background image

Ta noc we Lwowie 
 Być kobietą  Wieszanie nielata 

za 
ADAM HOLLANEK 
JERZY JANICKI 
Noc lwowskich profesorów 
MARIA HEJDA 
Mój domowy notatnik 
PIOTR PYTLAKOWSKI Pierwsze zabicie szczeniaka 
W cyklu „Z podróŜnej walizki" STANISŁAW DULKO 
Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1988 
ISBN 83-03-02419-1 
 
Jerzy Janicki 
Adam Holianek 
NOC LWOWSKICH PROFESORÓW 
Lwów jak Rzym — roztasowany jest po licznych pagórach, z których kaŜdy ma swą własną 
historię. Wysoki Zamek, u stóp którego ksiąŜę Lew postawił pierwszą drewnianą budowlę 
miasta, a na którego szczycie Kazimierz Wielki wzniósł zamek kamienny. Kopiec — 
wzgórze, które lwowianie sami usypali na znak unii między narodami Rzeczypospolitej. Góra 
Stracenia zwana niegdyś Hyclowską, gdzie śmierć męczeńską ponieśli boha-.erowie Wiosny 
Ludów — Wiśniowski i Kapuściński. Z Cytadeli strzelały na miasto armaty tureckie, a potem 
tej samej Cytadeli wędrowali na wojenkę 1914 i 1920 roku młodzi polscy Ŝołnierze — 
lwowskie dzieci, co szły tułać si po świeci, jak opowiada sławna piosenka. Pod wzgórzami 
Pohulanki wyrósł jeden z najstarszych cmentarzy Europy — Nekropolia Łyczakowska. Na 
Górze Jacka chronił się przed Tatarami patron tej góry, św. Jacek i właśnie stąd zdołał 
umknąć do Halicza. 
Prócz pagórów danych przez naturę, miał Lwów jeszcze trzy inne, które z herbu swego 
wydarł i ofiarował icrbowi Lwowa Sykstus V, urzeczony podobieństwem niasta właśnie do 
Rzymu, i odtąd lew lwowski w herbie rzymał na łapie trzy pagóry zwieńczone gwiazdą, na 
:nak     jak pisał Józef Zimorowicz, synowiec dziejopisa burmistrza Bartłomieja, iŜ... tyle 
gwiazd, tyle wzgórz nacie, ile ta krótka księga bohaterów mieści. A było i jeszcze jedno 
wzgórze, nie namaszczone histo- 
rią, Wzgórze Wuleckie. AŜ przyszedł rok 1941, drugi rok ostatniej wojny i historia wciągnęła 
wreszcie i to wzgórze w swój rejestr, wyznaczając je na miejsce grobu dwudziestu pięciu 
polskich uczonych. 
Autorzy tej krótkiej księgi, która dzieje tych nowych bohaterów mieści, wyruszyli do miasta 
nad Pełtwią, by choć w części odtworzyć ten fragment historii najnowszej. 

Prolog, czyli oba-cwaj z tej samej budy 
W tym czasie chodziliśmy oba-cwaj do tej samej szkoły. Mieściła się we Lwowie przy ulicy 
Ochronek 8. Wówczas nosiła juŜ nazwę „Seredniej Szkoły czysło dewiatnad-cat", ale rok 
wcześniej, kiedy nas w niej jeszcze nie było* nazywała się „Notre Damę", prowadziły ją wraz 
z pensjom natem siostry zakonne, kształcąc najbardziej urodziwei panienki z Lwowa i całego 
Podola. 
Mało kto juŜ dziś pamięta, Ŝe w roku, w którym, rozgrywa się prolog tej opowieści, była to 
juŜ jednaki „serednia szkoła czysło dewiatnadcat". Dzieliła nas prze' paść czterech klas. Adaś, 
a właściwie po naszemu Adaś ku, był znaną osobistością całej szkoły, zasłynął jako 
organizator, reŜyser i aktor wieczoru mickiewiczowskiego, podczas którego przy fortepianie 

background image

zasiadał uczeń dziewiątej „b", Stanisław Skrowaczewski. Sam Adaśku czyi tał wiersze, jak 
się wówczas zdawało, przez monokl, który jednak okazał się — jak wyjaśniliśmy to sobie po 
czterdziestu pięciu latach — zwyczajną okularową oprawką w której brakowało jednego 
szkła. Niewiele więc bywałe powodów i okazji, byśmy wdawali się ze sobą w rozmowy 
To stało się dopiero podczas wakacji. Zapach tegc słowa, który niósł dotąd ze sobą pomruk 
walącego o ka mienie Prutu, słodkawy smak pieczonych na węgli drzewnym maronów lub 
kukurydzy sprzedawanej n« 
deptakach Jaremcza i Worochty, widok opatulonej w welon mgły Howerli, smak „naftusi" 
popijanej przez słomkę przy pawilonie zdrojowym w Truskawcu, ten więc zapach beztroskich 
dotąd wakacji, zwietrzał juŜ doszczętnie w ciągu ostatnich dwóch lat. Skończyły się na 
zawsze „naftusie", marony i wspinaczki po grzbietach Gorga-nów. Wakacje spędzało się w 
mieście. Te zaś, o których mowa, były nadomiar o tyle szczególne, Ŝe bez wytchnienia 
przerabialiśmy w dalszym ciągu, dzień po dniu, przedmiot potocznie zwany historią. Prawdę 
mówiąc po trosze zadawano nam i lekcje geografii. 
Było lato 1941. Dokładnie 4 lipca 1941. Lwów, który jeszcze tak niedawno był Lwiwem, 
teraz okazał się juŜ Lembergiem. Od pięciu dni miasto opanowali Niemcy. Jeszcze wówczas 
gubernator dr Lasch nie zdąŜył ogłosić miasta stolicą dystryktu Galizien. Jeszcze na ratuszu i 
na gmachu województwa przy Wałach Gubernatorskich powiewały niebiesko-Ŝółte 
chorągwie, spośród dawnych naszych kolegów jedni nosili wpięte do klap „tryzuby" goniąc 
drugich, których prawe rękawy zdobiły juŜ białe ;>paski z gwiazdą Dawida. 
Nikt z nas nie zdałby wówczas w szkole egzaminu z historii, która galopowała szybciej niŜ 
konie na Persen-kówce i kaŜdego dnia zadawała coraz bardziej wymyślne pytania, jakich nie 
sposób było się doszukać w poczciwym naszym podręczniku „Mówią wieki". Wieki moŜe i 
sobie mówiły nadal, ale niewiele miały juŜ do powiedzenia wobec tego, co mówił kaŜdy 
bieŜący dzień. 
Więc takiego właśnie dnia spotkaliśmy się oba-cwaj na Akademickiej. Gdzieś tak przy rogu 
ChorąŜczyzny, skąd lawno juŜ wyparował zapach flaków od pani Teliczko-woj. 
Dzień był upalny i duszny. Wysmukłe topole, pru»,ic ¦/.arne od gęstej zieleni, kłuły 
wierzchołkami pogodne 
tnebo, przysłaniając widok na „Szkocką" i „Romę". Pod ./.alewskim", skąd jeszcze tak 
niedawno dzień w d-»„ 
 
 
ekspediowano do Warszawy ciastka przyćmiewające sła-wę Blicklego, stał teraz apatyczny 
oL°nek P° herbatniki Pod „nowym" gmachem Sprechera handlarze oferowali nowość na 
tutejszym rynku: sachar/11^ktora dąŜyła juz; nadejść z GG, tuŜ za Wehrmachter**-,  ,. 
—  Zabili mi wuja _ P(Wiedział Adasku- 
—  Kto? 
Pod wieczór wi6działo juŜ całe miźlslo, Ŝe naWzgórzach 
Wuleckich, o świcie 4 lipca rozstrzel*1™ Ponad dwudzfs-tu profesorów i uc2onych z 
PolitechAlkl Lwowskiej 1 Urn wersytetu Jana Kazimierza. 
KaŜda godzina nani2ywała na fp^niec ofiar nowe nazwisko. Ludzie z okolic Kadeci 
utrzymywali, ze widziano podobno prowadzonego i>oca- z Herburtow Ka zimierza Bartla. 
Ludzie z Roman0wifza Przysięgali, ze spod trzeciego zabrano nocą profe^row Greka- ?str™ 
skiego i Dobrzani6ckiego ^ z p^skiej widział podob no profesora Hilarowic2a Ktoś inn/ 
zapewniał, ze skore zabrano Greka, t0 pewnie i mieszk^^0 u mego Boya -śeleńskiego... 
Jezus Maria! ^ jęknęło miasto ¦• Lwó,w bez Ostrow skiego? Jak to mo^liwe? poiska bez J^7 
Swiat b?z Bartl; i jego epokowych twierdzeń z geo*11^11 wykreslnej? 
Kto? Kiedy? Zą co? jak to b ło ^aprawdę? 

background image

Kto z nas mógł WowCzas przypu^c. ze P° czterdaest siedmiu latach zMamy    b^e       q<mie 
to samo pytanie 
by szukać na nie odpowiedzi w &*lQ> do ktorego Jurel napisał scenariusz 
Stoimy więc sobie 2now oba.c^aj na Akademickie. Jest zima 1987 roku. Akademicka >lie 
Jest ^uz Akademie ką, lecz prospektem Ssewczenki, Chorązczyzna ustąpił nazwy 
Czajkowskiemu a na jej rogu zamiast flako^ sprzedają męskiG ohuw(e. z kina .^uropa' , które 
juz ni jest „Europą" l^cz „Ukrain*" vif^n^la wiasme fal widzów po ostatnim seansie." Moie 
JuŜ ^krotce, w tyi samym kinie, bęąą wid2ami filmu,^orego jeszcze nie m; 
Nie ma go, bo na razie stoimy jeszcze z Adaśkiem na ulicy, kombinując od czego by tu 
zacząć i powtarzając w myślach te same pytania sprzed pół juŜ prawie wieku: kto? kiedy?, za 
co? I jak to było naprawdę... 
Kilm o tamtej nocy 
Film ma się nazywać „4 lipca o świcie". Scenariusz zakłada prosty chwyt: wraz z ekipą 
filmową przyjadą do Lwowa potomkowie profesorów, zamordowanych przed 47 laty. 
Dzisiejsi świadkowie byli wówczas prawie dzie-rrni. KaŜdy coś tam jednak pamięta z tej 
lipcowej nocy. Łomot do drzwi, rewizję, gorączkowe upychanie do loczki ciepłej bielizny, 
szepty struchlałych sąsiadów. 1 )okąd ich prowadzili? Kto? W jakich oprawcy byli mun-
lurach? 
Film daje szansę, by to wreszcie wyjaśnić. Niech więc te 
lawne dzieciaki, dziś dostojni emeryci z Wrocławia i Opo- 
;i, znów wejdą do swych własnych domów i wskaŜą: ten 
>alkon, ów przedpokój, inny — klatkę schodową... Bę- 
Iziemy wiedzieli, Ŝe tędy szli po raz ostatni, z tego okna 
[widać było jak odjeŜdŜali, w tym pokoju była sypialnia, 
skąd ich wywleczono. I nic więcej, tyle zarejestruje 
kamera, co najwyŜej dośpiewać moŜna sobie jeszcze te 
kvrzaski rozpraszające tamten lipcowy świt, te jakieś los, 
'os! i schneller, schnellerl A moŜe właśnie nie schneller? 
ivioŜe całkiem zwyczajnie szwydko, szwydkol? 
Ten film ma szansę choćby cząstkę tych spraw wyja- 
nić. A jeszcze jak kamera pomknie po łuku Pełczyńskiej, 
¦dzie było gestapo, jak wdrapie się poza dawną remizę na 
orkę do bursy Abrahamowiczów, jak zajrzy do jej 
¦ >i wnic, które były lochami, gdzie przytrzymywano ofiary 
liŜ przed egzekucją... 
Na razie jeszcze bez kamery, zbrojni tylko w nie '.apisane notesy i niecierpliwą wyobraźnię, 
przystanęliś- 
my w grudniu 87 przed tą bursą, która była przedostatnią stacją golgoty lwowskich uczonych. 
OdświeŜone tynki budynku koloru zawiesistej jajecznicy. Sześć zwalistych kolumn podpiera 
wejście do gmachu, który jest teraz szpitalem gruźliczym inwalidów wojny ojczyźnianej. Na 
rogu nieczynny kiosk z gazetami. Odarte z liści kasztany. 
Jakie musiały być wtedy zielone i bujne, juŜ uginające się pod cięŜarem kolczastych, 
pękających owoców, kiedyj w ich scenerii rozgrywał się dramat, który chcemy teraz 
wznowić, po niemal półwiekowym antrakcie. 
Czas... Zatarł ślady, wytrzebił pamięć i nawet wyobraźnię juŜ stępił, bo i nie sposób juŜ 
prawie odtworzyć sobiej scenerii, w której te dzisiejsze sale chorych i gabinety] 
rentgenologiczne były gabinetami przesłuchań sztabii osławionego Oberlandera. 
Jak wydobyć teraz dramat spod zwałów półwiekowych wydarzeń, jak przefiltrować ocean 
wojennych zbrodni, tych wszystkich Oświęcimiów, Katyniów, Treblinek i Babich Jarów, by 

background image

w probówce pozostała ta jedna tylko kropla, która w rejestrze strat poniesionych przez polską 
naukę znaczy tak wiele i która dla historii wciąŜ jeszcz^ nie wyschła? 
Tabliczka na naroŜniku II Domu Techników oznajmia Ŝe to ulica Boya-śeleńskiego. Lecz 
my, w tej półwiekowe; wędrówce, wciąŜ jeszcze stoimy na Abrahamowiczów Szpital 
Gruźliczy? JakiŜ to szpital, to bursa. To tu icl więziono. Lecz pierwszą swą sławę ten Ŝółty, 
zwalisty gmach zawdzięcza całkiem innej wojnie. Bratobójczej. T-tu przecieŜ powstał jeden z 
pierwszych odcinków obron. Lwowa, gdy oddziały ukraińskie, podbechtane i uzbrojon przez 
ustępujących w roku 1918 Austriaków, opanował; podstępnie miasto i wywiesiły na wieŜach 
„synóŜowte chorągwie. Kompletnie nie przygotowana do walki wiek szość polska, w tym 
grodzie pod Kopcem Unii Lubelskie; zareagowała spontanicznie bohaterską obroną, młodzie 
pierwsza pochwyciła za broń i ruszyła do boju. Właśnie stąd, z tej bursy! 
Na cmentarzu Obrońców Lwowa, zamienionym z czasem w pełne artyzmu Mauzoleum 
Poległych, na tym cmentarzu, gdzie kaŜda prawie rodzina polska, i nie tylko polska, 
pochowała kogoś bliskiego, nie ma juŜ jednak grobów małych Ŝołnierzyków, jakkolwiek 
właśnie stąd wzięto odrobinę ich prochów, kiedy w Warszawie zakładano Grób Nieznanego 
ś

ołnierza, na placu Saskim, a dzisiaj Zwycięstwa. 

Na miejscu wyniosłej kaplicy i murowanych, pełnych rzeźb i płaskorzeźb katakumb, z ich 
murów i murów mauzoleum wzniesiono wielką i brzydką pracownię kamieniarską. Szliśmy 
tędy, wpadając wciąŜ w wądoły, potykając się o porozrzucane kamienie, szczątki grobów, 
ś

mietniska. Ocalało zaledwie kilka odartych do kamienia, juŜ bezimiennych mogiłek i 

ostatnie resztki kolumnady, która kiedyś ramionami półkola obejmowała teren cmentarny. 
Jak trudno zacierać coś, co ryte w kamieniu: ocalał tylko na niej ten napis, który głosi tym, 
którym to w smak i tym, którym to nie w smak, Ŝe: mortui sunt ut liberi vivamus. Na 
szczęście to juŜ nie czasy ,,bat'ki" Stalina i tych, którzy ten cmentarz zamienili w perzynę, to 
juŜ czasy białych plam, do wymazywania których wzięli się i sami Ukraińcy. 30 sierpnia 
1987 roku w czasopiśmie ,,Kultura i Ŝycie" („Kultura i Ŝyttia") ukraiński dziennikarz, Paweł 
Romaniuk, przedstawiając sytuację Cmentarza Łyczakowskiego napisał: O kulturze Ŝywych 
dobitnie Coiadczą zmarli, a śmierć winna uczyć jak Ŝyć. Ci, którzy śmierć znaleźli na 
Wzgórzach Wuleckich, tak łaśnie wypełniali.ten nakaz. 
Tragedia lwowskich uczonych odnotowana została oczywiście w licznych publikacjach. TuŜ 
po wojnie zajmował nie nią radziecki pisarz Bielajew, polski dokumentalista 
tropiciel hitlerowskich zbrodni, Jacek Wilczur, była 

nawet przedmiotem rozwaŜań norymberskiego trybunału, Przez moment, bo rychło ją, przy 
okazji zeznań Oberlandera, przewekslowano na boczny tor, jak uciąŜliwy wagon oddzielono z 
głównego składu i tak ją juŜ na tej bocznicy pozostawiono, bo nigdy ten wysoki dygnitarz 
hitlerowskiej Abwehry nie został rozliczony z odpowiedzialności za mord lwowski. 
Przez całe dziesięciolecia równieŜ u nas mało o tym pisano. MoŜe po części i dlatego, Ŝe 
historia wystawiła ten dramat na scenie lwowskiej. Lata całe o tym mieście zwykliśmy mówić 
półgębkiem, jakby się krępując i Ŝenując wobec lorda Curzona. Nas, Ŝyjących w diasporze 
Wrocławia, Gliwic i Bytomia, jest juŜ garstka nieliczna. Nam na wspomnienie Akademickiej i 
Parku Stryjskiego Ŝwawiej zabije jeszcze serce, lecz dla naszych dzieci Lwów jest juŜ tylko 
miastem o tej nazwie, które poza urokiem i ślicznością połoŜenia, dostarcza akurat tyle 
wzruszeń, co Lublin i Kielce. A dla tysięcy turystów jest po prostu miejscem, gdzie wyzbyć 
się mogą dŜinsów i nabyć złote obrączki. Zatem i tę białą plamę moŜna juŜl bez większych 
skrupułów wywabić.                              ' 
Stoimy więc sobie przed bursą Abrahamowiczów, u naszych stóp zagajnik wuleckiego jaru, 
który przed półj wiekiem był krótkotrwałą mogiłą uczonych, a którego skrajem pomyka teraz 
z łoskotem szybkobieŜny biało-1 -czerwony tramwaj w kierunku Kulparkowa i basenu 
„Świtezi", gdzieśmy się z Adaśkiem chodzili kąpać, kiedy; szło się „na hinter", co po 

background image

lwowsku oznaczało wagary, i Jedzie ten tramwaj za tramwajem, aŜ chciałoby się - 
powiedzieć, Ŝe „za tym tramwajem jeszcze jeden tramwaj" i naraz przyłapujemy się obaj na 
tym, Ŝe gapimy się wcale nie na wulecki zagajnik, lecz na gęsty bór czterdziestu paru lat, 
przez który coraz mniej widać. 
Z największym trudem udaje się nam zebrać świad ków, którym nie zdołała wyparować z 
pamięci tamta noc A tak jeszcze zdawałoby się niedawno, gdzieś z tamtyc1" 
10 
okien ledwie widocznego domu na Nabielaka 53, wypatrywali o świcie 4 lipca państwo 
Kucharowie i pan Gumo-wski, rozbudzeni nagle odgłosami strzałów, które ich doszły od 
strony wuleckiej skarpy. A pan Kuchar usiłował nawet przebić mroki świtu starą lornetką, 
przez którą rozpoznał profesora Witkiewicza, jak zdąŜył się jeszcze przeŜegnać, zanim runął 
twarzą w wykopany rów. 
Dziś i ci świadkowie juŜ nie Ŝyją, ale zdąŜyli przedłoŜyć jeszcze świadectwo tego co 
wówczas widzieli, a co posłuŜyło później prof. Albertowi we Wrocławiu do napisania 
artykułu o mordzie lwowskim, który autor zamieścił w „Przeglądzie Lekarskim" (nr 1, zeszyt 
IV) w 1964 roku, wydanym przez krakowski oddział Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. 
Film, który wiosną zamierzamy nakręcić, wydaje się więc ostatnią szansą utrwalenia 
okruchów ludzkiej pamięci. Nawiasem mówiąc, juŜ nie tylko jego temat, ale nawet sam film 
zaczyna mieć własną historię. 
Lat temu osiem z okładem, kiedy jeden z nas był we lywowie prywatnie, by go pokazać Ŝonie 
i dzieciom, przyjął go na Wysokim Zamku szef lwowskiej telewizji, Horys Szajdecki, takŜe 
rodowity lwowianin. 
Mówili kaŜdy po swojemu, jeden po polsku, drugi po ukraińsku, ale obaj rozumieli kaŜde 
słowo. Kiedyś posługiwaliśmy się ukraińskim jak polskim, z całkowitą swo-l iodą. Mało kto 
juŜ pamięta, Ŝe my wszyscy w tych trzech i lołudniowo-wschodnich województwach 
uczyliśmy się w szkołach podstawowych obowiązkowo ukraińskiego, który wówczas 
figurował w spisie przedmiotów jako język ruski". 
W 1980 roku zrozumiałe jeszcze było kaŜde słowo 
ospodarza na Wysokim Zamku. Rozpoczął od komple- 
lentów, Ŝe zna „Polskie drogi", które oglądał i z miejsca 
zaproponował, byśmy — obaj Iwowianie — nakręcili 
wspólny film, którego akcja toczyłaby się tu właśnie, 
11 
w czasie, kiedy miasto przestawało być Lwowem, a zaczy nało być Lwiwem. 
Na miejscu zbrodni stanąć miał pomnik uczonych; gotów był projekt, nawet rozpoczęto prace 
przy wznoszeniu cokołu. 
Nie pierwszy to film i nie pierwszy pomnik, które utknęły na etapie samego pomysłu. Był rok 
1980, a ściśle sierpień 80, kiedyśmy wiedli te filmowe plany. Po powrocie do kraju, w 
telewizji nikt juŜ nie miał głowy do takich tematów. Na ekran pchali się nowi bohaterowie, 
pospiei sznie schodziła z afisza farsa zwana dekadą lat siedemdziesiątych i kaŜdy dzień 
przynosił zmiany w obsadzie! nowego repertuaru.                                                      ; 
W tym czasie równieŜ i władzom Lwowa wystygła j akoś ochota do kontynuowania 
rozpoczętych prac nad pomnikiem. Coraz teŜ rzadziej autokary „Orbisu" i „Gromady", pełne 
turystów z dŜinsami, parkowały pod „Georgiem' i „Lwiwem". Kiedy w sierpniu 1981 w 
amatorskim teatrzd polskim przy Kopernika zapadła kurtyna po przedstaj wieniu „Ślubów 
panieńskich", antrakt wydłuŜył się aŜ dq lat siedmiu.                                                                  ' 
U pierwszego lwowskiego konsula 
Właśnie po siedmiu latach chudych, pośpiesznie wyszy kowano na wysoki połysk dawny 
domek Batowskicl: przy Poniatowskiego, róg św. Zofii i konsul Włodzimieri Woskowski na 

background image

oczach telewizyjnych kamer wciągną uroczyście biało-czerwoną flagę na maszt na znak 
otwai1 cia nowo powstałej placówki konsularnej. 
Temat Lwowa otrzepano jak palto po przymusowyii leŜeniu w naftalinie i miasto znów stało 
się modne. 
A pomnik? Dlaczego wówczas o nim zapomniano, kied była ku temu idealna okazja, bo 
obiecywano sobie uczci nim okrągłą, czterdziestą rocznicę mordu profesorów? 
12 
Wraz z otwarciem agencji konsularnej płynąć zaczęła przez domek na Poniatowskiego rzeka 
polskich problemów. Jakby kto Pełtew, dotąd chlupoczącą ukradkiem i >od ulicami, nagle na 
powrót odmurował. Biedny konsul Woskowski. Grywał sobie dotąd spokojnie w brydŜa, / 
aprzątany jedynie dylematem — zrobić impas, nie zrobić aŜ sam się w tym impasie znalazł. 
Bo pół biedy jeszcze jak jeden czy drugi turysta zgłosi zagubienie paszportu. Ale co zrobić ze 
zbiorowym listem z Wrocławia, w którym ponad trzystu sygnatariuszy naprzód gorąco 
dziękuje za ¦ ipiekę nad grobami Konopnickiej i Zapolskiej, zaś w na- 
tepnym akapicie zwraca się z prośbą o roztoczenie takiej .amej troski nad Ŝołnierskimi 
mogiłami na zdewastowanym doszczętnie Cmentarzu Orląt, na którym pośród 
haszczy i łopianów tylko łuk bramy pozostał z pouczający m memento: Mortui sunt, ut liberi 
vivamus? Albo jak >d powiedzieć innemu zatroskanemu rodakowi, który iyta uprzejmie, czy 
kurtyna Siemiradzkiego wisi gdzie v i siała i kiedy to zdąŜył wielki malarz w sześćdziesiąt lat 
po śmierci zmienić narodowość z polskiej na rosyjską, i czym nadawca listu przeczytał w 
aktualnym przewod-uku po mieście? Wielce róŜnorodne bywają troski na-/.ych rodaków i 
część z nich postanowili właśnie zwalić i a barki konsula Woskowskiego. 
Historii, dotąd skatalogowanej podług kalendarzowych ub społecznych podziałów, przybył 
okres ochrzczony uianem białych plam. Na ich wywabianiu historycy i robią się jeszcze po 
łokcie. Na razie zamówienia spływa-i na biurko polskiego konsula. Pośród nich znajduje się 
nasze: pomoc przy realizacji filmu o rozstrzelaniu uminarzy polskiej nauki w lipcu 1941 roku. 
Konsul Woskowski przechowuje w szufladzie biurka lejt dla tego tematu niebylejaki, bo 
uchwalę KC KP i krainy, zezwalającą mu na upamiętnienie w obwodach wowskim, 
tarnopolskim, stanisławowskim i czerniowie-kim miejsc szczególnie tu zakarbowanych przez 
polską 
13 
 
historię, kulturę i naukę. Jest więc mowa o Krzemieńcu, gdzie u stóp Góry Bony przyszedł na 
ś

wiat przyszły autor „Ojca zadŜumionych", o dwóch pomnikach, Jana Kiliń-skiego i Bartosza 

Głowackiego, którzy — jako najbardziej klasowo w porządku — nie musieli repatriować się 
wraz z pomnikami Fredry, króla Sobieskiego i poety Ujejskiego i dotąd pilnują wejść do 
parków: pierwszy do Stryjskie-go, drugi do Łyczakowskiego. Jest więc i mowa o grobach 
Marii Konopnickiej, Zapolskiej, Goszczyńskiego, Grottgera, Ordona. W tym rejestrze nie 
zabrakło i Wzgórz* Wuleckich, które ozdobione być mają obeliskiem upamię-j tniającym 
męczeńską śmierć profesorów. 
A było ich dwudziestu pięciu... 
Przypomnijmy nareszcie, w telegraficznym skrócie suchą faktografię, 
W nocy z 3 na 4 lipca, czwartego dnia po zajęciu Lwowa 
przez Niemców, grupa dywersyjna Oberlandera wraz 
z batalionem ukraińskim „Nachtigall" i bojówkami OUN 
dokonały aresztowań, a następnie masowej egzekucji, 
ponad czterdziestu osób. W skład oddziału Abwehry 
dowodzonego przez Oberldndera na kierunku lwowskim 
(Abwehrkomando II) wchodziły: 1 batalion pułku „Branj 
denburg" — „Nachtigall", jednostka tajnej policji polo: 

background image

wej (Geheime Feldpolizei) oraz kilkudziesięcioosobowa 
grupa Abwehry II. Aresztowań dokonano na podstawi? 
list zawczasu przygotowanych w Krakowie przez band© 
rowców, byłych studentów uczelni lwowskich, o czynj 
ś

wiadczyły nazwiska profesorów juŜ nieŜyjących lut 

nieścisłe przedwojenne adresy. Z krakowskiego sztab 
Bandery,'przygotowującego terrorystyczne akcje po ze 
jęciu Lwowa, delegowano Romana Suchewycza, podle 
gającego bezpośrednio rozkazom Oberlandera. Pamięta 
bowiem naleŜy, Ŝe niezaleŜnie od grupy profesorów 
14 
i;iszyści z batalionu „Nachtigall" wraz z hitlerowcami, amordowali w tym samym czasie 
około 100 polskich 1 ludentów, ogółem zaś w pierwszych dniach okupacji hitlerowskiej 
wymordowali ok. 3 tysięcy osób spośród inteligencji polskiej we Lwowie. 
Na alfabetycznie sporządzonej liście zamordowanych profesorów znaleźli się: profesor 
stomatologii — Antoni ('ieszyński, chirurg — profesor Władysław Dobrzaniecki, I >rofesor 
patologii — Jan Grek, docent okulistyki — Jerzy (Jrzędzielski, profesor weterynarii — 
Edward Hamerski, profesor chirurgii — Henryk Hilarowicz, profesor pomiarów 
elektrycznych — Włodzimierz Krukowski, profesor Akademii Handlu Zagranicznego — 
Henryk Korowicz, profesor prawa i rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza Roman 
Longchamps de Berier, profesor matematyki Antoni Łomnicki, docent ginekologii — 
Stanisław Mączewski, profesor anatomii patologicznej — Witold Nowicki, profesor chirurgii 
— Tadeusz Ostrowski, profesor politechniki — Stanisław Piłat, docent pediatrii — Manisław 
Progulski, profesor AHZ — Stanisław Ruzie-wicz, profesor interny — Roman Rencki, 
emerytowany profesor ginekologii — Adam Soło wij, profesor medycyny sądowej —
Włodzimierz Sieradzki, profesor matema-i y ki — Włodzimierz StoŜek, profesor mechaniki 
— Kazi-iiierz Vetulani, profesor politechniki — Roman Witkie-> icz, profesor geodezji — 
Kasper Weigel. 
Wcześniej,  2 lipca  1941  roku aresztowany  został 
i   premier, profesor Kazimierz Bartel, rozstrzelany od- 
¦ i /ielnie — prawdopodobnie 11 lipca. Spoza listy ofiarami 
iordu stali się równieŜ: Ŝona prof. Ostrowskiego — Jad- 
iga, ksiądz Władysław Komornicki, nauczycielka angiel- 
. iego — Ketty Demkow, ordynator szpitala Ŝydowskiego 
dr Stanisław Ruff i jego syn, Ŝona prof. Greka — 
I aria, Tadeusz Boy-śeleński, trzej synowie prof. Long- 
hamps de Berier — Bronisław, Zygmunt i Kazimierz, 
,1 waj synowie prof. StoŜka — Emanuel i Eustachy, syn 
15 
prof. Nowickiego — Jerzy, wnuk prof. Sołowija — Ada Mięsowicz, syn docenta 
Progulskiego — Andrzej, sy prof. Weigla — Józef oraz przyjaciel prof. Dobrzanieckie-go — 
dr Tadeusz Tepkowski, adwokat z Gdańska. 
Rejestr ten uzupełniają jeszcze zabrani przy aresztowa niach oraz pielęgniarka Maria Rejman. 
Oto lista weryfikowana mozolnie po latach przez rodzi-; ny, świadków, Komisję do Badania 
Zbrodni Hitlerow-i skich w Polsce, a takŜe przez radziecką prokuraturę we Lwowie. Ta 
ostatnia zgromadziła w swych aktach zeznania ocalałych śydów, którzy pracując w słynnej 
„Bren nenkommando" i w „Brygadzie śmierci" palili tysiąc^ zwłok ofiar zwiezionych do 
lasku lesienickiego z rozlicz5 nych miejsc egzekucji, bo hitlerowcy chcieli pozacierał ślady 
swych zbrodni i dowody spopielić. 
Pierwsze kroki po starych śladach 

background image

Zaraz drugiego dnia pobytu we Lwowie nasi gos. 
rze prowadzą nas do siedziby lwowskiej prokuratur^ 
Róg Piłsudskiego i Piekarskiej. Pękaty, szary, wymyślni} 
secesyjny budynek dawnego Hotelu Krakowskiego. Jes^ 
cze przestronny hol zdobi ciemna, dębowa boazeria, a poi 
ś

cianami tkwią jakieś masywne stoły czy lady o barwi' 

mahoniu, być moŜe dawne kontuary portierów. Grudnie 
we słońce sączy się przez kolorowe szkiełka witraŜowyq 
ogromnych okien rozjaśniających mrok szerokich schć 
dów, jeszcze wyłoŜonych kokosowym buraczkowego k< 
loru chodnikiem pościeranym doszczętnie podeszwar 
znakomitych gości „Krakowskiego", jakichś pewnie b 
rysławskich nafciarzy, dygnitarzy stołecznych, moŜe jes 
cze i kupców galicyjskich, którzy tu zjeŜdŜali na „koi 
trakty lwowskie", zwoŜąc kufry pełne reńskich i córeczj 
na wydanie. Pół wieku temu staliśmy na tych schoda(| 
drŜąc z emocji w oczekiwaniu na chwilę, kiedy pojawi s! 
16 
n<i nich, wychodząc ze swego „numeru" nasz ubóstwiany Adolf Dymsza, który wraz z 
Eugeniuszem Bodo zjechał na dwudniowe występy z jakąś rewią do Lwowa i była to 
niepowtarzalna szansa zdobycia autografu do notesików, które dzierŜyliśmy w rozlatanych 
palcach. 
I teraz jesteśmy tu z notesami. Za chwilę wypełnią je przepisywane z akt zeznania Mojsieja 
Korna i Lwa Mandela z tomu 6, strona 36 i 41. Kiedy wykopywaliśmy trupy na Wulce, wiele 
z nich było bardzo ładnie ubranych, u jednego znajdował się dokument, z którego kolega, nie 
pamiętam nazwiska, odczytał, Ŝe naleŜy do profesora Bartla. Zaś Mandel Lew zeznał: kiedy 
ładowa->ny wykopane trupy na cięŜarówkę, Ŝeby je przewieźć Lesienic, w ubraniach 
znaleźliśmy dokumenty na zwisko StoŜka i Ostrowskiego, a takŜe order Virtuti litari, jakie 
rozdawał PUsudski. Przypominam sobie, trupy były ubrane we fraki albo w „duŜo harne 
tiiumy". 
>apier juŜ zszarzał w tekturowych okładkach, pachnie 
lcelarią, pyłem, czasem... A obok skoroszytów pudeł- 
pełne zaśniedziałych pieniąŜków. Wydobyte w rok po 
I nie przez krasnoarmiejców podczas ekshumacji doko- 
iej w lesienickim lasku. Odkopano wtedy i tysiące 
tok włoskich Ŝołnierzy wymordowanych przez Niem- 
v po odstępstwie marszałka Badoglio. Więc w pudełe- 
ii pobrzękują teraz i liry. Miedziane pięciogroszówki, 
nejki, liry, zmieszane jak na ofiarnej tacy, kieszonko- 
bilon trzech banków, trzech narodów. 
'ała historia leŜy przed nimi na jednym z czterech 
¦     rek ciasnego prokuratorskiego pokoiku. Pancerna, 
ogniotrwała kasa. Regały z uporządkowanymi aktami. 
Ponumerowana i skatalogowana ludzka pamięć. Rejestr 
łbrodni, gwałtów, grabieŜy i przemocy. I to wszystko 
"   czterech ścianach pokoiku na drugim piętrze,  do 
[¦ego wnoszono kiedyś szampitra podochoconemu kup- 
i. A moŜe tu właśnie przygotowywał swoje facecje 
17 
 

background image

Dymsza przed wieczornym występem w  „Rozmaitościach"? 
Ciągle ten czas uwiera nam grzbiet, pęta nogi, które wciąŜ zawracają, miast iść przed siebie, 
głowę jak strych zagraca niepotrzebnymi rupieciami, albo jak mgła opada : na siatkówki oczu, 
wczorajsze klisze tasują się na nich wciąŜ z dzisiejszymi jak karty, z dwóch róŜnych talii. 
Wieczorem w hotelu „Dnistr" przysięgamy sobie solennie zabrać się nareszcie rzeczowo, bez 
emocji, do roboty. Czekają na nas nasi gospodarze: Tola z moskiewskiego, Saszka z 
lwowskiego APN, odpowiednika naszego „Inter-pressu", na którego zamówienie powstaje 
film. Jego reŜyserem ma być Marian Bekajło z warszawskiej telewizji, teŜ kresowy chłopak, z 
Kamionki Strumiłowej. Teraz nie ma go z nami, bo gospodarze po zaznajomieniu się ze 
scenariuszem nalegali na razie na przybycie autora w celu omówienia kilku niejasności. 
Jeszcze ich nie znamy. Ma je przedstawić zaangaŜowany specjalnie w tym celu konsultant. 
Jest nim sędziwy juŜ, były prokurator wojskowy, Julian Aleksandrowie: Ą Szulmejster. 
Naprzód z racji swego zawodu, później juŜ' jako publicysta i historyk z zamiłowania, 
wytrwale węszył ślady zbrodni hitlerowców i ukraińskich nacjonalistów. Nie tylko po 
temacie, ale i po samym dawnymi Lwowie porusza się swobodnie i gładko. Z nim nie majak z 
innymi ceregieli przy uściślaniu topografii miasta, kiedyj jedziemy autem sam podpowiada 
trasę: Sapiehy, poten| Potockiego, Nabielaka w dół do Pełczyńskiej. Sam miesz^ ka na 
Chodkiewicza, dziś Bohuna. Tak to zgodnie z ryt' mem historii hetman musiał oddać pola 
atamanowi. 
Na pierwsze spotkanie nasz konsultant przybył z pla* nem Lwowa. Rozpostarł go na 
hotelowym stoliku. RóŜnoi kolorowe kredki zakreślały nie znane nam granice dzie nic, nadto 
zaopatrzone w cyfry. 140 000, 200 000, 55 00i Wnet okazało się, Ŝe kreski nie oznaczały 
dzielnic, lec: rejony zagłady, liczby sumowały nie mieszkańców, ali 
'Ciury. Wojna naniosła na plan Lwowa nowe topograficzne pojęcia: dawne poczciwe nazwy 
nabrały dodatkowych znaczeń: na Janowskiem mieścił się obóz, na Piaskach i < 
wstrzeliwano, na Wulce wymordowano profesorów, w Lesienicach słynna „Brygada śmierci", 
opisana we wspomnieniach Leona Weliczkera, wzniecała poŜary, podpalając stosy tysięcy 
trupów. 
Powoływanie świadków 
Konsultant od razu z grubej rury: „Film trzeba zacząć < ><i narady w salonce Hitlera, gdzie 
fuhrer zlecił Canariso-wi opracowanie planu eksterminacji Słowian. Dowodzą tego 
stenogramy z norymberskiego procesu". 
Wdajemy się w krótki, akademicki wykład o współcześnie rozumianym dokumentalnym 
filmie. Dziś juŜ 
pierki nic nie  znaczą  wobec  relacji  Ŝywego  czło- 
ieka. 
W porządku. Jest taki człowiek. Nazywa się Luka Tawłyszyn. Był generałem w sztabie 
Bandery i brał dział w krakowskich przygotowaniach do terrorystycz-i ych operacji we 
Lwowie. Jak to jest taki człowiek? To on yje? śyje, mieszka we Lwowie, swoje, rzecz jasna, 
jak to iv mówi, odcierpiał, ale całkiem niedawno opowiadał 
tym w specjalnej audycji telewizyjnej. 
Otośmy w czepku urodzeni! Będziemy rozmawiać z prawdziwym, Ŝywym generałem UPA. 
Odtąd Ŝyjemy tylko oczekiwaniem na to spotkanie. 
Lecz zanim nastąpi, sporządźmy listę innych spotkań. 
więc z Edmundem Zajdlem, który trzykrotnie przeŜył własną śmierć i który pracując w tzw. 
Wohnungskomman- 
10  uprzątał na Herburtów 5 mieszkanie Bartla w parę odzin po aresztowaniu profesora. A 
więc z Luizą Sztern- 
tejn, rzeźbiarką, której pomnik wyobraŜający jedenas- 
11 profesorów-lekarzy, rozstrzelanych na Wuleckiej, zdo- 

background image

18 
19 
bi muzeum Instytutu Medycznego przy Piekarskiej. A więc z rektorami Politechniki i 
Uniwersytetu, gdzie wykładali profesorowie. A więc z profesorem Dubowym, który był 
słuchaczem wykładów Antoniego Cieszyńskiego. A moŜe warto by odwiedzić i Archiwum 
Akt Miejskich, gdzie przechowywany jest spis obrazów, jakie zabrano z mieszkania profesora 
Ostrowskiego? Ten dokupi ment pełnił juŜ rolę świadka, kiedy niedawno odgrzebywano tu 
słynną sprawę Mentena. 
Od kogo by zacząć? Nam, rzecz jasna, pali się d generała, ale to zrozumiałe, Ŝe takie 
spotkanie trzeb 
dopiero umówić. 
Film powoła na świadka równieŜ i inne dokumenty, jal na przykład przypomniany we 
fragmentach przez wroc ławską „Odrę" (nr 4, rok 1977) słynny raport księŜnj Karli 
Lanckorońskiej. Była ona krewną królewskiej ro dziny włoskiej, podówczas panującej, co nie 
przeszkodziło Niemcom więzić ją jakiś czas w Stanisławo wie, a później na Łąckiego we 
Lwowie, dzięki czemu zetknęła si^ tam oko w oko z bezpośrednimi sprawcami mordu profe 
sorów. 
Część Ŝywych świadków tamtych dni nagraliśmy jesz 
cze w kraju, przed wyruszeniem na kręcenie filmu 
NaleŜą do nich: doc. Tomasz Cieszyński z Wrocławia, 
który doskonale zachował w pamięci noc, gdy z domu na 
Bogusławskiego wywleczono jego ojca, jedyny ocalały) 
z czworga synów prof. Longchamps de Berier — Andrzej: 
córka prof. Hamerskiego — Barbara, pani Zofia PlejewJ 
ska z domu Tesznar, mieszkająca w najbliŜszym sąsiedzi] 
wie Bartlów na ulicy Herburtów, prof. Zarzycki, więziony 
na Łąckiego w sąsiedniej celi, z której na śmierć wywołaj 
no Kazimierza Bartla. Na filmową wizję lokalną d| 
Lwowa zgłosił się równieŜ z Wrocławia prof. Zygmi 
Stuchly, który jako jedyny jeszcze Ŝyjący świadek 
swego okna przy Małachowskiego obserwował ostatni 
drogę uczonych i egzekucję. 
20 
Aby naleŜycie pojąć ich zeznania, warto raz jeszcze cofnąć się do tej szczególnej atmosfery 
tamtych dni 7. przełomu czerwca i lipca 1941, kiedy to Lwów przecho-¦ l/.il pod panowanie 
Niemców. 
iWÓw staje się Lembergiem 
Nad miastem unosił się jeszcze swąd po spalonych tynnych Brygidkach (gmach dawnego 
klasztoru Brygi-lek, słuŜący od czasów kasaty Józefińskiej za więzienie), udno było jeszcze 
przechodzić przez Kazimierzowską bz osłaniania nosa chusteczką, taki panował tu niesamo-
ity odór skwarzącego się ludzkiego białka —jeszcze na desieniu dopalał się  słynny z 
wybornych likierów wódek Baczewski, dokąd wciąŜ pomykali z wiadrami bańkami co 
odwaŜniejsi, by uratować choć trochę ródki, bo to była podówczas waŜna, właściwie jedyna 
waŜnie licząca się waluta. 
i*  Pośród tych dymów i kurzawy pyłu, unoszącego się po 'niedawnych bombardowaniach, 
które uszkodziły między ymi kościół Świętej ElŜbiety, ten sam, co to go z dala lać juŜ 
niestety, jak było w Ŝołnierskiej piosence z 1914 u, lwowianie z trudem mogli się połapać w 
tej nagłej lanie. Tak jeszcze niedawno przez wschodnie ziemie wirwydarzonego płodu 
traktatu wersalskiego sunęły po-i.ig za pociągiem z borysławską naftą za San ku sprag-11< 

