background image

 

background image

Jose Mauro de Vasconcelos

 

MOJE DRZEWKO 

POMARAŃCZOWE

 

Historia chłopca, który pewnego dnia 

zrozumiał, czym jest ból...

 

z portugalskiego przełożyła Teresa 

Tomczyńska

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

 

background image

Tytuł oryginału: Meu Pe de Laranja Lima 
Projekt okładki: Anita Graboś Redakcja: Anna 
Kawalska Redakcja techniczna: Zbigniew 
Katafiasz Korekta: Mana Nowakowska 

Teksty piosenek przełożyła Joanna Karasek 

© Copyright (1986) EDITORA MELHORAMENTOS LTDA, Brazil 

Original  Title  in  Portuguese:  „Meu  Pe  de  Laranja  Lima" 

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2007, 2008 
© for the Polish translation by Teresa Tomczyńska 

ISBN 978-83-7495-434-1

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie 
MUZA SA Warszawa 2008 

background image

Dla

 

Mercedes Cruanes Rinaldi Ericha 

Gemeindera Francisca 
Marinsa 

i jeszcze dla 

Helenę Rudge 

Miller (fiu,fiu!) 

nie zapominając także o moim synu 

Fernandzie Seplinskym 

Dla tych, którzy nigdy nie umrą

 

Ciccilla Matarazzo Arnalda 

Magalhaes de Giacomo 

Oraz pełen tęsknoty hołd dla mego brata 

Luisa, króla Luisa, i mojej siostry Glorii; 

Luis zmarł, mając dwadzieścia lat,

 

a Gloria w wieku

 

dwudziestu czterech lat także uznała,

 

że nie warto już żyć.

 

Jak zwykle wyrazy tęsknoty za Manuelem Valadaresem, 

który pokazał mi, kiedy miałem sześć lat, 

czym jest czułość... 

Niech wszyscy spoczywają w pokoju! 

I jeszcze dla

 

Dorivala Lourenco da Silva (Dodo, ani 

smutek, ani tęsknota nie zabijają!) 

background image

s

r

w

s

z

a

 

a

s

e

m

 

ie

c

k

o

 

• i—i

 

N

 

u.

 

^u 

 

 

vcn

 

OJ 

C\>

 

Q>.

 

•T-k

 

• r«A

 

N

 

c

 

riti

 

U

 

CU

 

CD

 

 

J3

 

T3

 

b

e

/

 

 

o

 

CS 

 

J?

 

"« 

 

£

 

cu

^

 

 

CU

 

CD

 

 

B

o

ż

 

 

background image

 

background image

Odkrywam świat

 

Szliśmy wolniutko ulicą, trzymając się za ręce. Totoca uczył 

mnie  życia.  A  ja  byłem  taki  szczęśliwy,  że  mój  starszy  brat 
trzyma mnie za rękę i pokazuje mi świat. Na dodatek odkrywał 
dla  mnie  ten  świat  poza  domem.  W  domu  uczyłem  się 
wszystkiego  sam  i  odkrywałem  świat  na  własną  rękę,  a  że 
często  robiłem  coś  nie  tak,  więc  prawie  zawsze  za  to  obrywa-
łem. Jeszcze do niedawna nikt mnie nie bił. Potem jednak moje 
psoty  wyszły  na  jaw  i  dopiero  zaczęło  się  gadanie,  że  jestem 
diabelskie nasienie, rudy kundel, zaraza. Nie chciało mi się tego 
słuchać.  Jeśli  nie  biegałem  po  ulicy,  to  śpiewałem.  Fajnie  jest 
śpiewać.  Totoca  oprócz  śpiewania  potrafił  coś  jeszcze  - 
gwizdać.  Choć  bardzo  się  starałem,  nie  wychodziło  mi  to. 
Podtrzymywał  mnie  na  duchu,  mówiąc,  że  tak  to  już  jest,  że 
jeszcze nie mam ust gotowych do gwizdania. A ja, ponieważ nie 
mogłem  śpiewać  na  głos,  śpiewałem  w  duszy.  Trochę  to 
dziwne, ale całkiem miłe. Przypomniałem sobie piosenkę, którą 
mamusia nuciła, kiedy byłem malutki. Stała przy balii, z głową 
zakrytą chustą chroniącą przed słońcem. W pasie

 

9

 

background image

była  przewiązana  fartuchem  i  godzinami  tkwiła  przy  balii  z 
rękoma  zanurzonymi  w  wodzie,  robiąc  obfitą  pianę  z  mydła. 
Potem wyżymała bieliznę, równo rozwieszała pranie na sznurze 
i podpierała bambusowym kijkiem. Zawsze tak samo starannie 
rozwieszała  wszystkie  rzeczy.  Robiła  pranie  dla  rodziny 
doktora Faulhabera i w ten sposób zarabiała na życie. Mamusia 
była  wysoka,  szczupła  i  bardzo  ładna.  Miała  ciemną  cerę  i 
czarne proste włosy. Kiedy je rozpuszczała, sięgały aż do pasa. 
Najweselej  było,  kiedy  śpiewała,  a  ja  siedziałem  obok  i  się 
uczyłem.

 

Marynarzu, marynarzu, Po 
dalekich morzach pływasz. To 
przez ciebie, marynarzu, Jestem 
dzisiaj nieszczęśliwa.

 

A na brzegu piasek złoty,

 

Morską pianę niesie fala,

 

Mój marynarz w świat odpłynął

 

Choć nad życie go kochałam 

Jeśli kochasz marynarza Tylko 
chwilę szczęście trwa Gdy kotwica 
pójdzie w górę Twój marynarz 
rusza w świat.

 

Nawet teraz ta piosenka sprawia, że czuję się smutny i sam nie 
rozumiem dlaczego. Totoca trącił mnie w bok. 
Oprzytomniałem.

 

-  Co ci jest, Zeze? 
-  Nic. Śpiewałem. 
-  Śpiewałeś? 
-  Tak. 

10

 

background image

-  W takim razie ja jestem głuchy.

 

Czy on nie wie, że można śpiewać w duszy? Milczałem. Jeśli 

nie wiedział, nic mu nie będę tłumaczył.

 

Doszliśmy  do  skraju  szosy  Rio  de  Janeiro-Sao  Paulo.  Pa-

nował straszny ruch. Ciężarówki, auta, wozy i rowery.

 

-  Słuchaj, Zeze, to bardzo ważne. Przede wszystkim mu 

simy się uważnie rozejrzeć. Najpierw spójrz w lewo, a potem 
w prawo. Teraz.

 

Przebiegliśmy przez szosę.

 

-  Bałeś się?

 

Jasne, że się bałem, ale pokręciłem przecząco głową.

 

-  Jeszcze raz przejdziemy razem. Potem sprawdzę, czy już 

się nauczyłeś.

 

Wróciliśmy na drugą stronę.

 

-  A teraz idź sam. Nic się nie bój, jesteś już dużym chłop 

cem.

 

Serce waliło mi coraz szybciej.

 

-  Teraz. Idź.

 

Ruszyłem i prawie przestałem oddychać. Odczekałem chwilę, 

aż Totoca da mi znak, abym wrócił.

 

-  Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Tylko zapomniałeś 

o jednym. Musisz rozejrzeć się na obie strony, żeby spraw 
dzić, czy nic nie jedzie. Nie zawsze będę przy tobie, żeby dać 
ci znak. W drodze powrotnej jeszcze potrenujemy. A teraz 
chodźmy, chcę ci coś pokazać.

 

Wziął mnie za rękę i znowu poszliśmy wolniutko. A ja roz-

myślałem o pewnej rozmowie.

 

-  Totoca... 
-  Słucham. 
-  Czy rozsądek waży? 
-  Co to znowu za brednie? 

11

 

background image

-  Wujek  Edmundo  tak  mówił.  Powiedział,  że  jestem  przed-

wcześnie rozwinięty i wkrótce nabiorę rozsądku. A ja nie czuję 
różnicy. 

-  Wujek Edmundo jest głupi. Wciska ci różne bzdury. 
-  Wcale nie jest głupi. Jest bardzo mądry. Kiedy dorosnę, też 

taki  będę,  zostanę  poetą  i  będę  nosił  muszkę.  Pewnego  dnia 
zrobię sobie zdjęcie w muszce. 

-  A po co ci muszka? 
-  Bo  nie  można  zostać  poetą  bez  muszki.  Wujek  Edmundo 

pokazywał mi kiedyś zdjęcia poetów w gazecie, wszyscy nosili 
muszki. 

-  Zeze,  nie  wierz  we  wszystkie  bzdury,  które  plecie  wujek 

Edmundo. Jest trochę stuknięty. Trochę kłamie. 

-  To znaczy, że jest skurwysynem? 
-  Słuchaj,  już  nie  raz  dostałeś  w  twarz  za  używanie  brzyd-

kich  wyrazów.  Wujek  Edmundo  nie  jest  taki.  Powiedziałem 
tylko, że jest szurnięty. Trochę stuknięty. 

-  Powiedziałeś, że jest kłamczuchem. 
-  To nie ma nic wspólnego. 
-  A właśnie że ma. Kiedyś tatuś rozmawiał z seu Severino, z 

tym, z którym grywa w karty, i powiedział tak o seu Labonne: 
„Ten stary skurwysyn łże jak pies"... i nikt mu nie dał w twarz. 

-  Dorośli mogą mówić jak chcą. 
Umilkliśmy.

 

-  Wujek Edmundo nie jest... Właściwie, co to znaczy szur 

nięty, Totoca?

 

Popukał się palcem w czoło.

 

-  Nieprawda, wcale nie jest. Jest kochany, uczy mnie róż 

nych rzeczy, a dzisiaj dał mi klapsa i nic mnie nie bolało.

 

Totoca aż podskoczył.

 

-  Dał ci klapsa? Kiedy?

 

12

 

background image

-  Strasznie rozrabiałem i Gloria wysłała mnie do Dindinhy. 

Wujek chciał poczytać gazetę i nie mógł znaleźć okularów. 
Szukał i szukał, wściekły jak diabli. Wypytywał Dindinhę i nic. 
Oboje przewrócili dom do góry nogami. Wtedy powiedziałem, że 
wiem, gdzie są, i jeśli mi da parę groszy na szklane kulki, to mu 
powiem. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął monetę. „Poszu 
kaj, to ci dam". Wtedy poszedłem do kosza na brudy i je wyją 
łem. A on się wściekł i powiedział na mnie brzydko: „To ty je 
schowałeś, łobuzie!". Dał mi klapsa w pupę i zabrał pieniążek.

 

Totoca się śmiał.

 

-  No ładnie, idziesz do nich, żeby nie dostać w domu, i tam 

obrywasz. Chodźmy szybciej, bo nigdy nie dojdziemy.

 

A ja dalej myślałem o wujku Edmundzie.

 

-  Totoca, czy dzieci są na emeryturze? 
-  Co takiego? 
-  Wujek  Edmundo  nic  nie  robi  i  dostaje  pieniądze.  Nie 

pracuje, a płacą mu co miesiąc. 

-  I co z tego? 
-  Dzieci  też  nic  nie  robią,  jedzą,  śpią  i  dostają  pieniążki  od 

rodziców. 

-  Emerytura  to  co  innego,  Zeze.  Emeryt  to  osoba,  która  już 

się  napracowała,  posiwiała  i  drepcze  tak  wolniutko  jak  wujek 
Edmundo.  Ale  przestań  sobie  zawracać  głowę  trudnymi 
sprawami.  Jeśli  chcesz  się  uczyć  od  niego,  proszę  bardzo,  idź 
tam. Ale nie ze mną, nic z tych rzeczy. Ze  mną  masz robić to 
samo,  co  inni  chłopcy.  Możesz  nawet  kląć,  a  niech  tam!  Ale 
przestań sobie zaprzątać głowę trudnymi sprawami. Bo nie będę 
cię ze sobą zabierał. 

Zrobiłem nadąsaną minę i nie chciało mi się rozmawiać. Nie 

chciałem  też  i  śpiewać.  Ptaszek,  który  świergolił  we  mnie, 
od-frunął gdzieś daleko.

 

13

 

background image

Zatrzymaliśmy się i Totaca pokazał mi dom.

 

-  Fajnie tu, prawda? Podoba ci się?

 

Dom był normalny. Biały, z niebieskimi oknami. Zamknięty i 

cichutki.

 

-  Podoba. Tylko czemu musimy się tu przeprowadzić? 
-  Bo fajnie jest się ciągle przeprowadzać. Pogapiliśmy się 
trochę przez płot na mangowiec rosnący 

z jednej strony domu i na tamaryndowiec rosnący z drugiej.

 

-  Zawsze chcesz wszystko o wszystkim wiedzieć, a nie 

zauważyłeś, co się dzieje u nas w domu. Tata jest bez pracy, 
prawda? Ponad pół roku temu pokłócił się z Mister Scott- 
fieldem i wyrzucili go na bruk. Nie widzisz, że Lala zaczęła 
pracować w fabryce? Nie wiesz, że mama musiała iść do 
pracy w Angielskim Młynie? Zrozum, głuptasie. Wszystko 
po to, by zebrać trochę grosza i zapłacić czynsz za nowy 
dom. Za ten stary tata zalega już chyba z osiem miesięcy. 
Jesteś jeszcze za mały, żeby się wyznawać na takich smut 
nych sprawach. A ja przestanę służyć do mszy, żeby pomóc 
w domu.

 

Na chwilę zamilkł.

 

-  Totoca,  będę  mógł  ze  sobą  zabrać  czarną  panterę  i  dwie 

lwice? 

-  Oczywiście.  A  ten  tu  niewolnik  będzie  musiał  rozebrać 

kurnik. 

Popatrzył na mnie jakoś tak łagodnie, z żalem.

 

-  Sam rozbiorę ogród zoologiczny i zbuduję tutaj na nowo. 
Od razu mi ulżyło. Bo inaczej musiałbym wymyślić inną

 

zabawę dla mojego najmłodszego braciszka Luisa.

 

-  Dobra, teraz widzisz, że jestem twoim przyjacielem, Ze- 

ze. Może mi w końcu powiesz, jak „to" zrobiłeś...

 

14

 

background image

-  Przysięgam, Totoca, sam nie wiem. Naprawdę. 
-  Kłamiesz. Ktoś cię nauczył. 
-  Niczego  się  nie  uczyłem.  I  nikt  mnie  nie  uczył.  Chyba  że 

ten  diabeł,  o  którym  Jandira  mówi,  że  jest  moim  chrzestnym, 
nauczył mnie przez sen. 

Totoca  był  zakłopotany.  Dał  mi  parę  prztyczków  w  nos, 

żebym  mu  opowiedział.  Ale  nawet  ja  nie  potrafiłem  tego  wy-
jaśnić.

 

-  Takich rzeczy nie można się samemu nauczyć. 
Potem zamilkł, bo rzeczywiście nikt nie zauważył, aby ktoś

 

mnie czegoś uczył. To była tajemnica.

 

Przypomniałem  sobie  o  czymś,  co  zaszło  w  zeszłym  tygo-

dniu.  Cała  rodzina  była  zdziwiona.  A  wszystko  zaczęło  się  u 
Dindinhy, kiedy siedziałem obok wujka Edmunda, który czytał 
gazetę.

 

-  Wujaszku... 
-  O co chodzi, dzieciaku? 

Spuścił  okulary  na  koniec  nosa,  tak  jak  to  robią  dorośli  i 

starzy ludzie.

 

-  Kiedy się wujek nauczył czytać i pisać? 
-  Miałem może sześć czy siedem lat. 
-  A można się nauczyć czytać, mając pięć lat? 
-  Pewnie  i  można,  ale  nikt  tego  nie  robi,  bo  dziecko  jest 

jeszcze za małe. 

-  A jak się wujaszek nauczył czytać? 
-  Tak  jak  wszyscy,  z  elementarza.  Składałem  literkę  do 

literki: B i A to BA. 

-  Czy wszyscy tak się uczą? 
-  O ile wiem, to tak. 
-  Ale naprawdę wszyscy? 
Spojrzał na mnie zaciekawiony.

 

15

 

background image

-  Posłuchaj, Zeze, wszyscy tak robią. A teraz daj mi skoń 

czyć czytać. Zobacz, czy już dojrzała guajawa w ogródku.

 

Znowu włożył okulary i próbował skupić się na czytaniu. A 

ja dalej siedziałem w kąciku.

 

-  Szkoda!

 

Mój  okrzyk  był  tak  pełen  żalu,  że  wujaszek  znowu  zsunął 

okulary na czubek nosa.

 

-  Nie ma na ciebie rady, smyku, jak się uprzesz... 
-  Bo  ja  przyszedłem  tu  tylko  po  to,  żeby  coś  wujkowi  po-

wiedzieć. 

-  Dobrze, mów... 
-  Ale  nie  tak.  Najpierw  muszę  wiedzieć,  kiedy  wujek  do-

stanie emeryturę. 

-  Pojutrze. 

Uśmiechał się łagodnie, przypatrując mi się z ciekawością.

 

-  A kiedy jest pojutrze? 
-  W piątek. 
-  To  w  piątek  wujaszek  mi  przyniesie  Promień  Księżyca  z 

miasta? 

-  Spokojnie, Zeze. Co to jest Promień Księżyca? 
-  To  biały  konik,  którego  widziałem  w  kinie.  Należy  do 

Freda Thompsona. To tresowany koń. 

-  Chcesz, żebym ci kupił konika na kółkach? 
-  Nie, wujciu. Chcę takiego, co ma drewnianą głowę i lejce. 

Trzeba umocować kijek i dalej, jazda. Muszę trenować, bo jak 
dorosnę, będę grał w filmie. 

Ciągle się śmiał.

 

-  Rozumiem. A co za to dostanę? 
-  Na pewno coś fajnego. 
-  Buzi? , 
-  Nie lubię dawać buzi. 

16

 

background image

-  Przytulisz się?

 

Spojrzałem  na  wujka  Edmunda  i  strasznie  mi  go  było  żal. 

Mój ptaszek coś mi mówił w duszy. A ja sobie przypomniałem, 
że  już  wiele  razy  słyszałem...  Wujek  Edmundo  rozstał  się  z 
żoną i miał pięcioro dzieci. Mieszkał zupełnie sam i dreptał tak 
wolno,  wolniutko...  Kto  wie,  czy  nie  chodził  tak  wolno,  bo 
tęsknił za dziećmi? A one nigdy go nie odwiedzały.

 

Obszedłem stół i mocno przytuliłem się do wujka. Poczułem, 

jak jego mięciutkie siwe włosy łachoczą mnie w czoło.

 

-  To  nie  za  konika.  Mam  coś  jeszcze  dla  wujcia.  Poczytam 

wujkowi. 

-  Umiesz czytać, Zeze? Co ty mówisz? A kto cię nauczył? 
-  Nikt. 
-  Bajki opowiadasz. 

Zszedłem z kolan i już od drzwi zawołałem:

 

-  Przywieź mi konika w piątek, a sam się przekonasz, że 

umiem czytać!

 

Potem,  kiedy  już  się  ściemniło  i  Jandira  zapaliła  lampę 

naftową,  bo  spółka  elektryczna  Light  odcięła  nam  prąd  z  po-
wodu  niezapłaconych  rachunków,  stanąłem  na  palcach,  żeby 
zobaczyć  „gwiazdę".  Na  drzwiami  wisiała  kartka  z  rysunkiem 
gwiazdy i z napisaną na dole modlitwą chroniącą nasz dom.

 

-  Jandira, weź mnie na ręce, a ja ci coś przeczytam. 
-  Nie zawracaj głowy, Zeze. Jestem strasznie zajęta. 
-  Tylko  mnie  podsadź  i  sama  się  przekonasz,  że  umiem 

czytać. 

-  Posłuchaj,  Zeze,  jeśli  znów  szykujesz jakiś figiel, to  uwa-

żaj, bo popamiętasz... 

Wzięła mnie na ręce i zaniosła do drzwi.

 

-  A teraz czytaj. Zaraz się przekonam.

 

17

 

background image

A  ja  przeczytałem  dokładnie.  Całą  modlitwę,  która  prosiła 

niebiosa o błogosławieństwo i opiekę nad naszym domem oraz 
odpędzenie złych duchów.

 

Jandira postawiła mnie na podłodze. Stała z rozdziawionymi 

ustami.

 

-  Zeze, nauczyłeś się tego na pamięć. Nabierasz mnie. 
-  Przysięgam, Jandira. Potrafię przeczytać wszystko. 
-  Nikt  nie  potrafi  czytać,  póki  się  nie  nauczy.  To  wujek 

Edmundo? Albo Dindinha? 

-  Nikt. 

Podała mi skrawek gazety, a ja przeczytałem. I to dokładnie, 

słowo  w  słowo.  Krzyknęła  i  zawołała  Glorię.  Gloria  się 
zdenerwowała  i  zawołała  Alaidę.  Po  dziesięciu  minutach  cała 
chmara sąsiadów zbiegła się zobaczyć to dziwowisko.

 

Właśnie o to mnie wypytywał Totoca.

 

-  On  ci  pokazał  literki  i  obiecał  konika,  jak  się  nauczysz 

czytać. 

-  A właśnie że nie. 
-  Spytam go. 
-  To  sobie  pytaj.  Sam  nie  wiem,  jak  to  się  stało,  Totoca. 

Gdybym wiedział, powiedziałbym ci. 

-  No  to  idziemy.  Jeszcze  zobaczysz.  Jak  będziesz  czegoś 

potrzebował.... 

Obrażony złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć z powrotem do 

domu. Tam już obmyślił zemstę.

 

-  Świetnie! Za wcześnie się nauczyłeś, głupku. W takim 

razie od lutego idziesz do szkoły.

 

To na pewno był pomysł Jandiry. Wtedy w domu panowałby 

spokój aż do południa, a mnie nauczyliby dobrych manier.

 

-  Jeszcze poćwiczymy przechodzenie przez szosę Rio de 

Janeiro-Sao Paulo. Nie myśl sobie, że kiedy pójdziesz do

 

18

 

background image

szkoły, będę z tobą latał jak służący. Skoro jesteś taki mądry, to 
i tego się szybko nauczysz.

 

-  Tu masz konika. A teraz zobaczymy.

 

Rozpostarł gazetę i pokazał mi reklamę jakiegoś lekarstwa.

 

-  „Ten produkt można znaleźć we wszystkich aptekach 

i sklepach tej samej branży".

 

Wujek  Edmundo  wyszedł  na  podwórko,  aby  zawołać 

Din-dinhę.

 

Mamo, nawet branża i produkt przeczytał bezbłędnie. 

Oboje zaczęli mi znosić książki, pisma, gazety, a ja umia 
łem wszystko przeczytać.

 

Moja babcia burczała pod nosem, że to chyba koniec świata. 
Dostałem konika i znowu uściskałem wuja Edmunda. Wtedy 
przytulił mnie do piersi i uszczęśliwiony powiedział:

 

-  Daleko zajdziesz, hultaju. Nie przypadkiem nosisz imię 

Józef. Będziesz jak słońce, a gwiazdy będą błyszczały wokół 
ciebie.

 

Patrzyłem na niego i nic nie rozumiałem, pomyślałem nawet, 

że rzeczywiście jest trochę szurnięty.

 

-  Jeszcze tego nie rozumiesz. To opowieść biblijna o Józe 

fie z Egiptu. Jak trochę podrośniesz, to ci opowiem.

 

Uwielbiałem  takie  opowieści.  A  im  były  trudniejsze,  tym 

bardziej je lubiłem.

 

Długo  głaskałem  konika,  a  potem  spojrzałem  na  wujka  Ed-

munda i spytałem:

 

-  Jak myślisz, wujaszku, czy w przyszłym tygodniu będę 

już duży?

 

background image

Pewne drzewko pomarańczowe

 

W  naszej  rodzinie  każde  starsze  dziecko  zajmowało  się 

młodszym.  Jandira  opiekowała  się  Glorią,  a  wcześniej jeszcze 
jedną siostrą, którą oddano na wychowanie na północ Brazylii. 
Antonio był jej pupilkiem. Aż do niedawna zajmowała się mną 
Lala. Chyba nawet mnie lubiła, potem jednak znudziłem się jej, 
a  może  zakochała  się  w  swoim  chłopaku,  który  był 
elegancikiem,  takim  jak  chłopcy  z  piosenki:  miał  szerokie 
spodnie  i  króciutką  kurtkę.  Kiedy  w  niedzielę  wychodziliśmy 
razem  na  stację  połazić  trochę  (na  footing,  jak  mówił  jej 
chłopak),  kupował  mi  pyszne  cukierki.  Po  to,  żebym  nic  nie 
wypaplał  w  domu.  I  żebym  o  nic  nie  wypytywał  wujka 
Edmunda, bo wtedy wszystko by się wydało...

 

Dwoje młodszych dzieci umarło w dzieciństwie, a ja je tylko 

znałem ze słyszenia. Wyglądały jak małe Indianiątka ze szcze-
pu Pinage. Bardzo ciemni, o czarnych prostych włosach. Z tego 
powodu dziewczynkę nazwano Aracy, a chłopca Jurandyr.

 

Następny  był  mój  braciszek  Luis.  Najpierw  zajmowała  się 

nim Gloria, a potem i ja. Tak naprawdę nikt się nie musiał

 

20

 

background image

nim  zajmować,  bo  nie  było  ładniejszego,  lepszego  i  spokoj-
niejszego dzieciaka od niego.

 

Dlatego  kiedy  zaczął  do  mnie  mówić,  nie  robiąc  przy  tym 

żadnych  błędów,  ja,  chociaż  miałem  już  gnać  na  podwórko 
podbijać świat, zmieniłem plany.

 

-  Zeze, zabierzesz mnie dzisiaj do zoo? Chyba nie zanosi 

się na deszcz, prawda?

 

Jakie  to  było  miłe,  że  potrafił  wszyściutko  tak  ładnie  po-

wiedzieć. Ten chłopczyk będzie kimś w życiu, daleko zajdzie.

 

Spojrzałem  na  błękitne  niebo,  zapowiadał  się  przepiękny 

dzień.  Nie  miałem  odwagi  go  okłamywać.  Czasami,  kiedy  nie 
chciało mi się z nim bawić, mówiłem:

 

-  Ale z ciebie głuptas, Luis. Zaraz będzie burza, przeko 

nasz się!

 

Tym razem wziąłem go za rączkę i wyszliśmy pobawić się na 

podwórku.

 

Nasze  podwórko  podzielone  było  na  trzy  zabawy.  W  ogród 

zoologiczny.  W  Europę,  tuż  obok  nowego  płotu  otaczającego 
dom seu Julinha. Dlaczego akurat Europa? Nawet mój ptaszek 
śpiewający  w  duszy  tego  nie  wiedział.  Tam  bawiliśmy  się  w 
kolejkę, która nas wiozła na Pao de Acucar. Brałem pudełko z 
guzikami  i  nawlekałem  je  wszystkie  na  sznurek.  (Wujek 
Edmundo  zawsze  mówił  „szpagat").  Myślałem,  że  szpagat  to 
takie  warzywo.  Wyjaśnił  mi  jednak,  że  brzmi  podobnie,  ale 
warzywo to szparag. Potem przywiązywaliśmy jeden koniec do 
płotu, a drugi do paluszka Luisa. Naciągałem wszystkie guziki 
w  górę  i  wolniutko  puszczałem  jeden  po  drugim.  A  każdy 
wagon był pełen znajomych. Jeden z nich, czarny, nazwaliśmy 
nawet  wagonikiem  Murzynka  Biriąuin-ho.  Czasem  dochodził 
do nas jakiś głos z sąsiedniego podwórka:

 

21

 

background image

-  Czy ty mi nie niszczysz płotu, Zeze? 
-  Nie, dona Dimerinda. Proszę tylko spojrzeć. 
-  Właśnie to lubię, jak się ładnie bawisz z braciszkiem. Czy 

tak nie jest lepiej? 

Może rzeczywiście lepiej, ale kiedy kusił mnie mój „chrzest-

ny", diabeł, nie było nic fajniejszego od psot...

 

-  Da  mi  pani  kalendarzyk  pod  choinkę,  tak  jak  w  zeszłym 

roku? 

-  A co zrobiłeś z tym, co ci dałam? 
-  Może  pani  sprawdzić  w  domu,  dona  Dimerinda.  Wisi  nad 

torbą z pieczywem. 

Roześmiała  się  i  obiecała.  Jej  mąż  pracował  w  magazynie 

Chico Franco.

 

Kolejna nasza zabawa to Luciano. Z początku Luis strasznie 

się go bał i szarpał mnie za spodenki, prosząc, żebyśmy sobie 
poszli. Ale Luciano to przyjaciel. Na mój widok zawsze prze-
raźliwie  skrzeczy.  Gloria  też  go  nie  znosiła,  opowiadała,  że 
nietoperze to wampiry i wysysają z dzieci krew.

 

-  Nieprawda, Glorio. Luciano nie jest taki. To mój przyja- . 

ciel. Poznaje mnie. 

-  Ach ty, opętały cię te zwierzaki, a do tego jeszcze ten twój 

zwyczaj gadania od rzeczy... 

Dużo  mnie  kosztowało,  aby  przekonać  Luisa,  że  Luciano  to 

wcale  nie  taki  zwykły  nietoperz.  Tym  razem  zmienił  się  w 
samolot latający nad bazą Campo dos Afonsos.

 

-  Popatrz, Luis.

 

A  Luciano,  cały  szczęśliwy,  krążył  nad  nami,  tak  jakby  ro-

zumiał, co mówimy. I naprawdę rozumiał.

 

-  Jest teraz samolotem. Robi...

 

Zawahałem się. Znowu muszę zapytać wujcia Edmunda, jak 

się wymawia to słowo. Nie wiedziałem, czy mówi się:

 

22

 

background image

„rewolucje", „rewelacje" czy „ewolucje". To któreś z tych słów. 
Tylko nie mogłem źle nauczyć mojego braciszka.

 

A teraz chciał do zoo.

 

Podeszliśmy  do  starego  kurnika.  W  środku  dwa  żółciutkie 

kurczątka  brudziły  ile  wlezie,  a  stara  czarna  kwoka  była  taka 
łagodna, że można ją było podrapać po łebku.

 

-  Najpierw musimy kupić bilety. Daj mi rączkę, dziecko może 

się zgubić w takim tłumie. Widzisz, jaki tu tłok w niedzielę?

 

Spojrzał i widział wokół tłumy ludzi, dlatego mocniej ścisnął 

mnie za rękę.

 

Przy kasie wypiąłem brzuch i chrząknąłem, żeby dodać sobie 

powagi. Włożyłem rękę do kieszeni i spytałem bileterki:

 

-  Do ilu lat dziecko nie płaci za wstęp? 
-  Do pięciu. 
-  W takim razie poproszę jeden dla dorosłego. Wziąłem dwa 
listki pomarańczy jako bilety i weszliśmy. 
-  Najpierw, malutki, popatrzymy na przepiękne ptaki. 

Spójrz, papugi, papużki faliste, różnokolorowe ary, kakadu. 
A ta z różnobarwnym upierzeniem to lorysa tęczowa.

 

Z zachwytu aż wybałuszał oczy.

 

Szliśmy  sobie  wolniutko,  przypatrując  się  wszystkim  zwie-

rzętom.  Tyle  było  ciekawych  rzeczy  do  oglądania,  a  tu  nagle 
zobaczyłem,  jak  z  tyłu,  za  nami,  Gloria i  Lala  siedzą  sobie  na 
taboretach i obierają pomarańcze. Lala wpatrywała się we mnie 
w  taki  sposób...  Czyżby  już  się  domyśliły?  Jeśli  tak,  wyprawa 
do  zoo  skończy  się  niezłym  laniem  w  tyłek.  A  właścicielem 
tego tyłka mogłem być tylko ja.

 

-  A teraz, Zeze, gdzie pójdziemy? 
Znowu chrząknąłem i wypiąłem brzuch.

 

-  Pójdziemy zobaczyć klatki z małpami. Wujek Edmundo 

zawsze mówi o nich: człekokształtne.

 

23

 

background image

Kupiliśmy banany i rzuciliśmy małpom. Wiedzieliśmy, że tak 

nie wolno, ale w takim tłumie dozorcy niczego nie zauważą.

 

-  Nie podchodź tak blisko, czasem potrafią rzucić skórką od 

banana w człowieka, malutki. 

-  A teraz chciałbym pójść do lwów. 
-  Już idziemy. 
Rzuciłem  okiem  w  kierunku,  gdzie  dwie  „człekokształtne" 

wcinały pomarańcze. Spod klatki z lwami będzie lepiej słychać, 
o czym mówią.

 

-  Jesteśmy.

 

Pokazałem palcem dwie żółte lwice, rodem z Afryki. Potem 

Luis chciał pogłaskać po głowie czarną panterę...

 

-  Co za pomysł, maluszku. Ta czarna pantera to postrach 

zoo. Przywieźli ją tu, bo wyrwała osiemnaście rąk poskramia- 
czom i pożarła je.

 

Luis zrobił przestraszoną minę i przerażony cofnął rękę.

 

-  Przywieźli ją z cyrku? 
-  Tak. 
-  Z jakiego cyrku, Zeze? Nigdy mi o tym nie mówiłeś. 
Kombinowałem i kombinowałem. Kto ma nazwisko takie,

 

które nadaje się na nazwę cyrku? Aha, już mam! Przywieźli ją z 
cyrku Rozemberga.

 

-  A to nie jest piekarnia?

 

Trudno go było nabrać. Stawał się coraz mądrzejszy.

 

-  To inny Rozemberg. A teraz usiądźmy i zjedzmy pod 

wieczorek. Dużo się nachodziliśmy.

 

Usiedliśmy  i  udawaliśmy,  że  jemy.  A  moje  ucho  nasłuchi-

wało rozmów sióstr.

 

-  Powinniśmy się od niego uczyć, Lala. Zobacz, ile ma 

cierpliwości dla swego młodszego brata.

 

24

 

background image

-  Tak,  ale  nikt  inny  tak  strasznie  nie  psoci jak  on.  A  to już 

był chuligański wybryk, a nie figiel. 

-  Pewnie, że mały ma diabła za skórą, ale i tak jest kochany. 

Nikt  z  sąsiedztwa  się  na  niego  nie  złości,  nawet  jeśli  bardzo 
narozrabia... 

-  Za to w domu oberwie. Może się w końcu nauczy. 
Rzuciłem Glorii błagalne spojrzenie. Zawsze mnie ratowała

 

od lania, a ja jej przyrzekałem, że to się więcej nie powtórzy...

 

-  Później. Nie teraz. Zobacz, jak się ładnie bawią, tak 

grzecznie...

 

A  więc  już  wszystko  wiedziała.  Wiedziała,  że  przelazłem 

rowem  ze  ściekami  pod  płotem  i  dostałem  się  na  podwórko 
dony Celiny. Zafascynował mnie sznur z bielizną łopoczącą na 
wietrze,  z  mnóstwem  rąk  i  nóg.  A  tam  diabeł  mi  podszep-nął, 
żebym zrzucił wszystkie te rękawy i nogawki naraz. Zgodziłem 
się  z  nim,  że  to  będzie  bardzo  zabawne.  Poszukałem  w  rowie 
ostrego  odłamka  szkła,  wdrapałem  się  na  drzewo 
pomarańczowe i cierpliwie zacząłem przecinać sznurek.

 

Mało co nie spadłem, kiedy to wszystko runęło na ziemię. I 

nagle na czyjś wrzask wszyscy się zbiegli.

 

-  Ludzie, pomocy, sznurek pękł.

 

Ale  jakiś  głos,  dobiegający  sam  nie  wiem  skąd,  darł  się  w 

niebogłosy:

 

-  To ta zaraza, chłopak seu Paula. Widziałam, jak właził na 

drzewo z odłamkiem szkła w ręce. 

-  Zeze? 
-  Słucham, Luis... 
-  Powiedz, skąd tyle wiesz o ogrodzie zoologicznym? 

Bo zwiedziłem ich już mnóstwo w życiu. 

Skłamałem, wszystko wiedziałem od wujka Edmunda, któ 
ry mi o nim opowiadał, a nawet obiecał mnie tam zabrać

 

25

 

background image

któregoś  dnia.  Ale  on  chodzi  tak  powolutku,  że  kiedy  tam 
dotrzemy,  nie  będzie  już  niczego.  Totoca  był  kiedyś  w  zoo 
razem z tatą.

 

-  Najbardziej lubię ten na ulicy Barona de Drummonda, 

w dzielnicy Vila Isabel. Wiesz, kim był baron? Oczywiście, że 
nie wiesz. Jesteś jeszcze za mały, żeby wiedzieć takie rzeczy. 
Otóż, ten baron musiał być przyjacielem Pana Boga. To on 
pomógł Bogu stworzyć „loterię zwierzęcą"* i założył ogród 
zoologiczny. Jak będziesz starszy...

 

Te dwie ciągle tam tkwiły.

 

-  Jak będę starszy, to co? 
-  Ale  z  ciebie  ciekawskie  dziecko.  Kiedy  urośniesz,  nauczę 

cię nazw zwierząt i ich numerów. Aż do dwudziestu. Od dwu-
dziestego  numerka  aż  do  dwudziestego  piątego  wiem,  że  jest 
krowa, byk, niedźwiedź, jeleń i tygrys. Tylko nie pamiętam ich 
kolejności, ale jeszcze się nauczę, żeby ci źle nie powiedzieć. 

Zdaje się, że Luisowi znudziła się już zabawa.

 

-  Zeze, zaśpiewaj mi Mały domek. 
-  Tu, w ogrodzie zoologicznym? Jest straszny tłok. 
-  Wcale nie. Wszyscy już sobie poszli. 
-  To  bardzo  długa  piosenka.  Zaśpiewam  tylko  tę  zwrotkę, 

którą lubisz. O cykadach. 

Rozluźniłem się.

 

Dobrze wiecie, skąd pochodzę, 
Mata chatka tuż przy drodze

 

Loteria  zwierzęca  -  popularna  w  Brazylii  loteria,  wymyślona  przez  barona  de 
Drummonda, założyciela pierwszego ogrodu zoologicznego w Rio de Janeiro. 
Dwudziestu  pięciu  obrazkom  z  podobiznami  zwierząt  odpowiadały  kolejne 
numery;  środki  uzyskane  z  zakładów  przeznaczone  były  na  utrzymanie  zoo 
(przyp. tłum.).

 

26

 

background image

Pośród sadów to mój dom. Z 
białej chatki, tam wysoko, 
Przypatruję się obłokom I na 
morze patrzę w dal...

 

Ominąłem kilka linijek.

 

W pióropuszach palm zielonych Kiedy 
słońce zachód płoni, Słychać cykad 
śpiewny chór Pośród kwiatów, nad 
źródełkiem Dźwięki płyną 
słodziuteńkie, To słowika słychać 
śpiew.

 

Przerwałem. A one ciągle siedziały w tym samym  miejscu i 

czekały na mnie. Wtedy wpadło mi do głowy, że będę śpiewał 
tak  długo,  aż  zapadnie  noc.  One  w  końcu  zrezygnują  i  sobie 
pójdą.

 

Nic  z  tego.  Zaśpiewałem  cały  Mały  domek, a  potem  jeszcze 

raz,  wykonałem  Twoją  przelotną  miłość  i  jeszcze  Ramonę. 
Dwie  różne  wersje  Ramony,  jakie  znałem...  i  nic.  W  końcu 
wpadłem  w  czarną  rozpacz.  Lepiej  wreszcie  z  tym  skończyć. 
Podszedłem do nich.

 

-  Dobra, Lala. Możesz mnie zbić.

 

Odwróciłem się i wypiąłem pupę. Zacisnąłem zęby, bo Lala 

tłukła mnie kapciem z całej siły.

 

To mama wpadła na ten pomysł.

 

-  Dzisiaj wszyscy pójdziemy zobaczyć nowy dom. 
Totoca zawołał mnie na bok i szeptem ostrzegł:

 

27

 

background image

-  Jeśli powiesz, że już tam byliśmy, oberwiesz. 
A ja nawet o tym nie pomyślałem.

 

I  całą  gromadą  wyszliśmy  na  ulicę.  Gloria  złapała  mnie  za 

rękę  i  miała  przykazane  nie  spuszczać  mnie  z  oka  nawet  na 
chwilę. A ja trzymałem za rękę Luisa.

 

-  Mamusiu, kiedy mamy się przeprowadzić? Mama 
odpowiedziała Glorii ze smutkiem. 
-  Jakieś dwa dni po świętach musimy zacząć pakować graty. 
Mówiła zmęczonym głosem, bardzo zmęczonym. A mnie 

było  jej  bardzo  żal.  Mama  pracowała  od  dziecka.  Miała  sześć 
lat, kiedy powstała fabryka, gdzie oddano ją do pracy. Posadzili 
mamę wysoko na stole i musiała czyścić i suszyć żelazka. Była 
taka malutka, że czasami siusiała na stół, bo nie potrafiła sama 
zejść na dół... Dlatego nigdy nie poszła do szkoły i nie nauczyła 
się czytać. Kiedy usłyszałem tę historię, zrobiło mi się bardzo 
smutno  i  przyrzekłem  sobie,  że  jak  już  będę  bardzo  mądry  i 
zostanę poetą, sam będę jej czytał moje wiersze...

 

We  wszystkich  sklepach  i  na  wystawach  widać  już  było 

nadchodzące  święta.  Namalowany  Święty  Mikołaj  widniał  na 
wszystkich  witrynach  i  szklanych  drzwiach.  Ludzie  kupowali 
świąteczne kartki po to, by w ostatniej chwili nie tłoczyć się w 
sklepach.  Już  od  dawna  miałem  nadzieję,  że  tym  razem 
Dzieciątko Jezus urodzi się... i to tylko dla mnie. W końcu jeśli 
nabiorę trochę rozumu, może będę grzeczniejszy.

 

-  To tu.

 

Wszyscy  byliśmy  zachwyceni.  Dom  był  może  trochę  mniej-

szy.  Mama  z  pomocą  Totoki  odkręciła  drut  przytrzymujący 
furtkę  i  pchnęła  ją.  Gloria  puściła  moją  rękę  i  zupełnie  za-
pomniała,  że  jest  już  duża.  Popędziła  i  pierwsza  przytuliła  się 
do mangowca.

 

28

 

background image

-  Mangowiec jest mój. Pierwsza go dotknęłam. 
Antonio tak samo zrobił z tamaryndowcem.

 

Dla  mnie  już  nic  nie  zostało.  Spojrzałem  prawie  ze  łzami  w 

oczach na Glorię.

 

-  A ja, Godóia?

 

-  Pobiegnij za dom. Na pewno jest tam więcej drzew, głup 

tasku.

 

Pobiegłem,  ale  zobaczyłem  tylko  zaniedbany  kawałek  traw-

nika.  Rosło  tam  kilka  starych  drzew  pomarańczowych,  roz-
łożystych i kolczastych. A tuż nad rowem jedno małe.

 

Byłem  bardzo  zawiedziony.  Cała  rodzina  oglądała  pokoje  i 

ustalała, do kogo będą należeć.

 

Chwyciłem Glorię za spódnicę.

 

-  Tam nic nie ma. 
-  Bo  nie  potrafisz  szukać.  Poczekaj,  zaraz  znajdę  jakieś 

drzewko dla ciebie. 

Po chwili poszła ze mną. Przyjrzała się wszystkim drzewom 

pomarańczowym.

 

-  A to ci się nie podoba? Popatrz, to piękne drzewo po 

marańczowe.

 

Ale  tak  naprawdę  żadne  mi  się  nie  podobało.  Ani  to,  ani 

tamto, ani żadne inne. Wszystkie miały strasznie dużo kolców.

 

-  Jak bym musiał wybierać któreś z tych szkaradnych drzew, 

wybrałbym to małe drzewko pomarańczy lima. 

-  Gdzie? 

Poszliśmy w tamtą stronę.

 

-  Jakie śliczne! Patrz, wcale nie ma kolców. Jest takie piękne 

i od razu widać, że to pomarańcza lima. Gdybym była w twoim 
wieku, nie szukałabym niczego innego. 

-  Ale ja chciałem mieć ogromne drzewo. 

29

 

background image

-  Przemyśl to, Zeze. Jest jeszcze bardzo młodziutkie. Do 

piero wyrośnie na potężne drzewo. I będzie rosło razem z to 
bą. Będziecie się rozumieli jak dwaj bracia. Widziałeś tę ga 
łąź? To prawda, że jest jedyna, ale zdaje się, że wspaniale 
nadawałaby się na konika i mógłbyś na niej jeździć.

