background image

CHRIS EWAN

DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO LAS VEGAS

Przekład KATARZYNA MAKARUK

AMBER

background image

złodziej: bandyta, włamywacz, oszust, rzezimieszek, 
kieszonkowiec, doliniarz, łupieżca, grabieżca, rabuś, 

                                      kanciarz, szuler

Jezu, tyle w temacie złej reputacji...

background image

1

Ukraść   portfel   jest   łatwiej,   niż   mogłoby   się   wydawać.   Cała   sztuka   to 
wyczekać na odpowiedni moment i wykonać ruch bez wahania.
Nie brzmi przekonująco? W porządku, wyobraź sobie, że twój cel pochyla 
się nad stołem do ruletki w Vegas, a kieszenie jego spodni się rozchylają. 
Załóżmy, że stoisz obok z butelką budweisera w ręce. Jeśli nawet poczuje, 
że ktoś się o niego otarł, wcale go to nie zdziwi. Wierz mi, wystarczy 
sekunda, żeby wsunąć wolną rękę do jego kieszeni i zwinąć mu portfel.
Myślicie,   że   to   nie   może   być   aż   tak   proste.   Pewnie   większość   z   was 
zgodziłaby   się,   że   to   możliwe   tylko   wtedy,   gdy   cel   jest   kompletnym 
durniem.   I   gdybym   próbował   wyciągnąć   portfel   na   przykład   tobie,   na 
pewno byś mnie przyłapał.
Cóż, to zrozumiała reakcja, ale obawiam się, że błędna. Przede wszystkim 
jestem dobry. I nie w tym sensie: no chodź, założymy  się, jaki jestem 
dobry.   Tylko   naprawdę   dobry.   Utalentowany.   Szybki,   zwinny, 
doświadczony. Tak dobry.
Poza tym liczy się jeszcze psychologia. W końcu wcale nie wyglądam na 
kieszonkowca. Jestem dokładnie ogolony i pachnę wodą kolońską. Mam 
na   sobie   sportową   marynarkę   i   eleganckie   dżinsy.   Moje   buty   są 
wypastowane, paznokcie czyste, oddech świeży. I jesteśmy w miejscu z 
klasą - w kasynie Fifty-Fifty w samym sercu Stripu, na wprost Caesars 
Pałace, obok hotelu Yenetian. No
i stoimy   przy   stole  w  strefie  wysokich  stawek,  w części  dla  rasowych 
graczy,   a   od   plebsu   oddzielają   nas   pluszowy   balasek   i   cokół.   Już   od 
jakiegoś   czasu   gawędzisz   z   moją   przyjaciółką   Victorią   -   zadbaną, 

background image

nienagannie   ubraną,   atrakcyjną,   bystrą,   dowcipną   i   w   ogóle   wzorem 
wszelkich cnót. Och, a czy wspomniałem, że jesteśmy Brytyjczykami? I 
mielibyśmy być kryminalistami?
A więc przyjmijmy, że gdybym chciał ukraść ci portfel, zajęłoby mi to 
połowę czasu, w jakim doszliśmy do tego momentu, i nawet byś się nie 
zorientował. Hej, nie załamuj się - to facet, któremu właśnie zwinąłem 
portfel, też się nie zorientował.
Był   średniego   wzrostu,   miał   wypielęgnowaną   ciemną   hollywoodzką 
grzywę,   wyłącznie   sztuczną   opaleniznę   i   pełną   świadomość   swojej 
pośledniej   sławy.   Nazywał   się   (wierzysz?)   Josh   Masters   i   pracował   w 
Fifty-Fifty   jako   iluzjonista,   gwiazda   drugorzędnej   estrady:   dwanaście 
występów   tygodniowo   czterdzieści   osiem   tygodni   w   roku.   Jego 
specjalnością   było   sprawianie,   żeby   rzeczy   znikały:   tancerki,   tygrysy, 
Stratosphere   Tower,   jego   własna   wiarygodność.   Olśniewająco   biały 
uśmiech i intensywnie niebieskie oczy Mastersa spoglądały z billboardów 
i ulotek wszędzie w całym kasynie i w całym mieście.
Zostawmy   na   razie   powody,   dla   których   zabrałem   mu   portfel.   Jako 
zawodowy autor kryminałów powinienem was jednak poinformować, że 
nie jestem kompletnym łajdakiem. Pozwólcie mi zauważyć, że wcale nie 
mam w zwyczaju grzebać ludziom w kieszeniach. Zdarzało mi się to w 
przeszłości   i   bez   wątpienia   będzie   zdarzało   się   i   w   przyszłości,   ale 
dotychczas prawie zawsze był to środek służący nieco bardziej złożonemu 
celowi, nigdy zaś czysta przyjemność. Szkoda mojego czasu - człowiek 
może wykorzystać ograniczoną liczbę praw jazdy.
To   prawda,   jestem   złodziejem,   ale   takim,   którego   moglibyście   nazwać 
złodziejem najwyższej klasy. Wolę pracować za prowizję, a odkąd staram 
się nie robić tego zbyt często (żeby ryzyko, że zostanę złapany, pozostało 
tak bliskie zeru, jak to tylko możliwe), przyjmuję zlecenia wyłącznie, jeśli 
mam   zostać   odpowiednio   wynagrodzony.   Zazwyczaj   znaczy   to,   że 
okradam ludzi dwóch rodzajów - bogatych albo skorumpowanych. I choć 
raczej   nie   czyni   to   ze   mnie   duchowego   następcy   Robin   Hooda,   lubię 
myśleć, że moralny kompas trzyma mnie z dala od strefy dla kompletnych 
mętów.
To tyle jeśli chodzi o obronę. Pamiętacie pewnie, że portfel iluzjonisty 
przewędrował z jego kieszeni do mojej dzięki całkiem zgrabnej sztuczce 
zręcznych   rąk,   którą   sam   Masters   mógłby   docenić,   gdyby   tylko   miał 
okazję   przyjrzeć   się   mojej   technice.   Otóż   kiedy   zdobycz   była   już 
bezpieczna, a moja wspólniczka się usunęła, umknąłem z miejsca zbrodni i 
opuściwszy   strefę   wysokich   stawek,   przeszedłem   do   głównej   części 

background image

kasyna.
Fifty-Fifty to jeden z najnowszych megakompleksów przy Stripie. Tak jak 
prawie wszystkie kasyna w Vegas jest tematyczne -subtelną wskazówkę 
stanowi nazwa. Motywem przewodnim Fifty-Fifty uczyniono Amerykę lat 
pięćdziesiątych,   a   piętro,   na   którym   znajduje   się   samo   kasyno, 
zadedykowano światu gangsterów z filmów noir, sznurowatych produkcji i 
masowej wyobraźni.
Weźmy   za   przykład   kelnerki   roznoszące   koktajle:   fryzura   na   pazia, 
makijaż   ciężki   od   podkładu,   różu   i   szminki,   wyszywane   cekinami 
kremowe gorsety nad czarnymi mikroskopijnymi spódniczkami i długimi 
nogami   w   nylonach.   Tak   samo   menedżerowie   -szare   jak   skóra   rekina 
marynarki z szerokimi klapami i kapelusze trilby. Z kolei pracowników 
ochrony   ubrano   jak   gliniarzy   z   epoki   -  niebieskie   poliestrowe   koszule, 
czarne   wąskie   krawaty   i   złote   odznaki   w   kształcie   pięcioramiennej 
gwiazdy. W kasie za pozłacanymi kratami kasjerzy noszą zielone daszki, a 
krupierzy w koszulach bez kołnierzyków i czarnych kamizelkach swoje 
klientki nazywają „laleczkami", „ślicznotkami" i „babeczkami", a klientów 
„ferajną".
Ze wszystkich głośników leciały swingujące kawałki, ale dźwięki muzyki 
ginęły   w   hałasie   dobiegającym   z   hali   gier   -   w   brzęku   jednorękich 
bandytów, wśród okrzyków rozczarowania i ekscytacji przy stołach do gry 
w kości, w furkocie tasowanych kart, stukocie kulki w ruletce, ogólnym 
szmerze   i   gwarze   rzeszy   frajerów   wykładających   pieniądze   wbrew 
wszelkiemu prawdopodobieństwu.
Tyle   się   wokół   działo,   że   minęło   kilka   chwil,   zanim   dostrzegłem 
stanowisko   ochrony   (które   z   oczywistych   względów   wywarło   na   mnie 
wrażenie, kiedy się meldowaliśmy). Gdy już jednak odnotowałem jego 
położenie, ruszyłem w tamtą stronę, pamiętając, że główne windy są zaraz 
za nim. Bardzo starałem się utrzymać kurs, ale łatwiej powiedzieć, niż 
zrobić. Miałem na drodze mnóstwo ludzi, ale co ważniejsze, wydawało 
się, jakby kasyno zaprojektowano niczym labirynt, który stale prowadzi 
cię z powrotem w miejsce, gdzie zechciałbyś zaryzykować znaczną sumę.
Przeszedłem przez korytarz ze stołami do gry w kształcie nerki - wszystkie 
wykonano   z   orzechowego   forniru,   kremowej   skóry   i   bordowego   filcu. 
Stoły do black jacka, black jacka switcha, kasynowej wojny, pokera pai 
gow i teksańskiego klinczu ustąpiły w końcu miejsca stołom do gry w 
kości   i   ruletkę,   a   potem  wideopokerowi   i   automatom  na   monety,   przy 
których grały starsze kobiety w welurowych dresach.
Stąpałem po nylonowym jarmarcznym dywanie, który naprawdę nieludzko 

background image

mnie naelektryzował. Na własnej skórze zdążyłem się już przekonać, że 
kiedy tylko zetknę się z czymś metalowym, zachowuję się jak odgromnik - 
tak też się stało z przyciskiem windy dla gości. Wyciągnąłem palec, żeby 
go nacisnąć, i - dzzzzzzz -po ręce przeszedł mi prąd. Cholera. Szarpnąłem 
dłoń i zawyłem, a tymczasem drzwi sąsiedniej kabiny rozsunęły się i ze 
środka wyszedł krępy Murzyn w bejsbolówce i dżinsowych spodniach do 
pół łydek. Zajmując jego miejsce, wyciągnąłem z kieszeni portfel Josha 
Mastersa.
Wyjąłem kartę hotelową i przesunąłem w czytniku przed sobą. Wybrałem 
na klawiaturze dwudzieste piętro i kiedy winda jechała w górę, a głos 
spikera namawiał mnie do kupna biletu na Magiczne Widowisko Josha 
Mastersa, zrobiłem przegląd jego portfela.
Miał   tylko   około   sześćdziesięciu   dolarów   w   gotówce,   co   mnie   nie 
zdziwiło,   bo   wszystko,   czego   mógł   zapragnąć,   dostałby   w   kasynie   za 
darmo. Miał platynową kartę kredytową, złotą kartę kredytową i czarną 
kartę kredytową - wszystkie wydane przez banki w Nevadzie. Miał własną 
fotografię   -   podpisaną   -   na   błyszczącym   papierze,   bilet   parkingowy   i 
złożoną   papierową   serwetkę   z   nabazgranym   numerem   telefonu.   Miał 
wreszcie coś, co tylko wyjątkowi szczęściarze mają szansę znaleźć i tylko 
wyjątkowi głupcy są gotowi zatrzymać - oryginalną zgrabną kartonową 
okładkę   od   karty   dostępu.   Z   przodu   zdobił   ją   znaczek   Fifty-Fifty   - 
wirująca   pięć-dziesięciocentowa   moneta   -   a   poniżej   było   wypisane 
nazwisko. A, i jeszcze numer pokoju.
„Apartament 40-H".
Pomyślałem, że to ma sens. Utalentowaną gwiazdę traktuje się w Vegas 
jak króla, a czterdzieste piętro należało do najbardziej ekskluzywnych w 
hotelu.   I   choć   w   przypadku   Josha   Mastersa   byłbym   gotów   podać   w 
wątpliwość   określenia   „utalentowany"   i   „gwiazda",   sądząc   po 
oszałamiającym sukcesie jego widowiska, należałem do mniejszość. Ale 
jakie to miało dla mnie znaczenie? Właśnie oszczędzono mi kłopotliwej 
konieczności   wypróbowania   jego   karty   w   trzech   tysiącach   czterystu 
dziewięćdziesięciu   dziewięciu   drzwiach,   które   teoretycznie   mogła 
otwierać.
Gdy   tylko   winda   dotarła   na   dwudzieste   piętro,   skierowałem   ją   jeszcze 
cztery piętra do góry, to znaczy najwyżej, jak mogłem. A potem wysiadłem 
i  znów   po  dywanie   przeszedłem  do  następnego   rzędu   wind.   Nauczony 
doświadczeniem   tym   razem   wcisnąłem   przycisk   czubkiem   portfela 
Mastersa, po czym wjechałem na czterdzieste piętro. Gdzie zabrnąłem w 
ślepy   zaułek.   Bo   kawałek   przede   mną   znajdowało   się   stanowisko 

background image

konsjerżki, przy którym stała oszałamiająca blondynka.
Blondynka   była   ubrana   w   dopasowaną,   czarną   jedwabną   bluzkę, 
wymyślnie marszczoną i plisowaną, miała też bardzo ładny podbródek. Na 
jej nosie balansowały  kwadratowe okulary, a uszy pieściły  diamentowe 
kolczyki.   Wyglądała,   jakby   zeszła   z   wybiegu   dla   modelek,   ja   zaś 
oddałbym duszę diabłu, żeby tam została.
Pewnie powinienem był się tego spodziewać. W kompleksach takich jak 
Fifty-Fifty   najbardziej   ekskluzywne   apartamenty   zawsze   obsługują 
konsjerżki szczególnego rodzaju. Należą do najbystrzejszych, najbardziej 
atrakcyjnych   i   najlepiej   zmotywowanych   hotelowych   pracownic. 
Pamiętają, jakie kwiaty lubicie mieć w pokoju, rocznik szampana, który 
chcielibyście włożyć do lodu, znają wasz ulubiony stolik w restauracji, 
imiona dzieciaków, żony, kochanki, kota... Mógłbym tak wymieniać dalej. 
Rzecz w tym, że takie konsjerżki zapamiętują mnóstwo szczegółów; ba, 
mają wręcz skłonność do nadgorliwości, bo dzięki temu dostają naprawdę 
wysokie   napiwki.   Dlatego   niemożliwe,   żeby   akurat   ten   aniołek   nie 
wiedział, że nie mieszkam na tym piętrze. I to był poważny problem.
Przypadkowym   zrządzeniem   losu,   akurat   kiedy   konsjerżka   na   mnie 
spojrzała, zachowywałem się nieco idiotycznie. Dlatego z pewną przesadą 
odwróciłem się na pięcie, zmarszczyłem brwi na widok numeru piętra nad 
windą i podrapałem się w tył głowy. Zerknąłem na kartę, którą miałem w 
dłoni, i nawet stuknąłem się w czoło.
A potem wsiadłem z powrotem do windy i zniknąłem.

2

W porządku, wcale nie zniknąłem. Zjechałem pięć pięter niżej. Ale dla 
blondynki to nie była istotna różnica.
Trzydzieste piąte piętro w Fifty-Fifty urządzono bardzo ładnie. Korytarz 
przed   windami   oświetlał   bogato   zdobiony   żyrandol,   ściany   pokrywała 
tapeta w miłym dla oka niebieskim odcieniu, był tam też znacznie większy 
puszysty nylonowy dywan, zapewniający stały poziom elektryczności. Ale 
najbardziej pociągający był brak stanowiska konsjerżki.
Ruszyłem po dywanie, czując się jak balon trący o wełniany pulower, i 
zanim   dotarłem   do   drzwi   z   napisem   „Wyjście   awaryjne",   musiałem 
pokonać   odcinek   równy   niemal   połowie   dystansu   maratońskiego. 
Rozejrzałem się na boki, po czym przecisnąłem przez drzwi na schody dla 
personelu.
Nie rozległ się żaden alarm, może poza tym cichutkim, który rozdzwonił 
się   wam   z   tyłu   głowy.   Pewnie   pomyśleliście   o   kamerach.   Bo 

background image

bezpieczeństwo to coś, z czego Vegas słynie, tak? Niezliczone rybie oczy 
śledzące każdy wasz ruch, zespoły starannie przeszkolonych ochroniarzy 
pilnie   obserwujących   kolorowe   monitory   i   analizujących   temperaturę 
waszej skóry oraz stopień rozszerzenia źrenic? No tak, wszystko to - i 
jeszcze więcej - jest pewnie prawdą. Tylko że dziewięćdziesiąt dziewięć 
procent obserwacji koncentruje się na hali gier.
Owszem,   megakompleksy   wzdłuż   Stripu   oferują   pięciogwiazdkowe 
kwatery i rzecz jasna każdy pokój został wyposażony w płaski telewizor, 
pozłacane   kurki   oraz   oddzielną   kabinę   prysznicową.  Ale   to   tylko   tło 
prawdziwej   kopalni   pieniędzy   -   stołów   do   gry.   I   choć   kierownictwo 
chciałoby, żebyście dobrze się bawili i wrócili po więcej, nie zamierza 
tracić   czasu   na   monitorowanie   trasy,   którą   przez   hotelowe   korytarze 
będziecie wracali do łóżka. Woli obserwować was przy grze.
Właśnie dlatego wdrapując się po schodach dla personelu, byłem pewien, 
że nikt nie śledzi moich ruchów i nie natknę się na ekipę ochroniarzy. Nie 
spodziewałem się też żadnych gości, miasto bowiem, które posiada replikę 
mostu  Rialto  wyposażoną  w ruchome  schody,  nie  jest miejscem,  gdzie 
wielbiciele fitnessu przyjeżdżaliby na wakacje. Poza tym, do diabła, nawet 
jeśli wpadłbym na jakiegoś pracownika hotelu, nic mi nie mogli zrobić. W 
końcu byłem gościem i miałem na dowód kartę do własnego pokoju.
Traf   chciał,   że   nikogo   nie   spotkałem,   pokonałem   pięć   pięter,   po   raz 
kolejny   wetknąłem   głowę   w   oderwaną   od   rzeczywistości   atmosferę 
czterdziestego piętra i z ulgą stwierdziłem, że nie widać ani nie słychać 
żywej   duszy.   Jakieś   dwieście   metrów   przede   mną   korytarz   zakręcał   w 
prawo   i   jeśli   moje   obliczenia   były   poprawne,   powinien   był   zakręcić 
jeszcze raz, nim miał szansę wyłonić się ponętny zarys tyłu blondynki. W 
tej materii mogłem jednak tylko spekulować, bo okazało się, że drzwi do 
apartamentu H znajdowały się tuż przed pierwszym zakrętem.
Zamarudziłem na zewnątrz i wyciągnąłem parę jednorazowych gumowych 
rękawiczek z kieszeni. W tej, którą naciągnąłem na lewą rękę, nie było nic 
niezwykłego - dobrze pasowała i była wygodna. Ale rękawiczka na prawą 
dłoń   była   nieco   inna.   Odciąłem  w   niej   dwa   palce   i  kiedy   ostrożnie   ją 
wkładałem, musiałem uważać, żeby guma się rozeszła. Tak przerobiona 
rękawiczka była mi potrzebna, bo palce środkowy i serdeczny prawej ręki 
miałem   owinięte   razem   taśmą   chirurgiczną.   Cierpiałem   z   powodu 
sporadycznych   ataków   artretyzmu   i   właśnie   niedawno   choroba 
zaatakowała mi knykcie. W szczególnie złym stanie był palec serdeczny. 
Wyginał się w lewo, zahaczając o kolegę, a ponieważ stało się to bardziej 
niż odrobinę bolesne, postanowiłem skleić je ze sobą. Na szczęście palec 

background image

wskazujący i kciuk pozostały nienaruszone, a dzięki temu, że koniuszki 
felernych   palców   okrywała   taśma,   nie   istniało   szczególne 
niebezpieczeństwo, że zostawię odciski.
Ponieważ palec wskazujący i kciuk wciąż były chętne, by wziąć udział w 
moich zbrodniczych poczynaniach, zaprzągłem je do pracy przy wsuwaniu 
karty Mastersa do czytnika w drzwiach jego apartamentu. Kiedy pyknęło, 
wyjąłem kartę. Na krótko zaświeciła się zielona żaróweczka i usłyszałem 
odgłos zwalnianego zamka. Ostrożnie wciągając powietrze, sięgnąłem po 
klamkę i...
Dzzzz.   Niebieska   iskra   przeskoczyła   między   metalem   a   nieosłoniętymi 
rękawiczką palcami. Zacisnąłem zęby i warknąłem, a potem nacisnąłem 
klamkę, otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
W chwili gdy przestępowałem próg, poczułem przepływ prądu sto razy 
silniejszy niż wszystko, co mogły wyczarować hotelowe dywany. Zawsze 
tak   miałem.   Pewnie   gdybym   powiedział   o   tym   psychologowi, 
dowiedziałbym się o sobie czegoś niedobrego. Choć może z drugie] strony 
gdybym   po   godzinach   włamał   się   do   biura   tego   psychologa   i   obrobił 
dobrego   doktorka,   mógłbym   doświadczyć   największego   dreszczyku 
emocji w życiu.
Zostawmy   jednak   psychoanalizę.   Pchnąłem   łokciem   drzwi   i   stojąc   na 
wyłożonej   płytkami   podłodze,   aż   gwizdnąłem   na   widok,   jaki   mi   się 
ukazał. Powiem wam, że kiedy się meldowałem, już mój pokój zrobił na 
mnie wrażenie, ale apartament tego gościa to całkiem inna historia.
Miałem   przed   sobą   niewielką   kuchnię   z   eleganckimi   szafkami 
(podświetlanymi   i   przeszklonymi),   granitowym   blatem   i   pokaźnych 
rozmiarów amerykańską lodówką z zamrażarką. Za kuchnią znajdowało 
się   obniżenie,   a   tam   stół   ze   szklanym   blatem,   przy   którym   mogło   się 
pomieścić dwanaście osób, ogromna czarna skórzana kanapa w kształcie 
litery L, na ścianie telewizor niewiele mniejszy od stołu, narożny barek i 
solidne biurko z telefonem i faksem. Biurko umieszczono pod świecącą 
jasno lampą i przed sięgającymi podłogi oknami, przez które widać było 
tyły hotelowego kompleksu, ulice i szosy za Stripem, a dalej czerwone 
szczyty wzgórz. Nad górskimi grzbietami oświetlony samolot pasażerski 
schodził właśnie do lądowania na lotnisku McCarran.
W pokoju panowały cisza i spokój, nie było słychać szumu klimatyzatora. 
Pokręciłem głową w zadziwieniu i zszedłem na gruby dywan w salonie. 
Jeszcze   mocniej   pokręciłem   głową,   gdy   pomyślałem,   że   jeszcze   nie 
zobaczyłem sypialni.
Podkradłem  się   do  podwójnych   drzwi  po   prawej   i  nacisnąłem  klamkę. 

background image

Były   zamknięte   i   miałem   wrażenie,   że   prowadzą   do   sąsiedniego 
apartamentu.   Po   przeciwnej   stronie   zaraz   za   biurkiem   znajdowały   się 
kolejne   drzwi   -   przeszedłem   przez   nie   bezceremonialnie   i   zanim   się 
zorientowałem,   stałem   zagapiony   na   gigantyczne   łóżko   przyozdobione 
wytworną bawełnianą pościelą, pikowaną kołdrą i wełnianą narzutą, nie 
wspominając o poduszkach
tak   licznych,   że   mogłyby   zapełnić   dział   gospodarstwa   domowego   w 
Macy's.
Po obu stronach łóżka stały szafki z tekowego drewna - na tej bliższej 
lampa   z   frędzlami   oświetlała   budzik,   książkę   w   miękkiej   oprawie   i 
notatnik z długopisem. Obok notatnika stała szklanka z wodą - jej brzegi 
otaczał papierowy kołnierzyk z logo kasyna.
Z tyłu za moimi plecami znajdowała się dwudrzwiowa szafa. Otworzyłem 
ją i na własne oczy przekonałem się, ile skórzanych kurtek i spranych 
dżinsów   może   mieć   jeden   człowiek.   Jedną   półkę   zajmowały   starannie 
złożone   białe   T-shirty,   drugą   zaś   szare.   W   podobny   sposób   były 
posegregowane slipy i skarpetki Mastersa -przeszedł mnie dreszcz, kiedy 
zauważyłem, że miały wyhaftowane jego inicjały.
Muszę powiedzieć, że poczułem się dużo lepiej, gdy spojrzałem na dół i 
zobaczyłem   sejf.   Może   zabrzmi   to   osobliwie,   ale   sejf   pozwala 
zaoszczędzić   kupę   czasu.   Gdyby   nie   on,   goście   mogliby   ukryć   cenne 
przedmioty w ubraniach, butach albo bagażu. Mogliby znaleźć jakieś mało 
widoczne miejsce w komodzie lub pod łóżkiem. Mogliby też, wychodząc 
na dłużej, zabierać precjoza ze sobą. Sejf najczęściej eliminuje podobne 
niebezpieczeństwa, bo większość ludzi uważa, że to bezpieczny schowek 
dla ich dobytku.
Tak nie jest. Hotelowe sejfy są podatne na zaklęcia większości złodziei, w 
tym   również   całkowitych   nowicjuszy.   Zwykle   chronią   je   proste 
elektroniczne szyfry i często naprawdę łatwo zgadnąć, jaką kombinację 
wybrano.   Jeśli   nie   wierzycie,   spróbujcie   wejść   do   czyjegoś   pokoju   i 
wprowadzić jedną z następujących sekwencji: 999, 911, 000, 1234... Sami 
rozumiecie. Och, a jeśli to nie zadziała, wybierzcie numer pokoju gościa. 
To często celny strzał.
Najlepsze   jest   jednak   to,   że   niektóre   amerykańskie   hotele   mają   sejfy 
jeszcze   przyjaźniejsze   użytkownikom.   Żebyście   poczuli   się   w   pełni 
usatysfakcjonowani, oferują wam wybór. Oczywiście możecie wprowadzić 
staromodny szyfr, ale jeśli jesteście świadomi ryzyka i wolelibyście lepszą 
ochronę, przez elektroniczny czytnik
przy   sejfie   możecie   przeciągnąć   swoją   kartę   kredytową.   Bezpieczne, 

background image

prawda? No cóż, faktycznie, o ile łajdak, który włamał się do waszego 
pokoju, nie dokonał tego dzięki portfelowi, który wcześniej wam zwinął. 
Bo   jeżeli   ma   wasz   portfel,   to   istnieje   ryzyko,   że   ma   też   waszą   kartę 
kredytową.
Miałem kartę kredytową Josha Mastersa i to właśnie platynowa American 
Express   załatwiła   sprawę.   Kiedy   tylko   przeciągnąłem  ją   przez   czytnik, 
usłyszałem   terkot   i   bzyczenie   zwalnianego   zamka,   a   na   czerwonym 
elektronicznym ekranie zaświecił się napis „Otwarte". Ponieważ wierzę w 
to, co napisane, ostrożnie pchnąłem drzwi do sejfu i wydałem z siebie całą 
gamę   westchnień,   które   zazwyczaj   rezerwuję   na   nieco   intymniejsze 
okazje.
Dno   sejfu   było   wyłożone   pianką,   na   której   słupek   za   słupkiem 
zachwycająco balansowały kasynowe żetony. Większość była fioletowa z 
liliowymi   plamkami   na   brzegach,   ale   kilka   pomalowano   na   zwykły 
staromodny srebrny kolor. W kasynie Fifty-Fifty każdy fioletowy żeton 
był wart pięćset dolarów, a każdy z sześciu słupków w sejfie liczył po 
dziesięć żetonów. Srebrne żetony były warte dziesięć tysięcy dolarów za 
sztukę - tych było trzy. Nawet ktoś z taką znajomością matematyki jak 
moja potrafił to porachować. Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Dla mnie była 
w tym karma, choć Josh Masters z pewnością odebrałby to jak zniewagę. 
Ale jeśli mam być zupełnie szczery, nic mnie to nie obchodziło. Byłem 
szczęśliwy, że tego zniknięcia nigdy nie zapomni.
Nabrałem   pełne   garście   i   zacząłem   wypełniać   kieszenie,   zanim 
dostrzegłem błąd w swoim postępowaniu. Ostatnia rzecz, jakiej chciałem, 
to pogubić żetony albo pozwolić, żeby brzęczały, gdy będę kręcił się po 
kasynie. I gdy rozważyłem tę kwestię bardziej szczegółowo, doszedłem do 
wniosku, że jedna z żenujących skarpetek opatrzonych inicjałami Mastersa 
byłaby   idealna   jako   sakiewka   na   żetony.   Sięgnąłem   więc   po   nią   i 
odpowiednio napakowałem, po czym zawiązałem koniec i potrząsnąłem. 
Sprawiła   się   wspaniale,   tłumiąc   brzęk   żetonów.   Pogratulowałem   sobie 
eleganckiego rozwiązania, wsunąłem skarpetkę do kieszeni marynarki i 
zastanowiłem się, co dalej.
Zważyłem   portfel   Mastersa   w   dłoni.   Pomysł,   żeby   go   zatrzymać   i 
spróbować niepostrzeżenie wsunąć z powrotem do kieszeni właściciela, 
wydawał się kuszący. Wziąwszy pod uwagę wszystkie argumenty, takie 
zakończenie   byłoby   najzgrabniejsze,   ja   zaś   byłem   przekonany,   że 
mógłbym tego dokonać. Ale wiązało się z tym ryzyko. Rozsądniej było 
wyrzucić   portfel   do   kosza   gdzieś   w   hotelu.   Tak,   to   chyba   rozsądne 
posunięcie. Co pewnie tłumaczy, dlaczego postanowiłem zachować się jak 

background image

przemądrzały dupek i rzuciłem portfel do sejfu.
Rzecz   jasna,   nie   mogłem   zamknąć   go   już   teraz   za   pomocą   karty 
kredytowej,   bo   musiałbym   wyjąć   ją   z   portfela.   Dlatego   w   rezultacie 
posłużyłem się szyfrem. A ponieważ szyfr, który wystukałem, uznałem za 
niebywale   pomysłowy,   zamknąłem   drzwi   do   szafy   i   z   szerokim 
uśmiechem na ustach ruszyłem do kuchni przez wspaniały salon.
Pośrodku   drzwi   wejściowych   znajdował   się   wizjer,   dzięki   któremu 
mogłem   stwierdzić,   że   droga   wolna.   A   kiedy   właśnie   wychodziłem, 
zerknąłem w lewo i zauważyłem coś, co sprawiło, że zmarszczyłem brew.
Jeszcze jedną kartę hotelową.
Znajdowała się w plastikowym pojemniczku na ścianie, a tuż obok niej 
świeciło   się   małe   zielone   światełko,   jeśli   się   zastanowić,   to   w   tym 
apartamencie było całkiem sporo świateł: podświetlane szafki w kuchni, 
stojącą lampa nad biurkiem, nawet lampki boczne.
Hm.   Z   doświadczenia   wiedziałem,   że   gdyby   karta   nie   pasowała   do 
czytnika,   nie   działałyby   ani   światła,   ani   klimatyzacja.   Tymczasem   w 
apartamencie   Mastersa   paliły   się   światła   i   wszędzie   było   jednakowo 
chłodno.
Mogło   się   zdarzyć,   że   Masters   miał   dwie   karty.  A  jeśli   jego   troska   o 
środowisko   nie   odróżniała   go   od   innych   mieszkańców   Las   Vegas,   nie 
powinno szczególnie dziwić, że lubił, żeby klimatyzacja działała, kiedy go 
nie było, i żeby światła były włączone, gdy wracał.
Albo  też   ktoś  inny   znajdował  się   w  jego  apartamencie.   Choć   wolałem 
wierzyć, że zauważyłbym, gdyby ktoś oglądał telewizję albo ucinał sobie 
drzemkę   na   gigantycznym  łóżku,   kiedy   przetrząsałem   sejf.   I   wtedy   do 
mnie dotarło.
Nie sprawdziłem łazienki.
W porządku, jeśli już macie marudzić, nawet nie widziałem łazienki. Ale 
przecież   musiała   jakaś   być,   i   to   najpewniej   w   sąsiedztwie   sypialni. 
Wprawdzie  kiedy  tam  byłem,  nie  zauważyłem  drzwi,  ale  przecież  całą 
uwagę poświęciłem sejfowi. Wycofałem się sprzed wizjera i zabębniłem 
palcami   o   zęby.   Byłem   pewien,   że   zgodnie   z   logiką,   kiedy   trafię   do 
łazienki,   nikogo   w   środku   nie   znajdę.  To   znaczy   gdyby   ktoś   tam   był, 
usłyszałbym,   jak   się   porusza,   albo   ten   ktoś   usłyszałbym   mnie   i   się 
odezwał, zakładając, że jestem Mastersem. Inna możliwość - ktoś usłyszał, 
jak wchodzę do apartamentu, i schował się w łazience - była zbyt szalona, 
żeby się nad nią zastanawiać.
Dlaczego więc brałem ją pod uwagę? I dlaczego się wahałem? Nawet jeśli 
ktoś tam był (choć oczywiście nikogo nie było), dalsze kręcenie się po 

background image

apartamencie   nie   miało   sensu.   Miałem   żetony   i   wolną   drogę   ucieczki. 
Łazienka nie powinna była niepokoić mnie w najmniejszym stopniu.
Ale smutna prawda jest taka, że niepokoiła.
Możecie nazwać mnie perfekcjonistą. Możecie uznać, że mam zaburzenia 
obsesyjno-kompulsywne.   Możecie   wreszcie   stwierdzić,   że   jestem 
beznadziejnym przypadkiem kompletnego idioty. Tak czy owak, musiałem 
się przekonać, że łazienka jest pusta. Musiałem udowodnić sobie, że się 
nie pomyliłem. Gdybym się nie upewnił, męczyłoby mnie to całą noc - tak 
jak   tylu   gości   męczy   fakt,   że   nie   sprawdzili,   czy   zamknęli   drzwi, 
wychodząc z domu.
Dlatego   wróciłem   do   sypialni   i   natychmiast   zauważyłem   drzwi,   które 
wcześniej   mi   umknęły.   Były   białe,   fasetowe   i   znajdowały   się   przy 
najdalszym  końcu   łóżka.   Podszedłem   do   nich,   przyłożyłem   ucho   -   nie 
dobiegł mnie  nawet  najsłabszy   szmer.  I to  naprawdę powinno  mi było 
wystarczyć.
Ale przedziwna chęć, żeby  zyskać pewność, trzymała  mnie w uścisku, 
sięgnąłem więc do klamki i odrobinę uchyliłem drzwi.
I wiecie, co zobaczyłem?
Nie, oczywiście, że nie wiecie, a ja nie zamierzam wam na razie mówić. 
Bo instynkt pisarski podpowiada mi, że to właśnie jest dobry moment, by 
chytrze przedłużyć napięcie. Dlatego, jeśli mi wybaczycie, zostawię na 
chwilę sprawy tak, jak są, i wyjaśnię, co w ogóle sprawiło, że znalazłem 
się w takiej sytuacji.

3

Ach, Paryż - powiedziałem. - Nigdzie nie ma takiej wiosny jak w Paryżu!
Victoria jęknęła i przewróciła oczami. Gdybym miał wskazać jedną rzecz, 
którą u niej zaobserwowałem, byłby to niezwykle bogaty repertuar ruchów 
gałkami ocznymi. Podczas naszego lotu przez Atlantyk do Newark, dwóch 
dni   spędzonych   na   Manhattanie   i   transferu   na   lotnisko   McCarran 
wyjątkowo dobrze zapoznałem się zwłaszcza z wywracaniem oczami. Z 
tego,   co   mogłem   stwierdzić,   zdradzało   ono   gigantyczne   rozczarowanie 
(może nawet żal) z powodu mojej ostatniej próby błyśnięcia dowcipem. 
Rzecz w tym, że wcale nie znajdowaliśmy się w Paryżu. Byliśmy tam 
zaledwie tydzień wcześniej, teraz jednak siedzieliśmy w taksówce jadącej 
po Stripie w Las Vegas, a ja, przyjacielsko trącając Yictorię w ramię i 
mrugając, próbowałem zwrócić jej uwagę na replikę wieży Eiffla przed 
kasynem   Paris-Las   Vegas.  A  gdy   na   koniec   wyrwałem   się   ze   swoim 
żarcikiem, nie pozostawiła mi żadnych złudzeń: miałem naprawdę dużo 

background image

szczęścia, że nie doszło do przemocy fizycznej.
Jako  człowiek przenikliwy  podejrzewałem,  że moja osobowość  zaczęła 
mieć na Victorię pewien wpływ. Uznałem, że to zrozumiale, zważywszy 
na fakt, że wcześniej nie spędzaliśmy  ze sobą aż tyle czasu. Owszem, 
znaliśmy się od lat i Victoria była moją agentką i powiernicą przez cały 
okres mojej, oględnie rzecz ujmując, kariery pisarskiej, ale pierwszy raz 
spotkaliśmy się dopiero w Paryżu, gdzie zdegustowana odkryła, że twarz 
autora wcale nie przypomina fotografii na tylnej okładce moich powieści 
kryminalnych. Zdjęcie, o którym mowa, przedstawiało szykownego faceta 
w wieczorowej marynarce i było tak samo lipne jak wieża Eiffla, na którą 
idiotycznie   próbowałem   zwrócić   jej   uwagę,   choć   zdaje   się,   że   to   nie 
najwłaściwszy moment na podobne porównania.
Biorąc pod uwagę to, co już wiecie, chcielibyście pewnie spytać, jak w 
ogóle doszło do tego, że znaleźliśmy się razem w Las Vegas. Pozwólcie, że 
odpowiem  na   to   pytanie   w   sposób   dość   enigmatyczny:  powodów   było 
wiele.
To   wam  nie   wystarcza?  W  porządku,   prawda   jest  taka,   że   poproszono 
mnie,   żebym   opuścił   Francję   (to   znaczy   powiedziano   mi,   bym   się 
natychmiast wynosił i już nigdy nie wracał), a ja, wyjeżdżając, byłem w 
posiadaniu towarów o raczej wątpliwej proweniencji. Na dobra takie, jak 
te   ukryte   w   moim   bagażu,   nie   ma   dziś   zbyt   wielu   rynków   zbytu, 
wiedziałem   jednak   o   pewnym   handlarzu   na   Brooklynie,   który   mógłby 
zechcieć rzucić na nie okiem. Przypadkiem Victoria zgodziła się niedawno 
reprezentować  autora  mieszkającego  w Nowym Jorku  i podejrzliwa  po 
odkryciu mojego - jak to ujmowała - oszustwa gorąco zapragnęła uścisnąć 
mu dłoń. W skrócie w ten oto sposób znaleźliśmy się w Ameryce. A kiedy 
sprzedałem   swoje   towary   za   przyzwoitą   cenę,   Victoria   zaś   posępnie 
stwierdziła,   że   jej   ostatnia   zdobycz   pisarska   rzeczywiście   wyglądała 
dokładnie jak na niezbyt fortunnie dobranej fotografii, zaproponowałem, 
żebyśmy się trochę rozerwali. A rozrywka dla mnie oznaczała Vegas.
Prawdę mówiąc, nakłonienie Victorii, żeby wybrała się do miasta grzechu, 
okazało   się   dużo   trudniejsze,   niż   mogłem   się   spodziewać.   Zaraz   na 
początku   stanowczo   odmówiła,   twierdząc,   że   z   powodu   klientów   musi 
wracać do Londynu. A potem oświadczyła, że nie może sobie pozwolić na 
urlop.
-

Dyrdymały   -   stwierdziłem,   w   dużej   mierze   dlatego,   że   zawsze 

chciałem użyć tego słowa. - Zasługujesz na przerwę. Nawet nie pamiętam, 
kiedy ostatni raz byłaś na wakacjach.
-

Kilka dni temu? W Paryżu?

background image

-

Dyrdymały   -   powtórzyłem,   bo   poczułem,   że   opanowałem   już 

używanie   tego   słowa.   -   Trudno   to   nazwać   wakacjami.   To   była   swego 
rodzaju podróż w interesach, której towarzyszyło coś na kształt przygody, 
a nie wakacje, jakkolwiek wysiliłabyś wyobraźnię.
Victoria zamknęła oczy i głośno wciągnęła powietrze, a potem jadowitym 
tonem powiedziała, że jeśli jeszcze raz usłyszy słowo „dyrdymały", moja 
zdolność reprodukcyjna dozna poważnego uszczerbku. Po czym zupełnie 
spokojnie   dodała,   że   w   absolutnie   żadnych   okolicznościach   nie   grywa. 
Rodzinną zasadą Newburych było bowiem, żeby się nigdy nie zakładać.
-

Nie   grywasz?   -   spytałem,   jakby   była   szalona.   -   Jesteś,   eee, 

mormonką?
-

Nie, Charlie. jestem po prostu odpowiedzialną dorosłą osobą. A poza 

tym   za   co   miałabym   grać?   Nie   będę   przecież   trwonić   kokosów,   które 
zarabiam na twoich książkach.
-

Możesz liczyć na moje wsparcie. Dzięki brooklyńskiemu kontaktowi 

mam teraz dużo więcej niż garść dolarów. Połowa należy się tobie.
-

To kup mi bilet do domu.

-

Ale w Vegas będzie świetna zabawa, Vic. Chyba zniesiesz odrobinę 

frywolności w swoim życiu.
-

Wierz   mi,   że   widok   procentów   ze   sprzedaży   książek   Char-lie'ego 

Howarda   przyrastających   na   moim   koncie   wystarczy,   żeby   innie 
przyprawić o zawrót głowy.
Ten niewielki przytyk sprawił, że opadła mi szczęka, a kiedy opadając, 
uderzyła   w   kolano,   wydałem   z   siebie   dźwięk,   który   najlepiej   byłoby 
określić mianem sapnięcia.
-

Czasami   myślę,   że   masz   szczęście,   że   nie   jestem   przeczulony   na 

punkcie swojego pisarstwa.
-

Nie jesteś przeczulony? A może nie traktujesz go poważnie?

-

Auć!

-

Chcę tylko powiedzieć, że upłynął już ponad rok, odkąd dałeś mi coś 

nowego. A z tego, co wiem, twoja ostatnia powieść z Faulkiem utknęła w 
martwym punkcie.
-

Nieprawda.   Po   prostu   w   części   kubańskiej   pojawił   się   niewielki 

problem. Ale daj mi trochę czasu, a wszystko się ułoży.
-

Czasu? Cóż, gdybyś spędzał przy biurku połowę tego czasu, który 

poświęcasz   na   włamywanie   się   ludziom   do   domów,   to   może   książka 
byłaby już gotowa.
Pokręciłem palcem przy skroni.
-

Nie uwierzyłabyś, jak trudzi się moja nieświadomość.

background image

-

Tak, tylko że to twoja świadomość mnie martwi. To jest ta część 

ciebie, która operuje klawiaturą. Nie mógłbyś się zmobilizować i napisać 
przynajmniej   opowiadania?   Czegoś,   co   mogłabym   zamieścić   w   jakiejś 
antologii? Musimy dbać o to, żeby twoje nazwisko wciąż się pojawiało.
Zamilkłem na chwilę, próbując ustalić, dokąd zmierza nasza rozmowa, a 
moje   szare   komórki   starały   się   uporać   z   niezwykle   złożonymi 
zagadnieniami.
-

Nie chciałbym, żebyś mnie wzięła za opętanego teoriami spiskowymi 

szaleńca, Vic, ale czy ty przypadkiem nie zadręczasz mnie w nadziei, że 
się na ciebie wkurzę i kupię ci bilet do Londynu?
-

Ja?   I   taki   pokrętny   plan?   -   Zamachała   ręką   przed   twarzą   i 

zatrzepotała rzęsami.
-

A przestaniesz się nade mną pastwić, jeśli to zrobię?

-

Dam ci miesiąc spokoju.

-

Umowa   stoi.   -   Uderzyłem   pięścią   w   dłoń,   jakby   to   był   młotek 

aukcyjny. - Prawdziwa okazja za taką cenę. Może się jeszcze okazać, że 
polecisz pierwszą klasą.
Tylko że wcale nie poleciała do Wielkiej Brytanii - ani pierwszą klasą, ani 
żadną. Bo pozostawiony sam sobie, poszedłem za ciosem, zabukowałem 
dla nas bilet do Las Vegas i zarezerwowałem pokoje w Fifty-Fifty.
Z pewnością dla tych z was, którzy są bardziej obyci w świecie niż ja, 
wiadomość o tym, że mój figiel nie został przyjęty zbyt dobrze, wcale nie 
okaże   się   niespodzianką.   W   rzeczywistości   spotkał   się   z   niemal   tak 
fatalnym przyjęciem, jak mogliście się spodziewać. Na swoje nieszczęście 
Victoria przejrzała mnie dopiero przy bramie odlotów na lotnisku JFK. 
Była już wówczas tak osłupiała i wściekła, że udało mi się ją wepchnąć do 
samolotu, zanim zdążyła zmienić zdanie.
Lampka   szampana   po   starcie   pomogła   przełamać   lody,   a   spora   dawka 
męskich błagań nakłoniła ją, żeby odezwała się do mnie podczas drugiej 
godziny lotu. Teraz jednak, kiedy przemieszczaliśmy się wzdłuż Stripu, 
żadne   pochlebstwa   nie   mogły   skłonić   Victorii,   żeby   potraktowała   z 
humorem mój raczej słabiutki żart na temat wieży Eiffla.
-

Słuchaj   -   powiedziałem,   próbując   jeszcze   raz   przemówić   jej   do 

rozsądku - to z pewnością nie jest najpodlejszy podstęp na świecie. Po 
prostu pomyśl, że to podziękowanie za twoje wsparcie przez wszystkie te 
lata. - Położyłem jej dłoń na kolanie. - I pod koniec tygodnia kupię ci bilet 
do domu.
-

Hm - mruknęła i założyła ręce na piersi.

-

Czy to „hm, tak, wybaczam ci"?

background image

-

Nie,   Charlie.   To   „hm,   zobaczmy,   jak   szybko   uda   nam   się 

przebukować lot, żebym mogła uwolnić się od ciebie, zanim cię zabiję".
Zerknąłem we wsteczne lusterko. Szeroki uśmiech przecinał na pół twarz 
kierowcy.
-

Poczekaj   przynajmniej,   aż   zobaczysz   hotel.   Zostań   na   noc   i 

przekonaj się, jak będziesz się czuła.
-

Przypuszczam, że nie mam wyjścia.

-

Więc równie dobrze możesz się zabawić, prawda?

-

Hm - powtórzyła i odwróciwszy  się ode mnie, zaczęła  studiować 

połyskujące   jezioro   przed   Bellagio.   Nie   był  to   akurat  moment   pokazu, 
który słynne tańczące fontanny dają co godzinę (prosić o to byłoby już 
przesadą), ale widok i tak był imponujący.
-

Jesteśmy prawie na miejscu. Zaufaj mi. Będziesz zachwycona.

I wiecie co? Faktycznie była. W dużej mierze wiązało się to z osłupieniem, 
w   jakie   wprawił   ją   widok   Fifty-Fifty,   i   mogłem   zrozumieć   reakcję. 
Główny   budynek   hotelowego   kompleksu   wyglądał   jak 
pięćdziesięciometrowa zakrzywiona płetwa z przydymionego szkła. Tak 
się złożyło, że na jej szczycie znajdowała się obrotowa restauracja, nad 
którą w przeciwną stronę kręciła się gigantyczna pięćdziesięciocentówka.
To było naprawdę coś, tak samo zresztą jak bulwiaste broadwayowskie 
markizy   nad   głównym   wejściem   i   zabytkowe   amerykańskie   roadstery, 
które   lśniły   i   połyskiwały   w   marmurowym   holu.   Nie   czuliśmy   się   też 
szczególnie urażeni nienaganną obsługą w recepcji ani naszymi pokojami 
typu junior suitę, którym całkowicie udało się odebrać nam mowę.
Na szczęście później, kiedy zafundowałem Victorii obiad w kiczowatej 
hotelowej   restauracji,   było   już   tylko   lepiej.  Wnętrze  Test   Si   te   Trailer 
przypominało   klasyczną   przyczepę   kempingową   air-stream.   Były   tam 
winylowe siedzenia w boksach, stoły o chromowanych brzegach i - bardzo 
na   miejscu   -   dystrybutor  napojów   gazowanych   w  kształcie   atomowego 
grzyba. Atomowe burgery i popromienne frytki dostarczyła nam do stołu 
kelnerka   na   rolkach,   a   kiedy   drugi   raz   zamówiłem  alkoholowy   koktajl 
mleczny
o nazwie stopienie rdzenia reaktora, mogłem zaryzykować stwierdzenie, 
że byliśmy z Victorią w jak najlepszej komitywie.
Dlatego też, rzecz jasna, ten właśnie moment wybrałem, żeby wszystko 
zepsuć   -   zdradziłem   Victorii,   że   zamierzam   zakończyć   wieczór   grą   w 
pokera bez limitu.
-

Och,   Charlie,   nie   możesz   -   powiedziała   zaskakująco   poważnym 

tonem.

background image

-

Och, właśnie, że mogę. Vic. To jest Vegas. Tutaj człowiek właściwie 

musi grać w pokera. Podejrzewam, że takie są przepisy.
Zacisnęła usta wokół słomki i pociągnęła łyk koktajlu.
-

Ale przecież nie umiesz.

-

Umiem.

-

Od kiedy?

-

Odkąd zacząłem grać w sieci.

Victoria zachłysnęła się i zakrztusiła, ja zaś przestraszyłem się, że koktajl 
pójdzie jej nosem.
-

Wiedz, że zdążyłem dotąd zarobić pięćdziesiąt osiem dolarów.

-

A kiedy zacząłeś? - wychrypiała.

-

Przed sześcioma miesiącami.

Otarła usta papierową serwetką i odchrząknęła.
-

Ciekawe,   że   właśnie   wtedy   datuje   się   początek   zastoju   w   twoim 

pisaniu.
-

Czysty zbieg okoliczności.

Odsunąłem   na   obok   resztki   hamburgera,   sięgnąłem   po   rachunek   i   w 
odpowiednim miejscu nagryzmoliłem dane mojego pokoju.
Victoria oparła palce na mojej zdrowej ręce i spojrzała na mnie badawczo, 
najwyraźniej nieświadoma, że ma plamkę koktajlu na brodzie.
-

Wiesz, że jestem przeciwna grze, Charlie.

-

Dlatego nie proszę cię, żebyś brała w tym udział.

Zmarszczyła brwi i zaczęła kontemplować swój koktajl, jakby
pod   waniliową   pianą   spodziewała   się   znaleźć   bardziej   przekonujące 
argumenty.   I  właśnie   gdy   zamierzała   coś   powiedzieć,   fałszywe   okno   z 
boku rozbłysło białym światłem, a stół nagle zaczął się trząść i drżeć. Nie 
było   w   tym   nic   niepokojącego.   Informacja   przy   wejściu   obiecywała 
symulację eksplozji atomowej co pół godziny. I faktycznie, z głośników 
wydobył   się   gromki   pomruk,   przerywając   wczesnorockandrollowy 
kawałek, którego słuchaliśmy, a nasza kelnerka pisnęła i przetoczyła się 
pod   sąsiedni   stolik,   dając   przy   tym   naprawdę   przygnębiający   popis 
aktorstwa.
Po chwili hałas i trzęsienie ustały, a kelnerka wyłoniła się spod stołu i 
otrzepała, Victoria zaś kontynuowała, jak gdyby nic się nie stało.
-

Przyszło   ci   do   głowy,   że   możesz   zostać   wykorzystany?   Istnieją 

zawodowi gracze. Przychodzą w takie miejsca polować na nowicjuszy.
-

To   kasyno   cieszy   się   dobrą   sławą,   Vic.   Przy   każdym   stole   jest 

krupier.
-

Mimo to powinieneś być ostrożny.

background image

-

Jasne.

-

Zanim usiądziesz do gry, musisz wiedzieć, ile jesteś gotów postawić. 

I nawet nie myśl, żeby kiedykolwiek przekroczyć limit.
-

Dobrze, mamo.

Ach te zwężone oczy i spojrzenie zabójcy. Tylko czekałem, aż się pojawi.
-

Chodzi mi wyłącznie o twoje dobro, Charlie.

-

Wiem i doceniam to - odparłem. - Ale za kogo ty mnie masz? Za 

kompletnego idiotę?

4

Byłem kompletnym idiotą. 
Niestety, poker wcale nie poszedł mi tak dobrze, jak się spodziewałem. W 
rzeczywistości poszedł naprawdę kiepsko. Wciąż miałem swoją koszulę i 
gratisowego   budweisera,   ale   niewiele   poza   tym.   Nie   miałem   przede 
wszystkim   pieniędzy   zarobionych   w   Nowym   Jorku.   Wszystkie   dolary, 
które dostałem w Brooklynie, zniknęły co do centa i choć część z nich 
zdążyłem wydać na naszą podróż do Vegas i bilet do Londynu dla Victorii, 
resztę zgarnął smutny kowboj w kapeluszu buffalo stetson, z plecionką 
zamiast   krawata   i   podkręcanymi   wąsami.   Poważnie,   jedna   rzecz   to 
przegrać pieniądze, ale stracić je w sposób tak banalny - to było naprawdę 
trudne do przełknięcia.
Trudno   stwierdzić,   kiedy   wszystko   zaczęło   iść   nie   tak,   oczywiście   nie 
licząc chwili, gdy usiadłem do stołu. Przypuszczam, że początkowo nie 
grałem zbyt uważnie - za co winię stopienie rdzenia reaktora - i moja pula 
na wejście zniknęła tak szybko, że poczułem się zmuszony dokupić trochę 
żetonów.   Pewna   durna   część   mojej   psyche   uznała,   że   gdybym   wstał   i 
odszedł od stolika na tak wczesnym etapie, byłoby to żenujące, nie wzięła 
jednak pod uwagę, jak kretyńsko będę się czuł, kiedy pół godziny później 
nie   zostanie   mi   kompletnie   nic.   Na   swoją   obronę   mogę   stwierdzić,   że 
miałem prawdziwego pecha, bo w teksańskim klinczu nieczęsto można 
zobaczyć strita w kolorze (którego trzymał kowboj) i fula (którego zebrał 
wasz uniżony sługa). Myślałem, że facet ma co najwyżej trójkę, i właśnie 
dlatego zagrałem o wszystko, po tym jak przelicytował mnie w ostatnim 
rozdaniu.   Do   diabła,   nie   wiem,   może   moje   potknięcia   miały   coś 
wspólnego z faktem, że tym razem grałem z prawdziwymi przeciwnikami, 
a nie ze zbiorem pikseli o nazwie „Dark Dawn" czy „Amarillo2000".
Jakkolwiek to tłumaczyć, byłem teraz dużo biedniejszy, niż kiedy ostatnio 
widziałem Victorię, a w dodatku miałem podły nastrój. Pomyślałem, żeby 
pokręcić się między stołami i sprawdzić, czy komuś nie dopisuje większe 

background image

szczęście,   ale   dotarło   do   mnie,   że   to   nie   jest   najlepsza   metoda   na 
poprawienie   sobie   humoru.   Dużo   bardziej   pociągający   wydawał   się 
pomysł,   żeby   wyjść   na   zewnątrz   i   popodziwiać   jedno   z   darmowych 
widowisk na Stripie - wybuch
wulkanu przed Mirage albo może zuchwałe piratki w akcji przy Treasure 
Island. Właściwie wszystko było lepsze niż powrót do pokoju, do którego 
mogła wpaść Victoria ze słowami: „A nie mówiłam?"
A skoro już jesteśmy przy Victorii, to jej stosunek do gry był dla mnie 
całkowitym   zaskoczeniem.   To   prawda,   sam   właśnie   zostałem   ofiarą 
hazardu, ale nie mogłem zaprzeczyć, że ostatnie rozdanie wzbudziło we 
mnie głęboki dreszcz emocji - przynajmniej do chwili przegranej. Lecz 
jeśli jej obiekcje były natury moralnej, to znaczy, że jej myśli wędrowały 
naprawdę osobliwymi ścieżkami, nigdy bowiem nie sprawiała wrażenia 
szczególnie   zmartwionej   moją   złodziejską   działalnością.   Wspomniała 
wprawdzie, że unikanie hazardu to zasada rodzinna, może więc wbito jej 
coś do głowy w dzieciństwie. Kiedyś zdradziła mi, że jej ojciec był sędzią, 
co raczej nie zwiastowało swobodnego wychowania.
W każdym razie bardzo wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie aprobuje 
mojego   debiutu   przy   stole,   dlatego   możecie   sobie   wyobrazić   moje 
zaskoczenie, kiedy słysząc głośny okrzyk i pisk podniecenia, zerknąłem w 
prawo   i   zobaczyłem,   że   ktoś   wyglądający   dokładnie   jak   Victoria 
podskakuje z podniecenia przy ruletce w sektorze wysokich stawek.
Przetarłem oczy. Ta kobieta miała taki sam odcień brązowych włosów jak 
Victoria, przyciętych do tej samej długości i zawijających się w podobny 
sposób   wokół   ramion.   Nosiła   podobną   zieloną   bluzkę   i   grafitową 
ołówkową spódnicę oraz znajomo wyglądającą zieloną torebkę. O dziwo, 
była również podobnego wzrostu i figury, najwyraźniej na wyrywki znała 
też   nawyki   Victorii.   Ten   Doppelganger   trzymał   ręce   nad   głową   i 
podskakiwał   na   palcach,   podczas   gdy   krupier   uśmiechał   się   do   niego 
pobłażliwie. Nie on jeden zresztą. Przy stole siedziało jeszcze sześcioro 
graczy   i   wszyscy   sprawiali   wrażenie   całkowicie   oczarowanych. 
Najbardziej   zachwycony   był   facet   z   olśniewająco   białymi   zębami, 
nieskazitelną opalenizną oraz idealną fryzurą. Miał na sobie sprane dżinsy, 
a do
nich   kowbojki   ze   skóry   aligatora,   prosty   biały   T-shirt   i   jasnobrązową 
skórzaną kurtkę.
Przystojny   byczek   objął   sobowtóra   Victorii   wyrzeźbionymi   na   siłowni 
rękami   i   zgrabnie   uniósł   z   podłogi.   Kobieta   zachichotała   i   żartobliwie 
zaczęła uderzać go po ramionach, równocześnie uginając nogi w kolanach.

background image

W  mgnieniu   oka   znalazłem  się   obok,   wyciągnąłem  rękę   i   po-stukałem 
kobietę   w   ramię.   Odwróciła   gwałtownie   głowę   i   zamrugała,   a   potem 
zakryła dłonią usta i powiedziała: „O Boże, Charlie" z takim przestrachem, 
jakiego mógłbym się spodziewać, gdybym się włamał do jej domu.
-

Kim jest twój znajomy? - spytałem.

Victoria   zaczerwieniła   się   i   gestem   dała   znać,   że   chce   znaleźć   się   na 
podłodze.   Poprawiła   ubranie,   przesunęła   ramiączko   torebki   i   ostrożnie 
skinęła w stronę umięśnionego pięknisia.
-

Charlie, to jest Josh. Josh jest magikiem. Na pewno widziałeś plakaty 

na jego przedstawienie.
-

Nie, nie sądzę.

-

Cześć, Charlie. - Klepnął mnie w ramię. - Wspaniale cię poznać.

A teraz pozwólcie, że przyznam się wam od razu (na wypadek gdybyście 
nie   załapali   subtelnych   znaków,   które   starałem   się   wpleść   w   swoją 
opowieść), że z miejsca znielubiłem Josha Mastersa. Kiedy Victoria nas 
sobie   przedstawiła,   jego   powitanie   było   niemal  równie  autentyczne   jak 
średniowieczni rycerze w kasynie Excalibur - nawet nie spojrzał w moją 
stronę, tylko zezował na stół do ruletki, zastanawiając się, co obstawić.
A  oto   drugi   powód,   dla   którego   nie   zapałałem   do   niego   sympatią   - 
zdecydowanie wygrywał. Miał przed sobą starannie ustawione w słupki 
fioletowe   żetony   -   wyglądały   jak   szańce   jakiejś   minifortecy.   Miał   też 
trochę niebieskich studolarowych żetonów, choć tych nie było tak dużo. 
Leżały rozrzucone niedbale wokół fioletowego fortu niczym fosa. Potrafię 
zrozumieć,   że   człowiek   może   sobie   pozwolić   na  odrobinę   zblazowania 
wobec setek, skoro ma gdzieś około osiemdziesięciu tysięcy dolarów do 
postawienia.
W tej chwili było to około osiemdziesięciu tysięcy dolarów więcej, niż 
miałem   ja.  W  dodatku   jego   lewa   dłoń,   którą   zdobił   złoty   sygnet   oraz 
zestaw starannie wypielęgnowanych paznokci, spoczywała na wysokości 
krzyża Victorii. To prawda, nie byliśmy parą. Victoria była po prostu moją 
agentką   literacką   i   przyjaciółką,   nikim   więcej.   Ale   Masters   tego   nie 
wiedział.   Nie   miał   bladego   pojęcia.   I   najwyraźniej   nic   go   to   nie 
obchodziło.
-

Josh. - Zebrałem się na odwagę. - Victoria wspomniała, że dajesz 

jakieś magiczne przedstawienie?
-

Właśnie   tutaj,   we   wspaniałym   Fifty-Fifty   -   odparł,   przeciągając 

samogłoski. Uwagę miał skupioną na stole do ruletki.
-

I jak byś siebie nazwał? Czarodziejem?

-

Charlie!

background image

Przysięgam, że Victoria powiedziała to wielkimi literami. I popatrzyła na 
mnie ostrzegawczo. To było bardzo surowe ostrzegawcze spojrzenie.
-

No co? - spytałem. - Tak się składa, że lubię magię.

-

O kiedy?

-

Od dziecka.

To   prawda.   Kiedy   chodziłem   do   szkoły   z   internatem,   nauczyłem   się 
mnóstwa   karcianych   sztuczek   i   niebawem   osiągnąłem   taki   poziom,   że 
potrafiłem wynaleźć kilka własnych. Dokładnie tak pracuje mój umysł. 
Byłem dzieckiem, które lubiło łamigłówki, mapa zaś była właśnie tym 
zajęciem, które dostarczało mi rozrywki, kiedy inni chłopcy grali w rugby, 
krykieta albo butelkę (i to mimo - a może właśnie dlatego - że była to 
szkoła męska). No dobra, magia i nauka otwierania zamków. W każdym 
razie rozumiecie, o co chodzi.
Tak   się   składa,   że   byłem   naprawdę   dumny   ze   swoich   karcianych 
umiejętności   i   od   czasu   do   czasu   dawałem   mały   pokaz   w   sypialni.   Z 
czasem zyskałem reputację kogoś w rodzaju iluzjonisty.
Więc może w jakimś sensie Josh Masters i ja byliśmy bratnimi duszami. 
Zdaje się, że to mógł być jeszcze jeden powód, dla którego szczerze go nie 
znosiłem.
-

Pokażę ci sztuczkę - powiedziałem. - Naprawdę niezłą.

-

Dzięki, stary, ale jestem w tym dobry.

-

Zgódź się, co ci szkodzi? Pożyczysz mi talię i długopis?

Josh westchnął i przesunął ręką po twarzy.
-

Słuchaj... Chaz, tak?

-

Charlie.

-

Właśnie. Jestem dość zajęty - ruchem brwi wskazał na koło ruletki - 

więc...
-

Więc?

-

Może innym razem.

-

Ale to niezła sztuczka.

-

Hej, jestem pewien, że niesamowita.

-

To kiedy będę mógł ci ją pokazać?

-

Charlie - wtrąciła się Victoria - widowisko Josha cieszy się tutaj w 

kasynie wielkim powodzeniem.
-

I?

-

I pewnie ludzie wciąż chcą mu pokazywać jakieś sztuczki.

Josh   poklepał   mnie   po   ramieniu,   jakby   to   zamykało   sprawę,   po   czym 
odwrócił   się   do   stołu   i   zajął   się   obstawianiem.   Dziesięć   fioletowych 
żetonów   postawił   na   czerwone,   a   kolejnych   osiem   położył   na 

background image

numerowanych kwadratach.
Wycelowałem kciukiem w jego plecy i nachyliłem się do Victorii.
-

O co mu chodzi?

-

O   nic   mi   nie   chodzi.   Zaproponował   nam   darmowe   bilety   na 

dzisiejszy występ. To naprawdę hojna oferta, nie sądzisz?
Nie, wcale nie sądziłem, żeby była wybitnie hojna, wziąwszy pod uwagę 
górę   żetonów,   które   miał   przed   sobą.   Jedno   było   pocieszające   -   kiedy 
sięgnął przez stół, wydawało mi się, że zobaczyłem ślady po przeszczepie 
włosów.   Właśnie   miałem   wspomnieć   o   tym   Victorii,   kiedy   Masters 
odwrócił się i wcisnął jej w rękę dwa fioletowe żetony.
-

Powodzenia. - Podniósł dłoń mojej przyjaciółki i pocałował palce.

Victoria   przygryzła   wargę,   spojrzała   na   niego   podniecona,   po   czym 
przeniosła wzrok na stół. Po chwili wahania położyła oba żetony w rogu 
między   czerwoną   szesnastkę   i   dziewiętnastkę   a   czarną   siedemnastką   i 
dwudziestką. Tysiąc dolarów w zakładzie osiem do jednego. Już miałem ją 
zapytać,   co   u   diabła   wyprawia,   kiedy   wszyscy   pozostali   gracze   przy 
stoliku położyli swoje żetony na jej. Mój wzrok przykuła starsza kobieta w 
żakiecie ze złotej lamy. Ściskała perły, które otaczały jej indyczą szyję.
-

Pańska przyjaciółka to istna pigułka szczęścia.

-

Serio?

-

O tak. Ma naprawdę dobrą passę.

Krupier zakręcił kołem zgodnie z ruchem wskazówek zegara i rzucił kulkę 
w przeciwną stronę. Patrzyłem, jak rozmazana pomyka dookoła, póki nie 
zaczęła tracić rozpędu.
-

Koniec obstawiania - mruknął krupier, wychudły typ z przylizanymi, 

rozdzielonymi przedziałkiem włosami i twarzą poznaczoną bliznami po 
trądziku.   Idealnie   pasował   do   gangsterskiego   klimatu.   -   Zakłady 
zamknięte.
-

Myślałem, że nie grywasz - powiedziałem do Victorii.

-

Nie moje pieniądze - odparła, jakby to wszystko wyjaśniało.

Kulka zastukała, po czym odbiła się od jednego z maleńkich metalowych 
ograniczników,   którymi   upstrzone   było   koło,   i   wpadła   do   przegródki 
oznaczonej czerwoną dziewiętnastką.
A potem stamtąd wyskoczyła.
-

Czerwone osiemnaście - wymamrotał krupier, pochylając się, żeby 

zgarnąć przegrane żetony patykowatymi rękami.
Nad stołem podniósł się zbiorowy jęk. Victoria skrzywiła się i spojrzała 
przepraszająco na starszą damę.
-

Tak mi przykro.

background image

-

Niepotrzebnie,   skarbie.   Mnóstwo   dla   mnie   wygrałaś.   -   Dama 

zgarnęła niemałą stertę i rzuciła krupierowi studolarowy szton. -Dobranoc 
wszystkim.
Victoria odwróciła się do Josha.
-

Ciebie też przepraszam.

-

Nie ma sprawy. Pamiętaj, że wygraliśmy na czerwonych.

Victoria okręciła się i spojrzała na stół. W zachwycie klasnęła
w dłonie.
-

Ile wygraliśmy?

-

Podwójną stawkę - powiedziałem, starając się, żeby w moim głosie 

nie było zbytnio słychać goryczy.
-

Wyszły parzyste - poprawił mnie Masters. - Co pozwoli nam balować 

kolejny dzień.
Mrugnął do Victorii. Przełknąłem gulę, która właśnie urosła mi w gardle, 
chwyciłem za ramiączko torebki i pociągnąłem.
-

Idziemy?

-

Och. - Spojrzała na Mastersa. - Myślę, że zostanę jeszcze chwilę. I 

tak jak mówiłam, Josh dał nam bilety na swoje przedstawienie.
-

Miejsca w pierwszym rzędzie - dodał magik.

-

Właśnie,   miejsca   w   pierwszym   rzędzie.   Widzisz,   jego   asystentka 

złapała   wirusa,   więc   Josh   potrzebuje   ochotnika   do   pomocy   w   jednym 
numerze.
-

I co? Ty jesteś tym ochotnikiem?

-

Pomyślałam, że to może być zabawne.

Victoria wymieniła z Mastersem spojrzenia. I wcale nie były to spojrzenia, 
które  by  budziły  mój  entuzjazm.  Do  diabła,   naprawdę  wolałbym,  żeby 
niczego ze sobą nie wymieniali.
-

Hej, Chaz, a może ty chciałbyś postawić kilka moich żetonów?

-

Mam  na   imię   Charlie   -  przypomniałem.   -  I  nie   stawiam  cudzych 

pieniędzy.
-

Naprawdę? Chyba nie jesteś jednym z tych gości, którzy grają prze 

Internet, co? Mnóstwo nowicjuszy się na to nabiera.
Przywołałem uśmiech na twarz.
-

Dzięki za ostrzeżenie.

-

A  właśnie,   jak   ci   poszło?   -   spytała   Victoria.   -   Niezbyt   długo   to 

trwało.
-

Och,   w   końcu   postanowiłem   spasować.   Pomyślałem,   że   może 

miałabyś ochotę przejść się do Venetian? Wypić drinka na placu Świętego 
Marka?

background image

Victoria zmarszczyła twarz.
-

Przecież już powiedziałam, że chcę iść na występ Josha. Zacznie się 

za godzinę, tak, Josh?
-

Aha. Pod warunkiem że wygrasz dla mnie dość, żebym mógł odejść 

od stołu.
Wcisnął Victorii do ręki następne dwa żetony. Patrzyła to na mnie, to na 
niego.
-

Chyba nie masz nic przeciwko?

-

Przeciwko? Dlaczego miałbym mieć?

-

I pójdziesz ze mną na przedstawienie?

Chciałem powiedzieć, że nie, ale rzuciła mi całkiem nowe spojrzenie - 
popatrzyła wzrokiem sarny, co sprawiło, że poczułbym się jak ostatni buc, 
gdybym się nie zgodził.
-

Jeśli chcesz. Ale najpierw wybieram się na wycieczkę do Venetian. 

Więc do zobaczenia na miejscu, okej?
-

Świetnie.

Josh pstryknął palcami.
-

Zapiszę twoje imię i zostawię przy biletach, Chaz.

Błysnął uśmiechem w stronę Victorii i owinął ręką jej ramiona, prowadząc 
z powrotem w stronę stołu.
-

A teraz, kotku, może zdradzisz nam, jaki numer wygra?

Kiedy   Victoria   debatowała   nad   tym,   gdzie   postawić   żetony,   Masters 
pochylił się, żeby obstawić czarne sześć. W tej samej chwili kieszeń jego 
spodni rozchyliła się, a ja zauważyłem portfel w środku. Poczułem drżenie 
ręki,   momentalnie   sięgnąłem   do   jego   kieszeni   i   zrobiłem   magiczną 
sztuczkę ze znikaniem.
W   porządku,   kłamałem,   że   muszę   mieć   ważny   powód,   żeby   kogoś 
obrobić. Ale w końcu czego się spodziewaliście? Przecież mówiłem, że 
jestem złodziejem.

5

Oto jesteśmy z powrotem u drzwi tej koszmarnej łazienki.
Pamiętacie, że nacisnąłem klamkę, a potem najostrożniej i najciszej, jak to 
tylko   możliwe,   pchnąłem   drzwi.   Przypominacie   sobie   też   pewnie,   że 
sprawdzenie   łazienki   było   w   moim   wypadku   zupełnie   niepotrzebne. 
Poświęciłem tej sprawie sporo namysłu i całkiem słusznie doszedłem do 
wniosku, że niedorzecznością było sądzić, że ktoś jest w środku. Moje 
rozumowanie   musiało   być   słuszne,   bo   okazało   się,   że   drzwi   nie   są 
zamknięte. Przecież gdyby naprawdę ktoś był w środku i się przede mną 

background image

ukrywał, toby je zamknął. Tymczasem klamka ustąpiła bez oporu. Byłem 
więc w zasadzie pewien, że łazienka jest pusta.
Ale oczywiście nie była.
Podobnie   jak   reszta   apartamentu   pomieszczenie   było   duże,   stylowe   i 
luksusowe. Ściany i podłogę wyłożono szarymi marmurowymi płytkami, 
dwie   okrągłe   umywalki   z   pozłacanymi   kurkami   osadzono   w   płycie 
czarnego   granitu,   którą   ozdabiały   białe   puszyste   ręczniki   i   przybory 
toaletowe z monogramami. Znajdowały się tu toaleta, kabina prysznicowa 
na tyle duża, że mogła pomieścić drużynę futbolistów, płaski telewizor i 
wanna   nieco   mniejsza   niż   średniej   wielkości   basen.   Była   kwadratowa, 
bardzo głęboka i cała upstrzona plastikowymi dyszami do hydromasażu. A 
poza tym niemal po brzegi wypełniona wodą. Och, w środku była jeszcze 
naga kobieta.
Ponieważ   nie   jest   to   powieść   erotyczna,   pozwólcie   mi   dodać,   że   choć 
kobieta   była   bardzo   szczupła,   drobna   i   apetyczna,   miała   też   twarz 
zanurzoną w wodzie i ani trochę się nie poruszała. Rozrzucone ręce i nogi 
znajdowały   się   tuż   pod   linią   wody,   głowa   zaś   skrywała   się   poniżej. 
Splątane   płomiennorude   włosy   zastygły   na   powierzchni   niczym   jakaś 
zadziwiająca   roślinność   znad   Morza   Południowochińskiego.   Woda   w 
wannie była równie nieruchoma jak ciało kobiety, która wyglądała, jakby 
unosiła się tam od wielu godzin lub może nawet dni.
Wtedy   dostrzegłem   swoje   odbicie   w   lustrze   nad   umywalkami. 
Wyglądałem na zaszokowanego, co w takiej sytuacji nie powinno dziwić, 
ale   też   -   stojąc   tak   z   głową   wetkniętą   w   szparę   w   drzwiach   -   na 
nieszczególnie   godnego   zaufania.   Kiedy   jednak   sekundę   później 
zobaczyłem, jak moje odbicie odrywa się od drzwi i podchodzi do wanny, 
naprawdę osłupiałem.
Jednej rzeczy z całą pewnością nie zamierzałem robić - sprawdzać pulsu. 
Zdarzyło mi się już dotykać martwej kobiety, i to całkiem niedawno, i 
wcale nie wstydzę się przyznać, że było to jedno z najmniej przyjemnych 
doświadczeń w moim życiu. Wciąż miałem w pamięci wrażenie zimnej, 
pozbawionej życia skóry i nie wątpiłem, że pozostanie ze mną jeszcze 
długi czas.
W  drodze   kompromisu   zdjąłem   rękawiczkę   z   lewej   ręki   i   zanurzyłem 
palec w wodzie najdalej od palców jej stóp, jak się dało. Woda była zimna. 
Jeśli utonęła, biorąc kąpiel, temperatura wskazywała, że stało się to jakiś 
czas temu i nie było szansy, żeby ją uratować. Jeżeli zaś została zabita, 
cóż, w takim wypadku z pewnością sprawdzono już, czy nie żyje. A jeśli 
mam być szczery, wcale mi się nie paliło, żeby bardziej angażować się w 

background image

tę   sprawę.   Bo   w   końcu   co   mogłem   zrobić?   Zadzwonić   po   ochronę   i 
wyjaśnić, że co prawda popełniłem jedno wytoczenie i włamałem się do 
apartamentu Mastersa, to jednak nie ma powodu, żeby  zawracali sobie 
głowę   pomysłem,   że   mogłem   popełnić   inne,   bardziej   haniebne 
przestępstwo?
Słuchajcie, gdyby istniała szansa, żeby ją uratować, naprawdę zrobiłbym 
wszystko, i do diabła z konsekwencjami. Ale jej już nic nie mogło pomóc, 
a ja nie powinienem był ryzykować i za długo się tam kręcić. Przez łata 
nauczyłem   się   dostrzegać   niebezpieczeństwa   związane   z   tymi 
niedochodowymi zajęciami, jakich zwykłem się podejmować, i o ile bycie 
złapanym należało do najmniej pociągających możliwości, o tyle bycie 
złapanym w sąsiedztwie pływających zwłok wydawało się jeszcze gorsze.
Dlatego   obawiam   się,   że   odwróciłem   się   do   wyjścia,   i   gdy   tylko   to 
zrobiłem,   zauważyłem   hotelowy   szlafrok   na   podłodze   za   drzwiami. 
Szlafrok był bordowy jak stoły w kasynie, a na kieszonce na piersi miał 
wyhaftowaną   srebrną   pięćdziesięciocentówkę.   Na   kupce   razem   ze 
szlafrokiem leżała raczej skąpa sztuka odzieży z różowej lycry. Trąciłem 
ubranie stopą i odkryłem, że był to trykot z doszytą krótką falbaniastą 
spódniczką   -   wyglądał   jak   strój   dziewczyny   z   rewii.   Jeszcze   raz 
spojrzałem na ciało w wannie. Atletyczna budowa tancerki, choć może 
nogi były odrobinę za krótkie. Ale jeśli to nie był kostium girlsy, to co 
innego? Na pewno nie przypominał stroju żadnej z osób, które widziałem 
w kasynie.
I   wtedy,   zbyt   powoli,   trybiki   w   mojej   głowie   zaskoczyły   niczym 
zwalniające   bębny   w   jednorękim   bandycie.   Co   takiego   Victoria 
powiedziała o przedstawieniu Josha Mastersa? Że potrzebuje ochotnika do 
jednego numeru, bo jego asystentka złapała wirus? O Chryste, to musiał 
być superwirus, skoro udało mu się zwalić z nóg tę rudą i utopić ją w 
wannie.
Zostawiłem   płaszcz   kąpielowy,   kostium   i   dziewczynę   na   miejscu, 
zamknąłem za sobą drzwi i podniosłem dłoń do czoła, zastanawiając się, 
czy   powinienem   odłożyć   żetony   tam,   skąd   je   wziąłem.   Oczywiście 
rozsądna   odpowiedź   brzmiała:   pewnie,   bez   dwóch   zdań.   Zagłuszyły   ją 
jednak odgłosy paniki, która podniosła się w mojej głowie. Tymczasem 
stopy,   te   zdradliwe   małe   hultaje,   zdążyły   mnie   już   zanieść   do   salonu, 
zanim racjonalne „ja" zdołało przejąć kontrolę. I nim mojemu rozumowi 
udało   się   pozbierać,   nieracjonalne   „ja"   wzięło   stronę   stóp   i   zaczęło 
biadolić, że czas brać nogi za pas, zanim resztę życia przyjdzie mi gnić w 
amerykańskim   więzieniu   z   powodu   śmierci,   z   którą   nie   miałem   nic 

background image

wspólnego.
Następna   rzecz,   jaką   pamiętam,   to   galopada   korytarzem   do   klatki 
schodowej. W chwili, gdy pochylony okręciłem się wokół barierki, sprawa 
była już ostatecznie przesądzona. Mój mózg nie potrafił sobie wyobrazić 
okoliczności, w których rozsądnie byłoby włamać się do apartamentu z 
martwą kobietą w środku.
Tak więc żetony wciąż znajdowały się w mojej kieszeni, a nie w sejfie w 
szafie, natomiast portfel Josha Mastersa spoczywał w sejfie, a nie w mojej 
(albo raczej jego) kieszeni. Podejrzewam, że to wszystko powinno było 
martwić   mnie   nieco   bardziej,   ale   jakkolwiek   dziwnie   by   to   brzmiało, 
przeszły mi przez myśl zalety związane z zachowaniem żetonów wartych 
sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Do diabła, jeśli nie na coś innego, mogły 
zawsze się przydać jako fundusz ucieczkowy, bo pierwszą rzeczą, jaką 
zamierzałem zrobić, kiedy już znajdę Victorię i przekażę jej nowiny, było 
pośpieszne opuszczenie miasta grzechu.
Widzicie,   nie   było   mowy,   żebyśmy   zostali   w   hotelu,   bo   gdyby   tylko 
odkryli ciało, ja znalazłbym się w nie lada kłopotach. Owszem mogłem 
założyć, że ochrona cały czas nie przygląda się nagraniom z kamer na 
korytarzach hotelu, ale nie znaczyło to wcale, że takie kamery nie istnieją. 
I kiedy znajdą ciało (co mogło nastąpić lada chwila, bo w hotelu była 
również obsługa wieczorna), sprawdzą zapis z kamer, na nim zaś będzie 
moja twarz. A w sytuacji, kiedy wszyscy pracownicy zostaną dokładnie 
poinformowani, kogo wypatrywać, nie mógłbym w pośpiechu zamówić 
obsługi.
Co   gorsza,   zameldowałem   się   w   hotelu   pod   własnym   nazwiskiem   i   z 
własnym paszportem, a ponieważ wciąż nie wynaleziono wehikułu czasu, 
nie był to błąd, który łatwo by można naprawić. Naprawdę pozostała mi 
jedynie ucieczka i jeśli to oznaczało, że Stany Zjednoczone staną się dla 
mnie   na   zawsze   niedostępne   i   resztę   życia   przyjdzie   mi   spędzić   pod 
przybranym nazwiskiem w kraju, o którym nigdy nie słyszałem, to może 
nawet i lepiej. W końcu Victoria od jakiegoś czasu sugerowała, żebym 
napisał coś pod pseudonimem.
Victoria! Powinienem ją znaleźć, i to szybko. Nie tylko dlatego, że sam 
chciałem się ulotnić, ale też dlatego, że musiałem się upewnić, czy jest 
bezpieczna. Rudowłosa w wannie mogła utonąć przez przypadek, mogła 
również   popełnić   samobójstwo,   ale   istniało   prawdopodobieństwo,   że 
została zabita. Tak czy owak, zmarła w apartamencie nowego najlepszego 
przyjaciela Victorii.
Kiedy   w   panice   zbiegałem   na   dół,   straciłem   rachubę   pięter,   ponieważ 

background image

jednak   paliło   mnie   w   płucach,   a   niewróżące   niczego   dobrego   kropki 
zaczęły tańczyć mi przed oczami, musiało ich być całkiem sporo. Oparłem 
się   o   ścianę,   żeby   złapać   oddech   i   wepchnąć   rękawiczki   do   kieszeni. 
Dopiero   wtedy   wyszedłem   na   korytarz,   z   całych   sił   starając   się   nie 
wyglądać   jak   podejrzany   o   morderstwo   w   oczach   pierwszej   osoby,   na 
którą wpadnę.
Tak się jednak złożyło, że nie natknąłem się na nikogo aż do wind, przy 
których   spotkałem   od   razu   całą   gromadę   gości.   Była   to   rodzina   - 
począwszy   od   dziadków,   aż   po   ponure   nastolatki   -której   członkowie 
odwrócili się i wymamrotali dzień dobry, kiedy drzwi windy rozsunęły się, 
ukazując pustą kabinę. Wcisnąłem się do środka za nimi, świadom gorąca i 
woni   potu,   które   biły   z   mojego   ciała,   i   gdy   ruszyliśmy   w   dół,   a 
egzaltowana   reklama   przekonywała   nas,   żebyśmy   dali   się   porwać 
zniewalającej aurze wielkiego Josha Mastersa, poczułem skurcz żołądka.

