest  do  zrozumienia?  Nierządnica  babilońska  wodzi 
chłopów na pokuszenie, a wy wszyscy za nią ganiacie jak 
te,  za  przeproszeniem,  psy  za  suką,  co  ma  swój  czas... 
Wasza żona, Komorowski, to święta kobieta, ja bym tam 
do was cierpliwości nie miała, oj nie... 

background image

I  co  ja  jej  miałem  na  to  odpowiedzieć?  Krzyczeć  na 

nią? Spierać się dalej? Pomyślałem sobie, że nie  wypada 
mi wdawać się w głupie przekomarzania ze zwariowanym 
babsztylem.  Żeby  więc  rzecz  całą  zakończyć, 
spróbowałem z innej beczki. 

–  Pani  Maziakowa  –  powiedziałem  spokojnie  –  co 

będziemy sobie na próżno języki strzępili. Przyjdzie pani 
wieczorem  nad  rzekę,  to  sama  pani  zobaczy,  że  nic  tam 
złego dziać się nie będzie... 

– A nie przyjdę! – przerwała mi gwałtownie. – Czasu 

nie  mam.  To  niby  Komorowski  nie  wie,  że  w  noc 
świętojańską  i  przy  księżycu  najlepiej  zioła  zbierać?  A 
zresztą po co mi tam przychodzić? I tak swoje wiem... Już 
mi Komorowski oczu nie zamydli... 

 

* * * 

 
Wargi  mu  spękały,  a  podniebienie  wyschło  z 

pragnienia.  Całe  usta  wypełnił  gorzki  smak  nikotyny. 
Sterta  niedopałków  wgniecionych  w  trawę  wyglądała 
naprawdę  imponująco.  Sięgnął  do  kieszeni  po  kolejnego 
papierosa.  Nie  znalazł.  Pogniecione  opakowanie  po 
mocnych  było  już  puste.  Zaklął  cicho  i  zaczął 
przeszukiwać  kieszenie.  Bezskutecznie.  Poczuł,  że 
ogarnia  go  zimna  fala  wściekłości.  Mógł  znieść  głód, 
pragnienie  i  bezsenność.  Brak  papierosów  był  najgorszy. 
Głód  nikotyny  mógł  go  zmusić,  aby  poszedł,  aby 
zaniechał tego cierpliwego warowania na skraju lasu. 

background image

Dlaczego ona nie wychodziła? Może jej po prostu nie 

było? Na myśl o tym, że to czekanie może nie mieć sensu, 
a  dziewczyny,  z  którą  koniecznie  musiał  rozmawiać, 
może  wcale  nie  być  w  tej  szkole,  ogarnęła  go  panika. 
Wizja konopnej pętli oplatającej się wokół karku stała się 
przerażająco  wyrazista.  Poczuł  na  szyi  wyimaginowane 
dotknięcie  sznura.  Spróbował  połknąć  ślinę.  Nie  potrafił. 
Krtań  ścisnął  bolesny,  uporczywy  skurcz.  Zaczął 
gorączkowo powtarzać, że to po prostu pragnienie, że mu 
się  chce  pić  jak  jasna  cholera,  że  w  ustach  wyschło  i 
dlatego śliny przełknąć nie potrafi, ale dobrze wiedział, że 
to  nieprawda,  że  przyczyna  jest  zupełnie  inna,  że  to  po 
prostu jego wyobraźnia  zaczęła  podpowiadać  mu, jak się 
to  wszystko  zakończy,  jeżeli  pomylił  się  w  swych 
przewidywaniach.  Poczuł,  że  się  poci,  a  jednocześnie 
nieprzyjemny dreszcz przebiegł mu po plecach. 

Cholera!  Zapalić  papierosa!  Koniecznie  trzeba 

zapalić  papierosa.  Jeżeli  nie  będzie  miał  papierosów, 
dostanie  po  prostu  bzika.  Jeszcze  raz  gorączkowo 
przeszukał kieszenie. Na próżno. 

Bezradnie  popatrzył  na  biały,  szkolny  budynek.  Był 

cichy  i  wydawało  się,  pusty.  Rok  szkolny  zakończył  się 
przed dwoma dniami i dzieciaki z daleka omijały miejsce, 
gdzie  przez  prawie  dziesięć  miesięcy  pakowano  w  ich 
łepetyny wiedzę o świecie, życiu i ludziach. Ale budynek 
nie  był  zupełnie  bezludny.  Okno  na  poddaszu  było 
uchylone. Na parapecie stały doniczki z kwiatami, a lekki 
powiew  wiatru  poruszał  muślinową  firankę,  którą  okno 

background image

było przysłonięte. Od czasu do czasu dolatywały stamtąd 
stłumione  dźwięki  radia,  a  raz  wydało  mu  się,  że  słyszy 
jakąś rozmowę. 

Musiał  być  cierpliwy,  cholernie  cierpliwy  i  czekać 

spokojnie, aż drzwi szkoły się otworzą i ukaże się w nich 
osoba, którą chciał zobaczyć. O ile oczywiście była tam w 
środku. Czuł, że powinna tam być i wcześniej czy później 
wyjść  na  zewnątrz,  ale  nie  miał  już  siły  oczekiwać  tego. 
Targany  niepokojem,  głodem  nikotyny  i  pragnieniem, 
skręcał się w wewnętrznej męce i miał ochotę gryźć palce. 

Co chwila zerkał  na zegarek. Minuty płynęły wolno, 

a  czerwona  wskazówka  sekundnika  poruszała  się 
wyjątkowo  niemrawo.  A  kiedy  przyszła  taka  chwila,  że 
zrozumiał,  iż  nie  potrafi  już  dłużej  czekać,  zdecydował: 
dam  jej  jeszcze  godzinę.  Tylko  godzinę.  Jeżeli  w  tym 
czasie  nie  wyjdzie,  odejdę.  Niech  się  dzieje  co  chce... 
Pójdę do wsi kupić papierosów. 

To  postanowienie  jakoś  go  uspokoiło.  Nawet  palić 

chciało  mu  się  już  znacznie  mniej.  Rozprężył  się  i 
wygodniej  ułożył  wśród  zmiętoszonych  traw.  Przestał 
nawet zerkać na zegarek. Tylko godzina. Pozostała jedna 
godzina. 

Nie  potrzebował  czekać tak długo. Już  po dziesięciu 

minutach drzwi  szkoły otworzyły  się  i do ogrodu wyszła 
jasnowłosa  dziewczyna  w  niebieskiej  sukience.  Lekkim, 
swobodnym  krokiem  podbiegła  do  grządek,  na  których 
uczniowie w czasie zajęć z przyrody zasadzili w kwietniu 
i  maju  różne  warzywa.  Pochyliła  się  nad  pietruszką. 

background image

Zaczęła zrywać zieloną natkę. 

Poderwał się i przezwyciężając bezwład zdrętwiałych 

nóg, chyłkiem podszedł do ogrodzenia. Rozejrzał się przy 
tym uważnie dokoła. Nie chciał, by ktoś go zobaczył. W 
pobliżu  nie  było  jednak  nikogo,  tylko  ta  dziewczyna  za 
siatkowym  ogrodzeniem,  dziewczyna,  która  zrywała 
natkę. 

Zawołał  do  niej  cicho,  po  imieniu,  głosem 

stłumionym i zachrypniętym. 

Odwróciła szybko głowę w stronę, z której dolatywał 

głos. A kiedy go ujrzała i rozpoznała, zamarła w niemym 
zdumieniu,  a  jej  oczy  rozszerzyły  się  w  przeogromnym 
zdziwieniu. 

 

background image

GODZINA 14,00 

 
Dzień,  piękny  i  pogodny  od  rana,  w  południe  po 

prostu  zamienił  się  w  skwarne  piekiełko.  Było  chyba  ze 
trzydzieści  stopni  w  cieniu.  Wietrzyk,  który  rankiem 
ratował  sytuację,  zamarł  zupełnie  i  nagrzane  słońcem 
powietrze  było  nieruchome.  Nawet  ptaki  zaprzestały 
świergotania. 

Nie  mogę  powiedzieć,  żeby  mi  to  szczególnie 

dokuczało.  Siedziałem  w  samej  koszuli,  wygodnie,  i  w 
dodatku  w  cieniu  rozłożystego  jaśminu,  który  właśnie 
kończył  przekwitać.  Na  posterunku  nie  było  tego  dnia 
specjalnie  dużo  roboty  i  szybciej  wróciłem  do  domu. 
Siedziałem  wraz  z  rodziną  przy  zbitym  z  desek 
ogrodowym  stole,  na  którym  w  lecie  zawsze,  jeżeli 
oczywiście nie padał deszcz, pożywaliśmy obiady. 

Jedliśmy  nieśpiesznie,  smakując  pierwsze  w  tamtym 

roku  młode  ziemniaki.  Maleńkie  były  te  kartofelki, 
wielkości  śliweczek,  ale  jak  należy  wodniste,  polane 
roztopionym masłem i posypane koperkiem. Do tego było 
oczywiście zsiadłe mleko. Jakżeby inaczej. 

Nawet Marek, który zawsze grymasił przy posiłkach, 

zajadał  wtedy  z  apetytem,  tak  że  między  noskiem  a 
wargami utworzyły mu się mleczne wąsy. 

–  No  i  jak  z  tym  wampirem?  –  zapytała  Marta.  – 

Złapali go już? 

Odłożyłem łyżkę i otarłem usta wierzchem dłoni. 

background image

– Z jakim wampirem? 
– Nie udawaj. Pytam po prostu, czy już go złapali. 
– Kiedy ja naprawdę nie wiem, o co ci chodzi... 
–  Nie  udawaj  takiego  ważnego.  Wiem,  co  to  jest 

tajemnica  służbowa,  ale  i  tak  wszyscy  mówią,  że  od 
tygodnia szukacie wampira... 

Dopiero  wtedy  mi  się  przypomniało.  Rzeczywiście. 

Mniej  więcej  pięć  dni  wcześniej  przyszło  z  Komendy 
Powiatowej  polecenie,  by  zwrócić  uwagę  na  wszelkich 
włóczęgów  i  ludzi,  którzy  kiedykolwiek  byli  karani  za 
jakieś  przestępstwa  seksualne.  W  Parku  Kultury  w  N.  w 
okrutny sposób zamordowano jakąś dziewczynę i choć nic 
nie  wskazywało,  by  przed  śmiercią  została  zgwałcona, 
okoliczności  były  takie,  iż  wydawało  się,  że padła  ofiarą 
jakiegoś  zwyrodnialca.  Włóczędzy  się  u  nas  tamtymi 
czasy  nie  trafiali,  żaden  z  mieszkańców  Gwiazdowa  i 
okolic  nie  był  nigdy  karany  za  seksualne  przestępstwa, 
więc  z  czystym  sumieniem  o  całej  sprawie  dokładnie 
zapomniałem.  Popatrzyłem  na  Martę  z  niekłamanym 
podziwem. 

– Co mi się tak przyglądasz? 
–  Bo  się  nadziwić  nie  mogę  –  wyznałem  szczerze  – 

skąd  tyś  się  o  tym  dowiedziała.  Ja  sam  już  dawno 
zapomniałem, że coś takiego było... 

– Powiedz wreszcie, złapali go już czy nie? 
– Nie mam pojęcia. Nie wiem. 
Wzruszyła ramionami. 
– Jak zwykle – powiedziała pobłażliwie. – Jak zwykle 

background image

ty nie wiesz o niczym... 

Nie podjąłem dyskusji, bo to było zbyt niebezpieczne, 

tylko  z  powrotem  zabrałem  się  do  mleka  i  ziemniaków. 
Przez  chwilę  jedliśmy  w  milczeniu,  a  potem  pszczoła 
utopiła  się  w  mleku  Mareczka  i  zrobił  się  wielki  rwetes. 
Dopiero  po  wydobyciu  topielicy  można  było  dokończyć 
jedzenia.  Marta  kazała  Halince  pozbierać  miski  i  talerze, 
ale  sama  jakoś  nie  spieszyła  się  do  kuchni  po  drugie 
danie,  tylko  uważnie  wpatrywała  się  w  bocianie  gniazdo 
na złamanym czubku topoli przy drodze. Bocianięta były 
już porządnie wyrośnięte i było na co popatrzyć, ale Marta 
nigdy nie interesowała się ptakami. Mógłbym przysiąc, że 
choć  wówczas gapiła się  w gniazdo, także nie zauważała 
bocianiaków.  Przybrała  przy  tym  specjalną  minę,  która 
oznaczała, że ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia. 
Czekałem  cierpliwie,  bo  wiedziałem,  że  w  takich 
wypadkach  żadne  poganianie  na  nic  się  nie  przyda. 
Halinka dawno zaniosła statki do kuchni, Mareczek zaczął 
niemożliwie  marudzić,  a  ona  nic,  tylko  gapiła  się  na  te 
bocianięta. W końcu zdecydowała się odezwać: 

–  Wiesz,  nie  podoba  mi  się  ta  wieczornica  nad 

rzeką... 

Aż mną podrzuciło. 
–  Niby  dlaczego?  Co  w  tym  złego,  że  młodzi  sobie 

potańczą  i  pośpiewają?  Może  i  ty  uwierzyłaś  w  te 
cholerne babskie ględy, że będą tam jakieś golizny i Bóg 
jeszcze wie co...? 

– Nie o to chodzi. – Energicznie machnęła ręką, jakby 

background image

odganiała  natrętną  muchę.  – Nie  o to chodzi, boję się po 
prostu, żeby nie było tam jakichś kłopotów... 

– Myślisz o tym wampirze? – domyśliłem się nagle. – 

Nie  ma  strachu.  W  naszej  okolicy  on  nie  działa. 
Przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo... 

– Co mi tam wasz wampir! Myślę o nauczycielce. 
O pannie Kowalównie... 
–  O  Kowalównie?  –  Roześmiałem się.  –  Maziakowa 

odgraża  się,  że  ją  ze  wsi  wyświęci,  ksiądz  proboszcz 
wspólnie z kościelnym chcą ją wykląć, Biedronek żałuje, 
że jednak pani nauczycielka się nie rozbierze, ale ona się 
tym nie przejmuje. Nie wie pewnie nawet o tym. A myślę, 
że jakby wiedziała, to też by się nie przejęła... 

–  Nic  nie  rozumiesz.  Panna  Kowalówna  poprowadzi 

te występy... 

– Pewnie. Przecież ona to wszystko zorganizowała... 
– Chłopaki sobie trochę popiją... 
– Nie obejdzie się bez tego – zgodziłem się pogodnie 

– takiej okazji nie przepuszczą... 

–  Nad  rzekę  przyjdzie  też  młody  Walendziak  i 

Stachurko... 

– Co do Walendziaka, to nie wiem, pewnie przyleci, a 

co  do  Stachurki,  to  będzie  na  pewno.  Przecież  on  także 
organizuje tę wieczornicę... 

– I nie wydaje ci się to dziwne? 
–  Dziwne?  –  zastanowiłem  się  i  zrozumiałem,  że 

Marta ma rację. 

Zachowanie 

Stachurki 

było 

rzeczywiście 

background image

niecodzienne. Stronił od ludzi i  nigdy  nie  brał  udziału  w 
niczym,  co  działo  się  w  Gwiazdowie.  Jego  nagłe 
zainteresowanie  zabawą  sobótkową  było  tym  bardziej 
niezrozumiałe,  że  już  niedługo  miał  stanąć  przed  sądem, 
oskarżony  o  pobicie  milicjanta  na  służbie.  W  pamiętną 
noc  wigilijną  Stachurko  zdrowo  przyłożył  wywiadowcy, 
który  miał  zaprowadzić  go  na  nasz  posterunek  w  celu 
złożenia  zeznań...  Człowiek  w  jego  sytuacji  na  ogół  nie 
ma głowy do organizowania hopsasów wokół ogniska... 

– Ze Stachurką masz rację – zgodziłem się z Martą. – 

Rzeczywiście.  Ale  co  z  tym  wspólnego  ma  młody 
Walendziak i nauczycielka? 

–  Oj,  ty!  –  rozzłościła  się  moja  żona.  –  Niby  ważny 

komendant,  a  prostych  liczb  dodać  nie  umie!  Czy  ty  nie 
masz  oczu,  człowieku?  Przecież  cała  wieś  wie,  że 
nauczycielka  leci  na  Stachurkę,  a  i  jemu  się  ona 
spodobała.  A  młody  Walendziak?  Świata  za  nią  nie 
widzi... I obaj lubią wypić... I to jeszcze jak... 

–  Czekaj,  czekaj!  –  przerwałem  jej  ogromnie 

zainteresowany.  –  To  ty  powiadasz,  że  Stachurko  i 
Walendziak  kochają  się  w  nauczycielce?  A  ona... 
Niemożliwe! 

–  O  święta  naiwności!  –  Marta  demonstracyjnie 

wzruszyła  ramionami,  podniosła  się  z  ławki  i  ruszyła  w 
stronę  kuchni.  Na  progu  zatrzymała  się  i  rzuciła  niby  od 
niechcenia:  –  Młody  Walendziak  pije  dziś  od  rana  w 
gospodzie.  Odgraża  się  Stachurce.  A  i  o  nauczycielce 
mówi  bardzo  brzydko...  –  Odwróciła  się  i  zniknęła  w 

background image

drzwiach kuchni. 

Mareczek  pociągnął  mnie  za  rękaw  i  wskazał  na 

bocianie gniazdo: 

– Tata, a co jedzą bocianki? 
– Węże i żaby... 
– A nie wolałyby czegoś innego?... 
– Nie. 
– Ja wolę tam młode kartofle. Żaby są niesmaczne... 
Nie  miałem  jakoś  serca  do  przekomarzania  się  z 

Mareczkiem. 

Zamyśliłem 

się 

poważnie. 

Jeżeli 

wiadomości  Marty  były  prawdziwe,  a  w  takich 
wypadkach  można  na  niej  polegać,  to  rzeczywiście 
wieczorem  nad  rzeką  mogło  dojść  do  nielichej  rozróby. 
Poczułem,  że  dobry  humor,  który  mi  towarzyszył  od 
chwili powrotu do domu,  ulatnia  się  bez śladu. Ogarnęła 
mnie złość na siksowatą nauczycielkę. Cóż te chłopaki, do 
cholery,  takiego  ciekawego  w  niej  widzą?  Dziewczynina 
jak  dziewczynina,  ot  co.  Co  druga  panna  z  Gwiazdowa 
mogłaby  ją  zakasać  z  kretesem,  jeśli  chodzi  o  urodę  i 
wymiary. Skaranie boskie z tą Kowalówną... 

 

* * * 

 
Siedział  w  lesie,  skryty  w  gąszczu  kolczastych 

krzewów. Napięcie ostatnich godzin ustąpiło. Nie czuł już 
strachu,  a  wizja  konopnej  pętli  rozmyła  się  gdzieś  bez 
śladu. Mimo zmęczenia  i niewyspania  ogarnął  go nastrój 
beztroskiej  euforii.  Gdyby  miał  ze  sobą  swoją  trąbkę! 

background image

Czuł,  że  potrafiłby  zaimprowizować  taką  solówkę,  iż 
chłopakom  z  zespołu  aż  oczy  by  na  wierzch  wylazły! 
Niestety, nie miał ze sobą instrumentu. Zostawił go w N. i 
nigdy go już nie miał odzyskać. Postanowił nie wracać już 
do N. Tam  na  niego już  czekali. Przesłali  mu  wezwanie, 
żeby  się  stawił  w  komendzie  dziś  o  godzinie  dziewiątej 
trzydzieści.  Na  drukowanym  wezwaniu  w  odpowiedniej 
rubryczce 

wypisano 

atramentem:  „W  charakterze 

świadka”.  Idioci!  Myśleli,  że  się  da  nabrać!  Że 
dobrowolnie wlezie im w łapy. Jak mysz do pułapki! 

Wezwanie  przyniósł  mu  poprzedniego  dnia  późnym 

popołudniem  dzielnicowy.  Kiedy  otworzyły  się  drzwi  i 
zobaczył  w  nich  mundur  milicjanta,  nogi  się  pod  nim 
ugięły,  a  krew  odpłynęła  z  twarzy.  Na  szczęście 
dzielnicowy  nie  zwrócił  uwagi  na  jego  zachowanie. 
Flegmatycznie  upewnił  się,  że  ma  do  czynienia  z 
właściwą  osobą,  wręczył  wezwanie  i  kazał  podpisać  w 
odpowiedniej  rubryce.  Potem  zasalutował  i  odszedł,  a  on 
został  sam  na  sam  ze  swoim  strachem,  paraliżującym 
wolę  i  rozum.  I  wtedy  po  raz  pierwszy  pojawiła  się  ta 
natrętna  wizja  pętli zaciskającej się  na  szyi i ten bolesny 
skurcz chwytający za krtań... 

Przez prawie dwie godziny przesiedział nieruchomy i 

skulony  na  rozesłanym  łóżku,  zaciskając  mocno,  aż  do 
bólu, przysunięte do twarzy pięści. Był bezradny jak żółw 
wywrócony na grzbiet, jak zwierzę, za którym zatrzasnęły 
się  drzwiczki  pułapki.  A  potem  nagle  ogarnęło  go 
pragnienie  ucieczki.  Zrozumiał,  że  nie  może  ani  chwili 

background image

dłużej  zostać  w  tamtym  pokoju.  Wiedzieli,  że  tam  jest, 
znali  jego  adres.  Mogli  nie  ograniczyć  się  do  wezwania, 
przyjść w nocy i wygarnąć go jak rybę z sieci... 

Nie!  Niedoczekanie!  Nie  da  się  złapać!  Nie  będzie 

biernie oczekiwał  na  nieuniknione. Uciec  stąd! Uciec jak 
najprędzej... 

Kiedy  wychodził,  gospodyni,  u  której  wynajmował 

pokój, przyjrzała mu się podejrzliwie i zapytała: 

– Czego to chciał od pana ten milicjant? 
Gospodyni  dbała  o  opinię  i  bardzo  się  jej  nie 

podobało,  że  jednego  z  jej  sublokatorów  odwiedził 
dzielnicowy. 

–  Nic  ważnego,  pani  Franciakowa.  Mam  być  za 

świadka... 

– Niedobrze zaczynać z milicją... 
– Kiedy to naprawdę nic  ważnego. W knajpie, gdzie 

gram, pobili się tacy jedni... Widziałem, jak to było, więc 
mam zeznawać... 

–  Najlepiej  to  nic  nie  widzieć,  panie  Zygmuncie  – 

sentencjonalnie  oświadczyła  uspokojona  gospodyni.  – 
Człowiek  patrzy,  patrzy,  a  potem  go  ciągają  po  sądach. 
Najlepiej zamknąć oczy... Ja tam nigdy nie patrzę tego, co 
nie potrzeba... 

–  Ma  pani  rację,  pani  Franciakowa.  Ja  tam  niewiele 

widziałem. I tak im też powiem... 

Wałęsał się po ulicach aż do zmroku. Oczywiście nie 

poszedł  do  restauracji,  w  której  grał.  Może  już  tam  na 
niego czekali? Nic  też  nie jadł.  Dwa  razy napił się  piwa, 

background image

kupił  sobie  kilka  paczek  papierosów.  Włóczył  się  po 
ulicach i palił bez przerwy... Zupełnie nie wiedział, co ma 
robić  dalej,  nie  wyobrażał  sobie,  gdzie  spędzi  noc  i  co 
stanie się jutro. A potem, już bardzo późnym wieczorem, 
a  właściwie  już  w  nocy,  gdzieś  w  głębi  udręczonego 
przerażeniem  mózgu  zapaliła  się  jasna  iskierka.  Przez 
jakiś czas rozważał mglisto zarysowaną możliwość, którą 
przed  chwilą  dostrzegł,  i  zrozumiał,  że  to  jest  jedyna 
szansa. Jedyna, jaka mu pozostała! 

Ale żeby ją zrealizować, trzeba było mieć pieniądze. 

Co  najmniej  pięćset  złotych,  a  może  nawet  i  więcej. 
Gorączkowo  zaczął  gmerać  po  kieszeniach.  Doliczył  się 
tylko  stu  siedemdziesięciu  pięciu  złotych.  To  było 
stanowczo  za  mało.  Sporo  pieniędzy  zostawił  w  domu. 
Tam  jednak  postanowił  nie  wracać.  Ale  wiedział,  gdzie 
może  zdobyć  pieniądze.  Nie  miał  co  do  tego 
najmniejszych wątpliwości. Dla wykonania tego, co sobie 
zamierzył, potrzebna była jeszcze i brzytwa. Miał ją przy 
sobie.  Od  jakiegoś  czasu  stale  ją  nosił  w  tylnej  kieszeni 
spodni. 

Noc  spędził  w  miejskim  parku.  Nie  było  mu 

wygodnie i trochę zmarzł. Wczesnym rankiem otrzepał się 
ze  źdźbeł  trawy,  przyczesał  włosy  i  ruszył  na  dworzec 
PKS.  Wykupił  bilet  do  Gwiazdowa.  Nabył  też  w  kiosku 
jeszcze  jedną  paczkę  mocnych.  Wysiadł  wcześniej  na 
przystaniu na żądanie (nie chciał, by ktoś w Gwiazdowie 
zapamiętał jego wygląd), a potem przez kilka godzin leżał 
na skraju lasu i drżąc z niepokoju, wpatrywał się w biały i 

background image

cichy  budynek  szkolny  rozłożony  w  ładnie  utrzymanym 
ogrodzie.  Wreszcie  uspokojony  i  rozprężony,  pełen 
radosnej  pewności,  że  wszystko  się  uda  i  wybrnie  z 
trudnej  sytuacji,  czekał  na  dziewczynę,  która  obiecała 
przynieść mu papierosy i coś do zjedzenia. 

 

background image

GODZINA 14,45 

 
Zapukałem delikatnie. Coś za drzwiami zaszurgotało 

i usłyszałem, jak panna Kowalówna pyta: 

– Kto tam? 
Wyjaśniłem, kto puka. 
Otworzyła  drzwi  i  wpuściła  mnie  do  środka.  Nigdy 

przedtem  nie  byłem  w  jej  mieszkaniu;  Nie  złożyło  się. 
Miała  pokój  przy  szkole,  na  pięterku.  W  niewielkim 
okienku  wisiała  muślinowa  firanka.  Na  parapecie  stały 
kwiaty.  Ściany  były  bielone,  podłoga  wymalowana  na 
olejno  jaskrawożółtą  farbą,  pod  ścianą  stało  starannie 
zasłane  polowe  łóżko.  Ze  zdziwieniem  spostrzegłem,  że 
nie  jest to jedyne posłanie.  Koło szafy leżał  na  podłodze 
wypchany  siennik  przykryty  kocem.  Na  wiszącej  półce 
nad  stołem  stały  książki  i  radio  „Pionier”.  Panna 
Kowalówna  nie  była  sama.  Przy  stole,  na  którym 
rozrzucone były jakieś kolorowe  fatałaszki i na drucianej 
podstawie  grzało  się  elektryczne  żelazko,  siedziała 
dziewczyna  w  kretonowej  letniej  sukience.  Miała  długie, 
prawie białe  włosy.  Zupełnie  takie same  w odcieniu jak i 
włosy panny Kowalówny. 

Obca  dziewczyna  przypatrywała  mi  się  ciekawie. 

Nauczycielka  była  spłoszona.  Ja  też  nie  czułem  się  zbyt 
pewnie.  Prawdę  mówiąc,  obecność  tej  drugiej  psuła  mi 
szyki. Chciałem pogadać z Kowalówną w cztery oczy. 

–  To  pan  sierżant  Komorowski  –  powiedziała 

background image

niepewnie  nauczycielka  –  a  to  moja  koleżanka  z  N. 
Przyjechała do mnie na kilka dni... 

Białowłosa  dziewczyna  uśmiechnęła  się  do  mnie, 

wstała z krzesełka i podała mi rękę. Jej uścisk był silny i 
pewny. 

– Skibińska jestem. Dla przyjaciół Hela... 
–  Co  pana  do  nas  sprowadza,  komendancie?  – 

zapytała Kowalówna. 

Widać  było,  że  jest  porządnie  zaniepokojona.  Nie 

zdziwiło  mnie  to  specjalnie.  Ludzie  bardzo  często  tak 
właśnie reagują na niespodziewaną wizytę milicjanta. 

– Wpadłem ot tak, pogadać trochę, zobaczyć, jak się 

pani  u  nas  mieszka...  To  już  chyba  rok,  jak  pani  do  nas 
przyjechała? 

– Rok będzie dopiero w sierpniu – wyjaśniła sztywno. 
– Ale niech pan usiądzie – wskazała mi krzesło. – Nie 

będziemy przecież rozmawiać na stojąco... 

Usiadłem. Czapkę położyłem na małym stołeczku. 
–  Widzę,  że  pani  jest  zajęta  –  wskazałem  wzrokiem 

na żelazko – proszę sobie nie przeszkadzać... 

–  Ach,  po  prostu  zapomniałam  je  wyłączyć.  Już 

właściwie  dawno  skończyłam.  Prasowałam  kostium  na 
dzisiejszą  uroczystość...  Hela,  bądź  tak  dobra  i  wyłącz 
żelazko... 

–  Ja  właśnie  –  zdecydowałem  się  wyjaśnić,  co  mnie 

do  niej  sprowadza  –  chciałem  pogadać  o  tej  sobótkowej 
wieczornicy  przy  ognisku.  Widzi  pani,  trochę  się  boję, 
żeby przy tej okazji nie wynikły jakieś kłopoty... 

background image

Poczerwieniała na całej twarzy. 
–  To  i  do  pana  doszły  te  brednie  o  rzekomych 

bezeceństwach,  jakie  przygotowujemy  na  dzisiejszy 
wieczór? Mogę pana zapewnić, że nie ma w tym ani krzty 
prawdy!  Te  straszne  baby!  Czego  to  one  nie  potrafią 
wymyślić! 

Była  zdenerwowana  i  zła  jak  chrzan.  Ładnie  nawet 

wyglądała, gdy się tak rozzłościła. 

Pośpieszyłem z wyjaśnieniami: 
– Nie o to chodzi, proszę pani! Broń Boże! Po prostu 

boję się, że ktoś może za dużo wypić... 

– 

Przecież 

wieczornica 

będzie 

zupełnie 

bezalkoholowa!  Zupełnie!  W  bufecie  będzie  tylko 
oranżada.  Pan  sobie  chyba  nie  wyobraża,  że  mogłabym 
organizować pijacką imprezę! Jestem przecież aktywistką 
ZMP! 

–  Proszę  pani  –  uspokajałem  rozgniewaną 

nauczycielkę  –  oczywiście,  że  sobie  nie  wyobrażam. 
Gdzieżbym śmiał! Ale pani chyba nie zna jeszcze naszych 
chłopaków.  Im  bufet  niepotrzebny.  Wódkę  i  wino 
przyniosą  ze  sobą.  Będą  zakrapiać  oranżadę.  Cóż  robić, 
taki  u  nas  głupi  obyczaj.  Bez  wódki  się  nie  obejdzie. 
Niektórzy to już od rana się przygotowują w gospodzie... 

–  Co  też  pan  opowiada!  Przecież  wieczornicę 

organizuje  koło  Związku  Młodzieży  Polskiej.  To 
porządna młodzież! 

–  Porządna  –  zgodziłem  się  chętnie.  –  Porządna  z 

kościami.  Ale  chłopcy  jednak  lubią  wypić.  Nie  da  się 

background image

ukryć.  A  jak się  popiją, to różnie  wtedy bywa. Czasem i 
który wyrwie kołek z płota... 

– Proszę mnie nie straszyć!  – W dalszym ciągu była 

mocno zagniewana. – Damy sobie radę. Prawie co tydzień 
odbywają  się  tańce  w  świetlicy  i  jakoś  krew  się  nie  leje. 
Zresztą  –  dodała  –  mam  nadzieję,  obecny  będzie  także 
ktoś  z  milicji  i  w  razie  czego  obroni  nas  przed 
chuliganami... 

–  Na  pewno  ktoś  z  nas  będzie.  Ale  tak  w  ogóle  to 

byłoby  dobrze,  aby  pani  dziś  uważała  i  przypadkiem  nie 
dała żadnej przyczyny... 

Z  jej  bladej  twarzy  (dziw,  że  się  jakoś  nie  opaliła, 

pogoda  przecież  była  wtedy  jak  drut)  wyczytałem 
przeogromne zdumienie. 

– A właściwie... to co pan ma na myśli? 
Nie  wiedziałem,  jak  jej  to  powiedzieć.  Nie  mam 

talentu do takich gadek. Spróbowałem jednak: 

– Bo widzi pani, na przykład taki pan Stachurko. To 

gwałtowny  człowiek.  Okropnie  gwałtowny.  Miał  już  w 
życiu  z  tego  powodu  wielkie  kłopoty...  Albo  taki  Florek 
Walendziak.  Chłop  jak  tur,  a  w  głowie  nie  najlepiej 
poukładane...  I  obaj  wypić  lubią.  Może  się  więc  coś 
przydarzyć,  zwłaszcza  –  brnąłem  dalej  –  jakby  pani  dała 
im jaki powód... 

Parma  Kowalówna  pokraśniała  nagle  jak  rak  oblany 

wrzątkiem i wykrzyknęła z najwyższym oburzeniem: 

–  Pan  sobie  za  dużo  pozwala,  komendancie!  Co  za 

ohydne wiejskie ploty! 

background image

Białowłosa  dziewczyna,  która  przysłuchiwała  się 

dotąd  naszej  rozmowie  z  uprzejmym  brakiem 
zainteresowania, roześmiała się nagle głośno i beztrosko. 

–  Też  coś!  Elka!  Nie  wiedziałam,  że  z  ciebie  taka 

straszna podrywaczka! Moje gratulacje! 

–  Przestań  –  Kowalówna  zgromiła  przyjaciółkę  –  w 

tej  chwili  przestań  się  wygłupiać!  To  nie  żarty.  Jestem 
nauczycielką,  aktywistką  ZMP  i  muszę  dbać  o  opinię. 
Takie  babskie  ględzenia  niejednego  nauczyciela  już 
wykończyły! W tym nie ma niczego śmiesznego! Boże, w 
jakim świecie my żyjemy! 

Milczałem. 

Powiedziałem, 

co 

miałem 

do 

powiedzenia,  może  nawet  wypadło  to  nie  tak,  jak 
powinno,  ale  trudno.  Na  dyplomatę  mnie  nie  uczyli. 
Zrobiłem,  co  do  mnie  należało,  i  czas  było  się  zbierać. 
Powstałem z krzesełka i sięgnąłem po czapkę. 

–  Pójdę  już  sobie,  proszę  pani.  Przepraszam  za 

najście... 

–  Niech  pan  poczeka!  –  Kowalówna  nie  dała  za 

wygraną. – Musi pan zrozumieć, że swoim zachowaniem 
nie  dałam  żadnych  powodów,  żadnych  powodów  – 
powtórzyła  z  naciskiem  –  do  ewentualnych  bójek  i 
rozróbek. Nie jestem odpowiedzialna za pijackie urojenia 
Walendziaka,  a  z  panem  Stachurką  –  tu  się  lekko 
zająknęła  i  poczerwieniała  jeszcze  bardziej  –  z  panem 
Stachurką  współpracowałam  tylko  na  płaszczyźnie 
artystycznej...  Mój  Boże  –  w  głosie  jej  zabrzmiała 
płaczliwa, bezradna nuta – tyle mam strasznych kłopotów, 

background image

a teraz jeszcze i to... 

Żal  mi  się  zrobiło  speszonej  nauczycielki. 

Uśmiechnąłem  się  do  niej  i  powiedziałem,  wkładając  na 
głowę czapkę: 

– Ja wszystko rozumiem, proszę pani. Ja wiem, że to 

płaszczyzna artystyczna i tak dalej, ale ci dwaj to chłopaki 
z  okropną  ikrą.  Mam  do  pani  prośbę,  niech  pani  dziś 
wieczorem będzie bardzo ostrożna... 