 

Czułem  się  najnieszczęśliwszy  na  świecie.  Przypomniałem 

sobie  o  butelce  po  wódce,  która  miała  etykietkę  z  aniołkami. 
Lala  powiedziała,  że  jeden  z  nich  to  ona.  Gloria  zaklepała 
innego. Totoca wziął jeszcze innego dla siebie, a ja? Dla mnie 
została  tylko  sama  główka,  gdzieś  w  głębi  i  to  bez  skrzydeł. 
Czwarty  anioł  i  to  nawet  nie  cały...  Zawsze  byłem  ostatni. 
Kiedy urosnę, jeszcze im pokażę. Kupię całą dżunglę amazoń-
ską  i  wszystkie  drzewa  rosnące  aż  do  nieba  będą  należały  do 
mnie. Kupię sobie cały skład butelek z aniołkami i nikomu nie 
oddam nawet kawałka pierzastego skrzydła.

 

Nadąsałem się. Usiadłem na ziemi i oparłem o pień drzewka 

pomarańczowego. Gloria odeszła z uśmiechem.

 

-  Długo nie będziesz się dąsał, Zeze. W końcu sam odkry 

jesz, że miałam rację.

 

Grzebałem  patykiem  w  ziemi  i  powoli  przestawałem  się 

dąsać. Nagle jakiś głos dochodzący nie wiadomo skąd odezwał 
się tuż koło mego serca:

 

-  Myślę, że twoja siostra ma absolutną rację. 
-  Zawsze wszyscy mają rację. Tylko ja jej nigdy nie mam. 
-  Nieprawda.  Jeśli  lepiej  mi  się  przyjrzysz,  sam  się  prze-

konasz. 

Poderwałem  się  przestraszony  i  spojrzałem  na  drzewko.  To 

dziwne,  bo  choć  zawsze  rozmawiałem  z  całym  światem, 
myślałem jednak, że to mój ptaszek w duszy odpowiadał mi za 
wszystkich.

 

-  To ty mówisz?

 

30

 

background image

-  Nie słyszysz? 

I cichutko się roześmiało. Omal z krzykiem nie uciekłem. Ale 

ciekawość kazała mi zostać.

 

-  Czym mówisz? 
-  Drzewo  przemawia  wszystkim.  Listkami,  gałązkami,  ko-

rzeniami. Chcesz się przekonać? Przyłóż ucho do pnia, a wtedy 
usłyszysz bicie mego serca. 

Jeszcze  nie  byłem  pewny,  ale  widząc,  jakie  jest  malutkie, 

przestałem  się  bać.  Przyłożyłem  do  pnia  ucho  i  gdzieś  daleko 
usłyszałem ciche: pik... pik...

 

-  No widzisz? 
-  Powiedz mi... Czy wszyscy wiedzą, że umiesz mówić? 
-  Nie. Tylko ty. 
-  Naprawdę? 
-  Przysięgam.  Kiedyś  wróżka  powiedziała,  że  jeśli  chłopiec 

podobny do ciebie zostanie moim przyjacielem, zacznę mówić i 
będę bardzo szczęśliwe. 

-  A poczekasz? 
-  Na co? 
-  Aż się przeprowadzę. Przeprowadzamy się mniej więcej za 

tydzień. Nie zapomnisz mówić przez ten czas? 

-  Nigdy w życiu. Ale tylko do ciebie. Chcesz się przekonać, 

jakie jestem mięciutkie? 

-  Co to znaczy? 

 

-  Właź na gałąź. 
Posłuchałem. 
-  A teraz pokołysz się lekko i zamknij oczy. 
Zrobiłem, jak kazało. 
-  I co? Czy miałeś w życiu wspanialszego konika? 
-  Nigdy. To cudowne. Nawet oddam młodszemu braciszkowi 

mojego konika Promień Księżyca. Luis ci się spodoba, zobaczysz.

 

31

 

background image

Zeskoczyłem, już uwielbiając moje drzewko pomarańczowe.

 

-  Wiesz, co zrobię? Zawsze, kiedy tylko będę mógł, jeszcze 

przed przeprowadzką, będę do ciebie wpadał, żeby choć przez 
chwilę  z  tobą  pogadać. Teraz  muszę  już  lecieć,  wszyscy  zbie-
rają się do powrotu, tam, przed domem. 

-  Ale przyjaciele tak się nie żegnają. 
-  Ciii! Ktoś idzie. 

Gloria  przyszła  właśnie  wtedy,  kiedy  przytulałem  się  do 

mojego drzewka.

 

-  Do  widzenia,  jesteś  najwspanialszym  przyjacielem  na 

świecie. 

-  A nie mówiłam? 
-  Mówiłaś,  mówiłaś.  Teraz  nawet  gdybyście  mi  oddali 

man-gowiec albo tamaryndowiec w zamian za moje drzewko, ja 
już się nie zamienię. 

Pogłaskała mnie z czułością po głowie.

 

-  Ty mały mądralo!... 
Poszliśmy, trzymając się za ręce.

 

-  Godóia,  jak  myślisz,  czy  twój  mangowiec  nie  jest  trochę 

głupi? 

-  Jeszcze nie wiem, ale tak wygląda. 
-  A tamaryndowiec Totoki? 
-  Jest trochę gapiowaty. Czemu pytasz? 
-  Nie wiem, czy mogę ci teraz powiedzieć. Ale kiedyś opo-

wiem ci o czymś wspaniałym, Godóia. 

background image

Chude palce nędzy

 

Kiedy wyłożyłem mój problem wujkowi, podszedł do niego z 

powagą.

 

-  A więc tym się martwisz? 
-  Tak,  wujku.  Boję  się,  że  kiedy  przeprowadzimy  się  do 

nowego domu, Luciano nie przeniesie się z nami. 

-  Myślisz, że nietoperz bardzo cię lubi? 
-  Bardzo... 
-  Tak naprawdę, z całego serca? 
-  Oczywiście. 
-  W takim razie bądź pewny, że się z tobą przeniesie. Może 

to  trochę  potrwać,  zanim  się  pojawi,  ale  któregoś  dnia  sam 
znajdzie drogę. 

-  Już  mu  powiedziałem,  na  jakiej  ulicy  i  pod  którym  nu-

merem zamieszkamy. 

-  W  takim  razie  będzie  mu  jeszcze  łatwiej.  Jeśli  sam  nie 

będzie  mógł  się  przeprowadzić,  bo  zatrzymają  go  jakieś  obo-
wiązki, przyśle ci brata albo kuzyna, albo jakiegoś krewnego i 
nawet nie zauważysz różnicy. 

33

 

background image

Ciągle jeszcze nie byłem pewny. Cóż to dało, że podałem mu 

nazwę  i  numer  ulicy,  skoro  Luciano  nie  umie  czytać?  Może 
zapyta ptaki albo modliszki, albo motyle.

 

-  Nie  martw  się,  Zeze.  Nietoperze  mają  dobrze  rozwinięty 

zmysł orientacji. 

-  Co takiego mają, wujciu? 
Wyjaśnił mi, co to znaczy zmysł orientacji, a ja coraz bardziej 

podziwiałem jego wiedzę.

 

Kiedy  rozwiązałem  mój  problem,  wybiegłem  na  ulicę,  żeby 

wszystkim oznajmić, co nas czeka: przeprowadzka. Większość 
dorosłych dopytywała się z radością:

 

-  Wyprowadzacie się, Zeze? Jak dobrze!... Wspaniale! Co 

za ulga!

 

Tylko Biriąuinho wcale się nie cieszył.

 

-  Na  szczęście  to  tylko  na  sąsiednią  ulicę.  Będziemy  nie-

daleko. A ta sprawa, o której ci mówiłem... 

-  Kiedy to będzie? 
-  Jutro, o ósmej rano, przy wejściu do kasyna Bangu. Ludzie 

mówili,  że  właściciel  fabryki  zamówił  całą  ciężarówkę 
zabawek. Przyjdziesz? 

-  Przyjdę.  I  wezmę  ze  sobą  Luisa.  Myślisz,  że  ja  też  coś 

dostanę? 

-  Jasne. Taki malec na pewno. A ty myślisz, że jesteś już duży? 
Podszedł do mnie, a ja poczułem się jeszcze całkiem ma 
lutki. Mniejszy nawet niż myślałem.

 

-  Może coś dostanę... A teraz muszę coś zrobić. Jutro się 

tam spotkamy.

 

Wróciłem do domu i zacząłem krążyć wokół Glorii.

 

-  O co chodzi, mały? 
-  Ty  mogłabyś  nas  tam  zaprowadzić.  Ma  przyjechać  cięża-

rówka z miasta pełniutka zabawek. 

34

 

background image

-  Nic  z  tego,  Zeze.  Mam  mnóstwo  pracy.  Muszę 

popraso-wać,  pomóc  Jandirze  przy  pakowaniu  rzeczy, 
przypilnować garnków na kuchni... 

-  Będzie  tam  mnóstwo  kadetów  ze  Szkoły  Wojskowej  w 

Realengo. 

Prócz wklejania do zeszytu zdjęć Rudolfa Valentino, którego 

nazywała Rudi, miała jeszcze bzika na punkcie kadetów.

 

-  Gdzie ty widziałeś kadetów o ósmej rano? Myślisz, że 

jestem głupia, mały? Idź się bawić, Zeze.

 

Ale ja nigdzie nie poszedłem.

 

-  Wiesz co, Godóia? To wcale nie chodzi o mnie, wcale nie. 

Obiecałem Luisowi, że go tam zabiorę. A on jest przecież taki 
malutki. Dziecko w jego wieku myśli tylko o Gwiazdce. 

-  Zeze, już ci mówiłam, że nie pójdę. To takie głupie gada-

nie:  ty  sam  chcesz  pójść.  Jeszcze  będziesz  miał  mnóstwo 
Gwiazdek w życiu... 

-  A  jeśli  umrę?  Umrę  i  nigdy  nie  dostanę  prezentu  na 

Gwiazdkę. 

-  Tak  szybko  nie  umrzesz,  kochany.  Będziesz  żył  dwa  razy 

dłużej  niż  wujek  Edmundo  czy  seu  Benedito.  Dosyć  tego.  Idź 
się bawić. 

Ale nie poszedłem. Tak zrobiłem, żeby ciągle na mnie wpa-

dała.  Poszła  do  komody,  sam  nie  wiem  po  co,  a  tuż  obok  ja 
sobie  siedzę  w  fotelu  bujanym,  wpatrzony  w  nią  błagalnym 
wzrokiem.  To  zawsze  na nią  działało.  Poszła  po  wodę  do  stu-
dni, a ja sobie siedzę na progu domu, wpatrzony w nią. Potem 
do sypialni po rzeczy do prania. A ja siedzę na łóżku, podpie-
rając rękoma brodę, i patrzę na nią...

 

W końcu nie wytrzymała.

 

-  Dosyć, Zeze. Powiedziałam już, nie to znaczy nie. Na 

miłość boską, bo w końcu stracę cierpliwość. Idź się bawić.

 

35

 

background image

Ale ja nie poszedłem. To znaczy, myślałem, że nie pójdę. Bo 

w  końcu  złapała  mnie,  otworzyła  drzwi  i  wyniosła  na  po-
dwórko. Potem weszła do domu i pozamykała drzwi kuchenne i 
główne.  Nie  poddałem  się.  Rozsiadałem  się  pod  każdym 
oknem, przy  którym przechodziła. Właśnie zabrała się za  wie-
trzenie, odkurzanie i ścielenie łóżek. Widziała, że ją szpieguję, i 
zamykała  kolejne  okna.  W  końcu  zamknęła  wszystkie,  żeby 
tylko mnie nie widzieć.

 

-  Wstrętna diablica! Ruda suka! Żebyś nigdy nie wyszła 

za kadeta! Żebyś wyszła za trepa, biednego jak mysz koś 
cielna, takiego, co nie ma nawet grosza na pucowanie cholew.

 

Kiedy  stwierdziłem,  że  tracę  tylko  czas,  wściekły  jak  diabli 

ruszyłem podbijać świat na ulicy.

 

Tam  spotkałem  Nardinha  zajętego  jakąś  nową  zabawką. 

Siedział w kucki, zapatrzony, jakby zapomniał o bożym świe-
cie.  Podszedłem  bliżej.  Z  pudełka  od  zapałek  zrobił  wóz  i 
przywiązał do niego chrabąszcza, tak wielkiego, jakiego nigdy 
w życiu nie widziałem.

 

-  O, kurczę! 
-  Wielki, co? 
-  Zamienisz się? 
-  Na co? 
-  Może na zdjęcia... 
-  Ile? 
-  Dwa. 
-  Śmieszny jesteś. Taki wielki chrabąszcz, a ty mi dajesz za 

niego tylko dwie fotki. 

-  Takich  chrabąszczy  pełno  jest  w  rowie  obok  domu  wujka 

Edmunda. 

-  Wymienię za trzy. 
-  Dam trzy, ale bez wybierania. 

36

 

background image

-  To nic z tego. Przynajmniej dwa muszę sam wybrać. 
-  Dobra. 

Dałem  mu  zdjęcie  Laury  La  Plante,  bo  miałem  kilka  takich 

samych. A on sam sobie wybrał zdjęcie Hoota Gibsona i jesz-
cze jedno Patsy Ruth Miller. Wziąłem chrabąszcza, wrzuciłem 
do kieszeni i ruszyłem przed siebie.

 

-  Szybciutko, Luis. Gloria poszła po chleb, a Jandira czyta 

w fotelu na biegunach.

 

Przemknęliśmy korytarzem. Pomogłem mu zrobić siusiu.

 

-  Wysiusiaj się porządnie, bo na ulicy w dzień nie wypada 

tego robić.

 

Potem  przy  zlewie  umyłem  mu  dokładnie  buzię.  Sobie  też 

umyłem i wróciliśmy do pokoju.

 

Ubrałem  go  po  cichutku.  Założyłem  buciki.  Te  wstrętne 

skarpetki, chyba ktoś je wymyślił tylko po to, aby utrudnić nam 
życie.  Zapiąłem  mu  niebieską  kurteczkę  i  poszukałem 
grzebienia. Ale jego włosy nie chciały się ułożyć. Musiałem coś 
wymyślić.  Tylko  nigdzie  nic  nie  było.  Ani  brylantyny,  ani 
oliwki, nic. Poszedłem do kuchni i nabrałem na czubek palców 
trochę  smalcu.  Wytarłem  smalec  w  dłonie  i  najpierw 
powąchałem.

 

-  Wcale nie śmierdzi.

 

Wtarłem we włosy Luisa i zacząłem je rozczesywać. Wresz-

cie  jego  główka  wyglądała  ślicznie.  Cała  w  loczkach,  jak  na 
obrazku ze świętym Janem z owieczką na plecach.

 

-  A teraz postój tu chwilkę, ale tak, żeby się nie wygnieść. 

Pójdę się ubrać.

 

Kiedy  wkładałem  spodnie  i  białą  koszulę,  patrzyłem  na 

mojego braciszka.

 

37

 

background image

Jaki on śliczny! Nie było od niego ładniejszego dzieciaka w 

Bangu!

 

Włożyłem tenisówki, które miały mi wystarczyć do czasu, aż 

pójdę  do  szkoły  w  przyszłym  roku.  Znowu  przyjrzałem  się 
Luisowi.

 

Tak  pięknie  wyglądał  i  taki  był  schludniutki,  że  można  go 

było  pomylić  z  trochę  podrośniętym  Dzieciątkiem  Jezus.  Za-
kład, że zgarnie mnóstwo prezentów. Jak tylko go zobaczą...

 

Zadrżałem. W tym momencie wróciła Gloria i kładła chleb na 

stole. Papier właśnie tak szeleścił w dniach, kiedy kupowaliśmy 
chleb.

 

Wyszliśmy, trzymając się za ręce, i stanęliśmy przed nią.

 

-  Czy on nie jest śliczny, Godóia? To ja go tak ubrałem. 
Zamiast się rozgniewać, oparła się o drzwi i spojrzała gdzieś

 

w dal. Kiedy spuściła głowę, miała oczy pełne łez.

 

-  Ty też ślicznie wyglądasz. Och, Zeze! 
Przyklęknęła i przytuliła moją głowę do piersi.

 

-  Mój Boże! Dlaczego życie musi być dla niektórych takie 

ciężkie?

 

Uspokoiła się i zaczęła poprawiać nam ubrania.

 

-  Powiedziałam, że nie mogę was tam zaprowadzić. Na 

prawdę nie mogę, Zeze. Mam tyle pracy. Najpierw wypijemy 
kawę, a potem coś wymyślę. Nie dam nawet rady ubrać się 
porządnie...

 

Postawiła nasze kubki do kawy i pokroiła chleb. Dalej przy-

glądała się nam ze smutkiem.

 

-  Tyle wysiłku, żeby dostać jakieś tandetne, gówniane zabaw 

ki. W końcu skąd mają wziąć ładne rzeczy dla tylu biedaków.

 

Przerwała, a po chwili znowu zaczęła mówić:

 

-  A może to jedyna okazja. Nie mogę wam zabronić... Mój 

Boże, jesteście jeszcze tacy malutcy...

 

38

 

background image

-  Zaprowadzę go prościuteńko na  miejsce. Będę go trzymał 

za rękę przez cały czas, Godóia. Nawet nie musimy przechodzić 
przez szosę Rio-Sao Paulo. 

-  I tak jest niebezpiecznie. 

 

-  Wcale nie, zresztą ja mam zmysł orientacji. 
Uśmiechnęła się, choć dalej była smutna. 
-  Kto cię tego nauczył? 

 

-  Wujek  Edmundo.  Powiedział,  że  Luciano  ma  zmysł 

orientacji, a jeśli Luciano, który jest mniejszy ode mnie, ma, ja 
muszę mieć jeszcze większy... 

-  Porozmawiam z Jandirą. 
-  To strata czasu. Ona na pewno pozwoli. Jandira tylko czyta 

romanse i myśli o chłopakach. Nic jej nie obchodzi. 

-  Zrobimy tak: skończycie śniadanie i podejdziemy do furtki. 

Jeśli  będzie  przechodził  ktoś  znajomy,  poproszę,  żeby  was 
odprowadził. 

Nie  chciałem  nawet  zjeść kromki  chleba,  żeby  się  nie  spóź-

nić. Podeszliśmy do furtki.

 

Niestety nikt znajomy nie przechodził, mijał tylko czas. Aż w 

końcu  ktoś  nadszedł. To sen  Paixao, listonosz.  Przywitał  się  z 
Glorią, ściągnął czapkę i obiecał, że nas odprowadzi.

 

Gloria pocałowała Luisa, a potem mnie. Wzruszona spytała z 

uśmiechem:

 

-  A ta sprawa z trepem, biednym jak mysz kościelna... 
-  To  bujda.  Nie  mówiłem  tego  szczerze.  Wyjdziesz  za  mąż 

za  pilota,  majora,  który  będzie  miał  mnóstwo  gwiazdek  na 
ramieniu. 

-  Dlaczego nie poszliście z Totocą? 
-  Totoca  powiedział,  że  tam  nie  idzie.  I  nie  ma  zamiaru 

ciągnąć za sobą takiego ogona. 

39

 

background image

Ruszyliśmy.  Sen  Pahcao  kazał  nam  iść  przodem,  a  sam  do-

ręczał listy do domów. Potem przyspieszał kroku i doganiał nas. 
Następnie  znowu  wrzucał  listy  do  skrzynek.  Kiedy  doszliśmy 
do szosy Rio-Sao Paulo, roześmiał się i powiedział:

 

-  Dzieciaki, bardzo się spieszę. Opóźniacie mi pracę. Teraz 

pójdziecie tędy, tu nic wam nie grozi.

 

I  odszedł  pospiesznie,  z  torbą  pełną  listów  i  papierów  pod 

pachą.

 

Byłem oburzony i pomyślałem: Kłamczuch! Zostawił dwoje 

dzieci na szosie, a przecież obiecał Glorii, że nas odprowadzi.

 

Jeszcze mocniej chwyciłem Luisa za rączkę i poszliśmy dalej. 

Widać  było,  że  mały  jest  coraz  bardziej  zmęczony.  Stawiał 
coraz drobniejsze kroczki.

 

-  Idziemy, Luis. To już bliziutko. Czeka na nas mnóstwo 

zabawek.

 

Dreptał trochę szybciej, a potem znowu zaczął się ociągać.

 

-  Jestem zmęczony, Zeze. 
-  Poniosę cię kawałek, chcesz? 

Rozłożył  rączki  i  poniosłem  go  chwilkę.  Wlokłem  się,  bo 

ważył chyba z tonę. Kiedy dotarliśmy do ulicy Progresso, tym 
razem ja byłem zziajany.

 

-  A teraz przejdziesz się kawałeczek. 
Zegar na wieży kościelnej wybił ósmą.

 

-  I co teraz? Mieliśmy tam być o wpół do ósmej. Nie szko 

dzi, na pewno jest tam tłum ludzi, a i tak starczy dla wszyst 
kich. Miała przyjechać ciężarówka pełna zabawek.

 

-  Zeze, nóżka mnie boli. 
Schyliłem się. 
-  Rozluźnię ci trochę sznurówkę, będzie lepiej. 

40

 

background image

Szliśmy coraz wolniej. Zdawało się, że nigdy nie dotrzemy na 

rynek. A potem  musieliśmy jeszcze minąć szkołę państwową i 
skręcić  w  prawo  w  ulicę  kasyna  Bangu.  Najgorsze,  że  czas 
pędził jak szalony.

 

W  końcu  strasznie  zmordowani  dotarliśmy  na  miejsce.  Nie 

było już nikogo. Nie było także żadnego śladu po rozdawanych 
prezentach.  To  znaczy,  był  pewien  ślad,  na  ulicy  leżało 
mnóstwo  pomiętej  bibułki.  Ziemia  usiana  była  skrawkami 
różnokolorowego papieru.

 

Serce zaczęło mi walić niespokojnie.

 

Podeszliśmy bliżej, ale seu  Coąuinho zamykał już bramę do 

kasyna.

 

Spytałem zduszonym głosem:

 

-  Seu Coąuinho, czy już po wszystkim? 
-  Po wszystkim, Zeze. Przyszliście za późno. Były tu strasz-

ne tłumy. 

Zamknął  jedno  skrzydło  bramy  i  uśmiechnął  się  dobro-

dusznie.

 

-  Nic nie zostało. Nawet dla moich siostrzeńców. 
Zamknął bramę i wyszedł na ulicę. 
-  W przyszłym roku musicie przyjść trochę wcześniej, śpiochy! 
-  Nic nie szkodzi. 
A  jednak  szkodziło.  Byłem  taki  smutny  i  rozczarowany,  że 

wolałbym umrzeć, niż przeżywać coś takiego.

 

-  Usiądźmy tu: Musimy trochę odpocząć. 
-  Pić mi się chce, Zeze. 
-  Jak będziemy przechodzić obok seu Rozemberga, popro 

simy o szklankę wody. Wystarczy dla nas dwóch.

 

Dopiero  teraz  Luis  zdał  sobie  sprawę  z  rozmiarów  tragedii. 

Nic  nie  mówił.  Spojrzał  na  mnie  ze  smutną  minką  i  oczyma 
pełnymi łez.

 

41

 

background image

-  Nic się nie stało, Luis. Pamiętasz mojego konika, którego 

nazwałem Promień Księżyca? Poproszę Totocę, żeby mu 
zmienił kijek, i dostaniesz go na Gwiazdkę.

 

Ale on szlochał.

 

-  Przestań. Jesteś królem. Tatuś mówił, że nazwał cię Luis, 

bo to jest imię królewskie. A król nie może płakać na ulicy 
przy wszystkich, prawda?

 

Przytuliłem  jego  główkę  do  piersi  i  głaskałem  go  po  krę-

conych włosach.

 

-  Jak dorosnę, kupię sobie piękny samochód, taki jak ma 

seu Manuel Valadares. Ten Portugal, pamiętasz go? Ten sam, 
który przyjechał obok nas na stacji, kiedy machaliśmy do Man- 
garatiby... A więc kupię piękny wóz, wyładowany prezentami, 
i to tylko dla ciebie... I nie płacz już, bo królowie nie płaczą.

 

A pierś rozsadzała mi czarna rozpacz.

 

-  Przysięgam, że kupię. Nawet gdybym miał kraść i za 

bijać...

 

Tym  razem  to  nie  mój  ptaszek  w  duszy  tak  powiedział. 

Pewnie płynęło to z serca.

 

A  więc  to  tak.  Dlaczego  Dzieciątko  Jezus  mnie  nie  lubi? 

Przecież  lubi  nawet  osła  i  wołu  z  szopki.  Ale  nie  mnie,  mnie 
wcale. Pewnie się mści, bo jestem diabelskim nasieniem. Mści 
się na mnie, nie dając prezentów mojemu braciszkowi. Tylko że 
Luis  nie  zasługiwał  na  to,  bo  był  małym  aniołkiem.  Żaden 
aniołek z nieba nie mógł być lepszy od niego...

 

Zdradzieckie łzy zaczęły spływać i mnie po policzkach.

 

-  Zeze, ty płaczesz... 
-  Zaraz mi przejdzie. Poza tym ja nie jestem królem, tak jak 

ty.  Jestem  zerem,  do  niczego  się  nie  nadaję.  Bardzo  złym 
chłopcem, naprawdę okropnym... To wszystko. 

42

 

background image

-  Totoca, chodzisz czasami do nowego domu? 
-  Nie. A ty? 
-  Zawsze kiedy mogę, to wpadam tam. 
-  A po co? 
-  Muszę wiedzieć, czy Maluszek dobrze się czuje. 
-  Kto to jest, do diabła, Maluszek? 
-  Moje małe drzewko pomarańczowe. 
-  Wymyśliłeś dla niego naprawdę odpowiednią nazwę. Masz 

talent do nazw. 

Roześmiał  się  i  dalej  szykował  nowy  korpus  dla  Promienia 

Księżyca.

 

-  I dobrze się czuje? 
-  Wcale nie rośnie. 
-  I  nie  urośnie,  jeśli  będziesz  ciągle  się  na  nie  gapił.  I  co? 

Ładnie wygląda ten nowy kijek? Taki chciałeś? 

-  Właśnie, Totoca, powiedz, jak to jest, że potrafisz wszystko 

zrobić? Zbudowałeś klatkę, kurnik, rozsadnik, płot, furtkę... 

-  Bo  nie  wszyscy  urodzili  się  po  to,  by  zostać  poetami  w 

muszce. Jeśli tylko zechcesz, możesz się tego nauczyć. 

-  Chyba nie. Do tego trzeba mieć specjalne predyspozycje. 

Na  chwilę  przestał  pracować  i  popatrzył  na  mnie  ni  to  roz-

bawiony,  ni  to  obruszony  kolejnym  nowym  słowem,  którego 
nauczyłem się od wujka Edmunda.

 

W  kuchni  urzędowała  Dindinha,  przygotowywała  grzanki 

moczone w winie. Na Wigilię. I to miało być wszystko.

 

Powiedziałem do Totoki:

 

-  Pomyśl tylko. Niektórzy nawet tego nie mają. Wujek Ed- 

mundo dał pieniądze na wino i na owoce do sałatki na jutro.

 

Totoca  szykował  konika  za  darmo,  bo  już  słyszał  o  naszej 

historii z kasynem Bangu. Przynajmniej Luis coś dostanie.

 

43

 

background image

Co prawda starą i używaną zabawkę, ale za to bardzo ładną i do 
tego moją ulubioną.

 

-  Totoca... 
-  Co? 
-  Myślisz, że nie dostaniemy nic, absolutnie nic od Świętego 

Mikołaja? 

-  Chyba nie. 
-  Powiedz  prawdę,  myślisz,  że  ja  naprawdę  jestem  taki 

złośliwy i niedobry, jak wszyscy mówią? 

-  Może nie do końca złośliwy. Chodzi o to, że masz diabła za 

skórą. 

-  Kiedy  nadchodzą  święta  Bożego  Narodzenia,  tak  bardzo 

chciałbym  się  go  pozbyć!  Chciałbym,  żeby  choć  raz  w  życiu, 
zanim umrę, urodził się dla mnie Jezusek, a nie diabełek. 

-  Może  w  przyszłym  roku...  Lepiej  naucz  się  robić  tak  jak 

ja... 

-  A co ty takiego robisz? 
-  Na  nic  nie  czekam.  I  wtedy  nie  czuję  się  zawiedziony. 

Może  Dzieciątko  Jezus  wcale  nie  jest  takie  dobre,  jak  opo-
wiadają. Ani jak mówi ksiądz, ani jak piszą w katechizmie... 

Na  chwilę  umilkł  i  zastanawiał  się,  czy  mówić  dalej  to,  co 

myślał, czy nie.

 

-  W takim razie jakie jest? 
-  Posłuchaj,  powiedzmy,  że  ty  strasznie  psocisz  i  nie  za-

służyłeś. Ale Luis? 

-  To anioł. 
-  A Gloria? 

-  Też. 
-A ja?

 

-  Ty... czasem lubisz brać moje rzeczy bez pozwolenia, ale 

i tak jesteś kochany.

 

44

 

background image

-  A Lala? 
-  Strasznie  mocno  bije,  ale  jest  dobra.  Kiedyś  uszyje  dla 

mnie muszkę. 

-  A Jandira? 
-  Jandira jest trochę nadęta, ale nie jest zła. 
-  A mama? 
-  Mama  jest  bardzo  dobra;  bije  mnie  ze  łzami  w  oczach  i 

bardzo lekko. 

-  A tata? 
-  Taak...  sam  nie  wiem.  Nie  ma  szczęścia.  Chyba  jest  taki 

sam jak ja, najgorszy w całej rodzinie. 

-  A widzisz. Wszyscy w rodzinie jesteśmy dobrzy. Dlaczego 

więc  Jezusek  i  Święty  Mikołaj  nie  są  dobrzy  dla  nas?  Idź  do 
doktora  Faulhabera  i  popatrz,  jak  jego  stół  ugina  się  pod 
ciężarem potraw. To samo u rodziny Villas-Boas. Nie wspomnę 
nawet o domu doktora Adaucta Luza... 

Pierwszy raz w życiu widziałem, że Totoce chce się płakać.

 

-  Dlatego myślę, że Dzieciątko Jezus urodziło się w biedzie 

wyłącznie na pokaz. Potem przekonało się, że tylko bogaci 
się liczą... Ale nie mówmy więcej o tym. Być może to, co ci 
opowiadam, to wielki grzech.

 

Był  taki  przygnębiony,  że  nie  chciał  ze  mną  dłużej  rozma-

wiać. Ani podnieść głowy znad konika, którego głaskał.

 

Wigilia była tak smutna, że nawet nie chce mi się wspominać. 

Wszyscy jedliśmy w milczeniu, a tata ledwie uszczknął kawałek 
świątecznej grzanki. Nie chciało mu się ogolić ani nic innego. 
Nawet nie poszliśmy na pasterkę. Najgorsze, że nikt z nikim nie 
rozmawiał.  Raczej  przypominało  to  stypę,  a  nie  narodziny 
Dzieciątka Jezus.

 

45

 

background image

Tatuś  wziął  kapelusz  i  wyszedł.  Nawet  nie  zmienił  butów, 

wyszedł  w  drewniakach,  nie  żegnając  się  z  nami.  Nie  złożył 
nam też życzeń. Dindinha wyciągnęła chusteczkę, wytarła oczy, 
przeprosiła  i  powiedziała,  że  już  muszą  iść  z  wujkiem 
Edmundo. 

Wujek 

wcisnął 

mi 

rączkę 

monetę 

pięciusetrea-lową  i  taką  samą  dał  Totoce.  Pewnie  chciał  dać 
nam więcej, ale sam nie miał. A może zamiast nam wolałby dać 
swoim  dzieciom  w  mieście.  Właśnie  dlatego  mocno  go 
przytuliłem.  Pewnie  to  był  jedyny  serdeczny  uścisk  w  czasie 
Wigilii. Nikt się nie przytulał, nie całował ani nie mówił miłych 
słów. Mamusia poszła do sypialni. Założę się, że płakała tam w 
samotności.  Wszyscy  mieliśmy  ochotę  zrobić  to  samo.  Lala 
odprowadziła  wujka  Edmunda  i  Dindinhę  do  furtki  i 
opowiadała, że człapali tak wolno, wolniutko.

 

-  Chyba są już zbyt starzy, aby żyć, i wszystko ich męczy... 
Najsmutniejsze, że dzwon kościelny rozbrzmiewał w nocy

 

tak  radośnie.  I  widać  było, jak  sztuczne  ognie  wznoszą  się  do 
nieba, żeby Bóg mógł się przypatrzeć radości niektórych ludzi.

 

Kiedy wróciliśmy do domu, Gloria i Jandira zmywały brudne 

naczynia,  a  Gloria  miała  czerwone  oczy,  tak  jakby  strasznie 
płakała.

 

Na nasz widok sztucznym głosem powiedziała:

 

-  Już pora, żeby dzieci poszły spać.

 

Powiedziała to i spojrzała na nas. Wiedziała, że tak naprawdę 

nie było już u nas dzieci. Wszyscy byli dorośli, dorośli i smutni, 
jakby jedyną wigilijną potrawą był smutek.

 

Być  może  wszystkiemu  było  winne  skąpe  światło  lampy 

naftowej, które zastąpiło nam elektryczne, odcięte na polecenie 
spółki Light. Może i tak.

 

Szczęśliwe było tylko nasze królewiątko, które spało z palusz-

kiem w buzi. Tuż obok łóżeczka położyłem konika. Nie mogłem

 

46

 

background image

się powstrzymać,  żeby delikatnie nie pogłaskać Luisa po wło-
sach. Mój głos przepełniała niezmierna tkliwość.

 

-  Mój malutki...

 

Kiedy  cały  dom  pogrążony  był  w  ciemnościach,  spytałem 

cichutko:

 

-  Pyszne były świąteczne grzanki, prawda, Totoca? 
-  Nie wiem. Nie próbowałem. 
-  Dlaczego? 
-  Coś mnie ściskało w gardle i nic nie mogłem jeść... Śpijmy. 

Sen nam pomoże o wszystkim zapomnieć. 

Podniosłem się i narobiłem hałasu.

 

-  Gdzie idziesz, Zeze? 
-  Wystawię moje tenisówki za drzwi. 
-  Lepiej tego nie rób. 
-  I tak wystawię. Kto wie, może zdarzy się cud. Wiesz, Toto-

ca, tak  bardzo  chciałbym  dostać jakiś  prezent. Jeden  jedyny.  I 
żeby był nowiutki. I tylko dla mnie... 

Odwrócił się i schował głowę pod poduszkę.

 

Ledwie się obudziłem, zawołałem Totocę.

 

-  Sprawdzimy? Mówię ci, że jest. 
-  Na twoim miejscu bym nie szedł. 
-  A ja pójdę. 

Otworzyłem  drzwi  od  pokoju  i  ku  memu  rozczarowaniu 

stwierdziłem,  że  tenisówki  są  puste.  Totoca  podszedł  bliżej, 
przecierając oczy.

 

-  A nie mówiłem?

 

Dziwna mieszanina uczuć powstała w mojej duszy. Nienawiść, 

bunt i smutek. Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:

 

-  To okropne mieć biednego ojca!

 

47

 

background image

Przeniosłem  wzrok  z  moich  tenisówek  na  drewniaki,  które 

znajdowały się tuż przed moimi oczyma. Przede mną stał tata. 
Jego  oczy  były  ogromne  ze  smutku.  Wydawało  się,  że  urosły 
tak  bardzo,  aż  tak  bardzo,  że  mogły  ogarnąć  cały  ekran  kina 
Bangu. Widać było w jego oczach tak głęboki i pełen bólu żal, 
że  nie  potrafiłby  płakać,  nawet  gdyby  chciał.  Przez  trwającą 
wieki minutę milczał, wpatrując się w nas, a potem w tej ciszy 
przeszedł  obok.  Staliśmy  jak  przymurowani,  nie  mogąc 
wykrztusić  z  siebie  słowa.  Tata  wziął  z  komody  kapelusz  i 
znowu wyszedł na ulicę. Dopiero wtedy Totoca szturchnął mnie 
w ramię.

 

-  Jesteś wstrętny, Zeze. Potwornie zły. To wszystko dla 

tego, że...

 

Zamilkł zdenerwowany.

 

-  Nie wiedziałem, że on tu jest. 
-  Drań.  Bez  serca.  Dobrze  wiesz,  że  tata  od  dawna  jest 

bezrobotny. Właśnie dlatego nie mogłem wczoraj nic przełknąć, 
kiedy  patrzyłem  na  jego  minę. Kiedyś  sam  zostaniesz  ojcem  i 
przekonasz się, jak bardzo bolą takie chwile. 

Z tego wszystkiego rozpłakałem się.

 

-  Ale ja go nie zauważyłem, Totoca, nie widziałem go... 
-  Zjeżdżaj stąd. Jesteś do niczego. Spadaj! 

Miałem ochotę wybiec na ulicę, puścić się biegiem i przytulić 

z  płaczem  do  nóg  tatusia.  Powiedzieć,  że  byłem  niedobry, 
naprawdę  bardzo  zły.  A  jednak  ciągle  stałem  jak 
przy-murowany,  nie  wiedząc,  co  robić.  Musiałem  usiąść  na 
łóżku. I stamtąd wpatrywałem się w moje tenisówki, stojące w 
tym samym miejscu, zupełnie puste. Niczym moje serce, które 
biło jak oszalałe.

 

O  Boże,  dlaczego  tak  zrobiłem?  I  to  właśnie  dziś.  Czemu 

musiałem być taki zły i to teraz, kiedy i tak wszyscy są smut-

 

48

 

background image

ni? Jak spojrzę mu w oczy przy obiedzie? Nawet nie uda mi się 
przełknąć sałatki owocowej.

 

A te jego oczy, wielkie jak ekran w kinie, wpatrywały się we 

mnie  z  uporem.  Zamknąłem  swoje  i  znów  widziałem  tamte 
ogromne, pełne żalu...

 

Stuknąłem  piętą  o  skrzynkę  z  przyborami  do  czyszczenia 

butów  i  nagle  wpadłem  na  pomysł.  Może  w  ten  sposób  tatuś 
wybaczy mi wszystko?

 

Otworzyłem skrzynkę Totoki i pożyczyłem od niego pudełko 

czarnej pasty do butów, bo moja już się kończyła. Z nikim nie 
rozmawiałem. Wlokłem się smutny po ulicy, nawet nie czując 
ciężaru skrzynki. Zdawało mi się, że stąpam po jego oczach. I 
czuję w nich ból.

 

Było jeszcze wcześnie i ludzie spali po pasterce i wieczerzy 

wigilijnej. Na ulicy dzieci pokazywały sobie i porównywały nowe 
zabawki.  Jeszcze  bardziej  mnie  to  zabolało.  Wszystkie  dzieci 
były grzeczne. Żadne z nich nie postąpiłoby tak jak ja.

 

Zatrzymałem się obok „Głodu i nędzy", czekając na jakiegoś 

klienta. Sklepik był otwarty nawet w takie święto. Nie na darmo 
tak  go  nazwali.  Zaczęli  się  pojawiać  ludzie,  jeszcze  w 
piżamach, w kapciach, drewniakach, ale nikt nie miał butów.

 

Nie łyknąłem nawet kawy i wcale nie czułem głodu. Mój ból 

był  znacznie  większy  od  głodu.  Poszedłem  aż  na  ulicę 
Progresso.  Obszedłem  rynek.  Usiadłem  na  chodniku  przed 
piekarnią Rozemberga i nic.

 

Godziny  płynęły  jedna  za  drugą,  a  ja  nic  nie  zarobiłem.  A 

musiałem zarobić. Naprawdę musiałem.

 

Upał stawał się coraz większy, pasek od skrzynki wżynał mi 

się  boleśnie  w  ramię,  musiałem  ją  przerzucić  na  drugie. 
Strasznie chciało mi się pić, więc poszedłem skorzystać z kra-
niku na rynku.

 

49

 

background image

Usiadłem  na  schodkach  przed  szkołą  podstawową,  do  której 

niedługo  mieli  mnie  przyjąć.  Postawiłem  skrzynkę  na  ziemi  i 
straciłem  już  nadzieję.  Położyłem  głowę  na  kolanach  jak 
szmaciany pajac i nic nie chciało mi się robić. Potem ukryłem 
twarz  między  kolanami  i  zakryłem  głowę  rękoma.  Lepiej  już 
umrzeć niż wrócić do domu z niczym.

 

Ktoś stuknął nogą w skrzynkę i jakiś znajomy życzliwy głos 

zawołał:

 

-  Hej, mały pucybucie, kto śpi, nie zarabia. 
Podniosłem głowę, nie mogąc w to uwierzyć. To był seu

 

Coąuinho, portier z kasyna. Postawił jedną nogę, a ja najpierw 
przetarłem  but  szmatką.  Potem  zwilżyłem  i  znowu  wytarłem. 
Następnie zacząłem ostrożnie i starannie smarować pastą.

 

-  Czy mógłby pan z łaski swojej podciągnąć troszkę no 

gawkę?

 

Posłuchał mnie.

 

-  Nawet dzisiaj pucujesz buty, Zeze? 
-  Nigdy nie potrzebowałem tego bardziej niż dziś. 
-  A jak się udała Wigilia? 
-  W porządku. 

Stuknąłem szczotką w skrzynkę, a on zmienił nogę. Zrobiłem 

to  samo  z  drugim  butem  i  w  końcu  zacząłem  pucować  do 
błysku. Kiedy skończyłem, znowu stuknąłem w skrzynkę, a on 
zabrał nogę.

 

-  Ile się należy, Zeze? 
-  Dwieście reali. 
-  Dlaczego tylko dwieście? Wszyscy biorą czterysta. 
-  Jak już będę dobrym pucybutem, też tyle powiem. Na razie 

nie. 

Wyjął pięćset reali i wręczył mi.

 

50

 

background image

-  Może  zapłaci  pan  później?  Do  tej  pory  nic nie  zarobiłem, 

nie mam reszty. 

-  Reszta  dla  ciebie,  z  okazji  świąt  Bożego  Narodzenia.  Do 

zobaczenia. 

-  Wesołych Świąt, seu Coąuinho. 

Być  może  podszedł  wyczyścić  buty  z  powodu  tego,  co  się 

stało trzy dni temu...

 

Pieniądze w kieszeni podniosły mnie trochę na duchu, ale nie 

na długo; minęła już druga, ludzie przechadzali się po ulicach i 
nic.  Nikt  nie  podchodził,  nawet  żeby  wytrzeć  kurz  i  zapłacić 
choć grosik.

 

Stanąłem  obok  drogowskazu  Rio-Sao  Paulo  i  od  czasu  do 

czasu wołałem cienkim głosem:

 

-  Pastowanie, pucowanie, proszę państwa! Pucowanie, pa 

stowanie, szefie. Czyśćcie buty, żeby pomóc biednym spędzić 
święta.

 

Obok mnie zatrzymał się samochód jakiegoś bogacza. 
Skorzystałem z tego i krzyknąłem, co prawda bez specjalnej 
nadziei:

 

-  Grosik, szefie. Pomóżcie biednym spędzić święta. 
Jakaś elegancko ubrana pani i dwoje dzieci z tyłu gapiło

 

się na mnie. Pani bardzo się wzruszyła.

 

-  Biedactwo, taki malutki i taki biedny. Daj mu parę gro 

szy, Arturze.

 

Ale mężczyzna przyjrzał mi się nieufnie.

 

-  To mały cwaniak, naciąga ludzi. Wykorzystuje swój 

wzrost i fakt, że są święta.

 

-  I tak mu dam. Podejdź tu, malutki. 
Otworzyła torebkę i wyciągnęła rękę przez okienko.

 

-  Nie, proszę pani, dziękuję. Ja wcale nie kłamię. Tylko 

ktoś naprawdę biedny pracuje w Boże Narodzenie.

 

51

 

background image

Podniosłem skrzynkę, zarzuciłem na ramię i poszedłem dalej 

wolniutko. Dzisiaj nie miałem nawet siły się złościć.

 

A  jednak  drzwiczki  samochodu  otworzyły  się  i  jakiś  chłop-

czyk zaczął biec w moją stronę.

 

-  Proszę, to dla ciebie. Mama kazała powiedzieć, że wie, że 

nie kłamiesz.

 

Włożył mi pięćset reali do kieszeni i nawet nie poczekał, aż 

mu  podziękuję...  Usłyszałem  tylko  warkot  odjeżdżającego 
samochodu.