6

Sala widowiskowa niewątpliwie robiła wrażenie. To prawda, że jeszcze 
wspanialsza scena na drugim końcu kasyna gościła co wieczór widowisko 
Rat Pack, ale ta tutaj też nie przypominała szkolnej auli. Siedzenia były 
podzielone na rzędy od A do W i ze swojego miejsca z przodu widowni nie 
widziałbym wejścia, gdybym nie wstał.
Tak się złożyło, że akurat stałem i obracałem się dookoła, osłaniając oczy 
ręką, ale nigdzie nie widziałem Victorii. Nie było jej na zarezerwowanym 
obok miejscu ani przy stole do ruletki, nie kręciła się po kasynie ani nie 
stała   przed   salą.   Żadna   wiadomość   nie   czekała   na   mnie   w   punkcie   z 
biletami, kiedy zaś popędziłem do pokoju, pod moimi drzwiami nie było 
żadnej karteczki, a przy telefonie nie mrugało światełko. Byłem pogrążony 
w   ciemnościach,   teraz   zaś,   kiedy   zgasły   światła,   w   podobnej   sytuacji 
znalazła się cała sala.
W   tłumie   zapanowała   cisza,   opadłem   więc   na   pluszowe   siedzenie   i 
podrapałem się po głowie. Z tyłu sceny na tle czarnego aksamitu kurtyny 
pojawił się błyszczący zarys Las Vegas. Na jednym krańcu widać było 
piramidę nieopodal Luksoru, którego motywem przewodnim był Egipt, na 
drugim Stratosphere Tower w kształcie igły. Zarys migotał, to pojawiał się, 
to   znikał,   jak   gdyby   instalacja   elektryczna   szwankowała,   gdy   wtem 
włączyło się nagłośnienie - dźwięk big bandu był tak głośny, że aż wprawił 
w   drżenie   moje   nerki.   Instrumenty   strunowe   i   dęte   jak   ze   ścieżki 
dźwiękowej do starego czarno-białego filmu. Na scenie zaczęły się kłębić 
opary   suchego   lodu,   a   srebrne   światła   reflektorów,   przecinając   dym, 

background image

omiotły ją z obu stron, a potem zatrzymały się w lewym górnym rogu. 
Wśród muzyki usłyszałem ryk silnika i raptem Josh Masters pojawił się na 
latającym motocyklu.
Latający   motocykl?   A   tak.   Owszem,   zdarzyło   mi   się   w   życiu   być 
świadkiem kilku całkiem idiotycznych sen, nigdy jednak nie widziałem 
niczego podobnego.
Nie chodziło wcale o to, że Masters był ubrany jak Marlon Brando w 
Dzikim - czarna skórzana kurtka, biały T-shirt i czapka z daszkiem. Nie 
chodziło   nawet   o   to,   że   jego   zęby   błyszczały   bardziej   niż   chrom   na 
motocyklu. Nie. Wszystko przebijały płomienie, które wystrzeliły z rury 
wydechowej, kiedy zapuścił silnik.
Choć   dla   mnie   było   to   idiotyczne,   tłum   wydawał   się   zachwycony. 
Widownia westchnęła, kiedy Masters zanurkował w dół, podskoczył i się 
okręcił. Ludzie okrzykami przywitali hałas, ogień i światła. A kiedy w 
końcu postawił motocykl na scenie, aplauz przekroczył wszelkie granice. 
Magik   w   pełni   wykorzystał   gorące   brawa,   uchylił   czapki,   a   potem 
pstryknął   palcami   i   zeskoczył   z   motoru,   żeby   podnieść   z   podłogi 
błyszczącą jedwabną pelerynę. Pokazał nam ją z obu stron, strzepnął w 
rytm   muzyki,   podrzucił   w   górę   i   pozwolił,   żeby   elegancko   opadła   na 
motocykl.
Palcami dotknął skroni i zamknął oczy, jak gdyby z całych sił starał się 
skoncentrować.   Po   chwili   otworzył   je   i   wyciągnął   ręce   w   stronę 
motocykla.
Motocykl   jednak   nie   zniknął.   Jego   kształt   był   wciąż   widoczny   pod 
połyskującą peleryną.
Gwałtowny pisk i muzyka zamilkły, jak gdyby ktoś szarpnięciem podniósł 
igłę   z   płyty.   Na   twarzy   Mastersa   pojawił   się   wyraz   rozbawionego 
zmieszania.   Złapał   się   za   brodę.   Zatupał   nogą.   Posunął   się   nawet   do 
wzruszenia   ramionami.   A   potem   sięgnął   po   pelerynę   i   ściągnął   ją, 
odsłaniając   stary   rower   ze   scentrowanym   przednim   kołem   i   wygiętą 
kierownicą.
Publiczność zawyła, rozległy się gwizdy i oklaski. Ludzie zaczęli tupać, 
walić pięściami i rechotać z radości. Nikt jednak nie cieszył się nawet w 
przybliżeniu   tak   bardzo   jak   Josh.   Już   pewnie   z   pięć   tysięcy   razy 
pokazywał tę sztuczkę, ale sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie udała się 
tak znakomicie. A kiedy zdjął z roweru pelerynę i rzucił ją na widownię, 
musiałem przyznać, że ten cymbał wiedział, jak się robi przedstawienie - i 
że nie wykazywał ani śladu troski o stan swojej biednej asystentki.
W końcu aplauz zaczął słabnąć, Masters uśmiechnął się z zakłopotaniem i 

background image

zatarł   ręce,   zanim   przemówił   do   kremowego   mikrofonu.   Powitał 
wszystkich we wspaniałym Fifty-Fifty, życzył nam udanego wypoczynku, 
a   potem   w   przyjacielskim   tonie,   niemal   tak   autentycznym   jak   jego 
opalenizna,   wyznał,   że   kiedy   dorastał   w   Utah,   marzył   o   tym,   żeby 
pewnego dnia pojawić się jako iluzjonista w Las Yegas. Ktoś zaklaskał, 
ktoś inny westchnął. Josh uśmiechnął się skromnie i zamachał, dziękując 
publiczności, a polem ściszonym głosem dodał, że jego marzenie urosło. 
Już nie chodziło tylko o to, żeby pojawić się na scenie w Las Vegas. Teraz 
Josh   chciał,   żeby   jego   dokonania   przyćmiły   wszystkie   widowiska 
magiczne   przy   Stripie.   Ale   -   dodał,   podnosząc   palec   -   niektóre 
najwymyślniejsze   sztuczki   wymagały   znajomości   mikroiluzji,   od   której 
zaczął tyle lat wcześniej. W tym momencie z osobliwą precyzją napotkał 
mój   wzrok,   wyciągnął   z   kieszeni   talię   kart   (najzwyklejszą,   laką,   jakiej 
używano w kasynie hotelowym) i zaczął numer w stylu Davida Blaine'a, 
który zajął mu dobrych dziesięć minut.
Szybko   straciłem   zainteresowanie   i   odwróciłem   się,   lustrując   skryte   w 
mroku   wnętrze   sali   w   poszukiwaniu  Victorii.   Do   tego   czasu   zdążyłem 
poważnie się zaniepokoić. Instynkt podpowiadał mi, żebym opuścił hotel 
tak   szybko,   jak   to   tylko   możliwe.   Oczywiście   zanim   pożegnam   się   z 
kasynem na dobre, miło byłoby spieniężyć ukryte żetony, ale każda minuta 
w   Fifty-Fifty   przybliżała   mnie   do   nadciągających   kłopotów.   Tego   nie 
chciałem. Mimo to nie ruszałem się z miejsca w nadziei, że pojawi się 
Victoria, a ja zyskam pewność, że nic jej się nie stało.
Pewnie gdybyście mnie zapytali, jakie niebezpieczeństwo miałoby grozić 
Victorii,   trudno   byłoby   mi   znaleźć   zadowalającą   odpowiedź.   Jedno 
wszakże   bym   przyznał:   jest   wielce   nieprawdopodobne,   żeby   Masters 
wyrządził jej krzywdę podczas przedstawienia. Tylko że w pewnej chwili 
mój   umysł   zorientował   się,   że   iluzjonista   prosi   o   pomoc   ochotnika   ze 
środka sali i tym ochotnikiem okazała się Victora.
Przeszła   obok   i   nawet   nie   pomachała.   Przyjęła   dłoń   Mastersa,   klóry 
pomógł   jej   wdrapać   się   na   scenę,   zielona   bluzka   błyszczała   w   świetle 
reflektorów. Publiczność powitała Victorię grzecznymi oklaskami, a magik 
zadał jej kilka pytań. Powiedziała mu, jak się nazywa, że przyjechała z 
Londynu i cieszy się z pobytu w Fifty-Fifty.
-   W   którym   pokoju   się   zatrzymałaś?   -   spytał   Masters   z   szatańskim 
błyskiem w oku.
Victoria się zarumieniła.
-

Nie twój interes.

-

Bez obaw, może zdradzisz mi to później w ramach podziękowania za 

background image

wycieczkę,   na   którą   zamierzam   cię   wysłać.   Victorio,   miałabyś   ochotę 
wybrać się do Rio de Janeiro?
Widownia zamruczała rozmarzona.
-

Brzmi nieźle, prawda?

-

Brzmi wspaniale.

-

Masz ze sobą paszport?

-

Eee, nie.

-

No cóż, nie denerwuj się. Przeniesiemy cię tam bez paszportu. A 

nawet   bez   samolotu.   -   Zrobił   pauzę   dla   wzmocnienia   efektu   i   w 
zdumiewający sposób poruszył brwiami, po czym zamaszystym gestem 
wskazał na kulisy. - Przynieście teleporter.
Muzyka   zaczęła   narastać   i   na   scenie   pojawił   się   przysadzisty   łysy 
pomocnik,   cały   ubrany   na   czarno.   Wywlókł   na   środek   skrzynię 
przypominającą   wysoką,   wąską   i   bardzo   prostą   w   formie   szafę.   We 
wszystkich czterech rogach miała mosiężne kółka, a z przodu dwoje drzwi 
na   zawiasach.   Drewniana   okleina   była   wprawdzie   porysowana,   kiedy 
jednak pomocnik odwrócił szafę przed nami, sprawiała wrażenie solidnej.
W   środku   nie   było   sejfu.   A   gdy   tylko   mężczyzna   zniknął,   Masters 
gwałtownie  otworzył  drzwi i  okazało  się,   że  w ogóle   nic  tam  nie  ma. 
Wnętrze   było   smoliście   czarne   -   tak   jak   we   wszystkich   magicznych 
szafach, jakie kiedykolwiek widziałem.
-

Podoba ci się moja machina do teleportacji?

-

Jest... zachwycająca.

Publiczność zachichotała, słysząc urocze brytyjskie słownictwo Victorii.
-

Zechciałabyś wejść do środka i rozpocząć swoją podróż?

Victoria zsunęła buty i zrobiła, o co ją poproszono.
-

Spakowałaś bikini, prawda?

Uniosła dłoń do ust, jakby poczuła się zgorszona. Masters rozłożył ręce i 
obdarzył publiczność kolejnym firmowym uśmiechem.
-

Nie  można   winić  faceta   za  to,  że  próbuje  - powiedział.   -A  teraz, 

Victorio, chciałabyś być bezpieczna w razie turbulencji, prawda? Dlatego 
będę musiał mocno cię przypiąć.
Sięgnął   do   środka,   za   pomocą   czarnych   pasków   materiału,   które 
krzyżowały   się   na   piersi   jak   w   uprzęży   spadochronu,   przymocował 
Victorię do tylnej ścianki, a potem cofnął się i zamknął drzwiczki. Było w 
nich okrągłe okienko, przez które widzieliśmy  jej twarz. Nie sprawiała 
wrażenia,   jakby   było   jej   szczególnie   wygodnie,   to   jednak   nic   w 
porównaniu z miną, jaką zrobiła, kiedy na scenę wrócił pomocnik i podał 
Mastersowi parę pokaźnych metalowych ostrzy.

background image

Josh brzęknął nimi o siebie, żeby pokazać, że są prawdziwe, i uśmiechnął 
się   do   widowni   promiennie   jak   jakiś   Drakula   z   horrorów   wytwórni 
Hammer.
-

Nie mogę cię teleportować w całości, Victorio, dlatego zamierzam 

wysłać cię w kawałkach. Zgoda?
Po raz pierwszy Victoria spojrzała mi w oczy i przez chwilę wyglądała na 
zaniepokojoną   niemal   tak   jak   ja.   Potem  jednak   wyprostowała   ramiona, 
wysunęła szczękę i pokiwała głową, jak gdyby groźba, że zostanie przebita 
ostrymi jak brzytwa klingami, była dla niej codziennością.
Masters   ujął   ostrza   w   jedną   rękę,   drugą   zaś   pstryknął   przy   dwóch 
klapkach, ujawniając po parze otworów na wysokości talii i szyi mojej 
przyjaciółki.   Victoria   spojrzała   w   sufit,   jak   gdyby   próbowała   uniknąć 
widoku nieprzyjemnej sceny w krwawym filmie.
-

Nie martw się - ryknął Masters. - To stal najwyższej jakości. Rzadko 

kiedy zawodzi.
Publiczność   zaśmiała   się   niepewnie,   ja   jednak   się   nie   przyłączyłem. 
Dobrze wiedziałem, na czym polega ta sztuczka, dlatego byłem świadom, 
że   wiąże   się   z   nią   pewne   ryzyko.   Jeśli   zastanawiacie   się,   skąd   to 
wiedziałem, zachęcam, żebyście wysupłali parę groszy i kupili egzemplarz 
mojej drugiej książki z Michaelem Faulksem Złodziej w teatrze.
Powieść   jest   dostępna   we   wszystkich   koszach   z   tanimi   książkami   i 
opowiada   zabawną   historię,   o   kradzieży   bardzo   pięknego   naszyjnika 
należącego   do   diwy   operowej,   która   co   wieczór   brała   udział   w 
przedstawieniu   na   West   Endzie.   Podobnie   jak   we   wszystkich   moich 
kryminałach   Faulksowi   wcale   nie   szło   gładko.   W  pewnym   momencie, 
mniej więcej wtedy, kiedy udało mu się opracować idealny - wydawać by 
się   mogło   -   plan   kradzieży   naszyjnika,   z   niepokojem   odkrył,   że   diwa 
zgodziła   się   tego   jednego   wieczoru   wziąć   udział   w   numerze   pewnego 
magika.   Co   więcej,   zgodziła   się,   żeby   jej   cenny   naszyjnik   spoczął   we 
wnętrzu aksamitnej torebki i za pomocą młotka ciesielskiego został rozbity 
na tysiąc kawałeczków.
Oczywiście naszyjnik wcale nie zostaje rozbity. Wszyscy już zbyt wiele 
razy widzieliśmy ten numer, żeby uwierzyć, że coś takiego mogłoby się 
zdarzyć. Ale wyobraźcie sobie szok na twarzy diwy, nie wspominając o 
przerażeniu   nieszczęsnego   iluzjonisty,   który   miał   właśnie   dokonać 
wielkiego objawienia, kiedy ten przekłuwa ogromny balon unoszący się 
nad sceną przez całe przedstawienie i nic z niego nie wypada. W balonie 
miał być naszyjnik, tymczasem był pusty. I magik rzeczywiście nie ma 
pojęcia,   gdzie   się   podział.   Diwa   jest   zrozpaczona.  A  Faulks?   No   cóż, 

background image

Faulks   rwie   włosy   z   głowy.   Bo   wygląda   na   to,   że   ktoś   sprzątnął   mu 
zdobycz   sprzed   nosa.   Jeśli   więc   chce   wypełnić   swoje   zadanie,   musi 
odkryć, co się, do diabła, stało.
Nie   on   jeden   zresztą.   Kiedy   pisałem   tę   scenę,   ja   również   nie   miałem 
zielonego pojęcia, co się wydarzyło. Owszem, poznałem kilka prostych 
magicznych sztuczek i lubiłem myśleć, że mam zręczne palce, ale zupełnie 
nie   znałem   się   na   iluzjach   scenicznych.   Musiałem   więc   przekopać   się 
przez   rozmaite   książki,   czasopisma   i   podręczniki,   aż   w   końcu 
zgromadziłem wiedzę znacznie rozleglejszą, niż była mi potrzebna. I jedną 
ze sztuczek, jakie poznałem, była właśnie ta, w której teraz brała udział 
Victoria.
Trik zasadzał się na perspektywie - to był jeden z powodów, dla których 
wnętrze szafy było zupełnie czarne. I choć nie wiedziałem dokładnie, w 
jaki sposób Masters zamierza zbić z tropu publiczność, wiedziałem, że 
przez   cały   czas   ostrza   powinny   znajdować   się   w   sporej   odległości   od 
Victorii.   W   rzeczywistości   wiedzieli   to   wszyscy   w   sali,   ale   zadanie 
Mastersa polegało na tym, żeby przekonać nas, że jest wręcz przeciwnie. 
Jednak   mogło   się   zdarzyć   -tego   jednego   nie   chciałem   i   naprawdę   się 
obawiałem - że Victoria wpadnie w panikę. Żeby sztuczka się udała, osoba 
w szafie nie powinna się poruszyć ani o milimetr. Asystentka Mastersa, ta, 
która obecnie unosiła się twarzą w dół w wannie, była w tym wyćwiczona. 
Owszem, Victoria została przypięta w taki sposób, żeby mieć pewność, że 
nie będzie się za bardzo ruszała, ale co jeśli wzdrygnie się albo szarpnie 
głową? Czy wtedy ostrza jej nie dosięgną?
Bach, bach.
Publiczność   gwałtownie   zaczerpnęła   powietrza,   a   ja   oderwałem   się   od 
swoich   rozważań,   żeby   się   przekonać,   że   były   czysto   akademickie. 
Masters   zdążył   wbić   ostrza   w   Victorię   i   jak   dotąd,   o   ile   mogłem 
stwierdzić, wciąż była w jednym kawałku.
-

Cały   zestaw   -   powiedział,   klepiąc   szafę   w   bok.   -   Powinnaś   być 

gotowa do podróży. Podejrzewam, że przydałaby się odrobina relaksu.
Victoria wypuściła potężny haust powietrza, rozdmuchując grzywkę.
-

No cóż, trzymaj się, kochanie, jesteś prawie... na miejscu!

Pewnie gdyby to nie Victoria była w szafie, gdybym się tak bardzo o nią 
nie martwił i nie był wyczulony na zachowanie Mastersa, mógłbym nie 
dostrzec   lekkiego   drżenia   w   jego   głosie   i   zawahania   przy   końcu 
wypowiedzi.  A  gdybym   nie   siedział   w   pierwszym   rzędzie,   prawie   na 
pewno nie zauważyłbym, jak marszczy brwi i zerka w prawo.
Kiedy Masters zaczął nawijać, jak gorąco jest o tej porze roku w Rio i 

background image

Victoria pewnie świetnie się bawi, popijając koktajle i tańcząc sambę na 
plaży, większości zgromadzonych musiało się wydawać, że przedstawienie 
przebiega   bez   zakłóceń.   Ja   jednak   coś   zauważyłem   -   popatrzyłem   w 
stronę, w którą wcześniej spojrzał magik, i tak się złożyło, że dostrzegłem 
dwóch   mężczyzn   w   końcu   korytarza;   jeden   z   nich   mówił   coś   do 
krótkofalówki.
Sama   krótkofalówka   wystarczyła,   żeby   przyciągnąć   uwagę   -   trwało 
przedstawienie i wszystkich poproszono o wyłącznie komórek i pagerów - 
ale wcale nie dlatego nadal patrzyłem. Nie mogłem oderwać wzroku, bo 
mężczyźni byli identyczni.
Naprawdę   wyglądali   tak   samo.   Obaj   mieli   krótko   ostrzyżone 
marchewkoworude włosy, usianą piegami bladą skórę i odstające uszy. I 
byli strasznie chudzi - tak bardzo, że jabłko Adama sterczało im, jakby 
właśnie połknęli jajko. Obaj ubierali się w eleganckim stylu absolwentów 
uniwersytetu Ivy League: sportowy niebieski sweter; niebieska koszula w 
kratę,   spodnie   khaki  i  mokasyny   z   frędzlami.   Gdyby   nie   to,   że  wybili 
Mastersa   z   rytmu,   mógłbym   przypuszczać,   że   są   częścią   jego 
przedstawienia. Nie byłby pierwszym iluzjonistą, który dla swoich celów 
wykorzystuje bliźniaki.
Tymczasem   na   scenie   szafę   spowiły   opary   suchego   lodu,   a   muzyka 
przybrała na sile. Jak matador czekający na niewidzialnego byka Masters 
trzymał z boku ogromną czarną pelerynę. A potem narzucił ją na ramiona, 
przyłożył palec do ust i przekradł się na tył szafy.
A my czekaliśmy. I czekaliśmy.

7

Ten scenariusz doskonale nadawałby się na eksperyment socjologiczny.
Pytanie: Jak długo publiczność będzie czekała na artystę, który zniknął w 
środku przedstawienia? Odpowiedź: Około siedmiu minut.
Mogę to stwierdzić, bo kiedy Masters zrobił krok za szafę, podobnie jak 
wszyscy pozostali czekałem, aż pojawi się po drugiej stronie i dokończy 
numer.   Tylko   że   wcale   się   nie   pojawił.  A  kiedy   suchy   lód   zaczął   się 
przerzedzać  i  orkiestra  zagrała  tusz  jeszcze raz,  a  potem  jeszcze  raz,  i 
kiedy ludzie na widowni zaczęli się oglądać jeden na drugiego i wydawać 
niepewne pomruki, powoli wszystkim nam zaczęło świtać, że coś się stało.
Pomijając   kwestię   ciągłości,   dziwne   było   po   prostu   to,   że   przez 
pierwszych   pięć   minut   zupełnie   nic   się   nie   działo.   Sytuacja   stała   się 
jeszcze dziwniejsza, kiedy na scenę przywlókł się łysy pomocnik, zajrzał 
za szafę, a po chwili obok niego pojawili się eleganccy bliźniacy. Myślę 

background image

jednak,   że   nawet   wtedy   większość   z   nas   wstrzymała   oddech   w 
oczekiwaniu na jakiś spektakularny zwrot akcji.
Do którego nie doszło. Musiał nam wystarczyć jeden z rudzielców, który 
gorączkowo gestykulował w stronę kulis, dopóki nie opadła kurtyna. A 
wtedy przez tłum przetoczyła się fala szeptów. W sali rozbłysły światła i w 
głośnikach   rozległo   się   wygłoszone   w   pośpiechu   obwieszczenie. 
Przeproszono   nas   za   odwołanie   przedstawienia   i   wezwano,   żebyśmy 
opuścili salę możliwie szybko i spokojnie.
Wolne żarty. Owszem, byliśmy oszołomieni, ale też zaintrygowani, a ja 
martwiłem się o Victorię. Po chwili rozległo się kolejne ogłoszenie, tym 
razem w ostrzejszym tonie, i w przejściach pojawili się ochroniarze w 
policyjnych mundurach z epoki, żeby wyprowadzić nas na zewnątrz.
Powiedziałem „nas", ale obawiam się, że gdy reszta publiczności wlokła 
się   w  stronę   kasyna,  snując  rozważania   na   temat  tego,   co   się   stało,   ja 
wolałem   wziąć   sprawy   we   własne   ręce.   Zakradłem   się   na   scenę   i 
zanurkowałem za ciężką kurtynę.
Kiedy   podniosłem   się   z   kolan   i   wytarłem   sceniczny   kurz   z   dłoni, 
zobaczyłem, że bliźniaki i odziany na czarno pomocnik naradzają się za 
szafą. Nie słyszałem, co mówili, nigdzie też nie widziałem śladu Josha. 
Spodziewałem się poniekąd, że znajdę go leżącego na ziemi i zobaczę, jak 
ktoś robi mu sztuczne oddychanie, ale nic nie wskazywało na to, żeby 
magik znajdował się w pobliżu.
Niezręcznie zamachałem do Victorii, która wciąż była uwięziona w szafie, 
i właśnie do niej szedłem, kiedy zauważył mnie bliźniak z krótkofalówką.
-

Proszę pana, tu nie wolno wchodzić. Proszę wyjść ze wszystkimi. 

Nie może pan tu przebywać.
Ruszył w moją stronę, unosząc krótkofalówkę i gestem wskazując wyjście 
za moimi plecami. To prawda, budową przypominał szkielet w sali od 
biologii, zresztą kolorem skóry również, ale ostry ton jego głosu świadczył 
o tym, że przywykł do tego, aby ludzie słuchali jego poleceń.
-

Ale to moja przyjaciółka. - Wskazałem na Victorię. Wyglądała na 

zdenerwowaną, co w sumie nie powinno dziwić.
-

Proszę pana, mamy tu poważną sprawę, dlatego bardzo proszę, żeby 

pan wyszedł.
-

Poczekaj   -   odezwał   się   drugi   bliźniak,   zanim   którykolwiek   z   nas 

zdążył powiedzieć coś więcej. Spojrzał na mnie, potem na brata, potem 
znowu na mnie, a potem wyciągnął kościsty palec i uważnie zlustrował 
mnie   wodnistymi   oczami.   -   To   ten   gość   z   nagrania   z   monitoringu, 
pamiętasz?

background image

Myślę,   że   prawdopodobnie   przełknąłem   ślinę,   i   jestem   pewien,   że 
pobladłem   tak,   że   moja   skóra   stała   się   niemal   równie   biała   jak   skóra 
bliźniaków.   Zacząłem   się   zastanawiać,   czy   przypadkiem   w   tej   sytuacji 
Victoria nie poradzi sobie lepiej beze mnie.
-

Może ma pan rację - powiedziałem. - Może powinienem po prostu 

wyjść.
-

To jest ten facet? - spytał pierwszy bliźniak, ignorując mnie.

-

Mówię ci, że to on.

Zważywszy na to, co się stało w apartamencie Mastersa, sami rozumiecie, 
że te słowa zmroziły mnie do szpiku kości. Rozumiecie też, że nie byłem 
szczególnie   zachwycony,   kiedy   Victoria   postanowiła   nam   przerwać   i 
dokonać prezentacji.
-

Ma na imię Charlie. I jeśli to nie zbytni kłopot, czy ktoś mógłby 

mnie uwolnić i powiedzieć, co się tu, u diabła, dzieje?
Bliźniacy   popatrzyli   po   sobie,   a   na   ich   twarzach   pojawił   się   podobny 
wyraz,   który   sugerował,   że   myśli   obu   biegły   takim   samym   torem. 
Odniosłem wrażenie, że nie spodobałby mi się kierunek, jaki obrały, ale 
zanim bracia zdążyli wyciągnąć jakieś wnioski, przerwało nam natarczywe 
pukanie.
-

Halo? - zawołała Victoria z szafy. - Słyszy mnie ktoś? Zdaje się, że 

spędziłam tu dość czasu, nie sądzicie?
Bliźniacy   patrzyli   na   siebie   jeszcze   chwilę,   zanim   podeszli   do   szafy. 
Stanęli bokiem do mnie, więc mogłem podziwiać ich odstające uszy w 
całej   okazałości,   i   już   mieli   otworzyć   drzwiczki,   kiedy   postanowiłem 
wspomnieć o pewnym drobnym szczególe.
-

Najpierw musicie usnąć ostrza.

-

Słucham?

-

Ostrza   ze   ścianek.   Te,   którymi   przebito   moją   przyjaciółkę.   Takie 

sztuczki często trzeba dokończyć w określonym porządku.
-

Naprawdę?

-

Tak sądzę.

Kiedy   się   zawahali,   podszedłem   do   szafy,   przyłożyłem   dłoń   z   boku   i 
bardzo delikatnie wysunąłem jedno ostrze. Gdy tylko okazało się, że nie 
ma na nim śladów krwi, łysy pomocnik postąpił podobnie i szarpnął za 
ostrze   po   przeciwnej   stronie.   Wszyscy   popatrzyliśmy   na   Victorię.   Jej 
głowa była nadal na swoim miejscu.
Bliźniacy pociągnęli drzwiczki i otworzyli szafę. Usłyszałem szelest czy 
też szum, coś w rodzaju odgłosu, jaki wydaje woda z prysznica uderzająca 
o dno brodzika, a obaj bracia odskoczyli z przekleństwem na ustach, kiedy 

background image

góra piasku wysypała im się na mokasyny.
Przesunąłem się obok i zobaczyłem, że Victoria miała stopy aż po kostki 
zakopane w piachu. Zauważyłem też, że wnętrze szafy wcale już nie było 
czarne. Ozdabiało je malowidło przedstawiające czyste niebieskie niebo, 
turkusowe morze i żółtą plażę poznaczoną
kolorowymi   parasolami   i   postaciami   w   strojach   kąpielowych.   Victoria 
wciąż była unieruchomiona pasami, teraz jednak na głowie miała kapelusz 
przeciwsłoneczny, a w ręku trzymała różową szklaneczkę do daiquiri z 
wystającą ze środka koktajlową parasolką. Jeśli pominąć rekwizyty, wcale 
nie wyglądała, jakby była w wakacyjnym nastroju.
-

Udany wypoczynek?

Nie będę opisywał spojrzenia, jakim mnie obdarzyła, dość powiedzieć, że 
rozwiązałem szarfy i pomogłem jej wydostać się z szafy najprędzej, jak to 
było możliwe.
-

Co się stało? Gdzie jest Josh? - spytała, strzepując piasek z bosych 

stóp.
-

Przypuszczam, że właśnie tego chcą się dowiedzieć ci panowie.

Bliźniacy   wymienili   między   sobą   spojrzenia,   a   ja   przyłapałem   się   na 
rozważaniach, czy kiedykolwiek mówią coś albo podejmują decyzję bez 
konsultowania się ze sobą.
-

Twierdzi pani, że tego z panią nie zaplanował?

Victoria skrzywiła się.
-

Czego nie zaplanował?

Dla odmiany bliźniacy odwrócili się, żeby się ze sobą naradzić. Mógłbym 
przysiąc, że mrugali niemal równocześnie.
-

Ledwo go znaliśmy - wyjaśniłem. - Moja przyjaciółka poznała go 

dziś wieczorem. Zapytał ją, czy mu pomoże przy numerze. A skoro już 
pomogła, myślę, że będzie najlepiej, jak sobie stąd pójdziemy.
Wyjąłem   daiąuiri   z   ręki   Victorii   i   przekazałem   pomocnikowi.   Nie 
wyglądał   na   uszczęśliwionego.  A  kiedy   wsadziłem   mu   na   łysą   głowę 
kapelusz z opadającym rondem, wydawał się jeszcze mniej zadowolony. 
Nie obchodziło mnie to. Złapałem Victorię za nadgarstek i pociągnąłem w 
stronę kurtyny.
-

Chwileczkę. Nikt nigdzie nie pójdzie, dopóki nie znajdziemy Josha.

Obawiałem się, że jeden z bliźniaków może powiedzieć coś takiego. Nie 
była to propozycja, która przypadłaby mi do gustu.
-

Ale to nie ma z nami nic wspólnego.

-

O, to ma z wami bardzo wiele wspólnego.

Odzyskałem równowagę i powoli pokręciłem głową.

background image

-

Myli się pan. Nie wiem, kim jesteście, i nic mnie to nie obchodzi. 

My stąd idziemy. I obawiam się, że to zamyka sprawę.
Rozsunąłem kurtynę i wystawiłem głowę na zewnątrz, ale zanim reszta 
ciała poszła w jej ślady, zobaczyłem coś, co sprawiło, że zatrzymałem się 
w pół kroku - łańcuch strażników, którzy ustawieni w mundurach z epoki 
wyglądali jak jakiś zespół rewiowy. Ku mojemu rozczarowaniu nie złapali 
się   pod   ręce   i   nie   zaczęli   wymachiwać   nogami   ani   śpiewać   żadnej 
skocznej   piosenki.   Stali   na   rozstawionych   nogach,   a   ręce   trzymali   za 
plecami. Jeden uderzał nawet pałką policyjną w dłoń.
-

Tak   jak   powiedziałem,   nikt   nigdzie   nie   pójdzie,   dopóki   nie 

znajdziemy Josha.
Odwróciłem się i obrzuciłem bliźniaków zimnym spojrzeniem, jednym z 
repertuaru Victorii. Odniosło mniejszy skutek, niż się spodziewałem.
-

Pytał   pan,   kim   jesteśmy.   -   Bliźniak   bez   radia   szturchnął   brata 

kciukiem. - Bliźniaki Fisher*.

* Ang. fish - ryba, fisher - rybak.

No jasne. Bardzo odpowiednie nazwisko. Pasowało do ich bladej jak rybi 
brzuch   skóry   i   wyłupiastych   oczu.   Ale   ze   sposobu,   w   jaki   zostało 
wypowiedziane, wywnioskowałem, że powinno znaczyć coś więcej.
-

Przepraszam, kto taki?

-

To   kasyno   należy   do   nas.   Zbudowaliśmy   je   i   teraz   prowadzimy. 

Pilnujemy wszystkiego, co się tu dzieje. Rozumie więc pan, że wiemy, 
dlaczego tak panu spieszno do wyjścia. I rozumie pan, że nie pozwolimy 
na to.
-

Charlie? - odezwała się półgębkiem Victoria. - Co takiego narobiłeś?

Z całych sił skupiłem się na tym, co powiedzieli bliźniacy. Nie miałem 
powodu im nie wierzyć, a skoro nie mogłem zniknąć w obłoku dymu, 
jedyną szansą, żeby wydostać się z tarapatów, w które się wpakowałem, 
było dostarczyć im człowieka ponoszącego odpowiedzialność za ciało, na 
które natknąłem się na górze. Wyglądało to dla mnie teraz, jakby Masters 
zabił tę dziewczynę. Bo inaczej dlaczego miałby się zachowywać w ten 
sposób?
-

Jest w szafie - powiedziałem.

-

Co pan powiedział?

-

Josh. Jest w szafie.

Przepchnąłem   się   między   bliźniakami   i   przeszedłem   na   tył   szafy. 
Popukałem   w   panel   zdrowymi   knykciami,   żeby   znaleźć   jakąś   pustą 

background image

przestrzeń. Kiedy jednak to nie przyniosło rezultatu, przejechałem dookoła 
opuszkami palców w poszukiwaniu ukrytych zawiasów.
-

Ale przecież pańska przyjaciółka była w szafie.

-

Tak, tylko że z tyłu może być schowek. To kwestia perspektywy. - 

Klepnąłem dłonią w drewno. - Możesz już wyjść, Masters. Wiemy, że tam 
jesteś.
Żadnej   odpowiedzi.   Westchnąłem,   przesunąłem   się   naprzód   i   zrobiłem 
krok   do   środka,   na   szczyt   hałdy   piasku.   Trąciłem   malowidło   z   tyłu, 
szukając obluzowanej deski albo haczyka.
-

Skąd wzięłaś drinka? - spytałem Victorię.

-

Daiąuiri?   Koło   mojego   ramienia   był   schowek   z   rozsuwanymi 

drzwiczkami. Powiedział mi, żebym tam poszukała.
Spojrzałem   w   miejsce,   które   wskazała   Victoria,   i   zauważyłem 
inkrustowaną deseczkę, która została pomalowana tak, żeby pasowała do 
reszty obrazka. Była wielkości mniej więcej książki w twardej oprawie i 
kiedy przesunąłem ją na bok, znalazłem nieduży otwór. Nic w środku nie 
było.
-

A kapelusz?

-

Deska nad moją głową.

Tam też sprawdziłem. Dostęp był łatwy, ale miejsce puste.
-

A obrazek? Skąd się wziął.

-

Był zasłonięty czarnymi roletami. Podniósł je na samym początku.

-

A piasek?

-

Nie mam pojęcia. Nie ostrzegł mnie przed nim.

Odwróciłem się do pomocnika.
-

Są tu jakieś zapadnie?

Zaczął wiercić się nerwowo, a potem zerknął na bliźniaków. Wyglądało na 
to, że ten zwyczaj jest zaraźliwy.
-

Twierdzi   pan,   że   przeszedł   przez   zapadnię?   -   spytał   bliźniak   z 

krótkofalówką.
-

Nic nie twierdzę. Nawet nie wiem, czy tu są zapadnie. Ale jeśli są, 

miałoby to sens. Nie mógł po prostu zniknąć. Aż tak dobrym magikiem nie 
jest.
Bliźniak przycisnął antenę do dolnej wargi, rozważając moje słowa.
-

Dobra, idziecie z nami.

-

Idziemy dokąd?

-

Po prostu ruszajcie.

Wyglądało na to, że nie mam wyboru. Wyszedłem z szafy, otrzepałem 
nogawki z piasku i zerknąłem na Victorię.

background image

-

Naprawdę bardzo mi przykro. Zobaczymy się później, dobrze?

-

Nie   tak   szybko   -   powiedział   bliźniak.   -   Ona   też   idzie.   Oboje 

szczegółowo opowiecie nam o swoim planie.

8

O planie? Jakim planie? Nie miałem żadnego planu poza tym, nad którym 
pracowałem, odkąd znalazłem martwą kobietę w apartamencie Mastersa i 
który obejmował natychmiastową ucieczkę.
Nie   zrozumcie   mnie   źle,   plany   to   rzecz   niezwykle   użyteczna   i   było 
mnóstwo czasu, żebym jakiś obmyślił. Ale nie miałem bladego pojęcia, 
jakie   szczegóły   chcieli   poznać   nasi   gospodarze.   W   dodatku   byłem 
przekonany, że nie chodziło o nic, co by ich przyprawiało o dreszczyk 
emocji. A jeśli już o dreszczyku mowa, to coraz mniej podobał mi się 
kierunek, w którym zmierzaliśmy, kiedy opuściliśmy salę widowiskową. 
Na   początku   zabrano   nas   do   niewielkiej   garderoby,   gdzie   Victoria 
odzyskała   swoją   torebkę,   a   potem   przez   drzwi   z   napisem 
„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" poprowadzono w dół schodami do 
piwnic.   Niekończące   się   korytarze   dla   personelu,   przez   które   szliśmy, 
miały gołą betonową podłogę i pobielone ściany. Nad naszymi głowami 
wzdłuż sufitu biegły zakurzone rury.
Bliźniacy Fisher maszerowali przed nami, a za plecami mieliśmy dwóch 
ubranych   w   mundury   ochroniarzy   o   latynoskiej   urodzie.   Obaj   byli 
podobnego wzrostu i budowy - naprawdę wysocy i więcej niż pokaźnej 
postury. Pomyślałem, że oboje z Victorią nie pasujemy do reszty - zupełnie 
jakbyśmy   byli   w   drodze   na   współczesną   arkę   Noego   i   nikt   nas   nie 
poinformował, że trzeba przyjść parami.
Na   koniec   kazano   nam   zaczekać   przed   niczym   niewyróżniającymi   się 
białymi drzwiami. Żaden znak nie wskazywał, co nas czeka po drugiej 
stronie. Zdaje się, że skrzyżowałem palce (w każdym razie te zdrowe) i 
pomyślałem o czymś przytulnym i wygodnym, ale kiedy bliźniacy weszli 
do środka, a strażnicy w gotowości bojowej stanęli na zewnątrz, nareszcie 
zaświtało   mi,   że   właśnie   mieliśmy   z  Victorią   poznać   tę   część   folkloru 
Vegas,   z   którą   tylko   nielicznym   turystom   dane   było   się   zetknąć,   a 
mianowicie zaplecze.
Pomieszczenie   było   urządzone   skromnie.   Plastikowy   stół,   cztery 
plastikowe krzesła i płaski telewizor na wysięgniku na ścianie. Pilot do 
telewizora leżał na blacie stołu. Sufit był podwieszony nisko i wyłożony 
styropianowymi   panelami.   Dwie   żarówki   kierunkowe   wycelowane   w 
czarną ścianę dawały przyćmione żółte światło.

background image

Z   kratki   nad   drzwiami   wiało   zimnym   powietrzem,   dzięki   czemu   w 
pomieszczeniu panowała temperatura idealna dla kostnicy.
Na   jednej   z   bocznych   ścian   znajdowała   się   prostokątna   szyba   z 
barwionego szkła, przez którą widziałem drugi pokój. Wyglądał dokładnie 
tak jak nasz, był może tylko nieco jaśniej oświetlony. Znajdował się tam 
telewizor   i   plastikowy   stół,   przy   nim   zaś,   mrużąc   powieki   przed 
oślepiającym światłem, siedział mężczyzna, którego rozpoznałem.
Odwróciłem się do Victorii, a ona do mnie. Udało nam się znakomicie 
sparodiować Fisherów, jednak mętlik w mojej głowie pozostał.
Mężczyzną, o którym mowa, był krupier z bliznami po trądziku, ten od 
stołu do ruletki w strefie wysokich stawek. Pochylał głowę, kościste pięści 
oparł na blacie. Wiercił się na siedzeniu, jego uda podrygiwały, a stopa 
stukała   o   podłogę.   Na   pryszczatym   karku,   tuż   ponad   białą   służbową 
koszulą,   widać   było   niebieski   tatuaż   -   parę   kostek   do   gry.   Na   każdej 
widniała jedna kropka. Oczy węża.
Krupier kiwał gwałtownie głową, jakby to był nerwowy tik, a skóra na 
jego   karku   poruszała   się   przy   tym   i   wyglądało   to   tak,   jak   gdyby 
wytatuowane kości uderzały jedna o drugą. Facet sprawiał wrażenie, jakby 
cały czas coś szeptał, ale nie był to monolog. Po przeciwnej stronie stołu 
naprzeciwko niego siedział drugi mężczyzna.
Był czarnoskóry, ubrany  w marynarkę,  koszulę  i  krawat.  Miał  łysinę  - 
czubek okrągłej czaszki lśnił pod nisko zawieszoną świetlówką niczym 
kula   do   kręgli   i   wyglądał   jak   mnisia   tonsura   okolona   szpakowatymi 
włosami krótko przystrzyżonymi tuż powyżej uszu. Kozia bródka w tym 
samym kolorze okalała jego usta. Policzki i szyja były dość kwadratowe, a 
wypchana w okolicy ramion marynarka sugerowała, że facet jest mocno 
umięśniony   i   w   ciągu   następnych   dziesięciu   lat   może   stać   się   mocno 
otłuszczony. Na moje oko był pod sześćdziesiątkę.
Czarnoskóry   mężczyzna   pogładził   brodę   jedną   ręką.   Przed   nim   leżała 
otwarta tekturowa teczka, on zaś gryzmolił coś na kartce przypiętej do akt. 
Prędkość, z jaką pisał, wskazywała, że krupier miał dużo do powiedzenia.
Nie przypuszczałem, żeby mogli nas widzieć. W istocie byłem pewien, że 
patrzymy   przez   lustro   weneckie,   co   tłumaczyło,   dlaczego   światło   w 
naszym pokoju było przytłumione.
Kiedy  tak spoglądaliśmy, czarnoskóry  podniósł dłoń, a krupier przestał 
mówić i powoli odwrócił głowę w naszą stronę. Nie mógł skupić wzroku i 
w   jego   rozbieganych   oczach   dostrzegłem   strach,   tak   jakby   pytał   sam 
siebie, kto mu się przygląda. Zanim jednak zdążył dojść do jakichkolwiek 
wniosków, przesłuchujący go mężczyzna skończył notatki, zamknął teczkę 

background image

i wyszedł z pokoju.
Nie minęła chwila, kiedy pojawił się w drzwiach za nami. Skinął głową 
bliźniakom,   a   potem   zmrużył   oczy   i   przez   półmrok   spojrzał   w   naszą 
stronę.   Oceniwszy   zagrożenie,   jakie   możemy   stanowić,   kopniakiem 
zamknął drzwi, chrząknął lekceważąco i ruszył w stronę krzesła na końcu 
stołu.
-

Może byście usiedli?

-

Może byście nam powiedzieli, co my tu robimy? - Victoria podparła 

się pod boki. - Jesteśmy gośćmi tego hotelu, a nie jakimiś kryminalistami.
Omal się nie skrzywiłem, kiedy to powiedziała. To prawda, że określenie 
niezbyt mi się podobało, ale musiałem przyznać, że w jakimś sensie jest 
odpowiednie.
-

Po prostu usiądźmy i porozmawiajmy jak dorośli.

Wydawało mi się, że usłyszałem „jak durnie".
-

Jak dorośli, tak?

Uniósł ramiona.
-

Na początek, dobrze?

Nie mówiąc więcej ani słowa, rzucił swoją teczkę na stół i odsunął jedno z 
plastikowych krzeseł. Uśmiechnąłem się krzywo do Victorii i poszedłem 
za jego przykładem. Zwlekała jeszcze chwilę, zanim wzięła krzesło dla 
siebie i usiadła prosto z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
Mężczyzna otworzył teczkę, ostrożnie położył wieczne pióro na czystej 
kartce przed sobą i głośno wypuścił powietrze. Najwyraźniej bardzo dbał o 
schludność.   Miał   gładką   nieskazitelną   cerę   i   starannie   przystrzyżoną 
brodę. Był ubrany w brązową marynarkę, błękitną koszulę i żółty krawat 
w niebieskie romby. Pachniał grejpfrutem. Nie byłem w stanie stwierdzić, 
czy to zapach wody po goleniu, czy żelu pod prysznic.
-

Nazywam   się   Ricks.   -   Rozłożył   ręce.   -   Pracuję   dla   Carson 

Associates.
-

To zabawne - powiedziałem. - Ludzie wciąż podają jakieś nazwy, 

jakbyśmy   powinni   wiedzieć,   co   znaczą.   Bliźniacy   Fisher.   Carson 
Associates.
Nie było trudno sprawić, żeby się uśmiechnął.
-

Carson  Associates   to   prywatna   firma   ochroniarska.   -   Sięgnął   do 

kieszeni marynarki, wyciągnął wizytówkę i pchnął ją po blacie stołu w 
naszą stronę. Wizytówka była szara, ozdobiona czujnym okiem w rogu. 
Nazwisko Terry Ricks pyszniło się na środku, ponad wypisanym kursywą 
hasłem „Zawsze czujni". - Pracujemy  tutaj, w Vegas, razem z kilkoma 
agencjami,   głównie   dla   kasyn.   Ja   zajmuję   się   nieprawidłowościami 

background image

związanymi z grą.
-

Nieprawidłowości związane z grą? Ma pan na myśli oszustwa?

-

Tak może pan to nazwać.

Schowałem   w   dłoni   jego   wizytówkę,   jakbyśmy   byli   dwoma 
komiwojażerami, którzy właśnie mieli zacząć prowadzić interesy. Niestety, 
sam nie miałem wizytówki. Złodzieje nie mają w zwyczaju się anonsować. 
O ile nie chcą zostać złapani.
Muszę powiedzieć, że ta prezentacja mocno zbiła mnie z tropu. Facet, 
który   specjalizuje   się   w   oszustwach   hazardowych,   nie   powinien   chyba 
zajmować się śledztwem w sprawie morderstwa albo samobójstwa.
-

Zamierza nam pan powiedzieć, o co tu chodzi? - spytała Victoria.

-

No cóż, szanowna pani, proszę mi pozwolić, że pokażę.

Mówiąc to, wziął pilota i wycelował w telewizor na ścianie. Odwróciliśmy 
się na krzesłach i w półmroku spojrzeliśmy na ekran. Na środku pojawił 
się jasny punkcik, a ja przygotowałem się na konfrontację z dowodami 
mojej raczej kompromitującej ucieczki z apartamentu Josha Mastersa.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na nagraniu jest stół do ruletki w 
strefie wysokich stawek. Patrzyłem na Victorię i Josha, i wielu innych 
graczy, których wcześniej widziałem, łącznie ze starszą damą w żakiecie 
ze złotej lamy. Zauważyłem również tył głowy krupiera.
Obserwowałem  nagranie   dobrych   kilka   minut   i   wciąż   niejasny   był  dla 
mnie powód, dla którego kazali nam je oglądać. Widziałem, jak Masters 
kładzie   żetony   na   stole,   widziałem,   jak   wręcza   je   Victorii.   Kiedy 
zastanawiała   się,   gdzie   je   położyć,   on   zebrał   razem   słupki   niebieskich 
studolarowych sztonów i przesunął do krupiera. Krupier wymienił je na 
odpowiednią liczbę fioletowych, a potem zakręcił kołem i rzucił maleńką 
białą   kulkę.   Kiedy   wpadła   do   kasetki   z   numerem,   Victoria   zaczęła 
podskakiwać   z   radości.   Dziwnie   było   oglądać   tę   scenę   bez   dźwięku. 
Telewizor milczał podobnie jak reszta pokoju.
Spojrzałem na Ricksa.
-

Co niby mielibyśmy tu zobaczyć?

Popatrzył   na   mnie   zimno,   a   potem   wycelował   pilotem   w   telewizor   i 
wcisnął   guzik,   przewijając   nagranie.   Zatrzymał   je   w   momencie,   kiedy 
Masters wręczył Victorii żetony, i puścił znowu. Patrzyłem, jak Victoria 
obstawia   zakład,   a   Masters   wymienia   niebieskie   sztony.   Wciąż   nie 
łapałem.
-

Wciąż nie łapię.

-

Czyżby?

-

Może jestem za tępy.

background image

Zerknąłem   na   bliźniaków.   Stali   z   rękami   w   kieszeniach,   opierając   się 
plecami o ścianę. Ze swoimi młodzieńczymi piegowatymi
twarzami,   w   spodniach   khaki   i   robionych   na   drutach   swetrach   mogli 
uchodzić za niedożywione gwiazdy reklamy GAP.
-

Co przeoczyłem?

Jeden z bliźniaków westchnął i zaczął oglądać swoje paznokcie. Jego brat 
gwałtownie   wypuścił   powietrze   i   pokręcił   głową.   Po   dłuższej   chwili 
namysłu,   której   rezultatem   mógł   być   naprawdę   zadziwiający   wynik 
mojego   EKG,   Ricks   sięgnął   do   kieszeni   spodni   i   wyciągnął   coś   w 
zaciśniętej pięści. Położył ów przedmiot na stole, a potem zabrał dłoń, 
odsłaniając kupkę pięciu fioletowych żetonów.
-

To żetony, którymi grał Josh - zauważyła Victoria.

-

Czyżby?

-

Nie jestem daltonistką.

Ricks   uśmiechnął   się   promiennie,   przyglądając   się   nam   spod 
wpółprzymkniętych powiek, a potem wyciągnął palec wskazujący i kciuk i 
podniósł żetony ze stołu. I wtedy zupełnie znikąd pojawiły się trzy srebrne 
sztony.
-

Jak pan to zrobił?

-

Oj, proszę pani. Dość już tego udawania.

Palce   Victorii   zacisnęły   się   na   skórzanej   torebce,   jak   gdyby   miała   do 
dyspozycji śmiertelny chwyt Vulcana.
-

Mam już dość tych gangsterskich nonsensów - powiedziała. - Albo 

ktoś z was powie, o co tutaj chodzi, albo pozwólcie nam stąd wyjść. Jeśli 
zamierzacie trzymać nas tu dłużej, będę nalegała, żebyście zadzwonili po 
policję.
Przełknąłem ślinę i chwyciłem za siedzenie. Policja? Co ona, u diabła, 
chce mi zrobić?
Ricks   wydął   usta   i   zabębnił   palcami   o   krawędź   stołu.   Odchylił   się   na 
krześle,   po   czym   od   niechcenia   rzucił   żetony   Victorii.   Chwyciła   je, 
gwałtownie uderzając dłonią o dłoń, ale kiedy tylko udało się jej porządnie 
je złapać, uniosła brew.
-

Co to takiego?

-

Kapsle - wyjaśnił Ricks. - Od gazowanych napojów. Pomalowane 

tak,   żeby   wyglądały   jak   żetony.   Tylko   ten   przyklejony   na   górze   jest 
prawdziwy. - Wskazał na telewizor. Na ekranie wciąż widniał nieruchomy 
kadr z krupierem przesuwającym fioletowe żetony do Mastersa. - Gracz 
podlicza wygraną, a krupier wręcza mu żetony, w tym wypadku fioletowe 
w zamian za studolarowe. Dla przypadkowego obserwatora pomalowane 

background image

kapsle   wyglądają   jak   prawdziwe   żetony,   w   rzeczywistości   jednak 
zawierają srebrne sztony. Fioletowy żeton na górze, trzy srebrne ukryte 
pod spodem.
Usta Victorii ułożyły się w idealny okrąg.
-

Ale dlaczego?

Ricks wypuścił powietrze, jakby go ktoś przekłuł, i pozwolił, żeby krzesło 
wróciło na swoje miejsce.
-

Srebrne żetony są warte więcej - powiedziałem głosem więznącym w 

gardle. - Dziesięć tysięcy dolarów za sztukę.
-

Ale... mówi pan, że Josh to zrobił?

-

Droga pani, zamknęliśmy stół, kiedy oboje odeszliście. Był w plecy 

sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Oczy Victorii rozszerzyły się, a jej twarz stała się niemal tak biała jak 
ściana.   Może   to   i   dobrze.   Gdyby   jeszcze   trochę   zbladła,   bracia   Fisher 
mogliby przez pomyłkę uznać ją za krewną.
-

Ale to nie może być prawda.

-

Och, może. Mieliśmy na niego oko, bo wczoraj wieczorem wyciął 

taki sam numer.
-

No cóż, czyli może. - Zebrała się w sobie i przełknęła tę informację. - 

Wciąż jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami.
Ricks   wskazał   na   krupiera   za   podwójną   szybą.   Pochylony   do   przodu 
przycisnął twarz do stołu i rękami objął głowę.
-

Przy   takim   przekręcie   łatwiej   jest   pracować   grupie.   Po   pierwsze, 

potrzebny jest ktoś wewnątrz. Przydaje się też ktoś, kto odwróci uwagę. 
Powiedzmy, ładna dziewczyna, która będzie się cieszyć wygraną.
-

O   mój   Boże!   -   Victoria   wyciągnęła   rękę   w   stronę   bliźniaków.   - 

Tłumaczyliśmy   już   tym   panom,   że   poznaliśmy   Josha   dziś   wieczorem. 
Przylecieliśmy do Vegas dopiero po południu. Jeśli mi pan nie wierzy, 
może się pan skontaktować z naszymi liniami lotniczymi.
Ricks   wciągnął   głęboko   powietrze   przez   nos.   Ssąc   dolną   wargę, 
wycelował pilotem w telewizor.
-

Dobrze też, jeśli oszust może przekazać żetony innemu członkowi 

grupy. Dzięki czemu będzie czysty w razie przeszukania.
Ricks machnął pilotem i odwrócił się w stronę telewizora, żeby popatrzeć 
na to, czego się obawiałem. Akurat pojawiłem się na ekranie i z butelką 
budweisera w ręce rozmawiałem z Victorią. Josh przerwał nam, wciskając 
żetony Victorii do ręki i namawiając ją, żeby je postawiła.
Ricks zwolnił odtwarzanie. Patrzyłem, jak Victoria zastanawia się, gdzie 
umieścić żetony, a Josh pochyla się nad stołem. Widziałem samego siebie 

background image

tuż obok niego i moją zdrową dłoń wsuwającą się do kieszeni jego spodni. 
Kiedy ostrożnie ją stamtąd wyjąłem i wsunąłem do własnej kieszeni, Ricks 
zatrzymał obraz.
-

Bardzo proszę, żeby zechciał pan wstać i opróżnić kieszenie.

9

Podejrzewam,   że   miałem   w   życiu   szczęście.   Nie   zdarzało   mi   się   zbyt 
często, żeby mnie zapędzono w kozi róg. Jasne, byłem włamywaczem i 
kilka razy mało brakowało. Czasami musiałem się ukryć i przeczekać, aż 
niebezpieczeństwo minie, albo zwiewać, żeby mnie nie złapano. Zwykle 
jednak miałem pewną kontrolę nad sytuacją i najczęściej mi się udawało. I 
tym razem z całych sił starałem się znaleźć jakieś wyjście.
-

Wolałbym tego nie robić, jeśli nie mają panowie nic przeciwko.

-

Owszem, mamy.

-

Bardzo dbam o swoją prywatność.

-

Proszę mi wierzyć - powiedział Ricks - że nikt na zewnątrz nigdy się 

nie dowie, co się wydarzyło w tym pokoju.
Zerknąłem przez szybę do pomieszczenia, gdzie krupier poruszał nogą i 
szczękał zębami, a potem spojrzałem na braci Fisher. Bliźniacy mieli ręce 
założone na piersi i nie odzywali się ani słowem. Trzymali się z boku 
niczym dwuosobowa ława przysięgłych czekająca na wydanie wyroku i to 
ich   milczenie   zaczęło   mi   się   wydawać   groźne.   Może   gdyby   był   tylko 
jeden, efekt nie byłby tak silny. Podwójna dawka sprawiła, że zacząłem się 
pocić.
-

Charlie - odezwała się ostro Victoria - panów interesują tylko srebrne 

żetony. Jestem pewna, że nie zainteresuje ich nic innego, co mogliby u 
ciebie znaleźć. Prawda, panowie?
Ricks znowu potarł czubek głowy.
-

Tę   decyzję   będziemy   mogli   podjąć,   kiedy   pani   kolega   opróżni 

kieszenie.
Zwlekałem   jeszcze   chwilę,   ale   nie   zaświtało   mi   żadne   rozwiązanie. 
Wstałem   z   krzesła,   czując   lekkość   w   głowie,   wyciągnąłem   portfel   ze 
spodni i rzuciłem im razem z kartą do mojego pokoju. Dodałem do tego 
paszport oraz gumowe rękawiczki z lewej kieszeni, a potem wywróciłem 
podszewkę obu, żeby dołączyć jeszcze kupkę kłaczków i farfocli.
Ricks  wziął   moje   rękawiczki,   unosząc   brew,   i  przyjrzał   się   dziurze   po 
dwóch uciętych palcach. Zerknął w stronę moich niesprawnych palców, a 
potem sięgnął po portfel i zaczął przeglądać przegródki w bezowocnym 
poszukiwaniu żetonów. Wysunął prawo jazdy i sprawdził je z paszportem, 

background image

po   czym  spisał   moje   nazwisko,   wiek   i   adres.  Adres   nie   był  dla   niego 
szczególnie przydatny. Nazwisko mogło stanowić problem.
-

Szczęśliwy? - spytałem.

-

Jeszcze marynarka.

Wsunąłem ręce do kieszeni i pstryknąłem palcami o materiał.
-

Wewnętrzne kieszenie.

-

Nic w nich nie noszę. Inaczej marynarka źle leży.

Ricks  trzepnął   moim   portfelem  o   stół   i   ciężko   dźwignął   się   z   krzesła, 
szorując nóżkami po betonowej podłodze. Zbliżając się, nie patrzył mi w 
oczy, jak gdyby czuł się zażenowany moim zachowaniem.
Z bliska jego postać sprawiała groźne wrażenie. Wzdłuż i wszerz miał 
dobrych kilkanaście centymetrów więcej niż ja, a w sposobie, w jaki się 
poruszał, była spokojna pewność. Wyglądał, jakby swego czasu dał radę 
kilku poważnym oszustom, tymczasem w skali wyzwań ja lokowałem się 
nieco   wyżej   niż   staruszki   oszukujące   przy   automatach   do   gry.   Gestem 
pokazał mi, żebym podniósł ręce do góry.
-

To   niedopuszczalne   -   odezwała   się   Victoria.   -   Przecież   Char-lie 

powiedział,   że   nic   nie   ma   w   marynarce.   Proszę,   mnie   też   chce   pan 
sprawdzić? Równie dobrze może pan przejrzeć moją torebkę, jeśli tak pan 
stawia sprawę.
Otworzyła zatrzask przy torebce i wytrząsnęła zawartość na stół. Wszystko 
się wysypało - komórka, przybory do makijażu, szczotka, karta do pokoju, 
portmonetka i paszport. Pociągnęła Ricksa za rękaw. Doceniałem ten gest, 
ale   nie   podziałał.   Ricks   wyszarpnął   tylko   rękę   i   się   uwolnił,   a   potem 
przyparł mnie do ściany, tak że głową uderzyłem w telewizor.
-

Ręce do sufitu - warknął, a ja po chwili wahania zastosowałem się do 

polecenia.
Naprawdę   mogłem   dotknąć   sufitu,   tak   był   nisko.   W   chwili   zaś,   gdy 
docierała   do   mnie   ta   rewelacja,   Ricks   sięgnął   do   mojej   marynarki   i 
wyciągnął skarpetkę pełną żetonów.
Nie odważyłem się spojrzeć na Victorię, gdy wrócił na miejsce, rozwiązał 
skarpetkę i odwrócił do góry nogami. Wysypała się z niej moja zdobycz, 
fioletowe   i   srebrne   żetony.   Ricks   rozłożył   ręce   w   geście   udawanego 
zaskoczenia, a potem zaczął ustawiać sztony w słupki.
-

Mógł je wygrać - powiedziała Victoria. Zadziwiające, jak daleko była 

gotowa się dla mnie posunąć. - Grał dziś wieczorem w pokera.
-

Pewnie.

Położyła dłonie na stole i pochyliła się w stronę Ricksa.
-

W żaden sposób nie może pan dowieść, że te żetony pochodzą od 

background image

Josha Mastersa.
Ricks   parsknął   i   podniósł   skarpetkę,   żeby   jej   pokazać.   Palcem 
wskazującym   i   kciukiem   przytrzymał   ją   przy   krawędzi,   ukazując 
wyhaftowane inicjały JM.
Victoria przełknęła ślinę.
-

Na pewno istnieje jakieś rozsądne wytłumaczenie.

Wytłumaczenia jednak nie było - ani rozsądnego, ani żadnego
innego. Bo w końcu co miałem powiedzieć? Nie mogłem zdradzić, jak 
wszedłem   w   posiadanie   skarpetki   i   żetonów,   z   obawy   przed   tym,   że 
zostanę   powiązany   z   miejscem   zbrodni.   Nie   potrafiłem   też   wymyślić 
żadnej wiarygodnej historyjki. Oczywiście, gdybyście dali mi kilka dni, 
pewnie   udałoby   mi   się   coś   wykombinować,   tak   jak   robiłem   to   w 
książkach. Ale nie miałem kilku dni. Miałem kilka sekund. I z przykrością 
muszę stwierdzić, że mój mózg nie był w stanie pracować tak szybko.
-

Charlie? - zwróciła się do mnie z pytaniem Victoria.

Kontemplowałem wierzch dłoni i westchnąłem nieśmiało.
Z trudem znosiłem milczenie w pokoju, ale miałem przeczucie, że może 
być lepsze od tego, co zaraz nastąpi.
-

No   więc   brałem   w   tym   udział.   Co   teraz?   -   spytałem,   ryzykując 

spojrzenie na bliźniaków.
Stali   ramię   przy   ramieniu,   jakby   byli   ze   sobą   złączeni.   Rzecz   jasna, 
odwrócili się do siebie głowami, po czym ten po prawej odchrząknął.
-

Niech nam pan powie, gdzie możemy znaleźć Josha.

-

Tego nie wiem.

-

Niech nam pan powie, gdzie jest, to może uda nam się dojść do 

porozumienia.
-

Już mówiłem. Nie wiem.

-

A co żetonami? - spytał Ricks. - Gdzie je panu przekazał?

-

To moja działka.

-

Bardzo hojna.

-

Postawiłem twarde warunku.

Jeden z bliźniaków kilka razy mlasnął językiem, jakby to był metronom 
wybijający takt jego myślom. Podszedł do stołu i wziął żetony do ręki, 
stukając nimi jak gracz, który zastanawia się, gdzie postawić dużą sumę. 
Trudno   było   stwierdzić,   czy   jest   zły,   czy   nie.   Sprawiał   wrażenie 
przedziwnie spokojnego. Aż za bardzo. Zwrócił się do Ricksa.
-

Przypilnuj   ich   przez   chwilę.   Pójdziemy   porozmawiać   z   tym 

krupierem.
Bliźniacy opuścili nas i weszli do pokoju obok. Przez szybę widziałem, jak 

background image

krupier   zapadł   się   na   krześle   i   drżącymi   dłońmi   ścisnął   głowę.   Jeśli 
wcześniej   się   bał,   teraz   był   przerażony.   Przedziwne.   Bracia   wyglądali, 
jakby   zamierzali   negocjować   pożyczkę   w   banku,   a   nie   jakby   chcieli 
przerobić oszusta na marmoladę.
-

Co to za ludzie?

-

To znaczy? - spytał Ricks. Był zajęty przedmiotami, które Victoria 

wysypała   z   torebki.   Otworzył   puderniczkę   i   zajrzał   pod   gąbkę,   potem 
odkręcił   pomadkę   i   sprawdził   pod   zamknięciem.   Victoria   cmoknęła 
niezadowolona, on jednak ją zignorował.
-

Bracia Fisher - ciągnąłem. - Wyglądają na zbyt młodych właścicieli 

kasyna.
-

Internet.

-

Słucham?

Ricks podniósł portmonetkę Victorii i pogmerał palcem w zamykanych na 
suwak przegródkach. Nie znalazł tam niczego interesującego, odrzucił ją 
więc na bok i zajął się torebką.
-

Odnieśli sukces w Krzemowej Dolinie. Zapomniani milionerzy. Ci 

goście mają więcej pieniędzy niż Elvis.
W końcu znudziła go torebka Victorii i położył dłoń na jej paszporcie. 
Przekartkował go aż do zalaminowanej ostatniej strony i wziął pióro, żeby 
spisać dane. Gwałtownie uniósł do góry brew, a kąciki ust poszybowały w 
górę w uśmiechu.
-

Newbury, tak?

Victoria gwałtownie pochyliła się do przodu i zabrała mu paszport z ręki. 
Zaczęła chować rzeczy do torebki.
-

Znałem jednego Angola o nazwisku Newbury.

-

Fascynujące - powiedziała Victoria, zamykając szminkę i puder.

-

Alfred Newbury. Jakiś krewny?

-

Bardzo wątpliwe.

-

Mógłbym sprawdzić w swoich aktach.

-

To nie moja sprawa, co zamierza pan robić ze swoim czasem. Mogę 

już iść?
Ricks zacisnął usta i pokręcił głową.
-

Nie ja tu decyduję.

-

Niech   pan   posłucha   -  odezwałem  się.   -  Victoria   nie   brała   w   tym 

udziału. Nie miała pojęcia, co się dzieje.
-

Proszę to powiedzieć im.

I mówiąc to, Ricks zamknął swoją teczkę, podniósł się od stołu, wskazał 
piórem   na   widocznych   przez   szybę   Fisherów   i   wyszedł   z   pokoju, 

background image

zostawiając nas samych.
-

Nie mogę uwierzyć! - syknęła Victoria, gdy tylko stuknęły za nim 

drzwi. - Nie minął nawet dzień, odkąd tu jesteśmy.
-

Ostrożnie. Ten pokój jest pewnie na podsłuchu. Zacisnęła szczęki, a 

dłonie zwinęła w pięści. Widziałem, jak paznokcie wbijają jej się w skórę.
-

Jestem tak wściekła, Charlie, że nie mogę na ciebie patrzeć.

-

Jeśli to cię pocieszy, nie jest to mój najlepszy wieczór.

-

Nie pociesza mnie ani trochę.

-

Obawiałem się, że to powiesz.

Ostrożnie przesunąłem krzesło i usiadłem obok niej. Jeśli za coś mogłem 
być wdzięczny, to za tych kilka chwil, żeby się zastanowić. Niestety, nie 
mogłem   się   zdecydować,   o   czym   mam   myśleć.   O   miejscu   pobytu 
Mastersa? O losie jego nieszczęsnej asystentki? O żetonach, które właśnie 
straciłem?
Okazało się jednak, że przez to, co działo się w pomieszczeniu obok, nie 
mogłem skupić się na niczym. Czerwony na twarzy krupier, plując, błagał 
o łaskę, ale bliźniacy wydawali się niewzruszeni. Nie słyszałem ani słowa, 
doszedłem   więc   do   wniosku,   że   ściany   i   szyba   musiały   być 
dźwiękoszczelne.   Raczej   trudno   powiedzieć,   żeby   był   to   pocieszający 
wniosek.
-

Zaplanowałeś coś jeszcze na resztę wieczoru? - spytała Victoria.

Jęknęła i zaczęła się szczypać w nasadę nosa, jak gdyby miała migrenę.
-

Oj, rozchmurz się - powiedziałem. - Zdarzało mi się dłużej siedzieć 

w  areszcie.   Dostali  od   nas   wszystko,   czego   chcieli.   Mają   swoje   cenne 
żetony.
-

Mają część żetonów, Charlie, nie wszystkie. A ponieważ uważają, że 

oboje jesteśmy w to zamieszani, raczej nieprędko pozwolą nam stąd wyjść.
-

Na pewno nas wypuszczą. Nic dla nich więcej nie mamy.

-

Nie sądzę, żeby tak to widzieli.

-

Chcesz się założyć?

Wyznam   wam   tylko,   że   obrzuciła   mnie   najbardziej   morderczym 
spojrzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem.
-

Zaufaj mi - dodałem. - Będzie dobrze.

Ale oczywiście nie miałem racji. Naprawdę wiele brakowało, żeby sprawy 
przyjęły   pomyślny   obrót.   W   istocie,   kiedy   zauważyłem,   że   jeden   z 
bliźniaków   znalazł   sobie   metalową   rurkę   i   zamachnął   się   nią   w   twarz 
krupiera, zrozumiałem, że w całym moim życiu nie brakowało aż tyle.
-

Eee, Victorio?

-

Co takiego?

background image

-

Nie chciałbym cię niepokoić, ale widzisz, co się dzieje obok?

Victoria odwróciła się i krzyknęła. Przyłożyła ręce do szyby.
Po drugiej stronie bliźniak szturchnął krupiera rurką w brodę
i odchylił mu głowę, odsłaniając gardło. Pochylił się tak nisko, że
oddychał   chłopakowi   prosto   w   twarz.   Krupier   przełknął   ślinę   i   zaczął 
gwałtownie   drapać   palcami   uda.   Wyjąkał   coś   drżącymi   ustami,   ale 
cokolwiek to było, wyglądało na to, że nie przyniosło rezultatu.
Bliźniak wykonał obrót i z całej siły walnął rurą o ścianę. Kawałki tynku 
posypały mu się na tors i twarz. Podniósł rurę i wydął wargi, oceniając 
rozmiar zniszczeń. A zniszczenia były naprawdę przerażające.
-

Co on robi? - spytała Victoria. - Dlaczego tak wymachuje tą rurą?

-

Mylę, że możemy uznać, że mu grozi.

-

Nie sądzisz chyba, że go uderzy, prawda?

-

Oczywiście, że nie.

-

Jesteś pewien?

-

Jasne. To nie ten typ.

-

A jego brat?

Patrzyliśmy, jak drugi bliźniak robi krok do przodu i bierze rurę.
-

Nie jestem pewna, czy mogę na to patrzeć, Charlie. Dlaczego im po 

prostu nie powie tego, co chcą wiedzieć?
-

Powie.

-

Tak myślisz?

-

Hm, tak. Chyba że jest kompletnym idiotą.

-

A co jeśli naprawdę niczego nie wie?

-

W takiej sytuacji nie ma powodu, żeby go bić, prawda?

Nie byłem pewien, czy w to wierzę. Czułem się jak komentator sportowy, 
który stara się utrzymać kibiców gospodarzy w dobrym nastroju, mimo że 
wszystko wskazuje na to, iż drużyna gości wpadła w amok.
-

O Boże! Co ten drugi wyprawia?

Skrzywiłem się.
-

Zdaje się, że przytrzymuje rękę krupiera na stole.

Nie   tylko   mi   się   zdawało.   Ja   to   widziałem.  Wydawało   się,   że   krupier 
wrzeszczy - usta miał szeroko otwarte, a mięśnie na karku nabrzmiałe i 
napięte jak struny - ale jego krzyk do nas nie docierał.
Tymczasem   bliźniak   z   rurą   podniósł   ją,   a   potem   opuścił   nad   knykcie 
krupiera jak drwal przymierzający się do ciosu siekierą.
-

Charlie, chyba tego nie zrobią?

-

Nie zrobią, Vic. To tylko blef.

W pewnym sensie blef. Bez zbędnych ceregieli bliźniak zamachnął się 

background image

rurą nad głową i z całej siły rąbnął nią krupiera w grzbiet dłoni. Wszystko 
na chwilę zamarło, a potem krew trysnęła na lustro i pokryła je czerwoną 
mgiełką.   Krupier   szarpnął   krzesło,   wyrywając   rękę   spod   rury   i   niemal 
zostawiając przy tym, jak mi się wydawało, palce na stole.
Victoria krzyknęła i schowała twarz na mojej piersi, akurat kiedy drugi 
bliźniak stracił równowagę i uderzył o zachlapaną krwią szybę. Jego brat 
wyszczerzył   się   idiotycznie   -   nozdrza   miał   rozszerzone,   a   w   oczach 
szaleństwo. Drobiny krwi na jego twarzy wymieszały się z piegami, kiedy 
zaś otarł usta rękawem swetra, na jego policzku pojawiła się różowawa 
plama.
-

O Boże! Nic mu się nie stało? Powiedz, że nic mu się nie stało!

-

Niestety, Vic, obawiam się, że wręcz przeciwnie.

Krupier zwinął się w kłębek w najdalszym kącie pokoju. Skulił się nad 
ręką,   jakby   próbował   złagodzić   ból.   Nie   miałem   pewności,   co   z   niej 
zostało, ale nie sądziłem, żeby w najbliższym czasie mógł pracować przy 
black jacku.
-

Chyba nie zniosę więcej.

-

Nie martw się o nas. - Nie udało mi się uniknąć drżenia głosu. - Nam 

nic nie zrobią.
Miałem nadzieję, że w uszach Victorii brzmiało to bardziej przekonująco 
niż w moich. Bo w chwili, kiedy bliźniacy weszli z powrotem do naszego 
pokoju i zasapani stanęli w drzwiach, moja pewność szybko wparowała.
Temu z rurą i szaleńczym uśmiechem brakowało wprawdzie oddechu, ale 
za to był napompowany adrenaliną. Pobielałe knykcie zaciskał na rurze, 
której koniec oblepiało coś, co bardzo chciałem, żeby  było mięsem na 
mielone.
Jego brat mocno się pocił. Wilgotną ręką przejechał po rudych włosach, 
jak gdyby nakładał brylantynę, i zmierzwił je z przodu.
Zastanawiałem się, co powiedzieć, kiedy Victoria walnęła pięściami w stół 
i wyskoczyła przede mnie.
-

Coście, u diabła, zrobili temu biednemu człowiekowi?

Bliźniacy odwrócili się do siebie. Uśmiech igrał im wokół ust,
jakby byli dwoma niesfornymi uczniakami upajającymi się reprymendą, 
którą właśnie mieli otrzymać.
-

Proszę   pani,   nie   możemy   trzymać   u   siebie   krupierów,   którzy 

oszukują.   Dostawał   porządną   pensję.   Dodatki.   Opłacaliśmy   mu   opiekę 
medyczną. I tak się nam odwdzięcza?
-

Opiekę medyczną? Właśnie uszkodziliście mu rękę!

-

Facet wiedział, jakie będą konsekwencje. Wy też powinniście.

background image

Podniósł rurę i zamachał, wskazując na nas, jakby się bawił w wyliczanie: 
ene due like fake. Zorientowałem się, że chowam chorą rękę pod stołem. 
Oczywiście artretyzm stanowił problem i nawet mimo leków zdarzało się, 
że pierońsko  bolało,  ale to nic  w porównaniu  ze zniszczeniami,  jakich 
mogła dokonać rura. Pieprzyć black jacka. Dni mojej złodziejskiej kariery 
byłyby policzone, a przede mną rozpościerałaby się perspektywa pisania 
powieści jedną ręką.
-

Proszę   posłuchać   -   zacząłem.   -   Macie   wszystkie   żetony,   które 

wziąłem. Jeśli pozwolicie nam odejść, nie będziemy wam więcej sprawiać 
kłopotów.   Wymeldujemy   się   z   hotelu   i   nigdy   więcej   nasza   noga   nie 
postanie w waszym kasynie. A skoro o tym mowa, zamierzamy w ogóle 
opuścić Las Vegas.
-

Nie   tak   szybko   -   powiedział   bliźniak   z   rurą.   -   Może   wcale   nie 

chcemy, żebyście wyjeżdżali w takim pośpiechu.
-

Właśnie - dodał jego brat zupełnie bez potrzeby.

-

Może uważamy, że jesteście nam coś winni.

Ukradkiem zerknąłem na Victorię.
-

Tak jak mówiłem,  moja przyjaciółka  naprawdę  nie  ma   z tym nic 

wspólnego.
-

Niech   pan   sobie   daruje.   Lepiej   posłuchajcie,   co   mamy   wam   do 

powiedzenia.
Zrobiłem, jak mi kazano, i wysłuchałem, co mieli do powiedzenia. Oczy 
niemal wyszły mi przy tym z orbit.
-

Nie mówicie poważnie.

-

Zawsze jesteśmy poważni.

-

Ale to niedorzeczne.

-

To zależy od punktu widzenia.

No cóż, z mojej perspektywy to zakrawało na szaleństwo. Bo widzicie, 
powiedziano nam, że mamy dwie możliwości. Albo dostarczymy im Josha 
Mastersa i nam wybaczą. Albo - jeśli odmówimy - spłacimy co do centa 
sumę,   którą   nasza   „szajka"   ukradła.   Mamy   na   to   dwadzieścia   cztery 
godziny. Aha, a gdybyśmy nawalili, to zostały poczynione pewne niezbyt 
mgliste   aluzje   na   temat   jednokierunkowej   wycieczki   w   głąb   pustyni   - 
takiej,   na   którą   trudno   byłoby   wam   zarezerwować   miejsce   w   jednej   z 
agencji turystycznych mieszczących się przy Stripie.
-

Nie wiem, co powiedzieć - stwierdziłem, kręcąc głową. -Żadne z nas 

nie ma bladego pojęcia, gdzie jest Josh. I nie mamy takich pieniędzy.
-

No to macie problem.

Victoria rozłożyła szeroko ręce i wydała z siebie odgłos, jakby się dławiła.

background image

-

Czy mam rozumieć, że właśnie zagroziliście, że nas zabijecie?

-

Myślę, że może pani to tak ująć.

-

Ale to straszne! To bezprawie!

-

Tak jak kradzież przy ruletce. W Nevadzie może pani na długo trafić 

za to za kratki. My oferujemy wam alternatywę.
-

Mówicie, że nas zabijecie!

-

Tylko jeśli nie zwrócicie pieniędzy, które ukradliście.

-

I odsetek - dodał bliźniak z rurą.

Spojrzeli po sobie.
-

Zapomniałem wspomnieć o odsetkach?

-

Przypuszczam, że właśnie zamierzałeś to zrobić. - Machnął rurą w 

moją stronę. - Zaokrąglimy sumkę do dwustu tysięcy.
-

Co to, do diabła, ma być? - spytałem. - Skecz ze złym bliźniakiem? 

Myślałem,   że   motyw   gangsterski   w   waszym   kasynie   to   wybór   czysto 
przypadkowy.
Bliźniak z radiem uśmiechnął się beznamiętnie.
-

Zabawny   koleś.   Podoba   mi   się.   Bądźmy   rozsądni.   Weźcie   tych 

sześćdziesiąt   kawałków,   które   macie   w   żetonach.   Wyrównacie   dwiema 
setkami.
-

To nie jest handel używanymi samochodami - odezwała się Victoria. 

- Wołałabym, żebyście wezwali policję.
-

Nie - warknąłem.

-

Charlie, oni grożą, że nas zabiją.

