background image

Leigh Michaels 

Nowy wspólnik 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Metalowy dach zaskrzypiał żałośnie pod kolejnym ude­

rzeniem wiatru. Niby już kwiecień, a wydaje się, że jest 

środek zimy. To tylko takie wrażenie, pocieszyła się w duchu 

Melanie. Kudłaty piesek śpiący przy jej nogach cichutko 

zawył przez sen, wtórując zawodzeniu wiatru. 

Ktoś otworzył drzwi oddzielające biuro od warsztatu. Me­

lanie odwróciła się od komputera, popatrzyła na starodawny 
zegar wiszący na ścianie. Na progu stanął jeden z pracowni­

ków. Wycierał ręce w zatłuszczoną szmatę. Piesek, który 

czujnie podniósł głowę, znowu ułożył się do spania. 

- Jeszcze nie poszedłeś, Robbie? - zdziwiła się. 

- Pomyślałem, że położę na buicka jeszcze jedną warstwę 

wosku - odparł mechanik. - Trochę za mało błyszczał. 

Melanie uśmiechnęła się. 

- Jesteś niemożliwy. Tak dmuchasz i chuchasz na ten sa­

mochód, jakbyś go robił dla siebie. Zresztą nie tylko z tym 

jednym tak się cackasz. Doceniam to. Pan Stover będzie 

wniebowzięty, gdy jutro przyjedzie po auto. 

Robbie wzruszył ramionami. 

- Zależy mi, by klient był zadowolony. Koszt dodatko­

wego wosku jest niczym w porównaniu z sumą, jaką płaci za 
odrestaurowanie auta. Chcesz zobaczyć? - zapytał z nadzieją 
w głosie. 

RS

background image

Już widziała. Przez ostatni miesiąc oglądała go codzien­

nie. Ale jeśli teraz nie pójdzie, Robbiemu będzie przykro. 

Wstała i ruszyła za nim do warsztatu. Piesek deptał jej po 

piętach. Robbie rzucił ścierkę, sięgnął po następną. 

- Wycierasz ręce czy jeszcze bardziej je brudzisz? - za­

śmiała się Melanie. Popatrzyła na stojący w boksie kabriolet. 

W ostrym świetle błękitny lakier błyszczał jak lustro, śnież­

nobiały dach lśnił jak nowy. Prawdziwe cacko z poprzedniej 
epoki. Budzący zachwyt krążownik szos. - Wspaniały — po­
wiedziała z uznaniem. 

- Uhm - z satysfakcją potwierdził Robbie. Widziała, że 

rozpiera go duma. Z czułością pogładził błotnik. - Wygląda 

trochę inaczej niż wtedy, gdy ściągnęliśmy go z placu. 

- Pamiętam. Przywalony starymi błotnikami, na tylnym 

siedzeniu mysie gniazdo i od co najmniej dwudziestu lat bez 

oleju. Jest nie do poznania. 

- Silnik chodzi jak złoto. Chcesz posłuchać? 

Dobrze wiedziała, że Robbie o tym marzy. 

- Odłóżmy to do jutra. Wstawisz go do salonu, i wszyscy 

zaniemówią. Pan Stover padnie z wrażenia. 

Piesek, dotąd spokojny, nagle podbiegł do drzwi. Zjeżył 

się i zawarczał. Zaczął szczekać. 

Robbie zmarszczył brwi. 

- Za późno na klienta. Zresztą drzwi są zamknięte. 

- To pewnie Jackson. Ma klucz. Spokojnie, Scruffy. -

Piesek przestał szczekać, teraz już tylko wydawał z siebie 

głuche warczenie. Melanie otworzyła drzwi. 

- Jestem tutaj! - zawołała. 

Z biura wynurzył się młody mężczyzna. Spod rozpiętych 

pół beżowego płaszcza wyzierał czarny smoking. Starannie 

RS

background image

ułożone jasne włosy wyglądały, jakby dopiero co wyszły 

spod ręki fryzjera. Uczesał się przed wejściem czy utrwalił 

je lakierem? - mimowolnie przemknęło jej przez myśl. 

- Już myślałem, że po prostu poszłaś do domu - powie­

dział kwaśno. 

- Mogłabym zapomnieć o naszym spotkaniu? - zarepli­

kowała. - Pamiętam o tym równie dobrze jak ty. 

Melanie robiła wszystko, aby nie okazać swojej irytacji. 

Trudno lubić kogoś, kto wiecznie ma pretensje i żale. Wy­

znawała jednak zasadę, że w interesach należy poskramiać 

własne sympatie i... antypatie. Tak, powinna przewidzieć, że 

pojawi się właśnie dziś. Wszak zawsze wybierał jak najmniej 

odpowiedni moment. 

Jackson przeniósł wzrok na Robbiego. 

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? 

Ton, jakim zadał pytanie, nie pozostawiał wątpliwości co 

do jego intencji. Robbie poczerwieniał. 

- Melanie, mam zostać? 

- Nie, idź do domu. Angie czeka. - Robbie wyszedł bez 

słowa. - Prawdę mówiąc, przyszedłeś trochę nie w porę -

rzekła. - Robbie pokazywał mi auto, które właśnie skończył 

remontować. - Okrążyła samochód, z uwagą przyglądając 

się lśniącej karoserii. Robbie miał rację. Dodatkowa warstwa 

wosku cudownie wzmacniała efekt. Jutro rano musi mu to 

powiedzieć. Zasłużył na słowa uznania. 

Jackson popatrzył na buicka. 

- Nie rozumiem ludzi, którzy płacą takie pieniądze za... 

- Każdy ma prawo wyboru. Chyba nie chcesz mi wmó­

wić, że masz do tego osobisty stosunek. Nieźle dziś wyglą­

dasz - zmieniła temat. - To tylko kolacja czy może teatr? 

RS

background image

Jackson wystudiowanym gestem uniósł brwi. 

- Jeśli się wybierasz do Century Club, to raczej nie po­

wiesz, że to tylko kolacja. 

Nie raz zastanawiała się, czy Jackson rozjaśnia włosy, czy 

przyciemnia brwi. Coś musi robić, to oczywiste. Kontrast jest 

zbyt wyraźny. 

- Rozumiem. Cóż, ja nigdy tam nie byłam. 
- Czy to aluzja, żebym cię zaprosił? 

- Nie! Nie miałabym pojęcia, jak się tam zachować. 

- Chyba tak. - Jackson roześmiał się. - Chętnie bym je­

szcze pogadał, ale Jennifer na mnie czeka. 

Nie miała okazji poznać jego ostatniej panienki. Ciekawe, 

czy powiedział jej, skąd bierze pieniądze. 

- Więc jeśli masz dla mnie gotowy czek... 

- Mam. - Ruszyła do biura. Po drodze gasiła światła. 

Jackson uważnie patrzył na sumę wypisaną na czeku. 
- Dość skromnie. Jak można się za to utrzymać? 

- Nie można - potwierdziła. - To, co jest na czeku, to 

połowa miesięcznego zysku. Ja mam jeszcze pensję. 

- To nie jest w porządku. 

- Nie jest w porządku? Gdybyśmy zatrudnili menedżera, 

też byśmy musieli mu płacić. I to słono. Zarządzam firmą, 

więc biorę za to pieniądze. Jeśli ci to nie odpowiada, możesz 

tu pracować. 

- Pracuję. Ciągle mówię ludziom o naszej firmie. 
- I przez ostatni rok ściągnąłeś jedną osobę. Która w do­

datku niczego nie kupiła. 

- To już nie moja wina. 
- Może gdybyś się bardziej starał, znalazłoby to wyraz na 

twoim czeku. Cześć, Jackson, do zobaczenia za, miesiąc. 

RS

background image

Zamknęła za nim drzwi. Wyłączyła komputer i w zamy­

śleniu popatrzyła na wiszące na ścianie kluczyki. Co najmniej 

ze dwadzieścia. Jest z czego wybierać. 

- Jak myślisz, Scruffy? Czym dzisiaj wracamy? Za duży 

wiatr na kabriolet. Masz ochotę na corvettę starszą od twojej 
pani czy na niewiele młodszego sportowego pontiaca? 

Pontiac stał bliżej wyjścia i to przeważyło. Wzięła kluczy­

ki. Myślami wciąż była przy Jacksonie. Chyba bardzo mu się 

śpieszyło do tej Jennifer, bo zwykle zostawał dłużej i uparcie 

przekonywał, by odkupiła jego udziały w firmie. 

Chętnie by go spłaciła, gdyby miała ćwierć miliona dola­

rów. Albo gdyby Jackson się opamiętał i zszedł z ceny. 

Ale prędzej wygra w totka, niż to się stanie. 

Kiedy nazajutrz przyjechała do pracy, buick był wysta­

wiony na zewnątrz. Robbie postawił go przy samym wejściu. 
Kabriolet stał nieco na ukos, dach miał opuszczony. Wypo­
lerowany chrom lśnił w słońcu. 

Zaparkowała pontiaca i ruszyła do pochylonego nad ma­

ską Robbiego. Scruffy, z nosem przy ziemi, buszował po 

parkingu. 

- Nie boisz się, że szyba się zakurzy? - zażartowała, pod­

chodząc do buicka. 

- Pomyślałem, że jak go tu wystawię, to przyciągnie uwa­

gę. - Pokazał na szosę biegnącą w pobliżu salonu. - Wszy­

scy będą zwalniać, żeby go lepiej zobaczyć. 

- Bez wątpienia. - Osłoniła oczy, patrząc na podjeżdża­

jący na parking samochód. - Szkoda, że nie możemy potrzy­

mać go tu z tydzień. Pan Stover właśnie przyjechał. 

Lata praktyki w biznesie nauczyły ją jednego - że czasa-

RS

background image

mi lepiej powiedzieć za mało niż za dużo. Dlatego teraz, gdy 

pan Stover wysiadł i ruszył w ich stronę, poprzestała na 

„dzień dobry". W milczeniu czekała na jego reakcję. 

Wiedziała, że to musi potrwać. 

Praca w tej branży nauczyła ją cierpliwości. Kolekcjone­

rzy zabytkowych aut to szczególna grupa klientów. Wiedzą, 

czego chcą. I żadne namowy, żadne przekonywania nie zmie­

nią ich nastawienia. Będą czekać na swój wymarzony samo­

chód, choćby miało to trwać latami. Taką samą cierpliwość 

trzeba okazać tym, którzy noszą się z zamiarem sprzedania 

swojego cennego okazu, ale nie mogą się zdecydować. Cierp­

liwość i jeszcze raz cierpliwość. Również przy samym pro­

cesie przywracania starego grata do dawnego blasku. Odna­

wianie zabytku wymaga czasu i spokoju. 

Przyjemnie było patrzeć na pana Stovera. Był jak urze­

czony. Jego odnowiony buick lśnił jak nowy. Pan Stover nie 

odrywał od niego oczu. Nie pierwszy raz była świadkiem 

podobnej sceny. Czekała. Nie odezwie się pierwsza, nawet 

gdyby miała tak stać godzinę. 

Kątem oka dostrzegła samochód skręcający z autostrady 

i podjeżdżający na parking przed salonem. Czyżby to była 

baritsa? Ten charakterystyczny kształt... Wprawdzie tylko 

raz widziała to auto, jednak jego wydłużona, sportowa syl­

wetka zapadła jej w pamięć. 

Odwróciła się, by widzieć lepiej. To baritsa. Lśniąca czar­

nym lakierem, jakby przed sekundą wyjechała od dealera. 

Nie miewali klientów jeżdżących takimi autami. 

Może Jackson wziął sobie do serca jej słowa? Wczoraj 

wybierał się do Century Club, czyżby tam zarekomendował 

ich firmę i kogoś zachęcił? 

RS

background image

Przestań się łudzić, zgromiła się w duchu. Najprawdopo­

dobniej ktoś chce zapytać o drogę. 

Baritsa zaparkowała obok zielonego ehevroleta. Kierowca 

nie wyłączył silnika. 

Przez przyciemnione okno widać było tylko zarys sylwet­

ki człowieka za kierownicą. Wysoki mężczyzna. Miał unie­

sioną rękę, jakby rozmawiał przez komórkę. 

Usłyszała głos pana Stovera i odwróciła się raptownie. Ale 

się zagapiła! 

- Przepraszam - rzekła ze skruchą. - Nie dosłyszałam. 

- Jestem oszołomiony, wprost nie wierzę własnym oczom 

- powiedział z uniesieniem. - Nigdy nie mogłem sobie da­

rować, że sprzedałem swojego starego buicka. To był mój 

pierwszy samochód. A teraz mam takiego samego, jest taki 

piękny... - Uśmiechnął się z rozmarzeniem, sięgnął do kie­

szeni. - Pora się rozliczyć. 

- Chodźmy do biura - zaproponowała Melanie. Nie mog­

ła oprzeć się pokusie, by jeszcze raz nie zerknąć na baritsę. 

Unikatowy samochód nie uszedł uwagi pana Stovera. 

- Ciekawe, czego tu szuka. Taki wóz nie bardzo pasuje 

do tego miejsca. 

- Może zobaczył buicka i chce go kupić. 

- Niech próbuje - uśmiechnął się pan Stover. 

Wprowadziła go do biura, wręczyła do przejrzenia papiery 

auta i poszła po kawę. 

Wyjęła z automatu dwa kubeczki, dodała cukier i śmie­

tankę. Ktoś otworzył drzwi. Podekscytowana, podniosła 

głowę. Nie powinna Uczyć na to, że człowiek, który przy­

jechał takim szpanerskim autem, zostanie ich klientem, jed­

nak nigdy nie wiadomo... 

RS

background image

Do środka wszedł Jackson. 

Zamurowało ją. Przecież był tu dopiero wczoraj. Odebrał 

czek, następne spotkanie planowali dopiero za miesiąc. 

Poza tym od kiedy Jackson jeździ baritsą? 

Pewnie pożyczył ją od Jennifer. 

- Mel - odezwał się Jackson. - Muszę z tobą pogadać. 

- Nie w tej chwili. Klient nasz pan. A właśnie teraz mam 

u siebie klienta. I liczę na pokaźny czek. 

- To nie zajmie ci dużo czasu. Usiądź, proszę. Chcę tylko 

powiedzieć, że. 

Potrząsnęła głową i wyszła. Zamknęła drzwi do biura. 

Kwadrans później pożegnała pana Stovera i z satysfakcją 

patrzyła, jak olbrzymi buick wjeżdża na autostradę. Baritsa 

nadal stała, za to Jackson gdzieś zniknął. 

Ledwie przestąpiła próg biura, usłyszała dziwne odgłosy 

dochodzące z warsztatu. Pośpiesznie otworzyła drzwi. 

- Co się dzieje? Czy komuś coś się stało? 

- Jeszcze nie - z ponurą miną odparł Robbie. 

- To o co chodzi? - Potoczyła wzrokiem po stojących 

mężczyznach. Robbie, dwóch pracowników i Jackson. 

Dziwne. Jackson zawsze trzymał się z dała od warsztatu. 

Jeśli już musiał, stawał w drzwiach. Jakby obsesyjnie się bał, 

że zaraz się ubrudzi. 

Robbie gniewnie popatrzył na Jacksona. 

- Próbował ukraść narzędzia. 

- Ukraść! - wybuchnął Jackson. - To oszczerstwo! Te 

narzędzia należały do mojego ojca, a teraz są moje. Niczego 

nie kradłem. 

Melanie zrobiła krok do przodu. 

- Zaraz, zaraz. Po co ci te narzędzia? 

RS

background image

- Właśnie - podchwycił jeden z mechaników. - Nawet 

by nie wiedział, do czego służą. 

- Wyjaśnijmy coś sobie - ciągnęła Melanie. - To nie są 

narzędzia twojego ojca, ale firmowe. Jesteś współwłaścicie­

lem, więc o co ci chodzi. 

Usłyszała, że ktoś wchodzi do środka. Odwróciła się. 

- Zaraz podejdę... - uśmiech zamarł jej na wargach. 

Na progu stał wysoki, barczysty mężczyzna. Kruczoczar­

ne włosy, oczy lśniące srebrzystym blaskiem. Przystojny, ale 

nie w tak wyzywający sposób jak Jackson. O takich się mó­

wi, że są interesujący. Za trzydzieści lat, gdy przeminie uroda 

Jacksona, ten nadal będzie atrakcyjny. 

Uspokój się, przykazała sobie w duchu. Przełknęła ślinę. 

Zrobiła krok w jego kierunku. 

- Już do pana idę. 

- Poczekam. - Miał głos taki sam jak oczy - aksamitny. 

- Nie śpieszy mi się. 

- Bardzo pana przepraszam, ale klienci nie mogą tutaj 

wchodzić. To wymogi firmy ubezpieczeniowej. Jeśli ze­

chciałby pan przejść na salę ekspozycyjną. 

- Nie jestem klientem. 

Teraz ją olśniło. To nie Jackson przyjechał baritsą, tylko 

ten facet. To on siedział za kierownicą. 

- Szukam kogoś. Czy jest tu Mel Stafford? 

Melanie zrobiła krok do przodu. 

- Owszem. To ja. 

Zaskoczyła go. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. 

-Pani? 

Już dawno powinna do tego przywyknąć. Ludzie zwykle 

tak reagowali, dowiadując się, że firmę prowadzi kobieta. 

RS

background image

Myślała, że już się z tym oswoiła i w takich sytuacjach 

nie powinna się irytować. 

Nie jest klientem. W takim razie po co tu przyszedł? 

- Czym mogę panu służyć, panie... - zawiesiła głos. 

Nie odpowiedział. Uważnie przyglądał się hali i stojącym 

w niej remontowanym autom. 

- Jackson - odezwał się wreszcie. - Mówiłeś, że firma 

zajmuje się klasycznymi wozami. 

Może jednak pomyliła się co do Jacksona? Może rzeczy­

wiście wziął sobie do serca jej słowa i zareklamował firmę? 

Tylko chyba niezbyt dobrze trafił. 

Jackson uciekał wzrokiem. 

- No tak, w pewnym sensie. 

- Ja bym nie nazwał tego stajnią wyścigowych maszyn. 

- Nie mówiłem... 

- To bardziej wygląda na skład starych rzęchów. 

Melanie podeszła bliżej. 

- Przepraszam, że przerywam, ale jeśli przyszedł pan kry­

tykować nasze produkty, to uprzejmie proszę, by zechciał pan 

wyjść i przestał zabierać nam czas. 

Robbie z wrażenia wypuścił powietrze. Ona też nie mogła 

uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Nigdy nie zdarzyło się 

jej wyprosić klienta. 

- Mel Stafford - powiedział nieznajomy. - Domyślam 

się, że pani jest tu menedżerem. 

- Tak. I dlatego proszę... dlatego stwierdzam, że pora, by 

pan stąd wyszedł. 

- Tylko że ja się nigdzie nie wybieram - odparł. - Jestem 

nowym szefem. 

RS

background image

Wyatt spodziewał się, że jego oświadczenie może być 

sporym zaskoczeniem. Wystarczyło jedno spojrzenie na 

twarz Jacksona, by domyślić się, że niczego nie powiedział. 

Inaczej nie chowałby teraz głowy w piasek. 

Udaje, że nic się nie stało, przemknęło mu przez myśl. 

Nie spodziewał się jednak takiej reakcji. Trzech mechani­

ków patrzyło na niego groźnie, jakby zaraz mieli na niego 

skoczyć. Jackson pozieleniał jeszcze bardziej. 

A ich kierowniczka zaczęła klaskać, jakby właśnie odsta­

wił zabawną cyrkową sztuczkę. 

No nie, tego się nie spodziewał. 

Dziewczyna przestała klaskać. 

- Całkiem dobrze panu wyszło. Nie mam pojęcia, czemu 

Jackson chciał nas rozbawić, ale udało się. A teraz, pozwoli 

pan, że wrócimy do swoich zajęć. 

Wyatt podszedł do niej nieco bliżej. 

- To nie był żart, Mel. 

Ma zielone oczy, zauważył mimowolnie. Skrzące się gnie­

wem. Zielonooka i rudowłosa, niebezpieczne połączenie. 

Trzeba mieć się na baczności. 

- Dla ciebie pani Stafford. 

- Jak sobie pani życzy, pani Stafford. Gdyby to był żart, 

Jackson nie chowałby się z tyłu, zielony ze strachu. 

Odwróciła się i popatrzyła na Jacksona. Wyatt z satysfak­

cją obserwował, jak powoli zaczyna do niej docierać przykra 

prawda. 

- Do cholery, coś ty zrobił? - wydusiła. 

Jackson stał się jeszcze mniejszy. 

To bardzo ciekawe, pomyślał Wyatt, uważnie przypatrując 

się tej scenie. Pierwsze, co trzeba zrobić, to pozbyć się tej 

RS

background image

dziewczyny. Wyobraża sobie, że jest ważniejsza od szefa. To 

niedopuszczalne. 

Na jej twarzy malowały się zmienne emocje. Zdumienie 

przeszło w przerażenie, potem rezygnację. Zamrugała, sku­

piła uwagę na wpatrzonych w nią pracownikach. 

- Robbie, zabierajcie się do pracy - zakomenderowała. 

- Pan Barnett chciałby w tym tygodniu odebrać swojego 

forda. Panowie, zapraszam do mojego biura - zwróciła się 

do Jacksona i nieznajomego. - Tam spokojnie porozma­

wiamy. 

- Mel, ja... - niemal bezgłośnie wymamrotał Jackson. 

Wyattowi zrobiło się go żal. 

- Jackson nie będzie nam potrzebny. Wczoraj wieczorem 

załatwiliśmy formalne przejęcie. Wystarczy, gdy o szczegó­

łach porozmawiamy my dwoje... pani Stafford. 

Jackson z wdzięczności nie mógł wydobyć z siebie głosu. 

Przemknął między mechanikami i zniknął za bocznymi 

drzwiami. Stało się to tak szybko, że Melanie nie zdążyła 

zareagować. Z zawziętą miną popatrzyła na Wyatta. 

- Jeszcze pan pożałuje, że go pan puścił. 

- Zobaczymy - odparł spokojnie. 

Minęli warsztat, potem część wystawową, wreszcie weszli 

do niewielkiego biura. Wyatt szedł za dziewczyną, przyglą­

dając się jej szczupłej figurze podkreślonej dżinsami. Idzie, 

kręcąc biodrami. Ciekawe, czy to jej naturalny sposób cho­

dzenia, czy może to forma wyrażenia gotującej się w niej 

złości. Tego już się raczej nie dowie. Jej dni w firmie są 

policzone. 

Melanie usiadła za biurkiem. Nie skomentował tego. 

W końcu jest tu jeszcze menedżerem. Chwilowo. 

RS

background image

Spod biurka wynurzyła się kosmata mordka i kudłaty pie­

sek zaczął hałaśliwie obwąchiwać jego stopy. 

- Leżeć, Scruff - stanowczym tonem odezwała się dziew­

czyna i piesek zniknął pod biurkiem. 

Wyatt usiadł na fotelu na wprost biurka, położył ręce na 

poręczach i oparł brodę na dłoniach. Czekał. 

- Z tego, co pan powiedział, wnioskuję, że odkupił pan 

firmę od Jacksona. 

Milczał. Czas gra na jego korzyść. Niech powie, co ma do 

powiedzenia. Niech się zbłaźni. 

Niech się jej wydaje, że to ona pociąga za sznurki. 
Nie musi jej wyjaśniać, w jaki sposób został właścicielem. 

To nie jej sprawa. 

- Można tak to ująć - potwierdził. 
Melanie kiwnęła głową. 

- Dobrze go pan zna? 

Co się stało, że zrobiła się taka rozmowna? Właściwie 

mógłby od razu jej powiedzieć, że to na nic się nie zda. Nie 

po tym, jak się zachowała. Ale niby po co miałby ułatwiać 

jej życie? Chętnie popatrzy, jak zacznie się przymilać. 

- Od kilku miesięcy. 
- Aha. Ile mu pan zapłacił? 
Wyatt uniósł brwi. 

- Nie wydaje mi się, że to powinno panią interesować, 

pani Stafford. 

- Zapewniam pana, że nie powoduje mną jedynie czcza 

ciekawość. Ostatnio chciał ćwierć miliona dolarów. 

' - Tak? Odniosłem wrażenie, że według pani ta... firma 

nie jest tyle warta. 

Melanie uśmiechnęła się. 

RS

background image

Stał się czujny. Intuicyjnie wyczuwał, że sytuacja wymyka 

mu się spod kontroli. Ta dziewczyna chyba dobrze się bawi. 
Nie tak to sobie wyobrażał. 

- Owszem, uważam, że to wygórowana suma za połowę 

warsztatu. 

Za połowę? Jackson słowem nie wspomniał, że jest jedy­

nie współwłaścicielem. 

A może to tylko sprytna zagrywka Mel Stafford? 
Nieco oszołomiony popatrzył na nią podejrzliwie. 

- Mam dokumenty potwierdzające, że do Jacksona nale­

ży tylko połowa firmy - powiedziała. 

Nie uwierzył jej. To niemożliwe. 

- Jasne. Są gdzieś tutaj i nawet kiedyś mi je pani pokaże, 

w wolnej chwili. Pani Stafford, szkoda naszego czasu. Niech 

pani przestanie blefować. 

- Mówię prawdę. Ojciec Jacksona był małomiasteczko­

wym mechanikiem. Nie wiem, w jaki sposób stał się właści­

cielem połowy autoszrotu... 

Chyba musiał zrobić dziwną minę, bo urwała i popatrzyła 

na niego z zastanowieniem. 

- Miał pan rację, mówiąc, że to skład starych rzęchów. 

Tak było przez lata, dopiero od niedawna coś zaczęło się 

zmieniać. 

- I stało się żyłą złota. 
Dziewczyna skrzywiła się lekko. 

- To stwierdzenie na wyrost. Trzeba naprawdę się napra­

cować, by mieć jakiś zysk. 

Mówi poważnie. Ale to chyba nie może być prawda? 

- Tak czy inaczej - ciągnęła - ojciec Jacksona prowadził 

to złomowisko. Rozbierał samochody i handlował częściami, 

RS

background image

ściągał też stare auta. Nie mam pojęcia, gdzie je wyszukiwał. 

Przez lata uzbierał stosy części. Parę lat temu umarł, zosta­

wiając firmę Jacksonowi. Jackson nie chciał w to wchodzić, 
z miejsca chciał wszystko sprzedać. 

- Za ćwierć miliona dolarów. 
- Tyle zaśpiewał. Oczywiście to była cena z sufitu. Nikt 

nie był tak szalony, by tyle zapłacić. - Ogromne zielone oczy 

popatrzyły na niego. Wydawała się wcieleniem niewinności. 

- Aż do teraz. 

- Skoro staruszek Jacksona miał tylko połowę, do kogo 

należała reszta? 

- Do mojego ojca - odparła. - A on zapisał to mnie. 

Powinien się domyślić. Przenigdy nie powinien ufać Jack­

sonowi. Wiedział, że facet jest nieobliczalny. Zanim coś zro­

bił, powinien się dobrze zastanowić. 

Melanie zapatrzyła się w sufit. 

- No to już pan zna całą historię. Domyślam się, że teraz 

dopadnie pan Jacksona i cofnie transakcję. Nie trzeba było 

go puszczać... 

- Nie zamierzam go ścigać - powiedział bezbarwnym 

głosem. 

- Ale... - popatrzyła na niego niespokojnie. - Skoro za­

taił istotne szczegóły... 

- To prawda - potwierdził ponuro. 

- Dopuścił się oszustwa. 
- Zapewne. 

- W takim przypadku transakcja jest nieważna, bo nie 

miał pan pełnej wiedzy. 

- Niestety - rzekł. - To była umowa innego rodzaju. Pod­

sumowując, pani Stafford, ma pani nowego wspólnika. 

RS

background image

Pierwszy raz od przestąpienia progu jej biura poczuł coś 

w rodzaju satysfakcji - bo twarz pani Stafford zrobiła się 

jeszcze bardziej zielona niż twarz Jacksona. 

Wyatt nie był szczególnie mściwy ani złośliwy, jednak 

teraz miał ochotę roześmiać się głośno. 

RS

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Przez kilka chwil siedziała jak porażona. Daremnie pró­

bowała się uspokoić, ochłonąć. Sytuacja ją przerosła. 

Nie mogła pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Decydo­

wać się na poważną transakcję, nie mając pojęcia o firmie, 

którą się kupuje, jej kondycji, perspektywach na przyszłość? 

Przecież on nawet nie wiedział, że odkupuje tylko połowę 

udziałów. 

Ale to jeszcze nie wszystko. Skoro już poznał prawdę, 

czemu natychmiast nie wybiegł za Jacksonem, by odebrać 

swoje pieniądze? 

Musi się opanować. Niech sam dochodzi sprawiedliwości. 

To nie jej sprawa. Spokojnie poczeka, aż sprawy jakoś się 

ułożą. Teraz ruch należy do niego. 

Powiedział, że to był inny rodzaj umowy. Co miał na 

myśli? 

Strasznie to wszystko pokręcone. 

- Tata byłby do tego zdolny - wymamrotała do siebie. 

- Słucham? 

- Nie, nic. - Trochę zaczynało się jej rozjaśniać w głowie. 

Nikt przy zdrowych zmysłach nie ładuje się w takie inte­

resy. Tylko ktoś naiwny i z gruntu uczciwy. Albo... oszust. 

Jeśli był pewien, że oszwabi Jacksona, to sam musiał czuć 

się bezpiecznie, lecz nie zachował należytej ostrożności. 

RS

background image

- Czy pan się jakoś nazywa? - zapytała znienacka, 
- Może być Bub, nie ma sprawy. „Bub i Mel, używane 

auta". Nieźle brzmi. 

Może to mi się przywidziało, przemknęło jej przez myśl. 

Może to nieprawda. 

- Domyślam się, że nie ma pan przy sobie dokumentów 

potwierdzających transakcję? 

Mężczyzna uniósł brwi. Była w tym geście pełna natural­

ność, nic sztucznego. 

- Nie wystarczyło popatrzeć, z jakim entuzjazmem Jack­

son bierze nogi za pas? 

Trudno było zaprzeczyć. Jackson uciekał wzrokiem, nie 

miał odwagi spojrzeć jej w oczy. 

Musi podejść do tego spokojnie. Odczekać. Na nic się nie 

zgadzać. A gdy on stąd wyjdzie, zadzwonić do adwokata. 

Mężczyzna wstał z krzesła, rozejrzał się po pokoju, 
- Ciekawa dekoracja - zagadnął. - Zamiast zdjąć nie­

aktualny kalendarz, obok wiesza pani nowy. Jeszcze trochę, 

a zabraknie miejsca. Skoro jesteśmy wspólnikami, to czy 
mogę nazywać panią Mel? 

- Nie - powiedziała ostrzej, niż chciała. - To znaczy wo­

lę, by zwracał się pan do mnie pełnym imieniem. Melanie. 

- Interesujące. 
Zrobiła zdziwioną minę. 
- Moje imię? 

- Miałem na myśli, że Jackson się tym nie przejmował. 

Podobnie jak firmą. Nie jesteś zadowolona, że sprzedał swój 

udział, prawda? 

- Bardzo celne spostrzeżenie. 

- Pytanie tylko, dlaczego. Jest kilka możliwości. 

RS

background image

Zadzwonił telefon. Melanie przycisnęła słuchawkę. 

- Przepraszam na moment. Fascynuje mnie twoja logika. 

Dzwonił stały klient. Zapisała zamówienie. 

- Robbie - powiedziała przez interkom. - Jak Fred bę­

dzie miał chwilę, niech pójdzie po drzwi od niebieskiego 

mustanga, który stoi pod płotem. Drzwi od strony kierowcy. 

Pan Myers wpadnie po nie dziś po południu. 

- Nie ma sprawy - dobiegł daleki głos Robbiego. 

Melanie wyłączyła interkom. 

- No więc, wracając do naszej rozmowy... 

- Znasz na pamięć każdą część, jaką tutaj macie? 

- No skąd. Za dużo tego jest. Ale nie zbaczajmy z tematu. 

Dlaczego uważasz, że nie chciałam, by Jackson wyszedł 

z firmy? 

- Bo dzięki temu mogłaś go regularnie widywać. 

- Nie rozśmieszaj mnie. 

- Chyba żartujesz. Jeśli ci na nim nie zależy, to czemu 

tak się obruszasz, że sprzedał swoje udziały? 

Otworzyła usta i zamknęła je bezgłośnie. Trafił w sedno. 

Na Jacksona nie mogła liczyć, pod żadnym względem. Jako 

wspólnik tylko szkodził firmie. Nie chciał zainwestować ani 

grosza w jej rozwój. Przez to wiele okazji przeszło im koło 

nosa. Firma kręciła się wyłącznie dzięki niej, on niczym się 

nie interesował. Obchodziły go tylko pieniądze. 

Teraz, kiedy go już tutaj nie będzie... Z pewnością sporo 

rzeczy potoczy się inaczej. 

- Jest jeszcze inna możliwość - ciągnął. - Że sama chcia­

łaś wykupić jego część. 

- Raczej nie. 

- Jednak rozmawialiście na ten temat, skoro podał cenę. 

RS

background image

- Czyli miałeś szczęście - odparła - bo mnie ubiegłeś. 

- Może dałbym się przekonać do odsprzedaży. 

- O, w to wierzę... Bub. 
- Wyatt Reynolds - rzucił z roztargnieniem. - Szczerze 

mówiąc, chętnie się tego pozbędę. 

- Nie wątpię. Wycofasz się z interesu, jeśli tylko zapro­

ponuję małe przebicie. 