 

* * * 

 
Pożerał łapczywie pęto kiełbasy, które mu przyniosła. 

Od czasu do czasu popijał zsiadłym mlekiem z półlitrowej 
blaszanki.  Otaczał  ich  mrok  wilgotny,  pełen  komarów, 
zatęchłego  zapachu  bagna  i  świergotu  ptaków, 
uwijających  się  w  wyższej  partii  leśnego  poszycia. 
Siedzieli  na  pniu  zwalonym,  omszałym.  On  jadł,  a  ona 
wpatrywała się w niego z troską i przerażeniem. 

Kiedy 

skończył 

jeść 

zapalił 

papierosa, 

przezwyciężając  litość  i  strach,  zdecydowała  się 
powiedzieć: 

– Nie mogę ci pomóc. Nie potrafię... 
W  pierwszej  chwili  nie  zrozumiał.  Powoli  jednak 

sens  dotarł  do  jego  świadomości.  Oczy  zrobiły  mu  się 
okrągłe  ze  zdumienia,  a  usta  wykrzywiły  mu  się  w 
podkówkę  jak  u  małego  dziecka,  któremu  zebrało  się  na 
płacz... 

– Ty mi nie pomożesz? Ty?! 

background image

W głosie jego było tyle bezradnej rozpaczy, że serce 

ścisnęło  się  jej  boleśnie.  Postanowiła  być  jednak  twarda. 
Musiała być taka. Dlatego dobra. 

–  Słuchaj,  Zygmunt.  To  dla  twojego  dobra.  Musisz 

się  zgłosić.  Dlaczego  uciekłeś?  Przecież  to,  co  teraz 
chcesz  zrobić,  nie  może  się  udać...  To  nie  ma  żadnego 
sensu...  Tak  nie  wolno...  Musisz  się  zgłosić...  Będą  cię 
leczyć... Pójdziesz do szpitala... 

– Oni nie będą mnie leczyć...  – powiedział cichutko. 

– Nie, na pewno. Oni mnie powieszą... Zrozum, powieszą 
za  szyję...  Oni  tak  zawsze  robią...  –  Zaczął  płakać,  a 
potem  bezradnym  gestem  złożył  głowę  na  jej  kolanach. 
Jego  plecami  wstrząsnęło  spazmatyczne  łkanie.  –  Nie 
chcę,  żeby  mnie  powiesili...  nie  chcę...  –  bełkotał, 
zanosząc się od płaczu. – Ja chcę żyć, nie chcę umierać... 

Zakołatała  w  niej  przekorna  myśl,  że  tamta 

dziewczyna  także  nie  chciała  umierać,  ale  pomyślała  o 
tym  tylko  przez  chwileczkę.  Przytuliła  do  siebie  jego 
kochaną głowę i także zapłakała. 

 

background image

GODZINA 15,30 

 
W gospodzie było pełno. Jak to zwykle w sobotę o tej 

porze.  Przy  wszystkich  stolikach  siedzieli  gwiazdowianie 
i  popijali.  Zakąszali  raczej  mizernie.  Głównie  pito  piwo, 
ale na trzech stolikach stały butelki z jasnego szkła. Moje 
wejście 

zauważyli  wszyscy.  Poczułem  na  sobie 

zaciekawione  spojrzenia.  Rzadko  bywam  w  gospodzie  i 
moje  pojawienie  potraktowano  jako  małą  sensację. 
Podszedłem  do  bufetu.  Chuda  bufetowa,  Jadzia 
Badylówna, uśmiechnęła się do mnie szeroko, odsłaniając 
wielkie jak łopaty zębiska. 

–  Co  podać,  panie  komendancie?  –  zapytała.  – 

Wódeczkę? Coś na ząbek? 

– Daj, panna, piwo – powiedziałem i zdjąłem czapkę. 
Poczułem, że jest mi cholernie duszno i że oblewam 

się potem. Powietrze było tam takie, że i siekiera pewnie 
by w nim zawisła, a kłęby tytoniowego dymu układały się 
pod  niskim,  oblepionym  przez  muchy  sufitem  na 
podobieństwo burzowych chmur. 

Jadzia  zaczęła  toczyć  piwo  z  kraniku  wbitego  w 

cielsko brzuchatej beczki, a ja uważnie rozejrzałem się po 
kątach. 

Siedział  samotnie  pod  plakatem.  Na  plakacie 

wypisano  wołowymi  literami:  „Alkohol  opóźnia 
odbudowę”.  Przed  Florkiem  Walendziakiem,  na  stoliku 
przykrytym brudną ceratą, stała prawie pusta półlitrówka, 

background image

stopka i spodeczek z nie dojedzonym kiszonym ogórkiem. 

Jadzia  podała  piwo.  Z  kuflem  w  jednym  ręku,  z 

czapką  w  drugim  podszedłem  do  Walendziaka  i 
przysiadłem się do stolika. 

Obrzucił  mnie  niechętnym  spojrzeniem  nieco 

zamglonych oczu. 

– A pan Komorowski czego sobie życzy? – zabełkotał 

niezbyt wyraźnie. 

– Spójrz, Florek, co tu napisano – wskazałem palcem 

na plakat za jego plecami. – Przeczytaj sobie. Opamiętajże 
się,  człowieku.  Kto  widział  tak  pałę  zalewać  od  samego 
rana. Jeszcze trochę, a będzie z ciebie taki sam pijak jak z 
twojego starego. Ludzie się z ciebie będą śmiali... 

– Niech no który spróbuje – warknął zaczepnie. – Za 

swoje piję. 

– Dobre i to, że nie za kradzione – zgodziłem się – ale 

jak  tak  dalej  pójdzie,  to  nie  będziesz  miał  za  co  pić.  Na 
brymuchę się przerzucisz i na politurę. Ziemi u was ani na 
lekarstwo,  a  z  roboty  cię  wyleją.  Dlaczego  nie  byłeś  dziś 
w pracy? 

– Moja rzecz. Nie ma musu chodzić do roboty... 
Florek Walendziak pracował w pobliskiej cegielni. 
Zaczepił się o tę robotę kilka miesięcy temu i od tego 

czasu trochę się ustatkował. Przedtem bywały z nim różne 
kłopoty. Całymi dniami wałęsał się po wsi i nie zdarzyła 
się  choćby  jedna  rozróbka,  w  której  by  jakoś  nie 
uczestniczył. To jako sprawca, to jako poszkodowany, to 
jako świadek. 

background image

– Słuchaj, Florek – powiedziałem poważnym tonem – 

miej,  chłopie,  rozum.  Wszyscy  wiedzą,  dlaczego  się  tak 
zalewasz.  Miej  trochę  wstydu,  człowieku.  Baby  i 
dziewuchy  wezmą  cię  na  jęzory.  Nie  chce  cię 
nauczycielka,  to  i  nawet  lepiej...  Mało  to  u  nas  ładnych 
dziewczyn? Nie dla ciebie taka kształcona panna. Przecież 
ty ledwo podstawówkę zaliczyłeś. Prawie w każdej klasie 
zimowałeś. 

O czym byś z taką Kowalówną gadał... 
Spojrzał  na  mnie  ponuro,  ze  złością.  Z  kącika 

spierzchniętych warg pociekła mu strużka śliny. Wyglądał 
okropnie. Oczy miał przekrwione, a policzki opuchnięte. 

–  Widzicie  ją,  kształcona!  Gnojem  jej  cham  wiejski 

śmierdzi...  Ale  niedoczekanie,  nie  te  czasy!  –  podniósł 
nagle głos prawie do krzyku, tak że co trzeźwiejsze głowy 
obróciły  się  w  naszym  kierunku  –  A  tego  miastowego, 
tego artystę, to ja... 

–  Artystę  to  ty,  Florek,  zostawisz  w  spokoju  – 

oświadczyłem  twardo.  –  Nie  tkniesz  go  nawet  palcem. 
Zrozumiałeś? A teraz powiem ci, co masz zrobić. Zapłać 
pannie Jadzi za wszystko, co wypiłeś, i zmykaj do domu. 
Jak  się  porządnie  wyśpisz,  to  ci  złość  przejdzie.  I  nie 
radzę ci się sprzeciwiać. Nie podskakuj, bo mamie na tym 
wyjdziesz. Ot co! Zrozumiałeś, Florek? 

Zaschło mi w gardle od tego kazania, więc sięgnąłem 

po piwo. Było kwaśne, ciepłe i niesmaczne. 

Florek  był  na  szczęście  na  tyle  jeszcze  trzeźwy,  że 

zrozumiał, iż nie warto się ze mną przekomarzać. Zerknął 

background image

tylko  koso,  coś  pomamrotał  i  ciężko  podniósł  się  z 
krzesełka. 

Odstawiłem  kufel  z  nie  dopitym  piwem  i 

przypomniałem: 

– Zapłać pannie Jadzi za to, coś wypił... 
– Jadźka z góry inkasuje – burknął ponuro. 
–  No  to  i  dobrze.  Masz  to  z  głowy.  A  teraz  szoruj 

prosto  do  chałupy.  I  żebym  cię  więcej  dziś  nie  oglądał. 
Jak  przyjdziesz  wieczorem  nad  rzekę,  to  z  miejsca 
zamknę.. Nie będę się długo zastanawiał. Zapamiętałeś?... 

Nie  wiem,  czy  zapamiętał,  ale  w  każdym  razie 

posłusznie  pomaszerował  do  wyjścia.  Zrobiło  mi  się  go 
żal. 

Pomyślałem,  że  to  w  gruncie  rzeczy  porządny 

chłopak. Jego nieszczęście polegało na tym, że miał ojca 
pijanicę,  matkę  jędzę  i  mało  rozumu  we  łbie.  I  na 
dokładkę zakochał się w nauczycielce. Wszystko to razem 
i konia by zmogło, nie tylko Florka. 

 

* * * 

 
–  Zrozum  –  tłumaczyła  żarliwie,  głaszcząc  go  po 

długich  włosach,  w  których teraz były listki,  igły sosen i 
kawałeczki  traw  –  zrozum,  że  przecież  twój  pomysł  nie 
ma  sensu.  Nie  wolno  ci  tego  robić.  Chcesz  spowodować 
nowe 

nieszczęście? 

Stała 

się 

rzecz 

okropna. 

Najstraszniejsza.  Nie  możesz  dodawać  do  tego  nowej 
zbrodni... Zygmuś, tak nie można... wierz mi, niemożna... 

background image

Ja cię naprawdę bardzo kocham i chcę twojego dobra... 

Wiedziała,  że  nie  może  zgodzić  się  na  jego  żądania, 

że on jest chory i nieszczęśliwy i że musi go ratować. Za 
wszelką  cenę  ratować...  Tylko  jak  to  zrobić?  W  jaki 
sposób go przekonać, aby nie pogarszał swojej tragicznej 
sytuacji,  żeby  do  nieszczęścia,  które  spowodował,  nie 
dołączał jeszcze nowej tragedii, i to tragedii o wymiarze, 
który trudno jej było sobie wyobrazić... Nie mogła do tego 
dopuścić...  W  ostateczności,  oczywiście  tylko  w 
ostateczności,  kiedy  już  będzie  pewna,  że  nie  trafią  do 
niego  żadne  argumenty,  będzie  musiała,  tak,  będzie 
musiała zrobić to, przed czym wzdraga się cała jej dusza, 
a  co  dla  kogoś  innego  byłoby  proste,  logiczne  i 
zrozumiałe. 

Nie! Nie zrobi tego... Nie chce o tym nawet myśleć... 

Ale jeżeli będzie musiała tak postąpić? 

Dreszcz jej przebiegł po plecach i poczuła, że zapada 

w pustkę wirującą, ciemną i okrutną, w której nie ma już 
nic poza cierpieniem i rozpaczą. 

A potem nagle promyk nadziei... A jeżeli się zgodzi? 
Spróbowała. 
–  Nie  płacz,  Zygmuś.  Nie  wolno  płakać.  Musisz  się 

wziąć w garść. Postaram ci  się pomóc. Zrobię, co będzie 
można... 

Leżał  dotąd  odrętwiały,  z  głową  złożoną  na  jej 

kolanach.  Nie  płakał  już  nawet.  A  kiedy  usłyszał,  że 
zgadza mu się pomóc, że go nie odtrąciła od siebie, wolno 
uniósł twarz i spojrzał w jej zapłakane, kochające oczy. 

background image

–  Tylko  –  powiedziała  –  jest  taka  trudność...  ja  po 

prostu  nie  mam  pięciuset  złotych...  Wydałam  prawie 
wszystko, a pensję wypłacą mi dopiero za kilka dni... 

Wyraz  nadziei,  jaki  pojawił  się  na  jego  twarzy, 

rozwiał się natychmiast bez śladu... 

– Ale to nic nie szkodzi. Damy sobie radę... jest taka 

dziewczyna,  która  nam  pomoże.  Ona  ma  chyba  trochę 
pieniędzy... Musimy ją o to poprosić, pożyczy nam... 

– Poprosić? My? 
– Tak. Nie ma innego wyjścia. Jej można zaufać... 
– Zwariowałaś?! 
Krzyknął,  zapominając  o  tym,  że  nie  powinien  tego 

robić, bo przecież siedzieli właściwie na skraju lasu, choć 
w  gąszczu  zbitym  i  skłębionym,  i  ktoś  mógłby  go 
usłyszeć. 

Nie  był  już  przybity,  zrozpaczony  i  bezradny,  ale 

wściekły. Cholernie wściekły. Górna warga podniosła mu 
się  lekko  do  góry.  Błysnął  mocnymi  zębami  jak 
rozzłoszczony  pies.  Jeszcze  nie  widziała  go  w  takim 
stanie. Po raz pierwszy w życiu na jego widok odczuwała 
strach.  Zaczęła  wreszcie  rozumieć,  jak  mogło  dojść  do 
tego  niewiarygodnego  wydarzenia,  o  którym  opowiadał. 
Poczuła,  jak  skóra  na  jej  plecach  i  karku  pokrywa  się 
gęsią  skórką.  Wiedziała  jednak,  że  nie  wolno  okazać 
strachu,  że  nie  może  ustąpić,  że  musi  go  przekonać.  Nie 
wiedziała  jeszcze,  jak  to  zrobić,  ale  postanowiła 
próbować. Nie było innego wyjścia... 

Odczekała  cierpliwie,  aż  się  wykrzyczy,  a  ogniki 

background image

gniewu płonące w rozgorączkowanych oczach przygasną i 
słowa  będą  mogły  dotrzeć  do  jego  świadomości.  Gdy 
zauważyła, że on już trochę się uspokoił, uśmiechnęła się 
(to  znaczy  starała  się  uśmiechnąć)  i  zaczęła  mówić 
monotonnym,  łagodnym  głosem,  jakim  przemawia  się 
zazwyczaj do ogarniętego paniką dziecka: 

–  Nie  zwariowałam,  Zygmuś.  To  jedyna  szansa  dla 

ciebie.  Jej  można  zaufać.  Ona  cię  nie  zdradzi.  Nie  może 
zdradzić...  Zygmuś,  posłuchaj,  ona  nie  może  cię  wydać, 
widzisz,  ona  jest...  Musimy  z  nią  porozmawiać.  Poradzi 
nam, pomoże... 

Nie  słuchał.  Przed  oczami  zaczęły  mu  migotać 

kolorowe  światełka,  w  uszach  zaczął  narastać  piskliwy, 
przenikliwy  ton,  który  rozsadzał  czaszkę.  Twarz 
jasnowłosej  dziewczyny  zmieniła  się  w  potworną 
szatańską  maskę,  rozchichotaną  i  obrzydliwą.  Chciałby 
unicestwić  ten  koszmar,  zdusić  istotę,  która  jak  mu  się 
wydało,  postanowiła  go  skrzywdzić.  Spróbował 
wyciągnąć  do  niej  ręce,  ale  nie  potrafił  już  tego  zrobić. 
Pisk w uszach przeszedł w żałosne, pulsujące zawodzenie, 
a  w  sekundę  potem  wszystko  eksplodowało  fontanną 
pomarańczowych  i  złocistych  gwiazd.  Zapadł  w 
ciemność... 

 

background image

GODZINA 16,40 

 
Słońce  nadal  grzało  jak  wszyscy  diabli,  ale  że 

przysiadłem  w  cieniu  rozłożystego  głogu,  na  trawie 
miękkiej  i  pachnącej,  po  której  biegały  różne  żuczki  i 
pasikoniki,  mogłem  jako  tako  ten  skwar  znieść. 
Najchętniej  oczywiście  ściągnąłbym  mundur  i  buty  i 
buchnął  w  tę  trawę...  Nie  wypadało  jednak.  Jako  osoba 
urzędowa, a  w takim charakterze przyszedłem,  musiałem 
zachowywać się z godnością. 

Stachurko  nie  miał  takich  oporów.  Tylko  w 

kąpielówkach  leżał  wygodnie  rozwalony  w  chłodnej 
trawie i od czasu do czasu pociągał z ciemnozielonej butli 
owocowe  „Wino  rycerskie”.  Opodal,  na  niewielkim 
pagórku,  stał  wiatrak,  w  którym  Stachurko  mieszkał. 
Obok  nas  leżał  z  grubsza  obciosany  pniak,  w  który 
powwiercano kilka szprych od starego roweru. 

– Co z tego będzie? – zapytałem. 
–  Cholera  wie  –  odburknął  Stachurko.  –  Jak 

zaczynam robotę, to nigdy nie wiem, co w końcu wyjdzie. 
Ten  pieniek  –  dodał  wyraźnie  się  zapalając  –  miał  fajny 
kształt.  Pomyślałem,  że  będzie  można  z  niego  coś 
wykrzesać.  Spróbowałem  i  jak  pan  widzi,  coś  jednak 
wychodzi... 

Przyjrzałem  się  rzeźbie  uważnie,  ale  ani  rusz  nie 

mogłem pojąć, dlaczego ten pniak miał mieć fajny kształt 
i  co  z  niego  zaczęło  wychodzić...  Uśmiechnąłem  się  z 

background image

niedowierzaniem. Zauważył to. 

–  Z  pana,  panie  Komorowski,  to  już  znawcy  sztuki 

nie będzie... Ale właściwie to z czym pan tu do mnie? 

Zdecydowałem się wyłożyć kawę na ławę. 
–  Panie  Stachurko  –  zacząłem  bawić  się  kawałkiem 

ułamanej  gałązki  głogu  –  chciałem  z  panem  pogadać 
względem  tej  sobótkowej  wieczornicy,  do  której  pan 
dekoracje robił... 

–  Żadne  dekoracje!  –  zdenerwował  się  Stachurko.  – 

Nie jestem scenografem, w dupie mam scenografów i ich 
fach!  Skomponowałem  tylko  artystyczne  uzupełnienia 
naturalnego terenu... 

–  Niech  będą  uzupełnienia!  –  zgodziłem  się 

skwapliwie.  – Mnie chodzi o to, żeby na  wieczornicy nie 
było rozróbki... – Popatrzyłem na Stachurkę i zawiesiłem 
głos. 

Łyknął owocaka i nie patrząc na mnie, zapytał: 
–  A  właściwie  to  dlaczego  mi  to  pan  mówi,  panie 

Komorowski? 

Odgoniłem komara, co mi się przyssał do policzka. 
– Sam nie bardzo wiem... Tylko tak sobie myślę, że w 

pana sytuacji to ja bym jak ognia unikał jakiejś rozróbki... 
Jak na sprawie wyjdzie, że się pan znowu w coś wmieszał, 
to  marne  widoki...  A  zresztą  –  zdecydowałem  się  na 
szczerość  –  pan  wie,  na  wsi  to  się  nic  nie  ukryje,  różnie 
ludzie gadają... o panu i o nauczycielce... A znowu Florek 
Walendziak... 

Zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było wesołości. 

background image

–  Jednym  słowem,  panie  Komorowski,  pan  się  boi, 

żebym Florkowi nie przylał... 

–  Boję  się  –  przyznałem  –  ale  nie  o  Florka,  tylko  o 

pana... 

– Kiedyś umiałem się bić. Nawet nieźle mi to szło... 
– To jeszcze gorzej... Florkowi pan przyleje, a potem 

na  sprawie  powiedzą,  że  z  pana  notoryczny  chuligan... 
Niech pan zrozumie... 

–  Rozumiem,  rozumiem  –  warknął.  –  Jak  zwykle 

boicie  się  recydywy...  Jednym  słowem,  taka  mała  akcja 
profilaktyczna...  Dzielny  szeryf  ma  oko  na  byłych 
kryminalistów... 

– O rany! Znowu pan zaczyna! – zdenerwowałem się 

porządnie. – Ja do pana jak do człowieka, a pan znowu, za 
przeproszeniem, pieprzy jakieś dyrdymałki! 

Stachurko  zamyślił  się,  pociągnął  kolejny  łyk 

jabłcoka, poczochrał rozkudłaną brodę i powiedział: 

–  Porządny  z  pana  chłop,  panie  Komorowski,  ale 

zawsze jednak glina... Przylepia się pan do człowieka bez 
żadnej  racji...  Powiem  panu  coś.  I  niech  pan  uważnie 
słucha.  Ta  Elka  i  ten  Florek  to  mnie  tyle  obchodzą  co 
zeszłoroczny śnieg. Ja tam na nią nie lecę... Na żadną już 
nie lecę, panie Komorowski. Raz się sparzyłem i teraz to 
już  i  na  zimne  dmucham.  Owszem,  niczego  dziewucha, 
ale  pod  względem  seksualnym  to  ja  teraz  jestem 
samowystarczalny. Jak ma ochotę, to niech się ona z tym 
Florkiem  nawet  i  przy  ludziach  na  tej  estradzie  pokłada. 
Mnie nic do tego... Jej sprawa, ja się wtrącać nie będę... A 

background image

temu palantowi też się nie dam sprowokować. Niech gada, 
co chce, niech się  odgraża, a ja będę jak ten zimny  głaz. 
Może jestem nerwowy, ale  głupi to ja jednak nie  jestem. 
Niepotrzebnie  mi  pan  przypomniał  o  mojej  sprawie,  ja 
dolarze  o  niej  pamiętam  i  nie  mam  zamiaru  pomagać 
prokuratorowi... 

Mówił  to  wszystko  tak  jakoś  nieprzyjemnie,  jakby 

kpił z siebie i ze mnie albo coś w tym rodzaju, ale nagle 
poczułem,  że  w  gruncie  rzeczy  gada  to  na  poważnie.  I 
kamień spadł mi z serca. Lubiłem tego cholernego artystę 
i bardzo by mi się nie podobało, gdyby się znowu  w coś 
wpakował. Uśmiechnąłem się do niego. 

–  Panie  Stachurko,  gorąc  dziś  taki  jak  jasny  gwint. 

Pić się chce. Skoczyłby pan ze mną na piwo? 

Też  się  uśmiechnął.  Tak  jakoś  smętnie,  ale  chyba 

szczerze. 

– Ani mi się śni dyrdać aż do gospody, pociągnij pan 

sobie,  panie  Komorowski,  tego  sikacza.  –  Podał  mi 
butelkę. 

 

* * * 

 
W  małym  pokoju  na  pierwszym  piętrze  szkolnego 

budynku siedziały przy stoliku dwie dziewczyny. Jedna z 
nich  płakała,  druga  paliła  papierosa  i  przyglądała  się 
tamtej. W końcu ta druga przerwała milczenie. 

–  Przestań  się  mazać.  Trzeba  coś  zaradzić.  Musimy 

jak  najszybciej  odstawić  go  do  szpitala...  Najpierw 

background image

zawiadomimy milicję... 

–  Obiecałam,  że  go  nie  wydam...  Przysięgałam  mu. 

Nie  mogę  tego  zrobić...  On  się  tak  strasznie  boi...  Jest 
pewny, że go powieszą... 

– Nie bądź idiotką. Chorych się nie wiesza. Chorych 

się  leczy.  Jeżeli  sama  nie  chcesz  tego  zrobić,  powiedz 
tylko, gdzie on jest, a ja się tym zajmę... 

–  Przysięgałam,  że  tego  nie  zrobię...  Naprawdę  tego 

nie mogę zrobić... nie mogę... 

–  Więc  co  będzie?  –  głos  dziewczyny  palącej 

papierosa stwardniał. – Zastanów się, a zrozumiesz, że nie 
ma  innego  wyjścia...  Zostawisz  go  w  tym  lesie,  żeby  z 
głodu umarł? Każesz mu odejść i sam ma sobie radzić? A 
może pomożesz  mu porwać ten samolot? O  ile zdołałam 
się zorientować z tego, co mi mówiłaś, to on rzeczywiście 
chce  to  zrobić.  Zrozum,  on  jest  niebezpieczny,  bardzo 
niebezpieczny... Na pewno spróbuje to zrobić. Epileptycy 
są uparci. Wierz mi, wiem coś o tym... 

Łkanie wstrząsnęło znowu sylwetką jej rozmówczyni. 

Nie  wiedziała,  co  odpowiedzieć,  nie  miała  żadnych 
argumentów,  które  by  mogła  przeciwstawić  słowom 
przyjaciółki. Jednocześnie jednak wiedziała, że nie potrafi 
wydać  chłopca,  który  tak  jej  zaufał  i  którego  tak  bardzo 
kochała.  Boże,  co  robić?  Co  robić?  Jakie  jest  wyjście? 
Czy w ogóle jakieś istnieje? 

–  No  więc  gdzie  on  jest?  Nie  można  go  zostawić 

samego.  Zrozum,  on  stanowi  wielkie  zagrożenie  dla 
przypadkowych  osób...  Po  ataku  występują  często  stany 

background image

pomroczne. Wówczas chory może popełnić... 

–  Nieprawda!  –  przerwała  jej  rozpaczliwie.  –  Po 

ataku jest zawsze bardzo słaby i spokojny... Śpi, drzemie, 
jest  łagodny  jak  dziecko,  jak  małe  dziecko...  Dawniej  to 
zawsze  chciał,  żebym  mu  opowiadała  bajki...  Trzymał 
mnie  za  rękę,  a  ja  mu  opowiadałam  o  krasnoludkach,  o 
smokach i o szklanej górze... Dziś... dziś też zapomniał, że 
nie jest dzieckiem, i gdy tylko odzyskał przytomność, gdy 
tylko  odzyskał  przytomność...  Nie,  nie  chcę  o  tym 
mówić... nie mogę... 

Uważne spojrzenie drugiej dziewczyny zabarwiło się 

współczuciem.  Zgasiła  niedopałek  papierosa  w  szklanym 
spodeczku  zastępującym  popielniczkę  i  popatrzyła  na 
zegarek.  Potem  podniosła  się  i  podeszła  do  płaczącej. 
Objęła ją przyjaznym, matczynym gestem. 

–  No,  opanuj  się.  Uszy  do  góry.  Jakoś  z  tego 

wybrniemy.  Nie  możesz  tak  płakać,  to  nie  pomoże  ani 
tobie,  ani  tym  bardziej  jemu.  Musimy  to  załatwić,  i  to 
szybciutko.  o  ósmej  jest  ta  wieczornica...  Musimy 
przecież tam pójść. Nie chcesz chyba wywołać sensacji na 
całe Gwiazdowo. Naprawdę nie mamy czasu... 

Płacząca dziewczyna przestała chlipać, uniosła głowę 

i wpatrzyła się w przyjaciółkę. Potem powiedziała: 

– Zrozum, ja nie mogę zawiadomić milicji. Nigdy by 

mi  tego  nie  wybaczył...  Gdybym  potrafiła  go  przekonać, 
aby się sam zgłosił... Gdyby ktoś go potrafił przekonać... 
Boże, żeby ktoś potrafił mu to przetłumaczyć... żeby ktoś 
potrafił...  Myślałam,  że  zgodzi  się  tu  przyjść  i 

background image

porozmawiać z tobą, ale on, kiedy mu to powiedziałam... 
wtedy właśnie dostał ataku, wtedy właśnie dostał ataku... 

 

background image

GODZINA 20,10 

 
Gdy słońce Raka zagrzewa,   
A słowik więcej nie śpiewa,   
Sobótkę, jako czas niesie,   
Zapalono w Czarnym Lesie. 
 
Panna  Kowalówna  recytowała  to  przyodziana  w 

długą  białą  suknię.  Na  głowie  miała  wianek  z  grążeli,  a 
włosy  rozpuszczone.  Jakoś  nie  bardzo  szła  pannie 
Kowalównie  ta  deklamacja,  głos  jej  się  łamał,  raz  nawet 
się  zacięła,  ale  i  tak  nikomu  to  nie  przeszkadzało. 
Wszyscy  widzowie  byli  zadowoleni.  Płonęło  już  wesołe, 
ogromne  ognisko,  a  kłęby  siwego  dymu  skutecznie 
odganiały  komary,  których  nad  rzeką  o  tej  porze  zawsze 
jest do licha i trochę. 

Panna  Kowalówna  mówiła  wiersze  na  drewnianej 

estradzie,  na  której  normalnie  co  sobotę  odbywały  się 
potańcówki.  Estrada  obwieszona  była  girlandami 
rozmaitego zielska, a dookoła ustawiono różne dziwolągi 
z  rosochatych  gałęzi  i  korzeni.  To  była  robota  pana 
Stachurki. Między tymi dziwolągami stały dziewczyny w 
długich  białych  sukienkach  i  w  wiankach  na  głowach. 
Gdy Panna Kowalówna skończyła, wysuwały się po kolei 
na  środek  sceny  i  mówiły  swoje.  Różnie  to  im 
wychodziło.  Jadźka  Badylówna  sepleniła  okropnie  i 
trudno  było  ją  zrozumieć,  a  Baśka  Kudlanka  zmyliła  się 

background image

szpetnie ze trzy razy, w końcu się zacięła i dopiero panna 
Kowalówna  uratowała  sytuację,  dopowiadając  za  nią 
koniec jej kawałka. 

Muzykanci 

zetempowskich 

koszulach 

czerwonych  krawatach  siedzieli  koło  estrady  i  na  razie 
jeszcze  nie  górali.  Wokół,  na  porosłym  bujną  murawą 
zboczu,  rozsiedli  się  widzowie.  Oczywiście  była  cała 
młodzież,  ale  starszych  też  sporo.  Zwłaszcza  mężczyzn. 
Mieli  trochę  zawiedzione  miny,  bo  nic  jednak  nie 
zapowiadało,  żeby  któraś  ze  stojących  na  estradzie 
dziewczyn zamierzała się rozebrać, jak to w Gwiazdowie 
zapowiadano od dni kilku. 

Czerwone  słońce  utopiło  się  w  rozlewiskach  po 

drugiej stronie Gwiazdówki i po skwarnym dniu przyszła 
wreszcie  pora  chłodnego  wytchnienia.  Wieczornica 
powoli  się  rozkręcała  i  nikt  się  jeszcze  nie  upił,  a 
przynajmniej nikt na zalanego nie wyglądał. 

Panna  Kowalówna  miała  nielichy  dryg  do 

organizowania  takich imprez. Dawniej to odbywały się  u 
nas tylko potańcówki. Latem nad rzeką, zimą w szkole lub 
w strażackiej remizie. Ale gdy tylko Kowalówna się u nas 
pojawiła, to zaraz okazało się, że nasze dziewczyny i nasi 
chłopcy na nic innego nie  mają ochoty tylko na rozmaite 
występy. Były więc akademie, wieczornice i jeszcze inne 
imprezy. Ta  sobótkowa  była  już  chyba  szóstą  od czasów 
nastania panny Kowalówny. Oficjalnie to się nazywało, że 
te  wszystkie  figle-migle  organizowało  koło  Związku 
Młodzieży  Polskiej,  tylko  że  koło  istniało  już  od  dwóch 

background image

lat, a jak Kowalówny nie było, to i nikomu się nawet nie 
śniło o żadnych występach. 

–  Można  się  przysiąść?  –  zapytała  długowłosa 

blondynka  w  strojnej  spódnicy  i  nie  czekając  na 
zaproszenie, kucnęła koło mnie. 

W  pierwszej  chwili  nie  zorientowałem  się,  kim  ona 

jest,  ale  zaraz  sobie  przypomniałem.  To  była  ta  pannica, 
którą zobaczyłem w mieszkaniu Kowalówny. 

– Czemu nie? Każdy może usiąść  – odpowiedziałem 

trochę  zmieszany,  bo  panna,  siadając,  odsłoniła  nogi 
bardzo wysoko. 

Podsunęła mi paczkę papierosów. 
– Zapali pan, sierżancie? 
Jeszcze  głupiej  się  poczułem.  U  nas  nie  Warszawa  i 

nie  było  przyjęte,  żeby  dziewczyna  częstowała  chłopa 
papierosami.  Jeśli  już  która  paliła  (a  paliły,  psiajuchy, 
paliły!),  to  im  jednak  do  głowy  nie  przychodziło,  żeby 
robić  to  publicznie,  nie  mówiąc  już  o  częstowaniu 
papierosami obcego mężczyzny. 

Nie chciałem się jednak wydać ćwokiem z głębokiej 

prowincji,  więc  anim  okiem  nie  mrugnął,  tylko  łaps  za 
papierosa. Ona też jednego wyjęła, do ust włożyła i czeka, 
aż  jej  ognia  podam.  Sięgnąłem  więc  do  kieszeni  po 
zapałki. Przypaliła jak stara i nosem wypuściła wielki kłąb 
dymu.  Ja  też  sobie  przypaliłem,  zaciągnąłem  się  i 
zakrztusiłem  jak  uczniak,  co  po  raz  pierwszy  popala  w 
szkolnym  ustępie.  Co  za  cholera?!  Spojrzałem  na  te  jej 
papierosy  i  zobaczyłem  na  pudełku  jakiś  zagraniczny 

background image

napis. Tfu! Co za świństwo! Ze też ludzie mogą wdychać 
takie śmierdzące kadzidło! 

– Nie smakują panu amerykany? – spytała z troską w 

głosie. 

–  Nie,  dlaczego?  Zupełnie  niezłe...  Tylko  trochę 

zaziębiony  jestem,  stąd  ten  kaszel...  –  wyjaśniłem  i 
zacząłem kombinować, jak tu  wyjść  z  honorem z  głupiej 
sytuacji.  Wyrzucić  tego  ćmoka?  Powiedzieć,  że  mi  się 
śpieszy  i  odejść?  W  każdym  razie  postanowiłem  więcej 
się  nie  zaciągać.  Nie  ma  głupich.  Najchętniej  bym 
odszedł, zwłaszcza że już i tak wszyscy się  gapili na nas 
zamiast na scenę... 

Ale  nie  mogłem  odejść.  Panna  się  jeszcze  bliżej  do 

mnie przysunęła, w oczy mi spojrzała i zagadała: 

– Wie pan, Elka ma straszne zmartwienie... Boję się o 

nią – przerwała i zaciągnęła się dymem. 

Pomyślałem,  że  musi  mieć  nieliche  zdrowie  i  że  nie 

bardzo  zrozumiałem,  o  czym  mówiła.  Dopiero po  dobrej 
chwili przypomniałem sobie, że przecież sam Kowalównę 
ostrzegałem przed możliwością rozróbki. 

– E, nie ma strachu – powiedziałem. – Florek poszedł 

spać,  a  Stachurko  nie  jest  groźny.  W  każdym  razie  sam 
awantury  nie  zacznie.  Niech  pani  popatrzy,  o,  tam!  – 
wskazałem  palcem  Stachurkę,  rozwalonego  wygodnie  w 
pierwszym  rzędzie  widzów.  –  To  właśnie  on.  Porządny 
człowiek. Tylko trochę nerwowy. Jak Florka nie  ma, to i 
będzie spokój... 

Popatrzyła  na  mnie,  jakby  nie  bardzo  zrozumiała,  o 

background image

co mi chodzi, i po chwili milczenia powiedziała: 

– A, pan o tych nieszczęsnych adoratorach... 
– Ano właśnie... 
–  Ja  o  czym  innym.  Elka  jest  bardzo  nieszczęśliwa, 

proszę pana, boję się o nią... 