Owszem,   pomyślałem,   ale   jeśli   wmiesza   się   policja,   zechcą   poszukać 
Mastersa   w   jego   apartamencie.   I   znajdą   tam   to   samo   co   ja.   I   wtedy 
sprawdzą nagranie z kamer w korytarzu. A wtedy znajdę się w jeszcze 
gorszych tarapatach.
Skoro już o tym mowa, to każda minuta w pokoju przesłuchań oznaczała 
minutę   więcej  na   znalezienie   rudowłosego   ciała.   Dlatego   przyznaję,   że 
choć   nie   byłem   uszczęśliwiony   ultimatum,   które   nam   postawiono,   to 
dwadzieścia cztery godziny na odnalezienie Josha Mastersa pasowały mi o 
wiele   bardziej   niż   prawdopodobieństwo,   że   zostanę   podejrzany   o 
morderstwo. A poza tym kto powiedział, że policja nie była w zmowie z 
Fisherami? Chodzi mi o to, że Vegas rządziło się własnymi prawami, i 
nasza sytuacja nie skłaniała zbytnio do podejmowania takiego ryzyka.
-

Charlie,   ani   trochę   mi   się   to   nie   podoba   -   powiedziała   Victoria 

poważnym tonem.
-

Rozumiem, Vic. Ale proszę cię, żebyś mi zaufała. Po prostu udawaj, 

że to prośba o niewielkie przesunięcie ostatecznego terminu.

background image

-

Tak, tylko że tym razem ostateczny ma bardzo szczególne znaczenie, 

prawda?
-

Wystarczy. - Bliźniak z rurą popatrzył na zegarek. - Jest dwudziesta 

pierwsza czterdzieści pięć. Macie czas do jutra do dziesiątej wieczorem.
-

A  co   z   krupierem?   -   zapytałem.   -   On   też   powinien   mieć   część 

waszych pieniędzy.
Bliźniak zerknął przez szybę z obojętną miną.
-

Żadnych pieniędzy. Masters miał mu zapłacić po występie. Krupier 

też twierdzi, że nie ma pojęcia, gdzie się podział Josh.
-

I wierzycie mu?

Bliźniak uniósł zakrwawiony koniec rury przed oczy. Odwrócił ją powoli, 
jakby był zahipnotyzowany.
-

Przypuszczam, że gdyby mógł, to by powiedział.

-

Czyli mamy znaleźć sto czterdzieści tysięcy dolarów.

-

Albo pieniądze, albo waszego kumpla magika. I nawet nie myślcie, 

żeby uciec. Mamy ludzi na lotnisku.
-

Będą nam potrzebne wasze paszporty - dodał drugi.

-

A tak. Dajcie nam paszporty.

10

Nie pamiętam zbyt dokładnie drogi powrotnej do pokoju, wiem tylko, że 
nie rozmawialiśmy. Ja byłem pochłonięty myślami, a Victoria wściekłością 
i to zajmowało nas do chwili, kiedy zamknąłem za nami drzwi i z jękiem 
opadłem na łóżko.
-

Wstawaj. - Kopnęła mnie w stopę Victoria. - Zacznij się pakować. 

Zabieramy się stąd.
-

Słyszałaś, co mówili ci szaleńcy - powiedziałem do materaca. - Mają 

ludzi na lotnisku.
-

Nie mogą obserwować wszystkich bram.

-

Może mogą.

-

No   to   wynajmiemy   samochód   i   pojedziemy   gdzie   indziej. 

Znajdziemy lotnisko, którego nie obserwuję.
Obróciłem się na łóżku i przetarłem twarz dłonią.
-

Myślę, że z tym lotniskiem to tylko takie gadanie. Chodziło o to, że 

będą obserwować nas. A poza tym mają nasze paszporty.
-

Paszporty są bez znaczenia. Możemy pójść do brytyjskiej ambasady i 

wyrobić sobie nowe.
-

A  w   tym   czasie   oni   złożą   na   policji   doniesienie   o   kradzieży   w 

kasynie. Jeśli się pojawimy w ambasadzie, to tak jakbyśmy wydali się w 

background image

ich ręce.
-

Niekoniecznie.

-

Owszem, koniecznie.

Zsunąłem się z łóżka i opadłem na kolana. Tuż obok stała moja torba, 
rozsunąłem   ją   więc   i   zacząłem   przekopywać.   Nie   rozpakowałem   się 
jeszcze, dlatego pełno w niej było ubrań i innych osobistych rzeczy. Był 
tam laptop, oprawione pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego, notatniki i 
długopisy.   I   gdzieś   na   spodzie   etui   do   okularów.   Aha.   Namacałem 
plastikowe rowkowane pudełko i wyciągnąłem etui z torby.
-

Aha - powiedziałem i podszedłem pokazać je Victorii.

Ale Victoria zdążyła zniknąć z miejsca, gdzie stała. Podeszła do stolika z 
telefonem. Przycisnęła słuchawkę brodą i wystukiwała numer.
-

Do kogo dzwonisz?

-

Na policję.

-

O   nie,   nie   rób   tego!   -   Wystrzeliłem   w   jej   stronę   i   przycisnąłem 

widełki, przerywając połączenie.
-

Charlie, zostaw to.

-

Nie, dopóki nie odłożysz słuchawki i mnie nie wysłuchasz.

Wyciągnąłem   rękę   po   słuchawkę,   ale   Victoria   zdążyła   ją   przede   mną 
schować. Jej skóra przybrała szarawy odcień, ona zaś wyraźnie się trzęsła. 
Nie wiedziałem tylko, czy z gniewu, czy ze strachu.
-

Musimy zadzwonić po policję, Charlie. Ci psychopaci grozili, że nas 

zabiją.
-

Owszem, w dodatku odniosłem wrażenie, że naprawdę tak myślą. 

Ale nie możemy w to mieszać policji.
-

Dlaczego nie?

Westchnąłem i przycisnąłem otwartą dłoń do czoła.
-

Usiądź - poprosiłem. - Muszę ci coś powiedzieć.

-

Charlie?

-

Usiądź, proszę. - Gestem wskazałem róg łóżka. - Podejrzewam, że ci 

się to nie spodoba.
Przynajmniej raz się nie myliłem. Victorii nie spodobało się ani trochę. Ja 
także jej się zbytnio nie podobałem, ale muszę przyznać, że byłem na to 
przygotowany.   W   końcu   niełatwo   wytłumaczyć   przyjaciółce,   że 
zignorowaliście   jej   radę   i   przeputaliście   niewielką   fortunę   w   pokera,   a 
małostkowa zazdrość pchnęła was do kradzieży cudzego portfela. Jeszcze 
trudniej przyznać, że włamaliście się do pokoju okradzionego mężczyzny i 
z czystej złośliwości rozpruliście jego sejf, a już najtrudniej ująć w słowa, 
co   was   skłoniło,   żeby   rąbnąć   mu   sześćdziesiąt   tysięcy   dolarów   w 

background image

kasynowych żetonach. Wszystko to jednak blednie wobec konieczności 
wyznania, że natknęliście się na martwą kobietę i zostawiliście ją tam, 
gdzie   leżała   (lub   w   tym   wypadku   pływała),   nikogo   o   tym   nie 
powiadamiając.
Każde usprawiedliwienie, które stworzyłem na własny użytek, brzmiało 
niedorzecznie,   kiedy   usłyszałem   je   wypowiedziane   na   głos,   i   zanim 
Victoria   zdążyła   się   odezwać,   wiedziałem,   że   nic   nie   usprawiedliwiało 
mojego zachowania.
Co wcale nie znaczy, że łatwiej było mi przełknąć to, co powiedziała. 
Dlatego raczej nie powtórzę tego na piśmie. Owszem, mogę być tchórzem 
i zasługiwać na potępienie, ale wolę pominąć szczegóły jej oświadczenia o 
tym, za jaką szumowinę mnie uważała, i przeskoczyć do momentu, kiedy 
straciła   parę,   wyrzuciła   ręce   w   powietrze   i   podsumowała   swoje 
przemyślenia słowami:
-

Co ty, do diabła, sobie wyobrażałeś! Przede wszystkim w ogóle nie 

mogę uwierzyć, że ukradłeś ten portfel.
-

Jestem złodziejem, Vic. Tym się zajmuję.

-

Ale to miały być wakacje. Sam mówiłeś.

-

No cóż, jestem pracoholikiem. .

-

Charlie, choć raz bądź poważny. Proszę.

-

Nie mogę być poważny. Gdybym był poważny, musiałbym przyznać, 

że zachowałem się jak dupek.
-

Bo   zachowałeś   się   jak   dupek.   Ściągnąłeś   na   nas   prawdziwe 

niebezpieczeństwo.
Formalnie rzecz biorąc, uważałem, że to nie fair, że Victoria całą winę 
zwala na mnie. To znaczy, przede wszystkim gdyby nie grawitowała tak w 
stronę   Josha,   do   niczego   by   nie   doszło.   Ale   ponieważ   nie   byłem 
kompletnym matołem, nie zamierzałem wypowiadać na głos tej teorii.
Spojrzała na zegarek.
-

Już   prawie   wpół   do   jedenastej.   Jestem   wykończona.   I   zła,   i 

przerażona. Poza tym teraz to już naprawdę nie wiem, co powinniśmy 
zrobić.
-

Jest   tylko   jedna   możliwość.   Muszę   jeszcze   raz   włamać   się   do 

apartamentu Josha.
Victoria odchyliła się do tyłu i usiadła na łóżku po turecku.
-

No cóż, to beznadziejny pomysł.

-

Oczywiście, że beznadziejny. Tak się jednak nieszczęśliwie składa, 

że to konieczność.
-

Nie rozumiem dlaczego.

background image

-

Na początek dlatego, że Josh może tam być. Ale nawet jeśli go nie 

ma,   może   znajdę   coś,   co   nam   podpowie,   gdzie   zniknął.   Najszybszym 
sposobem,   żeby   usatysfakcjonować   braci   Fisher,   będzie   odnalezienie 
Josha.
Między brwiami Victorii pojawiły się maleńkie zmarszczki.
-

Mało prawdopodobne, żeby zostawił jakieś wskazówki.

-

Może i nie zostawił. Ale warto sprawdzić.

-

Naprawdę? A nie rozsądniej byłoby się zastanowić, jak moglibyśmy 

udowodnić, że wcale nie byliśmy zamieszani w ten przekręt?
-

Proszę bardzo, możesz próbować. Moim zdaniem nie jest to opcja, 

którą bliźniacy zechcą wziąć pod uwagę.
-

To przez żetony w twojej kieszeni.

Poczułem się nieco zakłopotany.
-

To też. I jeszcze dlatego, że się przyznałem, że brałem udział w tej 

aferze.
-

Ale nie brałeś.

-

Chryste! Pewnie, że nie. Już ci mówiłem. Powiedziałem tak tylko 

dlatego, że wydawało mi się, że to najlepszy sposób, żeby nas stamtąd 
wydostać.
-

Wybacz, że chciałam się upewnić.

Zwinąłem dłonie w pięści i przycisnąłem do brody.
-

Vic, kradnę i nigdy się z tym nie kryłem, ale nie jestem aż tak głupi, 

żeby próbować zwinąć żetony w naszpikowanym kamerami kasynie.
Victoria oparła głowę na ramieniu.
-

Nie kłóćmy się o to, jak głupi jesteś, dobra?

Umilkłem i przesunąłem się pod okno. Przez firanki widać było pulsujący 
neon. Rozsunąłem je i wyjrzałem na zewnątrz. Zapłaciłem ekstra za widok 
na  Strip   i teraz   miałem  go  przed  sobą  w  całej  jarmarcznej  okazałości. 
Róże, żółcie, zielenie i biele. Samochodowe reflektory i światła uliczne. 
Mogłem rzucić okiem na podświetlone Koloseum przed Caesars Pałace. 
Billboard   na   froncie   informował,   że   Elton   John   jest   w   mieście.   Nie 
sądziłem, żebyśmy niebawem mogli obejrzeć jego występ.
-

Muszę iść - powiedziałem.

-

A co, jeśli bliźniacy wysłali już kogoś do pokoju Josha?

-

Wtedy nie wejdę do środka.

-

A co, jeśli wejdziesz, a oni się pojawią i znajdą cię ze zwłokami tej 

kobiety?
-

Wtedy będę miał kłopoty. A im dłużej tu stoję i przerabiam v. tobą 

różne możliwości, tym większe prawdopodobieństwo, że coś takiego się 

background image

wydarzy.
-

Jesteś pewien, że nie żyła?

-

Chyba że jest pierwszą morską istotą ludzką w dziejach. I co dziwne, 

zupełnie niezainteresowaną tym fenomenem.
Victoria chwyciła swoją torebkę i zaczęła ją przeszukiwać. A kiedy nie 
znalazła tego, czego szukała, prychnęła gniewnie, odwróciła ją do góry 
dnem   nad   łóżkiem   i   drugi   raz   tego   dnia   wytrząsnęła   całą   zawartość. 
Przerzuciła   kosmetyki   i   portmonetkę,   wciąż   jednak   nie   wydawała   się 
usatysfakcjonowana. Sprawdziła wewnątrz portmonetki, a potem jej ręce 
opadły.
-

A niech to!

-

Co takiego?

-

Nie mogę znaleźć karty do pokoju.

-

Może ją zgubiłaś, kiedy opróżniałaś torebkę na dole?

Tupnęła nogą i zawyła, a potem podeszła do podwójnych drzwi
łączących nasze pokoje.
-

Otworzysz mi je?

Zamrugałem.
-

Ale przecież są zamknięte na klucz.

-

Och, dorośnij wreszcie.

Wprawdzie   nie   dorosłem,   ale   za   to   ukucnąłem   przed   drzwiami   i 
otworzyłem   swoje   etui.   Wybrałem   odpowiedni   wytrych   i   śrubokręt   i 
chwilę później zamek szczęknął, a drzwi stanęły otworem. Pchnąłem je i 
skinąłem na Victorię, że może przejść. Otarła się o mnie, nie okazując 
cienia   uznania   dla   mojej   sprawności,   rzuciła   torebkę   na   łóżko,   uniosła 
prawą stopę i zdjęła but.
-

Zamierzasz się zdrzemnąć? - zapytałem.

-

Nie, do cholery! - Sięgnęła po drugi but. - Zamierzam się przebrać w 

coś wygodniejszego. Idę z tobą. Może i jesteś błaznem, który nas w to 
wszystko   wpakował,   ale   niech   mnie   diabli,   jeśli   zamierzam   stać 
bezczynnie, kiedy ty będziesz biegał po hotelu i tylko pogarszał sytuację.

11

Wyłoniliśmy  się z klatki schodowej na czterdziestym piętrze - Victoria 
ubrana w dresowe spodnie, pulower i sportowe buty, a ja z drucianym 
wieszakiem za plecami - i prześliznęliśmy do apartamentu Mastersa.
Wieszak   na   ubrania   pochodził   z   bagażu   Victorii.   Hotelowe   się   nie 
nadawały. Były drewniane i przymocowane do drążka, a ja potrzebowałem 
takiego,   który  da  się   wygiąć.  Pewnie  mogłem zaproponować,  żebyśmy 

background image

wykorzystali fiszbinę któregoś ze staników Victorii, ale szczerze wątpiłem, 
że zechciałaby spełnić tę akurat prośbę.
Czułbym się dużo pewniej, gdyby Victoria szła obok mnie, ona jednak 
wolała skradać się z tyłu na paluszkach, jak gdyby brała udział w próbie 
jakiejś   farsy,   w   której   miała   grać   rolę   Włamywacza   Numer   Dwa.   Nie 
zdziwiłbym się, gdyby przy drzwiach apartamentu okazało się, że ma na 
twarzy czarną maskę.
-

Dlaczego nie pójdziesz przodem i się nie rozejrzysz? - spytałem.

-

A co, jeśli zobaczę, że ktoś idzie?

-

Dobrze by było, gdybyś mi o tym powiedziała.

-

Ale jak mam ci powiedzieć, żeby nie było widać, że cię ostrzegam?

-

Nieważne, czy będzie widać. Ważne, żebyś mnie ostrzegła. No idź 

już.
Na paluszkach podreptała na koniec korytarza, a ja zacząłem prostować 
wieszak, starając się go przy tym nie złamać. Kiedy udało mi się wygiąć 
drut   w   kształt   dużego   L   z   haczykiem   u   góry,   poczułem   się 
usatysfakcjonowany.
-

Co to?

-

Chryste! - Chwyciłem się za serce. Victoria stała obok. -O mało nie 

dostałem przez ciebie zawału!
-

Och. Co ty zrobiłeś z moim wieszakiem?

-

Chcę nim otworzyć drzwi.

-

Dlaczego nie wytrychem?

-

Bo tak jest szybciej.

-

Skoro tak twierdzisz.

-

Tak twierdzę. - Zerknąłem ponad ramieniem Victorii. - Rozumiem, 

że jest czysto.
-

Nikogo nie widziałam.

-

W  porządku.   -   Przykucnąłem   przy   drzwiach   i   wsunąłem   pod   nie 

wieszak.
-

Nie powinniśmy najpierw zapukać?

-

Ciii.

-

W twoich książkach Faulks zawsze najpierw puka do drzwi, zanim 

się włamie.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
-

Nie chcemy pukać, bo może Masters jest w środku. I bądź trochę 

ciszej, dobrze?
Skoncentrowałem   się   na   wieszaku   -   wsuwałem   go   pod   drzwi   z 
ostrożnością   i   precyzją   chirurga   przeprowadzającego   endoskopię. 

background image

Porównanie   co   prawda   byłoby   trafniejsze,   gdybym   użył   bardziej 
wyrafinowanych   narzędzi.   Jak   już   jednak   wspominałem,   w   hotelu 
zastosowano system kart dostępowych, musiałem więc uciec się do takiej 
prowizorycznej metody.
Sposób   z   wieszakiem   był   cholernie   frustrujący.   Chodziło   o   to,   żeby 
zahaczyć od wewnątrz o klamkę, pociągnąć za drut, przekręcić ją i w ten 
sposób otworzyć drzwi. Problem w tym, że nawet w moich najlepszych 
czasach ta metoda nie należała do poręcznych, a teraz, kiedy w dodatku 
miałem dwa niesprawne palce, było jeszcze trudniej. Och, no i nie wolno 
robić zbyt wiele hałasu, żeby w razie czego nie usłyszał cię ktoś w środku. 
Zdążyłem   się   zirytować,   co   sprawiło,   że   zacząłem   się   zachowywać 
lekkomyślnie.   Drapałem   drutem   dookoła   klamki   intensywniej,   niż 
powinienem.
-

Trochę hałasujesz - odezwała się Victoria.

Spojrzałem na nią gniewnie z podłogi, na której leżałem na plecach.
-

Próbuję pomóc - powiedziała.

Zacisnąłem zęby i z całych sił starałem się zwizualizować miejsce, gdzie 
powinienem zaczepić haczyk.
Victoria przycisnęła ucho do drzwi.
-

Jesteś blisko - stwierdziła.

-

Wyżej czy niżej.

-

Wydaje mi się, że wyżej.

-

Tutaj?

-

Nie, niżej.

-

Tutaj?

-

Jeszcze niżej.

Chryste, zaczynało to brzmieć zbyt znajomo.
-

Może tutaj?

Usłyszałem   zgrzyt   i   zobaczyłem,   że   klamka   drgnęła.   Trzymając   język 
między zębami, bardzo powoli pociągnąłem drut. Klamka obróciła się, a 
potem jeszcze trochę, a potem... drzwi szczęknęły i otworzyły się akurat w 
chwili, kiedy haczyk zsunął się i z brzękiem upadł po drugiej stronie.
Pchnąłem klamkę i wszedłem do środka. Victoria poszła w moje ślady i 
zamknęła za nami drzwi.
-

Uf! - sapnęła.

-

Tak.

-

Ciemno tu.

-

Poradzimy sobie z tym.

Odłożyłem wieszak na blat w kuchni, sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni i 

background image

wyjąłem   parę   gumowych   rękawiczek.   Wręczyłem   je   Victorii,   a   sam 
sięgnąłem po drugą parę, przystosowaną dla mnie.
-

Muszę? - spytała.

-

Vic, to jest miejsce przestępstwa.

-

To pokój hotelowy.

-

Po prostu je włóż.

-

No nie wiem, Charlie. Będę się dziwnie czuta.

-

A jak się włamywaliśmy, nie czułaś się dziwnie?

-

To ty się włamałeś.

-

Ach, rozumiem. W ten sposób na to patrzysz.

-

Tak tylko mówię.

-

Włóż te cholerne rękawiczki.

Zwlekała   chwilę,   a   potem   westchnęła   i   posłuchała.   Poszedłem   za   jej 
przykładem. Zajęło mi to trochę więcej czasu, niżbym chciał, a gdy w 
końcu się z tym uporałem, poruszyłem zdrowymi palcami.
-

Wygląda na to, że Masters tu był - zauważyłem.

-

Naprawdę? Skąd wiesz?

Wskazałem na ścianę przy drzwiach.
-

Wcześniej była tu wetknięta karta i świeciło się światełko.

-

Och.

-

A teraz nie ma karty.

-

Rozumiem. Masz latarkę?

-

Kieszonkową. Ale mam lepszy pomysł.

Przeszedłem   przez   kuchnię   i,   potykając   się,   zszedłem   po   stopniach   do 
salonu. Byłem w połowie drogi do wielkiego widokowego okna i światła 
jupiterów za nim, kiedy wyczułem, że Victoria za mną nie idzie.
-

Na co czekasz? - syknąłem.

-

Wolałabym zostać tutaj, jeśli nie masz nic przeciwko.

Zaburczałem pod nosem i pomaszerowałem do sypialni. Grube
zasłony nie były zasunięte, ale w środku było i tak ciemno, a drzwi do 
łazienki   ginęły   w   mroku.   W   głowie   słyszałem   ścieżkę   dźwiękową   i 
właśnie rozbrzmiała złowieszcza nuta, jak gdyby ostrzegając, żebym nie 
podchodził   do   drzwi.   W   przeciwieństwie   do   nastoletnich   gwiazdek 
większości horrorów nie potrzebowałem przypomnienia. Okolice łazienki 
nie   budziły   bynajmniej   mojego   entuzjazmu   i   z   radością   bym   się   stąd 
zabrał, gdybym tylko mógł.
Z   tą   myślą   otworzyłem   drzwi   do   szafy   i   przykucnąłem   przy   sejfie. 
Wyciągnąłem latarkę z kieszeni i przy oślepiającym świetle
wystukałem   kod,   z   którego   byłem   taki   dumny   -   50-50   -   a   na 

background image

elektronicznym   ekranie   pojawił   się   napis   OTWARTE.   Portfel   Mastersa 
leżał   tam,   gdzie   go   zostawiłem,   podobnie   jak   karta   do   pokoju. 
Wepchnąłem portfel do kieszeni i pośpiesznie wróciłem do drzwi, żeby 
wsunąć kartę do włącznika na ścianie. Pomieszczenie zalało światło.
-

Och! Robi wrażenie - powiedziała Victoria.

-

Dzięki.

-

Miałam na myśli apartament. - Przepchnęła się obok, podeszła do 

czarnej  skórzanej kanapy   i  przejechała  ręką  w rękawiczce  po obiciu.  - 
Ogromny.
-

Widziałem większe.

-

Co? W tym hotelu?

Stuknąłem się dłonią w czoło.
-

Jak myślisz, do ilu pokoi zdążyłem się tutaj włamać?

Victoria zbliżyła się do okna i spojrzała na widoczne w oddali
góry. Zadrżała.
-

Naprawdę myślisz, że Josh tu był? - spytała.

-

Tak   się   zdaje.   Gdyby   wrócił   na   górę   zaraz   po   tym,   jak   zniknął, 

miałby nad nami przewagę. A jeśli zamierzał uciec, powinien zabrać jakieś 
rzeczy. Co ważniejsze, nie wiedział, że wziąłem żetony z sejfu. To za dużo 
pieniędzy, żeby je ot tak zostawić.
Odwróciła się i rozejrzała wokół.
-

Zauważyłeś, żeby coś zniknęło? Taki tu porządek. Chyba nie miał 

zbyt wielu rzeczy. Albo wcześniej wyglądało to inaczej.
-

Wyglądało tak samo.

Popatrzyła na mnie z powątpiewaniem.
-

No to nie ma zbyt wiele do przeglądania.

-

Mimo to warto sprawdzić.

-

A niby jak mamy się do tego zabrać?

-

Nie   istnieje   żadna   szczególna   metoda,   Vic.   Po   prostu   bądź 

systematyczna   i   porządna.   Nie   może   wyglądać,   jakby   ktoś   splądrował 
apartament.
-

Rozumiem. Skąd mam wiedzieć, co jest ważne?

-

Będziesz wiedziała.

Wciąż zwlekała, zaciskając ręce.
-

Mogę sprawdzić tutaj?

-

Jasne.

-

Niepewnie bym się czuła w pobliżu łazienki.

-

Ja się tym zajmę.

-

Myślisz, że ktoś się pojawi?

background image

-

Mam nadzieję, że nie.

-

A co zrobimy, jeśli się pojawi?

Starałem   się,   żeby   w   moim   głosie   nie   było   słychać   zbytniego 
poirytowania.
-

Nie   polecałbym   ucieczki   przez   okno.   Jesteśmy   na   czterdziestym 

piętrze.
-

Mówię serio.

-

Ja też. To byłby bolesny upadek.

-

Charlie!

-

Po prostu zajmij się szukaniem - powiedziałem. - Jeśli będziesz się 

tak wszystkim przejmować, oszalejesz.
-

Już oszalałam. Nie jestem w tym dobra.

-

To   twój   pierwszy   raz,   Vic,   daj   sobie   trochę   luzu.   Ja   na   swoim 

pierwszym włamie byłem wrakiem człowieka.
-

Nie planowałam kariery w tym zawodzie.

-

Zabawne. Sam to sobie powtarzam.

Zostawiłem   ją   z   otwartymi   ustami,   a   siebie   podstępem   nakłoniłem   do 
powrotu do sypialni. Łazienka wciąż były zamknięta, a drzwi do szafy i 
sejfu   otwarte   tak,   jak   ostatnio.   Victoria   miała   rację.   Poza   starannie 
ułożonymi   ubraniami   Masters   miał   naprawdę   niewiele   rzeczy. 
Pomyślałem, że może miał jeszcze mieszkanie w mieście i apartament w 
hotelu był dla niego tylko bazą między występami. Z pewnością warto 
było wziąć to pod uwagę.
Zacząłem   od   szafy   -   przeszukałem   wszystkie   szuflady,   zajrzałem   pod 
każdą   koszulkę,   skarpetkę   i   każdą   parę   majtek.   Obmacałem   wszystkie 
kieszenie w spodniach i skórzanych kurtkach na wieszaku, ale znalazłem 
tylko stęchłe powietrze. Tak samo w szafce koło łóżka. Budzik, notatnik i 
długopis, szklanka z wodą i książka w miękkiej oprawie nie poruszyły się 
ani o włos, a kiedy otworzyłem szufladę, znalazłem tylko czerwoną Biblię 
Gideona. W Biblii zaś było tylko Pismo Święte.
Popełzłem przez łóżko i otworzyłem szufladę szafki po drugiej stronie. 
Najpierw  znalazłem niewielkie  drewniane  pudełeczko  ze staroświeckim 
zegarkiem   na   rękę.   Zegarek   miał   skórzany   brązowy   pasek,   pozłacaną 
kopertę   i   biały   analogowy   cyferblat.   Szkiełko   było   porysowane   i   tak 
poocierane,   że   miejscami   niemal   nieprzezroczyste,   a   złota   koperta   z 
wiekiem straciła blask. Wskazówki się nie poruszały. Nakręciłem maleńki 
mechanizm i patrzyłem, jak sekundnik drga i budzi się do życia. W sumie 
nie   sądziłem,   żeby   zegarek   był   wart   tyle,   żebyśmy   mogli   pozbyć   się 
bliźniaków   Fisher,   ale   nie   miałem   co   kręcić   nosem.   Zerknąłem   przez 

background image

ramię, żeby się upewnić, że Victoria nie patrzy, i założyłem go na prawy 
nadgarstek. Był dużo cięższy niż tani cyfrowy zegarek, który nosiłem na 
lewej ręce, ale uznałem, że się przyzwyczaję.
W szufladzie znalazłem też mnóstwo różnych wizytówek. Były tam karty 
szefów telewizji, agentów i łowców talentów, prawników specjalizujących 
się   w   przemyśle   rozrywkowym,   adwokatów   i   doradców   podatkowych, 
kierowców   limuzyn,   dziewczyn   na   telefon   i   właścicieli   kasyn.  Ale   nie 
mogłem stwierdzić, czy któraś z nich ma znaczenie.
Pod wizytówkami była nieduża aksamitna torebka pełna piłeczek z gąbki, 
które magicy zwykle wyczarowują z powietrza. Znalazłem też tubkę kleju 
superglue, ściśniętą pośrodku, i zestaw malarski zawierający kilka bardzo 
zgrabnych pędzli oraz całą paletę 1'arb akrylowych.
Zsunąłem się z łóżka i zajrzałem pod spód. Nic z tego. Już miałem wstać z 
kolan i sprawdzić, jak sobie radzi Victoria, kiedy usłyszałem, jak uginają 
się sprężyny materaca, i zorientowałem się, że moja przyjaciółka usiadła 
obok szafki z Biblią.
-

Znalazłeś coś? - spytała.

-

Na razie nie. A ty?

Pokazała mi dłoń w rękawiczce i zaczęła odliczać na palcach.
-

Jeden   hotelowy   zestaw   przyborów   do   pisania:   nic   niezwykłego. 

Jeden   informator   hotelowy   dla   gości,   żadnych   notatek.   Jedna 
automatyczna sekretarka, żadnych wiadomości. Jeden faks z drukarką, nic. 
Dwie talie kart z tutejszego kasyna, obie kompletne i w porządku. Jedna 
talia z MGM Grand Casino: tak samo.
-

Policzyłaś karty w talii?

-

Byłam skrupulatna.

-

Bez dwóch zdań. Kontynuuj, proszę.

Zaczerpnęła głośno powietrza.
-

W   szafkach   i   szufladach   w   kuchni   są   tylko   zwykłe   naczynia   i 

sztućce. W lodówce to samo co u nas w minibarze. Wszystko się zgadza ze 
spisem, brakuje tylko sześciu butelek mountain dew i wszystkich kapsli.
-

Aha. - Rzuciłem zestaw malarski na łóżko. - Chyba możemy założyć, 

że Ricks miał rację i Josh faktycznie podrobił żetony.
Victoria   wzięła   zestaw.   Podniosła   tekturową   klapkę   i   wyciągnęła 
plastikowy pojemnik z farbami i pędzlami.
-

Brakuje kilku kolorów - stwierdziła.

-

Czyżby fioletowego i liliowego?

-

Tak, nie ma fioletowego i liliowego. - Wsunęła pojemnik z powrotem 

i zamknęła pudełko. - Znalazłeś coś jeszcze?

background image

-

Nic, co by się przydało.

-

No to cudownie.

Jej uwagę przykuła szafka obok łóżka - podniosła książkę, która leżała 
przy szklance z wodą. Ja także zwróciłem na nią uwagę i dopiero teraz 
zobaczyłem, że była to biografia Harry'ego Houdiniego. Obwolutę zdobiła 
krzykliwa   podobizna   młodego   Houdiniego   w   kaftanie   bezpieczeństwa, 
zwisającego   do   góry   nogami   z   wysokiego   dźwigu,   pod   nim   zaś   tłum 
zadzierał   głowy.   Nazwisko   magika   wystrzelało   znad   stóp,   napisane 
stylizowaną żółtą czcionką jak na
starych wodewilowych afiszach. Victoria odwróciła książkę i przeczytała 
tekst z tyłu.
-

Jest   jeszcze   jedno   pomieszczenie,   które   moglibyśmy   sprawdzić   - 

powiedziała, starają się zachować swobodę.
Zerknąłem na drzwi od łazienki i przeszedł mnie dreszcz.
-

Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

-

Nie wydaje mi się, żebyś spędził tam dużo czasu.

-

Obawiam się, że byłem nieco wytrącony z równowagi, bo w jacuzzi 

pływało ciało.
-

Ale   tam   może   coś   być.   Przypuśćmy,   że   popełniła   samobójstwo. 

Mogła zostawić list.
-

Mało prawdopodobne.

-

Ale możliwe. - Odwróciła biografię Houdiniego frontem do siebie i 

przerzuciła kilka pierwszych stron.
-

Weź ją - powiedziałem.

-

Słucham?

-

Książkę. Jeśli ci się podoba, powinnaś ją wziąć.

Victoria odłożyła książkę na szafkę. Zadarła nos do góry i niespodziewanie 
zrobiła się sztywna.
-

Nie, dziękuję.

-

Ale chciałabyś ją przeczytać? - naciskałem. - Zainteresowała cię?

-

Może gdybym zobaczyła ją w księgarni.

-

Więc ją weź.

-

Nie zamierzam jej ot tak sobie brać, Charlie.

Oparłem łokcie na łóżku, a brodę położyłem na dłoniach.
-

Dlaczego nie?

-

Dlatego.

-

Dlatego że to kradzież? Słuchaj, nie wygląda na to, żeby Josh miał 

szybko po nią wrócić. Więc o ile nie okaże się, że nie oddał jej na czas do 
biblioteki, powiedziałbym, że nikt nie traci.

background image

-

Nie należy do mnie.

Zmarszczyłem brwi.
-

Pamiętasz,   że   dostaliśmy   się   do   tego   apartamentu   w   nielegalny 

sposób?
-

Ale mieliśmy dobry powód.

-

Słuchaj, włamywanie się gdzieś, żeby nic stamtąd nie zabrać, nie ma 

sensu. Poza tym to tylko książka, Vic. Gdybyś spróbowała ją sprzedać w 
antykwariacie, nic byś za nią nie dostała.
Popatrzyła na mnie przeciągle.
-

Pójdziesz w końcu do tej łazienki?

-

Wolałbym nie.

-

Z powodu ciała?

-

Nie   udawaj,   że   to   nic   wielkiego.   Wierz   mi,   widziałem 

zamordowanych ludzi i naprawdę ten widok nie należy do przyjemnych.
Uśmiechnęła się ponuro.
-

Masz dość niefortunny talent do tego, żeby natykać się na ciała.

-

Co ty powiesz.

-

Nie   byłabym   wcale   zaskoczona,   gdyby   w   twoich   powieściach   z 

Faulksiem było mniej zabójstw, niż sam napotkałeś w ciągu ostatnich kilku 
lat.
-

No   cóż,   to   interesująca   kwestia.   Będę   musiał   o   tym   porządnie 

pomyśleć. Zakładając, że jutro o tej porze będziemy jeszcze żyli.
Podniosłem się z kolan, przeszedłem na stronę Victorii, wziąłem biografię 
Houdiniego i sam przejrzałem notkę na okładce. Victoria przeniosła wzrok 
ze mnie na drzwi do łazienki i z powrotem.
-

A co jeśli ja tam pójdę? - spytała.

-

Nie radziłbym ci tego robić.

-

Ale pozwoliłbyś mi?

-

Proszę bardzo. Tylko się nie spodziewaj, że będę zabezpieczał tyły.

Po chwili wahania Victoria odgarnęła kosmyk włosów z oczu, podniosła 
się i podeszła do drzwi łazienki. Rozciągnęła mięśnie szyi, odchrząknęła i 
sięgnęła  do  klamki. Wyglądało na  to,  że jest  gotowa wejść, gdy   nagle 
opuściła dłoń.
-

Nie powinno być zapachu?

-

Masz na myśli ciało?

-

Uhm.

-

Pewnie   zależy   od   tego,   ile   czasu   już   tam  jest.  Wcześniej   nic   nie 

czułem, ale może kiedy otworzysz drzwi...
Przełknęła ślinę.

background image

-

Rozumiem...

Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści.
-

Dalej, Victorio - zachęcała siebie cicho. - Dasz radę.

Pewnie sposób, w jaki dodawała sobie animuszu, powinien był
mnie   zahipnotyzować,   i   do   pewnego   stopnia   tak   właśnie   się   stało,   bo 
pomyślałem, że może podobnie się zachowuje, kiedy dzwoni do mojego 
wydawcy, błagając o nieco mniej skąpą zaliczkę. Prawda jednak była taka, 
że   już   od   pewnego   czasu   czekałem   na   sposobność,   więc   kiedy   tylko 
zamknęła   oczy,   wepchnąłem   biografię   Houdiniego   za   pasek   spodni. 
Ledwo   zdążyłem  to   zrobić   i   odsunąć   rękę   od   krocza,   kiedy   otworzyła 
powieki. Spojrzała na mnie nieco zaniepokojona, odwróciła się do drzwi, 
nacisnęła klamkę i dziarskim krokiem weszła do łazienki.
Zakryłem oczy dłonią, bojąc się jej reakcji.
-

O Boże - sapnęła.

Zebrałem się w sobie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zemdleje 
lub coś w tym rodzaju i czy dam radę przeskoczyć przez łóżko, żeby ją 
złapać, zanim walnie głową o podłogę.
-

Charlie   -   powiedziała   urywanym   głosem.   -   Naprawdę   myślę,   że 

powinieneś to zobaczyć.
-

O nie. Mam dość patrzenia na zwłoki.

-

O to mi właśnie chodzi. Wanna jest pusta, Charlie. Nikogo tutaj nie 

ma.

12

Victoria   miała   rację.   Wanna   była   pusta.   Żadnej   wody.   Żadnego 
pływającego   ciała.   Nie   było   nawet   osadu   na   ściankach   ani   żadnych 
zabłąkanych włosów przy odpływie.
Sprawdziłem za drzwiami. Ani płaszcz kąpielowy, ani różowy trykot nie 
leżały   na   podłodze.   Nie   było   ich   też   na   wieszaku.   Zniknęły   razem   z 
ciałem.
Zajrzałem   do   wanny.   Przypuszczam,   że   wyglądałem   przy   tym   dość 
idiotycznie. Nic nie wskazywało na to, że rudowłosa kiedykolwiek tu była. 
Może zresztą wcale jej nie było. Może w końcu zemściły się na mnie 
długie   lata   spędzone   na   pisaniu   kryminałów   i   po   prostu   wszystko 
wymyśliłem.   Wiedziałem,   że   czasami   podczas   pracy   nad   książką 
wyobraźnia płata mi figle. Zdarza się, powiedzmy, kiedy śpię, że postaci 
zaludniają moje sny i zachowują się w sposób całkowicie niezgodny  z 
tym, co napisałem. A czasami czuję się, jakbym był o krok od przepaści, 
od   upadku   w   świat,   w   którym   nie   zdołam   oddzielić   faktów   od   fikcji. 

background image

Czyżby   to   się   właśnie   stało?   Nie,   na   pewno   nie.   Po   pierwsze,   nie 
napisałem   ani   słowa   od   dwóch   tygodni,   a   po   drugie   w   powieści   z 
Faulksiem, nad którą pracowałem, nie pojawiał się żaden rudzielec. No i 
wsadziłem   palce   do   zimnej   wody.   W   porządku,   nie   dotknąłem   ciała 
kobiety, ale z całą pewnością wtedy tam było. A teraz zniknęło.
-

To przerażające - odezwała się nad moim ramieniem Victoria.

-

Mnie to mówisz?

-

Nie podoba mi się to.

-

Ja też nie jestem zachwycony.

-

Josh musiał ją zabrać.

Przytaknąłem.
-

Może wymyślił jakiś sposób, żeby się pozbyć ciała. Trudno uciekać 

przed długiem w kasynie, a co dopiero przed morderstwem.
-

Naprawdę myślisz, że ją zabił?

-

To   zaczyna   nabierać   sensu.   -   Usiadłem   na   sedesie,   bezmyślnie 

szczypiąc   dolną   wargę.   -   Nie   mogłem   zrozumieć,   dlaczego   uciekł   w 
środku numeru, skoro jedynym powodem do zmartwień były skradzione 
żetony. To znaczy, jasne, to kupa kasy, a bracia Fisher mieli prawo się 
wkurzyć, ale założę się, że na swoich występach zbił niezłą fortunkę. Nie 
zdziwiłbym się, gdyby płacili mu miesięcznie tyle, ile ukradł. Może nawet 
tygodniowo.   Dlatego   mogli   się   dogadać.   Na   pewno   nie   chcieli,   żeby 
zniknął w taki sposób, bo została im tylko nieczynna scena, no i po hotelu 
rozniosły się plotki.
Victoria oparła głowę o framugę i skrzyżowała nogi w kostkach.
-

Charlie, a może ten przekręt przy ruletce był przykrywką? To znaczy, 

gdyby udało mu się sprawić, że ludzie uważaliby, że uciekł z powodu 
skradzionych żetonów, nie zastanawialiby się, gdzie jest jego asystentka.
Opuściłem dłonie na kolana.
-

Pewnie założyliby, że uciekła razem z nim.

-

Tak właśnie myślę.

-

Ale   czy   Ricks   nie   mówił,   że   Josh   wyciął   taki   sam   numer 

poprzedniego wieczoru?
-

Owszem, napomknął coś w tym stylu.

-

Czyli   ta   dziewczyna   mogła   leżeć   w   wannie   ponad   dobę   - 

zauważyłem. - Co znaczy, że może wcale jej nie utopił. Może po prostu 
wrzucił ją do wody, żeby nie zaczęła zbytnio śmierdzieć.
-

To obrzydliwe!

-

Nie musisz mi tego mówić.

Kontemplowała wannę, założywszy ręce na piersiach.

background image

-

Choć   przypuszczam,   że   istnieje   też   inna   możliwość.   Może 

zaplanował to morderstwo. Mógł ją zabić dzisiaj, a wczoraj wieczorem 
ukraść żetony, żeby przygotować zasłonę dymną.
Wziąłem rolkę papieru toaletowego, oderwałem kilka kawałków i zmiąłem 
je, rozważając tę teorię, która znowu zwróciła moje myśli ku żetonom 
znalezionym w sejfie.
-

To może być trop. W końcu to iluzjonista. Cała jego sztuka polega na 

odwracaniu uwagi od tego, co zamierza zrobić.
Victoria spojrzała na mnie badawczo.
-

Powinniśmy iść z tym do Fisherów?

Wrzuciłem zwinięty w kulkę papier do kosza.
-

Z czym? Nie mamy ciała. - Pokręciłem głową. - Może jest nagranie z 

kamery, jak wynosi dziewczynę. Nie mógł jej schować tutaj, bo wszystko 
przetrząsnęliśmy   i   nigdzie   jej   nie   ma.   Podejrzewam,   że   skorzystał   ze 
schodów dla personelu tak jak my, żeby uniknąć konsjerżki. Ale nawet 
jeśli kamera go przyłapała, to może się okazać, że nie ma jak stwierdzić, 
czy dziewczyna na filmie jest martwa. A bliźniaki nie mają powodu, żeby 
mi uwierzyć.
Victoria zacisnęła usta i jęknęła.
-

A nawet jeśli ci uwierzą, to będzie oznaczało, że byłeś na miejscu 

zbrodni.
-

Właśnie. I to mi niezbyt pasuje. Jeżeli znajdą ciało, to może da się 

udowodnić, że ta ruda zginęła, zanim dotarliśmy do Vegas.
-

Ale może została zabita niedługo przed tym, jak się tu włamałeś...

-

I wtedy wpadłbym w prawdziwe tarapaty.

-

Niezłe bagno - westchnęła. - To co dalej?

Już   miałem   udzielić   Victorii   nierozważnej   odpowiedzi,   kiedy   przerwał 
nam dźwięk, który wcale mi się nie spodobał - gwałtowne pukanie do 
drzwi.   Zamarłem   i   zerknąłem   na   Victorię,   ona   zaś   zerknęła   na   mnie. 
Atmosfera w łazience nagle stała się napięta, a ja poczułem mrowienie na 
głowie,   jakby   za   chwilę   miała   uderzyć   błyskawica.   Czekaliśmy   w 
milczeniu całą nieznośną wieczność, a potem znów usłyszeliśmy pukanie.
Victoria zbladła i potrząsnęła głową w moją stronę. Nie wiedziałem, po co 
to robi, ale sytuacja nie wyglądała zbyt obiecująco. Pomyślałem, że muszę 
być   debilem,   skoro   nie   wywiesiłem   na   drzwiach   oznaczenia   „Nie 
przeszkadzać". Gdyby to była pokojówka, która przyszła pościelić łóżko, 
to by ją powstrzymało.
Ale jaki hotel oferuje ścielenie łóżek za kwadrans jedenasta wieczorem?
Nie było czasu, żeby kontynuować te rozważania, bo pukanie rozległo się 

background image

znowu. Tym razem towarzyszył mu męski głos. Był wysoki, dość piskliwy, 
prawie jakby nasz gość nawdychał się helu.
-

Josh? Josh, otwórz! - zapiszczał. - Musimy pogadać.

W końcu ruszyłem do akcji. Zerwałem się z sedesu, złapałem Victorię za 
rękę i wyciągnąłem ją do sypialni.
-

Josh?   Caitlin?   -   Znowu   rozległ   się   piskliwy   głos   i   stukanie. 

-Otwierajcie!
-

Co robimy? - syknęła Victoria.

-

Poczekaj tutaj - powiedziałem bezgłośnie i na palcach pośpieszyłem 

do drzwi.
Bardzo ostrożnie przyłożyłem oko do dziurki i wyjrzałem na zewnątrz. Ale 
nie zobaczyłem nic poza zniekształconym obrazem drzwi do apartamentu 
G po drugiej stronie.
Bam, bam, bam.
Ktoś z całą pewnością pukał, a siła cholernych uderzeń omal nie złamała 
mi nosa. Raczej nie był to nikt z obsługi, bo inaczej stałby dokładnie na 
wprost drzwi i zachowywał się dużo grzeczniej.
I wtedy pojawiła mi się w głowie okropna myśl i zrobiło niedobrze. W ilu 
filmach, które w życiu widziałem, występowała para zbirów albo nawet 
gliniarzy, którzy stali na korytarzu z plecami przy ścianie i pistoletem w 
dłoni, czekając, aż nieszczęsny gospodarz odsunie zasuwkę?
Stukanie rozległo się znowu, a ja wciąż ich nie widziałem. Wyglądało na 
to,   że   moje   podejrzenie   było   słuszne.   Kimkolwiek   byli,   stali   po   obu 
stronach   drzwi.   Tak   samo   zachowywali   się   latynoscy   ochroniarze   w 
podziemiach, ale naprawdę zdziwiłbym się, gdyby piskliwy głosik należał 
do któregoś z nich. Właśnie się zastanawiałem, co u diabła powinienem 
zrobić, kiedy usłyszałem drugi głos.
-

Może   pójdę   poszukać   dozorcy.   - Ten   głos   należał   do   mężczyzny, 

który   starannie   dobierał   słowa   i   mówił   ze   wschodnioeuropejskim 
akcentem. - Może dam mu trochę pieniędzy.
-

Dobry   pomysł   -   odparł   falset.   -   Daj   mu   dwadzieścia   dolców   i 

powiedz, żeby otworzył zamek.
To było wszystko, co musiałem wiedzieć. Nasi nieśmiali goście zamierzali 
za wszelką cenę dostać się do środka, a to wystarczy, żeby nas znaleźli.
Cofnąłem  się,   grzebiąc   w   kieszeni  w  poszukiwaniu   etui,   i  popchnąłem 
Victorię   czekającą   po   drugiej   stronie   szklanego   stołu   w   kierunku 
podwójnych drzwi, prowadzonych do sąsiedniego apartamentu. Victoria 
jęknęła,   kiedy   zobaczyła,   o   co   mi   chodzi,   ale   nie   było   czasu,   żeby   ją 
uspokajać. Uzbrojony w jeden z najbardziej niezawodnych wytrychów i 

background image

śrubokręt o krótkim grocie kucnąłem i zająłem się zamkiem.
Na pewno pomogło to, że musiałem się uporać z podobnym zamkiem w 
drzwiach łączących pokoje mój i Victorii, ale nawet mnie zadziwiła własna 
szybkość.   Ledwo   miałem   czas,   żeby   wysunąć   język,   a   już   usłyszałem 
głuche szczęknięcie unoszącego się trzpienia i cofającego rygla.
Opanowałem  drżenie   ręki   i   ostrożnie   uchyliłem   drzwi.  Apartament   był 
pogrążony w ciemności. Sięgnąłem do kieszeni po latarkę i skierowałem 
strumień   światła   przez   szparę.   Zaraz   też   wetknąłem   tamtędy   głowę   i 
szybko  omiotłem latarką  pokój  -  jeden  przelot,  jak  w latarni  morskiej. 
Nikogo nie było widać. Pchnąłem drzwi, otwierając je na całą szerokość, 
chwyciłem Victorię za rękę, pociągnąłem i delikatnie za nami zamknąłem.
Znowu   rozległo   się   pukanie.   Po   ciemku   pomknąłem   do   wejścia   i 
przyłożyłem ucho do drewna.
-

Ej,   Josh   -   zapiszczał   falset.   -   Wiesz,   że   będziesz   musiał   z   nami 

pogadać. Dlaczego po prostu nas nie wpuścisz?
Przyłożyłem oko do dziurki, ale zobaczyłem tylko korytarz. Zakląłem i 
poświeciłem latarką na ścianę obok. W plastikowym włączniku nie było 
karty.   Zmówiłem   po   cichu   modlitwę   dziękczynną   i   skierowałem   snop 
światła   w   ciemność.   Latarka   wydobyła   lustrzane   odbicie   apartamentu 
Mastersa. Byliśmy tuż za stołem w jadalni - Victoria stała teraz przy nim z 
dłońmi na szklanym blacie i pochyloną głową. Zostawiłem ją tak, a sam 
popędziłem do sypialni, mijając po drodze czarną skórzaną kanapę i płaski 
telewizor na ścianie.
Upewniłem się, że w łóżku nikogo nie ma, a ponieważ nie chciałem być 
oskarżony o to, że nie uczę się na błędach, zajrzałem do łazienki. Nikogo 
tam nie znalazłem - ani żywego, ani martwego - zobaczyłem jednak dwie 
kosmetyczki   przy   zlewie   i   kilka   sztuk   bielizny,   męskiej   i   damskiej, 
rozrzuconych   na   podłodze   wśród   wilgotnych   ręczników.   Prysznic 
wyglądał,   jakby   niedawno   z   niego   korzystano,   a   wyjęta   z   uchwytu 
suszarka leżała na spłuczce.
Zanim   wyszedłem   z   sypialni,   otworzyłem   szafę   i   dotąd   przeglądałem 
ubrania   na   wieszaku,   aż   znalazłem   hotelowy   szlafrok.   Popędziłem   z 
powrotem do salonu, gdzie strumień światła latarki przeciął twarz Victorii. 
Sprawiała   wrażenie   ogłuszonej,   jakby   nogi   wrosły   jej   w   podłogę. 
Powstrzymałem chęć, żeby do niej podejść, i w pośpiechu rozebrałem się 
za   blatem   w   kuchni.   Kiedy   byłem   już   tylko   w   bokserkach,   zerwałem 
rękawiczki   i   owinąłem   się   szlafrokiem.   Zdążyłem   zawiązać   pasek   i 
potargać   włosy,   gdy   znów   usłyszałem   pukanie   przed   apartamentem 
Mastersa.   To   był   dobry   moment,   żeby   wystawić   głowę   na   korytarz   i 

background image

zapytać, o co całe to zamieszanie. Nacisnąłem więc klamkę i to właśnie 
zrobiłem.
- O co całe to zamieszanie?
Dopiero kiedy wypowiedziałem swoją kwestię, dołączając do tego sporą 
dawkę ziewania, zobaczyłem, kim był nieustępliwy gość Mastersa.
Na   początku   w   ogóle   go   nie   zauważyłem.   Zamrugałem,   żeby 
przyzwyczaić   wzrok   do   światła,   popatrzyłem   w   lewo,   popatrzyłem   w 
prawo, a potem spojrzałem w dół i nareszcie zrozumiałem, dlaczego nie 
dostrzegłem go przez wizjer. Wcale nie chował się przyciśnięty do ściany - 
miał po prostu nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu.
Zerknąłem raz jeszcze - nic nie mogłem poradzić - ale z pewnością nie 
klęczał. Był karłem, małym człowiekiem, upośledzonym wertykalnie czy 
jakkolwiek chcielibyście to nazwać. To była prawdziwa niespodzianka, ale 
kiedy   odwrócił   swoją   pozbawioną   karku   głowę   i   zaczął   mówić,   jego 
piskliwa mowa nabrała sensu.
-

Hej,   przepraszam   -   powiedział.   Brzmiał   przy   tym,   jakby   miał 

ściśniętą krtań. - Przyszedłem odwiedzić przyjaciela.
-

Hm, najwyraźniej go nie ma - warknąłem.

Niski człowieczek popatrzył na mnie niepewnie i po raz pierwszy w życiu 
poczułem się jak wielkolud. Miał rumianą cerę, a jego twarz sprawiała 
wrażenie, jakby była ściśnięta. Bardzo duży, wydatny (jak na gościa jego 
rozmiarów)   nos   wyglądał,   jak   gdyby   w   młodości   został   złamany   i   źle 
nastawiony,   a   między   krzywymi   przednimi   zębami   widać   było   szpary. 
Gęste, ciemne, szczeciniaste włosy wchodziły mu na małe uszy, brwi zaś 
zrastały się nad nosem. Trudno było zgadnąć, ile dokładnie ma lat, ale gdy 
uwzględniłem   jaskrawożółte   trampki,   sprane   dżinsy   i   death   metalową 
koszulkę, które miał na sobie, oceniłem, że około trzydziestu pięciu.
Spojrzałem   na   zegarek   -   ten   tani   cyfrowy,   a   nie   staroświecki,   który 
zwędziłem z pokoju obok - i dodałem:
-

Widziałem   mężczyznę,   który   wychodził   z   tego   pokoju   półtorej 

godziny   temu.   Właśnie   przyleciałem   zza  Atlantyku   i   próbowałem   się 
przespać, zanim zaczął się pan dobijać do jego drzwi.
-

jest pan pewien, że to był Josh?

Westchnąłem ciężko i wydusiłem przez zęby:
-

Widziałem,   jak   pewien   dżentelmen   wychodził   z   tego   pokoju. 

Amerykanin.   Życzył   mi   dobrej   nocy.   Miał   na   sobie   brązową   skórzaną 
kurtkę.
-

To chyba Josh. Był z nim ktoś? Może ruda dziewczyna?

-

Proszę   posłuchać,   przykro   mi,   ale   jestem   zmęczony   i   muszę   się 

background image

przespać. Czy mogę zasugerować, żeby pan do niego zadzwonił
albo   zostawił   wiadomość   u   konsjerżki?   I   przestał   walić   w   te   cholerne 
drzwi?
-

Eee, pewnie. Tak zrobię. Dziękuję.

Spojrzałem na niego surowo, żeby sobie już poszedł, ale zanim udało mi 
się go odesłać w diabły, zza rogu wyłonił się jego towarzysz. Przynajmniej 
przestałem czuć się jak wielkolud. Podejrzewam, że gdyby przypadkiem 
natknęła się na nas trzech Złotowłosa, mogłaby być tak uprzejma, żeby 
przyznać mi rację. Ponieważ jeśli mężczyznę obok mnie można by uznać 
za dość niskiego, to o jego towarzyszu trzeba by powiedzieć, że był raczej 
wysoki.
Nie umiem stwierdzić, jak wysokie są korytarze w hotelu Fifty--Fifty, ale 
mogę wam powiedzieć, że głowa tego gościa szorowała o sufit. Gdybym 
był   dość   bezczelny,   żeby   wziąć   jego   małego   kumpla   na   barana,   to 
ośmielam się twierdzić, że mogliby stanąć wtedy ze sobą oko w oko. Ale 
nie   tylko  słuszny   wzrost  sprawiał,   że  mężczyzna  się   wyróżniał  -  tylko 
zapadał w pamięć, lecz także jego postura. Miał na sobie sportowy strój - 
parę   gigantycznych   tenisówek,   granatowe   spodnie   od   dresu   i 
jasnoniebieską   koszulkę   bez   rękawów   -a   jego   bicepsy,   tricepsy   i   klata 
wyglądały   jak   reklama   anabolików.   Przypominał   koszykarza 
skrzyżowanego   z   zapaśnikiem   skrzyżowanym   z   modelem.   Gdybym 
naprawdę właśnie się obudził z głębokiego snu i zobaczył go razem z 
ledwo   odrosłym   od   ziemi   kolegą   na   korytarzu   przed   swoim   pokojem, 
uznałbym, że wciąż śnię.
W  swej   wielkiej   jak   bochen   chleba   dłoni   człowiek-góra   trzymał   kartę. 
Kiedy   mnie   zobaczył,   odrobinę   zmarszczył   brwi,   wyrażając 
zaniepokojenie,   jakie   mógłby   okazać   byk   na   widok   muchy,   a   potem 
wręczył kartę małemu, jakby podawał dziecku bilet.
-

O, świetnie! To Josh dał ci kartę? - Mały człowieczek wy-piszczał 

swoją kwestię z naciskiem, niezdarnie podpowiadając wielkoludowi.
-

Hę?

-

Spytałem - powiedział karzeł, wskazując na mnie głową -czy Josh 

dał ci kartę, żebyśmy zaczekali w jego pokoju.
-

Och!   Tak.   Właśnie   tak   -   odparł   mężczyzna   swoim   niezgrabnym 

euroangielskim.   -  Josh   dał  mi  swoją  kartę,   żebyśmy   mogli  zaczekać   u 
niego.
-

No to znakomicie. - Mały człowieczek ucieszył się, pokazując mi 

przy tym, ile zębów mieszczą jego dziąsła. - Dzięki za pomoc. Po prostu 
wejdziemy i zaczekamy.

background image

-

I nie będziecie więcej hałasować?

-

Jasne, że nie. - Pomachał ręką jak u lalki. - Niech się pan nie martwi.

13

Poszli sobie? - wyszeptała Victoria.
-

Zdaje się, że tak.

-

Nie zabawili tam długo.

Odsunąłem ucho od szklanki, którą trzymałem przy drzwiach łączących 
apartamenty,   i   przyświecając   sobie   latarką,   sprawdziłem   godzinę   na 
cyfrowym zegarku.
-

Niecałe pięć minut.

-

Jak myślisz, co uknuli?

-

Na pewno nic miłego. Ale nie zaszkodzi sprawdzić.

Odstawiłem szklankę, a potem wyjąłem wytrych i śrubokręt
z etui. Otwarcie zamka po raz drugi to była łatwizna, nie kłopotałem nawet 
Victorii   prośbą,   żeby   mi   poświeciła.   Pracowałem   po   omacku   i 
podejrzewam, że wcale nie poszłoby mi szybciej, gdybym miał klucz.
W   apartamencie   Mastersa   wciąż   paliły   się   światła,   a   karta   tkwiła   we 
włączniku przy drzwiach, wyraźnie jednak nie wzbudziło to ciekawości 
karzełka   i  giganta-atlety.   O   ile   mogłem  stwierdzić,   nie   zaniepokoił  ich 
także rozprostowany wieszak, który zostawiłem
na   blacie.   Kto   wie,   może   mały   człowieczek   był   za   niski,   żeby   go 
zauważyć, atleta zaś zbyt zdekoncentrowany wspaniałym pokojem w sam 
raz   w  jego   rozmiarze.  Tak   czy   owak,   byłem  wdzięczny,  że   nie   zostali 
długo,   i   gdy   tylko   zabrałem   wieszak,   przeprowadziłem   szybkie 
przeszukanie.
Najwyraźniej   tylko   jedno   się   zmieniło.   Przy   biurku   pod   oknem 
widokowym   zostawiono   wiadomość.   Napisano   ją   w   pośpiechu, 
drukowanymi pochyłymi literami na hotelowej papeterii.
„Zadzwoń do Maurice'a, dobra? Trochę się wkurwił".
Wiedziałem już, jak się czuje Maurice, ale niestety, nie miałem pojęcia 
kim jest. Zdaje się za to, że Josh wiedział, bo nie zostawiono numeru 
telefonu.
Ciekawe, który zostawił wiadomość. Skłaniałem się ku przypuszczeniu, że 
mniejszy. To on odgrywał rolę szefa w korytarzu, byłoby więc zrozumiałe, 
gdyby to on ją napisał. Pomyślałem też, że użycie wielkich liter mogło być 
znaczące - może pisał w ten sposób, żeby zrekompensować sobie niedobór 
wzrostu.
Ponieważ nie miałem już rękawiczek, żeby zanieść wiadomość Victorii, 

background image

posłużyłem się paskiem od szlafroka. Stała w przejściu między pokojami - 
po   jednej   stopie   w   każdym   -   jakby   nie   była   pewna,   która   przestrzeń 
bardziej ją krępuje. Przebiegła wzrokiem notatkę, wzruszyła ramionami i 
zmarszczyła   brwi   dokładnie   tak   jak   ja.   Odłożyłem   kartkę   na   biurko   i 
wepchnąłem  swoją   przyjaciółkę   z   powrotem  do   pogrążonego   w  mroku 
apartamentu.   Delikatnie   zamknąłem   drzwi,   pozwalając,   żeby   zamek 
zaskoczył. Nagle zapadły egipskie ciemności.
-

No to kim jest Maurice? - spytała Victoria, kiedy namacałem jej dłoń 

i wcisnąłem w nią wieszak.
-

Nie mam pojęcia.

-

Może to jeden z bliźniaków?

-

Nie sądzę. Przecież Masters wie, że go szukają, więc dlaczego ktoś 

miałby wspominać tylko o jednym?
-

Żaden z nich nie wygląda na Maurice'a.

-

Vic, oni są identyczni.

W ciemności usłyszałem pogardliwe mlaśnięcie.
Wymacałem   drogę   do   kuchni,   żeby   zrzucić   szlafrok   i   włożyć   własne 
ubranie. Dopiero kiedy zasuwałem suwak w spodniach, Victoria znowu się 
odezwała.
-

Charlie, czy jeden z tych mężczyzn rzeczywiście był, eee, no wiesz?

-

Niskiego wzrostu? Po co miałbym coś takiego zmyślać?

-

Po nic. To po prostu dość zaskakujące.

Zapiąłem koszulę i włożyłem marynarkę, po czym sięgnąłem po skarpetki 
i, skacząc w kółko, zacząłem je wciągać.
-

W   pewnym   sensie   to   uspokajające   -   powiedziałem.   -   Dobrze 

wiedzieć, że oszuści występują we wszystkich kształtach i rozmiarach.
-

Myślisz, że to byli oszuści?

-

Ściśle   rzecz   biorąc,   nie   dostali   pozwolenia,   żeby   wejść   do 

sąsiedniego pokoju.
-

Może to naprawdę przyjaciele Josha?

-

Tak, przyjaciele-oszuści.

Zanurkowałem   pod   blat,   żeby   zawiązać   buty.   Zgarnąłem   też   biografię 
Houdiniego   z   podłogi   i   z   powrotem   wcisnąłem   ją   za   pasek. 
Wyprostowałem się, przygładziłem włosy, wziąłem rękawiczki i do nich 
dmuchnąłem.
-

Wkładasz z powrotem rękawiczki?

-

Tak.

-

Mogę spytać dlaczego?

-

Bo jeszcze nie skończyliśmy.

background image

-

Myślałam, że tylko się tu schowaliśmy.

-

Owszem. Ale wiesz, co mówią o darowanych koniach.

-

Żeby zostawić je w spokoju i uciekać, póki można?

Trzepnąłem rękawiczką o dłoń.
-

Wyluzuj. To nie zajmie dużo czasu.

-

Zabawne.   Nie   uwierzyłbyś,   ile   razy   słyszałam   te   słowa   z   ust 

mężczyzny, który właśnie włożył rękawiczki chirurgiczne.
Włożyłem latarkę i skierowałem światło na twarz Victorii. Czerń wokół 
niej nabrała głębi.
-

Żarty   w   obliczu   niebezpieczeństwa?   Gdybym   cię   nie   znał   lepiej, 

pomyślałbym, że jesteś do tego stworzona.
Zakryła oczy, rozczapierzając palce.
-

Chwilowa nieuwaga. Możesz się pospieszyć?

-

Zabawne - odparłem. - Nie uwierzysz, jak rzadko słyszę te słowa z 

ust kobiety.
Nonszalanckim   krokiem   minąłem   Victorię,   poszedłem   do   sypialni   i 
odwiesiłem   szlafrok   do   szafy.   Zacząłem   obmacywać   wiszące   ubrania   i 
sprawdzać kieszenie. Nie znalazłem niczego użytecznego, ukląkłem więc i 
rozsunąłem kilka spódnic, żeby zlokalizować sejf. Kiedy go namierzyłem, 
poświeciłem latarką na klawiaturę i wezwałem swoją muzę. Zacząłem od 
kombinacji 111, potem 1111, potem 9999...
-

Po co to? - spytała Victoria zza pleców.

-

Potrzebujemy pieniędzy.

-

Nie, jeśli znajdziemy Josha.

-

Nie będzie łatwo go znaleźć. Wygląda na to, że ucieka z miejsca 

zbrodni. Nie wiemy, dokąd poszedł. Nie znamy miasta.
-

Ale   mamy   trop   Maurice'a.   Mamy   tego...   małego   kolesia   i   jego 

umięśnionego kumpla.
Złagodziłem ton.
-

Naprawdę uważam, że powinniśmy się skupić na drugiej opcji, Vic. 

Przynajmniej na chwilę.
-

Ale nigdy nie uda ci się ukraść takiej sumy, jakiej potrzebujemy.

-

Może nie bezpośrednio.

Sejf nie chciał się otworzyć. Kombinacje, które wstukiwałem, nie dawały 
żadnego efektu. Wycelowałem latarką w czytnik kart kredytowych obok 
klawiatury i warknąłem do siebie.
-

Nie możesz się do niego włamać?

-

Gdybym miał narzędzia, które trzymam w torbie na dole, to owszem. 

Ale nie z tym sprzętem.

background image

Wyciągnąłem palec i zacząłem wstukiwać nowe kombinacje. 911, 1234, 
9876...
-

Charlie, co miałeś na myśli, że może nie uda ci się ukraść pieniędzy, 

których potrzebujemy, bezpośrednio?
-

Och! Pomyślałem, że w każdym razie mógłbym ugrać niezłą stawkę 

- wypaliłem beztrosko.
-

Stawkę? Jaką stawkę?

2222, 3333, 4444...
-

O   nie!   -   powiedziała   Victoria   i   walnęła   mnie   w   tył   głowy.   -  To 

okropny pomysł!
-

Nie dałaś mi wytłumaczyć.

-

Nie trzeba. Uważasz, że uda ci się wygrać pieniądze. W pokera.

W jej głosie pobrzmiewał sceptycyzm. Nie podobał mi się ten ton.
-

Jestem lepszy, niż ci się wydaje. Poważnie.

-

Straciłeś już dziś wieczorem fortunę.

-

Popełniłem błąd w ocenie. Teraz wiem, co zrobić inaczej.

-

Bardzo słusznie. Przede wszystkim nie siadaj do gry.

Zakołysałem się na piętach i oparłem na pośladkach, a potem
objąłem rękoma kolana i przycisnąłem je do piersi. Chciałem zadać jedno 
pytanie i wydawało się, że teraz jest na to równie kiepski moment jak 
kiedy indziej.
-

Ile pieniędzy masz na koncie?

Victoria znowu zdzieliła mnie w tył głowy.
-

Nie mogę uwierzyć, że o to pytasz.

-

Oddam ci, dobrze wiesz.

Odeszła w najdalszy kąt pokoju. Słyszałem, jak pstryka palcami gołej ręki 
o dłoń w rękawiczce. Może wyobrażała sobie, że to moje czoło.
-

Nawet w przybliżeniu nie wystarczająco. Poza tym i tak nie mogę ich 

wydostać. Jest sobotnia noc, Charlie. Jutro niedziela.
-

Ale możesz wyciągnąć chociaż część, prawda?

-

Mój limit to dwieście pięćdziesiąt funtów dziennie.

-

Około czterystu sześćdziesięciu dolarów. A karty kredytowe? Ja nie 

mam żadnej.
Może i było ciemno,  ale miałem bardzo jasne wyobrażenie,  jaką minę 
zrobiła Victoria, i cieszyłem się, że nie mogę jej zobaczyć...
-

Mam jedną - odparła lakonicznie. - Ale limit kredytowy nie jest tak 

duży, jak mógłbyś oczekiwać.
-

Ale dobry na początek, co nie?

-

Raczej   mizerny.  A  w   porównaniu   z   sumą,   której   potrzebujemy? 

background image

Szczerze mówiąc, to niedorzeczne.
-

I właśnie dlatego próbuję się dostać do tego sejfu. I do kilku innych. 

Gdyby   udało   mi   się   ukraść   dość   dużą   sumą,   mogłoby   to   nas   gdzieś 
doprowadzić.
Victoria zerknęła na podświetlony zegarek obok łóżka.
-

W ciągu dwudziestu dwóch i pół godziny?

-

Ej,   jeśli   masz   jakieś   lepsze   propozycje,   chętnie   posłucham. 

Popatrzyliśmy na siebie w ciemności i poczułem, że przestrzeń
wokół Victorii jeszcze bardziej pociemniała. W końcu skrzyżowała ręce na 
piersi i gwałtownie wypuściła powietrze.
-

Black jack - rzuciła ten pomysł jakby od niechcenia.

-

Słucham?

-

Statystycznie   rzecz   biorąc,   masz   większe   szanse   na   wygraną. 

Zredukowana przewaga stołu.
-

Ale jeśli uda mi się znaleźć pokera bez limitu...

-

To znów przegrasz wszystkie pieniądze. Zamruczałem, a na dodatek 

się zająknąłem.
-

Prawdę   mówiąc,   Vic,   nie   jestem   aż   taki   świetny   w   black   jacka. 

Czekałem, aż stwierdzi, że to samo można powiedzieć o moim
pokerze, ale tylko opadła obok mnie na łóżko i popatrzyła na dłonie, które 
złożyła na kolanach. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a ja
tymczasem   wystukałem   kolejną   kombinację.   Z   tym  samym  rezultatem. 
Uznałem, że czas sprawdzić walizki i szuflady przy łóżku.
-

Zrobimy tak - odezwała się w końcu Victoria. - Ja zagram w black 

jacka. Zacznę z pieniędzmi, które zgromadzimy, i zobaczymy, jak nam 
pójdzie przez pierwszych kilka godzin. W tym czasie ty możesz zająć się 
tym, co ci wychodzi najlepiej.
-

Kiepska pora, żeby machnąć jakąś szybką powieść.

-

Głupek.   -   Znowu   zarobiłem   pacnięcie   w   głowę.   -   Pójdziemy   do 

innego kasyna. Nie sądzę, żeby Fisherowie pozwolili nam grać tutaj. I 
kiedy będę grała, ty możesz... No wiesz.
-

Zająć się kradzieżą?

-

Jeśli chcesz to ująć w tak prostacki sposób.

Odwróciłem się i sięgnąłem po zaciśnięte dłonie Victorii. Żadnej reakcji. 
Jakby nie do końca była zaangażowana w to, co proponowała. Jak gdyby 
była wyłączona.
-

Wszystko w porządku? Bardzo ci przeszkadza to granie i kradzież?

Nie odezwała się. Już miałem zapytać, co jej się stało, kiedy zsunęła się z 
łóżka na kolana i wyciągnęła rękę w stronę klawiatury. Wcisnęła cztery 

background image

klawisze, a chwilę później sejf zawarczał, szczęknął i pojawił się napis 
„Otwarte".
-

50-50 - powiedziała, kiedy drzwiczki odskoczyły do tyłu. -Nieźle, 

co?
Jęknąłem i sam zdzieliłem się w myślach po łbie za to, że byłem takim 
kretynem. A potem poświeciłem latarką do sejfu. Zawartość nie skłaniała 
do   pieśni   dziękczynnej.   Znalazłem   odtwarzacz   mp3,   kamerę   cyfrową, 
złoty  naszyjnik i zwitek banknotów. Wziąłem pieniądze i przeliczyłem. 
Tysiąc dziewięćdziesiąt dolarów. Podałem zwitek Victorii, która zaczęła go 
przerzucać z ręki do ręki, jakby to był rozżarzony węgiel. Oparłem palec o 
brodę i zastanowiłem się nad następnym ruchem.
Sprzęt cyfrowy i naszyjnik były, rzecz jasna, cenne, ale nie miałem czasu 
szukać odpowiedniego lombardu  albo spelunki, w których mógłbym je 
spieniężyć. Potrzebowaliśmy gotówki albo żetonów, i to szybko. Pozbycie 
się   tych   precjozów   zajęłoby   mi   z   godzinę,   a   w   tym   czasie   mógłbym 
włamać się do dwóch następnych pokoi, w których mógłbym znaleźć to, 
czego   szukaliśmy.   Powziąwszy   decyzję,   zamknąłem   drzwiczki, 
wprowadziłem ponownie kod, żeby wszystko (poza pieniędzmi) znalazło 
się pod kluczem, a potem rzuciłem okiem na sypialnię i łazienkę. Wreszcie 
powiedziałem Victorii, co zrobimy.
-

Możemy już wyjść?

-

Jasne. Wręcz bym to doradzał.

-

Co za ulga.

Wygładziłem   narzutę   w   miejscu,   gdzie   siedziała   Victoria,   poprawiłem 
ubrania w szafie i zamknąłem drzwiczki. Omiotłem latarką pokój, żeby się 
upewnić, że niczego nie zostawiliśmy, a potem skierowałem światło na 
twarz Victorii.
-

Chciałabym, żebyś przestał tak robić - powiedziała, mrużąc oczy.

-

Gdzie wieszak?

-

Och! Chyba go zostawiłem w drugim pokoju.

Miała rację. Wieszak znalazłem na szklanym blacie w jadalni. Ostrożnie 
umieściłem go w rękawie marynarki, po czym poprowadziłem Victorię do 
drzwi i przyłożyłem oko do wizjera. Zakładając, że mój maleńki przyjaciel 
nie czekał po drugiej stronie, wyglądało na to, że jest pusto. Pchnąłem 
więc drzwi i skinąłem na Victorię.
Dopiero kiedy schodziliśmy po schodach dla personelu, zatrzymałem się 
między   piętrami,   sięgnąłem   do   spodni   i   wyciągnąłem  przedmiot,   który 
sprawił, że oczy mojej przyjaciółki zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
-

To dla ciebie. - Wręczyłem jej biografię Houdiniego.

background image

-

Och, Charlie, naprawdę wolałabym, żebyś tego nie robił.

-

No cóż, zrobiłem. - Wzruszyłem ramionami. - I jeśli nie chcesz jej 

odnosić, jest twoja.
-

A kiedy mam znaleźć czas na czytanie?

-

Kiedy wygrzebiemy się z tych tarapatów. Albo może i wcześniej. 

Houdini był mistrzem wydostawania się z niezręcznych sytuacji, prawda? 
Może uda ci się wyłowić kilka wskazówek.

14

Wróciliśmy do swoich pokojów. Zamierzałem przebrać się w zwyczajne 
czarne spodnie, pozbyć marynarki i uzbroić w kilka starannie dobranych 
narzędzi, Victoria jednak włożyła na siebie coś dużo mniej wygodnego.
-

Ta dam!

Zerknąłem znad torby, żeby zobaczyć, jak składa uroczy ukłon w przejściu 
między   naszymi   apartamentami.   Luźne   ubrania,   które   uznała   za 
odpowiednie   na   włam,   zniknęły   zastąpione   przez   ciemnogranatową 
sukienkę   koktajlową,   pasującą   do   niej   kopertową   torebkę   i   buty   na 
wysokich obcasach. Wyglądało na to, że Victoria ma też stosownie głęboki 
dekolt i parę odpowiednio długich nóg, choć powstrzymałem się, żeby nie 
powiedzieć tego na głos.
-

Jak wyglądam? - Złożyła dłonie i opuściła powieki, udając wcieloną 

nieśmiałość.
-

W porządku.

-

Tylko w porządku?

Wsunąłem   nogi   w   wypolerowane   czarne   buty   i   chowając   twarz, 
zanurkowałem, żeby zawiązać sznurowadła.
-

A spodziewałaś się, że co powiem?

-

Nieważne. - Klepnęła dłońmi o uda. - To co, pokażesz mi Strip?

Strip był jak cios między oczy. Noc była ciepła, przyprawiona wyziewami 
silników i zapachem olejku do opalania na spalonej słońcem skórze, pora 
późna (właśnie minęła północ), ale chodniki zalewała jasność - jaskrawe 
neony,   kolorowe   żarówki   przy   markizach,   rozbłyskujące   ekrany, 
samochodowe reflektory i sygnalizacja świetlna. Zachwiałem się, bo od 
nieoczekiwanego gorąca i oślepiającego blasku zakręciło mi się w głowie. 
No cudownie, pomyślałem. Nie dość, że mój zegar biologiczny wariował z 
powodu zmiany czasu, to jeszcze panował tu ciągły zmierzch.
Korek   na   wielopasmowym   Stripie   był   niezmienny.   Drogie   sportowe 
samochody,   wypasione   SUVy,   długaśne   limuzyny,   hummery   z 
przyciemnianymi szybami walczyły ze sobą o asfalt i uwagę, ich lakier 

background image

lśnił, jakby  był płynny. Wypełnione po brzegi autobusy  Deuce szukały 
miejsca przed hotelem, a nisko zawieszone taksówki lawirowały między 
pasami.   Z   boku   wlokła   się   ciężarówka   ciągnąca   za   sobą   reklamę   z 
pięknością w bikini i hasłem jakiegoś klubu ze striptizem. Próbowałem się 
nie gapić, ale niezbyt usilnie.
-

Popatrz. - Wskazałem na kształtną boginię ze słowami Girls, Girls, 

Girls! nad wypiętą pupą. - Zostały nam dwadzieścia dwie godziny. Chcesz 
obejrzeć pokaz?
-

Świnia! - Victorii udało się przekrzyczeć hałas. - Czy ci ludzie nie 

wiedzą, która jest godzina?
-

Spójrz na to z jaśniejszej strony. Przynajmniej nie siedzą w swoich 

pokojach.
Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, przepchnęła się między nami grupa 
dziewczyn z college'u popijających drinki z lodem ze szklanek w kształcie 
Statui   Wolności.   Za   dziewczynami   podążali   studenci   w   spodniach   w 
kancik   w   kolorze   khaki,   pachnący   wodą   kolońską,   z   plastikowymi 
kubkami   z   piwem   przyciśniętymi   do   piersi.   Odepchnęli   nas,   a   ja 
potknąłem się i wpadłem na faceta w garniturze, który akurat pozdrawiał 
żonę   przez   komórkę.   Przeprosiłem   go   i   odsunąłem   się,   a   wtedy   jakaś 
starsza kobieta na elektrycznym wózku inwalidzkim omal nie amputowała 
mi palców u stóp.
- Chodź. - Złapałem Victorię za rękę. - Idziemy.
Przedzierając   się   przez   tłum   utracjuszy,   omijając   palmy,   budki   z 
przekąskami i żółte hydranty, przeciskając się pod wzniesionymi rękami 
pijanych studentów, wreszcie okrążając ludzi czekających na światłach i 
tracąc   możliwość   zakosztowania   rozkoszy   w   Ceasars   Pałace, 
poprowadziłem   ją   na   południe,   w   kierunku   jaskraworóżowej   poświaty 
kasyna Flamingo. W cieniu zakurzeni mężczyźni i kobiety w kolorowych 
ochronnych   kamizelkach   tasowali   druczki   reklamowe   i   niczego 
niepodejrzewającym   przechodniom   wciskali   ulotki   oferujące   usługi 
dziewcząt na telefon. Porzucone zaścielały chodnik jak jakieś potworne 
konfetti.
Przeszliśmy przez kładkę na drugą stronę ulicy i znaleźliśmy się niemal 
naprzeciwko eleganckiej fasady Bellagio, w pobliżu podświetlonej wieży 
Eiffla   przed   kasynem   Paris-Las   Vegas.   Pociągnąłem   Victorię   z 
zakręcającego chodnika w stronę wejścia do Space Station One.
Spóźniliśmy się na ostatnie przedstawienie największej kasynowej atrakcji 
- symulację startu promu kosmicznego. Prom, trzęsąc się, zjeżdżał w dół 
przypominającej   dźwig   konstrukcji,   wystrzelającej   wysoko   w   stronę 

background image

nocnego nieba, a kłęby suchego lodu buchały z dziury w ziemi, z której 
wcześniej   się   wyłonił.   Pomruki   niezadowolenia   nielicznych   widzów 
sprawiły, że wcale nie żałowałem straconego pokazu. A sądząc po tłumie 
utracjuszy po drugiej stronie ulicy, śpiewających wspólnie Viva Las Vegas 
Elvisa   Pre-sleya,   z   pewnością   nie   był   ani   trochę   tak   popularny   jak 
fontanny Bellagio.
Główne wejście do Space Station One było hangarową konstrukcją, której 
błyszczący biały łuk wystawał na zewnątrz, przypominając dziób statku 
kosmicznego   Enterprise.   Kolorowe   promienie   laserowego   światła 
przecinały korytarz z perforowanego metalu wiodący do drzwi, a u stóp 
kłębiły się opary suchego lodu. Przerośnięte roboty, które już wyglądały na 
przestarzałe o dziesięć lat, nerwowo poruszały rękami i głowami, podczas 
gdy   personel   kasyna   w   podniszczonych   kostiumach   kosmitów   i 
lateksowych maskach pozował do fotografii z gospodyniami domowymi w 
średnim wieku i japońskimi jedenastolatkami.
Obrotowi   drzwi   do   kasyna   towarzyszyły   efekty   dźwiękowe   rodem   z 
Doktora Who, a jeden z robotów przywitał nas komputerowym głosem, 
który znałem ze swojego starego ZX spectrum.
-

Witajcie w Space Station One, Ziemianie.

Ciekawe, czy to samo powie przy wyjściu.
Wnętrze kasyna nie przypominało nic, co dotychczas widziałem, a mimo 
to  było  równocześnie  niepokojąco  znajome.  Tak  jakby   wszystkie   filmy 
science fiction, jakie kiedykolwiek zostały nakręcone, pocięto, połknięto i 
wypluto w przestrzeń przed naszymi oczami. Postaci, sceny i rekwizyty z 
filmów - począwszy od Gwiezdnych wojen, przez Obcego, E.T., Bucka 
Rogersa,  Łowcę  androidów,  aż  po  Dzień  Niepodległości.   Najciekawsze 
jednak,   ilu   gości   było   w   kostiumach.   Krupierzy   i  menedżerowie   nosili 
białe jednoczęściowe kombinezony w stylu NASA, ale i wśród zwykłych 
graczy mogłem dostrzec kilku Flashów Gordonów, niezliczonych Darthów 
Vaderów, dwóch Spocków, parę Księżniczek Lei i co najmniej jednego 
Chewbaccę.
-

Teraz już wiem, jak wygląda piekło - mruknęła niechętnie Victoria.

