background image
background image

 
 
 
 

Carrie Vaughn

 
 

KITTY I NOCNY WASZYNGTON

 
 
 
 

Kitty Norville

2

 

 

background image

Rozdział 1

 

- Jest z nami Beth z Tampy. Witaj.
- Cześć, Kitty, dziękuję, że możemy porozmawiać.
- Nie ma sprawy.
- Mam pytanie, które chciałam zadać już od dłuższego czasu. Myślisz, że Drakula jeszcze

żyje?

Oparłam się o podłokietnik i wbiłam wzrok w mikrofon.
- Drakula. Ten z książki? Postać literacka?
Beth z Tampy była podekscytowana i jak najbardziej poważna.
-  Tak.  To  chyba  najsławniejszy  wampir.  Był  tak  potężny,  że  nie  chce  mi  się  wierzyć,  że

Van Helsing i cała reszta tak po prostu go wykończyli.

Starałam się być miła.
- Ale tak było. To tylko książka, Beth. Fikcja literacka. To postacie z książki.
-  Ale  sama  co  tydzień  przekonujesz  wszystkich,  że  wampiry  i  wilkołaki  istnieją

naprawdę.  Taka  książka  na  pewno  została  napisana  na  podstawie  jakichś  prawdziwych
wydarzeń.  Może  ten  ktoś  w  rzeczywistości  nie  nazywał  się  Drakula,  ale  Bram  Stoker
musiał wzorować się na jakimś prawdziwym wampirze, nie wydaje ci się? Nie ciekawi cię,
kim był ten wampir?

Stoker mógł spotkać prawdziwego wampira, mógł nawet wzorować się na nim, tworząc

Drakulę.  Ale  jeśli  ten  wampir  wciąż  jeszcze  istniał,  podejrzewałam,  że  ukrywał  się  przed
całym światem, bo wstydził się, że jest kojarzony z tą książką.

-  Nawet  jeśli  naprawdę  istnieje  wampir,  który  stał  się  inspiracją  dla  Stokera,  fabuła

książki  to  fikcja.  Twierdzę  tak,  ponieważ  Drakula  nie  opowiada  tak  naprawdę  ani  o
wampirach,  ani  o  polowaniach  na  wampiry,  ani  o  nieumarłych,  ani  o  niczym  takim.
Opowiada o wielu innych rzeczach: o seksualności, religii, imperializmie i ksenofobii.

Ale przede wszystkim opowiada o ocaleniu świata za pomocą najwyższej klasy techniki

biurowej. - Odczekałam pół sekundy, aż dotrze do niej, co powiedziałam. Uwielbiałam to.
-  Zastanów  się.  Robią  tam  tyle  hałasu  maszyny  do  pisania,  fonografy,  stenografy,  to  był
thriller technologiczny tamtych czasów. Udaje im się wszystko rozwiązać tylko dlatego, że
Mina świetnie wprowadza systematyzuje dane. Jak myślisz?

- Eee... to chyba przesada.
- A czytałaś książkę?
- Nie. Ale widziałam wszystkie wersje filmowe! - zakończyła radośnie, jakby to miało ją

uratować.

Zdusiłam syknięcie.
- No dobrze. A która jest twoja ulubiona?
- Ta z Keanu Reevesem!
-  Dlaczego  mnie  to  nie  dziwi?  -  Rozłączyłam  ją.  -Kontynuujmy.  Mamy  następnego

rozmówcę, jesteś na antenie.

- Cześć, Kitty! Słucham cię od dawna, ale dzwonię po raz pierwszy. Cieszę się, że się ze

mną połączyłaś.

background image

- Żaden problem. Co byś chciał nam powiedzieć?
-  Mam  raczej  pytanie.  Wiesz  może,  czy  istnieje  jakiś  związek  między  wilkołakami  a

futrzakami?

Na  monitorze  było  napisane,  że  facet  ma  pytanie  dotyczące  likantropii  i

alternatywnych  stylów  życia.  Realizator  przeprowadzający  selekcję  telefonów  był
naprawdę świetny w mówieniu ogólnikami.

Wiedziałam, że ten temat w końcu wypłynie. Chyba i tak udało mi się go długo unikać.

No dobra. Moi słuchacze oczekiwali szczerości.

-  Wiesz,  że  prowadzę  tę  audycję  już  prawie  rok  i  nikt  jeszcze  nie  poruszył  tematu

futrzaków? Dziękuję, że sponiewierałeś resztki mojej godności.

- Nie musisz być taka...
- Słuchaj, mówiąc poważnie, nie mam zielonego pojęcia. To dwie zupełnie różne rzeczy:

likantropia  to  choroba.  Futrzastość  to...  upodobanie.  Co,  jak  przypuszczam,  oznacza,  że
można być jednocześnie i tym, i tym. Ale kiedy mówisz o futrzakach, masz na myśli ludzi,
którzy  lubią  kreskówki  z  dwunożnymi  liskami,  czy  ludzi,  którzy  przebierają  się  za
zwierzęta?  Może  niektórzy  z  tych,  co  dzwonią  z  pytaniem,  jak  zostać  wilkołakiem,  są
akurat  futrzakami  i  uważają,  że  wilkołactwo  to  następny  logiczny  krok.  Ile  znanych  mi
likantropów  jest  futrzakami?  Zwykle  nie  pytam  o  to  ludzi.  Rozumiesz,  że  to  dość
skomplikowane?

-  No  tak.  Ale  zastanawiam  się,  czy  jeśli  ktoś  naprawdę  jest  przekonany,  że  powinien

należeć, no wiesz, do zupełnie innego gatunku - tak jak niektórzy mężczyźni są naprawdę
przekonani, że powinni być kobietami, więc robią sobie operację zmiany płci - nie sądzisz,
że miałoby to sens, że...

-  Nie.  Nie,  to  nie  ma  sensu.  A  powiedz,  czy  ty  sądzisz,  że  powinieneś  należeć  do

zupełnie innego gatunku?

Westchnął  głęboko,  co  zwykle  poprzedzało  jakieś  mroczne  wyznanie,  które  z  kolei

stanowiło główną atrakcję większości moich audycji.

- Co jakiś czas śni mi się, że jestem alpaką.
Wzdrygnęłam się lekko, pewna, że się przesłyszałam.
- Słucham?
-  Alpaką.  Ciągle  mi  się  śni,  że  jestem  alpaką.  Jestem  w  Andach,  wysoko  w  górach.  W

dolinie  widnieją  ruiny  wielkiego  inkaskiego  miasta.  Wszystko  jest  soczyście  zielone.  -
Równie  dobrze  mógł  opisywać  zdjęcia  z  któregoś  numeru  „National  Geographic".  -  A
trawa jest taka smaczna.

No dobrze, tego chyba jednak nie było w „National Geographic".
- Aha... to ciekawe.
- Chciałbym tam kiedyś pojechać. Zobaczyć na własne oczy Andy. Czy... czy kiedykolwiek

spotkałaś się z alpakołakiem?

Roześmiałabym się, gdyby to nie było przygnębiające.
- Nie, nie spotkałam się. Wszystkie tego typu istoty, o jakich słyszałam, to drapieżniki,

więc nie wydaje mi się, żeby to było prawdopodobne.

- Aha - westchnął. - A myślisz, że mogłem być alpaką w poprzednim życiu?
- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Naprawdę mam

background image

nadzieję,  że  kiedyś  znajdziesz  odpowiedzi  na  swoje  pytania.  Myślę,  że  dobrze  by  było,
gdybyś pojechał w Andy. - Moim zdaniem wyjazd w świat zawsze dobrze robi. - Dzięki za
telefon.

Nie  miałam  pojęcia,  w  jakim  kierunku  potoczy  się  audycja  po  czymś  takim.  Wybrałam

któreś z połączeń na chybił trafił.

- Następny rozmówca, o czym chciałbyś porozmawiać?
- Cześć, Kitty. Ee, dzięki. Ja... chyba mam problem. -To był mężczyzna. Mówił znużonym

tenorem.  Zawsze  uważnie  słuchałam  ludzi,  którzy  robili  wrażenie  zmęczonych;  ich
problemy były zwykle poważne.

- Zobaczmy więc, co da się z tym zrobić. Co się dzieje?
-  Wszystko  się  zaczęło,  kiedy  w  mieście  zjawiło  się  łych  dwóch,  wilkołak  i  wampir.  Są

parą.

- Tych dwóch. To mężczyźni, tak?
- Tak.
- I chodzi o...
-  Nic  z  tych  rzeczy.  Ale  zjawił  się  łowca  wampirów,  chyba  wynajęła  go  kobieta,  która

wcześniej służyła wampirowi.

- To jego służąca nie podróżowała razem z nim?
- Nie, rzucił ją i uciekł z wilkołakiem.
Nie mogło być gorzej. Ponieważ chciałam zachęcić go do mówienia, dodałam:
- I?
- Zjawił się drugi wilkołak, samica alfa tamtego wilkołaka. Wilkołak był z nią, zanim się

związał z wampirem. Chciała, żeby do siebie wrócili, bo wilki łączą się w pary na całe życie
i  tak  dalej,  ale  on  nie  chciał  mieć  z  nią  nic  wspólnego,  więc  wynajął  tego  samego  łowcę,
żeby ją zlikwidował...

-  Czy  ten  łowca  nie  nazywał  się  przypadkiem  Cormac?  -  Znałam  pewnego  Cormaca

polującego na wampiry i wilkołaki, i wszystko to do niego pasowało.

- Nie. Uf!
- Tak tylko pytam.
A  potem  zrobiło  się  jeszcze  bardziej  beznadziejnie.  Kiedy  już  myślałam,  że  to  ostatnia

komplikacja  zagmatwanej,  nadnaturalnej  opery  mydlanej  rozgrywającej  się  w  tym
mieście, mój rozmówca dodał jeszcze jeden szczegół.

W końcu wykrztusiłam z siebie:
- A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? Mężczyzna westchnął ciężko.
-  Służę  miejscowemu  mistrzowi  wampirów.  Mam  przekazywać  wszystkim  wiadomości.

„Powiedz, żeby wynieśli się z miasta". „Poinformuj swojego mistrza, że tego nie zrobimy!"
„Powiedz łowcy, że zapłacimy mu za anulowanie kontraktu!" „Powiedz mu, że się zabiję,
jeśli do mnie nie wróci!" I tak bez końca! A ja chciałbym tylko wiedzieć...

Może  chciał  tylko  się  wygadać.  Po  to  tu  byłam.  Może  nie  poprosi,  żebym  znalazła

wyjście z tego dramatu. Oby.

- Tak?
- Czemu nie możemy się dogadać? Oj. To jedna z tych nocy.
-  To  pytanie  za  milion  dolarów.  Wiesz  co?  Olej  ich.  Zachowują  się  samolubnie,

background image

mieszając cię w to wszystko.

Niech sami przekazują sobie swoje wiadomości.
- Nie-nie mogę tego zrobić.
- Owszem, możesz. Muszą wreszcie zrozumieć, że to absurd.
- No tak. Mówiłem im, ale...
- Ale co?
- Chyba już się przyzwyczaiłem do tego, że robię to, co mi każą.
- To może powinieneś nauczyć się mówić „nie". Kiedy będą zaskoczeni twoją odmową,

powiesz im, że to dla ich dobra. Ułatwiasz im tylko całą sprawę.

- Może...
- Jeśli zaczną ze sobą rozmawiać, na pewno rozwiążą część swoich problemów, zgodzisz

się ze mną?

- Albo skoczą sobie do gardeł. Nie do końca są ludźmi, jak wiesz.
Odetchnęłam głęboko, starając się, żeby w mojej głowie nie usłyszał tonu frustracji.
-  Być  może  jestem  jedyną  osobą  w  całym  świecie  nadnaturalnych,  która  myśli  w  ten

sposób, ale nie uważam, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Beznadziejne zachowanie
to  wciąż  beznadziejne  zachowanie,  a  uleganie  przykrym  instynktom  nie  rozwiązuje
sprawy. Tak więc postaw na swoim, jasne?

- Jasne - odpowiedział, nie do końca przekonany.
- Zadzwoń później i powiedz, jak poszło.
- Dzięki, Kitty.
Realizator  dał  mi  sygnał  ostrzegawczy:  pomachał  do  innie  zza  szyby  reżyserki,  pokazał

na zegarek i zrobił taki ruch, jakby podcinał sobie gardło. Hm, może chciał mi dać coś do
zrozumienia.

Westchnęłam i nachyliłam się do mikrofonu.
-  Przykro  mi,  kochani,  ale  to  by  było  tyle  w  tym  tygodniu.  Dziękuję  za  wspólnie

spędzone  godziny  i  zachęcam  do  słuchania  audycji  w  przyszłym  tygodniu.  Będę
rozmawiać z liderem punkmetalowej kapeli Plaga Szarańczy, który twierdzi, że ich basista
został  opętany  przez  demona  i  właśnie  w  tym  tkwi  tajemnica  ich  sukcesu.  Słuchaliście
Nocnej Godziny. Była z wami Kitty Norville, Głos Nocy.

Zgasła lampka sygnalizująca, że jestem na antenie, i rozległ się dżingiel na zakończenie

programu  z  wyciem  wilka  w  tle  -  z  moim  wyciem.  Ściągnęłam  słuchawki  i  przeczesałam
palcami blond włosy, mając nadzieję, że nie są zbyt przyklepane.

Realizator nazywał się Jim Jakiś-tam. Zapomniałam jego nazwiska. A raczej nie starałam

się nawet go zapamiętać.

W przyszłym tygodniu będę już w innej radiostacji z innymi ludźmi. Do tej pory audycje

były  nadawane  z  Denver.  Ale  miesiąc  temu  musiałam  wyjechać  z  miasta.  A  raczej
zostałam z niego wypędzona. Zależy, kogo spytać o zdanie.

Zamiast  znaleźć  sobie  nową  siedzibę,  postanowiłam  podróżować.  Dzięki  temu

unikałam konfliktów z miejscowymi i trudniej mnie było wytropić. Słuchaczom nie robiło
to żadnej różnicy. W tym tygodniu byłam w Flagstaff.

Oparłam  się  o  drzwi  prowadzące  do  reżyserki  i  uśmiechnęłam,  żeby  podziękować

Jimowi.  Jak  większość  gości,  którzy  utknęli  na  nocnej  zmianie  przy  konsoli,  był

background image

niewiarygodnie  młody;  studencik,  pewnie  stażysta,  a  w  najlepszym  razie  jakiś  młodszy
realizator.  Pocił  się.  Nie  spodziewał  się,  że  będzie  musiał  obsłużyć  tyle  telefonów  w
trakcie nocnej audycji.

Większość moich wiernych słuchaczy kładła się późno spać.
Podał mi słuchawkę telefonu. Odezwałam się do niej:
- Cześć, Matt.
Matt  obsługiwał  konsolę,  kiedy  byłam  w  Denver.  Teraz  nadzorował  miejscową  ekipę.

Bez niego nie dałabym sobie rady.

- Cześć, Kitty. Wygląda na to, że to koniec.
- Dobrze poszło?
- Jak dla mnie świetnie.
- Zawsze tak mówisz - odparłam trochę marudnie.
- A co mam mówić? Trzymasz poziom.
- Dzięki. Chyba.
- Jutro pełnia, tak? Dasz sobie radę?
Miło,  że  pamiętał,  a  jeszcze  milej,  że  się  o  mnie  martwił,  ale  nie  chciałam  o  tym

rozmawiać. Matt nie był jednym z nas.

- Tak, znalazłam fajne miejsce.
- Uważaj na siebie, Kitty.
- Dzięki.
Dokończyłam  to,  co  miałam  zrobić  w  studiu,  i  wróciłam  do  hotelu,  żeby  się  przespać.

Zamknęłam  drzwi  i  wywiesiłam  tabliczkę  „Nie  przeszkadzać".  Oczywiście  nie  mogłam
zasnąć. Przyzwyczaiłam się już do nocnego trybu życia. Często kładłam się dopiero rano, a
budziłam się w południe. Teraz, kiedy byłam sama, było mi łatwiej.

Nikt do mnie nie wpadał; nikt nie spotykał się ze mną na lunch. Byłam tylko ja, droga i

audycja raz w tygodniu. I jakiś odludny las raz w miesiącu. Samotne życie.

Następny wieczór miałam zajęty. Pełnie księżyca zawsze były zajęte.
Kilka  dni  temu  znalazłam  sobie  miejsce:  szlak  na  odludziu,  na  końcu  drogi  gruntowej,

gdzieś  w  głębi  parku  narodowego.  Mogłam  zostawić  samochód  przy  zakręcie  pod  jakimś
drzewem.  Prawdziwe  wilki  nie  zapuszczały  się  luk daleko na południe, więc jedynym 
problemem mogły być wilkołaki, które zdążyły zająć już ten teren. Całe popołudnie 
chodziłam po okolicy, obserwowałam i węszyłam. Dałam miejscowym okazję, żeby mnie 
zobaczyli, żeby nie byli zaskoczeni moją obecnością. W powietrzu unosiły się tylko zwykłe
zapachy lasu: jelenie, lisy, króliki.

Dobre miejsce do polowania. Wyglądało na to, że mam je tylko dla siebie.
Na kilka godzin przed północą zaparkowałam auto na końcu szlaku, w miejscu, którego

nie było widać z drogi.

Nie chciałam zdradzać, że tu jestem. Nie chciałam, żeby ktokolwiek - a zwłaszcza policja

- zaczął tu węszyć. Nie chciałam też, żeby w promieniu najbliższych kilometrów znalazł się
ktoś, komu mogłabym zrobić krzywdę.

Już  to  robiłam.  To  była  moja  druga  pełnia  na  własną  rękę,  jako  samotnika.  Za

pierwszym  razem  wszystko  przebiegło  spokojnie,  tyle  że  obudziłam  się  na  kilka  godzin
przed  świtem,  o  kilka  godzin  za  wcześnie,  trzęsąc  się  z  zimna  i  ze  strachu,  bo  nie

background image

pamiętałam,  skąd  się  wzięłam  naga  w  środku  lasu.  Coś  takiego  nigdy  się  nie  zdarzało,
kiedy miałam przy sobie innych, którzy mi o tym przypominali.

Czułam  się  tak,  jakbym  miała  w  brzuchu  bryłę  lodu.  Nigdy  nie  przywyknę.  Kiedyś

miałam swoją watahę. Byłam otoczona przyjaciółmi, ludźmi, którym ufałam i którzy mnie
chronili. Wilczyca nie powinna biegać sama.

Dasz sobie radę. Potrafisz się o siebie zatroszczyć.
Siedziałam  w  samochodzie,  zacisnęłam  ręce  na  kierownicy  i  zamknęłam  mocno  oczy,

żeby się nie rozpłakać.

Miałam swój głos. Swój wewnętrzny monolog, będący jakby częścią mojej świadomości.

Pocieszał mnie, mówił, że nie jestem szalona, upominał, kiedy zachowywałam się głupio,
zapewniał,  że  nic  mi  nie  będzie,  kiedy  zaczynałam  w  siebie  wątpić.  Brzmiał  jak  głos
mojego  najlepszego  przyjaciela  TJ-a.  Sześć  tygodni  temu  TJ  zginął,  bo  stanął  w  mojej
obronie.  Zabił  go  samiec  alfa  z  naszej  watahy,  a  ja  musiałam  wyjechać  z  Denver,  żeby
mnie też nie zamordował.

Zawsze,  kiedy  dopadały  mnie  wątpliwości,  słyszałam  głos  TJ-a,  który  mówił,  że  dam

sobie  radę.  Jego  śmierć  dziwnie  we  mnie  zapadła.  Przez  pierwszy  tydzień  czy  dwa
sądziłam, że całkiem nieźle sobie radzę.

Myślałam  jasno  i  parłam  naprzód.  Ludzie  nazywają  ten  etap  wyparciem.  A  potem

zobaczyłam na autostradzie parę na motorze: żadne z nich nie miało kasku, wiatr targał
jasne włosy dziewczyny, która wtulała się w skórzaną kurtkę chłopaka. Dokładnie tak jak
ja,  gdy  jeździłam  z  TJ-em.  Otworzyła  się  pustka,  którą  po  sobie  zostawił.  Zaczęłam
strasznie płakać i musiałam jak najszybciej zjechać z autostrady. Byłam później wyprana z
wszelkich uczuć. Żyłam życiem, które nie należało do mnie. Miałam wrażenie, że ta nowa
rzeczywistość,  która  przypadła  mi  w  udziale,  zawsze  tak  wyglądała,  więc  czy  mi  się  to
podobało,  czy  nie,  musiałam  się  dostosować.  Wcześniej  miałam  mieszkanie,  watahę  i
najlepszego przyjaciela. Ale tamto już przeminęło.

Zamknęłam  samochód,  włożyłam  kluczyki  do  kieszeni  dżinsów,  zostawiłam  za  sobą

parking  i  wyznaczony  szlak  i  zanurzyłam  się  w  las.  Noc  była  jasna  i  przejrzysta.  Każdy
podmuch powietrza, każdy zapach, był wyraźny.

Nabrzmiały  księżyc  zalewający  wszystko  światłem  przesuwał  się  nad  drzewami  na

horyzoncie.  Dotykał  mnie,  czułam,  jak  jego  światło  muska  moją  skórę.  Na  rękach
wyskoczyła mi gęsia skórka. Gdzieś w środku szamotało się moje zwierzę, co jednocześnie
mnie  upajało  i  przyprawiało  o  mdłości.  Gdy  już  myślałam,  że  nie  wytrzymam,  wyłaniała
się ze mnie wilczyca.

Oddychałam  powoli  i  miarowo.  Wypuszczałam  ją  z  siebie,  kiedy  tego  chciałam,  ani

chwili wcześniej.

Las był srebrzysty, drzewa mroczne. Opadłe liście szeleściły pod nogami zwierząt, które

wyszły  nocą  na  żer.  Zignorowałam  te  odgłosy  otaczającego  mnie  życia.  Ściągnęłam
podkoszulek, poczułam, jak księżyc muska mi skórę.

Schowałam  ubrania  do  zagłębienia  uformowanego  między  przewróconym  drzewem  a

jakimś głazem. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby położyć się spać, kiedy będzie
po wszystkim. Cofnęłam się naga, czując dreszcze na ciele.

Mogłam to zrobić sama. Nic mi nie będzie. Zaczęłam odliczać od pięciu wstecz...

background image

„Jeden" było już wyciem wilka.

background image

Rozdział 2

 

Zwierzę,  królik,  wydaje  pojedynczy  pisk  i  nieruchomieje.  Usta  wypełnia  krew,  pali  jak

ogień. To życie, radość, ekstaza, energia srebrnego światła...

Kiedy  zamieniałam  się  w  wilczycę,  czułam  się  tak,  jakbym  się  upiła,  za  to  następnego

dnia zdecydowanie byłam na kacu.

- Nie mam czasu...
- Powiedz szczerze, jakie jest prawdopodobieństwo, że nie właduję się w kłopoty, kiedy

tylko otworzę usta?

Przecież  za  każdym  razem,  kiedy  mówię  coś,  co  ich  wkurza,  słyszę  gadkę  o  tym,  że

Kongres  to  „potępia".  Nie  lepiej,  żebyś  ze  mną  był,  niż  żebyś  musiał  wyciągnąć  mnie  z
więzienia za to, że zwymyślam kogoś ważnego?

Westchnął głosem męczennika.
- Racja. Zwycięstwo!
- Dzięki, Ben. Naprawdę to doceniam. Kiedy mamy tam być?
- Za dwa tygodnie.
A ja akurat jechałam w złym kierunku.
- Czy dojadę z Barstow na czas?
- Co ty, do cholery, robisz w Barstow?
- Jadę?
Ben prychnął poirytowany i się rozłączył. A więc wybieram się do Waszyngtonu.
W  ostatnim  czasie  praktycznie  nie  rozstawałam  się  z  telefonem.  Bywało,  że  całymi

dniami  z  nikim  nie  rozmawiałam,  no  chyba  że  składałam  zamówienie  i  nieustannie
powtarzałam,  że  nie  chcę  frytek.  Zamieniałam  się  w  jedną  z  tych  osób,  co  to  chodzą
wszędzie  z  zestawem  bezprzewodowym  przy  uchu.  Czasem  zapominałam  nawet,  że  go
mam.

Pojechałam  do  Los  Angeles,  nagrałam  dwie  audycje,  przeprowadziłam  wywiad  z

zespołem - w mojej obecności nie zjawił się żaden demon, ale zagrali tak jazgotliwy death
metal,  że  miałam  ochotę  wyjść  z  siebie.  Został  mi  jakiś  tydzień  na  dojazd  na  Wschodnie
Wybrzeże.

Byłam  w  drodze,  kiedy  zadzwoniłam  do  doktora  Paula  Flemminga,  który  kierował

Centrum Biologii Paranaluralnej.

Jeszcze  miesiąc  temu  była  to  tajna  organizacja  badawcza,  poufne  laboratorium

zgłębiające  dziedzinę,  o  której  istnieniu  nie  miały  pojęcia  postronne  osoby  Potem
Flemming wystąpił na konferencji prasowej i wszystko ujrzało światło dzienne. Uważał, że
nadszedł  czas,  by  ujawnić,  czym  się  zajmuje  centrum,  żeby  oficjalnie  uznać  wampiry,
wilkołaki i parę innych nocnych straszydeł. Jestem przekonana, że po części przyczyniła się
do tego moja audycja. Ludzie zaczęli już w to wierzyć i akceptować.

Próbowałam  z  nim  porozmawiać,  ale  zawsze  włączała  się  poczta  głosowa.  Jeśli  będę

ponawiać  próby,  w  końcu  będzie  miał  dość  wiadomości  zostawianych  przeze  mnie  i  się
odezwie.

Albo zastrzeże numer.

background image

Telefon dzwonił. I dzwonił. W głowie układałam następną wersję wiadomości - proszę

oddzwonić, musimy porozmawiać, obiecuję, że pana nie pogryzę.

Nagle ktoś odebrał.
- Halo?
Samochód  gwałtownie  skręcił;  byłam  tak  zaskoczona,  że  prawie  wypuściłam  z  rąk

kierownicę.

- Halo? Doktor Flemming? Po chwili ciszy odpowiedział:
- Kitty Norville. Jak miło, że pani dzwoni.
Mówił  uprzejmym  głosem,  jakby  liczył  na  miłą  pogawędkę,  jakby  nie  łączyła  nas

przeszłość. Nie ujdzie mu to na sucho.

-  Naprawdę  muszę  z  panem  porozmawiać.  Przez  pół  roku  dzwonił  pan  do  mnie

anonimowo,  podrzucał  wskazówki  dotyczące  pańskiej  pracy  i  sugerował,  żebym  panu
pomogła,  nie  podając  żadnych  szczegółów...  I  wreszcie  wystąpił  pan  publicznie;  o  mało
nie spadłam z krzesła, gdy usłyszałam pański głos w radiu. A potem cisza.

Żadnego  telefonu,  jak  kamień  w  wodę.  Wie  pan,  że  wezwano  mnie  do  senatu  w

związku z tą pańską puszką Pandory, którą pan otworzył. Może i jest w tym jakiś cel, ale
co chce pan osiągnąć?

- Chcę, żeby centrum zachowało dofinansowanie -odparł.
Przynajmniej  odpowiedział  szczerze.  Mogłam  sobie  wyobrazić,  co  się  wydarzyło:

centrum jako tajna organizacja badawcza otrzymywało pieniądze pod stołem lub też pod
przykrywką  jakiejś  innej  działalności.  Młody,  przedsiębiorczy  kongresmen  musiał
zauważyć, że znikają większe sumy i wszczął dochodzenie.

A  może  Flemming  od  początku  zamierzał  ujawnić  jego  istnienie  i  ogłosić  światu  swoją

pracę, a senat mu w tym pomoże. Szkoda tylko, że mnie nie uprzedził.

- A więc robi to pan dla dobra centrum.
-  Dokładnie  -  stwierdził.  -  Ale  przede  wszystkim  musi  okazać  się  użyteczne,  a  to  nie

zawsze takie oczywiste. Przykro mi, że ciągną panią na przesłuchanie.

-  Zupełnie  niepotrzebnie  -  odparłam  lekko.  -  Będzie  zabawnie.  Już  nie  mogę  się

doczekać. Ale wołałabym się z panem spotkać i usłyszeć pańską wersję wydarzeń.

- Nie ma o czym mówić.
-  Proszę  się  więc  zgodzić.  Jestem  nieziemsko  ciekawa.  -  Tylko  spokojnie,  tylko

spokojnie... - A może przeprowadzę z panem wywiad w radiu? Zyska pan rozgłos.

- Nie jestem pewny, czy to najlepszy pomysł. Dobrze, że jechałam przez Teksas, żadnych

zakrętów i przeszkód, w które można wjechać. Flemming całkowicie mnie absorbował.

-  To  może  być  dla  pana  jedyna  okazja,  poza  przesłuchaniem,  żeby  przedstawić  swój

punkt  widzenia,  powiedzieć,  dlaczego  przeprowadza  pan  te  badania  i  po  co  panu
dofinansowanie. Nigdy nie należy lekceważyć opinii publicznej.

- Ma pani dar przekonywania.
- Staram się. - Zapalam innych swoim entuzjazmem. Na tym polegał trik. Czułam się jak

w reklamie.

Flemming się zawahał; dałam mu czas do namysłu. Po chwili się odezwał:
- Proszę do mnie zadzwonić, jak dojedzie pani do Waszyngtonu.
Każda odpowiedź, która nie była odmowna, była zwycięstwem.

background image

- Proszę obiecać, że odbierze pan telefon.
- Odbiorę.
- Dziękuję.
Szybkie  obliczenia  -  następny  program  w  piątek,  za  cztery  dni.  Dam  radę  dojechać  do

stolicy. Mogłabym zaprosić

Flemminga do audycji jeszcze przed przesłuchaniami.
Czas na następny telefon, tym razem do Matta.
- Matt? Możesz ustawić na ten tydzień audycję w Waszyngtonie?
Przez  całe  lata  nie  wyjeżdżałam  z  miasta,  w  którym  mieszkałam,  a  tym  bardziej  nie

przemierzałam kraju samochodem.

Nie chciałam zostawiać miejsca, w którym czułam się dobrze i bezpiecznie. Prościej było

pozwolić,  żeby  zajęła  się  mną  wataha  i  mój  samiec  alfa,  i  popaść  w  stagnację.  Potem
zaczęły  się  audycje  i  zorientowałam  się,  że  stąpam  po  coraz  cieńszym  lodzie.  Musiało
dojść  do  tego,  do  czego  dochodziło  wśród  dzikich  wilków,  a  co  przejęły  też  likantropy  -
młoda  wilczyca  zaczęła  piąć  się  w  hierarchii,  testując  granice  wytrzymałości  pozostałych
członków stada. W każdej chwili mogła rzucić wyzwanie samemu przywódcy, a jeśliby go
pokonała, sama zostałaby samicą alfa.

Nie  byłam  do  tego  zdolna.  Rzuciłam  wyzwanie,  ale  nie  potrafiłam  stać  się  przywódcą.

Wyjechałam  z  miasta.  Od  tego  czasu  byłam  właściwie  bezdomna.  Stałam  się  samotną,
błąkającą się wilczycą. Ale nie było tak źle.

Wypiłam kawę, przez co byłam lekko podenerwowana, ale przynajmniej nie chciało mi

się spać i mogłam prowadzić.

Przed wyjazdem z Denver nigdy tego nie robiłam. A teraz jechałam sama autem przez

wiele  godzin.  Powietrze  na  zewnątrz  było  tak  gorące,  że  asfalt  wydawał  się  gotować,  a
krajobraz się rozmywał. Dawało mi to dziwne poczucie siły. Nie musiałam nikogo słuchać,
mogłam się zatrzymać i jeść, kiedy miałam ochotę, i nikt nie kwestionował moich decyzji.

Po  drodze  udawałam  turystkę.  Zatrzymywałam  się  w  przypadkowych  miasteczkach,

kierując się brązowymi znakami na drodze oznaczającymi ciekawe miejsca. Zjeżdżałam na
drugorzędne  drogi.  Oglądałam  pola  bitwy  z  czasów  wojny  secesyjnej  i  wielkie  gipsowe
kurczaki. Może po przesłuchaniu wyznaczę sobie jakiś szalony cel: poprowadzę audycję ze
stolicy  każdego  stanu,  każdego  tygodnia  będę  w  innym  mieście.  Mogłabym  przekonać
producentów, żeby zapłacili mi za wycieczkę na Hawaje. O tak.

Matt wybrał rozgłośnię w Arlington w Wirginii. Dotarłam tam w piątek po południu. Na

ostatnią chwilę; audycja miała być nadawana na żywo w piątki wieczorem.

Na szczęście Flemming zgodził się wystąpić w programie.
Biuro  i  studio  nagraniowe  -  niski  ceglany  budynek  z  lat  pięćdziesiątych  z

modernistycznym  stalowym  logo  -  mieściły  się  na  przedmieściach  w  parku  porośniętym
dużymi,  gęstymi  drzewami.  Wnętrze  za  szklanymi  drzwiami  wahadłowymi  przypominało
inne  radiostacje,  które  odwiedziłam:  było  zagracone,  ale  czyste.  Pracowali  tu  szczerzy
ludzie, którzy w nawale obowiązków nie mieli czasu zająć się żółknącym fikusem w kącie.
Przy  biurku  zarzuconym  pocztą  siedziała  recepcjonistka.  Rozmawiała  przez  telefon.
Podeszłam  i  uśmiechnęłam  się  do  niej.  Miałam  nadzieję,  że  wypadło  to  przyjaźnie  i
naturalnie.  W  ciele  ciągle  czułam  szum  opon.  Kobieta  wyciągnęła  rękę  i  nakazała  mi

background image

poczekać.

-  Nie  obchodzi  mnie,  co  ci  powiedział,  Grace.  On  cię  zdradza.  Tak...  tak.  No  widzisz,

sama dobrze wiesz. Kto pracuje do dwudziestej trzeciej? Agenci ubezpieczeniowi nie mają
nocnych  zmian.  Jak  sobie  chcesz,  możesz  mnie  nie  słuchać,  ale  jak  znajdziesz  czarne
koronkowe majtki w schowku w samochodzie, to nie przybiegaj do mnie z płaczem.

Mogłam trafić gorzej i prowadzić audycję o problemach w związkach.
Kobieta odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do mnie słodko, jakby nigdy nic.
- W czym mogę pomóc?
W ręce trzymałam zwiniętą kartkę z nazwiskiem dyrektorki rozgłośni.
- Jestem umówiona z Liz Morgan.
- Chyba wyszła, ale muszę sprawdzić. - Bawiła się chwilę telefonem, próbując dzwonić

do  kolejnych  pomieszczeń.  Chciałam  jej  powiedzieć,  że  zdrzemnę  się  w  aucie,  zanim
dyrektorka nie wróci.

-  Nie  wiem.  Spytam.  -  Podniosła  głowę  i  spojrzała  na  mnie  przenikliwie.  -  Czy  mogę

spytać o pani nazwisko?

- Kitty Norville. Mam dziś prowadzić audycję. Uniesione brwi świadczyły, że już o mnie

słyszała. Nie spuszczała ze mnie wzroku, udzielając komuś odpowiedzi.

-  Mówi,  że  nazywa  się  Kitty  Norville...  zgadza  się...  tak  myślę.  Dobrze.  -  Odłożyła

słuchawkę. - Więc jest zastępcą kierownika. Chce z panią porozmawiać. Ostatnie drzwi po
prawej. - Wskazała w głąb korytarza.

Czułam,  że  odprowadza  mnie  wzrokiem.  Jakiś  czas  temu  wyznałam  na  antenie  w

ogólnokrajowym  programie  radiowym,  że  jestem  wilkołakiem.  Słuchacze  zrozumieli  to  w
różny sposób: że jestem wilkołakiem albo że zwariowałam.

Albo  jeszcze  gorzej,  że  to  chwyt  reklamowy  żerujący  na  łatwowierności  i  przesądach

słuchaczy.

Każda z tych możliwości uzasadniała to intensywne wgapianie się we mnie.
Doszłam  do  ostatnich  drzwi,  które  były  otwarte.  W  pokoju  musiały  pracować  dwie

osoby o skrajnie różnych osobowościach, o czym świadczył porządek na biurkach, a raczej
jego brak. Przy jednym z nich, tym bardziej zawalonym papierami, siedział mężczyzna. Na
mój  widok  podniósł  się  i  podszedł  do  mnie.  Na  monitorze  widniał  na  wpół  rozłożony
pasjans.

Mężczyzna tak gwałtownie wyciągnął rękę na powitanie, że o mało co nie usunęłam mu

się  z  drogi.  Miał  dwadzieścia  kilka  lat,  przyklapnięte  włosy  i  szeroki  uśmiech,  który
najprawdopodobniej nigdy nie znikał mu z twarzy.

Mogłam się założyć, że w college'u był cheerleaderem.
- Kitty Norville? Pani jest Kitty Norville? Jestem pani fanem! Witam, nazywam się Wes

Brady, strasznie się cieszę, że pani do nas przyjechała!

- Witam. - Pozwoliłam mu uścisnąć rękę. - Dziękuję, że pozwoliliście mi się tu ulokować,

mimo że tak późno dałam znać.

- Żaden problem. Cała przyjemność po naszej stronie. Proszę usiąść.
Tak  naprawdę  chciałam  obejrzeć  studio,  poznać  realizatora,  który  będzie  obsługiwać

konsolę podczas audycji, a potem znaleźć sobie jakiś hotel, wziąć prysznic, zjeść kolację.
Wes  najwyraźniej  miał  ochotę  pogadać.  Wskazał  mi  krzesło  w  rogu  i  odsunął  drugie  od

background image

biurka.

Odezwał się:
- A więc... Zawsze chciałem o to spytać, a skoro już tu jesteś, to...
Nastawiłam się na spytki.
- Jak to robisz?
- Słucham?
-  Program.  Szkolisz  słuchaczy?  To  aktorzy?  Są  podstawieni?  Wszystko  jest

wyreżyserowane? Ilu macie scenarzystów?

Na  początku  myślałem,  że  to  jakiś  kawał.  Ale  prowadzisz  program  od  roku  i  jest

świetny! Muszę wiedzieć, jak to robisz.

Równie dobrze mogłabym zacząć walić głową w ścianę.
Nachyliłam się konspiracyjnie nad podłokietnikiem plastikowego krzesła w stylu retro.

Wes  też  się  pochylił  w  moją  stronę  z  szeroko  otwartymi  oczami  w  nadziei,  że  zdradzę
wszystkie moje sekrety zawodowe.

- Może po prostu zostaniesz wieczorem i sam się przekonasz?
- Nie daj się prosić, jedna mała wskazówka.
-  Ale  jaką  wtedy  będziesz  mieć  z  tego  przyjemność?  -Wstałam.  -  Słuchaj,  miło  było  cię

poznać, ale powinnam już iść.

- Ojej, ale dopiero co przyszłaś. Mógłbym cię oprowadzić. Mógłbym...
- Nie daje pani spokoju?
W  drzwiach  stała  kobieta  z  założonymi  na  piersi  rękami  ubrana  w  pogniecioną

granatową  garsonkę,  trochę  już  niemodną,  miała  czarne,  krótkie  włosy  ułożone  na
piankę.

- Liz Morgan? - zapytałam z nadzieją w głosie. Miałam nadzieję, że nie dostrzeże ulgi na

mojej twarzy. - Nazywam, się Kitty Norville. Mój kolega dzwonił do pani.

-  Tak.  Miło  mi  poznać.  -  Na  szczęście  jej  uścisk  był  pewny  i  oficjalny.  -  Wes,  masz  dla

mnie ten raport marketingowy?

- Eee, nie. Jeszcze nie. Właśnie do niego siadam. Będzie gotowy za godzinę. Już się robi.

- Mężczyzna podszedł do swojego biurka i zamknął pasjansa.

Liz oprowadziła mnie po stacji i odpowiedziała na wszystkie pytania. A kiedy chciałam

wiedzieć, czy Wes zawsze jest taki nadpobudliwy, uśmiechnęła się pod nosem i odparła,
że powinnam go zobaczyć bez leków.

Odprowadziła mnie aż do drzwi i poleciła dobry hotel w pobliżu.
- Jeszcze raz dziękuję - powiedziałam. - Znalezienie stacji, która puści moją audycję, nie

jest łatwe.

Pokręciła głową i westchnęła:
-  Jesteśmy  dziesięć  kilometrów  od  Waszyngtonu.  Nie  przebije  pani  tego,  co  się  tam

wyrabia.

Nie  chciałam  jej  wierzyć.  Bo  jeśli  miała  rację,  już  za  niedługo  sama  się  o  tym

przekonam.

Wróciłam  do  radiostacji  dwie  godziny  przed  audycją,  żeby  zaczekać  na  doktora  Paula

Flemminga.  W  tym  czasie  recepcjonistka  zdążyła  mi  opowiedzieć  wszystkie  najgorsze
historie  na  temat  korków  w  Waszyngtonie,  obwodnicy,  metra,  co  sprawiło,  że  nabrałam

background image

wątpliwości,  czy  Flemming  w  ogóle  się  pojawi.  Próbowałam  się  przekonać,  że  to  żaden
problem. Takie sytuacje się zdarzały. To był jeden z uroków audycji na żywo. Musiałam po
prostu improwizować.

To  dlatego  tak  lubiłam  telefony.  Ktoś  zawsze  był  gotów  zrobić  z  siebie  w  radiu  idiotę.

W końcu Ivy poszła do domu, więc przynajmniej skończyły się ponure opowieści. Liz i Wes
zostali, żeby posłuchać audycji. Chodziłam po korytarzu w tę i z powrotem. Zły nawyk. Zły
nawyk  wilczycy.  Ale  pozwoliłam  jej  na  to  -  miała  się  czym  zająć  i  to  ją  uspokajało.  Stres
sprawiał, że zaczynała się denerwować.

To znaczy ja zaczynałam się denerwować.
Piętnaście minut przed rozpoczęciem programu jakiś mężczyzna uchylił szklane drzwi i

zajrzał do środka. Zatrzymałam się.

- Doktor Flemming?
Wyprostował się, wszedł do środka i kiwnął głową. Kamień spadł mi z serca.
- Jestem Kitty, dziękuję, że pan przyszedł.
Inaczej go sobie wyobrażałam. Sądząc po głosie i sposobie, w jaki mówił, spodziewałam

się raczej chłodnego i wytwornego jegomościa o krótko ściętych włosach. Uwodziciela. On
natomiast wyglądał na szalonego naukowca.

Miał  na  sobie  sztruksową  marynarkę,  brązowe  spodnie  i  jasnobrązowe  włosy,  które

wymagały  natychmiastowego  strzyżenia.  Miał  pociągłą  bladą  twarz,  sińce  pod  oczami  i
jakieś czterdzieści kilka lat.

Spokojnym głosem, który znałam z kilku rozmów telefonicznych, powiedział:
- Nie tak sobie panią wyobrażałem. Zaskoczył mnie.
- A jak?
- Chyba myślałem, że jest pani starsza. Bardziej doświadczona. - Nie wiedziałam, czy to

miał być komplement, czy po prostu stwierdzał fakty.

-  Wiek  nie  ma  nic  wspólnego  z  doświadczeniem,  doktorze.  -  Co  on  mógł  o  tym

wiedzieć? - Proszę za mną, pokażę panu studio.

Przedstawiłam  mu  wszystkich.  Chciałam,  żeby  poczuł  się  swobodnie,  bo  wyglądał  na

zdenerwowanego.  Wodził  wzrokiem  i  przyglądał  się  pracownikom,  jakby  starał  się  ich
wszystkich zapamiętać. Nie byłam pewna, czy to kwestia jego natury naukowca, czy raczej
rządowych powiązań. Usiadł sztywno na krześle, które mu podsunęłam.

Ten facet stresował się chyba nawet u siebie w domu. A może jednak był rozluźniony i

zawsze zachowywał się w ten sposób?

Pokazałam  mu  słuchawki  i  mikrofon,  wzięłam  własny  sprzęt  i  usiadłam  wygodnie  na

krześle, nareszcie w swoim żywiole.

Dźwiękowiec  zaczął  za  szybą  odliczanie  i  rozległy  się  pierwsze  uderzenia  gitary  w

piosence przewodniej audycji - BadMoon Rising zespołu Credence Clearwater Revival. Nie
miało  znaczenia,  w  ilu  różnych  radiostacjach  prowadziłam  audycję  -  ten  moment  był
zawsze  taki  sam:  był  mój.  Miałam  mikrofon,  kontrolowałam  sytuację  i  dopóki  paliła  się
lampka  sygnalizująca,  że  jesteśmy  na  antenie,  to  ja  rozdawałam  karty.  Oczywiście  do
czasu, dopóki coś się nie pochrzaniło. Zwykle początek przebiegał bez przeszkód.

-  Dobry  wieczór.  Witajcie  w  Nocnej  Godzinie,  audycji,  która  nie  boi  się  ciemności  i

zamieszkujących  ją  istot.  Kitty  Norville,  wasza  przemiła  gospodyni.  Jest  dziś  ze  mną

background image

wyjątkowy  gość,  doktor  Paul  Flemming,  który  miesiąc  temu  zwołał  konferencję  prasową.
Obwieścił  na  niej,  że  nauka  uznała  istnienie  nadnaturalnych  ras  ludzkich,  które
dotychczas były uznawane za mityczne. Chodzi o wampiry, wilkołaki, o ludzi takich jak ja.
Doktor  Flemming  uzyskał  dyplom  magistra  na  Columbii,  a  doktorat  z  epidemiologii  na
Uniwersytecie  Johna  Hopkinsa,  przez  ostatnie  pięć  lat  kierował  Centrum  Biologii
Paranaturalnej. Witam pana, doktorze.

- Dobry wieczór - odparł w miarę spokojnie, mimo że siedział na samym brzegu krzesła,

jakby był gotowy do ucieczki, kiedy zaczną się trudności.

-  Centrum  Biologii  Paranaturalnej.  Czy  nie  minę  się  z  prawdą,  stwierdzając,  że  to

dotowana  przez  rząd  organizacja  badająca  istoty,  które  określi!  pan  mianem
alternatywnych ras człowieka? Takie jak wampiry, wilkołaki i całą resztę?

- W dużym uproszczeniu tak. Charakter badań nie był od początku jasno sprecyzowany.
- Nie mógł pan powiedzieć wprost: „Dajcie mi pieniądze na wilkołaki", prawda?
- No nie - odparł, uśmiechając się do mnie słabo.
- A więc był to tajny rządowy program badawczy.
-  Nie  wiem,  czy  posunąłbym  się  aż  do  takiego  stwierdzenia.  Nie  chcę  tworzyć  żadnej

teorii spiskowej. Odkrycia centrum zawsze były jawne.

-  Ale  przedstawiano  je  w  bardzo  zawoalowany  sposób.  Kaczej  nie  ujawniono  opinii

publicznej obszarów badań. Myślałam, że jako członek zespołu badawczego będzie chciał
pan ogłosić wyniki swoich odkryć dużo szybciej.

-  To  nie  takie  proste.  Gdybyśmy  za  wcześnie  zwrócili  na  siebie  uwagę,  moglibyśmy

spotkać  się  z  ogromną  krytyką.  Musieliśmy  mieć  pewne  dowody  i  nadzieję  na  wsparcie
społeczeństwa. W przeciwnym razie zostalibyśmy zepchnięci na margines nauki.

- Pańskim zdaniem to oczywiście praca naukowa.
- Wszelkie wątpliwości najlepiej rozwiązywać metodami naukowymi.
Osobiście byłam raczej zwolenniczką postmodernistycznej analizy literackiej.
-  Co  skłoniło  pana  do  tego,  żeby  podejść  naukowo  do  tematu,  który  większość  ludzi

skłonna jest uznać za wytwór legend i ludzkiej wyobraźni?

- Mnóstwo legend ma w sobie ziarno prawdy. W wielu przypadkach opierają się nawet

najbardziej  sceptycznym  umysłom.  Na  przykład  fakt,  że  król  Artur  naprawdę  istniał.  Ile
poważnych  badań  historycznych  i  archeologicznych  zostało  zapoczątkowanych  przez
literaturę  arturiańską?  Legendy  o  wampirach  i  istotach  zmiennokształtnych  funkcjonują
na całym świecie, a mnie zawsze zdumiewało ich podobieństwo. Postanowiłem po prostu
to zbadać.

-  Czytałam  kiedyś  książkę  o  tym,  że  wiele  mitów  związanych  z  wampirami  mogło

powstać  na  skutek  prymitywnych  obrządków  pogrzebowych  i  zabobonów:  nabrzmiałe
ciała  wysuwające  się  z  płytkich  grobów  z  kroplami  krwi  wokół  ust,  jakby  wróciły  z  żeru.
Albo  legendy  o  wilkołakach,  które  wiązano  z  autentycznymi  dolegliwościami,  takimi  jak
nadmierny  porost  włosów  lub  zaburzenia  umysłowe  wywołujące  napady  wściekłości  i
zachowania  animalistyczne.  Do  tego  właśnie  prowadzą  zwykle  badania  naukowe:  do
racjonalizacji.  Co  kazało  panu  myśleć,  że  coś  się  za  tym  wszystkim  kryje?  -  Liczyłam  na
jakąś  osobistą  anegdotę.  Że  jako  dzieciak  wdał  się  w  bójkę  z  człowiekiem-dingo  i  to
zmieniło go na zawsze albo coś w tym stylu.

background image

- Chyba zawsze lubiłem zagadki - odpowiedział.
- Ale na lekarza zawsze czeka mnóstwo wyzwań. Takich jak lekarstwo na raka lub jakąś

inną śmiertelną chorobę.

- Może chciałem wkroczyć na nowy teren?
-  Ale  czemu  teraz?  Czemu  zwołał  pan  w  zeszłym  miesiącu  tę  konferencję  prasową?

Czemu zwrócił pan uwagę na swoje badania w tym momencie, a nie wcześniej?

Wzruszył  ramionami  i  zaczął  się  wyraźnie  niecierpliwić  -  wiercić  na  krześle.  Przeszył

mnie  lekki  dreszcz:  trafiłam?  Wprawiłam  go  w  zakłopotanie?  A  może  tylko  chciał
wygodniej usiąść.

-  W  idealnej  sytuacji  raport  zostałby  opublikowany  w  szanowanym  czasopiśmie,  a

wszystkie  nasze  odkrycia  zostałyby  upublicznione.  Ale  ten  świat  nie  zawsze  jest  idealny.
Kongresmeni  zaczęli  się  nami  interesować,  a  skoro  mają  pytania,  muszę  na  nie
odpowiedzieć. Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że ten projekt to żadna tajemnica.

Mógł  mnie  oszukiwać.  Ale  powstrzymałam  się  i  nie  powiedziałam  tego  na  głos.  Lepiej

nie zrażać do siebie jedynego źródła informacji.

- Co pan chce osiągnąć za pomocą centrum?
- Poszerzyć granice wiedzy. A po co się robi badania naukowe?
- Żeby szukać prawdy.
- Wszyscy do tego dążymy, nieprawdaż?
-  Z  mojego  doświadczenia  wynika,  że  ten  temat  wzbudza  bardzo  silne  emocje.  Ludzie

albo  żarliwie  wierzą  w  istnienie  wampirów,  albo  nie.  Albo  są  szczerze  przekonani,  że
wampiry są złe, albo że to ofiary rzadkiej choroby.

Czy takie zachowania mają wpływ na pańskie badania?
- Podchodzimy do tematu bardzo rzeczowo. Uznajemy tylko fakty.
- A więc gdybym spytała, w co pan wierzy...
- Chyba pani wie, w co wierzę: badam określone choroby.
Zaczęliśmy  się  powtarzać.  I  przynudzać.  Powinnam  była  się  domyślić,  że  Flemming  nie

będzie idealnym rozmówcą.

Za  każdym  razem,  kiedy  z  nim  rozmawiałam,  mówił  wymijająco.  Naprawdę  będę

musiała się postarać, żeby coś z niego wyciągnąć.

- Jak się pan czuł, kiedy po raz pierwszy patrzył pan w oczy wilkołakowi?
Aż do tego momentu ani razu na mnie nie spojrzał. Co nie było niczym dziwnym, bo w

studiu  było  wystarczająco  dużo  rzeczy,  które  mogły  rozpraszać  uwagą:  pokrętła,  lampki  i
przyciski. A goście zwykle patrzyli na to, do czego mówili, czyli na gąbkę wokół mikrofonu.

Flemming zerknął na mnie, a ja odwzajemniłam jego spojrzenie, unosząc pytająco brwi.

Gapił  się  na  mnie  spod  zmrużonych  powiek  dociekliwym,  badawczym  wzrokiem.  Jakby
widział mnie po raz pierwszy albo zobaczył mnie w nowym świetle. Jakbym zamieniła się
nagle w jednego z jego pacjentów, a on oceniał mnie w kontekście zebranych statystyk.

Rzucał  mi  swoim  zachowaniem  wyzwanie.  Pachniał  wyłącznie  człowiekiem,  trochę

potem,  a  trochę  wełnianą  marynarką,  nie  było  w  nim  nic  nadnaturalnego.  Nagle
poczułam, że mam ochotę warknąć ostrzegawczo.

- Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie? - zapytał nerwowo.
- Nie ma żadnego, ale to audycja rozrywkowa. Jestem ciekawa. To może przejdźmy do

background image

faktów. Kiedy po raz pierwszy spojrzał pan w oczy wilkołakowi?

- Chyba jakieś piętnaście lat temu.
- To było, zanim zaczął pan pracę w Centrum Biologii Paranaturalnej?
-  Tak.  Odbywałem  właśnie  staż  w  laboratorium  diagnostycznym  w  Nowym  Jorku.

Dostaliśmy  nietypową  próbkę  krwi  ofiary  wypadku  drogowego.  Raport  z  izby  przyjęć  był
przerażający:  zmiażdżona  klatka  piersiowa,  zapadnięte  płuca,  uszkodzone  organy
wewnętrzne.  Ten  mężczyzna  w  ogóle  nie  miał  prawa  przeżyć,  a  jednak  przeżył.  Jakimś
cudem  go  poskładali.  Miałem  przebadać  krew  pod  kątem  obecności  substancji
chemicznych  i  poziomu  alkoholu.  Niczego  nie  znalazłem,  ale  liczba  białych  krwinek  była
nietypowo wysoka, a poszkodowany nie miał objawów żadnej innej choroby czy infekcji.
Następnego  dnia  poszedłem  na  OIOM  zobaczyć  pacjenta  i  pobrać  krew,  żeby  sprawdzić,
co mogło wywołać taką anomalię. Chory został przeniesiony na normalny oddział, bo dwa
dni  po  wypadku  siadał,  odłączono  go  od  respiratora  i  od  tlenu,  jakby  miał  zwykłe
wstrząśnienie  mózgu.  Pamiętam,  że  spojrzałem  na  jego  kartę,  potem  na  niego  i
zaniemówiłem. A on się po prostu uśmiechnął. Wydawało mi się, że chce, żebym zgadł, co
się  właściwie  stało.  Wtedy  nie  wiedziałem,  kim  był,  ale  nigdy  nie  zapomnę  wyrazu  jego
oczu.  On  jedyny  nie  był  zszokowany  faktem,  że  przeżył.  Nigdy  nie  zapomnę  jego
spojrzenia.  Uświadomiło  mi,  że  mimo  mojej  wiedzy,  mimo  studiów  i  wszystkich
umiejętności istniała rzeczywistość, o której nie miałem pojęcia.

- A następnym razem, kiedy zobaczył pan taki wzrok... - Wyzwanie, by udowodnił swoją

dominację, dokładnie takie, jakie sama przed chwilą mu rzuciłam, rozpoznał go pan.

- Właśnie.
- Czy dowiedział się pan o nim czegoś więcej? Czy powiedział panu, kim był?
- Nie. Następnego dnia wypisał się ze szpitala. Nie był ubezpieczony, więc nie mogłem

go namierzyć. Pewnie uważał, że nie jest mu potrzebne.

Widziałam  umierające  wilkołaki.  W  tym  celu  wystarczyło  tylko  wyrwać  im  serce,

odrąbać głowę lub zatruć srebrem.

-  Chciał  się  pan  dowiedzieć,  jak  to  możliwe,  że  przeżył.  Dlaczego  jego  rany  tak  szybko

się zagoiły.

- Oczywiście.
- Czy do tego zmierzają pańskie badania? Wspominał pan kiedyś o lekarstwie.
-  Każdy  naukowiec  badający  jakąś  chorobę  chce  znaleźć  na  nią  antidotum.  Ale  my

jesteśmy dopiero w połowie drogi. To zajmie jeszcze trochę czasu, a ja nie chcę rozbudzać
żadnych nadziei.

-  Jak  blisko  tego  fenomenu  pan  jest?  Spotkałam  się  już  z  mnóstwem  najróżniejszych

teorii  na  temat  ich  przyczyn,  od  uszkodzonego  DNA  po  rozchwianą  gospodarkę
hormonalną.

-  W  tym  właśnie  rzecz,  najciekawszą  cechą  tych  przemian  jest  to,  że  nie  przypominają

żadnej  znanej  nam  choroby.  Owszem,  są  zaraźliwe,  ale  zamiast  prowadzić  do  uszkodzeń
lub  osłabienia,  tak  naprawdę  wzmacniają  chorego.  W  przypadku  wampiryzmu  choroba
zapewnia niemal nieśmiertelność, wywołując przy tym stosunkowo mało szkodliwe skutki
uboczne. Potrzeba picia ludzkiej krwi to mało szkodliwy skutek uboczny?

Flemming ciągnął dalej.

background image

- Byłoby fantastycznie odkryć, jak to się dzieje.
- Mówi pan o zastosowaniach medycznych.
Znów się zawahał, złożył ręce na stole, starając się pohamować emocje.
-  Jak  już  mówiłem,  nie  chciałbym  rozbudzać  żadnych  nadziei.  Ledwie  musnęliśmy  tę

dziedzinę badań.

Miałam przeczucie, że więcej z niego nie wyciągnę.
-  No  dobrze,  uruchomię  teraz  nasze  linie  telefoniczne.  Jeśli  macie  jakieś  pytania  do

naszego gościa...

Wytrzeszczył  oczy,  jakbym  właśnie  wyjęła  pistolet  i  wycelowała  w  niego.  Musiał

przecież wiedzieć, że pozwolę słuchaczom zadawać pytania.

Kręcąc głową, powiedział:
- Wolałbym nie odpowiadać na pytania słuchaczy. Czyżbyśmy mieli problem?
- Ja też jestem słuchaczem - odparłam. - Na moje pytania pan odpowiedział.
- Nie, nie w ten sposób. - Zdjął słuchawki i odsunął krzesło od stołu. - Przykro mi.
Liz,  Wes  i  dźwiękowiec  patrzyli  bezradnie  przez  szybę,  jak  Flemming  się  prostuje  i

wybiega ze studia.

- Doktorze, proszę zaczekać... - Podniosłam się za nim. Za kogo ten drań się uważa, że

tak po prostu mnie zostawia? Poczułam szarpnięcie kabla od moich słuchawek. Audycja,
nie mogłam porzucać audycji. Cholera.

Usiadłam z powrotem na krześle. Musiałam szybko coś powiedzieć, żeby pokryć ciszę.
- Przepraszam, wygląda na to, że doktor Flemming musiał pilnie wyjść i nie będzie mógł

odpowiedzieć  na  wasze  pytania.  Ale  ja  jestem  z  wami  i  mogę  już  odebrać  pierwszy
telefon. Halo, Brancy z Portland...

Przesłuchanie  w  senacie  miało  się  zacząć  w  poniedziałek,  ale  pojechałam  do

Waszyngtonu już w sobotę wieczorem. Miałam zarezerwowany hotel niedaleko Kapitolu,
w odległości spaceru od wielu atrakcji turystycznych.

Nigdy  wcześniej  nie  byłam  w  stolicy.  Nie  widziałam  powodu,  żeby  nie  zamienić  sobie

tej wizyty w małe wakacje. Chciałam zobaczyć Instytut Smithsona.

Trudno  mi  było  kierować,  koncentrować  się  na  drodze  i  szukać  pomnika  Lincolna.

Sprawdziłam na mapie; musiał być gdzieś blisko. Nie byłam pewna nawet tego, czy patrzę
w  dobrą  stronę.  Słońce  zachodziło  i  rzucało  na  miasto  pomarańczową  poświatę  zasnutą
smogiem. Wyglądało na to, że zwiedzanie będzie musiało zaczekać do jutra.

Samochody  przede  mną  zwolniły.  Jeden  ze  słynnych  korków  Ivy,  sobota,  nie  sobota.

Byłam pod wrażeniem.

Nagle  zobaczyłam  mrugające  czerwone  i  niebieskie  światła.  Może  jakiś  wypadek.

Sunące przede mną samochody stanęły. Najważniejsze to zachować spokój. Nigdzie mi się
nie  spieszyło.  Włączyłam  radio  w  nadziei,  że  znajdę  coś  fajnego.  Mogę  sobie  umilić
oczekiwanie, bębniąc w kierownicę.

Pomarańczowe  odblaskowe  pachołki  zwęziły  trzy  pasy  do  jednego.  Przede  mną  droga

była zabarykadowana. Na poboczu stały dwa radiowozy. Czterech policjantów z latarkami
w  rękach  sprawdzało  samochody  i  tablice  rejestracyjne,  zadając  kierowcom  pytania  i
zerkając na pasażerów. Kontrola. W tych okolicach to chyba nic dziwnego.

Nie  słyszałam  o  żadnym  alarmie  antyterrorystycznym  ani  o  podjętych  środkach

background image

ostrożności. Można było mieć jednak pewność, że władze i tak nic nie powiedzą na temat
prawdziwego zagrożenia.

Nadeszła moja kolej. Do samochodu podeszło dwóch policjantów, każdy z innej strony,

świecąc  latarkami  na  tablice  rejestracyjne,  do  środka,  a  wreszcie  na  mnie.  Opuściłam
szybę.

- Mogę prosić o dokumenty?
Przez chwilę grzebałam w plecaku, a potem pokazałam im prawo jazdy. Uśmiechnęłam

się uprzejmie.

- Czy może pani zjechać na pobocze? - Policjant wskazał na miejsce za barierkami. Nie

oddał mi prawa jazdy.

Żołądek mi się ścisnął. Chyba każdy tak ma, kiedy zatrzymuje go policja, bez względu na

to, czy jest winny, czy nie. Ja byłam pewna swojej niewinności.

-  A  w  czym  problem,  panie  władzo?  -  To  chyba  najbardziej  wytarty  frazes,  jaki

kiedykolwiek wyszedł z moich ust. W filmach tylko winni tak mówią.

- Proszę po prostu zjechać na bok, za moment do pani podejdziemy.
Patrzyłam,  jak  policjanci  usuwają  barierki,  zdejmują  pachołki  i  przywracają  znów

normalny ruch. Blokada na drodze spełniła swoje zadanie. Najwyraźniej znaleźli to, czego
szukali: mnie.

Nie chciało mi się wierzyć, że to wszystko z mojego powodu. Naprawdę nie uważałam,

żebym stanowiła jakiekolwiek zagrożenie. Musiało chodzić o coś innego.

Znalazłam telefon komórkowy i wybrałam numer Bena. Trzymałam palec nad zielonym

przyciskiem  i  patrzyłam.  Z  przeciwnej  strony  nadjechał  ciemny  sedan,  zawrócił  na  pasie
rozdzielającym  jezdnie,  przeciął  trzy  pasy  i  stanął  na  poboczu  tuż  przede  mną.  Kierowca
wykonał  manewr  tak  sprawnie,  że  zajęło  mu  to  dosłownie  chwilę,  a  opony  nawet  nie
zapiszczały.

Z  samochodu  wysiadło  dwóch  mężczyzn.  Mieli  na  sobie  ciemne  garnitury  i  krawaty,

wyglądali schludnie i elegancko. Byli postawni, szerocy w barach, pewni siebie.

Jasna dupa. Autentyczni, najprawdziwsi faceci w czerni. To chyba jakiś żart.
Policjant  podał  kierowcy  sedana  moje  prawo  jazdy  i  wskazał  na  mnie.  Nieświadomie

wbiłam się mocniej w fotel, jakbym chciała przecisnąć się przez podłogę. Powinnam była
zadzwonić  do  Bena,  ale  czekałam  na  rozwój  wydarzeń.  To  na  pewno  było  jakieś
nieporozumienie.

Faceci w czerni podeszli sztywnym krokiem. Tak naprawdę zachowywali się najzupełniej

spokojnie  i  normalnie,  tylko  moja  wyobraźnia  płatała  mi  figle.  Wilczyca  we  mnie  chciała
warknąć. I uciekać stąd w cholerę. Ciągle byłam w samochodzie, ciągle mogłam odjechać -
tak samo jak policja. Czekałam. Tym razem musiałam słuchać swojej ludzkiej natury.

Najpierw  myśl,  potem  rób.  Grzeczna  dziewczynka.  Tak  właśnie  powiedziałby  mi  TJ,

gdyby tu ze mną był. Może nawet podrapałby mnie za uchem. Trochę mi ulżyło.

Mężczyźni zatrzymali się przy moim oknie, zajrzeli do środka i zmierzyli mnie wzrokiem.

Rozszerzyły  mi  się  płatki  nosa;  odetchnęłam.  Ludzie,  to  byli  zwykli  ludzie.  W  ich  żyłach
płynęła ciepła krew, więc nie byli wampirami.

Nie  byli  też  likantropami,  które  miały  specyficzny  piżmowy,  dziki  zapach,  którego  nie

dało się zamaskować. Tuż pod powierzchnią ich skóry znajdowało się futro. Można je było

background image

dostrzec, jeśli wiedziało się, czego szukać.

Ale zachowywali się dziwnie. Na ich widok skuliłam ramiona, a włosy na szyi stanęły mi

dęba - zjeżyłam się.

Złapałam  za  kierownicę,  aż  pobielały  mi  kłykcie.  Spojrzałam  mężczyźnie  w  oczy.  Nie

mogłam okazać słabości. On pierwszy spuścił wzrok.

Oddal mi prawo jazdy.
-  Pani  Norville?  Alette,  mistrzyni  wampirów,  oferuje  swoją  gościnę.  Czy  będzie  pani

uprzejma wysiąść z samochodu?

Patrzyłam  na  nich  z  niedowierzaniem  i  poczułam  w  ciele  falę  adrenaliny,  która

sprawiła,  że  moje  mięśnie  zrobiły  się  jak  z  gumy.  Wraz  z  tą  falą  zniknął  strach,  ale  za  to
poczułam, że jestem wściekła. Naprawdę wściekła.

-  Mistrzyni  wampirów?  Wampirzyca?  -  powiedziałam  i  zrozumiałam,  co  od  nich

wyczułam.  Nie  byli  wampirami,  ale  trochę  nimi  pachnieli.  Ludzcy  słudzy,  którzy  spędzali
wśród wampirów zbyt dużo czasu. Byli zbyt bladzi.

- Tak. Miło jej, że odwiedziła pani jej miasto i chciałaby panią poznać.
- Jej miasto? To stolica Stanów Zjednoczonych, a ona nazywa ją swoim miastem? - Ale z

drugiej strony, czego innego się spodziewać po wampirze?

Facet  w  czerni  wydął  wargi  i  wziął  głęboki  oddech,  jakby  chciał  się  opanować.  Pewnie

miał rozkaz zachować się uprzejmie.

- Czy przyjmie pani zaproszenie?
- A czemu miałabym to zrobić?
-  Alette  obawia  się  o  pani  bezpieczeństwo.  Nie  wie  pani,  jak  wygląda  sytuacja  w

mieście wśród ludzi pani gatunku. Nie ma pani żadnej ochrony. Alette chce pani zapewnić
bezpieczeństwo.

- Skąd wiedziała, że przyjeżdżam?
- To jej miasto.
Zastanawiałam  się,  co  chciała  uzyskać,  zapewniając  mi  bezpieczeństwo,  bo  na  pewno

nie  proponowałaby  mi  swojej  opieki  z  czystej  dobroci  swojego  nieumarłego  serca.
Zastanawiałam  się  również,  jak  dokładnie  wyglądała  sytuacja  w  mieście,  skoro  samotna
wilczyca  mogła  znaleźć  się  w  niebezpieczeństwie.  Znaczyłoby  to,  że  był  tu  samiec  alfa,
który nie lubił obcych na swoim terenie.

A  w  tym  momencie  żądny  krwi  wilkołak  alfa  przerażał  mnie  znacznie  bardziej  niż

wampir.

- No dobrze - powiedziałam.
- Proszę w takim razie ze mną, zawiozę panią do niej.
- A co z moim samochodem? - Kochałam swoje auto. Zjeździliśmy razem cały kraj. - I z

rezerwacją w hotelu?

- Pozwoliliśmy sobie odwołać pani rezerwację. Tom odstawi pani samochód pod dom.

Przechowamy go podczas pani pobytu w mieście. Darmowy parking w Waszyngtonie, pani
Norville. Takich rzeczy nie odrzuca się lekką ręką.

Tak naprawdę zabrzmiało to jak oferta, której w ogóle nie wolno odrzucić.
Odłożyłam telefon i wysiadłam z samochodu.
Drugi  z  mężczyzn  w  czerni,  Tom,  wsunął  się  za  kierownicę,  kiedy  tylko  zwolniłam

background image

miejsce.  Spojrzałam  tęsknie  na  mojego  niezawodnego  hatchbacka,  jakbym  nie  miała  go
już nigdy zobaczyć.

Wsiadłam do sedana i powiedziałam:
-  Rozumiem,  że  mistrzyni  ma  w  kieszeni  waszyngtońską  policję  i  może  zarządzić

blokadę drogi na głównej arterii tylko po to, żeby odszukać jedną osobę.

- Na to wygląda - odparł.
- Wie pan, mogła po prostu zadzwonić.
Rzucił  mi  spojrzenie  z  ukosa,  a  ja  przewróciłam  oczami.  Mówiliśmy  o  wampirzycy.

Chodziło o rozmach.

Jako  pasażer  mogłam  przynajmniej  swobodnie  podziwiać  ulice  Waszyngtonu.  Kiedy

upewniłam  się  już,  że  Tom  jedzie  za  nami  moim  samochodem,  oparłam  się  o  deskę
rozdzielczą i zaczęłam wyglądać przez przednią szybę.

- Jak pan się nazywa? - spytałam. Po chwili ciszy powiedział:
- Bradley.
Tom i Bradley. Nie bardzo pasowało to do złowieszczych facetów w czerni.
- A więc, Bradleyu, gdzie jest pomnik Waszyngtona?
- Z tej strony go nie widać.
Oparłam  się  i  westchnęłam,  nie  starając  się  nawet  ukryć  rozczarowania.  To  strasznie

frustrujące być tak blisko jednego z najważniejszych pomników narodowych i nie móc go
zobaczyć.

Bradley zerknął na mnie. Odezwał się z rozbawieniem:
- Proszę dać mi chwilkę, a zawrócę. - Włączył kierunkowskaz i skręcił ostro w prawo.
Zaraz, czy on starał się być miły?
W Kolorado zawsze wiedziałam, gdzie jestem, a moim drogowskazem było niebo i góry

na zachodzie. Po prostu potrzebowałam punktów orientacyjnych w przestrzeni. Tutaj, tak
jak  w  większości  miejsc  na  wschodzie  kraju,  czułam  się  klaustrofobicznie.  Wszędzie  rosły
drzewa,  zasłaniając  horyzont.  Nawet  jesienią,  kiedy  opadły  już  liście,  drzewa  tworzyły
zaporę, a żeby zobaczyć niebo, trzeba było zadrzeć wysoko głowę.

Skręciliśmy,  a  Bradley  odezwał  się  uprzejmym  głosem  przewodnika  oprowadzającego

turystów:

-  Zbliżamy  się  do  słynnego  parku  National  Mail.  Po  prawej  ma  pani  pomnik

Waszyngtona.

Przycisnęłam  twarz  do  szyby.  Poczułam  lekkie  łaskotanie  w  brzuchu  jak  wtedy,  gdy

widziałam jakąś sławę.

Wszystko  wyglądało  jak  na  zdjęciach,  tyle  że  było  większe.  Wysoki  obelisk  był

podświetlony,  a  reflektory  rzucały  na  niego  pomarańczową  poświatę.  Na  samym  środku
długiego trawnika znajdował się pomnik Waszyngtona, który stał samotnie w ciemności.

- Wow. - Patrzyłam na niego, dopóki nie zniknął tuż za rogiem.
Teraz  jechaliśmy  w  stronę  autostrady,  następnie  skręciliśmy  na  zachód,  aż  dotarliśmy

do  domów  w  Georgetown,  jak  poinformował  mnie  Bradley.  Nawet  w  ciemności
widziałam, że okolica jest przyjemna i stara.

Przy  obsadzonych  drzewami  ulicach  znajdowały  się  murowane  domy  z  żaluzjowymi

okiennicami,  doniczkami  w  oknach,  malowanymi  drzwiami  i  ozdobnymi  ogrodzeniami  z

background image

kutego  żelaza  od  frontu.  Niedaleko  wznosił  się  Uniwersytet  Georgetown.  Bradley  skręcił
w  jakąś  uliczkę,  u  potem  na  brukowany  podjazd,  na  tyle  szeroki,  że  mogło  się  na  nim
zmieścić  kilka  samochodów.  Moje  auto  już  tam  stało.  Nie  miałam  pojęcia,  gdzie  się
znalazłam, dopóki nie weszliśmy po schodach do domu.

To  mnie  zaskoczyło.  Większość  wampirów,  nawet  będących  głowami  rodów  i  miast,

urządzała swoje domy pod ziemią, w ten sposób chroniąc się przed morderczym światłem
słonecznym.  Ale  Bradley  i  Tom  zaprowadzili  mnie  korytarzem  do  salonu.  Wampirzyca
przyjmowała w pokoju z oknami - zasłoniętymi ciężkimi brokatowymi zasłonami, niemniej
oknami.

Wnętrze  było  zagracone,  ale  z  każdego  kąta  wyłaniał  się  przepych:  meble,  szezlongi  i

tapicerowane  fotele,  mahoniowe  kredensy,  stoły  i  stoliczki,  z  których  część  była  nakryta
koronkowymi  obrusami,  a  na  innych  stały  lampy,  zarówno  olejowe,  jak  i  elektryczne.  Za
szklanymi  witrynami  ustawiono  porcelanę,  a  na  gzymsie  kominka  srebrną  zastawę  do
herbaty.  Drewnianą  podłogę  wyściełały  perskie  dywany.  Wszystkie  lampy  były  zapalone,
ale  dawały  delikatne  światło,  spowijając  pokój  ciepłą  miodową  poświatą.  Wśród  innych
dekoracji  znajdowały  się  obrazy,  niewielkie  portrety,  kilka  czarno-białych  fotografii.  Na
wszystkich widać było twarze. Zastanawiałam się, kogo przedstawiają.

Wystrój  mnie  nie  zaskoczył.  Wampiry  żyły  setki  lat;  zwykle  zbierały  wszystko  latami.

Jeśli pokój przypominał mi wiktoriański salon, to pewnie dlatego, że pochodził z tej epoki.
Podobnie jak jego mieszkanka.

Kobieta odłożyła na stolik książkę i podniosła się z fotela, który stał w głębi salonu, w

pobliżu  biblioteczki.  Nieznajoma  była  blada,  zimna  i  martwa.  Serce  już  dawno  przestało
jej bić. Oczywiście nie byłam w stanie stwierdzić, ile tak naprawdę ma lat. Wyglądała na
jakieś  trzydzieści,  była  w  pełnym  rozkwicie.  Ciemne  włosy  ściągnięte  w  kok  na  karku,
okrągła  twarz,  ostro  zarysowane  wargi,  ciemne  badawcze  spojrzenie.  Była  ubrana  w
garsonkę w kolorze wina z krótkim dopasowanym żakietem i rozkloszowaną spódnicą do
połowy łydki - wyglądała kobieco i przypominała Ingrid Bergman lub Grace Kelly.

Nagle do mnie dotarło, że nie pochodziła z epoki wiktoriańskiej. Była starsza, znacznie

starsza. Jej wzrok wyrażał pogardę dla mijających wieków. Dla tak starych wampirów jak
ona  chwila  obecna  była  jedynie  krótkim  przystankiem.  Najstarszy  wampir,  którego
poznałam, miał około trzystu lat. Nie mogłam o to spytać, bo to by było niegrzeczne, a ta
kobieta na pewno była starsza.

Niczego nie pragnęłam bardziej niż ją o to zapytać. Skoro weszła z butami w moje życie,

ja też mogłam okazać niezadowolenie. Ale tym razem się powstrzymałam.

-  Katherine  Norville?  -  Przechyliła  pytająco  głowę.  Mówiła  z  cudownym  brytyjskim

akcentem.

- Uhm, Kitty. Tak.
- Jestem Alette. Witaj w moim mieście.
Ciągle  miałam  ochotę  się  spierać  o  słówko  „moje",  ale  gospodyni  zmuszała  mnie  do

milczenia. Nie podobało mi się to uczucie.

- Bradley, Tom, jakieś trudności?
- Żadnych - odparł Bradley.
- Dziękuję, to wszystko.

background image

Mężczyźni  się  skłonili  -  dostojnie  niczym  najlepsi  kamerdynerzy  czy  lokaje.  Patrzyłam,

jak idą przez drzwi do drugiej części domu.

- Mam nadzieję, że dobrze cię traktowali.
- Tak. Tylko po co ta blokada na drodze? Trochę mnie to zdenerwowało. - Nie sądziłam,

żebym była w stanie jej uciec. Czego ona tak naprawdę ode mnie chciała?

- Nie będę za to przepraszać. To było konieczne.
-  Dlaczego?  -  spytałam.  -  Prowadzę  audycję,  mój  numer  telefonu  można  znaleźć  na

stronie. Mogła pani zadzwonić.

- Nie chciałam, żebyś mi odmówiła.
Zaczęłam  chodzić  po  pokoju.  Ominęłam  kosztowny  fotel  i  znalazłam  się  na  wolnej

przestrzeni wzdłuż brzegu dywanu. Alette przyglądała się mi. Była elegancka i władcza, a
ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że z pobłażaniem patrzy na mój wybuch.

-  Wiesz,  że  jeśli  będziesz  mnie  przetrzymywać  wbrew  mojej  woli,  mam  do  kogo

zadzwonić, nie muszę się na to godzić.

- Katherine. Kitty. Bądź tak dobra i usiądź, porozmawiamy kulturalnie. Obawiam się, że

obecnie istnieje ryzyko, iż ulegniesz swojej drugiej naturze.

Chodzenie  w  tę  i  z  powrotem  było  typowo  atawistycznym  zachowaniem  wilka.

Poruszałam  się  jak  zwierzę  w  klatce,  nie  odrywając  wzroku  od  Alette.  Zatrzymałam  się
posłusznie  i  usiadłam  na  wskazanym  przez  nią  fotelu.  Wzięłam  głęboki  oddech  i
uspokoiłam się. Wampirzyca usiadła obok, na brzegu kanapy.

- Potrafię się kontrolować - dodałam urażona.
-  Nie  wątpię.  Ale  mam  świadomość,  że  znalazłaś  się  w  obcym  otoczeniu  i  w

potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Lepiej cię nie denerwować.

Starając się zachować spokój, zapytałam:
- Po co mnie tu sprowadziłaś?
Skrzyżowała nogi, a jedną rękę oparła o poręcz kanapy, wyglądała niczym wyrzeźbiona

w  marmurze.  Równie  dobrze  mogła  być  księżną,  jedną  z  tych  dumnych  szlachcianek  z
portretu Gainsborougha, otuloną w jedwab i diamenty, patrzącą z wyższością.

Skrzywiła się ze złością.
-  Tutejsze  wilkołaki  są  dzikie  i  pozbawione  manier.  Mogą  cię  uznać  za  łatwy  cel,

któremu  można  rzucić  wyzwanie  i  który  można  zdominować.  Nie  ma  wśród  nich  samca
alfa,  który  by  nad  nimi  panował.  Podczas  swojego  pobytu  będziesz  miała  wystarczająco
dużo na głowie, nie sądzę, żebyś chciała się martwić jeszcze i o to.

Miała  rację.  Ale  mogłam  się  założyć,  że  chodziło  o  coś  jeszcze.  Z  tego,  co  słyszałam,

wilkołaki  były  zawsze  albo  sługami  wampirów,  albo  ich  rywalami.  W  najlepszym  razie
zawierały niełatwy rozejm, jeśli musiały żyć obok siebie.

Nie  chciałam  nawet  myśleć,  co  by  się  stało,  gdyby  nie  udało  im  się  dogadać.  Czasem

czułam się straszną ignorantką. Moja dawna wataha, mój dawny samiec alfa nie nauczył
mnie  zbyt  dużo  o  świecie.  Przy  nich  potrafiłam  jedynie  podkulić  ogon.  A  potem  sama
musiałam się o siebie troszczyć.

-  A  ty?  -  drążyłam  temat.  -  Co  z  tego  będziesz  miała?  Po  raz  pierwszy  słabo  się

uśmiechnęła.

- Moja droga, twoje przesłuchanie w senacie to pierwsze od wieków takie wydarzenie,

background image

kiedy  ktoś  z  nas,  wampir  czy  likantrop,  został  wezwany  przez  rząd.  Wygląda  na  to,  że
zostałaś autorytetem w tej dziedzinie.

Pokręciłam głową i chciało mi się śmiać.
- Nigdy się nie uważałam za autorytet...
- Tak czy inaczej, zwraca się do ciebie wiele osób. A teraz robią to również senatorowie.

A kiedy wystąpisz w senacie, zrobisz to pośrednio również w moim imieniu.

Nie  chciałam  takiego  autorytetu.  Nie  chciałam  takiej  odpowiedzialności.  Zanim

zdążyłam zaprzeczyć, ciągnęła dalej.

- Sprowadziłam cię, żeby cię ocenić. Żeby sprawdzić, czyim interesom służysz. Po czyjej

staniesz stronie, kiedy będziesz zeznawać przed komisją w senacie.

Czyżby chciała wiedzieć, jakie są moje poglądy polityczne? Kto pociągał za sznurki, tak

jak to było w jej świecie.

Nie uwierzy, jak jej powiem.
-  Służę  własnym  interesom  -  stwierdziłam.  -  Porzuciłam  watahę.  Nie  mam  żadnych

innych  powiązań.  Nie  jestem  pewna,  czy  w  ogóle  mam  jeszcze  jakichkolwiek  przyjaciół.
Mam  tylko  siebie.  I  swoją  audycję.  Wskaźniki  słuchalności  i  wyniki  finansowe.  Nic  poza
tym.

Byłam  pewna,  że  mi  nie  uwierzyła.  Zmrużyła  oczy,  wyglądała  na  lekko  rozbawioną.

Jakby nie obchodziło jej, co powiem, bo i tak w końcu sama dojdzie do prawdy. Ma na to
czas.

-  Przypuszczam  -  odezwała  się  w  końcu  -  że  dzięki  temu  jesteś  mniej  podatna  na

korupcję  niż  inni.  Prawdziwi  kapitaliści  są  zadziwiająco  przewidywalni.  Ale  słuchałam
twojej audycji i kryje się za tym coś więcej.

-  Jeśli  słuchałaś  mojej  audycji,  to  mnie  znasz.  Bo  nic  się  za  nią  nie  kryje.  Jestem

wyszczekana i zrobiłam z tego użytek. To wszystko.

- Być może masz rację.
Odwróciłam  głowę,  bo  przyglądała  mi  się  badawczo,  szukając  czegoś,  co  mogło  jej

zdradzić,  kim  naprawdę  byłam.  Legendy  mówią,  że  wampiry  potrafią  urzec  człowieka
spojrzeniem. W ten sposób wabią swoje ofiary, które odsłaniają przed nimi szyje i żyły.

Nie miałam żadnych powiązań. I chciałam, żeby tak pozostało.
Alette powiedziała:
- Jeśli mówisz prawdę i niczego nie ukrywasz, będę zaszczycona, gdy przyjmiesz gościnę

w moim domu, który, jak muszę z dumą stwierdzić, należy do jednych z najwspanialszych
w mieście.