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Bo przecież nie 

miałem  pojęcia,  co  może  dolegać  pannie  Kowalównie. 
Mógł  ją  kierownik  gnębić,  mogła  się  nieszczęśliwie  w 
kimś  zabujać.  Tylko  co  ja  mógłbym  na  to  poradzić? 
Wiadomo,  kierownik  Górniak  to  kawał  zołzy  i  niejeden 
nauczyciel  uciekł już  przez  niego z  Gwiazdowa, lecz nie 
mnie pan kierownik podlegał, ale wydziałowi oświaty, i ja 
to mu mogłem, za przeproszeniem, tylko palcem w bucie 
pokiwać. A znowu co do spraw sercowych, to się na nich 
specjalnie  nigdy  nie  wyznawałem.  Żonaty  wtedy  byłem 
już  od  ponad  dziesięciu  lat  i  już  mi  nie  w  głowie  były 
takie  rzeczy...  Co  innego  Marta,  ona  by  mogła  coś 
poradzić, ale ja... Pomyłka w adresie, droga panienko. Nie 
mój resort. 

Nie  powiedziałem  jej  tego,  ale  minę  zrobiłem  taką, 

aby  sama  mogła  zrozumieć,  że  niczego  się  po  mnie 
spodziewać nie powinna... Myślałem, że już się ode mnie 
odczepi i da spokojnie  popatrzyć  na  to, co na  scenie, ale 
nic z tego. Panna się do mnie jeszcze bardziej przysunęła, 
gołą nogą zaczęła trącać i za rękę mnie nagle złapała. Aż 
mną  wzdrygnęło.  Czy  ona  wstydu  nie  ma,  czy  jak?  Tak 
przy  ludziach?!  Już  Maciaszkowa  się  zaczęła  śmiać  i 
prawie palcem na nas pokazywać, wszystkie baby gały w 

background image

nas wwierciły, a ona słodkie oczy robiąc tak rzekła: 

– Panie komendancie! Czy pan do końca będzie na tej 

wieczornicy? 

Myślałem,  że  krew  mnie  ze  złości  zaleje.  Kto  ja 

jestem,  żeby  tak  na  mnie  na  chama  leciała?  Chłopa  w 
mundurze nie  widziała czy co? Umawiać się chce tak od 
razu,  na  chybcika,  przy  ludziach?  Pomyślałem,  jak 
nieziemskie miałem szczęście, że Martę głowa rozbolała i 
nie  przyszła  na  wieczornicę.  Oj,  miałbym  się  z  pyszna! 
Ostra z Marty kobieta... Tak pomyślałem, a równocześnie 
przypomniałem  sobie,  że  przecież  gdzieś  tu  w  pobliżu 
powinna  być  Halinka,  z  dzieciakami  biegać,  i  aż  mnie 
zmroziło z wrażenia... 

–  A  niby  dlaczego  to  panią  interesuje?  –  zapytałem 

sztywno i wcale już mnie nie obchodziło, że wychodzę na 
gbura i ćwoka. 

Niech  tam!  Aby  się  tylko  ode  mnie  odczepiła...  Ale 

ona nie myślała się odczepić: 

–  Mam  wielką  prośbę  do  pana,  panie  sierżancie... 

Naprawdę  wielką...  Bardzo  mi  na  tym  zależy.  Niech  pan 
sierżant  nie  odchodzi,  zanim  się  to  nie  skończy. 
Chciałabym potem z panem porozmawiać na osobności... 
Widzi  pan, ja  się  znam  trochę  na  ludziach,  pan  wzbudza 
zaufanie... 

O,  cię,  Pietrek!  –  pomyślałem.  –  Co  za  nachalna 

dziewucha! Przecież to jej „potem” mogło oznaczać tylko: 
nad  ranem,  bo  bawić  się  miano  całą  noc,  a  „na 
osobności”,  to  znaczy  gdzieś  w  lesie,  pod  krzaczkiem... 

background image

Nie ze mną takie numery! Pomyliłaś się, panienko. Szukaj 
sobie  innego kawalera... Gdybym był tak z  piętnaście  lat 
młodszy, wtedy co innego... 

Wyrwałem energicznie rękę uwięzioną w jej uścisku, 

podniosłem  się,  otrzepałem  mundur,  zasalutowałem  i 
powiedziałem: 

–  Na  razie  muszę  odejść.  Pani  rozumie,  obowiązki 

służbowe... 

Popatrzyła  na  mnie  oczami  takimi  dziwnymi  jakoś, 

jakby  proszącymi...  Odwróciłem  się  na  pięcie  i 
odszedłem. Sztywno i nie oglądając się za siebie. 

Na  zachodzie  niebo  było  jeszcze  czerwone,  ale  tu  i 

ówdzie  zapaliły  się  już  gwiazdy,  a  nad  oparzeliskami  po 
drugiej  stronie  rzeki  unosił  się  opar.  Ognisko  płonęło 
wysokim  płomieniem,  panny  na  estradzie  zawodziły 
pieśni,  a  dzieciaki,  nie  zwracając  uwagi  na  to,  co  się 
dzieje na scenie, uganiały się między widzami. 

Zacząłem  wypatrywać  Halinki,  ale  nigdzie  jej  nie 

było  widać.  Pomyślałem,  że  to  i  dobrze,  bo  może  nie 
widziała, jak się ta pannica do mnie dowalała. Odejść nie 
mogłem,  bo  trzeba  było  przypilnować,  żeby  nie  było 
żadnej rozróby, a sam Biedronek nie wystarczyłby, gdyby 
się co zaczęło, ale postanowiłem, że będę dobrze uważał, 
aby  się  znowu  nie  natknąć  na  tę  nachalną  blondynę. 
Przysiadłem  sobie  na  boczku  i  zacząłem  się  gapić  na 
estradę.  Występy  już  się  kończyły.  Wszystkie  panny 
schodziły właśnie z estrady i podbiegały do ogniska, gdzie 
Wałek  Jarzębaty  podawał  im  zapalone  od  ognia 

background image

pochodnie.  Pochodnie  te,  solidnie  widać  nasmołowane, 
gorzały  olbrzymimi  czerwonymi  płomieniami,  a  panny, 
śpiewając, maszerowały z nimi sznurkiem do rzeki, gdzie 
miały być puszczane wianki. Ładnie to nawet wyglądało, 
tylko te iskry, którymi kapały te żagwie... Bałem się, żeby 
której dziewuchy nie poparzyło... Nic się jednak nie stało. 
Wianki  popłynęły  sobie  spokojnie  Gwiazdówką  i 
migotały  zapalonymi  świeczkami,  a  nad  nami  zaczęły 
polatywać bezszelestnie tłuste nietoperze i od strony lasu 
doszło pohukiwanie sowy. 

Na  estradę  weszli  muzykanci.  Zaczęły  się  nowe 

występy,  tylko  że  muzyczne  tym  razem.  Pierwsza 
wystąpiła  Hanka  Paprotna,  która  zawodziła  cienkim 
głosikiem przebój sprzed kilku lat: 

 
„Przybądź do mnie, dam ci kwiat paproci,   
zerwany w borze, o nocnej porze. 
On jak słońce życie ci ozłoci... 
Wyciągnij rękę po szczęścia kwiat... 
 

* * * 

 
–  Jak  mogłaś,  jak  mogłaś!  Tak  cię  prosiłam,  jesteś 

podła... 

– Uspokój się, Elka. Nic mu nie powiedziałam... 
– Widziałam przecież... Nie kłam... 
–  Nic  mu  nie  powiedziałam.  Przecież  się 

umówiłyśmy... 

background image

– To dlaczego z nim rozmawiałaś? 
–  Prosiłam,  żeby  stąd  nie  odchodził...  Potrzebny 

będzie... potem... 

–? 
–  Przecież  się  zgodziłaś?  Spróbujmy  go  przekonać... 

Zrobimy  wszystko,  co  będzie  można,  ale  wybacz,  Elka, 
nie  bardzo  wierzę,  aby  to  poskutkowało.  Wtedy  trzeba 
będzie... 

–?... 
–  Przecież  zgodziłaś  się  ze  mną...  A  zresztą  jeśli 

nawet sam się zgłosi, to i tak sierżant będzie potrzebny... 

– Musi się zgłosić... Na pewno to zrobi... On nie jest 

wcale  taki  zły,  jego  można  przekonać,  tylko  trzeba 
wiedzieć  jak...  Tobie  się  to  z  pewnością  uda,  przecież 
jesteś studentką medycyny, przyszłym psychiatrą... 

–  Nie  licz  na  to  za  bardzo,  Elu.  Stawiam  sprawę 

uczciwie,  właśnie  jako  przyszły  lekarz...  Medycyna 
sprawia  cuda,  nawet  w  takich  wypadkach.  W  takiej 
chorobie  zawsze  jest  jakaś  domieszka  o  etiologii 
nerwicowej i można na nią oddziałać, tylko że... 

– Przecież obiecałaś, że go przekonasz!... 
–  Obiecałam, że spróbuję. To nie  to samo... Zresztą, 

sama zobaczysz... Prowadź mnie do niego... 

– Jaka ty jesteś kochana... 
–  No,  nie  mazgaj  się.  Nie  wolno  się  mazać.  Gdy 

zjawimy się u niego, musimy być pogodne i uśmiechnięte. 
Od tego wiele zależy. Prawie wszystko... Żebyś wiedziała, 
jacy  oni  są  sugestywni,  jak  bezbłędnie  wyczuwają  czyjś 

background image

nastrój... 

background image

GODZINA 22,45 

 
Leżała w trawach zmiętoszonych i w paprociach i nie 

mogło być żadnych wątpliwości, że nie żyje. Nie potrzeba 
było jej dotykać ani przykładać lusterka do ust. Jej długie, 
jasne  włosy  splamione  były  krwią.  Tę  dziewczynę  po 
prostu  ktoś  zaszlachtował.  Poderżnął  jej  szyję  tak,  jak 
gospodyni  przecina  szyję  kogutowi,  żeby  rosół  z  niego 
zrobić.  Oświetlałem  wszystko  dookoła  swoją  służbową 
latarką. Gardło mi się ściskało od tego widoku. Swoje lata 
przeżyłem, sporo widziałem, zwłaszcza  w czasie  wojny  i 
zaraz  po,  kiedy  tu  „Rudy”  grasował,  ale  czegoś  tak 
okropnego to nigdy. 

Obok  na  trawie  leżały:  wianek  z  żółtych  grążeli  i 

bukiet.  Duży,  dziwny  jakiś.  U  dołu  związany  był 
sznurowadłem.  Składał  się  z  liści  paproci  i  gałązek 
obsypanych  wielkimi kwiatami koloru czerwonego. Liści 
było wiele, gałązki tylko dwie. Ale za to długie. 

– Nie dotykajcie tu niczego. Nie podchodźcie tutaj  – 

powiedziałem – nie wolno zadeptać śladów. 

Nie  mieli  najmniejszej  ochoty  podchodzić.  Jadźka 

Badylówna w rozmamłanej bluzce cichutko pochlipywała. 
Na  ziemi  siedział  z  wyciągniętymi  przed  siebie  nogami 
Florek Walendziak. Kiwał monotonnie głową i pojękiwał 
jakby do taktu. Pod prawym okiem miał wielki limon, a z 
rozbitego nosa kapała  mu krew. Dużo krwi.  Cały był nią 
umazany.  Tuż  za  nim  sterczał  żołnierz  w  wyjściowym 

background image

mundurze.  Był  bez  czapki.  Czujnie  wpatrywał  się  w 
Walendziaka i mamrotał pod nosem jakieś przekleństwa. 

– Powiadajcie po kolei, jak było. Tylko po porządku, 

bez nerwów... 

–  To  było  tak  –  powiedział  żołnierz.  –  Jak  się  te 

występy skończyły, to ja powiedział Jadźce, byśmy sobie 
pospacerowali  po  lesie...  Ona  się  zgodziła,  tylko 
powiedziała,  że  musi  się  przebrać.  Bo  była  w  tej  długiej 
sukni,  od  występu...  No  i  poleciała  do  domu.  Blisko 
mieszka.  Wróciła  raz-dwa  i  poszliśmy  na  spacer. 
Spacerowaliśmy,  spacerowaliśmy,  a  potem  sobie  trochę 
przysiedliśmy...  Jadźka!  –  zwrócił  się  nagle  do  płaczącej 
dziewczyny – zapnij sobie pod szyją. Ludzie patrzą... 

– Mówcie dalej – pogoniłem zazdrosnego żołnierza. 
–  A  dalej  to  było  tak.  Siedzimy  sobie,  siedzimy, 

rozmawiamy,  a  ja  nagle  słyszę,  że  coś  obok  szeleści  i 
szeleści,  i  tak  jakby  pojękiwało  nawet...  To  ja  wstałem 
zobaczyć  kto  to.  Bo  ja,  panie  sierżancie,  okropnie  nie 
lubię  filowników  i  chciałem  temu  komuś  parę  słów  do 
słuchu  powiedzieć...  Wchodzę  na  polanę  i  patrzę...  ona 
leży...  A  ten  skurwiel  –  wskazał  na  Florka  –  klęczy  nad 
nią i coś mamrocze. Więc ja inicjatywę podjąłem. Za kark 
drania  i  do  ziemi...  Stawiał  się  trochę,  ale  mu  fest 
przyłożyłem i się zbój uspokoił... Więc zawołałem Jadźkę 
i posłałem ją po blacharzy, to znaczy po pana sierżanta  – 
poprawił się szybko. 

– Ruszałeś tu coś? 
–  Niech  Pan  Bóg  broni!  Wiem,  jak  się  trzeba 

background image

zachować... 

– To i dobrze... 
– Tylko – dodał po chwili już mniej pewnym głosem 

– podeptało się tu trochę to i owo, ale niewiele... 

– Dlaczego? 
–  Stawiał  się  zbój!  –  Dotknął  ręką  kiwającej  się 

głowy Florka. – Nie można było inaczej... 

Podszedłem do Florka. 
Nie  zwracał  na  mnie  uwagi.  Oczy  miał  mętne, 

nieprzytomne. Bełkotał coś i bełkotał. Nadstawiłem ucha i 
trochę  się  zdumiałem.  On  po  prostu  bez  przerwy 
powtarzał jedno imię. Imię to brzmiało: Elka. 

–  Walendziak  –  zapytałem  –  gdzieś  podział  nóż? 

Rzuciłeś w krzaki? 

Nie odpowiedział. Powtórzyłem pytanie. Bez skutku. 
Żołnierz natychmiast się zaofiarował z pomocą. 
–  Poszukam,  panie  sierżancie.  Daleko  nie  mógł 

odrzucić... 

– Obejdzie się. Przyjdą tacy, co poszukają... 
Ująłem Florka za ramiona i mocno nim potrząsnąłem: 
– Odpowiadaj na pytania. Biadolić będziesz potem. 
–  Może  mu  jeszcze  przyłożyć?  –  zapytał  żołnierz.  – 

Jak 

skurwielowi 

przypalantuję, 

zaraz 

będzie 

rozmowniejszy. 

Puściłem 

to 

mimo 

uszu. 

Potrząsnąłem 

Walendziakiem jeszcze raz. Mocniej. 

– Obudź się, człowieku! Opowiedz, co tu się stało. 
Spojrzał na mnie nieco przytomniej. 

background image

– Elka – wymamrotał – Elkę zarżnęli... zarżnęli... 
– Czyś ty zdurniał, człowieku? Jaką Elkę? 
Wskazał głową na leżącą dziewczynę. 
– Nie widzisz, że to nie Kowalówna? Oczu nie masz? 
Bo to nie była Elżbieta Kowalówna. Na leśnej polanie 

w  kałuży  krzepnącej  krwi,  wśród  traw  i  paproci  leżała 
dziewczyna, która zaczepiła mnie  w czasie wieczornicy i 
prosiła,  bym  umówił  się  z  nią  na  rozmowę  w  cztery 
oczy... 

Powoli  fakt,  że  to  nie  Elżbieta  Kowal,  nie 

nauczycielka  padła  ofiarą  zbrodni,  począł  docierać  do 
Florkowej  mózgownicy.  Oprzytomniał,  usiłował  otrzeć 
rękawem krwawiący nos. 

– Dlaczego myślałeś, że to nauczycielka? – spytałem 

surowo.  –  Pomyliłeś  się,  co?  Taki  byłeś  pijany,  że  nie 
rozróżniłeś, kim ona jest, i zaciukałeś inną? 

–  Panie  Komorowski,  nikogo  nie  zaciukałem,  jak 

pragnę Boga! 

Głos  Florka  był  już  teraz  zupełnie  normalny.  Z 

sekundy  na  sekundę  chłopak  przytomniał.  Mówił  tak, 
jakby  nie  było  tych  litrów  wódy,  które  od  rana  zdążył 
wygolić. 

–  Ja  powiesić  się  szedłem,  bo  już  tak  dłużej  nie 

mogłem, panie Komorowski, nie mogłem... 

– Na czym chciałeś się wieszać? Gdzie masz sznur? 
–  Nie  wiem...  –  Bezradnie  rozejrzał  się  dookoła.  – 

Tak  jakoś  nie  pomyślałem  o  sznurze...  Nie  miałem 
głowy... 

background image

– I co było dalej z tym wieszaniem? 
– Idę, idę i tak sobie myślę, że sierota ja biedny, bez 

ojca i matki... 

– Masz ojca i matkę... 
– A pan sierżant to tak zaraz dosłownie... 
– I co dalej? Jak było? 
– No i widzę, Elka leży... Tak mi się wydało... To ja 

wtedy w rozpacz wpadłem, panie Komorowski, tak jakby 
mnie kto pałą po łbie zdzielił... A potem przyleciał ten  – 
pokazał na żołnierza – i bić mnie zaczął... 

– Dlaczego myślałeś, że to Elka? 
Bezradnie rozłożył ręce: 
– Bo ja wiem... Tak od razu pomyślałem, że to Elka... 
Mógł się rzeczywiście pomylić. Ciemno tam było na 

tej polanie jak, za przeproszeniem, u Murzyna w pewnym 
miejscu,  Florek  był  w  trupa  zalany,  a  zarżnięta 
dziewczyna  miała  włosy  takie  same  jak  panna 
Kowalówna. Długie i prawie białe. I właśnie te włosy się 
w  pierwszej  chwili  widziało,  gdy  człowiek  na  zwłoki 
patrzył. 

Z  daleka  dolatywała  taneczna  muzyka  i  jakieś 

pokrzykiwania.  Bawili  się  nad  rzeką.  Od  zachodu,  nad 
wierzchołkami  drzew,  prześwitywał  odblask  płonącego 
ogniska. 

Pomyślałem chwilę, a potem zapytałem żołnierza: 
– A ty to kto jesteś? Skąd ty tu u nas? 
–  Ja  z  Burakowa  –  wyjaśnił.  –  Tomaszewski 

Stanisław. To znaczy teraz przy wojsku. Do Burakowa na 

background image

urlop przyjechałem... 

Buraków to sąsiedzka wioska i chłopaki z niej często 

przychodzili  do  nas  na  tańce.  Czasem  to  się  zresztą 
kończyło bijatyką. 

– Dokumenty masz jakieś? 
– Mam. 
– No to dawaj. 
Podał  mi  książeczkę  wojskową.  Nie  miałem  teraz 

czasu na oglądanie. Schowałem ją do służbowej torby. 

–  Słuchaj  –  powiedziałem  –  biegnij  migiem  nad 

rzekę, tam gdzie tańczą. Poszukaj tam milicjanta. Nazywa 
się  Biedronek.  Przyprowadzisz  go  tutaj.  I  ty,  Jadźka,  też 
idź.  Ale  już  nie  wracaj  tutaj.  I  pamiętajcie,  ani  słowa 
nikomu o tym, co tu się stało. Zrozumiano? 

Oddalili  się  szybko.  Żołnierz  nagle  zawrócił  i 

powiedział niepewnie: 

– Pan mi zabrał mój wojskowy dokument... 
– Wiem o tym. Zmykaj. 
Poszedł.  Odgłosy  muzyki  jakby  się  wzmocniły. 

Bęben walił jak oszalały, a trąbka zawodziła niczym stara 
baba  na  nieszporach.  Walendziak  podniósł  się  z  ziemi, 
postał  chwileczkę,  przestępując  z  nogi  na  nogę,  i 
powiedział: 

– To ja może sobie już pójdę, panie Komorowski... 
– O nie, Florek. Ty musisz zostać... 
– Dlaczego?... 
– Nie chcę cię martwić, Floruś, ale to ty jednak jesteś 

główny podejrzany. Nie ma rady, ale tak jest... 

background image

– O rany! Panie Komorowski!... 
–  Nic  ci  na  to  nie  poradzę,  Florek.  Trzeba  było 

posłuchać  dobrej  rady  i  już  z  chałupy  po  pijaku  nie 
wychodzić. Sam się doigrałeś, chłopie... 

... Zdradziła mnie ta kurwa, zdradziła... Ale i ona nie 

potrafi mnie złamać, nikt nie potrafi... Taki jestem mocny, 
najmocniejszy...  Kwiat  paproci  jej  niosłem,  a  ona  mnie 
zdradziła... Ale  mnie  nie powieszą... Za  mądry jestem na 
to,  za  mądry...  Ten  cholerny  kwiat  paproci...  czerwony... 
jak krew... jak krew... Ucieknę... Przecież to takie proste... 
Przestraszą się, przestraszą, bo wcale nie jestem gorszy od 
innych,  muszą  się  mnie  bać,  ciapciaki,  zapieprzone 
ciapciaki, bo ja taki mocny jestem, taki fajny... Śmieli się 
ze  mnie,  śmieli,  naigrawali  i  ta  dziewczyna  się  śmiała, 
śmiała  się,  śmiała  się,  a  we  mnie  przecież  nie  ma  nic 
śmiesznego,  śmiesznego  nie  ma,  nie  ma,  nie  ma.  I 
przestała  się  śmiać,  przestała,  bo  ja  taki  mocny  jestem, 
taki chojrak. I ta druga, ta druga... Ona chciała, żeby mnie 
powiesili,  żeby  powiesili  mocnego  chłopaka,  z  którego 
nikt  się  śmiać  nie  może,  nie  może...  I  nie  będą  się  już 
śmiali...  A  jak  jej  przyłożę,  przyłożę  ostrze,  ostrze  do 
gardła  przyłożę  i  każę  pilotom  lecieć,  gdzie  będę  chciał, 
bo  ja  wszystko  mogę,  wszystko,  wszyściutko  mogę,  bo 
mocny  jestem,  najmocniejszy  i  nikt  już  się  ze  mnie  nie 
będzie  wyśmiewał,  nikt...  Zdradziła  mnie  dziwka,  mnie 
zdradziła, zdradziła, a ja jej kwiat paproci... 

 

background image

GODZINA 23,35 

 
Przekręciłem klucz w kłódce, na którą zamykany jest 

nasz  posterunek.  Potem  drugim  kluczem  otworzyłem 
zasuwę, pchnąłem drzwi, wszedłem do środka i zapaliłem 
światło. 

– Właźcie – powiedziałem. 
Żołnierz  wepchnął  Walendziaka  do  izby.  Florkowi 

nagłe  otrzeźwienie  dawno  już  przeszło  i  znowu  go 
zmogło.  Mieliśmy  z  nim  po  drodze  sporo  kłopotów. 
Wyrywał się, wykrzykiwał i aż byłem spocony od tego z 
nim  szamotania.  Kajdanków  nie  miałem  i  nijak  nie 
mogliśmy  dać  sobie  rady.  Kajdanki  oczywiście  na 
posterunku  były,  ale  nikt  z  nas  nigdy  nie  nosił  ich  przy 
sobie. 

Pomyślałem,  że  może  by  warto  było  teraz  Florka 

skuć, ale dałem spokój. Walendziak też się zmęczył i stał 
spokojnie,  wsparty  oburącz  o  balustradę  oddzielającą 
moje biurko od interesantów. 

–  Posadź  go  na  krzesełku  –  powiedziałem  do 

żołnierza – i uważaj, żeby nie zaczął rozrabiać. Jakby co, 
to  mu  możesz  przyłożyć...  Ja  teraz  będę  telefonować  i 
musi być spokój... 

Podszedłem  do  telefonu  i  wykręciłem  odpowiedni 

numer. Połączenie uzyskałem natychmiast. Usłyszałem w 
słuchawce daleki głos: 

–  Oficer  dyżurny  Komendy  Wojewódzkiej,  kapitan 

background image

Bartczak, słucham... 

Przedstawiłem się jak należy i zwięźle zameldowałem 

co i jak. 

–  Dobra  –  powiedział  Bartczak-zaraz  do  was 

wysyłamy  ekipę  śledczą  z  porucznikiem  Fronczakiem... 
Nie  rozłączajcie  się  jeszcze,  zanotuję  sobie  wszystko... 
Jak się nazywa zamordowana? 

Przez  chwilę  nie  wiedziałem,  co  odpowiedzieć,  ale 

zaraz 

sobie 

przypomniałem, 

jak  się  nazywała. 

Przedstawiała  mi  się  przecież.  Wtedy,  jak  byłem  w 
mieszkaniu nauczycielki. 

–  Helena  Skibińska,  obywatelu  kapitanie.  Ona 

nietutejsza.  Przyjechała  do  nauczycielki,  znaczy  do 
Elżbiety Kowalówny... 

– Do kogo? Nie dosłyszałem... 
– Do Elżbiety Kowalówny, Elżbiety Kowal... 
– Kowal? 
– Tak. 
– Poczekajcie chwilę przy aparacie... 
Czekałem dobre pięć minut. Wreszcie się odezwał: 
– Jesteście tam? 
– Tak jest. 
– Powiadacie, że tej zamordowanej podcięto gardło? 
– Na to wygląda, obywatelu kapitanie... 
– A co do tej Kowal, Elżbiety Kowal, czy do niej nie 

przyjechał ktoś jeszcze? Jakiś mężczyzna? 

– Nie stwierdziłem, obywatelu kapitanie... 
–  Bo  widzicie,  jest  taka  historia...  Tydzień  temu 

background image

zamordowano  tu  u  nas  dziewczynę...  Tak  to  wyglądało, 
jakby jakiś wampir zaczął robotę. Słyszeliście o tym?... 

– Tak jest. Słyszałem. Był telefonogram. 
– Też jej podcięli gardło. Nie stwierdzono zgwałcenia 

ani rabunku. Nikt też  do niej złości  nie  miał. W  każdym 
razie nic takiego śledztwo nie wykazało... Ustaliliśmy jej 
znajomych. Wysłaliśmy do nich wezwania. Jeden miał się 
zgłosić  wczoraj.  Nie  stawił  się.  Nazywał  się.  Zygmunt 
Kowal, grajek z orkiestry w jednej restauracji. Jak się nie 
zgłosił, to z miejsca nam podpadł. Rozumiecie? 

– Tak jest, obywatelu kapitanie! 
–  Okazało  się,  że  zaraz  po  otrzymaniu  wezwania 

wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Nie zjawił się też  w 
pracy...  Zaczęliśmy  go  szukać...  A  gdzie  jest  teraz  ta 
Kowalówna? Co? 

– Nie wiem, obywatelu kapitanie, pojęcia nie mam... 
–  To  jak  wy  tam  pracujecie,  sierżancie?  Przecież 

trzeba to było od razu stwierdzić! Że was, jak rany Julek, 
wszystkich  za  rączkę  trzeba  prowadzić.  Zupełnie  jak 
dzieci... 

– Obywatelu kapitanie – usiłowałem zaprotestować – 

nie mam kim robić i dlatego tak to wyszło... Kapral Duda 
na wczasach, Biedronek pilnuje miejsca przestępstwa, a ja 
musiałem  przyprowadzić  tu  zatrzymanego...  No  i 
meldunek złożyć... 

–  No,  to  dobrze  pilnujcie  tego  zatrzymanego  – 

powiedział  kapitan  –  żeby  wam  nie  uciekł  sprzed  nosa... 
Za  godzinę  tam  u  was  będzie  Fronczak  z  ludźmi! 

background image

Czekajcie na niego na posterunku. – Odwiesił słuchawkę. 

Otarłem pot z czoła. Dostało mi się za tę Kowalównę! 

I w dodatku niesłusznie. Co to, rozdwoić się potrafię czy 
jak?...  Ale  swoją  drogą  ciekawe,  co  z  tą  Kowalówną... 
Wie, że jej gość zginął, nie wie? 

–  Był  ochrzan?  –  zapytał  żołnierz  i  uśmiechnął  się 

domyślnie. 

– O co chodzi? – warknąłem. 
– Nic, tak się zapytałem – wycofał się. 
– Pilnujcie lepiej swojego nosa... 
– Panie sierżancie... 
– Co znowu? 
–  Czapkę  zgubiłem.  W  lesie...  Własność  skarbowa. 

Skoczę poszukać... 

– Nigdzie nie skoczycie. Jesteście mi tu potrzebni... 
– Panie sierżancie, żołnierz bez czapki nieważny, jak 

ja  wrócę  do  jednostki  bez  czapki?...  Wstyd  i 
kompromitacja... 

– Nie zawracajcie mi głowy... 
Chciałem  mu  jeszcze  coś  powiedzieć,  ale  nie 

zdążyłem, bo drzwi się z hukiem otwarty i na posterunek 
wleciał  obywatel  Stachurko.  Okropnie  wyglądał.  Włosy 
rozczochrane,  broda  skołtuniona,  a  oczy  rozpalone, 
nieprzytomne... Wleciał i od razu z krzykiem: 

– Gdzie jest Elżbieta?! Gdzie jest Elżbieta?! 
–  A  wam  co  znowu  odbiło,  panie  Stachurko?  – 

spytałem spokojnie. – Po nocy wbiegacie na posterunek i 
wyprawiacie brewerie! Coś to nie tak... 

background image

Podbiegł  do  mnie,  za  ramiona  złapał  i  potrząsać 

zaczął. I dalej swoje wykrzykuje: 

– Gdzie jest Elżbieta? Gdzie jest Elżbieta? 
Chwyciłem  go  za  przeguby  rąk  i  mocno  od  siebie 

odepchnąłem. 

–  Uspokójcie  się,  Stachurko!  To  lokal  urzędowy.  Z 

powagą  trzeba  się  zachowywać.  A  jeżeli  chodzi  o 
Elżbietę, to znaczy o pannę Kowalównę, nie mam pojęcia. 
Wy  przecież  byliście  nad  rzeką,  wy  z  nią  wieczornicę 
organizowaliście, to ja was mogę zapytać o to, gdzie ona, 
a nie wy mnie... 

Złapał  się  za  głowę,  włosy  sobie  targać  zaczął  i 

jęczeć: 

– Zabili ją... Na pewno ją zabili! Jak tamtą... 
Nie spodobało mi się to, co mówił. 
– Skąd wy wiecie, że w ogóle kogoś zabili, co? 
Popatrzył nieprzytomnie i dalej lamentuje. 
Powtórzyłem  pytanie,  tyle  że  głośniej  i  ostrzej. 

Zrozumiał, o co pytam. 

– Badylównami powiedziała... Badylówna... Jak tylko 

mi powiedziała, zaraz zacząłem szukać Elżbiety... Nikt jej 
nie  widział,  nikt  jej  nie  widział...  Zniknęła  gdzieś,  jak 
tylko skończyły się występy... Nie ma jej... 

– Może wróciła do siebie, do szkoły... 
Powiedziałem to niepewnie, bo sam  w to nie  bardzo 

wierzyłem.  Kowalówna  nie  była  taka.  Jeśli  już 
organizowała  tę  wieczornicę,  to  przed  jej  zakończeniem 
spać  by  do  domu  nie  poszła...  A  poza  tym  już  dawno 

background image

powinna się zaniepokoić zniknięciem swej przyjaciółki. I 
wszędzie się kręcić, i pytać, czy jej kto nie widział... 

–  Nie  ma  jej  w  szkole,  nie  ma...  –  wymamrotał 

Stachurko. 

– Sprawdziliście? 
–  Od  razu  tam  poszedłem...  Zabili  ją,  musieli  ją 

zabić... 

–  Opanujcie  się,  Stachurko.  Tam  są  tylko  jedne 

zwłoki. I to nie jest Kowalówna... 

Uspokoić  go  chciałem,  ale  sam  wcale  nie  byłem 

spokojny.  Coś  mi  do  głowy  przyszło  i  mróz  mi  po 
kościach  przeleciał...  Przypomniałem  sobie,  że  obok 
zamordowanej  leżał  nie  tylko  bukiet,  ale  także  i  wianek. 
Wianek  z  żółtych  grążeli.  W  takim  wianku  na  głowie 
panna Kowalówna występowała na estradzie... 

Ale  nie  tylko  nauczycielka  nosiła  taki  wianek.  Inne 

dziewczyny też. Jadźka przecież także występowała... 

–  Słuchaj  –  zapytałem  żołnierza  –  jak  poszliście  z 

Jadźką do lasu, to co ona miała na głowie? 

– A co miała mieć? Przecież było ciepło... 
– A wianek? 
–  Jaki  wianek?  Ona  już  dawno  bez  wianka  chodzi  – 

zaśmiał się – ma swoje lata... 

–  Nie  wygłupiaj  się!  Pytam  o  wianek,  w  którym 

występowała na wieczornicy... 

–  A,  ten  z  żółtych  kwiatów!...  Nie...  niemiała. 

Przecież poszła do domu się przebrać... 

– Na pewno nie miała? 

background image

– Nie miała... Po co jej był? 
–  Co  pan  pieprzy  o  jakimś  wianku?!  –  wykrzyknął 

Stachurko.  –  Elżbietę  zabili,  a  pan  o  wianku...!  Tak  nie 
można! 

– Uspokójcie się, Stachurko. Nie przeszkadzajcie!... 
A więc to nie Badylówna zgubiła swój wianek, kiedy 

przybiegła  zwabiona  hałasem,  gdy  jej  chłopak  łomotał 
Walendziaka...  Coraz  mniej mi  się  to  zaczynało  podobać 
Spojrzałem  na  zegarek.  Ci  z  komendy  mogli  przyjechać 
dopiero  za  godzinę.  A  czas  uciekał.  Pannę  Kowalównę 
trzeba  było  odszukać  już,  zaraz.  Jeżeli  jeszcze  żyła... 
Przypomniałem  sobie  szyję  zarżniętej  dziewczyny  i 
zrobiło mi się niedobrze... 

Kazali  mi  czekać  na  posterunku  na  przyjazd 

Fronczaka.  Czekać  i  pilnować  Walendziaka.  Polecenie 
było  wyraźne,  a  przełożeni  są  po  to,  żeby  ich  słuchać. 
Gdyby  tak  był  Duda,  zostawiłbym  go  na  posterunku,  a 
sam  bym  poleciał  szukać...  Ale  Dudy  nie  było. 
Wczasował,  sobie  skurczybyk.  Nie  było  też  pod  ręką 
Biedronka.  Pilnował  miejsca  przestępstwa  i  odganiał 
ciekawskich,  których  przygnało,  jak  przypuszczałem,  po 
rozpuszczeniu  jęzora  przez  Badylównę.  Więc  jak  było 
szukać? I gdzie? Po lesie na ślepo dreptać i wołać: „Panno 
Kowalówno, gdzie pani jest?” 

I znowu mi się przypomniała ta krew, ta dziewczyna 

na trawie zgniecionej (Jezu! Przecież to mogła być i moja 
Marta!  Wampir  nie  wybiera...  )  i  ten  dziwaczny  bukiet  z 
paproci i gałązek... 

background image

Nie ma co! Pomyślałem, że nie wolno mi tak czekać 

bezczynnie  i  choćbym  miał  i  beknąć  za  to  solidnie,  to 
muszę wyjść... 

