background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Ryszard Kapuściński

Jeszcze dzień życia

CZYTELNIK • 2000 • WARSZAWA
Opracowanie graficzne Andrzej Heidrich
69,
Biblioteka WDiNP UW
1098004687
© Copyright by Ryszard Kapuściński, Warszawa 2000 ISBN 83-07-02766-7
L Jesteśmy ludźmi         ____ 40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia

53. Nie wszystko wszyscy możemy 71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o 
wołach,
żołnierz wylicza rany 154. Dopóki oddycham, mam nadzieję 187. Życie jest 
czuwaniem 303. Nie ma życia w wojnie 322. Człowiek człowiekowi wilkiem   ,'   . 

' 326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci 336. Zawsze niepewne są 
wyniki bitew 338. Dwa razy zwycięża, kto siebie zwycięża
w zwycięstwie
340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa wykorzystać!
344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych - nie spodziewać się ocalenia
345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy
349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne
mieczer
„VERTE", łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył, 
przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego, 
PZWS, Warszawa 1959
Zamykamy miasto
Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Ti-voli". Z okna miałem widok na 
zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii

oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli 
wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w 
oblężonym mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się 
bitwa o Luandę, statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy 
horyzontu. Razem z nimi oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ 
ucieczka drogą lądową była niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej 
chwili nieprzyjaciel zbombarduje i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że

termin ataku na Luandę został przesunięty i flota wracała do zatoki w nie 
kończącym się oczekiwaniu na ładunek kawy i bawełny.
Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała 
zatoka, zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie 
zbliżają się odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby 
prawdy w tym, co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa

tysiące żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia 
rzezi. Ale wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi

marynarzy witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza. .,
W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentów,

i jego żona - dona Esme-ralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni 
bez pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej 
ciało ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. 
Kiedyś wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na 
maszynie. Jej myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:
-Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.
Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał 
świat, kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym

czasie wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet

takiego zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im 
rękę i kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i 
odchodzili pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i 
wypytywał mnie, czy wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał

Strona 1

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

go największą radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał 
sztuczne zęby. Mimo przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W 
fałdy garnituru miał powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia,

kiedy wydawało się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść 
przezroczystych kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to 
diamenty. W hotelu mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary 
miał serce rozdarte. Chciał uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba 
dony Esmeraldy. Bał się, że jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i 
odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić 
dodatkowy zamek, ale
wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by 
potrafił to zrobić.
Naprzeciw mnie mieszkała młoda para - Arturo i Maria. On był urzędnikiem 
kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach. 
Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na 
portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. 
Nasza sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka — dona Car-tagina, doniosła mi 
oburzonym szeptem, że Arturo i Maria żyjąna wiarę. To znaczy, żyjąjak Murzyni, 
jak ci bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień 
degradacji i pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na 
przyjście Holdena Roberto. Nie wiedziała, gdzie są j ego wojska, i pytała mnie 
skrycie o nowiny. Pytała także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że 
entuzjastycznie. Z wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a

kiedy w mieście nie było co pić, przynosiła mi - nie wiadomo skąd - butelkę 
wody.
Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa, 
ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, 
do 11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na 
kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez 
sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o 
butelkę wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu 
„Altis" 15 listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w 
recepcji Maria zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżaj ą 
z Arturo do Brazylii.
Cały hotel „Tivoli" był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po 
wojnie, wyładowane tłu-
mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych 
tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca 
duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy, 
wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy zbombardują 
miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą noże i 
chcą j e próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć 
powstanie. Jakie powstanie? - dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy. 
Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to się 
okaże, jak wybuchnie.
Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. 
Miasto żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak 
poradzić sobie z rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak

oswoić. Mężczyźni gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady 
sztabowe. Przyziemni pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, 
którzy mieli szersze horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, 
uważali, że trzeba wysłać depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, 
jak to jest w latynoskim zwyczaju, kończyło się na dysputach.
Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany

na czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją 
pod Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa 
się ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy do wodzą

oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły

na umęczony na-
ród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z

Europy wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do 
hotelu, pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniała żadna

Strona 2

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

władza, a oni chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą

Angolę, za złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym 
sygnałem. Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie 
sytuacje.
Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao", obok hotelu. Było tam zawsze 
ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony 
playboy, o oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchły-mi powiekami, wziął mnie

raz do swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na

półkach stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady 
biurka dwa pistolety i położył je przed sobą.
Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.
Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać 
było muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował 
pistolety i zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w 
spokoju. Może należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą 
satysfakcję od zabijania daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.
Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i 
następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze. 
Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z 
początku postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. 
Ale w połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach,
na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartagi-
nę.
MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, 
albo jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do 
nich jeszcze nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front - tam było 
bezpieczniej, bardziej swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się. rzadko. 
Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie umieli dokładnie określić, gdzie jest front. 
Nie było komunikacji ani łączności. Samotne, małe oddziały niewprawnych, 
początkujących partyzantów, zagubione w ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, 
poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli. Tę wojnę każdy prowadził na 
swoją rękę, każdy był zdany na siebie.
Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu, 
który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:
814251 PAP PL DOBRY WIECZÓR PROSIMY NADAWAĆ
albo:
NARESZCIE UDAŁO NAM SIĘ POŁĄCZYĆ
albo:
CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.
Odpowiadałem:
OK OK MOM SYP
i włączałem taśmę z tekstem depeszy. 14
Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym 
się każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek 
najbardziej egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby 
zrobić choćby najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało 
mnie przed samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem 
przy teleksie na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie

taki sam entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione 
nagle źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów. 
Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i 
skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy 
Warszawa odzywała się:
ODBIÓR DOBRY ŁĄCZYMY SIĘ JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY
światło gasło i znowu zostawałem sam.
Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, 
pacyfikacji, burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i 
placach. Nie pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w

której wyschły studnie - pustoszało, zapadało w martwotę, odchodziło w 
zapomnienie. Ale ta agonia nastąpiła później, na razie wszędzie panował 
gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał się 
odlecieć najbliższym samolotem do Europy, do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy 
ściągali Portugalczycy z całej Angoli. Z najdalszych zakątków przyjeżdżały 

Strona 3

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

karawany samochodów wyładowa-
i5
nych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane, 
dzieci brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak

przemierzali kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali

w Luandzie hotele, ale potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na 
lotnisko. Wokół lotniska powstało koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie 
mieszkali pod gołym niebem, wiecznie zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli 
teraz gorzej niż czarni w sąsiadującej z lotniskiem dzielnicy afrykańskiej, ale 
przyjmowali to apatycznie, z ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo przeklinać za 
swój los. Salazar już nie żył, Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy 
ciągle się zmieniały. Wszystkiemu winna była rewolucja, bo przedtem panował 
spokój. Teraz rząd obiecał czarnym wolność, czarni pobili się między sobą, palą 
i mordują. Oni nie są zdolni do rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać 
cały dzień. Nawie-sza na siebie koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj 
nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat temu. Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja 
widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co można wiedzieć, jak było 
tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było. Tego kraju więcej nie 
będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek i tak się skończy. 
Żeby tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu włożyłem 
czterdzieści lat pracy. Całą swój ą krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan myśli, że

można zacząć życie od nowa?
Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują, 
rozważają wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj 
tygodniami, wybucha iskra buntu. Kobiety pobij ą żołnierzy wyznaczonych do 
pilnowania porządku, a mężczyźni usiłuj ą porwać samolot, aby świat dowiedział 
się, do jakiej
rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stąd odleci i w jakim 
kierunku. Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować Portugalczyków jest trudno, 
ponieważ są to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie potrafią żyć w 
ścisku i we wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one? Czyja

mam być gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne 
i z niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy 
lata? Dobrze, pierwszeństwo maj ą kobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego że 
jestem mężczyzną, mam tutaj zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a

kobiety z dziećmi kładą się na betonie, pod kołami, tak żeby piloci nie mogli 
ruszyć, przychodzi wojsko, wypędza mężczyzn, każe wsiadać kobietom, one wchodzą 
po schodkach triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo zdobytego miasta.
Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać, 
żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Carmoną napadł 
oddział dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj 
jestem cała rozdygotana. Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi 
drodzy, powiem wam tylko tyle, że straciłem cały dorobek życia. Poza tym, u nas,

w Lumbale, dwóch z UNITA trzymało mnie za włosy, a trzeci przystawił mi lufę do 
samego oka. Uważam, że jest to dostateczny powód, żeby postradać zmysły.
Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy

samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.
Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec 
świata.
Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się 
przetrwać, ale w październiku
będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą? Pan 
pyta o takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja coś mogę 
powiedzieć o tym kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą 
zostawiłem tam, na ulicy.
Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem, 
którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek 
zasypie ślady ostatniego człowieka.
Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A

pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym 
przekonana. Jeżeli zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka 

Strona 4

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

energicznie przejeżdża palcem po szyi, na której jej paznokieć pozostawia 
czerwony ślad.
Różne rzeczy zdarzyły się przedtem, nim miasto zostało zamknięte i skazane na 
śmierć. Jak chory, który w chwilach agonii nagle ożywia się i na moment wracają 
mu siły, tak w końcu września życie w Luandzie nabrało szczególnego wigoru i 
tempa. Chodniki były zatłoczone, na jezdniach powstawały korki. Ludzie biegali 
zdenerwowani, spieszyli się, załatwiali tysiące spraw. Byle szybko wynieść się, 
uciec w porę, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta.
Nie chcieli Angoli.
Mieli dosyć tego kraju, który miał być ich ziemią obiecaną, a przyniósł im 
rozczarowanie i poniżenie. Żegnali swój afrykański dom z mieszaniną rozpaczy i 
wściekłości, żalu i bezsiły, z poczuciem, że odjeżdżają na zawsze. Pragnęli 
tylko ujść z życiem i wywieźć swój dobytek.
Wszyscy byli zajęci budowaniem skrzyń. Zwieziono góry desek i dykty. Skoczyły 
ceny młotków i gwoździ.
Skrzynie były głównym tematem rozmów -jak je budować i czym najlepiej wzmacniać.

Pojawili się samo-zwańczy znawcy - skrzyniarze, domorośli architekci 
skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoły i kierunki. Wewnątrz Luandy - 
zbudowanej z betonu i cegły, zaczęło powstawać nowe, drewniane miasto. Chodziłem

teraz po ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykałem się o rozrzucone deski, 
gwóźdź wystający z belki rozerwał mi koszulę. Niektóre skrzynie były wielkości 
letnich domków, bo wytworzyła się nagle skrzyniarska skala prestiżu - im kto 
bogatszy, tym większą budo wał skrzynię. Imponujące były skrzynie milionerów - 
belkowane i wybite od wewnątrz żeglarskim płótnem, miały ściany solidne i 
eleganckie, zrobione z najdroższych gatunków tropikalnego drewna, o słojach tak 
pięknie przyciętych i tak starannie spolerowanych, że przypominały antyczne 
meble. W skrzynie te pakowano całe salony i sypialnie, kanapy, stoły i szafy, 
kuchnie i lodówki, komody i fotele, obrazy, dywany, żyrandole, porcelanę, 
pościel i bieliznę, wszystkie ubrania, makatki, pufy i wazony, nawet sztuczne 
kwiaty (co także widziałem), całą monstrualną i nieprzebraną rupieciarnię 
zagracającą dom każdego mieszczucha, a więc figurki, muszle, szklane kule, 
flakony, wypchane jaszczurki, metalową miniaturkę katedry mediolańskiej 
przywiezioną z wycieczki do Włoch, listy! listy i fotografie, ślubne zdj ecie w 
złoconych ramach - to może zostawimy, mówi pan, no wiesz, jak ci nie wstyd, woła

oburzona pani - wszystkie zdjęcia maluchów, a tu j ak pierwszy raz usiadł, a tu 
j ak pierwszy raz powiedział daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcią, no więc 
to wszystko, wszystko dosłownie, bo także skrzynki z winem, ten zapas makaronu, 
który kupiłam, jak tylko zaczęli się strzelać, i jeszcze wędka, szydełko, moje 
nici! mój sztu-cer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fłstaszki, odkurzacz i 
dziadek do orzechów też muszą się zmieścić, po
prostu - muszą i już, tak żeby zostały tylko goła podłoga, nagie ściany, pełny 
negliż, strip-tease mieszkania zrobiony do końca, przy oknie bez zasłon i tylko 
jeszcze zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy się na bulwarze i 
wrzucimy klucz do morza.
Skrzynie biedoty są gorsze o kilka klas. Są przede wszystkim mniejsze, a często 
wręcz małe i niepozorne. Nie mogą ubiegać się o znak jakości, ponieważ ich 
robocizna pozostawia wiele do życzenia. W przeciwieństwie do bogaczy, których 
stać na wynajęcie mistrzów stolarskich, biedota musi zbijać skrzynie własnymi 
rękoma. Jako materiał służą j ej tartaczne odpady, ścinki desek, krzywe belki, 
spęczniała dykta, cała drewniana tandeta, którą można kupić za grosze w 
trzeciorzędnym składzie. Wiele z tych skrzyń obitych blachą z baniek po oliwie, 
ze starych szyldów i zardzewiałych reklam przydrożnych, wygląda jak rozpadające 
się slumsy dzielnicy afrykańskiej. Nie warto zaglądać do ich wnętrza, nie warto 
i nawet nie wypada.
Skrzynie bogaczy stoją na ważnych śródmiejskich ulicach albo w ocienionych 
zaułkach luksusowych dzielnic. Można je oglądać i podziwiać. Natomiast skrzynie 
biedoty kryją się w bramach, na podwórzach i w szopach. Kryją się do czasu, bo 
przecież trzeba je będzie przewieźć przez całe miasto, do portu — i myśl o tym 
żałosnym widowisku jest przykra.
Z powodu tej obfitości drewna, które znalazło się w Luandzie, pustynne, 
zakurzone miasto, ubogie w zieleń i drzewa, pachnie teraz wspaniałym, żywicznym 
lasem. Jakby ten las nagle wyrósł na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem

otwieram okno, wdycham głęboko ten zapach i wtedy oddala się wojna, nie słyszę 
jęków dony Esmeraldy, nie widzę zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest

Strona 5

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

mi tak, jakbym spał w leśniczówce w Borach Tucholskich.
Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyń, trwa całymi dniami, od świtu do 
zmierzchu. Pracują wszyscy, moczeni deszczem, paleni słońcem, nawet milionerzy, 
jeśli sprawni fizycznie, przykładają się do roboty. Zapał dorosłych udziela się 
dzieciom. One też budują sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa się

pod osłoną nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, 
nikt nie będzie liczyć, ile wywożę i czego, a wiadomo, że kręci się dużo takich,

którzy wysługują się MPLA i chcieliby donosić.
A więc nocami, w najgłębszych ciemnościach, przenosimy wnętrze kamiennego miasta

do wnętrza miasta drewnianego. Kosztuje to dużo wysiłku i potu, dźwigania i 
szamotania się, bólu ramion od upychania bagażu, bólu kolan od ugniatania 
rzeczy, ponieważ wszystko musi się zmieścić, a przecież miasto kamienne było 
duże, a miasto drewniane jest małe.
Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne traciło swoją wartość na rzecz miasta 
drewnianego. Stopniowo też zmieniało się myślenie ludzi. Ludzie przestali myśleć

w kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast 
powiedzieć - muszę iść, zobaczyć, jak tam u mnie w domu - mówili - muszę iść, 
zobaczyć, jak tam moja skrzynia. Była to już jedyna rzecz, która ich 
interesowała i o którą się troszczyli. Ta Luan-da, którą pozostawiali, była dla 
nich sztywną i obcą makietą, sceną zabudowaną, ale pustą, jak po skończonym 
widowisku.
Takiego miasta nie widziałem nigdzie na świecie i może nigdy więcej nie zobaczę.

Istniało ono przez miesiąc, a potem zaczęło nagle znikać. A raczej - dzielnica 
za dzielnicą - zostało przewiezione ciężarówkami do portu. Teraz rozłożyło się 
nad samym brzegiem morza, oświetlone nocą portowymi latarniami i blaskiem 
świateł zakotwiczonych statków. Dniem w jego chaotycz-
nych uliczkach kręcili się ludzie malując na tabliczkach swoje nazwiska i 
adresy, tak jak robi się to wszędzie na świecie, jeżeli ktoś zbuduje sobie 
prywatny dom. Można by więc łudzić się, że jest to normalne, drewniane miasto, 
tyle że zamknięte przez swoich mieszkańców, którzy z niewiadomych przyczyn 
musieli je w pośpiechu opuścić.
A potem, kiedy w kamiennym mieście było już bardzo źle i my, garstka jego 
mieszkańców, jak straceńcy oczekiwaliśmy dnia zagłady, drewniane miasto 
odpłynęło oceanem. Uniosła je wielka flota i po kilku godzinach zniknęła z nim 
za horyzontem. Stało się to nagle, jak gdyby do portu wpłynęła flotylla piracka,

porwała bezcenny skarb i uciekła z nim w morze.
A jednak zdążyłem zobaczyć, jak odpływa miasto. O świcie kołysało się jeszcze u 
brzegu, bezładnie spiętrzone, bezludne, bez życia, jak zamienione w muzeum 
miasto starożytnego Wschodu po wyjściu ostatniej wycieczki. O tej godzinie było 
mglisto i chłodno. Stałem na lądzie z grupą żołnierzy angolańskich i gromadką 
czarnych dzieci, oberwanych i zmarzniętych. Wszystko nam zabrali - powiedział 
jeden z żołnierzy nawet bez złości i zabrał się do rozcinania ananasa, bo owoce 
te, tak przejrzałe, że po rozcięciu sok wylewał się z nich jak woda z kubka, 
były wtedy jedynym naszym pożywieniem. Wszystko nam zabrali - powtórzył i 
zagłębił twarz w złocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywały się

w niego zachłannym, zafascynowanym wzrokiem. Żołnierz uniósł twarz umazaną 
sokiem, uśmiechnął się i dodał - ale za to mamy teraz dom. Zostaliśmy sami na 
swoim. Wstał i uradowany tą my ślą, że Angola jest jego, wywalił w powietrze 
całą serię z automatu. Odezwały się syreny, mewy skoczyły i pognały nad wodą, 
miasto drgnęło i powoli zaczęło odpływać.
Nie wiem, czy zdarzył się kiedyś wypadek, żeby całe
miasto przepłynęło ocean, ale tym razem tak właśnie było. Miasto wypłynęło w 
świat, w poszukiwaniu swoich mieszkańców. Byli to dawni mieszkańcy Angoli, 
Portugalczycy, którzy rozproszyli się po Europie i Ameryce. Część z nich udała 
się do Południowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pośpiechu, uciekając

przed pożogą wojenną, przekonani, że w kraju tym nie będzie więcej życia i że 
pozostaną tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdążyli jeszcze zbudować w 
Luandzie drewniane miasto, do którego zapakowali wszystko, co było w mieście 
kamiennym. Na ulicach pozostało tylko tysiące samochodów pokrytych kurzem, które

zjadała rdza. Pozostały też mury, dachy, asfalt na jezdniach i żelazne ławki na 

Strona 6

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

bulwarze.
I teraz drewniane miasto płynęło przez Atlantyk miotane gwałtowną, sztormową 
falą. Gdzieś na oceanie nastąpił podział miasta i jedna z dzielnic, największa, 
popłynęła do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape 
Town. Każda z tych dzielnic dotarła szczęśliwie do swojego portu. Wiem o tym z 
różnych źródeł. Maria pisała mi, że jej skrzynie znaj duj ą się już w Brazylii, 
a przecież skrzynie te stanowiły część drewnianego miasta. O tym, że jedna z 
dzielnic pomyślnie dopłynęła do Cape Town, pisało wiele gazet. A teraz o tym, co

widziałem na własne oczy. Po wyjeździe z Lu-andy zatrzymałem się w Lizbonie. 
Kolega wiózł mnie szeroką ulicą, nad ujściem Tagu, w pobliżu portu. I wtedy 
zobaczyłem fantastyczne sterty skrzyń, spiętrzone do ryzykownej wysokości, 
zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To była właśnie ta największa dzielnica 
drewnianej Luandy, która dopłynęła do brzegu Europy.
W tych dniach, kiedy zaledwie przystąpiono do budowy drewnianego miasta, 
najwięcej zmartwień mieli
kupcy. Co zrobić z tą masą wszelkiego towaru, która leżała w sklepach i 
wypełniała magazyny do zapajęczo-nych sufitów? Nikt nie może wyobrazić sobie 
takiej skrzyni, w której zmieściłoby się to, co posiadał na składzie największy 
hurtownik w Luandzie - don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A 
tysięczny klan kupców detalistów?
W dodatku cały import zachowuje się tak, jakby nie miał piątej klepki. Firmy 
europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? -przysyłaj ą do Luandy dawno 
zamówione towary nie zwracając uwagi, że Angola płonie ogniem wojennej pożogi. 
Komu potrzebne są teraz kompletne wyposażenia łazienek, przysłane wczoraj przez 
spółkę „Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie można ubawić się wiadomością, że z

Londynu przybył transport piłek i rakiet tenisowych oraz kijów do golfa? Jak na 
ironię, dociera z Marsylii wielka partia owadobójczych spryskiwaczy zamówiona 
przez plantatorów kawy, tych samych, którzy właśnie biją się o miejsce w 
samolocie odlatującym do Europy.
Don Urbano Tavares, właściciel sklepu jubilerskiego przy głównej ulicy, mimo 
szalejącego wokół nieszczęścia może być zadowolony. Wybierając przed laty swo-
jąbranżę, trafił w dziesiątkę. Złoto zawsze pójdzie, a to, co pozostanie, można 
wywieźć bez trudu w podręcznym bagażu. W jego interesie panuje teraz ożywiony 
ruch. Ale nie tylko złoto ma powodzenie. Ludzie rzucają się przede wszystkim na 
sklepy z żywnością, bo jedzenia jest coraz mniej. Tłok i ścisk panuje w 
magazynach z konfekcją i z obuwiem. Zbyt mają zegarki i tranzystory, kosmetyki i

lekarstwa. Rzeczy niewielkie i lekkie, które mogą być przydatne na nowej drodze 
życia, tam, w krajach zamorskich.
Smutne wrażenie pozostawia wizyta w księgarni przy Largo do Portugal. Jest tam 
pusto. Kurz osiadł szarą war-
stwąna starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz głowę do czytania 
książek? Żołnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawieźli je na

front. To, co pozostało - stosy arcydzieł przemieszane z literaturą najbardziej 
podrzędną - nikogo nie interesuje. Ci, którzy parają się piórem, mogą tu odebrać

ważną lekcję skromności. Dzieło nieśmiertelne czy zdawkowe romansidło są dla 
uchodźcy jednakowo uciążliwe z prostej przyczyny: papier jest ciężki.
W sklepie pod pobożną nazwą „Cruz de Cristo" też pusto. Specjalność zakładu: 
sprzedaż i wynajem ślubnych sukien. Właścicielka, dona Amanda, siedzi godzinami 
nieruchoma, bezczynna, wśród tłumu manekinów też nieruchomych, oniemiałych, 
zaklętych przez niewidoczną wróżkę. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych ślubach 
praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie białe, do samej ziemi, ale każda 
skrojona inaczej, każda wspaniała w swoim barokowym bogactwie falbanek i 
koronek. Na co liczy właścicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzeć przez 
szybę wystawową na jej zwarzoną, pochmurną twarz. Czasy radości i wesela minęły 
i dona Amanda pozostała w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytów z epoki, która 
zgasła.
Więcej szczęścia-jeżeli jest to stosowne słowo, w co wątpię - ma don Francisco 
Amarel Reis, właściciel zakładu „Caminho ao Ceu" („Droga do nieba"), ukrytego 
dyskretnie w bocznej uliczce, na krańcu śródmieścia. Specjalność: trumny, 
krzyże, blaszane kwiaty, inne akcesoria żałobne. W tych dniach jest wiele 
zgonów, ponieważ strach, rozpacz i frustracje doprowadzają ludzi do grobu. Jest 
mnóstwo tragicznych wypadków samochodowych, gdyż w ogólnej atmosferze pogromu, 
klęski, wściekłości i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniają się w 
bestie. Więc mamy pogrzeb za pogrzebem. ,„. ,...„, ,.,..., ,,,..; ,..,,....., 

Strona 7

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

;
Piszę o ludziach, z którymi poznała mnie dona Carta-gina. Staruszka była duchem 
opiekuńczym hotelu, chciała załatwiać wszystkie sprawy. Była jedyną osobą, która

interesowała się sukniami dony Amandy, gdyż wymarzyła sobie ślub Marii i Artura.

Z don Francisco wykłócała się o cenę ostatnich usług dla dony Esmeral-dy, która 
nie wracała już do przytomności. Tylko do księgarni chodziłem sam, bo lubię 
spędzać czas w otoczeniu książek.
Donę Esmeraldę pochowaliśmy na cmentarzu, który leży na stromej skarpie, nad 
morzem, i jest tak biały, jakby pokrywał go wieczny śnieg. Ze śniegu wyrastają 
pienne, strzeliste cyprysy, które w słońcu są niemal granatowe. Brama jest 
pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem ciepłym i optymistycznym,

ponieważ sugeruje, że ci, którzy tędy przechodzą, idą do nieba, jak święci z 
piosenki Armstronga.
Następnego dnia wyjechał don Silva, utrapiony skne-ra w garniturze z diamentów.
Potem odwiozłem na lotnisko Marię i Artura.
Teraz przylatywało kilka samolotów dziennie, francuskich, portugalskich, 
radzieckich, włoskich. Piloci wysiadali, rozglądali się po lotnisku. 
Przyglądałem się im, zdziwiony myślą, że jeszcze kilka godzin temu byli w 
Europie. Patrzyłem na nich, jak na ludzi z innej planety. Europa - to był 
daleki, nierealny punkt w galaktyce, którego istnienie można było udowodnić 
tylko drogą skomplikowanych dedukcji. Wieczorem odlatywali, ociężałe maszyny 
wlokły się pasem startowym, z trudem nabierały wysokości i ginęły wśród gwiazd.
Koczownicze miasto, bez dachów i ścian, miasto uchodźców rozłożone wokół 
lotniska, stopniowo znikało z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane 
opuściło Luandę i czekało w porcie na daleką podróż. Z tylu miast, które leżały 
nad zatoką, pozostała tylko
kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna.
Był to początek października.
Miasto pustoszało z każdym dniem.
Od rana wałęsałem się po ulicach, bez celu, bez sensu, dopóki miażdżący upał nie

zagnał mnie z powrotem do hotelu. W południe słońce waliło się na głowę, robiło 
się tak duszno i gorąco, że nie było czym oddychać. Zaczynało się lato, 
otwierały się bramy tropikalnego piekła. Brakowało wody, bo stacja pomp 
znajdowała się na linii frontu i po każdej naprawie była znowu niszczona w 
czasie walk. Chodziłem brudny, tak chciało mi się pić, że dostawałem gorączki, 
widziałem ruchome, pomarańczowe plamy.
Coraz więcej kupców zamykało sklepy, czarni chłopcy bębnili kijami po 
spuszczonych, blaszanych żaluzjach. Restauracje i kawiarnie były już nieczynne, 
krzesła, stoliki i wyblakłe parasole walały się po chodnikach, a potem zniknęły 
w afrykańskich slumsach. Czasem jakiś samochód przejechał pustą ulicą przy 
czerwonych światłach, które nadal zmieniały się automatycznie, nie wiadomo dla 
kogo.
W tym czasie ktoś przyniósł do hotelu wiadomość, że wyjechali wszyscy 
policjanci!
Luanda, jedyne miasto na świecie, nie miała teraz policji. Każdy, kto znajdzie 
się w takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i

przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokój. Resztka białych, która tu 
jeszcze błąkała się, przyjęła tę wiadomość ze zgrozą. Rozeszła się plotka, że 
czarne dzielnice runą na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, że czarni mieszkają

w najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie można zobaczyć w 
całej Afryce, w glinianych lepiankach, które zalegały okalające Luandę pustynie,

jak usypiska lichych, potłuczo-
nych czerepów. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste 
i niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami, 
i zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków, 
którzy podawali się za znawców tubylczej mentalności, czarni wtargną ogarnięci 
szałem zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i

zemsty. Nikt nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycieńczeni, o starganych 
nerwach, bezbronni i osaczeni, snuj ą w rozmowach najbardziej apokaliptyczne 
wizje. Wszyscy zginą i to śmiercią najbardziej odrażającą- zadźgani na ulicy, 
posiekani maczetami na progach domów. Bardziej przytomni proponują różne 

Strona 8

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

warianty samoobrony. Jedni - żeby wygaszać wszystkie światła i czuwać w 
zaciemnionym mieście, inni - przeciwnie, żeby zapalać światło nawet w 
opuszczonych domach, bo tylko mnogością liczby, zmasowaną ilością będzie można 
odstraszyć czarnych. Jak zwykle żadna racja nie zwycięża i nocąmiasto wygląda 
jak podziurawiona kurtyna: tu prześwituj e jakiś fragment oświetlonej sceny, a 
naokoło nie widać nic i znowu widać fragment, a reszta zasłonięta. Dona 
Cartagina, która raczej z nawyku niż z potrzeby sprząta opuszczone pokoje na 
moim piętrze (na którym mieszkam teraz sam), raz po raz przerywa zamiatanie i 
nasłuchuje, czy od strony afrykańskich dzielnic nie nadciąga złowieszczy pomruk 
tłumu, zapowiedź naszego końca. Nieruchomieje tak, jak wiejskie kobiety, kiedy 
nasłuchują, czy za moment nie rozlegnie się grzmot. Potem żegna się uroczystym 
krzyżem i sprząta dalej.
Wyjechali wszyscy strażacy!
Już nikt nie ocali miasta przed pożarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, żeby 
strażacy uciekli z posterunku, ale mogli przekonać się o tym odwiedzając 
centralną remizę przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy były otwarte
na oścież. W głębi stały wielkie wozy w czerwieni i złocie, piętrzyły się 
drabiny i pompy. Na półkach leżały strażackie hełmy. Nie było żywej duszy. 
Oczywiście FNLA dowie się o tym fakcie i wystarczy, żeby zamiast ulotek zrzucili

jutro jedną bombę. Cała Luanda spłonie jak zapałka. Deszcze ustały, miasto było 
nagrzane słońcem i suche jak wiór. Żeby tylko nie było spięcia lub jakiś pijak 
nie zaprószył ognia. Później żołnierze uruchomili jeden z tych wozów i używali 
go do wożenia wody na front. Ponieważ był widoczny z daleka, został trafiony, 
zwalił się do rowu i tam pozostał.
Wyjechali wszyscy śmieciarze!
Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Miasto było brudne i zapuszczone, więc 
ludzie sądzili, że śmieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazało się, 
że wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skąd, zaczęły gromadzić się 
śmieci. Przecież została tylko garstka mieszkańców, którzy w dodatku żyli w 
takiej apatii i bezwładzie, że nie sposób posądzić ich o wznoszenie śmiecianych 
gór. A jednak takie góry zaczęły powstawać na ulicach opuszczonego miasta. 
Pojawiły się na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na 
wymarłych targowiskach. Przez niektóre ulice przechodziło się z wielkim trudem i

obrzydzeniem. W tym klimacie nadmiar słońca i wilgoci przyspiesza i potęguje 
rozkład, gnicie i fermentację. Całe miasto zaczęło cuchnąć, kto wchodził z ulicy

do hotelu, też przez długi czas cuchnął, inni rozmawiali z nim na odległość. W 
ogóle ludzie odsunęli się od siebie, mimo że w sytuacji, na jaką byliśmy 
skazani, powinno być odwrotnie. Dona Cartagina zamykała wszystkie okna, bo 
zgniłym powietrzem, jakie dochodziło z zewnątrz, nie można było oddychać. 
Zaczęły zdychać koty. Musiały zatruć się jakimś ścierwem, zbiorowo, bo pewnego 
ranka wszędzie leżały martwe koty. Po dwóch dniach obrzmiały i zrobi-
ły się pękate jak prosiaki. Kłębiły się nad nimi czarne muchy. Śmierdziało nie 
do wytrzymania, chodziłem po mieście zatykając chustką nos, oblany potem. Dona 
Cartagina wznosiła modły anty epidemiczne. Nie było lekarzy, nie pracował żaden 
szpital ani apteka. Śmieci rosły, mnożyły się, jakby kipiało jakieś monstrualne,

wstrętne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujące, zabójcze drożdże.
Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, 
kamienne miasto straciło swoją rację istnienia, swój sens. Było jak suchy 
szkielet polerowany wiatrem, martwa kość wystająca z ziemi ku słońcu.
Przy życiu trzymały się jeszcze psy.
Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli. 
Widziało się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi, 
charty i dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a 
także dogi, mopsy, pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w 
poszukiwaniu żarcia. Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia 
czereda zbierała się każdego rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie 
wartownicy karmili ją konserwami z żołnierskich racji paktu północno-atlantyc-
kiego. Widok był taki, jakby się oglądało światową wystawę rasowych psów. Potem 
nakarmione, zadowolone stado przenosiło się na miękką, soczystą trawę 
porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu. Zaczynała się nieprawdopodobna,

zbiorowa orgia seksualna, roz-namiętnione i niestrudzone szaleństwo, gonitwy i 
kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni wartownicy mieli z tego powodu 
wiele rubasznej uciechy.
Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć.