- Jestem biznesmenem, Melanie. 

- Załóżmy... Choć jeśli zawsze kupujesz kota w worku, 

to wybacz, ale nie mogę mieć do ciebie zaufania. Oczywiście 
- dodała - nawet te kilka nędznych tysięcy to jest coś. Zwła­

szcza że współwłaścicielem jesteś nie dłużej niż jakieś dwa­

naście godzin. Całkiem przyzwoity zysk. 

- Chcesz podyskutować o cenie? 

Popatrzyła na niego uważnie. 

- Pod warunkiem, że kupisz moją część za taką samą 

kwotę. 

- To odpada. 
- Tak myślałam. - Coś chodziło jej po głowie. - Nazy­

wasz się Reynolds... czy to z tych Reynoldsów? 

- Nazwisko mam po ojcu - odparł krótko. 
- Doskonale wiesz, o co pytam. Czy to ci potentaci, któ­

rzy założyli młyny nad Missisipi i sprzedawali mąkę osadni­

kom ciągnącym na Dziki Zachód, a potem stworzyli w Kan­

sas imperium zbożowe? 

- Orientujesz się w miejscowej historii. 
- Jesteś z tej rodziny? 
- Tylko jej boczną odnogą - przyznał. 
- Chyba nie taką boczną, skoro stać cię na kupowanie 

czegoś, czego nawet nie widziałeś na oczy. I co dalej? Wczo-

RS

background image

raj myślałeś, że kupiłeś całą firmę. Czemu nie pójdziesz za 

ciosem i nie kupisz drugiej połowy? 

- Naprawdę chcesz ją sprzedać? 

Już prawie skinęła głową, jednak zamarła w pół ruchu. 

Czy rzeczywiście tego chce? 

Sprzedaż zabytkowych aut nigdy nie była jej marzeniem. 

Po prostu tak się złożyło. Nie miała na to wpływu. 

Pojawia się sposobność, by to zmienić. Ale teraz ma wąt­

pliwości. 

Skąd te wahania? To nie jest jej wymarzona praca, choć 

teraz ma do niej inny stosunek niż na początku, kiedy co­

dziennie zmuszała się, by tu przyjść. Wieczorem padała ze 

zmęczenia. I tak dzień za dniem. Ale każdy miesiąc, każdy 

rok przynosił coś nowego. Zaniedbane złomowisko przeob­

raziło się w salon sprzedający odrestaurowane zabytkowe 

samochody. Ona sama też chyba się zmieniła; inaczej dałaby 

się złapać na przynętę Reynoldsa. 

Może wciągnął ją biznes, polubiła wyzwania. A może 

sprzedanie firmy byłoby ostatecznym pożegnaniem z ojcem? 

Nie, chyba jest jeszcze inaczej. 

Przyzwyczaiła się do tej pracy, czuje się bezpiecznie. Nie 

chce zaczynać od nowa, ryzykować w pogoni za marzeniami. 

Jednak gdyby zaproponował dobrą cenę... 

- Ile proponujesz? - zapytała. 

- Nic. 

Niepotrzebnie dała się w to wciągnąć. Niepotrzebnie za­

stanawia się nad taką możliwością. Marzenia dawno się roz­

wiały, ich czas minął. 

- W takim razie po co ta rozmowa? - Popatrzyła na ze­

gar. - Mam pracę, Wyatt. Do zobaczenia za miesiąc. 

RS

background image

Zrobił zdziwioną minę. 

- Za miesiąc? 
- Wtedy się rozliczymy - rzekła z lekką irytacją. - Taką 

umowę mieliśmy z Jacksonem. Raz w miesiącu robię rozli­

czenie. To, co zostaje, dzielę na pół. Wczoraj wieczorem 

Jackson odebrał swój czek, więc następny będzie dopiero za 

miesiąc. 

Patrzył na nią z osłupieniem. 

- Widzę, że o tym też ci nie powiedział. - Z zafrasowaną 

miną pokręciła głową. - Chyba jednak nie znasz go tak do­
brze, jak myślałeś. - Znowu zadzwonił telefon. Melanie sięg­
nęła po słuchawkę. - Jak będziesz wychodzić, zamknij za 

sobą drzwi, dobrze? 

Po dwunastej wyszła z biura po kawę i aspirynę. Ledwie 

się przecisnęła obok czerwonego cadillaca. Jak Robbie zdołał 
go tu wstawić? Dobrze, że nie widziała, jak wjeżdżał. 

Podeszła do ekspresu. Dzbanka z kawą nie było. 

Jęknęła w duchu i ruszyła do warsztatu. Tam mieli aptecz­

kę. Gdy otworzyła drzwi, uderzył ją w nos nowy zapach 
- przez woń spalin i oleju przebijał się charakterystyczny 

aromat pizzy. Pizzy z pepperoni. 

Trzy boksy od wejścia trwał w najlepsze południowy po­

siłek. Na masce remontowanego samochodu rozłożone pu­

dełka z pizzą, wokół usadowieni wygodnie, na czym kto 

mógł: drabinie, stołkach i taboretach, mechanicy - i Wyatt. 

Siedział rozparty na beczce i nalewał kawę do kubków. 

- Co ty tu robisz? - zapytała ostro. 
- Jemy lunch - odparł Wyatt. - Zaprosiłbym cię, ale mó­

wiłaś, żeby ci nie przeszkadzać. 

RS

background image

- Nie pytam o pizzę. Dlaczego jeszcze tu jesteś? 

- Poznaję się z pracownikami. Wypytuję o firmę. Wcią­

gam się. Czekam, aż twój prawnik oddzwoni i potwierdzi, że 

nie możesz mnie wyrzucić ani podważyć umowy zawartej 

z Jacksonem. 

- Skąd wiesz... - powstrzymała się z ogromnym trudem. 

- Czyli się nie myliłem - rzekł. 

Uznała, że nie warto wdawać się w dyskusję. 

- Powiedziałam, że zobaczymy się za miesiąc. 

- Tak było z Jacksonem, ale ja mam inne podejście do 

sprawy. Nie zamierzam stać na uboczu. 

- Rozumiem. 

Robbie chrząknął znacząco. 

- Chłopaki, czas brać się do roboty. 

- Nie, nie przeszkadzajcie sobie w tych męskich poga-

duszkach. - Otworzyła apteczkę i wyjęła aspirynę. - Gdy­

bym tylko mogła prosić o odrobinę kawy... 

Wyatt napełnił kubek, podał jej. 

Melanie podejrzliwie popatrzyła na zawartość. 

- To kawa? Wygląda jak atrament. - Ostrożnie upiła łyk 

i skrzywiła się. 

- Jeśli twój lunch składa się tylko z kawy, to nic dziwne­

go, że tak trudno się z tobą dogadać. 

- Ze mną wcale nie jest trudno się dogadać. 

- Porozmawiajmy na osobności: - Wyatt sięgnął po pu­

dełko, włożył do niego trzy różne kawałki pizzy. 

- Zaraz ją przekabaci - szepnął jeden z mechaników, po­

chylając się do drugiego. 

Robbie spiorunował go wzrokiem. 

- Nie gadaj bzdur, Karl. 

RS

background image

Pierwsza weszła do biura. Scruff poderwał się z posłania 

i stanął słupka. Wyatt oderwał kawałek pizzy z mięsem i rzu­
cił psiakowi, potem przysiadł na krawędzi biurka. 

Melanie okrążyła biurko i usiadła w fotelu. Musi być 

twarda, inaczej Wyatt szybko ją stąd wykurzy. 

- Zdumiewa mnie, że jeszcze tu jesteś. Nie masz nic 

innego do roboty? 

- Nie dzisiaj. Wracając do tematu... dałem ci trochę cza­

su, żebyś zastanowiła się... 

- Nad czym tu się zastanawiać? Wychodzi na to, że je­

stem na ciebie skazana. Miałeś rację, konsultowałam się 

z prawnikiem. Najpierw mi wytknął, że przez tyle lat nie 

podpisałam z Jacksonem formalnej umowy, a potem orzekł, 

że skoro sposób wyjścia z firmy nigdy nie został określony, 

Jackson miał pełne prawo sprzedać swoją część pierwszemu 

lepszemu głupkowi, jaki się nawinął. Przepraszam... źle się 
wyraziłam. Miał prawo sprzedać ją, komu tylko chciał. 

- Dziękuję, że mi to powiedziałaś. 
- Dlaczego? - spytała chłodno. - Bo dzięki temu za­

oszczędziłeś na prawniku? 

- Mogłaś to przede mną zataić. 
- I co by mi z tego przyszło? - Wzięła kawałek pizzy i 

z roztargnieniem zaczęła jeść. 

- Nic. Ale szczerość wiele ułatwia. Nie chcesz, żebym 

był twoim wspólnikiem. Niestety, nie możesz mnie spłacić. 

- W przybliżeniu masz rację. Ty też nie chcesz mnie za 

wspólniczkę... 

- I nie chcę cię spłacić. Koło się zamyka. 
- To ci pasuje? Czy może masz jakiś pomysł? 
Wyatt popatrzył na nią poważnie. 

RS

background image

- Rozejrzyjmy się za kimś, kto chciałby kupić ten interes. 

W całości. 

- Łatwo powiedzieć. Masz pojęcie, jak długo Jackson 

próbował kogoś takiego znaleźć? Poza tym ja wcale nie po­

wiedziałam, że zamierzam sprzedawać moje udziały. 

- Fakt - przyznał. - Oczywiście nie mogę cię do tego 

zmusić. Jest inne wyjście. Zachowujesz swoją połowę, a ja 
szukam kupca na moją część. 

Melanie wzruszyła ramionami. 
- Proszę bardzo. To już w niczym nie pogorszy sprawy. 
- Jesteś pewna? Przed chwilą powiedziałaś, że nie ma 

formalnych warunków regulujących wyjście ze spółki, czyli 

spokojnie mogę sprzedać swój udział pierwszemu... jak to 

określiłaś? Już wiem. Pierwszemu lepszemu głupkowi, jaki 

sie nawinie. 

Melanie potrząsnęła głową. 
- To kupi tylko ktoś, kto interesuje się zabytkowymi sa­

mochodami. 

- A jeśli nowy wspólnik będzie chciał się bezpośrednio 

zaangażować w codzienną działalność? Co wtedy? 

- Myślisz, że byłoby mi trudniej niż z tobą? Wątpię. -

W jego słowach było sporo racji. Miała żal do Jacksona, że 

nie chciał nawet kiwnąć palcem. Teraz ogarnęła ją tęsknota 

za starymi dobrymi czasami.: - Tak czy inaczej, ten twój 

pierwszy lepszy głupek musi mieć wolne pół miliona dola­
rów. Co znacznie zawęża pole poszukiwań. 

- Nie powiedziałem, ile kosztował mój udział. Ani za ile go 

sprzedam. Jeśli nie uda mi się szybko znaleźć kupca - ciągnął 

Wyatt - będę szukał innego rozwiązania. Na przykład przekażę 

moje udziały na rzecz stanowego więziennictwa. 

RS

background image

Nie mogła się opanować. 

- Co takiego? 

- Cóż. - Wzruszył ramionami - Niektórzy z więźniów 

są mistrzami w rozbieraniu aut na części. Jasne, że najpierw 

muszą sobie przyswoić, że te auta się kupuje. Tu już ty, jako 

ich wspólniczka, będziesz mogła się wykazać, poukładać im 

w głowach. 

Wzdrygnęła się. Niepotrzebnie i bez sensu. Przecież on 

celowo ją prowokuje, byle tylko postawić na swoim. 

Przynajmniej miała taką nadzieję. 

Nieoczekiwanie poczuła, że robi się jej duszno. Odsunęła 

fotel. Scruffy usiadł i zaskowyczał cichutko. Zawsze w ten 

sposób sygnalizował, że chce wyjść. Kochany Scruffy! Zno­

wu wybawił ją z opresji. 

- Muszę wyjść z psem - powiedziała. 

- To się dobrze składa - pogodnie rzekł Wyatt. - Prze­

myśl sobie, co ci powiedziałem. Jak wrócisz, pogadamy. 

Skoro chcemy to w miarę szybko załatwić, nie warto marno­

wać czasu. W której szufladzie trzymasz sprawozdania i ra­

chunki? 

Kondycja firmy przyjemnie go zaskoczyła. Przychody nie 

były złe, choć czasami ilość gotówki na koncie dramatycznie 

spadała. Ciekawe, czy Melanie dręczyła się nocami z tego 

powodu? Bo Jackson na pewno nie. 

Rachunki były prowadzone bardzo pedantycznie i staran­

nie. Nawet najdrobniejsza transakcja była dokładnie opisana, 

zarówno w wypadku przygodnego klienta, jak i aukcji w In­

ternecie. Każdy samochód prowadzony był jako osobna po­

zycja. Na indywidualnej karcie były wpisane wszystkie wy-

RS

background image

mienione części i czas poświęcony naprawie. Wystarczył rzut 

oka, by zorientować się w poniesionych kosztach i wypraco­

wanych zyskach. Nie zarabiała dużo, ale tez nie traciła. Je­

dynie kilka napraw nie przyniosło zysku. Tych z początków 
działalności. Widać Melanie uczyła się na błędach. 

Nie oszukiwała, mówiąc, że nie jest w stanie go spłacić. 

To i tak cud, że firma jakoś się kręci, a nawet rozwija, biorąc 

pod uwagę fakt, że Jackson co miesiąc zabiera połowę zysku 

i nie inwestuje ani grosza. 

Ciekawa osoba, zamyślił się. Księgi prowadzi bardzo sta­

rannie, niemal z czułością. Jednak odniósł wrażenie, że gdy 

zapytał, czy chce sprzedać swoją połowę, przez mgnienie 

uchwyciła się tej możliwości. 

Otrząsnął się. To nie jego sprawa. Nie obchodzi go, czy 

ona chce to sprzedać, czy nie. 

Obiektywnie patrząc, Melanie ma trzy wyjścia. Po pierwsze, 

wykazać się rozsądkiem i sprzedać swoje udziały. Po drugie, 

zawziąć się i zachować swoją część. I po trzecie, zachować się 
idiotycznie i próbować nie dopuścić do sprzedaży. 

Którą drogę wybierze? 
Odłożył rachunki, zerknął na swój kosztowny zegarek 

i poszedł po kawę. Gdzie ta Melanie zniknęła? Zamiast na 
krótki spacer poszła na wyprawę. 

Obszedł cadillaca i znieruchomiał. Tuż przy wyjściu na 

parking stała odwrócona tyłem dziewczyna. Chyba zastana­
wiała się, czy czekać, czy jechać. Młoda, o bardzo jasnych 
włosach, ubrana w obcisłe spodnie z czarnej skóry. W życiu 

nie widział tak opiętych portek. 

Musimy jak najszybciej zainstalować dzwonek, prze­

mknęło mu przez myśl. 

RS

background image

Dziewczyna odwróciła się i jej uwagę przykuła tablica 

przy drzwiach, do której przypięto zdjęcia zabytkowych aut. 

Widział, że zrobiły na niej wrażenie. 

- Nikogo tu nie ma? - zawołała. 

- Przepraszam, ale nie słyszałem, jak pani wchodziła. 

Oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zdziwienia. 

- Pan tu pracuje? - zapytała z nieukrywanym zdumie­

niem i zainteresowaniem. 

- Niezupełnie. Ale staram się pomóc. 

Uśmiechnęła się, odrzuciła w tył długie włosy. 

- Szukam Melanie Stafford. Ale pan jak najbardziej może 

ją zastąpić. Jestem Erika Winchester. - Wyciągnęła rękę. 

- Wyatt Reynolds. Melanie powinna wrócić lada mo­

ment. Wyszła na spacer z psem. 

- Aha. - Zwęziła oczy. - Ten Wyatt Reynolds? 

Kątem oka dostrzegł ruch za oknem. 

- O, Melanie właśnie wraca. Mamy szczęście. 

Zwłaszcza ja, dodał w duchu. 

Drzwi otworzyły się. Melanie weszła do środka, wraz 

z nią wpadł powiew wiatru. Jej włosy wyślizgnęły się spod 

przytrzymującej je spinki i płomiennymi lokami spadały na 

ramiona. Od chłodu miała zaróżowione policzki i czubek 

nosa. Oczy jej błyszczały. Pochyliła się, by odpiąć smycz. 

- Chyba mi nie powiesz, że ten czarny mercedes przed 

wejściem stał się częścią majątku firmy, bo... - prostując się, 

spostrzegła przybyłą i od razu urwała. - Erika? - zapytała 

z wyraźnym przymusem. 

Erika z ociąganiem przeniosła wzrok na Melanie. 

- Cześć, Melanie. Kopę lat. 

- Cześć. To fakt. Co cię tu przygnało? 

RS

background image

Erika zmarszczyła nos. 

- Faktycznie, to prawdziwe peryferie. Nie miałam poję­

cia, że w pobliżu Kansas City jeszcze są takie wąskie i kręte 

autostrady. 

- W tej części miasta mamy wiele ukrytych skarbów. 

Erika prześlizgnęła się wzrokiem po zdjęciach starych 

samochodów, popatrzyła na czerwonego cadillaca. 

- Co się stało z twoimi planami? W dziekanacie powie­

dzieli mi, że zajmujesz się sprzedażą używanych aut. Nie 

wiedziałam, że aż tak bardzo starych. 

Zaróżowione policzki Melanie poczerwieniały. Wyatt pa­

trzył na to jak urzeczony. Kątem oka zauważył, że Erika też 

spostrzegła efekt, jaki wywarły jej słowa. 

A podobno kobiety to słaba płeć. Wrażliwe i delikatne. 

- To raczej recykling - rzekł z powagą. - Trafniej... 

Melanie obróciła się ku niemu. 
- Dzięki, Wyatt. Nie wydaje mi się, byśmy musieli to 

teraz dokładniej tłumaczyć. 

Jak sobie życzysz, skrzywił się w duchu. Chciałem tylko 

przyjść ci z pomocą. Nie chcesz, to nie. Zresztą kto wie, może 

Melanie ma rację. Powinien zdusić te rycerskie porywy god­

ne Don Kichota. 

- Czym ci mogę służyć, Eriko? Skoro jeździsz tym mer­

cedesem, to z pewnością nie szukasz samochodu. 

Erika roześmiała się. 

- Nie. Prawdę mówiąc... - zawahała się. - Działam 

w naszej dawnej korporacji studenckiej. Organizujemy akcję 

charytatywną na rzecz ofiar przemocy domowej. W przy­
szłym tygodniu urządzamy aukcję, z której pieniądze pójdą 
na ten cel. 

RS

background image

- Czyli chodzi o datki? 
- Tak. W każdej postaci. Może być rzecz, usługa, wyjazd 

wakacyjny. Pomyślałam o tobie. Wiem, że nie odmawiasz 
pomocy potrzebującym. W końcu to również twoja korpora­
cja, choć nie byłaś z nami do końca. - Popatrzyła na Wyatta. 
- Melanie dalej jest taką kujonką jak na studiach? Zawsze 

z nosem w książce. Biologia, chemia... - wzdrygnęła się. 

- Oczywiście wszystkie bardzo ją ceniłyśmy, bo podbijała 

średnią i dzięki temu nasz akademik wypadał świetnie. 

Ciekawe, zamyślił się Wyatt. 

Erika przeciągnęła ręką po błotniku cadillaca, jakby nie 

wierząc, że to prawdziwe auto. 

- Niesamowite, jakby czas się cofnął. 
- Dzięki - uprzejmie powiedziała Melanie. - To nasz cel. 

Przywrócić starym samochodom ich dawny blask. 

Erika zrobiła zaskoczoną minę, uśmiechnęła się. 
- Uhm. Wracając do sprawy. Jeżdżę po ludziach i proszę 

o datki. Nie wiem, czy możesz coś ofiarować. 

Psiak, który obwąchiwał opony, zesztywniał i zawarczał. 

- Siad - stanowczo nakazał Wyatt. 

Ku jego zdumieniu, piesek usiadł. 

- No cóż, nie mogę podjąć decyzji bez konsultacji ze 

wspólnikiem - odezwała się Melanie. - Zastanowimy się 

i oddzwonię do ciebie. Zostaw mi swój numer, a ja... 

Erika z niedowierzaniem popatrzyła na Wyatta. 

- Wspólnik? Z tego są jakieś pieniądze? - Uśmiechnęła 

się. - Powiedziałeś, że niezupełnie tu pracujesz. Teraz rozu­

miem. Przepraszam. Skoro się w to zaangażowałeś, Wyatt, to 
musi być coś więcej, niż się wydaje z zewnątrz. 

RS

background image

- Na pewno coś wymyślimy, wspólniczko - rzekł Wyatt. 

- Zwłaszcza że chodzi o działanie w zbożnym celu. 

Melanie spiorunowała go wzrokiem. 
- Co masz na myśli... wspólniku? 
- Może ten zabytkowy ford z początku ubiegłego wieku? 

Chłopcy już go kończą. 

Wzięła głęboki oddech. 
- On już jest sprzedany. Nie można go tknąć. 

- Tylko na jeden wieczór. 

- Jeśli stary rupieć to wszystko, co możecie zaofero­

wać. .. - Erika skrzywiła nosek. 

- Mówiłem o prawdziwym antyku dopieszczonym do 

najdrobniejszego szczegółu. Jeśli nie ford, to może ten cadil-
lac. - Klepnął ręką w błotnik. 

- Czy ty zwariowałeś? - zduszonym głosem odezwała się 

Melanie. - Dać komuś w ciemno samochód? Nawet na jazdę 
próbną wysyłam kogoś z personelu. Nigdy nie ryzykuję, że 

dorwie się do niego jakiś szaleniec. Ten samochód wyciąga 

ponad dwieście kilometrów na godzinę... 

Wyatt przerwał jej w pół zdania. 
- Samochód z kierowcą, na jeden wieczór. Dorzucimy do 

tego jeszcze coś... powiedzmy, kolację w „Felicity's". 

Gotowało się w niej. Jeszcze chwila, a eksploduje. 

- Damy ci znać, gdy dopracujemy szczegóły. - Popatrzył 

na Erikę. - Na razie z naszej strony możesz liczyć na kolację 
dla dwóch osób w ,Felicity's" i samochód z kierowcą. 

Erika uśmiechnęła się do niego. 

- Zaproponuj naprawdę super samochód - powiedziała, 

zniżając głos do szeptu - a sama zawalczę o wygraną. 

RS

background image

Wyszła. Po kilku chwilach koła zachrzęściły na żwirze 

parkingu i czarny mercedes odjechał spod salonu. 

Wyatt oparł się o cadillaca, skrzyżował ramiona i w mil­

czeniu czekał. 

- Widzę, że te jej czarne spodnie bardzo do ciebie prze­

mówiły - mruknęła Melanie. 

- Słucham? Daj spokój. Chodzi o słuszną sprawę. 

- Możliwe. Ale kolacja w „Felicity's"? Widziałeś księgi 

rachunkowe. Nie zdążyłeś się zorientować, że nie ma na to 

pieniędzy? 

- Ja to sfinansuję, jako mój udział. 

- Dlaczego? 

- Pomyśl, jakie zrobimy wrażenie, gdy nasze auto pod­

jedzie przed „Felicity's". Od razu zrobi się szum. Prawdę 

mówiąc, to wcale niegłupi pomysł, żeby regularnie pokazy­

wać te samochody w odpowiednich miejscach. 

- Robię to - skontrowała. - Codziennie jeżdżę innym. 

- Jeździsz, ale dokąd? Do pracy i z powrotem? Do spo­

żywczego i do pralni? 

Racja była po jego stronie, trzeba mu to oddać. 

- Do pralni nie - uściśliła. - Kupuję tylko to, co można 

prać w pralce. No dobrze, niech ci będzie. Twój pomysł, więc 

się tym zajmij. Wybierz samochód. Skoro nie cadillac, to 

może corvettę. Tylko z nimi trzeba uważać, bo nie mają 

automatycznej skrzyni biegów. Dla kogoś przyzwyczajonego 

do automatu... 

- Och, ja nie zamierzam prowadzić. 

- Powiedziałam, że nie ma mowy o wypożyczeniu au­

ta. .. To nie wchodzi w grę. 

RS

background image

- Skoro jesteś tak wyczulona na to, kto siądzie za kierow­

nicą, a ja pokrywam koszty kolacji. 

Już wiedziała, że ją podszedł. 

- Nie - wydusiła. 
- To oczywiste, że powinnaś podjąć się roli kierowcy 

- dokończył uprzejmie. - Jak sama powiedziałaś, jesteśmy 

wspólnikami. Prawda? 

RS

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Nieźle ją załatwił. Choć w pewnym sensie sama sobie jest 

winna. Zagryzła usta. Po co się tak wyrywała? Wyatt nawet 

nie musiał się szczególnie wysilać. 

W ogóle nie zamierzała brać udziału w tej akcji. Nie stać 

jej na taką hojność. W każdym razie nie taką, na jaką liczy 

Erika. Gdyby zaproponowała coś poniżej oczekiwań, Erika 

zwyczajnie by podziękowała, krzywiąc swój arystokratyczny 
nosek. I nie omieszkałaby odpowiednio tego skomentować. 

Ze złośliwą satysfakcją. Na samo wspomnienie komentarza 

na temat starych samochodów chciało się jej zgrzytać zębami. 

Źle zagrała. Powinna prosto z mostu oświadczyć, że 

wsparcie akcji przekracza jej możliwości. Co z tego, że mu­

siałaby wysłuchać obłudnych westchnień Eriki, użalającej się 

nad jej sytuacją. Po kilku minutach byłoby po wszystkim, 

a Erika pojechałaby szukać kolejnego sponsora. 

Zamiast to zrobić, zachowała się jak idiotka. Teraz ponie­

sie konsekwencje. „Muszę omówić to ze wspólnikiem"... 

W dodatku utwierdziła go w przekonaniu, że liczy się 

z jego zdaniem. A on od razu się tego uchwycił. Jeszcze nie 

zdążyła się otrząsnąć, już sprytnie przejął inicjatywę i wma­
newrował ją w ten układ. 

Piękną wyznaczył jej rolę. Obwozić kogoś nocą po mie­

ście. Sam miód. Zwłaszcza gdy okaże się, że tym kimś jest 

RS

background image

Erika. Nie będzie się użalać, to jasne. Ani tłumaczyć. Dopiero 

by triumfował... 

- Jest pewien problem - powiedziała z namysłem. - Jeśli 

mam być szoferem, to corvetta będzie za mała, to auto na 
dwie osoby. A domyślam się, że Erika wolałaby być z tobą 

sam na sam. Ty zaś nie palisz się do prowadzenia. Czyli 

wracamy do punktu wyjścia... Już wiem. Pokażę ci, jak sobie 

radzić z takim autem. W ten sposób będziecie... 

Wyatt pokręcił głową. 
- Wolę nie brać lekcji u kogoś, kto wie, ile ten cadillac 

wyciąga na szosie. 

- Ja tego nie wiem - zaoponowała. 

- Uff, ulżyło mi. To kto go wypróbowywał? Robbie czy 

któryś z pracowników? 

- Nie zrozumiałeś. Nie wiem dokładnie, bo strzałka 

prędkościomierza stanęła na maksimum, a samochód da­

lej się rozpędzał. Zobaczyłam zakręt, więc zdjęłam nogę 
z gazu. 

- Nie powiesz mi, że to było na publicznej jezdni. 
- Jeśli to ma ci pomóc, powiem, co tylko sobie życzysz. 
Wyatt wzniósł oczy do nieba. 
- No przestań, jasne, że nie jechałam po szosie. Chyba 

nie uważasz mnie za taką wariatkę? 

- Pozostawię to bez odpowiedzi — wymruczał. - Nie 

martwmy się teraz o szczegóły. Będzie na to czas. Nie jest 
powiedziane, że Erika przebije innych. 

- Łudź się, jeśli chcesz. Podejrzewam, że nie tylko posta­

ra się wygrać, ale zechce spędzić trochę czasu w ustronnej 

alejce. Hmm, w takim przypadku corvetta jest średnim roz­
wiązaniem. 

RS

background image

- Kubełkowe fotele, wajcha od biegów... - Wyatt popa­

trzył na nią znacząco - Rozumiem. 

- Cadillac znacznie bardziej nadaje się na miłosne 

gniazdko. Nie ma porównania. No dobrze - zmieniła temat. 

- Muszę brać się do pracy. - Przejście między samochodem 

a ścianą jest tak wąskie, że z trudem się przeciśnie. W dodat­

ku Wyatt tam stoi. 

- Jeśli masz zamiar tu sterczeć, to znajdę ci lepszą robotę 

niż pucowanie błotnika spodniami - dodała spokojnie. 

Wyatt odsunął się od auta. 

- Zastanawiam się nad pewnym pomysłem. Co byś po­

wiedziała na jazdę promocyjną po mieście? 

- Popieram. - Spróbowała się cofnąć, by zrobić mu przej­

ście, ale nie bardzo miała gdzie. Mało nie wskoczyła na 

cadillaca, gdy marynarka Wyatta musnęła jej ubranie. 

Szybko się opamiętała. Dopiero by się zbłaźniła! Przecież 

on nawet na nią nie patrzy, a ona wyobraża sobie Bóg wie 

co. Pewnie jeszcze miał przed oczami obraz Eriki w tych 

czarnych skórzanych spodniach. 

Jednak gdy drzwi się za nim zamknęły, nie poszła do biura, 

a do warsztatu. Przykazała Robbiemu, by wyprowadził wiel­

kiego cadillaca i wstawił mniejszy samochód. 

Przekonywała samą siebie, że to po to, by klienci mieli 

lepszy widok i lepsze światło. 

Wyatt nie ma z tym nic wspólnego. Zupełnie nic. 

Gdy wreszcie mogła zamknąć drzwi salonu, odetchnęła 

z ulgą. To był ciężki dzień. Musi zostać, by dokończyć naj­

pilniejsze sprawy. I przygotować zamówienia. 

Bill Myers przyjechał, jak zapowiedział, ale nie poprzestał 

RS

background image

na odebraniu części do swojego mustanga, tylko przysiadł, 
obok jej biurka i przez dobre pól godziny paplał o niczym. 
Potem właściciel niemal już wyremontowanego forda przy­

szedł ze skargą, że nie odpowiada mu kolor tapicerki. Sporo 
czasu straciła, by przekonać go, że ostry oranż, przy jakim 

się upierał, absolutnie by nie pasował. W warsztacie Karl 

przeciął sobie rękę o kawałek zardzewiałego błotnika; nie 
obyło się bez szycia i zastrzyku przeciwtężcowego. 

Jedyną spokojną chwilą był spacer z psem, ale i wtedy nie 

mogła się skoncentrować, bo jej myśli ciągle krążyły wokół 

możliwości sprzedania firmy. 

Wcześniej się nad tym specjalnie nie zastanawiała. Układ 

z Jacksonem to wykluczał. Jednak Wyatt z zapałem do tego 

prze. Jeśli jego plan ma szanse realizacji i mogliby sprzedać 

cały interes... 

Im bardziej się nad tym zastanawiała, tym bardziej ją to 

pociągało. Gdyby udało się dostać dobrą cenę, mogłaby zre­
zygnować z pracy. Mogłaby kontynuować naukę i powoli 

spełniać swoje marzenia. Marzenia, które po śmierci taty 

odłożyła ad acta. Gdyby udało się wynegocjować naprawdę 
dobrą cenę... 

Jednak gdy wracając, popatrzyła z daleka na zabudowania 

salonu i warsztatu, jej emocje opadły. Marne budynki, rząd 

samochodów czekających na remont, z tyłu zarośnięty chwa­
stami plac. Marzenia prysnęły jak bańka mydlana. 

Nie powinna się łudzić. Przecież doskonale zdaje sobie 

sprawę z rzeczywistej wartości tego interesu. 

Da się z tego wyżyć, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie 

uzna tego za dobrą inwestycję. Jest tyle korzystniejszych 

możliwości. Tu trzeba dużo ciężkiej pracy i dużo cierpliwo-

RS

background image

ści. Każde auto jest inne, każde wymaga indywidualnego 

podejścia. Małe szanse, że znajdzie się chętny. Oprócz pie­
niędzy, trzeba kochać stare samochody. 

Jest jeszcze inny problem: jaka suma jest odpowiednia dla 

Wyatta. Zapewne chciałby dostać więcej, niż sam wyłożył. 

Ale ile? Powiedział, że jest przygotowany na poniesienie 
strat. Oświadczył to, nim przejrzał księgi rachunkowe. Ile jest 

gotów stracić, by wyplątać się z kiepskiego interesu? 

Dla niej to sprawa zasadniczej wagi. Bo od tego zależy, 

ile jej przypadnie w udziale. Jeśli okaże się, że to nie wystar­

czy, by spełnić marzenia... 

Wtedy poszuka innej pracy. Albo pozostanie tutaj. Działa 

w branży od paru lat, nieźle jej idzie. I sama jest sobie sze­
fem, a to ważne. 

Okleiła pudełko taśmą. Nagle w zamku przy drzwiach 

zachrobotał klucz. Scruff zawarczał, ale na widok wchodzą­
cego Wyatta wydał radosny skowyt i rzucił się go witać. 

Melanie popatrzyła znad zielonego samochodu, który za­

jął miejsce cadillaca, 

- To ty? Nie przypominam sobie, bym dawała ci klucz. 
- Mam go od Jacksona. Dokładniej mówiąc, zmusiłem 

go, by mi go oddał. Powinnaś być zadowolona. Masz pew­

ność, że nie zakradnie się tutaj nocą po narzędzia. 