-

Ale na pewno się cieszysz, że się wystroiłaś.

-

Prawdę   mówiąc,   czuję   się   nie   dość   elegancko.   Co,   u   diabła,   cię 

podkusiło, żeby tu przyjść?!
-

Liczba geeków.

-

Słucham?

-

Wszyscy   wiedzą,   że   fani   science   fiction   są   nocnymi   markami. 

Doszedłem więc do wniosku, że jeśli tu przyjdziemy, wzrośnie szansa na 

background image

puste pokoje.
-

Mam nadzieję, że nie nazbyt puste. - Victoria zlustrowała stoły. - To 

raczej nie jest miejsce z klasą. Myślisz, że znajdziesz dość gotówki?
-

Mam nadzieję. Ale popatrz na to z tej strony: przynajmniej nikt się 

nie będzie śmiał z naszej puli.
Poprowadziłem Victorię w stronę bankomatu, który stał przy automatach 
do gry Gwiazda Bojowa Galaktyka. Wyciągnęliśmy tyle pieniędzy, ile się 
dało, dołożyliśmy trochę tego, co Victoria miała w portmonetce, a także 
zwitek banknotów, który zabrałem z hotelowego sejfu, i podeszliśmy do 
najbliższego stolika do black jacka.
Victoria zajęła miejsce na podwyższanym metalowym stołku obok pary 
żołnierzy   Imperium.   Krupierem   był   młody   chłopak,   najwyżej 
dwudziestopięcioletni, z blond włosami przyciętymi na jeża i błyskiem w 
oku, który pasował do imienia na plakietce. Randy.
-

Witamy   w   przestrzeni   kosmicznej,   szanowna   pani.   Minimalna 

stawka przy stole to dwadzieścia pięć ziemskich dolców Victoria położyła 
na szarym filcu trzysta dolarów. Czekając na żetony, otworzyła torebkę i 
sięgnęła do środka. Zauważyłem okładkę biografii Houdiniego, więc się 
uśmiechnąłem,   a   potem   coś   metalowego   odbiło   światło.   Wyciągnęła 
sygnet z lśniącego srebra i wsunęła go na palec.
-

Należał do mojego ojca - powiedziała nowym znajomym przy stole. - 

Przynosi szczęcie.
Na te słowa żołnierz obok Victorii podniósł butelkę piwa. Sterczała z niej 
słomka.
-

Dziś rzeczywiście przyda się trochę szczęścia - powiedział, zbliżając 

twarz w masce do rurki.
-

Amen   -   dodał   jego   kolega   i   ręką   w   rękawicy   klepnął   kumpla   w 

pancerz.
-

Hm, zobaczmy, co się da zrobić - odparła Victoria.

Tak   się   jednak   stało,   że   nie   mogła   zrobić   zbyt   wiele.   W   pierwszym 
rozdaniu wyciągnęła piątkę i siódemkę, podczas gdy Randy odkrył waleta 
pik.   Victoria   dobrała,   grając   zgodnie   z   oczekiwaniami,   ale   wyciągnęła 
dziesiątkę   i   wyszła   jej   fura.   Randy   odwrócił   swoją   kartę.   Dama   karo. 
Żołnierze też przegrali.
-

Może   lepiej,   żebyś   zdjęła   sygnet   -   poradziłem   Victorii.   -Może 

niechęć twojego taty do hazardu sprawia, że nie działa.
Victoria odwróciła się i skierowała brew ku wykonanej z folii aluminiowej 
atrapie statku Apollo 11 wiszącego nad naszymi głowami.
-

Nie masz nic do roboty?

background image

-

Chciałem ci zaoferować trochę wsparcia moralnego.

-

Myślę, że dam sobie bez niego radę.

Nachyliłem się jej do ucha.
-

Uważaj. Podejrzewam, że ci dwaj tutaj są po ciemnej stronie mocy.

Victoria   odwróciła   się   do   mnie   tyłem   i   pchnęła   kolejny 
dwudziestopięciodolarowy  żeton do kółka zakładów na stole. Żołnierze 
Imperium poszli za jej przykładem. Miałem tylko nadzieję, że nie grają na 
służbie   -   słyszałem,   że   Imperium   nie   patrzy   przychylnie   na   takie 
zachowanie.
W kasynie panował dokładnie taki zamęt, jakiego oczekiwałem, choć było 
tu   spokojniej   niż   w   Fifty-Fifty,   a   między   stołami   było   nieco   więcej 
przestrzeni.   Owszem,   zastępy   kłębiących   się   kosmitów   i   astronautów 
sprawiały,   że   miejsce   wydawało   się   kompletnie   surrealistyczne,   ale 
przynajmniej   znaki   informacyjne   były   w   ludzkim   języku,   a   nie   po 
klingońsku.   Z   jednego   dowiedziałem   się   nawet,   gdzie   jest   jadalnia,   i 
podążyłem ścieżką, która najwyraźniej mijała stoły do gry i automaty we 
wszechświecie   (i   poza   nim).   W   końcu   wiodącymi   w   dół   ruchomymi 
schodami zjechałem do oficerskiej mesy.
Wcale   nie   wyglądała   jak   kantyna,   którą   moglibyście   znaleźć   na   statku 
kosmicznym. W rzeczywistości była to taka sama sala restauracyjna jak 
wszystkie   inne   przy   Stripie,   oferująca   zwyczajową   pizzę   i   makarony, 
chińszczyznę,   hamburgery   i   frytki,   kawę   i   ciastka.   Nie   miałem   nic 
przeciwko temu. Po prawdzie liczyłem, że znajdę przejście na korytarz dla 
personelu, który zaprowadzi mnie do głównych kuchni hotelowych. Gdy 
w końcu zlokalizowałem odpowiednie drzwi z boku pizzowego outletu, z 
radością spieszę donieść, że moje nadzieje się spełniły.

15

Miałem   na   sobie   ciemnoczerwoną   bluzę   bez   kołnierzyka   z   lśniącymi 
mosiężnymi   guzikami   i   plastikową   plakietką   z   imieniem.   Z   plakietki 
dowiedziałem się, że bluza należała do dżentelmena o imieniu Gerry, który 
był na tyle uprzejmy, że zostawił ją na wieszaku w szatni dla personelu 
nieopodal kuchni. Na szczęście dla mnie, nie wyglądało na to, żeby Gerry 
był wyjątkowo popularną postacią. Gdy wszedłem do kuchni, starając się - 
najlepiej, jak potrafię - wyglądać, jakbym świetnie wiedział, dokąd idę i co 
robię, nikt nie zatrzymał mnie i nie zapytał, dlaczego, u diabła, mam na 
sobie uniform Gerry'ego.
Nikt   też   nie   zapytał   mnie,   skąd   wziąłem   wózek   dla   obsługi.   Na 
przykrytym   białą   lnianą   serwetą   wózku   ustawiono   filiżanki   do   kawy, 

background image

kubełek z lodem, w którym chłodziła się butelka białego wina, karafka 
lodowatej wody, a także naczynia, sztućce i serwetki. Pod stolikiem był 
niewielki piecyk, a w nim ciepłe dania.
Popchnąłem wózek do windy dla służby, zaciągnąłem drucianą siatkę i 
wcisnąłem guzik ósmego piętra. W windzie było lustro, wygładziłem więc 
tunikę i wyczyściłem czarne spodnie z kurzu. Zapytajcie jakiegokolwiek 
kanciarza, jak skuteczny jest odpowiedni kostium. Spróbujcie zdobyć coś 
w stylu munduru ochrony, a natychmiast zyskacie władzę. Zorganizujcie 
sobie strój dozorcy, a będziecie się mogli dostać niemal wszędzie, gdzie 
zechcecie. A choć bluza Gerry'ego była kilka rozmiarów za duża i trochę 
zbyt luźna w okolicy  bioder, z pewnością pomogła stworzyć iluzję, że 
jestem człowiekiem na swoim miejscu.
Dodatkowy   bonus   stanowiła   para   białych   bawełnianych   rękawiczek   w 
kieszeni   bluzy.   Były   równie   przydatne   jak   moje   gumowe,   a   ponieważ 
dopełniały stroju, budziły znacznie mniej podejrzeń. Kiedy więc winda 
wspinała   się   w   górę,   wykorzystałem   jeden   z   ząbkowanych   noży,   żeby 
odciąć palce trzeci i czwarty w prawej rękawiczce, a potem wsunąłem ją 
na dłoń.
Na   ósmym   piętrze   winda   brzęknęła,   drzwi   się   rozsunęły,   ja   zaś 
wypchnąłem   wózek   na   zewnątrz   i   ruszyłem   przez   korytarze   w 
poszukiwaniu odpowiedniego apartamentu. Miałem swoje powody, żeby 
wybrać właśnie to piętro. Zgodnie z moją teorią na najniższych piętrach 
były najskromniejsze pokoje, a w nich goście z najmniejszym dochodem. 
Uznałem, że jeśli uderzę odrobinę wyżej, zwiększę szanse na znalezienie 
gotówki bez narażania się na ryzyko związane ze stanowiskiem konsjerżki 
lub na konieczność borykania się z grupą zamożniejszych gości, którzy 
mogliby umieścić kosztowności w głównym hotelowym sejfie.
Oczywiście,   należało   omijać   wszystkie   pokoje   z   wywieszką   „Nie 
przeszkadzać". Tak się złożyło, że sporo drzwi miało tego typu wywieszki, 
nie wspominając o jednym czy dwóch wózkach z brudnymi naczyniami na 
zewnątrz,   dlatego   kilka   minut   zajęło   mi   wytypowanie   możliwego 
kandydata. Wyglądało na to, że apartament 844 spełniał moje wymagania, 
postawiłem więc wózek pod ścianą, wyprostowałem ramiona i zapukałem. 
Żadnej odpowiedzi. Rozejrzałem się po korytarzu i kiedy upewniłem się, 
że jest czysto, sięgnąłem do rękawa bluzy Gerry'ego i wyciągnąłem swój 
wieszak.
Albo udało mi się udoskonalić technikę, albo klamki w Space Station One 
były   wyjątkowo   duże,   bo   niemal   natychmiast   zahaczyłem   o   rączkę, 
szarpnąłem za drut, pchnąłem drzwi i stoczyłem się do środka.

background image

Kilka chwil później wytoczyłem się z powrotem.
Okazało się, że w moim planie krył się błąd. To prawda, że w pokoju 
nikogo nie było, ale nikt też się w nim nie zameldował. Takie już moje 
szczęście. Zdążyłem stracić jakieś czterdzieści
minut i nic.   Co  gorsza,  nie   mogłem  zwiększyć  swoich  szans.   Mogłem 
tylko próbować gdzie indziej, dopóki nie znajdę apartamentu, w którym 
nie będzie ludzi, ale za to będą ich rzeczy. No i musiałem się pospieszyć.
Pchając   wózek   korytarzem,   minąłem   dwóch   mężczyzn   w   eleganckich 
garniturach i kobietę w wypchanym kostiumie (rozmiar XL) ze Star Treka. 
Szedłem,   dopóki   nie   znalazłem   się   poza   zasięgiem   wszystkich,   którzy 
mogli mnie usłyszeć, i póki nie namierzyłem kolejnego celu.
Apartament 858.
Ach, tak dobrze wspominam to miejsce. Nie tylko udało mi się zadziałać 
wieszakiem szybciej niż poprzednio, ale w dodatku od razu, wciągając 
wózek   do   środka,   zauważyłem   otwartą   walizkę   na   bliższym   z   dwóch 
łóżek.
Zamknąłem   za   sobą   drzwi   i   natychmiast   omiotłem   latarką   ciemną 
sypialnię i resztę apartamentu. Kiedy zyskałem pewność, że jestem sam, 
chwyciłem latarkę zębami, strzeliłem palcami lewej ręki i podszedłem do 
walizki.
Pełno w niej było damskich ciuchów. Na podłodze stały jeszcze dwie, o 
których   można   powiedzieć   to   samo.   Gdybym   był   fetyszystą   butów, 
miałbym mnóstwo powodów do ekscytacji, a gdybym chciał się ubrać w 
damską bieliznę, z równą łatwością mógłbym zaspokoić i to pragnienie. 
Ale ponieważ interesowały mnie tylko żetony albo sztabki złota, walizki 
nie przyprawiły mnie o zawrót głowy.
Wciąż jednak należało brać pod uwagę hotelowy sejf i niedbalstwem z 
mojej strony byłoby, gdybym go nie odszukał. Wbudowana w ścianę szafa 
z   żaluzjowymi   drzwiami   znajdowała   się   obok   pierwszego   łóżka. 
Otworzyłem drzwiczki po lewej i oświetliłem latarką szynę na wieszaki, 
worek na brudną bieliznę, deskę do prasowania oraz rozłożony stojak na 
walizki. Spróbowałem z prawej strony. Jeszcze więcej pustych wieszaków. 
Och, i sejf. Na półce nad wieszakami, mniej więcej na wysokości wzroku.
Ten sejf nie miał czytnika na karty kredytowe, miał natomiast klawiaturę. 
Obudowę,   w   którą   wtopiony   był   uchwyt,   wykonano   z   mocnego 
kremowego plastiku, tym zaś, co mnie wyjątkowo ucieszyło, był maleńki 
emaliowany   znaczek   z   nazwą   producenta.   Znaczek   w   kształcie   rombu 
przytwierdzono   za   pomocą   dwóch   śrub,   które   bez   problemu   usunąłem 
jednym ze swoich śrubokrętów, przyświecając trzymaną w ustach latarką.

background image

Za znaczkiem znajdował się niewielki otwór, który stanowił coś w rodzaju 
drzwi   awaryjnych,   bo   dzięki   niemu   wykwalifikowany   ślusarz   mógł 
otworzyć   sejf   bez   kodu.   Pamiętajcie,   że   to   samo   mogłaby   zrobić 
wyćwiczona małpa.
I że dzięki temu otworowi zyskuje się dostęp do elektrycznego silnika, 
który steruje elementami odpowiedzialnymi za otwieranie i zamykanie. A 
skoro   możecie   operować   silniczkiem   zupełnie   niezależnie   od   kodu,   to 
łatwo dostaniecie się do środka.
Może   się   wam   wydawać,   że   niezależne   sterowanie   silnikiem   wymaga 
jakichś   skomplikowanych   narzędzi.   To   błąd.   Potrzebne   są   spinacz 
biurowy, dziewięciowoltowa bateria i dwa niewielkie kawałki przewodu 
elektrycznego.
Oczywiście zawsze miałem ze sobą spinacz - kiepski to złodziej, który nie 
ma   pod   ręką   tego   najbardziej   uniwersalnego   wytrycha   znanego 
człowiekowi.  Ale   moje   etui   mogło   pomieścić   tylko   ograniczoną   liczbę 
przedmiotów, i gdyby nie to, że wcześniej wróciłem do swojego pokoju w 
Fifty-Fifty, nie byłoby w nim dziewięciowoltowej baterii ani przewodu 
elektrycznego.   Skoro   jednak   je   miałem,   z   radością   wyjąłem   narzędzia 
potrzebne do klasycznego włamu i zabrałem się do dzieła.
Najpierw odgiąłem spinacz i wsadziłem koniec do otworu. Zacząłem nim 
wiercić w miejscu, gdzie znajdował się silniczek, aż do oporu, po czym 
jeden drucik przyczepiłem do końcówki naładowanej ujemnie, a drugi - do 
przeciwnej. Połączyłem oba końce ze spinaczem, doprowadzając prąd do 
silniczka w sejfie. I wiecie co? Cudowne siedmioliterowe słowo pojawiło 
się na ekranie nad klawiaturą, silnik zawarczał i drzwi się otworzyły.
Stanąłem na  palcach  i  poświeciłem latarką  do  środka.   Niewiele  rzeczy 
można pomieścić w hotelowym sejfie i ten z pewnością nie był wypchany 
żetonami. Na szczęście znalazłem trochę gotówki, którą wyciągnąłem i 
przeliczyłem. Czterysta dwadzieścia dolarów. W mojej sytuacji nie było co 
kręcić   nosem,   z   wdzięcznością   więc   wsunąłem   zwitek   do   kieszeni.   O 
kręcenie   w   nosie   i   atak   kichania   mogła   mnie   natomiast   przyprawić 
buteleczka perfum, które stały obok banknotów, dlatego nie odważyłem się 
ich powąchać. Dalej leżały dwa paszporty. Wziąłem je i rzuciłem okiem. 
Kierowała mną wyłącznie ciekawość, choć nigdy nie zawadzić sprawdzi 
takich rzeczy.
Tym razem jednak zawadzało. Paszporty należały do dwóch Brytyjek z 
Bolton. Niedawno przekroczyły czterdziestkę - jedna rok po drugiej. O ile 
fotografie   paszportowe   to   w   ogóle   okropna   rzecz,   bo   bardzo   rzadko 
człowiek wygląda na nich korzystnie, te w dodatku nie wskazywały nawet 

background image

na to, żeby kobiety były choć odrobinę zamożne.
Poczułem ukłucie winy. Jak często, spytałem sam siebie, zdarzało się tym 
kobietom   wybrać   na   wakacje   takie   jak   te   i   czy   kradzież   im   ich   nie 
zrujnuje?
Naprawdę żałowałem, że zajrzałem do paszportów. Jedna rzecz to okraść 
współobywatelki, inna zaś to wyobrazić sobie ich miny, kiedy odkryją, że 
sejf wcale nie okazał się bezpieczny. Zacisnąłem palce na pieniądzach w 
kieszeni,   niepewny,   co   robić.   Lubię   o   sobie   myśleć,   że   jestem 
włamywaczem-dżentelmentem,   złodziejem   z   klasą.   A   to   była   drobna 
kradzież. Mała. Małostkowa.
Ale   z   drugiej   strony   nie   byłem   pewien,   czy   mogę   sobie   pozwolić   na 
przyzwoitość. Victoria potrzebowała pieniędzy, żebyśmy mieli choć cień 
szansy ugrać sumę, której żądali bracia Fisher. Poza tym, powiedziałem 
sobie,   te   kobiety   miały   obowiązek   wykupić   ubezpieczenie.   Do   diabła, 
może nawet uda im się sprytnie wykorzystać kradzież i zrekompensować 
stratę wszystkich pieniędzy, które przegrały w kasynie.
Zanim   wdałem   się   w   dalsze   rozważania   nad   słusznością   swojego 
postępowania, zostawiłem pieniądze w kieszeni, a paszporty odłożyłem na 
miejsce. Sięgnąłem znowu i z samego końca sejfu wyciągnąłem ostatni 
przedmiot. Paczkę papierosów.
Boże,  było  jeszcze   gorzej,  niż   się  spodziewałem.  Popatrzyłem  na  swój 
zegarek. A potem na zegarek Josha Mastersa. Były  zgodne. Ostatniego 
papierosa   wypaliłem  trzy   dni,   sześć   godzin   i  trzydzieści  cztery   minuty 
temu.
Z jakiegoś powodu, który wciąż pozostaje dla mnie niejasny, ostatniego 
dnia w Paryżu przyszedł mi do głowy głupi pomysł, żeby rzucić palenie. I 
na   fali   wczesnego   optymizmu   wpadłem   na   myśl   jeszcze   głupszą,   a 
mianowicie   żeby   wspomnieć   o   tym   Victorii.   Jak   można   się   było 
spodziewać, Victoria wymogła na mnie obietnicę, że doprowadzę rzecz do 
końca. A ponieważ od tamtej pory upadałem niezliczoną ilość razy, całe to 
nieszczęście w Vegas miało jedną dobrą stronę (i wierzcie mi, to naprawdę 
była jedyna dobra strona), tę mianowicie, że odciągało mnie od mojego 
głodu. Pewnie nic w tym dziwnego. Znalezienie martwej kobiety podczas 
włamania, a potem groźba, że się zostanie zabitym, o ile jakimś cudem nie 
zbierze się niebotycznej sumy w gotówce w ciągu dwudziestu czterech 
godzin, naprawdę mogą człowiekowi zaprzątnąć głowę. Ale teraz znowu 
miałem w ręku papierosy. I straszliwie chciałem zapalić.
Jednego nędznego papieroska? Czy to naprawdę tak dużo? Pozwoli ukoić 
nerwy, sprawi, że będę się czuł mniej podminowany. A to przecież dobrze, 

background image

prawda?
Posunąłem się nawet do tego, że znalazłem popielniczkę na szafce pod 
telewizorem, nim się w końcu powstrzymałem. Owszem, to był pokój dla 
palących, ale jeśli kobiety niedługo wrócą, to jest wielce prawdopodobne, 
że   wyczują   świeży   dym.   I   jeśli   mają   dość   rozsądku,   sprawdzą   sejf   i 
zorientują się, że ich pieniądze wyparowały. A wtedy zgłoszą kradzież i 
moja   złodziejska   noc   szybko   dobiegnie   końca.   Nie   chciałem   ciągnąć 
Victorii do nowego hotelu i szukać nowego sposobu, żeby dostać się do 
pokojów gości.
A poza tym będzie już późno i więcej ludzi zechce wrócić do łóżek. No 
cóż. To były wystarczające powody, żeby wykazać się odrobiną siły woli i 
powstrzymać przed zapaleniem w samym środku cholernego włamania. 
Więc   się   powstrzymałem,   choć   muszę   wyznać,   że   paczkę   papierosów 
schowałem do kieszeni.
Zamknięcie sejfu było dość łatwe. Po prostu pchnąłem drzwi i jeszcze raz 
przepuściłem impuls elektryczny przez spinacz, dopóki nie zaświecił się 
napis „Otwarte". Otwarte?  No cóż, to było dziwactwo tej metody, sejf 
jednak był zamknięty. A nawet lepiej - szyfr nie zmienił się ani o jotę. 
Kiedy więc kobiety zechcą sprawdzić swoje rzeczy, będą mogły użyć tej 
samej kombinacji, żeby otworzyć sejf. Co prawda, gdy już odkryją, że ich 
gotówka wywędrowała, nie będzie to dla nich zbytnią pociechą. Ale hej, 
zawsze to coś.
Zamknąłem drzwi szafy i upewniłem się, że odłożyłem walizki na miejsce, 
po czym wyciągnąłem wózek na korytarz. Na zewnątrz nadal było pusto i 
po ciemnościach panujących w pokoju przedziwnie jasno.
Z czystej ciekawości podniosłem serwetę na wózku i otworzyłem piecyk. 
Wewnątrz były dwa talerze, oba przykryte metalowymi pokrywkami. Ręką 
w rękawiczce podniosłem je, żeby sprawdzić, co jest w ofercie. Klops i 
ziemniaczane   puree   albo   spagetti   bolognese.   Szturchnąłem   spagetti 
palcem. Powoli robiłem się głodny, ale uznałem, że jeszcze przez jakiś 
czas będzie ciepłe.
Kawałek dalej kolejne drzwi wydawały się mnie wzywać. Podjechałem 
wózkiem bliziutko, zapuściłem hamulec i śmiało zapukałem. Kiedy nikt 
nie odpowiedział, wyciągnąłem druciany wieszak spod serwety, gdzie go 
ukryłem, i opadłem na kolana. Już miałem wsunąć go pod drzwi, gdy te się 
nagle otworzyły i omal nie wpadłem do pokoju.
Znalazłem się twarzą w twarz z dwiema owłosionymi stopami. Spojrzałem 
w górę i odkryłem, że stopy należą do grubasa w spodenkach z Kaczorem 
Daffym i w koszulce damskiego boksera. Zerwałem się na nogi, chowając 

background image

wieszak za plecy.
-

Czego? - zapytał.

Przeżuwał udko kurczaka z kubełka, który  trzymał pod pachą. Tłuszcz 
połyskiwał   mu   wokół   ust,   a   policzki   i   czoło   poczerwieniały.   Kępki 
ciemnych włosów na piersi wystawały spod koszulki, brzuch zaś wylewał 
się   znad   krawędzi   bokserek   i   spływał   w   dół   niczym   balon   (różowy 
owłosiony balon) wypełniony olejem silnikowym.
-

O-o-obsługa - wyjąkałem i kiwnąłem głową w stronę wózka.

Mężczyzna upuścił udko do kubełka i wytarł usta wierzchem
dłoni. Zatłuszczony paluch wycelował w moje plecy.
-

O co chodzi z tym wieszakiem?

-

Jakiś śmieć, który znalazłem. - Wzruszyłem ramionami. -Nie chcę, 

żeby ktoś się potknął.
Przyjrzał mi się bacznie szklanymi oczami.
-

Wie pan, zdaje się, że pomyliłem pokoje. - Spojrzałem na numer na 

drzwiach za nim.
-

Co tam masz?

-

Hm,   Mopsiki   i   pasta   z   sosem   mięsnym.  Ale   jestem   pewien,   że 

pomyliłem pokoje.
Mężczyzna popatrzył na wózek, a potem znowu na mnie. Oblizał wargi.
-

Nie. To dla nas, w porządku.

Oczy niemal wyszły mi z orbit.
-

Eee, jest pan pewien?

-

Jasne, że jestem pewien. Wjeżdżaj z tym.

Cofnął się i przytrzymał drzwi stopą. Zajrzałem do środka. Zobaczyłem 
porozrzucane   ubrania   i  kapę  na   podłodze.   Na   ścianie   na   wprost  wisiał 
panoramiczny   telewizor,   w   którym   pokazywano   właśnie   wyścigi 
samochodowe NAS CAR.
-

Na co czekasz? Chcesz, żeby wystygło?

Nie  miał o  niczym  pojęcia,   ja  natomiast czułem,   że  nie  mam wyboru. 
Zwolniłem   hamulec   i   wjechałem   z   wózkiem   do   pokoju,   po   kilku   zaś 
minutach wyjechałem z lipnym rachunkiem i dolarem
napiwku   za   mój   trud.   Facet   właśnie   rąbnął   mi   przykrywkę,   nie 
wspominając o kolacji, musiałem więc zadać sobie pytanie, czy może być 
jeszcze gorzej.

16

Z   całą   pewnością   miało   być  gorzej   dla   dwóch   kobiet   z   Bolton.  Teraz, 
kiedy   wózek   zniknął,   musiałem   znaleźć   inną   wymówkę,   żeby   pukać 

background image

ludziom do pokojów, a walizki wydawały się najlepszym rozwiązaniem. 
Pozwoliłem   więc   sobie   wrócić   do   apartamentu   tamtych   kobiet,   zebrać 
bagaże   z   podłogi   i   włożyć   ich   zawartość   do   szafy.   Wrzuciłem   swój 
druciany wieszak do jednej z waliz i wziąłem nogi za pas.
W samą porę. Kiedy bowiem skręciłem za róg w końcu korytarza, otoczyła 
mnie   chmura   perfum   i   lakieru   do   włosów   z   akompaniamentem 
ordynarnego północnego języka. Wyglądało na to, że zdjęcia z paszportów 
nie były aż tak okrutne, jak przypuszczałem, w każdym razie nie akurat 
teraz, kiedy nabuzowane alkoholem kobiety opierały się jedna o drugą, 
żeby utrzymać równowagę.
Na szczęście ich walizki zupełnie niczym się nie wyróżniały. Patrząc na 
kobiety,   dziwiłem   się,   że   nie   wybrały   jaskraworóżowego   plastiku   albo 
fałszywego burberry. Nie żebym narzekał. Ich stan i mój strój sprawiły, że 
stałem się niewidzialny, kiedy więc zatoczyły się na prawo, ja gwałtownie 
skręciłem w lewo i minąłem je bez słowa.
Poszedłem prosto do windy dla personelu. Miałem nadzieję, że goście na 
dwunastym piętrze  będą bardziej honorowi niż ten  wykolejeniec,  który 
zwinął mój wózek. Miałem też nadzieję, że zostaną na dole trochę dłużej 
niż kociaki z Bolton. Czas mijał, zbliżało się wpół do drugiej w nocy, i 
każda kolejna próba włamania wiązała się z większym ryzykiem. Niedługo 
będę musiał dać sobie spokój i zejść do kasyna, żeby sprawdzić, jak idzie 
Victorii.   No   i   kiedyś   w   końcu   trzeba   będzie   się   przespać.   Owszem, 
byliśmy w Stanach już prawie tydzień i wisiał nad nami ostateczny termin, 
ale wciąż jeszcze nie przystosowaliśmy się do różnicy czasu, a przyjazd do 
Vegas jeszcze dołożył nam kilka godzin. W Europie minął już świt, czułem 
się więc straszliwie znużony. Bolały  mnie oczy, w całym ciele czułem 
zmęczenie   i   żadne   plastry   nikotynowe   na   świecie   nie   mogły   mi 
zrekompensować braku snu.
Mówię wam, sama myśl o drzemce sprawiła, że zaciążyła mi głowa, a 
wózki z praniem przed windą wydały się wyjątkowo interesujące. Gdyby 
nie   ryzyko,   że   obudzę   się   w   połowie   szybkiego   cyklu   prania   w 
przemysłowej pralce, mógłbym się wdrapać do któregoś wózka i uciąć 
sobie   drzemkę.   Jak   przystało   na   zawodowca,   oparłem   się   jednak   tej 
pokusie i pozwoliłem swojej dobrej przyjaciółce, windzie dla personelu, 
oszczędzić nogom wspinaczki cztery piętra wyżej.
Korytarz   na   dwunastym   piętrze   wyglądał   tak   samo   jak   na   ósmym   i 
pragnąłem jedynie, żeby te same pokoje były puste. To prawda, było tu 
kilka   wywieszek   z   napisem   „Nie   przeszkadzać",   co   niewątpliwie   było 
pomocne, ale reszta drzwi była pusta, więc czułem się, jakbym grał w 

background image

rosyjską ruletkę. Minąłem windę dla gości i dopiero wtedy zwolniłem, 
rozglądając się za okazją. Po prawej stała szafka, wetknąłem więc do niej 
głowę,   ale   ponieważ   nie   zamierzałem   zbijać   fortuny   na   handlu 
odkurzaczami, nic mnie przy niej nie zatrzymało. Dalej było kilkoro drzwi 
opatrzonych  wywieszkami  informującymi  o  zamówionym  śniadaniu,   za 
nimi zaś troje bez jakichkolwiek znaków.
Zatrzymałem   się   przed   środkowymi   drzwiami,   nasłuchując   dźwięków, 
które   mogłyby   dobiegać   z   pokoju   -   hałasu   spuszczanej   wody,   ryku 
telewizora albo odgłosu faceta wciągającego udka kurczaka - ale nic nie 
usłyszałem.   Postawiłem   puste   walizki   przy   nogach,   rozprostowałem 
bolący kark, poruszałem palcami, a na koniec posłużyłem się zdrowymi 
knykciami zgodnie z boskim planem. Nikt się nie odezwał, wyciągnąłem 
więc   z   walizki   wieszak   i   odpowiednio   wykorzystałem   palce,   a   potem 
wtargnąłem do ciemnego hotelowego pokoju, w którym nie miałem prawa 
przebywać.
Poświeciłem latarką i zorientowałem się, że pokój wyglądał tak jak te na 
dole. Łazienka znajdowała się po lewej od wejścia i choć nie była ani 
trochę tak luksusowa jak łazienki w Fifty-Fifty, była całkiem przyzwoita. 
Zwykły   sedes,   zlew,   prysznic   i   wanna.   I   dzięki   Bogu   ani   śladu 
pływającego ciała.
Pokój za łazienką łączył funkcje sypialni i salonu. Stało tu tylko jedno 
łóżko, choć za to królewskich rozmiarów. Płaski telewizor zmieszczono 
przed nim, natomiast minibarek i fotel nieopodal biurka. Zasłony nie były 
zasłonięte,  ale   w oknach  wisiały  firanki,   odstawiłem więc  walizki i za 
pomocą elektrycznego panelu na ścianie przesunąłem je na bok. Widok był 
niespecjalny.   Zobaczyłem   okno   hotelu   Paris-Las   Vegas   po   przeciwnej 
stronie ulicy. A ponieważ to nie jest film Hitchcocka, a ja nie ląduję na 
miejscu zbrodni tak często, jakby chciała was o tym przekonać Victoria, 
nikt   naprzeciwko   nie   dusił   pięknej   blondynki.   Po   prostu   puste   ciemne 
okno, jakich setki wokół.
Odwróciłem się i skierowałem strumień światła na teczkę na biurku. Była 
obita   miękką   czarną   skórą   i   zamykana   na   parę   szyfrowych   zamków. 
Usiadłem w fotelu, oparłem teczkę na kolanach i spróbowałem je kolejno 
otworzyć. Nic z tego. Niezniechęcony przesunąłem tarcze, aż wszystkie 
znalazły się na dziewiątce. Wtedy wyłączyłem latarkę, żeby skupić się na 
dotyku.
Ścisnąłem,   zamek   po   lewej   i   wskazującym   palcem   w   rękawiczce 
przycisnąłem   mocno   pierwszą   tarczę,   powoli   przesuwając   ją   do   góry. 
Kiepskim   pomysłem   byłoby   obracać   ją   w   przeciwną   stronę,   bo   wtedy 

background image

wydawałoby   mi   się,   że   przy   każdej   cyfrze   słyszę   stuk   i   czuję   opór. 
Tymczasem kręcąc w górę - byle uważnie - mogłem wyczuć, jak tarcza 
sztywnieje, a zamek drga, gdy wybrałem poprawny numer. Kiedy już mi 
się to udało, powtórzyłem tę samą operację z dwiema pozostałymi. Nieraz 
już korzystałem z tej metody, dlatego uporanie się z zamkiem zajęło mi 
ledwie minutę.
Wziąłem   latarkę   i   odczytałem   szyfr:   545.   Ustawiłem   tarczę   w   drugim 
zamku   w   tej   samej   pozycji,   szarpnąłem   oba   i   -   czary--mary   (jak 
powiedziałby Josh Masters) - walizka stała przede mną otworem.
Niestety,  nie   była   wypełniona   po  brzegi  żetonami.  W  środku   kryło   się 
mnóstwo   służbowych   papierzysk,   duży   wybór   tanich   długopisów, 
kieszonkowy kalkulator i blackberry. Otworzyłem kieszeń w wieku teczki 
i zajrzałem do środka. Znalazłem bloczek, jaskrawe flamastry i dyktafon. 
Ach, i jeszcze laptop. Było to jedno z tych ponurych szarych urządzeń, 
które ważą tyle co ciężarówka i mają tylko odrobinę bardziej opływowe 
kształty. W ciemnym zaułku na parkingu daliby mi za niego może kilka 
setek,   ale   wcale   nie   miałem  zamiaru   go   sprzedawać.  Chętnie   go   za  to 
otworzyłem, żeby sprawdzić, czy bateria działa.
Nie, nie planowałem pisania opowiadania, o którym wspominała Victoria. 
Chciałem   tylko   połączyć   się   z   Internetem   i   ku   mojemu   zdziwieniu   i 
radości okazało się, że właściciel laptopa opłacił dostęp do hotelowej sieci 
Wi-Fi.   Nie   zaoszczędziłem   w   ten   sposób   ani   grosza,   bo,   rzecz   jasna, 
zamierzałem skorzystać z którejś karty kredytowej z portfela Josha, ale 
zaoszczędziłem   kilka   minut   potrzebnych   na   utworzenie   konta.   Zamiast 
trackpada  laptop  był wyposażony   w  archaiczny   czerwony  minidżojstik. 
Przesunąłem strzałkę, żeby dostać się do paska adresu, i wpisałem adres 
YouTube'a.
Nie byłem pewien, czego dokładnie szukam, zdecydowałem się więc na 
następujące   słowa:   Josh   Masters   Vegas   show   znikanie   wakacje   szafa. 
Natychmiast otrzymałem zestaw hitów iluzjonisty, na szczycie listy było 
zaś   właśnie   to,   czego   potrzebowałem.   Ściszyłem   dźwięk   i   zacząłem 
odtwarzać filmik.
Materiał nakręcono z końca sali widowiskowej w Fifty-Fifty, miał słabą 
ostrość, obraz drgał i było jasne, że to nielegalne przedsięwzięcie. Czyjaś 
głowa przesłaniała lewą dolną część ekranu, przynajmniej dopóki kamera 
nie zrobiła najazdu na scenę, i ledwo słyszałem muzykę, a co dopiero 
Mastersa. Mimo to rozpoznałem, że był to taki sam numer, jak ten, w 
którym   brała   udział   Victoria.   Jedyną   różnicę   stanowiła   płomiennoruda 
asystentka Mastersa na scenie.

background image

Była   ubrana   w   króciutki,   cienki   jak   pajęczyna   peniuar   typu   babydoll 
odsłaniający   nogi   i   miała   buty   na   bardzo   wysokich   obcasach.   W   jej 
włosach coś połyskiwało - może tiara - to jednak nic w porównaniu ze 
scenicznym   uśmiechem.   Kiedy   gestem   wskazała   na   szafkę,   jej   zęby 
skupiały na sobie całą uwagę publiczności.
Zrobiłem głośniej, ale wciąż nie słyszałem, co mówi Masters. Nie żeby 
miało to znaczenie. Byłem niemal pewien, że jego paplanina nie uległa 
zmianie.   Dużo   bardziej   ciekawiło   mnie,   co   zamierza   rudowłosa. 
Opuszczała   właśnie   hula-hop   nad   szafą,   prawdopodobnie   po   to,   żeby 
pokazać, że nic do niej nie przytwierdzono, po czym złapała białą wstążkę 
i, powiewając nią, zaczęła okręcać mebel. Obwiązała szafę tak, żeby nie 
dało się otworzyć drzwiczek, nie rozrywając wstążki. Niska rozdzielczość 
obrazu sprawiała, że ruchy dziewczyny wyglądały dość mechanicznie, jak 
gdyby była tancerką w pozytywce.
Kiedy Masters kontynuował swój monolog, rudowłosa podniosła palec do 
ust, w teatralnym geście skuliła ramiona i obeszła szafę na paluszkach. To 
była kwestia sekund, żeby Masters zauważył zniknięcie i zaczął się za nią 
rozglądać. Nigdzie nie mógł jej znaleźć, podrapał się więc w głowę i kilka 
razy   tupnął,   odgrywając   całkowicie   skołowanego.   Zaczął   nawet 
wypytywać ludzi w pierwszym rzędzie, jednak bez skutku.
Wzruszył   ramionami   i   odwrócił   szafę   tyłem   naprzód.   Ani   śladu 
dziewczyny.   Przekręcił   więc   mebel   z   powrotem,   a   wtedy   z   okrągłego 
otworu w drzwiczkach wyjrzała twarz rudowłosej.
W chwili gdy ją zobaczył, pstryknął palcami, jak gdyby przechytrzyła go 
jeden raz za wiele, a potem z łajdackim uśmiechem tanecznym krokiem 
mszył w stronę kulis i wrócił na środek z parą stalowych ostrzy. Szczęknął 
nimi o siebie i uniósł nad głowę. Przez chwilę podziwiał swoje odbicie w 
lustrzanej   powierzchni,   po   czym   ucałował   zimną   stal.   Odwrócił   się 
gwałtownie, okręcił szafę, tak że twarz rudowłosej zniknęła z widoku, i 
wbił ostrza w ściankę z boku.
Publiczność   wstrzymała   oddech,   ludzie   zaczęli   się   odwracać   jedni   do 
drugich,   ale   zanim   mój   tajemniczy   kamerzysta   zdążył   zemdleć,   przy 
narastającej   muzyce,   która   sprawiła,   że   laptop   zaczął   dudnić,   Masters 
okręcił   szafę.   Wpatrywałem   się   w   ekran   i   czekałem,   aż   scenę   zaleje 
światło, a ja zobaczę, że rudowłosa wciąż uśmiecha się przez otwór w 
drzwiach szafy.
Wśród publiczności dały się słyszeć salwy śmiechu, co najwyraźniej było 
nie w smak Mastersowi. Tupnął nogą, pokręcił głową, pogroził palcem 
nieznośnej młodej karierowiczce, ona zaś pokręciła noskiem i wywróciła 

background image

oczami, doprowadzając magika do ostateczności.
Masters odwrócił się do tłumu z szyderczym uśmiechem i skrzywił jak 
ostatni kabotyn, a potem zatarł dłonie z radości, pochylił się i podniósł ze 
sceny  wielką czarną pelerynę tak, żeby wszyscy widzieli. Pokazał ją z 
dwóch stron i pomachał przed swoją piękną asystentką. A potem strzepnął 
dłońmi i podrzucił pelerynę w powietrze w taki sposób, żeby spadła na 
szafę. Teraz zaczął obracać szafę na kółkach w przyprawiającym o zawrót 
głowy   tempie,   kiedy   zaś   uwaga   publiczności   została   odpowiednio 
rozproszona, schował się za nią.
Obserwowałem  uważnie,   czekając,   aż   pojawi   się   znowu,   ale   ku   memu 
całkowitemu zaskoczeniu wyłonił się ktoś inny. Ledwo szafa przestała się 
obracać, a wyskoczyła z niej rudowłosa, ubrana w przykuwające wzrok 
bikini i słomkowy kapelusz, dzielnie przy tym popijając różowe daiąuiri. 
Nim  publiczność   zaczęła   klaskać,   zerwała   czarną   pelerynę,  odkrywając 
Josha Mastersa uwięzionego na jej miejscu. Żartobliwie strzeliła palcem 
wstążkę,   wyciągnęła   ostrza   i   w   końcu   otworzyła   drzwiczki,   ukazując 
kolorowe malowidło przedstawiające plażę. Stary dobry Josh wyskoczył 
ze środka. Zamiast dżinsów, białego T-shirtu i skóry miał teraz na sobie
bermudy i kwiecistą hawajską koszulę, stopy tonęły mu w piasku, a na 
głupawej twarzy poza fałszywą opalenizną gościł przylepiony uśmiech za 
milion dolarów Film skończył się w chwili, kiedy Masters i dziewczyna 
się kłaniali. Przewinąłem go, żeby  zobaczyć, na czym polegał trik, ale 
sprawa   była   beznadziejna.   Nawet   jeśli   dało   się   odkryć   jego   sekret, 
nagranie było zbyt ziarniste. Jednak czegoś się dowiedziałem -wcale nie 
byłem   takim   wariatem,   kiedy   myślałem,   że   w   szafie   musi   być   ukryte 
wyjście.
Oczywiście   Josh   nie   posunął   się   tak   daleko,   żeby   zdradzić   szczegóły 
Victorii,   inaczej   by   mi   o   tym   powiedziała.   Nie   sądziłem,   żeby   była 
członkinią związku iluzjonistów, a nawet gdyby, to wolałem myśleć, że i 
tak by się ze mną tą informacją podzieliła. A poza tym było jasne, że Josh 
przerobił numer i ten z udziałem Victorii nie był aż tak ambitny.
Naprawdę zastanawiało mnie jedno: czy Josh od początku planował, że 
zniknie w czasie występu. W sumie nie przypuszczałem, bo o niebo łatwiej 
byłoby   po   prostu   wymaszerować   z   garderoby   przed   rozpoczęciem 
przedstawienia.   Miałem   wrażenie,   że   dopiero   kiedy   pojawili   się 
Fisherowie, postanowił uciec. Jedyne więc pytanie, jakie pozostawało bez 
odpowiedzi, brzmiało: dokąd poszedł?
No   dobrze,   nie   było   to   jedyne   pytanie,   ale   z   mojego   punktu   widzenia 
najistotniejsze, i z całą pewnością warto było się nad nim zastanowić. Tym 

background image

też zamierzałem się zająć, jak tylko odłożę laptop i doprowadzę do końca 
swoje zadanie.
Zanim zamknąłem komputer, przywołałem historię oglądanych stron. Był 
tam filmik, który właśnie obejrzałem na YouTubie, pomyślałem więc, że 
rozsądnie będzie go usunąć. Pewnie istniał jakiś sposób, żeby skasować 
tylko   tę   jedną   rzecz,   ale   ponieważ   nie   wiedziałem,   jak   to   zrobić, 
wyczyściłem   całą   historię.   Nie   sądzę,   żeby   właściciel   laptopa   zechciał 
narzekać z tego powodu, bo większość linków dotyczyła materiałów, które 
mógł obejrzeć w telewizji, gdyby tylko był gotów za nią zapłacić.
Kiedy   ślady   mojej   sieciowej   aktywności   zostały   usunięte,   wyłączyłem 
laptop i włożyłem go z powrotem do walizeczki. Zamknąłem ją, ustawiłem 
zamki na przypadkowych cyfrach i odłożyłem na biurko.
Obok łóżka stała waliza do połowy wypełniona ubraniami, które należały 
do mężczyzny (lub bardzo zmaskulinizowanej kobiety). Przejrzałem slipy 
i skarpetki, spodnie khaki i pastelowe koszulki polo, półgolfy i chustki do 
nosa. Znalazłem zasilacz, najpewniej do Blackberry albo laptopa, golarkę 
na baterie i paczkę odświeżających chusteczek.
Zostawiłem walizkę tam, gdzie ją znalazłem, i podszedłem do szafy po 
drugiej stronie łóżka. Otworzyłem żaluzjowe drzwiczki i oświetliłem parę 
pogniecionych   biznesowych   koszul,   a   potem   skoncentrowałem   się   na 
sejfie.
Ta   sama   marka   i   model   co   na   ósmym   piętrze.   Okazał   się   też   równie 
podatny na tę samą metodę. Otworzyłem go i zajrzałem do środka. Niemal 
natychmiast byłem gotów wybaczyć facetowi jego pornonałóg, bo jedyną 
rzeczą   w   sejfie   była   brązowa   wyściełana   koperta,   a   jedyną   rzeczą   w 
kopercie   -   stara   dobra   gotówka.   Plik   świeżutkich   banknotów   spiętych 
spinaczem   do   papieru.   A   ponieważ   okazało   się,   że   to   pięćdziesiątki, 
spinacz zaś miał przynajmniej dwa centymetry szerokości, byłem pełen 
optymizmu.
Rzecz   jasna,   zrobiło   się   późno   i   choć   czułem   nagłą   potrzebę,   żeby 
policzyć, ile znalazłem, najważniejsze było wydostanie się z pokoju, póki 
to możliwe. Dlatego rzuciłem kopertę na nocną szafkę, chwyciłem zębami 
latarkę i zabrałem się do zamykania sejfu. Szybko uporałem się z baterią i 
spinaczem, przykręciłem znaczek producenta, schowałem sprzęt do etui i 
pomknąłem przez  pokój  po  puste  walizki.  Właśnie  otwierałem  jedno  z 
nich, żeby schować do niej kopertę, gdy wtem usłyszałem dźwięk, który 
każdego w moim fachu skłoniłby do nastawienia uszu.
Z   korytarza   dobiegł   mnie   wysoki,   chrapliwy   chichot   mężczyzny   i 
wrzaskliwy trajkot kobiety w kontrapunkcie. Każdej innej

background image

nocy uznałbym za statystycznie niemożliwe, żeby zmierzali akurat do tego 
pokoju, w którym przebywałem. Ale biorąc pod uwagę wszystko, co mnie 
do tej pory spotkało w Vegas, jakimś cudem po prostu wiedziałem, że tak 
właśnie jest. Wiedziałem, zanim usłyszałem łoskot przy drzwiach i kolejną 
salwę kobiecego śmiechu. Wiedziałem, zanim dobiegł mnie odgłos karty 
wsuwanej   do   czytnika.   Wiedziałem,   zanim   otworzyły   się   gwałtownie 
drzwi, a mężczyzna wtoczył się do środka i upadł na podłogę. Wiedziałem 
z całą pewnością, bo już dawno temu złapałem walizki, wskoczyłem do 
szafy i zamknąłem za sobą żaluzjowe drzwiczki.

17

Zapaliło się światło, jasne i oślepiające. Przez listwy w szafie zobaczyłem, 
jak szczupły mężczyzna na czworakach pełznie w stronę łóżka. Wgramolił 
się na materac, przeturlał na bok i roześmiał wysoko i radośnie. Miał na 
sobie   tani   brązowy   garnitur,   poluzowany   krawat   i   pożółkłą   koszulę   z 
rozpiętym   górnym   guzikiem.   Na   lewej   stopie   brakowało   buta,   a   na 
prawym   policzku   widać   było   wilgotne   otarcie,   które   wyglądało,   jakby 
facet przewrócił się na żwirze.
-   Siadaj,   Harry   -   te   słowa   wypowiedziano,   przeciągając   samogłoski, 
aroganckim, dość grubym głosem.
Nie tylko zresztą głos był gruby. Podobnie miała się rzecz z kobietą, która, 
zataczając   się,   weszła   w   pole   mojego   widzenia.   Była   brunetką.   Gęste 
kręcone włosy, rozdzielone  na środku głowy  przedziałkiem, okalały  jej 
twarz   w   taki   sposób,   że   przypominała   mi   pewnego   dość   znanego 
telewizyjnego zapaśnika. Miała obfitą talię i jeszcze obfitszy biust, który 
ledwo skrywała bluzka stylizowana na umaszczenie dalmatyńczyka. Na 
nogach miała kabaretki, spódnicę zbyt krótką jak na tę porę roku, a jeśli 
pozostały jeszcze jakieś wątpliwości co do jej profesji, szybko je rozwiała.
-

Wcale   nie   wyglądasz   na   Harry'ego   -   warknęła   i   pociągnęła 

mężczyznę za krawat, żeby dźwignąć go w górę. - Naprawdę masz tak na 
imię?
Zakołysał się i zabełkotał, a potem gwałtownie opadł na jej bujną pierś.
-

Hej!   -   Szarpnęła   go   w   tył   za   włosy.   -   Najpierw   pieniądze, 

przystojniaczku.
Harry   nie   sprawiał   wrażenia,   jakby   był   w   stanie   sięgnąć   do   kieszeni, 
zaoferowała mu więc swoją pomoc. Najwyraźniej nie była adeptką fachu, 
który wymagał palców tak zwinnych jak te, które dziś zaszczyciły kieszeń 
Josha Mastersa. Widywałem gliniarzy, którzy przeszukiwali podejrzanych 
z większą ostrożnością. Była za to równie bezwstydna przy przeliczaniu 

background image

pieniędzy. Ani jeden banknot nie trafił z powrotem do portfela. Z pewnym 
zdumieniem patrzyłem, jak zdejmuje but na wysokim obcasie i wtyka do 
środka zwitek dolarów.
Rzuciłem okiem na kopertę pełną gotówki na nocnym stoliku. Jak dotąd 
nikt jej nie zauważył i miałem nadzieję, że tak pozostanie.
-

A teraz ściągaj spodnie.

Mężczyzna pogmerał apatycznie przy pasku, wypuszczając przy tym z ust 
banieczki śliny.
-

Chcesz, żebym ja to zrobiła?

-

Tajest, pszepani - wymamrotał.

-

To połóż się na plecach.

Pchnęła go tak mocno, że omal nie przebił się przez łóżko i nie poleciał 
piętro niżej. Rozpięła mu pasek, a potem rozsunęła rozporek, zaparła się 
nogą o koniec materaca i ściągnęła spodnie. Kiedy tylko opuściła mu slipy 
aż   po   golenie,   zakasała   spódnicę   i   usiadła   okrakiem   na   jego   piersi. 
Przygwoździła chude ręce kolanami i zaczęła rozpinać bluzkę.
Pewnie   mógłbym   kontynuować,   ale   rozpalanie   waszej   wyobraźni 
szczegółami   ich   spółkowania   naprawdę   nie   jest   w   moim   stylu.   Przede 
wszystkim pisarzyna taki jak ja miałby kłopot, żeby opis wielkiej sceny 
miłosnej (a uwierzcie mi, że naprawdę ze świecą szukać większej niż ta, 
jakiej   mimowolnym   świadkiem   się   stałem)   nie   był   perwersyjny.   Choć 
problemów jest więcej. Czy starać się stworzyć romantyczną atmosferę i 
narazić   na   użycie   wyświechtanych   metafor?   Czy   zdecydować   się   na 
ilustracyjny   realizm,   ryzykując,   że   zniechęci   się   bardziej   pruderyjnych 
czytelników?   A   może   zamknąć   wszystko   w   kilku   suchych   zdaniach, 
akceptując fakt, że książka upodobni się do podręcznika medycyny?
Nigdy nie potrafiłem zdecydować się na żadną z tych technik i w efekcie 
w swoich kryminałach unikałem scen miłosnych. Z tego, co pamiętam, 
Michael Faulks napotyka co najwyżej uwodzicielskie spojrzenie, po czym 
następuje   kilka   słów   komentarza   i   pojawia   się   niespodziewana   linia 
przerwy. Taka jak ta.
Zgoda,   nie   można   przewidzieć,   jakimi   subtelnymi   zmysłowymi 
przyjemnościami wykształceni czytelnicy, tacy jak wy, uzupełnią tę białą 
plamę, i zawsze uważałem, że dla biednego Faulksa to musi być naprawdę 
frustrujące. Aż do teraz. Bo wiedzcie, że gdyby istniał jakikolwiek sposób, 
żebym   zdołał   wymazać   widoki   i   dźwięki   zniewalającego   stosunku,   w 
którym zmuszony byłem uczestniczyć, z radością bym się go chwycił.
To   prawda,   że   na   początku   przyglądałem   się   wszystkiemu   z   pewną 
ciekawością, nawet jeśli nieco zażenowany. Im bardziej jednak ich ruchy, 

background image

stęknięcia   i   jęki   stawały   się   zaawansowane,   tym   słabsze   było   moje 
zainteresowanie.   Niestety,   nie   widać   było   żadnych   oznak,   żeby 
kochankowie zechcieli pójść w moje ślady. Chyba chodziło głównie o to, 
że chudzielec był pijany, i podejrzewałem, że jego zaangażowanie nie było 
tak pełne, jak życzyłaby sobie jego partnerka. Podczas pewnej szczególnie 
głośnej i żywiołowej fazy skorzystałem z okazji, usiadłem na walizce i 
oparłem   głowę   o   ścianę.   Słyszałem   o   ludziach,   którzy   czują   się 
niepotrzebni w trójkącie, ale ta sytuacja była po prostu śmieszna.
Zamknąłem oczy, starając się odizolować od zakochanej pary. Najpierw 
skupiłem się na tym, jak można by się wydostać z szafy, chwytając przy 
tym   kopertę   z   pieniędzmi,   szybko   jednak   doszedłem   do   wniosku,   że 
byłoby   to   o   niebo   łatwiejsze,   gdyby   szafy   przystosowano   do   sztuczek 
takich jak ta Mastersa. To sprawiło, że znowu zacząłem myśleć o Joshu - o 
jego   przedstawieniu,   zniknięciu   i   możliwych   dalszych   posunięciach. 
Zastanawiałem się, dokąd mógł pójść i czy jakąś wskazówkę przeoczyłem. 
A   potem   pomyślałem   o   rudowłosej   w   jego   wannie,   o   tym,   jak   się 
uśmiechała   i   żartowała   na   filmie,   i   że   nieprędko   znowu   to   zrobi. 
Przypomniałem sobie, jak Victoria była na scenie razem z mordercą i jak 
nas   przesłuchiwał   Terry   Ricks   z   Carson   Associates.   Pomyślałem   o 
psychotycznym zachowaniu braci Fisher i o dziwacznej parze - małym 
człowieczku z piskliwym głosem i olbrzymie ze wschodnioeuropejskim 
akcentem.   Zastanawiałem   się,   czy   byli   zamieszani   w   morderstwo   i 
przekręt   przy   ruletce.   W   ten   sposób   moje   myśli   znowu   pobiegły   ku 
Victorii. Byłem ciekawy, jak sobie radzi przy black jacku. Może dopisało 
jej   szczęście   -   a   z   tego,   co   wiedziałem,   mogło   tak   być   -   które 
zrównoważyłoby mojego kompletnego pecha? Może nawet wygrała dość, 
żeby spłacić Fisherów, co pozwoliłoby nam wydostać się z Vegas cało? W 
takiej sytuacji wisiałbym jej więcej niż jedno głupie opowiadanie.
Pomyślałem, że może skończy się to wszystko historią, która opierałaby 
się   na   naszych   przygodach.   Może   wykorzystam   właśnie   tę   niezręczną 
sytuację   w   szafie?   Albo   jakiś   motyw   iluzjonistyczny?   Kryminał   z 
Faulksem i magikiem spotkał się z dość przychylnymi recenzjami, może 
więc   dałoby   się   z   tej   postaci   wycisnąć   więcej.  Wyobraziłem   sobie,   że 
znowu o nim piszę pochylony  nad laptopem, i - jak to niegdyś często 
bywało - trzymam w ręce papierosa. Cholera. Nie trzeba było myśleć o 
papierosach. Teraz nie potrafiłem wyrzucić z głowy paczki, którą miałem 
w kieszeni. Wyczuwałem
krawędź pudełka na udzie. Czy to naprawdę taki zły pomysł, żeby jednego 
zapalić?   Zważywszy   na   to,   jak   się   zachowywali   Brudny   Harry   i   jego 

background image

panienka, mogliby nie zauważyć. A może papieros stałby się moją drogą 
ucieczki?   Może   mógłbym   poczekać,   aż   zakończą   miłosne   igraszki, 
wyłonić się z szafy i zaoferować im fajkę?
Uśmiechnąłem  się  do siebie  w ciemności,  poprawiłem  na walizce  i na 
cyfrowym   zegarku   sprawdziłem,   która   godzina.   Prawie   druga   w   nocy. 
Pomyślałem   o   zegarku   na   drugiej   ręce.   Szczerze   mówiąc,   byłem 
zadowolony,   że   go   ukradłem.   Bardzo   ładny   czasomierz,   który   może 
przedstawiał dla Josha jakąś wartość sentymentalną. I może w dodatku 
miałem w nosie, że już nigdy go nie zobaczy.
Zegarek   skierował   moje   myśli   w   stronę   portfela   Mastersa.   Z   tego   też 
byłem   zadowolony.   Bez   kart   kredytowych   ucieczka   mogła   dla   Josha 
stanowić pewien problem. Czy było tam coś jeszcze, czego brak mógłby 
mu   utrudnić   życie?   No   cóż,   podpisana   fotografia,   karta   do   pokoju, 
skrawek serwetki z nabazgranym numerem telefonu.
Chwileczkę.   Skrawek   serwetki   z   nabazgranym   numerem   telefonu.   W 
notatce, którą mały człowieczek zostawił w pokoju Mastersa, była mowa o 
tym, żeby Josh zadzwonił do kogoś o imieniu Maurice. Czy numer na 
serwetce mógł należeć właśnie do tego człowieka? A jeśli tak, ile jeszcze 
czasu minie, zanim będę mógł z tym coś zrobić?
Wymacałem portfel w kieszeni, ale nie było sensu wyciągać serwetki, bo 
mogliby mnie usłyszeć moi nadzy wspóllokatorzy. Łóżko. Hm. Sprawiło, 
że   pomyślałem   o   własnym   łóżku   w   Fifty-Fifty.   Sprężysty   materac, 
wygodna   bawełniana   pościel,   dobrze   wypchane   pierzem   poduszki, 
miękkie i kuszące...
Boże, ale byłem zmęczony. Tak bardzo, że głowa zaczęła mi opadać, a 
myśli   stały   się   mętne   i   rozproszone.   Oczy   piekły   mnie   ze   znużenia, 
powieki ciążyły. Mrugnąłem. Mrugnąłem jeszcze raz. Mrugnąłem po raz 
trzeci i w końcu pozwoliłem, żeby przez kilka błogich chwil moje oczy 
zażywały odpoczynku.
W   moim   umyśle   zaczęły   powstawać   przedziwne   wizje.   Widziałem 
martwego Josha leżącego w wannie pełnej żetonów. Widziałem rudowłosą 
tańczącą nago na scenie obok zamkniętych w magicznej szafie bliźniaków 
Fisher.   Widziałem   maleńkiego   mężczyznę   palącego   papierosa   w 
hotelowym   sejfie,   który   jego   olbrzymi   kumpel   dźwigał   pod   pachą. 
Widziałem Victorię piszącą opowiadanie na moim laptopie, podczas gdy 
Terry Ricks robił notatki, przyglądając się jej przez weneckie lustro.
Niebawem przestałem być świadom tego, co widzę, bo okazałem się na 
tyle głupi, żeby zasnąć.

background image

18

Obudziłem   się   nieprzytomny   w   ciemności   i   ciszy.   Początkowo   nie 
wiedziałem, gdzie jestem, ani nawet w jakim mieście. Powoli jednak mój 
mózg   zaczął   rejestrować,   że   zamiast   poduszki   mam   ścianę,   a   pod 
pośladkami walizki, nie materac. W miarę jak rozpoznanie postępowało, 
poczułem skurcz w piersi i mrowienie.
Złapałem szynę na wieszaki i się podciągnąłem. Osłaniając oczy rękami, 
przycisnąłem   czoło   do   drzwi   szafy.   Przy   zgaszonym   świetle   i 
zaciągniętych zasłonach było to jak wpatrywanie się w czeluście jaskini, 
ale po chwili udało mi się dostrzec wybrzuszenie w pościeli. Po drugiej 
stronie   na   telewizorze   stał   elektroniczny   zegar,   który   rzucał   na   łóżko 
zielonkawą poświatę. Nie byłem pewien, czy widzę zarys jednej, czy też 
dwóch postaci. Może to dlatego, że byłem zaspany, a może dlatego, że 
leżały cicho, czekając, aż wykonam swój ruch.
Zegar na telewizorze wskazywał, że jest za piętnaście szósta rano. Czyli 
przez   ponad   trzy   godziny   spałem   zamknięty   w   szafie   z   zestawem 
wytrychów w kieszeni, walizkami, które nie należały
do mnie,  w  ukradzionej bluzie  i  z portfelem obcego  człowieka.  Co  za 
dureń! Absolutny szczyt głupoty! O czym ja, do cholery, myślałem? Tak 
bardzo chciałem, żeby mnie złapali, że sam się zamknąłem i czekałem, aż 
mnie ktoś znajdzie?
Gdybym tylko mógł się zdzielić w łeb, nie wydając przy tym najlżejszego 
dźwięku, zrobiłbym to bez ociągania. Po prostu nie mogłem uwierzyć, że 
naraziłem się na takie niebezpieczeństwo. A jeśli wziąć pod uwagę presję 
czasu, pod jaką działałem, wyglądało to jeszcze gorzej. Bo kto wie, jak 
dawno Harry i jego dziewczyna skończyli swoje igraszki? Może mogłem 
uciec   już   wiele   godzin   temu   i   może   od   dawna   byłbym   wolnym 
człowiekiem, gdybym miał dość rozsądku i samokontroli, żeby nie zasnąć.
Kształt   na   łóżku   zastękał,   zachrapał   i   wystawił   nogę   spod   pościeli. 
Ponieważ   była   chuda   i   owłosiona,   najwidoczniej   nie   należała   do 
przysadzistej prostytutki. To miało sens. W końcu pewnie wolała się tu nie 
kręcić,   kiedy   już   zrobiła,   co   do   niej   należało,   choćby   ze   względu   na 
gotówkę, którą zabrała Harry'emu z portfela i wepchnęła sobie do buta.
Spróbowałem się odprężyć i rozprostować kolana. W stopach poczułem 
mrówki,   ale   to   akurat   było   moim   najmniejszym   zmartwieniem.   Dużo 
pilniejsze   było   pytanie,   jak   otworzyć   drzwi,   żeby   nie   narobić   rabanu. 
Szybko   i   gwałtownie   czy   powoli   i   spokojnie?   Zdecydowałem   się   na 
powoli   i   spokojnie:   ostrożnie   je   pchnąłem,   modląc   się,   żeby   nie 
zaskrzypiały   zawiasy.   Zbadałem   otwór   rękami.   Jestem   dość   szczupłym 

background image

gościem, a od przybycia do Stanów nie zdążyłem jeszcze zjeść zbyt wielu 
hamburgerów, dlatego udało mi się wciągnąć brzuch i przecisnąć przez 
szparę między ścianą a drzwiami.
Gdy   tylko   się   uwolniłem,   zacisnąłem   usta   i   pozwoliłem   sobie   na 
bezdźwięczne gwizdnięcie. Grzbietem dłoni w rękawiczce wytarłem nawet 
czoło. Przynajmniej raz wyglądało na to, że sprawy przybrały sprzyjający 
obrót. A nawet, że wszystko szło jak po maśle. W każdym razie było tak, 
dopóki   nie   sięgnąłem   nieśmiało   po   kopertę   z   pieniędzmi,   którą   tak 
dogodnie położyłem obok szafy.
Zabawne. Wyglądało na to, że jej nie ma.
Zmarszczyłem brwi, jakby to mogło pomóc, a potem obmacałem nocną 
szafkę   obiema   dłońmi.   Nadal   nic.   Pomyślałem,   że   może   podczas 
miłosnych zapasów koperta spadła na podłogę, ukląkłem więc i zbadałem 
dłońmi dywan. Niczego nie znalazłem ani za pierwszym, ani za drugim 
razem. Kiedy przesuwałem dłońmi po raz trzeci, niesprawnymi knykciami 
zawadziłem o szafkę.
Szarpnąłem   rękę   i   zagryzłem   mocno   dolną   wargę,   żeby   powstrzymać 
skowyt.   Harry   poruszył   się,   jęknął   i   ciaśniej   otulił   kołdrą.   Pierdnął. 
Starając się, żeby ani mój ból, ani jego smród nie wzięły góry, palcami 
zdrowej   ręki   pogrzebałem   w   kieszeni,   aż   na-macałem   latarkę. 
Skierowałem reflektor w podłogę i przekręciłem trzonek, żeby ją włączyć. 
Osłaniając promień dłonią, przechyliłem latarkę i oświetliłem podłogę pod 
kątem.   Zobaczyłem   tylko   wykładzinę.   Sprawdziłem   po   bokach   i   pod 
łóżkiem. Oświetliłem nawet wierzch szafki. Koperta zniknęła.
Nie sądziłem, żeby schował ją Harry. Wcześniej był na to zbyt pijany, a 
teraz zbyt otumaniony. Koperta mogła się więc znajdować tylko w jednym 
miejscu - opuściła scenę razem z kociakiem.
Czy mogłem winić kobietę, za to że ją wzięła? Nie. Ale ją winiłem? Do 
diabła, jasne, że tak!
To ja się narażałem i to ja wykazałem się umiejętnościami niezbędnymi, 
żeby   otworzyć   sejf.  To   ja   znalazłem  kopertę   i  pieniądze.  A  co   więcej, 
naprawdę potrzebowałem tej cholernej gotówki. Bez niej miałem tylko 
dwie puste walizki, uniform pracownika i nieco ponad czterysta dolarów. 
Dlatego uważałem, że to wyjątkowo niesprawiedliwe, żeby kobieta i tak 
wątpliwej   reputacji   pogrążyła   się   jeszcze   bardziej   i   do   swojego 
przestępczego repertuaru dodała również kradzież. Ach, gdyby tylko była 
obok,   powiedziałbym   jej   kilka   słów   prawdy   i   może   nawet   kopnął   w 
kostkę. Ale niestety, nie było jej. Zniknęła dawno temu. Dając mi dobry 
przykład.

background image

Pomalutku   wycofałem   się   do   drzwi.   Biorąc   pod   uwagę   swoją   kiepską 
sytuację,   próbę   wydobycia   walizek   z   szafy   uznałem   za   zbyt   ambitną. 
Opuszczałem więc pokój, mając mniej, niż kiedy się do niego włamałem. I 
podejrzewam,   że   to   tłumaczy,   dlaczego   mimo   tylu   lat   treningu   i 
poświęcenia   szlachetnej   sztuce   dyskretnego   wchodzenia   i   wychodzenia 
poczułem się zmuszony, żeby trzasnąć drzwiami. Bo, do diabła, może i nie 
udało mi się zedrzeć z biedaka ostatniej koszuli, ale przynajmniej mogłem 
mu pomóc przywitać się z czymś, co - jak miałem nadzieję - okaże się 
matką wszystkich kaców.

19

Odwiesiłem bluzę Gerry'ego na ten sam kołek w tej samej przebieralni, z 
której ją wziąłem, wyciągnąłem koszulę ze spodni i wróciłem do kasyna. 
Okazało   się,   że   Victoria   nie   ruszyła   się   od   stolika,   przy   którym   ją 
zostawiłem,   choć   wyglądała,   jakby   gwałtownie   się   postarzała.   Powieki 
miała zapuchnięte, jakby pokąsał ją rój owadów, a oczy zaczerwienione i 
rozbiegane. Z bladą twarzą i spękanymi ustami sprawiała wrażenie tak 
wymizerowanej, że wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział, 
że   sok   żurawinowy,   który   miała   w   szklance,   został   zaprawiony 
rohypnolem. Mogłem tylko sobie wyobrażać, jak straszliwie chce jej się 
spać,   od   razu   więc   uznałem,   że   lepiej   będzie   nie   wspominać   o   mojej 
przypadkowej drzemce.
-

Hej,   kobieto   z   szerokim   gestem!   -   Wskazałem   na   zaskakująco 

pokaźną stertę żetonów. - Nieźle sobie radzisz.
-

Wygrywam, jeśli to masz na myśli.

-

Ile?

Wzruszyła   ramionami   i  pomagając   sobie   kciukiem,   policzyła   czerwone 
żetony.
-

Coś około dziewięciu tysięcy dolarów.

-

To wspaniale.

Nie wyglądała, jakby w to wierzyła. Nie zrozumcie mnie źle. Gdyby po 
prostu   weszła   z   ulicy   i   zarobiła   tyle   pieniędzy,   z   pewnością   byłaby 
zachwycona. Ale teraz po prostu wiedziała równie dobrze jak ja, że w 
stosunku do naszych potrzeb to wciąż było stanowczo za mało.
-

Daj spokój - powiedziałem. - Wyobraź sobie, co by było, gdybyś 

wszystko straciła.
Rzucając   dwa   żetony,   ledwo   się   uśmiechnęła.   Przy   stoliku   zmienił   się 
krupier - miejsce Randy'ego zajęła Estelle. Według plakietki z imieniem 
Estelle   pochodziła   z   Fortu   Lauderdale   na   Florydzie   i   gdyby   nie   źle 

background image

dopasowany skafander kosmiczny, idealnie nadawałaby się na statystkę w 
The Golden Girls*. 

*  The   Golden   Girls   -  amerykański   serial   komediowy   o   życiu   czterech 
starszych   kobiet   mieszkających   razem   w   luksusowym   domu   w   Miami 
(przyp. tłum.).

Przycięte krótko i nastroszone przy skroniach włosy miała ufarbowane na 
zjadliwy   kasztanowy   brąz.   Nosiła   okulary   w   kształcie   półksiężyca   w 
złotych   oprawkach,   przy   których   dla   bezpieczeństwa   miała   złoty 
łańcuszek. Na jej nadgarstkach i palcach złota było jeszcze więcej, a kiedy 
wysunęła karty dla Victorii i je odwróciła, zauważyłem pomalowane na 
śliwkowo paznokcie.
-

Co się stało z żołnierzami Imperium? - spytałem.

-

Poszli sobie. Wiele godzin temu. Gdzie byłeś?

Patrzyłem, jak rzuca jeszcze dwa żetony i decyduje się rozdwoić ósemki.
-

Pracowałem - odparłem. Zerknąłem na Estelle, która nieruchomym 

wzrokiem spoglądała na karty Victorii.
-

Długo cię nie było.

-

Ciężko pracowałem.

-

I?

Pogładziłem się po nosie.
-

I może powinniśmy o tym porozmawiać na osobności.

Estelle robiła wszystko, co w jej mocy, żeby stać się niewidzialną, podając 
równocześnie Victorii dziesiątkę karo i króla pik.
Odwróciła   swoją   kartę,   pokazując   czwórkę   i   dziewiątkę.   Dobrała   i 
przelicytowała waletem kier. Sięgnęła do podajnika i wypłaciła Victorii jej 
wygraną.
-

Dobre wieści? - spytała Victoria, ziewając.

-

Nie najlepsze.

-

To może jednak zostanę tutaj.

-

Mogę dać ci trochę gotówki, jeśli chcesz.

Wyciągnęła   rękę,   a   ja   położyłem   na   niej   zwitek   czterystu   dwudziestu 
dolarów.   Zawahała   się.   Mina   jej   zrzedła   i   ściągnęła   brwi,   jakbym   ją 
wprawił w zakłopotanie.
-

Naprawdę nie żartowałeś, mówiąc „trochę".

-

Napotkałem pewne trudności.

-

Ale nie było cię wiele godzin, Charlie.

-

Zaczynasz się powtarzać.

background image

Victoria dłuższą chwilę myślała nad gotówką, po czym pokręciła głową i 
wcisnęła mi banknoty z powrotem do ręki.
-

Równie dobrze możesz je zatrzymać - powiedziała. - Przynajmniej 

coś nam zostanie, jak sytuacja stanie się naprawdę podbramkowa.
-

Tak myślisz?

-

Tak.

-

Może masz rację. - Wsunąłem pieniądze do kieszeni. - Spokojnie 

możesz sobie zrobić przerwę. Przez kilka godzin nie będę mógł pracować. 
Za dużo ludzi poszło spać.
Roześmiała się bez przekonania.
-

Powinni   zejść   na   dół,   żeby   pooddychać   trochę   tlenem,   który 

wpuszczają przez te wentylatory. Kilka haustów i człowiek nie pamięta, 
która godzina. Nie żeby tu były jakieś zegary, rzecz jasna.
-

Wyglądasz na wyczerpaną, Vic.

-

Słyszałaś, Estelle? Chce, żebym odeszła od stołu. - Podwoiła zakład i 

gestem pokazała Estelle, żeby położyła następną kartę.
-

Niektórzy odchodzą, kiedy wygrywają - zauważyła Estelle.

-

Z pewnością - odparła Victoria. - Ale jak ty byś sobie dała radę bez 

naszej stymulującej konwersacji?
Oczy Estelle zamigotały, a na jej twarzy pojawił się przebiegły uśmiech, 
gdy   podawała   Victorii   karty.   Postukała   w   wierzchnią   kartę   jednym   ze 
swoich śliwkowych paznokci.
-

Black jack, skarbie.

-

Widzisz? - powiedziała Victoria, wskazując na waleta i asa pik na 

stoliku. - Nie mogę odejść, kiedy tak mi idzie karta. A poza tym - dodała, 
wskazując w stronę niemal opuszczonego baru w końcu sali - nie wiem, co 
by zrobił nasz przyjaciel, gdybym sobie poszła.
Zerknąłem w tamtym kierunku i poczułem, że zaschło mi w gardle. Bo 
ponad rzędami migoczących automatów spoglądał na mnie Terry Ricks. 
Siedział na stołku z galwanizowanego metalu z rozstawionymi nogami i 
łokciami opartymi o ekran automatu do wideopokera zatopionego w blacie 
baru. Nadal miał na sobie brązową marynarkę i niebieską koszulę, choć 
pozbył   się   żółtego   krawata,   a   górny   guzik   koszuli   miał   odpięty. 
Zaprasowane brązowe spodnie podjechały mu do góry i mogłem zobaczyć 
jasnożółte skarpetki do kompletu z nieobecnym krawatem.
Szczęka opadła mi na stół, Ricks zaś podniósł butelkę wody mineralnej w 
niemym   toaście.   Sięgnął   po   orzeszki,   wrzucił   kilka   do   ust,   zmiażdżył 
między   wyszczerzonymi   w   uśmiechu   zębami   drapieżnika,   po   czym 
przygładził dłonią srebrzystą bródkę.

background image

-

Co on tutaj robi?

-

A jak co się wydaje?

-

Że się naprzykrza.

-

Mam wrażenie, że akurat w tym jest dobry.

Znowu poczułem na sobie jego wzrok, odwróciłem się więc, on zaś puścił 
do  mnie   oko,  wrzucając   kolejną  porcję  orzeszków   do  ust.   Przeżuł  je   i 
przełknął, nie spuszczając z nas wzroku, tak jakby obserwacja była czymś, 
nad   czym  zupełnie   nie   panuje.  Trudno   mi   było   w  to   uwierzyć.   Nawet 
gdyby założyć, że skończył swoją zmianę, Space Station One nie należało 
do miejsc, w których
zazwyczaj   się   relaksuje.   Nie   było   tu   nastrojowo,   a   pomijając   najza-
twardzialszych graczy, najbardziej zdeterminowanych amatorów trunków i 
nocne marki, w kasynie panowały pustki.
Przy   stołach   pozostała   nieliczna   obsługa,   w   tle   zaś   grupa   sprzątaczy   i 
dozorców robiła, co mogła, żeby przygotować lokal na następny dzień. 
Maszyny   prały   i   suszyły   dywany,   odświeżano   kompozycje   kwiatowe, 
odkurzano stoły, opróżniano kosze.
Przysunąłem się do Victorii bliżej i powiedziałem półgłosem:
-

Może   powinniśmy   wrócić   do   hotelu   na   kilka   godzin   i   trochę 

odpocząć? Niech przez ten czas Ricks niepokoi kogoś innego.
-

No nie wiem - odparła Victoria. - Nawet mi się to podoba. To prawie 

tak, jakby mieć anioła stróża.
Opadłem na metalowy stołek i poczęstowałem się sokiem żurawinowym 
Victorii.   Nawet   on   miał   zwietrzały   smak.   Odsunąłem   szklankę   i 
rozejrzałem się za barmanką, ale nikogo w pobliżu nie zobaczyłem.
-

Mogę pożyczyć twój telefon?

Victoria   westchnęła   teatralnie   i  otworzyła   torebkę.  Wyciągnęła   w   moją 
stronę komórkę, ale kiedy chciałem ją wziąć, nie puściła.
-

Nie rozumiem, dlaczego nie możesz mieć własnej - powiedziała.

-

Co takiego? I ryzykować, że ktoś zadzwoni w środku roboty? Nie, 

wolę nie.
-

Do kogo chcesz zadzwonić?

-

Zaraz ci powiem.

Wyciągnąłem   portfel   Josha   i   zacząłem   wysuwać   serwetkę   z   numerem 
telefonu, kiedy Estelle mi przerwała:
-

Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie wolno korzystać z telefonów 

przy stoliku.
Zrobiłem głupią minę. Bardzo mi było z nią nie do twarzy.
-

Nawet jeśli będę cichutko?

background image

Zupełnie nieporuszona spojrzała na mnie znad swoich półksię-życowych 
okularów.
-

Takie zasady obowiązują w kasynie.

-

W   takim   razie   pójdę   odetchnąć   prawdziwym   powietrzem. 

-Sprawdziłem,   czy   Ricks   jest   na   swoim   miejscu,   i   na   pociechę 
stwierdziłem, że się stamtąd nie ruszył. Victoria zauważyła, że na niego 
patrzę, dotknąłem więc dłonią jej ramienia. - Nie martw się o niego. Wciąż 
tu będziesz, kiedy wrócę, tak?
Wzruszyła ramionami.
-

Może spróbuję szczęścia przy ruletce. Ale nie zajmie ci to długo, 

prawda?
-

Pewnie, że nie. Najwyżej pięć minut.