Strona 9

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgraj ą, poszukując daremnie 
pożywienia. Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę, 
ponieważ później nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które 
przychodziły pod sztab generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były

setki. Można przyjąć, że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który 
wyprowadził psie stado z umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ, 
trafiły do FNLA. Jeżeli na południe - trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały 
się na wschód, w stronę Dalatando i Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do

Mozambiku a nawet do Tanzanii.
Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz 
kraju.
Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem więc 
wyjechać na front.
Sceny frontowe
Comandante Ndozi stoi w cieniu rozłożystego man-gowca. Ociera spoconą twarz. 
Wygrać bitwę, to jest również wysiłek fizyczny. To jest tak, jak wyrąbać las. 
Grupie żołnierzy rozkazuje zakopać poległych. Swoi i tamci mogą być pochowani 
razem - po śmierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przysłowie mówi: 
wrogowie na ziemi, bracia w niebie. Pyta, czy samochód odwiózł rannych do 
Luandy. Nie odwiózł, bo kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leżą na 
ciężarówce, jęczą i wołaj ą pomocy. Na froncie nie ma żadnego lekarza. Jeżeli 
nie do wiozą benzyny, połowa rannych umrze z upływu krwi. Potem wysyła gońca w 
tym kierunku, skąd dobiega odgłos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to 
utarczka z cofającym się przeciwnikiem, czy też chłopcy strzelają na wiwat 
świętując zwycięstwo. Ma wrażenie, że tracą bezmyślnie amunicję, której i tak 
brakuje. Jutro nieprzyjaciel uderzy i oddamy miasto, bo nie będzie czym się 
bronić.
Mówi, że ma wieczne kłopoty z amunicją. Wieczne -to zostało powiedziane z 
przesadą. Jesteśmy na początku wojny i jego oddział istnieje dopiero od 
miesiąca. Ndozi ma za sobą lata partyzantki, ale wojsko, którym dowodzi, jest 
nowe, jest nieopierzone. Świeży żołnierz boi się wszystkiego. Przywieziony na 
front myśli, że z każdej strony spogląda na niego śmierć. Że każdy strzał jest w

niego wymierzony. Nie umie ocenić odległości ani kierunku ognia. Więc strzela, 
gdzie popadnie, byle
dużo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, żeby razić przeciwnika, jemu 
chodzi o to, żeby zabić własny strach. Żeby ogłuszyć lęk, który paraliżuje 
człowieka i nie pozwala mu myśleć. To znaczy, nie pozwala mu myśleć o tym, co 
dzieje się dookoła, o tym, jak wygrać bitwę, w której walczy jego oddział, bo on

w tym czasie ma ważniejszą bitwę do wygrania — on musi wygrać wojnę z własnym 
strachem. Dzisiaj w czasie natarcia podbiegłem do jednego, który stał z bazuką i

walił w niebo. Nie mierz w górę, krzyczę, mierz przed siebie, w te palmy, oni 
tam są. Ale widzę, że on ma szarą twarz, że ani mu w głowie szukać przeciwnika, 
że nic do niego nie dociera, bo on teraz toczy bój ze swoim wrogiem, który 
siedzi nie między palmami, ale w tym chłopaku, w nim samym. On strzelał, bo 
chciał się oszołomić, chciał się odurzyć i w takim zamroczeniu przetrwać atak 
strachu.
Magazynierzy wołają- gdzie podzieliście amunicję? Odpowiadam, że została 
wystrzelana. Ilu zabiliście ludzi? Zabiliśmy dwóch. Pół tony nabojów i tylko 
dwóch zabitych? A nam nie trzeba było zabijać więcej. Myśmy mieli zająć miasto i

to zostało wykonane. Żaden z kwatermistrzów nie przyjedzie na front zobaczyć, 
jak walczy świeży żołnierz, który nie zna wojny. Nocą oddział podchodzi blisko 
miejsca, gdzie jest przeciwnik. Tuż przed świtem otwieramy ogień. Żołnierz 
niedoświadczony myśli, że teraz najważniejszą rzeczą jest zrobić dużo hałasu. 
Strzela jak opętany, na ślepo, bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie 
wrogowi, jaka nadciąga siła. Jest to forma ostrzeżenia, sposób wywołania w 
nieprzyjacielu strachu, który byłby większy niż nasz własny. I jest w takim 
działaniu jakaś racja. Bo nasz przeciwnik jest też nie obyty z wojną, nie obyty 
z ogniem i, zaskoczony gwałtowną strzelaniną, cofa się i ucieka.
W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczały się do takiej właśnie licytacji 
ognia. Rzadko dochodziło do bezpośredniej walki. Kiedyś miałem taką historię, że

moi ludzie na początku wystrzelali całą amunicję i potem nie można było pójść do

Strona 10

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

natarcia, bo nie było z czym. Wysłałem zwiadowcę do miasteczka, które mieliśmy 
wtedy atakować. Wrócił i powiedział, że nie ma tam żywego ducha. Przeciwnik 
uciekł i kiedy wchodziliśmy do tej miejscowości, w moim oddziale nikt nie miał 
jednego naboju w magazynku.
Myśmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzył z północy, a Jonas 
Savimbi - z południa. To jest kraj, w którym wojna trwa od pięciuset lat, odkąd 
przyszli tutaj Portugalczycy. Potrzebowali niewolników na handel, na eksport do 
Brazylii, na Karaiby, w ogóle za ocean. Z całej Afryki Angola dostarczyła 
tamtemu kontynentowi największej ilości niewolników. Dlatego nasz kraj nazywaj ą

czarną matką nowego świata. Połowa chłopów brazylijskich, kubańskich, 
dominikańskich ma za swoich przodków ludzi z Angoli. To był kiedyś kraj ludny, 
zasiedlony, a potem zrobił się pusty, jakby tędy przeszła zaraza. Angola jest 
pusta do dzisiaj. Setki kilometrów i ani jednego człowieka, jak na Saharze. 
Wojny niewolnicze trwały trzysta lat albo dłużej. Nasi wodzowie robili dobry 
interes. Silne plemiona napadały na słabsze, brali jeńców i odstawiali ich na 
targ. Czasem musieli tak robić, bo to była forma płacenia Portugal-czykom 
podatków. Cenę niewolnika ustalało się według jakości uzębienia. Ludzie wyrywali

sobie zęby albo piłowali je kamieniami, żeby mieć niską wartość rynkową. Tyle 
męki, żeby być wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona żyły w strachu jedno 
przed drugim, żyły w nienawiści. Wyprawy wojenne przypadały na suchą porę, bo 
wtedy można łatwo się poruszać. Kiedy kończyły się deszcze, wszyscy wiedzieli, 
że zaczyna się
czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonął w 
wodzie i błocie, zawieszano broń. Ale wodzowe obmyślali już nową wojnę, 
szykowali nowe wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamiętają do dziś, bo w naszym 
myśleniu przeszłość zajmuje więcej miejsca niż przyszłość.
Zaczynałem walkę dziesięć lat temu, w oddziale co-mandante Batalha. To było we 
wschodniej Angoli. Musieliśmy uczyć się języków tamtych plemion i postępować 
według ich obyczajów. To było warunkiem przeżycia - inaczej traktowaliby nas 
jako obcych, którzy naszli ich ziemię. A przecież wszyscy byliśmy Angolańczyka-
mi. Ale oni nie wiedzą, że ten kraj nazywa się Angola. Dla nich ziemia kończy 
się tam, gdzie leży ostatnia wioska, w której ludzie mówią zrozumiałym dla nich 
językiem. I to jest granica ich świata. A co leży za tą granicą, pytaliśmy. Za 
granicą zaczyna się inna planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez 
nie-lu-dzi. Tych Nganguela należy się wystrzegać, bo są ich wielkie ilości i 
używająjęzyka, którego nie można pojąć i który im służy do ukrywania złych 
zamiarów.
Wszyscy nasi wrogowie żywią się ciemnotą ludu i dużo płacą, żeby wojna plemion 
trwała bez końca. Przekupili Holdena Roberto, żeby z Bakongów stworzył FNLA. 
Przekupili Savimbiego, żeby z Ovimbundu stworzył UNITA. Mamy sto plemion i 
musimy zbudować z nich jeden naród. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyć 
ludzi nienawiści. Musimy wprowadzić zwyczaj podawania ręki.
To jest kraj nieszczęśliwy, tak jak są nieszczęśliwi ludzie, którym życie nie 
chce się ułożyć. Przez ostatnie dwieście lat Portugalczycy ciągle organizowali 
zbrojne ekspedycje, żeby podbić całą Angolę. Nie było pokoju. Piętnaście lat 
prowadziliśmy wojnę partyzancką. Żaden kraj Afryki nie miał takiej długiej 
wojny. Żaden nie był
tak zniszczony. Nas, partyzantów, nigdy nie było wielu. Potem część wyginęła, 
inni odeszli do sztabu albo do rządu. Ze starej kadry została na froncie 
garstka. Jesteśmy rozproszeni po całym kraju. Brakuje ludzi.
Wojsko, które mam ze sobą, to chłopcy wzięci z ulicy prosto na front. Powinni 
być w szkole, ale szkoły zamknęliśmy, żeby mieć armię, gdyż musimy się bronić. 
Ta wojna została nam narzucona, bo jesteśmy bogatym krajem zamieszkanym przez 
pięć milionów biednych ludzi, ciemnych analfabetów, którzy nie potrafią obsłużyć

działa bezodrzutowego 86 mm. Oni myślą, że wystarczy dwadzieścia wozów 
pancernych, żeby dalej mieć naszą naftę i diamenty i żeby zapędzić nas z 
powrotem na swoje miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy świeże wojsko, które 
musi dorosnąć do wojny. Mnie jest szkoda tych chłopców, bo oni powinni dorastać 
do czytania i pisania, do budowania miast i leczenia ludzi. A muszą dorastać do 
zabijania. Muszą dorosnąć do tego, żeby po naszej stronie było coraz mniej 
ślepej strzelaniny, a po tamtej - coraz więcej śmierci. Jakie mamy inne wyjście 
w tej wojnie, której nie chcieliśmy?
Jesteśmy w Caxito, sześćdziesiąt kilometrów na północ od Luandy. Dziś rano 
zadzwonił comandante Ju-Ju i powiedział, że o świcie była bitwa o Caxito, że 
oddział comandante Ndozi odbił miasteczko z rąk FNLA i że zaraz będzie tam można

Strona 11

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

pojechać. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i 
codziennie o ósmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na 
frontach wojny angolańskiej. Komunikaty te maj ą brzmienie patetyczne, ponieważ 
w ich pisanie Ju-Ju wkłada całe serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia 
opłakujemy śmierć nieodżałowanego comandante Cow-Boya, który poległ w ataku na 
miasto Ngavi. Nie-
ustraszony bohater walczył na stojąco i jeszcze ciężko ranny zadał śmierć trzem 
bestialskim agresorom. Następnego dnia świętujemy zwycięstwo pod Folgares, gdzie

nasze okryte chwałą wojska zadały druzgocące ciosy bandom sprzedajnych 
najemników. Innym razem dowiadujemy się, że cała Afryka wstrzymała oddech 
śledząc losy heroicznego garnizonu w Luso, który otoczony przez niezliczone 
hordy nieprzyjacielskie postanowił nie oddać ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy 
nie słabnie, nasza wola walki jest niezłomna jak stal, nie znamy lęku, nie boimy

się śmierci i giniemy na oczach świata, który patrzy na nas z podziwem.
Jeżeli sytuacja jest pomyślna, komunikaty Ju-Ju są krótkie i spokojne. Fakty 
mówią same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywać. Jeżeli jednak 
zaczyna się coś psuć, jeżeli zaczyna być źle, komunikaty stają się rozwlekłe i 
zawiłe, pojawia się w nich mnóstwo przymiotników, mnożą się pochwały pod własnym

adresem i epitety ośmieszające przeciwnika. Idę ulicami Luandy i przez otwarte 
okna dobiega mnie głos Ju-Ju. Na tę odległość nie słyszę słów, ale ponieważ mówi

on tylko przez chwilę, wiem, że jest dobrze, że przetrwają, że coś zdobyli. A 
wczoraj przewędrowałem połowę miasta i Ju-Ju mówił i mówił. Coś widocznie rwało 
się na froncie. Opadło mnie tysiąc wątpliwości, czy zdołają się utrzymać, czy 
wygrają.
Ju-Ju jest białym Angolańczykiem, to znaczy jego rodzice pochodzą z Portugalii, 
ale on już urodził się w Angoli, która jest jego ojczyzną. W MPLA jest takich 
setki. Walczą na froncie lub pracują w sztabie albo w administracji. Wszyscy 
noszą brody. Jest ona tutaj znakiem tożsamości: biały z brodą to człowiek stąd, 
nikt nie pyta go o dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjaśnienia. Czarny mówi do 
niego - camarada i traktuje z szacunkiem, bo jeśli on biały brodacz, to na pewno

musi mieć
funkcję, to dowódca oddziału albo i wyżej. Ju-Ju ma brodę jak bizantyjski 
patriarcha: rozrośniętą do ramiorr, imponującą. Ta broda jest w całej jego 
postaci najbardziej uderzająca, bo on sam jest drobny, szczupły i przygarbiony, 
nosi duże okulary i przypomina asystenta z katedry papirologii na jednym ze 
starych uniwersytetów europejskich.
W czasie zdobywania Caxito oddział comandante Ndozi wziął do niewoli stu 
dwudziestu jeńców FNLA, z którymi Ju-Ju przeprowadza teraz wywiady. Są wzywani 
kolejno pod wielki kasztan, gdzie na skrzynce od amunicji (granaty, produkcja 
francuska, zdobycz na nieprzyjacielu) siedzi komisarz polityczny. Ju-Ju, 
człowiek z natury nieśmiały, rozmawia z każdym jeńcem uprzejmie, nawet jakby 
przepraszająco, a po rozmowie udziela mu pouczającej lekcji w nadziei, że 
naprowadzi go na słuszną drogę życia i walki.
Zaczyna od wywołania w badanym uczucia wstydu i winy.
- Czy nie wstyd wam - pyta komisarz polityczny - że walczycie w FNLA jako agent 
imperializmu?
Ponury, tępy Bakongo o skórze tak czarnej, że aż wpada w fiolet, i o gębie tak 
strasznej, że aż ciarki chodzą po plecach, milczy i patrzy w ziemię. Poprawia na

głowie zakrwawioną szmatę, bo kula oberwała mu ucho. Wzdycha i zbiera mu się na 
płacz, ale dalej milczy.
Ju-Ju nalega, zachęca do mówienia, nawet podsuwa mu papierosa, choć papierosy są

w Angoli bezcennym skarbem, za paczkę papierosów, nawet za pół paczki, można 
uratować życie.
W końcu jeniec opowiada, że w Kinszasie robią łapanki na Bakongów z Angoli i 
wcielają ich do FNLA.
Te łapanki robi wojsko Mobutu. Kto ma franki, może się wykupić, ale on nie miał 
franków, bo był bezrobotny, więc go złapali i wcielili. W FNLA było dobrze, bo 
dawali jeść. Dająmaniok i baraninę. W sobotę dająpiwo. Jeżeli wygrają walkę, 
dostająpieniądze. Ale on nie był w takiej walce, żeby potem płacili. Niczego nie

ukradł, bo od granicy Zairu do Caxito wszystko już zrabowane i puste. Holdena 
Roberto nie widział. Czytać i pisać nie umie. Dziś rano byli otoczeni, więc 

Strona 12

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

poddali się i teraz tu są. Nikogo nie zabił.
Ju-Ju każe wprowadzić następnego.
Bakongo, z czołem zarośniętym do brwi, słania się ze strachu. Komisarz pyta, czy

mu nie wstyd itd., a potem pyta, gdzie są w pobliżu wojska FNLA.
Tamten nie wie. Było takie zamieszanie, że nie wie, kto dostał się do niewoli, a

kto uciekł. Jeden najemnik wołał do niego - tędy, tędy, i on posłuchał, i 
pobiegł, i wpadł prosto w ręce MPLA, a najemnik poleciał w odwrotną stronę i 
uciekł. Z tych, co są razem z nim w niewoli, nie zna nikogo. Jego i czterech 
innych wysłali z Ambriz, żeby szli do Caxito. Nie mieli co jeść i pić, bo na tej

drodze nic nie ma. Trzech umarło z wycieńczenia. Jeden zniknął w nocy. Został 
sam. Doszedł do Caxito wczoraj wieczorem. Chce pić. On myśli, że jeśli w okolicy

są ludzie z FNLA, to oni poddadzą się jutro sami, bo tu nigdzie w pobliżu nie ma

wody, tylko w Caxito. Wytrzymają noc i może do południa, a potem przyjdą, bo 
inaczej umrą z pragnienia.
Następny jeniec wygląda na dwanaście lat. Mówi, że ma szesnaście. On wie, że to 
wstyd walczyć w FNLA, ale jemu powiedzieli, że jak pójdzie na front, to potem 
poślą go do szkoły. On chce skończyć szkołę, bo on chce malować. Jeżeli dostanie

papier i ołówek, zaraz może coś narysować. Może zrobić portret. Gdyby miał tu 
farby, zrobiłby obraz. Umie też rzeźbić, chciałby pokazać
swoje rzeźby, które zostały w Carmonie. On w to wkłada swoje życie i chciałby 
się uczyć, i powiedzieli mu, że będzie się uczyć, jeżeli najpierw pójdzie na 
front. On wie, to tak wychodzi, że aby malować, musi najpierw zabijać ludzi, ale

on nikogo nie zabił.
Było już ciemno, kiedy wyszedłem na rynek. Naokoło puste domy, bez świateł, 
szyby wybite, sklepy rozwalone. Blisko studni jakieś psy. Krowa niczyja z 
pyskiem przy trawniku.
Front.
Wokoło ciemna ściana buszu, a w buszu może ci żołnierze z FNLA, którzy długo nie

wytrzymaj ą bez wody i jutro poddadzą się, żeby nie umrzeć z pragnienia.
Wymarłe miasteczko, przejmująca pustka i noc.
Tylko w jednym miejscu, na drugim końcu rynku głosy, rozmowy, nawet śmiech. To 
tam, gdzie jest mały, otoczony betonową balustradą skwer, z kępą drzew pośrodku.
Poszedłem w stronę skweru potykając się o kamienie, o łuski artyleryjskie, o 
porzucony rower.
Po wewnętrznej stronie balustrady stali jeńcy z FNLA, tych stu dwudziestu 
wziętych rano do niewoli w czasie bitwy o Caxito. Po stronie zewnętrznej, od 
ulicy i rynku, stali wartownicy z MPLA. Było ich kilkunastu.
Jeńcy i wartownicy prowadzili ożywioną rozmowę: spierali się o wynik 
wczorajszego meczu. Wczoraj, w niedzielę, na stadionie w Luandzie Benfica 
pokonała Ferroviario 2:1. Drużyna Ferroviario, która od dwóch lat nie odniosła 
porażki, zeszła z boiska wygwizdana przez własnych kibiców. Drużyna przegrała, 
ponieważ jej czołowy napastnik, król strzelców - Chico Gordo, opuścił klub i gra

teraz w Portugalii, w Sporting de Braga.
Mogli wygrać.

;                ,

Nie mogli wygrać.
Co tam Chico Gordo! Norberto nie jest gorszy, a jednak przegrali!
Norberto!? Norberto nie dorasta mu do pięt.
Chłopcy dyskutują, kłócą się podzieleni na dwa obozy, skaczą sobie do oczu. Tyle

że linia podziału nie przebiega wzdłuż betonowej balustrady. Ferroviario ma 
kibiców wśród jeńców i strażników. A w drugim obozie, w obozie kibiców Benfica, 
który teraz świętuje swój wspaniały triumf, są też razem i jeńcy, i strażnicy.
Jest to dyskusja żarliwa, pełna młodzieńczej pasji, taka sama, jaką obserwujemy 
na całym świecie wśród chłopców opuszczających stadion po wielkim meczu. W 
takiej dyskusji zapomina się o wszystkim.
I to dobrze, że można zapomnieć o wszystkim.
Że można zapomnieć o tej bitwie, po której ubyło nas kilku, po jednej i po 
drugiej stronie betonowej balustrady. O łapankach, które robią żołnierze Mobutu.

I o tym, że musimy dorastać do wojny, żeby było coraz mniej ślepej strzelaniny i

Strona 13

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

coraz więcej śmierci.
Od dawna robię wyprawy do sztabu generalnego, żeby zdobyć przepustkę na front 
południowy. Bez przepustki nie można poruszać się po kraju, bo przy drogach 
czuwaj ą posterunki i sprawdzaj ą podróżnym dokumenty. Najczęściej posterunek 
stoi przed wjazdem do miasteczka, a drugi przy wyjeździe, ale również jadąc 
przez wieś można napotkać posterunek wystawiony przez czujnych i zapobiegliwych 
chłopów, a czasem w najszczerszym polu lub w najbardziej zapuszczonym buszu 
potrafi zjawić się posterunek samorzutnie powołany przez koczowników 
wypasających w okolicy swoje stada.
Przy ważnych szlakach, tam gdzie stoją posterunki
wysokiej rangi, szosa zamknięta jest kolorowym, z daleka widocznym szlabanem. 
Ale ponieważ rządzi improwizacja i brakuje materiałów, inni radzą sobie jak 
mogą. Niektórzy przeciągają druty na wysokości szyby samochodowej, a jeśli nie 
ma drutu - kawałek sizalowej liny. Zastawiają drogę pustymi beczkami po benzynie

lub wznoszą przeszkodę z kamieni i wulkanicznych głazów. Wysypują na asfalt 
szkło i gwoździe. Kładą gałęzie suchej, kolczastej tarniny. Barykadują przejazd 
wiązkami stapelii albo pniem cykasy. Najbardziej pomysłowi okazali się ludzie z 
posterunku w Mulondo. Z przydrożnego zajazdu, który porzucił Portugalczyk, 
wywlekli na środek szosy piętrowy kredens, zbudowany w formie gigantycznego 
tryptyku, z wmontowanym w części głównej ruchomym, kryształowym lustrem. 
Manipulując tym lustrem tak, żeby odbijało promienie słońca, oślepiali 
kierowców, którzy nie mogąc jechać dalej zatrzymywali się w znacznej odległości 
i szli piechotą do posterunku, aby wyjaśniać, kim są i dokąd jadą.
Trzeba nauczyć się współżyć z posterunkami i przestrzegać obyczajów, jeżeli chce

się podróżować bez przeszkód i dojechać żywym do celu. Losy naszej wyprawy, a 
nawet nasze życie, znajdują się w rękach posterunkowych, o tym należy pamiętać. 
Są to ludzie różnej profesji i wieku. Żołnierze ze służby tyłów, domorosła 
milicja, chłopcy ogarnięci pasją wojenną, a często po prostu dzieci. Uzbrojenie 
przeróżne: rozpylacze, stare karabiny, maczety, noże i pałki. Ubiór też dowolny,

bo trudno o mundury. Czasem wojskowa bluza, ale zwykle kolorowa koszula, czasem 
hełm, ale często damski kapelusz, czasem masywne buty, ale z reguły trampki lub 
na bosaka. Jest to uboga wojna, przyodziana w tani, perka-likowy strój.
Każde spotkanie z posterunkiem składa się z: a - czę-
ści wyjaśniającej, b - pertraktacji, c - rozmowy towarzyskiej. Do posterunku 
należy dojeżdżać powoli i zatrzymać się w przyzwoitej odległości. Wszelkie 
gwałtowne hamowanie i pisk opon są bardzo złym wstępem, posterunkowi nie lubią 
takich popisów. Następnie wysiadamy z samochodu i zbliżamy się do miejsca, w 
którym drogę zamyka szlaban, beczka po benzynie, sterta kamieni, pień drzewa lub

kredens. Jeżeli jest to strefa przyfrontowa, nogi uginaj ą nam się ze strachu, a

serce skacze do gardła. Bo nie wiemy, czyj jest ten posterunek: MPLA, FNLA czy 
UNITA? Świeci słońce i jest gorąco. Rozpalone do białości powietrze wibruje nad 
szosą, jakby przez drogę przewalała się śnieżna zamieć. Ale panuje cisza, otacza

nas świat nieruchomy, który wstrzymał oddech. My też, mimowolnie, wstrzymujemy 
oddech. Zatrzymujemy się i czekamy.
Nie widać nikogo.
Ale posterunkowi są. Ukryci w krzakach albo w przydrożnym szałasie obserwująnas 
uważnie. Jesteśmy wystawieni na ich spojrzenia i - nie daj Boże - na strzał. W 
takiej chwili nie wolno okazać ani zdenerwowania, ani pośpiechu, bo to skończy 
się źle. Przeciwnie, zachowujemy się zwyczajnie, poprawnie, luźno, nic innego 
nie robimy - czekamy. Nie należy też wpadać w drugą skrajność i maskować lęku 
sztuczną swobodą, dowcipkować, brylować, wołać hop! hop! czy manifestować 
przesadną pewność siebie. Posterunkowi mogliby uznać, że traktujemy ich 
lekceważąco i skutek byłby dla nas fatalny. Nie lubią oni także, jeżeli podróżni

rozglądają się dookoła, wkładają ręce do kieszeni, ziewają, walą się w cień 
pobliskich drzew lub - co jest w ogóle przestępstwem - sami zabierają się do 
odsuwania przeszkody na drodze.
Po zakończeniu obserwacji ludzie z posterunku opuszczają swoje kryjówki i idą w 
naszą stronę powol-
nym, leniwym krokiem, jednakże czujni i z broniąw pogotowiu. Zbliżają się i 
zatrzymują na bezpieczną odległość.
Przyjezdni stoją w miejscu.

Strona 14

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Pamiętajmy, że świeci słońce i jest gorąco.
Teraz następuje najbardziej dramatyczny moment spotkania - wzajemne badanie. 
Żeby zrozumieć sens tej sceny, musimy pamiętać, że walczące ze sobą armie są 
ubrane jednakowo (czy -jednakowo - nie ubrane), i że duże obszary kraju są 
ziemią niczyją, na którą zapuszczają się to jedni, to drudzy, przyjaciele i 
wrogowie, i stawiają swoje posterunki. Dlatego z początku nie wiemy, kim są ci, 
którzy wyszli do nas z kryjówek i co z nami zrobią. Oni też nic o nas nie 
wiedzą.
Teraz musimy zebrać w sobie całą odwagę, żeby powiedzieć jedno słowo, które 
zdecyduje o naszym życiu lub śmierci:
-Camarada!
Jeżeli posterunkowi są ludźmi Agostinho Neto, którzy pozdrawiają się słowem - 
camarada, będziemy żyć. Ale jeśli okażą się ludźmi Holdena Roberto lub Jonasa 
Savimbi, którzy wołają na siebie - irmao (bracie), dotarliśmy do kresu naszej 
ziemskiej egzystencji. Za chwilę zapędzą nas do roboty: będziemy kopać własny 
grób. Przy starych, osiadłych posterunkach powstają małe cmentarze tych, którzy 
nie mieli szczęścia pozdrowić posterunkowych właściwym słowem.
Ale, powiedzmy, tym razem los okazał się dla nas łaskawy. Odezwaliśmy się głosem

stłumionym i zachrypłym ze strachu - camarada! Słowo to zostało powiedziane tak,

żeby jakiś dźwięk dotarł do ludzi z posterunku, ale żeby nie zabrzmiał on zbyt 
wyraźnie, zbyt dosłownie i nieodwołalnie, a więc żeby zabełkotanie nasze, w 
którym ostrożnie przemyciliśmy okruchy dźwiękowe słowa -camarada, pozostawiło 
jakąś furtkę, jakąś szansę od-
wrotu, wycofania się w słowo irmao i żeby niefortunne pomieszanie słów można 
było zwalić na ten piekielny upał, który otępia umysł i pcha go w nonsensy, na 
zmęczenie podróżą i zdenerwowanie zrozumiałe u każdego, kto znalazł się na 
froncie. Jest to bardzo delikatna gra, wymagająca zręczności, wyczucia i słuchu.