Wszedłem  do  sąsiedniego  pokoju.  Tam  na  stojaku 

stał mosin wzór 1944. Wyjąłem z szuflady pięć nabojów. 
Z  karabinem  i  nabojami  w  ręku  wróciłem  do  pierwszej 
izby. Podszedłem do żołnierza. 

– Trzymaj...  – podałem  mu karabin i naboje  – jesteś 

w wojsku i masz prawo mieć broń. Zostaniesz tutaj i tego 
będziesz pilnował – wskazałem na drzemiącego na krześle 
Florka.  –  I  w  ogóle  jesteś  odpowiedzialny  za  posterunek. 
Niedługo  przyjadą  tu  z  województwa.  Powiesz  im,  kim 
jesteś,  przekażesz  zatrzymanego  i  zaprowadzisz  ich  na 
miejsce przestępstwa. I żeby ci coś do głowy nie strzeliło, 
co  nie  potrzeba  –  dodałem  groźnie.  –  W  razie  czego 
pamiętaj  –  klepnąłem dłonią  po raportówce  –  że tu  mam 
twoje dokumenty... 

– Co też pan – obruszył się i pokazał na odznakę na 

mundurze – ja jestem wzorowy żołnierz... 

–  Ja  też  tak  tylko,  na  wszelki  wypadek...  Teraz 

wychodzę... 

–  Co powiedzieć,  jak  przyjadą  ci  z  województwa?  – 

zapytał rzeczowo. – Gdzie pan sierżant będzie? 

Ba!  Gdybym  to  wiedział...  Zmarszczyłem  się  i 

powiedziałem: 

– Tam, gdzie potrzeba. Nie twój interes. Powiedz im, 

że  wyszedłem  służbowo.  Zamelduję  się  im  na  miejscu 
przestępstwa. 

background image

–  Idę  z  panem!  –  wykrzyknął  Stachurko,  który  od 

jakiegoś czasu cicho siedział. 

– Obejdzie się. Idź pan spać, panie Stachurko. Dobrze 

panu radzę... 

Pewnie  i  przydałby  mi  się  ktoś  do  pomocy.  Nawet 

bardzo  by  się  przydał.  Ale  nie  Stachurko.  Nikt  nie 
potrafiłby przewidzieć, co  może narozrabiać nasz artysta, 
jak go nerwy poniosą... 

 

* * * 

 
–  ...  Wyśmiewali  się  ze  mnie,  wyśmiewali.  Wołali: 

„Ty,  Białas,  potańcz  trochę”,  bo  oni  nazywali,  że  ja 
tańczę,  jak  mnie  te  konwulsje  chwytały...  Jak  ktoś 
pierwszy  raz  to  widział,  to  strach  go  ogarniał,  strach,  ale 
potem to się przyzwyczajał... Jak zwierzę mnie zaszczuli, 
jak odmieńca... I tylko mama nade mną płakała i ty... Tata 
mnie nie lubił, on mnie bardzo nie lubił, wstydził się mnie 
i  czasem  mi  przylał,  jak  mama  nie  widziała...  Ty  mi 
opowiadałaś  bajki,  a  teraz  mnie  zdradziłaś,  wydać  mnie 
chciałaś,  żeby  mnie  za  szyję  powiesili,  za  szyję...  Tata 
odszedł,  to  było  lepiej  trochę...  W  domu  było  lepiej,  bo 
nie w szkole... Jak byli już starsi, to już nie wołali, żebym 
zatańczył,  nie  wołali...  ale  śmiali  się  ze  mnie.  I 
dziewczyny  się  śmiały.  Nie  chcesz  słuchać?  Musisz 
słuchać, ty  kurwo! Chciałaś,  żeby  mnie  powiesili,  a  ja  ci 
chciałem dać kwiat paproci, kwiat paproci... Nie, ja wiem, 
że nie ma takich kwiatów, że to bajka tylko, taka, jakie mi 

background image

zawsze opowiadałaś, ale ja ci chciałem go dać, chciałem... 
A  wiesz  dlaczego?  Jak  mama  umarła,  to  ty  mi  tylko 
zostałaś, ty. Nikt inny mi nie został... I kupiłaś mi trąbkę, i 
kupiłaś...  Ela,  Elunia,  ty  dziwko!  Ty  cholerna, 
zapieprzona  dziwko...  przeliczyłaś  się,  Eluniu.  Nie  dam 
się powiesić... 

A  wiesz  dlaczego  ja  tamtą...  no  tamtą?  Nie  wiesz? 

Boja już miałem dosyć. Dosyć miałem... i tych śmiechów, 
i  tych  chichotów  miałem  dosyć,  i  tych  proszków,  po 
których grać trudno, bo człowiek taki sflaczały się staje i 
nie  może  grać,  nie  może...  Ja  też  chciałem  mieć 
dziewczynę,  jak  inni  mieć  dziewczynę  chciałem.. 
Wszyscy  z  zespołu  mieli  dziewczyny.  Nogi  dla  nich 
rozsuwały, jak tylko który palcem kiwnął. „Zyga – mówili 
– Zyga, coś ty takie święte niewiniątko?  – mówili. – Nie 
podmuchałbyś  sobie  od  czasu  do  czasu?”  Tak  mówili.  I 
jeszcze  mówili:  „Zyga  tylko  w  trąbkę  może  dmuchać,  a 
nie  w  dziewczynę,  słabosilny  taki,  bidula”.  A  oni  nie 
wiedzieli,  że  ja  mam  to,  nie  wiedzieli,  bo  ja  te  proszki 
brałem,  te  różowe,  to  ataki  miałem  rzadko...  rzadko 
bardzo...  I  nigdy  przy  nich.  Tylko  grać  mi  było  trudniej, 
bo  taki  byłem  senny,  okropnie  senny  byłem...  Ale  i  tak 
śmiali  się,  i  tak  mówili,  że  Zyga  słabosilny,  że 
dziewczynie nie dałby rady... 

Jak  mama  umierała,  umierała,  to  ja  palce  gryzłem  i 

płakałem,  a  ona  tobie  kazała,  tobie  kazała  mama,  żebyś 
dla  mnie  dobra  była,  kazała  ci  to  mama,  kazała...  Nie 
mów,  nie  mów,  nic  nie  mów.  I  potem  brzytwę  sobie 

background image

kupiłem, ostrą brzytwę... Po co kupiłem? Bo ostra była, a 
ja  nie  jestem  słabosilny  i  sobie  powiedziałem, 
powiedziałem,  że  jak  kto  mnie  krzywdzić  będzie,  to  ja 
go... A ciebie nie było, a mama ci kazała... Nie chciałem, 
tak, nie chciałem z tobą tu przyjechać, na twojej łasce żyć, 
ty  dziwko.  Pracę  miałem,  dobrą  pracę.  Ja  na  tej  trąbce 
wygrałem  w  tydzień  więcej  pieniędzy,  niż  ty 
wypracowałaś  przez  dwa  miesiące...  Dużo  miałem 
pieniędzy.  Wódkę  piłem,  piwo  piłem...  Nie  wolno? 
Dlaczego  nie  wolno,  dlaczego  inni  mogą,  a  ja  nie? 
Dlaczego mnie nie wolno? Ja taki sam jak inni jestem, ja 
nawet  lepszy  jestem,  pełniejszy...  Oni  nigdy  nie  czują 
tego, co ja czuję, i nie widzą tego, co ja widzę, gdy mam 
mieć  atak,  bo  ja  taki  jestem  lepszy,  lepszy  od  nich  i 
szanować mnie powinni, a nie się ze mnie wyśmiewać... I 
do parku z nią poszedłem... Ewa miała na imię... to znaczy 
do  takiego  lasku,  co  go  nazwali  Parkiem  Kultury  i 
Wypoczynku...  W  lecie,  jak  chłopcy  z  zespołu  nie  mieli 
akurat chaty, a chcieli coś mieć z dziewczynami, to je do 
tego parku zabierali, a niektórzy to nawet jak lokal mieli, 
to  woleli  czasem  pod  chmurką,  bo  mówili,  że  to 
przyjemniej  i  zdrowiej...  I  ja  z  Ewą  też  chciałem,  i  do 
parku z nią poszedłem, poszedłem... ale nic nie było. Nic 
nie  wyszło.  Bo  ona  nie  chciała,  ta  dziwka  nie  chciała.  A 
wino ze sobą przyniosłem i to nie żaden sikacz owocowy, 
tylko  gronowe  importowane...  Ona  się  wyśmiewała. 
Potem się  zapytała. Tak. Zapytała  się. Jak ona  śmiała, ta 
dziwka! Zapytała, czy to prawda, że jestem epileptykiem, 

background image

i powiedziała, że z takim to ona nigdy... A wino przedtem 
wypiliśmy. 

Ale mnie nie powieszą. Za mądry dla nich jestem. Za 

mądry.  Ja  jeszcze  w  Ameryce  będę  grał.  Tam  takich 
potrzebują, co z ikrą grają. Nie mów, że się to nie uda, że 
się  nie  może  udać...  Pojadę  do  Gdańska.  Kupię  bilet  na 
samolot do Warszawy. A jak już wystartujemy... podejdę 
do stewardesy i przyłożę jej otwartą brzytwę do szyi. 

I  będą  musieli  polecieć,  dokąd  im  każę...  Będą 

musieli! Miałaś mi przynieść pieniądze. Mama ci kazała. I 
ja uwierzyłem, że przyniesiesz... bo ja jeszcze wierzyłem, 
że  ty  mnie  nie  skrzywdzisz...  więc  ci  bukiet  zrobiłem  i 
kwiat paproci przyniosłem, tak jak wtedy... Pamiętasz? Na 
wakacjach byliśmy. Mały jeszcze byłem. Pędrak taki. A ty 
mi  powiedziałaś,  że  jest  noc  świętojańska  i  paprocie 
kwitną.  A  jak  ci  nie  wierzyłem,  to  mi  bukiecik 
przyniosłaś. Tam były liście paproci i kwiaty takie. Więc 
teraz  taki  sam  bukiet  chciałem  ci  dać  i  takie  same 
kwiaty...  Bo  pieniądze  mi  miałaś  przynieść...  tak  jak 
mamusia  kazała.  A  ty  mnie  wydać  chciałaś,  ty...!  I  tak 
będę  miał  te  pieniądze.  Będę  miał  pieniądze  na  bilet. 
Zobaczysz je. Umrzesz dopiero potem... 

 

background image

GODZINA 23,55 

 
Księżyc świecił, ale ciemno było jak cholera. Las był 

gęsty,  pełen  krzaków  splątanych,  paproci  i  jagodzin 
wysokich.  Nogi  mi  się  w  błocko  zapadały,  a  ja  brnąłem 
przed siebie i brnąłem. Latarki palić nie chciałem. Tak dla 
wszelkiej  pewności.  No  i  kałapućkałem  się  przez  tę 
podmokłą  gęstwinę,  bo  na  skrót  przez  uroczysko 
poszedłem,  a  nie  ścieżką.  Żeby  szybciej  było.  Było. 
Komarów  było  też  od  groma.  Zaraz  mnie  wykryły,  jak 
tylko  w  ten  las  się  zanurzyłem,  i  dawaj  rąbać  gdzie 
popadnie!  Początkowo  to  się  od  nich  odganiałem,  jak 
potrafiłem,  ale  potem  spokój  dałem.  Za  dużo  ich  było. 
Więc  się  do  mnie  wszędzie,  gdzie  mogły,  przyssawały  i 
cała  skóra  na  twarzy,  szyi i dłoniach piekła  mnie  i paliła 
żywym ogniem, a przy uszach nic, tylko bzykot słyszałem 
przenikliwy i jednostajny... 

A  przy  tym  nie  byłem  pewien,  czy  ta  wędrówka  ma 

sens  jakiś,  czy  się  po  prostu  nie  wygłupiłem  potężnie! 
Pomyślałem, że pewnie połażę, połażę po lesie i wrócę z 
gębą  jak  bania  opuchniętą  na  posterunek,  gdzie 
oczywiście  zastanę  niezadowolonego  i  łajającego  mnie 
porucznika  Fronczaka.  Dreszcz  mnie  przeleciał  na  samą 
myśl  o  tym,  co  by  się  stało,  gdyby  ten  żołnierz,  ten 
Tomaszewski,  coś zbroił,  gdyby coś  nie  tak z karabinem 
na  przykład  zrobił,  i  z  wrażenia  aż  zapomniałem  o  tych 
piekielnych komarach... 

background image

Zawahałem  się:  może  wrócić?  Postanowiłem,  że 

jednak  nie  wrócę.  Trudno.  Stało  się.  Dopóki  był  jeszcze 
jakiś  chociaż  cień  szansy,  że  Kowalówna  żyje,  to  się 
cofnąć  nie  mogłem...  Brakowało  mi  tylko  pewności,  czy 
się  nie  pomyliłem  i  słusznie  wykombinowałem  sobie, 
gdzie  tego  wampira  szukać  należy...  Bo  wszystko  to 
palcem na wodzie pisane było. Cóż z tego, że wiedziałem, 
z jakiego miejsca pochodzą te gałązki z kwiatami dzikiej 
róży,  co  w  tym  bukiecie  z  liści  paproci  się  znajdowały? 
Cóż z tego? Czy mogłem wiedzieć na pewno, że wampir 
miał  coś  wspólnego  z  tym  bukietem?  Skąd  miałem  to 
wiedzieć?  A  jeżeli  nawet  to  on  je  ułamał  i  w  bukiet 
włożył, to dawno się to stało i niby dlaczego miał jeszcze 
siedzieć w pobliżu miejsca, gdzie ta dzika róża rosła? Ale 
to był jedyny punkt zaczepienia. Ta róża. 

A wiedziałem, gdzie rosła. 
U nas w Gwiazdowie i w okolicy dużo głogów. Kłuje 

to, jak chwast się rozrasta, a pożytek z nich żaden. Tylko 
dzieciaki  jesienią  mają  czym  się  rzucać.  Jest  też  trochę 
dzikich róż. Tych, co dają takie większe owoce, no, takiej 
wielkości jak maleńkie pomidorki. Marta zawsze potrafiła 
z  nich  robić  wyśmienite  konfitury.  Tylko  że  kwiaty  tych 
róż  mają  zupełnie  inny  odcień,  są  takie  bardziej  różowe. 
Tak  czerwone  kwiaty  jak  te,  które  zobaczyłem  na  tych 
gałązkach wetkniętych w bukiet związany sznurowadłem, 
rosły  w  naszej  okolicy  tylko  na  jednym  krzaku.  W 
obejściu starej Maziakowej. 

Dobrze  te  kwiaty  zapamiętałem.  O  tej  samej  porze, 

background image

ale rok wcześniej, gdy z komendantem ochotniczej straży 
byłem  u  Maziakowej  względem  przeciwpożarowej 
ochrony  –  mandat  trzeba  było  babie  wlepić,  bo 
niepoprawna była – wpadła mi ta róża, jak to się mówi, w 
oko.  Jeszcze  nie  widziałem  takiego  koloru  kwiatów. 
Wychodząc,  zapytałem  Maziakową,  czy  mi  pozwoli 
ułamać  parę  gałązek,  bo  Marcie  chciałbym  pokazać.  A 
Maziakowa,  tym  mandatem  rozjuszona,  tak  mnie  wtedy 
obsobaczyła,  że  jeszcze  dziś  pamiętam.  Jak  więc 
zobaczyłem ten bukiet, od razu te kwiaty znajome mi się 
wydały,  to  znaczy  ich  kolor.  Ale  się  nad  tym  nie 
zastanawiałem.  Głowy  do  tego  wtedy  nie  miałem.  Przez 
cały  czas  jednak  coś  mi  się  po  mózgownicy  plątało. 
Dopiero gdy z posterunku wybiegiem, nie wiedząc, gdzie 
szukać tego wampira i Kowalówny, nagle mi się o tamtym 
bukiecie  przypomniało.  Było  nie  było  –  pomyślałem  – 
zamiast  po  lesie  biegać  (miałem  zamiar  przeszukać 
okolicę miejsca, na którym dziewczynę zarżnięto), polecę 
do Maziakowej i przepytam. Może coś zobaczyła? 

Obejście  Maziakowej  nad  rzeką  było.  Coś  może  z 

kilometr  od  estrady,  tylko  gęstym  lasem  od  niej 
oddzielone.  Bo  Maziakowa  właściwie  w  lesie  mieszkała, 
już za wsią. Biedniaczką była. Poletko miała niewielkie, z 
jednej  strony  płynęła  Gwiazdówka,  z  innych  wszędzie 
bór.  Iść  do  niej  trzeba  było  krętą  ścieżką,  i  to  długo  iść. 
Więc  na  skrót poszedłem, przez  uroczysko. Nie  najlepiej 
sobie to wykalkulowałem. Wody mi się do butów nabrało, 
komary  mnie  pocięły,  mundur  o  jakieś  krzaki 

background image

porozdzierałem. Bałem się też pobłądzić. 

Z  daleka  dolatywały  dźwięki  muzyki.  Potańcówka 

trwała na całego. Widać Badylówna jednak za bardzo nie 
rozgadała i wieczornicy nie przerwano. Bardzo mi to było 
na rękę. Nie tylko dlatego, że Biedronek nie musiał użerać 
się  z  chmarą  ciekawskich,  ale  i  z  tego  powodu,  że  ta 
muzyka drogę mi wskazała. Po prostu tak iść trzeba było, 
żeby granie było zawsze za plecami. 

Tak szedłem. I nie zmyliłem drogi. Kiedy już  mi się 

wydawało,  że  pobłądziłem  z  kretesem,  żem  wlazł  w 
gąszcz  największy,  wilgotny  i  cuchnący,  w  którym  aż 
roiło  się  od  rozmigotanych  iskierek  świętojańskich 
robaczków,  nagle  las.  się  skończył  jakby  nożem  ucięty  i 
wyszedłem  na  łąkę  oblaną  księżycowym  światłem.  Za 
łąką  była  rzeka,  a  nad  rzeką  zagroda  obywatelki 
Maziakowej. 

Przycupnięta  chałupina,  obórka,  rozwalająca  się 

stodoła  i  przekrzywiony  ze  starości  żuraw  studzienny. 
Księżyc  świecił  i  mnóstwo  gwiazd.  Woda  w  rzece 
migotała,  a  przy  tym  księżycu  to  obejście  obywatelki 
Maziakowej  wyglądało  jak  zagroda  Baby  Jagi  z  książki 
Mareczka. 

Światła  żadnego  w  oknach  u  Maziakowej  nie  było. 

Pomyślałem, że pewnie już baba śpi, co i dziwne nie było, 
jako że późna była pora. Nie powiem, żeby mi to było na 
rękę. Budzenie starej wcale mi się nie uśmiechało. Trudno 
jednak. 

Przeszedłem  przez  łąkę,  wszedłem  w  obejście, 

background image

minąłem  podwórze  i  zbliżyłem  się  do  drzwi.  Mocno 
załomotałem raz i drugi. Potem krzyknąłem: 

– Obywatelko Maziakowa! 
Odpowiedziała  mi  cisza.  Jeszcze  raz  krzyknąłem. 

Skutek  był  ten  sam.  Waliłem  w  drzwi  tak,  że  i 
nieboszczyk by się obudził, a tu nic. Cicho. I wtedy mi się 
przypomniało. Przecież Maziakowa sama mi właśnie tego 
dnia  powiedziała,  że  nocą  zioła  przy  księżycu  zbierać 
będzie...  Zakląłem  na  pomysł  babsztyla  i...  stanąłem 
bezradnie  na  środku  podwórka.  Nie  bardzo  wiedziałem, 
co robić dalej. Żaby rechotały, księżyc świecił, a odgłosy 
sobótkowej  zabawy  nad  rzeką  dolatywały  aż  do 
Maziakowej  chałupy.  Wyraźniejsze  nawet  były  niż  w 
borze. Wiadomo, głos po wodzie niesie. 

Gdy  tak  stałem  z  tą  swoją  bezradnością,  zupełnie 

nagle  mi  się  wydało,  że  coś  nie  tak  jest,  jak  potrzeba... 
Czegoś  brakowało.  Oczywiście!  U  Maziakowej  był  pies. 
Mały,  kudłaty,  ale  ujadliwy  strasznie.  Hałas  powinien 
podnieść,  alarm  zrobić,  zanim  jeszcze  w  obejście 
wszedłem. A tam nic takiego się nie stało. 

Podszedłem do budy. Pies tam był, a jakże. Tylko że 

nieżywy. Leżał  na progu budy w zakrzepłej kałuży krwi. 
Zęby miał wyszczerzone, ale już nikogo nie mógł ugryźć. 
Poczułem  mrowienie  w  karku  i  na  plecach.  Wolno, 
wolniutko opuściłem rękę. Namacałem kaburę. Odpiąłem. 
Już miałem wyciągnąć pistolet... I wtedy dostałem po łbie. 
Nie  wiem  nawet,  czy  krzyknąłem.  Pamiętam  tylko,  że 
nagle zgasł księżyc i wszystkie gwiazdy... 

background image

 

* * * 

 
–  ...  I  myślałaś,  że  mnie  przechytrzysz,  że  mnie 

wydasz  blacharzom...  Czekałem  na  ciebie,  czekałem. 
Miałaś mi przynieść pieniądze na ten bilet, bo wiedziałaś, 
że  mi  są  potrzebne,  że  ja  je  muszę  mieć,  żebym  mógł 
jechać  do  Gdańska,  a  potem  kupić  bilet  na  samolot. 
Wiedziałaś, że są mi potrzebne, bo jak ich nie będę miał, 
to mnie powieszą, powieszą za szyję... I ty chciałaś tego, 
bo  ty  dosyć  mnie  miałaś.  Siostrunia  jesteś  kochana, 
siostrunia...  Mamusia  ci  kazała,  żebyś  się  mną 
opiekowała.  Ja  palce  wtedy  gryzłem,  palce,  jak  ona 
umierała,  ja  gryzłem  palce,  a  ty  jej  obiecałaś.  I  nie 
przyniosłaś tych pieniędzy, choć wiedziałaś, że jak ich nie 
będę  miał,  to  mnie powieszą, i cieszyłaś się  z tego.  A  ja 
czekałem na  ciebie  i  wierzyłem, że przyjdziesz... Czekać 
mi kazałaś i czekałem... I kwiat  paproci ci  chciałem dać, 
jak  ty  mi  wtedy  dałaś...  Ją  przyprowadziłaś,  ją 
przyprowadziłaś,  ją  przyprowadziłaś,  wydać  mnie 
chciałaś... i myślałaś, że ci się powiedzie, bo chytra jesteś, 
i mnie powieszą... Ale ja jestem sprytniejszy, sprytniejszy 
jestem od ciebie, ty dziwko, ty! Jak tylko ją zobaczyłem, 
to wiedziałem, że ona już jest umarła i ty jesteś umarła... 
Żyjesz,  ale  jesteś  już  umarła.  I  mądrzejszy  byłem  od 
ciebie, mądrzejszy. I pozwoliłaś mi z nią zostać i odeszłaś. 
A potem cię zawołałem... 

Głowa mi pękała. Czasami czułem, jakbym miał dwie 

background image

głowy,  a  może  i  więcej  nawet.  Księżyc  świecił  jakby 
nigdy  nic.  Nieprawda.  Rozmyty  był  taki  jakiś, 
niewyraźny...  Wymiotować  mi  się  chciało,  a  wszystko 
dookoła  falowało,  falowało...  A  on  gadał.  Równo, 
jednostajnie  jak  maszyna  jakaś,  a  nie  człowiek,  bo  i  nie 
jak  człowiek  wyglądał.  Straszny  był.  Cały  krwią  zalany. 
Wszędzie na nim była ta krew. Na twarzy, na włosach, na 
jasnej marynarce i na spodniach. Najwięcej na marynarce. 
Oczy  miał  półprzymknięte,  twarz  nieruchomą.  W  prawej 
ręce  trzymał  moją  tetenkę.  Palec  miał  na  spuście.  Lufa 
pistoletu  prościuteńko  w  brzuch  mój  mierzyła.  Bliziutko 
stał. Jakby tak palcem pocisnął, to i by musiał trafić. Nie 
mógł spudłować. Choćby nawet chciał. A mój pistolet był 
naładowany. 

Wszyściutkie 

pociski 

siedziały 

magazynku, a jeden w komorze nabojowej. Pociski miały 
kaliber 7,62. To prawie centymetr. . 

Leżałem  na  boku,  pod  krzewem  dzikiej  róży,  na 

której  wiele  było  kwiatów.  Tych  czerwonych,  co  mi  się 
tak  kiedyś  spodobały.  Z  daleka  dolatywały  dźwięki 
muzyki. I bęben było słychać i trąbkę. Tańczyli tam sobie 
nad  rzeką.  Tańczyli,  a  ja  leżałem  na  boku  i  byłem 
związany  jak  baleron.  A  obok  siedziała  w  kucki  panna 
Kowalówna.  Pożal  się  Boże  jak  to  dziewczynisko 
wyglądało.  Wargi  miała  rozbite  i  pokrwawione,  włosy 
roztarmoszone, I a białą sukienkę od występów w strzępy 
podartą.  Tak  podartą,  aż  jej,  za  przeproszeniem,  piersi 
gołe  na  wierzchu  sterczały.  I  też  była  związana.  Drutem 
nas wampir powiązał. Drutem izolowanym. Skąd on wziął 

background image

drut?  Myślałem  o  tym,  jakbym  nie  miał  o  czym  innym 
myśleć i jakby od tego zależało zbawienie świata. Głowa 
mi  pękała  i  nic  innego  na  razie  mnie  nie  obchodziło.  A 
gdy  się  domyśliłem,  skąd  wziął,  od  razu  mi  ulżyło. 
Przecież  właśnie  elektryfikowali  Maziakową  –  ostatni 
numer w naszej wsi – i w obejściu pewnie było tego drutu 
od groma i jeszcze trochę... Nagle mnie zdenerwowało, że 
on tak klepał trzy po trzy para piętnaście, a ja nic z tego 
nie  mogłem  zrozumieć.  A  każde  jego  słowo  w  dodatku 
wwiercało  mi  się  w  rozbity  łeb  i  pulsowało  w  nim 
boleśnie. Nie mogłem go już słuchać. Dosyć tego miałem. 

–  Ty,  wampir  –  powiedziałem  –  zamknij  się.  Głowa 

mnie boli... 

Drgnął nagle, jakby go osa użądliła. I wtedy właśnie 

pomyślałem sobie o mojej tetence, o kalibrze pocisków , i 
o tym, że jak za spust pociągnie, to spudłować nie może. 

oprzytomniałem 

natychmiast 

zupełnie, 

poprzysiągłem sobie, że już go drażnić nie będę, że już mi 
się żadne słóweczko nie wypsnie... 

Zaśmiał  się.  Ale  tak  dziwnie,  jakby  to  nie  człowiek 

się śmiał, tylko jakaś maszyna. 

–  ... i ty  umrzesz,  gliniarzu. Już  mnie  nie  powiesisz. 

Za  sprytny  jestem  dla  was,  za  mądry...  I  będę  miał  te 
pieniądze  na  bilet,  będę  miał.  W  tym  domu  są  te 
pieniądze, w tym domu... – wskazał pistoletem na chałupę 
–  i  kupię  sobie  bilet  do  Gdańska,  i  będę  grał,  w 
najlepszych orkiestrach będę grał, w Ameryce... 

Nagle  zrozumiałem,  że  to  wariat,  czyli  jak  to  się 

background image

powinno  właściwie  mówić:  chory  psychicznie.  Nigdy 
przedtem  nie  miałem  do  czynienia  z  wariatami.  Nie 
znałem  się  na  nich.  Dowcipy  różne  słyszałem  i  takie 
rozmaite  opowiastki  o  wariatach,  ale  żadnego  jeszcze, 
takiego  prawdziwego,  to  nie  widziałem.  Czytałem  tylko, 
że trzeba z nimi łagodnie. Nic na siłę, tylko takie rozmaite 
ciuciu-muciu  i  tak  dalej.  Więc  pomyślałem,  że  spróbuję 
jakoś  do  niego  łagodnie  przemówić.  Może  poskutkuje.  I 
choć  przed  chwilą  przyrzekłem  sobie  trzymać  język  za 
zębami, odezwałem się jednak: 

–  Proszę  pana,  w  tej  chałupie  nie  ma  nikogo. 

Naprawdę. Maziakowa poszła sobie i już nie wróci... 

– Wróci – powiedział innym zupełnie tonem, całkiem 

zwyczajnie, jak mówią  wszyscy ludzie, tak że zwątpiłem 
w prawdziwość jego wariactwa. – Wróci. Widziałem, jak 
wychodziła.  Miała  ze  sobą  koszyk.  Już  tu  na  skraju  lasu 
zaczęła do niego coś zbierać. Musi wrócić i da mi wtedy 
pieniądze. Mogłem jej zabrać wcześniej, gdy wychodziła. 
Ale  wtedy  myślałem  jeszcze,  że  Elżbieta  mnie  nie 
zdradziła i pomoże mi... Zerwałem nawet dla niej kwiaty. 
Te, co rosną za panem. Pan rozumie. Noc świętojańska... 
kwiat paproci i tak dalej... 

Aż  mnie  zatkało.  Powiedział  to  wszystko  zupełnie 

normalnie, zupełnie inaczej, niż bełkotał dotąd. Wariat on 
czy nie wariat? I jak tu z takim dojść do ładu? Głos miał 
nawet przyjemny. Miękki taki i łagodny. 

Spróbowałem kuć żelazo, dopóki gorące. Jeśli o mnie 

chodziło, a i o pannę Kowalównę, to wiele  nie dawałem, 

background image

że  się  mu  wywiniemy.  Ale  po  co  było  jeszcze  w  to 
wszystko  plątać  i  Maziakową?  Przecież  jak  nic 
zaszlachtowałby i staruchę. Powiedziałem tedy do niego: 

–  Proszę  pana,  pan  nie  potrzebuje  czekać...  Jeszcze 

pana kto przyuważy. Maziakowa pieniędzy przy sobie nie 
nosi. Jak ma jakieś, to pewnie w chałupie, pod siennikiem 
albo  między  bielizną...  Wystarczy  okienko  nożem 
podważyć albo i szybkę wybić... 

Przez  głowę  mi  przeleciało,  że  niezłych  rzeczy  się 

doczekałem.  Sam  przestępcę  zacząłem  pouczać,  jak  ma 
kraść  i  gdzie  pieniędzy  szukać.  Nigdym  się  nie 
spodziewał,  że  coś  takiego  mi  się  przydarzy.  Ale 
wiedziałem, co robię. Pomyślałem, że jak będzie miał już 
te pieniądze, to może i Maziakowej poniecha, a jak będzie 
szukał  w  tej  chałupie,  to  nas  z  Kowalówną  samych 
zostawi  i  można  będzie  pokombinować,  żeby  się  z  tych 
drutów wyplątać... 

Ale nic z tego. Nie dał się nabrać. 
–  Poczekam,  poczekam  –  powiedział  zupełnie 

przytomnie  –  mam  czas.  Sama  mi  w  zębach  pieniądze 
poda. Zobaczy pan, jak to będzie... 

I nagle Kowalówna się odezwała. 
– Zygmuś, Zygmuś – zaszeptała do niego – opamiętaj 

się, Zygmuś. 

Tyle  było  rozpaczy  beznadziejnej  w  tym  jej 

szeptaniu,  że  aż  mnie  za  serce  ścisnęło,  choć  głowy  nie 
miałem wtedy do sentymentów. 

Jego  nie  ścisnęło.  Spojrzał  tylko  na  nią  i  znowu  się 

background image

zaśmiał.  Tak  jak  poprzednio.  Rechotliwie  i  bezdusznie, 
jak piła mechaniczna w leśnym tartaku. 

I  wtedy  właśnie  zobaczyłem  coś,  od  czego  zmroziło 

mnie  ze  strachu.  Tak  zmroziło,  że  nawet  zapomniałem  o 
łupaniu  w  głowie.  Wracała  Maziakowa.  Wyłoniła  się  z 
lasu i wyszła na łąkę mniej więcej w tym samym miejscu, 
w  którym  i  ja  wyszedłem.  Wolno  szła,  statecznie.  Przy 
księżycu  dobrze  ją  było  widać,  jak  kroczy  między 
trawami, z koszykiem w ręku. Niby Baba Jaga wyglądała, 
gdy szła po tej łące. 

Zebrałem się w sobie, żeby krzyknąć i ją ostrzec. Ale 

on ją też zauważył i domyślił się, co chciałem zrobić. 

Pistoletem mi przygroził i syknął: 
– Jeśli tylko piśniesz... 
Nie pisnąłem. Zabrakło mi odwagi. I tylko patrzyłem, 

co on robi. Jeszcze raz przygroził mi pistoletem, a potem 
odwrócił się i chyłkiem, wpół zgięty, zaczął się skradać w 
kierunku Maziakowej. Dlaczego się skradał? Dlaczego nie 
poczekał  na  miejscu,  zaczajony,  tak  jak  to  zrobił,  gdy  ja 
tam podchodziłem? Nie wiem. Coś tam widać sobie w tej 
swojej  chorej  głowie  wykombinował  i  w  podchody  się 
zaczął  bawić.  Sunął  do  Maziakowej  przychylony  do 
ziemi, zręcznie, ukradkiem, niby lis, co gęsi na pastwisku 
podchodzi.  A  gdy  już  odszedł  od  nas  na  jakieś  metrów 
dwadzieścia,  wrzasnąłem  najgłośniej,  jak  umiałem,  ile 
tylko tchu w piersi: 

– Maziakowa! Wampir! 
Drgnął  jak  pokrzywą  smagnięty.  Wyprostował  się  i 

background image

odwrócił  w  naszym  kierunku.  A  potem  uniósł  rękę,  w 
której trzymał pistolet, i zaczął strzelać. Raz po razie. Bez 
przerw.  Widziałem  pomarańczowe  błyski  przy  lufie, 
słyszałem  gromy  wystrzałów  i  widziałem,  jak  pistolet 
podskakuje  do  góry  po  każdym.  I  wiedziałem,  że  to  do 
mnie tak strzela, żeby mnie zabić. Gałązki i kwiaty dzikiej 
róży, pod którą leżałem, cięte pociskami, sypały mi się na 
głowę, a on strzelał i strzelał. Wywalił cały magazynek do 
końca,  ale  my  z  panną  Kowalówną  żyliśmy.  Nie 
patrzyłem  na  nią,  ale  słyszałem,  jak  głośno  dyszała.  Nie 
było  zresztą  nic  w  tym  dziwnego,  że  żyliśmy. 
Niewprawny  był  do  pistoletu,  noc  dookoła,  a  on  dosyć 
daleko  stał  i  właściwie  nie  celował.  Prawdę  mówiąc, 
właśnie  dziwne  by  było,  gdyby  trafił.  Tylko  że  wtedy  to 
mi  się  tak  wcale  nie  wydawało,  a  te  sekundy,  kiedy 
strzelał, strasznie były długie. 

Potrząsnął  jeszcze  kilka  razy  pistoletem,  a  potem, 

widząc, że już z niego nie wystrzeli, prasnął nim w trawę. 

Pomyślałem,  że  teraz  podejdzie  i  da  nam  bobu.  Ale 

nie.  Poleciał  do  Maziakowej.  Tylko  że  już  jej  nie  było. 
Rozwiała się gdzieś. Zniknęła. Pewnie w gęstwę zapadła, 
w las. Nie widziałem nawet, kiedy to się stało. Pobiegł do 
lasu  szukać,  ale  pomyślałem,  że  może  i  babina  ocaleje. 
Jak będzie  mądra i przywaruje  w jakimś wykrocie, to jej 
nie  znajdzie.  Ciemno  przecież  w  tym  lesie,  choć  oko 
wykol.  Musiałby  chyba  na  nią  wleźć  przypadkiem  albo 
mieć sowie oczy lub wilczy węch. 