Przyjmę.  Wiedziałam,  że  ją  przyjmę,  prawdopodobnie  na  cały  pobyt  tutaj.  Może

dlatego, że pokój był ładny i wygodny, może dlatego, że w jej obecności włosy nie stawały
mi  dęba.  Sposób,  w  jaki  wypowiadała  słowo  „gościna",  miał  w  sobie  coś  z  dawnych
czasów: to było coś więcej niż I oferta posiłku i schronienia na noc. To był wyraz dumy i
honoru. Moja odmowa by ją obraziła.

- Dziękuję. - Starałam się mówić uprzejmie, choć czułam się niepewnie.
Alette wstała. Automatycznie podniosłam się za nią, wygładzając dżinsy i zastanawiając

się, czy powinnam sprawić sobie jakieś lepsze ubrania.

- Witaj w Waszyngtonie. - Podała mi rękę, zwykły gest, który przyjęłam z wdzięcznością,

background image

mimo że jej skóra była zimna jak lód. - Przeznaczyłam dla ciebie pokój na drugim piętrze.
Mam nadzieję, że ci się spodoba. Emma cię do niego zaprowadzi. Kuchnia również jest do
twojej  dyspozycji.  Jeśli  będziesz  czegoś  potrzebować,  powiedz  Emmie,  a  ona  już  o  to
zadba.  -  W  pokoju  zjawiła  się  młoda  kobieta,  przywołana  jakimś  tajemnym  sygnałem,
zrozumiałym  tylko  dla  niej.  Była  człowiekiem,  żywym  i  pełnym  energii.  Rzeczywiście
gościnność  jak  za  dawnych  czasów.  Alette  miała  pokojówki.  -  Mam  tylko  prośbę,  żebyś
informowała mnie za każdym razem, kiedy będziesz chciała wyjść z domu. Zaoferowałam
ci swoją opiekę i chciałabym tego dopilnować.

Zabrzmiało  to  niemal  jak  wyzwanie:  czy  będę  w  stanie  stąd  wyjść,  nie  powiadamiając

jej  o  tym?  Jak  zareaguje,  jeśli  spróbuję  to  zrobić?  A  co,  jeśli  w  mieście  rzeczywiście
znajdowały się żarłoczne wilkołaki czyhające na okazję, żeby mnie dopaść? To był twardy
orzech do zgryzienia.

-  Dobrze  -  zgodziłam  się  niezobowiązująco,  a  wampirzyca  spojrzała  na  mnie

sceptycznie.

-  Wybacz,  proszę,  mam  inne  zobowiązania.  Dobranoc.  Zostawiła  mnie  z  Emmą  przy

wąskich krętych schodach.

-  Tędy.  -  Kobieta  się  uśmiechnęła  i  uniosła  rękę.  Niekiedy  służący  czekali,  aż  ich

mistrzowie  wprowadzą  ich  w  świat  nieumarłych.  Czasem  byli  to  normalni  ludzie,  choć
zakres ich obowiązków wykraczał zwykle poza ścieranie kurzu z mebli. Zerknęłam na skórę
szyi znad kołnierzyka bluzki w poszukiwaniu charakterystycznych blizn, starych miejsc po
ugryzieniu. Niczego takiego nie znalazłam.

Weszłyśmy po schodach do wąskiego korytarza. Tu też ściany były ozdobione zdjęciami

i portretami w ramkach.

Przedstawiały osoby z różnych czasów, z różnych wieków; na każdym mijanym portrecie

widać  było  inne  fryzury,  ubrania,  postawę.  Czy  Alette  miała  jakąś  obsesję  na  tym
punkcie?

- Mogę ci zadać pytanie?
-  Jasne  -  odpowiedziała  Emma.  Miała  pewnie  koło  dziewiętnastu  lat.  Cholera,  równie

dobrze mogłaby studiować.

Musiałam ją o to spytać.
- Wiesz, kim ona jest?
Uśmiechnęła się cierpko i odwróciła wzrok.
- Moja rodzina pracuje dla niej od wielu pokoleń. Dwieście lat temu przybyliśmy tu za

nią  z  Anglii.  Zawsze  była  dla  nas  dobra.  -  Otworzyła  drzwi  na  końcu  korytarza,  po  czym
spojrzała na mnie. - Powinnaś wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że nie każdy z nich jest
zły.

Nie mogłam zaprzeczyć.
Moja  torba  podróżna  znajdowała  się  już  w  sypialni.  Była  tu  też  łazienka  z  brązowymi

kurkami  przy  umywalce  i  prysznicu.  Może  to  wcale  nie  taki  zły  pomysł.  Może  nawet
pozwolę  się  porozpieszczać.  Emma  pokazała  mi  telefon  przy  drzwiach,  nowoczesne
udogodnienie w zabytkowym domu.

- Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
Poprosiłam  o  kanapkę.  A  potem  poszłam  spać.  Sen  był  dobry.  Sen  oznaczał,  że  nie

background image

musiałam  się  zastanawiać,  gdzie  w  tej  chwili  byli  pozostali  członkowie  klanu  Alette,  bo
przecież nie mogła rządzić swoim imperium w pojedynkę.

 

background image

Rozdział 3

 

Alette chciała znać moje plany. Zamierzałam nawet powiedzieć jej o nich, ale kiedy się

obudziłam, było już jasno, więc i tak nie znalazłabym jej w pobliżu.

Zostawiłam więc wiadomość. Napisałam ją na kartce z notatnika i położyłam na stoliku

w salonie.

Nie  było  to  z  mojej  strony  całkiem  uczciwe.  Tom  i  Bradley  na  pewno  byli  na  miejscu.

Alette  oczekiwała  pewnie,  że  powiadomię  któregoś  z  nich.  Załatwiliby  mi  wycieczkę  po
mieście z prywatnym szoferem - przyjemną, pewną, bezpieczną.

Złapałam  już  za  klamkę  od  drzwi  wyjściowych,  kiedy  usłyszałam  za  sobą  kroki  na

schodach.

- Panno Norville! - To była Emma. Brązowe włosy upięła niedbale w kok, ubrana była w

dżinsy  i  obszerną  bluzę.  Wyglądała  jeszcze  młodziej  niż  poprzedniego  wieczoru.  -
Wychodzi pani?

Odsunęłam  się  od  drzwi  z  poczuciem  winy.  Proszę  mi  mówić  Kitty.  Chciałam  tylko

wyjrzeć na zewnątrz, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. - Nie uwierzy. Na ramieniu miałam
plecak. - Alette każe ci pracować w niedzielę?

-  Nie,  nie.  Pozwala  mi  się  uczyć  w  bibliotece  na  piętrze.  To  ostatni  moment,  żeby

przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Szłam właśnie do kuchni po coś do jedzenia.

Rany, ona naprawdę studiowała.
- Jesteś na Georgetown?
-  Na  Uniwersytecie  Jerzego  Waszyngtona.  -  Opierała  nie  o  barierkę  i  uśmiechała  się

miło. - Jadłaś śniadanie?

Chcesz, żebym ci coś przygotowała?
- Nie, dzięki, nie trzeba. - Chciałam wyjść. Bez urazy. Poruszyłam się niespokojnie.
Zaległa niezręczna cisza. Nikogo nie oszukam. Przekonałam nawet samą siebie, że jeśli

zostawię  samochód  na  podjeździe  z  tyłu  domu  i  skorzystam  z  transportu  publicznego,
wszyscy pomyślą, że długo śpię albo coś w tym stylu.

W końcu westchnęła i dodała:
-  Nie  mogę  zabronić  ci  wyjść.  Ale  Alette  nie  będzie  zadowolona,  kiedy  się  dowie,  że

wyszłaś sama.

Jakoś nie wpędzało mnie to w poczucie winy.
- Będziesz miała kłopoty, jeśli się wymknę?
- Nie. Alette nie wpada w złość z byle powodu. Ale sprawisz jej zawód.
A nikt nie lubił sprawiać jej zawodu.
-  Niedługo  wrócę.  Chcę  się  tylko  rozejrzeć.  Będę  przed  wieczorem,  zanim  się  zdąży

obudzić.

-  Baw  się  dobrze  -  rzuciła  zdawkowo  Emma.  Zniknęła  w  drzwiach  do  kuchni  na  tyłach

domu.

Czułam się jak zdrajca. Ale i tak wyszłam. Słynne waszyngtońskie metro nie docierało aż

tak daleko, ale między Georgetown a najbliższą stacją metra kursował autobus. W ciągu
pół  godziny  byłam  w  samym  centrum.  I  zamieniłam  się  w  turystkę.  Nie  byłam  w  stanie

background image

odwiedzić  wszystkiego  w  ciągu  jednego  dnia.  Pewnie  nie  udałoby  mi  się  zobaczyć
wszystkiego  w  ciągu  tygodnia,  jeśli  uwzględnić  muzea.  Na  szczęście  było  mnóstwo  firm,
które  za  drobną  sumę  oferowały  zwiedzanie  miasta  autobusem  wycieczkowym,
połączone  z  wykładem.  Dlatego  mogłam  wejść  do  każdego  muzeum,  które  sobie
zaplanowałam. Widziałam nawet Biały Dom!

Cały ranek i część popołudnia biegałam jak szalona i zaliczałam kolejne atrakcje. Byłam

jednak ostrożna i przyglądałam się twarzom wokół mnie. Ale otaczali mnie tylko turyści.
Nie było wśród nich żadnych likantropów.

Nie  żebym  była  w  stanie  wyczuć  jakiegoś  w  tym  tłumie.  Gdzieś  jednak  musiały  być.  Z

chęcią  natknęłabym  się  na  jakąś  przyjazną  duszę,  której  mogłabym  postawić  kawę  i
spytać, co tak naprawdę się tu dzieje.

Wychodziłam  z  Muzeum  Historii  Amerykańskiej,  kiedy  zadzwonił  telefon.  Aż  się

wzdrygnęłam. Wsunęłam aparat do kieszeni dżinsów i zapomniałam o nim.

Odebrałam.
- Kitty?
- Ben? Gdzie jesteś?
-  W  hotelu.  A  ty?  -  Prawnik  przyleciał  dziś  rano  do  miasta  nocnym  lotem.

Zarezerwowaliśmy pokoje w tym samym hotelu, w tym, do którego wczoraj nie dotarłam.

- Długa historia. Musimy się spotkać.
- Jem późny lunch. Możesz przyjechać? Zamówię ci stek.
-  Ale  krwisty.  Dzięki.  Do  zobaczenia  za  kilka  minut.  Po  tylu  godzinach  spędzonych  na

ulicach  Waszyngtonu  zdawało  mi  się,  że  mam  wystarczająco  dobrą  orientację,  żeby
znaleźć hotel, i z zadowoleniem stwierdziłam, że się nie mylę.

Dobrze znać wszystkie drogi ucieczki.
Hotel znajdował się o kilka przecznic od Kapitolu, niedaleko budynku, w którym miało

się  odbyć  przesłuchanie.  Ben  podał  mi  numer  swojego  pokoju,  więc  poszłam  prosto  do
niego  i  zapukałam  do  drzwi.  Otworzył  mi  i  wrócił  do  stołu,  na  którym  stała  taca
przyniesiona przez pokojówkę.

-  Domyślam  się,  że  to  na  mój  koszt  -  stwierdziłam,  zamykając  za  sobą  drzwi.

Uśmiechnął się.

Ben  nie  przykładał  specjalnej  wagi  do  wyglądu.  Miał  na  sobie  rozchełstaną  koszulę,

spod  której  widać  było  biały  podkoszulek.  Miał  około  trzydziestki,  wyglądał  trochę
niechlujnie.  Miał  zmierzwione  mysioszare  włosy  i  lekkie  zakola.  Na  łóżku  leżała  otwarta
aktówka,  z  której  wystawał  stos  papierów  i  czasopism  prawniczych.  Może  nie  było  tego
po nim widać, ale naprawdę ciężko pracował.

- Miałeś dobrą podróż? - zapytałam.
- Tak. Świetną. Wyglądasz, jakbyś przebiegła przez całe miasto.
Pewnie  nie  prezentowałam  się  zbyt  świeżo  ze  spoconymi  włosami  przyklejonymi  do

twarzy. Lato minęło, ale jesień była ciepła, a w powietrzu unosiła się lepka wilgoć.

Nie  zastanawiałam  się  nawet  nad  tym,  jakie  odległości  zdążyłam  pokonać.  Większość

turystów uznałaby pewnie, że zwariowałam, skoro starałam się zobaczyć wszystko w ciągu
jednego dnia. Ale ja nawet się nie zmęczyłam. To była jedna z tych chwil, doceniałam to,
że jestem wilkołakiem. Mogłam tak biegać godzinami.

background image

-  To  miejsce  jest  niesamowite  -  stwierdziłam.  -  Byłam  w  Muzeum  Lotnictwa,  żeby

zobaczyć Flyera Wrighta. W Muzeum Historii Naturalnej, gdzie obejrzałam diament Hope
i  dinozaury,  i  w  Muzeum  Historii  Amerykańskiej,  żeby  przyjrzeć  się  fladze.  Jest  tam  też
sweter pana Rogersa, wiedziałeś? A przynajmniej jeden z nich, bo miał ich pewnie ze sto.
To  chyba  najcenniejsze  kulturowo  półtora  kilometra  kwadratowego  w  całych  Stanach.  -
Udało mi się zaliczyć główne atrakcje w największych muzeach. Nie wiedziałam, czy w tym
tygodniu znajdę jeszcze czas na zwiedzanie.

Ben uśmiechał się kpiąco.
- No co? - jęknęłam urażona.
- Pewnie miałaś łzy w oczach, gdy zobaczyłaś flagę, co? A byłaś kiedyś na cmentarzu w

Arlington? Widziałaś grób Kennedy'ego?

Rzeczywiście się rozkleiłam. Ale nie zamierzałam się do tego przyznać.
- Jeszcze nie. Chciałam się tam wybrać jutro po przesłuchaniu.
- Założę się, że się wzruszysz. Weź chusteczki. Nadąsałam się.
- Nie nabijaj się ze mnie.
- A czemu nie? Jesteś sentymentalna. Nie miałem o tym pojęcia.
- No jestem. I co z tego? A ty niby nie?
-  Jestem  prawnikiem  -  powiedział  bez  zastanowienia.  Przeszedł  prosto  do  rzeczy.  -

Wiesz, kto przewodniczy komisji, przed którą zeznajesz?

Nie  wiedziałam.  Miałam  na  głowie  audycję,  wywiad  z  Flemmingiem,  podróż.  To  Ben

miał się zająć całą resztą, tak?

- Nie.
- Nie będziesz zachwycona. Nie mogło być aż tak źle.
- No kto?
- Joseph Duke.
Jęknęłam.  Senator  Joseph  Duke  był  reakcjonistą,  który  uwielbiał  urządzać  sobie

polowania  na  czarownice.  Dosłownie.  W  świecie,  w  którym  wszyscy  nadal  sądzili,  że  to
wymysł  bajkopisarzy,  Duke  żarliwie  wierzył  w  czarownice,  wampiry,  wilkołaki.  Postawił
sobie  za  cel  ostrzec  cały  świat  przed  niebezpieczeństwem,  jakie  stanowiły.  Głęboko
religijna  grupa  wyborców  zapewniała  mu  stołek.  Był  moim  gościem  w  programie  kilka
tygodni temu. Obiecał, że będzie się modlił za moją duszę. Nie powinno mnie to dziwić.
Pewnie uznał, że przesłuchania to świetna okazja, żeby pokazać światu, że miał rację.

- Mogło być gorzej - odparłam z nadzieją.
-  Tak.  Mogłabyś  być  wilkołakiem-komunistą.  -  Wskazał  ręką  krzesło  naprzeciwko.  Na

stole leżał na talerzu niemal surowy stek. Usiadłam, choć nie bardzo miałam apetyt.

- A ty masz dla mnie jakieś rewelacje?
Powiedziałam  mu  wszystko.  Nie  chciałam,  żeby  zabrzmiało  to  aż  tak  źle.  Ale  on  i  tak

spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: Zwariowałaś?

-  Waszyngtońska  mistrzyni  wampirów  postanowiła  cię  ugościć?  Nie  muszę  ci  chyba

mówić, że coś tu śmierdzi?

- Wiem. Ale nie jest tak źle.
- Kitty. To wampirzyca.
- Tak, a ja jestem zniewolonym wilkołakiem. Kapuję.

background image

-  Słuchaj,  wymyślili  te  przesłuchania  w  ostatniej  chwili.  Nie  udało  mi  się  dowiedzieć,

jaki jest harmonogram zeznań świadków. Raczej nie wezwą cię jutro. Myślę, że przez dwa
dni  będą  maglować  Flemminga.  Powinniśmy  tam  być,  żeby  zobaczyć,  jak  to  wygląda.
Oswoić się trochę z miejscem.

Nie  zaszkodzi  też  się  dowiedzieć,  co  ma  do  powiedzenia  Flemming.  Przekonać  się,  czy

udziela senatorom tak samo wymijających odpowiedzi jak mnie.

- Co wiemy o Flemmingu? - spytałam Bena.
-  Tylko  tyle,  co  podawali  w  wiadomościach.  Jest  lekarzem,  prowadzi  jakieś  mocno

pokręcone badania. Ty pewnie orientujesz się lepiej.

-  Wiem  o  jego  badaniach,  o  pracy  w  centrum.  Ale  nie  wiem  nic  o  nim  samym.

Wspomniał,  że  odbywał  staż  w  Nowym  Jorku.  Myślisz,  że  możesz  się  czegoś  o  nim
dowiedzieć?

- Zobaczę, co da się zrobić. - Sięgnął po stertę papierów na łóżku, zgarnął ją i podał mi.

-  To  twoja  poczta  z  ostatnich  dwóch  tygodni.  Masz  tu  dwa  zaproszenia,  które  mogą  cię
zainteresować.  Chyba  rozniosła  się  wieść,  że  przyjeżdżasz.  Najwyraźniej  znalazłaś  się  na
jakiejś liście adresowej osób związanych z mediami.

No  ładnie.  Wszyscy  wiedzą,  że  tu  jestem.  Nawet  ludzie,  których  w  ogóle  nie  znałam.

Chyba powinna mnie cieszyć taka sława.

- Po co ktoś miałby mi przysyłać jakieś zaproszenie?
-  Najwidoczniej  jest  o  tobie  głośno  -  stwierdził  zdawkowo.  -  Zrobiłaś  się  popularna.

Cholera. To jeszcze gorzej niż być autorytetem.

Trzymałam  w  ręce  trzy  listy  w  grubych  ozdobnych  kopertach  w  kolorze  kremowym  i

perłowoszarym. Otworzyłam je, jedząc. W jednym znajdowało się zaproszenie na koktajl
do  kongresmena  z  Kolorado.  Wyborcze  lizusostwo.  Odłożyłam  kartkę  z  niesmakiem.
Drugie informowało o wykładzie sponsorowanym przez Ligę Kobiet.

Odezwały się we mnie uśpione skłonności feministyczne z okresu studiów.
Trzecie  było  na  wernisaż  w  Hirshhorn,  muzeum  sztuki  współczesnej,  które  stanowiło

część Instytutu Smithsona.

Obowiązują  stroje  formalne.  Pełna  kultura  i  szpan.  Francja  elegancja.  W  takich

miejscach  pojawiali  się  chyba  ciekawi  ludzie.  Z  pewnością  to  zdecydowanie  lepsze  niż
wieczór w domu Alette. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz byłam na prawdziwej imprezie.

Będę musiała kupić sukienkę. I buty. I miałam na to tylko kilka godzin.
-  Muszę  lecieć.  -  Wepchnęłam  pocztę  do  plecaka  i  podeszłam  do  drzwi.  -  Widzimy  się

jutro.

-  Kitty.  -  Wbił  we  mnie  wzrok.  Do  tej  pory  patrzył  głównie  w  talerz,  kończąc  jedzenie.

Zmusił  mnie,  żebym  też  na  niego  spojrzała.  -  Nie  muszę  ci  chyba  mówić,  żebyś  na  siebie
uważała, co?

Zamurowało mnie.
- Rany. Bo jeszcze sobie pomyślę, że ci naprawdę zależy.
- Muszę dbać o stałe źródło dochodów. - Uśmiechnął się pod nosem.
Przewróciłam  oczami  i  wyszłam,  zastanawiając  się,  co  mogłoby  pójść  nie  tak?  Nigdy

dotychczas  nie  miałam  małej  czarnej.  A  każda  dziewczyna  powinna  sobie  sprawić  przed
trzydziestką taką kieckę. Teraz już ją miałam.

background image

Wróciłam  do  Alette  po  zmierzchu,  na  godzinę  przed  wernisażem.  Wampirzyca  wyszła

do holu, jakby na mnie czekała. Moje zapewnienia, że nie dowie się, iż wyszłam, legły w
gruzach.

Skrzyżowała na piersi ręce.
- Wolałabym, żebyś poszła z Bradleyem lub Tomem.
Stałam  przed  nią  jak  skruszona  nastolatka,  która  wróciła  do  domu  po  wyznaczonej

godzinie,  z  przerzuconym  plecakiem  i  plastikowym  pokrowcem  na  ubrania  z  butiku.
Wzruszyłam ramionami, starając się uśmiechnąć.

- Nie chciałam robić nikomu kłopotów.
Jej wzrok powiedział mi, że to kiepska wymówka. Zlekceważyłam jej gościnność.
- Byłaś na zakupach? - spytała i wskazała na pokrowiec.
Nie  puści  mnie  na  wernisaż  w  muzeum.  Będzie  chciała,  żebym  została  w  domu.  Ale

przecież  kręciłam  się  cały  dzień  po  mieście.  I  nie  wyczułam  żadnych  likantropów.  Co
więcej,  nie  wytropiły  mnie  żadne  wilkołaki  z  nadmiernie  rozwiniętym  instynktem
terytorialnym.  Ale  tłumaczenie  i  tak  nie  miało  sensu.  Po  tym,  co  zrobiłam,  znacznie
trudniej będzie mi się wymknąć.

Naprawdę nie miałam zamiaru się tłumaczyć.
-  Tak.  Kupiłam  sukienkę.  Dostałam  zaproszenie  na  wernisaż  w  Hirshhorn.  -  Wsunęłam

rękę  do  plecaka,  znalazłam  zaproszenie.  -  Brzmi  interesująco,  zaczyna  się  za  godzinę  i
naprawdę chciałabym tam iść.

To było idiotyczne. Nie musiałam prosić o zgodę na wyjście od czasów ogólniaka. Nie,

nieprawda.  Stale  się  spowiadałam  Carlowi,  samcowi  alfa  z  mojej  watahy.  Lubił
kontrolować swoje młode i nie cierpiał, kiedy bawiłam się bez niego. Myślałam, że mam
to już za sobą. Wyprostowałam ramiona, starając się wyglądać bardziej dostojnie.

Alette przyjrzała się zaproszeniu, a potem mnie.
- Ta sukienka. Mogę zobaczyć?
Odsłoniłam folię i przystawiłam wieszak do ramion. Sukienka była z czarnego jedwabiu

ze sznureczkowymi ramiączkami i opinała się akurat tam, gdzie trzeba. Dół był krótki, ale
nie  przesadnie.  Musiałam  przecież  swobodnie  siadać  i  wstawać.  Znalazłam  też  na
wyprzedaży zabójczo wysokie szpilki.

Alette pomacała tkaninę i zrobiła krok w tył, żeby ocenić całość.
-  Hm.  Pełna  prostota.  Ładny  krój.  Myślę,  że  się  nada.  Jakbym  potrzebowała

potwierdzenia.

- Idę się przebrać - zakomunikowałam, wchodząc na schody.
Nie zatrzymała mnie. Po przejściu kilku stopni resztę pokonałam biegiem.
Zamknęłam  za  sobą  drzwi  do  pokoju  i  w  tej  samej  chwili  zadzwoniła  moja  komórka.

Wygrzebałam ją z kieszeni i spojrzałam na wyświetlacz - mama. Zapomniałam, że dziś była
niedziela. Mama dzwoniła w każdą niedzielę.

- Cześć, mamo.
-  Cześć,  Kitty.  Gdzie  jesteś  w  tym  tygodniu?  -  W  jej  głosie  słychać  było  niemy  wyrzut.

Prosiła, żebym dzwoniła do niej zawsze, kiedy dojadę w nowe miejsce, żeby wiedziała, że
żyję.  Ale  ponieważ  prawie  co  tydzień  byłam  gdzie  indziej,  wydawało  mi  się,  że  nie  ma
sensu informować ją na bieżąco o moich planach. Zwykle o tym zapominałam.

background image

- W Waszyngtonie. Nagle się zainteresowała.
-  Naprawdę?  To  fantastycznie.  Widziałaś  już  coś?  Na  szczęście  mogłam  odpowiedzieć

twierdząco i przez minutę czy dwie o tym porozmawiać. Wydawała się zawiedziona, kiedy
oznajmiłam, że nie robiłam zdjęć.

-  Wyślę  ci  kartkę  -  obiecałam.  -  Słuchaj,  mamo?  Bardzo  mi  przykro,  ale  nie  mam  teraz

czasu rozmawiać. Zaraz wychodzę.

- Tak? - Typowo matczyne pytanie.
Poddałam się. Głupio mi było, że tak szybko ją spławiam.
- W jednym z muzeów jest wernisaż. Zapowiada się interesująco.
- Idziesz sama?
Nie miałam pojęcia, jak to robiła, zawsze udawało jej się zadać pytanie w taki sposób,

że  od  razu  wiedziałam,  iż  coś  innego  ma  na  myśli.  Ale  znałyśmy  się  na  tyle  dobrze,  że
zgadywałam, o co jej chodzi.

-  Tak,  sama  -  westchnęłam.  -  Nie  jestem  tu  wystarczająco  długo,  żeby  umawiać  się  na

randki.

- No ale znasz tyle osób, muszę czasami zapytać. Martwi mnie, że ciągle jesteś sama.
To nie była odpowiednia pora, żeby mówić jej, że zatrzymałam się u wampirzycy.
- Nic mi nie jest, mamo. Słowo.
- W porządku, wierzę. Zadzwoń, zanim wyjedziesz, okej?
Zapamiętać, zapamiętać.
- Postaram się.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham, mamo.
W  końcu  wzięłam  prysznic  i  się  przebrałam.  Przez  następnych  pięć  minut  ćwiczyłam

chodzenie w nowych butach.

W końcu byłam gotowa, żeby zejść na dół.
Alette  czekała  w  holu  przy  schodach.  Może  w  ogóle  się  stamtąd  nie  ruszyła,  tyle  że

teraz nie była sama. Skończyła coś mówić do swojego towarzysza i odwróciła się do mnie.
Osobą,  do  której  się  zwracała,  był  mężczyzna  w  ciemnoszarym  garniturze,  który  ze
skrzyżowanymi ramionami opierał się o drzwi do salonu. Nie był to ani Bradley, ani Tom.
Miał  około  dwudziestu  pięciu  lat,  był  niższy,  miał  podbródek  z  dołkiem,  sterczące
brązowe włosy i kpiący wyraz twarzy. Przyglądał mi się z namysłem, znacząco przesuwając
wzrokiem po moim ciele. Zaczął od kostek i powoli podążał ku górze. Kiedy spojrzał mi w
oczy, uśmiechnął się z jeszcze większą kpiną.

Czuć  było  od  niego  chłodem,  a  w  jego  piersi  nie  biło  serce.  No  pięknie,  wampir,  a  do

tego snob.

Kiedy zeszłam na dół, spytałam cicho:
- Kto to?
Alette podniosła rękę, żeby go przedstawić.
-  To  Leo.  Pójdzie  z  tobą  na  wernisaż.  Przyzwoitka.  Cudownie.  Nie  ma  co,  wampir

przyzwoitka.

Wręcz bosko.
- Wiesz, jestem pewna, że sobie poradzę.

background image

Zerknęła na mnie spod uniesionych brwi spojrzeniem typowym dla rodzica, mówiącym:

„Dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz się stosować do moich zasad".

Wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją, podniósł do ust i pocałował lekko. Popatrzyli sobie

porozumiewawczo w oczy. Alette się odezwała:

- To jeden z moich ludzi. Możesz mu zaufać.
Ale  ja  jej  nie  ufałam.  Chciałam  zaproponować,  że  spakuję  manatki  i  znajdę  pokój  w

hotelu,  że  to  się  nie  uda.  Alette  w  tym  czasie  obejrzała  mnie  ze  wszystkich  stron,
przechodząc to z jednej, to z drugiej strony.

W końcu powiedziała:
-  Nie  możesz  tak  wyjść.  Zaczekaj  chwilę.  -  Przeszła  zaaferowana  korytarzem  na  tył

domu, stukając obcasami po drewnianej podłodze.

Zastanawiałam  się,  co  było  ze  mną  nie  tak.  Wszystko  pasowało,  wszystko  leżało  jak

ulał, pomyślałam. Obejrzałam się przez ramię, starając się zobaczyć, jak wyglądam z tyłu.
Przyczepił mi się gdzieś papier toaletowy?

Leo przyglądał mi się z nieskrywanym rozbawieniem.
-  A  więc  to  ty  jesteś  tą  słynną  Kitty  Norville.  -  Tak  jak  Alette  mówił  z  brytyjskim

akcentem, tylko nieco lżej, przeciągając sylaby.

- Słynną? Nic mi na ten temat nie wiadomo.
- Powinno ci to pochlebić. Alette nie zawraca sobie głowy każdym, kto zjawia się na jej

terenie.

- Czuję się naprawdę zaszczycona. - Zmarszczyłam brwi.
Alette wróciła z czymś w ręce.
-  Typowe  -  narzekała.  -  Tyle  biegacie  po  lesie,  że  zapominacie,  jak  odpowiednio

dobierać dodatki. Przytrzymaj.

Otworzyła  aksamitne  pudełko  na  biżuterię  i  wsunęła  mi  je  w  dłonie.  Następnie

ostrożnie  wyjęła  z  niego  naszyjnik,  diamentową  łezkę  na  złotym  łańcuszku.  Przynajmniej
tak mi się wydawało. Nie żebym miała jakiekolwiek pojęcie o diamentach, mimo że jeden
już dziś oglądałam. Diament był wielkości mojego paznokcia.

Rozpuściłam włosy. Układały się falami na moich ramionach. Zaraz po wyjściu na dwór

całe się potargają, ale nie miałam pomysłu, co można było z nimi zrobić. Alette stanęła za
mną,  odsunęła  jedną  ręką  włosy  na  bok,  po  czym  zapięła  naszyjnik  na  szyi.  Diament
znalazł  się  jakieś  dwa  centymetry  poniżej  zagłębienia  mojego  gardła,  w  połowie  drogi
między brodą a linią szyi. Idealnie.

-  Teraz  możesz  się  pokazać  publicznie.  -  Okrążyła  mnie,  żeby  ocenić  efekty  swoich

działań.

- To nie srebro.
- No raczej.
Odgarnęłam włosy na miejsce.
- A włosy, wyglądają okej?
Wzięła mnie za ręce i się uśmiechnęła.
- Wyglądają świetnie, moja droga.
Nagle  poczułam,  że  ją  lubię.  Wprawdzie  trochę  się  bałam,  że  wypróbuje  na  mnie

wampirze  sztuczki,  ale  to  nie  było  nic  z  tych  rzeczy.  Pożyczała  mi  tylko  biżuterię.  Jak  na

background image

wielowiekową wampirzycę był to zaskakująco babski odruch.

Leo  podał  mi  ramię,  a  ja  spojrzałam  na  nie  tak,  jakbym  nie  miała  pojęcia,  do  czego

służy.  Stałam  oniemiała,  aż  poczułam,  że  zachowuję  się  niegrzecznie.  W  ramach
przeprosin wsunęłam rękę w zgięcie jego łokcia. Uśmiechnął się do mnie. Wyprostowałam
ramiona i spróbowałam wykrzesać z siebie odrobinę godności. Jego ramię było sztywne, a
ja nie mogłam zapomnieć o tym, że pod jego skórą nie bije już puls.

Alette odprowadziła nas do drzwi, jakbyśmy byli dwójką dzieciaków wybierających się

na szkolny bal. Bradley stał przy otwartych tylnych drzwiach sedana zaparkowanego przy
krawężniku.  Cała  ta  sytuacja  zaczęła  się  robić  absurdalna.  Nie  wychodząc  ze  swojej
sztywnej  roli,  jakby  to  była  jakaś  gra,  Leo  pomógł  mi  wsiąść,  skłonił  się  lekko,  a  dopiero
potem przeszedł na drugą stronę samochodu.

Czułam  się  jak  aktorka  w  drodze  na  galę  oskarową  i  jak  obiekt  czyichś  żartów,  więc

siedziałam cicho.

Muzeum Hirshhorn wystawiało sztukę współczesną i rzeźbę. Galeria, w której odbywał

się  wernisaż,  była  surowa  -  białe  ściany,  lśniąca  podłoga.  Wszystko  oświetlane
reflektorami  na  szynach.  Wszędzie,  gdzie  okiem  sięgnąć,  stały  poustawiane  rzeźby  i
dziwne instalacje multimedialne, a obrazy wisiały pojedynczo z dala od siebie.

Trudno było się zorientować, co przedstawiają te dzieła sztuki, jeśli nie przeczytało się

opisu.  Bielony  papier-mache  wystający  ze  ścian,  podłużne  przedmioty  użytkowe
uformowane w kształt krzesła, tego typu rzeczy.

Wernisaż  urządzono  na  cześć  jednej  z  artystek,  skromnej  kobiety  w  średnim  wieku,

która  stała  w  kącie  sali  w  otoczeniu  wielbicieli.  Nie  doszłam  jeszcze  do  tego,  co  było  jej
dziełem. Nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć, na wypadek, gdyby ktoś kazał mi się na
ten temat wypowiedzieć. Jedyne słowa, które przychodziły mi do głowy to: „świetne" lub
„wow", co pewnie nie zostałoby zbyt dobrze przyjęte.

Zatrzymałam się przy obrazie Jacksona Pollacka, bo go rozpoznałam. A przynajmniej tak

mi się wydawało, że poznaję ten zestaw plam.

Popatrzyłam na obraz. Leo zachowywał się jak irytujący ochroniarz, choć jego obojętny

rozbawiony uśmieszek sprawiał, że tylko ja to dostrzegałam. Wyglądał na wyluzowanego
kolesia, którego dziewczyna zaciągnęła na spotkanie ze sztuką.

- No więc, Leo - zagadnęłam. - Skąd jesteś?
- Pierwotnie? Z Leeds - odpowiedział. - Nie byłem tam od wieków.
Co w ustach wampira mogło oznaczać wszystko.
- Kilka dekad? Wiek? Dwa?
- Nie chciałbym się odzierać z tajemnicy.
- Od jak dawna jesteś z Alette?
- Czy to nie jedno i to samo pytanie? Hm, nie dał się nabrać.
- Tęsknisz za Leeds?
- Co? Czemu miałbym chcieć tam być, skoro mogę być tu i bawić się w twoją niańkę.
Zabijcie  mnie,  a  nie  dam  rady.  Odwróciłam  się  do  ściany  i  udawałam,  że  go  nie  ma.

Niespecjalnie mi to wyszło, bo był jak skała w strumieniu, zimna i twarda, którą omijało
wszystko,  co  żywe  na  sali.  Bez  żadnego  wysiłku  trzymał  się  z  daleka  od  tłumów.
Zauważyłam, że wpatruje się w jakąś kobietę na drugim końcu sali. Była młoda, miała na

background image

sobie  eleganckie  spodnie  i  zieloną  bluzkę  z  głębokim  dekoltem.  Trzymała  kieliszek  z
winem  i  nieuważnie  wodziła  palcem  po  jego  krawędzi.  Roześmiała  się  na  słowa  kobiety
stojącej obok niej; podniosła brodę, odsłaniając szczupłą jasną szyję.

Leo był uważny, skupiony, a jego wzrok wygłodniały.
Wampiry polowały, uwodząc. Pociągała je młodość i piękno, a one same dbały też o to,

żeby być atrakcyjne dla innych. Leo był przystojny na ten zawadiacki, anglosaski sposób,
ubierał  się  konserwatywnie,  ale  elegancko,  a  przede  wszystkim  bogato  i  pewnie  od
dziesięcioleci  ćwiczył  sztukę  flirtu.  Kobieta  pomyśli,  że  trafił  ją  grom  z  jasnego  nieba  i
nawet nie będzie wiedziała, co tak naprawdę ją powaliło.

-  Jeden  krok  w  jej  stronę,  a  ostrzegę  ją  przed  tobą  i  powiem,  żeby  trzymała  się  od

ciebie z daleka.

Leo  w  dalszym  ciągu  starał  się  uśmiechać,  ale  jego  wzrok  wcale  nie  wyrażał

rozbawienia.

- Raczej nie jesteś duszą towarzystwa, co?
- Nic ci do tego.
Podszedł bliżej, a jego oddech musnął moje nagie ramię.
-  Krew  wilkołaków  jest  wielkim  przysmakiem.  Może  pozwolisz  mi  spróbować.  Też

będziesz miała z tego przyjemność, większą niż sobie wyobrażasz.

Przeszył  mnie  dreszcz,  a  puls  przyspieszył.  Cofnęłam  się,  omal  nie  potykając  się  o

własne  stopy.  Działałam  instynktownie,  wilczyca  wycofywała  się  i  szykowała  do  ataku,
szukając możliwości ucieczki.

Leo  się  roześmiał.  Dokładnie  wiedział,  jak  ze  mną  postępować.  Zamknęłam  oczy,

wyprostowałam  się,  wzięłam  głęboki  wdech  i  spróbowałam  się  rozluźnić.  Zawstydzające,
to  pewne.  Znajdowałam  się  na  samym  skraju,  a  granica  między  moimi  dwiema
osobowościami  była  bardzo  cienka.  Wystarczył  mały  pstryczek,  żebym  straciła  grunt  pod
nogami. Gdyby bardziej napierał, mogłabym się tu zmienić.

- Kretyn - mruknęłam. - Idę do toalety. Za chwilę wracam.
-  Nie  spiesz  się,  nie  spiesz.  -  Odwrócił  się,  żeby  napastować  spojrzeniem  kobietę  na

drugim końcu sali. Odeszłam.

Tak naprawdę wcale nie musiałam iść do łazienki. Oparłam się o wykafelkowaną ścianę

i przycisnęłam ręce do policzków, które były czerwone i rozpalone. Pozwoliłam mu na to i
teraz  byłam  wściekła  bardziej  na  siebie  niż  na  rtiego.  Lubiłam  sobie  wyobrażać,  że  mam
nad sobą kontrolę.

Odczekałam,  aż  wyrówna  mi  się  tętno  i  odzyskam  spokój.  Przejrzałam  się  w  lustrze,

przygładziłam sukienkę i kiwnęłam z zadowoleniem głową. Po prostu będę go ignorować.

W drzwiach zderzyłam się z jakimś mężczyzną, który wychodził z męskiej toalety. Szłam

ze spuszczoną głową i nie zwracałam na nic uwagi - nie byłam wcale ani tak spokojna, ani
tak  opanowana,  jak  mi  się  zdawało.  Straciłam  równowagę,  a  nieznajomy  przytrzymał
mnie za rękę, żebym się nie przewróciła.

Zaczęłam się odsuwać i przepraszać, ale nagle poczułam jego dziki zapach. Zapach futra

i  pustkowia,  otwartej  przestrzeni  przy  pełni  księżyca.  Wbiłam  w  mężczyznę  wzrok  i  cała
się spięłam.

On  odwzajemnił  moje  spojrzenie,  nozdrza  poruszały  mu  się,  kiedy  badał  mój  zapach.

background image

Poczuł mnie równie wyraźnie, jak ja jego. Był wysoki, miał mocną szczękę, brązowe oczy i
ciemne włosy.

Byłam  gotowa  rzucić  się  do  biegu,  uciekać  od  tego,  co  mogło  przerodzić  się  w

wyzwanie.  Nie  chciałam  walczyć.  Cofnęłam  się,  ale  nagle  na  jego  ustach  pojawił  się
uśmiech. Jego mina mówiła: „Witaj". On też nie chciał walczyć.

- Nie znam cię. Jak się nazywasz? - Mówił z nieokreślonym akcentem, ale jego angielski

był perfekcyjny.

-  Kitty  -  odparłam.  -  Szukałam  cię.  To  znaczy  nie  ciebie  konkretnie,  ale...  -  Był

likantropem, ale nie wilkiem. Nie potrafiłam rozpoznać tej dziwnej nuty w jego zapachu. -
Nie jesteś wilkiem.

Uśmiechnął się szerzej.
- Jaguarem.
- Naprawdę? - W moim głosie słychać było respekt. Ekstra. - Nie miałam pojęcia.
- Nie dziwi mnie to. Nazywam się Luis. Pracuję w ambasadzie brazylijskiej. A ty jesteś z

wizytą w Waszyngtonie?

-  Tak.  -  Znajdowaliśmy  się  obok  sali  bankietowej.  Obok  Lea.  Zerknęłam  nerwowo  w

tamtą stronę, spodziewając się, że wampir w każdej chwili nas nakryje. Pociągnęłam Luisa
bliżej ściany, jakbyśmy mogli się dzięki temu ukryć.

-  Dano  mi  do  zrozumienia,  że  sytuacja  wśród  miejscowych  likantropów  jest  mało

stabilna. Że jest tu niebezpiecznie dla przyjezdnych. Zmarszczył czoło.

- Kto tak powiedział?
Byłam tak zdenerwowana, że miałam ochotę zacisnąć ręce w pięści. Miałam tyle pytań,

a wcale go nie znałam, nie wiedziałam, jak zareaguje, nie wiedziałam, w co się pakuję. Ale
strasznie chciałam uzyskać informacje z drugiej strony.

- Alette - wyznałam.
Pokręcił głową i zachichotał, choć nie był rozbawiony.
- Alette, no tak. Uważa nas za hałastrę. Dlaczego z nią rozmawiałaś?
Skrzywiłam się.
- To długa historia.
- Powinnaś poznać innych z naszego gatunku, wysłuchać ich wersji. Zabiorę cię do nich.

Niezależnie od tego, co mówiła ci Alette, będziesz bezpieczna.

Dopiero co go poznałam. Nie powinnam mu ufać, ale ciekawość szybko wzięła górę nad

ostrożnością. Poza tym poczułam coś jeszcze - ciepły dreszcz, który nie miał nic wspólnego
z  tym,  że  byliśmy  likantropami.  Dalej  trzymałam  go  za  rękę.  Jego  ciało  znajdowało  się
blisko mojego, a on był taki przystojny.

- Jest pewien problem. Alette przydzieliła mi Lea do opieki. Nie sądzę, żeby mu się to

spodobało.

Luis wydął wargi, na moment poważniejąc, po czym obejrzał się przez ramię.
- To nie problem. Chodź.
Wziął  mnie  za  rękę  -  jego  dłoń  była  ciepła  i  sucha  -i  zaczął  ciągnąć  mnie  za  róg,  do

drzwi, przez które kelnerzy wnosili tace z napojami i przekąskami.

-  Niektóre  wampiry  od  tak  dawna  żyją  jak  szlachta,  że  zapominają  o  służbie.  Nie

pomyśli o tym wyjściu - rzucił.

background image

Przeszliśmy  prostym  betonowym  korytarzem  do  drzwi  przeciwpożarowych  i  wyszliśmy

na  ciemną  ulicę.  Nikt  za  nami  nie  szedł.  Przecięliśmy  park,  w  którym  nawet  wieczorem
było  sporo  osób  uprawiających  jogging,  wyprowadzających  psy,  spacerujących  po  kolacji
na mieście. Po jakichś dziesięciu minutach zdjęłam szpilki i wzięłam je do ręki. Szliśmy po
betonowym  chodniku,  czułam  mrowienie  w  stopach.  Była  noc,  a  ja  miałam  ochotę
pobiegać.  Pełnia  miała  być  jednak  dopiero  za  tydzień.  Luis  zerknął  na  mnie  zmrużonymi
oczami i z kpiącym uśmieszkiem, jakby doskonale mnie rozumiał.

Potem  przejechaliśmy  metrem  kilka  stacji,  oddalając  się  o  jakieś  półtora  kilometra  na

północ  od  miejsca,  z  którego  wyruszyliśmy.  Luis  poprowadził  mnie  jeszcze  ze  dwie
przecznice, zanim się zatrzymaliśmy.

- To tu.
Subtelny  szyld,  srebrne  litery  na  niebieskim  tle  podświetlone  reflektorem  głosiły:

„Półksiężyc". Przyciemniane szyby nie pozwalały zajrzeć do środka.

- Na górze jest marokańska restauracja. Przyzwoita, trochę przydroga, ale nie mów tego

Ahmedowi.  My  idziemy  na  dół.  I  faktycznie  minęliśmy  ceglane  schody  prowadzące  na
górę i zeszliśmy krętymi schodami do drzwi na poziomie ogrodu.

- Ahmedowi?
-  To  jego  knajpa.  Poznasz  go,  jeśli  będzie  dziś  tutaj.  Usłyszałam  muzykę.  Kiedy  Luis

otworzył  drzwi,  dźwięki  uderzyły  w  nas  całym  swoim  bogactwem.  Muzyka  była  grana  na
żywo,  a  nie  z  płyty.  Bliskowschodnie  bębny,  jakiś  instrument  strunowy  i  flet.  Nie  grali
żadnej  konkretnej  melodii,  ale  raczej  robili  sobie  jam  session  w  tradycyjnych  rytmach.
Muzyka była radosna, taneczna.

Kiedy  znalazłam  się  w  środku,  zobaczyłam  trzech  muzyków  siedzących  na  krzesłach

niedaleko  baru:  białego,  czarnego  i  o  korzeniach  arabskich.  Znajdowało  się  tu
wielonarodowe  towarzystwo,  dobiegały  mnie  rozmowy  w  kilku  różnych  językach.  Na
ścianach wisiały ozdobne maty i chociaż wnętrze wyglądało jak każdy inny bar, w głębi nie
było krzeseł, ale wielkie siedziska i poduchy porozkładane wokół niskich stolików. Lampki
oliwne i świece służyły za całe oświetlenie. Poczułam zapach curry i wina.

Za  barem  stał  chłopak  i  wycierał  szklanki.  Zdecydowanie  był  za  młody  na  serwowanie

alkoholu.  W  pobliżu  na  stołkach  barowych  siedziało  kilku  klientów,  przytupując  lub
kiwając  głowami  w  rytm  muzyki.  Jakaś  kobieta  w  spódnicy  i  folkowej  bluzce  tańczyła
taniec  brzucha,  ale  ja  miałam  zupełnie  inne  wyobrażenia  na  ten  temat.  Jej  ruchy  były
pełne  gracji  i  radości,  zupełnie  nie  w  stylu  fantazji  z  Dream  of  Jeannie.  Ciemne  włosy
zaplotła w warkocz.

Frunął za nią przy każdym obrocie, a na jej ustach błąkał się uśmiech.
Przy stolikach siedziało jeszcze z tuzin osób i oglądało tancerkę i muzyków. Gawędzili,

rozpierali  się  na  poduszkach,  jedli  i  pili.  To  była  spokojna,  przyjemna  impreza,  coś  w
rodzaju klubu nocnego, który przyciągał ludzi chcących pogadać i dobrze się poczuć.

Wszyscy byli likantropami.
Stanęłam,  bo  nie  byłam  w  stanie  się  ruszyć  ze  zdumienia.  Od  czasów  watahy  nie

widziałam tylu likantropów w jednym miejscu. Te tutaj nie rzucały sobie spojrzeń spode
łba,  nie  próbowały  zastraszać  innych,  wszczynać  bójek,  walczyć  o  pozycję  w  stadzie.  Nie
płaszczyły  się  przed  przywódcą,  który  trzymał  je  w  ryzach.  Tu  nie  było  przywódcy,  a

background image

przynajmniej ja go nie zauważyłam.

- Coś nie tak? - spytał Luis.
-  Nie,  tylko  nie  spodziewałam  się  czegoś  takiego.  Wszyscy  razem  w  jednym  miejscu.

Porażające.

- Czy to znaczy, że zawsze byłaś sama?
- Kiedyś miałam watahę. Ale w niczym tego nie przypominała.
- Napijesz się czegoś? - spytał. Pewnie by mi się przydało.
- Wina. Białego. Tak myślę.
Luis  z  dwoma  kieliszkami  wina  w  ręce  zaprowadził  mnie  na  tyły  klubu,  gdzie  było

względnie  spokojnie.  Twarz  mu  się  rozjaśniła,  kiedy  podszedł  do  niewielkiej  grupki
zgromadzonej w rogu.

- Ahmed! Jesteś.
-  Luis!  -  Potężny  mężczyzna  podniósł  się  z  gracją,  o  którą  go  nie  podejrzewałam.

Zasłonił  swoich  znajomych,  którzy  kontynuowali  rozmowę.  Klepnął  Luisa  w  ramię  tak,
żeby  nie  rozlał  ani  kropli  wina.  Mówił  z  lekkim  akcentem.  -  Dobrze  cię  widzieć,  już
myślałem, że nas porzuciłeś.

- Byłem zajęty.
Ahmed  odwrócił  się  do  mnie.  Miał  oliwkową  cerę,  czarne  włosy,  ciemny  kilkudniowy

zarost  i  spore  brzuszysko.  Wyglądał  rubasznie  i  jowialnie.  Na  koszulę  i  spodnie  miał
narzuconą luźną jasną szatę, która idealnie pasowała do tego miejsca.

Był wilkiem. Wyobraziłam sobie wielkiego, siwego, starego wilka. Ta wizja sprawiła, że

miałam ochotę pisnąć z przerażenia i odpowiednio się zachowywać. Powstrzymałam się,
żeby nie przycisnąć się do Luisa i nie poszukać przy nim schronienia.

Oczy  Ahmeda  zalśniły,  jakby  dobrze  wiedział,  jakie  wrażenie  robi  na  innych

wilkołakach.

- Luis, chyba miałeś dziś szczęście. Witamy, witamy!
Podał  mi  rękę.  Przyjęłam  ją  z  wdzięcznością.  Kiedy  tylko  mogłam,  starałam  się

zachowywać normalnie. Nakrył moją dłoń obiema rękami i uśmiechnął się życzliwie.

- Z kim mam przyjemność?
- Kitty.
- Kitty. Kitty Norville? Z Nocnej Godziny? Niech Bóg broni, żeby istniał jakiś inny wilkołak

o imieniu Kitty.

Uśmiechnęłam się, głupio zadowolona, że mnie rozpoznał.
- Ta właśnie.
Luis zagapił się na mnie.
- Jesteś tą Kitty? Nic nie mówiłaś.
- Jakoś się nie złożyło. Słuchacie mojej audycji? Ahmed wzruszył wymijająco ramionami,

a Luis odwrócił wzrok.

-  Oczywiście,  że  ją  słyszałem  -  powiedział  Ahmed.  -Kilka  razy.  Ale  uwierz,  mam

znajomych, którzy są twoimi wielkimi fanami.

Złapałam Luisa pod ramię i wzięłam od niego kieliszek. Wieczór zapowiadał się bardziej

interesująco  niż  jeszcze  dwie  godziny  temu.  Tak  właściwie  to  zapowiadał  się  wręcz
rewelacyjnie.

background image

- Nie szkodzi. Przywykłam, że ludzie nie przyznają się do tego, że jej słuchają. Usiądźmy,

musicie mi o wszystkim opowiedzieć. - Rozejrzałam się po sali, po muzykach i zebranych
likantropach.

- Doskonały pomysł - zgodził się Ahmed.
Zamiana w likantropa następowała zwykle przypadkowo i nie niweczyła wcześniejszych

planów. Chęć robienia kariery, pragnienie, by zobaczyć świat, to wszystko nie znikało tak
po  prostu.  Likantropia  często  to  utrudniała,  ale  ludzie  jakoś  sobie  z  tym  radzili.
Niektórym przychodziło to łatwiej, innym trudniej. Wiele odmian likantropów nie łączyło
się  w  stada,  tak  jak  robiły  to  zwykle  wilkołaki.  Ale  nawet  samotniki  miały  problem  z
terytorium.  Czasem  władzę  nad  nami  przejmowały  nasze  zwierzęce  instynkty,  a  podróże
oznaczały  naruszenie  czyjejś  przestrzeni,  zwłaszcza  podczas  pełni,  kiedy  instynkty  brały
nad  nami  górę.  Jak  sama  się  przekonałam,  jedyne,  czego  potrzebował  likantrop  w
podróży,  to  bezpiecznego  miejsca,  żeby  dokonać  przemiany  i  ruszyć  w  teren  podczas
pełni.

Waszyngton,  siedziba  rządu  federalnego  z  mnóstwem  ambasad  i  dwoma  większymi

uniwersytetami,  przyciągał  międzynarodowe  towarzystwo,  do  którego  należały  również
likantropy. Półksiężyc zapewniał im bezpieczne miejsce spotkań.

Ahmed wszystko mi wyjaśnił.
- Ponieważ sami podróżujemy, wiemy, że nie ma czasu na walkę. Każdego z nas czeka

śmierć i byłoby tragedią ją przyspieszać. Mamy lepsze rzeczy do roboty niż ciągłe walki o
najmocniejszą  pozycję.  No  i  taki  tego  efekt.  Tego  typu  miejsca  istnieją  w  wielu  dużych
miastach: w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie, Stambule.

Gdyby  TJ  żył  w  takim  miejscu,  gdyby  Carl  bardziej  przypominał  Ahmeda,  gdybyśmy

wszyscy umieli postępować w bardziej cywilizowany sposób - za dużo gdybania. Za dużo
gdybania, żeby zachować TJ-a przy życiu.

Ahmed  pokazał  mi  kilku  klientów:  Marian,  tancerka,  kobieta-szakal  z  Egiptu,

wyemigrowała  i  pracowała,  żeby  sprowadzić  tu  swoją  siostrę.  Yutaka  przy  barze  był
studentem  historii  z  Japonii  i  człowiekiem-lisem.  Muzycy:  dwa  wilki  i  tygrys.  Ahmed
wspomniał również o znajomym, który dziś się nie pojawił, a który zbiegł z Rosji w latach
siedemdziesiątych  i  zmieniał  się  w  niedźwiedzia.  Nie  potrafiłam  sobie  nawet  wyobrazić,
jak mógł wyglądać człowiek-niedźwiedź. To miejsce to istna menażeria.

To  również  raj,  utopia,  a  przynajmniej  jak  dla  moich  niedoświadczonych  oczu.

Prowadząc  program,  wysłuchiwałam  mnóstwa  różnych  historii,  ale  ludzie  dzwonili  do
mnie tylko z problemami. Docierały do mnie tylko najgorsze historie. Nigdy nie słyszałam,
jak wygląda czyjeś spokojne życie.

Wino mnie rozrzewniło. Otarłam oczy, zanim zaczęły mi płynąć łzy. Luis podał mi czystą

serwetkę ze stolika obok.

- Wszystko w porządku? - spytał.
-  Tak.  Tylko  to  tak  bardzo  różni  się  od  tego,  co  sama  znam.  Nigdy  nie  sądziłam,  że  to

może tak wyglądać.

Wszyscy się ze sobą dogadują. Jesteście tacy przyjacielscy.
- Cieszę się, że dobrze się wśród nas czujesz.
- A twoje doświadczenia. Jakie są? - powiedział Ahmed.

background image

Pokręciłam w zamyśleniu głową. Nie byłam pewna, czy potrafię o tym mówić.
-  Siła.  Zazdrość.  Mieliśmy  samca  alfę,  który  nas  chronił.  Ale  sprawował  też  nad  nami

kontrolę.  Musiałam  walczyć  o  najmniejszy  nawet  przejaw  szacunku,  ale  w  końcu  się
zbuntowałam.  Wszędzie  tylko  walka  i  śmierć.  Musiałam  wyjechać.  Kiedy  się  tu  zjawiłam,
Alette  wcisnęła  mi  gadkę  o  tym,  jak  to  miejscowe  likantropy  są  niebezpieczne  i
rozbestwione,  że  będą  próbowały  mnie  skrzywdzić,  a  ja  bez  trudu  jej  uwierzyłam.  Ale
mnie okłamała.

Ahmed pokręcił głową.
- Może nie z jej punktu widzenia. Alette nie ufa nam, bo nie ma wśród nas samca alfa,

nikogo,  z  kim  mogłaby  negocjować  czy  kogo  mogłaby  kontrolować.  To  dlatego  mówi,  że
jesteśmy niebezpieczni.

- Tłumaczysz ją?
-  Poznałem  wiele  wampirów  i  myślę,  że  Alette  na  swój  sposób  chce  dobrze.  Jej

największą winą jest arogancja.

Słysząc  to,  musiałam  się  roześmiać,  ale  zabrzmiało  to  gorzko.  Zastanawiałam  się,  czy

było  już  za  późno,  żeby  zrezygnować  z  gościny  u  Alette.  Mogłabym  zostać  tu  na  czas
mojego pobytu.

Kobieta  skończyła  tańczyć.  Muzycy  zagrali  teraz  coś  wolniejszego,  łagodną,  dyskretną

muzykę, eksperymentującą z brzmieniem i harmonią. Wieczór najwyraźniej zbliżał się ku
końcowi;  kilka  osób  właśnie  wychodziło,  machając  na  pożegnanie  znajomym.  Nie
chciałam jeszcze, żeby ten wieczór się kończył. Nie chciałam stąd wychodzić.

Luis  objął  mnie  ramieniem,  dając  mi  ciepło  i  poczucie  bezpieczeństwa.  Oparłam  się  i

przytuliłam  do  niego.  Z  Luisem  po  jednej  stronie  i  Ahmedem  po  drugiej  spoglądającym
łagodnie na swoje królestwo, poczułam się tak, jakbym na nowo odkryła to, co najlepsze
w posiadaniu własnej watahy: bezpieczeństwo i ochronę. Przyjaciół, którzy chcieli dać mi
ciepło. Tak właśnie się czułam przed śmiercią TJ-a. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś to mnie
spotka.

Ahmed spojrzał na mnie z zaciśniętymi ustami.
-  Znasz  przypowieść  o  Danielu,  prawda?  Wniknęłam  w  mój  półprzytomny  umysł.

Czułam się jak szczeniak przysypiający na czyichś kolanach. Nie chciałam być zmuszana do
myślenia.

- O Danielu?
- Przypowieść o Danielu w jaskini lwów.
-  A,  o  nim?  No  pewnie  -  przytaknęłam.  To  była  historia  z  Biblii.  W  starożytnej  Persji

Daniel był prześladowany za wiarę w Boga, został wrzucony do jaskini lwom na pożarcie.
Bóg  zesłał  anioły,  żeby  przytrzymały  paszcze  lwów  i  żeby  nieszczęśnik  mógł  wyjść  cało  z
jaskini.

- Tak - powiedział Ahmed. - Wiesz, czemu przeżył?
- To opowieść o zaufaniu. Miał go chronić Bóg. Ahmed wzruszył ramionami.
- Tak, w pewnym sensie. Ale nie w takim, o jakim myślisz. Widzisz, Daniel sam się ocalił.

Porozmawiał z lwami i poprosił, żeby go oszczędziły. Znał ich język, bo był jednym z nich,
był człowiekiem-lwem. Zrobiłam wielkie oczy.

- Biblia nic nie mówi na ten temat.

background image

- Oczywiście, że nie, nie wprost. Ale jeśli się przyjrzeć, wszystko tam jest. Pamiętaj, że to

miało miejsce tysiące lat temu. Ludzie i zwierzęta byli wtedy sobie bliżsi. Nie minęło tak
wiele  czasu  od  wspólnego  życia  w  raju.  A  nasz  gatunek  był  pomostem  pomiędzy  tymi
dwoma  gatunkami.  Daniel  wiedział,  jaka  jest  jego  rola.  Nie  bez  powodu  był  częściowo
lwem,  Bóg  miał  jakiś  cel  w  tym,  żeby  go  takim  stworzyć.  Tego  właśnie  uczymy  się  od
Daniela. Że jest sens w tym, kim jesteśmy, chociaż czasami o tym zapominamy. Daniel jest
naszym świętym. To jedna z najwspanialszych opowieści.

- Nigdy wcześniej nie słyszałam jej w takiej wersji. Ahmed westchnął.
-  To  smutne,  że  plemiona  w  tym  kraju  nie  przekazują  sobie  starych  opowieści.

Gdybyśmy częściej się spotykali, żeby opowiadać sobie różne historie i wspólnie pić, nie
musielibyśmy tyle ze sobą walczyć, prawda?

- Co racja, to racja. - Uniosłam mój prawie pusty kieliszek w geście toastu, dopiłam do

końca i powiedziałam: - Opowiedz coś jeszcze.

Straciłam  poczucie  czasu,  leżąc  tak  na  satynowych  poduszkach  w  ramionach  Luisa,

podczas gdy Ahmed opowiadał historie, które znałam, ale w innej wersji, przefiltrowane
przez  moje  doświadczenia:  wilkołaka,  który  patrzył  na  świat  dwiema  parami  oczu,
ludzkimi  i  zwierzęcymi,  i  nieustannie  musiał  stawiać  pomosty  pomiędzy  oboma
spojrzeniami. Enkidu z eposu o Gilgameszu był dzikim człowiekiem, który żył jak zwierzę,
póki nie został oswojony przez dotyk kobiety. A jeśli nie tylko żył jak zwierzę, ale również
nim był? Mimo to znalazł w końcu powód i wybrał

cywilizację?  Istniały  opowieści,  które  przypominały  bajki  Ezopa,  opowiadały  o  dobroci

okazywanej  sobie  przez  ludzi  i  zwierzęta,  o  cierniach  wyciąganych  z  łap  lwów,  a  także
greckie i rzymskie mity o bogach i boginiach, którzy potrafili dowolnie zmieniać postać.

Ahmed  przedstawiał  to  w  taki  sposób,  jakby  nie  było  to  żadne  przekleństwo  ani

choroba,  na  którą  cierpiałam  przez  ostatnie  cztery  lata.  Był  to  dar,  dzięki  któremu
stawałam  się  częścią  długiego  korowodu  świętych  i  bohaterów,  którzy  bez  trudu
przechodzili z jednej postaci w drugą i traktowali to jak coś dobrego.

Nie  byłam  jeszcze  w  stanie  poczuć  wdzięczności  za  to,  co  mnie  spotkało.  To  był

wypadek, brutalny, krwawy wypadek, a nie żadne błogosławieństwo. Tyle że gdybym nie
była wilkołakiem, nie miałabym swojej audycji i towarzyszącej jej sławy.

Wszystko mi się mieszało.
- Czekaj, Marian, nie możesz wyjść bez pożegnania! - zawołał Ahmed do tancerki, która

właśnie  wychodziła.  -  Przepraszam  -  rzucił  do  nas,  po  czym  poderwał  się  na  nogi  i
podbiegł  do  niej,  żeby  ją  zamknąć  w  niedźwiedzim  uścisku.  Czy  raczej  wilczym.  Bez
znaczenia.

Luis skorzystał z okazji i przesunął mi rękę na biodro w geście zachęty. Kiedy uniosłam

głowę,  żeby  na  niego  zerknąć,  odwzajemnił  moje  spojrzenie.  Czułam  na  policzku  jego
oddech.  Wykręciłam  szyję  i  nachyliłam  się  odrobinę  -  jego  usta  przylgnęły  do  moich  i
zaraz potem się odsunęły.

Musiałam oblać się rumieńcem od stóp do głów, bo nagle zalała mnie fala gorąca.
-  Mieszkam  niedaleko  -  szepnął  mi  do  ucha.  Poczułam,  jak  przeciąga  się  obok  mnie,

poczułam jego mocne ciało, jego zapach i zapragnęłam ich. Zapragnęłam go-

Przycisnęłam do siebie jego rękę i uśmiechnęłam się.

background image

Podeszliśmy do Ahmeda, żeby się pożegnać, chociaż czułam się trochę skrępowana, bo

miałam wrażenie, że cała płonę. Luis stał bardzo blisko mnie.

-  Dziękuję  za  opowieści  -  powiedziałam.  -  Za  wszystko.  -  Miałam  na  myśli  to  miejsce,

schronienie, towarzystwo.

- Kitty, cała przyjemność po mojej stronie. Te drzwi są zawsze dla ciebie otwarte. Jesteś

tu zawsze mile widziana.

Na dworze było chłodno; szliśmy z Luisem ramię w ramię.
Miał  uroczą  kawalerkę  z  drewnianą  podłogą  i  surowymi  ceglanymi  ścianami,  skąpo

umeblowaną,  ze  zwisającymi  do  podłogi  zasłonami.  W  kuchni  była  wyspa.  Wyglądała  na
dobrze  wyposażoną,  wbrew  temu,  czego  można  by  się  spodziewać  po  typowym
kawalerskim  mieszkaniu.  Jakby  Luis  nie  był  już  wystarczająco  atrakcyjny,  to  pewnie  na
dokładkę świetnie gotował.

Nie żebym miała okazję aż tak dobrze przyjrzeć się jego mieszkaniu, bo - jak na filmach

-  zaczęliśmy  się  całować,  zanim  jeszcze  zamknęły  się  za  nami  drzwi.  Przycisnął  mnie  do
ściany, a ja owinęłam wokół niego jedną nogę i przyciągnęłam go do siebie. Nie byliśmy w
stanie wystarczająco szybko się rozebrać. Czułam mrowienie na całej skórze, na zewnątrz
i od środka.

Nagle uświadomiłam sobie, że od bardzo dawna nie uprawiałam seksu. Nie mówiąc już

o dobrym seksie. To było wieki temu.

Jego ręka wędrowała po moim udzie, wsunęła się pod sukienkę, a ja zatrzymałam ją i

przycisnęłam do siebie.

Zmusiłam  go,  żeby  zwolnił,  smakując  jego  usta,  ocierając  się  o  jego  ciało.  Jego  zapach

był ostry, czułam jego podniecenie, aż wrzał od potu i hormonów. Przysunęłam twarz do
jego  szyi  i  głęboko  odetchnęłam.  Luis  zsunął  mi  z  ramienia  ramiączko  sukienki,  zbliżył
głowę  do  mojej  skóry  i  zrobił  to  samo  -  wziął  głęboki  wdech.  Zachichotałam,  bo  nie
mogłam  ustać  na  własnych  nogach;  opierałam  się  na  nim  całym  ciałem.  Oddychaliśmy
razem. Będzie wspaniale.

Dużo później leżeliśmy obok siebie w łóżku, nadzy i rozpaleni.
Przysypiałam,  otumaniona  i  oszołomiona  szczęściem,  kiedy  zauważyłam,  że  materac

drży od cichego warkotu.

Nie wydawało mi się, żeby Luis chrapał; odgłos był równomierny. Przypominał łóżko do

masażu  na  monety  w  jakimś  tanim  hotelu.  Podniosłam  głowę  i  rozejrzałam  się.  Dźwięk
dochodził zza moich pleców. Tuż zza moich pleców.

Odwróciłam się tak, żeby nie strącić ręki Luisa z mojego biodra.
- Luis? Czy ty mruczysz?
Warkot ustał, a on mruknął zaspanym głosem:
- Hm?
 

background image

Rozdział 4

 

- Nie ruszaj się. Ja otworzę.
Luis  wstał  z  łóżka,  zanim  się  zorientowałam,  że  ktoś  puka.  Stukanie  było  rytmiczne  i

coraz głośniejsze. Luis włożył szlafrok i podszedł do drzwi.

- Tak?
Odpowiedź była przytłumiona, ale doskonale słyszalna.
- Na Kitty już czas. Starczy jej rozrywek jak na jedną noc.
Leo. Musiał mnie wyśledzić.
Świt  musiał  być  blisko.  Może  myślałam,  że  uda  mi  się  wziąć  go  na  przeczekanie.  Miał

akurat tyle czasu, żeby zaciągnąć mnie z powrotem do domu.

Luis spojrzał na mnie. Nie chciałam się odzywać. Leo zaczął szarpać za klamkę.
-  Nie  musisz  iść  -  powiedział  Luis.  -  On  nie  może  tu  wejść.  Nie  mam  zamiaru  go

zapraszać.

Ach,  przewaga  własnego  boiska.  Jeśli  wytrzymamy  godzinę  nagabywań  Leo,  będzie

okej. Nagle dobiegł trzask i szelest - dźwięk odsuwanej zasuwy. Luis odsunął się w samą
porę, żeby nie uderzyły go drzwi.

W progu stał Bradley z czymś, co było najprawdopodobniej wytrychem.
Leo  opierał  się  o  ścianę  na  zewnątrz.  W  bezpiecznej  odległości  od  progu  i  patrzył  na

nas z taką miną, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem.

- Na szczęście śmiertelników zatrudnianych przez Alette nie obowiązuje to prawo.
- Naruszasz mój teren - warknął Luis.
- Witaj, Luisie. Jak tam twoja banda szubrawców z Półksiężyca?
Luis stał z mocno zaciśniętymi pięściami i napiętym karkiem, jakby miał zaraz rzucić się

do przodu. Chciał mnie bronić? Jak romantycznie. Byłam przerażona nie na żarty.

- Wszystko w porządku. Chyba rzeczywiście powinnam już iść.
- Nie musisz z nimi iść - rzucił przez ramię, nie spuszczając wzroku z wampira.
- Mają mój samochód - odparłam.
Nie wyglądał na przekonanego, ale nic już nie powiedział. Ciągle byłam w łóżku z kołdrą

nasuniętą po samą szyję. Rzuciłam wściekłe spojrzenie Leo i Bradleyowi.

- Zamknijcie drzwi, muszę się ubrać.
- Nie - zaprzeczył Leo. - Nie ufam ci. Tym razem nie spuszczę cię z oka.
Luis  zaczął  zamykać  drzwi,  ale  Bradley  wyciągnął  rękę,  żeby  je  przytrzymać.  Zaparł  się

na  nich  całym  ciałem,  ale  Luis  był  silniejszy  i  powoli  go  odsuwał.  Bradley  położył  drugą
rękę na drzwiach. Rozwalą je zaraz. Patrzyli na siebie wściekle.

-  Nieważne.  -  Nie  chciałam  wszczynać  bójki.  Nie  żebym  uważała,  że  Luis  sobie  nie

poradzi. Ale nie chciałam, żeby miał przeze mnie kłopoty.

Podniosłam  się  z  łóżka,  starając  się  nie  kulić  pod  spojrzeniem  Leo.  Bradley  odwrócił

wzrok,  a  Luis  ciągle  stał  na  straży  swojego  terytorium.  Leo  patrzył,  jak  idę  nago  do
miejsca,  w  którym  rzuciłam  sukienkę.  Próbował  mnie  zdenerwować,  przez  co  trochę
łatwiej było mi go ignorować. Biegałam z watahą, inni widzieli mnie nagą. Odwróciłam się
do  niego  plecami  i  nasunęłam  sukienkę  przez  głowę.  Znalazłam  buty  i  torebkę  i

background image

podeszłam do Luisa stojącego przy drzwiach.

- No ślicznie - rzekł Leo. Odezwałam się do Luisa:
- Świetnie się bawiłam. Dzięki.
- Uważaj na nich.
-  Będę  się  pilnować.  -  Nachyliłam  się,  a  on  pocałował  mnie  delikatnie  i  ciepło.

Zamknęłam oczy i westchnęłam z żalem.

- Widzimy się później - dodał. To było stwierdzenie, a nie pytanie.
Uśmiechnęłam się.
- Tak. - Zwlekałam, myśląc, że może mnie jeszcze pocałuje.
- Już? - zapytał Leo. Skrzywiłam się i wyszłam, a Luis zamknął za mną drzwi.
Leo i Bradley obstawili mnie z obu stron, moja osobista ochrona.
Wampir siadł na przednim siedzeniu sedana, a Bradley za kierownicą.
-  Jesteś  cholernie  nieprzewidywalna  -  rzucił  Leo  wesoło  przez  ramię.  Skrzyżował  ręce  i

uśmiechnął  się.  Niebo  już  szarzało;  udało  mu  się  w  ostatniej  chwili.  Nie  byłam  w  stanie
stwierdzić, czy się stresował. Jego swobodne zachowanie mogło tak naprawdę maskować
wściekłość.

- Dzięki - odparłam. Przewrócił oczami.
Kiedy  wychodziłam,  czułam  się  jak  nastolatka  w  drodze  na  bal  maturalny,  a  Alette

oczekująca  na  mnie  po  naszym  powrocie  dopełniła  tego  skojarzenia.  Bradley  i  Leo
zaprowadzili  mnie  do  salonu,  w  którym  na  mnie  czekała,  siedząc  jak  królowa  na  fotelu.
Wyszli na jej skinienie.

Wstała ze zmarszczonymi brwiami.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego nie masz watahy. Zawsze byłaś taka zbuntowana?
- Nie. Potrzebowałam wielu lat, żeby wyrobić w sobie charakter.
- Wyrzucili cię, prawda?
- Sama ją opuściłam.
- Leo mówi, że trafiłaś do Półksiężyca. I co myślisz o tym miejscu?
Pytanie zbiło mnie z tropu. Byłam przygotowana na to, że Alette mnie zbeszta, a ja nie

będę jej dłużna.

-  Naprawdę  mi  się  podobało  -  przyznałam.  -  Już  dawno  nie  czułam,  że  jestem  wśród

przyjaciół.

- Próbowałam ci to zapewnić.
To dlaczego czułam się jak nastolatka łajana przez matkę?
- Leo nie ułatwiał sprawy.
- Chyba uważa, że łatwo cię sprowokować. Nie chciałam się kłócić.
- Zanim zapomnę. - Sięgnęłam do szyi i odpięłam naszyjnik. Nie zdejmowałam go przez

całą noc, żeby nie skończyć jak jakaś żałosna postać z noweli de Maupassanta. Oddałam
go Alette. - Dziękuję. To chyba dzięki niemu udało mi się ostatecznie poderwać Luisa.

Zmrużyła oczy.
- Myślisz, że mam ochotę tego słuchać?
- Chyba nie.
-  Wrócimy  do  tej  rozmowy  jutro  wieczorem.  Mam  nadzieję,  że  trafisz  do  swojego

pokoju. Wszyscy już śpią.

background image

Miałam wrażenie, że był to bardzo subtelny przytyk, mający wywołać we mnie poczucie

winy.

- No tak.
- Dzień dobry, Kitty. - Minęła mnie i oddaliła się korytarzem.
Dzień. Spać. Tak. Co za noc.
Kiedy  w  południe  spotkałam  się  z  Benem  przed  budynkiem  senatu,  miałam

zapuchnięte oczy.

- Co ci się, do cholery, stało? - spytał w ramach powitania.
Spojrzałam  na  niego  przez  wąskie  jak  szparki,  zaspane  oczy  i  uśmiechnęłam  się  z

zadowoleniem.

- Byłam wczoraj na imprezie.
Pokręcił głową i napił się kawy z papierowego kubka.
- O nic nie pytam.
Zamrugałam,  próbując  się  skoncentrować  i  czując,  jakbym  dopiero  teraz  się  budziła.

Wiedziałam,  że  to  Ben  przede  mną  stoi.  Wyglądał  zdecydowanie  jak  mój  prawnik.  Ale
miał  odprasowany  garnitur.  Zapiętą  na  ostatni  guzik  koszulę.  Krawat  i  starannie
zaczesane włosy.

Powinnam  się  była  domyślić,  że  tylko  Senat  Stanów  Zjednoczonych  może  nadać  mu

ogłady.

- Na co się tak gapisz? - spytał.
Uśmiechnęłam się tylko z zakłopotaniem.
Weszliśmy  do  środka  i  udało  nam  się  odszukać  salę,  w  której  odbywały  się

przesłuchania, tylko dwa razy myląc drogę. Usiedliśmy z tyłu, było tu przyjemniej, niż się
spodziewałam: niebieski dywan, boazeria na ścianach, z przodu biurka i stoły wykonane z
drogiego  drewna.  Panowała  tu  oficjalna,  urzędowa  atmosfera.  Krzesła  były  pokryte
tapicerką, co było miłe.

Wszystkie miejsca zostały już zajęte. Część publiczności stanowili dziennikarze. Z boku

stało kilka kamer telewizyjnych.

Nikt  nie  zwrócił  na  nas  uwagi.  Uważałam,  że  zaletą  radia  jest  to,  że  mogę  być  dobrze

znana,  a  jednocześnie  zupełnie  nierozpoznawalna.  Reporterzy  skupiali  się  całkowicie  na
przedniej  części  sali:  na  ośmiu  senatorach,  z  których  każdy  miał  identyfikator  z
nazwiskiem, i na doktorze Paulu Flemmingu, który siedział naprzeciwko nich przy długim
stole.

Ben nachylił się do mnie.
- Poznałaś go już. Jaki jest?
- Nie wiem. Raczej nieufny. Nerwowy. Stawia granice.
- Wygląda na zastraszonego.
- Tak, to też.
Oglądanie  przesłuchania  na  żywo  wcale  nie  było  ciekawsze  niż  transmisja  w  telewizji.

Tak  czy  inaczej  czekałam  na  jakieś  relacje,  aż  któryś  z  senatorów  zabawi  się  w
McCarthy'ego  i  zakłóci  rozmowę  zarzutami  wyjętymi  z  czasów  zimnej  wojny.  Nic  z  tych
rzeczy. Wszystko przebiegało do bólu spokojnie, dokładnie według zasad Robertsa.

Posiedzenie  zostało  otwarte  przez  senatora  Duke'a,  który  wyjaśnił,  jak  długo  może

background image

wypowiadać  się  każdy  z  senatorów  i  w  którym  momencie.  To  on  ustalał  reguły  jako
przewodniczący.

-  Ze  względu  na  niewiarygodny  charakter  tematyki,  którą  będziemy  omawiać,  a  także

na  fakt,  że  badania  w  tym  zakresie  były  prowadzone  w  tajemnicy,  komisja  postanowiła
przeznaczyć  pierwsze  dwa  spotkania  na  przesłuchanie  człowieka,  który  nadzorował  owe
badania. Witamy pana, doktorze Flemming. Czy przygotował pan dla nas oświadczenie?

Każdy  świadek  miał  prawo  wygłosić  przemówienie.  Zwykle  były  one  nudne  i  pisane

akademickim językiem.

Spodziewałam się, że oświadczenie Flemminga również takie będzie.
-  Pięć  lat  temu  otrzymałem  grant  z  Państwowego  Instytutu  Zdrowia  na

przeprowadzenie badań nad kilkoma chorobami, które dotychczas pomijano. To choroby,
które przez całe stulecia budziły przesądy i brak zrozumienia...

I tak dalej. Równie dobrze mógł mówić o raku czy egzemie.
Pytania  senatorów,  kiedy  przyszła  wreszcie  na  nie  pora,  były  zaskakująco  łagodne:

„Czym  zajmuje  się  centrum,  gdzie  się  znajduje,  kto  zatwierdził  grant,  z  którego  wydziału
płyną pieniądze, jakie cele stawia sobie centrum".

Flemming  odpowiadał  z  rozmysłem,  powtarzając  to,  co  zawarł  we  wstępnym

oświadczeniu.  Nie  powiedział  niczego  nowego,  czego  bym  wcześniej  od  niego  nie
usłyszała:  „Centrum  dąży  do  tego,  żeby  poszerzyć  wiedzę  na  temat  niewyjaśnionych
dotychczas  badań  i  wyjść  poza  teorię".  Nie  wspomniał  ani  o  wampirach,  ani  o
likantropach.

Zastanawiałam się, kiedy ktoś wreszcie nazwie rzeczy po imieniu.
Senator Duke spełnił moje życzenie.
- Doktorze Flemming, chciałbym posłuchać o wampirach.
Odpowiedziała  mu  martwa  cisza.  W  całej  sali  nie  zaskrzypiało  ani  jedno  pióro.

Nachyliłam się, czekając na odpowiedź.

W  końcu  Flemming  się  odezwał.  Mówił  tak,  jakby  wygłaszał  referat  na  konferencji

medycznej:

-  To  pacjenci  wykazujący  się  określonymi  cechami  fizjologicznymi,  takimi  jak  lepiej

rozwinięty  układ  immunologiczny,  wyraźnie  zarysowane  kły,  skłonności  do  hemofagii,
ostra pokrzywka słoneczna...

- Panie doktorze - przerwał mu Duke. - Co to znaczy? Hemofagia? Co to jest?
-  Żywienie  się  krwią,  panie  senatorze.  A  pokrzywka  słoneczna  to  uczulenie  na  światło

słoneczne.

W jego ustach brzmiało to tak rzeczowo, tak zwyczajnie. Ale jakie uczulenie sprawiało,

że ktoś spalał się na proch?

- I co pan odkrył na temat pańskich tak zwanych pacjentów, doktorze?
Flemming zawahał się chwilę, po czym nachylił się do mikrofonu stojącego przed nim.
- Nie rozumiem pańskiego pytania, panie senatorze.
-  Wampiry.  Czym  pańskim  zdaniem  są?  Flemming  odchrząknął,  w  jego  spokój  wkradło

się zdenerwowanie. Odpowiedział ostrożnie:

-  Wydaje  mi  się,  że  już  wyjaśniłem,  że  wampiryzm  cechuje  się  pewnymi  cechami

fizjologicznymi...

background image

-  Proszę  przestać  gadać  bzdury.  Wszyscy  widzieliśmy  Drakulę  i  wiemy  o  co  tak

naprawdę w tym wszystkim chodzi. Pytam o kwestie moralne i o to, dlaczego ktoś taki w
ogóle istnieje.

Zsunęłam  się  na  sam  brzeg  krzesła  nie  dlatego,  żeby  lepiej  słyszeć.  Mikrofony  działały

doskonale. Czekałam, aż wybuchnie kłótnia.

- Moje badania nie obejmują zagadnień, o które pan pyta.
- Dlaczego?
- Bo kwestie te nie mają znaczenia.
- Z całym szacunkiem, ale się z panem nie zgodzę.
-  Panie  senatorze,  nie  mam  kwalifikacji  do  tego,  by  dyskutować  na  temat  moralności

moich pacjentów.

- Jak pan karmi swoich pacjentów? Z kogo wysysają krew? Ile osób zamienia się potem

w wampiry?

-  Wbrew  temu,  co  się  mówi,  dolegliwość  ta  wcale  nie  jest  przekazywana  przez

bezpośrednią wymianę płynów...

- A krew?
- Z banku krwi, panie senatorze. Korzystamy z banków krwi.
-  Dziękuję,  doktorze.  -  Duke  powiedział  to  w  taki  sposób,  jakby  odniósł  jakieś

zwycięstwo.

- Mam kilka pytań w kwestii finansowania pańskich badań... - Tym razem odezwała się

senator  Mary  Dreschler,  starając  się  skierować  dyskusję  na  inne  tory.  Dreschler  była
demokratką  z  któregoś  środkowozachodniego  stanu  i  zajęła  miejsce  męża,  który
niespodziewanie zmarł, kiedy ubiegał się o reelekcję. To była jej trzecia kadencja.

Po  dwóch  godzinach  posiedzenie  dobiegło  końca.  Całe  szczęście,  że  nie  trwało  cały

dzień. Jeśli senatorowie w Kongresie zajmują się właśnie takimi rzeczami, to chyba zacznę
darzyć  ich  trochę  większym  szacunkiem.  Do  tej  pory  myślałam,  że  ich  praca  to  sam
splendor  i  wystawne  kolacyjki.  Kiedy  Duke  obwieścił  zakończenie  obrad,  cała  sala
odetchnęła z ulgą i dało się słyszeć zbiorowe westchnienie.

Ben rozparł się w krześle i uśmiechnął z rozbawieniem.
- Jeśli wszystkie przesłuchania będą się odbywać w takim tonie, czeka nas niezła jazda.

Nie mogę się już doczekać, co Duke zrobi z tobą.

- Myślałam, że jesteś po mojej stronie.
- Jestem. Ale to i tak będzie zabawne.
Już to sobie wyobrażałam: Czy zjadła pani ostatnio jakiegoś niemowlaka, pani Norville?

Jajka na śniadanie. Czy to się liczy? Ben wziął swoją teczkę i kurtkę.

- Gdzie idziesz? - spytałam.
- Chcę sprawdzić kilka rzeczy. Nie jestem ci do niczego potrzebny, prawda?
- Nie. - Sama chciałam wyjaśnić kilka spraw.
- No to do jutra. - Ruszył korytarzem, ale nie do wyjścia, tylko w przeciwnym kierunku.
Kiedy  i  ja  zamierzałam  opuścić  salę,  drogę  zastąpił  mi  jakiś  mężczyzna  z  cyfrową

minikamerą w ręce.