Zmarszczyła brwi. 

- Robbie ci powiedział - stwierdziła. 

- Dlaczego miałby to ukrywać? Co robisz? 
- To radio z pontiaca z 1964 roku. Wysyłam je do klienta 

z Kalifornii. 

- Z Kalifornii? Skąd wiedział, że masz coś takiego? 

- Z ogłoszenia - odparła spokojnie. - W Internecie jest 

RS

background image

strona dla miłośników starych aut. Ludzie stale szukają róż­

nych części. Jedni sprzedają, inni kupują. 

- Takie radio nie przyda się tutaj? 

- Na razie nie. Cena jest dobra, więc korzystam. Nie 

warto trzymać na zapas. 

- A ten samochód? W jakim jest stanie? 
- Już nic mu nie pomoże. Do kasacji. 
Wyatt wyciągnął spod blatu stołek, usiadł na nim. 

- Co robicie z takimi autami? 
- Sprzedajemy na złom. Zysk prawie żaden, ale przynaj­

mniej nie zabierają miejsca. Potrzymaj - poprosiła, podając 
mu radio. Wyłożyła dno pudełka gąbką. 

- Po południu obejrzałem plac - zagaił Wyatt. - Ma do­

brze ponad hektar. Jest zasłany starymi samochodami i czę­

ściami. Wszystko moknie na deszczu. 

- Jest dobrze ponad dwa hektary - uściśliła. Rozzłościł 

ją trochę. - Zdajesz sobie sprawę, jaka to powierzchnia? 

Gdybym chciała postawić dach... 

- Dlaczego się denerwujesz?— przerwał jej. - Powiedzia­

łem tylko... 

- Wyatt, jeśli zamierzasz wciągnąć się w ten interes, to 

zacznij patrzeć realistycznie. Wiesz, ile by nas kosztowało 
zbudowanie zadaszonego magazynu? 

- Wiem - rzekł łagodnie. - Ja cię nie krytykuję. 

Zagryzła usta. Co się z nią dzieje, że jest taka drażliwa? 

Zwykle nie denerwowała się tak łatwo. 

- Przepraszam - powiedziała ze skruchą. - Niepotrzeb­

nie się uniosłam. Chciałabym, żeby tu wszystko było pięk­

nie poukładane i uporządkowane, ale nie stać mnie na to. 

-. Włożyła radio do pudełka, obłożyła je z boków gąbką. 

RS

background image

- Ale co ty tu robisz? Myślałam, że już na dzisiaj dałeś sobie 

spokój. 

- Ja się tak łatwo nie zniechęcam. A co ty tu jeszcze 

robisz? Pracujesz dzień i noc? 

- Cały dzień urywały się telefony i ciągle byli klienci. 

Dopiero teraz mogę zająć się zamówieniami. 

- Zatrudnij do tego pracownika. 
- Za co? Widziałeś, jakie płacę rachunki. Chyba że masz 

ochotę zostać człowiekiem od zamówień. 

- Wolałbym być człowiekiem od sprzedaży. 
- Proszę bardzo. Tylko najpierw zasłuż sobie na to. Sprze­

daj kilka aut, a wtedy... 

- Nie myślałem o sprzedawaniu aut. Miałem na myśli 

sprzedaż całego biznesu. 

Złożyła folię na wierzchu pakunku. 
- Możesz podać mi taśmę? - Nie patrzyła na Wyatta. 

- Naprawdę myślisz, że znajdzie się kupiec? 

- A czemu nie? Powinni być zainteresowani. 
- Miałam na myśli, czy znajdzie się ktoś, kto da taką cenę, 

że wystarczy... - Urwała. Nie chciała zdradzać, jak bardzo 
to dla niej istotne. 

Zapadła cisza. 
- Na czym ci tak zależy? - zapytał. 
Zagryzła wargi. 

- Na niczym. 

- Na niczym? Nie nabierzesz mnie. Na pewno nie marzysz, 

by usiąść w bujanym fotelu i nic nie robić. Nie uwierzę. 

Nic na to nie powiedziała. Od tak dawna z nikim nie 

rozmawiała na te tematy - nawet sama nie pozwalała sobie 
o tym myśleć - że teraz bała się budzić w sobie choćby od-

RS

background image

robinę nadziei, Wyatt prawdopodobnie by ją wyśmiał; nie 

miałaby do niego pretensji. Erika była wyraźnie rozbawiona, 
że Melanie skończyła na sprzedawaniu starych aut, a prze­

cież zna ją o niebo lepiej niż Wyatt. I wie, jakie miała plany. 

- Pewnie, że nie - potaknęła. - Ale nie chcę znowu an-

gażować się w kolejną pracę, do której nie mam serca. 

- Kolejną? - powtórzył. 

Była zła na siebie, że tak się wygadała. Chociaż po co się 

tym przejmuje? Jeśli Wyatt sądzi, że jest zafascynowana tym, 
co robi, to bardzo się myli. 

- Jak tu trafiłaś? - zapytał. 

- Już ci mówiłam. - Wyciągnęła kawałek taśmy. - Kiedy 

mój tata zmarł, ktoś musiał to po nim przejąć. 

- Nie masz brata zwariowanego na punkcie silników? 
- Nie. Zostałyśmy z mamą we dwie. Mama zmarła w ze­

szłym roku. - Nabrała powietrza, wypuściła je. - To co z tym 

planem sprzedaży? Masz już jakiś pomysł? 

- Zaczniemy szukać kupca. I uporządkujemy plac. 
Westchnęła. Nie musiał mówić tego, o czym sama dobrze 

wie - zaplecze wygląda fatalnie. Ale zawsze jest tyle pilniej­
szych wydatków, że sprzątanie czy malowanie schodzi na 

dalszy plan. 

- Musimy też trochę nagłośnić nasz interes - ciągnął Wyatt. 

- Pomyśleć o akcji promocyjnej. 

- Zaraz, zaraz - pohamowała jego zapędy. - Jeśli masz 

na myśli kampanię reklamową... 

- W pewnym sensie. Ale nie taką, co kosztuje majątek. 

Erika mnie natchnęła. 

- To by ją zmartwiło - mruknęła Melanie. 
- Jak mam to rozumieć? 

RS

background image

- Wolałaby, żebyś myślał o niej, a nie o reklamie. 

- Już drugi raz ostrzegasz mnie przed Eriką. 

- I ostatni. Dalej radź sobie sam. 

- Jest z tych, które odbijają chłopaków? 

- Nie mnie. 

Na szczęście darował sobie komentarz. Była mu za to 

wdzięczna. Bo równie dobrze mógł powiedzieć, że ona nie 

ma startu do facetów, jacy pociągają Erikę. Choć pewnie tak 

sobie pomyślał. Widziała to po jego minie. 

Z hałasem odstawiła pudełko. Najchętniej by go nim wal­

nęła po głowie. 

- Ta akcja charytatywna to jest coś - rzekł Wyatt. - Damy 

samochód na wieczór, to nie jest duży koszt. A może pięknie 

się zwrócić. . 

- Może, nie musi. 

- To prawda - przyznał. - Ale jeśli nawet, to nasz wkład 

będzie niewielki. Myślę, że warto iść za ciosem. Te samo­

chody trzeba pokazać właściwym ludziom. Być może w ten 

sposób kilka uda się sprzedać, ale jest jeszcze coś: może 

znajdzie się ktoś, kto zechce kupić całość. 

- Nie mamy nic do stracenia. Tyle co benzyna. 

- No więc ruszymy z tym, a jednocześnie postaramy się 

doprowadzić całość do porządku. Te paczki trzeba odwieźć? 

- Nie, kurier przyjedzie po nie rano. 

- Tym lepiej. Bo według mnie, powinniśmy zacząć już 

dzisiaj. Nie ma na co czekać. 

Z trudem stłumiła ziewnięcie. 

- Dobrej zabawy. Przy wyjściu jest tablica z kluczykami 

do samochodów. Są opisane, więc łatwo się zorientujesz. 

- Mówiłem ci, że nie prowadzę takich samochodów. 

RS

background image

- Twój problem. Nie zgadzałam się na twojego szofera. 

- Nie zechcesz mi towarzyszyć? Głupio iść samemu do 

klubu. 

- Biedactwo - prychnęła. Czuła przyjemny niepokój 

w żołądku. Zupełnie bez sensu. Ciągnie ją ze sobą, bo jest 
pod ręką. Nie w głowie mu żadne randki. 

- Usnę, nim zaczną się występy - wymamrotała. 
- Nie w Canteen Club. To najbardziej szpanerskie miej­

sce w mieście. Wielki klub, z własnym big-bandem. Jest je­
szcze jeden plus: po drodze pouczysz mnie prowadzenia. 

- Myślałam, że upadł pomysł wzięcia corvetty na twoją 

randkę z Eriką. 

- Powinniśmy mieć coś w zanadrzu, na wszelki wypadek. 

W razie gdyby do tej pory udało się sprzedać cadillaca. Me­
lanie, jesteś mi potrzebna. 

Znowu załaskotało ją w żołądku. Jeszcze mocniej. 

- Jeśli ktoś zechce dowiedzieć się czegoś na temat auta, 

nie będę mógł odpowiedzieć - dodał z przekonaniem. 

Co za ulga. Bo już zaczynała myśleć, że chodzi o bardziej 

osobiste powody. 

- Rozumiem, to ma być moja działka - odparła chłodno. 

- Mam lepszy pomysł. Dam ci numer Robbiego, jedź z nim. 

Jeszcze nie widziała jego uśmiechu - prawdziwego 

uśmiechu - i nie była na to przygotowana. Oczy Wyatta 
rozjaśniły się i wyglądały teraz jak płynna stal mieniąca się 
ciepłym, srebrzystym blaskiem. W kącikach rysowały się 

drobniutkie zmarszczki. Gdy się uśmiechał, robił mu się uro­
czy dołek na policzku. Ledwie się powstrzymała, by go nie 
dotknąć i sprawdzić, czy jest prawdziwy. Rozbrajał ją tym 

uśmiechem. 

RS

background image

- Nie jestem dzisiaj odpowiednio ubrana - zaprotesto­

wała słabo. 

- To przecież zwyczajny klub. 

- A co z psem? 

- Popilnuje samochodu. Może wprowadzimy nową modę 

i na topie będzie nie tylko klasyczny samochód, ale i kosma­
ty piesek do kompletu. Może jeszcze założymy hodowlę. 
Chodźmy, zobaczysz, że będzie nieźle. 

Nie bardzo w to wierzyła, ale co miała robić. Wyatt nie 

da wybić sobie z głowy tego pomysłu. Gwizdnęła na psa 
i poszła po żakiet. 

Zatrzymała się przy drzwiach, popatrzyła na rozwieszone 

na tablicy kluczyki. Wybrała jeden, podała go Wyattowi. 

- Czerwona corvetta, czarne wnętrze. Jeszcze nie jest 

zrobiona, ale i tak wygląda całkiem nieźle. 

; Wyatt pokręcił głową. Nie chciał prowadzić. Wymawiał 

się, że najpierw woli popatrzeć. 

- Myślałam, że boisz się ze mną jechać, skoro ścigałam 

się cadillakiem. 

Zatrzymał się jak wryty. 
- Ścigałaś się? Myślałem, że tylko go testowałaś. 

- Przyjemność jest wtedy, gdy się z kimś ścigasz. 

- Oddaj mi kluczyki, Melanie. 
- Poczekaj. Jaki to jest klub? 

- Duży, w dawnym stylu. Z orkiestrą bigbandową. 
- Canteen Club, tak się nazywa? Czyli coś w rodzaju 

wojskowej kantyny z czasów drugiej wojny? - Odwiesiła 

kluczyki. - W takim razie corvetta się nie nadaje, zbyt ana­
chroniczna. Weźmy dwudrzwiowego forda z 1940 roku. 

Wyatt głośno wypuścił powietrze. 

RS

background image

- Opanuj się. Nie rozbiłam cadillaca przy dwustu na go­

dzinę, więc tym bardziej nigdzie się nie właduję fordem. 

- Co za ulga. Nawet nie zapytam, czy to przez ten wyścig 

cadillac poszedł do remontu. 

- Poza tym ford nie jest taki szybki. - Wyszła z biura. 

- Nie wyciągnie więcej niż sto sześćdziesiąt. Możemy to 

zaraz sprawdzić. 

W poświacie księżyca trudno było ocenić, czy twarz Wy-

atta rzeczywiście pobladła, ale Melanie poczuła się odrobinę 

lepiej. 

O tej późnej porze na autostradzie było pusto. Jechali 

zgodnie z przepisami, ale ich wóz i tak wzbudzał emocje. Na 
ich widok auto wiozące kilku młodzieńców zaczęło trąbić, 
a pasażerowie entuzjastycznie machać. 

Melanie pomachała im ręką. 

- Może rzeczywiście powinniśmy urządzać takie rajdy 

koło północy - powiedziała z zastanowieniem. - Wiele osób 

by nas wtedy zobaczyło. Może to lepiej niż stawiać auto na 

jakimś parkingu. 

- Ważne, kto je zobaczy. Lepiej zainteresować jednego 

poważnego kupca niż bandę dzieciaków bez grosza przy 

duszy. 

- Chyba muszę się z tym zgodzić. Wyatt... a co będzie 

z moimi pracownikami? 

- Masz na myśli Robbiego i resztę? 
- Nowy właściciel może im nie pasować. A jeśli ich po­

zwalnia? 

- Jeśli będzie mądry, to tego nie zrobi. 
- Robbie ma żonę i maleńkie dziecko. 
- Melanie, jeśli zaczniemy stawiać warunki... 

RS

background image

- Wiem. Nikt nie lubi, by go pouczać, jak ma prowadzić 

własny interes. Jeśli zapłaci, to nie masz nic do gadania. 

- Westchnęła. - Nie chcę, by się martwili. Po co mają się 

denerwować, skoro to nic pewnego. 

- Nie patrz tak pesymistycznie. Przestań krakać. Uwa­

żasz, że nikt nie zechce tego kupić? 

- Tego nie powiedziałam. W końcu ty kupiłeś. Chciała­

bym na razie nic im nie mówić. Dopiero jak coś będzie 
pewne. 

Wyatt zmarszczył czoło. 
- Zgoda - rzekł wreszcie. - Skoro tak ci zależy, wstrzy­

majmy się, aż to będzie zaklepane. Jesteśmy na miejscu. Klub 

jest tutaj, w tych starych magazynach. 

Wielki ciemny budynek nie przypominał nocnego klubu. 

Jedynie napis „The Canteen Club", widoczny w świetle kilku 

reflektorków przesuwających się po fasadzie, świadczył, że 

trafili na miejsce. Na ulicy nie było żywej duszy. 

- Nie ma parkingu - wymamrotała Melanie. 
- Ktoś odprowadza samochody na parking. 

- Więc tylko on zobaczy forda. Trzeba było zostać na 

autostradzie. 

Wyatt uśmiechnął się lekko. 

- Zawsze o tej porze jesteś taka czepliwa? 
- Nie jestem. Ale skoro o tym wspomniałeś, to Scruffy 

już dawno o tej porze śpi. 

- Tym bardziej muszę mu wynagrodzić te nocne jazdy. 

- Ledwie się zatrzymała, wysiadł i zagrodził drogę człowie­
kowi z obsługi, który szedł otworzyć drzwi pasażera. Nie 

słyszała ich rozmowy, widziała tylko płynny ruch, jakim 

Wyatt wsunął mu w dłoń kilka banknotów. Młody mężczy-

RS

background image

zna pomógł jej wysiąść i siadł za kierownicą. Odjechał kilka 

metrów i zgasił silnik. 

- Co się stało? Przecież tu nie można parkować. 
- Nie dzisiaj. - Wyatt wziął ją za ramię. - Tu będzie na 

oczach wszystkich. Każdy go zobaczy. 

- Może jeszcze rozłożymy za szybą jakiś firmowy napis? 

- zirytowała się. 

- „Kup mnie! Bub i Mel zapraszają!". Myślałaś o czymś 

takim? To zbyt nachalne. 

- Co z tego, że go zobaczą, skoro nikt nie wie, że jest na 

sprzedaż? 

- Ten człowiek już się tym zajmie. Uwierz mi. 
- Ile mu za to dałeś? 

- Wystarczająco - wymruczał. - Chodźmy się teraz za­

bawić, niech samochód trochę popracuje. 

RS

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Zdarzało się jej bywać w miejscach, gdzie gości witał 

umundurowany portier, jednak po raz pierwszy ktoś saluto­

wał. Zaskoczenie przeszło w prawdziwe zdumienie, bo Wy­
att natychmiast zareagował tym samym. 

- To odruch - wyjaśnił, widząc jej minę. - Gdy byłem 

chłopcem, spędziłem trochę czasu w szkole wojskowej. 

- Teraz wszystko jasne - odparła ze słodyczą. - To tam 

nabrałeś takiego władczego stosunku do innych czy miałeś 

to już wcześniej? 

- Prawdę mówiąc - Wyatt wcale nie przejął się jej ironią 

- posłali mnie do tej szkoły, bo ciągle tak broiłem, że nigdzie 
mnie nie chcieli. 

Powiedział to z powagą, ale w jego oczach widziała psot­

ny uśmieszek. Albo ją bajeruje, albo wspomnienie młodych 
lat budzi w nim sentyment. 

Nie byli pierwsi. W holu wiła się kolejka chętnych do 

wejścia. Melanie popatrzyła na tęgą kobietę stojącą przed 
nimi, potem rozejrzała się wokół. Jej uwagę przykuł mężczy­

zna wpuszczający ludzi na salę. Był ubrany w generalski 

mundur. Sam nie ruszał się z miejsca, tylko ostrym głosem 

rzucał podwładnym, również występującym w wojskowych 
mundurach, numer stolika, przy którym mieli posadzić gości. 

Działali bardzo sprawnie, musiała to przyznać. Kolejka 

RS

background image

posuwała się płynnie. Już prawie doszli do generała, gdy 
przez tłum zaczął bezceremonialnie przedzierać się postaw­
ny, elegancko ubrany mężczyzna. Nie zwrócił uwagi na roz­
legające się głosy oburzenia. 

- George, przed wejściem stoi czyjś samochód. 

Generał w mgnieniu oka zmienił się w potulną owieczkę. 

- Tak, szefie. Natychmiast dopilnuję, by go ściągnię­

to. Zaraz się dowiem, kto na to pozwolił. Z miejsca go wy­
leję. 

Melanie kurczowo zacisnęła pałce na ramieniu Wyatta. 

- Mówiłam ci, żeby zostać na autostradzie - wyszeptała. 

- Teraz ten biedny chłopak wyleci na brak. 

Wyatt poklepał jej dłoń, wyszedł z kolejki i podszedł do 

generała. 

Stojąca przed nimi kobieta pogardliwie prychnęła. 

- Niektórym ludziom brak dobrych manier - powiedziała 

wystarczająco głośno, by wszyscy słyszeli. 

- Święta prawda - odpowiedział Wyatt. - Sam nad tym 

szczerze ubolewam... Cześć, Brad. Czy ten samochód to 

jakiś problem? 

Przybyły odwrócił się gwałtownie. 

- Reynolds? Miło cię widzieć. Chcesz powiedzieć, że to 

twój samochód stoi przed wejściem i odciąga uwagę od mo­

jego klubu? Myślałem, że uznajesz tylko baritsy. 

- Bo tak jest - odparł. - Pozwól, że przedstawię ci wła­

ścicielkę auta. 

Pięknie, skrzywiła się w duchu. Zwal wszystko na mnie. 

- Melanie, to jest Brad Edwards. Brad... 
Nie czekała dłużej. Wyciągnęła z kieszeni kluczyki. 

- Panie Edwards, zaraz odjadę sprzed wejścia. Proszę, 

RS

background image

niech pan daruje temu człowiekowi, że nie odstawił wozu na 
parking. To naprawdę nie jego wina! 

- N i e , nie... - przerwał jej Brad. - To pani samochód? 

Jest prawdziwy? 

- .. .że Wyatt nakłonił go, żeby tam zaparkować. 

Wyatt szturchnął ją łokciem w żebra. 
- Pyta pan, czy samochód jest prawdziwy? Oczywiście... 

- To nie jest podróbka? 

- Ależ skąd! - oburzyła się. - To autentyk. 
- I daję głowę, że ona ma na to papiery - wtrącił się 

Wyatt. - A może chciałbyś go kupić, Brad? Co ty na to? 

- Jeśli cena jest dobra - odparł. - Kto wie, mógłbym się 

zastanowić. George, ci państwo usiądą przy moim stoliku. 

- Ruszył na salę, nie oglądając się, czy za nim idą. 

- George, nie próbuj odstawiać tego auta - Wyatt, ścisza­

jąc głos, rzekł po drodze generałowi. - Boss nie byłby z tego 

zadowolony. - Pociągnął Melanie do środka. 

- Często masz takie nerwowe odruchy? - wymamro­

tała, rozcierając bok. - Tak mnie walnąłeś, że będę mieć 
siniaki! 

- Tylko lekko cię dotknąłem. Chodź. 
Zatrzymała się na progu. Sala wyglądała jak skrzyżowanie 

sali balowej ze świetlicą YMCA. Po jednej stronie ciągnął się 

długi bar, po drugiej wielka scena, na której dziewczyna 

w niebieskiej sukni śpiewała rzewną sentymentalną piosenkę 
z towarzyszeniem big-bandu. Wokół parkietu ustawiono sto­
liki. Większość była zajęta. Interesująca para - mężczyzna 

w marynarskim stroju i dziewczyna w jaskraworóżowej su­
kience - tańczyła z zapamiętaniem. 

- Nie jestem odpowiednio ubrana - zamruczała Melanie. 

RS

background image

Brad Edwards poprowadził ich do ostatniego wolnego 

stolika stojącego tuż przy orkiestrze i parkiecie do tańca. 

Wyatt popatrzył na tańczących. 
- Jeśli mówisz o admirale i jego partnerce, to założę się, 

że oni tu pracują. 

Brad odsunął krzesło Melanie, uśmiechnął się. 

- Rzadko przyznaję komuś rację, ale trafiłeś, Reynolds. 

To wynajęci tancerze. Mają zachęcić innych do zabawy. 

Melanie popatrzyła na tańczącą parę. Te ich figury, wpra­

wa, z jaką tańczyli... 

- Wątpię, czy ktoś ośmieli się z nimi konkurować. Ja się 

nie piszę. Wolę posiedzieć. 

- I dokończyć rozmowę o aucie - podsunął Wyatt nad­

zwyczaj usłużnie. 

- Ile pani za nie chce? - zainteresował się Brad. 

Nabrała powietrza. Już otwierała usta. 

Wyatt nie dał jej powiedzieć słowa. 

- Brad, daj jej czas na zastanowienie. Niech zadzwoni do 

ciebie jutro albo ty zadzwoń do niej. Co ty na to? 

Nie mogła się pozbierać. 

- Wyatt, ale. 
- Kochanie - przerwał jej pieszczotliwym tonem. - Zda­

ję sobie sprawę, ile ten samochód dla ciebie znaczy. 

No, super! Nawet nie da mi dojść do głosu. Cała sprawa 

skończy się, nim jeszcze się zaczęła. 

Już miała coś powiedzieć, gdy Brad podniósł się z krzesła. 

Podał jej wizytówkę. 

- Proszę zadzwonić i podać mi kwotę. Stolik jest do 

waszej dyspozycji. Ja będę krążyć wśród gości. - Kiwnął 

na kelnera. - Podaj państwu, co sobie życzą. To moi goście. 

RS

background image

Kelner pochylił siei wyjął schowany za skarpetką bloczek 

i długopis. 

Melanie zamrugała ze zdumienia. 

Chłopak uśmiechnął się. 

- Wiem, że to dziwnie wygląda, ale to polecenie szefa. 

Wypchane kieszenie psują linię munduru, a fartuch by nie 
pasował do całości. Co mogę państwu podać? 

- Czy ja wiem.., może białe wino z wodą. 
Wyatt zamówił whisky z wodą sodową. 

Odczekała, aż kelner oddali się od stolika. 

- Dziękuję, że zmarnowałeś taką okazję na sprzedaż tego 

auta. Masz pojęcie, jak długo ten samochód czeka na kupca? 

- Od 1940? 

- Wydawało mi się, że chcesz promować naszą firmę. 
- Znasz się na samochodach, ale nie znasz Brada. Im 

trudniej mu coś przychodzi, tym bardziej tego chce. 

- Aha. - Fakt, nie zna go. Może Wyatt ma rację. 
- Poza tym jest jeszcze coś - ciągnął Wyatt. - Ma czas 

na zastanowienie, może zechce rozszerzyć ofertę i kupić wię­
cej aut. Mógłby wozić nimi klientów. Tych bez samochodu 

i tych, którzy wypili o kilka kieliszków za dużo. 

- To odpada. Do takiego auta nie weźmiesz kogoś, kto 

nadużył alkoholu. Za dużo problemów z czyszczeniem tapi­

cerki, I ogromne koszty, gdyby trzeba ją było wymienić. 

- No to zdezelowanego dżipa - zapalił się Wyatt. - Bez 

dachu i szyb. Wystarczy, że pasażer tylko się wychyli. 

- Nawet by nie musiał, bo w tych dżipach nie ma zawie­

szenia. Jechałeś kiedyś czymś takim? 

- Na szczęście nie. 

Nie skomentowała tego. Pochłonęło ją coś innego. 

RS

background image

- Już wiem - oznajmiła. - Wiem, co by było najlepsze. 
Kelner postawił przed nimi drinki. 
Wyatt uniósł szklaneczkę. 

- Zdrowie. Wyjaśnisz to dokładniej? 
- Były takie samochody dla wysokiego dowództwa. Ka­

bina oddzielona szybą od kierowcy, więc generałowie mogli 

bezpiecznie omawiać plany. Niektóre z tych aut były napra­
wdę luksusowo wykończone. 

- Masz takie? 

- Nie, ale mogę się rozejrzeć. Oczywiście dzisiaj wię­

kszość z nich znajduje się w muzeach. To co, chyba na tym 

możemy zakończyć wieczór... 

- Chcesz poprzestać na Bradzie? Chyba warto powalczyć 

o innych klientów. Kto wie, może zaczną się licytować? 

Melanie popatrzyła na wejście do sali. 
- Jest komplet i nikt się nie zbiera do wyjścia. 

- Zaczekajmy, aż ludzie zaczną się rozchodzić. Niech 

zobaczą nasz zabytkowy wehikuł. Zamówmy coś do jedze­

nia. Obiecałem psiakowi, że wynagrodzę mu nocne jazdy. 
Jeśli nic nie przyniosę, zagryzie mnie. 

Dopiero teraz poczuła, że umiera z głodu. 

- Scruffy czasem warczy, ale jest zbyt dobrze wychowa­

ny, by kogoś ugryźć. 

- Trzymam cię za słowo. - Skinął na kelnera. 
Melanie popatrzyła w menu. 
- Nie wiem, co zamówić. Tu nie ma cen. 

- Zasada jest taka, że wybierasz to, na co masz ochotę. 

- Nie licząc się z kosztami? Miło, że ciebie na to stać, ale 

niektórzy muszą liczyć każdy grosz. Poza tym nie zdążyłam 
dzisiaj zanieść do banku czeku z wypłatą... 

RS

background image

- Stawiam ci kolację. Zamów porządnego steka z kostką. 

Twój psiak będzie podwójnie szczęśliwy, gdy dostanie dwie. 

- Zwrócę ci - obiecała, a Wyatt złożył zamówienie. 

- Chodźmy zatańczyć - zaproponował. 
- Nie, raczej nie. 

- Boisz się, że nie dorównasz admirałowi? 

Nie, nie chcę zapominać, że to nie jest randka. 
- Popatrz - nie zrażał się Wyatt. - Światło pada na biały 

mundur i nic więcej nie widać. Nikt nie zwróci uwagi, kto 
i jak tańczy. Fokstrot, walc, twist... nie ma znaczenia. 

- Biorę cię za słowo, bo prawdę mówiąc, umiem tylko 

walca. A i to średnio. 

- Chodź, przekonajmy się. - Podniósł się. 
Wstała z ociąganiem. 

Kątem oka dostrzegła jasnowłosą dziewczynę w czerwo­

nej sukience bez ramiączek, która poderwała się od stolika i, 

wybierając najkrótszą drogę, szła prosto w ich stronę. Zatrzy­
mała się, podniosła rękę i uderzyła Wyatta w policzek. 

Odgłos zagłuszył muzykę i gwar rozmów. A może Mela­

nie tylko tak się zdawało, bo wbrew jej oczekiwaniom wcale 
nie zapadła grobowa cisza. Tylko kilka najbliżej siedzących 

osób zauważyło zajście. Reszta bawiła się w najlepsze. 

Ukradkiem zerknęła na Wyatta. Spodziewała się, że bę­

dzie poruszony czy zmieszany, jednak nic takiego nie nastą­

piło. Był absolutnie spokojny. I, ku jej zdumieniu, niezbyt 

zaskoczony. 

Nie spodziewała się, że publicznie wymierzony policzek 

to dla niego nic nowego. Jasne, zna tę dziewczynę; być może 

spodziewał się po niej takiej gwałtownej reakcji, gdy ujrzała 

go z inną kobietą. 

RS

background image

Wszystko wskazuje, że tak właśnie jest. Wyatt nie okazał 

zdziwienia, bo wiedział, czego spodziewać się po blondynce. 
Nie jest zmieszany czy zawstydzony, ponieważ nie zrobił nic 
złego. 

Ciekawe, jak bym zareagowała, gdyby to była prawdziwa 

randka, mimowolnie przemknęło jej przez myśl. 

Pociągnął ją w stronę parkietu. Nie oponowała, by nie 

budzić dodatkowego zainteresowania. Przez chwilę wsłuchi­
wała się w muzykę, dopasowując się do rytmu. 

- Domyślam się, że to twoja żona - mruknęła z wymu­

szoną obojętnością. 

- Na Boga, skądże! - zaprzeczył żarliwie, wyraźnie obu­

rzony takim posądzeniem. 

- Narzeczona? 
- Żartujesz sobie, prawda? 
- Oczywiście, że nie. Była narzeczona? 
- Jeszcze raz pudło. Myślałem, że ją poznałaś. 
Pośpiesznie przerzuciła w myśli listę koleżanek, znajo­

mych, znakomitości życia publicznego. I nic. 

- Powinnam ją znać? 

Wyatt zmarszczył brwi. 

- Tak mi się wydawało. To Jennifer. 
- Jennifer? - Nic jej nie świtało. - Jennifer... Chcesz po­

wiedzieć, że to dziewczyna Jacksona? 

- Właśnie. Myślałem, że już ochłonęła, ale widać nie. 

Jesteś dla mnie zagadką, Melanie. 

Ja? - zdumiała się w duchu. To co powiedzieć o tobie? 

Obrócił ją w tańcu, uśmiechnął się szeroko, 

- Kiepska w tańcu? Akurat ktoś w to uwierzy. Wspaniale 

tańczysz walca. 

RS

background image

Z każdą mijającą godziną coraz bardziej żałował, że nie 

wszedł w ten interes z Bradem. Klub pękał w szwach, a go­

ście wcale nie śpieszyli się z wyjściem. Było naprawdę 

późno, gdy powoli zaczęło się przeludniać. 

- To jak, zbieramy się do wyjścia? - zagadnął. 

Melanie natychmiast się ożywiła. 
- Tylko na to czekam. Prawdę mówiąc... - zawahała się. 

- W końcu nie przyjechaliśmy tu, żeby się zabawić. 

- No cóż - odparł krótko. - Następnym razem postaram 

się znaleźć coś bardziej w twoim stylu. 

- Następnym razem? Jeśli zamierzasz stale tłuc się po 

nocy, to ja odpadam. - Ukradkiem stłumiła ziewnięcie. 

Na zewnątrz panował rześki chłód, ale to nie przeszkadza­

ło sporej gromadce gości zebranych wokół forda. Scruffy 

wstrząsał się za każdym razem, gdy któryś z podziwiających 

auto zbliżał się zbyt blisko czy dotykał karoserii. Wyatt 
ostrożnie uchylił drzwi, by pies nie wyskoczył, ale Scruffy 

nawet nie próbował. Powęszył, cichutko zaskowyczał i wy­

cofał się na tylne siedzenie. 

- Mówiłam ci, że jest dobrze ułożony - skomentowała 

Melanie. - Nie wyjdzie bez pozwolenia. 

- A ja myślę, że bardziej niż zakazy podziała na niego ta 

torba z kostkami. Chcesz się założyć? 

- Nie zakładam się - ucięła. 

Zebrani zaczęli się rozpraszać, zostało tylko kilku najbar­

dziej zainteresowanych. Melanie odpowiedziała na parę py­

tań, wręczyła wizytówki. Nadrabiała miną, ale ledwie trzy­
mała się na nogach. 

Wyatt przejął inicjatywę. 
- Czas na nas - rzekł stanowczo. - Ja poprowadzę. 

RS

background image

- Mówiłeś, że nie czułbyś się pewnie za kierownicą ta­

kiego samochodu - zaoponowała bez przekonania, daremnie 

starając się powstrzymać ziewanie. 

Usnęła, ledwie ruszyli. Scruffy rozłożył się z tyłu, oparł 

łapki na torbie z jedzeniem. 

Wyatt nie miał serca budzić Melanie, ale nie było innego 

wyjścia. Nie wiedział, gdzie mieszka. 

- Melanie, może cię gdzieś podwieźć? 

Dziewczyna wymamrotała coś przez sen. 

- Melanie, jesteś zbyt senna, by sama prowadzić. Odwio­

zę cię do domu, podaj mi adres. 