 

Minęły  już  cztery  godziny,  a  mnie  ciągle  prześladowały 

smutne oczy taty.

 

Postanowiłem  wrócić  do  domu.  Tysiąc  reali  to  trochę  za 

mało,  ale  może  w  sklepie „Głód i  nędza"  dadzą  mi  rabat  albo 
pozwolą dopłacić resztę później.

 

W  rogu  przy  płocie  coś  przyciągnęło  moją  uwagę.  Była  to 

czarna,  dziurawa,  damska  pończocha.  Schyliłem  się  i  pod-
niosłem ją. Rozciągnąłem na dłoni i zrobiła się bardzo cienka. 
Schowałem ją do skrzynki, myśląc sobie: Będzie z niej całkiem 
niezła kobra.

 

A  potem  skarciłem  sam  siebie:  Kiedy  indziej.  Dzisiaj  nie 

wypada.

 

Przechodziłem obok domu państwa Villas-Boas. Dom otaczał 

wielki  ogród,  ze  ścieżkami  wyłożonymi  kostką.  Pomiędzy 
klombami  Serginho  jeździł  na  ślicznym  rowerku.  Wsadziłem 
głowę między kraty, żeby się lepiej przyjrzeć.

 

Rower był cały czerwony i tylko niektóre części miał żółte i 

niebieskie.  Metal  lśnił  i  błyszczał.  Na  mój  widok  Serginho 
zaczął  się  popisywać.  Rozpędzał  się,  skręcał,  hamował  tak 
gwałtownie, aż piszczało. W końcu podjechał do mnie.

 

-  Podoba ci się? 
-  To najpiękniejszy rower na świecie. 

52

 

background image

-  Podejdź do bramy, to lepiej będziesz widział. 
Serginho był rówieśnikiem Totoki i chodził z nim do tej

 

samej klasy.

 

Wstydziłem  się  moich  bosych  stóp,  bo  on  miał  na  nogach 

lakierki,  do  tego  białe  skarpetki  i  czerwone  elastyczne  pod-
wiązki. Lakier na bucikach odbijał wszystko. Nawet oczy mo-
jego taty spoglądały na mnie z tego blasku.

 

Milczałem.

 

-  Co się stało, Zeze? Jesteś jakiś dziwny.

 

-  Nie,  nic.  Z  bliska  jest  jeszcze  ładniejszy.  Dostałeś  na 

Gwiazdkę? 

-  Od Świętego Mikołaja. 

Zszedł z rowerka, żeby swobodniej porozmawiać, i otworzył 

bramę.

 

-  Dostałem mnóstwo rzeczy: adapter, trzy garnitury, stos 

książek przygodowych, ogromne pudełko kolorowych kre 
dek. Pudło z różnymi grami, śmigłowiec. Dwie łódeczki z bia 
łymi żaglami...

 

Spuściłem  głowę  i  pomyślałem  o  Dzieciątku  Jezus,  które 

lubiło wyłącznie bogaczy, tak jak powiedział Totoca.

 

-  Co się stało, Zeze? 
-  Nic. 
-  A ty... dużo prezentów dostałeś? 

Pokręciłem  przecząco  głową,  nie  mogąc  wydusić  z  siebie 

słowa.

 

-  Naprawdę nic? Zupełnie nic? 
-  W tym roku nie było u nas świąt. Tatuś jest bezrobotny. 
-  Niemożliwe.  Nie  mieliście  kasztanów,  orzechów  ani  wi-

na?... 

-  Tylko świąteczne grzanki, które zrobiła Dindinha, i kawę. 
Serginho zamyślił się.

 

53 

background image

-  Zeze, jeśli cię zaproszę, wejdziesz?

 

Zaczął  rozumieć,  co  się  stało.  A  ja,  chociaż  nic  nie  jadłem, 

wcale nie miałem ochoty.

 

-  Chodźmy do środka. Mama przygotuje dla ciebie coś 

smacznego. Mamy mnóstwo jedzenia, dużo słodyczy...

 

Nie  miałem  odwagi.  Ostatnio  spotkało  mnie  już  tyle  przy-

krości.  Nie  jeden  raz  słyszałem:  „Już  ci  mówiłam,  żebyś  nie 
zapraszał tego małego ulicznika do domu!".

 

-  Nie, dziękuję bardzo. 
-  Trudno.  A  jeśli  poproszę  mamę,  żeby  przygotowała  pa-

czuszkę  z  kasztanami  i  innymi  smakołykami  dla  twego  młod-
szego brata, zgodzisz się? 

-  Naprawdę nie mogę. Muszę jeszcze wrócić do pracy. 
Serginho dopiero teraz spostrzegł obok mnie skrzynkę pu-

 

cybuta.

 

-  Przecież nikt nie pastuje butów w Boże Narodzenie...

 

- Pracowałem  prawie  cały  dzień  i  udało  mi  się  zarobić  za-

ledwie  tysiąc,  a  i  tak  pięćset  dostałem  jako  jałmużnę.  Muszę 
jeszcze zarobić dwieście. 

- Po co, Zeze? 
- Nie  mogę  powiedzieć.  Ale  naprawdę  są  mi  bardzo  po-

trzebne. 

Uśmiechnął się i wpadł na szlachetny pomysł.

 

- Chcesz wypastować moje? Dam ci tysiąc. 
- Tak też nie można. Nie biorę pieniędzy od przyjaciół. 
- A gdybym ci dał, to znaczy pożyczył, dwieście reali? 
- Mogę zwrócić później? 
- Kiedy będziesz mógł. Możesz mi nawet zapłacić szklanymi 

kulkami. 

- »W takim razie w porządku. 

Włożył rękę do kieszeni i dał mi niklowaną monetę.

 

54

 

background image

-  I nie spiesz się ze zwrotem. Dostałem mnóstwo pienię 

dzy. Mam pełną skarbonkę.

 

Przeciągnąłem ręką po kole od roweru.

 

-  Jest naprawdę piękny. 
-  Kiedy urośniesz i nauczysz się jeździć, pozwolę ci się 

przejechać. Zgoda? 

-  Dobrze. 

Szybko  pobiegłem  do  sklepu  „Głód  i  nędza",  z  podrygującą 

skrzynką pucybuta na ramieniu.

 

Wpadłem  jak  po  ogień  do  środka,  bo  bałem  się,  że  już  za-

mykają.

 

-  Dostanę jeszcze te drogie papierosy?

 

Sprzedawca  widząc  pieniądze,  które  ściskałem  w  garści, 

wyciągnął dwie paczki.

 

-  Mam nadzieję, że to nie dla ciebie, Zeze? 
Ktoś z tyłu powiedział: 
-  Co za pomysł! Taki mały! 

Sprzedawca, nawet się nie odwracając, odrzekł:

 

-  Pan  nie  zna  tego  chłopaka.  Ten  hultaj  zdolny  jest  do 

wszystkiego. 

-  To dla tatusia. 

Czułem się ogromnie szczęśliwy, ściskając pudełka w dłoni.

 

-  Lepsze te czy tamte? 
-  To ty wybierasz. 
-  Cały dzień pracowałem, żeby kupić papierosy w prezencie 

gwiazdkowym dla taty. 

-  Naprawdę, Zeze? A on co ci dał? 
-  Nic, biedaczek. Wie pan, tatuś jest ciągle bezrobotny. 
Był bardzo przejęty, w sklepie też wszyscy zamilkli.

 

55

 

background image

 

-  Które by pan wybrał na moim miejscu? 
-  Jedne i drugie są dobre. Każdy ojciec chciałby dostać taki 

prezent. 

-  A więc proszę mi zapakować to pudełko. 

Zapakował, ale jakoś dziwnie się zachowywał, kiedy wręczał 

mi paczuszkę. Tak jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

 

Podałem mu pieniądze i uśmiechnąłem się.

 

-  Dziękuję, Zeze.

 

-  Wesołych świąt, proszę pana. 
Pobiegłem do domu.

 

Zapadła  już  noc.  Tylko  w  kuchni  paliła  się  lampa  naftowa. 

Wszyscy gdzieś wyszli, a tatuś sam siedział przy stole i wpat-
rywał się w pustą ścianę. Siedział z twarzą opartą na dłoni i z 
łokciami na stole.

 

-  Tatusiu...

 

-  Co się stało, synku? - W jego głosie nie było ani śladu 

urazy. - Gdzie byłeś przez cały dzień?

 

Pokazałem mu skrzynkę z przyborami do pastowania. 
Postawiłem ją na podłodze i sięgnąłem do kieszeni po pa-
czuszkę.

 

-  Patrz, tatusiu, co ładnego dla ciebie kupiłem. 
Uśmiechnął się. Wiedział, ile to kosztowało. 
-  Podoba ci się? Te miały najładniejsze pudełko. Otworzył 
paczkę z uśmiechem i wciągnął zapach tytoniu, 

nie zdołał jednak wydobyć z siebie głosu.

 

-  Zapal jednego, tatusiu.

 

Podszedłem  do  kuchenki  po  zapałki.  Zapaliłem  jedną  i 

przybliżyłem do papierosa sterczącego mu z ust.

 

Odszedłem troszeczkę, aby zobaczyć, jak się po raz pierwszy 

zaciąga. I nagle coś mi się stało. Rzuciłem zgaszoną zapał-

 

56

 

background image

kę na ziemię. I poczułem, że coś we mnie pęka. Coś we mnie 
wybuchło.  Jakiś  straszliwy  żal,  który  nosiłem  w  sobie  przez 
cały dzień, w końcu wybuchł we mnie.

 

Spojrzałem na tatę. Na jego twarz z zarostem, na jego oczy.

 

Zdołałem tylko wyszeptać:

 

-  Tato... tatusiu...

 

A mój głos zdusiły łzy i szloch.

 

Tata rozwarł ramiona i przytulił mnie delikatnie.

 

-  Nie  płacz,  synku.  Jeszcze  wiele  będziesz  się  musiał  na-

płakać, jeśli pozostaniesz takim wrażliwym chłopcem... 

-  Ja  nie  chciałem,  tatusiu...  Wcale  nie  chciałem  tego  po-

wiedzieć... 

-  Wiem,  kochany,  wiem.  I  wcale  się  nie  obraziłem,  bo  w 

gruncie rzeczy miałeś rację. 

Przytulił mnie jeszcze mocniej.

 

Potem  wytarł  moją  buzię  ścierką  do  naczyń,  która leżała  na 

stole.

 

-  Tak jest lepiej.

 

Podniosłem ręce i pogłaskałem go po twarzy. Przeciągnąłem 

delikatnie  palcami  po  oczach,  jakbym  chciał  je  osadzić  na 
miejscu, żeby nie wyglądały jak wielki ekran kina. Bałem się, 
że  jeśli  tego  nie  zrobię,  te  oczy  będą  mnie  prześladowały  do 
końca życia.

 

-  Skończę palić.

 

Drżącym ze wzruszenia głosem zdołałem wyjąkać:

 

-  Wiesz, tatusiu, jeśli będziesz chciał mnie zbić, już nigdy nie 

będę się skarżył... Naprawdę możesz mnie zbić. 

-  Już dobrze, Zeze. Spokojnie. 

Odstawił  mnie  na  podłogę.  Łzy  spływały  mi  po  twarzy. 

Sięgnął do kredensu po talerz.

 

-  Gloria zostawiła dla ciebie trochę sałatki owocowej.

 

57

 

background image

A  ja  nic  nie  mogłem  przełknąć.  Usiadł  koło  mnie  i  powoli 

karmił mnie łyżeczką.

 

- Przeszło ci już, syneczku, prawda?

 

Skinąłem  głową,  że  tak,  ale  pierwsze  łyżki  sałatki  miały 

słonawy  smak.  Smak  moich  łez,  których  nie  potrafiłem  po-
wstrzymać.

 

background image

Ptaszek, szkoła i kwiatek

 

Nowy dom. Nowe życie i zwykłe nadzieje, proste nadzieje.

 

Jechałem  wesolutki jak  ciepły  letni  dzień,  wysoko  na  wozie 

między seu Aristidesem i jego pomocnikiem.

 

Kiedy  wyjechaliśmy  z  drogi  gruntowej  na  szosę  Rio-Sao 

Paulo,  było  wspaniale,  a  wóz  kołysał  się  miękko  i  majesta-
tycznie.

 

Tuż obok przejechał jakiś piękny samochód.

 

-  To auto Portugalczyka, Manuela Valadaresa.

 

Kiedy  skręcaliśmy  w  ulicę  dos  Acudes,  jakiś  daleki  gwizd 

przeciął spokój poranka.

 

-  Słyszy pan, seu Aristides? Nadjeżdża Mangaratiba. 
-  Wszystko wiesz, prawda? 
-  Poznaję jej gwizd. 
Słychać było tylko kopyta, stukające o bruk klo-kla, klo-kla. 

Zauważyłem, że wóz nie jest już nowy. Wręcz przeciwnie. Ale 
za to był solidny i pojemny. Na dwa razy przewieziemy wszyst-
kie  nasze  graty.  Tylko  osioł  nie  wyglądał  zbyt  solidnie.  Po-
stanowiłem się jednak podlizać.

 

59

 

background image

-  Ma pan bardzo ładny wóz, seu Aristides. 
-  Dla mnie w sam raz. 
-  Osiołek też jest ładny. Jak ma na imię? 
-  Cygan. 

Nie miał zbytniej ochoty ze mną rozmawiać.

 

-  Dziś mam swój szczęśliwy dzień. Pierwszy raz w życiu 

jadę wozem. Widziałem auto Portugalczyka i słyszałem Man- 
garatibę.

 

Cisza. Ani słowa.

 

-  Proszę  pana,  czy  Mangaratiba  jest  najważniejszym  po-

ciągiem w Brazylii? 

-  Nie. Najważniejszym na tej linii. 

Nic nie pomagało. Trudno jest czasem zrozumieć dorosłych! 
Kiedy dotarliśmy przed dom, wręczyłem mu klucz i starałem 
się być serdeczny...

 

-  Czy mogę panu w czymś pomóc? 
-  Pomożesz nam, jeśli nie będziesz tu sterczał i przeszkadzał. 

Idź się bawić, zawołamy cię, jak będziemy wracać. 

Zrozumiałem i pobiegłem.

 

-  Maluszku, teraz będziemy mieszkać tuż obok siebie. 

Przystroję cię tak pięknie, że żadne inne drzewo nie będzie 
się do ciebie umywało. Wiesz, Maluszku, jechałem teraz na 
ogromnej i takiej wygodnej furze, że zdawało mi się, że to 
dyliżans z westernu. Posłuchaj, będę ci opowiadał o wszyst 
kim, co się zdarzy. Dobrze?

 

Podszedłem  do  trawnika  nad  ściekiem  i  popatrzyłem  na 

płynącą w nim brudną wodę.

 

-  Jak mieliśmy nazwać tę rzekę? 
-  Amazonka. 
-  No właśnie, Amazonka. Tam dalej pewnie jest pełno czółen 

z dzikimi Indianami, prawda, Maluszku? 

60

 

background image

-  Nawet mi nie mów. Na pewno jest ich mnóstwo.

 

Nie  zdążyliśmy  dobrze  sobie  pogadać,  a  już  seu  Aristides 

zamykał dom i mnie wołał.

 

-  Zostajesz, czy jedziesz z nami? 
-  Zostanę. Mama z siostrami zaraz przyjdą. 

I zostałem, myszkując po wszystkich kątach.

 

Na początku, czy to z powodu nieśmiałości, czy żeby zrobić 

dobre  wrażenie  na  sąsiadach,  byłem  bardzo  grzeczny.  Ale 
pewnego dnia... Wypchałem czarną, damską pończochę. Zwią-
załem ją sznurkiem i uciąłem jej stopę. Potem, tam gdzie była 
stopa, przyczepiłem długą linkę od latawca i mocno związałem. 
Z daleka, jeśli będę ją ciągnął powolutku, będzie wyglądać jak 
prawdziwa kobra i w ciemnościach zrobi prawdziwą sensację.

 

Wieczorem  wszyscy  zajmowaliśmy  się  swoimi  sprawami. 

Miałem wrażenie, że nowy dom dodał nam wszystkim otuchy. 
W  rodzinie  panowała  taka  radość,  jakiej  nie  czuliśmy  od 
dawna.

 

Cichutko  przycupnąłem  na  progu,  czekając,  co  się  stanie. 

Ulicę  oświetlało  słabe  światło  lamp  i  żywopłoty  z  wysokich 
krotonów  rzucały  cienie  na  wszystkich  rogach.  W  fabryce 
ludzie  pracowali  jeszcze  na  drugą  zmianę.  Kończyła  się  po 
ósmej,  na  pewno  nie  później  niż  o  dziewiątej.  Tylko  przez 
chwilę myślałem o fabryce. Nie znosiłem jej. Jej smutny gwizd 
brzmiał jeszcze posępniej o piątej rano. Fabryka była jak smok, 
który  codziennie  rano  połykał  ludzi,  a  wieczorem  wypluwał 
wykończonych  robotników.  Nie  lubiłem  jej jeszcze  i  za  to,  co 
Mister Scottfield zrobił z tatusiem...

 

Aha! Idzie jakaś paniusia. Pod pachą ściska parasolkę, na ręce 

ma torebkę. Już słychać stukot drewniaków.

 

81

 

background image

Pobiegłem  ukryć  się  w  bramie  i  sprawdziłem,  jak  działa 

sznurek  od  kobry.  Działał.  Kobra  była  super.  Ukryłem  się 
dobrze  w  cieniu  płotu,  przytrzymując  sznur  między  palcami. 
Stukot  drewniaków  był  coraz  bliżej,  coraz  bliżej,  zupełnie 
bliziutko  i  już!  Pociągnąłem  za  linkę  od  kobry.  A  ona  powo-
lutku się prześliznęła.

 

Ale tego się nie spodziewałem. Kobieta wrzasnęła tak głośno, 

że obudziła całą ulicę. Rzuciła torebkę i parasolkę i złapała się 
za brzuch, nie przestając krzyczeć.

 

-  Ratunku! Pomocy! Ludzie, kobra! Ratunku!

 

Otworzyły  się  wszystkie  drzwi,  a  ja  rzuciłem  linkę,  po-

biegłem za dom i wpadłem do kuchni. Ściągnąłem pokrywę od 
kosza  na  brudy,  wskoczyłem  do  środka  i  naciągnąłem  wieko. 
Serce waliło mi ze strachu i ciągle słyszałem krzyki kobiety.

 

-  Mój Boże, jeszcze stracę dziecko, jestem w szóstym mie 

siącu.

 

A  wtedy  już  nie  tylko  poczułem  skruchę,  ale  zacząłem  się 

cały trząść.

 

Sąsiedzi  wprowadzili  kobietę  do  środka,  a  ta  ciągle 

spaz-mowała i krzyczała:

 

-  Nie  wytrzymam.  Ludzie,  nie  wytrzymam.  Panicznie  boję 

się węży. 

-  Proszę wypić sok z kwiatów pomarańczy. Uspokaja. Proszę 

się nie denerwować, mężczyźni już są na drodze, szukają kobry 
z kijami, siekierą i mają ze sobą lampę. 

Co za straszliwa afera z powodu jednej szmacianej kobry! A 

najgorsze, że wszyscy domownicy także wyszli, żeby zobaczyć, 
co się dzieje. Jandira, mama i Lala.

 

-  Ludzie, przecież to nie kobra. To tylko stara damska poń 

czocha.

 

62

 

background image

Ze strachu zapomniałem pozbyć się kobry. Koniec ze mną.

 

Za  kobrą  ciągnął  się  sznurek  i  wiódł  wprost  do  naszego 

ogródka.

 

Trzy znajome głosy powiedziały jednocześnie: - To on!

 

Teraz znowu polowano, ale już nie na kobrę. Jandira, mama i 

Lala zajrzały pod łóżka. Nic. Przeszły koło mnie, a ja wstrzy-
małem oddech. Wyszły na dwór, rozejrzeć się wokół domu.

 

Nagle Jandira zawowała:

 

-  Chyba już wiem, gdzie jest!

 

Zdjęła pokrywę z kosza, wyciągnęła mnie za uszy i powlokła 

do jadalni.

 

Tym razem mama sprawiła mi tęgie lanie. Kapeć aż świszczał 

w  powietrzu,  a  ja  wrzeszczałem  na  całe  gardło,  żeby  mnie 
mniej bolało, i mama w końcu przestała bić.

 

-  Ty, zarazo! Nie wiesz, jak ciężko jest nosić dziecko pod 

sercem w szóstym miesiącu.

 

Lala skomentowała z ironią:

 

-  Długo trwało, zanim zaczął rozrabiać na ulicy! 
-  A teraz, marsz do łóżka, hultaju. 

Poszedłem, głaszcząc się po pupie. Położyłem się na brzuchu. 

Na  szczęście  tata  poszedł  grać  w  karty.  Leżałem  w  ciem-
nościach,  przełykając smarki,  tłumiąc  płacz  i  myśląc sobie,  że 
łóżko to najlepsze lekarstwo na takie lanie.

 

Następnego  dnia  wstałem  bardzo  wcześnie.  Miałem  dwie 

ważne rzeczy do zrobienia: po pierwsze, tak czy siak, musiałem 
się  rozejrzeć  wokoło.  Jeśli  kobra  jeszcze  tam  jest,  wezmę  ją  i 
schowam  pod  koszulę.  Przecież  mogę  ją  wykorzystać  gdzie 
indziej.  Niestety  już  jej  nie  było.  Ciężko  będzie  znaleźć  inną 
pończochę, która tak dobrze naśladowałaby kobrę jak ta.

 

63

 

background image

Odwróciłem  się i  poszedłem  do  Dindinhy.  Musiałem  poroz-

mawiać z wujkiem Edmundem.

 

Wszedłem tam, dobrze wiedząc, że jak na życie emeryta jest 

jeszcze wcześnie. Na pewno nie wyszedł, żeby zagrać na loterii 
albo robić zakłady, czy kupić gazetę.

 

Rzeczywiście,  siedział  w  dużym  pokoju  i  stawiał  sobie 

pasjansa.

 

-  Dzień dobry, wujciu!

 

Nic  nie  odpowiedział.  Udawał  głuchego.  U  nas  w  domu 

wszyscy  mówili,  że  lubił  tak  robić,  kiedy  nie  chciało  mu  się 
rozmawiać.

 

Ale  nie  ze  mną  takie  numery,  o  nie.  Zresztą,  bynajmniej 

(bardzo  mi się spodobało słowo  bynajmniej),  przy  mnie  nigdy 
nie  udawał  głuchego.  Pociągnąłem  go  za  rękaw  koszuli  i  jak 
zawsze  stwierdziłem,  że  szelki  w  biało-czarną  kratę  są  bardzo 
ładne.

 

-  Aa... to ty!

 

Udawał, że mnie nie zauważył.

 

-  Jak się nazywa ten pasjans, wujaszku? 
-  Pasjans zegarowy albo Big Ben. 
-  Bardzo fajny. 

Znałem już nazwy wszystkich kart w talii. Nie lubiłem tylko 

waleta. Nie rozumiem, dlaczego wygląda jak służący króla.

 

-  Wiesz co, wujaszku, przyszedłem porozmawiać z tobą 

o interesach.

 

-  Już kończę. Jak wyjdzie, porozmawiamy. 
Ale, za chwilkę, pomieszał wszystkie karty. 
-  Wyszedł? 
-  Nie. 

Poskładał talię i odłożył na bok.

 

64

 

background image

-  Słuchaj, Zeze, jeśli jest to interes finansowy - potarł dło 

nie - to nic z tego.

 

-  Nawet grosika na szklane kulki? 
Uśmiechnął się. 
-  Grosik się może znajdzie. Kto to wie? 

I już miał włożyć rękę do kieszeni, kiedy mu przerwałem.

 

-  Żartuję, wujaszku. Nie o to chodzi. 
-  W takim razie o co? 

Czułem,  że  lubi  moją  „przedwczesną  dojrzałość",  a  sprawy 

przybrały  jeszcze  lepszy  obrót,  kiedy  nauczyłem  się  czytać, 
choć nikt mnie nie uczył.

 

-  Chciałbym wiedzieć coś bardzo ważnego. Czy umie wujek 

śpiewać bez głosu? 

-  Nie rozumiem. 
-  O tak - i zaśpiewałem jedną zwrotkę Małego domku. 
-  Ty teraz śpiewasz, prawda? 
-  Właśnie, śpiewam. Mogę śpiewać w duszy tak, żeby nic nie 

było słychać. 

Rozśmieszyła  go  moja  naiwność,  choć  ciągle  jeszcze  nie 

wiedział, do czego zmierzam.

 

-  Posłuchaj,  wujku.  Kiedy  byłem  malutki,  myślałem,  że 

mieszka  w  mojej  duszy  ptaszek,  który  śpiewa.  To  właśnie  on 
śpiewał. 

-  A  więc  to  tak.  To  cudownie,  że  masz  w  sobie  rozśpiewa-

nego ptaszka. 

-  Nie  zrozumiałeś  mnie,  wujku.  Teraz  trochę  przestałem  w 

niego wierzyć. A kiedy mówię i patrzę do środka siebie... 

Zrozumiał i śmiał się z moich rozterek.

 

-  Zaraz ci wszystko wyjaśnię, Zeze. Wiesz, to znaczy, że 

dorastasz. A kiedy rośniesz, to, co określasz mówieniem i pat 
rzeniem do środka, to właśnie nazywa się myślenie. Fakt, że

 

65 

background image

zaczynasz myśleć, oznacza to, o czym ci kiedyś mówiłem - ze 
już wkrótce wejdziesz w...

 

-  Wiek rozsądku? 
-  Dobrze, że o tym pamiętasz. A wtedy staje się cud. Myślisz 

coraz  więcej  i  więcej,  myślenie  ogarnia  całe  nasze  serce  i 
głowę. Widać je w naszych oczach i we wszystkim, co stanowi 
część naszego życia. 

-  Wiem. A ptaszek? 
-  Ptaszka  stworzył  Pan  Bóg,  aby  pomagał  dzieciom  od-

krywać świat. Potem, kiedy dziecko dorasta i już nie potrzebuje 
ptaszka,  oddaje  go  Panu  Bogu.  A  Bóg  przekazuje  go  innemu 
dziecku, tak inteligentnemu jak ty. Czy to nie piękne? 

Roześmiałem się szczęśliwy, że miałem już w sobie to „myś-

lenie".

 

-  Piękne. A teraz już pójdę. 
-  A grosik? 
-  Nie dzisiaj. Będę bardzo zajęty. 
Wyszedłem  na  ulicę,  rozmyślając  o  tym  wszystkim.  I  przy-

pomniałem  sobie  coś,  co  sprawiało  mi  ogromny  smutek. 
To-toca  miał  śliczne  pisklątko.  Mięciutkie  i  delikatne,  które 
wdrapywało  się  na  jego  palec,  kiedy  mu  wsypywał  ziarno. 
Mógł  nawet  zostawić otwarte  drzwi,  a  ono nie  uciekało.  Pew-
nego dnia zapomniał o nim i zostawił je na słońcu na dworze. I 
upał  je  zabił.  Przypomniałem  sobie,  jak  Totoca  trzymał  je  w 
dłoni i płakał rozpaczliwie, tuląc martwego ptaszka do policzka. 
Wtedy powiedział:

 

-  Nigdy już nie złapię żadnego ptaszka. 
Stałem obok niego i też przyrzekłem: 
-  Totoca, ja też nigdy nie złapię żadnego. Wróciłem do 
domu i pobiegłem prosto do Maluszka. 

66

 

background image

-  Xururuca, muszę coś zrobić. 
-  Co takiego? 
-  Poczekamy chwilkę? 
-  Poczekamy. 

Usiadłem i przytuliłem głowę do jego pnia.

 

-  A na co mamy czekać, Zeze? 
-  Aż na niebie pojawi się jakaś piękna chmurka. 
-  Po co? 
-  Wtedy  wypuszczę  mojego  ptaszka.  Uwolnię  go.  Już  go 

dłużej nie potrzebuję... 

Wpatrywaliśmy się w niebo.

 

-  A tamta, Maluszku?

 

Chmura  nadciągała  powoli,  ogromna,  wyglądała  jak  wielki 

biały, postrzępiony liść.

 

-  To ta, Maluszku.

 

Zerwałem  się  wzruszony  i  rozpiąłem  koszulkę.  Czułem,  jak 

ptaszek wyfruwa z mojej wątłej piersi.

 

-  Leć, mój ptaszku. W dal, wysoko. Leć i usiądź na palcu 

Pana Boga, a On cię wyśle do innego dziecka i będziesz w nim 
śpiewać tak pięknie, jak robiłeś to we mnie. Żegnaj, mój ślicz 
ny ptaszku!

 

Poczułem w duszy ogromną nieskończoną pustkę.

 

-  Patrz, Zeze. Usiadł na palcu chmury. 
-  Widziałem. 

Przyłożyłem  głowę  do  serca  Małuszka  i  patrzyłem,  jak 

chmura odpływa w dal.

 

-  Nigdy nie byłem dla niego niedobry... 
Przytuliłem twarz do pnia. 
-  Xururuca... 
-  Co się stało? 
-  Czy to bardzo nieładnie, jeśli się rozpłaczę? 

67

 

background image

-  Nie, głuptasku. Ale dlaczego płaczesz? 
-  Nie wiem, jeszcze się nie przyzwyczaiłem. Czuję, że tutaj, 

w środku, klatka jest zupełnie pusta... 

Gloria obudziła mnie bardzo wcześnie.

 

-  Pokaż paznokcie.

 

Pokazałem, a ona z aprobatą kiwnęła głową.

 

-  A teraz uszy. A fe, Zeze.

 

Zaciągnęła  mnie  do  zlewu,  namoczyła  ścierkę,  natarła 

mydłem i zaczęła zmywać ze mnie brud.

 

-  Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś twierdził, że jest 

wojownikiem ze szczepu Pinage i przy tym był brudny jak 
prosię! Wkładaj buty, a ja znajdę jakieś przyzwoite ubranko 
dla ciebie.

 

Otworzyła  moją  szufladę  i  zaczęła  w  niej  grzebać.  Szperała 

coraz  głębiej.  A  im  dłużej  szukała,  tym  mniej  znajdowała. 
Wszystkie  moje  spodenki  były  albo  podarte,  albo  dziurawe, 
pocerowane lub połatane.

 

-  Szkoda słów. Wystarczy zajrzeć do tej szuflady i od razu 

widać, jakim jesteś strasznym łobuziakiem. Włóż te, są w naj 
lepszym stanie.

 

I  wyszliśmy  na  spotkanie  tych  wszystkich  „wspaniałych 

rzeczy", które miałem odkrywać.

 

Podeszliśmy  pod  szkołę.  Mnóstwo  ludzi  prowadziło  swoje 

dzieci za rękę, żeby je tam zapisać.

 

-  Nie rób takiej smutnej miny i staraj się o wszystkim 

pamiętać, Zeze.

 

Usiedliśmy  w  sali  pełnej  dzieci  i  gapiliśmy  się  jedno  na 

drugiś. Wreszcie nadeszła nasza kolej i weszliśmy do gabinetu 
pani dyrektor.

 

68

 

background image

-  To twój braciszek? 
-  Tak,  proszę  pani.  Mama  nie  mogła  przyjść,  bo  pracuje  w 

Rio. 

Przyjrzała  mi  się  uważnie,  a  jej  oczy  za  grubymi  szkłami 

okularów były wielkie i ciemne. Zabawne, że miała wąsiki jak 
mężczyzna. Pewnie dlatego została dyrektorką.

 

-  Czy on nie jest jeszcze za malutki? 
-  Jest trochę drobny jak na swój wiek. Ale już umie czytać. 
-  Ile masz lat, chłopczyku? 
-  Dwudziestego  szóstego  lutego  skończyłem  sześć,  proszę 

pani. 

-  Bardzo dobrze. Zaraz wypełnimy kwestionariusz. Najpierw 

nazwisko. 

Gloria podała nazwisko taty. Kiedy doszło do nazwiska ma-

my,  wymieniła  tylko  po  mężu:  Estefania  de  Vasconcelos.  Nie 
wytrzymałem i poprawiłem ją.

 

-  Estefania Pinage de Vasconcelos. 
-  Słucham... 

Gloria się zaczerwieniła.

 

-  Pinage. Mama jest z pochodzenia Indianką.

 

Byłem strasznie dumny, bo w szkole pewnie tylko ja będę nosił 
indiańskie nazwisko. Potem Gloria podpisała jakiś papier i 
stanęła niezdecydowana.

 

-  Coś jeszcze, panienko? 
-  Chciałam  się  dowiedzieć  o  mundurki...  Rozumie  pani... 

Tata jest bezrobotny i nie mamy pieniędzy. 

Pani dyrektor sama się o tym przekonała, widząc te wszystkie 

łaty, kiedy kazała mi się obrócić, żeby sprawdzić mój wzrost i 
rozmiar.

 

Zanotowała  to  na  karteczce  i  kazała  nam  poszukać  dony 

Eulalii.

 

69

 

background image

Dona  Eulalia  też  była  zaskoczona  moim  wzrostem,  a  naj-

mniejszy  mundurek,  jaki  miała,  wisiał  na  mnie  jakby  był  po 
starszym bracie.

 

-  Jedyny,  jaki  mam,  to  ten,  a  i  tak  jest  za  duży.  Boże,  jaki 

drobniutki chłopczyk! 

-  Wezmę ten i skrócę. 
Wyszedłem  bardzo  szczęśliwy,  a  w  dodatku  z  dwoma  mun-

durkami  w  prezencie.  Wyobraziłem  sobie  minę  Maluszka, 
kiedy  zobaczy  mnie  w  nowym  stroju,  do  tego  w  mundurku 
szkolnym.

 

Przez następne dni wszystko mu opowiadałem. To, co było, i 

to, czego nie było.

 

-  Najpierw woźny uderza w dzwonek, ale nie taki wielki jak 

w kościele. Chyba wiesz, prawda? Wszyscy wchodzą na dzie 
dziniec szkolny i szukają miejsca, gdzie jest ich nauczycielka. 
Potem nasza pani każe się ustawić czwórkami i wszyscy idzie 
my do klasy. Siadamy w ławkach z pulpitami, które się zamy 
kają i otwierają, i można tam wszystko schować. Muszę się 
nauczyć całego hymnu, bo nasza pani powiedziała, że każdy 
dobry Brazylijczyk i patriota musi znać na pamięć hymn 
narodowy. Jak się nauczę, zaśpiewam ci. Dobrze, Maluszku?

 

A potem opowiadałem o wszystkich nowinkach. I kłótniach. I 

bijatykach. I odkryciach świata, gdzie wszystko było nowe.

 

-  Dziewczynko, dokąd idziesz z tym kwiatkiem?

 

Była czyściutka i niosła w ręce także ładnie obłożony zeszyt i 

książkę. Miała włosy zaplecione w dwa warkoczyki.

 

-  Niosę go naszej pani. 
-  Po co? 
-  Bo  lubi  kwiaty.  A  każda  dobra  uczennica  daje  kwiatki 

swojej 'pani. 

-  Czy chłopiec też może dać kwiaty? 

70

 

background image

-  Jeśli lubi swoją nauczycielkę, to oczywiście. 
-  Naprawdę? 
-  Tak. 

Nikt  nie  dawał  kwiatów  naszej  nauczycielce,  pani  Cecilii 

Paim. Pewnie dlatego, że była brzydka. Gdyby nie jęczmień na 
oku, taka brzydka by nie była. Ale tylko ona dawała mi czasami 
na dużej przerwie pieniążek na pączka z powidłami z cukierni.

 

Zacząłem zaglądać do innych klas i wszędzie w wazonach na 

biurkach  nauczycielek  stały  kwiaty.  Tylko  wazon  naszej  pani 
był zawsze pusty.

 

Ale moja największa przygoda była następująca:

 

-  Wiesz,  Maluszku,  dziś  załapałem  się  na  przyczepkę,  na 

nietoperza. 

-  Chodzi  ci  o  Luciano,  tego,  co  zamieszka  z  nami  na  po-

dwórku? 

-  Nie, głuptasie. Na przyczepkę, na nietoperza, tak się tylko 

mówi.  Dzieciaki  wskakują  na  zderzak  samochodu  prze-
jeżdżającego  wolniutko  koło  szkoły  i  trzymają  się  koła  zapa-
sowego. I tak sobie jadą. Mówię ci, jaka to frajda. Kiedy auto 
dojeżdża  do  rogu,  gdzie  trzeba  skręcić,  i  kierowca  na  chwilę 
staje,  żeby  sprawdzić,  czy  nie  nadjeżdża  jakiś  samochód  z 
przeciwka,  wtedy  dzieciaki  zeskakują.  Ale  trzeba  to  robić 
ostrożnie. Jeśli zeskakuje się w biegu, można walnąć tyłkiem o 
jezdnię i jeszcze zedrzeć sobie skórę na rękach. 

I tak paplałem mu o wszystkim, co się działo na lekcjach i na 

przerwach.  Żebyście  widzieli,  jaki  był  dumny,  kiedy 
opowiedziałem,  jak  na  lekcji  czytania  dona  Cecilia  Paim 
pochwaliła  mnie,  że  czytam  najlepiej  ze  wszystkich.  Jestem 
najlepszym „czytającym". Tu miałem pewne wątpliwości

 

71

 

background image

i  postanowiłem  przy  najbliższej  okazji  spytać  wujaszka  Ed-
munda, czy mówi się „czytający".

 

-  A  wracając  do  jazdy  na  zderzaku,  Maluszku.  Żebyś  choć 

trochę  mógł  to  sobie  wyobrazić,  to  jest  prawie  tak  samo 
wspaniałe  uczucie,  jak  galopowanie  na  koniu,  czyli  na  twoim 
konarze. 

-  Ale jazda na drzewie nie jest niebezpieczna. 
-  Nie jest niebezpieczna? Naprawdę? A kiedy galopujesz jak 

szalony po prerii na Dzikim Zachodzie, w czasie polowania na 
bizony i bawoły? Już zapomniałeś? 

Musiał się ze mną zgodzić, bo nigdy nie potrafił się kłócić i 

wygrywać.

 

-  Ale jest jeden taki, Maluszku... Jeden taki, na który nikt nie 

odważył  się  wskoczyć.  Wiesz  który? To ten piękny  samochód 
Portugalczyka, Manuela Valadaresa. Słyszałeś kiedyś brzydsze 
imię i nazwisko? Manuel Valadares... 

-  Faktycznie.  A  ja  myślę  w  tej  chwili  zupełnie  o  czymś 

innym. 

-  Sądzisz, że nie wiem o czym? Oczywiście, że wiem. Ale na 

razie  nic  z  tego.  Muszę  jeszcze  trochę  potrenować.  Wtedy 
spróbuję... 

I tak mijały dni pełne radości. Pewnego ranka przyszedłem z 

kwiatkiem  dla  mojej  pani.  Była  bardzo  szczęśliwa  i  powie-
działa, że jestem prawdziwym dżentelmenem.

 

-  Wiesz, co to znaczy, Maluszku? 
-  Dżentelmen  to  osoba  bardzo  dobrze  wychowana,  podobna 

do księcia. 

I takt dzień po dniu, coraz bardziej lubiłem lekcje i stawałem 

się coraz pilniejszy. W szkole nikt się na mnie nie skar-

 

72

 

background image

żył. Gloria stwierdziła, że pewnie schowałem mojego diabełka 
do szuflady i stałem się zupełnie innym chłopcem.

 

-  Myślisz, że się zmieniłem, Maluszku? 
-  Może i tak. 
-  Skoro jesteś taki, to  chociaż  miałem  ci  powiedzieć  pewną 

tajemnicę, nic ci nie powiem. 

Trochę się na niego obraziłem. Ale wcale się tym nie przejął, 

bo wiedział, że nigdy długo się na niego nie gniewam.

 

Tajemnica  miała  się  wydać  wieczorem  i  serce  mało  mi  nie 

wyskoczyło  z  piersi  z  niepokoju.  Ledwie  rozległ  się  gwizd 
fabryki,  a  ludzie  już  zaczęli  wychodzić.  Letnie  dni  długo  się 
ciągnęły  i  zmrok  zapadał  późno.  Nawet  pora  kolacji  się  od-
wlekała. Czekałem przy furtce i obserwowałem świat, nie my-
śląc  o  kobrze  czy  innych  psotach.  Siedziałem,  czekając  na 
mamę.  Nawet  Jandira  była  zdziwiona  i  spytała,  czy  przypad-
kiem nie boli mnie brzuch po niedojrzałych owocach, którymi 
się objadałem.

 

Nagle sylwetka mamy pojawiła się na rogu. To była ona. Nikt 

na świecie nie był do niej podobny. Zerwałem się i podbiegłem.

 

Dzień dobry, mamusiu. - Pocałowałem ją w rękę. 

Nawet na źle oświetlonej ulicy widać było, jaką ma zmę 
czoną twarz.

 

-  Bardzo się napracowałaś, mamusiu? 
-  Bardzo,  syneczku.  W  warsztacie  był  taki  straszny  upał, 

wręcz nie do wytrzymania. 

 

-  Daj mi siatkę, poniosę, jesteś bardzo zmęczona. 
Wziąłem od niej siatkę z pustą menażką w środku. 
-  Dużo dziś napsociłeś? 
-  Malutko, mamusiu. 
-  Czemu na mnie czekasz? 

73

 

background image

Domyślała się czegoś.

 

-  Mamusiu, kochasz mnie choć troszkę? 
-  Kocham cię tak samo jak wszystkich. Dlaczego pytasz? 
-  Mamusiu, znasz Nardinha? Siostrzeńca Paty Choki? 
Roześmiała się. 
-  Oczywiście. 

 

-  Wiesz,  mamusiu...  Jego  mama  uszyła  mu  garniturek,  bar-

dzo  ładny.  Zielony  w  białe  prążki.  Ma  nawet  kamizelkę  za-
pinaną  na  guziczki.  Tylko  już  z  niego  wyrósł.  A  on  nie  ma 
młodszego  brata,  na  którego  by  pasował.  Powiedział,  że  chce 
go sprzedać... Kupisz mi, mamusiu? 

-  Oj, syneczku! Teraz jest tak ciężko! 
-  Ale  ón  sprzeda  na  raty.  I  wcale  niedrogo.  Samo  szycie 

więcej kosztuje. 

Powtarzałem słowa lichwiarza Jacoba. Mama 
milczała, przeliczając coś w głowie.

 

-  Mamusiu, jestem najpilniejszym uczniem w klasie. Pani 

nauczycielka powiedziała, że dostanę nagrodę... Kup mi, ma 
musiu. Już dawno nie miałem nic nowego...

 

Jej milczenie zaczęło mnie niepokoić.

 

-  Posłuchaj, mamusiu, jeśli nie kupisz mi teraz, to chyba już 

nigdy nie będę miał stroju prawdziwego poety. Lala uszyje dla 
mnie muszkę z resztek jedwabiu... 

-  Już  dobrze,  syneczku.  Popracuję  przez  tydzień  na  nocną 

zmianę i ci kupię. 

Pocałowałem ją znowu w rękę i szedłem, tuląc twarz do jej 

dłoni, póki nie weszliśmy do domu.

 

W ten sposób dostałem moje ubranko poety. Wyglądałem w 

nim  tak  ślicznie,  że  wujek  Edmundo  poszedł  ze  mną  do 
fotografa zrobić zdjęcie.

 

74

 

background image

Szkoła. Kwiatek. Kwiatek. Szkoła...

 

Wszystko szło dobrze póki Godofredo nie wszedł do naszej 

klasy. Przeprosił i podszedł do dony Cecilii Paim, żeby  z nią 
porozmawiać.  Zauważyłem  tylko,  że  pokazał  jej  kwiatek  w 
wazonie.  A  potem  wyszedł.  Pani  spojrzała  na  mnie  ze  smut-
kiem.

 

Kiedy skończyła się lekcja, zawołała mnie.

 

-  Muszę z tobą o czymś porozmawiać, Zeze. Poczekaj 

chwilkę.

 

Układała  rzeczy  w  torebce,  można  powiedzieć  bez  końca. 

Widać było, że wcale nie ma ochoty ze mną rozmawiać i szuka 
odwagi w torbie. W końcu się zdecydowała.

 

-  Godofredo powiedział mi o tobie coś bardzo brzydkiego, 

Zeze. Czy to prawda?

 

Pokiwałem twierdząco głową.