Wzdrygnęłam się przestraszona.
- Pani jest Kitty Norville - powiedział. - Prawda? Zastanawiałam się, skąd to wiedział. Z

background image

tego  właśnie  powodu  nie  zamieszczałam  w  żadnych  materiałach  reklamujących  audycję
mojego  zdjęcia.  Ale  może  podsłuchał  naszą  rozmowę  z  Benem?  Mógł  wyciągnąć  z
wydziału komunikacyjnego moje dokumenty. Mógł zrobić cokolwiek.

Jak  na  faceta  nie  był  wysoki,  może  kilka  centymetrów  wyższy  ode  mnie.  Przeciętnie

zbudowany i ubierał się zbyt grzecznie, pod brązowym skórzanym płaszczem miał sweter i
spodnie  khaki.  I  najwyraźniej  był  mną  zainteresowany,  bo  oczy  błyszczały  mu  z
podekscytowania, że mnie spotkał.

- Kim pan jest?
-  Roger  Stockton,  jestem  reporterem  Niezbadanego Świata. Ma  pani  parę  minut,  żeby

odpowiedzieć na kilka pytań? - Nie czekając na moją reakcję, podniósł kamerę i spojrzał
na mały wyświetlacz, na którym bez wątpienia widać było moje wściekłe spojrzenie.

Musiałam zachować spokój. Z drugiego końca korytarza patrzyli na nas reporterzy CNN.

Nie chciałam przez swoje zachowanie znaleźć się w głównym wydaniu wiadomości.

- Wow. Nie miałam pojęcia, że Niezbadany Świat zatrudnia reporterów. Wasz program

opiera się na miejscowych legendach i amatorskich filmikach?

Nie odpowiedział, ale pewnie przywykł do takich tekstów.
- Jak pani zareagowała, kiedy otrzymała pani wezwanie przed komisję?
-  Przykro  mi,  ale  naprawdę  nie  mam  czasu  na  rozmowę.  -  Minęłam  go  i  ruszyłam

korytarzem.  Mężczyzna  był  jednak  namolny.  Wyminął  mnie  i  znów  ustawił  się  przede
mną, zagradzając mi drogę. Korytarz nie był wystarczająco szeroki, żeby się wymknąć.

Zaczął mówić z pośpiechem.
- Co pani sądzi na temat Centrum Biologii Paranaturalnej i pracy doktora Flemminga?
Lśniące oko kamery było na mnie skierowane. Musiałam się jakoś z tego wywinąć.
- Bez komentarza.
-  Niech  pani  da  spokój,  ma  pani  większe  prawo  do  wyrażania  opinii  na  ten  temat  niż

ktokolwiek inny w tamtej sali. Proszę podzielić się swoimi spostrzeżeniami z widzami? Czy
chce pani, żeby to inni nadawali ton debacie?

Odwróciłam  się  do  niego,  skuliłam  ramiona  i  zacisnęłam  zęby,  lustrując  go  wściekłym

wzrokiem.  Uniosłam  lekko  ręce  i  zrobiłam  krok  w  jego  stronę,  a  on  natychmiast
zareagował.  Cofnął  się  pod  ścianę,  jakby  chciał  przez  nią  przeniknąć,  i  ścisnął  kamerę.
Jego oczy zrobiły się okrągłe, a krew odpłynęła mu z twarzy.

Wiedział, że jestem wilkołakiem. Co ważniejsze, wierzył w to i we wszystko, co się z tym

wiązało. Sądził, że naprawdę jestem w stanie go rozszarpać, tu i teraz. Kretyn.

- Nie zamierzałam występować w telewizji, a już na pewno nie w Niezbadanym Świecie.

Niech  pan  wyłączy  kamerę,  to  być  może  porozmawiamy.  Ale  w  tym  momencie  nie  mam
ochoty być miła.

Oddaliłam się sztywno. Po chwili usłyszałam za sobą pospieszne kroki.
Ten facet nie rozumiał, co się do niego mówi.
-  Niech  pani  posłucha,  oboje  pracujemy  w  mediach.  Nie  pomoże  pani  koledze?  Tylko

parę słów, a ja zapewnię pani reklamę. Oboje na tym skorzystamy.

Teraz  w  jego  głosie  dało  się  wyczuć  zdenerwowanie.  Spróbowałam  go  zignorować,  ale

znów był przy mnie z tą cholerną kamerą.

Patrzył  to  na  mnie,  to  na  urządzenie,  więc  nie  zauważył  Bradleya,  który  zablokował

background image

korytarz. Ale ja zauważyłam.

Zatrzymałam się. Stockton szedł dalej, dopóki Bradley nie złapał go za nadgarstek i nie

wyrwał mu z ręki kamery.

-  Ej!  -  Stockton  zaczął  się  szarpać,  póki  nie  spojrzał  na  przeciwnika.  Najpierw  na  jego

pierś, a potem na twarz.

Nie zagraliby tego lepiej nawet w filmie. Wystarczyło usiąść i patrzeć.
-  Czy  ten  gość  ci  się  naprzykrza?  -  spytał  Bradley.  Dziewczyny  uwielbiają  takie  teksty,

zwłaszcza jeśli słyszą je od kogoś tak przystojnego jak Bradley.

- Zaraz wyjdzie. Ale dopiero, jak wykasuje ostatnich pięć minut nagrania.
Bradley  puścił  go,  po  czym  przyjrzał  się  kamerze.  Zaczął  wciskać  różne  guziki,  a  ja  nie

miałam wątpliwości, że moja twarz na zawsze zniknie z nagrania.

Stockton wymierzył w niego palec.
- To nękanie.
- Nie, to jest nękanie - powiedziałam, kiwając w stronę kamery.
Zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem, dlaczego odrzuca pani darmową reklamę.
- Bo chcę zachować tę resztkę anonimowości, która mi jeszcze została - odparłam. I tak

miałam ją niedługo stracić, kiedy pojawię się na przesłuchaniu.

Bradley  oddał  mu  kamerę.  Na  jego  twarzy  malowało  się  zadowolenie,  więc  byłam

pewna, że wszystko się udało.

Stockton się cofnął.
- Jeszcze porozmawiamy. Jutro...
Bez dalszych przeszkód wyszliśmy z budynku. Westchnęłam znużona.
- Jestem twoją dłużniczką.
- Nie ma sprawy - rzekł. - Cała przyjemność po mojej stronie.
Dopiero po kilku minutach zorientowałam się, że prowadzi mnie do samochodu, jakby

nie wierzył, że jestem w stanie sama dojść na parking, nie wpadając przy tym w kłopoty.
Może i nie byłam. Ale i tak mnie to wkurzało.

- Siadam z przodu - syknęłam, kiedy znaleźliśmy się na parkingu.
Spojrzał na mnie. Zdążył już podejść do tylnych drzwi, przyjmując rolę szofera.
-  Z  przodu  lepiej  widać  -  wyjaśniłam.  Westchnął,  moim  zdaniem  z  przesadną  emfazą,

ale otworzył mi przednie drzwi.

Kiedy wyjechaliśmy na zalane słońcem ulice, zapytałam:
- Możemy zboczyć z trasy? Jeden mały przystanek. Nie musisz nawet wyłączać silnika.
Spojrzałam na niego proszącym wzrokiem. Wyglądał tak samo groźnie jak tamtej nocy,

gdy zobaczyłam go po raz pierwszy w ciemnym garniturze z kamiennym wyrazem twarzy.
Bradley nasunął okulary przeciwsłoneczne na nos, teraz już całkowicie przypominał faceta
w czerni.

- Ciągle są z tobą jakieś kłopoty.
- Ale to nie specjalnie, słowo. - Kłopoty, które sprawiałam, wynikały głównie z tego, że

mówiłam,  zanim  pomyślałam.  Na  przykład  teraz:  ktoś  inny  zrobiłby  wszystko,  żeby  tylko
nie wkurzyć Bradleya. Ale nie ja. – No proszę... Tylko jedna mała sprawa, obiecuję.

- Dokąd? Skrzywiłam się.

background image

- Do Półksiężyca?
- Nie ma mowy!
- Chcę tylko zostawić wiadomość dla Luisa, to wszystko, obiecuję.
- Nie. W żadnym wypadku.
-  Proszę?  -  Byłam  zdolna  zniżyć  się  nawet  do  błagania.  -  Alette  nie  musi  o  niczym

wiedzieć.

- Naprawdę sądzisz, że jej o tym nie powiem?
Jak  mogłam  być  tak  naiwna?  Przez  chwilę  chciałam  się  wycofać.  Ta  niczym

niewymuszona lojalność była porażająca. Oparłam łokieć na drzwiach, a głowę na ręce.

Bradley zacisnął usta i zerknął na mnie.
- Ona naprawdę chce dobrze. Troszczy się tylko o twoje bezpieczeństwo.
- Ale uważa, że wilk potrzebuje samca alfa, prawda? Nie chce puścić mnie luzem?
Nie  odpowiedział.  Niezależnie  od  tego,  co  mówił  o  Alette,  wiedziałam  swoje.

Wyjrzałam  przez  okno,  kiedy  mijaliśmy  kolejny  neoklasycystyczny  budynek.
Zastanawiałam się, co tam było.

-  No  dobrze  -  zgodził  się.  -  Na  minutkę.  Nie  dłużej.  Jeśli  mi  uciekniesz,  Alette  nie

wypuści cię więcej z domu.

Uśmiechnęłam się do niego kwaśno.
- Rozumiem.
Zatrzymał  się  na  poboczu,  ale  nie  wyłączył  silnika.  Żebym  wiedziała,  że  zegar  tyka.

Pobiegłam.  Może  spotkam  Luisa  albo  i  nie.  Może  tylko  chciałam  się  upewnić,  że  to
miejsce naprawdę istniało, że go sobie nie wymyśliłam.

Istniało naprawdę. W świetle dnia zalśnił srebrny szyld nad restauracją. Do okna było

przyklejone menu.

Zeszłam na dół.
Drzwi były otwarte na oścież, wpuszczając lekki powiew. Zajrzałam do środka. Siedziało

tam  tylko  kilka  osób,  tłumy  zjawią  się  dopiero  po  pracy  i  na  kolację.  Mężczyzna  przy
jednym  z  tylnych  stolików  pił  kawę  i  czytał  gazetę,  jakaś  para  rozmawiała  przy  barze,  a
starszy  jegomość  siedział  w  pobliżu  miejsca,  przy  którym  wczoraj  wieczorem  grał  zespół.
Nieznajomy kuli! się w znoszonym, poplamionym płaszczu i gapił się w szklankę. Ściskał ją
w  obu  dłoniach.  Był  wilkołakiem;  nie  musiałam  go  nawet  obwąchiwać.  Wyglądał  na
wilkołaka.  Szczecinkowate,  stalowoszare  włosy  jeżyły  się  na  pokrytej  plamami
wątrobowymi głowie i tworzyły gęste bokobrody, które sięgały aż do pomarszczonej szyi i
zakrywały  lekko  szpiczaste  uszy.  Tuż  nad  dolną  wargą  zauważyłam  wydłużone  kły.  Miał
grube palce zakończone ostrymi, wąskimi paznokciami. Pewnie dzieci na ulicy bały się go.

Musiał  być  wilkołakiem  od  bardzo,  bardzo  dawna  i  spędził  dużo  czasu  pod  postacią

wilka. Słyszałam o takich przypadkach, ale nigdy nikogo takiego nie widziałam: jego ciało
zapomniało, jak to jest być człowiekiem. Gdybym nie miała pojęcia o wilkołakach, patrząc
na niego, mogłabym pomyśleć, że ma artretyzm i brzydko się starzeje.

Wiedziałam, że jeśli podniesie głowę, zobaczę bursztynowo-złote oczy.
Doszłam do baru. Kiedy na niego wpadłam, zdałam sobie sprawę, że zagapiłam się na

tego mężczyznę. Pokręciłam głową, żeby pozbyć się widoku starca.

- Ty jesteś Kitty, prawda? - zapytał barman. Ten sam chłopak co wczoraj. Kiedy bliżej się

background image

mu  przyjrzałam,  doszłam  do  wniosku,  że  nie  przypomina  ani  wilkołaka,  ani  jaguara  jak
Luis. Nie miałam pojęcia, kim, do cholery, był.

- Tak, cześć.
-  Jack.  -  Podał  mi  rękę.  Uścisnęłam  ją,  a  on  odwzajemnił  uścisk  trochę  za  mocno.

Uśmiechnął się przy tym półgębkiem. Jakby chciał coś udowodnić. Był silny - silniejszy niż
można by się spodziewać po kimś jego postury.

Ale z drugiej strony tak samo było ze mną. Oparłam się o kontuar, jakby nigdy nic.
- Coś ci podać?
-  Nie,  dzięki,  chciałam  tylko  zostawić  wiadomość  dla  Luisa.  -  Kiwnęłam  w  kierunku

starszego mężczyzny przy stoliku. - Kto to?

Jack oparł się o bar łokciami i uniósł konspiracyjnie brew.
- Mówią na niego Nazista - szepnął. Zamrugałam ze zdziwienia.
-  Nie  wiem,  czy  rzeczywiście  nim  jest,  czy  nie  -  ciągnął  Jack.  -  Ale  Ahmed  mówi,  że

walczył podczas II wojny światowej i że jest Niemcem. Kto wie? Przychodzi tu codziennie o
czwartej, pije sznapsa i wychodzi bez słowa.

- Bez względu na to, czy jest nazistą, czy nie, pewnie ma sporo fantastycznych historii

do  opowiedzenia.  Tak  się  zastanawiam...  -  i  nic  nie  zdążyłam  już  zrobić,  bo  starszy
mężczyzna  przechylił  szklaneczkę,  dopijając  resztkę  alkoholu.  Wstał,  poprawił  płaszcz  i
wyszedł z baru. I tyle.

Odwróciłam się do Jacka.
- A ty? Masz jakieś ciekawe opowieści?
- Ja? Ja jestem tylko szczeniakiem. - Uśmiechnął się szeroko. - Daj mi jeszcze kilka lat.
- Oby twoje życie było nudne i żebyś nie dorobił się żadnych historii.
-  Ale  w  takim  razie  co  to  za  przyjemność?  Przyjemność?  Spiorunowałam  go  wzrokiem.

Zostawiłam  wiadomość  dla  Luisa.  Nie  żebym  miała  mu  coś  ciekawego  do  powiedzenia
poza:  „Cześć,  to  ja".  Miałam  wrażenie,  że  znowu  jestem  nastolatką,  co  było  na  swój
sposób  fajne.  Od  dawna  już  się  w  nikim  tak  nie  zadurzyłam,  a  przynajmniej  nie  w  kimś,
kto nie był aktorem.

Czułam  się  odurzona,  młoda  i  głupiutka  -  i  całkowicie  zdekoncentrowana,  co  było

straszne.  Przesłuchania  w  senacie  to  poważna  sprawa,  a  ja  ciągle  miałam  przed  oczami
Luisa w łóżku.

Bradley bez dalszych ceregieli zawiózł mnie z powrotem do Alette.
Zanim wyszłam dziś rano z domu, Emma przyniosła mi kopertę, gruby ozdobny papier,

na  którym  elegancką  kursywą  wypisano  moje  imię.  W  środku  znajdował  się  liścik
informujący,  że  Alette  liczy,  iż  dziś  wieczorem  zjem  z  nią  kolację.  Wszystko  było  bardzo
staromodne, jakby żywcem wyjęte z książek o savoir-vivre Emily Post.

Nigdy  dotychczas  nie  jadłam  w  towarzystwie  wampira  i  trochę  bałam  się,  co  z  tego

wyniknie. Ale przynajmniej nadarzała się okazja do rozmowy. Może coś z niej wyciągnę.

Zastanawiałam  się,  czy  Alette  oczekiwała,  żebym  przebrała  się  do  kolacji  w  stylu

wiktoriańskim:  jedwabne  suknie  i  garnitury.  Włożyłam  spodnie  i  bluzkę,  którą  chciałam
mieć  na  sobie  w  dniu  przesłuchania,  więc  nie  wyglądałam  jak  obszarpaniec.  Ale  przy
Alette  czułam  się  jak  Kopciuszek.  Z  drugiej  jednak  strony  bez  względu  na  to,  cokolwiek
bym na siebie włożyła, i tak czułabym się przy niej jak Kopciuszek.

background image

Ostatecznie nie „przebrałam się do kolacji". Jeśli spodnie i bluzka były odpowiednie dla

Senatu Stanów

Zjednoczonych, były też odpowiednie dla wampirzycy.
Miałam nadzieję, że nie będzie z nami Leo.
Zdrzemnęłam  się,  umyłam,  po  czym  Emma  zaprowadziła  mnie  do  jadalni  na  parterze.

Jadalnia,  tak  jak  salon,  była  klasycznie  urządzona,  ściany  były  wyłożone  boazerią  i
obwieszone  obrazami  przedstawiającymi  krajobrazy  i  martwą  naturę  z  ustrzelonym
ptactwem  i  strzelbami  myśliwskimi.  Było  też  kilka  portretów  zagniewanych  starszych
mężczyzn  i  smutnych  dam  przyodzianych  w  strojne  suknie  pełne  falban  i  koronek.  Znów
portrety, jak w salonie i na zdjęciach na piętrze. Starzy przyjaciele? Rodzina?

Na środku pomieszczenia stał długi stół. Bez trudu mogło przy nim zasiąść dwadzieścia

osób.  Przez  chwilę  myślałam,  że  wszystko  odbędzie  się  jak  na  jednej  z  tych  komedii,  w
których  dwie  osoby  siadają  po  przeciwnych  stronach  stołu  i  muszą  do  siebie  krzyczeć,
prosząc o sól. Alette stała przy krześle, a po jej prawej stronie leżało nakrycie.

- Witaj - powiedziała. - Dziękuję, że przyszłaś.
-  Dziękuję  za  zaproszenie.  -  Rozejrzałam  się  nerwowo,  ale  Alette  była  sama.  Nie  było

Leo. Odetchnęłam lekko. - Nie żebyś zostawiła mi jakikolwiek wybór, skoro Bradley przez
cały dzień nie spuszczał ze mnie oka.

Zignorowała przytyk i wskazała mi miejsce dłonią.
- Usiądź, proszę.
Na  stole  znajdowało  się  tylko  jedno  nakrycie.  Błyszczący  mahoniowy  blat  przy  jej

krześle był pusty. Powinno mi chyba ulżyć.

-  Poprosiłam  kucharkę,  żeby  przygotowała  ci  krwisty  befsztyk.  Mam  nadzieję,  że  to  ci

odpowiada.

Był  taki  czas,  kiedy  niespecjalnie  przepadałam  za  befsztykami  i  wolałam  dobrze

wysmażone mięso. Wilczyca lubiła jednak krew. Jadałam więc krwiste befsztyki.

- Tak, dziękuję. - Wskazałam na puste miejsce na stole. - A ty...
- Ja już jadłam kolację.
To  spotkanie  będzie  dziwne.  Kiedy  jedna  ze  służących  postawiła  przede  mną  talerz  ze

stekiem i ładnie ułożonymi warzywami, spodziewałam się, że za chwilę przyniesie kielich
wypełniony  gęstym  czerwonym  płynem  i  poda  go  Alette.  Chociaż  pewnie  lepiej,  że
wampirzyca nie zamierzała... jeść... w mojej obecności.

Udało  mi  się  przezwyciężyć  to,  co  wpajano  mi  przez  całe  życie  na  temat  spożywania

posiłków w obecności osób, które nic nie jedzą, i zabrałam się do steku, był wyśmienity.
Ciepły,  krwisty,  delikatny,  pikantny.  Małe  kawałki  nabierane  nożem  i  widelcem.  W  tych
kwestiach umiałam dojść do porozumienia z wilczycą.

- Powiedz mi proszę, jak było w senacie. Miałam więc być jej szpiegiem?
- Wydaje mi się, że przesłuchanie było nadawane na żywo. W sali były kamery. Mogłaś

obejrzeć.

Zmrużyła oczy.
- Byłam niedysponowana. Wzruszyłam z zaskoczeniem ramionami.
- No to mogłaś sobie nagrać. Cholera, mogłaś pewnie nawet ściągnąć sobie wszystko z

Internetu. - Nie miałam pojęcia, czy stare wampiry w ogóle korzystały z Internetu. Pewnie

background image

miała od tego ludzi.

Alette oparła brodę na dłoniach i powiedziała:
- Ale chcę usłyszeć, co ty o tym myślisz. Naprawdę chciała wiedzieć, co o tym myślę, czy

tylko sprawdzała, po której jestem stronie?

-  Dziś  zeznawał  Flemming.  Jest  szefem  centrum,  a  komisja  wypytywała  go  o  jego

projekt,  jego  dziecko.  Ale  równie  dobrze  mogłoby  chodzić  o  inny  rządowy  projekt
badawczy  wzięty  akurat  pod  lupę.  Jest  też  Duke,  który  najwyraźniej  pragnie  urządzić
sobie polowanie na czarownice. Ponieważ żyjemy w świecie politycznej poprawności, nie
może  zmusić  Flemminga  do  wyznań  typu:  „wampiry  są  złe"  albo  „wilkołaki  to  szatański
pomiot".

Flemming  wypowiada  się  o  wszystkim  bardzo  rzeczowo  i  wydaje  mi  się,  że  to  wkurza

senatora.  Zastanawiam  się  w  ogóle,  czy  to  od  początku  nie  był  jego  pomysł.  Zawsze
należał do radykałów. Może chce zyskać poklask dla swoich idei.

-  Senator  Duke  ma  bardzo  niewielkie  pojęcie  o  sprawach,  o  których  wypowiada  się  z

takim zaangażowaniem.

- Tak, ale jest też fanatykiem, który liczy się w polityce. A przez to jest groźny.
- Wilkołak boi się polityka? Uśmiechnęłam się.
- Jak na wilkołaka jestem strasznym tchórzem. Daj mi dobrego samca alfa, a zaraz się za

nim schowam.

- Nie znalazłaś do tej pory nikogo odpowiedniego, nieprawdaż?
Przypominało to trochę szukanie dobrego faceta. Ciągle miało się nadzieję, że istnieje

ideał, ale poszukiwania metodą prób i błędów były wyczerpujące.

- Jesteś bardzo wścibska.
- W ten sposób się uczę. Ta metoda, jak sądzę, tobie też nie jest obca.
- Nie zaprzeczę.
- A co zaplanowano na jutro?
- Chyba dalsze maglowanie Flemminga. Jeśli będzie to wyglądało tak samo jak dziś, do

niczego  nie  dojdą.  Mogą  całymi  dniami  prowadzić  przesłuchania,  zanim  usłyszą  to,  co
chcą  usłyszeć.  Nie  przedstawili  nawet  listy  świadków.  Jakby  wszystko  było  organizowane
na ostatnią chwilę.

- A ty kiedy zeznajesz?
- Nie wiem.
-  Duke,  jeśli  tylko  mu  się  uda,  będzie  odwlekać  twoje  zeznania  do  przyszłego

poniedziałku.

Zamilkłam i zastanowiłam się chwilę. W poniedziałek przypadała pełnia. Alette musiała

o  tym  wiedzieć.  A  Duke?  Wiedział,  że  w  dniu,  w  którym  wilczyca  znajdowała  się  tuż  pod
powierzchnią skóry, byłam w najgorszej formie? Nie chciałam w to uwierzyć.

- Mam nadzieję, że nie - odparłam.
- Na co liczysz? - spytała.
-  Chyba  chciałabym,  żeby  wszyscy  przyznali,  że  takie  rzeczy  istnieją.  I  zostawili  nas  w

spokoju.

- Uważasz, że tak właśnie się stanie?
-  Nie  wiem.  Problem  w  tym,  że  to  chyba  mało  prawdopodobne.  Pewnie  rząd  tego  tak

background image

nie zostawi i będzie próbował to wszystko uregulować.

-  Też  się  tego  obawiam.  Nie  można  do  tego  dopuścić.  Flemming,  Duke  i  cała  reszta

muszą, jak sama powiedziałaś,

zostawić nas w spokoju.
- Myślisz, że mamy na to jakiś wpływ?
-  Zawsze  pozostaje  nadzieja.  Ale  najważniejsze,  żeby  przesłuchania  zakończyły  się

konkluzją, iż nie stanowimy żadnego zagrożenia: ani dla ludzi, ani dla rządu. Sama dobrze
wiesz,  że  tak  jest.  Od  setek  lat  dbamy,  żeby  nikt  się  o  nas  nie  dowiedział,  zazdrośnie
strzeżemy  naszych  tajemnic  przed  śmiertelnikami.  A  jeżeli  już  wpadną  na  nasz  trop,  to
nie dajemy im podstaw do strachu. Być może to od ciebie zależy, czy zachowamy status
quo.

Przyczyniłam się po części do tego, że nasze tajemnice zaczęły wychodzić na jaw. Tylko

spokojnie.

- Chyba nie jestem aż takim autorytetem...
- Myślę, że się nie doceniasz. Ludzie cię słuchają, Kitty. Nie widzisz tego, bo chowasz się

za  mikrofonem.  Sugerowała,  że  dla  mnie  to  tylko  iluzja.  Że  nie  wierzę  tak  naprawdę  w
swoich słuchaczy.

Może  miała  rację?  Wkrótce  po  raz  pierwszy  spotkam  swoich  fanów.  Musiałam  stawić

im czoło i stanąć w obronie spraw, o których przez ostatni rok mówiłam na antenie.

O wiele łatwiej było schować się za mikrofonem.
-  Boję  się  wyznać  im  prawdę.  Nie  jestem  w  stanie  przewidzieć,  jakie  kroki  podejmie

komisja.

-  Konsekwencje  mogą  być  o  wiele  poważniejsze,  niż  myślisz.  Widziałaś  kiedyś  kogoś

palonego na stosie? Ja tak.

Czemu mnie to nie zaskoczyło?
- Nie dojdzie do tego. To już przeszłość.
- Być może.
Mimo  całej  tej  rozmowy  udało  mi  się  skończyć  posiłek.  Stek  był  smaczny,  a  ja  byłam

głodna.  Zaczęłam  stukać  widelcem  -  ze  stali  nierdzewnej,  a  nie  ze  srebra,  kolejny  gest
uprzejmości ze strony gospodyni - o talerz, piękną porcelanę z jakimś starym motywem.
Powinnam uważać, żeby go nie stłuc.

- To Flemming o wszystkim przesądzi - dodałam. - Jest naukowcem. W jego rękach leży

nasz los. Posłuchają go.

Alette  wyjęła  mi  z  ręki  widelec  i  położyła  z  dala  ode  mnie.  Spojrzałam  zdziwiona  na

swoją  dłoń.  Nie  zauważyłam,  kiedy  wyciągnęła  rękę.  Nie  miałam  nawet  czasu  się
wzdrygnąć.

- Sugerujesz, że bardziej powinniśmy się bać Flemminga niż Duke'a? - spytała.
- Senator jest przewidywalny. Dokładnie wiadomo, jakie ma poglądy. Ale Flemming jest

nieodgadniony. Słuchaj. Muszę poruszać się po mieście bez obstawy. Martwisz się o mnie
i  doceniam  to,  ale  chcę  się  rozejrzeć,  dowiedzieć  czegoś  o  Flemmingu  i  jego  badaniach,
przekonać,  czy  mogę  wykorzystać  kilka  nowych  kontaktów.  A  nie  uda  mi  się  tego  zrobić,
dopóki Bradley czy Leo stoją mi za plecami. Nikt nie będzie chciał ze mną rozmawiać. To
nie  tak,  że  gardzę  twoją  gościnnością.  Ale  potrafię  się  o  siebie  zatroszczyć,  przynajmniej

background image

częściowo,  i  potrzebuję  trochę  swobody.  -  Miałam  dwa  dni,  żeby  zaskarbić  sobie  jej
zaufanie.  Nie  będzie  łatwo,  zwłaszcza  że  już  raz  jej  uciekłam.  A  nawet  dwa.  Ale  jeśli
pragnęła  mieć  we  mnie  sprzymierzeńca,  musiała  wiedzieć,  że  trzymając  mnie  na  smyczy,
nie może oczekiwać ode mnie lojalności.

- Nie mówisz tego, żeby wyrwać się na spotkanie z człowiekiem-jaguarem z brazylijskiej

ambasady, co?

Oparłam się o krzesło i przybrałam minę niewiniątka.
- Może tylko troszeczkę.
Przyglądała mi się, zaciskając usta w kpiącym uśmieszku. Po chwili powiedziała:
-  Chyba  nie  mogę  cię  za  to  winić.  No  dobrze.  Ale  chcę  usłyszeć  o  wynikach  twojego

dochodzenia.

- Umowa stoi. - Przyszła służąca, żeby posprzątać ze stołu, a po chwili przyniosła deser:

mus czekoladowy w kryształowym pucharku. Mój Boże, czym sobie zasłużyłam na deser?
Służąca była człowiekiem. Dotychczas widziałam tylko niewielką część domu. Zaczęło mnie
to stresować. - Alette, mogę wiedzieć gdzie są pozostali?

- Pozostali?
- Poznałam ciebie i Leo. Ale musisz mieć jakąś... świtę. Wampirzą świtę.
Powstrzymała się od cierpkiego uśmiechu.
- Pewnie sądzisz, że mistrz wampirów otacza się naśladowcami, żeby podkreślić swoją

władzę.

Ogromne  sale  pełne  nadętych,  nowobogackich  wampirów  -  tak,  takie  właśnie  miałam

wyobrażenie.

-  Niezwykle  starannie  dobieram  sobie  ludzi,  których  powołuję  do  takiego  życia,  do

takiej egzystencji. To trudna droga. Wymagam od innych czystej motywacji. Nie poznałaś
innych  wampirów,  bo  po  prostu  ich  nie  ma.  Jest  tylko  nasza  dwójka.  Nie  skazałabym
nikogo na wieczność przy moim boku, Kitty.

Widziała  w  Leo  coś,  czego  ja  w  nim  nie  dostrzegłam.  Musiała  cieszyć  ją  myśl  o

wieczności u jego boku. A ja nawet nie mogłam przebywać w tym samym pomieszczeniu
co on.

 

background image

Rozdział 5

 

Następnego dnia przejrzałam gazety i ważniejsze serwisy internetowe w poszukiwaniu

wzmianek  na  temat  przesłuchań.  Chciałam  się  przekonać,  co  pisze  prasa.  Tylko
„Wiadomości z Szerokiego Świata" poświęciły temu

tematowi  jeden  nagłówek:  „Czy  senat  opanowały  wampiry?"  Takie  teksty  nie  były

raczej  przydatne.  Zresztą  przestałam  się  interesować  tym  szmatławcem  już  wcześniej,
kiedy  napisali,  że  moja  audycja  przemyca  ukryte  sygnały  i  kontroluje  ludzkie  umysły,
zmuszając  nastolatki  do  przyłączenia  się  do  satanistów,  a  do  tego  wyciąga  pieniądze  od
ich rodziców.

O  ile  komisja  nie  podejmowała  zagadnień  związanych  z  katastrofami  lub  skandalami,

których  dopuszczali  się  czołowi  politycy,  o  tyle  zwykle  nie  trafiały  na  pierwsze  strony
gazet. „W senacie rozpoczęły się przesłuchania" na czwartej stronie „Washington Post" to
było  wszystko.  Do  tego  czarno-białe  zdjęcie  Flemminga  spoglądającego  zaspanym
wzrokiem na senatorów. Zamieścili też dowcipną ramkę: „Ustalmy fakty". Podano w niej
definicje terminologii, która posługiwał się doktor. Wszystko to ukazywało temat w takim
świetle, w jakim przedstawiał go Flemming.

Sprowadzając  niewyjaśnione  do  tej  pory  zjawiska  do  zwykłej  choroby.  Ni  mniej,  ni

więcej. Nie ma się czego bać, jeśli je zrozumiemy, nie będzie tak źle.

Na  następnym  posiedzeniu  siedziałam  na  tym  samym  miejscu,  w  tylnej  części  sali,  z

Benem. Po drugiej stronie sali usadowił się Roger Stockton, by mieć doskonały widok na
członków komisji. Kilka razy przyłapałam go na tym, jak mnie filmuje. Nic nie mogłam na
to poradzić, jeśli nie chciałam urządzać scen.

Flemming zeznawał kolejne dwie godziny zarzucany dalszymi pytaniami.
Senator  Dekę  Henderson,  republikanin  z  Idaho,  był  jednym  z  tych  polityków,  którzy

zgrywali  kowbojów  i  uchodzili  za  swojaków  wiernych  swoim  korzeniom.  Pod  sztruksową
marynarką miał kowbojską koszulę zapiętą po szyję, a przy pasku dużą srebrną sprzączkę.
Nieodłącznym  atrybutem  był  również  kowbojski  kapelusz,  który  senator  natychmiast
zakładał, gdy tylko znalazł się na dworze. Pewnie karierę zaczynał na ranczu, co stanowiło
jakieś usprawiedliwienie. Nie można było stwierdzić z całą pewnością, że ten strój to tylko
zabawa w przebierańców.

Henderson powiedział:
- Skoro przebadał pan już te choroby, ile jeszcze czasu panu trzeba, żeby wynaleźć na

nie  lekarstwo?  Co  pańskim  zdaniem  należy  zrobić,  żeby  zapobiec  ich  rozprzestrzenianiu
się?

Zwykłe pytania w kontekście nowej, nieznanej choroby. Słuchałam uważnie odpowiedzi

Flemminga. Odchrząknął nerwowo.

-  Panie  senatorze,  to  dość  nietypowe  jednostki  chorobowe.  Po  pierwsze,  mimo  że  na

ich  skutek  zmienia  się  całe  życie,  nie  są  szczególnie  wyniszczające.  Wręcz  przeciwnie.
Zapewniają pacjentom niezwykłą odporność i zdolność szybkiej regeneracji.

- Ale nie znalazł pan lekarstwa?
- Nie, panie senatorze.

background image

- A w ogóle próbował pan je znaleźć?
Po dłuższej ciszy Flemming odparł spokojnie:
-  Bardzo  szczegółowo  zbadałem  te  niezwykłe  objawy  w  nadziei,  że  uda  mi  się  je

zrozumieć.  Bo  jeśli  zrozumiemy  mechanizmy  odpowiedzialne  za  długowieczność  u
wampirów czy odporność wilkołaków na choroby i kontuzje, proszę tylko pomyśleć, jakie
możliwości  otwiera  to  przed  medycyną.  Mam  przy  sobie  dokumentację  pacjenta,  u
którego  potwierdzono  obecność  wirusa  HIV  i  u  którego  po  zarażeniu  likantropią  kolejne
testy na HIV dały wynik negatywny.

Wtrącił się Duke:
-  Zamieniłby  pan  każdego  w  wilkołaka,  żeby  zapobiec  zachorowaniu  na  AIDS?  Czy  to

chce pan powiedzieć?

-  Nie,  oczywiście,  że  nie.  Ale  myślę,  że  wszyscy  się  zgodzimy,  że  im  więcej  wiemy  na

temat tych chorób, tym większą mamy nad nimi kontrolę.

Duke  odchylił  się  i  uśmiechnął.  Nie  widziałam  twarzy  Flemminga,  co  mnie

denerwowało. Wyglądało to tak, jakby wymienili między sobą znaczące spojrzenia, jakby
wcześniej się już dogadali.

Błędnie  zakładałam,  że  naukowiec  i  fanatyk  religijny  nie  są  w  stanie  ze  sobą

współpracować. Nigdy jednak nie brałam pod uwagę, że może im chodzić o jedno, że bez
względu na wszystko chcą dowieść prawdy.

Po zakończeniu posiedzenia wyszliśmy z Benem na korytarz.
Nachyliłam  się,  żeby  nikt  nie  mógł  mnie  podsłuchać.  Zwłaszcza  Stockton,  który  dorwał

akurat Flemminga.

-  Flemming  musi  mieć  gdzieś  biuro  w  Waszyngtonie.  Możesz  się  dowiedzieć  gdzie?

Mam jego numer, jeśli to coś pomoże.

Ben wyciągnął z teczki kartkę i podał mi ją.
- Już załatwione.
Był to czysty arkusz papieru firmowego z nazwiskiem Flemminga i adresem. Doktor miał

biuro przy Centrum Medycznym Państwowego Instytutu Zdrowia w Bethesdzie.

Rozpromieniłam się.
- Dzięki, Ben. Jesteś niesamowity.
- To moja praca. - Odwracałam się do wyjścia, kiedy dodał: - Czekaj. Dowiedziałem się

jeszcze czegoś. Wspominał ci coś o służbie wojskowej?

- Flemming był w wojsku?
- Tak. Złożyłem podanie o odpis jego akt z wojska. Wtedy będę wiedział coś więcej. Ma

też powiązania z CIA.

Zamurowało mnie.
- Żartujesz. Trudno w to uwierzyć. - Wpatrzyłam się w pustą kartkę papieru firmowego,

jakby mogła mi zdradzić prawdę na temat Flemminga.

Ben wzruszył ramionami.
- Uważaj na siebie i tyle.
Zbyt  wiele  pytań  i  za  mało  czasu,  żeby  poszukać  odpowiedzi.  Zasalutowałam  mu

żartobliwie, po czym wybiegłam z budynku.

Na  zewnątrz  włączyłam  znów  komórkę.  Na  wyświetlaczu  pojawiła  się  informacja  o

background image

trzech  nieodebranych  połączeniach,  wszystkich  od  mamy.  Pomyślałam  o  najgorszym:  był
wypadek. Ktoś zginął. Natychmiast oddzwoniłam.

- Mamo?
- Cześć, Kitty!
- Co się stało?
- Nic.
Przewróciłam oczami i stłumiłam przekleństwo.
- Dzwoniłaś do mnie wcześniej?
- Tak, bo muszę cię o coś spytać, tata mówi, że widział cię dziś po południu w telewizji

podczas  przesłuchań  na  temat  wampirów.  Podobno  siedziałaś  na  widowni.  Ale  ja  nie
chciałam mu wierzyć. To prawda?

Zawahałam się. Rzecz nie w tym, że mama się wścieknie, gdy przytaknę, ale w tym, że

jej  o  tym  nie  wspomniałam  i  nie  dałam  jej  szansy  na  to,  żeby  obdzwoniła  całą  rodzinę  i
nagrała wszystko na wideo.

- Tata ogląda takie rzeczy? - spytałam.
- Przerzucał kanały - tłumaczyła się. Westchnęłam.
- No to pewnie mnie widział. Byłam na widowni.
- Czy to nie wspaniałe?
- Nie bardzo. Raczej stresujące. Ja też będę zeznawać.
- Daj znać kiedy, żebyśmy mogli to nagrać.
To nie było szkolne przedstawienie. Ale nie wytłumaczę jej tego.
- Świetnie, mamo. Słuchaj, muszę coś załatwić. Pogadamy później, okej?
- Okej, muszę zadzwonić do taty i o wszystkim mu powiedzieć.
- Dobrze. Pa...
- Kocham cię.
- Ja ciebie też. - Rozłączyłam się. Czemu zawsze czułam się winna, kiedy rozłączałam się

z moją matką?

Nie miałam czasu, żeby jechać dziś za Flemmingiem. Miałam spotkanie.
O  piętnastej  pięćdziesiąt  pięć  siedziałam  w  Półksiężycu  przy  stoliku  obok  baru  ze

szklanką wody dla mnie i szklaneczką sznapsa. Punktualnie o wyznaczonej porze do klubu
wszedł  starszy  mężczyzna.  Zrobił  trzy  kroki,  po  czym  stanął  w  bezruchu,  gapiąc  się  na
mnie.

Nie  spytałam,  kiedy  zaczął  tu  przychodzić.  Pewnie  na  długo  przed  tym,  zanim  Jack

zaczął tu pracę. Kiedy ostatnim razem ktoś zakłócił jego rytuał? Na pomarszczonej twarzy
malował się niepokój. Widać było, że analizuje nową sytuację.

Skinęłam  zachęcająco  na  puste  krzesło,  ale  się  nie  uśmiechnęłam  i  nie  patrzyłam  mu

prosto w oczy. Mógłby to uznać za wyzwanie, jak i odsłonięte zęby w uśmiechu. Starałam
się zachowywać spokojnie i ulegle, jak grzeczny młody wilczek w stadzie. Jeśli fizycznie tak
bardzo przypominał wilka, to pewnie odczyta wysyłane mu sygnały.

Podszedł powoli do stolika, cały czas uważnie mnie obserwując, i zajął puste miejsce.
-  Czego  chcesz?  -  spytał  z  wyraźnym  niemieckim  akcentem.  Mówił  zachrypniętym

głosem.

- Porozmawiać. Zbieram różne historie. A domyślam się, że pan zna ich dużo.

background image

- Phi. - Upił łyk z szklanki. - Nie ma o czym mówić.
- Nic a nic?
-  Myślisz,  że  takiej  ślicznej  młódce  jak  ty  uda  się  zmiękczyć  serce  starego  człowieka?

Jednym drinkiem i rumieńcem? Nic z tego.

-  Jestem  tu  nowa.  -  Nie  poddawałam  się  tak  łatwo.  -Przyjechałam  do  miasta  dwa  dni

temu  i  staram  się  po  prostu  dowiedzieć  jak  najwięcej,  zanim  wyjadę.  Do  tej  pory  żyłam
właściwie  pod  kloszem.  Przez  jakiś  czas  należałam  do  watahy.  Wszystko  wyglądało
zupełnie inaczej niż tu.

- Naprawdę? - Ściągnął z zaciekawieniem brwi. Wiedziałam, że jeśli będę wystarczająco

długo  gadać,  w  końcu  mi  przerwie.  Pokiwałam  energicznie  głową.  Skrzywił  się  i  pokręcił
głową.

-  Wataha.  To  przeżytek.  W  dawnych  czasach  była  potrzebna,  żeby  zapewnić

bezpieczeństwo. Żeby bronić się przed myśliwymi, przed rywalami, przed wampirami. Ale
dziś? Łatwiej o przekupstwo. Niedługo nie będzie już żadnych watah, uwierz mi.

Pomyślałam o Carlu, moim byłym samcu alfa, który nie miał dla mnie litości, bo dzięki

temu czuł się ważny.

Miałam nadzieję, że starzec ma rację.
- Nazywam się Kitty - odparłam. Popatrzył na mnie spod swoich gęstych brwi.
- To jakiś żart?
-  Niestety,  nie.  -  Nigdy  nie  widziałam  powodu,  żeby  zmieniać  imię  tylko  dlatego,  że

zakrawało na kpinę.

Patrzył  na  mnie  długo  i  uporczywie,  jakby  się  wahał,  czy  zdradzić  mi  coś  ważnego.  W

końcu rzucił:

- Fritz.
- Miło mi cię poznać.
-  Wyjedziesz  i  za  tydzień  o  tobie  zapomnę.  -  Przyjrzał  się  z  namysłem  swojej  szklance,

po czym pokręcił głową.

-  Muszę  jednak  stwierdzić,  że  ciebie  akurat  zapamiętam,  Kitty.  -  Parsknął  krótkim

śmiechem.

Musiałam  się  uśmiechnąć.  To,  że  w  ogóle  cokolwiek  zdołało  go  rozbawić,  dodało  mi

otuchy. Blokada została przełamana.

Opróżnił szklankę, tak samo jak dzień wcześniej.
- Napijesz się jeszcze? Pokręcił głową i odsunął krzesło.
- Tylko jedna. Idę. Do widzenia.
-  Ale  dokąd?  -  zapytałam.  -  Mieszkasz  w  Waszyngtonie?  Czym  się  zajmujesz?  Dokąd

idziesz?

Powiedziałam za dużo, przekroczyłam granicę, zanim zdobyłam jego zaufanie. Nigdy już

nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Spojrzał na mnie przez ramię i wyszedł, otulając się
mocniej płaszczem.

Jack podszedł, żeby zabrać pustą szklankę i wytrzeć stolik.
- Dobra robota - pochwalił mnie. - Pracuję tu od roku i nie wiedziałem, żeby powiedział

więcej niż jedno słowo.

Potrzebowałam więcej, jeśli chciałam, żeby opowiedział mi jakąś historię. Jeśli miałam

background image

go przekonać do wystąpienia w radiu... Ale chyba za wysoko mierzyłam.

Nagle  w  drzwiach  pojawił  się  Luis  i  wszystkie  przykre  myśli  nagle  się  ulotniły.

Rozpromieniłam  się,  gdy  zobaczyłam,  że  on  również  ma  błogą  minę.  Zabrał  mnie  na
owoce morza, a potem do siebie, ale tym razem Leo nie dobijał się już do drzwi.

Następnego ranka pojechałam do Bethesdy w poszukiwaniu doktora Flemminga.
Według  adresu  z  papieru  firmowego  powinien  mieć  siedzibę  w  Klinice  Magnusona,  w

szpitalu z lat pięćdziesiątych.

Musiałam się wylegitymować przy bramie, okazać dowód i tak dalej. Przyznałam się, że

idę  się  zobaczyć  z  Flemmingiem.  Ponieważ  na  cały  kompleks  składało  się  kilka  szpitali,
ochrona nie robiła problemów. Dali mi przepustkę i wpuścili do środka.

Gabinet  Flemminga  znajdował  się  w  podziemiach.  Wyszłam  z  windy  na  korytarz,

niepewna, czego się spodziewać. Światło jarzeniówek odbijało się od porysowanych kafli
na podłodze i od brudnobiałych ścian. Minęłam beżowe drzwi, potem drugie, na obydwu
były plastikowe plakietki: białe litery wycięte na czarnym tle. Oznaczenia ewakuacyjne na
końcu korytarza informowały, co robić w nagłym wypadku, a czerwone linie na podłodze
wskazywały  usłużnie  kierunek  do  najbliższego  wyjścia.  Niezależnie  od  tego,  na  co  szły
nasze podatki, na pewno nie na wystrój wnętrz.

W budynku unosił się szpitalny zapach, antyseptyczny i przesycony lekarstwami. Usilne

próby zachowania czystości nie były w stanie całkowicie ukryć choroby, rozpadu, tego, że
przebywający tu ludzie cierpieli i byli nieszczęśliwi.

Próbowałam nie oddychać zbyt głęboko.
Minęłam  kilka  nieoznaczonych  drzwi  i  w  końcu  znalazłam  tabliczkę  z  nazwiskiem

Flemminga.  Od  pięciu  minut  nikogo  nie  widziałam.  Wyglądało  na  to,  że  nikt  tu  nie
zagląda.  Zapukałam  i  zaczęłam  nasłuchiwać.  Ktoś  był  w  środku.  Nachyliłam  się  i
spróbowałam  zidentyfikować  dochodzące  z  wnętrza  odgłosy.  Mechaniczny,  monotonny
warkot. Szelest gniecionego papieru. Niszczarka wyrabiająca nadgodziny.

A jeśli to nie wystarczyło, żebym nabrała podejrzeń...
Zapukałam  głośniej  i  nacisnęłam  klamkę.  Drzwi  były  zamknięte,  a  żeby  je  otworzyć,

potrzebna była karta magnetyczna.

Niestety,  nie  mogłam  się  wsunąć  i  zaskoczyć  doktora.  Zaczęłam  szarpać  z  uporem  za

klamkę.  Niszczarka  do  papieru  stęknęła  i  zamilkła.  Czekałam  na  kroki,  ciężki  oddech,
odgłos odbezpieczanego pistoletu – na cokolwiek. A może Flemming - czy ktokolwiek tam
był -wymknął się tyłem? Zastanawiałam się, czy Bradley potrafiłby otworzyć taki zamek.

Zastanawiałam  się  nawet,  czy  jestem  gotowa  na  szperanie  w  kuble  na  śmieci

Flemminga  i  składanie  w  całość  skrawków  pociętych  dokumentów,  żeby  się  dowiedzieć,
co ukrywa doktor?

Nie byłam dobra w puzzle.
Nagle rozległy się kroki, na które czekałam, człapanie mokasynów na linoleum.
-  Tak?  -  Odezwał  się  jakiś  głos.  To  był  Flemming.  Przybrałam  swój  najbardziej  radosny

radiowy ton.

- Dzień dobry! Czy to tu można się zapisać na zwiedzanie laboratorium?
Zamek  kliknął  i  drzwi  się  uchyliły.  Flemming  spojrzał  na  mnie  z  zaniepokojonym

zdumionym wyrazem twarzy.

background image

- Co pani tu robi?
Odwrócił  się,  zostawiając  uchylone  drzwi.  Uznałam  to  za  zaproszenie  i  weszłam  do

środka.

W pomieszczeniu panował bałagan, jakby przeszło przez nie tornado, ale nie do końca

tak było. Wszystko tu miało swoje miejsce, a stosy papierzysk i książek leżały tu od lat, z
czasem tylko przerzucane na inne, równie wysokie sterty. Dokumenty, teczki, czasopisma,
dzienniki  branżowe,  podkładki  tekturowe  -  to  właśnie  zobaczyłam,  kiedy  rozejrzałam  się
po pokoju. Zalegały na podłodze wokół dwóch biurek, wychylały się z kątów i blokowały
dostęp  do  regałów  pod  ścianami.  Na  biurkach  stały  trzy  komputery  -  dość  przestarzałe.
Jeśli  spodziewałam  się  zobaczyć  lśniącą  bezduszność  nowoczesnego,  tajnego
laboratorium  rządowego,  zawiodłam  się.  Bardziej  przypominało  to  gabinet  adiunkta  na
biednym wydziale uniwersyteckim. Z tyłu znajdowały się drzwi z matową szybą.

Pewnie prowadziły do składziku na płaszcze i parasole.
Pod  jedną  ze  ścian  stała  niszczarka  do  papieru.  Flemming  podszedł  do  niej  i  do  stosu

dokumentów na stoliku obok.

- Wszystko w porządku, panie doktorze?
- Tylko sprzątam.
- Na wypadek, gdyby musiał się pan stąd wynieść, czy to chce pan powiedzieć?
- Może.
-  A  więc  dziś  nici  z  wycieczki  po  laboratorium?  -Uruchomił  znów  niszczarkę,  a  ja

musiałam mówić głośniej, żeby przekrzyczeć hałas.

- To nie najlepsza pora.
- Mogę w takim razie przyjść jutro?
- Nie.
- I nie ma pan żadnych stażystów, którzy mogliby mnie oprowadzić?
- Nie. Jestem sam.
Ten widok uświadomił mi, że Flemming nie tylko się bał, że straci dofinansowanie; on

już prawie je stracił.

Komputery były włączone, ale na każdym migał tylko wygaszacz ekranu. Zastanawiałam

się, czy nie wpaść przypadkiem na biurko i zerknąć, co się pojawi na ekranie. Może jakiś
plik tekstowy z nagłówkiem: „A oto prawda na temat laboratorium Flemminga".

Posuwałam  się  powoli,  żeby  zobaczyć,  co  leży  na  górze  każdej  sterty  papierów.  Były

tam  tabele,  wykresy,  statystyki  i  artykuły  z  nagłówkami  po  łacinie.  Jeśli  nie  siądę  i  nie
przejrzę dokumentów, nic z tego bajzlu nie wyłapię.

Strasznie chciałam zerknąć na to, co wrzucał do nisz-czarki.
Ale  Flemming  obserwował  mnie  przez  ramię,  nie  przestając  wsuwać  kolejnych  kartek

do niszczarki.

- Myśli pan, że komisja nie byłaby zainteresowana tym, co pan w tej chwili niszczy?
- To nie pani sprawa.
-  Domyślam  się,  że  jeśli  spytam,  co  tak  naprawdę  chce  pan  osiągnąć  tymi  badaniami,

nie odpowie pan?

- Czy każdego pani traktuje tak, jakby występował w pani audycji?
Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam, ale chyba miał rację. Wzruszyłam ramionami.

background image

- Mówiłem już pani, że to czysta nauka, ustalanie faktów, badania, nic poza tym.
-  Wspomniał  pan  podczas  przesłuchania  o  poszukiwaniu  tajemnicy  nieśmiertelności

wampirów.

Skończyły mu się kartki, które wrzucał do niszczarki. W pokoju zapadła cisza. Po chwili

powiedział:

-  Chodziło  mi  o  zastosowanie  tego  fenomenu  w  medycynie.  To  wszystko.  Rządowe

programy nastawiają się na badania, które prowadzą do czegoś pożytecznego. To właśnie
chce usłyszeć komisja. Musiałem im coś dać.

- A udało się panu? Odkrył pan sekret nieśmiertelności wampirów?
Pokręcił  głową  i  na  moment  z  jego  twarzy  zniknęło  pełne  czujności  napięcie.

Naukowiec, dociekliwy i rozmowny, wziął górę nad paranoicznym badaczem.

- Wydaje się, że to nie kwestia fizjologii. Ich ciała na poziomie komórkowym przestają

się starzeć. Rozkład komórek po prostu ustaje. Jakby wszystko odbywało się na poziomie
atomów, kwantów, a nie biologicznym.

Wygląda na to, że wykracza to poza moją wiedzę. - Uśmiechnął się kwaśno.
- Jak magia - rzuciłam.
- Słucham?
- Fizyka kwantowa zawsze była dla mnie jak magia. To wszystko.
- Jestem dość zajęty i mimo że pani towarzystwo jest bardzo miłe, nie mam teraz czasu

na rozmowę.

- A kiedy będzie pan miał? Spojrzał na mnie.
- Nie wiem.
- To znaczy nigdy Kiwnął lekko głową.
Wyszłam. Drzwi zamknęły się za mną i usłyszałam szczęk zamka.
 

background image

Rozdział 6

 

Wyznaczono  mi  termin  przesłuchania  na  to  popołudnie.  Byłam  spięta  i  niespokojna.

Chciałam mieć już to wszystko za sobą.

Szłam  z  Benem  korytarzem  w  stronę  sali,  w  której  obradowała  komisja.  Jakieś  pięć

metrów od drzwi złapałam go za ramię, żeby go zatrzymać.

Rozpoznałam sylwetkę mężczyzny, który opierał się o ścianę. Wszędzie bym go poznała.

Nie  pasował  do  tego  miejsca.  Był  ubrany  w  czarną  koszulkę,  sprane  dżinsy,  buty
motocyklowe,  co  kontrastowało  z  biznesowym  stylem  stolicy,  tak  popularnym  na
Wschodnim  Wybrzeżu.  W  jednej  ręce  trzymał  skórzaną  kurtkę.  Ochrona  nie  kazała  mu
nawet odpiąć kabury, w której cały czas miał pistolet.

Dobrze wiedziałam, co zobaczę, kiedy mężczyzna odwróci się w naszą stronę. Miał koło

trzydziestki,  brązowe  włosy,  przycięte  wąsy  i  zmarszczone  brwi.  Gdy  coś  go  bawiło,
zmarszczki ustępowały miejsca uśmieszkowi, jak w tej chwili. Cormac.

Ktoś  wpuścił  tu  uzbrojonego  Cormaca.  Gdzie  ochroniarze  mieli  oczy?  Jak  się  tu

przekradł?  Przez  chwilę  poczułam  przypływ  paniki.  Rozejrzałam  się  w  poszukiwaniu
najbliższego  wyjścia,  które  znajdowało  się  za  mną  -  mogłam  się  tam  znaleźć  w  jednej
chwili.

Nagle  uświadomiłam  sobie,  że  ostatnim  razem,  kiedy  widziałam  Cormaca,  omal  nie

zaprosiłam  go  na  noc.  Może  to  nie  był  wyłącznie  strach?  Nie  chciałam  znowu  przeżywać
tego mętliku w mojej głowie, który powstawał na widok tego mężczyzny.

-  Co  za  cholera?  -  mruknął  Ben,  gdy  go  dostrzegł.  Cormac  odsunął  się  od  ściany,

skrzyżował  ręce  i  stanął  naprzeciwko  nas.  Ben  przyjął  taką  samą  pozycję  ze
skrzyżowanymi  ramionami  i  kwaśną  miną.  Był  kilka  centymetrów  niższy  i  trochę
szczuplejszy niż płatny zabójca, ale odpowiedział mu takim samym zachowaniem.

- Co ty tu, do cholery, robisz? - Cormac odezwał się pierwszy.
Bez wzruszył nonszalancko ramionami.
- Reprezentuję moją klientkę.
Najdziwniejsze  było  to,  że  to  Cormac  polecił  mi  Bena.  No  i  z  tego,  co  mi  wiadomo,  to

dzięki Benowi nie wylądował w więzieniu. Żaden z nich nie zająknął się na ten temat.

- Co ty tu robisz? - wtrąciłam się.
Oczy mu zalśniły, jakby moje słowa szczerze go rozbawiły.
-  Komisja  chciała  mieć  pod  ręką  kogoś  doświadczonego  na  wypadek,  gdyby  sprawy

wymknęły  się  spod  kontroli.  Duke  zadzwonił  do  mnie  i  zatrudnił  w  roli  dodatkowej
ochrony. Cudownie, nieprawdaż?

Przez  cały  tydzień  w  sali  była  ochrona.  Znając  Duke'a  i  jego  paranoję,  mogłam  mieć

pewność,  że  wszyscy  byli  uzbrojeni  w  srebrne  kule.  To  właśnie  były  „specjalne"  metody
zabijania nadnaturalnych: kołek wbity w serce czy srebrna kula zabiłyby każdego.

Mogłam  się  mylić.  Zwykli  ochroniarze  mogli  pozostać  przy  swoich  zwyczajach.  Zamiast

dawać  strażnikom  srebrne  kule  na  wypadek,  gdyby  wezwany  na  świadka  wilkołak  wpadł
w szał, może lepiej wezwać kogoś bardziej odpowiedniego do takiej roboty? Cormac był
zawodowcem,  jak  lubił  o  sobie  mawiać.  Płatnym  zabójcą  i  łowcą  głów  w  jednym,

background image

specjalizującym  się  w  likantropach,  który  dla  przyjemności  ubił  też  na  boku  kilka
wampirów.  Mieliśmy  parę  starć.  Pomogliśmy  też  sobie  po  tym,  jak  udało  mi  się  go
przekonać, żeby mnie nie zabijał. Ten facet przerażał mnie nie na żarty. A teraz stał tu z
pistoletem i patrzył na mnie tak, jakby właśnie rozpoczął się sezon łowiecki.

Wyglądało na to, że paranoja Duke'a nie miała granic.
-  Nie  zastrzeliłbyś  mnie,  prawda?  -  Poczułam,  że  moje  oczy  robią  się  wielkie  jak  u

szczeniaka. Po tym, co razem przeszliśmy, nie powinien z taką radością jechać przez cały
kraj, licząc, że mnie w końcu dopadnie.

Przewrócił oczami.
-  Norville,  gdybym  naprawdę  myślał,  że  stracisz  nad  sobą  kontrolę,  nie  przyjąłbym

zlecenia. Widziałem cię w akcji, jesteś okej.

Spojrzałam pytająco na Bena. Miał cały czas taki sam kpiący wyraz twarzy.
-  Nie,  nie  zastrzelę  cię  -  dodał  naburmuszony  Cormac.  -  Chyba  że  nie  zapanujesz  nad

sobą.

- Jeśli zastrzelisz moją klientkę, pozwę cię - zagroził mu Ben, ale uśmiechał się, jakby to

był dobry żart.

- Tak? Naprawdę? - Cormac wyglądał na lekko urażonego.
Czy  Ben  mógłby  pozwać  Cormaca  za  to,  że  mnie  zabił,  i  bronić  go  jednocześnie  przed

zarzutem morderstwa?

Byłam wkurzona.
Dzisiaj  w  sali  mieli  być  także  kulturoznawcy  z  Princeton.  Wypowiadali  się  na  temat

legend  krążących  wśród  ludów  z  całego  świata,  a  dotyczących  istot  nadnaturalnych,  i
próbowali  wyjaśnić  je  zwykłymi  zjawiskami  przyrodniczymi.  Kiedy  rozpoczęły  się  pytania,
poczułam  niemal  ulgę,  bo  Duke  zjechał  ich  równie  bezlitośnie  co  Flemminga.  Wyglądało
na to, że senator wojował ze wszystkimi. Flemminga pokonał wampirami.

Kulturoznawców - Biblią.
-  Panie  profesorze,  czy  sugeruje  pan,  że  Pismo  Święte,  na  które  powołują  się  miliony

obywateli tego kraju, to jedynie zbiór bajek i podań ludowych? Czy to właśnie ma pan na
myśli? Z całym szacunkiem, ale moi wyborcy na pewno się z panem nie zgodzą.

Akademicy nie byli w stanie odeprzeć tego rodzaju argumentacji.
Duke  wezwał  jednego  z  pomocników  komisji.  Potem  wyszedł.  Pozostali  senatorowie

zaczęli  się  naradzać,  a  na  widowni  rozległ  się  pomruk.  Po  chwili  senator  Henderson
obwieścił zakończenie obrad na ten dzień. Ostatecznie nie złożyłam zeznań.

Oczekiwanie  wywoływało  we  mnie  najgorszy  możliwy  rodzaj  stresu.  Nie  miało

znaczenia,  jak  bardzo  się  denerwowałam  przed  rozpoczęciem  audycji,  jak  bardzo  się
martwiłam,  że  mój  gość  nie  przyjdzie  lub  że  ktoś  zadzwoni  ze  sprawą,  z  którą  sobie  nie
poradzę. Albo że temat wymknie się spod kontroli. Jednak z chwilą rozpoczęcia programu
wszystkie  obawy  mijały.  Denerwowałam  się  tylko  wtedy,  kiedy  nic  nie  robiłam,  i
wymyślałam kolejne scenariusze tego, co może pójść nie tak.

Im  dłużej  siedziałam  bezczynnie  na  przesłuchaniach,  tym  bardziej  byłam  niespokojna.

Kiedy w końcu przyjdzie mi zeznawać, na pewno będę roztrzęsiona.

Cormac został z tyłu, opierał się o drzwi w miejscu, z którego miał widok na całą salę.

Kiedy  członkowie  komisji  wyszli,  a  widzowie  zaczęli  się  rozchodzić,  podszedł  do  naszego

background image

rzędu i siadł obok Bena.

- Od początku to tak wygląda?
Ben skrzyżował ramiona i oparł się wygodniej.
- Nie. Do tej pory byli bardzo rzeczowi. Może im się znudziło.
Skrzywiłam się.
- To nie ma znaczenia i tak muszą mi pozwolić mówić. Jechałam przez cały kraj, jestem

tu od trzech dni, naprawdę nie mogli mnie dopuścić do głosu?

- Teoretycznie mogą zrobić wszystko, co im się spodoba - stwierdził Ben.
Jeden  z  pomocników  senatora  Duke'a,  młody  mężczyzna  w  garniturze,  zbliżył  się  do

nas.  To  znaczy  domyślałam  się,  że  to  pomocnik  Duke'a,  bo  senator  wrócił  na  salę  i
uważnie nas obserwował. Mężczyzna obrzucił mnie i Bena spojrzeniem, po czym nachylił
się i zaczął szeptać do Cormaca.

-  Senator  chciałby  zamienić  z  panem  słowo,  jeśli  nie  ma  pan  nic  przeciwko.  -  Czekał,

jakby chciał, żeby łowca od razu z nim poszedł.

Cormac  celowo  się  nie  spieszył.  Dopiero  po  chwili  ruszył  w  stronę  Duke'a.  Było  jasne,

dlaczego został wezwany.

Duke nie potrzebował mikrofonu, żeby można go było usłyszeć.
-  Nie  mówił  pan,  że  jest  z  nią  zaprzyjaźniony!  Cormac  mówił  przytłumionym  głosem,

więc go nie słyszałam.

Duke odpowiedział:
-  Czy  wyrażenie  „konflikt  interesów"  coś  panu  mówi?  Najwyraźniej  nie  znał  Cormaca

zbyt dobrze. Bo nawet ja wiedziałam, jak to się skończy.

- Zwalniam pana! Nie należy już pan do ochrony! Proszę opuścić budynek!
Z  równie  obojętną  miną,  z  jaką  podchodził  do  Duke'a,  Cormac  oddalił  się  teraz  z

kpiącym uśmiechem.

- Pozwij faceta za to, że chciał sobie łatwo dorobić - rzucił.
-  Moglibyśmy?  -  spytał  Ben.  -  To  znaczy  pozwać  go.  Doszło  do  złamania  warunków

umowy?

- Nie. - Cormac pokręcił głową. - Stawka była za zabójstwo.
Ben zawahał się chwilę, po czym dodał:
- Za zabójstwo? Zabawne.
- Ani trochę - przerwałam. - To nie jest ani trochę zabawne.
Szkoda tylko, że obaj szczerzyli się w uśmiechu. Westchnęłam z udręką.
- Chodź - zwrócił się do mnie Ben. - Lepiej się stąd wynośmy.
Flemming wyszedł tuż przed nami. Wcisnął pod pachę aktówkę, schylił głowę i uciekł z

sali,  jakby  się  gdzieś  spieszył.  Mijając  nas,  rzucił  krótkie  spojrzenie;  wszyscy  się  na  niego
gapiliśmy.

- A kto to? - Cormac kiwnął głową w jego kierunku.
-  Doktor  Paul  Flemming  -  odparłam.  -  Jest  kierownikiem  Centrum  Biologii

Paranaturalnej. Komisja maglowała go przez pierwsze dwa dni.

- Wali prosto z mostu?
-  O  nie.  Byłam  dziś  rano  w  jego  biurze  i  zastałam  go  przy  niszczeniu  dokumentów.

Trudno wyciągnąć od niego jakąś odpowiedź.

background image

-  Przywykł  do  pracy  w  ukryciu.  Kiedy  znalazł  się  w  świetle  jupiterów,  zaczęło  mu

odbijać. Taki typ. - Ben się zgodził.

- Chciałabym tylko wiedzieć, co ukrywa - zastanawiałam się głośno.
Cormac wydął usta.
- Naprawdę? Moglibyśmy się tego dowiedzieć.
- Jak? Próbowałam już z nim rozmawiać. Zaprosiłam go nawet do programu.
Ben się wtrącił:
- Dotarłem do wszystkiego, do czego się tylko dało: akta z wojska, z uczelni. Wszystko,

co  robi,  owiane  jest  tajemnicą.  Dużo  gada,  używa  mądrych  słów  albo  nie  mówi  nic
konkretnego.

- Moglibyśmy się włamać do jego biura. Uciszyłam Cormaca.
- Zwariowałeś? - Mówił takie rzeczy w budynku rządowym. Rozejrzałam się, ale nikt nas

chyba nie usłyszał.

- Wiesz, że mogę to zrobić - dodał. - Zwłaszcza że wygląda na to, że nie będę tak bardzo

zajęty.

Mógł  to  zrobić.  Nie  wiem,  gdzie  się  nauczył  takich  rzeczy  jak  włamywanie  się  do

radiostacji  i  budynków  rządowych.  Cormac  pewnie  się  dowie  więcej  w  ciągu
dwugodzinnego  włamania  niż  ja  przez  cały  miesiąc  naprzykrzania  się.  Wyszczerzył  się  w
uśmiechu,  bo  moje  wahanie  było  dla  niego  wystarczającym  potwierdzeniem,  że  ma  to
zrobić.

-  Oficjalnie  o  niczym  nie  słyszałem  -  powiedział  Ben.  -  A  nieoficjalnie:  pamiętajcie  o

rękawiczkach.

Cormac prychnął.
- Chyba powinienem poczuć się urażony.
-  Ja  tylko  przypominam.  -  Ben  przecisnął  się  między  nami  do  wyjścia.  -  Bawcie  się

dobrze, dzieciaki.

Cormac odwrócił się do mnie.
- Gdzie ma to biuro?
- W Bethesdzie. Przy Centrum Medycznym, w podziemiach.
- Bądź koło czwartej. Wejdź do środka, będę na ciebie czekać.
- O czwartej rano? - spytałam.
- O czwartej dziś po południu - odparł Cormac.
- Chcesz to zrobić za dnia?
- Ufasz mi czy nie?
Gdyby naprawdę chciał mnie zastrzelić, miał już przynajmniej pół tuzina okazji. A ja w

dalszym ciągu nie umiałam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Przełknęłam gulę w gardle.

- A muszę tam być?
- Tylko ty wiesz, czego szukać.
Ben  powiedział  mi  kiedyś,  że  Cormac  nie  prowadził  żadnej  krucjaty.  Nie  był  łowcą

wilkołaków,  dlatego  że  ich  nienawidził  lub  z  powodów  religijnych  jak  Duke.  Chciał  się
raczej  przekonać,  jak  blisko  krawędzi  może  podejść  i  nie  spaść.  Nie  był  lojalny  wobec
rządu ani wobec ludzi, którzy go wynajmowali.

Robił to wyłącznie po to, żeby się przekonać, czy potrafi. Dla niego to było wyzwanie.

background image

- Dobrze. O czwartej po południu. - Westchnęłam, chcąc uspokoić moje dudniące serce.
- Weź rękawiczki - rzucił, po czym wstał i wyszedł.
To był bardzo, bardzo zły pomysł. Czułam to. Nikt nie włamuje się ot tak do budynków

rządowych,  nawet  w  sprzyjających  okolicznościach.  Ale  gdybym  się  nie  pojawiła,  Cormac
mógłby sam wejść do biura Flemminga.

Gdyby  znalazł  coś  ciekawego,  z  czystej  złośliwości  o  niczym  by  mi  nie  powiedział.

Musiałam tam iść.

Wyjechałam zza rogu i zobaczyłam Luisa. Czekał na mnie przed domem Alette. Opierał

się o ogrodzenie z kutego żelaza, które oddzielało posesję od chodnika. Na pierwszy rzut
oka  wyglądał  jak  ktoś,  kto  wyszedł,  żeby  nacieszyć  się  słoneczną  pogodą,  i  zrobił  sobie
odpoczynek  podczas  spaceru.  Zjechałam  na  pobocze,  tuż  przed  nim,  zaparkowałam  i
wysiadłam.

Rozpromienił  się  na  mój  widok.  Uśmiechał  się  szeroko,  a  jego  oczy  lśniły.  Poczułam

motylki w brzuchu.

-  Trudno  cię  znaleźć  -  rzekł  pogodnie.  -  Liczyłem,  że  wpadniemy  na  siebie  przed

senatem, ale już wyszłaś.

Skrzywiłam  się  przepraszająco.  Było  mi  przykro,  że  musiał  mnie  szukać  po  całym

mieście, ale jednocześnie strasznie mi to pochlebiało.

- Masz mój numer komórki, prawda? Trzeba było zadzwonić.
Wzruszył ramionami.
-  Mam  większą  frajdę,  kiedy  się  za  tobą  uganiam.  Słowa  godne  prawdziwego

drapieżnika. Podszedł do mnie z taką miną, jakby chciał mnie przygnieść do samochodu.
Jakaś  część  mnie  chciała  się  uchylić,  przedłużyć  pogoń  jeszcze  trochę.  Ale  pozwoliłam,
żeby  położył  mi  ręce  na  biodrach,  nachylił  się  i  mnie  pocałował.  Przyciągnęłam  go  do
siebie.

Zerknęłam  mu  przez  ramię  na  okna  domu  Alette,  mając  nadzieję,  że  nikt  nas  nie

podgląda.

Chcąc zaczerpnąć powietrza, odparłam:
- Nie powinieneś tu przyjeżdżać.
Podążył za moim wzrokiem w stronę budynku.
- Nie boję się ich. Czy jest jeszcze za wcześnie, żeby zabrać cię na obiad?
-  Strasznie  bym  chciała.  Ale...  -  Miałam  ochotę  rwać  sobie  włosy  z  głowy.  Nie  mogłam

uwierzyć, że odmawiam Luisowi, żeby zabawić się w Mission: Impossible z Cor-makiem. -
Nie mogę. Umówiłam się na spotkanie, na którym muszę być.

- W związku z audycją?
- Tak, coś w tym stylu. - To nie było kłamstwo. Koniec końców prawie wszystko trafiało

do audycji. Ale Luis zerknął na mnie z ukosa, jakby wiedział, że nie mówię prawdy. Pewnie
wyczuł, że jestem podenerwowana.

-  Niedługo  pełnia.  Wiesz,  gdzie  ją  spędzisz?  -  zapytał.  Oczywiście,  że  wiedziałam.  Jak

mogłabym zapomnieć.

-  Nie.  Zwykle  robię  rekonesans  w  miejscu,  w  którym  chcę  pobiegać,  ale  teraz  nie

miałam na to czasu.

-  To  chodź  ze  mną.  Jakąś  godzinę  jazdy  stąd  jest  las,  kilku  naszych  tam  jedzie.  Jest

background image

bezpiecznie.

Pełnia z przyjaciółmi. Dawno już nikt mi nie towarzyszył.
- Bardzo chętnie. Dziękuję.
Podniósł moją dłoń do ust i pocałował ją.
- A więc jesteśmy umówieni.
Kiedy  jeden  likantrop  mówi  drugiemu:  „Pobiegaj  ze  mną",  to  zwykły  eufemizm.  A

przynajmniej miałam taką nadzieję.

- Chyba musisz jechać na spotkanie.
- Tak.
-  A  więc  do  następnego  razu.  -  Musnął  mój  policzek,  pocałował  mnie  w  kącik  ust,

zatrzymując  się  na  chwilę,  jakby  chciał  wyssać  ze  mnie  oddech,  a  potem  się  odsunął.
Odszedł kawałek z uśmiechem na twarzy, a ja z trudem powstrzymałam się, żeby za nim
nie pobiec.

Odwrócił  się  i  ruszył  ulicą  z  rękami  w  kieszeniach  spodni.  Gdzie  byli  wszyscy

uwodzicielscy Brazylijczycy, kiedy miałam mnóstwo wolnego czasu?

Odebrałam  identyfikator  dla  odwiedzających,  znalazłam  drogę  do  Centrum

Medycznego  i  ruszyłam  w  stronę  gabinetu  Flemminga.  Nie  miałam  pojęcia,  co  robię.
Cormac powiedział, że będzie na mnie czekać.

Łatwo  mu  było  gadać  o  przekradaniu  się  do  budynków  rządowych.  To  nie  jego

obskoczyli faceci w czerni po przyjeździe do miasta. To nie on miał paranoiczne urojenia,
że korytarz w senacie był na podsłuchu i że jakiś zbirowaty ochroniarz usłyszał o naszych
planach i tylko czekał, aż zrobimy pierwszy krok, żeby przyłapać nas na gorącym uczynku.

Przycisnęłam się do ściany i rozejrzałam pewna, że ktoś mnie śledzi.
Zanim  Cormac  wyszedł  zza  rogu  i  złapał  mnie  za  rękę,  wyczułam  go  -  jego  płyn  po

goleniu i delikatny zapach smaru do pistoletu, z którym się nie rozstawał. Mimo to i tak
wydałam  głuchy  okrzyk  i  musiałam  się  uspokoić.  To  nie  żadne  zagrożenie.  Nie  jestem  w
niebezpieczeństwie.  Położył  mi  rękę  na  plecach  i  pchnął  lekko  do  przodu,  przeszliśmy
powoli korytarzem. Tym razem zostawił broń w domu.

Zatrzymaliśmy  się  przy  windach.  Cormac  nacisnął  guzik.  Zobaczyłam,  że  nie  ma

rękawiczek. Może nałoży je później.

Nachyliłam się i szepnęłam:
-  Muszę  o  to  spytać:  nie  boisz  się,  że  ktoś  mógł  nas  podsłuchać?  Że  może  FBI  o

wszystkim wie i nas obserwuje?

Bo  w  końcu  zaplanowaliśmy  to  wszystko  w  budynku  senatu.  Pewnie  odczytali  to,  co

mówiliśmy z ruchu warg. - Obejrzałam się przez ramię. Najpierw przez jedno, potem przez
drugie.

- Norville, musisz zrozumieć jedno: rząd to jedna wielka biurokracja i lewa ręka nie wie

zazwyczaj, co czyni prawa. To cud, że w ogóle udaje im się cokolwiek zrobić. Nikt na nas
nie zwraca uwagi. Ale zacznie, jeśli będziesz się zachowywać tak, jakbyś miała złe zamiary.
Przestań się rozglądać.

Nie pasowaliśmy do tego miejsca. Cormac ciągle był ubrany w dżinsy i podkoszulek. A

ja  wyglądałam  odrobinę  lepiej  w  spodniach  i  koszulce  z  dzianiny.  Na  szczęście  mój
towarzysz  zachowywał  się  swobodnie  i  w  tym  tkwiła  cała  tajemnica.  Siedź  cicho,  nie

background image

rozglądaj się, jakbyś potrzebował pomocy i wiedz, dokąd idziesz.

Drzwi  do  windy  otworzyły  się  i  weszliśmy  do  środka,  przepuszczając  najpierw  kilka

wysiadających  osób:  dwie  w  białych  laboratoryjnych  kitlach  i  jakąś  kobietę  z  bukietem
kwiatów. Była ubrana mniej więcej tak samo jak ja.

Cormac miał rację. Nikt nie zwracał na nas uwagi.
Nacisnął przycisk na dół i zachowywał się tak, jakbyśmy byli umówieni z Flemmingiem.

Kiedy drzwi się otworzyły, ścisnęło mnie w żołądku.

- Nie możemy iść prosto do jego gabinetu - szepnęłam, mając nadzieję, że nie widać po

mnie, jak bardzo jestem spanikowana. - A co, jeśli będzie u siebie?

- Nie będzie. Zmyliłem go.
- Co zrobiłeś?
Spojrzał  na  mnie  z  milczącą  pogardą,  przez  co  poczułam  się  jak  nieznośna  młodsza

siostra.

- Zadzwoniłem do niego z budki, powiedziałem, że znamy się z wojska, mam informacje

dotyczące jego badań i że muszę porozmawiać z nim osobiście w Frederick. - Wydął wargi
w kpiącym uśmieszku. - Nie będzie go kilka godzin.

Frederick  w  stanie  Maryland.  Jakieś  pięćdziesiąt  pięć  kilometrów  stąd.  Wystarczająco

blisko,  żeby  Flemming  uznał,  że  warto  sprawdzić  ten  trop,  a  jednocześnie  wystarczająco
daleko, żeby miał co robić przez kilka godzin. Nie będzie go całe popołudnie, zakładając,
że połknął przynętę. Ale zważywszy na to, że Flemming był jeszcze większym paranoikiem
niż ja, na pewno się nie oparł propozycji.

Zabawne. Zaczęłam myśleć, że Cormac robił takie rzeczy już wcześniej. Byłam pewna, że

robił  je  wielokrotnie.  Nałożył  rękawiczki  z  cienkiej  czarnej  skóry.  Poszłam  za  jego
przykładem, chociaż miałam tylko tanie włóczkowe, które wygrzebałam z samochodu. Nie
były nawet w połowie tak fajne jak jego. W chwili, kiedy dotarliśmy do drzwi Flemminga,
Cormac wyciągnął coś z kieszeni: kartę magnetyczną.

- Skąd to masz? - syknęłam.
- Od dozorcy - szepnął. - Nie martw się. Oddam. O. Mój. Boże.
Zamek odskoczył; drzwi się uchyliły.
Weszłam za Cormakiem do gabinetu. W pokoju było ciemno. Cormac nie wyciągnął ręki

do włącznika. Przez mleczną szybę w drzwiach wpadało wystarczająco dużo światła, żeby
swobodnie  się  rozejrzeć.  Moje  oczy  szybko  przyzwyczaiły  się  do  ciemności.  Szybciej  niż
oczy Cormaca. Podeszłam do niszczarki w kącie, kiedy on ciągle jeszcze stał w miejscu.

Kosz  pod  niszczarką  był  pusty.  Tak  samo  jak  stojący  obok  stolik.  Wszystkie  papiery

zniknęły. No jasne, że tak, cały ranek przepuszczał je przez urządzenie.

Zaczęłam  przeglądać  pozostałe  stosy  dokumentów,  zgromadzone  wokół  biurka  i

regałów z książkami. Były to dzienniki medyczne, opublikowane artykuły, ksera artykułów,
rozprawy  naukowe  i  tym  podobne.  Do  niektórych  sama  już  wcześniej  dotarłam.  Na
pierwszy  rzut  oka  nie  było  tutaj  niczego,  co  wyjaśniałoby  badania  Flemminga.  Jedynie
dodatkowa, ogólna dokumentacja. Chleb, a nie mięso i wkładka w kanapce.

Cormac podszedł do biurka i włączył komputery. Kiedy monitory się zaświeciły, pokręcił

głową.

- Są zabezpieczone hasłem - stwierdził. - Nie jestem dobrym hakerem.

background image

Nie, był raczej typem włamywacza i rewolwerowca.
Nie  przygotowałam  się  na  poważne  poszukiwania.  Założyłam  -  zupełnie  błędnie  -  że

znajdę coś w tym bałaganie.

Przejrzałam  biblioteczkę,  licząc  na  jakąś  inspirację.  Rozbawiły  mnie  podręczniki

fizjologii wciśnięte pomiędzy encyklopedie na temat tradycji ludowych.

Westchnęłam, chcąc się poddać.
-  Zobaczmy,  czy  damy  radę  wejść  do  drugiego  pokoju.  W  drzwiach  znajdowała  się

mleczna  szybka,  za  którą  było  ciemno.  Cormac  wyciągnął  kartę,  wsunął  ją  do  czytnika  i
otworzył drzwi. Uchyliły się przed nim. Wyprostował się i zaprosił mnie gestem do środka.

- Panie przodem.
Czułam się, jakbym wchodziła do egipskiego grobowca. Było tu tak cicho, że słyszałam

krew  pulsującą  mi  w  uszach,  i  wiało  takim  chłodem,  jaki  przenikał  z  kamiennych
podziemnych murów. Mimo ciemności widziałam wystarczająco dobrze. Podłoga też była
wyłożona linoleum i tak jak w gabinecie znajdowały się tu ściany pełne półek z książkami.
Były tu też stoły laboratoryjne, zlewy i krany, a także duża metalowa lodówka, która cicho
szumiała.  Flemming  miał  też  niezłą  kolekcję  sprzętu  medycznego,  jaką  spodziewałam  się
zobaczyć  w  jego  laboratorium:  kratki  z  probówkami,  zlewki,  palniki  Bunsena  i  bliżej
nieokreślone urządzenia podłączone do prądu.

Mogły to być oscylatory, autoklawy, rzeczy, które widywało się w serialach medycznych

w  telewizji  albo  w  gabinetach  stomatologicznych.  Panująca  tu  atmosfera  przypominała
raczej uczelniane laboratorium biologiczne niż tajną rządową jednostkę badawczą.

Ściana  w  głębi  była  ze  szkła,  może  z  pleksi.  Za  szybą  znajdowało  się  kolejne

pomieszczenie,  podzielone  ścianką  działową  na  dwie  części.  Podeszłam  bliżej.  W
wydzielonych pokoikach znajdowały się prycza, umywalka i prosta toaleta w rogu. Każdy
miał  drzwi  z  klamką  -  wyłącznie  po  zewnętrznej  stronie.  Znajdowały  się  w  nich  wąskie
otwory,  przez  które  można  było  podawać  różne  przedmioty.  Takie  jak  tace  z  jedzeniem.
To były cele. Cormac zbliżył się do mnie.

- To jakaś masakra. No.
-  Czujesz  czosnek?  -  Drzwi  do  jednej  z  cel  były  otwarte.  Nie  myliłam  się;  w  środku

zapach przybrał na sile. Nie czuć go było tak, jakby pochodził z gotującej się potrawy czy
posiekanego ząbka. Był intensywny. Podeszłam do ściany, dotknęłam jej i powąchałam. -
W farbie? Domieszali czosnek do farby?

- Patrz tutaj! - zawołał Cormac z drugiej celi. Poświecił latarką na ścianę, która zabłysła.

Zalśniła  jak  srebro  –  w  farbie  były  zatopione  maleńkie  opiłki  srebra.  Trzymałam  się  od
tego z daleka.

Dwie  cele.  Jedna  dla  wampira,  druga  dla  wilkołaka,  zaprojektowane  tak,  żeby

zapanować  nad  każdym  z  nich  za  pomocą  wrodzonych  alergenów.  Cele  wyglądały  tak,
jakby  od  jakiegoś  czasu  stały  puste.  Pościel  była  świeża,  niepomięta.  Nie  czuć  było,  żeby
ktoś tu przebywał.

