background image
background image

GWIEZDNE WOJNY

MEDSTAR 1

CHIRURDZY POLOWI

Michael Reaves, Steve Perry

Przekład

Maciej Szymański

Tytuł oryginału

MEDSTAR I. BATTLE SURGEONS

background image

Mojemu synowi, Dashiellowi:

„Nigdy nie mów mi o szansach”.

M. R.

Dla Dianne i Cyrusa, nowego w mieście

S. P.

background image

CHRONOLOGIA WOJEN KLONÓW

Po wojnie o Geonosis Republika pogrążyła się w nowym konflikcie. Po jednej stronie 

znalazła   się   Konfederacja   Niezależnych   Systemów   (zwana   Separatystami)   pod   wodzą 
charyzmatycznego   hrabiego   Dooku,   cieszącego   się   poparciem   wielu   potężnych   gildii   i 
organizacji handlowych wraz z ich armiami robotów. 

Po drugiej stronie stanęli lojaliści Republiki wraz z nowo utworzoną armią klonów pod 

przywództwem   Jedi.   Wojna   toczy   się   na   tysiącach   frontów,   z   wielkim   poświęceniem   i 
heroizmem po obu stronach. 

Miesiące po Ataku klonów

0 Bitwa o Geonosis 
0 Pościg za hrabią Dooku 
1 Projekt „Czarny Kosiarz” 
1 Bitwa o Raxus Prime 
1,5 Spisek na Aargau 
2 Bitwa o Kamino 
2 Durge i Boba Fett 
2,5 Obrona Naboo 
3 Wyprawa na Quilurę
6 Devarońska pułapka 
6 Kryzys na Haruun Kai 
6 Zabójstwo na Nuli 
12 Zagrożenie ze strony biorobotów 
15 Bitwa o Jabiim 
16 Ucieczka z Rattataka 
24 Ofiary z Drongara 
29 Atak na Azurę
30 Podbój Praesitlyn
31 Cytadela na Xagobah 
33 Polowanie na Dartha Sidiousa 
36 Anakin przechodzi na Ciemną Stronę 

background image

ROZDZIAŁ 1 

RMSU–7

*

Niziny Jasserak Tanlassa, opodal morza Kondrus, planeta Drongar, 
2 lata P.B.O.G. 

Krew   buchnęła   fontanną,   niemal   czarną   w   antyseptycznym   świetle.   Gorące   krople 

spadły na osłoniętą rękawiczką dłoń Josa. Zaklął. 

–   Mam   pomysł:   jeśli   nie   macie   nic   lepszego   do   roboty,   może   któryś   założy   pole 

uciskowe w tej ranie? 

– Generator pola uciskowego znowu nie działa, doktorze. 
Chirurg polowy armii Republiki, Jos Vondar, uniósł głowę znad zakrwawionego pola 

operacyjnego,   którym   była   otwarta   klatka   piersiowa   żołnierza   klona,   i   spojrzał   na 
instrumentariuszkę Tolk. 

– Jasne, że nie działa – odparł. – A co, android mechanik pojechał na wakacje? W jaki 

sposób mam łatać to mięso armatnie bez sprawnego sprzętu? 

Tolk le Trene, Lorrdianka odczytująca stany emocjonalne Josa z taką łatwością, z jaką 

większość istot myślących odczytuje prosty wykres, nie odezwała się, ale jej ostre spojrzenie 
zdawało się mówić: „Ja go nie zepsułam”. 

Jos opanował się z pewnym wysiłkiem. 
– Dobra. Daj zacisk. Kleszczyki hemostatyczne chyba jeszcze mamy? 
Ale Tolk już działała: umieściła stalowy zacisk na rozerwanym naczyniu krwionośnym 

i zaczęła osuszać gąbką pole operacyjne. Żołnierze z tej jednostki znaleźli się zbyt blisko 
eksplodującego granatu; ten, który leżał teraz na stole, miał pierś naszpikowaną odłamkami. 
Niedawna bitwa o Las Łykodrzewów skończyła się dość kiepsko i należało się spodziewać, 
że przed świtem medliftery dowiozą kolejny transport rannych do towarzystwa tym, którzy 
już trafili do szpitala. 

– Czy mi się zdaje, czy zrobiło się gorąco? 
Jedna z dyżurnych pielęgniarek otarła czoło Josa, by pot nie zalewał mu oczu. 
–   Klimatyzator   znowu   nawalił   –   wyjaśniła.   Jos   nie   odpowiedział.   Na   bardziej 

cywilizowanym świecie przed myciem spryskałby twarz środkiem przeciwpotnym, ale takich 
drobiazgów podobnie jak wszystkiego innego, nie wyłączając cierpliwości – na Drongarze 
brakowało.   Nawet   teraz,   tuż   przed   północą,   powietrze   na   zewnątrz   miało   temperaturę 
ludzkiego ciała; nazajutrz miało stać się gorące jak zakochany H'nemthe, jeszcze bardziej 
wilgotne i cuchnące. Była  to parszywa, naprawdę parszywa  planeta nawet w najlepszych 
swoich momentach, a już szczególnie parszywa podczas wojny. Jos zastanawiał się nie po raz 
pierwszy,   który   z   republikańskich   urzędników   wysokiego   szczebla   zrujnował   mu   życie, 
obojętnym  rozkazem posyłając go na te cuchnące stęchlizną równiny porośnięte pleśnią i 
grzybopodobnym zielskiem. 

– Czy już wszystko nawaliło? –zawołał na tyle głośno, by usłyszano go w całej sali. 
– Zdaje się, że wszystko oprócz twojej gęby – odparł uprzejmie Zan, nie odrywając 

spojrzenia od żołnierza, którego operował. 

Jos   wyjął   szczypcami   kawałek   metalu   wielkości   kciuka   z   lewego   płuca   pacjenta. 

Odłamek zabrzęczał na dnie misy. 

– Daj mu łatę. 
Pielęgniarka z wprawą umieściła na przebitym płucu rozpuszczalny plaster, wykonany 

ze   sklonowanej   tkanki   i   środka   klejącego   pozyskiwanego   z   taluzjańskich   małży,   który 
natychmiast uszczelnił ranę. Dobrze, że chociaż tego nie brakuje, pomyślał Jos, inaczej trzeba 

*RMSU (Republic Mobile Surgacal Unit) – Mobilna Republikańska Jednostka Chirurgiczna (przyp. tłum.).

background image

by było używać zszywek albo i zakładać szwy, jak robią to androidy medyczne. To dopiero 
byłaby zabawa... i strata czasu. 

Pochylił  się   nad  pacjentem   i  w   jaskrawym  świetle  sali   operacyjnej  zauważył  błysk 

metalu. Pochwycił go delikatnie i ostrożnie wysunął z rany. Niewiele brakowało, a doszłoby 
do przerwania aorty. 

– Facet ma  w sobie tyle  złomu, że dałoby się z tego złożyć  dwa androidy bojowe 

mruknął – i zostałoby jeszcze trochę części zapasowych. – Kolejny strzęp metalu wylądował 
z brzękiem w stalowej misie. – Naprawdę nie wiem, po co im te zbroje. 

– To fakt – przyznał Zan. – Zatrzymają najwyżej strzał z dziecinnego pistoletu na kulki. 
Jos   wrzucił   do   misy   jeszcze   dwa   fragmenty   granatu   i   wyprostował   się,   czując,   że 

mięśnie grzbietu mają już dość pozycji, w jakiej spędził cały dzień. 

– Przejrzyj go – polecił. 
Tolk przesunęła ręcznym bioskanerem ponad ciałem klona. 
– Czysty – stwierdziła. – Chyba wyjąłeś wszystkie. 
– Będziemy wiedzieli, jeśli zacznie grzechotać przy każdym kroku. 
Sanitariusz   pchnął   łóżko   w   stronę   dwóch   androidów   medycznych   FX–7, 

odpowiedzialnych za zamykanie pacjentów. 

– Następny! – zawołał Jos bez zapału. Ziewnął pod maską, a zanim zamknął usta, miał 

już przed sobą kolejnego żołnierza ułożonego na wznak. 

–   Odsysam   ranę   klatki   piersiowej   –   zameldowała   Tolk.   –   Możliwe,   że   będzie 

potrzebował nowego płuca. 

– Szczęściarz. To specjalność firmy. 
Jos wykonał pierwsze cięcie laserowym skalpelem. Operowanie klonów – albo też, jak 

nazywała   tę   robotę   załoga   Rimsu   Siedem

*

  „praca   przy   linii   produkcyjnej”   –   było   pod 

wieloma   względami   łatwiejsze,   niż   krojenie   i   zszywanie   osobników   o   indywidualnych 
cechach. Jako że żołnierze nie różnili się między sobą genetycznie, ich organy były w pełni 
wymienne, zaś problem odrzutu przeszczepów praktycznie nie istniał. 

Spojrzał na jednego z czterech pozostałych „organicznych” lekarzy, którzy wraz z nim 

pracowali w ciasnej sali. Chirurg Zan Yant, Zabrak, stał o dwa stoły dalej i, wykonując cięcie, 
nucił klasyczny motyw. Jos wiedział doskonale, że Zan wolałby raczej siedzieć w kabinie, 
którą dzielili, i grać na quetarze nastrojonej dokładnie tak, by emitowała melancholijne tony 
którejś   z   zabrackich   melodii   ludowych.   Zdaniem   Josa   muzyka,   w   której   gustował   Yant, 
brzmiała jak godowe ryki pary smoków krayt, ale dla Zabraka – i dla przedstawicieli wielu 
innych  ras myślących  zamieszkujących  galaktykę  – była to prawdziwa sztuka, wzniosła i 
wzbogacająca duszę. Zan miał duszę i dłonie artysty, ale był też przyzwoitym chirurgiem, a w 
tej roli Republika potrzebowała go zdecydowanie bardziej, niż jako dostarczyciela rozrywki. 
W każdym razie na tej planecie. 

Dopełnieniem   lekarskiej   ekipy   były   androidy   –   w   sali   pracowało   ich   sześć,   choć 

powinno być dziesięć. Dwa z pozostałych czterech były w naprawie; dwa zamówiono, ale 
nigdy   nie   dotarły   do   szpitala.   Co   jakiś   czas   Jos   odprawiał   najzupełniej   zbędny   rytuał 
wypełniania kolejnego 22K97(MD), formularza zamówienia, który wkrótce potem przepadał 
bez wieści w wirze komputerowych archiwów i czeluści biurokracji. 

Szybko przekonał się, że sierżant – na resztkach zbroi widać było zieleń symbolizującą 

stopień wojskowy – rzeczywiście potrzebuje nowego płuca. Tolk przyniosła ze zbiornika z 
płynem odżywczym świeżo sklonowany organ, a Jos rozpoczął resekcję płuca. Po niepełnej 
godzinie nie było już śladu po starej tkance, zaś część zastępcza – wyhodowana z komórek 
macierzystych i przechowywana w niskiej temperaturze na takie właśnie okazje – znalazła się 
w   klatce   piersiowej   sierżanta.   Pacjent   odjechał   w   kierunku   stanowiska   androidów 

*Rimsu   Siedem   –   nazwa   szpitala   polowego   w   Drongarze,   utworzona   od   skrótu   RMSU   7   (Republikańska 
Jednostka Chirurgiczna numer 7) (przyp. tłum.). 

background image

zamykających rany, a Jos przeciągnął się i poczuł, jak strzelają mu stawy i kręgi. 

– To już ostatni – powiedział. – Przynajmniej na razie. 
– Nie ciesz się za bardzo – odparł Leemoth, Duros specjalizujący się w chirurgii istot 

wodno–lądowych.   Uniósł   głowę   znad   swego   pacjenta,   Otolla   Gunganina,   obserwatora   z 
Naboo, cierpiącego na poważne uszkodzenie żył w jamie policzkowej po postrzale z pistoletu 
dźwiękowego. – Jeśli wierzyć wieściom z frontu, kolejnych parę medlifterów będzie tu za 
trzy godziny, jeśli nie wcześniej. 

– W takim razie wystarczy mi czasu na drinka i napisanie kolejnej żałosnej prośby o 

przeniesienie   –   rzucił   Jos,   ściągając   rękawiczki   chirurgiczne   w   drodze   do   komory 
dezynfekcyjnej. Już dawno nauczył się rozwiązywać problemy bieżącej chwili i w ogóle nie 
myśleć o przyszłych, póki się nie pojawią. Było to mentalne panaceum na selekcje rannych 
według zagrożenia dla życia, jak wyjaśnił Klo Meritowi equańskiemu lekarzowi, który w 
Rimsu Siedem pełnił funkcję rezydenta–empaty. Merit zamrugał wtedy wielkimi, brązowymi 
oczami   o   dziwnie   uspokajającym,   głębokim   spojrzeniu,   i   oznajmił,   że   postawa   Josa   jest 
zdrowa, ale tylko do pewnego stopnia. 

– W pewnym momencie to, co było obroną, staje się negacją – wyjaśnił. – Dla każdego 

z nas ów punkt przełomu znajduje się w innym miejscu. Higiena psychiczna polega w dużym 
stopniu na tym, by wiedzieć w którym momencie przestajemy być szczerzy wobec samych 
siebie. 

Jos otrząsnął się z zamyślenia, gdy dotarto do niego, że Zan coś powiedział. 
– Co? 
– Mówię, że ten ma jeszcze poszarpaną wątrobę; skończę za parę minut. 
– Potrzebujesz pomocy? 
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu. 
– Co, masz mnie za pierwszoroczniaka z Coruscant Med? Nie ma problemu. Jak już 

szyłeś jednego, to jakbyś szył wszystkich – odparł i, nucąc z cicha, powrócił do pracy nad 
otwartym ciałem żołnierza. 

Jos  skinął  głową. To  prawda, pomyślał,  klony Fetta  były  absolutnie  identyczne,  co 

oznaczało nie tylko brak problemów z odrzucaniem przeszczepów, ale także z orientacją w 
„hydraulice”   żołnierskich   ciał.   Między   osobnikami   jednego   gatunku   istnieją   często   spore 
różnice w budowie i funkcjonowaniu organizmu – ludzkie serca na przykład działają na tej 
samej   zasadzie,   ale   już   wielkość   zastawek   czy   położenie   wlotu   aorty   bywają   bardzo 
różnorodne...  a  takich  różnic   anatomicznych  może   być  i  milion.  Właśnie   z tego  powodu 
zabiegi   chirurgiczne,   nawet   przeprowadzane   w   najlepszych   warunkach,   nigdy   nie   były 
stuprocentowo bezpieczne. 

Z   klonami   było   jednak   inaczej...   a   właściwie   zawsze   tak   samo.   Wszyscy   żołnierze 

Republiki pochodzili z tego samego źródła: od człowieka, mężczyzny, łowcy nagród Jango 
Fetta.   Byli   bardziej   podobni   do   siebie   niż   jednojajowe   bliźnięta.   Zobaczyć   jednego, 
zoperować jednego, nauczyć  się jednego – to była  mantra,  którą powtarzano Josowi bez 
końca podczas szkolenia na Coruscant. Instruktorzy żartowali nawet, że można ciąć klona z 
zawiązanymi oczami, kiedy już zapamięta się jego wewnętrzną budowę – i nie byli dalecy od 
prawdy. Na co dzień Jos nie zajmował się żołnierzami z pierwszej linii frontu, ale odkąd dwa 
androidy medyczne poszły do remontu, nie miał wyboru, jeśli nie chciał, by selekcja rannych 
w   korytarzu   przed   salą   decydowała   o   życiu   i   śmierci.   Został   lekarzem,   by   ratować 
umierających, a nie po to, by decydować o tym, kto ma żyć, a kto nie. 

Światła przygasły nagle i zaraz zapaliły się na powrót. Wszyscy obecni w sali zamarli 

na krótką chwilę. 

– Słodka Sookie! – mruknął Jos. – Co znowu? 
Z oddali rozległ się pomruk eksplozji. To może być piorun, pomyślał nerwowo chirurg. 

Miał nadzieję, że to piorun. Na Drongarze padało prawie codziennie – i prawie każdej nocy, 

background image

jeśli chodzi o ścisłość – a były to potężne tropikalne burze, podczas których wicher wył dziko, 
a błyskawice trafiały w drzewa, budynki i ludzi. Niekiedy zdychały generatory pola, a wtedy 
jedyną ochroną dla obozu były wygaszacze. Niejeden raz zdarzało się, że żołnierze ginęli na 
miejscu, spaleni w okamgnieniu na popiół gigantycznym napięciem. Kiedyś, po paskudnej 
burzy, Jos zauważył na ziemi parę butów. Nad twardymi, plastoidowymi skorupami unosił się 
dym,   a   o   pięć   długości   ciała   od   nich   leżały   sczerniałe   zwłoki   klona,   któremu   niedawno 
służyły. Wszystko, co warte było ochrony, zabezpieczono w obozie wygaszaczami, których 
końcówki pogrzebano głęboko w bagnistym podłożu, lecz czasem i to nie wystarczało. 

Rozmyślając o burzach, usłyszał pierwsze krople deszczu bębniące o dach nad salą 

operacyjną. 

Jos Vondar urodził się i wychował w niewielkim, rolniczym miasteczku na Korelii, 

leżącym   w   strefie   umiarkowanej,   gdzie   pogoda   przez   większą   część   roku   była   całkiem 
przyjemna, a i pory deszczowe niezbyt dokuczliwe. Gdy miał dwadzieścia lat, przeniósł się na 
Coruscant, do stolicy Republiki, do planety miasta,  gdzie pogodę starannie aranżowano i 
kalibrowano. Tam zawsze wiedział, kiedy zaczną się deszcze, jak obfite będą opady i jak 
długo potrwa słota. Nic, czego doświadczył w życiu, nie przygotowało go na apokaliptyczne 
burze   i   nieomalże   nieprzyzwoitą   płodność   form   życia,   które   panowały   na   Drongarze. 
Podobno na obszarze Wielkiego Bagna Jasserak były i takie miejsca, gdzie każdy, kto był 
dość głupi, by położyć się na ziemi i zapaść w sen, budził się z warstwą grzyba pokrywającą 
całą skórę. Jos nie wiedział, czy tak jest naprawdę, ale nie było mu trudno wierzyć w takie 
opowieści. 

– Szlag by trafił! – warknął Zan. 
– Co? 
– Mam tu odłamek wbity w żyłę wrotną. Jeśli go wyciągnę, może być niewesoło. 
– Mówiłeś, zdaje się, że ten był już odfajkowany, zamknięty i w drodze. – Jos skinął 

głową w stronę pielęgniarki operacyjnej Zana, która otworzyła nową paczkę rękawiczek i 
pomogła mu wsunąć je na dłonie. Poruszył palcami i stanął obok przyjaciela. – Posuń się 
rogaty łbie, i pozwól pracować prawdziwemu lekarzowi. 

Zan rozejrzał się po sali. 
– Prawdziwemu lekarzowi? A gdzie go widziałeś? Znasz tu takiego? 
Jos   popatrzył   na   pacjenta,   którego   organy   wewnętrzne   dobrze   oświetlała   lampa 

operacyjna   i   pole   sterylizujące.   Wsunął   dłonie   do   rany,   jak   zawsze   czując   mrowienie   w 
palcach.   Zan   wskazał   mu   szczypcami   kawałek   metalu,   który   rzeczywiście   tkwił   w   żyle, 
blokując przepływ krwi. Jos pokręcił głową. 

– Dlaczego na studiach nigdy nie pokazywali nam takich przypadków? 
– Jak już zostaniesz szefem chirurgii w Coruscant Med, będziesz mógł dopilnować, 

żeby   następny   rocznik   mazgajowatych   przyszłych   lekarzy  otrzymał   lepsze   wykształcenie. 
Ach, ten stary doktor Vondar i jego gadki o Wielkich Wojnach Klonów oraz o tym, jak łatwo 
ma ta dzisiejsza młodzież! 

– Wspomnę twoje słowa, Zan, kiedy przywiozą cię jako materiał do ćwiczeń. 
– Nie mnie. Ja będę tańczył na twoim pogrzebie, koreliańska szumowino. Może nawet 

zagram ci ładną seloniańską etiudę, na przykład Wariacje Vissëncanta. 

– Bardzo proszę – odparł Jos, ostrożnie rozsuwając rozcięte tkanki, by przyjrzeć się 

bliżej zablokowanemu naczyniu. – Tylko niech to będzie coś wartego słuchania, nie żadne 
hopsasa ani ciężkie izotopy. 

Zan ze smutkiem potrząsnął głową. 
– Głuchy Gunganin ma lepszy gust muzyczny niż ty. 
– Wiem, co lubię. 
– Dobra, a ja lubię, kiedy ci goście nie umierają, więc może przestań ośmieszać się 

publicznie i pomóż mi utrzymać na chodzie tę wątrobę. 

background image

– Chyba masz rację. – Jos sięgnął po szczypce i gąbkę. – Zdaje się, że póki ty go 

leczysz, tylko z moją pomocą biedak będzie miał szansę – dorzucił, uśmiechając się pod 
chirurgiczną maską do przyjaciela. 

Pracując   razem,   usunęli   odłamek   przy   względnie   niedużych   uszkodzeniach   tkanki. 

Kiedy skończyli, Jos rozejrzał się i westchnął z ulgą. 

– No, dzieciaki, zapowiada się piękny wpis do rejestru. Nie straciliśmy ani jednego 

żołnierza. Drinki w kantynie na mój rachunek. 

Wszyscy uśmiechnęli się ze znużeniem – i zamarli, nasłuchując. Przez równomierne 

bębnienie deszczu o piankowy dach przedarł się nowy, doskonale znany dźwięk: potężniejący 
z każdą chwilą świst nadlatujących medlifterów. 

Przerwa – jak niemal zawsze – dobiegła końca, zanim się rozpoczęła. 

background image

ROZDZIAŁ 2 

Podróż z orbity na powierzchnię planety przebiegła w nadzwyczaj szybkim tempie. Jak 

wyjaśnił pilot, przyczyną pośpiechu była mnogość zarodników. 

–   Zapychają   wszystko   –   powiedział,   posługując   się   basikiem   z   bardzo   mocnym 

akcentem. Był Kubazem o szarozielonej skórze i podłużnej głowie zakończonej krótką trąbą. 
Wrogowie nazywali pogardliwie przedstawicieli tej rasy „owadożernymi  szpiegami”. Jako 
padawanka Jedi oraz uzdrowicielka, Barrissa Offee nauczyła się już dawno, że nie należy 
osądzać ras po ich wyglądzie, ale miała też świadomość, iż w galaktyce nie brakuje istot o 
mniej otwartych umysłach. 

– Zwłaszcza wentylatory – ciągnął pilot. – Pleśń zżera najdalej w ciągu godziny nawet 

najlepsze   filtry,   jakie   mamy.   Trzeba   je   wymieniać   po   każdym   locie,   inaczej   choroba 
zarodnikowa przedostaje się do statku... i do ciebie. Uwierz mi, to niezbyt dobry sposób na 
pożegnanie z życiem. Plujesz krwią i gotujesz się we własnych sokach. 

Barrissa   zamrugała   na   tę   plastyczną   wizję   i   wyjrzała   na   zewnątrz   przez   najbliższy 

iluminator niewielkiego promu. Zarodniki zaznaczały swoją obecność jako bladoczerwone i 
zielonkawe przebarwienia w powietrzu, a także jako pojedyncze drobiny ocierające się raz po 
raz   o   taflę   transpastali   i   znikające,   nim   zdążyła   przyjrzeć   im   się   bliżej.   Spróbowała 
wysondować Mocą jedną taką drobinę, lecz oczywiście nie wyczuła śladu świadomości, a 
jedynie chaotyczne wrażenie ruchu i wściekłej zmienności. 

– Zarodniki są adepto... eee... 
– Adaptogeniczne – podpowiedziała. 
–   Tak,   właśnie.   Za   każdym   razem,   kiedy   mechanicy   i   medycy   wykombinują   jakiś 

sposób na nie, one po prostu się zmieniają, wiesz? A kuracje stają się nieskuteczne. Dziwne 
jest  to,  że  na poziomie  ziemi  nie   ma   z nimi   żadnych  problemów;   kłopoty  zaczynają  się 
znacznie powyżej wierzchołków drzew. 

Barrissa skinęła głową. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco. W gruncie rzeczy, bardzo 

niewiele opinii na temat tej planety brzmiało zachęcająco, wszystkie opinie były skąpe, dające 
dość szkicowy obraz sytuacji. Z tego, co usłyszała podczas pospiesznej odprawy w Świątyni 
na Coruscant, siły Republiki i separatystów były na Drongarze mniej więcej równe. Wojna 
toczyła się głównie na powierzchni planety; wyżej stężenie zarodników w powietrzu było 
zbyt wysokie i praktycznie uniemożliwiało walkę. Na ziemi jednak pod pewnymi względami 
było jeszcze gorzej. Wśród problemów, z którymi zmagały się obie armie, były monsuny 
przynoszące katastrofalne burze z wyładowaniami elektrycznymi, wysokie temperatury oraz 
wilgotność przekraczająca dziewięćdziesiąt procent. Jakby tego było mało, stężenie tlenu w 
atmosferze było wyższe niż na większości planet zamieszkanych przez ludzi i humanoidy. 
Czynnik ten wywoływał często u przybyszów zawroty głowy i przetlenienie, w androidach 
bojowych separatystów zaś przyspieszał procesy korozyjne. Trudno w to uwierzyć, myślała 
Barrissa, ale nawet niewiarygodnie twardy stop durastalowy, z którego budowano androidy, 
utlenia się w tak ekstremalnych warunkach. Wysokie stężenie tlenu ograniczało też wachlarz 
środków, którymi można było prowadzić wojnę. Używano głównie broni ręcznej: pistoletów 
dźwiękowych,   niedużych   blasterów,   miotaczy   pocisków   i   innych   podobnych   urządzeń, 
ponieważ zbyt duże było ryzyko stosowania laserów większej mocy i strumieni cząstek. 

Powodem, dla którego trwały zmagania o kontrolę nad tym morowym bagniskiem, była 

bota – roślina sklasyfikowana między pleśnią a grzybem,  której jak dotąd nie znaleziono 
nigdzie indziej. Na tym peryferyjnym świecie radziła sobie doskonale, natomiast nie udało się 
dotychczas wyhodować jej w żadnym innym miejscu. Była niezwykle cenna dla obu stron, 
ponieważ – podobnie jak zarodniki oraz wszystkie  gatunki fauny i flory na Drongarze – 
cechowała   ją   niezwykła   zmienność,   połączona   z   właściwościami   leczniczymi.   Wiele 

background image

gatunków   istot   mogło   z   niej   korzystać   –   dla   ludzi   była   na   przykład   znakomitym   i 
wszechstronnym   antybiotykiem,   Neimoidianie   używali   jej   jako   narkotycznego   środka 
przeciwbólowego,   Huttowie   zaś   jako   stymulantu   niemal   dorównującego   mocą 
błyszczostymowi. Co więcej, stosowanie boty nie miało skutków ubocznych, a to oznaczało, 
że była prawdziwie cudownym lekiem. Poddaną suszeniu sublimacyjnemu bota można było 
transportować na duże odległości. Problemem było jedynie to, że po zebraniu świeżych roślin 
należało poddać je konserwacji niemal natychmiast, w przeciwnym razie bowiem zmieniały 
się   w   kupę   bezużytecznego   szlamu.   Co   gorsza,   bota   była   wyjątkowo   delikatna.   Bliskie 
eksplozje mogły ją uśmiercić, a w dodatku paliła się równie łatwo jak paliwo rakietowe, 
mimo   niespotykanej   wilgotności   środowiska.   A   że   dla   obu   stron   konfliktu   powodem 
obecności na Drongarze była właśnie ta roślina, nikomu nie zależało na prowadzeniu operacji 
militarnych na wielką skalę. Walka nad polami boty mogłaby je zmienić w bezużyteczne 
połacie popiołu, martwej tkanki albo brei z roślin, których nikt nie zdążyłby zebrać. 

Bota   była   też   jednym   z   głównych   powodów,   dla   których   Barrissa   wyruszyła   na 

Drongar. Pierwszoplanowym i oficjalnym celem jej wizyty było wsparcie lekarzy i chirurgów 
opiekujących   się   żołnierzami   Republiki   –   uzdrowicielskie   techniki   Jedi   bardzo   by   się   tu 
przydały – ale jednocześnie miała przyjrzeć się bliżej „żniwiarzom” i dopilnować, by bota 
była   pakowana   i   ekspediowana   wyłącznie   do   portów   Republiki.   Dla   oszczędności   i 
przyspieszenia dostaw ekipy zbierające objęto procedurami obowiązującymi w Rimsu. Ani 
Barrissa, ani jej przełożeni nie widzieli w tym niczego niewłaściwego. Każda forma przewagi, 
którą Republika mogła osiągnąć nad Konfederacją, była cenna i pożądana. Jedi z pewnością 
nie mieli  powodu, by darzyć  sympatią  odszczepieńca,  hrabiego  Dooku, który był  winien 
śmierci tak wielu z nich w bitwie na Geonosis, stoczonej dwa lata wcześniej. 