Wszelka łatwizna, wszelkie szycie grubą nicią od razu wyjdzie na wierzch. Nie 
można, na przykład, krzyknąć za jednym zamachem - camarada! irmao!, bo będziemy 
- i słusznie - uznani przez posterunkowych za wygodnych oportunistów, którzy w 
sytuacjach frontowych są tępieni na całym świecie. Wzbudzimy podejrzliwość i 
zostaniemy zatrzymani do wyjaśnienia.
Więc odezwaliśmy się - camarada! - i oto twarze ludzi z posterunku rozjaśniają 
się. Teraz oni odpowiadają - camarada! Wszyscy zaczynaj ą powtarzać - camarada! 
camarada! - swobodnie i pełnym głosem, nieskończoną ilość razy, słowo to krąży 
między nami i posterunkowymi, jak stado gołębi.
Euforia, jaka opanowała nas na myśl, że będziemy żyć, trwa jednak krótko. 
Będziemy żyć, ale czy pojedziemy dalej, nie jest to jeszcze wiadome. 
Przystępujemy więc do pierwszej, wyjaśniającej części spotkania. Mówimy, kim 
jesteśmy, skąd jedziemy i dokąd. W tym właśnie miejscu prezentujemy naszą 
przepustkę. Pojawią się trudności, jeżeli posterunek nie potrafi czytać, co jest

problemem nagminnym w wypadku posterunków chłopskich i koczowniczych. Lepiej 
zorganizowane posterunki zatrudniaj ą w tym celu dzieci. Dzieci umie-. ją czytać

częściej niż dorośli, bo szkoły zaczęli tu rozwijać dopiero w ostatnich latach. 
Treść przepustki sztabu generalnego jest zwykle ciepła i serdeczna. Mówi ona, że

camarada Ricardo Kapuchinsky jest naszym przyjacielem, człowiekiem dobrej woli, 
godnym zaufania i dlatego prosi się wszystkich camaradas na
froncie i na tyłach, aby okazywali mu gościnność i pomoc.
Mimo tak pozytywnej opinii ludzie z posterunku zwykle zaczynająod tego, że nie 
chcą puścić dalej i każą zawracać. To zrozumiałe. Prawda, że autorytet Luandy 
jest wielki, ale przecież posterunek to też władza, a istota władzy polega na 
tym, że musi ona manifestować swoją siłę.
Nie traćmy jednak nadziei i nie upadajmy na duchu! Sięgnijmy po broń perswazji. 
Tysiąc argumentów przemawia na naszą korzyść. Dokumenty mamy w porządku: jest 
pismo, pieczątka i podpis. Znamy osobiście prezydenta Agostinho Neto. Znamy 
dowódcę frontu. Piszemy, sławimy na cały świat Angolę, jej bojowników o słuszną 
sprawę. Źli Europejczycy wyjechali, ten, kto został, musi być swój, inaczej tu 
by nie siedział. Zresztą zrewidujcie, nie mamy broni, nikomu nie możemy zrobić 
krzywdy.
Powoli, opornie, posterunkowi zaczynają ustępować. Jeszcze dyskutują, naradzają 
się na stronie, czasem wybuchnie między nimi kłótnia. Mogą wysłać gońca do 
komendanta, który pojechał do miasta albo poszedł do wsi. Wtedy trzeba czekać. 
Czekać i czekać, na tym upływa nam tutaj życie. Ale ma to tę dobrą stronę, że 

Strona 15

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

przez wspólne czekanie następuje wzajemne oswojenie i zbliżenie. Już jesteśmy 
cząstką posterunkowej społeczności. Jeżeli jest czas i ochota, możemy 
opowiedzieć coś o Polsce. Też mamy morze i góry. Mamy lasy, ale drzewa są inne, 
na przykład u nas nie rośnie ani jeden baobab. Kawa też nie rośnie. Polska jest 
mniejsza niż Angola, ale za to mamy więcej ludzi. Mówimy po polsku. Ovim-bundu 
mówią swoim językiem, Chokwe swoim i my swoim. Nie jemy manioku, u nas nie znają

manioku. Wszyscy mają buty. Boso można chodzić tylko w lecie, w zimie bosy 
człowiek mógłby zamarznąć i umrzeć.
Umrzeć od chodzenia boso? Ha! Ha! Czy to daleko do Polski? Daleko, ale samolotem

blisko. A morzem, miesiąc czasu. Miesiąc czasu? To niedaleko. Macie karabiny? 
Mamy karabiny, armaty i czołgi. Właśnie, a my czołgów nie mamy. Bydło mamy takie

samo jak u was. Krowy i kozy, kóz mało. A wyście nie widzieli konia? No to 
kiedyś musicie zobaczyć konia, u nas dużo koni.
Czas upływa na przyjemnej rozmowie, a o to właśnie posterunkowym chodzi. Bo 
teraz rzadko ktoś odważy się na podróż. Drogi puste, trzeba dniami czekać, nim 
zobaczy się nową twarz. Nie mogą jednak narzekać na nudę. W tych dniach życie 
skupia się wokół posterunków, jak w średniowieczu wokół kościoła, a na 
bezkresnych obszarach Ameryki wokół stacji benzynowej. Na skrawkach płótna 
miejscowe handlarki rozkładają swoje towary - mięsiste banany, kurze jajka tycie

jak orzeszki, czerwone pili-pili, suszoną kukurydzę, czarną fasolę i cierpkie 
granaty. Właściciel straganu konfekcyjnego sprzedaje najtańszą odzież, jaskrawe 
chustki, a także drewniane grzebienie, plastykowe gwiazdki, lusterka z podobizną

znanych aktorek na odwrocie, gumowe słonie i piszczałki z ruchomymi klapkami. 
Dzieci, jeśli nie pełnią służby, grają w parciankę na sąsiednim polu. Można 
spotkać wiejskie kobiety z glinianymi dzbanami na głowie, które przyszły po wodę

albo znajdują się w drodze po wodę, idąc z punktu nam nie wiadomego, do innego 
punktu, którego również nie znamy.
Posterunek, jeśli składa się ze swoich ludzi, jest gościnną przystanią. Tu 
możemy napić się wody, a niekiedy kupić kilka litrów benzyny. Możemy dostać 
upieczone mięso. O późnej godzinie pozwolą przespać się do rana. Czasem mają 
wiadomości o tym, w czyich rękach jest dalszy odcinek drogi.
Zbliża się czas odjazdu i posterunkowi zabierają się do pracy. Otwieraj ą drogę-

odtaczaj ą beczki, odwalają
kamienie, odsuwaj ą kredens. A potem, kiedy już możemy jechać, przychodzą do nas

z jednym, wszędzie powtarzającym się pytaniem: czy mamy papierosy?
I wtedy następuje momentalna zmiana ról. Teraz władza przechodzi w nasze ręce, 
bo to my, a nie oni, mamy papierosy. My zdecydujemy, czy dostaną j eden, dwa czy

pięć papierosów. Nasi posterunkowi opuszczają broń i czekaj ą posłuszni i 
cierpliwi, z pokorą w oczach. Bądźmy ludźmi i podzielmy się z nimi 
sprawiedliwie. Oni są na wojnie, walczą i ryzykują życiem. Obdarzeni, podnoszą 
ramiona w geście zwycięstwa, śmieją się i wśród okrzyków - camarada! camarada! 
ruszamy w drogę w nieznane, w pusty świat, w białą szalejącą spiekotę, w strach,

który nas czeka przy spotkaniu z następnym posterunkiem.
Wędrując tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lęków i radości, 
dotarłem do Bengueli. Z Luandy do Bengueli jest sześćset kilometrów drogi przez 
tereny pustynne, płaskie i nijakie. Szary i bezładny pejzaż tworzy przypadkowa 
zbieranina kamieni, suchych, zmierzwionych krzaków, brudnego piachu i połamanych

drogowskazów. W porze deszczowej chmury kotłują się tu nad samą ziemią, ulewy 
ciągną się godzinami i w powietrzu jest tak mało światła, jakby nigdy nie było 
dnia, a tylko zmierzch i noc. Nawet w czasie upałów, mimo obfitości słońca, 
krajobraz przypomina porzucone pogorzelisko, jest popielaty, martwy i nieprzy-
tulny. Ludzie, którzy muszą tędy jechać, spieszą się, żeby jak najszybciej 
pokonać odstrasząjącąprzestrzeńi dotrzeć z ulgą do miej sca przeznaczenia, do 
oazy. Luan-da jest oazą i Benguela-oaząna tej pustyni, która ciągnie się wzdłuż 
całego wybrzeża Angoli.
Benguela - senne, prawie wyludnione miasto drze-
miące w cieniu akacjowców, palm i kipersoli. Willowe dzielnice puste, domy 
zamknięte, zatopione w kwiatach. Nieopisany luksus kwaterunkowy, nadmetraże 

Strona 16

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

takie, że kręci się w głowie, przed furtkami, na ulicy porzucone samochody, 
chevrolety, alfa romeo, jaguary, chyba sprawne, choć nikt nie próbuje nimi 
jeździć. A obok, o sto metrów dalej, już pustynia, w tych okolicach biała i 
połyskująca jak usypisko soli, bez źdźbła trawy, ani jednego drzewa, bez 
ratunku. Na tej pustyni leżą afrykańskie dzielnice byle jak uklepane z gliny i 
łajna, poskładane z dykty i z blachy, zarojone, duszne i nędzne. Mimo że dwa 
światy - komfortu i biedy — sąsiadują o krok i nikt nie pilnuje bogatych, 
europejskich dzielnic, czarni z lepianek nie próbują nimi zawładnąć. Taka myśl 
nie przychodzi im do głowy. Jest to może najlepsze wytłumaczenie ich pasywnej 
postawy. Bo nie wchodzi tu w rachubę skrupuł moralny czy też obawa, że biali 
wrócą i zaczną mścić się. Te względy mogłyby być rozpatrywane, gdyby istniała w 
nich wcześniej pokusa opanowania białych dzielnic. Ale w swoim dotychczasowym 
życiu nie doszli jeszcze do tego stopnia świadomości, który nakazuje dopominać 
się o sprawiedliwość lub na swój sposób wymierzać ją samemu. Tylko ci 
Afrykańczycy, którzy skończyli studia, otarli się o świat, umieli czytać, 
oglądali filmy, tylko ci rozumieli, że dekolonizacja stwarza im szansę szybkiego

awansu materialnego, nagromadzenia bogactw i przywilejów. I wykorzystanie tej 
szansy przyszło im stosunkowo łatwo dlatego właśnie, że ich mniej rozbudzeni 
bracia - a takich było dziesięciu na każdy tuzin - nie domagali się niczego dla 
siebie, przyjmując swoją lepiankę i miskę manioku za świat dany im raz na 
zawsze.
Jakiś czas szedłem granicą dwóch dzielnic, a potem skręciłem w stronę 
śródmieścia. Odnalazłem małąulicz-
r
kę, przy której w przestronnej, piętrowej willi mieścił się sztab frontu 
środkowego. Przed furtką siedział wartownik z twarzą potwornie napuchłą od 
zapalenia okostnej i pojękując ściskał głowę, najwyraźniej w obawie, że za 
chwilę pęknie mu czaszka. Nie sposób było porozumieć się z tym nieszczęśnikiem, 
nic dla niego w tym momencie nie istniało. Otworzyłem furtkę. W ogródku, w 
cieniu płonących bougemdlli leżały na klombach skrzynki z amunicją, lufy 
moździerzy i stosy manierek. Dalej, na werandzie i w holu spali pokotem 
żołnierze. Wszedłem na piętro i otworzyłem drzwi pierwszego pokoju. Stało w nim 
tylko biurko, za którym siedział biały mężczyzna, potężnie zbudowany, wielki.
Był to comandante Monti, dowódca frontu.
Siedział i pisał na maszynie prośbę do Luandy o ludzi i broń. Jedyny wóz 
pancerny, jaki mieli na froncie, został wczoraj ustrzelony przez najemnika. 
Jeżeli teraz nieprzyjaciel zaatakuje swoim wozem pancernym, trzeba będzie oddać 
teren, cofać się i cofać.
Monti przeczytał list, który przywiozłem mu z Luandy, kazał mi usiąść - na 
parapecie, bo nie było krzeseł -i pisał dalej. Po kwadransie na schodach 
zastukały kroki i weszło czterech ludzi: ekipa telewizyjna z Lizbony. 
Przyjechali tu na dwa dni, potem wracają swoim samolotem do Portugalii. Szefem 
ekipy był Luis Alberto, dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odważny. Od razu 
zawarliśmy przyjaźń. Monti i Alberto znali się z dawnych lat, obaj pochodzili z 
Angoli, chyba nawet stąd, z Bengueli. Nie trzeba więc było tracić czasu na 
wzajemne oswajanie się i prezentacje.
Alberto i ja chcieliśmy jechać na front, ale reszta ekipy była temu przeciwna. 
Reszta ekipy — to znaczy Ca-rvalho, Fernandez i Barbosa powiedzieli, że mają 
żony i dzieci, że zaczęli budować domki jednorodzinne pod Lizboną (w miejscu 
rzeczywiście pięknym, bo pod Ca-
scais) i że nie będą ginąć na tej szalonej i nieprzytomnej wojnie, w której nikt

nic nie wie, przeciwnicy nie mogą rozpoznać się do ostatniej chwili i można 
stracić głowę bez żadnej walki, tylko z powodu najdzikszego bałaganu, braku 
informacji, lenistwa i beztroski czarnych, dla których człowiek nie jest żadną 
wartością.
Słowem, powiedzieli, że oni chcą żyć.
Zaczęła się dyskusja - rzecz najbardziej przez Laty^ nosów uwielbiana. Alberto 
przekonywał ich argumentem, że nakręcą mnóstwo taśmy i że zarobią dużo tak 
bardzo potrzebnych pieniędzy. Ale uspokoił ich dopiero Monti, kiedy powiedział, 
że o tej porze - zbliżało się południe - na froncie nie ma walki. I dał 
najprostsze na świecie wyjaśnienie:
- Jest zbyt gorąco.
Za oknem falowało powietrze jak rozżarzona blacha i każdy ruch wymagał wysiłku. 
Zbieraliśmy się do drogi. Monti zszedł na dół, obudził jednego z żołnierzy i 
wysłał go do miasta, gdzieś, gdzie byli kierowcy i samochody. Przyjechał citroen

DS i ford mustang. Monti chciał nam sprawić przyjemność i wyznaczył do eskorty 

Strona 17

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

żołnierza - dziewczynę imieniem Carlotta.
Carlotta przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur 
komandosa, dawało się wyczuć, że jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczęliśmy 
się do niej zalecać. Właściwie obecność Carlotty na dobre zdecydowała, że ekipa 
plunęła na domki pod Lizboną i postanowiła jechać na front. Mimo swoich 
dwudziestu lat Carlotta miała już legendę. Przed dwoma miesiącami, w czasie 
powstania w Huambo, dowodziła małym oddziałkiem MPLA, otoczonym przez tysięczną 
jednostkę UNITA. Umiała wyjść z okrążenia i wyprowadzić swoich ludzi. Dziewczyny

są w ogóle doskonałymi żołnierzami, lepszymi niż chłopcy, którzy czasem 
zachowują się na froncie histerycznie i często nieod-
powiedzialnie. Nasza dziewczyna była Mulatką, miała nieopisany wdzięk i wtedy 
wydawało nam się również -wielką urodę, choć później, kiedy wywołałem j ej 
zdjęcia, jedyne zdjęcia Carlotty, jakie po niej zostały, stwierdziłem, że nie 
była tak piękna. To znaczy - nikt nie powiedział tego na głos, żeby nie zburzyć 
naszego mitu, naszego wyobrażenia o Carlotcie z owego październikowego 
popołudnia w Bengueli. Po prostu odnalazłem w Lizbonie Alberta, Carvalho, 
Fernandeza i Barbosę i pokazałem im zdjęcia Carlotty z naszej drogi na front. 
Oglądali je w milczeniu i sądzę, że w tym momencie wszyscy wybraliśmy milczenie,

żeby nie powiedzieć tego na temat urody. Zresztą, czy miało to jeszcze 
znaczenie? Carlotty już nie było, już jej nie ma. Dostała rozkaz, żeby stawić 
się w sztabie frontu, więc włożyła mundur, rozczesała swoją fryzurę afro, 
zarzuciła automat na ramię i przyszła. Przed sztabem stał comandante Monti, 
czterech Portugalczyków i Polak. Od początku wydawała nam się piękna. Dlaczego? 
Bo taki był nasz nastrój, bo to nam było potrzebne, bo tak chcieliśmy. Zawsze 
stwarzamy urodę kobiet, więc i tym razem myśmy stworzyli urodę Carlotty. Nie 
można tego inaczej wytłumaczyć.
Samochody ruszyły, pojechaliśmy szosą do Balombo, sto sześćdziesiąt kilometrów 
na wschód. Właściwie wszyscy powinniśmy zginąć po drodze, pełnej serpentyn, po 
których kierowcy gnali jak opętańcy, naprawdę, cud boży, że dojechaliśmy żywi. 
Carlotta siedziała w naszym wozie obok kierowcy i przyzwyczajona do takiej jazdy

trochę z nas pokpiwała. Pęd powietrza odrzucał jej włosy do tyłu, w naszą stronę

i Barbosa powiedział, że przytrzyma Carlotcie głowę, żeby nie urwał jej wiatr. 
Carlotta śmiała się, a myśmy zazdrościli Barbosie. Na jednym z postojów 
Fernandez zaproponował, żeby Carlotta przesiadła się do nas do tyłu, na kolana, 
ale odmó-
wiła. Głośno cieszyliśmy się z jego klęski. Gdyż oczywiście Fernandez chciał, 
żeby Carlotta usiadła na jego kolanach, a to by wszystko popsuło, bo ona nie 
należała do nikogo konkretnie, stworzyliśmy ją wszyscy razem, była naszą 
Carlotta.
Urodziła się w Rosadas, niedaleko granicy z Namibią. Rok temu odbyła 
przeszkolenie w lasach Kabindy. Po wojnie chciała zostać pielęgniarką. To 
wszystko, co o niej wiemy, o tej dziewczynie, która jedzie teraz samochodem, 
trzyma automat na kolanach i ponieważ wyczerpaliśmy nasze żarty i zapanował na 
chwilę spokój, zrobiła się poważna i zamyślona. Wiemy, że Carlotta nie będzie 
ani Alberta, ani Fernandeza, ale jeszcze nie wiemy, że już nie będzie niczyja.
Trzeba znowu przystanąć, bo most jest uszkodzony i kierowcy rozważają, jak 
przejechać. Mamy kilka minut czasu, więc robię jej zdjęcia. Proszę, żeby się 
uśmiechała. Stoi oparta o poręcz mostu. Naokoło jest pole, może łąka, nie 
pamiętam. Po chwili ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy spalone wsie, puste miasteczka, 
opuszczone plantacje tytoniu i ananasów. Potem było coraz więcej krzewów 
tamaryszku, zaczęły się zielone wzgórza i las. Zrobiło się gorzej, bo 
dojeżdżaliśmy do frontu szosą, o którą toczyły się walki, i na asfalcie leżały 
rozrzucone zwłoki żołnierzy. Nie mają tu zwyczaju grzebać poległych i wjazd w 
każdą strefę bitewną rozpoznaje się po nieludzkim odorze rozkładających się 
ciał. W zgniłej wilgoci tropiku muszą dokonywać się jakieś dodatkowe 
fermentacje, bo zapach jest tak intensywny, straszliwy i nawet ogłuszający, że 
mimo obycia z frontem za każdym razem dostawałem zawrotów głowy i mdłości. W 
pierwszym wozie mieli bańkę zapasowej benzyny, więc zatrzymaliśmy się, żeby 
polewać nią zwłoki, narzucić na zabitych trochę suchych gałęzi z przydrożnych 
krzaków, a potem kierowca strzelał z automatu w asfalt pod takim
kątem, aby poszła iskra i wznieciła płomień. Tym ogniem znaczyliśmy naszą drogę 
do Balombo.
Balombo to małe miasteczko w lesie, które przechodzi z rąk do rąk. Żadna strona 
nie może osadzić się w nim na dobre właśnie z powodu tej obecności lasu, tak 
dosłownej jak w Otwocku czy w Wildze, co umożliwia przeciwnikowi skryte 

Strona 18

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

podejście na najbliższą odległość i nagłe zaatakowanie obrońców miasteczka. Dziś

rano Balombo zostało zdobyte przez oddział MPLA w sile stu ludzi. Jeszcze w 
okolicznych lasach słychać strzały, bo przeciwnik odstąpił, ale niezbyt daleko. 
W Balombo, które jest zniszczone, nie ma ani jednego cywila, tylko tych stu 
młodych żołnierzy. Jest woda i dziewczęta z oddziału przyszły do nas świeżo 
wykąpane, z mokrymi włosami, ponakręcanymi na papierowe papiloty. Carlotta karci

je, że nie powinny zajmować się toaletą, muszą być cały czas gotowe do walki. 
One skarżą się, że musiały iść w pierwszej linii natarcia, bo chłopcy nie bardzo

rwali się do przodu. Chłopcy pukają się w czoło i twierdzą, że to kłamstwo. 
Wszystko młodzież szesna-sto-, osiemnastoletnia, nasi licealiści, nasze 
powstanie. Część oddziału ugania się po głównej ulicy na zdobytym traktorze. 
Każdy robi jedno kółko i oddaje kierownicę następnemu. Inni zrezygnowali z walki

o traktor i jeżdżą na zdobytych rowerach. W Balombo jest chłodno, bo to górka, 
czuć lekkie powiewy wiatru i szumi las.
Ekipa filmuje, chodzę z nimi i robię zdjęcia. Carlotta, która jest przytomna i 
nie da się ponieść euforii zwycięstwa, jaka ogarnęła oddział, wie, że w każdej 
chwili może rozpocząć się kontrnatarcie albo że zaczajony strzelec wyborowy może

poszukać naszych głów. Więc towarzyszy nam cały czas z automatem gotowym do 
strzału. Jest uważna i małomówna. Kiedy idzie, jej cho-
lewy ocierają się o siebie, słychać to. Carvalho - operator - filmuje idącą 
Carlottę na tle spalonych domów, potem na tle imponujących, bujnych adenii. 
Wszystko to będzie pokazane w Portugalii, w kraju, którego Car-lotta nie 
zobaczy. W innym kraju, w Polsce, ukaże się jej zdjęcie. Jeszcze chodzimy po 
Balombo i rozmawiamy. Barbosa pytają, kiedy wychodzi za mąż. Ach, tego nie wie, 
teraz jest wojna. Słońce schodzi za drzewa, zbliża się zmierzch i musimy 
odjeżdżać. Wracamy do samochodów, które czekaj ą na głównej ulicy. Wszyscy 
jesteśmy zadowoleni, bo byliśmy na froncie, mamy filmy i zdjęcia, żyjemy. 
Wsiadamy w tym samym porządku, w jakim przyjechaliśmy: Carlotta z przodu, my z 
tyłu. Kierowca zapala silnik i włącza bieg. I wtedy - wszyscy pamiętamy, że to 
było właśnie w tym momencie - Carlotta wysiada z wozu i mówi, że ona tu 
zostanie. Carlotto, prosi Alberto, jedź z nami, zapraszamy na kolację, a jutro 
zabierzemy cię do Lizbony! Carlotta uśmiecha się, macha nam ręką na pożegnanie i

daje znak kierowcy, żeby ruszał.
Jest nam smutno.
Oddalamy się od Balombo, na drodze coraz ciemniej i ciemniej, zapadamy się w 
noc. Późno docieramy do Bengueli, odnajdujemy jedyny czynny bar, chcemy coś 
zjeść. Alberto, który tutaj zna wszystkich, zdobywa stolik na wolnym powietrzu. 
Wspaniale, bo chłodno i morze gwiazd. Siadamy głodni, wyczerpani, coś tam 
mówimy. Długo nie przynoszą nic do jedzenia. Alberto woła, ale jest gwarno i 
nikt nas nie słyszy. Wtedy na rogu ulicy pojawiają się światła, zza zakrętu 
wypada samochód i ostro hamuje przed barem. Z wozu wyskakuje żołnierz zmęczony, 
brudny, twarz umazana ziemią. Mówi, że zaraz po naszym wyjeździe był atak na 
Balombo i że oddali miasteczko; w tym samym zdaniu mówi, że w czasie ataku 
zginęła Carlotta.
Wstaliśmy od stolika bez słowa i poszliśmy wymarłą ulicą. Każdy szedł osobno, 
zostawiony samemu sobie, nie było o czym mówić. Pierwszy idzie przygarbiony 
Alberto, za nim Carvalho, a drugą stronąjezdni Fernandez, dalej - Barbosa, ja na

końcu. Lepiej, żeby nikt nie odzywał się, żebyśmy tak doszli do hotelu i 
zniknęli sobie z oczu. Odjechaliśmy z Balombo z wariacką szybkością, żaden nie 
słyszał strzelaniny, która zaraz rozpoczęła się za naszymi plecami. A więc to 
nie była ucieczka. Ale gdybyśmy usłyszeli strzały, czy kazalibyśmy zawrócić, 
żeby być z Carlotta? Czy bylibyśmy zdolni zaryzykować życiem, aby ją ochronić, 
tak jak ona ryzykowała sobą, ochraniając nas w Balombo? A może po prostu zginęła

osłaniając nasz wyjazd, samotnie, bo chłopcy uganiali się na traktorze, a 
dziewczyny zajęte były toaletą, kiedy tamci wyrośli jak spod ziemi?
Wszyscy jesteśmy winni tej śmierci, ponieważ zgodziliśmy się, żeby Carlotta 
została, a mogliśmy kazać jej wrócić. Ale kto mógł przewidzieć? Najbardziej 
winni są Alberto i ja: to myśmy chcieli jechać na front i wtedy Monti dał nam 
eskortę - to znaczy dał nam tę dziewczynę. Ale czy możemy teraz coś zmienić, 
odwołać, cofnąć dzień?
Nie ma Carlotty.

Strona 19

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Kto mógł przypuszczać, że widzieliśmy ją w ostatniej godzinie? I że wszystko 
było w naszych rękach? Dlaczego Alberto nie zatrzymał kierowcy, nie wysiadł i 
nie powiedział do niej: pojedziesz razem z nami, bo inaczej zostaniemy i wtedy 
będziesz za nas odpowiedzialna? Dlaczego nie zrobił tego żaden z nas? I czy wina

rozłożona na nas pięciu jest przez to mniejsza i łatwiej j ą znosić?
Oczywiście, to był tragiczny przypadek. W ten sposób, kłamiąc, będziemy teraz 
opowiadać. Możemy też
twierdzić, że było w tym coś z przeznaczenia, z fatum. Nie było żadnego powodu, 
aby tam została, poza tym od początku istniała umowa, że wróci z nami. W 
ostatniej sekundzie, wiedziona jakimś nieokreślonym nakazem wysiadła z wozu i w 
chwilę później zginęła. Uwierzmy, że to było przeznaczenie. W takich sytuacjach 
postępujemy w sposób, którego nie potrafimy później wytłumaczyć. I mówimy, 
Wysoki Sądzie, nie wiem, jak to się stało, jak do tego doszło, bo to się 
właściwie zaczęło z niczego.
Ale Carlotta znała tę wojnę lepiej niż my, wiedziała, że zbliża się zmierzch, 
zwyczajowa pora ataku i że lepiej będzie, jeżeli na miejscu zorganizuje osłonę 
naszego wyjazdu. Taki musiał być powód jej decyzji. Tego domyślamy się teraz, 
kiedy jest za późno. O nic nie możemy jej spytać, bo Carlotta nie istnieje.
Stukamy w drzwi hotelu, które są już zamknięte. Otwiera właściciel, masywny 
starzec, czarny, chce nas ściskać uradowany, że wróciliśmy cało, zarzuca nas 
pytaniami. Potem przygląda nam się uważniej, milknie i odchodzi. Każdy z nas 
bierze klucz, idzie na piętro i zamyka się w swoim pokoju.
Ten mały, znikający w niebie punkt to samolot, którym odlatuje Alberto i jego 
ekipa. Dudnienie motorów przetacza się górą, nad lotniskiem, nad miastem, coraz 
słabsze i słabsze, ale ciągle słyszalne, jeszcze długo po tym, jak mały, 
znikający punkt rozpłynął się już i przestał być widoczny. Teraz jest to tak, 
jak gdyby z kosmosu dolatywały odgłosy niewidzialnych, odległych burz 
gwiezdnych. Ale i one cichną. Niebo nieruchomieje, wypełnia się ciszą i blaskiem

porannym. Po kilku godzinach na drugim krańcu galaktyki pojawi się mały punkt, 
który zacznie rosnąć, powiększać się, aż stanie się sztywnym
kształtem samolotu, co będzie oznaczać, że Alberto i jego ekipa ląduje w 
Europie.
I ja odlatuję z Bengueli, tylko w przeciwną stronę, na południe, tam gdzie 
kontynent afrykański zaczyna dobiegać końca i po tysiącu, a nawet więcej 
kilometrach, za Namibią i Kalahari, pogrąży się w dwóch oceanach. Kiedy 
przyjechaliśmy rano na lotnisko, oprócz samolotu Alberta stał jeszcze 
dwumotorowy friendship, którego piloci - dwaj zarośnięci, zmordowani 
Portugalczycy, o czerwonych z niewyspania oczach — powiedzieli, że lecą zaraz do

Lubango zabrać stamtąd ostatnią grupę uciekinierów. Lubango, które dawniej 
nazywało się Są de Bandeira, leży trzysta pięćdziesiąt kilometrów na południe od

Bengueli i jest siedzibą sztabu frontu południowego. Nie miałem tam przepustki, 
bo na front południowy, który był najsłabszy, najbardziej opuszczony, najgorzej 
zorganizowany i najmarniej uzbrojony, nie wpuszczali nikogo. Ale pomyślałem, że 
może dam sobie radę. Tak pomyślałem, choć szczerze mówiąc nie myślałem w ogóle, 
bo gdybym dobrze zastanowił się, może odeszłaby mnie ochota, żeby tam jechać. 
Ale z drugiej strony gdybym zastanowił się jeszcze lepiej, chyba chciałbym tam 
pojechać, bo uważam, że nie powinienem pisać o ludziach, z którymi nie przeżyłem

chociaż trochę tego, co oni przeżywają. W każdym razie zacząłem prosić pilotów, 
żeby mnie wzięli ze sobą. Byli to ludzie tak wyczerpani nie znającym przerwy 
lataniem, tak zobojętniali na wszystko, że nic nie odpowiedzieli, co miało 
prawdopodobnie oznaczać, że wyrazili zgodę. Miałem na sobie dżinsy i koszulę, w 
kieszeni przepustkę do Bengueli i trochę pieniędzy, a w ręku aparat 
fotograficzny. Reszta rzeczy została w hotelu, a nie było już czasu ani 
samochodu, żeby jechać do miasta. Nie czekając więc wsiadłem do pustego samolotu

i schowałem się w kącie, żeby nie narzucać się im swoją
obecnością, bo mogliby się rozmyślić i kazać mi zostać na lotnisku. Po 
kwadransie wystartowaliśmy z Bengueli, lecąc najpierw nad pustynią, a później 
nad zielonymi wzgórzami, nad łagodnym, urzekającym podhalańskim krajobrazem, a 
potem nad wielkim tęczowym ogrodem kwiatów, którym jest Lubango.
W Lubango na lotnisku siedziała na tobołkach i walizach grupa wystraszonych, 
spoconych i apatycznych Portugalczyków, z ich jeszcze bardziej wystraszonymi 
kobietami i śpiącymi w ramionach tych kobiet dziećmi. Rzucili się do samolotu, 
nim jeszcze wygasły silniki. Zaczepiłem kręcącego się po płycie Mulata i 

Strona 20

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

spytałem, czy zawiezie mnie do sztabu frontu. Powiedział, że zawiezie, tylko 
odprawi samolot, ale od razu spytał, jak chcę stąd wyjechać, bo ten samolot jest

ostatni, który tu przyleciał, a jemu wydaje się, że miasto jest w rękach MPLA, 
ale jest oblężone i że drogi do miasta są w rękach nieprzyjaciela albo mogą być 
już jutro. Na to nic nie odpowiedziałem dokładnie, poza czymś takim w rodzaju: 
jak Bóg da.
Wszystko działo się odtąd jak w niezrozumiałym, niepojętym śnie, w którym 
nieznane osoby i niewidoczne siły wikłają nas w kolejne sytuacje bez wyjścia i 
co chwilę budzimy się mokrzy od potu, coraz bardziej wyczerpani i bezwolni. W 
sztabie frontu (dzielnica rezy-dencyjna na wzgórzu) przywitał mnie młody, biały 
An-golańczyk, komisarz polityczny. Nazywał się Nelson. Przywitał mnie z 
radością, jakbym był z dawna oczekiwanym gościem i zaraz wysłał mnie na 
niechybną śmierć. Nelson miał niespokojną, gwałtowną naturę, szalone pomysły i 
gorączkowy, porywczy sposób bycia. Wystarczyło, żebym w pierwszym zdaniu 
powiedział, że chcę jechać na front, natychmiast wypisał mi przepustkę i nim 
zdołałem połapać się, wypchnął mnie na podwó-
rze, gdzie kierowca zapuszczał właśnie silnik dużej, starej ciężarówki marki 
Mercedes. Ledwie zdołałem uprosić Nelsona, żeby dał kubek wody, bo mdlałem z 
pragnienia. Ciężarówka była wyładowana do granic wytrzymałości karabinami, 
skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami mąki. Na szczycie tego ładunku 
siedziało sześciu żołnierzy. Nelson wepchnął mnie do szoferki, w której siedział

już kierowca - cywil, półnagi, czarny, niebywale chudy. Za chwilę do szoferki 
dosiadł się jeszcze dowódca tej wyprawy - Diogenes. I od razu ruszyliśmy w 
drogę.
Przejechaliśmy przez miasto - wszystkie miasta w Angoli wyglądały wtedy jak 
upiorne, niszczejące makiety miast budowane pod Hollywood i już opuszczone przez

ekipę filmową- nagle skończyła się zieleń, znik-nęły kwiaty i wjechaliśmy w 
gorący, suchy tropik, na ziemię zarośniętą jak okiem sięgnąć gęstym, kolczastym,

bezlistnym, szarym buszem. W tym buszu wycięty był niski i szary wąwóz, a na 
dnie wąwozu leżała asfaltowa szosa. Tą właśnie szosą jechaliśmy w ciężarówce. 
Mercedes był tak stary i przeładowany, że mimo wysiłków kierowcy osiągał tylko 
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Byłem w kłopotliwej sytuacji, bo nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a nie wypadało 
mi się do tego przyznać. Diogenes mógłby pomyśleć -jak to, nie wie? To po co tu 
jest, po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokąd jedziemy? A ja rzeczywiście nie 
wiedziałem. Przypadkowo trafiłem na samolot w Bengueli i znalazłem się w 
Lubango. Przypadkowy Mulat, którego spotkałem na lotnisku, zawiózł mnie do 
sztabu frontu. Obcy człowiek, o którym wiedziałem tylko, że nazywa się Nelson i 
zobaczyłem go pierwszy raz w życiu, wsadził mnie do ciężarówki. Ciężarówka 
natychmiast odjechała i teraz toczy się między dwoma ścianami kolczastego buszu,

ku nie zna-
nemu mi przeznaczeniu. Wszystko stało się nagle i jakoś tak kategorycznie, że 
nie mogłem zastanowić się ani sprzeciwić.
Jechaliśmy tak, ten po lewej, chudy, wczepiony w kierownicę, niespokojny, jaw 
środku, Diogenes z prawej strony, czujny, z rozpylaczem wystawionym przez okno, 
gotowym do strzału. Słońce stało w zenicie, szoferka była nagrzana jak 
martenowski piec, cuchnęła ropą i potem. W pewnej chwili Diogenes, wpatrzony 
ciągle w ścianę buszu po swojej stronie, zapytał:
-Nie wiem, czy camarada wie, dokąd jedziemy? Odparłem, że nie wiem.
-1 nie wiem - ciągnął Diogenes nie patrząc na mnie - czy camarada wie, co znaczy

jechać tą drogą, którą jedziemy.
Znowu odparłem, że nie wiem.
Diogenes pomilczał przez chwilę, bo wspinaliśmy się na wzgórze i silnik wył 
ogłuszająco. Potem powiedział:
- Camarada, ta droga prowadzi do Południowej Afryki. Czterysta pięćdziesiąt 
kilometrów stąd jest granica. Czterdzieści kilometrów przed granicą jest 
miasteczko Pereira de Eca. Tam znajduje się nasz oddział i tam jedziemy. W 
naszych rękach są miasta —jest Lubango i Pereira de Eca. Ale teren jest w rękach

nieprzyjaciela. W tym buszu, przez który jedziemy, jest nieprzyjaciel i do niego

należy ta droga. Do tego oddziału, który jest w Pereira de Eca, od miesiąca nie 
dojechał żaden nasz konwój. Wszystkie wozy ginęły w zasadzkach. A teraz my 