Kiedy  zniknął  w  lesie,  nadzieja  we  mnie  wstąpiła. 

background image

Uprzytomniłem  sobie,  że  porucznik  Fronczak  musiał  już 
dotrzeć do Biedronka na miejsce przestępstwa, więc jeżeli 
ja  usłyszałem,  jak  tam  nad  rzeką  grają,  to  i  oni  musieli 
usłyszeć  wystrzały.  I  przybiegną.  Oczywiście  zdawałem 
sobie sprawę, że czasu na to potrzeba. Z piętnaście minut 
co najmniej, bo albo ścieżką, na  okrągło, albo na przełaj 
przez  uroczysko.  Lepiej  już,  żeby  biegli  ścieżką.  Idąc 
przez  uroczysko  porucznik  wcale  szybciej  by  do  chaty 
Maziakowej  nie  dotarł.  Nawet  prowadzony  przez 
Biedronka mógł łatwo pobłądzić. 

Tak  więc  wszystko  zaczęło  od  czasu  zależeć  i  od 

tego,  jak  długo  ten  wampir  będzie  Maziakowej  po  lesie 
szukał. 

Tymczasem  próbowałem  się  wyswobodzić  od  tych 

drutów.  Ręce  naprężyłem,  nogi,  cały  się  skręcałem  i 
wywijałem  jak  wąż.  Kowalówna  też  próbowała.  Ale 
mocno cholernik związał. Nie dawało rady. 

Trwało  to  ze  dwie,  może  trzy  minuty  i  usłyszałem 

śmiech.  Krótki,  urywany,  szczekliwy.  Stał  nad  nami  i 
przyglądał  się,  jak  się  po  trawie  turlamy,  próbując  się 
wyzwolić.  I  zrozumiałem,  że  to  już  koniec,  że  żadna 
pomoc  nie  nadejdzie,  że  nie  zobaczę  więcej  Marty, 
Halinki  i  Mareczka,  że  przyjdzie  człowiekowi  mamie 
zginąć z ręki tego wampira. Żałość mnie wielka ogarnęła, 
za  gardło  chwyciła.  Nie  strach,  a  właśnie  żałość.  I 
pomyślałem,  że  szczęście  mnie  opuściło,  bo  jakby  tak 
jeszcze z dziesięć minut Maziakowej szukał, to kto wie... 

Podszedł  do  Kowalówny  i  się  nad  nią  pochylił.  Już 

background image

nie  śmiał  się,  tylko  mu  ramiona  od  czasu  do  czasu 
podrygiwały. Podniósł jej głowę wyżej i do tyłu ją odgiął, 
tak  że  szyja  jej  się  odsłoniła.  Prawą  rękę  wsadził  do 
kieszeni i coś z niej wyciągnął. A potem machnął tą ręką 
krótko,  jakby  pędzel  z  farby  strzepywał,  i  zamigotało  w 
księżycowym świetle stalowe ostrze. 

Chciałem  odwrócić  oczy  albo  i  zamknąć,  żeby  nie 

widzieć, jak ją będzie rżnął. Ale nie potrafiłem. Musiałem 
patrzyć.  Musiałem.  Wrzeszczeć  zacząłem  nieludzko, 
dziko, żeby tego nie robił, żeby jej poniechał. Nie zwrócił 
na  mnie  najmniejszej  uwagi  i  zbliżył  wolniutko  brzytwę 
do szyi nauczycielki. 

Wtedy  padł  strzał,  a  on  zamarł  na  chwileczkę, 

wyprostował  się,  a  potem  miękko  osunął  na  ziemię. 
Brzytwy z ręki nie wypuścił. 

W  chwilę  potem  wpadli  na  podwórko.  Żołnierz  bez 

czapki, z karabinem w ręku i pan Stachurko. 

Przestałem krzyczeć. 
Stachurko  dopadł  do  Kowalówny.  Obejmować  ją 

zaczął,  obcałowywać  i  rozlatanymi  rękami  próbował  z 
tych  przewodów  ją  wyplątać.  Ona  nic  nie  mówiła. 
Przytomna  była,  ale  nie  powiedziała  ani  słowa.  Żołnierz 
ukląkł  przy  mnie  i  wprawnie,  raz-dwa  z  drutów  mnie 
wyswobodził. 

Wstałem 

ciężko, 

rozprostowałem 

zdrętwiałe  nogi  i  ręce.  Potem  mi  się  palić  zachciało. 
Zapaliłem  papierosa,  zaciągnąłem  się  ze  dwa  razy  i 
dopiero wtedy podszedłem do wampira. Leżał skurczony i 
martwy.  Twarz  miał  do  wierzchu  odwróconą,  a  zębiska 

background image

wyszczerzone. 

Popaliłem 

jeszcze 

przez 

chwilę, 

spojrzałem na żołnierza i dopiero zapytałem: 

– A wy to skąd? 
Uśmiechnął  się  do  mnie  od  ucha  do  ucha  i 

powiedział: 

– Czapki po lesie szukałem. Nie mogłem przecież do 

jednostki  bez  czapki  wracać.  A  ten  –  wskazał  palcem  na 
Stachurkę  –  też  za  mną  poleciał.  Powiadał,  że  nie  może 
usiedzieć, że musi jakiejś dziewczyny szukać... 

– A skąd ty aż tu po tę czapkę?... 
–  A  bo  myśmy  z  Jadźką  głęboko  w  lesie  byli,  na 

uroczysku. I tu mogłem zgubić... 

– Z komendy przyjechali? 
–  Co  mieli  nie  przyjechać.  Aresztanta  przekazałem, 

zaprowadziłem  ich,  gdzie  trzeba  było,  i  zaraz  po  tę 
czapkę... 

– I tak cię puścili? 
– A ja się ich nie pytałem... 
– I tak z karabinem poszedłeś? 
–  Pan  sierżant  mi  broń  dał,  panu  sierżantowi  ją  do 

ręki muszę oddać. Porządek musi być... 

Gdyśmy  tak  sobie  rozmawiali,  papierosy  palili, 

podeszła  Maziakowa.  Stanęła  koło  nas  i  patrzy,  patrzy, 
przygląda  się  nam,  wampirowi  się  przygląda,  a  już 
najbardziej to wlepiła wzrok w Kowalównę i w Stachurkę, 
co  ją  obcałowywał  i  przytulał.  I  to  się  Maziakowej  nie 
spodobało.  Zwłaszcza  że  biała  sukienka  dziewczyny  w 
strzępy była pociapana i to, i owo miała  nauczycielka na 

background image

wierzchu. I jak Maziakowa nie huknie: 

–  Jawnogrzesznica  babilońska!  Cycki  chłopom 

pokazuje przy księżycu! Że też na taką kary bożej nie ma! 
– A potem do mnie:  – A pan mówił, panie Komorowski, 
że żadnej golizny nie będzie! 

 

background image

TAM, GDZIE PRZYCHODZĄ UMARLI 

 
 

background image

GODZINA 22,30 

 
Obudziła  mnie  Marta.  Musiałem  niedawno  usnąć. 

Położyłem  się  do  łóżka  około  wpół  do  dziesiątej,  potem 
jeszcze  wypełniłem  małżeńskie  obowiązki  i  szybko 
przysnąłem pod pierzyną. Na dworze wiatr był, plucha, ja 
umordowany  całodzienną  harówką,  więc  spałem  jak  ten 
suseł.  Marta  potrząsnęła  mną  za  ramiona,  ściągnęła 
pierzynę  i  znów  potrząsnęła.  Kiedy  w  końcu 
oprzytomniałem  trochę,  zrozumiałem,  że  chcą,  abym 
wyłaził z pościeli. 

– Wstawaj! – mówiła Marta – ktoś się dobija! 
I  rzeczywiście.  Pies  szczekał,  jakby  go  obdzierali  ze 

skóry, a ktoś ostro łomotał do drzwi wejściowych. 

–  Otwieraj  prędko  –  poganiała  Marta  –  dzieciaki  się 

pobudzą... 

Nie  miałem  najmniejszej  ochoty  na  wstawanie,  ale 

cóż  było  robić...  Wygramoliłem  się  z  łóżka,  odruchowo 
spojrzałem  na  budzik,  ogarnąłem  się  trochę  i  poszedłem 
do  sionki.  Przeczuwałem,  że  raczej  nie  prędko  znowu 
znajdę  się  w  łóżku  przy  boku  ciepłej  i  rozespanej  Marły. 
Nie raz i nie dwa już mnie tak podnoszono z pościeli i za 
każdym razem nie było już potem mowy o dalszym śnie. 
Taką  to  już  miałem  pracę.  Na  szczęście  zdarzało  się  to 
rzadko. 

Zanim odemknąłem drzwi, powiedziałem półgłosem: 
– Zaraz, zaraz! Już otwieram! 

background image

Otworzyłem.  Od  razu  do  sionki  wdarł  się  wiatr, 

zimno i deszcz, a razem z nimi Maciaszkowa i Maciaszek. 
Ona  zapłakana,  on  też  jakiś  niewyraźny.  Woda  im 
spływała po ubraniach, błota do sionki nanieśli. 

– Co się stało? – zapytałem i od razu wiedziałem, że 

sprawa jest poważna. 

Maciaszkowie  nie  należeli  do  tych,  co  by  człowieka 

po próżnicy, dla głupstwa jakiegoś wyciągali z łóżka. 

–  Nieszczęście,  panie  Komorowski  –  wydusiła  z 

siebie Maciaszkowa i na nowo płakać  zaczęła. – Wielkie 
nieszczęście, Witek się gdzieś zapodział... 

Witek  to  najmłodszy  syn  Maciaszków.  Chodził  do 

klasy  razem  z  moją  Halinką.  Chłopak  chudy,  drobniutki, 
rudy  i  piegowaty  jak  stary  Maciaszek.  Straszny  z  niego 
rozrabiaka. 

Panna 

Kowalówna, 

która 

była 

wychowawczynią ich klasy, miała z nim wiele kłopotów, 
choć na wywiadówkach to go w gruncie rzeczy chwaliła: 
„To  bardzo  żywe  i  inteligentne  dziecko  –  mówiła  –  z 
nauką  nie  ma  u  niego  trudności,  jeszcze  innym  pomoże. 
Żeby był tylko trochę spokojniejszy”... a stary Maciaszek, 
który  tak  jak  i  ja  zawsze  na  wywiadówki  przychodził, 
marszczył  się  wtedy  i  burczał:  „To  ja  już  mu  tak  skórę 
zerżnę,  że  mu  się  odechce  niepokojów”.  Panna 
Kowalówna wówczas Maciaszkowi tłumaczyła, że tak nie 
można,  że  do  dziecka  trzeba  z  sercem  i  pedagogicznie. 
Maciaszek niby słuchał, przytakiwał, ale swoje wiedział i 
po każdej prawie wywiadówce pas był w robocie. 

– Jak to zapodział się...? – zapytałem i przestąpiłem z 

background image

nogi na  nogę, bo drzwi były  nadal  otwarte  i ziąb ciągnął 
od dworu. 

– Ano nie ma go – powiedział Maciaszek. – Kolację 

zjedliśmy, radia słuchamy, patrzymy, a tu Witka nie ma. 

Był  jeszcze  przy  kolacji,  a  potem  jak  kamień  w 

wodę... Spać iść chcemy, a jego nie ma... 

– I nic wam nie powiedział, dokąd wychodzi?! 
– Ani słowa. Ja nawet nie widziałem, jak wychodził. 
– Może schował się gdzieś w obejściu? – zapytałem, 

choć wiedziałem, że z pewnością wszystko przeszukali. 

– Nie ma – Maciaszkowa znów się płaczem zaniosła 

–  nigdzie  go nie  ma. Nawet  do studni świeciłam, czy się 
aby  nie  utopił...  Przepadł  Witek.  Porwali  go  zbóje  jacyś 
albo kto... 

–  Co  też  pani  opowiada,  pani  Maciaszkowa  – 

obruszyłem  się  na  kobietę  –  u  nas  nie  Ameryka, 
dzieciaków  nie  porywają.  Pobiegł  gdzieś  za  figlami 
jakimiś  pewnie.  Znajdzie  się.  Tak  łatwo  się  nie 
zawieruszy. Toż on nie małe dziecko... Wróci. 

– Kiedy on tak nigdy nie robił – frasobliwie, drapiąc 

się w głowę, powiedział Maciaszek. – Wieczorem z domu 
nie wychodzi. Jeszcze rok temu to po nocy bał się nosa z 
chałupy wychylić, strachliwy taki... 

– Ejże? Witek i strachliwy? Taki rozrabiaka... 
– Pan go nie zna, panie Komorowski. W dzień to go 

w  domu  trudno  utrzymać,  zje  coś,  lekcje  odrobi  na 
patatajkę  i  już  go  nie  ma.  W  robocie  nie  chce  pomagać, 
tylko  mu  latanie  w  głowie...  Ale  wieczorem...  Jak  się 

background image

zmierzchnie,  murem  siedzi  w  chałupie.  Ciemności  się 
stracha.  Od  małego.  A  jeszcze  się  gorzej  zrobiło,  jak 
książkę  jedną  przeczytał. Zostawił ją  u nas letnik, co był 
tu dwa lata temu... 

– A co to za książka? 
–  E,  takie  jakieś  bajanie  o  duchach.  Takie  brednie... 

Witek ją stale czytał... Ja myślę, panie Komorowski, że on 
by  tak  dla  figlów  z  domu  wieczorem  nie  wychodził... 
Musiało być coś innego. Ale nie wiem co... 

Zamknąłem  drzwi  od  podwórza,  bo  już  skostniałem 

w  tej  cieniutkiej  piżamie,  co  mi  ją  Marta  na  imieniny 
kupiła,  do  pokojów  jednak  Maciaszków  nie  poprosiłem. 
W  jednym  spała  Marta,  w  drugim  dzieciaki.  W  kuchni 
bałagan. Maciaszkowa mogłaby Martę obgadać... 

Nie bardzo wiedziałem, co im poradzić. Zdarzało się 

już  w  Gwiadzowie,  że  jakieś  małe  dziecko  w  lesie  się 
zbłąkało.  Wtedy  wiadomo,  co  robić.  Szukało  się, 
nawoływało,  dzieciak  się  w  końcu  znajdował,  i  po 
kłopocie.  Ale  taki  duży  chłopak,  z  szóstej  klasy,  nigdy 
dotąd  nie  zginął.  Nasze  dzieciaki  (te,  co  chodzą  już  do 
szkoły) są sprytne, znają okolicę jak mało kto ze starszych 
i jakoś żadnemu się jeszcze nie zdarzyło zabłądzić. Może 
więc  rzeczywiście  zaszło  coś  poważnego?  A  może 
chłopak po prostu uciekł z domu? 

–  Panie  Maciaszek,  tak  z  ręką  na  sercu,  nie  przylał 

pan chłopakowi za bardzo ostatnimi czasy? 

–  Uchowaj  Boże!  Nie  lałem.  Nie  było  okazji. 

Ostatnio to się tak jakby ustatkował... 

background image

– Może coś zbroił – powiedziałem – tylko się jeszcze 

nie wydało. Bał się i dlatego dał nogę. Kto wie... 

– To pan Komorowski myśli, że on uciekł? – w głosie 

Maciaszka  zabrzmiało  oburzenie.  –  Z  domu  miałby 
uciekać?...  A  zresztą  jakby  uciekł,  toby  zabrał  coś  na 
drogę... A on nic, tak jak stał poszedł... 

– Tak jak stał? Bez palta? 
–  E,  to  to  znowu  nie.  Nie  ma  w  domu  jego  kapoty, 

butów i czapki. 

– A widzicie, Maciaszek! Więc nie tak znowu jak stał 

wyszedł.  Ubrał  się,  więc  wiedział,  że  na  dłużej 
wychodzi... 

– Ale skarbonki swojej nie ruszył. Pełna. 
Zrozumiałem,  że  stary  Maciaszek  mimo  zapierania 

się  podejrzewał  Witka  o  nawianie.  Inaczej  by  nie 
sprawdzał skarbonki... 

– Nie daj Panie Boże – lamentowała Maciaszkowa – 

żeby mu się coś złego przytrafiło, jaki wypadek albo coś 
jeszcze gorszego... 

– E, tam... zaraz coś złego... 
– Panie Komorowski – Maciaszkowa nie ustępowała 

– a może by tak warto przepytać Halinkę... 

Nastroszyłem się. Dzieciak śpi spokojnie, a ona chce 

go budzić. 

– Niby z jakiej racji? Co ma do tego Halinka? 
– Bo oni ostatnio ze sobą trzymali. To znaczy Witek z 

Halinką. Może ona coś wie...? – tłumaczyła niepewnie. – 
Pan  Komorowski  rozumie,  jak  to  jest...  Czasem  dzieciak 

background image

starszym pary z gęby nie puści, a innemu dzieciakowi się 
wygada... 

Pomyślałem, że i Maciaszkowa, choć  mi opowiadała 

o porwaniu i wypadku, w gruncie rzeczy podejrzewała, że 
Witek  prysnął  z  domu  i  mógł  się  ze  swych  zamiarów 
wygadać  Halince.  Pewnie  i  miała  rację.  Halinkę  warto 
zapytać,  tylko  że  spać  już  dawno  poszła.  Budzić  ją,  nie 
budzić? Poczekać do rana? 

Wątpliwości rozstrzygnęła Marta. Okazało się, że już 

od jakiegoś czasu stała za mną. 

–  Zaraz  ją  zapytam,  pani  Maciaszkowa  –  była 

wyraźnie przejęta – obudzę i zapytam... Niech pani chwilę 
poczeka... 

Zakręciła się  i  weszła  do pokoju, gdzie  spały dzieci. 

Nie było jej tylko chwileczkę. Kilkanaście sekund. Kiedy 
wróciła, nie poznałem jej. Jeszcze nigdy Marły takiej nie 
widziałem.  Była  blada  i  oczy  miała  nieprzytomne. 
Szlafrok  jej  się  rozchylił,  ramiona  opadły  martwo,  wargi 
były bezkrwiste i dygocące. Niedobre przeczucie ścisnęło 
mi serce: 

– Marta! Co się stało?... 
– Nie ma Halinki... – wyszeptała bezdźwięcznie. 
– Jak to nie ma?! 
– Nie ma. Po prostu nie ma. Łóżko jest puste... 
Bez  słowa  odsunąłem  ją  od  drzwi  i  wbiegłem  do 

pokoju.  Mówiła  prawdę.  Mareczek,  przytulony  do 
swojego misia, spał spokojnie w łóżeczku z siatką. Łóżko 
Halinki było rozścielone, ale  jej w nim nie było. Krzesło 

background image

obok  łóżka,  na  którym  Halinka  składała  zawsze  swoje 
ubranie, gdy szła spać, było puste. 

 

background image

GODZINA 23,35 

 
Ciemno było, że oko wykol. Wiatr wył, jakby się ktoś 

powiesił  (tak  zawsze  w  takich  razach  mawiała  moja 
babcia),  zacinał  drobnym  deszczem,  przenikał  zimnym 
chłodem  przez  płaszcz  i  spodnie.  Buty  taplały  się  w 
nieprzebranym  błocku,  zalegającym  drogę,  a  my  z 
Maciaszkiem  brnęliśmy  przez  to  błocko.  Maciaszek 
ustawał,  zadyszki  dostał,  ale  nic  mu  nie  pofolgowałem. 
Prawie  biegliśmy  pod  ten  wiatr.  Marta  czekała  w  domu. 
Chciała  też  iść  z  nami,  ale  kazałem  jej  zostać    z 
Mareczkiem.  Nie  daj  Boże  jakby  się  obudził  i  nikogo  w 
domu  nie  było!  Maciaszkową  też  przekonaliśmy,  aby 
wracała  do  chałupy.  Przecież  Witek  mógł  wrócić  każdej 
chwili  do  domu.  Sami  pognaliśmy  do  Baniaków. 
Oczywiście  dawno już  spali.  Poderwaliśmy ich  na  nogi  i 
ich  córkę  Dorotkę  też.  Była  najlepszą  przyjaciółką 
Halinki.  Na  szczęście  Dorotka  nie  wyparowała.  Była 
bardzo zaspana i przestraszona, ale odpowiadała zupełnie 
do rzeczy... Nie, nic nie wiedziała i nie domyślała się, co 
mogło  być  przyczyną  zniknięcia  Halinki  i  Witka,  ale 
powiedziała nam coś, co sprawiło, że teraz wyciągaliśmy 
nogi,  aby  jak  najszybciej  znaleźć  się  w  szkole  i 
porozmawiać z panną Kowalówną. 

Przez  całą  drogę  Maciaszek  lamentował  o  Witka,  a 

jednocześnie mocno na niego pomstował. 

– Panie Komorowski – pytał – jak pan myśli, żyje on 

background image

jeszcze?  –  A  potem:  –  Niech  ja  go  tylko  w  swoje  ręce 
dostanę!  Tyłek  tak  mu  zerżnę,  że  ruski  miesiąc 
popamięta! Pasy będę z niego darł, z gadziny!... O Panie 
Boże, za jakie grzechy mnie tak doświadczasz!... Chryste 
Panie!  Przecież  stać  mu  się  coś  złego  musiało...  Zatłukę 
cholerę, na śmierć zatłukę! 

Nie miałem ani siły, ani ochoty uspokajać Maciaszka. 

Serce  mi  się  ściskało  z  obawy  o  Halinkę...  Nie  mogłem 
zrozumieć, co się z nią mogło stać... Wiadomo, z Witkiem 
sprawa  niewyraźna.  Stary  go  lał  często  i  nadmiernie,  a 
chłopak  poza  tym  miał  pstro  w  głowie.  Trzymały  go  się 
najrozmaitsze pomysły i zawsze był pierwszy do różnych 
wygłupów.  Tak  przynajmniej  słyszałem...  Więc  jeżeli 
zdecydował się w końcu nawiać z domu, nie było w tym 
ostatecznie niczego tak bardzo niezwykłego... 

Ale Halinka? 
Nikt  jej  w  domu  nigdy  palcem  nawet  nie  tknął. 

Dobrze  się  uczyła,  na  piątkach  i  czwórkach,  kłopotów 
żadnych  nie  miała,  przynajmniej  nic  o  takich  nie 
słyszeliśmy,  w  głowie  u  niej  wszystko  porządnie 
poukładane,  nigdy  żadnych  wyskoków  nie  robiła...  Więc 
dlaczego  uciekła?  To  na  nią  nie  wyglądało.  Nie  mogłem 
wprost  uwierzyć...  A  jednak.  Zniknęła  z  domu  jak 
kamfora.  Podobnie  jak  Witek  nie  zabrała  swoich 
oszczędności.  Sprawdziłem.  Nie  wzięła  niczego. 
Brakowało tylko sukienki, płaszcza i gumowców. Musiała 
wyjść,  kiedy  już  się  z  Martą  pokładliśmy.  Gdy 
Maciaszkowie się dobijali, drzwi były zamknięte. Halinka 

background image

więc zabrała ze sobą i klucze. 

Przez  całą  drogę  przekładałem  sobie,  że  nikt  jej 

przecież nie porwał, bo musiała sama  wyjść, jeżeli drzwi 
za sobą zamknęła, a to, że nic nie wzięła, wskazywało, że 
daleko się nie wybierała i powinna niedługo wrócić... 

Tłumaczyłem sobie to tak w myśli, tłumaczyłem, ale 

diabła tam! Nie pomagało! Wiedziałem, że najmądrzej by 
było wrócić do domu i spokojnie na Halinkę poczekać, a 
jak się zjawi, dowiedzieć się, co jej do głowy strzeliło, ale 
za  żadne  skarby  bym  tego  nie  zrobił.  Za  żadne  skarby! 
Nie usiedziałbym w chałupie... 

Do  szkoły  ledwieśmy  trafili  po  tej  ciemnicy. 

Zobaczyliśmy, że już jesteśmy na miejscu, dopiero wtedy, 
gdy  prawie  nosami  wpadliśmy  na  żelazną  furtkę  w 
siatkowym ogrodzeniu. Świeciłem wprawdzie latarką, ale 
tylko  od  czasu  do  czasu,  bo  bateryjka  była  już  mocno 
zużyta i bałem się, żeby latarka nie wysiadła właśnie, gdy 
najbardziej będzie potrzebna. 

Otworzyliśmy  furtkę,  minęliśmy  mały  dziedziniec 

szkolny  i  podeszliśmy  do  drzwi.  Oczywiście  były 
zamknięte.  Już  chciałem  łomotać,  ale  mi  coś  lepszego 
przyszło  do  głowy.  Odszukałem  na  pięterku  okno  panny 
Kowalówny  i  pac  w  nie  kamyczkiem.  Jednym,  drugim, 
trzecim... 

Już  myślałem,  że  dalej  trzeba  będzie  rzucać  i  to 

większymi  kamykami,  aż  tu  się  okno  uchyliło  i  ukazała 
się w nim głowa panny Kowalówny. 

– Kto to? – zapytała i jęła się nam przyglądać. 

background image

Niewiele 

pewnie  widziała,  więc  się  głośno 

przedstawiłem: 

–  Tu  Komorowski,  proszę  pani!  Niech  się  pani  nie 

boi. I pan Maciaszek jest ze mną... 

Długo  trwało,  zanim  się  zdecydowała  znowu 

odezwać: 

– A czego panowie chcą? 
– Mamy ważną sprawę. Niech nas pani wpuści... 
– Kiedy ja już śpię... 
Trochę  mnie  to  rozzłościło.  Przecież  wiedziałem,  że 

ona  już  od  dawna  spała,  i  gdybym  nie  miał  naprawdę 
ważnych powodów, to bym jej nie budził. Powinna sama 
to zrozumieć. 

–  Niech  się  pani  nie  boi...  Proszę  nas  wpuścić...  My 

tylko na chwileczkę... 

Wcale  się  nie  spieszyła  z  wpuszczeniem.  Nic  nie 

odpowiedziała i od okna nie odchodziła. 

Wtedy Maciaszek się odezwał: 
– Proszę pani! Witek zginął! 
– Kto zginął? 
– Mój Witek. I Halinka Komorowskiego... 
Dopiero jak to usłyszała, cofnęła się i zamknęła okno. 
Zaraz  też  się  w  nim  światło  zapaliło.  Podeszliśmy  z 

Maciaszkiem  do  drzwi  i  czekamy,  aż  otworzy.  Może  ze 
dwie  albo  trzy  minuty  czekaliśmy,  a  ona  nic.  Nie 
otwierała.  Co jest,  jak rany?  Fryzurę  sobie  robi? Pindrzy 
się  przed  lustrem  czy  jak?  Pomyślałem,  że  jak  zaraz  nie 
otworzy, zacznę w drzwi łomotać i powiem jej potem coś 

background image

do słuchu! Co ona sobie myśli, pannica skubana, że ja dla 
przyjemności postanowiłem złożyć jej nocną wizytę? Nie 
widziała, że mi się spieszy, bo mam poważną sprawę? 

Łomotać  nie  było  jednak  potrzeby.  W  końcu 

otworzyła,  a  my  od  razu  wpakowaliśmy  się  do  środka. 
Potem  na  schody,  na  piętro.  Stanęła  przed  drzwiami  do 
swojego pokoju i powiedziała: 

– Nie, panowie! Tam nie można! 
Popatrzyłem  na  nią  jak  na  wariatkę.  W  niebieski 

szlafroczek  owinięta  zasłoniła  sobą  drzwi.  Za  klamkę 
mocno trzyma i nas do środka nie wpuszcza. 

– U mnie nie posprzątane! Nie mogą panowie wejść! 
Nie  to  nie.  Na  siłę  przecież  nie  miałem  zamiaru 

wchodzić. Bez nakazu nie wolno. A i potrzeby zresztą nie 
było. 

W każdym razie głupio to jakoś wypadło. 
Powinna nas wpuścić, posprzątane czy nie. 
Już  usta  otwierałem,  żeby  powiedzieć,  o  co  nam 

chodzi,  kiedy  usłyszałem,  że  coś  się  za  tymi  drzwiami 
jakby  poruszyło...  Bardzo  mi  się  to  nie  spodobało. 
Kowalówna  niby  panna  na  miejscu,  ale  przypomniało  mi 
się,  jak  to  było  z  tym  jej  braciszkiem...  I  straszna  myśl 
przeleciała  przez  głowę...  Może  to  u  nich  rodzinne? 
Zwabiła  dzieci  i...  Dorotka  Baniakowa  przecież 
powiedziała, że w ostatni dzień przed Zaduszkami Witek i 
Halinka  na  wszystkich  przerwach  rozmawiali  o  czymś  z 
Kowalówną... Zrobiłem więc minę poważną i urzędowym 
tonem zapytałem: 

background image

– Jest tam kto u pani? 
– A co pana to obchodzi! Moja sprawa...! 
O,  panno!  –  pomyślałem  sobie  –  może  to  i  twoja 

sprawa  i  nic  mi  do  tego,  ale  nie  dziś!  Nie  wtedy,  kiedy 
moja  Halinka  i  Witek  Maciaszków  zaginęli.  Choćbym 
miał  za  to  wylecieć  na  zbity  łeb  z  milicji,  sprawdzę  ja 
jednak, co jest za tymi drzwiami. Choćby na siłę. Ale na 
razie spróbujemy jeszcze pokojowo... 

–  Muszę  z  tym  kimś,  kto  jest  u  pani,  pogadać. 

Służbowa sprawa... 

– Tam nikogo nie ma! 
– Słyszałem przecież! 
Milczała,  wargi  nerwowo  zagryzając,  ale  klamki  nie 

puszczała.  Co  było  robić?  Odpychać  ją?  Szamotać  się? 
Nie  można. Nie  wolno robić takich rzeczy.  Ale  jeżeli... i 
znowu ta myśl głupia i straszna. 

–  Proszę  pani  –  mówię  –  dzieciaki  nam  zginęły... 

moja  Halinka  i  Witek  Maciaszków.  Niespokojni 
jesteśmy... 

–  Tam  ich  w  każdym  razie  nie  ma...  Nie  wpuszczę 

pana, i już! 

Oczy jej zabłysły, w pąsach cała stanęła i klamki nie 

wypuściła. 

I  co  robić  –  szamotałem  się  z  myślami.  –  Łamać 

praworządność?  Nie  łamać?  Strasznie  nie  lubię  takich 
sytuacji. I pewnie bym praworządność złamał, i w końcu 
na  siłę  wdarł  się  do  jej  pokoju,  ale  okazało  się  to 
niepotrzebne, bo drzwi się same otworzyły i pokazał się w 

background image

nich Stachurko w koszuli tylko i w długich gaciach koloru 
niebieskiego. 

–  Daj  spokój,  Elka  –  powiedział  i  ponuro  na  mnie 

popatrzył.  –  Z  gliniarzem  nie  wygrasz.  Zawsze  jego 
będzie  na  wierzchu.  Czego  pan  tu  chce,  panie 
Komorowski? Nie wiedziałem, że milicja sprawdza łóżka 
samotnych 

dziewczyn... 

Nowe 

jakieś 

prawa 

wprowadziliście czy co? 

Języka w gębie zapomniałem i głupio mi się zrobiło. 

Ot i wyszło, jak nie trzeba... A już szczególnie przykro mi 
było nie z tego powodu, że pannie wstyd sprawiłem, ale z 
przyczyny  tej  myśli  paskudnej,  która  mi  się  w  głowie 
przed chwilą zalęgła. Tylko to mnie pocieszało, że się jej 
ona nawet i nie może domyślić... 

Maciaszek  oczy  wybałuszył,  Kowalówna  jeszcze 

bardziej  poczerwieniała,  ja  milczałem  jak  zaklęty.  A 
Stachurko  czekał,  co  mu  odpowiem.  Już  chciałem 
przepraszać, już, już usta otwierałem, ale Stachurko mnie 
uprzedził: 

– Niech się pan tak nie gapi, panie Komorowski, jak 

ciele  na  malowane  wrota...  Zwyczajna  rzecz.  Elka,  kogo 
chce,  może  u  siebie  nocować.  A  poza  tym  to  chciałem 
pana  poinformować,  że  my  się  z  Elką  pobieramy. 
Czekamy tylko, aż się wyrok uprawomocni... 

Bo sprawa Stachurki odbyła się przed tygodniem. Za 

ten  numer  z  pobiciem  wywiadowcy  dostał  rok.  Ale  z 
zawieszeniem.  Sąd  uwzględnił  okoliczności  łagodzące. 
Tylko  że  podobno  prokuratura  zapowiedziała  wniesienie 

background image

apelacji... Pomyślałem sobie, że ta Kowalówna ma jednak 
odwagę.  Przez  całe  dotychczasowe  życie  męczyła  się  z 
braciszkiem  wariatem  i  jakby  tego  było  za  mało, 
postanowiła  związać  się  z  narwańcem,  co  już  kiedyś 
dziewczynę  potraktował  nożem...  No  cóż,  jej  sprawa. 
Widocznie  opiekowanie  się  takimi  typkami  sprawiało  jej 
przyjemność... Różne ludzie miewają gusty... 

Panna  Kowalówna  już  się  tymczasem  w  sobie 

zebrała,  zawstydzenie  jej  widać  minęło,  bo  powiedziała 
do nas sztywno: 

–  Proszę,  niech  panowie  wchodzą  –  i  drzwi  szeroko 

otworzyła. 

Weszliśmy. Pan Stachurko szybko wskoczył do łóżka 

i  kołdrą  się  pod  brodę  nakrył,  Kowalówna  siadła  przy 
stole,  a  nam  wskazała  krzesełka.  Siedliśmy  i  jęliśmy 
opowiadać, co nas do niej sprowadza. A więc że Halinka i 
Witek  gdzieś  zniknęli,  a  mała  Dorotka  Baniakówna 
opowiedziała,  jak  dzień  przedtem  to  oni  z  panną 
Kowalówną  długo  na  przerwach  rozmawiali.  I  szeptali 
cały  czas  ze  sobą  po  kątach.  Więc  może  panna 
Kowalówna  powie,  o  czym  była  ta  rozmowa  i  czy 
przypadkiem  nie  ma  czegoś  wspólnego  z  ich 
zaginięciem... 

Kowalówna  nagle  przerwała  moje  nieskładne 

gadanie: 

– Oczywiście. Mogę panu powiedzieć, o czym z nimi 

rozmawiałam... Rozmawialiśmy o duchach... 

– O duchach? 

background image

–  Tak.  O  duchach.  I  boję  się,  niestety,  że...  – 

nauczycielka  znów  się  podenerwowała  i  dostała 
wypieków  –  że  to  może  mieć  coś  wspólnego  z  ich 
zniknięciem...  Ale  niech  się  pan  nie  niepokoi...  To  nie 
była  żadna  ucieczka.  Oni  się  znajdą,  już  niedługo... 
Dochodzi przecież północ... 

background image

GODZINA 0,20 

 
Omyliła  się  panna  Kowalówna.  Nie  wrócili.  Gdy  z 

Maciaszkiem  wychodziliśmy  od  niej,  minęła  właśnie 
dwunasta  w nocy. Pobiegliśmy szybko, żeby przeciąć im 
drogę,  gdy  będą  wracali.  Dalej  byłem  niespokojny,  i  to 
bardzo,  ale  już  trochę  mniej.  Maciaszek  zaś  z  chwili  na 
chwilę  coraz  to  się  bardziej  wściekał.  Przez  cały  czas 
zapowiadał, co to on z Witkiem zrobi, jak go już w swoje 
ręce  dostanie.  Aż  mnie  to  zdenerwowało.  Nie 
wytrzymałem w końcu: 

–  Przestałby  pan  pomstować.  Sensu  w  tym  nie  ma 

żadnego.  Najpierw  niech  pan  znajdzie  Witka,  a  potem 
dopiero mu skórę  zgrzmoci... Jeszcze  się  pański dzieciak 
nie znalazł... 

Pomiarkował,  że  mam  rację, bo  przestał  kląć,  ale  za 

to znowu od czasu do czasu pojękiwał i lamentował. I tak 
źle, i tak niedobrze. Skaranie z tym Maciaszkiem! 