 

-  O kwiatku? Tak, proszę pani. 
-  Jak ty to robisz? 
-  Wstaję  bardzo  wcześnie  i  wchodzę  do  ogrodu  Serginha. 

Brama  zwykle  jest  uchylona,  więc  wkradam  się  szybciutko  i 
zrywam kwiatek. Jest ich tam tyle, że nikt nie zauważy- 

-  Ale  nie  wolno  tak  robić!  Nigdy  więcej  tego.  nie  rób.  To 

jeszcze nie jest kradzież, ale już wykroczenie. 

-  Wcale nie, pani Cecilio. Czy świat i wszystko, co znajduje 

się na ziemi, nie należy do Pana Boga? W takim razie kwiaty 
też należą do Boga... 

Była przerażona moją logiką.

 

-  Tylko tak mogłem postąpić, proszę pani. My nie mamy 

ogrodu. A kwiaty są strasznie drogie... Nie chciałem, żeby 
wazon na pani biurku zawsze stał pusty.

 

Nie odezwała się ani słówkiem.

 

-  Czasem daje mi pani pieniążek na pączka, prawda?

 

75

 

background image

-  Mogłabym ci dawać codziennie. Ale ty gdzieś znikasz... 
-  Nie mogę przyjmować pieniędzy codziennie... 
-  Dlaczego? 
-  Bo  jest  więcej  biednych  dzieci,  które  też  nie  dostają  dru-

gich śniadań do szkoły. 

Wyciągnęła chusteczkę z torebki i ukradkiem wytarła oczy.

 

-  Nie zauważyła pani Sówki? 
-  Kto to jest Sówka? 
-  Ta Murzynka mojego wzrostu, której mama zaplata włosy 

w precelki i związuje wstążką. 

-  Wiem. Dorotilia. 
-  Właśnie, proszę pani. Dorotilia jest jeszcze biedniejsza ode 

mnie. Inne dziewczynki nie chcą się z nią bawić, bo jest czarna 
i strasznie biedna. Dlatego zawsze stoi sama w kącie. Dzielę się 
z nią pączkiem, który kupuję za pieniążek od pani. 

Tym razem długo trzymała chustkę przy nosie.

 

-  Mogłaby pani dawać pieniądze jej, zamiast mnie. Mama 

Dorotilii pierze po domach i ma jedenaścioro dzieci. I to same 
maluchy. Dindinha, moja babcia, daje jej w każdą sobotę tro 
chę fasoli i ryżu, żeby pomóc. A ja się z Dorotilia dzielę pącz 
kiem, bo mamusia mnie uczyła, że trzeba się dzielić z ludźmi 
biedniejszymi od nas.

 

Łzy spływały po twarzy pani.

 

-  Nie chcę, żeby pani płakała. Obiecuję, że już nigdy więcej 

nie ukradnę kwiatka i będę bardzo pilnym uczniem.

 

-  Ja nie dlatego płaczę, Zeze. Podejdź tu. 
Wzięła moje ręce w swoje. 
-  Musisz mi coś obiecać, bo masz szczerozłote serce, Zeze. 
-  Przyrzekam, ale nie chcę pani oszukiwać. Wcale nie mam 

szczerozłotego serca. Pani tak mówi, bo nie wie pani, jaki 
jestem w domu.

 

76

 

background image

-  Nieważne.  Dla  mnie  masz.  Od  dziś  nie  chcę,  żebyś  mi 

przynosił kwiaty. Chyba że je dostaniesz. Obiecujesz? 

-  Przyrzekam,  proszę  pani.  A  wazon?  Już  zawsze  ma  stać 

pusty? 

-  Ten  wazon  już  nigdy  nie  będzie  pusty.  Ile  razy  na  niego 

spojrzę, zawsze w nim zobaczę najpiękniejszy kwiat na świecie. 
I  wtedy  pomyślę:  dostałam  ten  kwiat  od  mojego  najlepszego 
ucznia. Dobrze? 

Teraz  się  uśmiechała.  Puściła  moje  ręce  i  powiedziała  z 

czułością:

 

-  A teraz możesz już iść, moje szczerozłote serce...

 

 

background image

W ciemnej celi będziesz umierać

 

Pierwszą i bardzo pożyteczną rzeczą, której nauczyłem się w 

szkole, były dni tygodnia. I znając już ich nazwy, wiedziałem, 
że „on" przychodzi we wtorki. Potem odkryłem, że we wtorki 
jednego tygodnia pojawia się na ulicach z jednej strony stacji, a 
następnego po naszej stronie.

 

Właśnie  dlatego  w  ten  wtorek  urwałem  się  z  lekcji.  Nie 

chciałem,  żeby  Totoca  się  o  tym  dowiedział;  w  przeciwnym 
razie  musiałbym  przekupić  go  szklanymi  kulkami,  żeby  nie 
naskarżył  w  domu.  Ponieważ  było  jeszcze  wcześnie,  a  „on" 
przychodził, kiedy zegar kościelny wybijał dziewiątą, przeszed-
łem  się  ulicami.  Oczywiście  tymi  bezpiecznymi.  Najpierw  za-
trzymałem się przed kościołem i przyjrzałem świętym. Trochę 
się  bałem  przypatrywać  nieruchomym,  otoczonym  świecami 
figurom.  Świece  mrugały  i  miałem  wrażenie,  że  święci  też 
mrugają. Nie wiedziałem jeszcze, czy dobrze być świętym i cały 
czas tkwić tak w bezruchu.

 

Poszedłem  do  zakrystii,  a  tam  seu  Zacarias  wyciągał  wypa-

lone świece ze świeczników i wstawiał nowe. Ogarki układał w 
stosik na stole.

 

78

 

background image

-  Dzień dobry, seu Zacarias.

 

Zatrzymał się, zsunął okulary na czubek nosa, sapnął, od-

wrócił się i odpowiedział:

 

-  Dzień dobry, chłopcze. 
-  Mogę panu pomóc? 
Moje oczy pożerały stosik z ogarków świec.

 

-  Tylko mi będziesz przeszkadzał. Nie masz dziś lek 

cji?

 

-  Mam. Ale nauczycielka nie przyszła. Bolał ją ząb. 
-Aha!

 

Znowu się odwrócił i zsunął okulary na czubek nosa.

 

-  Ile masz lat, chłopczyku? 
-  Pięć. Nie, sześć. Właściwie nie sześć, tylko pięć. 
-  W końcu pięć czy sześć? 
Pomyślałem o szkole i skłamałem. 
-  Sześć. 

 

-  Skoro masz sześć lat, możesz zacząć uczyć się katechizmu. 
-  Już mogę? 
-  Dlaczego nie? Tylko musisz przychodzić w czwartki o 

trzeciej. Przyjdziesz? 

-  To zależy. Jeśli da mi pan te ogarki, to tak. 
-  A po co ci ogarki? 
A diabeł już szeptał mi do ucha. Znowu skłamałem.

 

-  Muszę nasmarować woskiem linkę od latawca. Będzie 

mocniejsza. 

-  W takim razie weź. 

Zebrałem ogarki i wrzuciłem do torby, w której nosiłem 

zeszyty i szklane kulki. Szalałem z radości.

 

-  Bardzo dziękuję, seu Zacarias. 
-  I pamiętaj... Dobrze? W czwartek. 

79

 

background image

Wybiegłem jak na skrzydłach. Ponieważ było jeszcze wcześ-

nie,  miałem  czas  coś  zrobić.  Pobiegłem  przed  kasyno  i  kiedy 
nikogo  nie  było,  przeszedłem  przez  ulicę  i  szybciutko  roz-
łożyłem  ogarki  na  chodniku.  Potem  przebiegłem  na  drugą 
stronę  i  czekałem  przycupnięty  na  chodniku  przed  jednymi  z 
czworga  zamkniętych  drzwi  do  kasyna.  Chciałem  z  daleka 
popatrzeć, kto pierwszy się poślizgnie.

 

Już prawie traciłem nadzieję od tego czekania. I nagle bach! 

Serce  mi  podskoczyło,  kiedy  dona  Corinha,  matka 
Nan-zeazeny,  wyszła  z  chusteczką  i  książeczką  na  próg  i 
ruszyła w stronę kościoła.

 

-  O, Matko Święta!

 

Że też musiała to być właśnie ona, przyjaciółka mojej mamy, 

matka Nanzeazeny, najlepszej przyjaciółki Glorii. Wolałem nie 
patrzeć.  Poleciałem  za  róg  i  stanąłem,  żeby  się  obejrzeć. 
Wywaliła się jak długa i zaklęła jak szewc.

 

Zaraz  zbiegł  się  tłum,  żeby  zobaczyć,  co  się  stało,  ale  z  jej 

wyzwisk wynikało, że tylko lekko coś sobie obtarła.

 

-  To przez tych bezwstydnych chuliganów, którzy się 

szwendają po ulicach.

 

Odetchnąłem  z  ulgą.  Ale  trochę  za  wcześnie,  bo  nagle  po-

czułem, że jakaś ręka z tyłu chwyta mnie za torbę.

 

-  To twoja sprawka, prawda, Zeze?

 

Seu  Orlando  Rudowłosy. Właśnie  on,  nasz  dawny  sąsiad.  Z 

wrażenia zaniemówiłem.

 

-  Twoja czy nie? 
-  A nie powie pan nic w domu? 
-  Nie powiem. Posłuchaj, Zeze. Tym razem ci się upiecze, bo 

ta  stara  to  straszna  plotkara.  Ale  nigdy  więcej  tego  nie  rób, 
bojctoś może złamać nogę. 

Zrobiłem najgrzeczniejszą minę na świecie i puścił mnie.

 

80

 

background image

Wróciłem,  żeby  znowu  poszwendać  się  po  rynku,  czekając, 

aż  „on"  nadejdzie.  Zaszedłem  jeszcze  do  cukierni  seu 
Rozem-berga, uśmiechnąłem się i grzecznie go przywitałem:

 

-  Dzień dobry, seu Rozemberg.

 

Odpowiedział  sucho  „dzień  dobry"  i  nic,  żadnych  słodyczy. 

Sukinsyn! Dawał tylko wtedy, kiedy przychodziłem z Lalą.

 

Nareszcie, nadchodzi.

 

W tej samej chwili zegar wybił dziewiątą. Nigdy się nie spóź-

niał.  Szedłem  tuż  za  nim,  trochę  z  tyłu.  Skręcił  w  ulicę 
Pro-gresso  i  zatrzymał  się  na  rogu.  Postawił  torbę  na  ziemi  i 
zarzucił  marynarkę  na  lewe  ramię.  Ojej,  jaką  miał  piękną 
koszulę  w  kratę!  Kiedy  dorosnę,  będę  nosił  tylko  takie.  A  do 
tego czerwoną chustkę na szyi i kapelusz zsunięty na tył głowy. 
I  nawoływał  potężnym  głosem,  który  napełnił  radością  całą 
ulicę:

 

-  Chodźcie, ludziska! Najnowsze przeboje!

 

A jego głos z akcentem z Bahii też był bardzo piękny.

 

-  Przeboje tygodnia. Claudionor! Wybacz! Najnowszy szla 

gier Chico Violi. Ostatni przebój Vicente Celestino. Słuchaj 
cie, ludzie, najnowsze przeboje.

 

Piękny  i  melodyjny  sposób,  w  jaki  wymawiał  słowa,  fas-

cynował mnie bez reszty.

 

Chciałem, żeby zaśpiewał Fanny. Zawsze ją śpiewał, a ja się 

chciałem  nauczyć.  Kiedy  dochodził  do  słów...  w  ciemnej  celi 
będziesz  umierać,  aż  drżałem  z  emocji,  takie  to  było  piękne. 
Otworzył śpiewnik i zaśpiewał Claudionora:

 

Gdy na tańce raz poszedłem, na parkiecie obok mnie Cud 
dziewczyna tak tańczyła, że poczułem zimny dreszcz. Tylko 
śniłem by do samby ją poprosić chociaż raz, Bo jej mąż, 
wielki jak szafa, gotów był mi skręcić kark.

 

81

 

background image

Twój los, Claudionor, nie dla mnie jest! Nie chcę 
jak wól tyrać za grosze, o nie!

 

Tu przerywał i reklamował:

 

-  Śpiewniki we wszystkich cenach, od grosika po czterysta 

reali. Sześćdziesiąt nowych piosenek! Najnowsze tanga!

 

Aż w końcu ku mojej radości Fanny.

 

Wykorzystałeś, że w domu była sama, By wezwać 
pomoc, nawet czasu nie miała, Bez litości, w 
serce nóż wbiłeś Biednej Fanny, dobrej 
dziewczynie.

 

(Teraz  jego  głos  stawał  się  delikatny,  słodki,  czuły,  gotowy 

skruszyć najtwardsze serca).

 

Na wszystkich świętych przysięgam teraz Że w 
ciemnej celi będziesz umierać Bez litości w serce 
nóż wbiłeś Biednej Fanny, dobrej dziewczynie.

 

Ludzie wychodzili z domów i kupowali śpiewnik, przy okazji 

sprawdzali, czy są tam piosenki, które im się najbardziej podo-
bały. To właśnie z powodu Fanny tak się do niego przyczepiłem.

 

Odwrócił się do mnie z szerokim uśmiechem.

 

-  Życzysz coś sobie, bąku? 
-  Nie, proszę pana. Nie mam pieniędzy. 
-  Od razu wiedziałem. 

Wziął swoją torbę i ruszył dalej, krzycząc na cały głos:

 

-  Walc Wybaczl Paląc, czekam na ciebie i Zegnajcie, chłopcy, 

najlepsze tanga, słynniejsze niż Noc królów. W całym mieście

 

82

 

background image

śpiewa się tylko to tango... Światło księżyca. Najpiękniejsze. 
Posłuchajcie! I znów zaczął śpiewać:

 

Gdy widzę w twych oczach ten niebiański blask Jak na 
nocnym niebie migotanie gwiazd, Gotów byłbym 
przysiąc, że podobny cud Nawet w niebie rzadko 
zdarzyć by się mógł.

 

Obym mógł podziwiać aż po kres mych dni Blask 
twych czarnych oczu, które mówią mi, Że miłość 
zrodzona w księżycową noc, Chociaż nie trwa 
wiecznie, ma magiczną moc.

 

Pokrzyczał jeszcze trochę, sprzedał kilka śpiewników i znów 

wpadł na mnie. Zatrzymał się i kiwnął palcem.

 

-  Chodź tu, mały. Uśmiechnąłem 
się i podszedłem. 
-  Przestaniesz w końcu włóczyć się za mną? 
-  Nie, proszę pana. Nikt na świecie nie śpiewa piękniej 

niż pan.

 

Poczuł się mile połechtany i trochę go to rozbroiło. Widzia-

łem, że zaczynam wygrywać tę partię.

 

-  Uczepiłeś się jak rzep psiego ogona. 
-  Chciałem sprawdzić, czy śpiewa pan lepiej niż Vicente 

Celestino i Chico Viola. I rzeczywiście śpiewa pan lepiej. 

Uśmiechnął się szeroko.

 

-  A ty już ich gdzieś słyszałeś, bąku? 
-  Oczywiście, proszę pana. Na adapterze syna doktora 

Adaucto Luza. 

-  W takim razie płyta musiała być zdarta albo igła zniszczona. 

83

 

background image

-  Nie, proszę pana. Płyta była nowiuśka, właśnie ją kupili. A 

pan naprawdę śpiewa dużo lepiej. Nawet sobie coś pomyślałem. 

-  Słucham. 
-  I tak włóczę się za panem przez cały czas. No więc... powie 

mi pan, ile kosztuje każdy tekst. Pan będzie śpiewał, a ja będę 
sprzedawał śpiewniki. Ludzie lubią kupować od dzieci. 

-  Niezła  myśl,  bąku.  Ale  wyjaśnijmy  sobie  od  razu...  Bę-

dziesz ze mną chodził, bo tak chcesz. Nie mogę ci nic zapłacić. 

-  Ale ja nic nie chcę. 
-  W takim razie czego chcesz? 
-  Bardzo  lubię  śpiewać.  Lubię  się  uczyć  słów.  I  myślę,  że 

Fanny  to  najpiękniejsza  piosenka  na  świecie.  A  jak  już  pan 
sprzeda wszystko i zostanie jakiś zniszczony egzemplarz, które-
go nikt nie chciał kupić, da mi go pan, a ja go zaniosę siostrze. 

Zdjął kapelusz i podrapał się w krótko ostrzyżoną głowę.

 

-  Mam  już  prawie  dorosłą  siostrę  Glorię  i  chciałbym  jej 

zanieść śpiewnik. To wszystko. 

-  Więc chodźmy, bąku. 

I ruszyliśmy, podśpiewując i handlując. On śpiewał, a ja się 
uczyłem. Kiedy minęło południe, spojrzał na mnie 
zaniepokojony.

 

-  Nie idziesz do domu na obiad?

 

-  Dopiero jak skończymy pracować. 
Znowu podrapał się w głowę. 
-  Chodź ze mną. 
Usiedliśmy  w  barku  na  ulicy  Ceres,  a  on  z  głębi  torby  wy-

ciągnął wielką pajdę chleba. I nóż zza pasa. Taki nóż, że aż się 
przestraszyłem.  Odkroił  kawałek  chleba  i  dał  mi.  Potem 
pociągnął  łyk  wódki  z  trzciny  cukrowej  i  poprosił  o  dwie  le-
moniady do popicia kanapki. Śmiesznie wymawiał: limonia-

 

84

 

background image

da.  Kiedy  gryzł  kromkę,  bacznie  mi  się  przyglądał  i  po  jego 
oczach widać było, że jest zadowolony.

 

-  Wiesz, bąku. Przynosisz mi szczęście. Mam całą groma 

dę dzieciaków i nigdy nie wpadłem na pomysł, żeby któreś 
z nich wziąć do pomocy.

 

Pociągnął solidny łyk lemoniady.

 

-  Ile masz lat? 
-  Pięć. Sześć... pięć. 
-  Pięć czy sześć? 
-  Jeszcze nie skończyłem sześciu. 
-  W takim razie jesteś bardzo dobrym i mądrym chłopcem. 
-  To znaczy, chce pan powiedzieć, że w przyszły wtorek też 

się spotykamy. 

Roześmiał się.

 

-  Skoro chcesz. 
-  Jasne, że chcę. Ale muszę spytać starszej siostry. Na pewno 

zrozumie.  To  nawet  i  dobrze,  bo  po  raz  pierwszy  będę  po 
drugiej stronie stacji. 

-  A skąd wiesz, że tam pójdziemy? 
-  Bo  czekam  na  pana  w  każdy  wtorek.  W  jednym  tygodniu 

pan przychodzi, a w drugim nie. Tak sobie wykombinowałem, 
że pewnie pan chodzi po drugiej stronie torów. 

-  Ale z ciebie mądrala! Jak masz na imię? 
-  Zeze. 
-  A ja Ariovaldo. Grabula.. 

Wziął  moją  rękę  w  swoje  stwardniałe  dłonie  i  uścisnęliśmy 

się na dowód przyjaźni do końca życia.

 

Nawet nie trudno było przekonać Glorię.

 

-  Ależ, Zeze, jeden dzień w tygodniu? A szkoła?

 

85

 

background image

Pokazałem  jej  mój  zeszyt.  Wszystkie  ćwiczenia  z  kaligrafii 

miałem starannie i bezbłędnie odrobione. Stopnie również mia-
łem wzorowe. Pokazałem jej także mój zeszyt do rachunków.

 

-  A z czytania, Godóia, jestem najlepszy. 
A jednak się wahała.

 

-  To, czego się teraz uczymy, będziemy jeszcze powtarzać 

przez pół roku. Dużo wody upłynie, zanim się tego nauczy 
to stado baranów.

 

Roześmiała się.

 

-  Jak ty się wyrażasz, Zeze? 
-  A  poza  tym  wiele  się  można  dowiedzieć  z  piosenek.  Po-

słuchaj, ilu nowych słów się nauczyłem... Wujek Edmundo mi 
wszystko tłumaczy. Posłuchaj: niebiański blask, zimny dreszcz. 
Co  tydzień  przyniosę  ci  nowy  śpiewnik  i  nauczę  naj-
piękniejszych przebojów na świecie. 

-  Już dobrze. Tylko co powiemy tacie, kiedy zauważy, że w 

każdy wtorek nie ma cię na obiedzie? 

-  Nie zauważy. A jeśli się kiedyś spyta, skłamiemy. Powiesz, 

że  poszedłem  na  obiad  do  Dindinhy.  Albo,  że  musiałem  coś 
przekazać Nanzeazenie i zostałem u niej. 

Matko  Święta!  Na  szczęście  dona  Corinha  się  nie  dowie-

działa, że to ja rozrzuciłem ogarki!...

 

W końcu Gloria się zgodziła, bo wiedziała, że dzięki temu nie 

będę miał czasu na nowe psoty i nie dostanę lania. Poza tym tak 
miło  będzie  usiąść  w  każdą  środę  w  cieniu  drzewa 
pomarańczowego i uczyć się przebojów.

 

Nie  mogłem  się  doczekać  wtorku.  Wyczekiwałem  seu 

Ario-valda  już  na  stacji.  Jeśli  nie  spóźni  się  na  pociąg, 
przyjedzie o wpół do dziewiątej.

 

Włóczyłem  się  tu  i  ówdzie,  przyglądając  się  wszystkiemu. 

Lubiłem stać w cukierni i patrzeć, jak ludzie wychodzą ze

 

86

 

background image

stacji.  To  byłoby  wymarzone  miejsce  do  pucowania  butów. 
Tylko  Gloria  nie  pozwalała.  Bo  policja  ganiała  pucybutów  i 
zabierała  im  skrzynki.  A  na  dodatek  były  tu  pociągi.  Mogłem 
przychodzić tylko z seu Ariovaldo, jeśli trzymał mnie za rękę i 
to nawet wtedy, kiedy przechodziliśmy wiaduktem nad torami.

 

Właśnie  zbliżał  się  szybkim  krokiem.  Po  Fanny  przekonał 

się, że wiem, co klienci lubią kupować.

 

Przysiadaliśmy  na  murku  obok  stacji,  naprzeciwko  ogrodu 

fabryki,  a  on  otwierał  największy  śpiewnik  i  pokazywał  mi 
nuty,  śpiewając  pierwszą  zwrotkę.  Kiedy  stwierdzałem,  że  nie 
jest dobra, zmieniał na inną.

 

-  A to jest najnowszy szlagier Ślicznotka. 
Znowu zanucił. 
-  Proszę zaśpiewać jeszcze raz. 
Powtórzył ostatnią zwrotkę. 
-  Ta piosenka, seu Ariovaldo, i jeszcze więcej Fanny i tan 

ga oczywiście, wtedy na pewno wszystko sprzedamy.

 

Szliśmy słonecznymi i pełnymi kurzu ulicami. Byliśmy jak dwa 
wesołe ptaszki wychwalające piękno lata. Jego piękny 
dźwięczny głos otwierał okno poranka.

 

-  Przebój tygodnia, miesiąca, roku. Ślicznotka, nagrana 

przez Chico Violę.

 

Gdy księżyca jasny promień 
Srebrem otuli doliny, Stęskniony z 
gitarą chłopiec Biegnie pod okno 
dziewczyny.

 

Piosenka petna miłości Ze 
strun gitary się zrywa

 

87

 

background image

I takie słowa przynosi Dziewczynie 
wieczorna bryza.

 

Tu  robił  krótką  przerwę,  dwa  razy  kiwał  głową  i  wtedy  ja 

wchodziłem z moim dźwięcznym śpiewem:

 

O, dziewczyno moich marzeń Jesteś 
piękna jak obrazek

 

Na ołtarzu miejsce twe. Nie do 

pracy twoje ręce Swej urody nie 
niszcz więcej

 

Od dziś tylko kochaj mnie.

 

Dopiero  się  zaczęło!  Dziewczyny  rzuciły  się  kupować  nuty. 

kawalerowie, ludzie w różnym wieku i różnych zawodów.

 

Najbardziej  lubiłem  sprzedawać  śpiewniki  po  czterysta  i  po 

pięćset  reali.  Kiedy  kupowała  dziewczyna,  wiedziałem,  jak 
będzie.

 

-  Reszta dla pani. 
-  Zostaw sobie na cukierki. 
Nawet  nauczyłem  się  naśladować  sposób  mówienia  seu 

Ariovalda.

 

A w południe jak zwykle. Wchodziliśmy do pierwszego lep-

szego  barku  i  chaps,  chaps,  kęs  po  kęsie  zjadaliśmy  kanapki, 
popijając sokiem a to z pomarańczy, a to z porzeczki.

 

Wtedy  wkładałem  rękę  do  kieszonki  z  drobniakami  i  wy-

sypywałem na stół.

 

-  Proszę, seu Ariovaldo. I przesuwałem monety w jego 

stronę.

 

Uśmiechał się i mówił:

 

-  Jesteś bardzo poćciwym chłopcem, Zeze.

 

88

 

background image

-  Sen Ariovaldo, co to znaczy bąk, tak jak mnie pan kiedyś 

nazywał? 

-  Tam,  skąd  pochodzę,  w  stanie  Bahia,  to  znaczy:  mały 

chłopiec, drobniutki, malec... 
Podrapał się po głowie i zasłonił ręką usta, żeby beknąć. 
Przeprosił i wziął wykałaczkę, żeby podłubać w zębach. A 
moniaki wciąż leżały w tym samym miejscu.

 

-  Przemyślałem  to,  Zeze.  Od  dziś  możesz  sobie  zostawiać 

resztę. W końcu jesteśmy teraz duetem. 

-  Co to znaczy duet? 
-  Duet jest wtedy, kiedy dwie osoby śpiewają razem. 
-  W takim razie mogę sobie kupić kokosowe beziki? 
-  To twoje pieniądze. Możesz z nimi robić, co chcesz. 
-  Dziękuję, wspólniku. 

Roześmiał  się  z  moich  prób  naśladownictwa.  Teraz  objada-

łem się bezikami i patrzyłem na niego.

 

-  A więc jesteśmy duetem? 
-  Teraz tak. 
-  W  takim  razie  niech  pan  mi  pozwoli  śpiewać  miłosne 

zwrotki Fanny. Pan śpiewa silnym głosem, a ja wejdę ze strofą 
miłości najczulszym głosem na świecie. 

-  Dobry pomysł, Zeze. 
-  Kiedy wrócimy do pracy, zaraz po obiedzie, zaczniemy od 

Fanny, bo zawsze przynosi nam niesamowite szczęście. 

I w promieniach żarzącego słońca wróciliśmy do pracy.

 

Właśnie śpiewaliśmy Fanny przed publiką, kiedy zdarzyło się 

nieszczęście. Nadeszła ta stara dewotka dona Maria da Penha, z 
parasoleczką  i  twarzą  białą  od  pudru.  Zamurowało  ją,  kiedy 
usłyszała  naszą  Fanny.  Seu  Ariovaldo  przewidział  tragedię  i 
szturchnął  mnie  w  bok,  żebym  śpiewając,  przeszedł  trochę 
dalej.

 

89

 

background image

Ale  gdzie  tam!  Byłem  tak  zafascynowany  rolą  miłosną  w 

Fanny, że na nic nie zwracałem uwagi.

 

Dona Maria da Penha złożyła parasolkę i uderzała jej końcem 

w  czubek  buta.  Kiedy  skończyłem,  zrobiła  wściekłą  minę  i 
wrzasnęła:

 

-  Bardzo  pięknie.  Naprawdę  bardzo  pięknie,  żeby  takie 

dziecko wyśpiewywało podobne bezeceństwa. 

-  Proszę  pani,  moja  praca  nie  ma  w  sobie  nic  bezecnego. 

Żadna  praca  nie  hańbi  i  wcale  się  mego  zajęcia  nie  wstydzę. 
Słyszy pani? 

Nigdy  nie  widziałem  seu  Ariovalda  tak  wściekłego.  Chciała 

wojny, to ma wojnę.

 

-  Czy ten chłopczyk to pana syn? 
-  Nijestety nie, proszę pani. 
-  Pana siostrzeniec czy krewny? 
-  Nic z tych rzeczy. 
-  Ile ma lat? 
-  Sześć. 

Przyjrzała mi się z niedowierzaniem. I dalej mówiła:

 

-  Nie ma pan wstydu, żeby wykorzystywać taką dzieciaczynę? 
-  Nikogo nie wykorzystuję, proszę pani. Śpiewa ze mną, z włas-

nej woli, bo lubi. Rozumie pani? A ja mu za to płacę. Prawda? 

Skinąłem głową. Strasznie mi się podobała ta afera. Miałem 

ochotę tryknąć ją głową w brzuch i zobaczyć, jak się wywraca 
na ziemię. Bach!

 

-  W takim razie muszę pana poinformować, że podejmę sto 

sowne kroki. Porozmawiam z księdzem proboszczem. Udam 
się do sądu dla nieletnich. Pójdę na policję.

 

Nagle  się  zamknęła  i  wybałuszyła  oczy  ze  strachu.  Seu 

Ario-valdo  wyciągnął  swój  ogromny  nóż  i  podszedł  bliżej.  O 
mało co nie dostała spazmów ze strachu.

 

90

 

background image

-  Niech paniusia zmyka. Ino szybko. Jestem niespotykanie 

spokojny człowiek, ale mam pewną manię. Obcinam języki 
gadatliwym wiedźmom, które wtrącają się w cudze sprawy...

 

Poszła  sobie,  sztywna,  jakby  kij  połknęła,  a  z  daleka  od-

wróciła się i pogroziła parasolką!

 

-  Jeszcze pan popamięta!... 
-  Spadaj, wiedźmo z Croxóxó! 

Otworzyła  parasolkę  i  poszła  w  dal  ulicą  obrażona  na  cały 

świat.

 

Wieczorem seu Ariovaldo liczył zyski.

 

-  Wszystko poszło, Zeze. Miałeś rację. Przynosisz mi 

szczęście.

 

Przypomniałem sobie donę Marię da Penha.

 

-  A ona może nam coś zrobić? 
-  Nic, Zeze. Najwyżej pójdzie naskarżyć do księdza, a ksiądz 

jej  powie:  „Lepiej  niech  się  pani  w  to  nie  wtrąca.  Z  ludźmi  z 
Bahii nie ma żartów". 

Schował pieniądze do kieszeni i zwinął torbę. Potem, tak jak 
zawsze, włożył rękę do kieszeni spodni i wyciągnął złożoną 
broszurkę.

 

-  A to dla twojej siostrzyczki, Glorii. 
Przeciągnął się. 
-  Ale mieliśmy dzień. 

Przez chwilę odpoczywaliśmy.

 

-  Seu Ariovaldo... 
-  O co chodzi? 
-  Kto to jest wiedźma z Croxóxó? 
-  A skąd mam wiedzieć, dzieciaku? Wymyśliłem to ze złości. 
I zaśmiał się radośnie. 

91

 

background image

-  Naprawdę chciał pan ją zadźgać? 
-  Coś ty. Tak tylko zrobiłem, żeby ją przestraszyć. 
-  A gdyby ją przebić nożem, co by wyszło: flaki czy trociny 

jak z lalki? 

Roześmiał się, podrapał mnie z czułością po głowie.

 

-  Chcesz wiedzieć, Zeze? Myślę, że wylazłoby samo gówno. 
Śmialiśmy się obaj.

 

-  Nic się nie bój, mój mały. Wcale nie jestem taki zawadia- 

ka, żeby kogoś zabić. Nawet kury nie ruszę. A mojej żony to 
się boję jak diabli, bo już nieraz mnie miotłą zdzieliła.

 

Wstaliśmy  i  poszliśmy  na  stację.  Uścisnął  mi  dłoń  i  powie-

dział:

 

-  Na wszelki wypadek przez kilka tygodni będziemy omi 

jać tę ulicę.

 

Ścisnął jeszcze mocniej moją rękę.

 

-  A więc do wtorku, wspólniku.

 

Kiwałem potakująco głową, kiedy stopień po stopniu wchodził 
po schodach. Jeszcze z góry krzyknął do mnie:

 

-  Jesteś aniołem, Zeze... Pożegnałem się i 
zacząłem się śmiać. 
-  Aniołem! Gdyby on wiedział... 

background image

Część druga

 

I wtedy pojawiło się pełne 

smutku Dzieciątko Jezus

 

background image

 

background image

Ale jazda!

 

-  Szybko, Zeze, bo spóźnisz się do szkoły! 
Siedziałem przy stole, piłem z kubeczka kawę i wolniutko

 

przeżuwałem  kromkę  suchego  chleba.  Jak  zwykle  opierałem 
łokcie  na  stole  i  przypatrywałem  się  kalendarzowi  wiszącemu 
na ścianie.

 

Gloria  była  podenerwowana  i  rozgorączkowana.  Nie  mogła 

się doczekać chwili, kiedy pozbędzie się nas wszystkich z domu 
i zabierze się za sprzątanie.

 

-  Szybko, czorcie. Jeszcze nie uczesałeś włosów; powinie 

neś brać przykład z Totoki. On jest zawsze gotowy na czas.

 

Przyniosła z pokoju grzebień i rozczesała moją czuprynę.

 

Szczerze mówiąc, tego rudzielca nie da się nawet uczesać. 

Podniosła mnie z krzesła i uważnie mi się przyjrzała. Ko 
szulka była w porządku i spodnie też.

 

-  Idziemy już, Zeze.

 

Totoca  i  ja  powiesiliśmy  torby  na  ramieniu.  Były  tam  tylko 

książki,  zeszyty  i  ołówek.  Żadnego  drugiego  śniadania,  bo 
jedzenie musiało zostać dla reszty.

 

95

 

background image

Gloria pomacała moją torbę, wyczuła na dnie szklane kulki i 

uśmiechnęła  się;  w  ręku  nieśliśmy  tenisówki,  które  mieliśmy 
włożyć dopiero na rynku, tuż przy szkole.

 

Ledwie  wyszliśmy  na  ulicę,  Totoca  puścił  się  biegiem,  a  ja 

powlokłem się sam. Zaczął się już we mnie budzić mój diabełek 
namawiający  mnie  do  psot.  Nawet  lubiłem,  jak  mi  coś 
podszeptywał, bo mogłem rozrabiać do woli. Teraz fascynowa-
ła  mnie  szosa  Rio-Sao  Paulo.  Jazda  na  zderzaku.  Jak  mówili 
inni  „na  nietoperza".  Wskoczyć  na  zderzak  samochodu,  czuć 
powiew wiatru na drodze, pęd jazdy i szum powietrza. To była 
najwspanialsza  rozrywka  na  świecie.  Wszyscy  tak  robiliśmy; 
Totoca  mnie  tego  nauczył  i  tysiące  razy  powtarzał,  żebym  się 
dobrze trzymał, bo samochody jadące z tyłu są bardzo groźne. 
Powoli  przestawałem  się  bać,  a  chęć  przeżycia  prawdziwej 
przygody  skłaniała  mnie  do  łapania  coraz  ryzykowniej  szych 
okazji.  Nabrałem  takiej  odwagi,  że  nawet  przejechałem  się  na 
zderzaku  auta  seu  Ladislaua,  nie  udało  mi  się  tylko  wskoczyć 
na piękną limuzynę Portugalczyka. Nikt nie miał tak pięknego i 
zadbanego  wozu.  Wszystkie  opony  nowiutkie.  Wszystkie 
metalowe  części  wypolerowane  tak,  że  można  się  w  nich 
przejrzeć.  Nawet  klakson  był  super:  ochrypły  dźwięk,  jakby 
krowa  ryczała  na  pastwisku.  Właściciel  tego  cuda  przejeżdżał 
wolno, z najbardziej niedostępną miną na świecie. Nikt nie miał 
odwagi  wskoczyć  na  zderzak  i  przejechać,  trzymając  się  koła 
zapasowego.  Opowiadano,  że  Portugalczyk  bije,  może  nawet 
zabić i na dodatek grozi, że jeszcze przed zabiciem powyrywa 
ręce i nogi. Żaden chłopak ze szkoły nie ośmielił się wskoczyć 
na zderzak, przynajmniej do tej pory.

 

Kiedy tak gadałem o tym z moim Maluszkiem, spytał:

 

-  Naprawdę nikt, Zeze? 
-  Absolutnie nikt. Nikt nie ma odwagi. 

96

 

background image

Poczułem,  że  Maluszek  się  śmieje,  pewnie  już  odgadł,  o 

czym myślę.

 

-  Strasznie chciałbyś się przejechać, co? 
-  Pewnie, że tak. Strasznie. I tak kombinuję, że... 
-  Co kombinujesz? 
Tym razem ja się śmiałem.

 

-  No mów. 
-  Strasznie jesteś ciekawski. 
-  I tak mi w końcu powiesz; zawsze wszystko wypaplesz, bo 

nie możesz wytrzymać. 

-  Wiesz co, Maluszku? Wychodzę z domu o siódmej, praw-

da?  Kiedy  docieram  do  rogu,  jest  pięć  po  siódmej.  Słuchaj 
dalej, dziesięć po siódmej Portugalczyk zatrzymuje się na rogu 
przed sklepem „Głód i nędza", żeby kupić paczkę papierosów... 
Któregoś  dnia  odważę  się,  poczekam  aż  wsiądzie  do  wozu  i 
hops! 

-  Nie ośmielisz się. 
-  Nie, Maluszku? Jeszcze się przekonasz. 
Moje  serce  aż  podskoczyło  z  podniecenia.  Samochód  za-

trzymał się, a on wysiadał. Niedowierzanie Maluszka zmieszało 
się  z  moim  strachem  i  odwagą;  nie  bardzo  chciałem  iść,  ale 
próżność  sprawiła,  że  przyspieszyłem  kroku.  Obszedłem 
sklepik  i  schowałem  się  za  rogiem.  Zdążyłem  jeszcze  wrzucić 
tenisówki do torby. Serce waliło mi tak mocno, aż się bałem, że 
ludzie w sklepiku usłyszą; wysiadł z samochodu, w ogóle mnie 
nie zauważając. Usłyszałem jak otwiera drzwi.

 

-  Teraz albo nigdy, Maluszku!

 

Jeden  skok  wystarczył  i  już  przykleiłem  się  do  koła  zapa-

sowego z siłą, jaką dawał mi strach. Wiedziałem, że  do mojej 
szkoły  jest  strasznie  daleko.  Już  się  zacząłem  upajać  zwycię-
stwem na oczach kolegów...

 

97

 

background image

-  Ajaj!

 

Wrzasnąłem tak okropnie i przeraźliwie, że do drzwi sklepu 

podbiegli ludzie, aby zobaczyć, co się stało.

 

Wisiałem  jakieś  pół  metra  nad  ziemią  i  kołysałem  się  to  w 

jedną,  to  w  drugą  stronę.  Uszy  piekły  mnie  żywym  ogniem. 
Jakiś  element  mojego  planu  nawalił.  Taki  byłem  przejęty,  że 
zapomniałem posłuchać, czy silnik pracuje.

 

Straszna twarz Portugalczyka wydawała się jeszcze większa. 

Jego oczy miotały iskry.

 

-  I co, bezczelny hultaju! A więc to ty? Taki smarkacz i taki 

bezczelny!...

 

Opuścił  mnie  trochę  niżej,  mogłem  w  końcu  nogami  do-

sięgnąć  ziemi.  Uwolnił  jedno  moje  ucho  i  wygrażał  mi  swoją 
ogromną łapą.

 

-  Myślisz, łobuzie, że nie zauważyłem, jak codziennie ga 

pisz się na moje auto? Dam ci taką nauczkę, że raz na zawsze 
odechce ci się wskakiwać na zderzak.

 

Upokorzenie  było  gorsze  od  bólu.  Miałem  ochotę  puścić 

temu łotrowi wiązankę najgorszych przekleństw.

 

Ale  on  mnie  nie  puszczał  i  jakby  odgadując  moje  myśli, 

groził mi wolną ręką.

 

-  Wrzeszcz! Przeklinaj! Czemu nic nie mówisz?

 

W oczach pojawiły mi się łzy z bólu i upokorzenia, a ludzie 
przyglądali się tej scenie i śmiali złośliwie. Portugalczyk dalej 
mnie prowokował:

 

-  No i czemu nie przeklinasz, łobuzie?

 

Okropny bunt wybuchnął we mnie gdzieś z głębi piersi, więc 

zdołałem tylko wykrztusić z wściekłością:

 

-  Nic teraz nie powiem, ale co myślę, to myślę. A kiedy 

dorosnę, zabiję pana.

 

Wybuchnął śmiechem, a reszta publiki mu wtórowała.

 

98

 

background image

-  To sobie rośnij, hultaju. Ja tu poczekam. Ale najpierw 

dam ci nauczkę.

 

Nagle puścił moje ucho i przełożył mnie przez kolano. Dał mi 

jednego  jedynego  klapsa,  ale  strasznie  mocnego.  Miałem 
wrażenie, że tyłek przykleił mi się do żołądka. Dopiero wtedy 
mnie puścił.

 

Poszedłem  jak  otumaniony,  słysząc  wokół  szyderstwa  i 

drwiny.  Przeszedłem  na  drugą  stronę  szosy  Rio-Sao  Paulo, 
nawet  tego  nie  zauważając  i  zacząłem  masować  pupę,  żeby 
złagodzić  ból.  Skurwysyn!  Jeszcze  popamięta!  Przysięgam,  że 
się zemszczę. Przysięgam, że... Na szczęście ból zmniejszał się 
w miarę jak odchodziłem dalej i dalej od tych niewdzięczników. 
Gorzej  będzie,  jak  się  dowiedzą  w  szkole.  I  co  ja  powiem 
Maluszkowi?  Pewnie  przez  tydzień,  ile  razy  będę  przechodził 
koło „Głodu i nędzy" będą mnie wyśmiewali podszyci tchórzem 
dorośli. Będę musiał wychodzić wcześniej i przechodzić przez 
szosę w innym miejscu.

 

W takim stanie ducha dotarłem do rynku. Umyłem stopy pod 

kranem i włożyłem tenisówki. Totoca już na mnie niecierpliwie 
czekał. Nic mu nie powiedziałem o mojej porażce.

 

-  Zeze, musisz mi pomóc. 
-  Co się stało? 
-  Pamiętasz Bie? 
-  Tego dryblasa z ulicy Barona de Capanema? 
-  Tego.  Chce  mnie  pobić  po  szkole.  Możesz  się  z  nim  bić 

zamiast mnie? 

-  Ale on mnie zabije. 
-  Wcale nie, jesteś przecież taki waleczny i odważny. 
-  Dobra. Po szkole? 
-  Po szkole. 

99

 

background image

Totoca już taki był, zawsze prowokował bijatyki, a potem na 

mnie  zrzucał  cały  kłopot.  Ale  może  to  i  lepiej.  Wyładuję całą 
złość na Portugalczyka na tym dryblasie Bie.

 

Prawdę  mówiąc,  tego  dnia  dostałem  straszne  lanie,  miałem 

podbite oko, podrapane i pełne siniaków ręce. Totoca siedział na 
ziemi z innymi chłopakami, zagrzewał mnie do walki, trzymając 
na kolanach książki moje i swoje. Dawał mi także instrukcje.

 

-  Przywal mu głową w brzuch, Zeze. Gryź go, wbij mu pa 

zury, jest strasznie tłusty. Skop mu jaja.

 

Ale  nawet  przy  całym  tym  dopingu  i  dobrych  radach  Bie 

rozniósłby  mnie  na  strzępy,  gdyby  nie  seu  Rozemberg  z  cu-
kierni.  Wyszedł  zza  lady,  złapał  mojego  przeciwnika  za  koł-
nierz i dał mu parę kuksańców.

 

-  Czy ty wstydu nie masz, łobuzie? Takie wielkie chłopisko 

bije takiego malca.

 

Seu  Rozemberg  potajemnie  podkochiwał  się,  przynajmniej 

tak  mówili  u  nas  w  domu,  w  mojej  siostrze  Lali.  Znał  nas 
wszystkich  i  ile  razy  przychodziła  z  którymś  z  nas,  dostawała 
słodycze  i  cukierki,  a  do  tego  najszerszy  uśmiech,  w  którym 
błyszczały jego złote zęby.

 

Nie  wytrzymałem  i  w  końcu  opowiedziałem  Maluszkowi  o 

mojej sromotnej klęsce. Zresztą i tak nie można było tego ukryć 
z  powodu  spuchniętego  i  fioletowego  oka.  Tym  bardziej  że 
kiedy tata zobaczył mnie w takim stanie, sprał mnie i skrzyczał 
Totokę.  Tatuś  nigdy  nie  bił  Totoki.  Natomiast  mnie  tak,  bo 
byłem najgorszy na świecie.