20

Mdławe   światło   poranka   nie   było   dla   Las  Vegas   pochlebne.  To,   co   w 
ciemności wydawało się efektowne i widowiskowe, teraz wyglądało jak 
rodem z tandetnego przedstawienia. Weźmy choćby wahadłowiec przed 
Space   Station   One.   Jego   dziób   był   cały   poznaczony   wgnieceniami   i 
zarysowaniami,   farba   na   wieży   startowej   się   łuszczyła,   a   gołe   żarówki 
zwieszające   się   z   metalowej   konstrukcji   przywodziły   na   myśl   ohydne 
szklane   torbiele.   Wyglądał   fatalnie,   ale   jeszcze   gorsze   wrażenie   robiły 
roboty   przy   drzwiach   wejściowych.   Już   mój   toster   był   bardziej 
zaawansowany technologicznie.
Po drugiej stronie Stripu, obok dźwigów i rusztowań, które znaczyły linię 
horyzontu   rozwijającego   się   miasta,   i   poniżej   łańcucha   turystycznych 
helikopterów   lecących   w   stronę   Wielkiego   Kanionu,   poddawano 
konserwacji fontanny Bellagio. Mężczyzna w stroju nurka szarpał jeden z 
dopływów, a drugi w pontonie wyławiał śmieci z jeziora. Testowano też 
inne   wodotryski   i   światła.   Bez   Luck   Be   a   Lady   Sinatry   płynącego   z 
głośników efekt nie był nawet w przybliżeniu tak widowiskowy.
Podniosłem   klapkę   w   aparacie   Victorii   i   wybrałem   numer   z   serwetki. 
Wyświetlacz wskazywał, że jest dwadzieścia po szóstej rano, co trudno 
uznać za szczególnie cywilizowaną porę na telefon, ale miałem to w nosie. 
Skoro   zły   Tomcio   Paluch   i   jego   prze-rośnięty   towarzysz   byli   gotowi 
włamać   się   do   pokoju   Josha,   żeby   przypomnieć   mu   o   telefonie   do 
dżentelmena   o   imieniu   Maurice,   uznałem,   że   ów   dżentelmen   z   chęcią 
pozwoli, żebym przerwał mu drzemkę. Oczywiście fakt, że nie potrafiłem 
mu   powiedzieć,   gdzie   się   podział   Josh,   mógł   odrobinę   pogorszyć   jego 
nastrój, ale byłem gotów podjąć to ryzyko.

background image

Po dwóch dzwonkach uzyskałem połączenie. Po drugiej stronie zapadła 
cisza i kiedy przygotowywałem się, żeby rozpocząć przemowę, przerwała 
mi automatyczna sekretarka.
„Dziękujemy, że zechcieli państwo zadzwonić do Hawaiian Airlines. Żeby 
połączyć się z agentem, proszę wybrać jeden. Żeby uzyskać informację na 
temat lotów, proszę wybrać dwa. Żeby..."
Zamknąłem telefon i wsunąłem serwetkę z powrotem do portfela Josha. A 
więc   nie   był   to   numer   tajemniczego   Maurice'a.   Przynajmniej   miałem 
nareszcie jakieś pojęcie, gdzie zniknął Masters. Hawaje. Nie żebym tam 
kiedyś był albo zamierzał w najbliższym czasie wybrać się na wakacje, ale 
przypuszczam,   że   wyspy   miały   swoje   uroki,   zwłaszcza   jeśli   człowiek 
szukał   miejsca,   żeby   się   ukryć   i   uniknąć   przefasonowania   kończyn 
metalową rurką.
Odkrycie,   że   numer   telefonu   należał   do   biura   rezerwacji   lotów,   nie 
wpłynęło   na   poprawę   mojego   stanu.   Z   jednej   strony   wielce 
prawdopodobne wydawało się, że Josh odleciał z Nevady tak daleko, że 
nie było szans, bym oddał go w ręce Fisherów w czasie, jaki pozostał z 
moich   dwudziestu   czterech   godzin.   Po   drugiej   stronie   tego   smętnego 
równania   była   moja   okrutnie   zmęczona   agentka   literacka   gotowa 
spróbować szczęścia w ruletce. Nie miałem dość energii, nie wspominając 
o ochocie, żeby spytać Victorię, jak zamierza grać. Może chciała stawiać 
niewielkie   sumy   na   czerwone   albo   czarne   w   nadziei,   że   zgromadzi 
docelową sumę? A może zamierzała postawić wszystko naraz? Jeśli tak, i 
gdyby   udało   jej   się   wygrać,   odpowiedzią   na   nasze   modlitwy   byłaby 
wypłata   i   jeszcze   starczyłoby   na   wyścigową   motorówkę.   Gdyby   zaś 
przegrała - no cóż, naprawdę wolałem nie myśleć o tym, co zrobimy, jeśli 
przegra.
Doszedłem więc do wniosku, że nadszedł idealny moment, żeby zapalić. 
Odrobina nikotyny, trochę świeżego pustynnego powietrza, może nawet 
minuta relaksu i próba odsunięcia od siebie perspektywy, że się zostanie 
zastrzelonym w samym środku jałowej Mojave... Nie była to chyba zbyt 
wygórowana   potrzeba,   obszedłem   więc   kasyno   i   ruszyłem   w   stronę 
głównego   wejścia,   gdzie   boye,   odźwierni   i   obsługa   właśnie   zaczynali 
dzień.   Mieli   bawełniane   koszulki   polo   i   szorty   w   kolorze   khaki,   a 
przywołując   taksówki,   ustawiając   bagaże   i   wprowadzając   lub 
wyprowadzając gości, niemal podskakiwali na palcach w swoich białych 
eleganckich tenisówkach.
Pasażerowie taksówek to już całkiem inna historia. Kobiety w pomiętych 
kusych strojach, kadra zarządzająca średniego szczebla w pogniecionych 

background image

garniturach,   nowożeńcy   w   podróży   poślubnej   wciąż   nakręceni   swoją 
supermarketową   przysięgą,   wszyscy   z   błędnym   uśmiechem   na   ustach, 
mrugający w porannym słońcu, jakby miało im spalić siatkówkę.
Przedarłem banderolę na swojej bezcennej paczce, otworzyłem wieczko i 
zaciągnąłem się zapachem nowego pudełka. Wsadziłem filtr w usta i już 
sam   jego   dotyk   sprawił,   że   zamruczałem   i   usatysfakcjonowany 
przymknąłem oczy.
Jeden z pracowników hotelowej obsługi był łaskaw podać mi ogień  w 
zamian za dolarowy napiwek i jestem gotów stwierdzić, że to był najlepiej 
wydany   dolar   w   moim   życiu.   Zaciągnąłem   się   i   ze   łzami   w   oczach 
mógłbym   opowiadać,   jak   wspaniale   smakował   papieros,   jak   cudownie 
było   poczuć   dym   w   ustach,   jak   fantastycznie   doświadczyć   znajomego 
ciepła rozchodzącego się po klatce piersiowej.
Dwa machy później zakręciło mi się w głowie i byłem skłonny uwierzyć, 
że papierosy dają małego nielegalnego kopa. Moja wiara umocniła się, 
kiedy zobaczyłem grupę ludzi w kompletnych
kostiumach Elvisa zmierzających po asfalcie w stronę obrotowych drzwi. 
Mieli   baki   i   odpustowe   plastikowe   okulary,   podrabiane   medaliony   i 
jasnoniebieskie  kombinezony; mieli nawet buty  na platformach. Szli w 
szyku   od   najszczuplejszego   do   najgrubszego,   a   brzuch   ostatniego 
wypychał kombinezon, jakby facet był w ciąży z Tomem Jonesem.
Kurczę, papierosy to cudowna rzecz. I jakby na dowód przytrafił mi się 
prawdziwy   cud   z   piekła   rodem.  W  całości   przypisałem   go   paleniu.  W 
końcu gdybym nie stał w tym konkretnym miejscu, zaciągając się tym 
konkretnym   papierosem,   mógłbym   nigdy   nie   zobaczyć   żółtego   forda 
crown victoria, który podjechał i zostawił dwie skandynawskie blondynki 
z   bardzo   zgrabnymi   nogami.  A  gdyby   te   nogi   nie   należały   do   owych 
blondynek, taksówka nigdy nie przykułaby mojej uwagi. I cóż, gdyby do 
żadnej z tych rzeczy nigdy nie doszło, niemal na pewno nie zobaczyłbym 
reklamy na dachu taksówki.
Osadzona na trójkątnym wsporniku reklama była kolorowa i przyciągała 
uwagę   w   sposób,   w   jaki   uwagę   przyciągać   powinna   każda   przyzwoita 
reklama. Obrazek przedstawiał grupę artystów pokazanych tak, jakby stali 
na wodzie, a za ich plecami tryskały fontanny i wybuchały fajerwerki. W 
skład   grupy   wchodziły   tancerki   i   klauni,   akrobaci   i   linoskoczkowie, 
żonglerzy i połykacze noży, słonie, tygrysy i śnieżnobiałe ogiery. Ponad 
nimi zaś tłustą, przypominającą krople wody czcionką wypisano słowa: 
„Słynna   na   cały   świat   zagłada   Atlantydy   w   kompleksie   kasynowo-
hotelowym Atlantis-Las Vegas".

background image

Na plakacie wszystkiego było pełno, a natłok potęgowało jeszcze kilka 
sensacyjnych   cytatów   z   lokalnych   tabloidów,   być   może   więc   i   tak 
przykułby moją uwagę. Ale powód, dla którego wpatrywałem się w niego 
wyjątkowo intensywnie, a nawet podszedłem do taksówki, żeby przyjrzeć 
się lepiej, był taki, że rozpoznałem dwóch artystów z trupy. Jednym był 
ubrany  w obcisłą lycrę akroba-ta na trapezie zwisający głową w dół z 
drążka z zabiedzoną dziewczyną trzymającą się jego nadgarstków. Drugim 
był nie większy od dziecka klauna na przodzie. I choć akrobata wisiał do 
góry nogami, a klown miał pobieloną twarz i niebieski gumowy nos, z całą 
pewnością wyglądali jak niezwykła para, która szukała Josha.
Byłoby miło, gdybym mógł się przyjrzeć plakatowi trochę dłużej, nagle 
jednak usłyszałem trzask drzwi i charczący odgłos gaźnika, a taksówka 
gwałtownie   ruszyła   naprzód.   Pewnie   mógłbym   za   nią   pobiec   albo 
krzyknąć   do   kierowcy,   żeby   się   zatrzymał,   ale   prawda   jest   taka,   że 
samochód zniknął, zanim mi to w ogóle przyszło do głowy.
Przynajmniej tuzin taksówek czekało obok na wezwanie, żadna jednak nie 
miała   takiej   reklamy.   Przeszedłem   między   nimi,   żeby   się   upewnić,   i 
pomyślałem, że może powinienem raczej potrząsnąć głową i uznać, że to 
było coś w rodzaju halucynacji. W pewnym sensie chciałem wierzyć, że 
brak snu w połączeniu z pierwszym papierosem sprawił, że zobaczyłem 
coś, czego nie było. Ale prawda była taka, że w końcu miałem jakiś trop. I 
pomyślałem, że gdybym się zmobilizował, mógłbym się ośmielić, żeby za 
nim podążyć.

21

Modna   tematyka   pasowała   do  Atlantis-Las  Vegas   aż   zanadto   -w   ciągu 
ostatnich pięciu lat kompleks dwa razy trafiał pod zarząd sądowy, toteż 
dowcipy  o „pójściu pod wodę" albo „zatonięciu bez śladu" były  nader 
aktualne. Gdyby tylko ostatni właściciele mieli fundusze na przerobienie 
kompleksu, jestem pewien, że nie zastanawialiby się ani chwili. Chyba 
jednak ich nie mieli, bo ewidentnie tego nie uczynili. Dlatego Czarujące 
Zaginione pod Falami Miasto (jak spece od reklamy chcieliby, żebyście je 
zapamiętali) wciąż walczyło, żeby się utrzymać na powierzchni. Niezbyt 
pomagała   w   tym   lokalizacja   na   samym   końcu   Stripu,   z   dala   od 
przypominającego komiksowy Manhattan zarysu kasyna New York-New 
York, wieżyczek Excalibura i lustrzanej fasady Mandalay Bay.
Nawet   z   zewnątrz   Atlantis   wyglądało   jak   uboższa   wersja.   W   środku 
potęgował   to   wrażenie   smród   chloru   bijący   ze   wszystkich   fontann   i 
sadzawek,   nie   wspominając   o   ogromnych   zjeżdżalniach   zakosami 

background image

wijących   się   od   sufitu   aż   na   poziom   hali   gier.   Istnieje   teoria,   której 
stawałem  się   zwolennikiem,   że   miarą   sukcesu   kasyna   w   Las  Vegas  są 
barmanki. To prawda. O ile w Fifty-Fifty drinki serwowały kobiety, które 
wyglądały, jakby w wolnym czasie dorabiały jako modelki, a w Space 
Station One można było znaleźć całkiem sporo zwyciężczyń konkursów 
piękności, o tyle w Atlantis pracowały zwykłe śmiertelniczki z gatunku 
tych, z którymi mógłbym swobodnie porozmawiać, gdyby nie stroje, jakie 
musiały   nosić.   Powiedzieć:   skąpe   byłoby   w   tym   wypadku   zbyt 
powściągliwe - człowiek widywał mniej ciała w burlesce.
Podejrzewam,   że   pora   tuż   przed   siódmą   rano   nie   była   najbardziej 
miarodajna, jeśli chodzi o sukces, ale patrząc na puste kasyno, uznałem, że 
niebawem znów czeka je plajta. Nie żebym miał coś przeciwko pustkom. 
Dzięki temu dużo łatwiej było mi znaleźć salę widowiskową.
Niestety, była zamknięta - całkiem zrozumiałe, skoro tak niewiele osób 
byłoby   skłonnych   ustawić   się   w   kolejce   po   bilety   na   przedstawienie 
wodnego   cyrku   przed   śniadaniem.   Główne   drzwi   do   Oasis   Stage   były 
odgrodzone sznurem, stoisko z przekąskami tonęło w ciemnościach, a kasę 
zabezpieczała metalowa krata. Kłódka przy kracie kosztowałaby mnie nie 
więcej   niż   trzydzieści   sekund   pracy,   ale   nie   zamierzałem   jej   otwierać. 
Dużo bardziej interesowały mnie oprawione plakaty na ścianach wokoło.
Plakaty stanowiły powiększoną wersję reklamy, którą widziałem na dachu 
taksówki, i teraz już byłem pewien, że udało mi się wytropić mężczyzn 
sprzed apartamentu Josha. Nie chodziło tylko o to, że akrobata i klaun 
wyglądali   jak   tamci   -   pasowali   też   do   ról,   które   odgrywali   w 
przedstawieniu. Właśnie taką budowę jak wysoki muskularny przybysz z 
Europy Wschodniej powinien mieć akrobata. Podejrzewałem również, że 
swój wzrost do zrobienia kariery w show-biznesie wykorzystywał mały 
człowieczek.   Wszystkie   wątpliwości,   jakie   jeszcze   mogły   pozostać, 
rozwiały   się,   gdy   spojrzałem   w   jego   oczy   widoczne   pod   makijażem 
klauna. Pozostawał jedynie problem, jak ich obu znaleźć.
Oczywiście   mogli   mieszkać   w   hotelu,   dobrze   byłoby   jednak,   gdybym 
zdołał   nieco   zawęzić   teren   poszukiwań.   Nad   kontuarem   w   kasie   był 
telewizor, a w nim pokazywano materiał z głównymi atrakcjami występu 
oraz informacje na temat pory przedstawień. Perspektywa czekania aż do 
następnego   spektaklu   nieszczególnie   mi   odpowiadała.   Nawet   przy 
założeniu,   że   jakimś   cudem   uda   mi   się   dostać   za   kulisy,   nie   miałem 
gwarancji, że zechcą ze mną porozmawiać, a czas naglił. Wziąłem ulotkę i 
odwróciłem ją. Nie wyskoczyło wprawdzie stamtąd żadne rozwiązanie, ale 
przeczytałem ją jeszcze raz, zwracając uwagę na szczegóły. Kilka gwiazd 

background image

rewii   zostało   wymienionych   z   imienia   -   wyglądało   na   to,   że   akrobata 
występował jako Kojar, a jego partnerka miała na imię Kitty. Niewielki 
klaun   nie   zasługiwał   na   wzmiankę,   co   było   niekorzystne   zarówno   dla 
niego, jak i dla mnie.
Już niemal skończyłem oglądanie ulotki, kiedy wpadło mi w oko coś na 
samym   dole   drugiej   strony.   Przyjrzałem   się   uważniej.  Tak,   to   było   to. 
Wśród   nazwisk   współtwórców   przedstawienia   maleńką   jasnoniebieską 
czcionką napisano: „Producent - Maurice Mills".
To prawda, tylko zgadywałem, ale w życiu nie spotkałem gościa, który 
miałby   na   imię   Maurice,   i   nie   sądziłem,   żeby   było   ono   popularne   w 
Ameryce. Owszem, pewnie w całej metropolii Las Vegas było więcej niż 
kilku   Maurice'ów,   ale   ilu   z   nich   mogło   mieć   związek   z 
ponaddwumetrowym   gimnastykiem   i   liczącym   metr   dwadzieścia 
klaunem?   I   w   dodatku   należeć   do   lokalnego   środowiska   show-
biznesowego, do którego należał również Josh Masters? Oraz być moim 
jedynym tropem?
Zgoda, nić była wątła, ale nie mogłem sobie pozwolić na wątpliwości. 
Zaraz zacząłbym się zamartwiać, że zostało niewiele czasu, Victoria jest 
wściekła, bo wciąż nie wróciłem, a Ricks na pewno daje się jej we znaki. 
A  ponieważ   tego   nie   chciałem,   dużo   łatwiej   było   podążać   naprzód   i 
zbytnio się nie zastanawiać.
Podążanie   naprzód   oznaczało   odnalezienie   Maurice'a   Millsa,   a   ja 
napisałem   dość   kryminałów,   żeby   wiedzieć,   że   odnalezienie   Millsa 
oznaczało konieczność zadawania pytań.
Zacząłem od najbliższej barmanki, ze wszystkich sił starając się patrzeć jej 
w   oczy,   a   nie   na   przedziałek   między   piersiami.   Początkowo   udawała 
głupią,   potem   jednak   zrozumiałem,   że   wcale   nie   udaje.   Dlatego 
spróbowałem szczęścia z jej koleżanką, która pracowała w sektorze keno.
Ta druga barmanka, myszowata brunetka, kiedy tylko wskazałem na ulotkę 
i wymieniłem imię Maurice'a, pokręciła przecząco głową, ale na mój gust 
zrobiła   to   odrobinę   za   szybko.   Dlatego   jak   we   wszystkich   najlepszych 
powieściach   detektywistycznych   zapytałem   raz   jeszcze,   teraz   jednak 
mojemu pytaniu towarzyszył dwudziestodolarowy banknot. I zdarzył się 
cud:   barmanka   zmieniła   zdanie   i   skierowała   mnie   do   krupiera   przy 
pobliskim   stoliku   do   black   jacka.   Po   dwóch   rozdaniach   i   kolejnym 
dwudziestodolaro-wym   napiwku   pojawił   się   menedżer.   Był   to   łysy 
mężczyzna z szeroką klatą, a jego postawa wskazywała, że powinienem od 
razu   przejść   do   rzeczy.   Wyjaśniłem,   kim   jestem   i   kogo   szukam, 
wspomniałem   imię   Josha   Mastersa,   pozbyłem   się   kolejnego   banknotu, 

background image

który ukradłem kociakom z Bolton, a on, nie mówiąc ani słowa, podszedł 
do telefonu za niewielkim podium.
Po   pięciu   minutach   zdumiewająco   atrakcyjna   kobieta   w   dopasowanej 
biznesowej garsonce podeszła, uścisnęła mi rękę i wyprowadziła z kasyna 
do   czekającego   na   mnie   samochodu   z   przyciemnianymi   szybami.   Nie 
usłyszałam   adresu,   jaki   podała   kierowcy,   nie   miałem   też   okazji   jej 
podziękować. Auto ruszyło, zanim zdążyłem zapiąć pas, ale dopiero kiedy 
Strip został daleko, a my pruliśmy wypaloną słońcem autostradą, zacząłem 
się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełniłem koszmarnego błędu.

22

Samochód zatrzymał się na nowoczesnym zamkniętym osiedlu przed niską 
willą w hiszpańskim stylu. Dach pokrywały terakotowe płytki, ściany były 
bielone,   a   na   froncie   znajdował   się   podwójny   garaż   ze   sportowym 
kabrioletem.   Gęsty   trawnik   starannie   przycięto,   zaś   przy   wjeździe   na 
utwardzany   podjazd   dwie   palmy   opierały   się   o   siebie   niczym   para 
oddających się amorom pijaków.
Wysiadłem na asfalt czystszy niż większość dywanów i podszedłem do 
frontowych   drzwi.   Nie   słychać   było   żadnych   dźwięków   -ani   śpiewu 
ptaków, ani brzęczenia owadów, ani odgłosów ulicy. Nacisnąłem ściszony 
dzwonek i, odwracając się, zobaczyłem, że samochód wyjeżdża na ulicę; 
odgłos silnika był tak przytłumiony, jakby był napędzany powietrzem.
Drzwi   otworzyła   Azjatka   o   ziemistej   cerze.   Jej   oczy   przypominały 
przetarte ciemne guziki, a skóra wokół nich była napięta i pomarszczona 
jak obicie starej kanapy. Miała na sobie rozpinaną białą bluzę i pasujące do 
niej bawełniane spodnie. Bose stopy były malutkie, zupełnie jak u dziecka. 
Paznokcie miała pomalowane na jaskrawozielono.
Bez   słowa   skinęła,   żebym   wszedł   do   środka,   i   po   wyłożonej   białymi 
marmurowymi   płytami   podłodze   poprowadziła   mnie   do   podwójnych 
szklanych   drzwi   wiodących   do   surowo   urządzonego   salonu.  W  pokoju 
było   jeszcze   więcej   białych   marmurowych   płytek,   biały   marmurowy 
kominek i olśniewająco białe ściany. Dwie proste sofy obite białą skórą 
stały na wprost siebie przy kominku, między nimi zaś znajdował się niski 
biały stolik. Zacząłem podejrzewać, że Maurice Mills jest wielbicielem 
bieli, i to jeszcze zanim moja niema przewodniczka zaprowadziła mnie 
przez drzwi balkonowe do basenu, wokół którego stała kolekcja białych 
marmurowych rzeźb.
Brykające   konie,   skradające  się   tygrysy   i  skaczące  delfiny.  Miałoby   to 
może trochę więcej sensu, gdyby tygrysy wyłaniały się z jakichś zarośli 

background image

albo delfiny wyskakiwały z basenu, żadnego buszu jednak nigdzie nie było 
widać,   rzeźby   zaś   umieszczono   na   jasnoszarych   deskach.   Białe 
marmurowe   zwierzęta,   bielone   ściany   i   skrząca   się   błękitna   woda 
sprawiały,   że   pożałowałem,   że   nie   założyłem   okularów 
przeciwsłonecznych.
Na szczęście mój gospodarz nosił okulary dość duże, żeby się podzielić. 
Ogromne okrągłe szkła były tak czarne, że wyglądał w nich jak mucha. 
Jasne   włosy   miał  przycięte   tak   króciutko   przy   skórze,   że   na  skroniach 
widać było skręcające się fioletowe żyły. W lewej małżowinie dostrzegłem 
matowo   czarny   sztyft,   a   w   dolnej   wardze   srebrny   kolczyk   w   kształcie 
kółka   wielkości   dziesięciocentówki.   Mężczyzna   był   ubrany   w   biały 
jedwabny szlafrok i białe spodnie od piżamy. Szlafrok rozchylał mu się na 
piersi, pokazując bladą klatkę, która wyglądała, jakby była wydepilowana 
woskiem na gładko.
Na wpół leżał na białym wyściełanym leżaku, prawe kolano miał zgięte, a 
w   ręce   trzymał   wysoką   szklankę   mleka.   Biała   słuchawka   i   biały   iPod 
leżały   na   stoliku   obok.   Nieopodal   stał   drugi   leżak,   na   nim   zaś   leżał 
zwinięty ręcznik.
-

Pan Mills?

Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
-

Jestem Charlie Howard. Rozumiem, że szuka pan Josha Mastersa.

O ile mogłem stwierdzić, nie zareagował. Choć z drugiej strony z oczu 
ukrytych za takimi okularami nic nie można było wyczytać.
-

Ja   też   go   szukam   -   ciągnąłem.   -   Spotkałem   pana... 

współpracowników. Próbowali go znaleźć.
Nadal nic.
-

Rozmawiałem   z   nimi   chwilę   przed   tym,   jak   włamali   się   do 

apartamentu Mastersa.
Mills przechylił głowę na bok i koniuszkiem języka popchnął kolczyk w 
wardze. Przejechał palcem po szklance mleka w górę i w dół.
-

Myli   się   pan   -   powiedział,   niemal   niedostrzegalnie   przy   tym 

sepleniąc.
-

Nie sądzę. Wielkolud i liliput z pańskiego show w Atlantis. Wzięli 

kartę od pokojówki i zostawili Joshowi wiadomość, żeby jak najszybciej 
do pana zadzwonił. Wiem to na pewno, bo włamałem się do jego pokoju 
zaraz po nich.
Maurice   dalej   przesuwał   kolczyk   językiem,   nic   jednak   nie   powiedział. 
Normalnie bym przeczekał albo przynajmniej spróbował. Ale nie wiem, 
może   to   Vegas   tak   na   mnie   działało.  Albo   może   chodziło   o   poczucie 

background image

uciekającego czasu. W każdym razie zdecydowałem się wyłożyć karty na 
stół.
-

Jestem   włamywaczem,   panie   Mills.   Zawodowcem.   W   ten   sposób 

zarabiam na życie.
Moje   słowa   zrobiły   na   nim   równie   niewielkie   wrażenie,   jak   gdybym 
powiedział, że sprzedaję Biblię. Przestąpiłem z nogi na nogę i odwróciłem 
się,   żeby   poranne   słońce   nie   świeciło   mi   w   oczy.   Zerknąłem   na 
nieregularny kształt basenu. Chłodna woda wyglądała zapraszająco, mój 
gospodarz jednak nie sprawiał wrażenia, jakby miał ochotę zapytać, czy 
zabrałem ze sobą kąpielówki.
-

Widzę, że nosi pan zegarek Josha - powiedział.

-

Słucham?

-

Jego zegarek. Ma go pan na ręce.

Podciągnąłem   rękaw   koszuli   i   spojrzałem   na   cyferblat   skradzionego 
czasomierza.   Wskazówki   się   nie   poruszały   -   wyglądało   na   to,   że 
mechanizm zatrzymał się niedługo po trzeciej rano. Gdyby to był któryś z 
moich   kryminałów,   ten   trop   miałby   kluczowe   znaczenie.   Tymczasem 
jedynym   doniosłym   wydarzeniem,   do   którego   doszło   o   tej   porze,   był 
przypływ  bezmyślności  pozwalającej   zasnąć   mi   w   szafie.   I  ukradziony 
zegarek wskazywał jedynie, że ukradłem bubla.
-

Dał mi go.

-

Dał   go   panu?   -   Maurice   wysunął   dolną   wargę,   zapewniając 

kolczykowi dostęp świeżego powietrza. Od wewnątrz warga wyglądała na 
spuchniętą i zaognioną, skóra miała chory, zielonkawo-żółty kolor. - Nie 
sądzę.
-

Nie?

-

Czy on nie żyje?

Nadgarstek mi opadł, a razem z nim także szczęka.
-

Dlaczego pan tak sądzi?

-

Ma pan jego ulubiony zegarek. Mastersa nie można znaleźć.

-

Zniknął w trakcie przedstawienia. Uciekł.

-

Dokąd?

Zastanawiałem się, ile powinienem mu powiedzieć. Oczy zaczęły mi się 
przy   tym   zamykać.   Przydałoby   się   zapalić.   Mózg   miałem   ospały   i 
myślałem   powoli.   Zastrzyk   nikotyny   mógłby   mnie   pobudzić.   Choć   z 
drugiej strony przerwa na papierosa raczej nie przydałaby moim słowom 
wiarygodności.
-

Na Hawaje.

-

Na Hawaje?

background image

-

Tak myślę. Ale nie wiem na pewno. Właśnie dlatego przyszedłem do 

pana.
Maurice podniósł szklankę do ust. Parzyłem, jak podskakuje mu krtań, gdy 
mleko spływa w dół. Przyglądał mi się znad krawędzi, choć nie miałem 
pojęcia, co miał nadzieję zobaczyć. Gdy skończył, possał dolną wargę, 
oczyszczając kolczyk z mleka.
Zorientowałem się, że wciąż dotykam zegarka Mastersa i gładzę palcami 
porysowane szkiełko. Włożyłem dłonie pod pachy, żeby z tym skończyć.
-

Proszę usiąść - powiedział Mills. - Niech pan mówi.

Podszedłem do drugiego leżaka i usiadłem na nim bokiem.
Oparłem   łokcie   na   kolanach   i   osłoniłem   oczy   dłońmi.   Mój   gospodarz 
odwrócił głowę i w szkłach jego okularów mogłem zobaczyć dwie swoje 
maleńkie   podobizny.   Wyglądało   to   tak,   jakby   biały   marmurowy   ogier 
skakał przez moje lewe ucho.
Wrażenie, że uważnie przygląda mi się zza okularów, było niepokojące i z 
jakiegoś   nieznanego   powodu   zacząłem   się   zastanawiać,   czy   jego   sesje 
kanapowe z kandydatkami na tancerki rewio-we zaczynają się w podobny 
sposób.
-

Niech mi pan powie, jak dobrze zna pan Josha. Tylko proszę mówić 

prawdę.
Pierwsze   pytanie   za   dziesięć   punktów.   Owszem,   słyszałem,   że   ponoć 
uczciwość popłaca, i przypuszczam, że to prawda - o ile człowiek jest 
kompletnym tępakiem. Absolutnie nie mogłem powiedzieć Maurice'owi 
prawdy, jeśli chciałem, żeby mi zaufał. Mogłem mieć dla niego wartość, 
tylko   jeśli   sprawiłbym,   żeby   uwierzył,   że   liczę   się   dla   Josha.   Bo   Josh 
najwyraźniej liczył się dla niego. Dlatego należało zamknąć koło.
Przy okazji Maurice nie wyglądał na kogoś, kto środki do życia uzyskuje 
wyłącznie legalnymi drogami. Światu jawił się jako producent widowisk, 
ja jednak dobrze wiedziałem, jaką wartość ma solidna przykrywka. Nawet 
nie drgnął, jak mu powiedziałem, czym lubię się zajmować w chwilach, 
kiedy przestrzeganie prawa nie jest moim priorytetem, mogłem więc chyba 
założyć, że miał dość swobodny stosunek do tego, co dobre, a co złe.
-

Prawda jest taka, że pracowaliśmy razem przy przekręcie.

-

Przekręt w kasynie?

-

Było nas troje plus krupier. Numer z ruletką.

-

To chyba jakaś niewielka robótka.

-

Mieliśmy   zacząć   od   czegoś   prostego   -   odparłem,   myśląc 

równocześnie,   że   skoro   tak   nazywa   zdobycz   Mastersa,   to   z   pewnością 
niepewny   stan   moich   finansów   nie   wywarłby   na   nim   korzystnego 

background image

wrażenia. - Żeby się poznać, zanim przejdziemy do poważniejszych spraw.
-

Aha. A te poważniejsze sprawy? To miała być pańska robota czy 

Josha?
Chryste,   co   ten   Josh   zamierzał?   Pisarstwo   i   złodziejstwo   to   jedno,   ale 
połączenie kariery głośnego magika i przestępcy to raczej ambitny plan.
-

Eee, jego.

-

Tak? A co to miało być?

-

Nie powiedział dokładnie. - Pozwoliłem, żeby te słowa zawisły w 

powietrzu, zastanawiając się, co dalej. W sumie niczego
złego nie dostrzegłem w tym, żeby dodać: - Miałem wrażenie, że pan jest 
w to zaangażowany.
-

Wrażenie, tak?

-

Wymienił pańskie imię.

-

Ale nie podał szczegółów.

-

Właśnie   mieliśmy   je   poznać,   kiedy   zrobił   swoją   sztuczkę   ze 

znikaniem.
Brwi powędrowały mu do góry.
-

Więc doszedł pan do wniosku, że trzeba się włamać do jego pokoju.

-

No cóż, nie może mnie pan za to winić. Pańscy cyrkowcy też wpadli 

na ten pomysł.
Maurice   odstawił   mleko   i   zaczął   skubać   kolczyk   w   wardze. 
Podejrzewałem, że to niedawny nabytek - coś, do czego wciąż musiał się 
przyzwyczaić.   Podobnie   jak   jego   język.   To   tłumaczyłoby   lekkie 
seplenienie.
-

Wciąż nie wierzę, że dał panu zegarek.

Opuściłem ramiona.
-

Ukradłem go. Kiedy włamałem się do jego pokoju.

-

Tak po prostu.

Pomyślałem o krupierze, który był zamieszany w przekręt Josha.
-

Nie   dostałem   swojej   działki   za   numer   z   ruletką.   Kiedy   zniknął, 

uznałem, że jest mi coś dłużny.
-

Rozmawiał pan o tym z Caitlin?

-

Z Caitlin?

-

Tak, z Caitlin, jego asystentką.

-

Ma pan na myśli tę rudą?

-

Właśnie.

-

Nie. Zacząłem podejrzewać, że uciekła razem z nim.

Maurice pokręcił głową.
-

Niech pan o tym zapomni. Ona by nigdy nie wyjechała z Vegas.

background image

-

Nie?

-

Ta dziewczyna jest stworzona do występów. Widział pan jej numer?

-

Tak, trochę. Jest niezła.

Gwałtownie   podniósł   ręce,   jakbym   właśnie   popełnił   niedomówienie 
stulecia.
-

Ta  dziewczyna  to  prawdziwy  sceniczny   talent! Chodzą  słuchy, że 

pracuje nad czymś nowym, co rzuci ludzi na kolana. To ma być numer, 
wokół którego mógłbym zbudować całe przedstawienie w Atlantis.
Już nie.
-

Więc dlaczego pan tego nie zrobi? - spytałem. - Skoro Josh zniknął, 

będzie szukała pracy.
Maurice odrzucił głowę do tyłu, jakby ta myśl go zaszokowała.
-

Ona nigdy nie odejdzie z Fifty-Fifty. A w każdym razie dopóki jej 

cholerni bracia wciąż będą właścicielami tej dziury.
No pięknie. Na domiar złego jeszcze i to. Bo jeśli mnie uszy nie myliły, 
wybitnie utalentowana Caitlin, której pływające porzucone przeze mnie 
zwłoki wspomniałem, jak może pamiętacie, na początku swojej opowieści, 
była   bliską   krewną   dwóch   przerażających   bliźniaków,   którzy   niedawno 
grozili mi śmiercią. Czy faktycznie tak było? Poza słowami Maurice'a nie 
miałem żadnych dowodów. Choć teraz, kiedy o tym pomyślałem, ogniste 
rude włosy dziewczyny nie tak bardzo różniły się od jasnorudych loków 
braci Fisher.
Hm,   miałem   zatem   przeciwko   sobie   pogłoskę   i   genetykę,   a   po   swojej 
stronie tylko uparte zaprzeczenie. Zawsze to odświeżające dowiedzieć się, 
że sprawy mogą się potoczyć jeszcze gorzej. Te rewelacje nie miały jednak 
wpływu   na   powody,   dla   których   przyszedłem   do   Maurice'a.   Chciałem, 
żeby powiedział coś, co da mi cień nadziei, że uda się skontaktować z 
Joshem,   albo   coś,   co   przybliżyłoby   mnie   do   stu   czterdziestu   tysięcy 
dolarów w gotówce.
-

Miałem rację? - spytałem. - Jest pan zamieszany w tę drugą robotę 

Josha?
Maurice poprawił okulary.
-

Może powinien pan przejść do rzeczy i skończyć z tymi pytaniami.

Opuściłem   wzrok   i   zacząłem   się   przyglądać   jego   bosym   stopom. 
Paznokcie miał smoliście czarne. Ciekawe, czy dzielił koszty lakierów z 
milczącą gospodynią, która preferowała jaskrawą zieleń.
-

Potrzebuję dużej sumy - powiedziałem. -1 to szybko.

-

Naprawdę? I uznał pan, że pański udział zaspokoi tę potrzebę?

-

Inaczej nie traciłbym czasu.

background image

-

A Josh na to przystał?

Pozwoliłem, żeby płuca wypełniło mi suche poranne powietrze.
-

Nie   rozmawialiśmy   o   szczegółach.   Do   diabła,   nawet   mi   nie 

powiedział, co to za robota. Ale znał moją reputację. I wiedział, jakiej 
działki bym się spodziewał.
-

Czyli jest pan dobry w swoim fachu?

Uznałem, że mądrze będzie pominąć ostatnie dokonania.
-

Bardzo dobry.

-

Niech mi pan o tym opowie.

Spojrzałem na niego, jakby właśnie nagryzmolił na tablicy okropnie trudne 
algebraiczne zadanie.
-

No dalej. Chodzi o zamki? - spytał. - Josh był dobry w zamkach. 

Widział  pan   jego   numer  z  kajdankami,   jak   wydostawał  się   ze  skrzyni, 
prawda?
-

Zamki to moja specjalność.

-

Sejfy?

-

Z nimi też całkiem nieźle sobie radzę.

-

Systemy alarmowe? Wykrywacze ruchu?

-

To zależy od tego, jak daleko się posuniemy. - Podniosłem ręce. - 

Niech   pan   posłucha.   Przepraszam,   ale   mam   wrażenie,   że   to   seans 
terapeutyczny. Zdaje się, że tylko ja mówię. Doceniam, że zgodził się pan 
ze mną porozmawiać, naprawdę, ale jeśli nie chce mi pan pomóc, równie 
dobrze mogę sobie już pójść.
Wstałem, żeby to uczynić, i popatrzyłem na Maurice'a z góry.
Dalej   szarpał   kolczyk   w   wardze,   rozważając   moje   słowa.   Zacząłem 
podejrzewać, że dałem ciała i posunąłem się za daleko, ale właśnie kiedy 
miałem się odwrócić i wyjść, zebrał poły szlafroka i wstał.
-

Co   się   stało   z   pańską   ręką?   -   spytał,   łapiąc   mnie   za   ramię   i 

odwracając   dłoń  do   góry,  żeby   przyjrzeć  się   owiniętym  taśmą   palcom. 
-Przyciął je pan sobie w skarbcu czy to pamiątka po braciach Fisher?
-

Koszykówka - odparłem.

Puścił   moją   dłoń,   kąciki   jego   ust   opadły,   cofnął   się   i   zmierzył   mnie 
wzrokiem od stóp do głów. Myślę, że uczciwie będzie powiedzieć, że nie 
wyglądał,  jakby   miał  przed  sobą  człowieka   zdolnego  wsadzić  piłkę  do 
kosza.
-

Żartuje pan sobie?

-

Źle   złapałem   piłkę.  Ale   niech   się   pan   nie   martwi,   wciąż   mogę 

pracować. - Zagiąłem palec wskazujący i kciuk, kłapiąc nimi przy tym, 
jakby to były szczypce kraba.

background image

-

Skoro pan tak mówi. - Przejechał dłonią po czaszce. - Dlaczego nie 

wejdzie pan do środka? Chodźmy porozmawiać.

23

I tyle w kwestii rozmowy. Maurice kazał mi czekać w białym salonie, a 
sam poszedł zadzwonić w innej części domu. Poza bielą nie było tu nic, na 
co   mógłbym   popatrzeć.   Żadnego   telewizora   ani   czasopism,   które 
oderwałyby mnie od moich myśli. A ponieważ nie były one pożądanym 
towarzystwem, oczekiwanie nie najlepiej wpłynęło na stan moich nerwów.
Przez pewien czas siedziałem i bawiłem się kciukami, potem zaś moją 
uwagę przykuł zegarek, który ukradłem. Fakt, że Maurice go zauważył, 
zrobił   na   mnie   wrażenie.   Choć   z   drugiej   strony   zegarek   był   bardzo 
charakterystyczny.   Mniejszy   niż   nowoczesne,   ale   nie   tak   mały   jak 
damskie.
Zsunąłem go z nadgarstka i zacząłem nakręcać, póki nie poczułem oporu. 
Podniosłem do ucha, nasłuchując, czy tyka. Sekundnik znów się poruszył i 
zatoczył łuk wokół czarnych rzymskich cyfr na perłowej tarczy. Na swoim 
cyfrowym zegarku sprawdziłem, która godzina, i zgodnie z nim ustawiłem 
wskazówki.   A   potem   wytarłem   twarz   w   koszulę   i   wsunąłem   ją   z 
powrotem.   Dłubanie   przy   zegarku   to   był   raczej   głupi   pomysł. 
Przypomniało mi, ile czasu straciłem.
Minęło   jeszcze   dziesięć   minut,   zanim   usłyszałem   odgłos   silnika   przed 
domem,   a   potem   cichy   stukot   zamykanych   drzwi.   Kroki   i   dwutonowy 
dzwonek przy drzwiach zwabiły Maurice'a z powrotem do pokoju. Wciąż 
miał   na   sobie   biały   jedwabny   szlafrok   i   spodnie   od   piżamy,   nie 
wspominając o ciemnych okularach. To prawda, że w domu było jasno i 
widno, ale nie aż tak.
Otworzył drzwi i tożsamość jego gości okazała się bardzo rozczarowująca: 
Kojar, rosły akrobata, i jego szczerbaty, sięgający kolan kumpel.
-

Ten gość? - zapiszczało maleństwo i wycelowało we mnie koniec 

palca. - Tak, widzieliśmy go.
Miał   na   sobie   te   same   jaskrawożółte   trampki   i   pogniecione   dżinsy   co 
poprzedniej   nocy.   Koszulkę   też   miał   czarną,   ale   z   innym   rockowym 
motywem   -   tym   razem   była   to   czaszka   z   płomieniami   buchającymi   z 
oczodołów. Złapał się za brodę i zastukał żółtym trampkiem w podłogę.
-

Więc jest pan złodziejaszkiem, tak? - zaćwierkał.

-

Wolę: włamywaczem dżentelmenem.

-

I w nocy to nie był pański pokój?

-

O rany, szybko pan łapie.

background image

Kojar położył dłoń wielkości talerza na ramieniu swojego miniaturowego 
przyjaciela, jakby chciał go powstrzymać.
-

Pan znalazł Josha? - spytał łamaną angielszczyzną.

-

Wciąż go szukam.

Jego towarzysz skrzyżował swoje króciutkie rączki.
-

Tak? I jak idzie?

-

Przerabialiśmy   to   już  z   panem  Maurice'em  -  odparłem  -  i  jestem 

pewien, że wspomniał o tym panom przez telefon.
-

Może chciałbym to usłyszeć od pana?

-

O, pewnie. A swoją drogą jak panu na imię?

Oczy pociemniały mu pod monobrwią, ale nie odpowiedział.
-

Chryste, ma na imię Salvatore - wtrącił się Maurice. - Dla mnie i dla 

pana Sal. Jest z New Jersey. A ten tutaj to Kojar. Z Chorwacji.
Koj   ar   wyprostował   ramiona   i   uniósł   brodę,   jakby   stanął   właśnie   na 
szczycie   podium,   czekając,   aż   zagrają   hymn   narodowy.   Miał   na   sobie 
niebieski   dres   z   białą   lamówką   wzdłuż   rękawów   i   nogawek,   a   na 
ogromnych stopach japonki. Sam duży palec u jego stopy wystarczył, żeby 
mnie przyprawić o dreszcze.
Spojrzałem na Maurice'a. A dokładniej w czarne szkła jego okularów.
-

Mówił pan, że chce pan porozmawiać.

-

U mnie w biurze.

Poszedłem za trójką mężczyzn przez biały korytarz do mniejszego białego 
pokoju.   Stało   tu   błyszczące   białe   biurko   skierowane   frontem   w   stronę 
okrągłego   okna,   które   wychodziło   na   róg   basenu.   Na   ścianach   wisiały 
oprawione plakaty z przedstawień, w tym również reklama rewii Upadek 
Atlantydy, którą widziałem już wcześniej.
Wszyscy trzej zebrali się przy szklanym stoliku pośrodku pokoju. Stał na 
nim   biały   kartonowy   model   kompleksu   budynków   -   coś   takiego 
przygotowałby architekt, żeby klient wiedział, jak będzie wyglądał gotowy 
projekt.   Były   tam   trzy   wieżowce   połączone   dużo   niższym,   na   oko 
trzypiętrowym   budynkiem,   a   na   dole   znajdowało   się   mnóstwo   białych 
kartonowych drzew, sznur miniaturowych białych samochodów i garstka 
niedużych białych ludzików.
Po mojej prawej Sal stanął na palcach, przyciskając nos do konstrukcji. 
Pomyślałem, że gdyby go podsadzić, może zechciałby potuptać po tym 
kartonowym świecie niczym Godzilla.
-

Eee, co to jest? - spytałem.

Maurice   uniósł   dłoń   i   zsunął   okulary   na   tył   głowy.   Po   raz   pierwszy 
zobaczyłem jego oczy. Były niebieskozielone i niezwykle czujne, jak oczy 

background image

drapieżnika.
Przez   dłuższą   chwilę   uważnie   mi   się   przyglądał,   ja   zaś   zacząłem   się 
zastanawiać, czy przypadkiem za chwilę kartonowy model się nie rozstąpi 
i   z   ukrytej   w   wieżowcu   wyrzutni   nie   wyłoni   się   atrapa   pocisku 
rakietowego. I choć wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział, 
że Maurice jest właścicielem śnieżnobiałego kota, jakoś nie potrafiłem go 
sobie wyobrazić jako megalomana knującego plan zawładnięcia światem.
-

Makieta nowego kasyna?

Maurice   spojrzał   na   mnie   podejrzliwie,   jak   gdybym   właśnie   wykonał 
nieprawdopodobny logiczny skok.
-

Tak?

Wytrzymał mój wzrok jeszcze przez kilka chwil. Może się zastanawiał, 
czy   powinien   się   ze   mną   podzielić   jedną   z   największych   tajemnic   w 
dziejach.   A   potem   zakręcił   ręką   nad   makietą,   jakby   wzywał   jakąś 
mistyczną siłę.
-

To Magie Land.

O rany. A myślałem, że już dziwniej być nie może...
-

Magie Land?

-

Nazwę   można   zmienić   -   zaproponował   Kojar,   rzeczowo   unosząc 

ramiona.
-

Uhm.   Czyli   cały   sekret   w   tym,   że   chcecie   wybudować   kasyno, 

którego   motywem   przewodnim   byłaby   magia.   I   to,   jak   przypuszczam, 
prowadzi do Josha.
Maurice wyciągnął cienką białą pałeczkę z rękawa szlafroka i wycelował 
nią w tył przysadzistego budynku w centrum.
-

Magie Land to kasyno w całości poświęcone sztuce magii. Będzie się 

w   nim   mieściło   muzeum   największych   iluzjonistów   wszech   czasów.   - 
Przesunął wskaźnik w przeciwległy koniec,
gdzie   tkwił   okrągły   wyrostek   wyglądający   jak   biała   kartonowa 
przepuklina.   -   Ma   najnowocześniejszą,   liczącą   dwa   tysiące   miejsc   salę 
widowiskową.   Iluzjoniści,   którzy   będą   występować   w   tym   kasynie, 
stworzą największe magiczne przedstawienia w dziejach.
Podniósł pałeczkę i przycisnął ją do kolczyka w wardze. Popatrzył na mnie 
niczym jastrząb, jakbym nie potrafił w pełni docenić znaczenia tego, co 
widzę.
-

W porządku. Ale co pan sugeruje? Czy Masters uciekł, bo nie chciał, 

żeby Fisherowie wiedzieli, że zamierza odejść?
Sal walnął pięścią w szklany stół.
-

Dość tych pytań! Niech pan pozwoli Maurice'owi wyjaśnić.

background image

-

Próbuję, proszę mi wierzyć.

Maurice postukał pałeczką w kolczyk. Chciał być ostrożny. Ten ruch mógł 
naprawdę zakończyć się paskudnym wypadkiem.
-

Słyszał pan o soku*, prawda?

* Angielskie słowo juice, czyli sok, oznacza także wpływy, władzę (przyp. 
tłum.).

-

Ma pan na myśli taki owocowy?

Westchnął i przewrócił oczami.
-

W Vegas - zaczął wystudiowanym tonem - jeśli ma pan sok, ma pan 

wpływy. Sok to władza.
-

Ach, rozumiem.

-

Ludzie, którzy stworzyli to miasto, przywieźli ze sobą sok. Ludzie 

tacy, jak Bugsy Siegel, Meyer Lansky, Benny Binion. Poważni ludzie.
Myślę,   że   chodziło   mu   o   gangsterów.   Miałem   ochotę   zapytać,   czy 
powinienem robić notatki i czy będzie z tego klasówka, ale jakimś cudem 
wyczułem, że to nie najlepsza pora.
-

Jeśli   chce   pan   wybudować   w   Vegas   kasyno   -   ciągnął   Maurice   - 

potrzebuje pan soku.
-

I od groma pieniędzy, jak sądzę.

-

Tak, pewnie. Tylko że mnóstwo ludzi chce inwestować w Ve-gas. 

Znalezienie pieniędzy to akurat łatwizna.
Kojar i Sal zgodnie pokiwali głowami. Zabawne. W moim wypadku wcale 
nie było to takie proste.
-

A co jest trudne?

-

Zezwolenie. Żeby zbudować przy Stripie kasyno od podstaw, wielkie 

kasyno jak Magie Land, trzeba w tym mieście dostać mnóstwo pozwoleń.
-

A żeby dostać pozwolenie, potrzebny jest sok.

-

Tak to działa.

-

Więc jak chce pan zdobyć ten sok?

-

Są sposoby - uciął Sal.

-

Obawiam się, że potrzebuję nieco więcej szczegółów.

Maurice zastukał pałeczką o krawędź stołu.
-

Tradycyjna droga? Trzeba być częścią sieci. Ludzie, na których może 

pan polegać, goście, do których może się pan zwrócić. Czasami mięśnie. 
Zawsze forsa. - Wzruszył ramionami. - Jeśli będzie miał pan to wszystko, 
zyska pan reputację. I sok.
-

Pan mówi o mafii.

background image

Wszyscy trzej się wzdrygnęli, a Kojar instynktownie zerknął przez okrągłe 
okno,   jakby   się   bał,   że   po   drugiej   stronie   basenu   czai   się   snajper   z 
karabinem i urządzeniem nasłuchowym.
Maurice pogroził mi palcem.
-

Tylko bez takich.

-

Dlaczego? Czyżby w Vegas słowo na „m" było zabronione tak jak 

tytuł szkockiej tragedii* w teatrze?

* W  ten  sposób  eufemistycznie  nazywa  się  Szekspirowskiego  Makbeta 
(ang.   Scottish   play).   W   Wielkiej   Brytanii   zgodnie   z   przesądem 
wypowiedzenie tytułu sztuki sprowadza nieszczęście (przyp. tłum.).

Maurice popatrzył na mnie osłupiały. Najwyraźniej nigdy  nie pracował 
przy produkcji Makbeta.
-

Nie wspominamy o tym - wyjaśnił Sal - bo chcemy, żeby Ve-gas było 

szanowanym miastem.
-

Powiedzcie to Fisherom. Grozili, że mnie zabiją.

Maurice pokiwał głową.
-

Mają sok.

-

Ale skąd? Nie wyglądają na gangsterów. Nawet goście przebrani za 

gangsterów w ich kasynie nie wyglądają na gangsterów.
-

O tym właśnie chcieliśmy z panem porozmawiać.

Byłem  gotów   usłyszeć   więcej,   ale   przeszkodził   nam  dziwny   brzęczący 
odgłos,   któremu   towarzyszyła   osobliwa   piosenka.   Elektroniczna 
melodyjka   przypominała   ćwierkanie   jakichś  obłąkanych  mechanicznych 
ptaków. Skonsternowany uniosłem brwi, ale dźwięk stopniowo narastał, a 
ćwierkanie powtarzało się wciąż od nowa. Wtem zorientowałem się, że 
wszyscy patrzą na mnie, i po chwili zrozumiałem, że te odgłosy dobiegają 
z mojej kieszeni.
Komórka Victorii!
Sięgnąłem   po   cholerne   ustrojstwo,   otworzyłem   je   i   skrzywiłem   się   na 
widok   rozświetlonego   ekranu.   „Numer   zastrzeżony".   Nie   była   to 
odpowiednia pora, żeby odgrywać rolę sekretarki Victorii, wcisnąłem więc 
guziczek   z   maleńką   czerwoną   słuchawką   i   przerwałem   połączenie. 
Wyświetlacz zgasł, a telefon przestał brzęczeć i ćwierkać.
-

Przepraszam - powiedziałem i schowałem komórkę do kieszeni. - Na 

czym stanęliśmy?
Maurice spojrzał w dół na Sala, w górę na Kojara, potem na mnie. Włożył 
ręce w kieszenie szlafroka. Naprawdę wolałbym, żeby się nim okrył, bo 

background image

miałem już dość jego mrugającego do mnie lewego sutka.
-

Fisherowie mają kwity.

-

Kwity? - powtórzyłem.

Maurice przytaknął. Sal i Kojar też pokiwali głowami.
-

A co to takiego te kwity?

-

Wszystkie   brudne   sprawki   każdego,   kto   się   w  Vegas   liczy.   Mają 

informacje, którzy politycy biorą łapówki, którzy zdradzają żony, kto w 
Stanowej Komisji do spraw Gier jest nieuczciwy,
komu zapłacić, żeby dostać pozwolenie na kasyno, którzy goście z działu 
planowania przestrzennego mogą się złamać pod presją, którzy pismacy 
mają słabostki do wykorzystania.
-

Rozumiem. A jak im się udało zdobyć te informacje?

-

W większości dzięki prywatnym detektywom. Zanim przenieśli się 

do   miasta,   wynajęli   całą   drużynę.   Przeprowadzili   rozpoznanie,   kto   jest 
ważny, i kazali swoim śledczym kopać, aż znajdą jakieś brudy.
Pomyślałem o Terrym Ricksie pilnującym Victorii w Space Station One. 
Uderzyła mnie jego kompetencja i przedsiębiorczość - to typ człowieka, 
który byłby znakomity w gromadzeniu informacji. Nie zdziwiłbym się, 
gdyby się okazało, że brał w tym udział.
Maurice   uśmiechnął   się   leniwie   i   nagle   jego   oczy   przybrały   całkiem 
łagodny wyraz.
-

Fisherowie są bystrzy. Wiedzieli, jakie pieniądze mogą tutaj zarobić, 

ale ludziom z zewnątrz ciężko jest się zaczepić. Dlatego musieli pomóc 
losowi.
-

I wymyślili dossier przydatne do szantażu.

-

Aha.

-

I żeby zbudować Magie Land, potrzebuje pan podobnych kwitów.

-

Potrzebujemy dokładnie tych samych.

Maurice   odpowiednio   zaakcentował   te   słowa,   patrząc   na   mnie   ze 
spokojem.   Kojar   i   Sal   też   mi   się   przyglądali.   Poczułem   mrowienie   w 
koniuszkach   palców   (nawet   tych   niesprawnych)   i   zwilżyłem   językiem 
wargi. Usta miałem naprawdę dużo suchsze niż pachy.
-

To Josh miał panu dostarczyć tę listę - powiedziałem.

Maurice pokiwał głową.
-

Ale tego nie zrobił, bo inaczej Sal i Kojar nie szukaliby go w nocy.

Znowu przytaknął.
-

Wspominał pan, że miał pan brać w tym udział.

-

To prawda. Myśli pan, że chciał, żebym ukradł kwity?

Sal gmerał przy  makiecie,  poszczypując jedno z miniaturowych drzew. 

background image

Kojar   kołysał   się   na   stopach,   jakby   trenował   równowagę.   Maurice 
wyciągnął rękę z kieszeni i zaczął się bawić kolczykiem w wardze.
-

Wchodzi pan w to?

-

To zależy. Jaka jest stawka?

-

A ile pan potrzebuje?

Przez kilka chwil rozważałem w myślach odpowiedź. Tylko jedna kwota 
cokolwiek zmieniała, bez sensu więc było próbować czegoś innego.
-

Sto czterdzieści tysięcy dolarów.

Na policzku Maurice'a drgnęła żyłka.
-

W porządku - powiedział wreszcie. - Porozmawiajmy o szczegółach.

24

Ósma trzydzieści rano i ludzie już dawno zaczęli z powrotem grawitować 
ku   dżungli   stolików   w   Space   Station   One.   Pojawili   się   nowi,   czujni 
krupierzy i barmanki, dywany zostały odkurzone, automaty do gry lśniły, 
w powietrzu unosił się świeży zapach, a dymu z papierosów było na razie 
mało.   Nawet   limity   stołów   zostały   ustanowione   na   nowo,   a   turyści 
zmierzający do domów zatrzymywali się, żeby postawić ostatnie żetony, 
zanim wywiozą walizki.
Nie mogłem znaleźć Victorii. Nie grała w black jacka ani nie próbowała 
szczęścia przy ruletce. Obszedłem sektor keno, zakłady sportowe i dział 
automatów.   Sprawdziłem   nawet   część   jadalną,   zakręcający   ogonek   do 
bufetu śniadaniowego, zatłoczoną kawiarnię i cukiernię, ale nigdzie nie 
było po niej ani śladu.
Wróciłem   do   stołów,   żeby   zlokalizować   Estelle,   ale   pewnie   skończyła 
zmianę i wyszła. Pomyślałem, żeby zadzwonić do Victo-rii na komórkę, i 
przypomniałem   sobie,   że   wciąż   mam   ją   w   kieszeni.   Może   więc 
zatelefonować   do   Fifty-Fifty   i   poprosić,   żeby   mnie   połączyli   z   jej 
pokojem?   To   posunięciem   wydawało   się   sensowne,   zanim   jednak 
zdążyłem wcielić je w czyn, poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię i 
odwraca do siebie.
-

Szuka pan kogoś?

Ricks   stał,   podparłszy   się   pod   boki,   z   odsuniętymi   połami   marynarki. 
Białka oczu miał pożółkłe, jakby brakowało mu witamin i snu. Na jego 
szczęce pojawił się szpakowaty zarost, który zatarł zarys koziej bródki. W 
połączeniu ze złączonymi oczami tworzyło to efekt pewnego rozmazania. 
W jego oddechu pojawiła się  stęchła,  zgniława nuta,  a kiedy  wypuścił 
powietrze,   potrzebowałem   sporej   dozy   samokontroli,   żeby   nie   zakryć 
twarzy   ręką.   Poczułem   się,   jakby   ktoś   mi   rzucił   pod   nogi   pojemnik   z 

background image

gazem łzawiącym.
-

Próbuję znaleźć Victorię - powiedziałem.

-

Mam ją u siebie w pokoju.

Kiedy jego oddech owiał mnie po raz kolejny, poczułem, że marszczę nos.
-

W hotelowym pokoju?

-

To dobre - odparł. - Ona pytała o pana.

Pokój na zapleczu Space Station One nie był ani trochę futurystyczny. 
Pomieszczenie, w którym przetrzymywano Victorię, wyglądało niemal tak, 
jak   moglibyście   sobie   wyobrazić   więzienną   celę.   Brakowało   tu   tylko 
piętrowych łóżek, graffiti i dwumetrowego małpoluda, którego nazywają 
Kruszarką. W drzwi z pomalowanego metalu wprawiono taflę zbrojonego 
szkła wielkości książki w twardej oprawie i wielobolcowy zamek, który 
stanowiłby   prawdziwe   wyzwanie   dla   włamywacza.   Na   szczęście   Ricks 
miał odpowiedni klucz na pokaźnym kółku, nie musiałem więc testować 
swoich umiejętności.
Victoria   siedziała   przygarbiona   na   szarym   plastikowym   krześle   przy 
szarym plastikowym stoliku przymocowanym do szarej betonowej ściany. 
W rękach trzymała  biografię  Houdiniego, a kiedy  weszliśmy, ostrożnie 
odłożyła ją rozłożoną na stół.
Obdarzyła mnie zmęczonym uśmiechem i podniosła ręce, żeby odsunąć 
włosy  z oczu. Zauważyłem, że oprócz niebieskiej koktajlowej sukienki 
miała też żółte bransoletki.
-

Kajdanki.   -   Pokręciłem   głową   i   cmoknąłem  w   stronę   Ricksa,   jak 

gdybym bardzo się na nim zawiódł.
-

Wszystko w porządku, Charlie - uspokoiła mnie Victoria. - Ci kretyni 

zostawili mnie tu z książką o Houdinim. Jeszcze trzy rozdziały, a byłabym 
w stanie uwolnić się i wyśliznąć tymi drzwiami.
Ricks chrząknął i, okrążając stół, podszedł do Victorii. W rękach trzymał 
kartonową   teczkę,   którą   położył   na   blacie,   zanim   chwycił   moją 
przyjaciółkę za nadgarstki i podniósł jej ręce nad głowę. Rozdzielił je i za 
pomocą gadżetu, który wyjął z kieszeni spodni, rozciął kajdanki. Victoria 
roztarła   skórę   na   rękach,   krzywiąc   się   na   widok   czerwonych   pręg. 
Usiadłem naprzeciwko i pogładziłem ją pod brodą.
-

Dobrze się czujesz?

-

Nigdy nie czułam się lepiej.

-

Wyglądasz na zmęczoną.

-

Ty też. - Zerknęła w bok. -1 pan Ricks najwyraźniej też.

-

Dobrze cię traktowali?

-

No cóż, nie dostałam lepszego pokoju, choć prosiłam.

background image

Ścisnąłem ją za rękę, a ona odwzajemniła mój uścisk. Gdyby
nie   ten   pokój   i  ochroniarz,   który   nas  pilnował,   można   by   to   uznać   za 
moment czułości.
-

Nie odebrałeś telefonu, kiedy dzwoniłam - powiedziała.

Przypomniał mi się zastrzeżony numer, który pojawił się na wyświetlaczu, 
gdy byłem w gabinecie Maurice'a.
-

Obawiam się, że zadzwoniłaś w złym momencie.

-

Powiedziałeś, że nie będzie cię tylko pięć minut.

-

Taki był plan.

-

Zabrali nasze pieniądze - powiedziała i przełknęła ślinę. Oczy jej się 

odrobinę zaszkliły. - Co do centa. Przykro mi, Charlie.
-

No cóż, kasyno zawsze wygrywa, prawda?

Pochyliła głowę i pociągnęła nosem. Już miałem sięgnąć po chusteczkę, 
ale Ricks mnie uprzedził. Victoria wzięła ją, mamrocząc podziękowanie, a 
kiedy ocierała oczy i dmuchała nos, położyłem ramię na oparciu krzesła. 
Spojrzałem na jej rycerza w lśniącej zbroi.
-

No to posłuchajmy.

Ricks   powykrzywiał   chwilę   usta,   jakby   wypróbowywał   różne   możliwe 
początki, a potem sięgnął do marynarki i wyciągnął przezroczystą torebkę 
strunową. Rzucił ją na stół i czekał na moją reakcję. Wziąłem torebkę i 
przyglądając się jej zawartości, bardzo starannie wzruszyłem ramionami.
-

Poznaje to pan? - zapytał.

Zerknąłem na Victorię. Spoglądała na mnie spod grzywki zamglonymi, 
mętnymi oczami. Trudno było coś z nich wyczytać.
-

Oczywiście - odparłem. - To mój sygnet.

-

Pański sygnet?

-

Mój szczęśliwy sygnet, ściśle mówiąc. Prosiłem, żeby Victoria go 

założyła, kiedy będzie grała w black jacka.
-

Szczęśliwy   sygnet.   -   Ricks   pokręcił   głową,   słysząc   te   słowa,   i 

przesunął ręką po przetłuszczonej skórze na głowie. Zabrał mi torebkę, 
wyjął sygnet i położył na swojej brązowej dłoni. - To cholerne lusterko.
-

Słucham?

-

Lusterko. - Ujął sygnet w dwa palce i wycelował we mnie płaską 

stroną. - Kiedy pańska przyjaciółka grała w black jacka, trzymała sygnet 
pod kątem, żeby widzieć karty krupiera.
Zerknąłem   na   swoje   odbicie   na   wypolerowanej   powierzchni.   Głowę 
miałem nieproporcjonalną - policzki wydęte, oczy wybałuszone, jakbym 
właśnie wyszedł z orbitującego promu bez skafandra kosmicznego. Mimo 
to musiałem przyznać, że widziałem siebie całkiem wyraźnie.

background image

-

Hm,   ja   nigdy...   Dopiero   teraz   widzę,   że   odbija   przedmioty. 

-Zamrugałem,   jakby   było   to   dla   mnie   całkowite   zaskoczenie.   -   Jestem 
pewien, że Victoria też nie była tego świadoma. Prawda, Vic?
Victoria   przyglądała   mi   się   dłuższą   chwilę,   po   czym   niemal 
niezauważalnie pokiwała głową.
Obdarzyłem Ricksa obojętnym uśmiechem.
-

Odrobinę niefortunna sytuacja, jeśli tylko to macie.

-

Robiła podmiany.

-

Co takiego?

-

Robiła podmiany. Przy ruletce.

-

Proszę mi wybaczyć, ale nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

Ricks warknął i położył swoje wielkie pięścią na teczce. Całym
ciężarem oparł się na nich, aż strzeliły mu knykcie, i owionął mnie swoim 
porannym oddechem.
-

Stawiała trójki. Trzy niebieskie żetony, każdy po pięć dolarów. Tylko 

że kiedy trafiała numer, robiła szybką podmianę. Nagle okazywało się, że 
dwa niebieskie żetony leżą na dwustudolarowym czarnym.
-

Tak obstawiałam - powiedziała Victoria w sposób, który sugerował, 

że nie pierwszy raz wysuwa ten argument.
-

O, pewnie. I tak się złożyło, że obstawiała pani w ten sposób jedynie 

wtedy, kiedy akurat trafiła pani numer. Tylko wtedy dokładnie ten zestaw 
żetonów.
-

Miałam szczęście.

-

Tak? Może to zasługa pani sygnetu?

Victoria   złączyła   palce   i   przycisnęła   koniuszki   do   ust.   Na   jej   policzki 
powróciły kolory.
-

Powtarzałam to już dziesiątki razy, jeśli mi pan nie wierzy, proszę 

zapytać   krupiera.  Ani  on,   ani   menedżer  nie   mieli  zastrzeżeń   do   moich 
zakładów.   W   każdym   razie   dopóki   nie   pojawił   się   pan   i   nie   zaczął 
wysuwać swoich oskarżeń.
-

Chce   pani,   żebym   puścił   kasetę?   Chce   pani,   żebyśmy   to   sobie 

obejrzeli?
Przysunął twarz do Victorii i tak został. Słyszałem, jak ze świstem wciąga 
przez nos powietrze. Nie zazdrościłem Victorii wyziewu, który ją czekał.
-

Sprawdziłem dane z pani paszportu w naszym systemie -powiedział, 

wydymając wargi. - Wyszły ciekawe powiązania.
Victoria   skrzywiła   się   i   odsunęła   od   Ricksa,   jakby   był   pijanym 
podrywaczem z przydrożnego baru.
-

Mówiłem,   że   znałem   faceta   o   imieniu  Alfred   Newbury.   Jeden   z 

background image

najlepszych   kasynowych   oszustów,   jakich   kiedykolwiek   spotkałem.   To 
pani ojciec, prawda?
-

Ej, Starsky - zakpiłem. - Nie chcę nic mówić, ale ojciec Vic-torii jest 

sędzią sądu najwyższego.
Odwrócił się z twarzą rozjaśnioną rozbrajającym uśmiechem. Jego zęby 
połyskiwały olśniewająco na tle ciemnej skóry.
-

Nie, przyjacielu. To jego ksywka.

Przesunął   w   moją   stronę   teczkę   gestem   zwycięzcy   na   zakończenie 
pokerowego   maratonu.   Przez   chwilę   zwlekałem,   zanim   ją   otworzyłem. 
Było   tam   mnóstwo   zadrukowanych   kartek.   Do   leżącej   na   wierzchu 
przypięto zdjęcie dystyngowanego dżentelmena o gęstych białych włosach 
i  krzaczastej   śnieżnobiałej   brodzie.   Patrzył  śmiało   i  bystro,   ale   w   jego 
oczach czaiły się psotne iskierki, jak gdyby wiedział, że pewnego dnia 
jego zdjęcie zostanie przypięte do takiego raportu jak ten, który miał w 
teczce Ricks.
Podniosłem   fotografię,   odsłaniając   kartkę,   na   której   wydrukowano 
szczegółowe   dane   osobowe.   Imię,   wiek,   datę   urodzenia,   adres 
zameldowania.   Według   papierów   mężczyzna   mieszkał   w   St   Albans 
nieopodal Londynu i był żonaty z kobietą o imieniu Joyce.
Przypomniałem sobie, jak Victoria wspominała, że dorastała na obrzeżach 
Londynu, i z całą pewnością wiedziałem, że jej matka miała na imię Joyce. 
No   i,   do   diabła,   nie   mogłem   zaprzeczyć,   że   w   twarzy   na   fotografii 
dostrzegałem   podobieństwo   do   mojej   przyjaciółki.   Odsunąłem   teczkę, 
lekceważąco prychając.
-

Był   znany   pod   pseudonimem   Sędzia,   bo   zawsze   wiedział,   kiedy 

wykonać   ruch,   a   kiedy   sobie   odpuścić.   Pracował   głównie   w   Europie. 
Riwiera, Monako. Trochę czasu spędził w Europie Wschodniej. W Vegas 
nie   grywał   zbyt   często   i   z   tego,   co   mi   wiadomo,   dawno   się   tu   nie 
pokazywał.   Namierzyłem   go   w   drugim   roku   pracy.   Przewodził   ekipie, 
która w Saharze skasowała nas na kilkaset tysięcy. I udało mu się z tym 
zwiać.
-

To nie pasuje do członka rodziny Victorii.

Skupiłem się na oczach Ricksa. Jego źrenice tańczyły to lewo, to w prawo, 
jakby coś w głowie kalkulował.
-

To   jest  jej   ojciec,   jasne?  Wygląda   też   na   to,   że   udzielił   jej   kilku 

wskazówek. Może powinniśmy się z nim skontaktować, żeby sprawdzić, 
czy będzie dumny z córeczki?
Victoria gwałtownie poderwała głowę, jakby ktoś dźgnął ją w szyję czymś 
kłującym.

background image

-

Może pan nie mieszać w to mojego ojca?

Ricks wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał na nią dłonią.
-

No i co pan powie? Wygląda na to, że miałem rację.

-

Wszystko, co pan ma, to jakieś brudne pomówienia - odparłem. - 

Gratuluję.
-

O, takie słowa z ust nędznego złodziejaszka?

Położyłem głowę na ramieniu, żeby wyglądać na zbitego
z tropu.
-

Jestem pisarzem, panie Ricks. Przypuszczam, że myli mnie pan z 

bohaterem kilku moich kryminałów.
-

Niechże   pan   da   spokój.   Myśli  pan,   że   nie   sprawdziliśmy   pana   w 

Fifty-Fifty? Myśli pan, że nie mamy dostępu do pańskich akt?
-

Jedna sprawa - uściśliłem. - Jednorazowy błąd młodości. Nic więcej.

Tym   razem   na   Ricksa   przyszła   kolej,   żeby   zadrwić.   Szturchnął   mnie 
palcem w klapę.
-

Chce pan, żebym znów poprosił o opróżnienie kieszeni?

O nie, to nie była propozycja, która budziłaby mój entuzjazm. Bo miałem 
przy sobie swoje narzędzia. Ale co gorsza, miałem też portfel Josha.
-

Matka nie mówiła panu, że pokazywanie palcem jest niegrzeczne?

-

Pewnie była zbyt zajęta uczeniem mnie, że nie należy kraść rzeczy 

należących do innych ludzi.
-

Wystarczy   -   przerwała   Victoria.   -   Nie   może   pan   nam   po   prostu 

powiedzieć, czego pan chce?
-

Czego chcę? - Ricks wyprostował się i złapał się dłonią za kark. - 

Rany,   nie   wiem.   Chyba   chcę,   żebyście   przestali   kantować   w   moich 
kasynach.
Victoria   zaszurała   krzesłem   i   wstała   gwałtownie.   Odmierzając   kroki, 
podeszła   do   najdalszej   ściany   i   przycisnęła   do   niej   płasko   dłonie. 
Czubkiem buta kopnęła plastikową listwę przy podłodze.
-

Czy   słusznie   przypuszczam,   że   wie   pan   o   ultimatum,   jakie   nam 

postawiono? - spytała.
-

Wie - odparłem.

Odwróciła głowę i popatrzyła gniewnie na Ricksa. Plecy miała wygięte w 
łuk, zęby obnażone. Wyglądała jak kot ze zjeżoną sierścią, gotowy rzucić 
się z pazurami.
-

Hej - powiedział Ricks, podnosząc rozłożone ręce jak tarczę. - Nie 

pracuję tylko dla Fifty-Fifty. Moja firma pilnuje wielu kompleksów. To 
jeden z nich.
-

Naprawdę?   I   w   jakich   godzinach   pan   pracuje?   Bo   proszę   mi 

background image

wybaczyć, jeśli się mylę, ale zaczynam mieć wrażenie, że traktuje pan tę 
sprawę osobiście.
-

Droga   pani,   nie   podbijam   karty   w   pracy.   To   nie   tak   działa. 

Zatrudniono mnie, żebym nie dopuszczał do oszustw. A pani oszukiwała w 
jednym z moich kasyn.
-

Bo nasze życie jest zagrożone.

Ricks zassał obie wargi do środka i pokręcił głową, jakby sytuacja nie 
rozwijała   się   po   jego   myśli.   Podparł   się   pod   boki   i   popatrzył  w   sufit. 
Zniżył głos i przybrał niemal ton zwierzenia.
-

Tak między  nami, proszę pani, uważam, że pani ojciec to gość z 

klasą.   Może   najlepszy   kanciarz,   z   jakim  miałem   do   czynienia.   I   może 
wcale nie czuję się dobrze, patrząc, jak jego córka odstawia numer, który 
by   go   przyprawił   o   rumieniec.  A  w   każdym   razie   nie   z   podrzędnym 
włamywaczem, który jest zbyt głupi, żeby się zorientować, kiedy go coś 
przerasta.
Podejrzewam,   że   powinienem   był   poczuć   się   urażony   tą   oceną   moich 
zdolności,   ale   akurat   w   tej   chwili   bardziej   interesował   mnie   stosunek 
Ricksa do ojca Victorii.
-

Ma   pan   pieniądze,   które   Victoria   wygrała   -   stwierdziłem   bardzo 

ostrożnie, jak gdyby w pokoju była bomba detonowana za pomocą głosu, a 
ja starałbym się jej nie uruchomić.
-

Zdobyła te pieniądze nieuczciwie.

-

Może - odpowiedziałem równie wyważonym głosem. - Ale faktem 

jest, że kasyno nic nie straciło. Nikt nie poniósł straty.
-

Czyżby?   Spodziewa   się   pan,   że   uwierzę,   że   pan   tymczasem   nie 

przetrząsnął pokojów gościnnych w poszukiwaniu pieniędzy?
Pokręciłem głową.
-

Żadnego   przetrząsania.   Jestem   bardzo   porządny.   I   może   pan 

odetchnąć   spokojnie,   ta   noc   nie   była   dla   mnie   tak   szczęśliwa,   jak   się 
spodziewałem.
Ricks przeniósł wzrok na Victorię, oparł brodę na piersi i pokręcił głową.
-

Nie zostało nam zbyt wiele czasu. - Popatrzyłem na swój cyfrowy 

zegarek i z przerażeniem odkryłem, jak prawdziwe były te słowa. - Nie 
może pan nam dać przynajmniej szansy, żebyśmy się uratowali? Niech pan 
nie trzyma tu Victorii pod kluczem.
Ricks zacisnął szczękę, po czym gwałtownie wypuścił powietrze i złapał 
się za grzbiet nosa.
-

Nie wiem, dlaczego w ogóle tego słucham.

-

Nie będziemy więcej grać - ciągnąłem. - Żadnego obstawiania. Przy 

background image

żadnym stole.
-

Charlie,   bądź   poważny.   -   Victoria   oderwała   się   od   ściany.   -Nie 

możesz tego obiecać.
-

Pewnie, że mogę. To w końcu rodzinna zasada Newburych.

-

Jeśli przyłapię panią z chociaż jednym żetonem w tej śliczniusiej 

angielskiej  rączce   -  ostrzegł  Ricks Victorię.   Pozwolił,   żeby   jego  słowa 
wybrzmiały i opuścił ramiona. - Powinna pani wiedzieć, że godzę się na to 
tylko z powodu pani ojca.
-

Umowa stoi? - spytałem, wyciągając dłoń do Ricksa.

-

Stoi - zgodził się i uścisnął moją rękę ze znużeniem, jak człowiek 

skazany na konfrontację z losem, który właśnie wprawił w ruch.
-

Victorio?

-

Dobra,   w   porządku.   -   Złapała   sygnet   i   uniosła   go   ze   stołu. 

Wyzywającym   gestem   podstawiła   rękę   pod   twarz   Ricksa.   -  Ale   swój 
szczęśliwy sygnet zachowam.
Ricks pokręcił głową jeszcze mocniej i zabrał ze stołu teczkę.
-

Wydaje mi się, że będzie go pani potrzebowała.

Podszedł do ciężkich metalowych drzwi, otworzył je kluczem i pchnął, 
gestem   wskazując,   żebyśmy   wyszli.   Wyprowadziłem   Vic-torię   na 
zewnątrz, trzymając dłoń na jej krzyżu, w miejscu, gdzie kończyły  się 
plecy,   a   zaczynał   obszyty   cekinami   materiał   sukni.   Wyszedłem   na 
korytarz, zatrzymałem się i nachyliłem Ricksowi do ucha.
-

Jeszcze jedno - dodałem tonem, który mógł ujść za szept.

-

Nie wie pan, kiedy skończyć, prawda?

-

Adres - powiedziałem. -1 nazwisko. Tego krupiera od ruletki przy 

stole, przy którym grał Josh. Tego, który pewnie skończy z hakiem zamiast 
ręki.
-

To wszystko?

-

Tak, to wszystko.

Ricks wydął wargi i przechylił głowę.
-

Poproszę kogoś, żeby to sprawdził.

-

Wspaniale. - Poklepałem go po ramieniu. - Jest pan prawdziwym 

dżentelmenem. I zrobił pan dziś bardzo szlachetny uczynek.
-

Niech   pan  sobie   oszczędzi  -  odparł.   -  Niech   pan  przestanie   mnie 

urabiać i zniknie mi z oczu, zanim zmienię zdanie.
-

Zrobione - zgodziłem się i pomknęliśmy z Victorią przez korytarz, 

nie oglądając się za siebie.

25

background image

Niee mogę uwierzyć, że znowu palisz - powiedziała Victoria.
-

Naprawdę? - Zaciągnąłem się. - Od tego chcesz zacząć?

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w wyłożonym poduszkami
boksie   Starligth   Eaterie   w   Fifty-Fifty.   Na   naszym   stoliku   piętrzyły   się 
brudne naczynia. Kiedy stanąłem w kolejce do bufetu śniadaniowego, nie 
czułem głodu. A potem zobaczyłem góry jedzenia i mój żołądek zaczął się 
domagać swego. Nałożyłem na talerz wędlinę, jajka (w postaci jajecznicy i 
w   koszulkach),   placki   ziemniaczane   i   grilowane   pomidory,   a   potem 
wróciłem   po   naleśniki,   gofry,   owoce,   syrop   klonowy   i   śmietankę. 
Spłukałem to wszystko sokiem pomarańczowym i taką ilością kawy, że 
mogłem zobaczyć, co jest po drugiej stronie czasu. Potem zacząłem się 
zastanawiać,   czy   powinienem   poluzować   pasek   i   przymierzyć   się   do 
mufinki. Po długich rozważaniach doszedłem do wniosku, że może lepiej 
będzie zignorować znak z przekreślonym papierosem i zapaliłem. Właśnie 
ta decyzja skłoniła Victorię, żeby odezwała się po raz pierwszy od ponad 
dziesięciu minut.
-

Ale tak dobrze ci szło.

-

Byłem chodzącym plastrem nikotynowym.

-

Nie mogę na to patrzeć.

-

No cóż, nie każdy może być doskonały, prawda?

Victoria osunęła się na siedzeniu i założyła ręce poniżej mocno wyciętego 
dekoltu koktajlowej sukienki. Podejrzewam, że w każdym innym miejscu 
poza Las Vegas czułaby się nieco zdzirowato, jedząc śniadanie (trzeba to 
powiedzieć) w tak wiele odsłaniającym stroju. W zabawny jednak sposób 
sukienka wydawała się stosowna i gdybym tylko miał na sobie smoking, 
potrafiłbym przekonać sam siebie, że spędziliśmy noc, grając wysoko w 
bakarata, a teraz byliśmy nieco flejowatymi gwiazdami tak typowej dla 
Vegas chwili.
Victoria kopnęła mnie w kostkę.
-

No   proszę,   dalej.   Widzę,   że   umierasz   z   chęci,   żeby   się   ze   mną 

podrażnić.
-

Jestem   zszokowany,   to   wszystko.   -   Przyłożyłem   dłoń   do   serca   i 

otworzyłem   szeroko   oczy.   -   Niecodziennie   człowiek   poznaje   mroczne 
sekrety swojej najlepszej przyjaciółki.
-

No więc kłamałam, Charlie. Hura! I tak, wiem, że myślisz, że twoje 

kłamstwo na temat własnego wyglądu niewiele się od tego różniło. I że 
jestem w twoich oczach hipokrytyką. Więc podejrzewam, że masz ochotę 
triumfować, zanim dorośniesz i zrozumiesz, że jesteśmy kwita.
-

Kwita? Kazałaś mi wierzyć, że twój ojciec to ostoja przyzwoitości. 

background image

Sędzia sądu najwyższego.
-

Więc co chcesz, żebym ci powiedziała?

-

Prawdę. Chryste, ze wszystkich osób, jakie znasz, ja najprędzej to 

zrozumiem.
-

Nie jest to coś, z czego byłabym szczególnie dumna.

-

Z tego, co mówił Ricks, może powinnaś. Twój ojciec musiał być 

niezły.
Zmrużyła oczy. Podniosłem do ust papierosa i zrobiłem to samo.
-

Och, daj mi jednego - powiedziała, po czym sięgnęła po paczkę.

-

Żartujesz sobie?

Wyciągając   papierosa,   obdarzyła   mnie   obłudnym  uśmiechem.   Uderzyła 
zapałką o pudełko z logo hotelu i podniosła zapaloną do twarzy. Może to 
trochę oklepane, ale zacząłem na nią patrzyć w całkiem nowym świetle (i 
nie mam na myśli wyłącznie płomienia zapałki).
-

Nie wiedziałem, że palisz.

-

Och, Charlie, naprawdę strasznie wielu rzeczy o mnie nie wiesz.

Zaciągnęła   się   z   wprawą   -   jej   pierś   się   uniosła,   a   policzki   zapadły. 
Trzymała   papierosa   bardzo   elegancko,   między   palcami,   opierając   nagi 
łokieć na dłoni. Sposób, w jaki ktoś pali, może być tak intymny, tak wiele 
mówiący!   Obserwując   Victorię,   niemal   widziałem   ją   w   czasach 
studenckich, jak siedzi na parapecie z szalikiem w barwach uniwersytetu 
okręconym wokół szyi, tomem poezji pod pachą i wzrokiem wbitym w 
dal.
-

Więc powiedz mi coś jeszcze, czego nie wiem o tajemniczej Victorii 

Newbury.
Odchyliła głowę do tyłu i wydmuchała dym w sufit. Usta rozciągnęły jej 
się w uśmiechu, jakby była na haju.
-

Po pierwsze, tata wciąż jest aktywny.

-

Tak?

Wycelowała we mnie papierosem.
-

Pod   pewnymi   względami   mi   go   przypominasz.   Nie   potrafi   się 

powstrzymać. Za bardzo lubi życie.
-

Odnosi sukcesy?