- Wygląda na to, że badania miały charakter praktyczny - zauważył.
Raczej przymusowy. Poczułam ucisk w żołądku. Cormac wyszedł z celi.
- Napatrzyłaś się już?
- Jeszcze moment. - Rozejrzałam się jeszcze raz po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że

background image

większość papierów została wyniesiona do gabinetu i przepuszczona przez niszczarkę. Nie
zostało nic poza pustymi stołami i zapomnianym sprzętem.

Na gwoździu obok wyłożonej srebrem celi wisiała podkładka. Wyglądała jak podręczna

karta pacjenta, zapomniana i porzucona. Wzięłam ją do ręki.

Do  podkładki  przypięto  tylko  trzy  kartki.  Były  na  nich  tabele  z  nazwiskami.  To  jak

wygrana na loterii. Przejrzałam je szybko. Tylko kilka pierwszych, w sumie było ich może
dwadzieścia parę.

W  połowie  drugiej  strony  przeczytałam:  Fritz,  182  cm,  95  kg,  h.s.  lupus.  Homo  sapiens

lupus. To nie mógł być ten sam Fritz.

Wróciłam na pierwszą stronę i znalazłam jeszcze jedno imię, które od razu powinnam

zauważyć: Leo, 179 cm, 68 kg, h.s. sanguinis. Wampir.

Zagadka w zagadce... Nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, co łączyło Flemminga i Leo.

Byłam skłonna uwierzyć w każdą teorię spiskową, na jaką się natknę.

-  To  jest  to  -  mruknęłam.  -  Tego  właśnie  chciałam.  -Odpięłam  kartki  z  podkładki  i

zaczęłam je chować.

Cormac wyrwał mi papiery z ręki. Poszedł do drugiego pomieszczenia do małego ksera

stojącego  niedaleko  niszczarki.  Urządzenie  działało  tak  głośno,  a  światła  lasera  były  tak
jaskrawe,  że  byłam  pewna,  że  ochrona  nas  nakryje.  Cormac  szybko  i  zupełnie  spokojnie
skserował  trzy  strony.  Podał  mi  kopie,  przypiął  oryginał  do  podkładki  i  powiesił  ją  z
powrotem  na  ścianie.  Zamknął  drzwi  do  laboratorium  i  sprawdził,  czy  na  pewno  są
zamknięte.

Wyłączył komputery i rozejrzał się po pokoju. Pokiwał z zadowoleniem głową:
- Wygląda okej. Spadamy stąd.
Upewniwszy się, że drzwi od strony korytarza są zamknięte, zdjął rękawiczki i schował

je do kieszeni. Zrobiłam podobnie, po czym nerwowo zwinęłam zdobyte kartki.

Przed  wyjściem  z  budynku  zboczyliśmy  na  chwilę  z  drogi.  Cormac  zatrzymał  się  przy

szafie w jednym z bocznych korytarzy. Tak jak mówił, wsunął kartę magnetyczną na tacę
przy wózku dozorcy. Zajęło mu to dosłownie sekundę.

Odezwaliśmy  się  do  siebie  dopiero  na  zewnątrz.  Szliśmy  chodnikiem  z  jakimś  tuzinem

innych  anonimowych  przechodniów.  Ciągle  było  widno,  co  nie  pasowało  do  ciemności
panujących w biurze Flemminga i do naszej działalności zwiadowczej.

- I tak właśnie włamuje się do budynków rządowych -powiedział w końcu Cormac.
- Chłopaki od Watergate mogłyby się od ciebie niejednego nauczyć, co?
Prychnął zdegustowany:
- Banda pozerów.
Tego wieczoru zjadłam kolację w pokoju Bena. Cormac siedział na łóżku z talerzem na

kolanach,  jednym  okiem  oglądając  wiadomości  w  telewizji  przy  ściszonym  głosie.  Pili  z
Benem piwo, jak najlepsi kumple. Może tak właśnie się poznali.

Zdaliśmy  sprawozdanie  z  naszej  małej  wyprawy.  Na  środku  stołu  leżały  tabele  z

laboratorium.

Ben skinął głową.
- To kopia czy po prostu zabraliście to sobie z jego gabinetu?
- Kopia.

background image

Wydał wargi i kiwnął krótko głową, jakby zadowoliła go ta odpowiedź.
- Warto było?
Obaj spojrzeli na mnie. Potarłam czoło. Mózg aż mi parował.
- Chyba tak.
- Wiesz, że to żaden dowód - zauważył Ben.
- Znam niektóre osoby z tej listy. A przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli je znajdę, może

mogłabym z nimi porozmawiać.

- Na to liczyłam.
- A zechcą z tobą rozmawiać? - spytał Cormac.
- Nie wiem.
Ben oparł się o krzesło.
- Kitty, wiem, że ten cały Flemming jest podejrzany jak cholera. Ale może jest dokładnie

tym,  na  kogo  wygląda:  lekarzem  z  Państwowego  Instytutu  Zdrowia,  byłym  naukowcem  z
wojska,  zestresowanym,  bo  nie  chce  stracić  dofinansowania.  Co  twoim  zdaniem
znajdziesz?

Fritza. Zastanawiałam się, jakiego rodzaju pytania zadawał mu Flemming, zakładając, że

w  ogóle  rozmawiał  ze  swoimi  badanymi.  Czy  Fritz  opowiedział  mu  historie,  których  nie
chciał  zdradzić  mnie?  Czego  chciał  się  dowiedzieć  były  wojskowy,  lekarz  i  naukowiec  od
wilkołaka-nazisty będącego weteranem wojennym...

-  Wojsko  -  szepnęłam.  Przełknęłam  ślinę,  próbując  odchrząknąć,  bo  obaj  mężczyźni

odłożyli  widelce  i  piwa,  i  przyglądali  mi  się  uporczywie.  -  Opowiadał  o  pacjencie  po
wypadku  samochodowym,  ze  strasznymi  obrażeniami,  który  jednak  tydzień  później
wyszedł ze szpitala na własnych nogach. Flemming był tym całkowicie... zafascynowany.

Zafascynowany  możliwościami.  Mówił  o  tym  podczas  przesłuchania,  pamiętasz?

Leczenie  chorób,  wykorzystanie  zdolności  regeneracyjnych  wilkołaków.  Wyobraź  sobie
żołnierzy, których równie ciężko zabić.

-  Gdyby  był  powiązany  z  wojskiem,  nie  musiałby  się  tłumaczyć  w  senacie  -  stwierdził

Ben.

- Nawet jeśli dla nich pracuje, czy jest w tym coś złego? - spytał Cormac.
- Jest, jeśli wykorzystuje ludzi - powiedziałam. - Ma w swoim laboratorium cele.
-  Myślałem,  że  podoba  ci  się  to,  co  ten  facet  robi  -zdziwił  się  Ben.  -  Że  chcesz,  żeby

wszyscy się o was dowiedzieli.

A teraz zmieniłaś zdanie?
- Tak, chyba tak.
- Czemu?
Wzruszyłam ramionami, bo taka była prawda. Cieszyłam się, że pojawiła się informacja

w  „Washington  Post".  Cieszył  mnie  respekt  dla  tematu.  Ale  wciąż  jeszcze  czułam  zapach
czosnku w farbie.

- Bo postępuje nieetycznie.
Nie  skończyłam  kolacji,  ale  nie  mogłam  nic  więcej  przełknąć.  Zrobiło  się  ciemno;  czas

spotkać się z Alette.

-  Jednego  z  tych  gości  mogę  dorwać  dopiero  jutro,  ale  drugiego  chyba  już  dziś

wieczorem. Tak właśnie zrobię.

background image

- Potrzebujesz towarzystwa? - zapytał Cormac. Czytaj: potrzebujesz pomocy?
- Nie, dzięki. Dam sobie radę. Chyba. - Pozbierałam papiery z laboratorium Flemminga.
-  Może  powinnaś  zrobić  kopię  -  poradził  mi  Ben.  -I  złożyć  do  depozytu.  Na  wszelki

wypadek.

- Albo wysłać ją pocztą - doradził Cormac. - Z adnotacją, żeby otworzyć przesyłkę, gdyby

coś ci się stało. Jeśli wpadniesz w kłopoty, użyjesz tego jako karty przetargowej.

-  Nawet  nie  musisz  tego  robić,  wystarczy,  że  tylko  o  tym  wspomnisz  -  dodał  Ben,

mrugając do kumpla.

Cormac odwzajemnił się tym samym.
- Czy ja byłbym do czegoś takiego zdolny? Ben przewrócił oczami.
- Odmawiam odpowiedzi na to pytanie. Zagapiłam się na nich.
- Znacie się już dość długo, co? Spojrzeli po sobie porozumiewawczo.
- Nic nie powiecie, co?
- Lepiej, żebyś nie wiedziała - odparł Ben.
Miałam  ochotę  pobiec  do  najbliższej  kawiarenki  internetowej  i  wygrzebać  najbardziej

haniebne sprawki, które kiedyś zmalowali. Na pewno coś bym znalazła.

Może powinnam sobie załatwić innego prawnika. Tyle że nowemu zbyt długo trzeba by

wszystko wyjaśniać. Chciałam pokazać listę Alette, zarówno po to, żeby się przekonać, czy
zna któregoś z wymienionych wampirów, jak i wsypać Leo. Tak, doniosę na niego. Takiej
satysfakcji  nie  czułam  od  czasów,  kiedy  miałam  osiem  lat  i  naskarży-łam  na  moją
dwunastoletnią  siostrę  za  to,  że  zbierała  filmy  dla  dorosłych.  Gdyby  pozwoliła  mi  je
oglądać, rodzice nie zabraliby jej telewizora.

Wbiegłam  do  holu.  Przystanęłam  na  chwilę,  zastanawiając  się,  czy  mam  szukać  w

salonie, czy w jadalni. A może powinnam znaleźć Emmę lub Bradleya i spytać ich o Alette.
No bo gdzie mogła przebywać wampirzyca?

Ktoś  musnął  moje  ramię.  Wydałam  stłumiony  okrzyk  i  odwróciłam  się  zszokowana.  Za

moimi  plecami  stał  Leo,  jakby  znajdował  się  tam  od  wieków.  Byłam  pewna,  że  go  nie
widziałam,  kiedy  wchodziłam  do  domu.  Ale  nie  usłyszałam  jego  nadejścia  ani  nie
wyczułam jego zapachu.

- Cześć - powiedział lekko. - Mogę w czymś pomóc? Miałam ochotę go uderzyć.
- O co ci, do cholery, chodzi?
- Tak łatwo cię wyprowadzić z równowagi, czy można kogoś winić za to, że nie umie się

powstrzymać?

- Owszem.
-  Aha.  No  cóż.  -  Obszedł  mnie  i  zablokował  wyjście.  Drażnił  się  ze  mną.  To  wszystko.

Prowokował. Odetchnęłam głęboko, starając się ze wszystkich sił uspokoić.

- Mam pytanie - starałam się mówić pogodnie i spokojnie. - Co wiesz na temat doktora

Flemminga?

Wzruszył ramionami.
- Prowadzi badania dla rządu. A co miałbym wiedzieć?
- Rozmawiałam z nim. Pojawiło się twoje imię. - Każde z tych stwierdzeń było z osobna

prawdziwe.

- Naprawdę? A co o mnie mówił?

background image

- Nic. Jest zamknięty w sobie. Dlatego pytam ciebie.
-  A  ja  jestem  rozmowny,  tak?  -  Uśmiechnął  się,  obnażając  zęby  i  kły.  Po  chwili  jego

twarz złagodniała. - Może i rozmawiałem z nim raz czy dwa.

- O czym?
-  O  różnych  sprawach.  O  życiu  wampira.  Byłem,  jakby  to  powiedzieć,  informatorem.  -

Zaczął chodzić z rękami w kieszeniach i wzrokiem wbitym w podłogę. - Muszę przyznać, że
zna się na rzeczy. A przynajmniej wie, gdzie nas znaleźć. Uwierzysz, że wystarczy, że ładnie
poprosi?  Udowadnia,  jak  dużo  o  nas  wie,  a  po  chwili  odpowiadasz  na  jego  pytania.
Stajesz się kolejnym nazwiskiem na jego liście. Nic poza tym.

Ciężko  mi  było  wyobrazić  sobie  Flemminga,  który  chodzi  po  ulicach  i  szuka  takich

miejsc jak Półksiężyc, z notatnikiem i dyktafonem w dłoni.

- Co mu powiedziałeś? Jak to jest być wampirem? Leo odwrócił na chwilę głowę, a jego

wzrok  stał  się  nieobecny.  Wyglądało  na  to,  że  gdzieś  w  głębi  siebie  skrywał  inną
osobowość.

- Ze czas stoi niemal w miejscu - rzucił. - Że świat zdaje się na moment zamierać. Że jest

się  w  stanie  zbadać  każdy  jego  skrawek.  Że  wszystkie  mikroskopijne  drobinki  nabierają
wyrazistości.  I  że  idziesz  przez  ten  świat  jak  lew  przez  sawannę.  Wiesz,  że  wszystko  jest
twoje. Musisz tylko wyciągnąć rękę i chwycić to, czego pragniesz.

Chwilę później już stał przy mnie. Odgarnął mi włosy na bok i westchnął tuż przy mojej

szyi.  Żadnych  zębów,  żadnej  groźby,  tylko  pieszczota.  Zadrżałam,  ale  nie  odsunęłam  się
od niego. Z jakiegoś powodu się nie odsunęłam.

- To chciałaś usłyszeć? - spytał.
Odwróciłam  się  i  spiorunowałam  go  wzrokiem.  Ale  on  nic  nie  zrobił.  To  były  tylko

słowa. Wiedziałam jednak lepiej niż ktokolwiek inny, co można zdziałać samymi słowami.

-  To  właśnie  na  tym  polega  bycie  wampirem?  -  zapytałam.  -  W  takim  razie  dlatego

jesteś takim aroganckim dupkiem?

Roześmiał się.
- Aroganckim dupkiem? Naprawdę? Tak to chyba musi wyglądać z zewnątrz. Ale dla nas

jesteście  małym  piórkiem  unoszącym  się  na  wietrze.  Mało  nas  obchodzi,  co  sobie
myślicie.

-  Nie  wszystkie  wampiry  są  takie  jak  ty  Poznałam  kilku  rozsądnych  przedstawicieli

twojego  gatunku.  -  Jednego  czy  dwóch.  Może.  -  Tym  się  zajmuje  Flemming?  Zbiera
opowieści? Relacje?

- Jestem przekonany, że to nie wszystko. Jest lekarzem, prawda? Pewnie na boku bada

próbki krwi. Ja bym tak robił. - Oblizał wargi.

-  A  gdybym  ci  powiedziała,  że  Flemming  ma  laboratorium  z  celami?  Jedna  jest

pomalowana farbą z czosnkiem, jakby miała służyć za więzienie dla wampirów. A co, jeśli
przetrzymuje badanych wbrew ich woli?

Wcześnie spojrzenie Leo było rozbiegane. Wampir wodził wzrokiem po pomieszczeniu.

Teraz  jednak  skupił  się  na  mnie  z  nagłym  zainteresowaniem.  Omal  się  nie  cofnęłam.  Ale
gdybym  zrobiła  jeden  krok,  mogłabym  rzucić  się  do  ucieczki  i  wybiec  z  pokoju.
Zainteresowanie Leo nie było czymś, na co miałam ochotę.

- Gdyby tak zrobił, byłoby to bardzo głupie i niebezpieczne - zauważył. - Nawet gdyby

background image

udało  mu  się  uwięzić  jednego  z  nas,  długo  by  nie  pożył.  -  Rozchylił  usta  i  obnażył  zęby,
ostre kły.

- Chyba że naprawdę nieźle włada kołkiem - dodałam.
- Chyba że. - Jego brytyjski akcent zabrzmiał teraz znacznie wyraźniej niż wcześniej.
-  O,  Kitty,  już  jesteś.  -  W  holu  pojawiła  się  Alette,  pani  domu,  pięknie  ubrana  i

elegancka  jak  zawsze.  Wyglądała,  jakby  właśnie  skończyła  jedną  sprawę  i  zamierzała  się
zająć następną. Skinęła na Leo głową i zatrzymała się przy mnie. Wpatrywała się we mnie
uporczywie.  Poczułam  się  tak,  jakbym  zrobiła  coś  nie  tak  lub  zawiodła  jej  oczekiwania.  -
Myślałam, że wrócisz wcześniej. Mam nadzieję, że na coś wpadłaś?

To  był  moment,  żeby  powiedzieć  jej  o  tym,  czego  się  dowiedziałam.  Nie  wiedziałam

tylko, na ile mogę sobie pozwolić.

-  Dowiedziałam  się,  że  Flemming  przygotował  cele  dla  wampirów  i  wilkołaków.  Myślę,

że przetrzymywał swoje ofiary wbrew ich woli.

-  Mówiąc  o  ofiarach,  masz  na  myśli  wampiry  i  likantropy?  A  jakim  cudem  mógłby  to

zrobić? - W jej głosie słychać było niedowierzanie.

-  Nie  wiem,  ale  tak  właśnie  było  -  rzuciłam  poirytowana.  -  Spójrz  na  to.  Rozmawiał  z

różnymi ludźmi. – Pokazałam jej listę. Zadbałam o to, żeby zwróciła uwagę na imię Leo na
pierwszej stronie.

Alette spojrzała na niego.
- Rozmawiałeś z Flemmingiem?
Chciałam, żeby Leo zaczął się wić jak przyłapane na kłamstwie, dziecko. Chciałam, żeby

się  zaczerwienił,  żeby  wyglądał  na  zmieszanego,  żeby  uciekał  wzrokiem,  żeby  zrobił
cokolwiek. Ale on stał spokojnie, zupełnie niewzruszony.

-  Tak  -  potwierdził.  -  Doktorek  zbierał  różne  ludowe  przypowiastki.  Wyszedłem  z

założenia,  że  taka  rozmowa  nam  pomoże.  Byłem  podwójnym  agentem.  -  Uśmiechnął  się
przebiegle.

- Ale nie uznałeś za stosowne, żeby o tym wspomnieć? - spytała Alette.
-  Bo  niczego  się  nie  dowiedziałem.  Flemming  niczego  nie  ukrywa.  -  Te  słowa  były

skierowane do mnie. – To gorliwy naukowiec, który boi się stracić dofinansowanie.

Dlaczego mu nie ufałam?
Ale Alette uwierzyła. Skinęła usatysfakcjonowana głową i oddała mi papiery.
- Czy ktoś był przetrzymywany w tych celach w ostatnim czasie?
- Nie wiem - odrzekłam. Niczego nie wyczułam. -Nie sądzę.
- Będziemy mieć Flemminga na oku. Twoja czujność jest godna pochwały, Kitty. Ale nie

wpadaj w paranoję.

Leo odezwał się do Alette:
- Moja droga, mam wrażenie, że jesteś zajęta. Mogę ci w czymś pomóc?
-  Zawsze,  Leo.  -  Podał  jej  ramię,  a  ona  wsunęła  mu  rękę  w  zgięcie  łokcia.  Rzuciła  mi

przez ramię pożegnalne spojrzenie i oboje wyszli.

Nie  miałam  pojęcia,  komu  mam  wierzyć.  Chciałam  zachować  dobre  zdanie  o  Alette,  a

skoro  ona  ufała  Leo,  dlaczego  miałabym  to  kwestionować.  Znała  go  dłużej  niż  ja.  Może
Flemming  naprawdę  był  nieszkodliwy,  a  cała  ta  sensacyjna  błazenada  z  Cormakiem  była
stratą  czasu.  Czułam  się  tak,  jakbym  przedzierała  się  przez  labirynt.  Nienawidziłam

background image

labiryntów.

To miasto zaczęło mnie męczyć.
 

background image

Rozdział 7

 

Czwartek był zdecydowanie dniem gwiazd.
Powiedziano  mi,  że  być  może  będę  dziś  zeznawać,  jeśli  komisja  znajdzie  czas.  Ben

poradził  mi,  żebym  nie  zapominała  o  oddychaniu.  Rozważałam,  czy  nie  zacząć  robić
zakładów wśród przedstawicieli różnych gazet, obstawiając, kiedy mnie wreszcie wezwą.

Na  razie  jednak  senatorowie  postanowili  przesłuchać  osoby,  które  zasłynęły  dzięki

magii  i  zjawiskom  nadnaturalnym.  Na  korytarzu  zebrał  się  już  spory  tłum.  Świadkowie
otoczyli samotną postać - eleganckiego mężczyznę koło trzydziestki o miłym uśmiechu. Na
początku  myślałam,  że  otaczający  go  ludzie  to  reporterzy,  ale  nagle  mężczyzna  wziął
jeden  z  notatników,  napisał  na  nim  swoje  imię  i  oddał  go  właścicielowi.  Wtedy  go
rozpoznałam:  spokojny  uśmiech,  modnie  przycięte  jasne  włosy,  wyraziste  rysy  twarzy,
dzięki  którym  natychmiast  wzbudzał  sympatię  i  zaufanie.  Jeffrey  Miles,  zawodowy
jasnowidz i medium.

Był  znany  z  nadawanych  w  ciągu  dnia  talk-show,  podczas  których  zadziwiał

prowadzących i publiczność wiedzą na temat ich zmarłych przyjaciół i rodziny. Twierdził,
że  potrafi  nawiązać  kontakt  z  drugą  stroną  i  przekazywać  wiadomości  z  zaświatów.
Klasyczny  zimny  odczyt.  Był  idolem  widowni  lubującej  się  w  aniołkach  i  słodkich
obrazkach.

Oparłam  się  o  ścianę  i  uśmiechnęłam  do  siebie.  Ktoś  na  moim  miejscu  -  wilkołak,

przedstawiciel istot nadnaturalnych - powinien wierzyć w jego zdolności. Tyle że ja w nie
nie wierzyłam. To były bzdury. To przez takie brednie trudno było w nas uwierzyć.

Posiedzenie  miało  się  zaraz  zacząć  i  dopiero  ochrona  usunęła  wielbicieli  Milesa.  Nie

zmienił  się  wraz  z  odejściem  fanów;  to  nie  była  maska,  którą  zakładał,  kiedy  było  mu
wygodnie. Pokręcił z rozbawieniem głową, poprawił marynarkę i podszedł do drzwi.

Minął mnie i dopiero po wejściu do środka się zatrzymał. Cofnął i popatrzył na mnie.
- Pani musi być Kitty Norville - stwierdził.
- A pan to Jeffrey Miles. - Skrzyżowałam ramiona.
-  Wie  pani...  -  Podrapał  się  po  głowie  i  nagle  się  speszył.  -  Muszę  coś  pani  wyznać.

Głupio  mi  to  mówić,  ale  byłem  jednym  z  tych,  którzy  uważali,  że  to  chwyt  reklamowy.
Pani  audycja,  cała  ta  afera  z  likantropami.  Ale  pani  naprawdę  jest  wilkołakiem  i  muszę
panią przeprosić, że miałem co do tego wątpliwości.

Gapiłam  się  na  niego  z  osłupieniem  i  chyba  po  raz  trzeci  w  życiu  odebrało  mi  mowę.

Już chciałam mu podziękować za te słowa, ale się powstrzymałam.

Z  tego,  co  widziałam,  był  zwykłym  człowiekiem  i  nie  miał  wyostrzonych  zmysłów.

Musiałam go spytać.

- Skąd pan wie?
- Pani aura jest dzika. Bardzo zwierzęca. Widać to wyłącznie u likantropów.
Z całych sił próbowałam powstrzymać się od śmiechu.
- No cóż, dziękuję - odparłam. - Przykro mi, że nie mogę się odwzajemnić tym samym.
- Za dużo podrobionych dokumentów?
- Coś w tym stylu.

background image

Zamknął  na  chwilę  oczy  i  wyraźnie  się  rozluźnił,  lekko  zgarbił,  jakby  zamierzał  zasnąć.

Patrzyłam na niego zaintrygowana.

Chyba czekało mnie darmowe przedstawienie.
Nagle powiedział:
- Theodore Joseph zajmuje bardzo ważne miejsce w pani sercu.
Zacisnęłam  zęby,  żeby  nie  otworzyć  ust  ze  zdumienia.  Równie  dobrze  mógł  mnie

walnąć  w  brzuch.  Odwróciłam  głowę,  zanim  do  oczu  napłynęły  mi  łzy,  jak  zawsze,  kiedy
przypominałam sobie o TJ-u.

Miałam  mętlik  w  głowie.  Mógł  zrobić  wywiad.  Wiedział,  że  tu  będę,  i  zerknął  do

raportów policyjnych, do tych, w których mówiłam o TJ-u, Miles bez trudu mógł do nich
dotrzeć...

Ciągnął dalej:
- Mówi, że nie ma czego przebaczać. Przestań się tym zadręczać.
Tego  nie  było  w  żadnym  raporcie.  Policja  nawet  nie  wiedziała,  że  TJ  nie  żyje.  Nie

powiedziałam im o tym. Nigdy nie prosiłam TJ-a o przebaczenie. Nie na głos -no bo jak?
Był  martwy.  I  to  była  moja  wina.  Chciałam  mu  o  tym  powiedzieć.  Wyznać,  że  jest  mi
przykro. Żałowałam, że nie mogę tego zrobić. I że go przy mnie nie ma.

Jeffrey  Miles  patrzył  spokojnym,  pełnym  współczucia  wzrokiem,  uśmiechając  się

smutno.

Otarłam oczy grzbietem dłoni, ale nic to nie dało. Łzy ciągle płynęły.
-  Przepraszam.  -  Podał  mi  chusteczkę.  Miał  ją  w  zanadrzu,  jakby  ludzie  nieustannie

wybuchali przy nim płaczem.

- To nie czas ani miejsce na to.
- Nie, nie szkodzi. Sama się o to prosiłam, prawda? -zachichotałam bez przekonania. -

Czasem niemal go słyszę.

- Jeffrey Miles był naprawdę medium. Czułam się jak kretynka.
- Myślę, że on nad panią czuwa. Nie jako duch. Ale interesuje się panią.
- Gdzie, gdzie on jest?
- Nawet ja tego nie wiem. Przychodzą do mnie. Ja sam nie potrafię ich znaleźć. Kto to

był?

- To pan nie wie? Myślałam, że jest pan jasnowidzem.
- Nie jest otwartym bytem.
- Dobrze pan to ujął. TJ to mój najlepszy przyjaciel. Doprowadziłam do jego śmierci.
- On tak nie uważa.
Wiedziałam, że ma rację. Ten uparty głosik, który mylnie brałam za sumienie, mówił mi,

że  to  nie  moja  wina.  Był  we  mnie  cały  czas,  zapewniał,  że  jestem  w  porządku,  żebym
przestała się wygłupiać. Nie wierzyłam mu. TJ chciał doprowadzić do tej ostatniej walki z
Carlem nie tylko po to, żeby mnie obronić, ale również dlatego, że od miesięcy się na nią
zanosiło. Chciał wygrać, ale się nie udało. „Przestań się tym zadręczać".

Po  tym  wszystkim  nie  byłam  pewna,  czy  mam  siłę  siedzieć  w  sali  przez  dwie  godziny.

Kiedy ochroniarze zaczęli zamykać drzwi, Jeffrey wciągnął mnie do środka.

Ben  był  już  na  swoim  miejscu  w  tylnym  rzędzie,  z  otwartym  laptopem  na  kolanach.

Pisał coś, co mogło mieć związek z przesłuchaniami. Siadłam obok niego, a Jeffrey dołączył

background image

do nas.

- Wszystko w porządku? - szepnął Ben. Przytaknęłam bez przekonania.
Część  osób  się  odwróciła,  słysząc  zamieszanie  przy  drzwiach.  Ochroniarz  najwyraźniej

nie  chciał  kogoś  wpuścić.  W  końcu  do  sali  wszedł  mężczyzna  w  średnim  wieku  z  krótko
ostrzyżonymi  stalowymi  włosami,  w  ciemnym  golfie  i  spodniach,  w  obstawie  dwóch
przysadzistych ochroniarzy.

Włosy  stanęły  mi  dęba,  a  wzdłuż  kręgosłupa  przeszedł  dreszcz.  To  były  wilkołaki,

wielkie i przerażające. Było coś nienaturalnego w sposobie, w jaki się poruszali. Lub raczej
nadnaturalnego.  Trzymali  się  mężczyzny  bardzo  blisko  i  pilnowali  go  zazdrośnie.  Jak
labrador z lękiem przed separacją. Zupełnie nie jak wilki.

- Kto to? - mruknęłam.
Jeffrey się nachylił.
- To Elijah Smith. Samozwańczy uzdrowiciel nadnaturalnych.
Zmroziło  mnie,  a  gęsia  skórka  pokryła  całe  moje  ciało.  Spięłam  ramiona  i  stłumiłam

warkot.

- Znam go. Już się z nim zetknęłam.
- Chyba nie próbowałaś dołączyć do jego kościoła, co?
-  Nie.  Nie  spotkałam  go.  Poznałam  osobę,  która  próbowała  opuścić  jego  kościół.  Nie

skończyło się to dobrze. - Popełniła samobójstwo. Przebiła się kołkiem, żeby tylko się od
niego uwolnić.

Jeśli  chodzi  o  sławy,  Smith  nie  miał  sobie  równych.  Jeffrey  i  ja  w  pewnym  sensie

również dostarczaliśmy rozrywki. Chcieliśmy zmieniać rzeczywistość i pomagać innym, ale
należeliśmy  do  pewnego  rodzaju  gabinetu  osobliwości.  Smith  natomiast  utrzymywał,  że
niesie ludziom ratunek.

Nazwał  swoją  organizację  Kościołem  Czystej  Wiary  i  pod  hasłem:  „Czysta  wiara  cię

wyzwoli", głosił, że jest w stanie wyleczyć wampiry i likantropy z ich przypadłości.

Ale  ten  tak  zwany  kościół  był  po  prostu  sektą.  Ozdrowieńcy  nie  mogli  odejść.

Podróżowali  wspólnie  karawaną  przez  cały  kraj,  werbując  nowych  członków,  lojalnych
poddanych,  takich  jak  te  dwa  wilkołaki.  Moja  informatorka  wspominała,  że  Smith
naprawdę  uzdrawiał:  wampiry  mogły  znów  wychodzić  na  słońce,  wilkołaki  nie  musiały
drżeć  przed  pełnią.  Ale  tylko  jeśli  zostawały  przy  swoim  guru.  Dla  niektórych  utrata
wolności nie była zbyt wysoką ceną. Problem w tym, że Smith nie mówił, jaką cenę trzeba
zapłacić, zanim ktoś do niego przystąpił.

Co takiego mógł powiedzieć komisji? Po co go tu sprowadzili?
- Jakim cudem go przekonali, żeby zeznawał? - Z tego, co wiedziałam, kilku policjantów,

którzy usiłowali przeprowadzić dochodzenie w kościele, nic nie zdziałało.

Nikt nie był w stanie skłonić Smitha, żeby opuścił swoją karawanę, a jego wierni bronili

go jak prawdziwe wojsko.

Jeffrey pokręcił głową.
Ben wtrącił się do rozmowy.
- Podobno Duke zaproponował, że jego kościół zostanie oficjalnie uznany i zwolniony z

podatków. Dzięki temu mógłby zacząć zbierać datki pieniężne.

- Czy Duke może to zrobić?

background image

- Senator jest wpływowym człowiekiem. Szepnie tu i tam i wniosek zostanie pozytywnie

rozpatrzony.

Czy to nie przesada?
Jeffrey obserwował Smitha, wydymając wargi. Po chwili powiedział:
- On mi się nie podoba. Jest jakiś dziwny. Moim zdaniem nie jest człowiekiem.
Spojrzałam na niego gwałtownie.
- To wampir?
-  Nie,  nie  sądzę.  To  coś  innego.  Mroczniejszego.  Czy  zabrzmi  to  bardzo

melodramatycznie, jeśli stwierdzę, że czai się w nim zło?

Doskonale  się  z  nim  zgadzałam.  Moja  teoria  na  temat  Smitha  zakładała,  że  był

pewnego  rodzaju  wampirem  energetycznym.  Zamiast  żywić  się  krwią,  pochłaniał  ludzkie
oddanie,  podziw  i  uwielbienie.  Nie  leczył  swoich  wyznawców,  tylko  tłumił  ich  słabości,
światłowstręt  i  konieczność  zmiany  postaci.  Moja  znajoma,  wampirzyca  Estelle,  myślała,
że została wyleczona, ale kiedy opuściła karawanę, okazało się, że znowu jest wrażliwa na
słońce.

Smith był wystarczająco potężny, żeby zapanować nad wampirami i likantropami oraz

wystarczająco zły, żeby je wykorzystywać.

Nie miałam pojęcia kim, a raczej czym, był. Jeffrey nie uważał go za człowieka.
Jeffrey  zeznawał  jako  pierwszy.  Uśmiechnął  się  do  mnie  i  uniósł  kciuk,  po  czym

podszedł do stolika. Jeśli był z nim prawnik, nie ujawnił się. Jasnowidz miał przygotowane
oświadczenie.  Mówił  w  sposób  wyważony  i  spokojny  o  tym,  że  trzeba  być  otwartym  na
to,  co  niesie  ze  sobą  świat,  na  tajemnice,  których  nie  rozumiemy  i  których  możemy  się
bać.  Przyznał,  że  wszechświat  jest  dobry  i  jeśli  na  spotkanie  z  nieznanym  wyjdziemy  z
otwartymi  umysłami,  zostaniemy  wynagrodzeni  wiedzą  i  zrozumieniem.  Jak  na  mój  gust
wszystko to zalatywało metafizyką i ruchem New Age. Najwyraźniej nigdy nie natknął się
na  wygłodniałego  wilkołaka  w  środku  nocy.  Takie  spotkanie  na  pewno  nie  zakończyłoby
się dobrze.

Wyglądało na to, że jako gwiazda telewizyjna wzbudzał szacunek zebranych senatorów,

a  może  po  prostu  potrafił  zjednać  sobie  publiczność?  Traktował  ich,  jakby  byli  w  jego
talk-show, wciągał ich w rozmowę i opowiadał dowcipy.

Zrobił  dokładnie  to,  czego  oczekiwał  po  nim  Duke,  a  mianowicie  potwierdził  istnienie

świata nadnaturalnego. I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu każdy z odrobiną oleju
w  głowie  uznałby  Jeffreya,  za  newage'owego  świra,  a  w  najgorszym  razie  za  szarlatana.
Ale  w  nowych  okolicznościach,  gdzie  wampiry  istniały  naprawdę,  Kongres  Stanów
Zjednoczonych musiał potraktować go poważnie. Zastanawiałam się, czy Jeffrey poczuł się
choć trochę dumny z tego, jak go potraktowali senatorowie. Wydawał się taki spokojny.

Nachyliłam się, kiedy odezwał się Elijah Smith.
Smith  nigdy  nie  opuszczał  karawany.  Ludzie,  którzy  chcieli  do  niego  dołączyć,  byli

przeszukiwani,  zanim  pozwalano  im  się  z  nim  spotkać.  Aż  do  dziś  nigdy  nie  wypowiadał
się publicznie. W końcu miałam szansę zobaczyć go w świetle reflektorów.

Bez  względu  na  to,  co  mówił  o  nim  Jeffrey,  ja  tego  nie  dostrzegłam.  Poruszał  się  z

wielką  pewnością  siebie  i  opanowaniem.  Jego  ochroniarze  zostali  z  tyłu,  w  pierwszym
rzędzie  wśród  publiczności.  Wpatrywali  się  w  niego  ze  skupieniem  i  nie  spuszczali  go  z

background image

oczu.

-  Heaven's  Gate  -  szepnął  Ben.  Spojrzałam  na  niego  i  uniosłam  brwi  pytająco.  -  Sekta

samobójców. Ma w sobie ten samobójczy spokój. Jim Jones, David Koresh, kojarzysz?

To mnie nie pocieszyło.
Smith nie miał przygotowanego oświadczenia, więc komisja od razu przeszła do pytań:

gdzie  mieszkał,  czym  się  zajmował.  Mężczyzna  twierdził,  że  pochodzi  z  Kalifornii.  Mnie
nigdy nie udało się odszukać jego adresu zamieszkania.

Jego karawana wciąż się przemieszczała. Może miał gdzieś skrytkę pocztową.
Na pytanie o zawód odpowiedział:
- Doradca duchowy.
To  brzmiało  równie  surrealistycznie,  jak  odpowiedź  Jeffreya:  „pośrednik

komunikacyjny".  Z  jakiegoś  powodu  nikt  nie  wierzył,  że  można  stanąć  przed  senatem  i
powiedzieć po prostu, że jest się zawodowym medium lub uzdrowicielem.

Duke drążył temat.
-  Rozumiem,  że  pełni  pan  funkcję  doradcy  duchowego  dla  pewnej  określonej  grupy

ludzi. Może pan ją opisać?

- To wampiry i likantropy, panie senatorze. - Mówił chłodno, bez żadnego zabarwienia

emocjonalnego.

Zastanawiałam  się,  jak  brzmiałby  jego  głos  przez  telefon.  Teraz  brzmiał  upiornie,

hipnotycznie.  Smith  przyciągał  do  siebie  ludzi  jak  każdy  dobry  kaznodzieja.  Jego  głos
przywodził na myśl niewyjaśnione tajemnice, niewypowiedziane mroczne sekrety.

To  było  dziwne  uczucie.  Nachyliłam  się  i  przekrzywiłam  głowę,  żeby  nie  uronić  ani

słowa. Chciałam, żeby ucichły wszystkie odgłosy w sali - szelest papierów, pokasływania.

-  I  co  im  pan  doradza,  wielebny  panie  Smith?  -  spytał  Duke.  Nie  okazywał  takiego

szacunku  żadnemu  z  dotychczasowych  świadków  Czy  naprawdę  sądził,  że  Smith  był
porządnym chrześcijańskim duchownym?

- Pomagam im odnaleźć własną drogę do zdrowia. Następny odezwał się Henderson.
- Doktor Flemming zeznał w tym tygodniu, że nie udało mu się wynaleźć lekarstwa. Czy

twierdzi pan, że miał pan więcej szczęścia niż nauka i medycyna?

-  Panie  senatorze,  istnienia  tych  istot  nie  da  się  wyjaśnić  terminologią  medyczną  czy

naukową. Potrzebny do tego jest wymiar duchowy i w nim trzeba szukać pomocy.

Tak  właśnie  myślałam.  Zastanawiałam  się,  czy  zachowam  się  niegrzecznie,  jeśli

przesiądę się bliżej. Nie chciałam uronić ani słowa z wypowiedzi Smitha.

-  Nie  jestem  pewien,  czy  dobrze  zrozumiałem.  Senator  Duke  zwrócił  się  do  swojego

kolegi:

-  Ciągle  wam  powtarzam,  że  ci  ludzie  są  przeklęci,  opętani  i  że  trzeba  przeprowadzić

nad nimi egzorcyzmy.

-  To  nie  średniowiecze,  senatorze  Duke.  -  Henderson  zwrócił  się  znów  do  świadka.  -

Wielebny?

- Wierzę, że owe udręczone dusze mogą zwrócić się do własnego wnętrza, żeby oczyścić

się z piętna swojej... choroby.

- Dzięki modlitwie - podsunął Duke.
- W pewnym sensie tak.

background image

Modlitwa, no jasne. Tylko tyle muszę zrobić. Chciałam z nim porozmawiać, dowiedzieć

się więcej, bo cały ten czas usilnie starałam się odnaleźć spokój w życiu, a w jego ustach
to wszystko brzmiało tak prosto...

- Kitty!
W głowie mi zadudniło. Zamrugałam zdezorientowana. Jeffrey potrząsał mnie za ramię.

Syknął mi do ucha tak głośno, że ludzie z pierwszego rzędu się obejrzeli.

- Co? Co się dzieje? Co się stało?
Ben też mi się przyglądał.
- Wyglądałaś przez chwilę jak zjawa. Chyba nawet zaczęłaś się ślinić.
- Nieprawda.
Ale  obaj  przyglądali  mi  się  uważnie,  z  niepokojem.  Mimo  żartobliwej  uwagi  Ben

marszczył brwi. Zemdlałam? Straciłam przytomność? Ja tylko słuchałam zeznania Smitha.
Monotonny, upiorny głos wypełniał salę. Czułam go w sercu.

- O Boże - mruknęłam. - Czy to tylko ja? Nie macie wrażenia, że...
Jeffrey pokręcił głową.
- Nie, ale widzę to. Wygląda, jakby był w płomieniach. Zaczęło się, kiedy się odezwał.
Brzmiało to całkiem rozsądnie. Nie miało znaczenia, co mówił, bo i tak słyszałam tylko:

„Oto  ktoś,  komu  możesz  zaufać".  Przycisnęłam  dłonie  do  skroni,  tłumiąc  ból  głowy,
którego, jak podejrzewałam, zaraz się nabawię.

- To naprawdę mocno pokręcone.
- Teraz lepiej rozumiem jego kościół - powiedział Jeffrey.
-  Nie  wątpię.  -  Wyglądało  na  to,  że  wykorzystywał  tylko  niewielką  część  swojej  mocy.

Potrafił  przyciągać  do  siebie  wampiry  i  wilkołaki  samymi  tylko  słowami.  Nie  musiał  ich
nawet leczyć, jeśli tak naprawdę pragnął tylko stadka oddanych wyznawców.

Jeśli  miał  nade  mną  taką  władzę  z  drugiego  końca  sali,  nie  mogłam  się  zbliżyć,  żeby

dowiedzieć  się  o  nim  czegoś  więcej?  Czy  będę  miała  odwagę  zaprosić  Smitha  do  audycji
na wywiad i puścić go na cały kraj?

Skończyliśmy  na  dziś.  Przesłuchania  dobiegły  końca.  Smith  natychmiast  ruszył

przejściem między dwoma rzędami krzeseł, a jego eskorta podążyła wiernie za nim.

Patrzyłam  na  niego  tak,  jak  wilk  patrzy  na  myśliwego  zbliżającego  się  ze  strzelbą  w

ręku:  ze  spuszczoną  głową,  wściekłym  spojrzeniem,  ustami  gotowymi  do  warkotu,  jeśli
intruz podejdzie zbyt blisko. Gdyby nie było ze mną Jeffreya i Bena, mogłabym ruszyć za
tym człowiekiem z równym entuzjazmem i oddaniem jak jego pupilki. Nie byłam niczyim
pupilkiem.

Kiedy  mnie  mijał,  spojrzał  mi  w  oczy.  Przez  ułamek  sekundy  usta  wygięły  mu  się  w

uśmiechu - w zimnym uśmiechu - a w jego spojrzeniu dostrzegłam triumf.

Wiedział, że mnie poruszył. Niektóre wampiry i wilkołaki lubiły mawiać, że znajdują się

na  szczycie  łańcucha  pokarmowego.  Że  są  silniejsze  niż  zwykli  śmiertelnicy,  że  mogą
polować na zwykłych śmiertelników.

Ale  być  może  natrafiliśmy  właśnie  na  kogoś,  kto  nas  przewyższał.  Musiałam  się

dowiedzieć, kim był. Jeśli nie zaryzykuję, by podejść bliżej, nigdy się tego nie dowiem.

Przecisnęłam  się  obok  Jeffreya  do  przejścia.  Za  późno,  żeby  przeciąć  Smithowi  drogę,

ale może uda mi się go dogonić. Ben zawołał za mną:

background image

- Kitty, co ty...
Zrobiłam tylko kilka kroków w stronę mężczyzny, kiedy wilkołaki odwróciły się do mnie.

Rozchyliły  wargi  w  brzydkim  grymasie,  napięły  ramiona,  podnosząc  je  do  góry,  jakby
szykowały się do ciosu. Dwa wilkołaki przygotowane do walki. Poczułam przypływ paniki;
nie  mogłam  pozwolić,  żeby  się  na  mnie  rzuciły.  Musiałam  się  zmusić,  by  nie  spuścić
wzroku. Nie kulić się i nie płaszczyć. Proszę, nie bijcie mnie...

Wpatrywałam się w Smitha, który się odwrócił.
-  Witam.  Jestem  Kitty  Norville  z  radiowego  talk-show  Nocna  Godzina.  Zastanawiałam

się, czy mogłabym panu zadać kilka pytań? Myślę, że moi słuchacze bardzo by chcieli się
dowiedzieć o panu czegoś więcej. Może mógłby pan wystąpić w moim programie?

Przyglądał mi się przez długi czas, a moje serce biło coraz szybciej w oczekiwaniu na to,

co powie. Uciekaj lub walcz. Powinnam uciekać. Powinnam stąd zwiewać.

- Jeśli zjawi się pani u mnie jako suplikant, odpowiem na wszystkie pani pytania. - Na

jego twarzy pojawił się niewyraźny uśmiech.

Mówił prawdę; wiedziałam, że tak jest. Gdybym do niego przyszła, oddała się mu, nie

miałabym  więcej  pytań  -  nie  musiałabym  ich  więcej  zadawać.  Ale  nie  mogłam  do  niego
iść,  bo  straciłabym  siebie,  a  zbyt  dużo  wysiłku  włożyłam  w  to,  co  uzyskałam.  Stałam  na
podłodze na własnych nogach, to była moja kotwica i nie miałam zamiaru dać się porwać
jego spojrzeniu.

Patrzyłam, jak się oddala, a ochroniarze go zasłonili.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Krzyknęłam głucho i szarpnęłam się.
To był zaniepokojony Jeffrey.
- Nie powinnaś tego robić.
Przypisywano mi już wiele rzeczy, ale przebłyski geniuszu do nich nie należały, więc nie

zaprzeczyłam.  Trzeba  było  zrobić  miejsce  na  następne  przesłuchanie,  na  inną  komisję,
inny  temat.  Rząd  musiał  dalej  pracować,  niezależnie  od  tego,  co  się  działo  w  mojej
głowie. Przystanęłam na korytarzu ze skrzyżowanymi rękami, kuląc się ze złości.

- Możemy go pozwać? - spytałam Bena. - Musi być coś, za co można go pozwać.
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Zastanowię się. Zawsze jestem chętny do wygłupów.
- To nie wygłupy! W tym gościu jest coś przerażającego. Musimy się dowiedzieć, co tak

naprawdę  robi  w  tym  swoim  kościele,  bo  to  na  pewno  coś  strasznego.  To  musi  być  coś
strasznego.

- Jeśli nie złamał prawa, pewnie nie da się nic zrobić. Skąd mamy wiedzieć, czy złamał

prawo, skoro nie wiemy nawet, co tak właściwie robi? Zapraszał tylko ludzi na spotkania
w  duchu  odnowy  religijnej,  a  skoro  później  z  nim  zostawali,  to  był  ich  wybór.  Musiałam
się dowiedzieć, kim był.

- Jeffrey, jeśli Smith nie jest człowiekiem, kim jest?
- Liczyłem, że się domyślisz - odparł Jeffrey. Westchnęłam.
- Wierz mi lub nie, ale chyba masz większe doświadczenie w takich sprawach niż ja. No

bo ty przynajmniej widzisz, że coś jest z nim nie tak. Jeśli się dowiemy, gdzie zatrzymała
się karawana, to może zobaczysz... No nie wiem. Coś.

- Nie jestem pewien, czy mam ochotę podchodzić aż tak blisko, żeby tego spróbować.

background image

On jest niebezpieczny, Kitty. Tyle wiem na pewno.

- Ben?
-  Nie  patrz  na  mnie.  Ktoś  musi  zostać  w  odwodzie,  żeby  wyciągnąć  twój  tyłek  z

więzienia, jeśli coś pójdzie nie tak.

Był ostrożny. Ben odpowiedział:
- Jeśli masz zamiar robić coś karalnego, chcę o tym wiedzieć dopiero po fakcie. Widzimy

się jutro. - Ruszył do wyjścia korytarzem, machając mi na pożegnanie.

Jeffrey odprowadził go wzrokiem.
- To twój prawnik, tak? Jest...
- Opryskliwy? - podsunęłam.
-  Chciałem  powiedzieć:  uczciwy.  Ma  dobrą  aurę.  Cóż,  przynajmniej  tyle.  Najwyraźniej

miałam bardzo uczciwego prawnika. Westchnęłam.

Ponieważ  nie  wiem,  gdzie  jest  karawana  Smitha,  cały  plan  obserwacji  i  tak  legł  w

gruzach.  Nie  wyobrażałam  sobie  jakoś,  że  ładuję  się  do  taksówki,  rzucam  kierowcy
pięćdziesiątkę  i  mówię:  „Proszę  jechać  za  tamtym  mężczyzną!"  Zaczęłam  pytać  Jeffreya,
czy  nie  udzieliłby  mi  wywiadu  w  audycji,  kiedy  wyłonił  się  Roger  Stockton,  który
najwyraźniej  podsłuchiwał.  Ciągle  miał  przy  sobie  kamerę,  ale  przynajmniej  trzymał  ją
opuszczoną i nie celował we mnie.

- Wiem, gdzie rozłożył się Smith - rzucił. - On nie jest człowiekiem.
-  No  to  kim?  -  spytałam,  kiedy  odzyskałam  już  kontrolę  nad  językiem.  -  I  skąd  to  pan

wie? – Próbowałam wyczuć jego zapach, ale jego ochroniarze trzymali się zbyt blisko i nie
mogłam  się  przebić  przez  obezwładniający  odór  wilkołaków,  który  sprawił,  że  byłam
ostrożna.

- Powiem pani, kiedy będziemy na miejscu.
-  A  więc  mam  po  prostu  wsiąść  z  panem  do  samochodu  i  pozwolić  się  wywieźć  Bóg

jeden wie gdzie?

-  Niech  pani  posłucha,  wszystkim  nam  chodzi  o  jedno  i  to  samo.  Wiemy,  że  Smith

nikogo  nie  leczy,  a  przynajmniej  nie  naprawdę,  i  że  uprawia  jakieś  ostre  wudu.
Widziałem, co z panią zrobił. Wszyscy chcemy zdemaskować tego niebezpiecznego drania.
Żadne z nas nie musi robić tego na własną rękę.

-  Jest  pan  pewien,  że  nie  chce  pan  nakręcić  materiału  z  Kitty  Norville  w  roli  głównej,

żeby zwiększyć oglądalność?

- Nie miałbym nic przeciwko temu... Odwróciłam się, wzdychając lekceważąco.
- Mówi prawdę, Kitty - potwierdził Jeffrey.
Miałam  wsparcie  jasnowidza  i  reportera  z  Niezbadanego  Świata.  Przypuszczam,  że

mogłam trafić gorzej. Rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma Cormaca. To
by  było  wsparcie,  zakładając,  że  mierzyłby  do  kogoś  innego.  Akurat,  kiedy  go
potrzebowałam,  zniknął.  Odkąd  Duke  go  zwolnił,  trzymał  się  z  daleka  od  przesłuchań.
Odezwałam się do Rogera:

- Znajdziemy karawanę i zrobimy rozeznanie. A co potem?
- Potem się zobaczy. Dobry plan.
- Nie. Jeśli wiesz, kim jest, co robi i co my powinniśmy z nim zrobić.
- Sam nie dam rady - powiedział Roger. - Wchodzisz w to?

background image

Jeffrey  przytaknął.  Był  pełen  zapału,  nawet  jeśli  miał  to  być  kolejny  stopień  do

oświecenia. Chyba oszalałam.

background image

Rozdział 8

 

Zadowolenie Stocktona z tego, że wie coś, czego ja nie wiem, było męczące. Cieszyłam

się, że Jeffery zgodził się jechać z nami. Siedział z tyłu i patrzył na nas z rozbawieniem.

Nie miałam pojęcia, jak postąpimy, kiedy dojedziemy na miejsce. Jeśli cokolwiek z tego,

co  słyszałam  na  temat  karawany,  było  prawdą,  żeby  ją  rozbić,  trzeba  by  Gwardii
Narodowej.

Może z pomocą intuicji Jeffreya i kamery Stocktona uda nam się zebrać wystarczająco

dużo  dowodów,  żeby  doprowadzić  do  postępowania  karnego.  Cel  był  wystarczająco
skromny.

Na więcej nie mogłam liczyć. Nie byliśmy żadnymi cholernymi pogromcami duchów. W

końcu  zostawiliśmy  za  sobą  przedmieścia  i  wyjechaliśmy  poza  miasto  na  dwupasmową
drogę  stanową.  Robiło  się  coraz  ciemniej,  niebo  na  horyzoncie  zabarwiało  się  na
pomarańczowo. Okolica wydawała się mroczna.

Otaczały  nas  pola.  Od  drogi  odgradzały  je  płoty  i  drzewa.  Wszędzie  wyrośnięte  dęby

lub wiązy, zasadzone jakieś sto lub dwieście lat temu dla ochrony przed wiatrem. Jezdnia
wiła się od jednej doliny do następnej, więc nie dało się zobaczyć, co jest przed nami.

Byłam  zaskoczona,  kiedy  wyjechaliśmy  zza  zakrętu,  a  Stockton  nacisnął  na  hamulce.

Zawisłam  na  pasie.  Zjechał  na  pobocze  w  miejscu,  w  którym  można  było  zajrzeć  przez
płot.  Przed  nami  znajdowało  się  coś,  co  wyglądało  na  zaplecze  kiepsko  prosperującego
obwoźnego  cyrku.  Jakieś  dwa  tuziny  przestarzałych  przyczep  kempingowych  tuliło  się  do
zdezelowanych  pikapów,  kilku  samochodów  turystycznych,  airstreamów  i  winnebagów
oraz  przerobionych  vanów  i  autobusów  zaparkowanych  w  nierównym  okręgu  jak  wozy
pionierskie. Pomiędzy nimi znajdował się jeszcze z tuzin aut. W samym środku wznosił się
płócienny namiot. Kilka postaci krążyło wzdłuż drucianego ogrodzenia, które ciągnęło się
wokół  całego  obozowiska.  Teren  pośrodku  był  zalany  światłem:  z  przyczep
kempingowych, z pikapów, z wnętrza namiotu.

Nawet  sto  metrów  dalej  słychać  było  agregaty  prądotwórcze.  To  miejsce  było

samowystarczalne, chociaż znajdowało się daleko od miasta i cywilizacji.

Przez otwartą bramę do karawany Smitha prowadziła droga gruntowa, niewiele szersza

niż  dwa  wyjeżdżone  ślady  po  kołach.  W  pobliżu  wyjazdu  stało  kilka  samochodów  z
włączonymi silnikami.

Stockton opuścił szybę i wychylił się, celując kamerą w obozowisko.
- Jak się dowiedziałeś, że tu jest? - spytałam.
-  Śledził  ich  jeden  z  ludzi  z  Niezbadanego  Świata.  Kilka  tygodni  temu  dogonił  ich  w

DeKalb w Illinois i przyjechał za nimi aż tutaj.

- To dlaczego teraz nie filmuje?
-  Bo  dwa  dni  temu  jakiś  samochód  bez  tablic  rejestracyjnych  zepchnął  go  z  drogi  do

wyschniętego  koryta  strumienia.  Jest  w  szpitalu  z  czterema  złamanymi  żebrami  i
rozwalonym ramieniem.

-  Cholera.  -  Pokręciłam  głową.  -  Widzisz  coś?  -  rzuciłam  do  tyłu.  -  No  wiesz,  o  co  mi

chodzi. Widzisz?

background image

-  Z  tej  odległości  reflektory  wszystko  rozmazują  -stwierdził  Jeffrey.  Potem  wskazał  na

jeden  z  samochodów,  który  właśnie  wyłączył  światła  i  zgasił  silnik.  -  Tamten  facet  jest
likantropem.

Młody  mężczyzna  -  dość  chudy  i  przygarbiony  -  wysiadł  z  auta,  zamknął  cicho  drzwi  i

zaczął iść drogą gruntową w stronę obozowiska.

Szybko odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.
- Kitty! - zawołał za mną Jeffrey, ale go zignorowałam.
Pobiegłam  za  nieznajomym  i  już  miałam  zawołać,  żeby  się  zatrzymał,  kiedy  mnie

wyczuł. Odwrócił się i cofnął, spinając się jak wilk, który zaczyna jeżyć sierść.

- Kim jesteś? - zapytał ostro.
-  Nazywam  się  Kitty.  -  Zachowałam  spokój,  patrzyłam  w  ziemię,  rozluźniłam  ramiona.

Mógł mnie powąchać; wiedział, kim jestem. - Jestem tylko ciekawa. Co tu robisz?

Wzruszył ramionami.
- Słyszałem, że jest tu gość, który może mi pomóc.
- W czym? - drążyłam, jakbym nie miała o niczym pojęcia.
Spojrzał na mnie podejrzliwie spod zmrużonych powiek.
- W tym. Znów chcę był normalny.
- Aha. Też o tym słyszałam.
- To wiesz, po co tu jestem.
-  To  wszystko  ścierna.  Jego  kościół  to  sekta.  Robi  ludziom  pranie  mózgu,  żeby  z  nim

zostali. Nikt nie wie, co tak naprawdę się tu dzieje.

- Tak. Też to słyszałem. - Objął się rękami, jakby nagle zrobiło mu się zimno.
- I mimo to ciągle chcesz tam iść?
- A jaki mam wybór?
-  Jest  aż  tak  źle,  że  chcesz  zrezygnować  ze  swojej  wolności,  ze  swojej  tożsamości?

Zakładając, że plotki są prawdziwe.

-  Od  kiedy  do  tego  doszło,  nie  jestem  w  stanie  utrzymać  żadnej  pracy  dłużej  niż  dwa

tygodnie. Ciągle tracę panowanie nad sobą. Nie potrafię, nie radzę sobie z samokontrolą.

- Przykro mi. Nie masz watahy, prawda?
Pokręcił  głową.  Nie  było  przy  nim  nikogo,  kto  by  go  nauczył,  jak  nad  tym  panować.

Nagle  spojrzał  ponad  moim  ramieniem.  Za  mną  stali  Jeffery  i  Roger.  Chłopak  cofnął  się
kilka kroków, po czym odwrócił się i zaczął biec do obozowiska.

- Czekaj! - Nie zdziwiłam się, kiedy się nie zatrzymał. Cholera.
- Ten dzieciak jest śmiertelnie przerażony - powiedział Jeffery.
- Ale to nie ja go przeraziłam.
-  Tylko  trochę.  Chyba  boi  się  własnego  cienia.  To  zabawne  pomyśleć,  że  wilkołak

czegokolwiek się boi.

- Zdziwiłbyś się. Wielu z nas przez większość czasu się czegoś boi.
-  Chodźmy  -  powiedział  Stockton  i  kiwnął  ręką  w  stronę  drzew  na  uboczu,  z  dala  od

świateł. - Zanim jego przyboczni domyśla się, że nie przyjechaliśmy na przedstawienie.

Uniosłam  głowę  i  zaczęłam  węszyć,  na  wpół  przymykając  oczy,  żeby  nic  mnie  nie

rozpraszało. Potem stwierdziłam:

- Chodźmy na drugą stronę. Z wiatrem. Ruszyliśmy drogą do miejsca, z którego nie było

background image

nas  widać,  a  potem  przeskoczyliśmy  przez  płot.  Szybko  dobiegliśmy  do  linii  drzew,
kierując  się  w  dół  łagodnego  pagórka  do  namiotu  i  wozów  kempingowych.  Kiedy
podeszliśmy  bliżej,  światła  zrobiły  się  jaśniejsze,  a  teren  wokół  obozowiska  ciemniejszy.
Mimo  że  wszystko  wyglądało  jak  wesołe  miasteczko,  panowała  tam  cisza.  Żadnych
rozmów, żadnych głosów, żadnych odgłosów jak pobrzękiwanie garnków i patelni podczas
przygotowywania kolacji.

Wyglądało  na  to,  że  mieszka  tu  mnóstwo  osób,  ale  nie  potrafiłam  dostrzec  żadnych

oznak  życia.  Poza  zapachem:  wyczułam  intensywny  ostry  zapach  podobny  do  tego  z
akademika.  Oznaczało  to,  że  dużo  ludzi  żyje  na  małej  przestrzeni  i  raczej  nie  przykłada
wagi do sprzątania. Zmarszczyłam nos.

-  Tam.  -  Stockton  pokazał  na  przerwę  między  przyczepami.  Wokół  obozowiska  ciągnął

się  prowizoryczny  druciany  płot,  ale  stąd  można  było  dostrzec  coś  ciekawego.  Główny
namiot.

Kiedy minęło nas dwóch przysadzistych mężczyzn -ochroniarzy Smitha, których już dziś

widziałam - zamarliśmy. Patrolowali teren, ale się nie zatrzymali.

Stockton oparł się plecami o drzewo i czekał z kamerą wycelowaną w miejsce, z którego

widać było namiot. Jeffrey wybrał sobie sąsiednie drzewo, a ja stanęłam przy Stocktonie.

Ziemia  była  mokra  i  ja  też  przemokłam.  Było  zimno  i  robiło  się  jeszcze  zimniej.  Z  ust

unosiła  mi  się  para.  Jeffrey  otulił  się  ciaśniej  kurtką.  Zastanawiałam  się,  jak  długo  tu  już
tkwimy.  Coś  musi  się  niedługo  wydarzyć.  Pielgrzymi,  w  tym  tamten  młody  mężczyzna,
zebrali się pod bramą. Smith nie będzie im kazał długo czekać.

Przysunęłam się do Jeffreya i szepnęłam:
-  Potrafisz  skontaktować  się  z  wampirami,  które,  no  wiesz,  odeszły?  -  Myślałam  o

Estelle. Może gdzieś tu była i mogłaby nam pomóc.

-  Nigdy  tego  nie  robiłem.  To  znaczy  żaden  z  nich  nigdy  nie  próbował  się  ze  mną

skontaktować. Przepraszam, że o to pytam, ale czy one w ogóle mają dusze?

Ta kwestia ciągle była poruszana w audycji, a ja instynktownie czułam, że mają. Jakim

cudem ktoś taki jak Alette miałby nie mieć duszy? Ale czym tak naprawdę była dusza? Nie
wiedziałam.

Nie odpowiedziałam, a on pokręcił głową.
- Nic takiego nie wyczuwam. Całe to miejsce jest jak wymarłe. Jakby uśpione.
Stockton nachylił się do przodu i podniósł kamerę.
- Idzie. Tam.
Przysunęliśmy się z Jeffreyem do niego. Zmrużyłam oczy i intensywnie wpatrywałam się

w tamto miejsce. Przeszedł Smith. Widziałam go tylko przez chwilę. Ale Stockton mruknął
zadowolony.

- Ha, mam cię. Cholera, gdybym tylko mógł to nagrać.
Nie  widziałam,  żeby  Smith  cokolwiek  zrobił.  Wyglądał  dokładnie  tak  samo  jak  na

przesłuchaniu,  konserwatywnie  ubrany,  opanowany.  Na  chwilę  pojawił  się  w  polu
widzenia i tyle.

Stockton był nienormalny, miał jakieś przywidzenia. A ja dałam się nabrać.
Zanim  zdążyłam  go  o  to  zapytać,  ściągnął  przez  głowę  medalion  na  łańcuszku,  który

nosił pod koszulą.

background image

Podał mi go i powiedział:
- Załóż. Jak znów przejdzie, powiedz, co widzisz. Medalion wyglądał bardzo prosto, nie

robił  specjalnego  wrażenia.  To  nie  było  srebro.  Może  cyna.  Był  ciężki.  Kwadrat  o  bokach
długości  jakichś  dwóch  i  pół  centymetra,  ozdobiony  celtyckimi  wzorami,  niestety
wytartymi ze starości.

Pomacałam zatrzask.
- Co to jest?
-  Nie  otwieraj  -  przestrzegł.  -  Ma  w  środku  trochę  tego,  trochę  tamtego.  Czterolistną

koniczynkę, trochę jarzębiny.

Żelazo.
A  więc  magia  ludowa.  Ale  czy  była  skuteczna?  A  może  to  tylko  placebo  na  lęk  przed

ciemnością?

Założyłam łańcuszek na szyję.
Musiałam  przyznać,  że  Stockton  był  znacznie  cierpliwszy  niż  ja.  Przywykł,  że  musi

czekać, żeby coś sfilmować, i dobrze sobie z tym radził. Nie mieliśmy żadnej gwarancji, że
Smith znów się pojawi. A jednak tak się stało.

Świecił. Jego skóra była prawie biała, lśniła jak macica perłowa. Na początku myślałam,

że  również  wyłysiał,  ale  jego  włosy  zrobiły  się  po  prostu  blade,  niemal  półprzezroczyste.
Wyglądał  inaczej,  ale  wiedziałam,  że  to  on,  bo  miał  na  sobie  te  same  ubrania  i
zachowywał  się  podobnie.  Nagle  zobaczyłam  jego  oczy.  Były  zdecydowanie  za  duże  i
ciemne jak noc, tak mroczne, że można w nie było wpaść i nigdy się już nie wydostać.

O  mało  co  nie  wrzasnęłam,  ale  Stockton  złapał  mnie  za  rękę  i  uszczypnął,  żebym  się

uspokoiła. Smith znów zniknął. A ja dalej wytrzeszczałam oczy.

- Cholera jasna, to kosmita! - syknęłam.
-  Nie.  -  Stockton  przybrał  nie  bardzo  przekonujący  irlandzki  akcent.  -  W  starym  kraju

nazywają ich czarodziejskimi ludźmi, szlachtą, dobrymi ludźmi, ludem wzgórz...

- Jest duchem? - Nie umiałam stwierdzić, która wersja była bardziej absurdalna.
-  Nie  wypowiadaj  tego  słowa,  usłyszy  cię.  Oddaj  to.  -  Wyciągnął  rękę  po  wisiorek.

Oddałam  mu  go  niechętnie.  -  Nikt  nie  był  w  stanie  podejść  na  tyle  blisko,  żeby
potwierdzić  moje  podejrzenia,  dopóki  Smith  nie  pojawił  się  na  przesłuchaniu.  Mam
szczęście, że tam byłem i go zobaczyłem. Z trudem zniżyłam głos do szeptu.

- Nie mówisz poważnie. To tylko legendy, podania ludowe...
- Przyganiał kocioł garnkowi.
Kiedy  myślałam,  że  wiem  już  wszystko,  kiedy  myślałam,  że  ostatnia  tajemnica  została

odkryta i że nic mnie już nie zdziwi, wydarzało się coś takiego. Dopóki żyję, nie będę już w
stanie odrzucić żadnej historii. Latające małpy?

Proszę bardzo, czemu nie. Stockton miał rację. Powinnam wiedzieć lepiej.
Może powinnam znaleźć jakąś tęczę i poszukać garnców ze złotem.
- Skąd to wiedziałeś? - spytałam Stocktona.
-  Nie  wiedziałem  -  odparł.  -  Moja  babcia  dała  mi  ten  amulet.  Dla  ochrony,  jak

powiedziała. A jej się nie odmawia.

Zostawia  mleko  do  odstania,  kiedy  piecze  ciasto,  mimo  że  mieszka  na  przedmieściach

Bostonu.  Co  tu  dużo  gadać,  uwierzyłem  jej.  Ale  nie  wiedziałem,  że  Smith  jest  jednym  z

background image

nich,  dopóki  nie  wszedł  dziś  na  salę.  Musiałem  ci  powiedzieć,  nie  spodziewałem  się,  że
urok zadziała w ten sposób.

Odezwał się Jeffrey:
- Nie wiedziałem, na co patrzę. Nie potrafię zajrzeć za maskę, ale wyczuwam. Ciekawe -

mówił powoli. Odpowiedź na pytanie, kim był Smith, powinna nas zbliżyć do wyjaśnienia
kolejnych, takich jak: co wyrabiał w swoim kościele? Dlaczego ściągał do siebie wampiry i
likantropy? Po co elf ze starych celtyckich podań ludowych miałby robić coś takiego?

W obozie zawrzało. Smitha nigdzie nie było, ale ludzie zaczęli się zbierać i wchodzić do

namiotu.  Z  tego,  co  mogłam  dostrzec  z  tego  miejsca,  wyglądali  zupełnie  normalnie,
zwyczajnie. Jak wierni lokalnego Kościoła udający się na nabożeństwo. Szli z pochylonymi
głowami, złożonymi rękami. Byli tacy cierpliwi, tacy pokorni. Wyglądali na zmęczonych.

Spodziewałam się, że strażnicy mogą się tu pojawić w każdej chwili. Ale nie od razu tak

się stało, bo zatrzymali się po drugiej stronie obozu, żeby przypilnować przybyłych, i;

Mogli  też  policzyć  ludzi  i  samochody  zaparkowane  przy  drodze  i  dojść  do  wniosku,  że

tych drugich było za dużo. Nie powinniśmy byli się tu czaić całą noc, tracąc czas.

Chciałam rozbić to miejsce. To była sekta, a Smith wszystkich wykorzystywał. Miał jakąś

starożytną moc i był niebezpieczny.

- Wiesz coś o tym? - odezwałam się do Stocktona. - Wiesz, jak pozbawić go mocy?
Na jego twarzy przez chwilę malowała się panika.
-  Niestety.  Tylko  to,  co  powiedziała  mi  babcia.  Znam  kilka  pomniejszych  zaklęć,

czterolistną koniczynę, żelazo. Może moglibyśmy rzucić w niego żelazem.

-  Czy  twoja  babcia  wiedziałaby,  co  zrobić?  -  spytałam.  -  Podejrzewała,  że  medalion

zadziała, tak?

- Pewnie nawet nie przypuszczała, że kiedykolwiek i natknę się na jednego z nich.
- A mógłbyś ją zapytać?
- Teraz?
- Masz przy sobie telefon, prawda? - Cholera, ja miałam przy sobie telefon. Ja do niej

zadzwonię.

- No tak, ale...
-  A  więc  zadzwoń  do  niej.  -  A  może  potem  sama  mogłabym  z  nią  porozmawiać  i

dowiedzieć się, skąd te wszystkie wierzenia. Czy zostawia mleko do odstania, dlatego że u
niej w rodzinie zawsze się tak robiło, czy może miała jakiś inny powód?

Stockton  wyciągnął  z  przedniej  kieszeni  spodni  szpanerski  telefon  z  klapką.  Z

zadowoleniem stwierdziłam, że wyłączył go na czas naszej eskapady.

Po włączeniu aparat zaświecił na niebiesko. Stockton wybrał numer z listy kontaktów i

nacisnął  przycisk.  Siedział,  nasłuchując,  a  Jeffery  i  ja  gapiliśmy  się  na  niego.  Pomysł  był
świetny,  tylko  że  babcia  mogła  wyjść  z  domu.  Już  chciałam  zaproponować,  żebyśmy  dali
sobie  spokój  na  dziś,  wrócili  do  miasta,  poszperali  jeszcze  trochę  i  wypili  kilka  piw.
Opracowalibyśmy plan, jak dobrać się do Smitha.

Nagle Stockton powiedział:
-  Tak?  Halo?  Babciu,  tu  Roger...  Tak,  w  porządku.  Wszystko  w  porządku...  Jak  to?

Przecież  nie  dzwonię  tylko  wtedy,  kiedy  coś  jest  nie  tak.  Nie,  babciu...  Z  tego  co  wiem,
mama i tata czują się świetnie... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz z nimi rozmawiałem...

background image

Byłam  mistrzynią  rozmów  telefonicznych.  Chciałam  mu  wyrwać  telefon  i  zmusić

kobietę,  żeby  przeszła  do  rzeczy.  Zadać  jej  właściwe  pytania.  Ale  potem  przyszło  mi  do
głowy, jak właściwie miałabym jej wyjaśnić, kim jestem.

-  Przepraszam,  babciu,  ale  naprawdę  nie  mogę  mówić  głośniej...  Powiedziałem,  że  nie

mogę  mówić  głośniej...  Trochę  się  jakby  ukrywam...  O  tym  właśnie  chciałem
porozmawiać...  Pamiętasz  te  historie,  które  zawsze  mi  opowiadałaś?  O  czarodziejskich
ludziach... Tak, babciu, przeżegnałem się... - Szybko to zrobił, porządnie, po katolicku.

-  Natknąłem  się  ze  znajomymi  na  kogoś,  kto  robi  dość  nieprzyjemne  rzeczy...  Jakiego

jest gatunku?... Nie wiem... Seelie czy Unseelie? Tego też nie wiem... Nie, babciu, słucham,
co mówisz...

- Unseelie to ci źli, tak? - szepnęłam. - Założę się, że to Unseelie.
-  Żaden  rodzaj  nie  jest  specjalnie  dobry.  -  Odsunął  na  chwilę  telefon.  -  Tak,  babciu?

Jestem  prawie  pewny,  że  to  Unseelie...  Zgadza  się,  niedobrze...  Co  byś  zrobiła?
Pomodliłabyś  się?  -  Przewrócił  oczami.  -  A  może  się  go  pozbyć?  Czy  sam  odejdzie?  Nie...
dobrze...  dobrze,  chwileczkę.  -  Wyciągnął  mały  notatnik  i  pióro  i  zaczął  pisać.  Wyglądało
jak lista zakupów. - Dobrze... Mam. A potem? Naprawdę? I to wszystko?

Cierpliwości, Kitty. Ludzie zaczęli wchodzić do namiotu. Teraz już nic nie widziałam ani

niczego nie wyczuwałam.

-  Wielkie  dzięki,  babciu.  Tego  właśnie  było  mi  trzeba.  Muszę  już  kończyć...  Tak,  tak,

przyjadę  w  tym  roku  na  Święto  Dziękczynienia.  Nie,  nie  przyjadę  z  Jill...  Zerwała  ze  mną
pół  roku  temu.  -  Odsunął  telefon  od  ucha,  zamknął  oczy  i  westchnął  głęboko.  Słyszałam
głos jego babci, powolny i pełen napięcia, ale nie rozumiałam, co mówi.

To było absurdalne. Miałam ochotę go udusić.
- Muszę już kończyć... Do widzenia, babciu... Kocham cię. - Rozłączył się.
-  Co  powiedziała?  Co  mamy  zrobić?  -  spytałam,  siłą  powstrzymując  się  od  tego,  żeby

nie złapać go za koszulę i nim nie potrząsnąć.

- Idziemy na zakupy.
- Słucham?
-  Chleb,  sól,  różne  zioła.  Chyba  że  masz  takie  rzeczy  przy  sobie?  -  Pokazał  mi  spisaną

listę: werbena, dziurawiec, jarzębina.

- Czy w ogóle można coś takiego kupić w zwykłym supermarkecie?
Wzruszył ramionami.
-  Jak  już  będziemy  to  mieć,  samo  zaklęcie  nie  wydaje  się  specjalnie  trudne.  Musimy

tylko obejść całe obozowisko, rozsypać mieszankę na ziemi i bach.

- Bach?
- Bach, Smith znika w podziemiach czy innym diabelskim miejscu, z którego się wziął.
Dobre określenie.
-  A  więc  jedziemy  do  sklepu,  robimy  zakupy,  wracamy  i  to  wszystko.  Łatwizna  -

stwierdził Jeffrey i uśmiechnął się szeroko, jakbyśmy planowali jakiś szkolny wygłup.

Stockton schował listę do kieszeni.
-  Wydaje  mi  się,  że  widziałem  sklep  całodobowy  kilka  kilometrów  stąd,  na  ostatnim

skrzyżowaniu. Część z tego powinni mieć. Nie mówiła, że wszystko jest potrzebne, to tylko
różne  możliwości.  Może  zaczekacie  tu  i  będziecie  mieć  na  wszystko  oko,  a  ja  pojadę  po

background image

rzeczy.

- Dobra - zgodził się bez wahania Jeffrey. Stockton już się odwracał.
- Czekaj! - Próbowałam go zatrzymać, szepcząc rozpaczliwym głosem.
- Masz lepszy pomysł?
- Ja pojadę po rzeczy, a ty tu zaczekasz?
-  Wrócę  za  pół  godziny,  obiecuję.  Masz,  weź  to.  -  Podał  mi  wisiorek,  po  czym  pobiegł

pod osłoną drzew do drogi.

Miałam złe przeczucie.
-  Rozdzielmy  się  -  mruknęłam.  -  Będziemy  bezpieczniejsi.  Wiesz,  że  skoro  zabrał

samochód, jesteśmy tu uziemieni.

- Uspokój się, wszystko będzie dobrze. Smith jest zajęty, cokolwiek tam robi, a strażnicy

nas nie widzieli. Zostaniemy tu, nie będziemy się wychylać i będzie dobrze.

- To wszystko sprawia ci zdecydowanie za dużą przyjemność.
- No pewnie, że tak! Nigdy wcześniej nie robiłem takich rzeczy. Zwykle siedzę zamknięty

w  studiu  telewizyjnym  albo  rozdaję  autografy.  Ale  ta  bieganina,  śledztwo,  szpiegostwo.
To jest ekstra.

Jak mogłam się wpakować w taką sytuację?
- A więc, Jeffrey, chcesz być moim gościem w audycji?
- Hm, a co się z tym wiąże?
W  obozowisku  nic  się  nie  działo.  Gdyby  to  było  spotkanie  w  jakimkolwiek  innym

kościele,  słychać  by  było  śpiewy,  krzyki,  modlitwę.  Nie  miałabym  nic  przeciwko,  gdyby
ktoś zaczął mówić w obcych językach.

Ale  nic  się  nie  działo.  Siedzieliśmy  z  Jeffreyem  pod  drzewem  w  ciemności  i  chłodzie.

Czekaliśmy.  Minęło  wystarczająco  dużo  czasu,  żebym  zaczęła  myśleć,  że  Stockton  nas
wystawił.  Ktoś  nas  filmował  z  ukrycia,  a  za  chwilę  z  lasu  wyskoczą  z  wrzaskiem  aktorzy
poprzebierani  za  jakieś  straszydła.  Ja  spanikuję,  adrenalina  weźmie  nade  mną  górę  i
zamienię  się  w  wilczycę,  bo  tak  właśnie  reagowałam,  kiedy  bardzo  się  bałam.  Stockton
będzie  miał  wszystko  nagrane  i  puści  film  w  wydaniu  specjalnym  Me-zbadanego  Świata:
Kitty wychodzi z siebie. Nie wiedziałam, co zrobi Jeffrey. Miałam nadzieję, że zejdzie mi z
drogi.

Tyle że przed nami był obóz Kościoła Czystej Wiary, a ja nie miałam zamiaru spuszczać

go z oka. Straszydła będą musiały zaczekać.

Jeffrey postukał mnie w ramię i pokazał na drogę. Zajechał jakiś samochód - Stockton.

Miał  zgaszone  światła,  żeby  nie  zwracać  na  siebie  aż  takiej  uwagi.  Westchnęłam  cicho  z
ulgą.

Kilka minut później dołączył do nas z reklamówką w ręce.
- Cześć. Coś się działo, jak mnie nie było?
- Nic - odparłam. - Cisza.
- Za duża cisza - uzupełnił radośnie Jeffrey.
Stockton zaczął rozpakowywać torbę: bochenek krojonego chleba, solniczka, buteleczka

tabletek ziołowych z dziurawca i rozgniatacz do tabletek.

- Pomyślałem, że rozgnieciemy tabletki i rozsypiemy proszek - powiedział. - Wydaje mi

się, że nie można dostać dziurawca w innej postaci.

background image

Zdałam się na niego i jego wiedzę, bo sama nie miałam pomysłu.
- Jeffrey, ty weźmiesz sól. Kitty... - Podał Jeffreyowi sól, a mnie bochenek chleba. Wyjął

z  reklamówki  rozgniatacz  do  tabletek  i  dziurawiec  i  wyjaśnił:  -  Zaczniemy  od  północnej
części obozowiska. Musimy to tylko rozsypać i to wszystko. Gdzie jest północ?

Wschodził  księżyc,  trochę  większy  niż  w  trzeciej  kwadrze.  Wskazywał  wschód.

Pokazałam na lewo.

- Tam. - Północ znajdowała się kawałek od wejścia do obozu.
Stockton wypuścił powietrze.
- No dobra. To idziemy.
Reporter szedł z przodu. Miał w kieszeni buteleczkę z tabletkami. Brał po dwie, wkładał

je  do  rozgniatacza,  przekręcał  gałkę,  aż  usłyszał  chrzęst,  po  czym  wysypywał  proszek  na
ziemię. Jeffrey szedł za nim i sypał sól. Ja kruszyłam na ziemię chleb. Mówcie mi Małgosia.

Stockton coś szeptał. Musiałam mocno się wsłuchać, żeby rozróżnić słowa.
-  Ojcze  nasz,  któryś  jest  w  niebie,  święć  się  imię  Twoje...  -  Modlitwa,  żeby  nadać  moc

zaklęciu.

Szliśmy  wokół  obozowiska  zgodnie  z  ruchem  wskazówek  zegara,  na  tyle  daleko  od

ogrodzenia,  żeby  nie  było  nas  widać.  Nawet  strażnicy  poszli  na  nabożeństwo  Smitha.
Kruszyłam  chleb  i  bałam  się  odezwać.  Jeffrey  zacisnął  wargi  i  obserwował  ziemię  pod
nogami. Stockton nadawał rytm: tabletka - chrzęst - rozsypać i cały czas poruszał przy tym
wargami.

Przejście całego koła zabrało nam chyba całą wieczność. Poruszaliśmy się metodycznie,

a co za tym idzie, bardzo powoli. Nie mieliśmy nawet pojęcia, czy to zadziała.

W końcu doszliśmy do punktu, skąd wyruszyliśmy. Setny raz myślałam, że to wszystko

nie przypominało miejsca religijnej odnowy. Stockton zamknął okrąg.

- ...ale nas zbaw od złego. Amen - westchnął i oblizał wargi.
Nic się nie wydarzyło.
- Co teraz? - Starałam się zamaskować niepokój.
-  Nie  wiem  -  odparł  Stockton.  -  To  wszystko.  Ale  nie  mam  pewności,  czy  dobrze  to

zrobiłem. No bo kto wie, jakie gówno dokładają do tych tabletek.

A  więc  to  tyle.  Zrobiliśmy  co  w  naszej  mocy.  Może  moglibyśmy  wrócić  do  miasta,

poszperać jeszcze i później spróbować jeszcze raz.

- Nie, nie. Coś się dzieje. Światło zrobiło się jakieś dziwne.
Jeffrey nie powiedział nic więcej. Z mojej perspektywy nic się nie zmieniło. Kto wie, co

widział?

Nagle  z  namiotu  wyszły  dwie  postacie  i  zaczęły  iść  w  stronę  bramy.  Byli  to  postawni

mężczyźni, którzy stawiali długie, równe kroki, jak drapieżniki na polowaniu -ochroniarze-
wilkołaki Smitha.

- Chłopaki? - Zaczęłam się cofać. - Chyba powinniśmy stąd spadać.
Ochroniarze przeskoczyli przez bramę. Szli w naszą stronę.
Instynktownie  zbliżyliśmy  się  do  siebie.  Woleliśmy  nie  odwracać  się  tyłem  do

wilkołaków. Mężczyźni przeszli przez okrąg, który usypaliśmy, i zatrzymali się.

Chwilę  stali  w  bezruchu  za  linią  wyznaczoną  przez  okruchy  chleba.  Jeden  z  nich

zachwiał  się,  jakby  stracił  równowagę.  Drugi  przyłożył  ręce  do  głowy  i  zmrużył  oczy.

background image

Rozejrzeli  się  zdezorientowani,  jakby  właśnie  zostali  wybudzeni  z  głębokiego  snu.
Spojrzeli na nas, a potem na siebie.

- O Boże - wymamrotał jeden z nich.
- Czar prysł - stwierdził Jeffery.
Podeszłam do nich powoli. Pozwoliłam im się przyjrzeć, obwąchać mnie, przekonać się,

że nie stanowię dla nich zagrożenia.

- Cześć, wszystko w porządku?
-  Nie  wiem  -  powiedział  ten,  który  się  wcześniej  odezwał.  -  Ja,  my  utknęliśmy.  Co  się

stało? Nie wiem, co się właściwie stało.

Obaj  spojrzeli  znów  na  bramę,  a  miny  im  zrzedły,  patrzyli  ze  smutkiem,  niemal  z

nostalgią.

- Chcecie wracać? - spytałam.
Ten drugi, niższy i bardziej milczący, zapytał:
- To nie była prawda?
- Nie - zaprzeczyłam.
- Cholera - wymruczał, pochylając głowę. Musieliśmy skłonić pozostałych, żeby wyszli z

obozowiska i przeszli przez linię.

Zastanawiałam się, co się stanie, kiedy Smith ją przekroczy.
Zebrał  się  tłum,  wierni  wychodzili  z  namiotu  i  ustawiali  się  na  placu  za  bramą.

Dwadzieścia parę osób stało i patrzyło z powagą i żarliwością.

