background image

J.R.R. TOLKIEN 

 

 

 

Rudy Dżil i Jego Pies

 

(Farmer Giles of Ham) 

Kowal z Podlesia Większego 

(Smith of Wotton Mayor) 

 

(Przełożyła Maria Skibniewska) 

background image

 

 

Rudy Dżil I Jego Pies 

 

 

 

 

 

 

 

 

Aegidi i Ahenobarbi 

Julii Agricole de Hammo 

Domini de Domito 

Aule Draconarie Comitis 

Regni Minimi Regis et Basilei 

mira facinora et mirabilis exortus 

czyli w języku pospolitym 

Wywyższenie i cudowne przygody 

Rudobrodego Dżila, 

gospodarza z Ham, 

Pana oswojonego smoka, 

Króla Małego Królestwa 

Farmer Glles of Ham

 

 

 

 

 

 

 

PRZEDMOWA 

background image

 

O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak zachowała 

się historia jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile legenda, bo jest to opowieść 

niewątpliwie znacznie później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z suchych kronik, 

lecz z ludowych pieśni, na które też często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których 

opowiada, są już zamierzchłą przeszłością, wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze 

należącym  niegdyś  do  Małego  Królestwa.  Najoczywiściej  dość  słaby  w  geografii,  zdradza 

pewną  znajomość  tej  okolicy,  podczas  gdy  o  krainach  położonych  nieco  dalej  na  północ  i 

zachód nie ma po prostu pojęcia. 

Wydało  mi  się  warte  trudu  przetłumaczenie  tej  niezwykłej  historii  z  nader 

wyspiarskiej  łaciny  na  język  bardziej  nowoczesny,  ponieważ  rzuca  ona  pewne  światło  na 

ciemny  okres  dziejów  Brytanii,  nie  mówiąc  już  o  tym,  że  wyjaśnia  nam  pochodzenie 

niektórych  dziwacznych  nazw  geograficznych.  Wielu  czytelników  pewnie  zgodzi  się  też  ze 

mną, że charakter i przygody bohatera są rzeczywiście interesujące. 

Granice  Małego  Królestwa  —  zarówno  w  czasie,  jak  w  przestrzeni  —  trudno 

wyznaczyć  na podstawie skąpych danych,  jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus wylądował   

na    wybrzeżach    Brytanii,      powstało      tutaj  i  upadło  niejedno  królestwo.  Podział  kraju 

między  Locrina,  Cambera  i  Albanaka  był  tylko  pierwszym  z  wielu  różnych  i  nietrwałych 

podziałów.  Z  jednej  strony  każdy  zaścianek  przywiązany  był  do  swojej  niezależności,  z 

drugiej  —  królowie  żądni  powiększenia  swoich  państw,  toteż  wieki  upływały  na  przemian 

wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. 

Były to czasy zmiennych granic, gdy ludzie szybko wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej 

z  nich  spadali,  pieśniarzom  zaś  nie  brakowało  ani  tematów,  ani  chętnych  słuchaczy.  W  tej 

właśnie epoce, zapewne  między    panowaniem króla Coela a pojawieniem  się króla Artura i 

powstaniem  Siedmiu  Królestw,  rozgrywały  się  opowiedziane  w  naszej  historii    wypadki.   

Widownią ich    była    dolina    Tamizy i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po 

góry Walii.   

Stolica  Małego  Królestwa,  podobnie  jak  dzisiejszej  Anglii,  znajdowała  się  w 

południowo-wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy. Prawdopodobnie 

nie  sięgały  zbyt  daleko  w  górą  Tamizy  na  zachodzie      ani      też      dalej      niż      do     

Otmoor      na      północy;  o      wschodniej    granicy    jeszcze      mniej      nam    wiadomo.  Z 

pewnych  wzmianek  w  legendzie  o  synu  Dżila,  Georgiuszu,  oraz  jego  giermku, 

Suovetauriliuszu,  wolno  domyślać  się,  że  za  ich  czasów  Małe  Królestwo  utrzymywało 

wysuniętą  placówkę  w  Farthingho.  Nie  należy  to  jednak  do  naszej  historii,  którą 

background image

przedstawimy  wam  bez,  poprawek  i  bez  komentarzy;  pozwolimy    sobie    tylko  uprościć 

szumny tytuł łacińskiego oryginału na brzmiący skromniej: 

 

RUDY DŻIL I JEGO PIES 

   

background image

 

AEGIDIUS  DE  HAMMO  mieszkał  w  samym  sercu  wyspy  Brytanii.  Pełne  jego 

nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie skąpiono bowiem 

ludziom  imion  i  przydomków  w owych  dniach,  bardzo od  naszych  odległych,  kiedy  wyspa 

żyła  jeszcze  szczęśliwie,  podzielona  na  wiele  królestw.  Czasu  było  wtedy  więcej,  a  ludzi 

mniej, toteż każdy prawie czymś się spośród innych wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła 

bez śladu i dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera naszej historii krótko i po prostu: 

nazywał się Dżil, gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było skromną wioską, ale jak 

wszystkie wioski w tamtych czasach — dumną i niezależną. 

Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały zadowalać się krótkimi imionami w 

potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu  ludzkiego. Garm zresztą 

nie  znał  nawet  psiej  łaciny,  chociaż  pospolitym  językiem  władał  biegle  (jak  większości 

ówczesnych  psów)  i  umiał  lżyć,  przechwalać  się  oraz  pochlebiać.    Lżył  mianowicie   

żebraków i    włóczęgów przechwalał się wobec innych psów, a schlebiał swojemu panu. Był 

z niego zarazem dumny  i  bał  się go bardzo, ponieważ Dżil  i wymyślać,  i chełpić się umiał 

jeszcze lepiej od psa. 

Ani    pośpiech,      ani    hałaśliwa    krzątanina      nie      były  w  tamtych  czasach  w 

zwyczaju.  Co  prawda  pośpiech  i  hałas  niewiele  mają  wspólnego  z  prawdziwą  robotą. 

Spokojnie więc i po cichu ludzie robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się ani na 

brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne 

rzeczy. Ale początek naszej opowieści przypada na taki moment, gdy w Ham już od dawna 

nie  zdarzyło  się  nic  naprawdę  ważnego.  Dżilowi  to  jak  najbardziej  dogadzało,  był  bowiem 

człowiekiem  trochę  ociężałym,  nie  lubił  zmieniać  zwyczajów  i  pochłaniały  go  całkowicie 

sprawy osobiste. Miał jak powiadał — pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,   

innymi słowy,    żeby jadać równe tłusto i żyć tak dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies 

mu  w tym  dopomagał.  Ani  pan,  ani  pies  nie  musieli  wiele  o Szerokim  Świecie  istniejącym 

poza gospodarstwem Dżila,    wioską Ham i najbliższym    jarmaikiem. 

Mimo to Szeroki Świat istniał.    Niezbyt    daleko od Ham rozpościerała się puszcza, a 

za  nią  na  zachód  i  na  północ  ciągnęły  się  Dzikie  Wzgórza,  podejrzane  trzęsawiska  i  góry. 

Żyły tam różne dziwne stwory, między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane plemię, 

z    którym    bywały    niekiedy    kłopoty.    Jeden    olbrzym  szczególnie      wyróżniał      się     

wśród      swoich      współbraci  i  wzrostem,  i  głupotą.  Nie  znalazłem  nigdzie  w  kronikach     

jego  imienia,  ale  nie  o  imię  przecież  chodzi.  Był  ogromny,  za  laskę  służyło  mu  spore 

wyrwane drzewo, a chód miał niezwykle ciężki. Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i 

pustoszył  ogrody,  bo  wielkimi  stopami  żłobił  ślady  głębokie  niczym  studnie.        Jeżeli 

background image

potknął  się  o  jakiś  dom  —  nie  zostawiał  z  niego  kamienia  na  kamieniu.  A  potykał      się     

dość  często  i  wyrządzał            mnóstwo  szkód,  gdziekolwiek          przechodził,      bo      głową

 

sięgał ponad dachy, nogi zaś stawiał na chybił trafił. Wzrok    miał      krótki    i    słuch   

przytępiony.      Szczęściem  mieszkał  daleko,  w  głębi  dzikich  krain,  i  rzadko  odwiedzał 

okolice przez ludzi zamieszkane, a w każdym razie bardzo rzadko umyślnie tam się wybierał. 

W  górach  miał  dom  ogromny  i  na  pół  rozwalony,  lecz  przyjaciół  niewielu,  bo  zrażał 

wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą olbrzymów  było  już wtedy  mało  na  świecie. 

Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich Wzgórzach i po pustkowiach ciągnących się 

u stóp gór. 

Pewnego  pięknego  dnia  latem  olbrzym  wybrał  się  na  przechadzkę  i  wałęsał  się  bez 

celu po lasach, łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce zachodzi, i pomyślał, że 

pora wracać na kolację. Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane okolice i zabłądził 

na  bezdroża.  Na  los  szczęścia  wybrał  więc  kierunek,  jak  się  okazało  wcale  niewłaściwy,  i 

szedł przed siebie, póki nie zapadły ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie. W 

jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do 

domu.  Zostawił  na  piecu  swój  najlepszy  miedziany  rondel  i  strach  go  zdjął,  że  się  dno 

przepali.  Szedł  jednak  wciąż  odwrócony  plecami  od  gór  i  już  był  w  kraju  zamieszkanym 

przez  ludzi,    a  nawet  zbliżył  się    do  zagrody  Aegidiusa    Ahenobarbusa    Juliusa    Agricoli     

i    do    wsi, którą powszechnie zwano Ham. 

Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a pies Dżila wymknął się samowolnie na 

przechadzkę. Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki. Oczywiście nie wiedział o 

tym, że tego samego wieczora również olbrzym wybrał się na spacer. Gdyby o tym wiedział, 

miałby  doskonałą  wymówkę,  żeby  wybiec  z  domu  nie  pytając  o  pozwolenie,  lecz  pewnie 

wolałby przywarować cicho w kuchni. Około drugiej po północy olbrzym wtargnął  na pola 

Aegidiusa,  łamiąc płoty, tratując zboża  i depcząc trawę na kośnych  łąkach.  Król polując  na 

lisa z całym dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej wyrządził głupi olbrzym 

w ciągu paru minut. Garm usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków,    dolatujące znad rzeki, 

obiegł więc od zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci. 

Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym susem przesadził rzekę i nadepnąwszy 

na  Galateę,  najulubieńszą  krowę  Dżila,  zgniótł  nieboraczkę  na  miazgę  tak  łatwo,  jak  chłop 

gniecie w palcach karalucha. 

Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele. Szczeknął z przerażenia i skoczył z 

powrotem ku domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na pole samowolnie, stanął 

pod  oknem  sypialni  gospodarzy  ujadając  i  skowycząc.  Długą  chwilę  we  wnętrzu  domu   

trwała    cisza.      Gospodarze mieli twardy sen. 

background image

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.   

Okno otwarło się znienacka i    wyfrunęła z niego dobrze wycelowana butelka. 

— Ouuuu!  — jęknął pies, z wielką wprawą uskakując  na bok.  — Ratuj, ratuj, ratuj! 

Dżil wreszcie wytknął z okna głowę. 

— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał. 

— Nic — odparł pies. 

—  Ładne  nic!  Poczekaj  do  rana,  a  zobaczysz,  jak  ci  za  to  nic  skórę  złoję!  —  rzekł 

gospodarz zamykając okno z trzaskiem. 

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies. 

Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie. 

— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię, słowo daję! — powiedział. — Co ci się 

stało, durniu? 

— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele. 

—  Co  to  ma  znaczyć?  —  spytał  Dżil  i  ze  zdumienia  aż  zapomniał  o  złości.  Nigdy 

jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale. 

—  Olbrzym  chodzi  po  twoich  polach,  potworny  olbrzym,  i  zmierza  właśnie  w  tą 

stronę  —  rzekł  pies.  —  Ratuj,  ratuj!  Depcze  twoje  trzody,  Galateę,  biedaczką,  rozpłaszczył 

jak  słomiankę.  Ratuj,  ratuj!  Łamie  twoje  płoty,    tratując  zboże.    Musisz,    panie,    działać   

szybko i śmiało,    bo inaczej      cały    twój      dobytek przepadnie. Ratuj! 

I Garm zawył żałośnie.                                                                                                           

—  Stulże  pysk!  —  powiedział  gospodarz  zamykając  l  okno.  —  Na  psa  urok!  — 

mruknął do siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim wstrząsnął. 

— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała się jego żona. — A rano utop kundla. 

Rozsądny  człowiek  nigdy  nie  wierzy  temu,  co  pies  szczeka.  Psy  przyłapane  na  włóczędze 

albo na kradzieży zawsze  łżą jak najęte.  — Może tak, a może nie  —      odparł Dżil.  — Coś 

niedobrego dzieje się na moich półach, Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie 

przestraszył.  Po  cóż  zresztą  przychodziłby  sklamrzyć  pod  naszymi  oknami  po  nocy?  Mógł 

przecież poczekać do świtu i wśliznąć się do domu kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili 

mleko        od        rannego udoju. 

— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady: 

działaj śmiało i szybko. 

—  Ba,  łatwiej  powiedzieć  niż  zrobić  -  odparł  Dżil.  Rzeczywiście  trochę  wierzył 

Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w olbrzymy uwierzyć. 

Dobytek,  bądź  co  bądź,  ważna  rzecz.  Mało  kto  rozprawiał  się  z  nieproszonymi  gośćmi  na 

swoich  polach  tak  ostro  jak  Dżil.  Wciągnął  więc  spodnie,  zszedł  na  dół  do  kuchni  i  zdjął 

background image

garłacz  ze  ściany.  Nie  wszyscy  może  wiedza,  co  to  jest  garłacz.  Zadano  kiedyś  to  pytanie 

czterem  uczonym  z  Oxenfordu,  a  ci  po  długim  namyśle  odpowiedzieli  tak:  “Garłacz  jest to 

krótka strzelba z rozszerzonym wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł albo innych 

pocisków.  Strzał  z  garłacza  bywa  zabójczy,  lecz  jedynie  z  bliska,  i  niezbyt  jest  celny.  (W 

naszych czasach garłacz wyszedł z użycia, zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne 

rodzaje broni palnej)". 

Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt trąby, lecz nie wypadały z niego kule 

ani pociski, bo Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę. Strzał też nie bywał 

zabójczy,  bo  po  pierwsze  Dżil  rzadko  swój  garłacz  nabijał,  a  po  drugie  nigdy  z  niego  nie 

strzelał.  Zazwyczaj  bowiem  sam  widok  groźnego  oręża  wystarczał.  Kraj  ów  widocznie  nie 

należał  do  cywilizowanych,  bo  nie  zastąpiono  tu  jeszcze  garłaczy  innymi  rodzajami  broni 

palnej,  nie znano prawdziwych  strzelb  i  nawet garłacz  stanowił wielką rzadkość. Ludzie  na 

ogół woleli łuki i strzały, prochu używali niemal wyłącznie do puszczania fajerwerków. 

Jak więc mówiliśmy,    Dżil zdjął ze ściany garłacz i podsypał go sporą garścią prochu 

na  wypadek,  gdyby  miało  dojść  do  ostateczności.  Przez  szeroki  otwór  nabił  potem  oręż 

starymi gwoźdźmi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi, kamieniami 

i  wszelakim  żelastwem.  Włożył  kurtą  i  buty  z  cholewa-mi  i  wyszedł  z  zagrody  przez 

warzywnik. 

Księżyc  stał  nisko  na  niebie  za  plecami  Dżila,  który  zrazu  nie  dostrzegł  nic  prócz 

wydłużonych,  czarnych  cieni  krzaków  i  drzew.  Usłyszał  jednak  ciężkie  kroki,  jakby  ktoś 

wspinał  się  zboczem  pagórka.  Mimo    rad  :|  żony  wcale  nie  czuł  zapału  do  śmiałego  i 

szybkiego  I  działania,  lecz  o  dobytek  dbał  bardziej  niż  o  własną  skórę.  Chociaż  go  trochę 

mdliło w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź pagórka. 

Nagle  znad  krawędzi  wychynęła  blada  w  księżycowej  poświacie  twarz  olbrzyma  i 

błysnęły wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze daleko na stoku, drążąc dziury 

w uprawnej roli. Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie spostrzegł Dżila. Dżil 

za to zobaczył go wyraźnie i ze strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął za spust. 

Garłacz  wypalił      z      okropnym      hukiem.      Szczęśliwym      trafem  '  wycelowany  był 

właśnie    mniej    więcej      w    ogromną,  szpetną  twarz  napastnika.  Frunęły  w  powietrze 

żelazne rupiecie, kamienie, kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ.    A    że    strzał padł    z 

bliska    i  przypadkiem  celnie,  wiele  spośród  tych  pocisków  trafiło  olbrzyma.  Skorupa 

glinianego garnka podbiła mu oko, a spory gwóźdź utkwił w nosie. 

— Diabli nadali — powiedział swoim grubiańskim stylem. — Cosik mnie ugryzło. 

Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był przecież głuchy — ale gwóźdź ukłuł 

go dotkliwie. Od dawna już nie spotkał owada,    który by śmiał    i umiał przebić jego grubą 

background image

skórę. Obiło mu się jednak o uszyj że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które tną     

jakby      rozpalonymi      szczypcami.      Pomyślał      więc, że natknął się właśnie na stworzenie 

tego gatunku. 

— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. — Niegłupim zapuszczać się dziś dalej 

w tę stronę. 

I  zawrócił  na  pięcie.  Zgarnął  ze  stoku  parę  owiec,  żeby  po  powrocie  z  dalekiej 

przechadzki  nie  iść  na  czczo  spać,  i  cofnął  się  za  rzekę,  sadząc  wielkimi  krokami  ku 

północo-wschodowi.  Teraz  szedł  we  właściwym  kierunku,  więc  trafił  w  końcu  na  drogę  do 

domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już przepalić. 

Co  działo  się  tymczasem  z  Dżilem?  Kiedy  garłacz  huknął,  Dżil  padł  jak  długi  na 

wznak;  leżał  patrząc  w  niebo  i  czekając  w  niepewności,  czy  stopy  olbrzyma  wyminą  go  w 

marszu,  czy  też  rozdepczą.  Ale  czekał  na  próżno  i  wreszcie  zorientował  się,  że  kroki 

napastnika  oddalają  się  i  cichną  za  rzeką.  Wobec  tego  Dżil  wstał,  roztarł  bolące  ramię  i 

podniósł z ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne okrzyki. 

Większość  mieszkańców  wioski  wyglądała  przez  okna,  niektórzy  nawet  ubrali  się  i 

wybiegli  z  domów  —  oczywiście  dopiero  po  odejściu  olbrzyma  —  a  kilku  pędziło  teraz  z 

krzykiem  na  pagórek.  Gdy  bowiem  rozległ  się  przeraźliwy  tupot  maszerującego  potwora 

wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale 

Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil 

wydawał  mu  się  straszny  i  wspaniały,  zwłaszcza  w  gniewie.  Garm  nie  wątpił,  że  olbrzym 

będzie  tego  samego  zdania.  Toteż  widząc,  że  Dżil  wychodzi  z  domu  z  garłaczem  (pies 

wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się 

pędem do wsi szczekając i nawołując: 

—  Chodźcie,  chodźcie,  chodźcie!  Wstawać  z  łóżek  Chodźcie,  patrzcie  na  mojego 

wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który wtargnął na jego pola. 

Chodźcie! 

Szczyt pagórka widać  było niemal ze wszystkich domów. Kiedy  ludzie  i pies ujrzeli 

wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z wyjątkiem psa  — 

byli  pewni,  że  Dżil  nie  poradź,  sobie    z    tak    groźnym    przeciwnikiem.      Wtem  huknął 

strzał, olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak 

zapalczywie że omal mu łeb nie pękł. 

—  Hura!  —  wrzeszczeli  ludzie.  —  Dostał  łotr  nauczkę.  Nasz  Aegidius  pokazał  mu, 

gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze 

mu tak, ma za swoje. 

background image

I  znów  wiwatowali  chórem.  Wiwatując  nie  omieszkali  zauważyć  i  zapamiętać,  ku 

własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie na żarty. 

Przedtem  bowiem  nieraz  w  miejscowej  gospodzie  spierano  się  przy  piwie  na  ten  temat 

dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej od tej 

nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich polach. 

  Kiedy  się  upewniono,  że  niebezpieczeństwo  minęło,  co odważniejsi  sąsiedzi  weszli 

aż na pagórek, by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych — proboszcz, kowal  i 

młynarz  — pozwolili sobie  nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil  nie  był tym zachwycony,  i 

ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na 

poczęstunek  do  domu.  Siedli  w  kuchni  za  stołem  i  popijając  za  zdrowie  gospodarza, 

wychwalali  go  pod  niebiosy.  Dżil  bez  ceremonii  ziewał,  nikt  jednak  na  to  nie  zważał,  póki 

dzban był pełny. Nim goście wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i 

czwarty  i  poczuł  się  bardzo  pewny  siebie;  nim  goście  wypili  trzeci  i  czwarty  kufel  — 

gospodarz  osuszył  piąty  i  szósty  i  poczuł  się  tak  odważny,  jak  był  dotychczas  jedynie  w 

wyobraźni  swojego  psa.  Kompania  rozstała  się  w  najlepszej  zgodzie,  a  na  pożegnanie  Dżil 

klepał  wszystkich  po  ramieniu.  Ręce  miał  duże,  czerwone  i  krzepkie,  toteż  odpłacił  im  z 

nawiązką. 