Barrissa podejrzewała, że istnieje jeszcze jeden ważny powód, dla którego powierzono 

jej tę misję: mogła być ona częścią lub całością próby Jedi. Jej mistrzyni, Luminara Unduli, 
nie uprzedziła jej, że zadanie ma pełnić rolę egzaminu, ale też nie każdy padawan otrzymywał 
takie ostrzeżenie; zależało to wyłącznie od woli poszczególnych mistrzów. 

Raz,  mniej  więcej  sześć miesięcy  przed wyjazdem  na Drongar, zapytała  mistrzynię 

Unduli,   kiedy   może   się   spodziewać   rozpoczęcia   prób.   Mentorka   uśmiechnęła   się   i 
odpowiedziała: 

– Kiedykolwiek. Zawsze. W nieokreślonym czasie. 
Cóż... Jeśli pobyt na tej planecie miał być próbą ogniową, miał wykazać, czy Barrissa 

ma w sobie to, czego potrzeba, by zostać rycerzem Jedi, to chyba powinna dowiedzieć się o 
tym, zanim... 

Statek przechylił się w nagłym zwrocie, a siła bezwładności wcisnęła Barrissę w fotel. 

Wewnętrzne pole grawitacyjne zostało najwyraźniej wyłączone. 

– Przepraszam – odezwał się pilot. – Separatyści mają swoją baterię w tym sektorze i od 

czasu   do   czasu   próbują   nas   strącać.   Standardowa   procedura   przewiduje   serię   uników   w 
drodze z orbity... Kanushka! 

Okrzyk zaskoczenia, który Kubaz wydał z siebie w ojczystym języku, zainteresował 

Barrissę. 

– O co chodzi? 
–   Spora   bitwa   na   dole,   z   prawej   burty.   Kilka   maszyn   i   żołnierze...   tam,   widzisz? 

Przelecę nad nimi. Jesteśmy na tyle wysoko, że nie sięgną nas z broni ręcznej. Trzymaj się. 

Pilot  wykonał  szeroki   nawrót  przez   prawą  burtę.   Barrissa   spojrzała   w  dół,   na  pole 

bitwy.   Oceniła,   że   lecą   na   wysokości   tysiąca   metrów.   Powietrze   było   dość   przejrzyste; 
znaleźli się poniżej gęstej warstwy zarodników, a i chmury ani mgły nie przesłaniały już 
widoku. 

Jako padawanka Jedi, wiele wiedziała o wojnie. Od najmłodszych lat szkoliła się też w 

walce   mieczem   świetlnym,   toteż   potrafiła   spojrzeć   na   bitewne   zmagania   okiem   znacznie 

background image

bystrzejszym niż inni obserwatorzy. 

Oddziały klonów biegły przez pole porośnięte niewysokimi, ale masywnymi roślinami. 

Słońce świeciło żołnierzom w plecy – byłby to cenny element taktyki, gdyby atakowali istoty 
żywe, ale w walce z androidami bojowymi jego znaczenie było niewielkie, bo fotoreceptory 
maszyn mogły bez trudu skompensować nadmierne oświetlenie tła. Dwieście klonów miało 
przewagę   liczebną   nad   androidami,   których   Barrissa   naliczyła   siedemdziesiąt,   może 
osiemdziesiąt. Z tej wysokości półksiężyc republikańskiej formacji był doskonale widoczny; 
grupa automatów miała znaleźć się w okrążeniu i ulec pod naporem krzyżowego ognia. 

Androidy bojowe należały w większości do serii Baktoid B1, o ile wzrok nie mylił 

Barrissy   z   tak   dużej   odległości.   Było   też   kilka   superandroidów   B2,   które   różniły   się   od 
standardowych   przede   wszystkim   pancerzem   i   silniejszym   uzbrojeniem.   Maszyny 
kontratakowały   czwórkami,   by   nie   dopuścić   do   oskrzydlenia.   Koncentrowały   ogień   na 
wybranych odcinkach zbliżającego się szyku żołnierzy. 

Barrissa wiedziała, że ma przed sobą klasyczne formacje bojowe. Równie oczywiste 

było dla niej to, że o wyniku starcia zadecyduje szybkość i celność ognia. Nieomal słyszała 
słowa swojej mistrzyni: 

„Nie ma znaczenia to, jaka jesteś szybka, póki nie trafiasz do celu. Ten, kto trafia, 

sięgnie po zwycięstwo...” 

Promienie   blasterowych   wystrzałów   przemykały   raz   po   raz   między   walczącymi 

jednostkami,   które   dzielił   już   tylko   sprinterski   dystans.   Nad   roślinami   trafionymi 
energetycznymi wiązkami unosiły się obłoczki pary; tu i tam na krótko buchały płomienie. 
Żołnierze padali w poczerniałych i dymiących pancerzach, a androidy bojowe nieruchomiały, 
gdy na ich obudowach pojawiały się plamy sadzy i błyski łuku elektrycznego  wywołane 
trafieniami. 

Wszystko   to   odbywało   się   w   osobliwej   ciszy,   bo   żaden   dźwięk   nie   docierał   na 

wysokość, na której pilot spowolnił lot maszyny, by raz jeszcze spojrzeć na pole bitwy. 

Wydawało się, że siły Republiki zwyciężą – obie strony traciły żołnierzy w podobnym 

tempie, co oznaczało, że przewaga liczebna będzie decydującym czynnikiem – ale miało to 
być zwycięstwo nader kosztowne. Drużyna, która utraciła ośmiu z dziesięciu ludzi, mogła 
wygrać jedynie w sensie technicznym. 

– Nie możemy tu dłużej zostać – oznajmił pilot. – Filtry się zapchają najpóźniej za 

piętnaście   minut,   a   jeszcze   pięć   dzieli   nas   od   Rimsu   Siedem.   Wolałbym   mieć   pewien 
margines błędu. 

Prom nabrał szybkości i po chwili pole bitwy zostało daleko za nimi. 
Barrissa   zastanawiała   się   nad   sceną,   której   była   świadkiem,   gdy   statek   mknął   nad 

połacią roślinnej gęstwiny i parującymi bagnami. Wiedziała już, że bez względu na to, jak 
potoczy się ta misja, z całą pewnością nie będzie nudna. 

Jos korzystał właśnie z bezcennych chwil snu w kabinie, którą dzielił z Zanem, gdy 

usłyszał odgłos nadlatującego statku. 

Półprzytomny,   pomyślał   w   pierwszym   odruchu,   że   to   kolejny   medlifter   z   dostawą 

rannych, ale zaraz do niego dotarło, że dźwięk repulsora brzmiał nieco inaczej niż zwykle. 

To pewnie nowy lekarz, przemknęło mu przez głowę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie 

wylądowałby na Drongarze, gdyby nie dostał wyraźnego rozkazu. 

Przeszedł przez pole osmotyczne, które zamykało wejście do kabiny. Ustawiono je tak, 

by swobodnie przepuszczało powietrze, ale skutecznie powstrzymywało cały czas fruwające 
chmarami   wokół   budynku   ośmionogie,   dwuskrzydłe   insekty,   które   nauczyli   się   nazywać 
żądłaczami. Jos słyszał, że najnowsze generatory emitowały pole z warstwą entropową, która 
odbierała   energię   z   molekuł   powietrza   pokonujących   barierę,   tak   że   temperatura   w 
pomieszczeniu mogła się obniżyć nawet o dziesięć stopni. 

background image

Oczywiście natychmiast zamówił dostawę takich urządzeń; przy odrobinie szczęścia 

była szansa, że generatory dotrą tu na dzień przed końcem wojny. 

Mrugając   powiekami   w   ostrym   świetle   słońca   Drongar   Prime,   obserwował   prom 

spiralnym   kursem   zbliżający   się   do   lądowiska.   Zauważył   Zana,   Tolk   i   kilkoro   innych, 
wyłaniających się z modułu, w którym znajdowała się sala operacyjna. W Rimsu Siedem 
panował względny spokój, co oznaczało brak kolejki rannych do selekcji, czekających na 
operację   i   dalsze   leczenie   oraz   chwilę   wytchnienia   dla   chirurgów,   na   co   dzień   zajętych 
śmiertelnym wyścigiem z czasem. Cieszyli się takimi chwilami, bo nigdy nie trwały długo. 

Para bothańskich techników podbiegła do statku i spryskała jego powłokę środkiem 

neutralizującym zarodniki. Jos wiedział, że substancja, której używali, będzie się sprawdzać 
najwyżej przez standardowy miesiąc; mniej więcej tyle czasu potrzebowały spory atakujące 
filtry statku, aby uodpornić się na jej działanie. Wtedy należało zmienić skład chemiczny 
preparatu,   przebudowując   jego   strukturę   molekularną   tylko   na   tyle,   by   znowu   stał   się 
skuteczny – na jakiś czas. Był to nieustanny taniec między uporządkowanym mechanizmem 
nauki a ślepym  oportunizmem  natury.  Jos zastanawiał  się nie po raz pierwszy,  jakie jest 
prawdopodobieństwo takiej mutacji zarodników, która pozwoli im zniszczyć ludzkie płuca w 
kilka sekund, a nie kilka godzin. 

Właz promu otworzył się, a wraz z nim usta zaskoczonego Josa. 
Nowy lekarz był kobietą, a w dodatku Jedi. 
Trudno   nie   rozpoznać   prostego,   ciemnego   stroju   i   charakterystycznego   ekwipunku 

członka Zakonu, a już z całą pewnością ciało, które kryło się pod płaszczem, należało do 
osobnika  płci  żeńskiej. Jos  wiedział,  że zespół  zasili  przybysz  z Mirial  – czyli  człowiek 
(podobnie   jak   on   sam),   którego   przodkowie   rozprzestrzenili   się   po   galaktyce   w   kilku 
pradawnych   diasporach,   kolonizując   takie   światy   jak   Korelia,   Alderaan,   Kalarba   i   setki 
innych. Ludzie stali się wszędobylscy, toteż spotkanie z przedstawicielem własnego gatunku 
– kobietą czy mężczyzną – nie mogło być dla Josa wielką niespodzianką. 

Ale to, że miał przed sobą Jedi, tu, na Drongarze – to naprawdę było niespodziewane. 
Podobnie jak większość inteligentnych istot mających dostęp do HoloNetu, widział na 

własne oczy jak skończyła się bitwa rycerzy Jedi z separatystami na geonozjańskiej arenie. 
Jeszcze   przed   tym   starciem   Zakon   obejmował   galaktykę   nader   cienką   siecią   swych 
przedstawicieli. A jednak jeden z rycerzy został skierowany tu, do Rimsu Siedem, zwyczajnej 
polowej   jednostki   medycznej,   ulokowanej   na   planecie   tak   odległej   od   uczęszczanych 
szlaków, że większość galaktycznych kartografów umiałaby jej zlokalizować z pamięci nawet 
z dokładnością do parseka. 

I dlatego Jos zastanawiał się, dlaczego stoi przed nim kobieta Jedi. 
Pułkownik D'Arc Vaetes, dowódca jednostki medycznej, powitał ją ciepło, gdy tylko 

opuściła pojazd. 

–Witamy   w   Rimsu   Siedem,   Jedi   Barrisso   Offee   –   powiedział.   –   W   imieniu   nas 

wszystkich pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że będziesz... 

Vaetes urwał w pół zdania; w gęstym, wilgotnym powietrzu rozległ się dźwięk który 

wszyscy w Rimsu Siedem znali aż za dobrze. 

–   Liftery   lecą!   –   wykrzyknął   Tanisuldees,   dresseliański   szeregowy,   adiutant   Filby, 

Hutta pełniącego funkcję oficera zaopatrzeniowego. 

Jos zadarł głowę. Rzeczywiście nadlatywały – pięć sztuk, widocznych na razie jako 

czarne punkty na niebie, które o tej porze dnia miało barwę grynszpanu, podobnie jak algi 
pokrywające powierzchnię Morza Kondrus. Każdy z medlifterów przewoził standardowo do 
sześciu   rannych   –   zwykle   klonów,   czasem   innych   żołnierzy.   To   oznaczało,   że   w   stronę 
szpitala mknęło trzydzieści ofiar wojny, a może nawet o jedną lub dwie więcej. 

Gdy wszyscy uświadomili sobie wynik tego prostego działania, bez zwłoki rozbiegli się 

do swoich zadań. Zan i Tolk puścili się kłusem w stronę sali operacyjnej. Jos miał już ruszyć 

background image

za nimi, ale obrócił się na pięcie i podszedł energicznym krokiem do Jedi, która stała wciąż na 
płycie lądowiska, lekko zdezorientowana. Vaetes ujął ją za rękę i wskazał na Josa. 

– Jedi Offee, oto kapitan Jos Vondar, mój główny chirurg. Wprowadzi cię w szczegóły i 

przygotuje na to, co zaraz się wydarzy. – Pułkownik westchnął ciężko. – Niestety, my już 
zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. Jeszcze smutniejsze jest to, że i ty się przyzwyczaisz, i 
to bardzo szybko. 

Jos nie bardzo wiedział, jak się wita rycerza Jedi zgodnie z protokołem ale też nie 

uważał za stosowne przejmować się tym zbytnio. 

– Miejmy nadzieję, że Moc jest z tobą Jedi Offee – powiedział, podnosząc głos na tyle, 

by przekrzyczeć narastający wizg repulsorów. – A to dlatego, że czeka nas długi i gorący 
dzień – dodał, kierując się ku placowi pośrodku obozu, gdzie lądowały transportowce i gdzie 
dokonywano wstępnej selekcji rannych. 

Barrissa   Offee   natychmiast   ruszyła   za   nim,   starając   się   dotrzymać   mu   kroku.   Jos 

wierzył, że była gotowa na to, co ją czekało. Jest przecież Jedi powiedział sobie w duchu. 
Zapewne ma w sobie to coś. 

Dla jej dobra – i dla dobra żołnierzy – miał nadzieję, że właśnie tak jest. 

background image

ROZDZIAŁ 3 

Lampa emitująca światło w pełnym zakresie fal była przygaszona – jako Sakiyanin, 

admirał Tarnese Bleyd widział w podczerwieni znacznie lepiej niż większość istot i wolał 
chronić oczy przed brutalnym blaskiem, który tak wielu mieszkańców galaktyki uważało za 
konieczne oświetlenie. Równie wielu uważało się za oświeconych, przynajmniej do pewnego 
stopnia; w opinii tych nielicznych jednak, którzy postrzegali sprawy takimi, jakimi naprawdę 
były,   większość   galaktycznej   populacji   stanowili   półślepcy.   Niestety,   skromne   szeregi 
widzących zbyt często ulegały presji ślepych mas. 

Bleyd   zmarszczył   czoło.   Wiedział,   że   jest   jednym   z   najzdolniejszych   admirałów 

Republiki: bystrym, szczwanym i sprawnym. Czuł, że gdyby tylko powierzono mu właściwe 
stanowisko, mógłby, w szybkim tempie wspiąć się na szczyt wojskowej piramidy zależności. 
Zostałby   co   najmniej   dowódcą   floty,   a   może   nawet   Głównodowodzącym   Priorytetowego 
Sektora. Tymczasem przełożeni uznali za stosowne zesłać go na tę zapomnianą przez Stwórcę 
planetę na samym końcu wielkiego nigdzie, by kierował żałosną jednostką MedStar – fregatą 
medyczną obsługującą placówki Rimsu, których zadaniem było łatanie klonów i zbieranie 
lokalnego zielska. 

Poważnie   lękał   się   o   dalsze   losy   galaktycznej   wspólnoty,   którą   stać   było   na 

podejmowanie tak fatalnych decyzji. 

Bleyd   wstał   i   podszedł   do   wielkiego   iluminatora   z   transpastali.   Drongar   wypełniał 

czwartą część nieba „poniżej”. Nawet z orbity planeta wyglądała odrażająco i niezdrowo. 
Wiedział, że obserwowane z powierzchni niebo miało chorobliwie miedziany odcień, a to za 
sprawą chmur zarodników, które nieustannie dryfowały w wyższych warstwach atmosfery, 
oraz nachalnej, wręcz agresywnej roślinności pochłaniającej wszystko. 

Poczuł   dreszcz   i   mimowolnie   roztarł   ramiona.   Jego   skóra   miała   barwę,   i   teksturę 

ciemnego, przypalanego brązu, ale to nie oznaczało, ze Tarnese Bleyd nie mógł od czasu do 
czasu   odczuwać   chłodu.   Nawet   wtedy,   gdy   temperaturą   w   kajucie   ustawiono   na 
komfortowym poziomie trzydziestu ośmiu stopni. 

Jedynymi regionami tej planety o kontynentach pokrytych dżunglami mokradłami, które 

choć   trochę   przypominały   mu   trawiaste   równiny   ojczystego   świata,   były   nieliczne   pola 
porośnięte botą. Niestety nie mógł ich dostrzec z orbity. Zdecydowanie największe z tych pól 
znajdowały się na Tanlassie, większym z dwóch kontynentów południowej półkuli. Strefa 
Jasserak – jedyna aktywna w tym momencie strefa konfliktu – leżała na zachodnim wybrzeżu 
tej właśnie masy lądu. Bleyd odwrócił się plecami do iluminatora i machnął ręką. Pojawił się 
przed nim obraz holograficzny – obracający się z wolna wizerunek planety. Po obu stronach 
półprzezroczystej kuli przesuwały się kolumny danych alfanumerycznych. Admirał zapatrzył 
się na nie w zamyśleniu Większość z nich znał doskonale, lecz mimo to często czuł potrzebę 
przeglądania   informacji.   W   pewien   sposób   był   zadowolony,   że   wie   prawie   wszystko   o 
świecie, który miał uczynić go bogatym. 

Według raportu uczonych rasy Nikto, którzy zaledwie dwieście lat wcześniej odkryli 

ten system planetarny, Drongar był względnie młodą planetą, o promieniu sześciu tysięcy 
dwustu pięćdziesięciu dziewięciu kilometrów i grawitacji powierzchniowej równej jednej i 
dwóm dziesiątym standardowej. Miał dwa nieduże księżyce, a ściślej mówiąc przechwycone 
przez pole magnetyczne, marne asteroidy. W systemie towarzyszyły mu jeszcze trzy planety, 
gazowe   giganty   o   większych   orbitach.   Ich   obecność   dobrze   chroniła   Drongar   przed 
meteorami i kometami Gwiazda Drongar Prime była mniej więcej tak duża jak Coruscant 
Prime,   ale   nieco   gorętsza.   Fakt   ten   wyjaśniał   istnienie   prawie   tropikalnych   stref 
klimatycznych. Brak dużego księżyca, który stabilizowałby wychylenie planety od osi obrotu, 
oznaczał, że za kilkaset milionów lat Drongar mógł stać się „śnieżną kulą” – światem tak 

background image

zimnym jak Hoth, a może i zimniejszym. 

Bleyd ponownie ruszył ręką i hologram zgasł. Pomyślał o Saki, ojczystej planecie. To 

prawda, ona też miała tropikalny klimat i nie brakowało na niej dżungli czy podmokłych łąk, 
lecz nie takich, jak na Drongarze. Neimoidia i Saki razem wzięte nie mogły także równać się 
z Drongarem pod względem smrodu bagiennych obszarów. 

Na Saki były lasy, sawanny, jeziora... W przeciwieństwie do Drongara, miała jeden 

duży księżyc, wahania klimatyczne były więc siłą rzeczy mniej dotkliwe, powietrze słodsze, a 
łowy zawsze udane. Saki Prime była gwiazdą starszą, bliższą postaci czerwonego olbrzyma. Z 
powierzchni planety wyglądała jak nabrzmiały, szkarłatny klejnot zawieszony na lazurowym 
niebie. 

Bleyd nieraz słyszał, że Sakiyanie są zbyt odizolowani, że trzymają się własnej planety, 

zamiast   podróżować   po   galaktyce   i   zadawać   się   z   wielkimi   wszechświata.   Nigdy   nie 
odpowiadał na podobne zarzuty. Wiedział, że gdyby ich autorzy spędzili choć jeden dzień na 
Saki, pojęliby w lot, dlaczego dzieci tej planety opuszczają ją tak niechętnie. 

To prawda, że on sam jednak wyjechał, ale to okoliczności zmusiły go do szukania 

szczęścia z dala od rodzinnych stron. Ojciec jego stada, Tarnese Lyanne, inwestował śmiało 
w przemyt  i handel na czarnym  rynku – właściwie nawet zbyt  śmiało. Hurt Shiltu, vigo 
Czarnego Słońca, przechytrzył Lyanne'a. Klan Tarnese'a został zrujnowany, a Bleyd musiał 
szukać zatrudnienia w siłach zbrojnych Republiki. 

Ale wiedział, że pewnego dnia powróci. Nigdy w to nie wątpił, także w to, że powróci 

w odpowiednim stylu. 

Sakiyanie   byli   dumną   i   drapieżną   rasą   –   wśród   przodków   Bleyda   nie   brakowało 

legendarnych myśliwych. Jego monthroel było stać się nie mniej legendarną postacią niż oni. 

Bleyd  odsunął na bok wspomnienia. W tej chwili nie mógł sobie pozwolić na brak 

koncentracji. Należało podjąć decyzję, która mogła przesądzić o dalszych losach. 

W   istocie   w  grę   wchodziła   tylko  jedna  opcja.  Skoro  Republika   nie   umiała  lub  nie 

chciała   docenić   zdolności   Tarnese'a   Bleyda,   to   jej   strata,   nie   jego.   Rozumiał   od   samego 
początku, że sam musi zadbać o swoje interesy, jeśli chce przeżyć tę wojnę mądrzejszy i 
zamożniejszy. 

Znacznie zamożniejszy. 
Dysponując   odpowiednią   kwotą   kredytów,   Bleyd   mógł   odzyskać   rodzinne   włości. 

Niestety, było już za późno na to, by wywrzeć srogą pomstę na Shiltu – stary drań zdechł 
przed   dziesięciu   laty,   rażony   krwotokiem   komórkowym,   czyli   czymś   w   rodzaju   wylewu 
ogarniającego   całe   ciało   jednocześnie.   Śmierć   Hutta   była,   zdaniem   Bleyda,   nie   tylko 
przedwczesna, ale i zbyt mało bolesna. 

Choć   z   drugiej   strony   może   dobrze   się   stało,   że   pokusa   się   zdezaktualizowała. 

Sakiyanin   wiedział   bowiem,   że   zemsta   bywa   kosztownym   i   niebezpiecznym   luksusem. 
Możliwe,   że   zrealizowałby   ją   najskuteczniej   –   przynajmniej   wobec   głupców,   którzy   nie 
poznali się na jego zaletach – gdyby po prostu wycofał się ze służby jako potężny bogacz. 

Oczywiście gdyby Filba nie przestał działać... 
Bleyd naturalnie dostrzegał ironię sytuacji, w której znowu musiał zaufać Huttowi w 

kontaktach   z   Czarnym   Słońcem.   Ryzyko   było   duże,   bardzo   duże.   Robienie   interesów   z 
Czarnym  Słońcem przypominało  grę hazardową z Wookiem – nawet kiedy wiadomo,  że 
przeciwnik oszukuje, niekiedy rozsądnie jest pozwolić mu na zwycięstwo. Stawka była zbyt 
wysoka, by nie podjąć ryzyka. Z pieniędzmi, które były do wzięcia, mógł nie tylko odzyskać 
ziemię,   ale   być   może   nawet   wejść   do   polityki.   Przymknął   oczy,   rozkoszując   się   wizją: 
zamożny senator z Saki, z własnym wieżowcem na Coruscant, każdą decyzją wpływający na 
życie bilionów istot... Tak, na pewno umiałby przywyknąć do takiego życia. 

Zgoda, ryzyko było duże, ale łowy na grubego zwierza nie powinny być bezpieczne. 

Polował przecież na brzytwoogoniaste tygrysy w wąwozach piaskowych na Yurb, walczył z 

background image

lyniksami, które posmakowały jego krwi i potrafiły przewidzieć każdy jego ruch, a nawet 
zdarzyło mu się pochwycić nexu, jedną z najdzikszych bestii galaktyki. 

Był wystarczająco zdolny, by przechytrzyć nawet potwora o wielu głowach, jakim była 

organizacja Czarne Słońce. 

W drzwiach kabiny stanął android sekretarz. 
– Admirale, prosił pan, żeby przypomnieć o czasie. 
Bleyd   spojrzał   na   intruza,   zirytowany   niespodziewanym   przerwaniem   przyjemnych 

marzeń o sławie. 

– Tak, tak. Dobrze, że mi przypomniałeś. Idź już, zajmij się swoimi sprawami. 
Droid, standardowa jednostka protokolarna, oddalił się czym prędzej. Dobrze wiedział, 

że nie należy się ociągać, kiedy Bleyd wydaje rozkaz. 

Admirał   spojrzał   na   arkusze   flimsiplastu   piętrzące   się   na   biurku   i   na   elektroniczne 

notesy leżące  obok. Zabrał się do pracy.  Najlepiej oczyścić umysł  i załatwić  przyziemne 
sprawy, pomyślał, a potem skoncentrować się na własnych planach. Interesy, które prowadził, 
musiały   toczyć   się   gładko;   błąd   popełniony   na   tym   etapie   mógł   kosztować   zbyt   drogo. 
Zastanawiał się tylko, co zrobi z miliardami kredytów, które miał zarobić współpracując z 
Hurtem. Mógłby na przykład kupić najwyższe piętro monady w prestiżowym, równikowym 
pasie   Coruscant,   a   także   służbę,   która   spełniałaby   wszystkie   jego   zachcianki.   Środki   do 
osiągnięcia   celu   miał   w   zasięgu   ręki   wystarczyło   zebrać   się   na   odwagę   i   skorzystać   ze 
sposobności. 

Den Dhur wszedł do kantyny zamaszystym krokiem. 
Nie była to zamaszystość zbyt efektowna, bowiem jako Sullustanin Den Dhur sięgał do 

pasa większości klientów lokalu i ważył średnio o połowę mniej niż oni. Nic więc dziwnego, 
że rozmowy nie ustały nagle i głowy nie zwróciły się ku niemu, gdy stanął w drzwiach. Mógł 
z tym jakoś żyć. 

Znacznie   trudniej   było   mu   znieść   światło   i   hałasy.   Na   każdym   stoliku   stała 

fluorescencyjna   kula,   a   zestaw   kwadro   ulokowany   przy   wejściu   dudnił   rytmicznie   i 
synkopująco czymś, co w tych czasach nazywano szumnie muzyką. Też mi niespodzianka, 
żachnął się w duchu. Hałaśliwa kantyna. Kto by pomyślał? Niestety, to, że kantyna, do której 
wszedł,   nie   różniła   się   znacząco   od   innych   lokali,   nie   czyniło   jej   ani   trochę   mniej 
nieprzyjemną. 

Źródłem hałasu były nie tylko głośniki, ale i goście lokalu. Większość z nich stanowili 

wojskowi – prowadzili wokół głośne rozmowy, potęgując wrażenie przykrej kakofonii. Jak 
wszyscy Sullustanie, drogą ewolucji przystosowani do życia pod ziemią, Den miał dość duże 
oczy   i   wyjątkowo   wrażliwe   uszy,   w   porównaniu   z   innymi   istotami   myślącymi.   Włożył 
polaryzowane gogle i wkładki tłumiące do uszu, lecz mimo to miał niemiłą świadomość, że 
jeśli pozostanie tu zbyt długo, zapłaci za to potwornym bólem głowy. Jako reporter nie mógł 
jednak unikać miejsc, w których można było usłyszeć najbardziej interesujące nowiny. O ile 
w takim zgiełku w ogóle da się coś usłyszeć... 

Wspiął się po rampie, przeznaczonej dla niskich lub beznogich osobników, i stanął przy 

barze,   na   podeście   wystarczająco   wysokim,   by   móc   spojrzeć   prosto   w   oczy   barmanowi, 
którego przywołał ruchem ręki. 

Flegmatyczny Ortolanin zbliżył się i popatrzył na Dena bez słowa – a przynajmniej nie 

wydając   z   siebie   dźwięków   słyszalnych   dla   reportera.   Większość   przedstawicieli   tej   rasy 
porozumiewała   się   w   ultrawysokich   lub   ultraniskich   częstotliwościach.   Nawet   niezwykle 
wrażliwe uszy Sullustanina nie były tak czułe, jak pokryte niebieskim futrem, obwisłe słuchy 
barmana. Den był przekonany, że ten pulchny typ z długim nosem nosi wkładki równie dobre 
jak te, których sam używał, a może i lepsze. 

Na szczęście wkładki tłumiące działały selektywnie – a może Ortolanin świetnie czytał 

z ruchu ust – bo kiedy Den powiedział: „Bantha Blaster”, barman natychmiast zaczął mieszać 

background image

w szklance trunki, tworząc musującą, pomarańczowo–błękitną miksturę. Zdaniem Dena robił 
to całkiem sprawnie i już po chwili postawił drinka przed klientem. 

– Dopiszę do rachunku – odezwał się Ortolanin niskim, dźwięcznym głosem. 
Den skinął głową i niespiesznie pociągnął solidny łyk. Ach... Pierwszy drink zawsze był 

najlepszy. Po kilku dalszych trudno było rozróżnić smaki. 