Szliśmy  drogą  do  cmentarza  i  wypatrywaliśmy,  czy 

nie  idą.  Musieliby  tamtędy  wracać.  Innej  drogi  nie  było. 
Północ minęła, więc już w każdej chwili mogliśmy się na 
nich natknąć. Aleśmy się nie  natknęli... I znowu straszna 
obawa o Halinkę targać mną  zaczęła. Pomyliła się chyba 
panna  Kowalówna,  pomyliła...  Gdyby  tak  było,  jak 
myślała, to już byśmy ich spotkali... 

Doszliśmy  wreszcie  do cmentarza. Brama  zamknięta 

na  mur. Nic nie  widać, nic nie słychać. Tylko ten wiatr i 

background image

szum drzew. Bo jeszcze trochę liści na drzewach zostało i 
wiatr je dopiero obrywał. Ale ani śladu po dzieciach... 

Zatrzymaliśmy  się  pod  bramą.  Spojrzałem  na 

zegarek, było dwadzieścia po dwunastej. Pomyślałem, że 
muszą jeszcze  siedzieć na  tym cmentarzu, bo pewnie  nie 
wiedzą, że już po północy... Mogło im się też coś na tym 
cmentarzu  złego  przydarzyć.  Nie  ma  co,  trzeba  było 
sprawdzić, poszukać. 

– Ano, panie Maciaszek, przełazimy przez murek... 
– Niby my?... 
– A kto? Widzi tu pan kogoś innego? 
Maciaszek był niezdecydowany. 
– Przez mur? W nocy...? 
– Jak trzeba, to trzeba... 
–  Jakoś  mi  się  nie  widzi...  Umarłym  spokój 

zakłócać... I to w taką noc... 

Pomyślałem,  że  Maciaszek  po  prostu  się  boi. 

Zgniewało mnie to: 

–  Nie  wstyd  to  panu,  Maciaszek?  Stary  chłop, 

niedługo  wnuków  się  dochowa,  a  portkami  ze  strachu 
trzęsie...  Czego  wy  się  boicie,  nieboszczyków?  W 
mogiłach  spokojnie  leżą...  Żaden  z  nich  z  grobu  nie 
wstanie i wam kota nie napędzi... 

– Ja się tam nie stracham – obruszył się z godnością – 

ja  niestrachliwy.  Ale  jakoś nie  wypada... nocą przez  mur 
na cmentarz, i to w dodatku w Zaduszki... 

– Czyście, chłopie, zwariowali?!  – podniosłem nieco 

głos – tam mogą być nasze dzieci, a wy mi pieprzycie, że 

background image

nie wypada... Co jest, jak rany? 

–  Co  się  pan  tak  piekli,  Komorowski?  Jak  mus,  to 

mus. Co mam nie przeleźć? Już przełażę... 

Podszedł do murka, przymierzył się, ale nie przelazł. 

Czekał  na  mnie.  No  to  ja  pierwszy  na  murek  się 
wdrapałem.  Niewysoki  był.  Łatwo  mi  poszło.  Gdy 
siadłem już na wierzchu, powiedziałem do Maciaszka: 

– Pan mi poda rękę, to pana podciągnę... 
– Obejdzie się, sam dam radę... 
I  rzeczywiście.  Sam  się  wgramolił.  Potem  razem  z 

murka  hycnęliśmy  do  środka,  między  mogiły  i  zeschłe 
liście.  Maciaszek  od  razu  żegnać  się  zaczął  i  coś  pod 
nosem  mamrotać.  Chyba  zdrowaśki  i  wieczne 
odpoczywanie. Popchnąłem go i rzekłem: 

– Pan się rozgląda, szukamy... 
No  i  zaczęliśmy  się  rozglądać.  Ja  to  chciałem  po 

prostu  krzyknąć,  ale  na  to  Maciaszek  stanowczo  się  nie 
zgodził. 

–  Pan  da  spokój,  panie  Komorowski  –  powiedział  – 

przez  mur  przelazłem,  spokój  umarłym  w  Zaduszki 
zakłócam, ale krzyków tu żadnych robić nie będziemy. Za 
wielka  profanacja...  Nieduży  ten  cmentarz,  jak  oni  tu  są, 
to i tak zaraz znajdziemy... 

Jak  są...  Właśnie.  Nic  nie  wskazywało,  żeby  tam 

byli... 

Chodziliśmy  między  grobami  brodząc  w  liściach 

mokrych  i  wszędzie  świeciłem  latarką.  Na  mogiłach, 
prawie  na  wszystkich,  kwiaty.  Najwięcej  chryzantem  i 

background image

wianków z jedliny. Były i lampki. Oczywiście pogaszone, 
ale  tylko  niektóre  wypalone  do  końca.  Zapalono  je 
wczoraj  dla  uczczenia  pamięci  zmarłych.  Potem  wiatr  i 
deszcz je pogasiły. Maciaszek postępował krok w krok za 
mną.  Blisko  się  mnie  trzymał,  bliziutko.  Nic  już  nie 
mówił... 

– Nie ma ich tu – powiedziałem. 
Mówiłem  mimo  woli  szeptem.  Ten  wiatr  wyjący, 

uporczywe  skrzypienie  chwiejących  się  od  niego  krzyży, 
brzęczenie  blaszanych  wieńców  wiatrem  targanych, 
szelest  liści  deptanych  nogami  swoje  wrażenie  na  mnie 
wywarły... Oczywiście w żadne duchy nie wierzyłem, ale 
zawsze  to  trochę  nieprzyjemnie  tak  w  noc  wietrzną  po 
cmentarzu chodzić. Jak byłem mały, za żadne skarby bym 
w takie miejsce nie poszedł. Babcia opowiadała mi często 
o  strachach.  O  momunach,  które  dzieci  podmieniają,  o 
południcach  w  zbożu  ukrytych,  o  utopcach,  które 
mieszkają  w  rzecznym  mule,  między  kłączami  wodnych 
lilii  i  tataraku,  i  tylko  czekają,  żeby  kogoś  w  topiel 
wciągnąć,  o  zmorach  zaplatających  końskie  ogony  w 
warkoczyki... 

Mama  się  gniewała  i  mówiła:  „Niech  no  matka 

przestanie dzieciakowi takie bajdy opowiadać. Przelęknie 
się jeszcze i mowę straci”. Ale babcia nie przestawała. A 
ja lubiłem słuchać... Dygotałem ze słodkiego przerażenia i 
wyobrażałem sobie te wszystkie stwory okropne, których 
ponoć pełno wokół nas i w każdej chwili człowiek może 
się na jakiegoś natknąć... 

background image

Aż trudno mi było uwierzyć, że moja Halinka nie bała 

się  w  takie  miejsce  przyjść.  I  ten  Witek,  który  przecież 
podobno wierzył w duchy i mocno się ich strachał, też się 
zdecydował  na  taką  zwariowaną  wyprawę...  Oj,  te 
dzisiejsze  dzieciaki...  Z  tego,  co  mówiła  Kowalówna, 
wynikało, że to właśnie Halinka wymyśliła to wszystko. I 
ona  przekonała  Witka,  żeby  pójść  na  cmentarz  o 
północy... 

Panna Kowalówna, gdy nam o tym opowiadała, była 

bardzo  zdenerwowana.  Nieprzyjemnie  jej  było,  bo  się 
zorientowała,  że  chyba  sama  przyczyniła  się  niechcący, 
bo  niechcący,  ale  jednak  –  do  tego  całego  zamętu.  Jako 
nauczycielka  powinna  przecież  poważniej  potraktować 
przechwałki  Halinki...  Toć  ta  wyraźnie  zapowiadała,  że 
aby ostatecznie przekonać Witka, iż żadnych duchów nie 
ma,  pójdzie  wieczorem  na  cmentarz,  posiedzi  tam  do 
północy  i  zostawi  na  grobie  kartkę  z  napisem: 
„Sprawdzono.  Nie  straszy”...  Witek  na  to,  jak  mówiła 
Kowalówna,  robił  wielkie  oczy  i  z  uporem  twierdził,  że 
Halinka na pewno się nie odważy. A ona na to: „To chodź 
ze  mną.  Sam  zobaczysz,  że  duchów  nie  ma.  Ale  ty  nie 
pójdziesz. Chłopak, a tchórzem podszyły... ” 

Kowalówna  śmiała  się  serdecznie,  też  trochę 

zawstydziła Witka i tłumaczyła, że harcerze powinni być 
odważni  i  w  żadne  duchy  nie  wolno  im  wierzyć,  bo  to 
przesądy niegodne, ale ani przez chwilę nie przeczuwała, 
że Halinka naprawdę zdecyduje się na nocną wyprawę, a 
do  tego  jeszcze  Witka  do  niej  namówi...  A  powinna 

background image

przeczuwać,  psiajucha.  Nauczycielka  przecież,  pedagog 
kształcony. Kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć, na co 
stać powojenne dzieciaki... 

A najgorsze, że na tym cmentarzu wcale Halinki nie 

było. I Witka też. Nawet ich śladu... 

–  Panie  Komorowski!  –  Maciaszek  zaszeptał 

trwożliwie i chwycił mnie za rękę – tam ktoś jest, coś się 
tam rusza... 

– Gdzie? 
Pokazał  mi  kierunek  i  schował  się  za  mnie. 

Przesunąłem  w tamtą  stronę  snop latarkowego światła.  Z 
ciemności  wyłoniła  się  stara,  zapadająca  się  w  ziemię 
mogiła  i  przekrzywiony  krzyż  z  blaszanym  daszkiem. 
Pojechałem  światłem  trochę  w  bok  i  wyłapałem  kopę 
jakiegoś zeschłego zielska i liści... 

– Tam nic nie ma... 
– Kiedy słyszałem... 
Wzruszyłem ramionami. Nietrudno było coś usłyszeć. 

Deszcz wprawdzie ustał, ale wiatr wzmógł się i wszędzie 
dokoła pełno było szelestów, szmerów i skrzypnięć. Cała 
orkiestra... 

–  Panie  Komorowski!  Tam  coś  leży...  O,  Jezusie 

nazareński... 

Rzeczywiście, za stertą liści zarysował  się podłużny, 

niewyraźny kształt... Serce znowu skoczyło mi do gardła i 
na moment zamarło. No bo gdyby to... Nie ośmieliłem się 
słowami wyrazić tego, czego się zląkłem... 

Podbiegłem  na  nogach  miękkich,  uginających  się, 

background image

szmacianych,  latarka  drżała  mi  w  ręku  i  krążek  światła 
skakał,  jakby  drgawek  dostał.  A  potem  ogarnęły  mnie 
ulga  i  słabość.  Takie  od  głowy  aż  po  palców  u  nóg 
czubeczki. To był tylko jakiś łach stary, pokryty liśćmi... 
Nie 

mogłem 

ustać 

na 

zwiotczałych 

nogach, 

przyklęknąłem  i  zgasiłem  latarkę.  Dotknąłem  palcami 
tego  łacha,  raz,  drugi,  a  w  głowie  mi  huczało:  to  nie 
Halinka... to nie Halinka... Nie Witek... 

–  Panie  Komorowski!  –  w  rozpaczliwym  szepcie 

Maciaszka  była  skarga.  –  Czego  pan  ucieka?  Tak  nie 
można...  –  Maciaszek  pochylił  się,  potem  kucnął  koło 
mnie i zapytał: – Co pan znalazł, panie Komorowski? 

Chciałem odpowiedzieć  mu,  że nic  ważnego, ale  już 

nie  zdążyłem.  Ze  wszystkich  stron  rozbłysło  oślepiające 
światło.  Porażony  jego  jaskrawością,  odruchowo 
zamknąłem  oczy  i  usłyszałem  rozpaczliwy  pisk 
Maciaszka. Jednocześnie ktoś inny wołał: 

– Ręce do góry! Nie ruszać się! Jesteście otoczeni! 
Odruchowo  opuściłem  rękę  w  kierunku  kabury 

pistoletu,  ale  zaraz  dałem  spokój.  Byłem  oświetlony  jak 
samolot  złapany  w  reflektory.  Można  było  we  mnie 
pakować  bez  trudności  kulę  za  kulą.  Nie  miałem  żadnej 
szansy. Powoli podniosłem obie ręce do góry. 

Maciaszek ciągle pojękiwał rozpaczliwie. 
 

background image

GODZINA 1,05 

 
Staliśmy  przyklejeni  do  starego  dębu.  Schowaliśmy 

się za pniem, żeby nas od cmentarza nie było widać, choć 
prawdę mówiąc, było to zupełnie niepotrzebne. Ciemnica 
była taka, że gdyby człowiek rękę przed siebie wyciągnął, 
to końców palców by nie zobaczył. 

Porucznik Fronczak był zdenerwowany: 
–  Że  też  was  diabli  nadali,  sierżancie... 

Wpakowaliście  się  w  sam  środek  pułapki  jak  krowa  w 
szkodę... Jeżeli oni byli już gdzieś w pobliżu, to teraz nici 
z  całej  zabawy.  Zasadzka  właściwie  jest  już 
zdekonspirowana... 

Miałem już  na  końcu języka  odpowiedź, że przecież 

wcale nie musieli się dekonspirować. Przecież jak dobrze 
obserwowali, to chyba zauważyli, że po cmentarzu chodzi 
w  towarzystwie  cywila  milicjant.  Przecież  w  czapce 
byłem, w mundurze, z raportówką... Nie odpowiedziałem 
jednak. Nie warto dyskutować z przełożonymi i starszymi 
stopniem. I tak zawsze ich będzie na wierzchu. Więc tylko 
zdobyłem się na nieśmiałe usprawiedliwienie: 

–  Nie  wiedziałem  nic,  obywatelu  poruczniku,  o 

pułapce.  Gdybyśmy  byli  zawiadomieni,  toby  się  nic 
takiego nie stało... I moglibyśmy pomóc. Teren znamy... 

–  O  tym to ja  wiem  –  przerwał  mi Fronczak  –  tylko 

że  było  na  to  za  późno.  Sami  dowiedzieliśmy  się  o 
konieczności  zorganizowania  zasadzki  zaledwie  cztery 

background image

godziny  temu. Wstąpiliśmy po drodze na  posterunek, ale 
powiedziano  nam,  że  macie  wolne,  a  że  musiała  być 
zachowana  najściślejsza  tajemnica,  nikogo  tam  nie 
informowaliśmy, o co chodzi, tylko przyjechaliśmy tu. Tę 
sprawę prowadzi bezpośrednio Komenda Główna. Nawet 
w  Komendzie  Wojewódzkiej  mało  kto  o  niej  słyszał. 
Jedynie komendant, ja i wywiadowca Maliniak. Zostałem 
z  Maliniakiem  przydzielony  do  pomocy  towarzyszom  z 
Warszawy. .. Siedzimy tu już od przeszło dwóch godzin. 
Marzniemy  na  wietrze  i  deszczu,  a  wy  nam  wszystko 
musieliście pokrzyżować! 

Szept  porucznika  Franczaka  stawał  się  coraz 

głośniejszy. Musiał być na mnie zły jak jasna cholera. Nie 
mógł  mi  darować,  że  z  Maciaszkiem  wleźliśmy  na 
cmentarz i oni się przez to ujawnili... 

Jeszcze raz się usprawiedliwiłem: 
– Dzieci szukaliśmy... 
– Słyszałem, słyszałem! Ale  przecież tu ich nie  ma i 

nie było. Warujemy od dawna i nie widzieliśmy ani psa z 
kulawą  nogą.  Tylko  wy  przyleźliście...  A  poza  tym  – 
porucznik  Fronczak  wyczuł  mój  nastrój  i  trochę  chciał 
mnie  pocieszyć  –  dzieci  się  znajdą.  Nic  im  się  stać  nie 
mogło. Sami  mówiliście, że  poszły duchów szukać... Jak 
byłem mały, to też takie emocje lubiłem. Pamiętam, raz... 

Nic  mnie  nie  obchodziło,  co  porucznik  Fronczak 

lubił,  a  czego  nie  lubił,  kiedy  był  mały.  Ani  też  ich 
pułapka i to, czy kto w nią wpadnie, czy nie. Obchodziło 
mnie  jedno tylko:  gdzie  Halinka.  Co się z  nią  stało... Aż 

background image

się  skręcałem  z  niepokoju  i  coraz  to  gorsze  myśli  do 
głowy podpuszczałem... Myślałem też o tym, co przeżywa 
Marta! Jak ona się czuje... 

– Obywatelu poruczniku – powiedziałem – to może ja 

już sobie pójdę... 

–  Pójdziecie?  Dokąd  pójdziecie?!  Nigdzie  nie 

pójdziecie. Przykro mi, ale musicie tu zostać do rana. Nie 
możecie  pętać  się  po  drodze  w  tym  mundurze.  Jak  was 
zobaczą  ci,  co  tu  mają  przyjść,  to  przepłoszycie  ich  na 
amen... 

Pomyślałem, że być może są już dawno przepłoszeni, 

ale mu tego nie powiedziałem. Powtórzyłem tylko: 

–  Kiedy ja  muszę, obywatelu poruczniku. Pozwólcie 

odejść...  Żona  w  domu  się  strasznie  niepokoi,  a  i  może 
Halinka już wróciła... 

I w tym momencie olśnienie mnie ogarnęło. Przecież 

jeżeli,  jak  mnie  Fronczak  zapewnił,  dzieci  nie  było  na 
cmentarzu,  to  mogło  oznaczać,  że  gdzie  indziej  poszły 
duchów  wypatrywać.  Pewnie  gdzieś  bliżej,  gdzie  mniej 
straszno... W takim razie dawno już powinny być w domu 
i  gdy  my  z  Maciaszkiem  szukaliśmy  ich  po  cmentarzu, 
Halinka mogła grzać się pod pierzyną i Marcie opowiadać 
o swych przygodach... 

–  ...  obywatelu  poruczniku,  pozwólcie  mi  odejść! 

Przecież to moje dziecko... muszę sprawdzić... 

–  Ja  was  rozumiem,  sierżancie  –  Fronczak  był 

zafrasowany  –  ale  widzicie,  tak  po  prawdzie  to  nie  ode 
mnie  to  zależy...  Pozwolę  wam  odejść,  a  potem  dostanę 

background image

taki opeer, że się nie pozbieram... Ja tą akcją nie kieruję. 
Mówiłem  wam  już,  są  tu  towarzysze  z  Komendy 
Głównej... 

– To ich może zapytajcie... 
–  Kiedy  mnie  w  zasadzie  nie  wolno  odejść  od  tego 

dębu... Tylko w specjalnych wypadkach... 

– To może ja sam się zapytam? 
–  Sam?  Kręcić  się  tu  będziecie,  dekonspirować 

zasadzkę... 

–  Przecież  tu  nic  nie  widać,  a  wiatr  wszystko 

zagłusza. Pokażcie mi, gdzie są ci towarzysze, a pójdę do 
nich. Cichcem pójdę, ani gałązka nie zatrzeszczy... 

– Gdzie są? Ano tu wszędzie... – Porucznik zatoczył 

ręką szeroki krąg. – Tak tu obstawione, że mucha się nie 
prześliźnie...  Najlepiej  będzie,  jak  pójdziecie  na 
stanowisko  dowodzenia.  Tam  siedzi  taki  jeden  major... 
Tylko  nie  wiem,  czy  traficie  po  ciemku,  sam  miałbym 
trudności... 

Trafiłem.  Stanowisko  dowodzenia  było  w  zaroślach 

głogu, o jakieś pięćdziesiąt metrów od cmentarnego muru. 
Stał tam samochód ukryty tak dobrze, że spostrzegłem go 
dopiero  wtedy,  gdy  na  niego  wpadłem.  We  wnętrzu 
siedziało  dwoje  ludzi.  Jeden  ze  słuchawkami  na  uszach 
manipulował  przy  radiostacji,  drugi  palił  papierosa.  Obaj 
ubrani byli po cywilnemu. Zameldowałem się przepisowo 
i krótko przedstawiłem, o co mi chodzi. 

Ten, który palił papierosa, powiedział: 
– Aha, to wy jesteście ten sierżant, który nam popsuł 

background image

pułapkę... 

A  więc  i  on  też.  Przedtem  Fronczak,  teraz  on. 

Pomyślałem,  że  odtąd  wszyscy  już  pewnie  będą  o  mnie 
mówili:  sierżant,  co  popsuł  pułapkę.  Nic  nie 
odpowiedziałem.  Co  miałem  do  gadania?  Tłumaczyć,  że 
przecież nie miałem pojęcia o ich akcji... Że musiałem iść 
na  cmentarz.  Po  co  mleć  językiem  po  próżnicy?  Co  to 
komu da? 

–  Prawdę  mówiąc  –  spokojnie  dodał  cywil  palący 

papierosa  –  to  w  gruncie  rzeczy  nasza  wina.  Działaliśmy 
na  waszym  terenie  i  powinniśmy  was  o  naszej  akcji 
zawiadomić. Spróbowaliśmy nawet to zrobić, ale okazało 
się, że jesteście w domu, bo macie wolne. A że przy tym 
porucznik  Fronczak  utrzymywał,  iż  doskonale  zna  teren, 
więc w tej sytuacji uznaliśmy, że nie warto wam zawracać 
głowy.  Macie  przecież  swoje  sprawy...  A  nas,  jak 
powiedziałem, czas naglił. 

Zamilkł,  a  ja  pomyślałem,  że  zupełnie  do  rzeczy 

mówi, choć po prawdzie ani mnie ziębiło, ani grzało, czy 
oni błąd popełnili czy nie. Ja chciałem do domu. Bo tam 
mogła już być Halinka... Powinna już być... 

–  Oczywiście, że możecie  iść do domu. Przecież  nie 

mogę was w takiej sytuacji zatrzymywać... Gorzej będzie 
z tym drugim, no, jakże mu tam... 

– Maciaszkiem? 
–  Właśnie. Jego  musimy zatrzymać do rana. Nie  ma 

żadnej  gwarancji,  że  języka  nie  rozpuści...  Wiecie  co? 
Zrobimy  tak...  Wrócicie  teraz  do  domu,  tylko  tak  jakoś 

background image

boczkiem,  nie  drogą,  żeby  uwagi  nie  zwracać.  Jak  się 
okaże,  że  dzieciaki  już  w  domu,  skoczycie  do  żony  tego 
Maciaszka i powiecie, że wróci rano, żeby z kolei ona się 
nie martwiła o męża. A jak się do rana dzieci nie znajdą, 
w co zresztą wątpię, to razem poszukamy. Jasne? 

– Jasne, obywatelu majorze. Mogę się odmeldować? 
– Poczekajcie jeszcze chwilkę. Jak już tu jesteście, to 

naprawimy nasz błąd. Lepiej późno niż wcale. Zorientuję 
was w sytuacji... 

Stałem  jak  na  węglach  rozżarzonych,  myślami  w 

domu  obecny,  a  on  mnie  zaznajamiał  z  sytuacją.  Tak 
prawdę mówiąc, to piąte przez dziesiąte do mnie docierało 
i  tylko  tyle  zrozumiałem,  że  to  jakaś  grubsza  afera 
przemytnicza,  a  może  nawet  i  szpiegowska,  choć  tego 
ostatniego  to  tak  wyraźnie  major  nie  powiedział. 
Domyślić się tylko mogłem. Wszystko sprowadzało się do 
tego,  że  jakaś  szajka  wywoziła  z  Polski  skupowane  na 
czarnym  rynku  dolary,  dzieła  sztuki  i  złoto.  Byli  już 
właściwie  rozpracowani.  Nie  wiedziano  natomiast  o 
sposobie,  w  jaki  to  całe  dobro  wędrowało  za  granicę. 
Wieczorem w Zaduszki otrzymali wiadomość – skąd, tego 
mi  major  nie  powiedział  –  że  kolejna  partia  trefnego 
towaru przekazana zostanie jeszcze tej samej nocy komuś, 
kto ma go przewieźć przez granicę. A miało się to odbyć 
na cmentarzu  w Gwiazdowie Górnym. Nie  wiedzieli, czy 
towar ma tam czekać na odbiorcę w jakiejś skrytce (może 
już  od  dawna  czekał?),  czy  też  przekazany  zostanie  z 
rączki  do  rączki.  Znali  tylko  miejsce  i  termin.  Założyli 

background image

więc pułapkę... 

– ... w tej sytuacji powstaje pytanie – ciągnął major – 

czy  Gwiazdowo  Górne  wybrane  zostało  zupełnie 
przypadkowo,  czy  też  nie...  Jednym  słowem,  czy  ktoś 
miejscowy może mieć coś z tym wszystkim wspólnego... 

Zamilkł  i  widać  było,  że  czeka,  abym  coś  mu 

powiedział.  Chwilę  potrwało,  zanim  zrozumiałem,  o  co 
mu  chodzi.  Bo  moje  myśli  były  zupełnie  gdzie  indziej. 
Ale  trzeba  było  coś  majorowi  odrzec.  Czekał  na  to. 
Zebrałem się więc w sobie i powiedziałem niepewnie: 

–  Ktoś z Gwiazdowa? Z przemytem? Z zagranicą?... 

E,  chyba  nie...  Od  nas  nikt  za  granicę  nie  jeździ...  Nie 
powiem, niektórzy mają rodzinę za granicą, listy dostają, 
czasem paczki... ale żeby ktoś jeździł za granicę, to nie. 

–  No  to  w  porządku.  Nie  zatrzymuję  już  was...  ale 

jakbyście  sobie  coś  przypomnieli,  co  może  mieć 
cokolwiek wspólnego z naszą sprawą, to... 

Przyrzekłem  mu  ochoczo,  że  jak  sobie  coś 

przypomnę,  to  z  miejsca  zamelduję.  Wszystko  bym  mu 
przyrzekł,  co  by  chciał,  byle  tylko  szybciej  pobiec  do 
domu i przekonać się, czy Halinka nie wróciła... 

Odmeldowałem  się  i  pobiegłem.  Pamiętałem  o  tym, 

żeby  nie  biec  drogą,  tylko  boczkiem  i  cicho,  tak  aby  na 
siebie  uwagi  nie  zwracać.  Przez  bezdroże  goniłem  i 
utaplałem  się  w  błocku  okrutnie.  Serce  mi  łomotało, 
oddechu  złapać  nie  mogłem,  zimno  było,  wicher 
człowieka  na  wskroś  przedmuchiwał,  a  ja  z  tego  biegu  i 
niepokoju, co mnie zjadał, potem się zalewałem i koszula 

background image

mi  się  do  pleców  przyklejała.  A  cały  czas  po  drodze 
powtarzałem sobie: nic się nie bój, ona na pewno już jest 
w domu, w domu już jest, na pewno... 

 

background image

GODZINA 1,30 

 
Ale  jej  w  domu  nie  było...  Wpadłem  do  izby  i 

oddechu  złapać  nie  mogłem.  Wpadłem  i  od  razu 
zobaczyłem,  że  nie  ma  Halinki,  że  nie  wróciła  córeczka. 
Była  za  to  tu  nie  tylko  Marta  zapłakana,  ale  i  panna 
Kowalówna,  i  pan  Stachurko.  Podbiegli  do  mnie  i  o 
Halinkę pytali. 

Co  ja  miałem  im  odpowiedzieć?  O  mojej 

zawiedzionej  nadziei,  że  już  się  znalazła  i  w  domu  na 
mnie czeka? 

O niepokoju, co sercem targał? O tym, że sobie nawet 

nie potrafiłem wyobrazić, jakie by moje życie było, gdyby 
się  jej  stała  jakaś  krzywda?  Rzekłem  tylko  krótko,  że  na 
cmentarzu dzieci nie ma i z pewnością wcale ich tam nie 
było.  O  tym,  co  mnie  na  tym  cmentarzu  spotkało,  nawet 
się nie zająknąłem. Nie ich interes. 

Marta  na  to  w  płacz,  pan  Stachurko  brodę  tarmosić 

zaczął i gębę paskudnie wykrzywił, a panna Kowalówna, 
cała  roztrzęsiona,  palce  sobie  nerwowo  wyłamywać 
poczęła  i  wargi zagryzać.  Złość  mnie  ogarnęła, bo po co 
oni  właściwie  przyszli?  Naigrawać  się  z  naszego 
cierpienia,  czy  jak?  Na  Kowalównę  to  nawet  patrzeć  nie 
mogłem  bez  gniewu.  Nauczycielka,  cholera,  a  rodziców 
nie  uprzedziła,  że  dzieciaki  chcą  coś  takiego  zmalować! 
Ze szkoły takie nauczycielki gnać by kijem! 

Już  się  chciałem  chamem  okazać  i  nauczycielkę,  i 

background image

Stachurkę wygonić, a tu patrzę, Marta do Kowalówny się 
przytuliła  i  razem  pochlipywać  zaczęły.  A  potem  Marta 
do  Kowalówny  powiedziała,  że  ona,  Marta,  nigdy  nie 
zapomni  nauczycielce  okazanego  jej  serca.  Na  to 
nauczycielka  zawodzić  zaczęła  i  oskarżać  siebie,  że 
poważnie nie potraktowała tego, co dzieci mówiły. 

–  ...  nie  mogłam  w  domu  wytrzymać  z  niepokoju  – 

chlipała  –  nie  mogłam.  Więc  tu  przybiegłam  zobaczyć, 
czy  Halinka  się  znalazła.  Pan  Stachurko  mnie 
odprowadził.  Nigdy  sobie  tego  nie  daruję,  nigdy...  –  i 
znowu w bek. 

No i jak tu taką skruszoną wygnać było? Marta widać 

nie miała do niej żalu, a ja miałem mieć? 

Usiadłem ciężko przy stole, łokcie na nim wsparłem, 

głowę  na  rękach  złożyłem.  Co  robić?  Czekać?  Szukać? 
Tylko  szukać!  Ale  gdzie,  do  diaska?!  Jeżeli  nie  było  ich 
na  cmentarzu... To dokąd oni  mogli pójść? Gdzie  chcieli 
tych duchów w noc zaduszną wypatrywać? 

–  Proszę  pani  –  powiedziałem  znękanym  głosem  do 

nauczycielki – Halinka na pewno mówiła o cmentarzu? 

Spojrzała  na  mnie  jakby  trochę  zdziwiona  i 

odpowiedziała: 

–  O  cmentarzu,  o  cmentarzu,  panie  Komorowski. 

Dobrze pamiętam... 

–  Ale  ich  tam,  proszę  pani,  wcale  nie  było...  Na 

pewno. 

Bezradnie rozłożyła ręce. 
– Zupełnie tego nie rozumiem... Nie mogę zrozumieć, 

background image

dlaczego tam dzieci nie poszły... 

–  Proszę  pani,  niech  pani  jeszcze  raz  opowie  o  tej 

rozmowie.  Tylko  dokładnie,  ze  wszystkimi  szczegółami, 
wszyściutko, co pani zapamiętała... 

Nie  bardzo  wierzyłem,  żeby  rzekła  coś  nowego. 

Kiedy  byłem  u  niej  z  Maciaszkiem,  opowiadała  mi 
przecież to wszystko bardzo dokładnie, i to dwa razy. Ale 
trzeba  było  próbować.  Cóż  mi  innego  pozostało? 
Liczyłem,  że  może  g  jednak  sobie  przypomni  jakiś 
szczegół,  z  którego  domyślić  się  będzie  można,  gdzie 
właściwie dzieci się podziały... 

Zaczęła opowiadać. 
Przedwczoraj, 

na 

dużej 

przerwie, 

Halinka 

przyprowadziła do niej Witka. 

– Proszę pani – powiedziała – Witek jest harcerzem, a 

wierzy w strachy i diabły. 

Kowalówna się roześmiała, a Witek się zaperzył. 
–  Nie  wierzę  –  powiada  –  w  diabły  nie  wierzę,  ale 

umarli  to  czasem  chodzą  po  świecie  i  są  tacy,  co  ich 
oglądali... 

Znowu  się  Kowalówna  z  niego  jęła  podśmiewać  i 

chłopaka  zawstydzać.  Mówiła  mu,  że  nikt  nigdy  nie 
widział ducha. Człowiek umarły nie może wstać z grobu i 
straszyć żywych. W dawnych czasach wierzono w duchy, 
ale  tylko  dlatego,  że  na  świecie  panowała  ciemnota  i 
ludzie byli nieoświeceni. Ale potem przyszedł postęp i w 
duchy  wierzą  tylko  ludzie  bardzo  prymitywni.  Halinka 
przytakiwała  gorliwie  pannie  Kowalównie,  a  Witek 

background image

grzecznie  słuchał.  Ale  potem  oświadczył,  że  jednak 
umarli  czasem  się  pokazują.  Czytał  o  tym.  Potem  był 
dzwonek  i  trzeba  było  iść  do  klasy.  Na  następnej  pauzie 
nauczycielka sama odszukała dzieci i rozmowa potoczyła 
się dalej. Okazało się, że Witek czytał książkę o duchach. 
Kowalówna zaczęła mu tłumaczyć, że pisarze wymyślają 
czasem  takie  różne  historyjki  po  to,  żeby  ludzi  zabawić. 
Nie  ma  w  nich  nic  prawdziwego.  Oni  sami,  choć  o  tym 
napisali,  wcale  w  duchy  nie  wierzą...  A  wtedy  Witek 
powiedział, że zna kogoś, kto widział ducha, i to u nas, w 
Gwiazdowie Górnym. I znowu był dzwonek i trzeba było 
rozmowę skończyć. 

Na  kolejnej  przerwie  znowu  ją  zaczęli.  Kowalówna 

przydusiła Witka, żeby opowiedział o tej osobie, co duchy 
widuje.  Okazało  się,  że  to  stara  Bielawska.  Przysięgała 
się,  Witek  słyszał,  że  widziała,  jak  Mateusz  Śliwa,  który 
umarł  przed  dwoma  laty,  spacerował  sobie  nocką  po 
cmentarzu:  „Niech  mnie  pokręci  i  niech  mnie  kara  boża 
spotka,  jak  kłamię.  Widziałam  nieboraka.  Bielutki  był 
taki,  prawie  przezroczysty  i  chodził  między  mogiłkami. 
Chodził i o modlitwę za dusze w czyśćcu cierpiące prosił, 
zawodził tak, że się aż serce krajało”... 

Wtedy  Halinka  Witkowi  przerwała  i  powiedziała,  że 

Bielawskiej coś się musiało zwidzieć i pomylić. 

Dalej  opowiadała  panna  Kowalówna,  jak  to  Halinka 

powiedziała, że ona sama może pójść na cmentarz nocą i 
zostawić  taką  tabliczkę,  na  której  będzie  napisane: 
„Sprawdzono. Nie straszy”. Witek jej nie wierzył i nawet 

background image

chciał  się  zakładać,  że  Halinka  tylko  się  tak  chwali,  ale 
nocą na cmentarz to by nie poszła... Co innego on, Witek. 
W duchy  wierzy, ale  się  ich  nie  stracha. Jak potrzeba, to 
na pewno pójdzie, choćby i na środek cmentarza o samej 
północy... 

Słuchałem 

opowiadania 

naszej 

nauczycielką 

słuchałem,  rozważałem  każde  słowo,  każdy  szczególik  i 
coraz  większa  żałość  mną  targała  i  beznadzieja...  Toż 
przecież  wszystko  to  już  słyszałem.  Wszyściutko. 
Nauczycielka  za  każdym  razem  to  samo  opowiadała, 
niczego nie zmieniała, niczego nowego nie dodawała... A 
z  tego,  co  mówiła,  wyraźnie  było  widać,  że  dzieciaki 
musiały iść na cmentarz. Musiały... Cóż z tego, jeżeli nie 
poszły?...  Nie  było  ich  na  cmentarzu.  Ci  z  Komendy 
Głównej mieli dobre oczy. Czuwali. Nic innego nie robili, 
tylko czuwali. Dzieciaków by nie przegapili... 