background image

mym benzyny volkswagenom i stuckasom, aŜ tu nagle ii same yolkswageny wjechały sobie 
od Gródeckiej, i te .u ne stuckasy zdziesiątkowały stary Lwów, by go przero-|t)ić na Lemberg. 
W mieście zapanował chaos, nikt nie mógł się połapać idgadnąć, jakie aktualnie chorągwie 
ujrzy rankiem na lachach: „synoŜowte", które powtykano w miejce czerwonych, czy ze 
swastyką. Zaraz w pierwszych dniach dotarła, wraz z falą pierwszych przybyszów zza Sanu, 
21 
wiadomość o pułapce, jaką zastawiono w Krakowie na profesorów Uniwersytetu 
Jagiellońskiego. MoŜna było! się spodziewać i we Lwowie powtórki raz juŜ wypróbowanego 
manewru. 
Oto relacja Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej z „Zeszytów Historycznych" (ParyŜ 
1963): 
22 czerwca o czwartej nad ranem obudziły nas detonacje. Przystąpiliśmy do okna, nie było 
niestety wątpliwości — to samoloty niemieckie bombardowały miasto? Koszmar stał. się 
rzeczywistością. Około godz. 10, o tej niezwykłej porze zjawił się Boy. Przyniósł kilka 
paczek] papierosóio, które po drodze jeszcze zdobył, sam nie palit\ ale jak zwykle myślał o 
drugich... Na drugi dzień po wybuchu wojny Boy opowiedział mi, Ŝe rad7ior^;>-p wła-dze 
uniwersyteckie postawiły samochód do jemu i kilku jeszcze pisarzom i profesorom, aby 
ewakuować w głąb ZSRR. — Czy skorzysta pan z tej moŜliwości? — Takie imię synowi 
zostawię?!                ' 
2 lipca przyszedł Boy bardzo zdenerwowany złą wi__ 
mością. Aresztowano profesora Bartla. Do dziś nie mog 
sobie zdać z tego sprawy, jak wiadomość ta lotem błyska 
wicy dotarła do Boya, jako Ŝe komunikacja telefo 
była nadal przerwana. Nazajutrz nie przyszedł... 
łam się na odwagę i poszłam sama na Romanowiczal 
Weszłam do stróŜki. I oto co usłyszałam: 2 lipca między l! 
a 11 to nocy Niemcy zabrali wszystkich z mieszkani 
profesora Greka — kucharkę i pokojową Stefcię wypu 
ś

cili nad ranem... Właśnie kiedy miałam, odejść zjawili 

sięStefcia... Opowiedziała o przebiegu koszmarnej noc% 
OtóŜ Boy był juŜ w swoim pokoju, przez cały wieczór by 
bardzo smutny... Wtem odezwał się dzwonek. Weszi 
Niemcy. Byli to oficerowie, zapytali o profesora Greką 
a kiedy do nich wyszedł, pytali kto jeszcze tu mieszkcj 
Odpowiedział, Ŝe Ŝona, zaŜądali Ŝeby takŜe wyszła d 
przedpokoju, kazali obojgu usiąść obok siebie na ławc 
przy ścianie. Następnie pytali, kto prócz Ŝony jest w miesi 
22 
Kaniu. Prof. Grek odpowiedział, Ŝe szwagier, nie podając nazwiska. Kazali go zawołać. 
Wtedy Boy wyszedł z '•iblioteki, musiał równieŜ usiąść na ławce. Niemcy nie i wdzieli więc 
wcale kim jest i o nazwisko nie pytali... ¦oy był blady, drŜał podobnie jak profesor Grek. Na 
razie zabrano się do śydów. Wyłapywano ich tysią-imi i odtąd wyróŜniać ich miały białe 
opaski z gwiazdą 'awida noszone na prawych rękawach. Nieco później t mknięto śydów w 
getcie na śółkiewskiem lub w Obo-ii' Janowskim, jednym z najokrutniejszych, jakie urzą-l 
'.ono na polskich ziemiach. Dokonywano tam masowych • izstrzeliwań lub wywoŜono całymi 
transportami do ] 'cłŜca. Na razie hitlerowcy wyłapywali śydów na uli-. ich, wywlekali z 
domów, formowali w specjalne oddzia-i\  i brygady przeznaczone do sprzątania mieszkań po 
csztowanych lub wysiedlanych Polakach z dzielnicy r/.eznaczonej na nun fur Deutsche. W ich 
obronie od pierwszych dni okupacji stanęła, l/.iałająca w ramach Rady Głównej Opiekuńczej, 
wspom-uiina juŜ Karla Lanckorońska. Wspaniale opanowana najomość języka niemieckiego, 

background image

parantele rodzinne za-i.iczające aŜ o panujący aktualnie ród królewski we Włoszech, 
pozwalały jej przez długi czas docierać z interwencjami  do  niedostępnych  gabinetów  
niemieckich. ,<'cz kiedy w Stanisławowie wymordowano prawie cał-111 wicie elitę 
tamtejszej inteligencji polskiej i kiedy odwa-na księŜna wyruszyła tam właśnie na pomoc, 
szef tamtej-/i'go gestapo Kriiger, nie bacząc juŜ na wysokie urodzeni' naprzykrzającej się 
Lanckorońskiej, aresztował ją, r.obiście wielokrotnie przesłuchiwał i torturował. Wtedy ». 
(aśnie, podczas jednego z przesłuchań, dowiedziała się •< 1 Kriigera, Ŝe to on osobiście 
dowodził oddziałem Feld-stapo, winnym bezpośrednio aresztowania i wymordo-inia 
lwowskich uczonych. Jetzt wo sie nicht rnehr rauskommen, kann ich es ja ihnen sagen, die 
Universi-ctsprofessoren, das ist mein Werk, um drei Uhr mor- 
23 
gens. (Teraz, gdy pani juŜ stąd nigdy nie wyjdzie, mogę t pani powiedzieć, ci profesorowie 
uniwersyteccy to moj_, robota o trzeciej rano). Tak podaje Lanckorońska w swoim raporcie, 
opublikowanym w „Orle Białym" w Anglii oraz przesłanym później przyjaciółce, małŜonce 
wybitne-j go uczonego z Wrocławia — przedtem ze Lwowa — Marii Kulczyńskiej („Odra", 4 
IX 1977). 
ś

e ów Kriiger ne bluffował świadczyć moŜe rozmów Lanckorońskiej z gestapowcem, 

kapitanem Walterem! Kutschmannem w więzieniu we Lwowie na Łęckiego: J 
— Co pani wie? — Wiem, Ŝe Kriiger zastrzelił Iwoi skich profesorów. — Skąd pani to wie? 
— Od sameg Krilgera. — SłuŜyłem, pod nim, kazał mi owej noc, przyprowadzić drugą grupę 
profesorów oraz szereg innych osobistości. Oświadczyłem, Ŝe nikogo w mieszka^ niach nie 
zastałem, dlatego ci ludzie Ŝyją. 
Następny dowód prawdziwości wyznania Kriigera td jego rozprawa w Berlinie przed sądem 
hitlerowskim i wyrok skazujący za „zdradzenie tajemnic słuŜbo! wych". Podobno 
Kutschmann doniósł o tym, co usłyszał od Lanckorońskiej swoim przełoŜonym. 
Ale po wojnie, gdy osądzono Kriigera, został on skaza ny na doŜywocie za swoje mordy na 
ś

ydach; wniesion zaś przez Lanckorońska dodatkowe oskarŜenie o zabici! uczonych we 

Lwowie nie zostało juŜ, wobec najwyŜszej wymiaru kary z innego powodu, wzięte pod 
uwagę. 
Ulica z zakazem wjazdu 
Rozmawiamy z naocznymi świadkami, którzy otar się niejako o główne dramatis personae. 
Państwo Pl» jewscy, dzisiaj mieszkańcy stolicy, zajmowali podówczi wraz z ojcem pani 
Plejewskiej, znanym adwokatem dokt rem Leopoldem Tesznarem, willę przy ulicy Herburtóv 
Opowiada pani Plejewska: — Mieszkaliśmy na Herbu 
24 
tów, naprzeciwko profesora Bartla. Ta niewielka uliczka na skarpie, zamknięta dla wjazdu 
obcych pojazdów, wyglądała tak: najpierw był dom profesora Jakuba, dalej willa doktora 
Brichta, pediatry. Dalej, jeszcze wyŜej, magnacka siedziba pana Mazzucato, właściciela 
sławne-K<) wydawnictwa geograficznego — KsiąŜnicy Atlas, tej od znakomitych map 
profesora Romera. I zaraz po drugiej stronie mieszkał Bartel. A my —vis-a-vis. 
(Profesor Bartel, matematyk, specjalista z dziedziny geometrii wykreślnej, autor głośnego 
dzieła o perspektywie malarskiej, był liberałem, socjalistą z przekonań, trzykrotny premier w 
polskim rządzie, w tym raz po zamachu Piłsudskiego w 1926 roku — przyp. aut.) 
Po wybuchu wojny ojciec zaczął chodzić naprzeciwko, by wspólnie posłuchać radia. A pani 
Bartlowa odwiedzała nas, skarŜąc się, iŜ Kazio się nudzi. Bartla podobno nagabywali Sowieci 
by... przystąpił dc nowej władzy, ale on odmówił. Jestem przede wszystkim Polakiem, 
tłumaczył (...) 
Bartel złamał nogę i leŜał. Ojciec wtedy odwiedzał go JuŜ codziennie, dyskutowali o polityce. 
W willi Mazzuccaty, na wzgórku, urządził swoją prywatną rezydencję Nikita Chruszczow. 
Trzymał tam aŜ trzy psy, piękne papugi, kanarki, bardzo lubił zwierzęta. Gdy 17 września 

background image

1939 weszli Sowieci, myśmy czym prędzej podrapali nasz dom, zerwali klamki, bo im się 
podobały tylko duŜe i nowe budowle. 
WyjeŜdŜając w 1941 roku, w lipcowym popłochu Chru-łzczow pozostawił cały swój 
zwierzyniec, nie był w stanie go zabrać. Po nim weszło gestapo i jego pies, ogromny 
tresowany buldog został natychmiast zastrzelony. 
Teraz Niemcy zaczęli wkraczać do Lwowa i moja matka 
poznanianka, biegle mówiąca ich językiem, jak po 
ix ilsku, zawołała: „Och, nie ma od nich niczego gor- 
H7.Ufi0". 
Wkrótce zobaczyliśmy kroczące Kadecką oddziały Ty- 
25 
 
rolczyków, i ten tłum Ŝydowski, który uciekał przed nimi w strasznym popłochu i nieładzie. 
Kazano nam wywiesić „synoŜowte" flagi i tata pobiegł na to do miasta — a gdy prędko 
wrócił, zadecydował: byłem u naszych, to jasne, nie wywieszać „synoŜowtych fan". 
Ten ukraiński epizod lipcowy trzeba wyjaśnić, przerywając na moment relację pani 
Plejewskiej. OtóŜ przed Tyrolczykami do Lwowa wkroczył pół cywilny, pół wojskowy 
oddział polityków ukraińskich, którzy na zwycięstwie Niemców budowali swój program 
„samostijnej Ukrainy". Okupant niemiecki zdawał się początkowo popierać te ich dąŜenia. 
Policja pomocnicza zorganizowana we Lwowie była ukraińska, brała udział od pierwszych 
chwil lipcowych w aresztowaniach Polaków i pogromach 
ś

ydów. 

Niemcy wkroczyli do miasta w poniedziałek 30 czerwca. We wtorek przed południem 
wyszłam z Boyem na miasto, szliśmy z Kurkowej w kierunku Rynku — wspomina pani 
Wanda Ładniewska-Blankenhein w „Zeszytach Historycznych", wydanych w ParyŜu w 1963 
roku. — Tu przedstawił się naszym oczom widok wprost niesamowity: dwie olbrzymie 
chorągwie ze swastyką* sięgające ziemi powiewały u stóp ratusza, przez Rynek, maszerowały 
oddziały wojsk niemieckich, przejeŜdŜały czołgi, a tłum Ukraińców rozbiegany, 
rozhisteryzowany, wznoszący okrzyki na cześć zwycięskiej armii hitlerowskiej i jej wodza, 
obrzucał białymi kwiatami dumnych Ŝołnierzy i wieńczył girlandami tanki. Wśród tej 
gawiedzi znaleźli się takŜe tu i ówdzie Polacy. Boy był złamany. Blady powtarzał drŜącymi 
wargami, jakby do siebie: 
„To straszne". 
Po kilku dniach aresztowano działaczy politycznych „samostijnej" Ukrainy i wywieziono 
podobno do Berlina. Niepodległość się skończyła. Hitlerowcy oszukali równieŜ swoich 
sojuszników. Pozostała tylko pomocniczą policja ukraińska. Batalion ochotników ukraińskich 
-- 
26 
Nachtigall (Słowik), szybko wyekspediowano na front. Tam został zdziesiątkowany. 
Tym bardziej wzmaga się nasza niecierpliwość w oczekiwaniu na spotkanie z generałem 
UPA, bliskim współpracownikiem Bandery, owym zapowiedzianym juŜ Luką Pawłyszynern. 
Na razie, zanim ustalą jego aktualny adres, powracamy do wspomnień p. Płejewskiej, 
nagranych uprzednio w Warszawie. 
Kilka dni po wkroczeniu Niemców, chyba drugiego trzeciego dnia, między ósmą a dziewiątą 
rano przyjęli gestapowcy po profesora Bartla. Dwóch go wypro-Iziło do auta, staliśmy w 
ogródku. Ojciec jak zawsze dł, Ŝe moŜe uda mu się coś pomóc, ale gdzie tam. rofesor tęgi, 
wówczas koło pięćdziesiątki, twarz po-:na, choć pełna, włosy siwiejące, kulał na swej nie 
¦czonej po złamaniu nodze. Bartlowa chciała przerzu-lo nas porcelanę, oddać obrazy, ale do 
tego nie doszło, ała mi natomiast podać wielki kosz z konfiturami ojach. 

background image

azajutrz gruchnęła wieść o jakiejś strzelaninie o świ-ia Wulce. Z naszej ulicy tymczasem 
zaczęto wysiedlać aków. Odnowiono znak zakazu wjazdu pojazdów, ieli tu mieszkać 
dygnitarze hitlerowscy. Inną rglację o aresztowaniu profesora Bartla przedstawiła jego 
małŜonka. Według niej uczony, kuśtykając na ¦j nie wyleczonej nodze powędrował do pracy 
na lnie i stamtąd dopiero, rano 2 lipca, zabrało go i      apo. Rodzinie natomiast kazano w 
ciągu dziesięciu i      it opuścić willę na Herburtów. 
idajemy obydwie wersje, róŜnice między nimi, w za-ie mało istotne, powstały zapewne z 
szoku, w jaki dzeni zostali świadkowie tych dramatycznych wyda-. Tragedia rodzinna 
profesorostwa Bartlów nie zamy-o jednak na śmierci wybitnego uczonego i polityka. .mi 
Plejewska przypomina sobie aresztowanie córki 
27 
!gial^l kleili 
OJ (M 
00 
§ 


 

Iiąitllltlllli 

ii! c 
&O^   S   o05   «, 
4) O i •3 bfl N S   4) -O 
•S 2 -s g ^ 
Fis 
05    ^ 
s ? S|I 
?  co . O) o N   *- 
 
g1 « ^ '§ -5 
N ^3   j   SS 

o xi 
"3 

-u S? 
 
.a 

 
s ¦s 
•fl         fl   41 
_a>      o 
a I 
 
U} 
-3 
y o 
O) 1-5 

background image


55 
01 

o -a:a 

ala 
s§ 
O  n 
•g N ° C t/l 4) ,,   01   O 
n S ° 
y g « 
N -NI 
HM N   41   *J 
uj ¦« « 
>   C8   4) 
¦<-> >> o 
>? ft-fl 
fl » fi 
S 2 & 
^ u 
N   4)   C8 
•§ § c cl 5 ea 
SJ3 

N tn 
ca Cl 
•57 
N UJ 
o c 
S g1 

tfl 
wj 'D 
a o 
•N   to 
.-3 
 O 
 50 
s « y-a a'S 
•d q n g +; 41 
O) N 
i*8 
Cl   ii 
41 N 

N m 
.   4> 
.     CS i-j O   U 
a o 

background image

•a 
o   ¦ 

oj   tg 
i—i    CO 
T3   Ci 
"ćS o 
NT3 
| o o 3 m 91 

3 o 

O) 
 X 
 •* 

O T O) 
o S 3 o « o o 3 S * 
"o 
I *3» 
"So" 
2.S      f 
N   5? 
»3 
o o vCJ 
a|^ 
g"« 
;  N  co f*^ 
;  SS  *-   O 
O Ol 

CO 
przygotowana dla nich Brandstelle. Tam ustawiano ich rzędem i jeden z SD oddawał do nich 
salwę z ręcznego karabinu maszynowego. Następna dwudziestka piątka padała na poprzednią. 
W ten sposób tworzył się wal trupów, jeden na drugim. 
Przy układaniu trupów na stos biorą tragarze jednego trupa do rąk, a tymczasem okazuje się, 
Ŝ

e człowiek ten Ŝyje, nie został nawet ranny! Kładą go z powrotem między trupy i zaczynają 

brać innego z drugiej strony. Przy robocie jeden niby to rozmawia głośno z drugim i i w ten 
sposób dają wskazówki rzekomemu trupowi,1 mówią mu, Ŝe zostawią ,jerszalung" na noc. 
KaŜą mu I gdy się ściemni włoŜyć ,Jerszalung" i pójść około północy, \ 
kiedy mniej pilnują. 
... UłoŜono na stos dopiero 400 trupów. ŚwieŜe trupy 
jest cięŜej układać niŜ stare, bo kaŜdy trup waŜy dwa' razy tyle, zwłaszcza te, które leŜą na 
dole i pod wpływem] cięŜaru więcej napuchły. Stos świeŜych trupów układano tak, Ŝe czym 
wyŜsza warstwa, tym była szersza, świeŜe trupy są śliskie i dlatego trzeba na górze umieścić 
większy cięŜar, Ŝeby się nie zsuvoaly. Trupy z boku leŜące przy paleniu spadały i później z 
powrotem wrzucano je 
do ognia. 
Untersturmfuehrer dal teŜ rozkaz trzem rymarzom, którzy pracowali w warsztacie dla potrzeb 
Niemców, Ŝeby zrobili dla obydwu Brandmeistrów czapeczki z rogami, tak jak dla 

background image

prawdziwych diabłów. Od tego dnia kroczą oni we dwójkę na czele całej brygady, jakc 
postacie symboliczne, z czarnymi rogami na głowit i z oŜogami w ręku, którymi przegarniają 
ogień. Są oni zaiusze osmoleni od ognia, czarni w czarnych ^erszaluni gach" i w czarnych 
buciskach. Prawdziwe diabły. Nii wolno im nigdy tego stroju zmieniać i mają teŜ takie samł 
,Jerszalungi" do przebierania się do pracy ...na miejscy przy dawnej Aschkólonna w wielkim 
wąwozie został^ szara kupa drobnych kości, które nie dawały się ju\ 
32 
ubić. Untersturmfuerer i o tym pomyślał, jak zemleć te ości. Pewnego dnia przywieziono tu 
maszynę. Wyglądali jak maszyna do mielenia Ŝwiru. Pędzona była małym • lotorkiem diesla. 
Byt to jakby wielki zamknięty kocioł. W środku były kule Ŝelazne. Kocioł ten obracał się i 
kule l\My kości, które ciągle wsypywano. Z jednej strony było 
< *tko, przesiewające miał, zaś grubsze kawałki dalej się '•¦netto. Zmielone kości tworzyły 
bardzo drobny pyt, który 
< t\flądałjak luksusowa mąka lub puder szarego koloru. i tyt ten rozsiewano następnie po 
polu. Ludzie, którzy 
tym pracowali byli zawsze czarni jak Murzyni, pył ten strasznie się kurzył. Aby nadąŜyć z 
przemie-kości do pierwszego września, maszyna pracowa-piątej rano do dziewiątej wieczór ... 
W piątek dnia :dziernika zakończyliśmy robotę na miejscu. LeŜał .y ostatni stos trupów i było 
ich powyŜej 2000. godzinie 7.30 zajeŜdŜają dwa auta cięŜarowe, auto szupowców i jedno auto 
z SD z Untersturmfuehrerem > 0 czele. Jedno auto wygląda jak auto-lodownia. Do tego Mta 
załadowaliśmy narzędzia, to jest sztychy i haki do ^ciągania trupów, jako teŜ grabie i nasiona. 
Jedziemy a Wulkę ... Nie umiem powiedzieć dokładnie gdzie to vi", ale gdy Pan Bóg da i 
wyjdziemy na wolność, to na to miejsce i na pewno je odnajdę i rozpoznam, obraz całego 
terenu mam przed oczyma, polu, gdzie były zasadzone buraki (niewielki ka-z daleka było 
widać rzędy trzypiętrowych willi, liśmy wyrywać buraki i kopać... Ale gdy dotarli-Ipiy do 
głębokości poniŜej dwu metrów i ziemia stała się $1*owu twarda, wówczas Scharfuehrer 
pojechał na Dienst-ifcrlle i po pół godzinie wrócił z SD-manem, który wie-ttrinł, gdzie się 
trupy znajdują. Dziewięciu z nas poszło ) drugie miejsce, zaś druga dziesiątka została, asypać 
niepotrzebnie wykopany grób... Nowe miej-%ajdowalo się o jakieś 30 metrów dalej. Teren 
był uy. Niedaleko stąd widać było drogę, a obok był 
33 
parów. Tu na okrągłym skrawku ziemi, o średnicy około 2 metrów stanęliśmy, zaczęliśmy 
kopać i za kwadrani widać było trupy. Poznaliśmy od razu, Ŝe musieli to by i jacyś wybitni 
ludzie. Niektórzy byli w wieczorowycn strojach, inni zaś leŜeli w ubraniach z drogich 
materiał łów. ChociaŜ zbutwiały, ale znać było dobry gatunel Ody tylko podnieśliśmy 
pierwsze trupy, juŜ leŜały dwi złote zegarki kieszonkowe z łańcuszkami i złote piór\ 
Watermana. Jedno wieczne pióro miało złotą obrączk szerokości 1 centymetra z wybitym 
nazwiskiem właściciele Grób nie był głęboki — miał zaledwie około metra, tal Ŝe po pół 
godzinie trupy były wyjęte i załadowane n\ auto-lodownię. Dokładnie nie wiem ilu było 
zabity cm gdyŜ tu ich nie liczono, a na oko m,usiało ich być mniĄ więcej trzydziestu kilku. 
Po kilku minutach grób b% splantowany i zasypany. Po przeliczeniu nas wsiedli śmy do auta, 
w którym przedtem były reflektory i tal o godzinie 11.30 znajdowaliśmy się z powrotem w 
naszyĄ 
namiocie. 
Na drugi dzień ci, którzy w nocy wyjeŜdŜali, miel wolne, reszta zaś wyszła ładować trupy i 
zanieść je ni stos. Układacze zaciekawieni kim byli ci panowie, wyciĄ gali im z ubrań 
dokumenty, które wykazały, Ŝe był t pro/. Bartel, dr Ostrowski, pro/. StoŜek i inni. Wedh 
obliczenia obsługi było ich 38. W sobotę dnia 9 październ fca podpalono stos, obejmujący 
powyŜej 2000 trupói między nimi zwłoki kilkudziesięciu najlepszych synó Polski. W dniu 
tym wypadł Jom Kipur, Sądny Dzie i wielu naszych ludzi pościło. 

background image

Mordowanie mądralów 
Odkrycie Leona Weliczkera, dziś profesora Wella wiele osób podaje w wątpliwość. Według 
zeznań wspi Więźniów profesora Bartla oraz korespondencji, ktq 
34 
podczas pobytu w więzieniu prowadziła z nim Ŝona, >ytego premiera Rzeczypospolitej 
więziono początkowo k podziemiach gestapo na rogu Pełczyńskiej i Kadeckiej traktowano z 
pewnym szacunkiem. Przypuszcza się, Ŝe Karano się go wtedy nakłonić do utworzenia czegoś 
K rodzaju marionetkowego rządu ąuislingowskiego, który dopomogłby Niemcom w 
angaŜowaniu Polaków po ich "tonie. Bartel zapewne odpowiedział gestapowcom tak 10, jak 
wcześniej, gdy namawiano go do uczestnictwa władzach radzieckich: „Jestem przede 
wszystkim lakiem". 
Przeniesiono go więc do cięŜkiego więzienia na ulicy Łckiego, to znaczy tam, dokąd 
wsadzono równieŜ przy-tfmniej część zagarniętej przez policję ukraińską (hilfs-Jizei) 
młodzieŜy akademickiej Lwowa zaraz w pierw-ych dniach okupacji. W tej katowni zniknęły 
juŜ wszel-'» pozory uprzejmości dla byłego premiera i wybitnego ukowca -~ torturowano go, 
bito, kazano czyścić buty raińskiemu policjantowi. 9 lub 10 lipca, trudno to dziś Śle określić, 
więźniowie usłyszeli jak z sąsiedniej celi &no wywoływano nazwisko Bartla. Wszystko 
wskazu-to, Ŝe wywołano go wówczas w drogę, która miała j   ostatnią. 
Opowiada nam o tym jeden z ówcześnie więzionych "" niontów medycyny (tych aresztowano 
najwięcej), obe-'; profesor Akademii Medycznej we Wrocławiu -¦¦ Piotr fzycki. 
Wzięto mnie z domu na Zamarstynowie dla rzeko-j „prowidi pasportiw", jak wyjaśniał 
aresztując mnie iłejant ukraiński. Zaprowadzono piechotą, Ŝadne śród-lokomocji w tym 
okresie po walkach o Lwów jeszcze | kursowały, telefony równieŜ nie działały. Zaprowa-kru> 
mnie najpierw na Senatorską, róg Łozińskiego, rzeciw słynnego bratniaka, dawnej siedziby 
akademi-i lwowskich. Tam znajdował się ukraiński komisariat. teŜ na drugim piętrze 
komisarz odebrał mi zaraz 
35 
I n;i 

dokumenty i kazał zaprowadzić do pokoju na II piętrze, w którym obróceni ku ścianie, z 
rękami nad głową, stal tacy sami jak i ja, a pilnował nas wszystkich funkcjona riusz w czapce 
z „tryzubem" i karabinem w ręku. Powi dział, wskazując otwarte okno: Czerez wikno moŜe 
skakaty. A my w wisielczym nastroju i z wisielczy humorem, czekając na rozwałkę, graliśmy 
w pluskwy których pełno pętało się tu po ścianach. Jeden drugiemi naganiał je dmuchem, a 
kto miał ich najwięcej przed sobj 
—  przegrywał. Za chwilę jednak ustały nasze szepty i dzikie śmichy-chichy, drzwi się z 
trzaskiem rozwarły wszedł gestapowiec w towarzystwie ukraińskiego korni sarza, rozległ się 
trzask uderzeń — to Niemiec bił po twarzy ukraińskiego policjanta przy komentarzu jegc 
zwierzchnika: Jak włada nimezka wchodyt ' — trebc wstawaty. Wyprowadzono nas i 
rozmieszczono na kilk; dni w celach, aby potem przenieść na Łąckiego. Tan właśnie padło jak 
grom z jasnego nieba nazwisko, nan studentom dobrze przecieŜ znane, wiedzieliśmy od razi 
— na śmierć poszedł profesor Bartel. 
Według zeznań innych świadków, poprowadzono g w ostatnią drogę boso i bez koszuli. śona 
zaraz na drug dzień dowiedziała się o straceniu, udało jej się dostać d< kierownictwa 
więzienia, gdzie pokazano telegram podpi sany przez samego Himmlera z rozkazem zabicia 
profeso ra Bartla. Był podczas swej śmierci, w przeciwieństwie d( tych, co ginęli na Wzgórzu 
Wuleckim, prawie nagi. Jal wobec tego twierdzić moŜe Weliczker, czy raczej jeg koledzy, Ŝe 
to był właśnie Bartel? Profesorowi równieŜ jak to było w zwyczaju niemieckim, zabrano na 
pewn dokumenty, chociaŜ... chociaŜ sceny, które rozgrywał się w bursie Abrahamowiczów 
były jedną straszliw improwizacją. MoŜe więc część dokumentów ostała si w ubraniach 

background image

uczonych? MoŜe i Bartel miał przy sobi( w spodniach na przykład, owo wieczne pióro z 
wygrawe rowanym na nim napisem?        ¦ 
36 
Sto pytań, sto wątpliwości, sto znaków zapytania wyra-na kaŜdym kroku. Czy zdołają je 
wyjaśnić powołani ;z nas świadkowie, którzy w kwietniu wraz z ekipą ową przybędą do 
Lwowa? WspomóŜmy ich pamięć uchami wspomnień, zebranych wcześniej skrzętnie ?z 
Andrzeja Gassa i opublikowanych przez niego 1981 roku w numerze 28 „WTK". 
1 'luton egzekucyjny składał się z 5-6 volksdeutschów 4 policji pomocniczej i jednego SS-
mana, dowódcy. Pomo-toikami byli Ukraińcy. Na pytanie dlaczego mają być I ozstrzelani, na 
czyj rozkaz, Schoengarth odparł: „chodzi i (mądralów". Nikt nie potrafił później przypomnieć 
sobie 1 lazwiska SS-mana prowadzącego pluton. 
I opisanie piekła 
2 lipca 1941 Einsatzgruppe C, słuŜba bezpieczeństwa kierowana przez dra Rascha rozpoczęła 
planową akcję uiszczania śydów lwowskich. Poza nią pracowało we 
wowie od 2 lipca 1941 r. kommando do specjalnych ń doktora Schoengartha. Ustalono, Ŝe 
czynni zawo-we Lwowie nauczyciele akademiccy, w części z człon- 
.mi rodzin lub mieszkańcami domów zostali w nocy 
1A lipca aresztowani w mieszkaniach przez małe ziały słuŜby bezpieczeństwa i następnie we 
wcze-ch godzinach rannych rozstrzelani. Odpowiedzialni zamordowanie profesorów 
lwowskich są Himmler <¦ Frank oraz Brigadenfuehrer doktor Schoengarth indartenfuehrer 
Heim, pełniący w placówce doktora jengartha funkcje kierownika słuŜby bezpieczeńst-
Himmler i dr Frank nie Ŝyją. Dr Schoengarth wyro-n międzynarodowego sądu wojennego 
został 16 mar-946 stracony jako zbrodniarz wojenny, a SS-standar-uehrer Heim w styczniu 
1946 zmarł na raka. Ponie-i dr Schoengarth i Heim nie Ŝyją, naleŜało postępowa- 
37 
nie śledcze wstrzymać. (Von Bellow, prokurator sądul krajowego w Hamburgu.)                                              

Około godziny piątej nad ranem rozstrzelano trzydzieĄ stu dwóch polskich inteligentów, 
doprowadzono ich noi grób, jakieś 200 metrów od budynku, w którym kwatero waliśmy i tam 
rozstrzelano. Jeden z nich nie chcia umrzeć. Kiedy juŜ poczęto sypać pierwsze łopaty ziemi 
na leŜących, nagle spod ziemi wysunęła się ręka i zaczęła wskazywać na okolicę serca. 
Chłopcy oddali kilka strzał łów, wtedy usłyszeli głos podziemny: „strzelajcie szyb\ ko". Co za 
facet. (Akta Feliksa Landaua, zastępcy szefa gestapo w Drohobyczu w 1941.) Zapytany przez 
sąc w czasie rozprawy o likwidację getta i egzekucję uczo nych, Landau odpowiedział: 
Słyszałem o tym w kasynie egzekucji nie widziałem. 
Co ja widziałem, wykopano olbrzymi dół i szli do tegc docentosiwo Ostrowscy, Ruff, 
dyrektor szpitala Ŝydów, skiego z dorosłym synem, Reymanowa, Dobrzaniecki Grek, Boy, 
myślałam, Ŝe oszaleję     - tak opowiadał^ dziennikarce Zofii Lewartowskiej Ŝona dyrektora 
„Wiej ku Nowego", p. Laskownicka.                                      ' 
Akademicka 28, mieszkanie państwa Mączewskicł Przychodzi czterech ludzi po profesora. 
Facet pukając, woła po polsku „policja". Potem juŜ po niemiecku „pójj dziemy". W kilka dni 
później szukali męŜa dwaj eleganci cy gestapowcy. „Zabrano go'1     powiedziałam. „A której 
go to było?" Odpowiedziałam. Popatrzyli na siebie! oddali mi dowód i wyszli bez słowa. (Z 
relacji profesorc wej Mączewskiej). 
Dramat, który rozegrał się tam, w wąskim korytarzy przed wyprowadzeniem na rozstrzelanie, 
musiał wyglądał mniej więcej tak. Aresztowanego profesora Ruffa traktd wano zapewne w 
najgorszy sposób jako śyda, o czyr gestapowcy albo juŜ wiedzieli wcześniej, albo teŜ dowi(j 
dzieli się podczas przesłuchań, przez które przeszła wieli szość aresztowanych. Gdy jeden z 
jego synów, wziętyc 
38 

background image

wraz z nim i załadowanych do „suki" dostał nagle ataku • ¦ i łilepsji, na którą cierpiał, 
zastrzelono go na miejscu. Następnie po chamsku zaczęto zmuszać zrozpaczoną atkę (i 
profesorową Grekową) do ścierania krwi ze hodów, którymi więźniów spychano na dół, do 
korytami prowadzącego ku wyjściu. Na to osiłek wielki—jak to t/.ęsto   chirurdzy         
profesor  Dobrzaniecki   trzepnął \ w twarz znęcającego się nad kobietami gestapowca i 
natych-liast go za to zastrzelono. Zeznania świadków o tej tragedii są bardzo róŜne. Jedni, ja 
profesor Groer, widzieli, Ŝe trupa (zapewne dłodego Ruffa) niosło nad wądół śmierci czterech 
znanych uczonych. Inni obserwowali nawet cztery osoby podobny sposób odtransportowane 
do wspólnego gro-Bu. 
Musiało być tam zresztą więcej aresztowanych niŜ profesorowie i ich rodziny. 
Woźny Politechniki Lwowskiej, uwięziony wraz z pro-esorem Witkiewiczem z tejŜe 
Politechniki, na pytanie ustapowea, jaki zawód wykonuje, odpar' Ŝe swój, Ŝe jest yoźnym. Na 
to przesłuchujący sprawdził jego dłonie | powiedział, Ŝe zostanie zwolniony, ale musi 
poczekać do h»na. Ciągnięto w kierunku podwórza trupy czterech [męŜczyzn w cywilu. Mnie 
dano łopatę i kazano zasypy-f trać ślady krwi, biegnące od schodów do wyjścia na ulicę, <i 
potem ulicą ku Wulce, gdzie znikały w trawie. W czasie (•¦(/o zacierania śladów widziałem 
czterech czy pięciu wstapowców wracających z łopatami z ulicy. Około V rano pozwolono mi 
odejść. I właśnie wówczas, gdy 11 Wojtyna przyszedł do dyŜurki gestapowskiej po swoje 
ilokumenty zobaczył mnóstwo pieniędzy, stosami walają-'•ych się po stole. JVo mój widok 
jeden z gestapowców u rzasnął, a ja uciekłem. 
InŜynier Tadeusz Gumowski: Dobijanie się do bramy obudziło nas. Pięciu Niemców wpadło 
do klatki schodowej.     Czy nikt tu nie mieszka nie meldowany? -- Nikt. 
39 
Wyszli. W willi mego szwagra Witkiewicza zapality się światła, za chwilę padły strzały. 
Czwórkami ustawiano ludzi nad brzegiem debry, twarzami do nas. Pluton egzekucyjny po 
drugiej stronie. Rozpoznała moja rodzina profesora Witkiewicza, przeŜegnał się i zniknął. 
Rozpoznaliśmy takŜe Ostrowskiego i Longchampsa oraz innych. Jedna z rozstrzeliwanych 
pań miała błękitny szal. Prawdopodobnie niektórych uczonych zasypywano, po strzałach 
Ŝ

ywcem. Szybko powstawał grób i została ubita ziemia. Robili to Ŝołnierze. 