Wypiwszy dość, by ostre światła przestały go razić, rozejrzał się po sali. Pierwszym 

posunięciem   reportera,   który   przybywa   na   nową   planetę,   powinno   być   odnalezienie 
miejscowych   knajp.   Nie   było   lepszych   źródeł   informacji   niż   portowe   kantyny.   Ta   nie 
prezentowała   się   okazale:   ot,   rozpadająca   się   buda   z   prefabrykowanej   pianki,   stojąca 
pośrodku bagna – to, że planeta składa się wyłącznie z dżungli i bagien, Den zauważył już 
podczas   przelotu   promem   z   orbity   na   powierzchnię.   Służyła   głównie   klonom   i   innym 
żołnierzom oraz personelowi pomocniczemu, zapewne przede wszystkim medycznemu, jeśli 
wziąć pod uwagę fakt, że stała na terenie Rimsu.

Na   zewnątrz   mignęła   błyskawica,   pozostawiając   na   moment   w   oczach   Sullustanina 

niebieskawą poświatę. Grzmot rozległ się niemal równocześnie, rażąc uszy mimo zbawiennej 
obecności   wkładek.   Jeżeli   tutejsza   pogoda   kształtowała   się   w   taki   sam   sposób   jak   na 
większości planet, które Den znał z doświadczenia, to huk piorunów zwiastował nadchodzący 
deszcz. Zauważył,  że bywalcy lokalu przezornie zmieniają miejsce. Oho, dach przecieka, 
pomyślał. Miejscowi bez wątpienia zdążyli już poznać słabe punkty tej sali. W milczeniu 
obserwował luki tworzące się w tłumie gości, którzy niemal nieświadomie odsuwali się spod 
niebezpiecznych fragmentów dachu. Idzie deszcz, nie siedź tu, bo zmokniesz, pomyślał Den. 
Chyba że należysz do wodolubnej rasy; wtedy każdy przeciek jest na wagę złota. Dla jednych 
śmieć, dla innych skarb... 

Rozległ się kolejny grzmot, zupełnie niepodobny do huku artyleryjskich wystrzałów, 

przynajmniej dla doświadczonego bywalca stref działań wojennych. W ciszy, która nastąpiła 
zaraz potem, zabębniły pierwsze krople zapowiadające burzę. Minęło jeszcze parę sekund, 
zanim niebo się otworzyło i kapanie deszczu zmieniło się w jednostajny huk. A z sufitu, 
dokładnie tak jak przewidział Den, polała się woda. Zbierała się kałużami na podłodze, nie 
mocząc właściwie nikogo. Tylko nowicjusze mokli tu i ówdzie, wyśmiewani przez lepiej 
zorientowanych   kolegów.   Przy   końcu   baru   mechanik   rasy   Ishi   Tib   zrzucił   w   pośpiechu 
upaprany smarem  kombinezon  i kołysał  się z lubością  w strudze deszczówki, poruszając 
szypułkami ocznymi i klekocąc dziobem w rytm muzyki. 

Den pokręcił głową. Co za życie. Szwendanie się po kantynach na kolejnej zafajdanej 

planecie, a wszystko to w służbie Publiczności, Która Musi Wiedzieć. 

Podmuch gorącego i wilgotnego wiatru omiótł go znienacka, gdy rozsunęły się drzwi 

wejściowe. Den nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto przyszedł; zdradziła mu to woń 
mokrego Hutta, która nagle wypełniła salę. 

Przybysz otrząsnął się, całkowicie ignorując zirytowane spojrzenia i okrzyki siedzących 

w pobliżu klientów, których ochlapał, i popełzł w stronę baru. Zatrzymał się obok rampy, na 
której siedział reporter. Den dokończył drinka i odczekał chwilę, nim spojrzał na Hutta. 

– Filba – rzucił. – Jak leci? 
Hutt nie wyglądał  na zaskoczonego  jego obecnością. Zapewne  powiadomiono  go o 

przylocie przedstawiciela prasy. Zaszczycił Dena jedynie przelotnym spojrzeniem. 

– Dhur? Dlaczego nie jesteś gdzie indziej, produkując te swoje kłamstwa o uczciwie 

pracujących istotach? 

Den uśmiechnął się. 
– Mogę zmyślać równie dobrze, siedząc w suchej... no, względnie suchej kantynie. 
Uczciwie   pracujące   istoty,   pomyślał.   Akurat.   Gdyby   uczciwa   praca   pojawiła   się   w 

sąsiedztwie Filby, Hutt zapewne dostałby drgawek i padł trupem na miejscu, jak jego dalecy 
przodkowie, gdy posypywano ich solą. 

background image

Barman powrócił. 
– Dopa boga noga – zabulgotał Filba po huttańsku, unosząc w górę dwa palce. 
Ortolanin kiwnął łbem i postawił przed Hurtem dwa kufle mętnej żółtej cieczy. Filba 

wychylił ją duszkiem, nie trudząc się nawet, by zaczerpnąć oddechu między jednym a drugim 
łykiem. 

– Widzę, że nie lubisz delektować się trunkami – zauważył Den. Filba skierował w jego 

stronę jedno wielkie, obleśne oko. 

– Huttańskie piwo trzeba pić szybko – wyjaśnił. – W przeciwnym razie przeżera kufel. 
Den pokiwał głową ze zrozumieniem. Barman ponownie napełnił jego szklanką. 
– Za wojnę i podatki – powiedział reporter, unosząc ją ku górze. Pociągnął łyk. 
– Koochoo – wymamrotał Filba. Den nie znał jego mowy na tyle dobrze, by zrozumieć 

to słowo, ale sądząc po tonie Hutta, było raczej obraźliwe. Choć z drugiej strony, wszystko, 
co mówił Filba, brzmiało obraźliwie. Sullustanin wzruszył ramionami. Albo Hutt miał coś 
przeciwko   niemu,   albo   dawał   upust   nieukierunkowanej   złości.   Tak   czy   inaczej,   Den   nie 
przejmował   się   zbytnio.   Wiedział   z   doświadczenia,   że   w   całej   galaktyce   niewiele   jest 
problemów,   których   nie   dałoby   się   rozwiązać,   a   przynajmniej   umieścić   we   właściwej 
perspektywie,   za   pomocą   odpowiedniej   dawki   alkoholu   lub   jednego   z   jego   licznych 
ekwiwalentów. Deszcz przestał padać równie nagle, jak zaczął. Wpatrując się w kałuże na 
podłodze Den pomyślał, że minie wiele dni, nim odparują w tak wilgotnym powietrzu. A 
zanim znikną, znowu spadnie deszcz. 

– Dlaczego nie otworzycie pola nad całym obozem? – spytał stojącego obok Bothanina. 

– Mielibyście sucho. 

Zagadnięty spojrzał na niego z ukosa. 
– Powiem ci jedno, stary: jeśli wyrwiesz choć jeden generator z Centrali albo znajdziesz 

w okolicy taki, który nie jest w użyciu, to odpalę go choćby osobiście. I nie myśl, że nie 
próbujemy   łatać   dziur   tradycyjnym   sposobem.   Gdy   tylko   skończymy   z   jedną,   zarodniki 
wyżerają kolejną. 

Den wzruszył ramionami – odniósł wrażenie, że podczas pobytu na Drongarze będzie to 

czynił bardzo często – i powrócił do swojego drinka. Zanim jednak zajął się nim z należytą 
uwagą, zainteresowała go grupa siedząca o kilka metrów dalej, przy stoliku. Były to cztery 
osoby: dwie płci męskiej, dwie żeńskiej. Prócz jednego Zabraka wszyscy byli ludźmi. Den 
skrzywił się nieznacznie. Starał się być tolerancyjny ale w głębi duszy uważał, że z ludzi nie 
ma   wielkiego   pożytku.   Zwykle   zachowywali   się   głośniej   niż   przedstawiciele   innych 
gatunków, a gdy zaczynały się rozróby, to najczęściej z ich powodu. Pamiętał dobrze swoją 
wizytę na Rudrig, kiedy to... 

Zatrzepotał powiekami. 
Jedna z kobieta miała na sobie szatę Jedi i charakterystyczny ekwipunek. 
Nie miał żadnych wątpliwości. Prosty ciemny płaszcz, miecz świetlny u pasa, a przede 

wszystkim   coś   charakterystycznego,   niedefiniowalnego   w   jej   zachowaniu   wszystko   to 
zdradzało tożsamość nieznajomej równie skutecznie, jak gdyby nad jej głową mrugał neon z 
napisem   JEDI.  Den  wiedział,   że  ostatnio  wiele   się  mówi  o  Zakonie.   Poczuł  że   puls   mu 
przyspiesza, gdy zaczął się zastanawiać nad implikacjami obecności tej kobiety właśnie tu, na 
Drongarze. Może chodziło o botę? A może o coś bardziej tajemniczego? 

Nie umiał zapanować nad dziennikarską ciekawością. Uniósł szklankę i ruszył w stroną 

stolika. 

Cóż, przecież publiczność musi wiedzieć. 

background image

ROZDZIAŁ 4 

Jos nie rozpoznał Sullustanina i nie było w tym nic dziwnego. Rimsu Siedem w niczym 

nie przypominało jednego z portów kosmicznych na Coruscant, lecz mimo to nowe twarze 
pojawiały się tu dość często. Większość przybyszów stanowili obserwatorzy i wizytatorzy 
wojskowi; poza tym,  co oczywiste,  pojawiały się tu niezliczone  zastępy klonów. Czasem 
jednak   na   Drongar   przylatywali   także   cywile:   dostawcy   żywności,   leków   i   materiałów, 
zbieracze boty i rozmaici pracownicy najemni. Jos słyszał nawet pogłoski, że baza ma stać się 
jedną   z   atrakcji   wycieczek   organizowanych   przez   HoloNet   Entertainment.   Wiele   zadań 
wykonywały tu androidy, ale większość z nich nie mogła funkcjonować na Drongarze zbyt 
długo. W maszynach WED Treadwell wciąż pękała delikatna armatura, a androidy medyczne 
–  MD,  21–B  i  FX   –  wymagały   nieustannej  konserwacji  z  powodu  wysokiej  wilgotności 
powietrza   i   nadmiernego   stężenia   tlenu   w   powietrzu.   Jos   od   miesięcy   czekał   na   części 
zamienne, które zamówił w firmach Cybot i Medtech ale nie spodziewał się rychłej dostawy. 

Kiedy   więc   Sullustanin   podszedł   do   stolika   ze   szklanką   w   dłoni   i   przyjaznym 

uśmiechem na twarzy, wszyscy czworo przesunęli się, by zrobić miejsce dla dodatkowego 
krzesła.   Den   przedstawił   się   i   dodał   że   jest   reporterem   Fali   Galaktycznej,   jednego   z 
mniejszych serwisów holoinformacyjnych. 

– Parę razy zapraszano mnie, żebym przeszedł do HoloNetu – wyjaśnił biorąc garść 

prażonych grzybów z miski stojącej pośrodku stolika – ale ja wolę być z dala od głównego 
nurtu, od partyjnej linii. Lubię pracować na obrzeżach. 

–   Czy   to   znaczy,   że   nie   zgadzasz   się   z   polityką   Republiki   wobec   Dooku   i   jego 

separatystów? – spytała Barrissa Offee. 

Dhur przełknął ślinę i przez kilka sekund wpatrywał się w Miralankę wielkimi oczami. 
– To dość niezwykłe spotkać rycerza Jedi w tak dalekich stronach – odezwał się w 

końcu. 

– Jeszcze nie jestem rycerzem Jedi. Póki nie ukończę szkolenia, przysługuje mi tytuł 

padawanki – odparła Barrissa. – A ty nie odpowiedziałeś na moje pytanie. 

– Masz rację, nie odpowiedziałem. – Den Dhur spojrzał spokojnie w oczy kobiety. – 

Powiedzmy, że nie podobają mi się niektóre metody działania Dooku. 

Cisza,   która   zapanowała   po   tych   słowach,   mogła   w   każdej   chwili   zmienić   się   w 

milczące napięcie. Zan wolał nie czekać. 

–   Właśnie   zaproponowaliśmy   naszej   nowej   uzdrowicielce   wycieczkę   za   pięć 

decykredów. Może do nas dołączysz? 

Dhur dopił drinka. 
– Nie mógłbym przepuścić takiej okazji. 
Pięć decykredów za taką wycieczkę byłoby zdzierstwem w biały dzień, pomyślał Jos, 

kiedy w pięcioro spacerowali po bazie. Naprawdę niewiele było tu do oglądania ledwie kilka 
budynków z piankowych prefabrykatów; największy z nich zawierał sale przedoperacyjną, 
operacyjną i pooperacyjną. Obok znajdowały się kwatery oficerskie, w większości niewielkie 
kabiny, a dalej kantyna, mesa, lądowisko, odświeżacze i prysznice. Wszystko to mieściło się 
w   ciasnej   dolinie   ocienionej   wysokimi,   podobnymi   do   drzew   roślinami,   udrapowanymi 
festonami czegoś, co przypominało mech bagienny z Naboo. 

Burza ustała nagle, a Jos zaczął się pocić już po kilkunastu krokach; powietrze było 

wilgotne, ciężkie i absolutnie nieruchome. Obserwował Barrissę Offee, zastanawiając się, jak 
znosi ten klimat w swoim grubym płaszczu. Nie wyglądała na spoconą. Jos był ciekaw, jak 
się prezentowała pod oficjalnym strojem Jedi... 

–   Wstępnej   selekcji   rannych   dokonujemy   tam,   gdzie   przyjmujemy   liftery   –   mówił 

właśnie Zan, wskazując na zachód. – Mamy osobną płytę dla wahadłowców; tę, na której 

background image

oboje lądowaliście, w pobliżu kwater zbieraczy – dodał, spoglądając na południe. – Linia 
frontu przebiega obecnie mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów stąd. Medliftery nadlatują 
zwykle od wschodu, a to z powodu silnych wiatrów. 

Jos uświadomił sobie w pewnej chwili, że Tolk nie spuszcza go z oka. Zerknął na nią, a 

ona się uśmiechnęła. Odpowiedział jej dość zakłopotanym uśmiechem. Ukrywanie przed nią 
myśli nie miało sensu; jako Lorrdianka czytała z mowy jego ciała jakby to był wielki, jarzący 
się hologram. Prawie jak telepatka. 

Wzruszył ramionami. Zwykła ciekawość, pomyślał, ale zaraz zauważył, że pielęgniarka 

uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: doprawdy? 

Lekko zażenowany, spojrzał na Barrissę. Czy jako Jedi – a w każdym razie padawanka 

Jedi – wykorzystała swoją łączność z Mocą, by odczytać jego reakcję? 

Był pod wrażeniem pracy tej kobiety w sali operacyjnej. Jej dłonie poruszały się szybko 

i   pewnie,   dzierżąc   laserowe   skalpele   i   miniaturowe   generatory   pola   uciskowego,   gdy 
kauteryzowała   rozdarte   arterie,   a   nawet   współuczestniczyła   w   przeszczepie   nerki.   Jeżeli 
stosowała techniki uzdrawiające, które rzekomo znali użytkownicy Mocy, to Jos nawet tego 
nie zauważył – był w końcu dość zajęty. 

O samej Mocy wiedział bardzo niewiele. Nie miał nawet pojęcia, jak ją mierzyć czy 

badać; była to wiedza zastrzeżona dla samych Jedi. Naturalnie nie orientował się w potędze 
więzi między umysłem a ciałem, ale nie miał talentu do zgłębiania tych spraw. Był zwykłym 
chirurgiem; umiał kroić wnętrzności przedstawicieli tuzina ras, nie wyłączając własnej. Do 
tego miał prawdziwy dar i w tym był naprawdę dobry. Tak dobry, że od czasu do czasu czuł 
się   niemal   znudzony   rutynowymi   „naprawami   hydrauliki”,   którym   poddawał   prawie 
wyłącznie klony. Rzadko zdarzało mu się stracić pacjenta, a jeśli już – zwykle z powodu 
posocznicy, szoku pooperacyjnego lub innej niespodzianki – to trudno mu było czuć głęboką 
rozpacz z tego powodu. Nawet podczas  wojen, w których  walczyły  prawdziwe jednostki 
ludzkie, nie klony, wielu lekarzy popadało w emocjonalne odrętwienie. Tym łatwiej było o 
podobny stan w sytuacji, gdy kolejne ciało lądujące na stole operacyjnym niczym nie różniło 
się od poprzedniego. 

Czasem naprawdę zlewają się w jedno, pomyślał Jos. 
Z początku nawet go to martwiło, ale przyzwyczaił się z czasem. W końcu wszyscy 

wiedzieli, że klony nie miały indywidualności w ścisłym znaczeniu tego słowa. Ich umysły 
były   standaryzowane,   podobnie   jak   ciała,   a   wszystko   po   to,   by   uczynić   z   nich   jak 
najskuteczniejszych wojowników. Nikt nigdy nie słyszał, by żołnierz klon zamarł ze strachu 
pod ostrzałem albo zawiódł swoich towarzyszy na linii frontu. Takie rzeczy po prostu się nie 
zdarzały, a to dzięki subtelnym modyfikacjom behawioralnym, które wprowadzono wprost w 
jądrze migdałowatym i innych centrach emocjonalnych ich mózgów. Jos nie był pewien, bo 
nigdy nie miał okazji przeprowadzić stosownych testów, ale podejrzewał, że manipulowano 
też ilością serotoniny i dopaminy w organizmach klonowanych żołnierzy, tak by uczynić ich 
bardziej  agresywnymi  i mniej  skłonnymi  do lęku. Tak czy inaczej, klony były  do siebie 
bardzo podobne nie tylko z wyglądu. 

Naturalnie nie byli w pełni wymiennymi  jednostkami; Jos dostrzegał w nich pewne 

różnice, ale tylko w takich sferach, które nie dotyczyły zdolności bojowej i lojalności wobec 
Republiki.   Leczył   prawdziwie   uniwersalnych   żołnierzy,   genetycznie   uwarunkowanych   do 
walki   bez   cienia   strachu   przed   śmiercią   czy   żalu   po   zabitych   towarzyszach.   Zmiany   w 
psychice czyniły ich z pewnością niezwykle  efektywnymi  wojownikami, ale jednocześnie 
utrudniały   traktowanie   każdego   z   osobna   jako   indywidualnej   istoty   myślącej.   Jos   słyszał 
często, jak nazywano ich „mięsnymi androidami”... Nie podobało mu się to określenie, ale 
musiał przyznać w duchu, że było trafne. 

–... prawda, Jos? 
Zamrugał gwałtownie, gdy dotarło do niego, że Zan o coś pyta, nie miał jednak pojęcia 

background image

o co. Spojrzał na Zana, Barrissę i Dhura. Stali na niskim pagórku porośniętym bladoróżową 
masą, która na Drongarze uchodziła za trawę. Zaczął wiać lekki wiatr, nieprzynoszący ulgi w 
nieznośnym   upale.   Płaszcz   Jedi   zafalował   lekko,   a   po   chwili   rozsunął   się   przy   nieco 
mocniejszym   podmuchu,   a   wtedy   Jos   stwierdził,   że   ukryte   pod   nim   ciało   jest...   niezłe. 
Całkiem niezłe. 

–   Hej,   partnerze   –   odezwał   się   Yant   z   rozbawieniem.   –   Może   byś   wyskoczył   z 

nadprzestrzeni i dołączył do nas? 

– Przepraszam. – Vondar wspiął się szybko na szczyt pagórka, by stanąć obok Zana, 

Dena i Barrissy. – O co pytałeś? 

– Zastanawiałem się, czy ta burza nie oznacza przypadkiem początku pory monsunów – 

odpowiedział Dhur. 

– To nie może być początek – odparł Jos – bo tutaj monsuny nigdy się nie kończą. Tak 

jest na całej planecie, z wyjątkiem biegunów. 

Jos nie przypuszczał, że oczy Sullustanina mogą stać się jeszcze większe, ale reakcja 

Dhura przekonała go, że się mylił. 

– Chcesz powiedzieć, że... tutaj tak zawsze? 
– Mniej więcej – przytaknął Zan. 
– Szczerze mówiąc – odezwała się Tolk, dołączając do grupy – to całkiem miły dzień. 

Jak dotąd mieliśmy tylko jedną burzę. 

Gdzieś na wschodzie rozległ się daleki grzmot. Odwrócili się jak na komendę, by ujrzeć 

nad horyzontem ciemnoszarą masę nowych chmur burzowych. Jos łypnął okiem na Tolk. 

– Naprawdę powinnaś uważać na to, co mówisz. 
Druga burza ustała około północy, lecz niebo pozostało zachmurzone. Nad Drongar nie 

było dużego księżyca, toteż Barrissa była dość zaskoczona, gdy stanęła przed wejściem do 
budynku kwater oficerskich i zobaczyła, że okolicę zalewa słaba poświata, chwilami zielona, 
kiedy   indziej   perłowa,   a   nawet   turkusowa   –   zupełnie   jakby   chmury   emitowały   zmienne 
światło. 

– To przez zarodniki – wyjaśnił Zan. Nie była zdziwiona, gdy stanął obok niej; wyczuła 

jego obecność w Mocy, zanim się zbliżył. – Niektóre odmiany świecą w ciemności – ciągnął 
Zabrak. – Chmury są dla nich dobrym tłem. A mogłoby się wydawać, że deszcz zmyje je z 
nieba. 

Jedi   skinęła   głową.   Smugi   różnobarwnego   światła   przepływały   wolno   po   niebie, 

prezentując się efektowniej niż większość tęcz i zórz, które widywała na bardziej gościnnych 
światach. 

Miło było wiedzieć, że nawet Drongar ma do zaoferowania odrobinę piękna. 
– Wyglądają ładniej niż ciemne nocne niebo – powiedział Zan. – Jesteśmy tak daleko na 

Rubieżach, że gwiazd tu raczej niewiele. Z tej półkuli nie widać nawet kawałka spirali. – 
Zabrak   uśmiechnął   się   szeroko.   –   No   i   nie   ma   księżyca,   w   którego   blasku   można   by 
spacerować z kimś pod rękę. 

Niemal odruchowo wysondowała Mocą jego aurę, ale nie znalazła w niej niczego poza 

przyjazną sympatią. Odpowiedziała uśmiechem. 

– A mieliście księżyc nad...? 
– Talusem. Nie, tam mieliśmy coś znacznie bardziej spektakularnego: Tralus, siostrzaną 

planetę. 

– Ach tak. Bliźniacze Światy systemu koreliańskiego. Dwie planety orbitujące wokół 

siebie i razem okrążające słońce. 

Zan pokiwał głową; był pod wrażeniem. 
– Widzę, że znasz się na galaktycznej kartografii. 
– Gdybym się nie znała, byłabym marną namiastką Jedi. 
Przez chwilę Zabrak przyglądał się jej w milczeniu. 

background image

Słyszała odgłosy nocy dobiegające ze wszystkich stron: buczenie żarłocznych  ciem, 

monotonny   pomruk   pracującego   androida,   a   także,   od   czasu   do   czasu,   echo   dalekich 
wystrzałów z broni energetycznej i wyraźniejsze odgłosy broni miotającej pociski. Być może 
sądziłaby, że to tylko gra wyobraźni, gdyby nie to, że poprzez Moc dość wyraźnie wyczuwała 
drgania oznaczające śmierć i zniszczenie. 

– Kim byłaś – spytał Zan – zanim wstąpiłaś do Zakonu? 
– Nikim – odparła po chwili wahania. – Trafiłam do Świątyni jako małe dziecko. 
– Nie próbowałaś nigdy odszukać rodziców, odnaleźć domu na rodzinnej planecie? 
Barrissa odwróciła głowę. 
– Urodziłam się na pokładzie statku, w głębokim kosmosie. Tożsamość moich rodziców 

jest nieznana. Żadnej planety nie nazywam domem, prócz Coruscant. 

– Przepraszam, padawanko Offee – odparł miękko Zan. – Nie chciałem być wścibski. 
Spojrzała na niego z uśmiechem. 
– To ja muszę przeprosić. Nieuprzejmość to niewybaczalny błąd. Jak mawia mistrz 

Yoda, „jeśli w gniewie odpowiesz, we wstydzie żyć będziesz”. 

– On jest twoim nauczycielem? 
– Nie jestem jego padawanką; moją mistrzynią jest Luminara Unduli. Mistrz Yoda jest 

za to jednym z najbardziej poważanych członków Rady. Był mentorem niemal wszystkich 
Jedi, którzy należą dziś do Zakonu – dodała po chwili z wahaniem. – Jeden z nich, ku jego 
wielkiemu rozczarowaniu, opuścił nas i przeszedł na ciemną stronę Mocy. 

– Nie mam dzieci – powiedział Zan – chociaż mam nadzieję, że to się zmieni, kiedy 

wyrwę się z tego bagna. Tak czy owak, wyobrażam sobie, że utrata ucznia musi boleć prawie 
tak samo, jak utrata własnego dziecka. 

Barrissa skinęła głową. 
– Mam nadzieję, że kiedy ta wojna wreszcie się skończy, mistrz Yoda będzie mógł 

powrócić do szkolenia uczniów. Ma wiele do zaoferowania. 

– Podobnie jak ty, padawanko Offee. – Zan ziewnął i odwrócił się w stroną drzwi. 

Spróbuję złapać trochę snu, póki mogę. Powinnaś zrobić to samo; jeśli dopisze nam szczęście, 
jutrzejszy dzień nie będzie o wiele gorszy od dzisiejszego. 

Zabrak   zniknął   w   budynku.   Barrissa   została   sama,   pogrążona   w   myślach.   Unikała 

odpowiedzi   na   pytania   o   życiową   drogą,   zmieniając   temat   rozmowy.   Zastanawiała   się, 
dlaczego to robi. Nie była pewna. Te sprawy nie miały przecież nic wspólnego z jej misją; nie 
musiała   też   wstydzić   się   swojego   pochodzenia.   Być   może   zachowywała   się   inaczej   pod 
wpływem zmiany otoczenia, wizyty na kolejnej nieznanej planecie. 

Spojrzała   w   niebo,   na   fosforyzujące   smugi   zarodników   niesionych   wiatrem.   W 

wierzeniach  wielu ras i kultur pojawiał  się motyw  dusz wędrujących  między gwiazdami, 
przemykających bez wysiłku pośród ciał niebieskich. Zjawiska, które zachodziły na nocnym 
niebie nad Drongarem, przywodziły na myśl takie legendy. 

Barrissa dostrzegła pośród chmur nową smugę zarodników, tym razem szkarłatną, która 

z   każdą   chwilą   umacniała   swoją   dominację   nad   plamami   mniej   zdecydowanych   barw. 
Wiedziała, że nim nastanie świt, właśnie ten kolor rozleje się po całym niebie. 

Odwróciła się i weszła do koszarowego budynku, by nie patrzeć na to, jak bledsze 

smugi giną w oceanie czerwieni. 

background image

ROZDZIAŁ 5 

Siedząc w mesie i jedząc śniadanie – zbożowe ciasteczka z syropem z tykodrzewu i 

paski suszonych krasnorostów – Barrissa Offee poczuła nagle zakłócenie Mocy. Tego rodzaju 
energetyczny  impuls  zawsze zwiastował walkę; już dawno nauczyła  się go rozpoznawać. 
Znieruchomiała, próbując w skupieniu namierzyć źródło sygnału. 

– Coś się stało? – spytał Jos, siedzący o kilka miejsc dalej, z kubkiem paryczki w dłoni. 
Odwróciła się i spojrzała na niego. 
– Mówiłeś, że jesteśmy daleko za linią frontu? 
– Tak. Dlaczego pytasz? 
– Wyczuwam coś w rodzaju... konfrontacji. Niedaleko stąd. 
Chirurg zerknął na chronometr. 
– Ach, to pewnie walka teräs käsi. Chcesz popatrzeć? 
Nocny deszcz zmył większość z grubej warstwy drażniących pyłków i zarodników, ale 

przedpołudniowe powietrze wciąż zalatywało pleśnią, gdy Jos wyprowadzał Barrissę z obozu. 
Sto metrów za ostatnimi budynkami, w małym, naturalnym amfiteatrze wydrążonym w skale 
przez płynącą wodę, siedziało lub stało dwadzieścia, może dwadzieścia pięć osób, głównie 
klonów,   choć   Barrissa   dostrzegła   też   kilkoro   humanoidów   różnych   ras.   Wszyscy   zajęli 
miejsca   w  nieregularnym  półkolu  z  kamieni,  w  napięciu  wpatrując  się w   spektakl,   który 
rozgrywał się na ich oczach. Publiczność milczała i tylko z rzadka odzywały się okrzyki 
zachęty. 

Dno amfiteatru zajmowała piankowa mata, a na niej stali dwaj ludzie, obaj nadzy od 

pasa   w   górę,   ubrani   jedynie   w   krótkie   spodenki   i   zapaśnicze   pantofle.   Wyglądali   na 
sprawnych fizycznie, choć żaden nie był imponującego wzrostu czy muskulatury. Jeden był 
niski, ciemnowłosy i smagły, o mocnej klatce piersiowej i ramionach. Drugi był wyższy i 
smuklejszy, prawie blondyn. Jego ramiona znaczyły liczne blizny, które nie wyglądały na 
rytualne;  jeżeli  był  w  nich   jakiś  motyw,   to  Barrissa  nie   umiała  go  dostrzec.   Ich  wygląd 
sugerował jednoznacznie, że rany zadano ostrym przedmiotem. 