Obok  żałości  znowu  mnie  złość  ogarnęła.  Straszna 

złość  na  starą  Bielawską...  To  wszystko  przez  tę  babę 
przeklętą  się  stało...  Gdyby  ta  rozkisła  ropucha  nie 
wymyśliła  sobie,  że  ducha  starego  Śliwy  zobaczyła,  to 
Witek  o  tym  by  nie  słyszał  i  sprawy  by  nie  było.  A  tej 
jędzy  zatraconej  zachciało  się  nieboszczyka  Mateusza 
zobaczyć,  jak  nocami  chodzi  i  o  zmiłowanie  ludzkie 
prosi...  i  jak  to  sobie  cholera  wymyśliła!  Że  niby  taki 
bladziutki  ten  Śliwa,  taki  przezroczysty  i  między 
mogiłkami spaceruje... 

I nagle jak mnie nie rąbnie myśl jedna! Aż mi się we 

łbie od niej zakołowało! 

background image

– Marta! – krzyknąłem – Marta! – głośno się darłem, 

choć  ona  tuż  koło  mnie  siedziała.  Aż  podskoczyła  od 
mojego  wrzasku.  –  Marta!  Gadaj  szybko!  Gdzie 
pochowany jest stary Śliwa? 

Oczy wielkie zrobiła i mówi: 
–  Jak  to  gdzie?  Gdzie  ma  być  pochowany?  Na 

cmentarzu przecież... 

–  Tak!  –  krzyknąłem  jeszcze  głośniej,  aż  się 

Mareczek  w  sąsiednim  pokoju  pewnie  obudził.  –  Tak! 
Ale,  kobieto,  jego  pochowali  na  starym  cmentarzu!  Na 
starym cmentarzu, koło spalonej kaplicy! 

background image

GODZINA 2,35 

 
I znowu biegłem po nocy i po błocku. Ledwo ducha 

od tego biegu nie wyzionąłem. Nogi mi w tyle zostawały, 
oczy od wiatru łzami zachodziły, a ja galopowałem, byle 
prędzej, byle prędzej! 

Daleko  od  mego  domu  do  starego  cmentarza. 

Chowali na nim ludzi z Gwiazdowa przed wojną. Kaplica 
tam  wtedy  stała.  Stara,  zabytkowa,  a  obok  kaplicy 
grobowiec wielki Średnickich, którzy przez Mika wieków 
w  Gwiazdowie  Górnym  byli  dziedzicami.  Średniccy 
dawno  zniknęli  z  Gwiazdowa,  nawet  reformy  rolnej  nie 
doczekali.  Rozparcelowali  ziemię  gdzieś  zaraz  po 
pierwszej  wojnie  światowej  i  przenieśli  się  do  miasta. 
Dwór  niszczał  i  się  rozpadał.  Potem  zrobili  w  nim 
magazyny  geesu.  Tylko  grobowiec  rodzinny  pozostał  na 
cmentarzu  koło  kaplicy.  Ale  kaplicy  też  już  nie  było. 
Spaliła się w roku 1939, we wrześniu, kiedy tu bój był, bo 
w  okolicy  broniło  się  do  ostatka  zgrupowanie  generała 
Kleeberga. A na tym cmentarzu to przestali grzebać ludzi 
już w roku 1930. Nowy założono bliżej wsi i kościoła. Ale 
Mateusza Śliwę pochowali na starym. Obok żony i córki. 
Tak  sobie  przed  śmiercią  życzył.  I  tylko  na  tym  starym 
cmentarzu mogła Bielawska zobaczyć, jak się bledziutki i 
przezroczysty  przechadzał  między  mogiłami...  I  tam 
musiały  pójść  dzieci,  żeby  się  naocznie  przekonać,  czy 
umarli wracają nocami na świat, czy też nie wracają! 

background image

A ja jak dureń jaki, jak ciele albo i wół na jednym się 

zaparłem  i  jak  o  cmentarzu  była  mowa,  to  tylko  o  tym 
nowym pamiętałem! 

Kiedy już blisko byłem starego cmentarza, zwolniłem 

kroku.  Nie  to,  żebym  się  przestał  spieszyć  albo  już 
zupełnie  siły  mi  odjęło.  Nie.  Tylko  dla  ostrożności 
zwolniłem  i  baczenie  zacząłem  rozglądać  się  dookoła. 
Latarkę  miałem,  ale  jej  nie  paliłem.  Też  dla  ostrożności. 
Pomyślałem  sobie,  że  na  tym  cmentarzu  coś  niedobrego 
musiało się wydarzyć, jeżeli dzieciaki dotąd nie wróciły. I 
dlatego  trzeba  było  dawać  baczenie.  Do  Halinki  mi  się 
serce  wyrywało  i  bardzo  chciałem  do  niej  biec  i  już  z 
daleka  krzyczeć  i  nasłuchiwać,  czy  się  ona  odezwie.  Ale 
sobie  powiedziałem:  bądź  cicho.  Bądź  ty  cicho, 
Komorowski. Tak będzie lepiej. I to nie tylko dla ciebie, 
ale  może  i  dla  Halinki,  dla  córeczki  kochanej...  i  dla 
Witka... 

To że latarki nie paliłem, trochę mi przeszkadzało, ale 

znowu  nie  tak  bardzo.  Ciemności  jakby  się  trochę 
przerzedziły.  Deszcz  już  dawno  ustał,  a  wicher  od  czasu 
do  czasu  chmury  trochę  rozganiał  i  nawet  chwilami 
gwiazdy  się  pokazywały  i  księżyc.  Księżyc  był 
chudziutki, taki jak cienki rogalik, ale trochę świecił, gdy 
czasami  zza  chmur  wyłaził.  I  drogę  przed  sobą  wtedy 
dobrze  widziałem.  Głównie  jak  szedłem  starą  grabową 
aleją,  która  do  cmentarza  wiodła.  W  tym  księżycowym 
świeceniu  to  te  graby  przyjemnie  nie  wyglądały.  O,  nie! 
Pokręcone takie jakieś były, splątane. A grabowe gałęzie, 

background image

powyginane  jakby  węże,  gołe  i  śliskie,  targane  wiatrem, 
co  z  nich  ostatnie  obdarł  liście,  gięły  się  i  do  mnie 
wyciągały  niby  jakieś  łapska  okropne.  A  skrzypiało  to 
wszystko,  szurgotało  i  szeleściło...  Pnie  niektóre  gołe,  z 
kory  obsmyczone  (jak  to  u  grabów  zwykle)  naroślami 
jakimiś  były  pokryte  i  obraz  czyniły  nieprzyjemny, 
dreszczem człowieka przenikający. A potem na cmentarz 
wszedłem,  między  mogiły  i  ciernie,  głogi  i  jeżyny,  bo 
wszystko  tam  było  nimi  porośnięte,  nawet  krzyże 
pokrzywione oplecione były gałązkami bluszczu i innych 
porośli...  Nogi  mi  się  w  tej  plątaninie  gubiły,  a  kolce 
cierniowe  płaszcz  mundurowy  darły.  Ścieżek  jakichś  w 
tym gąszczu zbitym trudno się było dopatrzyć. 

samym 

środeczku 

cmentarza 

grobowiec 

Średnickich  stał  i  dwa  stare  dęby  rosły.  Grobowiec  ten, 
ciemny  i  wysoki,  u  góry  uwieńczony  był  wieżyczkami 
szpiczastymi.  Dęby  były  rozłożyste,  a  ich  gałęzie, 
pokrętne  i  węźlaste, szeroko wokół sięgały i kołysały się 
na wietrze. 

I gdzie tam szukać dzieciaków było? Gdzie? Przecież 

nie siedziały jak lisy w krzakach. Jeśli tam kiedy były, to i 
dawno  pójść  sobie  musiały.  Ale  jeżeli  były,  to  mogły  i 
jakieś  ślady  po  nich  pozostać.  Tylko  jak  ich  było  w 
ciemności szukać? I co to mogły być za ślady? Chyba ta 
kartka z napisem: „Sprawdzono. Nie straszy”, co ją miała 
Halinka  w  miejscu  nawiedzonym  zostawić...  W  miejscu 
nawiedzonym,  czyli  najpewniej  na  grobie  tego  Śliwy. 
Tylko że ja pojęcia nie miałem najmniejszego, gdzie jego 

background image

mogiła,  w  którym  cmentarza  kącie...  Ale  wydało  mi  się, 
że  one  też  tego  nie  wiedziały.  Bo  i  skąd?  Więc  gdzie 
mogła  Halinka  kartkę  zostawić?  Chyba  w  miejscu  jakim 
rzucającym  się  w  oczy,  najważniejszym.  A  tam 
najpierwszy  to  był  ten  grobowiec  dziedziców  na  samym 
środku  cmentarza,  koło  dębów  sterczący...  Tak. 
Postanowiłem iść tam i kartki poszukać... 

Zacząłem przedzierać się w stronę grobowca, torując 

sobie  drogę  pomiędzy  krzewami,  i  zaraz  pomyślałem,  że 
niewiele  sensu  w  tym,  co  robię.  Bo  nawet  jeżeli 
znalazłbym  kartkę  Halinki,  to  tylko  świadczyć  ona  by 
mogła,  że  dzieci  tam  były.  Nie  dawała  odpowiedzi  na 
pytania,  co  się  z  nimi  stało,  dlaczego  do  domu  nie 
wróciły. I aż mi się w głowie zakołowało od tych myśli i 
wyobrażać  sobie  zacząłem  rzeczy  najgorsze,  z 
najokropniejszych 

najstraszniejsze... 

Ale 

nic, 

przedzierałem  się  dalej.  Przecież  trzeba  było  coś  robić. 
Załamywaniem  rąk  i  rozpaczą  pomóc  Halince  nie 
mogłem... 

Wtem aż mnie  zamurowało! Zamarłem  w  miejscu, a 

włosy mi się na głowie uniosły pod czapką. Zimne ciarki 
po  grzbiecie  przebiegły...  Bo  oto  co  ja  ujrzałem...  Na 
czarnym  tle  grobowca  jakaś  paskuda  stała...  Zobaczyłem 
ją,  gdy  księżyc  właśnie  na  chwilę  z  chmur  wychynął... 
Białe  to  takie  jakieś  było,  rozmyte...  I  poruszało  się. 
Wyraźnie  się  poruszało...  Wicher  akurat  mocniej  zadął, 
zawył jakoś przeraźliwie i żałośnie, a  to białe coś łapsko 
do  góry  podniosło  i  nagle  zobaczyłem,  że  na  tej 

background image

wysokości,  gdzie  głowę  mieć  powinno,  płomyczek  się 
jasny  pojawił  i  zgasł  natychmiast...  Oj,  niedobrze  – 
pomyślałem  –  panie  Komorowski.  Niedobrze  z  tobą. 
Takie  coś  zobaczyć,  i  to  zupełnie  na  trzeźwo?  Klepki  ci 
się widać we łbie porozłaziły... Opamiętaj się, człowieku! 
Nie jesteś stara Bielawska, w duchy nie wierzysz, a takie 
coś  d  się  zwidziało!  Przecież  tam  nic  nie  ma!  Nie  może 
być! 

Ale to coś wcale nie znikało. Nie chciało się rozwiać i 

przepaść  w  ciemności,  i  –  co  gorsza  –  znowu  mu  koło 
gęby światełko błysnęło... I wtedy zrozumiałem, co widzę. 
Koło  grobowca  stał  człowiek  w  jasnym  płaszczu  i 
próbował  zapalić  papierosa,  a  wiatr  mu  zapałki  gasił. 
Blisko  niego  byłem.  Z  piętnaście  metrów  najwyżej.  I 
gdyby  spojrzał  w  moim  kierunku,  jak  tak  sterczałem 
między jeżynami, wyprostowany i sztywny niby strach w 
konopiach,  a  księżyc  akurat  zaświecił,  to  i  on  by  mnie 
musiał  zobaczyć,  mimo  że  płaszcz  był  u  mnie  ciemny, 
mundurowy,  w oczy się  nie  rzucający. Więc  natychmiast 
przysiadłem  w  tych  krzakach  i  dalej  patrzę  na  niego.  I 
nadziwić  się  nie  mogłem,  że  mnie  nie  usłyszał,  jak  się 
przez gąszcz niby dzik przez młodniak przedzierałem. Ale 
zaraz  zrozumiałem,  jak  to  się  stało.  Wiatr  strasznie  dął, 
szumiał  w  gałęziach,  liście  przez  niego  zamiatane 
szurgotały i szeleściły, a że w dodatku wicher dmuchał od 
niego w moją stronę, to i nic nie usłyszał. 

Zapalił  wreszcie  papierosa.  Udało  mu  się  w  końcu. 

Księżyc znowu się schował i słabo go było wtedy widać. 

background image

Jego  płaszcz  stracił  blask  i  był  tylko  niewiele  jaśniejszą 
plamą na czarnym tle ściany grobowca. Za to dobrze było 
widać ogieniek papierosa, gdy się na przemian rozżarzał i 
przygasał.  I  wtedy  nagle  usłyszałem,  że  on  coś  mówi. 
Cichutko  mówił,  ale  że  wiatr  w  moją  stronę  dął,  to  i 
usłyszałem. Ki diabeł – pomyślałem – do kogo on gada? 
Ze  sobą  rozmawia  czy  jak?  I  nagle  ze  zdumieniem 
spostrzegłem, że on wcale nie jest sam, że obok niego stoi 
drugi  człowiek.  Spostrzegłem  go,  choć  w  owej  chwili 
księżyca  nie  było,  a  nie  widziałem  wówczas,  kiedy 
świecił...  Tak  się  zagapiłem  na  tego  w  białym  płaszczu, 
tak się go wystraszyłem, że nie spostrzegłem obok drugiej 
sylwetki,  tej  w ciemnym  ubraniu. Trudno ją  było zresztą 
zobaczyć. Właściwie to tylko ruch jakiś widziałem, a nie 
człowieka. 

Nasłuchiwać  zacząłem  pilnie,  uszy  jak  zając 

nadstawiłem  i  łowiłem  pilnie  poszczególne  słowa  z 
wiatrem do mnie dolatujące: 

– ... późno już... 
– Nie ma strachu, przyjedzie... 
A  więc  na  kogoś  jeszcze  czekali.  Po  nocy  na  tym 

starym cmentarzu. 

– ... żeby ktoś nie chciał szukać tych dzieciaków... 
Stężałem,  jak  to  do  mnie  dotarło.  A  więc  chyba  ci 

ludzie  zrobili  coś  Halince  i  Witkowi...  Jeżeli  stała  się 
dzieciom  jakaś  krzywda...  Wolno,  wolniutko  wydobyłem 
służbową tetenkę. Odbezpieczyłem. Pomyślałem, że jeżeli 
Halince stała się jakaś krzywda, ci ludzie nie wyjdą żywi 

background image

z  tego  cmentarza.  Ani  się  nie  zastanawiałem,  czy  wolno 
mi  ich  ustrzelić.  Wiedziałem  tylko,  że  jeżeli  choć  włos 
spadł  z  głowy  mojego  dziecka,  to  oni  są  już  umarli. 
Podniosłem  pistolet  i  starannie  wycelowałem.  Zęby  mi 
szczękały  z  emocji,  ale  ręka  nie  drżała.  Wiedziałem,  że 
trafię. Chłodno  wyliczyłem  sobie, że pierwszy  umrze ten 
w  ciemnym  ubraniu,  potem  kropnę  tego  w  jasnym 
płaszczu.  Lepiej  go  widać,  więc  nawet  jak  zacznie 
uciekać... 

– ... lepiej im było od razu kark ukręcić... 
– ... po co od razu na mokro? I tak zdechną... Chyba 

że ktoś ich tam odszuka... 

– Waśnie tego się boję, że ich już szukają... 
– ... ale nie tu... Nie powiedziały w domu, dokąd idą... 
Nie wiedzieli, że tą rozmową uratowali sobie życie. I 

Odczułem  ulgę  ogromną,  ręka  mi  zwiotczała  i  pistolet 
opadł  bezwładnie,  a  jednocześnie  słabość  wielka  mnie   
ogarnęła. Tak się poczułem, jakbym ciężar jakiś, com go 
dźwigał  i  który  mnie  do  ziemi  przygniatał,  zrzucił  z 
ramion i okrutnie zmordowany zacząłem ciężko powietrze 
chwytać  i  z  nóg  się  na  ziemię  walić...  Wiedziałem,  że 
działać  trzeba,  ludzi  tych,  z  zaskoczenia  korzystając, 
zatrzymać,  ale  na  razie  niezdolny  byłem  do  tego. 
Przywyknąć musiałem do radosnej myśli, że moja Halinka 
żyje, że ją znowu zobaczę... 

– ... może nie umie tu trafić? 
–  Może.  Ale  mu  wszystko  przecież  narysowałem 

dokładnie... 

background image

– W takiej ciemności to i rysunek nie pomoże... 
– To wyjdźmy mu naprzeciw... 
–  Lepiej  się  nie  kręcić...  strzeżonego  Pan  Bóg 

strzeże... 

– Coś ty? Kto nas tu zobaczy? Tu pustkowie jak jasna 

I cholera... Chodź do drogi. Przyprowadzimy go tu... 

– A dzieciaki? 
– Przecież nie wyjdą... 
A więc Halinka miała gdzieś tam być. Zamknięta. Już 

nie  myślałem,  żeby  ich  zatrzymać.  Niech  odejdą.  Byle 
szybko. Wtedy postanowiłem Halinki poszukać. A z nimi 
I potańcować, jak wrócą. 

No  i  odeszli.  Wcale  się  nie  kryli.  Przedzierając  się 

przez  krzewy,  hałasu  narobili  jak  wszyscy  diabli. 
Poczekałem,  aż  się  dobrze  oddalą,  i  zacząłem 
kombinować.  Gdzie  oni  mogli  te  dzieciaki  ukryć?  I  od 
razu  mi  do  głowy  wpadło,  że  chyba  w  grobowcu.  Bo 
gdzie  indziej?  Tylko  tam  je  zamknąć  mogli...  Rwało  mi 
się  serce,  żeby  już  do  grobowca  lecieć,  do  Halinki,  ale 
rozum  nakazał,  aby  odrobinę  jeszcze  poczekać.  Niechby 
na dobre odeszli, żeby nic a nic nie usłyszeli. Pamiętałem, 
że wiatr w ich stronę wiał i głosy niósł. A wtedy to już mi 
nie  tylko  o  dzieciaki  chodziło,  ale  także  i  o  to,  żeby  się 
przypadkiem  nie  spłoszyli.  Bo  chciałem  poczekać  tu  na 
nich. Miałem ja z nimi swoje porachunki. Pomyślałem, że 
muszą raz na zawsze stracić ochotę cudze dzieci więzić... 

Podszedłem  do  grobowca.  Odszukałem  wejście. 

Drzwi  były  żelazne,  zardzewiałe,  pokryte  jakimiś 

background image

ozdobnymi esami-floresami. I krzyż był na tych drzwiach, 
także w żelazie odrobiony, i tarcza z herbem Średnickich. 
Kłódki  na  drzwiach  nie  było,  tylko  wielka  klamka  z 
kutego  żelaza.  Ale  i  tak  przestraszyłem  się,  że  się  do 
środka  nie  dostanę.  Bo  pomyślałem,  że  jeżeli  dzieci  tam 
siedzą,  to  przecież  nie  mogli  ich  zostawić  nie 
zamkniętych,  boby  uciekły  przy  pierwszej  sposobności... 
Chyba,  chyba  żeby  były  związane...  Jak  sobie 
wyobraziłem moją Halinkę skrępowaną powrozami, to mi 
się znowu serce ścisnęło i przyrzekłem sobie, że mi zbóje 
przeklęte za to zapłacą! 

  Nacisnąłem  klamkę.  Pociągnąłem.  Nic  się  nie  stało. 

Więc  pchnąłem  ją.  Drzwi  uchyliły  się  z  przejmującym 
zgrzytem.  Pomyślałem,  że  z  pewnością  oni  go  usłyszą 
mimo  skowytu  wiatru  i  trzeszczenia  targanych  przez 
niego  gałęzi.  Ale  ryzykować  trzeba  było.  Trudno,  niech 
usłyszą!  Jeszcze  raz  mocno  popchnąłem  i  drzwi  się 
szeroko  rozwarły.  Teraz  dopiero  zapaliłem  latarkę  i 
zobaczyłem  schodki  ceglane  wiodące  w  dół,  a  w  nos 
uderzył  mnie  zaduch  zatęchły  i  wilgotny.  Zszedłem  po 
tych  schodkach.  W  jednym  ręku  trzymałem  pistolet,  w 
drugim  latarkę.  Głowę  musiałem  schylać,  bo  nisko  było. 
Schodków  było  niewiele.  Dziesięć  najwyżej.  Zlazłem  z 
nich i poświeciłem dookoła latarką. Stałem na kamiennej 
posadzce, pokrytej szerokimi plamami pleśni. Krypta była 
mała, sklepiona łukowo. Z sufitu zwieszały się warkocze i 
brody  pajęczyn.  A  pod  dwoma  ścianami  trumny  stały. 
Jakby na półkach, jedna nad drugą. Policzyłem. Było ich 

background image

razem  dziewięć.  Solidne  trumny,  blaszane,  z  rozmaitymi 
ozdobami. Na podłodze stał duży słój, w który wetknięte 
były  zeschłe  badyle.  Obok  poniewierały  się  jakieś 
kamienie,  tuż  koło  nich  leżała  walizka.  Elegancka, 
nowoczesna,  na  suwaki.  Na  jednym  boku  walizki  była 
przylepiona  nalepka  z  kolorowym  napisem  „Diplomatic 
Mail”. Ale dzieci nigdzie nie było... 

Rozejrzałem się jeszcze raz po wszystkich kątach, czy 

nie ma gdzieś jeszcze drzwiczek jakichś albo przejścia. 

Nie  było...  Za  to  zobaczyłem  coś,  od  czego  aż  się 

zatrząsłem...  Jedna  z  trumien,  trzecia  od  dołu  z  prawej 
strony,  miała  odemknięte  wieko...  Między  nim  a  resztą 
blaszanej  skrzyni  rozdziawiała  się  szeroka,  czarna 
szpara...  A  jeżeli  I  je  tam  wsadzili?  Powiązali  dzieci  i 
wepchnęli do trumny... Na nogach jak z waty podszedłem 
do blaszanej trumny. Wspiąłem się na palce i zaświeciłem 
w ten otwór ciemny. Aż mnie odrzuciło. W żółtym świetle 
latarki  zamigotały  zęby  nieboszczyka.  Tak  się  jakoś 
dziwnie wydawało, jakby ta czaszka składała się głównie 
z  zębów  wyszczerzonych.  I  z  dziur  ciemnych...  Szybko 
odwróciłem  głowę...  Dzieci  nie  było.  Nie  było  mojej 
Halinki... 

Potarłem czoło potem uroszone. Powiedziałem sobie: 

spokojnie, Komorowski! Tylko spokojnie! Nie zrób ty mi 
czasem  z  tych  nerwów  jakiegoś  głupstwa...  Potem 
rozważyłem  wszystko  i  podjąłem  decyzję:  nie  będę  po 
próżnicy  po  cmentarzu  szukać.  Pojęcia  nie  mam,  gdzie 
mogą  być  dzieciaki.  Inaczej  to  załatwię.  Pocierp  jeszcze 

background image

trochę,  moja  Halinko...  Trudno.  Inaczej  nie  da  rady. 
Poczekam  ja  na  tych  łobuzów.  Wrócą.  Na  pewno  wrócą. 
A  wtedy  mi  sami  drogę  do  dzieci  wskażą!  Niechby 
spróbowali nie wskazać...! A na razie zobaczymy, co jest 
w tej walizeczce... 

Ukląkłem przy niej, latarką ją oświetliłem i porządnie 

obejrzałem. Była nowiutka, zrobiona z mięciutkiej czarnej 
skóry. Bałem się, że będzie  przy  niej jakiś zamek, co go 
nie  będę  potrafił  otworzyć...  Ale  nie.  Suwak  tylko  był. 
Więc  go  odsunąłem.  W  środku  były  trzy  ściągnięte 
gumkami  od  lekarstw  paczki  podłużnych  zielonych 
banknotów. Były to oczywiście dolary. Woreczek też tam 
był jakiś i cztery prostokątne, owinięte gazetami pakunki. 
Tak  jakby  duże  książki  czy  albumy.  Zajrzałem  do 
woreczka.  W  środku  były  niewielkie  złote  pieniążki. 
Płaskie takie jakieś, pozacierane. Było ich trzynaście. Był 
tam  też  i  wisiorek.  Chyba  srebrny,  tylko  bardzo 
sczerniały.  A  na  nim,  znaczy  na  tym  wisiorku  były 
drobniutkie,  ledwo  widoczne  kwiatki  wyrzeźbione  – 
różyczki...  nie  różyczki.  Sam  środek  wisiorka  zajmował 
duży niekształtny kamień czerwonego koloru. Schowałem 
to wszystko z powrotem do woreczka i nałożyłem gumkę, 
którą był ściągnięty. Potem odwinąłem jeden z pakunków. 
Nie  było  tam  albumu,  tylko  stary  ruski  święty  obraz 
malowany  na  desce.  Deska  była  popękana,  a  farba  tu  i 
ówdzie  obłaziła.  W  świetle  latarki  widziałem  wielkie, 
niby  wole,  oczy  świętego,  co  na  tym  obrazie  był 
wymalowany,  a  wszystko  aż  lśniło.  Nie  pożałował  ruski 

background image

malarz złotej farby... 

Innych pakunków nie sprawdzałem. 
Pomyślałem,  że  ci  z  Komendy  Głównej  mieli  dobre 

informacje.  Tej  nocy  na  cmentarzu  w  Gwiazdowie 
Górnym  rzeczywiście  miał  być  przekazany  poważny 
przemyt. Nawet można się było domyślić, kto się miał po 
niego  zgłosić.  Ktoś,  co  miewa  coś  wspólnego  z 
dyplomatyczną  pocztą.  Jakiś  dyplomata.  Więc  słusznie 
zrobili ci  z  komendy, że założyli pułapkę.  Gorzej, że nie 
na tym cmentarzu, co potrzeba. Ale skąd mogli wiedzieć, 
że  w  Gwiazdowie  Górnym  są  dwa  cmentarze?  Nowy  i 
stary? 

O  starym  mało  kto  już  pamiętał.  Nawet  i  ja  o  nim 

zapomniałem. 

Chciałem  to  całe  dobro  z  powrotem  schować  do 

walizki,  ale  się  rozmyśliłem.  Sam  byłem,  bez  żadnej 
pomocy,  a  że  głównie,  prawdę  mówiąc,  chciałem 
odnaleźć  dzieciaki,  więc  różnie  mogło  się  zdarzyć. 
Postanowiłem ten cały blit zabezpieczyć. I nawet  szybko 
wpadłem  na  pomysł,  jak  to  zrobić.  Upchnąłem  wszystko 
do  tej  trumny  rozchylonej  do  tego  wyszczerzonego 
nieboszczyka, a do walizki włożyłem trzy kamienie. Żeby 
o  siebie  za  bardzo  nie  stukały,  owinąłem  je  gazetami 
ściągniętymi  z  ruskich  obrazów.  Spróbowałem.  Walizka 
miała  wagę  mniej  więcej  taką  samą  jak  przedtem. 
Postawiłem  ją  na  poprzednim  miejscu.  Pozostało  tylko 
czekać... 

 

background image

GODZINA 3,15 

 
Ze  zgrzytem  piekielnym  się  drzwi  otworzyły,  do 

wnętrza  grobowca  wpadło  szare  światło  i  ułożyło  się 
plamą  czworokątną  na  podłodze.  Widać  wiatr  chmury 
rozgonił i księżyc świecił. Głos usłyszałem: 

–  ...  zaraz  przyniosę.  Poczekajcie.  Niepotrzebnie  się 

Harry  denerwuje  o  te  dzieciaki.  Powiedz  mu,  że  nikt  ich 
nie znajdzie. Jak już tak chce, to niech je sam wykończy, 
ja  tam  do  takiej  roboty  się  nie  nadaję,  za  delikatny 
jestem... 

Zaczął schodzić  po schodach i świecić sobie  latarką. 

Dobra!  Lepiej  być  nie  mogło.  Sam  wchodził.  Zawsze  to 
łatwiejsza robota... 

Stałem  w  kącie,  wciśnięty  między  mur  a  rząd 

trumien. Nie mógł mnie zobaczyć. Ująłem pistolet za lufę, 
ścisnąłem  mocno  i  czekałem.  To  był  ten  w  jasnym 
płaszczu.  Na  głowie  miał  cyklistówkę.  Kołnierz  płaszcza 
podniesiony.  Pochylił  się  nad  walizką.  Przycelowałem 
starannie w miejsce, gdzie się czapka kończyła, a kołnierz 
jeszcze  nie  zaczynał.  Chciałem  go  uśpić  bezszmerowo. 
Jeśliby  się  to  udało,  powinien  wejść  tam  ten  drugi,  a 
wtedy mógłbym go zatrzymać. 

To  za  Halinkę,  draniu  –  pomyślałem  i  przyłożyłem 

mu  z  całej  siły.  Ale  widać  niefachowo  się  do  tego 
zabrałem, bo choć osunął się miękko na podłogę, wrzasnął 
przy tym przeraźliwie. Trzepnąłem go raz jeszcze i wtedy 

background image

umilkł,  ale  i  tak  już  było  za  późno.  Ten  na  górze  musiał 
usłyszeć jego krzyk. I usłyszał. Wpatrywałem się pilnie w 
jasny  prostokąt  rozwartych  drzwi.  Zamajaczyło  w  nich 
coś, ale  nikt do środka  nie  wchodził. Ten drugi stał przy 
wejściu i nasłuchiwał... Chwilę odczekałem, a widząc, że 
on się wcale nie kwapi schodzić, oświetliłem go latarką i 
krzyknąłem: 

– Złaź na dół, bo będę strzelał! Ręce do góry! 
Ale to nie ja wystrzeliłem, tylko on. Rąbnął dwa razy 

w  moim  kierunku.  Coś  zagrzechotało  w  dartych 
pociskami  trumnach.  Plackiem  na  ziemię  klapnąłem, 
gasząc  jednocześnie  latarkę.  Padając  strzeliłem.  Nie 
wiedziałem,  czy  trafiłem.  Pomyślałem,  że  chyba  nie,  bo 
nie usłyszałem żadnego jęku. Szary prostokąt rozwartych 
drzwi  był  pusty...  Pomyślałem  też,  że  wygłupiłem  się, 
zapalając latarkę. Mógł mnie ustrzelić jak kaczkę. Ale kto 
do cholery mógł przypuszczać, że ma broń... 

Namacałem rękami tego w jasnym płaszczu, którego 

uśpiłem  kolbą  mojej  tetenki.  Spokojnie  sobie  leżał  i 
dychał  ciężko.  Jak  ktoś  setnie  robotą  umordowany. 
Wiedziałem, że zaraz będę musiał  wyłazić z tego  grobu i 
rozejrzeć  się  za  tym  drugim  i  za  dzieciakami,  a  nie 
chciałem  go  tam  tak  zostawić.  Na  razie  spokojnie 
polegiwał,  grzecznie,  jak  należy,  ale  w  każdej  chwili 
ocknąć  się  mógł.  Nie  chciałbym  go  wtedy  mieć  za 
plecami. Najpierw go obmacałem. Szukałem, czy i on nie 
ma  broni.  Nie  miał.  A  potem  przełożyłem  mu  ręce  na 
plecy  i  skułem  je  kajdankami.  Od  czasu  tej  sobótkowej 

background image

wieczornicy,  kiedym  się  tak  umordował  z  Florkiem 
Walendziakiem,  wydobyłem  kajdanki  z  szuflady  biurka 
na  posterunku  i  schowałem  je  do  służbowej  torby.  No  i 
teraz się przydały. 

Ostrożnie, powolutku podszedłem do wyjścia. Już nie 

miałem  zamiaru  zapalać  latarki.  Schowałem  ją  do 
kieszeni. W ręku trzymałem tylko odbezpieczony pistolet. 
Wlazłem po schodkach na górę, ale nie wyszedłem przed 
grobowiec.  Zatrzymałem  się  przy  drzwiach  otwartych  i 
kombinuję:  Wyjść?  Nie  wyjść?  Uciekł  bandzior  gdzie 
pieprz  rośnie  czy  czeka  gdzieś  zaczajony?  Jak  to 
sprawdzić?  Żebym  miał  kawałek  jakiegoś  kija,  tobym 
czapkę na nim wysunął. Ale skąd kij w takim grobowcu? 
Musiałem  więc  popróbować  inaczej.  Postanowiłem  nie 
wychodzić  na  razie,  ale  zrobić  tak,  żeby  jemu  się 
wydawało,  że  ja  wychodzę.  Szczęściem  księżyc  właśnie 
znowu  się  schował  i  mało  co  widać  było,  a  prawdę 
mówiąc, to tyle co i nic. Więc stanąłem na tych schodkach 
i  drzwiami  zacząłem  ruszać.  Ruszyłem  raz  i  drugi...  Jak 
nie zajęczały zawiasami! 

Zaraz się  przekonałem, że  wcale  nie  myślał uciekać. 

Żal  mu  pewnie  było  tej  walizki.  Nic  dziwnego!  Na  jego 
miejscu też bym pewnie nie chciał jej zostawić. Jak tylko 
usłyszał,  że  drzwi  skrzypią,  od  razu  wystrzelił.  Pocisk 
trzepnął  o  mur  i  na  twarz  posypały  mi  się  ceglane 
okruchy. O, skubaniec! Miał oko! jakbym stał jeden krok 
bardziej do przodu, toby już  było po  mnie.  Zacząłem się 
zastanawiać  nad ściągnięciem pomocy jakiejś. Ale  marna 

background image

była  na  nią  nadzieja.  Odludzie  tak  okrutne  i  nikt  tych 
wystrzałów  pewnie  nie  słyszał.  Porucznik  Fronczak  i 
towarzysze  z  Komendy  Głównej  przy  nowym  cmentarzu 
w  zasadzce  siedzieli,  a  to  stamtąd  więcej  niż  trzy 
kilometry.  A  przy  takim  wietrze,  jaki  dmuchał  i  akurat  z 
tej  strony,  w  której  oni  byli,  można  było  i  z  armaty 
strzelać, a do nich by głos nie doleciał. 

Żeby  świetlny  sygnał  można  było  dać.  Wystrzelić 

jakąś rakietę albo coś takiego. Albo podpalić by co... Jak 
łunę by zobaczyli, to pewnie by i przylecieli. Tylko że nie 
było  co  podpalać.  W  grobie  kamiennym  siedziałem  i 
wyjść  z  niego  nie  mogłem.  A  wszystko  przez  starą 
Bielawską!  Zachciało  jej  się  nieboszczyka  Mateusza 
Śliwę oglądać i dzieciom o tym opowiadać! 

Pomyślałem  sobie,  że  nic  nie  zwojuję  takimi 

rozważaniami. Sam na siebie byłem tej nocy zdany i sam 
musiałem się wykaraskać. I nie tylko siebie, ale dzieciaki 
też.  Je  przede  wszystkim.  Zlazłem  z  powrotem  na  dół. 
Drzwi  zostawiłem  uchylone,  jak  były,  i  postanowiłem 
mieć na nie stałe baczenie. Liczyłem, że zbój podejdzie do 
nich. 

Gdy tak sobie rozmyślałem, obudził się ten w jasnym 

płaszczu.  Postanowiłem  zobaczyć,  co  to  za  jeden. 
Postękiwał  trochę  i  słyszałem,  jak  się  po  tej  podłodze 
czołga.  Namacałem  go  po  ciemku  i  odciągnąłem  w  bok, 
za  trumny.  Jak  poczuł  na  sobie  moją  rękę,  to  pisnął 
cichutko  niby  mysz,  ale  oporu  nie  stawiał.  Pewnie  miał 
nieziemskiego  stracha.  Może  myślał,  że  to  któryś  z 

background image

nieboszczyków  wylazł  z  trumny  i  go  teraz  po  podłodze 
targa? 