Do przodu wysunął się Smith we własnej osobie. W otoczeniu swoich ludzi wydawał się

mały, drobny. Ciągle miałam w kieszeni amulet Stocktona. Założyłam go. Smith wydał mi
się jakiś nieziemski, jego spojrzenie było puste, nieludzkie. Marszczył brwi, płonął. Wokół
niego zaczęły pojawiać się linie, które łączyły go z otaczającymi go ludźmi, jak postronki,
jak smycze. Dwie były zerwane i luźno powiewały.

Jeden z mężczyzn, ten, który odezwał się jako pierwszy, ruszył do Smitha. Podbiegłam i

stanęłam przed nim, zagradzając mu drogę.

- Nie, nie wracaj. Proszę. Smith zawołał zza bramy.
- Nie pozwalasz mu zaznać spokoju. Mogę zapewnić spokój i tobie.
- Kitty, nie słuchaj go! - zawołał Jeffrey.
Ale  jego  słowa  nie  miały  na  mnie  wpływu.  Nie  musiałam  go  słuchać.  Chronił  mnie

amulet.

Jeffery stał kilka metrów dalej na zboczu, zaciskał ręce i po raz pierwszy tego wieczoru

wyglądał  na  naprawdę  przestraszonego.  Stockton  stał  obok  z  kamerą  w  ręce  i  filmował.
Przynajmniej będziemy mieli nagranie bez względu na to, jak wszystko się potoczy.

Musiałam jakoś zwabić Smitha, ale tak, żeby się nie zorientował, że to robię. Pewnie i

tak już coś podejrzewał. Jakżeby inaczej.

Podeszłam do bramy.
- Kitty! - Głos Jeffreya był ściśnięty z przerażenia. Machnęłam do niego ręką, chcąc mu

pokazać, że wszystko w porządku. Miałam plan. Chyba.

Zatrzymałam się przy linii i zrobiłam żałosną minę.
Jeden  z  wiernych  zaczął  otwierać  bramę.  Smith  nie  dotknął  metalu.  Stal  zawierała

żelazo, które dla jego gatunku było toksyczne.

background image

Kiedy  otaczający  go  ludzie  rozstąpili  się,  ich  pan  wysunął  się  do  przodu.  Nie  mogłam

odwrócić  głowy;  więził  mnie  swoim  spojrzeniem.  Próbowałam  potraktować  to  jak
wyzwanie. Wilki wpatrywały się w kogoś z uporem, kiedy chciały rzucić wyzwanie.

- Jesteś ciekawa, co? - zapytał.
Przytaknęłam. Musiałam skłonić go, żeby podszedł bliżej.
- Wahasz się. Boisz.
Zbliżał się. Boże, chciałam uciekać. Wilczyca chciała uciekać.
Stał przede mną i wyciągał rękę, jakby zamierzał mnie wciągnąć do swojego świata. Do

swojej trupy osobliwości.

Zrobiłam powoli krok do tyłu z wahaniem, żeby ruszył za mną. Byłam na samym brzegu,

mógł mnie do siebie przyciągnąć, gdyby tylko przekroczył okrąg, tak niewiele już zostało.

Ale zatrzymał się. Odsłonił zęby w uśmiechu.
-  Widzę  wasze  zaklęcie.  Nie  przekroczę  tej  linii  -  rzucił.  Chrzanić  to.  Chrzanić  go.

Złapałam go za koszulę i szarpnęłam, pociągając do przodu. Przez granicę.

Spodziewałam  się,  że  będzie  cięższy.  Ciągnąc  go,  miałam  wrażenie,  jakbym  szarpnęła

poduszkę  -  był  tak  lekki,  że  niemal  go  puściłam.  Z  zaskoczenia  straciłam  równowagę  i
poleciałam do tyłu, ale dalej trzymałam go za koszulę, zdeterminowana, żeby go pokonać.

Upadłam na ziemię, spodziewając się, że Smith wyląduje na mnie. Ale tak się nie stało,

bo kiedy tylko jego ciało przekroczyło stworzoną przez nas niewidzialną barierę, zajął się
ogniem.  Zapłonął  jak  pochodnia,  sypiąc  żółtymi  i  czerwonymi  iskrami  z  sykiem,  który
równie dobrze można by uznać za wrzask. Posypał się popiół i żar, poleciał mi na twarz i
zaczął parzyć. Krzyknęłam i zakryłam twarz rękami. Ręce miałam poparzone, pulsujące od
bólu. Przeturlałam się, starając się uciec.

Ktoś mnie zatrzymał i podniósł do pozycji siedzącej.
- Nic ci nie jest? - To był Jeffrey.
Ręce  miałam  całe  czerwone,  przysmalone  i  swędzące,  jak  po  ostrym  poparzeniu

słonecznym.  Moja  twarz  też  płonęła  i  swędziała.  Wolałam  nawet  nie  myśleć,  jak
wyglądam. Wyrwałam się z jego uścisku i odwróciłam całym ciałem, żeby zobaczyć, gdzie
jest Smith.

- Gdzie on jest? Gdzie zniknął?
- Nie ma go. - Jeffrey śmiał się trochę nerwowo. -Spalił się.
Na  trawie  leżało  kilka  czarnych  rozżarzonych  węgielków.  Ludzie  przy  bramie  do

obozowiska chwiali się, potykali, byli zdezorientowani, kręcili głowami.

- To koniec. - Byłam zbyt zmęczona, żeby triumfować. A mimo to nie mogłam oprzeć się

wrażeniu,  że  było  zbyt  proste.  Jak  mogłam  wykończyć  tak  złego  człowieka  własnymi
rękami.

Stockton  w  dalszym  ciągu  filmował,  trzymając  kamerę  w  sztywnym  uścisku.  A  więc  jak

się kończą tego typu historie? Otrzepuje się ręce i idzie do domu?

Za  moimi  plecami  rozległ  się  jęk,  głęboki,  zmieniający  barwę.  Odgłos  był  znajomy  -

ludzki głos zamieniający się w warczenie wilka.

Jeden z ochroniarzy Smitha zmieniał postać. No bo czemu nie? Ile czasu minęło, odkąd

ktokolwiek z nich mógł ulec drugiej stronie swojej natury? A teraz moc, która trzymała ich
w ryzach, zniknęła.

background image

Niższy mężczyzna zgiął się w pasie i zaczął ściągać koszulę, rozrywając przy tym rękawy.

Drugi  patrzył  na  niego,  więc  się  cofnął,  ale  mięśnie  zaczęły  mu  falować,  ciało  mięknąć,
zmieniać się. Wszystkie likantropy na to zareagują; za chwilę wszystkie się przemienia.

Nie mówiąc już o tym, co zrobią wampiry uwolnione spod władzy Smitha.
- Jeffrey, musimy stąd spadać.
Rozejrzał się, wytrzeszczając coraz bardziej oczy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co się

dzieje.

- Tak, chyba tak.
- Roger! - wrzasnęłam. - Wracaj do auta! Szybko!
I  rzeczywiście  kobieta,  która  wyszła  za  bramę,  złapała  stojącego  obok  niej  mężczyznę,

przewróciła go na ziemię, siadła mu okrakiem na plecach i odsłoniła zęby. Rzuciła się mu
do szyi i wgryzła w niego. Mężczyzna zaczął się szamotać, starając się przekręcić na plecy i
strącić ją z siebie. Z palców wyrosły mu pazury.

Wiele  innych  osób,  widząc,  co  się  dzieje,  zaczęło  biec  do  lasu,  nie  oglądając  się  za

siebie. Jeffrey pomógł mi wstać i rzuciliśmy się do ucieczki. Stockton dalej się gapił oczami
wielkimi ze zdumienia.

Ciągle trzymał kamerę i filmował.
Mijając go, złapałam go za koszulę.
- Chodź!
Powietrze za moimi plecami rozdarło wściekłe warknięcie. Wilk poruszał się na czterech

łapach szybciej niż ja na dwóch.

-  Biegnijcie.  Cały  czas  biegnijcie  -  krzyknęłam  do  Jefferya  i  popchnęłam  go  w  stronę

Stocktona. Odwróciłam się do nich plecami, żeby stawić czoło wilkowi, który pędził prosto
na mnie.

 

background image

Rozdział 9

 

Chciał dorwać jakąś ofiarę. Musiałam mu się wydać odpowiednia. Wystarczająco mała,

żeby  stanowić  łatwy  cel,  a  jednocześnie  wystarczająco  dobrze  zbudowana,  żeby
polowanie się opłacało.

Ten opis był tak trafny, że nie chciałam nawet o tym myśleć.
Wilk miał jasną, niemal białą sierść, przez co błyszczał w świetle księżyca. Był też duży,

jeden  z  większych  zmiennokształtnych,  jakie  kiedykolwiek  widziałam:  masywna  klatka
piersiowa i ramiona, mocno pracujące nogi.

Głowę trzymał nisko jak szarżujący byk. Rzuci się na mnie i przewróci mnie, jakbym była

piórkiem, a potem bez namysłu zacznie mnie rozszarpywać.

Ale  przetrwam  pierwszy  atak.  W  przeciwieństwie  do  Jeffreya  i  Rogera  ja  już  miałam

likantropię. Byłam twarda; wytrzymam.

Cholera jasna.
Uchyliłam się w ostatnim momencie i złapałam wilka za ogon. Byłam silniejsza, niż na

to  wyglądałam.  Chciałam,  żeby  stracił  impet  i  się  zawahał.  Chciałam  zapewnić  sobie
więcej czasu.

A on rzeczywiście stanął zdezorientowany, ale już po chwili rzucił się w moją stronę ze

zdwojoną  siłą.  Starał  się  za  wszelką  cenę  powalić  mnie  na  ziemię  i  przytrzymać  zębami.
Zakołysałam ciałem i odtrąciłam rozwarty pysk.

Jego kły zsunęły się po mojej ręce. Dwie głębokie rany na ramieniu. Lepsze to niż utrata

ręki,  prawda?  Nie  miałam  czasu  zastanawiać  się  nad  bólem.  Jeffrey  i  Roger  powinni
dobiec już do samochodu. Czas uciekać.

Kopnęłam wilka, zanim ponownie mnie zaatakował. Musiałam dać mu do zrozumienia,

że wcale nie jestem takim łatwym łupem, jak początkowo sądził. Pora dopuścić do głosu
wilczycę,  która  we  mnie  była.  Lepiej  radziła  sobie  w  walce  niż  ja.  Kopnij  go,  warknij,
postrasz go.

Zrób to wszystko, ale zostań w ludzkim ciele. Nie mogłam stracić nad sobą panowania

ani narażać się na atak podczas przemiany. A kiedy będzie po wszystkim, wolałam o tym
pamiętać.  Zakładając,  że  przeżyję  tę  walkę.  Wilk  się  zawahał.  Zastanawiał  się.  Pewnie
dlatego, że jego uwagę przyciągnęła jakaś inna, potencjalnie łatwiejsza zdobycz.

-  Kitty!  Kitty!  -  Jakiś  chłopak  biegł  pod  górkę  w  moją  stronę.  Ten  sam,  który  chciał

wstąpić do kościoła. - Pomocy, nie wiem, co robić, musisz mi pomóc...

- Chodź tu. - Złapałam go za koszulę, zakryłam własnym ciałem i wrzasnęłam na jasnego

wilka. – Zjeżdżaj stąd! No już, zjeżdżaj!

Zaczęłam się cofać.
- Biegiem! - rzuciłam do chłopaka. - Do samochodu. Odwróciłam się i pobiegłam za nim.

Bałam się obejrzeć za siebie.

Przeskoczyliśmy przez płot. Jeffrey stał przy samochodzie i przytrzymywał otwarte drzwi

od  strony  pasażera.  W  prawej  ręce  trzymał  jakąś  pałkę  -  blokadę  zabezpieczającą
samochód przed kradzieżą - gotowy zamachnąć się nią, jakby ktoś chciał go zaatakować.
Na wypadek, gdyby coś biegło za nami.

background image

Wepchnęłam chłopaka na tylne siedzenie i wcisnęłam się zaraz za nim. Jeffrey wskoczył

na przednie siedzenie i zatrzasnął drzwi.

Blady wilk uderzył w drzwi, miał otwarty pysk i oślinił szybę.
Stockton wszystko filmował.
- Roger, może byś odłożył kamerę i się ruszył? - wrzasnęłam.
Wilk  natarł  na  auto  drugi  raz,  aż  samochód  się  zatrząsł,  Stockton  odłożył  kamerę  i

odpalił silnik. Chwilę później byliśmy już na drodze.

Chłopak skulił się na siedzeniu. Objął się rękami, a na jego twarzy pojawił się pot.
- Przestań... przestań... - mamrotał.
Zaczynał  się  zmieniać.  Zmiana  zaczynała  się  wewnątrz,  gdy  zwierzę  próbowało  się

wydostać. Bolało bardziej, kiedy człowiek starał się to powstrzymać, a było już za późno.

Złapałam go za twarz i zmusiłam, żeby na mnie spojrzał.
- Weź się w garść! Oddychaj. Powoli. Dobrze, tak jest. Tylko spokojnie. - Uspokajał się i

przestał się trząść. Po chwili nawet się rozluźnił. Zniknęło napięcie.

Zamknął oczy. Nie chciał na mnie patrzeć.
- Jak się nazywasz?
Potrzebował jeszcze chwili, żeby złapać oddech.
- Ty. Nazywam się Ty.
-  Miło  cię  poznać.  -  Szybko  i  nerwowo  pokiwał  głową.  Przesunęłam  ręką  po  jego

ramieniu. Lekki dotyk pomoże mu uzyskać spokój. Oparłam się.

Teraz może sama złapię oddech.
Nie chciałam myśleć o puszce Pandory, którą otworzyliśmy. Na dłuższą metę zniknięcie

Smitha wyjdzie wszystkim na dobre, ale najgorsze jest to, że ci wszyscy ludzie, bezdomni i
zdezorientowani, są potworami. Na szczęście zostawiliśmy ich na środku pustkowia, więc
mogą skrzywdzić tylko samych siebie. Co już nie było dobrą wiadomością.

- Kitty, ty krwawisz. - Jeffrey przyglądał się mi z przedniego siedzenia.
Prawą rękę miałam zalaną krwią. Już od samego patrzenia paraliżował mnie ból.
- To nic - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - Do rana będę zdrowa.
-  Szybka  regeneracja?  -  spytał  Stockton.  Reporter  skierował  na  mnie  kamerę,

przytrzymując ją jedną ręką, a drugą prowadząc samochód. - Będę mógł popatrzeć?

-  Nie.  -  Spojrzałam  na  niego  z  wściekłością,  aż  odłożył  kamerę.  Wyjęłam  z  kieszeni

amulet. Roger wziął go i zawiesił na szyi. - To twoja babcia cię w to wciągnęła, prawda? W
uroki, świat nadnaturalnych. W pracę w Niezbadanym Świecie.

Uśmiechnął się cierpko.
-  Niektórzy  myślą,  że  pracuję  przy  tym  programie  dlatego,  że  jestem  beznadziejnym

reporterem. Gdybym chciał, mógłbym pracować dla CNN. Tyle że wierzę. Nie, nie wierzę.
Wiem. Świat nadnaturalny istnieje. Jeśli znajdziesz wystarczająco dużo dowodów, możesz
dowieść prawdy. Program mnie do niej zbliża. - Tak jak Flemming.

Poszukiwanie prawdy. Stockton wybrał po prostu inną drogę. - A więc jesteś pewna, że

nie dasz mi się sfilmować podczas najbliższej pełni?

- Nie.
- A ty, mały?
- Co? - Ty wyglądał na zamroczonego.

background image

- Nie - odpowiedziałam.
Stockton zachichotał, zdecydowanie za bardzo rozbawiony.
- Dokąd jedziemy?
Wyciągnęłam z kieszeni telefon, włączyłam go i zawahałam się, bo nie wiedziałam, do

kogo  mam  zadzwonić  po  pomoc.  Z  przykrością  przyznałam,  że  w  pierwszym  odruchu
chciałam  zadzwonić  do  Cormaca.  On  na  pewno  wpadłby  na  pomysł,  co  zrobić  z
dwudziestoma kilkoma wampirami i wilkołakami szalejącymi za miastem.

Niestety,  jego  metoda  polegałaby  na  użyciu  dużej  liczby  srebrnych  kul  i  kołków,  a  na

koniec mielibyśmy stos trupów. Wolałam tego uniknąć.

Potem  chciałam  skontaktować  się  z  Ahmedem.  Nie  miałam  numeru  do  Półksiężyca,

więc  zadzwoniłam  do  informacji.  Mogli  mnie  połączyć  z  restauracją.  Telefon  odebrała
kelnerka.

- Dobry wieczór, witamy w Półksiężycu. W czym mogę pomóc?
- Witam, czy jest Ahmed?
- Kto?
Ogarnęło mnie złe przeczucie.
- Ahmed. Właściciel.
- Aha! Jedną chwileczkę. Czy mogę wiedzieć, kto dzwoni?
- Kitty.
Odłożyła na bok słuchawkę. W tle słyszałam szmer zwykłych restauracyjnych odgłosów -

rozmowy,  szczękanie  naczyń.  Oczekiwanie  mi  się  dłużyło.  Zaczęłam  stukać  stopą.  Nie
miałam czasu. Po drugiej stronie linii pojawił się znajomy, rubaszny głos.

- Kitty! Co słychać?
W takich chwilach naprawdę ciężko było odpowiedzieć na takie pytanie.
- Potrzebuję pomocy. Co byś zrobił z kilkudziesięcioma wampirami i likantropami, które

straciły nad sobą kontrolę? Jak byś nad nimi zapanował?

Zacisnęłam  zęby.  To  wszystko  brzmiało  tak  absurdalnie.  Zawahał  się,  więc  znów

wsłuchiwałam się w restauracyjne odgłosy. Potem powiedział:

- Opuściłbym to miejsce, zaczekał do rana i wrócił, żeby zobaczyć, co zostało.
- Ale bez schronienia wampiry zginą.
- Tym bym się nie przejmował. Oj, wierzę.
- A co z likantropami? Wiem, że chciałbyś im pomóc.
- Jeśli możesz je przywieźć do klubu, mogę im zapewnić schronienie.
- Nie mam jak.
- Kitty, w co ty się władowałaś?
Westchnęłam. Ahmed na nic się nie zda. Pewnie nawet nigdy nie opuszczał Półksiężyca,

swojego małego królestwa.

- To długa historia. Porozmawiamy później. Cześć.
- Cześć? - Był zdezorientowany. Ale i tak się rozłączyłam.
W  ten  sposób  została  mi  jeszcze  tylko  jedna  opcja.  Zadzwoniłam  do  Alette,  żeby

spytać,  czy  może  pomóc.  Odebrał  Bradley,  kazał  mi  zaczekać.  Kiedy  wrócił,  oznajmił,  że
wampirzyca mi pomoże. Spotka się ze mną za godzinę przy obozowisku.

Godzinę  później  przyjechaliśmy  z  powrotem  na  miejsce.  Stały  już  tam  radiowozy

background image

policyjne,  sedan,  w  którym  rozpoznałam  samochód  Bradleya,  i  duża  furgonetka  bez
okien.

Stockton  zjechał  na  pobocze.  Podszedł  do  nas  policjant,  żeby  kazać  nam  odjechać.

Opuściłam tylną szybę.

-  Jestem  z  Alette  -  rzuciłam.  Policjant  zawahał  się,  po  czym  pozwolił  Stocktonowi

zaparkować.

Wzdłuż  drogi  chodziło  trzech  policjantów  z  latarkami  w  rękach,  najwyraźniej  pełniąc

straż, a Alette i Leo stali na brzegu łąki. Podeszła do nich grupa ludzi. Leo wyciągnął coś w
ich stronę, a oni zbliżyli się do niego z nieufnością.

-  Zostańcie  tu  i  zablokujcie  drzwi  -  powiedziałam  i  wysiadłam  z  samochodu.  Nie

czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłuchali.

Byłam  ostrożna.  Trzymałam  się  na  uboczu.  Obok  Leo  stały  szczupłe,  wymizerowane

wampiry. Leo trzymał słoik z krwią, otwarty, żeby zwabił ich jej zapach.

Niektóre wampiry nie jadły od wielu miesięcy Leo mówił do nich łagodnie. Dotykał ich

twarzy, włosów. Zaprowadził ich do furgonetki i wpuścił do środka. Przy tylnych drzwiach
stał Tom.

Bradley podszedł do mnie, chcąc zagrodzić mi drogę, żebym nie przeszkadzała Alette i

Leo.

-  Co  się  dzieje?  -  spytałam,  zanim  otworzył  usta.  -  To  wygląda  jak  jakaś  wampirza

hipnoza.

-  Wampiry,  które  przyłączyły  się  do  Smitha,  nie  są  stare,  mają  po  kilkadziesiąt  lat.

Łatwo nimi kierować. Starsi przedstawiciele naszej rasy nie szukają lekarstwa. Jeśli dożyli
setki i nie dali się zabić, zwykle lubią swój stan. Ale ci tutaj szukali pomocy.

- Co z nimi będzie?
- Zostaną z Alette, dopóki się nie dowie, skąd są, i nie odeśle ich do domu. - Obejrzał

się na samochód Stocktona.

Oczywiście  reporter  przystawiał  kamerę  do  okna.  Niemal  położył  się  Jeffreyowi  na

kolanach, żeby mieć jak najlepszy widok. - Twoi znajomi powinni stąd odjechać.

Jego ton nie zostawiał miejsca na dyskusję. Poza tym zgadzałam się z nim. Stockton nie

powinien puszczać tego materiału w swoim programie.

- Powiem im, ale to ten gość ma kluczyki. Nie tak łatwo będzie się go pozbyć. - Nagle do

głowy przyszedł mi świetny pomysł. Stockton zajmował się nadnaturalnością. Będzie tym
zachwycony. Odezwałam się do Bradleya: - Zabiorę chłopaka z samochodu i wsadzę go do
jego  auta.  A  ty  zabaw  się  w  faceta  w  czerni.  To  powinno  napędzić  mu  stracha.  -  Nic  nie
mogłam na to poradzić. Uśmiechnęłam się szeroko.

- Faceta w czerni? - Bradley zmarszczył brwi.
-  Po  prostu  bądź  sobą,  kiedy  każesz  mu  stąd  zjeżdżać.  Będzie  ubaw  po  pachy.  -

Pobiegłam do samochodu.

Jeffrey  odblokował  samochód.  Otworzyłam  tylne  drzwi.  Ty  siedział  wyprostowany,

rozglądał się, badał otoczenie.

- Gotowy na powrót do domu? Możesz prowadzić? -spytałam.
Przeczesał ręką włosy i pokiwał głową.
- Nie mogę zostać z tobą?

background image

Stanowczo 

nie 

chciałam 

takiej 

odpowiedzialności. 

Uciekałam 

od 

takiej

odpowiedzialności. Spróbowałam delikatnie.

- Chodź ze mną, dobrze?
Wyciągnęłam rękę. Chwycił ją i wysiadł z samochodu. Zaprowadziłam go do jego auta.
-  W  Waszyngtonie  jest  klub  dla  takich  jak  my.  Prowadzi  go  Ahmed.  Pomoże  ci,

znajdziesz  tam  mnóstwo  osób,  które  z  chęcią  ci  doradzą,  co  robić.  Powinieneś  tam
pojechać.

Wyjął  ze  schowka  w  samochodzie  kartkę  i  pióro,  a  ja  napisałam  mu,  jak  dojechać  do

Półksiężyca. Podałam mu również swój numer.

- Koniec z szemranymi uzdrowicielami, jasne?
- Jasne.
- Dasz sobie radę?
Kiwnął głową z trochę większym zdecydowaniem niż wcześniej.
- Tak. Zajrzę tam. Dzięki, Kitty. Wielkie dzięki. Kazałam mu jechać.
Odwróciłam  się  akurat  w  chwili,  kiedy  Stockton  wycofywał  samochód,  silnik  wył

niemiłosiernie.  Na  poboczu  stał  Bradley  i  odprowadzał  go  wzrokiem.  Ze  skrzyżowanymi
ramionami wyglądał jak jakiś przerażający posąg.

Kiedy Stockton zniknął z pola widzenia, mężczyzna odwrócił się. Uśmiechał się szeroko.
- Miałaś rację. Ubaw po pachy - stwierdził. Żałowałam, że mnie to ominęło.
Leo  w  dalszym  ciągu  przywoływał  wampiry.  Wszystko  to  wyglądało  surrealistycznie  i

trochę przerażająco.

-  Nie  przeszkadza  ci  to?  -  spytałam  Bradleya.  -  Że  pracujesz  dla  wampirzycy?  Emma

mówiła,  że  jej  rodzina  jest  z  Alette  od  stuleci.  A  twoja?  A  może  jesteś  spokrewniony  z
Emmą?

-  Jesteśmy  dalekimi  kuzynami  -  powiedział  z  kpiną.  Kiwnął  na  policjantów.  -  Jeden  z

gliniarzy  to  też  kuzyn.  Szczerze  mówiąc,  nigdy  się  nad  tym  nie  zastanawiałem.  Tak  było
zawsze. Jeśli nikt ci nie wciska do głowy, że to dziwne, akceptujesz to wszystko. Jak byłem
mały, rodzice zabierali mnie do niej w odwiedziny. Była dla mnie jak ciotka.

Likantropy nie usmażą się na słońcu, ale bałam się, co mogą zrobić w tym czasie. Alette

nie  podzielała  tych  obaw.  Porozkładała  surowe  mięso  i  rozstawiła  policjantów
uzbrojonych w srebrne kule.

Nie  do  końca  o  to  mi  chodziło.  Ale  okazało  się,  że  srebrne  kule  były  tylko  na  wszelki

wypadek.  Urok  rzucany  przez  wampiry  działał  też  na  wilkołaki.  Alette  i  Leo  uśpili  je,
zaczekali,  aż  przybiorą  ludzką  postać,  po  czym  przekazali  policji.  Wiele  z  tych  osób  było
oficjalnie uznanych za zaginione. W końcu będą mogły wrócić do domu.

Wystarczyły  dwa  wampiry,  żeby  uprzątnąć  ten  bałagan.  To  dlatego  w  bezpośredniej

konfrontacji likantropy potrzebowały przewagi liczebnej, żeby je pokonać.

Zaczęliśmy  przeszukiwać  obozowisko,  podczas  gdy  zaprzyjaźnieni  z  Alette  policjanci

obklejali teren żółtą taśmą i oznaczali jako miejsce śledztwa. W głębi namiotu znajdował
się  prowizoryczny  podest  zbudowany  ze  sklejki  i  skrzynek  po  mleku,  a  z  masztów  zwisał
sznur z gołymi żarówkami. Wszystko to wyglądało zupełnie nieszkodliwie.

Jednak  dalsza  część  obozu  pozostawiała  wiele  do  życzenia.  Żadna  z  przyczep  nie  była

podłączona  do  kanalizacji.  Nieliczne  toalety  były  zapchane.  Nieśmiertelność  i  szybka

background image

regeneracja nie wykluczały innych procesów fizjologicznych.

Panował  straszny  bałagan,  obok  samochodów  turystycznych  i  pod  pikapami  leżały

porozrzucane  śmieci.  Widać  było  ślady  po  jedzeniu:  puste  puszki  po  zupie  i  fasoli  obok
brudnych talerzy ustawionych w sterty w zlewach i na szafkach. Na naczyniach były ślady
pleśni i błota i wszędzie chmary much.

Smród był tak silny, że ciężko było oddychać. Zakrywałam sobie twarz rękami.
Znaleźliśmy  kilka  osób,  zarówno  likantropy,  jak  i  wampiry.  Ukrywały  się  w  szafach  w

przyczepach  kempingowych  oraz  na  podłogach  furgonetek  i  samochodów.  Kuliły  się
roztrzęsione  -  na  głodzie.  Były  blade  i  wychudzone,  z  matowymi  cienkimi  włosami.  Nie
sądziłam,  że  jakikolwiek  likantrop  jest  w  stanie  umrzeć  z  niedożywienia,  bo  nasze  ciała
były silne i odporne na uszkodzenia. Ale ci nieszczęśnicy nie wyglądali dobrze. Być może
wampiry były wytrzymalsze, mogły jednak postradać rozum. Smith podtrzymywał je przy
życiu, dzięki temu przeżyły.

Próbowałam  nakłonić  je  do  wyjścia,  mówiłam  do  nich  i  uspokajałam,  nic  to  nie  dało.

Nie znały mojego zapachu, więc się kuliły jak zwierzęta. W końcu część wyszła za mną na
dwór.  Pozostałymi  zajął  się  Leo,  szeptał  coś  i  rzucał  na  nie  urok,  a  one  podążały  za  nim
ospale.

Najgorsze było to, że gnieździły się w przyczepach, bez jedzenia i bieżącej wody. Smith

zamienił je w zombie.

Kiedy skończyliśmy obchód, dołączyła do nas Alette.
-  Jestem  pod  wrażeniem  przewrotu,  którego  dokonałaś,  zwłaszcza  jak  na  osobę,  która

twierdzi, że jest pozbawiona autorytetu. - Zmarszczyła brwi.

Chciała wiedzieć, co się stało, co dokładnie widzieliśmy i co zrobiliśmy, żeby pozbyć się

Smitha.  Pokiwała  głową.  Nie  wyglądała  na  zaskoczoną,  jakby  doskonałe  zdawała  sobie
sprawę, kim był.

-  Nie  sądziłam,  że  będzie  tak  źle  -  powiedziałam.  -  Do-I  myślałam  się,  że  Smith

wykorzystuje ludzi, ale nie sądziłam, że ich wykańczał, że utrzymywał tych nieszczęśników
przy życiu tylko dlatego, żeby wysysać z nich siły witalne.

-  Jego  gatunek  tak  właśnie  postępuje  -  odparła  Alette.  -  Robił  to  od  wieków,  w  takiej

czy  innej  formie.  Sidhe,  duchy,  zawsze  żerowały  na  śmiertelnikach.  Dawniej  wykradały
niemowlęta  i  podrzucały  odmieńców;  uwodziły  młodych  mężczyzn  i  kobiety;  przez
dziesiątki lat trzymały przy sobie służących, bo żeby przetrwać, muszą otaczać się żywymi
istotami.  Inaczej  jest  z  wampirami  i  likantropami.  My  kiedyś  zakosztowaliśmy
prawdziwego  życia.  A  sidhe  nigdy  tego  nie  doświadczyły,  dlatego  tak  bardzo  je
fascynujemy. Smith otaczał się ich mocą wampirów i Likantropów, które więził. Potrafił na
nie wpłynąć, zaburzając ich percepcję rzeczywistości, i w ten sposób skłonić swoje ofiary
do wszystkiego. Pokazywał im taki świat, jaki chciały zobaczyć. Legendy mówią, że pokarm
czarodziejskich  ludzi  wygląda  na  ucztę,  ale  w  ustach  obraca  się  w  proch.  -  Popatrzyła  ze
smutkiem na opustoszałą karawanę.

Przed  świtem  wróciliśmy  do  domu  Alette.  Bradley  wymówił  się  jakimiś  obowiązkami,

które  musiał  załatwić  w  ciągu  dnia,  i  zniknął.  A  wampirzyca  zajęła  się  zbiegłymi
wampirami, które umieściła w wynajętym budynku.

Teraz  stała  ze  skrzyżowanymi  rękami  na  piersi.  Wyglądała  pięknie  w  swojej  rdzawej

background image

sukience  z  dopasowaną  jedwabną  górą  i  rozkloszowaną  spódnicą,  która  po  całej  nocy
nawet się nie pogniotła. Jak Alette to robiła?

-  Hm.  Wyglądasz  okropnie  -  stwierdziła  z  tym  swoim  brytyjskim  akcentem,  patrząc  na

moje poszarpane ubranie, umazaną twarz, zranioną rękę i zachlapaną krwią koszulę.

- Tak - zgodziłam się. No bo co miałam powiedzieć?
- Szkoda, że nie wspomniałaś o swoich planach. Moglibyśmy lepiej się przygotować.
Bardzo chciałam usiąść, ale nie miałam odwagi tego zrobić. Nie w takim stanie.
- Tyle że tak naprawdę nie było żadnych planów. Działaliśmy po prostu pod wpływem

chwili.  Słuchaj,  wiem,  że  nie  miałam  prawa  prosić  cię  o  pomoc  i  że  nie  musiałaś  mi  jej
udzielić...

-  Czyżby?  Naprawdę  uważasz,  że  mogłam  odmówić  ci  pomocy?  Myślisz,  że  nie

interesuję się tym, co się dzieje poza granicami mojej posiadłości? I że z wszystkiego, co
posiadam, korzystam tylko ja i z nikim się nie dzielę?

Alette  była  mistrzynią  wampirów  w  Waszyngtonie  -  i  pewnie  nie  bez  powodu.  Stąd

wszystko  nadzorowała.  Mogła  nawiązywać  kontakty  z  całym  światem.  A  do  tego  była  na
tyle  skromna,  że  potrafiła  zaoferować  gościnę  wilkołakowi  w  podróży.  Gościnę  i
wypożyczenie diamentowego naszyjnika.

-  Przepraszam.  -  Odwróciłam  głowę  i  uśmiechnęłam  się  zażenowana.  Dzisiejsza  noc

odarła mnie z jakiegokolwiek buntu, a poza tym dalej bolała mnie ręka.

Alette kontynuowała już łagodniejszym tonem:
-  Tak  się  składa,  że  wierzę,  iż  nieśmiertelność  powinna  uwrażliwiać  człowieka  na

niedolę uciśnionych i zachęcać do pracy dla dobra ludzkości. Przynajmniej tyle. Mamy ten
luksus,  że  widzimy  rzeczy  i  zdarzenia  w  szerszej  perspektywie.  Wiem,  że  zachowanie
niektórych moich pobratymców zostawia wiele do życzenia, ale nie oceniaj mnie tą samą
miarą.

Nigdy więcej.
- Dobrze. Ja tylko... ciągle się zastanawiam, zadaję sobie pytanie...
- Czy postąpiłaś właściwie?
Pokiwałam  głową.  Rozbicie  jego  kościoła  wywołało  mnóstwo  problemów.  Może  lepiej

było  znaleźć  jakiś  inny  sposób,  żeby  wywabić  stamtąd  wiernych,  zamiast  pozbywać  się
Smitha...

-  Elijah  Smith  przyciągał  do  siebie  ludzi  i  pozbawiał  ich  prawa  do  podejmowania

decyzji,  zmuszał  do  życia  w  warunkach,  które  uważam  za  karygodne.  Nawet  prawo  było
bezsilne. A ty dałaś sobie z nim radę. Może kto inny zrobiłby to odrobinę schludniej. Ale
jak  sama  mówisz,  działaliście  pod  wpływem  chwili.  Nie  powinnaś  się  tym  zamartwiać  -
uspokoiła mnie Alette.

Czy  kiedyś  prawo  w  takich  sytuacjach  będzie  skuteczniejsze?  Nie  potrafiłam  sobie

wyobrazić  komisariatu  z  egzemplarzem  kodeksu,  w  którym  opisywano  metody
aresztowania  i  zatrzymywania  ducha  Unseelie.  Albo  samotnego  wilkołaka,  albo
szalejącego  wampira.  Przywykliśmy  już  do  tego,  że  sami  musimy  o  siebie  zadbać.  Nie
znosiłam  tego.  Uważałam,  że  powinniśmy  przynależeć  do  „normalnego"  świata,  do
zwykłego społeczeństwa.

A  potem  działo  się  coś  takiego,  utwierdzając  mnie  kolejny  raz  w  przekonaniu,  że  nie

background image

miałam racji.

- Dziękuję. Jeszcze raz - powiedziałam.
- Szanowna pani? Czy nie powinniśmy już wychodzić?
Podskoczyłam na dźwięk głosu Leo. Wampir pojawił się w drzwiach za moimi plecami, a

ja nie słyszałam, jak nadchodzi. Uśmiechnął się złośliwie; dobrze wiedział, co robi.

- Tak. Dziękuję. - Minęła mnie, ale zatrzymała się, żeby spojrzeć na mnie z troską jak na

psa, który właśnie stoczył bójkę ze skunksem. - Spróbuj się przespać - poradziła.

Kiedy zniknęła w głębi korytarza, Leo skorzystał z okazji i nachylił się, żeby szepnąć:
- Weź prysznic, złotko. - Odwrócił się na pięcie i ruszył za swoją mistrzynią.
I to by było tyle, jeśli chodzi o połączenie przyjemnego z pożytecznym. Prawie w ogóle

tu  nie  spałam.  Będę  musiała  wziąć  z  tydzień  wolnego,  żeby  po  tym  wszystkim  dojść  do
siebie. Najlepiej gdzieś, gdzie mają jacuzzi i room service. Na szczęście ręka zdążyła się już
zagoić.

Mimo nieprzespanej nocy wcześnie dotarłam do senatu. Oznaczało to, że dorwę Duke'a

przed rozpoczęciem obrad.

Szedł  korytarzem,  omawiając  coś  ze  swoim  pomocnikiem,  który  trzymał  przed  sobą

otwartą  teczkę.  Stanęłam  przy  ścianie,  czekając  spokojnie  w  ukryciu,  aż  znajdą  się  koło
mnie. Szybko do nich dołączyłam. Obydwaj spojrzeli na mnie z przestrachem.

-  Panie  senatorze?  Mogłabym  zająć  panu  chwilę?  Asystent  zasłonił  Duke'a,  broniąc  mi

do niego dostępu.

-  Przykro  mi,  ale  senator  jest  w  tej  chwili  bardzo  zajęty.  Gdyby  chciała  się  pani

umówić...

-  Ale  to  naprawdę  tylko  kilka  pytań,  nie  musimy  się  nawet  zatrzymywać.  -

Podskoczyłam, chcąc spojrzeć na Duke'a. - Panie senatorze? To jak?

Duke patrzył prosto przed siebie i nawet nie zwolnił.
- Jedno pytanie, bez zatrzymywania.
- Oczywiście. Dziękuję. - Pomocnik spojrzał na mnie, ale usunął się i zrobił mi miejsce. -

Po co wzywał tu pan Elijaha Smitha?

-  Bo  rozumie  moją  misję.  Pragnie,  żeby  te...  choroby...  zniknęły.  Jestem  pewien,  że  to

pani rozumie. Poza tym obecność duchownego nada przesłuchaniom odpowiednią wagę,
czego potrzebujemy.

-  Duchowny?  Czyżby?  A  jakiego  wyznania?  Czy  wie  pan  może  do  jakiego  Kościoła

należy?

Duke zmarszczył brwi.
- Jestem pewien, że to dobry chrześcijański kapłan, który uczy, że wiara zbawia.
- On nie był tym, za kogo pan go brał. Nikomu nie pomagał.
- Był? - zdziwił się Duke. Przystanął i spojrzał na mnie. - Co ma pani na myśli?
- On, eee, musiał niespodziewanie wyjechać z miasta.
Duke  spojrzał  na  mnie  z  taką  wściekłością,  że  myślałam,  iż  zaraz  mnie  uderzy.  Jego

pomocnik zrobił wielkie oczy, jakby też się zaniepokoił.

- Co pani zrobiła?
Wytrzymałam jego spojrzenie. Nie miałam zamiaru dać się zastraszyć. W końcu miałam

autorytet, tak? No jasne.

background image

- Wierzy pan... w duchy, diabły, anioły, w dobro i zło, w cały ten kram. Elijah Smith był

demonem, który żerował na słabych i bezbronnych. Mam nadzieję, że mi pan uwierzy.

Miał  niewzruszony  wyraz  twarzy,  ale  w  jego  oczach  dostrzegłam  iskrę  -  wytężone

skupienie.

-  Jeśli  żerował  na  czymkolwiek,  to  na  takich  jak  pani.  Na  wampirach  i  wilkołakach,  na

potworach, które wcale nie są bezbronne. - Roześmiał się krótko.

-  W  głębi  serca  wszyscy  jesteśmy  ludźmi,  panie  senatorze.  Szkoda,  że  pan  tego  nie

rozumie.

- O tym zadecyduje komisja. - Kiwnął na swojego asystenta i się oddalił. Jego pomocnik

poderwał się, żeby dotrzymać mu kroku.

Znalazłam  Bena  przed  budynkiem  senatu.  Był  chyba  zaskoczony,  że  wychodzę  ze

środka. Spodziewał się raczej, że pojawię się od strony ulicy.

- Wcześnie wstałaś. - Uniósł pytająco brew.
- Tak. A tak przy okazji, nie musimy zajmować się Smithem. Już po wszystkim.
Przyjrzał się mi uważnie.
- Co zrobiłaś?
- Nic - odpowiedziałam zdecydowanie za szybko. -Takie małe zaklęcie.
- Zaklęcie?
- Rozsypaliśmy dokoła trochę ziół i takich tam. To wszystko.
- Ale to nic, co się może skończyć w sali sądowej? Na pewno nie w zwykłej.
- Nie, nie sądzę. Westchnął.
-  Tak  dla  twojej  wiadomości,  chyba  podniosę  stawkę.  Żeby  mieć  z  czegoś  opłacić

kurację na porost włosów.

Żartowniś.
Weszliśmy do sali i zajęliśmy te same krzesła co zwykle. Cormac nie pojawił się, odkąd

zwolnił  go  Duke,  ale  Ben  wspomniał,  że  nadal  jest  w  mieście.  Tak  na  wszelki  wypadek,
powiedział, ale nie wyjaśnił, jaki wypadek miał na myśli.

Rozpoczęcie  przesłuchań  opóźniało  się.  Czas  się  wlókł.  Reporterzy  wiercili  się  na

krzesłach, a asystenci przestępowali z nogi na nogę. Senatorowie przekładali papiery i nie
podnosili  głów.  Zeznania,  które  miały  zająć  kilka  dni,  przeciągnęły  się  już  do  tygodnia.
Czekałam z niepokojem, aż coś się wydarzy.

Publiczność  kurczyła  się.  Większość  reporterów  postanowiła  poszukać  ciekawszych

tematów  i  na  widowni  zostało  może  z  tuzin  osób.  Nawet  niektórzy  członkowie
zasiadający w komisji przestali się pojawiać.

Tak  jak  myślałam,  Roger  Stockton  był  na  miejscu,  gotowy  czekać  do  samego  końca.

Wyglądał,  jakby  nie  miał  problemów  ze  snem.  Bez  pytania  usiadł  obok  mnie.  Po
wczorajszej nocy musiał chyba uznać, że jesteśmy zakumplowani.

Może byliśmy.
Nachylił się i z miejsca zasypał mnie pytaniami:
-  A  więc  gdzie  są  kosmici  i  co  mają  wspólnego  z  wampirami?  Czy  wampiry  to  też

kosmici?

- Kosmici? - podchwycił Ben.
- Było o tym w kilku kiepskich filmach - dodałam. -Skąd ten pomysł?

background image

-  Ten  facet  w  czerni,  który  był  z  wampirami  i  pilnował  porządku,  jakby  chciał

zatuszować pojawienie się UFO. Znasz go?

Spróbowałam uśmiechnąć się tajemniczo, co było trudne, bo tak naprawdę chciało mi

się śmiać.

- To nie w moim stylu zdradzać sekrety. A tak naprawdę facet w czerni to zwykły gość.

Nie ma kosmitów.

- Każdy tak mówi - odpowiedział ze złością. - Nie ze mną te numery.
Ben spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „O czym wy, do cholery, mówicie?" A

ja odpowiedziałam mu spojrzeniem: „Później ci wyjaśnię".

W końcu zaczęły się przesłuchania. W dalszym ciągu nie zostałam wezwana na świadka.

Wysłuchaliśmy  półgodzinnego  zeznania  Roberta  Carra,  reżysera  filmów  klasy  B,  który
zasłynął  z  przerażających  scen  przemiany  człowieka  w  wilkołaka  -  czy  nie  zatrudniał
przypadkiem  w  filmach  prawdziwych  likantropów?  Twierdził,  że  to  wszystko  dzięki
specom  od  animacji  komputerowych.  Stosowali  technikę  morfingu,  a  jeśli  udało  im  się
uzyskać  lepsze  efekty,  to  dlatego,  że  filmowali  prawdziwe  wilki,  a  nie  jakieś  groteskowe
mutanty pokryte sztucznym futrem, które pokazywano w większości filmów.

Widziałam  kilka  jego  produkcji  i  byłam  pewna,  że  mówił  prawdę  i  nie  zatrudniał

prawdziwych wilkołaków. Choć uzyskiwał rzeczywiście imponujące i niezwykle realistyczne
efekty. Może widział prawdziwego wilkołaka podczas przemiany. Będę musiała go dopaść
- to znaczy pogadać z nim - po przesłuchaniach i zaprosić go do audycji.

Moglibyśmy porozmawiać o wilkołakach jako metaforze w filmie.
Poczułam  się  jednak  trochę  dotknięta,  że  komisja  postanowiła  porozmawiać  z

reżyserem  kręcącym  filmy  o  wilkołakach,  zanim  zdecydowała  się  na  konfrontację  z
prawdziwym likantropem. No dobra, ciągle byliśmy przy świadkach z branży rozrywkowej,
a może niektórzy członkowie komisji nie wierzyli, że jestem wilkołakiem.

Tkwiłam tu już od trzech dni. Powiedzieć, że się niecierpliwiłam, to za mało. Ze stresu

nie byłam w stanie zjeść na śniadanie więcej niż pół muffinki.

-  Dziękujemy,  panie  Carr,  to  wszystko.  -  Duke  wyrównał  papiery  leżące  przed  nim  na

biurku. - Obawiam się, że nie mamy dziś czasu na dalsze rozmowy. Zarządzam przerwę na
weekend,  w  poniedziałek  wznowimy  obrady  i  przesłuchamy  tych  świadków,  których  nie
udało nam się wezwać do tej pory. Dziękuję bardzo.

W  sali  zrobiło  się  zamieszanie,  ludzie  zaczęli  opuszczać  salę,  pomocnicy  podchodzili

pospiesznie  do  członków  komisji.  Senatorowie  wyglądali  na  równie  zdezorientowanych,
jak ja; też się tego nie spodziewali. Napięcie, które od początku wisiało w powietrzu, nie
zniknęło.

- To dziwne - powiedział Stockton. - Nie miałaś dziś zeznawać?
- Miałam. - Skrzyżowałam ramiona i skrzywiłam się.
- Nie wierzę. - Ben opadł z westchnieniem na krzesło.
-  Widzisz  czyjeś  nazwisko  w  harmonogramie  przesłuchań,  więc  spodziewasz  się,  że

osoba ta zostanie wezwana.

To jest nie tylko irytujące, ale wręcz nieprofesjonalne. Skoro oczekują, że będziemy tu

punktualnie,  to  mogliby  przynajmniej  poświęcić  dodatkową  godzinę,  żeby  wszystkich
przesłuchać.

background image

Może da się to jakoś wyjaśnić? Czy po mnie miał ktoś jeszcze zeznawać? Czy może Duke

chciał opóźnić moje przesłuchanie?

Zaczęłam  liczyć,  odhaczając  kolejne  dni  w  kalendarzu,  który  miałam  w  głowie,  już

wkrótce  przypadnie  pełnia,  nie  musiałam  nawet  tego  wiedzieć,  czułam  zbliżającą  się
przemianę  w  kościach.  Spojrzałam  na  drugi  koniec  sali,  gdzie  senatorowie  porządkowali
rzeczy i zbierali się do wyjścia, rozmawiając między sobą. Duke podniósł głowę i spojrzał
mi w oczy. Zacisnął szczęki i się odwrócił. Alette miała rację. Przewidziała to.

- Drań - syknęłam. - Ukartował to. Od samego początku to planował. Chce przeciągnąć

przesłuchania do poniedziałku.

- A co jest w poniedziałek?
- Pełnia. Chce, żebym wtedy zeznawała. Stockton zagwizdał cicho.
-  Sprytnie  -  odparł  z  cieniem  podziwu  w  głosie.  Spojrzałam  na  niego.  Może  po  naszej

wczorajszej  przygodzie  uważał,  że  się  zaprzyjaźniliśmy,  ale  słabo  się  starał.  Za  chwilę
stracę  cierpliwość.  Był  dla  mnie  nie  tyle  kumplem  z  wojska,  ile  irytującym  młodszym
bratem.

- To niedobrze? - dopytywał się Ben. Pokręciłam głową, starając się wykrzesać z siebie

resztki wściekłości. Ale czułam się przede wszystkim zmęczona.

-  Będę  wtedy  w  gorszej  kondycji,  to  wszystko.  Podenerwowana,  zestresowana.

Rozdrażniona.  Duke  wie  wystarczająco  dużo,  żeby  zdawać  sobie  z  tego  sprawę.  Może
uważa, że nie zapanuje nad sobą i zmienię się na oczach całej sali. - Ta myśl popsuła mi
humor.

- Dasz radę? - spytał Ben. - Mam złożyć wniosek o przesunięcie przesłuchania o jeden

dzień?

Następny  dzień  po  pełni  jest  jeszcze  gorszy.  Będę  się  czuła  jak  na  kacu.  Będę  musiała

wkładać  zbyt  dużo  energii,  żeby  powstrzymać  się  przed  przemianą.  Będę  rozkojarzona  i
do niczego się nie będę nadawać.

-  Nie,  nie  -  rzuciłam.  -  To  znaczy  tak.  Dam  radę.  Chyba.  -  Taką  miałam  nadzieję.  W

poniedziałek zero kofeiny.

Musiałam  pogadać  z  Fritzem,  ale  zrobiło  się  późno.  Nie  wiedziałam,  czy  uda  mi  się

dotrzeć do Półksiężyca na czas.

Pobiegłam  ze  stacji  metra  do  klubu,  zeskoczyłam  ze  schodów  i  złapałam  się  framugi,

żeby się zatrzymać, po czym rozejrzałam się po sali.

Zdążyłam.  Siedział  z  pustym  wzrokiem  przy  tym  stoliku  co  zawsze,  skulony  nad  swoją

szklaneczką, zanurzony we własnym świecie.

Przysunęłam  sobie  krzesło  i  usiadłam  obok,  na  tyle  blisko,  żeby  mówić  szeptem,  a

jednocześnie na tyle daleko, żeby móc się uchylić, gdyby chciał mnie uderzyć. Nie miałam
pojęcia, jak się wszystko potoczy.

Zamrugał z zaskoczenia.
- Co wiesz na temat doktora Paula Flemminga? - spytałam.
Spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
- Nie znam tego nazwiska.
Jego mina mówiła coś przeciwnego. Wargi mu zadrgały, patrzył na mnie oskarżycielsko.

Wyglądał jak ktoś, kto postanowił kłamać.

background image

- Widziałam twoje nazwisko na liście w jego laboratorium.
- Nic nie wiem. - Pokręcił głową. Szybko dopił alkohol i odstawił szklankę z brzękiem na

stół. Odsunął krzesło.

-  Zostań  proszę.  Chcę  tylko  porozmawiać.  -  Ta  dziwna,  przyczajona  postać  budziła  we

mnie  tyle  pytań.  W  tym  momencie  miałam  gdzieś,  co  mi  powie,  byle  tylko  zechciał
rozmawiać.  Jakieś  wspomnienie  z  przeszłości,  historię,  anegdotę.  Jakąś  mądrość  życiową
czy  radę,  którą  starsi  często  trzymają  w  zanadrzu  dla  młodych.  Miałam  to  gdzieś.
Chciałam tylko znaleźć jakąś szczelinę w tym murze.

Odwrócił się do mnie. Teraz nade mną górował, wykrzywiając usta.
- Z nikim nie rozmawiam.
Spojrzałam mu w oczy, czując przypływ wściekłości.
- Skoro nie chcesz z nikim gadać, po co w ogóle tu przychodzisz? Czemu nie zapijesz się

na śmierć w samotności?

Wyprostował się i zrobił nawet krok w tył, jakbym na niego warknęła albo się na niego

zamachnęła. Po chwili zamknął oczy i westchnął:

- Tu pachnie bezpieczeństwem. Przez krótką chwilę w ciągu dnia czuję się bezpiecznie.
Stłumiłam impuls, by złapać go za rękę i zatrzymać. Spróbować dodać mu tym gestem

otuchy, tak jak bym to zrobiła, gdybyśmy należeli do jednej watahy. Ale nie tworzyliśmy
drużyny. On był obcy, zbudował wokół siebie mur, żeby świat zostawił go w spokoju. Nie
wiem,  czemu  pomyślałam,  że  przede  mną  się  otworzy.  Miał  to  zrobić  tylko  dlatego,  że
byłam miła?

- Boisz się?
Na jego wymęczonej twarzy pojawił się uśmiech, ściśnięty i sardoniczny.
- Jesteś młoda i nic nie rozumiesz. Ale jeśli dalej będziesz się tak starać, może w końcu

zrozumiesz.

Musnął  mnie  po  głowie  palcami  w  przelotnym  geście,  który  skończył  się  w  tej  samej

chwili,  w  której  go  poczułam,  jakby  na  głowie  usiadł  mi  ptak  i  natychmiast  poderwał  się
do lotu.

- Jesteś młoda - dodał i wyszedł, poprawiając sobie płaszcz na ramionach.
Jeszcze długo po tym, jak zniknął za drzwiami, czułam na włosach jego dotyk.
Jak w każdy piątek miałam audycję. Poprosiłam Jacka o kawę. O coś, co nie pozwoli mi

zasnąć  przez  najbliższych  dziesięć  godzin.  Wyciągnęłam  notatnik  pod  pretekstem
przygotowania się do dzisiejszego wywiadu, choć tak naprawdę było już zdecydowanie za
późno,  żeby  cokolwiek  zrobić.  Dobrze,  że  udało  mi  się  namówić  niektórych  świadków  z
przesłuchań,  takich  jak  Jeffrey  Miles  i  Robert  Carr,  i  przekonałam  ich,  żeby  u  mnie
wystąpili.

Potem będę musiała improwizować. Czyli jak zwykle, jak się nad tym zastanowić.
- Wiesz, że on ma rację. - To był Ahmed. Usiadł naprzeciwko mnie. Nie słyszałam go, a

w  całym  barze  pachniało  wilkołakami,  więc  nie  mogłam  go  też  wyczuć.  Podszedł  cicho,
jakby  polował.  Miał  dziś  na  sobie  włóczkową  kamizelkę  narzuconą  na  koszulę  i  spodnie.
Kamizelka  nadawała  mu  wygląd  człowieka  żyjącego  na  granicy  dwóch  światów,  tak  jak
wcześniejsza szata.

Nie chciałam z nim rozmawiać. Może i nie miał obowiązku pomagać mi z całym tym baj

background image

złem  z  karawaną  Smitha,  ale  nawet  nie  spróbował,  a  ja  nie  miałam  ochoty  wysłuchiwać
teraz od niego pouczeń.

Patrzyłam na niego bez słowa.
-  Na  świecie  jest  wiele  przerażających  rzeczy.  Kłopoty  same  cię  znajdą,  jeśli  za  bardzo

się zaangażujesz. To dlatego Nazista jest samotnikiem.

- Fritz - powiedziałam. - Ma na imię Fritz. Ahmed mówił, że to miejsce jest bezpieczne,

że  nie  ma  tu  samców  alfa,  rywalizacji,  konfliktów.  Ale  nie  znaczyło  to,  że  nie  był  tu
szefem,  że  nie  czuwał.  Albo  że  nie  wiedział,  jak  zarządzać  tym  miejscem.  Po  prostu
uważał, że najlepiej pilnować własnych spraw i w nic się nie angażować.

Kim  byłam,  żeby  go  za  to  krytykować?  -  ale  zbyt  często  nadstawiałam  karku  i  nie

potrafiłam zrozumieć jego nastawienia. Usiłowałam się nie spinać w poczuciu zagrożenia.
Ahmed nie rzucał mi wyzwania. To, co robiłam, nie stanowiło dla niego zagrożenia.

-  Nie  jest  starym  wariatem.  Ma  swoje  rytuały,  swoje  drinki,  bo  dzięki  temu  może

odegnać  wspomnienia.  Ale  wszyscy  inni  pamiętają  i  dlatego  z  nim  nie  rozmawiają.
Toleruję go tu, bo jest nieszkodliwy. Kryje w sobie upiory, które zasługują na litość.

Miałam ochotę wrzeszczeć, słysząc znów pustą gadkę i sugestie nawiązujące do spraw,

o których nikt nie chciał mi powiedzieć.

-  Co  zrobił?  Nie  chce  mi  zdradzić.  Wołacie  na  niego  „Nazista",  co  wiele  sugeruje.  Ale

chciałabym wiedzieć, co dokładnie zrobił?

Ahmed wzruszył ramionami.
- Czas i miejsce, z którego pochodzi, mówią same za siebie, nie sądzisz?
- Mówisz, że pamiętasz. Wszyscy tak mówicie. Ale może tylko wam się wydaje, może to

sobie wymyśliliście?

Fritz  był  niemieckim  żołnierzem  podczas  II  wojny  światowej.  Cała  reszta  to

niedopowiedzenia.  Czy  już  to  czyniło  go  zbrodniarzem  wojennym?  Pewnie  nigdy  nie
dowiem się prawdy.

Ahmed  zmarszczył  karcąco  brwi.  Zaraz  walnie  mi  gadkę:  „Jestem  od  ciebie  starszy  i

mądrzejszy, więc siedź cicho". Znów czułam się tak, jakbym miała nad sobą samca alfa.

- Kitty. - Rozłożył szeroko ręce. - Nie chcę, żebyś miała kłopoty.
- Ja też nie! Ale mam dość tego, że wszyscy coś przede mną ukrywają.
-  Może  niczego  nie  ukrywają,  może  robią  to  po  prostu  z  przyzwyczajenia.  Wielu  z  nas

wolałoby,  żeby  ten  świat  pozostał  w  ukryciu.  Nikomu  nic  nie  jesteśmy  dłużni.  To  sekret
szczęśliwego życia. Nikomu niczego nie zawdzięczać.

-  A  więc  tworzysz  odciętą  od  świata  oazę,  tak?  Co  oznacza,  że  nie  musisz  z  niczego

rezygnować, żeby komuś pomóc. - Powinnam stąd wyjść, zanim powiem coś, czego będę
później żałować. - Przepraszam, naprawdę chciałabym jeszcze pogadać, ale muszę lecieć.
Mam dziś audycję.

-  Chyba  nie  muszę  ci  przypominać,  żebyś  na  siebie  uważała.  -  Ostatnio  wszyscy  mi  to

powtarzali.  Gdyby  ciągle  mi  nie  mówiono,  w  jakie  kłopoty  się  ładuję,  wizyta  w
Waszyngtonie byłaby czystą przyjemnością.

-  Uważam  na  siebie.  Fritz  ma  za  sobą  traumatyczne  przejścia,  a  ja  usiłuję  się  tylko

dowiedzieć jakie.

Kiedy byłam już przy drzwiach, Ahmed zawołał:

background image

- Będę dziś słuchał twojej audycji. Włączę radio w barze, żeby wszyscy mogli posłuchać.
Nie żebym nalegała.
- Dzięki. Super.
Jack uniósł w moim kierunku kciuk na pożegnanie.

background image

Rozdział 10

 

Witamy z powrotem. Jeśli dopiero do nas dołączyliście, słuchacie Nocnej Godziny. Jest z

wami Kitty Norville.

Pozostało nam jeszcze trochę czasu, więc chcę, żebyście mnie zaskoczyli czymś nowym.

Uruchamiam linię telefoniczną i mam nadzieję, że ktoś z was zadzwoni z jakąś szokującą
informacją  na  temat:  wojsko  i  nadnaturalni.  Czy  w  wojsku  jest  miejsce  dla  wampirów,
likantropów i innych nawiedzonych? Jesteś wilkołakiem i służysz w wojsku?

Odezwij się. Znasz sekret teledetekcji? Zadzwoń.
Biorąc  pod  uwagę,  jak  mało  czasu  poświęciłam  na  przygotowania,  audycja  wyszła

całkiem nieźle. Przez pierwszą godzinę prowadziłam wywiad za wywiadem. Moimi gośćmi
byli świadkowie, których spotkałam w senacie.

Grało trio z Półksiężyca i wpadł Robert Carr, żeby pogadać o wilkołakach.
A  teraz  uruchomiłam  telefony  od  słuchaczy.  Byłam  pewna,  że  ktoś  na  pewno  będzie

miał coś ciekawego do powiedzenia.

- Ray z Baltimore, dzięki za telefon.
-  Moim  zdaniem  mnóstwo  stanowisk  w  wojsku  jest  wprost  wymarzonych  dla

wampirów. Na przykład praca w łodzi podwodnej. Wsadza się takiego osobnika do łodzi
na trzy miesiące i zamyka w maleńkiej przestrzeni bez dostępu słońca. To idealne miejsce
dla  wampirów.  Albo  na  przykład  można  je  zamknąć  w  wyrzutniach  rakietowych.  Będą
odpowiedzialne za rozpętanie III wojny światowej.

To co powiedział było lekko niepokojące, łagodnie mówiąc.
-  Pozostaje  kwestia  zapasów  żywności  -  odparłam.  -To  dla  wampirów  bardzo  ważna

sprawa.  Nie  potrafię  sobie  wyobrazić  żadnego  żołnierza  marynarki,  który  z  radością
zgłasza się na ochotnika jako dawca krwi. Choć mógłby to być awans dla kogoś, kto do tej
pory czyścił latryny.

- E tam, wystarczy trochę zamrozić i już.
- No dobrze, następny telefon. Peter, jesteś na antenie.
- Cześć. Kiedy wstąpiłem do wojska, poznałem pewnego gościa, któremu nie udało się

odbyć  do  końca  służby  zasadniczej.  Każdego  to  dziwiło,  bo  naprawdę  świetnie  sobie
radził.  Był  najlepszy  we  wszystkich  testach  sprawnościowych,  biegach  z  przeszkodami,
walce wręcz, nikt nie umiał go pokonać. Sierżant rzucał: „Padnij i zrób sto pompek", a on
z  radością  to  robił.  Nawet  się  przy  tym  nie  pocił.  Ale  pewnej  nocy  podczas
niezapowiedzianej  inspekcji  w  koszarach  okazało  się,  że  zniknął.  Potem  zdarzyło  się  to
jeszcze raz. Wyrzucili go za samowolne oddalanie się.

- Niech zgadnę, to było podczas pełni.
-  Dokładnie  nie  pamiętam.  Wtedy  nie  zwracałem  na  to  uwagi.  Ale  zdarzało  się  to  co

miesiąc, więc myślę, że tak.

-  Uważasz,  że  byłby  dobrym  żołnierzem,  gdyby  dawano  mu  przepustki  podczas  pełni

księżyca? Gdyby wojsko poszło na ustępstwa?

- Tak, tak myślę.
-  A  co  z  pracą  w  terenie?  Gdyby  jego  jednostka  została  ulokowana  podczas  pełni  na

background image

jakimś odludziu, co wtedy miałby zrobić?

- Nie wiem.
- Myślę, że trzeba by było z góry ustalić takie rzeczy. Strategia „o nic nie pytam, nic nie

chcę wiedzieć" raczej by się nie sprawdziła. Dzięki za telefon. Idźmy dalej.

Spojrzałam  na  monitor.  Potem  jeszcze  raz.  Linia  czwarta:  Fritz  z  Waszyngtonu.  To  nie

mógł być on. Po prostu nie mógł.

Odebrałam.
- Halo, Fritz?
- Tak. Kitty? To ty? - Mówił z niemieckim akcentem, znużonym głosem. To był on. Mój

Fritz.

- Tak. To ja.
- To dobrze. Prawie odłożyłem słuchawkę, kiedy kazano mi czekać. - Jego swobodny ton

kazał  mi  się  zastanowić,  czy  Fritz  zdawał  sobie  sprawę,  że  jest  na  antenie.  To  jednak
bardzo  odświeżające  rozmawiać  z  kimś  tak,  jakbyśmy  byli  po  prostu  znajomymi
gawędzącymi  przez  telefon,  a  nie  z  kolejnym  świrem  uwielbiającym  znajdować  się  w
centrum zainteresowania.

-  Cieszę  się,  że  tego  nie  zrobiłeś.  O  czym  chciałbyś  porozmawiać?  -  Wstrzymałam

oddech.

Na linii dało się słyszeć jego westchnienie.
- Myślałem o tym, co mi powiedziałaś, i zrozumiałem, że źle postąpiłem, nie godząc się

na  rozmowę.  W  końcu  znalazł  się  ktoś,  kto  chce  mnie  wysłuchać,  a  ja  uciekałem  jak
przestraszony dzieciak. Dlatego dzwonię. Niedługo umrę. Pomyśl, umrzeć ze starości. To u
nas rzadkość, co? Ale ktoś powinien usłyszeć tę historię.

- Dobrze. - Nie miałam odwagi nic więcej dodać. Niech mówi, niech powie wszystko, co

chce, nie będę mu przeszkadzać.

- Musisz zrozumieć, że była wojna. Ludzie robili rzeczy, które wcześniej nie mieściły się

im w głowach. Straszne rzeczy. Ale byliśmy patriotami, więc nie protestowaliśmy. Po obu
stronach  sami  patrioci.  Byłem  wtedy  bardzo  młody  i  słuchałem  rozkazów.  SS  nas
odszukało.  Podobno  stworzyli  więcej  takich  osobników  jak  my,  wrzucając  rekrutów  do
klatek,  żeby  pogryzły  ich  wilki.  Nie  wiem  tego  na  pewno.  Sam  byłem  już  wilkiem,  kiedy
mnie  zwerbowali.  Wzięli  nas  do  pracy  w  wywiadzie.  Na  szpiegów.  Czasem  na  zabójców.
Jako  zwierzęta  mogliśmy  przedostać  się  wszędzie,  przekraczać  linie  wroga  tak,  żeby  nikt
się  nie  zorientował.  Potem  znów  zamienialiśmy  się  w  ludzi,  wykonywaliśmy  rozkazy  i
wracaliśmy. Szkolili nas i trenowali, żebyśmy pamiętali, co robić, kiedy będziemy wilkami.
Tak jak trenuje się psy. Nosiłem w zębach sakiewkę z dokumentami, z mapami, z filmami.
Wszystko pamiętam.

- Fritz, tak dla jasności, mówisz o II wojnie światowej. O SS, o eskadrze ochronnej...
-  Mówią  na  mnie  Nazista  i  myślą,  że  nie  wiem.  Nie  jestem  nazistą.  Nie  mieliśmy

wyboru,  nie  rozumiesz?  Całe  Niemcy  popadły  w  obłęd.  Dziś  nie  wini  się  człowieka,  który
popełnia  przestępstwo  pod  wpływem  obłędu.  Nie,  mówi  się,  że  jest  niepoczytalny.  Tak
samo było w Niemczech.

Gdybym  zaczęła  się  nad  tym  zastanawiać,  pewnie  nie  wiedziałabym,  co  powiedzieć.

Dałam się więc ponieść jego opowieści.

background image

- Jednego nie rozumiem. Mówisz, że nie mieliście wyboru. Ale wilkołaki są silniejsze niż

ludzie. Nawet pod postacią człowieka są w stanie pokonać prawie każdego. Dlaczego tego
nie  zrobiłeś?  Dlaczego  ty  i  cała  reszta  się  nie  zbuntowaliście?  Mówisz  tak,  jakby
zwerbowali cię wbrew twojej woli, dlaczego pozwoliłeś im na to, zamiast z nimi walczyć?

-  Poza  tym,  że  była  wojna?  Nie  sprzeciwia  się  umundurowanym  rodakom  w  takim

momencie. Po prostu nie. Ale mieli też srebrne kule. Klatki były zrobione ze srebra.

Serce zaczęło mi walić. U Flemminga stała klatka ze srebra.
-  Fritz,  czy  zachowała  się  jakaś  dokumentacja?  Trochę  poczytałam.  Nazistowski  ruch

oporu nosił nazwę Wilkołaki. Byłeś w to zaangażowany? Chyba nie chcesz powiedzieć, że
członkowie tej grupy naprawdę byli wilkołakami, co?

- Nie pamiętam. To było dawno temu.
To  nie  miało  znaczenia.  Skoro  już  o  tym  wiedziałam,  znajdę  dowody.  Ktoś  na  pewno

znał takie opowieści. Na przykład Flemming.

-  Opowiadałeś  tę  historię  doktorowi  Flemmingowi?  Prosił  cię,  żebyś  mu  wyznał,  co

robiłeś podczas wojny?

- Tak.
Zamknęłam oczy i poczułam, jak uchodzi ze mnie powietrze.
- Powiedział ci, dlaczego chce to wiedzieć? Fritz parsknął.
- Przecież pracuje dla rządu. To oczywiste.
- Dużo bym dała, żeby zaprosić teraz Flemminga do studia. Jak się czujesz?
-  Nie  wiem,  o  co  pytasz.  Jestem  stary.  Zmęczony.  Przez  ciągłą  zmianę  postaci  mam

artretyzm, to nic przyjemnego.

- Chodzi mi o to, jak się czujesz z tym, co się stało. Jak to wyglądało? Ile miałeś lat? Nie

lubisz  o  tym  mówić,  ale  czy  czujesz  się  lepiej?  Lepiej  ci,  kiedy  to  w  końcu  wyrzuciłeś  z
siebie?

-  Chyba  muszę  się  już  pożegnać.  Opowiedziałem  ci,  co  chciałaś.  Opowiedziałem  to,  na

czym wszystkim zależało.

-  Fritz,  nie!  Co  robiłeś  po  wojnie?  Gdzie  wyjechałeś?  Kiedy  przyjechałeś  do  Ameryki?

Fritz!

- Do widzenia, Kitty.
- Fritz!
Połączenie  zostało  przerwane.  Cholera.  Co  miałam  teraz  zrobić?  Zaczęłam  mówić

znużonym głosem do mikrofonu:

- Doktorze Flemming, jeśli pan słucha, będę wdzięczna za telefon. Mam do pana kilka

pytań.

Znów spojrzałam na monitor, bojąc się tego, co na nim zobaczę. Nie byłam pewna, czy

na pewno chcę z nim rozmawiać. To raczej nie zachęci go do nagłego wybuchu szczerości i
otwartości.

Ale  Flemming  nie  zadzwonił.  Żadne  z  oczekujących  połączeń  nie  wydawało  się  w

najmniejszym  nawet  stopniu  ciekawe.  Wszystko,  co  teraz  powiem,  będzie
rozczarowujące.

-  No  dobrze.  Wygląda  na  to,  że  musimy  przejść  do  kolejnego  rozmówcy.  Lisa  z  Philly.

Witaj.

background image

-  Cześć,  Kitty.  Słyszałaś  coś  może  na  temat  odmiany  syndromu  wojny  w  Zatoce,  która

wywołuje wampiryzm? Pytam, bo mój brat jest weteranem i...

Czasem nie miałam pojęcia, jakim cudem pakowałam się w tego typu dyskusje.
-  Masz  za  dużo  na  głowie  -  powiedział  Luis.  Jechaliśmy  w  sobotę  rano  śliczną  czarną

mazdą  miata  cabrio,  którą  Luis  wypożyczył  specjalnie  na  ten  dzień.  Wyglądał  obłędnie  z
łokciem  opartym  o  drzwi  i  jedną  ręką  na  kierownicy,  z  tą  swoją  twarzą  latynoskiego
przystojniaka w ciemnych okularach.

Rany,  wiedział,  jak  uwieść  dziewczynę.  Jakim  cudem  byłam  w  stanie  myśleć  o  czymś

innym, siedząc niecałe pół metra od niego? Seksowny likantrop z Brazylii, który wyglądał
jak  żywcem  wyjęty  z  reklamy  samochodu,  był  na  każde  moje  zawołanie,  a  ja  się
krzywiłam. Pokręciłam głową, bo nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć.

Luis  zabrał  mnie  na  cmentarz  w  Arlington,  bo  chciałam  go  zobaczyć,  ale  było  tam  tak

ponuro.  Ciągnące  się  w  nieskończoność  nagrobki  w  większości  należące  do  ludzi,  którzy
umarli  zbyt  młodo.  Groby  rodziny  Kennedych,  które  przypominały  świątynie  -  milczące  i
piękne.  Migocąca  lampka  przy  miejscu  spoczynku  Johna  Kennedy'ego  wyglądała  jak
świadectwo  ku  czci  roztrzaskanego  idealizmu.  Groby  mnie  nie  przeraziły,  ale  ceremonie:
zmiana straży przy Grobie Nieznanego Żołnierza; pogrzeb z honorami wojskowymi. Konie
zaprzęgnięte  do  wozu,  który  kiedyś  służył  do  przewożenia  dział  i  amunicji.  Dwadzieścia
jeden  salw.  Rytuały  śmierci.  Wszystko  to  wyglądało  okropnie.  Czy  oddawanie  czci
zmarłym  naprawdę  nas  pocieszało?  Czy  naprawdę  pomagało  zapełnić  pustkę,  którą
zostawiali po sobie?

TJ  nie  miał  grobu,  który  mogłabym  odwiedzać.  Czy  czułabym  się  lepiej,  gdyby  było

inaczej?  Byłabym  mniej  samotna?  Gdyby  miał  grób,  i  tak  spoczywałby  w  Denver,  do
którego nie mogłam wrócić, więc to i tak na nic.

Przepraszam, TJ.
Przestań.
Po wizycie na cmentarzu pojechaliśmy za miasto do lasu, w którym Luis spędzał pełnie.

Chciał, żebym dobrze się tam bawiła. Dobrze było wyjechać z miasta, zostawić na chwilę
smog i asfalt, poczuć zapach drzew i świeżego powietrza.

Urządziliśmy  sobie  piknik.  Kolejna  scena  rodem  z  reklamy:  truskawki  i  białe  wino,

gatunki serów, o jakich nawet nie słyszałam, bagietka, półsurowa wołowina, wszystko na
serwecie w kratę rozłożonej na trawie.

Luis  próbował  mnie  rozśmieszyć.  Robił  to  wszystko,  żebym  się  w  końcu  wyluzowała.

Mogłam przynajmniej udawać, że tak jest.

- Dziękuję - powiedziałam. - Jest wspaniałe.
- To dobrze. Miałem nadzieję, że choć raz się dziś uśmiechniesz.
- Założę się, że żałujesz, że natknąłeś się na mnie w muzeum.
-  Nie,  oczywiście,  że  nie.  Cieszę  się,  że  cię  spotkałem.  Wolałbym  tylko,  żebyś  nie  była

stale zajęta.

Nie on jeden.
Przysunęłam się bliżej, zachęcając go, żeby mnie przytulił.
- Mogę ci zadać osobiste pytanie?
Roześmiał się i zsunął niżej rękę. Położył ją na moim biodrze.

background image

- Na to liczę.
Uśmiechnęłam się, moszcząc się wygodniej w jego objęciach.
- Jak się zaraziłeś? Likantropią?
Zawahał się. Spojrzał ponad moją głową na wzgórza.
- To skomplikowane.
Czekałam,  myśląc,  że  powie  coś  więcej.  Skrzywił  się,  jakby  się  zastanawiał,  co

powiedzieć,  ale  nic  nie  przychodziło  mu  do  głowy.  Nie  miałam  pojęcia,  czy  należał  do
tych,  którzy  chcieli  zostać  likantropami  i  dał  się  pogryźć,  czy  raczej  został  zaatakowany.
Ostatni  tydzień  spędziliśmy  głównie  w  łóżku,  co  oznaczało,  że  niewiele  o  sobie
wiedzieliśmy.

- Zbyt skomplikowane, żeby to wyjaśnić? - zapytałam.
- Nie - odparł. - Ale rzadko o tym mówię.
- Było aż tak źle? - drążyłam. - Trudno ci o tym mówić? Bo jeśli nie chcesz...
- Nie, nie było aż tak źle.
Teraz nie miał już wyjścia. Spojrzałam mu w oczy.
- Co się stało?
-  Zapomniałem,  że  ty  bardzo  lubisz  opowieści  -  zaśmiał  się.  -  Zaraziłem  się  od  mojej

siostry.  Myślałem,  że  została  ranna  i  próbowałem  jej  pomóc.  Zmieniła  się  na  moich
rękach.  Wcześniej  nic  o  tym  nie  wiedziałem.  Nawet  kiedy  mnie  ugryzła,  nie  zdawałem
sobie właściwie sprawy z tego, co się dzieje. To był wypadek, nie chciała tego zrobić. Ale
spanikowała, a ja akurat byłem przy niej.

- Rany. To straszne. Musiała się czuć okropnie.
- Tak naprawdę, kiedy znów się zamieniła w człowieka, nawrzeszczała na mnie. Spytała,

po  co  się  wtrącałem  i  czemu  nie  zostawiłem  jej  w  spokoju.  I  że  teraz  będzie  musiała  się
mną zajmować.

- Niech zgadnę, jest starsza.
- Tak - powiedział ze śmiechem.
- Skądś to znam.
- Wściekła się, ale było jej też przykro. Zaopiekowała się mną i nauczyła, jak z tym żyć.

Teraz pomagamy sobie, żeby rodzice o niczym się nie dowiedzieli.

Ja  przynajmniej  nie  miałam  tego  problemu.  Nie  muszę  się  tłumaczyć,  dlaczego  nie

pojawiam się na spotkaniach rodzinnych, które przypadają w czasie pełni.

- Twoja siostra jest w Brazylii?
- Tak. Wiesz, czym się zajmuje? Szpieguje firmy przeprowadzające nielegalną wycinkę w

lasach  deszczowych  i  donosi  na  nie  organizacjom  ekologicznym.  Czasem  myślę,  że
zachowuje  się  trochę  jak  terrorystka.  Przerażeni  drwale  wychodzą  z  lasu  i  opowiadają  o
ogromnym jaguarze o lśniących zielonych oczach.

- Musi być interesującą osobą.
- O tak.
Siedzieliśmy tak może z godzinę, kiedy nagle spojrzałam na zegarek. Nie powinnam go

w ogóle ze sobą zabierać.

Ale zabrałam.
- Myślisz, że moglibyśmy wrócić na czwartą do miasta? Położył mi rękę na kolanie.

background image

- Czy mogę cię w jakiś sposób przekonać, żebyśmy zostali trochę dłużej?
Co za męka. Nakryłam ręką jego dłoń i pokręciłam głową.
- Przepraszam. Jest cudownie, ale muszę odmówić. Dziwne, że tak bardzo się starasz.
Uśmiechnął się szeroko.
- Lubię wyzwania.
Nachylił się nade mną, uwięził między swoimi rękami i przysunął się bliżej - powoli. Dał

mi mnóstwo czasu na protesty, zanim mnie pocałuje.

Nie dyskutowałam. Nie wyrywałam się.
Wpadłam  do  Półksiężyca  piętnaście  po  czwartej,  pewna,  że  jest  już  za  późno,  żeby

spotkać  Fritza.  Nie  żebym  wierzyła,  że  w  ogóle  będzie  chciał  ze  mną  jeszcze  rozmawiać.
Powinnam się cieszyć z tego, co mi wczoraj wyjawił, ale słowo „umiar" było mi obce.

Wzrok  przyzwyczaił  mi  się  do  panującego  w  środku  półmroku.  Popatrzyłam  na  stolik,

przy którym zwykle siedział Fritz, spodziewając się, że zobaczę jego przygarbioną postać.
Zmrużyłam oczy, ale stolik był pusty.

Jack  opierał  się  o  bar  i  czytał  jakieś  czasopismo.  Stanęłam  przed  nim,  a  on  podniósł

głowę i uśmiechnął się szeroko.

- Cześć! Słuchałem wczoraj twojej audycji. Była ekstra.
-  Dzięki  -  rzuciłam  rozkojarzona,  ale  nie  zabrzmiało  to  zbyt  szczerze.  -  Minęłam  się  z

nim, prawda? Fritz już wyszedł.

- W ogóle dziś się nie pojawił.
- Jest po czwartej. Zawsze jest taki punktualny. W weekendy nie przychodzi?
- Przychodzi codziennie. Poczułam dziwny skurcz w brzuchu.
-  Myślisz,  że  nic  mu  się  nie  stało?  Masz  do  niego  numer  telefonu?  Może  do  niego

pojadę?

- Nie mam pojęcia, gdzie mieszka.
To  moja  wina.  Fritz  miał  kłopoty  i  to  była  moja  wina.  Zaczął  mówić,  puścił  farbę,  a

komuś się to nie spodobało.

- Nie martwisz się o niego? Wzruszył ramionami.
- A co by to dało.
Cudownie, kolejny zobojętniały izolacjonista.
- Jest Ahmed?
- Nie. Jeśli chcesz, zadzwonię na górę, może tam będzie.
- Dobra.
Wybrał  numer.  Stał  ze  słuchawką  przy  uchu  z  dobre  pięć  minut,  po  czym  pokręcił

głową.

- Cisza.
- Myślisz, że będzie wiedział, gdzie mieszka Fritz?
- Może.
Poprosiłam o długopis i napisałam na serwetce swój numer komórki.
- Jeśli tak, niech do mnie zadzwoni. Jack położył serwetkę obok kasy.
- Naprawdę się o niego martwisz. Uśmiechnęłam się cierpko.
- Pamiętaj, że jeśli ktoś chce cię dorwać, to znaczy, że nie masz paranoi.
Zadzwoniłam do Flemminga. Byle nie poczta głosowa, byle nie poczta głosowa...

background image

- Halo?
- Doktorze? Tu Kitty. Wyczułam jego irytację.
- Naprawdę nie mam czasu...
- Gdzie jest Fritz?
- Kto?
-  Niech  pan  sobie  daruje.  Ten  stary  wilkołak,  Niemiec.  Mówił,  że  z  panem  rozmawiał.

Gdzie on jest?

- Skąd mam wiedzieć...
- Zawsze przychodzi... w to samo miejsce na drinka. O czwartej, codziennie. Dziś się nie

pojawił,  a  ja  nie  sądzę,  żeby  to  był  przypadek.  Rozmawiał  wczoraj  ze  mną  na  antenie  i
komuś mogło się to nie spodobać...

- I niby tym kimś jestem ja?
- Nie wiem. Ale jest pan moim jedynym tropem. Musi pan wiedzieć, gdzie przebywa.
- Proszę posłuchać, owszem, znam Fritza. Rozmawiałem z nim. Jeśli dzwonił do pani w

trakcie audycji, to jego sprawa. Nie rozumiem, dlaczego miałoby komuś to przeszkadzać? I
dlaczego miałby podjąć tak drastyczne kroki.

Nie  myślałam  jasno.  Jeśli  nie  dogadam  się  z  Flemmingiem,  nie  mam  się  już  do  kogo

zwrócić.

- Martwię się o niego.
-  To  twardy  człowiek,  potrafi  o  siebie  zadbać.  -  Zmienił  mu  się  głos;  nie  był  już  taki

oschły. Zaczął się przejmować.

-  Jest  stary.  Traci  siły.  Wilkołaki  nie  chorują,  ale  się  starzeją.  Nie  ma  żadnej  opieki,

prawda?

Flemming westchnął.
- Mam jego adres. Jeśli pani chce, pojadę do niego.
- Mogę spotkać się z panem na miejscu?
- Dobrze. - Podał mi adres.
Wydukałam: „dziękuję" i rozłączyłam się. Wybiegłam. Luis ciągle czekał w samochodzie.
- Gdzie teraz? Podałam mu adres. Uniósł brwi.
- Chcesz, żebym pojechał takim samochodem do takiej dzielnicy?
Uśmiechnęłam się promiennie.
- Wykupiłeś ubezpieczenie, prawda? Luis uniósł wzrok i wrzucił bieg.
Zagryzłam wargi. Naprawdę będę musiała później zrobić dla niego coś miłego w ramach

podziękowań.

Okazało się, że podany adres to czterdziestoletnia czynszówka, której pilnie przydałoby

się  malowanie.  Albo  rozbiórka.  Flemming  czekał  ze  skrzyżowanymi  rękami  przy  bramie  i
rozglądał się nerwowo.

Kiedy przyjechaliśmy, zmarszczył brwi.
-  Jestem  pewien,  że  to  zupełnie  niepotrzebne  -  stwierdził,  kiedy  wyskoczyłam  z

samochodu. Luis zostawił włączony silnik.

- Też się pan martwi, bo inaczej by tu pana nie było -odparłam.
- Mieszka na trzecim piętrze.
Winda  oczywiście  nie  działała.  Pobiegłam,  szybko  pokonując  schody  i  wyprzedzając

background image

Flemminga.