Nazajutrz  przekonał  się,  że  jego  przygoda, obiegłszy  z  ust  do  ust  wioskę,  urosła  do 

rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada osobistością. W ciągu kilku 

następnych  dni  wieść  rozeszła  się  po      wszystkich      wsiach      w      promieniu      dziesięciu     

mil.  Dżil  był  bohaterem  całej    okolicy.  Bardzo  mu  się  to  podobało.  W  najbliższy  dzień 

targowy  sąsiedzi  zafundowali  mu  w  gospodzie  całe  morze  piwa,  to  znaczy  prawie  tyle,  ile 

jego dusza pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare bohaterskie pieśni. 

W  końcu  usłyszał  o  nim  sam  król.  Stolica  państwa  —;  podówczas  Średniego 

Królestwa Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt się 

interesował  losem  wieśniaków  z  tak  odległych  okolic.  Teraz  jednak  błyskawiczne     

zwycięstwo  nać  groźnym  olbrzymem  wydało  się  królowi  godne  uwagi)  i  warte  jakiegoś 

drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej więcej miesiącach, 

w dzień świętego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem 

na  białym  pergaminie,  wyrażał  królewską  pochwałę  dla  “naszego  wiernego  poddanego, 

umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham". 

Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus 

Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus 

background image

Mediterranearum Partium, subscribo

1

  — i opatrzył list wielką czerwoną pieczęcią. Dokument 

był  więc  niewątpliwie  autentyczny.  Sprawił  Dżilowi  ogromną  przyjemność  i  budził 

powszechny  zachwyt,  zwłaszcza  gdy  ludzie  odkryli,  że  każdego,  kto  pragnie  podziwiać 

królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim kominku. 

Jeszcze  cenniejszy  od  listu  był  załączony  do  niego  dar.  Król  przysłał  Dżilowi  pas  i 

miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go w spadku; od 

niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział, 

skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze 

tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w 

sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii  jednak był zachwycony, a sława  jego w okolicy 

tym bardziej wzrosła. 

Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego pies. Nie 

dostał  zapowiedzianego  lania.  Dżil  na  swój  sposób  był  sprawiedliwy.  W  głębi  serca 

przyznawał  Garmowi  część  zasługi  w  całej  przygodzie,  chociaż  głośno  nigdy  o  tym  nie 

mówił.  Wprawdzie  nadal  sypały  się  na  psa  twarde  słowa,  a  nawet  twarde  przedmioty,  jeśli 

pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. 

Pies  przyzwyczaił  się  do  dalekich  wycieczek  po  okolicy.  Gospodarz  zadzierał  nosa,  a 

szczęście  mu  sprzyjało.  Roboty  jesienne  i  wczesne  zimowe  poszły  jak  po  maśle.  Wszystko 

układało się pomyślnie, dopóki nie zjawił się smok. 

Smoki  były  już  w  owych  latach  rzadkością  na  wyspie.  Od  wielu  lat  żaden  się  nie 

pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na 

zachodzie  i  północy  podejrzane  trzęsawiska  i  bezludne  góry,  lecz  były  bardzo  daleko. 

Niegdyś w tamtych dzikich krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały się niekiedy 

na  łupieskie  wyprawy  w  odległe  okolice.  Wtedy  jednak  rycerstwo  Średniego  Królestwa 

słynęło  z  odwagi,  toteż  gdy  niemal  wszystkie  smoki,  które  tu  się  zapędziły,  zginęły  lub 

wróciły do swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w te strony. 

Przetrwał  jednak  zwyczaj,  że  podczas  świąt  Bożego  Narodzenia  podawano  przy 

królewskim  stole  wśród  innych  potraw  Ogon  Smoczy;  co  roku  wyznaczano  rycerza,  który 

miał w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego Mikołaja i musiał 

dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz dworski, 

biegły  w  swojej  sztuce,  przyrządzał  sztuczny  Ogon  Smoczy  z  ciasta,  masy  migdałowej  i 

                                                        

1

 

Ja,    Augustus  Bonifacius  Ambrosius  Aurelianus    Antonius  Pobożny  i  Wspaniały,   

wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję (łac.). 

 

background image

twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to 

arcydzieło  do  sali  w  Wilię  Bożego  Narodzenia  przy  muzyce  skrzypiec  i  trąb.  Nazajutrz  po 

obiedzie  zjadano  Smoczy  Ogon  na  deser  i  wszyscy  mówili  —  chcąc    przypodobać    się   

kuchmistrzowi    — że smakuje lepiej niż prawdziwy. 

Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od 

czasu  swojej  przygody  zaczął  włóczyć  się  po  górach,  odwiedzając  nielicznych  zresztą 

znajomych  o  wiele  częściej  niż  dawniej  i  niżby  pragnęli.  Wszystkich  pytał,  czyby  mu  nie 

pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, 

kończyło  się  zawsze  na  tym,  że  olbrzym  siadał  i  opowiadał,  po  swojemu  rozwlekle  i 

nieskładnie,  o  pięknym  nizinnym  kraju  leżącym  daleko  na  wschód  od  gór  i  o  rozmaitych 

cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem. 

— Ładny kraj  — mówił.  — Płaski, grunt pod nogami  miękki, a  jedzenia... ile dusza 

zapragnie.  Wszędzie  pasą      się      krowy      i      owce,      nawet      wcale      nietrudno      je 

wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać. 

— A ludzie? — pytały inne olbrzymy. 

—  Ani  jednego  człowieka  nie  spotkałem  —  odpowiadał  olbrzym.  —  Rycerzy  ani 

widu, ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz kąśliwych gzów nad rzeką. 

—  Dlaczego  nigdy  więcej  tam  nie  poszedłeś?  Dlaczego  się  tam  nie  osiedliłeś?  — 

pytali. 

— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiadał 

olbrzym. — Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi przyjdzie ochota. W każdym 

razie ja tam byłem, czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co do tego rondla... 

—  Opowiedz  dokładnie,  w  której  stronie  leży  ten  piękny  kraj,  te  łąki  rojące  się  od 

bezdomnego bydła? — dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko? 

— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę jakby na południe. Ale daleko, bardzo 

daleko... 

I  opisywał  drogę,  którą  przebył,  lasy,  góry  i  równiny,  z  taką  przesadą,  że  żaden  z 

olbrzymów nie odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał bowiem tak długich nóg 

jak on. Opowieść jednak krążyła po dzikiej krainie. 

Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było 

o  pożywienie.  Tym  głośniej  opowiadano  sobie  o  dalekim,  bogatym  kraju.  Olbrzymy 

najchętniej gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki nadstawiały 

uszu. Były głodne, a wieści brzmiały zachęcająco. 

— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykłą bajdą — rzekł pewien młody, 

niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują. 

background image

Możliwe, że rycerzy  jest już teraz niewielu  — myślały  mądrzejsze starsze smoki.  — 

Niewielu, daleko i niegroźnych. 

Jeden  smok  szczególnie  przejął  się  tymi  pogłoskami.  Nazywano  go  Chrysophylax 

Dives,  bo  pochodził  ze  starożytnego  i  królewskiego  rodu  i  miał  olbrzymie  bogactwa.  Był 

chytry, wścibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie potrzeba jednak 

wielkiej odwagi, żeby się nie bać gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na dobitkę 

smok był straszliwie głodny. 

Tak  się  stało,  że  pewnego  zimowego  dnia,  jakoś  na  tydzień  przed  Bożym 

Narodzeniem, Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował bezszelestnie 

ciemną  nocą  w  samym  sercu  królestwa  dostojnego  monarchy  Augustusa  Bonifaciusa.  W 

ciągu  kilku  minut  narobił  mnóstwo  szkody,  burząc  i  paląc  domy,  pożerając  owce,  krowy  i 

konie. 

Działo  się  to  dość  daleko  od  wioski  Ham,  lecz  Garm  najadł  się  strachu  jak  jeszcze 

nigdy w życiu. Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę i licząc na pobłażliwość 

swego  pana  ośmielił  się  spędzić  kilka  nocy  poza  domem.  Biegł  skrajem  lasu  z  nosem  przy 

ziemi,  węsząc  jakiś  ponętny  trop,  gdy  na  zakręcie  znienacka  uderzył  mu  w  nozdrza  inny, 

bardzo  niepokojący  zapach.  Garm  wpadł  prosto  na  koniec  ogona  Chrysophylaksa  Diyesa, 

który dopiero co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze żaden pies nie zawrócił i nie 

pomknął w stronę domu tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warknięcie, 

obejrzał  się  i  syknął,  lecz  Garm  był  już  daleko.  Pędził  bez  tchu  przez  całą  noc,  a rankiem, 

mniej więcej w porze śniadania, znalazł się w zagrodzie swojego pana. 

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod kuchennymi drzwiami. 

Dżil  wzdrygnął  się  na  ten  psi  wrzask.  Przypomniał  mu  on,  że  różne  niespodzianki 

spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba. 

— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A pogłaszcz go kijem. 

Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska. 

— Ratuj! — wrzasnął. 

— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał Dżil rzucając psu kawałek kiełbasy. 

— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie spojrzał na przysmak. 

— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł gospodarz. 

—  Nic  nie  przeskrobałem.  Nie  miałem  złych  zamiarów  —  odparł  pies.  — 

Przypadkiem natknąłem się na smoka i okropnie się zląkłem. 

Dżil zakrztusił się piwem. 

background image

— Na smoka? — powiedział. — Niech cię licho porwie, próżniaku, wścibski kundlu. 

Kto ci kazał włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o tej porze roku, kiedy mam 

pełne ręce roboty? Gdzie to było? 

— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło Sterczących Głazów. 

—  No,  to  rzeczywiście  bardzo  daleko  —  odetchnął  z  ulgą  Dżil.  —  Owszem, 

słyszałem,  że  w  tamtych  okolicach  mieszkają  dziwacy,  wszystko  może  się  wśród  nich 

przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi! 

Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie omieszkał też wspomnieć, że jego 

wspaniały pan wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka. 

—    Dokończył    śniadania      jak    gdyby    nigdy    nic! - mówił. 

Ludzie  powychodzili  przed  domy  i  wesoło  gawędzi  z  sąsiadami  o  niezwykłym 

zdarzeniu. 

— Przypominają się dawne czasy — powiadali. I to właśnie teraz, przed świętami. W 

samą  porę.  Król  się  ucieszy.  Będzie  w  tym  roku  miał  znów  prawdziwy  Smoczy  Ogon  na 

deser. 

Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok, jak mówiono, był szczególnie wielki i 

drapieżny. Wyrządzał okropne szkody. 

—  Od czego właściwie król ma na dworze rycerzy? — zaczęli się dziwić ludzie. 

Coraz  więcej  osób  zadawało  to  pytanie.  Z  wiosek  najbardziej  przez  smoka 

zagrożonych  przybywali  na  królewski  dwór  wysłańcy  i  pytali  najgłośniej  i  najbardziej 

uporczywie: 

— Królu, od czego mamy rycerzy? 

Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o smoku nie doszła przecież do nich 

drogą urzędową. Wreszcie król zawiadomił  ich oficjalnie  i wezwał uroczyście do działania, 

zalecając,  by  się  w  miarę  możności  pospieszyli.  Ku  wielkiemu  swemu  niezadowoleniu 

prze-konał się wkrótce, że rycerze w miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią 

nie kwapią. 

Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość po-ważne argumenty. Po pierwsze 

kuchmistrz królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić zawczasu i już przygotował 

sztuczny Smoczy Ogon. Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili dostarczono ogon 

prawdziwy. A z zasłużonym dworzaninem trzeba się liczyć. 

—  Nie  zależy  nam  na  ogonie!  —  wołali  wysłannicy  z  zagrożonych  wiosek.  — 

Obetnijcie mu tylko łeb, niech nam przestanie szkodzić. 

Tymczasem  jednak  nadeszły  święta  i  tak  się  nieszczęśliwie  składało,  że  w  dniu 

świętego Jana  miał odbyć  się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z różnych krajów zjeżdżali 

background image

do  Średniego  Królestwa,  żeby  współzawodniczyć  z  sobą  o  cenne  nagrody.  Gdyby  przed 

zakończeniem  turnieju  najdzielniejsi  miejscowi  rycerze  wyruszyli  na  wyprawę  przeciw 

smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich 

wyjazd. 

Potem świętowano Nowy Rok. 

A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w głąb kraju i co noc przybliżał się do 

Ham.  W  dzień  Sylwestrowy  mieszkańcy  wioski  już  zobaczyli  na  widnokręgu  łunę.  Żywe 

płomienie buchały z lasu, na który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham. Chrysophylax 

był bardzo ognistym smokiem, gdy mu humor dopisywał. 

Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać na Dżiła  i szeptać za jego plecami. 

Mocno go to denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega. Następnej nocy smok znowu 

się  przybliżył  o  milę  czy  dwie.  Teraz  już  Dżil  także  oburzał  się  głośno  na  zachowanie 

królewskich rycerzy. 

— Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą — mówił. 

— My byśmy też chcieli to wiedzieć — odrzekli sąsiedzi. A młynarz dodał: 

—  Podobno  niektórzy  ludzie  otrzymują  godność  rycerską  za  zasługi.  Bądź  co  bądź 

nasz  Aegidius  jest prawie rycerzem. Czyż król  nie przysłał  mu  listu z czerwoną pieczęcią  i 

miecza? 

—  Miecz  to  jeszcze  nie  wszystko  — odparł  Dżil.  —  O  ile  mi  wiadomo,  na  rycerza 

trzeba być uroczyście pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce roboty. 

— Król z pewnością chętnie by cię na rycerza pasował — rzekł młynarz — gdyby go 

o to poprosić. Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za późno. 

— Dziękuję — odparł Dżil. — Nie dla takich jak ja rycerskie ostrogi. Jestem chłopem 

i tym się szczycę; prostym,      uczciwym      człowiekiem,      a    na      dworze,      jak powiadają, 

uczciwym ludziom wcale się nie szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie młynarzu. 

Proboszcz  uśmiechnął  się  —  ale  nie  z  odpowiedzi  Dżila,  bo  Dżil  i  młynarz  przy 

każdej  sposobności  przypinali  sobie  nawzajem  łatki  i  byli,  jak  to  mówiono  w  Ham, 

“nieprzyjaciółmi  od  serca".  Proboszcz  uśmiechnął  się,  ponieważ  ucieszyła  go  pewna  myśl, 

która,  właśnie  w  tym  momencie  zaświtała  mu  nagle  w  głowie.!  Na  razie  jednak  nic  nie 

powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany i skrzywił się kwaśno. 

— Że z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że uczciwy... możliwe — rzekł. — Ale czy 

koniecznie trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie ostrogi żeby ubić smoka? Nie 

dawniej  jak  wczoraj  słyszałem  z  własnych  ust  naszego  zacnego  Aegidiusa,  że  wystarczy 

odwaga.  A  odwagi  na  pewno  naszemu  Aegidiusowi  nie  brak,  ma  jej  więcej  niż  niejeden 

pasowany rycerz. 

background image

Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk: 

— Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z Ham! 

Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał się, że sława nakłada na człowieka 

ciężkie  obowiązki  i  naraża  na  wielkie  kłopoty.  Kopnął  psa  i  schował  miecz  do  kredensu. 

Dotychczas oręż wisiał dumnie nad kominkiem. 

Nazajutrz  smok  był  już  w  sąsiedniej  wsi,  zwanej  po  łacinie  Quercetum,  co  w 

pospolitym  języku  znaczy  Dąbrowa.  Pożarł  tam  nie  tylko  kilka  krów  i  owiec,  lecz  również 

parę  dziatek,  a  ponadto  miejscowego  proboszcza.  Ksiądz  bowiem  nieopatrznie  usiłował  go 

nawrócić  ze  złej  drogi.  Teraz  już  wszyscy  mieszkańcy  Ham  z  proboszczem  na  czele 

gromadnie przybyli na pagórek i stanęli przed Dżilem. 

—  Wszystkie  oczy  na  ciebie  są  zwrócone  —  powie-dzieli  i  otoczyli  go  w  krąg, 

wpatrując się w niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak burak nad rudą broda. 

— Kiedy wyruszasz? — pytali. 

— Dzisiaj nie mogę, słowo daję — odparł. — Mam pilną robotę w oborze, a pastuch 

leży chory. Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam wam. 

Ludzie  rozeszli  się,  lecz  gdy  wieczorem  gruchnęła  wiadomość,  że  smok  znowu 

posunął się bliżej, wrócili. 

- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny Aegidiusie — powiedzieli. 

— Doprawdy — rzekł Dżil — w tej chwili strasznie mi to nie na rękę. Kobyła okulała, 

owce zaczęły się kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł. 

Ludzie  znowu  się  rozeszli,  ale  już  trochę  szemrząc!  i  mrucząc.  Młynarz  śmiał  się 

szyderczo. Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić. Sam wprosił się na kolację i 

przy  stole  pozwalał  sobie  na  wyraźne  przytyki.  Spytał  nawet,  gdzie  podział  się  miecz,  i 

koniecznie chciał go obejrzeć. 

Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi, że ledwie się na niej mieścił. Kiedy 

Dżil go wyjął, w okamgnieniu      wyskoczył      z pochwy,        którą        gospodarz jak oparzony 

wypuścił  z  rąk.  Proboszcz  zerwał      się      z      miejsca  przewracając        kufel  piwem. 

Ostrożnie  chwycił  miecz  i  usiłował  go  z  powrotem  wsunąć  do  pochwy,      miecz      jednak 

stawiał      opór,      a      kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści        —        wyskoczył znowu. 

— Patrzcie      państwo co za cuda! — powiedział proboszcz i zaczął oglądaj uważnie 

zarówno pochwę jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil ledwie sylabizował, i 

i  tylko  duże  litery.  Nawet  własne  nazwisko  odczytywał  z  trudem.  Dlatego  też  nie  zwrócił 

nigdy  uwagi  na  dziwaczne  znaki  niewyraźnie  rysujące  się  na  pochwie  i  ostrzu.  Co  do 

królewskiego zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi napisami runicznymi, imionami i 

background image

wszelkimi  godłami  czy  zaklęciami  na  mieczach  i  sztyletach,  że  nie  łamał  sobie  nad  nimi 

głowy. Uważał zresztą, że są to sprawy przedawnione. 

Proboszcz przyglądał się  mieczowi długo i  marszczył  brew.    Spodziewał  się znaleźć 

na pochwie lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go poprzedniego dnia ucieszyła, teraz 

jednak był zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z nich nie rozumiał. 

— Na pochwie jest napis, a na ostrzu także dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki — 

rzekł. 

— Doprawdy? — zdziwił się Dżil. — A co też one mówią? 

—  Użyto  starożytnego  alfabetu  i  barbarzyńskiego  języka  —  odparł  ksiądz,  żeby 

zyskać na czasie. — Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć. 

Poprosił  o  użyczenie  mu  miecza  na  noc,  a  Dżil  zgodził  się  z  niekłamaną 

przyjemnością. 

Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał 

nad nimi do późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że smok znowu przybliżył się do 

wioski.  Mieszkańcy  Ham  ryglowali  drzwi  i  zamykali  okiennice,  a  kto  miał  głęboką 

piwniczkę, krył się w niej dygocąc przy łojówce. 

Proboszcz  jednak wyszedł z plebanii  i przemykając od domu do domu szeptał przez 

dziurkę  od  klucza  lut  przez  szparę  w  drzwiach  słowa  pociechy,  dzieląc  z  każdym,  kto  go 

chciał słuchać, swoim odkryciem. 

— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski króla właścicielem sławnego miecza, 

który po łacinie zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach ludowych — Gryzi-ogon. 

Na  dźwięk  tego  imienia  wiele  drzwi  odemknęło  z  powrotem.  Ludzie  znali  sławę 

Gryzi-ogona,  bo  ten  należał    ongi    do    Bellomariusa,    najznakomitszego  pogromcy 

smoków  w  dziejach  Średniego  Królestwa.  Niektórzy  historycy  dowodzili  nawet,  że  jest  on 

prapradziadem  po  kądzieli  obecnego  władcy.  Krążyło  o  nim  mnóstwo  legend  i  pieśni, 

zapomnianych wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród ludu. 

—  Tego  miecza  —  mówił  proboszcz  —  nie  sposób  utrzymać  w  pochwie,  jeżeli  w 

promieniu  dziesięciu  mil  znajduje    się    smok.      Caudimordax    w    ręku      dzielnego 

człowieka da radę najgroźniejszej nawet bestii. 

Nowa  otucha  wstąpiła  w  serca.  Ten  i  ów 

otwierał  już  okna,    a  niektórzy  wytykali  nawet  głowy.    W  końcu  ksiądz  namówił  kilku 

sąsiadów,  żeby  z  nim  razem  udać  się  na  pagórek,  do  Dżila.  Ale  naprawdę  ochoczo  szedł 

jedynie  młynarz.  Gotów  był  narazić  się  na  każde  niebezpieczeństwo,  byle  zobaczyć,  jak 

będzie się wił Dżil przyparty przez gromadę do muru. 

background image

Wspięli  się  na  pagórek,  chociaż  nie  można  zaprzeczyć  że  zerkali  lękliwie  ku 

północnym  brzegom  rzeki.  Smoka  wszakże  nie  było  nigdzie  widać  ani  słychać.  Może  spał 

nażarłszy się po gardłodziurki w okresie świąt. 

Proboszcz  —  a  zaraz  po  nim  także  młynarz  —  zapukał  do  drzwi  Dżila.  Nikt  się  w 

domu  nie  odezwał,  w  zakołatali  po  raz  wtóry  głośniej.  Wreszcie  gospoda  stanął    w  progu.   

Twarz    miał bardzo czerwoną.    Dżil bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając przez   

cały czas mocne piwo, a rano, gdy się przebudził, znowu chwycił za kufel. 

Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując jeden drugiego tytułowali go Zacnym 

Aegidiusem,  Mężnym  Brodaczem,  Juliusem  Wielkim,  Poczciwym  Rolnikiem,  Dumą  Wsi  i 

Bohaterem  Kraju. Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-ogonie,  mieczu, który nie 

chce  bezczynnie  rdzewieć  w  pochwie,  powtarzali:  Śmierć  lub  Zwycięstwo,  Chwała 

Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu  — aż biednemu Dżilowi zakręciło się od 

tego gadania w głowie. 

—  Uspokójcie  się  wreszcie!  Mówcie  po  kolei  —  rzekł,  gdy  w  końcu  zdołał  wtrącić 

słowo. — O co chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce roboty. 

Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w imieniu gromady. Młynarz doczekał 

się  uciechy,  której  tak  bardzo  pragnął,    bo    Dżila    dosłownie    przypierano    do  muru.  Ale 

rzecz  wzięła  zgoła  inny  obrót,  niż  się  młynarz    spodziewał.      Po    pierwsze    Dżil    wypił   

przedtem  niemało  mocnego  piwa.  Po  drugie  zaczęła  go  nagle  rozpierać  niezwykła  duma  i 

męstwo, odkąd się dowiedział, że posiada nie byle miecz, ale sławnego Gryzi-ogona. Za lat 

chłopięcych  przepadał  za  pieśniami  i  legendami  o  Bellomariusie  i  póki  nie  nabrał  rozumu, 

marzył,  żeby  mieć      własny      czarodziejski    i      bohaterski      oręż.      Teraz  nagle  zapałał 

ochotą, żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił 

zawsze o wszystko targować, że i tym razem spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę 

—  Co  takiego?  —  rzekł.  —  Mam  ruszać  na  smoka?  W  tych  starych  portkach  i  w 

kapocie? O ile mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś zbroję. A żadnej zbroi w 

moim domu nie ma, za to wam z 

Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot. Posłali co prędzej po kowala. Kowal 

przyszedł  i pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek, którego we wsi przezywano 

kpiąco  “Pociechą",  naprawdę  jednak  zwał  się  Fabricius  Cunctator.  Nigdy  przy  robocie  nie 

pogwizdywał,  chyba  że  zdarzyła  się  jakaś  klęska,  dajmy  na  to  przymrozek  w  maju,  którą 

wyprorokował.  .  Ponieważ  stale  prorokował  wszelkie  możliwe  nieszczęścia,  nie  mogło  się 

zdarzyć  nic  złego,  czego  by  Pociecha  z  góry  nie  przepowiedział  i  nie  uznał  potem  za 

potwierdzenie  swojej  nieomylności.  Nic  też  innego  nie  cieszyło  go  w  życiu.  Oczywiście 

background image

niechętnie przykładał ręki do zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też kręcił tylko 

głowa. 

—  Zbroi  nie  można  zrobić  z  niczego  —  powiedział.  —  Zresztą  nie  należy  to  do 

mojego fachu. Zwróćcie się lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę z drewna. 

Co prawda niewiele mu to pomoże, bo smok jest, jak widać, bardzo ognisty. 

Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz postanowił sobie, że albo wyśle Dżila 

na bój ze smokiem, albo — jeżeli Dżil się oprze namowom — rozbije jego sławę jak bańkę 

mydlaną. Nie dał się więc tak łatwo odwieść od swoich planów. 

— A może by  mu sporządzić kolczugę?  — zaproponował.  — Kolczuga stanowiłaby 

dobrą  ochronę,  nie  zależy  też  nam  na  tym,  żeby  była  piękna.  Chodzi  przecież  o  poważną 

walkę,  nie o dworskie popisy. Z pewnością  masz, kochany  Aegidiusie,  jakiś  stary  skórzany 

kaftan. W kuźni są stosy ogniw i kółek żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz Fabricius 

może nawet nie wie, ile tego dobra nagromadziło się z czasem. 

— Mówisz jak ślepy o kolorach — odparł kowal, odzyskując znowu humor. — Jeżeli 

chcecie prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty. Trzeba zręczności krasnoludów, 

żeby każde maleńkie kółeczko dopasować i doczepić do czterech sąsiednich. Nawet gdybym 

umiał tego dokonać, zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu będziemy już wszyscy w 

grobach albo w brzuchu smoka. 

Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal rozpromienił  się z radości. Lecz gromada 

zbyt była przerażona, żeby wyrzec się od razu planu podsuniętego przez młynarza. Do niego 

więc zwrócono się o radę. 

— Słyszałem — rzekł młynarz — że za dawnych czasów, jeśli kogoś nie stać było na 

sprowadzenie  pięknej  zbroi  z  południowych  krajów,  naszywał  po  prostu  stalowe  kółka  na 

skórzany kaftan i zadowalał się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w tym rodzaju. 

Dżil  wydobył  stary  kaftan  skórzany,  a  kowal  musiał  co,  tchu  wracać  do  kuźni.  Ludzie 

przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych, 

zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych przed laty od takiego właśnie kaftana, o 

jakim młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że przedsięwzięcie może się udać, 

kowal  pochmurniał  coraz  bardziej,  musiał  jednak  wziąć  się  ostro  do  roboty,  przebierać  i 

czyścić  żelazne  kółka.  Kiedy  z  wielką  satysfakcją  oznajmił,  że  nie  starczy  ich  na  szerokie 

plecy  i  pierś  Dżila,  gromada  kazała  mu  porozkuwać  stare  łańcuchy  i  spłaszczyć  młotem 

ogniwa na jak najzgrabniejsze pierścionki. 

Mniejsze  kółka  naszyli  na  przedzie  kaftana,  większe  i  grubsze  —  na  plecach,  a  że 

popędzany przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli od Dżila parę zniszczonych 

spodni i naszyli je również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce w najciemniejszym 

background image

zakamarku  kuźni  żelazny  czerep  starego  hełmu,  polecił  więc  szewcowi  obciągnąć  go  skórą 

jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to 

wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu. Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną 

ilością piwa. Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o głodzie, i o mieczach. 

W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie na pagórek, niosąc z sobą przedziwne 

dzieło zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz już nie miał żadnej wymówki. 

Włożył  naszyty  żelaznymi  kółkami  kaftan  i  spodnie.  Młynarz  uśmiechnął  się  złośliwie.  Z 

kolei Dżil wzuł buty z cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie nakrył głowę hełmem 

obciągniętym w skórę. W ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój stary filcowy 

kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny płaszcz. 

— Po co to robisz? — spytali sąsiedzi. 

— Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy 

mile  jak  dzwon  z  Canterbury?  Na  mój  rozum  lepiej  nie  ostrzegać  go  z  daleka;  i  tak  z 

pewnością spostrzeże  mnie za  wcześnie. Hełm to przecież  wyzwanie do walki. Jeżeli  smok 

zobaczy zza płotu tylko mój kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim się zacznie 

awantura. 

Kółka  naszyte  na  kaftanie  luźno  i  tak,  że  jedno  zachodziło  na  drugie,  brzęczały 

rzeczywiście  bardzo  głośno.  Płaszcz  narzucony  na  wierzch  tłumił  nieco  hałas,  ale  Dżil 

wyglądał  w  tym  dziwnym  stroju  dość  śmiesznie.  Nikt  mu  jednak  tego  nie  powiedział.  Z 

pewnym  trudem  przyjaciele  dopięli  pas  na  jego  brzuchu  i  zawiesili  mu  u  boku  pochwę  od 

miecza, samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo inaczej niż przemocą nie dawał 

się w pochwie utrzymać. 

Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był sprawiedliwym panem. 

— Garm, pójdziesz ze mną — rzekł. Pies zawył. 

— Ratuj, ratuj! — krzyknął. 

—  Przestań  szczekać  —  powiedział  Dżil  —  bo  ci  wygarbuję  skórę  lepiej  niż  smok. 

Znasz zapach tego gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać. 

Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała na pana wymownie i prychnęła na 

widok  ostróg.  Pozwoliła  się  jednak  dosiąść  i  ruszyli,  wszyscy  troje  dość  markotni.  Kiedy 

kłusowali  przez  wieś,  ludzie  klaskali  wiwatowali,  lecz  przeważnie  zza  okien.  kobyła  starali 

się  nadrabiać  miną.  Garm  jednak,  nie  żywiąc  przesadnych  ambicji,  kulił  ogon  pod  siebie  i 

biegł chyłkiem. 

Minąwszy  wieś  przeprawili  się  po  moście  za  rzekę.  Ledwie  znaleźli  się  poza 

zasięgiem  ludzkich  oczu,  zwolnili  kroku.  Posuwali  się  teraz  stępa,  lecz  i  tak  znacznie 

szybciej, niż sobie życzyli, przekroczyli granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham i dotarli 

background image

w  okolice  nawiedzone  przez  smoka.  Świadczyły  o  tym  połamane  drzewa,  wypalone 

żywopłoty, spopielała trawa i złowroga cisza. 

Słońce  przypiekało  i  Dżil  miał  wielką  ochotę  pozbyć  się  chociaż  części  ciężkiego 

rynsztunku, lecz nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości, czy nie prze-brał miary 

wypijając tak dużo piwa  na wyjezdnym.  “Ładnie kończę święta  — myślał.  — A co gorsza, 

jeśli  nie  będę  miał wyjątkowego szczęścia, zakończę tym  sposobem  nie tylko święta, lecz  i 

marny żywot". 

Otarł  pot  z  czoła  wielką  chustką  —  zieloną,  broń  Boże  nie  czerwona,  bo  ktoś  mu 

powiedział, że czerwony kolor drażni smoki. 

Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się po wszystkich drogach i ścieżkach, a 

nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał 

tuż za kobyłka i ani myślał węszyć tropów. 

Wreszcie  znaleźli  się  na  krętej  drodze,  gdzie  nie  było  widać  śladów  zniszczenia  i 

panował, jak się zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil dochodził do wniosku, że 

właściwie zrobił już wszystko, co do niego należało i czego wymagała jego sława. Utwierdził 

się  właśnie  w  przekonaniu,  że  dalej  i  dłużej  nie  warto  smoka  szukać  i  można  z  czystym 

sumieniem  zawrócić  domu  na  obiad.  Przyjaciołom  postanowił  oznajmić,  że  bestia  na  sam 

jego widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,.. 

Przed  nim  leżał  smok.  Gniotąc  olbrzymim  cielskiem  żywopłot,    wyciągnął   

straszliwy    łeb    na    środek    drogi i spał smacznie. 

— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął. 

Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął kozła nad jej głową i padł na wznak 

prosto w przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że smok zbudził się i patrzy na 

niego uważnie. 

— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że jesteś zaskoczony. 

— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś. 

— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy 

usłyszał brzęk zbroi padającego na ziemię Dżila.  — Wybacz, że zapytam,, czy przypadkiem 

nie mnie właśnie szukałeś. 

—  Co  znowu!  —  zaprzeczył  Dżil.  —  Któż  mógł  się  ciebie  spodziewać  w  tym 

miejscu? Wybrałem się tak sobie, na przejażdżkę. 

To  mówiąc  Dżil  gramolił  się  pospiesznie  z  kałuży  i  wycofywał  ku  swojej  kobyłce, 

która już uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę. 

background image

— A więc spotkaliśmy  się szczęśliwym trafem  — rzekł smok.  — Cała przyjemność 

po mojej stronie. Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka teraz u was nowa 

moda, co? 

Spadając  z  siwki  Dżil  zgubił  kapelusz,  a  poły  płaszcza  rozchyliły  się  szeroko.  Lecz 

Dżil już się nie usiłował kryć. 

— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że pojadę za psem. Pogonił za królikiem, 

jeśli się nie mylę. 

— Mylisz się  — rzekł  Chrysophylax oblizując wargi, co robił zawsze, kiedy go coś 

ubawiło. — Pies będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo jednak proszę, jedź, gdzie 

masz ochotę, szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam twego nazwiska. 

— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i nie jestem go ciekawy. 

—  Twoja  wola  —  rzekł  Chrysophylax  i  znów  oblizał  wargi,  udając  przy  tym,  że 

zamyka  oczy.  Miał  złe  serce  —  jak  zwykle  smoki  —  lecz  nie  bardzo  odważne;  to  także 

między smokami często się zdarza. Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki. Jednakże 

po  długiej  drzemce  wrócił  mu  apetyt.  Proboszcz  z  Dąbrowy  okazał  się  dość  łykowaty, 

Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku smacznego, tłustego człowieka. 

Postanowił  więc  teraz  skorzystać  z okazji,  czekał  tylko  na  chwilę  roztargnienia  tego 

głupiego grubasa. 

Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z 

przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne 

plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok tracąc cierpliwość sprężył się już 

do skoku. 

— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy coś ci upadło? 

Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku  skuteczny. Dżil  bowiem rzeczywiście coś 

zgubił.  Padając  wypuścił  z  ręki  Caudimordaksa  —  czyli  mówiąc  prościej  Gryzi-ogona  — 

który  leżał  dotychczas  przy  drodze.  Dżil  schylił  się,  żeby  go  podnieść,  i  w  tym  momencie 

smok  skoczył.  Lecz  Gryzi-ogon  był  szybszy  od  niego.  Ledwie  się  znalazł  w  garści  Dżila, 

wyrwał się naprzód i jak błyskawica śmignął tuż przed oczyma smoka. 

— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz? 

— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od króla w 

podarunku. 

— Pomyliłem się  —  rzekł smok.  — Bardzo cię przepraszam!  — Przywarł plackiem 

do  ziemi,  a  w  Dżila  na  ten  widok  nowy  duch  wstąpił.  —  Swoją  drogą,  nieładnie  ze  mną 

postąpiłeś. 

background image

—  Nieładnie?  —  spytał  Dżil.  —  Dlaczego?  I  dlaczego  miałem  z  tobą  ładnie 

postępować? 

—  Zataiłeś  przede  mną  swoje  szlachetne  nazwisko  i  udałeś,  że  spotkaliśmy  się 

przypadkiem. A przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu. Dawniej, 

szanowny  panie,  istniał  zwyczaj,  że  w  podobnych  okazjach  rycerze  wymieniali  najpierw 

wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek. 

— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet dotychczas istnieje — odparł Dżil, coraz 

bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski smok czołga się w 

prochu,  ma  prawo  do  pewnej  dumy.  —  Ale  znowu  się  mylisz,  stary  gadzie.  Nie  jestem 

rycerzem.  Nazywam  się  Aegidius  i  jestem  gospodarzem  z  Ham.  Nie  cierpię  natrętów  na 

swoich  polach.  Strzelałem  już  z  mojego  garłacza  do  olbrzymów,  chociaż  mniej  szkody 

wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się wyzywać uroczyście na pojedynek. 

Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomyślał. — Okłamał mnie 

łajdak.  Co  teraz  zrobić  z  tym  zuchwałym  chłopem,  który  w  dodatku  ma  taki  błyszczący  i 

napastliwy miecz w garści?" 

Nic podobnego nigdy mu się    jeszcze nie    zdarzyło. 

— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił się. Chrysophylax Bogaty. Czym mogę 

służyć, zacny panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na miecz i łamiąc sobie głowę, 

jak by tu uniknąć starcia. 

— Usłużysz  mi  najlepiej,  jeżeli wyniesiesz się stąd co prędzej, kostropaty gadzie  — 

odrzekł Dżil, również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.  — Jednego tylko chcę: 

żebyś mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory! 

I  Dżil  postąpił  krok  naprzód,  wymachując  rękami,  jakby  straszył  wrony.  To 

wystarczyło,  żeby  rozpętać  Gryzi-ogona.  Błysnął,  zafurczał  w  powietrzu,  spadł  i  rąbnął 

smoka  w  nasadę  prawego  skrzydła,  aż  pancerz  zadzwonił,  a  potwór  osłupiał  od  wstrząsu. 

Oczywiście  gdyby  Dżil  miał  pojęcie  o  właściwych  sposobach  walki  ze  smokami, 

wymierzyłby  w  jakieś  bardziej  wrażliwe  miejsce.  Gryzi-ogon  zrobił  wszakże  co  mógł  w 

niedoświadczonych  rękach.  Cios  był  i  tak  dla  smoka  dotkliwy,  pozbawił  go  na  wiele  dni 

władzy w skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł bezradnie. Dżil natomiast skoczył 

teraz  na  siodło  bez  trudu.  Smok  puścił  się  biegiem.  Siwa  kobyłka  za  nim.  Smok  zmykał 

galopem  przez  pole,  sapiąc  i  chrapiąc.  Siwa  kobyłka  za  nim.  Dżil  ryczał  i  pokrzykiwał  jak 

widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał mieczem. Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił 

głowę. A siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała mu wciąż po piętach. 

Tak  mknęli  po  drogach,  przesadzając  żywopłoty,  na  przełaj  polami,  w  bród  przez 

rzeki. Smok dymił, ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie.  Nagle ujrzeli most prowadzący 

background image

do wsi Kam, jak grzmot przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną ulicę 

wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przyłączył się teraz do pogoni. 

Wszyscy  mieszkańcy  wsi  cisnęli  się  do  okien,  niektórzy  nawet  wdrapywali  się  na 

dachy. Jedni śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie i w kotły 

albo dęli w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego ruchu i zgiełku 

od stu lat w Ham nie widziano. 

Wreszcie na placu przed kościołem smok skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku 

drogi.  Garm  zbliżył  się  i  obwąchiwał  mu  ogon,  lecz  Chrosophylax  wyzbył  się  już  resztek 

wstydu. 

—  Dobrzy  ludzie,  mężny  wojowniku!  —  wysapał,  gdy  nadjechał  Dżil,  a  wszyscy 

mieszkańcy Ham zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej odległości), uzbrojeni w 

widły,  kije  i  pogrzebacze.  —  Dobrzy  ludzie,  nie  zabijajcie  mnie!  Jestem  bardzo  bogaty. 

Zapłacę  za  wszelkie  szkody,  które  wyrządziłem.  Poniosę  koszty  pogrzebu  ofiar,  a  w 

szczególności  proboszcza  z  Dąbrowy;  zafunduję  mu  piękny  pomnik,  chociaż  był  doprawdy 

dość  łykowaty.  Każdy  z  was  dostanie  hojny  podarek,  jeżeli  pozwolicie  mi  pójść  do  mego 

domu, gdzie trzymam swoje skarby. 

— Ile? — spytał Dżil. 

— Zastanówmy się — odparł smok, szybko rachując w myślach. Tłum wydał mu się 

trochę zbyt liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na osobę. 

—  Żarty!  —  powiedział  Dżil.  —  Kpiny!  —  powiedzieli  ludzie.  —  Bzdura!  — 

szczeknął pies. 

— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok. 

— A psom? — spytał Garm. 

— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy. 

— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę, złote obroże dla psów — rzekł mocno 

już zaniepokojony Chrysophylax. 

— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie cierpliwość. 

—  Worek  złota  dla  każdego,  a  dla  dam  brylanty?  —  skwapliwie  zaofiarował 

Chrysophylax. 

— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział Dżil. 

— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm. 

— Jakiej wielkości będą worki? — pytali mężczyźni. 

— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety. 

— Bójcie się Boga! — jęknął smok. — Zrujnujecie mnie do szczętu. 

background image

— Zasłużyłeś      sobie      na to  —  rzekł Dżil.  — Wybieraj, co wolisz stracić:  majątek 

czy życie. 

I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na ziemi; 

  — Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli ludzie, nabierając odwagi i podchodząc 

coraz bliżej. 

Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu, lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu, 

tak jednak skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawić. Ludzie najwidoczniej 

spodziewali  się  wiele  na  nim  skorzystać.  Nie  mieli  pojęcia  o  zwyczajach  i  podstępach 

wielkiego  zepsutego  świata;  w  całym  królestwie  nie  było  człowieka,  który  by  miał  jakieś 

praktyczne  doświadczenie  w  stosunkach  ze  smokami  i  znał  ich  chytrość.  Chrysophylax 

oddychał coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał wargi. 

— Powiedzcie swoją cenę — rzekł. 

Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Jeden tylko głos 

mącił jego spokój: głos kowala. 

—  Nic  dobrego  z tego  nie  wyniknie,  zapamiętajcie  moje  słowa  —  prawił  kowal.  — 

Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak nie wyniknie z tej 

historii nic dobrego. 

— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci się nie podoba — odparli mu na to 

sąsiedzi i dalej spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na smoka. 

Chrysophylax podniósł  łeb. Może namyślał  się, czy zaatakować znienacka tłum, czy 

też  wymknąć  się  cichcem  korzystając  z  zamieszania  —  w  każdym  razie  musiał  się  tych 

zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-ogona 

trzymał w garści i smoka ani na sekundę z oczu nie spuszczał. 

— Nie waż się ruszyć  — powiedział  —  bo  jak cię rąbnę, to  ci  nawet góra złota nie 

pomoże. 

Smok  przywarował  znowu.  Wreszcie  gromada  wypchnęła  naprzód  proboszcza,  żeby 

przemówił w jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila. 

—  Nikczemny  gadzie  —  rzekł.  —  Żądamy,    żebyś  przyniósł  tu,  na to  miejsce,  cały 

swój majątek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym wszystkie straty, a 

potem resztę rozdzielimy sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli przysięgniesz, 

że nigdy więcej nie napadniesz naszego kraju ani też żadnego innego potwora do napaści nie 

podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę, 

że  wrócisz  z  okupem,  a  zaklniesz  się  na  takie  potęgi,  że  nawet  twoje  smocze  sumienie  nie 

ośmieli się im sprzeniewierzyć, 

background image

Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić, udał, że się waha. Ronił z żalu nad 

stratą  majątku  łzy  tak  gorące,  że  rozlewając  się  w  kałuże  na  drodze  kipiały  i  parowały. 

Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się niezawodnie 

z  całym  swoim  skarbem  w  dzień  świętych  Hilarego  i  Feliksa,  czyli  za  osiem  dni:  termin 

oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie uczeni geografii wieśniacy powinni byli 

to wiedzieć. Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi odejść, a mieszkańcy wsi 

odprowadzili go aż do mostu. 

—  Do  zobaczenia!  —  zawołał  już  z  drugiego  brzegu.  —  Z  pewnością  będziemy  do 

siebie tęsknić. 

— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli ludzie. 

Postąpili  oczywiście  bardzo  niemądrze.  Każda  inna  istota    po    złożeniu    tak   

uroczystej      przysięgi    miałaby  skrupuły  i  lękałaby  się,  że  łamiąc  wiarę  ściągnie  na  siebie 

okropne nieszczęścia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie mogli o 

takie  kalectwo  podejrzewać  stwora  bądź  co  bądź  wielkiego  rodu,  dziwne  jednak,  że 

proboszcz,    który    tyle  uczonych  ksiąg  w  życiu  przeczytał,  również  się  tego  nie  domyślił. 

Może  się  zresztą  domyślił.  Jako  gramatyk  niewątpliwie  jaśniej  przewidywał  przyszłość  niż 

inni ludzie. 

Kowal wracając do kuźni kręcił głową. 

— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i Felix! 

Aż  w  uchu  wierci.  —  Bo  Hilary  w  pospolitym  języku  znaczy:  wesoły,  a  Feliks: 

szczęśliwy. 

Król  oczywiście  wkrótce  dowiedział  się  o  całym  zdarzeniu.  Wieść  jak  płomień 

szerzyła się po kraju, a prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym żywszych kolorów. 

Król bardzo się nią zainteresował z wielu powodów, wśród których niemałą rolę odgrywały 

względy finansowe. Toteż postanowił udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się 

tak niezwykłe rzeczy. 

W  cztery  dni  po  odejściu  smoka  wjechał  przez  most  do  Ham  na  białym  rumaku, 

otoczony świtą rycerzy, z trębaczami  i ogromnym taborem. Mieszkańcy wsi  w odświętnych 

ubraniach  ustawili  się  szpalerem  wzdłuż  głównej  ulicy  na  powitanie  monarchy.  Orszak 

zatrzymał się na placu przed kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi, przykląkł, lecz 

władca  kazał  mu  wstać  i  nawet  poklepał  go  łaskawie  po ramieniu.  Rycerze  udawali,  że  nie 

widzą tej poufałości. 

Potem  król  zwołał  całą  wieś  na  rozległe  pastwisko  Dżilowe  nad  rzeką,  a  gdy  się 

wszyscy zgromadzili  — włącznie z Garmem, który uznał, że  jego też ta sprawa dotyczy  — 

Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosić przemówienie. 

background image

Wytłumaczył  dobitnie,  że  majątek  poganina  Chrysophylaksa  w  całości  należy  do 

niego, jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do zwierzchnictwa    również   

nad    krainą    górską      (były    bowiem  sporne),  lecz  stwierdził,  że  “w  każdym  razie  nie  ma 

wątpliwości,  iż gad ów ukradł ongi  naszym przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że 

jesteśmy,  jak  powszechnie  wiadomo,  sprawiedliwi  i  wspaniałomyślni,  nie  pozostawimy 

naszego zacnego lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych wiernych poddanych z 

tej  wsi  otrzyma  jakiś  dowód  naszego  uznania,  nikogo  nie  pominiemy,  od  proboszcza  do 

najmniejszego dziecka. Wioska Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce. 

Tu  przynajmniej  lud  dzielny  i  nieprzekupny  zachował  starożytne  cnoty  naszego 

plemienia". 

Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o najnowszych fasonach kapeluszy. 

Król  nie  opuścił  po  tym  przemówieniu  wioski.  Rozbił  obóz  na  Dżilowym  polu  i 

oczekując  dnia  czternastego  stycznia  zażywał  wraz  z  dworem  przyjemności,  jakich  mogła 

dostarczyć skromna wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w ciągu trzech dni 

ogołocił; wieś doszczętnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także wysuszyła 

do  dna  wszystkie  beczki  z  piwem.  Po  czym  zaczęła  szemrać  na  skąpe  wyżywi  nie.  Król 

jednak  za  wszystko  płacił  hojnie  kwitami  obiecując  ich  wymianę  w  państwowej  kasie  na 

gotówkę; liczył bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni Mieszkańcy    Ham,      nic    nie     

wiedząc  o  rzeczywistym  stanie  królewskiego  skarbca,  przyjmowali  kwity  z  wielkim 

zadowoleniem. 

Nadszedł  czternasty  stycznia,  dzień  świętych  Hilarego  i  Feliksa.  Wszyscy  od  świtu 

byli na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją kolczugę domowej roboty, 

co  wywołało  drwiące  uśmiechy  w  gronie  rycerstwa,  lecz  król  poskromił  je  jednym 

zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy  i 

wcale  się  z  niej  nie  wyrywał.  Proboszcz  popatrzył  na  niego  uważnie  i  pokiwał  głową, 

szepcząc  coś  sam  do  siebie.  Kowal  roześmiał  się  w  głos.  Nadeszło  południe.  Ludziom  z 

przejęcia nawet obiadu się odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym 

ciągu wcale  nie zdradzał chęci wyskoczenia z pochwy. Czatujący  na wzgórzu wartownicy  i 

mali chłopcy, którzy na ochotnika wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali oczy: 

ani na ziemi, ani na niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka. 

Kowal  pogwizdywał  wesoło,  lecz  innym  ludziom  dopiero  z  zapadnięciem  wieczoru, 

kiedy  gwiazdy  błysnęły  na  firmamencie,  po  raz  pierwszy  zaświtało  podejrzenie,  że  może 

smok  od  początku  nie  zamierzał  dotrzymać  obietnicy.  Wspominając  jednak  uroczystą 

przysięgę,  nie  tracili  mimo  wszystko  nadziei.  Wreszcie  gdy  wybiła  północ  i  wyznaczony 

dzień minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal był w siódmym niebie. 

background image

— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady. 

— Bądź co bądź gad był ciężko ranny — zauważył ktoś. 

— I termin wyznaczyliśmy za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on 

przecież dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników. 

Lecz  minął  następny  dzień,  potem  drugi.      Resztka      nadziei  rozwiała      się     

ostatecznie.  Król  wpadł  w  straszny  gniew.  Prowianty  i  napoje  wyczerpały  się  we  wsi, 

królewska  świta  narzekała        już      głośno.  Rycerze      tęsknili      do  dworskich      wygód      i 

przyjemności. Ale król      bardzo      potrzebował pieniędzy. 

  Pożegnał  się  z  wiernymi  poddanymi  krótko  i  węzłowato.  Połowę  wydanych 

poprzednio kwitów unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu kiwnął głową. 

—  Wkrótce  otrzymacie  nasze  dalsze  rozporządzenia  —  rzekł  i  odjechał  wraz  z 

rycerzami i trębaczami. 

Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że lada dzień król zaprosi Aegidiusa do 

stolicy,  żeby  go  pasować  na  rycerza.  Rzeczywiście  w  tydzień  później  nadeszło  pismo,  lecz 

zupełnie  innej  treści.  Był  to  list  w trzech  kopiach:  jedną  wysłaniec  wręczył  Dżilowi,  drugą 

proboszczowi,  a  trzecią  przybił  na  drzwiach  kościoła.  Prawdę      mówiąc      wystarczyłby     

jeden      list      do      proboszcza,  bo  nikt  prócz  niego  nie  umiał  rozszyfrować  niewyraźnych 

zawijasów  dworskiego  skryby,  dla  prostych  ludzi  równie      niepojętych      jak      łacina     

uczonych.      Proboszcz  przełożył  list  na  pospolity  język  i  odczytał  z  ambony.  Tekst  był 

zwięzły  i  rzeczowy  —  w  porównaniu  z  większością  królewskich  listów.    Król    bowiem 

bardzo    się spieszył. 

My,  Augustus  B.A.A.A.P.iM.  rex  et  basileus  et  cetera,  oznajmiamy,  że  dla 

bezpieczeństwa  naszego  królestwa  oraz  honoru  naszego  imienia  postanowiliśmy,  iż  gada, 

który  sam  mieni  się  Chrysophylaksem  Bogatym,  należy  ująć  i  surowo  ukarać  za  jego 

występki,  matactwa        i        nikczemne        przeniewierstwo.  Wzywam  tedy  niniejszym 

wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i polecam im czekać w pogotowiu na przybycie 

Aegidiusa  A.J.,  rolnika  ze  wsi  Ham.  Ponieważ  bowiem  rzeczony  Aegidius  dał  dowody,  że 

godzien  jest    naszego    zaufania    i    zdatny    do    walki  z  olbrzymami,  smokami  oraz 

wszelkimi nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w 

stolicy i przyłączył do zastępu naszego rycerstwa. 

Sąsiedzi  powiadali,  że  Aegidiusa  spotkał  niemały  za-szczyt,  który  w  gruncie  rzeczy 

znaczy tyleż co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdrościł. 

— Nasz Aegidius wysoko zajdzie  — rzekł.  — Miejmy  nadzieją, że zechce nas znać 

jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy. 

— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal. 

background image

— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął Aegidius, nie posiadając się już z gniewu. — 

Gwiżdżę  na  zaszczyt.  Bylebym  wrócił  cały,  nawet  młynarza  powitam  z  radością.  Chociaż 

trzeba  przyznać,  że osładza  mi  tą  pigułkę  myśl,  iż  was  dwóch  przynajmniej  na  czas  jakiś  z 

oczu stracą. 

Z  tymi  słowami  porzucił  kompanią.  Królowi  nie  sposób  wymawiać  się  tak  jak 

sąsiadom. Trudno, nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić albo wodą nosić — 

trzeba jechać. Dżil osiodłał więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W ostatniej chwili 

nadszedł proboszcz. 

— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? — spytał. 

— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — Żeby się powiesić? 

— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie 

się zdaje, że możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą powróz, bo jeżeli się nie 

mylę, bardzo ci się przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy! 

—  A  właśnie!  Nawet  jeżeli  wrócę,  ciekaw  jestem,  w  jakim  stanie  zastaną  dom  i 

gospodarkę!  Diabli  nadali  smoka  —  rzekł  Dżil.  Wcisnął  gruby  zwój  powroza  do  juków  i 

ruszył. 

Nie  wziął  z  sobą  psa,  który  zresztą  od  rana  starał  mu  się  nie  nawijać  przed  oczy. 

Dopiero  po  wyjeździe  pana  Garm  wśliznął  się  do  domu  i  nie  wytykając  nosa  z  kuchni  wył 

przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie. 

—  Ratuj,  ratuj,  ratuj!  —  jęczał.  —  Już  nigdy  nie  ujrzę  mojego  kochanego  pana, 

mojego groźnego, wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie pobiegłem za nim! 

— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo postaram się, żebyś naprawdę nie doczekał 

powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa. 

— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni mijały bez wieści. 

— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął wesoło wyśpiewywać. 

Dżil  zajechał  na  dwór  zmęczony  i  zakurzony.  Rycerze  w  lśniących  zbrojach  i 

błyszczących  hełmach stali  na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu. Nie w smak  im 

było  królewskie  wezwanie  i  burzyli  się  przeciw  dołączeniu  chłopa  do  rycerskiego  zastępu, 

więc na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając biednemu 

Dżilowi  wytchnienia.  Nieborak  ledwie  zdążył  przegryźć  kromkę  chleba  i  przepłukać  gardło 

łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na szczęście nie powiedziała głośno tego, co 

o królu pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu. 

Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka 

— rzekł sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia daleko. Dworakom, skoro postawili 

na  swoim,  już  się  teraz  wcale  nie  spieszyło.  Rycerze,  giermkowie,  służba,  juczne  kuce  i 

background image

tabory  —  wszyscy  posuwali  się  leniwie,  nie  pilnując  bojowego  szyku.  Dżil  na  swojej 

zmęczonej kobyłce człapał ostatni. 

Wieczorem  zatrzymali  się  na  popas  i  rozbili  namioty.  Dla  Dżila  nie  pomyślano  o 

żadnym  zaopatrzeniu,  musiał  więc  najniezbędniejsze  rzeczy  pożyczać  od  innych.  Kobyłka 

oburzona winszowała sobie, że nie należy do królewskiej świty. 

Nazajutrz  ruszyli  i  dopiero  trzeciego  dnia  pod  wieczór  ujrzeli  na  widnokręgu 

zamglony,  nieprzyjazny  łań-cuch  gór.  Wkrótce  potem  znaleźli  się  w  krainie,  gdzie  władza 

Augustusa  Bonifaciusa  nie  była  powszechnie  uznawana.  Posuwali  się  teraz  ostrożniej  i 

bardziej zwartym szykiem. 

Czwartego  dnia  dotarli  do  Dzikich  Wzgórz,  na  pogranicze  krainy  o  złej  sławie, 

zaludnionej,  jak  powiadano,  przez  rozmaite  legendarne  istoty.  Nagle  któryś  z  jeźdźców 

jadących  na  czele  spostrzegł  w  piasku  nad  potokiem  jakieś  podejrzane  ślady.  Przywołano 

Dżila. 

— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali rycerze. 

— Smocze — odparł Dżil. 

— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej więc jechali kierując się na zachód, a 

Dżil na czele dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany kaftan. Nie miało to już 

teraz  znaczenia,  bo  rycerze  głośno  śmiali  się  i  rozmawiali,  a  towarzyszący  im  minstrel 

śpiewał pieśni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł. 

Pieśń  była  piękna  i  dodawała  ludziom  ducha,  pochodziła  bo-wiem  z  dawnych  lat,  kiedy 

więcej  toczono  prawdziwych  bitew  niż  dworskich  turniejów.  Mimo  to  śpiewając  popełniali 

wielką nieostrożność. Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory zamieszkujące tę krainę 

o  swoim  przybyciu;  smoki  ocknęły  się  w  jamach  i  nadstawiły  czujnie  uszu.  Wyprawa  nie 

mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć znienacka we śnie. 

Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a może i naumyślnie — nagle okulała, gdy 

wjechali w cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie stromymi, kamienistymi 

ścieżkami  i  lęk  ogarniał  ich  coraz  silniej.  Siwa  kobyłka  pozwalała  się  wyprzedzać  innym 

koniom, potykała się i kulała, i miała tak smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd 

obok  niej  piechotą.  Wkrótce  znalazł  się  wraz  ze  swoją  wierzchówką  na  samym  końcu 

pochodu, pośród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli 

tak zajęci sporem o prawa pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie już 

tutaj wyraźne ślady smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax często 

się  wałęsał  i  gdzie  lubił  lądować  po  codziennych  lotach.  Niższe  pagórki  i  stoki  po  obu 

stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone 

czarne  kępy  wrzosów  i  janowca  sterczały  pośród  rozległych  plam  nagiej,  spopielałej  ziemi. 

background image

Obszar ten od wielu lat służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła ciemna ściana 

gór. 

Niedomaganie  siwej  kobyłki  martwiło  Dżila,  lecz  cieszył  się,  że  ma  dzięki  temu 

wymówkę, by nie paradować na najbardziej widocznym miejscu w drużynie. Wcale nie było 

mu  przyjemnie  jechać  na  czele  kawalkady  przez  tę  ponurą  i  niebezpieczną  krainę.  Wkrótce 

potem ucieszył się jeszcze bardziej i dziękował losowi — oraz siwej kobyłce. Około południa 

bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej 

— Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii 

wystąpił  do  boju.  Leciał  wprost  na  królewską  drużynę,      z  wielkim    szumem    i    hukiem.     

Poprzednio,  z  dala  od  własnej  siedziby,  okazał  się  niezbyt  mężny,  mimo  że  szczycił  się 

pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ walczył 

niejako w progu swego domu  i  bronił  swoich skarbów. Jak burza wychynął  znad górskiego 

ramienia  w  poświście  huraganu  i  lawinie  czerwonych  piorunów.  Spór  o  pierwszeństwo  na 

dworze  urwał  się  jak  nożem  uciął.  Konie  spłoszone  odskoczyły  tak  gwałtownie,  że  wielu 

rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi 

razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał wątpliwości co do praw pierwszeństwa. 

  Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu, zapierając dech we wszystkich piersiach, 

a  w  jej  osłonie  smok  runął  na  pierwsze  szeregi  królewskiego  rycerstwa.  Wielu  wojaków 

zginęło,  nim  zdążyli  wyjąkać  formalne  wyzwanie  do  walki,  niejeden  zwalił  się  na  ziemię 

rażeni z koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły wierzchowce, które 

zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą, 

czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego serdecznie. 

Tylko  siwa  kobyłka  stała  niewzruszenie.  Może  bała  się  połamać  nogi  na  stromej, 

kamienistej ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była przeświadczona, 

że z dwojga złego lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż za swymi plecami i że 

ucieczką  mogłaby  się  ocalić  jedynie  wtedy,  gdyby  umiała  galopować  szybciej  od 

najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak 

gnała  go  przez  pola  i  strumienie  swojej  rodzinnej  okolicy,  dopóki  nie  padł  ujarzmiony 

pośrodku  wiejskiej      drogi.      W    każdym      razie      rozparła      szeroko  wszystkie  cztery 

nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł  — o tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera  — lecz 

został u boku swojej kobyłki, bo nie widział innej rady. 

Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód, 

znalazł się nagle oko w oko ze swoim    niedawnym pogromcą    uzbrojonym w Gryzi-ogona. 

Wcale się tego nie spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny nietoperz i opadł tuż 

background image

przy  drodze  na  górski  stok.  Siwa  kobyłka  ruszyła  ku  niemu,  zapominając  nawet  o  kulawej 

nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko wdrapał się na siodło. 

— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem może mnie szukałeś? 

— Doprawdy  nie  —  odparł  Chrysophylax.  — Któż by się  ciebie  mógł właśnie tutaj 

spodziewać? Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki. 

—  A  więc  spotkaliśmy  się  tylko  szczęśliwym  trafem  —  rzekł  Dżil.  —  Cała 

przyjemność po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej,  mamy z sobą, że tak 

powiem, na pieńku. 

Smok  parsknął.  Dżil  wyciągnął  ramię,  żeby  osłonić  się  od  palącego  smoczego 

oddechu,  i  w  tym  samym  momencie  Gryzi-ogon  błysnął  i  świsnął  w  powietrzu  tuż  przed 

nosem bestii. 

—  Ejże!  —  krzyknął  smok  i  cofnął  się,  a  cały  ogień  w  nim  przygasł  zmrożony 

strachem. — Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić, zacny panie — 

jęknął. 

— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie mówię o uśmiercaniu. 

Siwa kobyłka kichnęła. 

— Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz wśród tych wszystkich rycerzy  — 

rzekł  Chrysophylax.  —  Rycerze  zazwyczaj  zabijają  smoki,  chyba  że  smokom  uda  się 

przedtem zabić rycerzy. 

—  Co  wśród  nich  robię?  Nic.  Nic  a  nic  mnie  z  nimi  nie  łączy  —  odparł  Dżil.  — 

Zresztą rycerzy  już  nie  ma. Polegli albo zwiali.  Pomówmy  lepiej o przyrzeczeniu, które mi 

złożyłeś w dzień Trzech Króli. 

— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał smok zaniepokojony. 

—  Termin  upłynął  miesiąc  temu  —  rzekł  Dżil.  —  Zalegasz  z  wypłatą,  więc 

przyszedłem po nią aż tutaj. Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie naraziłeś. 

— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, żebyś się nie fatygował i nie 

przychodził. 

— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj żadnych sztuczek — rzekł Dżil — bo cię 

usiekę i powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku przestrodze innym smokom. 

— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział smok. 

— Umowa jest umową — odparł Dżil. 

— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku pierścieni i garstki złota? Mógłbyś 

mi bodaj tyle opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok. 

— Ani guzika! — odparł Dżil. 

background image

Targowali  się  i  spierali  jeszcze  czas  pewien  niczym  na  jarmarku.  Skończyło  się 

wszakże  tak,  jak  musiało  się  skończyć,  bo  chociaż  Dżilowi  można  by  zarzucić  to  i  owo, 

trzeba przyznać, że targować się umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej okazji. 

Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść piechotą, bo Dżil nie odstępował go 

na krok i z bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca się za-kosami pod górę 

była  tak  wąska,  że  ledwie  się  na  niej  we  dwóch  mieścili.  Siwa  kobyłka  szła  tuż  za  swoim 

panem. 

Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz 

ani  na  sekundę  nie  spuszczał  smoka  z  oczu.  Wreszcie  znaleźli  się  na  zachodnim  stoku,  u 

wejścia do smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały  mosiężne 

wrota umocowane na dwóch wielkich żelaznych słupach. Była to  niewątpliwie za dawnych,   

niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba. Smoki bowiem nie budują same twierdz ani 

nie drążą podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach albo skarbcach pozostałych po 

władcach  i  olbrzymach  dawnych  czasów.  Brama  tego  podziemnego  domu  była  na  oścież 

otwarta  i  Dżil  zatrzymał  się  w  jej  cieniu.  Chrysophylax  aż  do tej  chwili  nie  miał  okazji  do 

ucieczki, lecz znalazłszy się pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb jaskini. Dżil 

jednak uderzył go płazem miecza. 

—  Stój!  —  rzekł.  —  Nim  wejdziesz  do  swego  domu,  posłuchaj,  co  ci  mam  do 

powiedzenia.  Jeżeli  nie  wrócisz  szybko  i  z  przyzwoitym  ładunkiem,  pójdę  za  tobą  i  na 

zadatek dalszych kar obetną ci natychmiast ogon. 