Nie odpowiedziała. 
Poddał się. Może chłodne powietrze trochę ją otrzeźwi. 

Skręcił na parking przed firmą, zatrzymał samochód. Wysiadł 
i otworzył drzwi. Do środka wpadł zimny podmuch. 

Melanie otworzyła oczy, wyprostowała się, zamrugała. 
- Dzięki za kolację i za wszystko. W sumie to nie był zły 

wieczór. 

- Cieszę się, że ci się podobało - odparł spokojnie. - Jeśli 

chcesz, odwiozę cię do domu. Powiedz tylko gdzie. 

- Nie, nie, dziękuję. Rano będzie mi potrzebny samo-

chód. - Przesunęła się na jego miejsce, wrzuciła bieg. 

- No to do zobaczenia - rzekł Wyatt. 

Odprowadził wzrokiem odjeżdżającego forda i przeszedł - \ 

przez parking do swojego samochodu. Nacisnął pilota, by 

otworzyć drzwi. 

„W sumie to nie był zły wieczór". 

Cóż, równie dobrze mógł usłyszeć coś mniej pochlebnego. 

Gdyby jemu przyszło wyrazić swoje zdanie, też byłoby lep­

sze, niż się wcześniej spodziewał. Melanie okazała się bar-

RS

background image

dziej interesująca, niż przypuszczał. A ten jej godny podziwu 

spokój, z jakim przyjęła wyczyn Jennifer. Mało która kobieta 

by się na to zdobyła. 

Cudownie się z nią tańczy. Ma doskonałe wyczucie rytmu. 

Poddając się muzyce, uprzedzała każdy jego ruch, poruszając 
się łagodnie i miękko, wkładając w taniec całą duszę... 

Odepchnął od siebie te myśli. Za daleko się zagalopował. 

Co się z nim dzieje? Zna ją ledwie od dwudziestu czterech 

godzin i przez większość tego czasu myślał tylko o tym, co 
zrobić, by jak najszybciej jej się pozbyć. 

Opanuj się, Reynolds, zgromił się w duchu. Zbieraj się do 

domu. Rano obudzisz się i przejrzysz na oczy. 

Przekręcił kluczyk, ale rozrusznik tylko zazgrzytał głucho 

i zapanowała cisza. Wyładowany akumulator. Energii wy­

starczyło na otwarcie zamka. 

Martwiłem się, jak ona wróci do domu, a sam zostałem 

w unieruchomionym aucie, pomyślał z goryczą. 

Podniósł maskę, zajrzał do środka. Manipulował przy 

przewodach, gdy tuż obok niego zatrzymał się ford i przez 
uchylone okienko rozległ się współczujący głos Melanie: 

- Z nowymi samochodami zawsze jest ten problem. Czło­

wiek nigdy nie jest przygotowany, że coś może nawalić. 

Nie wiedziała, skąd wzięło się przeczucie, że powinna 

zawrócić. Wyatt na pewno już dawno odjechał. Mimo to 

skręciła. Jeśli nie sprawdzi i nie przekona się, to przez całą 

noc nie zmruży oka. 

Przeczucie jej nie zawiodło. Samochód Wyatta nadal stał 

na parkingu. Przez chwilę przyglądała się pochylonemu nad 

maską mężczyźnie, podjechała i zaparkowała. 

RS

background image

Wyatt popatrzył na nią ponuro. 
- To tylko akumulator. 

- Sprawdziłeś kable? 
- Tak. Jedź, nie ma sensu, żebyś traciła tu czas. 

- Nie denerwuj się. Tylko dlatego, że nie wiesz, co teraz 

zrobić... 

- Wcale się nie denerwuję i dobrze wiem, co zrobić. 
- Faceci zawsze się wściekają, gdy kobieta przychodzi im 

na ratunek. 

- Nie musisz mnie ratować. Zadzwonię i poproszę, by 

przysłali kogoś, kto da mi iskrę. 

- Właśnie o tym mówię. Jest środek nocy. Możesz za­

dzwonić, ale usłyszysz taśmę. Minie dobra godzina, nim 

kogoś obudzą, żeby przyjechał. Zresztą to nie na wiele się 

zda, jeśli nie wyjeździsz odpowiedniej ilości kilometrów, 

by naładować akumulator. Rano znowu ci nie zapali. Po­
dłączmy go do prostownika, niech się ładuje. A ty weź inny 

samochód. 

- Nie zostawię na widoku auta z otwartą maską. Nawet 

jeśli nie ukradną silnika, to zabiorą kable i prostownik. 

- Nie licz, że pomogę ci zapchać go na podwórze. W ta­

kim razie zostaw go tu do rana, a sam wróć do domu innym. 

- Chcesz, żebym jechał po nocy takim rzucającym się 

w oczy samochodem, bez dokumentów? 

- Czyżbyś miał na sumieniu kradzież samochodu? Za to 

trafiłeś do szkoły wojskowej? Chcesz, wypiszę ci zaświad­
czenie... 

- Dobrze, powiem ci, w czym rzecz. O tej porze wolę nie 

eksperymentować z kolejnym nieznanym samochodem. 

- Nie ma problemu. Weź forda. 

RS

background image

- Musiałabyś obudzić psa, przesiąść się i wracać wyzię­

bionym autem. 

- To dla mnie nie pierwszyzna. 

- Ja cię odwiozę - zaproponował. 

- Już ci tłumaczyłam, że rano będzie mi potrzebny samo­

chód. Wsiadaj, odwiozę cię do domu. 

Nawet nie drgnął. 

- Mieszkam na południu - powiedział. 

Na południu. Czyli co najmniej pół godziny jazdy w jedną 

stronę. I po co się tak wyrywałam? - zbeształa się w duchu. 

Westchnęła. Trudno, już przepadło. 

- Powiedziałam, że cię odwiozę, więc to zrobię. 
- Zadzwonię po taksówkę. 
- I będziesz czekać nie krócej niż na kogoś z obsługi. 

Jeśli w ogóle tu trafi. Przyjdzie ci siedzieć na zimnie. 

- To wejdę do środka. 
- Wyatt, przestańmy się spierać. Nim coś zdziałasz, zrobi 

się widno. 

Scruffy podniósł nos i zawył cichutko. 

- On już chce do domu - zauważył Wyatt. 
- Ja też. Mam pomysł. Przenocuj u mnie. 

Wyatt uniósł brwi. 

- Nie skomplikuję ci życia? 

Melanie uśmiechnęła się. 

- Szczerze? Wolę cię przenocować, niż odwozić do domu. 

Rano pracownicy zajmą się twoją baritsą. 

Nawet nie mrugnął. Chyba powoli zaczyna się przesta­

wiać, stwierdziła w duchu. Szkoda, bo chętnie jeszcze by się 
z nim podroczyła. 

Okrążył forda, wsiadł do środka. 

RS

background image

- Warsztat jest czynny w soboty? 
- Przez pół dnia. W soboty zwykle przychodzą hobbyści, 

którzy potrzebują części. 

Do domku Melanie było ledwie kilka kilometrów. Gdy 

podjechali, Scruffy podniósł się i westchnął z ulgą. 

W słabym świetle księżyca niewielki bungalow wydawał 

się wymarły. Jeszcze nie zrobiła wiosennych porządków. 
Sterty zeschłych liści ścieliły się przy podmurówce, na klom­

bie przy podjeździe smutno sterczały resztki uschniętych 
chryzantem. Dzisiaj domek sprawiał wrażenie jeszcze bar­
dziej opuszczonego i zaniedbanego niż zwykle. Może przez 

te spowijające go ciemności. 

- Nie wiedziałem, że mieszkasz w domku - rzekł Wyatt. 
- Po śmierci mamy zastanawiałam się, czy go nie sprzedać 

- odparła Melanie. - Jest z nim sporo zachodu, zwłaszcza 

z utrzymaniem ogródka. Na jedną osobę jest za duży. Ale trudno 

znaleźć

 mieszkanie, w którym można trzymać zwierzaki. 

- Masz nie tylko psa? 
- Moja mama była kociarą. - Melanie otworzyła drzwi 

i dwa syjamskie koty, wygodnie umoszczone na miękkim 
fotelu, popatrzyły na wchodzących. Jeden ziewnął szeroko, 
drugi z powrotem wtulił się w poduszkę. 

- Mam gościnną sypialnię - powiedziała Melanie. - Po­

wlekę tylko pościel i... 

- Daj spokój. Idź spać. Prześpię się na kanapie. 
- Chcesz, żeby obsiadły cię koty i pies? 

- Przynajmniej nie będę sam. 
Nie nalegała. Zaczęła wchodzić na górę. Czuła się dziw­

nie. Od śmierci mamy mieszkała sama. Pierwszy raz ktoś 

będzie nocował. 

RS

background image

Czułaby się jeszcze bardziej dziwnie, gdyby Wyatt po-

szedł z nią na górę. Dziwnie i nieswojo. 

Miło z jego strony, że wykazał się takim wyczuciem. Je­

den problem mniej. Chyba że nie miał na względzie jej uczuć, 

a swoje. 

Jasne, zakpiła z siebie. Wyatt panicznie się boi, że chcesz 

go wciągnąć na górę i uwieść! 

Ranek wstał szary i ponury. Koty nawet nie drgnęły, gdy 

Wyatt wypuszczał psa do ogródka. Nastawił ekspres, wpuścił 
psiaka z powrotem. Usiadł i wypił gorącą kawę. W domku 
panowała niezmącona cisza. Dochodziła dziewiąta, a Mela­

nie ciągle spała. 

Napełnił kawą drugą filiżankę i ruszył na górę. 
Czuł się trochę niepewnie, wchodząc na piętro bez zapro­

szenia. Pocieszał się, że przecież nie robi nic złego. Może 

Melanie źle się czuje? Może potrzebuje pomocy? 

Znalazł się w niewielkim przedpokoju. Wszystkie drzwi 

zamknięte. Zastukał w pierwsze z brzegu, uchylił je. 

Bieliźniarka. Dopiero teraz spostrzegł, że Scruffy też wszedł 

na górę i stanął przy drzwiach w dalszej części korytarzyka. 

Wyciągał rękę, by zastukać, gdy piesek podskoczył i pod­

bił łepkiem klamkę. Drzwi otworzyły się i Scruffy wpadł do 

środka. Rozległ się zduszony odgłos. 

W pokoju panował półmrok. Okna przesłonięte storami, 

z nocnej lampki w kształcie muszli sączyło się słabe światło. 
Pod kołdrą rysował się niewyraźny kształt. 

- Melanie? 

Koty, które zostawił na dole, musiały przyjść, gdy otwierał 

bieliźniarkę, bo teraz jeden z nich z cichym prychnięciem 

RS

background image

przemknął pod jego uniesioną nogą, a drugi wskoczył do 

środka, niechcący ściągając dywanik przy łóżku. 

Desperacko próbował nie nastąpić na kota; oparł stopę 

o usuwający się spod nóg dywanik i stracił równowagę. Ude­

rzył łokciami o łóżko. Wprawdzie utrzymał filiżankę, jednak 

jej zawartość chlusnęła na śpiącą dziewczynę. 

Melanie poderwała się gwałtownie. 

W półmroku widział ciemne strugi spływające jej po wło-

sach, opadające na rzęsy i białą piżamę. 

No, Reynolds, teraz dostaniesz za swoje, przygotował się 

w duchu na najgorsze. Kawa nie jest taka gorąca, żeby opa­

rzyć, ale... 

- Dziękuję. - Rozespany głos Melanie miał zmienione, 

zmysłowe brzmienie. - Właśnie tego mi było trzeba. Kawa 
i prysznic, dwa w jednym. Pięknie to połączyłeś. 

RS

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Wyatt zaczął ją przepraszać - a może tłumaczyć się z tego, 

co zaszło, ale nie chciała go teraz słuchać. Rogiem kołdry 
otarła kawę z rzęs. 

- Domyślam się, że to ciekawa historia, ale nie teraz. 

Jestem cała mokra. 

Wyatt przesunął wzrokiem po jej pochlapanej kawą piża­

mie, pokręcił głową. 

- Wcale nie jesteś mokra, ledwie trochę zmoczona - rzekł 

z lekkim rozczarowaniem. 

- Następnym razem weź większy kubek - skrzywiła się 

Melanie. - A teraz, bądź tak łaskaw i zejdź z mojego łóżka. 

- Oczywiście - zmieszał się. - Poczekam na dole. 

Podniósł się, materac zakołysał się pod jego ciężarem. 

Poczuła się jakoś dziwnie. 

Gdy tylko zniknął za drzwiami, zerwała się z łóżka. Zdjęła 

pochlapaną pościel z myślą, że jeszcze przed wyjściem na­

stawi pranie. Jednak gdy wyszła spod prysznica i spojrzała 

na zegarek, zapomniała o pralce. 

Jak mogła tak zaspać? Coś takiego dawno jej się nie zda­

rzyło. Zbiegła do kuchni. 

- Dlaczego nie powiedziałeś, że już tak późno? 
- Właśnie miałem to zrobić, ale twoje koty pomieszały 

RS

background image

mi szyki - odparł. - Myślałaś, że po co wszedłem na górę? 

Żeby uwieść cię śniadaniem w łóżku? 

Masz nauczkę, Melanie, skarciła się w duchu. To ostatnia 

rzecz, o jakiej by pomyślał. 

- Uznałem, że jeśli przyniosę ci kawę do łóżka, mam 

większą szansę na przeżycie. Jednak nie wszystko wyszło tak, 

jak planowałem. - Podał jej kubek. - Uważaj, świeżo zapa­

rzona i gorąca. 

Znad kubka unosiła się aromatyczna para. 

- Mam przypomnieć, kto ostatnio rozlał całą filiżankę? 

- Może zacznijmy od początku - miękko zagaił Wyatt. 

- Dzień dobry, Melanie. Mam nadzieję, że dobrze spałaś. 

- Dziękuję - wymruczała. - Chodźmy, czas na nas. 
- Mówiłaś, że w soboty pracujecie tylko pół dnia. 

- Owszem, ale staramy się, by to była pierwsza połowa. 

- Wypiła kawę i odstawiła kubeczek. 

Zrobiło się późno. Naprawdę późno, zwłaszcza w stosun­

ku do jej normalnej pory rozpoczynania pracy. Wszyscy daw­

no byli na miejscu. W dodatku zapomniała o baritsie stojącej 

na parkingu przed salonem. Pracownicy na pewno prześci­
gają się w domysłach, cóż to takiego się wydarzyło. 

Baritsę spostrzegła, gdy tylko zjechała z autostrady. A za­

raz potem przylepione do szyby twarze pracowników. 

Nim zaparkowała, twarze zniknęły. Weszła do salonu. 

Robbie nalewał sobie kawę, dragi z mechaników poprawiał 

zdjęcia wiszące na tablicy - nigdy nie widziała, by którykol­

wiek z nich zajmował się tym wcześniej - trzeci pochylał się 
nad figurką zdobiącą maskę zielonego roadstera. Żaden nie 
patrzył na Melanie i Wyatta. 

- Jakie to sprytne w twojej strony - Wyatt zniżył głos do 

RS

background image

szeptu. - Nie chciałaś, by zamartwiali się o pracę, więc pod­
sunęłaś im inny temat do myślenia. 

- Nie rób mi, proszę, dodatkowych problemów - fuknęła 

Melanie. 

- Co tak na mnie warczysz? - Zrobił urażoną minę. -

Scruffy cię tego nauczył? 

Scruffy, słysząc, że o nim mowa, przysiadł na tylnych 

łapkach, przednią łapkę położył na nodze Wyatta i popatrzył 

na niego z uwielbieniem. 

- Hej, psiaku - uśmiechnął się Wyatt. - Nie prosiłem, 

żebyś mnie tak adorował. 

- To z wdzięczności za kostki, które dałeś mu w środku 

nocy - kpiąco podsumowała Melanie. 

Wyatt uśmiechnął się jeszcze szerzej. W kącikach oczu 

zrobiły mu się drobniutkie zmarszczki. Za późno zrozumiała, 
że znowu chlapnęła bez zastanowienia. 

- Masz rację, złotko - powiedział pieszczotliwie. - Nie 

muszę ci robić problemów. Sama potrafisz je sobie stworzyć. 

W wystarczającej ilości. 

Ukradkiem zerknęła na mechaników. Cała trójka wlepiła 

w nią oczy, szczęki im opadły. Wiedziała, o co chodzi. 

No tak, wniosek jest prosty, pomyślała ze złością. W koń­

cu to faceci. Czego innego można się po nich spodziewać? 

Starała się zachować normalny ton, 

- Samochód Wyatta nie chciał zapalić. Wyatt przenoco­

wał u mnie na kanapie, a teraz śpieszy się do siebie. 

- Nie byłbym tego taki pewny - mruknął jeden z pracow­

ników. 

Melanie udała, że nie usłyszała. 
- Robbie, wiem, że macie pełne ręce roboty, ale niech 

RS

background image

ktoś zerknie na akumulator. Lepiej, by tak całkiem się nie 

rozładował. 

Robotnik stojący przy roadsterze uśmiechnął się do Wy-

atta i uniósł kciuk. 

Poszła do biura. Włączyła komputer i zaczęła przeglądać 

leżącą na biurku pocztę. 

Wyatt wszedł za nią. 

- Zostaw otwarte drzwi - przykazała. - Nie trzeba, by 

robotnicy zachodzili w głowę, co my tu wyrabiamy. 

- Nic takiego, co by ich zainteresowało. Powinniśmy 

wstępnie przeanalizować naszą ofertę, nim zgłosimy ją two­

jej przyjaciółce Erice. 

- Mieszkałyśmy w jednym akademiku, ale ona nigdy nie 

była moją przyjaciółką - sprostowała Melanie. 

- Tak czy inaczej, warto sprawdzić restaurację i wystawić 

samochód. Zobaczyć, czy to zadziała. Co byś powiedziała na 

dzisiejszy wieczór? 

- O nie. Nie mam ochoty na powtórkę wczorajszej eska­

pady. 

- To będzie coś innego. ,,Felicity's" to całkiem inny... 

- Mam już plany na dzisiejszy wieczór. 

- W takim razie wybierzmy się na lunch. 

- Nie ruszę się z biura, mam mnóstwo pracy. - Otworzyła 

kopertę, wyjęła czek. - Ty nie masz nic lepszego do roboty? 

Na przykład pogodzić się z Jennifer? 

- Właśnie się zastanawiałem, kiedy do tego nawiążesz. 

- Mnie to nie obchodzi. Wspomniałam jedynie, że pew­

ne chcesz załagodzić wczorajsze zdarzenie. Chyba że ona 

jest z kraju, w którym na powitanie wali się człowieka w po-

liczek, to co innego. 

RS

background image

Wyatt pstryknął palcami. 
- Wiesz, coś w tym jest. Zawsze miałem wrażenie, że 

Jennifer pochodzi z innej planety niż reszta łudzi. 

Nie potrafiła wyciągnąć z tej wypowiedzi jednoznaczne­

go wniosku. Zresztą czego się spodziewała? Że się przed nią 
otworzy? Że może nawet zapyta o radę? 

- W takim razie w sam raz nadaje się dla Jacksona. Wy­

śmienita para. - Popatrzyła uważnie na Wyatta. Wyglądał, 

jakby ta sprawa była mu całkowicie obojętna. 

Odwróciła się do komputera, popatrzyła na monitor, 

sprawdzając, czy nie przyszły nowe zamówienia. 

- Dziwię się, że nie nadzorujesz swojej wspaniałej bari-

tsy, kiedy grzebią w niej ludzie Robbiego. 

- Ufam im. Melanie, czy mam rozumieć, że powinienem 

się stąd wynieść? 

- Co za błyskotliwa dedukcja, Sherlocku. 

- Wczoraj - rzekł półgłosem - chciałaś, żebym został. 

- Wczoraj wieczorem... - urwała, bo ktoś zapukał 

w otwarte drzwi. - Nieważne. Co się stało, Robbie? 

- Obejrzałem baritsę. Może pójdzie pan ze mną? 

- To brzmi niepokojąco - powiedział Wyatt. Zsunął się 

z rogu biurka i poszedł za Robbiem. 

Wypisała kilka zamówień i zaniosła je do warsztatu. 

- Fred, poszukaj w wolnej chwili tych części i zostaw je 

przy drzwiach. Przygotuję je do wysyłki w poniedziałek. 

Kiedy wróciła do biura, jej fotel był zajęty. Wyatt rozma­

wiał przez telefon. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie 
dokończyć poczty, ale zdecydowała zrobić to później. 

- Czas na kąpiel, Scruffy - zawołała do psiaka. 

Piesek radośnie wyskoczył z legowiska i w podskokach 

RS

background image

ruszył do drzwi. Pchnęła drzwi do warsztatu. Podeszła do 

zlewu w rogu, oczyściła go i zaczęła napełniać ciepłą wodą. 

Wyatt wszedł do warsztatu. Z uwagą popatrzył na siedzą­

cego na wysokim stołku psiaka, niecierpliwie czekającego na 

swoją chwilę. 

- Czy to na pewno pies? Psy nie cierpią kąpieli. 
- Nie znasz Scruffy'ego. Wprawdzie przez żołądek la­

­wo trafisz do jego serca, ale trzeba czegoś więcej, by cię 

wielbił. 

Zakręciła wodę i Scruffy ostrożnie wszedł do środka. 

- Dobry piesek - pochwaliła go Melanie. - Nic nie na-

chłapał, ani kropelki. Nie to, co niektórzy znani mi ludzie. 

Zaproszenie na filiżankę kawy w ich ustach nabiera nowego 

znaczenia. Co z twoim samochodem? 

- Robbie twierdzi, że to wada akumulatora. Ładują go. 

- Ale po co? - Sięgnęła po butelkę z psim szamponem. 

- Jeśli akumulator nie działa, to rozładuje się, gdy tylko 

włączysz silnik. 

- Robbie uważa, że dojadę do dealera. Jeśli pojadę ostroż-

nie - dodał, przysiadając na stołku. 

- A jeśli staniesz na środku autostrady? Nie lepiej od razu 

wezwać lawetę? 

- Niezły pomysł - podchwycił z miejsca. - Wtedy mógł­

bym tu zostać i pomóc ci w pracy. 

- Jednak jak się dłużej zastanawiam, to nie jest najlepsze 

rozwiązanie. Wyobraź sobie tylko: nowa baritsa na lawecie. 

To fatalnie wygląda. Jednak sam pojedź. 

- Spodziewałem się, że tak powiesz. Możesz odetchnąć. 

Fred ofiarował się pojechać za mną, w razie gdyby samochód 

stanął po drodze. 

RS

background image

- Hmm... to znaczy dobrze. Nie będziesz tu uwięziony. 

Wyatt uśmiechnął się. 

- Skoro nie wybierzemy się dzisiaj do „Felicity's"... 

- Rób, na co masz ochotę. Ja jestem dziś zajęta, 

- Jak na razie tylko ja wychodzę z pomysłami na temat 

promocji. Skoro wszystko odrzucasz, może zaproponujesz 

coś w zamian? 

- Na przykład kino dla zmotoryzowanych? 

- Nie wiem, czy jakieś działają. Poza tym chyba jest zbyt 

chłodno. 

Melanie wzruszyła ramionami. 

- Dobrze, wymyślę coś innego. 

Spłukała psa, wyjęła korek. Sięgnęła po spray i dokładnie 

spryskała Scruffy'ego. 

- Czy on wybiera się dzisiaj na randkę? 

Melanie kiwnęła głową. 

- Idzie z wizytą. - Zakręciła wodę. - Skończone, Scraf-

fy. Tylko teraz żadnego tarzania się w kurzu. 

Piesek zapiszczał w odpowiedzi. Wyatt zwolnił miejsce; 

psiak wskoczył na stołek i otrząsnął się energicznie. 

- Chyba go wysuszysz? - zaniepokoił się Wyatt. — Nie 

chciałbym, żeby się przeziębił. 

- Nic mu nie będzie. Gdyby go całkiem wysuszyć, wy­

glądałby jak puchata kulka. 

- No to co? To już mu nie zaszkodzi. A przynajmniej 

będzie mu ciepło. 

Otworzyły się drzwi i do środka wszedł Fred. 

- Melanie, części, o które prosiłaś - rzekł. Popatrzył na 

Wyatta. - Możemy jechać? Robbie mówi, że akumulator już 

jest maksymalnie naładowany. 

RS

background image

- Baw się dobrze - wymamrotała Melanie. - A, i jeszcze 

jedno. Nie dzwoń, żebym cię gdzieś podwiozła. 

Mimo jej zastrzeżeń zadzwonił z informacją, że dojechał 

do warsztatu. Podziękowała za wiadomość, starając się, by 
w jej głosie nie zabrzmiała ironia. Wyatt tylko się roześmiał. 

Zapowiedział się na poniedziałek. 

- Tego się bałam - mruknęła, ale już odłożył słuchawkę. 

Zamyśliła się. Czy to prawda, że zna go dopiero od dwóch 

dni? Jest niemożliwy i absolutnie nieprzewidywalny. I trud­

no o nim zapomnieć. 

- Hej, Melanie! - Wysoka brunetka, która weszła w trak-

cie jej rozmowy z Wyattem, popatrzyła na nią ze zdziwie­

niem. - Co z tobą? Mówisz do siebie? 

To przez tego Wyatta, skrzywiła się w duchu Melanie. 
- Cześć, Angie. Robbie jest gdzieś na terenie. 

- Już go widziałam. Wybieramy się do zoo, jak tylko 

skończy pracę. Pomyślałam, że skorzystam z okazji i zmienię 

małemu pieluchę. Mogę położyć go na samochodzie? - Pod­

jechała wózkiem do zielonego roadstera. 

- Śmiało. To auto z pewnością widziało o wiele gorsze 

rzeczy. 

Angie rozłożyła kocyk, wyjęła synka z wózka i ułożyła 

na masce. Mały Luke, gaworząc radośnie, próbował prote­

stować, ale mama wprawnie przytrzymała go jedną ręką, 
drugą rozpinając zatrzaski. 

- Możesz podać pieluchę? Boję się, żeby się nie zsunął. 

Melanie zanurkowała do torby, podała pieluszkę. Podczas 

gdy Angie zręcznie przewijała malca, Melanie bawiła się jego 
paluszkami. 

RS

background image

- Jaki już jesteś duży! - przemawiała do niego pieszczot­

liwie. - Dlaczego tak długo tu nie przychodziłeś? 

Luke rozpromienił się i zagulgotał. 
- Angie, ale on urósł! 
- Waży już prawie dziewięć kilo - odparła Angie. -I za­

czyna chodzić. Oczywiście przytrzymując się wszystkiego. 

Ale tylko patrzeć, jak zrobi pierwszy samodzielny krok, a po­
tem zacznie biegać. - Przycisnęła ostatni rzep pieluszki. Me­
lanie podniosła malca i przytuliła go do piersi. 

Ale Luke nie był w nastroju do przytulania. Wyrywał się, 

staraj ąc się sięgnąć rączką do lśniącej figurki zdobiącej maskę 
auta. 

- Prawdziwy chłopak - westchnęła Angie. - Nie miałam 

pojęcia, że ich namiętność do motoryzacji objawia się tak 

wcześnie. - Luke, nie można - poskromiła synka dotykają­
cego łapkami lśniącej karoserii. - Zobacz, jak ładnie się bły­

szczy samochód. 

- Chodź, Luke, pokaż nam, jak chodzisz - zachęciła go 

Melanie, stawiając malca na podłogę. Buzia chłopczyka roz­

jaśniła się z radości. Oparł obie rączki o lśniący samochód 

i powoli, chwiejąc się na niepewnych nóżkach, zaczął iść 
wzdłuż auta. 

Angie oparła się o błotnik. 

- To co z tym twoim nowym facetem? 

Melanie aż zaniemówiła z wrażenia. 

- Mówię o tym, z którym rozmawiałaś, jak tutaj weszłam 

- wyjaśniła Angie. - Robbie powiedział mi.,. 

- Że Wyatt jest moim wspólnikiem? Ma połowę udzia­

łów, więc rzeczywiście jest nową postacią w naszym życiu. 

- Nie, tego mi nie powiedział. 

RS

background image

- Nie? W takim razie co? 

- Że dziś rano razem przyjechaliście do pracy. 
Melanie jęknęła głucho. 
- A mnie się wydawało, że faceci nie opowiadają o takich 

rzeczach. Widać żyłam w nieświadomości. 

- Nie gadają, jeśli nie ma o czym. Oczywiście, że nie 

uwierzyłam we wszystko, co Robbie powiedział. Tylko po 
co aż tak się tłumaczyłaś? Że Wyatt zostawił auto i przespał 

się na twojej kanapie... naprawdę myślałaś, że ktoś to kupi? 

- Robbie tak ci to streścił? - aż się w niej gotowało. 

Odpłaci mu pięknym za nadobne! - Każę mu wypolerować 

tego starego grata, który stoi za warsztatem! 

Angie wybuchnęła śmiechem. 

- Tego bez silnika? Dobijesz go, więcej nie piśnie słowa! 

No dobrze, ale teraz powiedz, co się wydarzyło. Między nami 

kobietami. Jeśli oświadczysz, że nie zbliżył się na siedem 

metrów do twojego łóżka, uwierzę w ciemno. 

Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Nie będzie kłamać. 

Z drugiej strony, nikt nie uwierzy, jeśli powie prawdę. 

Nie powie, po co pojechali do tego klubu, skoro nie chce 

zdradzać, że szukają kupca. 

O wyjaśnieniach nie ma mowy, za bardzo to skompliko­

wane. Zresztą to, co wydarzyło się rano, też nie powinno 

nikogo obchodzić. 

- Nie spałam z nim, jeśli to o to pytasz. 

Angie uśmiechnęła się promiennie. 

- Podobno wyglądałaś, jakbyś nie zmrużyła oka. Robbie 

tak powiedział. 

- Angie, daj spokój. Nic się nie stało. Naprawdę. 

Usłyszała odgłos otwieranych drzwi i odetchnęła z ulgą. 

RS

background image

Pewnie jakiś spóźniony klient. Nim go załatwi, Robbie za­
bierze żonę i synka. 

Mężczyzna, który stanął na progu, miał strój z logo zna­

nego sklepu. Trzymał ogromną paczkę. 

- Nie wiedziałam, że ten sklep handluje częściami samo­

chodowymi - szepnęła Angie, z trudem kryjąc rozbawienie. 

- Czyli prawdopodobnie to podarunek za wczorajszą noc. 

- Może wyraz wdzięczności, że go przenocowałam. 

- Trochę za duża paczka jak na taki symboliczny gest. 
Posłaniec przeniósł wzrok z jednej na drugą. 

- Pani Stafford? 

Melanie zrobiła pół kroku do przodu. 

- Zechce pani podpisać odbiór przesyłki? 

Angie miała rację - paczka jest zbyt duża jak na symbo­

liczny drobiazg. To ani kwiaty, ani bombonierka. Chyba że 

z jakichś niewiadomych powodów zapakowano je w dużą 
ilość gąbki. 

Intuicyjnie czuła, że nic dobrego z tego nie wyniknie. 

Podpisała formularz i posłaniec podał jej wielki pakunek. 
Paczka okazała się cięższa, niż Melanie sądziła. Była też 

dziwnie miękka. Żadnego kartonu, tylko srebrzystoniebieski 
papier. Może to monstrualny pluszowy miś? 

Zagryzła wargi i zaczęła ściągać papier. 
W środku było coś białego i puszystego. Pociągnęła moc­

niej, i na podłogę upadło kilka mniejszych paczuszek. 

- To puchowa kołdra. 
- Śliczna. - Angie pochyliła się i podniosła jedną z mniej­

szych paczuszek. - Bielizna pościelowa z egipskiej bawełny. 

No tak, przecież rano zalał jej kawą całą pościel. I teraz 

chce jej to zrekompensować. Bardzo miły gest. Zwłaszcza że 

RS

background image

plamy mogą nie zejść. Czasami trudno się z tym Wyattem 

dogadać, ale porządny z niego facet, prawdziwy dżentelmen. 

- O, zobacz! - Angie wyciągnęła coś ze środka. - Jest 

karteczka. 

- Daj mi ją! - zawołała, pełna złych przeczuć. 

Za późno. Kartka pofrunęła na podłogę i upadła tekstem 

do góry. Chyba tylko święty odwróciłby wzrok, by niechcący 

jej nie przeczytać. Na pewno nie Angie. Oczy rozszerzyły się 
jej ze zdumienia. Bez słowa podniosła kartkę i podała ją 

Melanie. 

„To za kawę rozlaną na twoim łóżku". 

Chciało się jej krzyczeć. Jeszcze przed minutą uważała go 

za dżentelmena. Ależ jest beznadziejnie głupia! Porwę tę 

pościel na paski, skręcę w sznur i powieszę cię na nim! 

- Nie, nic się nie stało - wymamrotała Angie. - Jasne. 

Zapadał zmierzch, gdy Melanie zaparkowała chevroleta 

na końcu szpitalnego parkingu. Sięgnęła po torbę z rzeczami 

Scraffy'ego. Piesek podskakiwał z podniecenia. 

- Spokojnie, Scruffy - mitygowała go. - Musisz się 

uspokoić, bo inaczej nigdzie nie pójdziemy. 

Scruffy znieruchomiał na chwilę, ale jego drobnym ciałem 

wstrząsało radosne drżenie. Melanie założyła mu zielone 

ubranko z szelkami, przypięła smycz. Ruszyli do głównego 
wejścia. 