Jedi poczuła kolejne zakłócenie Mocy i wiedziała już, że właśnie ma przed sobą jego 

źródło. 

– To instruktorzy walki wręcz – wyjaśnił Jos, gdy podeszli bliżej. – Ten niższy to Usu 

Cley z Rimsu Pięć, mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów na południe stąd. Od dwóch lat 
jest   mistrzem   Dziewiątej   Floty   w   wadze   średniej.   Widziałem   go   parę   razy   w   akcji;   jest 
naprawdę dobry. Ten drugi jest nowy; zastąpił poprzedniego instruktora z naszej jednostki, 
który   zginął   w   eksplozji   androida–samobójcy.   Jeszcze   nie   wiem,   co   potrafi.   Obstawiasz 
czasem   wyniki   gier,   Jedi   Offee?   Do   rozpoczęcia   pojedynku   zostało   jeszcze   parę   minut. 
Mogłabyś zarobić parę kredytów. W tej chwili szanse Cleya są oceniane na dwa do jednego. 

Moc   zawirowała   wokół   Barrissy   po   raz   kolejny,   przynosząc   nieokreślone   poczucie 

zagrożenia, którego źródłem bez wątpienia był jasnowłosy zawodnik. 

– Jak się nazywa ten nowy? 
Jos zmarszczył brwi, wytężając pamięć. 
– Pow... Fow... 
– Phow Ji? 
– Właśnie. Znasz go? 
– Obstawiłeś już? 
– Dziesięć kredytów na Cleya. 
Barrissa uśmiechnęła się. 
– O co chodzi? – spytał skonsternowany Jos. 
Zatrzymali się na skraju skarpy ponad areną walki. Dwaj wojownicy ruszyli w stronę 

background image

środka maty. Sędziujący Gotal stanął między nimi, udzielając instrukcji. Nie trwało to długo; 
zapewne wszystkie chwyty były dozwolone, o ile nie prowadziły do śmierci przeciwnika. 

– Kilka lat temu  odbył  się turniej  teräs  käsi na Bunduki – powiedziała  Barrissa. – 

Właśnie tam narodziła się ta sztuka walki. W finale rycerz Jedi, Joclad Danva, spotkał się z 
lokalnym mistrzem. 

– Jedi przeciwko miejscowemu? Raczej nie bardzo wyrównana walka. 
–  Danva posiadł   szczególną  umiejętność:   potrafił   na pewien  czas  zerwać  kontakt   z 

Mocą.  W sportowej  walce  nigdy nie używał  technik  Jedi, wyłącznie  tych,  których  może 
nauczyć   się   każdy,   a   znał   ich   naprawdę   wiele.   Był   wirtuozem   walki   dwoma   mieczami, 
jednym z niewielu, którym udało się doprowadzić do perfekcji technikę Jar'Kai. Widziałam 
holonagrania   jego   wyczynów,   był   naprawdę   fantastyczny.   Pokonałby   w   walce   niemal 
każdego Jedi. 

– I...? 
– I przegrał w finale na Bunduki. 
Jos uniósł brwi i spojrzał na półnagich mężczyzn stojących na macie. Sędzia wycofał 

się już, a zawodnicy przyjęli pozycje bojowe. 

– Nie – mruknął. 
– Tak. Danva został pokonany przez lokalnego mistrza teräs käsi, niejakiego Phowa Ji. 

Przez waszego nowego instruktora walki wręcz. 

Jos westchnął ciężko. 
– Rozumiem. Cóż, to tylko kredyty. A zresztą... co można za nie tutaj kupić? 
Dwaj   wojownicy   zaczęli   krążyć   po   macie.   Cley   ustawiał   się   lewym   bokiem   do 

przeciwnika, rozstawiając nogi szeroko, w pozycji  jeźdźca banthy,  z lewą ręką uniesioną 
wysoko, a prawą opuszczoną; pięści miał lekko zaciśnięte. 

Ji   walczył   w   odwrotnej   pozycji,   prawą   nogą   w   wykroku,   z   szeroko   rozłożonymi 

ramionami i otwartymi dłońmi. Wyglądał na łatwy cel, ale Barrissa wiedziała, że to tylko 
pozory.   Zawodnicy   utrzymywali   dystans   półtora   kroku,   typowy   raczej   dla   walki   z 
przeciwnikiem uzbrojonym w nóż. 

Wzajemne okrążanie się wciąż trwało. Cley był zbyt ostrożny, by wpakować się w tak 

oczywistą pułapkę. To, co robili, bardziej przypominało mecz jetz niż walkę. Delikatny stan 
równowagi utrzymywał się cały czas, bo na każdy ruch jednego z zawodników przeciwnik 
reagował równie subtelnym posunięciem. 

Widzowie zaczęli szeptać; czuli, że coś się szykuje, ale nie bardzo wiedzieli co. 
Wreszcie Cley zaatakował. Odepchnął się muskularnymi nogami od maty i skoczył, 

udowadniając, jak bardzo jest szybki. Zastosował kombinację dwóch szybkich ciosów, lewą 
ręką mierząc nisko, a prawą wysoko. Gdyby trafiły w cel, zapewne walka zakończyłaby się 
natychmiast. 

Ji nie cofnął się przed atakiem, wręcz przeciwnie, wyszedł mu na spotkanie. Uderzył w 

ramiona   Cleya,   zmieniając  tor   ruchu  jego  pięści  na   tyle,   by  minimalnie  chybiły.   Niemal 
natychmiast   wyprowadził   uderzenie   w   nos,   ale   nie   poprzestał   na   tym.   Postawił   stopę   za 
wykroczną nogą Cleya, a otwartą dłonią z kciukiem i palcem wskazującym ułożonymi na 
kształt litery V uderzył w gardło, powalając przeciwnika na matę wystarczająco mocno, by na 
chwilę wtłoczyć go w dość elastyczne podłoże. Przysiadł i energicznym ruchem wbił łokieć w 
splot słoneczny leżącego, który z gwałtownym westchnieniem wypuścił powietrze z płuc. 

Ji wstał, odwrócił się plecami do pokonanego i odszedł. Cley wciąż leżał na plecach, 

próbując złapać oddech, niezdolny do ruchu. 

I tak w jednej chwili walka dobiegła końca. Od rozpoczęcia ataku do ostatniego ciosu 

nie minęły nawet trzy sekundy. 

– Słodka Soalie! – stęknął Jos. – Co on zrobił? 
–   Wygląda   na   to,   że   pozbawił   cię   dziesięciu   kredytów,   kapitanie   Vondar   – 

background image

odpowiedziała Barrissa. 

Jos przypatrywał się w milczeniu, jak lekarz nadzorujący walkę bada Cleya, by upewnić 

się, czy nie będzie potrzebne coś poważniejszego niż pierwsza pomoc. Czegoś takiego nie 
widział jeszcze nigdy w życiu. Phow Ji musiał być naprawdę dobry, skoro tak szybko i z taką 
łatwością powalił zawodnika tak doświadczonego jak Cley. 

Jos   naturalnie   miał   za   sobą   podstawowe   przeszkolenie,   któremu   poddawano   cały 

personel sił zbrojnych Republiki, i wiedział co nieco o walce wręcz, ale wszystkie sztuczki, o 
których miał pojęcie, były niczym w porównaniu z tym, czego był świadkiem. Właściwie 
wciąż   nie   był   pewien,   czego   był   świadkiem.   W   jednej   chwili   dwaj   zawodnicy   szukali 
odpowiedniej pozycji do ataku, a w następnej Phow Ji odchodził od pokonanego Usu Cleya, 
który leżąc na wznak próbował przypomnieć sobie, jak się oddycha. 

Ciekawe jak to jest, myślał, kiedy możesz sobie poradzić tak doskonale w naprawdę 

trudnej sytuacji. 

I jak to jest pokonać Jedi w walce wręcz. Trudno było wyobrazić sobie taki wyczyn. 

Oczywiście   nawet   najszybsze   ruchy  nie   mogły   zatrzymać   w   locie   wiązki   wystrzelonej   z 
blastera czy pocisku z miotacza... choć przecież słyszał opowieści o Jedi, którzy – dzięki 
mocy, jak się domyślał – mogli przewidzieć atak, zanim jeszcze nastąpił i zablokować go lub 
uniknąć.   Nie   był   pewien,   czy   powinien   dać   wiarę   takim   relacjom.   Jedno   nie   budziło 
wątpliwości: od tej pory będzie obstawiał zwycięstwo nowego instruktora walk wręcz. 

Barrissa, która stała obok niego, zesztywniała nagle. Jos uniósł głowę i zobaczył Phowa 

Ji, który zbliżał się właśnie, ocierając twarz ręcznikiem. 

Z bliska jego twarz wydawała się jeszcze szczuplejsza, a rysy jeszcze twardsze. Wąskie 

usta układały się w drwiący grymas. Była to twarz człowieka, który wie, jak bardzo jest 
niebezpieczny i nie wstydzi się dawać tego do zrozumienia innym. 

– Jesteś Jedi – powiedział do Barrissy, Nie było to pytanie. Wypowiedział te dwa słowa 

spokojnym, cichym głosem, z absolutną pewnością siebie. Zignorował Josa, jakby go tam 
wcale nie było. Jos uznał, że nie ma nic przeciwko temu. 

– Tak – odpowiedziała. 
– Ale jeszcze nieopierzonym. 
– Barrissa Offee. Jestem padawanką. 
Ji uśmiechnął się. 
– Pewnie wciąż wierzysz w Moc? 
– A ty nie? – spytała Barrissa, unosząc brwi. 
– Moc to legenda wymyślona przez Jedi, by mogli skuteczniej odstraszać tych, którzy 

stają im na drodze. Jedi nie są genialnymi wojownikami. Nie musiałem się zbytnio męczyć, 
żeby pokonać jednego z nich. 

– Joclad Danva nie używał Mocy, kiedy z nim walczyłeś. 
– On też tak mówił.  – Ji wzruszył  ramionami  i znowu wytarł  twarz ręcznikiem.  – 

Upalny dzień. Ty też wyglądasz na spoconą, Jedi. Masz. 

Instruktor rzucił ręcznik w jej stronę. 
Barrissa   uniosła   rękę,   jakby   chciała   go   chwycić.   Ręcznik   zawisł   w   powietrzu   i 

znieruchomiał na dwie sekundy. Jos zamrugał. Co u licha...? Ręcznik opadł wreszcie u stóp 
Barrissy, która ani na chwilę nie oderwała spojrzenia od Ji. 

– Moc istnieje – stwierdziła łagodnie. 
Ji roześmiał się i pokręcił głową. 
– Widywałem już lepsze sztuczki w wykonaniu wędrownych magików, padawanko – 

rzucił na odchodnym. 

Jos spojrzał najpierw na ręcznik, a potem na Barrissę. 
– Co to było? 
–   Błąd   w   ocenie   sytuacji   –   odparła   Barrissa.   –   Pozwoliłam,   żeby   wytrącił   mnie   z 

background image

równowagi – dodała, kręcąc głową. – Daleka droga przede mną... 

Odwróciła   się   i   pomaszerowała   w   stronę   obozu.   Jos   obserwował   ją   jeszcze   przez 

moment,   a   potem   schylił   się,   podniósł   ręcznik   i   obejrzał   go   z   zaciekawieniem.   Była   to 
zwyczajna   płachta   syntetycznego   płótna   absorbującego,   jakich   zwykle   nie   widuje   się 
wiszących w powietrzu na niewidzialnym haczyku. Nie było w niej niczego nietypowego, 
może poza sporą dawką potu mistrza teräs käsi. 

Jos Vondar po raz pierwszy w życiu był świadkiem działania Mocy. 
Pod względem widowiskowości pokaz ten nie był może tak atrakcyjny, jak unikanie 

strzałów z blastera, znikanie albo wysyłanie promieni laserowych ze źrenic – a słyszało się 
przecież opowieści, że Jedi potrafią to robić – lecz i tak robił spore wrażenie. 

Jos zastanawiał się, do czego jeszcze jest zdolna kobieta Jedi. 
Gdy stali na pagórku opodal bazy i podmuchy wiatru rozwiewały jej długą szatę, czuł 

silne pożądanie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Barrissa emanowała wewnętrzną siłą i 
spokojem, a cechy te mocno przemawiały do chirurga, który w głębi duszy uważał się za 
podobnego do niej uzdrowiciela. Jednak ten sam spokój sprawiał, że Jedi wydawała się jakby 
daleka   i   nieprzystępna;   bardziej   jak   wizerunek   niż   żywa   istota.   Niektórych   mężczyzn 
pociągały kobiety traktujące ich z rezerwą, ale Josa – nieszczególnie. 

I jeszcze ta siła, którą władała Barrissa... Kapitan słyszał o Mocy przez całe życie, ale 

teraz dopiero do niego dotarło, że właściwie nie wierzył w jej istnienie. Podobnie jak wielu 
jego kolegów po fachu, główny chirurg Jos Vondar był pragmatykiem – wierzył w to, co 
realne,   policzalne   i   mierzalne.   To,   co   zobaczył   przed   chwilą,   było   –   nie   umiał   znaleźć 
lepszego określenia – zatrważające. 

Drgnął   i   obrócił   się   na   pięcie,   słysząc   głośny   trzask.   Stał   w   pobliżu   granicy   pola 

otaczającego obóz. Coś musnęło właśnie energetyczną zasłonę i zostało skarcone. Ładunek 
nie był  wystarczająco  mocny,  by zabić,  ale z pewnością odbierał  chęć do dalszych  prób 
sforsowania bariery stworzeniom mniejszym niż ronto z Tatooine. 

Jos   ruszył   w   drogę  powrotną  do  skupiska  niepozornych  budynków.   Nie  przejął  się 

zbytnio intruzem z dżungli; nie było tu istot wystarczająco dużych, by się ich bać – tym, co 
odbiło   się   od   bariery   energetycznej,   był   prawdopodobnie   wijec,   największe   miejscowe 
zwierzę, jakie do tej pory udało im się zauważyć. Podobny do ślimaka, miał pięć metrów 
długości   i   pół   metra   grubości;   pełzał   po   ziemi   zygzakując   –   stąd   jego   nazwa.   Rzęski 
pokrywające ciało wijca mogły wygenerować pokaźny ładunek elektryczny, który zazwyczaj 
pozbawiał człowieka przytomności, ale rzadko zabijał. Miejscową faunę – jak wynikało z 
dotychczasowych obserwacji – tworzyły wyłącznie bezkręgowce. W oceanach żyły podobno 
istoty znacznie większe od wijca, ale Jos nigdy ich nie widział i nawet był z tego zadowolony. 

Znów powrócił myślą do Barrissy i westchnął. Zastanawianie się nad tym, czy Jedi 

pociągała go, czy też nie, kompletnie nie miało sensu. Nawet jeśli była atrakcyjna, a Zakon 
pozwalał   swoim   uczniom   na   bliższe   kontakty   ze   zwykłymi   śmiertelnikami   –   o   czym   z 
oczywistych przyczyn nie miał pojęcia – taki związek nie wchodził w rachubę. Nie tylko Jedi 
mieli swoje tradycje. 

Dalsze   rozmyślania   przerwał   mu   znajomy   świst   nadlatujących   medlifterów.   Niemal 

ucieszony perspektywą zajęcia się innym, sprawami, ruszył truchtem w kierunku bazy. 

background image

ROZDZIAŁ 6 

Tym razem nie było łatwo. Cztery pełne liftery przywiozły szesnastu żołnierzy. Trzej 

zmarli w drodze, a jeden był w zbyt ciężkim stanie, by warto było próbować reanimacji – 
jedna   z   pielęgniarek   zarządziła   eutanazję,   gdy   Jos,   Zan,   Barrissa   i   troje   innych   lekarzy 
szykowali się do pracy. 

Jeden z klonów miał oparzenia trzeciego stopnia; trzeba było rozciąć pancerz, by dostać 

się do ciała. Strzał z miotacza płomieni dosłownie ugotował go żywcem. Na szczęście jeden z 
trzech   zbiorników   bacta,   które   jeszcze   działały,   był   wolny.   Żołnierz   szybko   trafił   do 
ożywczego płynu. 

Stan pozostałych jedenastu wahał się od krytycznego do stabilnego; szybko dokonano 

ich selekcji. Jos wkładał właśnie rękawiczki chirurgiczne, gdy Tolk zaczęła wprowadzać go w 
szczegóły pierwszego przypadku. 

– Wstrząs krwotoczny, liczne rany po odłamkach, uraz głowy. 
Jos zerknął na chronometr. Minęło mniej więcej dziesięć minut „złotej godziny”, która 

miała krytyczne znaczenie dla zdrowia i życia rannych na polu bitwy. Nie mieli czasu do 
stracenia. 

– Dobra, ustabilizujmy go. Stracił dużo krwi i ma w brzuchu cały pas metalowych 

asteroid. Wpompuj w niego trochę syntetyku. 

Przez chwilę Barrissa przyglądała się pracy Josa, podziwiając jego wprawę i zdolność 

do szybkiego podejmowania decyzji, a potem otworzyła się na Moc, by przekonać się, gdzie 
jej umiejętności będą najbardziej potrzebne. Poczuła, że coś przyciąga ją do stołu Zana, który 
pracował nad innym żołnierzem, wspierany przez FX7. 

– Jakiś problem? – spytała. 
– Spójrz – odparł Zabrak. 
Podeszła bliżej. Nagie ciało spoczywało  na stole operacyjnym,  intubowane, pokłute 

igłami kroplówek i upstrzone końcówkami czujników. Ran w zasadzie nie było, tylko skóra 
miała fioletowy odcień, niczym gigantyczny siniak. 

– Został trafiony polem dysruptora – wyjaśnił Zan. – Bioskan pokazuje, że ośrodkowy 

system nerwowy został usmażony. Sądziłem, że zdołam mu pomóc, ale obrażenia są zbyt 
rozległe.   Funkcje   autonomiczne   są   stabilne,   podtrzymują   życie,   ale   to   nie   potrwa   długo. 
Nawet jeśli ranny odzyska przytomność, będzie nieruchomą bryłą mięsa. 

– Co możemy zrobić? 
Zabrak pokręcił głową. 
– Nic. Możemy pobrać jego organy; w ten sposób uratujemy przynajmniej następnych, 

potrzebujących nerki czy serca. – Skinął ręką na androida, ale Barrissa powstrzymała jego 
gest. 

– Pozwól, że najpierw czegoś spróbuję – powiedziała. 
Zan spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale cofnął się o krok, oddając pacjenta w jej ręce. 

Stanęła przy stole, mając nadzieję, że jej nerwowość nie będzie zbytnio widoczna. Wsunęła 
dłonie w pole sterylizujące i ułożyła je na piersi nieprzytomnego klona. 

Potem zamknęła oczy i otworzyła się na Moc. 
Miała wrażenie, że Moc towarzyszyła jej od zawsze, pojawiała się w najwcześniejszych 

wspomnieniach   z   dzieciństwa.   Jedno  z   nich   było   szczególnie   żywe   i   z  jakiegoś   powodu 
pojawiło  się w  jej  umyśle,  gdy wezwała  na pomoc  potęgę Mocy.  W  scenie, którą  sobie 
przypomniała, miała trzy, najwyżej cztery lata, i bawiła się piłką w jednym z holów Świątyni. 
W   pewnej   chwili   piłka   potoczyła   się   daleko,   pod   wielki   łuk   będący   przejściem   do 
pomieszczenia, którego Barrissa jeszcze nie znała. Podążyła za nią i nagle znalazła się w 
jednej   z   olbrzymich   sal   głównych.   Wysoko   nad   głową   zobaczyła   kopulaste   sklepienie, 

background image

wsparte na majestatycznych kolumnach wyrastających z mozaikowej posadzki. Piłka wciąż 
jeszcze   toczyła   się   po   podłodze,   lecz   Barrissa,   onieśmielona   rozmiarami   i   wspaniałością 
przestrzeni, w której się znalazła, nie miała odwagi biec dalej. 

Wolała zmusić piłkę do powrotu. 
Nie wiedziała, że potrafi tego dokonać. Po prostu sięgnęła po nią, a piłka zatrzymała się 

jakby z wahaniem, po czym posłusznie potoczyła się w przeciwnym kierunku. 

Gdy Barissa schyliła się, by ją podnieść, wyczuła czyjąś  obecność. Odwróciła się i 

zobaczyła   mistrza   Yodę,   który   stal   w   dalekim   przejściu   łączącym   salę   z   korytarzem. 
Uśmiechnął się i skinął głową, wyraźnie poruszony wyczynem, którego był świadkiem. 

To było wszystko. Barrissa nie pamiętała, co się potem zdarzyło – czy mistrz Yoda 

odszedł, a ona bawiła się dalej, czy przemówił do niej, czy może zaszło coś zupełnie innego. 
Ktoś   mógłby   sobie   pomyśleć,   że   spotkanie   z   legendarnym   mistrzem   Zakonu   powinno 
wywrzeć niezatarte piętno na umyśle malej dziewczynki, a jednak pamiętała tak niewiele. 
Najwyraźniej zapisał się w jej wspomnieniach kolor piłki: niebieski. 

Ten   właśnie   obraz   z   przeszłości   pojawił   się   przed   oczami   Barrissy,   jak   wiele   razy 

wcześniej – czasem był przelotny, czasem bardziej szczegółowy, a powracał niemal zawsze, 
gdy przywoływała Moc. 

Barrissa   poczuła,   że   jej   dłonie   spoczywające   na   brzuchu   żołnierza   stają   się   coraz 

cieplejsze.   Nie   musiała   wizualizować   sobie   procesu,   który   właśnie   zachodził;   po   prostu 
wiedziała, że lecząca energia przelewa się z niej wprost do ciała klona. Nie, nie z niej przez 
nią. Była tylko naczyniem, kanałem, przez który Moc wykonywała swoją pracę. 

–   Hm   –   zamruczał   z   uznaniem   Zan,   który   stał   za   nią   i   obserwował   wskazania 

przyrządów. Stan rannego był coraz bardziej stabilny. Ustępowało też przebarwienie skóry, 
powracał jej naturalny, zdrowy kolor. 

– Musiałaś być prymusem w swojej klasie. Jak to zrobiłaś? – spytał, nie odrywając 

wzroku od ekranu. 

– Nic nie zrobiłam – odparła Barrissa. – Moc potrafi leczyć rozmaite rany. 
– Jemu najwyraźniej pomogła – przyznał Zan, wskazując na panel z wyświetlaczem. – 

Wzór fal mózgowych w normie, większość śladów szoku urazowego zniknęła... Imponujące, 
padawanko Offee. 

Android FX–7 wyprowadził łóżko. Zanim Zan zdążył zmienić rękawiczki, leżało przed 

nim kolejne nieruchome ciało. 

– Nie odchodź daleko – rzucił w stronę Barrissy. – Mamy tu więcej takich delikwentów. 

Siedząc   na   wysokim   stołku   barowym,   z   lewą   stopą   wspartą   na   poprzeczce   Zabrak 

manipulował   mechanizmem   strojącym   swojej   quetarry   próbując   wydobyć   właściwy   ton. 
Instrument miał osiem strun – mocnych włókien o różnej średnicy i teksturze – czyli o trzy 
więcej niż Zan  palców. Jos był  pod wrażeniem,  gdy po raz pierwszy zobaczył,  jak jego 
przyjaciel gra. Palce Zabraka tańczyły zwinnie po gryfie instrumentu, a jego podbródek od 
czasu   do   czasu   dociskał   struny,   niczym   dodatkowy   próg.   Quetarra   była   pustym,   bogato 
zdobionym pudłem z kilkoma otworami, wykonanym z pięknie dobranych i oszlifowanych do 
połysku kawałków plekodrzewu, które sklejono tak, by instrument przypominał cyfrę osiem. 
Sterczała   z   niego   płaska   deska,  a   na   jej   rzeźbionym   końcu   znajdował   się  zestaw   kluczy 
regulujący naciąg ośmiu strun. 

Ponury korowód zniszczonych wojną ciał zakończył się po niemal pięciu godzinach od 

przybycia   ostatnich   medlifterów.   W   ostatniej   godzinie   nad   szpitalem   polowym   przeszła 
kolejna burza z wyładowaniami. Była dość intensywna, a pioruny biły bardzo blisko obozu. 
Jego teren, rzecz jasna, otaczała tarcza elektrostatyczna, lecz trudno było o tym pamiętać, gdy 
gromy brzmiały tak głośno, że trzęsły całymi  budynkami, nagłe błyski białego światła za 
oknami na długo pozostawiały w oczach fioletowe kręgi, a ostra woń ozonu przepełniała 

background image

powietrze, tłumiąc nawet smród przypalonych ciał. 

Burza   jak   zawsze   minęła   równie   szybko,   jak   nadeszła,   i   cały   personel   –   mocą 

niepisanego porozumienia – zebrał się po skończonej pracy w obozowej kantynie. Jos spóźnił 
się o kilka minut i w pierwszej chwili był zdziwiony panującą w lokalu ciszą, ale potem 
dostrzegł Zana. 

Atmosfera wyczekiwania była niemal tak intensywna jak jeszcze niedawno woń ozonu. 

Ludzie sączyli  drinki, wdychali opary albo żuli przekąski, zerkając na Zabraka strojącego 
quetarrę.   Nikt   nie   okazywał   zainteresowania   milczącemu   pudłu   systemu   kwadro,   które 
zwykle   było   tu   źródłem   muzyki.   Kuliste   lampy   pracowały   z   mniejszą   mocą,   dając 
łagodniejsze,   ciepłe   światło.   Gdy   Zan   kręcił   kluczami,   z   instrumentu   wydobywały   się 
rozmaite  harmoniczne  odgłosy.  Zmieniał  naprężenie  strun tak długo, aż atonalne  dźwięki 
zaczęły   pasować   do   siebie.   Wreszcie,   zadowolony,   wyprostował   się   przy   stole,   oparł 
instrument o lewą nogę i skinął głową milczącej publiczności. 

– Spróbuję zagrać dwa krótkie kawałki. Pierwszym  będzie preludium do arcydzieła 

Borry Chambo Rozpad z własnej woli. Drugim fuga z Nieczułego Tikkala Remba Maha. 

Zan zaczął muskać palcami struny i salę kantyny wypełniły dźwięki tęsknej melodii z 

kontrapunktową linią basu, która – bez względu na to, jak głośno i często Jos zarzekał się, że 
nienawidzi klasyki – poruszyła do głębi wszystkich słuchaczy. 

Zan był wirtuozem i nikt nie mógł zakwestionować jego umiejętności. Powinien był 

grać   teraz   gdzieś   w   salach   koncertowych   spokojnych,   cywilizowanych   światów,   których 
mieszkańcy potrafiliby docenić kunszt artysty; jego zręczne ręce powinny dokonywać cudów 
za pomocą rogu Kloo albo Ommni, a nie wibroskalpela i zacisków. 

Wojna, pomyślał Jos. Jaki z niej pożytek? Na pewno nie sprzyja sztuce. Zastanawiał się, 

ile talentów takich jak Zan marnowało się na polach bitwy, jak galaktyka długa i szeroka. Po 
chwili odsunął jednak ponure myśli i skupił się na słuchaniu muzyki. Pomogła mu w tym 
przytomna refleksja, że skoro na tej planecie naprawdę niewiele rzeczy zasługiwało na miano 
pięknych, to warto wykorzystać przynajmniej takie okruchy. 

Goście   kantyny,   siedzący   i   stojący   wokół   Josa,   również   dali   się   omotać   muzyczną 

siecią, którą uplótł Zan. Nikt się nie odzywał. Nikt nie grzechotał sztućcami i nie dzwonił 
szkłem. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dalekich grzmotów oraz dźwięku quetarry, na której 
grał Zabrak. 

Jos   rozejrzał   się   i   dostrzegł   Klo   Merita.   Equanin   zdecydowanie   wyróżniał   się   w 

towarzystwie;   był   niemal   o   głowę   wyższy   od   najroślejszych   dwunożnych   gości   lokalu. 
Jasnoszare   futro   i   sterczące   wąsy  także   nie   pomagały   mu   we   wtapianiu   się   w   tłum.   Jos 
ucieszył się na widok etatowego empaty Rimsu Siedem. Equanie – a było ich niewielu, odkąd 
rozbłysk słoneczny usmażył ich ojczystą planetę – mieli nadzwyczajne zdolności empatyczne; 
potrafili   zrozumieć   i   dokonać   psychoanalizy   przedstawicieli   niemal   wszystkich   gatunków 
istot świadomych. Jos wiedział, że Merit w pewnym sensie dźwigał na swoich szerokich, ale 
szczupłych  barkach  emocjonalny balast całego  obozu. Teraz  jednak, jak wszyscy dokoła, 
sprawiał   wrażenie   omotanego   muzyczną   pajęczyną   Zana.   I   dobrze,   pomyślał   Jos. 
Przypomniał sobie słowa Bahma Gilyada, który pięć tysięcy lat wcześniej, podczas Wielkiej 
Wojny Nadprzestrzennej, zebrał i sformułował najważniejsze reguły lekarskiego rzemiosła: 
„Chorzy i ranni zawsze znajdą uzdrowiciela, który ich opatrzy, ale u kogo ma szukać pomocy 
uzdrowiciel?” 