 

Matuszek pewnie wszystko słyszał. Więc jak mu miałem nie 

powiedzieć?  Bardzo  się  zdenerwował  i  zaraz  skomentował 
oburzonym głosem:

 

100

 

background image

-  Co za tchórz! 
-  Bójka to jeszcze nic strasznego, gdybyś wiedział... 

I tak słowo po słowie, opowiedziałem mu o wszystkim, co się 

stało, kiedy chciałem się przejechać na zderzaku. Malu-szek był 
wyraźnie poruszony moją odwagą i nawet mi poradził:

 

-  Kiedyś się zemścisz. 
-  Pewnie, że się zemszczę. Pożyczę rewolwer od Toma Mixa 

i  konia  Promień  Księżyca  od  Freda  Thompsona  i  razem  z 
Komańczami  przygotuję  na  Portugalczyka  zasadzkę;  pewnego 
dnia  przyniosę  ci  jego  skalp  powiewający  na  końcu 
bambusowego kija. 

Ale  trochę  później,  dużo  później,  wściekłość  mi  przeszła  i 

gadaliśmy sobie o zupełnie innych sprawach.

 

-  Xururuca, tego jeszcze nie wiesz. Pamiętasz, jak w ze 

szłym tygodniu dostałem w nagrodę jako najlepszy uczeń 
książkę z bajkami zatytułowaną Czarodziejska róża?

 

Maluszek  czuł  się  jeszcze  szczęśliwszy,  kiedy  mówiłem  do 

niego  Xururuca;  wtedy  miał  wrażenie,  że  jeszcze  bardziej  go 
kocham.

 

-  Pewnie, że pamiętam. 
-  Ale  jeszcze  ci  nie  mówiłem,  że  już  ją  przeczytałem.  To 

bajka o księciu, który dostał od wróżki czerwono-białą różę. A 
potem  jechał  na  pięknym  koniu  w  uprzęży  ze  złota;  przynaj-
mniej  tak  piszą  w  książce.  Więc  na  tym  koniu  w  uprzęży  ze 
złota  wyruszył  na  poszukiwanie  przygód.  Kiedy  groziło  mu 
jakieś  niebezpieczeństwo,  wyciągał  czarodziejską  różę  i  robił 
się  gęsty  dym,  po  to  by  książę  mógł  uciec.  Prawdę  mówiąc, 
Maluszku,  myślę,  że  ta  bajka  jest  trochę  głupia,  wiesz?  Praw-
dziwe przygody mają Tom Mix i Buck Jones. I Fred Thompson 
i Richard Talmadge. Walczą jak szaleni, strzelają, biją się 

101

 

background image

na  pięści.  Gdyby  każdy  z  nich  wyciągał  czarodziejską  różę  w 
chwilach niebezpieczeństwa, to już nie byłoby takie fajne. Co o 
tym myślisz?

 

-  Też sądzę, że to już nie byłoby takie fajne. 
-  Ale nie o to chciałem cię spytać. Chciałbym wiedzieć, czy 

wierzysz, że róża może czarować? 

-  To rzeczywiście bardzo dziwne. 
-  Ludzie  wymyślają  różne  bzdury  i  sądzą,  że  dzieci  we 

wszystko uwierzą. 

-  Rzeczywiście. 
Usłyszeliśmy jakieś kroki, a to nadbiegał Luis. Mój braciszek 

stawał się coraz ładniejszy. Nie był beksą ani marudą. Dlatego, 
kiedy miałem się nim opiekować, zawsze robiłem to z ochotą.

 

Powiedziałem Maluszkowi:

 

-  Zmieńmy  temat,  bo  chcę  mu  opowiedzieć  tę  bajkę  i  na 

pewno mu się spodoba. Nie można pozbawiać dzieci marzeń. 

-  Zeze, pobawimy się? 
-  Ja już się bawię. W co chcesz się pobawić? 
-  Chciałbym pójść do zoo. 

Spojrzałem niechętnie na kurnik, gdzie dreptała jedna czarna 

kura i dwa małe kurczaczki.

 

-  Za  późno.  Lwy  i  tygrysy  bengalskie  już  śpią.  O  tej  porze 

wszystko zamknięte. Kasa biletowa też. 

-  To zabierz mnie do Europy. 

Smarkacz wszystko chwytał w lot i powtarzał poprawnie to, co 

usłyszał.  Tylko  prawdę  mówiąc,  nie  chciało  mi  się  jechać  do 
Europy. Wolałem posiedzieć przy moim Maluszku. On nie wy-
śmiewał się ze mnie i nic sobie nie robił z mojego podbitego oka.

 

Usiadłem obok braciszka i powiedziałem spokojnie:

 

-  Poczekaj chwileczkę, zaraz wymyślę jakąś zabawę.

 

102

 

background image

Ale  po  chwili  wróżka  niewinności  przyfrunęła  na  białej 

chmurce  i  poruszyła  liśćmi  drzew,  trawą  nad  rowem  i  listecz-
kami Xururuki. Uśmiech rozjaśnił moją poharataną twarz.

 

-  To ty tak zrobiłeś, Maluszku? 
-  Nie. 
-  Och, jak pięknie. Zdaje się, że nadchodzi pora wiatrów. Na 
naszej ulicy były różne pory. Pora szklanych kulek. 

Pora  wirujących  bąków.  Pora  zbierania  fotosów  aktorów  fil-
mowych.  I  najpiękniejsza  ze  wszystkich,  pora  latawców.  Po 
niebie  szybowało  mnóstwo  różnokolorowych  latawców.  La-
tawce we wszystkich fasonach i kształtach. Odbywały się nawet 
w  powietrzu  istne  bitwy.  Zderzenia,  walki,  splątane  i  ucinane 
linki.

 

Żyletki  przecinały  linki  i  już  latawiec  unosił  się  na  niebie, 

wirował  i  krążył  w  przestrzeni,  kręcący  się  wokół  ogon  plątał 
się z linką; to wszystko było wspaniałe. Świat należał wtedy do 
dzieci  z  ulicy.  Ze  wszystkich  ulic  Bangu.  Zdarzały  się  też  i 
wpadki;  latawce  zaplątane  w  druty  elektryczne;  uciekało  się 
wtedy  przed  furgonetką  spółki  Light.  Wściekli  pracownicy 
przyjeżdżali  ściągać  bezwładne,  martwe  latawce,  zaplątane  w 
druty. Wiatr... wiatr...

 

Razem z wiatrem wpadł mi do głowy pewien pomysł.

 

-  Pobawimy się w polowanie, Luis? 
-  Nie umiem jeździć na koniu. 

-  Niedługo urośniesz i nauczysz się. Posiedź sobie tutaj 

i popatrz, jak się jeździ.

 

Nagle Maluszek zmieni! się w najpiękniejszego wierzchowca 

na świecie; wiatr się wzmógł i rzadka trawa rosnąca nad rowem 
zmieniła  się  w  rozległą,  zieloną  prerię.  Mój  kowbojski  strój 
przybrany  byl  złotymi  ozdobami.  A  na  piersi  lśniła  mi  złota 
gwiazda szeryfa.

 

103

 

background image

-  Dalej, koniku, wio. Jedź, pędź... 
Klik-klak-klik-klak; i już pędziłem razem z Tomem Mixem

 

i Fredem Thompsonem; Buck Jones tym razem nie chciał do 
nas dołączyć, a Richard Talmadge grał w innym filmie.

 

-  Jedziemy, koniku, dalej. Pędź, gnaj. Z przeciwka galopu 

ją nasi przyjaciele Apacze, wznosząc tumany kurzu na prerii.

 

Klik-klak-klik-klak! Kawalkada Indian robiła straszny hałas.

 

-  Jedź, pędź koniku, na prerii pełno jest bizonów i bawo 

łów. Strzelajmy, przyjaciele. Pif-paf... Bach, bach, bach... Fiu, 
fiu... gwiżdżą obok strzały.

 

Wiatr,  galop,  szalona  jazda,  obłoki  kurzu  i...  głosik  Luisa, 

który zaczął krzyczeć.

 

-  Zeze! Zeze!...

 

Zatrzymałem  powoli  konia  i  zeskoczyłem  wykończony 

własnymi bohaterskimi czynami.

 

-  Co się stało? Czy przestraszyłeś się szarżującego bawołu? 
-  Nie. Pobawmy się w coś innego. Strasznie tu dużo Indian i 

ja się boję. 

-  Przecież to Apacze. Nasi przyjaciele. 
-  Ale ja się boję. Strasznie tu dużo Indian. 

background image

Podbijam świat

 

Przez  pierwsze  dni  wychodziłem  trochę  wcześniej,  żeby  nie 

narazić się na spotkanie z Portugalczykiem podjeżdżającym pod 
sklep po papierosy. Starałem się przemykać po drugiej stronie 
ulicy,  niemal  ukryty  w  cieniu  żywopłotów,  które  łączyły  się 
przed domami. A kiedy docierałem wreszcie do szosy Rio-Sao 
Paulo,  przechodziłem  na  drugą  stronę  z  tenisówkami  w  ręku  i 
przemykałem  prawie  przyklejony  do  wysokiego  fabrycznego 
muru. Ale te wszystkie środki ostrożności stały się niepotrzebne 
po dwóch dniach. Pamięć ulicy jest krótka i szybko zapomniano 
o  jeszcze  jednej  psocie  chłopaka  seu  Paula.  Bo  tak  o  mnie 
mówiono,  kiedy  oskarżano  mnie  o  coś:  -  To  dzieciak  seu 
Paula... to ten przeklęty synalek seu Paula... to ten łobuziak od 
seu  Paula...  Kiedyś  nawet  wymyślono  okropną  rzecz  -  kiedy 
drużyna Bangu przegrała sromotnie mecz z klubem z Andarai, 
nabijali  się  w  taki  sposób:  Bangu  dostał  większy  łomot  niż 
chłopak od seu Paula.

 

Czasem widywałem ten przeklęty samochód zaparkowany na 

rogu i zwalniałem kroku, aby tylko nie wpaść przypadkiem

 

105

 

background image

na  Portugalczyka,  którego  zabiję,  jak  tylko  dorosnę,  i  nie 
widzieć  jego  nadętej  miny  właściciela  najładniejszego  samo-
chodu na całym świecie i w całym Bangu.

 

W  końcu  przepadł  na  parę  dni.  Co  za  ulga!  Na  pewno  po-

jechał  gdzieś  daleko,  może  na  urlop.  Znowu  chodziłem  do 
szkoły z lekkim sercem i nawet jakby mniej pewny, czy warto 
go  później  zabijać. W  każdym  razie jeden  był  z  tego  pożytek: 
ile razy wskakiwałem na zderzak jakiegoś gorszego samochodu, 
już  nie  czułem  się  taki  szczęśliwy,  a  uszy  zaczynały  mnie 
boleśnie piec.

 

Nasze  „uliczne"  życie  biegło  normalnym  torem.  Nadeszła 

pora  latawców  i  ulicę  opanowały  dzieci.  Błękitne  niebo  rozja-
rzyło się od różnokolorowych, najpiękniejszych gwiazd. W cza-
sie  wiatru  zaniedbywałem  trochę  Maluszka  albo  poświęcałem 
mu  czas  tylko  wtedy,  kiedy  po  porządnym  laniu  za  karę  sie-
działem  w  domu.  Wtedy  nawet  nie  próbowałem  uciekać,  bo 
jedno lanie po drugim strasznie boli. W takich chwilach razem z 
królem Luisem chodziliśmy przybierać i ozłacać, bardzo mi się 
podobało  to  określenie,  moje  małe  drzewko  pomarańczowe. 
Widać  było,  że  Maluszek  bardzo  wystrzelił  w  górę  i  już 
niedługo  pokryje  się  kwieciem  i  zaowocuje  dla  mnie.  Inne 
drzewka  pomarańczowe  dłużej  z  tym  zwlekały.  Ale  moje 
drzewko  pomarańczowe  było  „przedwcześnie  rozwinięte";  tak 
mawiał  o  mnie  wujek  Edmundo.  Kiedyś  wyjaśnił  mi,  co  to 
znaczy: tak się mówi o rzeczach, które następują wcześniej niż 
inne.  Jednak  pomyślałem,  że  on  nie  potrafi  tego  precyzyjnie 
wyjaśnić.  Pewnie  chodziło  mu  o  to  wszystko,  co  zdarza  się 
wcześniej niż powinno...

 

Wtedy  brałem  kolorowe  tasiemki,  kawałki  sznurka,  dziu-

rawiłem  mnóstwo  kapsli  od  butelek  i  złociliśmy  Maluszka. 
Trzeba było widzieć, jaki był piękny. W podmuchach wiatru

 

106

 

background image

jeden kapsel zderzał się z drugim i zdawało się, że to drzewko 
uderza  srebrnymi  ostrogami,  jak  Fred  Thompson,  kiedy  do-
siadał swego wierzchowca Promień Księżyca...

 

Zycie w szkole także było w porządku. Znałem już na pamięć 

wszystkie  hymny  narodowe.  Ten  najważniejszy,  który  był 
naszym  oficjalnym  hymnem,  a  także  inne,  na  przykład  hymn 
flagi i hymn wolności, Wolności, rozpostrzyj swe skrzydła nad 
nami...  Dla  mnie,  a  myślę,  że  także  dla  Toma  Mixa,  był 
najładniejszy. Kiedy galopowaliśmy konno, ale nie na wyprawę 
wojenną ani nie na polowanie, prosił mnie z szacunkiem:

 

- Dalej, wojowniku Pinage, zaśpiewaj hymn wolności.

 

I  wtedy  mój  delikatny  głos  napełniał  swym  brzmieniem 

rozległe  prerie,  piękniej  nawet,  niż  kiedy  śpiewałem  z  seu 
Ariovaldem, jako jego pomocnik, w każdy wtorek.

 

Co  tydzień  we  wtorki  opuszczałem  lekcje,  aby  czekać  na 

pociąg,  którym  przyjeżdżał  mój  przyjaciel  Ariovaldo.  Jeszcze 
na schodach pokazywał mi śpiewniki, którymi mieliśmy hand-
lować  na  ulicy.  Na  wszelki  wypadek  przywoził  dwie  pełne 
torby.  Prawie  zawsze  udawało  mu  się  wszystko  sprzedać,  co 
naprawdę obu nas bardzo cieszyło...

 

W czasie przerw, jeśli mieliśmy czas, graliśmy w szklane kul-

ki. Jak zawsze miałem najwięcej fartu. Zdobywałem wszystkie 
możliwe punkty i prawie zawsze wracałem do domu z worecz-
kiem wypchanym kulkami i za każdym razem miałem ich trzy-
krotnie więcej niż przed grą.

 

Jednak najbardziej rozczulała mnie moja nauczycielka, do-na 

Cecilia Paim. Mogliby jej naopowiadać, że jestem największym 
rozrabiaką na ulicy, a ona i tak by nie uwierzyła. Tak samo nie 
uwierzyłaby,  że  nikt  nie  zna  więcej  przekleństw  i  brzydkich 
wyrazów niż ja, że żaden łobuziak nie dorównałby

 

107

 

background image

mi  w  psotach. W  to też  nigdy  by  nie  uwierzyła.  W  szkole  za-
chowywałem się jak aniołek. Nigdy nie dostałem nagany i jako 
najmłodszy  uczeń  w  szkole  stałem  się  pupilkiem  wszystkich 
nauczycielek. Dona Cecilia Paim słyszała już o naszej biedzie i 
w  czasie  dużej  przerwy,  kiedy  widziała,  że  wszyscy  jedzą 
drugie śniadanie, odwoływała mnie cichutko na bok i wysyłała 
po pączek z konfiturą do cukierni. Była dla mnie bardzo dobra, 
dlatego,  żeby  jej  nie  zawieść,  starałem  się  grzecznie 
zachowywać.

 

Pewnego dnia zdarzyło się coś dziwnego. Przechodziłem, jak 

zawsze  wolniutko,  przez  szosę  Rio-Sao  Paulo,  kiedy  limuzyna 
Portugalczyka  przejechała  tuż  koło  mnie.  Zatrąbił  trzy  razy  i 
zobaczyłem,  jak  ten  diabeł  patrzy  na  mnie  z  uśmiechem. 
Przypomniało  mi  się,  jaki  jestem  na  niego  wściekły  i  znowu 
postanowiłem go  zabić jak dorosnę. Zrobiłem wyniosłą  minę i 
udawałem, że go nie widzę.

 

-  Tak jak ci mówiłem, Maluszku. Codziennie tak robi. Zda 

je się, że on tylko czeka, aż będę przechodził, i nadjeżdża 
trąbiąc. Trąbi trzy razy. Wczoraj nawet pomachał mi na po 
żegnanie.

 

-A ty?

 

-  Nie  zwracam  na  niego  uwagi.  Udaję,  że  go  nie  widzę. 

Pewnie  zaczyna  się  bać;  sam  widzisz,  niedługo  skończę  sześć 
lat i już niedługo będę dorosły. 

-  Myślisz, że chce się z tobą zaprzyjaźnić ze strachu? 
-  Nie mam wątpliwości. Poczekaj, przyniosę skrzyneczkę. 
Maluszek bardzo urósł. Musiałem podstawiać skrzyneczkę,

 

żeby wspiąć się na jego siodło.

 

-  Gotowe. Teraz możemy porozmawiać.

 

108

 

background image

Tam  wysoko  czułem,  że  panuję  nad  całym  światem.  Wi-

działem  krajobraz,  trawę  nad  rowem,  ptaszki,  które 
przyfru-wały  skubać  nasiona.  Wieczorem,  zanim  jeszcze 
zapadły  zupełne  ciemności,  jakiś  inny  Luciano  przylatywał 
krążyć  mi  nad  głową,  szczęśliwy  jakby  był  samolotem  z  bazy 
na  Campo  dos  Afonsos.  Początkowo  Maluszek  był  nawet 
zdziwiony,  że  nie  boję  się  nietoperzy,  ponieważ  większość 
dzieci ich nie znosi. Ale już od wielu dni ten drugi Luciano się 
nie pojawiał. Pewnie znalazł inną bazę lotniczą.

 

-  Widziałeś, Maluszku, że guajawy w ogródku Wiedźmy 

Eugenii zaczynają żółknąć. Pewnie owoce są już dojrzałe. 
Tylko nie mogą mnie na tym przyłapać, Maluszku. Dziś do 
stałem już trzy lania. Kazali mi tu siedzieć za karę...

 

Ale diabeł znów mnie podkusił i poprowadził za rękę wprost 

do żywopłotu. Wieczorny wietrzyk przywiał, a może tylko tak 
mi  się  zdawało,  zapach  guajaw,  wprost  do  mojego  nosa. 
Wypatruję,  patrzę  zza  kurnika,  nadsłuchuję,  czy  jest  cicho...  a 
diabeł  mi  podpowiada:  „Idź,  głuptasie,  przecież  widzisz,  że 
nikogo  nie  ma.  O  tej  porze  na  pewno  poszła  do  warzywniaka 
Japonki. A seu Benedito? Nie przejmuj się. Jest głuchy i ślepy. 
Nic  nie  widzi.  Będziesz  miał  czas,  żeby  zwiać,  jeśli  coś 
zauważy...".

 

Szedłem wzdłuż płotu aż do rowu i w końcu podjąłem decy-

zję. Najpierw dałem znak  Maluszkowi, żeby nie hałasował. W 
tym momencie moje serce zaczęło pośpiesznie bić. Z Wiedźmą 
Eugenią nie było żartów, o nie. Miała jęzor jak stąd  do nieba. 
Skradałem  się  krok  za  krokiem,  wstrzymując  oddech,  kiedy 
nagle dobiegł mnie jej wrzask z kuchennego okna:

 

-  Co tu robisz, smarkaczu?

 

Nawet mi do głowy nie przyszło okłamać ją, że przyszedłem 

po piłkę. Zerwałem się biegiem i hops! wskoczyłem do rowu.

 

109

 

background image

Ale  w  środku  czekała  mnie  nieprzyjemna  niespodzianka.  Ból 
tak  straszliwy  i  niespodziewany,  że  miałem  ochotę  wrzasnąć, 
ale gdybym krzyknął, dostałbym podwójnie: po pierwsze za to, 
że uciekłem i nie odbytem kary; po drugie, bo chciałem ukraść 
guajawy sąsiadom i dlatego wbił mi się odłamek szkła w prawą 
stopę.

 

Jeszcze  oszołomiony  z  bólu,  wyciągnąłem  z  nogi  kawałek 

zbitej  butelki.  Jęczałem  cichuteńko  i  widziałem,  jak  w  rowie 
krew miesza się ze ściekami. Co robić? Z oczyma pełnymi łez 
udało  mi  się  wyciągnąć  szkło,  ale  nie  wiedziałem,  jak 
zatamować  krew.  Ściskałem  kostkę,  żeby  zmniejszyć  ból. 
Musiałem  wytrzymać.  Nadchodziła  noc,  a  wraz  z  nią  wracali 
tata, mama i Lala. Każdy, kto mnie przyłapie, sprawi mi lanie. 
Może się zdarzyć i tak, że każde z nich osobno da mi w skórę. 
Ogłupiały  wspiąłem  się  na  brzeg  i  skacząc  na  jednej  nodze 
poszedłem  usiąść  pod  moim  drzewkiem  pomarańczowym. 
Jeszcze  strasznie  mnie  bolało,  ale  już  nie  chciało  mi  się 
wymiotować.

 

Popatrz, Matuszku.

 

Maluszek był wstrząśnięty. Tak jak ja nie lubił widoku krwi.

 

- Mój Boże, co robić?

 

Totoca na pewno by mi pomógł, ale gdzieś się włóczył o tej 

porze. Została mi Gloria. Powinna być w kuchni. Tylko  ona z 
rodziny  nie  lubiła,  kiedy  mnie  bito.  Oczywiście,  mogła  mnie 
wytargać  za  uszy  albo  znowu  dać  jakąś  karę.  Ale  musiałem 
spróbować.

 

Pokuśtykałem  do  drzwi  kuchennych,  zastanawiając  się  jak 

rozbroić  Glorię.  Dziergała  coś  na  ściereczkach.  Usiadłem 
prawie bez życia i tym razem Pan Bóg mi pomógł. Spojrzała na 
mnie i zobaczyła, że siedzę ze spuszczoną głową. Nie odzywała 
się do mnie, bo przecież miałem karę.

 

110

 

background image

Spojrzałem  na  nią  z  oczyma  mokrymi  od  łez  i  pociągnąłem 
nosem. Czułem, że Gloria na mnie patrzy. Przestała haftować.

 

-  Co się stało, Zeze? 
-  Nic, Godóia... Dlaczego nikt mnie nie lubi? 
-  Bo strasznie psocisz. 
-  Dzisiaj dostałem już trzy razy, Godóia. 
-  A nie zasłużyłeś? 
-  Nie o to chodzi. Po prostu nikt mnie nie lubi i szukają tylko 

pretekstu, żeby mnie zbić. 

Piętnastoletnie  serce  Glorii  zaczęło  się  wzruszać  moją  nie-

dolą. A ja to czułem.

 

-  Lepiej by było, gdyby jutro rozjechał mnie jakiś samo 

chód na szosie Rio-Sao Paulo i zmiażdżył mnie na miazgę.

 

I łzy zaczęły mi spływać strumieniami po policzkach.

 

-  Nie gadaj głupot, Zeze. Ja bardzo cię lubię. 
-  Wcale  nie.  Gdybyś  mnie  lubiła,  nie  pozwoliłabyś  dać  mi 

dzisiaj kolejnego lania. 

-  Już się ściemnia i nie będziesz miał czasu wymyślić nowej 

psoty, więc nie dostaniesz lania. 

-  Ale ja już coś spsociłem... 

Przestała  dziergać  i  podeszła  do  mnie.  Niemal  krzyknęła  ze 

strachu, kiedy zobaczyła kałużę krwi wokół mojej stopy.

 

-  O Boże! Gum, co się stało?

 

Wygrałem bitwę. Skoro mówiła do mnie Gum, to znaczy, że 

byłem bezpieczny.

 

Wzięła mnie na ręce i posadziła na krześle. Przyniosła miskę 

z wodą z sodą i przyklęknęła.

 

-  To będzie bardzo bolało. 
-  Już bardzo boli. 
-  Mój Boże, masz ranę na trzy palce. Jak to się stało, Zeze? 

111

 

background image

-  Tylko  nie  mów  nikomu.  Błagam,  Godóia,  przyrzekam,  że 

będę grzeczny. Nie pozwól nikomu mnie bić tak strasznie... 

-  Dobrze,  nikomu  nic  nie  powiem.  Co  zrobimy?  Wszyscy 

zobaczą twoją zranioną nogę. A jutro nie będziesz mógł  pójść 
do szkoły. Wtedy się wyda. 

-  I  tak  pójdę  do  szkoły.  Włożę  tenisówki  i  jakoś  dojdę  do 

rogu. Potem będzie łatwiej. 

Pomogła mi pokuśtykać do łóżka.

 

-  Przyniosę ci coś do jedzenia. Zjedz zanim wróci reszta. 
Kiedy przyniosła mi kolację, nie mogłem się powstrzymać

 

i dałem jej buzi. Rzadko mi się to zdarzało.

 

Kiedy  wszyscy  wrócili  do  domu,  mamusia  zauważyła,  że 

mnie nie ma.

 

-  Gdzie jest Zeze?

 

-  Leży w łóżku. Już od dawno skarżył się, że boli go głowa.

 

Słuchałem tego zachwycony, zapominając nawet, jak bardzo 

boli  mnie  zraniona  noga.  Chciałem  poczuć  się  najważniejszy. 
Właśnie  wtedy  Gloria  postanowiła  wziąć  mnie  w  obronę. 
Przybrała płaczliwy i zarazem oskarżający ton głosu:

 

-  Mam  wrażenie,  że  wy  wszyscy  uwzięliście  się  na  niego. 

Dzisiaj był zupełnie załamany. Trzy lania to doprawdy za dużo. 

-  Ależ  ten  chłopak  to  prawdziwy  dopust  boży.  Robi  się 

grzeczny dopiero po porządnym laniu! Chcesz nam wmówić, że 
nigdy go nie uderzyłaś? 

-  Raczej nie. Kiedy rozrabia, targam go za uszy. 
Zapadła cisza, a Gloria dalej mnie broniła.

 

112

 

background image

-  Koniec końców, kochani, on nie ma nawet sześciu lat. 

Wiem, że rozrabia, ale to jeszcze dziecko.

 

Ta rozmowa była jak plaster miodu na moją zbolałą duszę.

 

Gória  była  bardzo  zaniepokojona,  kiedy  mnie  szykowała  do 

szkoły i pomagała włożyć tenisówki.

 

-  Dasz radę iść? 
-  Spokojnie, wytrzymam. 
-  Nie zrobisz nic głupiego na szosie Rio-Sao Paulo? 
-  Nie zrobię. 
-  To, co wczoraj powiedziałeś, to prawda? 
-  Nie.  Czułem  się  tylko  strasznie  nieszczęśliwy,  bo  myśla-

łem, że nikt mnie nie kocha. 

Pogłaskała mnie po splątanych jasnych włosach i wysłała do 

szkoły.

 

Myślałem,  że  trudno  mi  będzie  dojść  tylko  do  szosy.  A  jak 

zdejmę  buty,  ból  się  zmniejszy.  Ale  kiedy  dotknąłem  stopą 
ziemi,  musiałem  oprzeć  się  o  mur  fabryki  i  powoli  pokuśty-
kałem do szkoły. W ten sposób pewnie nigdy nie dojdę.

 

Wtedy  właśnie  to  się  stało.  Samochód  zatrąbił  trzy  razy. 

Kawał  drania!  Nie  dość,  że  człowiek  umiera  z  bólu,  to  on  się 
jeszcze natrząsa...

 

Samochód  przystanął  tuż  koło  mnie.  Portugal  wyjrzał  przez 

okno i spytał:

 

-  Zraniłeś się w nogę, smyku?

 

Miałem  ochotę  odpowiedzieć,  że  to  nie  jego  sprawa.  Ale 

ponieważ  nie  nazwał  mnie  łobuzem,  nic  nie  powiedziałem  i 
powlokłem się dalej jakieś pięć metrów.

 

Włączył silnik, przejechał koło mnie i stanął tuż przy murze, 

wjeżdżając prawie na chodnik i zagradzając mi drogę.

 

113

 

background image

Dopiero  wtedy  otworzył  drzwi  i  wysiadł.  Przytłaczał  mnie 
swoją ogromną masą.

 

-  Bardzo cię boli, smyku?

 

To  niemożliwe,  żeby  ktoś,  kto  mnie  zbił,  mówił  do  mnie 

takim  słodkim  i  niemal  przyjacielskim  głosem.  Zbliżył  się  do 
mnie  i  kiedy  się  tego  nie  spodziewałem,  ukląkł,  nachylił  to 
swoje  grube  cielsko  i  spojrzał  mi  w  oczy.  Miał  taki  delikatny 
uśmiech; rzekłby kto, niemal ociekał czułością.

 

-  Widzę, że mocno się zraniłeś, prawda? Co się stało? 
Odpowiedziałem ze szlochem. 
-  Skaleczyłem się kawałkiem ostrego szkła. 
-  Głęboko? 
Pokazałem palcami, jak głęboko.

 

-  Oj,  to  poważna  sprawa.  Dlaczego  nie  zostałeś  w  domu? 

Pewnie idziesz do szkoły, prawda? 

-  Nikt  w  domu  nie  wie,  że  się  zraniłem.  Gdyby  się  dowie-

dzieli, dostałbym lanie na wszelki wypadek, żebym więcej tego 
nie robił... 

-  Wsiadaj, podrzucę cię. 
-  Nie, proszę pana, dziękuję. 
-  Dlaczego nie? 
-  Bo wszyscy w szkole wiedzą, co się stało. 
-  Ale ty nie możesz iść piechotą. 

Opuściłem  głowę,  zgadzałem  się  z  jego  słowami  i  czułem, 

jak powoli uchodzi ze mnie cała duma.

 

Złapał mnie za podbródek i podniósł głowę do góry.

 

-  Zapomnijmy  już  o  tamtej  sprawie.  Jechałeś  już  kiedyś 

samochodem? 

-  Nigdy, proszę pana. 
-  Wsiadaj, podwiozę cię. 
-  Nie mogę. Jesteśmy wrogami. 

114

 

background image

-  Teraz to nieważne. Jeśli się wstydzisz, wysadzę cię ka 

wałek przed szkołą. Chcesz?

 

Byłem taki podniecony, że nic nie odpowiedziałem. Kiwnąłem 

tylko  potakująco  głową.  Wziął  mnie  na  ręce,  otworzył  drzwi  i 
ostrożnie  posadził  na  siedzeniu.  Obszedł  samochód  i  usiadł  na 
swoim  miejscu.  Zanim  włączył  silnik,  znowu  się  do  mnie 
uśmiechnął.

 

-  Tak jest lepiej, widzisz.

 

Jakie  to  było  miłe!  Samochód  jechał,  kołysząc  się  miękko, 

podskakując  lekko,  aż  przymknąłem  oczy  i  zacząłem  marzyć. 
Kołysałem  się  miękko  i  łagodnie,  było  mi  lepiej  niż  na  koniu 
Promień  Księżyca  Freda  Thompsona.  Ale  nie  trwało  to  długo, 
bo  kiedy  otworzyłem  oczy,  okazało  się,  że  dojeżdżamy  pod 
szkołę. Już widziałem tłumy uczniów przepychających się przez 
główne  wejście.  Przestraszony  ześliznąłem  się  z  siedzenia  i 
schowałem. Powiedziałem zdenerwowany:

 

-  Obiecał pan, że zatrzyma się pan kawałek przed szkołą. 
-  Zmieniłem  zdanie.  Nie  można  tak  zostawić  twojej  nogi. 

Możesz dostać tężca. 

Nie mogłem nawet spytać, co to za trudne i piękne słowo. Nie 

było także sensu mówić, że nie chcę nigdzie jechać. Samochód 
ruszył ulicą das Casinhas, a ja wróciłem na moje dawne miejsce.

 

-  Wyglądasz na odważnego małego mężczyznę. Zaraz się 

przekonamy, czy naprawdę jesteś dzielny.

 

Zatrzymał  się  tuż  przy  aptece  i  wziął  mnie  na  ręce.  Kiedy 

pojawił się doktor Adaucto Luz, znowu się przestraszyłem. Był 
lekarzem  w  przychodni  przyfabrycznej  i  dobrze  znał  tatusia. 
Moje  przerażenie  wzrosło,  kiedy  przyjrzał  mi  się  uważnie  i 
otwarcie spytał:

 

-  Jesteś synem Paula Vasconcelosa, prawda? Czy twój tata 

znalazł już jakąś pracę?

 

115

 

background image

Musiałem  mu  odpowiedzieć,  choć  strasznie  mi  było  wstyd 

przed Portugalczykiem, że mój tata jest bezrobotny.

 

-  Ciągle jeszcze czeka. Obiecują mu pracę tu i ówdzie... 
-  Zobaczmy, co się stało. 
Odwinął  bandaże  przylepione  do  rany  i  aż  chrząknął  z  wra-

żenia. A ja zrobiłem płaczliwą minę. Na szczęście Portugalczyk 
przyszedł mi z pomocą i objął mnie z tyłu.

 

Posadzili  mnie  wysoko  na  przykrytym  białymi  przeście-

radłami stole. Obok leżało mnóstwo narzędzi. A ja się trząsłem. 
Dygotałbym  jeszcze  bardziej,  gdyby  nie  Portugalczyk,  który 
przytulił mnie do piersi i mocno i czule trzymał za oba ramiona.

 

-  Nic nie będzie bolało. Kiedy pan doktor skończy, zabiorę 

cię na ciastka i lemoniadę. A jak się nie rozpłaczesz, kupię 
ci cukierki ze zdjęciami aktorów.

 

Wobec  tego  postarałem  się  być  najdzielniejszy  na  świecie. 

Łzy mi kapały, ale pozwoliłem robić ze sobą wszystko. Zszyli 
mi  ranę  i  zrobili  nawet  zastrzyk  „przeciwtężcowy".  Na  szczę-
ście  udało  mi  się  powstrzymać  od  wymiotów.  Portugalczyk 
trzymał mnie tak mocno jakby chciał, żeby trochę bólu spłynęło 
na  niego.  Od  czasu  do  czasu  chusteczką  wycierał  mi  włosy  i 
mokre  od  potu  czoło.  Miałem  wrażenie,  że  to  się  nigdy  nie 
skończy. Ale w końcu się skończyło.

 

Kiedy  niósł  mnie  z  powrotem  do  samochodu,  wyglądał  na 

bardzo szczęśliwego. Dotrzymał słowa i kupił mi wszystko to, 
co obiecał. Tylko ja na nic nie miałem ochoty. Wydawało się, 
że nawet dusza uciekła mi przez tę ranną nogę...

 

-  Nie możesz teraz pójść do szkoły, smyku. 
Siedzieliśmy w samochodzie, a ja byłem tak blisko niego,

 

że ociera|em się prawie o jego rękę i utrudniałem mu manewry.

 

116

 

background image

-  Podwiozę cię do domu. Musisz coś wymyślić. Możesz po 

wiedzieć, że zraniłeś się w nogę na przerwie i nauczycielka 
wysłała cię do lekarza...

 

Spojrzałem na niego porozumiewawczo.

 

-  Jesteś dzielnym małym mężczyzną, smyku.

 

Uśmiechnąłem  się,  choć  bardzo  mnie  bolało,  a  ten  ból  po-

mógł mi odkryć bardzo ważną rzecz. Portugalczyk stał się teraz 
dla  mnie  człowiekiem,  którego  kochałem  najbardziej  na 
świecie.

 

 

background image

Pogaduszki o tym i o owym

 

-  Wiesz, Maluszku, ja już odkryłem wszystko. Wszyściutko. 

On mieszka na końcu ulicy Barona de Capanema. Na samym 
koniuszku. Parkuje swój samochód tuż przy domu. Ma dwie 
klatki, jedną z kanarkiem, a drugą z lelkiem. Poszedłem tam 
raniutko, tak jakby nigdy nic, i zabrałem ze sobą skrzynkę 
pucybuta. Szedłem z taką radością, że nawet nie czułem jej 
ciężaru. Obejrzałem dokładnie dom i stwierdziłem, że jest za 
duży jak na jedną osobę mieszkającą samotnie. Był za do 
mem, stał przy zlewie. Golił się.

 

Klasnąłem w ręce.

 

-  Wypastować buty?

 

Odwrócił  się.  Część  twarzy  miał  namydloną,  a  część  już 

ogoloną. Uśmiechnięty powiedział:

 

-  A, to ty? Chodź, smyku. 
Poszedłem za nim. 
-  Poczekaj, już kończę. 

I dalej golił się brzytwą, szur, szur, zyg, zyg. Pomyślałem, że 

kiedy  urosnę  i  stanę  się  mężczyzną,  chcę  mieć  brodę,  którą 
będę sobie też tak pięknie golił, szur, szur, zyg, zyg...

 

118

 

background image

Przysiadłem na skrzynce i czekałem. Patrzył na moje odbicie 

w lustrze.

 

-  A szkoła? 
-  Dziś jest  Święto  Narodowe.  Dlatego  wyszedłem  pastować 

buty, żeby zarobić parę groszy. 

-  Aha! 

I dalej się golił. Potem pochylił się nad zlewem i umył twarz. 

Wytarł ręcznikiem. Skórę miał teraz czerwoną i błyszczącą. A 
potem znowu się uśmiechnął.

 

-  Chcesz się napić ze mną kawy? 
Powiedziałem, że nie chcę, choć chciałem. 
-  Wejdź. 
Chciałbym,  żebyś  zobaczył,  jakie  tam  wszystko  było  czyś-

ciutkie  i  poukładane.  Na  stole  leżał  nawet  obrus  w  czerwoną 
kratkę. I stała filiżanka, a nie blaszany kubek, jak u nas w do-
mu. Powiedział, że stara Murzynka przychodzi codziennie, że-
by posprzątać, kiedy on idzie do pracy.

 

-  Jeśli chcesz, rób tak jak ja, umocz bułkę w kawie. Tylko 

nie siorb tak głośno. To brzydko.

 

Spojrzałem na Maluszka. Milczał jak... zaklęty.

 

-  Co się stało? 
-  Nic. Po prostu słucham. 
-  Słuchaj, Maluszku, nie lubię się kłócić, ale jeśli się nudzisz, 

to lepiej od razu powiedz. 

-  Bo teraz bawisz się tylko z Portugalczykiem, a ja nie mogę 

się bawić z wami. 

Zamyśliłem  się.  Tak  właśnie  było.  Nawet  mi  do  głowy  nie 

przyszło, że on nie może się z nami bawić.

 

-  Za dwa dni spotkamy się z Buckiem Jonesem. Wysłałem 

mu wiadomość przez wodza Siedzącego Byka. Buck Jones 
poluje teraz w Savanah... Poczekaj, Maluszku, właściwie jak

 

119

 

background image

się  mówi  Savhanna  czy  Szawanah?  Na  filmie  było  z  „h"  na 
końcu.  Sam  nie  wiem.  Jak  pójdę  do  Dindinhy,  spytam  wujka 
Edmunda.

 

Znów zapadła cisza.

 

-  Gdzie skończyłem? 
-  Na moczeniu kawy w bułeczce. 
Roześmiałem się. 

 

-  Moczenie  kawy  w  bułeczce,  nie,  to  nie  tak,  głuptasku.  A 

więc  siedzieliśmy  w  milczeniu,  a  on  mi  się  badawczo  przy-
glądał. 

-  Tyle się nachodziłeś i w końcu trafiłeś tu, gdzie mieszkam. 

Poczułem  się  trochę  niezręcznie.  Postanowiłem  powiedzieć 

prawdę.

 

-  Nie będzie się pan gniewał, jeśli coś powiem? 
-  Nie. Przyjaciele nie powinni mieć sekretów... 
-  Wcale nie przyszedłem tu czyścić buty. 
-  Wiedziałem. 
-  Ale bardzo chciałem... Po tej stronie, nikt nie czyści butów, 

bo  i  tak  za  dużo  tu  kurzu.  Tylko  ci,  którzy  mieszkają  blisko 
szosy Rio-Sao Paulo. 

-  Więc mogłeś przyjść bez tej ciężkiej skrzynki, prawda? 
-  Bez  niej  nie  pozwoliliby  mi  wyjść.  Mogę  bawić  się  tylko 

blisko domu. I tak od czasu do czasu muszę się im meldować, 
rozumie  pan?  A  jeśli  urywam  się  na  dłużej,  udaję,  że  idę  pu-
cować buty. 

Rozbawił go mój logiczny wywód.

 

-  Kiedy idę do pracy, wszyscy w domu wiedzą, że nie będę 

psocił. Tak jest lepiej, bo wtedy nie dostaję lania.

 

120

 

background image

-  Nie wierzę, że jesteś takim łobuziakiem, jak mówisz. 
Nagle spoważniałem.

 

-  Do niczego się nie nadaję. Jestem strasznie podły. Dlate 

go, rok w rok w Boże Narodzenie rodzi się dla mnie diabeł 
i ja nic nie dostaję. Jestem diabelskim nasieniem. Zarazą. 
Rudzielcem. Zwykłym śmieciem. Jedna z moich sióstr powie 
działa nawet, że ktoś tak niedobry jak ja w ogóle nie powinien 
się urodzić...

 

Drapał się w głowę zaskoczony.

 

-  Tylko w tym tygodniu dostałem już kilka razy lanie. Każde 

bardzo  bolało.  Dostaję  nawet  za  to,  czego  nie  zrobiłem. 
Wszystkiemu jestem winien. Już się przyzwyczaili mnie bić. 

-  A co ty takiego złego robisz? 
-  Chyba  sam  diabeł  mi  podpowiada.  Nagle  dopada  mnie 

chęć, żeby coś zrobić i... robię. W tym tygodniu podpaliłem płot 
Wiedźmie  Eugenii.  Przezwałem  donę  Cordelię  „kulawą 
kwoką", bo tak śmiesznie chodzi, a ona się wściekła. Rzuciłem 
szmacianą piłką, a ta głupia wpadła przez okno i zbiła ogromne 
lustro dony Narcisy. Rozbiłem latawcem trzy lampy. Walnąłem 
kamieniem w głowę chłopaka seu Abla. 

-  Już dosyć, dosyć. 

Przysłonił usta ręką, żeby ukryć uśmiech.

 

-  Ale to jeszcze nie wszystko. Wyrwałem wszystkie sadzon-

ki,  które  posadziła  dona  Tentena.  Dałem  kotu  dony  Roseny 
szklaną kulkę do zjedzenia. 

-  Oj, tak nie wolno. Nie lubię, jak się męczy zwierzęta. 
-  Wcale  nie  była  taka  duża.  Raczej  zupełnie  malutka.  Dali 

kotu na przeczyszczenie i wylazła. A na dodatek wcale mi nie 
oddali kulki, tylko mnie strasznie stłukli. Najgorzej było wtedy, 
kiedy już spałem, a tata złapał drewniak i mi przylał. Nawet nie 
wiedziałem, za co dostaję. 

121

 

background image

-  A za co dostałeś? 
-  Poszliśmy  całą  bandą  do  kina. Weszliśmy  na  drugą  część, 

bo  tak  jest  taniej.  I  wtedy  zachciało  mi  się...  no  wie  pan... 
poszedłem  w  kąt  sali  i  zrobiłem.  Popłynął  strumyczek  przez 
całą salę. To głupio wychodzić z sali i tracić kawałek filmu. Ale 
sam pan wie, jacy są chłopcy. Wystarczy, że jeden tak zrobi, to 
reszta go naśladuje. Wszyscy latali do kąta i wreszcie popłynęła 
prawdziwa  rzeka.  W  końcu  dowiedzieli  się,  kto  zaczął  i  sam 
pan  wie  jak  to  jest:  to  chłopak  seu  Paula.  Zabronili  mi 
przychodzić do kina Bangu przez rok, póki nie nabiorę rozumu. 
Wieczorem  właściciel  kina  opowiedział  o  tym  tacie,  a  on  nie 
widział w tym nic śmiesznego... mówię panu. 

Maluszek w dalszym ciągu wyglądał na znudzonego.