Jest jeszcze relacja prof. Groera. Drobiazgowa, ścisła, tak dokumentalnie szczegółowa, Ŝe 
uzbrojony w nią doc. Tomasz Cieszyński będzie mógł później jak z kompasem bezbłędnie 
przemierzać korytarze bursy Abrahamo-: wiczów. Lecz ta wizja lokalna nastąpi dopiero w 
kwietniu, kiedy docent dotrze wraz z ekipą filmową do Lwowa.. OdłóŜmy więc ją na razie. 
Gore nasze miasteczko, gore... 
Nie omijamy niczego, nawet poboczy głównego, tema-| tycznego traktu. Nasi gospodarze 
nagromadzili przedf spotkaniem z nami co niemiara tematów, które dowodzą! Ŝe mimo 
upływu lat, nie zapomniano tutaj o tragedii lwowskich uczonych. Oto jesteśmy przedstawieni 
rzeźJ biarce, pani Luizie Szternsztejn. Spotkanie odbywa sid w przestronnym gabinecie 
głównego architekta miasta! na rogu Podwala i Wałowej. Z jednego okna widać Podwale! 
wzdłuŜ którego ciągną się świeŜo odrestaurowane obronne mury zdobne w kamienne kartusze 
z herbami Sobieskicr i Jabłonowskich; z drugiej gmach gubernatorstwa poc zielonym, 
farbowanym grynszpanowym dachem, siedzi] ba galicyjskich namiestników, cały poczet 
Gołuchów! skich, Jabłonowskich, Dzieduszyckich i Badenich spoglądał stamtąd na 
Gubernatorskie Wały, na Arsenał 
11 iebotyczną wieŜę Korniakta, na cerkiew Wołoską i kopułę synagogi Złotej RóŜy, której juŜ 
nie ma, boją Niemcy spalili zaraz po wejściu, zanim jeszcze zabrali się do palenia jej 
wiernych. 
Luiza Szternsztejn przybyła do Lwowa z  Odessy. W 1974 roku przejęta tragedią 
rozstrzelanych na Wulce profesorów, podjęła pracę nad ich pomnikiem. PoniewaŜ 1 rzeźba 
wykonywana była na zamówienie muzeum Akademii Medycznej, artystka ograniczyła się do 

background image

odtworzenia tylko jedenastu postaci, wyłącznie samych lekarzy, bracowników dawnego 
wydziału lekarskiego. Niezwykle ikrupulatnie gromadziła fotografie uczonych, czerpiąc I 
bogatego archiwum historyka medycyny, prof. Szapiro, Hory jeszcze w 1959 roku wydał 
monograficzną ksiąŜkę oświeconą historii wydziału lekarskiego. Pomnik Luizy Eternsztejn 
zdobi do dziś salę muzeum przy Piekarskiej, ecz zanim go zobaczymy, artystka pragnie 
pochwalić się voim najnowszym dziełem. Dlatego właśnie nasze spot-tanie odbywa się w 
gabinecie głównego architekta miału. Pośrodku przestronnego pokoju wyrasta sięgająca 
trawie powały makieta.  Głowa Ŝydowskiego  starca, t jarmułce, z zastygłym wyrazem bólu, 
męki i cierpienia. ! tylko unoszące się nad nią, jak rozpostarte skrzydła, klrnatufalnie długie 
ręce są wyciągnięte w geście ni to logosławieństwa dla ofiar, ni to przekleństwa dla opraw-
6w. Jakby przy lepieniu tej tragicznej postaci, spowitej I dołu zwojami kolczastego drutu, 
towarzyszyły artystce Iłowa Tog fun nekume (Dnia Zemsty): S brent, undzer f brent (Gore 
nasze miasteczko, gore), pieśń Gebirtiga, była hymnem walczących gett i wezwaniem do 
boju. esięciometrowej wysokości pomnik ma stanąć na incwskiem. Luiza Szternsztejn jest 
ciekawa naszej opi-ii. Czy powiedziała coś więcej od Rappaporta i Suzina, ¦jltorych dzieło 
oglądała w Warszawie? Długo jednak czekaliśmy, zanim otwarto przed nami rzwi tego 
muzeum medycyny. Uprosiliśmy wszyscy 
40 
41 
razem panienkę, zawiadującą salami historycznymi, o i zwolenie wejścia, mimo ciągłego 
braku kompetentnych w tej sprawie, jej szefów. Przed kilkoma laty nie uległabl naszym 
prośbom — gdzie zezwolenie, gdzie zgoda rektor! i organizacji partyjnej? Ale teraz, w dobie 
pierestrojkij młoda dama mięknie i wreszcie znajdujemy się w sali. 
Postacie pomnika prawie naturalnej wielkości, jaki Ŝywe, zastygłe w geście umierania na 
stojąco. Patrzymy na ich martwiejące właśnie twarze jakby z pozycji plute nu egzekucyjnego. 
Pomnik moŜe draŜni naturalizmen jest jednak naprawdę przejmujący w swej naiwnej prosi 
tocie.                                                                           * 
Skąd brało się początkowe wahanie, czemu nas chciano od razu tu wpuścić? Później dopiero 
okazało ę Ŝe nie wszystkie ankiety personalne polskich uczonych sj „czyste" i niejednemu 
moŜna by zarzucić tzw. nacjonali? tyczne odchylenie. 
Historyk ukraiński W. Masłowskij tak to uzasac w gazecie „Wilna Ukraina" (artykuł ukazał 
się 9 grudni 1987, dokładnie podczas naszej dokumentacyjnej podróŜ| i podejrzewamy, Ŝe z 
tej właśnie okazji). 
Na początku lat siedemdziesiątych nieoczekiwanie pc jawiła się „idea" uwiecznienia pamięci 
uczonych, którzi zginęli loe Lwowie w pierwszych dniach faszystowskie okupacji. Były, 
zdaje się, nawet rozpoczęte juŜ prace W miejscu ich rozstrzelania, na pagórkach ciągnącyd się 
wzdłuŜ ulicy Suworowa, postawiono postument. Jec nakŜe wkrótce prace przerwano. 
Budowlany płacy wnet obrósł chwastami, zaległy go śmieci, a nie dokończ ny postument 
obsiadło ptactwo. CóŜ, nie wszystkie ofk ry, którym poświęcono to miejsce, były godne 
narodowi pamięci. Lecz większość, zwłaszcza sławny pisarz i uczt ny Teodor (!) Boy-
ś

eleński i grupa znanych lefcarzj bezsprzecznie na to zasługiwali. ToteŜ Iwowianie ni tracili 

nadziei, Ŝe taki pomnik kiedyś jednak we Lwów1 stanie. Jednak i dotąd wydaje się 
niezrozumiałym, dl 
42 
czego uwiecznianie pamięci poległych w lalach wojny zaczynać właśnie od grupy uczonych, 
nie zaś od tego, by oddać cześć 500 tysiącom radzieckich obywateli-męczen-idków lagrów, 
więzień i katowni gestapo. 
Na szczęście i ten pogląd przechodzi juŜ do1 historii. Ci, co teraz zakuci w kamień tkwią w 
kącie Collegium Anatomicum, w tej samej uczelni pełnili swoje obowiązki, nauczali 
młodzieŜ, mimo poczucia klęski wojennej i rozpaczy wobec zmian, jakie na tych terenach 

background image

zaszły. Przekazywali młodzieŜy, choć bardzo zmienił się jej narodowościowy skład, swą 
wiedzę na wysokim, światowym poziomie, jakby nic nie zaszło, jakby nic się nie stało. To 
wielka sztuka, wymagająca teŜ wielkiej siły charakteru! 
Zaprojektowanie pomnika, czy teŜ obelisku, który ma stanąć na Wuleckich Wzgórzach, 
powierzono innemu lwowskiemu rzeźbiarzowi — Emanuelowi Misko. Ale /. pomnikami, 
podobnie jak u nas, same kłopoty. Głównie natury finansowej. Z tego powodu znany nam juŜ 
Julian Szulmejster zdąŜył opublikować w „Kora-somolskiej Prawdzie" i w „Kulturze i śyciu" 
apel wzywający do składek, które napływać mają-na specjalnie w tym celu utworzony 
fundusz w „Wniesztorg-banku" ZSRR z kontem Nr 70000001. Czy nie powinno być w 
którymś z polskich banków identyczne konto? 
O tym wszystkim rozprawiamy juŜ w drodze powrotnej przez Piekarską. Wkrótce wypadnie 
nam zajrzeć do iuchiwum miasta Lwowa. 
Kolekcja prof. Ostrowskiego 
AŜ strach pomyśleć czyimi kroczymy śladami, wszak to 111 właśnie, w pyle starodruków i 
zmurszałych rękopisów  i Kubala, i Łoziński, Abraham i Białynia Chołode- 
43 
cki, Jaworski i Charewiczowa, Czołowski i WasylewskiJ To tu fedrowali w skamielinach 
historii wydobywając tony świadectw, manuskryptów, pergaminów, memoria^ łów i akt 
consulariów poświadczających chwałę najwier*j niejszego Rzeczypospolitej miasta. 
I oto w złoŜach historii, na wyrobisku po wzmiankacłi o Tatarach, Szwedach, atamanach i 
Austriakach ślad p<3 jeszcze jednym najeźdźcy. Trzymany w rękach doku' ment, znaleziony 
w aktach po urzędującym tu gubernatOj rze dystryktu Galizien, wiąŜący się ściśle z 
aresztowaj niem profesorów w nocy z 3 na 4 lipca 1941.                 ' 
Dyrektor archiwum Lidia Minajewa, ostroŜnie wyłi skuje z widełek skoroszytu 
dwustronicowy dokument Zawiera on szczegółowy spis obrazów zrabowanyclj w mieszkaniu 
prof. Ostrowskiego po jego aresztowania w nocy 3 lipca 1941 r. Oto niektóre z pozycji:               

1.  Sebastian Ricci — Heilige Familie (Święta Rodzina! 
2.  Pięter Jausz van Ruyven — Stilleben (Spokojr Ŝycie) 
3.  Bovese — Blumen (Kwiaty) 
4.  Bildniss des Grafen Saala de Kransch (Portre hrabiego Saala) 
7. Phillip Roos — Ziegen (Kozy) 19: Schulz — Aąuarelle 
22.  Juliusz  Kossak  —  Jagdszene  (olej)  (Scena śliwska) 
23.  Gen.   Dwernicki   am  Pferde  —  aąuarelle  (Get Dwernicki na koniu) 
24.  Wyczółkowski —  Teich in Tatragebitge (pasteli) (Staw w Tatrach) 
W sumie 24 pozycje. Na końcu uwaga: Auf der Riickseite jenes jeden Bildes befindet sich die 
Initiale: 
„WL". 
Jak wykazało śledztwo toczące się w latach siedemdziesiątych, całą tę kolekcję zrabowaną 
przez gestapo polskiemu uczonemu przywłaszczył sobie Menten. 
To tatuś 
Po upływie godziny spoglądamy w kamienną twarz właściciela tych obrazów. Rzeźbiarka 
upozowała go w miejscu centralnym rzeźby, po prawicy ma najmłodszego z grupy — dr. 
Jerzego Nowickiego, po lewej dr. Hamerskiego. 
—  Tak, to mój  tatuś! — powie bez namysłu pani Barbara Hamerska, kiedy po powrocie do 
Warszawy pokaŜemy jej zdjęcie pomnika, ofiarowane nam przez rzeźbiarkę. Zgłosi się do nas 
sama telefonicznie natychmiast po wysłuchaniu w radio informacji o przygotowaniach do 
filmu. 
Wtedy we Lwowie, w tę pamiętną noc miała zaledwie rok. Ale wydarzenia tej nocy stały się 
odtąd nieustannym motywem opowiadań matki i reszty rodziny. 

background image

—  Następnego dnia po aresztowaniu mego ojca, całe miasto mówiło o strzałach na Wzgórzu 
Wuleckim, choć najgorsze przypuszczenia targały rodziną, matka aŜ cztery lata łudziła się, Ŝe 
ojciec Ŝyje. Nigdzie jej nie dopuszczono. Państwo Kucharowie widzieli przez lornetkę, co się 
tam działo. O moim ojcu nie mówili, ale mego wuja Witkiewi-cza rozpoznali jak się 
przeŜegnał i runął do rowu. Ksiądz 
i tam jakiś był takŜe z nimi. Mój wuj, profesor Witkiewicz, był na weterynarii jednym z 
najmłodszych-naukowców. I 'rzyjechano po niego koło jedenastej wieczorem, z poko-ju 
wyprowadzono go z rękami do góry, w biełiźnie, bo juŜ był w łóŜku. Cioci pozwolono się z 
nim poŜegnać. Rozmawiali po niemiecku. I jeszcze jeden szczegół, który się moŜe przydać. 
Aresztowano, jak wiadomo, tylko kierowników katedr, ale przed aresztowaniem ci 
kierownicy podpisywali jednak jakąś listę obecności. Mówiło się, Ŝe 1'Yank po 
doświadczeniu z profesurą krakowską, której lii,1 zniszczyć nie udało, bo były róŜne 
interwencje w stojaku do aresztowanych, postanowił zabić uczonych yowskich od razu.    - ;         
: = :-     .::    :     v:  .•,¦:¦¦¦¦ 
Tę uwagę pani Hamerskiej potwierdza stenogram z prze-| mówienia gubernatora Hansa 
Franka, który swoją decyzję J podjętą 30 maja 1940 roku w Krakowie, tak uzasadnił: Jeśli j 
chcemy osiągnąć nasz cel, którym ma być całkowite ujarz-^ mienie narodu polskiego, to nie 
wolno nam tracić czasu..,' Jak wiemy, istotnie, nie tracili ani chwili. Wyniszczani! polskiej 
inteligencji rozpoczęli juŜ trzeciego dnia p wkroczeniu do miasta.                                                 

Zaczęto brać ich z domów rodzinnych juŜ około jedenai stej wieczorem. Mieszkali w róŜnych 
dzielnicach miastf i dotąd dokładnie nie wiadomo, ile kilkuosobowych eki| uŜyto do tych 
aresztowań. Jedno nie ulega wątpliwościi co wynika niemal z wszystkich relacji świadków, 
Ŝ

el aresztowań dokonywali ludzie mówiący po niemieckul i Ŝe poszukiwali oni głównie 

kierowników katedr uczel-1 nianych. Lecz kto naprawdę układał te listy? Czy rzeczy-1 wiście 
faszyzujący studenci ukraińscy, którzy jeszcze_ przed wojną przebywali w Krakowie? Czy w 
ich sporząjl dzaniu brało udział wiele osób, a moŜe tylko garstka? Ktff1 wie czy w układaniu 
list nie uczestniczył takŜe szpieg niemiecki, rabuś, kolekcjoner Menten, który długo przeć1 
wojną mieszkał we Lwowie i doskonale znał stosunlr w mieście? Jego łupem, jak juŜ wiemy z 
akt archiwur miejskiego, stały się zbiory prof. Ostrowskiego, same za mieszkania po 
Ostrowskim i Dobrzanieckim zajęli dw irh asystenci -- Wrzeciono i Bryk,  dwaj  faszyzującj 
Ukraińcy. Tej informacji udzielił nam prof. Kazimierz Jabłoński, obecnie mieszkający we 
Wrocławiu, dobrzj znający ówczesne stosunki lwowskie. 
Gdzie jest generał? 
Kto naprawdę sporządzał te listy? Jakim Judasz mó\ językiem? Nic dziwnego, Ŝe coraz nam 
pilniej do spotka nia z generałem UPA, Luką Pawłyszynem. Czy potwier 
dzi udział swych ziomków w sporządzaniu list jeszcze w Krakowie, co przyjęły niemal za 
pewnik pierwsze powojenne publikacje Bielajewa i późniejsza, monograficzna praca o UPA 
Szczęśniaka i Szoty? 
Wielu z nas, lwowiaków z krwi i kości, batiarów z Łyczakowa, Zamarstynowa czy Zniesienia 
widziało na przełomie czerwca i lipca 1941 roku, na długo przed pojawieniem się na 
Kadeckiej czy Leona Sapiehy rozśpiewanych, opalonych Tyrolczyków, maszerującą ku 
cerkwi św. Jura formację — pół wojskową, pół cywilną. Po niebiesko-Ŝółtych opaskach i po 
„tryzubach", rozpoznano natychmiast banderowców. 
Z rąk do rąk krąŜyły rozdawane przechodniom ulotki. Ich treść przypomina Edward Prus w 
swojej ksiąŜce „Herosi spod znaku tryzuba": Lachów, śydów i komunistów niszcz bez litości, 
nie miej zmiłowania dla wrogów Ukraińskiej Rewolucji Narodowej! —juŜ jawnie do mordów 
i pogromów wzywała ulotka OUN, wręczana przechodniom przez osobników z niebiesko-
Ŝ

óttymi opaskami na rękach. 

background image

Co więc dziś powie nam o tym generał Pawłyszyn" Gdzie mieszka? W jakiej dzielnicy? A 
moŜe, okaŜe się, Ŝe był sąsiadem jednego z nas? Niestety, nasi gospodarze nie mają dla nas 
pomyślnych wiadomości. Nie Ŝyje generał -— mówią. 
Jak to nie Ŝyje? A nasze spotkanie? Jak to nie Ŝyje? Zwyczajnie, Ŝył, Ŝył, aŜ okazuje się, 
umarł. 
No niby fakt, śmierci prędzej czy później nikt się nie wymiga, choćby był w randze generała. 
Ale dla nas to pech prawdziwy. Jedyną pociechą jest magnetyczny /;i pis wywiadu, jakiego 
udzielił Pawłyszyn telewizji lwow-¦ !-. lej. Jest ta taśma? 
Jest, ale kopia: niewyraźna, słabiutka. Mówi się trudno, wmontujemy ją mimo wszystko do 
filmu. 
Ma na nas czekać, kiedy przyjedziemy tu raz jeszcze, u iosną, juŜ na zdjęcia. 
46 
47 
No i to by było na tyle. JuŜ właściwie moŜemy wracać i czekać tej wiosny. Ale, okazuje się, 
jest jeszcze jeden dylemat. Formalny z pozoru, ale jednak. Niektórym z naszych rozmówców 
nasunęła się mianowicie wątpliwość, dlaczego wciąŜ podkreślamy, Ŝe zbrodnia na Wzgó-1 
rzach Wuleckich popełniona została na uczonych pol-1 skich? Prawnie i administracyjnie 
rzecz ujmując, byli to| uczeni radzieccy, bo takie właśnie obywatelstwo przyjęli] w 1939 roku.                                                                 
¦ 
Widzimy kątem oka jak redaktorka rzeszowskieg^ radia, która tu przyjechała nagrywać 
reportaŜe o prac* konsulatu i jest przypadkowym świadkiem tego niecc dziennego sporu, 
włącza magnetofon. Biedna, na có| przyda jej się to nagranie, jeśli odpowiemy powaŜnie? 
ChociaŜ kto wie, w dobie głasnosti i zmywania białych plam, moŜe i taką odpowiedź jej 
puszczą, Ŝe w 1939 roku nikt tu nikogo nie pytał o wybór obywatelstwa, tylko je przymusowo 
przy paszportyzacji wpisano, zaś półtora miliona obywateli, wprawdzie juŜ radzieckich, 
zmieniło przy tej okazji nie tylko obywatelstwo, ale i miejsc*" 
zamieszkania. 
Zgadzają się z naszym punktem widzenia, tu nie ma dłuŜej ukrywać, wystarczy byle numer 
„Ogoniokafl wziąć do ręki, albo „Literaturnej Gaziety", Ŝeby przeko" nać się, jakim zbirem 
był Stalin czy Beria, którzy t wszystkie deportacje urządzali. Kult jednostki, łamanie prawa, 
nikt juŜ, „sława Bohu", dziś tych bezprawi się nie wypiera, ale nawet najtęŜsze bicie się w 
piersi nie jest w stanie odmienić prawnych faktów dokonanych. A takim faktem dokonanym 
jest właśnie obywatelstwo wpisane w dowody uczonych. 
— To fatalne — przechodzimy jednak w ton Ŝartobliwy j — bo tym trybem się okaŜe, Ŝe 
hrabia Fredro był korne- \ diopisarzem austriackim. Jezus Maria, toŜ chyba i Wyspiański był 
Austriakiem! A co gorsza, Iwan Franko był moŜe i pisarzem ukraińskim, ale wobec tego 
obywateles* 
48 
polskim, nie wspominając juŜ, Ŝe i austriackim przedtem. 
Jeszcze tylko krótkie przypomnienie, gdzie i kiedy profesorowie zdobyli swoje dyplomy i 
tytuły i oŜywczy duch pierestrojki w dotychczasowym myśleniu odnosi kolejny sukces. Nie 
od razu wprawdzie, bo jeszcze zaproponowano rozwiązanie kompromisowe: nie polscy 
uczeni, nie radzieccy, lecz po prostu lwowscy. 
Fragment tego oryginalnego sporu ukazał się jednak na antenie naprzód rzeszowskiego, 
później ogólnopolskiego radia. To właśnie po tej emisji rozdzwoniły się telefony 
zgłaszających się świadków wuleckiej tragedii. 
Zaczęły na nasz adres napływać listy. Prawie kaŜdy z nich jest bezcennym przyczynkiem 
uzupełniającym znane dotąd fakty. Oto fragment listu z Gdańska, który nadesłał prof. dr 
Tadeusz Riedl, kierując go do redakcji „Tygodnika Powszechnego": 

background image

W związku z informacją radiową o realizaji przez Jerzego Janickiego telewizyjnego filmu 
dokumentalnego poświęconego tragedii lwowskich uczonych, nadarza się dobra okazja, aby 
liczbę profesorów i docentów zamordowanych we Lwowie powiększyć ostatecznie do 26 
osób. 
W chwili aresztowania, w dniu 3 lipca, kierownika Kliniki Chirurgicznej UJK, prof. Tadeusza 
Ostrowskiego i jego Ŝony Jadwigi, przebywał w ich mieszkaniu przy ul. Romanowicza 5 ks. 
Władysław Komornicki. Aresztowany równocześnie z nimi, został wraz z nimi 
zamordowany. W chwili egzekucji rozpoznany przez świadków na podstawie sutanny, dobrze 
widocznej z daleka, tzn. z okien budynków przy ul. Nabielaka. 
Ks. dr Władysław Komornicki, docent Uniwersytetu Lwowskiego, ur. 10 XI1911 roku w 
Babinie k. Kałusza, otrzymał święcenia kapłańskie w 1935 roku. Wykładał nauki biblijne w 
lwowskim seminarium duchownym. JednakŜe jego nazwisko nie figuruje w wykazach 
profesorów i docentów zamordowanych na Wzgórzu Wulec-kim, publikowanych zafówno 
przez prof'. Alberta, jak 
49 
i innych autorów. Nie wspomniał o nim takŜe „Tygodnik Powszechny", brak równieŜ jego 
nazwiska na trzech tablicach pamiątkowych we Wrocławiu, tj. w gmachu głównym 
Uniwersytetu Wrocławskiego, w gmachu Polskiej Akademii Nauk oraz na pomniku 
pomordowanych uczonych na placu Grunwaldzkim. Zwrócił na to uwagę nieŜyjący juŜ ks. 
biskup prof. dr hab. Wincenty Urban w kazaniu wygłoszonym w Bazylice Metropolitalnej we 
Wrocławiu w dniu 25 XI1982 roku z okazji poświęcenia wspomnianego pomnika. 
Tak więc z konkretną datą 4 lipca 1941 roku winna być odtąd wiązana męczeńska śmierć nie 
22 lecz 23 uczonych, wśród których ks. doc. dr Władysław Komornicki w imię-prawdy 
historycznej powinien być wymieniany.            i 
Notabene w tymŜe samym dniu 4 lipca w X alei cmentarza Łyczakowskiego odbywał się 
pogrzeb zamor< dowanego kilka dni wcześniej w więzieniu przy uV Łąckiego dr. med. 
Kazimierza Szumowskiego, b. starszego asystenta Kliniki chorób nosa, gardła i uszu UJK, 
ordynatora Oddziału Laryngologicznego w Państwo-* wym Szpitalu Powszechnym 
weLwoiuie, uczestnika walk o Lwów w 1918 roku, syna profesora Uniwersytetu 
Jagiellońskiego. 
Inny list nadszedł aŜ z Schiffdorru w RFN, a jego nadawcą był dr Zygmunt Albert, na którego 
pracę o trat gedii lwowskich uczonych powoływaliśmy się juŜ w tym reportaŜu. 
Wielce Szanowny Panie'. Otrzymałem od mojej współpracownicy, p. Krystyn Regiec 
wycinek z „Gazety Robotniczej" o planie realizaą filmu „4 lipca o świcie". 
OtóŜ prof. Groer, przyglądający się 4 lipca o świ<ńe ń». podwórzu bursy im. 
Abrahamowiczów, widział jak uĄ prowadzano na rozstrzeliwanie kilkanaście (jak mi mt wił) 
mniej niŜ 20 osób z grona aresztowanych profesorów i ich rodzin, a 2 osoby, tj. doc. 
Mączewskiego i nauczycie 
kę angielskiego, panią Demko, pozostawiono na podwórzu i zabito później, zapewne 
następnej nocy. Ale przecie: rozstrzelano tej nocy 38 osób! 
Tu cenna wiadomość od dyrektora kolejki linowej m Kasprowy, który mi pisemnie podał, Ŝe 
jego kolegć z politechniki (nazwisko jego znajdzie pan w mojej pracy; usłyszał o świcie 4 
lipca hałas zatrzymywanych aut i wyjrzawszy ukradkiem przez okno ujrzał, jak z cięŜarowego 
auta wyładowywano duŜą grupę młodych i starszych męŜczyzn tuŜ przed jego oknem. Ulica 
ta była juŜ zaplanowana w całości, ale ukończona tylko do jego domu. Wśród tych męŜczyzn 
ujrzał kilku swych profesorów politechniki. Wszystkich poprowadzono pod eskortą w 
kierunku Wzgórza Wuleckiego. Grupę tę musiano wyprowadzić główną frontową bramą 
bursy Abrahamowiczów (i dlatego nie widział jej prof. Groer), załadowano ją na cięŜarowe 
auto, zjechano w dół ul. Kadecką, skręcono w lewo i wjechano w ulicę Wulecką. 

background image

Pozostaje jeszcze grupa kilku kobiet (4 osoby). Te wyprowadzono teŜ główną, frontową 
bramą i chyba poprowadzono pieszo do pobliskiego miejsca rozstrzelania. Grupy tej nie 
widział prof. Groer, a przecieŜ widzieli wiadkowie z ul. Nabielaka. 
Oglądam tu w RFN wiele filmów o II wojnie światowej i muszę przyznać, Ŝe Niemcy nie 
cofają się przed podawaniem nawet drastycznych scen tyczących zachowania się ich 
ziomków wobec ludności czasowo podbitej. Sądzę, Ŝe zakupią oni i Wasz film i wyświetlą 
go. 
 
MoŜe tak się i stanie. MoŜe pośród telewidzów oglądają-ltych na swoich wspaniałych 
„Blaupunktach" i ,,Grundi-^ach" film o „tej nocy we Lwowie..." znajdą się jeszcze lei, 
których ze swego okna widział prof. Stuchly, albo którzy pukali do drzwi na 
Romanowiczagasse, a których ligdy nie oglądał Ŝaden sąd i Ŝaden prokurator kraju, jzie tak 
chętnie wyświetla się filmy o drugiej wojnie 
viatowej... 
50 
51 
Spośród sporej liczby zgłaszających się świadków, których wspomnienia przytoczyliśmy 
wcześniej, na wyjazd na zdjęcia do Lwowa zapisało się jedynie dwóch. 
TuŜ po Wielkanocy wysiedli na peronie Dworca Głównego we Lwowie dwaj dzisiejsi 
mieszkańcy Wrocławia: prof. Zygmunt Stuchly i doc. Tomasz Cieszyński. 
Teraz juŜ zatknęliśmy długopisy w kieszenie. Odtąd towarzyszyć im miała wyłącznie 
filmowa kamera. 
Wpierw instalujemy ją przy dzisiejszej ulicy PoŜarskie-go, dawniej Małachowskiego. Tu, pod 
numerem drugim, na trzecim piętrze, w tzw. blokach ZUS-u, mieszkał prof. Stuchly. 
Wspinamy się na trzecie piętro. Profesor ma osiemdziesiąt jeden lat, ale wigor 
sześćdziesięciolatka. Tymi schodami przed prawie pół wiekiem zbiegał codziennie, by zdąŜyć 
do pracy w Instytucie Higieny, gdzie pracował jako starszy asystent słynnego profesora 
Rudolfa Weigla. 
Pięćdziesiąt lat temu! Zygmunt Stuchly przystaje na moment na podeście klatki schodowej, 
wygląda na podwórko. Tam w dole, po zielonej desce zjeŜdŜalni zsuwają się do piaskownicy 
dzieciaki. Kilka nagich jeszcze drzewek, a na jednym tablica: Dietskaja płoszczadka „Sołne-
cznyj krug" 203-go radianskoho rajonu.                          ': 
Profesor spogląda wciąŜ w okienko klatki schodowej. Do drugiego, bliźniaczego bloku ZUS-
u, stąd parę kroków. Ale dla profesora ta odległość wynosi całych pięćdziesiąt lat. „Tam 
mieszkali państwo Rakowscy" — mówi 
do Ŝony. 
Po chwili jest juŜ w swoim dawnym mieszkaniu. Zajmuje je obecnie aktorka, trochę się jej 
spieszy na próbę, ale ma zawodowe zrozumienie dla pracy filmowców. Co chcemy zobaczyć? 
Okno. Okno? 
— Nad ranem obudziły mnie strzały — wspomina prof. Stuchly i jakby to było wtedy, jakby 
był rozbudzony,; rozespany, w piŜamie, podchodzi do okna.— Proszę * spojrzeć jak 
doskonale stąd: widać Drugi Dom Techni-i 
52 
ków, a na prawo, teraz to przysłania ta przybudówka, ale wtedy widziałem jak na dłoni i bursę 
Abrahamowiczów. Niemcy w hełmach szli od bursy z bronią. Konwojowali duŜą grupę 
cywili. Na samym końcu czterech ludzi niosło kogoś na kocu albo moŜe na płaszczu... 
—  To musiał być doktor Ruff, jego Niemcy zastrzelili jeszcze w bursie — dodaje pani 
Stuchly. — Stanęłam w drzwiach tamtego pokoju. Widziałam twarz męŜa, zmienioną nie do 
poznania. Pamiętam, Ŝe spytałam: — Co się tam dzieje? Co to za strzały? A mąŜ 

background image

odpowiedział, Ŝe to nic, to tylko Ŝołnierze przestrzeliwują broń. Nie chciał mnie 
zdenerwować... 
Wyglądamy wszyscy przez to okno. W dole olchy, krzaki, spadające w dół kilkoma 
nierównymi tarasami urwisko. 
—  Dolna część korpusów tych, do których strzelano, ginęła za stokiem. Salwa padała za 
salwą. Potem jeszcze widziałem jak oficer z pistoletem nachylał się i dobijał leŜących. Na 
drugi dzień pobiegłem jak zwykle do instytutu na Potockiego. Mieścił się w gmachu 
przedwojennego gimnazjum Królowej Jadwigi. Instytutem kierował słynny profesor Weigel, 
twórca szczepionki przeciwtyfu-sowej, za którą omal nie dostał Nagrody Nobla. 
Na korytarzu wpadłem na profesora Weigla. Pamiętam, Ŝe spytał co ze mną, dlaczego jestem 
taki zmieniony. Opowiedziałem, co widziałem w nocy. BoŜe! zawołał Weigel. BoŜe, to 
całkiem do nich podobne. Ale czy to moŜliwe? 
Idziemy w stronę bursy Abrahamowiczów. Tam profesor przekaŜe pałeczkę wspomnień doc. 
Cieszyńskiemu. Jeszcze tylko, kiedy zatrzymamy się przed tymi sześcioma masywnymi, 
Ŝ

ółtymi kolumnami, podpierającymi dzisiejszy Szpital Gruźliczy dla inwalidów wojny 

ojczyźnianej, profesor nie oprze się ostatniemu wspomnieniu. 
—  Tam w holu — mówi — powinna być wmurowana przez fundatora tablica z takim, jak 
dziś pamiętam, 
53 
napisem: Kto bezpotomny schodzi z tego świata, winien wychować ojczyźnie wielu światłych 
synów. 
Los zdarzył, Ŝe „wielu naprawdę światłych synów" Lwowa i Polski spędziło ostatnie godziny 
swego Ŝycia w tych właśnie murach. 
Docent Tomasz Cieszyński wkracza na teren szpitala jakby jego topografię znał od dziecka. 
Ale on zna ją dokładnie z zachowanych zeznań prof. Groera, jedynego człowieka z listy, 
któremu udało się przeŜyć. Przyszło pięciu gestapowców, pytali czy mamy waluty obce i 
kosztowności. Na dole auto, w nim profesorowie Grek i Boy. Bursa Abrahamowiczów, 
samochód wjeŜdŜa na podwórze. Wprowadzają nas do budynku, popychają brutalnie. W 
korytarzu, zaraz na wprost wejścia kaŜą stanąć twarzą do ściany. Jeśli ktoś się poruszył, bito 
kolbami. Do mnie: „Ty psie, jesteś Niemcem, zdradziłeś ojczyznę, słuŜyłeś bolszewikom". 
Czy coś w tym rodzaju. Potem pojedynczo wywołują do pokoju na prawo. Mnie wyrzucają za 
drzwi. Około czwartej wyprowadzono z budynku grupę moŜe dwudziestoosobową, na czele, 
pochodu krwawiącego młodego Ruffa nieśli Nowicki, Piłat, Ostrowski i zdaje się StoŜek. Za 
nimi Witkiewicz. Gestapowcy zmuszali panią Ostrowską, a moŜe i Gre-kową do  zmywania 
krwi ze schodów. Minęło około dwudziestu minut, kiedy rozległy się strzały od strony Wulki. 
Docent Cieszyński wbiega po kilku stopniach prowadzących do wyjścia. Na wprost hol, mała 
portiernia z wiszącymi kluczami, jakieś tablice z powpinanymi pinezkami karteluszkami 
informacji dla chorych. Pacjenci, w flanelowych szlafrokach, klapiąc kapciami zatrzymują się 
na schodach, nie bardzo jeszcze wiedząc, dlaczego ten elegancki pan w jasnym, świetnie 
skrojonym garniturze przykleja się nagle do ściany twarzą, z rękamij uniesionymi do góry. A 
to właśnie doc. Cieszyński odtwa^f rza krok po kroku, gest po geście, scenę tamtej nocy. Jes 
54 
jednocześnie Boyem, StoŜkiem, Ostrowskim, swoim własnym ojcem..: 
Widownia w flanelowych szlafrokach z zapartym tchem śledzi ten niebywały spektakl, 
prawie nikt z nich nie wie, Ŝe w miejscu, gdzie ich dzisiaj leczą, kiedyś mordowano i Ŝe to 
właśnie inscenizuje w tej chwili ten elegancki, starszy pan. 
Cieszyński mówi jak w natchnieniu, niemal zdaje się nie dostrzegać, Ŝe przez cały czas 
filmuje go kamera, kaŜdym gestem i słowem podkreśla, Ŝe jest w tej chwili nie w Ŝadnym 
szpitalu, lecz na korytarzu bursy i Ŝe za chwilę z łomotem otworzą się drzwi pokoju na prawo 
i wezwą go na przesłuchanie. Sam zmierza do tych drzwi, uchyla je gwałtownie. 

background image

Kocioł z parującą zupą pomidorową stoi pośrodku. Zamiast gestapowców dwie rumiane tęgie 
salowe w białych piętrowych czepcach patrzą zaskoczone kto przeszkadza im mieszać zupę. 
Koniec wizji lokalnej. 
I znów wychodzimy na ulicę. I znów przemierzamy tych kilkaset metrów, które były ostatnią 
drogą uczonych. I znów zsuwamy się po stromej skarpie, pełnej olch, krzaków, wydeptanych 
ś

cieŜek, którymi teraz, skracając sobie drogę do tramwaju przy Wuleckiej, suną leniwie 

przechodnie. Ten z torbą z zakupami, ów z teczką. Niektórzy wiedzą czego tu szukamy, 
wiedzą, Ŝe to gdzieś tutaj. Nie wiedzą tylko, Ŝe jeden z nas wie to dokładnie. Prowadzi nas 
docent Cieszyński. Zaraz po wojnie pokazywał mu to miejsce Leon Weliczker. 
¦¦¦¦- Pomagałem mu potem redagować tę ksiąŜkę, ten wstrząsający pamiętnik. I mimo Ŝe 
zwłoki profesorów, w tej liczbie i mojego ojca, zabrano stąd i spalono w Krzywczycaeh, 
odkryłem jeszcze odłamki kości w tej ziemi wuleckiej i ślady krwi w gliniastym^gruncie. 
Wziąłem to, co się dało, zabrałem ze sobą do Wrocławia. Tę właśnie zroszoną krwią ziemię 
ze szczątkami ich kości 
55 
wmurowano wraz z urną do pomnika wrocławskiego. 
Jedziemy potem na Piekarską. W muzeum Akademii Medycznej czeka na nas Luiza 
Szternsztejn. Jest pełna niepokoju i obaw. Czy pan Cieszyński rozpozna na pomniku swego 
ojca? Lecz nie kamienne postacie wzruszą naszego świadka. Bo oto zanim w ogóle podejdzie 
do rzeźby, zagrodzi mu drogę starszy pan w trenczu i przedstawi się: profesor Michał 
Dubowy. Jestem emerytowanym profesorem dermatologii. 
— Byłem studentem pańskiego ojca — mówi. — To był wspaniały uczony. I wszystko co 
umiem, i co wiem, zawdzięczam jemu. Dowiedziałem się, Ŝe jest pan we Lwowie i nie 
mogłem sobie odmówić przyjemności poznania syna człowieka, który zrobił ze mnie lekarza. 
Jak na zamówienie do propagandowego filmu o przyjaźni połsko-radzieckiej, obaj padają 
sobie w objęcia. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Gorączkowo machamy do operatora, Ŝeby 
to kręcił. Ale on patrzy na nas zbaraniały i bezradny: stary jak świat „Arriflex", jedyny sprzęt 
nowoczesnej agencji „Interpress", zaciął się i nie przewija taśmy. 
A ci dwaj wciąŜ trwają w uścisku wzruszeni, jeden tym, co usłyszał, drugi tym, Ŝe mógł to 
powiedzieć. I tylko kamienne oczy profesorów na pomniku patrzą na tę scenę, która dowodzi, 
Ŝ

e warto było nauczać w tych murach. 

same. Bo nawet repatrianci Sobieski i Fredro pozostawili tu po sobie juz tyko puste place i 
skwerki. Sprowadził sie 
ksia^at TaM°Zak lid?WS na P13C ŚW- Ducha- Na ulic| ksiąŜąt Jabłonowskich - poeta Gałan, 
a przed Arsena 
łem Królewskim zatrzymał się Iwan Fiodorow 
MoŜe, gdy dostateczna okaŜe się suma kopiejek i ero-szy, co napłynąć mają na konto Nr 
70000001, stanie tu 
i taki pommk o którym będ2iemy    u wres;cif Xi 
dziec, ze jest i nasz, i ich. Wspólny. Warszawa, maj 1988 
Dobiegają ostatnie chwile naszego pobytu we Lwowie. JuŜ tylko patrzeć, kiedy wyjeŜdŜając z 
rogatki gródeckiej zostawimy za sobą niestety, wieŜe kościoła ElŜbiety. Przed prawie pół 
wiekiem, tak samo z Gródeckiej, oglądaliśmy się za siebie z myślą: czy kiedyś tu jeszcze 
będziemy? No, i oto byliśmy. JuŜ w innym mieście, jakimś dziwnym. Ale i my sami jesteśmy 
jacyś dziwni: ni to goście tutaj, ni to gospodarze. Tylko domy zostały te 
56 
Maria Hejda 
MÓJ DOMOWY NOTATNIK 
4/5 września (noc) 
O jedenastej Kasia budzi się z krzykiem. 

background image

Mamusiu, nie pójdę jutro do przedszkola! Nie zaprowadzaj mnie tam! 
Nie wiem jak zareagować. Przekonywanie po raz kolejny rozespanego, wystraszonego 
dziecka o zaletach i konieczności chodzenia do przedszkola ¦— nie ma sensu. Okłamywać, Ŝe 
rano zostanie ze mną, teŜ nie chcę. Wyciągam ją z łóŜeczka. Biorę do siebie na wersalkę. 
Zasypia na godzinę, po czym sytuacja się powtarza. Tym razem Kasia narzeka na ból 
brzuszka. Biegnę do kuchni. Paweł z Kasią na rękach spaceruje po pokoju. Przynoszę 
zaparzoną miętę i łyŜeczkę neospasminy. O wpół do trzeciej Kasia budzi się na ,,siku". 
Znowu pochlipuje. 
Piąta piętnaście — dzwoni budzik. Wstajemy. Robię śniadanie dla siebie i Pawła. 
Przygotowuję kanapki do pracy. 
Piąta czterdzieści pięć Paweł wychodzi do pracy. Ja wracam do śpiącej Kasi. Głaszczę ją 
delikatnie po głowie. Zrywa się, od razu zanosząc od płaczu. Wlewam do jej ust łyŜeczkę 
neospasminy i usiłuję nakłonić do wypicia mleka. Kasia nie chce. Próbuję ją ubierać. Z 
zawodzeniem czepia się mojej szyi i rąk. Patrzę na zegarek. Jest szósta. Za dziesięć minut 
powinnyśmy wyjść z domu. Brutalnie odrywam Kasię od siebie i mocując się z nią nakładam 
rajstopy. Kasia chce kupkę. Siedzi pięć minut na pustym nocniczku, który w końcu siłą 
wyciągam spod pupy. 
Szósta dwadzieścia — jesteśmy obydwie spocone, roztrzęsione, ale prawie gotpwe do 
wyjścia. Kasia znowu chce kupkę. W pierwszej chwili nie reaguję sądząc, Ŝe to znowu 
wybieg, ale w końcu decyduję się na ponowne podanie nocniczka. W samą porę! Nocnik jest 
pełny. 
Wypycham krzyczącą Kasię za drzwi. Na ulicy mała uspokaja się nieco. Chyba zaczęła 
działać neospasmina. Przed samym wejściem do przedszkola Kasia wymiotuje. Postanawiam 
pójść z nią po południu do lekarza. Krzyk zaczyna się znowu. Usiłujemy obydwie z panią 
Agatką (wychowawczynią od maluszków) rozewrzeć zaciśnięte na moim swetrze piąstki. Z 
trudem nam się to udaje. 
Do pracy spóźniam się dwadzieścia minut. Szef jednak nic nie mówi. Spokojnie podsuwa mi 
listę do podpisania. Siadam przy biurku. 
Nie wytrzymuję. Płaczę. Dziewczyny, które mają to juŜ za sobą — pocieszają mnie, Ŝe 
pierwsze tygodnie w przedszkolu zawsze są trudne i dla mamy, i dla dziecka. 
O jedenastej dzwonię do przedszkola. Pani mówi, Ŝe wszystko w porządku. Kasia podobno 
zjadła śniadanie, nie płacze, bawi się. Trochę nie wierzę, ale jestem spokojniejsza. 
Piętnasta piętnaście kolega podwiózł mnie samochodem. Jestem więc pod przedszkolem 
wcześniej niŜ się spodziewałam. Z bijącym sercem wchodzę do szatni. Ktoś wyprowadza do 
mnie Kasię. Mała idzie powoli. Nie wita się, nie cieszy, jakby zupełnie obojętne jej było to, Ŝe 
przyszłam. Jej twarzyczka jest bladoŜółta z ciemnymi podkówkami pod oczkami. Usiłuję 
nawiązać rozmowę. Pytam jak było. Nie odpowiada mi. Pozwala ubierać się, nie reagując 
zupełnie na to, co z nią robię. Wychodzimy na 
58 
59 
ulicę. Kasia automatycznie podąŜa za mną. Trzymam bezwładni) rączkę w swojej dłoni. 
Wchodzimy do przychodni dziecka chorego. Jesteśmy i u pierwszy raz. Kasia przez trzy lata 
prawie nie chorowała. 
Siwowłosa pielęgniarka nie chce nas zarejestrować, ale w końcu lituje się nad nami i radzi 
zapytać panią doktor, czy nas jeszcze przyjmie. Pani doktor odburkuje coś, patrząc niechętnie 
znad okularów. Nie brzmi to ani tak, ani nie. Na wszelki wypadek wracamy więc do 
poczekalni. 
Po dosyć pobieŜnym badaniu, pani doktor pyta o przedszkole. 
—  Ach te dzisiejsze kobiety! Urodzą, a potem robią wszystko, Ŝeby jak najszybciej uciec od 
domu i od dziecka — burczy. 

background image

—  Czy według pani — pytam lekarkę — Kasia nie powinna chodzić do przedszkola? Ona 
przez trzy lata zupełnie nie chorowała i była bardzo wesołym, zrównowaŜonym dzieckiem — 
dodaję zaczynając jakby się usprawiedliwiać. 
—  Proszę pani — głos pani doktor brzmi bardzo nieprzyjemnie. — Ona ma dopiero trzy lata, 
a Ŝadne dziecko w tym wieku nie jest jeszcze dojrzałe do rozstania się z matką — ani pod 
względem fizycznym, ani psychicznym. 
—  Dlaczego więc urlopy wychowawcze trwają tylko trzy lata? — nie daję za wygraną. 
—  Ja nie decydowałam o tym, ile mają trwać — ucina pani doktor dyskusję i zaczyna 
wypisywać receptę na jakieś uspokajające syropki. — Na razie nic takiego dziecku nie jest, 
reakcja nerwicowa na zmianę otoczenia. Ostrzegam jednak, Ŝe prawdopodobnie będzie 
bardzo chorowała — dodaje surowym tonem. 
Wychodzimy. Jestem przybita. A przecieŜ w mojej sytuacji są tysiące kobiet. Co robić? 
Postanawiam nigdy 
juŜ nie odwiedzać z Kasią pani doktor, z którą los zetknął nas dzisiaj. 
Siedemnasta: w pośpiechu robimy niezbędne zakupy. 
Osiemnasta: nie jedliśmy dzisiaj obiadu, zabieram się więc do przygotowania czegoś ciepłego 
na kolację. 
Dziewiętnasta trzydzieści: Kasia nie chce jeść. Wmu-szam w nią szklankę soku owocowego i 
nie kąpiąc kładę do łóŜka. Co za ulga: zasypia. 
Dwudziesta pierwsza: w wannie pranie, w zlewozmywaku sterta naczyń. Nie mam siły ruszyć 
się z krzesła. Dyskutujemy z Pawłem. MoŜe mogłabym wziąć jeszcze rok urlopu 
bezpłatnego? Niestety, chyba nie będę mogła — nie dadzą mi w pracy, a poza tym za co 
będziemy Ŝyć? 
13 września (sobota) 
Siedem koszmarnych dni i koszmarnych nocy. śółto--zielono-biała twarzyczka Kasi. Składa 
nam zapewnienia o miłości i robi wyrzuty za gehennę, którą musi przeŜywać w przedszkolu 
— czuje się przez nas odrzucona. Wczoraj gorączka 38,5 i lekarska diagnoza: Kasia ma 
zapalenie gardła. 
Wczoraj przeŜyliśmy teŜ poszarpany do kości palec mojego męŜa, usiłującego domowym 
sposobem dopasować półeczkę pod okno. Dzisiaj ulga: kość palca w porządku, a mała przez 
parę tygodni będzie miała opiekę taty. 
10 października (piątek) 
CzyŜby cud? W poniedziałek rano Kasia, po trzech tygodniach spędzonych z tatą, spokojnie 
ubrała się i bez Ŝadnych oporów pozwoliła zaprowadzić do przedszkola. Pani Agatka 
powiedziała mi dzisiaj, Ŝe moja mała jest duŜo spokojniejsza i Ŝe zasypia (naprawdę?!) 
podczas ciszy. 
 