Im  dłużej   grał  Zan,  tym  łatwiej  było   Josowi  nie  myśleć  o  wojnie,  o zmęczeniu,   o 

niezliczonych strzępach metalu, które powyjmował z ciał rannych i o organach, które musiał 
przeszczepić w ciągu ostatnich kilku godzin. Muzyka wciągała go coraz głębiej i unosiła 
coraz wyżej, odświeżając siły niemal tak skutecznie jak tygodniowy urlop. Jos uświadomił 
sobie, że jego przyjaciel daje lekarzom i pielęgniarkom z Rimsu Siedem to samo, co Jedi 
ofiarowała rannym żołnierzom klonom – uzdrawia ich. 

background image

Czas zatrzymał się w miejscu. 
Wreszcie Zan dotarł do końca ostatniej kompozycji. Ostatnia czysta nuta wybrzmiała i 

w sali zapadła niemal absolutna cisza. A potem goście zaczęli gwizdać, klaskać i łomotać 
pustymi kubkami o blaty stolików. Zan uśmiechnął się, wstał i skłonił głowę. Den Dhur stanął 
niepostrzeżenie u ramienia Josa. 

–   Twój   partner   jest   naprawdę   dobry   –   powiedział.   –   Mógłby   robić   to   zawodowo, 

zarabiając niemałe pieniądze. 

Jos skinął głową. 
– Pewnie, że mógłby – odparł. – Gdyby nie drobny problem zwany międzygwiezdną 

wojną. 

– No tak – mruknął Dhur i umilkł na chwilę. – Pozwól, doktorze, że postawię ci drinka. 
– Pozwól, że ci pozwolę. 
Podeszli do baru i Dhur skinął 
na barmana, który zbliżył się leniwym krokiem. 
– Dwie Chłodnie Coruscant. 
Gdy czekali na drinki, Dhur odezwał się ponownie: 
– Co wiesz o Filbie? 
Jos wzruszył ramionami. 
–   Jest   zaopatrzeniowcem.   Zajmuje   się   zamówieniami,   wprowadza   zmiany   według 

poleceń z góry, takie tam sprawy... I śmierdzi, jakby perfumował się bagnem. Poza tym – 
naprawdę   nic   o   nim   nie   wiem.   Zresztą   kto   wie   dużo   o   Huttach?   I   właściwie   dlaczego 
interesuje cię ten temat? 

– Instynkt reportera. Huttowie często są bohaterami dziennikarskich śledztw, a ja znam 

Filbę od dawna. Nie chcę, żebyś uważał mnie za rasistę czy kogoś takiego, ale... Znasz starą 
zagadkę: jak rozpoznać, że Hutt kłamie? Jego... 

–   ...usta   się   poruszają   –dokończył   Jos.   –   Tak,   znam   ten   tekst.   To   samo   mówią   o 

Neimoidianach. 

–  A  także   o Rynach,  Bothanach   i Toydarianach.   To mało   przyjazna   galaktyka,   jak 

słyszałem. – Reporter uśmiechnął się do Josa, a Jos odpowiedział mu tym samym.  Choć 
sprawiał wrażenie drażliwego i skłonnego do sarkazmu, wymięty Sullustanin miał w sobie 
coś   sympatycznego.   Barman   postawił   przed   nimi   szklanki.   Dhur   rzucił   na   blat 
jednokredytówkę. 

– Przykro mi o tym mówić, ale słyszałem tę samą zagadkę z ludźmi w roli głównej. 
Jos osuszył szklankę. 
–   Jestem   głęboko   wstrząśnięty   i   obrażony.   W   imię   solidarności   z   całym   rodzajem 

ludzkim rozproszonym po galaktyce wypiję jeszcze jednego drinka – oznajmił i skinął na 
barmana, po czym dodał: – Filba bywa upierdliwy, ale wydaje się, że nieźle robi to, co do 
niego należy. Mam wrażenie, że wtyka swoje tłuste paluchy we wszystkie możliwe sprawy. 
Wziął na siebie nawet wysyłkę ładunków boty. 

Dhur właśnie miał  pociągnąć  łyk  trunku, ale nagle znieruchomiał,  a potem zamiast 

szklanki uniósł brwi. 

– Co takiego? 
– Tak słyszałem. Bleyd powierzył mu pełną kontrolę nad zbieraniem, przetwarzaniem i 

ekspediowaniem zielska w kosmos. 

–   Coś   podobnego   –   mruknął   Dhur,   wyraźnie   zdenerwowany.   –   Słyszałeś,   że   Epoh 

Trebor i jego HoloNetowa Rozrywka mają odwiedzić Drongar w ramach tournée? 

– Zapiszę sobie, że w wolnej chwili mam się ucieszyć tą nowiną. – Jos nigdy nie darzył 

sympatią holonetowej gwiazdy,  choć sądząc po wysokich notowaniach Epoha, należał do 
zdecydowanej   mniejszości.   Zdecydowanie   bardziej   ciekawiło   go   zainteresowanie   Dhura 
osobą Filby, ale zanim zdążył wrócić do tematu, Sullustanin opróżnił szklankę do końca i 

background image

powiedział: 

– Spotkamy się później, doktorze. Dzięki za drinka. 
– Sam zapłaciłeś –przypomniał mu Jos. 
– Racja – odparł Dhur. – W takim razie ty stawiasz następnym razem – dodał i ruszył w 

stronę wyjścia tak szybko, jak mogły go unieść krótkie i grube nogi. 

Vondar rozejrzał się, ciekaw, czy podczas ich rozmowy Filba nie pojawił się gdzieś w 

pobliżu.   Nie   zauważył   go   jednak,   choć   nietrudno   było   wypatrzyć   Hutta   w   tłumie 
humanoidalnych istot. 

Zmarszczył  czoło, wspominając gwałtowną reakcję Dhura, która najwyraźniej  miała 

związek   z   wiadomościami   na   temat   Filby.   Bazę   czekało   teraz   kilka   godzin   względnego 
spokoju i ciszy przed kolejnym transportem rannych – chyba że ktoś planował zarządzić nagłą 
ewakuację jednostek frontowych, a tej możliwości nigdy nie można było  wykluczyć.  Jos 
zamierzał   dobrze   wykorzystać   ten   czas,   mianowicie   iść   spać.   Na   tej   planecie   sen   był 
cenniejszy od boty. Może jednak warto, pomyślał chirurg, zajrzeć po drodze do magazynu i 
zobaczyć, co porabia Filba. 

Najpierw jednak trzeba skończyć drinka. 

background image

ROZDZIAŁ 7 

Szpieg przebywał na tej żałosnej i cuchnącej kuli błota od ponad dwóch standardowych 

miesięcy   i   miał   tego   gorąco   i   serdecznie   dosyć.   Dwa   miesiące   minęło,   odkąd   agenci 
ulokowani   na   odpowiedzialnych   stanowiskach   w   siłach   zbrojnych   Republiki   zdołali 
zaaranżować   jego   przeniesienie   do   tego   Rimsu.   Dwa   miesiące   w   skwarze   i   słońcu,   pod 
nieustającym   atakiem   latających   szkodników   wszelkiej   maści...   i   zarodników.   Tych 
przeklętych zarodników, które z uporem wciskały się dosłownie wszędzie. Zdarzały się takie 
dni, że bez maski z filtrem udusiłby się, nim by przemaszerował z jednego końca bazy w 
drugi. 

Szpieg   coraz   bardziej   rozpaczliwie   tęsknił   za   domem.   Za   łagodnym   klimatem,   za 

oceaniczną  bryzą,  za  subtelnym   zapachem   drzewiastych  paproci...  Rozpędził  nostalgiczne 
myśli, potrząsając głową i pojękując z cicha. Nie ma sensu zastanawiać się nad przeszłością. 
Trzeba wykonać zadanie, a właśnie teraz ziarna, które zasiano tu przed ponad rokiem, miały 
wykiełkować. 

Choć prawdziwa natura machinacji, dzięki którym  hrabia Dooku zdołał zrealizować 

swój wspaniały plan, nie była jasna, w praktyce takie niuanse nie miały żadnego znaczenia. 
Właściwie nawet lepiej było nie wiedzieć zbyt wiele, by w razie wpadki nawet narkotyki i 
skan hipnotyczny nie pozwoliły przeciwnikowi poznać prawdy. 

Ryzyko wpadki w istocie nie było duże. Nowa tożsamość szpiega została znakomicie 

udokumentowana, a pozycja w łańcuchu dowodzenia na tyle wysoka, by mógł ocenić pod 
względem bezpieczeństwa prawie każdy skrawek napływających  informacji. Konfederacja 
dobrze przygotowała grunt pod tą operację. Szpieg spojrzał na tarczą ściennego chronometru, 
po czym usiadł za imponująco wielkim biurkiem. W jego blat wbudowano ekran, na którym 
można   było   obserwować   sekwencyjny   obraz   poszczególnych   budynków   Rimsu,   hangaru 
transportowców oraz przetwórni boty. Tak naprawdę nie było tu nic więcej. Wszystko to 
razem wzięte nie było nawet warte jednej torpedy protonowej... może z wyjątkiem zapasów 
boty. 

Ze scen widocznych na ekranie wynikało, że życie obozu przebiega normalnie. Wkrótce 

jednak miało się to zmienić – już za kilka minut, jeśli chodzi o ścisłość. 

Wciśnięcie   klawisza   wystarczyło,   by   zatrzymać   sekwencję   ujęć   na   obrazie   „doku 

kosmicznego” – zdecydowanie na wyrost była ta nazwa, pod którą krył się placek ferrobetonu 
o   powierzchni   dziesięciu   metrów   kwadratowych   –   z   którego   właśnie   miał   wystartować 
wahadłowiec pełen przetworzonej boty. Szpieg obserwował ze spokojem, jak statek unosi się 
bezgłośnie   na   niewidzialnych   falach   repulsora.   Szybko   nabierał   wysokości   i   prędkości 
poziomej, by jak najprędzej przebić się przez warstwę lotnych zarodników, minimalizując 
uszkodzenia. Już po chwili osiągnął pułap tysiąca metrów, zmieniając się w kropkę ledwie 
widoczną na ekranie. I nagle kropka ta rozkwitła oślepiającą bielą, stając się na moment 
jaśniejsza niż Drongar Prime. 

Kilka sekund później nad bazą przetoczył się huk eksplozji, podobny do echa dalekiej 

fali uderzającej w brzeg. 

Szpieg nie umiał radować się tym,  co się stało. Zginęli ludzie, ale z drugiej strony 

wiedział, że tak trzeba. Musiał uczepić się tej myśli. To, co się stało, było epizodem na drodze 
do dalekiego, ale ważnego celu. I o tym należało pamiętać. 

Den Dhur myślał intensywnie. Zbliżała się pora powrotu do kabiny i wygrzebania z 

bagażu małego, ale bardzo mocnego komunikatora, który kupił na czarnym rynku w ramach 
przygotowań do roli korespondenta wojennego. Kosztował go mnóstwo kredytów, ale był 
wart swojej ceny.  Zamaskowany jako przenośny moduł rekreacyjny,  komunikator ten był 
zdolny   do   przesyłania   kodowanych   wiadomości   kanałami   nadprzestrzennymi,   na 

background image

częstotliwości   niedostępnej   ani   dla   konfederackich,   ani   dla   republikańskich   stacji 
nasłuchowych. 

Problem polegał na tym, że w tej chwili Dhur nie bardzo miał o czym meldować. Choć 

szerokie   rzesze   mieszkańców   galaktyki   nie   bardzo   się   orientowały,   że   celem   walk   na 
Drongarze jest uzyskanie kontroli nad polami boty, to z drugiej strony nie było to wielką 
niespodzianką.   Takie   informacje   to   nie   jest   wystarczający   materiał   na   reportaż   i   stąd 
problem... 

Problem, który nie trwał długo. 
Den szedł właśnie obozową alejką, kiedy jego cień stał się na ułamek sekundy czarny 

jak smoła. Odwrócił się i ostrożnie spojrzał w górę, mrużąc oczy, by polaryzacja obiektywów 
gogli zdążyła osiągnąć maksymalny poziom. Nawet widziany przez ciemne filtry rozbłysk na 
niebie   był   niezwykle   jaskrawy,   jaśniejszy   niż   słońce.   Przez   krótką   chwilę   przerażony 
Sullustanin   podejrzewał,   że   jedna   z   pobliskich   gwiazd   zmieniła   się   w   supernową.   Tak, 
pomyślał, to byłby gorący materiał na reportaż, tylko że nie byłoby komu go napisać. 

Usłyszał za plecami okrzyki strachu i niepewności. Ktoś stanął tuż obok niego –Tolk, 

lorrdiańska pielęgniarka. 

– Co się stało? – spytała. 
– Zdaje się, że transport boty wyleciał w powietrze. 
Jakby na potwierdzenie tych słów teraz dopiero rozległ się huk eksplozji, wprawiający 

w drżenie  kości tych  istot, które były szczęśliwymi  posiadaczami  szkieletów. Zęby Dena 
zadzwoniły cicho w reakcji na fale dźwiękowe o niskiej częstotliwości. 

Stojący opodal klon – porucznik, jak wskazywały niebieskie wyłogi – gwizdnął z cicha. 
–   No   tak.   Pole   musiało   osiągnąć   punkt   krytyczny.   Pewnie   poszło   złącze 

nadprzewodnikowe. 

– Nie ma mowy – obruszył się stojący opodal Ishi Tib, spec z ekipy technicznej. Den 

rozpoznał w nim jednego z tych, którzy tańczyli w kantynie pierwszego, deszczowego dnia. – 
Moi  ludzie   sprawdzili  obudowę  trzy  razy;  bańki  próżniowe  były  szczelne.   Nasmarowane 
neutrino nie przecisnęłoby się między płytami. 

Żołnierz wzruszył ramionami. 
– Możliwe. Ilu na pokładzie? 
– Dwóch tragarzy – odrzekł facet, którego Den jeszcze nie znał. – No i pilot. 
Klon pokręcił głową i odwrócił się. 
– Cholerna szkoda. 
Można tak to ująć, pomyślał Den, rozglądając się. Na obozowym placu było już pełno 

gapiów; wszyscy zadzierali głowy w górę, mrużąc oczy, choć nie było już na co patrzeć. 

– Co ze szczątkami? –spytała nerwowo pielęgniarka rasy Caamasi. 
– Ze szczątkami? – parsknął technik. – Jedynymi szczątkami po czymś takim mogą być 

promienie gamma – wyjaśnił i machnął ręką w stroną nieba nad bazą. – Ale bez obawy, 
mamy nad sobą pole ochronne. 

Zebrani zaczęli wymieniać poglądy na temat domniemanej przyczyny katastrofy, Den 

zaś oddalił się w zamyśleniu. Jednego był pewien: Filba będzie miał kłopoty, o ile już ich nie 
ma. Sullustanin zacisnął szerokie usta i z namysłem zmienił kierunek marszu. 

Zbliżając   się   do   budynków   magazynowych,   w   których   mieściło   się   też   stanowisko 

łączności, Den Dhur czuł lekki niepokój. Na Drongarze był zaledwie od kilku dni, ale Filbę 
znał od dawna. Po raz pierwszy ich ścieżki skrzyżowały się na deszczowej planecie Jabiim, 
podczas jednej z ostatnich bitew armii Republiki. Den był tam korespondentem wojennym, a 
Filba oficerem zaopatrzeniowym, przy okazji z powodzeniem udzielającym się na czarnym 
rynku   handlu   bronią.   Hutt,   podobnie   jak   większość   jego   pobratymców,   zawsze   chętnie 
używał cudzych  pleców jako pochwy na wibroostrze. Omal nie uśmiercił Dena, próbując 
przypochlebić się miejscowemu buntownikowi, Alto Stratusowi. 

background image

Dhur wspominał te chwile ze ściśniętym gardłem. Filba był skończonym oportunistą i 

marzył o tym, by zostać grubym ślimakiem przestępczego świata, jak jego idol, Jabba. Jego 
ambicje sięgały nawet stanowiska vigo w siatce Czarnego Słońca – napomykał  o tym od 
czasu do czasu po paru głębszych. Den uważał jednak, że Filba nie ma wielkich szans w 
świecie   przestępczym.   Wszyscy   Huttowie   byli   bezkręgowcami,   ale   ten   cierpiał   na 
rozpaczliwy wręcz brak kręgosłupa. Filba uwielbiał się przechwalać, ale to zawsze on jako 
pierwszy   krył   się   pod   stołem,   kiedy   padały   strzały.   A   biorąc   pod   uwagę   jego   rozmiary, 
pomyślał Den, był z reguły jedynym, który się tam mieścił. 

W bazie na Drongarze Filba miał być przede wszystkim kwatermistrzem. To oznaczało, 

że odpowiadał za zamawianie i pilnowanie dostaw wszelkiego sprzętu medycznego, leków, 
amunicji   i   materiałów,   elementów   cybernetycznych,   androidów,   personelu,   czujników   i 
sprzętu   komunikacyjnego,   części   zamiennych   do   pojazdów,   żywności   oraz   wszelkich 
nowinek z dziedziny chemii, które najtęższe umysły Republiki preparowały w nieustającej 
walce z zarodnikami – a były to tylko te obowiązki, o których Den zdołał się dowiedzieć. 
Hutt   monitorował   też   pracę   stacji   łączności   oraz   wysyłał   i   odbierał   rozkazy   (zwykle 
pośrednicząc w korespondencji admirała Bleyda z pułkownikiem Vaetesem, ale czasem także 
przekazując instrukcje od admirała floty do dowódców jednostek klonów). Wszystkich tych 
zająć  wystarczyłoby   zapewne  dla  sześciu  istot,  ale   Hutt  dopominał  się  też  o  dodatkowe: 
nadzorował zbiory boty i wysyłką zakonserwowanych roślin. Den zastanawiał się, czy Filba 
w ogóle ma czas na sen. 

Na ile go znam, myślał reporter, a przecież, na pamięć mojej matki, znam go doskonale, 

to jego zainteresowanie botą nie ma wyłącznie zawodowego podłoża. 

Biuro Filby było mniej więcej takie, jakie Dhur spodziewał się ujrzeć: schludne i dobrze 

zorganizowane, ale także zastawione do granic możliwości regałami i szafami. Ich półki z 
kolei  zasypane  były  najróżniejszymi  dobrami,  a przede  wszystkim  rozmaitymi  nośnikami 
danych.   Den   miał   przed   sobą   sterty   holokości,   wyświetlaczy,   segregatorów   z   arkuszami 
flimsiplastu i tysięcy innych przedmiotów... Głowa go rozbolała od samego patrzenia na takie 
masy informacji. 

Hutt   siedział   przed   holoprojektorem,   rozmawiając   z   kimś   widocznym   jako 

półprzezroczysta plama ruchomego obrazu. Tyle Den zdołał dostrzec, zanim stanął przed nim 
żołnierz z karabinem w dłoniach. 

– Nazwisko i cel wizyty – wyrecytował klon. 
Bez wątpienia nie należał do jednostki bojowej; przydzielono go zapewne do osobistej 

ochrony Filby. Jego pancerz był biały i lśniący. 

– Jeżeli nie masz sensownej odpowiedzi, pożegnaj się z głową – dorzucił klon. 
–   Den   Dhur.   Reporter   Fali   Galaktycznej.   Chciałem   tylko   usłyszeć   zdanie   Filby   na 

temat... 

Za plecami klona pojawiło się masywne cielsko Hutta. 
–   W   porządku   –   powiedział   Filba.   Wartownik   skinął   głową   i   ustąpił   na   bok.   Hutt 

spojrzał   z   góry   na   przybysza,   celowo   wyprężając   swoją   potężną   –   przynajmniej   dla 
niewysokiego Sullustanina – postać. Den zauważył,  że holoprojektor, przed którym  Filba 
siedział jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu. 

– Czego chcesz? – warknął Hutt. 
– Nie próbuj mnie zastraszyć, ślimaczy ryju, bo wypuszczę z ciebie trochę pary. – Den 

zdążył już wyjąć z kieszeni pręt nagrywający, gotów zarejestrować każde słowo Filby. Teraz 
wbił go lekko w brzuch Hutta, by dodać mocy swoim słowom, i zaraz tego pożałował, bo 
urządzenie natychmiast pokryło się rzadkim śluzem. 

Filba w jednej chwili skurczył  się przynajmniej o pół metra. Wyglądał – o ile Den 

właściwie odczytywał wyraz ogromnego, ropuszego oblicza – na mocno zdenerwowanego. 
Sullustanin  zmarszczył  nos, bo wydzieliny wielkiego  cielska  nabrały nagle  dość przykrej 

background image

woni. 

– Właśnie rozmawiałem z admirałem  Bleydem  – odparł wreszcie Filba. – A raczej 

słuchałem tego, co miał do powiedzenia. Mówił długo i głośno. 

– Niech no zgadnę.: nie jest zachwycony tym, co się stało z transportem. 
– Podobnie jak ja. – Filba zaplótł dłonie; jego paluchy przypominały mokre, żółtawe 

gąbczaki z Kamino. – Straciliśmy ponad siedemdziesiąt kilogramów boty. 

– I troje ludzi – przypomniał mu Den. – Zaraz, jak to się nazywa? Ach tak: „straty 

drugorzędne”. 

Sarkazm zawarty w tych  słowach sprawił,  że Filba spojrzał na Sullustanina  ostro i 

gniewnie. Sprężył się i zaczął pełznąć, zostawiając za sobą szeroki ślad błyszczącego śluzu. 
Den ucieszył się nawet, że wzrosła odległość między nim a Huttem; woń strachu potężnego 
ślimaka przyprawiała go o mdłości. 

– Ludzie giną na wojnie, redaktorku. Czego ode mnie chcesz? 
Ton Filby był teraz lodowaty; Hutt najwyraźniej żałował, że pozwolił, by Sullustanin 

zobaczył go w chwili słabości. 

– Kilku słów – odparł Dhur pojednawczo. Zaostrzanie konfliktu nie miało sensu; Filba 

mógł być tchórzem, ale nadzór nad transportem w całym Rimsu Siedem oraz wgląd w dane 
przepływające przez stację łączności czyniły go osobnikiem potężnym i wpływowym, a przy 
okazji niebezpiecznym przeciwnikiem. – Oficjalnego stanowiska w sprawie katastrofy, które 
mógłbym dołączyć do reportażu. 

– Do reportażu? – Wielkie żółte ślepia zwęziły się podejrzliwie. – Jakiego reportażu? 
– Do tego, który wyślę przy najbliższym połączeniu z centralą. Jestem korespondentem 

wojennym.  Na tym polega moja praca. – Den zauważył,  że zaczyna  się usprawiedliwiać. 
Zamknął usta. 

–   Nie   mogę   na   to   pozwolić   –   oświadczył   sztywno   Filba.   –   Z   uwagi   na 

niebezpieczeństwo obniżenia morale. 

Den łypnął oczami. 
– Czyjego morale? Żołnierzy? Na nich nic nie robi wrażenia; obetnij takiemu obie ręce, 

a zabije cię kopniakami. A jeśli masz na myśli personel i pacjentów, to wszyscy, którzy nie są 
w śpiączce i nie moczą się w zbiorniku bacta, już i tak wiedzą. Wiesz, to, co się stało, dość 
mocno rzucało się w oczy. 

– Koniec rozmowy – oznajmił Filba, wracając po śladach, które zostawił przed chwilą. 

– Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku. – Hutt machnął ręką i Den poczuł, że jakaś siła 
unosi go w górę. Wartownik chwycił go za kołnierz i poniósł w stronę drzwi. Sullustanin 
bezradnie   wierzgał   nogami.   Wyszedłszy   z   pokoju,   klon   postawił   Dena   na   ziemi   –   bez 
zbędnego rozmachu, ale i niezbyt delikatnie. 

– Koniec niezapowiedzianych wizyt – powiedział. – To rozkaz Filby 
Den zatrząsł się ze złości. 
– Powiedz Filbie, że może sobie wziąć swoje rozkazy i... – zaczął, i a potem opisał 

szczegółowo, w jaki sposób Hutt może użyć swojego otworu kloacznego jako schowka na 
dokumenty. Żołnierz nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego tyradę; po prostu odwrócił się i 
odszedł. Den także odmaszerował, tyle że w kierunku swojej kabiny, wyczuwając po drodze, 
że odprowadzają go wzrokiem żołnierze klony i oficerowie różnych ras. Niektórzy uśmiechali 
się ukradkiem. 

„Nie wyślesz nigdzie relacji z tego wypadku”. 
– Nieprawda – mruknął Den. – Chcesz się przekonać? 

background image

ROZDZIAŁ 8 

Huk eksplozji wywabił Josa z kantyny, podobnie jak większość jej bywalców. Chirurg 

miał trochę mętny wzrok – dwa drinki dziwnym trafem zmieniły się w cztery – ale katastrofa 
promu transportowego pomogła mu błyskawicznie otrzeźwieć. 

Zobaczył   Zana   i   jeszcze   jednego   chirurga,   Twi'leka   nazwiskiem   Kardash   Josen. 

Dołączył do nich; byli pochłonięci spekulacjami na temat przyczyny wypadku, podobnie jak 
reszta personelu szpitala. Dominowała teoria o nowej mutacji zarodników, która wywołała 
tragiczną w skutkach reakcję w silnikach ciągu pionowego. Nie była to hipoteza nastrajająca 
optymizmem... 

Dołączywszy   do   rozmawiających,   Jos   zauważył   Dena   Dhura,   który   maszerował   w 

stronę swojej kabiny, gniewnie potrząsając zwisami policzkowymi. Zaintrygowany chirurg 
ruszył kursem przechwytującym. Reporter mamrotał coś do siebie i prawdopodobnie minąłby 
Josa nie zauważając go, gdyby ten nie stanął mu na drodze. 

–   Jakiś   problem?   Mogę   w   czymś   pomoc?   –   spytał   medyk,   czując   nagły   przypływ 

ciepłych uczuć wobec niewysokiego przybysza. W końcu, to właśnie dzięki niemu zawarł 
bliższą znajomość z Chłodnią Coruscant. 

– Z drogi, Vondar. Już ja mu pokażę, z kim zadarł... 
– Hola hola – przyhamował go Jos, unosząc w gorę ręce i nie ustępując. Dhur, który 

próbował go minąć, wreszcie znieruchomiał. – Komu pokażesz? 

– Temu ambulatoryjnemu skrzepowi flegmy rankora, oto komu! Temu nadgorliwemu, 

protekcjonalnemu zbiornikowi szumowin! Temu... 

– Aaa – rzucił domyślnie Jos – zdaje się, że nie układa ci się współpraca z naszym 

szanownym kwatermistrzem. 

– Kiedy z nim skończę – pieklił się Dhur – będzie miał przed sobą dłuuugą służbę po 

drugiej stronie Raxus Prime, albo i w jeszcze gorszej dziurze, jeśli tylko znajdzie się taka. – 
Policzki Dhura wibrowały tak energicznie, że Jos czuł powiew powietrza. 

– Słuchaj – odezwał się w końcu. – Ja tu jestem szefem personelu medycznego, a ty 

naszym gościem. Jeśli masz problem z Filbą lub kimkolwiek innym, to... 

– To Filba ma problem, doktorze, tylko jeszcze o tym nie wie. – Dhur obszedł Josa 

dziarskim krokiem. – A teraz wybacz, ale mam pilną robotę –rzucił przez ramię, po czym 
zniknął za drzwiami kabiny. 

Jos patrzył  za nim jeszcze przez chwilę, nieco skonsternowany.  Owszem,  Filba nie 

należał do istot najprzyjemniejszych w codziennych kontaktach, ale jeszcze nigdy nie udało 
mu się wzbudzić w kimś takiej wściekłości. Zazwyczaj kończyło się na solidnej irytacji. Jos 
zastanawiał się, jaki związek z tą sprawą ma wcześniejsze zachowanie Dhura w kantynie. 

Postanowił,   że   zapyta   Hutta   o   jego   wersją   wydarzeń.   Zazwyczaj   w   sytuacjach 

konfliktowych   pozwalał,   by   zainteresowani   sami   doszli   do   porozumienia   –   jako   lekarz 
nauczył   się   już   dawno,   że   często   najlepszym   sposobem   na   przyspieszenie   leczenia   jest 
pozostawienie spraw w rękach natury, Mocy czy innej siły decydującej o losach świadomych 
istot. Z drugiej jednak strony,  jak powiedział  Dhurowi, jednym  z jego obowiązków  było 
wspieranie Vaetesa w utrzymywaniu względnego spokoju w obozie. 

Skierował   kroki   ku   włościom   Hutta,   gdy   nagle   zauważył   uzdrowicielkę   Jedi 

wychodzącą z budynku, w którym mieściła się jej kwatera. Natychmiast zmienił kurs. 