Kobyłka  kichnęła.  Nie  mogła  sobie  wyobrazić,  żeby  Dżil  odważył  się  zapuścić 

samotnie w czeluście smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz Chrysophylax gotów był w tę 

pogróżkę uwierzyć, bo Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak brzytwa. Kto wie, 

może tym razem smok  miał rację, a siwa kobyłka mimo całej swej  mądrości  myliła się, nie 

rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po 

dwóch zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że żaden w świecie smok nie zdoła 

mu się oprzeć. 

I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili niosąc dwadzieścia funtów  — 

uczciwej  wagi!  —  złota  i  srebra  oraz  skrzynię  pełną  pierścieni,  naszyjników  i  rozmaitych 

klejnotów. 

— Masz! — powiedział. 

—  Co takiego?  —  krzyknął  Dżil.  —  Dwa  razy  tyle  jeszcze  byłoby  za  mało.  Głowę 

dam, że to nie jest nawet połowa twojego majątku. 

background image

—  Pewno  że  nie  —  odparł  smok,  stwierdzając  z  przykrością,  że  chłop  zmądrzał  od 

poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę zabrać wszystkiego na raz. — 

Ani na dwa razy, mógłbym się założyć      — rzekł 

  Dżil.  —  Jazda  znowu  do  nory,  a  wracaj  migiem,  jeżeli  nie  chcesz  powąchać 

Gryzi-ogona. 

— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko do jamy i w mig wrócił. — Masz! 

— powiedział zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie skrzynie diamentów. 

— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A nie żałuj grzbietu! 

—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z powrotem do jamy. 

Wówczas  jednak  siwa  kobyłka  poczuła  się  osobiście  zagrożona.  Kto  będzie  te 

wszystkie ciężary dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała przy tym na spiętrzone 

wory i skrzynie tak smutnym okiem, że Dżil odgadł jej myśli. 

— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram dostarczyć na 

miejsce. 

—  Litości!  —  jęknął  smok,  który  dosłyszał  ostatnie  zdanie  wyłażąc  po  raz  trzeci  z 

jamy  i taszcząc  jeszcze cięższy  niż przedtem wór złota oraz mnóstwo klejnotów iskrzących 

się jak zielone i czerwone płomienie. — Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem dojdę żywy, a 

jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu. 

— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł Dżil. 

—  Owszem  —  odparł  smok  —  tyle,  żeby  nadal  żyć  przyzwoicie.—  Tym  razem 

wyjątkowo powiedział niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze zrobił — Zostaw mi 

tę resztkę! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te skarby do 

twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je 

dla siebie. 

Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w zębie namyślał się przez chwilę w 

wielkim skupieniu. Potem rzekł: 

— Niech tak będzie. 

Okazał  chwalebną  powściągliwość.  Gdyby  był  rycerzem,  pewnie  by  nie  ustąpił  i 

zażądał całego skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też prawdopodobne, że mimo 

strachu  przed  Gryzi-ogonem,  doprowadzony  do  ostatecznej  rozpaczy  smok  rzuciłby  się 

wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten sposób swój 

jedyny środek transportu, i musiałby lwią część zdobyczy zostawić w górach. 

Na  tym  się  więc  skończyło.  Dżil  na  wszelki  przypadek  napchał  sobie  kieszenie 

klejnotami i dał do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Resztę bogactw 

w  skrzyniach  i  worach  przytroczył  na  plecach  Chrysophylaksa,  który  wyglądał  z  tym 

background image

wszystkim jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie mógłby 

się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil spętał mu skrzydła. 

—  Powróz  rzeczywiście  bardzo  się  przydał  —  stwierdził,  wspominając  z 

wdzięcznością radę proboszcza. 

Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem, pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, 

a  Dżil  ostatni,  z  błyszczącym  groźnie  Gryzi-ogonem  w  ręku.  Toteż  gad  nie  ośmielił  się 

próbować żadnych sztuczek. 

Pomimo  obciążenia  i  smoka,  i  kobyłki,  droga  powrotna  trwała  krócej  niż  pochód 

rycerskiego zastępu w pierwszą stronę. Dżil  bowiem pospieszał,  między  innymi dlatego, że 

miał  niewiele  prowiantu  w  sakwach.  Poza  tym  nie  ufał  Chrysophylaksowi,  który  raz  już 

złamał  najuroczystszą  przysięgę;  maszerując  głowił  się,  jak  urządzić  nocny  popas,  żeby  nie 

narazić się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc zapadła, szczęśliwy przypadek 

pomógł mu rozwiązać to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na 

kucykach umknęli od smoczej napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok smoka 

chcieli znów pierzchnąć w popłochu i zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem. 

— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie tutaj. Mam dla was robotę i będę za nią 

płacił hojnie, póki tych worków starczy. 

Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że znaleźli przewodnika, i zachęceni 

widokami  na płacę regularniejszą  niż u poprzednich pracodawców. Dalej tedy  jechali  już w 

liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden smok. 

Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał pierś. Popasali możliwie najkrócej. 

Na noc Dżil przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych w ziemię i stawiał 

przy nim wartę, po trzech pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała na jedno oko, 

drugim pilnując, żeby wartownikom nie zachciało się figli na własny rachunek. 

Po  trzech  dniach  wędrówki  znaleźli  się  w  granicach  własnego  kraju,    budząc 

wszędzie we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic podobnego 

na  całym  obszarze  między  dwoma  morzami.  W  pierwszej  wsi,  w  której  zatrzymali  się  na 

odpoczynek,  ofiarowano  im  za  darmo  jedzenie  i  trunki,  a  połowa  miejscowej  młodzieży 

chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im dobrą 

płacę  i  kupił  dla  tych  nowych  pachołków  wierzchowce,  najlepsze,  jakie  w  okolicy  mógł 

dostać. Świtały mu już w głowie pewne plany. 

Po  całodziennym  odpoczynku  ruszył  dalej  na  czele  powiększonej  kompanii. 

Pachołkowie śpiewali na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone, lecz miłe dla uszu 

Dżila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo orszak wyglądał 

równie zabawnie, jak imponująco. 

background image

Wkrótce  skręcili  na  południe,  ponieważ  Dżil  kierował  pochód  w  stronę  własnego 

domu, omijając z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do króla. Lecz nowina o 

powrocie  zacnego  Aegidiusa  szerzyła  się  jak  płomień  po  kraju,  wywołując  wielki  podziw  i 

zamęt.  Właśnie  bowiem  listy  królewskie,  ogłoszone  po  miastach  i  wsiach,  wezwały  lud  do 

przywdziania żałoby po mężnych rycerzach poległych na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek 

zjawiał  się    Dżil,  lud  zrzucał    żałobę  i  przy  tryumfalnym  biciu    w  dzwony  gromadził  się 

wzdłuż  drogi  wiwatując,  machając  chustkami,  podrzucając  w  górę  czapki.  Smoka  przy  tej 

sposobności tak poszturchiwano, że gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było 

takie  upokorzenie  dla  potomka  starożytnego  i  możnego  smoczego  rodu.  Gdy  wkraczał  do 

Ham, wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem Garma. On bowiem nie 

miał  oczu,  uszu  ani  nosa  dla  nikogo  prócz  swego  pana.  Oszalał  wręcz  ze  szczęścia  i 

ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki. 

Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście wspaniale. 

Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal 

po prostu zbaraniał. 

—  Nie  skończy  się  na  tym,  nie!  Zapamiętajcie  moje  słowa  —  powiedział,  lecz  nic 

bardziej ponurego nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z sześciu pachołkami i 

sześciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i przystanął tu na 

chwilę w milczeniu. Do domu zaprosił ze sobą tylko proboszcza. 

Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, 

a nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch. 

Król  tymczasem  w  swoim  pałacu  gryzł  paznokcie  i  szarpał  brodę.  Zmartwiony  i 

gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły humor, że nikt nie 

śmiał  się  do  niego  odezwać.  W  końcu  jednak  zgiełk  uliczny  doszedł  do  jego  uszu,  a  nie 

brzmiał wcale jak płacz i narzekanie. 

— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie ludziom wracać do domów i opłakiwać 

klęskę jakoś przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku. 

— Smok wrócił, najjaśniejszy panie — odpowiedzieli dworzanie. 

—  Co  takiego?  —  krzyknął  król.  —  Zwołajcie  rycerstwo  czy  przynajmniej 

niedobitków. 

—  Nie  trzeba,  najjaśniejszy  panie  —  odparli.  —Smok  pozwala  się  prowadzić 

Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina dopiero co dotarła do miasta 

i wiadomości są sprzeczne. 

background image

—  Wielkie  nieba!  —  rzekł  król  nagle  rozchmurzony.  —  A  myśmy  na  pojutrze 

zamówili uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko odwołajcie nabożeństwo. Czy 

Aegidius wiezie z sobą skarby? 

— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy panie. 

— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę 

go natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy. 

Dworzanie  zawahali  się  nieco,  zanim  odpowiedzieli.  W  końcu  któryś  zdobył  się  na 

odwagę i rzekł: 

—  Daruj,  najjaśniejszy  panie,  lecz  słyszeliśmy,  Aegidius  skręcił  z  gościńca  do 

własnego  domu.  Niewątpliwie  pospieszy  na  dwór  przy  pierwszej  sposobności  i  w 

odpowiednim stroju. 

—  Niewątpliwie  —  powiedział  król.  —  Do  licha  ze  strojami.  Nie  powinien  był 

wstępować do domu przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z niego bardzo 

niezadowoleni. 

Pierwsza sposobność nadarzyła się  i  minęła, podobnie  jak wiele następnych. Dżil od 

tygodnia już z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie otrzymał od niego ani słowa. 

Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym gniewem. 

—  Sprowadzić  mi  go  tutaj!  —  rozkazał.  Posłano  gońca.  Żeby  dostać  się  do  Ham, 

nawet najkrótszą drogą, jeździec potrzebował całego dnia. 

—  Nie  chce  przyjechać,  najjaśniejszy  panie  —  oznajmił  w  dwa  dni  później  drżący 

wysłannik. 

— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Powiedz mu, że ma się stawić przed naszym 

obliczem w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci nie wyjrzy z więzienia. 

— Wybacz, najjaśniejszy panie,  lecz Aegidius znów odpowiedział, że nie przyjedzie 

— oznajmił bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam. 

—  Do  stu  piorunów!  —  krzyknął  król.  —  Sprowadzić  go  do  więzienia  zamiast  na 

dwór. Posłać natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura zakutego w kajdany! — ryknął 

do dworzan. 

—  Ilu  ludzi  posłać?  —  wyjąkał  któryś  niepewnie.  —  Bo  on  przecież  ma  smoka...  i 

Gryzi-ogona... i... 

—  I  miotłę,  i  fujarkę,  i  dudy!  —  krzyknął  król.  Kazał  zaraz  siodłać  białego  konia, 

wezwał  rycerzy,  a  raczej  niedobitków,  oraz  kompanię  zbrojnych  żołnierzy,  poczym  ruszył, 

płonąc  srogim  gniewem.  Mieszkańcy  stolicy  wybiegłszy  ze  swych  domów  patrzyli  na  ten 

odjazd zdumieni. 

background image

Dżil      tymczasem      był      już      nie      tylko      bohaterem,  ale  również  ulubieńcem 

całego  ludu.  Kiedy  orszak  królewski  mijał  miasta  lub  wsie,  ludzie  nie  wiwatowali  na  cześć 

rycerzy i wojska, chociaż przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak król zbliżał 

się do Ham, witano go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy zamykali 

się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał na drodze. 

Wówczas  płomienny  gniew  króla  przeobraził  się  w  zimną  zawziętość.  Z  posępną 

twarzą stanął wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska Ham  i stał dom Aegidiusa. 

Król postanowił puścić z dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście czekał Dżil na 

swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko 

Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi. 

— Dzień dobry, najjaśniejszy panie  — odezwał się Dżil, nie czekając  na królewskie 

powitanie i z jak najweselszą miną. 

Król zimno zmierzył go wzrokiem. 

—  Nie  umiesz  zachować  się,  jak  przystało  w  naszej  obecności  —  rzekł  —  mimo  to 

powinieneś był stawić., się, skoro cię wzywaliśmy. 

— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję, najjaśniejszy panie — odparł Dżil. 

— Mam pełne ręce roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo czasu straciłem na 

twoje, królu, posyłki. 

— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu wpadając w płomienny gniew. — Niech 

cię diabli wezmą razem z twoją  bezczelnością. Skoro tak, nie spodziewaj  się od nas żadnej 

nagrody.  Będziesz  miał  szczęście,  jeśli  cię  szubienica  ominie.  Bo  wiedz,  że  każemy  cię 

powiesić, jeżeli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza. 

— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją sobie sam już wziąłem. Co w garści, 

to  moje,  jak  tu  u  nas  mówią.  A  co  do  miecza,  to  Gryzi-ogonowi  lepiej  u  mnie  niż  na 

królewskim dworze. Ale dlaczego zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i wojsko? 

—  spytał.  —  Jeżeli  wybrałeś  się  do  mnie  w  odwiedziny,  wolałbym  cię  gościć  w  mniejszej 

kompanii.  A  jeżeli  chciałbyś  mnie  porwać  siłą,  będziesz  musiał  przyprowadzić  większą 

armię. 

Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku 

żołnierzy uśmiechnęło się za plecami króla. 

—  Oddaj  mi  miecz!  —  krzyknął  monarcha  odzyskująć  głos,  lecz  zapominając  o 

liczbie mnogiej należnej majestatowi. 

— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z niczyich ust 

od zarania Średniego Królestwa. 

background image

— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! — krzyknął król, w zrozumiałym gniewie 

tracąc do reszty panowanie nad sobą.  — Na co czekacie? Brać go do niewoli albo utłuc na 

miejscu! 

Żołnierze zrobili krok naprzód. 

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm. 

I w tym  momencie spod mostu wychynął  smok. Leżał ukryty, zanurzony w głębinie 

pod drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się wody. Natychmiast też otoczył 

go kłąb gęstej mgły, z której świeciły tylko czerwone ślepia. 

— Precz stąd, głupcy! — ryknął. — Bo was na sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło 

trupem  na    górskiej  przełęczy,    jeszcze    chwila,    a  reszta rycerstwa    zginie,  w  tej  rzece,  z 

nią zaś razem królewskie konie i królewskie wojsko. 

Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął 

się,  zawrócił  i  pomknął    jak    sto    piorunów,    które    król    tak    pochopnie  przyzywał.  Inne 

konie poszły natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich zawarło przedtem w górach 

znajomość z Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale miłego wspomnienia. Żołnierze 

rozbiegli się we wszystkie strony, byle dalej od Ham. 

Biały  rumak  był  tylko  lekko  draśnięty  i  jeździec  nie  pozwolił    mu    uciec    daleko.   

Król    po    krótkiej      chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim wierzchowcem bądź co bądź 

jeszcze  panował;  nikt  też  nie  śmiałby  o  królu  powiedzieć,  że  uląkł  się  jakiegokolwiek 

człowieka  lub  smoka  pod  słońcem.  Gdy  stanął  znów  nad  rzeką,  mgła  już  się  rozwiała,  ale 

zwiali również rycerze i wojsko. Inna też była teraz rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim 

chłopem, który miał u boku Gryzi-ogona i smoka. 

Nie  zdały  się  jednak  na  nic  rokowania.  Dżil  był  uparty.  Ani  ustąpić,  ani  bić  się  nie 

chciał, chociaż go Augustus Bonifacius uroczyście wyzwał na pojedynek. 

—  Nie,  najjaśniejszy  panie  —  odparł  ze  śmiechem.  —  Wracaj  do  domu  i  ochłoń 

trochę. Nie chciałbym ci krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd co prędzej, bo 

za smoka nie mogę odpowiadać. Do widzenia! 

Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król nie dostał grosza z całego smoczego 

skarbu i nie słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz bardzo już dobrego o sobie 

mniemania.  Co  więcej,  od  tego  dnia  skończyła  się  władza  Średniego  Królestwa  nad  tą 

okolicą.  Ludzie  w  promieniu  dziesięciu  mil  wokół  Ham  uważali  Dżila  za  swojego  władcę. 

Król  mimo  wszystkich  swoich  wspaniałych  tytułów  nie  mógł  znaleźć  człowieka,  który 

zgodziłby  się  stanąć  do  walki  z  buntownikiem  Aegidiusem.  Aegidius  bowiem  stał  się 

ulubieńcem  ludu  i  bohaterem  legendy.  Nie  udało  się  też  w  żaden  sposób  zagłuszyć  pieśni 

background image

sławiących  jego  czyny.  Najbardziej  rozpowszechnił  się  poemat  w  stu  heroikomicznych 

zwrotkach opiewający spotkanie na moście. 

Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo był dla Dżila      pożyteczny.      Człowiek     

bowiem,      który      posiada  oswojonego      smoka,      cieszy      się      z    natury      rzeczy     

powszechnym    szacunkiem.      Za    pozwoleniem    proboszcza  gad  mieszkał  w  spichrzu, 

gdzie  przedtem  składano  datki  z  dziesięciny.  Pilnowało  jeńca  dwunastu  zuchów.  Dało  to 

początek  pierwszemu  tytułowi,  jakim  obdarzono  Dżila:  “Dominus  de  Domito      Serpente",     

co znaczy “Pan oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of    the Tame Worm"; dla       

krótkości        mówiono    zazwyczaj    po  prostu:  “Lord  of  Tame".  Pod    tym    mianem  Dżil 

zyskał  szeroką sławę,  lecz  nadal płacił królowi symboliczną daninę:  sześć wolich ogonów i 

miarkę  piwa.  Dostarczał  te  dary  na  dwór  w  dzień  świętego  Mateusza    jako  w    rocznicę 

spotkania    na moście. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak przytył, że coraz trudniej 

było na nim pas dopiąć. 

W parę lat później został księciem, a jako książę Julius Aegidius nie płacił już królowi 

daniny. Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował sobie wspaniały dwór i zgromadził 

potężne  wojsko.  Jego  żołnierze  byli  dzielni  i  weseli,  uzbrojeni  w  najlepszy  oręż,  jaki 

podówczas można było kupić za drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów awansował na 

kapitana. Garm nosił złotą obrożę i miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy, dumny i 

szczęśliwy,  dość  jednak  nieznośny  dla  swoich  współbraci,  ponieważ  od  wszystkich  psów 

żądał dla siebie czci należnej jego groźnemu wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę 

życia spokoju i nigdy nie zdradziła, co myśli o tej całej historii. 

W  końcu  Dżil  został  królem,  królem  Małego  Królestwa.  Ukoronowano  go  w  Ham  i 

przybrał imię Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o nim Dżil Worming, czyli 

tępiciel  smoków.  Na  nowym  dworze  panował  bowiem  język  ludowy;  nigdy  też  Dżil  nie 

wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. Żona jego w roli królowej wyglądała nader okazale 

i  godnie,  przestrzegała  surowo  porządku  i  oszczędności  w  gospodarstwie.  Nikt  nie 

przechytrzył królowej Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też ważyła sporo. 

Tak  płynęły  lata,  aż  Dżil  postarzał  się,  siwa  broda  sięgała  mu  po  kolana  i  pełen  był 

majestatu  pośród  dostojnego  dworu,  którego  członków  często  i  hojnie  nagradzał  za 

prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie nowy zakon rycerski: Strażników Gada. Zakon miał na 

sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwyższe godności piastowało w tym gronie dwunastu 

zuchów. 

Trzeba  przyznać,  że  Dżil  zawdzięczał  swoje  wywyższenie  w  znacznej  mierze 

szczęściu,  lecz  dał  dowody  mądrości  umiejąc  szczęście  dobrze  wykorzystać.  Zarówno   

szczęście,    jak  rozum  zachował    do    końca    swoich  dni,  na  czym  bardzo  dobrze  wyszli 

background image

wszyscy jego przyjaciele    i    sąsiedzi. Proboszcza wynagrodził    szczodrze, nawet kowalowi i 

młynarzowi  oberwało  się  coś  niecoś.  Stać  było  Dżila  na  wspaniałomyślność.  Jednakże  gdy 

wstąpił  na  tron,  wydał  nowe  prawo  zakazujące  ponurych    przepowiedni,      a    młyny     

przejął    pod    wyłączny  królewski  zarząd.  Kowal  porzucając  dawny  zawód  założył 

przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz  młynarz znalazł się    pośród najbardziej    uniżonych sług 

korony. Proboszcz został biskupem i za stolicę swojej diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując 

odpowiednio tutejszy kościół. 

Kto  po  dziś  dzień  mieszka  na  obszarze  Małego  Królestwa,  znajdzie  w  tej  historii 

wyjaśnienie zachowanych do naszych czasów nazw niektórych miast i wsi. Biegli bowiem w 

tej  dziedzinie  uczeni  powiadają,  że  Harm  stolicę  Małego  Królestwa,  zaczęto  z  czasem 

nazywać Tame, na skutek zrozumiałego pomieszania    tytułów: Lord of Ham i Lord of Tame. 

Nazwa  ta  dotrwała  do  naszej  epoki,  choć  piszemy  ją  Thame;  wstawienie  “h"  jest  kaprysem 

niczym  nie  usprawiedliwionym.  Ród  Draconariusow  zbudował  sobie  ku  pamięci  smoka 

wspaniały  dwór  o  cztery  mile  na  północ  od  Tame,  w  miejscu,  gdzie  Dżil  po  raz  pierwszy 

spotkał Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w całym królestwie jako Aula Draconaria,      czyli     

w języku      ludowym      Worminghall,      od przezwiska i godności króla. 