Strona 21

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

próbujemy tam dojechać. Mamy przed sobą czterysta kilometrów drogi i na każdym 
metrze możemy wpaść w zasadzkę. Czy camarada rozumie?
Poczułem, że nie wydobędę głosu, więc tylko pokiwałem głową na znak, że 
rozumiem, co znaczy jechać tą drogą, którą jedziemy. Potem opanowałem się na 
tyle, żeby spytać, dlaczego jest nas tak mało. Gdyby jechała
kompania albo nawet pluton, byłaby większa szansa dotarcia na miejsce. Diogenes 
odpowiedział, że na tym froncie jest w ogóle mało ludzi. Trzeba ich przywozić z 
Luandy i z Bengueli. Ziemia tutaj jest prawie bezludna. Jest trochę koczowników,

ale to dziki naród, który chodzi nago. Wszystkie swoje wojny przegrali wiele lat

temu. Odtąd wiedzą, że nie mogą wygrać i że jedynym ratunkiem jest schować się w

buszu. Ruchem głowy Diogenes wskazał na ścianę buszu, za którą kryli się ci 
nadzy, przegrani ludzie. Następnie spytałem, dlaczego jedziemy taką rozlatującą 
się ciężarówką. Przecież Por-tugalczycy zostawili tyle doskonałych wozów. Na to 
Diogenes odparł, że wozy, zostawione przez Portugal-czyków, są własnością 
Portugalczyków. Nie ma pieniędzy, żeby te wozy odkupić, a nawet nie ma z kim 
rozmawiać, bo ich właściciele są w Europie. Czy nie sądzi, spytałem, że szybkim 
wozem łatwiej uciec i trudniej w niego trafić, natomiast jadąc takim gratem 
toczymy się prosto w śmierć. Tak, Diogenes zgadza się, ale pyta, co możemy 
poradzić? Zapada milczenie i słychać tylko szum silnika i szelest opon na 
rozmiękłym asfalcie.
Czas mija, ale ciągle jest tak, jak gdybyśmy tkwili w miejscu. Ciągle ten sam, 
połyskujący, równiutki ścieg asfaltu położony na rudej, sypkiej ziemi. Po obu 
stronach ciągle te same wyblakłe, spękane ściany buszu. To samo białe, 
oślepiające niebo. Ta sama pustka porzuconego świata, który żadnym poruszeniem, 
żadnym głosem, nie daje o sobie znaku życia. W tej nieruchomej, martwej i 
ubogiej scenerii porusza się i chyboce nasza ciężarówka jak blaszany samochodzik

w głębi odpustowej strzelnicy. Pan właściciel kręci korbką, wycięta z blachy 
zabawka jedzie kiwając się na boki, kto chce, może strzelać. W ciężarówce z tyłu

siedzi sześciu żołnierzy ukrytych za skrzynkami amunicji i workami mąki. Słońce 
pali niemiłosiernie, więc przykryli się plandeką, jakby jecha-
li w ulewie. Ich sytuacja jest o tyle lepsza, że jeśli wpadniemy w zasadzkę, 
mogą łatwo wyskoczyć z wozu i uciekać do buszu. Gorsze jest położenie tych, 
którzy znajdują się w szoferce. Zatrzaśnięci w metalowym pudle są jak trzy 
ruchome tarcze przesuwane wolno do przodu i wspaniale oświetlone słońcem 
szesnastego równoleżnika. W banalnym wnętrzu pustej strzelnicy sunie blaszany 
samochodzik, a pan właściciel widzi, coraz bardziej zdumiony, że nie ma chętnych

do strzelania. A przecież małym kosztem można zdobyć atrakcyjną nagrodę. Jeszcze

kręci korbką, ale coraz bardziej ospale i niechętnie. Wycięta z blachy zabawka 
porusza się wolniej i wolniej, aż w końcu staje.
Stanęliśmy na skraju szosy, przed nami, po tej samej stronie, leżał wrak 
spalonej ciężarówki. Ślad konwoju, który dotarł do tego miejsca. Rozrzucone 
skrzynki, beczki, worki, opony. W jednym miejscu wypalona ziemia, zwęglone 
kości. Tych, których złapali, musieli zabić, a potem spalić, albo nawet związali

i spalili żywcem. Nie wiadomo, kto przeżył, czy w ogóle ktoś przeżył. Diogenes 
mówi, że jeżeli ktoś uciekł w busz, nie mógł daleko zawędrować; zginął z 
pragnienia, bo tu nigdzie nie ma wody. Można przeżyć tylko jadąc drogą, choć 
jadąc drogą - można zginąć. Trzeba trzymać się szosy, ale, oczywiście, na szosie

można wpaść w zasadzkę. No tak, ale nie ma lepszego wyjścia, to znaczy nie ma w 
ogóle wyjścia idealnie doskonałego. To mówi Diogenes, który twierdzi, że ci ze 
spalonej ciężarówki popełnili błąd, bo na pewno jechali rankiem albo o 
zmierzchu, albo i nocą. Wtedy jest chłodno i nieprzyjaciel ma siłę, żeby podejść

do szosy i zrobić zasadzkę. Natomiast w południe nastaje wielki upał i 
walczących ogarnia śmiertelna senność i lenistwo. Chowają się w cieniu i 
zapadają w drzemkę. Przygasa zapał wojenny i stygnie wrogość. Trzeba to 
wykorzystywać i jechać w
samo południe, bo jest to pora najbardziej bezpieczna. Przypomniałem sobie, że 
to samo mówił Monti. Front zasypiał, gdy słońce stawało w zenicie.
Jechaliśmy do zmierzchu w napięciu, ze skupioną, bezradną czujnością, mijając po

Strona 22

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

drodze jeszcze dwie zwęglone ciężarówki straconych konwojów. Diogenes poganiał 
kierowcę, nie pozwalał zatrzymywać się. O piątej po południu zobaczyliśmy na 
szosie kilku uzbrojonych ludzi. Stali, mierząc z automatów w naszą stronę. 
Diogenes odbezpieczył swojego kałasznikowa, ci z tyłu podnieśli się z legowisk i

ukryci za szoferką brali na cel stojących na szosie ludzi. Szofer zwolnił, 
odległość między ciężarówką a tymi, którzy stali w przedzie, malała. Nikt nie 
strzelił. Potem, kiedy byliśmy już blisko, na tyle blisko, że można było 
rozpoznać sylwetki a nawet twarze, jeden z tych na szosie podniósł do góry 
karabin i rozległ się strzał. Wtedy Diogenes wyciągnął z kabury pistolet i też 
strzelił w powietrze. Mercedes zatrzymał się, tamci podbiegli do ciężarówki.
- Oddział comandante Farrusco - powiedział jeden.
-Konwój comandante Diogenesa - odpowiedział Diogenes.
Byliśmy w Pereira de Eca. Zaczęli prosić o papierosy. Sięgnąłem do kieszeni i 
dopiero w tym momencie, kiedy wszystko we mnie pękło, rozłożyło się na luźne, 
swobodne i uspokojone cząsteczki, zauważyłem, że spodnie i koszula są mokre od 
potu i ja cały mokry, i że w kieszeni, tam gdzie trzymałem paczkę naszych 
radomskich ekstramocnych, mam garść zwilgłego, cuchnącego nikotyną siana.
Zniszczony napis przy wjeździe do miasteczka zachęca do spoczynku i przetarcia 
zmęczonych oczu: W Pereira de Eca (proponuje tablica przy drodze) zatrzy-
maj się w Gospodzie pod Czarnym Łabędziem. Klimatyzacja - Obfita kuchnia — Ogród

- Bar - Atrakcyjne ceny. I niezdarny rysunek ptaka płynącego jeziorem, który na 
tej wysokości geograficznej może pojawić się tylko we śnie.
Wszystko to zachęta dla tych, którzy przemierzają świat, poznają odległe 
kontynenty i nieznane krainy. Znajdą tu wygodny odpoczynek podróżując jałową i 
monotonną trasą Windhoek - Luanda, 2230 km. Czy mogę dorzucić zmęczonemu 
wędrowcy swoją radę? Nie zatrzymuj się w tym miasteczku teraz, dzisiaj. Tej 
nocy. Czasy zmieniły się i nie znajdziesz obiecywanych wygód. Co prawda jest 
woda, jednakże nie ma światła. Panują ciemności. Nie pokazał się księżyc. Są 
tylko gwiazdy, ale dalekie jakieś, osłabione, mało pomocne. Źle ze spaniem, bo 
domy rozbite i zrabowane. Z kuchnią też źle. Na betonowej podłodze gospody, w 
kałuży zeschłej krwi, leży zarżnięta i cuchnąca już koza. Kto głodny, wycina 
bagnetem kawałek mięsa i podpieka go w ognisku. Jak ci ludzie żyją, dlaczego nie

umierająza-truci padlinnym jadem? Nie można także liczyć na zapowiadaną 
klimatyzację. Jest gorąco i mimo nocy upał nie podniósł się z ziemi, ociężały i 
lepki przygniata nieruchome, spłaszczone miasteczko.
W blasku naftowej lampy, jedynego światła, widać twarze pokryte potem, 
połyskujące, jakby nasmarowane oliwą. Brodata, szeroka twarz comandante 
Farrusco. Blada, w młodzieńczych krostach twarz jego zastępcy -Carlosa, bohatera

spod Luso. Przedwcześnie zniszczona, zaniedbana twarz kobiety imieniem 
Esperanza. Siedzimy w gospodzie na skrzyniach, na krzesłach, a dowódca zajmuje 
miejsce w fotelu. Za oknem, na placu snują się żołnierze, rozpuszczeni w mroku, 
czarni, jak poruszona ciemność. Dlaczego nie idą na stanowiska? -pyta Farrusco, 
ale zaraz milknie i nie wydaje rozkazu.
Pozostali milczą, widocznie jest to pytanie bez znaczenia albo odpowiedź jest 
znana. Widocznie fakt, czy pójdą na stanowiska, niczego nie poprawia, nie 
ratuje.
To oddział skazany na zagładę, nie ma dla niego ocalenia.
Przyprowadźcie tego, co przyjechał z południa, rozkazuje Farrusco ludziom, 
którzy stój ą w drzwiach czy raczej w tym miejscu, w którym kiedyś były drzwi 
prowadzące na drewnianą werandę i na plac. Camarada posłucha, co opowiada ten 
człowiek, mówi do mnie Farrusco, bo okazuje się, że oni już wiedzą, co opowiada,

rozmawiali z nim po południu. Wchodzi skrajnie wyczerpany, roztrzęsiony 
Portugalczyk. Ma wpadnięte oczy, jest nie ogolony, brudny, wygląda jak 
uosobienie bezsiły i opuszczenia. Nazywa się Humberto Dos An-gos de Freitas 
Quental. Jest stąd, tu się urodził, myślę, że jakieś pięćdziesiąt lat temu. 
Przed tygodniem uciekł z rodziną do Namibii. Żonę i czworo dzieci zostawił w 
obozie dla Portugalczyków w Windhoek, a sam postanowił wrócić. Chciał wrócić, bo

w Pereira de Eca została jego matka. Matka ma osiemdziesiąt jeden lat i prowadzi

piekarnię tyle lat, ile ma jej syn Humberto, który stoi przed nami. Powiedziała 
synowi, że nie wyjedzie i że będzie dalej piekła chleb, który jest zawsze 
potrzebny. Przecież sami wiecie, mówi do nas Humberto, że w Pereira de Eca macie

Strona 23

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

świeży chleb. Tak, o tym wie cały oddział żywiący się chlebem wypiekanym przez 
tę kobietę, za który w dodatku nie płaci, bo jest to wojsko ochotnicze i 
wyzwoleńcze, nie mające pieniędzy. Kiedy wyjeżdżał, żeby wywieźć rodzinę do 
Namibii, kończył się zapas mąki i matka, która jest głucha i nie rozumie, że 
jest wojna i z powodu wieku już nic nie rozumie poza tym, że dopóki świat 
istnieje, ludzie będą potrzebować chleba, kazała synowi wrócić i przywieźć mąki.

Została sama, więc postanowił wrócić i wiózł dla niej mąkę, któ-
rą zabrali mu na granicy, ale wie, że dzisiaj przyjechała ciężarówka z Lubango i

przywiozła mąkę, co oznacza, że matka znowu upiecze chleba i że będziecie mieli 
co jeść nic za to nie płacąc, bo ona nie żąda pieniędzy.
Wszyscy kochamy tę kobietę, mówi Farrusco, chociaż ona nie jest specjalnie za 
nami, ale jest za życiem i za chlebem i to wystarczy. Nasi ludzie przynosili jej

wodę, której potrzebowała. I przynosili jej drzewo. I będzie żyła tak długo, 
póki my będziemy żyć, a może dłużej od nas. Ale chcę, żebyś powiedział tym 
ludziom, którzy przyjechali z Lubango, co słyszałeś w Windhoek i co mówili ci po

drodze w tej miejscowości, która jak się nazywa? Nazywa się Tsumeb, powiedział 
syn pie-karki, i leży może dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Portugalczycy,

którzy tam uciekli, mówią, że niedługo pójdzie na Angolę wojsko Południowej 
Afryki i że rozgonią MPLA. To samo mówią w Windhoek. Mówią, że wojsko pójdzie 
może dziś, a może jutro. Mają wozy pancerne i lotnictwo i zajmą Luandę. Skąd to 
wiesz, spytał Farrusco. - Tak mówią wszyscy Portugalczycy, odparł Humberto, 
chociaż to tajemnica. W Windhoek przychodzili do naszych obozów oficerowie 
południowoafrykańscy i pytali, kto służył w armii, i jeżeli ktoś chciał, brali 
ze sobą do tego wojska, które pójdzie na Angolę. A w Tsumeb, na stacji 
benzynowej, jeden biały powiedział mi, że w mieście jest dużo wozów pancernych, 
którymi jutro albo pojutrze pojadą do Angoli skończyć z komunistami.
Farrusco powiedział synowi piekarki, że może wracać do domu. Humberto robił 
wrażenie człowieka uczciwego. Ale nie wyglądało, że jest zbyt lotny i zdaje się,

że był analfabetą. Zostaliśmy w pokoju sami, było nadal gorąco i duszno, mimo że

minęła północ. Na podłodze, pod ścianami spali jacyś ludzie, inni wchodzili i 
wychodzili nie wiadomo po co, nie mówiąc słowa. Sprawdź,
czy poszli na stanowiska, odezwał się Farrusco do Car-losa. Wyślij kilku szosą w

stronę granicy, niech ujdą kawałek i zobaczą, co się dzieje. Co to pomoże, 
odezwała się Esperanza. Jej twarz była teraz ciemniejsza niż wieczorem. Powiedz 
im, mówi Farrusco, żeby poszli naprawdę, żeby nie bali się i nie siedzieli w 
rowie. Jeżeli pójdą zbyt daleko, odzywa się kobieta, mogą zostać odcięci albo 
dostaną się w zasadzkę. Naokoło jest nieprzyjaciel. Dobrze, mówi Farrusco, ale 
chcę wiedzieć dokładnie, gdzie są. Przecież oni nie dowiedzą się, bo zginą, mówi

Esperanza. Po co prowokować tamtych. Nie mamy sił, żeby się obronić.
Oddział comandante Farrusco liczy stu dwudziestu ludzi. Jest to na froncie 
południowym jedyny oddział między Eubango i granicą (450 km) i między 
Atlantykiem i Zambią (1200 km). Jedyny oddział na obszarze takim, jak jedna 
trzecia terytorium Polski. Dookoła, na dziesiątki, na setki kilometrów rozciąga 
się jałowy busz - bez wody, bez żadnych punktów orientacyjnych, nieubłagana 
drapieżność milionów kolczastych, splecionych w ścianę gałęzi, wrogi świat nie 
do pokonania, nie do przebycia. I tylko droga do Lubango, jedyna szosa przez ten

busz, jak w korytarzu zasieków, po której odwrót jest też niemożliwy, bo jest 
zbyt długa, żeby przejść jąpie-szo, a nie ma transportu, żeby przewieźć cały 
oddział. Może już o tej godzinie, a zbliżała się druga w nocy, nieprzyjaciel 
zajął szosę po obu stronach miasteczka i oto siedzimy w cieniu stalowego 
ramienia pułapki czekając, aż ktoś zwolni sprężynę i w powietrzu rozlegnie się 
ogłuszający trzask.
Przyszedł Diogenes i jeszcze jeden z konwoju, a potem wrócił Carlos. Dowódca 
spytał, czy tamci wyszli, i Carlos powiedział, że tak. Usiadł na skrzyni i 
odpiął pas, do którego miał przytroczony cały arsenał pistoletów, magazynków i 
granatów. W czasach kolonialnych Car-
los i Farrusco walczyli w oddziałach komandosów portugalskich. Obaj byli synami 
chłopów z południa Portugalii. Po skończeniu służby zostali w Angoli i pracowali

Strona 24

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

jako mechanicy samochodowi. Później Nelson opowiedział mi, co następuje:
- Kiedy latem tego roku wybuchło powstanie MPLA przeciw FNLA i UNITA, walki 
toczyły się również w Lubango. Ale w szeregach przeciwnika walczyło wielu 
białych i na naszym terenie, na południu, losy tego powstania ważyły się długo. 
Pewnego dnia przychodzi do sztabu krępy, brodaty mężczyzna i mówi, pokażę wam, 
jak to się robi, jak trzeba walczyć. To był Farrusco. Zorganizował oddział, 
zajął Lubango, a potem zdobył Pereira de Eca i tam został. Brakowało im 
uzbrojenia. Przez cały czas oprócz karabinów mieli tylko dwa moździerze 82 mm. 
Strzelali z nich Farrusco i Carlos. Strzelali bez używania podstawy, z ręki, i 
obaj mieli poparzone dłonie od rozpalonych luf, mieli dłonie całe w bąblach i w 
ranach.
Tej nocy w gospodzie wszyscy czuwają i jest to czuwanie tępe, bezbronne i 
wyczekujące. Może tylko śpią chłopcy na stanowiskach, na krańcach miasteczka i w

rowach, bo młody sen jest silniejszy niż lęk, niż pragnienie i nawet silniejszy 
niż moskity. W pokoju pali się naftowa lampa i od dawna panuje milczenie. Nikomu

nie chce się rozmawiać i nawet nie wiadomo, o czym mówić. Wszyscy czekają świtu 
coraz bardziej znużeni i senni. Słychać chrapanie tych, którzy śpią na podłodze.

Słychać zawodzenie moskitów. Pot ścieka po twarzach, w ustach gorzko od 
nikotyny, sucho i mdląco.
Farrusco, trąciłem go w ramię, bo zaczynał drzemać, chciałbym dzisiaj wrócić do 
Lubango i potem przebijać się do Luandy. Myślę, że to, co powiedział ten 
Portugal-czyk, jest ważne. Robił wrażenie, że mówi prawdę. Pew-
nie, że jest ważne, zgodził się Farrusco, tamci zaczynają inwazję. Stąd do 
Luandy, powiedziałem, jest półtora tysiąca kilometrów. Nie wiem, kiedy tam 
dojadę, bo już nie ma samolotów. W Luandzie mam łączność z krajem, a myślę, że 
to, co mówi Portugalczyk, jest światową wiadomością. Zrób coś, żebym mógł 
dzisiaj wrócić do Lubango. Musimy doczekać świtu, powiedział Farrusco, bo nocą 
nie można jechać tą szosą. Światła są z daleka widoczne i łatwo wpaść w 
zasadzkę. Zobaczymy, co będzie o świcie, zobaczymy, czy zaatakują. Od granicy aż

do Pereira de Eca nie ma nikogo z naszych. Mogą też nadjechać od zapory w Ru-
acana i odciąć nam drogę do Lubango. Stąd nie wyjedziemy inaczej, tylko tą 
drogą, którą może odcięli już w nocy, bo w Ruacana stacjonowały ich wojska, a 
stamtąd wystarczy trzy godziny jazdy, żeby dotrzeć do naszej szosy.
Kończyła się noc, nad ziemią wstała czerwona łuna. Pojawiły się domy i drzewa, 
na skraju miasteczka stanęła ściana buszu. Wrócili zwiadowcy meldując, że po 
drodze nikogo nie spotkali. Trochę zelżało napięcie. Farrusco poszedł sprawdzić 
posterunki. Ruszyłem za nim. U wylotów piaszczystych uliczek, które kończyły się

na skraju lasu, leżeli żołnierze wypatrując, czy coś nie rusza się między 
drzewami. Busz rozbrzmiewał wspaniałą muzyką ptactwa, w górę wzlatywała 
hałaśliwa, tropikalna hosanna. Potem wyszło słońce, zatoczyło snopem promieni 
jak reflektor, wszystko nagle umilkło i zapadła cisza.
Wróciliśmy do gospody. Kobieta gotowała kawę, pachniało jak rankiem na mazurskim

campingu. Dopiero teraz zobaczyłem na ścianie sztabową mapę. Gwóźdź wbity w 
środku- to oddział w Pereira de Eca. Naokoło żadnych więcej gwoździ. Dopiero 
wyżej gwóźdź w Lubango, gwóźdź w Mocamedes i w Matala. Im wyżej,
tym więcej gwoździ. Ukośna czarna krecha, trochę złamana w schodki, to nasza 
droga. Dołem rządek krzyżyków nad brzegiem rzeki Cunene to granica z Namibią. 
Strzałka w górę wskazuje kierunek na Europę. Pole pokryte kółkami to busz. Pole 
pokryte kropkami - pustynia. Pole niebieskie - Atlantyk. PN - oznacza park: lwy,

słonie, antylopy. 5 czerwone - zginęło pięciu naszych. 7 czarne - zginęło 
siedmiu tamtych. Dalej cyfry czerwone i czarne dwoma rzędami w dół, bez linii 
podsumowania, bo konto śmierci jest ciągle otwarte.
Teraz, daj Boże, przejechać z życiem czarnąkrechąw górę- do Lubango. Ruszyliśmy 
o dziesiątej przy wysokim słońcu z nadzieją, że rozszalały żar zmusi przeciwnika

do opuszczenia zasadzek i wpędzi go w stan bezwładnej, sennej drętwoty. Po 
rozgrzanym placu snuli się żołnierze zamroczeni upałem, wałęsali się w kółko bez

drygu i energii. Inni siedzieli w cieniu, oparci o ściany domków, o płoty, o 
drzewa, nieruchomi jak w śpiączce. Nie wiem, co stało się z Diogenesem, bo 
zniknął z całą załogą konwoju. Nigdzie nie widziałem kobiety. Carlos stał na 
werandzie gospody i wymachiwał do nas automatem. W nieruchomej scenerii tego 

Strona 25

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

placu balansująca w powietrzu ręka Carlosa zdawała się jedyną żywą i zdolną do 
ruchu istotą.
Jechaliśmy jeepem Toyota, który prowadził szesnastoletni żołnierz - Antonio. Na 
szosie leżał oślepiający blask, jezioro pulsującego światła, które przesuwało 
się do przodu. W pewnej chwili z głębi tego jeziora wynurzył się jak zjawa 
samochód. Zbliżał się do nas. Nigdy nie wiadomo, kto jedzie naprzeciw i 
Farrusco, który siedział po mojej prawej stronie, odbezpieczył swojego Ka-2 i 
odpiął od pasa granat. Wozy zatrzymały się. Z półciężarówki wyładowanej betami 
jak cygański wóz
wysiadł zaniedbany, zarośnięty Portugalczyk, który z całą rodziną uciekał do 
Południowej Afryki. Stał na szosie zgarbiony i zrezygnowany, jakby znalazł się 
przed sędzią, który za chwilę skaże go na dożywocie. Powiedział, że szosa jest 
pusta i że nikt go nie zatrzymywał. Jednakże nic to nie znaczyło, bo zwykle 
ludzie, którzy robili zasadzki, nie ruszali uciekinierów.
Był to odkryty jeep i pęd powietrza dawał nieco ulgi. Gwizdało w uszach. W tym 
roku, krzyczał do mnie Farrusco przez wiatr, urodził mi się syn. Jest w Lubango 
i chcę go zobaczyć. Duży? spytałem, jak mogłem najgłośniej, żeby mnie słyszał. 
Duży, roześmiał się, duży chłop. Minęliśmy Rocadas, a potem pusty most na 
Cunene. Mój ojciec, krzyczał dowódca przez wiatr, nie miał ziemi, a było nas 
ośmioro, wszyscy bez butów. Nie wiem, czy wiesz, że u nas sągóry i jest zimno. 
Pokręciłem głową, że nie wiem. Jeep sunął szosą przez pejzaż tak jednostajny, że

zdawało się, iż stoimy w miejscu. Kiedy biłem się jako komandos, słyszałem jego 
głos przez wiatr, pomyślałem, że jestem po złej stronie. I dlatego, dodał po 
chwili kaszląc, bo wiatr wysuszał gardło, kiedy zaczęła się ta wojna, 
przeszedłem na drugą stronę.
Dojeżdżaliśmy do najgorszego miejsca, do Humbe. Tutaj dochodziła droga z 
Ruacana, którą mogły nadjechać oddziały południowoafrykańskie. Farrusco kazał 
zatrzymać wóz i poszedł skrajem buszu do skrzyżowania zobaczyć, jaka jest 
sytuacja. Nie zauważył nic podejrzanego i nikogo nie spotkał. Wystarczy, 
powiedział, postawić tu jeden wóz pancerny, żeby sparaliżował całą szosę. Nie 
będziemy mogli nic mu zrobić, bo nie mamy broni przeciwpancernej.
W Europie, powiedział, uczyli mnie, że front to okopy i zasieki, które tworzą 
wyraźną i wiadomą linię. Front na rzece, wzdłuż drogi albo od wioski do wioski. 
Moż-
na to wykreślić ołówkiem na mapie, można pokazać palcem w terenie. A tutaj front

jest wszędzie i nigdzie. Ta ziemia jest zbyt wielka, a ludzi zbyt mało, żeby 
istniał liniowy front. To świat dziki i nie urządzony, trudno z nim współżyć. 
Nie ma wody, bo tu dużo pustyń. Nie można dłużej zatrzymać się tam, gdzie nie ma

źródeł, a źródło od źródła daleko. Tu, gdzie stoimy, jest woda, a następna woda 
dopiero sto kilometrów dalej. Każdy oddział trzyma się swojej wody, bo inaczej 
zginie. Jeżeli między jedną wodą a drugą jest sto kilometrów odległości, to ta 
przestrzeń jest niczyja, nikogo tam nie ma. Więc front u nas nie jest liniowy, 
tylko punktowy i w dodatku ruchomy. Są setki frontów, bo są setki oddziałów. 
Każdy oddział jest frontem, potencjalnym frontem. Jeżeli nasz oddział zderzy się

z oddziałem przeciwnika, to dwa potencjalne fronty zamieniają się we front 
realny: następuje bitwa. Teraz jesteśmy trzyosobowym frontem potencjalnym, który

zmierza na północ. Jeżeli wpadniemy w zasadzkę, staniemy się frontem realnym. To

jest wojna zasadzek. Na każdej drodze, w każdym miejscu może być front. Można 
objechać ten kraj i wyjść cało, a można zginąć na najbliższym metrze. Nie ma 
zasady, nie ma metody. Wszystko zależy od szczęścia i przypadku. Jest wielki 
bałagan na tej wojnie. Nikt dokładnie nie orientuje się w sytuacji.
Gnaliśmy dalej, w samo południe, smagani gorącym wiatrem. Busz przesuwał się do 
tyłu i znikał za nami. Minęliśmy Cahamę i Chibombę, przy szosie stały spalone 
domy. Jeżeli dojedziesz do Luandy, krzyczał Farru-sco przez pęd powietrza, 
powiedz, żeby przysłali ludzi i broni. Powiedz, że jeśli przyjdą z Namibii, nie 
utrzymamy tej ziemi. Długo jechaliśmy w milczeniu. Potem znowu usłyszałem jego 
głos. Myślę, że mnie zabiją, wołał przez wiatr, myślę, że wypatrzą, że biały 
dowódca j eź-
dzi tą szosą i mnie zabiją, bardzo trudno, krzyczał do mnie, bardzo trudno wyjść

z zasadzki, bo zawsze, wołał, jest za późno, wchodzisz im prosto na cel, ale 
wiesz, słyszałem jego głos, nie boję się, słyszysz, nie czuję lęku.
Usłyszałem łomot, trzask, walenie, głos -jedziemy, jedziemy, i był to głos 

Strona 26

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

niespokojnego ducha, komisarza Nelsona. Zerwałem się, dookoła ciemno, na 
szczęście spałem w ubraniu i w butach, więc mogłem od razu pobiec za nim, 
zlatywaliśmy po schodach w dół, poczułem ból głowy. Zacząłem przytomnieć dopiero

w samochodzie. Był to nowy peugeot 504, w kolorze szarym. Prowadził Nelson. Obok

siedział comandante Bota, ze sztabu frontu, pijany. Trzymał między kolanami 
butelkę whisky. Z tyłu siedział przyjaciel Nelsona i jego pomocnik - Manuel oraz

ja. Manuel miał pistolet maszynowy uzi, który jest bronią izraelską poręczną w 
walce na krótkim dystansie, ale mało skuteczną w zasadzkach, w których lepiej 
walczy się radzieckim Ka-2 i belgijskim G-3, bo mają większy zasięg ognia. 
Spojrzałem na zegarek, była druga w nocy. Lubango leży wysoko nad poziomem morza

i noce są tutaj lodowate, skandynawskie. Trząsłem się z zimna i niewyspania. 
Dokąd jedziemy? spytałem Manuela. Do Bengueli. Ucieszyłem się i chciałem znowu 
zasnąć, kiedy Manuel powiedział, w przodzie jest bitwa. Od razu oprzytomniałem. 
Atakuje szwadron Chipendy, powiedział Manuel, a przed nami jest tylko jeden nasz

oddział dowodzony przez comandante Antonio, ale Antonio jest w Bengueli, 
pojechał szukać broni. To dlaczego jedziemy tą drogą zajętą przez bitwę, 
spytałem Manuela. Bo nie ma innej drogi z Lubango do Bengueli, odparł. A tak, 
prawda, przyznałem. Bota pociągnął z butelki, którą podał nam do tyłu,
więc też pociągnęliśmy po łyku. Zrobiło się lepiej. Jechaliśmy może pół godziny,

z wielką szybkością, przez teren pagórkowaty, po obu stronach szosy stał zielony

las, dojeżdżaliśmy już do krzyżówki w Caculi, kiedy na lewo, a potem na prawo, 
tuż przy drodze, usłyszeliśmy strzelaninę, przeciągłe dudnienie cekaemów i 
wybuchy pocisków. Nelson zgasił wszystkie światła i musiał zwolnić, bo noc była 
bardzo ciemna, bez widoczności, jechał dalej na oślep, wyczuwając oponą miękkie 
pobocze szosy. Wolniej, odezwał się Bota, który zaczął przytomnieć. A może 
lepiej, żeby szybciej, powiedział nieśmiało Manuel, jechaliśmy tak cały wiek. 
Jezu, myślałem, Jezu, granat rozerwał się w rowie, huknęła blacha, jakby walnął 
ktoś kijem w dach, wszyscy w porządku? spytał po chwili Bota, tak, w porządku, w

ostatniej chwili Nelson zobaczył stojącą ciężarówkę i chciał ją wyminąć, kiedy z

rowu wyskoczył do niego Mulat i mówi, Nelson, mam tu dwudziestu ludzi, ale nie 
mogę podrzucić ich do przodu, żeby zatrzymać Chipendę, bo skończyła mi się 
benzyna, skąd wziąć benzyny, cały dygotał, a było strasznie zimno.
Skąd wezmę ci benzyny, powiedział Nelson, poślij do Lubango, jak poślę, 
człowieku, kiedy nie mam się czym ruszyć, świetlna seria przeleciała nad nami, 
potem druga, trzecia. Nelson, odezwał się ten, który stał na szosie i trzymał 
drzwiczki samochodu tak, jakby nie chciał nas puścić, mówię ci, jest źle, 
wytłuką nas jak kurczaki i znowu blisko jeden granat, a potem kilka naraz, jedź 
dalej, powiedział Bota z dna swojego pijanego oszołomienia i Nelson ruszył, a 
Mulat zniknął tak nagle, jakby upadł rażony pociskiem i dlaczego jechaliśmy w 
tym przerażającym ogniu zamiast przeczekać w rowie, ale może oni myśleli, że 
wtedy tamci wyłapią nas jak hycle i że lepiej próbować wymknąć się z potrzasku, 
w każdym razie skręciliśmy na Cuilengues, po obu stro-
nach ściany ziemi, widocznie jechaliśmy dnem jakiegoś przekopu albo wąwozu, 
nagle tupot, biegło dwóch chłopców z karabinami, zatrzymaj ich, powiedział Bota,

i Nelson zawołał, stój, zatrzymali się, były to prawie dzieci, oberwani, 
półprzytomni ze strachu, spojrzałem na karabiny, mieli stare mauzery, a wy skąd,

spytał Bota, z oddziału comandante Antonio, aha, mówi Bota, uciekacie, co, tak 
stoją pokorni, wystraszeni, jakby to nauczyciel złapał ich w czasie klasówki, że