– Zdaje się, że mamy niezbyt udany poranek, prawda? – zagadnął, podchodząc do niej. 
Spojrzała na niego spod kaptura. Jos był zszokowany widokiem jej bladości. 
–   Padawanko   Offee,   wybacz,   że   tak   to   ujmę,   ale   wyglądasz   tak,   jakbyś   właśnie 

zobaczyła ducha albo stała się nim... Przydałby ci się zastrzyk kordrazyny. 

– Nic mi nie będzie –zapewniła. – To tylko chwilowa reakcja – dodała, uśmiechając się 

background image

smutno. – Wasz pułkownik miał rację: człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. Za szybko. 

Zaskoczenie musiało dość wyraźnie odmalować się na twarzy Josa, bowiem Barrissa 

dodała szybko: 

– Ja... wyczułam akt zniszczenia. Poprzez Moc. Nawet nie cierpienie i śmierć, bo ten 

sygnał urwał się niemal natychmiast. Ale odczułam szarpnięcie, reakcję między przyczyną a 
skutkiem tego odrażającego czynu. To było... bardzo intensywne doznanie. 

– Odrażającego? Chcesz powiedzieć, że to, co stało się z transportowcem, nie było 

zwykłym wypadkiem? 

Barrissa spojrzała na niego ostro. Jej twarz była blada, w jasnych oczach widział pasję. 
– Tak, kapitanie Vondar, właśnie to chcę powiedzieć. To nie była awaria wywołana 

przez zarodniki ani błąd systemu, ani nic podobnego. To był sabotaż. Morderstwo. 

Admirał Bleyd jak co dnia wypoczywał w saunie, gdy dotarła do niego wiadomość. 

Dostarczył ją android sekretarz, bo żadna istota organiczna na pokładzie jednostki MedStar 
nie mogła swobodnie wejść do wypełnionej parą komory. Bleyd postarał się, by temperatura 
panująca w saunie przyprawiała większość oficerów i szeregowego personelu o pęcherze na 
skórze.   Sam   czuł   się   w   tych   warunkach   doskonale.   Przebiegł   spojrzeniem   po   arkusiku 
flimsiplastu, po czym zgniótł go w dłoni. Gdy po chwili otworzył pięść, pamięć molekularna 
tworzywa natychmiast przywróciła mu poprzednią formę, bez najmniejszych zagnieceń. Upór 
materii nie poprawił admirałowi nastroju. 

Ubrał się i wrócił do gabinetu. Spacerując nerwowo od ściany do ściany, zastanawiał 

się, czyja to sprawka. Ani przez mikrosekundę nie wierzył w to, że zdarzył się wypadek. To 
był sabotaż, działalność wywrotowa i bez wątpienia początek tajnej kampanii, której celem 
była demoralizacja żołnierzy, Czyżby stali za tym separatyści? Choć propaganda holonetowa 
trąbiła na całą galaktykę,  że trwa wojna przeciwko szaleńcowi nazwiskiem Dooku, który 
próbuje   krzewić   anarchię   na   wielką   skalę,   w   rzeczywistości   był   to   konflikt   o   podłożu 
handlowym, jak większość wojen – nawet tych „świętych”. Konfederacja i Republika nie 
wystawiły   ogromnych   armii   i   flot   w   służbie   wielkich   ideałów   czy   w   obronie   praw   istot 
myślących.   Chodziło   wyłącznie   o   gospodarkę.   Czy   o   tym   wiedzieli,   czy   nie,   separatyści 
walczyli  z siłami Republiki na Drongarze o botę i potencjalne zyski z jej sprzedaży,  nic 
więcej. A więc sabotowanie przez nich transportu z cennym ładunkiem – jedynym, jaki miała 
do zaoferowania ta niegościnna planeta – po prostu nie miało sensu. 

W   tej   grze   byli   jednak   i   inni,   ukryci   gracze,   operujący   figurami   bardziej 

przezroczystymi niż holopotwory z planszy do dejarika. 

Gracze tacy jak Czarne Słońce. 
Bleyd   przeklął   się   w   duchu   za   głupotę.   Niewykluczone,   że   przez   niepohamowane 

pragnienie bogactwa i wysokiego statusu wdał się w nader kłopotliwy alians. Plan był prosty 
– prawie na pewno zbyt prosty. Filba, odpowiedzialny za spedycję boty, od czasu do czasu 
kradł parę kilo przetworzonej rośliny. Ze względu na swoją adaptogeniczność, w niektórych 
zakątkach   galaktyki   surowiec   ten   był   nawet   bardziej   poszukiwany   niż   przyprawa.   Jego 
potencjalna   wartość  była   tak  olbrzymia,   że  zabroniono   nawet  używania  go  tu,   w  bazach 
Rimsu na Drongarze – co, nawiasem mówiąc, było niezłą ironią losu. 

Niestety, transport boty – nawet w dobie lotów hiperprzestrzennych – był kłopotliwy, a 

to za sprawą wyjątkowej nietrwałości surowca. I właśnie w tej kwestii Filba przeszedł sam 
siebie.   Hutt   znalazł   mianowicie   sposób   na   przemycanie   delikatnego   towaru,   choćby   i   na 
kraniec galaktyki, w nienaruszonym stanie. Jakim cudem wpadł na ten pomysł, tego Bleyd nie 
wiedział. O Filbie można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że był wynalazcą – 
zatem   ta   metoda   nie   mogła   zrodzić   się   tak   po   prostu   w   jego   podstępnej   mózgownicy. 
Najprawdopodobniej Hutt znalazł cenne informacje w HoloNecie albo przekupił kogoś, by je 
pozyskać. Ważne było to, że – o ile można było polegać na dotychczasowych raportach – 

background image

sposób na długotrwałe przechowywanie cennych roślin nie był znany ani separatystom, ani 
Republice. 

Rozkład boty można było mianowicie powstrzymać, zatapiając ją w blokach karbonitu. 
Zakonserwowany tym sposobem surowiec mógł dotrzeć w każde miejsce, jeśli tylko 

przemytnicze jednostki potrafiły uniknąć blokad urządzanych przez obie strony konfliktu. I 
właśnie tu pojawiło się Czarne Słońce. Filba miał kontakty w tej galaktycznej organizacji 
przestępczej i szybko udało im się dobić targu: w zamian za udział w zyskach Czarne Słońce 
zobowiązało się dostarczyć frachtowiec YT–1300f ze zmodyfikowanym hipernapędem, który 
swobodnie   mógł   prześliznąć   się   przez   wszelkie   blokady,   skutecznie   przemycając   bloki 
karbonitu z utrwaloną bota w dowolnie wybrany rejon galaktyki. 

Teraz jednak stało się to jasne, że Czarne Słońce nie zamierza zadowolić się skromnym 

udziałem   w   nielegalnych   zyskach.   Bandyci   chcieli   mieć   większość.   Bleyd   uznał,   że 
„wypadek” transportowca był czymś w rodzaju strzału ostrzegawczego. Spodziewał się, że 
wkrótce ktoś spróbuje nawiązać kontakt z nim lub z Filbą... 

Nagła myśl sprawiła, że admirał zatrzymał się w pół kroku. A może to Filba próbował 

go przechytrzyć? Nie było tajemnicą, że Hutt nade wszystko pragnął zostać vigo. Czy istniał 
lepszy sposób na zaskarbienie sobie łask podziemnego kartelu, niż ułatwienie mu przejęcia 
pełnej kontroli nad nową, wielce opłacalną formą przemytniczej działalności? 

Bleyd pokiwał głową. Tak, należało wziąć pod uwagę i tę ewentualność. 
Podszedł do iluminatora i spojrzał w dół, na planetę. Linia terminatora dosięgała już 

półwyspu, na którym mieściła się placówka RMSU–7. W grubej tafli transpastali admirał 
zobaczył  też własne odbicie nałożone na obraz nie tak dalekiej  planety.  Właściwa wizja, 
pomyślał. Bo jeśli Filba mnie zdradził, nie będzie miejsca na tym świece, w którym mógłby 
ukryć się przede mną. Ani na żadnym innym. 

background image

ROZDZIAŁ 9 

Nie   wszystkie   problemy   natury   medycznej,   z   którymi   żołnierze   trafiali   do   szpitala, 

miały związek z traumatycznymi przeżyciami na polu bitwy. Istniała w Rimsu cała sekcja 
przeznaczona dla pacjentów z chorobami i infekcjami niezwiązanymi z walką, ale na tyle 
poważnymi, że wymagały stałej obserwacji. Alergie, samoistne gorączki, liczne dolegliwości 
układu oddechowego nie dziwiły nikogo, skoro powietrze pełne było pyłków, zarodników i 
niepoznanych   jeszcze   czynników   uczulających.   Każda   planeta   dostarczała   przybyszom 
specyficznej mieszanki problemów zdrowotnych. Zwykle były to bakterie i wirusy; tutaj – 
zarodniki. Rozwój medycyny sprawił, że większość pacjentów mogła liczyć na powrót do 
zdrowia, a przynajmniej na podtrzymanie życia – lecz nie zawsze. Niekiedy skutki uboczne 
kuracji były równie groźne jak choroba. 

Barrissa Offee zgodziła się na służbę na tym oddziale, bo użycie Mocy było szczególnie 

przydatne w tego typu przypadłościach. Moc nie mogła posłużyć do zamknięcia rany – a 
przynajmniej Barrissa nie umiała władać nią tak precyzyjnie – ale na pewno mogła pomóc 
systemowi immunologicznemu chorego w odparciu ataku zarazków. 

Myjąc   ręce,   padawanka   rozmyślała   o   innych   sprawach.   Katastrofa   promu 

transportowego nie nastąpiła przypadkiem – tego była absolutnie pewna. Czy ten akt sabotażu 
miał   coś   wspólnego   z   jej   misją   dotyczącą   boty?   Nie   było   logicznych   przesłanek 
potwierdzających   tę   hipotezę,   ale   Barrissa   czuła,   że   tak   właśnie   jest.   Czy   to   Moc 
naprowadzała ją na właściwy trop? Może tylko intuicja? A może zaledwie wyobraźnia? 

Jak dotąd w kontaktach z pracownikami szpitala na Drongarze nie dostrzegła poprzez 

Moc żadnych mrocznych podtekstów. Lekarze, chirurdzy, pielęgniarki i personel pomocniczy 
– wszyscy wydawali się tymi, za kogo się podawali. Owszem, coś się działo pod maskami, 
które   przywdziewali,   istniały   ukryte   napięcia,   niewypowiedziane   uczucia...   ale   nie   było 
niczego, co kojarzyłoby się ze szpiegowaniem czy zdradą. 

Oczywiście nie poznała jeszcze wszystkich, a umysły przedstawicieli niektórych  ras 

były dla niej nieczytelne, przynajmniej na tym poziomie wyszkolenia, który udało jej się 
osiągnąć.   Na   przykład   umysły   Huttów.   Kiedy  sięgała   ku   nim   Mocą,   sprawiały   wrażenie 
oślizłych; kiedyś udało jej się dotknąć myślą jednego z nich i czuła się tak, jakby dotykała 
transpastalowej   kuli   zanurzonej   w   smarze.   Najlepiej   szło   jej   sondowanie   przedstawicieli 
własnego gatunku – mimo że w ostatnich latach często czuła się beznadziejną prowincjuszką. 

Droid medyczny FX–7 wręczył  jej płaski wyświetlacz z danymi  pacjenta Zielonego 

Łóżka. Jako że klony były praktycznie nie do rozróżnienia, opaski identyfikacyjne Rimsu 
założone na nadgarstki nie były jedynym sposobem na ich rozpoznawanie. Łóżka ozdobiono 
kolorowymi naklejkami, o chorych zaś, jak wyjaśniono Barrissie, pielęgniarki i lekarze nie 
mówili inaczej, jak tylko Czerwone Łóżko, Niebieskie Łóżko, Purpurowe Łóżko i tak dalej. 

Leżący na Zielonym Łóżku cierpiał na CNP – chorobę nieznanego pochodzenia, która 

objawiała się tym, że jego naczynia krwionośne co jakiś czas zwężały się gwałtownie, jakby 
doznawały głębokiego szoku. Jak dotąd nie udało się zidentyfikować czynnika sprawczego. 
Tymczasem ciśnienie krwi chorego było tak niskie, że kiedy próbował wstać, czy choćby 
usiąść zbyt  energicznie, tracił przytomność z powodu niedokrwienia mózgu. Najlepsza na 
całej   planecie   specjalistka   od   ksenobiotyki,   Ree   Ohr,   stwierdziła,   że   pacjent   „cierpi   na 
ortostatyczną   hipotensję   omdleniową   o   podłożu   idiopatycznym”,   czyli,   mówiąc   bardziej 
zrozumiałym językiem, „przewraca się za każdym razem, gdy wstanie lub usiądzie, a my nie 
mamy pojęcia dlaczego”. Lekarze przywiązywali wielkie znaczenie do terminologii, zupełnie 
jakby samo nazwanie choroby miało pomóc w wyleczeniu pacjenta. Uzdrowiciele Jedi woleli 
znacznie bardziej holistyczne podejście do leczenia chorych. 

Zobaczmy, co się da zrobić z tym przypadkiem, pomyślała Barrissa. 

background image

Podeszła do łóżka z zieloną naklejką. Żołnierz – o numerze CT–914, jak głosił napis na 

jego karcie chorobowej – wyglądał na zupełnie zdrowego, kiedy leżał. Niedawno podano mu 
opóźniacz  histaminowy  o  nader   niekorzystnym   działaniu  ubocznym  –  środek  ten   obniżał 
ciśnienie   krwi.   Nie   potrafią   pokonać   choroby,   pomyślała,   więc   robią,   co   mogą,   żeby 
zniwelować chociaż jej objawy. 

– Witaj. Jestem padawanka Offee. Jak się dzisiaj czujesz? 
– Dobrze – odpowiedział bez przesadnego entuzjazmu. 
– Usiądź, proszę. 
Usłuchał.   Dwie   sekundy   później   błysnął   białkami   oczu   i   padł   na   plecy   bez 

przytomności.   To   tyle,   jeśli   chodzi   o   skuteczność   nowego   leku.   Minęło   kolejnych   kilka 
sekund, nim żołnierz doszedł do siebie. Otworzył oczy. 

– Powiedz mi, co się stało – poprosiła Barrissa. 
– Usiadłem i zemdlałem. Znowu. 
Nie spędziła zbyt wiele czasu na tej planecie, ale zdążyła zauważyć, że sklonowani 

żołnierze byli dość małomówni, a jeśli już się odzywali, to bardzo konkretnie. Odpowiadali 
precyzyjnie na zadane pytania, lecz na ogół nie kwapili się do rozwijania myśli. 

– Jak długo byłeś nieprzytomny? 
– Trzynaście sekund. 
Pewność w jego głosie była zaskakująca. 
– Skąd wiesz? 
– Na ścianie za tobą wisi chrono. 
Barrissa obejrzała się przez ramię. Rzeczywiście, wisiał. Czując się cokolwiek głupio, 

powiedziała: 

– Jestem uzdrowicielką Jedi, CT–914. Niewykluczone, że moje zdolności pomogą ci 

wrócić do zdrowia. Chciałabym spróbować, jeśli pozwolisz. 

Na ustach żołnierza pojawił się krzywy uśmiech. 
– A mam wybór, Jedi Offee? 
Barrissa także  się uśmiechnęła. Żart. Pierwszy,  jaki usłyszała  z ust żołnierza  klona. 

Choć z drugiej strony nie konwersowała z nimi zbyt często. Odetchnęła głęboko i wypchnęła 
z płuc tyle  powietrza,  ile tylko  zdołała,  a potem odprężyła  się, napełniając je ponownie. 
Powtórzyła   operację.   Oddychanie   przypływowe,   tak   jej   mentorka   nazywała   tę   zawsze 
skuteczną   technikę.   Barrissa   rozluźniła   się   i   wprowadziła   umysł   w   stan   podwyższonej 
wrażliwości  na  Moc.  Uczyniła   z  niego  czyste,   spokojne  miejsce,   wolne  od  wspomnień   i 
oczekiwań. Miejsce, w którym nie było już padawanki Barrissy Offee, nie było nikogo poza 
anonimowym przewodnikiem żywej Mocy. 

Miała ją w zasięgu ręki, jak zawsze. Skierowała wici Mocy ku energetycznej aurze 

żołnierza, szukając błędu. 

Jest. Zakłócenie w sieci nerwowej, w okolicy podwzgórza. Nie wyczuwała konkretnej 

przyczyny   choroby,   żadnej   mikroskopijnej   formy   życia   –   tylko   elementy,   które   powinny 
znajdować   się   w   tym   miejscu.   A   jednak   w   tyłomózgowiu   tego   człowieka   powstało 
uszkodzenie.   „Widziała”   pulsującą,   czerwoną   plamę   ogniska   choroby.   Używając   Mocy, 
spróbowała naprawić niewłaściwie funkcjonującą tkanką. „Gładziła” ją eterycznymi falami 
energii tak długo, aż pulsowanie ustało. 

Wtedy się wycofała, jak zawsze lekko oszołomiona. Skoncentrowała się po chwili i 

uniosła powieki. CT–914 patrzył na nią. 

– Usiądź, proszę – powiedziała. 
Pacjent wykonał polecenie. Minęło kilka sekund. Nie stracił przytomności. 
– Przekonajmy się, czy możesz wstać. 
Przerzucił nogi nad krawędzią piankowego materaca, oparł stopy na podłodze i stanął. 
– Słabo ci? – spytała. 

background image

– Nie. Czuję się... optymalnie. – Schylił się na prostych nogach, ułożył dłonie płasko na 

posadzce, potem wspiął się na palce i szeroko rozpostarł ramiona. – Ani zawrotów głowy, ani 
dezorientacji – zameldował. 

– To dobrze. Proszę, wróć do łóżka. Za jakiś czas ktoś do ciebie zajrzy. Jeżeli kłopoty 

nie powrócą, zostaniesz wypisany. 

Żołnierz położył się na materacu. 
– Dziękuję, Jedi Offee. Dobrze będzie wrócić do jednostki i misji. 
– Proszę bardzo. 
Odwracając się i ruszając w stronę kolejnego pacjenta, Barrissa zerknęła na chronometr 

wiszący   na   ścianie.   Zaskoczyło   ją   to,   co   zobaczyła:   minęła   godzina   z   okładem,   odkąd 
przywitała   się z  CT–914.  Stała  przy nim  ponad  godzinę,  zanurzona   w  Mocy,   a przecież 
wydawało jej się, że minęły tylko sekundy. 

Takie rzeczy wciąż wprawiały ją w zdumienie. 
Łóżko Indygo stało niedaleko... 

Kontakt nastąpił znacznie wcześniej niż Bleyd się spodziewał. Co więcej, był to kontakt 

osobisty. 

Siedzący naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka, przedstawiciel Czarnego Słońca 

był  więcej niż pewny siebie – był obrzydliwie triumfujący.  Właściwie dlaczego nie? Był 
poważnym   bandytą,   delegatem   najpotężniejszego   syndykatu   gangsterskiego   w   całej 
galaktyce. Przy tym Mathal – bo tak kazał się nazywać – okazał się typem postawnym i 
bardzo umięśnionym; w kaburze na prawym udzie nosił blaster, w pochwie na lewym biodrze 
wibroostrze.   W   dodatku   wygląda   tak,   jakby   potrafił   obchodzić   się   z   tymi   zabawkami, 
pomyślał Bleyd. I to dobrze. 

Mathal przywiózł mu ofertę Czarnego Słońca, choć może lepiej byłoby użyć  słowa 

„ultimatum”. Syndykat nie chciał dostać więcej boty. 

Chciał dostać wszystko. 
– Możemy uzyskać najwyższe ceny na każdą ilość towaru – powiedział emisariusz. 
Bleyd  zapewne uniósłby brwi, gdyby je miał.  Zamiast  tego uśmiechnął  się i skinął 

głową, myśląc jednocześnie, że człowiek, z którym rozmawia, jest durniem. Czy wyobrażał 
sobie, że na planecie nie istnieje żaden system zabezpieczeń? Nawet dowódca miejscowych 
jednostek medycznych Republiki nie mógł podejmować pewnych kroków, bo ryzyko było 
zbyt duże. Z pewnością ktoś zauważyłby zmianę, gdyby nagle zaczęli z Filbą kraść większą 
część cennych zbiorów. 

Tylko że Mathal i jego szefowie mieli to gdzieś. Byli chciwi, interesowała ich jedynie 

zdobycz, a jeśli to oznaczało, że przy okazji z Bleyda zostanie mokra plama – to trudno. 

– Układ jest taki: wy zwiększacie produkcję i częstotliwość dostaw. My ustawiamy 

duży transportowiec poza zasięgiem sensorów. Mamy Damoriana 9000; może przewieźć pół 
planety, więc zapomnijcie o tym zasmarkanym YT–1300f, którego używacie. Pakujecie towar 
po brzegi ładowni, a my płacimy i znikamy. Wszyscy zarabiają kupę kredytów i wszyscy są 
zadowoleni. 

Bleyd o mało się nie roześmiał. Akurat, myślał. Moja podobizna ląduje na wszystkich 

holoafiszach   z   gustownym   napisem   poszukiwany   stąd   do   Coruscant,   podczas   gdy   wy 
zostajecie w komfortowym cieniu. Taki jest ten układ. 

Nawet   gdyby   bossowie   Czarnego   Słońca   zostawili   go   przy   życiu   po   dokonaniu 

transakcji – na co wcale nie postawiłby swojego yithroel  – i nawet gdyby wyszedł  z tej 
przygody z fortuną w kieszeni, to i tak nie byłaby ona warta życia  uciekiniera,  na które 
zostałby skazany. Do końca życia oglądać się przez ramię ze strachu przed funkcjonariuszami 
Republiki?  Nigdy nie mieć  chwili odprężenia?  Nigdy nie zobaczyć  wschodu księżyca  na 
Saki? Nie, dziękuję, myślał Bleyd. Wiedział, że jedynym sposobem na pełny sukces w szarej 

background image

strefie   jest  dokonanie  przekrętu,  o  którym   nikt  się   nigdy  nie   dowie.   Nie  musiała  to   być 
zbrodnia   doskonała;   wystarczyło,   by   śledczy   nie   trafili   do   drzwi   sprawcy.   Kto   kupił 
niezarejestrowany blaster, w bezgwiezdną noc sprzątnął kogoś, z kim nie łączyły go zbyt 
oczywiste związki, a następnie dał nogę odpowiednio szybko i wystarczająco daleko, mógł 
śmiało liczyć na to, że nikt nigdy nie postawi mu zarzutu morderstwa. Ale ukraść frachtowiec 
pełen tak charakterystycznego towaru, jakim była bota? Równie dobrze mógł już zacząć się 
przyzwyczajać do więziennego wiktu. Mathalowi jednak powiedział: 

– W porządku, ale trochę to potrwa, zanim będę gotowy na taki numer. 
Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając rzadkie zęby. 
– Możemy podstawić transportowiec.. powiedzmy, za pół lokalnego miesiąca. To chyba 

dość czasu, nie sądzi pan? 

Bleyd odpowiedział uśmiechem. Popatrz sobie na moje kły, człowieku. 
– Owszem, powinno wystarczyć. 
Oczywiście moja odpowiedź nie ma najmniejszego znaczenia, myślał, ponieważ i tak 

nie wydarzy się to, o czym mówimy. A ty nie wrócisz do swoich panów, żeby zdać im relację 
z tej miłej rozmowy. 

–   W   takim   razie   dobiliśmy   targu   –   oświadczył   Mathal.   –   Jeszcze   tylko   sprawa... 

pańskiego pomocnika. Czy ślimak wciąż bierze udział w akcji? 

–   Filba   jest   lojalnym,   godnym   zaufania   pracownikiem   –   skłamał   gładko   Bleyd.   W 

rzeczywistości wierzył w niego nie bardziej niż w to, że dałby radę podrzucić go jedną ręką 
do góry. 

– Doskonale. Wracam teraz do mojego vigo i zabieramy się za przygotowanie operacji. 
Znowu   się   mylisz,   przyjacielu,   pomyślał   Bleyd.   „Operacja”,   podczas   której   cię 

wypatroszę, zaczyna się już teraz. 

–   Tak,   tak   –   odpowiedział.   –   Aha,   jeszcze   jedno:   mam   na   pokładzie   mały,   ale 

wyjątkowo   cenny   ładunek   boty;   towar   pierwszej   klasy,   już   w   karbonicie.   Chciałbym 
podarować go pańskiemu vigo, w geście dobrej woli. 

– Pierwszej klasy, tak? Dużo tego jest? 
– Niedużo. – Bleyd wzruszył ramionami. – Jakieś pięć kilo. 
– Świetnie – ucieszył się Mathal. – Mój vigo będzie bardzo zadowolony. 
– Miło mi to słyszeć. – Admirał wstał. – Oczywiście musiałem ukryć towar. Zechce pan 

mi towarzyszyć? Pójdziemy na pokład kwarantanny. 

– Kwarantanny? – Mathal spojrzał na niego niepewnie. – Że niby choroby zakaźne i tak 

dalej? 

–   Nie,   nie,   nic   z   tych   rzeczy.   Wszystko,   co   przywozimy   z   powierzchni   planety, 

poddajemy sterylizacji przez napromieniowanie, niejako na wszelki wypadek. Na pewno wie 
pan   już,   że   Drongar   jest   prawdziwą   wylęgarnią   egzotycznych   patogenów.   Pokład   jest 
naturalnie czysty, ale nie pozwalam nikomu tam wchodzić, bo nie chcę, żeby ktoś natknął się 
na drobiazgi, które tam przechowuję – takie jak ten, który mam dla pana. 

Mathal skinął głową. 
– Sprytnie. Wie pan, admirale, kiedy ta wojna się skończy, mógłby pan się zastanowić, 

czy nie warto pracować dla Czarnego Słońca. Istota taka  jak pan czułaby się wśród nas 
doskonale. 

– Zawstydza mnie pańska łaskawość. – Bleyd pokazał ręką drzwi, chcąc przepuścić 

gościa przodem. – Pójdziemy po prezent dla vigo? 

– Jest pan zabójczo uprzejmy – pochwalił Mathal. 
Tym razem Bleyd musiał użyć całej siły woli, by się nie uśmiechnąć. 

Den Dhur machnął ręką, by zwrócić na siebie uwagę barmana, a potem wskazał na 

puste szklanki stojące na stoliku i uniósł w górę dwa palce. Barman, zmiennik małomównego 

background image

Ortolanina, kiwnął głową. 

Den odwrócił się do krępego, o głowę od niego niższego Ugnaughta, specjalisty od 

sprzętu medycznego nazwiskiem Rorand Zuzz, który siedział naprzeciwko. 

– Fascynujące – powiedział. – Mów dalej. 
Zuzz dopił resztkę cuchnącego roztworu, którym z lubością zmieniał stan umysłu, i 

odstawił pustą szklankę. Woń trunku – zapewne opartego na karboksylu przypominała smród 
truchła sulustańskiego melopełzacza po tygodniu postępującego rozkładu, a Den wcale nie 
był   zachwycony,   że   przypomniał   sobie   taki   zapach.   Butelka,   którą   android   zostawił   na 
stoliku,   miała   etykietkę   z   napisem:   CZERWONE   PIWO   TYRUZJAŃSKIE   i   hasłem 
reklamowym: BO ŻÓŁTE NIE WYGLĄDA W KOSMOSIE ZBYT ŁADNIE. Ciekawe, co 
autor chciał przez to powiedzieć, zastanawiał się Den. 

– No to ci powiem, że robotę mam najcięższą, jaką możesz se wyobrazić. 
Jego znajomość basica była, delikatnie mówiąc, powierzchowna. Ughnaughci raczej nie 

zaprzątali sobie głów nauką języka, którym mówiono w niemal całej galaktyce. Z drugiej 
strony, Den słyszał już i rozumiał jednostki o znacznie gorszej wymowie. 

– Doktory wrzeszczą ciągle: „Napraw to! Napraw tamto!”, jakby się spodziewały, że 

wyciągną se części zapasowe z... tyłu! A dostaw za cholerę nie przysyłają na tę planetę, żebyś 
wiedział. Te doktory... – mruknął na koniec, gapiąc się smętnie na ostatnie krople trunku, 
które   zebrały   się   na   dnie   naczynia.   Android   kelner   podjechał   do   stołu   i   postawił   przed 
siedzącymi dwie pełne szklanki. Zaćwierkał z cicha, a Den niecierpliwie machną! na niego 
ręką. 

– Tak, tak, na krechę. 
Android pisnął na potwierdzenie i odjechał. 
– Pracujesz z Filbą, zgadza się? 
Technik sięgnął po nową szklankę i jednym łykiem wchłonął jedną trzecią zawartości. 
– Aaa... Dobre. O czym to ja mówiłem? 
– Mówiłeś mi, że pracujesz z Filbą. 
Zuzz potrząsnął głową. 
– Te Hutty jeszcze gorsze od ludzi. Wybredne,  niewychowane,  zatwardziałe  bobki, 

wiesz? 