Krajobraz  zmienił  się  od  tamtych  czasów,  wiele  królestw  upadło,  wiele  innych 

powstało. Lasy wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom, chociaż przetrwały, wiatry i 

deszcze  starły  wierzchołki.  Tylko  nazwa  została.  Co  prawda  ludzie  wymawiają  ją  teraz: 

Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za czasów, o 

których  mówi  nasze  opowiadanie,  miejscowość  ta  nazywała  się  Worminghall  i  była 

królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał nad koronami drzew. Życie tam płynęło 

pomyślnie i wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem. 

background image

 

   

POSŁOWIE 

 

Chrysophylax często upominał się o wolność. Okazało się, że jego wyżywienie coraz 

drożej  kosztuje,  ponieważ  rósł  nieustannie;  smoki,  tak  jak  drzewa,  rosną  przez  całe  życie. 

Toteż po kilku latach, gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim tronie, pozwolono 

biednemu  gadowi  wrócić  do  domu.  Rozstali  się  z  Dżilem  wśród  wzajemnych  zapewnień 

szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W głębi swego przewrotnego serca smok żywił 

dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź 

istniał  Gryzi-ogon.  Dżil,  gdyby  chciał,  mógł  Chrysophylaksa  zabić  albo  pozbawić  resztek 

skarbu. A tymczasem w podziemiach smoczej  jamy przechował się spory  majątek  — czego 

się Dżil trafnie od początku domyślał. 

Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim  lotem, bo skrzydła, przez wiele  lat 

nie używane, straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po przybyciu w rodzinne strony 

musiał Chrysophylax najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się zająć jego jamę 

korzystając  z  nieobecności  prawowitego  właściciela.  Zgiełk  walki  słychać  było  podobno  w 

całej  Venedotii.  W  końcu,  pożarłszy  z  wielkim  apetytem  zwyciężonego  przeciwnika, 

Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął 

długim,  pokrzepiającym  snem.  Kiedy  się  wreszcie  zbudził,    ruszył    zaraz  na  poszukiwanie 

największego i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu w    pewną    letnią    noc     

zapoczątkował    całą      awanturą,  i  Chrysophylax  powiedział    mu  parę  słów  prawdy,    co   

nieboraka omal dosłownie nie zmiażdżyło. 

— A więc to był garłacz!  — rzekł drapiąc się w głowę.  — A  ja  myślałem, że  mnie 

giez ukłuł. 

Finis   

czyli w pospolitym języku: 

 

KONIEC 

background image

KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO 

 

 

 

Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko 

dla  tych,  którzy  mają  długie  nogi  —  była  wieś,  nie  bardzo  duża,  lecz  nazywana  Podlesie 

Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze. 

Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo 

średnich, jak wszędzie. 

Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w 

zawodzie  rzemieślników,  a  szczególnie  ze  znakomitej  kuchni.  Miała  ogromną  Kuchnię, 

należącą  do  rady  gromadzkiej,  a  urzędujący  tam  Kuchmistrz  cieszył  się  ogólnym 

poważaniem.  Kuchnia  oraz  dom  Kuchmistrza  przytykały  do  świetlicy  gromadzkiej, 

największego  i  najpiękniejszego  budynku  we  wsi.  Zbudowano  go  z  solidnego  kamienia  i 

solidnego  dębu  i  utrzymywano  starannie,  chociaż  już  go  nie  malowano  i  nie  zdobiono 

złoceniami  jak  niegdyś;  w  świetlicy  odbywały  się  zebrania,  narady,  publiczne  bankiety  i 

rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał 

przyrządzać  odpowiednie  dania.  Uczty  wyprawiano  często  i  w  różnych  porach  roku,  a  za 

“odpowie-dnie" uważano dania liczne, obfite i tłuste. 

Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy  na pewien  festyn,  jedyny w 

ciągu  zimy,  trwający  przez  cały  tydzień  i  kończący  się  o  zachodzie  słońca  ostatniego  dnia 

zabawą  zwaną  “Biesiadą  grzecznych  dzieci".  Zapraszano  na  nią  tylko  nielicznych  gości. 

Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to nie 

zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy 

bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie 

rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia 

cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza 

specjalnego  wysiłku  i  musiał  prócz  mnóstwa  innych  przysmaków  podawać  na  deser  Wielki 

Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo 

prawie  żaden  z  nich  nie  pełnił  swoich  funkcji  tak  długo,  by  mieć  sposobność  popisania  się 

tym arcydziełem więcej niż raz w życiu. 

Kiedyś      jednak      urzędujący      Kuchmistrz      zaskoczył  wszystkich,    zrobił 

bowiem    coś,    co się    jeszcze    nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje urlopu 

i  wyruszył  w  drogę  nie  wiadomo  dokąd,  a  po  kilku  miesiącach  wrócił  bardzo  zmieniony. 

background image

Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i 

mało mówił. Teraz poweselał często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt 

śpiewał  wraz  z  biesiadnikami  wesołe  piosenki,  co  wcale  nie  należało  do  obowiązków 

Kuchmistrza  Ku  wielkiemu  zdumieniu  mieszkańców  wsi  przyprowadził  też  z  sobą 

terminatora. 

Nikogo  nie  dziwiło,  że  chciał  mieć  ucznia.  To  było  zgodne  ze  zwyczajami.  Każdy 

Kuchmistrz  we  właściwym      czasie      wybierał    sobie      terminatora    i      uczył    go 

wszystkiego,  co  sam  umiał.  W  miarę  jak  im  obu  przy-bywało  lat,  uczeń  przejmował  coraz 

bardziej  odpowiedzialne  zadania  tak,  że  gdy  mistrz  odchodził  na  emeryturę  lub  na  tamten 

świat,  mógł  go  zastąpić  i  odziedziczyć  jego  godność.  Ale  ten  Kuchmistrz  nie  okazywał 

ochoty, żeby przyjąć kogoś na naukę. “Nic pilnego"  — mawiał.  Albo:  “Oczy  mam otwarte, 

rozglądam  się,  jak  znajdę  kogoś  odpowiedniego,  to  go  wezmę  do  terminu".  Teraz   

niespodziewanie    przyprowadził    z    sobą    obcego spoza wioski,    niemal dzieciaka jeszcze.   

Chłopiec  był  zwinniejszy  i  bystrzejszy  niż  większość  jego  miejscowych      rówieśników      i     

bardzo      grzeczny,      a      głos    miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie 

młody,  nie  dorosły  jeszcze  do  takiej  pracy:  wyglądał  na  niewiele  więcej  niż  dziesięć  lat. 

Jednakże  wybór  terminatora      należał      do      Kuchmistrza,      nikt      nie      miał  prawa 

wtrącać się w jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza,   

dopóki  nie  dorósł  do  wieku,  gdy  mógł  sobie  poszukać  samodzielnego  mieszkania.  Ludzie 

przywykli do jego obecności, a kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło. Przyjaciele i 

Kucharz mówili mu po imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem. 

W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę. 

Pewnego  wiosennego  ranka  zdjął  z  głowy  wysoką  białą  czapkę,  złożył  porządnie  śnieżny 

fartuch,  powiesił  na  kołku  białą  bluzę,  i  odszedł  zabierając  tylko  tęgi  jesionowy  kij  i  mały 

worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia. 

— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz 

najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli się 

kiedyś  spotkamy,  opowiesz  mi,  co  się  tu  działo  po  moim  odejściu.  Zawiadom  ludzi,  że 

wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wrócić. 

Wielkie  powstało  we  wsi  poruszenie,  gdy  Terminator  ogłosił  tę  nowinę  ludziom, 

którzy zebrali się w Kuchni. 

— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani się nie 

pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy... 

background image

Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora awansować na 

Kuchmistrza.  Chłopak  wprawdzie  wyrósł,  ale  wciąż  wyglądał  bardzo  młodo,  a  zresztą 

praktykował zaledwie od trzech lat. 

W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka 

ze  wsi,  który  umiał  jako  tako  gotować,  przynajmniej  skromne  dania.  Za  młodu  nieraz 

pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał 

przyjąć do terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze. 

—  Ten  przynajmniej  nie  opuści  nas  bez  uprzedzenia  —  mówiono  —  a  skromna 

kuchnia  bądź  co  bądź  lepsza  niż  żadna.  Do  uroczystości  Wielkiego  Tortu  mamy  jeszcze 

siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi. 

Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. 

Od  dawna  marzył  o  godności  Kuchmistrza  i  nie  wątpił,  że  sprosta  swoim  nowym 

obowiązkom.  Nieraz  przedtem,  gdy  się  znalazł  sam  w  Kuchni,  przymierzał  wysoką  białą 

czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie: 

—  Moje  uszanowanie,  Mistrzu!  Do  twarzy  ci  w  tej  czapce,  a  pasuje,  jakby  ją 

specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie. 

Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał i miał 

terminatora  do  po-mocy:  podpatrując  go  ukradkiem  wiele  się  od  chłopca  nauczył,  chociaż 

nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu Dwudziestu Czterech 

i Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo 

wprawdzie po siedmiu  latach praktyki umiał  już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne 

okazje, wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawością tego 

dzieła oczekują i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle 

zwyczaju, dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort, 

mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, że 

Kuchmistrz  nie  po-wtórzy  dzieła  żadnego  ze  swoich  poprzedników,  lecz  wymyśli  coś 

zupełnie nowego i niespodziewanego. 

Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i bogaty; 

postanowił  też,  że  cały  będzie  oblany  lukrem  (co  Terminator"  umiał  robić  nadzwyczaj 

zręcznie).  “W  ten  sposób  będzie  wyglądał  ładnie  i  czarodziejsko"  —  myślał.  Nie  znał  zbyt 

dobrze  gustu  dzieci,  ale  wiedział,  że  lubią  słodycze  i  czarodziejskie  bajki.  Sam  od  dawna 

wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym ciągu za słodyczami. 

—  Tort  ma  wyglądać  jak  zaczarowany...  —  powie-dział.  —  To  mi  nasuwa  pewną 

myśl... 

background image

Przyszło  mu  do  głowy,  żeby  na  szczycie  pośrodku  tortu  ustawić  laleczkę  w  białej 

sukni, dać  jej do ręki  miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką  i otoczyć stopy 

napisem z różowego lukru: “Królowa wróżek". 

Przygotowując  ingrediencje  do  swego  arcydzieła  stwierdził,  że  ma  bardzo  mętne 

wyobrażenie  o  tym,  co  powinno  się  dodawać  do  tortu.  Zaczął  więc  szperać  w  starych 

księgach  z  przepisami  kulinarnymi,  które  zostawili      dawni      kuchmistrze;      z      trudem     

zdołał      odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne 

rzeczy,  o  których  nigdy  w  życiu  nie  słyszał,  inne  zaś,  o  których  nie  pamiętał  i  których  nie 

mógł  naprędce  zdobyć.  Zdecydował  się  użyć      paru      przypraw      korzennych,      o     

których      księgi  wspominały.  Skrobiąc  się  w  głowę  pomyślał  o  starej  czarnej  szkatułce  z 

mnóstwem  przegródek:  poprzedni  Kuchmistrz  w  niej  przechowywał  przyprawy  i  różne 

ozdoby      przeznaczone      do      szczególnie      wykwintnych ciast.    Kołek,    odkąd objął swój 

urząd,    nigdy do tej szkatułki nie zaglądał, lecz teraz po dość długim poszukiwaniu odnalazł 

ją  na  najwyższej  półce  w  spiżarni.  Zdjął  ją  z  półki,  zdmuchnął  kurz  z  wieczka  i  otworzył; 

niestety były tam tylko resztki przypraw korzennych,    w    dodatku    zeschnięte i    spleśniałe.   

W      jednej  wszakże  przegródce,  w  samym  kąciku,  leżała  maleńka  gwiazdka,      nie     

większa      niż      sześciopensowa      moneta,  prawdopodobnie      ze      srebra,      lecz     

sczerniała      ze      starości. 

— A to zabawne! — rzekł podnosząc gwiazdkę ku światłu. 

—  Nie!  —  rozległ  się  za  jego  plecami  głos  tak  nieoczekiwany,  że  Kołek  aż  się 

wzdrygnął.  Terminator  nigdy  jeszcze  nie  przemówił  do  Mistrza takim  tonem;  co  prawda  w 

ogóle  rzadko  się  do  niego  odzywał,  chyba  tylko  wtedy,  gdy  go  zwierzchnik  o  coś  pytał. 

Słusznie,  bo tak  przystało  chłopcu,  który  wprawdzie  był  zręczny  w  zdobieniu  ciast  lukrem, 

lecz w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka — milczeć i uczyć się od Mistrza. 

—  Co  masz  na  myśli,  młody  człowieku?  —  spytał  Kuchmistrz,  mocno 

niezadowolony. — Nie zabawna? Wiec jaka? 

—  Czarodziejska  —  odparł  Terminator.  —  Pochodzi  z  Krainy  Czarów.  Kuchmistrz 

wybuchnął śmiechem. 

— Niech i tak będzie — powiedział. — Na jedno wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci 

się podoba. Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się do drylowania rodzynków. 

Jeśli zauważysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić. 

— Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? — spytał Terminator. 

— Wsadzę  ją oczywiście do tortu  — rzekł  Kuchmistrz.  — Nada się w sam raz, tym 

bardziej  jeżeli  jest  zaczarowana  —  dodał  z  drwiącym  uśmiechem.  —  Bywałeś  pewnie,  i  to 

jeszcze  niedawno,  na  dziecięcych  zabawach  i  pamiętasz,  ile  jest  uciechy,  kiedy  malcy 

background image

znajdują ukryte w cieście rozmaite cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W naszej 

wsi często się to robi dla zabawienia dzieciaków. 

—  Ale  to  nie  jest  zwykłe  cacko,  Mistrzu,  to  czarodziejska  gwiazda  —  odparł 

Terminator. 

— Już  mi to mówiłeś  — warknął  Kuchmistrz.  — Powiem o tym dzieciom,  będą się 

śmiały. 

— Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne — rzekł Terminator. — Ale owszem, 

to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu. 

— Nie  masz  nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku!  — oburzył 

się Kołek. 

Wielki  tort  został  we  właściwym  czasie  przygotowany,  upieczony  i  polukrowany,  a 

prawie wszystko rękami Terminatora. 

— Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Królowej Wróżek — powiedział 

do niego Kołek. 

— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyręczę was, skoro macie za dużo roboty. Ale 

to wasz pomysł, nie mój. 

Podczas    festynu      tort    królował    pośrodku      długiego  stołu,  otoczony  wieńcem  z 

dwudziestu czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu wznosiła się niewielka biała góra, a 

na  zboczach  góry  rosły  miniaturowe  drzewka  błyszczące  jakby  od  szronu,  na  szczycie  zaś 

stała  maleńka  figurka  z  jedną  nóżką  wzniesiona  niby  tańcząca  Królewna  Śnieżka;  w  ręku 

trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w blasku. 

Dzieci  otwierały  szeroko oczy  z  podziwu,  a  kilkoro  z  nich  zaczęło  klaskać  wołając: 

“Jaka  śliczna  czarodziejska  góra!"  Kuchmistrz  bardzo  się  z  tego  cieszył,  lecz  Terminator 

zdawał  się  niezadowolony.  Obaj  byli  obecni  w  sali,  bo  Kuchmistrz  miał  w  odpowiednim 

momencie  pokroić  tort,  a  Terminator  trzymał  wyostrzony]  nóż,  żeby  go  podać  w  ostatniej 

chwili swemu zwierzchnikowi. 

Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do stołu.; 

—  Muszę  wam  powiedzieć,  kochane  dzieci  —  przemówił  —  że  pod  tą  prześliczną 

górą lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszałem z nimi 

także  mnóstwo  ładnych  drobiazgów,  świecidełek,  pieniążków  i  innych  cacek.  Podobno 

znalezienie czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery 

cacka,  powinno  więc  przypaść  po  jednym  każdemu  z  was,  jeśli  Królowa  Wróżek okaże  się 

sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są kapryśne i lubią płatać różne 

figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę od Kuchmistrza  i 

obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek. 

background image

—  Aj,  byłbym  zapomniał!  —  podjął  znów  Kuchmistrz.  —  Dziś  w  torcie  jest 

dwadzieścia pięć niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą srebrną gwiazdkę, bardzo 

niezwykłą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby ktoś na niej nie 

złamał przedniego zęba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie odrośnie. 

Mimo to jestem pewny, że przyniesie szczęście temu, kto ją znajdzie. 

Tort  wszystkim  smakował,  nikt  nie  mógł  mu  zarzucić  nic  poza  tym,  że  nie  był  ani 

trochę  większy  niż  trzeba.  Każdy  dostał  spory  kawałek,  lecz  nic  nie  zostało  na  dokładki. 

Porcje  szybko  znikały,  i  co  chwila  ktoś  znajdował  na  swoim  talerzyku  jakiś  drobiazg  lub 

pieniążek.  Niektórym  dzieciom  trafiło  się  tylko  jedno  cacko,  niektórym  —  dwa,  a  jeszcze 

innym  nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa, niezależnie od tego, czy przy  jego rozdziale 

asystuje  figurka  z  różdżką,  czy  nie.  Wreszcie  zjedzono  cały  tort,  lecz  nikt  nie  znalazł 

za-czarowanej gwiazdki. 

— Nie do wiary! — dziwił się Kołek — Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra 

i  stopniała.  A  może  pan  Terminator  miał  rację  twierdząc,  że  jest  zaczarowana.  Zniknęła, 

wróciła do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie.  — Zerknął z głupawym 

uśmiechem    na    Terminatora,    który    odpowiedział    bez uśmiechu poważnym spojrzeniem. 

Srebrna  gwiazdka  była  naprawdę  zaczarowana,  Terminator  nie  mógł  się  mylić  w 

takich  sprawach.  Pewien  mały  chłopiec  uczestniczący  w  uczcie  połknął  ją  nic  nie 

zauważywszy,  chociaż  nie  przegapił  tkwiącej  w  jego  porcji  tortu  małej  srebrnej  monety  i 

oddał sąsiadce, dziewczynce  imieniem  Nell, która ogromnie się  martwiła, że w  jej kawałku 

tortu  nie  było  żadnej  niespodzianki.  Chłopiec  czasem  zadawał  sobie  pytanie,  gdzie  się 

podziała gwiazdka; nie wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu, że jej wcale nie 

czuł; wszystko to stało się zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu aż 

do wyznaczonego dnia. 

Festyn  odbył  się  w  połowie  zimy,  teraz  zaś  nad-szedł  czerwiec,  noce  były  krótkie  i 

prawie  białe.  Chłopiec  wstał  przed  świtem,  nie  chciało  mu  się  spać:  były  to  jego  dziesiąte 

urodziny.  Wyjrzał  przez  okno.  Świat  zdawał  się  cichy,  jakby  na  coś  ważnego  wyczekiwał. 

Lekki,  rześki  i  pachnący  wietrzyk  poruszał  gałęziami  przebudzonych  drzew.  Potem  brzask 

rozjaśnił  niebo,  a  chłopiec  usłyszał,  jak  gdzieś  bardzo  daleko  ptaki  zaczęły  swoją  poranną 

pieśń,  która  przybliżała  się,  wzbierała,  aż  w  końcu  przeleciała  nad  nim  wypełniając  całą 

okolicę i odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce wstało nad krawędzią świata. 

—  To  mi  przypomina  Krainę  Czarów  —  powiedział  głośno  —  ale  tam  ludzie  też 

śpiewają.  —  I  zaczął  śpiewać  głosem  wysokim  i  czystym  dziwne  słowa,  które  jak  gdyby 

nagle odnalazł w pamięci, a wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą 

dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę 

background image

w  powietrze  jakby  chciała  odfrunąć.  Chłopiec  odruchowo  przycisnął  dłoń  do  głowy  i 

gwiazdka przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole przez wiele lat. 

Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz mało kto spośród mieszkańców wsi ją 

dostrzegał. Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie świeciła. Trochę jej blasku 

udzieliło  się  jego  oczom,  a  trochę  głosowi,  który  zresztą  od  dnia,  gdy  połknął  Gwiazdę, 

nabierał  coraz  ładniejszego  brzmienia  i  piękniał  z  każdym  rokiem.  Ludzie  słuchali  go  z 

przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił komuś “dzień dobry". 

Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich sąsiednich i w całej okolicy znano go 

jako  dobrego  rzemieślnika.  Był  kowalem,  tak  samo  jak  jego  ojciec,  lecz  prześcignął  go  w 

zawodowych umiejętnościach. Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po 

prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala próżno 

by  szukać  od  Wschodniego  Skraja  aż  po  Zachodni  Las.  Wyrabiał  w  swojej  kuźni  rozmaite 

przedmioty  z  żelaza.  Oczywiście  najwięcej  zwykłych,  użytecznych  rzeczy  potrzebnych  w 

codziennym życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i 

zawiasy,  uchwyty  do  gorących  garnków  i  wilki  do  kominka,  podkowy  i  tym  podobne. 

Wszystkie te przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne, 

wygodne w użyciu i miłe dla oka. 

Ale  w  wolnych  chwilach  robił  dla  przyjemności  przedmioty  innego  rodzaju,  bardzo 

piękne,  bo  umiał  formować  żelazo tak  kunsztownie,  że  wydawało  się  lekkie  i  delikatne  jak 

gałązka obsypana młodymi liść-mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą swojemu 

tworzywu, a może nawet nabierało większej jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę 

lub  furtę  jego  roboty  przystawał,  aby  je  podziwiać,  ale  nikt  by  nie  zdołał  takiej  bramy 

otworzyć, jeśli była zamknięta. Pracując nad takimi pięknymi przedmiotami kowal śpiewał, a 

kiedy  kowal  śpiewał,  wszyscy  ludzie,  którzy  się  znajdowali  w  pobliżu,  porzucali  swoje 

zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby słuchać.   