A poza tym jest piątek — koniec tygodnia, a Kasia nie ma nawet śladu kataru. MoŜe 
wszystko dobrze się w końcu ułoŜy z tym przedszkolem? 
11 października (sobota wieczór) 
Za wcześnie się cieszyłam. Dzisiaj rano Kasia miała gorączkę 38 stopni. Wezwaliśmy 
pogotowie. Pani doktor nie zauwaŜyła nic szczególnego, poza tym, Ŝe dziecko jest wyjątkowo 
blade. Zapisała merafm i witaminy. Po południu temperatura skoczyła do 39,7. Powtórnie 
wezwaliśmy pogotowie. Tym razem stwierdzono zapalenie gardła (znowu!). Pani doktor 
zapisała me-tacyklinę. 
14 października (wieczór) 
Przed chwilą Kasia poszła spać. Śpi bardzo niespokojnie, a przede wszystkim bardzo kaszle. 
Paweł był dzisiaj drugi raz w przychodni. Mówił lekarce, Ŝe gorączka nie opada. Sugerował 
pani doktor wizytę w domu. Dano mu niedwuznacznie do zrozumienia, Ŝe jesteśmy starymi 
rodzicami (obydwoje po trzydziestce) małego dziecka i histeryzujemy. 

background image

15 października (środa — noc) 
Mała ma obustronne  zapalenie płuc. Stwierdził to wezwany prywatnie, trochę z nami 
zaprzyjaźniony pediatra. Na naszą prośbę, po krótkim namyśle, zdecydował się zostawić nam 
dziecko w domu, chociaŜ tak cięŜkie scho- j rŜenie wymaga leczenia szpitalnego. 
62 
 
29 października (środa) 
Pan doktor był dzisiaj na ostatnim badaniu kontrolnym. Organizm Kasi nadzwyczaj szybko 
poradził sobie z chorobą. 
Pytaliśmy „naszego pana doktora", czy według niego Kasia jest dzieckiem, które nie powinno 
uczęszczać do przedszkola? Odpowiedział stanowczo: 
— Prawie Ŝadne trzyletnie dziecko nie powinno być odrywane od matki. Jeśli jednak chodzi o 
Kasię, to niczym nie róŜni się od innych trzylatków i jeśli zakłada się, Ŝe trzyletnie dzieci 
wytrzymują warunki wychowania przedszkolnego — to Kasia teŜ wytrzyma. MoŜna 
spróbować ją posłać za jakiś miesiąc, dwa. 
Tak, za miesiąc, dwa —- tylko co począć z Kasią przez ten czas? Pani doktor w przychodni 
teŜ uwaŜa, Ŝe Kasia po tak cięŜkiej chorobie musi przejść okres około dwumiesięcznej 
rekonwalescencji. Jednak juŜ po dwóch tygodniach „opieki" odmawia mi dalszego 
zwolnienia, twierdząc, Ŝe według przepisów naleŜy się ono tylko na okres ostrego przebiegu 
choroby. Trzeci tydzień był juŜ wyproszony i dany bardzo niechętnie. Zostało mi jeszcze parę 
dni urlopu. A potem? Bezpłatny... o ile szef się zgodzi. 
22 grudnia (poniedziałek) 
Szef się zgodził i jutro wyjeŜdŜamy z małą na dziesięć dni do Szczyrku. Wydajemy na 
wyjazd ponad połowę poŜyczki, którą przyniósł wczoraj z pracy Paweł i uwaŜamy, Ŝe to i tak 
będzie mało. JuŜ od paru dni segreguję, piorę, prasuję ubrania, które mamy wziąć ze sobą. A 
poza tym sprzątam. Nie mogę przecieŜ      chociaŜ wyjeŜdŜam 
zostać na święta jako jedyna w kamienicy z brudnymi oknami. 
Pawła całymi dniami nie ma w domu. Porządkuje przed wyjazdom swoje sprawy w pracy. 
Zostałam jak zwykle sama z rozhukaną Kasią i tym przedświąteczno-wyjazdo-wym 
majdanem. Cała rodzina jest na mnie obraŜona za nicpoMzanowanie tradycji i pomysł 
spędzenia świąt poza domom. Ani teściowa, ani mama nie robią mi jednak otwartych 
awantur, bo przecieŜ jest to wyjazd pod hasłem „dla dobra Kasi". 
Moje wyrzuty sumienia są niewielkie. Nasze mamy święta celebrują rozpoczynaniem 
porządków juŜ od listopada. A ja do ostatniej chwili pracuję. W pośpiechu po nocach 
sprzątam. Mamy przez kilka tygodni okupują sklepowe kolejki, wypatrując 
najatrakcyjniejszych towarów. Ja zmęczona, wracając późnym popołudniem do domu, kupuję 
co popadnie. A te dwa, trzy dni świąt, które powinny być wytchnieniem i czasem refleksji, 
przeŜywamy w takim stresie, Ŝe kiedy to wszystko minie, jesteśmy z Pawłem dokładnie 
wykończeni. Musimy „obskoczyć" dwie Wigilie, bo inaczej kaŜda z mam się obrazi. W 
pierwszy dzień świąt wstajemy duŜo wcześniej niŜ zazwyczaj w niedzielę, bo trzeba pójść do 
kościoła, a potem na uroczyste śniadanie u moich rodziców i następnie na równie uroczysty 
obiad u teściów. 
Wieczorem i w nocy pierwszego dnia świąt zaczynam juŜ przygotowywać się do dnia 
następnego. Zdenerwowana lustruję wszystkie kąty, czy nie ma gdzieś jakiegoś pyłku, bo 
bystre oczy moich mam wypatrzą wszystko. Grzeszę przeciwko Panu Bogu i w drugi dzień 
ś

wiąt nie zaliczam kościoła. Od rana kręcę majonez do sałatki jarzynowej — liczę na to, Ŝe 

Pan Bóg jest bardziej wyrozumiały, niŜ moja teściowa. Oczywiście, majonez zazwyczaj mi 
się zwarzy, ciasto rozsypuje, chrzan jest za mało biały, a ogórki kwaszone za mało twarde. 
Potem przy stole wysłuchujemy z Pawłem, jakie to gospodarne są córki teściowej, jacy 
zaradni byliby synowie mojej mamy, gdyby, oczywiście, los ją nimi obdarzył. Na koniec 

background image

obydwie mamy mówią do siebie uŜywając półsłówek, a na poŜegnanie ledwie podają sobie 
ręce. 
Po takim świątecznym dniu myję gary do dwunastej w nocy, a o piątej trzeba jak zwykle 
wstać do pracy. Trudno się więc dziwić, Ŝe cieszę się tym wyjazdem. I to tak bardzo, Ŝe nawet 
nie złoszczę się na Pawła, którego kompletnie nic nie obchodzi, a jego zainteresowanie 
wyjazdem ogranicza się do ubrania się w ciuchy, które mu przygotuję i do 
przetransportowania gotowych, spakowanych waliz do pociągu. 
23 grudnia (wtorek) 
Przyjechaliśmy. Zamieszanie przy obiedzie. Nikt z wczasowiczów nie moŜe się zorientować, 
przy którym stoliku siedzi. Kelnerki mówią, Ŝe wszystko się unormuje przy kolacji, kiedy 
dojadą spóźnialscy i cała wczasowa grupa będzie w komplecie. 
24 grudnia (Wigilia) 
Po obiedzie wysyłam Pawła z Kasią na spacer i całe popołudnie przygotowuję się do 
wieczornej kolacji. Jestem pierwszy raz od czterech lat na wczasach i nie bardzo mogę 
przewidzieć, jak ubiorą się panie na dzisiejszy wieczór. Nie chciałabym się specjalnie 
wyróŜniać. Wkładam białą bluzkę w delikatne paseczki i czarną aksamitną spódnicę. W 
delikatnym makijaŜu i przy nastrojowo palących się świecach nie wyglądam chyba najgorzej, 
bo kiedy wchodzimy na salę jadalną, słyszę sceniczny szept dwóch siedzących przy stoliku 
pod oknem podstarzałych amantek. 
—  Popatrz na tę co weszła, na tę w białej bluzce. 
—  BoŜe, ale się odsztafirowała. 
65 
Ja teŜ lustruję salę. Sam szyk i elegancja. Panie w ciemnych, niektóre nawet w czarnych 
sukniach. Blask świec daje wszystkim jednakowe szansę imponowania. W romantycznym 
półcieniu trudno rozróŜnić, która kreacja jest, tak jak moja, okazyjnie kupioną za dwa tysiące 
bluzką, a która ciuchem z Pewexu za dwadzieścia dolarów. 
Składamy sobie Ŝyczenia. Jest mi jakoś dziwnie. Nogi mam jak z waty. Paweł z niepokojem 
patrzy na moje szklące się oczy. A jednak teraz juŜ wiem, Ŝe Wigilii nie powinno się spędzać 
poza domem. Tęsknię za mamą, ojcem, Zuzką. Tęsknię nawet za teściową. Wszystko jest nie 
tak: piękna, duŜa — ale nie taka jak w domu — choinka. Potraw dwanaście — ale nie taka jak 
u mamy sałatka z czerwonej kapusty z groszkiem. Nie ma karpia po Ŝydowsku (specjalność 
teściowej) i nie ma moich ukochanych od dzieciństwa pierogów z kapustą. 
Po opróŜnieniu talerzy rozchodzimy się w milczeniu do swoich pokojów. Jest smutno. A w 
domu dzieci teraz by zapalały zdobyte jakimś cudem zimne ognie i wszyscy śpiewaliby 
kolędy, fałszując przy tym niemiłosiernie (bo całej rodzinie słoń na ucho nadepnął). I byłoby 
mnóstwo śmiechu — i z tego fałszowania, i z tańców dwuletniej Malwinki, i z Kasi, 
usiłującej wytłumaczyć maleńkiej kuzyneczce, Ŝe kolęd się nie tańczy. 
Wspólnie oglądamy w telewizji dobranockę. Myjemy się. Idziemy spać. 
25 grudnia (wieczorem) 
Przygnębienie minęło. Jedzenie wręcz wystawne. Pogoda wspaniała. I istna rewia mody od 
samego rana. Większość pań przebierała się dosłownie na kaŜdy posiłek. Rano skromniej —
jak przystało do śniadania. Obiad i kolacja — pełna gala. Jestem przeraŜona. Wzięłam \ 
68 
wprawdzie odświętną sukienkę, ale tylko jedną. W co ubiorę się jutro? Mam jeszcze parę 
bluzek flanelowych, dwa swetry i dwie pary spodni. To wszystko co zmieściło się obok 
ubranek Kasi i ciuchów Pawła do dwóch i tak mocno wypchanych toreb turystycznych. Dla 
większości pań zabranie szafy ubrań nie było problemem, bo przyjechały samochodami z 
prkupnymi bagaŜnikami. Mnóstwo osób preywiozło nu v * n ir^enośne telewizory. Paweł 
ś

mieje się ze             ¦ ><J/   cieszyć się słońcem 

i bielutkim śniegiem, \t           -«   -" i nocy pokrył wszys- 

background image

tko dokoła. 
27 grudnia 
Cieszę się pogodą, smakuje mi jedzenie, ale jednak śmiesznie się czuję we flanelowej koszuli 
i w sztruksowych spodniach wśród pań w pewexowskich dzianinach i wełnach. 
Wszyscy są niezadowoleni, Ŝe śniadanie wyznaczono na ósmą. Większość wczasowiczów 
przychodzi na nie prawie z godzinnym opóźnieniem. Nawet w ciągu czternastu dni pobytu na 
wczasach tworzą się grupki wzajemnie ze sobą sympatyzujące. Najpewniej i najgłośniej 
zachowują się cztery panie i tak juŜ zwracające na siebie uwagę zadbaniem i najdroŜszymi 
ciuchami. 
— Co,za pomysł z tym śniadaniem o ósmej! — krzyczała wczoraj na kelnerkę jedna z nich, 
gdy ta zbuntowała się, Ŝe po dziewiątej nie będzie juŜ nikogo obsługiwać. — W domu jeszcze 
o dziesiątej nie mogę dojść do siebie, a tu muszę się zrywać skoro świt. 
Kilka osób z zaskoczeniem wysłuchiwało jej Ŝalów. Widocznie byli to ci, którym zdarza się 
wstawać do pracy o szóstej. A moŜe byli wśród nich nawet i tacy jak my, którym poranny 
bieg do pociągu na czczo parę minut po piątej, teŜ nie jest obcy. 
67 
Słyszałam potem, jak kumpelka zagadnęła niezadowoloną: „Ty nie pracujesz, prawda?". „Nie 
mam takiej potrzeby" — odrzekła źle budzona na wczasach nieszczęśnica. 
Dowiedziałam się potem w kuluarach zupełnie niechcący, Ŝe jej tatuś jest właścicielem 
fabryczki produkującej róŜne specjały z tworzyw sztucznych. Zięciulo ma oczywiście 
współudział w interesie, a córeczka«zapewnio-ne błogie, leniwe Ŝycie i pieniądze. 
29 grudnia. 
Kasia juŜ trzeci dzień z rzędu wodzi zachwyconym wzrokiem za grupą dziewczynek, 
bawiących się wspólnie w świetlicy. 
—  Mamusiu, one są takie fajne — zaprzyjaźnię się z nimi. 
Tak się składa, Ŝe dziewczynki są właśnie córeczkami owych zadających szyku pań w naszej 
wczasowej jadalni. Instynktownie czuję, Ŝe z tej przyjaźni nic nie wyjdzie, ale nie bardzo 
wiem, jak wytłumaczyć to trzyipółletniemu 
dziecku. 
—  No idź, zapytaj, moŜe się z tobą pobawią—proponuję małej. 
Kasia zabiera ze sobą Ferdynanda — małą pluszową maskotkę, którą dostała od nas pod 
choinkę w wigilijny wieczór. Podchodzi ufnie do rozłoŜonych na fotelach lalek. W tym 
momencie, jak na komendę, trzy małe księŜniczki w austriackich dresikach chowają za siebie 
lalki Barbie. 
„Uciekaj!"—syczą do mojej małej, która nie zdąŜyła się jeszcze do nich odezwać. Kasia 
jakby nie słyszy i pyta nieśmiało: „Czy mogę się z wami pobawić?". „Nie! — odpowiada 
najwyŜsza z dziewczynek, czarnula ze złotymi kolczykami w uszach. — Jesteśmy dla ciebie 
za duŜe, 
68 
a poza tym, ty jesteś brzydko ubrana". „A nieprawda — broni się Kasia. W jej głosie słyszę 
niebezpieczne łzawe tony. — Mamusia włoŜyła mi moją najładniejszą czerwoną spódniczkę i 
nowy sweterek od babci". Sześcioletnie znawczynie światowej mody nie dają się oszukać. 
„To są polskie łachy" — stwierdza ze znawstwem najwyŜsza. „My mamy zagraniczne 
zabawki, a ty nie. Uciekaj!" 
Do Kasi w końcu dociera, Ŝe jej nie chcą. Z płaczem biegnie w kierunku naszego pokoju. 
31 grudnia 
Pogoda zmieniła się nagle. Od samego rana pada gęsty śnieg i wieje silny wiatr. Zadymka nie 
pozwala nam ruszyć się z pokoju. Kasia pokasłuje nieco, więc tym bardziej spacer nie jest 
wskazany. Po śniadaniu moi oglądają teleferie, a ja usiłuję doprowadzić do porządku pokój, 
którego nie zdąŜyliśmy sprzątnąć. 

background image

Teleranek się skończył. Paweł siada w fotelu z gazetą. Kasia przynosi ksiąŜeczkę o Koziołku 
Matołku. 
—  Poczytamy, mamusiu? 
—  Poczytamy, córeczko. 
—  Nie napiłabyś się herbaty? — pytą Paweł. 
Nie odpowiedziałam. Wlewam wodę do dzbanka i wsadzam grzałkę. Pijemy herbatę. 
—  Ja nie chcę pić. Ja jestem głodna — stwierdza Kasia, która na śniadanie zjadła dwie łyŜki 
zupy mlecznej. 
Przygotowuję kanapki. Karmię małą. 
—  A teraz bawimy się w dom, mamusiu. 
Bawimy się kolejno w dom, w doktora, a nawet w przedszkole. 
W przerwie daję Kasi pomarańczę. O trzynastej idziemy na obiad. 
69 
Po obiedzie Paweł układa się do drzemki. Znudzona Kasia zaczyna skakać po wersalkach. 
Nie omija takŜe tatusia. SąŜnisty klaps rodzicielski i' Kasia ryczy tak, Ŝe słychać ją chyba w 
całym domu. 
— Nawet na urlopie człowiek nie ma chwili spokoju — uŜala się Paweł nad swoim losem. 
5 stycznia 
Budzę się z potwornym bólem głowy. Odruchowo patrzę na zegarek. Jest wpół do szóstej. 
Wsadzam termometr pod pachę. LeŜę nieruchomo, czekając na dzwonek budzika. Cholera, 
znowu 38,4. JuŜ trzeci dzień gorąezka nie spada pomimo garści pastylek połykanych co rano. 
Muszę chyba w końcu iśó do lekarza. Tylko jak to zrobić? 
Wychodzę z łóŜka. Trzeba małej podać ampicillinę. Kasia ma znowu zapalenie gardła. Wstaję 
— pokój wiruje. Robi mi się ciemno w oczach. Siadam, a właściwie osuwam się z powrotem 
na łóŜko. Obiema rękami mocno opieram się o poręcz krzesła. Po chwili wersalka, szafa, 
telewizor wracają na swoje miejsce. Wkładam szlafrok. \ Chwiejnym krokiem idę do kuchni. 
Pierwsza próba podania małej antybiotyku nie udaje się. Kasia ma ubrudzony kaftanik, 
nadający się juŜ teraz tylko do przeprania. Za drugim razem idzie nieco lepiej. Tylko parę 
kropel spada na dywan. 
—  Gdzie mam jakąś czystą koszulę? — w głosie męŜa słyszę zniecierpliwienie, nie po raz 
pierwszy w ciągu ostatnich dni. 
—  Gdzieś w szafie powinna być jeszcze ta niebieska. 
—  Niebieską  nosiłem przez  tydzień,  tydzień temu — syka z wściekłością i ostentacyjnie 
zaczyna oglądać brązowy golf, który juŜ miał na sobie chyba ze dwa razy. 
Kasia tymczasem rozbudziła się na dobre. Równocześnie zachciało się jej i siku, i jeść, i pić. 
Sadzam ją na 
70 
nocniczku i zaczynam szukać w szafie czystego kaftanika. 
—  Czy wiesz, która godzina?! — w głosie Pawła czuję irytację. 
Zostawiam małą na nocniczku i wlokę się do kuchni Jest szósta trzydzieści. 
—  Nie   trudź   się!   I   tak   nie   zdąŜę   zjeść!   —   histeria   w  głosie   mojego   męŜa   
nabiera   mocniejszych tonów. 
Mała, która przydreptała do kuchni z gołą pupiną, chwyta rozpakowaną kostkę masła i czym 
prędzej zaczyna uciekać w kierunku pokoju. 
—  MoŜe byś kupił chleb — proponuję Pawłowi nieśmiało, wrzucając do torby kanapki. 
—  Poproś mamuśkę — słyszę burknięcie. — Ostatecznie mogłaby chociaŜ raz na trzy lata 
tyle dla nas zrobić. 
Kasia je jak zwykle, plując i rozlewając. Tętnienie w skroniach nie ustaje. Czerwone i złociste 
cętki wirują przed oczami z coraz większą szybkością. 
—  Halo, tu mówi Kasia — moja córka z całą powagą przedstawia się komuś przez telefon. 

background image

—  Babciu, a ja wyplułam zupę, bo mamusia niedobrą ugotowała — chwali się moja 
pociecha. 
Przejmuję słuchawkę. 
—  Halo mamo, czy nie mogłabyś nam dzisiaj wyjątkowo kupić chleba? — zaczynam 
nieśmiało. 
—  A co, Paweł nie moŜe po pracy? 
Nie brzmi ta odpowiedź zachęcająco, ale nie rezygnuję. 
—  Wiesz, Ŝe po południu nie moŜna nic dostać. 
—  A co byś zrobiła, gdybym mieszkała w innym mieście? 
—  Ale nie mieszkasz, mamusiu. 
—  Ja w twoim wieku miałam dwoje małych dzieci i sama sobie radziłam. Nie prosiłam o 
pomoc nikogo. 
—  Mamo, przecieŜ wiesz, Ŝe jesteśmy obydwie z Kasią chore. 
—  Chorobie Kasi to ty jesteś winna. Przeziębiłaś ją. JuŜ 
71 
dawno nie mogłam patrzeć, jak ją ubierasz, ale nic się nie odzywałam, bo czy tobie moŜna 
zwrócić uwagę? 
—  Mamo, kręci mi się w głowie. 
—  Nie przesadzaj! Trochę kataru i zaraz taki alarm. Wszyscy teraz chorują. 
—  Kupisz mi ten chleb? 
—  Nie wiem, czy zdąŜę. Mam dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia, ale moŜe wyślę ojca. 
Wracam z powrotem do kuchni. Kasia z wielką precyzją przesiewa przez sitko juŜ drugi 
kilogram mąki — na podłogę, oczywiście. W zlewozmywaku i na szafce obok sterta garów i 
talerzy z wczorajszego obiadu. Wczoraj nie dałam rady umyć. A dzisiaj? Dzisiaj muszę. 
Sprzątnąć teŜ muszę. Dzisiaj przyjdzie w odwiedziny do chorej wnuczki teściowa. 
Oczywiście, jak zwykle w porze obiadu. Obiad teŜ więc być musi. I to nie jakieś tam 
kluseczki. Musi być porządne mięsko z jarzynką, zupka i kompocik. 
—  Kasiu, jeszcze witaminki i umyjemy rączki. Dam ci ksiąŜeczki. Pooglądasz sobie w 
łóŜeczku. Pan doktor kazał ci przecieŜ leŜeć. 
W łazience napuszczam wody do wanny. Pranie po małej z trzech dni. Przy kaŜdym 
pochyleniu pulsujący ból chce mi rozsadzić głowę. Nogi mam jak z waty. O BoŜe, dopiero 
jedenasta. Kiedy skończy się ten dzień? 
Teściowa przyniosła małej pomarańcze. Oczywiście, ona teŜ ma swój pogląd na chorobę 
Kasi, który zresztą niewiele róŜni się od opinii mojej mamy. A w jednym zgadzają się na 
pewno: to ja jestem winna chorobie Kasi. 
Teściowa uwaŜnie lustruje oblicze mojego męŜa. 
—  Źle wyglądasz, mój synu. 
—  A co mama myśli, jak mam wyglądać? Nie sypiam po nocach, pracuję na dwóch etatach, 
z siatami latam. 
—  To ty do dziecka w nocy wstajesz? — upewnia się teściowa z coraz gorzej ukrywanym 
oburzeniem. 
—  No, niby nie — mój małŜonek nie śmie tak całkiem bezczelnie skłamać przy mnie, 
chociaŜ dobrze wie, Ŝe 
72 
 
jakakolwiek obrona z mojej strony nie miałaby Ŝadnego sensu.—Ale przecieŜ nie mogę nie 
słyszeć jak mała ryczy — dodaje, cokolwiek jednak niepewnie. 
—  I zakupy teŜ robisz? — sonduje teściowa. — Co się to porobiło — ciągnie udając, Ŝe nie 
widzi moich spuchniętych, załzawionych oczu i rozpalonych policzków.—Miałam troje 

background image

dzieci, ale miałam teŜ swój honor i nie śmiałam męŜczyzny wciągać w babskie sprawy. 
 
—  Mamo, aleŜ Kasia jest chora 
—  A moje dzieci to nie chorowały? Ty się więcej módl, to moŜe Pan Bóg ci wybaczy i 
przestanie karać tymi chorobami — kończy teściowa, wychodząc. 
Mój mąŜ jest zmęczony. Miał bardzo cięŜki dzień. Bierze gazetę i zamyka się w pokoju. 
Dobijająca się Kasia irytuje go w najwyŜszym stopniu. 
—  Jak ty ją wychowujesz? — krzyczy wściekły zza zamkniętych drzwi. 
Zabieram małą. Bawimy się. O BoŜe! Zapomniałam na śmierć o koszulach. Przepieram dwie. 
Przed pójściem spać przeprasuję wilgotne. Do rana wyschną. 
Pukanie do drzwi. To ojciec z chlebem. 
—  śebym ja stary ojciec musiał wysługiwać się dorosłym dzieciom — słyszę z ust 
przystojnego, szpakowatego pana, który ma lat sześćdziesiąt, a któremu nikt nie dałby więcej 
niŜ pięćdziesiąt. 
Kasia z piskiem radości podbiega do dziadka. 
—  Dla ciebie dziadziuś przyniósł chlebek, dziecinko. Tylko dla ciebie. 
Dwudziesta. Paweł je kolację milcząc. Kasia jak zwykle grymasi. Próbuję przełknąć kawałek 
chleba. Nie mogę. Jeszcze tylko kąpiel Kasi, prasowanie tych dwu koszul i będę mogła się 
połoŜyć. śeby tylko Kasia zechciała zasnąć od razu. 
Dwudziesta druga. Skończył się film w telewizji. 
— Jest coś do roboty? — ostroŜnie sonduje Paweł. 
—  Nie, idź spać — nakręcam budzik na wypadek 
73 
gdybym zasnęła. Trzeba małej o północy podać następną dawkę lekarstwa. 
—  No, to dobranoc — mój mąŜ jest gotowy do spania. 
—  Paweł, moŜe zwolniłbyś się jutro. Poszłabym do 
przychodni. 
—  Zwariowałaś, przecieŜ wiesz, Ŝe akurat jutro za nic na świecie nie mogę. -Zadzwoń do 
mamy. 
Wyciągam termometr spod pachy. Znowu prawie 39 stopni. Pewna moja sąsiadka—dawno 
temu—gdy byłam małą dziewczynką, mówiła, Ŝe jest zahartowana, bo Ŝadna choroba nie jest 
w stanie zapędzić jej do łóŜka. 
—  Dobranoc, Paweł. Zamknij dobrze drzwi do swojego pokoju. Kasia w nocy rzeczywiście 
głośno płacze. 
15 stycznia (czwartek) 
Dzisiaj po ponad dwumiesięcznej przerwie znalazłam się znów w pracy, zmuszając niemalŜe 
awanturą babcię (moją mamę), aby została z Kasią w domu chociaŜ przez parę dni. Kasia jest 
zdrowa, ale mróz sięga rano dwudziestu paru stopni. 
Babcia, pięćdziesięcioparolatka, bardzo kocha swoją trójkę wnucząt, ale nigdy nie przejawiała 
chęci zajmowania się nimi. Zawsze mówiła mnie i siostrze, Ŝe skoro dorośli ludzie decydują 
się na posiadanie dzieci, to powinni wziąć za nie pełną odpowiedzialność. Poza tym babcia 
jest juŜ osobą trochę schorowaną i przyzwyczajoną od paru lat do w miarę niezaleŜnego trybu 
Ŝ

ycia. 


20 stycznia (wtorek)                                             -' 
Mrozy trwają nadal, awantury z babcią pod byle pretekstem takŜe. Przedwczoraj babcia ostro 
zwróciła mi uwagę, Ŝe mam niedomyty zlew i Ŝe źle wychowałam Kasię, która często bywa 
nieposłuszna. 
74 

background image

Wczoraj przygotowałam Kasi nieodpowiednie ubranko. Dzisiaj po prostu spóźniłam się 15 
minut. A w gruncie rzeczy chodzi o to, Ŝe babcia nie ma najmniejszej ochoty wstawać o 
szóstej rano, otulać się w koŜuch i pędzić do wnuczki. 
Zacinam się w ignorowaniu awantur. Nie podejmuję tematów. Nie mam wyjścia. JuŜ nawet 
nie liczę pensji Pawła. Lekarz powiedział, Ŝe małej przez zimę potrzebne są cytrusy (1200 zł 
na straganie i 600 zł za kilogram w sklepie państwowym — o ile są). Powiedział takŜe, Ŝe 
muszę dziecku zapewnić wyjazd z miasta w czasie wakacji najlepiej na dwa, trzy miesiące. 
Na dwa tygodnie mogę uzyskać ulgowe wczasy. Potem zostaje juŜ tylko wyjazd prywatny za 
co najmniej 60-70 tysięcy miesięcznie (uwzględniając Kasię i drugą osobę sprawującą 
opiekę). Skąd to brać? Bo pensji nie wystarczy. 
16 lutego (poniedziałek) 
Przez dwa tygodnie opiekowała się Kasią moja młoda sąsiadka, która jest nauczycielką. W 
ten sposób spędziła swoje ferie zimowe. Babcia odpoczęła od wczesnego wstawania, a ja 
psychicznie od babci. Kasia przez te dwa ?ygodnie wyraźnie schudła. Pani Halinka uwaŜa 
bowiem, y.e dziecku naleŜy wtedy dać jeść, kiedy wyraźnie o to prosi. A moja córka nie 
zachęcana do jedzenia, moŜe nie jeść cały dzień. 
7 lutego (wtorek) 
Kasię skreślono bezapelacyjnie z listy przedszkolaków, 'ani dyrektor nie pozwoliła mi dojść 
do słowa. Głosem Lanowczym i nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, Ŝe o winna to juŜ zrobić 
w styczniu. Skoro dziecko tak długo 
75 
jest nieobecne to znaczy, Ŝe albo jest bardzo chorowite, albo się do przedszkola absolutnie nie 
nadaje, albo ma zapewnioną opiekę w domu. Niby racja. Tylko jak ja to wszystko 
wytłumaczę babci? 
19 lutego (czwartek) 
Pierwszy raz w Ŝyciu zaŜywałam wczoraj relanium. Zawzięłam się jednak i spokojnie 
zapytałam babcię, czy przyjdzie do Kasi. W odpowiedzi trzasnęły drzwi, ale dzisiaj rano 
babcia przyszła. 
Chodzę teraz do pracy na szóstą rano (szef zgodził się bardzo niechętnie). Wstaję przed piątą. 
Myję się, ubieram, ścielę łóŜka, przygotowuję sobie i Pawłowi śniadanie. Babcia przychodzi, 
ubiera Kasię, daje jej jeść (to co ja zostawiłam), a później odgrzewa zupę, którą ugotowałam 
poprzedniego dnia. Około piętnastej zabieram Kasię na spacer (z babcią nie wychodzi) i na 
zakupy. Obiad jemy o siedemnastej. Potem mycie talerzy i trochę czasu na pranie, prasowanie 
i wszystko inne. O wpół do ósmej przygotowuję jakąś przekąskę na kolację. O dziewiątej 
Kasia zasypia. Na większe pranie i sprzątanie zostaje tylko wolna sobota. 
26 lutego (czwartek) 
Wczoraj na instytutowej tablicy ogłoszeń wywieszono zawiadomienie o tegorocznych 
awansach. Jak zwykle w takiej sytuacji nie obeszło się bez awantur. Szef nieoczekiwanie dał 
mi dwa tysiące podwyŜki. Kiedy dzisiaj rano weszłam do pracowni, rozjazgotane dziewczyny 
nagle umilkły. Zorientowałam się, Ŝe — jak się to mówi — byłam na tapecie. Zanim 
zdąŜyłam się odezwać, nie wytrzymała Krystyna: 
— To ma być sprawiedliwość — wybuchnęła. — My pracujemy, na opieki nie chodzimy, ale 
to się nie liczy! Tutaj nie wynagradza się za uczciwą pracę, ale za to, Ŝe się ktoś trzy lata w 
domu przy dzieciach przewałkonił. 
Zatkało mnie. Nie zdenerwowałabym się tak, gdyby to powiedziała inna dziewczyna, ale 
Krystyna? Od pięciu lat mąŜ na kontrakcie w RFN. Mają własny dom i elegancki samochód. 
A ja nawet z tymi dodatkowymi dwoma tysiącami i tak będę zarabiała najmniej z całej 
pracowni. Nie mogę pogodzić się z tym, Ŝe to właśnie ona najbardziej zazdrości mi tych 
pieniędzy. 
10 marca (wtorek) 

background image

W telewizji kolejny odcinek „Ptaków ciernistych krzewów". Zostawiam stos brudnych 
naczyń w kuchni i ze zbuntowaną miną zasiadam przed telewizorem. Dla dodania sobie 
pewności biorę druty, chociaŜ wiem, Ŝe nie usprawiedliwią mnie one w oczach Pawła, ciągle 
udającego, Ŝe nie wie skąd się biorą wszystkie swetry, w których tak lubi chodzić. Wszelkie 
moje robótki Paweł lekcewaŜy i uwaŜa, Ŝe są one ucieczką przed prawdziwą „robotą". Nie 
przekonuje go, Ŝe kaŜdy jeden sweter zrobiony przeze mnie, to oszczędzone parę tysięcy 
złotych. 
Na ekranie Ralph de Bricassart (uwodzicielski Cham-berlain) i piękna Maggie przeŜywają 
upojne chwile w domku nad brzegiem morza, a ja siedzę jak na rozŜarzonych węglach 
słuchając wrzasków dochodzących z łazienki. To Paweł wyładowując swoją złość na mnie, 
bierze się za wychowanie Kasi. ZwycięŜył! Połykając łzy wściekłości, zwlekam się z fotela i 
idę do łazienki. Wycieram małą. Całuję. Uspokaja się. Zasypia trzymając swoją rączkę w 
mojej dłoni. 
77 
13 marca (piątek) 
Paweł z naburmuszoną miną powiadamia mnie, Ŝe jedzie na dwutygodniowy kurs do 
Warszawy. Nie podejmuję rozmowy. Wiem, Ŝe będzie próbował wywołać awanturę. Będzie 
starał się udowodnić mi, Ŝe to ja się kłócę, bo zazdroszczę mu wyrwania się z domu. Będzie 
obnosił się z cierpiętniczą miną, a potem, niejako mnie na złość, skorzysta ze wszystkich 
delegacyjnych uroków. A ja? Ja rzeczywiście mu zazdroszczę. 
Przez ostatnie cztery lata on zaliczył takich kursów co najmniej kilka. Mnie w tym czasie 
przez jeden dzień nie udało się oderwać od dziecka. Jeśli wyjeŜdŜam, to tylko z Kasią. Mam 
niesamowite problemy z jednodniową delegacją. Szef z niechęcią, a koleŜanki z nieukrywaną 
złością patrzą na mnie, gdy wymiguję się od wszelkich wyjazdów. A o takim wyjeździe dla 
relaksu boję się nawet pomyśleć. 
16 marca (poniedziałek) 
Dzisiaj dostałam znowu list od Marka. Kolejny raz prosi mnie o koleŜeńskie spotkanie. Nie 
moŜe zrozumieć, dlaczego ciągle nie chcę się z nim zobaczyć i powspominać starych 
szkolnych dziejów. Paweł z Kasią poszli do teściowej. Przez chwilę będę sama: ja, ty Marku i 
nasze wtedy szesnaście lat. Gładzę zapisane znajomym, duŜym, wyrazistym pismem arkusiki. 
Czy wiesz Marku, Ŝe nigdy juŜ potem nikogo nie kochałam w taki sposób, jak ciebie? 
18 marca (środa) 
Patrzę w lustro. O BoŜe, jak ja wyglądam! PodkrąŜone oczy, wyciągnięta twarz, bladosine 
usta bez szminki. I te włosy! Muszę w końcu coś z nimi zrobić! Muszę iść do fryzjera. 
78 
. Dzisiaj Krystyna zapytała z udanym zdziwieniem, dlaczego tak bardzo lubię brązowy kolor, 
kiedy lepiej byłoby mi w Ŝywszych kolorach. Niedwuznacznie dała mi do zrozumienia, Ŝe nie 
powinnam bez przerwy pokazywać się w jednych i tych samych dwóch brązowych, 
zakładanych na zmianę, golfach. 
20 marca (piątek) 
„Dziewczyny meblujcie głowy!" To budujące hasło czytam juŜ po raz nie wiem który w 
piśmie kobiecym. Dziewczyny nie bądźcie głupsze od waszych męŜów! Czytajcie! Kształćcie 
się! No cóŜ, racją. Ale ja, jeśli mam chwilę czasu, biorę się zaraz do cerowania, robienia na 
drutach, szycia. KtóŜ bowiem zauwaŜy istotną przemianę, która zaszła we mnie po 
przeczytaniu mądrej rozprawy wielkiego filozofa na temat sensu istnienia świata — a dziurę 
w majtkach mojej córeczki zauwaŜą wszyscy. Co obchodzą domowników moje przemyślenia 
na temat roli Dostojewskiego w literaturze światowej, jeśli nie będzie porządnego obiadu. Po 
raz kolejny więc wściekła, zamiast do czytania ukochanego Czechowa, biorę się do walki z 
wiecznym bałaganem w szafach. 
21 marca (sobota) 

background image

—  To co jest dla mnie dzisiaj do roboty? — pyta z miną cierpiętnika, jak zwykłe w sobotę 
rankiem, Paweł.' 
—  Odkurz mieszkanie — proszę, udając Ŝe nie widzę jego złego humoru. 
Paweł zaczyna sprzątanie od lektury porannej gazety. Ja w tym czasie myję talerze po 
ś

niadaniu, ubieram i czeszę Kasię. Kasia wyspana i najedzona, zaczyna upominać się o spacer 

po parku. 
79 
— Tatuś cię zabierze, jak posprząta — uspokajam 
ją- 
Słysząc to mój mąŜ niechętnie odkłada gazetę i kieruje się powoli do schowka z 
odkurzaczem. Kiedy odkurzacz jest juŜ przygotowany Paweł, dla relaksu, zapala papierosa. Ja 
w tym czasie moczę pranie i włączam Ŝelazko. 
Kasia przypomina sobie o teleranku. Za chwilę siedzą oboje przed telewizorem i zaśmiewają 
się z kolejnych przygód Bolka i Lolka. Film kończy się. Drugi papieros i mój mąŜ decyduje 
się na włączenie odkurzacza do kontaktu. Po chwili wycie odkurzacza milknie. Pawłowi 
bardzo zachciało się pić. Zagląda do pokoju chcąc mi o tym powiedzieć. Widząc, Ŝe prasuję, 
wspaniałomyślnie postanawia samodzielnie zrobić sobie herbatę. 
Godzina 11 — skończyłam prasowanie. Pora zabrać się za gotowanie obiadu.                                                  
— 
— Gdzie jest ta okrągła szczotka — krzyczy Paweł z drugiego pokoju. 
Jestem zdziwiona, zawsze sprzątam podłuŜną, ale bez słowa zaczynam przerzucać w schowku 
róŜne szpargały. Po kilkunastu minutach bezskutecznego szukania, Paweł nakłada na 
odkurzacz szczotkę podłuŜną. Kasia coraz bardziej płaczliwie domaga się wyjścia na dwór. 
ś

al mi jej. Robię dla wszystkich drugie śniadanie. 

W odkurzaczu coś nie kontaktuje przy wyłączniku. Najspokojniej jak tylko potrafię wyjmuję 
z rąk mojego męŜa śrubokręt i proszę o ubranie Kasi. Po chwili z pokoju dochodzą krzyki. 
Paweł krzyczy, Kasia płacze. Nie mogą poradzić sobie z przebraniem rajtuzów. Ubieram 
małą. Paweł elegancki, odpręŜony czeka przy drzwiach. Wychodzą. W ciągu dwudziestu 
minut spokojnie kończę sprzątać mieszkanie. 
80 
22 marca (niedziela) 
Godzina dziewiąta. Moi najmilsi jeszcze śpią. Wstaję po cichutku. Zabieram się do robienia 
ś

wiątecznego śniadania. Zaparzam świeŜą herbatę. Kroję chleb, smaruję masłem. W końcu 

smaŜę jajecznicę na parówkach (ostatnio ulubione danie Kasi). Całusami budzę śpiochów. 
—  Idę do kościoła na jedenastą. A ty? — pyta Paweł. 
—  Nie wiem -7— odpowiadam niepewnie. Oczywiście powinnam iść do kościoła. Jestem 
przecieŜ 
katoliczką. Przed oczyma mam jednak, jak w kaŜdą niedzielę rano, stertę brudnych talerzy ze 
ś

niadania, niedzielny obiad, gotowany w potrójnej obfitości, Ŝeby starczyło na poniedziałek i 

na wtorek. 
—  Robię ci wielką przysługę — obwieściła mi kiedyś babcia — Ŝe przychodzę zajmować się 
Kasią, więc nie wyobraŜaj sobie,  Ŝe będę jeszcze u ciebie kucharką i słuŜącą. Zbeształa mnie, 
kiedy po penetracji lodówki stwierdziła, Ŝe nie przygotowałam zupy. 
Wczoraj, w sobotę, nie zdąŜyłam zmyć kuchni. Muszę więc jeszcze i to zrobić dzisiaj, bo 
babcia „w brudzie siedzieć nie będzie". Chciałabym umyć głowę i ułoŜyć włosy. I jeszcze 
sterta prasowania, z którym nie zdąŜyłam się uporać w ciągu tygodnia. A przy tym wszystkim 
zakatarzona Kasia, której chciałabym dzisiaj poświęcić chociaŜ trochę czasu i zaproponować 
więcej niŜ parę całusów na dobranoc. 
—  Ty oczywiście, jak zwykle, całą najgorszą robotę zostawiłaś na niedzielę. — Paweł jest 
zirytowany. — Robisz to chyba umyślnie. U nas w domu były inne obyczaje. Niedziela była 

background image

po to, Ŝeby pójść do kościoła i odpocząć. Dwadzieścia lat mi to wpajano i nie zmusisz mnie 
do tego, Ŝebym mył dzisiaj podłogę. 
Patrzę na zaciętą w gniewie twarz Pawła i zaczyna ogarniać mnie złość. Przyrzekłam sobie, 
Ŝ

e nie dam się dzisiaj sprowokować i znowu chyba nic z tych przyrzeczeń. 