ściągają, natychmiast wracajcie do walki, rozkazuje im Bota, ja tam zaraz będę i

zobaczę, czy walczycie, zapamiętałem wasze twarze. Szare ze strachu twarze tych 
chłopców cofają się w ciemność, potem nikną, jedziemy dalej, teraz będzie 
najgorzej, mówi Bota, bo chodzi o to, że dobijamy do Cuilengues, a tam powinni 
być najemnicy.
Zaczyna świtać i powoli cichnie strzelanina, zostaje za nami. Niebo robi się 
podobne do łąki, potem wygląda jak morze, a potem jak równina w śniegu. Stań, 
mówi Bota, i Nelson zatrzymuje peugeota na osłoniętym zakręcie. Idziemy pieszo 

Strona 27

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

zobaczyć, co dzieje się w Cuilengues. Jest szary, chłodny świt, rosa, nie ma 
słońca. Posuwamy się przyczajeni, bo nie wiadomo, kto kryje się w tych domkach, 
kto jest za następnym rogiem uliczki i za następnym. Długo chodziliśmy, żeby 
przekonać się, że miasteczko jest martwe, bez śladów życia. Nie wiem, co stało 
się tutaj przed naszym przybyciem. Bo nie tylko nie było ludzi. Ale nie było też

żadnych innych stworzeń. Ani psa, ani kota. Ani kozy, ani kury. Ani ptaków na 
drzewach. Chyba ani myszy.
Uspokojeni wracaliśmy do samochodu, kiedy Nelson nagle zatrzymał się, 
wyprostował ramiona i powiedział, jeszcze dzień życia, bo teraz droga aż do 
Bengueli była już wolna, i zaczął gimnastykować się, a my wszyscy z
nim, Bota chwiejnie, ciągle zataczając się, robiąc przechyły w lewo i w prawo, 
ale my energicznie, proszę oprzeć dłonie na biodrach, następnie stanąć na 
palcach i zrobić przysiad, i raz, i dwa, plecy wyprostowane, głowa podniesiona 
do góry, głębszy przysiad, jeszcze głębszy, a teraz wyrzuty ramion do przodu i 
do tyłu, mocniej, mocniej do tyłu i wdech, i wydech, wdech i wydech, ręce 
poziomo, nie opuszczać rąk, a teraz skłony ciała do przodu i na boki, na trzy 
tempa i raz, i dwa, i trzy, a teraz żabka, a teraz motylek, a teraz wzeszło 
słońce.
Depesze
Wróciłem do Luandy w sobotę nad ranem, było jeszcze ciemno. Jechaliśmy z 
Bengueli nocą, wozem-cy-sterną wysłaną do stolicy na poszukiwanie benzyny, bo 
front południowy był unieruchomiony z powodu braku paliwa. Po drodze mijaliśmy 
zaspane, półprzytomne posterunki, chłopców owiniętych w pałatki, w derki, w kapy

i worki, gdyż nieprzyjemnie siąpiło. Jak zwykle wszczynali między sobą dyskusje,

czy przepuścić nas, czy nie, chcieli, żeby dać im coś zjeść i zapalić, ale myśmy

nie mieli nic, więc zrezygnowani machali ręką i szli spać. Nocą można było 
wjechać i zająć Luandę bez jednego strzału. Na afrykańskich przedmieściach 
kobiety rozpalały przed domami ogniska i szykowały się do ubijania manioku. 
Ubijanie manioku na twarde, kruche, białe ciasto zajmuje kobiecie afrykańskiej 
połowę życia. Druga połowa jest przeznaczona na noszenie płodu i rodzenie 
dzieci. W kilku miejscach przy studniach stały już kolejki po wodę. W innych - 
po chleb. Ludzie w tych kolejkach drzemali oparci o ściany albo spali na ziemi 
okryci prześcieradłami. Na murach był rozlepiony plakat OJCZYZNA CIĘ POTRZEBUJE,

wielki, czarny paluch wymierzony w oczy przechodnia, o tej porze przekrwione z 
niewyspania. W europejskim śródmieściu nie było śladu życia. Kurz i pajęczyna 
zarastała domy i ulice.
W hotelu wróciłem do swojego pokoju numer 47, przegnałem z łóżka stado 
karaluchów i położyłem się
spać. Nigdy nic mi się nie śni, a tym razem znalazłem się nagle w podwarszawskim

lasku, zza krzaków zaczęli wychodzić do mnie chuligani z nożami, zbliżali się 
ta-. kim krokiem, jakby bawili się w podchody. Otworzyłem oczy, nade mną stała 
dona Cartagina, chudy i wycieńczony Oscar (nowy właściciel hotelu) oraz stróż 
Fernan-do z zawieszonym na szyi plastykowym medalionem z podobizną Agostinho 
Neto. Cieszyli się, że wróciłem, i zupełnie bez sensu wypytywali mnie, czy 
jestem żywy, z taką natarczywością i niedowierzaniem, że w końcu straciłem 
orientację, czy to już jawa, czy dalszy ciąg snu, w którym raptem dona 
Cartagina, Oscar i Fernan-do grasują z nożami w podwarszawskim lasku. Nie wiem, 
co działo się dalej (prawdopodobnie znowu zasnąłem), bo kiedy zerwałem się z 
łóżka, w pokoju było pusto. Poszedłem korytarzem - też pusto. Wszystkie pokoje 
pootwierane i puste. Zatęchła wilgoć w powietrzu, wiatraki nie działają, 
zacząłem odkręcać krany. Krany gwałtownie chrapią, a potem cichną: nie ma wody. 
Zbiegłem po schodach na dół, gdzie w recepcji wsparty łokciami o stosy 
niepotrzebnych papierów i stertę pieniędzy bez wartości drzemał Felix, jego 
blada twarz leżała na dłoni nieruchoma, bez wyrazu. Felix, potrząsnąłem nim, daj

pić. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Od trzech dni nie ma wody, powiedział. 
Kończą się ostatnie studnie. Jeżeli dalej nie będzie co pić, miasto musi poddać 
się. Zostawiłem go i poszedłem do kuchni, ale kiedy otworzyłem drzwi, uderzył 
mnie w nozdrza makabryczny odór, taki, że wbiło mi nogi w podłogę i nie mogłem 
zrobić kroku. Ten smród szedł od góry nie mytych talerzy i garów, ale przede 
wszystkim od cuchnącej świni, którą ćwiartował tasakiem czarny kucharz. Ca-
marada, powiedziałem oparty o stół, żeby nie upaść, daj wody. Odłożył tasak i z 
blaszanej beczki dał mi kubek wody. Poczułem w środku miękkość i chłód, wra-

Strona 28

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

całem do życia. Daj jeszcze, powiedziałem. Camarada niech pije tyle, przyzwolił,

żeby miał dobrze.
Zamknąłem się w pokoju i zacząłem telefonować. Telefony działały. Pojęcie 
totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym 
murze istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś 
znaczy). Nawet kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i 
umożliwia minimum egzystencji. Choćby otaczał nas ocean zła, będą z niego 
wystawać zielone i żyzne wysepki. Widać je, są na horyzoncie. Nawet najgorsza 
sytuacja, jeżeli w niej się znajdziemy, rozkłada się na czynniki pierwsze, a 
wśród nich będą takie, których można się uchwycić, jak gałęzi krzaka rosnącego 
na brzegu, aby stawić opór wirom ściągającym na dno. Ta szczelina, ta wyspa, ta 
gałąź utrzymują nas na powierzchni istnienia.
I teraz w naszym zamkniętym mieście, kiedy nie funkcjonowało już tysiące rzeczy 
i kiedy zdawało się, że wszystko jest zniszczone, telefon jednak działał. Z 
południa, z granicy Namibii przywiozłem wiadomość, że dzisiaj, może jutro wejdą 
do Angoli pancerne kolumny. Syn piekarki powiedział, że wojska 
południowoafrykańskie stoją już w Tsumeb gotowe do wojny. Trzeba im trzech 
godzin, żeby dojechać do granicy, trzech dni, żeby dojechać do Bengueli, może 
jeszcze tygodnia, żeby dojechać do Luandy. Nikt o tym w Luandzie nie wiedział, 
bo stolica nie miała łączności z krajem. Chciałem przekazać to, co mówił syn 
piekarki i to, co mówił Farrusco. Że rusza interwencja i że front południowy nie

utrzyma się. Zacząłem wydzwaniać, ale wszystkie numery milczały. Próbowałem 
jeszcze raz i jeszcze. Przeciągłe sygnały, nikt nigdzie nie podnosił słuchawki. 
Spojrzałem do kalendarza, bo nie miałem już poczucia czasu, to znaczy czas 
zatracił dla mnie wszelkąpodzielność, wszelką wymierność, rozleciał się, 
rozpełznął jak zwłókniały tro-
pikalny opar. Czas konkretny przestał cokolwiek znaczyć, od dawna nie miało dla 
mnie znaczenia, czy jest to środa czy piątek, dziesiąty czy dwudziesty, ósma 
rano czy druga po południu. Życie biegło mi od zdarzenia do zdarzenia, w 
nieokreślony sposób zmierzało do niewiadomego celu. Wiedziałem tylko, że chcę 
być tutaj do końca, niezależnie od tego, kiedy on nastąpi i jaki będzie. 
Wszystko było całkowitą zagadką, która fascynowała mnie i wciągała.
Z kalendarza wyliczyłem, że był to 18 października 1975. I jak już wspomniałem -

sobota. To tłumaczyło milczenie telefonów. Bo w sobotę i niedzielę zamierało 
całe życie. Te dwa dni rządziły się własnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkły 
działa i zawieszano wojnę. Ludzie odkładali broń i zapadali w sen. Wartownicy 
opuszczali posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszały drogi i ulice. 
Zamykano sztaby i urzędy. Wyludniały się rynki. Wyłączały się radiostacje. 
Stawała komunikacja. W niepojęty, ale całkowity sposób, ten wielki kraj razem ze

swoją wojną i zniszczeniem, ze swoją agresją i biedą, stawał, nieruchomiał jak 
zaczarowany, jak zaklęty. Najbardziej tytaniczna eksplozja, żadne zjawisko 
niebieskie ani żadne ludzkie wołanie nie było w stanie ruszyć go z sobotnio-
niedzielnego letargu. Przede wszystkim nie mogłem nigdy ustalić, gdzie po-
dziewali się ludzie. Najbliżsi przyjaciele znikali jak kamień w wodzie. Nie było

ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli też wyjeżdżać poza miasto. Kluby, 
restauracje, kawiarnie - to nie istniało. Nie wiem. Nie potrafię tego 
wytłumaczyć.
To sobotnio-niedzielne odprężenie respektowały wszystkie walczące strony, naj 
zacieklej si wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej 
sprawie nie było żadnych różnic, weekendowe lenistwo ogarniało i jednoczyło 
wszystkich. Ci ludzie
byli tak skonstruowani, że starczało im energii życia od poniedziałku do piątku,

po czym o północy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejąc w tych 
pozycjach, w jakich zastała ich godzina zero. Zalegała apatyczna cisza 
działająca na wszystko jak środek nasenny. Nawet zdawało się, że zasypia 
przyroda. Ustawał wiatr, sztywniały palmy, zwierzyna zapadała się pod ziemię.
Wieczorem przyszedł Oscar i przyniósł mi zapisany na kartce numer telefonu 
mówiąc, żebym tam zadzwonił. Czyj to telefon, spytałem. On nie wie. Dzwonili do 
hotelu i powiedzieli, żeby dać mi ten numer, kiedy wrócę do Luandy. Oscar 
poszedł, zostałem sam w pokoju. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer napisany

na kartce. Po drugiej stronie linii odezwał się męski, niski głos. Powiedziałem,

Strona 29

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

że w hotelu dali mi ten telefon mówiąc, żebym zadzwonił. Czy nazywam się tak a 
tak? spytał niski głos. Owszem, potwierdziłem. Ta część rozmowy odbyła się w 
portugalskim, ale w tym momencie tamten, po drugiej stronie, przeszedł na 
hiszpański, a ze sposobu mówienia i akcentu zorientowałem się, że mówię z 
Kubańczykiem. Każdy, kto spędził dłuższy czas w Ameryce Łacińskiej i zna 
hiszpański, odróżni natychmiast wymowę kubańską; ma ona specyficzny zaśpiew i 
jest niedbałą zbitką słów, których końcówki są z reguły opuszczone. Spytałem 
tamtego, kim jest i co tu robi myśląc, że jest to reporter z „Prensa Latina" 
albo ktoś w tym rodzaju. Wtedy powiedział - człowieku, nie pytaj tyle, bo kto za

dużo pyta, dostaje za dużo odpowiedzi. Zamilkłem, bo nie wiedziałem, o co 
chodzi. Zobaczymy się u ciebie w pokoju, powiedział, będziemy tam za godzinę. I 
odłożył słuchawkę.
Przyszli we dwóch, po cywilnemu, jeden był czarny, masywny, zwalisty, a drugi 
biały, krępy i niski. Usiedli,
czarny wyjął kubańskie papierosy, które lubię.—popula-res. Spytali, czy byłem na

Kubie. Tak, raz byłem. A gdzie? Wszędzie byłem, w Oriente, w Camaguey, w Ma-. 
tanzas. Czarny jest z Oriente. Pięknie tam, prawda? uśmiecha się. Oj, pięknie, 
mówię, zawieźli mnie na taką fajną górę, widok niesamowity. A teraz byłeś na 
południu? spytał biały. Tak, na południu. I jak jest na południu? Jak jest? 
Najpierw powiedzcie, kim jesteście. Biały powiedział, jesteśmy z armii. Z grupy 
instruktorów.
Była to dla mnie nowa rzecz, bo nie wiedziałem, że w Angoli są instruktorzy z 
Kuby. To znaczy, w Bengueli widziałem kilku ludzi ubranych w mundury kubańskie, 
ale tutejsi chodzili we wszelkich możliwych mundurach, jakie dostawali z 
zagranicy lub zdobywali na froncie, i myślałem, że byli to żołnierze MPLA. Teraz

spytałem, czy ci, których widziałem w Bengueli, to byli wasi? Tak, powiedział 
czarny, nasi, pojechało tam kilkunastu ludzi. Powiedziałem, że chyba pojechali 
za późno, bo według moich obliczeń wojsko Południowej Afryki może już być w 
głębi Angoli. Zresztą, co poradzi kilkunastu ludzi? Tam idzie silna, regularna 
armia. Mają dużo wozów pancernych i dużo artylerii. Są to Afrykanerzy, oni 
potrafią walczyć. A MPLA nie ma broni. I powiedziałem, że oddział Farrusco ma 
tylko dwa moździerze i trochę starych karabinów. W Lubango też nie mają ciężkiej

broni. Jedyny wóz pancerny, który był w Bengueli, rozbili najemnicy. Kto może 
stawić opór kolumnom pancernym, które wejdą, a może już weszły z Namibii? Poza 
tym nad losami tej wojny ciąży przeszłość. W tym kraju przez pięćset lat czarny 
człowiek przegrywał wszystkie wojny z białym człowiekiem. Nie można zmienić 
myślenia ludzi z dnia na dzień. Żołnierz MPLA pobije żołnierza FNLA i UNITA, ale

będzie odczuwał lęk przed białą armią, która idzie z południa.
Zgodzili się, że sytuacja jest trudna. Zapadło milcze-
nie. W pokoju było ciemno od dymu, duszno. Siedzieliśmy spoceni, męczyło 
pragnienie. Walczyłem ze swoją wyobraźnią, bo ciągle wchodził mi w oczy widok 
butelki piwa albo zimnego soku z lodem, albo inne podobne szaleństwo. Spytałem 
ich, czy przyjdzie większa pomoc. Nie wiedzieli. Może przyjdzie, ale kiedy i 
jąkanie wiadomo. Dopiero przyjechali i mają szkolić tutejsze wojsko, ale tego 
wojska, w takim pojęciu jak to rozumiemy, nie ma. Są luźne oddziały, rozrzucone 
po kraju. Czy będzie czas, żeby stworzyć z tego armię? Tamci stoją dwadzieścia 
kilometrów od Luandy. Mo-butu posyła nowe i nowe bataliony. Jutro mogą tu wejść.
Odprowadziłem ich na dół. Powiedzieli, że następnym razem spotkamy się u nich, 
bo im niewygodnie przyjeżdżać do hotelu, gdzie mogą kręcić się różni ludzie. 
Przyślą po mnie samochód, kiedy przyjdzie pora. Spytałem, jak mam ich nazywać. 
Czarnego mam nazywać Mauricio. Białego mam nazywać Pablo. Ale jeżeli będę 
telefonować, najlepiej nie mówić żadnych imion, tylko powiedzieć po hiszpańsku, 
że przyjaciel chce się z nimi spotkać. Oni już resztę zorganizują. W bocznej, 
ciemnej uliczce stał zasłonięty jeep, nowy, bez żadnych znaków rejestracyjnych. 
Ręka kogoś, kto siedział w środku, otworzyła drzwiczki. Wsiedli i jeep 
natychmiast odjechał.
A tam, w siedzibie sztabu w Pretorii, a później w Win-dhoek i wreszcie (już 
najdrobniejsze detale) w kwaterze frontu w Tsumeb, wszystko zostało dokładnie i 
dobrze obmyślone. Na ścianach mapy, Afryka w miniaturze, a mimo to wielka, od 
sufitu do podłogi, od drzwi wejściowych przez cały gabinet dowódcy ciągną się 
bezludne obszary oznaczone piaskowym kolorem. Sztabowcy
przy podłużnych stołach, wyższe rangi, obkuci fachowcy.
Nazwa operacji: Orange.
Cel operacji: zająć Luandę do dnia 10 listopada 1975 (tego dnia o godzinie 

Strona 30

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

18.00, zgodnie z porozumieniem z Alvor, ostatnie oddziały portugalskie opuszczą 
Angole.). Następnego dnia ogłosić niepodległość Angoli, w której władzę obejmie 
koalicyjny rząd FNLA-
-UNITA.
Współdziałanie: natarcie z kierunku południowego szosą Tsumeb, Pereira de Eca, 
Lubango, Benguela, Novo Redondo, Luanda. Jednocześnie natarcie z kierunku 
północnego szosą Maąuela do Zombo, Carmona, Caxito, Luanda. Równoległe natarcie 
z kierunku wschodniego szosą Nova Lisboa, Quibala, Dondo, Luanda.
Siły: kierunek południowy - oddziały zmotoryzowane armii Republiki Południowej 
Afryki (wsparcie -oddziały ochotników portugalskich, oddziały FNLA-
-UNITA, szwadron Chipendy). Kierunek północny-oddziały FNLA (wsparcie - oddziały

armii Republiki Zairu, oddziały ochotników portugalskich). Kierunek wschodni -
jak kierunek południowy.
Godzina zero:
(tu rozpoczyna się dyskusja w języku angielsko-afry-kanersko-portugalskim. 
Ścieraj ą się dwie opinie. Część uważa, że działania należy rozpocząć wcześniej,

bo przeciwnik może stawiać opór, przełamywanie oporu zajmie czas i może opóźnić 
zajęcie Luandy. Poza tym w miarę posuwania się w głąb Angoli będą wydłużać się 
linie zaopatrzenia wojsk w amunicję, paliwo i żywność, dlatego trzeba 
przewidzieć czas dodatkowy. Proponują godzinę zero - poniedziałek, 20 
października. Inni uważają, że operacja zajmie nie więcej niż dwa tygodnie. Na 
północy stoimy już na przedmieściach Luandy. Wszystkie informacje wskazują, że 
na południu przeciwnik nie
będzie zdolny stawić oporu. Będziemy posuwać się szybkimi wozami pancernymi typu

panhard. Wystarczy obliczyć czas przejazdu tych wozów z Tsumeb do Luandy dodając

czas przeznaczony na posiłki i sen oddziałów. Uważają, że wystarczy ustalić 
godzinę zero na dzień 27 października. Ostatecznie zwycięża pierwszy, bardziej 
roztropny wariant. Nawet jeżeli wszystko potrwa trzy tygodnie i tak będzie to 
blitzkrieg, który wprawi świat w oszołomienie).
Godzina zero: 19 października, niedziela.
W niedzielę, jak wspomniałem, kraj pogrążony jest w stanie niebytu, nie daje 
znaków życia. Jednakże tego dnia, wiedziony niepojętym przeczuciem, comandante 
Farrusco szuka od rana swojego kierowcy Antonia, w końcu Antonio sam pojawia 
się, zaspany i nieprzytomny ze zmęczenia, ale Farrusco każe siadać mu za 
kierownicą i tym samym czerwonym jeepem Toyota, którym wracałem z Pereira de 
Eca, jadą teraz szosą przez busz. Po jakimś czasie widzą w płomieniach słońca 
coś, co może wydawać się zjawą, ale co szybko materializu-j e się i przybiera 
kształt rozciągniętej kolumny wozów pancernych, nad którą unosi się, prawie 
nieruchomy, pękaty helikopter. Jeszcze chwila i rozlega się nerwowe turkotanie 
cekaemów. Farrusco jest ciężko ranny-kula przebija mu płuco. Antonio jest ranny 
w nogę, ale zachowuje przytomność. Cofa samochód i rusza z konającym dowódcą w 
drogę powrotną.
Kolumna toczy się naprzód, w kierunku Pereira de Eca. Żołnierze jadą schowani we

wnętrzach wozów, ale musi być im gorąco i duszno, bo coraz to - wbrew rozkazom -

w tym lub w tamtym wozie otwiera się pokrywa włazu i ukazuje się młoda, opalona 
twarz.
A w Luandzie? Co można robić w niedzielę w naszym opuszczonym mieście, na które 
-jak okazuje się - został j uż wydany wyrok?
Można spać do południa.
Można pokręcić kranem, żeby sprawdzić, czy - a nuż -jest woda.
Można postać przed lustrem myśląc: ile już siwych włosów w mojej brodzie.
Można posiedzieć nad talerzem, na którym leży kawałek obrzydliwej ryby i łyżka 
zimnego ryżu.
Można, pocąc się z osłabienia i wysiłku, przejść się w górę Rua de Luiz de 
Camoes - w stronę lotniska albo w dół - w stronę zatoki.
Ale przecież to nie wszystko! Przecież można jeszcze pójść do kina! Tak, 
ponieważ mamy jeszcze kino, co prawda jedno tylko, ale za to panoramiczne i na 
wolnym powietrzu i w dodatku bezpłatne. To kino znajduje się w północnej części 
miasta, blisko frontu. Właściciel uciekł do Lizbony, ale pozostał operator i 
została taśma słynnego filmu porno „Emmanuelle". Tę taśmę operator puszcza bez 
przerwy, w kółko, gratis, wstęp wolny dla wszystkich, walą tłumy dzieciaków, 
walą żołnierze, którzy urwali się z frontu, zawsze jest komplet i ścisk, wrzawa 
i ryk nieopisany. Dla zwiększenia efektu operator stopuje obraz w miejscach 

Strona 31

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

najbardziej pikantnych. Dziewczyna naga - stop. On bierze ją w samolocie -stop. 
Ona bierze ją nad rzeką - stop. Stary bierze ją -stop. Bokser bierze ją-stop. 
Jeśli bierze ją w pozy ej i fi-kuśnej - śmiech i brawa na widowni. Jeśli bierze 
ją w pozycji przesadnie wyrafinowanej - widownia milknie i analizuje. Jest tyle 
wesołości i gwaru, że z trudem słychać dalekie, ciężkie pogłosy ognia artylerii 
pobliskiego frontu. I oczywiście nie ma mowy - ale to już nie z powodu 
„Emmanuelle", tylko ze względu na wielką
odległość - żeby usłyszeć warkot silników sunącej szosą kolumny pancernej.
Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą, zacznij cię opowiadać... Zły znak -

dona Cartagina śpiewa godzinki. Od rana całe miasto chwieje się i dygoce, po-
dzwania szybami, bo artyleria otworzyła pełny ogień, bum, bum, bach, łubudu, 
mam, mam, horyzont wypełnił się wojennym łomotaniem. Holden Roberto 
zapowiedział, że dzisiaj wejdzie do Luandy. Prosi ludność o zachowanie spokoju. 
Wczoraj jego samolot rozrzucił ulotki, zdjęcia Holdena z podpisem
BÓG RZĄDZI W NIEBIE HOLDEN RZĄDZI NA ZIEMI
Muszą atakować wielką siłą, bo od świtu strzelanina nie słabnie, a zbliża się 
południe. W mieście popłoch, nerwowe bieganie, krzyki. Do linii frontu jest 
piętnaście minut samochodem. Może wejdą. Dona Cartagina chce mnie ukryć w swoim 
mieszkaniu. Mieszka niedaleko stąd, trzecia przecznica i na prawo. Mam iść 
teraz, pokaże mi drogę, żebym wiedział, którędy. Będę jej synem, który zajmuje 
się chorą, starą matką. A co ty mówisz takim dziwnym portugalskim? spytają. Bo 
ja urodziłem się na Timorze, ale uciekłem z domu i całe życie spędziłem w 
Birmie. Pływałem w birmańskiej flocie i mówię lepiej tamtym językiem.
Pokazać dokumenty!
Dokumenty zostały na statku, a sami widzicie, że wszystkie statki odpłynęły.
Dona Cartagina każe mi spalić papiery i spakować walizkę, ale mówię, że nie, że 
jeszcze czas, może dziś nie wejdą.
Dzwonię do Kubańczyków, ich telefon milczy.
Schodzę na dół, spotykam biegnącego Oscara, pytam, co się dzieje. Nie wie, co 
się dzieje, biegnie. Ulicą przejeżdża ciężarówka z wojskiem, potem druga. Jakieś

kobiety z tobołkami, truchtem. Wreszcie pojawia się patrol, szukają wrogów. 
Jakich wrogów, mówi Felix blady jak ściana. Mnie cierpnie skóra, bo właśnie 
siedzę przy telexie i próbuję połączyć się z Warszawą, a oni pomyślą, że próbuję

połączyć się z Holdenem Roberto. Już zdążyłem dodzwonić się do miejscowej 
centrali i nadałem:
3322 TIYOLI AŃ
OB INT LUANDA AŃ
ESTIMADO COLEGA, PODE LIGARME COM POLONIA
NUMERO 814251 OK?
Ale nagle oni rozłączyli się i odetchnąłem z ulgą, bo jeden z patrolu podszedł 
do mnie i chciał zobaczyć, co piszę, a ja nic już nie pisałem, więc on: musimy 
być czujni, musimy być czujni, camarada, bo nieprzyjaciel stoi pod Luandą. Tak, 
camarada, mówię i Felix mówi tak, pewnie, to jasne i zatrzymany w pół kroku 
Oscar też przytakuje, byleby prędzej opuścili lufy do ziemi, a najlepiej, żeby w

ogóle poszli.
W końcu wynieśli się, a ja poszedłem pustymi ulicami do „Diario de Luandą", do 
Queiroza, który zawsze dużo wiedział. Trzech ludzi robiło tę gazetę. Miała ona 
szesnaście stron, z tego Queiroz zapisywał codziennie osiem. Uważał, że jest ich

za mało: dziennik powinno robić pięciu ludzi. Pokazał mi tytuły, które wysłał do

drukarni: Wszyscy na front! Nadeszła godzina próby! Nie oddamy ani piędzi ziemi!