Tyle  o  nim  wszyscy  wiedzieli.  Osiągnął  dość  na  swoje  potrzeby,  a  w  każdym  razie 

znacznie więcej  niż większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych, którzy  mieli  zręczne 

ręce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i niektóre jej 

zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu ludzi 

przypominało  usposobieniem  Kołka,  kowal  nikomu  o  tym  nie  mówił,  z  wyjątkiem  żony  i 

dzieci.  Żoną  jego  była  Nell  —  ta  sama,  której  kiedyś  przy  uczcie  oddał  srebrny  pieniążek. 

Córka miała  na  imię Nań, a syn  — Ned, zwany  we wsi  Kowalczykiem. Choćby chciał,  nie 

mógł  przed  najbliższymi  zachować  tajemnicy,  bo  widywali  czasem  gwiazdę  błyszczącą  na 

jego czole, gdy wracał z podróży albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać 

się samotnie. 

background image

Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że 

to interesy zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie zawsze. W każdym razie 

nie  wędrował  w  poszukiwaniu  zamówień  na  swoje  wyroby  ani  też  nie  po  sztaby  żelaza, 

węgiel i inne potrzebne w kuźni materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie gardził, jak się 

to  mówi,  uczciwie  zarobionym  groszem.  Ale  miał  swoje  szczególne  sprawy  w  Krainie 

Czarów  i  był  tam  mile  widziany,  bo  Gwiazda  jasno  świeciła  na  jego  czole,  był  tam 

bezpieczny o tyle, o ile może być bezpieczny1 czło-1 wiek śmiertelny w tym groźnym kraju. 

Mniejsze  Złe  1  Duchy  unikały  spotkania  z  Gwiazdą,  a  od  większych  broniły  go  przyjazne 

siły. 

Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał doświadczenia  i  zrozumiał, że do cudów tej 

Krainy  nie  można  się  zbliżać  bez  narażenia  życia,  i  że  z  wielu  Złymi  Duchami  nie  wolno 

podejmować walki, jeśli nie włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby go zwykły 

śmiertelnik  mógł  udźwignąć.  Pozostał  głodnym  wiedzy  wędrowcem  i  odkrywcą,  nigdy  nie 

był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, 

wykuć  broń,  która  w  jego  własnym  świecie  wzbudziłaby  wielki  podziw  i  byłaby  warta 

królewskiej  zapłaty,  ale  wiedział,  że  w  Krainie  Czarów  nie  miałaby  większego  znaczenia. 

Mnóstwo  rozmaitych  przedmiotów  wyszło  z  jego  kuźni,  nikt  jednak  nie  słyszał,  żeby 

kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot strzały. 

Początkowo  w  Krainie  Czarów  przechadzał  się  tylko  spokojnie  wśród  jej 

najskromniejszych  mieszkańców  i  najłagodniejszych stworzeń żyjących w  lasach, na  łąkach 

uroczych  dolin,  nad  czystymi  wodami,  w  których  zwierciadle  nocą  przeglądają  się  dziwne 

gwiazdy,  a  o  świcie  —  lśniące  szczyty  dalekich  gór.  Gdy  przy-bywał  na  krótko,  poświęcał 

cały czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Później, podejmując dłuższe 

wyprawy,  widział  rzeczy  zachwycające  pięknością  i  inne,  mrożące  krew  w  żyłach,  ale  nie 

mógł ich ani dokładnie zapamiętać, ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko wyryte w 

jego sercu. 

Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamiętał i często wspominał. 

Kiedy  podejmował  pierwsze  dalekie  wyprawy  bez  przewodnika,  myślał,  że  poprzez 

całą tę krainę dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy olbrzymich gór zastąpiły mu drogę 

i  próbując  je  obejść  w  koło,      znalazł      się      w  końcu    na  posępnym  wybrzeżu.      Stał     

nad Morzem        Bezwietrznych Burz. Błękitne fale podobne do ośnieżonych      grzbietów gór 

toczyły  się  cicho  z    Bezświata    i    niosły  ku  długiemu  wybrzeżu      białe      okręty 

powracające  z  bitew  na  Pograniczach  Ciemności, o  których  ludzie  nic  nie  wiedzą.  Widział,       

jak        woda  wyniosła      daleko      na  brzeg  wielki  okręt,  a  potem  bezszelestnie  opadła  w 

rozbryzgach  piany.  Z  pokładu  zbiegli  ogromni,  groźni  żeglarze  —  elfy.  Miecze  ich  lśniły, 

background image

włócznie  iskrzyły  się,  a  z  oczu  biły  przeszywające  promienie  światła.    Nagle  zaintonowali 

pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i padł na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i 

zniknęli wśród rozdzwonionych echem gór. 

  Nigdy  więcej  nie  zapuszczał  się  na  to  wybrzeże,  przekonany,  że  znajduje  się  na 

wyspie osaczonej zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku górom, pragnął bowiem 

dotrzeć do serca Królestwa. Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i błąkał się, nic 

wokół  nie  widząc,  dopóki  nie  zniknęła;  wtedy  dopiero  stwierdził,  że  zaszedł  na  rozległą 

równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia, a ten cień był korzeniem Królewskiego 

Drzewa  piętrzącego  się  aż  pod  niebo  jak  kilka  wież  ustawionych  jedna  na  drugiej;  korona 

świeciła  blaskiem  olśniewającym  niby  słońce  w  samo  południe,  a  na  każdej  gałęzi  rosły 

jednocześnie  liście,  kwiaty  i  niezliczone  owoce,  każdy  inny,  tak  że  nie  znalazłbyś  dwóch 

jednakowych. 

Nigdy  już  potem  nie  zobaczył  Królewskiego  Drzewa,  chociaż  go  często  szukał. 

Pewnego  razu  wspinając  się  na  Zewnętrzne  Góry  trafił  do  głębokiej  doliny;  na  jej  dnie 

błyszczała  tafla  jeziora,  spokojna,  nie  zmącona  ani  jedną  zmarszczką,  mimo  że  las  dokoła 

szumiał  od  podmuchów  łagodnego  wiatru.  Dolinę  wypełniało  czerwone  światło  jakby 

zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad 

wodą  niskiego  urwiska  spojrzał  w  dół  i  wydało  mu  się,  że  przenika  wzrokiem  w  bezdenną 

głębinę. 

Ujrzał  w  niej  dziwne  płomienne  kształty  powyginane,  rozgałęzione  i  falujące  niby 

olbrzymie  wodorosty  w  morskiej  rozpadlinie;  wśród  nich  uwijały  się  jakieś  ogniste  stwory. 

Zafascynowany,  zszedł  na  sam  brzeg  i  chciał  końcem  stopy  dotknąć  wody,  okazało  się 

jednak, że to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał na nią 

wejść,  lecz  natychmiast  przewrócił  się  ciężko,  aż  łoskot  rozległ  się  nad  jeziorem  i  odbił 

echem od gór. 

Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan ryczący niby dzika bestia — porwał 

Kowala, cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak zeschłym liściem. Kowal 

objął  ramionami  pień  młodej  brzozy  i  przylgnął  do  niej,  a  wicher  mocował  się  z  nimi 

obojgiem zawzięcie, próbując oderwać człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się 

jednak  aż  do  ziemi  i  nakryła  Kowala  namiotem  z  gałęzi.  Kiedy  wreszcie  wicher  ustąpił  i 

Kowal  mógł  się  podnieść,  zobaczył,  że  drzewo  jest  nagie,  odarte  aż  do  ostatniego  listka,  i 

płacze, a łzy jak deszcz płyną z jego gałęzi. Położył dłoń na białej korze mówiąc: 

—  Uratowałaś  mnie,  brzózko.  Co  mam  uczynić,  żeby  cię  wynagrodzić  i  okazać 

wdzięczność? Wyczuł ręką odpowiedź: 

— Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy. 

background image

Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł łzy brzozy na swoim policzku i miał w 

ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał długą drogę do wsi i przez wiele 

dni  potem  nie  chodził  do  Krainy  Czarów.  Ale  nie  mógł  się  jej  wyrzec  i  w  końcu  wrócił,  z 

gorętszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego Królestwa. 

Nareszcie  odkrył  drogę  prowadzącą  przez  łańcuch  Zewnętrznych  Gór  i  po  długim 

marszu  doszedł  do  łań-cucha  Gór  Wewnętrznych,  bardzo  wysokich,  stromych  i 

niedostępnych. Po długim poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał pokonać, i tego 

pamiętnego dnia, gdy zdobył się na tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską szczelinę 

na  przeciwny  stok  i  spojrzawszy  w  dół  zobaczył  Dolinę  Wiecznego  Poranka  —  ale  wtedy 

jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w tej dolinie była o wiele piękniejsza  niż 

na łąkach w zewnętrzej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich pięknością nie mogła się równać 

nawet wiosenna trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka 

mogły dostrzec czerwone języczki ptaków śpiewających na drzewach przeciwległego zbocza, 

mimo że dolina była szeroka, a ptaki nie większe od strzyżyków. 

Góry  po  tej  stronie  opadały  wydłużonymi  stokami  wśród  plusku  i  szumu 

wodospadów, ruszył więc w dół z wielką ochotą. Kiedy  jego stopy dotknęły trawy Do-liny, 

usłyszał  śpiew  elfów,  a  na  usianej  liliami  łące  nad  rzeką  zobaczył  tańczące  dziewczęta. 

Oczarowany zwinnością, wdziękiem, ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku nim 

swe  kroki.  Nagle  taneczny  korowód  zatrzymał  się  i  na  spotkanie  Kowala  wybiegła 

dziewczyna z rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience. 

Ze śmiechem powiedziała: 

— Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie królowa, jeśli się 

dowie o tym? A może dostałeś od niej pozwolenie? 

Kowal  bardzo  się  zmieszał,  bo  uświadomił  sobie  własne  myśli  i  zrozumiał,  że 

dziewczyna  je  odgaduje;  sądził,  że  Gwiazda  na  czole  jest  przepustką,  upoważniającą  go  do 

wędrowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna ciągnęła dalej 

z uśmiechem: 

— Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze mną zatańczyć. 

Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy. 

Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale 

trwało  to  krótko.  Już  po  chwili  —  jak  mu  się  zdawało  —  korowód  się  zatrzymał,  a 

dziewczyna zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we włosy. 

—  Żegnaj!  —  powiedziała.  —  Może  się  jeszcze  kiedyś  spotkamy,  jeśli  taka  będzie 

wola Królowej. 

background image

Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znów 

na  gościńcu  w  rodzinnej  okolicy...  W  wioskach,  które  mijał,  ludzie  spoglądali  na  niego  ze 

zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola ich widzenia. Kiedy się 

zbliżał  do  domu,  córka  wybiegła,  żeby  go  powitać  z  radością;  wrócił  wcześniej,  niż  się 

spodziewano, lecz i tak za późno dla tych, którzy na niego czekali. 

— Tatusiu! — wykrzyknęła Nań. — Gdzieżeś był? Twoja gwiazda świeci tak jasno! 

Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz żona ujęła go za rękę, poprowadziła 

do kominka i patrząc na niego rzekła: 

— Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz kwiat we włosach. 

Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie, 

że  widzą  ten  kwiat  z  bardzo  daleka,  chociaż  leżał  na  dłoni  Nell  i  promieniował  takim 

światłem,  że  postacie  ich  rzucały  wielkie  cienie  na  ścianę  izby,  mrocznej  już,  bo  wieczór 

zapadał.  Cień  mężczyzny  górował  nad  innymi,  jego  duża  głowa  pochylała  się  nad  głową 

kobiety. 

— Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał się milczący dotychczas syn. 

Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal 

zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia 

na  pokolenie  w  rodzie  Kowala,  a  ci,  co  dziedziczyli  klucz,  od  czasu  do  czasu  otwierali 

szkatułkę i wpatrywali się w Żywy Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo się to 

niezależnie od woli posiadacza skarbu. 

Czas  nie zatrzymał  się dla  mieszkańców wsi.  Minęło wiele  lat. Kowal  był  niespełna 

dziesięcioletnim  chłopcem,  gdy  na  festynie  Dwudziestu  Czterech  do-stał  gwiazdę.  We 

właściwym  terminie  odbyła  się  następna  uroczystość  Dwudziestu  Czterech  i  Alf,  który 

nareszcie  został  Kuchmistrzem,  wybrał  sobie  nowego  ucznia,  niejakiego  Grajka.  W 

dwanaście lat później Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w 

którym zimą wypadało znów urządzić festyn dla dzieci. 

Pewnego  dnia  tego  właśnie  roku  Kowal  wracał  przez  las  brzegiem  Krainy  Czarów. 

Była jesień. Złote liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię. Ktoś zszedł za nim, 

lecz Kowal nie zważał na to i nie obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach. 

Tym  razem  otrzymał  wezwanie  i  odbył  bardzo  daleką  podróż,  dłuższą,  jak  mu  się 

zdawało,  niż  wszystkie  inne  w  życiu.  Dostarczono  mu  przewodników  i  straży,  lecz  nie 

pamiętał  prawie  dróg,  którymi  wędrował,  bo  często oślepiały  go  mgły  lub  ciemności,  aż  w 

końcu znalazł się nocą na jakiejś wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych gwiazd. 

Zaprowadzono go przed oblicze samej Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie. 

Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otaczał ją tłum wojowników w zbrojach lśniących i 

background image

migoczących  jak  gwiazdy  na  niebie,  lecz  była  tak  wysoka,  że  górowała  nad  ostrza-mi 

włóczni, a nad jej głową unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala, żeby się zbliżył, więc 

drżąc podszedł do niej. Rozległ się wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na sam z 

Królową. 

Stał  przed  nią  i  nie  przyklęknął,  jak  nakazywał  ceremoniał  dworski,  bo  w 

oszołomieniu pomyślał, że wobec niej  żaden gest istoty tak znikomej  jak on nie  może  mieć 

znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi 

oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-dziwił, bo w tym momencie poznał piękną 

dziewczynę  z  Zielonej  Doliny,  tancerkę,  spod  której  stóp  kwiaty  wyrastały  na  ziemi. 

Uśmiechnęła  się  z  tych  jego  wspomnień  i  podeszła  bliżej.  Rozmawiali  długo,  prawie  bez 

słów, lecz dowiedział się wielu rzeczy przejmując jej myśli; niektóre napełniały go radością, 

inne  —  ogromnym  smutkiem.  Potem  zaczął  pamięcią  wracać  po  tropach  swojego  życia  w 

przeszłość  aż  do  dnia,  gdy  została  mu  dana  gwiazda,  i  nagle  stanęła  mu  przed  oczyma 

tańcząca  figurka  z  różdżką  w  ręku,  więc  ze  wstydem  spuścił  wzrok,  olśniony  pięknością 

królowej. 

Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w Do-linie Wiecznego Poranka. 

—  Nie  martw  się,  Gwiezdniku  —  powiedziała.  —  Nie  wstydź  się  za  swoich 

współplemieńców.  Z  dwojga  złego  mała  laleczka  jest  lepsza  niż  całkowite  zapomnienie  o 

Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi to jedyny przebłysk, dla innych — przebudzenie. Ty od 

tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci 

dać  nie  mogę.  Zanim  się  teraz  pożegnamy,  powierzę  ci  jeszcze  pewną  ważną  misję.  Jeśli 

spotkasz króla, powtórz mu te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru. 

—  Ależ...  —  wyjąkał.  —  Nie  wiem,  gdzie  jest  król.  Pytałem  o  to  wszystkich  w 

Krainie Czarów, lecz zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego". 

— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę zdradzić sekretu — odparła Królowa. 

— Wiedz, że Król wiele podróżuje i można go spotkać w nieprawdopodobnych miejscach. A 

teraz przyklęknij. 

Ukląkł,  a  Królowa  schyliła  się  i  położyła  rękę  na  jego  głowie.  Ogarnęła  go  wielka 

cisza  i  wydawało  mu  się,  że  jest  jednocześnie  w  zwykłym  ludzkim  świecie  i  w  Krainie 

Czarów, a także poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewnątrz czując zarazem smutek, 

radość  i  niezmącony  spokój.  Kiedy  się  po  chwili  ocknął,  wstał  i  podniósł  głowę,  brzask 

rozjaśnił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa zniknęła. Gdzieś daleko w górach 

echo powtarzało sygnał trą-by. Kowal był sam na pustej, cichej wyżynie i wie-dział, że czeka 

go już tylko droga do wyrzeczenia. 

background image

Miejsce,  gdzie  się  spotkał  z  Królową,  zostało  daleko  za  nim  i  szedł  teraz  po  ściółce 

jesiennych  liści  rozmyślając  o  wszystkim,  co  widział  i  czego  się  do-wiedział.      Szelest     

kroków      na      ścieżce      przybliżał      się z            każdą            chwilą. Wreszcie tuż koło je-go 

uszu odezwał się głos: 

— Czy idziesz w tę samą stronę co ja, Gwiezdniku? 

Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się i teraz dopiero spojrzał na idącego 

obok  człowieka.  Zobaczył  wysokiego  mężczyznę,  stąpającego  lekko  i  szybko,  ubranego  w 

ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo zasłaniał 

jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał 

go  “Gwiezdnikiem",  a  nie  pamiętał,  aby  kiedykolwiek  w  swoich  wędrówkach  spotkał  tego 

mężczyznę; mimo to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna. 

  — A dokąd ty idziesz? — spytał. 

— Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty także — odparł tamten. 

— Tak — przyznał Kowal. — Możemy więc iść razem. Tylko że właśnie coś mi się 

przypomniało... Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka pani dała mi polecenie. 

Wkrótce przekroczymy granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już jej nie odwiedzę. 

A ty? 

— Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać swoją misję. 

— Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy wiesz, gdzie go można spotkać? 

— Wiem. A jakie to są słowa? 

— Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru. 

— Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej! 

Szli  ramię  w  ramię  milcząc,  słychać  było  jedynie  szelest  liści  pod  ich  stopami. 

Dopiero po przebyciu kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy Czarów, mężczyzna w 

zielonym  płaszczu  zatrzymał  się  i  zwracając  twarz  do  Kowala  odrzucił  z  głowy  kaptur. 

Wtedy1  Kowal  go  poznał:  to  był  Alf,  Terminator,  jak  go  Kowal  dotychczas  w  myślach 

nazywał,  mając  zawsze  w  pamięci  dzień,  gdy  młody  Alf  stał  przy  stole  obok  Kuchmistrza 

trzymając  w  ręku  lśniący  nóż  do  dzielenia  tortu,  a  oczy  mu  się  iskrzyły  w  blasku  świec. 

Musiał już teraz być bardzo stary, bo od wielu lat piastował godność Kuchmistrza, lecz tutaj, 

w cieniu lasu na pograniczu Krainy Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny terminator, 

tyle  że  bardziej  dostojnie.  Nie  miał  siwych  włosów  ani  zmarszczek  na  twarzy,  a  oczy  mu 

błyszczały, jakby odbijało się w nich jakieś jasne światło. 

—  Chciałbym  z  tobą  porozmawiać,  Kowalu  Kowalczyku,  zanim  się  znajdziemy 

znowu w twojej wsi — rzekł. 

background image

Kowala  zaskoczyła  ta  propozycja,  bo  wiele  razy  miał  ochotę  pogadać  z  Alfem,  lecz 

nigdy  mu  się  to  nie  udawało.  Alf  zawsze  pozdrawiał  go  przyjaźnie  i  patrzał  na  niego 

życzliwym wzrokiem, zdawał się jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też patrzał 

przyjaźnie,  lecz  niespodziewanie  podniósł  rękę  i  dotknął  Gwiazdy  na  czole  Kowala.  Blask 

zniknął  z  jego  oczu,  a  Kowal  zrozumiał,  że  przedtem  odbijały  one  światło  Gwiazdy,  która 

bardzo jasno świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony cofnął się z gniewem. 

— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją oddał? — spytał Alf. 

— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego  miałbym się wyrzec Gwiazdy?  Jest  moja. 

Sama mi wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować, choćby na pamiątkę, tego, co 

w ten sposób dostał? 

— Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś mu je podarował na pamiątkę. Ale 

nie  wszystko  do-stajemy  w  takiej  intencji.  Są  rzeczy,  które  nie  mogą  na  zawsze  pozostać 

własnością  jednego  człowieka  ani  też  przechodzić  w  dziedzictwie  z  ojca  na  syna.  Są  tylko 

użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje także tej 

Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora, żebyś ją oddał. 

Kowal  zmieszał  się,  był  bowiem  człowiekiem  wspaniałomyślnym  i  z  wdzięcznością 

wspominał, ile szczęścia przyniosła mu gwiazda.   

—  Cóż  więc  powinienem  zrobić?  —  spytał.  —  Czy  mam  ją  zwrócić  jednemu  z 

wielkich  mieszkańców  Krainy  Czarów?  Może  samemu  królowi?  —  A  gdy  to  mówił,  serce 

zabiło mu żywiej, bo zrodziła się w nim nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze 

wrócić do Krainy Czarów. 

—  Mógłbyś  ją  oddać  mnie  —  powiedział  Alf  —  może  jednak  byłoby  to  dla  ciebie 

zbyt  przykre.  Pójdź  razem  ze  mną  do  spiżarni  i  włóż  gwiazdę  z  powrotem  do  tej  samej 

szkatułki, w której niegdyś ją schował twój dziadek. 

— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem. 

— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z nim wtedy. 

— Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i dlaczego ją włożył do szkatułki. 

— Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez pytania — odparł Alf. — Zostawił ją w 

szkatułce  z  nadzieją,  że  przypadnie  kiedyś  tobie,  jedynemu  jego  wnukowi.  Tak  mi 

powiedział,  bo  myślał,  że  będę  mógł  się  postarać  o  spełnienie  jego  życzenia.  Był  to  ojciec 

twojej  matki.  Może  ci  o  nim  niewiele  opowiadała,  bo  sama  mało  wiedziała.  Nazywano  go 

Jeżdźcem,  bo  lubił  podróżować,  to  też  napatrzył  się  różnych  rzeczy  i  zdobył  mnóstwo 

umiejętności, zanim osiadł jako Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa lata, i 

nie znaleziono na jego następcę lepszego kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem 

ja  zostałem  Kuchmistrzem,  jak  sobie  planowaliśmy  z  twoim  dziadkiem;  w  tym  roku  będę 

background image

musiał zrobić znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu Kuchmistrzowi jeszcze się to 

nie zdarzyło dwa razy w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym Gwiazdę włożyć do 

tortu. 

—  Dobrze,  dostaniesz  ją  —  rzekł  Kowal.  Spojrzał  na  Alfa  przenikliwie,  jakby 

próbował odgadnąć jego myśli. — Czy wiesz, kto ją znajdzie? 

— Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu? 

— Proszę cię, powiedz mi,    jeśli wiesz. Będzie mi łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo 

drogą mojemu sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały.  — Może ci będzie łatwiej, a może 

nie. Zobaczymy. 

Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem przekroczyli granicę Krainy Czarów 

i  nareszcie  wrócili  do  wsi.  Skierowali  się  wprost  do  świetlicy  gromadzkiej.  Nad  ludzkim 

światem  słońce  właśnie  za-chodziło  i  okna  domów  lśniły  czerwienią.  Złocone  rzeź-by  na 

drzwiach  świetlicy  błyszczały,  spod  dachu  wychylały  się  różnokolorowe  dziwaczne  twarze 

gargulców.  Świetlicę  niedawno  odnowiono  i  odmalowano,  a  przedsięwzięcie  to  wy-wołało 

długie  debaty  w  radzie  gromadzkiej.  Niektórzy  ludzie  sprzeciwiali  się  tym,  jak  mówili, 

nowomodnym  zbytkom,  lecz  inni,  lepiej  znający  historię  wsi,  pamiętali,  że  był  to  stary 

zwyczaj,  i  zgadza-li  się,  że  warto  do  nie-go  wrócić.  Miało  to  kosztować  sporo  grosza,  a 

ponieważ Kuchmistrz ofiarował się wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu zrobić 

to  według  własnej  woli  i  gustu.  Kowal  nigdy  jeszcze  nie  widział  odnowionej  świetlicy  w 

takim oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony, zapominając na chwilę, po co tu przyszedł. 

Wreszcie  Alf  dotknął  jego  ramienia  i  poprowadził  go  wokół  budynku  do  małych 

bocznych  drzwi,  otworzył  je  z  klucza  i  poszli  ciemnym  korytarzem  do  spiżarni.  Tam 

Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył szafę  i z górnej półki zdjął czarną skrzynkę. Była teraz 

wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami. 

Podniósł  wieczko  i  pokazał  Kowalowi,  co  jest  w  środku.  Jedna  mała  przegródka 

pozostała  pusta,  we  wszystkich  innych  znajdowały  się  korzenne  przyprawy  o  tak  świeżym, 

ostrym zapachu, że oczy Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła. Gwiazda odkleiła się 

zupełnie  łatwo,  lecz  Kowal  poczuł  nagle  przeszywający  ból  i  łzy  pociekły  mu  po  twarzy. 

Chociaż Gwiazda świeciła  jasno na  jego dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę, 

jak gdyby bardzo daleką. 

— Nie widzę wyraźnie — powiedział. — Wyręcz mnie i sam ją włóż do skrzynki. — 

Wyciągnął rękę do Alfa, który wzdął Gwiazdę  ii umieścił w przegródce, gdzie  natychmiast 

zgasła. 

Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył ku wyjściu. Za progiem stwierdził, 

że  znów  widzi  dobrze.  Był  wieczór,  na  jasnym  firmamencie  w  pobliżu  księżyca  błyszczała 

background image

Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś 

ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa. 

— Oddałeś mi ją dobrowolnie — rzekł Alf. — Jeżeli wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto 

ją dostanie, mogę ci to teraz powiedzieć. 

— Proszę, powiedz. 

— Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal zaskoczony nie od razu przemówił. 

— Zastanawiam się — zaczął wreszcie z wahaniem — czy ci się spodoba mój wybór. 

Nazwisko  Kołka  z  wielu  powodów  nie  może  ci  być  miłe,  ale  jego  prawnuczek  Tim  z 

Townsand,  który  ma  uczestniczyć  w  biesiadzie  Dwudziestu  Czterech,  nie  jest  wcale  do 

pradziadka podobny. 

— Owszem, zauważyłem to — odparł Alf. — Ma rozumną matkę. 

— Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od powinowactwa bardzo lubię małego Tima. 

Co prawda nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł wydawać bezspornie najlepszy. 

—  Tak  samo  jak  ty  w  swoim  czasie  —  powiedział  uśmiechając  się  Alf.  —  Ale 

zgadzam się, ja także wybrałem Tima. 

— Po co więc mnie pytałeś o zdanie? 

— Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał inne dziecko, nie upierałbym się przy 

swoim. 

Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił mu się nisko. 

— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo nas zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie. 

— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf. — Wracaj teraz spokojny do domu. 

Zbliżając się do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią; 

Kowalczyk właśnie  ją zamknął  skończywszy robotę i spoglądał  na białą drogę, którą ojciec 

zazwyczaj wracał z wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że tym razem Kowal 

nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie, objął ramionami i przywitał serdecznie. 

— Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! — powiedział. Potem spojrzawszy uważnie 

w twarz ojca dodał z niepokojem. 

— Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz z daleka? 

— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę od świtu do wieczora. 

Razem  weszli  do  domu,    gdzie  ciemną  izbę  rozjaśniało  tylko  migotanie  ognia  na 

kominku. Syn zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc, bo Kowala przytłaczało 

ogromne zmęczenie  i smutek wielkiej  straty. W  końcu podniósł głowę, rozejrzał się w koło 

jak przebudzony ze snu i spytał. 

— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn popatrzał na niego uważnie. 

background image

— Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci 

dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich udział. 

— Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno bym to zrobił, lecz spóźniłem się, 

bo  zatrzymały  mnie  ważne  sprawy;  tak  miałem  nimi  zaprzątniętą  głowę,  że  chwilowo  nie 

mogłem myśleć o niczym innym. Ale nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach. 

Przyniosłem  dla  niego  prezent.  Stary  Kołek  nazwałby  to  zapewne  cackiem,  ale  to  cacko 

pochodzi z Krainy Czarów. 

Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne 

kwiaty zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę 

i kwiatki zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki świec od tej muzyki zatrzepotały i 

na mgnienie oka rozbłysły białym światłem. 

Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu. 

— Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? — spytał. Ostrożnie wziął w palce srebrną 

lilijkę  i  zajrzał  w  kielichy  kwiatów.  —  Cudowna  robota!  A  co  najdziwniejsze,  te  dzwonki 

pachną, ich zapach przypomina mi... przypomina... coś, o czym zapomniałem... 

— Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem wydobywa się z  nich zapach. Nie 

bój  się,  Ned,  możesz  tego  drobiazgu  śmiało  dotykać.  Przeznaczony  jest  do  zabawy  dla 

dziecka: niełatwo go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu. 

Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni. 

— Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-go — oznajmił. — Mam nadzieję, 

że  Nań,  Tom  i  Nell  wybaczą  mi  spóźnienie.  Zresztą  Tom  jeszcze  nie  umie  liczyć  dni...  ani 

tygodni, miesięcy czy lat. 

—  Racja,  tatusiu.  Chętnie  bym  poszedł  z  tobą,  ale  nieprędko  będę  mógł  się  tam 

wybrać.  Dzisiaj,  nawet  gdybym  nie  czekał  na  ciebie,  w  żaden  sposób  nie  mogłem 

towarzyszyć matce. Mam pełne ręce roboty, a wciąż napływają nowe zamówienia. 

—  Nie,  nie,  Kowalczyku,  pozwól  sobie  na  małe  święto!  Wprawdzie  jestem  już 

dziadkiem, ale sił mi jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd będą w kuźni dwie 

pary rąk do pracy i to przez sześć dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż. Ned, 

mam na myśli moje dalekie wędrówki, rozumiesz, synu? 

— A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od pierwszej chwili zadaję sobie pytanie, 

gdzie się podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. — Uścisnął rękę ojca. — Martwię się ze 

względu  na  ciebie,  ale  rodzina  pewnie  na  tej  zmianie  skorzysta.  Czy  wiesz,  Mistrzu,  że 

chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I to nie tylko obróbki żelaza! 

background image

Zjedli razem kolację  i długo potem siedzieli  jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał 

synowi o swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu sprawach, które go zaprzątały. 

Ale o wyborze następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani słowem. 

Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł: 

—  Czy  pamiętasz,  ojcze,  dzień,  gdy  wróciłeś  z  kwiatem  we  włosach?  Spojrzałem 

wówczas  na  twój  cień  i  powiedziałem,  że  wyglądasz  jak  olbrzym.  Cień  mówił  prawdę.  A 

więc  tańczyłeś  z  Królową  we  własnej  osobie!  I  mimo  to  wyrzekłeś  się  Gwiazdy.  Mam 

nadzieję, że dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten ktoś powinien ci być wdzięczny. 

—  Chłopczyk  nic  o tym  nie  będzie  wiedział  —  od-parł  Kowal.  — Tak to  już  jest  z 

darami  tego  rodzaju.  No,  stało  się,  oddałem  Gwiazdę  następcy,  a  sam  wracam  do  młota  i 

kowadła. 

Dziwna  rzecz,  ale  stary  Kołek,  który  wykpił  terminatora,  nigdy  nie  przestał  łamać 

sobie  głowy  nad  zagadką  zniknięcia  srebrnej  Gwiazdy  z  tortu,  chociaż  od  tego  zdarzenia 

upłynęło  wiele  lat.  Roztył  się  i  rozleniwił;  opuścił  stanowisko  Kuchmistrza  mając 

sześćdziesiąt  lat,  co  we  wsi  nie  uchodziło  za  wiek  podeszły.  Teraz  zbliżał  się  do 

dziewięćdziesiątki i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ciągu przepadał za 

słodyczami. Jeżeli nie siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy oknie albo, gdy 

pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził, lepiej od 

innych po-informowany, lecz ostatnio najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który 

—  jak  z  czasem  uwierzył  —  był  jego  własnym  arcydziełem  i  który  wciąż  mu  się  śnił. 

Terminator czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić ze staruszkiem kilka  słów. 

Stary  Kołek  wciąż  bowiem  nazywał  Alfa  Terminatorem,  a  siebie  kazał  nazywać 

Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie odmawiał, czym zjednywał sobie pewne 

względy staruszka, choć nie należał na pewno do jego ulubieńców. 

Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się 

gwałtownie i zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na nie-go z góry. 

— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że cię widzę, bo ten tort nie daje mi 

spokoju. Właśnie o nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a to coś znaczy! 

Ale ty go może już nie pamiętasz? 

—  Pamiętam  doskonale,  Mistrzu.  To  był  dobry  tort,  wszyscy  go  jedli  ze  smakiem  i 

chwalili. 

— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale 

nie  mogę zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą gwiazdką. Nie  mogła przecież 

rozpłynąć się bez śladu. Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się dzieci nie przelękły. 

Myślałem,  że  może  któreś  z  nich  ją  połknęło.  Ale  czy  to  prawdopodobne?  Można  łyknąć 

background image

drobny pieniążek  nic o tym  nie wiedząc, ale gwiazdę? Była  maleńka,  miała  jednak ramiona 

ostro zakończone. 

—  Tak,  Mistrzu.  Ale  nie  wiesz  właściwie,  z  czego  była  zrobiona,  prawda?  Przestań 

sobie głowę suszyć tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś połknął. 

—  Ale  kto?  Mam  długą  pamięć,  a tamten  dzień  utkwił  w  niej  bardzo  mocno,  mogę 

wyliczyć  imiona  wszystkich  dzieci,  które  brały  udział  w  festynie.  Za-raz,  niech  się 

zastanowię... Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała jedzenie 

nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór mąki. 

— Rzeczywiście  niektóre osoby  mają skłonność do tycia, Mistrzu. Molly  jednak  nie 

jadła zbyt pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż dwie niespodzianki. 

—  Czyżby?  W  takim  razie  musiał  to  być  Harry,  syn  bednarza,  chłopak  gruby  jak 

beczka, usta miał szerokie niczym żaba. 

—  Ja  go  pamiętam,  Mistrzu,  jako  miłego  chłopczyka  z  szerokim,  serdecznym 

uśmiechem.  Harry  szukał  w  torcie  niespodzianki  tak  gorliwie,  że  cała  porcję  rozdrobnił  na 

talerzu, lecz niczego nie znalazł. 

—  A  więc  ta  mała,  blada  dziewczynka,  Lii,  córka  sukiennika.  W  niemowlęctwie 

połykała szpilki bez szkody dla zdrowia. 

—  Nie.  Mistrzu,  Liii  zjadła  tylko  lukier  i  wierzchnią  warstwę  tortu,  a  resztę  oddała 

chłopcu siedzącemu obok niej. 

—  No  więc  rezygnuję  ze  zgadywania.  Któż  to  mógł  być?  Ty,  jak  się  zdaje,  pilnie 

wszystkich obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów? 

— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szczęścia. 

— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. — Powinienem bym się od razu połapać, 

że  próbujesz  mnie  nabrać.  Co  za  bzdura!  Kowal  był  wtedy  spokojnym,  tępym  chłopcem. 

Teraz jest bardziej  hałaśliwy, podobno  lubi  śpiewać, ale zawsze się wyróżniał ostrożnością. 

Ten by niczego nie zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w ustach, zanim połknie, od 

maleńkości był taki. Czy się dość jasno wyrażam? 

— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie 

mogę  poradzić.  Zresztą  dzisiaj  cała  historia  nie  ma  już  znaczenia.  Może  przestaniesz  się 

dręczyć,  gdy  ci  powiem,  że  Gwiazdka  jest  już  z  powrotem  na  swoim  miejscu  w  szkatułce. 

Proszę, spójrz! 

Terminator miał  na sobie ciemnozielony płaszcz, w którym  Kołek widział go po raz 

pierwszy. Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod 

nosem staruszka. 

— Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku, we własnej przegródce. 

background image

Stary  zaniósł  się  kaszlem,  potem  kichnął  kilka  razy,  lecz  w  końcu  popatrzył  na 

szkatułkę. 

— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to inna gwiazdka podobna jak dwie krople 

wody do tamtej. 

—  Ta  sama,  Mistrzu.  Wiem,  bo  ja  przed  kilku  dniami  własną  ręką  włożyłem  do 

szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim Torcie. 

—  Aha!  —  rzekł  szyderczo  Kołek  i  zatrząsł  się  cały  jak  galareta  od  złośliwego 

śmiechu. — Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia cztery cacka, a 

Gwiazdka  miała  być  dwudziesta  piąta  na  dokładkę.  Ale  tyś  ją  przed  wsadzeniem  do  pieca 

świsnął  i  zachował  na  następną  okazję.  Zawsze  byłeś  przebiegły.  I  zręczny  do  różnych 

sztuczek. Przy tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Ha, ha, ha! A więc tak się 

to stało. Mogłem był się wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać 

spokojnie. — Kołek rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby twój Terminator nie spłatał 

ci takiego samego figla! Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak powiadają. — I zamknął 

oczy. 

— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że 

Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, toteż tylko dwa razy ośmieliłem 

się udzielić ci ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że Gwiazdka pochodzi z Krainy 

Czarów,  a  dzisiaj  —  że  dostała  się  Kowalowi.  Wyśmiałeś  mnie.  Na  pożegnanie  powiem  ci 

jednak  coś  jeszcze.  Tym  razem  nie  będziesz  się  śmiał.  Jesteś  starym  zarozumiałym 

nicponiem,  spasionym,  szczwanym  leniem.  To  ja  za  ciebie  wykonywałem  całą  robotę.  Nie 

podziękowałeś  mi  nigdy,  chociaż  starałeś  się  nauczyć  ode  mnie  wielu  rzeczy,  z  wyjątkiem 

szacunku dla czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć grzecznie 

“do widzenia". 

—  Jeśli  chodzi  o  grzeczność  —  odparł  Kołek  —  to  dziwię  się,  że  pozwala  ci  ona 

znieważać starsze i lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie indziej. A jeżeli 

czekasz na słówko pożegnania, to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad nareszcie. — 

Kpiąco pomachał mu na pożegnanie ręką. — Może masz w swojej kuchni ukrytych przyjaciół 

z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki 

przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego mniemania! — Zaśmiał się ironicznie. 

— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi Krainy Czarów? — spytał tamten. 

Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał się w odświętnym 

stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a na czole jaśniał 

klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową. 

background image

— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jesteś ode mnie starszy. Nie sądzę też, 

żebyś był lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś otwarcie rzucasz mi 

wyzwanie?  — Postąpił krok naprzód, a Kołek skulił  się  i zadrżał; chciał krzyknąć, zawołać 

kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła. 

—  Panie!  —  wycharczał  z  trudem.  —  Nie  rób  mi  nic    złego!      Jestem    biednym   

starym    człowiekiem! Twarz króla złagodniała. 

— Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź spokojny. Wypada jednak, żeby Król 

Krainy Czarów coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc twoje życzenie. Żegnaj! I 

zaśnij teraz. 

Owinął  się  znów  płaszczem  i  odszedł  w  kierunku  świetlicy,  lecz  nim  zniknął  z  pola 

widzenia, stary kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i zachrapał. 

Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po 

skórze, bo jesienny wieczór był chłodny. 

— Uf! Co za sen — westchnął. — Zaszkodziła mi widać ta wieprzowina, którą jadłem 

na obiad. 

Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed koszmarami sennymi przestał się objadać i 

poprzestawał  na  skromnych  i  prostych  potrawach.  Wkrótce  dzięki  temu  schudł  tak,  że  nie 

tylko  odzież,  ale  też  skóra  zwisała  na  nim  marszcząc  się  i  fałdując.  Dzieci  przezwały  go 

“kościanym dziadkiem". Po jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się swobodnie i 

chodzić po całej wsi bez innej pomocy niż laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby 

pozostał grubasem. Podobno dociągnął do setki i był to jedyny w jego historii sukces godny 

ludzkiej pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, o swoim sennym 

przywidzeniu. 

— Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli się zastanowić, po prostu głupi. Król 

Krainy Czarów! A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł, gdyby przestał dużo jeść. 

Zdarzenie zupełnie zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych czarów. 

Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech. Kowal uczestniczył w nim zabawiając 

gości śpiewem, a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal przyglądał im się, gdy 

śpiewały  i  tańczyły;  stwierdził,  że  są  piękniejsze  i  weselsze  niż  dzieci  z  jego  pokolenia  i 

przemknęła  mu  przez  głowę  myśl,  że  warto  by  się  dowiedzieć,  czym  się  zajmował  Alf  w 

wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej 

jednak  zatrzymał  Kowal  wzrok  na  małym  Timie;  był  to  chłopczyk  dość  pulchny,  do  tańca 

niezbyt  zgrabny,  za  to  głos  jego  brzmiał  bardzo  ładnie.  Przy  stole  Tim  siedział  cichutko  i 

uważnie przyglądał się ostrzeniu noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał 

się niespodziewanie: 

background image

—  Panie  Kuchmistrzu  kochany,  proszę  dla  mnie  ukroić  tylko  mały  plasterek,  bo 

okropnie dużo rzeczy zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści. 

—  Dobrze,  Tim  —  powiedział  Alf.  —  Ukroję  dla  ciebie  specjalną  porcyjkę.  Mam 

nadzieję, że ją przełkniesz gładko. 

Kowal  patrzał  na  Tima,  gdy  ten  jadł  tort  powoli,  lecz  z  widoczną  przyjemnością; 

chłopczyk zdawał się trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka ani żadnej innej 

niespodzianki. Potem oczy  mu rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać  i śpiewać z cicha sam 

do siebie. Wreszcie wstał  i zatańczył  z niezwykłym wdziękiem, którego jeszcze przed kilku 

minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci śmiały się i oklaskiwały tancerza. 

Wszystko w porządku  — pomyślał  Kowal.  — Jesteś więc  moim dziedzicem, Timie. 

Ciekawe,  w  ja-kie  dziwne  miejsce  zaprowadzi  cię  Gwiazda.  Biedny  stary  Kołek!  Pewno 

nigdy się nie dowie, jaki skandal wydarzył się w jego własnej rodzinie! 

Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział. Jednakże podczas festynu stało się coś, 

co go ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i 

z dorosłymi, którzy się tam zebrali. 

— Chcę was dzisiaj pożegnać — oznajmił — bo jutro albo pojutrze opuszczę waszą 

wieś.  Mój  uczeń  Grajek  umie  już  dość,  żeby  przejąć  funkcje  kucharskie.  Zna  doskonale 

rzemiosło i pochodzi, jak wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w swoje strony. 

Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej nie-obecności. 

Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął 

go za rękę mówiąc z cicha: 

— Bardzo żałuję... 

Rzeczywiście  kilka  rodzin  we  wsi  przez  pewien  czas  żałowało,  że  Alfa  nie  ma  już 

wśród nich. Garstka jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek, zasmuceni rozstaniem 

postanowili  uczcić  pamięć  Alfa,  konserwując  złocenia  i  malowidła  w  świetlicy.  Ale 

większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo, 

więc  chętnie  przyjęto  zmianę.  A  stary  Kołek  stukając  laską  o  podłogę  oświadczył  bez 

ogródek: 

— Wyniósł się  nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Nigdy go nie  lubiłem. Był chytry. 

Można powiedzieć, zanadto zmyślny. 

 

   

   

 

   

background image