Den pokiwał głową. 
– Oj, wiem, bracie. Znasz jednego, to jakbyś znał wszystkich. 
Ughnaught spojrzał na niego z ukosa mętnym okiem. Hamuj się, Den. Nie jest jeszcze 

tak pijany, żebyś mógł gadać z nim jak z kumplem od kołyski. Zuzz beknął donośnie. 

–   Weźmy   na   przykład   to:   ja   tu   próbuję   zresetować   cały   zestaw   biosensorów   na 

Pooperacyjnym,   każdą   skubaną   maszynę,   a   ten   Hutt   nie   załatwi   mi   nawet   porządnego 
kalibratora do tej roboty! 

– Nie do wiary – odparł Den. – Co za łajdak. 
– I tu masz rację, krewniaku. – Ughnaught rozejrzał się i pochylił nad stolikiem. – A 

między nami mówiąc – dodał bełkotliwie – ten Hutt kombinuje coś na boku. Zdaje się, że 
kredyty płyną ostatnio prosto do jego kabzy, wiesz, o czym mówię? 

– Naprawdę? 
– A tak. Mam go na oku. Zgarnia gdzieś niezły szmal, kapujesz? 
–  Kapuję,  krewniaku  – przytaknął  Den  i uśmiechnął  się.  Filba  gorzko  pożałuje,  że 

wszedł mi w drogę, pomyślał. Ma to jak w banku. 

background image

ROZDZIAŁ 10 

Przeważył drobiazg – najczęściej bywało właśnie tak, że przeważał drobiazg. W tym 

przypadku był to śmiech dziewczyny z laboratorium, która rozmawiała z jakimś facetem przy 
sąsiednim  stoliku. Niegłośny,  ale pełen  szczęścia.  Śmiech  osoby,  która  na błogosławioną 
chwilę zapomina o ponurej rzeczywistości Rimsu. Jos w jednej chwili przypomniał sobie 
dziewczynę z podstawówki, pierwszą, którą udało mu się rozśmieszyć. To prawda, że zrobił 
to skacząc dookoła niej i udając pędzącego Selonianina, ale przecież oboje mieli wtedy po 
siedem lat. 

Spojrzał na jedzenie spoczywające schludnie w przegródkach tacy, która stała przed 

nim. Choć wiedział, że powinien jeść, by nie stracić sił, to jednak nie umiał wykrzesać w 
sobie ani odrobiny apetytu. Jedzenie było znośne – sproszkowane jaja jastrzębionietoperza 
chrzęściły w zębach jak piasek, za to steki z tutejszych grzybów smakowały nieźle, jak na 
miejscowy specjał. Mimo wszystko, nie był to posiłek jego życia. 

Jos westchnął. Gdyby nie wojna, zapewne siedziałby teraz na Korelii, praktykując w 

gabinecie ojca, a może którejś z ciotek czy wujów – miał w rodzinie wielu lekarzy, w tym 
kilku   chirurgów   –   i   być   może   po   ciężkim   dniu   pracy   w   sali   operacyjnej   wracałby   do 
wspaniałego apartamentu w dzielnicy Coronetu zwanej Złotą Plażą. W drzwiach czekałaby na 
niego żona – bystra, zabawna i seksowna kobieta, z którą mógłby dzielić życie i miłość. Może 
nawet mieliby dzieci... . Jos poczuł nagle, że do reszty stracił chęć do jedzenia. Miał ochotę 
spędzić tych kilka bezcennych minut wolnego czasu w inny sposób: pójść do swojej kabiny, 
wyciągnąć się na koi, naciągnąć na głowę syntetyczną kołdrę i zasnąć – najlepiej na cały 
tydzień. Albo na miesiąc. Albo na tyle czasu, ile pozostało do końca tej przeklętej wojny, aby 
mógł wreszcie powrócić do domu. 

Tak, był chirurgiem. Tak, nie mógł żyć bez krojenia ciał i widoku krwi, ale żeby zaraz 

brodzić w niej po kostki? Codziennie? To nie było łatwe. 

Nie miało znaczenia, że większość pacjentów stanowili żołnierze klony, wierne kopie 

spod   jednej   sztancy,   zaprogramowane   tak,   by   nie   czuć   strachu.   Choć   brakowało   im 
indywidualności, to przecież cierpieli i umierali tak jak inni ludzie. Tych, których nie dosięgła 
śmierć, Jos i jego koledzy łatali jak mogli, rozpaczliwie naginając procedury, wymieniając 
organy i zamykając rany, by posłać ich z powrotem na pole walki – tym razem być może na 
śmierć. 

Zdarzały się dni, kiedy nienawidził talentu własnych rąk i żelaznych nerwów, które 

pozwalały mu kroić, zszywać, leczyć. Niewykluczone, że gdyby wybrał inną specjalizację – 
na przykład genetykę albo biorobotykę – nie tkwiłby na tej śmierdzącej planecie, uwikłany w 
parszywą wojnę. Naturalnie cieszył się, że trafił na tyły, do Rimsu, a nie na pierwszą linię. 
Bądź co bądź, w jego genetyczny program nikt nie wpisał pełnej odporności na strach. Z 
drugiej jednak strony, zdecydowanie wolałby nie mieć z tym światem nic wspólnego. 

Pomyślał o Barrissie Offee i o tym, jak pociągająca wydała mu się niemal od samego 

początku.   Lepiej,  żeby  nic  z   tego  nie   wynikło,  pomyślał.  Ona  nie   jest  permes.   Niestety, 
świadomość,   że   przekracza   granice   dobrych   obyczajów,   nie   pomogła   mu   złagodzić   bólu 
samotności. Potrzebował życiowej partnerki, kogoś bliskiego, o kogo mógłby się troszczyć. 
Na to jednak musiał poczekać – co najmniej do powrotu w rodzinne strony. 

Zapatrzył się posępnie w głębiny naparu tanque, który popijał, jakby spodziewał się 

znaleźć odpowiedź w mętnym płynie, pośród pływających w nim strzępków korzeni. 

– Nie patrz tak intensywnie, bo wyparuje. 
Jos uniósł głowę i zobaczył Tolk, ubraną w biały strój, który zwykle nosiła po służbie. 

Światło zza otwartych drzwi mesy opromieniało ją od tyłu, podkreślając sylwetkę, ale nie 
rzucało   na   tyle   mocnego   cienia,   by   nie   mógł   dostrzec   rysów   twarzy.   W   jednej   chwili 

background image

wyleciało mu z głowy wszystko, prócz jednej myśli: na jaja ibbota! Jaka ona piękna! 

Nie   chodziło   o  to,  że   do  tej  pory nie  dostrzegał,  iż   szefowa  jego  pielęgniarek  jest 

kobietą, a w dodatku dość atrakcyjną – to było oczywiste dla każdego, kto miał choć jedno w 
miarę sprawne oko. Jos miał z Tolk podobny problem jak z Barrissą: ona także nie była 
permes. Klany Vondar i Kerso, czyli jego ojca i matki, były mocno zakorzenione w tradycji 
enster – ich potomkowie, a Jos nie byt wyjątkiem, niemal fanatycznie przestrzegali zasady 
przynależności   socjopolitycznej.   Jednym   z   filarów   światopoglądu   Ensterytów   było 
przekonanie,   że   nie   wolno   zawierać   małżeństwa   –   a   tym   bardziej   konsumować   go   –   z 
przybyszem   spoza   ojczystego   systemu   gwiezdnego.   Nadgorliwcy   utrzymywali,   że   nawet 
związki z osobą z sąsiedniej planety tego samego układu są zabronione. Nigdy nie czyniono 
wyjątków od tej zasady. 

Owszem,   młody   mężczyzna   czy   młoda   kobieta   mogli   opuścić   rodzinną   planetą. 

Owszem, nawet najbardziej zatwardziali Ensteryci mogli czasem przymknąć oko na przelotny 
związek syna czy córki z eksterem – kimś z zewnątrz; ale ten, kto powracał do domu, musiał 
zapomnieć o takich szaleństwach. Ekstera nie wolno przyprowadzić do domu i przedstawić 
rodzicom.   Tak   się   po   prostu   nie   robi,   myślał   Jos.   Chyba   że   ktoś   zamierza   wyrzec   się 
przynależności klanowej i narazić się na ostracyzm, tracąc kontakt z rodziną do końca życia. 
Nie wspominając o wstydzie i pogardzie, które na nią sprowadza. 

Wszystko   to   przemknęło   przez   jego   umysł   z   prędkością   światła.   Miał   nadzieję,   że 

przemknęło   niezauważalnie,   bo  Lorrdianka   była   niedościgła,   jeśli   chodzi   o  odczytywanie 
wyrazu twarzy i mowy ciała. Nie miała zdolności empatycznych,  jakimi dysponował Klo 
Merit,   ale   umiała   dostrzec   i   zinterpretować   każdy,   nawet   najdrobniejszy   fizyczny   objaw 
nastroju, i to u przedstawiciela dowolnej rasy. 

– Tolk – odezwał się z wymuszoną swobodą. – Siadaj. Napij się naparu. A właściwie 

weź mój, jeśli chcesz. 

Tolk usiadła, uniosła do ust jego kubek i pociągnęła łyk. Przyglądała się przez chwilę z 

uwagą jego twarzy, zanim powiedziała: 

– Kto umarł? 
– Ostatnio mniej więcej połowa żołnierzy w siłach zbrojnych Republiki. 
– Za to wśród tych,  którzy trafiają na nasz oddział,  udaje się utrzymać  przy życiu 

osiemdziesiąt siedem procent. 

Korelianin wzruszył ramionami. Tolk znowu upiła trochę tanque. 
– Zgoda, trzynaście procent to wciąż sporo, ale mogłoby być znacznie gorzej. 
Roztaczała wokół siebie przyjemny zapach; z lekka piżmowy, ale bardzo świeży. Jos 

nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego; w 
blasku   ultrafioletowych   lamp   sali   operacyjnej   i   w   obrębie   zachodzących   na   siebie   pól 
sterylizujących trudno było cokolwiek poczuć. Być może zresztą była to zbawienna sytuacja, 
bowiem z ciał ciętych wibroskalpelem wydobywały się rozmaite gazy. 

– O co naprawdę chodzi, Jos? 
Przez moment kusiło go, żeby powiedzieć jej, co czuje. O co chodzi? Jestem samotny, 

myślał, daleko od domu, i mam dość obcowania ze śmiercią. Siedzę obok pięknej kobiety, 
którą chciałbym poznać bliżej – znacznie bliżej – ale taki związek nie ma przyszłości, a ja nie 
jestem z tych, co lubią szybkie i krótkotrwałe znajomości, choć akurat w tej chwili jest to 
nader kuszące. 

Nie potrzebował wysilać fantazji, by wyobrazić sobie Tolk na swojej koi, z włosami 

rozrzuconymi na poduszce... I to właśnie była droga donikąd; rozumiał to doskonale. Zamiast 
więc wyznać prawdę, odpowiedział: 

– Po prostu jestem zmęczony. Kiepski biorytm. Potrzebuję urlopu. 
– Jak my wszyscy – przytaknęła, ale spojrzała na niego tak, że przez sekundę nabrał 

pewności, iż Tolk wie dokładnie, o czym myślał. 

background image

Bardzo dokładnie. 

Jos   i   Zan   przyglądali   się   lądującemu   transportowcowi,   który   spływał   z   nieba   na 

niewidzialnych falach repulsora. 

– Lepiej, żeby mieli w końcu te biomarkery – odezwał się Zabrak. – Zamówiłem je pół 

standardowego roku temu. Bebechy Sarlacca z Tatooine działają szybciej niż ten system. 

Jos otarł czoło i skinął głową, czekając na opuszczenie rampy.  I on zamówił wiele 

towarów, których baza rozpaczliwie potrzebowała: zbiorniki i płyn bacta, moduły bioskanera, 
koagulinę, neuroprenolinę, provotin i wiele innych najniezbędniejszych leków. Lista nie miała 
końca. Jedną z najważniejszych pozycji inwentarza były jednak androidy. Zamówił głównie 
FX–7 i 2–1B, ale także kilka sztuk przeznaczonych do prac biurowych. Dwa z czterech CZ–3, 
którymi dysponowali, od miesiąca nie działały, pokonały je przepracowanie i rdza. Pozostałe 
nabierały   z   wolna   ekscentrycznych   obyczajów.   Jos   podejrzewał,   że   zaczęły   gnić   pod 
wpływem zarodników. 

Rampa dotknęła płyty lądowiska. Zaraz też, jak zawsze, pojawił się Filba, by przejrzeć 

manifest. Sprawdzał jego treść pedantycznie, upewniając się, że każda rolka chromonici i 
każdy   skrawek   syntciała   znajduje   się   na   pokładzie   statku.   Dwaj   chirurdzy   oraz   grupka 
pielęgniarek i salowych przyglądali się wyładunkowi duraplastowych kontenerów, próbując 
odczytać przyklejone do nich listy inwentarzowe. 

–   Tak!   Wreszcie   mamy   biomarkery   –   syknął   z   satysfakcją   Zan.   Po   chwili   jego 

wytatuowana szczęka opadła. – Co?! Tylko jedna skrzynia?! Wystarczy najwyżej na miesiąc! 
Jak zwykle... 

Jos również był zawiedziony, kiedy minął ich ostatni pakunek. 
– Gdzie androidy, które zamówiłem? Widziałeś jakiegoś? – spytał, spoglądając na Zana. 

– Może chociaż coś, co przypominało androida? 

Zan zerknął ponad ramieniem przyjaciela. Zanim Jos zdążył się odwrócić, usłyszał: 
– Podobno ja przypominam androida, proszą pana. 
Precyzyjnie   wyartykułowane   słowa   odznaczały   się   charakterystyczną,   mechaniczną 

pustką; ich źródłem mógł  być  jedynie wokoder. Odwróciwszy się, Jos zobaczył  androida 
stojącego w połowie długości rampy. 

– Choć oczywiście – dodał przybysz – ci, którzy tak twierdzili, mogli po prostu silić się 

na uprzejmość. 

Vondar   spojrzał   z   ukosa   na   androida,   który   wyglądał   mniej   więcej   tak,   jak   model 

protokolarny rozpowszechniony dosłownie w całej galaktyce. Jeśli rzeczywiście należał do tej 
serii, to był nieco zmodyfikowany. Jeśli pamięć Josa nie zawodziła, android miał na brzuchu 
niestandardowe okablowanie zasilające oraz nietypowe złącze doładowania. Na mosiężnym 
pancerzu widać było kilka zadrapań i wgnieceń. Vondar spojrzał na Zana. 

–   Ja   proszę   o   model   biurowy   –   powiedział   –   cokolwiek,   choćby   stary   CZ,   a   oni 

przysyłają androida protokolarnego. 

–   Przyda   się   podczas   tych   niezliczonych   oficjalnych   obiadów   i   spotkań 

dyplomatycznych, na których ciągle bywamy – odparł Zabrak z kamienną twarzą. 

– O, tak. Sam nie wiem, jakim cudem przetrwaliśmy tak długo bez blaszanego attache. 
Android wymamrotał za jego plecami coś, co zabrzmiało jak: 
– Ślepy los, nic więcej. 
Jos i Zan odwrócili się jednocześnie, wlepiając spojrzenie w przybysza. 
– Co powiedziałeś? – spytał Korelianin. 
Android stanął na baczność i choć jego twarz była metalową maską bez wyrazu, to Jos 

miał wrażenie, że na ułamek sekundy pojawił się w niej błysk uczucia – strachu? Niechęci? A 
może   jednego   i   drugiego?   Kiedy   jednak   android   odezwał   się   ponownie,   jego   głos   był 
absolutnie beznamiętny, jak u większości jednostek 3PO. 

background image

– Powiedziałem, że polecono mi zostać... Tutaj. Na Drongarze. Sądzę, że przekona się 

pan, iż jestem więcej niż kompetentnym asystentem. Przeszedłem intensywne programowanie 
medyczne, włącznie z dostępem do bazy danych Sektora Gen... 

– Klasyfikacja identyfikacyjna? – przerwał mu Jos. 
– I–5YQ, proszę, pana. 
Zan zmarszczył brwi. 
– W życiu nie słyszałem o serii I–5YQ. 
Android zerknął na niego i zawahał się na moment, nim odpowiedział. I tym razem jego 

maska oczywiście ani drgnęła, a jednak Jos wyczuwał, że wypowiedź przyjaciela wytrąciła I–
5 z równowagi. Android odezwał się jednak całkiem uprzejmie. 

– To mutacja serii 3PO, proszę pana, z pewnymi zmianami w obrębie jednostek modułu 

kognitywnego. W ich implementacji wykorzystano rozwiązania ze starej serii Serv–O–Droid, 
model   Orbots.   Koncern   Cybot   Galactica   zakończył   produkcję   tej   linii   bardzo   szybko,   z 
powodu   sporu  sądowego.  –   Android  umilkł   na   krótką   chwilę,   a   potem   dodał:   –   Zwykle 
zwracano się do mnie I–Five. 

Chirurdzy   wymienili   spojrzenia,   a   potem   Jos   wzruszył   ramionami   i   zwrócił   się   do 

androida. 

– W porządku, I–Five. Dostaniesz dwa etaty:  archiwizację danych i sekretariat oraz 

asystowanie na sali operacyjnej. Poradzisz sobie? 

I–5 zastanawiał się chwilę i Jos raz jeszcze odniósł wrażenie że android najchętniej 

udzieliłby sarkastycznej odpowiedzi. 

– Tak jest – odpowiedział spokojnie I–5. Gdy Jos i Zan skierowali się w stronę obozu, 

bez słowa ruszył za nimi. 

Dziwne, pomyślał Jos. Ten upał musi mi dokuczać bardziej, niż się wydawało, skoro 

zaczynam oczekiwać, że android mi napyskuje... 

background image

ROZDZIAŁ 11 

Emisariusz Czarnego Słońca nie mógł uwierzyć. 
– To żart, prawda? Pan się tylko tak bawi... 
–   Nic   podobnego   –   odparł   Bleyd.   Rozbroił   Mathala,   celując   do   niego   z   blastera; 

mężczyzna wpadł w furię, zaskoczony takim rozwojem wydarzeń. 

–  Pan jest szalony!  –  Mathal  przemawiał  jeszcze  hardo,  ale  jednocześnie  nerwowo 

strzelał oczami na boki. Bleyd czuł już w powietrzu zapach jego potu, zapach strachu. 

– Na twoim miejscu myślałbym podobnie. Niestety, sprawa nie wygląda tak prosto. A 

teraz posłuchaj mnie uważnie. Właz jest zamknięty. Kod, który go otwiera, znajduje się w 
kieszonce za moim pasem. Będziesz musiał mi go odebrać, jeżeli chcesz żywy opuścić ten 
okręt. Gdzieś tu, na pokładzie, leży duży nóż. Możesz go wziąć, zanim spróbujesz zdobyć 
kod. 

Mathal zmierzył go ponurym spojrzeniem. 
– Tak? A niby dlaczego nie miałbym od razu skręcić ci karku? 
– Możesz spróbować, ale nie radziłbym ci tego robić, nawet gdybym nie miał blastera. 

Jestem od ciebie silniejszy, a moi przodkowie byli... cóż, dosyć dzicy. Twoje szanse byłyby 
śmiesznie małe. I prawdopodobnie nie okażą się większe, nawet jeśli znajdziesz nóż, a ja 
stanę do walki z gołymi rękami. 

– Kiedy wrócę do mojego vigo i opowiem mu o tym, admirale, każe zrobić puchar z 

twojego czerepu. 

– Całkiem możliwe – zgodził się Bleyd. – Ale najpierw musisz mnie pokonać. Dam ci 

dwie minuty, a potem zaatakuję. Następnym razem gdy się zobaczymy jeden z nas zginie. A 
może obaj zginiemy? – Bleyd zacisnął i rozluźnił dłonie, by poczuć ścięgna przesuwające się 
pod skórą jak dobrze naoliwione liny. – Lepiej się pospiesz – dorzucił i skinął głową w stronę 
zakrętu korytarza tworzącego zamkniętą pętlę. 

Bleyd  musiał przyznać w duchu, że Mathal potrafił ocenić realne zagrożenie, kiedy 

usłyszał właściwe słowa. Nie próbując nawet blefować, puścił się biegiem we wskazanym 
kierunku. Dziesięć sekund później zniknął za zakrętem. 

Admirał odczekał dwie minuty, rozkoszując się lekkim, choć uporczywym zapaszkiem 

potu   wystraszonego   mężczyzny,   po   czym   ruszył   w   głąb   korytarza,   ale   w   przeciwnym 
kierunku. Idąc w tę stronę, miał bliżej do pozostawionego noża i do kilku kryjówek, z których 
mógł obserwować poczynania Mathala i czekać. Postanowił, że pozwoli mu znaleźć broń – 
byłoby to uczciwe, zważywszy, że mięśnie i ścięgna Sakiyanina miały korzystniejszą budowę 
niż ludzkie, dzięki czemu tworzyły znacznie wydajniejszy system mechaniczny. Bleyd był co 
najmniej o połowę silniejszy od najsilniejszego człowieka, a do tego zdecydowanie szybszy. 

Gdyby polował, by zdobyć pożywienie, gdyby w domu czekała partnerka i młode, bez 

najmniejszego wahania sięgnąłby po blaster i zastrzelił przeciwnika. Następnie oporządziłby 
go wstępnie, zarzucił na ramię i bez zwłoki ruszył w powrotną drogę. Przetrwanie wymagało 
skuteczności; stwarzanie zwierzynie jakichkolwiek szans byłoby głupotą – łowca ryzykował 
nie tylko własne życie, ale także byt rodziny. Gdyby dopadła go śmierć, bliskich spotkałby 
ten   sam   los,   a   wtedy   monthroel   i   yithroel   –   honor   osobisty   i   honor   stada   –   zostałyby 
splamione na zawsze. 

Za to polowanie dla sportu, gdy życie bliskich nie jest stawką w grze... Tak, to zupełnie 

inna sprawa, myślał Bleyd. Lecz czy walka z przeciwnikiem słabszym, mniej bystrym i gorzej 
uzbrojonym może być wyzwaniem?  Nawet najbardziej bezmyślny android potrafi zabijać, 
gdy   ma   przewagę   uzbrojenia.   Zdobycz   prawdziwego   łowcy   powinna   mieć   szanse   na 
zwycięstwo. Kto podejmował ryzyko walki z drapieżcą, ten mógł zapłacić wysoką cenę, a 
jeśli ceną tą miało być życie, dodawało to smaku rozgrywce. 

background image

Jego przeciwnik był wprawdzie teraz chłopcem na posyłki, ale Bleyd dobrze wiedział, 

że agenci Czarnego Słońca zwykle zaczynali karierę ze znacznie niższego poziomu. Dawno 
temu, nim Mathal przystał do organizacji, był zwykłym zbirem do wynajęcia, opłacanym za 
wykorzystywanie talentu do zadawania bólu, a nawet zabijania. To na pewno nie roślinożerca, 
tego admirał był pewien. To drapieżca. 

Choć oczywiście nie tej klasy, co Sakiyamn. Bleyd należał do najlepszych. Uzbrojony 

jedynie w lancę, polował na Shistavanenów na Uvenie Trzy. Położył rankora zaledwie trzema 
bełtami wystrzelonymi z ręcznej kuszy. Tropił i zabijał słynnych Noghrich, używając dwóch 
zakrzywionych kling, nie dłuższych niż jego środkowe palce. 

Nie przypominał sobie, by popełnił kiedyś potencjalnie fatalny błąd podczas łowów dla 

sportu. Choć z drugiej strony, takie błędy zwykle popełnia się tylko raz... 

Dotarł do noża na kilka minut przed Mathalem, który miał do pokonania większą część 

pętli korytarza. Były tu trzy dobre punkty obserwacyjne. Jeden znajdował się na wysokości 
pokładu, w ciemnym zaułku, trzy kroki od noża. Drugi – za potężną cewką radiatora, po 
drugiej   stronie   korytarza,   co   najmniej   dwanaście   kroków   od   noża.   Trzecią   potencjalną 
kryjówką był wylot kanału wentylacyjnego, położony niemal dokładnie nad miejscem, do 
którego zmierzał Mathal. Znajdował się na wysokości dwóch długości ciała, ale wystarczyło 
zeskoczyć, by dopaść ofiarę. 

Wybór kryjówki był właściwie oczywisty. Przodkowie Bleyda, podobnie jak pierwsi 

ludzie, zeszli z drzew. 

Bleyd   sprężył   się,   przykucnął   i   skoczył.   Jedną   ręką   podbił   i   usunął   na   bok   kratkę 

wentylacyjną, a drugą chwycił mocno krawędź otworu. Następnie uniósł nogi i podciągnął się 
do wnętrza szybu. Ułożył kratkę z powrotem na miejscu i podparty na rękach znieruchomiał 
w   wąskim   szybie.   Oddychał   powoli   i   równo,   nadając   uderzeniom   serca   spokojny   rytm 
łowiecki. Spiętemu myśliwemu zawsze brakuje szybkości, pomyślał.

Nie musiał czekać długo. Po dwóch, może trzech minutach pojawił się Mathal. Stąpał 

tak głośno, że pokład wibrował; usłyszałby go nawet stary i gruchy senior stada. 

Przystanął   obok   noża,   rozejrzał   się   ostrożnie,   schylił   i   chwycił   rękojeść.   Bleyd 

uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc jego westchnienie ulgi. 

Nóż  był   naprawdę  dobry,   należał   do  ulubionych   w  kolekcji   admirała.  Miał  solidne 

ostrze   długości   męskiego   przedramienia   i   szerokości   nadgarstka,   z   ostrym   czubkiem. 
Wykonano je z ręcznie kutej, chirurgicznej fleksstali nierdzewnej. Okrągła tarcza z fleksbrązu 
chroniła dłoń, a rękojeść z twardej i chropawej kości rassa nie ślizgała się ani w spoconej, ani 
w   zakrwawionej   dłoni.   Zaopatrzenie   potencjalnej   zdobyczy   w   marną   broń   byłoby 
niesportowe. Bleyd wiedział, że Mathal jest doświadczonym nożownikiem i że jeśli chce go 
pokonać, będzie musiał użyć całej siły i umiejętności. Czynnika szczęścia nigdy nie brał pod 
uwagę. 

Wziął   ostatni   oddech,   odsunął   kratkę   zamykającą   otwór   i   skoczył   głową   w   dół,   z 

rodowym okrzykiem bojowym na ustach: 

– Taarneesseee...! 
Mathal spojrzał w górę, a na jego twarzy malowało się przerażenie. Gdy zbyt późno 

unosił nóż, Bleyd odepchnął jego rękę i sięgnął do gardła. Zwarli się w uścisku... 

Szpieg nie miał problemu z zaakceptowaniem takich zdarzeń. Każdy mógł przecież 

wysadzić   coś   w   powietrze   albo   zabić   na   polecenie   zleceniodawcy.   I   choć   niewątpliwie 
potrzeba było pewnych umiejętności, by wykonać zadanie i nie dać się złapać – a szpieg 
posiadł ich więcej, niż ktokolwiek w obozie się domyślał – prawdziwym wyzwaniem był 
zgoła inny aspekt tej akcji. W labiryncie wojskowej i cywilnej biurokracji sprawy toczyły się 
wolno, ale prędzej czy później przynosiły spodziewane rezultaty, jeśli tylko manipulowano 
nimi we właściwy sposób. Szpiega uczono od dziecka, że odpowiednimi narzędziami można 
wykonać   każde   zadanie.   A   w   dziele   obalania   organizacji   rządowych   czy   wojskowych, 

background image

liczących setki tysięcy członków, narzędziem podstawowym była subtelność. Armie i floty 
przypominały   zauropody   –   gigantyczne   bestie   kroczące   z   powagą   swoimi   ścieżkami   i 
miażdżące,  czasem nieświadomie, wszystko, co napotykają na swojej drodze. Pojedynczy 
człowiek nie miał szans na powstrzymanie czy choćby zmianę kursu takiego potwora, choćby 
był  wyjątkowo silny czy zdolny.  Nie na darmo  stare przysłowie  mówi:  „Kiedy ronto się 
potknie, nie próbuj go podtrzymać, stając pod jego brzuchem”. 

Nie, jedynym sposobem na zmianę kursu bestii jest przekonanie jej, że ta zmiana jest jej 

własnym pomysłem. 

W   teorii   brzmi   to   niezmiernie   prosto.   Trzeba   zaszczepić   odpowiednią   myśl   we 

właściwym  miejscu i właściwym  czasie, a następnie zaczekać na efekty.  W praktyce  jest 
nieco trudniej – trzeba zastosować złożoną grę podstępów. 

Zniszczenie transportowca wywołało w bazie niepokój i lekką paranoję. Zagrożenie 

było   jednak   wciąż   zbyt   dalekie,   by   potwór   zmienił   trasę   i   został   pokonany.   Odrobina 
tajemniczości   z   pewnością   nie   zaszkodziła,   ale   przywódcy   wojskowi   niespecjalnie 
przejmowali się tym, co niewidoczne. Żyli i umierali, stawiając czoło faktom – albo temu, co 
uważali za fakty. 