Korpulentna kobieta stojąca w holu spiorunowała ich 

wzrokiem. 

- No nie! Tego to jeszcze nie było! - wykrzyknęła z obu­

rzeniem. - Jak można przywozić psa do szpitala! - Zrobiła ruch 

nogą, jakby chciała nią odepchnąć mijającego ją zwierzaka. 

RS

background image

Melanie ściągnęła smycz, wstrzymała oddech. Jeśli Scruf-

fy zawarczy - co może się stać, bo kobieta omal go nie 

kopnęła - to nigdy więcej nie pozwolą mu tutaj przyjść. 

Scruffy zachował się wspaniale: z wysoko uniesioną gło­

wą dostojnie przeszedł obok rozeźlonej kobiety, spokojnie 

kierując się do windy. 

- Niektórzy nie mają pojęcia, jak się należy zachować! 

- prychnęła napastliwie nieznajoma. 

- Święta racja -. rzuciła przez ramię Melanie i nacisnęła 

przycisk windy. - Tak jak pani - dokończyła pod nosem. 

Wysiedli na piątym piętrze i ruszyli długim, mocno 

oświetlonym korytarzem. Zatrzymali się przy pokoju pielęg­

niarek. 

- Cześć, Melanie - powitała ją znajoma pielęgniarka. -

Właśnie skończyliśmy kolację. Dzieci już na ciebie czekają. 

- Nie na mnie, Janice, a na tego koleżkę - odparła Mela­

nie, nieco luzując smycz. Scruffy od razu ruszył do przodu. 

Zatrzymała się przed klasą. Zawsze potrzebowała chwili, 

by zebrać się w sobie. Jak bardzo różni się ta „klasa" od 
normalnej klasy w szkole! Kolorowe ściany, gazetka, wysta­
wa rysunków, stoliki, półki z książkami, sztalugi. Ale też 
wózki, butle tlenowe i zabawki, które trzeba sterylizować, by 

uchronić małych pacjentów przed infekcją. 

Raz w tygodniu przychodziła tutaj ze Scruffym. Dzieci się 

zmieniały, choć zwykle niektóre już znała. Madison znowu 
wróciła do szpitala. Podłączona do kroplówki, bawiła się na 

podłodze układanką. Jimmy jeszcze nie został wypisany, ale 
dzisiaj wygląda o niebo lepiej niż przed tygodniem. Już może 

samodzielnie siedzieć. Andrea też jest tu długo, włosy zaczę­

ły jej odrastać. Trójki innych dzieci wcześniej nie widziała. 

RS

background image

Scruffy zatrzymał się na progu, uważnie obserwując dzie­

ci. Po chwili powoli ruszył w kierunku bladego chłopczyka 

siedzącego na wózku, jednego z nowych pacjentów. Melanie 
szła za nim krok w krok. Scruffy usiadł na dywaniku przed 
wózkiem i delikatnie wyciągnął łapkę do chłopca. 

- To jest Scruffy - przedstawiła go Melanie. - Przyszedł 

w odwiedziny. 

Chłopczyk ostrożnie wyciągnął rączkę i dotknął psa. 

- Dlaczego on ma takie ubranko? 

- To jego mundurek - wyjaśniła Melanie. - Jak ma go na 

sobie, to wie, że musi się dobrze zachowywać. Wtedy ludzie 

też grzecznie się z nim obchodzą. 

- On lubi przychodzić do szpitala? -Dziecko popatrzyło 

na Melanie. - Ja nie lubię. 

Serce się jej ściskało. 

- Scruffy chce, żeby ci, którzy są chorzy, poczuli się 

lepiej. Czasami tak jest, kiedy się go głaszcze. To pomaga. 

- Jak to pomaga? - Malec nadal był sceptyczny. 
- Chcesz zobaczyć? - Melanie rozejrzała się po klasie, 

szukając wzrokiem pielęgniarki. - Można ten stołeczek? 

Ustawiła obity wykładziną stołeczek przy wózku dziecka. 

Piesek wskoczył na górę, obrócił się i położył, wtulając nos 
w swoje łapki. Znajdował się teraz dokładnie na wysokości 
rączki chłopca. Chłopiec położył dłoń na grzbiecie psa, za­

nurzył drżące paluszki w miękką sierść. 

Melanie, nadal nie wypuszczając smyczy, cofnęła się, by 

zostawić ich sam na sam. Przez cały czas uważnie obserwo­

wała dziecko i zwierzę. 

- Niesamowite - szepnęła pielęgniarka. - On zawsze 

bezbłędnie trafia do najbardziej chorego dzieciaczka. Jak-

RS

background image

by to wyczuwał. - Odeszła pośpiesznie, by poprawić kro­

plówkę Madison. 

Scruffy zszedł ze stołeczka i chodził teraz po klasie, za­

trzymując się na chwilę przy każdym dziecku. 

Minęło sporo czasu, nim do klasy weszła pielęgniarka. 

- Uwaga - powiedziała. - Macie jeszcze dziesięć minut 

na zabawę. Jak tylko doktor Scruffy skończy obchód, dosta­

niecie coś na ząbek, a zaraz potem pora do łóżka. 

Dzieci przyjęły zapowiedź chóralnym protestem, a Mela­

nie po raz pierwszy miała wrażenie, że jest w prawdziwej 

szkole. Tylko chłopczyk siedzący na wózku nadal milczał, 

jakby nic do niego nie docierało. Siedział nieruchomo i nie 

odrywał oczu od Scruffy'ego. 

Scruffy, który bardzo ostrożnie walczył z Jimmym, nagle 

puścił linę, delikatnie szturchnął przeciwnika i zaczął iść 

w stronę wpatrzonego w niego chłopca. Wskoczył na stojący 

przy wózku stoliczek. Chłopczyk westchnął, położył rączkę 

na psie i zamknął oczy. 

Na progu stanęła pielęgniarka. 

- Scruffy, dla ciebie też zamówiliśmy lody. 

Oczy pieska błysnęły, ogon poruszył się radośnie, ale 

zwierzak nadal leżał bez ruchu. 

- Rozpieszczasz go, Janice. 

Pielęgniarka roześmiała się tylko. 

- I kto to mówi! Melanie, dzięki, że przyszliście. Scruffy 

wspaniale na nich działa. Bałam się, że dzieci będą pobudzo­

ne, ale jest odwrotnie. Uspokajają się. O wiele łatwiej im 

zasnąć. Za tydzień o tej samej porze? 

Melanie nie odpowiedziała. 

- Janice, czy Andrea dobrze się czuje? 

RS

background image

- Coraz lepiej. Bierze ostatnią chemię. Czemu pytasz? 

Melanie wzruszyła ramionami. 

- Właściwie sama nie wiem. Tak coś mnie tknęło, 
Janice wyjęła z kieszeni elektroniczny termometr i poszła 

do dziewczynki. Po kilku sekundach popatrzyła na termo­

metr, pogłaskała małą po główce i wróciła do Melanie. 

- Skąd wiedziałaś, że skoczyła jej temperatura? Jesteś 

niesamowita. 

- Sama byś to spostrzegła, kładąc ją do łóżka. 
- Tak, ale dzięki tobie zyskaliśmy dobre pół godziny, 

walka z infekcją zacznie się szybciej. Nie tylko Scruffy ma 

podejście do chorych dzieci. Naprawdę myślę, że nauczył się 

tego od ciebie. - Popatrzyła na nią żarliwie. - Melanie, masz 

prawdziwy dar, wiesz o tym. Taki dar powinno się wykorzy­

stywać. 

Te słowa nie dawały jej spokoju w drodze powrotnej 

i później, gdy szczotkowała psa i powlekała nową pościel. 

Od trzech łat powtarzała sobie, że dawne marzenia to 

odległa przeszłość. Pogodziła się z tym. Jednak nie do końca. 
Bo tak niewiele trzeba, by znowu ożyły. Propozycja Wyatta, 
by sprzedać firmę, zgryźliwe uwagi Eriki sugerującej, że 
handel starymi autami to dla niej jedyne możliwe zajęcie, 

dzisiejsze stwierdzenie Janice. 

Masz dar, który powinnaś wykorzystać. 
I co z tym wszystkim zrobić? 

RS

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Słoneczny niedzielny ranek niósł zapowiedź zbliżającej 

się wiosny. Wyatt podjechał pod domek Melanie, zatrzymał 

auto. Nie zdziwił go widok dziewczyny, która przykucną­
wszy przy klombie, wyrywała resztki uschniętych roślin. 

Przyglądała się, jak wysiada z auta i idzie w jej stronę. 

Duże ciemne okulary zasłaniały jej oczy, szerokie rondo ka­
pelusza ocieniało twarz. Wielkie rękawice sprawiały, że wy­

dawała się drobniejsza i bardziej krucha. W niczym nie przy­
pominała zamaszystej, zapalczywej kobiety, jaką ujrzał, 

wchodząc dwa dni temu do ich wspólnej firmy. 

- Dziś nie jest poniedziałek. - Odwróciła się do rabatki. 

- Zapowiedziałeś, że zobaczymy się w poniedziałek. 

- W poniedziałek zobaczymy się w firmie - sprostował. 
- Czy ty nie masz nic lepszego do roboty, jak ciągle 

zawracać mi głowę? 

Słowa brzmiały ostro, ale ton zdradzał raczej znużenie. 

- Prawdę mówiąc - rzekł - mam. 
- Aha. 
- Myślałaś, że nie pracuję? 
- Już zaczynałam się zastanawiać, czy młynami można 

zdalnie sterować. 

- Nie mam nic wspólnego z młynami. Wyjaśniłem ci, że 

jestem tylko dalekim kuzynem tej rodziny. 

RS

background image

- Przepraszam, może coś mi się pomyliło. Czemu za­

wdzięczam twoją wizytę? 

- Nie mogłem się powstrzymać. - W jego głosie za­

brzmiała przekorna nuta, jednak te słowa były bardzo bliskie 
prawdy. Ledwie się obudził, wrócił myślą do wczorajszej 
rozmowy i stwierdził, że skoro Melanie nie ma lepszego 
pomysłu niż kino samochodowe, to może... 

Melanie parsknęła niedowierzająco. 

- Próbowałem do ciebie zadzwonić, ale nikt nie podno­

sił. - Przykucnął przy niej i zajął się obserwowaniem szyb­

kich, miarowych ruchów jej rąk. Między suchymi liśćmi 

zieleniły się drobniutkie, wychodzące z ziemi pędy. - Co 

sadzisz? 

- Nic. Teraz porządkuję klomb, usuwam zeszłoroczne 

resztki roślin. Dzięki temu byliny lepiej wyrosną. Widziałeś 

kiedyś krokusy? 

- Chyba tak. Raz w kwiaciarni. 

- Gdzie pewnie kupowałeś róże. 

- Masz coś przeciwko różom? 

- Nie. Choć osobiście wolę kwiaty, którymi można cie­

szyć się dłużej. Widzę, że już ci naprawili samochód. 

- Ciągnie jak złoto. Dzwoniłaś do Brada Edwardsa? 
- Tak, ale włączyła się poczta. Zostawiłam wiadomość. 
- Ile zaśpiewałaś za forda? 
- Nie podałam sumy. Poprosiłam, żeby oddzwonił. Zo­

baczymy. Szkoda, że wtedy nie dopuściłeś mnie do głosu. 
Chciał go kupić. 

- Jeszcze zadzwoni. 
- Miejmy nadzieję. - Kichnęła, skrzywiła się lekko. - Je­

śli to uczulenie na pyłki, to wyjątkowo wcześnie. Dla alergi-

RS

background image

ków zapowiada się trudny rok. - Zmieniła pozycję i znowu 

zaczęła pielić. 

- Może złapałaś przeziębienie od psa. 

- Ludzie częściej się przeziębiają niż zarażają od psów. 

Szczególnie od czystych. 

- Dlatego go wczoraj kąpałaś. 

Na chwilę jej ręce znieruchomiały. 
Zdziwiło go to. Czyżby trafił w jej czuły punkt? 

- Fred mi powiedział, co robisz w sobotnie wieczory. 
- Fred za dużo gada. 

- Dlaczego starasz się zachować to w tajemnicy? 

- Nie staram się. Jednak spotykam się z bardzo różnymi 

reakcjami. Dla jednych jest to bez sensu, dla innych trudne 

do przyjęcia. Ci, którzy to pochwalają, widzą we mnie jakąś 
świętą. To wariactwo. 

A to cię jeszcze bardziej krępuje niż reakcja tych nasta­

wionych negatywnie, pomyślał Wyatt. To wiele wyjaśnia. 

- Dlatego nic o tym nie mówisz. 

- Już nie. 
Odgarnął stertę suchych badyli. 

- Jak wpadłaś na pomysł, żeby zabierać psa do chorych 

dzieci? I jak go wytresowałaś? 

- Nie musiałam. Chodziłam z nim do parku, a on zawsze 

wyszukiwał chore dzieci. Nie od razu to do mnie dotarło. 

Wiele czasu minęło, nim udało mi się dostać zgodę szpita­
la, mimo że sama od dawna pracowałam tam jako wolon-

tariuszka. Ale kiedy zobaczyli go w akcji... 

Wyatt popatrzył na wygrzewającego się na trawie Scruf-

fy'ego. Leniwie śledził poruszającą się na drzewie wiewiór­
kę, jakby zastanawiał się, czy lepiej sobie poleżeć, czy jed-

RS

background image

nak zapolować. Zmyślny z niego psiak, ale jednak to prze­
cież tylko pies. 

- Skąd masz takiego wyjątkowego zwierzaka? 
Wzruszyła ramionami. 
- Błąkał się po parkingu. Przyszedł napić się wody z ka­

łuży. Nie miał obroży, żadnego numerka, nic. Wyglądał 

przeraźliwie, skóra i kości. Gdybyś go wtedy zobaczył! 

- Zabrałaś go do domu. 
- Była sobota. Postanowiłam go wykąpać, nakarmić, a 

w poniedziałek odwieźć do schroniska. Od tamtej pory mi­

nęły dwa lata. 

- Wygląda na to, że on wyczuwa nie tylko chorych -

uśmiechnął się Wyatt. - Wiesz, to świetna historia. Mogliby­

śmy ją wykorzystać. Piesek ze złomowiska, obdarzony szcze­

gólnym talentem... 

- Nie ma mowy. Te dzieci nie będą wykorzystane jako 

chwyt reklamowy - przerwała bardzo ostrym głosem niezno-

szącym sprzeciwu. 

- Przepraszam, nie pomyślałem. Po prostu ciągle się za­

stanawiam, jak nagłośnić nasz interes, a ty mi w tym nie 

pomagasz. A może urządzimy zlot? 

- Jaki zlot? 

- Te samochody, których zdjęcia wiszą na tablicy, były 

przez was odrestaurowane, prawda? Na pewno masz adresy 
właścicieli. Moglibyśmy zaprosić ich na spotkanie. Zebrać 

wszystkie te auta razem. 

- Już widzę, jaka to będzie dla nich świetna zabawa— 

rzekła bez entuzjazmu. - Będą mogli wymienić się uwagami 

o wcześniejszych właścicielach, porównać liczniki, pochwa­

lić się, gdzie który dojechał... 

RS

background image

- Te zabytkowe samochody, zgromadzone w jednym 

miejscu, zrobią nieporównywalnie większe wrażenie niż każ­

dy z nich z osobna. 

- To nawet nieźle brzmi, ale gdzie mielibyśmy to zrobić? 

Brakuje nam miejsca. To ponad pięćdziesiąt pojazdów. 

- Można uprzątnąć część placu. Albo wynająć dużą halę, 

wstawić tam samochody i pobierać opłatę za wstęp. 

- Wtedy właściciele chcieliby udziału w zyskach. Skoro 

ich auta byłyby główną atrakcją. 

- Nic by nie chcieli, gdyby dochód poszedł na cel chary­

tatywny. .. na przykład na twoich małych pacjentów. To już 
chyba nie byłby obrzydliwy chwyt reklamowy? 

- Sama nie wiem. Hm, im dłużej się nad tym zastana­

wiam, tym bardziej myślę, że idziesz w złym kierunku. 

Wyatt sięgnął po torbę i zaczął upychać w nią liście. 
- Słucham uważnie. 
- Znasz ludzi, których stać, by odkupić od nas firmę, ale 

niewielu z nich jest zainteresowanych. Pokazując się w knaj­
pach czy klubach, może sprzedamy od czasu do czasu poje­

dynczy samochód, ale to nie jest sposób, by znaleźć kupca 
na cały interes. 

- Chyba że Brad rozwinie całą sieć takich klubów... 

- Wtedy w najlepszym razie, co też mało prawdopodob­

ne, wziąłby od nas kilka-kilkanaście aut. Nie kupi całości. 

- Uważasz, że powinniśmy poszukać kolekcjonera? 
- Nie - pokręciła głową. - Znam ich. Są bardzo wy­

bredni. I doskonale wiedzą, czego chcą. Mogą latami cze­
kać na swój wymarzony model. Zaś ci, których stać na 

więcej niż jeden samochód, kolekcjonują jedynie określone 

modele. 

RS

background image

- Tak myślisz? 
- Tak. Kupują tylko to, czego naprawdę pragną. A nawet 

wtedy przebierają jak w ulęgałkach. 

- Nie kupują starych aut tylko dlatego, że są stare. 
- Właśnie. Dlatego kolekcjoner odpada. Potrzebny jest 

ktoś, kto zna się na samochodach, ale zależy mu, by interes 

się kręcił. 

- Trzeba dać ogłoszenie. Nie widzę innego sposobu. 
- Chyba masz rację. - Zgarbiła się. 

Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. 

- Melanie, wiem, że martwisz się o swoich pracowników, 

ale wcześniej czy później prawda do nich dotrze. Chyba 

lepiej, by usłyszeli to od nas, niż dowiedzieli się z plotek. 

Znowu kiwnęła głową. 
- Myślę, że tak będzie dla nich lepiej. Muszą mieć trochę 

czasu, by przygotować się na zmiany. 

- Może i tak. Ale teraz nie myślę o nich. Zastanawiam się 

nad konsekwencjami. Boję się, że interes umrze powolną 

śmiercią. Nikt nie odda nam auta na parę miesięcy, nie wie­

dząc, z kim wkrótce będzie mieć do czynienia. - Urwała. -

A jeśli nie znajdzie się kupiec? Wtedy leżymy. Wyatt, może 

ja tylko się łudzę, że to da się sprzedać? 

- Znajdzie się chętny, zobaczysz. 
- Mam nadzieję. - Popatrzyła na niego. - No tak, prze­

cież ty sam się skusiłeś. 

To raczej za dużo powiedziane, pomyślał. 
- Więc jeszcze ktoś inny na pewno się znajdzie. Że też 

wypadło mi z głowy, że przecież sam odkupiłeś połowę Jack­

sona. - Nabrała powietrza. - Wiesz, może jednak ten pomysł 

ze zlotem starych aut nie jest taki zły? Zjadą się ludzie zain-

RS

background image

teresowani branżą, może znają kogoś, kto chciałby przejąć 

interes? 

- Jeśli będziemy wszystkich rozpytywać, to pracownicy 

natychmiast się dowiedzą - powiedział rzeczowo. 

- Masz rację. - Westchnęła. - Dobrze, jutro im powiem. 

- Zaczęła odsuwać liście spomiędzy bladozielonych pędów. 
- Przykro mi, że tak wyszło. Że firma nie spełniła twoich 

oczekiwań. 

- Tylko do siebie mogę mieć pretensje. Nie powinno się 

kupować kota w worku. 

- Fakt. Ale to żadna pociecha. 

Trafiła w sedno, niestety. 

W poniedziałek czuła się fatalnie. Kichała, bolało ją gard­

ło, głowa pękała. Koło południa sięgnęła po drugą, aspirynę. 
Powinna się położyć, ale czekała na telefon od Edwardsa. 
I powoli traciła nadzieję, że on się jeszcze odezwie. 

Nie mogła sobie darować, że rozmowa w klubie tak się 

potoczyła. Po co ten Wyatt się wtrącał? Być może już by było 
po wszystkim - jeden samochód mniej i trochę gotówki na 
koncie. Niepotrzebnie dała się uciszyć. 

Odczekała jeszcze godzinę i wreszcie się poddała. Jedzie 

do domu. 

Zaparzyła ziołowej herbaty, przebrała się w ulubioną fla­

nelową piżamę, zaciągnęła zasłony w salonie i umościła się 

na kanapie. Popatrzy na telewizję, może uśnie. Scruffy i koty 

grzali ją przyjemnie. Odprężyła się. 

Wtuliła twarz w poduszkę. Ten zapach... zapach wody 

Wyatta. Zaznacza terytorium, przebiegło jej przez myśl. Pew­

nie by się rozzłościł, gdyby to usłyszał... 

RS

background image

Nie wiedziała, jak długo spała, gdy coś niespodziewanie 

wyrwało ją ze snu. Scruffy, leżący obok niej, spiął się i za­
warczał. Uświadomiła sobie, co oznacza ten cichy dźwięk. 
Ktoś otwiera drzwi wejściowe. 

W salonie panował półmrok. Nie wiedziała, czy już jest 

późno i na dworze zrobiło się ciemno. Pewnie jakiś włamy­
wacz postanowił się zakraść, myśląc, że w środku nikogo nie 
ma. Przeraziła się. Nie będzie się poruszać, może. 

Scruffy zeskoczył z kanapy i pomknął do drzwi. Coś 

zgrzytnęło. W uchylonych drzwiach ujrzała światło ulicznej 

lampy. Na jego tle ciemniała męska sylwetka. Wysoki, bar­
czysty, obładowany torbą z zakupami. 

Odetchnęła z ulgą. Włamywacz wchodzi z pustymi ręka­

mi. Poza tym poznała go. 

Scruffy już tańczył wokół przybysza. 

- Scruffy, przestań żebrać - obruszyła się. - Myślisz, że 

za każdym razem dostaniesz kość? - Usiadła na kanapie. 

-Miło, że wpadłeś, ale może łaskawie wyjaśnisz, jak się tu 

dostałeś? Potrafisz się włamywać? 

- Taka umiejętność czasami mogłaby się przydać -

uśmiechnął się. - Robbie powiedział, że masz w biurku za­

pasowy klucz. - Widząc jej minę, dodał: - Uznałem, że skoro 

chcę zrobić dobry uczynek, to lepiej cię nie budzić i nie 

wyciągać z łóżka. 

- Jednak zabieranie mojego klucza... 
- Ja go oczywiście nie brałem - zastrzegł z miejsca: -

Robbie mi go dał. 

- Szybko owinąłeś go sobie wokół palca. Nie o to mi 

chodziło. Nawet nie zapukałeś. Masz szczęście, że wcześniej 
nic nie usłyszałam, bo... 

RS

background image

- Bo co? Poszczułabyś mnie psem? - Popatrzył na sie­

dzącego przed nim pieska. Scruffy oparł łapkę na jego kolanie 
i wpatrywał się w niego z błagalną nadzieją. —Ale bym się 

przestraszył! 

- Zaczaiłabym się przy drzwiach i walnęła cię wałkiem. 

Od razu padłbyś na dywan. Wiesz, jakiego miałbyś guza? 

Jesteś nieostrożny. 

- Nie dałabyś rady. Robbie powiedział, że jesteś słaba jak 

mucha. 

- Nie doceniasz mnie. Nic mi nie jest, to tylko przezię­

bienie. 

- Jeśli nic ci nie jest, to czemu jesteś w piżamie i sie­

dzisz po ciemku? Mogłabyś zapalić? Zaraz się o coś potknę 

i wszystko poleci na podłogę. A ty pomylisz kartonik z zupą 
z wazonem na kwiaty. 

Przez mgnienie rozważała jego słowa, potem, wzruszy­

wszy ramionami, włączyła lampę stojącą przy kanapie. W tej 

spranej flaneli nie wygląda zbyt apetycznie. Co z tego? Zre­

sztą i tak już ją widział w piżamie. 

- Przywiozłeś mi zupę? Boże, nie pamiętam, kiedy ostat­

ni raz ktoś to zrobił. 

- Rosół z kury, rzecz jasna - potwierdził, stawiając na 

stoliku dwa pakunki. 

Przyglądała się, jak je otwiera. Styropianowy pojemnik, 

którego zawartość pachniała rozkosznie, mała bagietka, bom­
bonierka i spory pęk tulipanów. Ledwie rozwinięte żółte pąki 

z czerwonymi plamkami. 

Pamiętał, co mu wczoraj mówiłam o kwiatach, przemknę­

ło jej przez myśl. 

Wyatt podał jej łyżkę i gestem zachęcił do jedzenia. 

RS

background image

- Skąd wiedziałeś, że źle się czuję? Domyślam się, że od 

Robbiego, ale w jaki sposób? 

- Zadzwonił do mnie - wyjaśnił, siadając na kanapie. 
- Zadzwonił, żeby ci to powiedzieć? Zabawne. - Wciąg­

nęła aromatyczną parę unoszącą się znad pojemnika. Dopiero 

teraz poczuła, jak strasznie jest głodna. 

- Zadzwonił z innego powodu. Nie chciał zawracać ci 

głowy, a musiał się czegoś dowiedzieć. 

- Czegoś dowiedzieć? - spochmurniała. 
- O cenę forda. Nie denerwuj się, wszystko załatwione. 

Zatrzymała rękę w pół ruchu. 
- Brad oddzwonił? Do diabła, czułam, że nie powinnam 

wychodzić! 

- Nie przejmuj się. Pogadałem z nim i ubiliśmy interes. 

Umowa już podpisana. Wszystkie papiery leżą na twoim 

biurku. 

- Sprzedałeś mu forda? 
Wyatt kiwnął głową. 
- Chciał go dostać od razu, ale powiedziałem, że dostar­

czymy go jutro. Między innymi po to wpadłem, żeby ci 
powiedzieć. Jedz, zupa stygnie. 

- Wyatt, nie przypominam sobie, bym podawała ci cenę 

forda. 

- No właśnie - odparł pogodnie. - Robbiemu też nie. 

Dlatego dzwonił od mnie. Myślał, że coś wiem. 

Odłożyła łyżkę, odsunęła zupę. Już nie była głodna. 

- Przejrzałem papiery. Sprawdziłem ceny części, doda­

łem koszt robocizny, porównałem z innymi samochodami, 
które ostatnio znalazły nabywcę, i w ten sposób określiłem 

cenę - wyjaśnił z dumą. 

RS

background image

Rozbolała ją głowa. Stopniowo wszystko zaczynało się 

wyjaśniać. I dlatego czuła się coraz gorzej. 

Brad Edwards nie śpieszył się z oddzwanianiem. A cena 

jeszcze nie padła. Za to chciał jak najszybciej zakończyć 

transakcję, gdy wziął się za to Wyatt. Wniosek jest tylko 

jeden - Brad wyczuł wyjątkową okazję. Co znaczy, że Wyatt 

podał mu prawdziwie okazyjną cenę. 

- Jaką idiotyczną sumę mu podałeś? 

- Robbie zadał mi dokładnie to samo pytanie - rzucił. 

- Jak się domyślam, nie skonsultowałeś się z nim wcześ­

niej? - prychnęła. Czemu ci faceci zawsze uważają, że po­

zjadali wszystkie rozumy? 

Zagotowało się w niej. Jeśli sprzedał forda poniżej ceny, 

poszczuje go psem. Tyle że Scruffy go nie zagryzie, ale zaliże 

na śmierć. 

Wyatt dalej coś mówił. Spróbowała skoncentrować się na 

jego słowach. Opowiadał o pertraktacjach z Bradem. 

Nagle zaschło jej w gardle. Przełknęła z trudem. 

- Wziąłeś dziesięć tysięcy więcej, niż ja bym się odwa­

żyła powiedzieć. 

- Zabawne - mruknął Wyatt. - Robbie powiedział, że 

właśnie to od ciebie usłyszę. 

Zupy było tak dużo, że bez problemu wystarczyło na dwie 

porcje. Zaproponowała Wyattowi, by się przyłączył. Przy­

pomniała sobie o butelce wina w lodówce. W sam raz 

na uczczenie jego pierwszej transakcji. W dodatku tak 

udanej. 

Nie posiadała się z radości. Uzyskał wspaniałą cenę. Te 

dziesięć tysięcy to zbawienie dla słabych finansów firmy, nie 

RS

background image

mówiąc już o tym, że będą mieli się czym pochwalić przed 
ewentualnym nabywcą. 

- Od razu rzuci się w oczy, gdy ktoś zacznie oglądać 

księgi. 

Wyatt upił łyk wina. 

- To co, dobrze się sprawiłem? 

Uniosła kieliszek. 
- Masz dryg do interesów. Na pewno nie chcesz mnie 

spłacie? Mógłbyś samodzielnie poprowadzić firmę. 

- Zdecydowanie nie. Powiedz, na co zamierzasz przezna­

czyć te dziesięć tysięcy? 

Zastanowiła się. 

- Chyba na nic szczególnego. Może część na dodatkowe 

premie dla pracowników, w końcu to oni wykonali całą robotę. 

- Chcesz powiedzieć, że ja nie zasługuję na uznanie? 

- spytał z uśmiechem. 

- No skąd... oczywiście dostaniesz swoją część zysku. 

Ale już mnie nie naciskaj. 

- Nie ja zacząłem. Pierwsza postanowiłaś zapytać, czy 

nie wykupię twojej części. 

Wolała nie precyzować, że to nie był tylko żart. 

- Pracownicy dobrze przyjęli wiadomości - zagadnął 

z innej beczki Wyatt. - Nie zauważyłem żadnej nerwowości. 

Nie patrzyła na niego. Gniotła serwetkę. 

- Nic im nie powiedziałam. Fred miał się spóźnić, więc 

pomyślałam, że poczekam, aż zjawią się wszyscy. Potem były 

pilne zajęcia, a jeszcze później poczułam się marnie i... za­

pomniałam. 

- Zapomniałaś? 

Nie podnosiła oczu. 

RS

background image

- Jutro im powiem. 

Przez dłuższą chwilę Wyatt się nie odzywał. 

- Melanie, nikt cię nie zmusza do sprzedaży. 
- Sama tego chcę. Naprawdę. 
- Czasami mówisz bez przekonania. -- Wziął opakowanie 

po zupie. - Jeśli skończyłaś, to posprzątam, nim wyjdę. 

Kiwnęła głową. Siedziała na kanapie, zastanawiając się, 

czemu nie chce, by odchodził. To miły gest, że przywiózł jej 

jedzenie, czekoladki i kwiaty. Ale teraz śpieszy się do domu, 

do swoich spraw... 

Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że właściwie niczego 

o nim nie wie. 

..- Ktoś na ciebie czeka? - zapytała, za późno gryząc się 

w język. 

Zatrzymał się na progu. 

- Masz na myśli dziewczynę? 

. - Przepraszam. Strasznie jestem wścibska. To nie moja 

sprawa. 

Wyatt wszedł do kuchni. Słyszała, jak otwiera i zamyka 

szafkę, wyrzuca śmieci. 

- Niestety, nikt na mnie nie czeka, nawet pies. Przepra­

szam, jeśli cię rozczarowałem. 

Scruffy, siedzący przy jej nogach, zawył cichutko. 

Melanie uśmiechnęła się z przymusem. 

- Widzisz, odetchnął, że nie ma konkurencji. 

Ku jej zaskoczeniu, Wyatt podszedł bliżej, usiadł obok 

niej. Scruffy zaczął wpychać mu w ręce zabawkę. 

- Melanie, chyba czas, byś powiedziała mi, jak naprawdę 

jest. Czasami chcesz pozbyć się firmy i zapomnieć o samo­

chodach, a czasami mam wrażenie, że wcale tak nie jest. 

RS

background image

Dziewczyna zagryzła usta. 
- Gdybym wiedziała, że dostaniemy dobrą cenę... 

- Dlaczego to takie istotne? Po co ci te pieniądze? By 

wytresować więcej piesków dla dzieci w szpitalu? 

Melanie potrząsnęła głową. 
- Nie. - Nabrała powietrza. Po raz pierwszy od trzech lal 

dopuściła do głosu marzenia. - Chcę im naprawdę pomagać, 

Chcę zostać lekarzem. 

Chce zostać lekarzem. Właściwie powinien się tego do­

myślić. Była wolontariuszką w szpitalu. Erika zgryźliwie 
wspomniała, że Melanie bez przerwy wkuwała nauki ścisłe... 

Zaskoczyła go, widziała to. Nic dziwnego. 

- Wiem, że to brzmi bez sensu. Minęło tyle czasu. Gdy 

zmarł mój tata, musiałam zrezygnować ze studiów. Teraz 

jestem starsza, byłoby mi trudniej. Chyba musiałabym zaczy­

nać od początku. To trwa i dużo kosztuje. Bardzo dużo. 

- Są stypendia, programy kredytowe. 
Pokręciła głową. 
- Stypendia są dla najzdolniejszych. Mam długą przerwę, 

żadnych osiągnięć. Czyli mogę zapomnieć o stypendium, 
Mówisz o kredycie. Wiesz, jaki to koszt? W dodatku muszę 
mieć pieniądze nie tylko na naukę, ale na codzienne utrzy­
manie. Po kilku latach miałabym gigantyczne długi. 

- Chyba że znajdzie się kupiec i da taką cenę, że na 

wszystko wystarczy... - Powoli do niego docierało. 

- No właśnie. Sam widzisz. 

Trudne zadanie. Może nawet niewykonalne. 

- Jeśli nie uda się dobrze sprzedać firmy, to wszystkc 

zostanie jak teraz. Sama organizuję sobie pracę, mogę tak 

RS

background image

wszystko zaplanować, by mieć czas na wizyty w szpitalu. 