 

-  Słuchaj, Maluszku, przestań się tak zachowywać. Portu 

galczyk jest moim najlepszym przyjacielem. A za to ty jesteś 
królem drzew, tak jak Luis jest absolutnym królem wśród 
mojego rodzeństwa. Zrozum, że serce ludzkie musi być bar 
dzo duże, żeby zmieścić wszystko to, co kochamy.

 

Cisza.

 

-  Wiesz co, Maluszku? Pójdę pograć w kulki. Jesteś strasz 

nie nudny.

 

Początkowo  był  to  sekret,  ponieważ  nie  chciałem,  żeby  zo-

baczyli mnie w aucie człowieka, który mi spuścił lanie. Potem 
trzymaliśmy to w tajemnicy, bo fajnie jest mieć jakiś sekret. A 
Portugalczyk  pod  tym  względem  stosował  się  do  mojej  woli. 
Przysięgliśmy sobie na śmierć i życie, że nikt się nie dowie o 
naszej  przyjaźni.  Przede  wszystkim,  dlatego,  że  nie  chciał 
wozić całej bandy chłopaków. Kiedy przechodził jakiś

 

122

 

background image

mój  kolega  albo  Totoca,  chowałem  się.  Po  drugie,  żeby  nikt 
nam  nie  przeszkadzał  w  rozmowach,  tak  dużo  mieliśmy  sobie 
do powiedzenia.

 

-  Nigdy  pan  nie  widział  mojej  mamy?  Jest  prawdziwą  In-

dianką.  Córką  Indianina.  Wszyscy  w  domu  mamy  połowę 
indiańskiej krwi. 

-  To  skąd  się  wziąłeś  taki  jasny?  W  dodatku  z  blond  wło-

sami, prawie białymi? 

-  To  po  przodkach  portugalskich.  Mama  jest  Indianką.  Ma 

bardzo  ciemną  cerę  i  czarne  proste  włosy.  Tylko  Gloria  i  ja 
urodziliśmy  się  jaśni,  rudawi,  tacy  „ni  pies,  ni  wydra".  Mama 
pracuje  w  Angielskim  Młynie,  żeby  zarobić  na  czynsz.  Któ-
regoś  dnia  dźwigała  jakąś  ciężką  skrzynię  i  nagle  poczuła 
straszny  ból.  Musiała  pójść  do  lekarza.  Pan  doktor  dał  jej 
specjalny pas, bo zrobiła jej się przepuklina. Wie pan, że mama 
jest  dla  mnie  bardzo  dobra.  Kiedy  musi  mnie  zlać,  bierze 
najcieńsze witki z podwórka i bije mnie tylko po nogach. Ciągle 
jest taka zmęczona, że kiedy wraca wieczorem do domu nie ma 
nawet ochoty rozmawiać. 

Samochód się toczył, a ja gadałem dalej.

 

-  Najgorsza  jest  moja  najstarsza  siostra.  Strasznie  lubi  pod-

rywać  chłopaków.  Kiedyś  mama  kazała  jej  zająć  się  nami  i 
zabrać nas na spacer i powiedziała, żeby nie szła w górę ulicy, 
bo wiedziała, że tam już na nią czeka jeden chłopak. Więc moja 
siostra poszła w drugą stronę, a tam już czekał na nią inny. W 
domu  nie  można  znaleźć  niczego  do  pisania,  bo  ona  ciągle 
wypisuje kartki do chłopaków... 

-  Dojechaliśmy... 

Byliśmy  blisko  rynku,  a  on  zatrzymał  się  w  ustalonym 

miejscu.

 

-  Do jutra, smyku.

 

123

 

background image

Dobrze wiedział, że zawsze znajdę jakiś sposób i wymknę się 

na  postój,  żeby  skoczyć  na  lemoniadę  i  cukierki  ze  zdjęciami 
aktorów.  Wiedziałem  już  nawet,  kiedy  Portugal  ma  mniej 
pracy.

 

Nasza zabawa w tajemnicę trwała już ponad miesiąc. A może 

więcej. Nigdy nie myślałem, że dorosły może być taki smutny, 
póki mu nie opowiedziałem o moim Bożym Narodzeniu. Miał 
nawet łzy w oczach, pogłaskał mnie po głowie i obiecał, że już 
nigdy nie zostanę bez prezentu w tak uroczystym dniu.

 

I  tak  mijały  dni,  powoli,  powolutku,  ale  przede  wszystkim 

były pełne szczęścia. Nawet w domu zauważyli moją przemia-
nę. Już tak bardzo nie psociłem i żyłem w moim małym światku 
w  głębi  podwórka.  Co  prawda  diabeł czasem  psuł  moje  dobre 
chęci.  Ale  już  nie  przeklinałem  tak  jak  kiedyś  i  dałem  spokój 
moim sąsiadom.

 

Zawsze, kiedy mógł, zabierał mnie na przejażdżkę i w czasie 

jednej z nich zatrzymał się i uśmiechnął do mnie.

 

-  Lubisz jeździć „naszym" autem? 
-  Czy ono jest także i moje? 
-  Wszystko,  co  do  mnie  należy,  jest także  i  twoje.  Przecież 

jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. 

Byłem zachwycony. Ach! Gdybym mógł wszystkim opowie-

dzieć,  że  należy  do  mnie  połowa  najpiękniejszego  samochodu 
na świecie.

 

-  To znaczy, że od tej pory naprawdę jesteśmy przyjaciółmi 

na śmierć i życie? 

-  Jesteśmy. 
-  Mogę cię o coś spytać? 
-  Może pan. 
-  Tak  sobie  myślę,  że  pewnie  teraz  nie  będziesz  już  chciał, 

szybko dorosnąć i zabić mnie? 

124

 

background image

-  Nie, nigdy bym tego nie zrobił. 
-  A przecież tak powiedziałeś, prawda? 
-  Powiedziałem  tak,  bo  byłem  wściekły.  Nigdy  nikogo  nie 

zabiję,  bo  kiedy  zabijają  kurę  na  podwórku,  nie  chcę  na  to 
patrzeć. A potem zrozumiałem, że wcale pan nie jest taki, jak o 
panu mówią. Nie jest pan antropofagiem ani kanibalem. 

Aż podskoczył.

 

-  Co ty powiedziałeś? 
-  Powiedziałem antropofag. 
-  Wiesz przynajmniej, co to znaczy? 
-  Jasne, że wiem. Wujek Edmundo  mi powiedział. Jest bar-

dzo  mądry.  Ktoś  go  kiedyś  poprosił,  żeby  napisał  słownik. 
Tylko  jednej  rzeczy  nie  potrafił  mi  jeszcze  wyjaśnić,  co  to 
znaczy karborund. 

-  Zmieniasz temat. Chcę, żebyś mi dokładnie wyjaśnił, co to 

znaczy antropofag. 

-  Antropofadzy  to  Indianie,  którzy  jedli  ludzkie  mięso.  W 

historii  Brazylii  były  takie  plemiona,  które  obdzierały  Por-
tugalczyków  ze  skóry,  żeby  ich  zjeść.  Zjadali  także  wojow-
ników z innych nieprzyjacielskich plemion. To znaczy to samo, 
co kanibale. Tyle że kanibale mieszkali w Afryce i bardzo lubili 
zjadać brodatych misjonarzy. 

Wybuchnął gromkim śmiechem - tak żaden Brazylijczyk nie 

potrafi.

 

-  Masz niesamowitą główkę, smyku. Czasami nawet się 

tego boję.

 

Potem przypatrzył mi się z powagą.

 

-  Powiedz, smyku, ile masz lat? 
-  Naprawdę czy na niby? 
-  Jasne, że naprawdę. Nie chcę mieć przyjaciela kłamczucha. 

125

 

background image

-  No  więc,  to  tak:  naprawdę  mam  jeszcze  pięć  lat.  Ale  na 

niby, sześć. Bo inaczej nie przyjęliby mnie do szkoły. 

-  Dlaczego oddali cię do szkoły tak wcześnie? 
-  Niech pan pomyśli! Wszyscy chcieli się mnie pozbyć z do-

mu choć na parę godzin. Czy pan wie, co to jest karborund? 

-  Skąd znasz to słowo? 
Włożyłem  rękę  do  kieszeni  i  zacząłem  grzebać  między  ka-

mykami  do  procy,  zdjęciami,  sznurkami  od  jojo  i  szklanymi 
kulkami.

 

-  Proszę.

 

Trzymałem w ręku medalik z głową Indianina. Indianin był z 

Ameryki Północnej i miał wielobarwny pióropusz na głowie. Z 
tyłu było wyryte właśnie to słowo.

 

Wziął do ręki i odwrócił medalik.

 

-  Wyobraź sobie, że ja też nie wiem. Gdzie to znalazłeś? 
-  Wisiał  przy  zegarku  taty.  Miał  przyczepiony  rzemyczek, 

żeby go można było nosić przy kieszeni spodni. Tata obiecał, że 
zegarek dostanę w spadku. Ale potem potrzebował pieniędzy i 
go  sprzedał.  Taki  piękny  zegarek.  A  mnie  dał  medalik,  resztę 
mojego spadku. Oderwałem rzemyczek, bo strasznie śmierdział 
kwasem. 

Znowu pogłaskał mnie po włosach.

 

-  Jesteś  bardzo  dziwnym  chłopcem,  ale  przyznaję,  że  na-

pełniasz radością stare serce Portugalczyka. No, ale dosyć tego. 
Jedziemy? 

-  Kiedy  jest  tak  miło.  Jeszcze  chwileczkę.  Musimy  poroz-

mawiać bardzo poważnie. 

-  W takim razie słucham. 
-  Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, prawda? 
-  Bez wątpienia. 
-  Nawet samochód w połowie jest mój, prawda? 

126

 

background image

-  Pewnego dnia cały będzie twój. 
-  Chodzi o to... 
Trudno mi było to z siebie wydusić.

 

-  Co jest, Zeze? Zatkało cię? 
-  Nie będzie pan zły? 
-  Przyrzekam. 
-  W naszej przyjaźni nie podobają mi się dwie rzeczy. Ale 
wcale nie szło mi tak łatwo, jak planowałem. 
-  To znaczy co? 
-  Po pierwsze, jeśli jesteśmy prawdziwymi przyjaciółmi, 

dlaczego muszę ciągle mówić „proszę pana"? „Proszę pana 
to", „proszę pana tamto"...

 

Roześmiał się.

 

-  Więc mów do mnie jak chcesz. Albo „ty", albo po imieniu. 
-  „Ty"  będzie  mi  trudno.  Przecież  ja  powtarzam  wszystkie 

nasze rozmowy Maluszkowi. Raz będę mówił „ty", a czasem po 
imieniu. Nie obrazi się pan? 

-  Nigdy w życiu. Dlaczego? To nawet bardzo stosowna proś-

ba. Kto to jest ten Maluszek, bo nigdy mi o nim nie mówiłeś? 

-  Maluszek, to Xururuca. 
-  Rozumiem.  Xururuca,  to  Maluszek,  a  Maluszek  to 

Xu-ruruca. Dalej nic nie rozumiem. 

-  Maluszek,  to  moje  małe  drzewko  pomarańczowe.  Kiedy 

chcę powiedzieć do niego pieszczotliwie, mówię Xururuca. 

-  A  zatem  masz  swoje  drzewko  pomarańczowe,  które  na-

zywasz Maluszkiem. 

-  Właśnie...  i  jest  niesamowite.  Rozmawia  ze  mną,  zmienia 

się  w  konika,  cwałuje  po  prerii  razem  z  nami,  z  Buckiem 
Jonesem, Tomem Mixem... i z Fredem Thompsonem... A ty (na 
początku nie chciało mi przejść przez gardło słowo „ty", ale już 
podjąłem decyzję...) lubisz Kena Maynarda? 

127

 

background image

Zrobił  taką  minę,  jakby  wcale  się  nie  znał  na  kowbojach  z 

westernu.

 

-  Kiedyś  Fred  Thompson  mi  go  przedstawił.  Bardzo  mi  się 

spodobał  jego  skórzany  kowbojski  kapelusz.  Ale  sprawia 
wrażenie, jakby nie potrafił się śmiać... 

-  Jedziemy,  bo  już  zgłupiałem  od  tych  wszystkich  rzeczy, 

które masz w główce. A ta druga sprawa? 

-  Ta  druga  sprawa  jest  jeszcze  trudniejsza.  Ale  ponieważ 

mówię do ciebie „ty", a ty się nie obraziłeś... Nie bardzo mi się 
podoba twoje imię. To znaczy, nie o to chodzi, że jest brzydkie, 
ale między nami mówiąc, jest bardzo... 

-  Matko Święta, o co tym razem chodzi? 

 

-  Uważasz, że to ładnie, jak mówię do ciebie „Valadares"? 
Pomyślał chwilę i uśmiechnął się. 
-  Rzeczywiście, nie brzmi to dobrze. 

 

-  Manuel też mi się nie podoba. Nawet nie wiesz, jaki jestem 

wściekły,  kiedy  tata  opowiada  kawały  o  Portugalczykach  i 
mówi:  Pewnego  razu  Manuel...  Od  razu  widać,  że  sukinkot 
nigdy nie miał przyjaciela Portugalczyka... 

-  Co ty powiedziałeś? 
-  Że mój tata przedrzeźnia Portugalczyków... 
-  Nie. Przedtem. Coś bardzo brzydkiego. 
-  Sukinkot jest tak samo brzydko jak sukin...? 
-  To prawie to samo. 
-  Już więcej nie powiem, a przynajmniej postaram się. O co 

chodzi? 

-  To ja się ciebie pytam. Co postanowiłeś? Nie chcesz mówić 

do mnie Valadares ani Manuel. 

-  Jest pewna nazwa, która mi się bardzo podoba. 
-  Jąka? 
Wtedy zrobiłem najbardziej bezwstydną minę na świecie.

 

128

 

background image

-  Tak jak mówi do ciebie seu Ladislau i inni w cukierni... 
Zwinął dłoń w pięść, udając w żartach, że się złości.

 

-  Wiesz,  że  jesteś  najbezczelniejszym  smykiem,  jakiego 

znam. Chcesz mówić do mnie Portugal, prawda? 

-  Tak powinni mówić przyjaciele. 
-  I to wszystko? A więc dobrze. Możesz tak mówić. A teraz 

jedziemy, tak? 

Włączył silnik i zamyślony przejechał kawałek. Wystawił 
głowę przez okno i spojrzał na drogę. Nikt nie jechał. Otworzył 
drzwi i powiedział.

 

-  Wyskakuj.

 

Posłuchałem i poszedłem za nim na tył samochodu. 
Pokazał mi koło zapasowe.

 

-  A teraz trzymaj się mocno. I uważaj.

 

Wlazłem na zderzak, szczęśliwy jak nigdy. Wsiadł do samo-

chodu  i  wolniutko  ruszył.  Po  pięciu  minutach  zatrzymał  się  i 
przyszedł do mnie.

 

-  Podobało ci się? 
-  Jeszcze jak. 

-  Na dziś wystarczy. Jedziemy, bo zaczyna się ściemniać. 
Noc nadchodziła cicha i spokojna. Z dala, z zarośli, docho 
dziło cykanie świerszczy zapowiadających nadejście lata.

 

Samochód toczył się dostojnie.

 

-  Dobrze.  Od  dziś  nie  rozmawiamy  już  więcej  o  tych  spra-

wach. Zgoda? 

-  Nigdy więcej. 
-  A  teraz  chciałbym  wiedzieć,  jak  wytłumaczysz  w  domu, 

gdzie się włóczyłeś do tej pory. 

-  Już  o  tym  myślałem.  Powiem,  że  byłem  na  lekcji  religii. 

Czy dzisiaj jest czwartek? 

-  Nie można za tobą nadążyć. Zawsze się jakoś wykręcisz. 

129

 

background image

Wtedy podszedłem do niego blisko i położyłem mu głowę 

na ramieniu.

 

-

  Portugalu! 

-

  Hmm... 

-

  Już zawsze chcę być blisko ciebie, wiesz? 

-

  Dlaczego? 

-

  Bo jesteś najlepszą osobą na świecie. Nikt ze mnie nie 

szydzi,  kiedy  jestem  z  tobą  i  czuję,  jak  moje  serce  rozpala 
słońce szczęścia. 

background image

Dwa niezapomniane lania

 

-  Złóż tutaj. A teraz przetnij kartkę nożem wzdłuż zagięcia. 
Łagodny szmer papieru przecinanego ostrzem noża.

 

-  A teraz sklej wszystko dokładnie, pozostawiając tę kra 

wędź.

 

Siedziałem obok Totoki i uczyłem się robić balon. Kiedy już 

skleiliśmy wszystko, Totoca przypiął balon klamerką do sznura 
na podwórku.

 

-  Jak  dobrze  wyschnie,  dorobimy  ustnik.  Umiesz  już, 

osiołku? 

-  Umiem. 
Siedzieliśmy na progu drzwi kuchennych, patrząc, jak schnie 

nasz  kolorowy  balon.  Totoca,  przejęty  rolą  nauczyciela, 
wyjaśniał:

 

-  Balon  złożony  z  cząstek  możesz  zrobić  wtedy,  kiedy  już 

nabierzesz  wprawy; na początku  musisz  robić  z  dwóch  części, 
jest znacznie prostszy. 

-  Totoca, jeśli sam skleję balon, pomożesz mi włożyć ustnik? 

131

 

background image

-  To zależy.

 

Znów chciał się targować. Wyłudzić ode mnie szklane kulki 

albo fotkę z mojej kolekcji zdjęć gwiazd filmowych, która „tak 
bardzo się rozrosła, że nikt nie potrafił tego zrozumieć".

 

-  Do  licha,  Totoca,  ja  nawet  biję  się  za  ciebie,  jeśli  mnie 

prosisz. 

-  W  porządku.  Pierwszy  zrobię  ci  za  darmo,  a  jeśli  się  nie 

nauczysz, za następne coś mi będziesz musiał dać. 

-  Zgoda. 
W  tym  momencie  przyrzekłem  sobie,  że  nauczę  się  szybko, 

tak żeby już nigdy nie musiał mi pomagać.

 

Pomysł zrobienia własnego balonu nie opuszczał mnie. Mu-

siał  być  tylko  „moim"  dziełem.  Wyobraziłem  sobie  radość  i 
dumę  Portugala,  kiedy  mu  opowiem  o  moim  własnoręcznie 
wykonanym balonie. I podziw Xururuki, kiedy zobaczy wielką 
kulę unoszącą się na sznurku...

 

Owładnięty  tą  myślą,  wsypałem  do  kieszeni  szklane  kulki  i 

zdjęcia  aktorów,  takie,  które  miałem  podwójne,  i  ruszyłem  na 
podbój  ulicy.  Sprzedam  szklane  kulki  i  zdjęcia  po  najniższej 
cenie  i  wystarczy  mi  na  kupno  przynajmniej  dwóch  arkuszy 
bibułki na balon.

 

-  Ludzie, niebywała okazja! Pięć kulek za jeden grosz. No 

wiutkie, prosto ze sklepu.

 

I nic.

 

-  Dziesięć fotek za grosik. Nie dostaniecie takich, nawet 

w papeterii u dony Loty.

 

Nic.  Dzieciaki  nie  miały  pieniędzy.  Obszedłem  całą  ulicę 

Progresso,  w  górę  i  w  dół,  reklamując  towar.  Byłem  na  ulicy 
Barona de Capanema, przebiegłem się wzdłuż i wszerz, i nic. A 
możefcy  tak  pójść  do  Dindinhy?  Poszedłem,  ale  babcia  nie 
wykazała żadnego zainteresowania moim towarem.

 

132

 

background image

-  Nic z tego, nie kupię żadnych zdjęć ani szklanych kulek. 

Lepiej je sobie zatrzymaj. Bo jutro znów przylecisz i będziesz 
błagał, żebym ci kupiła.

 

Pewnie Dindinha też była bez grosza.

 

Wróciłem  na  ulicę  i  przyjrzałem  się  swoim  nogom.  Były 

strasznie  brudne,  tyle  się  naganiałem  w  kurzu.  Spojrzałem  na 
zachodzące słońce. I wtedy zdarzył się cud.

 

-  Zeze! Zeze!

 

Biriąuinho pędził jak szalony w moją stronę.

 

-  Wszędzie cię szukam. Sprzedajesz kulki? 
Potrząsnąłem kieszeniami z brzęczącymi kulkami. 
-  Usiądźmy. 
Usiedliśmy  obok  siebie,  a  ja  wysypałem  cały  mój  towar  na 

ziemię.

 

-  Po ile? 
-  Pięć kulek za grosik i dziesięć fotek za tę samą cenę. 
-  Strasznie drogo. 

Zaczął mnie irytować. Cholerny złodziejaszek! Drogo mu, a 

wszyscy sprzedawali pięć zdjęć i trzy kulki za jeden grosz.

 

-  Poczekaj. Dasz mi wybrać? 
-  Ile masz pieniędzy? 
-  Trzysta reali. Dwieście mogę wydać. 
-  W porządku. Mogę ci dać sześć kulek i dwanaście fotek. 

Pognałem jak na skrzydłach do sklepiku „Głód i nędza". Nikt 

już  nie  pamiętał  o  „tamtej  aferze".  Był  tylko  seu  Orlando 
gawędzący  z  kimś  przy  kontuarze.  Kiedy  zagwiżdżą  fajrant  w 
fabryce, wtedy się zacznie... Klienci będą walili na kieliszeczek 
i nie będzie można się wcisnąć.

 

-  Czy ma pan bibułkę?

 

133

 

background image

-  A masz pieniądze? Na zeszyt już nic wam nie sprzedam. 
Nie obraziłem się. Pokazałem mu tylko dwa miedziaki i już. 
-  Jest tylko różowa i żółta. 
-  Tylko? 

 

-  W porze latawców wykupiliście wszystko. W końcu co to 

za różnica? Każdy latawiec wzbija się w powietrze niezależnie 
od koloru, prawda? 

-  Ale tym razem to nie na latawiec. Chcę zrobić mój pierw-

szy balon, dlatego musi być najpiękniejszy na świecie. 

Nie  miałem  czasu.  Jeśli  pobiegnę  do  składu  Chico  Franco, 

stracę strasznie dużo czasu.

 

-  W takim razie poproszę.

 

Tym  razem  było  trochę  inaczej.  Postawiłem  krzesło  obok 

stołu i posadziłem króla Luisa, żeby się przyglądał.

 

-  Przyrzekasz, że będziesz spokojny? Zeze będzie teraz ro 

bił strasznie trudną rzecz. Kiedy dorośniesz, nauczę cię tego 
i nic za to nie wezmę.

 

Szybko  nadchodził  zmierzch,  a  myśmy  ciągle  pracowali.  W 

końcu rozległ się gwizd fabryki. Musiałem się spieszyć. Jandira 
już ustawiała talerze na stole. Miała jakąś manię dawania nam 
wcześniej kolacji, żebyśmy później nie przeszkadzali starszym 
przy jedzeniu.

 

-  Zeze! Luis!

 

Ryk był tak potworny, jakbyśmy z Luisem siedzieli gdzieś na 

krańcu świata.

 

-  Idź pierwszy, ja zaraz przyjdę. 
-  Zeze! Chodź natychmiast, bo dostaniesz. 
-  Już idę! 

Diablica  była  w  złym  humorze.  Pewnie  pokłóciła  się  z  jed-

nym ze swoich chłopaków. Tym z początku ulicy albo tamtym 
z końca.

 

134

 

background image

A do tego, jak na złość, klej wysechł i mąka kleiła mi się do 

palców, utrudniając pracę.

 

Tym  razem  ryknęła  głośniej.  Na  dworze  robiło  się  coraz 

ciemniej.

 

-  Zeze! 

Stało się. Jestem zgubiony. Już nadciągała wściekła jak furia.

 

-  Myślisz, że jestem twoją służącą? Natychmiast siadaj do 

stołu.

 

Wpadła  i  wyciągnęła  mnie  za  uszy.  Przytargała  mnie  aż  do 

jadalni i cisnęła w stronę stołu. I wtedy się wkurzyłem.

 

-  Nie będę jadł. Nie chcę jeść. Nie będę jadł. Chcę skoń 

czyć mój balon.

 

Wyrwałem się i wróciłem na dawne miejsce.

 

Zupełnie  się  wściekła.  Zamiast  pójść  do  mnie,  pobiegła  do 

stołu.  I  tak  się  skończyło  moje  piękne  marzenie.  Mój  niedo-
kończony balon zmienił się w strzępy. Nie zadowoliła się tym 
(a ja tak zgłupiałem, że nic nie zrobiłem), złapała mnie za nogi i 
ręce i rzuciła na środek pokoju.

 

-  Kiedy mówię do ciebie, masz mnie słuchać.

 

Diabeł obudził się w mojej duszy. Bunt wybuchł we mnie jak 

wulkan. Na początku wyrzuciłem z siebie stek wyzwisk.

 

-  Wiesz, kim jesteś? Głupią dziwką.

 

Zbliżyła swoją twarz do mojej. Jej oczy miotały błyskawice.

 

-  Powtórz, jeśli masz odwagę. 
Powiedziałem wyraźnie. 
-  Dziw-ka! 
Złapała skórzaną dyscyplinę z komody i zaczęła mnie bić bez 

litości. Zgiąłem plecy i zakryłem rękami głowę. Ból był jednak 
mniejszy od mego gniewu.

 

-  Dziwka! Dziwka! Głupia kurwa!

 

135

 

background image

Nie przestawała mnie bić i już całe ciało paliło mnie z bólu. 

Właśnie wtedy wszedł Totoca. Pobiegł na pomoc siostrze, która 
już się zziajała od tego bicia.

 

-  Zabij mnie, morderczyni! Trafisz do więzienia i tam mnie 

pomszczą!

 

A ona biła mnie i biła, aż padłem na kolana i oparłem się o 

komodę.

 

-  Dziwka! Głupia kurwa!

 

Totoca złapał mnie i odwrócił przodem.

 

-  Zamknij się, Zeze, nie wolno tak przezywać siostry.

 

-  Bo ona jest dziwką. Morderczynią. Głupią dziwką. 
Wtedy on zaczął mnie bić po twarzy, po oczach, w nos

 

i w usta. Przede wszystkim w usta...

 

Na  szczęście  Gloria  przybiegła  mi  na  pomoc.  Była  u  sąsia-

dów, rozmawiała z doną Roseną i przyleciała pędem, ściągnięta 
naszymi wrzaskami. Wpadła do jadalni jak furia. Z Glorią nie 
było żartów, a kiedy zobaczyła, że krew spływa mi po twarzy, 
odepchnęła Totokę i wcale się nie przejmując, że Jan-dira jest 
od  niej  starsza,  dała  jej  w  twarz.  Leżałem  na  podłodze,  nie 
mogłem  otworzyć  oczu  i  ciężko  dyszałem.  Zaniosła  mnie  do 
pokoju. Nie płakałem, ale za to król Luis schował się w pokoju 
mamy i rozpaczliwie ryczał. Ze strachu, a także dlatego, że się 
tak strasznie nade mną znęcają.

 

A Gloria na nich wrzeszczała.

 

-  W końcu zabijecie tego dzieciaka. Jesteście bezduszny 

mi potworami.

 

Położyła mnie na łóżku i przyniosła tę samą co zwykle miskę 

z wodą i sodą. Totoca wszedł skruszony do pokoju. Gloria go 
wyrzuciła.

 

-  Wynoś się stąd, ty tchórzu. 
-  Nie słyszałaś, jak przezywał siostrę? 

136

 

background image

-  On nic złego nie zrobił. To wy go sprowokowaliście. Kie 

dy wychodziłam z domu, grzecznie się bawił, klejąc balon. 
Jesteście bez serca. Jak można tak pobić młodszego brata?

 

A kiedy zmywałem krew, wyplułem do miski kawałek zęba. 

To jeszcze bardziej ją rozjuszyło.

 

-  Widzisz, co zrobiłeś, tchórzu. Kiedy masz się bić, boisz się 

i jego wołasz na pomoc. Śmierdziel! Masz dziewięć lat i jeszcze 
sikasz do łóżka. Pokażę wszystkim twój materac i twoje zasi 
kane majtki, które co rano wpychasz ze wstydu do szuflady.

 

Potem  wyrzuciła  wszystkich  z  pokoju  i  zamknęła  drzwi. 

Zapaliła  światło,  bo  już  zapadła  noc.  Ściągnęła  ze  mnie  ko-
szulkę i zaczęła obmywać moje poranione i posiniaczone ciało.

 

-  Boli, Gum? 
-  Nawet bardzo. 
-  Staram się to robić delikatnie, moje ty kochane diabląt-ko. 

Musisz  przez  chwilę  poleżeć  na  brzuszku,  żeby  ci  wyschły 
plecy, bo koszulka przylepi się do ciała i będzie bolało. 

Ale tak naprawdę bolała mnie twarz. Piekła mnie z bólu i ze 

złości,  z  powodu  tej  potwornej  niezasłużonej  krzywdy,  która 
mnie spotkała.

 

Potem,  kiedy  już  poczułem  się  lepiej,  położyła  się  obok  i 

głaskała mnie po głowie.

 

-  Sama widzisz, Godóia. Ja nic takiego nie zrobiłem. Kiedy 

napsocę, wiem, że zasłużyłem i nie przejmuję się laniem. 
Ale tym razem ja naprawdę nic nie zrobiłem.

 

Nie odezwała się ani słówkiem.

 

-  Najgorsze, że podarła mój balon. A był taki piękny. Spytaj 

Luisa. 

-  Wierzę. Musiał być bardzo piękny. Nie przejmuj się. Jutro 

pójdziemy do Dindinhy i kupimy bibułkę. Wtedy pomogę 

137

 

background image

ci  zrobić  najpiękniejszy  balon  na  świecie.  Taki  piękny,  że 
pozazdroszczą ci gwiazdy.

 

-  To  na  nic,  Godóia.  Można  zrobić  tylko  pierwszy  piękny 

balon w życiu. Kiedy się nie uda, nic ci już w życiu nie wyjdzie 
ani nic już nie chce ci się robić. 

-  Któregoś  dnia...  kiedyś...  zabiorę  cię  daleko  stąd.  Za-

mieszkamy razem... 

Zająknęła  się.  Pewnie  myślała  o  domu  Dindinhy,  ale  tam 

czekałoby nas takie samo piekło. Wtedy postanowiła sięgnąć do 
moich marzeń i rozmów z drzewkiem pomarańczowym.

 

-  Zabiorę cię stąd i zamieszkamy na rancho Toma Mixa albo 

Bucka Jonesa. 

-  A ja wolę u Freda Thompsona. 
-  Więc pojedziemy do niego. 

I zupełnie zrozpaczeni zaczęliśmy razem płakać po cichutku...

 

Przez  dwa  dni,  chociaż  bardzo  tęskniłem,  nie  widziałem 

Portugalczyka.  Nawet  nie  pozwolili  mi  pójść  do  szkoły.  Nikt 
nie  chciał,  aby  ludzie  zobaczyli  ślady  takiego  okrucieństwa. 
Kiedy  z  mojej  twarzy  zeszła  opuchlizna,  a  wargi  się  zagoiły, 
wróciłem do dawnego trybu życia. Całe dnie przesiadywałem z 
moim  braciszkiem  obok  Maluszka,  tylko  nie  chciało  mi  się 
gadać.  Wszystkiego  się  bałem.  Tata  zapowiedział,  że  złoi  mi 
skórę,  jeśli  kiedykolwiek  powtórzę  to,  co  powiedziałem 
Jan-dirze.  Doszło  do  tego,  że  nawet  bałem  się  oddychać. 
Najlepiej  było  skryć  się  w  wątłym  cieniu  mego  drzewka 
pomarańczowego.  Przeglądałem  sobie  stosiki  zdjć,  które 
dostałem  od  Portugalczyka  i  cierpliwie  uczyłem  króla  Luisa 
grać  w  szklane  kulki.  Jak  zwykle  na  początku  nie  szło  mu 
najlepiej, ale któregoś pięknego dnia w końcu się nauczy.

 

138

 

background image

Przez  cały  czas  bardzo,  ale  to  bardzo,  tęskniłem.  Portugal 

pewnie  był  zdziwiony  moją  nieobecnością  i  gdyby  tylko  wie-
dział dokładnie, gdzie mieszkam, na pewno by mnie odwiedził. 
Bardzo  mi  brakowało,  a  szczególnie  moim  wrażliwym  uszom, 
jego czułych słów, łagodnego głosu, jakim mówił do mnie „ty". 
Dona Cecilia Paim mówiła, że po to, aby przejść z dorosłym na 
„ty", trzeba go naprawdę dobrze znać. Tęskniłem także bardzo 
za  widokiem  jego  opalonej  twarzy,  ciemnego  i  zawsze  niena-
gannego garnituru, sztywnego kołnierzyka koszuli, jakby przed 
chwilą  wyjął  ją  z  szuflady,  kamizelki  w  pepitkę,  a  nawet 
pozłacanych spinek do mankietów, w kształcie kotwic.

 

Ale  z  czasem  wydobrzałem.  Rany  u  dziecka  goją  się  nawet 

szybciej niż w powiedzonku, które uwielbiają powtarzać doro-
śli: ,;Do wesela się zagoi".

 

Tego wieczoru tata nigdzie nie wychodził. Nikogo nie było w 

domu  oprócz  Luisa,  który  już  spał.  Mama  miała  niedługo 
wrócić  z  pracy.  Od  pewnego  czasu  pracowała  w  Angielskim 
Młynie  także  na  nocną  zmianę  i  widywaliśmy  ją  tylko  w  nie-
dzielę.

 

Postanowiłem  posiedzieć  z  tatusiem,  bo  tylko  wtedy  nie 

psociłem.  Siedział  w  bujanym  fotelu  i  pustym  wzrokiem  wpa-
trywał  się  w  ścianę.  Był  jak  zwykle  nieogolony.  Nosił  wy-
świechtaną koszulę. I już nie chodził grać w karty z kolegami, 
bo nie miał pieniędzy. Biedny tatuś, musiało mu być  strasznie 
przykro, bo wiedział, że mama haruje, aby utrzymać dom. Lala 
także  zaczęła  pracować  w  fabryce.  Pewnie  to  bardzo  ciężko 
chodzić  tak  i  szukać  pracy,  a  potem  wracać  przybitym,  bo 
wszędzie  dostaje  się  taką  samą  odpowiedź:  „Potrzebujemy 
kogoś młodszego...".

 

Siedziałem  sobie  na  progu,  liczyłem  jaszczurki  bielejące  na 

ścianie i od czasu do czasu spoglądałem na tatusia.

 

139

 

background image

Tylko  raz,  w  Boże  Narodzenie,  był  taki  smutny.  Musiałem 

coś  dla  niego  zrobić.  A  może  mu  zaśpiewać?  Mógłbym  mu 
zaśpiewać po cichutku i wtedy, byłem tego pewny, poprawi mu 
się humor. Zrobiłem przegląd całego mojego repertuaru i nagle 
przypomniał  mi  się  ostatni  szlagier,  którego  nauczyłem  się  od 
seu Ariovalda. Tango; tango, to jedna z najpiękniejszych piose-
nek, jakie kiedykolwiek słyszałem. Zacząłem po cichutku:

 

Marzę o nagiej kobiecie Chcę ją 
kochać całą noc Kiedy srebrny 
księżyc wzejdzie Pozna mej 
miłości moc.

 

-  Zeze! 
-  Słucham, tatusiu. 
Poderwałem  się  ochoczo.  Pewnie  tatusiowi  spodobała  się 

piosenka i chce, abym śpiewał bliżej niego.

 

-  Co ty śpiewasz? 
Powtórzyłem.

 

Marzę o nagiej kobiecie...

 

-  Kto cię nauczył tej piosenki?

 

Jego oczy nabrały ponurego wyglądu, tak jakby nagle oszalał.

 

-  Seu Ariovaldo. 
-  Mówiłem ci już, że nie życzę sobie, abyś się z nim włóczył. 
Nic mi takiego nie mówił. Chyba nawet nie wiedział, że 

pracuję jako pomocnik szansonisty.

 

-  Zaśpiewaj jeszcze raz. 
-  To najnowsze tango. 

140

 

background image

Marzę o nagiej kobiecie...

 

Poczułem mocne uderzenie w twarz.

 

-  Zaśpiewaj raz jeszcze:

 

Marzę o nagiej kobiecie...

 

Jeszcze  jeden  policzek,  a  potem  drugi  i  jeszcze  jeden.  Łzy 

mimowolnie ciekły mi po policzkach.

 

-  No dawaj, zaśpiewaj jeszcze raz.

 

Marzę o nagiej kobiecie...

 

Prawie  nie  mogłem  poruszać  ustami,  a  tata  wymierzał  mi 

kolejne policzki. Otwierałem oczy tylko po to, aby je zamknąć 
przy  kolejnym  uderzeniu.  Nie  wiedziałem,  czy  mam  przestać, 
czy  dalej  śpiewać...  Ale  w  bólu  przyrzekłem  sobie  jedno.  To 
będzie  ostatnie  lanie,  jakie  dostanę,  na  pewno  ostatnie,  choć-
bym miał potem umrzeć.

 

Kiedy  przestał  na  chwilę  i  kazał  mi  śpiewać,  umilkłem. 

Spojrzałem na tatę z potworną pogardą i powiedziałem:

 

-  Morderco! Zabij mnie w końcu. I tak trafisz do więzienia. 
Ogarnięty szałem zerwał się z bujanego fotela. Ściągnął

 

pas.  Ten  sam  pas,  który  miał  dwie  metalowe  klamry.  Jak 
wściekły zaczął mnie wyzywać. Od psów, głupich świń, śmieci, 
uliczników, bo czy tak się odzywa dobry syn do ojca.

 

Pas tylko świszczał z jakąś potworną siłą na moich plecach. 

Wydawało  się,  że  ma  tysiące  palców,  które  waliły  mnie  we 
wszystkie  części  ciała.  Przewróciłem  się  i  skuliłem  w  kącie 
pokoju. Byłem pewny,  że  tym razem  mnie zabije. Usłyszałem 
jeszcze głos Glorii, która przybiegła mi na ratunek. Gloria,

 

141

 

background image

jedyna  ruda  tak  jak  ja.  Gloria,  której  nikt  nigdy  nie  bił. 
Chwyciła rękę taty i zatrzymała cios.

 

-  Tato, tatusiu... Na miłość boską, uderz mnie, ale już nie 

bij tego dzieciaka.

 

Rzucił pas na stół i ukrył twarz w rękach. Płakał za mnie i za 

siebie.

 

-  Straciłem głowę. Myślałem, że kpi sobie ze mnie. Że 

mnie nie szanuje.

 

Gloria podniosła mnie z podłogi, a ja zemdlałem.

 

Kiedy  odzyskałem  przytomność,  płonąłem  jak  w  gorączce. 

Mama i Gloria stały przy łóżku i mówiły do mnie czułe słówka. 
Z  jadalni  dochodziła  wrzawa.  Nawet  Dindinha  przybiegła 
zwabiona hałasem. Przy każdym ruchu bolało mnie całe ciało. 
Potem  dowiedziałem  się,  że  chcieli  sprowadzić  lekarza,  ale 
trochę się wstydzili.

 

Gloria  przyniosła  talerz  z  rosołem  i  próbowała  mi  wmusić 

parę  łyżeczek.  Z  trudnością  oddychałem,  nie  mówiąc  już  o 
przełykaniu. Byłem strasznie śpiący, a kiedy się budziłem, ból 
już  się  zmniejszał.  Ale  mama  z  Glorią  ciągle  przy  mnie 
czuwały.  Mama  spędziła  tę  noc  ze  mną  i  dopiero  o  świcie 
wstała, żeby się ogarnąć. Musiała iść do pracy. Kiedy przyszła 
się ze mną pożegnać, objąłem ją za szyję.

 

-  Wszystko będzie dobrze, syneczku. Jutro już wyzdrowiejesz... 
-  Mamusiu... 

Cichuteńko wypowiedziałem być może najokropniejsze zda-

nie w moim życiu.

 

-  Mamusiu, ja nie powinienem się był urodzić. Powinno 

się ze mną stać to samo, co z moim balonem...

 

Pogłaskała mnie ze smutkiem po głowie.

 

-  Wszyscy powinniśmy się byli urodzić, tak jak się urodzili 

śmy. Ty też. Tylko czasami, Zeze, jesteś bardzo niesforny...

 

background image

Dziwna i nieśmiała prośba

 

Minął  tydzień,  zanim  doszedłem  do  siebie.  I  to  nie  razy  i 

siniaki mnie bolały, tylko  zraniona dusza. Co prawda  w domu 
zaczęto mnie lepiej traktować, ale wcale temu nie dowierzałem. 
Czegoś  mi  brakowało.  Jakiejś  ważnej  rzeczy,  dzięki  której 
znowu byłbym taki sam, znowu zaufałbym innym, uwierzył w 
ich  dobroć.  Byłem  bardzo  spokojny,  nic  mi  się  nie  chciało, 
obojętny na wszystko przesiadywałem pod moim Maluszkiem, 
przypatrując się światu. Nie rozmawiałem z drzewkiem ani nie 
słuchałem  jego  opowieści.  Jedynie  mojemu  braciszkowi 
pozwalałem usiąść koło mnie, robić kolejkę z guzików na Pao 
de Acucar, którą tak lubił, i całymi dniami przesuwać w górę i 
w dół sto guzików-wagoników. Patrzyłem na niego z czułością, 
bo kiedy byłem w jego wieku, też się tak lubiłem bawić...

 

Glorię bardzo martwiło moje milczenie. Czasami kładła obok 

mnie  kolekcję  fotek  i  woreczek  ze  szklanymi  kulkami,  a  ja 
nawet  nie  spojrzałem.  Nie  miałem  ochoty  iść  do  kina  ani 
chodzić pucować buty. Prawdę mówiąc, nie potrafiłem pozbyć

 

143

 

background image

się  bólu  tkwiącego  w  głębi  mojej  duszy.  Bólu  okrutnie  skato-
wanego stworzenia i to skatowanego nie wiadomo za co.

 

Gloria wypytywała mnie o mój świat marzeń.

 

- Nie ma ich. Odjechali gdzieś daleko...

 

Chodziło mi o Freda Thompsona i jego przyjaciół.

 

Ale ona nie miała pojęcia o zmianach, które we mnie zaszły. 

O tym, co postanowiłem. Zacznę chodzić na inne filmy. Koniec 
z  westernami,  filmami  o  Indianach  lub  w  tym  stylu.  Od  dziś 
zacznę chodzić wyłącznie na romanse, na filmy o  miłości, jak 
mawiali  dorośli.  Filmy,  na  których  się  całują,  obejmują  i 
wszyscy  się  kochają.  Mnie  tylko  bili,  więc  przynajmniej 
popatrzę, jak inni się kochają.

 

Nadszedł  wreszcie  dzień,  kiedy  mogłem  pójść  do  szkoły.  I 

poszedłem,  ale  wcale  nie  do  szkoły.  Wiedziałem,  że  Por-
tugalczyk  czekał  prawie  tydzień  na  mnie  z  „naszym"  samo-
chodem i z pewnością znowu zacznie mnie podwozić, jeśli  go 
poproszę.  Pewnie  bardzo  się  martwił  moją  nieobecnością.  Na-
wet  gdyby  się  dowiedział,  że  choruję,  i  tak  by  do  mnie  nie 
przyszedł.  Daliśmy  sobie  słowo,  zawarliśmy  pakt  na  śmierć  i 
życie,  że  dotrzymamy  sekretu.  Nikt,  oprócz  Pana  Boga  oczy-
wiście, nie mógł się dowiedzieć o naszej przyjaźni.

 

Obok  cukierenki,  naprzeciwko  dworca,  stał  zaparkowany 

najpiękniejszy  samochód  na  świecie.  Pojawił  się  pierwszy 
słoneczny promień szczęścia. Moje przepełnione tęsknotą serce 
biło radośnie. Zaraz zobaczę mego przyjaciela.

 

W tej samej chwili rozległ się przy wjeździe na stację piękny 

gwizd,  od  którego  aż  dostałem  gęsiej  skórki.  To  był  pociąg 
Mangaratiba.  Ogromny,  dumny  pan  wszystkich  szyn  i  torów. 
Majestatycznie  piękny,  przeleciał  błyskawicznie  obok  mnie, 
potrząsając wagonami. Ludzie wyglądali przez okna. Byli tacy 
szczęśliwi. Jako mały chłopiec lubiłem patrzeć na przejeż-

 

144

 

background image

dżający  pociąg  i  machać  mu  długo  na  pożegnanie.  Machałem 
póki  Mangaratiba  nie  zniknął  na  horyzoncie.  Teraz  w  takim 
wieku był Luis.