Pokiwała głową.
-

Ogromne. Teraz pracuje na Dalekim Wschodzie. Lubi jeździć tam, 

gdzie są nowe kasyna i krupierzy. Mówi, że są bezbronni, kiedy uczą się 
zawodu.
Wypuściłem z ust kłąb dymu.
-

A co o tym wszystkim myśli twoja mama?

background image

-

Nie lubi ryzyka, jakie się z tym wiąże, ale podoba jej się ten styl 

życia. To ona nas wychowywała, kiedy tata był zagranicą,
w   Europie   i   w   Ameryce,   więc   wtedy   tego   nie   doświadczała. 
Powiedziałabym, że teraz jest bardziej wyrozumiała.
-

Pracuje sam?

-

Nie-e. - Znowu się zaciągnęła. - Potrzebna jest dobra ekipa. Pracuje z 

pięcioma albo sześcioma podobnie myślącymi ludźmi w swoim wieku. 
Zazwyczaj liczą karty. Inne numery, na przykład podmianę, zbyt łatwo 
wyśledzić. - Zaciągnęła się i wydmuchała dym. - Jak sam widziałeś.
Sięgnęła   ręką   przez   stół   i   strzepnęła   popiół   do   spodka,   którego   sam 
używałem. Zaciągnąłem się. Papieros i kawa sprawiły, że powoli zaczęło 
mi się kręcić w głowie. Gdyby nie ciężar jedzenia, które pochłonąłem, 
mógłbym odlecieć z siedzenia.
-

To ile wiesz o kasynowych przekrętach?

-

Więcej   niż   przeciętny   człowiek.   -   Uniosła   ramiona.   -   Mniej   niż 

ekspert.
-

Ojciec cię nauczył?

Pokiwała głową i oczy jej się zaświeciły, jakby przypomniała sobie coś 
miłego.
-

Nie  było  go  w domu   tyle,  ile  bym  chciała.   Po  części chodziło  o 

pracę, ale też zawsze cieszyły go podróże. W tym też mi go przypominasz. 
Wędrowna dusza. - Skóra zmarszczyła się jej w kącikach oczu. - Chyba 
dlatego   czas,   kiedy   przyjeżdżał   do   domu,   był   wyjątkowy.   Miał   swoją 
kryjówkę   -   wciąż   ją   ma   -   i   takie   jakby   minikasyno.   Jest   tam   stół   do 
francuskiej ruletki i mata do black jacka, trochę już dziś wypłowiała i 
przetarta. Grywał z nami, kiedy byliśmy dziećmi.
-

I grał uczciwie?

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
-

Uczciwość nie była czymś, co by go obchodziło i czego by nas uczył. 

Po prostu lubił wygrywać. A liczenie kart albo lusterko w sygnecie prostą 
drogą prowadziły do tego celu. Dla niego całe życie jest grą. Po prostu gra 
bardzo skrupulatnie. - Zgasiła papierosa w plamie keczupu. - Jeśli mam 
być szczera, to nie byłam zainteresowana tym tak bardzo, jak on chciał. To 
tak jak z twoim
otwieraniem zamków. Mogę zrozumieć to od strony teoretycznej, ale żeby 
być w czymś dobrym, trzeba ćwiczyć. Po prostu niezbyt mi zależało.
-

Więc co się stało w Space Station One?

Victoria gwałtownie osunęła się na poduszkę.
-

Desperacja.   Potrzebowaliśmy   szybko   pieniędzy   i   liczenie   na   łut 

background image

szczęścia nie miało sensu.
Wydmuchałem   ostatnią   porcję   dymu   z   płuc   i   zgasiłem   papierosa. 
Zakręciłem paczką na stole.
-

Dość ryzykowne.

-

Nie musisz mi mówić. Ricks miał rację. Tata byłby zażenowany.

-

Dlaczego?

-

Sygnety  z lusterkiem?  Wyszły  z mody  mniej więcej w epoce, do 

której nawiązuje ten hotel. A podmiana bez ekipy? - Rozłożyła ręce, jakby 
to   było   wystarczające   wytłumaczenie.   Nie   byłem   pewien,   czy   za   nią 
nadążam.
-

Myślałaś, że mogą cię przyłapać?

-

Uznałam, że istnieje uzasadnione prawdopodobieństwo.

-

Więc dlaczego spróbowałaś?

-

To znaczy pomijając fakt, że dziś w nocy mogą nas zabić?

-

Tak.

Sięgnęła po dozownik cukru i wysypała kryształki na dłoń.
-

Przez Josha.

-

Mastersa? A co on ma z tym wspólnego? - Zajrzałem jej głęboko w 

oczy, próbując wyczytać sens tego, co powiedziała. Uśmiechnęła się lekko, 
jakbym i tak był zbyt powolny. - Poczekaj. Wiedziałaś, że kantuje, tak?
-

Bingo.

-

Ale skąd?

Pozbyła się dozownika i strzepnęła dłonie, rozsypując cukier po stole.
-

Obserwowałam   go,   kiedy   grałeś   w   pokera.   Jego   plan   był   taki 

bezczelny. To mnie zaintrygowało.
-

Widziałaś, że zamienia kapsle na żetony?

-

Na   początku   nie.   Pierwsze,   co   zauważyłam,   to   jak   zwinął   trochę 

żetonów kobiecie, która siedziała naprzeciwko. Tej miłej starszej pani w 
marynarce ze złotej lamy. A potem zauważyłam też podmianę.
-

Bezczelny drań. Miałaś zamiar mu pomóc?

-

Nie z tą starszą panią. Powiedziałam mu, żeby odłożył jej żetony.

-

I zrobił to?

-

Nie miał wyboru. Ale i tak bym go nie wydała.

-

Chryste. Nic dziwnego, że dał ci darmowe bilety na przedstawienie.

-

Och, myślę, że mu się to podobało. Wszyscy mężczyźni lubią się 

popisywać, prawda?
-

Słyszałem, że tak mówią.

Victoria wyciągnęła ręce nad głową. Ziewnęła i wydała z siebie pomruk.
-

Charlie, przedobrzyliśmy.

background image

Położyłem rękę na brzuchu.
-

Wiem. Myślę, że to te naleśniki.

-

Nie   -   odparła.   -   Mam   na   myśli   to,   że   daliśmy   ciała.   Narobiłam 

bigosu, przyłapali mnie i teraz już nie możemy grać.
-

To nie ma znaczenia - powiedziałem.

-

Akurat. Powinniśmy uderzyć na Freemont Street.

-

Naprawdę, Vic. Znalazłem sposób, żeby zarobić te pieniądze.

Oparła łokcie na stole i zbliżyła do mnie twarz.
-

Zamieniam się w słuch.

Obejrzałem się przez ramię.
-

Możemy to omówić w moim pokoju?

-

Zgoda. Tak się składa, że sama mam ci coś do powiedzenia. Ale 

pozwól, że zadam jedno pytanie. Czy to legalne?
-

Och, Vic - westchnąłem. - Czasami myślę, że ty mnie w ogóle nie 

znasz.

26

Słodkie, słodziutkie łóżeczko. Jak dobrze znów w nim być.
Victoria zwaliła się na moje łóżko, jakby przez wiele dni wlokła się przez 
pustynię   i   w   końcu   trafiła   do   połyskującej   w   słońcu   oazy.   Rozłożyła 
szeroko ręce, rozkoszując się delikatną bawełnianą narzutą, uniosła nogi i 
zrzuciła buty.
-

O, jak dobrze!

Opadłem na fotel obok minibaru i oparłem głowę na rękach.
-

Jestem wykończony.

-

Ja   też.  Więc   gadaj,   jak   zamierzasz   nas   uratować,   zanim   zupełnie 

odpłynę.
Podpełzła w górę łóżka, odwróciła się i zwaliła się na poduszki i jaśki 
oparte o zagłówek. Sukienka podwinęła jej się na udach, pociągnęła więc 
za brzeg i przykryła nogi poduszką.
Nogi miała całkiem, całkiem, ani trochę nie sfatygowane. A wyraz oczu 
lekko nieprzytomny, z gatunku tych uroczych. W innych okolicznościach, 
w innym czasie...
Przetarłem twarz dłonią, natychmiast wyrzucając ten pomysł z głowy.
-

Wytropiłem Maurice'a - powiedziałem nagle skoncentrowany. - Tego 

gościa z wiadomości, którą znaleźliśmy u Josha.
-

Naprawdę? Jak?

-

To długa historia. W wersji skróconej: jest takie przedstawienie w 

kasynie Atlantis, coś w rodzaju pokazu cyrkowego, w którym występują 

background image

nasi przyjaciele z góry - olbrzym i karzeł.
Victoria się skrzywiła.
-

Olbrzym   ma   na   imię   Kojar,   a   karzeł,   przepraszam:   mężczyzna 

niewysokiego wzrostu - Sal. A Maurice nazywa się Maurice Mills i jest 
producentem tego przedstawienia.
-

I co to za typ, ten Maurice?

-

Jednym słowem? Dziwny. Lubi, żeby wszystko było białe. Ubrania, 

dom,   meble   -   wszystko   białe.   Jakbyś   spotkała   anioła   z   zaburzeniami 
osobowości.
-

I będzie naszym duchem opiekuńczym?

-

Trudno wyczuć. Ale to on jest źródłem pieniędzy.

-

Czyli jest bogaty?

-

Na pewno ma parę groszy. I zamierza zarobić krocie.

-

I tu wchodzimy my?

Założyłem ręce za głową i ziewnąłem dość wymownie.
-

Otóż to - potwierdziłem i przeszedłem do wyjaśnień.

Na początek opowiedziałem Victorii, jak to Maurice, producent widowisk, 
zamierza zostać właścicielem kasyna. I że Kojar i Salvatore to członkowie 
jego   ekipy.  I  że   w   zamian   za   zdobycie   kwitów   niezbędnych,   żeby   wy 
budować  kasyno,  Josh  miał odgrywać  główną  rolę   na  scenie   w Magie 
Land.   Zacząłem   rozwijać   kwestię   soku,   ale   wyglądało   na   to,   że   w   tej 
materii   Victoria   orientuje   się   dużo   lepiej   niż   ja,   przeszedłem   więc   do 
kwitów, które zebrali bracia Fisher, a na których Joshowi nie udało się 
położyć łapy. Dlatego, powiedziałem jej, zostałem wynajęty, żeby ukraść 
kwity   w   zamian   za   sto   czterdzieści   tysięcy   dolarów,   których 
potrzebowaliśmy,  i  już  miałem  przejść   do  szczegółów  planu  kradzieży, 
kiedy Victoria mi przerwała.
-

Chwileczkę, niech to sobie ułożę - powiedziała z miną kwaśną jak 

sok z cytryny. - Twój pomysł na spłacenie Fisherów polega na tym, żeby 
ukraść im coś cenniejszego niż pieniądze, z powodu których zaczęli nas 
ścigać.
-

W skrócie rzecz ujmując? Tak.

Zrobiła wielkie oczy i popatrzyła na mnie, jakbym był stuknięty.
-

Nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybyśmy okradli kogoś innego, a nie 

ludzi, którym akurat wisimy pieniądze?
-

Byłoby miło, gdyby tak się to ułożyło, ale nic z tego.

-

Charlie, jeśli nas przyłapią, to nie sądzę, żeby dobrze to przyjęli.

-

Już i tak powiedzieli, że nas zabiją, Vic. Nie wiem, co mogłoby być 

gorszego.

background image

Opuściła głowę, bezmyślnie skubiąc poszewkę.
-

Hm.

-

Czy   to   „hm"   znaczy   „tak,   widzę,   że   to   najlepsze   rozwiązanie   tej 

trudnej sytuacji, i choć nie czuję się pokrzepiona, rozumiem, że to nasza 
jedyna szansa"?
-

Nie, Charlie. To zwykłe „hm". Nie wiem, co powiedzieć.

-

Nic nie musisz mówić. - Wyciągnąłem szyję i spojrzałem na budzik 

stojący   na   nocnej   szafce.   -   Mamy   około   jedenastu   godzin,   żeby   to 
załatwić.
-

Jedenaście godzin. - Skrzywiła się. - Bardzo to trudne?

-

Na pewno nie jest łatwe.

-

Coś czułam, że tak powiesz. Gdzie są te kwity?

Teraz ja się skrzywiłem.
-

Powiedzieli mi, że bliźniacy trzymają je w swoim biurze. W sejfie, 

który jak dotąd próbowałem otworzyć trzy razy w życiu.
-

Próbowałeś?

-

Raz   byłem   blisko.   Gdybym   miał   jeszcze   godzinę   albo   dwie, 

otworzyłbym go bez problemu.
-

O mój Boże! A jak dokładnie wyglądają te kwity?

-

Maurice   nie   był   pewien.   Ale   według   wszelkiego 

prawdopodobieństwa nie jest to mała czarna książeczka, tylko raczej jakiś 
nośnik cyfrowy.
-

A gdzie Fisherowie mają swoje biuro?

-

Na ostatnim piętrze tego hotelu.

Oczy  Victorii   powędrowały   w   stronę   sufitu,   jak   gdyby   chciała   przebić 
wzrokiem jakieś czterdzieści pięter dzielących nas od celu.
-

Proszę, powiedz mi, że dostać się tam to dziecinnie proste.

-

A jak myślisz?

-

Myślę,   że   ignorancja   może   być   błogosławieństwem,   ale   chyba 

powinnam wiedzieć, co nas czeka.
Zdjąłem   ręce   z   karku   i   zacząłem   uważnie   przyglądać   się   paznokciom, 
odgrywając   człowieka   nieszczególnie   zmartwionego   przeszkodami,   z 
którymi przyjdzie mu się zmierzyć.
-

Trzeba zacząć od tego, że istnieją trzy sposoby, żeby się dostać do 

biura. Pierwsza, bezpośrednia droga to prywatna szybka winda, z której 
mogą   korzystać   tylko   Fisherowie   i   garstka   osób   z   personelu.   Żeby 
uruchomić windę, trzeba by zwędzić kartę i wybrać sześciocyfrowy kod. 
W kabinie są wbudowane kamery, które przekazują obraz do stanowiska 
dwóch osobistych asystentek bliźniaków przed biurem. - Zerknąłem znad 

background image

paznokci.   -   W   zasadzie   asystentek   jest   sześć.   Pracują   w   systemie 
zmianowym, tak że zawsze są dwie naraz.
-

A te inne sposoby?

Zastukałem zębami.
-

Plan B zakłada wykorzystanie schodów służbowych, które prowadzą 

z   niższego   piętra,   gdzie   przy   stanowisku   ochrony   dwadzieścia   cztery 
godziny   na   dobę   siedzi   człowiek.   Tu   także   drzwi   są   zabezpieczone 
kolejnym sześciocyfrowym kodem.
-

Albo?

-

Plan C. Zaczynam z dachu i odstawiam słynny na cały świat numer 

włamywacza-pająka.
-

Chryste!

-

Tylko że cierpię na zawroty głowy.

-

Chryste!

-

Poza tym musiałbym się nauczyć zjeżdżać po linie, bo nie umiem 

przebić się przez potrójną szybę w oknie, nie wydając przy tym dźwięku, 
co jest niemożliwe, i uciec tą samą drogą, co wymagałoby wykorzystania 
helikoptera.   Och,   i   oczywiście   trzeba   by   tego   dokonać,   nie   zwracając 
uwagi   tłumu   turystów   na   dole.   Taka   opcja   wymagałaby   pieniędzy   i 
sprzętu, których nie mamy.
-

Nie kręcimy tutaj Ocean's Eleven, Charlie.

-

Raczej Ocean's Tzvo z bardzo skromnym budżetem. Oczywiście przy 

założeniu, że byłabyś gotowa pomóc.
-

Pewnie, że pomogę. Wiesz, że zrobię, co będę mogła.

Wygładziła rękami poszewkę i zmarszczyła brwi w sposób, który wyraźnie 
wskazywał, że coś ją niepokoi. Nie minęło wiele czasu, zanim powiedziała 
mi, co to takiego.
-

Naprawdę sądzisz, że Josh chciał ukraść te kwity?

-

To   dla   mnie   bez   znaczenia.  Teraz   interesuje   mnie   tylko   to,   żeby 

spłacić Fisherów i wydostać się z Vegas.
-

Ale mnie to obchodzi.

Zorientowałem się, że się uśmiecham.
-

To   dlatego   że   masz   prawdziwego   hopla   na   punkcie   wiązania 

wszystkich nici. I doceniam to, jeśli chodzi o moje rękopisy, ale w tej 
sytuacji musisz pozwolić, żeby niektóre końce pozostały luźne.
-

A co, jeśli nie chcę?

-

Prześpij się z tym. Mówiłaś, że jesteś zmęczona, prawda?

-

Nie zasnę z tymi wszystkimi myślami kołaczącymi mi się po głowie, 

Charlie.

background image

-

Vic,   powinnaś   się   teraz   zobaczyć.   Podejrzewam,   że   przespałabyś 

huragan. Tak naprawdę wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że 
już   śpisz   i   to   tylko   zły   sen.   Dlaczego   nie   zamkniesz   oczu   i   się   nie 
przekonasz?
Spojrzała   na   mnie   krzywo,   jakby   jej   cierpliwość   była   na   granicy 
wyczerpania.
-

Jeśli to pozwoli ci się odprężyć - ciągnąłem - to nie zaczniemy przed 

czwartą. Maurice mówił, że o tej porze bracia Fisher codziennie grają w 
golfa. W rezerwacie pośrodku pustyni jest pole golfowe. Pół godziny jazdy 
ze Stripu. Więc nawet jeśli zagrają tylko dziewięć dołków, będziemy mieć 
dość czasu.
-

Wysłuchasz mnie w końcu?

Zacisnąłem zęby i ostrożnie ująłem czoło, jakby ktoś wiercił mi w mózgu 
dziurę, a ja nie byłbym tym szczególnie zachwycony.
-

Proszę   bardzo.   No   dalej,   zasiej   w   moim   umyśle   wątpliwości.   W 

końcu nie ma sensu niczego sobie ułatwiać.
Victoria   wydęła   usta   i   przyciągnęła   moją   uwagę   środkowym   palcem 
swojej prawej ręki. A potem pokazała wszystkich pięć palców i zaczęła 
odliczać.
-

Po pierwsze, dlaczego Josh miałby coś takiego robić? Miał swoje 

przedstawienie, które odnosiło sukcesy. Fifty-Fifty to prestiżowe kasyno i 
zarabiał tu mnóstwo pieniędzy.
Przytrzymała   palec   wskazujący   gotowy,   żeby   go   zgiąć,   i   przeszła   do 
drugiego problemu.
-

Chcesz,   żebym  odpowiadał  po   każdym  punkcie   czy   na   wszystkie 

naraz?
-

Po   drugie   -   ciągnęła,   ignorując   mnie   -   to   iluzjonista,   a   nie 

włamywacz. Z tego, co mówiłeś, ten sejf z lewitami trudno jest otworzyć.
-

Nie, jeśli zna się szyfr.

Obrzuciła mnie gniewnym spojrzeniem.
-

Oczywiście. Ale Josh przecież nie mógł znać szyfru, bo to nie jego 

sejf.   Więc   dlaczego   ktoś   miałby   przypuszczać,   że   uda   mu   się   zdobyć 
kwity?
-

A po trzecie?

Victoria   zacisnęła   dłoń   w   pięść   i   popatrzyła   na   knykcie,   jakby   się 
zastanawiała, jaki wzór mogłyby zostawić na mojej twarzy.
-

Nie ma żadnego po trzecie - wycedziła cicho przez zaciśnięte zęby.

-

To po co to odliczanie na palcach?

-

Czy to ma znaczenie? Te dwa pytania nie wystarczą?

background image

Wzruszyłem ramionami, choć jakoś tak bez przekonania.
I gdybym tylko potrafił się zmusić do ziewnięcia, to bym ziewnął. Bo 
prawda była taka, że te same wątpliwości i mnie kołatały się po głowie i 
bardzo starałem się je zignorować.
-

No więc - zacząłem. - Co do punktu pierwszego, to powiedziałbym, 

że nie można lekceważyć ego, ambicji i chciwości takiego kretyna jak Josh 
Masters. Dobra, całkiem wygodnie się tutaj urządził, ale nie występował 
na głównej scenie i nie był największą gwiazdą kasyna. Myślę więc, że to 
była kwestia statusu, nie wspominając o pieniądzach.
-

Trochę to naciągane, Charlie.

-

A   co   do   twojego   punktu   drugiego,   to   mogło   być   tak,   że   Josh 

wiedział, jak się uporać z sejfem. Maurice mówił, że w przedstawieniu 
Josha były takie numery. Wielu iluzjonistów używa kajdanek i zamków, 
żeby   przyciągnąć   publiczność,   ale   jeśli   Masters   traktował   swoją   pracę 
choć trochę serio, na pewno nauczył się podstaw otwierania zamków i 
sejfów.   Popatrz   na   mnie.   Jako   dziecko   pasjonowałem   się   sztuczkami 
karcianymi i chociaż z czasem bardziej zaczęły mnie interesować zamki, 
nigdzie   nie   jest   powiedziane,   że   Josh   nie   zaczynał   podobnie.   No   i 
mnóstwo zdolności iluzjonistów przydaje się w moim fachu. Zwinność, 
sprawność manualna, odwracanie uwagi.
-

Jeszcze bardziej naciągane.

Wstałem z fotela i przeszedłem się  po dywanie.  Niewiele to  pomogło. 
Podszedłem do okna i wyjrzałem na Strip. Jak zwykle był duży ruch. Na 
chodnikach też. Po drugiej stronie wieże hotelu Caesars Pałace wystrzelały 
w białobłękitne niebo, jakby kawałek Be-nidormu - ten gorszy - został 
przeszczepiony w pustynny krajobraz.
-

W porządku - powiedziałem, stukając palcem w szybę. - Zastanów 

się więc, dlaczego wziął nogi za pas w środku przedstawienia. To prawda, 
że Fisherowie wiedzieli o jego hazardowym przekręcie, ale ten problem 
mogliby   wspólnie   rozwiązać.   Przecież   krąży   mnóstwo   historii   o 
gwiazdach w Vegas i ich wyskokach.
-

Co więc sugerujesz?

Odwróciłem się i oparłem plecami o okno.
-

Sugeruję, że może narobił niezłego bigosu, próbując zdobyć kwity. 

Gdyby skrewił tak bardzo, że bliźniacy zorientowaliby się, co zamierzał 
zrobić, miałby powód, żeby się bać.
-

Ale gdyby tak było, to czy nie wypytywaliby nas o te kwity?

Słuszna uwaga, jeszcze jedna, której nie potrafiłem wyrzucić
z głowy.

background image

-

Myślę, Vic, że bliźniacy założyli, że byliśmy tylko częścią przekrętu 

przy ruletce. Może uznali, że mieliśmy odwrócić uwagę. Kolejna zasłona 
dymna. No i jest jeszcze, rzecz jasna, ta ich siostra.
-

Kto taki?

Gapiłem   się   na   Vietorię   zdziwiony.   Potrzebowałem   chwili,   żeby   się 
zorientować, że zapomniałem jej zdradzić pewien szczegół. Musiałem być 
bardziej zmęczony, niż mi się wydawało.
-

Caitlin. Martwa dziewczyna w wannie. Okazało się, że była siostrą 

Fisherów.
-

Mówisz serio?

-

Obawiam się, że tak. A w takiej sytuacji pojawia się kolejny dobry 

powód, dla którego Josh mógł sądzić, że trzeba zwiewać. Do diabła, ona 
mogłaby  być głównym powodem. Pomyśl tylko: pracowali razem, byli 
przyjaciółmi. Może Josh nie powiedział jej, co planuje? Może nie poprosił, 
żeby mu pomogła i dołączyła do niego w Magie Land? Powiedzmy, że to 
zrobił,  i powiedzmy,  że nie  mogła  pogodzić się  z myślą,  że jej  bracia 
zostaną wystrychnięci na dudka, więc powiedziała im, co Josh knuje. To 
by tłumaczyło, dlaczego ją zabił. I wtedy jego ucieczka miałaby sens.
Oparłem   ręce   przy   oknie   i   czekałem,   aż  Victoria   uzna   mój   wywód   za 
logiczny.   Nie   wyglądała   na   całkowicie   przekonaną.   Nie   sprawiała   też 
wrażenia uspokojonej. Kręciła się na łóżku, zagryzając wargę i zupełnie 
niestosownie krzywiąc twarz. W końcu poklepała miejsce obok siebie.
-

Usiądź na chwilę.

-

Słucham?

-

Muszę ci coś pokazać.

Zostałem   tam,   gdzie   stałem.   Victoria   sięgnęła   po   torebkę   i   znowu 
poklepała materac.
-

Usiądź, Charlie.

Choć   wiedziałem   swoje,   przemknąłem   przez   pokój,   wdrapałem   się   na 
łóżko   i   zacząłem   sunąć   do   tyłu,   póki   plecami   nie   natrafiłem   na   stertę 
poduszek. Przyciągnąłem kolana do piersi i objąłem nogi rękoma.
-

Victorio, twój głos brzmi dziwnie.

-

Przepraszam.   Zamierzałam   powiedzieć   ci   wcześniej,   ale   zacząłeś 

mówić o Maurisie i kwitach, i... zapomniałam.
-

O czym zapomniałaś?

Spojrzała na mnie badawczo, jeszcze mocniej zagryzając wargę, a potem 
powiedziała:
-

Charlie,   czy   jesteś   całkowicie   pewien,   że   ona   nie   żyła?   Mam   na 

myśli tę dziewczynę w wannie.

background image

-

Jasne.

-

Sprawdziłeś puls?

Podrapałem się po głowie.
-

No, nie. Ale nie było takiej potrzeby. Nie ruszała się.

-

Dotknąłeś jej?

-

Nie, nie chciałem, Vic.

-

To co dokładnie zrobiłeś?

Westchnąłem i pokręciłem głową, jakby to wszystko, o co mnie pytała 
Victoria, było nieistotne.
-

Włożyłem rękę do wody i okazało się, że jest zimna. A potem przez 

chwilę się tej dziewczynie przyglądałem. Przez cały czas, kiedy byłem w 
łazience, ani drgnęła.
Victoria   uśmiechnęła   się   ponuro   i   wyciągnęła   z   torebki   biografię 
Houdiniego. Podała mi ją, mówiąc:
-

Popatrz na odwrotną stronę okładki.

Zrobiłem, jak mi kazała. Była tam dedykacja: „Caitlin, garść inspiracji do 
nowego numeru. Nie zawadzi trochę wskazówek od najlepszych. Zawsze 
kochający Josh".
-

W porządku, więc to książka Caitlin. Wielkie rzeczy.

-

Ale   ktoś   zrobił   w   niej   notatki,   Charlie.   Zaznaczono   też   niektóre 

akapity. Irytowało mnie to, kiedy czytałam, ale dało się znieść. I wtedy 
zobaczyłam to.
Kartkowała książkę, póki nie znalazła strony po prawej z zagiętym rogiem. 
Nagłówek   głosił:   Domowy   iluzjonista.  Wskazała   na   akapit   zaznaczony 
żółtym markerem. Obok narysowano ołówkiem gwiazdkę.
Przeczytałem zaznaczony fragment i poczułem, jak w żołądku rośnie mi 
wielka kula mdłości. Przełknąłem ślinę, mając przy tym
wrażenie, jakbym połykał żwir. Słowa zaczęły mi tańczyć przed oczami, 
nie było jednak sposobu, żeby je wyprzeć.
„Nowojorski dom Houdiniego został umeblowany tak, by uczynić zadość 
jego zamiłowaniu do iluzji. Na rozległych półkach znalazło się miejsce dla 
niezliczonych   publikacji  encyklopedycznych,   a  całe   pokoje   poświęcono 
jego kolekcji rekwizytów scenicznych. Największą ozdobą była łazienka, 
w   której   zamontowano   ogromną,   wykonaną   na   zamówienie   wannę. 
Houdini   mógł   ją   napełniać   lodowatą   wodą   i   trenować   długotrwałe 
wstrzymywanie oddechu w ramach przygotowań do trudnych warunków 
panujących w Komorze Chińskiej Tortury Wodnej".

27

background image

O rany! - krzyknąłem.
-

Myślisz, że mogła nie być martwa? - spytała Victoria.

Powróciłem myślami do sceny w łazience. Ile czasu spędziłem
w   środku?   Minutę?   Może   dwie?   Jeśli   Caitlin   miała   wprawę   we 
wstrzymywaniu oddechu, prawdopodobne mogła wytrzymać tak długo. To 
by   tłumaczyło,   dlaczego   się   nie   poruszała   -   bo   kompletny   bezruch 
pozwalał jej zaoszczędzić tlen. Głowę i uszy miała zanurzone, nie mogła 
więc mnie wyczuć ani usłyszeć, jak się kręcę. To prawda, że włożyłem 
rękę do wanny, żeby sprawdzić wodę, ale trzymałem się z dala od jej stóp. 
A ponieważ wydawało mi się, że nie żyje, zrobiłem to naprawdę ostrożnie.
-

Maurice   mówił,   że   Caitlin   pracowała   nad   nowym   numerem 

-powiedziałem nieco drżącym głosem. - Twierdził, że będzie idealny dla 
Atlantis. Wtedy nie zauważyłem związku. Musiało chodzić o wodę.
-

O rany! - Victoria wyjęła mi książkę z rąk i jeszcze raz przebiegła 

wzrokiem   akapit.   -   Wygląda   na   to,   że   nie   jesteś   już   podejrzany   o 
morderstwo.
-

Może.

-

Choć to nie tłumaczy, dlaczego Josh wrócił do siebie, po tym jak 

zniknął. To znaczy, skoro nie była martwa, nie było ciała, którego musiał 
się pozbyć.
-

Może wcale nie wracał.

-

To gdzie się podziała karta?

Zerknąłem na włącznik obok drzwi. Moja własna karta była w środku, 
dzięki czemu klimatyzacja działała.
-

Pomyśl tylko. Skoro Caitlin żyła i korzystała z wanny Josha, żeby 

ćwiczyć wstrzymywanie oddechu, to kiedy skończyła, mogła zabrać kartę 
ze sobą.
-

Och, rozumiem. Wysuszyła się, ubrała, wypuściła wodę, wzięła kartę 

i wyszła.
-

Właśnie.

-

Choć to nie pasuje do twojej teorii, zgodnie z którą Josh wyjawił 

Caitlin plan zdobycia kwitów, a ona powiedziała o tym braciom.
-

Nie pasuje?

-

Daj spokój! Raczej nie korzystałaby wtedy z jego apartamentu.

-

Może naprawdę serio traktowała swoje ćwiczenia. - Odebrałem jej 

książkę i przerzuciłem kartki. - Jeszcze jakieś rewelacje?
-

Nic   więcej   nie   znalazłam.   Sprawdziłam   też   inne   zaznaczone 

fragmenty, ale nic mi się nie rzuciło w oczy.
-

Czyli żadnej wzmianki o tym, jak się włamać do sejfu Schmidt and 

background image

Co?
-

Ani na temat kwitów.

-

Typowe.   -   Podniosłem   książkę   do   oczu   i   spojrzałem   na   nią, 

marszcząc brwi. - I to ciebie nazywają deus ex machina? Jedna nędzna 
wskazówka? To wszystko, co masz nam do zaoferowania?
Victoria ledwo się uśmiechnęła. Może była zbyt zmęczona. Albo też może 
wcale nie byłem taki dowcipny, jak lubiłem o sobie myśleć.
-

Teraz   przynajmniej   możemy   się   skontaktować   z   policją   - 

powiedziała.
-

Jak to?

-

Skoro   Caitlin   nie   jest   martwa,   ty   nie   jesteś   już   potencjalnym 

podejrzanym   o   morderstwo.   Więc   możemy   do   nich   zadzwonić,   żeby 
uniknąć śmierci.
Pokręciłem głową.
-

Ricks i bliźniacy mają wystarczające dowody, żeby nas aresztowano 

za okradanie kasyna. W twoim wypadku byłyby dwa zarzuty.
-

Wolę to, niż żeby mnie zabili.

-

Ale wcale nie mamy pewności, że Caitlin żyje.

-

Charlie.

-

No co? Kiedy ją widziałem, wyglądała na martwą, Vic. I w porządku, 

może mamy prawdopodobne wyjaśnienie. Ale nie mamy pewności. Mogło 
się zdarzyć i tak, że ćwiczyła i coś poszło nie tak.
-

Więc co dokładnie proponujesz?

Przez chwilę rozważałem nasze możliwości. Wyglądało na to, że możemy 
zrobić kilka rzeczy.
-

Myślę, że ty powinnaś poszukać Caitlin. Jeśli żyje, nietrudno będzie 

ją znaleźć. Ktoś ci powie, gdzie szukać.
-

A ty?

-

Jeżeli  Ricks   się   pośpieszy   i   powie   mi,   gdzie   znajdę   jednorękiego 

krupiera, pogadam z nim i zobaczę, czy będzie mógł nas skontaktować z 
Joshem.
-

A jeśli to nie zadziała?

-

To ukradnę lewity.

-

Ot tak sobie?

Postukałem się w skroń.
-

Pozytywne myślenie, Vic.

-

Inspirujące. To kiedy mam się zacząć rozglądać za Caitlin?

Przyjrzałem się jej uważnie. Jedyną szansę, żeby wyglądać na
bardziej   śpiącą,   miałaby   w   sytuacji,   gdyby   anestezjolog   wpakował   jej 

background image

strzykawkę w pupę i poprosił, żeby powoli zaczęła odliczać od dziesięciu.
-

Słuchaj,   oboje   jesteśmy   wykończeni.   Zdrzemnijmy   się   przez 

godzinkę i potem zaczniemy. Dużo lepiej się będę czuł, wiedząc, że kiedy 
już ją znajdziesz, będziesz myślała przytomnie.
-

Jeśli ją znajdę. Ale drzemka chyba faktycznie się przyda. Nie będzie 

ci przeszkadzało, jeśli zostanę tutaj? Nie mam siły podnosić się z łóżka.
Powiedziałem, że nie ma sprawy.
-

I Charlie, jak już się będzie zbliżał ostateczny termin, a żadnemu z 

nas się nie uda, obiecasz mi, że zadzwonimy na policję?
Popatrzyłem   jej   w   oczy   i   pokiwałem   głową   tak   szczerze,   jak   tylko 
potrafiłem.
-

Zadzwonimy, kiedy nadejdzie pora. Ale nie będzie takiej potrzeby.

Victoria odwróciła się do mnie tyłem, sięgnęła po poduszkę i podłożyła ją 
sobie   pod   głowę.   Westchnęła   i   poruszyła   palcami   u   stóp,   tworząc   w 
pościeli małe wgłębienie.
-

A jeśli chodzi o pozytywne myślenie, to wiesz co? - powiedziała 

sennym głosem.
-

Co takiego?

-

Tak   sobie   pomyślałam,   że   przynajmniej   będziesz   miał   mnóstwo 

materiału na opowiadanie.
Nie mogłem zasnąć. Próbowałem się wyciągnąć i zdrzemnąć, ale nic z 
tego. Byłem zbyt podekscytowany.
Po dłuższej chwili gniewnego posapywania i narzekania, oparłem się na 
łokciu   i   spojrzałem   na   Victorię.   Oczy   miała   zamknięte,   oddech 
wyrównany.   Obejmowała   ręką   poduszkę,   lekko   przytrzymując   kosmyk 
włosów. Usta miała uchylone, nie zaciskała zębów
i   o   ile   mogłem   się   zorientować,   cieszyła   się   chwilą   wytchnienia   od 
wszystkiego.
To zabawne, jak bardzo można się co do kogoś pomylić. Nigdy bym nie 
przypuszczał,   że   ojciec  Victorii   jest   kanciarzem.   Zawód   sędziego   dużo 
lepiej   pasował   do   tego,   co   o   niej   wiedziałem,   dlatego   nigdy   w   to   nie 
wątpiłem.
Nie   mogę   powiedzieć,   żeby   zmartwiło   mnie   to   odkrycie.   W   pewnym 
sensie nawet dość się cieszyłem. Victorii najwyraźniej zależało na ojcu, i 
to mimo jego wad, a ta wiedza sprawiła, że poczułem się nieco lepiej we 
własnej skórze.
Smutna prawda jest taka, że nie mam zbyt wielu przyjaciół. Za często 
przenoszę   się   z   miasta   do   miasta,   żeby   zbudować   trwałe   relacje,   a 
ponieważ większość czasu spędzam na pisaniu powieści albo okradaniu 

background image

ludzi, nie należę do najbardziej towarzyskich osobników. Nie lubię, żeby 
mi przerywano pracę, i to zarówno kiedy piszę nową książkę, jak i wtedy - 
zwłaszcza   wtedy   -   kiedy   włamuję   się   komuś   do   mieszkania,   a   to   nie 
zostawia   zbyt   wiele   miejsca   na   zadzierzganie   więzów   przyjaźni. 
Podejrzewam, że nie mam też na to ochoty. Ale miałem Victorię i ufałem 
jej   bezwarunkowo.   Była   jedyną   osobą   na   całym   świecie,   której   nie 
chciałbym zawieść.
Z tą myślą przestałem się w nią wpatrywać i przesunąłem na drugi koniec 
łóżka. Sięgnąłem do torby, z której wyciągnąłem kołonotatnik i długopis. 
Przerzuciłem   kartkę,   zdjąłem   skuwkę   i   przygotowałem   się   do   pisania. 
Tylko kogo chciałem oszukać? Nie mogłem spisać tego wszystkiego, co 
się wydarzyło. To prawda, miałem mnóstwo nowego materiału, ale kto 
chciałby   spędzać   pół   godziny   nad   szkicem   opowiadania,   skoro   istniała 
możliwość, że skończy martwy, zanim będzie miał szansę je napisać.
Odłożyłem długopis i wziąłem biografię Houdiniego. Książka była gruba, 
tekst   złożono   drobną   czcionką,   nie   mógłbym   więc   przeczytać   jej   w 
pośpiechu.   Wróciłem   do   zaznaczonego   fragmentu,   który   mi   pokazała 
Victoria,   i   jeszcze   raz   przeczytałem   o   tym,   jak   Houdini   ćwiczył 
wstrzymywanie oddechu w swojej ogromnej wan-
nie.   Uznałem,   że   to   dobra   metoda   nauki.  W  końcu   człowiek   musi   się 
znaleźć w sytuacji, w której oddychanie jest niemożliwe, bo inaczej będzie 
go kusiło, żeby oszukiwać. A jak inaczej mogła to sobie zapewnić Caitlin 
w   wygodnym  hotelowym  apartamencie   bez   szklanego   zbiornika   i   pary 
krzepkich   przyjaciół,   którzy   staliby   nieopodal,   żeby   ją   wyciągnąć,   i 
pilnowaliby jej z toporkami w dłoni?
Dlatego   uznałem   za   prawdopodobne,   że   wstrzymywała   oddech,   ja   zaś 
pomyliłem się, sądząc, że nie żyje. I choć może w ten sposób wyjdę na 
głupka, muszę przyznać, że poczułem ulgę. Vic-toria miała rację, mówiąc, 
że wystarczy już tych ciał wokół mnie. Gdybym mógł opuścić Vegas bez 
dodatkowego trupa na koncie, byłaby to miła odmiana.
Westchnąłem dość teatralnie i przerzuciłem kartki. Zaskoczyła mnie liczba 
zaznaczeń   w   tekście   i   zrozumiałem,   dlaczego   to   tak   dręczyło  Victorię. 
Wiedziałem wprawdzie, że poza odwołaniem do łazienkowych ćwiczeń 
Houdiniego Victoria niczego nie znalazła, ale uznałem, że niedbalstwem 
byłoby, gdybym nie sprawdził sam.
Zacząłem od końca i przesuwałem się ku początkowi tylko dlatego, że 
było   to   działanie   na   przekór.   Niemal   wszystkie   zaznaczone   ustępy 
odnosiły  się  do numerów Houdiniego, a przy  niektórych zamieszczono 
odręczne   notatki.   Pismo   było   trudne   do   odczytania,   a   w   tych   kilku 

background image

wypadkach,   kiedy   udało   mi   się   je   odszyfrować,   nie   dowiedziałem   się 
niczego istotnego.
Gdzieś   przy   początku   znalazłem   fragment,   który   wzbudził   moją 
ciekawość, ale niestety nie wyjaśnił mi, gdzie znajdę Josha ani dlaczego 
właściwie uciekł, ani gdzie mogła się podziać jego efektowna asystentka 
(przy   założeniu,   że   nie   była   trupem).   Znowu   westchnąłem,   niejako 
pieczętując   w   ten   sposób   swoje   doświadczenie   czytelnicze,   odłożyłem 
książkę na bok i sprawdziłem godzinę na zegarku Josha.
Dla   odmiany   zegarek   się   zatrzymał,   zadałem   więc   sobie   pytanie,   czy 
przypadkiem nie jest to magiczny zegarek, który chodzi tylko wtedy, gdy 
jest na odpowiednim nadgarstku. Poluzowałem pasek, zdjąłem go z ręki, 
nakręciłem   i   ustawiłem   zgodnie   ze   wskazaniami   swojego   taniego, 
niezawodnego zegarka cyfrowego. Na koniec odwróciłem zegarek Josha w 
dłoni   i   przyjrzałem   się   kopercie.   A   to,   co   zobaczyłem,   sprawiło,   że 
zrobiłem minę typową dła sytuacji, gdy widzę coś, co mnie ani trochę nie 
zaskakuje i nie rozczarowuje.
Dodałem do tego wzruszenie ramion i z powrotem nałożyłem zegarek na 
rękę. A potem odwróciłem się do Victorii. Nadszedł czas, żeby ją obudzić, 
i   właśnie   miałem   to   zrobić,   gdy   usłyszałem   szuranie   przed   drzwiami. 
Poderwałem głowę akurat, żeby zobaczyć, jak ktoś wsuwa pod nie kartkę.

28

Na   karteczce   było   nazwisko   i   adres   zanotowane   starannym   pismem. 
Czarny   atrament   rozmazał   się   w   miejscu,   gdzie   zgięto   papier,   ja   zaś 
przypomniałem  sobie,   że   Ricks  preferował   wieczne   pióro.   Otworzyłem 
drzwi zaraz po przeczytaniu wiadomości, ale gdy wystawiłem głowę na 
korytarz, nigdzie nie było widać tego, kto ją dostarczył.
-

Co   tam?   -   wymamrotała   Victoria,   a   kiedy   się   odwróciłem, 

zobaczyłem, że spogląda na mnie przez ramię z drugiego końca łóżka.
Podniosłem kartkę.
-

Informacje   na   temat   krupiera.   -   Wzruszyłem   ramionami. 

-Przynajmniej tak mi się wydaje.
-

Od Ricksa?

-

Tak sądzę.

Przetarła oczy grzbietem dłoni i ziewnęła.
-

Mógłbyś do niego zadzwonić i zapytać. Dał ci wizytówkę, prawda?

-

Mógłbym,   ale   nie   zamierzam.   Myślę,   że   w  ten   sposób   chce   nam 

pomóc, nie zwracając niczyjej uwagi. - Zerknąłem na kartkę. - Co innego 
mogłoby to być?

background image

Victoria   podniosła   dłoń   do   głowy,   jakby   dochodziła   do   siebie   po 
wstrząśnieniu mózgu.
-

Ile czasu spałam?

-

Niecałe dwie godziny.

-

Czuję się podle.

-

A  widzisz?   Nie   mówiłem,   że   krótka   drzemka   zdziała   prawdziwe 

cuda?
Jęknęła   i   zaczęła   przesuwać   nogi,   póki   nie   usiadła   na   krawędzi   łóżka 
daleko ode mnie.
-

To jak on się nazywa? Ten krupier?

-

Jared Hall.

-

Phi, brzmi jak nazwa akademika. Daleko mieszka?

-

Nie mam pojęcia. Jest tylko ulica.

Podszedłem do torby  i zacząłem ją przekopywać w poszukiwaniu pary 
znoszonych dżinsów i adidasów. Ściągnąłem czarne spodnie od garnituru i 
włożyłem dżinsy oraz sportowe buty, po czym przełożyłem swój portfel do 
lewej kieszeni, a portfel Josha do prawej. Jeszcze raz zanurkowałem w 
torbie po dżinsową kurtkę, którą narzuciłem na czysty T-shirt. Wierne etui 
i gumowe rękawiczki wrzuciłem do kieszeni kurtki.
-

Mamy kilka godzin, zanim bliźniacy pojadą na golfa - powiedziałem. 

-  Pójdę na  postój  taksówek i zobaczę,  czy  koś  mnie  podrzuci pod  ten 
adres.
Victoria wstała i odwróciła się, żeby ocenić mój nowy strój.
-

Chcesz, żebym też poszła?

-

Szczerze? Myślę, że lepiej będzie, jak się rozdzielimy i ty spróbujesz 

znaleźć   Caitlin.   Może   zaczęłabyś   od   ludzi   pracujących   przy 
przedstawieniu.
-

W porządku.  - Pokiwała głową. - Mogę tak zrobić.  Zdaje się,  że 

wciąż masz moją komórkę.
-

Naprawdę?   -   Podniosłem   czarne   spodnie   z   łóżka   i   sprawdziłem 

kieszenie. Miała rację. - Chcesz ją z powrotem?
-

Nie, zatrzymaj ją. Będę mogła do ciebie zadzwonić, jak się czegoś 

dowiem.
Wepchnąłem   telefon   do   kieszeni   spodni,   a   kiedy   podniosłem   oczy, 
napotkałem jej wzrok.
-

Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

-

Jestem dorosłą kobietą, Charlie. Potrafię o siebie zadbać.

-

Czyli nie  muszę  się  martwić,  że  cię  zatrzymają  za kantowanie  w 

kolejnym kasynie.

background image

-

Idź już - powiedziała i machnęła ręką w stronę drzwi. - Spotkajmy 

się tu za dwie godziny, chyba że wcześniej do ciebie zadzwonię.
-

W porządku, szefie. Bądź grzeczna.

Nie miałem pojęcia, że Jared Hall mieszka w okolicy znanej jako Naked 
City,   póki   nie   powiedział   mi   o   tym   taksówkarz.   Pewnie   mógłbym   go 
zapytać, skąd się wzięła ta nazwa, ale im bliżej byliśmy celu, tym więcej 
dostrzegałem wskazówek. Takich jak na przykład migające neony klubów 
dla   panów   i   barów   ze   striptizem,   jaskraworóżowe   tablice   z   ciemnymi 
sylwetkami   tancerek   w   butach   na   wysokich   obcasach,   niskie   budynki 
afiszujące się z erotycznymi gadżetami i sprośnymi filmami, kobiety w 
krótkich   spódniczkach   i   z   gołymi   nogami   nagabujące   mężczyzn   przed 
podupadającymi budami, w których sprzedawano hamburgery.
Oczywiście  było tam  więcej  atrakcji  dla  przeciętnego  turysty  niż  tylko 
seks.   Całodobowe   sklepy   alkoholowe,   miejsca,   gdzie   można   zdobyć 
pieniądze na kaucję, salony tatuażu i sklepy z bronią, ekspresowe kasy 
pożyczkowe i myjnie samochodowe. Do diabła, minęliśmy nawet muzeum 
Elvis-A-Rama i sklep z pamiątkami.
Jared   Hall   mieszkał   przy   ulicy   zmierzającej   (a   może   uciekającej)   z 
dzielnicy  w  stronę   Stripu.   Jego  blok  stał w  cieniu   Stratosphere  Tower, 
między   bielonym   betonowym   chodnikiem,   drucianą   siatką   a 
zardzewiałym, pozbawionym kół kombi. Budynek miał dwa piętra, brudny 
kremowy kolor i z trzech stron otaczał go owalny basen. W basenie nie 
było wody, tylko brązowawy osad z błota i opadłych liści.
Wyblakła wywieszka na ścianie skierowała mnie w górę po betonowych 
schodach i dalej wzdłuż galerii do mieszkania w dalekim narożniku. Okna 
lokum były zabezpieczone metalowymi sztabami i pociemniałe od brudu. 
Zapukałem   do   drzwi,   a   te   się   otworzyły.   Niezbyt   mi   się   to   podobało. 
Okolica nie wyglądała na taką, gdzie drzwi mogły długo pozostać otwarte 
bezkarnie, a ja tyle razy pisałem podobne sceny, że wiedziałem, jak mogą 
być niebezpieczne. Dla przeciętnego bohatera moich kryminałów otwarte 
drzwi  niezmiennie  okazywały  się  podstępnym  zaproszeniem.  I  gdybym 
miał dokładnie zagrać swoją rolę, powinienem wejść do środka i skradać 
się   korytarzem,   póki   nie   znajdę   czegoś   wyjątkowo   paskudnego   -   na 
przykład śmiertelnie pokiereszowanego młodego Jareda, śmierdzącego tak 
koszmarnie,   że   aż   nie   do   opisania,   z   rojem   much   krążących   nad   jego 
okaleczonym ciałem.
Podejrzewam,   że   muszę   być   podatny   na   takie   klasyczne   pułapki,   bo 
pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Nie było czuć żadnego smrodu ani 
słychać   żadnego   brzęczenia   -   tylko   ciasna   pusta   kuchnia   po   prawej   i 

background image

otwarte, rozświetlone słońcem drzwi na końcu korytarza. Odchrząknąłem i 
wypowiedziałem swoją kwestię:
-

Halo? Jared? Jest tu kto?

Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu nie było odpowiedzi. Podszedłem 
bliżej   perłowego   słonecznego   światła.   Wciąż   żadnego   smrodu.   Wciąż 
żadnych muszek.
-

Halo?   Jest   tu   ktoś   martwy?   Jacyś   policjanci   w   akcji?   Czyżbym 

niebawem miał się stać zbiegiem?
Zrobiłem jeszcze krok przed siebie, przygotowując się na to, co mogłem 
napotkać za otwartymi drzwiami, i znalazłem się w polu
rażenia   sąsiedniego   pokoju,   gdy   nagle   coś   walnęło   mnie   w   plecy   i 
przyspieszyłem tak bardzo, że nosem wyrżnąłem we framugę.
Poczułem   rozbłysk   bólu   między   oczami   i   niewiarygodny   ucisk   na 
grzbiecie   nosa.   Mrugnąłem   i   z   przerażeniem   zobaczyłem,   jak   strumień 
krwi tryska mi z nozdrzy. Przyłożyłem ręce do twarzy, zawyłem trochę 
niepotrzebnie i odwróciłem się, żeby sprawdzić, co, do diabła, się stało.
Jared Hall - oto, co się mi się przydarzyło. I niemal uwierzyłem, że był 
bardziej zaszokowany niż ja. Otworzył usta, zamknął je i znowu otworzył 
bez słowa, wybałuszył oczy i zachwiał się do tyłu, wyciągając przed siebie 
zabandażowaną   prawą   rękę,   jakby   próbował   powstrzymać   demona   z 
najokrutniejszego koszmaru.
Miał na sobie jaskrawopomarańczowe krótkie spodenki, w których jego 
patykowate nogi widać było w całej krasie, i wymiętą koszulkę kibica 
Yankees.   Potargane   cienkie   włosy   w   niczym   nie   przypominały 
wybrylantynowanej fryzury z przedziałkiem, z którą paradował w Fifty-
Fifty. Pokryta krostami szczęka drgała szaleńczo.
-

Kim jesteś, człowieku? Co robisz w mojej chacie?

-

Oje dżi yły ocharte - powiedziałem przez zakrwawiony nos i złożone 

ręce.
-

Nic nie rozumiem, człowieku. Co tu robisz?

Bardzo   chciałem   się   wytłumaczyć,   ale   krew   właśnie   zalała   mi   gardło. 
Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ją przełknąć i zaczerpnąć tchu, 
niestety   drogi   oddechowe   miałem   zatkane.   Od-kaszlnąłem,   a   potem 
odkaszlnąłem   znowu   -   banieczki   krwi   i   śliny   trysnęły   mi   na   brodę   i 
zachlapały koszulkę.
To prawda, że nie jestem gorącym wielbicielem widoku świeżej krwi, a 
ponieważ   w   dodatku   krew   ta   należała   do   waszego   uniżonego   sługi, 
któremu zdarzyło się nią zakrztusić, wszystkie moje rezerwy opanowania i 
świadomości się wyczerpały. Pamiętam, że zdawałem sobie z tego sprawę 

background image

i zdążyłem nawet pomyśleć, że najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić, 
byłoby paść bez przytomności przed kimś, kto wyrządził mi taką krzywdę. 
W istocie przypomi-
nam sobie też, że bardzo serio przeciwko takiemu rozwojowi wypadków 
zaprotestowałem, gdy wtem wzrok mi się zmącił, głowa opadła swobodnie 
i poczułem, że spadam w najczarniejszą z czarnych dziur.
Ocknąłem  się   z   mokrym  kawałkiem  flaneli   na   twarzy.  Tkanina   mocno 
pachniała (a nie był to najprzyjemniejszy zapach świata), ale była bardzo 
przydatna.   Przycisnąłem   ją   do   czoła,   a   potem   zwinąłem   i   przetarłem 
nozdrza.
Podmuch suchego powietrza rozwiał mi włosy. Spróbowałem otworzyć 
oczy, ale ostre słońce sprawiło, że natychmiast je zmrużyłem. Siedziałem 
na cieniutkim dywanie oparty plecami o ścianę, a głową o aluminiową 
framugę   rozsuwanych   drzwi.   Drzwi   były   otwarte   i   wychodziły   na 
betonowy   balkon   z   zardzewiałą   żelazną   balustradką.   Pod   balkonem 
zobaczyłem   podwórko,   a   na   podwórku   wściekłego   psa.   Pies   był 
wprawdzie   przywiązany   do   sznura   od   bielizny,   ale   naciągnął   tę   swoją 
smycz   do   granic,   wykazując   przy   tym   wszelkie   oznaki   gotowości,   by 
zerwać się z niej, wspiąć po ścianie i urządzić sobie ucztę z moich kości. 
Nie   miałem   pojęcia,   jakiej   jest   rasy   -   nie   mogłaby   tego   stwierdzić 
nowoczesna nauka - ale wyraźnie żywił do mnie ogromną niechęć.
Szarpnąłem za drzwi, aż zamknęły się z podmuchem. Pies wprawdzie nie 
przestał ujadać, ale przynajmniej dźwięk stał się przytłumiony.
- Kim jesteś, człowieku?
Oszołomiony   odwróciłem  głowę  w  stronę,  z  której  padło  pytani.   Jared 
siedział   na   płóciennym   składanym   krześle   z   rozstawionymi   nogami, 
zabandażowaną ręką na kolanach i czymś, co wyglądało jak widelec do 
barbecue w lewej dłoni. Ujęty w nieco przekrzywiony prostokąt słońca 
wyglądał,   jakby   oświetlały   go   reflektory   na   zakończenie   teleturnieju. 
Światło podkreślało krosty na policzkach i wywabiło kolor z tatuażu na 
szyi - wyglądał teraz jak rysunek zrobiony pisakiem dla kawału po pijaku.
Rozejrzałem się po zacienionych kątach pokoju. Wszędzie pusto. Obok 
stóp   Jareda   w   znoszonych   sandałach   stała   drewniana   skrzynka   z 
przypadkową kolekcją kuchennych narzędzi i naczyń.
-

Mam na imię Charlie - wychrypiałem. - Nie poznajesz mnie?

Jared pochylił się i przyjrzał mi uważnie sponad połyskujących
zębów widelca. Wyraz zdziwienia na jego twarzy jednak pozostał.
-

Wczoraj wieczorem byłem przy twoim stole.

Konfuzja nie znikała.

background image

-

Z Joshem Mastersem.

O proszę, to zadziałało. Mocniej ścisnął widelec.
-

A przy okazji, co dziś w menu? Kiełbaski?

Przeniósł wzrok na widelec i z powrotem na mnie. Głęboka zmarszczka 
przecięła   mu   czoło,   a   skóra   w   kącikach   ust   napięła   się,   rozciągając 
pryszcze.
-

Znasz Josha? - spytał.

-

Tak naprawdę to ktoś więcej niż tylko znajomy.

-

Wiesz, gdzie jest?

Westchnąłem i podniosłem palec do grzbietu nosa. Kiedy go zabrałem, 
jego koniuszek był mokry. Przynajmniej nie byłem nieprzytomny na tyle 
długo, żeby krew zdążyła zakrzepnąć.
-

Miałem nadzieję, że ty mi powiesz - wyjaśniłem nosowym głosem. - 

Próbuję go znaleźć.
Jared odrobinę opuścił widelec.
-

Dlaczego?

-

Nie mówił ci?

-

Czego?

Wzruszyłem ramionami.
-

Ten wasz  numer  z żetonami i kapslami.  Josh  dał  mi żetony  przy 

stole.
-

Gówno prawa.

-

Naprawdę chciałbym, żeby tak było. - Zamilkłem, czekając aż minie 

fala ucisku w nosie. Wydawało mi się, że bardziej krwawię, kiedy mówię, 
ale nie miałem zbytniego wyboru. Przechyliłem
głowę do tyłu i powiedziałem: - Słyszałem, że zniknął z twoją dolą. Z 
moją też.
Jared wysunął dolną wargę i odwrócił widelec do góry nogami, żeby sobie 
nim teraz dźgnąć udo. Wzrok ześliznął mu się w bok, na połamaną rękę.
-

Fisherowie ci to zrobili - powiedziałem. - Kazali mi patrzeć przez 

szybę w ścianie.
Stężał.
-

Pracujesz dla nich?

Podniosłem dwa sklejone taśmą palce w górę.
-

Ani trochę. Zdaje się, że miałem szczęście. Złamali mi tylko dwa 

palce. - Odwróciłem rękę tak, żeby była widoczna we wpadającym przez 
okno świetle i Jared mógł zobaczyć moje pokręcone artretyzmem palce. - 
Kto wie, może kiedyś będę mógł ich jeszcze używać.
Napięcie w szczęce Jareda zelżało, ramiona się rozluźniły. Upuścił widelec 

background image

do skrzynki i podążył za nim wzrokiem.
-

Nie widziałem Josha, człowieku.

-

Muszę go znaleźć.

-

Nie umiem ci pomóc. - Spojrzał w górę i obdarzył mnie płaczliwym, 

złamanym uśmiechem. - Facet nieźle mnie urządził. Wyjeżdżam. Jestem 
skończony w Vegas.
Zmarszczyłem brwi.
-

Przecież są inne kasyna.

Pokręcił głową, jakby to już przerabiał.
-

Nie, człowieku, jestem spalony. A moja ręka - dodał, wskazując na 

nią pryszczatą brodą - do niczego się nie nadaje.
Podniósł   rękę   do   góry   i   przez   dłuższą   chwilę   przyglądał   się   jej 
beznamiętnie, jakby była tylko protezą.
-

Przykro mi - odparłem. - Naprawdę.

Pociągnął nosem i wytarł go bandażem.
-

Tak. A mi przykro z powodu twojej twarzy. Wcale nie chciałem... 

Chyba się przestraszyłem, kumasz? Jak cię tu zobaczyłem i ten... Moja 
wina.
Zabawne, ale niezbyt to na mnie podziałało. Zwinąłem na nowo flanelę 
przy nosie i wskazałem brodą na pokój, w którym siedzieliśmy.
-

Nie wiem, czego miałbyś się obawiać. Chyba nie przypuszczałeś, że 

jestem włamywaczem, bo nie wygląda, jakby było tu co ukraść.
Rozejrzał się po pokoju, po czym zaczął skubać bandaż na ręce.
-

Jeden   kumpel   ma   z   tyłu   samochód.   Pomoc   drogowa.   Ładowałem 

rzeczy, jak przyszedłeś.
Ostrożnie pokiwałem głową. To miało sens.
-

Dokąd pojedziesz?

-

Kumpel niedługo wróci. Zawiezie mnie do Reno.

-

Do Reno?

-

Stamtąd pochodzę.

-

No cóż, nie brzmi najgorzej.

-

Do dupy, człowieku. Vegas to moje miejsce. W każdym razie było.

Opierając się o ścianę, podniosłem się z dywanu i jęknąłem.
-

Jakieś pomysły, gdzie mógłbym szukać Josha?

Pokręcił głową.
-

Nie w Vegas, jeśli ma choć trochę oleju w głowie. Nie trzeba go było 

słuchać. Człowieku, byłem ustawiony. Dobrze mi było.
-

A Caitlin? Jego asystentka?

Wykrzywił usta.

background image

-

Może jest w kasynie? Ale stary, od niej trzymaj się z daleka. Wiesz, 

kto to, nie?
Chciał powiedzieć coś jeszcze, kiedy przerwał mu elektroniczny sygnał. 
Pomyślałem o telefonie Victorii i już miałem po niego sięgnąć, kiedy Jared 
pogrzebał w spodenkach i wyciągnął swoją komórkę. Wcisnął przycisk 
kciukiem i bez większego zainteresowania przeczytał wiadomość.
-

To mój kumpel. - Znowu pociągnął nosem. - Muszę lecieć. Dobrze 

się czujesz? Nie kręci ci się w głowie?
-

Oj, trochę kręci - odparłem. - Ale będzie dobrze.

-

Możesz tu odpocząć chwilę, jeśli chcesz. Mnie to nie przeszkadza.

Wyciągnąłem do niego lewą rękę, on zaś zrobił to samo. W przedziwny 
sposób uścisnęliśmy sobie dłonie, jak dwaj normalnie praworęczni faceci, 
po   czym   jared   wzruszył   ramionami,   podniósł   skrzynkę   i   oparł   na 
zabandażowanej ręce. Był już w połowie drogi do drzwi, kiedy się do mnie 
odwrócił.
-

Ty też powinieneś stąd spadać, człowieku. Znajdź sobie inne miejsce 

i zacznij od nowa.
-

Poświęcę temu chwilę namysłu.

-

Tylko lepiej myśl szybko. Fisherowie to złe wieści dzisiaj, ale jutro 

też.

29

Patrzyłem, jak zgarbiony Jared mija galeryjkę i schodzi po schodach na 
ulicę, po czym przemknąłem z powrotem do jego mieszkania. Nie zostało 
tam zbyt wiele do oglądania. Salon i pokój obok były  puste, a jedyną 
rzeczą w łazience okazała się rolka papieru toaletowego. Oderwałem parę 
kawałków, zwinąłem i wepchnąłem sobie do nosa. Skrzywiłem się na swój 
widok w lustrze, odkręciłem kurek z zimną wodą, zmoczyłem szmatkę i 
zrobiłem, co mogłem, żeby usunąć krew z koszulki. Udało mi się osiągnąć 
tyle, że T-shirt był teraz nie tylko zakrwawiony, ale także mokry. Świetnie. 
Rzuciłem szmatkę do zlewu i poszedłem sprawdzić kuchnię.
Wyglądała tak samo jak reszta mieszkania. Opróżniono wszystkie szafki i 
szuflady poza tą pod zlewem. Nie było w niej nic cennego. Znalazłem 
jakieś drewniane szpikulce do barbecue, rolkę folii aluminiowej i zapałki. 
Było tam też pudełko używanych kart z kasyna Circus Cirus. Nie zrobiłem 
sobie przerwy na policzenie kart, tylko wsunąłem je do pustej kieszeni 
dżinsów na pociechę za zmarnowaną podróż.
Pewnie   mógłbym   posłużyć   się   wytrychem,   żeby   wychodząc,   zamknąć 
mieszkanie Jareda, ałe nie widziałem sensu. Dużo bardziej mi zależało, 

background image

żeby   złapać   taksówkę   i   wrócić   do   Fifty-Fifty   tak   szybko,   jak   to   tylko 
możliwe. Moja wycieczka nie trwała tak długo, jak się obawiałem, a ja 
miałem kilka spraw do załatwienia.
Zbliżałem się właśnie do drzwi pokoju od strony schodów dla obsługi, 
kiedy zobaczyłem Victorię idącą w moim kierunku. Koktajlową sukienkę 
zamieniła na fioletowo-różowy sweter i szare sztruksowe spodnie. Kiedy 
mnie zobaczyła, twarz jej się rozjaśniła, a po chwili stężała.
-

Chryste, Charlie! Nic ci się nie stało?

Chwilę trwało, zanim sobie przypomniałem, że na koszulce mam plamy 
krwi.
-

Wszystko w porządku. To nic takiego.

Przechyliła głowę na bok, przyglądając mi się z zaciekawieniem. Podeszła 
bliżej i spojrzała na mój nos.
-

Gdzieś ty był? Chyba nie kręciłeś się w takim stanie po hotelu, co?

-

To tylko trochę krwi, Vic.

Uniosła rękę i wyciągnęła mi z nosa oba papierowe tampony.
-

Właśnie   miałem   wrażenie,   że   sprzedawcy   traktują   mnie   dość 

osobliwie.
Twarz rozjaśnił jej niewiarygodny uśmiech. Utrzymała go dwie sekundy, 
po czym spojrzała w dół i zauważyła krew na papierkach.
-

Fuj! - Skrzywiła się, wciskając mi tampony do ręki. - Mój Boże, co 

ci się stało? Twój nos wygląda jak rozdeptane winogrono.
-

No to pięknie. Popchnięto mnie na framugę, to się stało.

Wygrzebałem  z kieszeni  kartę  i  wsunąłem ją w czytnik. Sięgnąłem po 
klamkę i prąd poraził mi palce. Zakląłem pod nosem, po czym kopniakiem 
otworzyłem drzwi i przytrzymałem je stopą.
-

Kto cię popchnął - spytała Victoria, przechodząc obok. - Jared?

-

Tak. Ale to był wypadek.

-

Wypadek? Jak to możliwe?

Wszedłem   do   pokoju   za   nią,   mamrocząc   coś   w   odpowiedzi.   Niestety, 
Victoria nie uznała mojego mamrotania za wystarczające.
-

Nic nie słyszę, Charlie. Mów głośniej.

-

Z jakichś powodów uznał mnie za intruza.

Odwróciła się na pięcie i ujęła pod boki.
-

Włamałeś się do jego domu?

-

W pewnym sensie.

-

Ty cholerny idioto! Nie sądzisz, że mamy już dość kłopotów?

Podszedłem do swojej walizki i zacząłem ją przetrząsać w poszukiwaniu 
szarej torby na ramię, w której czasami noszę laptop. Przełożyłem do niej 

background image

rzeczy, które kupiłem w sklepie, dołączyłem etui, telefon Victorii, portfel 
Josha, papierosy i jeszcze jeden czy dwa przedmioty na dokładkę.
-

Co kupiłeś? - spytała Victoria, wzdychając z rozdrażnieniem.

-

Takie tam drobiazgi. A, i jeszcze trochę czekolady.

Rzuciłem jej tabliczkę hersheya, sam otworzyłem własną i pochłonąłem 
mdławo słodką rozkosz w mniej niż trzech kęsach. Wciąż przeżuwając, 
ściągnąłem zakrwawiony T-shirt i przeniosłem się do łazienki. Hotelowym 
mydłem umyłem pierś i wytarłem się ręcznikiem.
W drzwiach stanęła Victoria, pogryzając czekoladę.
-

Widzisz, o co mi chodziło z tym rozdeptanym winogronem?

Spojrzałem w lustro nad zlewem i przyjrzałem się spuchniętemu nosowi. 
Cały był obolały i tkliwy, ale nie sądziłem, żeby był złamany.
-

Pewnie dlatego jestem pisarzem - stwierdziłem. - Dla mnie wygląda 

całkiem normalnie.
-

Raczej gigantormalnie.

-

Jest może troszeczkę opuchnięty.

-

I rozgnieciony. Jakbyś go przyciskał do szyby.

-

Nie jest aż tak źle.

-

Owszem, jest.

Zostawiłem lustro i znalazłem czystą bluzę. Miała kaptur, długie rękawy i 
była   zielona.   Pomyślałem,   że   stanowi   znakomite   uzupełnienie   nosa 
przypominającego winogrono.
-

Powinnam zapytać, jak poszło u Jareda? - ciągnęła Victoria. - Czy 

twój nos ma mi wystarczyć za odpowiedź?
-

Rozmawiałem z nim, jeśli o to ci chodzi. Ale nie dowiedziałem się 

niczego, co by nas mogło naprowadzić na ślad Josha.
-

Fatalnie.

-

A jego ręka... - Wzdrygnąłem się. - Powiedzmy, że Josh na dobre 

schrzanił mu życie. Właśnie wyjeżdża z Vegas.
-

Biedny facet.

-

A ty jak? Udało ci się znaleźć Caitlin?

Victoria ugryzła czekoladę.
-

Kręciłam   się   koło   sceny,   tak   jak   radziłeś   -   powiedziała,   zanim 

przełknęła. - Nikogo tam nie było, więc spróbowałam w pobliżu sceny z 
Rat Pack i udało mi się porozmawiać z kilkoma tancerkami.
-

I?

Beknęła i zakryła usta dłonią.
-

Boże! - krzyknęła. - Przepraszam.

-

Proszę bardzo. Pod warunkiem że się pospieszysz i powtórzysz, co ci 

background image

powiedziały.
-

Mówiły,   że   bracia   Fisher   mają   dom  w   jakimś   Mount   Charleston. 

Godzinę drogi od Vegas. Najwyraźniej Caitlin spędza tam mnóstwo czasu. 
Nie   mam   numeru   telefonu   ani   adresu,   ale   powiedziały,   że   nie   sposób 
przeoczyć tego miejsca, bo jest największe w okolicy.
Popatrzyłem   na   zegarek,   a   potem   podrapałem   się   w   głowę.   Niedawno 
minęła   druga,   nie   było   więc   szansy,   żebym   tego   samego   popołudnia 
pojechał tam i włamał się do biura Fisherów.
-

Nie ma sprawy - dodała Victoria. - Byłam w recepcji i wynajęłam 

sobie samochód. Mogę pojechać sama. Zrobię, co w mojej mocy, żeby ją 
znaleźć.
-

Dziękuję. - Naprawdę byłem wdzięczny. - Będę trzymał za ciebie 

kciuki.  -  Podniosłem  dłonie  i zmarszczyłem brwi na  widok sklejonych 
taśmą palców. - Nie, żebym mógł zrobić coś więcej.
Victoria się uśmiechnęła.
-

Gotowy, żeby zabrać się do dzieła?

-

Jak   zawsze.   Byłem   już   na   czterdziestym   dziewiątym   piętrze   na 

zwiadach.
-

No i? Jak to wygląda?

-

Szczerze? Zdaje się, że będę potrzebował pomocy.

30

Nie   chciałem   angażować   Kojara   ani   Sala   w   kradzież   kwitów.   Prawdę 
mówiąc,   kiedy   Maurice   zasugerował   coś   podobnego   w   swoim   biurze, 
zadałem   sobie   wiele   trudu,   żeby   wytłumaczyć   mu,   dlaczego   muszę 
pracować w pojedynkę. Potrafię niepostrzeżenie się przekradać, jestem w 
tym specjalistą, stwierdziłem, ten element by jednak odpadł, gdybym miał 
ze sobą nowicjuszy, zwłaszcza tak zwracających na siebie uwagę jak ci 
dwaj.   Poza   tym,   dodałem   (raczej   zwodniczo),   gdyby   mnie   złapali,   nie 
istniało niebezpieczeństwo, że bracia Fisher powiążą Maurice'a z tą robotą.
Musiałem być dużo bardziej przekonujący, niż przypuszczałem, bo kiedy 
zmieniłem zdanie i zadzwoniłem do Maurice'a, żeby powiedzieć, że nie 
dam   rady   zrobić   tego   sam,   był   więcej   niż   niechętny.  W  końcu   jednak 
zgodził   się   mi   pomóc   i   zwolnić   Kojara   i   Sala   z   popołudniowego 
przedstawienia,   o   ile   nie   „skrewię"   i   nie   wpakuję   nas   wszystkich   w 
„gówniane bagno". Ten układ wydawał mi się dość dziwny, ale tak czy 
owak mu podziękowałem, zarzuciłem torbę na ramię i razem z Victorią 
zszedłem na  dół  po samochód.  Patrzyłem,  jak odjeżdża chryslerem PT 
Cruiserem, chcąc się upewnić, że nie zjedzie na lewą stronę Stripu, po 

background image

czym   poszedłem   do   głównego   holu,   gdzie   spodziewałem   się   .w 
nieskończoność czekać na przybycie wspólników.
Ledwie   jednak   moje   oczekiwanie   się   rozpoczęło,   gdy   przy   recepcji 
powstało zamieszanie. Grupa kobiet w jarmarcznych strojach kłóciła się z 
personelem. Ich język był dokładnie tak barwny jak upierzenie, a kibicie 
niemal równie bujne jak włosy. Najgłośniejszą znałem. Wciąż miała na 
sobie bluzkę w ciapki dalmatyńczyka - tę samą, którą zrzuciła na podłogę 
w pokoju Brudnego Harry'ego - a w ręce brązową kopertę. Widziałem, jak 
wyciągnęła   z   niej   zwitek   banknotów   i   rzuciła   na   kontuar,   natychmiast 
rozwiewając obiekcje obsługi. Słyszałem, że zażądała trzech sąsiadujących 
ze sobą pokoi, a w tym czasie jej towarzyszki strzelały z gumy, kręciły 
biodrami   i   bezczelnie   taksowały   wzrokiem   każdego,   kto   miał   to 
nieszczęście, że spojrzał w ich stronę.
Trzymałem się z tyłu, póki kobiety z kluczami w dłoniach nie odeszły 
dostojnym   krokiem.   Dopiero   wtedy   podszedłem   bliżej   i   postukałem 
dziewczynę Harry'ego w ramię. Odwróciła się gwałtownie pełna agresji.
-

Tak? Co jeszcze? - warknęła.

-

Spokojnie - powiedziałem i wskazałem na kopertę. - Chciałem tylko 

powiedzieć, że wiem, skąd pani to ma.
Spojrzała na mnie, potem na kopertę, a potem znowu na mnie. Przechyliła 
głowę w bok i popatrzyła twardo, mrużąc oczy. W jaskrawym świetle holu 
wyglądała  na  starszą,  niż   przypuszczałem.  Stadko   kur  zdążyło  łapkami 
poznaczyć jej twarz.
-

Znam cię? - spytała.

-

Nie.

Jeszcze raz popatrzyła na kopertę, a potem obejrzała się w stronę idących 
przez   kasyno   przyjaciółek.   Po   drodze   zdążyła   zdecydować,   że   jestem 
fantastą, nikim więcej.
-

Nic nie wiesz - warknęła.

-

Obawiam się, że to nieprawda. Wiem dość, żeby zadzwonić do Space 

Station One i poprosić o połączenie z pokojem Harry'ego.
Przycisnęła kopertę do piersi jakby w obawie, że zechcę ją wyrwać.
-

Kim jesteś? - spytała powoli.

-

To bez znaczenia.

-

No to czego chcesz?

Nie   wiedziałem,   czego   chcę.   Prawdę   mówiąc,   nie   miałem   pojęcia, 
dlaczego   się   zdecydowałem   na   tę   konfrontację.   Owszem,   miło   byłoby 
zdobyć trochę pieniędzy, ale nie wyobrażałem sobie, żeby mi je oddała bez 
walki, a to nie był dobry moment, żeby zwracać na siebie uwagę. I telefon 

background image

do   Harry'ego   to   był   zwykły   blef.  Wcale   nie   byłem   oburzony   tym,   co 
zrobiła   -   wkurzało   mnie,   że   zabrała   pieniądze,   zanim   ja   zdążyłem   to 
zrobić.
Przypuszczam więc, że w grę wchodziła mściwość, chęć, żeby jej utrudnić 
sprawę. Ale teraz, kiedy zobaczyłem, jak zamierza wydać te pieniądze - 
zabawić się z przyjaciółkami, może zapłacić za jedzenie i przedstawienie, 
może   przegrać   w   kości   -   pragnienie,   żeby   przysporzyć   jej   kłopotów, 
zaczęło mnie opuszczać.
Zorientowałem się, że mówię:
-

Tylko życzyć dobrej zabawy.

-

Hę?

Wycofałem się, zostawiając ją skołowaną.
-

Ach, i radziłbym, żeby nie zostawiała pani tych pieniędzy w sejfie w 

pokoju. Proszę mi wierzyć, naprawdę nie jest tak bezpieczny, jak mogłoby 
się wydawać.
Była już niemal trzecia, kiedy w końcu pojawili się Sal i Kojar, więc bez 
zbędnych ceregieli poprowadziłem ich na górę, uciekając się przy tym do 
nieco bardziej lub mniej legalnych sposobów, aż w końcu dotarliśmy do 
zamkniętego na klucz magazynu na czterdziestym dziewiątym piętrze.
Otworzyłem drzwi wytrychem i zamknąłem za nami, a potem zrobiłem 
miejsce na wyłożonej płytkami podłodze i, posługując się palcami oraz 
przydatną   warstwą   brudu,   wyjaśniłem   Kojarowi   i   Salowi,   co   zrobimy. 
Prawdę mówiąc, bardziej skomplikowane plany obmyślał Wiluś E. Kojot, 
ale   i   tak   musiałem   powtórzyć   wszystko   dwa   razy,   żeby   ich 
usatysfakcjonować. Na szczęście nie przewidywałem użycia tak trudnych 
do zdobycia środków jak dynamit firmy Acme. Musiałem tylko nabrać 
budzącej pewne wątpliwości zdolności do działania, wyjść na korytarz i 
wprawić rzeczy w ruch.
Strażnik   pełniący   służbę   siedział   na   wysokim   stołku   za   zaokrąglonym 
drewnianym   kontuarem   ledwie   kilka   metrów   od   drzwi,   do   których 
chciałem   mieć   dostęp.   Facet   był   przysadzisty,   z   pełnymi   rumianymi 
policzkami i dobrze utrzymanymi wąsami. Miał taki sam mundur z epoki 
jak strażnicy na dole, tylko że w jego wypadku poliestrowa koszula mocno 
opinała piersiastą klatkę i tłuste ramiona. Daszek jego kanciastej czapki 
był   tak   nisko,   że   prawie   nie   widziałem   oczu,   kiedy   więc   do   niego 
pośpieszyłem, zorientowałem się, że przemawiam do wąsów.
-

Ochrona? Dzięki Bogu! Właśnie słyszałem krzyk kobiety.

Gwałtownym ruchem wskazałem za siebie, robiąc przy tym, co
mogłem,   żeby   wyglądać   na   przestraszonego.   Wąsy   strażnika   drgnęły   i 

background image

zaczęły się poruszać, on sam zaś sięgnął po krótkofalówkę na blacie.
-

Musi pan tam natychmiast iść - powiedziałem. - Naprawdę myślę, że 

ma kłopoty.
Odwróciłem   się,   jakbym   zamierzał   potruchtać   w   kierunku,   z   którego 
przyszedłem.   Strażnik   wstał   ze   stołka,   ale   nie   był   pewien,   co   zrobić. 
Głowę odwrócił w stronę drzwi na schody, chwycił radio i podniósł do ust.
-

Niech się pan pospieszy!

Złapałem  go  za  rękę,  nie  pozwalając,  żeby   skorzystał z  krótkofalówki. 
Najwyraźniej   nie   ćwiczył   za   często,   bo   już   przy   magazynie   dostał 
zadyszki.
-

Niech pan posłucha - powiedziałem i pchnąłem zwalistą postać w 

stronę drzwi.
Dało się słyszeć wysokie, piskliwe pomiaukiwanie.
-

Brzmi jak kot - stwierdził strażnik.

Miał rację, faktycznie brzmiało jak kot. Zorientowałem się, że możliwości 
aktorskie Sala są jeszcze bardziej ograniczone niż moje.
-

Chyba trzeba to sprawdzić?

Sal wychwycił wskazówkę i dał najlepszy popis. Wydobył z siebie głos, 
który brzmiał jak skrzyżowanie Shirley Tempie i smurfa.
-

Och, pomocy! - zawył. - Ratunku!

-

Jezu, nie wiem - wyjąkał strażnik, bawiąc się pokrętłem przy radiu. - 

Lepiej to zgłoszę.
Miałem   dość   jego   marudzenia,   otworzyłem   więc   drzwi   kopniakiem, 
chwyciłem go za krawat i wciągnąłem do środka. Przywitał go miażdżący 
uścisk Kojara, który podniósł mężczyznę, odwrócił i elegancko upuścił na 
głowę.
-

A niech to! - Ze strażnika została kupka ubrań i wąsy na podłodze. - 

Zabiłeś go?
Kojar   wzruszył   ramionami,   jakby   nie   był   pewien,   po   czym   podniósł 
mężczyznę za kostkę, zgiął w pasie i powąchał przy twarzy. Przez chwilę 
wyglądał   na   zdezorientowanego,   po   czym  szarpnął   głową   i   zakrył   nos 
ręką, jakby właśnie trafił na cuchnące resztki w lodówce.
-

Oddycha - oznajmił. - Ale zjadł zepsute jajka na śniadanie.

-

Miał być przytomny - oznajmiłem. - Pamiętasz? Potrzebny nam kod, 

żeby otworzyć drzwi.
Kojar i Sal spojrzeli na mnie okrągłymi oczami, jakby to była dla nich 
nowość.
-

Och, nieważne. Równie dobrze możemy iść dalej i zdjąć mu mundur.

Sal miał wątpliwości.

background image

-

Chcesz,   żebyśmy   rozebrali   gościa?   -   zapytał   swoim   wysokim 

nosowym głosem.
-

Już to przerabialiśmy.

-

Tak, ale ja nie jestem ciotą.

-

Dobra, ja to zrobię. Kojar, podnieś go.