81 
 
—  Czy ty myślisz, Ŝe ja nie wolałabym po prostu wystroić się i pójść w spokoju pomodlić się 
do kościoła!? Czy myślisz, Ŝe nie wolałabym usiąść przed telewizorem, zamiast latać od 
łazienki do kuchni i z powrotem? Sądzisz, Ŝe ta bieganina między garami a twoimi pomiętymi 
koszulami, to taka przyjemność, Ŝe aŜ warto wchodzić w zatarg z Panem Bogiem!? Wiesz 
Pawełku, ja myślę, Ŝe jeśli Pan Bóg patrzy na tę ziemię, to mnie i innym kobietom w mojej 
sytuacji po prostu współczuje. 
Moją niedzielną tyradę przerywa głośne trzaśniecie drzwiami. 
—  Mamusiu, proszę wytrzyj — Kasia podstawia mi 
zasmarkany nosek. 
Popołudnie. Pukanie do drzwi. W pośpiechu zbieram nieuprasowane koszule, ścierki i 
ręczniki i wrzucam na pierwszą lepszą półkę w regale. Zwijam koc i zanoszę do kuchni 
gorące Ŝelazko. ZdąŜyłam w ostatniej chwili. Uff! I całe szczęście — w drzwiach stoi właśnie 
rozradowana teściowa w towarzystwie ciotki Pawła. Krótkie przywitanie i zgodnie z 
przyjętym w rodzinie Pawła obyczajem, potulnie zmywam się do kuchni zająć się herbatką i 
kanapkami, a Paweł z Kasią bawią gości. Goście bowiem w naszym domu są zawsze gośćmi 
Pawła i Kasi, chociaŜby były to moje najserdeczniejsze przyjaciółki z lat szkolnych. KaŜda 
wizyta w naszym domu przebiega podobnie: ja w kuchni przez dobrą chwilę przygotowuję 
menu, potem rozkładam talerzyki, szklanki — dokładam, dolewam, dorabiam herbatki... o ile 
goście są z pociechami, prowadzę maluchy do łazienki na mycie rączek i siusiu. A kiedy 
nareszcie usiądę na moment, bo chciałabym się dowiedzieć co słychać w wielkim świecie, 
okazuje się, Ŝe goście juŜ wychodzą. 
Siedzę więc właśnie w kuchni i zastanawiam się, jaki tu wymyślić dla teściowej powód, Ŝe 
nie mam niedzielnego ciasta. Z pokoju dochodzi wesołe świergotanie Kasi. Oto babcia chwali 
się przed siostrą zdolnościami swojej wnuczki. 
82 
Kasia jakimś cudem poznała juŜ wszystkie litery i zaczyna składać pierwsze słowa. 
Oczywiście inteligencję i dobrą pamięć Kasia odziedziczyła po tatusiu. Natomiast po mnie 
dostała w posagu upór i skłonność do chorób (chociaŜ jedyną powaŜniejszą chorobą, którą 
przeszłam w dzieciństwie, była świnka). Nie mam niedzielnego ciasta, ale wpadam na 
pomysł, Ŝeby podać gołąbki, które zrobiłam wczoraj. 
—  Dawno juŜ nie jadłam gołąbków — stwierdza teściowa, kiedy parujący półmisek stawiam 
na stół. — Pyszne 
— chwali po kilku kęsach. — Tylko takie jakieś postne 
— dodaje szybciutko. — Musiałaś mięsa za mało dać... I z ryŜem zrobiłaś — roztrząsa dalej. 
— A mówiłam ci, Ŝe najlepsze są z kaszą. I Paweł takie najbardziej lubi. Sos najlepiej jest 
grzybowy, a nie pomidorowy. 
—  Akurat nie miałam grzybów — próbuję się usprawiedliwiać. Ale to, zdaje się, na nic. 
—  Pomidory — kontynuuje teściowa — to przecier z puszki. Paweł, jak był u mnie, czegoś 
takiego do ust by nie wziął. Ty widziałaś jak oni te przeciery w fabryce robią—ze zgniłych 
pomidorów i na dodatek nie umytych. A potem się dziwisz, Ŝe Kasia ci choruje. 
Ukradkiem patrzę na zegarek. Panie BoŜe, niech one sobie juŜ idą. Chciałabym chociaŜ 
dzisiaj połoŜyć się o dziesiątej, a moŜe nawet obejrzeć film w telewizji. 
25 marca (środa) 

background image

Drzwi od mieszkania otwieram zadowolona, ba, niemalŜe szczęśliwa — Ŝaden tramwaj nie 
zawiódł i udało mi się przy zastosowaniu tylko i wyłącznie rutynowych przeskakiwanek z 
tramwaju do autobusu dotrzeć do domu po pracy zaledwie z trzyminutowym opóźnieniem 
Cieszę się, Ŝe tym razem przynajmniej jednego powodu do utyskiwania będzie miała moja 
mama mniej. Pomyli- 
83 
łam się. Zapomniałam o dwóch rzeczach. Po pierwsze dzisiaj mamy środę — a babcia co 
tydzień w środę przeŜywa swoisty kryzys związany ze szczególnym nasileniem się niechęci 
do wczesnego rannego wstawania — w środę zazwyczaj mamy więc awanturę, a oprócz tego 
tak się złoŜyło, Ŝe mija czwarty tydzień, jak nie byłam na Ŝadnym zwolnieniu, opiece, urlopie 
i babcia przez ten czas nieprzerwanie opiekowała się Kasią. Kiedy więc otworzyłam drzwi, 
mama czekała na mnie juŜ prawie gotowa do wyjścia. Uprzedzając moje powitanie 
poinformowała mnie lodowato: 
—  Od jutra nie przychodzę do Kasi. Mam zaniedbany dom. Przez cztery tygodnie nie byłam 
w mieście, nie spotkałam się z przyjaciółkami. A w ogóle, to jak się ma takie chorowite 
dziecko, trzeba zrezygnować z pracy. Ja teŜ mogłam zarabiać, mogłam być kimś—wiesz 
przecieŜ, Ŝe mam dobry zawód — ale zrezygnowałam z pracy, Ŝebyście z Zuzką nie musiały 
się poniewierać po dzieciń-cach. 
—  Mamusiu, ale to były inne czasy — większość kobiet z twego pokolenia nie pracowała. I 
mama Pawła była w domu, ciocie, i wszystkie znajome. A teraz? PokaŜ mi chociaŜ jedną 
młodą dziewczynę, która zajmuje się wyłącznie wychowywaniem dzieci. 
—  Wy, dzisiejsze matki, jesteście zwykłymi sadystka-mi — przerywa mi babcia ze złością. 
— Jak jadę do Kasi widzę o szóstej rano na przystankach te bladoŜółte nieprzytomne z 
niewyspania dzieciaki, kaszlące i kichające. Wysztafirowane mamuśki wloką je do Ŝłobków i 
przedszkoli. A potem lecą, Ŝeby jak najszybciej znaleźć się przy biureczku, przy koleŜankach 
w pracy, przy ploteczkach i kawusi. Po^rzech dniach dziecko chore. Faszerujecie je więc 
lekami i ledwie stanie na nogach, wszystko powtarza się od początku. 
—  Mamusiu, nie chcemy w wieku trzydziestu lat rezygnować z planów zawodowych, z 
prawa do własnego Ŝycia, 
84 
to prawda. Ale dobrze wiesz, Ŝe to nie tylko o to chodzi. Tata zarabia duŜo więcej od Pawła. 
Mieszkacie tylko we dwoje, jesteście urządzeni, a mimo to ciągle narzekasz, Ŝe wam trudno. 
Jak więc wyobraŜasz sobie, Ŝe będziemy Ŝyli we trójkę za to, co przynosi do domu mój mąŜ? 
—  Kiedy wy byłyście  małe,  tata teŜ bardzo mało zarabiał. Radziłam sobie jednak jakoś. Ale 
wy teraz chcecie .mieć wszystko od razu. W twoim wieku nie miałam ani połowy z tego, co 
ty masz teraz — kończy babcia juŜ w drzwiach i wychodzi jak zwykle w takich sytuacjach 
trzaskając nimi z impetem. 
Kolejny juŜ raz w ciągu ostatnich kilku tygodni nie wytrzymuję nerwowo: beczę jak dziecko. 
Zdezorientowana Kasia podbiega do mnie, obejmuje i przytulając się mocno szepcze mi 
Ŝ

arliwie do ucha: 

—  Kocham cię bardzo, mamusiu. Jesteś moja najmilsza. Tylko nie płacz juŜ. 
A ja rozŜalam się coraz bardziej, bo znowu nie wiem, co zrobię jutro: pójdę do lekarza prosić 
o opiekę nad Kasią, kiedy Kasia, dzięki Bogu, jest zupełnie zdrowa? Prosić 
0 zwolnienie dla siebie, k^edy mi — jak na złość — poza kompletnie rozstrojonymi nerwami 
nic ostatnio nie dolega? Zostaje urlop. Tylko nie wiem, jak znowu zareaguje szef, gdy go 
nagle, ni stąd ni zowąd, poproszę o wolne. Właśnie akurat mamy w pracy duŜo roboty, a 
Baśka 
1  Krystyna — co im się bardzo rzadko zdarza — są na zwolnieniu lekarskim. Poza tym nie 
wiem nawet ile tego urlopu wziąć. Trudno przewidzieć, za ile dni poprawi się humor mojej 
mamie. 

background image

I znów kolejna nieprzespana noc. MoŜe faktycznie powinnam przerwać pracę? Tylko na jak 
długo jeszcze — rok, dwa, pięć? Jeśli odejdę z instytutu nawet na pół roku, to wiem, Ŝe 
najprawdopodobniej nie uda mi się tu wrócić. Gdzie więc będę zaczynać po tych pięciu latach 
wszystko od początku — na poczcie? Bo tam potrzeba ludzi? Czy po to uczyłam się tyle lat i 
kończyłam jeden 
85 
z najtrudniejszych wydziałów na politechnice? A przede wszystkim ja naprawdę lubię tę 
pracę. Zostały mi jeszcze resztki ambicji — moŜe uda mi się pójść dalej, zrobić doktorat? Ale 
z drugiej strony Kasię kocham ponad wszystko na świecie. Czy więc rezygnacja z mojej 
pracy dla jej spokojnego dzieciństwa byłaby zbyt wielkim poświęceniem? Czy nie będę miała 
jednak kiedyś Ŝalu za swoje zmarnowane Ŝycie? A poza tym, jeśli przestanę pracować, czeka 
nas egzystencja niemal na skraju nędzy. Ja i Zuzka moŜe miałyśmy spokojne dzieciństwo — 
nie chodziłyśmy do przedszkola ani do szkolnej świetlicy. Do dziś jednak pamiętam 
wszystkie upokorzenia związane z ciągłym brakiem pieniędzy w domu. PrzeŜyłyśmy szkolne 
lata bez wycieczek z rówieśnikami (bo nie było na opłaty), bez kina, teatru, studniówki i balu 
maturalnego, nie mówiąc juŜ o jakimkolwiek wyjeździe z miasta na wakacje lub modnym 
ciuchu. Nie, nie chodziłyśmy głodne i obdarte. Miałyśmy ubrania czyste i — jak to się 
mówiło — z solidnych materiałów. MoŜna było w płaszczu z takiego solidnego materiału 
chodzić dziesięć lat i jeszcze ciągle nadawałsię do noszenia. Tyle tylko, Ŝe wyśmiewały się z 
nas wszystkie dziewczyny, a chłopcy woleli zapraszać na dyskoteki koleŜanki w mniej 
solidnych, za to modniejszych ciuchach. Zaciskałam zęby i pięści, kiedy koleŜanki z liceum, a 
potem na studiach, opowiadały o prywatkach, kawiarniach, balach sylwestrowych, ciuchach, 
wyjazdach zagranicznych... a ja się uczyłam, uczyłam — bo jeszcze wtedy wierzyłam, Ŝe 
ukończenie studiów zmieni całe moje dotychczasowe Ŝycie, pozwoli na uzyskanie dobrej 
pracy i niezaleŜności, Ŝe z Kopciuszka stanę się królewną. Mój BoŜe, jakŜe się myliłam. 
Pracę, owszem, mam dosyć ciekawą, ale pensja za nią jest porównywalna z pensją pani 
Kotlarkowej, naszej sprzątającej -— z tą róŜnicą, Ŝe Kotlarkowa za swoje siedemnaście 
tysięcy pomacha ze dwie godziny miotłą i idzie do domu, a ode mnie wymaga się przez 
siedem godzin dosyć 
86 
intensywnego myślenia (gdybym chciała być naprawdę dobra, musiałabym jeszcze parę 
godzin dziennie popracować w domu). Kiedy zbulwersowane poszłyśmy kiedyś do szefa, 
rozłoŜył bezradnie ręce. 
—  A cóŜ ja mogę zrobić, drogie panie. Wiecie przecieŜ, Ŝe szukałem sprzątaczki pół roku, 
zanim trafiła się Kotlarkowa. Musiałem jej dać taką pensję, inaczej zostalibyśmy bez 
sprzątaczki. Z wami zaś, moje panie, jest taka sytuacja, Ŝe jeśli nawet któraś spróbuje szukać 
szczęścia i pieniędzy gdzie indziej, to jeszcze* tego samego dnia będę miał na jej miejsce trzy 
kandydatki. 
Spuściłyśmy wtedy głowy i po prostu wyszłyśmy z gabinetu. Upokarzająca to była lekcja, ale 
dobrze wiedziałyśmy, Ŝe szef ma rację. Sama nie tak dawno zaproponowałam mojej sąsiadce, 
zaŜywnej emerytce, opiekę nad Kasią. 
—  A ileŜ to — zapytała rozbawiona — moŜe mi pani zapłacić za dziewięć godzin mordęgi z 
dzieciakiem? 
Szybko przeprowadziłam kalkulację w pamięci i ze swoich siedemnastu tysięcy 
postanowiłam dziesięć ofiarować za opiekę nad Kasią. Oznajmiłam to sąsiadce dumna ze 
swej hojności. 
—  Pani kochana — ujęła mnie poufale pod łokieć —gdybym potrzebowała pieniędzy, to 
Malinowska z dołu juŜ od roku próbuje ściągnąć mnie na sprzątaczkę do siebie do biura. Za 
cztery godziny dziennie płaci dwadzieścia tysięcy. 

background image

Piętnaście lat temu moja ciotka bez trudu wynajdowała opiekunki do dzieci. Wtedy jeszcze 
inŜynier mógł sobie pozwolić na panią do dziecka. Emerytce lub dziewczynie bez kwalifikacji 
opłacało się opiekować Anią i Jackiem od pana doktora. Teraz praktycznie nie znam pani 
inŜynier, pani magister, ba, nawet pani doktor, która zrezygnowałaby z trzyletniego urlopu 
wychowawczego. I to nie dlatego, Ŝe kaŜda z nich zdecydowanie bardziej ceni rolę matki niŜ 
etat pracownika nauki. KaŜda po prostu zdaje 
87 
sobie sprawę, Ŝe w Ŝłobkach dobrze funkcjonują tylko nieliczne dzieci. Te matki, które nie 
chcą skazywać swoich pociech na ciągłe infekcję i faszerowanie lekami — zostają w domu. 
Innego wyjścia nie ma. Chowają na dnie szafy swoje dyplomy i ambicje panie prawniczki, 
nauczycielki, lekarki i niańczą dzieci, niańczą, bo ich pensje są śmiesznie niskie, bo z tych 
pensji nie da się opłacić ani opiekunki, ani róŜnych usług, które pomagają kobiecie pogodzić 
pracę zawodową z wychowywaniem dzieci oraz prowadzeniem domu. Siedzą więc panie po 
uniwersytetach i politechnikach, akademiach medycznych w domu i piorą pieluchy, szyją, 
dziergają na drutach, haftują. Czasem, Ŝeby dorobić do mizernych pensji swoich męŜów 
(najczęściej teŜ napiętnowanych studiami), myją klatki schodowe. I niby jest w porządku — 
pełna demokracja, a Ŝadna praca nie hańbi — tylko czy naprawdę nikomu nie Ŝal pieniędzy 
wydanych na kształcenie tych dziewcząt? Czy nikomu nie Ŝal ich ambicji, zdolności i 
zmarnotrawionych talentów? 
30 marca (poniedziałek) 
Dziadek zdobył się na pełen poświęcenia gest i teraz on przez tydzień, w ramach własnego 
urlopu, postanowił zająć się Kasią. Kasia jest szczęśliwa, bo dziadek nie rozpacza jak babcia z 
powodu nie zjedzonej bułki z twaroŜkiem i nie wypitego przez wnuczkę mleka. Czyta 
natomiast ksiąŜeczki i bawi się z nią przez cały dzień. Wnuczka piszczy z radości na widok 
dziadka. Dziadek natomiast po trzech dniach „poświęcenia" jest wyraźnie zdegustowany. Nie 
robi mi wprawdzie awantury w stylu babci, ale odbywa ze mną zasadniczą rozmowę. 
— Po co takie kobiety jak ty w ogóle wychodzą za mąŜ? — zadaje mi dziwne pytanie. Nie 
pamięta juŜ, jak to po ukończeniu przeze mnie studiów dawał mi wprost do 
88 
zrozumienia, Ŝe najwyŜszy czas, abyśmy sfinalizowali z Pawłem okres naszej dwuletniej 
znajomości. 
—  Kiedy myśmy z mamą byli młodzi — ciągnie tata dalej — to wszystko wyglądało 
zupełnie inaczej. Kobiety siedziały w domu i robiły to, co do nich naleŜało. Wracałyście z 
Zuzką ze szkoły i pod nos podany był obiad. Ja parę godzin później przychodziłem z pracy. 
Nie zdąŜyłem jeszcze rąk umyć, a juŜ zupa stała na stole. Nic mnie po przyjściu z pracy do 
domu nie obchodziło. Był jakiś porządek na tym świecie. Wy, współczesne kobiety, uciekacie 
z domu, wolicie się poszwendać przez osiem godzin od biurka do biurka niŜ tyrać przy 
garnkach i dzieciach. 
—  Przynosimy jednak za to szwendanie zawsze te siedemnaście tysięcy miesięcznie. I jakoś 
juŜ moŜna Ŝyć za te dwadzieścia tysięcy męŜa plus wyszwendane siedemnaście. A poza tym, 
tatusiu — teraz ja nie daję sobie przerwać — gdzie twoja logika, z której słyniesz w całej 
rodzinie? Czy ty naprawdę uwaŜasz za leniucha kobietę, która ładnych parę godzin spędza 
poza domem, niekoniecznie przy biurku, ale często przy taśmie, ladzie sklepowej, w szpitalu 
przy chorych, a potem do północy lub dłuŜej gotuje, sprząta, pierze, w stosunku do tej, która 
musi zaprzątać sobie głowę tylko i wyłącznie domem? 
Jestem nie tyle zła, co rozŜalona na ojca. Przez cały ten czas, kiedy byłyśmy z Zuzką w domu, 
ojciec był dumny z tego, Ŝe się dobrze uczymy, Ŝe mamy aspiracje, ambicje uzyskania 
dobrego zawodu. No tak, ale to było dawno, kiedy —jak tato mówi — po przyjściu z pracy 
nic go nie obchodziło. A teraz on, męŜczyzna, który nigdy nie zajmował się wycieraniem 

background image

tyłeczków swoich córek, jest zmuszony robić to wnuczce... A swoją drogą jestem ostatnio tak 
wykończona i skołowana, Ŝe sama juŜ nie wiem, co w gruncie rzeczy lepsze. 
Dawniej uczono dziewczyny jak być pięknymi laleczkami ku uciesze męŜczyzn, 
perfekcyjnymi kuchtami, 
89 
posłusznymi i potulnymi słuŜącymi swoich męŜów, dzieci, teściów i rodziców. Zazwyczaj nie 
usiłowały niczego w swoich Ŝyciu zmienić, bo umiejętnie dbano,'aby pod względem 
wykształcenia i rozwoju intelektualnego nie wzniosły się ponad umiejętność czytania 
ogłoszeń w rubrykach towarzyskich na ostatnich stronach gazet i rozumienia, Ŝe jeśli 
sprzeciwią się męŜczyźnie będącemu aktualnie ich władcą, to po prostu on nie da im 
pieniąŜków na „papu", i koniec. Było to upokarzające Ŝycie," a zarazem prostsze, z wąskim 
zakresem obowiązków. Obserwuję dzisiejsze dziewczyny. Są mądre, wykształcone, mają 
własne pieniądze. Pozwolono im uczyć się w tych samych co męŜczyźni szkołach, pracować 
często w tak samo cięŜkich i szkodliwych jak oni warunkach, dzielić ich zawodowe poraŜki i 
sukcesy. Zdarza się nierzadko, Ŝe w danym małŜeństwie nie męŜczyzna, ale kobieta ma 
wyŜsze wykształcenie, Ŝe cięŜej pracuje, zajmuje bardziej odpowiedzialne stanowisko i 
więcej zarabia niŜ mąŜ. MoŜna więc powiedzieć, Ŝe ona utrzymuje dom. Czy oznacza to 
jednak, Ŝe przychodzi do domu po pracy i nic ją nie obchodzi? Nie! Ona dalej, kim by nie 
była, i gotuje, i froteruje, i opiekuje się dziećmi. MąŜ co najwyŜej „pomaga". Z istot niŜszego 
rzędu — podludzi — awansowałyśmy od razu o dwa stołki w górę, na swoistych herosów, 
potrafiących wykonać rzeczy w pojęciu męŜczyzn — niewykonalne. 
Paweł w drzwiach mija się z ojcem. Spostrzega jego zachmurzoną minę. 
— Znowu pokłóciłaś się z ojcem. Ty ostatnio nikomu nie przepuścisz — zauwaŜa zjadliwie. 
Patrzę na niego niemal z nienawiścią. Urodzenie się Kasi przysporzyło mu, owszem, trochę 
więcej obowiązków. Jest bardziej zaganiany niŜ przedtem. Ale zasadniczo nic się nie 
zmieniło w jego Ŝyciu. Od początku wiadomo było, Ŝe to ja przerwę pracę na trzy lata, 
chociaŜ wtedy jeszcze lepiej od Pawła zarabiałam i logiczniejsze 
90 
było, Ŝeby to on zajął się dzieckiem. Poza tym po tej przerwie łatwiej byłoby mu wskoczyć w 
rytm swoich zajęć zawodowych, a ja przez te lata zostałam bardzo z tyłu za swoimi kolegami. 
Widziałam niepokój w oczach Pawła, kiedy rozwaŜaliśmy kwestię jego ewentualnego 
pozostania przy dziecku. Po trzech dniach od rozmowy obwieścił mi, Ŝe znalazł nową, lepiej 
płatną pracę i Ŝe juŜ teraz nie ma co rozwaŜać komu z nas lepiej opłaca się pracować, bo 
sprawa jest oczywista. I od tej pory wszyst-" ko okazało się oczywiste. Oczywiste było, Ŝe do 
mnie naleŜy sprzątanie, pranie, prasowanie, gotowanie, zakupy i cała opieka nad małą, a 
więc: pieluszki, zupki, papki, soczki, bieganie po lekarzach, zamartwianie się kaŜdym 
katarem, kupką, chrypką itp. W tym czasie rzadko rozmawiałam z ludźmi, o ile w ogóle 
rozmowami moŜna nazwać niekończące się dyskusje na temat kaszek, kaftaników, nocników, 
przeprowadzane z mamusiami w parkach. Często nie dawałam rady nawet przejrzeć 
codziennej prasy, ciągle przeraŜana przez ksiąŜki, radio radami typu: 
Dziecko powinno mieć zapewnione codzienne, wielogodzinne przebywanie na świeŜym 
powietrzu, a w lecie nawet przez cały dzień. 
KaŜdy posiłek powinien być przygotowany bezpośrednio przed jedzeniem. 
Do obiadu dziecko powinno dostać co najmniej dwie jarzynki — jedną gotowaną, drugą w 
postaci surówki. 
Wszystko w pokoju dziecinnym powinno być utrzymane w idealnej czystości: podłoga myta 
co najmniej raz dziennie, pościel codziennie wywietrzona i zmieniana najlepiej co drugi 
dzień. 
Ubranka poza praniem i gotowaniem dobrze jest prze-prasować dla pewności gorącym 
Ŝ

elazkiem. 

background image

Aby dziecko prawidłowo się rozwijało, naleŜy poświęcić odpowiednio duŜo czasu na zabawę 
z nim. 
91 
iir. 
Jeśli trzeba przez cały dzień przebywać z dzieckiem na świeŜym powietrzu, to kiedy zrobić 
papu i to zalecane codzienne mycie podłogi? Jeśli przygotowywać papu według niektórych 
przepisów zawartych w poradnikach dla młodych mamuś, to akurat zejdzie cały dzień, więc 
kiedy spacer i to mycie podłogi? A kiedy zakupy, koszule męŜa itp? (O tym, Ŝe ja istnieję, i Ŝe 
w ogóle mam jakieś potrzeby — nawet fizjologiczne — zupełnie w tym czasie zapomniałam). 
Po paru miesiącach przejmowania się tymi dobrymi radami doszłam wspólnie, z innymi 
mamami do wniosku, Ŝe gdybyśmy chciały się do tego wszystkiego stosować, to potrzebna 
byłaby co najmniej bona i kucharka do pomocy. A Paweł do tej pory nie wie, Ŝe takie 
problemy mogą w ogóle istnieć. 
To ja, a nie on, ciągle muszę z czegoś rezygnować, ciągle wybierać. To ja, a nie on, jestem złą 
pracownicą, chodzę bez przerwy na zwolnienia, urlopy bezpłatne, wymiguję się od wszelkich 
dodatkowych zajęć w pracy i zupełnie intelektualnie nie nadąŜam za kolegami. Ja jestem złą 
matką, bo dziecko choruje, złą córką, bo domagam się od rodziców, Ŝeby mnie, dorosłej 
kobiecie, poświęcali swój cenny czas. Jestem teŜ złą synową, która placka nie upiecze na 
kaŜdą niedzielę i u której w spiŜarni zapasów na zimę za mało. Jestem flejtuchem, który 
często nie zdąŜy sprzątnąć kuchni, umyć garnków na czas, wyprasować męskich koszul. Czy 
komukolwiek przyszłoby do głowy obdarzyć podobnym epitetem Pawła za to, Ŝe wziął Kasię 
brudną do lekarza? śe mieszkanie nie odkurzone? śe w łazience brzydko pachnie, a 
zlewozmywak dawno nie widział proszku? Nie! Bo chociaŜ obydwoje mieszkamy w tym 
samym mieszkaniu, obydwoje jesteśmy rodzicami Kasi i obydwoje tyle samo czasu spędzamy 
w pracy —ba, nawet podobnie zarabiamy, to jednak te wszystkie brudne, cuchnące i 
nieprzyjemne obowiązki niejako z urzędu naleŜą do kobiety, czyli do mnie. 
92 
31 marca (wtorek) 
Dzwonek do drzwi o czwartej po południu wprawia mnie w popłoch. W pośpiechu wycieram 
mokre ręce w nieco przybrudzony fartuch. W drzwiach stoi Zuzka 
— piękna, pachnąca, ubrana jak zwykle w jakiś ekstrawagancki, ale z klasą ciuch. 
—  Zapuściłaś się strasznie, siostrzyczko — słyszę na powitanie. 
Puszczam tę uwagę mimo uszu. Ale Zuzka nie zraŜona moim milczeniem ciągnie dalej 
wchodząc do pokoju. 
—  Kiedy ty ostatni raz byłaś u fryzjera? Umówię cię z panią Zosią. I z twarzą musisz coś 
zrobić. Anka zna dobrą kosmetyczkę. Za grosze zlikwiduje ci te rozszerzone pory. A poza 
tym dziewczyno, co tym masz na sobie? Tylko nie mów mi, Ŝe jak po domu, to moŜna tak 
chodzić. W „Modzie" były fajne pulowery, zupełnie niedrogie, po dwanaście patyków. 
—  Myślisz Zuziu, Ŝe te swetry nadawałyby się do tego, Ŝeby myć w nich garnki i froterować 
podłogi? 
—  No nie! Ale załoŜę się, Ŝe w szafie nie masz Ŝadnego przyzwoitego ciucha na wyjście. 
Widziałam w Pewexie bardzo ładną wełenkę — wyblakły seledyn. Byłoby ci w tym bardzo 
dobrze. Muszę ci kupić. 
—  Daj spokój Zuzka. Zjedz lepiej obiad — proponuję. Godzi się chętnie, prawie z 
entuzjazmem. 
—  Na pewno będzie pyszny, jak zawsze u ciebie. Co ugotowałaś? 
—  Pomidorową i bitki z sałatką z czerwonej kapusty. 
—  Pycha — cieszy się Zuzka jak małe dziecko. 

background image

—  A wiesz, ja dalej nie mam Ŝadnych osiągnięć jako kucharka — chwali się moja siostra. — 
Jurek jak ma chętkę na coś ekstra, to musi się sam pofatygować przy garnkach. A swoją drogą 
co ty za kosmetyków uŜywasz! 
— krzyczy Zuzka z łazienki, do której poszła umyć ręce przed obiadem.—Wcale się nie 
dziwię, Ŝe masz taką cerę. 
93 

Przyzwoite mydło kosztuje w Pewexie tylko dziewięćdziesiąt centów. OdŜałuj, kup sobie, a to 
dziadostwo wyrzuć! 
—  Siadaj Zuzka — mówię podstawiając jej pod nos czubaty talerz pomidorowej z ryŜem. 
Myślami wracam do naszego dzieciństwa. Kiedy urodziła się Zuzka miałam niespełna pięć lat 
i bardzo chciałam mieć brata. Dowiedziawszy się, Ŝe maleństwo przywiezione ze szpitala to 
siostrzyczka, zaczęłam wrzeszczeć i tupać nogami. 
—  Wyrzuć ją, wyrzuć! — wołałam do mamy. 
Po paru dniach mi przeszło i stałam się najczulszą opiekunką małej. Kiedy ukończyłam pięć i 
pół roku, potrafiłam juŜ ją przewinąć. Mama bez obawy zostawiała mi butelkę z kaszką i 
Zuzkę w wózku na pobliskim skwerku, na którym spędzałyśmy całe wiosenne i letnie 
popołudnia. Kiedy miałam osiem lat, a Zuzka trzy -7 jak wytrawna gospodyni brałam 
dzieciaka za rękę, a w drugą siatkę i szłyśmy na zakupy. JakŜe róŜniłyśmy się od dzisiejszych 
dzieci. Moja prawie czteroletnia Kasia potrafi swoją osobą absorbować przez cały dzień całą 
rodzinę. Ośmioletnia Dorotka, córeczka moich bliskich znajomych, stoi przy drzwiach i 
płacze, kiedy matka zostawi ją na kwadrans samą w domu, bo musi zejść po ziemniaki do 
piwnicy. Dwunastoletnia Ewa sąsiadki dostaje spazmów na myśl, Ŝe mogłaby jechać na 
kolonie i pozostać tam miesiąc sama bez rodziców. 
Mama karmiła, opierała, obszywała, ale ja właściwie wychowy wałam Zuzkę prawie od 
chwili jej urodzenia, aŜ do momentu, w którym poznała Jarka. Pozostawała pod moją opieką 
przez cały czas, kiedy byłam w domu. Nawet gdy odrabiałam lekcje, Zuzka bawiła się w 
pobliŜu i musiałam mieć ją na oku, tak jak przykazała mama. Ja właściwie nauczyłam ją 
mówić. Ze mną weszła do pierwszej małej społeczności podwórkowych dzieci. To ze mnie 
ś

miano się w szkole, gdy czasem — nie zdając sobie nawet z tego sprawy — uŜywałam 

gwarowych powiedzonek 
rodem ze wsi mojej mamy. Zuzka nie robiła juŜ takich błędów. To ja przebrnęłam przez 
tysiące tomów szkolnej i miejskiej biblioteki, zanim natrafiłam na najwartościowsze ksiąŜki. 
Zuzka juŜ nie traciła czasu. Podsunęłam jej to, co powinna była przeczytać. Godzinami 
przebijałam się przez gąszcze matematycznych i chemicznych wzorów i często szłam do 
szkoły po nie przespanej nocy, nie poradziwszy sobie z nimi. Zuzka po piętnastu minutach 
obgryzania ołówka przychodziła do mnie i za następne piętnaście minut pociągi jadące z A do 
B i z B do A spotykały się w określonym punkcie C, 
0 określonej godzinie. Ja dopiero na studiach tak naprawdę dowiedziałam się, Ŝe jest teatr i 
ludzie, którzy do niego chodzą. Zuzka zaczynała wtedy szkołę średnią 
1 razem ze mną, za moje zapracowane i ze stypendium pieniądze zaliczała wszystko, co było 
godne obejrzenia w naszym mieście: najlepsze filmy, najgłośniejsze spektakle teatralne, 
wystawy, muzea. Kiedy kończyła liceum i powiedziała, Ŝe będzie zdawać na medycynę, 
byłam zdumiona jej odwagą. Medycyna to był dla mnie tak odległy, nieosiągalny mit, Ŝe w 
ogóle nie przyszło mi do głowy, Ŝe mogłabym porwać się na coś takiego. Czytałam przecieŜ 
gazety. A w gazetach ciągle pisano, jak trudno się dostać na owe studia. Pisano o dzieciach 
lekarzy, prominentów, o łapówkach, oszustwach i całej atmosferze sensacji, towarzyszącej co 
roku egzaminom na akademie medyczne. A Zuzka, jak gdyby nigdy nic, złoŜyła papiery. 
Zdała jako jedna z najlepszych i została przyjęta. Okazało się, Ŝe wystarczy zdobyć tyle 
punktów ile potrzeba i łapówki są zbędne. A potem poznała Jarka. Z początku dziwiłam się 

background image

tej znajomości. Zuzka śliczna, ekspansywna, otoczona rojem chłopców i nagle Jarek — szary 
okularnik, cichy, małomówny, ciapowaty. Zuzce do tej pory imponowali inni chłopcy. 
Zorientowałam się o co chodzi, gdy Jarek podwiózł Zuzkę pod dom po jakiejś imprezie 
nowiutkim polonezem. A potem okazało 
94 
95 
się, Ŝe rodzice Jarka są znanymi lekarzami w sąsiednim województwie. 
—  Zuzka, czy wiesz co ty robisz? PrzecieŜ tobie najwyraźniej chodzi o forsę — 
powiedziałam zdruzgotana planami matrymonialnymi mojej młodszej siostry. 
—  Tak, owszem — odparła cynicznie. — Ale oprócz tego i wbrew temu co sądzisz, takŜe 
kocham Jarka. 
—  AleŜ jego rodzice nigdy cię nie zaakceptują. Mimo gadania o równości, mezalians i w 
naszych czasach jest moŜliwy. 
—  Co się martwisz, zobaczymy — odpaliła mi buńczucznie, ucinając dyskusję. 
Miała rację, Z początku były jakieś opory ze strony państwa Kordeckich, ale Jarek, chyba 
pierwszy raz w Ŝyciu, twardo się uparł. Kordeccy zdumieni determinacją swego jedynaka, 
zgodzili się na wszystko. Kiedy po roku urodził się Patryk, pani Kordecka nie posiadała się z 
radości. Zuzanka po krótkim odpoczynku wróciła na studia, a mały Patryczek został 
oczywiście u babci. Los Patryka podzieliła urodzona dwa lata później Sabinka. 
Zazdroszczę Zuzce. Kiedy ja z wielkim trudem walczę o to, aby w ogóle utrzymać się w 
instytucie, ona zrobiła juŜ specjalizację. Ma takŜe na swoim koncie jakieś publikacje. 
Zabieram pusty talerz po pomidorowej. 
—  Jak tam maluchy? — pytam nakładając na talerz bitki. 
—  Dobrze, wesołe, zdrowe, rozgarnięte nad miarę, tylko wiesz... — głos Zuzki załamuje się. 
— Mam wraŜenie, Ŝe one traktują mnie nie jak matkę, ale jak dobrą znajomą, która jeśli 
odwiedzi je i przyniesie zabawkę to fajnie, ale jeśli nie przyjdzie, to świat się nie zawali. Dla 
nich tak naprawdę liczy się tylko babcia. 
Wczoraj Kasia, kiedy usłyszała o pogrzebie jednego z naszych znajomych i jakby w tym 
momencie jakimś cudem zdała sobie sprawę z nieodwracalności śmierci, 
ybciutko podbiegła do mnie,  objęła  mnie  za szyję 
upewniła się. 
— Mamusiu, ale ty i tatuś nie umrzecie, wy zuwsze będziecie ze mną. Bo ja was bardzo, 
bardzo kocham. 
Przypomniałam sobie tę wczorajszą scenę i po raz pierwszy od paru miesięcy zazdroszczę 
Zuzce trochę mniej. 
3 kwietnia (piątek) 
Teściowa przyniosła mi skrojoną sukienkę dla Kasi, 
j którą mam tylko zszyć. „Tylko"! Ostatnio ciągle robi mi 
I tego typu prezenty: a to płótno na obrus i nici do jego wyhaftowania, a to batyścik na 
chusteczki i kordonek do 
I ozdobienia, czy wełnę na kamizelkę dla Pawła. Potem regularnie przy kaŜdym spotkaniu 
wypytuje mnie o po- 
I stępy w pracy. Zresztą teściowa od początku naszej znajomości dba o to, Ŝeby mi z nudów 
„głupie myśli" nie przychodziły do głowy. Skrupulatnie sprawdza czy gotu- 
| je porządne obiady, tzn. dwudaniowe, z zupką i mięskiem i kompocikiem na deser. Robi mi 
przegląd przetworów na 
| zimę: czy zrobiłam wszystko i w wystarczającej ilości? Fachowo ocenia mój wysiłek przy 
sprzątaniu mieszkania. Z wyjątkową przenikliwością dostrzega miejsca przeze 
i mnie nie dopracowane, zalecając poprawki. Nie mam do niej Ŝalu, Ŝe przy tym wszystkim 
zupełnie jej nie interesuje, ile lat się kształciłam, jaki mam zawód i tytuły. Przez lyle lat nie 

background image

zdołała zapamiętać, Ŝe ja po prostu pracuję i ze o dziesięć godzin na dobę mam mniej czasu 
dla domu niŜ ona. 
7 kwietnia (wtorek) 
Jestem załamana. Wróciłyśmy właśnie z Kasią od kolejnego okulisty, który po raz kolejny 
potwierdził diagnozę pani doktor z przychodni rejonowej. Kasia 
96 
97 
zezuje i na początek musi nosić dosyć silne szkła optycz-f ne, Ŝeby skorygować wadę 
refrakcji spowodowaną nie-, właściwym ustawieniem oczek. Oprócz tego czekają nas 
ć

wiczenia, 5a jeśli zez zamiast cofać — pogłębi się, to nie obejdzie się nawet bez zabiegu 

operacyjnego. Boję się. Nie bardzo pocieszają mnie zapewnienia pani doktor, Ŝe dzieci 
później z tego wyrastają. 
—  Czeka panią na pewno wiele Ŝmudnej pracy z małą, ale jestem dobrej myśli — 
optymistycznie Ŝegna się z nami pani doktor. 
Ć

wiczenia oczek. Ćwiczenia ząbków (byłyśmy, równieŜ u pani doktor ortodonty i okazało 

się, Ŝe Kasia ma wadę zgryzu). Ćwiczenia nóŜek — bo i ortopeda ma równieŜ pewne 
zastrzeŜenia co do prawidłowego chodu mojegi dziecka. Jak to wszystko wytrzyma moja 
czterole córeczka? 
Kiedy znajdziemy na to wszystko czas? 
I pomyśleć, Ŝe gdybym się nie uparła—ba, niemalŜe ni wykłóciła o skierowanie do 
specjalistów, to nie wiem j długo jeszcze nikt by nie przypuszczał, Ŝe Kasi coś dolega 
—  Paweł, wydaje mi się, Ŝe Kasi trochę ucieka prawi oczko. MoŜe wziąłbyś skierowanie do 
okulisty? — poprosiłam dwa tygodnie temu. 
—  Jak sobie to wyobraŜasz? Znowu mam się zwolnić z pracy? — oburzył się mój mąŜ jakby 
zwalniał się ze względu na Kasię co najmniej kilka razy w miesiącu. — Co ja powiem 
szefowi? Znowu zapyta, czy dziecko ni ma matki. A poza tym przesadzasz z tym zezem. Nic 
j< nie jest, ona się tylko czasem tak wygłupia. 
—  Pani przesadza — usłyszałam ponownie z ust p; doktor w przychodni, kiedy wskazując na 
Kasię poprosi łam o skierowanie do okulisty. — Powinna pani j " najszybciej postarać się o 
drugie dziecko, nie miałaby pa: czasu tak wpatrywać się w córkę i widzieć to, czego nie 
Podobnie było z prośbą o skierowanie do ortoped; i ortodonty. Pani doktor nie zauwaŜyła nic 
niepokojące© 

ni w przypadku nóŜek, ani w przypadku ząbków Kasi. Dla świętego spokoju jednak wypisała 
mi stosowne wistki. 
—  Po co ty to dziecko po tych lekarzach włóczysz oburzyła się teściowa, gdy dowiedziała się 
o całej 
prawie.—Kryśka (starsza córka teściowej), teŜ z głupoty •czarni wywracała. Ale nie leciałam 
od razu do doktora 'kularami dziecku oczy psuć. I co, wyrosła na urodziwą dziewczynę. 
Jeszcze jaki bogaty chłopak ją wziął. Jest 
panią. Siedzi w domu przy dzieciach. Nin musi po biurach 
stołków wycierać — pyszni się teściowa. 
—  I coś ty się nóg tego biednego dziecka uczepiła rozjusza się coraz bardziej babcia. — 
KaŜdej dziewczynce trzeba takich prościutkich i zgrabniutkich nóŜek Ŝyczyć. W jednym tylko 
ta doktorka miała rację: powinnaś się modlić, Ŝeby cię Pan Bóg drugim dzieckiem 
pobłogosławił. Popatrz, Kryśka młodsza od ciebie, a juŜ z trzecim chodzi. 
13 kwietnia (poniedziałek) 
Krystyna jedzie na wiosenny urlop do Zakopanego. Oczywiście będzie mieszkać w centrum, 
płacić tysiąc złotych za łóŜko i czterysta za obiad. Oczywiście zabierze ze sobą: futro za pół 
miliona i kozaczki za trzydzieści tysięcy (gdyby było zimno), płaszcz skórzany (mięciutki 

background image

eielaczek za trzysta tysięcy) i botki za trzydzieści tysięcy (gdyby było cieplej), sukienkę 
jedwabną z wdziankiem stalowo-czarnym za dziewięćdziesiąt dwa tysiące (na dancing), do 
tego jeszcze sweter-błękit turecki za sześćdziesiąt tysięcy i perfumy Diora — dwadzieścia 
tysięcy za flakon.. 
Odruchowo chowam pod stół zeszłoroczne kozaczki 
dwa tysiące para i naciągam rękawy fartucha na sweter 
z aniteksu, zrobiony własnoręcznie. Po minach dziew- 
98 
99 
czyn widzę, Ŝe w pamięci sumują szybko cały majątek, jaki weźmie Krystyna ze sobą na te 
wakacje. 
—  Jak się z tym wszystkim zabierzesz — pytam głupio, zapominając o nowym fordzie 
ascona, stojącym w garaŜu nowiutkiej willi. — Po co ci to wszysto? 
Krystyna lustruje mnie od stóp do głowy. 
—  Czasem jak się na którąś z was spojrzy, to trudno się 1 domyślić, Ŝe ma się przed sobą 
kobietę. A ja chcę, Ŝeby i nikt, kto popatrzy na mnie, nie miał takich wątpliwości — kończy 
Krystyna z ironią przyglądając się moimi kozaczkom pod stołem. 
Być kobietą. 
Zapach fiołków podarowanych mi przez Marka. Wiosna, szesnaście lat i ciemne włosy do 
ramion. O, jakŜe bardzo czułam się kobietą, kiedy w przypływie niepoha-i mowanej czułości 
przytulił twarz do moich dłoni. 
Kim jestem dziś: z szaroziemistą twarzą, w szarej,j sprzed sześciu lat spódnicy i burym 
golfie? Otępiała z niewyspania, z opuchniętymi od wiecznej gonitwj nogami — roztrzęsiona, 
rozdygotana, rozjątrzona, jazgotliwa, rozchandryczona, wiecznie zdenerwowana. 
 