Powiedział mi, że sytuacja jest ciężka, że atakują wszystkie siły FNLA i pięć 
batalionów Zairu i jeszcze najemnicy i że MPLA ściąga na
przedpola Luandy jednostki z prowincji, ale nie ma transportu i kończy się 
amunicja.
Wróciłem do hotelu i czekałem na Warszawę. W recepcji było pełno ludzi, którzy 
bali się zostać na tę noc w domach, woleli siedzieć tu i czekać, co stanie się 
dalej . Kanonada przybliżała się coraz bardziej, znowu ciężarówki, ulicą, bez 
świateł.
Nagle zapaliła się lampka telexu i aparat zaczął:
3322 TIYOLI AŃ
814251 PAPPL
DOBRY WIECZÓR, NIE MOŻEMY SIĘ Z PANEM POŁĄCZYĆ CO KILKA MINUT PRÓBOWALIŚMY, ALE 

Strona 32

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

NIE UDAWAŁO SIĘ NAM, NIE WIEM, DLACZEGO WCIĄŻ AUTOMAT WYBIJAŁ ZNAK ZAJETOSCI, 
PROSZĘ
TAK BI BI, TUTAJ JEST WOJNA I STRASZNY BAŁAGAN, WCZORAJ UDERZYŁ POCISK W KABEL I

PRZERWAŁ LINIE, ALE DZISIAJ JUŻ DOBRZE
BI BI, CZY JEST TAM SZEF ZMIANY?
TAKMOMMOM SŁUCHAM MORAWSKI
CZEŚĆ ZDZICHU, SŁUCHAJ TU ZACZĄŁ SIĘ SZTURM NA LUAN-DE, BYĆ MOŻE ZARAZ USTANIE 
ŁĄCZNOŚĆ, JEST BARDZO CIĘŻKIE BOMBARDOWANIE ARTYLERYJSKIE, NADAM TO CO MAM, ALE 
MUSICIE LICZYĆ SIĘ ZE PRZERWA WKRÓTCE NASZA ŁĄCZNOŚĆ, TERAZ MATERIAŁ OK???
TAK JEST, DAWAJ, ALE CZY NIE MOŻEMY COS ZROBIĆ DLA TWEGO BEZPIECZEŃSTWA, MOŻE 
MOŻNA CIĘ STAMTĄD WYCIĄGNĄĆ JAKIMŚ SAMOLOTEM
NIE, JUŻ JEST PÓŹNO. JUTRO MOŻE WSZYSTKO SIĘ ROZSTRZYGNIE NIC NIE WIADOMO, CO TU

BĘDZIE, JESTEŚMY BARDZO SŁABI I JEST BARDZO ZŁE, ALE NA RAZIE MATERIAŁ A POTEM 
POGADAMY BO MI TĘSKNO OK?
OK, OK, DAWAJ MOM MOM
(Wystukałem mom mom to znaczy - chwileczkę, bo właśnie przez radio odezwał się 
głos szefa sztabu wojsk MPLA — comandante Xiyetu, który ogłaszał powszechną 
mobilizację. Wysłuchałem do końca i od razu wystukałem:)
Z OSTATNIEJ CHWILI LUANDA PAP 23.10 W ZWIĄZKU Z POWAŻNA SYTUACJA, JAKA 
WYTWORZYŁA SIĘ W ANGOLI, SZTAB GENERALNY ARMII LUDOWEJ MPLA OGŁOSIŁ W CZWARTEK 
WIECZOREM TJ PRZED CHWILA POWSZECHNA MOBILIZACJE WSZYSTKICH MĘŻCZYZN W WIEKU 18-
45 LAT. KOMUNIKAT SZTABU STWIERDZA, ZE ANGOLA STAŁA SIĘ W TEJ CHWILI OFIARA 
ZBROJNEJ AGRESJI ZAKROJONEJ NA SZEROKA SKALE. W CIĄGU DZISIEJSZEGO DNIA 
NIEPRZYJACIEL ZAJĄŁ SZEREG WAŻNYCH MIAST I JEGO OFENSYWA TRWA NADAL. WALKI TOCZĄ

SIĘ W TEJ CHWILI NA PRZEDPOLACH LUANDY. SYTUACJA JEST BARDZO CIĘŻKA I KOMUNIKAT 
SZTABU WZYWA WSZYSTKICH PATRIOTÓW, ABY CHWYCILI ZA BRON I UDALI SIĘ NA FRONT 
BRONIĆ OJCZYZNY END ITEM
MOM MOM
RYSIEK, TELEWIZJA PROSIŁA O PRZEKAZANIE CI NASTĘPUJĄCEJ NOTY: NA 8 LISTOPADA 
PRZYGOTOWUJEMY PROGRAM o SYTUACJI WEWNĘTRZNEJ W ANGOLI, DO KTÓREGO CHCIELIBYŚMY 
CIEBIE ZAPROSIĆ. NAJLEPIEJ BYŁOBY, GDYBY TO BYŁA RELACJA FILMOWA, ALE MOGĄ TO 
TEZ BYĆ ZDJĘCIA FOTOGRAFICZNE, WIADOMOŚCI NAGRANE NA MAGNETOFON, WRESZCIE 
KORESPONDENCJA SŁOWNA, KTÓRA ODCZYTAŁBY SPECJALNIE ZAANGAŻOWANY AKTOR. 
SERDECZNIE POZDRAWIAMY
SŁUCHAJ RYSIU, DAŁEM CI TE NOTĘ ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ Z CAŁEJ ABSURDALNOŚCI 
WSZYSTKIEGO W TYM MOMENCIE
TO NIC, SŁUCHAJ, JESZCZE PRZEKAZ CZARNECKIEMU: MICHAŁ, TUTAJ ROBI SIĘ BARDZO 
ZŁE. KAŻDEGO DNIA MOŻNA OCZEKIWAĆ
ATAKU NA LUANDE I PRZERWANIA ŁĄCZNOŚCI. DLATEGO CHCE SIĘ Z WAMI UMÓWIĆ 
NASTĘPUJĄCO - JEŻELI NIE BĘDZIECIE SIĘ MOGLI POŁĄCZYĆ ZE MNĄ WIECZOREM O 
USTALONEJ GODZINIE, PRÓBUJCIE ŁĄCZYĆ SIĘ RANO NASTĘPNEGO DNIA GODZ 7 GMT I POTEM

20 GMT I ZNOWU NASTĘPNEGO DNIA l TAK DO SKUTKU, AŻ BÓG DA POŁĄCZYMY SIĘ OK? 
ZAŁATWCIE ZĘBY WSTRZYMALI EWENTUALNE WYJAZDY DO LUANDY, CHYBA ZE KTOŚ MA PLANY 
SAMOBÓJCZE OK??? ŚCISKAM RYSIEK
TAK, OK, DZIĘKUJE I TRZYMAMY ZA CIEBIE PALCE
DZIĘKUJE STARY, POZDROWIENIA Z LUANDY I CZEKAM NA WASZA ŁĄCZNOŚĆ JUTRO GODZ 20 
GMT OK? TKS, DOBRANOC
Wstałem od aparatu spocony jak mysz, ale uradowany, że nadałem wiadomość z 
ostatniej chwili, bezpośrednio odebraną z radia. Po północy dodzwoniłem się do 
Cjiieiroza. Atak został zatrzymany, ale jest dużo ofiar.
Nocą wychodzę na balkon, wystawiam antenę w stronę zatoki i szukam swoim 
tranzystorem dalekich stacji. Tak, gdzieś tam istnieje normalne życie, wystarczy

przystawić ucho do głośnika i słuchać. Na jednej półkuli chrapanie, przewracanie

się z boku na bok, na drugiej już wstawanie, gotowanie mleka, golenie i 
pudrowanie. A potem na odwrót. Człowiek budzi się i nie myśli, że może zaczyna 
ostatni dzień życia. Wspaniałe uczucie, ale tak już zwyczajne, że nikt tam nie 
zwraca na to uwagi. W każdej sekundzie pracują setki, jeśli nie tysiące 
radiostacji, morze słów przewala się w powietrzu. Ciekawe posłuchać, jak świat 
spiera się, agituje, przekonuje, jak sobie wygraża, jak zmyśla i kłamie, jak 
każdy ma rację i nie chce wysłuchać przeciwnej strony. Cały świat zajmuje się w 
tym momencie Angolą, tu Paryż, tam Lon-
dyn, Kair i Tokio mówią na ten temat. Świat przypatruje się wielkiemu widowisku 
walki i śmierci, które zresztą trudno mu sobie wyobrazić, bo obraz wojny jest 

Strona 33

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

nie-przekazywalny. Ani piórem, ani głosem, ani kamerą. Wojna jest 
rzeczywistością tylko dla tych, którzy tkwią w jej zakrwawionym, wstrętnym, 
brudnym wnętrzu. Dla innych jest stronicą książki, obrazem na ekranie, niczym 
więcej. Manipuluję tranzystorem, który cichnie, bo kończą się baterie, a nowych 
nie dostanę i słucham, co mówią dalekie radiostacje. Odzywaj ą się różne głosy, 
sypią się pomysły i propozycje. Co zrobić z Angolą? Zwołać międzynarodową 
konferencję. Posłać wojska Narodów Zjednoczonych, niech wejdą i rozdzielą tych, 
co się tam tłuką. Posłać wojska? A kto za to zapłaci, mamy przecież inflację. 
Niech jadą same czarne wojska i niech płacą Arabowie. Arabowie nie wiedzą, co 
robić z forsą. Najlepiej wezwać Angolańczyków, żeby pogodzili się. Niech 
podpiszą rozejm, niech podzielą się stołkami, niech padną sobie w objęcia. 
Zagrozić, że jeśli się nie uścisną, nie dostaną więcej pieniędzy. Mąkę love, not

war. Milionowa armia kubańska stoi u granic Południowej Afryki. Tam, w suchym 
buszu, wśród panicznie uciekających bosonogich plemion, w tym miejscu bez dróg, 
bez światła, bez szkół, bez miast, decydują się losy współczesnej cywilizacji. 
Dać pomoc Yorsterowi, dać mu zielone światło. Udzielić moralnego poparcia.
Wielkie plany, globalna strategia.
Tamci nie wiedzą, że to wszystko trzyma się tutaj na dwóch ludziach.
Jeden z nich to Ruiz, sympatyczny, ruchliwy Portu-galczyk, pilot starego 
dwumotorowca DC-3, jedynego samolotu, jaki ma w Luandzie MPLA. Jest to maszyna 
zrobiona w roku 1943, dwa silniki plujące kłębami sadzy, łatane skrzydła, zdarte

koła, dziurawy kadłub. Tylko Ruiz umie zamknąć drzwiczki wejściowe (choć też
nie bez trudności). Tym samolotem lata on dzień i noc, właściwie j est całą dobę

w powietrzu. Ruiz leci do Braz-zaville po amunicję, potem do oblężonych miast na

krańce Angoli, żeby zostawić skrzynki z nabojami i worki z mąką, a zabrać do 
Luandy ciężko rannych. Jeżeli Ruiz nie dotrze na czas, miasta będą musiały 
poddać się, a ranni umrą. W jakimś sensie los tej wojny spoczywa na jego 
ramionach. Ruiz lata po Angoli na pamięć, bo obsługa lotnisk nie istnieje, nie 
wiem nawet, czy działa radiostacja w jego samolocie. Często on sam nie wie, w 
czyich rękach jest lotnisko, na którym ma lądować. Jeszcze wczoraj było w ręku 
swoich, ale może dzisiaj już należy do tamtych. Dlatego najpierw przelatuje nad 
lotniskiem nie lądując. Czasem poznaje znajomych po sylwetkach, wtedy obniża 
wysokość i siada spokojnie. Czasem jednak zaczynają strzelać do samolotu, wtedy 
zawraca i przywozi do Luandy złą wiadomość. W tym kraju bez łączności i 
komunikacji Ruiz najlepiej wie, co dzieje się na frontach, jakie miasto do kogo 
należy. Startuje o świcie, robi kilka rejsów dziennie, wraca po północy. Jego 
samolotu oczekuj ą zgłodniali żołnierze w Luso, ginący garnizon w Novo Redon-do,

odcięci od świata obrońcy Quibali. Teraz oczekuje go Luanda, która nie utrzyma 
się bez dostaw amunicji. Najłatwiej spotkać go rankiem, na pustym lotnisku, 
kiedy przegląda silniki. Awaria jednego z motorów może unieruchomić samolot i 
zmienić bieg wojny. A nie ma części zapasowych. Nie ma mechaników. Zresztą 
maszyna jest bez przerwy potrzebna. Za chwilę Ruiz zniknie w kabinie pilota. 
Śmigła obrócą się, samolot stanie w gęstych, nieprzeniknionych chmurach czarnego

dymu i z łomotem, szczękiem i zgrzytaniem sterta rozlatującego się żelastwa 
potoczy się na start.
Drugim człowiekiem, od którego wszystko teraz zależy, jest Alberto Ribeiro, 
niski, krępy trzydziestolatek,
inżynier. Front północny ciągnie się pod Luandą, wzdłuż rzeki Bengo. Na brzegu 
tej rzeki znajduje się stacja pomp, która dostarcza wody dla Luandy. Jeżeli 
stacja jest nieczynna, w mieście nie ma wody. Przeciwnik to wie i stale 
bombarduje miejsce, w którym stojąpompy. Czasami trafia i stacja przestaje 
pracować. Luandą może wytrzymać bez wody pięć dni, nie więcej. W tropiku ludzie 
nie zniosą dłużej pragnienia, poza tym zaczną się epidemie. Jedynym człowiekiem,

który potrafi naprawić te pompy, jest Alberto. Dzięki niemu miasto od czasu do 
czasu ma wodę, może istnieć i bronić się. Gdyby jadąc do stacji pomp Alberto 
zginął w wypadku samochodowym albo już w samej stacji został trafiony przez 
pocisk, po kilku dniach Luandą musiałaby się poddać.
Powszechna mobilizacja. Długie kolejki młodych ludzi, przeważnie bezrobotni. 
Zamiast podpierać ściany, lepiej zgłosić się na apel, w wojsku dadzą jeść. Będą 
walczyć i zabijać. Wreszcie jakaś praca, a nawet powód do chwały. Odprowadzani 
przez matki i żony, dużo kobiet z brzuchami. Ludzie będą rodzić się i zabijać do

Strona 34

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

końca świata. Ci, którzy ujrzą teraz światło dzienne, za dwadzieścia pięć lat 
wejdą w rok dwutysięczny. Uroczyste obchody z okazji powitania nowego 
tysiąclecia. Spotkania młodzieży z weteranami dwudziestego wieku. Wywiad z 
rześką staruszką, która przeżyła pierwszą wojnę światową. Imponująca pamięć i w 
dodatku śmiała kokieteria, babcia wspomina, jak to w czasie przemarszu wojsk z 
pewnym żołnierzem w stogu siana, a tak, proszę pana, nie mylę się, dobrze 
pamiętam. Połowa ludzkości będzie miała skośne oczy. Połowa ludzkości nie będzie

rozumiała, co mówi druga połowa ludzkości. Czas udoskonalić sposób 
porozumiewania się na migi, czas rozpocząć nauczanie języka migowego. Biała
rasa wejdzie w fazę szczątkową. Zaledwie trzynaście procent mieszkańców ziemi 
będzie miało białą skórę. Zaledwie dwa procent będzie miało naturalne włosy 
blond. Blondyni - coraz bardziej unikalny fenomen, rzadkość nad rzadkościami. Co

lepiej - myśleć czy nie myśleć o przyszłości? Szok przyszłości: zmartwienie 
społeczeństw postindustrialnych, luksus. Dla innych kłopot dnia powszedniego - 
co zdobyć dziś do jedzenia. Język bantu nie zna czasu przyszłego, dla ludzi 
Bantu nie istnieje pojęcie przyszłości, nie dręczy ich myśl, co stanie się za 
miesiąc, za rok (patrz: wielebny ojciec Placide Tempels „La Philosophie 
Bantoue"). Grupami odprowadzaj ą poborowych prosto na front. Takich surowych i 
nieobytych, po co? Żeby robili sztuczny tłum, większy bałagan? Godzina 
osiemnasta, zamykają punkty rejestracyjne. Ludzie rozchodzą się, znikają w 
labiryntach musseąues - dzielnic nędzy. Kończy się dzień, właściwie nijaki, 
nawet spokojny.
Tymczasem zrobiło się duszno. Nagle ucichły działa na przedpolach Luandy i nie 
było wiadomości z innych frontów. Wydawało się, że stanął czas, że nie dzieje 
się nic. Żagle naszego okrętu opadły, znaleźliśmy się na martwej fali. 
Oczekiwanie na sztorm. Poczułem, że nie ma czym oddychać. Był to specjalny 
rodzaj duchoty, której nie da wymierzyć się w milibarach. Odczuwało sieją 
bardziej psychicznie niż fizycznie. Zaciskała się jakaś niewidoczna obręcz 
potęgując uczucie zagrożenia i lęku. Myślałem, że jest to może mój stan 
prywatny, moje indywidualne przygnębienie. Zacząłem przyglądać się innym. 
Wszyscy mieli twarze ludzi, którym jest duszno. Twarze otępiałe i bez wyrazu, o 
rysach zatartych, bez siły i wdzięku. Uczucie duszności było tak dojmujące, że 
wystarczyło rozpocząć rozmowę na byle
101
jaki temat, aby wkrótce usłyszeć o tym, że jest duszno. Ludziom trudno było 
mówić o czymś innym. Były to zresztą zwierzenia niewyraźne i mgliste, bo 
odczuwanie duszności jest stanem bardzo trudnym do określenia. Zwykle mówi się 
tylko, że coś wisi w powietrzu, coś musi stać się, coś nas czeka. Ponieważ jest 
wojna, rozmówca stwierdza, że będzie lała się krew. To lekcja wyniesiona z 
historii, a ona uczy, że nie może być wydarzenia przełomowego, które obeszłoby 
się bez rozlewu krwi. Potem zapada milczenie, każdy zastanawia się, czy będzie 
to jego krew. Uczuciu duszności towarzyszy stan podrażnienia i niepokoju. 
Człowiek niezdolny do zrozumienia sytuacji, a pragnący j ą sobie objaśnić, daje 
posłuch najbardziej fantastycznym plotkom. Boi się, wykonuje irracjonalne 
odruchy, łatwo rozpętać w nim instynkty stadne.
Duszno robi się wtedy, kiedy ważne wydarzenie, ważna zmiana nie mogą przebić się

na powierzchnię życia, ciągle nie mogą spełnić się. Niewidoczny jeszcze i nie 
skrystalizowany fakt, który dokona się w przyszłości, już teraz rośnie, 
pęcznieje, zaczyna napierać na zastaną rzeczywistość, która jednak nie chce 
ustąpić. Jest coraz bardziej ciasno i przez to - coraz bardziej duszno. Brak 
powietrza wzmaga w nas poczucie bezradności. Z apatią patrzymy, jak gromadzą się

chmury i czekamy, kiedy odezwie się z nich głos, który odczyta nam nieubłagany 
wyrok losu.
DOBRY WIECZÓR - włączyła się Warszawa - PROSIMY
INFORMACJE
NIESTETY, NADAL NIE MAM INFORMACJI, PANUJE POZORNY SPOKÓJ I NIC SIĘ NIE DZIEJE, 
TYPOWA CISZA PRZED BURZA, WIEMY, ZE NADCIĄGA INWAZJA, ALE BRAK WIADOMOŚCI Z 
FRONTU, NADCHODZĄ CIĘŻKIE DNI, ALE TO NIE JEST KONKRETNA INFORMACJA DO GAZETY. 
ODEZWIJCIE SIĘ JUTRO, MOŻE COS SIĘ STANIE
OK, WIEC DO JUTRA DO DO TKS
TKS BYE • . ..  .---...  .   ,,   , BYE
O drugiej w nocy ktoś zaczął łomotać w moje drzwi, zerwałem się z głębokiego snu

i ciarki przeszły mi po grzbiecie, bo pomyślałem:
FNLA!

Strona 35

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Powlokłem się na ołowianych nogach otworzyć drzwi. Do pokoju władowało się 
trzech niemożliwie brudnych typów. Rzucili się na mnie, a ja na nich, zaczęliśmy

się ściskać i przekrzykiwać. Byli to Nelson, Manuel i Bati-sta. Położyli broń na

podłodze i chcieli się umyć. Potem Nelson zwalił się na łóżko i zasnął w 
sekundę, a tamci zaczęli otwierać jedyną puszkę konserw, jaką trzymałem na 
czarną godzinę.
Co na froncie południowym? - spytałem.
Nie ma frontu południowego, powiedział Manuel, tamci są już pod Benguelą. Druga 
kolumna idzie na Luandę.
I nie da się ich zatrzymać?
Bardzo trudno. Tamci dysponuj ą ogromną siłą ognia. Mają dużo broni pancernej, 
dużo artylerii, biją się dobrze i są zdecydowani. Nie mamy czym walczyć. Nasi 
ludzie nie są przygotowani do walki z regularną armią. Cofamy się, bo siły są 
nierówne.
Co z Farrusco?
Nie wiemy, był ciężko ranny.
Widzieliście tamtych z bliska?
Tak. Mają wozy pancerne typu panhard, bardzo szybkie. Są ruchliwi i świetnie 
znają teren. Rozdzielaj ą się na grupy po pięć-sześć wozów i ciągle zmieniaj ą 
pozycje. Są wszędzie i nigdzie, trudno ich uchwycić. Mamy za mało sił, żeby 
zorganizować obronę.
Kiedy dojdą do Luandy?
Może za kilka dni.
Pesymistyczna część mojej natury podsunęła mi myśl, że nadszedł moment zagłady, 
że zbliża się koniec. Wystarczy, żeby tamci zajęli elektrownię w Cambambe, która

znajduje się o dwieście kilometrów przed Luandą. Stamtąd płynie prąd do stacji 
pomp, od tej elektrowni zależy, czy miasto ma wodę i światło. Bez wody i światła

po kilku dniach otoczone i wygłodzone miasto złoży broń.
poniedziałek, 3 listopada (sądny dzień)
Rano - nic.
W południe - Pablo podjeżdża po mnie jeepem na umówione miejsce. W wozie jest 
jeszcze dwóch Kubań-czyków. Noszą zielone drelichy bez żadnych oznak. Jedyny 
znak tożsamości to broń na ramieniu. Człowieka z bronią nikt nie pyta, kim jest 
i co tu robi. Zresztą wystarczy powiedzieć: Cubano, patrole nie pytają o więcej 
i można jechać dalej. Mijamy rozrzuconą w polach dzielnicę przemysłową. Potem 
zaczynają się pastwiska, regularne prostokąty soczystej trawy, dobrze 
utrzymanej. Bezpańskie stada krów, tony mięsa i mleka przez nikogo nie 
pilnowane. W mieście panuje głód, ale nikt bydła nie ruszy — to własność 
portugalska, nietykalna. Jeszcze chwila jazdy i zaczynają się łagodne wzgórza, 
rozrzucona ziemia, linie okopów, działa, namioty, skrzynki -front północny, 
najbardziej czułe miejsce tej wojny, bo są to przedpola Luandy. Widok z 
pierwszej linii okopów: rozłożysty pejzaż, zielono, rzeka w płaskiej dolinie, 
asfaltowa szosa, zerwany most, podziurawiony budynek stacji pomp, palmowy gaj. 
Po drugiej stronie, w głębi - wzgórza w słońcu, okopy przeciwnika. W szkłach 
silnej lornetki widać drobinki pyłu, poziomą i
pionową podziałkę, wzdłuż poziomej podziałki to w jedną to w drugą stronę biegną

figurki i jeżdżą samochody: przygotowanie natarcia. Po tej stronie, po której 
jesteśmy, też dużo ruchu, dźwigania worków z piaskiem, maskowania stanowisk, 
przetaczania dział. Nie chcą, żeby ich zaskoczyli. Potem przyjdzie noc, świt i 
czekanie, kto uderzy pierwszy. Ktoś wreszcie uderzy, a drugi odpowie, z ziemi 
pójdzie kurz, zacznie się taniec ognia i śmierci. Pablo chodzi, rozkazuje, 
sprawdza inwentarz, jak chłop w wigilię żniw. Idę za nim i robię zdjęcia. 
Wszyscy chcą się fotografować. Teraz mnie, a teraz mnie, camarada, mnie, 
mmmnnniiieee! Stają wyprężeni, niektórzy salutują. Zostawić ślad, utrwalić się, 
jakoś pozostać. Byłem, jeszcze wczoraj byłem, robił mi zdjęcie, o, tak 
wyglądałem. Taką miałem twarz jako żywy człowiek. Stoję przed wami na baczność, 
popatrzcie na mnie przez chwilę, nim zajmiecie się czymś innym.
Po południu - byliśmy z powrotem w mieście, samochód wjechał w małą uliczkę i 
zatrzymał się przed piętrową willą, w której mieścił się sztab doradców 
kubańskich. Ledwie zdążyliśmy wysiąść, kiedy wybiegł żołnierz i podał Pablowi 
kartkę wyrwaną z zeszytu i zapisaną ołówkiem.
Pablo przeczytał i zbladł.
Bez słowa wszedł na werandę i usiadł na ławce. Wyjął chustkę i zaczął wycierać 
czoło. Czekaliśmy, co powie. Jeszcze raz przeczytał kartkę, dalej milczał, 

Strona 36

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

wreszcie odezwał się cicho, niewyraźnie, jakby miał zdrętwiałe usta:
- Dzisiaj tamci zdobyli Benguelę. W bitwie o miasto zginęli wszyscy Kubańczycy. 
Meldunek nadał ranny telegrafista.
Potem spojrzał na nas i dodał:
- Teraz idą na Luandę. Z Bengueli do Luandy jest siedemset kilometrów, ale po 
drodze nie ma już punk-
tów oporu, żadnej linii obrony. Jeżeli są to wytrwali chłopcy i postanowią 
jechać dzień i noc, mogą być tutaj jutro.
W sąsiednim domu kobieta zawołała - Mauro! Mau-ro! po chwili odpowiedział jej 
głos dziecka. Była osiemnasta. Gdzieś daleko odezwała się sygnaturka.
— Daj mi radiotelegrafistę-powiedział Pablo do żołnierza, który przyniósł kartkę

- i zwołaj ludzi na odprawę.
Zaczynały się wojskowe sprawy, więc wycofałem się i poszedłem do hotelu. 
Uprosiłem jakiegoś człowieka, żeby zawiózł mnie na skraj miasta, do Moro da Luz,

gdzie w byłej rezydencji konsula Francji mieścił się sztab MPLA. Ale sztab 
obradował i wartownicy nie chcieli mnie wpuścić. Wróciłem ciężarówką, która 
wiozła żołnierzy portugalskich. Było to wojsko w stanie zupełnego rozprzężenia. 
Nosili długie brody, nie mieli ani czapek, ani pasów. Sprzedawali konserwy na 
czarnym rynku, rozbijali samochody. Mieli rozkaz zachować neutralność, nie 
strzelać, nie wtrącać się. Pakowali wszystko na okręty. Za tydzień wyjeżdżał 
ostatni oddział.
Wieczorem rozmawiałem z Queirozem. Uważa, że Luandę będzie im trudno zdobyć, bo 
cała ludność stanie do walki, musieliby zdecydować się na wielką rzeź, a świat 
może tego nie zaakceptować. Ale potem sam zaczął mieć wątpliwości: zresztą, 
czyja wiem? Świat jest stąd tak daleko.
Ruiz poleciał samolotem do Porto Amboim, zawiózł grupę saperów i skrzynki 
dynamitu. Mają wysadzić wszystkie mosty na rzece Cuvo, która przecina drogę 
między Benguelą i Luandą. Jeżeli zdążą.
O północy odezwała się Warszawa.
i w CIĄGU OSTATNIEJ DOBY - nadawałem - SYTUACJA w ANGOLI PRZYBRAŁA DRAMATYCZNY 
OBRÓT. WOJSKA POLUDNIOWO-
AFRYKAŃSKIE WSPIERANE PRZEZ ODDZIAŁY NAJEMNIKÓW IFNLA ORAZ UNITA ZAJĘŁY 
BENGUELE, DRUGIE PO LUANDZIE MIASTO ANGOLI. WOJSKA TE W SILE DWÓCH KOLUMN 
PANCERNYCH POSUWAJĄ SIĘ NADAL W KIERUNKU STOLICY, W KTÓREJ PRZYSTĄPIONO JUŻ DO 
ORGANIZOWANIA OBRONY MIASTA. WEDŁUG NIEPOTWIERDZONYCH JESZCZE INFORMACJI, KTÓRE 
NAPŁYNĘŁY TU W OSTATNIEJ CHWILI, JEDNA Z TYCH KOLUMN ZAJĘŁA NOVO RE-DONDO I 
ZNAJDUJE SIĘ O PIĘĆSET KILOMETRÓW NA POŁUDNIE OD LUANDY. JEŻELI NIE UDA SIĘ 
ZATRZYMAĆ TYCH WOJSK NA LINII RZEKI CUVO, MOGĄ ONE DOTRZEĆ NA PRZEDPOLA LUANDY W

CIĄGU NAJBLIŻSZYCH DWÓCH DNI. OCZEKUJE SIĘ, ZE MOŻE WÓWCZAS NASTĄPIĆ JEDNOCZESNY

ATAK Z PÓŁNOCY I POŁUDNIA, ZGODNIE Z PLANEM ORANGE, KTÓRY PRZEWIDUJE ZAJĘCIE 
STOLICY PRZED 10 LISTOPADA, CO RÓWNAŁOBY SIĘ POLITYCZNEJ I MILITARNEJ LIKWIDACJI

MPLA, PRZYNAJMNIEJ NA NAJBLIŻSZY OKRES END ITEM
KOCHANI, ŁĄCZCIE SIĘ ZE MNĄ ZA 7 GODZ BO TERAZ JUŻ BĘDĄ DECYDOWAĆ GODZINY OK??
TAK, OCZYWIŚCIE, DZKB TKS BYE BYE DOBRANOC
*»»

wtorek, 4 listopada (nerwy, nerwy)

Wstałem o trzeciej w nocy, żeby spokojnie przygotować komentarz dla PAP. Ledwie 
jednak zszedłem na dół do recepcji i uruchomiłem telex, kiedy weszło pięciu 
drabów z automatami i prosto do mnie: siedzieć, nie ruszać się. Obudzili Felixa,

który spał na kanapie jak kamień, i zażądali listy gości hotelowych. Będą robić 
rewizję i wszystkich zawiozą na policję, na przesłuchanie. Wróg jest wewnątrz 
miasta, w tej dzielnicy, w rym hotelu. Piąta kolumna. Infiltracja. Zwieźli na 
dół kilkuna-
stu przerażonych, zaspanych ludzi. Żadne perswazje nie miały sensu. Nie wolno 
mówić! wołał najważniejszy trzymając pistolet w górze, tak jak sędziowie 
startowi na zawodach lekkoatletycznych. Lepiej byś, braciszku, wyżywał się na 
froncie, chciałem mu powiedzieć. Czekaliśmy dalej, ale jak zwykle nawaliła 
organizacja, samochód, którym mieli nas zawieźć na policje. - nie przyjeżdżał. 
Nad ranem zjawił się Almeyda, odpowiedzialny za prasę w MPLA. Kazał nas 
wypuścić, a tamtym powiedział, żeby poszli. Ludzie rozchodzili się zgnębieni i 
wyczerpani. Każdy mógł przyjść z pistoletem, terroryzować hotel, robić, co chce.
Na froncie pomocnym panuje spokój. Czekają, aż tamci z południa podciągną 
bliżej. Wtedy uderzą z dwóch stron jednocześnie. Jeszcze w tym tygodniu, może 
jutro.

Strona 37

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Komunikaty radiowe wzywają ludność do obrony miasta. W tej decydującej godzinie.

Nie może zabraknąć.
Cały dzień obraduje kierownictwo MPLA.
Podobno pomoc czeka w Brazzaville i w Kabindzie, ale nie może dotrzeć do Luandy,

ponieważ lotnisko i port są do przyszłego poniedziałku (10 listopada) w rękach 
wojsk portugalskich. Do przyszłego poniedziałku Angola jest formalnie częścią 
terytorium Portugalii, jej zamorską prowincją, a tym samym częścią obszaru NATO.

Trzeba więc wytrwać do przyszłego tygodnia. A jeżeli będzie za późno? Jeżeli 
oddziały portugalskie uderzą nagle w samej Luandzie, zaatakują Angolańczyków? 
(istnieje obawa, że część jednostek, dowodzona przez prawicowych oficerów, 
złamie zasadę neutralności i zacznie działać na własną rękę). Rozchodzi się 
plotka, że już aresztowali prezydenta Neto. Powstaje panika. Nie sposób połapać 
się w sytuacji. Zupełny brak wiadomości z frontu południowego. Gdzie są tamci? 
Zatrzymali się? Jadą? Ciągle daleko? Już na przedmieściach? Lu-
dzie potracili głowy. Wpadam do pokoju i widzę, że dona Cartagina sama spakowała

moją walizkę. A gdzie wycinki z gazet, które zbierałem trzy miesiące, mój 
największy skarb? Gdzie wycinki? Wrzuciła do klozetu i spuściła wodę (pech 
chciał, że tego dnia Ribeiro naprawił pompy i była woda).
Rozchodzi się wiadomość, że MPLA ogłosi niepodległość przed czasem — dzisiaj 
albo jutro - licząc, że Angola zostanie natychmiast uznana przez kraje 
zaprzyjaźnione, które będą traktować lotnisko i port jako suwerenne terytorium 
nowego państwa. Chodzi o dostęp do Luandy. W tej chwili jest decydujące, aby 
otworzyć miasto, które jest otoczone na lądzie i nie można do niego dotrzeć ani 
od morza, ani z powietrza.
A jeżeli pomoc nie przyjdzie w porę? Szturm na Lu-andę. Mimo bohaterskiej obrony

mieszkańców miasta, przeważające siły nieprzyjaciela itd. Kto pierwszy wejdzie? 
Ci z południa czy FNLA? Ci z FNLA - okrutne wojsko. Praktykuj ą kanibalizm. 
Jeszcze kilka dni temu nie wierzyłem. Ale przed tygodniem pojechałem z grupą 
miejscowych dziennikarzy do Lucali, czterysta kilometrów na wschód od Luandy. 
Dzień wcześniej Lucala została odbita z rąk jednostki FNLA, która wycofała się 
do Samba Caju, miasteczka położonego siedemdziesiąt kilometrów na północ od 
Lucali. Jechaliśmy z oddziałem ścigającym efenelowców. Siedemdziesiąt kilometrów

strasznych widoków. Na całej trasie w tej gęsto zaludnionej okolicy ani jednego 
żywego człowieka, ani jednego ocalałego domu. Wszyscy ludzie wymordowani, 
wszystkie wsie spalone. Tamci, cofając się, niszczyli po drodze wszelki ślad 
życia. Głowy kobiet rzucone w przydrożną trawę. Zwłoki, z których wycięli serca 
i wątroby. Od połowy trasy jechałem z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie w 
naszym samochodzie podniesione głosy. Otworzyłem oczy: w martwej, spalonej wsi,
przed spalonym barem siedziały przy stoliku dwie małpy. Wpatrywały się w nas 
przez chwilę, a potem czmychnęły w krzaki.
Dostać się w ręce pijanych kanibali - ponura śmierć. Ich spocone twarze, 
zmętniały wzrok, to, jak krzyczą, jak przystawiają lufę ubawieni, że wprawili 
swoją ofiarę w paniczne drżenie. Lepiej o tym nie myśleć.
Wieczorem comandante Ju-Ju odczytuje przez radio swój codzienny komunikat o 
sytuacji na frontach. Bardzo optymistyczny. Denerwujące to. Rzeczywistość 
wygląda fatalnie, połowa kraju jest w rękach przeciwnika, a z tego, co mówi Ju-
Ju, wynika, że odnoszą same zwycięstwa.
NIE PRZYJMOWAĆ RZECZYWISTOŚCI
DO WIADOMOŚCI
Zasada, która ma spełniać funkcję pigułki nasennej. Nie robić paniki, nie 
popadać w zwątpienie, nie histeryzować. Ale jak inaczej poderwać ludzi do 
działania teraz, w chwili decydującej, jeżeli nie uświadomi się całej powagi 
sytuacji? Nie ruszą się, będą leżeć i trawić jadło optymistycznie. Skoro jest 
tak dobrze, po co się wysilać? I te dezorientujące sprzeczności - tu wezwanie do

obrony miasta, a tu okazuje się, że jest jak najlepiej. Skutek: utrata zaufania.