Muszę   powiedzieć,   że   mógłbym   przywyknąć   do   tego,   żeby   mieć   na 
zawołanie   bezmózgiego   giganta.   Na   mój   rozkaz   Kojar   puścił   kostkę 
strażnika, złapał go obiema rękami pod brodę i uniósł na wysokość piersi 
(albo głowy normalnej istoty ludzkiej), pozwalając, żeby nogi dyndały w 
powietrzu. Pomyślałem, że olbrzym wygląda jak lekkoatleta gotujący się 
do   rzutu   młotem,   więc   może   jednak   strażnik   miał  szczęście,   że   stracił 
przytomność.
Ponieważ bałem się, że Kojar urwie mężczyźnie głowę, rozebrałem go 
najszybciej, jak się dało. A kiedy został już tylko w białym bawełnianym 
podkoszulku, wzorzystych bokserkach i granatowych skarpetkach, razem z 
Salem związaliśmy mu krawatem ręce na plecach, Kojar zaś paskiem do 
spodni unieruchomił strażnikowi nogi w kostkach. Musiałem przypomnieć 
olbrzymowi, żeby nie ściskał paska tak mocno, bo oderwie stopy, jednak 
gdy skończyliśmy, strażnik był starannie skrępowany.
Przeszukałem   kieszenie   mężczyzny   i   znalazłem   kartę   magnetyczną. 
Krótkofalówkę rzuciłem Kojarowi. Złapał ją swoją żelazną ręką, w której 
urządzenie wyglądało jak dziecinna zabawka, i w tym momencie dotarło 
do mnie, że mój plan miał zasadniczy feler.
Początkowy pomysł był taki, że Kojar ubierze się w mundur i zostanie na 
czatach przy stanowisku ochrony. Tylko że jeśli Kojar spróbuje włożyć 
spodnie strażnika albo zapiąć jego koszulę, będzie wyglądał jak doktor 
Bruce Banner zaraz po przemianie w Hulka.
Rzuciłem olbrzymowi czapkę.
-

To będzie musiało wystarczyć - stwierdziłem. - Nie ma sensu, żebyś 

wkładał jego mundur.
Przyjrzałem się ubraniu Kojara. Zza kontuaru nie będzie widać spodni od 
dresu ani tenisówek. Inna sprawa to koszulka. Dobrze, że była niebieska, 
jednak nie miała rękawów. Pokazywała za to muskuły i w połączeniu z 
czapką sprawiała, że Kojar wyglądał jak chippendale w połowie striptizu.
-

Gdyby ktoś pytał, mów po prostu, że jesteś nowy, a mundur jest w 

drodze.
Kojar pokiwał głową i założył czapkę na bakier.
-

A gdybyś usłyszał przez radio coś, co by mogło sugerować, że mamy 

kłopoty, no cóż, zrób, co będziesz mógł.

background image

Dotknął daszka i uśmiechnął się idiotycznie.
Popatrzyłem na Sala. Kucał obok strażnika i sprawdzał jego oddech.
-

Jak tam?

-

Wciąż nieprzytomny.

Pokiwałem głową, słysząc tę diagnozę, a potem pogrzebałem w torbie i 
wyciągnąłem plaster z opatrunkiem oraz nożyczki do paznokci. Odciąłem 
kawałek wielkości ust, oderwałem papier i przyłożyłem ten prowizoryczny 
knebel do twarzy strażnika, upewniając się przy tym, że może oddychać 
przez nos.
Wróciłem do torby  po etui, małą puderniczkę i dwie lateksowe maski. 
Wprawdzie   kiedy   szedłem   korytarzem,   żeby   zwabić   strażnika   do 
magazynu, nie mogłem ukryć twarzy. Ani wtedy, gdy przeprowadzałem 
Kojara i Sala przez miejsca, gdzie nie powinniśmy przebywać. Zrozumiałe 
więc,   że   nasze   twarze   mogło   zarejestrować   mnóstwo   kamer.   Mimo   to 
wciąż uważałem, że maski to wart zachodu środek ostrożności.
Niestety, ponieważ w mieście na pustyni niełatwo kupić maski narciarskie, 
najlepszą   alternatywą   okazał   się   sklep   z   pamiątkami   przed   salą,   gdzie 
odbywały się przedstawienia Rat Pack.
-

Żartujesz, prawda? - zapiszczał Sal, kiedy podałem mu maskę.

-

Obawiam się, że nie.

Przyłożyłem swoją do twarzy, elastyczny pasek umieściłem z tyłu głowy i 
chwilę manewrowałem, póki nie dopasowałem dziurek do oczodołów.
-

Dlaczego ja nie mogę być Frankiem?

Przekrzywiłem głowę.
-

Cieszę się, że pytasz. Dlatego, że robimy to po mojemu.

Sal skrzywił się, pokazując przy tym nierówne zęby, jakby ktoś właśnie 
zagwizdał mu prosto w ucho. A potem opuścił głowę, żeby założyć swoją 
maskę.   Gdy   znowu   spojrzał   w   górę,   wyglądał   jak   Dean   Martin 
zmniejszony o połowę.
Otworzyłem  puderniczkę  i przyjrzałem się  uśmiechniętemu  gumowemu 
obliczu Francisa Alberta Sinatry.
-

To naprawdę idiotyczne - stwierdził Sal.

-

Pewnie masz rację. Ale nie podlega dyskusji.

Popatrzyłem na niego przez otwory w masce. Ograniczały pole
widzenia   w   stopniu,   który   nie   budził   mojego   zachwytu   -   czułem   się, 
jakbym oglądał świat przez skrzynkę na listy.
-

A  skoro   mowa   o   rzeczach   niepodlegających   dyskusji   -   dodałem, 

rzucając mu parę skrzypiących gumowych rękawiczek. - Obawiam się, że 
nie produkują mniejszych.

background image

-

To na serio?

-

Jeśli zamierzasz czegoś dotykać, to je załóż. - Wsunąłem dłonie we 

własne,   uważając   przy   tym,   żeby   nie   rozedrzeć   gumy   przy   sklejonych 
taśmą palcach. Wskazałem na drzwi. - Panowie, możemy zaczynać?
Zamknąłem   drzwi   na   klucz   i   poprowadziłem   obu   korytarzem.   Kojara 
zostawiłem   przy   stanowisku   ochrony,   a   Sala   w   miejscu,   gdzie   mógł 
obserwować, czy nikt nie idzie, po czym przykucnąłem, żeby stawić czoło 
zamkowi przy drzwiach na klatkę.
Dzięki   strażnikowi   miałem   już   odpowiednią   kartę   magnetyczną,   więc 
jedyną przeszkodę stanowił elektroniczny zamek cyfrowy. Na klawiszach 
zaznaczano numery od zera do dziewięciu, Maurice zaś twierdził, że szyfr 
liczy sześć cyfr. Początkowo miałem nadzieję, że Kojar wydobędzie kod 
od strażnika, ale skoro udało mu się jedynie pozbawić go przytomności i 
wyciągnąć   z   niego   serię   pochrapywań,   musiałem   posłużyć   się   trikiem, 
który już kiedyś zadziałał w Amsterdamie.
Widzicie, w puderniczce, którą ze sobą miałem, zamiast pudru był proszek 
do   zdejmowania   odcisków   palców,   który   pewne   przedsiębiorcze 
indywidua są gotowe sprzedać przez Internet. Nawiasem mówiąc, zdarza 
się, że inne jeszcze bardziej przedsiębiorcze indywidua są gotowe sprzedać 
przez Internet talk zamiast proszku, ponieważ jednak dla bezpieczeństwa 
sprawdziłem ostatnią partię, miałem nadzieję, że ta metoda pomoże mi 
pokonać drzwi.
Z   tą   myślą   za   pomocą   maleńkiego   pędzelka   z   puderniczki   nałożyłem 
odpowiednią   warstwę   proszku   na   każdy   klawisz   z   osobna,   po   czym 
poświeciłem kieszonkową latarką. Ilość śladów, które się pojawiły, nieco 
mnie zaniepokoiła. Odciski były na każdym klawiszu - pełne spektrum 
skrętów,   łuków   i   pętli.   Westchnąłem   i   pokręciłem   głową.   Wciąż   nią 
kręciłem,   kiedy   ponad   moim   ramieniem   pojawił   się   gruby   paluch   i 
wystukał sześciocyfrową sekwencję.
Odwróciłem się i gniewnie popatrzyłem na Kojara zza maski. Rzecz jasna, 
nie mógł zobaczyć moje miny, co pewnie tłumaczyło błogi uśmiech na 
jego twarzy.
-

Co ty, do diabła, wyprawiasz?!

-

Wprowadzam kod.

-

Nie   można   ot   tak   sobie   zgadywać,   Kojar.   Takie   urządzenia 

wykrywają   błędne   cyfry.   Jeśli   wprowadzisz   ich   za   dużo,   zamek   się 
zablokuje.
Kojar spojrzał na mnie, marszcząc drzwi, a potem podniósł laminowaną 
różową   kartę   oklejoną   wokół   taśmą.   Na   karcie   wydrukowana   była 

background image

następująca informacja: „Kod do drzwi - 5-8-8-3-2-6".
-

Gdzie to znalazłeś?

-

Na blacie.

Popatrzyłem na niego, potem na stanowisko ochrony, a na koniec znowu 
na osiłka.
-

Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?

Wzruszył   ramionami.   Wyglądał,   jakby   był   naprawdę   zdziwiony   moim 
pytaniem.
-

Och, nieważne. Daj mi to.

Chwyciłem   laminowaną   kartę   i   wykonałem   czynności   w   ustalonym 
porządku: przeciągnąłem kartę, po czym wystukałem
sekwencję   cyfr.   Zapaliła   się   zielona   lampka,   mechanizm   otwierający 
zabuczal, a drzwi się otworzyły.
Przytrzymując   je   czubkiem   buta,   rąbkiem   koszuli   wytarłem   proszek   z 
klawiatury i zagwizdałem na Sala.
- Za mną, Short Round*- Czeka na nas robota.

* Short Round to jedna z postaci serii filmów o Indianie Jonesie, tu aluzja 
do niskiego wzrostu Sala (przyp. tłum.).

31

Klatka schodowa była opustoszała, zaprowadziłem więc Sala prosto na 
pięćdziesiąte piętro, gdzie stanął nam na przeszkodzie kolejny czytnik kart 
i zamek z kodem. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem kartę magnetyczną 
oraz kartę z szyfrem i zrobiłem z nich dobry użytek. Drzwi otworzyły się 
ze   szczękiem,   a   ja   przytknąłem   oko   do   szpary.   Zobaczyłem   kawałek 
korytarza, przepierzenie z mrożonego szkła i dwie kamery. Na ścianie po 
lewej   wisiał   wąż   strażacki   i   toporek,   na   suficie   zaś   odpowietrzniki   i 
czujniki dymu.
Zerknąłem   za   drzwi.   Korytarz   kończył   się   jakiś   metr   dalej   solidnie 
wyglądającą ścianą. Zabrałem głowę, żeby mogła na nowo zapoznać się z 
ramionami, po czym wsunąłem torbę w szparę i zablokowałem wejście.
Sal   próbował   wyjrzeć   zza   moich   nóg.   Przeniosłem   go   na   bok   i 
zainteresowałem się klatką schodową. Powinniśmy być na ostatnim piętrze 
hotelowej wieży, wyglądało jednak na to, że schody prowadziły wyżej. 
Wdrapałem się na półpiętro, a gdy się odwróciłem, zobaczyłem podwójne 
drzwi.   Przez   szpary   wzdłuż   framugi   przeświecało   dzienne   światło. 
Przytwierdzony   do   ściany   znak   ostrzegał,   że   drzwi   są   podłączone   do 
systemu   alarmowego.   Potraktowałem   alarm   z   wielkim   szacunkiem, 

background image

niebawem jednak dzięki pewnej ręce i paskowi ołowianej blachy, którą 
wyciągnąłem z etui, udało mi się go wyłączyć.
Pchnąłem drzwi i oślepiony popołudniowym światłem zmrużyłem ukryte 
pod   maską   oczy.   Osłoniłem   je   ręką   i   spojrzałem   na   gigantyczną 
pięćdziesięciocentówkę wirującą mi nad głową. Z ulicy moneta wydawała 
się poruszać sprawnie i bezgłośnie, tutaj jednak skrzypiała i trzeszczała, 
jakby pilnie potrzebowała naoliwienia. Pod nią znajdowała się zewnętrzna 
ściana kręcącej się w przeciwną stronę restauracji. Przeszklone ściany były 
przyciemniane, widziałem jednak zarys postaci siedzących w środku, a 
ponieważ bałem się, że mnie zauważą, wyśliznąłem się z powrotem na 
klatkę i zamknąłem za sobą drzwi.
Schodząc   w   dół,   wciąż   mrugałem,   oślepiony   przez   słońce.   Sal   stał, 
podpierając   się   pod   boki,   a   nogą   w   żółtym   trampku   wystukiwał 
niecierpliwy rytm na podłodze. W całej jego postaci tylko maska Deana 
Martina sprawiała wrażenie szczęśliwej.
-

Co dalej? - spytał.

Ukucnąłem przy torbie i rozsuwając ją, powiedziałem:
-

Słyszałeś, co mówił Maurice. Biuro bliźniaków jest w tym korytarzu. 

Powinni być właśnie w drodze do klubu.
-

No tak, ale jest jeszcze personel, nie?

-

Przynajmniej dwie osobiste asystentki.

-

To co? Masz gnata?

Przestałem szperać w torbie i odszukałem jego oczy pod maską.
-

Tak tego nie załatwimy.

-

Czyli noże?

Westchnąłem i poczułem własny oddech we wnętrzu maski.
-

No to co tam masz? Paralizator?

-

Papierosy.

-

Hę?

Wyciągnąłem paczkę i pomachałem nią. Trochę czasu minęło, zanim te 
rewelacje trafiły do Sala, a i tak nie mogę stwierdzić, że był całkowicie 
przekonany do mojego pomysłu. Posunął się wręcz do
tego, że zajrzał do torby, by się upewnić, że faktycznie nie ukryłem tam 
żadnej   broni.   Gdy   się   przekonał,   że   nie   ma   tam   ani   maczety,   ani 
kompaktowej bomby atomowej zachomikowanej w zapinanej na suwak 
bocznej kieszeni, zasugerował, że mógłby uzbroić się w toporek strażacki 
z korytarza, zabawić w Indianina i „skopać im dupy".
Dzięki Bogu udało mi się odwieść go od tego pomysłu i po dłuższym 
wykładzie   w   końcu   chyba   dotarło   do   niego,   że   naprawdę   miło   byłoby 

background image

zdobyć kwity w taki sposób, żeby nikt się o tym nie dowiedział.
Wsadziłem papierosa w otwór w ustach Deana Martina.
-

Nie wiem, czy uda mi się przez to palić - zajęczał Sal, przesuwając 

go z boku na bok.
-

Pewnie, że ci się uda - powiedziałem, przykładając zapalniczkę.

Zaciągnął się, zakaszlał, a z otworów w jego masce zaczęły się
wydobywać smugi dymu.
-

A może to ty byś zapalił? - wychrypiał.

-

Chciałbyś, żebym ci stanął na ramionach i udowodnił, że to głupi 

pomysł?
Oczy pod maską zwęziły się, ale wyraz twarzy Deana Martina nie zmienił 
się ani odrobinę.
-

Jesteś pewien, że to zadziała?

-

Istnieje tylko jeden sposób, żeby się przekonać.

Ostrożnie otworzyłem drzwi i przekradłem się na korytarz,
a   potem   przesadnie   gestykulując,   zawołałem   Sala,   jakbym   zapraszał 
prawdziwego Deana Martina na główną scenę Sands. Człapał do mnie, ja 
zaś ukląkłem i pochyliłem głowę.
-

Podsadzić cię?

-

Nie - zapiszczał. - Dam sobie radę.

Dwie maleńkie ręce złapały mnie za szyję, a w ślad za nimi dziecinny 
bucik stanął mi na krzyżu. Chwilę później drugi but walnął mnie w lewe 
płuco, a potem prawa stopa Sala znalazła się na moim ramieniu. Zachwiał 
się i szarpnął mnie za włosy.
-

Stabilnie?

-

Po prostu się pośpieszmy.

Wyprostowałem się, trzymając go za kostki. Przechyliłem głowę w tył i 
zobaczyłem,   że   Sal   czubkiem   swojej   szoruje   po   suficie.   Alarm 
przeciwpożarowy miał po prawej, ruszyłem więc w tamtą stronę krokiem, 
do którego najwyraźniej nie był przyzwyczajony.
-

Hola, kolego!

Stracił równowagę i zamachał rękami, a ja musiałem zrobić krok do tyłu, 
żebyśmy się obaj nie wywrócili.
-

Lepiej?

Zakaszlał i wielki kłąb papierosowego dymu popłynął pod sufitem.
-

Znakomicie - wyszeptałem. - Daj jeszcze trochę.

Po chwili Sal naprawdę się wciągnął i poczuł na tyle pewnie, że stanął na 
palcach,   przyłożył   usta   do   czujnika   i   dmuchnął.   Kłąb   dymu   otoczył 
plastikową   listwę   i   zawrócił   w   stronę   zamaskowanej   twarzy   karła.   Sal 

background image

cofnął się, zaciągnął i dmuchnął jeszcze raz. Nowa porcja dymu zadziałała. 
Po   chwili   wahania   włączyła   się   syrena   i   zaraz   potem   podniósł   się 
straszliwy raban.
Zakołysałem barkami, złapałem Sala w ramiona jak dziecko, zatrzymałem 
się,   żeby   zabrać   torbę,   i   wycofałem   za   drzwi.   Wniosłem   małego 
człowieczka   na   półpiętro   i   postawiłem   na   stopniu   obok   drzwi 
prowadzących na dach.
-

Mogłem sam iść, wiesz? - powiedział.

-

Pewnie, że mogłeś.

-

Nie musiałeś mnie nieść.

-

Ćśśś, słyszę ludzi.

To nie była prawda. Przez wycie alarmu ledwo słyszałem własne słowa, 
miałem jednak nadzieję, że usłyszę kroki, i wolałem zaczekać na nie w 
ciszy.
Niebawem drzwi na schody się otworzyły i z hukiem walnęły o ścianę. 
Usłyszałem kobiece głosy i tupot szpilek. Echo przyniosło odgłosy ich 
paplaniny, kiedy kobiety schodziły w dół. Nie wydawały się przestraszone, 
co było całkiem zrozumiałe. Jeśli nie
widać   płomieni,   większość   łudzi   zakłada,   że   to   tylko   próbny   alarm. 
Podejrzewałem, że kilka pięter niżej był punkt zborny, gdzie pracownicy 
gromadzili się podczas podobnych ćwiczeń w przeszłości.
Sal   ruszył   przed   siebie,   próbując   przecisnąć   głowę   przez   barierkę. 
Pociągnąłem go  do  tyłu  i za  lateksowe  czoło  maski przytrzymałem  na 
odległość wyciągniętej ręki.
-

Hej! - wrzasnął.

-

Cii.

-

Poszły?

-

Cii.

Trudno było powiedzieć, ile osób powinniśmy przeczekać. Gdybyśmy się 
ruszyli, zanim biuro się ewakuuje, byłby to prosty sposób, żeby dać się 
złapać. Ale jeśli będziemy zwlekali, na scenę wkroczy ochrona i stracimy 
naszą szansę.
-

Myślę, że droga wolna.

W chwili, gdy wypowiedziałem te słowa, drzwi znowu walnęły o ścianę i 
para obcasów zastukała na schodach.
-

O mały włos.

-

Myślisz, że to ostatnia?

-

Mam nadzieję.

Na   korytarzu   dźwięk   alarmu   był   dużo   przemieliwszy.   Skrzywiłem   się, 

background image

zgiąłem wpół i pomknąłem przed siebie, jakbym uciekał przed ostrzałem z 
moździerza.   Wycie   w   mojej   głowie   wzbierało,   wypychając   uszami 
rozsądek i rozwagę. Wpakowałem się za przepierzenie z mrożonego szkła 
i wyciągnąłem szyję, żeby sprawdzić teren. Sal poniżej zrobił to samo. 
Nikogo nie mogłem dostrzec, on najwyraźniej też nie, bo wyśliznął się zza 
moich nóg i ruszył przed siebie, zanim zdążyłem go zatrzymać.
W   recepcji   panowała   atmosfera   prywatnego   klubu   dla   dżentelmenów. 
Znajdowały   się   tu   skórzane   kanapy   i   fotele,   niski   mahoniowy   stolik 
zarzucony   czasopismami   dla   golfistów,   stojące   lampy   z   polerowanego 
mosiądzu, pudełka cygar, karafki whisky, a także ogromny obraz olejny na 
ścianie przedstawiający scenę polowania.
Po przeciwnej stronie był drewniany kontuar (też mahoniowy), pusty, jeśli 
pominąć   zestaw   biurkowy   i   księgę   gości.   Za   kontuarem   stały   dwa 
wyściełane obrotowe krzesła, na których, jak sądziłem, zwykle siedziały 
osobiste   asystentki   bliźniaków,   oraz   dwa   laptopy   i   dwa   telefony,   które 
wyglądały   na   dość   skomplikowane,   żeby   za   ich   pomocą   można   było 
sterować okrętem wojennym. Między aparatami znajdował się monitor z 
obrazem podzielonym na ćwiartki. Te na górze pokazywały puste wnętrze 
windy,   natomiast   w   dolnym   prawym   rogu   zobaczyłem   Kojara 
majstrującego przy swojej nowej czapce. Naciągał ją wciąż na uszy, jakby 
zamierzał zrobić z niej fular.
Po mojej lewej znajdowały się solidne drzwi, do których przytwierdzono 
dwie mosiężne tabliczki z nazwiskami: „Pan R. Fisher" i „Pan G. Fisher". 
Nie wiedziałem wprawdzie, czy o kolejność nazwisk, bliźniacy stoczyli 
bitwę, za to kiedy nacisnąłem mosiężną klamkę, przekonałem się, że drzwi 
były zamknięte.
Ucieszyło mnie to, bo zmniejszało prawdopodobieństwo, że ktoś jest po 
drugiej   stronie.   Z   cylindrem   zaś,   który   znajdował   się   pod   klamką,   już 
kiedyś   miałem   do   czynienia   i   choć   otwarcie   go   nie   było   jak   bułka   z 
masłem,   wybranie   odpowiednich   narzędzi   z   etui   i   otwarcie   zamka   nie 
zajęło mi więcej niż minutę.
Pierwszą   rzeczą,   jaką   zrobiłem,   kiedy   znaleźliśmy   się   w   środku,   było 
zamknięcie za nami drzwi na klucz. Drugą - zdjęcie maski; nie sądziłem, 
żeby   bliźniacy   zgodzili   się   zainstalować   kamery   w   swoim   biurze.   Na 
koniec   wreszcie   odetchnąłem   zadowolony,   bo   właśnie   na   skutek 
szczęśliwego zbiegu okoliczności alarm przestał wyć.

32

Stwierdzenie,   że   biuro   bliźniaków   było   wielkie,   to   niedomówienie. 

background image

Widywałem lotniska, gdzie hala odlotów była skromniejsza.
Widok   z   sięgających   od   podłogi   do   sufitu   okien   w   końcu   pokoju 
obejmował Strip, geometryczne przedmieścia McMansions, szczyty Red 
Rocks   w   oddali   i   niewykluczone,   że   również   nieskończoność.   Przed 
oknem widokowym stał lśniący stół konferencyjny, który mógł pomieścić 
co najmniej dwudziestu pięciu gości, natomiast środkową część zajmowała 
bogata kolekcja leżanek oraz sof obitych luksusowymi tkaninami i skórą, 
oddzielonych   od   siebie   stojącymi   lampami   i   egzotycznymi   roślinami. 
Ściana za częścią salonową została wyłożona ogromnymi płytkami z łupku 
i   zdominowana   przez   gigantyczny   wygaszony   kominek.   Nad   jego 
gzymsem   l   wapienia   wisiał   kolejny   olej   przedstawiający   scenę   z 
polowania.
Bliżej   nas   (mówiąc   bliżej,   mam   na   myśli,   odległość   do   pokonania 
Dojazdem kołowym) znajdowała się para łukowato wygiętych biurek z 
drewna wiśniowego, które ustawiono tak, by razem tworzyły podkowę. 
Poza zestawem z przyborami do pisania, z którego wystawała maleńka 
amerykańska flaga, nie było na nich żadnych szpargałów.
Na podłodze tuż przed biurkami leżała okrągła mozaika. W odróżnieniu od 
zwykłych   mozaik   tę   wykonano   z   kasynowych   żetonów.   Zewnętrzną 
krawędź zrobiono z białych żetonów otoczonych czarnym konturem, a w 
środku   umieszczono   pięćdziesięciocentówkę   zgrabnie   ułożoną   ze 
srebrnych. Gdybym powyciągał żetony i mieszaniny zaprawy murarskiej i 
żywicy, w której je zatopiono, i jakimś cudem zastąpił bezwartościowymi 
replikami, nieźle bym się wzbogacił. Niestety, mogłem jedynie opaść na 
kolana, przesunąć palcami po wzorze i wydać głuchy jęk, zanim w końcu 
zwróciłem uwagę na ciemną wąską szczelinę biegnącą wokół monety.
Teraz   wiedziałem   już,   że   prawdopodobnie   informacje   Maurice’a   były 
dokładne. Wstałem więc i przeszedłem na drugą stronę biurek. Dano mi do 
zrozumienia,   że   to   nieistotne,   od   którego   biurka   zacznę   -   oba   były 
identyczne tak jak mężczyźni, do których należały - i z tego, co mogłem 
stwierdzić, tak właśnie było.
Biurka   były   najwyższej   jakości,   wykonano   je   bardzo   umiejętnie.   Stare 
wiśniowe drewno zostało obrobione i wykończone z wielką
starannością, a każde łączenie wydawało się nieskazitelne. W obu była 
pewna   liczba   zamkniętych   na   klucz   szuflad   rozmieszczonych   po   obu 
stronach   otworu   na   nogi,   a   okucia   i   rączki   zostały   wykonane   ze   stali 
szczotkowanej w odpowiednim odcieniu.
Przesunąłem na bok skórzane obrotowe krzesło przy biurku po prawej, 
zanurkowałem pod spód i pstryknąłem palcami na Sala. Zdążył zsunąć 

background image

maskę na czubek głowy, widziałem więc, jak bardzo ucieszyło go, że na 
niego pstrykam.
- Idź i zaczekaj przy drzwiach - wyszeptałem. - Piłuj, czy nikt się nie kręci 
na zewnątrz.
Sal   wymamrotał   coś   po   nosem   i   wciąż   mrucząc,   poszedł   do   drzwi. 
Sięgnąłem do torby  po latarkę i skierowałem strumień światła na spód 
blatu. Po chwili udało mi się wyśledzić maleńką dziurkę od klucza, mniej 
więcej wielkości połowy paznokcia u mojego małego palca. Przesunąłem 
opuszkiem po otworze i skrzywiłem się z niesmakiem, po czym sięgnąłem 
po etui i wyszukałem najmniejszy wytrych, jaki ze sobą zabrałem.
To nie był szczególnie trudny do otwarcia zamek - takie rzadko trafiają się 
w biurkach - po prostu był cholernie  niewygodny. Podejrzewam,  że w 
moim fachu należałoby przywyknąć do tego typu rzeczy, ale miniaturowe 
zamki były moim przekleństwem. To prawda, że stawiały mniejszy opór 
przy   forsowaniu,   lecz   jeśli   człowiek   chciał   sobie   z   nimi   poradzić,   jak 
należy, utrzymanie stabilnej ręki, żeby pokonać któregoś z tych małych 
uprzykrzeńców, mogło być frustrujące jak diabli, a ten egzemplarz okazał 
się   naprawdę   mikroskopijny.  Jeśli  moje   pierwsze   wrażenie   było   trafne, 
żaden bolec nie był większy niż elementy mechanizmu w ukradzionym 
zegarku,   który   na   moim   nadgarstku   wciąż   dzielnie   walczył   o   to,   żeby 
wskazywać czas, i trochę mnie już to drażniło.
Wyobraźcie sobie, że stoicie przed średniej wielkości domkiem dla lalek i 
próbujecie   wetknąć   zminiaturyzowany   klucz   do   dziurki   w   drzwiach 
wejściowych. Trudne, nie? No może nie aż tak, gdybyście byli rozmiarów 
Sala. Ale mnie doprowadzało do szału – zęby miałem zaciśnięte, żołądek 
zwinięty w supeł i byłem gotów rwać włosy z głowy.
Choć   z   drugiej   strony,   gdyby   to   było   proste,   to   nie   sądzę,   żebym 
doświadczał tego ciepła i podniecenia rozlewających się po ciele, kiedy w 
końcu tycie bolce uległy mojemu czarowi, maleńkie zapadki się zwolniły i 
niewielka klapka z wiśniowego drewna poleciała w dół.
Muszę  przyznać,  że  to  przyjemne  uczucie.  Zwracam jednak  uwagę,  że 
było niczym w porównaniu ze słodkim poruszeniem, jakiego doznałem, 
gdy   powtórzyłem   cały   proces   pod   drugim   biurkiem   i   tam   także 
odpowiednia klapka została zwolniona. Zawołałem Sala, poczekałem, aż 
do mnie dołączy (zauważyłem przy tym, że wcale nie musiał pochylać 
głowy), po czym powiodłem jego rękę w głąb otworu i oparłem maleńki 
palec   na   plastikowym   przycisku   wewnątrz.   Sam   wygramoliłem   się   i 
cofnąłem   do   pierwszego   biurka,   w   którym   zlokalizowałem   podobny 
przycisk. Na trzy obaj wcisnęliśmy guziki. Zza sięgającej trzech czwartych 

background image

wysokości   przesłony   w   nogach   patrzyłem,   jak   mozaika   bezdźwięcznie 
wyskakuje na ukrytych zawiasach, ujawniając okrągły otwór.
Położyłem  się   na  brzuchu,   wyczołgałem  spod   biurka   i  pod-pełzłem  do 
krawędzi dziury. Zajrzałem do środka, skąd spoglądał na mnie klasyczny 
sejf Schmidt & Co z pokrętłem.
Został   zatopiony   w   betonie   na   głębokość   około   metra.   Walcowaty   w 
kształcie   miał   zieloną   metalową   tablicę,   drzwi   z   żelazobetonu   i 
ośmiocyfrowy   zamek   szyfrowy.   Cylindryczny   otwór,   który   do   niego 
prowadził, był dość duży, żeby dorosły mężczyzna mógł wsadzić w niego 
głowę i ramiona, co właśnie zrobiłem.
-

Podaj mi torbę - wystękałem z dziury.

Torba walnęła mnie w plecy. Wygramoliłem się na zewnątrz i odwróciłem. 
Sal otrzepywał ręce.
-

Dzięki.

-

Nie ma sprawy.

Wyciągnąłem bloczek z kartkami w kratkę i ołówek. Ponieważ uprzedzono 
mnie,   z   jakim   typem   sejfu   będę   miał   do   czynienia,   zdążyłem   już 
narysować   kilka   pośpiesznych   grafów   na   pierwszej   stronie.   Zazwyczaj 
wypełnianie grafów to coś, co wolę robić sam, ale skoro miałem tkwić z 
głową w ciasnej dziurze, wyglądało na to, że będę musiał powierzyć to 
zadanie Salowi.
-

Weź to - poleciłem. - Chcę, żebyś zaznaczył ołówkiem wszystkie 

cyfry, które wypowiem.
Kiwnąłem na niego i pokazałem, o co mi chodzi. Chwycił bloczek z miną, 
która sugerowała, że straszliwie go nie doceniam.
-

Daj mi ołówek. Możesz mi zaufać.

Nienawidzę, jak ktoś tak mówi, ale tak czy owak wręczyłem mu ołówek, 
po   czym   wróciłem   do   torby   po   stetoskop.   Z   zasady   nie   lubię   używać 
stetoskopu. W teorii ma pomóc usłyszeć, jak stukają dotykające się tarcze, 
ja jednak w ten sposób stawałem się również świadom wszystkich innych 
hałasów dochodzących z sejfu, a nawet własnych artretycznych palców. 
Wolę   posługiwać   się   nieuzbrojonym   uchem   oraz   instynktem,   tylko   że 
lokalizacja tego sejfu akurat to uniemożliwiała. Dlatego stetoskop był złem 
koniecznym, podobnie jak latarka, którą trzymałem w zębach. Posłałem 
Salowi uśmiech razem ze strumieniem światła, zanurkowałem do dziury i 
zabrałem się do pracy.
Najczystsza i najzgrabniejsza metoda, żeby uporać się z sejfem to ostrożna 
manipulacja, ma jednak tę wadę, że wymaga czasu i cierpliwości. Metoda 
ta   opiera   się   na   pewnej   dozie   praktycznej   matematyki,   czułym   uchu   i 

background image

solidnej wiedzy na temat działania sejfów. Najważniejszy jest jednak łut 
szczęścia,   bo   o   ile   zwykle   można   zidentyfikować   cyfry,   które   tworzą 
kombinację, nie ma to jak dowiedzieć się, w jakim porządku należy je 
wprowadzić.
Żeby   wyzwanie   stało   się   jeszcze   trudniejsze,   przebiegli   technicy   ze 
Schmidt & Co przy budowie ruchomych części swoich sejfów posłużyli 
się   niemal   wyłącznie   plastikiem   i   włóknami   nylonowymi.   Dlatego 
usłyszeć jakiekolwiek zdradliwe stuknięcie czy łupnięcie było niezwykle 
trudno,   a   niemal   niemożliwe   wyczuć   opór   tarczy,   zwłaszcza   kiedy 
człowiek wisiał głową w dół z tułowiem wciśniętym w bęben odrobinę 
mniejszy niż ten w suszarce.
Wystarczyło dwadzieścia minut, żebym odniósł wrażenie, że cała  krew 
spłynęła mi do głowy. W skroniach mi szumiało, twarz miałem gorącą i 
swędzącą, jakby mnie zatrzaśnięto w parowarze. Wycofałem się z otworu i 
położyłem na wznak, wyszarpując stetoskop z uszu i wyciągając dłoń po 
bloczek.   Wykres,   który   wyprodukował   Sal,   składał   się   z   szeregu 
poszarpanych gór i dolin, które przedstawiały możliwe zakresy tylko dla 
dwóch cyfr. Podniosłem bloczek do oczu, z całych sił tłumiąc jęk.
-

Ile czasu to jeszcze potrwa? - spytał Sal.

-

Godzinę. Może więcej.

-

Żartujesz?

-

Może też mniej. Ale potem będziemy musieli sprawdzić kombinacje.

-

A ile czasu to zajmie? - Jego głos stał się wyższy niż zwykle.

-

Minuta na każdą? Nie chcesz wiedzieć.

Sal   zakrył   twarz   rękami,   mnie   zaś   pozostało   kontemplować   oblicze 
niestosownie w tej sytuacji zadowolonego z siebie Deana Martina.
-

Mamy jakąś godzinę i czterdzieści pięć minut. Maksymalnie.

-

W takim razie lepiej zabierajmy się do roboty.

Złapał ołówek obiema rękami i usiadł sztywno na krawędzi otworu.
Przez następne pół godziny pracowałem tak szybko, jak tylko się dało, nie 
przestając, nawet kiedy zaczęło mi dudnić w głowie. Miałem wrażenie, że 
podałem Salowi całkiem sporo cyfr, i o ile mogłem stwierdzić, większość 
z   nich   była   prawidłowa.   Kilka   razy   mały   człowieczek   klepał   mnie   po 
piecach,   mówiąc,   żebym   na   chwilę   przystopował,   a   on   sprawdzi 
podejrzane   hałasy   za   drzwiami.   Niedługo   po   tym,   jak   zacząłem 
majstrować przy sejfie, do recepcji wrócili pracownicy, toteż zwykle Sal 
stwierdzał, że słyszał odgłos telefonu albo warkot niszczarki do papieru. 
Nie mogę powiedzieć, żeby te rewelacje wprawiały mnie w osłupienie, 
choć   za   każdym   razem,   kiedy   okazywało   się,   że   mogę   kontynuować, 

background image

czułem ulgę.
Z każdą wypowiadaną cyfrą zbliżaliśmy się do następnego etapu i - być 
może - mało prawdopodobnego triumfu.
Oczywiście, gdy tylko tego rodzaju myśli pojawiają się w mojej głowie, 
coś musi pójść nie tak. Sal poklepał mnie po ramieniu może piąty raz, a ja 
wyciągnąłem głowę, żeby mu powiedzieć kilka słów do słuchu. Już sam 
fakt, że mi przerywano, był trudny do zniesienia, lecz to, że przerywano, 
by   mnie   poinformować,   że   ktoś   właśnie   skorzystał   z   ksero,   zaczynało 
działać mi na nerwy.
Tak się jednak złożyło, że nie powiedziałem nic, ponieważ strapiona mina 
Sala wskazywała, że coś naprawdę jest nie w porządku. Pokazał drzwi, 
gdzie   u   dołu   smugę   światła   przecinał   ciemny   kształt.   Usłyszeliśmy 
chrząknięcie, po którym rozległ się chrobot klucza w zamku.
Słyszałem, że ponoć niektórzy ludzie w obliczu niebezpieczeństwa są jak 
sparaliżowani, ja jednak z pewnością do tej grupy nie należałem. W ciągu 
następnych kilku sekund mój mózg rozważył całkiem sporo możliwych 
kryjówek i zanim drzwi otworzyły się do połowy, wybrałem biurko po 
prawej i pod nie zanurkowałem. Miałem nawet dość przytomności umysłu, 
żeby   wrzucić   tam   narzędzia   i   torbę,   kiedy   jednak   chowałem   nogi   pod 
przesłonę, zdobywając się na ostatni heroiczny wysiłek, żeby bezpiecznie 
ukryć palce u stóp, w nagłym przypływie przerażenia zorientowałem się, 
że   przeoczyłem   jeden   drobny   szczegół.   Otwór   w   mozaice   wciąż   był 
odsłonięty.

33

Podsłuchiwanie   łudzi,   którzy   weszli   do   pokoju,   bez   możliwości 
zobaczenia ich postaci, szybko zamieniało się u mnie w paskudny nawyk. 
Ci tutaj od razu podeszli do dziury w podłodze.
-

Chryste, przyprowadź Stacey - powiedział męski głos. - I wezwij 

ochronę.
-

Uszkodzili sejf? - spytał drugi mężczyzna.

-

Trudno powiedzieć. Idź, przyprowadź Stacey.

Usłyszałem odgłos stóp zmierzających w stronę drzwi, zaryzykowałem i 
wyjrzałem spod przesłony. Mignęły mi nogi i plecy mężczyzny, którego 
głowa   tkwiła   w   otworze   pośrodku   mozaiki.   Spodnie   khaki   i   niebieski, 
robiony  na drutach sweter stanowiły  pewną wskazówkę na temat tego, 
kogo   mam   przed   oczami,   ale   dopiero   kiedy   wyciągnął   ryżą   głowę, 
zyskałem pewność. Bracia Fisher wrócili z golfa dużo wcześniej, niż się 
spodziewałem.

background image

Bliźniak, na którego patrzyłem, wydawał się jeszcze bledszy niż zwykle, a 
niezliczone piegi wyraźnie odznaczały się na tle białawej skóry. Sprawiał 
wrażenie, jakby jego cierpliwość właśnie się wyczerpała, podobnie zresztą 
jak   zapasy   żelaza   w   organizmie.   Włożył   ręce   do   dziury   i   zaczął 
nadaremnie szarpać za drzwi do sejfu.
Wciąż za nie ciągnął, kiedy obok pojawiły się dwie pary nóg. Uznałem, że 
następne spodnie khaki i brązowe mokasyny należą do drugiego bliźniaka. 
Nylonowe   pończochy   i   czarne   buty   na   średnich   obcasach   pewnie   były 
Stacey.
-

Coś zginęło? - spytał bliźniak, który stał.

-

Nie wiem. Masz dzisiejszy szyfr?

-

W palmtopie.

Drugi bliźniak ukucnął obok brata i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął 
stamtąd   kompaktowe   elektroniczne   urządzenie   i   zaczął   w   nie   stukać 
metalowym wskaźnikiem.
-

Stacey, co się dzieje? - spytał pierwszy bliźniak. - Ktoś tu był?

Stacey przeniosła ciężar z nogi na nogę.
-

Nie sądzę.

-

Wydarzyło się coś niezwykłego?

Zaczęła przestępować z nogi na nogę szybciej.
-

Mieliśmy znów próbny alarm przeciwpożarowy.

-

Zgodnie z grafikiem?

-

Boże, nie wiem. Nie sądzę.

Bliźniacy wymienili spojrzenia.
-

Sprowadź tu Ricksa. I to już!

Stacey popędziła, a bliźniacy pokręcili swoimi identycznymi głowami.
Kiedy obserwowałem ich spod biurka, uświadomiłem sobie, że popełniłem 
kilka błędów. Ukrywając się w pośpiechu, nie sprawdziłem, gdzie schował 
się   Sal,   nie   mogłem   więc   stwierdzić,   czy   szybko   go   odnajdą.   Przede 
wszystkim jednak moja kryjówka była daleka od ideału. Owszem, istniało 
niebezpieczeństwo, że zostanę zauważony, ale co ważniejsze, ukryłem się 
dokładnie w tym miejscu, w którym był przycisk otwierający mozaikę.
Po stronie plusów można zapisać to, że nie udało mi się włamać do sejfu. 
Zwykle zawodowe braki nie budziły we mnie takiej ekscytacji, ale kiedy 
bliźniacy odkryją, że ich sejf nie został sforsowany, miałem nadzieję, że 
może   nie   będą   czuli   aż   takiej   potrzeby,   żeby   wszcząć   procedury 
bezpieczeństwa w pełnym zakresie.
-

Mam kod - powiedział bliźniak z palmtopem.

-

No to go podaj.

background image

Wypowiedział na głos sekwencję, ja zaś, zapamiętując ją, poczułem, jak na 
twarz wypełza mi uśmiech. Może jednak będę miał szansę dobrać się do 
sejfu?
Wciąż czułem się porażony tą możliwością, gdy zerknąłem na wykres w 
notesie, który trzymałem w rękach. Co najmniej dwie cyfry były błędne. 
Nie mogłem sobie przypomnieć, czy to moja wina, czy też Sal nie dość 
uważnie robił notatki, ale tak czy inaczej strasznie mnie to rozsierdziło.
Podejrzewam,   że   mógłbym   się   biczować   jeszcze   dłużej,   gdyby   nie 
przeszkodził mi metaliczny szczęk drzwi sejfu uderzających o betonową 
ścianę. Jeszcze chwila, a bliźniacy wyluzują.
-

Niech   to   szlag!   -   krzyknął   jeden.   -   Mają   je!   Zwinęli   te   cholerne 

kwity!
Co takiego?
-

Żarty sobie, kurde, ze mnie robisz?

Och, dzięki Bogu! Droczy się z bratem..
-

A wyglądam, jakbym sobie robił z ciebie cholerne żarty?

W rzeczywistości wyglądał raczej jak człowiek, który przekroczył granicę 
wściekłości. Szczękę miał zaciśniętą, a oczy jak czarne wiry. Walnął ręką o 
podłogę   niczym   sędzia   kończący   walkę   w   zapasach.   Wstał   i   kopnął 
klapkę. Pół sekundy później zaskowy-czał z bólu, złapał się za palce u 
stopy i zaczął skakać wkoło.
Tymczasem jego brat sam wsadził głowę do dziury. Jego ręka gorączkowo 
poruszała się tam i z powrotem, póki nie ułożył kilku kupek banknotów 
obok otworu.
-

Tylko to zabrali?

-

Tylko o to im chodziło.

Jego brat opadł ciężko na klubowy fotel, ściągnął but i przyjrzał się stopie. 
Usta ściągnęły mu się z bólu, a ja zorientowałem się, że sam się krzywię w 
podobny sposób. Nie ze współczucia - kiedy opadł na fotel, ten zakołysał 
się na boki i zauważyłem dłoń Sala.
Bliźniak na fotelu ostrożnie poruszał palcami u stóp, wciągając powietrze 
przez zęby.
-

To co zrobimy? - spytał jego brat.

-

Myślę.

-

Masz kopie, prawda?

-

Pewnie, ale nie w tym rzecz. Kwity są teraz tam. - Kiwnął głową w 

stronę okna wychodzącego na Strip.
-

Ale nie mogą się do nas dobrać, co?

Bliźniak ze zranionymi palcami popatrzył na brata.

background image

-

Myślisz,   że   ci   ludzie   wiedzą,   jak   się   posługiwać   takimi 

informacjami? Przycisną za mocno i wszystko runie.
-

Może są bystrzy? Byli dość bystrzy, żeby zwinąć kwity.

Bliźniak na fotelu pokręcił z żalem głową.
-

Musimy szybko z tym skończyć. Gdzie się, do diabła, podział Ricks?

-

Wyluzuj. Zaraz tu będzie.

Jeżeli ktokolwiek mógł się wyluzować, z pewnością nie byłem to ja. Z 
trudem próbowałem ogarnąć konsekwencje tego, co właśnie usłyszałem. 
Jeśli lewity skradziono, nie dostanę swojej doli od Maurice^. Co więcej, 
utknąłem   w   miejscu   przestępstwa,   moja   kryjówka   była   tak   głupia,   jak 
tylko   można   sobie   wyobrazić   (chyba   że   potraficie   sobie   wyobrazić 
maleńkiego   człowieczka   skulonego   za   fotelem   klubowym,   na   którym 
akurat siedział naprawdę wkurzony szef kasyna), a jeśli nie uda mi się stąd 
jakoś uciec i zebrać sporej sumy pieniędzy, moim przeznaczeniem będzie 
okrutna śmierć. To już wszystko? Czy w ogóle chciałem się zastanawiać, 
co jeszcze mogło pójść nie tak?
-

Co się dzieje?

Wraz z pytaniem do pokoju wmaszerował Ricks, otwierając kieszonkowy 
notatnik.   Bliźniacy   zapoznali  go   z  nowinami,   a  ja  zerkałem  z  ukrycia, 
obserwując,   jak   kuca   obok   otworu   w   mozaice.   Odkąd   go   ostatni   raz 
widziałem,   zdążył   się   przebrać   -   miał   na   sobie   ciemnoniebieską 
marynarkę, białą koszulę i zaprasowane szare spodnie - ale oczy pozostały 
szkliste jak u człowieka, który się nie wyspał. Kiedy zaś uniósł rękę do 
przetykanej srebrem bródki, stłumił ziewnięcie.
-

Żadnych glin, tak? - wymamrotał.

-

Żadnych glin.

Kiwnął głową, jakby dostosowywał swoje nastawienie.
-

Będę potrzebował nazwisk osób, które mogłyby chcieć tych lewitów.

Bliźniak w fotelu zabulgotał, co sugerowało, że nie podoba mu się ten 
pomysł.
-

Chcesz żebym ci przedyktował cholerną książkę telefoniczną? Daj 

spokój, Ricks, wiesz, co tam było.
-

Wiem   o   niektórych   rzeczach   -   powiedział   Ricks,   a   ja   niemal 

wyczułem cień żalu w jego głosie.
-

Więc wiesz, o co chodzi. Chcę tę rzecz wyłączyć. Wykasować.

Ricks odwrócił się bokiem i popatrzył bliźniakowi w oczy.
-

Będę musiał porozmawiać z waszymi pracownikami. Ze wszystkimi. 

Któryś  z  moich   ludzi  przyjrzy   się   alarmowi  przeciwpożarowemu.   Ktoś 
inny przejrzy nagrania z kamer.

background image

-

To zajmie trochę czasu.

-

Pewnie.   - Wycelował  piórem  w  wieko  mozaiki.   -  Dotykaliście   tu 

czegoś?
Bliźniak poprawił się w fotelu.
-

A jak myślisz, skąd byśmy wiedzieli, że kwity zniknęły?

-

Hm i tak sprawdzimy odciski. I ktoś przeszuka pokój.

-

Przecież robiłeś to w zeszłym tygodniu.

Ricks wyprostował się, strzeliło mu w kolanach.
-

Szukaliśmy   podsłuchu.   Chcę   się   upewnić,   że   ten,   kto   to   zrobił, 

zniknął stąd na dobre.
Bliźniak   w   fotelu   zesztywniał,   oczy   zrobiły   mu   się   czujne.   Jego   brat 
zerknął przez ramię, jakby się bał, że ma za plecami ducha.
-

Myślisz, że wciąż tu są?

-

To możliwe.

-

Myślałem, że zdążyli się zmyć.

-

Być   może.   Ale   podejrzewam,   że   do   włamania   doszło   podczas 

alarmu. Kiedy ostatni raz sprawdzaliście sejf?
-

Dwa dni temu - powiedział ten, który bał się duchów.

-

O której godzinie?

Miał   właśnie   odpowiedzieć,   gdy   przeszkodził   mu   nieoczekiwany 
przenikliwy,   wibrujący   odgłos.   Poczułem,   że   oblewa   mnie   zimny   pot. 
Poćwierkiwanie dochodziło z mojej prawej strony. A dokładniej - z torby 
na ramię. Straszna prawda była taka, że zapomniałem wyciszyć komórkę 
Victorii. A teraz to cholerstwo dzwoniło!
Ze   wszystkich   błędów,   jakie   popełniłem   w   życiu,   ten   był   szczytowym 
osiągnięciem. Chwyciłem torbę i wsadziłem rękę do środka, desperacko 
macając w poszukiwaniu cholernego aparatu. Wciąż ćwierkał i wibrował 
radośnie, a ja ciągle nie mogłem go namierzyć.
W końcu moje palce napotkały zdradziecki kawałek plastiku, ale telefon 
wyśliznął   mi   się   ze   spoconej   dłoni   jak   kostka   wilgotnego   mydła   i 
wystrzelił   spod   biurka.   Wysunąłem   po   niego   rękę   i   czubkami   palców 
uderzyłem w nosek buta Ricksa.
Powoli   podniosłem   wzrok,   Ricks   zaś   powoli   opuścił   swój.   Mlasnął 
językiem i powiedział:
-

Dlaczego nie wypełznie pan stamtąd i nie odbierze telefonu? To musi 

być ważna rozmowa.
Przeniosłem wzrok z telefonu na Ricksa i z powrotem. Nie odważyłem się 
spojrzeć   na   Fisherów.   Komórka   świergotała   jak   obłąkany   świerszcz, 
podskakując   po   podłodze.   Otworzyłem   aparat   i   ustawiłem   wyświetlacz 

background image

pod kątem. „Numer zastrzeżony". Podniosłem telefon do ucha.
-

Charlie?   Tu   Victoria.   Dobre   wieści.   Właśnie   znalazłam   Caitlin   i 

zgodziła   się   z   nami   porozmawiać.   Jedziemy   do   Fifty-Fifty.   Gdzie 
dokładnie jesteś?

34

Moją dokładną pozycję można by określić jako „kompletnie straconą". Nie 
zdecydowałem   się   jednak   poinformować   o   tym   Victorii.   W   zamian 
zaryzykowałem i z napięciem w głosie powiedziałem, że dobrze by było, 
gdyby ona i Caitlin spotkały się ze mną na scenie, na której odbywało się 
przedstawienie Josha.
-

Masz   na   myśli   scenę   widowiskową?   Jesteś   pewien,   że   tam   jest 

bezpiecznie?
-

Całkowicie.

-

Charlie, wszystko w porządku? Brzmisz jakoś dziwnie.

-

Nigdy   nie   było   lepiej   -   powiedziałem   i   zamknąłem   telefon. 

Popatrzyłem Ricksowi w oczy. W jego źrenicach czaiły się chłód i spokój. 
Ciężko oddychał, uszy mu drżały, jak gdyby rezonowały ze wściekłymi 
myślami, które tłukły mu się po głowie.
Usłyszałem   ruch   po   lewej   i   właśnie   się   odwracałem,   kiedy   jeden   z 
bliźniaków zapoznał mnie z czubkiem swojego prawego buta, wprawiając 
moją głowę w ruch obrotowy. Kręgi mi zaklekotały, co trudno uznać za 
szczególnie dobry znak, a obraz się rozmył, zanim ból zdążył zameldować 
się   w   skroniach.   Krzyknąłem   i   objąłem   głowę   dłońmi,   próbując   ją 
ochronić   przed   następnym   ciosem.   Kolejne   dwa   kopniaki   naruszyły 
podstawę czaszki, jakby wymierzono je po to, żeby rozłupać mi głowę 
niczym orzech kokosowy. Próbowałem przeturlać się pod biurko, ale ktoś 
stanął mi na krzyżu, złapał za kostki i zaciągnął na krawędź mozaiki.
-

Wystarczy - powiedział Ricks, ale bliźniak się z nim nie zgodził.

Kolejna   para   kopniaków   została   wymierzona   w  nerki.   Objąłem  rękami 
klatkę i się skuliłem. Może to nie była najbardziej bohaterska reakcja, ale 
nie byłem w stanie myśleć. Działałem instynktownie.
-

Znowu nas okradasz, co? Co z tobą, stary?

-

Nic nie ukradłem! - wrzasnąłem, kiedy kopnął mnie w łokieć. - Ała. 

Niech pan przestanie! To nie byłem ja!
-

Gdzie są kwity? Mów, gdzie je masz, kutasie jeden!

Ręka mi zwiotczała, schowałem ją więc pod siebie. Bałem się, że Fisher 
mógłby mi stanąć na palcach.
-

Aaa! Nie słyszy pan? Nie mam waszej cholernej listy. Nie mogłem 

background image

się dostać do sejfu.
Bliźniak zamierzył się, żeby kopnąć mnie znowu, więc się od-turlałem. 
Ale cios nie nadszedł. Ostrożnie zerknąłem nad ramieniem. Stał z nogą w 
powietrzu.
-

Co powiedziałeś?

-

To nie ja. Nie udało mi się włamać do sejfu.

-

Jasne! - Twarz mu się zachmurzyła, zamachnął się stopą do tyłu.

-

Naprawdę! Możecie mnie przeszukać. Nie mam ich.

Bliźniak przyglądał mi się przez chwilę. Miał wielką ochotę kopnąć mnie 
znowu, ale może jego stopa potrzebowała odpoczynku.
-

Zrób   to   -   odezwał   się   do   Ricksa.   -   Przeszukaj   tego   kutasa. 

Przekonamy się, czy kłamie.
Nie trzeba mówić, że kiedy chwiejnie się podniosłem, Ricks nie znalazł 
kwitów ani w mojej torbie, ani przy mojej osobie, ani nawet pod maską 
Sinatry. Znalazł mnóstwo dowodów na to, że majstrowałem przy sejfie, ale 
żadnego, który by świadczył o tym, że się do niego dostałem. No cóż, 
żadnego poza tym, że kwity zniknęły.
Jednym z przedmiotów, na które Ricks natrafił wśród moich rzeczy, był 
portfel   Josha.   Otworzył   go   i   sprawdził   zawartość.   Gdy   tylko   zobaczył 
nazwisko   na   kartach   kredytowych,   obrzucił   mnie   podejrzliwym 
spojrzeniem i pokręcił głową.
-

Znalazłem go - stwierdziłem.

-

Gdzie?

Twarz mi drgnęła.
-

W jego kieszeni.

-

Zechce się pan wytłumaczyć.

-

To było jeszcze, zanim zniknął. Te dwie rzeczy nie mają związku. 

Daję panu na to słowo.
Ricks   prychnął,   jakby   nie   cenił   mojego   słowa   zbyt   wysoko,   i   włożył 
portfel   Josha   do   wewnętrznej   kieszeni   marynarki.   Pchnął   moją   torbę   i 
maskę   Sinatry   na   bok   i   zakręcił   w   powietrzu   palcem,   każąc   mi   się 
odwrócić. Zebrałem siły i zrobiwszy, jak mi kazano, rozłożyłem dłonie na 
blacie biurka. Ricks opukał mnie od góry do dołu, znajdując przy tym mój 
własny   portfel   oraz   paczkę   kart   Circus   Circus,   którą   zabrałem   z 
mieszkania   Jareda.   Kiedy   przekonał   się,   że   nie   ma   w   nich   nic 
niezwykłego, oddał mi obie rzeczy.
-

Wiem, kto zabrał kwity - powiedziałem.

Oparłem   się   o   biurko   i   roztarłem   kark.   Był   gorący,   jakbym   miał 
pozrywanych mnóstwo mięśni. Nie mogłem do końca obrócić głowy w 

background image

prawo,   a   kiedy   spróbowałem  w   lewo,   omal   nie   zemdlałem   z   bólu.  To 
przynajmniej   odwróciło   moją   uwagę   od   broczącej   rany   na   skroni   i 
wrażenia,   że   żebra   przebijają   mi   płuca   przy   każdym   oddechu.   I   z 
pewnością we właściwym kontekście umieściło wcześniejsze krwawienie 
z nosa.
-

Mów dalej - powiedział bliźniak w klubowym fotelu. Wciąż rozcierał 

palce   u   stóp   po   bitwie,   jaką   stoczył   z   klapką   w   mozaice.   Niemal 
żałowałem, że to nie on zaczął mnie kopać. Mogłem tylko zgadywać, jakie 
odniósł obrażenia.
-

Myślę, że to był Josh Masters.

Bliźniacy popatrzyli na Ricksa, a on pociągnął się za brodę, obracając w 
myślach moją odpowiedź.
-

Dlaczego tak uważasz?

-

To   on   mi   powiedział   o   lewitach.   -   Podniosłem   rękę   do   skroni   i 

skrzywiłem się, jakby myślenie sprawiało mi większy ból niż obrażenia. - 
Kiedy planowaliśmy numer z ruletką - wykrztusiłem. -Powiedział, gdzie je 
mogę znaleźć.
-

To wszystko? - spytał bliźniak z fotela.

Popatrzyłem mu w oczy, co nie było łatwe, zważywszy na to, że widziałem 
podwójnie. A może to był jego brat?
-

Zniknął,   prawda?   Uciekł,   kiedy   pojawiliście   się   na   jego 

przedstawieniu. Pewnie pomyślał, że wpadliście na jego trop.
Przestał pocierać stopę i obwąchał palce, wzdrygając się od zapachu.
-

Masz nasze pieniądze?

-

Jeszcze nie.

-

Więc pozwól, że to sobie ułożę. Wpadłeś na sprytny pomysł, żeby 

nas obrobić, tak?
-

Byłem zdesperowany.

-

Nie żartuj.

-

A co z pańską przyjaciółką? - wtrącił się Ricks. - Też bierze w tym 

udział?
Pokręciłem przecząco głową.
-

To ona dzwoniła. Przyszedłem tu sam.

-

Tak? To jak pan otworzył skrytkę w mozaice? - Ocenił wzrokiem 

odległość między biurkami. - Jest pan dość gibki, ale nie ma pan aż tak 
długich rąk.
-

Plastry z opatrunkiem. Widział pan pudełko w torbie, prawda?

Ricks   obszedł   biurko,   o   które   się   opierałem,   sprawdził   za   nim   i   pod 
spodem. To samo zrobił przy drugim biurku, a potem minął bliźniaków, 

background image

przyspieszając kroku, i podszedł do kominka. Ukucnął i zajrzał do środa, 
jakby spodziewał się, że moim wspólnikiem był Święty Mikołaj. Kiedy 
nikogo tam nie znalazł, podszedł do fotela, na którym siedział bliźniak.
-

Niech   pan   posłucha   -   powiedziałem,   starając   się   ukryć 

zaniepokojenie. - Chyba się domyślam, gdzie są kwity. I Josh.
Ricks wciąż zmierzał w stronę fotela, ja zaś naprawdę nie chciałem, żeby 
znalazł Sala, bo to tylko skomplikowałoby całą sprawę.
-

Słyszał pan, co powiedziałem?

Uśmiechnął się łagodnie i zajrzał za fotel. Czekałem na jego reakcję, nie 
bardzo wiedząc, jakie wyjaśnienie mógłbym zaproponować. Zmarszczył 
brwi, ukląkł, a po chwili wyprostował się, trzymając coś w ręce.
-

To pańskie? - spytał, podnosząc w górę ołówek.

Pokiwałem głową.
-

Naprawdę przyszedł pan sam?

-

Słowo daję. - Przełknąłem ślinę. - A jeśli tylko mi panowie pozwolą, 

naprawdę myślę, że uda mi się znaleźć Josha.

35

Kiedy   wsiadałem   do   prywatnej   windy   bliźniaków,   miałem   mieszane 
uczucia. Z jednej strony czułem ulgę, może nawet radość, że udało mi się 
wydostać z biura Fisherów, nie zdradzając Sala. To prawda, że nie miałem 
pojęcia, jak udało mu się przenieść zza fotela tak, że nikt z nas go nie 
zauważył, ale przynajmniej coś poszło po mojej myśli. Ważniejsze jednak, 
że zyskałem dzięki temu nieco większą swobodę, jeśli chodzi o to, co 
powiedzieć, żeby wydostać się z tarapatów.
Z drugiej strony nadgarstki miałem skrępowane plastikowymi kajdankami, 
otaczali mnie bliźniacy i Ricks, a ja miałem ich zaprowadzić do Victorii. 
Byłem zmęczony, pobity i bardziej niż trochę przestraszony, a poza tym 
wcale nie miałem pewności, czy potrafię myśleć jasno.
-

A co z waszą partyjką golfa? - zapytałem tylko po to, żeby przerwać 

krępującą ciszę w windzie.
Bliźniacy odwrócili się i popatrzyli na siebie.
-

Po prostu słyszałem, że codziennie o czwartej grywacie w golfa - 

ciągnąłem. - Dlatego myślałem, że nikogo nie będzie w biurze.
Bliźniak   po   lewej   (ten,   który   kopnął   klapkę   w   mozaice   i   utykał,   gdy 
wchodziliśmy do windy) odchrząknął.
-

Dziś są nasze urodziny.

-

Nie gramy w golfa w urodziny - dodał jego brat.

-

Urodziny? O kurczę! - Wydąłem usta. - Nie wiedziałem.

background image

-

Nie lubimy się afiszować.

-

Hm.   -   Przestąpiłem   z   nogi   na   nogę.   -   No   cóż,   w   takim   razie 

wszystkiego najlepszego.
-

Tak   -   powiedział   Ricks,   z   zakłopotaniem   unosząc   moją   torbę.   - 

Wszystkiego dobrego.
-

Dziękujemy  - odpowiedzieli bliźniacy, a tymczasem w samą porę 

rozległo się „ping!", winda wyhamowała i znaleźliśmy się na miejscu.
Sala widowiskowa tonęła w kompletnych ciemnościach, pomijając zestaw 
zakurzonych światełek przy rampie, które wycelowane były w scenę. Poza 
tym   wszystko   wyglądało   tak   jak   wtedy,   gdy   Josh   porzucił   swoje 
przedstawienie.   Odrapana   szafa   wciąż   stała   pośrodku,   otwarte   drzwi 
ukazywały   namalowaną   plażę,   a   na   podłodze   leżała   kupka 
gruboziarnistego piasku. Słomkowy kapelusz Victorii wisiał na drzwiach, 
a drugi rekwizyt - szklanka różowego daiąuiri - stał na deskach obok.
Victoria   siedziała   ze   zwieszonymi   nogami   z   przodu   sceny.   Nerwowo 
rozejrzała   się   wokoło,   gdy   usłyszała,   że   nadchodzimy,   podobnie   jak 
rudowłosa,   która   siedziała   obok.   Ta   rudowłosa   to   było   coś!   Jasne, 
widziałem jej występ na YouTube, a nawet stałem nad nią, kiedy naga 
leżała w wannie, nic jednak nie mogło mnie przygotować na pierwsze 
spojrzenie na jej twarz.
Miała kremowobiałą skórę, która w świetle lamp wydawała się świecić, 
pełne,   wydatne   usta,   mały,   ślicznie   zadarty   nosek   i   błyszczące   zielone 
kocie oczy. Jej włosy stanowiły zwieńczenie dzieła: opadały wokół twarzy 
w rozkosznych spiralach i skrętach, otaczając ramiona i delikatną szyję 
niczym krwistoczerwony szal.
Miała na sobie marszczony żółty topik, a pod nim parę cudownie jędrnych 
piersi i dopasowane dżinsy. Wprawdzie w wannie widziałem tylko jej tył, 
ale nie miałem wątpliwości, że była to ta sama kobieta.
Kiedy   podeszliśmy   bliżej,   rudowłosa   wstała   i   otrzepała   ręce   z   kurzu. 
Poddała mnie uważnym oględzinom, zerknęła na Victorię i w końcu na 
braci. Twarz jej zastygła w bezgranicznym zdumieniu i pomyślałem, że 
dobrze   wiem   dlaczego.   Jakim   cudem   taka   piękność   mogła   być 
spokrewniona z bliźniakami?
-

Charlie, o mój Boże - odezwała się Victoria. - Wszystko w porządku? 

Co oni ci zrobili?
Pobiegła przez scenę, ujęła w dłonie moją poranioną twarz, przesunęła 
głowę w stronę światła i szturchnęła palcem spuchniętą skroń. Skrzywiłem 
się i zajęczałem, czując pod żebrem wybuch bólu.
-

Nic mi nie jest - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Nie przejmuj 

background image

się.
-

Nie przejmować się?  Oszalałeś?  - Odwróciła się,  stając twarzą w 

twarz z Ricksem. - Czy to pan jest za to odpowiedzialny? -Z pewnym 
opóźnieniem zauważyła, że w zaciśniętej ręce trzyma moją torbę. - Jest 
pan podły.
-

Doprawdy? - spytał beznamiętnie. - A jak pani myśli, co robił na 

górze, kiedy go znaleźliśmy?
-

Jestem pewna, że nic, co mogłoby to usprawiedliwiać.

-

Jak pewna?

Victoria zamilkła, po czym przypuściła kolejny atak ze zdwojoną siłą.
-

Powinien się pan wstydzić. Powinno się pana zamknąć.

-

To nie on. - Dotknąłem jej ramienia niejako dla potwierdzenia tej 

informacji, po czym podszedłem do rudowłosej, żeby przejąć kontrolę nad 
sytuacją, zanim zrobi to ktoś inny. - Pani jest pewnie Caitlin. Mam na imię 
Charlie. Chętnie podałbym rękę, tylko że... - Podniosłem zaobrączkowaną 
dłoń i rozłożyłem palce.
-

Nie ma sprawy - odparła. - Victoria mówiła, że pan może wiedzieć, 

gdzie jest Josh.
W jej głosie dało się wyczuć rezerwę, podobnie jak w sposobie bycia. 
Popatrzyła   obok   na   braci,   jakby   spodziewała   się,   że   zabronią   jej 
powiedzieć więcej.
-

Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że może pani będzie coś o tym 

wiedziała.
-

Ja?  - Podniosła  rękę do piersi i otworzyła usta, jakby  zaparło jej 

dech. - Ale ja nie mam pojęcia, gdzie może być! Nie było mnie podczas 
spektaklu, kiedy zniknął.
-

Proszę mi wierzyć, że z tego akurat świetnie sobie zdaję sprawę.

Cofnęła   się   odrobinę,   być   może   wytrącona   z   równowagi   moją 
odpowiedzią i tylko w połowie przekonana, czy chce się dowiedzieć, co 
miałem na myśli. Gestem wskazałem odrapaną szafę pośrodku sceny.
-

Podejrzewam, że lepiej niż ktokolwiek inny wie pani, jak sobie z tym 

poradzić.
Podszedłem do szafy, a echo moich kroków poniosło się na widownię. 
Związane   ręce   wyciągnąłem   w   stronę   skrzydła   drzwi   i   uderzyłem   w 
lakierowane drewno.
Mrugając   w   świetle   rampy,   bliźniacy   spoglądali   na   mnie   ponuro.   Nie 
miałem wątpliwości, że byli wściekli za to, że wciągnąłem w cały  ten 
bałagan jeszcze ich siostrę. Ze sposobu, w jaki pochylali się do przodu, 
opierając na palcach, wywnioskowałem też, że nie zamierzali dawać mi 

background image

zbyt wiele czasu na wyjaśnienia.
Do diabła, mogli mnie naciskać, jak sobie chcieli. Stojąc na scenie przed 
magiczną szafą, poczułem nagły  przypływ pewności. To nie tak, że na 
nowo   uwierzyłem   w   teorię,   którą   stworzyłem.   Po   prostu   takie   rzeczy 
robiłem   już   wcześniej,   i   to   zarówno   w   swoich   kryminałach,   jak   i   w 
prawdziwym   życiu.   Było   coś   osobliwie   stosownego   w   zgromadzeniu 
wszystkich kluczowych dla zagadki postaci razem, zanim się wyjaśni, co 
się stało i dlaczego. W pewnym sensie przypominało to numer iluzjonisty. 
Najpierw stopniowe budowanie  napięcia  - wprowadzenie  zamieszania i 
zwód. Potem zagadka - zdumienie publiczności. A teraz końcowe fanfary - 
przedstawienie tak eleganckiego rozwiązania, że można będzie przymknąć 
oko na moje przewiny.
-

Ostatni raz widziano Josha - oznajmiłem czystym, pewnym głosem - 

kiedy obszedł szafę podczas swojego przedstawienia.
-

Jezu - sapnął Ricks. - Niech pan skończy z tym cyrkiem i powie, że 

wie, gdzie jest. Niech się wszyscy w końcu dowiemy.
-

Cierpliwości. - Wszedłem do szafy, stanąłem na piasku i odwróciłem 

twarz  do  swojej  publiczności.  - Victorio,  kiedy  Josh   zniknął,   stałaś tu, 
gdzie   ja   teraz,   i   pomagałaś   w   przedstawieniu.   Bezsilna,   zamknięta   w 
szafie. Porządnie cię związano, a po obu stronach miałaś stalowe ostrza.
-

Te ostrza są tylko po to, żeby odwrócić uwagę - wyjaśniła Caitlin, 

podchodząc bliżej.
Pokiwałem głową.
-

Tak podejrzewałem. I normalnie to pani jest w szafie, prawda?

-

Prawda.

Uśmiechnąłem się do niej.
-

Czy mogę zapytać, dlaczego nie występowała pani ostatniej nocy? 

Josh   mówił,   że   jest  pani  chora,   ale   to   było   niecałe   dwadzieścia   cztery 
godziny temu, a pani wygląda na zupełnie zdrową.
-

Nie byłam chora.

-

Nie?

Rozłożyła ręce.
-

Chyba   byłam   po   prostu   wyczerpana.   Od   popołudniowego 

przedstawienia wciąż psioczyłam, że muszę wziąć udział w następnym. I 
Josh powiedział, żebym sobie zrobiła przerwę. Że nie chce, żebym dała 
kiepski pokaz. No i pracowałam nad nowym numerem. Wodnym. Nawet 
się ucieszyłam, że będę miała okazję trochę poćwiczyć.
-

W   rzeczy   samej.   -   Wyprostowałem   ramiona   i   uniosłem   pierś. 

Oparłem się o tylną ściankę szafy. - Rozumiem, że zazwyczaj stoi pani tu, 

background image

gdzie ja teraz, i w pewnej chwili Josh odwraca szafę. A potem bardzo 
szybko zamieniacie się miejscami. To niejako punkt kulminacyjny?
-

Tak. Ale zanim się zamienimy, Josh musi przykryć szafę. Nakrywa ją 

czarną kotarą. Na jakieś pięć sekund. Potem ja się pojawiam i ją ściągam.
-

I wtedy Josh stoi tam, gdzie ja?

-

Tak. A potem wychodzi i do mnie się przyłącza.

-

W bikini?

Uśmiechnęła się skromnie.
-

Nie, to ja zwykle noszę bikini. Na mnie leży lepiej niż na Joshu.

Założę się, że lepiej. Chciałem kontynuować, kiedy jeden z bliźniaków 
zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę w stronę siostry, jakby zamierzał 
bronić jej honoru na szkolnym korytarzu.
-

Wystarczy,   Caitlin.   Ten   gość   nas   zwodzi.   -   Spojrzał   na   mnie 

gniewnie. - Wiesz, gdzie jest Josh czy nie?
-

To znaczy, że naprawdę sam pan na to nie wpadł?

-

Tu nie ma na co wpadać, kolego. Josh zniknął.

Wyszedłem z szafy i spojrzałem na Caitlin, starając się ze wszystkich sił 
zdobyć jej zaufanie. To prawda, że może nigdy nie zrobiłbym tego jak 
zawodowy iluzjonista, ale byłem gotów dokonać wielkiego odkrycia.
-

Jak robicie zamianę, Caitlin?

-

Słucham?

-

Ty i Josh. Udało wam się zamienić miejscami, bo w tej szafie jest 

jakiś   schowek,   prawda?   Próbowaliśmy   znaleźć   ukryte   drzwiczki,   kiedy 
Josh zniknął, ale nie poświęciliśmy temu zbyt wiele czasu. Podejrzewam, 
że szafę zrobił jakiś utalentowany stolarz, a przecież istnieją sposoby, żeby 
ukryć rzeczy, które kiedy indziej byłyby oczywiste.
Jej kocie oczy się zwęziły. Zagryzła wargi, jakby nagle zaczęła mieć się 
przede mną na baczności.
-

Z   całym   szacunkiem   -   powiedziałem   -   ale   teraz   chodzi   o   coś 

ważniejszego niż pani sceniczne sekrety.
-

No dalej - dodał jej brat. - Możesz mu powiedzieć. Jeśli skrewi, nie 

pożyje dość długo, żeby to miało jakieś znaczenie.
Caitlin   wciągnęła   powietrze   przez   zęby,   mocno   ścisnęła   razem   ręce   i 
okrążyła   szafę.   Uklękła   z   tyłu   i   przyłożyła   dłonie   do   podstawy   tylnej 
ścianki, jedną nad drugą, kawałek w lewo od osi. Pchnęła w dół, trochę 
przy tym stękając, i niemal w tej samej chwili między dwiema poziomymi 
listwami pojawiło się cieniutkie złącze. Pośrodku były zawiasy, na których 
listwy zaczęły się przesuwać w górę, ujawniając otwór dość duży, żeby 
dorosły mężczyzna mógł się wczołgać do środka.

background image

-

Poczekaj - odsunąłem Caitlin na bok. - Na górze?

Pokiwała głową.
-

Co to? Kanał na tyle duży, żeby mógł się w nim zmieścić człowiek?

-

Tak. Ale najpierw przez niewielki otwór trzeba wypuścić piasek. A 

kiedy   już   się   człowiek   znajdzie   w   środku,   druga   klapka   pozwala   mu 
przedostać się do szafy. To ja ją otwieram.
Uśmiechnąłem się posępnie.
-

A może ją otworzyć ktoś, kto jest w schowku?

-

Nie. Dlaczego pan pyta?

-

A  co  z   tą  klapką?   -  ciągnąłem,   stukając  w   listwy,  które   zwolniła 

Caitlin. - Można ją otworzyć od wewnątrz?
-

Nie sądzę. Ale to nigdy nie był problem. Kiedy robiliśmy zamianę, 

Josh zawsze pilnował, żeby była otwarta. Jest tutaj taki mały haczyk, widzi 
pan?
-

Obawiałem  się,  że  powie  pani  coś takiego.   - Kiwnąłem  głową  w 

stronę Ricksa. - Może się tu przydać lekarz.
I mówiąc to, wsunąłem skrępowane ręce w ciemny otwór nade mną, żeby 
namacać   obcasy   Josha.   Minęła   chwila,   zanim   to   do   mnie   dotarło,   ale 
kolejność   wydarzeń   wydała   mi   się   oczywista.   Jeśli   Jo-showi   udało   się 
ukraść   lewity,   jego   ucieczka,   zanim   oddał   je   Mauri-ce'owi,   nie   miała 
sensu. Tymczasem Maurice nie miał żadnych wieści od Mastersa, to zaś 
oznaczało, że magik nigdy nie opuścił sceny.
Najwyraźniej   Joshowi   udało   się   ukraść   kwity   w   ciągu   dwóch   dni 
poprzedzających   przedstawienie.   A   ponieważ   czuł   się   pewny   siebie, 
pozwolił sobie jeszcze na przekręt przy ruletce. Kiedy jednak bliźniacy 
pojawili  się   podczas  spektaklu,   spanikował,   bo   uznał,   że   go   przejrzeli. 
Dlatego ukrył się w jedynym miejscu, jakie miał pod ręką.
Z tego, co wywnioskowałem, tylko Caitlin wiedziała, jak dostać się do 
ukrytej komory, wystarczyło więc siedzieć cicho, żeby go nie znaleziono. 
Niestety, tak się okrutnie złożyło, że nie miał jak się wydostać. Nie było 
sposobu, żeby otworzyć klapkę od środka, kiedy już się zamknęła. A jeśli 
moje rozumowanie było poprawne, bałem się, że mógł się udusić.
-

O Boże, czy on tam jest?! - Caitlin zakryła twarz rękami. -Proszę, 

niech mi pan powie, że nikogo tam nie ma.
Wepchnąłem   ręce   wyżej,   desperacko   drapiąc   koniuszkami   palców   po 
drewnie. Związane ręce nie ułatwiały mi zadania, wyciągnąłem je więc i 
wsadziłem w otwór głowę. Wpychałem się i gramo-
liłem,   póki   nie   znalazłem   się   w   pozycji   na   wpół   stojącej   we   wnęce 
mogącej pomieścić dorosłego mężczyznę.

background image

I to ja byłem jedynym mężczyzną w środku. Josha Mastersa nigdzie nie 
było widać.

36

Wypadłem z szafy i przeturlałem się na bok, gwałtownie łapiąc powietrze. 
W skrytce było gorąco i duszno, zdążyło mi się więc zakręcić w głowie. 
Poza tym czułem się zmiażdżony. Bez ciała moja teoria była zagrożona 
podobnie zresztą jak ja sam.
-

I to tyle? - spytał Ricks. - To już całe pańskie wyjaśnienie? Wymyślił 

pan sobie, że Josh był na tyle głupi, żeby utknąć we własnej skrytce? Jezu, 
w ogóle nie powinniśmy tu byli schodzić.
-

Nie   pojmuję   tego   -   powiedziałem   po   części   sam   do   siebie.   -Nie 

rozumiem, gdzie się podział.
-

Bez   żartów.   Gość   był   magikiem.   Mógł   zniknąć   na   sto   różnych 

sposobów.
-

Naprawdę myślałem, że tu będzie.

-

Tak. No więc nie ma go. - Ricks odwrócił się i najpierw sprawdził 

reakcję bliźniaków, a potem poklepał moją torbę i znowu odezwał się do 
mnie: - Myślę, że nadeszła pora, żeby tę rozmowę poprowadzić dalej na 
osobności. - Wskazał na Victorię. - Pani też z nami pójdzie.
-

Zapadnia - odparła Victoria.

-

Słucham?

Tupnęła nogą w scenę.
-

Charlie, czy jak tu ostatnio byliśmy, nie podejrzewałeś przypadkiem, 

że mógł się posłużyć zapadnią?
-

Myślę, że to możliwe.

-

Caitlin?

Caitlin pokręciła głową.
-

Na   scenie   jest   tylko   jedna   zapadnia.   Tam,   po   drugiej   stronie.   - 

Kiwnęła brodą w stronę prawej kulisy, nieopodal miejsca, gdzie podczas 
przedstawienia   stali   bliźniacy.   Nie   wyglądało   na   to,   żeby   Josh   mógł 
wymknąć się przez zapadnię tak, żeby nikt nie zauważył.
Victoria smętnie uniosła ramiona, po czym wyciągnęła rękę i pomogła mi 
wstać. Otrzepała mnie z kurzu, przygładziła włosy i pocałowała w czoło.
-

Czas   ucieka   -   wyszeptała.   -   Wolałabym,   żebyś   zmusił   te   swoje 

śliczne szare komórki do pracy.
-

Próbowałem, Vic.

-

To spróbuj jeszcze raz. Przecież nie kto inny, tylko ty powinieneś 

wiedzieć, jaką wartość ma scena przepisana na nowo.

background image

Odwróciła   się   i   popukała   w   tył   szafy,   posuwając   się   w   dół   jak 
budowlaniec, który próbuje zlokalizować podporę w ścianie nośnej.
-

Pokazałam wam jedyną drogę - powiedziała Caitlin przepraszająco.

Victoria ukucnęła i wykręciła szyję, żeby zajrzeć do kryjówki. Gdy nic tam 
nie znalazła, zakołysała się na obcasach do tyłu, po czym usiadła z rękami 
rozpostartymi na podłodze.
-

Musiał opuścić salę. Ale jak?

-

Nie jestem pewien, czy to ma znaczenie - odparłem. - Pewnie jest już 

na Hawajach.
-

Na Hawajach? - spytała Caitlin. - Dlaczego pan tak uważa?

-

Pytaliśmy wśród ludzi - odezwał się jeden z bliźniaków. -Słyszeli, że 

planuje podróż.
-

Ludzi?

-

Dziewczyny z rewii. Gości z baru. Wiesz, że Josh lubił gadać.

-

Jest   jeszcze   coś.   -   Podniosłem   brew,   patrząc   na   Ricksa,   i 

wycelowałem palcem w jego marynarkę. - Mogę?
-

Co pan może?

-

Mogę dostać jego portfel?

Ricks wsunął moją torbę pod ramię i wyciągnął portfel Josha z kieszeni. 
Rozłożył skórzane przegródki.
-

Ej! - powiedziała Caitlin, podchodząc bliżej. - To Josha!

-

Udało   mi   się   wejść   w   jego   posiadanie   -   wyjaśniłem,   unosząc 

ramiona. - Przed występem.
-

To znaczy, że go ukradł. - Ricks wysunął dolną wargę i popatrzył z 

konsternacją, jakby sądził, że to kolejny ślepy zaułek.
-

Och, może mi go pan podać? - Wyrwałem mu portfel z rąk i szybko 

wyjąłem skrawek serwetki z numerem telefonu. Rozwinąłem go i podałem 
Caitlin. - To numer do biura rezerwacji biletów Hawaian Airlines.
Caitlin wypuściła strumień powietrza, serwetka zatrzepotała. Dziewczyna 
zamknęła   oczy   i   ujęła   nos   w   dwa   palce,   jakby   zamierzała   właśnie 
wskoczyć do basenu.
-

Myli   się   pan   -   zaprzeczyła   łamiącym   się   głosem.   -   Wszyscy   się 

mylicie. To miał być nasz miesiąc miodowy.
-

Wasze co? - zapytał natarczywie drugi bliźniak, ruszając naprzód, 

żeby zabrać jej serwetkę z dłoni. - O czym ty, do diabła, mówisz?
Zacisnęła   szczęki   i   odwracając   się   od   jednego   brata   do   drugiego, 
powiedziała:
-

Josh poprosił mnie o rękę. Ślub miał się odbyć w Oaho. Wszystko 

zorganizował. Jeden gość, którego zna, producent z miasta, zaproponował 

background image

mu willę. Potrzebne były tylko bilety na samolot.
-

I ty odpowiedziałaś temu palantowi „tak"?