Ja, która od czterech lat nie przeczytałam Ŝadnefl wartościowej ksiąŜki, nie byłam w teatrze, a 
tylko trzy! razy w ciągu tego całego czasu u fryzjera i która mimo to j mam wieczne wyrzuty 
sumienia, Ŝe za mało czasu poświęcam dziecku, Ŝe w pracy szef nie moŜe na mnie | polegać, a 
i nad sprawami domowymi nie zawsze panuję. 
Kim jestem więc ja, wiecznie zliczająca grosz do grosza, złotówkę do złotówki, wiecznie nie 
mogąc nadąŜyć za uciekającym czasem? 
Telefonuję do domu. Mówię mamie, Ŝe musi zosi z Kasią do powrotu Pawła, bo ja przyjdę 
później. Upr: dzając wszelkie protesty odkładam słuchawkę. Po v, jściu z pracy, w piętnaście 
minut jestem w zakładzie pj Zosi. Siadam wygodnie w fotelu. Proszę o obcięcie i uło nie 
włosów. Pani Zosia proponuje jeszcze farbę. Zgadzam 
100 
ię. Zbyt duŜo srebrnych nitek pojawiło się ostatnio / mojej czuprynie. Po dwóch godzinach 
wychodzę. Jes-m piekielnie głodna. Po drugiej stronie ulicy jest znana istauracja Staropolska. 
Wchodzę. Czuję się trochę niepewnie, ale tylko chwilę. Wybieram stolik przy oknie. 
Zamawiam befsztyk z pieczarkami, ziemniakami, surówką z kapusty i czerwone wytrawne 
wino. 
W banku wyjmuję z ksiąŜeczki piętnaście tysięcy, przeznaczone na opłacenie kursu obsługi 
komputerów, na który postanowił zapisać się Paweł. W Modzie Polskiej jestem tuŜ przed 
zamknięciem. Mimo to sprzedawczyni /. miłym uśmiechem pozwala mi przymierzyć kilka 
kurtek. Wybieram białą, podbitą mięciutkim sztucznym futerkiem. 
W progu domu wita mnie z wściekłą miną Paweł. Po | chwili jednak jego oczy zmieniają się, 
łagodnieją. Podcho-i dzi, całuje delikatnie moje pachnące lakierem włosy. I     — Jesteś w 
dalszym ciągu najładniejsza ze wszystkich dziewczyn, jakie znam — szepcze z czułością, 
jakiej nie słyszałam w jego głosie od czterech lat. 

background image

PS. Od redakcji: „Domowy notatnik" prowadzony był I pod koniec 1986 oraz w pierwszym 
kwartale 1987 roku | zatem ceny towarów i usług pochodzą z tamtego [okresu; obecnie juŜ 
nieaktualne. 
Piotr Pytlakowski 
PIERWSZE ZABiCSE SZCZENIAKA 
Na krzyŜówce Ŝycie się krzyŜuje. Przystanek PKS, kiosk „Ruchu", kilka sklepów i restauracja 
„Pod Kogutem". KaŜdy mieszkaniec wsi przechodzi tędy przynajmniej raz dziennie. 
Poczta, to waŜne, leŜy nieco dalej, przy wylocie na Wolsztyn. Posterunek MO, przygarnięty 
na parterze Urzędu Gminy, ukrył się na jednej z bocznych uliczek bez nazwy rozchodzących 
się promieniście od krzyŜówki. 
Nad wsią góruje wysoki komin pegeerowskiej gorzelni. Za gorzelnią, w pałacyku z czerwonej 
cegły (przed wojną siedziba dziedzica Stempniewicza) mieści się Ośrodek Zdrowia 
iprzedszkole zwane tu dziecińcem. Do pałacyku przylega park. Niegdyś chluba wsi, miejsce 
spotkań, festynów i potańcówek na „deskach", dzisiaj — ginie w chaszczach, po 
zapuszczonych alejkach walają się skorupy, które pozostały po starych rzeźbach. Wstydliwy 
zakamarek. 
W takiej scenerii, w samym centrum spokojnej dotą miejscowości, rozegrały się 12 lutego 
1988 roku wydarzenia, o których juŜ nazajutrz donosiła prasa. Tytuły krzyczały: 
„ZWYRODNIALCY WIESZAJĄ 15-LATKA", „SAMOSĄD"...                                                             

Reporter „Expressu Wieczornego" relacjonował: Cała sprawa rozegrała się w środowisku 
przestępczym. Spotkali go ok. godz. 21.30. Najpierw bili i kopali. Gdy wołał 
o ratunek stwierdzili, Ŝe nie jest charakteruy. Postu nUi się o powróz. We trzech ciągnęli do 
góry. Na nv tff zmurszała gałąź nie wytrzymała cięŜaru. Opt y śmiejąc się odeszli. 
W podobnym tonie utrzymane były takŜe i inne informacje prasowe. Wieś opisywano jako 
ciemnogród, gdzie biorą w ludziach górę mroczne stany świadomości. 
— Wszystko było nie tak — twierdzą dzisiaj mieszkańcy. — Chłopcy to nie zwyrodnialcy ze 
ś

rodowiska przestępczego, ale uczciwi, pracujący i uczący się młodzi ludzie z porządnych 

domów. Powróz to był zwykły sznurek do snopowiązałek. Gałąź teŜ nie była zmurszała i to 
nie ona uratowała Ŝycie napadniętemu. Jego Ŝycia nikt nie musiał ratować, bo nikt na nie nie 
nastawał. To był zwyczajny Ŝart, chcieli go nastraszyć. Wyszło inaczej... 
Notatka słuŜbowa: Na miejscu zatrzymano i dowieziono do RUSW w celu wyjaśnienia ob. 
Ryszarda M., Zbigniewa R. i Marka J. Podano im probierze trzeźwości, które zmieniły 
warstwę wskaźnikową na zieloną. Następnego dnia dowieziono do RUSW ob. Piotra S. i 
Bogdana M. Wszystkich wymienionych zatrzymano. Poszkodowanego Roberta W. pogotowie 
ratunkowe przewiozło do szpitala we. Wschowie na obserwację. 
Po 10 godzinach leczenia i obserwacji, w dniu 13 lutego Robertowi W. wystawiono opinię 
lekarską, popularnie zwaną obdukcją: Ob. Robert W., ur. 10IV1973 r., zamieszkały w... został 
pobity i usiłowano dokonać na nim zadzierzgnięcia. Stwierdza się liczne stłuczenia twarzy i 
otarcia naskórka twarzy, stłuczenia okolicy lędźwiowej lewej. Na szyi stwierdza się 
Ŝ

ywoczerwoną pręgę szerokości 0,5 cm. Zdjęcie rentgenowskie czaszki bez świeŜych zmian 

urazowych. 
102 
103 
JuŜ w nocy z 12 na 13 lutego 1988 roku Robert W. złoŜył pierwsze zeznania: 
—  Przyjechałem ze Wschowy autobusem. Zaraz poszedłem do restauracji „Pod Kogutem", 
była godzina dwudziesta pierwsza. Kupiłem dwie butelki oranŜady. Byłem trzeźwy. 
W kolejnej wersji zeznań, przy innej okazji, twierdził, Ŝe zajrzał „Pod Koguta" aby kupić 
papierosy, gdyŜ pali; juŜ od dwóch lat. 

background image

—  Około wpół do dziesiątej — kontynuował Robert W.: — kiedy przechodziłem obok 
starego sklepu usłyszałem, Ŝe za mną woła Piotr Ś. Zatrzymałem się. Piotr zapytał: „Czy masz 
jakieś wątki?". Odpowiedziałem, Ŝe nic do niego nie mam. On juŜ nic nie odpowiedział, tylko 
uderzył mnie pięścią w twarz oraz kopnął mnie w kostkę prawej! nogi. Od tego kopnięcia 
wpadłem do rowu i przewróciłem: się. W tym czasie przybiegli pozostali. Ryszard M. powie-' 
dział, Ŝe napuszczam na nich chłopaków ze Wschowy. Powiedziałem, Ŝe nie napuszczam na 
nich Ŝadnych chłopaków. Wtedy Piotr S. powiedział, Ŝe ma fajny pomysł, Ŝeby mnie powiesić 
na drzewie w parku. 
Relacja Roberta jest utrzymana w beznamiętnym tonie. Znacznie więcej dramatycznego 
ładunku zawierają kolorowe fotografie z wizji lokalnych, jakie przy udziale kolejno 
wszystkich pięciu podejrzanych przeprowadzono na miejscu przestępstwa. Młodzi ludzie — 
nie wyglądają-, cy zresztą na bandytów — pokazują szczegół po szczególe ciąg wydarzeń. 
Przypomina to fotoplastikon, zestaw nie-j mych obrazków. Tutaj go złapaliśmy, tutaj biliśmy, 
na tej werandzie zakładałem mu pętlę, a na tym drzewie ciągną-j łem za sznurek... Zdjęcia 
dokumentacyjne zrobione w dzień, aparatem „Practica", w obecności tłumu mieszJ kańców 
wsi. Przy samym zdarzeniu nie było świadków] Robert W. stojąc wtedy, jak mu się zdawało, 
oko w oko; śmiercią, nie krzyczał o pomoc, nie prosił o litość. Tah 
jakby uznał, Ŝe odbywa się przedstawienie jakiejś sztuki, w której przypadła mu w udziale 
rola tragicznego boha-. tera. 
— Bogdan M. mnie trzymał, a Piotr załoŜył mi pętlę na szyję, natomiast drugi koniec sznurka 
zarzucił na gałąź. Bogdan uniósł mnie do góry, gdyŜ sznurek był za krótki. Potem mnie puścił 
i gałąź się ułamała, a ja spadłem z wysokości półtora metra na ziemię. 
 
Jak ustalono w śledztwie, to nie gałąź się ułamała, ale pękł sznurek, przeznaczony przecieŜ do 
wiązania snopków, a nie do wieszania ludzi. Trudno natomiast ustalić, kto był bezpośrednim 
wykonawcą „wyroku". Podejrzani obciąŜają się wzajemnie, albo twierdzą, Ŝe nie zauwaŜyli 
kto wieszał. 
Robert W. swoje wyjaśnienia składał w szpitalu. Owej nocy i przez kilka następnych dni był 
wśród pacjentów postacią numer jeden. Lekarze i pielęgniarki troskliwie i ze współczuciem 
go doglądali. W takich warunkach Robert szybko odzyskiwał nadwątlone zdrowie. 
W szpitalu zapamiętano go jednak z jak najgorszej strony. W miarę jak wracały mu siły, 
stawał się wprost nieznośny. Ordynator określa go mianem wulgarnego typa. Oddziałowa do 
dzisiaj rumieni się na wspomnienie i-kscesów, jakie wyczyniał. Pod kocem ściągał z siebie 
pidŜamę i kiedy do sali wchodziła pielęgniarka, koc odkrywał. Bluzgał słowami jak z 
rynsztoka. Palił papierosy na sali chorych. Zalazł za skórę wszystkim. Wyjątek stanowiła 24-
letnia dziewczyna, pracownica szpitala. Spędzał z nią w portierni noce. Potem mówił, Ŝe się 
zakochał. 
Po pierwszej, wstępnej jakby rozmowie z milicjantami Kobert był jeszcze przesłuchiwany 
parę razy. Udzielał teŜ licznych wywiadów prasowych, radiowych i telewizyjnych. Za 
kaŜdym razem jego wersja wydarzeń ulegała retuszom. To i owo zmieniał, zapominał o 
pewnych fuktach, naginał je tak, jak było mu to wygodne. 
104 
105 
Mieszkańcy wsi natychmiast wyłapywali wszystkie potknięcia Roberta, czyhano wprost na 
jakieś jego błędy. Słowa wypowiadane przez 15-latka nabrały w owym czasie większego 
znaczenia od kazań miejscowego proboszcza. 
Dla tej ich czujności łatwo znaleźć wytłumaczenie. Gra I szła o wysoką stawkę. O 
stwierdzenie faktu, czy Robert W. miał być powieszony z premedytacją, czy teŜ tylko 
nastraszony w ramach swoiście pojętej profilaktyki. JakŜe łatwo-przecieŜ przeprowadzić 

background image

logiczny wywód uzasadniający, Ŝe jeŜeli była to tylko próba postraszenia smarkacza, to rzecz 
mieści się w kategoriach Ŝartu. A czy za Ŝart| wsadza się ludzi do więzienia? 
Napastników było pięciu. 
Piotr S., 22 lata, kawaler, mechanik samochodowj zatrudniony w warsztacie naprawy 
samochodów. W reje-] strze skazanych nie notowany. 
Bogdan M., 19 lat, kawaler, blacharz samochodowy] zatrudniony jak wyŜej, uczeń technikum 
wieczorowego.] W rejestrze skazanych nie notowany. 
Zbigniew R., 19 lat, kawaler, lastrykarz w przedsiębior-] stwie budowlanym. W rejestrze 
skazanych nie notowany. 
Marek J., 19 lat, kawaler, uczeń Zasadniczej Szkoły J Górniczej. W rejestrze skazanych nie 
notowany. 
Ryszard M., 18 lat, kawaler, kolega szkolny Marka W rejestrze skazanych nie notowany. 
Wszyscy poza Markiem J., mieszkańcem innej wsij kolegują się od dzieciństwa, chociaŜ 
trudno tu mówi<f o przyjaźni. Mieszkają po sąsiedzku. Niedaleko od Robert ta W. 
Robert W. ma 15 lat, jest uczniem VI klasy szkc specjalnej dla upośledzonych umysłowo we 
Wschowie ale na zajęcia szkolne nie uczęszcza. Trudno zrozumiej jakimi przepisami 
kierowano się wysyłając go do takiej 
lacówki oświatowej, gdyŜ z testów wynika, Ŝe jest iłopakiem inteligentnym i bystrym. MoŜna 
przyjąć, Ŝe ¦dagodzy wybrali sposób najprostszy, aby zaoszczędzić ibie problemów, jako Ŝe 
poprzednio Robert trzykrotnie >zostawał na drugi rok w tej samej klasie, wagarował lie uczył 
się. 
Od roku w sądzie dla nieletnich w Lesznie toczy się ¦zeciwko niemu sprawa o róŜne 
wykroczenia, ale do wokandy jeszcze nie doszło. W odpowiednim wydziale sądu tłumaczą 
ten fakt kłopotami kadrowymi. Wieś z kolei uwaŜa, Ŝe gdyby sąd w porę ukarał Roberta, nie 
musiałby teraz karać tych pięciu... Wieś bowiem wydała juŜ wyrok. Siedzą niewinni, a 
sprawca chodzi na wolności, takie opinie słyszę na ulicy, w restauracji „Pod Kogutem", na 
przystanku i w sklepowej kolejce. 
Nikt nie dostrzega niezręczności polegającej na nazywaniu sprawcą tego, na którego szyi 
obdukcja lekarska stwierdziła „Ŝywoczerwoną" pręgę. Robert W. zwany „Murzynem" zawinił 
i poniósł karę. Tylko dlaczego to się tak odwróciło? Dlaczego ci, co karali siedzą teraz za 
kratkami? Dlaczego „Murzyn" znów drwi z całej wsi? Zasypują mnie pytaniami, ale nie 
Ŝą

dają odpowiedzi. Znają ją przecieŜ. 

Leonard W., ojciec Roberta, właściciel podupadającego akładu murarskiego, mieszka w tej 
wsi od urodzenia. Tu rodził się teŜ jego ojciec i dziadek. Kazimiera W., ma^ka 'chłopca, 
przyszła z zewnątrz. Od początku nie wzbudzała ympatii. 
Ona jest zza Buga — mówili ludzie i brzmiało to jak wyrzut. 
Rodzice Kazimiery W. mieszkają w miejscowości odle-,i,lej o kilkanaście kilometrów, która 
to miejscowość zaraz po wojnie była zasiedlana przez repatriantów. Odległość 
106 
107 
niewielka, ale róŜnice w zwyczajach — ogromne. Być moŜe dlatego uwaŜano, Ŝe Leonard W. 
biorąc sobie kobietę stamtąd popełnia mezalians. 
Kazimiera W. w powszechnej ocenie ładna, 37-letnia kobieta, jakoś nie umiała, a moŜe nie 
chciała zaprzyjaźnić się z sąsiadkami. Te z kolei za plecami ją obgadywały. Plotkowano, Ŝe 
pani W. rzadko bywa w domu,' Ŝe to, Ŝe owo, zresztą nie ma sensu tej paplaniny powtarzać. 
Leonard W. na vox populi zwracał jednak uwagę. Sąsiedzi wspominają o awanturach między 
małŜonkami, ba, nawet o rękoczynach. I, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, do scysji 
dochodziło przewaŜnie wówczas, kiedy krewki murarz pokrzepiał się uprzednio „Pod 
Kogutem". Miał to zresztą w zwyczaju, nie ma co ukrywać. 

background image

Państwo W. mieszkają wraz z rodzicami Leonarda,! i trójką dzieci: 17-letnią Jolą, Robertem i 
11-letnim Krzy-I siem, na końcu wsi, naprzeciwko poczty. 
Twierdzą, Ŝe z Jolą i Krzysiem nigdy nie było najmniej-l szych kłopotów. Z Robertem 
przeciwnie... 
— Nie wiem w kogo on poszedł — zastanawia się Leonard W. — Rozwijał się normalnie i 
nagle coś rm; odbiło. Ani pasek, ani kij nie pomoŜe. 
PróŜno byłoby oczekiwać od Leonarda W. rzeczowej analizy postępowania syna. Rola głowy 
domu i tali przysparza mu nieustannych problemów, a pedagogier wcale się nie czuje. 
Przyznaje, Ŝe tak w gruncie rzeczy nie wie co w tym chłopaku siedzi w środku. Nie wie teŜ 
dlaczego wylali go ze szkoły. Nie ma pojęcia o chorobach! jakie Robert przechodził. Te 
sprawy scedował na Ŝonę.j 
Psycholog z Poradni Wychowawczej we Wschowie wywiadzie środowiskowym 
przeprowadzonym z matkq chłopca zanotował: 
Do III klasy nie sprawiał kłopotów wychowawczych Potem miał kłopoty w opanowaniu 
materiału prograi wego, co było spowodowane trudnościami w przystosc 
waniu się do sytuacji szkolnej. W III klasie był skierowany do szpitala z podejrzeniem 
zapalenia opon mózgowych. W 1987 roku został skierowany przez Poradnię Wychowawczo-
Zawodową do Szkoły Specjalnej. Często przebywa we Wschowie. Do szkoły nie chodzi. Ma 
kłopoty z zasypianiem. Matka podaje, Ŝe zbyt wcześnie w jej odczuciu zainteresował się 
dziewczętami. Bicie jako środek wychowawczy jest nieskuteczne. W innych działaniach 
wychowawczych rodzice czują się zupełnie bezradni. 
Sytuacja typowa. Rodzice — nie rozumieją i biją. Wychowawcy — umywają ręce. Chłopak 
zaczyna lawirować, stacza się. I okazuje się, Ŝe jedyne wyjście to szkoła specjalna dla 
upośledzonych umysłowo. Robert broni się: ,,Do czubków nie będę chodził". 

Psychiczny upadek Roberta W. postępował etapami. Ludzie wyłuskują z pamięci epizody z 
jego udziałem. Rysują zokruchów, ze strzępów, z drobnych zdarzeń sylwetkę małolata — 
bezwzględnego drania, zakały wsi. 
Mówi 44-letnia rolniczka Janina O.: — Roberta poznałam przed pięcioma laty. Jechałam 
wozem konnym, a on płoszył mi konie. Zwróciłam mu uwagę. Odciął się bez yrnady: „Co 
pierdolisz stara kurwo". Miał wtedy dziesięć 
| lal. 
Jolanta S., lat 20: — Było to trzy lata temu. Siedziałam na przystanku z moim chłopakiem. 
Podszedł do nas Hubert i wulgarnie odezwał się do mnie. Mój chłopak l>i /.egoniłgo i wtedy 
ten dwunastolatek wpadł we wściekli )ść. Zaczął ciskać w nas kamieniami. Musieliśmy 
uciekać. 
Sąsiadka Roberta, 20-łetnia Leonardyna N. twierdzi, Ŝe 
I „Murzynowi" sprawia nieopisaną przyjemność zaczepianie innych. Lubi dręczyć 
dziewczyny oraz osoby w podeszły m wieku. 
108 
109 
— Ma taki zwyczaj — mówi Leonardyna N. — Ŝe , podjeŜdŜa rowerem do przechodniów i 
wali znienacka, w plecy. 
Ktoś przytacza następujące wydarzenie: Robert podczas wakacji buszował po okolicznych 
ośrodkach wczasowych. Kiedyś dostrzegł opalającą się nad wodą rodzinę: matkę, ojca i małą 
dziewczynkę. Dziecko właśnie dostało od mamy jabłko. „Murzyn" przyfrunął niczym sęp, 
porwał małej jabłko i bezczelnie przy rodzicach płaczącej dziewczynki zaczął je pałaszować. 
Matka zaprotestowała i wtedy chłopak bez słowa, jak rozzłoszczony wilczek, podszedł do 
niej, ściągnął jej majtki i uciekł. Ktoś, kto był świadkiem tej sceny, doniósł o wszystkim ojcu 
Roberta, ale ten tylko się roześmiał. 

background image

Jednemu podwędził rower, innemu narzędzia, komuś komplet śrub. PrzewaŜnie wyciągał rękę 
po drobiazgi. Do domu państwa W. zgłaszali się poszkodowani z pretensjami. Kończyło się 
przewaŜnie tym, Ŝe rodzice pokrywali szkody, a mały bywał potem rozliczany przez ojca za 
pomocą przygotowanego specjalnie w tym celu solidnegc kołka.      , 
O innym incydencie opowiada kierownik warsztati; naprawy samochodów, Witold L.: — 
Rano, po przyjścii do pracy, zobaczyłem, Ŝe samochód klienta stoi rozszarpany, podliczyłem 
później straty na dziesięć tysięcy złotych. Sąsiadka mówiła: ,,«Murzyn»tubył, alejanicnie 
wiem, nic nie powiem". Bała się. 
Zalazł za skórę takŜe chłopakom, którzy 12 lutego próbowali wymierzyć mu 
„sprawiedliwość". Bogdanom M. ukradł czapkę pszczelarską, ZbigniewowiR. — zapal«] 
niczkę, a kiedy ten próbował ją odzyskać, Murzyn rzuć w niego siekierą. Ryszardowi M. 
zabrał magnetofonj Długo moŜna by wyliczać. 
Właściwie pół wsi miało na pieńku z Robertem WJ Najpierw bagatelizowali jego wybryki, 
czasem sami wy* mierzali karę. Niektórzy zwracali się o pomoc do miejsce 
wego posterunku MO, ale okazało się, Ŝe milicja teŜ jest bezsilna. 
Komendant MO, młodszy chorąŜy Wiesław K. w szafie pancernej trzyma grubą teczkę 
zatytułowaną „Robert W.". 
- JuŜ w maju 1987 roku — mówi komendant — wysłaliśmy pismo do sądu dla nieletnich w 
Lesznie. I co! Cisza! 
W tym piśmie komendant donosił: Uczeń V klasy sprawia kłopoty wychowawcze... Znaczny 
stopień zdemoralizowania... W listopadzie 1986 r. zabrał gotówkę w wysokości 200 złotych 
na szkodę uczennicy. Dokonał w szkole dewastacji, gdyŜ rzucał lotkami w globusy. 
Rozmowy profilaktyczne nie odnoszą rezultatów. 
Miesiąc później sporządzono następną notatkę słuŜbową: Matka jednej z uczennic zgłosUa, 
Ŝ

e Robert dopuścił się czynu lubieŜnego w stosunku do jej córki (dziewczynki kalekiej — 

przyp. autora). Zamknął się z nią w pustej klasie, opuścił jej majtki i zaczął obmacywać 
rękami za narządy płciowe. Potem wyszedł ze szkoły i przez trzy dni nie pojawił się na 
lekcjach. 
— Poszedłem wtedy wraz z nauczycielem do jego domu — wspomina chorąŜy K. — Matka 
zbagatelizowała to wydarzenie, roześmiała się. Nie wiedziała takŜe, Ŝe syn nie uczęszcza do 
szkoły. Sprawiała wraŜenie, Ŝe to ją nie obchodzi. 
Wkrótce w zeszycie komendanta pojawiają się następne wpisy. Pod datą 2 grudnia 1987 roku 
notatka z wizyty i ojca Roberta na posterunku. Leonard W. złoŜył donos na własne dziecko. 
Stwierdził, Ŝe prosi o pomoc, gdyŜ juŜ nie daje sobie z małym rady. 
Skarga kierowniczki sklepu. Robert wjechał do placówki handlowej rowerem i jeździł 
slalomem między klientami. OdgraŜał się sklepowej, Ŝe dobierze się do jej córki. 
Dziesięć dni później, 14 grudnia, wszedł na zaplecze restauracji „Pod Kogutem" i wypił kufel 
piwa przygotowany dla innego klienta, po czym wszczął awanturę. 
110 
111 
Wezwano milicjanta. Robert, jak to się określa, stawiał władzy czynny opór. Złapał 
funkcjonariusza za klapy i trząsł nim jak osiką. Dopiero interwencja komendanta,; męŜczyzny 
postawnego i — jak wspominają świadkowie; 
— nie przebierającego zbytnio w środkach, poskromiła1 rozszalałego nastolatka. 
Rodzice Roberta przyznają, Ŝe jest on trudnym dzieckiem. Ojciec ma mu za złe wynoszenie z 
domu róŜnych przedmiotów. Kiedyś dowiedział się, Ŝe latorośl zajmowa- i ła się sprzedaŜą 
srebrnej biŜuterii w pobliskim mieście. I 
— Skąd ją wziął? — zachodził w głowę Leonard W..I 
— PrzecieŜ to srebro nie domowe... 

background image

W ten sposób do świadomości rodziców dotarło, Ŝe syn ma na sumieniu takŜe powaŜniejsze 
grzeszki. A jednak matka składając zeznania funkcjonariuszom i prokurato-i rowi obstawała, 
Ŝ

e Robcio prędzej by z domu wszystko' wyniósł, niŜ przyniósł coś nie swojego. I wyliczała ile 

to kawy, a ile kakao — artykułów deficytowych — Robert wyniósł z domu na sprzedaŜ. 
Pieniądze są mu potrzebne przede wszystkim na papierosy. Lubi teŜ szpanować, kiedy jest 
przy forsie. Przybiera wtedy pozę człowieka z gestem, stawia innym, nieraz duŜo starszym od 
siebie. 
Los chciał, los wybrał... Padło na tych pięciu. Sar porządni i uczciwi, taki przypadek. 
Do akt dołączono notatki z tzw.  wywiadu osobc -poznawczego  charakteryzujące  wszystkich  
podejrzą] nych w sposób zadziwiająco jednomyślny:  ,,W miej scu zamieszkania prowadzi 
spokojny tryb Ŝycia i ciesz się  dobrą  opinią.  Napoi alkoholowych  nie  naduŜ; wa. 
Dotychczas nie notowany. Z obowiązków w prac (w szkole) wywiązuje się bez zastrzeŜeń. 
Jest pracd wnikiem (uczniem) zdyscyplinowanym, Ŝyczliwym i k<| leŜeńskim." 
Piotr S. kilka lat temu przeŜył własną śmierć. Uczestniczył w powaŜnym wypadku 
drogowym. W stanie zapaści przewieziono go do szpitala. Stwierdzono uszkodzenie wątroby, 
trzustki, nerek i śledziony. Lekarze dawali mu jeden procent szans na wylizanie się. Jakimś 
cudem jednak się wylizał. Wypadek naznaczył go piętnem, okresowo powracają silne bóle 
jamy brzusznej. Jeszcze w grudniu 1987 roku wzywano do niego pogotowie. Być moŜe te 
przeŜycia spowodowały Ŝe na świat zaczął patrzeć z dystansem i powaŜnie. Poznał strach i 
ból, zrozumiał, Ŝe nic nie trwa wiecznie. Marzył o uruchomieniu własnego warsztatu naprawy 
samochodów, znał się na tym, ceniono go jako fachowca. 
Bogdan M. w Ŝyciu towarzyskim „udzielał się biernie". Poza pracą w warsztacie, pomagał 
ojcu w gospodarstwie. Uczył się w technikum, chciał zdawać na studia, fascynowała go 
fizyka jądrowa. Ludzie twierdzą, Ŝe Bogdan, mógłby zrobić karierę, taki zdolny i obdarzony 
chłonnym umysłem. 
JuŜ w więzieniu przeŜył osobisty dramat. Dowiedział się o śmierci ojca. Podobno serce nie 
wytrzymało napięcia. Na pogrzeb nie uzyskał przepustki. Tego opinia publiczna wsi nie moŜe 
władzy darować. 
Zbigniew R. chciał zostać ślusarzem, ale marzenia wzięły w łeb, kiedy w wypadku przy 
szkolnej maszynie stracił palec. Został więc lastrykarzem. 
Ryszard M., najmłodszy z podejrzanych, 18-latek, pochodzi z biednej, wielodzietnej rodziny 
rolniczej, ma siedmioro rodzeństwa. Poszedł do szkoły górniczej niejako z konieczności 
Ŝ

yciowej. Zdarzenie z Robertem miało miejsce w piątek, podczas ferii. W niedzielę zamierzał 

wrócić do szkoły, ale nie było to juŜ moŜliwe.              , 
Marek J., kolega szkolny Ryśka, wieczorem 12 lutego znalazł się we wsi przypadkiem. 
Roberta prawie nie znał. W aktach na honorowym miejscu widnieje list dyrekcji szkoły do 
rodziców Marka, napisany na początku 1986 
112 
113 
roku: Drodzy Rodzice! Dyrekcja Zasadniczej Szkoły Górniczej wyraŜa podziękowanie za 
dobre wychowanie syna Marka, który będąc uczniem naszej szkoły nie sprawia nam kłopotów 
wychowawczych. Jest dzieckiem posłusznym, zdyscyplinowanym, osiąga pozytywne wyniki 
w nauce. Jesteśmy, jako szkoła, zadowoleni z jego postępowania. Łączymy serdeczne 
pozdrowienia. 
Zaraz po aresztowaniu do prokuratora zaczęły nadchodzić poręczenia. 
Rada Sołecka: Zwracamy się z uprzejmą prośbą o uchylenie aresztu wobec mieszkańców 
naszej wsi. Uzasadnienie: WyŜej wymienieni obywatele w dniu 12 lutego 1988 roku dokonali 
nieprzemyślanego wybryku. Ci młodzi ludzie wśród tutejszego społeczeństwa cieszą się 
nienaganną opinią. Wywodzą się z pracowitych rodzin. Gwarantujemy, Ŝe ich pobyt na 
wolności nie zagraŜa, Ŝe *coś podobnego z ich strony się powtórzy. 

background image

Usługowo-Produkcyjna Spółdzielnia Pracy zatrudniająca Piotra S. i Bogdana M.: ... Ich 
dotychczasowa nienaganna postawa i zdyscyplinowanie w pracy skłoniły Radę Nadzorczą, 
Zarząd i Związek Zawodowy Spółdzielni do podjęcia uchwały o wystąpienie z wnioskiem o 
przyjęcie poręczenia i uchylenie tymczasowego aresztowania. 
Zarząd Gminny ZSMP: ... W/w koledzy są lubiani. Cieszą się w środowisku młodzieŜowym 
ogólną sympatią. Nie są obojętni na sprawy młodych. W miarę moŜliwości wspólnie z 
członkami koła ZSMP uczestniczyli w czynach społecznych. Dopuszczenie się przez nich 
przestępstwa zostało przez nas przyjęte ze szczególnym rozgoryczeniem. 
Defilada laurek leŜy teraz na prokuratorskim biurku. 
JakŜe dziwnie się złoŜyło, Ŝe cała świetlana piątka patrzy teraz na świat zza okratowanych 
okienek. Prokurator bowiem nie zgodził się, aby odpowiadali za swój czyn z wolnej stopy. 
Za to chuligan Robert W., czarna owca wsi, fruwa jak ptak na wolności. To ludzi draŜni. I 
jakby umyka im to, co wydarzyło się 12 lutego. Nie chcą oceniać czynu, jakiego dopuściła się 
piątka młodych. 
A moŜe nikt nie chce w ten czyn uwierzyć? 
WaŜeniem zbrodni i kary zajęli się oficerowie WUSW w Lesznie, prokurator Prokuratury 
Rejonowej oraz Sąd Rejonowy. Kiedy piszę te słowa, sprawa nie trafiła jeszcze na wokandę. 
Podczas śledztwa podejrzani nie stwarzali trudności. Wyczerpująco odpowiadali na pytania, 
roztaczali własne wizje feralnego wieczoru. Ich wersje róŜniły się od siebie tylko w 
szczegółach dotyczących udziału własnego. W takich momentach przestaje liczyć się 
solidarność, trzeba bronić własnej skóry. 
Zeznanie Zbigniewa R.: 
— W dniu 12 lutego wróciłem do domu około godziny 16. Zjadłem obiad i o 17 udałem się 
do Ryśka M. Zastałem u niego jeszcze Marka J. Wspólnie z nimi wypiłem po dwa piwa 
„Jubilat". Po wypiciu tego piwa wspólnie udaliśmy się do restauracji „Pod Kogutem". Tam 
wypiliśmy kaŜdy po cztery piwa kuflowe. 
Wcześniej, po skończonej pracy, w mieszkaniu kolegi ze Wschowy wypiliśmy w trzech około 
800 gramów wódki i po dwa piwa. 
Gdy z Ryśkiem i Markiem piliśmy piwo w restauracji, przyszli tam Piotr S. i Bogdan M. 
Przysiedli się do naszego stolika. Zamówili piwo. 
Po wypiciu tego wszystkiego byłem pijany, ale nie tak mocno. 
Wyszliśmy z restauracji w piątkę. Spotkaliśmy Roberta. Robert podszedł do nasj rozmawiał z 
Piotrem. Nie wiem, o co im poszło, ale zaczęli się kłócić. Doszło do szarpaniny. Piotr kilka 
razy uderzył pięścią w twarz 
114 
115 
Roberta. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze bił Roberta, aleja go w tym miejscu na pewno nie 
uderzyłem. 
Potem razem z kolegami, uŜywając siły, wciągnęliśmy Roberta do parku. PoniewaŜ miałem 
wcześniej zatargi z Robertem, postanowiłem go pobić. W parku kilkakrotnie uderzyłem go 
pięścią w twarz. Moi koledzy równieŜ go bili. 
Nie pamiętam, Ŝeby ktoś z nas*zakładał sznurek na szyję Robertowi. Nie pamiętam teŜ, 
Ŝ

ebyśmy wieszali go na drzewie. 

Byłem pijany i więcej faktów nie pamiętam. 
Zeznanie Ryszarda M.: 
— W dniu wczorajszym około godziny 17 udałem się do restauracji „Pod Kogutem" z 
zamiarem wypicia piwa. Byłem razem ze Zbigniewem R. i Markiem J. W lokalu spotkaliśmy 
Bogdana M. i Piotra S. Wypiliśmy po cztery piwa jasne. Innego alkoholu nie spoŜywałem. 
To, co wypiłem nie działało na mnie ujemnie, jedynie wprowadziło mnie w dobry humor. 

background image

Robert został złapany przez Piotra. Gdy dochodziłem do trzymanego przez Piotra Roberta 
widziałem, Ŝe Piotr i Bogdan zadają mu uderzenia, czyniąc to rękoma, jak teŜ i nogami. Nie 
chciałem być gorszy i solidarnie równieŜ zadawałem mu uderzenia rękami i nogami. Pozostali 
czynili to samo. Biliśmy i kopaliśmy Roberta, gdy stał on jeszcze na nogach, jak równieŜ i 
wtedy, gdy od otrzymywanych uderzeń przewrócił się na ziemię. Któryś z kolegów, 
prawdopodobnie Piotr, oświadczył, prawdopodobnie w Ŝartach: „Przynieś sznurek, 
powiesimy skurwysyna". Powiedział to do mnie, poniewaŜ odbywało się to w pobliŜu mojego 
domu. 
Znalazłem trzy kawałki sznurka i przyniosłem je do reszty towarzystwa. 
W parku ponownie kaŜdy z nas zaczął bić Roberta rękami i nogami. JeŜeli dobrze widziałem, 
to Piotr S. załoŜył pętlę na szyję Roberta. 
Bogdan wszedł na drzewo trzymając w ręku koniec sznurka. Nie wiem, czy chciał ten sznurek 
przywiązać do gałęzi, czy teŜ podciągnąć go wraz z Robertem do góry, dusząc go. 
Przyciągnięcie było praktycznie niemoŜliwe, tfdyŜ sznurek był za krótki. 
Chcę stanowczo podkreślić, Ŝe załoŜenie Robertowi pętli nie oznaczało, Ŝe chcieliśmy go 
pozbawić Ŝycia. Jedynym naszym celem było przestraszenie go, aby szanował kolegów i 
zmienił w stosunku do nas swoje postępowanie. 
Zeznanie Piotra S.: 
— Około godziny 18.30, po skończonej pracy, udałem się do restauracji. Spotkałem tam 
kolegów, z którymi wypiłem piwo. Następnie przyszedł Bogdan M., z którym teŜ wypiłem po 
piwie. Około godziny 20 do lokalu przyszli Zbigniew R., Ryszard M. i kolega Marek J. Z 
Bogdanem dosiedliśmy się do nich. Wypiliśmy z nimi po piwie. 
Po zamknięciu lokalu rozmawialiśmy na dworze. Wtedy w świetle latarni ulicznej 
zobaczyłem sylwetkę męŜczyzny, idącego w kierunku poczty. Usłyszałem głos Zbyszka, Ŝe to 
jest „Murzyn". Podszedłem do niego i powiedziałem: „O co masz na pieńku ze Zbyszkiem i 
Ryśkiem?". Wtedy dobiegli pozostali i zaczęli go bić rękami po twarzy bez powodu. Ja go teŜ 
uderzyłem w twarz. Upadł i widziałem, Ŝe koledzy zaczęli go kopać nogami. Ja nie kopałem. 
Krzyczałem do kolegów, Ŝeby przestali. 
Ktoś powiedział, Ŝe trzeba go przestraszyć. Wtedy ktoś, nie jestem pewien kto, ale chyba 
Marek, powiedział, Ŝeby nałoŜyć mu sznurek na szyję i nastraszyć powieszeniem. 
Rysiek przyniósł stylonowy sznurek do snopowiązałki. 
Na sznurku zrobiłem pętlę i załoŜyłem ją Robertowi na szyję. Bogdan wszedł na drzewo i 
drugi koniec tego sznurka przełoŜył przez gałąź. Wtedy Zbigniew pociągnął za koniec 
sznurka zwisający z gałęzi i sznurek się zerwał. 
Potem zaprowadziliśmy Roberta za park i tam zaczęliśmy go bić, a gdy upadł — kopać 
nogami. Wkroczyłem i przeszkodziłem w kopaniu. Podniosłem go nawet z zie- 
116 
117 
mi. Widziałem, Ŝe cieknie mu krew z nosa. Kazałem mu uciekać. Koledzy chcieli mu jeszcze 
dołoŜyć, ale powiedziałem, Ŝe wystarczy. 
Obecnie Ŝałuję, Ŝe dopuściłem się tego incydentu. Byłem z całej grupy najstarszy. JeŜeli 
chodzi o fakt wieszania, to rzeczywiście chcieliśmy go tylko nastraszyć. Nie wiem, dlaczego 
Zbigniew R. ciągnął za sznurek tak mocno, Ŝe aŜ go zerwał. 
JeŜeli chodzi o fakt bicia, to nie wiem, co mnie skłoniło, Ŝe go kilka razy uderzyłem. Po 
prostu bili wszyscy, więc ja teŜ. Tak naprawdę to uderzyłem go bez powodu, chociaŜ sympatii 
do niego nie czułem. 
Zeznania dwóch pozostałych podejrzanych były utrzymane w podobnym duchu. 
Kto uderzył pierwszy, kto trzymał sznurek, kto ciągnął, kto kopał leŜącego, a kto bił go po 
twarzy? Odpowiedzi na te pytania będą istotne dla sądu, zawaŜą na wyrokach. I oni o tym 
wiedzą. 

background image

Zastanawiające, Ŝe w opiniach o wszystkich podejrzanych widnieje formułka o 
nienaduŜywaniu alkoholu. Wręcz podkreśla się ich wstrzemięźliwość. Tymczasem owego 
dnia ich ścieŜki zeszły się, przecieŜ nie pierwszy raz, w restauracji „Pod Kogutem", przy 
piwku. Sumują dokonania: jeden kufelek, dwa, trzy. Tu butelka, tam następna. Któryś 
przyznaje, Ŝe owszem, był pijany, ale nie za mocno. Inny nabrał tylko humorku... Mocne 
głowy mają ci młodzi ludzie. 
Wędrówkę po wsi zaczynam, rzecz jasna, od restauracji „Pod Kogutem". Po lewej stronie sala 
bufetowa, po prawej bezalkoholowa. Po lewej jak w ulu, po prawej Ŝywej duszy. 
Bywalcy poznają dziennikarzy chyba na węch. Nie darzą ich sympatią. Czuję wrogość. Chcę 
pomóc chłopcom, czy ich pogrąŜyć? JeŜeli pomóc, to oni, mieszkańcy, 
i cŜ mi pomogą. Ale czy pan coś załatwi, powątpiewają, tu rbyba nikt juŜ nie da rady... 
,,Pod Kogutem" panuje atmosfera niewiary i w taką .n.mosferę wdepnąłem nieostroŜnie. 
—  To byli tacy spokojni konsumenci — oznajmia bufetowa. — Tego dnia nie byli pijani, 
przecieŜ nie podałabym. Nigdy nie pili duŜo, tyle co dla kuraŜu. Zaskoczyło mnie to, co 
zrobili po wyjściu z lokalu. Ale w zasadzie to co oni zrobili? Nastraszyli smarkacza. To 
łobuz. Zaczepia wszystkich. Zamawia piwo, a jak nie chcę podać, jego ojciec robi awanturę, 
Ŝ

e dyskryminuję rodzinę. 