W ten sposób pomagam chorym dzieciom, choć nie aż tak, 

jak bym chciała. - Nabrała powietrza. - Wiem, że trzeba 

patrzeć na życie rozsądnie. 

Też to wie. Równie dobrze zdaje sobie sprawę, że Melanie 

porywa się z motyką na słońce. Jednak patrząc na nią, taką 

delikatną i bezbronną w tej spranej piżamce, nie miał serca 

jej tego powiedzieć. 

- Coś wymyślimy -rzekł. 
Westchnęła ciężko. 

- Uhm. 

Obrócił ją ku sobie. 

- Melanie, powiedziałem, że coś wymyślimy. 

Oczy jak szmaragdowe jeziorka, pełne tęsknoty i niespeł­

nionych marzeń. Pochylił się, ujął ją pod brodę. Dostrzegł 
delikatną żyłkę pulsującą na szyi. 

- Nie zbliżaj się do mnie - powiedziała dziwnie zmienio­

nym, drżącym głosem. 

Przesunął palcem po jej dolnej wardze. 
- Dlaczego? Bo nie chcesz? 

- Nie mów bzdur - odpowiedziała. - Nie słyszałeś o wi­

rusach? Mogę cię zarazić. 

Odsunął się z ociąganiem. 
Melanie bardzo się myli. Może go zarazić... to za mało 

powiedziane. Może go zarazie śmiertelnie. 

RS

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Była wściekła na siebie. Ale się wyrwała! „Możesz się ode 

mnie zarazić". Jakby w innej sytuacji nie miała nic przeciwko 

temu, by ją pocałował. Ba, jakby wręcz tego chciała. 

Co się dziś z nią dzieje? Nigdy nie ma problemów z jas­

nym wyrażeniem własnego zdania, a teraz nie potrafi wziąć 
się w garść. A jeśliby jej nie posłuchał? Gdyby ją pocałował? 

Wielkie rzeczy, nad czym tu się zastanawiać? Czemu przy­

kłada do tego taką wagę? 

Wprawdzie nie zmieniała chłopaków jak rękawiczek, jed­

nak w tej dziedzinie nie jest nowicjuszką. W szkole stale 
latała na randki, ale na studiach, pochłonięta nauką, już 
znacznie rzadziej. Odkąd przejęła firmę, nie miała na to 

czasu. Ale całowania się nie zapomina. To tak jak z jazdą na 

rowerze. 

— Och, co mi tam! - usłyszała ciche westchnienie i usta 

Wyatta dotknęły jej ust. 

Szybko do niej dotarło, że wcześniejsze przeżycia są ni­

czym w porównaniu z tym, czego doświadczała teraz. To nie 

jest zdawkowy buziak na pożegnanie czy nawet gorący po­

całunek w ciemnej alejce, lecz zmysłowy wstęp do uwiedze­

nia kobiety. 

To było ostatnie rozsądne stwierdzenie, po którym prze­

stała racjonalnie myśleć. Dopiero po dobrej chwili coraz 

RS

background image

głośniejszy, niecierpliwy skowyt Scruffy'ego przywołał ją do 

rzeczywistości. 

Wyatt też go usłyszał, bo cofnął się lekko i jeszcze raz 

musnął jej usta. 

- Muszę zmienić zdanie o twoim psiaku. - Miał taki głos, 

jakby brakło mu tchu. - Chyba tylko on ma olej w głowie. 

Wyatt wyszedł od niej z takim pośpiechem, że już nie 

rozmawiali więcej o sprzedanym aucie. W zasadzie wszyst­

ko jasne, zamyśliła się, jadąc w poniedziałek do pracy. Od­

stawią forda Bradowi, na pewno zostawił adres. Wyatt nie 

jest do tego potrzebny. Pojedzie z którymś z pracowników. 

Ledwie weszła do warsztatu, cztery pary oczu natychmiast 

odwróciły się w jej stronę. Oczywiście wiedzieli, dokąd Wy­

att wczoraj pojechał, zabierając ze sobą jej klucz... 

Którego mi nie oddał, uświadomiła sobie. Pewnie auto­

matycznie schował go do kieszeni i zapomniał. Musi go ode­

brać, jak najszybciej. Oczywiście na osobności. 

- Dzień dobry - odezwała się pogodnie. - Dzisiaj pan 

Barnett ma odebrać swoje auto. Będzie gotowe? 

- Jasne - odparł Robbie. - Zostało jeszcze tylko kilka 

drobiazgów i pucowanie. 

- Super. Następna w kolejce jest cobra Angeli Dawson. 

Mamy już do niej wszystkie części? 

- Większość. Kilku jeszcze brakuje. 

- Daj mi listę, zobaczę, co się da zrobić - odparła Mela­

nie. - Potrzebuję kogoś na godzinę, żeby odstawić forda panu 

Edwardsowi. 

Robbie zrobił zdziwioną minę. 

- Wyatt powiedział, że sam się tym zajmie. 

RS

background image

- Tak? - Starała się nie okazać zaskoczenia. - To pewnie 

było wczoraj, ale skoro czuję się dobrze, nie ma potrzeby na 

niego czekać. 

- Jak pani sobie życzy - odparł Robbie. - Fred będzie 

zajęty przy cobrze, ale Karl może jechać. 

Ciekawe, zastanowiła się. Pracuję z Robbiem już trzy lata, 

ale nadal zwraca się do mnie per „pani". Wyatt pokazał się 
tu dopiero trzy dni temu, a już są po imieniu. 

To przypomniało jej wczorajszą obietnicę. 

- Mam coś ważnego do powiedzenia. Wiem, że będzie­

cie poruszeni. Zdecydowaliśmy z Wyattem wystawić firmę 
na sprzedaż. Wolę poinformować was o tym osobiście, 

a nie... 

- Całą firmę? - z niedowierzaniem zapytał Fred. 
- Tak. - Przesunęła wzrokiem po zszokowanych twa­

rzach. Wiadomość spadła na nich jak grom z jasnego nieba. 
Martwią się, co z nimi będzie. Starała się złagodzić cios. 

- Nie denerwujcie się na zapas. Nic nie zmieni się natych­

miast. Jeszcze nie mamy żadnej oferty ani kupca. To wszy-

stko potrwa. 

- Co będziemy robić? - zapytał Karl. 
- To co dotąd - uśmiechnęła się. - I błagam was, 

nie odchodźcie z pracy. Bo rzucę się z najwyższego wie­
żowca. 

- Czy mamy zachować dyskrecję? - zapytał Robbie, zna­

cząco spoglądając na Freda, jakby spodziewał się, że zaraz 

pobiegnie rozgłaszać nowinę wszem i wobec. 

Była mu wdzięczna za to ostrzeżenie. 

- To nie jest tajemnica, ale na razie nikomu o tym nie 

mówcie. Po co niepokoić klientów? - Widząc minę Freda, 

RS

background image

dodała: - Nie ma co uprzedzać wydarzeń. Załóżmy, że An-

gela Dawson zechce zabrać auto i oddać je do innego war­

sztatu. Nie będziesz mógł się do niej zalecać. 

- No dobrze - Fred uśmiechnął się cokolwiek filuternie. 

- Ani pary z ust. 

Rozległ się odgłos otwieranych drzwi. 

- Hej, czy ktoś tu jest? 

Poznała go po głosie. Bill Myers, fanatyczny miłośnik 

mustanga. Pewnie wpadł po jakąś część. 

- No to tyle — zakończyła. — W razie pytań zapraszam do 

biura w każdej chwili. Bill, czym możemy służyć? Brakuje 

czegoś? 

- Nie - rozjaśnił się w uśmiechu. - Już prawie skończy­

łem. Teraz mój kumpel chce znaleźć auto dla siebie. Wciąg­

nął się przy mnie. 

Dopiero teraz zobaczyła stojącego za nim mężczyznę. 

Widywała go już wcześniej, przyjeżdżał z Billem. 

- Cześć, Joe. 

- Przywiozłem go do was - ciągnął Bill. - Powiedziałem 

mu, że to najlepsze miejsce. Jeśli chce się wciągać w taką 

robotę, to tylko z tobą, Melanie. 

Zaskoczył ją tym. Bardzo przyjemnie zaskoczył. Wła­

ściwie do tej pory nie przychodziło jej do głowy, że wie­

lu klientów przychodzi tu z jej powodu, że to ona utożsamia 

dla nich firmę. Wyrobiła sobie nazwisko, jest w tej branży 

kimś ważnym. 

Poprowadziła ich do salonu. 

- Jaki samochód najbardziej cię interesuje, Joe? 

- Sam nie wiem - odparł. - A co macie? 

Zdusiła jęk. Jeśli ma stracić całe przedpołudnie na poka-

RS

background image

zywanie wszystkich zgromadzonych samochodów... Opa­

miętała się. Klient nasz pan, napomniała się w duchu. Zapro­

ponowała, by Joe przeszedł się po placu i sam sobie coś 
upatrzył. Niestety, Bill nie chciał mu towarzyszyć. 

- Wolę niczego nie sugerować. Dla mnie najpiękniejszy 

jest mustang, ale ty możesz wybrać coś innego. Idź, a ja 

pogadam sobie z Melanie. 

Wręcz deptał jej po piętach. Przebiegło jej przez myśl, że 

koniecznie trzeba wygospodarować trochę miejsca na coś 
w rodzaju poczekalni, ale od razu przypomniała sobie, że to 

już nie będzie jej problem. 

- Chyba nie będzie ci przeszkadzać, jak trochę popracuję 

- powiedziała, siadając za biurkiem. - Mam mnóstwo rzeczy 
do zrobienia. 

- Nie przejmuj się mną - rzekł. Usiadł obok. - Popatrzę 

sobie na ciebie. 

Dlatego tak powoli kończy swoje auto, bo za bardzo lubi 

przyglądać się pracującym, pomyślała filozoficznie. Od 
trzech lat restaurował mustanga. Był jej pierwszym klientem. 
Wiele się dzięki niemu nauczyła. Cierpliwie tłumaczył, co 
i jak. 

- Nad czym tak pracujesz? - zapytał ciekawie. 

- Wiesz - popatrzyła na niego z zastanowieniem. -

Mógłbyś mi pomóc. Chcemy urządzić zlot wyremontowa­
nych u nas aut. Gdybyś powiedział o tym tu i ówdzie... 

- Nie ma sprawy. Ogłoszę to w automobilklubie. A może 

sama przyjdziesz? Przyjadę po ciebie i... 

- Przykro mi, ale nie dam rady. Już mam zaplanowany 

sobotni wieczór. - Odwróciła się do komputera. Przygotuję 

listę dawnych klientów, będzie na podorędziu. 

RS

background image

Po kilku chwilach podniosła wzrok, bo Bill zaskakująco 

długo milczał. Patrzył na nią spięty. 

- A więc to prawda - rzekł wreszcie. 

Przez chwilę nie bardzo wiedziała, co ma na myśli. Chyba 

nie doszły do niego słuchy o planowanej sprzedaży. A może 

jakieś inne plotki... 

- Ten twój nowy wspólnik. Podobno chodzi nie tylko 

o samochody, ale coś więcej - odezwał się cicho. 

Ależ ci faceci mają długie języki! Wszystko im się kojarzy 

z jednym... Im szybciej to przerwie, tym lepiej. 

.- Tylko o samochody - zareplikowała stanowczo. -

O nic więcej. To, co mogłeś zasłyszeć, nie ma absolutnie 
żadnych podstaw. 

Bill rozpromienił się. 
- Czyli to nie z jego powodu jesteś zajęta w sobotę? 
Jej czujność jeszcze bardziej się wzmogła. Jednak powie­

działa prawdę. 

- Nie. Ale sobota odpada. Zawsze... 

Bill zerwał się z miejsca. 
- Czyli jeszcze nie jest za późno. 

Nim się spostrzegła, przypadł do niej i objął za ramiona. 

Próbowała się wyswobodzić. I znaleźć właściwe słowa. 

- Bill, chyba mnie źle zrozumiałeś - wydusiła, ale on 

wcale nie słuchał. 

- To dotarło do mnie, dopiero gdy on się pojawił. Pomy­

ślałem, że wszystko stracone, że już nigdy... 

Od progu rozległ się niski, ostry głos Wyatta. 

- Kochanie, czy ten człowiek cię niepokoi? 
Kochanie? Co też on sobie wyobraża? Chce dodatkowo 

pogorszyć sytuację? 

RS

background image

Bill wpatrywał się w nią z napięciem. Nagle uzmysłowiła 

sobie, że gdy kilka dni temu przesiedział przy jej biurku całe 

popołudnie, miał taką minę jak Scruffy, gdy kostki z kurcza­
ka wyrzucała do śmieci, zamiast dać jemu. 

- Przepraszam cię na chwilę- powiedziała do Billa, idąc 

do drzwi. - Wyatt, mogę cię prosić? 

- Oczywiście, najdroższa. 

Zagryzła zęby, by nie powiedzieć czegoś, czego będzie 

żałować. Wyszli na dwór. 

- Słuchaj, Wyatt. Bardzo cię proszę, żebyś darował sobie 

te czułe słówka. „Kochanie", „najdroższa", żadnych takich. 

Sama potrafię o siebie zadbać. Nie wtrącaj się i nie pogarszaj 
sprawy. 

- Mógłbym go zapytać, czy złapał się na lep twoich sztu­

czek - zareplikował. - To by dopiero pogorszyło sprawę. Tak 

wszystko jest jasne: ma się trzymać od ciebie z daleka. 

Zacisnęła pięści. 
- Po co się w to mieszasz? To nie twój interes. 

- Miał posunąć się jeszcze dalej? 
- No co  t y - odparła, wzdychając. 
- Więc w czym problem? Niech ten podrywacz myśli, że 

zauroczył cię inny. Masz lepszy pomysł, Einsteinie? Chcesz 

stracić starego klienta, oświadczając, że wolisz umówić się 

z manekinem niż z nim? 

Otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Jest w tym pewna 

racja. Po co dobijać Billa, urażać jego dumę? Niech myśli, 

że gdyby nie pojawił się Wyatt, miałby u niej szanse. 

Ale co będzie, gdy dowie się, że z Wyattem nic jej nie 

łączy? 

Wtedy będę się zastanawiać, stwierdziła, zamykając spra-

RS

background image

wę. Może do tej pory mu przejdzie. Scruffy też w końcu 
zapomina o zabranej kości. Albo firma zostanie sprzedana 

i ich kontakty się urwą. 

- Skąd wiesz, że to stary klient? - zapytała nieufnie. 

- Byłaś tak zajęta swoim znajomkiem, że nie zauważyłaś, 

jak przeszedłem obok biura, idąc do warsztatu. 

- Wcale nie byłam zajęta Billem - zaoponowała. - Ro­

biłam listę na ten zlot. 

- To dobrze. Potem ją obejrzę. W każdym razie, gdy roz­

mawiałem z Robbiem, miałem okazję przyjrzeć się twojemu 

zalotnikowi. - Zerknął na zegarek. - Chodźmy. Obiecałem 

Bradowi, że rano odstawimy samochód, a robi się późno. 

Za dnia „Canteen Club" wyglądał zupełnie inaczej niż 

w nocy. Wszędzie masa brudnych szklanek i kieliszków, po­

rozrzucane serwetki, zsunięte stoły. Pewnie tak kiedyś wy­

glądały takie kluby. Brakowało tylko zastałego zapachu dy­

mu z papierosów. 

Chłopak pucujący stoliki poszedł po właściciela. Wyszli 

na zewnątrz. Brad w milczeniu obejrzał samochód, nie po­
mijając żadnego szczegółu. Melanie już zaczęła się niepoko­
ić, czy aby na pewno mu się podoba. 

- Jest super. - Brad odwrócił się do nich. - Nie mogę się 

doczekać reakcji moich klientów. Jednemu już o nim opo­
wiedziałem. Uważa, że przepłaciłem. Jaki tu jest silnik? 

- Ósemka z płaską głowicą - odparł Wyatt. 
Była zaskoczona, że to pamiętał. 
- No właśnie. Podobno to wcale nie taka rzadkość. 
- Twój znajomy świetnie się zna na samochodach - zręcznie 

zmienił temat Wyatt. 

RS

background image

- To fakt - przyznał Brad. - Jest bardzo ciekawy waszej 

firmy. Chętnie pogada z kimś, kto potrafi wyciągnąć ze sta­

rych aut takie pieniądze. Mogę mu dać wasze namiary. 

Chodźmy do biura, wypiszę czek. 

Widziała po twarzy Wyatta, jak bardzo jest poruszony. 

Niczego po sobie nie pokazywał, ale oczy mu błyszczały. To 
tylko świadczy o tym, jak bardzo zależy mu na sprzedaży. 
Poczuła ukłucie lęku. Skoro jest taki zdeterminowany, może 

przystać na każdą ofertę. Nawet taką, jaka jej nie będzie 

zadowalać. I co wtedy? 

Nie martw się na zapas, przykazała sobie. Podziękowała 

i schowała czek do kieszeni. 

- I co myślisz? - zapytał Wyatt, gdy już znaleźli się na 

ulicy. 

Przesunęła dłonią po karoserii forda, żegnając się z nim 

na zawsze. 

- Szczerze? Masz zadatki na niezłego sprzedawcę używa­

nych aut. Szybko chwytasz odpowiednie terminy, potrafisz 
zręcznie zwekslować rozmowę... 

- Pytałem o tego ewentualnego kupca. 
- Ty naprawdę masz bujną wyobraźnię. Brad o niczym 

takim nie mówił. Nie rób sobie nadziei. 

- Tak czy inaczej, warto do niego zadzwonić. - Otworzył 

drzwiczki, Melanie wsiadła. - Jeśli będzie zainteresowany... 

- Zobaczymy. - Zmieniła temat. - Bardzo się różni od 

forda. O, przy okazji, skoro wyjmujesz kluczyki... masz mój 
zapasowy klucz. 

Z roztargnieniem poklepał się po kieszeni. 
- Musiał zostać w innej marynarce. Potem ci go oddam. 

- Włączył silnik. - Jedźmy na lunch. 

RS

background image

- A praca? 
- Lepiej ci pójdzie, gdy najpierw się pokrzepisz. Jeszcze 

walczysz z przeziębieniem. Poza tym to też jest praca. - Wi­

dząc jej sceptyczną minę, dodał: - Nie sprawdziliśmy „Feli-
city's", a aukcja już w tym tygodniu. Musimy pogadać o zlo­
cie, a w biurze trudno się skoncentrować, zwłaszcza gdy Bill 

ciągle zawraca głowę. 

- Powiedziałeś, że już go skutecznie zniechęciłeś. 

- Nie daję gwarancji. Facet, któremu wydaje się, że jest 

zakochany, staje się nieprzewidywalny. 

- Mówisz, że tylko mu się wydaje? Jakie to miłe z twojej 

strony. Skoro jesteśmy przy takich tematach... 

- To co? - zainteresował się. 
- To chcę ci powiedzieć, że ten wczorajszy pocałunek 

więcej się nie powtórzy. 

- W porządku - odparł z miejsca. 
Zaskoczył ją. Miała w zanadrzu gotowe argumenty, spo­

dziewając się, że zechce dyskutować. Okazuje się, że niepo­

trzebnie. Stanęło na tym, czego chciała. Ale zgodził się tak 

od razu, bez najmniejszego wahania... 

- To dobrze - powiedziała, gdy wreszcie mogła wydobyć 

z siebie głos. - Cieszę się, że to rozumiesz. 

- Jak najbardziej rozumiem, więc możesz odetchnąć spo­

kojnie - zapewnił. - Nie cierpię się powtarzać. Następny po­

całunek będzie zupełnie inny. 

Już wchodzili do restauracji, gdy nagle Melanie zatrzyma­

ła się. 

- Nie jestem odpowiednio ubrana. 

- Nie przejmuj się. Jak tylko usiądziesz, nikt się nie zo-

RS

background image

rientuje, że jesteś w dżinsach - rzekł pocieszająco. I bardzo 

dobrze, że inni nie będą jej oglądać, przemknęło mu przez 

myśl. W tych obcisłych dżinsach wygląda rewelacyjnie. 

Zwłaszcza w porównaniu z wczorajszą luźną piżamą. 

Gdy usiedli, Wyatt popatrzył na kartę win, a Melanie ro­

zejrzała się po sali. 

- Niesamowite - powiedziała. - Nic a nic się nie zmieni­

ło od czasów, kiedy tu byłam. 

- Czyli od kiedy? 

- Od dziesięciu lat. Byłam tu z moim chłopakiem tuż 

przed balem maturalnym. 

- Tak dobrze to pamiętasz? - Wskazał kelnerowi wybra­

ne wino. 

- To była nasza ostatnia randka - rzekła. 

- Musiałaś to bardzo przeżywać. 

- Dlaczego tak myślisz? - nastroszyła się. 

- Słyszę po twoim głosie. Skoro do tej pory tak cię to 

porusza, musiało ci być przykro. 

- Nie było. Nie przejęłam się, gdy przestał się odzywać. 

W drodze powrotnej popsuł mu się samochód. - Popatrzyła 

na niego znad karty. - Nie wiem, co zamówić. Może coś 

polecisz? 

- Ja biorę łososia. Ale tu wszystko jest dobre, jeszcze 

nigdy się nie zawiodłem. - Odłożył kartę. - Co ma do tego 

samochód? Ach, już rozumiem... Zgasł w odpowiednim mo­

mencie, w ciemniej i pustej okolicy. Spoliczkowałaś chłopa­

ka, gdy zaczął się do ciebie dobierać. 

Melanie roześmiała się dźwięcznie. 

Mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku popatrzył 

w ich kierunku. Nic dziwnego, ten perlisty śmiech przykuwa 

RS

background image

uwagę. Chyba po raz pierwszy słyszy ją śmiejącą się tak 

beztrosko. 

- Nie, nie. Pamiętasz, jak raz ci powiedziałam, że faceci 

nie znoszą, gdy muszą korzystać z pomocy kobiety? Tak 

właśnie było. To ja pogrzebałam w silniku i uruchomiłam 

samochód. 

- I dziwiłaś się, że chłopak więcej nie zadzwonił. - Po­

kręcił głową. - Melanie... 

- Wiedziałam, że już nigdy nie włożę tej różowej sukien­

ki, źle się w niej czułam. A on miał wypożyczony smoking. 

Gdyby go pobrudził, byłby problem i koszty. 

Wyatt spróbował wina, aprobująco skinął głową. 

- Mówiłaś, że dopiero po przejęciu firmy zaczęłaś inte­

resować się samochodami. 

- Można tak powiedzieć, ale... - zawahała się. 

Popatrzył na nią pytająco. Spodziewał się, że usłyszy coś 

naprawdę ważnego. W sumie niepotrzebnie. W końcu to tyl­

ko przelotna znajomość, nic, co potrwa. 

Melanie nieoczekiwanie uśmiechnęła się. 

- Cóż, wszyscy przez cały czas się uczymy. Często nawet 

nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wiesz, też wezmę łososia. 

Zamówił potrawy i w zamyśleniu zaczai bawić się kielisz­

kiem. Po co jest taki ciekawy? 

- To skąd wiedziałaś, co robić? Nauczyłaś się od taty? 

Miał tę swoją firmę, więc się napatrzyłaś. - Zawiesił głos. 

Czuł, że to zbyt prosta odpowiedź. 

- Firma była dopiero potem. Przyglądałam się, jak w do­

mu majstrował przy samochodzie. 

- Czyli w ten sposób spędzaliście czas. 

- Uhm. A jak było z tobą? 

RS

background image

Najwyraźniej nie ma zamiaru powiedzieć niczego więcej. 

- Mój tata nie dotykał się do samochodu. Zawsze siedział 

nad papierami... 

Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odkręcił głowę. Paznok­

cie lśniły krwistą czerwienią. Skrzywił się lekko. 

- Miło cię widzieć, Wyatt - cichy głos miał zmysłowe 

brzmienie. - Gdzie się ostatnio podziewałeś? 

Grzecznie ujął jej dłoń. Palce dziewczyny zacisnęły się 

miękko na jego ręce. Z trudem się od nich uwolnił. 

- Cześć, Erika. Właśnie rozmawialiśmy o tobie i twojej 

prośbie z Melanie. 

- Tak? - wymruczała, zniżając głos. - Miło mi. Dobrze 

się złożyło, że się spotkaliśmy, bo zamierzałam skontaktować 
się z wami po południu. - Przesunęła wzrokiem po Melanie. 

- Chciałam wpaść, by ustalić szczegóły, ale ciągle było mi 

nie po drodze. Przyjdziecie na aukcję, by zobaczyć, jak się 

biją o wasz datek? 

- Oczywiście - odparł Wyatt. - Będziemy. - Udał, że nie 

widzi piorunującego spojrzenia, jakie posłała mu Melanie. 

RS

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Gotowało się w niej, ale poskromiła złość, póki Erika nie 

oddaliła się od ich stolika, na odchodne kokieteryjnie uśmie­

chając się do Wyatta. Odczekała, aż odejdzie kelner, który 

właśnie stawiał przed nimi zamówione potrawy. 

- Dlaczego wypowiadasz się w moim imieniu? - ostro 

zapytała Wyatta. 

- Przecież wspólnie bierzemy w tym udział. 

- Mówię o samej aukcji. 

- Chyba słyszałaś? Erika chce, byśmy zaprezentowali 

nasz pomysł. Jedz, wszystko ci wystygnie. 

-- Chyba do mnie dotarło więcej niż do ciebie. Jej raczej 

chodzi o to, żebyś ty przyszedł. Sam. Niby po co miałabym 

przychodzić i przyglądać się, jak wygrywa licytację, byle 

umówić się z tobą? 

- A dlaczego miałabyś nie popatrzeć, jak twoja dawna 

kumpelka próbuje mnie wmanewrować? 

Właściwie ma rację. To może być zabawne. Tylko że 

Wyatt podchodzi do tego z dystansem. 

- Pochlebia ci, że tak ci nadskakuje i tak jej zależy. Tylko 

nie bądź zbyt niedostępny, bo jeszcze bardziej ją zachęcisz. 

- Dzięki za radę- odparł. 

- Niczego nie gwarantuję. Nie widziałam jej od lat. 

RS

background image

- Tym bardziej powinnaś pójść. - Sięgnął po widelec. 

- Zastanawiam się, który samochód byłby najlepszy. To 

wspaniała okazja, by jakiś pokazać. 

- Możesz sobie wybrać dowolny. 

- Melanie, nie bądź taka zawzięta. Chyba że wkurza cię 

myśl, że Erika chce mnie poderwać. 

- Nie bądź śmieszny. 
- W takim razie przyjdziesz. 
- Nic takiego nie... - urwała, widząc jego minę. 
Wkurza cię, że Erika chce mnie poderwać... Następny 

pocałunek... 

Chyba zwariował. Typowy facet. Od razu wyobraża sobie, 

że skoro ma jakieś obiekcje, to na pewno jest zazdrosna. 

Co do kolejnego pocałunku, to też może wybić to sobie 

z głowy. Pominie to milczeniem. Po co go zachęcać? 

Dobrze, pójdzie na aukcję i poobserwuje sobie zagrywki 

Eriki. Ale jeszcze mu dopiecze. 

- Mam nadzieję, że ta różowa sukienka z liceum da się 

oczyścić. Bo to moja jedyna kreacja pasująca na taką okazję. 

Wyatt nie dał się zbić z pantałyku. 

- Nie przejmuj się plamami - rzekł z powagą. - W razie 

gdyby nawalił samochód, będziesz mieć strój jak znalazł. 

Nie wysiadł, gdy podjechali pod salon. Popatrzyła na Wy-

atta pytająco. 

- Nie wejdziesz? Może Bill nadal siedzi w biurze? 

- Jeśli chcesz, bym z tobą poszedł, nie ma sprawy. Za­

wsze stanę w twojej obronie. 

- Daruj sobie. Czy ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo? 

- Zatrzasnęła drzwi, nim zdążył odpowiedzieć. 

RS

background image

Popatrzyła na ścienny zegar i westchnęła. Straciła mnó­

stwo czasu. Mieli omówić tyle rzeczy, a tak niewiele z tego 

wyszło. Dobre pół dnia zmarnowane. 

Zdziwiła się, widząc w salonie Angie. 

- Ty tutaj? Miło cię widzieć, ale co tutaj robisz? 

- Przywiozłam Robbiemu kanapki. Prosił, bym posie­

działa w salonie, póki nie wrócisz, to on popracuje przy 

fordzie. 

- Strasznie mi zeszło - powiedziała ze skruchą. 

- Daj spokój, Melanie. Kiedy ostatni raz wyszłaś na 

lunch? Tu nic się nie działo, więc nic nie straciłaś. Był ktoś, 

kto ma do sprzedania starego chevroleta, pokaże się później. 

A ja przynajmniej przez chwilę mogłam pogadać nie z rocz­

nym dzieckiem, ale z dorosłym. To prawdziwa odmiana. -

Uśmiechnęła się. - Luke śpi w twoim biurze. Dlaczego Wy­
att nie wszedł? 

- Jeszcze będziesz miała okazję go poznać. Planujemy 

urządzić zlot remontowanych u nas starych samochodów po­
łączony z piknikiem i... 

- Już go poznałam, wczoraj - przerwała jej Angie. - Był 

tu, gdy na chwilę wpadłam. 

Super, pomyślała Melanie. Chyba już całe miasto wie, że 

Wyatt wziął moje zapasowe klucze. 

- Jak się dziś czujesz? - dyplomatycznie zapytała Angie. 
- Jeszcze nie całkiem dobrze, ale powoli dochodzę do 

siebie. Wyatt przywiózł mi wczoraj rosół z kurczaka, to mi 

pomogło. 

- Widzę - mruknęła Angie. - Chyba nie tylko rosół... Jak 

udał się lunch? Musiało być przyjemnie, skoro zatraciliście 

poczucie czasu. 

RS

background image

- Mieliśmy sporo spraw do obgadania - rzekła ostrożnie. 
- Zlot, piknik, sprzedaż firmy... - wesoły głos Angie 

stracił pogodne brzmienie. 

- Robbie ci powiedział. Nie martw się, Angie - zaczęła 

i szybko się opamiętała. - Przepraszam, wiem, że się dener­
wujecie. Postaramy się zrobić wszystko, by nikt źle na tym 
nie wyszedł. 

- Wiem, że będziesz próbować - powiedziała Angie, jed­

nak bez przekonania. 

Zdawała sobie sprawę, że dla nikogo to nie jest łatwa 

sytuacja. Będą negocjować najlepsze warunki, ale czy nowy 
właściciel dotrzyma obietnic? 

Luke zapiszczał cichutko i Angie pobiegła do synka. Me­

lanie popatrzyła na bobaska. Uniósł się na rączkach i nóż­

kach, zamarł w bezruchu. Nie wiedział biedaczek, co dalej. 

Dokładnie tak samo jak ja, uzmysłowiła sobie Melanie. 

Nie była jeszcze ubrana, gdy na dole rozległ się dzwonek. 

Podbiegła do okna. Wyatt zaparkował przy chodniku, by nie 
blokować podjazdu, gdzie stał lśniący, czerwony cadillac. 

- Otwórz swoim kluczem! - zawołała. 
Zachrobotał zamek. Scruffy zaszczekał wesoło, dobiegł ją 

głos Wyatta witającego się z psiakiem. 

Uchyliła drzwi sypialni. 

- Zrób sobie coś do picia, ja za chwilę schodzę. 
- Może coś ci przynieść? 
Byle nie kawę, pomyślała z obawą. 

- Nie, dzięki. Zaraz będę gotowa. 

- Czy to znaczy, że jeszcze nie zdecydowałaś, co zało­

żyć? Nie szkodzi, poczekam. 

RS

background image

Popatrzyła na różową sukienkę rozłożoną na łóżku. Skąd 

Wyatt wie, że nagle obudziły się w niej wątpliwości? Może 

uważa, że kobietom w ogóle trudno się zdecydować. Ona nie 

ma takiego problemu, bo też nie ma wyboru. Im szybciej 

przestanie się namyślać, tym szybciej będzie po sprawie. 

Włożyła sukienkę, popatrzyła na swoje odbicie. Stara su­

kienka, ale może być. Jakoś ujdzie. Erika pewnie od razu ją 

pozna. Trudno. Melanie nie miała ani czasu, ani pieniędzy, 

by szukać czegoś nowego. Zresztą nie było takiej potrzeby. 

Nie musi nikogo oszołomić. 

Wyatt siedział na kanapie i bawił się z psem. Podniósł się 

na jej widok. Popatrzył na nią z uznaniem. 

- Nastawiłem się na różowe falbanki - rzekł. 

- Uznałam, że róż nie pasuje do czerwonego samochodu. 
- Ta pasuje świetnie - rzekł, cofając się o krok i uważnie 

oceniając jej czarną koktajlową sukienkę. - Chociaż będzie 

mi się zlewać z czarną tapicerką. 

Jeszcze nigdy, nawet będąc tylko w kostiumie kąpielo­

wym, nie czuła się tak wydana na łup męskiego spojrzenia. 

Dziwne, przecież to sukienka z rękawami, wprawdzie krót­

kimi, jednak... Poza tym już nie raz w niej występowała 

i nigdy nie czuła się nieswojo. 

- Chyba umiesz odróżnić skórzane obicie od jedwabiu 

- prychnęła. Wyciągnęła rękę. - Przy okazji, poproszę o mój 

klucz. I nie mów, że go nie masz, bo przed chwilą się nim 

posłużyłeś. 