-

Zamierzaliśmy   wam   powiedzieć.   Po   prostu   czekaliśmy   na 

odpowiedni moment.
-

Może aż nas obrobi?

-

To nie tak.

-

Może pojechał wcześniej? - zasugerowałem.

-

Nie - odparła, skubiąc wargi od wewnątrz zębami. - Nie Josh.

-

To gdzie on jest?

-

Peleryna   -   powiedziała   Victoria,   pstrykając   palcami,   jakby   samą 

siebie budziła z transu.
-

Jaka kraina? - nie dosłyszał Ricks.

-

Ukraina? - zgadłem. - Dlaczego Josh miałby tam jechać?

-

Nie, tępaki. Czarna peleryna. Caitlin powiedziała, że Josh przykrywa 

szafę, zanim się zamienią miejscami. A mnie się wydaje, że miał w rękach 
pelerynę, zanim zniknął.
Teraz,   kiedy   Victoria   o   tym   napomknęła,   też   mi   się   to   przypomniało. 
Obracał nią niczym torreador.
-

Masz rację - przyznałem.

-

Więc gdzie jest?

Wszyscy   popatrzyliśmy   na   Caitlin.   Zrobiła   krok   w   stronę   tyłu   szafy   i 
zakreśliła nogą łuk na scenie.
-

Nie przykrył nią szafy?

Spojrzałem na Victorię, a ona na mnie.
-

Nie - odparliśmy jednym głosem.

-

No to powinna być tutaj.

-

Mógł   ją   ktoś   zabrać?   -   Victoria   skierowała   swoje   pytanie   do 

bliźniaków.
-

Proszę pani, z tego co wiemy, nikogo tu nie było od czasu zniknięcia 

Josha.
Pstryknęła palcami i odwróciła się do mnie. Oczy jej się świeciły.
-

Czyli   tak   to   zrobił.   Rozumiecie?   Zamiast   nakryć   szafę,   przykrył 

siebie. W ciemnościach mógł się wymknąć tak, żeby nikt go nie zobaczył.
-

Wymknąć którędy?

-

Dowolną drogą. Może przez zapadnię. A może obok kurtyny?

Podeszła do czarnej zasłony z tyłu sceny, tej, na której przytwierdzono 
światełka tworzące zarys Vegas. Zebrała materiał u swoich stóp, podniosła 
i zanurkowała pod spodem.
-

Jak się stąd można wydostać?

background image

-

Z tyłu są drzwi - powiedział Ricks. - A za nimi korytarz, którym 

można pójść w kilku kierunkach.
-

To znaczy, że tędy właśnie się wydostał.

-

Bardzo ładnie - podsumował jeden z bliźniaków. - Ale nadal go nie 

ma. A wy wciąż jesteście nam winni pieniądze.
I choć bardzo nie chciałem tego przyznać, miał rację. Kiedy Josh opuścił 
scenę, mógł pójść dokąd dusza zapragnie. Dziwiło mnie tylko, dlaczego 
jego dusza nie zapragnęła udać się do bielu -sieńkiego domu Maurice'a i 
wręczyć   mu   kwitów.   Jeśli   ukradł   je   wyłącznie   dla   pieniędzy,   to 
pomyślałem, że może próbował zainteresować jeszcze kogoś, żeby podbić 
cenę.  Ale   z   tego,   co   wiedziałem,   naprawdę   chciał   być   gwiazdą   Magie 
Land. A im dłużej zwlekał, tym mniej się to wydawało prawdopodobne.
Musiało być coś jeszcze, coś, co nam umknęło, a tłumaczyłoby, co się 
dzieje. Cokolwiek zaś to było, musiałem szybko to odkryć.
Poczułem szarpnięcie i spojrzałem w dół, żeby zobaczyć, że Caitlin odgina 
mi palce i zabiera portfel Josha.
-

To nie pańskie - powiedziała. - Nie ma pan prawa go zatrzymywać.

Przycisnęła   portfel   do   piersi,   osłaniając   rękoma,   jakby   to   był   kamień 
szlachetny. Nie wiedziałem, co takiego ma nadzieję tam znaleźć, żeby to 
usprawiedliwiało jej reakcję. Może zdjęcie z autografem? Bo poza tym 
były tam tylko karty kredytowe, karta do apartamentu, okładka z numerem 
pokoju i kwit parkingowy.
Chwileczkę...
-

Mam pomysł - powiedziałem nie po raz pierwszy.

-

Następny? - jęknął Ricks.

-

Wysłuchajcie mnie. Naprawdę myślę, że mam trop.

37

Czekaliśmy   w   cieniu   palm,   kiedy   jeden   z   boyów   poszedł   poszukać 
samochodu Josha. Było jasne, słoneczne popołudnie i pogoda zupełnie nie 
pasowała   do   mojego   nastroju.   Gdybym   to   ja   był   autorem   tej   sceny,   z 
ponurego   szarego   nieba   woda   lałaby   się   strumieniami,   Faulks   byłby 
całkiem przemoknięty, a ubranie kleiłoby mu się do ciała jak jakaś błona 
pławna.
W całej tej jaskrawości mocno się pociłem pod pachami, ale to jednak nie 
to   samo.   Niezbyt   pomagały   też   odgłosy   -   ćwierkanie   ptaków   i   leniwy 
plusk   fontanny   unosiły   się   w   powietrzu   obok   beztroskich   rozmów 
turystów czekających w kolejce na taksówkę i szumu ruchu ulicznego na 
Stripie. Prawdziwy koszmar.

background image

Przynajmniej automobile z epoki zaparkowane za nami w hotelowym holu 
tworzyły   atmosferę,   jakiej   bym   się   spodziewał.   Wystarczyło,   żebym 
zerknął na pakardy, buicki i studebakery, a mógłbym sobie wyobrazić, że 
oto jestem bohaterem jakiegoś czarnego kryminału. Oczywiście w takim 
wypadku   musiałbym   się   przygotować   na   słodko-gorzkie   zakończenie, 
które mogłoby nie obejmować zgrabnego rozwiązania, na jakie miałem 
nadzieję.
-

O czym myślisz? - szeptem zapytała Victoria,

-

Och, o niczym.

-

O niczym?

-

Jestem za bardzo zmęczony, żeby myśleć.

-

Hm, to niedobrze, bo mam pytanie. Co zrobimy, jeśli się okaże, że 

samochód to ślepy zaułek?
-

Moglibyśmy uciec.

-

Myślisz, że by się nam udało?

-

Nie, ale moglibyśmy zrzucić kilka kilogramów po tym śniadaniu.

Victoria kopnęła mnie w piszczel.
-

Auć. To mi nie ułatwi ucieczki.

Odwróciła się do mnie tyłem i obejrzała na Ricksa i braci Fisher. Stali 
zbici   w   gromadkę   z   rękami   w   kieszeniach   i   pochylonymi   głowami. 
Naradzali się. Caitlin stała nieopodal, wiercąc czubkiem buta w chodniku. 
To mógł być odpowiedni moment do ucieczki, gdyby tylko Ricks nie kazał 
nas pilnować grupce strażników.
-

A   co   z   twoimi   kajdankami?   -   spytała   Victoria.   -   Możesz   je 

poluzować.
-

Nie bez ołówka. Albo jeszcze lepiej, któregoś z moich wytrychów. - 

Kiwnąłem głową w stronę strażnika, który tak się złożyło, trzymał moją 
torbę.
-

A długopis?

Wyszczerzyłem zęby uśmiechu.
-

Może być.

Sięgnęła do torebki, po czym udając, że nie może znaleźć tego, czego 
szuka, wcisnęła mi długopis w dłoń. Purysta mógłby uznać, że wszystko 
zrobiła   nie   tak,   jednak   o   ile   mogłem   stwierdzić,   w   okolicy   nie   było 
żadnego purysty, który by się temu przyglądał.
-

Houdini byłby z ciebie dumny.

-

Zamierzasz to zrobić teraz?

-

Zobaczmy najpierw, co z samochodem.

Ledwo   skończyłem   wypowiadać   te   słowa,   kiedy   obok   zatrzymał   się 

background image

błyszczący lexus sedan, z którego wysiadł młody boy w koszulce polo i 
zaprasowanych   szortach.   Zamierzał   wręczyć   kluczyki   jednemu   z 
bliźniaków, ale Caitlin pośpieszyła naprzód i mu je odebrała. Rzuciła się 
do środka, żeby przeszukać wnętrze wozu. Reszta stłoczyła się dookoła, 
przez otwarte drzwi obserwując, jak przeszukuje schowek na rękawiczki 
oraz   pełen   asortyment   popielniczek,   uchwytów   na   napoje   i   rozmaitych 
innych  skrytek. Opuściła  osłony  przeciwsłoneczne.  Samochód  wydawał 
się   pusty   i   jeden   rzut   oka   na   czyste   jak   w   salonie   sprzedaży   wnętrze 
pozwolił mi stwierdzić, że sytuacja nieprędko się poprawi.
-

To na pewno jego samochód?

Caitlin pokiwała głową.
-

Ma jakiś inny?

-

Nie tutaj. Ma jeszcze porsche. I harleya.

-

Może powinniśmy je sprawdzić?

-

Nie sądzę. - Ricks klepnął dłonią w dach lexusa. - Myślę, że tutaj już 

skończyliśmy.
-

Tak, skończyliśmy - zgodził się jeden z bliźniaków. - Wracajmy do 

środka i tam porozmawiajmy.
-

A co z tyłem? - spytała Victoria?

-

Hę?

-

Z bagażnikiem. Może go pani otworzyć? - zwróciłem się do Caitlin.

Poszukała odpowiedniego mechanizmu pod deską rozdzielczą i pociągnęła 
za dźwignię. Odskoczyła klapka przy wlocie paliwa.
-

Nie ta dźwignia.

-

Kiepsko się tu orientuję. - Podniosła do góry ręce.

-

Niech pani spróbuje kluczykiem. - Obróciłem kluczyk w jej dłoni, 

przechylając plastikową osłonkę w stronę światła. - Tutaj.
Wcisnąłem wklęsły przycisk, zabłysły kierunkowskazy, rozległ się głuchy 
szczęk   i   klapa   bagażnika   podskoczyła.   Pomknąłem   na   tył   lexusa   i 
podniosłem   ją   skutymi   rękami.   Powitał   mnie   podmuch   gorącego, 
wilgotnego powietrza. Nie pachniało nawet w przybliżeniu tak przyjemnie 
jak odświeżacz zwisający  ze wstecznego lusterka, a gdy zakryłem usta 
ramieniem   i   zajrzałem   do   bagażnika,   miałem   to   nieszczęście,   że 
zobaczyłem przyczynę.
Wepchnięte   do   środka   z   ugiętymi   w   kolanach   nogami   leżało   sztywne, 
pozbawione   życia   ciało.   Twarz   i   tors   częściowo   przykrywała   czarna 
tkanina,   miałem   jednak   dość   silne   podejrzenie,   na   kogo   spoglądam. 
Usunąłem materiał i zyskałem absolutną pewność.
Patrzył na mnie Josh Masters. Wzrok miał nieruchomy i niewidzący, lewą 

background image

źrenicę przesłaniała mgiełka krwi. Opaloną twarz i szyję miał upstrzone 
bordowymi   cętkami,   a   swoje   implanty   szczerzył   w   najbardziej 
niefortunnym   uśmiechu,   jak   gdyby   właśnie   zaprezentował   szczytowe 
magiczne osiągnięcie i czekał na pewne oklaski.
Poniżej   ręce   miał   skrzyżowane   na   klatce   piersiowej,   palce   zagięte   jak 
szpony,   a   włoski   na   przedramionach   poplamione   i   zmierzwione   przez 
zaschniętą krew. Stanowiąca jego znak rozpoznawczy biała koszulka była 
teraz   niczym   więcej   jak   tylko   przemoczoną,   ciemnoczerwoną   szmatą, 
podartą i poszarpaną. Wyglądało na to, że wiele razy pchnięto go nożem - 
rany miał na całym ciele od szyi aż po podbrzusze.
Czułem, że zobaczyłem dość, a inni chyba się ze mną zgadzali. Czyjeś 
szorstkie ręce odciągnęły  mnie na bok - potykając się, zobaczyłem, że 
bliźniacy tłoczą się przy bagażniku. Jęknęli i zatoczyli się do tyłu, jakby 
odepchnięci przez niewielką eksplozję. Jeden z nich zaczął się wydzierać 
na strażnika, żeby pobiegł po lekarza. Nie sądziłem, żeby to akurat było 
niezbędne. To  prawda, że  moje  doświadczenie  w tej  materii było  dość 
skromne,   ale   mógłbym   założyć   się   o   najwyższą   stawkę,   że   Josh   był 
martwy.
Próbowałem  złapać   wzrok  Victorii,   ona   jednak   była   zajęta   -prowadziła 
Caitlin do stanowiska obsługi. W tym samym czasie jeden z bliźniaków 
wydawał strażnikom szczegółowe rozkazy, jak oczyścić teren, a jego brat 
rozmawiał   przez   krótkofalówkę.   Coś   w   tej   scenie   mi   nie   pasowało,   i 
ładnych kilka chwil trwało, zanim zorientowałem się, co takiego.
Zmusiłem się, żeby podejść do bagażnika. Josh nie wyglądał ani odrobinę 
lepiej.   Przyglądałem   mu   się   przez   moment,   po   czym   schyliłem   się   i 
przykryłem   mu   twarz   zakrwawioną   peleryną,   którą   się   posłużył,   żeby 
uciec ze sceny.
Przy   stanowisku   obsługi   Victoria   przyciskała   głowę   Caitlin   do   piersi, 
głaskała ją po włosach i wydawała uspokajające pomruki. Skinąłem na nią. 
Skrzywiła   się   niezadowolona,   ale   kiedy   powtórzyłem   gest,   wcisnęła 
chusteczkę w drżącą pięść Caitlin, pocałowała ją w czoło i podeszła do 
mnie.
-

Gdzie Ricks? - spytałem.

-

To wszystko? Nie mam pojęcia, Charlie.

Obróciłem się w miejscu, przeszukując wzrokiem okolicę. Ricksa nie było 
nigdzie w pobliżu i nie mogłem sobie przypomnieć, żebym widział go po 
tym, jak boy zaparkował lexusa.
-

Nie wydaje ci się to dziwne? To jeden z ich głównych doradców do 

spraw bezpieczeństwa.

background image

-

Próbuję się zająć Caitlin, Charlie.

Poczułem,   że  żołądek  mi  się   ściska,  ale   nie  miało   to  nic  wspólnego   z 
niedawnymi   widokami   i   zapachami.   Łamigłówka   sama   zaczynała   się 
układać   w   mojej   głowie   i   obraz,   jaki   się   wyłaniał,   wcale   mi   się   nie 
podobał.
-

Charlie, w samochodzie jest Josh, tak?

-

Szafa - powiedziałem nagle.

-

Słucham?

-

Na scenie. Muszę biec na scenę.

-

Co ty bredzisz?

-

Muszę lecieć - odparłem, startując do biegu.

-

Charlie?

-

Trochę mi to zajęło - krzyknąłem przez ramię. - Ale nareszcie go 

mam!
Oczywiście nie patrzyłem, gdzie biegnę, i wpadłem prosto na bliźniaka z 
krótkofalówką.   Wytrąciłem   mu   radio   z   rąk   i   poleciałem   na   ziemię, 
kłykciami szorując o beton. Bliźniak chciał złapać mnie za kostkę, ale jego 
reakcja była zbyt powolna - siłą rozpędu poderwałem się wolny.
-

Ej! - krzyknął. - Ej, zatrzymaj się!

Nie zatrzymałem się, tylko wycelowałem w obrotowe drzwi do kasyna, 
trzymając ręce w kajdankach przed sobą.
-

Niech go ktoś zatrzyma! - wrzasnął bliźniak. - Ten facet ucieka!

Wcale   nie   czułem   się,   jakbym   uciekał.   Miałem   wrażenie,   że   właśnie 
skaczę   na   główkę   w   wir   kłopotów.   Przestępcza   część   mojej   psyche 
najwyraźniej miała kłopot ze zrozumieniem tego, co robię. Podobnie jak i 
część praworządna.
Przede mną stało trzech strażników Przykucnęli na rozstawionych stopach, 
dłonie   unieśli   do   góry,  jakbym  był  pociągiem  towarowym,   który   mieli 
zatrzymać.   Nie   było   czasu,   żebym   mógł   się   zastanowić   nad 
możliwościami,   jakie   miałem,   wiedziałem   jednak,   że   nie   uda   mi   się 
zanurkować między ich nogami, nie przebijając przy tym głową szklanego 
panelu. Zdecydowałem się na opóźniony gwałtowny skręt i uskoczyłem w 
prawo.   Najbliższy   strażnik   wystawił   nogę,   ale   przeskoczyłem  nad   jego 
goleniem  i  wpadłem  w   obracające   się   drzwi,   zgrabnie   przemieszczając 
sobie rzepkę w kolanie.
Pociągnąłem   drzwi   za   sobą   i   już   w   środku   straciłem   równowagę. 
Chwyciłem   rączkę   gigantycznego   automatu   do   gry,   żeby   się   nie 
przewrócić.   Rączka   opadła,   bębny   się   zakręciły   i   młoda   para,   która 
pozowała   do   zdjęcia   obok,   popatrzyła   stosownie   wystraszona. 

background image

Wymamrotałem   przeprosiny,   odwróciłem   się   i   ruszyłem,   nie   czekając, 
żeby sprawdzić, czy wygraliśmy sportowy samochód, który kręcił się na 
podium   powyżej.   Uniosłem   skute   ręce   na   wysokość   twarzy   i,   solidnie 
przebierając nogami, krzykiem torowałem sobie drogę. Nie skutkowało. 
Ludzie   zastygali   zagapieni,   być   może   zastanawiając   się,   dlaczego   ten 
zwariowany   facet   w   plastikowych   kajdankach   biegnie   w   głąb   kasyna 
zamiast na zewnątrz.
Zwariowany facet w plastikowych kajdankach sam nie był pewien.
Strażnik   z   policyjną   pałką   wyszedł   mi   na   spotkanie.   Zwilżył   usta   i 
podniósł pałkę, trzymając ją oburącz niczym bejsbolista szykujący się do 
uderzenia. Wydałem gromki okrzyk i przypuściłem atak ramieniem. Pałka 
z   głuchym   łomotem   uderzyła   mnie   w   biceps,   moje   ramię   zaś   trafiło 
strażnika w brodę. On upadł ciężko w dół, a ja straciłem równowagę i 
poleciałem   do   przodu.   Bohater   kina   akcji   wykonałby   kontrolowany 
upadek, przeturlał się i pobiegł dalej. Ja uderzyłem brzuchem o dywan, 
lądując kroczem biedakowi na twarzy.
-

Przepraszam! - krzyknąłem.

-

Złaźemie - wymamrotał.

Podniosłem się na kolana, ale ten idiota złapał mnie za stopę. Próbowałem 
go   strząsnąć,   trzymał   się   jednak   kurczowo,   tak   że   w   końcu   byłem 
zmuszony wyrwać nogę z buta. Zataczając się, pobiegłem przed siebie. 
Był to dość kulawy bieg. Gdybym miał czas, żeby zrzucić też drugi but, 
mógłbym wyrównać krok, niestety, nie było na to szans.
Rzut oka pozwolił mi się zorientować w sytuacji. Daleko po lewej miałem 
strefę   wysokich  stawek.  Prosto  przed   sobą  sektor  keno.  Scena  była  po 
prawej.
Ostro skręciłem w jej stronę, okrążając stół do gry w kości, przy którym 
wszyscy   się   na   mnie   gapili,   na   moment   zapominając   o   grze.   Drogę 
zatarasowała   mi   barmanka.   Skręciłem   w   lewo,   a   ona   zrobiła   to   samo. 
Oboje uderzyliśmy w prawo. Jej taca z drinkami się zachwiała. Schyliłem 
się i podniosłem kobietę. Krzyknęła, po czym wyrżnęła mnie tacą w plecy, 
oblewając strumieniem piwa i wody sodowej. Zostawiłem ją na pustym 
stole do ruletki, a sam pomknąłem dalej.
Strażnicy byli tuż za mną. W swoich mundurach z epoki biegli ciężko z 
wyciągniętymi pałkami niczym menażeria z Keyston Cops*. 

*   Keystone   Cops   -   seria   niemych   komedii   o   wybitnie   nieudolnych 
policjantach (przyp. tłum.).

background image

Pilnował mnie menedżer w eleganckim garniturze i filcowym kapeluszu ze 
słuchawką przy uchu. Dwie dziewczyny sprzedające papierosy  zamarły 
obok   siebie   z   uszminkowanymi   ustami   w   kształcie   podwójnego   „O". 
Gdyby tylko zamiast stonowanego jazzu z głośników dobiegały żwawe 
dźwięki   pianina,   mógłbym  pomyśleć,   że   utknąłem  w   scenie   pogoni   ze 
starego niemego filmu.
W pobliżu sali widowiskowej tłum się przerzedził. Budki z biletami były 
nieczynne,   a   laminowane   ogłoszenia   informowały,   że   przedstawienie 
zostało czasowo odwołane. Wejście było odgrodzone liną i gdyby nie to, 
że dostrzegłem uchylone drzwi, znalazłbym się w pułapce.
Szarpnąłem   za   drzwi,   przewróciłem   zamkniętą   budkę   i   wtargnąłem   do 
środka. Ogarnęły mnie ciemności, a dywan uciekał spod stóp, gdy biegłem 
między rzędami siedzeń.
Dopiero   w   połowie   drogi   ku   oświetlonej   scenie   zauważyłem   Ricksa. 
Klęczał   przed   szafą   z   podwiniętymi   rękawami   marynarki   i   dłońmi 
zakopanymi głęboko w piasku. Odgłos mojego szurania -jedna noga w 
bucie, jedna w skarpetce - musiał przykuć jego uwagę, bo wzdrygnął się i 
spojrzał w ciemność. Nie byłem pewien, czy wie, kto nadchodzi, dlatego 
krzyknąłem najwyraźniej, jak umiałem:
-

Daj spokój, Ricks! Już wystarczy.

Zignorował mnie i kopał dalej. Wciągnąłem powietrze, starając się zebrać 
resztki sił. Złapała mnie kolka, płuca paliły, a plastikowe kajdanki wbijały 
mi się w skórę.
Scena   wydawała   się   wyższa,   niż   zapamiętałem.   Podskoczyłem, 
zaczepiając się rękami i nogami o krawędź, jakbym próbował wydostać się 
z   basenu,   po   czym   ruszyłem   między   światłami   rampy   i   kablami. 
Zadyszany stanąłem przed Ricksem.
-

Idą strażnicy. - Wskazałem na ciemną widownię, słysząc kroki.

Ricks   uśmiechnął   się   z   zakłopotaniem   i   wyciągnął   ręce   z   piachu.   W 
zamkniętej prawej dłoni coś trzymał. Wyszczerzył się jeszcze bardziej i 
zrobił ruch, jakby zamierzał podnieść się z kolan. Naprawdę miałem dość. 
Odchodziłem od zmysłów ze strachu, przekonany, że znalazłem utopioną 
kobietę;   pozbawiono   mnie   żetonów,   które   zdobyłem;   trzymano   pod 
kluczem,   przesłuchiwano   i   grożono   mi;   sam   się   zamknąłem   w   szafie; 
okradła mnie dziwka; zostałem złapany w trakcie włamania; skopano mnie 
leżącego   i   znalazłem   się   twarzą   w   twarz   z   przerażającymi   zwłokami 
średniej klasy iluzjonisty. A teraz Ricks się do mnie uśmiechał.
Więc tak, pewnie, mogłem mieć skute ręce i posiniaczone żebra, mogłem 
walczyć o oddech i o to, żeby utrzymać się w pionie, ale nie było mowy - 

background image

nawet cienia szansy - żebym zniósł to choćby chwilę dłużej.
Pochyliłem głowę, obnażyłem zęby i jak strzała pomknąłem przez scenę. 
Gdyby w tej chwili Ricks przesunął się na bok, głupio bym wyglądał. Ale 
tego nie zrobił, ja zaś się nie zatrzymałem, tylko całym sobą, z łoskotem 
uderzyłem go w czoło.
Upadł i zacharczał, łapiąc powietrze. Przedmiot, który trzymał w dłoni, 
wyśliznął się i zatoczył łuk w powietrzu. Wylądował nieopodal czarnej 
aksamitnej kurtyny przy końcu sceny i zanim Ricks zdążył zareagować, 
skoczyłem i go pochwyciłem.
Rozłożyłem palce. Pośrodku mojej dłoni leżała karta pamięci powleczona 
miękką gumą i zaokrąglona na obu końcach, tak że przypominała raczej 
czopek   wyciskający   łzy   z   oczu.   Nie   było   na   niej   żadnych   oznaczeń, 
jedynie kilka ziarenek piasku, ale miałem absolutną pewność, że oto w 
końcu trzymam w ręku kwity.
Odwróciłem   się,   żeby   zobaczyć   strażników   maszerujących   ciężkim 
krokiem po scenie. Formowali półkole, zaciskając wokół mnie pętlę. Oczy 
im   pociemniały,   klatki   piersiowe   się   unosiły   -   wyglądali   jak   gromada 
tandetnych zombie.
-

Ścigacie nie tego gościa, co trzeba - powiedziałem, wzdrygając się 

równocześnie. - To jego powinniście zakuć w kajdanki.
Zerknęli na Ricksa niepewni, co mają robić. Ricks przyłożył dłonie do 
skroni   i   obrzucił   mnie   spojrzeniem,   jakim   bokser   zwykle   obdarza 
przeciwnika, zanim strąci mu głowę z karku.
-

Zabierzcie tego chłystka na zaplecze - warknął.

-

Dlaczego nie mielibyście zabrać obu?

Strażnicy   odwrócili   się   i,   mrużąc   oczy,   spojrzeli   w   ciemność   na   dole. 
Patrzyli skonsternowani, póki z mroku nie wyłonili się bracia Fisher.
-

Właśnie   -   powiedział   ten   po   lewej.   -   Obaj   mają   się   z   czego 

tłumaczyć.

38

Znalazłem  się   na   zapleczu,   w  pokoju,   który   dzień   wcześniej  zajmował 
Jared Hall. Pomieszczenie wyglądało tak jak to, w którym przesłuchiwano 
mnie i Victorię - takie same szarobetonowe ściany, taki sam plastikowy 
stół przyśrubowany do połogi, takie same niewygodne plastikowe krzesła. 
Jedyną   różnicę   stanowił   fakt,   że   tym   razem   znalazłem   się   po   drugiej 
stronie   weneckiego   lustra.   Przypuszczałem,   że   Ricks   jest   w   sąsiednim 
pokoju. Może nawet spoglądał na mnie przez szybę. Podniosłem skute 
dłonie, żeby mu pomachać, a odpowiedziało mi tylko własne poturbowane 

background image

odbicie w lustrze.
Westchnąłem   i   zacząłem   spacerować   po   pokoju.   Śmierdziałem   piwem, 
którym   oblała   mnie   barmanka,   i   wciąż   miałem   tylko   jeden   but,   więc 
utykałem.   Wyciągając   ręce   nad   głowę,   żeby   sprawdzić   obolałe   żebra, 
przejechałem paznokciami po styropianowych panelach na suficie.
Trzeci raz okrążałem pokój, kiedy drzwi się otworzyły i do środka weszli 
bracia  Fisher.   Stanęli  oparci plecami  o  ścianę,  z  rękami w  kieszeniach 
spodni khaki.
-

Siadaj - powiedział jeden, kiwając przy tym rudą głową.

Zanim zrobiłem, co mi kazał, przez chwilę uważnie mu się przyglądałem.
-

Ricks się przyznał?

-

Do czego?

-

Do zabicia Josha.

Bliźniak wytrzymał moje spojrzenie. Nie odpowiedział od razu i ta zwłoka 
budziła moje złe przeczucia. Jego brat odchrząknął.
-

On uważa, że ty to zrobiłeś.

-

Naprawdę zdecydował się grać w tę grę?

-

Twierdzisz, że to nie ty?

-

Oczywiście, że nie ja. To nie ja zabiłem Josha.

-

A co z kwitami? Ricks mówi, że to ty schowałeś je w piasku.

Rozłożyłem skute ręce na stole i westchnąłem przeciągle.
-

Panowie,   pamiętacie,   że   przyłapaliście   mnie   u   siebie   w   biurze? 

Pamiętacie, że nie udało mi się dostać do sejfu?
-

No to jak kwity stamtąd wywędrowały?

-

Już mówiłem. To był Josh.

Bracia   wymienili   spojrzenia.   Obaj   popatrzyli   na   mnie   takim   samym 
zatroskanym wzrokiem.
-

Ricks   uważa,   że   schowałeś   gdzieś   kartę   pamięci,   kiedy   cię 

przeszukiwał na górze. Mówi, że to ty zabrałeś nas do sali i wrzuciłeś ją do 
piasku, żeby wrócić później.
-

To czysty idiotyzm.

-

Tak? Więc jak inaczej się tam dostała?

Wypuściłem powietrze.
-

Gdybym miał spekulować, to powiedziałbym, że to Josh włamał się 

do sejfu w ciągu ostatnich dwóch dni. A kiedy zobaczył panów na swoim 
przedstawieniu, mógł pomyśleć, że wpadliście na jego trop.
-

I?

-

I pewnie miał wtedy kartę przy sobie. Początkowo przypuszczałem, 

że ukrył ją w szafie i sam tam utknął. Myliłem się, ale nie aż tak, jakby się 

background image

wydawało.   Myślę,   że   zanim  zniknął,   podniósł  sekretną   klapkę   z   tyłu   i 
ukrył kartę w schowku. A kiedy piasek się wysypał, karta wypadła razem z 
nim.
-

Dlaczego miałby to robić?

-

Z tych samych powodów, dla których według Ricksa zrobiłem to ja. 

Żeby wrócić po nią później. Powiedzmy, że nie udałoby mu się zniknąć. 
Nie chciał, żeby zatrzymano go z kartą.
-

Tak? To jakim cudem skończył jako trup?

-

O to muszą już panowie zapytać Ricksa.

Bliźniak po lewej podszedł do stołu i oparł na nim ręce zaciśnięte w pięści.
-

Pytam ciebie.

Popatrzyłem   mu   w   oczy.   Nie   chciałem   uciekać   wzrokiem,   żeby   nie 
pomyślał, że kłamię.
-

Może   Ricks   odkrył,   że   to   Josh   panów   okradł?   Może   oglądał 

przedstawienie   zza   kulis   i   zobaczył,   jak   Josh   ucieka?  A  potem   doszło 
między nimi do konfrontacji.
-

Dlaczego?

-

Te kwity są cenne, prawda? Ricks na pewno to wiedział. Rozumiem, 

że   pomagał   przynajmniej   część   uzyskać.   Mógłby   zarobić   mnóstwo 
pieniędzy, gdyby dostarczył je w odpowiednie ręce.
Drugi bliźniak odkleił się od ściany i stanął obok brata, gładząc się po 
brodzie.
-

A może to ty byłeś gościem, który czekał na Josha?

-

Akurat! Ja siedziałem w pierwszym rzędzie na widowni. I byłem na 

scenie kilka minut po tym, jak Josh zniknął. Rozmawialiście ze mną. A 
potem zamknęliście mnie i moją przyjaciółkę na klucz w pokoju obok.
Bliźniacy   znowu   wymienili   spojrzenia.   Wciąż   nie   wydawali   się 
przekonani.
-

Ricks był tutaj i przesłuchiwał krupiera - powiedział jeden.

-

Cały czas?

Nie odpowiedzieli. Wyglądało na to, że sami nie byli pewni.
-

A co z kamerami? - spytałem.

W ich oczach pojawił się wielki znak zapytania.
-

Kamery bezpieczeństwa - ciągnąłem. - Jeśli tam, gdzie zaparkował 

Josh, są kamery, może istnieje dowód na to, kto zabił Josha.
Bliźniak po prawej zabrał pięści ze stołu.
-

Tylko nie próbuj niczego, jak nas nie będzie.

Odsunąłem krzesło i postawiłem bosą stopę na stole.
-

A wyglądam na kogoś, kto by mógł?

background image

Niedługo   po   wyjściu   bliźniaków   odwróciłem   się   plecami   do   lustra   i 
sięgnąłem do kieszeni koszuli po długopis, który wcisnęła mi Victoria. 
Złapałem   za   metalową   końcówkę   i   ściągnąłem   plastikową   obsadkę. 
Trzymając w garści elastyczną rurkę z atramentem, włożyłem końcówkę 
długopisu w otwór mechanizmu zapadkowego przy kajdankach. Gdy już 
się   uwolniłem,   rzuciłem   kajdanki   i   części   długopisu   pod   stół,   a   sam 
usiadłem, masując nadgarstki i rozkoszując się możliwością swobodnego 
poruszania rękami.
Po jakimś czasie wstałem i podszedłem do drzwi. Nacisnąłem klamkę i 
przekonałem się, że są zamknięte na klucz. Z tym niewiele mogłem zrobić. 
Nie miałem ze sobą wytrychów, a długopis i plastikowe kajdanki do tego 
akurat  się  nie  nadawały. Poza  tym  byłem pewien,  że za  drzwiami stoi 
strażnik, który tylko czeka, żeby mi przefasonować twarz palką, gdybym 
zaczął sprawiać kłopoty.
Podszedłem   do   lustra   i   przycisnąłem   twarz   do   szyby,   osłaniając   oczy 
dłońmi.   Gdybym   się   skupił,   może   udałoby   mi   się   przebić   wzrokiem 
nieprzeniknioną ciemność po drugiej stronie.
Wróciłem na krzesło. Minęło pół godziny, głowa zaczęła mi się kiwać, a 
powieki   opadać,   kiedy   poderwał   mnie   odgłos   otwieranego   zamka. 
Fisherowie z powrotem wmaszerowali do środka.
-

No i? - zapytałem. - Znaleźliście coś na nagraniach?

-

Dalej, spryciarzu. Może powiesz nam, dlaczego to zrobiłeś?

-

Słucham?

-

Nie próbuj grać z nami w durnia.

-

Obawiam się, że nie rozumiem.

Bliźniak bliżej drzwi wypuścił powietrze z płuc i przetarł oczy wierzchem 
dłoni, jakby właśnie zakończył przydługie spotkanie biznesowe i czuł się 
wyjątkowo znużony.
-

Nie ma żadnego zapisu.

-

Nagrania z ostatnich dwóch dni zostały skasowane - dodał jego brat. 

- Kamery na parkingu były wyłączone.
Przełknąłem   ślinę.   Wprawdzie   nie   to   spodziewałem   się   usłyszeć,   nie 
zamierzałem jednak łatwo się poddać.
-

No i proszę - powiedziałem. - Ricks zajmuje wysokie stanowisko w 

ochronie kasyna. Podejrzewam, że miał dostęp do nagrań i skasował je, 
żeby zniszczyć dowody. Sprawa zamknięta.
-

Zabawne. To samo powiedział o tobie.

-

Przecież jesteś włamywaczem i w ogóle.

Znów przełknąłem ślinę. Strzeliło mi w uszach.

background image

-

Nie   skasowałem   tych   nagrań.   Nawet   nie   wiedziałbym,   gdzie   ich 

szukać ani jak to zrobić.
-

Wiedziałeś, gdzie szukać kwitów, prawda?

-

Josh mi o tym powiedział.

-

Ty tak twierdzisz. - Bliźniak wycelował we mnie palec. - Ej, gdzie 

się podziały twoje kajdanki?
Spojrzałem na ręce, raptem uświadamiając sobie, że rozcieram nadgarstki.
-

Zaczęły mnie obcierać.

-

Od tego są. Jak je zdjąłeś?

Nie sądziłem, żeby był to najstosowniejszy moment, by zwracać uwagę na 
swoją pomysłowość w otwieraniu zamków i uwalnianiu się z więzów.
-

Przepiłowałem. Nogą stołu.

Bliźniak popatrzył na mnie, marszcząc brwi. Jego brat spojrzał na stół.
-

Czyżby?

-

Obawiam się, że tak.

Bliźniak  po prawej sprawdził na zegarku, która  godzina. Odwrócił się, 
szykując do wyjścia. Nie zdążył jednak odejść za daleko, gdy spytałem:
-

A ciało Josha?

-

Co z nim? - zapytał ścianę.

-

Dlaczego nie każecie go zbadać komuś z ochrony? Może warto się 

bliżej przyjrzeć ranom? A nuż doprowadzą was do zabójcy.
Bliźniak podniósł ręce.
-

Myślisz, że co to? CSI?

-

Nie mówię, żeby robić sekcję. Chyba warto spróbować, prawda?

Obejrzał się przez ramię, przywołując na twarz twardą, gniewną minę.
-

Może powinniśmy zostawić to glinom.

-

Gdybyście zamierzali zostawić to glinom, nie siedziałbym teraz tutaj.

Rzucił okiem na lustro w ścianie i popatrzył w odbite oczy brata.
-

Facet ma rację.

Obaj kiwnęli głowami i ruszyli w stronę drzwi.
-

Mógłbym skorzystać z toalety? - zapytałem.

Trzech strażników towarzyszyło mi aż do drzwi łazienki, a jeden wszedł ze 
mną do środka. Nie było tam żadnych drzwi, które mógłbym zamknąć, 
żeby zyskać odrobinę prywatności, ani okna, przez które mógłbym uciec. 
Rozpiąłem rozporek i zrobiłem siku pod czujnym okiem strażnika. Nie 
skomentował mojej techniki, a ja nie prosiłem go o pomoc. Niespiesznie 
umyłem ręce, obmywając wodą z mydłem poranione nadgarstki. Po czym 
zostałem odstawiony z powrotem do pokoju.
Zanim jednak zamknięto mnie znów na klucz, w korytarzu pojawił się 

background image

czwarty strażnik i podał mi kawę w styropianowym kubku. Odwróciłem 
się do strażnika, który patrzył, jak sikałem.
-

Poczęstowałbyś mnie papierosem, Mac?

Chwila wydawała się odpowiednia.
-

Nie palę.

-

A twoi kumple?

-

Oni też nie palą.

Zamknął za mną drzwi i zostawił samego w pokoju, popijającego letnią 
kawę i rozmyślającego o papierosie, którego nie zapaliłem. Minęły dwie 
godziny,   które   odmierzył   mój   cyfrowy   zegarek,   bo   ten   Josha   znowu 
przestał   chodzić.   Styropianowy   kubek   podarłem   na   kawałeczki. 
Zgłodniałem tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, czy by ich nie zjeść. 
Posunąłem się nawet do tego, że spróbowałem odrobinę, nim w pokoju 
pojawił się Ricks.

39

Ricks  wszedł,   trzymając   przy   czole   worek   z   lodem.  Worek   miał   kolor 
błękitny   i   pasował   do   jego   granatowej   marynarki   oraz   świeżo 
wyprasowanej białej koszuli. Burknął „dzień dobry", podszedł do stołu i 
usiadł na plastikowym krześle na wprost mnie. Odsunął lód od twarzy, 
ukazując ciemny, zapuchnięty guz tuż ponad lewym okiem. Wyglądało to 
tak, jakby szalony chirurg plastyczny wszczepił mu pod skórę piłeczkę 
golfową.
-

Mam nadzieję, że nie spodziewa się pan przeprosin - powiedziałem i 

wyplułem przeżuty kawałek styropianu do pozostałości kubka.
-

Lekarz   stwierdził,   że   mam   wstrząs   mózgu   -   odparł   Ricks.   -To 

tłumaczy mdłości. I zawroty głowy.
-

A nałogowe łganie?

Uśmiechnął się blado, przykładając worek z lodem z powrotem do guza. 
Wolną ręką sięgnął do marynarki.
-

Pewnie uważa pan, że był pan niezwykle sprytny.

-

Obawiam się, że musi się pan wyrażać jaśniej.

Wyciągnął dłoń, a ja zobaczyłem, że w dwóch palcach trzyma
kartę do gry. Rewersem w moją stronę.
-

Zamierza pan potasować talię i poprosić, żebym wybrał kartę?

Na ustach zaigrał mu uśmieszek, a siwe włoski w koziej bródce
wyprężyły się i wyciągnęły niczym czułki ukwiału. Powoli odwrócił kartę, 
którą trzymał przed nosem. Dwójka kier.
-

Chce pan, żebym zapamiętał? - spytałem.

background image

-

Tak jakby widział ją pan po raz pierwszy.

-

Co pan chce, żebym powiedział?

Głośno   wypuścił   powietrze.   Moja   odpowiedź   najwyraźniej   go   nie 
zadowoliła.   Nie   sądzę   też,   żeby   zbytnio   cieszyła   go   ta   karta.   Na 
nawoskowanej   powierzchni   widniała   krew,   a   ja   byłem   przekonany,   że 
ekspertyza medyczna wykazałaby, że to krew Josha Mastersa. Na awersie 
bladoniebieskim atramentem nagryzmolono jedno słowo. „Ricks".
-

Zdaje   się,   że   to   pan   namówił   Fisherów,   żeby   przyjrzeli   się   ciału 

Josha. Zdaje się, że to pan zasugerował, że mogą znaleźć coś, co pozwoli 
zidentyfikować zabójcę.
-

Próbowałem pomóc. Myślałem, że może rany będą stanowiły jakąś 

wskazówkę.
-

Całkiem sprytne. Podrzucić dowód.

-

Kto? Ja?

-

Tak. Pan.

Oczywiście miał rację - zrobiłem to. Kiedy wszystko mi się ułożyło w 
głowie,   bliźniacy   odepchnęli   mnie   od   bagażnika   lexusa,   a   ja   po   raz 
pierwszy zauważyłem, że nigdzie nie widać Ricksa, długopisem Victorii 
napisałem   jego   nazwisko   na   karcie   z   tali,   którą   miałem   w   kieszeni.  A 
potem, kiedy  bliźniacy się odsunęli, a ja podszedłem, żeby jeszcze raz 
popatrzeć na Josha, wsunąłem mu kartę w rękę, zanim nakryłem twarz 
peleryną.
Muszę przyznać, że podobała mi się symetria tego posunięcia. Kiedy po 
raz pierwszy spotkałem Josha, chciałem mu pokazać sztuczkę karcianą, 
która wiązała się z pisaniem imienia na karcie. I kiedy jasne stało się dla 
mnie, że to Ricks jest mordercą, uznałem, że nic złego się nie stanie, jeśli 
zrobię coś podobnego, żeby  skierować sprawiedliwość w odpowiednim 
kierunku,   zwłaszcza   gdybym   w   ten   sposób   mógł   zyskać   chwilę 
wytchnienia.
-

Osobliwe,   nie?   -   powiedział   Ricks,   obracając   kartę   w   dłoni   i 

pokazując mi odwrotną stronę. Napisane pochyłą brązową czcionką słowa 
„Circus   Circus"   pokrywały   cały   rewers.   -   Zdaje   się,   że   kiedy 
przeszukiwałem pana na górze, miał pan talię takich kart.
-

Zbieg okoliczności to naprawdę zabawna rzecz.

-

Hm,   a   jakby   pan   ocenił   szanse   na   zbieg   okoliczności,   gdybym 

poprosił, żeby wyłożył pan po kolei karty z tej tali na stół i pokazał mi 
dwójkę kier?
Nie odpowiedziałem. Nie było co odpowiedzieć.
-

Albo   może   powinniśmy   wezwać   specjalistę,   żeby   porównał 

background image

nazwisko na karcie z próbką pańskiego pisma?
-

To raczej skomplikowane - powiedziałem. - I w dodatku zupełnie 

niepotrzebne.
-

Och, niepotrzebne? W porządku. Ale nie z powodów, które chodzą 

panu po głowie.
Rozłożył prawą dłoń na stole, zaginając przy tym palce, jakby miał zagrać 
na pianinie. Zabębnił w blat, a ja patrzyłem. Melodia nie wydawała się 
godna Blechacza.
-

To idiotyczny pomysł - stwierdził - żeby mnie uznać za mordercę 

Josha.
-

Dla mnie to ma sens.

-

Czyżby? - Znów zabrzdąkał palcami na nieistniejącym pianinie. - W 

takim   razie   nie   sądzę,   żebym   w   najbliższym   czasie   kupił   jakiś   pański 
kryminał.
-

Proszę się nie martwić. Słyszałem, że w tutejszych więzieniach mają 

znakomite wypożyczalnie.
Wydął wargi i odepchnął się od stołu, krzywiąc twarz z bólu, który na 
nowo rozgorzał podczas ruchu. Złapał się za krawędź blatu, żeby odzyskać 
stabilność, po czym sztywnym krokiem zaszedł mnie od tyłu. Czekałem, 
aż nachyli mi się do ucha i potraktuje dawką swoich wyziewów.
-

Proszę się odwrócić.

Dlaczego   nie,   pomyślałem   i   odwróciłem   się,   kładąc   łokieć   na   oparciu 
krzesła. Ricks wykonał ruch pilotem w kierunku telewizora.
-

Oto pański zabójca.

W telewizorze zobaczyłem przygarbioną postać siedzącą w pokoju bardzo 
podobnym do tego, w którym siedziałem ja, przy stole bardzo podobnym 
do tego, od którego właśnie się odwróciłem. Miał proste, splątane włosy i 
rozmazany   tatuaż   w   kształcie   dwóch   kostek   na   szyi.   Nosił   koszulkę 
Yankees,   prawą   rękę   miał  mocno   obandażowaną   i  zębami   skubał   nitki 
opatrunku.   Jeśli   Jared   Hall   naprawdę   planował   opuszczenie   Vegas,   to 
wybrał cholernie pokrętną drogę.
-

Ochrona kasyna zgarnęła go parę godzin temu - powiedział Ricks. - 

Ten dureń wysłał jakiegoś dzieciaka, żeby wymienił na gotówkę żetony 
warte   dziesięć   tysięcy   w   kasie   w   strefie   wysokich   stawek.   Głupie 
posunięcie. Ochrona namierzyła dzieciaka i zabrała go
na przesłuchanie. Zaraz wydał kolegę. Chłopak siedział w samochodzie 
pomocy drogowej przed Fat Brugerem dwa budynki dalej.
-

Fakt, że miał srebrne żetony, nie znaczy od razu, że jest mordercą - 

stwierdziłem.   -   Może   skłamał   wczoraj   bliźniakom?   Mógł   je   mieć   cały 

background image

czas. Może nawet był skłonny zaryzykować zdrowie, żeby je zachować.
Ricks odjął worek z lodem od czoła i ważył go w dłoni razem z moimi 
słowami. Zajęło mu to kilka chwil, a rozmyślając, zassał wargi. Kiedy zaś 
skończył ssać i myśleć, opadł z powrotem na krzesło, a worek z lodem i 
pilota   cisnął   na   stół   przede   mną.   Starałem   się   nie   zwracać   uwagi   na 
kolorową opuchliznę na jego skroni, gdy sięgnął do kieszeni z lewej strony 
marynarki.
-

Kiedy   sprawdzali   ciało   Josha,   znaleźli   nie   tylko   pańską   kartę. 

Znaleźli też jego komórkę.
Wyciągnął przezroczystą torebkę strunową. W środku znajdował się drogi 
na   oko   aparat   z   dotykowym   ekranem.   Postukując   w   telefon   kciukiem, 
Ricks   zmarszczył   brwi.   Po   dłuższej   chwili   twarz   mu   się   rozluźniła   i 
pokazał mi rozjaśniony ekran.
-

SMS. Wysłany dziś po południu o pierwszej siedemnaście.

Wziąłem od niego telefon i rozciągnąłem plastik, żeby lepiej
widzieć.
„Utknąłem w bagażniku  lexusa na parkingu  dla personelu. Mam twoją 
dolę z numeru przy ruletce. Możesz mnie uwolnić?"
Spojrzałem zdziwiony na Ricksa.
-

W jaki sposób to prowadzi od Josha do Jareda? Wyśledził pan, pod 

jaki numer wysłano tę wiadomość?
-

Lepiej.   -  Wsunął   rękę   do   kieszeni   po   prawej   stronie   marynarki   i 

wyjął stamtąd kolejną plastikową torebkę i telefon. Tym razem pertraktacje 
z   system  operacyjnym  okazały   się   łatwiejsze.  Wręczył   mi   zafoliowany 
aparat.
-

Znaleźliśmy go przy krupierze - wyjaśnił.

Porównałem   obie   wiadomości   i   stwierdziłem,   że   są   identyczne. 
Przewinąłem tekst i odkryłem, że SMS przyszedł do Jareda o trzynastej 
siedemnaście.   Mniej   więcej   w   tym   właśnie   czasie   byłem   u   niego   w 
mieszkaniu, toteż sensowne wydawało się przypuszczenie, że ta właśnie 
wiadomość skłoniła go, by zostawił mnie samemu sobie.
-

Widzę, że obie wiadomości do siebie pasują - powiedziałem. - Ale to 

nie dowód, że Jared jest odpowiedzialny za śmierć Josha.
-

Cały opatrunek ma zakrwawiony.

Wzruszyłem ramionami.
-

Dopóki   nie   dowiedzie   pan,   że   to   krew   Josha,   to   nic   nie   znaczy. 

Zaledwie wczoraj zmiażdżono mu palce metalową rurą. Chyba można by 
się spodziewać, że będzie nieco krwawił.
-

Krew jest na opatrunku.

background image

Znowu wzruszyłem ramionami.
-

Nawet jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, wygląda na to, że Josha 

zadźgano. A ten człowiek nie byłby teraz w stanie unieść nawet długopisu.
-

Dlatego posłużył się lewą ręką. To by tłumaczyło, dlaczego rany są 

na całym tułowiu. Krew na bandażu można by uznać za rozbryzgi.
Rzeczywiście to było możliwe. No i nie mogłem zaprzeczyć, że Jared miał 
przekonujący   motyw.   Josh   go   wyrolował   przy   przekręcie   z   ruletką,   to 
pewne. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę uszkodzoną rękę i wygnanie z 
Vegas, to kto wie, do czego chłopak był zdolny. Do diabła, aż za dobrze 
wiedziałem, że jest skłonny do agresji.
Pchnąłem telefon po stole z powrotem do Ricksa.
-

Przydałby się panu jego nóż - zauważyłem. - Albo jeszcze lepiej: 

przyznanie do winy.
-

Och, wydobędziemy od niego prawdę.

-

Tym razem bez łamania rąk?

-

Niech pan wyluzuje. Mamy dość dowodów, żeby popracować nad 

chłopakiem. SMS wystarczy, a jedna z moich ekip przeszukała śmietniki 
na   parkingu.   Znaleźliśmy   łom,   którym   otworzył   bagażnik.   Są   na   nim 
odpryski farby, które pasują do lakieru lexusa.
Znaleźliśmy   też   broń.   Jest   na   niej   mnóstwo   krwi.   I   podejrzewam,   że 
odciski palców też.
-

Macie nóż?

Ricks pokręcił głową.
-

Nie nóż. Ten czubek posłużył się widelcem do barbecue.

Wypuściłem   ciężko   powietrze   i   spojrzałem   na   ekran   telewizora.   Jared 
wciąż   obgryzał   nitki   bandaża,   jakby   to   była   irytująca   skórka   przy 
paznokciu.
-

W7 takim razie przypuszczam, że macie mordercę - stwierdziłem. - 

Ale wciąż jedna kwestia pozostaje nierozwiązana.
Skupiłem wzrok na ciężko przeżuwającym Jaredzie i pozwoliłem, żeby 
mój   umysł   podobnie   skoncentrował   się   na   logicznych   węzłach,   które 
próbowałem rozsupłać.
-

Nie lubiłem zbytnio Josha Mastersa - powiedziałem Ricksowi - ale 

nie wydaje mi się, żeby był kompletnym idiotą. Dlatego nie wyobrażam 
sobie, żeby wdrapał się do bagażnika własnego samochodu i czekał ponad 
pół dnia, żeby wysłać Jaredowi wiadomość, którą pan znalazł. No i ktoś 
wykasował zapis z kamer na parkingu. Nie sądzę, żeby Jared umiał to 
zrobić, i pan wcale tego nie zasugerował. A to znaczy, że maczała w tym 
palce jeszcze jedna osoba.

background image

-

Tak pan myśli, co?

-

Z całą pewnością. I kiedy zbierze pan to wszystko do kupy, zostanie 

panu tylko jedno pytanie, które się liczy.
-

Tak? A jakie?

-

Kto zamknął Josha w bagażniku?

40

Mówisz serio, że to była Caitlin? - spytała Victoria.
- Słowo honoru. I Ricks też to przyznał. W końcu, brwi. - Przypominam ci, 
że nie pisnął ani słowa, póki
- Uniosłem nie wyszliśmy z hotelu i nie przespacerowaliśmy się po Stripie. 
Zrobiliśmy pewnie kilka ładnych kilometrów, obgadując całą sprawę.
Victoria pokręciła głową.
-

W   ogóle   się   nie   spostrzegłam.   Kiedy   znaleźliśmy   ciało   Josha, 

sprawiała wrażenie naprawdę zrozpaczonej.
-

Była naprawdę zrozpaczona. Nie miała pojęcia, że go zabito.

Sięgnąłem do koszyka z pieczywem i wrzuciłem kawałek gorącej ciabatty 
do ust. Włoska restauracja, na którą się zdecydowaliśmy, była elegancka, z 
dobrze   ubranymi   kelnerami,   nienagannie   przybranymi   stołami   i 
interesującym menu. Tak się też złożyło, że mieściła się w rogu halowej 
wersji placu Świętego Marka w samym sercu kompleksu Venetian.
Ze wszystkich stron otaczały nas imitacje pastelowych fasad weneckich 
pałaców,   a   kopułę   nad   naszymi   głowami,   stylizowaną   na   renesansowe 
niebo, szpeciły jedynie widoczne zraszacze. Z dalekiego końca placu, zza 
stoiska   z   lodami,   dobiegały   mnie   trele   gondolierów   pływających   po 
chemicznobłękitnym kanale. Nad kanałem na łukowatym mostku młoda 
para składała przysięgę w błyskach turystycznych fleszów.
Pewnie, że to był kicz, ale nie mogłem zaprzeczyć, że całkiem mi się 
podobał.   Szczególnie   podobało   mi   się   to,   że   mogłem   zjeść   z   Victorią 
posiłek bez wiszącej nad nami groźby rychłej śmierci.
-

Jesteś pewien, że Caitlin nie była wspólniczką Jareda?

-

Bez dwóch zdań. Bardzo wątpię, żeby w ogóle wiedziała, kim jest 

Jared.
-

Ale Ricks wiedział?

-

Ricks   wiedział.   W   rzeczywistość   zgromadził   pewnie   więcej 

informacji niż wszyscy inni razem wzięci. Jego problemem był czas. I 
obawiam się, że część winy muszę wziąć na siebie.
Victoria zmarszczyła brwi, jakby chciała mnie zapewnić, że gadam bzdury. 
Pogroziłem   jej   palcem.   Zasłużyła   na   to,   żeby   poznać   wszystkie   fakty, 

background image

zanim coś takiego powie.
-

Wczesnym   popołudniem   -   powiedziałem   -   Ricks   zabrał   się   do 

zapisów z kamer rejestrujących wszystkie wyjścia z sali widowiskowej. 
Udało mu się znaleźć migawkę, na której Josh ucieka. Kiedy już ustalił 
czas, mógł na kolejnych kamerach prześledzić jego drogę na parking dla 
personelu.
Victoria parsknęła szyderczo i sięgnęła po kieliszek pinot grigio.
-

A nie mógł tego zrobić wcześniej?

Poczułem w policzku nerwowy tik.
-

Nie   zapominaj,   że   najpierw   przesłuchiwał   Jareda   w   sprawie 

przekrętu z ruletką, a potem miał na głowie ciebie i mnie. A ponieważ nikt 
wtedy   jeszcze   nie   wiedział   o   kwitach,   pewnie   spodziewał   się,   że   Josh 
zjawi się po kilku dniach z podwiniętym ogonem.
-

Tylko że do tego czasu my moglibyśmy już być martwi.

-

Być może. Nie sądzisz jednak, że właśnie dlatego Ricks skupił się 

najpierw na nas? Wiem, że niezbyt nam ułatwiał życie, ale mógł je też 
dużo   bardziej   utrudnić.   I   sądzę,   że   za   to   powinniśmy   podziękować 
twojemu ojcu.
-

Wybacz   -   powiedziała,   pociągając   łyk   wina   -   lecz   byłby   dużo 

bardziej pomocny, gdyby po prostu przemówił do rozsądku Fisherom.
Przekrzywiłem głowę na jedną i drugą stronę, po czym wrzuciłem kolejny 
kawałek ciabatty do ust i powiedziałem z rękoma przy twarzy:
-

Łatwiej   powiedzieć   niż   zrobić.   -   Przeżułem,   przełknąłem   i 

wycelowałem w Victorię palec. - Pozwól jednak, że wrócę do zapisu z 
kamer.   Według   Ricksa   Josh   spędził   dwadzieścia   minut   za   kierownicą 
swojego lexusa, rozmawiając przez telefon.
-

Do kogo dzwonił? Do Maurice'a?

Pokręciłem przecząco głową.
-

Maurice nie miał od niego wieści od chwili, kiedy Josh zniknął. Nie. 

Zadzwonił do Caitlin. Potwierdza to rejestr rozmów w jego telefonie.
Yictoria wyglądała na skołowaną.
-

Ale po co?

-

Żeby jej powiedzieć, że bracia wpadli na jego trop.

-

Chodziło o przekręt przy ruletce?

Znów pokręciłem głową.
-

O kwity.

-

Racja - powiedziała powoli, odstawiając kieliszek na stół. -Przecież 

Josh miał je przy sobie, kiedy zniknął.
-

Prawdę mówiąc, nie.

background image

Zmarszczyła brwi.
-

Nie?

-

Miała je Caitlin.

-

Ale czy Caitlin nie była na górze w wannie?

-

Podejrzewam, że wyciągnął ją stamtąd jego telefon. Według Ricksa 

na nagraniu widać, że jest w szlafroku i ma mokre włosy. I nie wygląda na 
szczęśliwą. Pokłócili się. Awantura trwała osiem minut.
-

Dobra - przytaknęła Victoria z wahaniem. - A co potem?

-

Potem zamknęła Josha w bagażniku.

Victoria rozłożyła ręce i zrobiła zdziwioną minę.
-

Brakuje   nam   jednego   ogniwa.   Jak   udało   jej   się   wsadzić   go   do 

bagażnika?
-

Brakuje nam mnóstwa ogniw. To akurat jest proste. Josh sam się tam 

schował.
-

Tak? Jak to?

-

Przy   wyjeździe   z   parkingu   jest   budka   ze   strażnikiem.   Bał  się,   że 

zostanie zatrzymany. Wymyślił więc, że ukryje się w bagażniku, a Caitlin 
go wywiezie.
-

Ach!

-

Ale ona zatrzasnęła klapę, zostawiła go tam i wściekła pojechała do 

Mount Charleston.
-

Rozumiem.   -   Viktoria   podrapała   się   po   głowie.   -  A  jeszcze   raz: 

dlaczego to zrobiła?
Uśmiechnąłem się.
-

O to  właśnie  zapytał  ją  Ricks. Widzisz,  zadzwonił  do niej,  kiedy 

skończył przeglądać materiał z kamer.
-

I?

-

I powiedział, że chce jej pomóc. Ze martwi go to bagno, w które się 

wpakowała.   Z   drugiej   strony,   gdybym   był   na   miejscu   Ricksa,   ostatnią 
rzeczą, jakiej bym chciał, byłoby poinformowanie bliźniaków, że to ich 
siostra ukradła lewity.
Victoria pochyliła się nad kieliszkiem jeszcze bardziej skołowana.
-

Poczekaj chwilę.  Myślałam,  że  Maurice  prosił Josha,  żeby   ukradł 

lewity.
-

Tak   było.  Ale   spójrz,   Joshowi   brakowało   umiejętności,   żeby   się 

dostać do sejfu. - Popukałem kciukiem, w klatkę piersiową. -Nawet ja nie 
mam takich umiejętności.
-- Więc co, Josh nakłonił Caitlin, żeby mu pomogła?
-

Nie  rób  takiej zdziwionej  miny. Tak  samo  chciała  występować  w 

background image

Magie Land jak Josh. Może nawet bardziej. Pamiętaj, że na własne oczy 
widziałem, z jakim poświęceniem trenowała do nowego numeru. I pewnie 
sądziła, że kwity pomogą jej się uwolnić od wpływu braci. - Uniosłem 
ramiona. - Może myślała, że Maurice wykorzysta swoje możliwości, żeby 
jej pomóc?
Victoria   cofnęła   się   i   zakręciła   kieliszkiem   w   dłoni.   Przez   chwilę 
przyglądała się oleistemu wirowi.
-

Myślę, że nie wolno zapominać o tym, że była zakochana w Joshu. 

W końcu mieli się pobrać.
-

Sentymentalne bzdury!

-

Mówisz, że kłamała?

Zassałem, wargi.
-

Nie widziałem u niej żadnego zaręczynowego pierścionka.

-

Akurat to zauważyłeś.

-

Jestem po prostu spostrzegawczy. Ale sama zadaj sobie takie pytanie: 

mogłabyś  zamknąć   narzeczonego   w   bagażniku   i  zostawić   go,   żeby   się 
udusił?
-

Pewnie, że nie. Ale ja nie jestem Caitlin. Musiała być wkurzona.

-

Raczej   wściekła.   Powiedziała   Ricksowi,   że   Josh   nawet   się   nie 

zająknął na temat przekrętu z ruletką. Nie, żeby mnie to dziwiło. Wciąż nie 
rozumiem, dlaczego się na to zdecydował.
Victoria zrobiła nadąsaną minę i pociągnęła kolejny łyk wina.
-

Może potrzebował pieniędzy na dodatkowe wydatki na Hawajach?

-

Tak. Albo był na tyle arogancki, że wierzył, że ujdzie mu to na sucho. 

Tymczasem tylko przyciągnął uwagę bliźniaków. A to była ostatnia rzecz, 
jakiej chciała Caitlin.
-

Racja. Bo zamierzała ukraść im kwity.

Pokiwałem palcem.
-

Bo już je miała. Nie rozumiesz? Caitlin mogła wejść do biura braci, 

kiedy ich nie było, bez wzbudzania podejrzeń. I mogła podejść na tyle 
blisko, żeby zerknąć do palmtopa któregoś z bliźniaków i znaleźć szyfr. 
Bracia mówili Ricksowi, że ostatnio zaglądali do sejfu dwa dni temu. Więc 
od tamtej chwili do zniknięcia Josha Caitlin miała czas, żeby ukraść kartę. 
Chociaż podejrzewam, że było to niedługo przed tym, jak ją znalazłem w 
wannie. Nie chciała, żeby bliźniacy mieli zbyt wiele czasu na odkrycie, że 
kwity zniknęły. I to by tłumaczyło, dlaczego nie wystąpiła w wieczornym 
przedstawieniu. Pewnie miała nieco nadszarpnięte nerwy.
Victoria zrobiła minę, która wskazywała na to, że wino ma obrzydliwy 
smak.

background image

-

Na pewno nie powiedziała tego wszystkiego Ricksowi.

-

No więc wypełniłem kilka luk. Ale powiedziała mu dość, żeby udało 

mu się ją przekonać do powrotu do Vegas. To było niedługo przed tym, jak 
ty się u niej pojawiłaś i poprosiłaś o to samo. Bez urazy, ale myślę, że już 
wcześniej zdecydowała się wrócić.
-

Rozumiem. - Victoria sięgnęła po nóż i zakręciła nim na obrusie. 

Usta jej się skrzywiły, a twarz nabrała wyrazu skupienia. -Teraz, kiedy o 
tym wspomniałeś, to faktycznie myślę, że całkiem
łatwo   było   ją   namówić.   Do   tej   pory   sądziłam,   że   to   dlatego,   że   się 
martwiła o Josha.
-

Jasne, martwiła się, że sehrzanił sprawę. Ricks był gotów wyczyścić 

zapis i wyłączyć kamery na parkingu. Wymyślił, że spotka się z Caitlin w 
lexusie i uwolnią Josha. A potem razem włożą kwity z powrotem do sejfu.
-

Tylko że Caitlin miała mnie na karku.

-

Tak, ale co ważniejsze, niedługo po tym, jak skończyli rozmawiać, 

Ricks został wezwany do biura Fisherów w związku z próbą włamania do 
sejfu. Musiał iść od razu. I właśnie wtedy znalazł tam mnie, a sytuacja 
skomplikowała się jeszcze bardziej.
-

Jeszcze bardziej? - Victoria prychnięciem rozwiała grzywkę i znów 

zakręciła nożem. - Doprawdy! Wiem, że jestem zmęczona, ale zdaje się, że 
już i tak wyglądało to fatalnie.
-

Wyobraź sobie, jak musiał się czuć Ricks. W sumie dziwi mnie, że 

nie eksplodował.
-

To prawda, ten gość jest oazą spokoju.

-

Nie wiesz jeszcze nawet połowy. - Sięgnąłem przez stół i złapałem ją 

za   nadgarstek,   żeby   przestała   kręcić   nożem.   Uśmiechnąłem   się   na 
pociechę.   -   Kiedy   wychodziliśmy   z   sali   widowiskowej,   a   bliźniacy 
zajmowali się samochodem Josha, Ricks odciągnął Caitlin na bok i spytał 
o kwity. To wtedy powiedziała mu, że trochę przedobrzyła i ukryła je w 
piasku przed szafą, kiedy na nas czekałyście.
Wyglądało na to, że w oczach Victorii zapaliło się światełko.
-

To dlatego Ricks wrócił na scenę.

-

Żeby ograniczyć szkody. No i, rzecz jasna, nie miał pojęcia, że Josh 

nie żyje.
-

Ach tak. Więc kiedy do tego doszło?

Sięgnąłem   po   ciabattę,   ale   po   namyśle   uznałem,   że   lepiej   będzie   się 
pokrzepić łykiem wina.
-

Niedługo   po   tym,   jak   Ricks   wyłączył   kamery   -   powiedziałem, 

przełykając. - Josh musiał uznać, że Caitlin nie wróci, żeby go uwolnić. 

background image

Wydzwaniał do niej z bagażnika, ale nie odbierała. Zdesperowany wysłał 
więc wiadomość Jaredowi.
-

Poważny  błąd.  Nie  wiedział,  co  mu   zrobili  bliźniacy. W  zasadzie 

wysłał facetowi zaproszenie, żeby przyszedł i go zadźgał.
-

Tak, tym swoim cholernym widelcem do barbecue. A potem Jared 

ukradł Joshowi żetony i popełnił błąd, próbując je wymienić na gotówkę.
Victoria pokręciła głową i odetchnęła głęboko.
-

Gdyby nie to, łatwo mógłby uciec.

-

Widzisz,   Caitlin   naprawdę   nie   spodziewała   się,   że   Josh   będzie 

martwy, kiedy odskoczyła klapa. Może pamiętasz, że przede wszystkim 
robiła,   co   mogła,   żeby   nie   otwierać   bagażnika.   Straciła   kontrolę   nad 
sytuacją dopiero wtedy, kiedy ty to zasugerowałaś, a ja nacisnąłem guzik.
-

I nagle okazało się, że Josh jest martwy.

-

Właśnie.   Sama   więc   rozumiesz,   dlaczego   była   tak   poruszona.   To 

znaczy i tak nie mógł być w szczególnie dobrym stanie, ale czegoś takiego 
się nie spodziewała.
-

Hm. - Victoria skrzyżowała ręce na piersi. - Więc co teraz?

-

Teraz?   -   Oparłem   się   na   krześle   i   założyłem   ręce   za   głowę. 

-Pozwolimy Ricksowi załagodzić sprawę. Wygląda na to, że bliźniacy są 
gotowi kupić pomysł, że to Josh ukradł kwity. Mają jego zabójcę. Więc 
pewnie nie będzie potrzeby mieszać w to Caitlin.
Posłała mi spojrzenie pełne dezaprobaty.
-

To nie fair.

-

Będzie musiała żyć, mając na sumieniu śmierć Josha, Vic. A jeśli jest 

choć   w   połowie   tak   uczuciowa,   jak   przypuszczasz,   to   będzie   dla   niej 
trudne.
-

A my?

-

My jesteśmy czyści - powiedziałem i zobaczyłem, że twarz jej się 

rozluźnia. - Bliźniacy chcieli, żebyśmy zapłacili za żetony, które stracili na 
przekręcie przy ruletce, albo znaleźli Josha. No więc odzyskaliśmy żetony 
i znaleźliśmy Josha, choć pewnie Fisherowie woleliby, żeby byt w nieco 
innym stanie. Najważniejsze jednak, że pomogliśmy odzyskać kwity.
-

Zamierzaliśmy je ukraść.

-

Może wcześniej, ale, Vic, oni są pragmatykami.

Westchnęła przygnębiona.
-

Nie jestem pewna, czy mi się podoba, że mają znów materiał do 

szantażu.
-

Mnie też się to nie podoba. Ale może to lepiej, niż gdyby miało do 

nich   dostęp   więcej   osób.   Najbardziej   jednak   podoba   mi   się   w   tym 

background image

wszystkim rola Ricksa. Ten facet oddał nam więcej niż kilka przysług i 
chyba nie zostawiamy go z pustymi rękami. Wie o Caitlin. Może nawet był 
dość sprytny, żeby skopiować nagrania z kamer, zanim zostały skasowane. 
Powiedziałbym, że jeśli trochę poczeka i dobrze to rozegra, będzie mógł 
się cieszyć całkiem przyzwoitą emeryturą.
-

A Maurice? Nie sądzę, żeby był szczególnie zachwycony.

-

Pewnie jest rozczarowany. Ale nie zapłacił mi z góry, więc nic na 

tym nie stracił.
-

Tak, ale nie wiemy, co się stało z Salem. Jeśli wciąż jest w biurze 

bliźniaków, znajdą go i powiążą z Maurice'em.
-

Ekhm.   -   Wycelowałem   palec   nad   ramieniem   Victorii   w   stronę 

tylnego narożnika tarasu.
Zawahała   się,   a   potem   odwróciła   i   spojrzała   we   wskazanym   kierunku 
akurat   w   chwili,   gdy   Sal   podniósł   głowę   znad   miski   z   makaronem. 
Uniosłem kieliszek, on zaś otarł usta grzbietem dłoni, po czym chwycił 
swoją   butelkę   piwa   i   zachęcił   Kojara,   żeby   się   przyłączył   do   naszego 
toastu.
-

To naprawdę oni? - wyszeptała Victoria.

-

Czegoś takiego nie można wymyślić, prawda?

-

Sal jest nawet mniejszy, niż myślałam.

-

Wiem. Musiałem specjalnie prosić dla niego o wysokie krzesło.

Victoria odwróciła się do mnie i powoli pokręciła głową.
-

Jesteś okropny.

-

Nie taki straszny. To ja płacę za ich posiłek.

-

Mam nadzieję! Ale jak Salowi udało się uciec?

-

Znowu Ricks. Jak skończyliśmy gadać, wrócił do biura bliźniaków i 

znalazł   Sala   pod   stołem   konferencyjnym.   Dołączył   do   niego   Kojara   i 
wyprowadził   obu   niepostrzeżenie   z   hotelu.  Aha,   uwolnił   też   strażnika, 
którego   związaliśmy,   i   dał   mu   do   zrozumienia,   że   nie   powinien 
wspominać, że widział kogoś jeszcze oprócz mnie.
-

Czyli Maurice jest bezpieczny.

-

Całkowicie. Ale wciąż chciałbym mu to jakoś osłodzić.

-

Och?

-

Miałem nadzieję, że pojedziesz ze mną jutro do Mount Charleston. 

Zamierzam   zasugerować   Caitlin,   żeby   się   spotkała   z   Maurice'em. 
Właściwie   powiedział   mi,   że   mógłby   zbudować   widowisko   wokół   jej 
podwodnego   numeru.   Myślę,   że   występowanie   w   takiej   dziurze   jak 
Atlantis mogłoby być dostateczną karą za to, co zrobiła.
Victoria ściągnęła usta.

background image

-

Nie zgodzi się, Charlie.

-

Zgodzi, jeśli ma choć odrobinę rozumu. I jeszcze przekona do tego 

braci. W końcu Ricks nie jest jedyną osobą, która wie, co się naprawdę 
stało, a ja całkiem sprawnie posługuję się piórem i papierem. Spisanie tego 
wszystkiego nie zajęłoby mi dużo czasu.
-

Ale to szantaż. Nie lepszy od tych głupich lewitów.

-

Prawdę   mówiąc,   to   raczej   historia,   o   którą   mi   wiercisz   dziurę   w 

brzuchu.  A  ja   noszę   się   z   zamiarem,   żeby   coś   w   tym   stylu   spłodzić, 
zmieniając   pewne   istotne   szczegóły,   kiedy   się   w   końcu   wyniesiemy   z 
Vegas.
-

My?  - Zamrugała.  - Czy  to znaczy, że zamierzasz  razem ze mną 

wrócić do Londynu?
Obdarzyłem ją smutnym uśmiechem.
-

Obawiam się, że nie tym razem.

-

Więc gdzie?

Rozłożyłem szeroko ręce, wskazując plac. Victoria przekrzywiła głowę w 
zdumieniu.
-

Ale przecież przed chwilą powiedziałeś, że się wynosisz z Vegas.

-

Bo   się   wynoszę,   Vic.   Wybieram   się   do   Wenecji.   Tym   razem   do 

prawdziwej. I zamierzam napisać coś na serio. Mam dość kradzieży na 
jakiś czas. Moi czytelnicy zasługują na coś lepszego. Ty zasługujesz na coś 
lepszego.
Zaczerwieniła się i wbiła wzrok w stół.
-

Och, Charlie, co za ulga, że to mówisz. Przez ostatnie dwadzieścia 

cztery godziny tak strasznie się bałam. - Podniosła głowę i spojrzała na 
niebieską fasadę wieży zegarowej za moim lewym ramieniem, replikę tej 
prawdziwej z Piazza San Marco. - Wiesz, że za kilka minut upływa termin, 
który wyznaczyli nam bliźniacy? W pewnej chwili myślałam, że naprawdę 
nie pożyjemy dłużej.
-

A ja nigdy nie wątpiłem.

-

Teraz możesz sobie tak mówić. - Postukała się w nos. - Ale ja wiem, 

że było inaczej.
-

Nieprawda. - Spróbowałem (bez powodzenia) powstrzymać uśmiech. 

-   Nie   mogłaś   przecież   przypuszczać,   że   naraziłbym   cię   na   takie 
niebezpieczeństwo.   Słuchaj,   Fisherowie   chcieli   przede   wszystkim 
odzyskać pieniądze. A moje pierwsze wydanie Sokoła maltańskiego jest 
prawie tyle warte. Byłbym niepocieszony, gdybym miał je stracić - jestem 
na tyle przesądny, żeby wierzyć, że bez niego nie potrafiłbym napisać ani 
linijki - ale oddałbym książkę, gdyby przyszło co do czego. Nigdy nie 

background image

pozwoliłbym im cię skrzywdzić, Vic. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.
Sięgnąłem po jej rękę. Popatrzyła na mnie zelektryzowana, a potem oczy 
zwęziły się jej groźnie.
-

Ty cholerny idioto! Prawie oszalałam ze zmartwienia!

-

Ale się skupiłaś, prawda? Chciałaś pomóc. Nigdy by mi się nie udało 

bez ciebie. I na zawsze straciłbym powieść Hammeta. A ty mogłabyś na 
zawsze   stracić   we   mnie   pisarza.   I   szczerze   chcę   się   poprawić,   Vic. 
Zamierzam napisać powieść, z której będziesz dumna.
-

Nie wiem, co powiedzieć. Będę musiała...

Zamilkła i spojrzała w dół, na nasze złączone ręce. Przez chwilę myślałem, 
że dotarło do niej znaczenie tego gestu. Potem jednak zobaczyłem, że brwi 
jej   się   unoszą,   a   usta   zaciskają   w   cienką   linię.   Wyrwała   dłoń   i 
oskarżycielskim palcem wskazała na mój nadgarstek.
-

A to co, do diabła?

-

Ach   -  odparłem,   odwijając   rękaw   koszuli.   - To   drugi   powód,   dla 

którego zbytnio się nie martwiłem. Ten zegarek należał kiedyś do Josha.
-

Kiedyś? Boże, powiedz mi, że nie zabrałeś go z ciała tego biedaka!

-

Nie - powiedziałem, jakbym się poczuł zgorszony. - Ukradłem go, 

kiedy się do niego włamaliśmy.
-

Och. I powinnam uznać, że to lepiej?

-

Cóż,   tak,   myślę,   że   tak.   Moim   zdaniem   Josh   był   tylko   jego 

kustoszem. - Podniosłem rękę do ust i dyskretnie zakaszlałem. -A tak przy 
okazji, masz może wciąż w torebce tę biografię Houdiniego?
Popatrzyła na mnie gniewnie.
-

Naprawdę mam nadzieję, że nie zamierzasz porównywać obu tych 

kradzieży. To nie ja ukradłam książkę, pamiętasz?
-

Proszę, Vic. Po prostu podaj mi ją i pozwól mi wyjaśnić.

Victoria prychnęła i zaburczała, ale zrobiła, o co prosiłem, i zdjęła torebkę 
z oparcia krzesła. Kiedy w końcu wyjęła biografię Houdiniego i mi ją 
wręczyła, zacząłem przerzucać strony, póki nie znalazłem ustępu, którego 
szukałem. Złamałem grzbiet i popukałem w zaznaczony fragment palcem.
„Aby   upamiętnić   pierwszy   niewielki   pokaz   numeru   z   Komorą   Tortury 
Wodnej, Bess wybrała dla męża prezent - złoty zegarek
na rękę z białą perłową tarczą. Kazała na nim wygrawerować dedykację 
będącą   wyrazem   miłości:   »Mojemu   wywracającemu   wszystko   do   góry 
nogami Houdiniemu zawsze kochająca Bess, 29.04.1911".
I   kiedy  Victoria   czytała   ten   fragment,   ja   rozpiąłem   delikatny   skórzany 
pasek   i   na   białej   lnianej   serwetce   położyłem   zegarek   tarczą   do   dołu. 
Wskazałem na dekiel, Victoria zaś przeczytała dedykację, coraz wolniej 

background image

poruszając ustami.
Złapała kieliszek i upiła porządny łyk.
-

To musi być warte fortunę! - wysapała.

-

Nie, fortunę nie. Ale dość, żeby wystarczyło na kilka miesięcy w 

Wenecji.  Tak   się   składa,   że   kilka   lat   temu   w  Vegas   odbyła   się   aukcja 
pamiątek po Houdinim. W sklepie z magicznymi przedmiotami w kasynie 
sprzedają   kopie   katalogu   z   tej   aukcji,   więc   z   grubsza   wiem,   ile   Josh 
zapłacił.
Victoria pokręciła głową i sięgnęła po zegarek, zanim jednak zdążyła go 
dotknąć,   porwałem   go   i   schowałem   w   serwetce.   Spojrzała   na   mnie, 
marszcząc brwi, a ja uśmiechnąłem się szeroko.
-

Co   byś  powiedziała   na  małą   sztuczkę?   -  spytałem.   -  Pasowałaby, 

prawda?
Victoria zbladła.
-

Jaką sztuczkę?

-

Pamiętasz   Złodzieja   w   teatrze?   Wiesz,   tę   część,   w   której   zostaje 

zmiażdżony naszyjnik diwy schowany w aksamitnej torebce?
Schyliłem   się   i   zdjąłem   prawy   but,   po   czym   chwyciłem   za   czubek   i 
przytrzymałem obcas nad złożoną serwetką.
-

Nie mam aksamitnej torebki ani młotka ciesielskiego, więc to musi 

wystarczyć.
-

Och, Charlie. - Zamachała rękami. - Nie. Nie rób tego. Proszę.

-

To tylko sztuczka, Yic.

-

Nieważne.   Nie   chcę   na   to   patrzeć.   Zabraniam   ci.   Poruszyłem 

brwiami.
-

Zabraniasz?

-

Ten zegarek jest zbyt cenny. Proszę, dlaczego nie weźmiesz mojego?

-

Och,   wyluzuj.   -   Podniosłem   but.   -   Za   kogo   ty   mnie   masz?   Za 

kompletnego idiotę?

Od autora

Każdy, kto byt w Las Vegas, wie, że dziatki wzdłuż Stripu są na wagę 
złota, dłatego znaczna część tej książki musiała rozegrać się w kasynach, 
które zostały wymyślone. Dla osób zainteresowanych fikcyjną topografią 
Fifty-Fifty zostało ulokowane w miejscu Imperial Pałace (po jednej stronie 
ma   Harrah's,   a   po   drugiej   Flamingo),   natomiast   Space   Station   One   w 
miejscu   Bally's,   tuż   obok   Paris-Las   Ve-gas   i   naprzeciwko   Bellagio. 
Atlantis zostało wciśnięte między Man-dalay Bay a Silverado Ranch Road.

background image

Serdeczne   podziękowania   składam   Susan   Hill   i   Jessice   Ruston   przede 
wszystkim za to, że w ogóle umożliwiły Charliemu złodziejską karierę. 
Dziękuję też Jimiemu Brimerowi z Pink Jeep Tours za to, że był gotów 
pojechać   z   Mount   Charleston   okrężną   drogą   przez   obrzeża   Nagiego 
Miasta,   Allison,   April   i   Colin,   mojej   cudownej   agentce   Vivien, 
znakomitym redaktorkom Kate i Hoe, wszystkim z Sheil Land Associates, 
Simon and Schuster i St Martin's Press, a zwłaszcza mojej żonie, Jo, która 
towarzyszyła mi w trzech podróżach do Las Yegas, nigdy przy tym nie 
rozbijając banku.