—  Czy jest w pracy Łucja R.? — przerywam rozmownej pani zza bufetu. 
—  Jest, chce pan z nią mówić? Lusiu, ten pan do ciebie. Wstaje jedna z niewiast siedzących 
obok bufetowej za 
kontuarem — okrąŜył ją cały wianuszek kobiet, takie restauracyjne kółko róŜańcowe do 
pogaduszek, przeciwwaga dla silnej grupy piwoszy. We własnej osobie Łucja R., sprzątaczka, 
matka podejrzanego Zbigniewa R. 
Pierwsza reakcja:—Nie będę gadać, juŜ się nagadałam. 
Reakcja druga, po chwili: — A pan względem czego? JuŜ nas tu upodlili wystarczająco, juŜ 
nas z błotem zmieszali... 
Po 15 minutach: — Zawołam męŜa. Irek, nowy redaktor... 
Ireneusz R. odrywa się od stolika zastawionego kuflami. Siadamy na boku. Włączam 
magnetofon i nawijam na taśmę potok goryczy, jaką wylewają z siebie rodzice Zbigniewa R. 
Taki dobry chłopak, taki spokojny, nie sprawiał kłopotu. Robotny i pieniądze przynosił. 
Niech pan powie, dlaczego jemu nie pozwolili z wolnej stopy? Oni ze Zbyszka bandytę robią, 
ale bandytą, takim prawdziwym, jest tamten. Gdzie była milicja, jak chciał Zbysia zabić 
siekierą? Gdzie patrzył sąd, jak gwałcił dziecko? 
118 
119 
Łucja R. nerwowo pali papierosa za papierosem. Doprowadzili nas do ruiny — mówi — do 
upadku nas przywiedli... Moja matka dogorywa w szpitalu. Wie pan co ją przewróciło? Ta 
sprawa ją przewróciła! 
I Łucja R. wybucha płaczem. 
Fragment zeznań Kazimiery W., matki Roberta: 
— Sprawa pobicia syna nabrała wielkiego rozgłosu w prasie, radiu i telewizji. Mieszkańcy 
naszej wioski, w tym takŜe sołtys, oczernili nas, wyraŜając się, Ŝe nie jesteśmy rodziną taką, 
jaką powinniśmy być. 
Sołtys wspomniał o rowerze, który syn miał rzekomo; ukraść. Od Roberta wiem, Ŝe znalazł 
go w zboŜu. 
KrąŜą teŜ plotki, Ŝe chodzę do rodziców sprawców pobicia i domagam się od nich pieniędzy. 
To nieprawda. Oczernianie naszej rodziny spowodowane jest nieuczciwością ludzi. Syna 
oskarŜa się o kradzieŜe rowerów, czereśni i jabłek. Dopuszczam, Ŝe mógł kraść owoce, było 
to moŜliwe, ale przecieŜ kaŜdy z chłopców w jego wieku kradnie czereśnie czy truskawki. 
Robert miał juŜ taki charakter... 

background image

TuŜ przed zamknięciem dochodzenia Kazimiera W.: zgłosiła się do prokuratora, aby złoŜyć 
oświadczenie. Uczyniła to z własnej woli, poniewaŜ, jak tłumaczyła, znalazła  w  rzeczach 
Roberta  ksiąŜeczkę  pt.   „Praca — Prawda — Miłość. Ewangelia według św. Jana". 
Powiedziała: — Od roku jest mi wiadomo, Ŝe syn naleŜy do Kościoła Wolnych Chrześcijan, 
zbór w Rybniku, to jest od czasu jak zaczął kolegować się z Piotrem S. Przypusz-'. czam, Ŝe 
razem jeździli do Rybnika. Po pobieŜnym prze- \ czytaniu ksiąŜeczki (wspomnianej wyŜej — 
przyp. auto-; ra) stwierdziłam, Ŝe są w niej zawarte odraŜające wypo-. wiedzi, Ŝe jest tam 
mowa o powieszeniu, znęcaniu się, j biciu i kopaniu. ZauwaŜyłam, Ŝe coś jest nie tak z moim 
j synem i z tymi chłopcami, którzy w podobny sposób z nim; 
postąpili. Widziałam równieŜ, Ŝe Robert spoŜywa ocet zmieszany z wodą, co wynika z 
przyrzeczenia z tej ksiąŜeczki. Doszłam do wniosku, Ŝe w tej ksiąŜeczce wywlekane jest zło. 
KsiąŜeczkę dołączono do akt sprawy. Zaczyna się słowami: Na początku było stówo. A stówo 
było u Boga. A Bogiem było słowo. Kończy się zaś następująco: Albowiem Bóg tak 
umiłował świat, Ŝe syna swego jednorodzo-nego dal, aby zbawił (tutaj następuje 
wykropkowane miejsce z wpisanym długopisem imieniem i nazwiskiem: Robert W. — przyp. 
autora), który w niego wierzy. 
Zapoznałem się z treścią tej ewangelii i nie zauwaŜyłem, podobnie jak prokurator, 
„odraŜających wypowiedzi", tudzieŜ nie znalazłem w niej zobowiązania, aby zbawieni 
musieli wypijać wodę z octem. Kazimiera W. zasugerowana informacjami o satanistach 
podejrzewała, Ŝe na jej dziecku usiłowano dokonać rytualnego mordu. Ale, jak do tej pory, 
nie udało się znaleźć powiązań między zborem Wolnych, Chrześcijan z Rybnika a 
satanistami. Sekta z Rybnika czci Chrystusa, a nie Szatana. W skołowanej głowie Kazimiery 
W. dziwnie się to pomieszało. 
Być moŜe w ten sposób chciała sobie wytłumaczyć, dlaczego owego wieczoru pięciu facetów 
zakładało Robertowi na szyję pętlę ze sznurka od snopowiązałki. 
Komendant posterunku MO, chorąŜy Wiesław K., ociera pot z czoła. Dręczy go myśl, Ŝe u 
progu zasłuŜonej emerytury doczekał się rozgłosu. Wieś, w której tyle lat pracuje, odmieniano 
we wszystkich przypadkach w rubrykach kryminalnych centralnych gazet. 
—  To nadzwyczaj spokojna gmina — mówi komendant patrząc mi w oczy, ale następne 
słowa kieruje do podwładnego: 
—  Wyprowadź interesanta... 
120 
121 
„Interesant" ma przekrwione oczy i wczorajszy chuch. Pijaczyna — tłumaczy chorąŜy — 
nigdzie nie zameldowany. O, takich mamy tutaj przestępców. 
13 lat komendant przepracował tu w spokoju. Szpera w pamięci, ale nie znajduje nic, poza 
ubiegłorocznym włamaniem do restauracji „Pod Kogutem". Skok był na pół miliona. 
Komendant mógł się wykazać, ale do tego nie doszło, gdyŜ przestępcy nie ujął. Ocenia, Ŝe na 
bakier z prawem Ŝyje zaledwie 0,8 procenta mieszkańców gminy. 
—  Ten nielat — mówi chorąŜy — ten nielat zepsuł nam atmosferę... 
Nielat, czyli Robert W., nadszarpnął nerwy komendanta. W wywiadzie radiowym palnął, Ŝe 
na zabawy bez noŜa nie ma po co przychodzić. Cała Polska to słyszała. Komendant słuŜbowo 
bywa na zabawach i moŜe zaświadczyć, Ŝe ludzie bawią się kulturalnie. Ani noŜy, ani siekier, 
ani nawet sztachet z płotu... Owszem, dwóch osobników ma opinię zabijaków. Właśnie 
Robert W. i... jego ojciec, Leonard W. Komendant liczy na palcach obu rąk, ile wniosków na 
kolegium sporządził w sprawach Leonarda W. — ubliŜanie, bójka, pijaństwo... Nieciekawy 
gość, moŜna to podkreślić. 
—  Pod koniec stycznia — opowiada chorąŜy — wezwała mnie matka nielata. Alarmowała, 
Ŝ

e mąŜ biega z noŜem za synem i chce go zaszlachtować, Na miejscu okazało się, Ŝe 

„Murzyn" siedzi zabarykadowany w łazience, a pod drzwiami waruje jego ojciec, oczywiście 

background image

mocno nietrzeźwy. Odebrałem mu wielki nóŜ kuchenny. Następnego dnia Kazimiera W. 
wycofała skargę na męŜa, a sąsiedzi nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Rozeszło się po 
kościach. 
Komendant wyjmuje z szafy pancernej potęŜny majcher: — Proszę, jaki dowodzik 
rzeczowy... 
Nie tak dawno pokazywał ten przedmiot reporterkom z radia, ale nie chciały patrzeć. Szukały 
dowodów na tych pięciu, sugerowały komendantowi, Ŝe to zbrodniarze i tak to powinno być 
ujęte w jego wypowiedzi. 
— Rozdmuchano sprawę, okrzyczano nas na cały kraj. Zrobiło się niezdrowe powietrze. 
Nawet ksiądz oddzielił na religii dzieci z Brenna od naszych, Ŝeby się od zwyrod-nialców nie 
zaraziły. 
Szef posterunku jest zdania, podobnie jak większość mieszkańców wsi, Ŝe pięciu chłopców 
chciało poŜarto-wać, ale zagalopowali się trochę. Słyszał, Ŝe prokurator rozwaŜał moŜliwość 
zwolnienia ich z aresztu do sprawy sądowej, ale podobno odebrał kilka telefonów i rozmówcy 
radzili, aby tego nie robił. Czy to moŜliwe, zastanawia się komendant, kto za tym stoi? 
Za oknem mocno przygrzewa kwietniowe słońce, chorąŜy Wiesław K. ociera pot z czoła. Czy 
to juŜ wszystko? Ile moŜna wałkować jeden temat? 
Rolnik Jan B. naprowadza mnie na nowy ślad. 
— To nie chłopcy — mówi — uszkodzili „Murzyna". Oni go tylko naruszyli. A tak naprawdę 
pobił go własny ojciec. 
W aktach prokuratorskich znajduję kilka zeznań dotyczących takiej ewentualności. 
Fragment protokołu przesłuchania matki Roberta: W dn. 12.02.1988 r. w naszym mieszkaniu, 
ani teŜ na terenie zabudowań nie miał miejsca jakikolwiek incydent między moim męŜem a 
synem. Syn nie próbował dzwonić z poczty na milicję. 
Fragment protokołu przesłuchania Leonarda W.: W dn. 12.02.1988 r. nie miałem z synem 
Ŝ

adnego incydentu.Nie uderzyłem go ani teŜ nie groziłem pobiciem. 

Fragment zeznań Roberta W.: W dn. 12.02.1988 r. nie dzwoniłem z poczty na milicję i nie 
wzywałem ich na interwencję. 
Oświadczenie pracownicy poczty, Ireny W.: W dn. 12.02.1988 r. około godziny 14 Robert W. 
próbował dzwonić na posterunek MO, ale się nie dodzwonił. 
122 
123 
Nasuwają się pytania. JeŜeli nie telefonował, dlaczego pracownica poczty upiera się, Ŝe było 
odwrotnie? JeŜeli zaś próbował połączyć się z posterunkiem, to w jakim celu? Dlaczego cała 
rodzina W. zaprzecza zeznaniom telefonistki? Tamtego dnia o godzinie 14 na posterunku nie 
było nikogo. Nikt więc nie moŜejjowiedzieć, Ŝe Robert W. korzystał z telefonu. Ten ślad się 
urywa...? 
Adwokat pięciu oskarŜonych niewątpliwie zwróci u-wagę na rozbieŜności w zeznaniach ojca 
i syna. 
Leonard W. tak wspominał dzień 12 lutego:—Tego dnia z rana poszedłem do pracy, gdy syn 
jeszcze spał. Wróciłem około 18, syna nie było. Około godziny 20 połoŜyłem się spać, bo 
byłem zmęczony. Przebudziłem się około godziny 22, gdy syn wrócił. Całą twarz miał 
zakrwawioną i opuchniętą. Poszedł do łazienki chcąc się- umyć, ale potknął się o Wannę i 
upadł. 
Natomiast Robert W. zeznawał, Ŝe jednak dwa razy w ciągu owego dnia widział się z ojcem, 
ba, nawet z nim rozmawiał: — O godzinie 16, przed wyjazdem do Wschowy, widziałem się z 
ojcem, ale Ŝadnej kłótni nie było. Jedynie rano powiedział mi, Ŝe najlepiej byłoby gdybym 
poszedł do jakiejś szkoły wojskowej. 

background image

Ojciec sugeruje, Ŝe syn potknął się o wannę, co mogło spowodować dodatkowe obraŜenia, ale 
on do tego ręki nie przyłoŜył. Dlaczego jednak utrzymuje, iŜ syna zobaczył dopiero po fakcie 
pobicia? 
Pan W. znany jest we wsi jako człowiek impulsywny. Syna wychowuje Jedynie słuszną" 
metodą — biciem. W styczniu 1988 roku miało miejsce zdarzenie, o którym wspomniał 
komendant Wiesław K. — wezwany przez matkę zastał Leonarda W. z noŜem w ręku. 
Pan W. tak zeznawał na ten temat: — Zdenerwowałem się, bo dowiedziałem się, Ŝe Robert 
sprzedawał we Wschowie jakąś srebrną biŜuterię. Pytałem go o to. W tym czasie naprawiałem 
trzonek od łopaty i miałem w ręku nóŜ i z tym noŜem wszedłem do mieszkania. Zapytałem 
syna: 
- Coś ty tam znowu narozrabiał, Ŝe sprzedawałeś we Wschowie jakieś srebro i potem chlałeś 
w restauracji? Syn jednak uciekł przede mną do łazienki, nic nie powiedział. Jego moŜna 
zabić i tak nic nie powie i do niczego się nie przyzna. 
W przeszłości wiele razy karał Roberta dłonią, pasem, kijem, czym popadło. W obronie syna 
stawała matka, czasem sąsiedzi, o ile rzecz działa się na ulicy. Dlatego ludzie podejrzewają, 
Ŝ

e takŜe i 12 lutego razy zadane ręką Leonarda W. pozostawiły na twarzy chłopca ślady, które 

obciąŜają teraz innych. 
Robert W. twierdzi stanowczo: — To nie ojciec. To oni! 
Dom rodziców Piotra S. na końcu wsi. Zadbane obejście. Na parkanie tabliczka: PUNKT 
INSEMINACYJNY. 
Przed bramą grupka osób. Młoda kobieta napastliwie wypytuje: — Z jakiej gazety, po co, 
kogo pan reprezentuje?                                                         : 
To siostra Piotra S., Barbara. Reaguje dość Ŝywiołowo: — Dlaczego nagle wszyscy chcą znać 
prawdę? Dlaczego ta prawda przedtem nikogo nie obchodziła? Dlaczego mój brat 
aresztowany, a ten mały bandyta triumfuje? 
Niedługo dowiem się, Ŝe Barbara przeŜywa dramat brata. Zawsze była z nim związana 
emocjonalnie. Piotr opiekował się nią i jej dzieckiem, „panieńskim" — jak z naciskiem 
zaznacza Barbara. Małej zastępował ojca, łoŜył na nią pieniądze. Teraz dziecko pyta: — 
Gdzie wujek? Barbara nie wie, co odpowiedzieć. 
Zapraszają jednak do domu. Z jednej strony stołu ja, : drugiej: rodzice, siostra i brat Piotra S. 
oraz przypadkowo spotkani rodzice Ryszarda M., takŜe aresztowanego. 
— Zepsuli chłopcom Ŝycie — ktoś mówi. 
Na stole pojawia się pisemko ze spółdzielni zatrudniającej Piotra S. Notuję: Zarząd 
niniejszym informuje, Ŝe rozwiązał umowę o pracę bez wypowiedzenia. PowyŜsze 
124 
125 
uzasadnia się długotrwałą nieobecnością obywatela w pracy, spowodowaną tymczasowym 
aresztowaniem. 
Pół godziny temu wstąpiłem do warsztatu, w którym pracowali Piotr S. i Bogdan M. 
Kierownik Witold D, nie mógł się nachwalić: tacy sumienni, tacy pracowici, a fachowcy, a 
złote rączki... 
— Drugich takich nie znajdę — martwił się pan D. — Nawet nie szukam, trzymam miejsce 
dla nich, przecieŜ w końcu ich wypuszczą. 
W mieszkaniu państwa S. słucham argumentów, które mają dowieść, Ŝe aresztowano 
niewinnych. Gdybym teraz oświadczył, Ŝe ci „niewinni" brali przecieŜ udział w bestialskim 
pobiciu, Ŝe wiązali pętlę, Ŝe zakładali ją na szyję 15-letniemu chłopcu — nastąpiłby 
niechybnie koniec rozmowy. Byliby przekonani, Ŝe uczestniczę w spisku, ten spisek wietrzą 
na kaŜdym kroku. Podejrzewają, Ŝe za rodziną W. ktoś stoi, Ŝe czyjaś ręka manipuluje milicją 
i prokuratorem. Rzucają oskarŜenia pod adresem komendanta posterunku, Ŝe zbagatelizował 

background image

przestępstwa Roberta W. Proboszcza zaliczają do kategorii sprzymierzeńców przestępcy 
„Murzyna". Jakby tego było mało, przestali ufać adwokatowi, którego sami wynajęli. 
Mówi Edmund S., ojciec Piotra: — Mecenas wyraził się, Ŝe nasz Piotr będzie najdłuŜej 
siedział, bo jest z nich najstarszy. Czy to jest dobry adwokat, jeŜeli tak zakłada z góry? 
Kazimiera S,, matka Piotra: — Pan nie wie, jaki to chłopak... Gdyby dzisiaj ktoś mu 
powiedział: „Ty wyjdziesz, ale reszta będzie siedzieć" — on na pewno zostałby w areszcie z 
powodu solidarności. 
Barbara S.: — Nie znam nikogo tak wraŜliwego na sprawiedliwość, jak mój brat... 
Zastanawiają się czy więzienie wpłynie na chłopców. A moŜe wrócą odmienieni, zaraŜeni 
złem? W celi Piotra siedzą przecieŜ notoryczni pijacy, chuligani i złodzieje. 
— To wielki szok dla całej rodziny — mówi Edmund S. — Nikt z nas nigdy nie siedział za 
kratkami. 
Nie mogą pogodzić się z opinią, jaka w gazetach, radiu i telewizji przylgnęła do chłopców. 
Nasi synowie, protestują, to nie są przestępcy. 
Barbara S. nagrała na taśmie reportaŜ radiowy o całym wydarzeniu. Włącza magnetofon 
Philipsa i cała rodzina jeszcze raz z samozaparciem wsłuchuje się w słowa padające z 
głośnika: 
Sołtys: — Za te wszystkie wybryki naleŜało mu się. 
Dziennikarka: — Me czujecie, sołtysie, wstydu? 
Sołtys: — Wstyd z powodu rozgłosu? 
Nauczycielka szkoły specjalnej ze Wschowy: — On w ciągu miesiąca popsuł robotę 
wychowawczą. On był pępkiem świata w tej szkole. Całą szkołę zdominował. Mówił, Ŝe do 
głupków nie będzie chodził. Początkowo taki miły, elokwentny, ale rozszyfrowany potrafił 
być chamem. 
Dyrektor szkoły podstawowej: — Jest taka opinia, Ŝe szkoda tych pięciu... 
Prokurator: —Przypuszczam, Ŝe chcieli go nastraszyć i nie zdawali sobie sprawy z 
konsekwencji. Niewiele brakowało, Ŝeby doszło do tragedii w innym wymiarze. 
Matka Roberta W.: — JeŜeli krzywdę wyrządzał, to tylko mnie. Kawę mi zabierał, chustkę i 
buty. Dawał biednym. Nigdy nikt do mnie na niego nie skarŜył. JeŜeli to do męŜa, na piwku. 
Nigdy nie czułam się tutaj dobrze. Nie wiem, dlaczego taka nienawiść była do niego i do 
mnie. Ja nie chcę od nikogo nic, ani pieniędzy, ani dobrego słowa. 
Radiosłuchaczka: — Twierdzę, Ŝe to jest straszne, bez względu na to, jaki był ten Robert, 
przecieŜ był dzieckiem. To jest niemoŜliwe, Ŝeby coś takiego zdarzyło się w społeczeństwie. 
Czy mamy wszystkich wieszać? Wypowiedzi nauczycieli są karygodne. 
Sołtys: — Ci, którzy mieli dbać o porządek publiczny albo nie widzieli chłopca, albo nie 
chcieli go widzieć. Więc 
126 
127 
jeŜeli nikt nie wychowuje, to społeczeństwo ma prawo wychować* 
Dziennikarka: — 15-letniego chłopca? 
Sołtys: — Tak, 15-letniego chłopca, którego wieś się boi... 
Radiosłuchaczka: — Jestem przeraŜona, Ŝe w dzisiejszej Polsce znalazła się taka wieś. To 
społeczeństwo jest chore. I ten milicjant, i ci rodzice. Co będzie dalej? 
Dziennikarka: — Wszyscy jesteśmy winni? 
Radiosłuchaczka: — No, nie... Spora grupa przecieŜ wie co wolno, a czego nie wolno. 
Robert W.: — Pierwszy dzień, jak wyszedłem ze szpitala, chciałem wziąć Ŝyletkę i się 
przeciąć. Dręczy mnie sumienie, dlaczego ja ich wydałem. Dlaczego oni siedzą, a ja jestem na 
wolności. Na pobicie na pewno zasłuŜyłem. Jestem zatwardziały, charakter mam mocny... 
Matka Roberta W.: — Dla mnie jedyne wyjście, to opuścić tę wieś. 
Radiosłuchacz: — Staję po stronie matki i piętnuję społeczeństwo tej wioski... 

background image

Na tym taśma się kończy. Ojciec Piotra, widzę to wyraźnie, ma zaciśnięte pięści, tak mocno, 
Ŝ

e zbielały mu kostki palców. 

Druga wersja zeznań poszkodowanego Roberta W.: — Po wyjściu z restauracji spotkałem 
Aleksandra S. i jakieś 10 minut rozmawiałem z nim, stojąc na krzyŜówce. Chodziło o 
pieniądze, gdyŜ kiedyś podsłuchałem rozmowę ojca z mamą i dowiedziałem się, Ŝe S. jest 
winien ojcu pieniądze. Aleksander S. kłócił się ze mną i zapewniał, Ŝe pieniądze kiedyś odda. 
Nie groziłem mu, a on w pewnym momencie powiedział, Ŝebym sobie poszedł, bo mnie 
uderzy. 
Myślę, Ŝe Piotr S. przypuszczał, Ŝe namówię na niego chłopaków ze Wschowy, bo miał do 
tego podstawy. Przed 
sylwestrem siedziałem z dziewczynami w budynku u M. W pewnym momencie przyszli: 
Rysiek M., Piotr S., /-bigniew R., Bogdan M. i Roman L. Dziewczyny nie chciały, Ŝeby oni 
weszli, bo byli pijani i ja miałem wpuścić tylko Romana, bo był trzeźwy. Wtedy Piotr S. 
namówił go, aby mnie pobił. Roman chwycił za deskę od płotu i szedł na mnie. W obronie 
złapałem za szkło szyby. Piotr S. wybił mi tę szybę z ręki. Potem pobił mnie i zamknął na 
całą noc w stodole. OdgraŜałem się, Ŝe policzę się z nim i mówiłem, Ŝe pomogą mi koledzy 
ze-Wschowy. Po kilku dniach mi przeszło i rozmawiałem z Piotrem S. jakby nigdy nic. 
UwaŜam teŜ, Ŝe koledzy mogli mnie pobić i chcieć powiesić za Andrzeja B., gdyŜ w 
sylwestra pobiłem się z nim, mimo Ŝe wygraŜał, Ŝe to on mnie pobije. 
Powodem mogło teŜ być to, Ŝe ukradłem Ryśkowi M. 3 butelki wódki. Nie miałem zamiaru 
ich oddać, bo ich nie | ukradłem. 
Bogdan M. mógł do mnie mieć pretensje o czereśnie, bo | latem ubiegłego roku 
przechodziłem przez ich sad li zerwałem sobie trochę czereśni. W gazecie przeczyta-f łom, Ŝe 
miałem mu ukraść jakiś kapelusz pszczelarski, | ale ja tego nie zrobiłem. 
UwaŜam, Ŝe Ŝadnych innych powodów do pobicia mnie nikt nie powinien mieć. 
Odnośnie zapalniczki, którą rzekomo miałem ukraść Zbyszkowi R. zeznaję, Ŝe była to moja 
zapalniczka. Dałem I jj| Zbyszkowi do nabicia gazu, a on nie oddał mi jej. Jak ją zobaczyłem 
u niego w domu, odebrałem sobie sam. W rewanŜu za to Zbyszek zniszczył mi bagaŜnik przy 
rowerze, a więc uwaŜałem, Ŝe jesteśmy kwita. 
W zasadzie za to uszkodzenie bagaŜnika ja rzuciłem w Zbyszka siekierą, ale nie trafiłem go. 
Miałem zamiar go trafić, bo byłem wkurzony, gdyŜ tego samego dnia Zbyszek za tę 
zapalniczkę mnie pobił. 
W sądzie dla nieletnich zrobiono kilka spraw przeciwko |mnie, ale ich jeszcze nie było. 
Między innymi za czyn 
128 
129 
lubieŜny z BoŜeną Z., za kradzieŜ narzędzi meliorantom' na polu i za uszkodzenie szaf w 
szkole. 
Piotr S. nie moŜe mieć do mnie pretensji, bo mu dziewczyn nie podrywałem. Chyba, Ŝe ma na 
myśli to, co /i było 4 lata temu, gdy byliśmy w kawiarni w ośrodku wczasowym, miałem 
wtedy 11 lat. Chciałem jechać z Piotrem na prywatkę, a on powiedział, Ŝe jestem gówniarz i 
ja wówczas zabrałem mu dziewczynę. Wiem, Ŝe była z Głogowa, teraz juŜ wyszła za mąŜ. 
Poszedłem z nią na spacer, a po powrocie ona pojechała z Piotrem, bo na nią czekał. 
Odnośnie zaczepiania starych kobiet, to miałem sprawę w sklepie mięsnym. Pokłóciłem się z 
panią D, i ze starszą i panią S. Stanąłem przed nimi w kolejce i zwróciły mi? uwagę, więc 
przepuściłem je przed siebie i powiedziałem j do nich; „Jak chcecie kiełbasę, to pilnujcie 
kolejki".       i 
Kiedyś w autobusie uderzyłem jednego męŜczyznę, ale to było dlatego, Ŝe jeszcze we 
Wschowie ten facet uderzył mnie i powiedział, Ŝebym spływał. W autobusie zdenerwowałem 
się na niego i oddałem mu.                             : 

background image

Przy samochodzie „Fiat 126p" nic nie uszkodziłem,! tylko w sadzie u Bogdana M. stoi stara 
rozebrana warszawa, w której wgniotłem dach, jak spadałem z czereśni, ale o to chyba nikt 
nie ma pretensji, bo i tak miała iść na złom. Podsufitki w Ŝadnym samochodzie nie rozciąłem, 
tylko w tej starej warszawie rozkręciłem migacz i to jeszcze taki mały, dwudziestkę, 
Z nikim więcej incydentów nie miałem. W sprawie tej przychodziło do mnie wielu 
redaktorów. Na temat zdarzenia mówiłem im prawdę, jedynie na temat naul1 bujałem ich, Ŝe 
chodzę do szkoły. 

Opinia psychologa o Robercie W,: — Typ charakteroj patyczny. Wyglądem zewnętrznym nie 
odbiega od przeJ ciętnej. Występują u niego zachowania świadczące o braj ku dystansu do 
dorosłych. Traktuje ich jak rówieśnikó\ 
/wraca się do obcych ludzi per „ty". Jest ambiwalentny, przechodzi ze skrajności w skrajność. 
Momentami zachowuje się, ocenia i przeŜywa jak dziecko, aby po chwili przyjąć postawę 
doświadczonego przez Ŝycie, dojrzałego człowieka. W stosunku do płci przeciwnej jest 
prowokujący, sprawia wraŜenie, Ŝe ma na tym polu duŜe osiągnięcia. Jednocześnie zapomina 
często, co mówił przed chwilą, wykazuje skłonności do infantylnego fantazjowania, 
zaprzecza sam sobie. Jest dzieckiem sprawiającym niewątpliwie duŜe kłopoty wychowawcze, 
a poniewaŜ mieszka w środowisku i rodzinie, gdzie trudno mu znaleźć zrozumienie dla 
swoich potrzeb, czuje się odrzucany. To wywołuje bunt. Wynikiem tego buntu jest jego 
zachowa- 
nie. 
Uchylona furtka. Zaniedbane obejście. Na niedomkniętych drzwiach komórki tabliczka: 
ZAKŁAD USŁUG MURARSKICH. LEONARD W. W mroku za tymi drzwiami widać 
sylwetki kilku męŜczyzn. Popijają coś z butelek, kurzą papierosy. Kiedy przechodzę przez 
podwórze, drzwi komórki zatrzaskują się. 
Wchodzę do domu, 
— Pan do kogo? — pyta dziewczyna z rękami usmolonymi węglem;, oderwałem, ją od 
czyszczenia pieca co. Ojca nie ma w domu. Robert jest w szkole... 
Domyślam się, Ŝe to siostra Roberta, 17-letnia Jola. 
-- Mama leŜy w szpitalu — mówi. — Rozchorowała się przez te artykuły w gazetach, ma 
zapalenie opon mózgo-¦ ych. 
Pojawia się dwoje staruszków — rodzice Leonarda W. 
ówią: — Nie Ŝyczymy sobie... 
Nie będą ze mną rozmawiać. .Jestem napuszczony, 
szyscy teraz szczują, cała wieś szczuje. Z chłopaka robią 
.mdytę,  ale bandyci  siedzą w więzieniu,  ich trzeba 
karŜać...                            : 
130 
131 
Stoję obok drzwi, na dole. Oni na półpiętrze. Rozma-i wiamy na odległość, bezkontaktowo —
jak się to określa! w slangu sportowym.                                                    ¦ 
—  Przyjdę jeszcze raz, proszę przekazać Leonardowi W., Ŝe chcę z nim porozmawiać — 
mówię. 
—  Niech pan nie wraca. Ojciec nie będzie z panemj rozmawiał. Robert ani dzisiaj, ani jutro 
nie wróci... 
Idąc przez podwórze mam świadomość, Ŝe zza drzwfl komórki śledzą mnie czyjeś oczy. 
Znów sięgam do akt. Zeznania świadka Leonarda W.i 
— Syn do szkoły nie chodzi, a zresztą i przed zdarzel niem teŜ nie uczęszczał. Często 
wyjeŜdŜa do Wschowy! a ja jestem w stosunku do niego bezsilny. Jest Ŝ nieg| kawał 
chuligana, nie słucha ani mnie, ani Ŝony. 

background image

Mieszkańcy wsi zgłaszali mi róŜne pretensje pod adrt sem syna. Sąsiad mówił mi, Ŝe syn był 
u niego nj arbuzach, ktoś inny doniósł, Ŝe kogoś pobił w Brennie Gdy dowiaduję się o jego 
wybrykach, karcę go, ale nii odnosi to skutku. Jest on bardzo Ŝywotny. 
Ja lubię sobie wypić piwo po pracy, ale alkoholu ni naduŜywam. W domu Ŝadnych awantur 
nie wywołują Wiem, Ŝe syn został wydalony ze szkoły, ale za co — nj| wiem. Jakaś sprawa 
została przeciwko synowi skierowjl na do sądu, ale rozprawy jeszcze nie było i nie wiem 
czeg! ma dotyczyć. śona mówiła mi, Ŝe w szkole ściągnął jakiej dziewczynie majtki, ale nie 
wiem, co było dalej.          T 
-   Na temat chłopców, którzy go pobili mogę powiedzie! Ŝe najbardziej porządny z nich jest 
Ryszard M. Jest < grzecznym i spokojnym chłopakiem. Dziwiłem się, Ŝe: Roberta. Zbigniew 
R., Piotr S. i Bogdan M. w przeszłoś teŜ byli wywijasami, obecnie się trochę ustatkowali, 
często popijają.piwo. 
W zasadzie nikim się nie interesuję, bo co mnie obchodzi. Ciągle człowiek jest zaganiany w 
pracy. 
132 
Następnego dnia wyliczyłem sobie, Ŝe o godzinie 16 Leonard W. powinien być juŜ w domu. 
Pukam do mieszkania. 
—  Chodź pan — mówi Leonard W. Dokładnie wertuje legitymację dziennikarską. 
—  Aha, to ty obsmarowałeś mnie w gazecie — oŜywia się. — Ciotka aŜ we Francji 
przeczytała i napisała, co tu się w Polsce dzieje, Ŝe chłopca wieszają... 
Tłumaczę, Ŝe to nieporozumienie, nie pisałem nic o sprawie Roberta. 
—  Dobra — mówi Leonard W. — To o co się rozchodzi? Z podwórza dochodzi gwar. 
Zerkam za okno — kilku 
facetów pociąga piwo z butelek. CzyŜby to był stały element pejzaŜu tego obejścia? 
Pytam o syna.  W szkole,  mówi gospodarz,  późno wróci... Protestuję, w szkole twierdzą, iŜ 
Robert nie ! uczęszcza na lekcje. 
—  No to co? A czy ja wiem, gdzie gówniarza nosi? I po chwili: — A ty tu czego? 
Jeszcze raz pokazuję legitymację prasową, Leonard W. najwyraźniej jest rozkojarzony. Na 
przemian warczy coś pod nosem, aby za moment uprzejmie zaproponować papieroska. Raz 
traktuje mnie per „ty", zaraz potem „panie redaktorze". Wpada w przygnębienie i milczy albo 
wygłasza długie tyrady. Stawiam problem, kto zawinił, Ŝe Robert się stacza jak po równi i 
pochyłej? 
i — Winig komendanta, bo to taki, wpadł mi raz pod nóŜ i kolegium. Raz mnie trzeźwego 
złapał, jak dziecko było chore, Krzysiu, najmłodszy, szukałem Ŝony na chodniku i zrobił mi 
kolegium, Ŝe wjechałem rowerem na chodnik i dostałem dwa tysiące, bo to dawno było, ule 
mu tego nie zapomnę. A on? A za co on mnie tak 
i nienawidzi? 
133 
Zastanawia się. Proces myślowy powoduje, Ŝe zastyga z dziwnym wyrazem twarzy, a na 
czole występuje mu struŜka potu. 
—  On mnie nienawidzi  za to,  Ŝe ja im ukradłem z radiowozu krótkofalówkę, dziesięć lat 
temu. Ukradłem dla picu, ale oni myśleli, Ŝe naprawdę i od tej pory mszczą się na mnie. 
Do kuchni wchodzi dziadek, przysiada na stołeczku, skromnie, z respektem, dla syna. 
Przysłuchuje się, czasem wtrąci słówko. 
—  Łobuzy — kontynuuje pan domu — syna mi chcieli powiesić. No, Robert to nie cnotka, 
teŜ ma na sumieniu. Z tą zapalniczką mogła być prawda, ale w tę wódkę kradzioną w 
sylwestra nie wierzę. Widziałem go wtedy, całą noc w domu siedział, trzeźwy był. 
—  Zeznawał, Ŝe podczas nocy sylwestrowej pobił Andrzeja B. — przerywam. — Tutaj go 
nie bił, więc chyba całą noc nie siedział w domu. 

background image

Leonard W. patrzy spod oka: -¦ - A ty myślisz, Ŝe ja go pod kluczem trzymam i na ręce 
patrzę? 
Znów zapadła cisza. Pachnie cebula smaŜona na patelni i... przetrawione piwo. 
Leonard W. mówi podniesionym głosem: — O mnie napisz. O mojej Ŝonie napisz. Napisz na 
całą Polskę! Ale napisz prawdę, jak było. Poszła do kościoła. Stancja przed ołtarzem z 
zapaloną świecą i tak stała jak zauroczona. I cały kościół, wszystkie baby się z niej śmiały. W 
kościele, w świętym miejscu, na cały głos. Dopiero jedna krzyknęła: „Czego się śmiejecie, 
dzisiaj Chrystus leŜy w grobie, i a ta kobieta jest chora". Zaraz potem zabrali ją do szpitala.] 
Teraz Leonard W. osierocony przez małŜonkę, ma naj karku troje .dzieci. Nie lubi tego. 
—  Kto zawinił? Tych pięciu? TeŜ, ale nie przede wszystkim. To wykonawcy, ale za nimi 
ktoś stoi. — Kto? 
—^ Sołtys! Powiedział jednemu redaktorowi, Ŝe cała nasza rodzina ma stąd wyjechać, bo nas 
wykończą. 
OŜywia się dziadek: 7— Panie, jakby to był rok 1939, jak broń miałem... Ja bym z tym 
sołtysem zrobił porządek. 
— Ojciec jest kombatantem — obwieszcza Leonard W. — Walczył, krew przelewał, ale 
nawet krzyŜa mu nie dali. Oni wszyscy medale noszą, a, pytam, gdzie wtedy byli? Gdzie był 
sołtys? Gdzie byli ci krzykacze? 
Leonard W. obraził się na swoją wieś. Powiedział, Ŝe nie będzie chamom robił, dlatego 
warsztat podupada. Najchętniej pojechałby w Warszawskie, tam lepiej płacą. Dlaczego cala 
wieś oskarŜa Roberta? A kto powiedział, Ŝe cała? Przynajmniej dwie trzecie, a moŜe więcej, 
jest za Robertem. Taka milcząca większość. Ale nie wiadomo, dlaczego milczą. Robert jest 
człowiekiem inteligentnym, o mocnym charakterze, dlatego ludzie są za nim, ale dlatego teŜ 
milczą. Na czym polega inteligencja chłopaka? Na tym, Ŝe mówi ludziom dzień dobry. A na 
czym mocny charakter? Na tym, Ŝe jak ktoś mu źle powie, to i on źle powie. Niedawno jakaś 
kobieta odezwała się do syna: „Skurwysynu, jeszcze nie siedzisz?". A ten się odciął: „Szmato, 
patrz na swojego męŜa", Bo Robert jest inteligentny dla kaŜdego, kto mu nie wchodzi w 
drogę. 
Tego dnia próbowałem wejść w drogę Robertowi W., nie było mi to jednak pisane. 
W kwietniu 198.8 roku wieś jeszcze nie otrząsnęła się r. szoku, jaki spowodowała lutowa 
afera. To był dramat, 1 ak oceniają mieszkańcy, który pociągnął za sobą lawinę mnych 
dramatów. Ojciec Bogdana M. zmarł nagle. Matka Roberta W» leŜy w szpitalu. Pięciu 
młodych ludzi siedzi w areszcie. 
Chodzę po wsi i oglądam z bliska ten krajobraz po bitwie. 
Naczelnik gminy, Czesław J., nie chce'mówić o sprawie Roberta W. Chciałby, Ŝeby wieś stała 
się znana w kraju / powodu sukcesów, a nie upadku moralnego. I naczelnik 
134 
135 
dostrzega taką szansę, bo gmina od lat juŜ osiąga dobre wyniki w konkursie na Mistrza 
Gospodarności. To warto wybić na pierwszej stronie: słabe ziemie, zaledwie 3200 ( 
mieszkańców, ale pod względem rolnictwa czołówka j w najlepszym rolniczym 
województwie w Polsce.           i 
Naczelnik podkreśla aktywność społeczeństwa. Czyny społeczne: dwie szkoły, dwa domy 
kultury, drogi, wodociągi, oświetlenie ulic, telefonizacja w toku... 
Wieś zawsze była zgodna, związana mocnym spoiwem lokalnego patriotyzmu. W 1975 roku, 
po reorganizacji,1 przydzielono ją do innej gminy. Ludzie walczyli uporczy-.' wie, aŜ w 1982 
roku gmina wróciła do wsi. 
Tylko teraz, głośno myśli naczelnik, coś pękło, przeła-! mało się, ludzie są nieufni. Odwracają 
się i od władzy, i od j kościoła.                                                                        J 
— Ustawiono nas pod pręgierzem — tłumaczy sobie] naczelnik. 