- Ty spryciaro! - Wyjął z kieszeni klucz i położył jej na 

dłoni. - Obmyśliłaś to sobie zawczasu, przyznaj się. Nic 

dziwnego, że nie byłaś gotowa, gdy przyjechałem. 

- Nic sobie nie obmyśliłam. Przyjechałam później, niż 

RS

background image

planowałam, bo tuż przed zamknięciem zjawił się klient. 
Chce nam sprzedać starego chevroleta za milion dolarów. 

- Jest aż tyle wart? 
- Skądże. Niektórym wydaje się, że jak coś jest stare, 

to musi kosztować majątek. Za parę dni przyjdzie z bar­

dziej rozsądną propozycją, ale dziś zjawił się bardzo nie 

w porę. 

- Myślałem, że urwiesz się wcześniej. 

- Jasne. Bo już nie mogę doczekać się tej wielkiej atrak­

cji. - Otworzyła szafę, by wyjąć szal. 

- Ja też do ostatniej chwili byłem zajęty - rzucił Wyatt. 

- Odbyłem rozmowę z tym znajomym Brada Edwardsa. 

Melanie zamarła w miejscu. 

- Tym, który chce się dowiedzieć, jak zrobić pieniądze 

na starych samochodach? 

- Z tym. 

Pozwoliła, by Wyatt pomógł jej otulić ramiona szalem. 
- I co? Jest zainteresowany? 

- Zobaczymy. Umówiłem się z nim na jutro. Melanie, ten 

szal jest za cienki. Zmarzniesz. 

- Nic mi nie będzie. Poza tym nie mam nic innego 

w czerni. Przecież nie założę beżowego płaszcza. 

- Jeśli będzie ci ciepłej, to czemu nie? Zmarzniesz i je­

szcze bardziej się przeziębisz. 

- Już ci mówiłam, że to nie z zimna, ale od wirusa. 

- Wiem. Powiedziałaś też, że sam go złapię, jeśli cię 

pocałuję. Wcale się tak nie stało. 

- Może po prostu masz bardzo dobrą odporność. 
Popatrzył na nią badawczo, ale nie skomentował. 

Miała satysfakcję, że choć raz zamknęła mu buzię. 

RS

background image

- Scruffy, idziemy. 
- Chcesz go zabrać na aukcję? 

- Nie, zostanie w samochodzie. Będzie pilnować. 

Podała Wyattowi kluczyki, ale pokręcił głową i usiadł na 

miejscu pasażera. Wprawdzie kabriolet miał podniesiony 

dach, jednak nim dojechali do eleganckiego hotelu, gdzie 

miała odbyć się aukcja, Melanie zdrowo przemarzła. Choć 

może te wstrząsające nią dreszcze brały się z emocji, jakie 

obudziły w niej słowa Wyatta. Jeśli ten znajomy Brada jest 

naprawdę zainteresowany ich firmą. 

Jutro będą wiedzieć dużo więcej. Na razie nie warto się 

tym zajmować. 

Wielka sala balowa tonęła w kwiatach i dekoracjach. 

Wspaniałe bukiety, wstążeczki zwieszające się z balkonów 

i sceny, długie stoły zdobione lodowymi rzeźbami i uginają­

ce się od półmisków z eleganckimi przekąskami. Wokół wy­

strojeni na biało kelnerzy krążący z tacami szampana. 

Popatrzyła na kosztowny program otrzymany od dziew­

czyny w balowej sukni witającej gości u wejścia. 

- Mam nadzieję, że wystrój i jedzenie pochodzą od dar­

czyńców - rzekła, zniżając głos. - Inaczej na cel dobroczyn-

ny niewiele zostanie. 

Sala była niemal pełna, jednak Erika od razu do nich 

podeszła. Na pewno z uwagą wypatrywała Wyatta, pomyślała 

Melanie. 

- Jak cudownie, że przyszedłeś! - wykrzyknęła, obejmu­

jąc go i cmokając w policzek. 

- Wspaniałe przyjęcie - odezwała się Melanie, upiwszy 

łyk szampana. 

- Nie wyobrażacie sobie, ile to kosztowało pracy. 

RS

background image

Czuła na sobie taksujący wzrok Eriki. Pewnie ocenia, ile 

jest warta moja sukienka, domyśliła się z irytacją. 

- Ale inaczej się nie da - ciągnęła Erika. - Trzeba każ­

demu poświęcić czas, inaczej nikt by nie przyszedł. 

- Nie zamówiłaś orkiestry ani żadnego występu? - nie­

winnie spytała Melanie. - Jak sądzisz, ile uda się zebrać po 

odliczeniu wydatków? 

Erika popatrzyła na nią zwężonymi oczami. 

- Na tym etapie nikt tego nie wie. 
- No tak. - Przebiegła wzrokiem po programie. Lista 

atrakcji do licytacji. Ich propozycja mieściła się na ostatniej 
stronie. W porównaniu z wycieczkami do Las Vegas, waka­

cjami nad Morzem Śródziemnym czy rejsami po Karaibach 

wyglądała bardzo mizernie. 

- Patrzysz, o co warto zawalczyć? - zapytał Wyatt. 
- Nie mam czasu na takie rzeczy. 

- Albo pieniędzy - dopowiedziała całkiem głośno Erika. 

- Ostatnia strona to miejscowe propozycje. Melanie, spróbuj 

wylicytować weekend w kasynie. Kto wie? Może akurat dziś 

szczęście się do ciebie uśmiechnie? 

Melanie cicho westchnęła. Ledwie się opanowała. 

- Dzięki, Erika - powiedziała, starając się, by jej głos 

brzmiał normalnie. 

Erika uśmiechnęła się znacząco i odeszła witać gości. 
- O co wam chodziło? - zapytał Wyatt. 

Nie patrzyła na niego. 
- Erika już taka jest, nikomu nie przepuści, zawsze się 

czegoś uczepi. Zna mój stosunek do hazardu, to wszystko. 

- Odstawiła kieliszek z szampanem na tacę mijającego ich 
kelnera. - Czy to aby nie Jennifer? - zapytała nagle. 

RS

background image

Wyatt popatrzył przez ramię. 

- We własnej osobie - rzekł spokojnie. 

Dziś jasnowłosa Jennifer nie pałała chęcią spoliczkowania 

Wyatta. 

- Chyba jesteś bezpieczny - mruknęła Melanie. - Może 

dziś nie świerzbi jej ręka. 

W tej samej chwili aukcjoner rozpoczął licytację. Z roz­

targnieniem śledziła jej przebieg. Wreszcie nadeszła ich pora. 

Z uśmiechem weszła na scenę. 

- Od firmy Classical Cars kolacja dla dwóch osób w re­

stauracji „Felicity 's" plus samochód z kierowcą. To całkowi­

cie odrestaurowany czerwony cadillac kabriolet z 1960 roku. 

Model z długimi tylnymi skrzydłami, można go teraz obej­

rzeć przez hotelem. 

Licytacja odbywała się tak szybko, że nawet się nie spo­

strzegła, gdy ogłoszono zwycięzcę. Chyba widziała unoszącą 

się w górę rękę Eriki, a jednak wszystkich przebił starszy, 

okrągły mężczyzna, który teraz podszedł do sceny. 

- Moje gratulacje - wybąkała. - To dla pana czy licyto­

wał pan dla kogoś innego? 

- Na przykład dla Eriki? -. mruknął pod nosem Wyatt. 

- Melanie, nigdy się nie zrażasz? 

- Też pytanie! - zaśmiał się mężczyzna. - Za taką cenę? 

Dla mnie i dla mojej żony. - Pomachał do kogoś w tłumie. 

Wyciągnął rękę. - Jestem Phillip. 

Wyatt poprowadził ją do zejścia ze sceny. Pan Phillip 

podszedł wypytać o szczegóły. Wyatt odpowiadał, a Melanie 

przyzwyczajała do półmroku oczy oślepione na scenie jaskra­

wym światłem. 

RS

background image

Cofnęła się, zaskoczona, słysząc głos stojącego obok męż­

czyzny. 

- Wypłynęłaś na szersze wody, Melanie. Nie sądziłem, że 

interesują cię takie imprezy. 

- Jackson? - zamrugała. - Wcale cię tu nie widziałam. 

- Inaczej byś nie podeszła. 

Mylił się. I tak prędzej czy później na siebie wpadną, choć 

chętnie by tego uniknęła. Nie ma względem niego żadnych 

zobowiązań. Tym bardziej nie musi się tłumaczyć. 

Dziwne, że jest taki zgaszony. Rzadko się widywali, a Jack­

son zwykle bywał w podłym nastroju i lubił użalać się nad sobą, 

jednak teraz wydawał się bardzo zgorzkniały. 

- Co chcesz licytować? - zapytała lekko. - Karaiby czy 

może wyjazd do Europy. Teraz, gdy już nic nad tobą nie wisi 
i jesteś wolnym człowiekiem. 

- Żebyś wiedziała - skrzywił się. - Bardzo wolnym. Sa­

motny i spłukany, oto jaki jestem. Trudno być bardziej wol-
nym. - Odwrócił się na pięcie i zniknął w tłumie. 

Wyatt uścisnął dłoń pana Phillipa, pożegnał się i pociągnął 

Melanie dalej, gdzie było nieco luźniej. 

Przeciskając się za nim, zastanawiała się, gdzie podziewa 

się Jackson. Nie rozglądała się za nim, jednak spostrzegła 

Jennifer. To o niczym nie świadczy. 

W klubie Brada chyba go nie było. Nie zwróciła uwagi na 

osoby siedzące przy stoliku Jennifer, ale podświadomie by 

20

 zarejestrowała. Była zdumiona, dowiadując się, że to 

dziewczyna Jacksona. 

„Samotny i spłukany, trudno być bardziej wolnym". Czyżby 

to znaczyło, że Jennifer z nim zerwała? 

Opamiętała się. To naprawdę nie jest jej problem. 

RS

background image

Popatrzyła na Wyatta. 

- Możemy już wracać? - zapytała. - Chyba że chciałbyś 

zostać i wypytać Erikę, dlaczego zrezygnowała? 

Nie zamierzała zapraszać go do domu. Zrobiło się późno 

i marzyła, by czym prędzej położyć się do łóżka. Przeziębie­

nie i zarwane noce zrobiły swoje. Padała z nóg. 

Scruffy miał inne pomysły. Ledwie otworzyła drzwi, wy­

skoczył z samochodu, podbiegł do baritsy i zaczął drapać. 

Daremnie próbowała go przywołać. Dopiero Wyatt wziął go 

na ręce i ruszył do domu, Scruffy nie protestował. Wtulił się 

w jego ramiona i próbował lizać po twarzy. 

Nie miała innego wyjścia, jak wpuścić go do środka. 

I zaproponować kawę. Na sekretarce migało światełko. Na­

cisnęła przycisk i odsłuchała wiadomość. Wyatt myjący ręce 

przy kuchennym zlewie nie odzywał się. 

- Przepraszam, muszę iść - odezwała się Melanie. -

Scruffy, jedziemy. Mamy coś do zrobienia. 

Wyatt zakręcił wodę, wytarł ręce. 

- Chcesz o tej porze jechać przez całe miasto, żeby od­

wiedzić chore dziecko? 

Spiorunowała go wzrokiem. 

- Tak. Masz coś przeciwko temu? To nie twoja sprawa. 

- Sama, w środku nocy, czterdziestoletnim samocho­

dem? - Nie słuchał jej protestów. - Nie ma mowy. Jedziemy 

razem. 

Dojechali pod szpital. Melanie założyła psu ubranko. 

- Wiedziałeś, że Janice po ciebie dzwoniła? - szeptała do 

Scruffy'ego. - Dlatego nie chciałeś iść do domu? 

Wyatt przewrócił oczami. 

RS

background image

- Może mamy do czynienia z cudownym medium? 

W szpitalu było ciszej niż zwykle. Klasa była ciemna 

i pusta, dzieci już dawno leżały w łóżkach. Janice podniosła 
oczy znad papierów. 

- Cieszę się, że przyjechałaś - powiedziała. - Matthew 

marnie się dzisiaj czuje, a jego rodzice nie dojadą wcześniej 
niż za kilka godzin. 

- Już są w drodze? 
Janice skinęła głową. 

- Jadą, ale to potrwa. A z chłopcem nie jest dobrze. Nie 

chce pielęgniarki. Zapytałam, kogo by chciał zobaczyć... 

- zawahała się. - Przepraszam, że popsułam randkę. 

- To żadna randka - odparła. - W której jest sali? 

- Zaprowadzę was. 

Łóżeczko chłopca było otoczone specjalistycznym sprzę­

tem, kablami i różnymi rurkami. Melanie niepewnie zatrzy­
mała się na progu. Nagle dziecko poruszyło głową i usłyszała 

cichutki, słaby głosik: 

- Scruffy. 

To do tego chłopca od razu podszedł Scruffy, gdy byli tu 

ostatnio. To ten malec nie wierzył, że głaskanie pieska może 

pomóc choremu dziecku. 

Janice przysunęła do łóżka stolik Scruffy'ego. Pies wsko­

czył, wspiął się na poręcz fotela, przeszedł barierkę i ostroż­
nie, stawiając łapkę za łapką, by nie poruszyć rurek i prze­

wodów, ułożył się na kołdrze. Potem wsunął nosek pod 

rączkę chłopca. Delikatnie, ale stanowczo poruszał łepkiem, 
póki chłopiec nie rozprostował palców. 

Matthew zaczął głaskać miękką sierść zwierzaka. Zamk­

nął oczy, napięta buzia rozluźniła się. 

RS

background image

Melanie usiadła obok łóżka. Nie wypuszczała smyczy. 
- Nie ma potrzeby, żebyś czekał - zwróciła się do Wyatta. 

- To potrwa. 

- Długo? 
- Scruffy zostanie, póki będzie trzeba. 

- To znaczy, że ty też. 

Kiwnęła głową. 

- Choćby był nie wiem jak dobrze wychowany, to jednak 

tylko pies. Musi być pod kontrolą. 

- Gdybym sam tego nie zobaczył - powiedział - w życiu 

bym nie uwierzył. 

- Czy to coś więcej, niż się po nim spodziewałeś? - W jej 

głosie zabrzmiała nutka ironii. 

- To znacznie więcej, niż mógłbym sie spodziewać po 

kimkolwiek. 

Podniosła wzrok. W jego oczach było uniesienie. Nikt, 

nawet pielęgniarki, które ją znały, nie rozumiał, ile znaczą 

dla niej te wizyty u chorych dzieci. Dopiero on. 

Serce się jej ścisnęło. I zabiło nowym rytmem. Bo nagle 

zrozumiała, co się stało przez te kilka dni. 

Wyatt stresuje ją, ale jednocześnie fascynuje. Tyle razy 

była przez niego wściekła, ale tylko on naprawdę ją rozumie. 
Wywrócił jej mały, ustabilizowany świat - ale dodaje jej 
pociechy i otuchy. 

To już się stało. Zakochała się w nim. 

RS

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Zakochała się - i wszystko się zmieniło. 
Teraz wszystko powoli stawało się jasne. To dlatego ostat­

nio przeżywała taką huśtawkę nastrojów. Gdy Wyatt był 

w pobliżu, ogarniało ją niespokojne podniecenie; gdy odcho­

dził, dopadało ją przygnębienie. Ta słodka słabość, jaka nagle 

ją przepełniła, gdy upadł na jej łóżko, ochlapując ją kawą. 

Rozrzewniające ciepło, kiedy przywiózł jej zupę, gdy była 

chora. Nie mówiąc już o wrażeniach, jakich doznała, kiedy 

ją całował. 

Miał rację, nabijając się z niej, gdy ostrzegała go przed 

Eriką. Innego pewnie też by uprzedziła, jednak może aż tak 

by się nie przejmowała. 

Teraz otwierały się jej oczy na różne sprawy. Sceptycyzm, 

z jakim podeszła do jego sugestii, by sprzedać firmę. Wma­

wiała sobie, że jej ostrożność ma inne podłoże, że woli zostać 

w branży niż szukać innej pracy, jeśli kwota ze sprzedaży 

będzie za niska, by mogła skoncentrować się wyłącznie na 

studiach. 

To były tylko wymówki. Prawda była inna - nie chciała, 

by urwały się jej kontakty z Wyattem. Odsuwała od siebie 

świadomość, jak bardzo jej na nim zależy. A w cichości du-

RS

background image

cha marzyła, by poznać go lepiej, przekonać się, jaki jest 
naprawdę, sprawdzić, czy jest człowiekiem, z jakim chciała­

by być. A może podświadomie już to wiedziała... 

To tylko ułuda, przywoływała samą siebie do rozsądku. 

Przecież nie wierzy w miłość od pierwszego spojrzenia. 
Owszem, ktoś może wpaść w oko, spodobać się. Ale to jesz­
cze nie miłość. Miłość przychodzi później. Potrzeba czasu. 

Tylko nie zdawała sobie sprawy, jak niewiele czasu na to 

potrzeba. 

Poprawiła się w fotelu. Od czasu do czasu Scruffy poru­

szał się, wtedy natychmiast stawała się czujna. Pielęgniarki 

wchodziły i wychodziły, sprawdzając stan chłopca. Lekarz, 
który przyszedł na obchód, popatrzył na nich dziwnie, gdy 
dowiedział się, że nie są rodzicami Matthew. Obrzucił wzro­

kiem psa i wyszedł bez komentarza. 

- To stażysta - wyjaśniła Melanie, widząc minę Wyatta. 

- W razie potrzeby wzywa doświadczonego lekarza. W szpi­
talu akademickim studenci mają praktyki, w ten sposób się 

uczą. 

- To twoje marzenie - podsumował Wyatt. 

- Hm, może nie do końca, bo mam większe ambicje, ale 

to niezbędny etap. 

Wyatt przez długą chwilę nie podejmował rozmowy. 
- Robisz dużo więcej. Ten student jeszcze musi się wiele 

nauczyć. - Popatrzył na nią. - Może przynieść ci kawy? 

- Jeśli szukasz pretekstu, by wyjść, to bardzo chętnie. 

- Jesteś zmęczona, Melanie. 

- Już nauczyłam się wypoczywać w różnych niewygod-

nych pozycjach. 

RS

background image

- To ci się przyda, jeśli zechcesz podążać za swoim ma­

rzeniem... - Wstał i wyszedł, cicho zamykając drzwi. 

Dźwięczały jej w uszach te jego słowa. Czyli Wyatt ma 

wątpliwości. Nie wierzy, że jest w stanie skończyć studia? 
Czy uważa, że nie starczy na to pieniędzy? 

Może nie chce, by to robiła? 

Oczami wyobraźni widziała, jak błagają, by zrezygnowa­

ła. By odrzuciła marzenia i znalazła czas dla niego. To zbyt 
fantastyczne, by kiedykolwiek mogło się zdarzyć. 

Sama decyduje o sobie. A jego to wcale nie obchodzi. 

Co z tego, że się w nim zakochała? Nie ma prawa naka­

zującego odwzajemnianie uczuć. 

Pocałował ją, ale najpierw się wahał. Ta jego uwaga, że 

tylko Scruffy ma odrobinę oleju w głowie... Wyszedł od niej 
tak spiesznie, jakby uciekał. 

Dla niego ten pocałunek nie był czymś niezwykłym. To 

jedynie dla niej był wielkim przeżyciem. 

Nie powinna się łudzić, dopatrywać w jego słowach ukry­

tych znaczeń. Z pewnością uznał jej ambicje za zbyt wygó­

rowane. Zapyta go o to. 

Nie zdążyła. Bo do sali weszli rodzice Matthew. 

Matka chłopca krzyknęła mimowolnie. Widok rzeczywi­

ście był przerażający. Drobniutkie dziecko otoczone budzą­

cymi lęk urządzeniami, oplecione przewodami. Matthew 

otworzył oczy i buzia mu się zmieniła. Znowu był zbolały 

i spięty. 

Współczuła jego mamie. Na pewno ma wyrzuty sumienia, 

że nie była przy dziecku, gdy jego stan nagle się pogorszył. 

Choć powinna bardziej nad sobą panować, nie przerzucać 

na dziecko swojego zdenerwowania i strachu. 

RS

background image

Kobieta opanowała się, podeszła do łóżka i sięgnęła po 

rączkę Matthew. 

- Kochanie, już jesteśmy... - Naraz jej oczy się rozsze­

rzyły. - Co ten zwierzak robi w twoim łóżku? Nie życzę 

sobie, by przy moim dziecku leżał brudny pies. Roznosi 

zarazki... 

Melanie wiedziała, że w tym momencie nie ma sensu 

udzielanie wyjaśnień. Matka nie rozumiała, czego była 

świadkiem. Wyglądała na zszokowaną. Najwyraźniej pier­

wszy raz spotkała się z zaangażowaniem psów w procesie 
leczenia. Nic dziwnego, że sądziła, iż wyganiając psa, broni 

swego dziecka. Targały nią zbyt silne emocje, by mogła 
zauważyć, jak czułym wzrokiem Matthew wpatrywał się w 

kudłatego przyjaciela. 

Scruffy podniósł łepek, kobieta cofnęła się raptownie. Me­

lanie ściągnęła smycz, położyła rękę na grzbiecie psa. Scruffy 

jest wyszkolony, lecz będzie bronić chłopca, jeśli uzna to za 

konieczne. 

- On nie jest brudny i nie roznosi zarazków - powiedzia­

ła, zmuszając się do zachowania spokoju. - Jest specjalnie 
wytresowany i był przy pani dziecku, gdy... 

Od progu rozległ się głos Wyatta. 

- Cieszymy się, że mogliśmy przynieść pociechę 

Matthew, gdy czekał na państwa. Już nie jesteśmy potrzebni, 
więc zabieramy Scruffy'ego na zasłużony odpoczynek. - Po­

stawił na nocnej szafce dwa kubki z kawą, wyciągnął rękę 

do ojca chłopca. - Melanie, powiedz Scruffy'emu, że już jest 
wolny. 

Pstryknęła palcami. Scruffy uniósł łepek, jakby dając do 

zrozumienia, że jego praca jeszcze się nie skończyła. Po 

RS

background image

chwili ostrożnie wycofał głowę spod rączki chłopca i deli­
katnie, by niczego nie poruszyć, wyszedł z łóżka. 

Melanie pochyliła się nad dzieckiem. 
- Matthew, Scruffy musi teraz iść i trochę odpocząć. Ale 

jak tylko będziesz chciał, żeby do ciebie przyszedł, powiedz 

pielęgniarce. Dobrze? 

Matka chłopca prychnęła. 

Wyszli na korytarz. 

- Mała szansa, by zaprosili Scruffy'ego - rzekł Wyatt. 

- Trudno pojąć, że niektórzy ludzie są tacy bezduszni. 

Niczego nie rozumieją. 

- Nie zrozumieją, póki im ktoś nie otworzy oczu. 

- Wiem. - Westchnęła. - Dzięki, że przyszedłeś mi z bły­

skawiczną odsieczą i nie wyrwałam się z czymś, czego bym 

teraz żałowała. 

- Możesz na mnie liczyć - odparł lekko. - Szkoda tylko, 

że nie zdążyłaś wypić kawy. Tyle trwało, bo jakaś pielęgniar­

ka przydusiła mnie, żebym kupił los na loterię. 

- Ja tego nie pochwalam. 

- Czego? Że mnie przydusiła czy że sprzedała los? Już 

sobie przypominam, wspomniałaś, że nienawidzisz hazardu. 

Dlaczego? 

. - Z powodów zasadniczych. Hazard jest niebezpieczny. 

Zaczyna się od drobiazgów, ale bardzo szybko człowiek traci 

nad sobą kontrolę. Cierpi na tym on, jego rodzina... - umilk­

ła. Wiedziała, że powiedziała za dużo. 

Odezwał się dopiero wtedy, gdy już znaleźli się w samo­

chodzie. 

- To nie było tylko ogólnikowe stwierdzenie, prawda? 

Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak konstatacja. 

RS

background image

- Gdyby nie ruletka, poker i wyścigi konne, to już bym 

była na medycynie. 

- Jesteś hazardzistką? - zapytał z niedowierzaniem. 
- Nie, na szczęście. - Zagryzła usta. Zabrnęła tak daleko, 

że nie może się już wycofać. - Mój ojciec. Byłam na drugim 
roku college'u, kiedy zmarł. Okazało się, że zostawił nas bez 

grosza. Zastawił wszystko, co tylko miało jakąś wartość, 
nawet swoją polisę i samochód mamy. Kosztowało nas wiele 
zachodu, by zachować choć dom. 

- Ale złomowisko zostało. 

- Bo nie miało dla niego wartości. Nikt by mu nie dał 

gotówki. - Westchnęła. -I to się nie zmieniło. - Popatrzyła 
na Wyatta. - Jak myślisz, czego chce ten znajomy Brada? 

- Nie zamierzam zgadywać. Ale on nie jest naszą ostatnią 

nadzieją. 

Mówi tak, bo nie chce, by się niepotrzebnie łudziła. Naj­

prawdopodobniej już się zorientował, że to nie jest poważny 
kupiec. 

- Zobaczymy, może sobotni piknik coś przyniesie - ciąg­

nął Wyatt. - Nie martw się, Melanie. Coś się wymyśli. Sprze­

damy firmę i oboje będziemy mieć wolne ręce. 

Wolni od firmy, odpowiedzialności, od siebie. 
Jeszcze wczoraj sama by się z ochotą pod tym podpisała. 

Ale teraz... 

Teraz wolałaby, żeby Wyatt nie mówił tego tak żarliwie. 

Zlot miał się odbyć w sobotę, kiedy i tak przychodziło 

najwięcej kolekcjonerów, szczególnie tych, którzy samo­

dzielnie restaurowali swoje skarby. Oni najprędzej mogą 
znać kogoś, kto byłby zainteresowany kupnem firmy. 

RS

background image

Zrezygnowali z biletów, a informacja o pikniku rozcho­

dziła się z ust do ust. Najtrudniej było ocenić, ilu osób można 

się spodziewać, by zamówić odpowiednią ilość jedzenia. 

W końcu Melanie zrobiła to na wyczucie. 

Kiedy w sobotę podjechała pod salon, plac był pięknie 

udekorowany chorągiewkami, samochody czekające na re­
mont równo ustawione pod płotem, a Wyatt i Robbie koń­

czyli napełniać helem baloniki. 

- Mam nadzieję, że ktoś się pojawi - powiedziała. - Ina­

czej będziemy mieć hamburgerów i hot dogów na całe mie­
siące. 

- Robi się z ciebie zrzęda - uśmiechnął się Wyatt. 

Nie miała mu tego za złe. Męczący tydzień, coraz więcej 

pytań, na które nie znała odpowiedzi, niepewność jutra - to 

wszystko ją przytłaczało. Gdyby mieli kupca, mogłaby 

zacząć przygotowywać się do zmian. A gdyby wiedziała, 

że sprzedaż nie dojdzie do skutku, spokojnie zajęłaby się 

pracą. 

I tak cieszę się z obecności Wyatta, przyznała w duchu. 

Tak czy inaczej, musi pogodzić się z sytuacją. I po prostu 

robić swoje. 

Na szczęście jeden problem szybko się wyjaśnił - na brak 

gości nie będą narzekać. Już o dziesiątej zaczęły zjeżdżać się 

samochody. Zwiedzający chodzili po placu, podziwiali odre­
staurowane pojazdy, dzielili się doświadczeniami. Wielu 
oglądało auta dopiero czekające na swoją chwilę; kto wie, 
może znajdą się chętni na kupno któregoś z nich. 

Przyrządzała sobie hamburgera, gdy w tłumie mignęła 

znajoma twarz. To człowiek, który wylicytował ich nagrodę. 

Szedł w jej stronę. Pan Phillip, przypomniała sobie nazwisko. 

RS

background image

- Nie, niech mi pan nie mówi, że Wyatt umówił się z pań­

stwem na dzisiaj, bo... 

- Jesteśmy umówieni na jutro - uśmiechnął się pogodnie. 

- W samo południe, pojedziemy do „Felicity's" na lunch. 

- Nie woli pan kolacji? - zdziwiła się. 

- Nie chodzi nam o jedzenie - wyjaśnił Phillip. - Chce­

my pokazać ten piękny wóz w pełnym świetle, niech wszyscy 

go podziwiają. - Rozejrzał się z niepokojem. - Chyba nie 

zamierza go pani dziś sprzedać? Ci ludzie... 

- Dopilnuję, by nie został przedwcześnie sprzedany - za­

pewniła z powagą. 

- Kamień spadł mi z serca. - Uśmiechnął się. - Inaczej 

chyba sam bym musiał go kupić. Mogę go obejrzeć? - Nie 
czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, zostawiając zdu­

mioną Melanie. - Dokąd mam iść? 

Wskazała kierunek. Wystarczyło słowo, a już by go kupił. 

Nie mogła ochłonąć. 

Spostrzegła zbliżającego się Wyatta. Po drodze witał przy­

byłych, rozdawał uśmiechy. 

Gdy zobaczyła go po raz pierwszy, uznała, że jest intere­

sujący, ale nie może równać się z Jacksonem. Zmieniła zda­

nie. Jest wyjątkowy. Widać już wtedy intuicyjnie czuła, że to 
ktoś jedyny, niepodobny do innych. 

Przez ostatnie dni widywała go z rzadka. Starała się wtedy 

odnosić do niego tak, jakby łączyły ich tylko interesy. 

Jednak przez cały czas dręczyło ją pytanie, czy Wyatt 

trzyma się z daleka, bo domyśla się jej uczuć. Może wyczuł, 

że widzi w nim nie tylko wspólnika? 

- Cześć, Mel - rzucił nonszalancko na powitanie. - Pięk­

ny piknik. 

RS

background image

- Dzięki, Bub - odparła lekko. 
Wyatt sięgnął po talerz, nałożył sobie hamburgera. 

- Zapowiedział się ktoś, kogo warto miło przywitać. 

- Kto taki? 
- Bryant Collins, ten znajomy Brada Edwardsa. Chciał 

wpaść. Zaprosiłem go na piknik. 

- To on jest ewentualnie zainteresowany firmą? 
- Tego nie wiem, nie zwierzał się. Ale chciał przyjść 

i rzucić okiem. 

Aż się w niej gotowało. 

- Więc zaprosiłeś go na dzisiaj? Do diabła, Wyatt... 
- Chyba lepiej dzisiaj, jak coś się dzieje. 

Przyznała mu rację, jednak była wściekła. 

- Nie mogłeś mnie uprzedzić? 

- Kiedy? To wynikło dopiero wczoraj. Nie zdążyłabyś 

niczego zrobić, tylko niepotrzebnie byś się denerwowała. 

Uznałem, że nie warto. 

Nie chciała spierać się z nim na placu pełnym ludzi. Co 

najmniej połowę z nich widziała po raz pierwszy. A między 
nimi może być ten znajomy Brada. 

- Jak miewa się Matthew? - zapytał Wyatt. 

Uznała, że nie będzie teraz drążyć poprzedniego tematu. 

Potem wygarnie mu wszystko prosto w oczy. 

- Janice dzwoniła rano. Mały poczuł się lepiej. 
- Nie prosił, żeby Scruffy go odwiedził? 
- Na razie nie. Zobaczymy, co będzie dzisiaj wieczorem. 

- W ostatniej chwili złapała kroplę keczupu spadającą jej 

z hamburgera. - Za dużo nałożyłam - wymruczała. 

Bo gdy on jest w pobliżu, o niczym innym nie mogę my­

śleć, uzmysłowiła sobie znienacka. 

RS

background image

- Przykro mi to mówić, ale twój wielbiciel już znalazł 

sobie pocieszycielkę - głos Wyatta wyrwał ją z zamyślenia. 

- Bill? - Rozejrzała się. 

- Tam, z blondyną. - Wzrokiem wskazał kierunek. 
- Nic z tego nie będzie - skonstatowała. - Angela Daw­

son. Miłośniczka cobry. A dla Billa istnieje tylko jego mu­
stang. Dwoje pasjonatów. 

- Tworzą piękną parę - uśmiechnął się Wyatt. 

Gdy się uśmiecha, dzieje się z nią coś dziwnego. Nie po­

winno tak być, to nie fair. 

- Czy to pani jest właścicielką? - nieoczekiwanie zapytał 

niewysoki, wąsaty mężczyzna. 

- Ja - odparła, z ociąganiem odwracając wzrok od Wy­

atta. - A to mój wspólnik. Czym możemy służyć? 

Mężczyzna zignorował ją, wyciągnął rękę do Wyatta. 

- Pan Reynolds, jak się domyślam. Miło poznać. Bryant 

Collins. 

Wyatt zapraszającym gestem wskazał na grill. 
- Zechce pan najpierw czegoś skosztować czy oprowa­

dzić pana po terenie? 

- Dziękuję za jedno i drugie. Jestem tu już od kilku go­

dzin, sam sobie wszystko obejrzałem. Możemy gdzieś usiąść 

i porozmawiać? 

Niedziela była słoneczna i ciepła. Jadąc po państwa Phil-

lipów, opuścili dach kabrioletu. 

- Co myślisz o tej ofercie? - zagaił Wyatt. 
Wiedziała, że wcześniej czy później o to zapyta, a teraz 

był dobry moment. Wczoraj, gdy wyjeżdżała do szpitala, 
piknik trwał w najlepsze. Wyatt został na posterunku. 

RS

background image

- Sama nie wiem. - Nie patrzyła na niego. - Cieszę się, 

że jest zainteresowany, to pocieszające. Ale w tym człowieku 

jest coś... 

- Myślałem, że przede wszystkim chodzi ci o pieniądze. 
- Tak - przyznała. - Choć to mniej niż się spodziewałam. 