Jak już ułożyłem go za trumnami, usiadłem tak, żeby 

mieć  oko  na  wejście  i  na  niego.  Potem  na  małą 
chwileczkę  zapaliłem  latarkę.  Obejrzałem  go  sobie  i  tak 
zrobiłem,  żeby  i  on  mógł  zobaczyć,  z  kim  ma  do 
czynienia.  Niech  widzi,  że  to  nie  żaden  upiór  go  tak 
załatwił, ale osoba z krwi i kości, a w dodatku urzędowa. 
Pomyślałem,  że  jak  mundur  zobaczy,  inaczej  będzie  ze 
mną  gadał.  A  chciałem  sobie  z  nim  koniecznie 
porozmawiać, przepytać go o to i owo. 

Kiepściutko  wyglądał.  Mordkę  miał  jak  szczurek, 

oczy  wielkie,  wystraszone,  a  z  nosa  krew  mu  kapała. 
Pewnie  go  sobie  rozbił,  jak  na  posadzkę  padał.  Niestary 
był. Nie miał chyba jeszcze trzydziestki. 

Zanim zgasiłem latarkę, pokazałem mu swoją tetenkę. 

Żeby sobie obejrzał. Potem, już po ciemku, zapytałem: 

– Jak się nazywasz? 
Nic nie odrzekł. Nie, to nie. Jak się zwał, to się zwał, 

nieważne.  Na  co  innego  musiał  mi  za  to  koniecznie 
odpowiedzieć. 

– Gdzie są dzieciaki? 
Znowu nic. Milczał jak zamurowany. Dotknąłem lufą 

pistoletu jego czoła. 

– Czujesz? To pistolet. Jak nie będziesz gadał, to cię 

zastrzelę... 

Cicho  dalej  siedział,  ani  pisnął.  Widać  się  nie 

przestraszył.  Po prawdzie  nie  miał czego. Błąd zrobiłem, 

background image

że mu swój mundur pokazałem. Gdyby myślał, że go jakiś 
inny  bandzior  przyuważył,  to  może  by  i  zmiękł,  a  tak  to 
wiedział, że wystrzelić nie mogę, tylko tak straszę. 

Spróbowałem z innej beczki: 
–  Słuchaj,  łobuzie.  Co  się  stało,  to  się  nie  odstanie. 

Wpadłeś  i  już  cię  nie  puszczę.  Jak  nic  posiedzisz  parę 
latek,  ale  jest  różnica,  za  co  się  siedzi.  Za  jedno  mniej 
dają,  za  drugie  więcej...  Porozważaj  to  sobie  troszeczkę. 
Za tę walizkę to sobie posiedzisz, a potem wyjdziesz, ale 
jeżeli  dzieciom  jaka  krzywda  się  stanie,  to  bardzo  długo 
nie  wyjdziesz,  a  może  nawet  i  cię  powieszą...  Młody 
jeszcze jesteś. Życia szkoda... 

Dałem  mu  czas,  żeby  mógł  się  namyślić. 

Pomedytować 

trochę, 

porozważać. 

Jednocześnie 

baczyłem  na  wejście  i  zastanawiałem  się,  co  robi  ten 
skubaniec  tam  na  górze.  Może  już  sobie  poszedł?  Strach 
go obleciał i dał nogę? Ale chyba nie. Za bardzo mu na tej 
walizce zależało. Tyle w niej dobra... Kombinował raczej 
pewnie, jak się do niej dobrać... 

Tymczasem ten mój się namyślił. 
– Powiem, co z dziećmi, jak pan mnie puści... 
– O, co to, to nie! Pomyliłeś się. Ty o tym nawet nie 

myśl.  Tak  się  targować  nie  będziemy.  Tu  nie  jarmark. 
Powiesz,  to  będą  okoliczności  łagodzące.  Nie  powiesz,  a 
dzieciom nie daj Boże krzywda jakaś się stanie, to już się 
z tego nie wakaraskasz. Taki tylko targ może być między 
nami... 

– Dzieciom nic się nie stało... – wystękał po chwili – 

background image

nic im nie będzie... Ja im nic złego nie zrobiłem... 

– Gdzie są? Gadaj żywo! 
– On je zamknął... w kaplicy... 
– Tu nie ma żadnej kaplicy... 
– Była. Piwnica została... taka krypta... 
Że też o tym nie pomyślałem! 
– Nie zalewasz? 
– Prawdę powiedziałem... Teraz już pan wie... 
No i się dowiedziałem. Ale co z tego? 
 

background image

GODZINA 3,45 

 
Myślał,  myślał,  jak  mnie  z  tej  krypty  wyciągnąć,  i 

wymyślił  wreszcie.  Sprytnie  nawet.  Dymem  i  ogniem 
spróbował  mnie  wykurzyć.  Jak  lisa  z  nory.  W  którymś 
momencie  przy  wejściu  do  grobowca  buchnął  nagle 
czerwony  płomień,  a  gęsty,  smrodliwy  dym  wypełnił 
wnętrze.  Na  szczęście  za  bardzo  nie  mógł  się  do  mnie 
zbliżyć,  bo  się  bał,  że  go  ustrzelę.  Więc  tylko  długim 
patykiem  wepchnął  na  schody  kłąb  gorejących  szmat. 
Widziałem ten patyk, widziałem ogień i poczułem w nosie 
ostry  zapach  benzyny.  Zdążyłem  tylko  się  zdziwić,  skąd 
on wziął benzynę, i od razu dusić się zacząłem, kaszleć, a 
łzy  nabiegły  mi  do  oczu...  Zerwałem  z  siebie  płaszcz  i 
podskoczyłem  do  schodków.  Gdyby  ten  bandzior  miał 
trochę  więcej  odwagi,  to  mnie  by  wtedy  załatwił. 
Wystarczyło  zajrzeć  do  grobowca.  Kiedy  zaduszałem 
płaszczem  płonące  szmaty,  byłem,  praktycznie  rzecz 
biorąc,  bezbronny.  Mógł  sobie  spokojnie  przycelować. 
Ale  na  szczęście  tego  nie  zrobił.  Nie  wychylił  nosa  zza 
muru i czekał widać, jak dymem oślepiony i podduszony 
wyskoczę  na  cmentarz,  prościutko  pod  lufę  jego 
rewolweru... 

Zadusiłem ogień, parząc  sobie  przy tym obie  dłonie. 

Pomyślałem,  że  choć  mi  się  raz  udało,  to  wcale  nie 
znaczy,  że  musi  mi  się  udać  za  następnym  razem, 
zwłaszcza  jeżeliby  miał  jeszcze  benzynę.  Jakby  był 

background image

sprytniejszy, nie bawiłby się we wrzucanie do mnie szmat 
zapalonych,  tylko  po  prostu  nalał  do  środka  benzyny,  a 
potem podpalił. 

Bałem  się,  żeby  nie  wpadł  na  ten  pomysł. 

Postanowiłem,  że  pozostanę  na  tych  schodkach,  blisko 
wyjścia. Niech no się tylko pokaże w drzwiach... Mocniej 
ścisnąłem  pistolet  i  bacznie  nasłuchiwałem,  co  się  dzieje 
na zewnątrz. 

I  usłyszałem.  Był  tam.  I  to  nie  sam.  Rozmawiał  z 

kimś  półgłosem.  Nadstawiłem  uszu,  żeby  zrozumieć,  o 
czym mówią, ale okazało się, że nie gadają po polsku. Po 
angielsku  mówili.  Takie  buty!  A  więc  był  tam  już  także 
tamten gość, co miał przyjechać po tę walizeczkę... 

Zupełnie  nie  wiedziałem,  co  robić  dalej.  Dzieciaki 

zamknięte  w  tej  piwnicy  pod  spaloną  kaplicą,  głodne, 
przerażone i zapłakane, końca swojego wypatrywały, a ja 
w norze siedziałem i nie mogłem ich uwolnić... 

– Hej ty! – zawołał nagle, a ja zrozumiałem, że to do 

mnie woła. – Hej, ty! Dogadamy się, po co mam ci zrobić 
krzywdę... 

–  Spróbuj!  –  odkrzyknąłem  do  niego.  –  Wejdź  tu  i 

spróbuj zrobić mi krzywdę... 

– Wrzucę granat... 
– Gdybyś go miał, dawno byś wrzucił... 
Znowu  zapadła  cisza,  a  w  chwilę  potem  usłyszałem, 

że oni do siebie szybko szwargoczą. 

Może  minuta  minęła  albo  i  dwie  i  on  znowu 

spróbował: 

background image

– Słuchaj! Dobrze ci radzę, wypuść mojego kumpla i 

oddaj, co nie twoje, a damy ci spokój... 

– A jak tego nie zrobię, to co? 
– To cię wykończymy. Mamy na ciebie sposób... 
– Ciekawe jaki?... 
–  Lepiej  żebyś  się  o  nim  nie  przekonał...  Kto  ty 

jesteś? Co? Czarny cię tu przysłał? 

Nie  wiedziałem,  kto  to  jest  Czarny,  ale  nie  miałem 

zamiaru mu się z tego spowiadać. 

–  Kto  przysłał,  to  przysłał.  Zejdź  tu  do  mnie,  to  ci 

powiem... 

– To jest glina! – ryknął nagle facet znajdujący się za 

mną. Ręce miał spętane kajdankami do tyłu, ale gęby mu 
przecież nie zatkałem. – To jest gliniarz! Przyszedł tu po 
te dzieciaki... 

Chciał  pewnie  więcej  powiedzieć,  ale  nie  zdążył. 

Odskoczyłem do tyłu i przyłożyłem mu porządnie po łbie. 
Zaskomlał,  zapiszczał  i  zamilkł.  Ale  co  wykrzyczał,  to 
wykrzyczał. 

Tamten na górze zorientował się w sytuacji. Wiedział 

już,  z  kim  ma  do  czynienia.  Przez  chwileczkę 
zastanawiałem  się,  czy  to  dobrze,  czy  źle.  Najpierw  to 
pomyślałem,  że  może  i  dobrze  się  stało.  Co  innego 
przecież  łomotać  się  z  jakimś  innym  bandziorem,  a  co 
innego  z  milicjantem.  W  razie  wpadki  nie  ma  co  wtedy 
liczyć na okoliczności łagodzące... Ale tylko przez chwilę 
tak się pocieszałem, bo zaraz przyszła mi do głowy myśl 
okropna, od której aż włosy mi się na głowie podniosły, a 

background image

kark cały spotniał, jakby upał w tym grobie panował, a nie 
zimno, co mnie zaraz trząść zaczęło, jak tylko ten płaszcz 
z siebie dla duszenia ognia zrzuciłem... Oby tylko on na to 
nie  wpadł!  Oby  nie  wpadł  na  ten  pomysł  okropny. 
Powtarzałem sobie to w duszy gorączkowo, zęby zaczęły 
mi dzwonić o siebie, a dreszcze mi po plecach latały... 

Ale  on sprytny był.  Umiał  myśleć. Nie  minęła  może 

minuta, a już się odezwał: 

– Te, gliniarz! Słuchaj uważnie! Coś ci powiem! 
Nic  mu  nie  odrzekłem,  choć  już  wiedziałem,  co  mi 

chciał powiedzieć... No, bo cóż innego mógł wymyślić... 

– Ogłuchłeś? 
Nadal milczałem. 
–  Uważaj,  blacharzu!  Jeżeli  nie  oddasz  walizki  i  nie 

wypuścisz  zaraz  mojego  kumpla,  to  wykończę  te 
dzieciaki... Słyszysz? 

Słyszałem.  Aż  za  dobrze  słyszałem.  Ale  nie 

odezwałem  się  ani  słowem.  Nie  wiedziałem,  co  mu 
odpowiedzieć. Zupełnie  nie  wiedziałem. Byłem bezradny 
jak  noworodek,  który  jeszcze  sam  się  na  boczek  nie 
potrafi przerzucić... 

–  Słuchaj,  glino!  Te  dzieciaki  są  tu  koło  mnie.  Nie 

wierzysz? Posłuchaj! Zaraz się odezwą! 

I usłyszałem. Usłyszałem płacz mojej Halinki i serce 

we  mnie  zamarło...  Przełknąłem  ślinę  i  nie  swoim, 
drewnianym głosem powiedziałem: 

–  Nie  zrobisz  nic  dzieciakom...  Za  takie  coś 

wieszają... 

background image

Roześmiał się nieprzyjemnie, rechotliwie. 
–  Najpierw  to  muszą  złapać.  Potem  dopiero 

wieszają...  Zastanów  się  na  I  tym,  co  ci  powiedziałem.  I 
znowu poczekam trzy minuty, a jak się i wtedy jeszcze nie 
zdecydujesz,  to  załatwię  się  z  dziewuchą...  I  ty  będziesz 
za to odpowiedzialny. Tylko ty... 

–  Nie  zrobisz  tego!  –  krzyknąłem,  starając  się,  aby 

mój  głos  zabrzmiał  mocno  i  twardo.  –  Twój  kumpel 
powie,  kim  jesteś,  i  złapią  cię  raz-dwa.  Nigdzie  nie 
uciekniesz... 

Znowu się zaśmiał. 
–  Pożyjemy,  zobaczymy,  jak  to  będzie.  A  jeżeli  nie 

wierzysz,  że  zrobię  coś  bachorom,  to  poczekaj  trzy 
minuty. Sam się przekonasz... 

Zamilkł  i  już  się  nie  odzywał,  a  czas  zaczął  lecieć. 

Rozum  mi  mówił,  że  nic  złego  dzieciakom  nie  zrobi.  Za 
cwany był  na  to chyba. Rzeczywiście  marne  miał szanse 
wyjść  cało,  gdyby  dzieciaki  skrzywdził.  Mnie  zaś  nic 
przecież  zrobić  nie  mógł.  Musiałby  w  końcu  odejść,  a 
jego  kumpel,  który  leżał  koło  mnie  kajdankami  skuty, 
później  by  go  sypnął.  Na  pewno  by  sypnął,  żeby  własną 
skórę  ratować...  A  jak  już  by  było  wiadomo,  kto  to  ten 
drugi, to i by długo się przed nami nie uchował... 

Straszy  on  tylko  –  powtarzałem  sobie  w  kółko  – 

straszy,  grozi,  udaje  mocnego.  Nie  daj  się,  Komorowski. 
Jak się złamiesz, to nie tylko dzieciaków nie uratujesz, ale 
i sam głowę położysz pod Ewangelię. On tylko czeka  na 
to, żebyś wyszedł na wierzch z tą jego walizeczką. Wtedy 

background image

dopiero  będzie  mógł  spokojnie  wykończyć  i  ciebie,  i 
dzieciaki na dodatek. Świadków żadnych już nie będzie i 
szukaj wiatru w polu... Dlatego nie możesz się zgodzić na 
żadne  z  nim  porozumienie.  Musisz  być  twardy  i  nie  dać 
się przestraszyć... 

Tak mi to rozum mówił, ale serce podpowiadało coś 

zupełnie  innego.  I  dlatego  gdy  po  trzech  minutach 
odezwał się znowu i zapytał: 

–  No  jak?  Namyśliłeś  się?  –  i  dodał:  –  Czas  już 

upłynął. Przedłużenia  nie  będzie  –  a jednocześnie  znowu 
usłyszałem ciche pochlipywanie Halinki, odpowiedziałem 
natychmiast, bez wahania: 

– Dobra. Mogę porozmawiać o tej twojej walizce... 
 

background image

GODZINA 4,01 

 
Wyszedłem  z  grobowca.  Byłem  bez  płaszcza,  dął 

zimny wiatr, przenikliwy, ale chłodu żadnego nie czułem. 
Cały byłem napięty i stężały. W prawym ręku trzymałem 
pistolet, w lewym walizkę. Nie sam wyszedłem. Pół kroku 
przede mną, a może i bliżej szedł ten w jasnym płaszczu. 
Skuty był jak należy, a  ja  chowałem  się, jak mogłem, za 
jego  plecami.  Rękę  z  pistoletem  umieściłem  mu  na 
ramieniu, tuż koło ucha. 

Wiatr  chmury  ostatecznie  rozgonił,  a  że  księżyc 

świecił i gwiazdy było widać, więc w porównaniu z porą, 
gdy  na  cmentarz  szedłem,  dość  widno  było.  Od  razu  ich 
zobaczyłem.  Halinkę  i  Witka.  Stali  oddaleni  o  kilka 
metrów  ode  mnie.  Ale  nie  sami.  Był  z  nimi  facet  w 
długim ciemnym płaszczu. I trzymał w ręku pistolet, i tym 
pistoletem dzieciom groził. A trochę z boku jeszcze drugi 
zbój  stał  i  też  był  uzbrojony.  Przynajmniej  tak  to 
wyglądało. Nie  bardzo mogłem dostrzec, co tam  w dłoni 
trzymał, ale coś w niej miał i celował tym czymś w moim 
kierunku. 

Zatrzymałem  się  i  jeszcze  bliżej  przysunąłem  do 

pleców mojego więźnia, szepcząc mu w kark: 

– Zatrzymaj się... 
Posłuszny  był  i  natychmiast  zamarł  nieruchomo, 

jakby w ziemię wrósł. 

–  No,  zmądrzałeś,  gliniarzu  –  powiedział  ten,  który 

background image

stał  przy  dzieciach  –  nareszcie  wylazłeś  z  nory.  Postaw 
teraz tę walizkę na ziemi i cofnij się o krok... 

Widać  pomyślał,  że  jestem  człowiekiem  niespełna 

rozumu. 

–  Wolnego  –  powiedziałem  –  nie  taka  była  umowa. 

Oddam walizkę, ale wpierw wypuść dzieciaki... 

– Wypuszczę, jak oddasz walizkę... 
–  Nic  z  tego.  Zabierz  ją  sobie  sam.  Mam  cię  na 

muszce. Mogę w każdej chwili wystrzelić... 

– Ja też... 
– I trafisz swojego kumpla... 
– Nie twój interes... 
Rzeczywiście  nie  był  to  mój  interes,  lecz  chciałem 

wierzyć, że nie zdecyduje się strzelać. Ale w końcu licho 
go wie, co postanowi. Mogło mu rzeczywiście nie bardzo 
zależeć na życiu kolegi... W każdym razie mój więzień też 
miał co do tego wątpliwości, bo zaczął nagle wiercić się i 
przykurczać w sobie. 

–  Stój  spokojnie  –  warknąłem  mu  do  ucha  i  jeszcze 

mocniej przywarłem do jego pleców. 

Postanowiłem nie  ustępować. Nic już  nie  miałem do 

stracenia.  Oddanie  im  walizki  i  wypuszczenie  więźnia 
oznaczało przecież mój koniec. I wykończenie dzieci. Im 
świadkowie  nie  byli  potrzebni.  Byłem  pewny,  że  jeśli 
tylko  na  sekundę  wylezę  zza  żywej  tarczy,  która  mnie 
chroni,  natychmiast  zaczną  strzelać.  Dlatego  nie  mogłem 
zza niej wysunąć nosa. W żadnym wypadku... 

– No jak tam? Namyśliłeś się?... – W jego głosie było 

background image

zniecierpliwienie. 

–  Namyśliłem.  Wypuścisz  dzieciaki,  dostaniesz 

walizkę. 

Starałem  się,  żeby  mój  głos  brzmiał  pewnie  i 

zdecydowanie.  Tak  aby  skubaniec  wiedział,  że  ja  nie 
pęknę.  Jednocześnie  starałem  się  dokładnie  przycelować 
w  brzuch  bandziora  w  ciemnym  płaszczu.  Nie  było  to 
wcale  takie  proste.  Nawet  w  normalnych  warunkach  nie 
byłem strzelcem zbyt tęgim, a wtedy była w dodatku noc, 
a podpórka z ramienia mojego więźnia diablo chybotliwa i 
niepewna.  Wystarczyło,  by  facet  nagle  drgnął  właśnie 
wtedy,  kiedy  bym  strzelał,  a  z  pewnością  pocisk 
przeszedłby kilka metrów obok celu. Zresztą nawet gdyby 
i nie drgał, to i tak trudno by było trafić. Ale pomimo tego 
zdecydowałem  się.  Pomyślałem,  że  jeżeli  zaraz  mi  zbój 
nie ustąpi, będę strzelał. Choćbym miał nie trafić, choćby 
przyszło  mi  zaraz  potem  rozstać  się  z  życiem.  Bo  jedno 
było pewne. Kiedy zacznę strzelać, zaczną strzelać i oni. I 
to  nie  do  dzieciaków,  ale  do  mnie.  I  mnie  nie  tak  łatwo 
było  trafić,  bo  przecież  zasłonięty  byłem.  I  zaraz  po 
strzale  postanowiłem  do  ziemi  przypaść.  Więc  się 
powinna  wywiązać  strzelanina,  a  przez  ten  czas  dzieci 
nikt by nie pilnował. I mogłyby zdążyć uciec, jeżeli tylko 
głów ze strachu by nie straciły... 

Postanowiłem strzelać, gdy tylko doliczę w myśli do 

dziesięciu.  Zacząłem liczyć.  Doliczyłem do siedmiu, gdy 
nagle ten w ciemnym płaszczu znowu się odezwał: 

– Dobrze, gliniarzu. Jak nie wierzysz, to załatwimy to 

background image

inaczej. Z rączki do rączki, że tak powiem. Odpowiada ci 
to? 

Przestałem  liczyć  i  nadstawiłem  uszu.  Pomyślałem, 

że  mu  jednak  zależy  na  życiu  kumpla.  Chciał, 
przynajmniej na razie, uniknąć bezładnej strzelaniny... 

–  Jak  to  sobie  wyobrażasz?  –  zapytałem,  nie 

spuszczając go z muszki. 

Zagulgotał  coś  po  angielsku  do  tego  drugiego,  który 

dotąd stał między grobami cichutko i nieruchomo. Tamten 
chwilę  się  namyślał,  potem  energicznie  pokiwał  głową  i 
potrząsnął  tym  czymś,  co  trzymał  w  ręku.  W  dalszym 
ciągu  nie  mogłem  zorientować  się,  co  to  jest.  Mogła  to 
być  papierośnica  albo  i  mały  pistolet  z  krótką  lufą. 
Oczywiście, wolałbym, żeby to była papierośnica. 

–  Zrobimy  to  tak,  gliniarzu.  Podejdę  do  ciebie  z 

dzieciakami.  Będę  w  nie  celował.  Jeżeli  zrobisz  choć 
jeden  ruch,  który  mi  się  nie  spodoba,  natychmiast  i  bez 
uprzedzenia  będę  strzelał  do  dzieci,  a  mój  przyjaciel 
wygarnie  do  ciebie.  Zrozumiałeś?  –  Zrozumiałem,  a  i 
moja  żywa  osłona  także  zrozumiała.  Ramię  skutego 
bandziora  zadrżało  leciutko.  –  Kiedy  już  podejdę  – 
ciągnął  dalej  bandzior  w  ciemnym  płaszczu  –  postawisz 
na ziemi walizkę i cofniesz się krok... 

– Postawię walizkę – przerwałem gdy dzieci będą już 

ze  mną  i  przestaniesz  do  nich  celować.  A  twój  kumpel 
cofnie się wraz ze mną i dalej będzie mnie zasłaniał... 

– Dobrze! – zniecierpliwił się. – Niech i tak będzie! 
Pomyślałem, że zbyt łatwo się na wszystko godzi. 

background image

Bardzo mu widać zależało na tej walizce. A i pewnie 

nie  zamierzał  dotrzymać  umowy...  A  swego  przyjaciela 
też  chyba  spisał  już  na  straty.  Chodziło  mu  o  walizkę,  a 
nie  o  niego.  Kiedy  już  ją  będzie  miał,  to  pewnie  zaczną 
pukaninę,  nie  zważając  na  życie  mojego  jeńca. 
Żałowałem, że nie umiem po angielsku i nie zrozumiałem, 
co mówił do tego drugiego... 

– Uważaj! – powiedział – zaczynamy! 
Ruszył  w  moim  kierunku,  popychając  przed  sobą 

dzieci.  Szły  wolno,  zastraszone  i  drżące.  Znowu  zrobiło 
się widniej i zobaczyłem, że twarz Halinki jest mokra od 
łez. Z całego serca pragnąłem podbiec do niej i przytulić 
ją do siebie... Ale nie mogłem tego zrobić. Lufa pistoletu 
bandziora  dotykała  głowy  córki.  Palec  trzymał  na 
spuście...  Nie  mogłem  oderwać  wzroku  od  jego  ręki,  od 
jego palca... 

Podeszli  bardzo  blisko  i  zatrzymali  się.  Gdybym 

zrobił  jeszcze  dwa  kroki  do  przodu,  mógłbym  dotknąć 
mojej córeczki... 

–  Teraz  na  ciebie  kolej  –  powiedział  zduszonym, 

lekko schrypniętym głosem.  – Postaw na ziemi walizkę i 
cofnij się... 

Postawiłem  walizkę  koło  lewej  nogi,  potem  lekko 

szarpnąłem mojego jeńca do tyłu. Cofnęliśmy się o krok... 

–  Odejdź  dalej  –  powiedział  bandzior  w  ciemnym 

płaszczu. 

– Wypuść dzieciaki. 
–  Zrobimy  to  razem,  gliniarzu...  Ty  odejdziesz,  ja 

background image

puszczę dzieci. 

– Dobrze. 
Pchnął  lekko  Halinkę  lufą  pistoletu.  Niepewnie 

postąpiła  kilka  kroków  w  moim  kierunku.  Witek  dreptał 
obok niej. Jednocześnie ja się zacząłem cofać. Wolniutko, 
bardzo powoli. On ostrożnie zbliżył się do pozostawionej 
przeze  mnie  walizki.  Nie  patrzył  na  mnie.  Ale  nie 
spoglądał i na walizkę. W dalszym ciągu wpatrywał się w 
dzieci i do nich celował. A kiedy podszedł już całkiem do 
walizki, także na nią nie spojrzał, tylko lekko przykucnął i 
zaczął  macać  wokół  siebie  lewą  dłonią.  Lufa  pistoletu 
była  dalej  wycelowana  prościutko  w  plecy  mojego 
dziecka. Wstrzymałem oddech, a przez  cały czas czułem, 
jak po spotniałych plecach i karku przebiegają mi tysiące 
mrówek...  Czekałem  tej  jedynej  chwili,  podczas  której 
choć na sekundę, na jej ułamek odwróci oczy od Halinki i 
Witka i przestanie do nich mierzyć... 

Namacał  rączkę  walizki,  potem  podniósł  ją  szybkim 

ruchem.  Kamienie,  które  do  niej  włożyłem,  potrząśnięte 
gwałtownie,  mimo  że  owinąłem  je  w  papier, 
zagrzechotały jeden o drugi... 

Doczekałem się. Przestał  wpatrywać się  w dzieciaki, 

a  lufa  pistoletu  opuściła  się  lekko  w  dół.  Spojrzał  na 
walizkę, a na jego twarzy odmalowało się zdziwienie. 

Odepchnąłem mojego więźnia w bok, w stronę, gdzie 

stał  ten  cudzoziemiec,  który  nie  wiadomo  co  w  ręku 
trzymał.  Jeniec  się  wywrócił,  a  ja  skoczyłem  jakby 
sprężynami wyrzucony. Sportowiec ze mnie nigdy nie był 

background image

dobry,  bo  i  czasu  ani  ochoty  na  sport  nie  miałem,  ale 
takim trójskokiem, jaki wykonałem w tę zaduszkową noc 
na starym cmentarzu, to pewnie bym się i do reprezentacji 
na olimpiadę zakwalifikował... 

Wypuścił  walizkę  naładowaną  kamieniami  i  zasłonił 

się  tą  ręką,  którą  ją  poprzednio  trzymał,  drugą,  tę  z 
pistoletem,  też  w  moim  kierunku  wyciągnął...  Ale  nie 
zdążył porządnie wycelować. Kiedy wystrzelił, byłem już 
prawie  przy  nim  i  z  całej  siły  lufą  mojej  tetenki 
przyłożyłem  mu  po  twarzy.  Zwinął  się,  zapiszczał  jak 
mysz  nadepnięta.  Pistoletu  jednak  nie  wypuścił,  choć 
strzelić z  niego  więcej do mnie  nie  mógł,  bo objąłem  go 
uściskiem  i  mocno  przywarłem  do  niego.  Mocowaliśmy 
się  tak  na  stojąco  w  milczeniu.  Ja  go  okrutnie  do  siebie 
przyciskałem i na ziemię chciałem obalić, on się próbował 
z  tego uścisku  wyrwać, a  przynajmniej rękę  z  pistoletem 
oswobodzić... Twarz jego była przy mojej twarzy. Czułem 
na  sobie  jego  oddech  i  widziałem  gębę  jego  spotniałą  i 
wykrzywioną  strachem  i  wściekłością.  Pluł,  warczał  i 
usiłował  mnie  ugryźć.  Potem  wrzasnął  nagle  coś  po 
angielsku, wzywając chyba na pomoc kompana... 

I  pewnie  koniec  byłby  ze  mną,  gdyby  ten 

cudzoziemiec  od  tyłu  mnie  zaszedł  i  czymś  po  głowie 
stuknął. Ale jakoś tego nie zrobił. Kątem oka zobaczyłem, 
że już go po prostu nie ma, że chyba uciekł gdzieś między 
krzaki  i  groby...  Za  to  ten  skuty  kajdankami  począł  się  z 
ziemi gramolić. I już po chwili był przy nas. Ręce miał do 
tyłu  wykręcone  i  skute,  ale  nogi  wolne.  Przystanął, 

background image

przycelował i kopnął! 

Poczułem  ból  przenikliwy  w  plecach.  Tak  ostry  i 

okropny,  że  wrzasnąć  mi  się  zachciało.  Nie  krzyknąłem 
jednak,  tylko  jeszcze  mocniej  przycisnąłem  bandziora  i 
wytężyłem wszystkie siły, by go wreszcie wywrócić. Nogi 
mu chciałem podciąć, ale mi się to nie udało. Mocny był. 
Stał twardo i nieruchomo, jak pniak w ziemię wrośnięty. 

I  bylibyśmy  tak  pewnie  mocowali  się  na  stojąco  nie 

wiadomo  jak  długo,  gdyby  ten  skuty  znowu  się  nie 
wtrącił.  Po  nogach  mnie  kopać  zaczął  ,  po  kostkach  i 
kolanach...  Podcięty  tymi  kopniakami,  równowagę  nagle 
straciłem  i  rymnąłem  w  błoto,  wypuszczając  z  uchwytu 
faceta,  którego  do  tego  momentu  tak  mocno  trzymałem. 
Plecami o ziemię rąbnąłem, aż błoto zaplaskało jak ciasto 
wyrabiane przez piekarza... 

Bandzior  nie  spodziewał  się,  że  go  tak  łatwo  ze 

swych objęć wypuszczę. Był chyba zdziwiony tym, co się 
stało, a pewnie też i zmachany siłowaniem, bo zbyt wolno 
podniósł  rękę  z  pistoletem,  dotychczas  mocno  do  boku 
przyciśniętą. Ja byłem szybszy. Wystrzeliłem prawie w tej 
samej  chwili,  gdy  moje  plecy  i  głowa  dotknęły  błota. 
Przez chwil kilka stał nade mną z ręką lekko wzniesioną i 
wpatrywał  mi  się  w  twarz  szeroko  rozwartymi  oczami. 
Długo  tak  stał.  Przynajmniej  tak  mi  się  wydawało.  A 
potem  powoli  i  miękko  osunął  się  na  ziemię,  ciągle  nie 
wypuszczając z ręki pistoletu. 

Ciężko podniosłem się z błota. Skuty bandyta już nie 

usiłował  mnie  kopać.  Stał  obok  i  gapił  się  we  mnie  z 

background image

otwartymi ustami. Potem powiedział: 

–  Proszę  pana...  niech  pan  do  mnie  nie  strzela...  Ja 

panu nic złego nie zrobiłem... 

Nie  miałem  zamiaru  strzelać  do  niego.  W  ogóle  mu 

nie  odpowiedziałem.  Pochyliłem  się  nad  leżącym.  Był 
nieruchomy.  Oczy  i  usta  miał  otwarte.  Z  ust  ciekł  mu 
wąski  strumyczek  krwi.  Nie  wiedziałem,  czy  żyje.  Na 
wszelki  wypadek  końcem  buta  wytrąciłem  mu  z  dłoni 
pistolet.  Pochyliłem  się  i  wziąłem  go  w  rękę.  I  wtedy 
przybiegła  do  mnie  Halinka.  Nie  powiedziała  ani  słowa. 
Przytuliła  się  po  prostu.  Poczułem  jej  rączki  obejmujące 
moją szyję i dziecięcy policzek przy twarzy. Obok Halinki 
stał Witek. Patrzył na mnie i też nic nie mówił. 

 

background image

GODZINA 4,40 

 
Na  noszach  go  nieśli,  ostrożnie  wymijając  mogiły  i 

torując  sobie  drogę  w  gęstwinie  kolczastych  krzewów. 
Dychał jeszcze, ale kiepsko z nim było. Miałem nadzieję, 
że  wyżyje.  Prawdę  mówiąc,  nie  chciałbym  nigdy  nikogo 
zabić. Nawet największego bandziora. 

Porucznik  Fronczak  podniósł  z  ziemi  blaszany 

kanister. Potrząsnął nim. Coś w środku zachlupotało. 

– O – ucieszyłem się – to w tym mieli benzynę... 
– Jaką benzynę? 
–  Chcieli  mnie  ogniem  wykurzyć  z  tego  grobowca... 

Ale skąd mieli tu benzynę? 

–  Skąd?  –  porucznik  Fronczak  uśmiechnął  się.  –  Z 

samochodu  przynieśli.  Przecież  ten  cudzoziemiec 
przyjechał tu samochodem... 

– I uciekł samochodem – powiedziałem zafrasowany. 
– Nie zatrzymałem go, nie dało rady... 
–  Nie  macie  się  o  co  martwić.  Niedaleko  ujedzie. 

Wszystkie  drogi  zablokowane.  Wiemy  zresztą,  kto  to 
taki... 

– Dyplomata? 
–  Jaki  tam  dyplomata  –  Fronczak  lekceważąco 

machnął ręką – kierowca z ambasady. Nie ma immunitetu 
dyplomatycznego. Będzie siedział... 

Z  grobowca  Średnickich  wyszedł  major  z  Komendy 

Głównej. Oburącz dźwigał wszystko to, co schowałem w 

background image

metalowej trumnie. Podszedł do mnie i powiedział: 

–  Wiecie,  sierżancie,  to  wszystko  warte  jest 

kilkadziesiąt  tysięcy  dolarów...  –  zamilkł  i  czekał 
wyraźnie na to, co mu odpowiem. 

Księżyc  znowu  zaświecił  jaśniej,  wiatr  jakby  trochę 

się  ustatkował.  Cały  teren  starego  cmentarza  oświetlony 
był  jaskrawym  blaskiem  samochodowych  reflektorów. 
Między grobami kręciło się  kilku zaaferowanych ludzi  w 
nieprzemakalnych  płaszczach.  Błyskały  flesze  aparatów 
fotograficznych,  rozciągano  jakieś  taśmy  i  robiono 
pomiary. Poczułem, że jest mi coraz zimniej, a poparzone 
dłonie  z  chwili  na  chwilę  mocniej  pieką.  Halinka 
przytulała  się  do  mego  boku.  Witek  Maciaszek  ostro 
pociągał  nosem  i  przestępował  niespokojnie  z  nogi  na 
nogę... 

Zebrałem  całą  odwagę  i  wyprężając  się  w  postawie 

zasadniczej, wyrecytowałem: 

–  Obywatelu  majorze,  sierżant  Komorowski  prosi  o 

pozwolenie  odmeldowania  się...  Dzieciaki  są  umęczone 
niemożebnie...