background image

Dziedziniec szkoły podstawowej. Rozmawiam z gro-1 nem pedagogicznym. Otaczają nas 
dzieciaki, właśnie] skończyły lekcje. 
Nauczycielka I: —Ja go uczyłam w IV klasie i to nie byłj taki straszny chłopiec. Trochę się 
starał. MoŜe miał dla' mnie respekt, bo przychodził do moich synów. 
Nauczycielka II: — On juŜ w przedszkolu był dziwny.! Miał chyba sześć lat, kiedy 
powiedział do wychowawczy-J ni: „Ty stara kurwo". 
Nauczyciel I: — Chciał wszystkim imponować. Dzie ciom i nauczycielom. Jak źle zrobił, nie 
dawał sobid wytłumaczyć, na czym to zło polegało. Bronił się oskarŜa jąc innych. 
Dyrektor szkoły: — Pozwoliliśmy przenieść go szkoły specjalnej, moŜe to było trochę 
nieformalne, ale 1 juŜ mieliśmy go dosyć. Przysparzał nam samych kłopd tów. Nie uczył się, 
zeszytów nie nosił. Totalnie olewa 
136 
wszystko i wszystkich. ChociaŜ dwa, trzy razy w roku miał dziwne przebłyski, poprawiał się. 
Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Gdyby wykazywał odrobinę dobrej woli, byłby normalnym 
uczniem. Nie wybitnym, ale i nie najgorszym, miał takie moŜliwości. 
Pytam o chłopców, którzy bili Roberta. Przeciwieństwo. Dobrzy uczniowie, porządne 
dzieciaki. Szkoda ich. 
JuŜ odchodzę, kiedy dobiegają mnie słowa woźnej: Gdyby go powiesili, wiedzieliby 
przynajmniej za co siedzą... 
Po plecach przechodzi mi dreszcz. 
— Panie — zatrzymuje mnie jakaś zakutana w chustki staruszka, jak się zaraz okaŜe, babcia 
jednego z uczniów. - Napisz pan o naszym księdzu. My juŜ do tego kościoła nie chodzimy, 
nadkładamy drogi, ale nie chodzimy. Ksiądz w środę popielcową na pięciu mszach mówił, Ŝe 
nasi chłopcy, cała ta piątka, to zbrodniarze podobni do gestapowców. Zapytał, gdzie były ich 
rodziny. A dlaczego nie zapytał, gdzie byli rodzice tego Roberta? Na religii kazał i dzieciom 
modlić się za Roberta. Wtedy mój wnuczek przypomniał mu, Ŝe kiedyś odmówił jednej 
kobiecie, która chciała zamówić mszę za chore tuczniki. Ksiądz wyraził się, Ŝe za świnie nie 
będzie się modlił. I mój wnuczek mu powiedział: „Ja za świnię teŜ nie będę się modlił". 
Sołtys Kazimierz D., 64 lata, wysoki, krzepki męŜczyzna rąbie właśnie drewno na opał. 
Wymachując siekierą stwierdza: — śadnych wywiadów. 
Dopiekło mu to wszystko, pochorował się. 27 lat sołtysowania, nigdy Ŝadnych wrogów, a 
teraz cała Polska wie, Ŝe sołtys Kazimierz D. jest za powieszeniem Roberta W. 
Nie, nie jest ani za powieszeniem Roberta, ani teŜ nikogo innego. Ale trzeba widzieć róŜnicę, 
tu jest przestraszenie, nauczka, a tam próba morderstwa. Sołtys zna 
137 
wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę, kto z nich mógłj chcieć zabić? Nikt. 
Robert jest z gruntu zły, przesiąknięty złością. Sołtysal obraził, sołtysową obraził. Przyszedł 
kiedyś po kartki! Ŝywnościowe, bez pytania rozsiadł się, papierocha w gębę j i dymi. śona 
mówi, proszę mi nie kurzyć, nie łubię, a ten | trach, drzwiami grzmotnął. 
Ukradł jednej niewieście płaszcz. Na siłę go wziął, na 1 przestrach. „Ty stara kurwo — 
powiedział — jak mi niej dasz tego płaszcza, to cię wyrucham". I ma ten płaszcz dc dzisiaj. 
Bili go? Tak, bili. Nikt nie zliczy, ile razy, moŜe nawet sto. Chłopcy, jak chłopcy, bili go jak 
zasłuŜył. Ale cc z tego? Nie było efektów. „Murzyn" robił się coraz gorszyJ Musiało dojść do 
ostateczności. 
—  Za daleko się posunęli z tym sznurkiem — zaznacza sołtys. — MoŜe to nie było 
potrzebne. Ja ich jednak nie winie i się tego nie wyprę. Panie, przed wojną taŁ chłopiec jak 
„Murzyn" nie miałby we wsi Ŝycia. Od kijs by się nie opędził. No i co jeszcze, myślę, Ŝe jak 
or chcieliby go powiesić, to w pięciu bez trudu by to zrobili| Więc wniosek, Ŝe nie chcieli. 

background image

- Ale te redaktorki z poznańskiego radia mówiły, chcieli zabić. Sołtys z początku był dla tych 
pań gościnnyl zanim włączyły magnetofon, namawiały: Musi pan zmie| nić zdanie, ma 
być.tak i tak powiedziane. 
—  Powiedziałem, Ŝe do manipulowania jestem za staj ry. I powiedziałem, znajdujecie się 
panie w moim prywat nym domu, proszę go opuścić. 
I z tego wszystkiego sołtys oświadcza, Ŝe od nowej kadencji rezygnuje. Ma dosyć. 
Z autobusu wysypuje się spora gromada. Większośj zmierza w stronę restauracji „Pod 
Kogutem". NiewysoŁ barczysty, krótko ostrzyŜony chłopak o ciemnej cerz 
- tak opisywano mi wygląd Roberta W. — kieruje się w stronę poczty. Idę za nim. Znika w 
obejściu rodziny W. 
Odczekuję kilka minut i wchodzę przez znajomą juŜ furtkę. Z mieszkania dochodzą 
podniesione głosy. 
Leonard W.: — Zabiję cię, skurwysynu! 
Odpowiedź: — Odpierdol się... 
Wchodzę schodkami na piętro: — Dzień dobry, czy zastałem Roberta? 
Nagła cisza. Na korytarz wybiega Leonard W. 
—  Wiesz co? — pyta. — Gówniarz zapieprzył mi rower. Zaglądam do pokoju. Robert siedzi 
na tapczanie, przed 
lustrem, zaciąga się papierosem. Spogląda na mnie i cedzi ,;rzez zęby: — Nie będę gadał... 
Wstaje i zamaszystym ruchem zatrzaskuje mi drzwi przed nosem,. 
—  Chodź — mówi Leonard W. prowadząc mnie do t;chni — Zaraz będzie twój, zmuszę go 
do spowiedzi. 
Atmosfera gęsta. Leonard W. czerwony na twarzy rzeŜywa jeszcze niedawną awanturę. 
Nazywa syna zło-¦iejem i nieukiem. Tak jakby nagie zaczęło to mieć dla ;ego jakieś 
znaczenie. 
- Piątej klasy nie skończył, przepchnęli go do szóstej mówi — obiecali, Ŝe jak skończy szóstą, 
pójdzie do <) HP. Jest taki hufiec w Międzyrzeczu, zostałby kierowcą. Zastanawia się, jaki 
był w wieku Roberta. Inny był, i.iiał trudne dzieciństwo, trudną młodość. Poznał smak Pi/acy. 
Nabrał siły charakteru. NaleŜał do wszystkich organizacji. Potem go z kaŜdej wylewali, bo — 
jak . sumokrytycznie przyznaje - za szeroko kłapał dziobem. Tak przestał byeczłonkiem 
ZMW, OSP i SKR. Tylko do PZPR nigdy nie naleŜał. Teraz koniecznie chciałby wstąpić, 
wprost nie do uwierzenia, jak mu na tym zaleŜy. Ale nie przyjmują. 
Minął juŜ czas dany Robertowi na ochłonięcie. Otwieram drzwi pokoju. Okno szeroko 
otwarte, wiatr porusza firankami. Roberta wywiało. 
138 
139 
Gdzieś z podwórza dochodzi głos: — Niech się odpier- j doli! 
—  Nie martw się redaktor — mówi Leonard W. — Za-1 praszam na piwo. 
Idziemy w kierunku restauracji „Pod Kogutem". Po| drodze Leonard W. z wprawą 
przewodnika pokazuje mi| miejsca, gdzie rozegrały się wydarzenia 12 lutego. 
Przy ślepej ścianie budynku mieszczącego przed wojną ii sklep pod nazwą „Towary 
kolonialne" — ten napis jeszcze pozostał — Robert został złapany. Obok kiosku] „Ruchu" 
czekał, aŜ przyniosą sznurek. Na tarasie przed-| szkoła bili go i załoŜyli mu sznurek na szyję. 
Na tymj sznurku wlekli go do parku. A to są drzewa, na których próbowali go powiesić. 
Jedno ma za wysoko gałęzie,| wielki dąb, pomnik przyrody. Drugie zaś pasowało, ale sznurek 
się urwał. W tych krzakach bili go na odchod-] nym. 
—  Tak to wygląda — mówi Leonard W. 
„Pod Kogutem" nie ma juŜ piwa. Pan W. oddala się] mrucząc coś pod nosem, dzień kończy 
się złym akordem.! 

background image

Zgodnie z procedurą, zanim dotrze się do prokuratora prowadzącego sprawę, trzeba się 
skontaktować z rzeczni^ kiem prasowym prokuratury. 
— Dylemat polega na tym — mówi rzecznik Wojtczai 
— Ŝe podejrzani są uczciwymi, pracującymi i uczącymi się' młodymi ludźmi,  a 
poszkodowany ma jak najgorszą opinię. Ale nawet ci podsądni nie mogą przecieŜ wymierzać 
sprawiedliwości. Tego nie moŜemy tolerować. 
Rzecznik prasowy jest teraz pod wraŜeniem nowej zbrodni. Dwóch więźniów powiesiło w 
celi współmieszkańca. Działo się to w więzieniu w Rawiczu. Torturowali go kilkanaście dni. 
Władze więzienne przymykały oczy, nikt niczego nie dostrzegł. Co w tym systemie 
szwankuje 
— zastanawia się pan Wojtczak. 
— TakŜe i w sprawie Roberta W. odbija się jak w soczewce cała ułomność Ŝycia 
społecznego. Komendant posterunku, dysponujący całym aparatem moŜliwości, nie potrafi 
sobie poradzić z 15-latkiem. TakŜe i sąd dla nieletnich nie jest bez winy. 
Sprawą przeciwko pięciu zajmuje się prokurator Marek Śmigaj. Właśnie kończy pisać akt 
oskarŜenia. Nie moŜe wypowiadać się na temat ewentualnych wyroków. Z jego punktu 
widzenia to jest paragraf 159 — udział w pobiciu z uŜyciem niebezpiecznego narzędzia. A 
więc nie próba morderstwa. 
Proszę o zgodę na widzenie z podejrzanymi. Niestety, nie wszyscy przebywają w Lesznie, 
niektórych przewieziono gdzie indziej, tu jest zbyt kameralny areszt. Nie wszyscy chcą teŜ 
rozmawiać z dziennikarzami. 
A Piotr S.? Tak, on jest na miejscu, ale czy się zgodzi? 
Uzbrojony w odpowiedni glejt prokuratorski idę do Aresztu Śledczego w Lesznie. 
Areszt dotyka jednej ze ścian gmachu Urzędu Wojewódzkiego. Blisko znajduje się szkoła, na 
dziedzińcu hałasują dzieci. Ich okrzyki mieszają się z ulicznym gwarem, niedaleko centrum 
miasta. 
Ale w areszcie, za metalową bramą panuje niemal sterylna cisza. Do pokoju widzeń straŜnik 
wprowadza Piotra S. Szczupły, nienaturalnie blady, z twarzą okoloną ciemnym zarostem. 
Zgadza się na rozmowę. 
Tak, Ŝałuje, ale czasu juŜ nie cofnie. Bardziej szkoda mu kolegów niŜ Roberta. On jest 
najstarszy, mógł zapobiec, nie zrobił tego. 
— Jestem najbardziej winny — mówi. 
Roberta nigdy nie lubił, rozbestwiony szczeniak. Udawał podrywacza, ale dziewczyny 
traktowały go jak powietrze. Grał rolę człowieka interesu. Często pytał: „Chło- 
140 
141 
paki, chcecie coś sprzedać?". Ale nie miał pojęcia o warto- j ści przedmiotów. Nie znał się na 
niczym. 
Co jeszcze? „Murzyn" to był taki zapaleniec, słomiany I ogień. Przyszedł kiedyś do 
warsztatu, pytał szefa o robotę, I bo potrzebował forsy. Majster kazał mu na próbę oczyścić z 
rdzy podwozie malucha. Poskrobał śrubokrętem, po-| wzdychał i uciekł. Za cięŜko mu było. 
KaŜdy miał do niego pretensje, kaŜdemu coś zrobił.J I tak do tego doszło. Sprawa chwili. 
Postanowili goj nastraszyć. Dlaczego bili? No, nie wiadomo, sprawa chwili, 
Z Robertem nikt nie chciał rozmawiać. MoŜe dlatego oni się zrobił całkiem dziki? Nie miał w 
tej wiosce nikogo, był] sam. 
Czy po wyjściu na wolność chce coś powiedzieć Rober-J towi? Nie. Nie ma o czym z nim 
mówić. Miał dostać w uchc i dostał, naleŜało się. 
Ale ten sznurek... Mój BoŜe, ten sznurek, to stało siej niespodziewanie, zagrały emocje, ten 
sznurek został za-J wiązany w pętlę poza wolą Piotra i poza wolą chłopaków.] Podświadomie. 
Czy teraz tę pętlę moŜna rozwiązać? 

background image

Robert prowokował. Zachowywał się tak, jakby chciał pokazać, Ŝe ma ich za nic, Ŝe sarn 
jeden jest mocniejszy oc ich pięciu. Nie płakał, nie prosił. Milczał kiedy bilij Dlaczego on tak 
milczał? Dlaczego był taki twardył PrzecieŜ po kaŜdym coś widać w takiej sytuacji, strach,] 
ból. A po nim nic. Nic! I dlatego puściły nerwy. 
Czy spodziewa się konkretnego wyroku? Czy ma jakiś plan na najbliŜsze lata, być moŜe, za 
kratami? Nie, nie chce zapeszyć, jest przesądny. 
Tak, tęskni za wolnością. Ale czy o tym trzeba mówić? 
.,Z podróŜne] walizki" STANISŁAW DULKO 
Stanisław Dulko — psychiatra seksuolog, adiunkt Zakładu Seksuologii i Patologii Więzi 
Międzyludzkich w Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego; specjalista w zakresie 
transseksuologii. 
Stefan Kos: — To tutaj, w tym gabinecie, mógłbym ; dostać skierowanie na operację, która 
przemieniłaby I mnie w kobietę? 
Stanisław Dulko: — Pana lekki, nieco Ŝartobliwy, ton ¦ przystaje do problematyki 
transseksualizmu. Brak -ntyfikacji z własną płcią cielesną to nie farsa, lecz ¦.mat. Dramat 
niezgody z własną płcią, z własnym ciałem ¦¦.ktowanym jak więzienie, w którym zamknięta 
jest ¦rew woli psychika odpowiadająca płci odmiennej. Ten <mat przeŜywany przez 
transseksualistów potęguje to scze, Ŝe pozostają oni w nieuchronnym konflikcie nie ko z 
samym sobą, ale równieŜ z rodziną, środowiskiem ,vodowym, całym społeczeństwem, 
skłonnym aprobować jedynie te normy zachowań, które z góry są kaŜdej jednostce przez jej 
płeć, od momentu narodzin, przypisane, S.K.: — Tak było w przeszłości. Wtedy, kiedy o 
trans-seksualizmie miano powszechnie mylne zgoła wyobraŜenia. Wtedy, kiedy męŜczyzn 
uwaŜających się za kobiety i kobiety uwaŜające się za męŜczyzn traktowano jak dewiantów. 
O, właśnie. Czy nie lepiej, zamiast kierować na operację zmiany płci — leczyć? 
143 
S.D.: — Kuracja hormonalna zwykle poprzedza operację. A w ogóle to transseksiializm nie 
jest chorobą psychiczną, a tym bardziej zboczeniem czy dewiacją seksualną. 
S.K.: — Jest na to dowód? 
S.D.: — Leki psychotropowe likwidują objawy choroby psychicznej. Leki znoszące popęd 
płciowy i podniecenie seksualne — likwidują objawy dewiacji seksualnych. Zlikwidowanie 
popędu płciowego nie pociąga za sobą istotnych zmian w zachowaniu transseksualistów. 
S.K.: — Obawiam się, Ŝe dramaty i komplikacje społeczne związane z transsęksualizmem nie 
kończą się z chwilą wkroczenia chirurga. MoŜe czasem potęgują się nawet. Stosunkowo 
prosty i łatwy jest rozwód, do którego obliguje operacyjny zabieg zmiany płci, jeśli pacjent 
pozostawał w związku małŜeńskim. Ale co dzieje się, jeśli transseksualista, który poddał się 
operacji — ma małe dzieci? Jak im wytłumaczyć, Ŝe zamiast tatusia pojawiła się druga 
mama? W interesującej pracy o transseksuali-zmie napisanej przez pana wspólnie z 
kierownikiem¦) Zakładu, prof. Imielińskim i wydanej przez Państwowe i Wydawnictwo 
Naukowe (ksiąŜka rozeszła się błyskawi-' cznie) wyczytałem, Ŝe przewaŜająca część pańskich 
pacjentów nie tylko deklaruje chęć utrzymywania po operacji dalszych kontaktów ze swymi 
dziećmi, ale zapewnia, Ŝe kontakt taki rzeczywiście nadal utrzymuje. Przyznam \ się, Ŝe nie 
bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to praktycz-nie wygląda. Podejrzewam zresztą, Ŝe 
deklarowanie chęci utrzymywania po operacji kontaktu z dziećmi, jest; zjawiskiem typowym 
tylko dla naszego kraju, w którym \ zachowania społeczne determinuje tradycja katolicka j i 
gdzie dobro dziecka uwaŜa się we wszystkich okoliczno-1 ściach za nadrzędne. Być moŜe w 
krajach o tradycji i protestanckiej, bardziej laickich, transseksualiści po dokonaniu operacji 
nie tylko zmieniają miejsce zamieszka-nia, co jest wszędzie regułą, ale takŜe zrywają 
kontakt^ 

background image

z dawną swoją rodziną i dziećmi. Bywał pan za granicą — w USA, Kanadzie, Szwecji, 
zapoznając się z pracą tamtejszych ośrodków badających naukowo problematykę 
transseksualizmu. Czy jest tam rzeczywiście inaczej pod tym względem? 
S.D.: — Statystyki — przynajmniej te, które dane mi było tam poznać — nic nie mówią o 
tym. Wielce charakterystyczna jest natomiast inna róŜnica, wyraźnie wybijająca się w 
zestawieniach statystycznych. OtóŜ w tak zwanych wysoko rozwiniętych krajach, wśród 
operowanych przewaŜają męŜczyźni pragnący stać się kobietami. W Polsce (oraz innych 
krajach socjalistycznych, takich jak ZSRR, NRD, Czechosłowacja) stosunek ten jest zgoła 
odwrotny. CzyŜby — pomijając wszystkie psychomedy-czne uwarunkowania — świadczyło 
to o tym, Ŝe społeczna pozycja kobiety jest w krajach tzw. realnego socjalizmu mniej 
atrakcyjna niŜ w bogatych krajach kapitalisty-cznych?.Pytanie jest retoryczne. Odpowiedzi 
nie oczekuję- 
S.K.: — W Stanach Zjednoczonych przypatrywał się pan metodom pracy światowej sławy 
seksuologa specjalizującego się w problematyce transseksuologii — prof. Johna Moneya z 
Uniwersytetu im. Hipkinsa w Baltimore. Czym róŜnią się jego metody diagnostyczne i 
terapeutyczne od stosowanych w Polsce, w tym tu Zakładzie, kierowanym przez równie 
znanego w świecie naukowym seksuologa, prof. Kazimierza Imielińskiego? 
S.D.: — Metody diagnostyki i terapii są podobne, szczególnie we wstępnym etapie. Zaznacza 
się ciągły postęp, ciągły rozwój. Stale wprowadzane są nowe udoskonalenia, przeprowadzane 
są nowe eksperymenty. Nie zawsze dające pozytywne rezultaty, co zwiększa rezerwę, z którą 
nadal, zarówno u nas w Polsce, jak na tzw. Zachodzie chirurdzy przyjmują ostateczne, 
operacyjne rozwiązania. Co ciekawe, sami pacjenci niechętnie przyjmują propozycje 
kompromisowych rozwiązań, np. po- 
 
144 
145 
przestanie na kuracji hormonalnej, z reguły dąŜąc do operacji. Tendencja ta obserwowana jest 
na całym świecie. Tyle Ŝe w Polsce, inaczej niŜ w USA czy RFN stosunkowo długo, bo przez 
dwa lata prpwadzimy obserwację ew. kandydata na operacyjny zabieg zmiany płci i dopiero 
po tym okresie, ewentualnie, wydajemy stosowne zezwolenie; takie, o jakim wspomniał pan 
na początku naszej rozmowy. W USA i krajach Europy Zachodniej moŜna w ogóle uniknąć 
długiego okresu obserwacji, jeśli skorzysta się z usług którejś z prywatnych klinik chirurgii 
plastycznej oferującej zabiegi zmiany płci. I w naszym kraju jeden spójny, zunifikowany tryb 
postępowania w tym względzie powstał stosunkowo niedawno. Dopiero w 1983 roku, na 
ogólnopolskim spotkaniu ekspertów z zakiesu seksuologii, psychiatrii, endokrynologii, 
ginekologii i prawa — ustalono jednolity tryb kwalifikujący transseksualistów do leczenia i 
operacji. Wprowadzony został po raz pierwszy dwuletni „test realnego Ŝycia" — dwuletnia 
obserwacja pacjentów sprawdzających się w nowej roli, zgodnej z psychicznym poczuciem 
płci — w ośrodku uniwersyteckim w Baltimore, prowadzonym przez prof. Moneya. Test ten 
zapoŜyczyliśmy. -Ale seksuolodzy z tego ośrodka .wyprzedzają nas w innych dziedzinach. 
My się zupełnie nie zajmujemy np. leczeniem hormonalnym dzieci wykazujących skłonności 
transseksualne, w czym oni mają znaczne osiągnięcia. Nasze zaś opóźnienie wtej dziedzinie 
wynika z ograniczenia prawnego. OtóŜ w Polsce leczeniu hormonalnemu moŜna się poddać 
dopiero po osiągnięciu pełnej dojrzałości psychofizycznej. Ograniczenie to uwaŜam za 
słuszne. 
S.K.: -...... Czy dwuletni „test próbny" jest naprawdę 
konieczny? 
S.D.: — Konieczny, Dwa lata obserwacji pacjenta występującego w nowej roli — męŜczyzny 
sprawdzającego się w Ŝyciu jako kobieta, kobiety próbującej Ŝyć jako męŜczyzna — pozwala 
uniknąć pomyłek wynikających 

background image

146 
czasami z subiektywnych wraŜeń pacjentów. Powstaje obraz zobiektywizowany. Badania 
laboratoryjne teŜ są oczywiście w czasie tego „testu Ŝycia" przeprowadzane. Późniejsza zaś 
kuracja hormonalna ułatwia wejście w nową rolę. DuŜe terapeutyczne znaczenie ma 
stosowana czasem zmiana dokumentów stanu cywilnego — dokonywana, jeśli prawo na to 
pozwala, jeszcze przed operacją. 
S.K.: — ZałoŜę się, Ŝe w USA łatwiej tę zmianę przeprowadzić niŜ w Polsce. 
S.D.: — Myli się pan. Tam wszystko zaleŜy od tego, w którym stanie podejmie się starania o 
zmianę dokumentów. Relacje prawne są bowiem niemal w kaŜdym stanie inne. Trafiają się 
więc stany, w których transseksualiście trudniej o zmianę metryki niŜ w Polsce. 
S.K.: — Jakie są przyczyny powodujące zaburzenia w identyfikacji płciowej? 
S.D.: — NajróŜniejsze. MoŜe to być defekt genetyczny. Stresy przeŜywane przez kobietę w 
czasie ciąŜy. Brak odpowiedniego obiektu do identyfikacji we wczesnym dzieciństwie. Z 
oryginalną teorią wystąpił wspomniany tu juŜ przeze mnie prof. Money. Według niego 
transseksu-alizm rodzi się we wczesnym, dzieciństwie. Identyfikacja (czyli naśladownictwo 
swojej płci) i komplementacja (czyli umiejętność odwzajemnienia płci przeciwnej) mają wg 
Moneya swoje schematy reprezentacji w mózgu. Jeśli schematy te ulegną przesunięciu, tak, 
Ŝ

e jeden schemat znajdzie się na miejscu ~ drugiego — chłopiec zaczyna myśleć i 

zachowywać się jak dziewczynka i odwrotnie. 
S.K.: — Najistotniejsze róŜnice między tym, co dzieje się w kwestij, transseksualizmu gdzieś 
tam za oceanem i u nas w kraju, polegają jednak chyba nie na róŜnych teoriach naukowych, 
ale na praktyce postępowania. Np. w kwestii przeprowadzania zmian w zapisach aktów stanu 
cywilnego. Jest to dlatego tak waŜne, Ŝe przecieŜ na podziale ról społecznych według płci 
opiera się sprawne funkcjonowanie kaŜdego społeczeństwa. Niewzruszoność 
147 
zapisów metrykalnych uwaŜana jest w cywilizowanych] państwach za gwarancję ładu 
społecznego. Czy moŜna i pozwolić na zburzenie tak waŜnych zasad dla dobrać kilku, 
kilkuset czy nawet kilku tysięcy transseksuali-stów? Pytania te świadomie przejaskrawiam. 
Stawiam je i tak, jak to mogą czynić prawnicy, wśród których z pew-: nością nie brakuje 
przeciwników wydawania transseksu-alistom nowych dokumentów. ChociaŜ wszystko zaleŜy 
ostatecznie od kraju. Ja przyjąłem wprawdzie do wiadomości, to co mi pan o USA 
powiedział, ale wciąŜ nie mogę uwierzyć, Ŝe w tak bardzo liberalnej Ameryce, w kraju, gdzie 
nie znany jest system meldunkowy, a policji wystarcza wylegitymowanie się prawem jazdy 
— transseksuali-ści łatwo mogą zyskać nową płeć, ale trudniej im o nowe : dokumenty. 
S.D.: — Pierwszą w USA sądową zgodę na zmianę dokumentów transseksualisty po operacji 
zmiany płci • wydano dopiero w 1967 roku, w stanie Illinois. (W RFN. procedura taka 
dozwolona jest juŜ od połowy lat pięćdziesiątych). Ale to, co obowiązuje w stanie Elinois, nie 
obowiązuje w stanie Kolorado. OtóŜ w stanie tym, całkiem współcześnie, autorytatywny 
panel ekspertów z dziedziny prawa i medycyny wypowiada się przeciw udzielaniu zezwoleń 
na wprowadzanie zmian w dowodach stant cywilnego! Motywując to m.in. tym, Ŝe po 
operacji zmia ny płci pacjent pod względem składu chromosomó\ reprezentuje tę samą płeć 
co przed operacją. W innyc| znów stanach korektę zapisu płci w dokumentach metr kalnych 
utrudniają konserwatywni prawnicy, dowodzą-j cy, Ŝe metryka stwierdza wyłącznie fakt 
mający jniejsce w momencie narodzin.  Na dobrą sprawę tylko imięl moŜna zmienić w USA z 
jednaką łatwością we wszystkich! stanach. Biorąc to właśnie pod uwagę, wspomniany tu juŜl 
przeze mnie wielokrotnie prof. Money opracował na i uŜytek swoich pacjentów metodę 
nazwaną przezeń meto- 
dą „małych kroków". Łańcuch działań prowadzących powoli, ale konsekwentnie, do celu. 
NaleŜy więc, po pierwsze, uzyskać sądową zgodę na zmianę imienia. Po drugie, uzyskać 
zaświadczenie lekarskie stwierdzające, Ŝe osoba nosząca nowe imię, choć posiada płeć 

background image

odmienną, podmiotowo toŜsama jest z osobą mającą dokumenty na stare imię. Opierając się 
na powyŜszych naleŜy, po trzecie, wystąpić do sądu o stwierdzenie, Ŝe osoba o starym i 
nowym imieniu jest jednym i tym samym człowiekiem. Dopiero to pozwala na wystąpienie, 
po czwarte, o wydanie wszystkich potrzebnych dokumentów sporządzonych z 
uwzględnieniem płci nowo uzyskanej. Negatywny stosunek do zmiany płci dokonanej drogą 
operacyjną potrafi nawet bardzo „nowoczesne" organizacje zepchnąć na skraj śmieszności. 
Na przykład jedna z prominentnych działaczek amerykańskiego ruchu wyzwolenia kobiet 
oświadczyła oficjalnie, Ŝe nie będzie się przyjmować do szeregów Women's Liberation 
transseksualistek, które przed operacją były męŜczyznami. 
S.K.: — NowoŜytne feministki obawiają się męskich agentów w Ŝeńskim ciele; uwaŜają, być 
moŜe, Ŝe mogą one (oni) rozsadzić organizację od środka. 
S.D.: — Nawet najbardziej demokratyczne i liberalne społeczeństwa nie mogą pozbyć się 
podejrzliwości, a nawet wrogości, wobec praktyki zmiany płci. We Francji, państwie wysoce 
demokratycznym, do połowy lat siedemdziesiątych nie zezwalano na operacyjną zmianę płci. 
Zaś tym obywatelom francuskim, którzy poddali się operacji za granicą, nie pozwalano na 
wyrobienie nowych dokumentów. Do dziś przewaŜa wśród francuskich lekarzy pogląd, Ŝe 
operacja, której pragnie transseksualista po to, aby — załóŜmy — przekształcić się z 
męŜczyzny w kobietę, da się porównać do operacji ucięcia zdrowej nogi, na który to zabieg 
Ŝ

aden chirurg zgodzić się nie moŜe. Lekarze przyznający, Ŝe przeprowadzenie operacji 

148 
149 
 
na zdrowym ciele transseksualisty jest dopuszczalne po to, aby uzyskać zdrową duszę, 
wyzwolić pacjenta z pęt okrutnych cierpień psychicznych, są ciągle w mniejszości. Podobnie 
jak prawnicy. W Anglii przeciwnicy operacji zmiany płci powoływali się do niedawna z 
niejakim sukcesem na edykt wydany przez króla Henryka VIII, zakazujący poddanym 
poddawania się „jakimkolwiek zabiegom powodującym uszkodzenie części ciała koniecznych 
do obrony królestwa".           : 
S.K.: —- Z czego moŜna wnosić, Ŝe przeciwnicy praktyki operacyjnej zmiany płci w Anglii 
uwaŜają, Ŝe ojczyzny broni się penisem. Wracając zaś do Polski. Od jak dawna dopuszczone 
są w naszym kraju operacje zmiany płci? I czy łatwo zmienić sobie przed taką operacją 
dokumenty? 
S.D.: — Pierwsza operacja zmiany płci wykonana została w Polsce w roku 1963. Od tego 
czasu w naszym, kraju przeprowadzono leczenie około osiemdziesięciu transseksualistów. 
Zmianę metryki przeprowadzić moŜna od lat pięciu bez specjalnych trudności, sądownie. -
MoŜna nawet wziąć po zmianie płci ślub, nie tylko cywilny, ale i kościelny. 
S.K.: — Dziwne. Kościół katolicki uznaje w zasadzie tylko te związki, które łączą się dla 
prokreacji. A transse-ksualista po operacji dzieci płodzić nie moŜe. 
S.K.: — My tutaj,, w naszym zakładzie, wydajemy na Ŝądanie zainteresowanych parafii 
stosowne zaświadczenia. KsięŜa, dający śluby naszym pacjentom są w całkowitym porządku. 
Kościół nie zajął jeszcze oficjalnego stanowiska. W 1984 roku zorganizowano w Watykanie 
sympozjum naukowców i teologów dla przedyskutowania fenomenu transseksualizmu i 
zjawiska zmiany płci. śadnych decyzji na tym sympozjum nie podjęto jednak; postanowiono 
odłoŜyć próbę sformułowania jednoznacznego stanowiska na czas późniejszy, Ŝadnym 
terminem nie określony. 
S.K.: — Rozumiem tę taktykę. I doceniam. Świeccy prawnicy są w znacznie trudniejszej 
sytuacji nie mogąc odkładać na nieokreśloną przyszłość rozstrzygnięcia problemu: kim, w 
sensie prawnym, staje się dla dzieci rodzic, który zmienił płeć. A w ogóle to wyobraŜałem 
sobie, Ŝe rozmowa z panem o róŜnych „zagranicznych aspektach" transseksualizmu umocni 
mnie w przeświadczeniu, Ŝe społeczeństwo nasze jest i w tym względzie — jak w wielu 

background image

innych—zacofane, nietolerancyjne, purytańsko załgane. Tymczasem jak dotąd nic takiego się 
z naszej rozmowy nie wykluło. 
S.D.: — Bo i nie mogło. Lekcja seksuologii aplikowana Polakom w uderzeniowych dawkach 
w okresie ostatnich lat kilku przyniosła m.in. ten skutek, Ŝe przestaliśmy się wstydzić seksu. 
ś

e mówimy o nim głośno, zamiast plotkować po kątach. Byłem niedawno konsultantem filmu 

popularnonaukowego o transśeksualizmie, który to film na tegorocznym Festiwalu Filmów 
Dokumentalnych w Krakowie zdobył nagrodę Brązowego Lajkonika. OtóŜ bohaterowie tego 
filmu - transseksualiści oczywiście — mówili o swych problemach i tragicznych uwikłaniach 
wprost do kamery, nie kryjąc twarzy. W USA jest w dobrym tonie bawienie zaproszonych 
gości opowieściami o swoich problemach seksualnych. Na spotkaniach towarzyskich u nas 
zwyczaju tego jeszcze się nie obserwuje. Zaręczam jednak, Ŝe jeśli ostre tempo edukacji 
seksualnej społeczeństwa nie osłabnie nieco — pojawi się on niechybnie. 
S.K.: — Czy zdarzyło się panu podczas jakiegoś party w USA lub Kanadzie trafić na 
dyskusję zapoczątkowaną zdaniem: .„Nie wiem dlaczego nie jest on tak figlarny, jakbym tego 
pragnął. MoŜe dzieje się tak dlatego, Ŝe zrobił mi go d'f Scott? Ten chirurg jest stanowczo 
przereklamowany! Niestety, zbyt późno dowiedziałem się, Ŝe penisy wychodzące spod ręki 
dr.Kohna odznaczają się znacznie większą operatywnością". 
150 
151 
S.D.: — Nie. Na nic takiego nie udało mi się trafić. Ale problem to jest, i to bardzo powaŜny, 
wbrew Ŝartom, na które pan sobie znowu pozwala. 
S.K.: — Operacyjnie wykreowany męŜczyzna nie ma erekcji. Nie ma więc takŜe największej 
przyjemności towarzyszącej stosunkowi płciowemu. 
S.D.: — Ma przyjemność trochę innej natury. U nasady operacyjnie stworzonego penisa 
pozostaje bowiem łechtaczka. Co do erekcji zaś, to niektóre rozwiązania chirurgiczne 
przewidują spreparowanie urządzenia umoŜliwiającego spermatopodobny wytrysk. Nie daje 
on wpraw-; dzie uczucia rozkoszy, zainteresowani twierdzą jednak, Ŝe wystarczającą rozkosz 
sprawia im świadomość, Ŝe i mogą dawać rozkosz partnerce. Ci zaś transseksualiści,! którym 
chirurdzy stworzyli pochwy, uŜywając skóry! z obciętego penisa i moszny, odczuwają 
mniejszą lubi większą przyjemność przy stosunku w zaleŜności od tego,;| na ile operującemu 
udało się zachować w transplantowa-j nej tkance komórki czuciowe. RóŜnie z tym bywa. Naj-
' większe kłopoty występują na ogół przy przedłuŜaniu j przewodu moczowego. 
S.K.: — Gdybym zechciał zmienić płeć, do jakiego krajuj radziłby mi pan wyjechać? Gdzie 
chirurgia tego typu stc według pana najwyŜej? 
S.D.: — Nigdzie nie trzeba wyjeŜdŜać. Polska chirurgu plastyczna, specjalizująca się w 
zmianie płci (czy ściślej formułując — w zewnętrznym upodabnianiu drogą zmiaj ny cech 
zewnętrznych do płci przeciwnej — bo cec charakteru i sposób zachowania zdobywa się 
pozaopera^ cyjną drogą) stoi na bardzo wysokim poziomie. A opęracj« przeprowadzane w 
kraju odbywają się w ramach społecz^ nej słuŜby zdrowia. 
S.K.: — A ja jestem uparty. Proszę powiedzieć, ii konkretnie musiałbym za taki zabieg 
zapłacić gdzieś 
Wielkim Oceanem. Myślę o renomowanych klinikach oczywiście. 
S.D.: — Akurat nie mogę wygrzebać z pamięci, ile to wynosi w USA. Na pocieszenie zdradzę 
jednak, Ŝe jako męŜczyzna pragnący przemienić się w kobietę zapłaci pan znacznie mniej, niŜ 
kobieta pragnąca przybrać męską postać. W RFN na przykład — nie wiem dlaczego pamięć 
nie zawodzi mnie akurat w przypadku tego kraju — zabieg przemienienia męŜczyzny w 
kobietę kosztuje około 12 tysięcy; zaś kobiety w męŜczyznę około 25 tysięcy marek. 
S.K.: — Chyba rozumiem przyczyny. W przypadku męŜczyzny stopień komplikacji jest 
znacznie prostszy: ciach i po krzyku. 
S.D.: — śe teŜ wciąŜ trzyma się pana ten lekki — nazbyt lekki! — styl. 

background image

S.K.: — Przepraszam. JuŜ nie będę. Proszę mi wierzyć, Ŝe naprawdę jestem liberalny. 
Rozumiem tragedię ludzi skazanych na przebywanie w „cudzym" — często zgoła 
znienawidzonym ciele. Doceniam wysiłek tych seksuologów, którzy w wyniku wieloletnich 
starań doprowadzili do tego, Ŝe wyzwolenie się z tej pułapki jest dla transsek-sualistów 
moŜliwe. Na zakończenie jeszcze jedno pytanie. Jakie formy terapii z zaobserwowanych 
przez pana za granicą nie tylko zostały z powodzeniem przeniesione na polski grunt, ale takŜe 
wzbogacone, rozszerzone? 
S.D.: — W ostatnim okresie, w ramach poszukiwania nowych form pomocy 
transseksualistom (pomijając nowe metody operacyjne wprowadzone w Klinice Chirurgii 
Plastycznej AM w Łodzi), zorganizowaliśmy na wzór amerykański kilka spotkań 
transseksualistów, co ma na celu stworzenie społeczności wzajemnej pomocy. Jedno ze 
spotkań odbyło się z udziałem najbliŜszych osób z kręgu rodzinnego oraz partnerów 
erotycznych. Jest to niewątpliwie pewne novum. Spotkania te wzbudziły wielkie 
zainteresowanie i zapewne będą miały pozytyw- 
152 
153 
ny skutek terapeutyczny. Nie kopiujemy więc dosłownie doświadczeń prof. Moneya z 
Baltimore, który jest zapalonym propagatorem i organizatorem klubów transseksua-listów. 
Takich klubów u nas na razie nie ma, ale inne, podobne formy zastępują je wystarczająco. 
Rozmawiał: Stefan Kos 
Spis treści 
Adam Hollanek Jerzy Janicki 
Noc lwowskich profesorów  ...........................................         3 
Maria Hej da 
.Mój domowy notatnik...............................................•¦¦•       58 
Piotr Pytl akowski 
Pierwsze zabicie szczeniaka.........................--••¦......•¦•••     102 
W cykkf „Z podróŜnej walizki" 
STANISŁAW DULKO.............................................................      143 
Redaguje zespół 
Bolesław K. Kowalski, Stefan Kozicki, 
Aleksander Rowiński 
Opracowanie redakcyjne Małgorzata Górska 
Redaktor techniczny Danuta Marzec 
Projekt graficzny okładki Zdzisława Ludwiniak 
Ilustracja na okładce Witold Szolginia 
© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza 1988 
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄśKA-RUCH" WARSZAWA 
1988     ' 
Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egz. 
Objętość: ark. wyd. 7,35; ark. druk. 6,73 
Skład, druk i oprawa: Z. Graf. RSW „Prasa-KsiąŜka-Ruch" 
Piła, ul. Okrzei 5. 
Zam. 1723/88 U-71 
Nr prod. X-13/1631/87 
Ogarnął mnie bunt. Miałem dopiero 32 lata! T\ jednak moment tylko. Bo później juŜ było 
dobrze, lekko. 
Poczułem, Ŝe płynę w ciemnym tunelu. On rozs: się, stopniowo niknie i daleko, w 
perspektywie przedziwne istoty zbudowane ze światła. Ja dąŜę kierunku. Płynę dalej. Na 
granicy mroku i śł pokazały się wirujące, złociste i Ŝółtawe koła. S: znikły. Były niewaŜnym 

background image

etapem w mojej podróŜy, Ŝeniu do jasności. Do wielkiej, świetlistej przest Tam, gdzie bardzo 
chciałem się znaleźć. 
Jak mitu dobrze! Ta jasność jest bardziej świetlist słońce. I taka. dobra, Ŝyczliwa jakaś, pełna 
ciepła — latem. 
Postacie ze światła szły w 'moim kierunku. By-kilka. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Nie 
były pC ne do nikogo, kogo znałem. Zdawało mi się, Ŝe o; mnie czekały, a teraz idą 
przywitać. 
Fragment reportaŜu ElŜbiety Dziwisz „Naprawdę i ko jedno musisz: odejść", który ukaŜe się 
w 11. tomi „Ekspresu Reporterów". 
Koncepcja nieszczęśliwego wypadku została odrzucona, a uzasadnienie odrzucenia pokrywa 
się dokładnie ze zdaniem sądu pierwszej instancji. W kwestii samobójstwa nie ma juŜ jednak 
takiej zgodności. Sąd Wojewódzki uznał, Ŝe jest ono niemoŜliwe między innymi z powodu 
pogodnego usposobienia Marii W., jej miłości do dzieci, matki i męŜa, braku śladów depresji 
oraz z faktu niepo-zostawienia przez nią Ŝadnego listu do męŜa czy matki. Sąd NajwyŜszy 
zinterpretował te fakty inaczej. Wiadomo przecieŜ, Ŝe okoliczności towarzyszące 
samobójstwom nie dadzą się ująć w Ŝadne reguły i nieraz zdarzają się samobójstwa nie 
znajdujące Ŝadnego logicznego uzasadnienia. Pośród zeznań świadków na temat usposobienia 
Marii W. Sąd NajwyŜszy znalazł i takie, które mogły świadczyć o jej skrytym charakterze, o 
głębokim przeŜywaniu niewierności męŜa, o przemęczeniu zarówno fizycznym, jak i 
psychicznym. Fakt niespodziewanego wyjścia Antoniego W. z domu tragicznego wieczoru, 
rzekomo do matki, z którą rozstał się przecieŜ kilkadziesiąt minut wcześniej, mógł wzbudzić 
w Marii W. dodatkowe podejrzenia, a niewykluczone przecieŜ, Ŝe mogła odbyć się między 
nimi dramatyczna rozmowa, która potwierdziła plotki i domysły Marii W., i skłoniła ją w 
przystępie \ rozpaczy do targnięcia się na własne Ŝycie. 
Fragment reportaŜu Jana Świeczyńskiego i Krzysztofa Wesołowskiego „Ten uczynił, komu 
zaleŜało", który ukaŜe się w 11. tomiku „Ekspresu Reporterów". 
„EKSPRES REPORTERÓW" jest jedyną na polskim rynku wy-dawniczo-księgarskim 
reportaŜową serią ksiąŜkową o aktualnej tematyce. W następnym tomiku przedstawimy 
Czytelnikom jak zwykle trzy reportaŜe: 
• o aktualnym wydarzeniu • społeczno-obyczajowy • kryminalny 
'nic 
co ciekawe 
nie jest nam obce! 
szukajcie „Ekspresu Reporterów" w kioskach „Ruchu" i księgarniach 
W isbn 83-03-02419-1       cena zł 180