 

Przypatrzyłem się ludziom siedzącym w cukierni; wśród nich 

był  on,  mój  przyjaciel.  Siedział  przy  ostatnim  stoliku,  żeby 
widzieć,  kiedy  przychodzą  klienci,  odwrócony  plecami,  bez 
marynarki,  tylko  w  swojej  ślicznej  kamizelce,  spod  której 
wystawały śnieżnobiałe rękawy czyściutkiej koszuli.

 

Poczułem  się  taki  słaby,  że  ledwie  doszedłem  i  stanąłem  za 

jego plecami. Pierwszy odezwał się seu Ladislau:

 

-  Spójrz, Portugalu, kto przyszedł.

 

Powoli  odwrócił  się,  a  jego  twarz  rozjaśnił  uśmiech  szczę-

ścia. Rozłożył ramiona i długo mnie ściskał.

 

-  Serce mi podpowiadało, że dziś się pojawisz. 
Potem przyglądał mi się dłuższą chwilę. 
-  I co, zbiegu? Gdzie się podziewałeś tak długo? 
-  Byłem ciężko chory. 
Odsunął krzesło. 
-  Siadaj. 

Skinął ręką na kelnera, który już wiedział, co lubię. Postawił 

przede  mną  lemoniadę  i  ciastka,  ale  nawet  ich  nie  tknąłem. 
Oparłem  głowę  na  rękach  i  zastygłem,  czułem  się  strasznie 
osłabiony i smutny.

 

-  Nie chcesz?

 

Nic nie odpowiadałem, więc Portugal podniósł moją brodę do 

góry. Przygryzałem wargi, a oczy miałem zalane łzami.

 

-  Co się dzieje, smyku? Zwierz się przyjacielowi... 
-  Nie mogę. Nie tutaj... 

Seu  Ladislau  kręcił  głową  z  niedowierzaniem,  tak  jakby 

niczego nie rozumiał. Postanowiłem coś powiedzieć.

 

-  Portugalu, to prawda, że samochód ciągle jest „nasz"?

 

145

 

background image

-  Tak. Masz jakieś wątpliwości? 
-  Przejedziemy się razem? 
Zdziwiła go moja prośba. 
-  Jeśli chcesz, zaraz się przejedziemy. 
Na  widok  moich  zalanych  łzami  oczu  wziął  mnie  za  rękę, 

zaprowadził  do  samochodu  i  posadził  tuż  obok  siebie.  Nie 
musiałem nawet otwierać drzwi.

 

Wrócił  do  cukierni  zapłacić  rachunek  i  usłyszałem,  jak  roz-

mawia z seu Ladislau i z innymi klientami.

 

-  Nikt  w  domu  nie  potrafi  zrozumieć  tego  dzieciaka.  Nie 

spotkałem jeszcze tak wrażliwego chłopca. 

-  Powiedz prawdę, Portugalu. Lubisz tego hultaja? 
-  Nawet  sobie  nie  wyobrażasz,  jak  bardzo.  To  wspaniały  i 

mądry smyk. 

Wrócił do auta i usiadł.

 

-  Dokąd chcesz jechać? 
-  Jak najdalej stąd. Możemy pojechać do szosy do Murun-du. 

To całkiem blisko i nie zużyjesz dużo paliwa. 

Roześmiał się.

 

-  Nie jesteś za malutki, żeby tak rozumieć problemy do 

rosłych?

 

Byliśmy tacy biedni, że szybko nauczyliśmy się nie wydawać 

na  głupstwa.  Wszystko  kosztowało  tyle  pieniędzy.  Życie  było 
takie drogie.

 

W  czasie  krótkiej  podróży  nie  odezwał  się  ani  słówkiem. 

Czekał,  aż  się  uspokoję.  A  kiedy  miasto  już  znikło  w  dali,  a 
drogę  otaczały  zielone  pola,  zatrzymał  się,  spojrzał  na  mnie  i 
uśmiechnął  z  dobrocią,  która  wypełniała  cały  pozbawiony 
ciepła świat.

 

-  Portugalu, popatrz na moją twarz. Nie, nie twarz, tylko 

mordę. W domu wszyscy mówią, że mam mordę, bo wcale

 

146

 

background image

nie  jestem  człowiekiem,  tylko  zwierzakiem,  Indianinem 
Pi-nage, diabelskim nasieniem.

 

-  Ja jednak wolę popatrzeć na twoją twarz. 
-  To popatrz. Zobacz, jaki jestem jeszcze cały spuchnięty od 

bicia. 

W oczach Portugalczyka pojawił się niepokój i żal.

 

-  Dlaczego tak cię zbili?

 

Zacząłem  mówić,  opowiedziałem  wszystko,  nie  zmyślając 

ani słóweczka. Kiedy skończyłem, jego oczy były wilgotne od 
łez i nie wiedział, co zrobić.

 

-  Przecież nie można bić takiego małego dziecka jak ty. Nie 

masz nawet sześciu lat. Matko Boska Fatimska! 

-  Ja  wiem  dlaczego.  Bo  do  niczego  się  nie  nadaję.  Jestem 

taki podły, że kiedy przychodzi Boże Narodzenie, co roku jest 
tak samo - dla mnie rodzi się małe diablątko, zamiast Dzieciątka 
Jezus! 

-  Brednie. Przecież ty jesteś małym aniołkiem. Może trochę 

za bardzo lubisz psocić... 

Ale tamta natrętna myśl znowu zatruła mi umysł.

 

-  Jestem taki podły, że w ogóle nie powinienem się uro 

dzić. Kiedyś nawet powiedziałem to mamusi.

 

Po raz pierwszy się zająknął.

 

-  Nie powinieneś mówić takich rzeczy. 
-  Musiałem z tobą porozmawiać... potrzebuję tego. Wiem, że 

jestem podły. Tata ma już tyle lat, że nie może  znaleźć pracy. 
Wiem,  jak  bardzo  go  to  boli.  Mamusia  musi  wychodzić  o 
świcie,  żeby  zarobić  na  rodzinę.  Mama  pracuje  w  Angielskim 
Młynie. Nosi teraz specjalny pas, bo podnosiła ciężkie skrzynki 
i dostała przepukliny. Lala, moja starsza siostra, nawet się długo 
uczyła,  a  i  tak  musi  harować  w  fabryce...  Wszystko  jest  do 
niczego. Tak czy siak nie powinien mnie 

147

 

background image

bić tak mocno. W Boże Narodzenie powiedziałem mu, że może 
mnie bić, ile chce, ale tym razem przesadził. Popatrzył na mnie 
zadziwiony.

 

-  Matko Boska Fatimska! Jak takie dziecko może rozu 

mieć problemy dorosłych i jeszcze im współczuć! Nigdy cze 
goś takiego nie widziałem!

 

Ze zdenerwowania przełknął ślinę.

 

-  Jesteśmy  przyjaciółmi,  tak  czy  nie?  Porozmawiajmy  jak 

mężczyźni...  Aż  mnie  ciarki  przechodzą,  kiedy  czasem  roz-
mawiam z tobą o poważnych sprawach. Posłuchaj, uważam, że 
nie  powinieneś  mówić  brzydkich  słów  do  siostry.  To  znaczy, 
nigdy nie powinieneś używać przekleństw, rozumiesz? 

-  Ale ja jestem mały. Tylko tak mogę się zemścić. 

 

-  Wiesz, co znaczą? 
Kiwnąłem głową, że tak. 
-  W takim razie nie możesz i nie powinieneś. 
Umilkliśmy. 
-  Portugalu... 
-  Tak.. 

-  Nie lubisz, jak klnę? 
-  Oczywiście, że nie. 

 

-  W porządku, jeśli nie umrę, przyrzekam ci, że już nigdy nie 

będę przeklinał. 

-  Bardzo ładnie. A co to za pomysł z tym umieraniem? 
-  Za chwilę ci opowiem. 

Znowu umilkliśmy, a Portugalczyk się zamyślił.

 

-  Muszę jeszcze coś wiedzieć, skoro masz do mnie zaufa 

nie. Ta afera z piosenką. Tym tangiem. Wiedziałeś, co śpie 
wasz?

 

-  Nie chcę cię okłamywać. Dokładnie nie wiedziałem. Na 

uczyłem się, bo uczę się wszystkiego. Przecież to taka ładna

 

148

 

background image

piosenka. Nie wiedziałem nawet, o co chodzi... A on mnie tak 
strasznie zbił, tak okropnie. Ale nie szkodzi... Pociągnąłem 
przeciągle nosem.

 

-  Nie szkodzi, i tak go zabiję. 
-  Co takiego, chłopcze? Zabijesz własnego ojca? 
-  Pewnie, że tak. Już nawet zacząłem. Zabijać, to nie znaczy 

wyjąć rewolwer, jak Buck Jones i zrobić pif-paf! To wcale nie 
tak. Można zabijać w sercu. Po prostu przestać kogoś kochać. I 
wtedy ten ktoś umiera. 

-  Ależ ty masz wyobraźnię, dzieciaku! 

Powiedział  to,  ale  nie  potrafił  ukryć  wzruszenia,  jakie  go 

ogarnęło.

 

-  Przecież kiedyś powiedziałeś, że mnie też zabijesz? 
-  Tak powiedziałem na początku. A potem stało się inaczej. 

Sprawiłem, że umarłeś, a potem na nowo urodziłeś się w moim 
sercu. Jesteś jedyną osobą, którą naprawdę kocham, Portugalu. 
Jedynym  prawdziwym  przyjacielem.  I  wcale  nie  dlatego,  że 
kupujesz  mi  zdjęcia,  oranżadę,  ciastka  czy  szklane  kulki... 
Przysięgam, że mówię prawdę. 

-  Słuchaj, mały. Przecież wszyscy cię kochają. Twoja mama, 

nawet  tata.  Twoja  siostra  Gloria,  król  Luis...  Czyżbyś 
zapomniał  o  drzewku  pomarańczowym?  O  Maluszku,  czy  jak 
go tam nazywasz.... 

-  Xururuca. 
-  No właśnie... 
-  Teraz jest inaczej, Portugalu. Xururuca to zwykłe drzewko 

pomarańczowe,  które  nawet  nie  potrafi  zakwitnąć...  Taka  jest 
prawda...  Ale  ty  to  co  innego...  Jesteś  moim  przyjacielem  i 
właśnie  dlatego  poprosiłem  cię,  żebyśmy  pojechali  na  prze-
jażdżkę „naszym" samochodem, który niedługo będzie już tylko 
twój. Przyszedłem się z tobą pożegnać. 

149

 

background image

-  Pożegnać? 
-  Naprawdę.  Widzisz,  jestem  do  niczego,  mam  już  dość 

bicia, lania i szarpania za uszy. Nie chcę być darmozjadem... 

Poczułem,  jak  nagle  ściska  mnie  coś  w  gardle.  Potrzebowa-

łem dużo odwagi, aby opowiedzieć wszystko.

 

-  Chcesz uciec? 
-  Nie. Rozmyślałem o tym przez cały tydzień. Dziś wieczo-

rem rzucę się pod Mangaratibę. 

Milczał.  Przytulił  mnie  mocno  do  siebie  i  zaczął  pocieszać 

tak jak tylko on potrafił.

 

-  Nie. Na miłość boską, nawet tak nie mów. Masz takie 

piękne życie przed sobą. Z twoim rozumem, inteligencją. Nawet 
tak nie mów, bo to grzech! Nie chcę, żebyś tak myślał. I nigdy 
więcej mi tego nie mów. A co ze mną? Wcale mnie nie kochasz? 
Jeśli mnie kochasz i nie kłamiesz, nie wolno ci tak mówić.

 

Odsunął  się  ode  mnie  i  spojrzał  mi  w  oczy.  Otarł  mi  łzy 

wierzchem dłoni.

 

-  Bardzo cię kocham, smyku. Bardziej niż myślisz. No, 

uśmiechnij się.

 

Uśmiechnąłem się, bo zwierzenia przyniosły mi ulgę.

 

-  To wszystko minie. Wkrótce znowu będziesz panem ulicy 

ze  swoimi  latawcami,  królem  szklanych  kulek,  kowbojem  tak 
silnym jak Buck Jones... Wiesz, wpadła mi do głowy wspaniała 
myśl. Chcesz wiedzieć, jaka? 

-  Chcę. 
-  W sobotę nie jadę do mojej córki do Encantado. Razem  z 

mężem wyjechała na parę dni na wyspę Paąueta. Wpadłem na 
pomysł,  że  skoro  jest  taka  ładna  pogoda,  wybiorę  się  na  ryby 
nad  Guandu.  A  ponieważ  nie  mam  żadnego  dorosłego 
przyjaciela, który by mi towarzyszył, pomyślałem o tobie. 

Zabłysły mi oczy.

 

150

 

background image

-  Zabierzesz mnie? 
-  Jeśli tylko chcesz. Ale wcale nie musisz jechać... 

W odpowiedzi przytuliłem policzek do jego wygolonej twarzy, 
wspiąłem się i mocno uścisnąłem. Śmialiśmy się, a tragedia 
ulotniła się gdzieś daleko.

 

-  Znam piękne miejsce. Weźmiemy jakąś wałówkę. Co naj-

bardziej lubisz? 

-  Ciebie, Portugalu. 
-  Mówię o salami, jajkach, bananach... 
-  Wszystko  lubię.  U  nas  w  domu  nauczyliśmy  się  lubić 

wszystko, co nam dają, jeśli w ogóle mamy co. 

-  No to co, jedziemy? 
-  Chyba nie zasnę dziś w nocy. 
Ale był jeden kłopot, który burzył nasze szczęście.

 

-  Co powiesz, żeby pozwolili ci wyjść na cały dzień z domu? 
-  Coś wymyślę. 
-  A jeśli potem dostaniesz lanie? 
-  Do końca miesiąca nikt mnie nie uderzy. Obiecali to Glorii, 

a  ona  potrafi  być  stanowcza  i  groźna  jak  lwica.  Tylko  ona  w 
rodzinie ma jasne włosy, takie jak ja. 

-  Naprawdę? 
-  Aha...  Mogę  dostać  lanie  dopiero  za  miesiąc,  jak 

wydo-brzeję. 

Włączył silnik i ruszyliśmy w powrotną drogę.

 

-  To znaczy, że o tamtym już więcej nie mówimy? 
-  O tamtym, czyli o czym? 
-  O Mangaratibie. 
-  Poczekam jeszcze trochę, zanim to zrobię. 
-  Całe szczęście. 

Potem  dowiedziałem  się  od  seu  Ladislaua,  że  mimo  mojej 

obietnicy Portugal poszedł do domu dopiero wtedy, kiedy

 

151

 

background image

pociąg  Mangaratiba  przejechał  z  powrotem.  Bardzo  późno  w 
nocy.

 

Jechaliśmy pięknymi drogami. Szosa nie była ani szeroka, ani 

wyasfaltowana, ani wybrukowana, ale za to rosnące wzdłuż niej 
drzewa  i  otaczające  ją  łąki  były  przepiękne.  Nie  wspominając 
już  o  słońcu  i  radosnym  błękicie  nieba.  Din-dinha  kiedyś 
powiedziała, że radość jest jak „słońce świecące w głębi serca". 
I  słońce  opromienia  wszystko  szczęściem.  Jeśli  to  prawda, 
słońce w mojej duszy nadawało piękna wszystkiemu wokół...

 

Znowu  zaczęliśmy  gadać  o  tym  i  o  owym,  a  samochód  bez 

pośpiechu  toczył  się  naprzód.  Tak  jakby  przysłuchiwał  się 
naszej rozmowie.

 

-  Jak to jest? Kiedy jesteś ze mną, jesteś słodki jak miód 

i łagodny jak baranek. Mówisz, że twoja nauczycielka... jak 
ona się właściwie nazywa?

 

-  Dona Cecilia Paim. Wiesz, że ma jęczmień na jednym oku? 
Roześmiał się.

 

-  A  więc  powiadasz,  że  dona  Cecilia  Paim  nigdy  by  nie 

uwierzyła, że jesteś takim łobuziakiem po lekcjach. Dla twojego 
braciszka i Glorii też jesteś bardzo dobry. Powiedz mi,  zatem, 
dlaczego tak bardzo się zmieniasz? 

-  Kiedy ja sam nie wiem. Wiem tylko, że każda moja zabawa 

musi się skończyć jakąś głupią psotą. Wszyscy sąsiedzi z naszej 
ulicy  znają  moje  psikusy.  Chyba  diabeł  mi  szepcze  do  ucha. 
Gdyby  nie  on,  mówi  wujaszek  Edmundo,  sam  bym  nie  wpadł 
na  takie  pomysły.  Wiesz,  jaki  kawał  zrobiłem  wujkowi 
Edmundowi. Nie mówiłem ci tego, prawda? 

-  Nie mówiłeś. 

152

 

background image

-  Więc  posłuchaj,  to  było  jakieś  pół  roku  temu.  Ktoś  mu 

przywiózł  z  Bahii  nowy  hamak.  Ile  to  było  gadania!  Nie  po-
zwolił nikomu huśtać się w nim, skurwysyn jeden... 

-  Co ty powiedziałeś? 
-  Już  dobrze...  łajdak  jeden.  Kiedy  się  budził  z  drzemki, 

odwiązywał hamak i zabierał pod pachą. Tak jakbyśmy chcieli 
mu  go  ukraść  albo  podrzeć.  Któregoś  dnia  przyszedłem  do 
Dindinhy,  a  ona  nie  zauważyła,  jak  wchodzę.  Pewnie  znów 
siedziała  w  okularach  na  czubku  nosa  i  czytała  ogłoszenia. 
Poprzypatrywałem  się  guajawom,  ale  nic,  żadnych  owoców.  I 
wtedy  zobaczyłem,  jak  wujek  Edmundo  smacznie  sobie  po-
chrapuje w hamaku, rozwieszonym  między płotem a drzewem 
pomarańczowym. Chrapał jak wieprz. Z otwartej gęby zwisała 
mu  nitka  śliny.  Gazeta  zsunęła  się  na  ziemię.  I  wtedy  diabeł 
znowu  mi  zaszeptał  do  ucha.  Zobaczyłem,  że  mam  jeszcze  w 
kieszeni  pudełko  zapałek.  Po  cichutku  oderwałem  skrawek 
gazety.  Zebrałem  resztę  stron  i  rozpaliłem  mały  stosik.  Kiedy 
pojawiły się płomienie tuż pod jego... 

Przerwałem i spytałem poważnie:

 

-  Portugalu, czy dupa mogę mówić? 
-  Posłuchaj... To niezbyt piękne słowo i raczej nie wolno go 

stale używać. 

-  W takim razie, co powinienem  mówić, kiedy chcę powie-

dzieć dupa? 

-  Pośladki. 
-  Jak? Muszę się nauczyć tego słowa, bo jest trudne. 
-  Pośladki. Po-ślad-ki. 
-  No więc, kiedy zaczęły się przypiekać pośladki jego dupy, 

uciekłem, wybiegłem przez furtkę i przycupnąłem przy dziurze 
w  płocie,  żeby  zobaczyć,  co  się  stanie.  Ale  była  draka.  Stary 
poderwał się jak oparzony i ściągnął hamak. Przybiegła 

153

 

background image

Dindinha  i  jeszcze  go  ochrzaniła.  „Mam  już  dosyć,  ciągle  ci 
powtarzam,  że  nie  możesz  palić  w  hamaku"  -  a  na  dodatek, 
kiedy zobaczyła spaloną gazetę, zaczęła wrzeszczeć, że jeszcze 
jej nie czytała.

 

Portugalczyk zaśmiewał się do łez, a ja byłem szczęśliwy, że 

go rozbawiłem.

 

-  I co, nie złapali cię? 
-  Nawet im do głowy nie przyszło, że to ja. Tylko Xururuce 

0 tym opowiedziałem. Gdyby mnie dorwali, oberwaliby mijają.

 

-  Co takiego? 
-  No, daliby mi w skórę. 

Znowu  zaczął  się  śmiać,  a  potem  patrzyliśmy  na  drogę.  Za 

nami  unosił  się  drobny  żółty  pył,  wznoszony  przez  auto.  A  ja 
już zastanawiałem się nad jedną sprawą.

 

-  Nie okłamałeś mnie, Portugalu, prawda? 
-  W jakiej sprawie, smyku? 
-  Bo  wiesz,  ja  nigdy  nie  słyszałem,  żeby  ktoś  powiedział: 

kopnąłem go w pośladki. A ty słyszałeś? 

Znowu zaczął się śmiać.

 

-  Ale z ciebie bystrzak. Ja też nie słyszałem. Już dobrze. 

Zapomnij o pośladkach i mów zamiast tego zadek albo pupa.

 

1 zmieńmy temat, bo w końcu sam już nie będę wiedział, co 
ci powiedzieć. Popatrz na krajobraz, zobacz, jakie piękne, 
stare, ogromne drzewa. Zbliżamy się do rzeki.

 

Skręcił w prawo i zjechał w boczną drogę. Auto toczyło się coraz 

wolniej i wolniej, aż w końcu zatrzymało się w szczerym polu. 
Rosło tam tylko jedno potężne drzewo z wielkimi korzeniami.

 

Aż zaklaskałem z radości.

 

-  Jak tu ładnie! Jakie śliczne miejsce! Kiedy tylko spotkam 

Bucka^ Jonesa, powiem mu, że jego prerie i pampasy nawet 
nie dorastają do pięt naszemu miejscu.

 

154

 

background image

Pogłaskał mnie po głowie.

 

-  Chciałbym, żebyś zawsze taki był. Z główką pełną pięk 

nych marzeń, a nie psot i figli.

 

Wysiedliśmy  z  samochodu,  a  ja  mu  pomogłem  przenosić  w 

cień drzewa prowiant na piknik.

 

-  Zawsze tu sam przyjeżdżasz, Portugalu? 
-  Prawie zawsze. Widzisz? Ja też mam swoje drzewo. 
-  A jak ma na imię? Jeśli się ma takie wielkie drzewo, trzeba 

je ochrzcić. 

Pomyślał, uśmiechnął się i znów się zastanowił.

 

-  To  mój sekret,  ale  tobie  go  zdradzę. Ma na imię Królowa 

Carlota. 

-  Rozmawia z tobą? 
-  Co to, to nie. Przecież królowa nigdy nie mówi wprost do 

swoich  poddanych.  A  ja  się  zawsze  do  niej  zwracam  „wasza 
wysokość". 

-  Kto to są poddani? 
-  To wierny lud, który słucha rozkazów królowej. 
-  Czy ja mogę być twoim poddanym? 
Wybuchnął  tak  głośnym  i  radosnym  śmiechem,  jakby  wiatr 

przeszedł nad łąką.

 

-  Nie,  bo  ja  nie  jestem  królem  i  nie  mogę  rozkazywać. 

Zamiast rozkazywać, mogę cię tylko o coś prosić. 

-  Ale  mógłbyś  być  królem.  Masz  wszystko,  co  powinien 

mieć król. Każdy król jest gruby, tak jak ty. Każdy król, czy to 
żołędny,  czerwienny,  winny  czy  dzwonkowy.  Wszyscy  kró-
lowie z talii kart są tak piękni jak ty, Portugalu. 

-  Daj spokój. A teraz bierzmy się do pracy, bo przez te długie 

pogaduszki nic nie złowimy. 

Wziął wędkę, puszkę z robakami, ściągnął buty i zdjął kami-

zelkę. Bez kamizelki był jeszcze grubszy. Wskazał na rzekę.

 

155

 

background image

- Do tego miejsca możesz się bawić. Jest płytko. Ale z tamtej 

strony  nie,  jest  za  głęboko.  Ja  tu  sobie  trochę  połowię.  Jeśli 
chcesz  posiedzieć  przy  mnie,  musisz  być  cicho.  Bo  ryby 
pouciekają.

 

Zostawiłem  go  siedzącego  na  brzegu  i  poszedłem  rządzić. 

Odkrywać świat. Jak ślicznie było w tym zakolu rzeki. Zamo-
czyłem stopy i zobaczyłem chmarę żabek skaczących to tu, to 
tam,  na  wszystkie  strony.  Popatrzyłem  na  piasek,  kamyki  i 
liście niesione prądem. Przypomniała mi się Gloria:

 

Strumyka bystra fala stokrotkę raz porwała, A kwiatek 
prosi, płacze: puść, nie zabieraj mnie. Mym domem górska 
hala, zawsze wśród skał mieszkałam, Nie chcę do morza 
płynąć, tu lubię lasu cień.

 

Drzewa kołyszą listkami

 

Siada na gałązce ptak

 

Rosy spadają kryształy

 

Dobrze tu w górach tak! Strumyka zimna woda nie 

słucha żadnych wołań Po piasku wartko płynie, kpi sobie z 
kwiatka próśb. Tymczasem zaś stokrotka, na fali unoszona, 
Coraz smutniejsza płynie do morza z miłych gór.

 

Gloria miała rację. To było najpiękniejsze na świecie. Szko-

da, że nie będę mógł jej powiedzieć, że widziałem, jak poezja 
ożywa.  Nie  był  to  co  prawda  kwiat,  ale  tysiące  listeczków 
spadających z drzew, płynących prosto do morza. Czy rzeka, ta 
właśnie  rzeka,  też  płynie  do  morza?  Mogłem  spytać  o  to 
Portugala. Ale nie, przeszkodziłbym mu w łowieniu ryb.

 

Jego  połowy  skończyły  się  szybko  na  dwóch  płotkach,  tak 

małych, że aż żal było je złowić.

 

156

 

background image

Słońce  stało  już  wysoko  na  niebie.  Twarz  miałem  zaróżo-

wioną  od  zabaw  i  pogaduszek  ze  światem.  Właśnie  wtedy 
nadszedł  Portugal  i  mnie  zawołał.  Pobiegłem  rozbrykany  jak 
koza.

 

-  Aleś ty brudny, smyku. 
-  Tyle  się  nabawiłem.  Leżałem  na  piachu.  Polewałem  się 

wodą... 

-  Teraz  coś  zjemy.  A  ty  nie  możesz  jeść  umorusany  jak 

prosiaczek. Dalej, ściągaj łachy i wskakuj do wody, tam gdzie 
jest płytko. 

Stałem zmieszany i nie chciałem go słuchać.

 

-  Nie umiem pływać.

 

-  Nie musisz. Chodź, będę stał blisko. Dalej 
stałem. Nie chciałem, żeby zobaczył... 
-  Nie mów, że wstydzisz się rozebrać przy mnie. 
-  Nie... nie o to chodzi... 

Nie  miałem  wyjścia;  odwróciłem  się  plecami  i  zacząłem 

ściągać  ubranie.  Najpierw  koszulę,  potem  spodenki  z  płócien-
nymi szelkami.

 

Rzuciłem  wszystko  na  ziemię  i  odwróciłem  się  z błagalnym 

spojrzeniem  w  jego  stronę.  Nie  musiałem  nic  mówić,  ale  w 
moich  oczach  malowało  się  przerażenie  i  bunt.  Nie  chciałem, 
żeby widział sińce, guzy, szramy i pręgi po razach...

 

A on tylko wyszeptał przejęty:

 

-  Jeśli cię boli, nie wchodź do wody. 
-  Teraz już nie boli. 

Zjedliśmy  jajka,  banany,  salami,  chleb  i  ciasteczka  bana-

nowe. Te ostatnie tylko ja lubiłem. Potem napiliśmy  się wody 
prosto z rzeki i wróciliśmy w cień Królowej Carloty.

 

157

 

background image

Chciał już usiąść, ale ja dałem znak, żeby poczekał. Położyłem 
dłoń na piersi i zgiąłem się w dwornym ukłonie przed drzewem.

 

-  Wasza królewska mość, oto wasz poddany rycerz Manuel 

Valadares i największy wojownik z plemienia Pinage.... Prag 
niemy zasiąść w waszym cieniu, o pani.

 

Roześmialiśmy się i usiedliśmy.

 

Portugal  wyciągnął  się  na  ziemi,  rozłożył  kamizelkę  na  ko-

rzeniu drzewa i powiedział:

 

-  A teraz czas na drzemkę. 
-  Ale mnie nie chce się spać. 
-  Nieważne. Nie mogę zostawić bez opieki takiego rozrabiaki 

jak ty. 

Objął mnie i mocno przytulił. Przez jakiś czas wpatrywaliśmy 

się  w  chmury,  przemykające  na  niebie  między  gałęziami 
drzewa.  Wreszcie  nadeszła  ta  chwila.  Jeśli  nie  powiem  tego 
teraz, to już nigdy.

 

-  Portugalu... 
-  Taa... 
-  Śpisz? 
-  Jeszcze nie. 
-  Czy  to,  co  powiedziałeś  do  seu  Ladislaua  w  cukierni,  to 

prawda? 

-  Co takiego? Przecież tyle rzeczy mówiłem do seu Ladislaua 

w cukierni. 

-  Chodziło o mnie. Sam słyszałem. Z samochodu. 
-  I co takiego usłyszałeś? 
-  Że bardzo mnie lubisz... 

-  Oczywiście, że bardzo cię lubię. Ale o co chodzi? 
Wtedy się odkręciłem w jego stronę, nie uwalniając się

 

z jego ramion. Wpatrzyłem się w jego na wpół przymknięte

 

158

 

background image

oczy. Z bliska jego twarz wyglądała na jeszcze grubszą i jesz-
cze bardziej przypominał króla.

 

-  Chodzi  o  to,  że  muszę  wiedzieć  na  pewno,  czy  naprawdę 

bardzo mnie lubisz? 

-  Oczywiście, głuptasku. 

I  przytulił  mnie  jeszcze  mocniej,  tak  jakby  chciał  mi  to 

udowodnić.

 

-  Tak  sobie  rozmyślałem  na  poważnie.  Masz  tylko  jedną 

córkę w Encantado. Prawda? 

-  Prawda. 
-  Mieszkasz  sam  w  domu,  z  dwoma  ptaszkami  w  klatce. 

Prawda? 

-  Tak. 
-  Mówiłeś, że nie masz wnuków, prawda? 
-  Tak. 
-  I powiedziałeś, że bardzo mnie lubisz, prawda? 
-  Tak. 
-  To  czemu  nie  pójdziesz  do  nas  i  nie  poprosisz  mojego 

tatusia, żeby mnie tobie oddał? 

Był taki wzruszony, że aż usiadł i wziął moją twarz w dłonie.

 

-  A ty chciałbyś być moim synkiem? 
-  Nie  można  wybierać  sobie  ojców  przed  urodzeniem.  Ale 

gdybym mógł, wybrałbym ciebie. 

-  Naprawdę, smyku? 
-  Przysięgam.  Poza  tym  byłoby  o  jedną  gębę  mniej  do 

wy-karmienia.  Obiecuję,  że  nie  będę  mówił  brzydkich 
wyrazów,  nawet  nie  powiem  dupa.  Będę  pastował  ci  buty, 
zaopiekuję  się  ptaszkami  w  klatkach.  Będę  bardzo  grzeczny. 
Nie  będzie  w  szkole  lepszego  ucznia  ode  mnie.  Zrobię 
wszystko, wszyś-ciutko. 

Nie wiedział, co odpowiedzieć.

 

159

 

background image

-  U nas w domu wszyscy skakaliby z radości, gdyby mogli 

mnie oddać. Odetchną z ulgą. Mam siostrę, która urodziła 
się między Glorią i Totocą, oddali ją do rodziny na północy 
Brazylii. Mieszka u naszej bogatej kuzynki i uczy się, aby 
zostać kimś w życiu...

 

Dalej milczał, a jego oczy były pełne łez.

 

-  Jeśli nie będą chcieli mnie oddać, możesz mnie kupić. 

Tatuś nie ma pieniędzy. Na pewno mnie sprzeda. Jeśli zażąda 
za mnie dużo, możesz mnie kupić na raty, tak samo jak 
sprzedaje seu Jacob...

 

Nic nie odpowiadał, więc ułożyłem się tak jak przedtem, a on 

też.

 

-  Wiesz, Portugalu. Jeśli mnie nie chcesz, nic nie szkodzi... 

Wcale nie chciałem, żebyś płakał...

 

Długo głaskał mnie po głowie.

 

-  To nie to, syneczku. Nie to. Kłopotów w życiu nie można 

rozwiązać ot tak, jednym ruchem. Ale mogę ci coś zapropo 
nować. Nie mogę zabrać cię od rodziców ani z twojego domu. 
Nawet gdybym bardzo chciał... Tak się nie robi. Ale od dziś 
na przyszłość, będę cię kochał jak własne dziecko, będę cię 
traktował tak jakbyś był moim synem.

 

Zerwałem się uszczęśliwiony.

 

-  Naprawdę, Portugalu?

 

-  Mogę ci przysiąc, tak jak ty zawsze mówisz. 
Zrobiłem coś, co rzadko robiłem, czy chciałem robić, wobec

 

mojej rodziny. Pocałowałem jego grubą i taką kochaną twarz...

 

background image

O tym, jak krok po kroku rodzi się czułość

 

-  I  żadne  z  nich  nie  mówiło  ani  nie  mogłeś  na  nich  galo-

pować, Portugalu? 

-  Żadne z nich. 
-  Czy ty nigdy nie byłeś dzieckiem? 
-  Byłem. Ale nie wszystkie dzieci mają szczęście takie jak ty, 

że  rozumieją  drzewa.  A  poza  tym  nie  wszystkie  drzewa  lubią 
mówić. 

Roześmiał się z czułością i mówił dalej:

 

-  Właściwie to nie były drzewa tylko winorośl i zanim za 

pytasz, wyjaśnię ci, co to: winorośl, to takie drzewa winogron. 
Te, które rodzą winogrona. A dokładnie to takie grube pną 
cza. Najpierw urządza się winobranie (i tu wyjaśnił, co to 
znaczy), a potem wino fermentuje w wielkich kadziach (zno 
wu mi wytłumaczył)...

 

I tak opowiadając, wyjaśniał mi mnóstwo mądrych rzeczy. I 

to tak samo dobrze jak wujaszek Edmundo.

 

-  Opowiadaj. 
-  Podoba ci się? 

161

 

background image

-  Bardzo.  Gdybym  mógł,  przegadałbym  z  tobą  osiemset 

pięćdziesiąt dwa tysiące kilometrów bez zatrzymania. 

-  A benzyna na taką podróż? 
-  Za darmo, bo to tylko tak na niby. 

I wtedy mi opowiadał o trawie, która schła i zmieniała się w 

siano  na  zimę,  oraz  o  produkcji  serów.  Właściwie  nie  serów, 
tylko „syrów". Często zmieniał wymowę i melodię słów, a mnie 
wydawały się jeszcze piękniejsze...

 

W końcu przestał opowiadać i westchnął bardzo głęboko.

 

-  Chciałbym tam wrócić. Może już wkrótce, aby spokojnie 

doczekać starości w jakimś cichym i urokliwym miejscu. Na 
przykład w mojej wsi Folhadela, tuż obok Monrealu, w naj 
piękniejszym rejonie Tras-os-Montes.

 

Dopiero wtedy zrozumiałem, że Portugal był starszy od taty, 

chociaż  jego  okrągła,  zawsze  błyszcząca  twarz  była  mniej 
pomarszczona.  Poczułem,  że  w  mojej  duszy  dzieje  się  coś 
dziwnego.

 

-  Mówisz poważnie?

 

Dopiero wtedy zauważył, jaki jestem zawiedziony.

 

-  Głuptasku, to jeszcze długo potrwa. A może nawet nigdy w 

życiu. 

-  A  ja?  Tyle  się  namęczyłem,  zanim  stałeś  się  taki,  jaki 

chciałem. 

I moje oczy zalały zdradzieckie łzy.

 

-  Musisz przyznać, że czasami mam prawo pomarzyć.

 

-  Ale mnie nie ma w twoich marzeniach. 
Uśmiechnął się zadowolony.

 

-  Ty, Portugalu, jesteś we wszystkich moich marzeniach. 

Kiedy galopuję po prerii razem z Tomem Mixem i Fredem 
Thompsonem, dla ciebie wynajmuję dyliżans, żebyś się nie 
męczył. Jesteś ze mną w każdym zakątku, do którego podró-

 

162

 

background image

żuję.  Czasami,  podczas  lekcji,  patrzę  na  drzwi  i  myślę,  że 
przyszedłeś i machasz do mnie ręką na pożegnanie...

 

-  Boże Święty! Nigdy jeszcze nie spotkałem stworzenia tak 

spragnionego miłości jak ty. Wiesz, że nie możesz się tak 
bardzo do mnie przywiązywać...

 

Właśnie o tym opowiadałem Maluszkowi. Moje małe drzew-

ko jeszcze bardziej ode mnie lubiło sobie pogadać.

 

-  Prawdę mówiąc, Xururuca, po tym co się stało, mój tata 

jest dla mnie lepszy. Teraz, cokolwiek zrobię, mówi, że jest 
wspaniałe. Tyle że wspaniałe inaczej. Nie mówi tak jak inni: 
ten smarkacz daleko zajdzie. Owszem, może i daleko zajdę, 
ale i tak nigdy nie wyjadę z Bangu.

 

Popatrzyłem  na  Maluszka  z  czułością.  Teraz,  kiedy  odkry-

łem,  czym  jest  czułość,  wszystkich,  których  lubiłem,  starałem 
się tak traktować.

 

-  Słuchaj, Maluszku, chcę mieć dwanaścioro dzieci, a potem 

jeszcze  dwanaścioro.  Rozumiesz?  Te  pierwsze  na  zawsze 
pozostaną  dziećmi  i  nigdy  nie  dostaną  lania.  Ta  następna 
dwunastka  wyrośnie  na  prawdziwych  mężczyzn.  A  wtedy  za-
dam  im  pytanie:  Kim  chcesz  zostać,  synu?  Drwalem?  Proszę 
bardzo,  tu  masz  siekierę  i  koszulę  w  kratę.  A  ty  pogromcą 
dzikich zwierząt? Jak najbardziej: tu masz bat i kostium... 

-  A co zrobisz na Boże Narodzenie z taką gromadą dzieci, no 

wiesz... prezenty gwiazdkowe? 

Ten Maluszek to ma pomysły! Przerywać mi w takiej chwili.

 

-  Na święta wydam mnóstwo forsy. Kupię całą ciężarówkę 

słodkich kasztanów i orzechów. Orzechy włoskie, figi i ro 
dzynki. I tyle zabawek, że część od razu oddadzą biedniej 
szym dzieciom... I będę miał mnóstwo pieniędzy, od dziś 
będę bogaty, bogaty jak nie wiem co, i na dodatek wygram 
w Lotto...

 

163

 

background image

Spojrzałem wyzywająco na Matuszka i zganiłem go za to, że 

mi przerwał.

 

-  A teraz daj mi skończyć, bo jeszcze dużo dzieci mi zostało. 

A więc, mój chłopcze, chcesz być kowbojem? Tu masz lasso i 
siodło.  A  ty  zostaniesz  maszynistą  Mangaratiby...  Proszę,  oto 
czapka i gwizdek... 

-  Po  co  ci  gwizdek,  Zeze?  Zgłupiejesz,  jak  będziesz  gadał 

sam do siebie. 

Właśnie nadszedł Totoca i usiadł koło mnie. Przypatrzył się z 

życzliwym  uśmiechem  mojemu  drzewku  pomarańczowemu, 
ustrojonemu  w  kokardki  i  kapsle  od  piwa.  Widać  było,  że 
czegoś ode mnie chce.

 

-  Zeze, możesz mi pożyczyć czterysta reali? 
-  Nie. 
-  Ale masz, prawda? 
-  Mam. 
-  I  mówisz,  że  mi  nie  pożyczysz  i  nie  wyjaśniasz  nawet 

dlaczego? 

-  Chcę być bogaty i pojechać do Tras-os-Montes. 
-  Cóż to znowu za głupi pomysł? 
-  Nie powiem. 
-  To się wypchaj. 
-  Wypcham się, ale nie pożyczę ci czterystu reali. 
-  Masz dobrego cela w grze w kulki. Jutro zagrasz, wygrasz 

kilka  nowych  i  sprzedasz.  W  mgnieniu  oka  odzyskasz  swoje 
czterysta reali. 

-  Tak  czy  siak  nie  pożyczę  i  nie  kłóć  się  ze  mną,  bo  mam 

dobry humor i nie chcę z nikim zadzierać. 

-  Nie  chcę  się  kłócić.  Ale  jesteś  moim  najukochańszym 

bratem  i  nagle  okazuje  się,  że  wyłazi  z  ciebie  potwór  bez 
serca... 

164

 

background image

-  Wcale nie jestem potworem. Tym razem jestem troglodytą 

bez serca. 

-  Czym? 
-  Troglodytą.  Wujaszek  Edmundo  pokazał  mi  ilustrację  w 

gazecie.  Był  tam  owłosiony  małpiszon  z  maczugą  w  łapie. 
Wiesz,  troglodytami  byli  ludzie,  którzy  na  początku  świata 
mieszkali w jaskini Nem... Nem... Nie wiem, jak się nazywała. 
Nie zapamiętałem tej nazwy, bo była obca i bardzo trudna... 

-  Wujek Edmundo nie powinien wkładać ci takich głupot do 

głowy. I co, pożyczysz? 

-  Nawet nie wiem, czy mam... 
-  Kurczę, Zeze, ile razy razem chodziliśmy czyścić buty, ty 

nic  nie  robiłeś,  a ja  się  z  tobą  dzieliłem.  Ile  razy  mówiłeś,  że 
jesteś zmęczony, a ja za ciebie targałem skrzynkę... 

To prawda. Totoca rzadko był dla mnie podły. Wiedziałem, 

że i tak w końcu mu pożyczę.

 

-  Jeśli mi pożyczysz, powiem ci dwie miłe rzeczy. 
Milczałem.

 

-  No więc powiem ci, że twoje drzewko pomarańczowe jest 

dużo ładniejsze od mojego tamaryndowca. 

-  Naprawdę? 
-  Naprawdę. 
Włożyłem rękę do kieszeni i potrząsnąłem monetami.

 

-  A te inne miłe rzeczy? 
-  Wiesz,  Zeze,  wreszcie  może  skończy  się  ta  nasza  nędza; 

tatuś  ma  dostać  pracę  jako  kierownik  w  fabryce  w  Santo 
Aleixo. Znowu będziemy bogaci. Hurra! A ty się nie cieszysz? 

-  Pewnie, że się cieszę, z powodu tatusia. Ale ja nie chcę się 

wyprowadzać  z  Bangu.  Zamieszkam  z  Dindinhą.  Stąd  wyjadę 
tylko do Tras-os-Montes... 

165

 

background image

-  Wiem.  Wolisz  zostać  z  Dindinhą  i  brać  co  miesiąc  na 

przeczyszczenie, niż przeprowadzić się razem z nami? 

-  Wolę. I nigdy się nie dowiesz dlaczego... Coś jeszcze? 
-  Nie mogę ci tu powiedzieć. „Ktoś" nie może tego usłyszeć. 

Poszliśmy stamtąd i stanęliśmy obok wychodka. Ale nawet tu 

mówił ściszonym głosem.

 

-  Wolę cię  uprzedzić,  Zeze.  Lepiej,  żebyś  się  przyzwyczaił. 

Rada  miejska  chce  poszerzyć  ulice.  Chcą  zrównać  wszystkie 
rowy i zająć nawet część ogródków. 

-  No i co z tego? 
-  Jesteś  niby  taki  mądry,  a  nie  rozumiesz?  Kiedy  poszerzą 

ulice, będą musieli to wszystko wykarczować. 

I  pokazał  na  miejsce,  gdzie  rosło  moje  drzewko  pomarań-

czowe. Zrobiłem płaczliwą minę.

 

-  Totoca, kłamiesz, prawda?

 

-  Nie rób takiej płaczliwej miny. To jeszcze trochę potrwa. 
Palcami nerwowo przeliczałem monety w kieszeni. 
-  Totoca, to kłamstwo, prawda? 
-  Nie, szczera prawda. W końcu jesteś mężczyzną czy nie? 
-  Jestem. 
Ale zdradzieckie Izy spływały mi po policzkach. Przytuliłem 

się do jego brzucha, błagając:

 

-  Staniesz  po  mojej  stronie,  prawda,  Totoca?  Zbiorę  mnó-

stwo ludzi i wypowiem wojnę. Nikt nie zetnie mojego drzewka 
pomarańczowego... 

-  Już  dobrze.  Nie  zgodzimy  się.  Czy  teraz  pożyczysz  mi 

forsę? 