- Który numer? - krzyknęłam przez ramię.
- Trzysta sześć.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyłam je.
W  mieszkaniu  pachniało,  jakby  dawno  nikt  w  nim  nie  sprzątał:  zaduchem,  potem,

wilgocią.  Było  za  ciepło,  jakby  ktoś  za  mocno  odkręcił  kaloryfer.  Drzwi  otwierały  się  na
duży pokój. Drugie prowadziły pewnie do sypialni. Z tyłu było widać kuchnię.

Wzdłuż wszystkich ścian leżały stosy gazet, złożonych byle jak, jakby Fritz przeczytał je

wszystkie  od  deski  do  deski  i  zamierzał  je  wyrzucić,  ale  jakoś  nigdy  mu  się  to  nie  udało.
Niektóre  sterty  były  niebezpiecznie  przechylone.  Na  środku  pokoju  stała  stara  kanapa.
Naprzeciwko telewizora, który musiał mieć ze trzydzieści lat. Obok leżała antena owinięta
w  folię.  Telewizor  ustawiono  na  zdezelowanym  stoliku.  Leciały  jakieś  wieczorne
wiadomości, obraz był zamazany.

Coś było nie tak. W powietrzu wisiało coś bardzo niedobrego - chłód, choroba.
Doktor  Flemming  wszedł  za  mną  do  pokoju.  Zatrzymałam  się.  Nie  byłam  w  stanie

pokonać ostatnich kilkudziesięciu centymetrów. Flemming zbliżył się do kanapy, uklęknął
i zbadał puls mężczyzny.

Fritz  leżał  oparty  o  poręcz  sofy  i  patrzył  w  telewizor,  całkowicie  zrelaksowany.  Jego

twarz była bez wyrazu, oczy puste.

Flemming przysiadł na piętach i westchnął.
- Moim zdaniem to zawał.
- Nie żyje?
Flemming pokiwał twierdząco głową. Zamknęłam oczy i westchnęłam.
- To na pewno zawał? Nikt mu nic nie zrobił?
- Sama to pani stwierdziła. Był stary. Wcześniej czy później musiało do tego dojść.
- Tyle że kiedy wczoraj dzwonił, mówił niemal tak, jakby wiedział, że coś mu się stanie.
Telefon stał na stoliku obok telewizora. Fritz rozłączył ... się i odłożył słuchawkę, zanim

do tego doszło.

- Może wiedział. - Flemming przyglądał się Fritzowi, jakby starał się coś odkryć albo go

zapamiętać. – Widziałem już dziwniejsze rzeczy w medycynie.

Nie wątpię. Twierdził, że chce, żeby wyniki jego badań ujrzały światło dzienne, ale czy

naprawdę  chciał  się  nimi  podzielić?  Wściekłość.  Szok,  że  Fritz  nie  żyje,  wszystko  to
przelało czarę goryczy. Z ust popłynął mi potok słów:

- O co chodzi? O zastosowanie medyczne czy wojskowe? Marzy pan o armii wilkołaków,

tak jak naziści?

- Nie. Nie o to mi chodziło, ale...
- Ale co? Co pan robi w laboratorium? Odwrócił się.
- Zadzwonię po policję.
Podszedł do aparatu przy telewizorze i wykonał telefon. Co nie oznaczało, że w ramach

badań  nie  przeprowadzi  sekcji.  Nie  podobała  mi  się  myśl,  że  Fritz  przepadnie  w  jakimś
tajnym laboratorium Flemminga, zabalsamowany i upchnięty w słoiki jak pikle. Fritz przez
większość życia unikał oficjalnych dróg. Skończył samotnie w mieszkaniu ze stertą gazet i
starym telewizorem. Szklaneczką sznapsa o szesnastej w ramach rozrywki.

background image

Kiedy by go znaleźli, gdybyśmy nie przyszli?
Wyszliśmy na ulicę. Flemming powiedział, że zaczeka na policję. Nie miałam tu już nic

do roboty, więc Luis przekonał mnie, żebym pojechała razem z nim.

Kiedy ruszyliśmy, zaczęłam płakać.
W niedzielę rano byłam w mieszkaniu Luisa. Obudziłam się pierwsza i leżałam w łóżku,

gapiąc się w sufit i starając się zebrać myśli. Czy Fritz naprawdę wiedział, że serce mu nie
wytrzyma?

Doszłam  do  martwego  punktu.  Nie  wiedziałam,  czego  jeszcze  mogę  się  dowiedzieć  na

temat  badań  Flemminga.  Może  niczego,  może  doktor  już  wszystko  wyznał  podczas
przesłuchań? Cała moja robota na nic.

Zadzwoniła komórka. Luis przekręcił się i wymamrotał:
- Moja?
- Nie. - Podniosłam dżinsy i wyciągnęłam z kieszeni telefon.
Wyświetlacz  pokazywał,  że  to  mama.  Coniedzielna  rozmowa,  tyle  że  o  wiele  za

wcześnie. Usiadłam i owinęłam się kocem. Nie mogłam przecież rozmawiać z mamą nago.

Odebrałam.
- Cześć.
-  Cześć,  Kitty.  Jesteśmy  zaproszeni  na  obiad  do  Cheryl,  dlatego  dzwonię  teraz.  Masz

chwilę?

Pora jak każda inna. Czyli nie najlepsza.
- W porządku, mamo.
- Jak Waszyngton? Tata nagrywa przesłuchania. Emitują je chyba w całości. Tata mówi,

że raz cię zobaczył, ale nie dlatego je nagrywa. Uważa, że będziesz chciała mieć pamiątkę.

Musiałam się uśmiechnąć.
- Świetnie. Dzięki. Jutro mam zeznawać, więc powiedz mu, żeby przygotował wideo.
- Aha, to powodzenia! Na pewno świetnie ci pójdzie.
-  Muszę  tylko  odpowiadać  na  pytania.  Poradzę  sobie.  Luis  oparł  się  na  łokciu  i

uśmiechnął  się  do  mnie.  Miałaś  czas  na  zwiedzanie?  Byłam  w  Waszyngtonie  w  czasie
studiów na posiedzeniu Kongresu, ale chyba to nie był senat i...

Rozmowa była zwyczajna. Co było nawet miłe. Potakiwałam zachęcająco i starałam się

nie okazać, że jestem zła i lub przygnębiona. Nie chciałam jej martwić.

Ale  z  drugiej  strony  mama  i  tak  zawsze  wiedziała,  kiedy  byłam  zła  i  przygnębiona,  bo

się wtedy nie odzywałam.

Zakończyła rozmowę, zanim zdążyłam to zrobić sama.
- Powinniśmy już iść. Cheryl stresuje się naszą wizytą, bo dom jest nowy, a ona jeszcze

nie rozwiesiła zasłon, a do tego Jeffy ząbkuje.

- Pozdrów ode mnie wszystkich.
- Dobrze. Trzymaj się.
- Ty też, mamo. Pa.
- To brzmiało tak po wielkomiejsku. Tak po amerykańsku - powiedział Luis, uśmiechając

się bezczelnie.

No tak, likantrop.
- Wszystko słyszałeś, prawda?

background image

- Domyślam się, że Cheryl to twoja siostra. A twój siostrzeniec ma na imię Jeffy?
-  Jest  jeszcze  trzyletnia  siostrzenica  Nicky.  -  Ciągle  się  uśmiechał.  Jakbym  miała  jakiś

wpływ  na  to,  że  moja  siostra  dała  swoim  dzieciom  imiona  rodem  z  sitcomu  z  lat
pięćdziesiątych. - Nabijasz się z mojej rodziny?

- Ani trochę. Ani trochę. - Zamyślił się, po czym dodał: - Ale Jeffy?
Rzuciłam w niego poduszką. Po weekendzie z Luisem z wielkim trudem dowlokła się w

poniedziałek rano do senatu. Zadzwoniłam do Bena.

- Cześć. Co się stanie, jak się dziś nie zjawię?
- A masz dziś zeznawać?
- No.
- Mogą cię doprowadzić pod eskortą policji. Aha. No dobrze.
Przed  przesłuchaniem  musiałam  wstąpić  do  Alette,  żeby  się  przebrać.  Myślałam,  że

może uda mi się dojechać przed świtem, żeby się jeszcze z nią zobaczyć, ale się nie udało.
Słońce już wzeszło, kiedy wjechałam na podjazd.

Tom,  drugi  kierowca  i  facet  w  czerni  zarazem,  siedział  w  kuchni.  Powiedział,  że  Alette

udała  się  na  spoczynek.  Przez  moment  zastanawiałam  się,  co  to  właściwie  oznacza.
Trumnę w piwnicy?

Ale tym razem nie spytałam.
Tom zaproponował mi kawę i rzekł:
- Całą noc sprawdzaliśmy wampiry, które uwolniłaś z karawany Smitha.
- Uwolniłam? Chyba przypisujesz mi za duże zasługi - wymamrotałam w kubek.
Wzruszył ramionami.
- Część z nich chce zostać z Alette. Nigdy nie mieli prawdziwego domu. Albo mieszkali

sami,  albo  z  agresywnymi  mistrzami.  To  dlatego  poszli  ze  Smithem.  Musiało  im  się
wydawać, że tak będzie lepiej.

Pewnie tak było. Czasem rynna wydaje się lepsza od deszczu.
- Pozwoli im zostać? Zajmie się nimi?
- Tak. Alette jest opiekuńcza. - Uśmiechnął się gorzko.
Okazało  się,  że  Tom  miał  dziś  wolne,  ale  zaproponował,  że  podrzuci  mnie  do  senatu.

Zgodziłam  się,  dopiłam  kawę  i  poszłam  się  przebrać.  Ben  miał  coś  dla  mnie  -  dokonał
jakichś prawniczych sztuczek i zdobył kopię wyników sekcji zwłok Fritza.

Flemming  miał  rację:  zawał  serca.  Ciągle  czekali  na  wyniki  badań  laboratoryjnych,  ale

uznali,  że  śmierć  nastąpiła  z  przyczyn  naturalnych.  Żadna  teoria  spiskowa.  To  był  tylko
stary człowiek, który przeczuwał, że umrze i chciał opowiedzieć swoją historię.

Może po prostu się poddał.
Zgodnie z sugestią Bena ubrałam się porządnie na dzisiejszą sesję - w ciemnoniebieską

garsonkę,  do  tego  kremowa  bluzka,  konserwatywna.  Radził  mi,  żebym  nie  dała  im  się
podejść i nie pozwoliła na to, żeby myśleli o mnie jako odmieńcu czy dziwadle.

Nie  jako  rzeczniczka  w  sprawie,  wokół  której  przez  ostatni  tydzień  obracały  się

wszystkie przesłuchania.

Unikałam  rozgłosu.  Nie  robiłam  sobie  żadnych  fotek  w  celach  marketingowych.  Kiedy

ogłoszono,  że  pojawię  się  na  przesłuchaniach  -  a  lista  świadków  zawsze  była  podawana
do  wiadomości  publicznej  -  część  przybyłych  zjawiła  się  tu  po  to,  żeby  zobaczyć,  jak

background image

wyglądam i zrobić kilka zdjęć dla czytelników. Czy spodziewali się zobaczyć kogoś takiego
jak  ja?  Byłam  pewnie  młodsza,  niż  sądzili:  miałam  dwadzieścia  parę  lat,  byłam  raczej
szczupła,  miałam  jasne  włosy  upięte  w  elegancki  kok.  I  teraz  trochę  się  bałam.
Zdecydowanie  nie  wyglądałam  na  stereotypową  kobietę-wilkołaka:  zmysłową,  potworną
uwodzicielkę. Na kogoś, kto emanował seksem i groźbą. Nic z tych rzeczy.

Moje  ciało  dawało  raczej  inny  komunikat:  „No  proszę,  zaatakuj  mnie.  Jestem  słaba  i

bezbronna".  Nie  miałam  ochoty  nikomu  tłumaczyć,  a  już  na  pewno  nie  komisji,  jak
wygląda  życie  wśród  wilkołaków;  tego,  że  na  każdego  niebezpiecznego  wilkołaka
wpisującego  się  w  stereotypy  przypadał  przynajmniej  tuzin  takich,  które  najchętniej
czołgałyby  się  po  ziemi.  Ludzie,  którzy  sądzili,  że  zobaczą  potwora,  musieli  być
zszokowani.

Mój  problem  polegał  na  tym,  że  może  i  byłam  potworem,  ale  wszystkie  inne  stwory

były o wiele bardziej przerażające ode mnie.

Przygotowałam  wspólnie  z  Benem  krótkie  oświadczenie.  Przeszłam  na  przód  sali  z

wydrukowanym tekstem schowanym w teczce. Kompletnie nie byłam przygotowana na to
wszystko. Czułam się tak, jakbym szła na stracenie.

Ben  siedział  w  pierwszym  rzędzie,  tuż  za  mną,  gotowy  wyciągnąć  mnie  z  kłopotów,

gdyby zaszła taka potrzeba.

W ciągu ostatnich miesięcy zdałam sobie sprawę, że chociaż nie miałam już watahy, nie

byłam  sama.  Stworzyłam  własną  watahę:  miałam  Ozziego  i  Matta  z  mojej  dawnej
radiostacji, Bena, a nawet mamę. Mogłam całkowicie na nich polegać.

Ben  uśmiechnął  się  do  mnie.  To  był  uśmiech,  na  którego  widok  adwokaci  strony

przeciwnej  kulili  się  w  Sali  sądowej.  Wilk  w  prawniczym  przebraniu,  mówiąc  nieco
przesadnie. Poczułam się trochę lepiej.

Usiadłam  przy  stole,  przodem  do  członków  komisji.  Przypominali  sępy  przyczajone  za

biurkiem,  mierzące  mnie  wzrokiem.  Oparłam  ręce  na  blacie,  siłą  woli  zmuszając  je,  żeby
mi nie drżały.

- Pani Katherine Norville - powiedział Duke. Nie patrzył na mnie, tylko na leżące przed

sobą  papiery,  jakby  szukał  w  nich  jakichś  ważnych  informacji.  Nie  spieszył  się.  -  Witamy
na przesłuchaniu. Czy ma pani oświadczenie, które pani odczyta?

Przede  mną  stał  mikrofon,  co  dodawało  mi  otuchy.  Do  cholery,  to  w  niczym  się  nie

różni od tego, jak zarabiam na życie. Będę mówić do ludzi, którzy w niczym się nie różnili
od moich słuchaczy. Będę mówić, co myślę.

-  Tak,  senatorze.  Chciałabym  podziękować  panu  i  pozostałym  członkom  komisji  za

zaproszenie na przesłuchanie.

To  rzadka  okazja,  kiedy  to,  co  było  dotychczas  uznawane  za  fakt  naukowy,  zostaje

zakwestionowane  i  poddane  ponownej  ocenie.  Jestem  dumna,  że  mogę  w  tym
uczestniczyć.  Jestem  osobą,  którą  doktor  Flemming  określiłby  mianem  Homo  sapiens
lupus. To znaczy jestem wilkołakiem. Jestem uczulona na srebro i raz w miesiącu, w nocy
podczas  pełni,  przechodzę  transformację.  Co  to  dla  mnie  oznacza?  Dostosowuję  swoje
życie jak każda osoba cierpiąca na przewlekłą, ale nie śmiertelną chorobę.

I jak większość przewlekle chorych osób żyję, pracuję, otrzymuję emocjonalne wsparcie

od  mojej  rodziny.  Powiedziałabym,  że  to  przyzwoite  życie.  Zjawiska  te  wymagają

background image

omówienia chociażby dlatego, żeby już nigdy więcej nie kojarzyły się nikomu z ludowymi
opowieściami czy koszmarami sennymi. Trzeba skonfrontować strach z wiedzą.

I tak jak podczas audycji zamilkłam, czekając, aż zaczną się pytania.
Pierwsze nie padło z ust Duke'a - choć szykowałam się na maglowanie, jakie fundował

przez cały tydzień innym - ale z ust senator Mary Dreschler.

-  Pani  Norville,  proszę  mi  wybaczyć  mój  sceptycyzm.  Wysłuchiwać  tak  zwanych

ekspertów  to  jedno,  ale  kiedy  ktoś  przychodzi  i  twierdzi,  że  jest  wilkołakiem,  to  jak  dla
mnie trochę za wiele. Może nam dać pani jakieś dowody?

Mogłam się przemienić na ich oczach. Ale nie byłam pewna, jak moja druga połowa się

zachowa zapędzona w kozi róg i otoczona wrzeszczącymi potencjalnymi ofiarami. Nie ma
mowy.

Senator  Dreschler  miała  na  sobie  kaszmirowy  sweter  i  dopasowaną  marynarkę,  a  na

szyi długi łańcuszek z wisiorkiem w kształcie kwiatka.

-  Doktor  Flemming  mógłby  pewnie  zrobić  badanie  krwi...  Pani  senator,  czy  pani

naszyjnik jest ze srebra?

Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Tak.
- Mogę zobaczyć? - Zerknęłam na ochroniarza, który stał z boku. - Mogę podejść?
Nikt  nic  nie  powiedział,  a  Dreschler  zdjęła  łańcuszek  przez  głowę,  więc  się  do  niej

zbliżyłam. Podała mi wisiorek.

Wzięłam  go  w  lewą  rękę,  owinęłam  łańcuszek  wokół  palców,  żeby  jak  najbardziej

przylegał  do  skóry.  Natychmiast  zaczęła  mnie  swędzieć  ręka,  a  swędzenie  w  ciągu  kilku
sekund zamieniło się w palenie, jakby metal był gorący, wyjęty prosto z pieca. Nie byłam
w stanie go dłużej trzymać, skrzywiłam się i syknęłam przez zaciśnięte zęby.

-  Proszę  -  powiedziałam  i  oddałam  go  jej.  Rzuciłam  jej  go  szybko,  o  wiele  mniej

elegancko  niż  zamierzałam,  byle  jak  najprędzej  się  go  pozbyć.  Wyciągnęłam  rękę,  która
ciągle pulsowała bólem.

Na palcach miałam czerwoną wysypkę, a na dłoni widniała plama. Wszyscy członkowie

komisji mogli to zobaczyć.

- Alergia na srebro - odparła Dreschler. - Każdy może ją mieć. Moja siostra może nosić

tylko kolczyki wykonane ze stali chirurgicznej.

- Niech mi pani uwierzy, to się nie zdarzało, dopóki nie doszło do zakażenia. Musiałam

przez to zrezygnować z rewelacyjnej biżuterii.

Dreschler  uśmiechnęła  się  słabo,  niemal  mimo  woli.  Wróciłam  na  swoje  miejsce;

Dreschler nie założyła już naszyjnika.

Odezwał się siedzący obok senator Henderson:
- A co poza tym? Jakie inne zmiany wywołuje ta... choroba?
-  Doktor  Flemming  dużo  już  powiedział  podczas  swojego  zeznania.  Ma  wpływ  na

wszystkie  zmysły.  Węch  staje  się  wrażliwszy,  wyostrza  się  wzrok  w  nocy.  Z  własnego
doświadczenia mogę powiedzieć, że choroba ma też wpływ na nastrój, na takie rzeczy jak
humor  i  depresja.  Słyszałam  nawet  parę  dowcipów  o  tym,  że  kobiety  są  lepszymi
wilkołakami, bo przyzwyczaiły się, że i tak co miesiąc zamieniają się w potwory. - Słowa te
wywołały  kilka  nerwowych  chichotów.  -  Chociaż  nie  jestem  w  stanie  stwierdzić,  w  jakim

background image

stopniu  depresja  wynika  z  samej  choroby,  a  w  jakim  z  frustracji  spowodowanej
koniecznością radzenia sobie z nią.

Henderson,  który  pewnie  miałby  wiele  do  powiedzenia  na  temat  ponownego

zasiedlania terenów ranczerskich dzikimi wilkami, zapytał:

-  Właśnie  nazwała  pani  siebie  potworem.  Ta  choroba,  jak  ją  pani  nazywa,  stanowi

zagrożenie dla społeczeństwa?

Długo  się  zastanawiałam,  jak  odpowiem  na  to  pytanie.  Napisałam  mnóstwo  wersji

swojej wypowiedzi, przećwiczyłam ją, przespałam się z nią lub też raczej z jej powodu nie
spałam.  Ludzie  po  obu  stronach  barykady  mogą  być  niezadowoleni  z  tego,  co
zamierzałam powiedzieć.

- Nie, panie senatorze. Nie wydaje mi się. Mogłabym wymienić z tuzin innych zagrożeń,

które  bardziej  zasługują  na  pańską  uwagę,  jeśli  tak  się  pan  martwi  o  bezpieczeństwo
społeczeństwa...  Chociażby  bezpieczeństwo  na  drogach  i  badania  nad  rakiem.  Gdyby
wilkołaki,  wampiry  stanowiły  zagrożenie,  już  dawno  musiałby  się  pan  z  tym  zmierzyć.
Grupy te żyły w ukryciu przez całe stulecia. Nie ujawniały się i pilnowały, żeby nie stać się
zagrożeniem  dla  reszty  społeczeństwa  i  nie  zdradzić  się  ze  swoją  obecnością.  Podobnie
jak  wszyscy  obywatele,  staramy  się  przestrzegać  prawa.  Jednostki  mogą  być
niebezpieczne,  ale  nie  bardziej  niż  inni  ludzie.  Moim  zdaniem  przemoc  domowa  jest  o
wiele poważniejszym problemem niż likantropia czy wampiryzm.

Tajemnica została odkryta. Całe wieki zasad kulturowych, zgodnie z którymi żyliśmy, a

których  strzegły  watahy,  wampirze  rody,  miejsca  spotkań  pokroju  Półksiężyca  czy
patriarchowie tacy jak Ahmed - wszystko to zniknęło.

Wielu  osobom  się  to  nie  spodoba.  Nie  wiedziałam,  co  będzie  dalej,  co  z  tego

wszystkiego  wymknie.  Czułam  się  tak,  jakbym  była  w  trakcie  audycji  i  nie  miała  innego
wyboru, jak tylko rzucić się naprzód. Uchwyciłam się dobrze znanego fatalizmu.

Senator  Duke  znacząco  poprawił  mikrofon,  chcąc  zwrócić  na  siebie  uwagę.  Serce

zaczęło mi szybciej bić.

Duke nie był miły dla świadków. Podejrzewałam, że większą część zaciekłości zachował

dla mnie.

- Pani Norville. Czy jako wilkołak kiedykolwiek kogoś pani zabiła? - spytał.
Byłam  pewna,  że  co  nieco  sobie  poczytał.  Na  pewno  znał  odpowiedź  na  to  pytanie.

Prawda i tylko prawda.

- Tak. Zabiłam.
Pomruk  wśród  publiczności  zabrzmiał  jak  szum  fal  gdzieś  w  oddali.  Usłyszałam

skrzypienie piór na papierze. Jak miło, że ktoś ciągle jeszcze używał pióra i kartek.

- Mogłaby pani powiedzieć coś więcej? - poprosił Duke.
- Policja w Denver ma raport z całego zajścia. To była samoobrona. Mężczyzna, którego

zabiłam, też był wilkołakiem, zamordował kilka kobiet. Kiedy mnie zaatakował, broniłam
się najlepiej, jak potrafiłam. - No może nie była to do końca prawda...

- Sprawiało to pani przyjemność? Kiedy go pani zabijała?
- Mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiała zrobić czegoś takiego.
- A co z pani drugą połową? Tym demonem, który w pani tkwi? Jak on to odczuł?
Chyba postanowił sobie, że zamieni to przesłuchanie w polowanie na czarownice.

background image

- Nie ma żadnego demona. Jestem tylko ja.
- O tym chce nas pani przekonać swoją elegancką garsonką i szminką...
- Panie senatorze, nie mam pomalowanych ust.
- Pismo Święte głosi: „Nie ufaj miłemu głosowi, gdyż siedem ohyd ma w sercu"!
- Czy to oznacza, że zakończyliśmy „naukową" część zeznań?
-  Senatorze!  -  To  był  Henderson.  Duke  w  końcu  się  uciszył.  Westchnęłam.  Henderson

stwierdził: - Czy moglibyśmy wrócić do tematu? Zaczyna pan dręczyć świadka.

-  Rychło  w  czas  -  mruknął  za  moimi  plecami  Ben.  Duke  spojrzał  wściekle  na

Hendersona,  a  ja  dostrzegłam  między  nimi  wieloletnią  niechęć,  zjadliwą  i  nieznoszącą
kompromisów.

- Senatorze, czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Duke przekładał bez celu papiery leżące

przed nim.

-  Mam.  Pani  Norville,  prowadzi  pani  audycję  radiową  zatytułowaną  Nocna  Godzina,

zgadza się?

No, no, coś łatwego.
- Tak.
- Jaki jest cel tej audycji?
- Głównie rozrywka. Ale również edukacja. Jak dobrze pójdzie.
- A nie nawracanie?
Słyszałam, jak Ben wierci się za mną, krzyżuje ręce i je rozkłada. Szepnął:
- Sprzeciw... - To nie była sala sądowa. Nie mógł wstać i zaprotestować.
- Nie jestem pewna, czy pana rozumiem. Nawracanie na co?
-  Nie  wykorzystuje  pani  swojej  audycji  do  rekrutacji?  Zamurowało  mnie  i  dopiero  po

chwili udało mi się sformułować spójne zdanie.

-  Wręcz  przeciwnie.  Chcę  zburzyć  wszelkie  romantyczne  iluzje,  jakie  się  pojawiają  po

obejrzeniu jakiegoś nocnego filmu. Wystarczy posłuchać audycji.

-  Pani  Norville,  ile  wilkołaków  pani  zdaniem  mieszka  {  obecnie  w  Stanach

Zjednoczonych?

- Nie mam pojęcia.
- Nawet w przybliżeniu?
- Nie. Takich danych nie uwzględnia się w spisie ludności.
- Może trzeba to zmienić. Gdyby miała pani zgadywać, co by pani powiedziała?
Co  tydzień  odbierałam  przynajmniej  dwa  telefony  od  osób,  które  twierdziły,  że  są

wilkołakami  lub  innego  rodzaju  likantropami.  Czasem  więcej,  jeśli  temat  był  szczególnie
mocno  związany  z  wilkołakami.  Nie  wierzyłam  we  wszystkie  deklaracje.  Zakładając,  że
dzwoni do mnie tylko niewielki odsetek...

- Naprawdę, nie chcę zgadywać - odparłam. Nie chciałam nadstawiać karku.
- A jeśli chodzi o wampiry?
- Niech pan weźmie dane dotyczące innej rzadkiej choroby. Pewnie będą zbliżone.
Duke podniósł teatralnym gestem kartkę i zaczął się w nią wpatrywać, jakby chciał się

na czymś skupić, jakby przyszło mu na myśl pytanie, którego niemal zapomniał zadać. Tak
długo się zbierał, że pewnie zamierzał wystrzelić z naprawdę grubej rury. Nawet grubszej
niż to, czy prowadzi pani rekrutację.

background image

- Podczas audycji poznała pani wiele osób ze swojego gatunku, prawda? Mówiła pani,

że większość z was ma watahy, że zwykle łączycie się w grupy. Powiedzmy więc, że w sali
jest inny wilkołak. Byłaby nam pani w stanie powiedzieć, kto nim jest.

- Tak myślę.
- Jeśli ze względów bezpieczeństwa poprosiłbym, żeby powiedziała mi pani, jak znaleźć

inne wilkołaki, mogłaby pani to zrobić?

Nie podobał mi się kierunek, w jakim to zmierzało.
- Ile wilkołaków zna pani osobiście? Spiorunowałam go wzrokiem.
- Nie wiem.
- Czy mogłaby pani podać nam ich nazwiska? W imię M bezpieczeństwa.
- Teraz?
Wzruszył nonszalancko ramionami.
- Może w przyszłości. Nachyliłam się do mikrofonu.
- Myślę, że następne, o co pan spyta, to: „Mam tu listę znanych wilkołaków pracujących

w rządzie Stanów Zjednoczonych". Tak?

Zmarszczył brwi.
- Liczyłem raczej na to, że to pani pomoże mi utworzyć taką listę.
- O nie. Nie ma mowy. Senat już kiedyś obrał taki kie- j runek. Nie chcę mieć z tym nic

wspólnego.

- Pani Norville, czy odmawia pani odpowiedzi na pytanie?
- Nie uważam, żeby to było zasadne pytanie. To naruszenie prywatności, to...
- Mogę panią skazać za obrazę Kongresu.
Świat  zamienił  się  nagle  w  starą  czarno-białą  kronikę  '  filmową.  Takie  rzeczy  nie

powinny już mieć miejsca. Ben nachylił się i szepnął:

- Piąta Poprawka.
Duke wycelował w niego palcem.
- Kim pan jest? Czy usiłuje pan wpłynąć na zeznania świadka?
Ben wstał.
-  Benjamin  O’Farrell,  panie  senatorze.  Jestem  adwokatem  świadka.  Zgodnie  z  Piątą

Poprawką do Konstytucji moja klientka odmawia udzielenia odpowiedzi na to pytanie, bo
może być ona dla niej obciążająca.

Bardzo dobrze. Pokazał im. Wyprostowałam się trochę.
-  To  nonsens!  Pytanie  wcale  nie  jest  bezzasadne!  Mogę  oskarżyć  panią  o  obrazę

Kongresu,  mogę  kazać  panią  zamknąć,  jeśli  zechcę.  Zagrożona  jest  moralna  i  duchowa
czystość  tego  narodu,  a  w  stolicy  kraju  zjawia  się  szatański  pomiot  i  domaga  się
równouprawnienia! Konstytucja pani nie dotyczy!

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. No może nie wszyscy. Ale takie miałam wrażenie.

Zaniemówiłam, spojrzałam na Duke'a z wściekłością i zdołałam wykrztusić z siebie coś na
temat  tego,  że  mogę  mu  pokazać  swój  akt  urodzenia  i  udowodnić,  że  jestem
pełnoprawną obywatelką i że konstytucja jak najbardziej mnie dotyczy. Ben zerwał się na
równe  nogi  i  zaczął  mówić,  że  złoży  pozew  w  sądzie  federalnym  za  złamanie  praw
obywatelskich.

Dreschler była chyba lekko spanikowana i zaczęła szeptać z jednym ze stojących za nią

background image

pomocników komisji.

Henderson  wrzeszczał  na  Duke'a,  a  senator  ciągle  wykrzykiwał  pod  moim  adresem

pseudoreligijne bigoteryjne brednie.

Na  pewno  gdybym  była  zwykłym  obserwatorem,  wszystko  to  byłoby  dla  mnie  bardzo

ekscytujące.  W  całym  tym  zamieszaniu  głęboko  ukryta  część  mnie  zaczęła  domagać  się
głosu,  szarpać  za  pręty  klatki,  w  której  ją  trzymałam,  chcąc  się  wyrwać,  chcąc  uciekać  na
czterech  łapach.  Wiedziała,  że  za  kilka  godzin  to  właśnie  zrobi,  i  nie  chciała  już  dłużej
czekać.

Siedziałam na miejscu i oddychałam bardzo spokojnie, bo tylko w ten sposób mogłam

nad nią zapanować - zapanować nad wilczycą.

Dreschler  wyciągnęła  rękę  i  odłączyła  mikrofon  Duke^.  To  nie  powstrzymało  go  przed

rzucaniem  dalszych  oszczerstw,  ale  jego  głos  był  teraz  cichszy  i  nie  wszędzie  docierał.  W
końcu  się  zorientował,  co  się  stało.  Zajęło  mu  to  zadziwiająco  dużo  czasu.  Spojrzał
wściekle na Dreschler, wybałuszył oczy i spurpurowiał na twarzy.

-  Komisja  wycofuje  pytanie  -  powiedziała  chłodno  Dreschler  do  mikrofonu.  -  I  z  całym

szacunkiem,  panie  przewodniczący,  ale  jeszcze  jeden  taki  wybuch,  a  komisja  zgłosi
względem pana wotum nieufności.

Ben,  poruszając  się  jak  w  zwolnionym  tempie,  wrócił  na  swoje  miejsce.  Ktoś  z  tyłu

zaklaskał kilka razy, a echo oklasków poniosło się po całej sali. Odważyłam się obejrzeć za
siebie, żeby zobaczyć kto to. Roger Stockton z kamerą pod pachą.

Dreschler westchnęła i zabrzmiało to tak, jakby była równie zmęczona, jak ja.
-  Ostatnie  pytanie,  pani  Norville.  Komisja  została  zwołana,  żeby  stwierdzić,  czy

działalność  Centrum  Biologii  Paranaturalnej  wymaga  większego  zainteresowania  ze
strony Kongresu Stanów Zjednoczonych oraz czy informacje opublikowane przez doktora
Flemminga  wymagają  reakcji  rządu  federalnego  lub  zagrażają  obywatelom  Stanów
Zjednoczonych. Była tu pani cały zeszły tydzień, wysłuchała pani świadków, poza tym ma
pani wiedzę, której nie ma żadne z nas. Gdyby to pani siedziała na naszym miejscu, jak by
pani to wszystko podsumowała?

Czy  prosiła  mnie,  żebym  odwaliła  za  nich  całą  robotę?  Czy  dostałam  właśnie  szansę

pokierowania  polityką  całego  rządu?  Przez  chwilę  miałam  ochotę  zapaść  się  pod  ziemię.
Prowadziłam  kultową  audycję  radiową  i  tyle.  Nie  byłam  żadnym  ekspertem.  A  pani
senator oczekiwała, że jej coś poradzę? Traktowała mnie jak kogoś, kto ma autorytet?

Alette znów wszystko przewidziała.
Jeśli  im  odmówię,  jeśli  nic  im  nie  powiem,  nikt  już  nigdy  nie  będzie  mnie  traktować

poważnie. Za daleko zaszłam, żeby zaprzeczać temu, kim się stałam.

-  Przypuszczam,  że  gdybym  nagle  zamieniła  się  w  aktywistkę,  zebrałabym

przedstawicieli  świata  nadnaturalnego.  Moglibyśmy  naciskać  na  rząd,  żądając  uznania
naszych praw i ochrony. Ale cenimy sobie anonimowość. Chcemy tylko, żeby zostawiono
nas  w  spokoju.  A  prześladowania  nie  stanowią  specjalnego  problemu,  skoro  i  tak
większość ludzi nie wierzy w nasze istnienie. Doktor Flemming zaczął badać przypadłość,
na  którą  chorujemy.  Tb  dobrze,  zakładając,  że  zostało  zrobione  z  właściwych  pobudek.
Niepokoją mnie jednak badania centrum, bo motywy jego funkcjonowania nie są jasne. I
martwię się, bo tak naprawdę dopiero teraz zaczną się prześladowania. Myślę, że jest za

background image

wcześnie,  żeby  podejmować  jakieś  ostateczne  decyzje.  Ale  chciałabym  prosić  członków
komisji, żeby zachowali otwarte umysły. Mam nadzieję, że bez względu na to, jaki rozgłos
zyska  ta  sprawa,  ludzie  będą  pamiętać,  że  wciąż  jesteśmy  Amerykanami,  mimo  naszej
choroby.

-  Dziękujemy,  pani  Norville.  Zamykamy  na  dziś  przesłuchania.  Komisję  czekają  długie

dyskusje.  Mamy  nadzieję,  że  wkrótce  zwołamy  kolejne  posiedzenie,  na  którym  ogłosimy
naszą decyzję.

Henderson  i  Dreschler  wstali  i  wyszli,  jakby  nie  mogli  się  doczekać,  kiedy  wreszcie

znajdą się gdzie indziej.

Duke spojrzał na mnie mściwie, jakby to była moja wina, że stracił kontrolę.
Mało mnie to obchodziło.
Ben położył mi rękę na ramieniu.
- Dobrze wypadłaś. Chodźmy.
-  Norville!  Kitty  Norville!  Czy  mogę  zadać  kilka  pytań?  Od  jak  dawna  cierpi  pani  na  tę

przypadłość? Proszę nam powiedzieć, jak do tego doszło, czy została pani zaatakowana?
Czy zalecałaby pani, żeby ludzie nosili ze sobą pistolety ze srebrnymi kulami?

- Nie mamy w tej chwili nic do powiedzenia. Dziękuję - odparł szybko Ben.
Próbował mnie wyprowadzić. Wyglądało to jak scena z wiadomości, kiedy wyprowadza

się ważnego świadka.

Szłam z podniesioną głową, starając się zachować odrobinę godności, ale wzrok miałam

spuszczony,  unikałam  kontaktu  wzrokowego.  Ben  trzymał  się  blisko  mnie,  osłaniając
przed  kamerami  i  reporterami.  Nie  był  wilkołakiem,  ale  w  tym  momencie  mnie  bronił.
Byłam mu wdzięczna za opiekę.

- Kitty! - Podniosłam głowę, słysząc znajomy głos. Przez tłum próbował się przepchnąć

w  moją  stronę  Jeffrey  Miles.  Musiał  siedzieć  gdzieś  z  tyłu.  Zatrzymałam  się,  żeby  nas
dogonił.

Nie uśmiechał się. Zniknął jego zwykły luz. Wyglądał na spiętego.
- Co się stało? - spytałam.
-  Chodzi  o  Rogera.  Wybiegł  w  pośpiechu  tuż  przed  zakończeniem  sesji.  Wyglądał  na

zdenerwowanego.

No  tak,  w  otaczającym  mnie  tłumie  nie  było  Rogera  Stocktona.  Spodziewałam  się,  że

wyskoczy z tą swoją cholerną kamerą.

Nic  nie  mogłam  na  to  poradzić;  jego  nieobecność  mnie  zdenerwowała.  Wzruszyłam

ramionami, żeby nikt się nie zorientował.

- Może miał coś do załatwienia.
-  Wydaje  mi  się,  że  coś  knuje  -  dodał  Jeffrey.  -  Uważaj.  j  Pokiwałam  niepewnie  głową.

Czemu Roger miałby coś knuć? Byliśmy teraz kumplami, tak? Ktoś wepchnął się i między
nas  i  tłum  rozdzielił  mnie  z  Jeffreyem.  Ben  trzymał  mnie  za  łokieć,  dopóki  nie  wyszliśmy
na zewnątrz. Na ulicy, przy samochodzie Alette, czekał Bradley.

- Powinieneś pozwolić się podwieźć do hotelu - zaproponowałam.
Ben zerknął przez ramię na reporterów i się zgodził. Drzwi samochodu w końcu odcięły

nas od wrzawy.

- Teraz już możesz się zamienić w futrzaka - rzucił , Ben.

background image

Nie udało mi się wymyślić żadnej złośliwej riposty.
- No.
-  Uważaj  na  siebie.  Jestem  pewien,  że  ten  cały  Miles  ma  rację.  Stockton  wie,  jaka  dziś

noc. Pewnie będzie cię śledzić.

- Nie dopuścimy do tego - wtrącił się Bradley, zerkając na nas we wstecznym lusterku.
Ben się skrzywił.
- Proszę wybaczyć, jeśli nie ufam w pełni sługom ciemności.
Uciszyłam  go.  Na  szczęście  hotel  nie  był  daleko.  Przyjechaliśmy,  zanim  rozmowa

zboczyła na gorsze tory.

Ben wysiadł z auta i nachylił się do mnie przed zamknięciem drzwi.
-  Uważaj  na  siebie.  Zadzwoń,  jak  wrócisz.  Kiwnęłam  głową  zdziwiona  jego

stanowczością. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego. Nic nie mogłam na to poradzić.

- Dzięki, Ben.
Zamknął drzwi i wróciliśmy do Alette. Musiałam się przebrać. Tuż po zmroku Bradley i

Leo czekali już, żeby mnie zawieźć do Półksiężyca. Tam miałam się spotkać z Luisem.

Nie wiedziałam, po co Leo ma z nami jechać. Mówił, że chce się przewietrzyć, ale Alette

kazała mu dopilnować, żeby nikt nas nie śledził i żeby Luis dobrze się mną zajął. Czułam
się  tak,  jakby  zamienili  się  w  moich  rodziców,  którzy  koniecznie  chcą  sprawdzić
chłopaków, z którymi się umawiałam. Byłam dorosła, na litość boską.

Próbowałam nie zwracać na nich uwagi.
Nie  mogłam  się  już  doczekać.  Zanim  samochód  ruszył,  moja  stopa  wystukiwała

niecierpliwy  rytm  na  podłodze  wyłożonej  wykładziną.  Za  chwilę  będę  w  Półksiężycu  z
Luisem i innymi, z dala od Leo, od polityki i od tego wszystkiego. Znów byłam w dżinsach i
w  koszulce,  miałam  rozpuszczone  włosy,  w  powietrzu  czułam  dziwne,  ale  przyjemne
napięcie.  Wiedziałam,  że  wkrótce  wzejdzie  księżyc,  mimo  że  nie  było  go  jeszcze  widać,
Wilczyca  we  mnie  wyrywała  się  na  wolność.  Była  jak  dziecko  w  Boże  Narodzenie,
oszołomiona  z  niecierpliwości,  świadoma,  że  nadchodzi  wielka  chwila.  Musiałam  jeszcze
przez chwilę zostać człowiekiem. Musiałam utrzymać ją w środku i to było najtrudniejsze,
bo powoli zaczynałam tracić kontrolę. Czy dotrzymam do północy?

-  Cudowny  wieczór  -  rzucił  towarzyskim  tonem  X  Leo.  -  Muszę  przyznać,  że  jestem

trochę  zazdrosny.  Okazja,  żeby  pobiegać  ze  stadem  zwierzaków.  Na  samą  myśl  o  tym
przechodzą mnie ciarki.

To  była  idealna  noc  na  bieganie.  Pogodna  i  rześka,  z  lekkim  wiaterkiem.  Zapachy  i

dźwięki dobrze się niosły.

Ranek  będzie  na  tyle  chłodny,  żeby  móc  się  cieszyć  obecnością  innych,  ciałami

emanującymi ciepłem.

Przeciągnęłam się i poruszyłam ramionami, wiedząc, co się niedługo zdarzy.
-  Wiesz  -  ciągnął  Leo  swoim  sztucznie  przyjacielskim  tonem.  -  Wyobrażam  sobie,  że

musisz być uroczą wilczycą. Chętnie bym to zobaczył.

Nie obeszło mnie to nawet na tyle, żeby kazać mu się I zamknąć. i Bradley zerknął na

mnie we wstecznym lusterku.

- Jesteś pewna, że dasz sobie radę? I Uśmiechnęłam się do niego.
- Już to robiłam.

background image

- Tak, ale to nowe miejsce. Nowi ludzie. Pomyślałem, że spytam.
-  Dzięki.  -  Miałam  dość  tego,  że  ludzie  ciągle  mnie  pytali,  czy  dam  sobie  radę.  Do  tej

pory jakoś sobie dawałam, prawda?

Wyglądało na to, że trochę się spóźnię. Tylko kilka minut. Miałam nadzieję, że Luis na

mnie zaczeka. Tak naprawdę byłam pewna, że na mnie zaczeka. To tylko nerwy.

Leo powiedział:
- Możesz się na momencik zatrzymać? Chciałbym na coś zerknąć.
- Tutaj? - Bradley wydął wargi, najwyraźniej zdezorientowany, ale zatrzymał się na rogu

zgodnie z życzeniem wampira. - A co tu jest?

Też mnie to zastanawiało. Półksiężyc znajdował się tylko kilka przecznic dalej. Mogłam

pójść tam na piechotę.

-  Nie  martw  się,  to  zajmie  chwilę.  -  Leo  rzucił  mi  szeroki  uśmiech,  po  czym  skoczył  na

Bradleya.

Wszystko  zdarzyło  się  tak  szybko,  że  kierowca  nie  miał  nawet  szansy  się  poruszyć.

Wampir złapał go za głowę i szarpnął, wykręcając ją mocno, aż trzasnął kręgosłup. Jak na
mężczyznę Leo nie prezentował się szczególnie okazale. Nie wyglądał na takiego, kto ma
na  tyle  siły,  żeby  złamać  komuś  kark.  Ale  był  wampirem,  i  to  bardzo  szybkim.  Bradley
pewnie nawet się nie zorientował, co się dzieje.

Nie miałam nawet szansy krzyknąć.
Leo  z  miejsca  rzucił  się  na  tylne  siedzenie.  Może  to  dziwne,  ale  wyglądał,  jakby  leciał,

kiedy skoczył na mnie z wyciągniętymi rękami i przygniótł mnie do fotela. Złapał mnie za
ręce, wysunął coś z kieszeni, a chwilę później byłam już skuta kajdankami, które parzyły i
paliły w nadgarstki, jakby zostały wyjęte prosto z nagrzanego piekarnika.

Kiedy naparłam na nie, ból się nasilił.
Kto, do cholery, nosił przy sobie srebrne kajdanki?
Leo  odwrócił  mnie  twarzą  do  siebie,  siadł  na  mnie  okrakiem,  unieruchomił  mi  nogi  i

zacisnął rękę na gardle.

- Bądź grzecznym małym kociakiem, to niedługo będzie po wszystkim. Jeśli zaczniesz się

zmieniać, zabiję cię. Zrozumiałaś?

Nie chciał mnie chyba zgwałcić?
Zaczęłam się wyrywać, kajdanki paliły mi skórę, więc zaskomlałam.
-  Ach,  moje  biedactwo.  -  Nachylił  się  bliżej,  aż  poczułam  na  policzku  jego  oddech.

Zamknęłam oczy i odwróciłam się. Dam radę. Cokolwiek planował, dam radę.

Przejechał  zębami  wzdłuż  mojej  szczęki,  a  zaraz  potem  wbił  we  mnie  kły.  Poczułam

ukłucie. Wrzasnęłam, wygięłam plecy i zaczęłam się rzucać, nie zważając ani na niego, ani
na srebro. Chciałam się wyrwać.

Ale  za  mocno  mnie  trzymał.  Byłam  przyciśnięta  do  tylnego  siedzenia,  z  rękami

unieruchomionymi  pod  własnym  ciałem.  Nie  wyrwę  się.  Polizał  ranę,  którą  mi  zadał.
Potem roześmiał się i wyprostował.

-  Ojej,  jakaś  ty  nerwowa.  Nie  martw  się,  mimo  że  zabawa  mogłaby  być  naprawdę

świetna, masz inne plany.

Wyj, drap, gryź, zmieniaj się, uciekaj...
Nie. Nie mogłam wypuścić wilczycy, nie mogłam pozwolić, żeby wzięła nade mną górę.

background image

Uspokój  się,  zostań  w  swoim  ciele,  w  swoim  ludzkim  ciele.  Nie  miałam  najmniejszych
wątpliwości, że Leo mnie zabije, jeśli się zmienię.

Musiałam spożytkować na to całą moją siłę. Nie starczyło mi jej, żeby mu powiedzieć,

że ma się odwalić. Z kieszeni kurtki wyjął dwie chusteczki. Oddychałam z trudem, jęcząc z
każdym oddechem, sparaliżowana strachem.

Twarz Bradleya była oparta o siedzenie, zwrócona w moją stronę, z martwymi oczami

wpatrzonymi  we  mnie.  Martwe,  puste,  dalekie.  Powinnam  to  była  przewidzieć,  on
powinien był to przewidzieć, to nie powinno się zdarzyć...

Leo  wcisnął  mi  jedną  chusteczkę  do  ust  i  zawiązał  mi  ją  za  głową.  Drugą  zawiązał  mi

oczy.

Oddychaj,  uspokój  się,  trzymaj  się.  Weź  się  w  garść,  tak  zawsze  powtarzał  mi  TJ.

Grzeczna dziewczynka.

Tym razem TJ mnie nie uratuje.

background image

Rozdział 11

 

Drzwi  do  samochodu  otworzyły  się  i  zamknęły.  Potem  trzasnęły  przednie.  Mój  nos  i

uszy wyrabiały nadgodziny, próbując zastąpić wzrok. Leo przesiadł się z tylnego siedzenia
na przód. Samochód zakołysał się. Wampir przesuwał ciało Bradleya.

Silnik był włączony. Kierowca nie zgasił go, tylko wrzucił na luz. Leo wrzucił bieg i ruszył.

Nie  liczyłam  zakrętów.  Wiedziałam,  że  to  bez  sensu,  bo  i  tak  nie  jestem  w  stanie  ocenić
odległości.  Jechaliśmy  przez  dłuższy  czas.  Musieliśmy  wyjechać  już  z  miasta.  Mogliśmy
podążać w każdym kierunku.

Próbowałam  spokojnie  oddychać  i  nie  ruszać  rękami,  żeby  srebro  aż  tak  mnie  nie

paliło.

W końcu się zatrzymaliśmy. Otworzyły się drzwi samochodu, najpierw z przodu, potem

z tyłu.

- Usiądź - rozkazał Leo.
Nie byłam w stanie. Mięśnie miałam sparaliżowane. Złapał mnie za ramię i podciągnął

do pozycji siedzącej.

- Wysiadaj.
Znów  spróbowałam.  Gdybym  miała  wystarczająco  dużo  czasu,  mogłabym  dokonać

heroicznego  wysiłku  i  samodzielnie  wyjść  z  samochodu.  Ale  zdaniem  Leo  robiłam  to  za
wolno.  Wywlókł  mnie  na  zewnątrz  i  był  wystarczająco  silny,  żeby  przytrzymać  mnie  w
pionie, bo się chwiałam. Chwycił mnie jedną ręką za ramię. Drugą zacisnął mi na karku i
zaczął prowadzić.

- Idziemy - syknął.
Potknęłam  się.  Szedł  za  szybko,  ale  jakoś  udało  mi  się  nie  przewrócić.  Byliśmy  na

dworze,  za  miastem.  Powietrze  było  świeże  i  rześkie.  Gdzie  byliśmy?  Gdybym  miała
jeszcze chwilę, mogłabym się tego domyślić po zapachu, ale Leo się spieszył.

Otworzyły  się  jakieś  drzwi,  po  czym  zamknęły  za  nami.  Weszliśmy  do  budynku.

Powietrze  pachniało  tu  antyseptycznie,  chorobliwie,  zbyt  duża  ilość  środków
dezynfekcyjnych. Na podłodze były kafle.

Znałam  ten  zapach.  Już  tu  byłam.  To  było  Centrum,  Medyczne  Narodowego  Instytutu

Zdrowia. Pojechaliśmy windą. Starałam się nie myśleć, bo od myślenia zaczynałam się bać
i denerwować. Im więcej emocji czułam, tym silniej wyrywała się wilczyca. Księżyc był już
bardzo blisko.

Odsunęłam się od Leo; chwycił mnie mocniej za kark. Musiałam oddychać, spokojnie i

miarowo. Miałam sucho w ustach. Tłumiłam krzyk.

Drzwi windy się otworzyły. Leo znów popchnął mnie do przodu. Wiedziałam, ile stopni

pokonamy,  przez  które  drzwi  przejdziemy.  Nie  musiałam  patrzeć,  żeby  móc  odnaleźć
drogę pomiędzy meblami w gabinecie.

W następnym pokoju wyczułam ludzi. Wciągnęłam powietrze, starając się odczytać, ilu

ich było i kim byli.

-  Boże,  czy  to  było  naprawdę  konieczne?  Znałam  ten  głos.  Znałam  ten  głos  lepiej  niż

mężczyznę, do którego należał. Doktor Paul Flemming.

background image

- Zrobiłby pan to lepiej? - spytał poirytowany Leo. Chciał pan, żebym ją przyprowadził,

więc jest.

Zagrzechotał  kajdankami  -  przekręcił  klucz.  Rozkuł  mnie.  Napięłam  wszystkie  mięśnie.

Powiedział,  że  mnie  zabije,  ale  ja  prawie  przestałam  się  tym  przejmować.  Miałam  tylko
ochotę coś mu zrobić.

Metal  przestał  mnie  parzyć,  ale  zanim  zdążyłam  się  odwrócić,  Leo  popchnął  mnie  do

przodu. Z trudem zachowałam równowagę. Utrzymałam się na nogach i zerwałam knebel
i opaskę z oczu.

Byłam  w  celi  dla  wilkołaków  w  laboratorium  Flemminga.  Ściany  lśniły  od  srebra,

napierały  na  mnie.  Drzwi  były  zamknięte.  Stanęłam  na  środku.  Weź  się  w  garść,
powiedziałam do siebie. Chciałam stawić im czoło jako człowiek, powiedzieć im, co o tym
myślę.

Laboratorium  Flemminga  było  pełne  ludzi.  A  przynajmniej  takie  robiło  wrażenie.

Gapiłam się na nich i przyglądałam scenie przed moimi oczami dłuższy czas, bo wydawała
mi  się  zupełnie  nierealna.  Nie  wierzyłam  w  to,  co  widzę.  Flemming  stał  przy  szybie  ze
skrzyżowanymi  ramionami,  przygarbiony  i  nieszczęśliwy,  zaciskał  wargi  i  wbijał  wzrok  w
ziemię. Po mojej prawej stronie, przy ścianie, byli senator Duke i jeden z jego sekretarzy,
mężczyzna,  którego  pamiętałam  z  przesłuchań.  Za  nimi  stało  trzech  twardzieli  w
wojskowych butach, ubrani na czarno, włosy ścięte krótko na jeża, uzbrojeni w karabiny
maszynowe.  Patrzyli  na  mnie  spode  łba.  Leo  znajdował  się  tuż  przede  mną  i  uśmiechał
się, jakby to była najzabawniejsza rzecz, jaka przydarzyła mu się od tygodnia.

Po mojej lewej stronie znajdowała się ekipa telewizyjna. Zajmowała najwięcej miejsca.

Wyglądała bardzo profesjonalnie, z dużą kamerą telewizyjną, operatorem i dźwiękowcem
w słuchawkach, który trzymał mikrofon na wysięgniku. Był też Roger Stockton, tym razem
bez podręcznej kamery. Ktoś dał mu awans. Torba na sprzęt leżąca obok niego miała logo
regionalnego oddziału stacji telewizyjnej.

Stockton  patrzył  na  mnie  szeroko  rozwartymi  oczami,  jak  królik  złapany  w  potrzask.

Trząsł się jak galareta, jakby wiedział, że gdyby nie zamknięte drzwi, zabiłabym go.

Zaczęłam  się  śmiać,  ale  potem  przestałam,  bo  mdłości,  od  których  aż  mnie  skręcało,

zaczęły podchodzić mi do gardła. Przełknęłam ślinę, a w ustach poczułam smak miedzi.

- Co się tu dzieje? - Głos mi się załamał.
Nikt  nie  odpowiedział.  Przyszli  tu  zobaczyć  potwora.  A  ktoś  taki  nie  powinien  nawet

mówić. W końcu odezwał się Roger:

-  Transmisja  na  żywo.  Sprzedałem  ten  temat  stacji  telewizyjnej.  To  dla  mnie  wielka

szansa.  W  końcu  zauważą  moją  pracę.  Gdybyś  wcześniej  zgodziła  się  na  wywiad,  nie
przystałbym na to. - Na ustach pojawił mu się uśmieszek, po czym szybko zniknął.

-  To  nieprawda  -  mruknęłam  nieświadoma,  że  powiedziałam  to  na  głos,  dopóki  nie

usłyszałam  własnego  głosu.  Ale  po  co  mam  się  hamować?  -  Cholera,  to  niewiarygodne.
Miałeś  być  autentyczny!  Szukać  prawdy,  dążyć  do  wiedzy,  a  nie  do  sławy  i  pieniędzy!
Jesteś  zwykłą  gnidą.  Zgrywasz  kumpla,  a  potem  sprzedajesz  mnie  przy  pierwszej  lepszej
okazji...  -  Najwyraźniej  moje  pierwsze  wrażenie  nie  było  mylne.  -  Co  chcesz  dzięki  temu
osiągnąć?  Co  sobie  wyobrażasz,  że  co  się  stanie?  A  ty...  -  Przycisnęłam  ręce  do  szyby  na
wprost Leo. - Co z tego masz? Czy Alette wie, że dla nich pracujesz? Boże, no pewnie, że

background image

nie,  inaczej  nie  zabiłbyś  Bradleya.  Działasz  przeciwko  Alette,  tak?  -  Z  jego  twarzy  nie
zniknął wyraz rozbawienia. Duke odezwał się z obrzydzeniem:

- Nie musimy się z niczego tłumaczyć.
- To tylko ta jedna noc - łagodził Flemming. - Rano będzie pani wolna.
Musiałam  się  roześmiać.  Gorzkim,  histerycznym  śmiechem.  Zamknęłam  usta,  zanim

śmiech przerodził się w skowyt.

- Kpi pan sobie ze mnie? Myśli pan, że to wszystko załatwi? Miał pan być naukowcem.

To według pana nauka?

- Myślę, że raczej public relations - wtrącił się Leo. -To biurokrata. No dobrze, panowie,

miło  było  dla  was  pracować,  ale  mam  inne  sprawy.  -  Przez  twarz  wampira  przemknął
uśmiech. - Doktorze, pamięta pan o naszej umowie?

Flemming  zbladł  jeszcze  bardziej.  Teraz  wyglądał  na  zaniepokojonego,  gniotąc  rękawy

marynarki.  Zerknął  przez  ramię  na  swoich  żołnierzy  i  skinął  na  nich  głową.  Dwóch  z  nich
podeszło i stanęło wyczekująco.

Leo rzucił na pożegnanie:
- Dbaj o siebie.
Wyszedł z pokoju, nie czekając na odpowiedź. Dwaj żołnierze ruszyli za nim.
Żołnierze.  Flemming  dał  draniowi  wsparcie.  Musiałam  zadzwonić  do  Alette.  Czy  ktoś

pozwoli mi zadzwonić do Alette?

Senator  Duke  podszedł  do  doktora  i  wskazał  oskarży-cielsko  na  drzwi,  przez  które

właśnie wyszedł Leo.

- Doktorze, muszę zaprotestować przeciwko pańskim układom z tym potworem. Kiedy

zgodziłem się panu pomóc, nie wspomniał pan o współpracy z kimś takim.

- Możemy przedyskutować, kto tu komu pomaga, senatorze. Zapewniam panu dowody.

Poza tym chciał pan pozostać na uboczu.

- Proszę pamiętać, że gdyby nie ja, nie miałby pan szansy na dalsze badania.
- Szczerze w to wątpię. - Nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułam się jak robak pod lupą.
Musiałam  się  ruszyć.  Musiałam  się  stąd  wydostać.  Widziałam  wyjście  -  przez  drzwi,

obok  moich  wrogów.  Musiał  być  jakiś  sposób.  Jeśli  tylko  będę  chodzić,  na  pewno  coś
wymyślę. Muszę zawrócić, zanim za bardzo zbliżę się do ściany. Czułam, że jest gorąca, że
mnie poparzy.

- Kitty!
Wzdrygnęłam  się  i  otrząsnęłam  z  rozgorączkowanych  myśli.  Flemming  wyprostował

ręce i patrzył na mnie z niepokojem.

- Miotasz się - stwierdził.
Jak  wilk  zamknięty  w  klatce,  tam  i  z  powrotem,  wzdłuż  celi.  Nawet  tego  nie

zauważyłam. Nie widziałam księżyca. Ale nie musiałam. Ciało wykręci! mi skurcz. Zgięłam
się wpół, objęłam za brzuch, zacisnęłam zęby i bezskutecznie spróbowałam stłumić jęk.

- Jezu, co się z nią dzieje? - odezwał się operator. Flemming się skrzywił.
- To wilkołak.
Public  relations.  To  w  to  się  bawiliśmy,  tak?  Zarówno  Flemming,  jak  i  Duke  zyskają

poparcie  dla  swojej  sprawy,  jeśli  dowiodą  ponad  wszelką  wątpliwość,  że  takie  istoty
istnieją  naprawdę.  Podczas  przesłuchań  nie  udało  się  tego  dokonać;  to  były  tylko  puste

background image

słowa. Potrzebowali filmu. Jasnego, klinicznego filmu.

Nie musiałam się tak łatwo poddawać. Istniało rozwiązanie. Jeśli uda mi się zachować

nad  sobą  kontrolę  jeszcze  jakiś  czas,  pokonam  ich.  Odetchnęłam  i  skoncentrowałam  się
przez chwilę, nakłaniając swoje ciało do posłuszeństwa.

Niedługo wyjdziesz, powiedziałam wilczycy. Daj mi jeszcze jakąś godzinę.
Uspokoiła się. Dobiłyśmy targu. Rozumiała, że to ludzka część musiała stoczyć tę bitwę.
- Roger, możesz tu podejść? Muszę z tobą porozmawiać. - Stałam przy ścianie z pleksi,

przy otworze do podawania jedzenia. Odwróciłam się do reszty plecami.

- Po co? - zaśmiał się nerwowo. - Wyglądasz, jakbyś chciała mnie zabić.
- Bo chcę. Ale nie zrobię tego. Chodź tu.
Mój głos musiał brzmieć poważnie, bo posłuchał mnie. Zbliżył się powoli, jakby sądził,

że mogę się stąd wydostać. Nie mogłam; opierałam się o pleksi i wiedziałam, że nie dam
rady. W drzwiach były porządne zawiasy - do tego pomalowane srebrem. Może byłabym
w  stanie  się  wydostać,  ale  musiałabym  całą  noc  walić  w  szybę,  a  potem  nie  byłabym
pewnie w zbyt dobrym stanie. Niech moja ludzka część sobie z tym radzi.

- Roger, mam dla ciebie kontrpropozycję. Może chciałbyś nakręcić pierwszy telewizyjny

odcinek Nocnej Godziny?

Zmarszczył brwi zdezorientowany.
- Co? Tutaj?
- Tak. Słuchaj, wiem, że Duke i Flemming mnie stąd nie wypuszczą. Ale skoro i tak mam

skończyć  w  telewizji,  chciałabym  to  zrobić  na  własnych  zasadach.  Ja  dostanę  swój
program,  będę  się  mogła  wypowiedzieć,  a  ty  dostaniesz  swoje  nagranie.  Tego  właśnie
chcesz,  prawda?  Prawdziwe  nagranie,  transformacja  wilkołaka  na  żywo  w  jasno
oświetlonym  laboratorium,  a  nie  w  jakimś  ciemnym  lesie.  To  taka  mała  prośba.  Duke  i
Flemming dowiodą, czego chcą. Każdy dostanie, czego chce.

- Ale jak? Chcesz, żebym podłączył linię telefoniczną i odbierał telefony?
-  Nie,  nie  ma  na  to  czasu.  Daj  mi  tylko  mikrofon,  żebym  mogła  porozmawiać  z

publicznością. Parę gadżetów, trochę muzyki, sama wszystko zorganizuję. O nic więcej nie
proszę, kilka drobiazgów i główna rola w programie. Co ty na to? Jesteś moim dłużnikiem,
Stockton.  -  Ostatnie  słowa  brzmiały  jak  warknięcie.  Cichutkie.  Zacisnęłam  zęby  i
spojrzałam  na  niego.  Nie  miałam  pojęcia,  co  o  mnie  myśli.  Pewnie  widzi  we  mnie
wilkołaka. Cofnął się.

- Jeśli zależy mi tylko na filmie z wilkołakiem, i tak go będę miał - zauważył.
I oczywiście miał rację. Byłam w kiepskiej pozycji do negocjacji.
- To powiedz mi w takim razie, czego chcesz. Zerknął na Flemminga i Duke'a, jak zwykle

wycofanych  i  ponurych.  Zawahał  się  i  zamyślił  z  nieprzeniknionym  wyrazem  twarzy.  Po
chwili się odezwał:

-  Ciągle  chcę  wywiadu.  Przeprowadzimy  go,  a  przez  resztę  transmisji  możesz  robić  i

mówić, co chcesz.

Cholera,  przy  pierwszym  pytaniu  prawdopodobnie  I  obrzucę  go  stekiem  wyzwisk.  Nie

wiedziałam,  na  ile  mi  starczy  opanowania  w  ciągu  następnej  godziny  -  na  pewno  nie  na
tyle,  żeby  udzielić  sensownego  wywiadu.  Miałam  ochotę  wrzeszczeć.  Chciałam  dostać
mikrofon i jeśli trzeba było w tym celu udzielić wywiadu, trudno.

background image

- Dobra, niech będzie. Wydął wargi i pokiwał głową.
- Świetnie. Zrobimy to.
Tak  mi  ulżyło,  że  myślałam,  iż  się  rozpłaczę.  Noc  nie  dobiegła  jeszcze  końca,  ale

następny ruch należał do mnie. Przynajmniej częściowo.

-  Zadzwoń  do  mojej  radiostacji  do  producenta  wykonawczego,  Ozziego,  wszystkim  się

zajmie. - Podałam mu numer i wymieniłam rzeczy, których będę potrzebować. Odtwarzacz
CD,  Creedence  Clearwater  Revival  plus  jakieś  inne  płyty,  które  uda  mu  się  dostać,
egzemplarz Zewu krwi Londona i...

- Pieczeń wołowa? - Stockton spojrzał na mnie, zanim to sobie zapisał.
- Bardzo mi pomoże, uwierz mi. - Niech sam się domyśli, co to oznacza.
Stockton naradził się ze swoją ekipą, po czym wrócił do mnie.
- Wrócę za dwadzieścia, nie, za piętnaście minut. Nie zaczynaj beze mnie.
- Ani mi się śni.
Flemming wyglądał na zaniepokojonego.
- Co chcesz dzięki temu zyskać?
Wzruszyłam ramionami, czując, że kręci mi się w głowie.
- Nie wiem. I nie obchodzi mnie to. Cieszę się po prostu, że mogę się czymś zająć.
Nie powinno mnie tu być. Naprawdę nie powinno mnie tu być. Moje życie w ogóle nie

powinno tak wyglądać.

Nawet  kilka  lat  temu,  kiedy  mieszkałam  z  rodzicami,  moje  życie  było  w  dużej  mierze

zaplanowane:  dyplom  na  dobrym  uniwersytecie,  praca  -  może  w  radiu,  nie,  raczej  w
handlu. Małżeństwo, dzieci, szeregówka i golden retriever aportujący na podwórku.

Potem nastąpił atak, przyszła wilczyca i nic już nie było normalne. Nigdy nie będę miała

goldena na podwórku. Psy mnie nie cierpiały. Wyczuwały, kim jestem.

A  mimo  to  żadna  z  tych  rzeczy  nie  tłumaczyła,  dlaczego  pakowałam  się  w  takie

sytuacje. Czy mogłam się jeszcze wycofać? Znaleźć spokojną pracę gdzieś w księgowości?

W  trakcie  pełni  ciężko  mi  było  zachować  ludzką  postać,  potem  stało  się  to  wręcz

niemożliwe. Wilczyca musiała się uwolnić, musiała zostać wypuszczona, a jeśli miałaby w
tym  celu  wydrzeć  się  siłą,  zrobiłaby  to.  O  wiele  łatwiej  było  pozwolić,  żeby  sama  wyszła,
żeby wszystko samo się potoczyło.

Nie mogłam tego zrobić, nie dziś. Musiałam jak najdłużej zostać człowiekiem, zachować

kontrolę,  wiedzieć,  co  się  dzieje.  Miałam  w  tym  doświadczenie.  Siedziałam  cicho,
zachowywałam spokój, oddychałam powoli. Jeszcze chwilę, malutka.

Miałam kilka trików, żeby okiełznać wilczycę. Nuciłam sobie Bacha, myśląc o brokułach.

Nuciłam coraz bardziej gorączkowo, a i tak wszystko przewracało mi się w żołądku. Cienka
granica  między  człowiekiem  a  zwierzęciem  zaczęła  się  zacierać.  Kiedy  zniknie,  będzie  po
mnie.

Musiałam  pozostać  po  ludzkiej  stronie.  Wyobraziłam  sobie,  jak  granica  robi  się  coraz

grubsza. Musiałam się postarać.

-  TJ,  szkoda,  że  nie  możesz  mi  pomóc.  Przypomniałam  sobie,  jak  mnie  tulił,  kiedy

traciłam nad sobą panowanie. Weź się w garść, szeptał. Grzeczna dziewczynka.

Weź się w garść.
Granica się nie zatarła. Dalej byłam człowiekiem. Odetchnęłam głęboko i wzięłam się w

background image

garść.

Stockton  wrócił  po  niecałej  półgodzinie,  szybciej  niż  się  spodziewałam,  mimo  jego

zapewnień. Naprawdę musiał się bać, że coś go ominie. Przyniósł dwie duże reklamówki z
zakupami.  Wyobraziłam  sobie,  jak  biega  po  sklepie,  zgarnia  rzeczy  do  koszyka  i  rzuca
kartę kredytową pod nos biednej kasjerce.

-  Rozmawiałem  z  twoim  producentem,  Ozziem,  tak  się  nazywa?  Nie  uwierzył  mi  i

powiedział, żebym zadzwonił do niego jeszcze raz i oddał ci słuchawkę.

No pewnie, że Ozzie mu nie uwierzył, wcale mnie to nie dziwiło. Unikałam telewizji jak

zarazy. Cieszyłam się, że mam inteligentnych przyjaciół.

- Zrób to - poprosiłam.
Duke trzymał się na uboczu i uśmiechał się paskudnie.
- Mylisz, że ci to pomoże. Ale świat i tak zobaczy, kim tak naprawdę jesteś.
- Na to właśnie liczę - mruknęłam. Flemming zwrócił się do Stocktona.
- Mam wątpliwości. Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić.
-  O  nie  -  powiedział  reporter.  -  To  pan  do  mnie  zadzwonił,  to  pan  wszystko

zaaranżował. Ja chcę swój reportaż, już za późno, żeby się wycofać.

- Niech się pan odsunie, doktorze - poradził Duke. -Proszę dać mu pracować. Ona i tak

nie jest w stanie powiedzieć nic, co by mogło ją uratować. Niech się sama pogrąży.

Stockton  zadzwonił  do  Ozziego  z  telefonu  stacjonarnego,  tutaj  komórka  nie  miała

zasięgu.  Udało  mu  się  przeciągnąć  kabel  przez  pół  pokoju,  a  i  tak  słuchawka  ledwo
przeszła przez otwór w drzwiach.

Ozzie odebrał natychmiast.
- Kitty, co się dzieje? Co się stało?
- Niedługo sam zobaczysz - westchnęłam. - Czy Stockton powiedział, czego potrzebuję?
-  Tak,  mówi,  że  chcesz  zrobić  telewizyjną  transmisję  programu.  Ale  dzisiaj  nie  jest

piątek, niczego nie ogłaszaliśmy...

-  Po  prostu  zajmij  się  wszystkim,  Ozzie.  Od  strony  prawnej.  Zadbaj  o  prawa  autorskie,

udziel licencji stacji telewizyjnej, zrób co trzeba.

- Wszystko w porządku?
-  Nie.  Ale  nie  martw  się  o  mnie.  Dam  sobie  radę.  -Taką  miałam  nadzieję.  Naprawdę

taką  miałam  nadzieję.  -  Zadzwoń  w  moim  imieniu  do  Bena  OTarrella,  dobrze?  Na
komórkę.

- Jasne. Daj mi jeszcze tego reportera.
Oddałam  Stocktonowi  słuchawkę  i  w  jednej  chwili  zatęskniłam  za  Ozziem.  Żałowałam,

że go tu nie ma.

Rozmawiali przez kilka minut, po czym Stockton się rozłączył.
- Roger. Możesz mi dać na chwilę telefon? Chcę tylko zadzwonić w jedno miejsce. - W

dwa.  Chciałam  zadzwonić  do  Alette  i  powinnam  też  skontaktować  się  z  Benem.  I  z
Cormakiem. W trzy miejsca. Nie, w cztery - do mamy.

Powinnam jeszcze zadzwonić do mamy.
Stockton zerknął na Flemminga, który pokręcił głową. A więc to by było tyle.
Stockton postawił torby obok celi.
- Jeśli otworzę drzwi, pożałuję tego?

background image

Jak daleko, jego zdaniem, mogłam się posunąć, gdybym dała się ponieść?
- To zależy. Czy pan tajniak wpakuje we mnie srebrne kulki?
Spojrzeliśmy na zastygłą postać żołnierza.
- Srebrne kulki? - spytał Stockton.
Mężczyzna skinął głową. Nie wątpiłam, że dobrze strzela.
- Cofnę się - powiedziałam cierpko. Oczywiście mogłam dać się zabić i oszczędzić sobie

najbliższych kilku godzin.

Stockton  kazał  Flemmingowi  otworzyć  drzwi.  Uchyliły  się  trochę,  na  tyle,  żeby  wsunąć

przez nie torby, i znów się zamknęły.

No cóż, straciłam szansę, żeby wydostać się stąd w blasku chwały.
Zajrzałam  do  toreb.  Czułam  się  trochę  jak  podczas  Gwiazdki.  Stockton  przyniósł  mi

przenośny  odtwarzacz  CD  z  głośnikami  i  bateriami,  kilka  płyt,  dwie  książki  -  Londona  i
Thoreau. I mięso, które rzuciłam w kąt na później. Teraz nie mogłam o tym myśleć, mimo
że czułam jego zapach przez folię.

- Gotowa? - spytał Stockton, wsuwając mi mikrofon przez szparę w drzwiach.
Nie  byłam  gotowa,  ale  musiałam  być.  Wzięłam  mikrofon  -  podpięty  do  kabla,  który

biegł przez szparę aż do sprzętu ekipy telewizyjnej - i przypięłam go sobie do koszulki.

- I jak? - Dźwiękowiec pokazał kciukiem, że wszystko gra.
Skończyłam  przeglądać  płyty.  Na  okładce  jednej  z  nich  był  młody  i  stosunkowo  mało

zniekształcony Michael Jackson.

Zerknęłam na Stocktona.
- Thriller?
- No wiesz... - Wyciągnął w moim kierunku rękę z rozcapierzonymi pazurami i parsknął,

jakby był statystą z wideoklipu.

Ten  facet  w  ogóle  nie  miał  taktu.  Wyjęłam  płytę  z  opakowania  i  włożyłam  ją  do

odtwarzacza. Nastawiłam na Billie Jean i podgłośniłam.

Obserwowałam wszystkich kątem oka i faktycznie po drugim takcie stopy dwóch gości z

ekipy  telewizyjnej  zaczęły  podrygiwać.  Stockton  lekko  kiwał  głową;  pewnie  nawet  nie
zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy muzyka zachęcała do tańca, trzeba było tańczyć.

Duke wyglądał, jakby miał zaraz dostać ataku apopleksji; poczerwieniał na twarzy. Ale

nie mógł nic zrobić, mógł tylko stać. Jego sekretarz - który był w takim wieku, że powinien
pamiętać  szał  na  punkcie  tego  albumu  -  kręcił  się  nerwowo.  Jakby  też  zamierzał
postukiwać nogą, ale się bał.

Flemming nie zmienił wyrazu twarzy.
-  Powiedz  mi  tylko,  jak  wejdziemy  na  antenę  -  poprosiłam  Stocktona.  Zamienił  kilka

słów z realizatorem i pokiwał głową.

- Zdążymy na wiadomości o dziesiątej - dodał.
Już  to  sobie  wyobrażałam,  prezenter  przerywa  wiadomości,  żeby  przedstawić  raport

specjalny Rogera Stocktona: Cała prawda o Kitty Nowille.

Nic  z  tego  nie  wyjdzie.  Taką  przynajmniej  miałam  nadzieję.  Została  mi  godzina,  zanim

wilczyca przejmie nade mną całkowitą kontrolę. Musiałam dobrze wykorzystać ten czas.

Wyłączyłam  Michaela  i  puściłam  Johna  Fogerty'ego.  Bad  Moon  Rising  zespołu

Creedence Clearwater Revival było głównym motywem muzycznym audycji. Bez tego nie

background image

byłaby taka sama.

Czekaj... czekaj...
- Dobra, Kitty, wchodzisz na trzy... dwa... jeden... - Stockton wycelował we mnie palcem.

Włączyłam  muzykę.  Odczekałam  kilka  akordów  gitary  i  dopiero  potem  spojrzałam  przez
szybę na kamerę.

Myśleć pozytywnie. To niczym się nie różni od radia. Wprawdzie nie mogę się schować

i  nie  jestem  już  anonimowa.  Muszę  odwrócić  sytuację,  a  przede  wszystkim  zapanować
nad sobą.

Uśmiechnęłam się.
- Dobry wieczór! Witam w pierwszym telewizyjnym wydaniu Nocnej Godziny, programu,

który nie boi się ciemności ani zamieszkujących jej istot. Jest z wami Kitty Norville.

Wnętrze  celi  było  równie  mocno  oświetlone,  jak  reszta  pomieszczenia,  a  kamera

znajdowała  się  pod  kątem.  Zadbali  o  to,  żeby  nie  było  żadnego  odbłysku.  Żeby  wszyscy
mnie widzieli. Dokładnie.

-  Jeśli  nie  znacie  Nocnej  Godziny,  pozwólcie,  że  wyjaśnię,  co  to  za  program.  W  każdy

piątkowy  wieczór  przez  kilka  godzin  rozmawiam  ze  słuchaczami.  Odbieram  telefony,
zapraszam  gości:  polityków,  pisarzy,  muzyków,  każdego,  kogo  uda  mi  się  przekonać  do
wywiadu.  O  czym  rozmawiamy?  O  koszmarach:  wilkołakach,  wampirach,  czarownicach,
duchach,  demonach  i  magii.  To  te  opowieści,  które  czytacie  z  latarką  pod  kołdrą  i  przez
które nie możecie zasnąć, kiedy wiatr wyje za oknem sypialni. Może nie uwierzycie, ale są
prawdziwe.  Zostańcie  z  nami.  Bo  zapewniam  was,  że  w  ciągu  niecałej  godziny  zmienicie
zdanie. Jestem wilkołakiem, a dziś to udowodnię. – Gwóźdź programu? O rany.

Ściszyłam  muzykę,  ale  zostawiłam  ją  włączoną.  Odwracała  uwagę  tej  części  mojego

mózgu, która przestawała współpracować.

-  Jeśli  znacie  ten  program,  zwróciliście  uwagę,  że  jego  formuła  się  zmieniła.  Być  może

zauważyliście  też,  że  nie  jest  nadawany  o  zwykłej  porze.  A  ci  naprawdę  bystrzy  pewnie
wiedzą,  że  dziś  przypada  pełnia,  i  zastanawiają  się,  co,  do  cholery,  robię  w  zamknięciu?
To  rzeczywiście  dobre  pytania.  Pozwólcie,  że  przedstawię  wam  ludzi,  którzy  to  wszystko
zorganizowali.  Możemy  na  chwilę  skierować  kamerę  w  tamtą  stronę?  Świetnie,  dzięki.  –
Kamerzysta posłuchał mnie i przekręcił kamerę.

Flemming  się  cofnął.  Ale  nie  miał  gdzie  się  schować.  Obiektyw  przygwoździł  go  do

ściany. Duke, trochę bardziej nawykły do mediów, nie uciekał. Ale patrzył z wściekłością.

-  Po  prawej  stoi  doktor  Paul  Flemming,  dyrektor  Centrum  Biologii  Paranaturalnej,  w

którego laboratorium jestem w tej chwili zamknięta. Po drugiej stronie pokoju być może
rozpoznajecie  senatora  Josepha  Duke'a,  przewodniczącego  komisji  zajmującej  się
badaniem  działalności  centrum.  Proszę  o  kamerę  znów  na  mnie.  Dziękuję.  -  Uśmiechać
się. Piękny, królewski uśmiech, olśniewający, przyklejony do twarzy. Właśnie tak. - W tym
miejscu chciałabym dodać, że znajduję się tu całkowicie wbrew własnej woli. Bo widzicie,
Flemming  i  Duke  boją  się,  że  rozmowa  podczas  posiedzeń  komisji  nie  wystarczy,  żeby
przekonać  rząd  czy  amerykańską  opinię  publiczną,  że  wilkołaki  istnieją  naprawdę.
Obydwu  im  na  tym  zależy.  Doktor  Flemming  chce  zachować  dotacje  na  swoje
laboratorium,  a  Duke  właśnie  rozpoczął  polowanie  na  czarownice.  Na  wilkołaki.  Na
cokolwiek.  Postanowili  więc  skuć  mnie  srebrnymi  kajdankami,  zamknąć  w  celi  i  puścić

background image

wszystko na żywo w ogólnokrajowej telewizji. Wiecie, dlaczego sądzą, że ujdzie im to na
sucho? Bo nie wierzą, że jestem człowiekiem.

- Nie, to nie... - Flemming zrobił krok naprzód, chcąc zaprotestować. Spiorunowałam go

wzrokiem, więc zamilkł.

- Gdyby uważał pan, że jestem człowiekiem, nie zgodziłby się pan na to. Nie urządziłby

pan  tego  więzienia.  Umówiłam  się,  że  spróbuję  przedstawić  swoją  wersję  wydarzeń,
zanim  włos  zacznie  się  jeżyć  na  głowie.  Dosłownie.  Dwie  sprawy,  zanim  pójdziemy  dalej.
Mamo,  tato,  Cheryl?  -  Jeśli  Cheryl  to  oglądała,  na  pewno  już  zadzwoniła  do  rodziców.
Zawsze na mnie donosiła. - Byłabym naprawdę wdzięczna, gdybyście wyłączyli w tej chwili
telewizory.  Nie  chcecie  tego  oglądać.  Tylko  się  zdenerwujecie.  Pewnie  i  tak  mnie  nie
posłuchacie,  ale  nie  mówicie  potem,  że  was  nie  ostrzegałam.  Kocham  was.  Ben,  jeśli
oglądasz, jedno słowo: pozew. Albo raczej: pozwy.

Zatarłam ręce.
-  No  dobra.  Zaczynamy.  Roger,  podejdź  tu,  proszę.  Reporter  przeczesał  ręką

zmierzwione  włosy,  wygładził  przód  koszuli  i  poprawił  mikrofon,  który  przypiął  do
kołnierzyka, zbliżył się do drzwi celi. Spojrzeliśmy na siebie przez szybę z pleksi, jakbyśmy
udawali, że jej tam nie ma.

-  Jest  dziś  też  z  nami  Roger  Stockton,  reporter  Niezbadanego  Świata,  programu

demaskującego świat nadprzyrodzony. Witaj. Jak dobrze pamiętam, zależy ci na tym, żeby
przeprowadzić ze mną wywiad. Czy ten moment jest dla ciebie odpowiedni?

Uśmiechnął się.
- Jeśli masz chwilkę.
- Tak czy siak tu jestem. Nie musisz się nawet starać. Musiałam z niechęcią przyznać, że

jego  wywiad  był  niezły.  Szkoda  tylko,  że  nie  został  przeprowadzony  w  nieco  bardziej
komfortowych  warunkach.  Roger  postarał  się,  żeby  to  była  rozmowa,  pozwalał,  żeby
każda odpowiedź prowadziła do kolejnego pytania, zamiast klepać z pamięci listę z góry
przygotowanych  pytań.  Nie  przerywał  mi,  czekał,  aż  skończę  mówić,  zanim  znów  się
odezwał.  Zaczął  od  pytań  o  audycję,  o  jej  początki,  o  moje  zasady,  o  poglądy  w  życiu
prywatnym.  Być  może  nie  do  końca  zadowalały  go  moje  odpowiedzi:  nie  powiedziałam
nic, czego nie mówiłam już podczas przesłuchania w senacie czy podczas którejś audycji.

Stockton zaczął podsumowanie.
-  Ostatnie  pytanie,  Kitty.  Znajdujące  się  tu  osoby  oraz  widzowie  przed  telewizorami

zobaczą dziś legendarną przemianę wilkołaka, z twoją pomocą...

- Zupełnie wbrew mojej woli, chciałam podkreślić.
- No tak. Oczywiście. Powiesz nam, czego możemy się spodziewać?
-  Pewnie.  Ze  wszystkich  filmów  o  wilkołakach,  jakie  widziałam,  najbliższe  prawdy  są

Nowe  podchody  czy  Krwawy  księżyc  Roberta  Carra.  A  to  dlatego,  że  pod  koniec
transformacji ukazuje się postać prawdziwego, dzikiego wilka, Canis lupus. Jedyna różnica
polega na tym, że wilkołak jest zwykle większy. Przeciętna dorosła osoba waży więcej niż
dziki wilk. To, co się w tym czasie dzieje, trudno wyjaśnić. Kości zmieniają kształt, wyrasta
futro, zmieniają się zęby.

- Czy to bolesne?
-  Zwykle  tak.  Ale  zazwyczaj  wszystko  przebiega  dość  szybko.  Człowiek  stara  się,  żeby

background image

mieć to szybko za sobą.