W godzinie rozstrzygającej nie będą wierzyć nikomu, stępieje nawet ich instynkt 
samozachowawczy.
3322 TIYOLI AŃ
814251 PAPPL
DOBRY WIECZÓR PLS MATERIAŁ
PRZEPRASZAM, ZE NIE DAŁEM NIC RANO I NAWET NIE ODEZWAŁEM SIĘ, ALE PRZYMKNĘŁA NAS

Strona 38

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

POLICJA BEZ POWODU PO PROSTU TRACĄ GŁOWY ZRESZTĄ TRUDNO DZIWIĆ SIĘ LUDZIOM, 
KTÓRZY CZUJĄ ZE MOGĄ WKRÓTCE ZGINAĆ. WOŁAJCIE MNIE RANO GODZ 7 GMT MOŻE W NOCY 
ZDOBĘDĘ SENSACYJNE WIA-
DOMOSCI I MOŻE TYM RAZEM MNIE NIE ZAMKNĄ I NIE SKUJA OK???
TAK, DO RANA 7 GMT DÓB
DÓB BI BI CZEKAM Z UTĘSKNIENIEM -
+

""     J VIA ITT 11/4/75 1407 EDT

W nocy zadzwonił Queiroz i powiedział, że jutro rano wojska portugalskie 
opuszczą cywilną część lotniska i wycofają się z portu. Jeżeli to prawda, 
wiadomość jest autentycznie sensacyjna. Błysnęła iskierka ocalenia. Boże, jaka 
ulga. Z radości skakałem do sufitu.
środa, 5 listopada (lądowanie)
Z kolegą Oscara - Gilbertem, który pracuje w wieży kontrolnej, pojechaliśmy 
wieczorem na lotnisko. Ciemno i straszliwa ulewa, cały czas jechaliśmy jak dnem 
wodospadu, nic nie było widać, tylko ściana wody, w którą nasz peugeot dawał 
nura, czułem się jak w łodzi podwodnej, która płynie między ulicami zatopionego 
miasta. W dużym szklanym gmachu dworca lotniczego, potwornie zaśmieconym i 
brudnym, bo nikt nie posprzątał jeszcze po półmilionowym tłumie uciekinierów, 
który tu koczował, było pusto. Stałem z Gilbertem na piętrze, patrzyliśmy na 
oświetlony pas startowy. Ulewa tropikalna minęła, ale ciągle padał deszcz. Nagle

daleko w górze, po lewej stronie, zaświeciły się dwa reflektory: samolot 
schodził do lądowania. Po chwili osiadł w deszczu i potoczył się między dwoma 
rzędami żółtych świateł. Odrzutowiec „Britania" linii kubańskich. Potem w górze 
znowu reflektory i znowu. Wylądowały cztery samoloty. Ustawiły się w rzędzie 
przed nami, piloci wy-
łączyli silniki, zrobiło się cicho. Podjechały schodki, z samolotów zaczęli 
wysiadać kubańscy żołnierze, z workami i z bronią. Ustawiali się w dwuszereg. 
Byli ubrani w panterki, które chroniły ich trochę przed deszczem. Po kilku 
minutach poszli w stronę czekających obok ciężarówek. Poczułem, że boli mnie 
ramię. Spojrzałam i roześmiałem się — przez całą scenę Gilberto trzymał rękę 
zaciśniętą na moim ramieniu.
Ci żołnierze następnego dnia odjechali na front.
W hotelu zrobiło się rojno i gwarno. W nocy z poniedziałku na wtorek Neto miał 
proklamować niepodległość Angoli i z tej okazji samolot przywiózł z Lizbony 
kilkunastu korespondentów zagranicznych. Dostali wizy na cztery dni i 
umieszczono ich w naszym hotelu. Oscar darł sobie włosy z rozpaczy, bo nie miał 
dla nich nic do jedzenia, ale oni pocieszali go mówiąc, że jedzenie nie ma 
znaczenia, najważniejsze są informacje.
Jakież historie drukuje prasa światowa! Czytałem wiele relacji wysłanych w tych 
dniach z Luandy. Podziwiałem bogactwo ludzkiej fantazji. Ale też rozumiałem 
sytuację moich kolegów. Redakcja wysyła swojego korespondenta do kraju, którym w

tym momencie fascynuje się cały świat. Taki wyjazd kosztuje dużo pieniędzy. 
Gazeta czeka na wielką historię, na światowy wystrzał, na sensacyjną opowieść 
pisaną pod gradem kuł. Specjalny wysłannik przylatuje do Luandy. Wiozą go do 
hotelu. Dostaje pokój, goli się i zmienia koszulę. Jest gotowy i od razu rusza 
do boju.
Po kilku godzinach stwierdza, że bije głową w ścianę. ^.^.-:;.' ;-.•>-,-. „' '• 
:-:- • -;.'• • --v.
Nie może zrobić nic.
Angola nie przejawia żadnego zainteresowania jego obecnością. Telefony nie 
odpowiadają, a jeśli odpowiadają to w portugalskim, w języku, którego nie 
rozumie. Jeżeli ma dosyć siły i wytrwałości może odbyć pieszą wyprawę do Pałacu 
Rządu. Spotka tam pyzatą maszynistkę - Elwirę, która będzie uśmiechać się, ale 
niczego nie wie, a tego, co wie - nie powie. Być może spotka młodego Costę, 
który w odpowiedzi na wszystkie pytania będzie kręcił głową i milczał. Wybrać 
się do sztabu MPLA? Jest to całodzienna wędrówka, poza tym wartownik nie wpuści 
za bramę. Pójść do prezydenta Neto! Ale jak? Nikt nie powie, gdzie prezydent 
mieszka. Pojechać na front. Na jaki front? Z Luandy nie można wyjechać, to 
miasto zamknięte. Grupa Francuzów zdobyła gdzieś samochód i postanowiła, nie 
oglądając się na nic, pojechać na front północny. Zostali zatrzymani przez 
pierwszy posterunek i odstawieni prosto na lotnisko. Zobaczyć jakiegoś 
Kubańczyka! Ale jak? Nigdzie ich nie widać. Czy Luso jest w rękach MPLA, bo 
Savimbi twierdzi, że jest w rękach UNITA? A kto to wie? Z tym miastem od dawna 
nie ma łączności. Trzeba dowiedzieć się, jak dokładnie przebiega front! Jak 
przebiega? A któż to może wiedzieć? W samym sztabie nikt nie ma pewności w tej 
sprawie.

Strona 39

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Jedynymi źródłami informacji pozostają - dona Cartagina, Oscar i Felix. Dona 
Cartagina jest teraz zajęta sprzątaniem i nie ma czasu na politykę. Zresztą mówi

tylko po portugalsku, trudno się z nią porozumieć. Oscar odpowiada niezmiennie 
hasłem MPLA: A victoria e certa! Zwycięstwo jest pewne. Ale to słaba informacja 
i w dodatku - nie dla wszystkich najlepsza. Najbardziej rzeczową i prawdziwą 
odpowiedź daje Felix. Zapytany o sytuację, odpowiada krótko:
-Confusao.

;-\             •

Confusao to słowo-klucz, słowo-synteza, słowo--wszystko. W Angoli ma ono swój 
specyficzny sens i jest właściwie nieprzetłumaczalne. Upraszczając - confusao 
oznacza zamieszanie, bałagan, stan anarchii i nieładu. Confusao to taka 
sytuacja, którą wywołali ludzie, ale w jej przebiegu utracili nad nią kontrolę i

panowanie, sami stając się ofiarami confusao. Jest jakiś fatalizm w confusao. 
Człowiek chce coś zrobić, a wszystko rozłazi mu się w rękach, chce coś zdziałać,

a jakaś siła paraliżuje go, chce coś stworzyć, a produkuje confusao. Wszystko 
jest przeciwne człowiekowi i nawet jeśli wykaże on najlepszą wolę, będzie raz po

raz popadał w confusao. Confusao może ogarnąć nasze myśli i wtedy inni będą 
mówić, że ten człowiek ma w głowie confusao. Może wkraść się do serca i wtedy 
porzuci nas dziewczyna. Może wybuchnąć w tłumie i ogarnąć masę ludzi - wtedy 
dochodzi do walki, do śmierci i podpaleń. Czasem confusao ma przebieg 
łagodniejszy i wtedy przybiera postać bezładnej, chaotycznej, ale bezkrwawej 
kłótni. Confusao to stan zupełnej dezorientacji. Ludzie, którzy znaleźli się 
wewnątrz confusao, nie potrafią objaśnić, co dzieje się wokół nich ani w nich 
samych. Nie potrafią też dokładnie wytłumaczyć, co spowodowało ten konkretny 
wypadek confusao. Są nosiciele i siewcy confusao, tych należy wystrzegać się, 
ale jest to trudne, gdyż właściwie każdy człowiek w jakimś momencie może stać 
się sprawcą confusao, nawet wbrew swoim chęciom. Przez confusao rozumiemy też 
stan naszego zakłopotania i bezradności. Oto widzimy wokół siebie szalejące 
confusao, a nie możemy nic uczynić, żeby położyć mu kres. Camaradas, słyszymy 
raz po raz, nie róbcie confusao. Nie róbcie! A czy to od nas zależy? Najbardziej

precyzyjny meldunek z frontu: co u was nowego? Co nowego? Confusao! Każdy, kto 
rozumie sens tego słowa, wie już wszystko. Bywa tak, że confusao
opanuje ogromne tereny, ogarnie miliony ludzi. Wtedy jest wojna. Stanu confusao 
nie można przerwać jednym pociągnięciem, nie można zlikwidować go w okamgnieniu.

Kto przejawi tu nadmierną gorliwość, sam popadnie w confusao. Najlepiej działać 
powoli i czekać. Po jakimś czasie confusao straci energię, osłabnie i zniknie. 
Ze stanu confusao wychodzimy wyczerpani, ale też w pewien sposób zadowoleni, że 
udało nam się przetrwać. Od nowa gromadzimy siły na następne confusao.
Jak wszystko to wytłumaczyć ludziom, którzy dopiero od kilku godzin są w 
Luandzie? Toteż jeszcze raz, jak gdyby nie dosłyszeli, pytająFelixa:
- Jaka jest sytuacja? A Felix:
- Przecież już powiedziałem - confusao.
Odchodzą kręcąc głową i wzruszając ramionami. A kręcą głową i wzruszają 
ramionami, ponieważ Felix zasiał w nich confusao.
Cztery następne dni utonęły w powszechnym confusao. Co chwilę wpadał ktoś do 
hotelu z okrzykiem -jadą! jadą! i zdyszany opowiadał, że wozy pancerne 
Afrykanerów sąjuż w granicach miasta. Według jednych były pomalowane na żółto, 
według innych - na zielono. Podawano różne cyfry - że tych wozów widzieli 
dziesięć, potem, że pięćdziesiąt i więcej. Nie sposób było niczego sprawdzić: 
może naprawdę są o kilka kilometrów stąd, a może to plotki? Oscar wywiesił w 
recepcji mapę Angoli. Stał przed nią tłum spierających się ludzi. Każdy chciał 
pokazać palcem, gdzie jego zdaniem leży front, kto ma jakie miasto, do kogo 
należy ta lub inna droga. Nie było dwóch takich, którzy mieliby ten sam obraz 
sytuacji. Po kilku dniach setki wodzących po ma-
pie palców starły z niej miasta, drogi i rzeki. Kraj wyglądał jak fragment 
szarej, nagiej planety bez ludzi i przyrody.
W poniedziałek odpłynął garnizon portugalski. Rano ostatnie plutony wspinały się

po trapie na okręt. Miałem tam znajomych oficerów i poszedłem, żeby się z nimi 
pożegnać. Miejscowi chcieli, żeby ten garnizon wyjechał jak najszybciej. Po 
latach wojny kolonialnej nie mogło być między nimi ani zrozumienia, ani 
przyjaźni. Aleja patrzyłem na to inaczej. Wiedziałem, że w ostatnim okresie 
Angolańczycy mieli coś do zawdzięczenia wielu, choć nie wszystkim, oficerom tego

Strona 40

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

garnizonu. Oficerowie ci umieli zachować się lojalnie. Ja sam zaciągnąłem wobec 
nich dług wdzięczności. Odnosili się do mnie z sympatią, dużo mi pomogli. A 
także nigdy nie zaatakowali Kubańczyków, choć pierwsi ludzie z Hawany przybyli 
tu w czasie, kiedy Angola była jeszcze formalnie częścią terytorium Portugalii. 
Istnieje jakaś międzyludzka solidarność, której nie powinny niszczyć suche racje

polityczne.
Tego dnia po mieście jeździł dźwig i zdejmował z cokołów pomniki portugalskich 
zdobywców. Gubernatorzy i generałowie, podróżnicy i odkrywcy zostali zwiezieni 
przed cytadelę i ustawieni w brązowo-granitowyrn dwuszeregu. Na placach i 
skwerach zrobiło się jeszcze bardziej pusto. W południe przyleciał samolot, 
który przywiózł delegacje zagraniczne. Przyjechało ich zaledwie kilka. Po 
świecie krążyła pogłoska, że tego dnia eskadry Zairu zbombardują lotnisko w 
Luandzie i że nie będzie powrotu. Ostrożna większość czekała w swoich krajach na

rozwój wydarzeń w naszym mieście. Zdaje się, że mieli rację, bo -jak później 
ujawniono - decyzja o zniszczeniu lotniska została cofnięta w ostatniej chwili.
Nocą na jednym z placów zebrało się kilka tysięcy
ludzi. Było powiedziane, żeby nie gromadził się wielki tłum, aby w wypadku 
nalotu uniknąć masakry. Noc była ciemna, pochmurna i sceneria tego wiecu 
przypominała tajne zgromadzenie Kimbangistów.
Zegar katedralny wybił godzinę dwunastą.
Zaczynał się 11 listopada 1975.
Na placu panowała cisza. Z trybuny Agostinho Neto odczytał tekst o proklamowaniu

Ludowej Republiki Angoli. Głos załamywał mu się, kilka razy przerywał. Kiedy 
skończył, w niewidocznym tłumie zabrzmiały oklaski, ludzie wznosili okrzyki. Nie

było więcej przemówień. Po chwili na trybunie zgasły światła, wszyscy 
rozchodzili się w pośpiechu, ginęli w mroku. Na froncie północnym milczały 
działa. Ale nagle żołnierze, którzy byli w mieście, rozpoczęli dziką strzelaninę

na wiwat. Podniosła się chaotyczna wrzawa, noc ożyła.
W „Tivoli" Oscar wyjął z kasy pancernej schowaną na tę okazj ę butelkę szampana 
i j eszcze butelkę whisky. Byliśmy najstarszymi mieszkańcami hotelu, gronem 
weteranów. Zamiast wydobyć z nas pogodę i radość, alkohol pogłębił nasze 
zmęczenie i wyczerpanie. Oscar, który od dawna był u kresu sił, teraz pijany 
odezwał się z rozpaczą: Jeżeli tak ma wyglądać niepodległość, strzelę sobie w 
łeb. Za chwilę jakoś dotarło do niego, że to było nie na miejscu, bo roześmiał 
się, a potem zamilkł i w końcu zasnął z głową na stole, między pustymi 
szklankami.
Rano w Pałacu Rządu odbyło się przyjęcie dla delegacji zagranicznych. Tego dnia 
nadałem do Warszawy depeszę:
LUANDA PAP 11.11, UROCZYSTOŚCI NIEPODLEGŁOŚCIOWE PRZEBIEGAJĄ W LUANDZIE JAK 
DOTYCHCZAS SPOKOJNIE. NASTRÓJ ŚWIĘTA POPSULI ARTYLERZYSCI FNLA, KTÓRZY ZNOWU 
ZBOMBARDOWALI STACJE POMP W QUINFANGONDO I LUANDA
OD DWÓCH DNI NIE MA WODY. W ZWIĄZKU Z TYM DZISIAJ ROZEGRAŁY SIĘ DZIKIE WALKI O 
ZDOBYCIE ZAPROSZENIA NA PRZYJĘCIE, JAKIE PREZYDENT NETO WYDAL W PAŁACU RZĄDU, 
PONIEWAŻ KRĄŻYŁA POGŁOSKA, ZE BĘDZIE TAM MOŻNA NAPIĆ SIĘ WODY.
RADIOSTACJE - NIE ANGOLANSKIE - PODAŁY, ZE FNLA I UNITA POSTANOWIŁY UTWORZYĆ 
WŁASNY RZĄD ZE STOLICA W HU-AMBO. BĘDZIE TO STOLICA TYLKO FORMALNA, PONIEWAŻ 
FAKTYCZNA SIEDZIBA TYCH ORGANIZACJI JEST KINSZASA. TAK WIEC ANGOLA CHWILOWO 
ZOSTAŁA PODZIELONA NA DWA PAŃSTWA O GRANICACH NIEPRAWDOPODOBNIE SKOMPLIKOWANYCH 
I W DODATKU ZMIENIAJĄCYCH SIĘ NIEMAL CODZIENNIE W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, KTÓRA 
STRONA DZISIAJ LUB JUTRO PRZEPROWADZI OFENSYWĘ I JAKA CZEŚĆ TERYTORIUM ODBIERZE 
PRZECIWNIKOWI. TERAZ WIELE BĘDZIE ZALEŻAŁO OD TEGO, ILE PAŃSTW I W JAKIM TEMPIE 
UZNAJE ALBO RZĄD MPLA, ALBO RZĄD FNLA-UNITA. ROZPOCZĘŁA SIĘ WIEC DODATKOWA - 
DYPLOMATYCZNA WOJNA O ANGOLE.
W MIĘDZYCZASIE WOJNA PRAWDZIWA PRZYBIERA CORAZ WIĘKSZE ROZMIARY. OBIE STRONY 
ROSNĄ W SILE, JEST CORAZ WIĘCEJ NOWYCH, DOBRZE PRZYGOTOWANYCH WOJSK I CORAZ 
WIĘCEJ BRONI O DUŻEJ MOCY ZNISZCZENIA.
W PONIEDZIAŁEK 10 LISTOPADA PRZECIWNIK ROZPOCZĄŁ KOLEJNA OFENSYWĘ NA DWÓCH 
FRONTACH. OD PÓŁNOCY BYŁA TO PRÓBA ZAJĘCIA LUANDY. W NATARCIU BRAŁY UDZIAŁ WOZY 
PANCERNE I ARTYLERIA ORAZ KOMPANIE WOJSK ZAIRU I PORTUGALSKICH NAJEMNIKÓW. NA 
POŁUDNIU WOJSKA POŁUDNIOWEJ AFRYKI, KTÓRE PORUSZAJĄ SIĘ W WOZACH PANCERNYCH 
TWORZĄCYCH RUCHLIWE I SILNE KOLUMNY ZMIERZAJĄ W KIERUNKU PORTO AMBOIM I DALEJ - 
NA LUANDE. W TYM REJONIE ODDZIAŁY MPLA ORGANIZUJĄ LINIE OBRONY Z ZADANIEM 
UTRZYMANIA PORTO AMBOIM ZA WSZELKA CENĘ FIN, CZY MOŻECIE PRZYSŁAĆ TROCHĘ FORSY I

Strona 41

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

PAPIEROSÓW ??? Z GÓRY DZKB BYE.
Ruiz przyciągnął dźwignie gazu: samolot opadał ku ziemi. Minęliśmy Porto Amboim,

które jest małym rybackim miasteczkiem, potem przelecieliśmy nad szeroką i 
ciemną rzeką Cuvo, jeszcze kilka minut samolot leciał prosto, aż pochylił się na

bok i zaczęliśmy zawracać. Ruiz pokazał mi ręką, żebym spojrzał przez szybę. W 
dole widać było szosę, która dochodziła do rzeki i jakby zapadała się w wodę, bo

most na rzece był zerwany. Teraz lecieliśmy obok szosy, na której widać było 
stojącą kolumnę wozów pancernych, policzyłem, że jest ich dwadzieścia jeden, 
dalej stały ciężarówki i przymocowane do nich działa, a na końcu pięć jeepów. Po

obu stronach szosy kręcili się ludzie. Wróciliśmy nad drugi brzeg rzeki mijając 
w dole zygzaki okopów i jakieś oddziały, które szły szosą, samolot zniżył się 
już nad samą ziemię i osiadł na pasie startowym lotniska w Porto Amboim.
Ruiz przywiózł amunicję i zaraz wracał do Luandy, a ja tu zostałem. Do linii 
frontu, nad brzeg rzeki, było mniej niż dwadzieścia kilometrów. Wiózł mnie 
samochodem wojskowy o bardzo ciemnej skórze. Spytałem go po portugalsku, czy 
jest z Luandy. Nie, odpowiedział po hiszpańsku, z Hawany. W tym czasie z wyglądu

trudno już było rozróżnić, kto jest skąd, ponieważ Kubańczycy ubrali wiele 
oddziałów MPLA w przywiezione ze sobą mundury. Miało to również znaczenie 
psychologiczne, gdyż oddziały FNLA i UNITA najbardziej bały się Ku-bańczyków. 
Uciekały na widok atakującej jednostki w mundurach kubańskich, choć mogło nie 
być tam ani jednego Kubańczyka. Różnice zewnętrzne zacierały się tym bardziej, 
że oddziały MPLA i kubańskie były wielorasowe, a więc kolor skóry też o niczym 
nie świadczył. Później sprzyjało to legendzie o stutysięcznej armii kubańskiej 
walczącej w Angoli. W rzeczywistości cała armia, broniąca republiki, nie liczyła

więcej niż
trzydzieści tysięcy żołnierzy, z czego około dwie trzecie było Angolańczykami.
Dojechaliśmy do miejsca, w którym stały wielkie magazyny bawełny. Mieścił się 
tam sztab frontu. Chodziło się po kolana w bawełnie jak w śniegu. Mundury i 
głowy żołnierzy pokrywał biały mech. Spało się tutaj ciepło i wygodnie. Linia 
frontu ciągnęła się wzdłuż rzeki. Oddziały południowoafrykańskie nie mogły jej 
sforsować, bo wszystkie mosty były zerwane. Nie byli na to przygotowani i 
czekali na transport pontonów. Obie strony prowadziły sporadyczną wymianę ognia.

I jedni, i drudzy czuli się zbyt słabi, żeby zaatakować. Następnego dnia miał 
przypłynąć statek z dwiema kompaniami Kubańczyków i kompanią z Gwinei Bissau. 
Drogą lądową jechały dwa bataliony MPLA.
O świcie pojechaliśmy na linię frontu. Lał deszcz i było przeraźliwie zimno. 
Samochód ślizgał się w błocie, potem trzeba już było brnąć piechotą. Spotkaliśmy

oddział w rozsypce, kilkunastu żołnierzy wlokło się drogą. Każdy prowadził za 
rękę małe, bosonogie, zziębnięte dziecko. Nocą w prymitywnych, afrykańskich 
czółnach przeprawiło się na tę stronę rzeki kilka kobiet z dziećmi. Kobiety 
zostały na brzegu pilnować dobytku, a żołnierze prowadzili dzieci na tyły, do 
kuchni, żeby je nakarmić.
Wracałem tego samego dnia samolotem Ruiza. Na podłodze leżało kilku ciężko 
rannych żołnierzy miejscowych i kubańskich. Nocą była bitwa o sto kilometrów na 
wschód od Porto Amboim, Południowoafrykańczycy próbowali przeprawy. Ranni nie 
wydawali głosu, dwóch było nieprzytomnych. W kącie siedziały jakieś kobiety 
afrykańskie, nieruchome. Samolot leciał w chmurach, bardzo rzucało, na ziemi 
padał deszcz. Lądowaliśmy w Luandzie w strugach wody. Na bocznym pasie stały dwa

ciężkie anionowy. Wyładowywali z nich moździerze.
Wieczorem, do Warszawy:
DZISIAJ WRÓCIŁEM Z FRONTU POŁUDNIOWEGO, KTÓREGO GRANICA PRZEBIEGA TERAZ BRZEGIEM

RZEKI CUVO. SZCZEGÓŁOWE OPISY ZOSTAWIAM NA PÓŹNIEJ, TERAZ CHCE PRZEKAZAĆ CO 
NAJWAŻNIEJSZE. WOJNA W ANGOLI ZMIENIŁA SWÓJ CHARAKTER. DO NIEDAWNA BYŁA TO 
PRZEDE WSZYSTKIM WOJNA PARTYZANCKA, WEWNĘTRZNA, PROWADZONA PRZY UŻYCIU BRONI 
RĘCZNEJ l LEKKIEJ. INTERWENCJA WOJSK POŁUDNIOWEJ AFRYKI ZMIENIŁA JEDNAK 
SYTUACJE. DZISIAJ JEST TO CORAZ BARDZIEJ WOJNA REGULARNYCH ARMII I CIĘŻKIEGO 
SPRZĘTU. MŁODA REPUBLIKA ZNAJDUJE SIĘ NADAL W TRUDNEJ SYTUACJI MILITARNEJ, ALE 
ISTNIEJĄ SZANSĘ, ZE ZDOŁA SIĘ OBRONIĆ. WŁADZE WOJSKOWE ANGOLI GROMADZĄ SIŁY, 
ZĘBY PRZEJŚĆ DO OFENSYWY.

Strona 42

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

JESZCZE COS DLA RED ZAGRANICZNEJ
MICHAŁ, TU RYSIEK, OD DAWNA SKOŃCZYŁA MI SIĘ FORSA I JESTEM LEDWIE ŻYWY. MNIEJ 
WIĘCEJ WIADOMO, CO BĘDZIE DALEJ, TO ZNACZY ZE TUTEJSI WYGRAJĄ, ALE TO JESZCZE 
POTRWA, A JA JUŻ GONIE RESZTKA SIL, WIEC PROSZĘ DAJCIE MI ZGODĘ NA POWRÓT DO 
KRAJU. TUTAJ MA LECIEĆ JAKIŚ SAMOLOT DO LIZBONY, MOŻE MNIE WEZMĄ OK ???
TAK, ZGODA, JEŻELI MASZ JUŻ DOSYĆ, MOŻESZ WRACAĆ '      CUDOWNIE, ZACZYNAM 
ZAŁATWIAĆ WYJAZD
OK, ZWIJAJ ŻAGLE, MIREK BĘDZIE NA CIEBIE CZEKAĆ W LIZBONIE.
li.
Pakowanie i pożegnania.
Pablo dał mi na drogę pudełko cygar.
Comandante Ju-Ju dał mi książkę Davidsona o Ango-
A dona Cartagina? Dona Cartagina popłakuje. Prze-
żyliśmy razem najcięższe chwile i teraz, kiedy na nią patrzę, mam też mokre 
oczy. Dono Cartagino, mówię, ja tu wrócę. Ale nie wiem, czy to, co powiedziałem,

jest prawdą.
Jeszcze jadę pożegnać się do prezydenta Neto. Prezydent mieszka w willi za 
miastem, zbudowanej na skarpie, nad małą, zarośniętą palmami zatoką. To miejsce 
nazywa się Belas. Byłem tam kilka razy, kiedy chciałem zdobyć wywiad. Neto 
chętnie przyjmował na rozmowy, ale wymawiał się przed wywiadem. W końcu zgodził 
się. Było to we wrześniu czy w październiku, w najtrudniejszych dniach. Myślę, 
że nie chciał tego wywiadu, ponieważ wtedy naprawdę było trudno powiedzieć coś 
optymistycznego. Rozmawialiśmy o poezji, miałem ze sobą ostatni tom jego 
wierszy, jaki ukazał się w Lizbonie w tym roku - „Sagrada Esperanca".
As nossas terras vermalhas do cafe brancas do algodao verdes dos milharais 
havemos de voltar
To umiałem na pamięć. Neto narzekał, że od dawna nie ma czasu pisać wierszy i 
wskazywał głową na wiszącą mapę, na wetknięte w nią chorągiewki zielone i żółte,

oznaczające pozycje FNLA i UNITA. Wchodziło się do willi po schodach, potem była

weranda i jadalnia, za którą znajdował się narożny pokoik. Tam mieścił się jego 
gabinet: biurko, półki z książkami od podłogi do sufitu, dwa fotele. Często w 
całym mieszkaniu był sam i kiedy w sąsiednim pokoju dzwonił telefon, Neto 
przerywał rozmowę i wychodził, żeby podnieść słuchawkę. Niskiego wzrostu, lekko 
już pochylony, ma powolne, odmierzone ruchy. Szpakowaty, w okularach, wygląda
na człowieka mało energicznego, a może po prostu zmęczonego. Dla tej sylwetki 
lepszym tłem jest ściana książek w zacisznym gabinecie niż trybuna na placu 
(choć przemawia świetnie). Nigdy nie widziałem go w mundurze, a także nie 
pamiętam, żeby jeździł na front. Ma ponad pięćdziesiąt lat, z tego połowę 
spędził poza krajem - na studiach medycznych, potem na emigracji i w 
więzieniach. Pochodzi z okolic Luandy -jego ojciec był wiejskim nauczycielem i 
pastorem protestanckim. W tych wcześniejszych rozmowach z Neto były kłopotliwe 
chwile. Wiedziałem, że sytuacja jest ciężka, chciałem dowiedzieć się od niego 
szczegółów, a jednocześnie czułem, że nie wypada mi zadawać takich pytań, że 
mogę go dotknąć. Więc zapadało milczenie, potem żegnałem się i wychodziłem.
Wieczorem czyszczę zapleśniały garnitur i wkładam krawat: wracam do Europy. Po 
raz ostatni włącza się Warszawa.
SŁUCHAJ, JEST PROŚBA, ŻEBYŚ ZATRZYMAŁ SIĘ KILKA DNI W LIZBONIE, TAM JEST JAKIEŚ 
NAPIĘCIE, JAJ<CBY PRZEWRÓT, A IKO-NOWICZ MUSIAŁ POLECIEĆ DO MADRYTU, BO UMARŁ 
FRANCO I NIE MAMY NIKOGO W PORTUGALII. ZRÓB NAM OBSŁUGĘ I DOPIERO POTEM WRACAJ 
DO KRAJU OK?
OK, TAK, ROZUMIEM, A TERAZ JESZCZE MOJA NOTA: DZIAŁ ODBIORU INFORMACJI Z 
ZAGRANICY PAP - MICHAŁ FERTAK, STEFAN BRODZIK, HENRYK KOWALCZYK, MICHAŁ MUSIAŁ:
DRODZY - PONIEWAŻ ŁĄCZYMY SIĘ PO RAZ OSTATNI, GDYŻ ZARAZ WYLATUJE Z LUANDY, 
CHCIAŁEM NAJSERDECZNIEJ PODZIĘKOWAĆ WAM WSZYSTKIM ZA WSPANIAŁA PUNKTUALNOŚĆ, 
WIELKA CIERPLIWOŚĆ, WYTRWAŁOŚĆ, SUMIENNOŚĆ l PRZEDE WSZYSTKIM ZA PAMIĘĆ. TE 
ZALETY BYŁY DOCENIANE NIE TYLKO PRZEZE MNIE, ALE PRZEZ WSZYSTKICH KOLEGÓW Z 
PRASY
ŚWIATOWEJ TUTAJ OBECNYCH, KTÓRZY BARDZO Ml ZAZDROŚCILI TAK DOSKONALEJ PRACY 
TELEXU PAP W WARSZAWIE, RZECZYWIŚCIE NAJLEPSZEJ ZE WSZYSTKICH AGENCJI NA 
ŚWIECIE. SCHODZILI SIĘ ONI DO TELEXU, KIEDY MNIE WYWOŁYWALIŚCIE, REGULOWAĆ SWOJE