-  A po co? 
-  Ciebie  nie  wpuszczą  do  kina  Bangu,  a  teraz  wyświetlają 

film o Tarzanie. Potem ci wszyściutko opowiem. 

166

 

background image

Wyciągnąłem  monetę  pięciusetrealową  i  dałem  mu,  wycie-

rając oczy w poły koszuli.

 

-  Możesz sobie zostawić resztę na cukierki... 
Podszedłem do drzewka pomarańczowego, ale wcale nie

 

miałem  ochoty  gadać,  pamiętałem  tylko  o  filmie  o  Tarzanie. 
Widziałem  już  jego  plakat.  Poszedłem  i  opowiedziałem 
wszystko Portugalowi.

 

-  Chcesz iść? 
-  No pewnie i to bardzo, ale nie wpuszczą mnie do kina. 
Przypomniałem mu dlaczego. Roześmiał się. 

 

-  Czy  ty  w  tej  małej  główce  znowu  sobie  czegoś  nie  wy-

myślasz? 

-  Przysięgam, że nie, Portugalu. Ale tak sobie myślę, że jeśli 

ktoś dorosły ze mną pójdzie, nikt mi niczego nie zabroni. 

-  A gdybym ja był tym dorosłym... Właśnie o to ci chodziło? 
Moja buzia rozpromieniła się ze szczęścia.

 

-  Tyle że ja muszę pracować, syneczku. 
-  O tej porze nigdy nie ma ruchu. Zamiast gadać albo drze-

mać  sobie  w  samochodzie,  pójdziesz  zobaczyć,  jak  Tarzan 
walczy  z  lampartem,  krokodylem  i  gorylami.  Wiesz,  kto  gra? 
Sam Frank Merrill. 

Ale on ciągle jeszcze się wahał.

 

-  Straszny spryciarz z ciebie. Umiesz każdego wyprowadzić 

w pole. 

-  To  tylko  dwie  godziny.  Ty  już  jesteś  strasznie  bogaty, 

Portugalu. 

-  W  takim  razie idziemy.  Ale  piechotą.  Zostawię samochód 

na parkingu. 

I poszliśmy. Ale w kasie bileterka powiedziała, że otrzymała 

stanowcze polecenie, aby mnie nie wpuszczać przez rok.

 

167

 

background image

-  Biorę za niego odpowiedzialność. To było dawno temu, 

teraz już nabrał rozumu.

 

Bileterka przyjrzała mi się, a ja się do niej uśmiechnąłem. 

Przyłożyłem palce do ust, pocałowałem koniuszki i posłałem 
jej całusa.

 

-  Posłuchaj, Zeze. Jeśli źle się zachowasz, stracę pracę. 
Właśnie o tym nie chciałem mówić Maluszkowi, ale koniec

 

końców także i to mu opowiedziałem.

 

background image

Pociąg Mangaratiba

 

Kiedy  dona  Cecilia  Paim  spytała,  czy  ktoś  chce  podejść  do 

tablicy i napisać jedno zdanie, ale takie, które sam wymyśli, nikt 
nie miał odwagi. Wtedy pomyślałem i podniosłem rękę w górę.

 

-  Chcesz podejść, Zeze?

 

Wyszedłem  z  ławki  i  ruszyłem  wprost  do  tablicy,  jedno-

cześnie słysząc słowa, które napełniły mnie dumą.

 

-  Widzicie? Zgłosił się najmłodszy w klasie.

 

Nie sięgałem nawet do połowy tablicy. Wziąłem kredę i za-

cząłem starannie kreślić literki.

 

„Już za parę dni zaczną się wakacje".

 

Spojrzałem na nią pytająco, czy jest jakiś błąd. Uśmiechnęła 

się  z  aprobatą,  a  na  jej  biurku  stał  pusty  wazon.  Pusty,  ale  z 
wyimaginowaną  różą  w  środku,  tak  jak  powiedziała.  Może 
dlatego, że dona Cecilia Paim nie była ładna, rzadko dostawała 
kwiaty.

 

Wróciłem do ławki, pełen dumy z mojego zdania. I zadowo-

lony,  bo  kiedy  nadejdą  wakacje,  całymi  dniami  będę  jeździł  z 
Portugalem.

 

169

 

background image

Potem zgłosili się inni chętni do napisania zdania na tab-

licy. Ale to ja byłem bohaterem.

 

Ktoś zapukał i przeprosił za spóźnienie. Jakiś śpioch. To był 

Jerónimo. Wpadł roztargniony i usiadł tuż za mną. Rzucił z ha-
łasem książki na ławkę i zaczął coś z przejęciem opowiadać 
koledze. Nie słuchałem tego uważnie. Chciałem słuchać pani 
i się uczyć, aby być mądrym. Ale jedno słowo z tej cicho szep-
tanej rozmowy przykuło moją uwagę. Mówili o Mangaratibie.

 

-

  I co, zderzył się z autem? 

-

  Tak,  z  tym  pięknym  samochodem  seu  Manuela 

Valada-resa. 

Odwróciłem się wstrząśnięty.

 

-

  Co ty powiedziałeś? 

-

  Powiedziałem, że Mangaratiba wpadł na samochód Por-

tugalczyka na przejeździe przy ulicy Chita. Właśnie dlatego 
się spóźniłem. Pociąg zmiażdżył auto. Zebrał się cały tłum 
gapiów. Wezwano nawet oddział strażaków z Realengo. 
Poczułem, jak oblewa mnie zimny pot i robi mi się czarno 
przed oczyma. Jerónimo dalej odpowiadał na pytania 
sąsiada z ławki.

 

-  Nie wiem, czy zginął. Dzieciom zabronili się zbliżać.

 

Prawie nieświadomie zacząłem wstawać z miejsca. Poczu-

łem jak nachodzą mnie mdłości, a jednocześnie cały byłem 
zlany zimnym potem. Wyszedłem z ławki i ruszyłem wprost 
do drzwi. Nawet nie spojrzałem na donę Cecilię Paim, która 
wyszła  mi  naprzeciw,  pewnie  przestraszona  moją  pobladłą 
twarzą.

 

-  Co się stało, Zeze?

 

Nie mogłem z siebie wydusić słowa. Do oczu napłynęły mi 

łzy. Ogarnęło mnie jakieś szaleństwo, zacząłem biec i nawet 
nie myśląc o gabinecie dyrektorki i reprymendzie, biegłem

 

170

 

background image

i biegłem. Wypadłem na ulicę i, zapomniałem o szosie Rio-Sao 
Paulo, zapomniałem o wszystkim. Pragnąłem tylko biec i biec, i 
dotrzeć  tam  jak  najszybciej.  Serce  bolało  mnie  bardziej  niż 
brzuch, przeleciałem całą ulicę das Casinhas bez zatrzymywa-
nia.  Dotarłem  do  cukierni  i  przypatrzyłem  się  samochodom, 
aby  sprawdzić,  czy  Jerónimo  nie  kłamał.  Ale  „naszego"  auta 
tam  nie  było.  Jęknąłem  i  znowu  puściłem  się  biegiem.  Nagle 
chwyciły mnie silne ręce seu Ladislaua.

 

-  Gdzie pędzisz, Zeze? Miałem całą 
twarz mokrą od łez. 
-  Tam... 
-  Nie możesz tam iść. 
Wierzgałem jak oszalały, ale nie udało mi się wyrwać z jego 

ramion.

 

-  Uspokój się, dziecko. Nie pozwolę ci tam iść. 
-  To znaczy, że Mangaratiba go zabił... 
-  Nie. Już przyjechała karetka. Tylko samochód jest strasznie 

zniszczony. 

-  Kłamie pan, seu Ladislau. 
-  Po co miałbym  kłamać? Przecież powiedziałem ci, że po-

ciąg  zmiażdżył  auto...  Posłuchaj,  jak  tylko  będzie  można  od-
wiedzić go w szpitalu, zabiorę cię do niego. Obiecuję. A teraz 
napijemy się lemoniady. 

Wyjął chustkę i wytarł mnie z potu.

 

-  Muszę zwymiotować.

 

Oparłem się o ścianę, a on mi podtrzymywał głowę.

 

-  Już lepiej, Zeze? 
Skinąłem głową, że tak. 
-  Odprowadzę cię do domu, dobrze? 

Pokręciłem  głową,  że  nie  i  poszedłem  wolniutko,  zupełnie 

wytrącony z równowagi. Znałem całą prawdę. Mangaratiba

 

171

 

background image

nikomu nie wybaczał. To był najpotężniejszy pociąg na świecie. 
Zwymiotowałem jeszcze ze dwa razy i stwierdziłem, że nikt się 
już  mną nigdy nie przejmie. Nie miałem już nikogo  więcej na 
świecie. Nie wróciłem do szkoły i robiłem to, co mi dyktowało 
serce. Od czasu do czasu wycierałem zasmarkaną twarz w bluzę 
od  mundurka.  Już  nigdy  nie  zobaczę  mojego  Portugala.  Już 
nigdy  więcej;  odszedł.  I  tak  sobie  szedłem  i  szedłem. 
Zatrzymałem się przy drodze, na której pozwolił mi mówić na 
siebie  Portugal  i  przewiózł  mnie  na  zderzaku.  Przysiadłem  na 
pniu  drzewa,  skuliłem  się cały  i  oparłem  twarz  na  kolanach.  I 
nagle, całkiem niespodziewanie, wyrzuciłem z siebie cały ból.

 

-  Jesteś bardzo złe, Dzieciątko Jezus. Myślałem, że tym 

razem urodzisz się jako Bóg, a Ty mi robisz coś takiego... 
Dlaczego nie kochasz mnie tak bardzo jak inne dzieci? Prze 
cież stałem się grzeczny. Już nie rozrabiam, dobrze się uczę, 
nie używam brzydkich słów. Już nigdy więcej nie powiedzia 
łem dupa. Dlaczego tak mi robisz, Jezusku? Zetną moje małe 
drzewko pomarańczowe ale nawet na to się nie wkurzyłem. 
Tylko trochę popłakałem... A teraz... a teraz...

 

Nowy strumień łez.

 

-  Oddaj mi mojego Portugala, Jezusku. Musisz mi oddać 

mojego Portugala...

 

Wtedy jakiś łagodny, słodki głos, pewnie był to życzliwy głos 

drzewa, na którym siedziałem, powiedział memu sercu:

 

-  Nie płacz, dziecinko. On poszedł do nieba.

 

Kiedy już zapadł zmierzch, Totoca odnalazł mnie siedzącego 

na  schodkach  przy  wejściu  do  domu  Heleny  Villas-Boas. 
Byłem  zupełnie  osłabiony,  nie  miałem  już  nawet  siły  dłużej 
wymiotqwać ani płakać.

 

Zaczął coś do mnie mówić, ale ja tylko jęczałem.

 

172

 

background image

-  Co ci jest, Zeze? Odezwij się.

 

Dalej cichutko jęczałem. Totoca przyłożył mi rękę do czoła.

 

-  Przecież ty jesteś rozpalony z gorączki. Co się stało, Ze 

ze? Chodź ze mną, pójdziemy do domu. Pomogę ci iść po 
wolutku.

 

Udało mi się wykrztusić wśród jęków:

 

-  Zostaw mnie, Totoca. Już nigdy nie wrócę do tego domu. 
-  Ależ wrócisz. Przecież to nasz dom. 
-  Już nic mnie tam nie trzyma. Wszystko się skończyło. 
Próbował pomóc mi wstać, ale zobaczył, że nie mam siły. 
Zarzucił sobie moje ręce na szyję, zaniósł mnie do domu

 

i ułożył na łóżku.

 

-  Jandira! Gloria! Gdzie jesteście?

 

Poszedł po Jandirę, która plotkowała u Alaidy.

 

-  Jandira, Zeze jest ciężko chory. 
Przyszła, burcząc pod nosem:

 

-  Znowu ta sama stara śpiewka. Powinien dostać parę razy 

kapciem...

 

Ale Totoca wszedł do sypialni bardzo zaniepokojony.

 

-  Nieprawda, Jandiro. Tym razem jest naprawdę ciężko 

chory i może umrzeć...

 

Przez  trzy  dni  i  trzy  noce  leżałem  i  nic  mi  się  nie  chciało. 

Męczyła  mnie  gorączka  i  wymiotowałem  za  każdym  razem, 
kiedy próbowano mi dać coś do jedzenia czy picia. I chudłem, 
gasłem  w  oczach.  Godzinami  bez  ruchu  wpatrywałem  się  w 
ścianę.

 

Słyszałem  wszystko,  co  mówili  wokół  mnie.  Rozumiałem 

wszystko, ale nie chciało mi się odpowiadać. Nie chciało mi się 
mówić. Myślałem tylko, żeby pójść do nieba.

 

173

 

background image

Gloria  wyprowadziła  się  ze  swego  pokoju  i  całe  noce  prze-

siadywała  przy  moim  łóżku.  Nie  pozwalała  zgasić  światła. 
Wszyscy byli dla mnie słodcy jak miód. Nawet Dindinha spę-
dzała u nas całe dnie.

 

Totoca godzinami siedział z szeroko otwartymi oczyma i od 

czasu do czasu mówił:

 

-  To wszystko bujdy, Zeze. Wierz mi. To tylko tak ze złości. 

Nie poszerzą ulicy, ani nic takiego....

 

Dom  był  pogrążony  w  ciszy,  tak  jakby  śmierć  zbliżała  się 

jedwabistymi  bezszelestnymi  krokami.  Nikt  nie  hałasował. 
Wszyscy  mówili  szeptem.  Mamusia  prawie  każdej  nocy  sie-
działa  koło  mnie.  A  ja  nie  mogłem  go  zapomnieć.  Jego  tubal-
nego  śmiechu.  Jego  śmiesznego  akcentu.  Nawet  świerszcze  w 
ogrodzie naśladowały odgłos jego brzytwy, kiedy się golił: szur, 
szur,  zyg,  zyg.  Nie  mogłem  przestać  o  nim  myśleć.  Wreszcie 
zrozumiałem, co to znaczy ból. Ból to wcale nie znaczy dostać 
takie lanie, że aż się mdleje. Ani nie znaczy rozciąć sobie stopę 
odłamkiem  szkła  tak,  że  lekarz  musi  ją  zszywać.  Ból  zaczyna 
się dopiero wtedy, kiedy boli nas calutkie serce i zdaje się nam, 
że  zaraz  przez  to  umrzemy,  i  na  dodatek  nie  możemy  nikomu 
zdradzić  naszego  sekretu.  Ból  sprawia,  że  nie  chce  nam  się 
ruszyć  ani  ręką,  ani  nogą,  ani  nawet  przekręcić  głowy  na 
poduszce.

 

Czułem się coraz gorzej. Byłem chudy jak szkielet. Wezwano 

lekarza.  Przyszedł  doktor  Faulhaber,  zbadał  mnie  i  szybko 
postawił diagnozę.

 

-  To był szok. Bardzo głęboka trauma. Przeżyje tylko wte 

dy, jeśli zdoła ją przezwyciężyć.

 

Gloria wzięła doktora na stronę i powiedziała.

 

-  To był prawdziwy wstrząs, panie doktorze. Zachorował, 

kiedy się dowiedział, że zetną jego drzewko pomarańczowe.

 

174

 

background image

-  Trzeba go więc przekonać, że to nieprawda. 
-  Próbowaliśmy już wszelkich sposobów, ale on nie wierzy. 

Dla  niego  drzewko  pomarańczowe  to  człowiek.  Jest  bardzo 
dziwnym chłopcem. Bardzo wrażliwym i przedwcześnie rozwi-
niętym. 

Wszystko słyszałem i dalej nie chciało mi się żyć. Pragnąłem 

tylko pójść do nieba, a tam nie trafia nikt żywy.

 

Kupili dla mnie lekarstwa, a ja dalej wymiotowałem.

 

I właśnie wtedy zdarzyło się coś naprawdę pięknego. Wszy-

scy z naszej ulicy ruszyli, aby mnie odwiedzić. Zapomnieli już, 
że  jestem  diabłem  w  ludzkiej  skórze.  Przyszedł  właściciel 
„Głodu  i  nędzy"  i  przyniósł  mi  beziki  kokosowe.  Wiedźma 
Eugenia przyniosła dla mnie jajka i zrobiła mi znak  krzyża na 
brzuchu, żebym przestał wymiotować.

 

-  Syn seu Paula umiera... 
Mówili mi same miłe rzeczy.

 

-  Musisz wyzdrowieć, Zeze. Bez ciebie i twoich psot ulica 

stała się smutna.

 

Nawet  dona  Cecilia  Paim  przyszła  mnie  odwiedzić  i  przy-

niosła moją torbę i kwiatek. Przez to znowu zacząłem płakać.

 

Opowiedziała, jak wybiegłem z sali i tyle tylko wiedziała.

 

Ale  najsmutniej  było,  kiedy  zjawił  się  seu  Ariovaldo.  Po-

znałem jego głos i udawałem, że śpię.

 

-  Proszę poczekać na dworze, aż się obudzi. 
Usiadł i zaczął mówić do Glorii.

 

-  Strasznie się nachodziłem, żeby was znaleźć, i w końcu 

trafiłem, psze pani.

 

Donośnie pociągnął nosem.

 

-  Mój aniołeczek nie może ot tak po prostu umrzeć, o nie. 

Proszę mu nie pozwolić, psze pani. To dla pani zabierał te 
teksty, prawda?

 

175

 

background image

Gloria nie mogła wydusić z siebie słowa.

 

-  Proszę nie pozwolić temu robaczkowi umrzeć, psze pani. 

Jeśli cóś z nim będzie złego, moja noga nie postanie w tej 
dzielnicy.

 

Kiedy  wszedł  do  pokoju,  usiadł  koło  łóżka  i  przytulił  moją 

rękę do policzka.

 

-  Słuchaj no, Zeze. Musisz wydobrzeć i jeszcze ze mną za 

śpiewać. Tera prawie nic nie sprzedaję. Wszyscy pytają: Hej, 
Ariovaldo, a gdzieżeś zgubił swego kanareczka? Przyrzekasz, 
że wkrótce będziesz zdrowy jak rydz? Obiecujesz?

 

Moje oczy znów napełniły się łzami, a Gloria wiedząc, że nie 

wolno mi się wzruszać, wyprowadziła seu Ariovalda z pokoju.

 

Zacząłem  zdrowieć.  Byłem  już  w  stanie  przełknąć  kilka 

kęsów jedzenia i zatrzymać je w żołądku. Natomiast gorączka 
rosła  i  wracały  mdłości,  dreszcze  i  zimne  poty,  kiedy  przy-
pominałem  sobie,  co  się  stało.  Czasami  nie  mogłem  uciec  od 
obrazu  nadjeżdżającego  i  miażdżącego  go  Mangatariby.  Bła-
gałem  Dzieciątko  Jezus,  aby,  jeśli  choć  trochę  mnie  lubi, 
sprawiło, żeby on nie cierpiał.

 

Podchodziła do mnie Gloria i głaskała po głowie.

 

-  Nie płacz, Gum. Wszystko minie. Jeśli chcesz, mogę ci 

oddać mój mangowiec. Nikt go nawet nie dotknie.

 

Ale na co mi stary mangowiec bez pączków, który już nawet 

nie  owocował?  Nawet  moje  drzewko  pomarańczowe  wkrótce 
straci  swój  czar  i  stanie  się  takim  samym  drzewem  jak  inne... 
Gdyby tylko dali biedactwu czas.

 

Jak łatwo ludzie umierają. Wystarczy, że nadjedzie straszliwy 

pociąg,  i  koniec.  I  jakże  trudno  było  mi  odejść  do  nieba. 
Wszyscy uparcie trzymali mnie za nogi, abym tam nie poszedł.

 

176

 

background image

W końcu dobroć i oddanie Glorii sprawiły, że zacząłem tro-

chę  rozmawiać.  Nawet  tatuś  przestał  wychodzić  wieczorami. 
Totoca  miał  straszne  wyrzuty  sumienia  i  też  bardzo  schudł. 
Jandira ganiła go za to.

 

-  Nie wystarczy, że jeden choruje, Antonio? 
-  Nie jesteś mną i tego nie zrozumiesz. To ja mu wszystko 

powiedziałem, ciągle jeszcze czuję, nawet we śnie, jego zapła-
kaną buzię, przytuloną do mojego brzucha... 

-  Tylko  ty  się  nie  popłacz.  Jesteś  już  duży,  a  on  przeżyje. 

Przestań się wygłupiać i idź do „Głodu i nędzy" kupić puszkę 
skondensowanego mleka. 

-  Daj  mi  pieniądze,  bo  w  sklepie już  nic nie  dają tatusiowi 

na zeszyt... 

Byłem tak osłabiony, że ciągle chciało mi się spać. Nawet nie 

wiedziałem, czy jest noc, czy dzień. Gorączka powoli spadała i 
zaczęły znikać także dreszcze, poty i ten dziwny niepokój.

 

Otwierałem oczy i w półmroku odnajdywałem Glorię, która 

nie opuszczała mnie nawet na chwilę. Przyciągnęła do mojego 
łóżka bujany fotel i często zasypiała w nim ze zmęczenia.

 

-  Godóia, czy już zapadł zmierzch? 
-  Jeszcze nie, skarbie. 
-  Możesz otworzyć okno? 
-  A nie będzie cię bolała główka? 
-  Chyba nie. 
Przez okno wpadło światło słoneczne i można było dostrzec 

skrawek błękitnego nieba. Zobaczyłem niebo i znowu zacząłem 
płakać.

 

-  Co się stało, Zeze? Takie piękne czyste niebo, takie błę 

kitne, to prezent od Dzieciątka Jezus dla ciebie. Samo mi 
dzisiaj tak powiedziało...

 

177

 

background image

Nie rozumiała, co dla mnie znaczyło niebo. Położyła się obok, 
wzięła mnie za ręce i starała się pocieszyć. Miała przygnębioną 
i wychudłą twarz.

 

-  Posłuchaj, Zeze, wkrótce będziesz zdrowy. Będziesz pusz-

czał latawce, wygrasz mnóstwo szklanych kulek, wdrapiesz się 
na  drzewo,  będziesz  hopsał  na  swoim  Maluszku.  Chcę,  żebyś 
był taki jak dawniej, żebyś śpiewał piosenki, przynosił dla mnie 
śpiewniki.  Jest  wiele  pięknych  rzeczy  na  świecie.  Widziałeś, 
jaka  smutna  stała  się  nasza  ulica?  Wszyscy  tęsknią  do  twoich 
psot,  twoich  radosnych  zabaw...  Ale  ty  musisz  w  tym  pomóc. 
Przeżyć i żyć dalej. 

-  Wiesz  co,  Godóia,  ja  już  dłużej  nie  chcę.  Jeśli  wyzdro-

wieję, znowu będę niegrzeczny. Nie rozumiesz tego. Nie mam 
dla kogo być grzeczny. 

-  Wcale nie musisz być znowu taki grzeczny. Bądź po prostu 

chłopcem, bądź dzieckiem takim, jakim byłeś. 

-  Po  co,  Godóia?  Żeby  znowu  wszyscy  mnie  bili?  Żeby 

znowu wszyscy mi dokuczali? 

Ujęła moją twarz w dłonie i powiedziała stanowczo:

 

-  Posłuchaj, Gum. Mogę ci coś przysiąc. Kiedy wyzdrowie 

jesz, nikt, absolutnie nikt, nawet sam Pan Bóg, nie podniesie 
na ciebie ręki. Chyba że po moim trupie. Wierzysz mi?

 

Chrząknąłem potakująco.

 

-  Co to znaczy trup?

 

Po  raz  pierwszy  twarz  Glorii  rozpromieniła  radość.  Roze-

śmiała się, ponieważ wiedziała, że skoro interesuję się trudnymi 
słowami, znowu chcę żyć.

 

-  Trup, znaczy to samo, co martwy, nieboszczyk. Ale nie 

mówmy więcej o tym, bo nie wolno.

 

Też tak pomyślałem, ale nie przestawałem myśleć, że on już 

od wielu dni jest trupem. Gloria dalej coś mówiła, obiecy-

 

178

 

background image

wała  mi  różne  rzeczy,  ale  ja  rozmyślałem  o  dwóch  ptaszkach, 
lelku  i  kanarku.  Co  z  nimi  zrobili?  Być  może  zdechły  z  tęsk-
noty,  tak  jak  to  się  stało  z  pijakiem,  o  którym  opowiadał 
Or-lando  Rudowłosy.  A  może  ktoś  otworzył  klatkę  i  wypuścił 
je na wolność? Ale to oznaczałoby dla nich śmierć. Nie umiały 
już  fruwać.  Siedziałyby  oszołomione  na  drzewie  pomarańczo-
wym, póki jakieś łobuziaki nie trafiłyby ich z procy. Kiedy Zico 
nie  miał  już  pieniędzy  na  utrzymanie  ptaszarni  z  tapiran-gami 
purpurowymi, otworzył drzwiczki i wtedy zaczęła się masakra. 
Żaden  ptaszek  nie  umknął  przed  celnymi  kamykami  z  proc 
chłopaków z ulicy...

 

Powoli życie w domu zaczynało wracać do normy. Zewsząd 

dochodził do mnie hałas i gwar. Fotel na biegunach wrócił na 
dawne  miejsce  w  jadalni.  I  tylko  Gloria  pozostała  na 
posterunku. Póki nie stanę na nogi, nie odejdzie ode mnie.

 

-  Zjedz rosołku, Gum. Jandira specjalnie zabiła czarną ku 

rę na rosół dla ciebie. Czujesz, jak ładnie pachnie?

 

I dmuchała na łyżkę, żeby go ostudzić. Jeśli chcesz, rób tak jak 
ja, umocz bułkę w kawie. Tylko nie siorb tak głośno. To 
nieładnie.

 

-  A cóż to znowu za mina, Gum? Chyba nie będziesz płakał 

tylko dlatego, że zabiliśmy czarną kurę. Już była stara. Taka 
stara, że przestała znosić jajka...

 

A  więc,  tyle  się  nachodziłeś,  aż  w  końcu  trafiłeś  tu,  gdzie 

mieszkam.

 

-  Wiem, że to była czarna pantera w zoo, ale kupimy inną 

czarną panterę, dużo bardziej dziką niż ta.

 

I co, zbiegu? Gdzie się podziewałeś tak długo?

 

-  Godóia, nie teraz. Jeśli zjem, znów zacznę wymiotować. 
-  A jeśli ci dam trochę później, zjesz? 

179

 

background image

I  wtedy  wymsknęło  mi  się  zdanie,  bo  nie  potrafiłem  się 

powstrzymać:

 

-  Obiecuję,  że  będę  grzeczny,  nie  będę  rozrabiał,  nie  będę 

mówił  brzydkich  wyrazów,  nawet  nie  powiem  dupa...  Chcę 
tylko być zawsze blisko ciebie...

 

Popatrzyli  na  mnie  zasmuceni,  bo  myśleli,  że  znowu  roz-

mawiam z Maluszkiem...

 

Początkowo  było  to  tylko  delikatne  skrobanie  w  okno,  ale 

potem zmieniło się w donośne stukanie. Z dworu dobiegł mnie 
cichutki głos.

 

-  Zeze!... 

Podniosłem się i przyłożyłem głowę do framugi okna.

 

-  Kto tam? 
-  To ja. Otwórz. 

Cichutko  odsunąłem  zasuwkę,  aby  nie  obudzić  Glorii.  W 

ciemnościach, jak jakiś cud, lśnił „przystrojony" Matuszek.

 

-  Mogę wejść? 
-  Możesz. Tylko nie hałasuj, bo obudzisz Glorię. 
-  Przyrzekam, że nie obudzę. 

Wpadł do pokoju, a ja wróciłem do łóżka.

 

-  Zobacz, kogo do ciebie przyprowadziłem. On też chciał 

cię odwiedzić.

 

Wyciągnął  rękę  do  przodu,  a  ja  zobaczyłem  jakiegoś  po-

srebrzanego ptaka.

 

-  Nie widać dokładnie, Matuszku. 
-  Przypatrz  się  dobrze,  bo  czeka  cię  niespodzianka.  Przy-

stroiłem go całego w srebrne pióra. Czyż nie jest piękny? 

-  Luciąno!  Jakiś  ty  piękny.  Zawsze  powinieneś  tak  wyglą-

dać. Myślałem, że jesteś sokołem z tej baśni o kalifie Bocianie. 

180

 

background image

Wzruszony  pogłaskałem  go  po  głowie  i  po  raz  pierwszy 

poczułem,  jaka  jest  mięciutka,  i  zrozumiałem,  że  nawet  nie-
toperze lubią czułość.

 

-  Nie zauważyłeś czegoś. Przypatrz się dobrze. 
Obrócił się w koło, żeby się pokazać.

 

-  Mam  na  sobie  ostrogi  Toma  Mixa.  Kowbojski  kapelusz 

Kena Maynarda. Dwa rewolwery Freda Thompsona. Pas i buty 
Richarda Talmadge'a. A na dodatek seu Ariovaldo pożyczył mi 
koszulę w kratę, tę, którą tak bardzo lubisz. 

-  Nigdy  nie  widziałem  czegoś  równie  pięknego,  Maluszku. 

Jak ci się udało to wszystko zdobyć? 

-  Dowiedzieli się, że chorujesz, i pożyczyli. 
-  Szkoda, że zawsze nie możesz tak się ubierać. 
Patrzyłem się na Maluszka niespokojny, czy już zna swój

 

los. Ale nic nie mówił.

 

Tymczasem  przysiadł  na  brzegu  łóżka,  a  z  jego  oczu  biła 

tylko słodycz i troska. Zbliżył swoją twarz do moich oczu.

 

-  Powiedz, co ci jest, Xururuca? 
-  Ależ Xururuca to ty, Maluszku. 

 

-  W  takim  razie  ty  jesteś  moim  kochanym  Xururuczką. 

Przecież mogę cię kochać jeszcze mocniej i czulej niż ty mnie... 

-  Nie mów tak. Lekarz zabronił mi się wzruszać i płakać. 
-  Ale ja wcale tego nie chcę. Przyszedłem, bo stęskniłem się 

za tobą i chciałem sprawdzić, czy znowu jesteś zdrów i wesół. 
Wszystko w życiu mija. Dlatego przyszedłem, żeby zabrać cię 
na spacer. Idziemy? 

-  Jeszcze jestem bardzo słaby. 
-  Mała  przechadzka  po  świeżym  powietrzu  nie  zaszkodzi. 

Pomogę ci otworzyć okno. 

Wyszliśmy.

 

181

 

background image

-  Gdzie idziemy? 
-  Możemy pochodzić trochę po rurach z wodą. 
-  Aleja  nie  chcę  iść  ulicą  Barona  de  Capanema.  Już  nigdy 

więcej tamtędy nie pójdę. 

-  W  takim  razie  przejdziemy  się  ulicą  dos  Acudes  aż  do 

końca. 

Tym  razem  Maluszek  zmienił  się  w  skrzydlatego  konia.  Na 

moim ramieniu kołysał się uszczęśliwiony Luciano.

 

Na  rurach  Maluszek  podał  mi  rękę,  abym  utrzymał  równo-

wagę i nie spadł. Najfajniej było, jeśli zdarzała się jakaś dziura i 
woda tryskała w górę jak fontanna, mocząc nas od stóp do głów 
i łaskocząc w stopy. Trochę mi się kręciło w głowie, ale od tej 
radości,  którą  promieniał  Maluszek,  miałem  wrażenie,  że  i  ze 
mną jest lepiej. Przynajmniej moje serce zaczęło lekko bić.

 

Nagle gdzieś w dali usłyszałem gwizd.

 

-  Słyszałeś, Maluszku?

 

-  To gwizd pociągu nadjeżdżającego gdzieś z daleka. 
Dziwny dźwięk zbliżał się do nas i nowe gwizdy zakłóciły

 

ciszę. Ogarnęło mnie przerażenie.

 

-  To on, Maluszku. To pociąg. To Mangaratiba. Morderca. A 
stukot kół po szynach był coraz bliżej. 
-  Wskakuj, Maluszku. Właź szybko, Maluszku. 
Ale  przez  swoje  srebrem  połyskujące  ostrogi  Maluszek  nie 

mógł się utrzymać na rurze.

 

-  Wdrapuj się, Maluszku, podaj mi rękę. Chce cię zabić. 

Chce cię zamordować. Chce cię zmiażdżyć. Zrobić z ciebie 
miazgę.

 

Ledwie  Maluszek  wspiął  się  na  rurę,  a  potworny  pociąg 

przejechał tuż  obok,  przeraźliwie  gwiżdżąc  i  puszczając  kłęby 
dymu.

 

182

 

background image

-  Morderca! Morderca!

 

Tymczasem pociąg mknął szybko po szynach. Dochodziły do 

nas tylko strzępki jego głosu, przerywane śmiechem.

 

-  To nie moja wina... To nie ja... To nie moja wina... To 

nie ja....

 

W domu zapalono wszystkie światła, a ja zobaczyłem w po-

koju zaspane twarze.

 

-  To tylko zły sen.

 

Mamusia  przytuliła  mnie  do  siebie,  próbując  ukoić  mój 

szloch.

 

-  To tylko sen, syneczku... to tylko koszmar.

 

Znowu zacząłem wymiotować, a Gloria opowiadała wszystko 

Lali.

 

-  Obudziłam się, kiedy krzyczał „morderca". Mówił coś 

o zabijaniu, miażdżeniu... Mój Boże, kiedy się to wszystko 
skończy?

 

Ale kilka dni później skończyło się. Byłem skazany na to, aby 

przeżyć,  i  przeżyłem.  Rano  weszła  radośnie  uśmiechnięta 
Gloria. Siedziałem na łóżku i z bolesnym smutkiem patrzyłem 
na świat.

 

-  Spójrz, Zeze.

 

W ręku trzymała biały kwiatuszek.

 

-  To pierwszy kwiatek Maluszka. Wkrótce urośnie, stanie 

się dużym drzewem pomarańczowym i zacznie rodzić poma 
rańcze.

 

Pogłaskałem bielutki kwiat. Już nie płakałem z byle powodu. 

A przecież poprzez ten kwiatek Maluszek próbował się ze mną 
pożegnać; opuszczał już moją krainę marzeń i wkraczał w świat 
rzeczywistości i bólu.

 

183

 

background image

-  A teraz zjemy trochę kleiku i przejdziemy się po domu, 

tak samo jak wczoraj. Wstawaj, szybciutko.

 

Właśnie  wtedy  król  Luis  wdrapał  się  na  moje  łóżko.  Teraz 

pozwalali  mu już  do  mnie  przychodzić. Wcześniej  nie chcieli, 
żeby się przestraszył.

 

-  Zeze!... 
-  Co jest, mały królu? 
Prawdę mówiąc, on był jedynym prawdziwym królem.  Inni, 

czy to żołędny, czerwienny, winny czy dzwonkowy... byli tylko 
starymi,  wyświechtanymi  przez  nasze  paluchy  królami  z  talii 
kart. A Portugal nawet nie zdążył zostać królem.

 

-  Zeze, bardzo cię kocham. 
-  Ja ciebie też, braciszku. 
-  Możesz się ze mną dzisiaj pobawić? 
-  Mogę. A w co? 
-  Chcę pójść do zoo, a potem pojechać do Europy. A potem 

pojedziemy do amazońskiej dżungli, i jeszcze potem pobawimy 
się z Maluszkiem. 

-  Dobrze, zrobimy tak, jeśli nie będę za bardzo zmęczony. 

Po śniadaniu, odprowadzani szczęśliwym spojrzeniem Glorii, 

poszliśmy za rączkę w głąb ogrodu. Gloria z ulgą wsparła się o 
drzwi.  Zanim  doszliśmy  do  kurnika,  odwróciłem  się  i  po-
machałem  jej  ręką  na  pożegnanie.  Radość  błyszczała  w  jej 
oczach.  A  ja  w  mojej  dziwnej  przedwczesnej  dojrzałości  od-
gadłem,  co  się  dzieje  w  jej  sercu:  „Bogu  dzięki,  on  znowu 
powrócił do świata swych marzeń".

 

-  Zeze... 
-  Uhmm... 
-  A gdzie czarna pantera? 

Trudno było powrócić do zabawy, kiedy nie wierzyło się już 

w pewne rzeczy. Miałem ochotę wykrzyczeć prawdę na

 

184

 

background image

głos: „Głuptasku, nigdy nie było czarnej pantery. To była tylko 
stara, głupia, czarna kwoka i zjadłem ją w rosole".

 

-  Pozostały tylko dwie lwice, mały. Czarna pantera wybrała 

się na wakacje do amazońskiej dżungli.

 

Lepiej zachować jego złudzenia jak najdłużej. Kiedy byłem 
mały, także wierzyłem w takie rzeczy. Królewiątko otworzyło 
szeroko oczy.

 

-  Tu jest, w tej dżungli? 
-  Nie bój się. Wybrała się tak daleko, że nigdy nie znajdzie 

drogi powrotnej. 

Uśmiechnąłem  się  z  goryczą.  Amazońska  dżungla  to  zaled-

wie  pół  tuzina  kolczastych  i  nieprzyjaznych  drzew  pomarań-
czowych.

 

-  Wiesz co, Luis? Zeze jest jeszcze bardzo słaby, musimy 

wracać. Jutro dłużej się pobawimy. W wagoniki na Pao de 
Acucar i w co tylko zechcesz...

 

Zgodził  się  i  zaczął  powolutku  ze  mną  wracać.  Był  jeszcze 

zbyt malutki, aby domyślić się prawdy. Nie chciałem się zbliżać 
do rowu, czyli do rzeki Amazonki. Nie chciałem natknąć się na 
odczarowanego Maluszka. Luis nie wiedział, że tamten bielutki 
kwiatuszek był naszym pożegnaniem.

 

background image

Tyle jest starych drzew

 

Jeszcze  nie  zapadł  zmierzch,  kiedy  tata  potwierdził  wiado-

mość.  Zdawało  się,  że  fala  spokoju  znowu  spłynęła  na  nasz 
dom i naszą rodzinę.

 

Tatuś wziął mnie za rękę i przy wszystkich posadził sobie na 

kolanach. Powolutku bujał się na fotelu, tak żeby nie zakręciło 
mi się w głowie.

 

-  Wszystko minęło, syneczku. Pewnego dnia i ty zostaniesz 

ojcem i dowiesz się, jak trudne chwile mogą się zdarzyć w ży 
ciu mężczyzny. Masz wrażenie, że nic ci nie wychodzi, i wte 
dy wpadasz w czarną rozpacz. Ale to już koniec. Tatuś został 
mianowany kierownikiem w fabryce w Santo Aleixo. Już ni 
gdy nie zabraknie prezentów w waszych bucikach na Boże 
Narodzenie.

 

Na  chwilę  przerwał.  On  tego  także  nie  zapomni  do  końca 

życia.

 

-  Będziemy dużo podróżować. Mamusia już nie będzie mu 

siała pracować. Ani twoje siostry. Masz jeszcze ten medal 
z Indianinem?

 

186

 

background image

Poszperałem w kieszeniach i znalazłem medal.

 

-  W porządku, znowu kupię zegarek i przyczepię medal. 

Któregoś dnia będzie twój...

 

Portugalu, czy ty wiesz, co to jest karborund?

 

A tatuś mówił i mówił.

 

Przeszkadzała  mi  jego  nieogolona,  kłująca  mnie  w  policzki 

twarz.  Zapach  jego  nieświeżej  koszuli  wywoływał  we  mnie 
mdłości.  Ześlizgnąłem  się  z  jego  kolan  i  poszedłem  w  stronę 
drzwi  kuchennych.  Usiadłem  na  stopniach  i  póki  nie  zapadł 
zmrok  patrzyłem  na  podwórko.  Serce buntowało się we  mnie, 
ale już bez gniewu. „Co chce ten człowiek, który bierze mnie na 
kolana?".  On  nie  jest  moim  ojcem.  Mój  tata  umarł.  Zabiła  go 
Mangaratiba.

 

Tatuś  wyszedł  za  mną  i  zobaczył,  że  moje  oczy  znowu  są 

pełne łez.

 

Ukląkł, żeby ze mną porozmawiać.

 

-  Nie płacz, syneczku. Będziemy mieli duży dom. Tuż za 

nim płynie prawdziwa rzeka. Wielkie drzewa, i to mnóstwo, 
będą należeć tylko do ciebie. Będziesz mógł się na nie wspi 
nać, kołysać się, huśtać.

 

Nic  nie  rozumiał.  Zupełnie  niczego  nie  pojmował.  Żadne 

drzewo w życiu nie będzie tak piękne jak Królowa Carlota.

 

-  Ty pierwszy wybierzesz swoje drzewo.

 

Spojrzałem  na  jego  stopy,  na  palce  wystające  mu  z  drew-

niaków.  On  był  takim  starym  drzewem  o  pociemniałych  ko-
rzeniach.  Był  ojcem  drzewem.  Ale  takim  drzewem,  którego ja 
prawie nie znałem.

 

-  Jest jeszcze coś. Tak prędko nie zetną twojego drzewka 

pomarańczowego. Kiedy będą je chcieli ściąć, ty będziesz 
daleko stąd i nie będziesz cierpiał.

 

Objąłem go, chlipiąc przy jego kolanach.

 

187

 

background image

-  To nic nie da, tatusiu. To nic nie pomoże...

 

I patrząc na jego twarz, także mokrą od łez, wyszeptałem, 

jak martwy:

 

-  Już je ścięli, tatusiu. Już tydzień temu ścięli moje drzew 

ko pomarańczowe.

 

background image

Wyznanie końcowe

 

Minęły lata, mój kochany Manuelu Valadaresie. Skończyłem 

już czterdzieści osiem lat i czasem, kiedy ogarnia mnie tęskno-
ta, mam wrażenie, że ciągle jeszcze jestem dzieckiem. I w takiej 
chwili Ty się pojawisz, przynosząc mi fotki z aktorami z filmów 
albo szklane kulki. To Ty nauczyłeś mnie, czym jest czułość w 
życiu,  mój  kochany  Portugalu.  Dzisiaj  ja  sam  staram  się 
oddawać innym szklane kulki i fotografie, bo życie bez czułości 
nic  nie  jest  warte.  Czasami  czułość  daje  mi  szczęście,  czasem 
mnie zawodzi, i raczej to się częściej zdarza.

 

To  było  tak  dawno...  W  czasach,  kiedy  byliśmy  jeszcze  ra-

zem,  nie  wiedziałem,  że  pewien  głupi  Książę  klęcząc  przed 
ołtarzem, dopytywał się świętych z obrazów, z oczyma mokry-
mi od łez:

 

DLACZEGO DZIECIOM OPOWIADA SIĘ TAKIE SMUTNE RZECZY?

 

Prawdę mówiąc, mój kochany Portugalu, mnie opowiedziano 

takie rzeczy bardzo wcześnie.

 

Żegnaj!

 

Ubatuba, 1967

 

background image

Spis treści

 

Część pierwsza W Boże 

Narodzenie czasem

 

rodzi się diabelskie dziecko ........................................  

7

 

Odkrywam świat ................................................................  

9

 

Pewne drzewko pomarańczowe.........................................  

20

 

Chude palce nędzy .............................................................  

33

 

Ptaszek, szkoła i kwiatek ...................................................  

59

 

W ciemnej celi będziesz umierać ......................................  

78

 

Część druga I wtedy pojawiło się 

pełne

 

smutku Dzieciątko Jezus .............................................  

93

 

Ale jazda! ...........................................................................  

95

 

Podbijam świat ..................................................................  

105

 

Pogaduszki o tym i o owym ..............................................  

118

 

190

 

background image

Dwa niezapomniane lania .......................................... 

  131

 

Dziwna i nieśmiała prośba .......................................... 

  143

 

O tym, jak krok po kroku rodzi się czułość ............... 

  161

 

Pociąg Mangaratiba ................................................... 

  169

 

Tyle jest starych drzew .............................................. 

  186

 

Wyznanie końcowe ..................................................... 

  189

 

background image

Książkę wydrukowano na papierze 

Amber Volume 70 g/m

2

 

(PSAmber

 

^■8^        BY ARCTIC PAPER

 

www.arcticpaper.com

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

 

MUZA SA

 

ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa

 

tel. 022 6290477, 022 6296524

 

e-mail: info@muza.com.pl

 

Dział zamówień: 022 6286360, 022 6293201 
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

 

Warszawa 2008 

Wydanie II

 

Skład i łamanie: M

AGRAF S

.

C

,

 

Bydgoszcz Druk i 

oprawa: Poznańskie Zakłady Graficzne S.A., Poznań

 

background image