- Jak to się dzieje, że taka przemiana nie zabija? Nie niszczy całkowicie ciała?
-  Próbowano  to  zbadać,  ale  nikt  nie  potrafił  wyjaśnić,  w  jaki  sposób  ciało  zmienia

kształt, a przy tym nie ulega zniszczeniu. Trzeba więc uznać, że to coś nadprzyrodzonego,
bo wymyka się naszemu rozumieniu.

-  Propaganda!  -  Wściekły  Duke  wdarł  się  przed  kamerę.  Był  czerwony  na  twarzy  i

wrzeszczał tak, że prawie Stockton mrugał wytrzeszczonymi oczami.

-  Nie  jestem  poplecznikiem  szatana  -  odparłam  zmęczonym  głosem.  Nie  żeby  to  coś

dało.

- Czas pokaże! Jesteś potworem, nie człowiekiem!
-  Senatorze,  powtarzam  jeszcze  raz,  że  mam  akt  urodzenia,  który  dowodzi,  że  jestem

obywatelką  Stanów  Zjednoczonych  i  że  w  tej  chwili  poważnie  łamie  pan  moje  prawa
obywatelskie.  Niech  pan  nie  każe  mi  dorzucać  zniesławienia  do  aktu  oskarżenia,  który
przeciwko panu wniosę.

-  Możesz  sobie  grozić.  Mam  pełne  przekonanie,  że  ludzie  podziękują  mi  za  to,  co  dziś

zrobiłem.

- Senatorze, niech pan sam zobaczy, niech pan spojrzy na obraz, który przedstawia pan

ludziom: zamknął mnie pan... - Ech, pewnie nie powinnam używać takich słów w telewizji.
-  ..  .w  pieprzonej  klatce!  Stoi  pan  tu  i  nazywa  dość  ładną  blondynkę  popleczniczką
szatana. Myśli pan, że dzięki temu wyjdzie pan na bohatera?

-  Przyszłość  pokaże,  że  mam  rację.  Kiedy  hordy  takich  jak  ty  zaczną  napadać  na  domy

bogobojnych  ludzi,  wszyscy  się  przekonają,  że  mam  rację  i  że  moje  działania  są
uzasadnione!

Hordy? Że co?
- Może pan sobie gadać, ale sam pan sobie kopie wielki dół. Błazen!
-  Kitty,  przestań  krzyczeć  -  zwrócił  mu  uwagę  Stockton.  Uciszyło  mnie  to  na  chwilę.

Oddychałam ciężko, jakbym właśnie stoczyła bójkę. Patrzyliśmy na siebie z Dukiem przez
szybę.  Tak,  mógł  zgrywać  twardziela,  kiedy  byłam  tu  zamknięta.  Ale  niech  go  tu  tylko
wsadzą...

Jęknęłam,  kiedy  przeszył  mnie  spazm  bólu,  i  odsunęłam  się,  żeby  ukryć  wykrzywioną

twarz.  Za  późno.  Mój  czas  się  skończył.  Czułam  palący  ból  we  wszystkich  komórkach,  po
same palce. Czułam każdy por na moim ciele.

Za chwilę wyrośnie mi futro.
-  Odsuńcie  się  obaj  od  szyby  -  ostrzegłam  niskim,  chrapliwym  głosem.  Co  dziwne,

posłuchali mnie. Musiałam wytrzymać jeszcze chwilę.

Wyprostowałam się i spojrzałam w kamerę.
-  Stawiam,  że  spośród  wszystkich  pisarzy,  których  czytałam,  to  Jack  London

najprawdopodobniej był wilkołakiem.

A  nawet  jeśli  się  mylę,  zaskakująco  dużo  miejsca  w  swojej  twórczości  poświęcił

granicom  dzielącym  ludzi  i  zwierzęta,  cywilizację  i  naturę.  Pisał,  że  zwykle  granica  ta  nie
jest grubsza od włosa i że łatwo się zaciera.

Rozumiał  to  lepiej  niż  ktokolwiek  inny.  Bycie  wilkołakiem  polega  w  dużej  mierze

właśnie na tym: to życie w owej zatartej przestrzeni i próba pogodzenia dwóch światów.

background image

Poza tym człowiek uczy się, że nie trzeba wyglądać jak potwór, żeby nim być. Mówiła Kitty
Norville,  Głos  Nocy.  Jeśli  nie  zapamiętacie  nic  z  tego  programu,  to  wspomnijcie  chociaż
mój głos. Bo zaraz go stracę.

Kiedy  zmieniałam  się  po  raz  pierwszy,  był  przy  mnie  TJ.  Wyobraziłam  sobie  teraz,  że

mnie tuli, że do mnie mówi:

„Nic ci nie będzie, nic ci nie będzie..."
Przemiana  wstrząsnęła  mną  szybko  i  brutalnie.  Jak  powódź  przerywająca  zaporę.  To

była kara za to, że powstrzymywałam ją tak długo. Zgięłam się wpół, próbując ściągnąć z
siebie koszulkę. Nie dałam rady - wrzasnęłam i wzrok mi się zamazał.

„Nienawiść i strach. A jedyne, co może zrobić, to patrzeć".
Następnego  dnia  obejrzałam  film,  który  nagrała  ekipa  Stocktona.  Stacje  telewizyjne

ozdobiły  nagranie  wymyślną  grafiką  i  nagłówkami  typu:  „Raport  specjalny!"  oraz  „Na
żywo!"  Wszystko  wydawało  się  przez  to  bardziej  tandetne.  Zmieniając  się,  zdarłam  z
siebie  koszulkę  -  podczas  pełni  nie  wkładałam  stanika  -  i  ściągnęłam  do  połowy  dżinsy  i
majtki.  Na  wpół  naga,  z  płową  sierścią  falującą  na  plecach,  przewróciłam  się  na  bok.
Zaczęłam  się  zmieniać,  twarz  mi  się  wykrzywiła  -  byłam  świadkiem  przemiany  innych,
sama  przechodziłam  przez  to  już  tyle  razy.  Ale  dziwnie  było  patrzeć  na  siebie  w  tym
stanie, jakby to, co widziałam, nie pasowało do tego, co wtedy czułam.

Transformacja  sprawiała  wrażenie  płynnej,  zmiana  wychodziła  ze  środka  ciała  i

przesuwała się na zewnątrz. Ja natomiast czułam się tak, jakby coś mnie rozrywało: jakby
ludzka postać się rozrywała, żeby wypuścić z uwięzi zwierzę.

Po  kilku  sekundach  na  podłodze  celi  leżała  dorosła  wilczyca.  Wierzgnęła  tylnymi

łapami, żeby wyplątać się z dżinsów. Była rudawa, z ciemniejszym futrem na końcach uszu
i  wzdłuż  grzbietu,  aż  po  czubek  ogona.  Na  piersi  i  podbrzuszu  futro  było  jaśniejsze,
kremowe. Wilczyca lśniła, była czujna, a jej oczy połyskiwały bursztynowo.

Była piękna. To byłam ja.
Zerwała  się  w  jednej  chwili.  Uwięziona,  przerażona,  starała  się  znaleźć  wyjście,  kręciła

się  wzdłuż  szyby,  zawracając  przy  pomalowanej  srebrem  ścianie  tam  i  z  powrotem.
Niestety,  cela  była  bardzo  mała,  więc  po  zrobieniu  dwóch  kroków  musiała  zawrócić.  Nie
odrywała  oczu  od  swoich  oprawców  jak  drapieżnik  w  zoo,  którego  własny  ruch
wprowadza w trans.

Wściekły lub przestraszony pies ujada, aż ochrypnie -bo tak właśnie mają postępować

psy.  W  naturze  wilki  rzadko  kiedy  szczekają.  Moja  wilczyca  też  nie  warczała.  W  całym
laboratorium  panowała  martwa  cisza,  słychać  było  tylko  stukanie  pazurów  o  linoleum.
Mój  mikrofon  leżał  na  podłodze,  przypięty  do  porzuconej  koszulki,  potęgując  tylko  ten
dźwięk.

Duke padł na kolana przed szybą i zaczął się przeraźliwie śmiać.
- Widzicie? Widzicie, z czym mamy do czynienia? Nie można tego ignorować! - Spojrzał

w kamerę i wskazał palcem wilczycę.

Cofnęła  się  przestraszona,  z  nisko  spuszczoną  głową,  strzygąc  uszami,  gotowa  na

wyzwanie.

Duke  zmarszczył  brwi,  bo  najwyraźniej  spodziewał  się  ociekającej  śliną,  wyjącej  bestii,

która będzie rzucać się na szybę, chcąc go zaatakować.

background image

-  Nie  rób  mi  tego  -  powiedział.  -  Nie  udawaj  nieśmiałej.  I  tak  nie  zaskarbisz  sobie

niczyjego współczucia. Pokażesz im, jaka naprawdę jesteś. Zmuszę cię do tego!

Zerwał się na nogi i doskoczył do Stocktona, który stał po drugiej stronie celi. Reporter

podniósł do góry ręce, broniąc się z zaskoczeniem.

Duke  złapał  Stocktona  za  rękę  i  pociągnął  go  gwałtownie.  Potem  otworzył  okienko  na

tacę i wsunął tam rękę reportera.

Spanikowany mężczyzna wrzasnął i spróbował się wyrwać, ale Duke trzymał go mocno,

przyciskając całym ciężarem ciała. Dziarski staruszek, co?

- No dalej! Bierz go! - krzyknął Duke. - Pokaż, kim jesteś, pokaż, jaka jesteś! Rzuć się na

niego!

Wilczyca  spuściła  ogon  i  wycofała  się,  oddalając  się  jak  najbardziej  od  wrzeszczącego

szaleńca. Wiedziała, jak unikać kłopotów.

Skomląc cicho i z wyraźnym smutkiem, ułożyła się w najdalszym kącie celi - wcisnęła się

jak najgłębiej w róg, byle tylko nie dotykać ścian - i położyła pysk na przednich łapach.

Duke  patrzył  na  nią  z  niedowierzaniem.  Stockton  skorzystał  z  okazji,  wyrwał  się  mu  i

odskoczył od drzwi.

Wszyscy  gapili  się  na  skuloną  w  rogu  wilczycę.  Była  przerażona  i  chciała  tylko,  żeby

zostawić ją w spokoju. Nie ruszyła się nawet po mięso.

W tym miejscu nagranie się urywało. Stacja uznała, że pokazywanie zabiedzonego wilka

nie jest specjalnie interesujące.

 

background image

Rozdział 12

 

Obudziłam  się  roztrzęsiona.  Linoleum  było  zimne.  Obejmowałam  się  rękami.  Byłam

naga, leżałam zwinięta na podłodze, nie mogłam się rozgrzać. Moje dżinsy znajdowały się
na środku celi. Koszulka była podarta, nie byłam pewna, czy się jeszcze do czegoś nadaje.
Drzwi do celi stały otworem.

Westchnęłam i zebrałam się w sobie, żeby się ubrać. Musiałam się stąd wydostać.
Zaczęłam  się  czołgać  po  podłodze,  ale  nagle  zobaczyłam  Flemminga,  opierał  się  o  stół

laboratoryjny i wpatrywał się we mnie ze skrzyżowanymi rękami.

Musiałam  skończyć,  co  zaczęłam.  Naciągnęłam  szybko  dżinsy  i  podniosłam  koszulkę.

Była  rozdarta  z  boku,  wzdłuż  szwu,  włożyłam  ją.  Usiadłam  na  pryczy,  żeby  zawiązać
adidasy.

- A więc ma pan, co chciał. Do tego przez pół nocy gapił się pan na śpiącą nago kobietę

- usiłowałam mówić ze złością, ale głos mi się załamał ze skrajnego wyczerpania.

Zmarszczył brwi i odwrócił głowę.
- Nie wiem. Stacja transmitowała wszystko na żywo przez godzinę, później odsprzedała

nagranie  i  wszystkie  programy  informacyjne  nadawały  przez  całą  noc  co  ważniejsze
fragmenty.

To  oznaczało  trzydzieści  sekund  mojej  przemiany  i  nic  poza  tym.  Nic  z  tego,  co

powiedziałam, nie dotrze do widzów.

Co za farsa.
-  Tego  pan  chciał?  Czy  pan  w  ogóle  wie,  czego  chce?  Odetchnął  głęboko  i  uśmiechnął

się z bólem. Chyba po raz pierwszy widziałam jego uśmiech.

- Chciałem zmienić świat. Chciałem stworzyć zupełnie nową dziedzinę nauki. Chciałem

znaleźć... lekarstwo na wszystko. Superodporność. Gdzieś w pani ciele jest do tego klucz.
Gdybym  mógł  tylko  przekonać  ludzi,  którzy  mają  pieniądze,  że  to  nie  wymysły,  że  nie
jestem... szalony.

-  I  uważał  pan,  że  dowiedzie  pan  tego,  porywając  mnie,  zamykając  w  celi  i  pokazując

wszystko  w  telewizji?  -  Miałam  ochotę  go  rozszarpać.  Mogłam  to  zrobić.  Wysunąć  kilka
pazurów,  przebiec  kilka  kroków  i  w  jednej  chwili  rzucić  się  mu  do  gardła.  Moja  wilczyca
warczała  w  środku.  -  Ale  przynajmniej  pan  wie,  że  nad  tym  nie  można  zapanować.  Nikt
nie  może  nad  tym  zapanować.  Ludzie,  wilkołaki,  wampiry,  Kościół,  senat,  wszyscy  razem
wzięci, próbowali to robić przez wieki i się nie udało. Mistrzowie wampirów tworzą rody,
przejmują  kontrolę  nad  miastami,  zastraszają  likantropy  i  walczą  o  władzę  na  wszelkie
inne  sposoby.  Watahy  formują  się  i  rozpadają,  czarownice  rzucają  klątwy,  szarlatani
szafują  obietnicami.  Kościół  ma  swoją  inkwizycję,  a  senat  przesłuchania.  Ale  na  dłuższą
metę to nic nie daje. To nie natura, to nie nauka, nie taka jak pan myśli, bo jest w tym...
coś, czego nie da się opisać i zrozumieć. Dlatego właśnie wszystko to określa się mianem
nadnaturalności. To magia.

Popatrzył  na  mnie,  jakby  chciał  zaprotestować,  ale  nie  był  w  stanie  znaleźć

odpowiednich słów. Spojrzałam na niego wyzywająco. No dalej, walcz.

Spuścił wzrok.

background image

-  Człowiek  prymitywny  myślał,  że  wschody  i  zachody  słońca  to  też  magia,  ale  przecież

wiemy,  że  to  nieprawda.  To  nauka,  której  ludzie  wtedy  nie  znali.  I  tu  jest  podobnie.
Kiedyś to zrozumiemy.

- Skoro tak pan twierdzi.
- Czy, czy mogę gdzieś panią podrzucić?
W  takich  chwilach  w  gardle  narastało  mi  coś  w  rodzaju  histerycznego  śmiechu.  Co  za

tupet. Co za cholerny tupet.

- Dość już pan zrobił. - Minęłam go ze spuszczoną głową, siłą woli powstrzymując się od

tego,  żeby  nie  zacząć  biec.  Przyciskałam  do  siebie  podartą  koszulkę  i  obejmowałam  się
rękami, żeby nie było widać mojej nagiej skóry.

Wilczyca  zawsze  we  mnie  siedziała.  Przez  to  nigdy  nie  będę  mogła  być  w  pełni

człowiekiem,  mimo  całej  mojej  wzniosłej  retoryki.  Ale  czasem  instynkt  się  przydawał.  TJ
zawsze mi powtarzał, że to może być zaletą. Kpiłam z niego, bo nienawidziłam tej części
siebie i wierzyłam, że mam nad nią kontrolę. Wilczyca nie przewróciłaby się ze szlochem,
wściekła  na  to,  co  się  stało,  przerażona  tym,  co  się  zdarzy.  Wyszłaby  dumnym  krokiem.
Spuściła głowę i zniknęła. Jeśli będę iść, wszystko będzie dobrze.

Wyszłam z budynku. Ktoś zostawił otwarte drzwi. Szłam. Nie zatrzymywałam się.
Nie  spałam  zbyt  długo.  Niebo  było  ciągle  czarne,  zachmurzone.  Powietrze  zimne  i

wilgotne, jakby miało padać.

Zadrżałam. Byle dalej. Będzie mi cieplej.
Z  przodu,  w  miejscu,  gdzie  podjazd  do  budynku  łączył  się  z  główną  drogą,  stał  na

światłach średniej wielkości samochód. W pierwszej chwili pomyślałam, że to

Bradley. Ale nie mógł po mnie przyjechać. Był martwy. Prawie o tym zapomniałam. Był

martwy, a nie powinien.

Z  obu  stron  samochodu  otworzyły  się  drzwi  i  wysiadło  dwóch  mężczyzn.  To  mogli  być

Bradley  i  Tom,  moi  faceci  w  czerni,  tak  jak  wtedy,  gdy  zobaczyłam  ich  po  raz  pierwszy,
zaraz  po  przyjeździe  do  Waszyngtonu.  Ale  nie.  Spanikowałam,  cofnęłam  się,  szykując  do
ucieczki. Po chwili odetchnęłam. Wyczulam znajomy zapach smaru i skóry.

Stanęli od strony kierowcy i oparli się o bagażnik, obserwując mnie. Jeden z nich miał

potargane  włosy,  a  na  sobie  prochowiec,  spodnie  od  garnituru  i  koszulę  z  rozpiętym
kołnierzykiem.  Drugi  miał  buty  motocyklowe,  dżinsy,  koszulkę,  skórzaną  kurtkę,  wąsy  i
zmarszczone czoło. Ben i Cormac w wypożyczonym samochodzie.

Chciało mi się płakać. Przetarłam oczy trzęsącymi się rękami.
Ben  podszedł  do  mnie,  zsunął  płaszcz  i  przytrzymał  go  przede  mną,  pomagając  mi  go

włożyć, jakbyśmy byli na randce. Nie powiedział ani słowa. Znajdował się w cieniu, poza
zasięgiem świateł samochodu. Nie widziałam jego twarzy.

Wilczyca  chciała  uciekać,  ale  ja  miałam  ochotę  wtulić  się  w  jego  ramiona.  Moje  dwie

natury  nie  mogły  dojść  do  porozumienia,  a  ja  tkwiłam  w  miejscu,  niezdolna  do  żadnego
ruchu.

Ben  narzucił  na  mnie  płaszcz  i  porządnie  mnie  nim  opatulił.  Płaszcz  był  jeszcze  ciepły

od  jego  ciała,  zadrżałam  i  objęłam  się  rękami.  Ben  nadal  mnie  obejmował  i  to  też
przyprawiało mnie o dreszcze. W tej chwili tak bardzo nienawidziłam ludzi.

Z  nerwów  poleciały  mi  łzy.  Nie  mogłam  nic  z  siebie  wykrztusić.  Nie  mogłam  wyjaśnić,

background image

dlaczego  chciałam,  żeby  sobie  poszedł,  ale  dlaczego  nie  powinien  tego  zrobić,  bo  tak
mocno potrzebowałam przyjaciela.

Spadajmy  stąd.  -  Złapał  mnie  mocniej  za  ramię,  żeby  zaprowadzić  do  samochodu.

Poszłam  z  nim,  powłócząc  nogami.  Otworzył  mi  tylne  drzwi  i  pomógł  wsiąść  do  środka,
jakbym była dzieckiem.

Cormac siedział za kierownicą. Spojrzał na mnie w lusterku wstecznym.
- Mam komuś przylać?
Roześmiałam się ściśniętym, bolesnym śmiechem. Z trudem łapałam oddech.
- Możemy wrócić do tego później? - spytałam. Ben siadł ze mną z tyłu.
- Uważam, że „odszkodowanie z nawiązką" brzmi znacznie lepiej.
- Ale to dlatego, że masz od tego procent - droczył się Cormac. Ben wzruszył obojętnie

ramionami.

Wyrównałam oddech. Zaczęłam się powoli uspokajać. Chyba.
- Jest źle?
- Ale z czym? - spytał Ben.
- Czy tłum zaczął już lincz? Pochodnie i widły? Represyjne przepisy prawne?
-  Za  wcześnie,  żeby  coś  stwierdzić  -  powiedział.  -Gadające  głowy  wszystko  jeszcze

przetrawiają. Pewnie trzeba powtarzać transmisję jeszcze przez dwanaście godzin, zanim
ludzie będą jej mieli naprawdę dość.

- Gadające głowy?
- Każda stacja. Każda kablówka. Kanał Sci Fi zrobił chyba maraton Skowytu.
To  mi  nie  pomoże.  Czy  nikogo  w  najmniejszym  nawet  stopniu  nie  wkurzało,  że

zostałam porwana?

- Dzwoniła też twoja matka. Prosiła, żebyś się odezwała.
- Mówisz poważnie? - mówiłam piskliwym głosem. -Co powiedziała?
- Nic, po prostu zadzwoniła.
- Oglądała?
- Nie wiem. Zadzwoń do niej, jeśli chcesz. Przycisnęłam twarz do chłodnej szyby. Może

jak się prześpię, obudzę się i zobaczę, że wszystko jest w porządku.

- Ben, co ja mam zrobić?
- Sugerowałbym udać się do hotelu i przespać się trochę.
- Mam na myśli w dalszej perspektywie. Z moim życiem, pracą, przesłuchaniami...
-  Teraz  nie  za  wiele  możesz  z  tym  zrobić.  Rano  zastanowimy  się  nad  wniesieniem

pozwu.

To  zadanie  Bena.  Ja  nic  nie  mogłam  zrobić.  Nie  miałam  już  nad  niczym  kontroli  i

wkurzało  mnie  to.  Moja  próba,  żeby  zrobić  z  ich  brutalnej  demaskacji  własne
przedstawienie, okazała się tylko aktem rozpaczy.

Poskutkowała?  Wzbudziła  czyjekolwiek  współczucie?  I  nie  mówiłam  tu  o  współczuciu

nad  ciężkim  losem  wilkołaków  i  innych  nadnaturalnych,  którzy  wkrótce  zaczną  być
prześladowani.  Oczekiwałam  współczucia  dla  siebie,  żeby  ludzie  chcieli  nadziać  na  widły
ich, a nie mnie. Samolubna zdzira.

Noc nie miała końca, a ja nie mogłam już nic zrobić.
- Ben, mogę pożyczyć telefon? - Podał mi aparat. Cormac uśmiechnął się półgębkiem.

background image

- No popatrz, naprawdę zaraz zadzwoni do mamy o czwartej nad ranem.
Tyle że nie do niej dzwoniłam. Dzwoniłam do Alette.
Prawie zapomniałam, że i Leo trzeba nadziać na widły.
Nikt  nie  odbierał.  Sprawdziłam  na  wyświetlaczu,  czy  jest  zasięg,  ale  wszystko  było  w

porządku.

Dzwoniłam dalej.
Odetchnęłam głęboko, wyłączyłam telefon i oddałam go Benowi.
- Jeden z wampirów Alette pomagał Flemmingowi i Duke'owi. To on doprowadził mnie

do celi - rzuciłam.

-  Jak?  -  spytał  Cormac.  W  przeciwieństwie  do  mnie  mówił  bez  złości.  Raczej  tonem

zawodowej ciekawości.

-  W  srebrnych  kajdankach.  -  Cormac  pokiwał  z  namysłem  głową.  Miałam  ochotę  na

niego warknąć.

- Mówiłem, żebyś trzymała się od niej z daleka - odparł Ben.
-  Ona  nie  miała  z  tym  nic  wspólnego.  To  Leo,  to  on  współpracował  z  Flemmingiem  i

Dukiem. - Co oznaczało, że Alette miała kłopoty. Ale miała kilkaset lat i świetnie umiała o
siebie zadbać, prawda? Nie można było dożyć takiego wieku, jeśli nie umiało się o siebie
zadbać.

Leo w wielkim pośpiechu porzucił imprezkę w laboratorium Flemminga. I to z obstawą,

chociaż  nikt  nie  pytał,  do  czego  mu  ona  potrzebna.  Alette  nie  będzie  się  spodziewać
zagrożenia z jego strony.

Musiałam do niej jechać.
Ciężko mi uwierzyć, żeby Duke, Flemming i jakiś wampir trzymali sztamę - nie dowierzał

Ben.

-  Duke  nic  nie  wiedział  o  Leo.  To  Flemming  z  nim  rozmawiał.  Obaj  chcą,  żeby

zainteresował  się  nimi  rząd,  chociaż  mają  inne  pobudki.  Chyba  każdy  z  nich  myśli,  że  w
końcu  pozbędzie  się  tego  drugiego.  To  tak,  jakby  grali  w  szachy,  ale  każdy  z  nich  widział
tylko swoją część szachownicy.

- Co ten wampir z tego ma? - zapytał Cormac.
-  Kontakty?  Wpływy  w  rządzie?  -  Leo  nie  interesował  się  takimi  rzeczami,  w

przeciwieństwie do Alette.

Chciał  czystej  władzy.  Chciał  mieć  wpływy.  A  może  nawet  sam  zamierzał  rozdawać

karty.  -  Pozbędzie  się  Alette  i  przejmie  władzę  nad  miastem.  Alette  ma  policję,  ale  jeśli
Leo miałby wojsko...

Zbliżaliśmy  się  już  do  Waszyngtonu.  Cormac  wiózł  nas  do  hotelu.  Prześpij  się,  łatwo

powiedzieć. Będę chodzić po ścianach.

- Zatrzymaj się. Wysadź mnie tutaj.
Cormac jechał dalej, jakbym w ogóle się nie odezwała.
- Zatrzymaj samochód!
Spojrzał na Bena, czekając na wskazówki.
- Jeśli ma wsparcie wojska, nic nie poradzisz - przekonywał mnie Ben.
- Ben! - Wypadło to niemal jak warknięcie. Już raz się dziś zmieniałam; nie znaczyło to

wcale, że nie mogę tego zrobić drugi raz. Nigdy nie robiłam tego dwa razy pod rząd w tak

background image

krótkim  odstępie  czasu.  Bolałoby.  Wcisnęłam  nadgarstki  w  oczy.  Musiałam  zachować
ludzką postać. Wziąć się w garść.

- Kitty. - Spojrzał na mnie ze swojego miejsca. Musiałam przyznać, że podziwiałam go,

że  potrafił  sprzeciwić  się  w  ten  sposób  wilkołakowi.  Nie  wiedziałam,  czy  ufał  mi  na  tyle,
żeby wiedzieć, że się na niego nie rzucę. Jego głos był tylko lekko zaniepokojony. - Nic nie
możesz  teraz  z  tym  zrobić.  Prześpij  się,  zaczekaj  do  rana.  Uwierz  mi,  że  znacznie
bezpieczniej wojować z wampirami za dnia.

Mówił mi, co mam robić. Dyrygował mną. Było znów jak w watasze.
Nie zgodzę się na to.
Przyjechaliśmy  pod  hotel.  Cormac  zwolnił,  żeby  skręcić  na  podziemny  parking.

Przysunęłam się do drzwi. Pociągnęłam za klamkę i wyskoczyłam na zewnątrz. Samochód
był  w  ruchu,  wypchnął  mnie  na  chodnik.  Zatoczyłam  się,  żeby  zachować  równowagę.
Rzuciłam się do biegu.

Cormac  zahamował  z  piskiem  opon,  ale  ja  się  nie  odwróciłam.  Nie  sprawdziłam,  czy

ruszyli za mną. Dopiero po przebiegnięciu jakichś trzech przecznic odzyskałam orientację.
Pomyślałam sobie, że nie powinnam tego robić. Oni tylko próbowali mi pomóc. Troszczyli
się  o  mnie  jak  przyjaciele,  bez  żadnych  zobowiązań.  No  może  poza  tym,  że  płaciłam
Benowi.

Ale co bym zrobiła, gdyby po mnie nie przyjechali? Czekała do rana na metro? Wróciła

do Flemminga i poprosiła, żeby mnie podwiózł?

Do Alette miałam kilka kilometrów. Mogłam tyle przebiec, ale nie chciałam tam iść tak

od  razu.  Spuściłam  głowę,  wciągnęłam  w  płuca  nocne  powietrze  i  ruszyłam.  Wilk  na
otwartej przestrzeni nie mógłby biec szybciej.

Dotarłam do Półksiężyca, zbiegłam po schodach i zatrzymałam się na dole, żeby złapać

oddech. Drzwi były zamknięte. Nacisnęłam niepewnie na klamkę. Ahmed nie kłamał. Nie
zamykał drzwi na klucz nawet podczas pełni.

W środku pewnie nikogo nie było, ale musiałam sprawdzić.
Światła  były  zgaszone,  ale  mój  wzrok  świetnie  sobie  radził  w  ciemności.  Zobaczyłam

bar,  omiotłam  wzrokiem  stoły,  nikogo  nie  zobaczyłam.  Zaczęłam  węszyć.  Ktoś  był  w
środku.

Nagle  dostrzegłam  jakiś  ruch.  Obok  baru,  w  miejscu,  gdzie  zamiast  stołów  i  krzeseł

leżały  poduchy,  jakaś  postać  nachylała  się  do  przodu.  Lśniąca,  kocia,  ogromna.  Serce
zaczęło mi walić. Nigdy nie widziałam tak ogromnego kota, od którego nie dzieliłyby mnie
porządne kraty.

Miał  potężny  pysk,  bardziej  przerażający  niż  u  dachowca.  Do  tego  płowe  futro  z

okrągłymi,  czarnymi  cętkami.  Siedział  przede  mną,  blokował  mi  przejście  i  przez  jedną
dziwną  chwilę  rzeczywiście  wyglądał  jak  zwykły  kot,  wyprostowany  i  wytworny,
poruszający nonszalancko cienkim ogonem.

-  Luis.  -  Uklęknęłam  przed  nim.  Pachniał  sobą,  nawet  teraz.  Tym  razem  miał  więcej

futra niż skóry, ale to był on.

Polizał mnie po policzku, boleśnie drapiąc mi skórę swoim szorstkim językiem jaguara.

Zaśmiałam się słabo i objęłam go. Jego futro było miękkie i ciepłe. Wtuliłam twarz w jego
kark. On zachował całkowity spokój.

background image

- Czekał tu na ciebie.
Na  tyłach  klubu  zjawił  się  Ahmed,  zawiązując  szlafrok.  Włosy  miał  w  nieładzie.  Musiał

dopiero co się obudzić. On też czekał. Zastanawiałam się, czy zdecydowali się na bieganie
po parku, kiedy władzę nad nimi przejęły ich zwierzęta. Mogli zapolować na gołębie.

- Nie musiałeś tego robić - powiedziałam do jaguara. - Żaden z was nie musiał.
Luis  wstał  i  otarł  się  o  mnie  całym  ciałem,  po  czym  opadł  na  podłogę  i  polizał  się  po

łapach, którymi po chwili zaczął czyścić sobie pysk.

Ahmed wzruszył ramionami.
- Martwił się. Mówiłem mu, że umiesz o siebie zadbać. Ale okazało się, że nie umiesz.

Wtedy jednak już było za późno, żeby coś zrobić.

- Wzięli mnie siłą.
-  Na  to  wygląda.  -  Usiadł  obok  mnie,  podpierając  się  na  rękach  jak  stary  człowiek,

któremu strzykają stawy.

- Ahmed, potrzebuję pomocy.
- Czego potrzebujesz? Mogę ci zapewnić bezpieczne miejsce, ukryć cię.
Pokręciłam głową.
-  Nie  dla  siebie.  Dla  Alette.  To  Leo  mnie  porwał  i  wydaje  mi  się,  że  wampirzyca  ma

kłopoty.

Zmarszczył  brwi.  Spochmurniał,  zmrużył  oczy  jak  pies,  kiedy  warczy.  Ale  nie  mogłam

ustąpić. Nie mogłam się ruszyć.

-  Nie  jesteś  jej  nic  winna  -  dodał.  -  Zaoferowała  ci  gościnę,  a  potem  nie  umiała  cię

ochronić.

Drobny  szczegół.  Nawiązywał  do  dawnej,  tradycyjnej  gościnności,  kiedy  ludzie  musieli

zaoferować  schronienie  podróżnym,  którzy  w  przeciwnym  razie  mogli  paść  ofiarą
rabusiów lub wilków na niestrzeżonych drogach. Tu chodziło o coś innego. To ja prosiłam
wilki o pomoc.

Jaguar zasnął, a jego wąskie żebra unosiły się i opadały rytmicznie. Zwinął się w kłębek

obok mnie, przyciskając się plecami do moich nóg.

- Jeśli coś się stanie Alette, to Leo przejmie kontrolę  nad wampirami w mieście. Chcesz

tego?

- A co, jeśli Leo wypełniał jej rozkazy?
- Nie wierzę w to.
- Jesteś za bardzo ufna.
- Alette była dla mnie... dobra.
- A ja nie?
- Nie o to chodzi. Ktoś musi jej pomóc.
- Proszę, posłuchaj mojego ostrzeżenia jak od przyjaciela i kogoś starszego: nie mieszaj

się w to. To nie twoja i sprawa.

Brzmiało to tak ponuro, tak poważnie. Mówił tonem, który mógłby przybrać nauczyciel

w  liceum,  próbujący  przekonać  ucznia,  żeby  nie  zadawał  się  z  tą  bandą.  Zachowywał  się
niemal protekcjonalnie. W pełni przekonany, że nie potrafię sama o siebie zadbać.

Nie  żeby  dotychczas  specjalnie  dobrze  mi  szło.  Ale  nie  umiałam  zignorować  swojego

instynktu.

background image

Gdybym  nie  przyglądała  się  Luisowi,  mimowolnie  gładząc  jego  futro  na  boku,  nie

zauważyłabym,  że  zaczął  się  zamieniać  w  człowieka.  Działo  się  to  powoli,  stopniowo,  jak
przy  topnieniu  lodu.  Nogi  i  ręce  zaczęły  mu  się  wydłużać,  klatka  piersiowa  poszerzać,
futro zanikać. Kawałek po kawałku, fragment po fragmencie, komórka po komórce.

- Co ty tu robisz, Ahmedzie? To miejsce to małe imperium. Mówisz, że to nie wataha,

że  nie  jesteś  samcem  alfa.  Ale  każdy  cię  za  niego  uważa.  Oczekujesz,  że  będą  cię  tak
traktować. Może i jesteś uprzejmy i nie używasz siły. Promujesz ideał bezpiecznego portu,
żebyś  nie  musiał  walczyć  o  zachowanie  swojej  pozycji.  I  to  się  sprawdza.  Muszę  ci  to
przyznać. To najlepszy system, jaki do tej pory widziałam. Ale ignorujesz wszystko, co się
dzieje poza twoim królestwem. A ja tak nie potrafię.

Gdybym  wygłosiła  taką  mowę  każdemu  innemu  samcowi  alfa,  jakiego  kiedykolwiek

poznałam, doprowadziłabym do walki. Rzuciłam mu wyzwanie - równie subtelne, jak jego
roszczenia do pozycji samca alfa.

Rozłożył ręce i pokiwał z szacunkiem głową.
- Oczywiście decyzja należy do ciebie.
Co mogło oznaczało, że w ogóle nie zasługiwał na to, co mu powiedziałam.
- Przykro mi - stwierdziłam i zaczęłam się podnosić. Ahmed nic nie powiedział.
Dotknęłam  ramienia  śpiącego  obok  mężczyzny.  Nie  mogłam  zrobić  nic  więcej;  nie

chciałam go budzić.

Później porozmawiam z Luisem. Miałam nadzieję, że tu wrócę.
 

background image

Rozdział 13

 

Gdybym  miała  przy  sobie  trochę  pieniędzy,  wezwałabym  taksówkę.  Mogłam  pożyczyć

kilka dolców od Ahmeda, ale kiedy przyszło mi to do głowy, byłam już dwie przecznice od
Półksiężyca.  Pierwszy  autobus  do  Georgetown  będzie  dopiero  za  godzinę.  Ruszyłam
biegiem. Musiałam się spieszyć, bo świt się zbliżał. Byłam strasznie zmęczona, odrętwiała
i prawie nie czułam, że w ogóle poruszam nogami.

Powinnam była zostawić sobie komórkę Bena, żeby w razie czego móc wezwać policję.

Albo  poprosić  Ahmeda,  żeby  wezwał  policję.  Powinnam,  powinnam  -  to  dlatego
nienawidziłam polityki. Nie lubiłam nic planować.

Leo  tam  będzie.  Nie  miałam  wątpliwości,  że  tam  będzie  razem  z  dwoma  żołnierzami.

Nie miałam pojęcia, jak sobie z nimi poradzę.

Zastanawiałam  się,  kto  powie  Alette  o  Bradleyu.  I  gdzie  był  Tom?  I  Emma?  Czy  byli

bezpieczni?

Dobiegłam do rezydencji; w środku było ciemno. Jak we wszystkich domach na ulicy, jak

w  każdym  normalnym  domu  o  tej  porze.  Zatrzymałam  się.  Zobaczyłam,  że  zasłony  na
oknie  wykuszowym  od  frontu  -  w  salonie  -  były  odsłonięte.  Nigdy  wcześniej  to  się  nie
zdarzyło.

Ciekawe,  jaka  była  szansa,  że  drzwi  wejściowe  nie  będą  zamknięte  na  klucz  i  będę

mogła tak po prostu wejść do środka?

Powoli  wspięłam  się  po  schodach  i  nacisnęłam  klamkę.  Drzwi  nie  tylko  nie  były

zamknięte  na  klucz,  ale  wręcz  uchylone,  jakby  wchodząca  do  środka  osoba  bardzo  się
spieszyła.

Pchnęłam je.
- Słyszałeś? - zawołał jakiś mężczyzna.
Po  co  zamykać  drzwi  na  klucz,  skoro  postawiło  się  strażników.  Serce  podeszło  mi  do

gardła, zeszłam po schodach, przelazłam przez ogrodzenie z kutego żelaza i przycupnęłam
w cieniu przy murze. Wstrzymałam oddech, mimo że miałam wrażenie, iż głowa mi zaraz
pęknie.  Chciałam  tylko  stąd  uciec,  usłyszeć  drapanie  pazurów  wilczycy  o  chodnik,  kiedy
będziemy się oddalać od niebezpieczeństwa.

Wytrzymaj. Weź się w garść.
Drzwi  nade  mną  otworzyły  się  na  oścież.  Ktoś  wyszedł  na  zewnątrz  i  rozejrzał  się.  Był

ubrany na czarno, a jego twarz wyglądała upiornie w poświacie zbliżającego się świtu. To
musiał być jeden z tajniaków, którzy poszli z Leo.

Rozglądał  się  chwilę,  uważnie  przyglądając  się  ulicy,  a  potem  wrócił  do  środka  i  tym

razem dokładnie zamknął za sobą drzwi.

Leo potrzebował, żeby ktoś pilnował domu za dnia, tak jak robili to Bradley i Tom dla

Alette.  Niebo  zaczynało  się  rozjaśniać.  Zadrżałam  i  naciągnęłam  mocniej  płaszcz.  Płaszcz
Bena. Zapomniałam, że miałam go na sobie. Teraz się z tego cieszyłam.

Musiałam  się  dostać  do  środka.  Musiałam  sprawdzić,  czy  nic  się  nie  stało  Alette.

Zrobiło mi się słabo, bo wszystko wskazywało, że jednak coś jej zrobili. Żołnierze musieli
być  w  holu  albo  w  salonie,  jeżeli  słyszeli  ciche  skrzypnięcie  zawiasów  w  drzwiach.

background image

Musiałam  ich  stamtąd  jakoś  odciągnąć,  odwrócić  czymś  ich  uwagę.  Byli  wyraźnie
niespokojni. A więc najlepiej pohałasować.

Nagle poczułam się tak, jakbym grała w jakimś kiepskim filmie szpiegowskim.
Na betonowym wgłębieniu okna piwnicznego, przy którym się ukrywałam, leżało trochę

gruzu:  jakieś  kamienie,  pokruszony  tynk,  zardzewiałe  kawałki  metalu.  Wzięłam  garść
gruzu i przeszłam znów przez ogrodzenie na poziom ulicy.

Cofnęłam się na chodnik, a potem na opustoszałą ulicę i spojrzałam na okna na drugim

piętrze.  W  szkole  nie  uprawiałam  żadnych  sportów.  Nie  miałam  koordynacji.  Nie  byłam
pewna, czy mi się uda. Jednak motywowała mnie desperacja. Musiałam to zrobić.

Zamachnęłam  się  z  całej  siły,  jaką  dawała  mi  moja  nadnaturalna  wilczyca.  Cisnąć  z

całych sił, skoncentrować się na oknie tuż nad oknem wykuszowym w salonie. Stęknęłam i
rzuciłam kamieniem. Uderzył w ceglany mur i spadł na chodnik.

Warknęłam  wściekła  i  szybko  ponowiłam  próbę.  Nie  będzie  dobrze,  jeżeli  żołnierze

wyjdą na ganek. Tym razem rzuciłam kawałkiem metalu.

Okno rozbiło się z ogłuszającym trzaskiem. Brzęk szkła był jak muzyka.
Na wszelki wypadek podbiegłam do okna nad drzwiami i spróbowałam jeszcze raz. Cała

się  trzęsłam  z  przypływu  adrenaliny,  ale  chyba  nabrałam  już  wprawy.  Trafiłam  w  szybę  -
tym razem nie rozbiła się, ale pękła, a na jej powierzchni pojawiła się spękana siateczka
jak pajęczyna.

Mój  plan  zakładał,  że  tajniacy  pójdą  na  górę,  żeby  sprawdzić,  co  się  stało  z  oknami.

Miałam nadzieję, że nie wyjdą na dwór frontowymi drzwiami.

Czy każdy plan wydaje się taki głupi w trakcie realizacji?
Podbiegłam  do  drzwi  wejściowych  i  otworzyłam  je.  Zamarłam  na  progu,  wzięłam

głęboki  wdech  i  zaczęłam  nasłuchiwać.  Poczułam  zapach  domu  Alette,  ale  z  jakąś  obcą
nutą.  Byli  tu  ludzie,  których  nie  rozpoznawałam.  Nic  jednak  nie  słyszałam,  żadnego
oddechu, żadnych kroków. Tylko na piętrze - brzmiało to tak, jakby ktoś tam biegał.

Weszłam  do  środka  i  zamknęłam  drzwi.  Było  pusto.  Nie  słyszałam  oddechów,  ale

wampiry nie oddychały. Ruszyłam korytarzem, starając się iść bezszelestnie, ale gumowe
podeszwy moich adidasów skrzypiały na drewnianej posadzce.

Okna  salonu  wychodziły  na  wschód.  W  pokoju  było  teraz  prawie  jasno.  Wprawdzie

światło było jeszcze szare i przytłumione, ale w ciągu pół godziny salon zaleje słońce.

Meble  zostały  odsunięte,  żeby  zrobić  miejsce  na  podłodze  naprzeciwko  okna.  Na

środku wolnej przestrzeni, na krześle ustawionym na tyle daleko od okna, że nie widać go
było  z  chodnika,  siedziała  Alette.  Była  skierowana  twarzą  do  okna,  jakby  czekała  na
wschód słońca, jakby chciała go zobaczyć. Jakby chciała umrzeć.

- Alette?
Nie  poruszyła  się.  Podeszłam  bliżej  i  zobaczyłam,  że  ręce  ma  przywiązane  do  tylnych

nóg krzesła. Sama lina czy sznur nie wystarczyłyby, żeby ją przytrzymać, dlatego owinięto
ją łańcuchami z krzyżami. Zakneblowano jej usta.

Krzyże.  Leo  potrzebował  zwykłych  ludzi,  żeby  związali  wampirzycę  i  obłożyli  krzyżami,

których sam nie mógł dotykać.

- Alette. - Podbiegłam do niej. Dywan w pokoju był cały mokry. Co się tu stało?
Zdjęłam jej bawełniany knebel. Zahaczył się o kieł, ale udało mi się go odczepić.

background image

Alette  patrzyła  na  mnie  oszalałym,  przerażonym  wzrokiem,  przyglądając  się  mi

niespokojnie.

- Kitty, nic ci nie jest? Co oni ci zrobili?
Zaczęłam  rozplątywać  resztę  więzów.  Rzucałam  krzyże  na  bok,  ale  po  chwili

stwierdziłam, że mogą się przydać. Schowałam je więc do kieszeni płaszcza.

- Zmusili mnie do debiutu telewizyjnego. Nie martw się, nic mi nie jest. Nic mi się nie

stało. - Fizycznie...

- A Bradley, gdzie jest Bradley?
Cholera.  Nie  chciałam  jej  o  tym  mówić.  To  okropne,  ale  liczyłam,  że  Leo  zdążył  się  już

pochwalić. I że o wszystkim już wie.

- Przykro mi, Alette. Leo był szybki, a Bradley w ogóle się tego nie spodziewał.
- Oczywiście, że nie. Ale wszystko było pewnie szybkie i bezbolesne?
- Skręcił mu kark.
- Kitty. - Miała już wolne ręce i chwyciła mnie mocno. Uwolniona od krzyży była silna,

bardzo  silna,  i  przez  chwilę  o  tym  zapomniała.  Ścisnęła  mnie,  a  ja  mogłam  się  tylko
zaprzeć,  żeby  się  nie  przewrócić.  -  To  moje  dzieci,  rozumiesz?  Dzieci  moich  dzieci,  przez
wszystkie te lata opiekowałam się moją rodziną. Dbałam o nich, patrzyłam, jak dorastają,
jak się rozwijają. Niczego więcej nie chciałam, tylko żeby im było dobrze. Rozumiesz?

Zaczynałam.  Bradley  był  jej  prawnukiem  -  pra  do  entej  potęgi.  Tak  jak  Tom  i  Emma,

która  powiedziała,  że  jej  rodzina  była  z  Alette  od  dziesięcioleci.  Jej  kontakty  w  policji,  w
rządzie  -  to  też  jej  krewni.  Ich  lojalność  wypływała  z  więzów  krwi.  Czy  dla  Alette  miało
jakiekolwiek znaczenie, że byli spokrewnieni? Przypomniałam sobie te wszystkie portrety
w jadalni, zdjęcia w holu i w salonie, to wszystko były jej dzieci. Trzymała zdjęcia swojej
rodziny w całym domu, jak każda kochająca matka.

-  Alette,  musimy  się  pospieszyć,  ci  faceci  będą  zaraz  na  dole.  -  Nie  mówiąc  o  słońcu,

które  zaczynało  wschodzić  tuż  przed  nią.  Wzięłam  ją  za  ręce  i  spróbowałam  podnieść  z
krzesła.

- Czekaj...
-  Jezu,  pękła  tu  jakaś  rura?  -  Klęczałam  na  mokrym  dywanie.  Miałam  przemoczone

dżinsy.

- To woda święcona. Siedzę w niej. Nie dam rady przejść.
Miała  bose  stopy.  Więcej  niż  bose  -  były  poparzone,  widać  było  plamy  czerwonego

lśniącego mięsa jak wysypka.

Czerwień  przesuwała  się  w  górę  nogi  od  podeszwy  stopy,  atakując  każde  zamoczone

miejsce. Nawet gdyby udało jej się uwolnić, nie mogłaby nigdzie pójść. Poczułam zapach
spalonego ciała.

Spojrzała  na  mnie  rzeczowo,  chociaż  ostra  żrąca  woda  święcona  musiała  być  dla  niej

torturą.

- No to świetnie. - Rozejrzałam się, próbując zebrać myśli. Nie zaszłam tak daleko, żeby

dać się pokonać mokremu dywanowi. - Skoro mieli jej tak dużo, czemu cię nią nie oblali?

- Bo niekoniecznie by mnie zabiła.
A ktokolwiek to zrobił, chciał, żeby Alette w mękach patrzyła, jak przez okno nadchodzi

jej śmierć.

background image

Zwróciła znów ziemistą twarz na jaśniejące niebo. Wyprostowała się dumnie.
Nie mogłam tak po prostu zasłonić okien. Zasłony nie były rozsunięte; zniknęły, ktoś je

zdjął. Musiałam ją stąd zabrać. Na górze ciągle było słychać kroki, ale żołnierze za chwilę
wrócą na dół.

-  Przeniosę  cię.  -  Klęknęłam  przy  krześle.  Pomyślałam,  że  będzie  się  sprzeciwiać,  że

zacznie  mruczeć  coś  o  godności  tym  swoim  brytyjskim,  sztywnym  akcentem.  Nie  zrobiła
tego. Złapała mnie w milczeniu za szyję i przytrzymała się, kiedy ją podniosłam. Była dużo
lżejsza, niż się spodziewałam. Sprawiała wrażenie zasuszonej, pustej w środku.

Nie  miałam  pojęcia,  gdzie  z  nią  iść.  Nie  mogłam  jej  wynieść  na  dwór,  bo  świt  był  już

blisko, a w pobliżu nie było żadnego schronienia. Rozejrzałam się rozpaczliwie dokoła.

- Pod schodami jest schowek. Tam są drzwi, ukryte za deską.
Kiedy  mi  je  pokazała,  zobaczyłam  szparę.  Postawiłam  ją  na  podłodze  i  otworzyłam

cienkie  drzwi  ze  sklejki,  krzywiąc  się  z  powodu  hałasu,  jaki  tym  narobiłam.  Cicho,
musiałam być cicho.

Alette  oparła  się  o  mnie,  bo  nie  była  w  stanie  sama  ustać.  Weszłyśmy  razem  do

schowka. Zamknęłam drzwi i w tym samym momencie na schodach nad naszymi głowami
rozległy się kroki.

Skuliłyśmy  się  obok  sterty  rupieci  i  wstrzymałyśmy  oddech.  A  przynajmniej  ja

wstrzymałam. Wpatrywałyśmy się w drzwi naprzeciwko, jakbyśmy były w stanie zobaczyć,
co  się  za  nimi  dzieje.  Na  korytarzu  rozległy  się  kroki  i  zatrzymały  się  przed  salonem.  Za
nimi dało się słyszeć drugą parę kroków.

- Cholera - odezwał się męski głos.
- Może już umarła - rzucił drugi głos. - Spaliła się.
- Nie ma popiołu. Powinien zostać popiół. Zapach spalenizny. Cokolwiek.
- Widziałeś kiedyś jakiegoś na słońcu? Drugi głos odpowiedział po chwili:
- Nie.
-  Słuchaj,  nawet  jeśli  udało  jej  się  uciec,  do  świtu  jest  już  bardzo  blisko.  Nie  zajdzie

daleko. Cholera, nie wyjdzie nawet z domu. Poszukajmy jej.

- Myślisz, że mogła się zamienić w nietoperza albo coś takiego?
- Nie.
Kroki rozeszły się w różne strony: na tyły domu i z powrotem na schody. Nie podeszły

jednak pod drzwi schowka.

Schowek  ciągnął  się  wzdłuż  całych  schodów  i  zwężał  na  końcu.  Mimo  to  nie  miałyśmy

za  dużo  miejsca,  żeby  się  ruszyć.  W  bladym  świetle,  które  przesączało  się  przez  szparę
pod  drzwiami,  widziałam,  że  było  tu  pełno  pudeł,  sprzętu  do  sprzątania  takiego  jak
miotły,  mopy  i  wiadra,  starych  wózków  spacerowych,  wysokich  krzeseł,  stojaków  na
ubrania  obwieszonych  płaszczami.  Jak  to  w  schowku  każdej  normalnej  rodziny.  Miałam
wrażenie,  że  po  zamianie  w  wampira  Alette  jeszcze  mocniej  kultywowała  tradycje
rodzinne.

Zastanawiałam się, jak w to wszystko wpisywał się Leo.
-  Moja  bohaterka.  -  Alette  spojrzała  na  mnie  i  zmusiła  się  do  ponurego  uśmiechu.

Potem  osunęła  się  i  jęknęła  cicho.  Gdybym  nie  wiedziała,  co  i  jak,  pomyślałabym,  że
zemdlała.

background image

Dotknęłam ją, potrząsnęłam za ramię. Była zimna, niemal sztywna. Z przerażenia omal

nie zawołałam jej po imieniu. Nie mogłam jej teraz stracić.

Złapała  się  za  czoło,  skrzywiła  jak  zrozpaczona  dama  z  powieści  wiktoriańskiej.

Przydałby się nam szezlong.

Syknęłam, starając się nie podnosić głosu ponad szept.
- Co się dzieje? Co się stało? To słońce, tak? Jest za blisko świtu...
- Nic dziś nie jadłam - wyznała.
Spojrzałam  na  nią  zdumiona.  Trzymałam  wygłodzoną  wampirzycę.  Czy  to  nie  szczyt

głupoty?

-  Nieważne  -  powiedziała  i  spróbowała  się  podnieść  do  pozycji  siedzącej.  -  Leo  jest

ciągle  w  domu.  Musimy  go  znaleźć,  nie  pozwolę  mu  zniszczyć  tego,  co  udało  mi  się
zbudować.

-  Nie  jesteś  w  stanie  stanąć  do  walki  z  Leo  -  stwierdziłam,  myśląc  o  jej  poranionych

stopach i o tym, że nic nie jadła.

- Nie możemy się tu zaszyć na cały dzień. - Wyprostowała się, wyrywając się z mojego

uścisku. Poruszała się powoli, sztywno, jak stara kobieta z artretyzmem. -Bez względu na
to,  jak  to  się  skończy,  stawię  mu  czoło.  Nie  musisz  iść  ze  mną.  To  moja  bitwa.  To  ja  nie
dostrzegłam  prawdziwego  oblicza  Lea.  Nie  mogę  uwierzyć,  że  po  niemal  dwustu  latach
zdecydował się na zamach.

Nie przeżyje, nie w takim stanie. Widziałam, co Leo zrobił z Bradleyem.
-  Czy  to  coś  da?  -  odezwałam  się  szybko,  zanim  się  rozmyślę.  -  Jeśli  wypijesz  trochę

mojej krwi, czy coś ci to da?

- Kitty, jeśli proponujesz to, co myślę, że proponujesz, nie...
- Nie pozwolę ci stąd wyjść w takim stanie. A ja nie poradzę sobie sama z Leo. Czy coś ci

to da?

Zawahała się, po czym powiedziała:
- Tak, da.
- To musisz to zrobić.
Boże,  serce  waliło  mi  jak  wiertarka  udarowa.  Burzyło  wszelkie  myśli.  Mnóstwo  ludzi,

ludzkich służących, robiło to nieustannie. Nic wielkiego.

Tyle że ona była drapieżnikiem, a ja nagle stałam się ofiarą. W środku czułam, że muszę

się bronić. Albo uciekać.

Walczyć lub uciekać.
- Twojej wilczycy nie bardzo się to podoba, prawda? - zauważyła Alette.
-  Nie  bardzo  -  odparłam  drżącym  głosem.  -  Ona,  ja,  nie  przepadamy  za  poczuciem,  że

znalazłyśmy się w potrzasku. Przepraszam, nad wszystkim panuję, wszystko okej...

Alette odezwała się łagodnie, uspokajająco:
- Rozumiem. Zachowujesz się rozsądnie. Masz prawo się mnie bać.
-  Nie  boję  się,  naprawdę.  -  Tyle  że  się  bałam.  Wiedziałam,  jaka  jest,  zawsze  to

wiedziałam. Ale prawda była taka, że mogła mnie pożreć, a ja nie byłam w stanie nic na
to poradzić.

Ale  nie  zrobiłaby  tego,  nie  była  taka,  była  dobra.  O  ile  zeszły  tydzień  nie  zaburzył

całkowicie mojej wiary w to, że potrafię ocenić człowieka.

background image

- Tylko trochę. Obiecuję - przyrzekła. - Kilka sekund i po wszystkim. W porządku?
Przytaknęłam. Pogłaskała mnie po twarzy. Zjawa w bladym świetle.
- Nie zawiodę twojego zaufania. Wiesz?
- Tak.
- Jesteś lewo- czy praworęczna?
- Prawo- - szepnęłam.
Wzięła moją lewą rękę i przysunęła się do mnie, nachylając się tak, żeby móc mi mówić

prosto  do  ucha.  Jej  głos  był  rytmiczny,  usypiający.  Koił  moje  nerwy,  zamieniał  napięcie  i
panikę w spokój. W coś więcej niż w spokój – w pożądanie.

- Nie bój się mnie. Nie chcę, żebyś oddawała się mi ze strachem.
Pocałowała  mnie  w  policzek,  a  ja  nachyliłam  się  do  niej.  Dałam  się  przytulić,  dałam

zrobić  ze  sobą  wszystko,  czego  chciała,  bo  jej  dotyk  przenikał  mnie  głęboko,  do  samych
trzewi. Czułam narastające we mnie ciepło; w oczekiwaniu cała się spięłam.

Jej  oddech  pieścił  moją  szyję.  Mogłam  nawet  leciutko  jęknąć,  bo  było  mi  tak  ciepło,

byłam tak rozpalona. Tuliła mnie do siebie i chłonęła moje ciepło.

- Oprzyj głowę, moja droga. - Ułożyła moją głowę na swoim ramieniu. Zamknęłam oczy i

wtuliłam  w  nią  twarz.  Podciągnęła  mi  rękaw  płaszcza  na  lewej  ręce,  powyżej  łokcia.
Przytrzymała moją rękę - sama nie byłam w stanie tego zrobić. Czułam się tak, jakbym się
rozpływała;  chciałam  się  w  nią  wtopić.  Pocałowała  wewnętrzną  stronę  mojego
przedramienia, pobudzając wszystkie moje nerwy. Zagryzłam w podnieceniu wargi.

Przesunęła językiem wzdłuż mojego przedramienia, liżąc je i całując. Zacisnęłam rękę w

pięść,  a  ona  przytrzymała  ją.  Przysunęła  usta  na  moim  nadgarstku,  ale  niczego  nie
poczułam, poza jej zainteresowaniem, jej pieszczotą, jej miłością.

Zaszczypała mnie skóra, miejsce ugryzienia. W tym momencie sama już tego chciałam.

Kiedy się odsunęła, czułam się tak, jakby opadła jakaś zasłona albo jakbym obudziła się ze
snu.

Przydałby mi się zimny prysznic. Bardzo zimny.
- Już po wszystkim - oznajmiła. I tak było. Wyprostowała się i odsunęła ode mnie. Nie

wiedziałam,  gdzie  się  do  tej  pory  znajdowałam,  ale  nagle  byłam  znów  w  schowku  pod
schodami w domu Alette, w ciemności, otulona prochowcem.

- Dobrze się czujesz?
- Uhm, tak. To znaczy chyba... rany. - To rzeczywiście miało sens. Cała ta uwodzicielska

gierka wampirów: zwab do siebie ofiarę, daj jej powód, żeby chciała otworzyć przed tobą
żyły. Prosty sposób, żeby zapobiec niepotrzebnej szarpaninie. - Tak dla twojej informacji,
jestem czysta. Zupełnie czysta. Jak łza.

W jej głosie słychać było rozbawienie.
- Ja też.
W jej oddechu wyczułam zapach krwi. Mojej krwi.
W  jej  głosie  nie  słychać  już  było  zmęczenia,  rezygnacji,  jak  jeszcze  przed  chwilą.  Bez

trudu siedziała prosto, a oczy znów jej lśniły. Wyglądało na to, że jest gotowa do bitwy.

W korytarzu zadudniły dwie pary nóg, tuż przed naszą kryjówką. Alette wsłuchała się w

nie ze zmarszczonymi brwiami. Nagle otworzyła drzwi.

-  Nie...  -  Chciałam  ją  złapać,  ale  mi  się  nie  udało.  Wyszła,  zanim  zdążyłam  ją

background image

przytrzymać.

Nie miałam innego wyjścia, musiałam iść za nią.
W  korytarzu  stanęła  na  swoich  poranionych  stopach  -tyle  że  nie  wydawały  się  już  aż

tak  bardzo  poranione.  Zaczerwienienie  zaczęło  blednąc,  a  twarz  nabrała  rumieńców  i
życia.

Dwóch  ubranych  na  czarno  żołnierzy  stało  przed  nią  i  mierzyło  do  niej  z  karabinów

maszynowych. Trzymali je oburącz w wyprostowanych rękach, zerkając na lufy.

-  Nie  chcecie  tego  robić  -  przekonywała  Alette  głosem  jak  miód,  jak  muzyka,  jak

uwodzenie, jak pasja, jak wszystko to naraz. - Odłóżcie broń.

Patrzyła  na  nich  spokojnie.  Nie  widziałam  w  tym  momencie  jej  oczu.  Nie  chciałam  ich

widzieć - jej wzrok był całkowicie skoncentrowany na żołnierzach. Mężczyźni nie strzelali,
nic nie mówili. Jednemu z nich zaczęły drżeć ręce, przez co karabin też zaczął się trząść.

-  Wiem,  że  obaj  jesteście  rozsądnymi  ludźmi.  Zasługujecie  na  odpoczynek.  Jesteście

bardzo spokojni. Bardzo cisi. Właśnie tak.

Obaj  opuścili  powoli  ręce  jak  zahipnotyzowani.  Potem  nie  drgnął  im  już  ani  jeden

mięsień. Nie trzęśli się, nie mrugali. Stali jak posągi uwięzieni wzrokiem Alette. Oddychali
powoli  i  rytmicznie,  jakby  spali,  ale  ich  oczy  były  ciągle  otwarte.  Jeden  z  mężczyzn  lekko
rozchylił usta. Zaczął się troszkę ślinić.

Alette  wyjęła  im  z  rąk  karabiny  i  ostrożnie  schowała  je  w  schowku.  Zamknęła  drzwi.

Zostawiła stojących nieruchomo żołnierzy w holu. Jak wampiry to robiły?

Przemknęłam obok nich, nie bardzo chcąc wierzyć, że nie będą próbowali mnie złapać.

Alette ruszyła do korytarza prowadzącego do kuchni.

- O tej porze Leo będzie na dole. Zmrużyła oczy. Myśliwy natrafił na trop.
Przeszła  pewnym  siebie  krokiem  przez  korytarz,  który  wychodził  na  nowoczesną,

imponująco wyposażoną kuchnię - blaty ze stali nierdzewnej, garnki zwisające nad wyspą
kuchenną.  Z  takim  wyposażeniem  można  było  tu  chyba  przygotowywać  wystawne
przyjęcia. Może nawet tak było. Alette przeszła przez kuchnię i podeszła do drzwi w głębi,
które znajdowały się obok lodówki.

Zatrzymała się z ręką na klamce i przechyliła głowę, nasłuchując uważnie. A więc to tu

były drzwi do piwnicy w której wampiry chroniły się za dnia w bezpiecznej ciemności. Leo
być może się zdrzemnął, sądząc, że nic mu j nie grozi.

A może czekał na nas z karabinem maszynowym.
- Alette, to nie jest...
Otworzyła drzwi.
W  tym  momencie  nie  wiedziała,  co  to  zdrowy  rozsądek.  Wiedziała  natomiast,  co  to

zemsta plus spora dawka zimnej furii. Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, czy idę za nią.

Poszłam.
Wyłożone  wykładziną  schody  spowijała  poświata  miękkiego  światła.  Alette  zeszła

bezszelestnie  na  dół.  Pokój  w  podziemiach  był,  tak  jak  reszta  domu,  urządzony  w  stylu
wiktoriańskim. Brokatowe tapety, pluszowe dywany, zabytkowe lampy. To była sypialnia.
Nie było tu trumien, w głębi natomiast stało królewskie łoże z baldachimem, a obok szafy
i komody oraz toaletka bez lustra.

Leo siedział na brzegu łóżka i nachylał się nad ciałem młodej kobiety. Jej brązowe włosy

background image

opadały  luźno  na  ramiona,  a  ręce  były  złożone  na  brzuchu.  Miała  na  sobie  bluzę  z
naszywką uniwersytetu i wypłowiałe dżinsy.

- To Emma - szepnęłam.
-  Wziął  ją  na  zakładnika.  W  ten  sposób  mnie  pokonał.  Obiecał,  że  nic  jej  nie  zrobi  -

powiedziała głosem zimnym jak stal, cedząc słowa przez zęby.

Emma wyglądała, jakby spała. Miałam nadzieję, że tylko śpi.
Leo  podniósł  głowę.  Otarł  usta  grzbietem  dłoni  -  złowrogi  gest,  choć  nie  widziałam,  z

czego  się  ocierał.  Na  ustach  wykwitł  mu  uśmieszek.  Wstał,  zacisnął  ręce  i  zrobił  krok  w
naszą stronę. Spojrzał na Alette z drugiego końca pokoju.

- Miałaś już nie żyć - powiedział niskim, napiętym z emocji głosem.
- Nie żyję już od dość dawna, mój drogi.
Zeszłam  ze  schodów  i  wyszłam  zza  Alette,  kuląc  plecy,  jakbym  stroszyła  sierść,

rozglądając się niespokojnie. Leo spojrzał na mnie i zmrużył oczy.

- Flemming cię wypuścił? Jest za miękki na takie zabawy.
Zastanawiałam  się,  czy  powie  mi,  co  to  za  zabawy,  jeśli  uda  mi  się  go  przycisnąć.

Mogłabym to zrobić za pomocą krzyżyków na łańcuchu.

-  Mogłeś  zrobić  ze  mną,  co  ci  się  żywnie  podoba,  byle  byś  tylko  zostawił  Emmę  w

spokoju - syknęła Alette. – Co jej zrobiłeś?

Leo się roześmiał.
-  Chciałabyś  wiedzieć,  co?  -  Naprężył  ramiona  jak  zawodowy  bokser  wychodzący  na

ring.  Alette  najwyraźniej  nic  sobie  z  tego  nie  robiła,  była  jak  zwykle  spokojna  i
opanowana.

- Sprzedałeś mnie, zniszczyłeś mój dom, moje dzieci. Dlaczego?
Leo zaśmiał się ostrym, gorzkim śmiechem.
- Dlaczego? To proste. Nigdy nie spotkałem się z takim marnotrawstwem jak w twoim

wydaniu.  Masz  pod  sobą  imperium,  Alette.  I  do  czego  je  wykorzystujesz?  Do  wicia
gniazda.  Jesteś  nieśmiertelną  boginią,  ale  nie  potrafisz  najwyraźniej  wyjść  poza  rolę
głupiej kobiety.

Rany.  I  on  niby  pochodził  z  XIX  wieku.  Alette  nie  poruszyła  się.  Wyglądała,  jakby

wstąpiła w nią nowa determinacja, jakby coś w niej umarło.

-  Doprawdy?  Skoro  tak  myślałeś,  dlaczego  trzymałeś  się  mnie  przez  dwieście  lat?  To

dość dużo czasu jak na to, żeby poświęcać go głupocie. Powinieneś dać mi znać.

Leo  rozdziawił  usta,  jakby  poczuł  się  urażony.  Włożyłam  rękę  do  kieszeni  i  zacisnęłam

palce na krzyżach.

- Dopiero teraz znalazł uzbrojonych sprzymierzeńców - dodałam. - Wytłumacz nam, co

zyskuje  Flemming,  oddając  ci  do  dyspozycji  swoich  ludzi?  Bez  nich  nie  udałoby  ci  się
przejąć kontroli nad domem.

Skrzywił się z niezadowoleniem.
- Nie gadam ze zwierzętami.
- Odwal się!
- Odpowiedz na pytanie, Leo. - Alette była zimna i nieprzejednana. Ta „głupia kobieta"

od wieków rozkazywała ludziom. Nawet teraz Leo nie potrafił się jej sprzeciwić.

-  Zyskuje  pośrednika  w  rekrutacji.  Kogoś,  kto  pomoże  mu  stworzyć  małą  armię

background image

ciemności.  Pentagon  wyraził  już  zgodę  na  dotacje  dla  jego  badań,  kiedy  Narodowy
Instytut  i  Zdrowia  mu  je  obetnie.  Nie  tego  chciał,  ale  weźmie,  co  mu  dają.  Już  mu
przydzielili oddział specjalny do pomocy.

Alette westchnęła, kobieco i z oburzeniem jednocześnie.
-  Sprzedałeś  swoją  mistrzynię  i  zamieniłeś  ją  na  innego  pana,  zdajesz  sobie  z  tego

sprawę?

- Ależ nie - powiedział Leo. - Mylisz się. Flemmingowi tylko się wydaje, że to on rozdaje

karty. Ale wszystko sięga dużo głębiej.

Leo  powiedział,  że  Flemming  jest  za  miękki.  Naukowiec  wyglądał  na  akademika,  ale

bawił się też w wywiad wojskowy i tajne misje. Który doktor był prawdziwy? A skoro, jak
sugerował Leo, nie grał w tej lidze, w jakiej lidze graliśmy my?

- Jak głęboko? - szepnęłam. - Kto pociąga za sznurki, jeśli nie Flemming? Bo na pewno

nie ty. Ty jesteś urodzonym sługusem.

Leo rozjaśnił się w swoim paskudnym, pretensjonalnym uśmiechu.
- Nigdy się tego nie dowiesz, bo nie wyjdziesz stąd żywa.
Rzucił  się  na  nas.  Jak  się  nad  tym  zastanowić,  to  pewnie  wściekłość  i  determinacja

dodały mu skrzydeł. Ale zrobił to tak szybko, że równie dobrze mógł lecieć.

Alette  chyba  się  tego  spodziewała,  a  może  dostrzegła  jego  ruch,  bo  jakimś  cudem

umiała  zwolnić  czas,  czego  ja  nie  byłam  w  stanie  zrobić.  Poruszyła  się  z  tą  samą
prędkością  co  on.  Uchyliła  się  i  odskoczyła  z  gracją  na  bok.  Jej  ruch  był  płynny  jak
zaaranżowany  przez  choreografa.  Zachowywali  się  jak  wojownicy  w  filmie  akcji  rodem  z
Hongkongu, a ja jak nieszczęsny przechodzień, który chciał tylko przejść przez ulicę.

Alette całkowicie odsłoniła mnie przed Leo. Nie byłam w stanie usunąć się mu z drogi

wystarczająco szybko. Czułam, że się cofam, jakbym patrzyła na siebie gdzieś z boku. Ale
moje  kroki  były  powolne,  niepewne.  W  moim  gardle  narastał  skowyt.  Uległość,  okaż
uległość, pokaż, że jesteś słabsza niż on...

Nie przejmie się tym.
Wyciągnęłam przed siebie garść krzyży i stanęłam w gotowości.
Leo  nie  dopadł  mnie,  bo  Alette  złapała  go  za  gardło.  Jakim  cudem  go  zatrzymała?

Powinien bez przeszkód odepchnąć ją na bok. Ale co ja mogłam wiedzieć o tym, do czego
jest  zdolny  wielowiekowy  wampir?  Alette  nawet  się  nie  wysilała,  a  Leo  stanął  jak  wryty,
jakby  wpadł  na  sznur  od  bielizny.  Jej  ręka  zacisnęła  się  na  jego  gardle;  jedyną  oznaką
wkładanego przez nią wysiłku były napięte mięśnie.

- Dałam ci wszystko - warknęła. - I wszystko ci odbiorę.
-  Nie.  -  Złapał  ją  za  nadgarstek  i  zaczął  ją  drapać,  próbując  się  uwolnić.  Był  od  niej

wyższy, większy, silniejszy, a mimo to ona miała przewagę.

Nie  mogła  go  udusić,  bo  wampiry  nie  oddychały.  Musiała  mu  urwać  głowę.  Ale  ona

wpatrywała  się  tylko  w  niego,  wiążąc  go  spojrzeniem,  jakby  dawała  mu  szansę,  żeby
przeprosił, żeby błagał o wybaczenie. Żeby błagał o życie. Zaczął się rzucać jak zwierzę w
pułapce.

- Nie - jęknął zduszonym, łamiącym się głosem. - Nie jesteś moją mistrzynią, już nie, nie

jesteś...

Czerpiąc  z  pokładów  swojej  wściekłości,  ruszył  do  ataku.  Ścisnął  razem  ręce,  zwinął

background image

obydwie dłonie w jedną pięść, okręcił się i uderzył ją w łokieć. Jej ręka zgięła się w stawie,
przez  co  na  chwilę  rozluźniła  uścisk  –  to  wystarczyło.  Wyrwał  się  jej  i  uderzył  ją  mocno,
najpierw w brzuch, potem w twarz. Rozległ się trzask kości. Alette nie miała nawet czasu
się zdziwić.

Poleciała  do  tyłu  i  przewróciła  się  na  ziemię.  Nie  ruszała  się,  a  mnie  zmroziło.  Leo

odwrócił się do mnie i zamachnął się złowrogo.

Ciągle osłaniałam się krzyżami, ale on i tak na mnie naskoczył. Złapał mnie za ramiona i

popchnął,  przewracając  na  ziemię,  przygniatając  do  podłogi.  Wbiłam  w  niego  pazury,
mając wciąż palce oplecione łańcuchami. Przycisnęłam krzyże do jego twarzy.

Skrzywił się i otworzył szeroko usta, sycząc i otrząsając się z nich. Krzyże zostawiły mu

na  policzkach  i  szyi  ślady,  były  jak  pokrzywka  u  alergika,  jak  srebro  dla  mnie.  On  wciąż
jednak napierał z całych sił. Nie byłam w stanie się wyrwać.

Nie wiem, czy Alette zdoła mi pomóc. Byłam zdana na siebie.
Zmień  się,  możesz  z  nim  walczyć  -  przeszyła  mnie  fala  bólu,  wilczyca  zaczęła  się

wyrywać  na  zewnątrz.  Ciągle  miałam  siłę.  Ręce  zaczęły  mi  grubieć.  Rzuciłam  się  dziko,
wygięłam plecy, bo nie chciałam tego, nie chciałam dać się uwięzić, wkurzało mnie, że Leo
zmusza  mnie  do  przemiany.  Bez  względu  na  to,  czy  byłam  człowiekiem,  czy  wilczycą,
byłam wystarczająco silna, żeby z nim walczyć.

Roześmiał  się  i  kolejnym  szybkim  jak  błyskawica  ruchem  złapał  mnie  za  rękę,  za  tę,  w

której  trzymałam  krzyże,  i  przygwoździł  ją  do  podłogi.  Udało  mu  się  przemieścić  tak,  że
wbił mi w brzuch kolano. Nachylił się i otarł kłami o moją szyję. Mój oddech zamienił się
w powarkiwanie, ale on nic sobie z tego nie robił.

-  Zjem  cię  na  deser,  koteczku  -  syknął.  Mógł  bez  trudu  rozszarpać  mi  gardło,  a  ja  nie

mogłam się w żaden sposób obronić. Próbowałam zgromadzić tyle śliny, żeby plunąć mu
w twarz, bo najwyraźniej nic innego mi nie pozostało.

Czułam jednak, że całkiem zaschło mi w ustach.
- Leo. - Zjawił się ktoś nowy. Znałam ten głos.
Leo  podniósł  głowę  i  syknął  z  zaskoczenia.  Nagle  rozległ  się  świst.  Poczułam,  jak

powietrze  nade  mną  świsnęło.  W  tej  samej  chwili  Leo  przewrócił  się  do  tyłu,  jakby  ktoś
pociągnął go za smycz.

Wreszcie wolna, przeturlałam się na bok, z dala od wampira.
Na  dole  schodów  stał  Paul  Flemming,  trzymając  coś  w  rodzaju  kuszy.  Opuścił  ją  i

przyglądał  się  swojej  ofierze.  Leo  przykucnął  i  patrzył  z  bezbrzeżnym  zdumieniem  na
swoją pierś. Z serca wystawał mu jak strzała długi na trzydzieści centymetrów drewniany
kołek. Z rany nie leciała krew, mimo że kołek musiał przebić go na wylot.

Całość wyglądała dość absurdalnie, jakby to był tylko rekwizyt teatralny przyklejony do

jego koszuli. Tkanina zmarszczyła się wokół drewna.

A  więc  Flemming  rzeczywiście  dobrze  władał  kołkiem.  Wyglądało  na  to,  że  pozycja  na

szczycie łańcucha pokarmowego ciągle pozostawała nieobsadzona.

Z  trudem  łapałam  oddech,  starając  się  pozostać  sobą,  pozostać  człowiekiem.  Alette

odzyskała  przytomność.  Usiadła,  elegancko  podwinęła  pod  siebie  nogi  i  patrzyła  na
umierającego Leo. Zmarszczyła brwi, a w jej oczach widać było smutek.

Leo parsknął krótkim śmiechem, a może były to pierwsze dźwięki szlochu. Wyciągnął do

background image

niej  rękę,  po  czym  przewrócił  się  na  bok  z  otwartymi  oczami.  Jego  ciało  zrobiło  się
woskowe,  potem  ziemiste,  a  potem  zaczęto  się  zapadać,  zamieniać  w  proch  -  rozkład,
który w grobie zajmował całe lata, teraz przebiegał w ciągu kilku sekund.

Pochłaniał  ubrania,  kołek,  wszystko.  Wszystko,  czego  dotykał  Leo,  zamieniało  się  w

proch, łącznie z owalnym kawałkiem dywanu. W końcu wampir zniknął.

Myślałam,  że  Alette  wstanie  z  gracją,  wróci  do  swojej  królewskiej  postawy  i  znów

przejmie nad wszystkim kontrolę. Ona jednak dalej siedziała na podłodze z zamkniętymi
oczami, przyciskając żakiet do serca, jakby się bała.

- Jak mogłam być taka ślepa? - powiedziała słabym, zbolałym głosem. - Jak mogłam być

taka... głupia?

Każda  oszukana  przez  faceta  kobieta  tak  mówiła.  Najwyraźniej  nieśmiertelność

niewiele zmieniała w pewnych kwestiach.

Przygładziła  ręką  włosy,  w  końcu  otworzyła  oczy  i  spojrzała  na  kupkę  prochu,  w  którą

zamienił się Leo. Skrzywiła się, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ale pokręciła tylko głową,
strząsając z siebie smutek.

-  Walczył  pod  Waterloo.  Kiedy  go  poznałam,  był  wrakiem,  wstrząśnięty  tym,  co  tam

zobaczył. Ale mimo to umiał się śmiać. Podobało mi się to. Dałam mu powód, żeby dalej
żyć.  Dałam  mu  miejsce  w  moim  domu.  A  potem  dałam  mu  wszystko.  Ufałam  mu.
Sądziłam...

Kochała  go.  Nie  przypuszczałam,  że  to  możliwe.  Wydawało  się,  że  miłość  nie  dotyczy

wampirów. Co więcej, Alette myślała, że on też ją kochał.

Na  jej  twarzy  odmalowało  się  nagłe  przerażenie.  Zerwała  się,  podbiegła  do  łóżka  i

usiadła  przy  Emmie.  Dotknęła  jej  twarzy,  sprawdziła  szyję,  a  potem  wzięła  ją  za  ręce.
Patrzyła na nią długo, a ja poczułam wielki ciężar.

-  Alette,  co  z  nią?  -  Nie  chciałam  wiedzieć.  Jeśli  nie  będę  wiedziała,  nie  będę  musiała

reagować.

- Nie jest martwa - szepnęła. Ale w jej głosie nie było słychać ulgi. Raczej rezygnację. -

Ale nie jest też do końca żywa. Za trzy dni obudzi się jako jedna z nas.

Leo  zamienił  ją  w  wampira.  Czy  dostrzegł  szansę,  żeby  wziąć  w  posiadanie  coś,  co

należało  do  Alette,  i  nie  mógł  się  jej  oprzeć?  Pamiętam,  jak  się  roześmiał,  kiedy  Alette
spytała, co zrobił Emmie. Może to miał być dowcip.

- Co teraz zrobisz? Co ona zrobi? Alette uśmiechnęła się ze smutkiem.
- Nie wiem. - Nachyliła się i pocałowała Emmę w czoło. Emma nawet się nie poruszyła.

Jej twarz była biała, odeszła z niej cała krew.

Alette wyjęła z kufra stojącego w nogach łóżka koc i przykryła dziewczynę.
Flemming stał przygarbiony pod ścianą z opuszczoną kuszą.
Przełknęłam ślinę, chcąc mieć pewność, że mogę mówić.
- Czemu? Czemu tu pan jest? Czemu pan to zrobił?
- Stanowił zagrożenie.
- Dla kogo? Dla pana? Dla pańskich badań? Nie bał się pan stracić swojego pośrednika

w rekrutacji?

-  Ale  czy  rekrutowałby  dla  mnie,  czy  raczej  dobierałby  sobie  ludzi,  których  sam  chciał

mieć  w  jednostce  wojskowej?  Wiem,  że  mnie  szpiegował.  -  Spojrzał  na  Alette,  po  czym

background image

spuścił głowę. - Zostałem wykorzystany. Przez wszystkich. Przez Duke'a, Leo, DO...

- Zaraz, co? DO?
- Departament Obrony. Jedne drzwi się zamykają, drugie otwierają. Nie tak się mówi?

Wojsko  dostrzega  potencjał  moich  badań.  Narodowy  Instytut  Zdrowia  nie  będzie  już
mnie dalej finansować, nie po tym, co się stało.

- Cholerna racja. Po co pan w ogóle zadawał się z Dukiem? To wariat.
- Obu nam zależało na uznaniu rządu. On chciał władzy; ja chciałem pieniędzy, które by

płynęły  z  wojska.  On  mógł  zapewnić  moim  badaniom  rozgłos;  ja  mogłem  dostarczyć  mu
dowodów  na  to,  że  potwory  naprawdę  istnieją.  Myślałem,  byłem  przekonany,  że  koniec
końców nauka zatriumfuje nad fanatyzmem. Że Kongres uzna moje dowody i zrobi z nich
dobry użytek.

Pewnie  chodziło  mu  o  dotację  na  projekt.  To  był  właśnie  problem  z  polityką:  wszyscy

wierzyli  wyłącznie  we  własną  wersję  dobra  i  zła.  A  nauka  mogła  przybrać  maskę
fanatyzmu.

Flemming ciągnął dalej:
-  Duke  źle  ocenił  opinię  publiczną.  On  naprawdę  wierzy,  że  nie  jesteście  ludźmi  i  że

Kongres uchwali prawo zezwalające na to, by was ścigać, by ludzie mogli na was polować i
wybić  was,  jak  to  miało  miejsce  sto  lat  temu  z  dzikimi  wilkami.  Chciał  się  wcielić  w
amerykańskiego van Helsinga i potrzebował mojej pomocy, żeby dowieść, że ma rację.

-  Moim  zdaniem  obaj  wyszliście  na  dupków  -  powiedziałam.  -  Zatriumfował  Jack

London.  A  więc  Narodowy  Instytut  Zdrowia  obetnie  pańskie  dotacje,  a  armia  przyjmie
pana  z  otwartymi  ramionami?  Szukał  pan  dotacji  wojskowych.  Fritz  podsunął  panu
pomysły. Nie obchodzi pana, skąd będą pieniądze.

Flemming odezwał się ostrzej:
- Nauczyłem się mówić ludziom z pieniędzmi dokładnie to, co chcą usłyszeć. Większość

badaczy  tak  robi.  Powiedziałem  DO,  co  moim  zdaniem  mogę  zrobić,  ale  uznałem,  że  nie
chcę... Koniec z tym. Po tym wszystkim powiem im, że rezygnuję.

Miałam ochotę ukręcić mu łeb.
- Naprawdę będzie pan w stanie ot tak zrezygnować? Nie chce mi się w to wierzyć.
Spojrzał na mnie z pełną urazą, ale też złością. Zacisnął zęby. Złapał mocniej za kuszę, a

ja ze strachem zdałam sobie sprawę, że zagradza mi wejście na schody.

- Kitty, dość tego. - Alette podniosła się z łóżka i otrzepała suknię, jakby właśnie wróciła

ze  spaceru.  –Doktorze  Flemming,  chyba  powinnam  panu  podziękować,  bo  zjawił  się  pan
w samą porę. Ale z drugiej strony to pewnie i tak mniej niż to, co pan zniszczył.

- Nie zrobiłem tego dla pani - rzekł. - Mam dość bycia pionkiem.
- Chyba za późno doszedł pan do takiego wniosku. -Spojrzała na niego, a mimo że była

drobniejsza i szczuplejsza od Leo, widać było, że stanowi znacznie większe zagrożenie. Leo
był tylko narwańcem.

Flemming sięgnął do podłużnej sakiewki przerzuconej przez ramię, w której miał więcej

kołków. Myślałam, że będę musiała ich rozdzielić, ale wszyscy poruszyliśmy się na dźwięk,
który rozległ się piętro wyżej i poniósł echem nad naszymi głowami. Trzasnęły jakieś drzwi
i gdzieś od strony holu dało się słyszeć dudnienie kilku par nóg.