ZEGARKI. JESZCZE RAZ BARDZO, BARDZO DZIĘKUJE ZA WSZYSTKO I DO ZOBACZENIA W KRAJU
TAK JEST, DZIĘKUJEMY
A WIEC JUTRO Z LIZBONY??
TAK, CZEKAMY NA SYGNAŁ NA RAZIE DOBRANOC I TKS
TKS DOBRANOC

Strona 43

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

ABC
Nazwa Angola pochodzi od imienia króla N'Gola, który w drugiej połowie XVI wieku

był władcą ludu Mbundu zamieszkującego okolice dzisiejszej Luandy. N'Gola 
rządził królestwem Ndongo, które było południowym sąsiadem innego wielkiego 
królestwa afrykańskiego - Kongo. Oba państwa zostały podporządkowane władzy 
króla Portugalii, a później zniszczone.
Obszar współczesnej Angoli wynosi l 246 700 km kw. Kraj ten pod względem 
powierzchni zajmuje piąte miejsce w Afryce -po Sudanie, Zairze, Algierii i 
Libii. Angola jest czternaście razy większa od Portugalii, a także większa niż 
łączny obszar Francji, RFN, Wielkiej Brytanii i Włoch. Długość granicy lądowej -
4837 km, morskiej - 1650 km. Granica lądowa nie jest jednak wyraźnie oznaczona w

terenie, przebiega przez bezludny busz i można j ą dość swobodnie przekraczać 
(nawet przejeżdżać samochodem). Dla państwa otoczonego przez nieprzychylnych 
sąsiadów stwarza to poważne problemy obronne.
Ukształtowanie powierzchni: kraj dzieli się na trzy strefy geograficzne biegnące

z północy na południe. Pas przybrzeżny, wzdłuż Atlantyku (szerokość maksymalna -

200 km), nisko położony, półpustynny, a na południu pustynny. W pasie tym rośnie

dużo akacjowców, suchej tarniny i baobabów. Następnie kierując się na wschód -
pas wyżynny, najbardziej malownicza i żyzna część kraju, o klimacie wiecznej 
wiosny. Najwyższe szczyty -
Moco 2620 m n.p.m. i Lubango 2566 m n.p.m. Są to stosunkowo gęsto zaludnione 
tereny Angoli posiadające doskonałe warunki do uprawy i hodowli. Wreszcie 
wschodnia część kraju to porośnięty rzadkim i suchym buszem płaskowyż (wysokość 
400-1000 m n.p.m.). Zajmuje on dwie trzecie całego obszaru Angoli i ze względu 
na brak wody jest tylko sporadycznie zamieszkany, głównie przez plemiona 
pasterskie.
Angola jest krajem wielu rzek, z których najważniejsze to Cubango (na 
południowym wschodzie), długość
- 975 km, Cuanza (na północy), długość 960 km. Wzdłuż tej rzeki przebiegał 
największy szlak niewolników w dziejach świata. Prowadzono ich do Luandy, która 
z kolei była niegdyś głównym światowym portem załadunku niewolników. Cunene (na 
południu), długość
- 945 km. Na tej rzece zbudowany jest system dwudziestu dziewięciu zapór 
hydroelektrycznych dostarczających energii elektrycznej i wody dla RPA, głównie 
dla Namibii. Oficjalnym motywem interwencji wojsk południowoafrykańskich w 
Angoli była ochrona systemu zapór na rzece Cunene, bez którego gospodarka 
Namibii nie mogłaby istnieć.
Kraj dzieli się na cztery strefy klimatyczne, znacznie różniące się temperaturą 
i wilgotnością: tropikalną umiarkowaną - na północnym wschodzie, gorącą 
umiarkowaną—na południowym wschodzie, pustynną
- na południowym zachodzie i tropikalną - na zachodzie.
W Angoli występują dwie pory roku: deszczowa, od listopada do maja, największe 
opady - od stycznia do kwietnia, oraz pora sucha, tzw. cacimbo - od czerwca do 
października. W porze suchej życie kraju jest najbardziej aktywne, w sezonie 
deszczów (zwłaszcza tam, gdzie nie ma dróg bitych i gdzie stosuje się nadal 
tradycyjne metody uprawy) aktywność ta słabnie.
Znaczną część obszaru Angoli pokrywaj ą lasy - gęste, wilgotne, tropikalne 
(głównie na północy) albo rzadki, niski, suchy busz (na wschodzie i południu). 
Spotyka się tu wielkie ilości dzikiego zwierza: słonie, żyrafy, lwy, lamparty, 
hipopotamy, nosorożce, antylopy, hieny, sza-kale, małpy. Jest też wiele rodzajów

ptactwa: papugi, pelikany, marabuty, sępy, ptaki-dziwaki, dzioborożce, brodacze,

rajskie muchołówki itd. Żyje tu mnóstwo gadów: krokodyle, pytony, grzechotniki, 
okularniki, żararaki, mamby, anakondy, kobry zielone i czarne. Tam, gdzie jest 
dobra gleba i ciepły klimat, rosną wszelkie odmiany kwiatów i owoców.
Angola jest krajem olbrzymich bogactw naturalnych, posiadającym wszystkie główne

surowce potrzebne nowoczesnej gospodarce. Szereg z nich zaczęto wydobywać 
dopiero w ostatnich latach i to na skalę stosunkowo niewielką. W roku 1973 pod 
względem wartości głównymi produktami eksportowymi były - ropa naftowa (30 
proc.), kawa (21 proc.), diamenty (10 proc.), ruda żelaza (6 proc.). Ponadto 
Angola eksportuje bawełnę, sizal, kukurydzę, skóry, przetwory owocowe. W 
ostatnich latach przed niepodległością kraj stał się terenem ożywionej ekspansji

Strona 44

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

obcego kapitału, zwłaszcza północnoamerykańskiego. W latach 1969-73 podwoiła się

wartość eksportu Angoli, szczególnie w rezultacie wydobycia ropy naftowej w 
prowincji Kabinda, zwanej Kuwe-item Afryki.
Angola należy do najsłabiej zaludnionych krajów świata: według spisu z 1970 r. 
liczyła 5 673 046 mieszkańców. Szacowano, że w kraju tym mieszka ponad pół 
miliona europejskich osadników - głównie Portugalczy-ków. Liczba ludności 
europejskiej wzrosła gwałtownie po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w 
ostatnim okre-
się kolonialnym. W 1940 r. żyło w Angoli 44 tysiące Europejczyków, w 1960 r. - 
170 tysięcy, w ciągu następnych czternastu lat przybyło około 350 tysięcy. W 
części byli to żołnierze armii portugalskiej, która w ostatnich latach wojny 
kolonialnej liczyła ponad 70 tysięcy ludzi. Znaczny procent imigrantów stanowili

bezrolni chłopi i ubogie drobnomieszczaństwo, których rządy Salazara i Caetano 
wysyłały do Angoli na dorobek, starając się w ten sposób rozładować napięcia 
społeczne w metropolii. Część tych ludzi żyła nadal w biedzie i na ulicach 
Luandy można było spotkać białe żebrzące dzieci - widok nie do pomyślenia w 
innych krajach Afryki.
Ponad 95 procent ludności europejskiej opuściło Angolę w 1975 r. udając się do 
Portugalii i innych krajów (przede wszystkim do Brazylii). Część z nich powraca 
tu obecnie.
Ludność afrykańska Angoli w swojej przeważającej masie należy do grupy Bantu i 
dzieli się na ponad sto plemion, z których głównymi są: CKdmbundu, Mbundu, 
Bakongo, Luanda-Quioco i Nganguela. Te pięć plemion to około 80 procent ludności

Angoli. Pozostałe plemiona są małe, niektóre z nich liczą zaledwie po kilka lub 
kilkanaście tysięcy ludzi. Ponad połowa ludności Angoli to wyznawcy różnych 
religii afrykańskich, 35 procent to katolicy, a 13 procent - protestanci. 
Konflikty i wojny międzyplemienne składają się na obszerny rozdział historii 
tego kraju. Waśnie między plemionami istnieją do dzisiaj. Odegrały one istotną 
rolę w czasie ostatniej wojny, jaką przeżyła Angola w latach 1975-76.
Wiele przyczyn składa się na to, że Angola jest krajem słabo zaludnionym. Przez 
trzy wieki znaczną część ludności przemieniano w niewolników i eksportowano na 
drugą półkulę. W samej Angoli aż do roku 1962 utrzymywały się różne formy 
niewolnictwa pod posta-
cią systemu pracy przymusowej. Inną przyczyną wyludnienia kraju była liczna 
emigracja ludności afrykańskiej - około 700 tysięcy, głównie do Zairu i RPA. 
Powszechne niedożywienie i brak najbardziej elementarnej opieki zdrowotnej 
również wpływały na niski poziom demograficzny kraju.
Ludność afrykańska Angoli była przez wieki głęboko upośledzona i wyniszczana. 
Władze kolonialne utrzymywały jąna najniższym szczeblu wyżywienia i kultury. 
Angolańczycy stanowią jedną z najbiedniejszych społeczności w całej Afryce. W 
dalszym ciągu ponad 90 procent mieszkańców tego kraju to analfabeci. Tylko 10 
procent czarnych mieszka w miastach. Angola to kraj ubogich i zagłodzonych 
chłopów. Znaczna część tych ludzi żyje nadal w warunkach gospodarki naturalnej, 
tzw. samowystarczalnej czy raczej -niewystarczalnej, skrajnie nędznej.
Rozmieszczenie ludności jest w Angoli bardzo nierównomierne. Ponad połowa 
mieszkańców żyje na obszarze, który stanowi zaledwie 9 procent terytorium kraju.

91 procent ludności mieszka na ziemiach, które zajmują mniej niż połowę, bo 47 
procent obszaru państwa.
Główne miasta, według spisu z 1970 r.: Luanda („najstarsze miasto europejskie w 
Afryce na południe od Sahary" - John Gunther) - około 0,5 miliona mieszkańców, 
Huambo (62 tyś.), Lobito (60 tyś.), Benguela (41 tyś.), Lubango (32 tyś.), 
Malange (32 tyś.), Kabinda (22 tyś.).
Należy podkreślić, gdyż fakt ten nie jest powszechnie znany, że mieszkańcy 
Angoli tworzą społeczeństwo wielorasowe, że wśród Angolańczyków jest wielu ludzi

białych, a także wielu Mulatów wszelkich odcieni skóry. W rządzie Angoli jest 
kilku białych ministrów, w armii często spotyka się białych żołnierzy, biali 
stanowią część mieszkańców miast i wsi.
131
W roku 1482 Portugalczyk, kapitan Diego Cao, dopłynął do ujścia rzeki Kongo. W 
tej części Afryki istniało wówczas wielkie królestwo Kongo, którego stolica 
nazywała się Mbanza (obecnie Sao Salvador). Sao Sal-vador jest dzisiaj małym, 
prowincjonalnym miasteczkiem, stolicą angolańskiej prowincji Zaire, miejscem, 
skąd pochodzi Holden Roberto i niemal całe kierownictwo FNLA. Rok, w którym 

Strona 45

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Diego Cao dotarł do królestwa Kongo, można przyjąć za początek ekspansji 
portugalskiej na tym obszarze Afryki, choć faktyczny podbój kolonialny ziem 
angolańskich rozpoczął się dziewięćdziesiąt lat później, kiedy w r. 1573 Paulo 
Dias de Novais założył osadę o nazwie Luanda i z grupą żołnierzy zaczął posuwać 
się w dół rzeki Cuanza.
W dziesięć lat potem, jak Diego Cao stanął na ziemi kongijsko-angolańskiej, 
Krzysztof Kolumb dopłynął do wybrzeży kontynentu amerykańskiego. Oba te 
wydarzenia są ze sobą ściśle związane. Emigranci europejscy zaczynają rozwijać 
na ziemiach Ameryki plantacje trzciny cukrowej i bawełny: powstaje 
zapotrzebowanie na masową i tanią siłę roboczą, ponieważ zwłaszcza uprawa 
trzciny cukrowej wymaga ogromnej ilości rąk do pracy. Zaczyna rozwijać się 
handel niewolnikami. Historia cukru i historia niewolnictwa tworzą w dziejach 
świata wspólny rozdział. Głównym dostawcą niewolników staje się Afryka i - 
przede wszystkim - Angola. Zdaniem historyków z terenów, które leżą w granicach 
obecnej Angoli, wywieziono 3-4 miliony niewolników. Dzisiaj liczba ta może nie 
wygląda tak szokująco, ale należy uwzględniać ówczesny stopień zaludnienia 
naszego globu. W tych czasach, kiedy Portugalia była światowym mocarstwem i 
miała wielkie posiadłości na wszystkich kontynentach, liczyła zaledwie milion 
mieszkańców. Przez blisko czterysta lat historia Angoli obraca się praktycznie 
wokół problemu niewolnictwa. Jeszcze w
pierwszej połowie XIX wieku eksport niewolników stanowił ponad 90 procent 
ogólnej wartości eksportu Angoli. Znaczna część ludności dzisiejszej Brazylii, 
Dominikany i Kuby to potomkowie angolańskich niewolników. Nie jest też 
przypadkiem, że mimo zasadniczych różnic politycznych, pierwszym państwem, które

uznało Ludową Republikę Angoli, była Brazylia i że Kuba udzieliła siłom 
wyzwoleńczym Angoli największej pomocy.
Żeby zrozumieć współczesny świat, należy posługiwać się ruchomym globusem i 
przyglądać się scenie, na której żyjemy, z różnych punktów ziemi. Zobaczymy 
wówczas, że Atlantyk jest pomostem łączącym barwny, tropikalny świat afro-
latyno-amerykański, który zachował silne więzy wspólnoty etnicznej i kulturowej.

Dla Kubańczyka, który przybywa do Angoli, nie zmienia się ani klimat, ani 
pejzaż, ani kuchnia. Dla Brazylijczyka nie zmienia się nawet język.
Wywóz niewolników był głównym motywem obecności portugalskiej w Angoli. Aby 
zdobyć ich jak najwięcej, Portugalczycy prowadzili tu nie kończące się wojny. 
„Portugalski kontakt z Angolą- piszą dwaj historycy Douglas L. Wheeler i Renę 
Pelissier w książce pt. «Angola» - zaczął się od wojny i, jak niektórzy wierzą, 
skończy się wojną. Poczynając od 1578 roku portugalska polityka penetrowania 
Angoli zaczęła się od wyprawy militarnej, która dała początek serii wojen 
ciągnących się przez stulecia. Ale stan wojny nie wygasł w końcu XVII wieku, 
przeciwnie - wojna była raczej zasadą niż wyjątkiem w całym okresie między 
rokiem 1579 a 1921. Nie opublikowane dokumenty w archiwach portugalskich 
dowodzą, że w ciągu 350 lat było zaledwie 5 takich, w których Portugalczycy nie 
prowadzili wojny w tym lub innym punkcie Angoli".
Ten zachłanny rabunek ludzi doprowadził Angolę do takiego wyniszczenia, że na 
początku XX wieku Anglia
i Niemcy prowadziły tajne pertraktacje, aby odebrać kolonię Portugalii i 
podzielić j ą między sobą. Zresztą Niemcy okupowali południową część Angoli aż 
do roku 1915, a Afrykanerzy (tj. Burowie) zajmowali południową prowincję Huila 
(ze stolicą w Lubango) do roku 1928.
Przez kilka stuleci Portugalia kierowała swój najlepszy element ludzki do 
Brazylii, a najgorszy - do Angoli. Angola była kolonią karną, miejscem zsyłki 
dla wszelkich przestępców i wyrzutków, dla całego marginesu społecznego. W 
starej Lizbonie mówiło się o Angoli „pais dos degredados" - kraj ludzi 
zesłanych, wyrzuconych poza nawias, skończonych. Niska jakość żywiołu 
osadniczego, kolonialnego miała znaczny wpływ na to, że Angolę zaliczano do 
najbardziej zacofanych krajów Afryki.
Walka o wyzwolenie Angoli zaczyna rozwijać się na znaczącą skalę dopiero w 
połowie naszego wieku. Oto kilka ważniejszych dat:
1948 - powstanie ruchu kulturalnego „Vamos desco-brir Angola" („Odkrywajmy 
Angolę"). Tworzy go grupa młodych inteligentów angolańskich. Wydają dwa numery 
czasopisma literackiego „Mensagem" („Posłanie"), zamkniętego następnie przez 
policję. Redaktorem pisma i przywódcą ruchu był wybitny poeta angolański - 
Yiriato da Cruz, a jego najbliższymi współpracownikami dwaj inni poeci - 
Agostinho Neto i Mario de An-drade. Powstanie ruchu wyzwoleńczego Angoli jest 
dziełem tych trzech poetów.
1953 -powstanie pierwszej organizacji wyzwoleńczej Angoli - PLUA: Partido para a

Strona 46

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

Luta Unida dos Africanos de Angola (Partia Zjednoczonej Walki Afrykańczyków 
Angoli). Jak wszystkie następne organizacje angolań-skie PLUA powstaje i działa 
w warunkach konspiracji.
1954 - utworzenie w Kinszasie organizacji UPNĄ: Uniao dos Populacoes do Norte de

Angola (Związek Ludności Północnej Angoli). Jest to organizacja plemienna 
Bakongów, zalążek późniejszej FNLA.
10 grudnia 1956 - ze zjednoczenia PLUA z innymi, mniejszymi ugrupowaniami 
wyzwoleńczymi powstaje w Luandzie MPLA: Movimento Popular para a Liberta-cao de 
Angola (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli). Na czele ruchu staje 
trzydziestoczteroletni lekarz i poeta -Agostinho Neto.
1958 - UPNĄ zmienia nazwę na - UPA - Uniao dos Populacoes de Angola (Związek 
Ludności Angoli).
W tym okresie, pod wpływem burzliwych wydarzeń w sąsiednim Kongo, powstaje 
wiele, najczęściej drobnych, plemiennych partii i organizacji angolańskich. Do 
roku 1967 powstało i znikło ze sceny politycznej 58 takich partii i 26 
organizacji. Fragmentaryzacja życia politycznego w Angoli była w tym czasie 
większa niż w Kongo.
4 luty 1961 - zbrojny atak bojowników MPLA na więzienie w Luandzie (tzw. Casa de

Reclusao Militar), w którym znajdują się patrioci angolańscy. Jest to początek 
walki zbrojnej o wyzwolenie Angoli.
15 marca 1961 — na północy Angoli UPA rzuca hasło do rasistowskiego powstania 
Bakongów przeciwko wszystkim nie-Bakongo. Bojówki UPA mordują cywilną ludność 
portugalską, angolańskich Mulatów, ludzi z plemion Ovimbundu i Mbundu. Powstanie

to zostało uśmierzone przez armię portugalską i zakończyło się potworną rzezią 
Bakongów oraz emigracją znacznej części Bakongów do Zairu.
23 marzec 1962 - UPA zmienia nazwę na FNLA: Frente Nacional de Libertacao de 
Angola (Narodowy Front Wyzwolenia Angoli). Na czele organizacji staje 
dotychczasowy prezydent UPA, wieloletni urzędnik fir-
my belgijskiej w Kongo - Holden Roberto. Holden Roberto urodził się w roku 1925 
w Angoli (Sao Salvador), jednakże całe życie spędził w Kongo (obecnie - Zairze),

gdzie zresztą mieszka nadal i posiada rozległe interesy - hotele, restauracje 
itd. FNLA była i pozostała organizacją ściśle plemienną, partią Bakongów, 
stawiającą sobie za cel odrodzenie królestwa Bakongów i włączenie do niego 
pozostałych ziem angolańskich. W roku 1970 Bakongowie stanowili 8 procent 
ludności Angoli. Grupę Holdena Roberto należącą do kościoła protestanckiego 
finansował zawsze American Committee on Africa poprzez Babtist Church. Walka 
FNLA z MPLA miała m. in. odcień konfliktu religijnego, gdyż FNLA to protestanci,

a w szeregach MPLA jest wielu katolików.
listopad 1963 — rząd Zairu usuwa z Kinszasy kwaterę MPLA, przeniesioną tutaj w 
r. 1961 z Luandy po represjach portugalskich. Nową siedzibą kwatery MPLA staje 
się Konakry, a następnie Brazzaville. W Brazzavil-le od roku 1965 przebywa 
stuosobowa grupa kubańska jako oddział ochrony ówczesnego prezydenta Ludowej 
Republiki Konga - Massemba-Debat. W Brazzaville MPLA nawiązuje z Kubańczykami 
pierwsze kontakty.
1964 - rozłam w tzw. Rewolucyjnym Rządzie Angoli na Emigracji (GRAE), utworzonym

dwa lata wcześniej przez FNLA. Z GRAE występuje m. in. minister spraw 
zagranicznych Jonas Savimbi, który w czasopiśmie „Remarąues Africaines" z 
25.11.1964 ogłasza list oskarżający Holdena Roberto o korupcję i nepotyzm. 
Savimbi wymienia najpierw nazwiska agentów CIA pracujących w FNLA, a następnie 
przytacza skład kierownictwa FNLA, co warto zacytować: „Holden Roberto -
prezydent, ur. w Sao Salvador; John Edouard Pinock, ur. w Sao Salvador, kuzyn 
Holdena; Sebastiao Roberto, ur. w Sao Salvador, brat Holdena; Joe Peterson, ur. 
w Sao
Salvador, szwagier Holdena; Narciso Nenaka, ur. w Sao Salvador, wujek Holdena; 
Simao de Freitas, ur. w Sao Salvador, bratanek Holdena; Eduardo Yieira, ur. w 
Sao Salvador, kuzyn Holdena".
13 marca 1966 - powstaje UNITA: Uniao Nacional para a Independencia Total de 
Angola (Narodowy Związek Całkowitego Wyzwolenia Angoli). Twórcą i przywódcą tej 
organizacji jest Jonas Savimbi, ur. w 1934 r. w prowincji Bie, syn urzędnika 
kolejowego. Jakiś czas studiował w Europie. Odbył przeszkolenie wojskowe w 
Pekinie (1964-1965). UNITA była finansowana przez portugalskich osadników, 
którzy utworzyli później organizację Frente de Resistencia Angolana - FRA. Na 
czele FRA stali - płk Gilberto Santos e Castro, późniejszy dowódca najemników 

Strona 47

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

walczących u boku FNLA, oraz milioner i bankier Antonio Espirito Santo. Chcieli 
oni oderwać Angolę od Portugalii i utworzyć państwo białych osadników (tak jak 
uczynił to łan Smith w Ro-dezji). UNITA, podobnie jak FNLA, jest organizacją 
trybalną. Jej zwolennicy rekrutują się z ludzi plemienia Ovimbundu. Savimbi, 
który przez lata był skłócony z Holdenem Roberto, później utworzył z nim wspólny

front przeciw MPLA. Pamiętam plakat, na którym Sa-vimbi i Roberto ściskają się. 
Podpis: „Dwaj wodzowie -jedno słońce wolności!"
1968 - MPLA przenosi swoją główną kwaterę z Braz-zaville do lasów wschodniej 
Angoli. Następuje dalsza aktywizacja walki zbrojnej.
25 kwietnia 1974 - rewolucja w Portugalii.
15 stycznia 1975 — podpisanie porozumienia w Alvor (Portugalia) między MPLA, 
FNLA, UNITA i rządem portugalskim o utworzeniu koalicyjnego rządu tymczasowego w

Angoli i przyznaniu Angoli niepodległości 11 listopada 1975.
30 stycznia 1975 - rząd tymczasowy rozpoczyna dzia-
łalność w Luandzie. Po pięciu miesiącach z rządu występują FNLA i UNITA.
marzec 1975 - krwawe zamieszki w Luandzie. Cywilna ludność stolicy, opowiadająca

się za MPLA, jest atakowana przez wojska FNLA.
17 kwietnia 1975 - rozłam w MPLA. Szef sztabu armii MPLA - Daniel Chipenda, 
przechodzi do FNLA. Kierownictwo MPLA opuszcza również jeden z założycieli tej 
organizacji - Mario de Andrade.
lipiec 1975 - MPLA wyzwala Luandę od oddziałów FNLA. Większość terytorium Angoli

przechodzi pod kontrolę MPLA.
27 sierpnia 1975 -pierwsze wkroczenie wojsk Republiki Południowej Afryki na 
obszar Angoli w rejonie Cunene. W potyczce z tymi wojskami ginie dowódca frontu 
południowego MPLA - comandante Kalulu.
19 października 1975 - początek agresji wojsk RPA przeciw Angoli.
5 listopada 1975 - przybycie do Luandy pierwszego oddziału wojsk kubańskich.
11 listopada 1975 - utworzenie Ludowej Republiki Angoli. Zgodnie z programem 
MPLA nowa republika ma być państwem demokracji ludowej, w której główne bogactwa

naturalne oraz podstawowe gałęzie gospodarki będą własnością społeczną. Wszyscy 
obywatele mają prawo do pracy i nauki. Angola będzie prowadzić politykę 
pozytywnego neutralizmu. Pierwszym prezydentem republiki zostaje Agostinho Neto.
listopad 1975 - początek kontrofensywy woj sk MPLA wspieranych przez oddziały 
armii kubańskiej. W ciągu grudnia i stycznia następuje rozbicie wojsk FNLA i 
UNITA.
3 luty 1976 - rozbicie oddziału najemników dowodzonego przez tzw. pułkownika 
Callana.
27 marca 1976 - wycofanie z terytorium Angoli ostat-
nich oddziałów wojsk południowoafrykańskich. Wracają tą samą drogą, którą kiedyś

jechałem z Diogenesem, a później z Farrusco i najadłem się tyle strachu, że 
nigdy nie zapomnę. Gdzie jest teraz Farrusco? Podobno żyje. W czasie inwazji 
ludzie ukryli go w Lubango, leżał długo, ale w końcu rany zagoiły się. To był 
twardy człowiek. Nie wiem, co stało się z Diogenesem. Wolałbym myśleć, że też 
żyje. Antonio zginął. Carlos zginął. Na wszystkich frontach panuj e spokój. Ci 
brytyjscy najemnicy, którzy uciekli z frontu północnego, sąjuż w Londynie i 
opowiadają, co robili w Angoli. „Niektórzy myślą- opowiada jeden z nich 
sprawozdawcy BBC - że wojna to miłe, lekkie draśnięcie w nogę. Nieprawda. Wojna 
to głowy rozbite na miazgę, pourywane nogi, faceci czołgający się w kółko z 
rozwalonymi flakami, faceci oblani napalmem, ale ciągle jeszcze żywi. Człowiek 
robi się od tego twardy. Znajdujesz na przykład rannego Kubańczyka, przewracasz 
go na plecy, a on robi jakiś taki ruch. Myślisz, że sięga po broń i wykańczasz 
go z miejsca. A może on po prostu chciał wyciągnąć fotografię swojej żony i 
powiedzieć: «Pomóż mi». A ty go zastrzeliłeś. Nie chciałeś po prostu ryzykować. 
Jeżeli człowiek strzela w ruchomą ścianę ludzi, nie patrzy w twarze, nie patrzy 
na ludzi. Strzela po prostu do sylwetek i nie kojarzy ich jakoś z istotami 
ludzkimi. Kiedy wyjdziesz na kogoś bezpośrednio i kiedy walczysz wręcz, wtedy 
widzisz oczywiście, że to człowiek taki sam jak ty, ale wtedy zwykle chodzi o 
twoje życie. Musisz go zabić, zanim on zabije ciebie. Ja zabiłem swojego 
pierwszego, kiedy miałem siedemnaście, siedemnaście i pół, może osiemnaście, w 
Adenie. Miałem później po nocach koszmary - szok wojenny - budziłem się z 
krzykiem, a teraz, teraz nawet nie pamiętam, jak ten facet wyglądał".
Na moście granicznym nad rzeką Cunene minister
obrony Republiki Południowej Afryki — Pięter Botha, przyjmuje defiladę swojej 

Strona 48

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

armii powracającej z wojny. Mimo że wojsko przechodzi przez most w milczeniu, w 
okolicy jest wiele wrzawy i krzyku, albowiem w tym samym czasie towarzyszące 
dotąd białym jednostkom południowoafrykańskim oddziały FNLA i UNITA rzucają się 
tłumnie do rzeki i wpław przeprawiają się na stronę Namibii. W czasie przeprawy 
tonie wielu ludzi. Ale wojna skończyła się, skończyła się frontowa demokracja i 
znowu obowiązuje prawo segregacji: przejście przez most jest tylko dla białych.
Lata 1976-2000 - wojna trwa dalej. Jest to jeden z najdłużej ciągnących się 
konfliktów zbrojnych w świecie współczesnym. Czy coś się w jego obrazie 
zmieniło? Niestety — niewiele. Owszem - wyjechali Kubańczycy. Wyjechali ci z 
Afryki Południowej. Ale pozostali mieszkańcy tej ziemi. Angola jest ich krajem. 
Podzielonym, rozdartym, zniszczonym wojną domową krajem, w którym rząd centralny

już trzecie dziesięciolecie walczy z rebelią Jonasa Savimbi.
Rząd ten ma zasobne złoża ropy naftowej. Savimbi -wielkie kopalnie diamentów. 
Każda ze stron ma z tych bogactw dochody, które pozwalaj ą prowadzić tę wojnę w 
nieskończoność. Dotąd zginęło na niej może milion ludzi, ale przecież kilka 
milionów żyje nadal, więc lista ofiar będzie się jeszcze ciągnąć.
Wracam myślami do tych, których tam wtedy spotkałem. Co się z nimi stało? Jeżeli

Diogenesjuż nie żyje, być może walcząjego synowie. A silny, krępy, odważny 
Farrusco? Nawet jeśli ocalał, byłby już za stary, aby tkwić w okopach. Ale 
pamiętam, jak mówił, że właśnie urodził mu się syn. Więc gdybym teraz na froncie

ango-lańskim spotkał młodego oficera, spytał go, jak się na-
żywa i usłyszał, że - Farrusco, odpowiedziałbym mu: Lata temu jechałem tędy 
jeepem z kimś, kto miał to samo nazwisko. - Tak, zgodziłby się młody oficer, bo 
to był mój ojciec.
A wysoki, milczący comandante Ndozi? Ndozinieżyje. Zginął, wyleciał na minie. Na

minie wyleciał także Mon-ti. I potężny, wesoły Batalha. Na tych wojnach wrogowie

coraz rzadziej widują się twarzą w twarz. Giną — idąc, kiedy wokół jest pusto i 
cicho. Śmierć dopada ich z ukrycia, czyha pod piaskiem, pod kamieniem, pod kępą 
tarniny. Ziemia była kiedyś źródłem życia, spichlerzem, dobrem pożądanym. Teraz,

w tamtych stronach, człowiek patrzy na ziemię podejrzliwie, nieufnie, z lękiem i

nienawiścią.
Co stało się z Oscarem? Być może przeżył i jest na emeryturze. Tak bym chciał, 
żeby miał dobrą i spokojną starość. A cozGilberto? Nie wiem, nie umiem 
odpowiedzieć. Co z Felixem? Też nie wiem. Ludzie tak znikają bez śladu, tak 
zupełnie i bezpowrotnie, najpierw ze świata, a potem z naszej pamięci.
A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to 
właśnie wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić 
ani Lu-andy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli 
będziecie w Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie 
rano w stronę hotelu „ Tivoli ". Spieszy się, gdyż jak co dzień czekają dużo 
sprzątania. Jeżeli ją zatrzymacie i spytacie — Przepraszam, czy dona Cartagina? 
kobieta przystanie na chwilę, spojrzy zdumiona, a potem uprzejmie odpowie — Tak,

to ja.
I żwawo pójdzie dalej.
fio l. 620-03-81 w. 295, 296
Spis treści
Zamykamy miasto    ............     7
Sceny frontowe   .............   33
Depesze     ...............   81
ABC    ................ 125
A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to 
właśnie wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić 
ani Luandy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli 
będziecie w Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie 
rano w stronę hotelu „Tivoli". Spieszy się, gdyż jak co dzień czeka ją dużo 
sprzątania. Jeżeli ją zatrzymacie i spytacie -Przepraszam, czy dona Cartagina? 
kobieta przy stanie na chwilę, spojrzy zdumiona, a potem uprzejmie odpowie — 
Tak, to j a. I żwawo pójdzie dalej.
Biblioteka WDiNP UW      '
1098004687
ISBN  83-07-02766-7

Strona 49

background image

Kapuściński Jeszcze dzień życia

9"788307"027661

Strona 50