I nie podobało mi się, że rzucił cenę, nie pytając nawet, ile 
chcemy... 

- To oznacza, że zapłaci więcej. 
- Chyba tak. Jednak zachował się arogancko, nie dopu­

szczając nas do głosu. 

- Boisz się, jak ułożą się jego stosunki z pracownikami. 
- Pewnie, że się martwię. Ty nie znasz ich tak jak ja. 
- Przyzwyczają się. 
- Widzę, że już podjąłeś decyzję - powiedziała. Mogła 

się tego spodziewać. Nawet niższa cena go nie zraża. 

- Nie mamy kolejki chętnych, Melanie. Nikt się nie bije. 
Niestety ma rację. Nie powinna lekkomyślnie rezygnować 

z poważnej oferty, nawet jeśli nie jest tak satysfakcjonująca, 

jak sobie oboje życzyli. Największym problemem stało się 

to, że sama do końca nie wie, czego chce. 

Jednego jest pewna - nie chce na siłę czepiać się Wyatta, 

bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Czyli trzeba sprzedać 

interes, a skoro nie ma innego kupca... 

- Wiem. Dogadaj się z nim, a ja podpiszę - powiedziała 

ze ściśniętym sercem. 

- Zobacz - z zamyślenia wyrwał ją jego głos. 

Byli pod domem Phillipa. Chyba wszyscy sąsiedzi wyszli 

z domów, by patrzeć, jak pan Phillip i jego żona wychodzą 
na lunch. Niektórzy strzygli trawę, inni pielili klomby, wię­
kszość po prostu stała i się gapiła. 

RS

background image

Pan Phillip był w siódmym niebie, zachwycony widowis­

kiem, w którym grał jedną z głównych ról. 

- Mógłbym usiąść za kierownicą? - zapytał. - Tylko na 

minutkę. Wiem, jakie macie zasady, Wyatt mi powiedział. 

Nie miała serca odmówić. Podała mu kluczyki. 
- Tak się zarzekałaś, że nikomu nie dasz prowadzić -

szepnął Wyatt, podnosząc brwi. 

- Nic się nie stanie - broniła się. - Jedziemy razem. Po­

patrz tylko na niego. 

- Widzę. Cieszy się jak dziecko. 

Gdy już wszyscy siedzieli, Phillip zawołał: 

- Załoga na pokładzie! Młodzieży, tylko żadnych przytu-

lanek tam z tyłu! 

- Nie ma sprawy - spokojnie odparł Wyatt. 
Zagryzła usta. Czy musi tak jednoznacznie dawać do zro­

zumienia, że ona go nie bierze? 

- Dla zakochanych mamy corvettę - ciągnął Wyatt. -

Melanie na to wpadła. Corvetta jest bardziej kameralna. -

Gdy Phillip ostrożnie zaczął włączać się do ruchu, Wyatt 
wyciągnął rękę i otoczył Melanie ramieniem. 

Phillip i jego żona nalegali, by koniecznie poszli z nimi 

do „Felicity's". 

- Chcecie, żeby cadillac przez cały czas stał przed wej­

ściem i zwracał uwagę! - zaśmiała się Melanie. Pan Phillip 

ze śmiechem potwierdził. 

Niedzielny szwedzki stół był tak bogaty, że gdyby chcieć 

spróbować wszystkiego, nie wystarczyłoby kilku godzin. 

Melanie starała się zapamiętać każdą chwilę. Po sprzedaży 

firmy już takich okazji nie będzie. Wynegocjowanie optymal-

RS

background image

nych warunków nie potrwa długo. Podpiszą umowę i ich 

drogi z Wyattem się rozejdą. Skończą się aukcje, nocne klu­

by, wspólne lunche. 

Więcej go nie zobaczy. 

Teraz nie będzie się tym zadręczać. Trzeba korzystać 

z każdej mijającej chwili, cieszyć się nią. Potem będzie czas 

na płacze i żale. 

Czekając w łazience na żonę Phillipa, pociągnęła usta po­

madka. Nagle w otwartych drzwiach stanęła Jennifer. 

Już nie jest z Jacksonem, przypomniała sobie Melanie. 

Ciekawe, czemu się z nim rozstała. Dowiedziała się, że sprze­

dał firmę - i to przelało czarę? Może nic jej wcześniej nie 

mówił. 

Jennifer zmierzyła ją nieprzyjaznym spojrzeniem. 
- Jesteś z Wyattem - powiedziała. - Powinnaś się dowie­

dzieć, jaki to człowiek. 

Wiem to, kusiło ją, by rzec na głos. Jest dobry, ciepły, 

otwarty. Wsparł mnie w chorobie, zatroszczył się o mnie. 

- Wykorzystuje innych. Udaje przyjaciela i czeka na 

chwilę słabości, by przechwycić wszystko, co tylko ktoś ma. 

- Mówisz o Jacksonie - spokojnie rzekła Melanie. - To 

on popełnił oszustwo. Sprzedał Wyattowi interes, nie mówiąc 

mu wszystkiego. Tym bardziej się dziwię, że teraz się uskar­
ża. Nic nie rozumiem. 

- Sprzedał Wyattowi interes? - powtórzyła Jennifer. -

Tak wcale nie było. 

Może Jackson nie powiedział Jennifer całej prawdy. Nie 

chciał źle wypaść w jej oczach. Jednak... 

Wczoraj powiedział, że jest samotny i spłukany. Nie za­

stanawiała się wtedy nad tą drugą częścią. Jennifer rzuciła 

RS

background image

go, bo został bez grosza, to jasne. Ale skoro Jackson wziął 

pieniądze od Wyatta... 

Obudziły się w niej wątpliwości. 

- W takim razie skąd Wyatt ma jego udziały, skoro Jack­

son mu nic nie sprzedał? - zapytała niepewnie. 

- Bo Jackson postawił je w pokera. A Wyatt wygrał. 
Przypomniała sobie, jak namawiała go, by poszedł z pre­

tensjami do Jacksona i zażądał unieważnienia transakcji. Po­
wiedział wtedy, że to nie była taka umowa. Potem jeszcze 
kilka razy mówił, że nie zapłacił ceny, jakiej żądał Jackson. 

Dopiero teraz to wszystko zaczynało układać się w całość. 

Nie mógł cofnąć transakcji, bo wcale jej nie było. Nic nie 
zapłacił, bo po prostu wygrał. Nie chciał oskarżać Jacksona, 
bo wtedy wyszłoby na jaw, że grał na pieniądze... 

Wybiegła z łazienki. Wyatt stał, oparty o ścianę. Wypro­

stował się na jej widok, uśmiechnął się. 

- Phillip już wyszedł, poszedł pooglądać auto. 

- Rozmawiałam z Jennifer - wycedziła. - Już się nie dzi­

wię, że wtedy cię spoliczkowała. 

Wyatt nabrał powietrza, jakby zbierał siły. 
- Wydaje mi się, że nim sprzedamy firmę, powinnam się 

dowiedzieć, ile w nią zainwestowałeś. Co to było? Ful? 

A może kareta? 

- Melanie... 

Przerwała mu, bo gotowała się z wściekłości. 
- A może zablefowałeś, mając tylko parę dwójek, tak dla 

zabawy? 

- Mogłem tak zrobić. Ten człowiek powinien trzymać się 

z daleka od kart. 

Do tej chwili myślała, że nic nie zrani jej boleśniej niż 

RS

background image

słowa usłyszane od Jennifer. Jeszcze się łudziła, miała na­

dzieję... Zaraz Wyatt roześmieje się i wszystko wyjaśni. 
A potem już będzie dobrze. 

Nadzieja rozwiała się jak dym. Teraz już nic nie będzie 

dobrze. 

RS

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Była jak porażona. I tylko duma nie pozwoliła jej okazać 

słabości. Nie pokaże mu, jak głęboko dotknęła ją jego zdrada. 

Rozczarowanie w stosunku do wspólnika jest przykre. Ale 

pokochać go i przekonać się, że nie jest tego wart - taki 
zawód jest trudny do przełknięcia. 

- Odwieź ich do domu - powiedziała stanowczym to­

nem. - Ja pojadę taksówką. 

- Melanie... 

Zatrzymała się, ale nie odwróciła. 

- Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Nie chcę 

żadnych wyjaśnień. To nie moja sprawa, w jaki sposób 

wszedłeś w posiadanie udziałów Jacksona. 

- Fakt - rzekł cicho. - Dlatego nie zamierzam się tłuma­

czyć. Na jutro umówiłem się z Bryantem Collinsem. Nie 
zmieniłaś zdania? Chcesz sprzedać mu firmę? 

- Teraz jeszcze bardziej - odparła. - Ustal z nim jak 

najkorzystniejsze warunki. Niech to się zakończy jak naj­
szybciej. 

Dopiero w taksówce uświadomiła sobie, że nie ma pienię­

dzy. Postanowiła pojechać do firmy, w szufladzie trzymała 
trochę gotówki. W poniedziałek wypłaci pieniądze z konta. 

Nadal nie mogła się pozbierać. Tak się pomyliła w stosun­

ku do Wyatta. Dlaczego? 

RS

background image

Teraz widziała rzeczy, które odpychała od siebie, których 

wcześniej nie chciała widzieć. Już na początku tknęło ją, że 

jest taki podobny do jej ojca. Tak bez sensu kupił udziały 

Jacksona. Tata też robił podobne interesy. Zapewne przy 
pokerze. 

Odkąd pamiętała, ojciec ciągłe w coś grał. Obstawiał za­

wody piłkarskie, grał na wyścigach. Taki już był. Dopiero po 

jego śmierci wyszło na jaw, że zostawił ją i mamę bez grosza. 

Ich życie rozsypało się jak domek z kart. Przez kilka tygodni 
mama tak się postarzała... 

Zaskoczył ją widok baritsy parkującej pod salonem. No 

tak, przecież stąd rano ruszali. Jest szansa, że Wyatt jeszcze 
przez dobre parę godzin będzie obwoził po mieście państwa 
Phillipów. Zdąży zapłacić i wrócić do domu. 

Zamykała szufladę, gdy usłyszała czyjeś kroki. Zamarła. 

- Melanie? - od progu rozległ się głos Robbiego. - Usły­

szałem, że ktoś tu chodzi. 

- Myślałeś, że ktoś się włamał? - zapytała, patrząc na 

masywny klucz, który trzymał w ręku. - Zbieram drobne na 

taksówkę. 

- Na taksówkę? Myślałem, że ty i Wyatt. 
- T o długa historia, a licznik cały czas tyka. - Ruszyła do 

wyjścia. 

Gdy wróciła, Robbie nadal stał na progu biura. Dopiero 

teraz ją to zdziwiło. 

- Co ty tu robisz? Przecież dziś niedziela. 
- Jest tyle do zrobienia... - Wzruszył ramionami. -

Wczoraj wiele się nie posunęliśmy. Jeśli przyjdzie kupiec, 

wszystko powinno jakoś wyglądać. 

RS

background image

- Nie przyjdzie. - Za późno ugryzła się w język. - Już 

znalazł się chętny. Pozostaje domówić szczegóły. 

- Czy to ten facet, który wczoraj tak się tu kręcił? Ten 

z wąsami? - uściślił. 

- Tak. Spodobało mu się. - Widząc minę Robbiego, do­

dała: - Obiecał przejąć wszystkich pracowników. 

Właściwie jedynym problemem jest zbyt niska cena, za­

stanowiła się. Zależy jej, by jak najszybciej podpisać umowę, 

by Wyatt zniknął jej z oczu. Ten Collins średnio się jej po­

doba, ale skąd wiadomo, że inny kupiec okaże się lepszy, 

również dla pracowników. 

- Nie przejmuj się, Melanie - pocieszająco odezwał się 

Robbie. - Jakoś będzie, powoli wszystko się ułoży. 

Chciałaby, żeby tak było. Robbie też tylko robi dobrą minę 

do złej gry, to jasne. 

- Wiesz - zagadnął Robbie. - Dużo się zmieniło, odkąd 

pojawił się Wyatt. Jacksona nic nie obchodziło. Wyatt to 
porządny facet. 

- Niewiele o nim wiemy. - Uderzyło ją, że właśnie taka 

jest prawda. Zakochała się w kimś, o kim nic nie wie. Tylko 

że mieszka gdzieś na południu. 

- W każdym razie wyszło na plus. Ten nowy, mam taką 

nadzieję, też okaże się w porządku. 

Wyszło na plus... Serce się jej ścisnęło. Nie dla mnie. 
Zajrzała do warsztatu, bo Robbie miał jakiś problem, a po­

tem wzięła kluczyki do białej corvetty. Nieoczekiwanie 
uświadomiła sobie, że to też się skończy. Będzie musiała 
kupić samochód, sama płacić za ubezpieczenie, zmianę opon, 

olej... Oferta Bryanta zaczynała wyglądać coraz gorzej. Jed­

nak już nie może się wycofać. Dała Wyattowi wolną rękę. 

RS

background image

Jedyne, co jej pozostaje, to przed podpisaniem bardzo uważ­
nie przeczytać umowę. 

Przejeżdżając przez parking, spostrzegła, że czerwonego 

cadillaca tam nie było. Pewnie Wyatt przyjechał, gdy była 
w warsztacie. Chyba nawet nie wiedział, że ona tu jest. 

Albo nie miał ochoty z nią rozmawiać. 

Angela przyjechała po swój samochód z Billem Myersem. 

Przez otwarte okno do Melanie dobiegały strzępki ich roz­

mowy. Żarliwie dyskutowali o samochodach, wynosząc pod 
niebiosa swoje ukochane marki. 

Może Wyatt miał rację, że świetnie do siebie pasują. 
Znowu to samo. Nie może przestać o nim myśleć. Co 

chwila mimowolnie wraca do niego, widzi go w warsztacie, 
w salonie, w każdym samochodzie, którym razem jechali. 

Tak samo jak Scruffy, który podnosi głowę, gdy tylko 

słyszy czyjeś kroki. 

Wyszła przywitać klientów. Nadal się przekomarzali. An­

gela, zachwycona cobrą, chciała ścigać się z Billem, kto 

pierwszy dojedzie do jej domu. 

- Nie idź na to, Bill - tuż za Melanie rozległ się wesoły 

głos. - Bo już ci nie da spokoju. 

Serce zabiło jej żywiej. Odwróciła się. Wyatt jeszcze ni­

gdy nie wydał się jej tak wspaniały jak teraz. 

Angela nie chciała czekać, więc Melanie błyskawicznie 

załatwiła formalności. Wyatt bawił się ze Scruffym. 

Gdy zostali sami, zamknął drzwi. Jego wesołość zniknęła. 

Popatrzył na Melanie. 

- Domyślam się, że masz coś do powiedzenia na temat 

sprzedaży - zagaiła. Wyprostowała się. 

RS

background image

Usiadł na wprost niej. 

- Kilka razy spotykałem się z Collinsem. Jest nieugięty. 
- Chyba zwariował. Tak się nie robi interesów. 

— Mówi, że jeśli będziemy się upierać przy gwarancji 

rocznego zatrudnienia pracowników, to nie jest w stanie... 

- Obiecał, że da im pracę bezterminowo. Teraz to zmienia 

na rok? 

- Pozwól mi skończyć - rzekł. - Trzeba podejść do tego 

realistycznie. Takie porozumienie do niczego go nie zobo­
wiązuje. 

- O czym on doskonale wie - mruknęła. 
Zamknęła oczy, roztarta skronie. Albo zgodzi się na jego 

warunki, albo będą ciągnąć ten fatalny układ. Którego oboje 
mają dość. 

- Skoro nie ma innego kupca, a on nie chce iść na ustęp­

stwa, to chyba... - urwała. Nie mogła się zdobyć na wypo­

wiedzenie tych słów. 

- Jest inny kupiec. 
Wyprostowała się gwałtownie. 

- To czemu mi nic nie mówisz? 
- Bo daje mniej więcej tyle samo. 

Westchnęła. Czyli to nic nie zmieni. 
- Suma jest podobna - ciągnął Wyatt. - Tyle że najpierw 

byśmy dostali jedną trzecią, a resztę w ratach rozłożonych na 

dłuższy czas. - Popatrzył na jej zawiedzioną minę. - Za to 

mielibyśmy niewielki udział w zyskach. 

- Znam ten biznes - rzekła Melanie. - Dlatego nie liczy­

łabym na zysk. Po co mi o tym mówisz? 

- Bo warunki dla pracowników są zdecydowanie lepsze. 

Myślę, że powinniśmy na to pójść. 

RS

background image

Już otworzyła usta, by zaoponować, ale uciszył ją. 
- Jeśli się nie zgadzasz, mogę powiedzieć Bryantowi, że 

mamy innego chętnego. Może zmieni ofertę. 

- Nie. Skoro ta druga propozycja jest lepsza dla pracow­

ników, weźmy ją. - Trudno, ograniczy wydatki, sprzeda 

dom, będzie się żywić puszkami. Jakoś dopnie swego. 

Wyatt podniósł się z miejsca. 
- Umowa będzie szybko, więc już możesz zapisać się do 

szkoły. W ciągu tygodnia dostaniesz pieniądze. 

- Co to za kupiec? - zapytała. - Gdzie go znalazłeś? 
Przez chwilę wyglądało na to, że nie odpowie. 

- On mnie znalazł - rzekł wreszcie. - To Robbie. 

Zamurowało ją. 

- Robbie? Przecież on nie ma takich funduszy... Och, 

teraz rozumiem, dlaczego te raty. - Z każdą chwilą wzbiera­
ła w niej radość. - To wspaniale! Nie może być lepiej. 

Klienci mają do niego zaufanie, pracownicy będą zachwy­

ceni. 

- Ty będziesz mieć stały dochód, a ja odetchnę. 
Wstał i nim zdążyła coś powiedzieć, wyszedł. 

Ruszyła do warsztatu, by pogratulować Robbiemu. Stał 

pochylony nad włączonym silnikiem i nie usłyszał jej. Klep­

nęła go po ramieniu. 

Wyłączył silnik, otarł ręce ręcznikiem. 
- Gratulacje dla nowego właściciela - powiedziała. 
Znieruchomiał. 
- Nie masz nic przeciwko? 

- No co ty! Jasne, że nie. Niby dlaczego? 

Przestępował z nogi na nogę. 

RS

background image

- No bo... Wyatt prosił, żebym ci nic nie mówił, więc 

pomyślałem, że może będziesz zła. 

Wyatt też nie od razu jej powiedział. Nie mogła tego pojąć. 

Przecież to Robbie, porządny facet... 

- Dlaczego chciał, żebyś nic nie mówił? 

- Chyba ze skromności - odparł. 
- Że zrobił z tobą interes? Jakoś nie rozumiem... 
- Że mi w tym pomógł. Zawsze z Angie chcieliśmy mieć 

własny interes, ale mogłem tylko o tym pomarzyć. Pogada­
łem z Wyattem, choć wiedziałem, że to bez sensu. Nie mam 

takich pieniędzy. Gdy Wyatt powiedział, że mógłbym spłacać 

to przez długi czas, po prostu nie mogłem uwierzyć. 

No tak, Wyatt nic w to nie włożył, więc cokolwiek dosta­

nie, to dla niego zysk, pomyślała Melanie. 

Robbie miał tak uszczęśliwioną minę, że nie miała serca 

pozbawiać go złudzeń. 

- Wyatt dostanie swoją część - wymamrotała. 
Ale skąd Robbie weźmie pieniądze? Wie, ile zarabia. An­

gie nie pracuje. Nie dostali żadnego spadku. 

- Nie, na razie Wyatt nic z tego nie będzie mieć - rzekł 

Robbie. - Powiedział mi o twoich planach. To naprawdę su­
per, że będziesz się uczyć. Ale ja nie mam takich pieniędzy. 

Kiedy więc Wyatt zaproponował, że mi je pożyczy i mogę 
spłacać pożyczkę przez dziesięć lat... 

Teraz już wiedziała, dlaczego "Wyatt tak szybko wyszedł. 

Tak bardzo zależy mu na pozbyciu się firmy, że jest goto­

wy choćby dziesięć lat czekać na pieniądze. Może również i 

z jej powodu. Tak bardzo ma jej dość... 

Czy nie powinna poczuć się z tego powodu bardzo dowar­

tościowana? 

RS

background image

W biurze było zbyt ciasno, więc postawili stół w salonie, 

a Angie wspaniale udekorowała pomieszczenie balonami 

i serpentynami. 

Melanie kończyła wpisywać ostatnie dane do komputera. 

Chciała zostawić wszystko w absolutnym porządku. Przez 

cały tydzień przyuczała Angie, więc nie powinno być żad­
nych problemów. Skończyła i wyszła z biura. 

Przy stole siedzieli już Wyatt, Angie, Robbie i nota­

riusz. Mały Luke plątał się wokół, uderzając rączkami w ba­

lony. 

Podpisanie umowy trwało chwilę. Melanie zamyśliła się. 

Z trzech lat pracy została jej tylko ta kartka. 

Angie i Robbie trwali w czułym objęciu, mały Luke ob­

łapił ich za nogi. Notariusz zbierał papiery. Wyatt już szedł 

do wyjścia. 

- Wyatt, możemy zamienić dwa słowa? - zatrzymała go. 

Po jego minie widziała, że nie ma na to ochoty. 

- Tylko chwilę. - Popatrzyła na biuro. Już nie jej. -Może 

na dworze? 

Uderzył ich chłodny wiatr. A ona nie wzięła kurtki. 
- Wejdźmy do samochodu, bo wieje - zaproponował. -

Ty wybieraj. 

Podeszła do stojącego najbliżej cadillaca, przesunęła się 

na miejsce pasażera, odwróciła do Wyatta. 

- Zapisałaś się już do szkoły? 

Pokręciła głową. I podała czek, przed chwilą wręczony jej 

przez Robbiego. 

- Proszę. 
- Co to? 

- Zwracam twoje pieniądze. Mnie nie musisz spłacać. 

RS

background image

Cieszę się, że wszystko tak wyszło. I chcę mieć takie same 

warunki jak ty. Nie miej żalu do Robbiego. On nic nie po­
wiedział, sama się domyśliłam. 

Nie wziął czeku. Wsunęła go za osłonę przeciwsłoneczną 

po jego stronie. 

- A co z twoją nauką? - zapytał cicho. 
- Może pójdę do szkoły dla pielęgniarek. Trwa krócej 

i mniej kosztuje. Albo zacznę pracować z psami. To nie ma 

znaczenia. Tak czy inaczej będę pomagać dzieciom. 

- To nie jest to, czego chciałaś. 

- Już dawno zrozumiałam, że nie można mieć wszystkie­

go, czego się pragnie... 

- Mówisz to z powodu twojego taty? 

- Tak. Ale to nie ma nic do rzeczy. Nie czujesz tego, 

prawda? Gdy mówiłam ci, jaki mam stosunek do hazardu, 

nie przyszło ci do głowy, by powiedzieć mi o pokerze. 

- Nie widziałem powodu, by obrzucać błotem Jacksona. 

Zwłaszcza że przestał być twoim wspólnikiem. 

- Jakie to wielkoduszne. A ty? Nie pomyślałeś, że może 

powinnam wiedzieć, w jaki sposób wszedłeś w posiadanie 

jego udziałów? 

- Czy to dla ciebie miało jakieś znaczenie? 
To ją otrzeźwiło. Ma rację. Gdyby był tylko wspólnikiem, 

to by nie miało znaczenia. Tak ją to boli, bo straciła dla niego 

głowę... 

Wyjął schowany czek. 

- Dlaczego nie chcesz go wziąć? Uważasz, że jest spla­

miony? Nie jest. Nie wygrałem w pokera. 

- Nie mogę. 
- Cóż - rzekł. 

RS

background image

Na tym koniec, przemknęło jej przez myśl. Zrobiłam, co 

do mnie należało. Teraz mogę odejść. 

Jednak nie ruszyła się z miejsca. Bo nagle ją olśniło. 
- To się wcale nie składa - powiedziała. - Za bardzo ci 

na tym zależało. 

Wyatt roześmiał się niewesoło. 

- Masz rację, Melanie. Mam większy problem niż hazard. 

- Popatrzył na czek. - Ale może mnie uleczyłaś. - Złożył 
czek, schował go do kieszeni. - Ty i Jennifer. 

Wstrzymała dech, ale Wyatt zamilkł. 

- Mogłeś przyjąć warunki Collinsa i wziąć od niego pie­

niądze, a pomogłeś Robbiemu spełnić jego marzenia. Mogłeś 
mi współczuć, że nie jestem w stanie podjąć nauki, ale wy­
pracowałeś cały scenariusz, by mi to umożliwić. I wszystko 
trzymałeś w tajemnicy. - Nabrała powietrza. - Nie potrafiłeś 
patrzeć, jak Jackson stawia firmę na jedną kartę. Co się wtedy 

stało? - Powoli sama zaczynała dochodzić prawdy. - Chcia­

łeś pomóc Jennifer, prawda? 

Uniósł nieco brwi, ale nadal milczał. 
- Powiedz, bo jak nie, to dopadnę Jacksona czy Jennifer 

i wyduszę z nich, jak wyglądała ta gra. 

- Stracisz czas, bo nie grałem w żadnego pokera. 
Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Odetchnęła lżej. 

Czyli jednak myliła się w jego ocenie. 

Wyatt pochylił się ku niej. 
- Jeśli ci powiem, to tylko do twojej wiadomości. 

Kiwnęła głową. 

- Starszy brat Jennifer to mój dobry znajomy. Martwił się 

o siostrzyczkę, niepokoił go tajemniczy mężczyzna, z któ­

rym zaczęła się spotykać. Więc gdy przypadkowo zobaczy-

RS

background image

łem w „Century Club", jak Jackson dosiadł się do stolika, 

przy którym grano o wysokie stawki, postanowiłem mieć na 

niego oko. On jest kiepskim graczem, pewnie wiesz. 

To jej nie zdziwiło. 

- Chciał postawić swoją firmę. Przekonałem go, żeby 

sprzedał ją mnie, zamiast grać w ciemno. Liczyłem na to, że 
gdy gra się skończy i zobaczy karty, dotrze do niego, że nie 
ma szans. I będzie mi wdzięczny, że udało mu się wyjść bez 

uszczerbku. To miała być dla niego nauczka. Przy okazji 

zrobiłbym przysługę kumplowi, a Jennifer na własne oczy by 
się przekonała, co to za facet. Spodziewałem się, że Jackson 
się opamięta i od razu porwie mój czek, a firma nadal będzie 

jego. 

- I co się stało? - wyszeptała. 

- Rzucił mój czek na stół i wyciągnął kartę, licząc na 

strita. 

Widziała to, jakby sama tam wtedy była. 

- I nie wygrał. 
- Oczywiście. Próbowałaś kiedyś zrobić coś takiego... 

nie, jasne, że nie. Przepraszam. 

- Próbowałam. Tata nauczył mnie zasad i pokazał, jak 

grać. Czyli w taki sposób stałeś się współwłaścicielem firmy 
Bub i Mel. Nic dziwnego, że czułeś się rozczarowany, gdy 
nazajutrz okazało się, że to nie salon lamborghini. 

- Żebyś wiedziała. Chciałem być Don Kichotem i dosta­

łem za swoje. Kosztowało mnie to dwieście tysięcy dolarów. 
W zamian zobaczyłem skład pordzewiałych aut i rudowłosą 

panienkę, która chciała maksymalnie obrzydzić mi życie. 

Nic dodać, nic ująć. Już więcej nie będzie go dręczyć. Ale 

skoro tak mu uprzykrzyła życie, czemu starał się jej pomóc? 

RS

background image

- Dwieście tysięcy? To wszystko? 

- Czy to wszystko? - Był zdumiony. - Sama mówiłaś, że 

część Jacksona nie była tyle warta. 

- Bo nie była. Tylko nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, 

że Jackson na tyle przystał. Pewnie dlatego Jennifer twier­

dziła, że nie kupiłeś jego połowy. Może uważają, że za mało 

dałeś? 

- Bez mrugnięcia okiem wziąłby drugi czek. Jestem tego 

pewien. 

- Ja też. To czym ty się zajmujesz, skoro twój czek na 

dwieście tysięcy został bez problemu przyjęty? To się nie 

zdarza. Albo płacisz, albo koniec gry. 

- Mój dziadek sprzedał młyny i kupił kilka instytucji fi­

nansowych. 

- Masz na myśli banki? W liczbie mnogiej? Takie przej­

ście do całkiem innej formy działalności... Nieważne. Jen­

nifer pewnie uważa, że powinieneś zapłacić więcej albo 

zwrócić udziały. Dlatego cię spoliczkować? 

- Powinna się cieszyć, że wszystko skrupiło się na mnie. 

Jacksonowi się upiekło. 

- Jennifer nie jest warta, by się tak poświęcać. 

- Dzięki - odparł uprzejmie. - Gdybym poznał cię 

wcześniej i skorzystał z rady, nie doszłoby do tego. Ale wte­

dy nigdy byśmy się nie spotkali. 

I byłbyś dużo szczęśliwszy, pomyślała. 

- Przepraszam cię, Wyatt. Oceniłam cię, nie znając two­

ich racji. 

- Mimo to zaufałaś mi i dałaś wolną rękę w negocjacjach. 

Serce zatrzepotało jej w piersi. Do tej pory nie patrzyła na 

RS

background image

to w ten sposób, ale rzeczywiście... Źle go oceniała, ale 

nigdy nie pomyślała, że mógłby ją oszukać lub skrzywdzić. 

- Pozwól, bym zrobił coś dla ciebie. - Podał jej czek. 

Popatrzyła na niego. Klucz do jej przyszłości. Powoli 

pokręciła głową. 

- Nie mogę - powiedziała. - Nie chcę mieć długu. 
- To nie jest pożyczka. 
- I w tym tkwi problem. 
- Nie rozumiem. 
- Nie wiem, czy zdołam ci to wyjaśnić. - Nie mówiąc 

wszystkiego. Że cię kocham. To mnie przerasta, pomyśla­
ła smętnie. Choć co to teraz ma za znaczenie? Co najwy­

żej spotkają się gdzieś przypadkowo. Więc może lepiej od 

razu wyznać prawdę, dzięki temu unikną nawet takich kon­

taktów. 

- Za dużo dla mnie znaczysz. Nie chcę stawiać się na tym 

samym miejscu co Jennifer, być kimś, komu trzeba okazać 

litość. Bo pragnę być... kimś więcej. Sam więc widzisz... 

Urwała. Oczy Wyatta zapłonęły. 

Dławiło ją w gardle. Nie mogła nawet przełknąć śliny. 

- Kimś więcej? - zapytał miękko. - Może mi pokażesz. 

- Przysunął się bliżej. 

Nie wiedziała, czy to on przyciągnął ją do siebie, czy sama 

się przysunęła, to zresztą zupełnie nie miało znaczenia. Bo 

była w jego ramionach, a on całował ją z czułością, która 

niemal budziła lęk. 

Przygarnął ją do piersi, oparł policzek na jej głowie. 

- Dobrze, że na tę rozmowę wzięliśmy cadillaca - ode­

zwał się. Zmienił mu się głos. - Dlaczego miałabyś być kimś, 

komu należy się miłosierdzie? 

RS

background image

- Po spotkaniu z Eriką... dałeś do zrozumienia, że nie 

zawracałaby sobie głowy, by odbić mi chłopaka. 

Cofnął się i popatrzył na nią ze zdumieniem, 

- No dobrze, może to było głupie. Ale według ciebie nie 

miałam szans u tych, którzy się jej podobali. 

- Odwrotnie. Uważam, że ci, którzy jej się podobali, nie 

mieli szans u ciebie. Dlatego nie mogła ci nikogo odbić, bo 
żaden z twoich znajomych nawet by na nią nie spojrzał. 

- Aha - szepnęła. - Nie wiedziałam. 

- Melanie... Będę powtarzać żarty, by znowu słyszeć 

twój śmiech. Wiesz, że gdy rano otwierasz oczy, twój głos 

jest najseksowniejszym głosem na świecie? Jestem odporny 

na twoje wirusy, ale zupełnie nieodporny na ciebie. Wiesz, 
dokąd się wybierałem, gdy stąd wychodziłem? 

- Nie mam pojęcia. Nie zastanawiałam się. 
- Planowałem pojechać do ciebie, poczekać, aż wrócisz. 

Chciałem z tobą porozmawiać. - Sięgnął do kieszeni, wyjął 

kluczyk i zamachał nim w powietrzu. - Mam chody u Robbie-

go. Bez oporów wyjął go z twojej szuflady. 

- Wyleję go. 

- Już nie - wyszeptał przy jej ustach. - Już nie jesteś 

szefem. 

- No tak, byłoby trudno - przyznała. 

- Melanie. Wyjdziesz za mnie... i zostaniesz doktor Rey­

nolds? Dobrze? 

- Zgodziłbyś się? To oznacza lata ciężkiej pracy, długie 

godziny... 

- Niesienia pomocy dzieciom - dokończył za nią. - Je­

dynie tak mogę cię mieć. Obyś tylko zachowała dla mnie 
odrobinę czasu. 

RS

background image

Udała, że na serio rozważa propozycję. 

- Myślę, że to się da zrobić. Tak, wyjdę za ciebie, Wyatt 

- na koniec głos zaczął się jej łamać. 

- Zacznę od przynoszenia ci co rano kawy do łóżka. 

Wzdrygnęła się na to wspomnienie. 
- Błagam, oszczędź mi tego. 
- No dobrze - zgodził się. - Więc zostanę z tobą. 
- Tak - wyszeptała. - To dużo lepszy pomysł. 

RS