W kuchni odezwał się męski głos:

background image

- Czysto! Drugi rzucił:
- W piwnicy?
Mogłam  walczyć.  Do  ostatniego  tchu,  dam  radę.  Alette  stanęła  obok  mnie  na  środku

pokoju, ramię w ramię.

Flemming podniósł głowę, ale został przy schodach.
Schody zaskrzypiały, kiedy ktoś zaczął po nich schodzić, powoli i ostrożnie. Za nim szedł

ktoś  jeszcze.  Dwie  osoby.  Wzięłam  głęboki  wdech,  nozdrza  mi  się  rozszerzyły  i  zaczęłam
węszyć. Męski pot, skórzana kurtka, napięcie i zmęczenie, smar do pistoletu...

Z ciemności wyłonił się Cormac z pistoletem gotowym do strzału. Tuż za nim skradał się

Ben  z  kołkiem  w  jednej  ręce  i  dobijakiem  w  drugiej.  Flemming  wycelował  kuszę  w
Cormaca i przez chwilę obydwaj wyglądali tak, jakby mieli walczyć.

Kolana miałam jak z waty. Myślałam, że zemdleję.
- Cześć, chłopaki - powiedziałam słabo.
Cormac  nie  miał  zamiaru  opuścić  broni,  póki  Flemming  tego  nie  zrobi.  Płatny  zabójca

wpatrywał się w niego z kamiennym wyrazem twarzy, nieruchomy jak skała. Flemmingowi
trzęsły się ręce.

-  Doktorze,  wszystko  w  porządku.  Oni  są  okej  -  uspokajałam.  W  końcu  opuścił  ręce.

Cormac odczekał chwilę, po czym zrobił to samo, chowając pistolet.

Na  schodach  rozległo  się  dudnienie  kolejnych  par  nóg  i  w  pokoju  pojawiło  się  dwóch

policjantów; zrobiło się tłoczno.

Ben rozejrzał się po pokoju, zauważył mnie, Alette i kupkę popiołu na podłodze.
-  Chcesz  powiedzieć,  że  tylko  po  to  z  takim  trudem  szukaliśmy  tego  miejsca,

wzywaliśmy  policję  i  zjawialiśmy  się  tu  w  ekspresowym  tempie,  żeby  ominęła  nas  cała
zabawa?

- Jedna ciągle została - powiedział Cormac, patrząc na Alette.
Zasłoniłam ją własnym ciałem.
- To Alette. Ona jest dobra.
Jeden  z  policjantów  wycelował  w  Cormaca.  Za  dużo  osób  w  tym  pomieszczeniu  miało

pistolety i zaczynało mnie to wkurzać.

-  Nathan,  wszystko  w  porządku,  nie  chcemy  tu  żadnych  walk  -  rozkazała  Alette.

Policjant opuścił broń.

Cormac przewrócił oczami z miną: To chyba jakiś żart.
-  W  porządku,  Kitty.  -  Alette  stanęła  obok  mnie,  jakby  rozbawiło  ją,  że  chciałam  jej

bronić.

- Alette. To Ben, mój prawnik, i Cormac, mój... – Mój kto? - Cormac. Kiwnęła uprzejmie

głową. Ben i Cormac ciągle wyglądali tak, jakby byli gotowi do akcji: pistolety, kołki, krzyże
zwisające z pasków.

- Ech, chłopaki, często się w to bawicie, co? Bo wyglądacie na fachowców.
Ben i Cormac spojrzeli po sobie i skinęli porozumiewawczo głowami. Ben westchnął i w

końcu opuścił rękę z pałką.

Mój prawnik był łowcą wampirów. Cudownie.
- Wychodzę. Nie chcę sprawiać więcej kłopotów -odezwał się Flemming.
Alette skrzyżowała ramiona.

background image

- Koniec z rekrutacją, koniec z porwaniami. Tak?
Skinął  głową,  ale  tak,  że  nie  miałam  żadnej  pewności,  że  w  ogóle  odnotował,  co  do

niego powiedziała. Odwrócił się w stronę schodów. Cormac zastąpił mu drogę.

Płatny  zabójca  spojrzał  na  niego  w  sposób,  w  jaki  może  spoglądać  wyłącznie  człowiek

nawykły  do  noszenia  broni.  Kiedy  już  myślałam,  że  jeden  z  nich  może  zrobić  coś
nieprzewidzianego  -  obaj  ciągle  mieli  naładowane  pistolety  -  Cormac  usunął  się  na  bok.
Flemming wbiegł po schodach, przeciskając się obok policjantów.

Chętnie zadałabym mu jeszcze parę pytań.
-  Jest  już  całkiem  jasno,  prawda?  Czuję  to  w  kościach.  -  Alette  potarła  się  po  czole,

jakby  próbowała  zetrzeć  z  siebie  zmęczenie.  Spojrzała  na  łóżko  w  głębi  pokoju.  Przez
chwilę wyglądała naprawdę staro.

- Kitty, nie wiem, jak ci dziękować. Gdybyś nie wróciła... no cóż...
Uśmiechnęłam się ze znużeniem.
- Jeśli mogę ci jeszcze jakoś pomóc...
Ben wtrącił się:
-  Kitty,  z  całym  szacunkiem,  płacisz  mi  za  doradztwo,  a  ja  właśnie  ci  radzę,  żebyś

zabierała się z tego domu. Pomogę ci się spakować.

Od  początku  chciał,  żebym  to  zrobiła.  Nie  mogłam  dłużej  oponować.  Wychodząc,

czułam się tak, jakbym wzgardziła wszystkimi gestami przyjaźni okazanej mi przez Alette.
Chciałam zostać, ale chciałam też poczuć się bezpiecznie. Azyl Alette został naruszony.

Ostatnich  dwanaście  godzin  sprawiło,  że  miałam  ochotę  zwinąć  się  w  kłębek  w  jakiejś

norze i nigdy już nie wyjść na zewnątrz.

- Wszystko w porządku - odparła Alette w odpowiedzi na mój udręczony wyraz twarzy.

- Będziesz bezpieczniejsza gdzie indziej.

Pokiwałam  głową  i  uśmiechnęłam  się  z  wysiłkiem.  Od  kiedy  bezpieczeństwo  przestało

być dla mnie najlepszą wymówką?

Policjanci zamknęli dom. Dwóch żołnierzy Leo zaprowadzono na kanapę w salonie, na

której się położyli, żeby wszystko odespać. Nie chciałam być w pobliżu, kiedy się obudzą.
Flemming zniknął na dobre i nie mogłam go za to winić. Nie miał tu żadnych przyjaciół.

Razem z Benem pojechaliśmy moim samochodem do hotelu, a Cormac zabrał ich auto.

Na  miejscu  Ben  wziął  moje  torby.  Ciągle  miałam  na  sobie  podartą  koszulkę  i  dżinsy.
Marzyłam o prysznicu. Marzyłam, żeby zapomnieć o transmisji telewizyjnej. Udało mi się
o  niej  nie  myśleć  przez  ostatnich  kilka  godzin.  Kiedy  dojechaliśmy  do  hotelu,  Ben  podał
mi płytę DVD i przenośny odtwarzacz. Cholera.

Najpierw  wzięłam  prysznic.  Później  obejrzę  film.  Ale  prysznic  trwał  bardzo  długo.

Musiałam  z  siebie  zmyć  mnóstwo  nieprzyjemnych  zapachów.  Zapach  antyseptycznej
nauki, wyrachowanego okrucieństwa, nienawiści i przemocy. Zapach bicia, więziennej celi,
srebrnych  kajdanek.  Na  nadgarstkach  miałam  wysypkę  od  srebra  i  nakłucia  od
wampirzych kłów.

W  końcu  patrzyłam  jak  zahipnotyzowana,  jak  znika  przyniesione  przez  obsługę

śniadanie.

Kiedy kończyłam, zapukał Ben. Wpuściłam go do środka.
- Dziś po południu komisja wyda końcowe oświadczenia. Powinnaś tam być.

background image

W tym momencie komisja senacka wydawała mi się czymś strasznie odległym.
- A co na to wszystko prasa? - Wskazałam na ekran, na którym wilczyca zwinęła się w

najciemniejszym  rogu.  -  Co  mówią  media?  -  Nie  zaglądałam  jeszcze  do  gazet.  W  nagłym
przypływie  zdenerwowania  włączyłam  telewizor  i  zaczęłam  przerzucać  kanały,  aż
znalazłam coś, co wyglądało na wiadomości.

-  „...eksperci  zapewniają,  że  nagranie  jest  autentyczne  i  że  to,  co  państwo  za  chwilę

zobaczą, to prawdziwy wilkołak. Ostrzegamy, że niektóre sceny mogą być drastyczne ..." -
W  wiadomościach  pokazano  fragment  nagrania:  mnie,  moje  plecy  wyginające  się
pałąkowato, rozdzieraną koszulkę, lśniące futro w miejscu skóry.

Zmieniłam  kanał.  Trafiłam  na  poranny  program,  w  którym  znana,  słodka  do  bólu

prezenterka przeprowadzała wywiad z jakimś mężczyzną w garniturze.

Kobieta powiedziała:
-  „Wszyscy  już  widzieli  ten  film.  Musimy  zapytać,  co  to  oznacza?  Jakie  będą  tego

następstwa?

-  Cóż,  musimy  spojrzeć  na  to  w  kontekście  przesłuchań,  które  odbywały  się  przez  cały

zeszły  tydzień.  Sprawa  przestaje  mieć  charakter  czysto  teoretyczny.  Po  raz  pierwszy
mogliśmy  się  zmierzyć  z  brutalną  rzeczywistością,  a  to  oznacza,  że  komisja  senacka  nie
będzie mogła zignorować problemu ani zbyć go ot tak. Moim zdaniem projekt ustawy..."

Na  następnym  kanale,  w  dość  przerysowanych  wiadomościach  w  telewizji  kablowej,

gościem był Roger Stockton.

Na sam jego widok cała się zjeżyłam. Rozmawiał z gospodarzem programu.
-  „Czy  da  się  to  jakoś  rozpoznać?  -  mówił  prezenter.  -  Gdybyś  nie  wiedział,  że  jest

wilkołakiem, byłbyś to w stanie rozpoznać?"

Stockton zamienił się w niekwestionowanego specjalistę.
-  „Cóż,  Don,  myślę,  że  po  pewnym  czasie  jest  się  w  stanie  rozpoznać  wilkołaka.

Wilkołaki roztaczają pewnego rodzaju aurę.

- A więc całe to gadanie o zrośniętych brwiach to brednie..."
Rany boskie. I czwarty kanał.
-  „Kim  jest  Kitty  Norville?  Zdobyła  rozgłos  jako  gospodyni  kultowej  audycji  radiowej,

dzięki której znalazła się w świetle jupiterów. W świetle jupiterów, które wczorajszej nocy
okazały  się  trochę  zbyt  jaskrawe.  Nie  udało  nam  się  poprosić  jej  o  komentarz,  a  śledczy
uważają, że wciąż jest przetrzymywana w zamknięciu..."

-  Telefony  dzwonią  non  stop.  Spławiam  ich,  mówię,  że  na  razie  nie  chcesz  się

wypowiadać. Może powinnaś zwołać konferencję prasową.

Konferencja byłaby przynajmniej czymś zorganizowanym. Miałabym szansę przedstawić

własne stanowisko.

- Znów dzwoniła twoja mama. Powinnaś chyba do niej oddzwonić.
Przeskoczyłam  na  pierwszy  kanał  z  wiadomościami.  Pokazywali  nowe  ujęcie:  senacki

budynek Dirksena, w którym odbywały się przesłuchania. Pod budynkiem zebrał się tłum
protestujących,  ciekawskich.  Reporter  nic  nie  mówił,  napomknął  tylko,  że  komisja  zbiera
się  po  raz  ostatni.  Niektórzy  trzymali  transparenty,  ale  nie  mogłam  ich  odczytać,  bo
kamera nie robiła na nie zbliżenia. Nienawidzili mnie? Co się działo?

- Nie dam rady - stęknęłam, kręcąc powoli głową. -Nie dam rady się z nimi zmierzyć. Nie

background image

dam rady się z tym zmierzyć.

- Czemu nie? - Ben był zmęczony. Nie spał tyle samo co ja, przez całą noc. Zasłużył na

porządną premię za dyspozycyjność.

No  faktycznie,  czemu  nie.  Chciałam  schować  się  do  nory,  do  bezpiecznego  legowiska

niedostępnego  dla  świata,  strasznie  tego  chciałam.  Znałam  to  uczucie;  od  lat  nie
odczuwałam go aż tak mocno.

- Wszystko wyszło na jaw. Wszyscy mnie widzieli. Wszyscy wszystko widzieli. Nic mi już

nie zostało, taka jest prawda. Czuję się, czuję się, jakbym została zgwałcona.

Ben obruszył się ze złością.
- Ciekawe skąd miałabyś znać to uczucie? Miałam ochotę mu przywalić. Musiałam wziąć

głęboki  wdech,  żeby  opanować  wściekłość.  Oboje  byliśmy  zmęczeni  i  mówiliśmy  zbyt
szczerze.

- Nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie. Zmarkotniał.
-  Słuchaj,  Kitty.  Złożymy  pozew.  Oskarżymy  Duke'a,  Flemminga,  Stocktona,  kogo  tylko

się  da.  Cały  pieprzony  senat,  jeśli  będzie  trzeba.  I  to  dopiero  po  złożeniu  doniesienia  o
popełnieniu przestępstwa. Ale żeby to zrobić, nie możesz się ukrywać. Ci ludzie szybko się
nie rozejdą, więc i tak będziesz musiała stawić im czoło.

Zaczęłam  płakać,  łzy  spływały  mi  po  policzkach.  Miałam  wrażenie,  że  wydarzenia

ostatniej  doby  natarły  na  mnie  znów  z  całą  siłą,  stres  był  porażający.  Jakbym  znów
znalazła  się  w  celi,  jakby  znów  napierały  na  mnie  ściany  ze  srebra.  Za  dużo  przeszłam,
żeby  teraz  się  chować.  Otarłam  więc  łzy  i  wypiłam  duszkiem  szklankę  soku
pomarańczowego.

To nie mogło być gorsze niż walka z wampirem.
 

background image

Rozdział 14

 

Nie  chciałam  zawracać  sobie  głowy  korkami  i  miejscem  parkingowym,  więc  wzięliśmy

do senatu taksówkę. Przed budynkiem gęstniał tłum. Ruchem kierowała policja. Zamknęli
ulicę  i  nie  chcieli  nas  przepuścić,  dopóki  Ben  nie  opuścił  szyby  i  nie  wyjaśnił  gliniarzom
kim jesteśmy. Policjant pokiwał głową i zawołał jednego ze swoich kolegów.

Zaczęli torować nam przejazd.
Przygarbiłam  się,  skuliłam,  ukryłam  w  kurtce.  Ludzie  krzyczeli.  Większości  nie  dało  się

zrozumieć,  ale  usłyszałam,  że  ktoś  się  modli  i  cytuje  czystym  donośnym  głosem  Biblię:
„Czarownicy żyć nie dopuścisz".

Zabłysł  jakiś  znak,  transparent,  którym  ktoś  powiewał  nad  głowami  tłumu:  pionowy

akronim z poziomym rozwinięciem. „WLAD: Wampirza Liga Anty Dyskryminacyjna".

To nowość.
Zamknęłam  oczy.  To  był  jakiś  obłęd.  Powinnam  była  jechać  do  domu.  Mama  chciała,

żebym wróciła do domu.

Zadzwoniłam  do  niej.  Miałam  rację  -  nie  wyłączyła  telewizora,  jak  prosiłam.  Ale

całkowicie wyparła to, co zobaczyła. Jakby stwierdziła, że to nie byłam ja. Wiedziała tylko,
że  mam  kłopoty,  i  namawiała  mnie,  żebym  przyjechała  do  domu,  bo  tam  będę
bezpieczna. A przynajmniej tak sądziła.

- Słuchaj - powiedział Ben i wskazał przez okno drzwi wejściowej do budynku. - Policja

pilnuje tłumu. Nic ci nie będzie.

Świetnie.  Wspaniale.  Po  prostu  cudownie.  Taksówka  zatrzymała  się,  a  mnie  aż  w

środku skręciło. Ben zapłacił kierowcy i odezwał się do mnie:

- Zostań tu, pójdę otworzyć ci drzwi.
Czekałam.  Kierowca  siedział  odwrócony  w  moją  stronę  i  patrzył  na  mnie  ze  swojego

miejsca.

Za chwilę mnóstwo ludzi zacznie się na mnie gapić. Lepiej do tego przywyknąć.
Nagle odezwał się:
- Czy, czy mogę dostać pani autograf? Zaczęłam poruszać ustami jak ryba.
- Poważnie?
-  No  pewnie.  Inaczej  chłopaki  mi  nie  uwierzą.  Zagryzłam  wargi.  Zachowałam  się

odruchowo.

- Ma pan kartkę i coś do pisania?
Wyciągnął  plik  karteczek  samoprzylepnych,  które  można  było  przykleić  do  szyby  od

środka  samochodu.  Posłużyłam  się  oparciem  fotela  jako  podkładką.  Musiałam  się  przez
chwilę zastanowić, jak się pisze moje własne imię.

-  Wczorajszy  program?  To  było  coś  zupełnie  innego.  Stokrotne  dzięki  -  powiedział,

kiedy podałam mu karteczkę.

- I powodzenia.
- Dzięki - mruknęłam. Ben otworzył mi drzwi.
Podniosłam  głowę,  a  tłum  wydał  pomruk.  Spadł  na  mnie  jak  lawina,  dopingując  i

przeklinając.  Dostrzegłam  dwa  plakaty,  nabazgrane  naprędce  afisze,  którymi  ktoś

background image

szaleńczo wymachiwał. Na jednym było napisane: „Poganie na stos!"

A na drugim: „Kochamy Kitty!"
Boże, to będzie dziwne. Od ulicy do drzwi prowadziła oddzielona barierkami I ścieżka.

Nie  powstrzymało  to  jednak  ludzi  od  wychylania  się  i  wyciągania  rąk  w  moją  stronę.
Zmusiłam się, żeby się nie kulić. Iść prosto, podnosić głowę do góry, patrzeć I przed siebie.
Ben obejmował mnie ramieniem, nie pozwalał się zatrzymać, osłaniał mnie swoim ciałem.
To było jak z filmu albo jakiegoś programu policyjnego czy sądowego.

-  Uwielbiam  twoją  audycję,  Kitty!  -  zawołał  ktoś  po  prawej.  Nie  widziałam  kto,  ale

uśmiechnęłam  się  w  tym  kierunku.  Zaczęły  pstrykać  aparaty.  Przy  drzwiach  czekali
dziennikarze.  W  moją  stronę  wyciągnęły  się  kamery  telewizyjne,  aparaty  fotograficzne
oraz jakiś tuzin mikrofonów i dyktafonów.

- Kitty! Kitty Norville! Jakie kroki zamierza pani podjąć przeciwko senatorowi Duke'owi i

doktorowi  Flemmingowi?  Czy  rozmawiała  pani  od  wczoraj  z  senatorem?  Co  pani
zamierza? Jak pani zdaniem zareaguje na to wszystko komisja senacka? Kitty!

-  Moja  klientka  nie  ma  w  tej  chwili  nic  do  powiedzenia  -  powiedział  Ben.  Dwóch

policjantów wysunęło się naprzód i utorowało nam drogę do drzwi.

Jeśli  sądziłam,  że  w  środku  będzie  spokojniej,  myliłam  się.  W  korytarzu  roiło  się  od

ludzi  ubranych  w  garnitury.  Wyglądali  oficjalnie,  mieli  przy  sobie  dokumenty  i  aktówki,
biegali wkoło z ważnymi minami.

Każdy, kto mnie mijał, przystawał na chwilę.
- Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? - spytałam.
-  Zjawiła  się  chyba  z  połowa  Kongresu,  żeby  to  zobaczyć.  To  śmieszne,  bo  komisja  nie

ma żadnej władzy.

Może  tylko  wydać  pewne  zalecenia,  a  wszyscy  zachowują  się  tak,  jakby  czekali  na

objawienie.  Uważałam,  że  czekali  na  jakąś  wskazówkę,  ukierunkowanie:  jeśli  autorytet
uzna,  że  jestem  niebezpieczna,  że  stanowię  zagrożenie  dla  społeczeństwa,  ludzie  będą
mogli  stosownie  do  tego  zareagować.  Będą  wiedzieli,  że  mają  się  bać.  Ale  jeśli  komisja
uzna, że nie jestem groźna, może ludzie też odpuszczą.

- Dzięki, że ze mną jesteś. Uśmiechnął się.
- Nie ma sprawy.
Na  salę  przesłuchań  wpuszczano  tylko  wybrane  osoby.  Zresztą  i  tak  nie  udałoby  się

wszystkich  tu  pomieścić.  W  sali  tłoczyli  się  głównie  dziennikarze  i  operatorzy.  Byliśmy
spóźnieni. Senatorowie siedzieli już na miejscu za swoimi stołami. Nie było Duke'a, ale w
rogu zauważyłam jego pomocnika, tego samego co wczoraj. Nie patrzył na mnie.

Nie udało mi się też dostrzec na widowni doktora Flemminga. A więc Duke, Flemming i

Stockton zdezerterowali.

Czy to oznaczało, że tylko ja się ostałam? Czy to oznaczało, że wygrałam?
Ale co właściwie miałabym wygrać?
Na  widowni  siedział  Jeffrey  Miles.  Uśmiechnął  się  do  mnie  i  uniósł  kciuk.  Miałam

ochotę go uściskać, ale był po drugiej stronie sali.

Henderson  nachylił  się  do  mikrofonu  i  odchrząknął.  Kiedy  zwrócił  w  ten  sposób  na

siebie uwagę, gwar i szum na sali ucichły.

-  Chciałbym  podziękować  moim  szanownym  kolegom  i  koleżankom  z  senatu  za

background image

zainteresowanie  ostatnim  dniem  obrad  związanych  z  Centrum  Biologii  Paranaturalnej.
Mamy  nadzieję,  że  uda  nam  się  podtrzymać  to  zainteresowanie.  Pod  nieobecność
senatora  Duke'a,  za  zgodą  pozostałych  członków  komisji,  to  ja  będę  przewodniczył
posiedzeniu.  Dzisiejsze  obrady  to  formalność,  ponieważ  w  porządku  dziennym
przewidziano  jedynie  oświadczenie  końcowe  i  dalsze  zalecenia.  Chciałbym  je  teraz
odczytać, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia.

Na  skutek  ostatnich  wydarzeń  i  kroków  podjętych  przez  jednego  z  naszych  kolegów,

komisja  postanowiła  jak  najszybciej  wydać  oświadczenie  dotyczące  tematu  poruszanego
podczas  przesłuchań,  aby  zapobiec  zamieszaniu  i  wszelkim  spekulacjom  co  do
zajmowanego  przez  nas  stanowiska.  Po  pierwsze,  chciałbym  podziękować  wszystkim
świadkom  za  poświęcony  czas  i  za  wyrażenie  swojej  opinii.  Bez  zeznań  świadków  nie
byłoby  możliwe  wyjaśnienie  funkcji  Centrum  Biologii  Paranaturalnej  i  prowadzonych
przez nie badań.

Komisja przedstawiła już senatowi wytyczne co do dalszego postępowania. Zaleciliśmy,

żeby senacka komisja do spraw etyki wszczęła dochodzenie w sprawie senatora Josepha
Duke'a  pod  zarzutem  przekroczenia  przez  niego  uprawnień  i  udziału  w  porwaniu,  który
jest  czynem  karalnym.  Senat  rozpatrzy  uchwalenie  wniosku  o  wotum  nieufności  wobec
senatora  Duke'a.  Zaleciliśmy  prezesowi  Narodowego  Instytutu  Zdrowia  rozwiązanie
Centrum Biologii Paranaturalnej na skutek stosowanej przez nie podejrzanej metodologii
i  nieetycznych  praktyk.  Projekty  badawcze  będą  kontynuowane  pod  innym
zwierzchnictwem  w  ramach  Narodowego  Instytutu  Alergii  i  Chorób  Zakaźnych  zgodnie  z
przepisami i wytycznymi Narodowego Instytutu Zdrowia. Komisja nie widzi powodu, żeby
omawiane  przypadłości,  skoro  rzeczywiście  zostały  uznane  za  efekt  choroby,  nie  były
poddane  dalszym  badaniom  pod  auspicjami  istniejącej  jednostki  badawczej.  Pozostaje
kwestią  otwartą,  czy  i  jakiego  rodzaju  zarzuty  zostaną  postawione  na  skutek
postępowania  Centrum  Biologii  Paranaturalnej,  zwłaszcza  w  świetle  wydarzeń,  które
doprowadziły  do  wczorajszej  transmisji  telewizyjnej,  z  którą  bez  wątpienia  wszyscy
jesteśmy zaznajomieni.

Wiadomo  mi,  że  Katherine  Norville  wniesie  sprawę  z  powództwa  cywilnego.  Wszelkie

decyzje  i  zalecenia  w  tym  względzie  nie  leżą  w  naszej  gestii.  Z  ulgą  pozostawiamy  je
sądowi.  Podsumowując,  komisja  jest  zdania,  że  osoby  cierpiące  na  choroby,  których
badaniem  zajmował  się  doktor  Paul  Flemming  i  jego  laboratorium,  od  lat  były  częścią
społeczeństwa amerykańskiego i nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia. Nie widzimy
przeciwwskazań,  żeby  tak  nie  miało  być  w  dalszym  ciągu.  Odwołujemy  się  do  rozsądku
wszystkich obywateli, aby nie popadali w histerię. Dziękuję.

To  było  wszystko.  Sprawa  została  zamknięta,  uporządkowana  od  strony  formalnej.

Teraz można było już o niej zapomnieć. Tego w końcu przecież chciałam, prawda? Co za
rozczarowanie.

Zaczął  się  wielki  odwrót,  senatorowie  porządkowali  papiery  i  zamykali  teczki,

dziennikarze zbierali swój sprzęt, ludzie tłoczyli się przy drzwiach.

Po  raz  pierwszy  Flemming  nie  zjawił  się  w  sali.  Nie  mogłam  go  winić;  miał  sporo  na

sumieniu.  Ale  nawet  gdyby  udało  mi  się  go  dopaść  i  z  nim  porozmawiać,  co  bym  mu
powiedziała:  „Ciężko  być  takim  dupkiem?"  Może  chciałam  na  niego  tylko  trochę

background image

powarczeć.

Może powinnam mu podziękować, że uratował mi życie.
Ukryłam się w kącie sali i wybrałam jego numer. Spodziewałam się, że odczekam z sześć

sygnałów, po czym włączy się poczta głosowa. Zamiast tego usłyszałam:

- Nie ma takiego numeru...
Wpatrzyłam  się  w  tłum  i  odszukałam  pracownicę  komisji,  która  przez  cały  tydzień

nadzorowała świadków.

Przecisnęłam się do niej jak najszybciej przez tłum i zatrzymałam ją, zanim wyszła z sali.

Miała  około  trzydziestki,  była  podekscytowana,  kiedy  zobaczyła,  że  zmierzam  w  jej
kierunku. Już myślałam, że się odwróci i ucieknie jak królik. Ostatecznie każdy z nas miał
instynkt samozachowawczy.

-  Dzień  dobry,  ma  pani  chwilę?  Mam  pytanie.  -  Starałam  się  brzmieć  łagodnie  i

niegroźnie.

Skinęła  głową  i  trochę  się  rozluźniła,  chociaż  nadal  przyciskała  do  siebie  swoją

dyplomatkę jak tarczę.

-  Nie  widziałam  doktora  Flemminga  -  powiedziałam.  -  Nie  wie  pani,  czy  miał  dziś  być?

Lub gdzie indziej można go znaleźć? - Może w więzieniu? Czy to zbyt śmiałe marzenie?

Spuściła  głowę  i  znów  się  spięła.  Obejrzała  się  przez  ramię,  jakby  sprawdzała,  czy  nikt

nie podsłuchuje.

- Miał być - zgodziła się. - Ale tuż przed rozpoczęciem sesji dostałam informację, że się

nie pojawi. Że ma inne sprawy.

- Dostała pani informację? Od kogo? Jakie to sprawy?
-  Pani  Norville,  lepiej  nie  pytać  o  pewne  rzeczy.  Flemming  jest  teraz  dla  pani

nieosiągalny. - Zgarbiła się i zaczęła szybko oddalać.

Teoria spiskowa?
-  Zaraz!  Czy  mam  w  związku  z  tym  myśleć,  że  został  wciągnięty  w  jakiś  mroczny,  tajny

projekt  i  że  nikt  go  już  nigdy  nie  zobaczy?  Czy  można  się  z  nim  skontaktować
telefoniczne? Mam dla niego pozew sądowy!

Nawet się nie obejrzała.
Senatorowie  zorganizowali  w  sali  obrad  konferencję  prasową.  Henderson  i  Dreschler

odpowiadali  na  pytania,  z  których  wiele  dotyczyło  Duke'a  i  jego  przyszłości  w  senacie.
Czytając  między  wierszami,  doszłam  do  wniosku,  że  nic  wielkiego  mu  się  nie  stanie.
Zostanie wniesiony wobec niego wniosek o wotum nieufności i to wszystko.

Dostanie klapsa. Liczyli, że inni poniosą karę za niego. Stockton i Flemming. Nie miałam

sił nawet się oburzać.

Potem  przyszła  kolej  na  mnie.  Po  wyjściu  senatorów  zgodziłam  się  stanąć  na  kilka

minut  na  podium,  głównie  dlatego,  że  Ben  mnie  przekonał,  że  lepiej  spotkać  się  ze
wszystkimi  dziennikarzami  naraz,  niż  narażać  się  na  ich  ciągłe  zaczepki.  Jeśli  teraz  coś
powiem, później będę mogła ich spławić.

Ben  miał  rację.  Musiałam  stanąć  na  wysokości  zadania,  bo  w  końcu  miałam  pewną

reputację. Musiałam ponieść tego konsekwencje.

Próbowałam  potraktować  to  jak  audycję  radiową.  Przede  mną  stał  mikrofon  i  to  było

coś,  co  znałam.  Gdybym  tylko  potrafiła  zapomnieć  o  światłach,  kamerach  i  rzędach

background image

twarzy, mogłabym udawać, że rozmawiam z moimi słuchaczami.

Zgodziłam  się,  żeby  to  Ben  wybierał  osoby  zadające  pytania.  Miałam  go  pod  ręką,

gdybym palnęła jakieś głupstwo.

Pierwsze pytanie zadał ubrany w golf mężczyzna w średnim wieku.
-  Ed  Freeman,  „New  York  Times".  Chodzą  słuchy,  że  była  pani  współorganizatorką

wczorajszej  transmisji.  Że  był  to  chwyt  marketingowy,  mający  zaskarbić  pani  sympatię  i
rozreklamować pani audycję. Co pani na to?

Opadła mi szczęka.
- Kto tak powiedział? „National Enquirer"? - Ben odchrząknął. No tak, lepiej zachować

powagę. – Panie Freeman, doskonale wiadomo, że mimo sukcesu mojej audycji nigdy nie
ujawniłam,  jak  wyglądam.  Nie  chciałam  być  rozpoznawana  na  ulicach  i  nic  się  w  tej
kwestii nie zmieniło. Zostałam zmuszona do udziału w tej transmisji.

-  Judy  Lerma,  „Herald".  Jakiej  wysokości  odszkodowania  będzie  się  pani  domagać  od

Duke'a i pozostałych?

Nawet się nad tym nie zastanawiałam.
- To jeszcze nie zostało ustalone. Zostawiam to mojemu adwokatowi.
- Pani Norville, kiedy i w jaki sposób zamieniła się pani w wilkołaka?
Chyba będę musiała w kółko opowiadać tę historię.
- Zdarzyło się to cztery lata temu. Byłam na pierwszym roku studiów i znalazłam się w

niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Zostałam zaatakowana i przeżyłam.

- Czy takie rzeczy zdarzają się często?
- Myślę, że łatwiej o napaść na ulicy w miasteczku w Kansas niż o atak wilkołaka.
Potem ktoś spytał:
- Słyszałem, że jedna ze stacji telewizyjnych zaproponowała pani program autorski. Czy

przyjmie pani tę ofertę?

Zamrugałam.  Spojrzałam  na  Bena.  Miał  na  tyle  taktu,  że  nie  wzruszył  ramionami  na

oczach kamer, ale jego mina była wystarczająco wymowna. O niczym nie wiedział.

- Pierwsze słyszę - powiedziałam.
- Czy chciałaby pani prowadzić program w telewizji? Mógłby to być kolejny krok w pani

karierze?

Dobre pytanie. Część mnie, ta otumaniona show-biznesem, podskakiwała z radości, ale

ta druga połowa w dalszym ciągu miała ochotę schować się do nory. Wilczyca była ciągle
przestraszona, ale na razie świetnie udawało jej się z tym kryć. Musiałam szybko się stąd
wydostać, zanim obie stracimy panowanie.

Uśmiechnęłam się dzielnie.
- Nie wiem. Chyba zrobię sobie na jakiś czas przerwę, żeby wszystko sobie przemyśleć.
Ben podszedł do mnie i złapał mnie za rękę.
- Nie mamy czasu na więcej pytań. Dziękujemy.
W  końcu  wymknęliśmy  się  tylnymi  drzwiami,  które  otworzył  nam  policjant.  Mogłam

znów odetchnąć.

 

background image

Epilog

 

Zostałam w Waszyngtonie na tyle długo, żeby porozmawiać z Emmą.
Trzeciej  nocy,  dwa  dni  po  transmisji,  tuż  po  zmierzchu  zjawiłam  się  w  domu  Alette.

Drzwi otworzył mi Tom.

Był ponury i zmęczony - nieogolony, z potarganymi włosami. Nie przypominał już tego

faceta w czerni, za którego go wcześniej brałam.

- Jak leci? - spytałam, kiedy wpuścił mnie do środka.
-  Bałagan.  Wszyscy  jesteśmy  zdruzgotani  śmiercią  Bradleya.  Emma  w  ogóle  się  nie

odzywa.  Ale  Alette  trzyma  nas  wszystkich  razem.  Jest  jak  kotwica.  Nie  wiem,  jak  ona  to
robi.

-  Tom?  Przyszła?  -  Odezwała  się  Alette  i  wyszła  szybkim  krokiem  z  salonu.  Miała  na

sobie jedwabną garsonkę, a włosy upięła w kok. Zupełnie nie było po niej widać traumy,
przez jaką przeszła. - Kitty, tak się cieszę, że jesteś.

Tom usunął się i zniknął w tylnej części domu, żeby zająć się jakimiś sprawami.
- Jak ona się czuje? - spytałam bez przywitania. Alette uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Myślę, że nic jej nie będzie. Koniec końców. Zaprowadziła mnie do salonu.
Stary  dywan  został  wyrzucony.  Nowy  był  niebieski.  Emma  siedziała  w  fotelu,  szczelnie

opatulona kocem.

Wpatrywała  się  pustym  wzrokiem  w  zasłony,  które  znów  zawieszono  w  oknach.  Miała

chorobliwie  bladą  skórę  i  przyklepane  włosy.  Pachniała  śmiercią,  ale  nie  rozkładem.  -
Wyczuwałam chłód, niezmienność, nieczułość.

Pachniała jak wampir.
Alette  zatrzymała  się  przy  drzwiach,  a  ja  przysunęłam  krzesło  do  Emmy.  Siadłam

pomiędzy nią a oknem, licząc, że na mnie spojrzy.

- Cześć - rzuciłam. Jej oczy się poruszyły. - Jak się czujesz? - To było głupie pytanie. Ale

co innego miałam powiedzieć. Miałam ochotę ją przeprosić.

-  Zimno  mi  -  szepnęła.  Głos  jej  się  załamał,  jakby  miała  się  rozpłakać,  ale  twarz  nadal

pozostawała bez wyrazu. Odrętwiała. Podciągnęła wyżej koc.

-  Czy  mogę  coś  dla  ciebie  zrobić?  -  Pamiętałam,  jak  to  jest  obudzić  się  i  przekonać,  że

świat pachnie inaczej, że ciało jest obce i już nie należy do ciebie.

Zamknęła oczy.
-  Mam  to  zrobić?  Mam  rozsunąć  zasłony,  kiedy  zacznie  świtać?  I  wpuścić  słońce  do

środka. Zabić się. Alette nie chce, żebym to zrobiła. Ale nie będzie mnie powstrzymywać.

- Nie rób tego - odparłam trochę za ostro. - Wszystko stało się wbrew twojej woli, nie

chciałaś  tego,  i  to  jest  okropne.  Ale  to  nie  koniec  świata.  Ciągle  jesteś  sobą.  Musisz  się
tego trzymać.

Zerknęła na mnie. Oczy jej błyszczały, a spojrzenie było zawzięte.
- Czuję się inaczej, jakbym miała w sobie jakąś pustkę. Jakbym nie miała już serca, a w

jego  miejsce  zjawiło  się  coś  innego.  Mam  wrażenie,  że  jestem  pijana.  Jeśli  się  na  to
otworzę... - Zaśmiała się z goryczą i zakryła sobie usta. - Boję się tego.

-  To  dobrze.  -  Próbowałam  ja  uspokoić.  -  Jeśli  się  tego  boisz,  nie  dasz  się  temu

background image

pochłonąć.

-  Ciągle  myślę  o  tym  wszystkim,  czego  nie  będę  już  mogła  robić.  -  Pokręciła  głową.  -

Nigdy  już  nie  będę  mogła  oglądać  słońca.  Nie  będę  mogła  się  opalać.  Nie  będę  mogła
skończyć studiów...

- Są studia wieczorowe - dodałam.
- Ale po co?
- Sama mi powiedz.
Jej wzrok zaczął nabierać ostrości. Czułam, że w końcu zaczyna mnie dostrzegać. Alette

miała rację - nic jej nie będzie. Nie chciała tak naprawdę rozsuwać zasłon.

-  Ciągle  jestem  sobą  -  stwierdziła.  Pokiwałam  głową.  Ściskała  kurczowo  koc,  pewnie

bardziej dla dodania sobie otuchy niż z zimna.

Wstałam.  Postanowiłam  zostawić  ją  w  spokoju.  Siedziała  skulona,  wpatrywała  się  w

oparcie fotela i wyglądała tak, jakby chciała zostać sama.

- Kitty? - powiedziała i podniosła nagle głowę. - Mogę do ciebie zadzwonić? To znaczy

do radia. Jeśli będę chciała pogadać.

Uśmiechnęłam się.
- Dam ci mój prywatny numer.
Alette  zaprowadziła  mnie  do  kuchni  na  herbatę.  Im-bryk  już  czekał.  Po  półmroku

panującym  w  salonie  kuchnia  wydawała  się  niemal  za  jasna.  Zbyt  rzeczywista,  zbyt
normalna.

Alette zaczęła mówić, jednocześnie nalewając herbatę. Tylko jedną filiżankę - sama nie

pijała herbaty. Ciekawiło mnie, czy jej tego brakowało.

- Nic nie mówi, ale ją też załamała śmierć Bradleya. Jak nas wszystkich. Tak się cieszę,

że Tom miał wtedy wolne.

Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła ich obydwu.
A  w  pewnym  sensie  całą  trójkę.  Emma  już  nigdy  nie  będzie  taka  sama.  Była  tak  pełna

życia, a teraz...

-  Ale  ciągle  ją  masz,  a  Leo  nie,  z  czego  bardzo  się  cieszę.  -  Nie  byłam  w  stanie  sobie

wyobrazić,  co  by  się  z  nią  stało,  gdyby  narzucił  jej  swoją  wolę.  A  właściwie  doskonale
wiedziałam, jak by się to skończyło.

- Tak - zgodziła się cicho Alette.
- Jedna rzecz nie daje mi spokoju. - Napiłam się herbaty. - Leo był tylko sługą. Nie byłby

w stanie wystąpić przeciwko tobie bez niczyjej pomocy. Wspomniał, że Flemming to tylko
pionek, że ktoś inny pociąga za sznurki.

Zastanawiałam się, czyje rozkazy tak naprawdę wypełniał Leo? Departamentu Obrony?
Alette zmarszczyła brwi i zacisnęła usta.
-  To  Flemming  był  wtyczką  w  wojsku.  Leo  potrzebował  Flemminga,  żeby  dostać

wsparcie  wojska.  Jeśli  działał  jeszcze  z  jakichś  innych  pobudek,  cel  był  zupełnie  inny.
Szkoda,  że  nie  wiem  nic  na  pewno.  Szkoda,  że  nie  mogę  ci  podać  żadnych  nazwisk.  Ale
odpowiedź  spowija  mrok.  Są  takie  opowieści,  które  wampiry  opowiadają  sobie  późno  w
nocy,  tuż  przed  świtem,  żeby  nastraszyć  innych.  Żeby  nastraszyć  samych  siebie.  Jeśli
wampiry  naprawdę  są  nieśmiertelne,  to  na  świecie  istnieją  bardzo  stare  istoty,  a  ich
motywy  działania  są  nam  zupełnie  obce.  Niektórzy  twierdzą,  że  nawet  mistrzowie

background image

wampirów  mają  swoich  mistrzów  i  że  nikt  nie  chciałby  ich  spotkać  na  własnej  drodze,
nawet za dnia. Ja siedziałam cicho, trzymałam siebie i swoich ludzi z dala od tych, którzy
dążyli do takich mocy.

Ludzie straszyli się opowieściami o wampirach. A więc co przerażało wampiry? Coś, na

co, miałam nadzieję, nigdy się nie natknę. Coś, co będzie mnie już stale prześladować w
myślach. Ręka z filiżanką zamarła mi w połowie drogi do ust.

- Czy te istoty są czymś w rodzaju Elijaha Smitha? -spytałam.
Tak jak się tego obawiałam, zaprzeczyła.
- Istoty pokroju Smitha, sidhe, pochodzą z zupełnie innego wymiaru, który rzadko kiedy

krzyżuje  się  z  naszym.  Zagrożenie  z  ich  strony  jest  sporadyczne.  A  to  zawsze  czaiło  się  w
mrokach naszego świata.

- Co? Co zawsze się tam czaiło?
- Zło.
To  było  zdecydowanie  zbyt  oczywiste.  Moja  wyobraźnia  otworzyła  się  na  zupełnie

nowe złowieszcze możliwości.

Nie  byłam  pewna,  czy  kiedykolwiek  zetknęłam  się  ze  złem:  z  szaleństwem,  chorobą,

ambicją, chaosem, arogancją, wściekłością, owszem. Ale ze złem?

- A ja już myślałam, że zaczynam wszystko rozumieć - mruknęłam.
Alette wyprostowała się i odezwała się beztrosko:
-  Jestem  pewna,  że  dzięki  porażce  Leo  i  Flemminga  nie  musimy  się  niepokoić  takim

rzeczami. Tak?

- Tak - szepnęłam. Pozostawało więc jeszcze tylko jedno. Zaczęłam niezręcznie: - Wiem,

że to osobiste pytanie i jeśli nie będziesz chciała odpowiedzieć, nie ma sprawy. Ale jak to
się stało? Jak zostałaś wampirzycą, chciałaś tego?

Uśmiechnęła się i spuściła z lekkim rozbawieniem wzrok.
-  Opowiem  ci  skróconą  wersję.  Byłam  zrozpaczona  i  biedna,  miałam  dwójkę  dzieci  i

żyłam  w  świecie,  w  którym  nędza  nikogo  nie  wzruszała.  Nadarzyła  się  okazja,  a  ja  z  niej
skorzystałam.  Poprzysięgłam  sobie,  że  nigdy  nie  porzucę  moich  dzieci,  jak  zrobił  to  ich
ojciec. Że nawet śmierć mnie z nimi nie rozdzieli.

Po chwili powiedziałam:
- I chyba ci się to udało.
- Nigdy tego nie żałowałam.
Alette  dowiodła,  że  świetnie  potrafi  przystosować  się  do  nowych  warunków.  Mijały

stulecia, a ona wciąż tu była ze swoim salonem, obrazami i dziećmi.

Zaczęłam się bawić filiżanką i spodkiem.
- Powinnam lecieć. Mam randkę.
- Z tym jaguarem, jak mniemam?
- Tak.
-  Zaczekaj  chwilę.  -  Zostawiła  mnie  z  moją  herbatą.  Kiedy  wróciła,  miała  ze  sobą  małe

pudełeczko. Podała mi je.

- Chcę, żebyś to wzięła.
Otworzyłam je i znalazłam w nim diamentową łezkę na złotym łańcuszku.
- Ależ Alette, nie powinnaś...

background image

- Będzie ci o mnie przypominać. Wpadaj czasem w odwiedziny.
Wzięła mnie za rękę, ucałowała w policzek i pożegnałyśmy się.
Wcześniej  tego  popołudnia  zjadłam  z  Benem  po  raz  ostatni  lunch  przyniesiony  przez

obsługę  hotelu.  Cormac  wyjechał  już  z  miasta,  bez  pożegnania.  Poczułam  ulgę  i  żal
jednocześnie.

Ben jak zwykle jadł i pracował, przerzucając papiery, odrywając się od nich tylko po to,

żeby otworzyć mi drzwi. Zamówił mi stek. Krwisty.

Usiadłam przy stole i skinęłam głową na jakąś teczkę.
- Co to?
- Federalna komisja łączności chce wszcząć dochodzenie w sprawie obrazy moralności.
- Co?
-  Najwyraźniej  gdzieś  pomiędzy  ubranym  człowiekiem  a  porośniętym  futrem  wilkiem

mignęłaś na antenie ogólnokrajowej telewizji nagą piersią. Wpłynęło do nich około tuzina
skarg.

-  Chyba  sobie  kpisz.  -  Obnażanie  się  przed  telewidzami  było  ostatnią  rzeczą,  o  jakiej

mogłam pomyśleć.

-  Nie.  Obejrzałem  nagranie  i  rzeczywiście  wszystko  widać.  Trzeba  tylko  dość  szybko

nacisnąć pauzę, żeby to wyłapać.

Spodobała  mi  się  wizja  tych  wszystkich  pruderyjnych  reakcjonistów,  którzy  musieli

nagrać program i usiąść z kciukiem zawieszonym nad pilotem w poszukiwaniu czegoś, na
co mogliby złożyć skargę. I to oni oskarżali mnie o obrazę moralności?

- Wiesz co, prześlij skargę Stocktonowi. Albo lepiej Duke'owi.
-  Już  to  zrobiłem.  Myślę,  że  łatwo  nam  będzie  odeprzeć  zarzuty  i  dowieść,  że  nie

ponosiłaś żadnej odpowiedzialności za program.

Dobrze powiedziane.
- Dostałam wiadomość od Stocktona. Nagrał mi się na komórkę w trakcie posiedzenia,

jakby  specjalnie  dzwonił  wtedy,  kiedy  wiedział,  że  na  pewno  będę  miała  wyłączony
telefon i że nie będzie musiał ze mną rozmawiać.

Obrzydliwie się podlizywał: „Kitty. Tu Roger. Słuchaj, wiem, że pewnie jestem ostatnią

osobą,  z  którą  masz  ochotę  gadać.  Pewnie  już  nigdy  się  do  mnie  nie  odezwiesz.  Ale
naprawdę  chciałbym,  żebyś  oddzwoniła.  Pytano,  czy  będzie  kontynuacja  programu.
Moglibyśmy  uzupełnić  film  z  zeszłej  nocy  o  komentarz.  To  mógłby  być  duży  krok  dla
każdego  z  nas,  w  kontekście  zawodowym.  Naprawdę  uważam,  że  masz  przyszłość  w
telewizji. Chcę być względem ciebie w porządku. Dzięki".

Co za natręt. Jeśli kiedykolwiek postanowię robić karierę w telewizji, to na pewno bez

jego pomocy.

- Myślisz, że możesz go pozwać?
-  A  tak  co  do  naszego  przyjaciela  Stocktona.  Cormac  pogrzebał  trochę  w  naszym

imieniu. Zerknij na to. – Ben podał mi ze swojego stosu szarą teczkę.

Otworzyłam  ją  i  zaczęłam  czytać.  Było  tam  z  pół  tuzina  oficjalnych  formularzy,

wypełnionych nazwiskami i datami oraz kilka policyjnych fotek przedstawiających jedną i
tę samą osobę, chudego dzieciaka o naćpanym spojrzeniu i potarganych włosach.

To był Roger Stockton. Młodszy, bardziej szalony Roger Stockton.

background image

- To raport z aresztowania - stwierdziłam zdumiona.
-  Pan  Stockton  opłacał  sobie  studia,  handlując  substancjami  halucynogennymi.  Nie

zwykłą  trawką,  ale  egzotykami:  opium,  pejotlem,  żabami  amazońskimi  i  tego  typu
rzeczami.  Wygląda  na  to,  że  lubił  eksperymentować,  szukał  jakiejś  mocy,  mówił,  że  to
wszystko element jakichś obrzędów religijnych, które odprawiał razem z kolegami. Wiesz,
jak to jest. Zarzuty były za słabe. Nigdy nie poszedł siedzieć. Niemniej to w dalszym ciągu
fascynująca lektura, nie sądzisz?

Gdyby  te  informacje  wyciekły,  Stockton  mógłby  się  pożegnać  ze  swoją  karierą.  Miałby

niezłe kłopoty.

- Zemsta czy szantaż? - spytałam.
- Szantaż? To niezgodne z prawem. Ale perswazja, założę się, że Stockton nie chciałby,

żeby takie rzeczy wyszły podczas procesu. Pójdzie na ugodę, on albo jego stacja.

Intrygi.  Gierki,  żeby  dostać,  co  chcemy.  Czy  nie  dało  się  tego  jakoś  uniknąć?  Nie

mogliśmy się po prostu dogadać?

- To się nigdy nie skończy, prawda?
- Masz zapewnione miejsce w amerykańskiej popkulturze. Skończysz w jednym z pytań

w teleturnieju, zdajesz sobie z tego sprawę?

Jęknęłam. Ben zachichotał.
- Jasne, nie krępuj się, nabijaj się. Dla ciebie to tylko pewność stałych zleceń.
Wyprostował  się  na  krześle,  porzucając  na  chwilę  swoje  papiery.  Uśmiechnął  się  z

lekkim rozbawieniem.

- Wiem już, co Cormac w tobie widzi.
- Co? Cel?
- O nie. Zupełnie stracił dla ciebie głowę.
- Ze co? - Ciągłe zawoalowane pogróżki oznaczają, że traci się dla kogoś głowę? Może u

ośmiolatków. Ale z drugiej strony tyle razy mi pomagał. Ech...

- Ale to prawda. Znamy się od dziecka.
- Od dziecka? Naprawdę? Jak to?
- Jesteśmy kuzynami. Pewnie nawet nie powinienem ci tego mówić...
Kuzyni? Nie mógł teraz urwać.
- Nie, proszę. Powiedz. Co Cormac we mnie widzi?
- Jesteś twarda. Twarda i marudna jednocześnie. To dość urocze.
Nie wiedziałam, czy robi sobie ze mnie jaja, czy nie. Czas zmienić temat.
- A więc znasz Cormaca od zawsze. Zawsze taki był?
- Jaki?
- Bezwzględny. Ponury.
-  Nie,  chyba  nie.  Ale  trzeba  by  się  cofnąć  głęboko  w  przeszłość,  żeby  zobaczyć,  że  był

inny. Dość wcześnie stracił obydwoje rodziców. Chyba ma prawo być taki.

Nawet zwykłe „Przykro mi" zabrzmiało teraz beznadziejnie.
-  Powiedziałeś  mi  kiedyś,  że  Cormac  lubi  sprawdzać,  jak  blisko  krawędzi  może  stanąć,

żeby nie spaść. A ty? Czemu polujesz na wampiry?

Wzruszył ramionami.
- Na nikogo nie poluję, naprawdę. Troszczę się tylko o przyjaciół. To wszystko.

background image

Czyli dobrze go mieć przy sobie - o cóż więcej prosić? Coś takiego plus uczciwy prawnik,

dwa w jednym.

- Kiedy wracasz do Denver?
-  Jak  złożę  pozwy.  Chociaż  może  do  tego  nie  dojdzie.  Dostałem  wiadomość  zarówno  z

gabinetu  Duke'a,  jak  i  z  Narodowego  Instytutu  Zdrowia,  że  chcą  iść  na  ugodę.  Duke  nie
będzie chciał, ale ponieważ we wszystko zamieszana jest senacka komisja do spraw etyki,
może zmieni zdanie. Pozostaje jeszcze kwestia zarzutów o popełnienie przestępstwa, ale
to nie powinno zająć dużo czasu.

-  Dzięki  za  wszystko.  Wiesz,  że  nie  chodzi  mi  nawet  o  pieniądze.  Zależy  mi  na  małej,

staromodnej zemście.

-  To  najprzyjemniejsza  część  -  powiedział  i  uśmiechnął  się  tym  swoim  drapieżnym

uśmiechem, który sprawiał, że cieszyłam się, że mam go po swojej stronie.

Luis miał na wieczór bilety na koncert symfoniczny w Centrum Sztuki imienia Johna F.

Kennedy'ego.  To  był  świetny  pomysł  na  mój  ostatni  wieczór  w  mieście.  Spotkaliśmy  się
pod Półksiężycem.

Miałam  na  sobie  ciemnoszarą  spódnicę  i  żakiet,  a  do  tego  białą  haleczkę.  Skromnie,

póki  nie  założyłam  na  siebie  diamentowego  wisiorka  od  Alette.  Z  wisiorkiem  całość  była
strasznie  dojrzała.  A  nawet  wyrafinowana.  Coś  takiego  mogłaby  włożyć  na  siebie  Alette.
Nie czułam się sobą.

Ahmed  spotkał  się  ze  mną  przy  drzwiach.  Na  początku  nie  odezwał  się  ani  słowem,

tylko mocno mnie przytulił.

Myślałam,  że  mnie  udusi.  Nie  miałam  jak  odwzajemnić  uścisku,  więc  nachyliłam  się

tylko i wciągnęłam głęboko zapach dymu, wina i dzikości. Zapach przypominający watahę.

-  Przyjedziesz  w  odwiedziny,  prawda?  -  Trzymał  mnie  w  ramionach.  Pokiwałam

stanowczo głową. Wyglądało na to, że kiedyś wrócę do Waszyngtonu. Jack pomachał do
mnie zza baru.

Wyczułam,  że  Luis  wszedł  do  środka  przez  drzwi  znajdujące  się  za  moimi  plecami.  Nie

miałam nawet czasu się odwrócić. Podszedł jak kot i wyciągnął do mnie ręce.

Złapał  mnie  i  pocałował  w  kark.  Ogień,  ciepło,  szczęście  -  wszystko  to  było  w  jego

dotyku. W końcu wilczyca pozbyła się strachu. Do jej nory wpadło trochę światła. Miałam
ochotę biegać - tym razem z radości, nie ze strachu.

- Gotowa?
Prawie  spytałam,  czy  nie  możemy  darować  sobie  koncertu.  Ale  kiwnęłam  potakująco

głową.

Cieszyłam  się,  że  uda  mi  się  zobaczyć  centrum.  To  miejsce  było  tak  piękne,  tak

wzniosłe.  Wchodziło  się  do  wysokiej  na  cztery  piętra  sali  z  marmurowymi  ścianami,
czerwoną wykładziną i flagami zwisającymi z sufitu.

Chciało mi się płakać. Czułam, że powinnam mieć na sobie długa suknię balową, a nie

garsonkę. Ludzie gapili się na mnie. A właściwie na nas. Osoby, które w sali koncertowej
miały miejsca obok mnie, przesiadły się. Wszyscy pewnie oglądali wiadomości. Zgarbiłam
się.  Podkuliłabym  pod  siebie  ogon,  gdybym  go  miała.  I  wyszłabym,  gdyby  Luis  mi  na  to
pozwolił. Ale on na szczęście ani drgnął. Minął ich wszystkich, trzymając mnie pod ramię,
wyprostowany, z wysoko uniesioną głową. Jak jaguar kroczący przez dżunglę.

background image

Wbiłam wzrok w jego ramię, nachyliłam się i spytałam:
- Jak ty to znosisz? To, jak na nas patrzą?
- Wiem, że mógłbym rozerwać ich na strzępy, ale tego nie robię - odparł.
Podczas  antraktu  staliśmy  w  foyer.  Patrzyłam  z  góry  na  hol,  na  sięgające  sufitu  lustra,

na  okna  otulone  miękkimi  zasłonami,  na  tysiące  migocących  światełek  w  kandelabrach,
na ogromne popiersie Kennedy'ego spoglądające na to, czego stał się inspiracją.

Minęła  nas  jakaś  para.  Kobieta,  młoda  i  elegancka,  ubrana  w  niebieską  sukienkę

koktajlową, otarła się o mnie.

Złapała  mnie  za  rękę,  którą  trzymałam  luźno,  i  ścisnęła  ją  na  chwilę.  Zaraz  potem  się

oddaliła. Nawet na mnie nie spojrzała.

Pachniała jak wilczyca. Patrzyłam za nią, aż Luis mnie pociągnął.
Po  koncercie  wyszliśmy  na  taras  na  dachu.  Na  południowym  wschodzie  widać  było

pomniki  Waszyngtona,  Jeffersona  i  Lincolna,  jasno  oświetlone  i  lśniące  jak  latarnie
morskie. Wielcy ludzie i ich pomniki. Nie byli idealni.

Popełniali błędy. Ale zmienili świat. Byli idealistami.
Luis objął mnie od tyłu i pocałował w czubek głowy.
- Dziękuję - westchnęłam przytłumionym głosem. -Ze mi to pokazałeś.
- Jeśli będziesz kiedykolwiek chciała się wyrwać, zrobić sobie wakacje, zadzwoń. Pokażę

ci Rio de Janeiro.

- Umowa stoi. Może teraz?
- A zamierzasz?
-  Zrobić  sobie  wolne?  Nie  wiem.  Może  napiszę  książkę.  -  Wyobraziłam  sobie,  jak

wracam do audycji, do radiostacji. Siadam przed mikrofonem, otwieram usta i nie wiem,
co powiedzieć.

Przypomniało  mi  się  pewne  miejsce,  małe  miasteczko,  w  którym  spędziłam  dwa

tygodnie  wakacji  podczas  studiów.  Mogłabym  tam  wynająć  domek,  pofilozofować,
pobiegać po lesie.

I postarać się przypomnieć sobie, jak to jest być idealistką.
 

background image

Kitty i demoniczny zespół

 

Witam po przerwie, drodzy słuchacze. Tych, którzy dopiero do nas dołączyli, informuję,

że nazywam się Kitty Norville, a słuchacie Nocnej Godziny. Właśnie otrzymałam telefon od
moich dzisiejszych gości, zespołu Plaga Szarańczy, że niestety utknęli w korku i spóźnią się
jakieś  dziesięć  minut.  Czekając  na  nich,  odbiorę  więc  jeszcze  kilka  telefonów.  Temat
dzisiejszego wieczoru: muzyka i nadnaturalni.

W  XIX  wieku  krążyła  plotka,  że  wielki  skrzypek  Paganini  w  zamian  za  niezwykłe

zdolności  muzyczne  zaprzedał  duszę  diabłu.  Mówi  się,  że  wielu  artystów  czerpie
inspirację  od  swoich  muz.  I  że  muzyka  łagodzi  obyczaje.  Na  czym  właściwie  polega
mistyczna  natura  muzyki?  Czy  wszystkie  te  opowieści  to  tylko  metafory,  czy  może  nasze
muzyczne impulsy mają jakiś nadprzyrodzony wymiar? Czekam na wasze telefony. Eddy z
Baltimore, jesteś na antenie.

- Cześć, Kitty! Dzięki za to, że się ze mną połączyłaś.
- Nie ma za co, Eddy. Co masz nam do powiedzenia?
-  Chcę  zaprzedać  swoją  duszę  diabłu.  Gdybym  miał  taką  możliwość,  zrobiłbym  to  bez

zastanowienia. Grać na gitarze jak Hendrk! O rany. Zrobiłbym wszystko, żeby tak grać!

- To może zacznij ćwiczyć?
-  To  nie  wystarczy.  Ćwiczę  od  lat.  I  jedyne,  co  potrafię  po  takim  czasie,  to  zagrać

Stairway to Heaven. Co takiego miał w sobie Hendrix? To nienaturalne.

- Myślisz, że Hendrix zaprzedał swoją duszę diabłu?
- Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. A więc, Kitty, masz pomysł, jak to zrobić?
- Co? Zaprzedać duszę diabłu? Jesteś pewien, że to taki dobry pomysł?
- A czemu nie? Dusza i tak nie jest mi do niczego potrzebna.
O rany, coś mi chyba umknęło.
-  Już  i  tak  jestem  oskarżana  przez  religijną  prawicę,  że  skazuję  ludzkie  dusze  na

potępienie. Chyba nie powinnam dolewać oliwy do ognia. Ale odpowiedź brzmi: nie, nie
mam pojęcia, co zrobić, żeby zaprzedać duszę diabłu. Przykro mi. Następny telefon. Witaj,
Rebecco.

- Cześć, Kitty. - Kobieta mówiła niskim, zdesperowanym głosem.
- Cześć. Masz pytanie czy historię?
-  Chyba  pytanie.  Wiesz  jak  to  jest,  kiedy  jakaś  piosenka  zapadnie  ci  w  pamięć  i

doprowadza cię do szaleństwa, i bez względu na to, jak bardzo starasz się myśleć o czymś
innym,  nie  możesz  przestać  odtwarzać  jej  w  głowie?  Właśnie  utkwiła  mi  Muskrat  Love.
Nęka  mnie  od  wielu  dni.  I...  doprowadza  do  szaleństwa.  –  Jej  głos  przybrał  złowieszczy
ton. Nie zdziwiłabym się, gdyby mi powiedziała, że trzyma w ręce nóż rzeźnicki.

Próbowałam okazać maksimum współczucia.
- Wersja Captain and Tennille, jak przypuszczam? Zawahała się chwilę.
- To znaczy, że jest jakaś inna?
-  Mniejsza  z  tym.  To  tak  zwane  swędzenie  mózgu  -odparłam.  -  Możesz  mi  wierzyć  lub

nie, ale naukowcy badali to zjawisko. Kiedy nie zajmowali się akurat szukaniem lekarstwa
na raka. Statystycznie rzecz biorąc, częściej dotyczy ono kobiet niż mężczyzn, a zwłaszcza

background image

osób o lekko neurotycznych skłonnościach. - O które podejrzewałam Rebeccę.

- A więc to nie żadne... opętanie przez diabła.
- W przypadku Muskrat Love nie jestem tego do końca pewna.
- Jak się tego pozbyć?
-  A  próbowałaś  posłuchać  piosenki?  Czasem,  jak  wysłucha  się  jej  w  całości,  wypada  z

głowy.

- Próbowałam. Pięć razy z rzędu.
Hm, moim zdaniem w tym właśnie tkwił problem.
- To może spróbuj z innym utworem, ale zupełnie innym, na przykład coś Ministry?
- Czy to uciszy hordę demonów? A więc jest już ich cała horda?
-  Nie  mogę  tego  zagwarantować.  Ale  poważnie,  posłuchaj  innej  piosenki,  postaraj  się,

żeby  coś  innego  zapadło  ci  w  pamięć.  Nie  jest  to  rozwiązanie  idealne,  ale  w  przypadku
niektórych utworów to i tak coś.

- Co mi polecasz?
- Think I Love You Partridge Family.
Zamilkła na chwilę, po czym jęknęła:
- Aha. O... Boże, nie! Sukces.
- Poskutkowało? - spytałam lekko.
- Tak, ale... jesteś pewna, że to nie gorsze od Muskrat Love?
- Sama powiedz.
- Aleja... nie wiem!
-  Dobrze,  to  ty  się  zastanów,  a  ja  odbiorę  kolejny  telefon.  Halo,  Ellen.  O  czym  byś

chciała porozmawiać?

- Cześć, Kitty. Znasz mit o Orfeuszu?
- Orfeusz. Śpiewak z mitologii greckiej, który udał się do Hadesu, a jego muzyka była tak

urzekająca, że przekonał boga świata podziemnego, żeby uwolnił duszę jego zmarłej żony.
Usłyszał, że może ją zabrać na ziemię, ale jeśli obejrzy się za siebie, żeby sprawdzić, czy za
nim  idzie,  straci  ją  na  zawsze.  Oczywiście  się  obejrzał.  To  opowieść  o  sile  muzyki,  ale
jednocześnie o zaufaniu.

-  Tak  -  zgodziła  się,  a  ja  wyczułam  w  jej  głosie  smutek  i  niepewność.  -  Kitty,  zawsze

mówisz,  że  mity  i  legendy  mają  swoje  źródło  w  rzeczywistości.  Że  czasem  opowieści  są
prawdziwe, a przynajmniej częściowo. Czy myślisz... czy myślisz, że tak kiedyś rzeczywiście
się  stało?  Że  muzyka,  lub  cokolwiek  innego,  jest  tak  potężna,  że  może  przywrócić
umarłych do życia?

Czasem  zdumiewało  mnie,  jak  silne  emocje  można  było  wyrazić  samym  tylko  głosem.

Ludzki głos to najbardziej ekspresyjny instrument muzyczny.

Zamknęłam  oczy,  żeby  zebrać  się  na  odwagę  i  zadać  pytanie,  które  musiałam  zadać.

Gdyby nie chciała o tym mówić, nie dzwoniłaby.

- Kogo straciłaś, Ellen?
-  Męża  -  odparła,  a  głos  jej  drgnął.  Zamilkła  na  chwilę.  Całkowicie.  -  Osiem  miesięcy

temu. Zmarł na raka. Byliśmy małżeństwem tylko przez trzy lata. Wiem, że nic mi go nie
wróci, ale... jestem muzykiem. Gram zawodowo na flecie, w orkiestrze. Na pewno nie tak
dobrze  jak  Orfeusz...  ale  tak  się  zastanawiam.  Muzyka  wystarczyła,  żeby  nas  połączyć.

background image

Może  mogłaby  mi  go  przywrócić.  Gdybym  miała  szansę,  gdybym  wiedziała,  że  mogę,
spróbowałabym.

Przejechałam dłonią po twarzy i zatkałam sobie nos, żeby powstrzymać łzy. Czasem tak

miałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wszystko, co powiem, będzie nie na miejscu.

-  Nie  wszystkie  historie  są  prawdziwe.  Chyba  wiele  to  po  prostu  życzenia.  W  micie  o

Orfeuszu muzyka zyskuje ogromną moc. Dzięki niej można przywrócić ukochaną osobę do
życia. Ellen, wiem, że to zabrzmi banalnie, ale jestem pewna, że jakaś jego część, że część
jego duszy, zjawia się za każdym razem, kiedy grasz.

- Ja, ja też tak myślę. Ale czasem to nie wystarcza. Gdybym to była ja, nie obejrzałabym

się za siebie.

- Wiem.
W  zupełnie  nieodpowiednim  momencie  drzwi  do  studia  otworzyły  się  i  do  środka

wpadł hałas z zewnątrz. Dźwiękowiec w reżyserce zamachał gwałtownie rękami i wybiegł,
usiłując temu zapobiec.

Spróbowałam się otrząsnąć.
-  Ellen,  dziękuję  za  telefon  i  za  twoją  historię.  Wiem,  że  nie  będę  odosobniona,

wyrażając  ci  swoje  współczucie  i  wsparcie.  A  teraz  krótka  przerwa  na  nasz  dżingiel.  -
Rozłączyłam się z Ellen i odwróciłam do drzwi.

No  i  zjawili  się,  wcisnęli  do  studia  razem  ze  swoimi  instrumentami.  Rozpoznałam

wokalistę  z  fotek  zespołu:  chudego  punka,  dwudziestodwulatka,  ubranego  w  obcięte
dżinsy, obszarpaną, przydużą koszulkę i glany.

Zerwałam się z krzesła, żeby go przywitać.
- Rudy? Cześć.
Od  pierwszych  kilku  minut  zależała  reszta  wieczoru.  Czy  był  to  nadęty,  egocentryczny

typ,  który  ledwie  raczył  się  odezwać  do  zwykłych  śmiertelników,  czy  może  zwykły  facet,
który akurat śpiewa w zespole?

Uśmiechnął się do mnie.
- Ty jesteś Kitty? Cześć! - Był przyjacielski i wyluzowany, co kłóciło się z jego punkowym

wizerunkiem.  Przypominał  bardziej  surfingowca  niż  buntownika.  Rozluźniłam  się;
wszystko pójdzie dobrze. - Pozwól, że ci wszystkich przedstawię. To Bucky, gra na perkusji,
Len to nasz gitarzysta. A to Tim, basista.

Tim odstawał od reszty. Pozostali wyglądali jak członkowie zespołu: Len miał na czaszce

wygolone  błyskawice,  Bucky  -  ręce  w  tatuażach.  Tim  natomiast  był  ubrany  w  rozpinany
sweter, jakby przeniósł się w czasie z lat pięćdziesiątych.

Zamyśliłam się chwilę, po czym powiedziałam:
- A więc to on jest opętany przez demona?
- No! - potwierdził z dumą Rudy. - Nie wiem, jak to możliwe, ale tak właśnie jest.
Tim zerknął na nas, podłączając jednocześnie bas do wzmacniacza. Miał cały czas taką

samą minę. Wyglądał zwyczajnie.

Ukryłam swój sceptycyzm.
-  Rudy,  zamienimy  kilka  słów  na  antenie,  podczas  gdy  inni  będą  się  rozstawiać?  A

potem bardzo bym chciała, żebyście coś zagrali.

- Po to tu jesteśmy!

background image

Zaprowadziłam  go  do  mikrofonu.  W  samą  porę,  bo  realizator  pokazywał  już,  że  czas

wracać do audycji. Odliczył na palcach: cztery, trzy, dwa...

- Witajcie po przerwie, wierni słuchacze. Moim gościem jest zespół z Los Angeles, Plaga

Szarańczy. Właśnie wydali swój trzeci album, a ich singiel Pod tępym nożem bije  rekordy
popularności.  W  przyszłym  miesiącu  ruszają  w  swoją  pierwszą  trasę  koncertową.  Jest  z
nami wokalista grupy, Rudy Jones. Witaj w programie, Rudy. Dzięki za przybycie.

- Żartujesz? To naprawdę ekstra! Jesteśmy twoimi fanami.
- To strasznie miłe. Dzięki. - Facet wiedział, jak podbić serce kobiety. Uśmiechnęłam się

do niego promiennie. - Moje pierwsze pytanie: nazwa grupy, Plaga Szarańczy, odwołanie
do wydarzenia biblijnego z Księgi Wyjścia.

Zastanawiałam się, dlaczego wybraliście taką nazwę i co chcieliście przez to powiedzieć.
- Pomyśleliśmy sobie tylko, że fajnie brzmi - odparł śmiertelnie poważnie Rudy.
Popatrzyłam na niego z nadzieją.
- I nie ma żadnego związku z klęską spadającą na świat ani z gniewem Bożym?
Pokręcił głową.
- Plaga szarańczy to pewnie coś jak rój. A my jesteśmy jak rój. - Zastanowił się chwilę. -

Chcemy,  żeby  na  świecie  zaroiło  się  od  naszych  piosenek,  chcemy  powalić  ludzi  naszą
muzyką.

- Pochłonąć ich całkowicie, aż nic nie zostanie?
- Właśnie!
-  A  co  do  waszego  basisty,  Tima  Kane'a.  Chodzą  plotki,  że  został  opętany  przez

demona. Możesz mi powiedzieć, jak to się stało?

-  To  bardzo  dziwne.  Byliśmy  w  garażu  mamy  Bucky'ego,  tak  zaczynaliśmy.

Najprawdziwszy zespół garażowy. A więc mieliśmy tam próby, tyle że właściwie cały czas
się kłóciliśmy. Na początku bardzo dużo. Bucky dopytywał się, czemu nie chcemy w ogóle
grać  jego  piosenek,  Len  uważał,  że  to  on  powinien  stać  z  przodu,  kłóciliśmy  się,  kto  jest
bardziej  oldskulowy,  Sid  Vicious  czy  Joe  Strummer.  I  w  samym  środku  jakiejś  kłótni  Tim
dostał nagle ataku. Aż mu piana poszła z ust! Zaczął mówić, a jego głos się zmienił. Zrobił
się niski, brzmiał z takim jakby pogłosem. I mówi: „Przestańcie się kłócić". No i co zrobić w
takiej  sytuacji?  Zamilkliśmy.  A  potem  dodał,  ale  to  nie  był  już  Tim,  tylko  ten  demon,  że
jeśli  chcemy  być  dobrym  zespołem,  jeśli  naprawdę  chcemy  spełnić  swoje  marzenia,
musimy robić to, co nam mówi.

Zafascynowana spytałam:
- Ale to nie było nic w rodzaju zaprzedania duszy diabłu? Ten demon udzielał wam tych

wszystkich porad za darmo?

- Zupełnie za darmo! Ekstra, nie?
- No ekstra - przyznałam. - A potem co się stało?
-  Demon  powiedział  nam,  że  nazywa  się  Morgantix,  że  jest  z  innego  wymiaru  i  że

zawsze  chciał  grać  w  zespole.  Więc  wybrał  sobie  nas,  a  na  Tima  zdecydował  się  chyba
dlatego,  że  jest  taki  cichy.  To  znaczy  Tim  od  początku  był  świetnym  basistą.  Ale  odkąd
pojawił  się  Morgantix,  zespół  nabrał  kształtów.  Zrobiło  się  ekstra.  I  myślę,  że  póki
Morgantix dobrze się bawi, będzie nam pomagać.

- Wow - rzuciłam. - To naprawdę krzepiące. Zerknęłam na Tima, który stał samotnie na

background image

miniscenie, z basem przerzuconym przez ramię, i przebiegał palcami po strunach. Był taki
niepozorny.  Nie  obejrzałabym  się  za  nim  na  ulicy.  Nie  pachniał,  jakby  był  opętany  przez
demona. Nie, żebym wiedziała, jak pachnie ktoś opętany.

Oczywiście  każdy,  kto  ubierał  się  jak  uczniak  z  lat  pięćdziesiątych,  musiał  być  opętany

przez coś nadprzyrodzonego.

Ale z drugiej strony grał w zespole.
Tim zobaczył, że na niego patrzę, i uśmiechnął się chytrze. Nie do końca demonicznie,

ale...

- Myślisz, że moglibyśmy zamienić parę słów z Mor-gantixem? Chciałabym usłyszeć, co

ma do powiedzenia.

Rudy spojrzał na Tima.
- Co ty na to?
Tim pokręcił powoli głową. Głębokim, zachrypniętym głosem rzekł:
- Morgantix gra, a nie gada.
-  A  ty,  Tim?  -  spytałam  go.  -  Moglibyśmy  porozmawiać  chwilę  o  tym,  jak  to  jest  być

opętanym przez demona o inklinacjach muzycznych?

Tim spiorunował mnie tylko wzrokiem. No dobrze już, dobrze.
-  Jest  dość  nieprzewidywalny  -  łagodził  Rudy.  -  Raz  jest,  raz  go  nie  ma.  Kiedy

rozmawiamy z Timem, nigdy nie wiemy, kto akurat rządzi.

Musiałam  przyznać,  że  byłam  zdumiona.  Możliwości  były  intrygujące.  Tim  na  pewno

miał  coś  w  sobie.  Ale  czy  było  to  typowe,  nieprzystępne  zachowanie  artysty,  czy  coś
nadprzyrodzonego?

-  Muszę  przyznać,  że  jestem  odrobinę  sceptyczna,  Rudy.  Gdzie  dowody?  Czy  poza

głosem macie jakieś niezbite dowody na istnienie Morganthca? - Ale z drugiej strony, kto
by wymyślił takie imię jak Morgantix? Punkt dla nich.

- Uwierz, Kitty, nasz zespół nie zaszedłby tak daleko bez pomocy istoty z innego świata.
Musiałam uwierzyć Rudy'emu na słowo.
-  A  teraz  proszę  o  telefony.  Macie  do  Rudy'ego  jakieś  pytania?  Znacie  numer.  Paula  z

Austin, jesteś na antenie.

- O Boże, cześć! Rudy, jestem waszą wielką fanką, nie masz pojęcia...
Kolejnych  dziesięć  minut  upłynęło  w  tym  mniej  więcej  duchu.  Plaga  Szarańczy  miała

najwyraźniej  w  całym  kraju  mnóstwo  rozwrzeszczanych  nastoletnich  fanek,  które  zaczęły
dzwonić, wszystkie naraz. Rudy był pod wrażeniem i z każdą zamienił parę słów.

Do  końca  programu  zostało  jeszcze  piętnaście  minut,  więc  przerwałam  tę  miłą

telefoniczna pogawędkę.

- Rudy? Może coś dla nas zagracie? W oczach pojawił mu się błysk.
-  Jasne!  Super!  -  Jak  na  punka  był  zbyt  entuzjastyczny.  Zwrócił  się  do  pozostałych

członków zespołu, którzy siedzieli ze swoimi instrumentami. - Hej, chłopaki, co gramy?

- Moglibyśmy zagrać, no wiesz, tamto. To z bum, bum, bum - wtrącił się Bucky.
Len pokiwał szybko głową.
- Tak, nową wersję.
-  No  nie  wiem  -  droczył  się  Rudy,  wydymając  z  namysłem  wargi.  -  Nie  graliśmy  tego

nigdy na żywo. A co z tym, co ma w środku taki fajny rytm?

background image

- No można by - stwierdził Bucky. - A co z tamtym?
- Tamto też jest okej - zgodził się Rudy.
Nie miałam pojęcia, o czym oni rozmawiają. Wpatrywałam się w nich jak urzeczona.
Nagle Tim odezwał się swoim ostrym, demonicznym głosem.
- Zagrajcie to szybkie.
Rudy ożywił się i zrobił wielkie oczy.
- No jasne! To szybkie!
Bucky  siadł  przy  perkusji,  Len  stanął  z  gitarą,  a  Rudy  doskoczył  do  mikrofonu.  Tim

przyglądał się im ze spokojem.

Wszystko  to  było  słychać  przez  mikrofony  w  studiu.  Miałam  ochotę  przerywać  tę

rewelacyjną wymianę zdań, ale muzycy skupili się już na instrumentach.

Nachyliłam się do mikrofonu.
-  No  dobra,  drodzy  słuchacze,  wygląda  na  to,  że  Plaga  Szarańczy  zaraz  nam  coś  zagra.

Nie mam pojęcia, co to będzie za kawałek, ale oni nazywają go „to szybkie". Przyznam, że
jestem zaintrygowana.

Rudy zawołał:
- Gotowa, Kitty? Jak nigdy.
- Dawajcie!
Perkusista  wystukał  rytm  i  cały  zespół  ruszył  pełną  parą.  W  pół  sekundy  rozpędzili  się

od  zera  do  zawrotnego  tempa.  No  tak,  „to  szybkie".  Mimo  to  ich  muzyka  była  dziwnie
urzekająca.  Len  nachylał  się  nad  gitarą,  stał  na  rozstawionych  nogach  i  machał  głową  w
takt  muzyki;  wyglądał,  jakby  smagał  batem.  Bucky  zachowywał  się  tak  samo,  jego  długie
włosy  fruwały  dokoła,  a  cała  perkusja  aż  się  trzęsła.  Rudy  złapał  dwoma  rękami  stojak,
przycisnął twarz do mikrofonu i darł się.

Tim  trzymał  rytm,  a  jego  palce  tańczyły  na  progach  gitary,  wydobywając  basowy

pomruk. On sam był jednak spokojny, w pełni skupiony, jak oko trąby powietrznej.

Nie powiem, żeby zrozumiała cokolwiek z tekstu piosenki, nie można też tu było mówić

o  żadnej  konkretnej  melodii.  Rytm  przypominał  huk  ulewy  walącej  o  blaszany  dach.  To
sprawiało,  że  Plaga  Szarańczy  znajdowała  się  na  szczycie  długiej  listy  antymuzycznych
muzyków.  Zwał  jak  zwał,  fani  ich  uwielbiali.  Telefony  w  studiu  urywały  się,  a  słuchacze
prosili o więcej.

Zespół  zagrał  jeszcze  dwie  piosenki,  odebraliśmy  jeszcze  kilka  telefonów  od

rozgorączkowanych  fanów  i  audycja  dobiegła  końca.  Było  mi  niemal  przykro,  że  nie
mieliśmy więcej czasu. To było coś.

Rudy i pozostali też najwyraźniej świetnie się bawili. Po dżinglu na zakończenie Bucky i

Len  pożegnali  się  ze  mną  żywiołowo.  Rudy  uściskał  mnie,  jakbyśmy  byli  rodzeństwem,
które odnalazło się po latach. Obiecał, że kiedyś to powtórzymy. Czułam, że audycja była
naprawdę udana. Nie miało znaczenia, że demon Morgantix nie zgodził się porozmawiać
ze  mną  za  pośrednictwem  ciała  Tima,  w  którym  zamieszkiwał.  Choć  nie  ukrywam,  że  z
chęcią bym przeprowadziła pierwszy radiowy wywiad z demonem.

Tim ociągał się z wyjściem ze studia, czekając, aż Rudy i reszta znajdą się na korytarzu i

zostawią nas samych.

Miał  w  sobie  jakiś  wyrachowany  spokój.  Nic  nie  mogłam  na  to  poradzić,  zaczęłam  się

background image

denerwować. Serce mi waliło i kątem oka szukałam wyjścia.

-  Mogę  ci  coś  powiedzieć?  -  spytał  swoim  zwykłym  głosem,  niepozornym  i

niedemonicznym. Morgantix opuścił już budynek...

- Pewnie.
Spuścił na moment wzrok na podłogę z chytrą miną, jakby chciał opowiedzieć kawał.
- Wydajesz się super, a ja muszę to komuś powiedzieć. Potrafisz dochować tajemnicy?
-  Jasne.  -  Na  takie  pytanie  zawsze  odpowiada  się  twierdząco.  W  ten  sposób

dowiadywałam się najlepszych rzeczy.

- No dobra. A więc tak naprawdę nie jestem opętany przez demona Morgantixa - rzucił.
W pewnym sensie byłam jednocześnie zdziwiona i nie.
- A w ogóle jesteś opętany przez jakiegokolwiek demona?
- Nie. - Pokręcił głową i się uśmiechnął. Byłam niemal zawiedziona.
- Mógłbyś powiedzieć cokolwiek, a ja i tak musiałabym ci uwierzyć. Nie jestem w stanie

stwierdzić, czy jesteś opętany, czy nie - dodałam.

- Na szczęście nikt inny też nie jest.
- To po co wszystkim mówisz, że jesteś? To jakiś chwyt reklamowy?
-  Nie,  to  nie  pod  publikę.  To  dla  nich.  -  Kiwnął  w  stronę  korytarza  i  oddalających  się

chłopaków.  -  To  najbardziej  chaotyczni,  niezdecydowani  ludzie,  jakich  znam.
Zrozumiałem,  że  zespół  będzie  w  stanie  cokolwiek  osiągnąć  wyłącznie  wtedy,  jeśli  ktoś
nim  pokieruje.  Ale  nie  chcieli  mnie  słuchać,  bo  ja  jestem  ten  cichy.  A  z  drugiej  strony
dostali istotę z innego wymiaru. Jej posłuchali. Tylko w ten sposób mogę ich nakłonić do
jakichkolwiek decyzji.

Przyglądałam  się  mu  zafascynowana.  To  była  historia  z  gatunku  tych,  w  które  nigdy

bym  nie  uwierzyła,  gdybym  nie  zobaczyła  na  własne  oczy.  Takich  rzeczy  nie  da  się
wymyślić.

- Nie boisz się, że cię wydam? Uśmiechnął się.
- W co łatwiej uwierzyć: w to, że jestem naprawdę opętany przez demona Morgantixa,

czy  że  przez  ostatnie  trzy  lata  udawało  mi  się  przekonać  trzech  dorosłych  facetów,  że
jestem opętany przez Morgantixa?

- Wiesz, że to loteria, prawda?
Uśmiechnął się i wyszedł za resztą zespołu ze studia.
No i co? Wyszukałam historię o nadnaturalnym, która okazała się mieć jak najbardziej

przyziemne wytłumaczenie.

Niezłe przejście z mojej życiowej telenoweli. Potwierdzające tylko to, co już od jakiegoś

czasu wiedziałam.

Kocham swoją pracę.

***

background image