Zagrożenie musiało więc stać się bardziej realne. Vaetes i jego ludzie potrzebowali 

konkretu: przeciwnika z krwi i kości. W bazie był nawet ktoś, kto idealnie nadawał się do tej 
roli. Szkoda, że czekały go kłopoty, ale cóż... takie jest życie. 

background image

ROZDZIAŁ 12 

Zan siedział na swoim ulubionym składanym stołku i stroił quetarrę. Kiedy nie grał, 

instrument spoczywał w futerale z krętowłókna – lekkim i tak wytrzymałym, że można było 
po nim skakać, nie obawiając się uszkodzenia. Pewnego razu późnym wieczorem, po paru 
drinkach,   Zan   z   wielkim   zapałem   zaprezentował   przyjacielowi   niezwykłą   wytrzymałość 
pudła. Przyglądając się, jak Zabrak z Talusa skacze po futerale z instrumentem niczym wielki 
i cokolwiek pomylony geonozjański liścioskoczek, omal nie wybijając rogami dziur w niskim 
suficie, Jos uznał, że mógłby nieźle zarobić, sprzedając bilety na ten pokaz. 

A teraz leżał na koi, czytając najnowszy numer pisma „Sugica Galactica Journal”. Jakiś 

napalony rzeźnik krtani zamieścił tam właśnie artykuł o mikrochirurgicznej laminotomii w 
leczeniu   urazów   rdzenia   kręgowego   powstałych   na   polu   walki.   Jos   bardzo   się   starał   nie 
wybuchnąć   głośnym   śmiechem.   Użyj   wziernika   pemetrycznego,   by   wykryć   uszkodzenie 
włókien nerwowych. Albo: Zastosowanie pola stenicznego i indukcja fazy homeostatycznej 
mają tu decydujące znaczenie. 

Wzierniki pemetryczne? Pola steniczne? Induktory fazy homeostatycznej? Akurat. Poza 

oddziałem   chirurgicznym   w   klinice   pierwszej   kategorii,   wyposażonym   w   sprzęt   wart 
dwadzieścia milionów kredytów, natrafienie na takie cuda – choćby jedno z nich, bo przecież 
nie wszystkie – było mniej więcej tak prawdopodobne jak osiągnięcie hiperprędkości poprzez 
machanie rękami. Przecież to jasne, myślał Jos, że facet w życiu  nie widział pola walki. 
Strasznie bym chciał zobaczyć, co ten dupek potrafi zrobić z rozerwaną aortą, dysponując 
wyłącznie wibroskalpelem i kleszczykami hemostatycznymi. 

Zan  skończył  wreszcie  strojenie quetarry i zagrał  pierwszy akord. Po chwili  zaczął 

muskać palcami  struny,  najpierw delikatnie,  a potem coraz energiczniej. Jos nie miał nic 
przeciwko   jego   muzykowaniu,   wbrew   temu,   co   czasem   wygadywał,   by   podroczyć   się   z 
przyjacielem. 

Kawałek, który Zan grał w tej chwili, był żwawy i rytmiczny. Już po kilku chwilach 

zasłuchany Jos zapomniał o artykule. Czyżby to był suskok? Czy Zan naprawdę grał utwór 
powstały w tym stuleciu? Człowiek nieustannie doświadcza cudów, pomyślał Jos. 

Ale się nie odezwał. Nie miałoby to najmniejszego sensu, bo kiedy Zan wczuł się w 

swoją muzykę, nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne. Sześć miesięcy wcześniej pewien 
fajtłapowaty   gungański   rolnik   –   któremu   nie   należało   powierzać   żadnej   broni   bardziej 
niebezpiecznej   niż   kij   –   jakimś   cudem   uruchomił   jedną   z   bomb   pulsacyjnych,   które 
przewoził. Nieszczęsna gadzina zmieniła siebie, pojazd i całkiem spory kawałek krajobrazu w 
dymiący   krater.   Wybuch   nastąpił   dobrych   trzysta   metrów   od   kabiny   chirurgów,   ale   był 
wystarczająco potężny, by poprzewracać szklanki, zatrząść meblami i strącić ze ścian parę 
obrazków. Zan, który był właśnie w połowie koncertu, nie pomylił ani jednej nuty. Kiedy 
skończył grać, rozejrzał się i ze zdziwieniem zauważył bałagan panujący w pokoju. „Jeśli nie 
podoba ci się moja muzyka, to wystarczy powiedzieć”, oznajmił wtedy Josowi. Jos wcale nie 
miał ochoty przerywać utworu, który zatracił gdzieś narkotyczny rytm suskoku i toczył się 
teraz w takt uderzeń serca, melodią z gatunku ciężkiego izotopu. Jak zawsze zdumiewał go 
talent   przyjaciela,   który   z   jednego   instrumentu   strunowego   potrafił   wydobyć   brzmienie 
sześcioosobowego zespołu, z omni, elektroharfą i całą resztą sprzętu... 

Zan skończył po minucie. 
– Interesujące – ocenił Jos, siląc się na obojętność. – Co to właściwie było? 
Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu. 
– To? Etiuda świtu, szesnasta wariacja Vissëncanta. Cieszę się, że wreszcie zostałeś 

miłośnikiem klasyki, mój przyjacielu o ołowianym uchu. 

Jos spojrzał na niego wilkiem. 

background image

– Mamusia cię nie nauczyła, że jak będziesz kłamał, to ci rogi wyrosną? 
– Przyznaję, że odrobinę podkręciłem tempo i może w paru miejscach przestawiłem 

akcenty. Wzmocniłem też linię basu, ale w gruncie rzeczy... A zresztą sam oceń. 

Zan znowu zaczął grać, nie patrząc na progi quetarry, ale prosto w oczy Josa. Lekki 

uśmiech błąkał się po jego ustach. Jos nasłuchiwał. Z całą pewnością był to ten sam utwór, ale 
zupełnie inny w tonie i nastroju. Zdecydowanie klasyczny. 

– Jak ty to robisz? W jednej chwili grasz porządnie, a w następnej puszczasz szmirę, 

która nadaje się najwyżej do turbowindy. 

Zan zaśmiał się cicho. 
– To żałosne. Ślimak próżniowy jest bardziej wrażliwy na muzykę niż ty. 
W spojrzeniu Zana było coś irytującego, jakby czekał, aż ukryty przekaz dotrze do jego 

jednoosobowej publiczności. 

– Dobra – powiedział Jos. – Czekam na drugi strzał. 
Tym razem Zan roześmiał się na głos. 
–   Gdyby   twoje   wykształcenie   sięgało   choć   trochę   dalej   niż   do   czubka   skalpela, 

wiedziałbyś, że Vissëncant stworzył  tylko piętnaście wariacji. To, co zagrałem, to Zimna 
północ Duskina Re Lemte'a, suskokowo–izotopowy kawałek prosto z HoloNetu. Nagrałem go 
parę dni temu. Wystarczy zwolnić tempo, dołożyć parę kontrapunktów i wcale nie jest taki 
zły.   Re   Lemte   musiał   zdobyć   niezłe   wykształcenie   klasyczne,   zanim   trafił   do   mas.   Ale 
oczywiście skąd ty miałbyś o tym wiedzieć. 

– Dostaniesz za swoje –wycedził Jos. – Moja zemsta będzie straszna. Może niezbyt 

rychła czy szczególnie natchniona, ale na pewno straszna. 

Zan zachichotał i znowu pochylił się nad instrumentem. 
– Na pewno nie będzie gorsza niż twój gust muzyczny. 
Barrissa Offee, czysta i świeża po kąpieli sonicznej, siedziała nago na podłodze swojej 

kabiny. Stopy skrzyżowanych nóg spoczywały na udach; plecy były proste jak struna. Taką 
pozycję  zwano Spoczynkiem.  Barrissa ułożyła  dłonie na kolanach, wewnętrzną  stroną ku 
górze.  Miała  otwarte  oczy,  ale   patrzyła   w  przestrzeń  niewidzącym   wzrokiem.   Oddychała 
wolno, wciągając powietrze prawym nozdrzem daleko w głąb brzucha, a wypuszczając wolno 
lewym. 

Lewitacja podczas medytacji była dla niej najtrudniejszym ze wszystkich ćwiczeń, które 

składały się na szkolenie Jedi. Zdarzały się dni, kiedy radziła sobie z nim bez najmniejszych 
problemów – po prostu siadała, oddychała, i już była tam – grawitacja przestawała istnieć, a 
ciało  Barrissy unosiło się w  górę jak balon  i pozbawione  ciężaru  zawisało  w powietrzu. 
Bywało jednak i tak, że nie umiała oczyścić umysłu i bez względu na to, jak długo i jak 
usilnie próbowała się skoncentrować, jej pośladki nie odrywały się od posadzki nawet na 
milimetr.   To   był   właśnie   jeden   z   tych   dni.   Myśli   gnały   korytarzami   jej   umysłu   jak 
tyruzjańskie ptaki–motyle, świergocząc chaotycznie. Mistrzyni Unduli zapewne pokręciłaby 
głową z dezaprobatą, gdyby zobaczyła swoją uczennicę w takim stanie ducha. 

Wspomnienie mentorki wzbudziło w Barrissie falę mieszanych uczuć. Podczas nauki na 

Coruscant uważała się za przeciętną padawanka – jedni przyswajali sobie wiedzę nieco gorzej 
od niej, inni zdecydowanie lepiej. Nie była ani genialnym uczniem, ani idiotką. Mistrzyni 
powiedziała   jej   kiedyś,   że   takie   myślenie   o   sobie   jest   elementem   samoograniczenia. 
Udowodniła   to  podczas   pewnej   lekcji,   którą   Barrissa   doskonale   zapamiętała...   Tego   dnia 
miała za sobą długi trening w walce wręcz oraz ćwiczenia z mieczem świetlnym, od których 
bolały ją ramiona. Wreszcie udała się z mistrzynią na balkon na dwusetnym piętrze, otoczony 
solidnym murkiem, z widokiem na nieprzerwane strumienie pojazdów lecących do pobliskiej 
stacji   skyhook   i   z   powrotem.   Balkon   był   zabezpieczony   polem,   ale   Luminara   Unduli 
wyłączyła generator, tak by odgłosy pędzących statków, zapach spalonego paliwa, podmuchy 
wiatru   gnającego   między   potężnymi   budowlami   oraz   światła   przelatujących   obok   tablic 

background image

ogłoszeniowych nieustannie atakowały zmysły uczennicy. W połączeniu z kwaśnym odorem 
własnego potu Barrissy oraz fizycznym wyczerpaniem były to bodźce wprost przytłaczające. 

– Usiądź – powiedziała mistrzyni. – Wykonaj Medytację Wznoszącą. Masz znaleźć się 

na takiej wysokości, by dostrzec ponad murem okna małej piekarni dokładnie naprzeciwko 
nas. Musisz wiedzieć, że życzę sobie usłyszeć od ciebie informację o liczbie ciastek, które 
leżą na wystawie. 

Barrissa spróbowała się skupić, lecz naturalnie posadzka balkonu trzymała ją z całych 

sił. Po kilku chwilach mistrzyni spytała: 

– Jakiś problem, padawanko? 
– Tak, Mistrzyni. Próbuję, ale... 
– Mówiąc „próbuję”, narzucasz sobie ograniczenie. Jedi nie narzucają sobie ograniczeń 

z wyboru. 

Barrissa pokornie skinęła głową. 
– Tak, mistrzyni. 
– Muszą wiedzieć, ile ciastek leży na wystawie tej piekarni. To dla mnie najważniejsza 

informacja. Kontynuuj. Wrócę, do ciebie. 

I z tymi słowy mistrzyni się oddaliła. Presja, rzecz jasna, była zbyt wielka. Barrissa nie 

uniosła się ani o włos nad poziom balkonu. Pośladki i uda miała zdrętwiałe od kontaktu z 
zimnym   ferrobetonem,   ale   wciąż   próbowała,   gdy   po   wielu   godzinach   mistrzyni   Unduli 
wreszcie wróciła. 

– Zawiodłam cię, mistrzyni. 
– Tak? W jakim sensie? 
– Nie udało mi się lewitować. 
Luminara uśmiechnęła się ciepło. 
– A na czym polegała ta lekcja, padawanko? 
Barrissa spojrzała na nią ze zdziwieniem. 
– Słucham? 
– Można nie wykonać zadania, lecz mimo to wyciągnąć wnioski z lekcji, Barrisso. 

Kiedy po raz pierwszy próbowałam Medytacji Wznoszącej na tym balkonie, osiągnęłam tylko 
tyle, że bolało mnie siedzenie. Jedi nie narzuca sobie ograniczeń, ale one i tak istnieją. Musisz 
je odnaleźć i poznać sposób na ich pokonanie. Słyszałaś kiedy opowieść o starcu, który chciał 
przejść na drugą stronę rzeki? 

– Nie przypominam sobie. 
– Otóż pewnego razu nad brzegiem szerokiej rzeki, a były tu takie, zanim planeta stała 

się tym, czym jest dzisiaj, siedział i medytował stary człowiek. Młodzieniec, który stanął nad 
brzegiem,  zobaczył  siedzącego  i podszedł  do niego. „Co robisz?” – spytał.  „Pracuję nad 
umiejętnością chodzenia po wodzie, żeby przejść na drugi brzeg”  – odparł starzec. „Ach, tak. 
I jak ci idzie?” „Całkiem nieźle. Zajmuję się tym  od czterdziestu lat. Jeszcze pięć, może 
dziesięć lat i osiągnę cel”. „Aha – mruknął młody. –W takim razie powodzenia”. Ukłonił się, 
podszedł do łodzi przywiązanej opodal, skoczył na pokład, odbił od brzegu i powiosłował na 
drugą stronę. – Mistrzyni Unduli spojrzała na uczennicę. –Rozumiesz znaczenie tej historii? 

Barrissa zastanawiała się przez chwilę. 
– Jeżeli najważniejsze jest to, by przedostać się na drugi brzeg rzeki, to młody był 

mądrzejszy od starca. 

– Właśnie. Po co spędzać dziesięciolecia na nauce chodzenia po wodzie, kiedy tuż obok 

czeka łódź? –Jedi umilkła. – Co było  najważniejsze w zadaniu, które ci powierzyłam?  – 
spytała po chwili. 

– Miałam się dowiedzieć, ile ciastek leży na wystawie piekarni. 
– Otóż to. 
Barrissa poczuła się bardzo głupio, gdy dotarło do niej, czego oczekiwała mistrzyni. 

background image

Luminara Unduli uśmiechnęła się. 

– Nareszcie zrozumiałaś. 
– Mogłam po prostu wstać i spojrzeć ponad murkiem – powiedziała padawanka. – Nie 

było ważne to, w jaki sposób zdobędę informację. Liczył się efekt. 

Mistrzyni pokiwała głową. 
– Jest jeszcze nadzieja dla ciebie, moja młoda padawanko. 
Barrissa uśmiechnęła się na wspomnienie tamtych chwil. A potem odetchnęła głęboko i 

oczyściła umysł. Sekundę później oderwała się od podłogi i zawisła w powietrzu, nieważka i 
wolna... 

background image

ROZDZIAŁ 13 

Jos   musiał   przyznać,   że   formofotel   jest   wygodny.   Pod   wzglądem   ergonomicznym 

znakomicie spełniał swoją funkcje.: relaksował siedzącego, ale nie czyni łśpiącym. Podobno 
mebel ten był wyposażony w biosensory monitorujące rytm serca, puls, aktywność fal beta i 
theta oraz wiele innych parametrów. Dane dostawał na bieżąco Merit; dzięki nim mógł lepiej 
służyć   pomocą   potrzebującym.   Jos   nie   wierzył   w   te   pogłoski.   Nie   chodziło   o   to,   że   to 
niemożliwe   technicznie   –   Klo   Merit   po   prostu   nie   potrzebował   takiego   wsparcia.   Jako 
Equanin zawsze wiedział, jakich słów należy użyć, jakie zadać pytania i kiedy milczeć. 

Na przykład teraz. 
Jos gapił się na podłogę od dłuższego czasu i właśnie w tej chwili uniósł głowę, by 

znowu spojrzeć w oczy osadzone w porośniętym sierścią obliczu Merita. Były duże i miały 
szarawy kolor. Jos czytał kiedyś w jednym z medikronów, z których uczył się za czasów 
rezydentury, że barwa oczu Equan zawsze odpowiadała kolorystyce futra. Merit odwzajemnił 
spojrzenie. 

– Zastanów się przez chwilę nad uczuciami, które żywisz względem Tolk – powiedział 

łagodnie. 

Jos   odchylił   się   do   tyłu,   a   formofotel   niczym   ciepła   rtęć   posłusznie   ustąpił   pod 

naciskiem   ciała,   przyjmując   nową,   równie   wygodną   konfigurację.   Naturalnie,   pomyślał 
chirurg, musi dostosowywać się do kształtów wszystkich istot. Zapewne nawet Huttów. Omal 
nie wzdrygnął się na samą myśl.  Mam nadzieję, że ktoś go potem wyciera, stwierdził w 
duchu. 

– Jos – odezwał się Merit cicho i spokojnie, ale jego głos przeciął rozmyślania Josa jak 

wiązka cząstek. – Nie starasz się przesadnie – zauważył empata. 

– Masz rację. Przepraszam. 
– To twój czas – odparł Merit. – Masz godzinę tygodniowo na podzielenie się ze mną 

tym wszystkim, co ci leży na wątrobie, czyli na to, by „wyrzygać z mielca trichobezoary”, jak 
barwnie mawiają Toydarianie. To, jak spędzisz ten czas, zależy wyłącznie od ciebie. Możesz 
pogadać ze mną... a kto wie, może nawet będę mógł ci pomóc w pewnych sprawach... albo 
posiedzieć w tym fotelu, rozkoszując się jego wygodą. 

Jos uśmiechnął się szeroko. 
– Dobra, Klo. Chyba pogadamy o moich sprawach, bez względu na to, czy tego chcę, 

czy nie. 

Empata także się uśmiechnął. 
– Zawsze najtrudniej jest pomóc sobie. – Odczekał chwilę, zanim dodał zachęcająco: – 

Co z Tolk...? 

Jos westchnął. 
– Jest tak, jakbym naprawdę zauważył ją dopiero wczoraj. Wcześniej była tylko jedną z 

wielu par rąk do pracy przy stole operacyjnym. Nie zrozum mnie źle, to bystra dziewczyna i 
doskonała pielęgniarka, ale nie widziałem w niej nic więcej. Poza salą była  kimś, z kim 
można się napić, komu można poskarżyć się na tę zafajdaną planetę... 

– A teraz? 
– Teraz... jest kimś więcej. A nie powinna. 
Merit nie odpowiedział, lecz jego mina zdawała się mówić: „Kontynuuj”. Jos wyjaśnił 

więc pokrótce przekonania swego rodzinnego klanu i dodał, że nie może zhańbić bliskich 
poślubiając ekstera. 

– Mówisz o przekonaniach swojej rodziny – zauważył Merit. – Ale czy są one także 

twoimi przekonaniami? 

Jos otworzył usta i zaraz z powrotem je zamknął. Uczciwie starał się znaleźć odpowiedź 

background image

na to pytanie, ale nie potrafił. Po chwili złapał się na tym, że znowu rozmyśla o formofotelu. 
Ciekawe, ile taki kosztuje... 

Po kolejnych dość bezowocnych dziesięciu minutach Merit spojrzał na chronometr i 

powiedział: 

– Musimy kończyć. 
Jos poczuł ulgę, a zaraz potem irytację na myśl o tym, że poczuł ulgę. 
– Zdaje się,  że nie  jestem  szczególnie  utalentowany w  dokonywaniu  introspekcji – 

wyznał  Meritowi, stojąc w drzwiach  gabinetu.  – Moja rodzina i mój  klan słyną  raczej  z 
tradycji   niż   ze   zdolności   komunikacyjnych.   Mój   tata   uważa,   że   chwilą   maksymalnej 
szczerości jest ta, w której zapomni zamknąć drzwi odświeżacza. 

– Wszystko, co powinieneś wiedzieć o sobie, tkwi w tobie – odparł empata. – Możliwe, 

że będziesz musiał pokopać nieco głębiej i z większym wysiłkiem, ale to tam jest. 

– Może padawanka mogłaby mi pomóc – rzucił Jos z powątpiewaniem. – Jedi potrafią 

czytać w myślach, prawda? 

– Nie mam pojęcia. Equanie są, a raczej byli z natury dość odporni na wpływ umysłów 

Jedi. Moim zdaniem powinieneś sam znaleźć odpowiedź, a nie szukać jej u innych. 

Chóralne brzęczenie repulsorów nadlatujących medlifterów wkradło się w sen Barrissy. 

Syrena, której głos odezwał się chwilę później, była sygnałem dla wszystkich: trzeba stawić 
się w sali operacyjnej. Natychmiast. 

Ubrała się w pośpiechu i pobiegła w stronę strefy selekcji. Dzieliło ją od niej ledwie 

dwadzieścia metrów, ale powietrze było tego dnia tak wilgotne, że czuła się, jakby brodziła w 
kadzi z gorącym olejem fleekowym. 

Kiedy dotarła na miejsce, stanęła jak wryta, przez krótką chwilę nie wierząc własnym 

oczom. Miała przed sobą trzydziestu pięciu, może czterdziestu żołnierzy leżących na noszach, 
łóżkach i podłodze. Wokół nich krzątali się lekarze, pielęgniarki, androidy, technicy – krótko 
mówiąc każdy, kto mógł w jakikolwiek sposób pomóc. Większość rannych ociekała krwią, 
wielu też było poparzonych; na ich ciałach widniały purpurowe, cieknące pęcherze i czarne 
placki spalenizny. Niektórym brakowało rąk lub nóg. 

Byli i tacy, którzy doświadczyli wszystkich tych obrażeń jednocześnie, a nawet więcej. 
Wciąż przybywało rannych. Wycie repulsorów kolejnych lifterów z trudem przebijało 

się przez krzyki  i jęki żołnierzy.  Barrissa z wysiłkiem przełknęła  ślinę; poczuła  mdłości. 
Widok   takiej   ilości   krwi   mógł   zmóc   nawet   doświadczonych   lekarzy.   Jak   dotąd   nic,   co 
mieściło   się   w   wojennych   doświadczeniach   padawanki,   nie   dorównywało   okropnością 
scenom, które rozgrywały się teraz na jej oczach. 

Tolk dokonywała selekcji, rzeczowo i w dobrym tempie. Barrissa przyglądała się jej 

przez chwilę. Dla każdego, kto nie znał wojny i pracy lekarzy, proces selekcji rannych był 
wyjątkowo okrutnym  widowiskiem. Padawanka wiedziała jednak, że tylko tym  sposobem 
można ocalić życie większości pacjentów. 

– Ten nie przeżyje – powiedziała Tolk, wstając od boku leżącego nieruchomo sierżanta, 

który stracił obie nogi powyżej  kolan. Jego skóra była biała jak kreda, a z poszarpanych 
kikutów sączyły się wolno ostatnie kropie krwi. Android podążający za Tolk przykleił do 
ramienia konającego żołnierza naklejkę pulsacyjną. Duży, czerwony znak X zaczął migać 
miarowo. Pielęgniarka przeszła do kolejnego pacjenta i dokonała błyskawicznych oględzin. 

– Rany szrapnelowe brzucha i krocza. Chirurgia, kategoria trzecia. 
Android przycisnął do ramienia klona naklejkę z pulsującą cyfrą 3. 
Barrissa przykucnęła, by zbadać porucznika, który leżał na noszach tuż obok niej. Był 

przytomny.   Wydawało   się,   że   jedynym   problemem   był   brak   ręki   –   lewe   ramię   rannego 
kończyło się poszarpanym kikutem nieco powyżej łokcia. Pętla uciskowa uratowała go przed 
wykrwawieniem się na śmierć. Spojrzał prosto w oczy uzdrowicielki. 

– Nic mi nie będzie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Zajmij się moimi ludźmi. 

background image

– Może poczekać – powiedziała Barrissa, zwracając się do Tolk. – Pięć. 
Tolk skinęła na androida, a ten natychmiast umieścił stosowną naklejkę na prawym 

ramieniu rannego. 

Gdy więcej było pacjentów niż lekarzy, należało uszeregować rannych według szans na 

przeżycie oraz czasu potrzebnego na ich uratowanie. W Rimsu przyznawano im kategorie od 
jednego do sześciu. Kategoria X była zastrzeżona dla śmiertelnie rannych oraz tych, których 
ratowanie było wyjątkowo czasochłonne. System oceny był bardziej złożony, niż można było 
sądzić.   Należało   jednocześnie   brać   pod   uwagę   kilka   czynników:   rodzaj   obrażeń,   szanse 
przeżycia i potrzebę natychmiastowego leczenia. Przerwana arteria mogła sprawić, że pacjent 
wykrwawi się w ciągu minuty, a przecież wystarczyło zamknąć uszkodzone naczynie albo 
użyć   opaski.   Tego   typu   obrażenia   wymagały   natychmiastowego   działania,   podczas   gdy 
żołnierz z urwaną nogą, u którego energia strzału z blastera dokonała kauteryzacji rany, mógł 
poczekać   w   kolejce.   Padawanka   wiedziała,   że   w   podejmowaniu   tak   trudnych   decyzji   w 
równym stopniu liczy się wiedza, jak intuicja. 

Kategoria sześć oznaczała, że pacjent przeżyje, jeśli będzie leczony, ale terapia byłaby 

czasochłonna i pracochłonna, przy czym  nikt nie mógł zagwarantować jej powodzenia. Z 
drugiej jednak strony oznaczała też, że rannemu nie grozi natychmiastowa śmierć. Tak czy 
inaczej, kto dostał naklejkę z szóstką, ten czekał. Numer pięć oznaczał, że szanse na przeżycie 
są wyższe, a leczenie mniej czasochłonne – i tak dalej, aż do jedynki. Osoba dokonująca 
selekcji   musiała   mieć   ogromne   doświadczenie   i   wiedzę   o   neutralizowaniu   skutków 
wszelkiego rodzaju obrażeń. Android stanął tuż obok Barrissy. 

– Mam pani służyć pomocą, padawanko – powiedział, ściskając w dłoni arkusz naklejek 

pulsacyjnych. 

Barrissa   skinęła   głową,   odwróciła   się   ku   sąsiednim   noszom   i   wstrzymała   oddech. 

Widok był naprawdę straszny: wszystkie cztery kończyny żołnierza były spalone; pozostały z 
nich tylko kikuty. Zamiast twarzy miał jedną wielką, ropiejącą już ranę. Na Coruscant, Korelii 
czy jakimkolwiek  innym  cywilizowanym  świecie, dzięki  nowoczesnej technice  można  by 
było sprawić mu mechaniczne ręce i nogi, a nawet zrekonstruować twarz. Byłby dziwaczną 
hybrydą człowieka i maszyny, ale przynajmniej żyłby i funkcjonował względnie normalnie. 
Lecz tu, na Drongarze, brakowało sprzętu i materiałów do przeprowadzania nawet znacznie 
prostszych zabiegów, nie mówiąc o takich cudach medycyny.  Barrissa przygryzła wargę i 
zwróciła się do androida, który jej towarzyszył: 

– Kategoria X –powiedziała. 
Android przypiął konającemu naklejkę i spojrzał na padawankę. 
– Próba ogniowa – powiedział. 
Barrissa pomyślała, że w wokoderze androida słowa te brzmią dość osobliwie, ale nie 

miała czasu, by zastanawiać się nad tym głębiej. Rannych przybywało w takim tempie, że 
musiała bardzo uważać, by nie dać się stratować. 

Wytłumiła swój kontakt z Mocą najbardziej, jak umiała. Ponadzmysłowe odbieranie tak 

wielkiego bólu z tak małej odległości niosło ze sobą ryzyko przeciążenia synaptycznego. Lecz 
mimo odizolowania się od większości sygnałów Mocy wciąż wyczuwała dokoła ból i strach; 
przerażające   doznania   nieustannie   atakowały   jej   umysł.   Czuła   suchość   w   gardle,   ale   nie 
ustawała   w   pracy.   Wiedziała,   że   niektórym   rannym   mogłaby   przywrócić   siły 
uzdrowicielskimi  technikami  Jedi, które poznała, ale trwałoby to zbyt  długo. Nawet Moc 
musiała ustąpić przed brutalnym rachunkiem selekcji. 

Tolk wciąż była w pobliżu; lawirowała między martwymi i umierającymi, a android 

dreptał za nią, naznaczając naklejkami tych, którzy mieli przeżyć, i tych, których niemal na 
pewno czekała śmierć. Tutaj bliźniacze wręcz podobieństwo żołnierzy–klonów w niczym nie 
ułatwiało przerażającego zadania lekarzy i pielęgniarek, a wręcz przeciwnie – w dziwaczny 
sposób   potęgowało   lęk   i   niepewność;   tak   przynajmniej   odczuwała   to   Barissa.   Oglądanie 

background image

wciąż   takiego   samego   ciała   okaleczonego   na   tysiące   sposobów   przydawało   tej   scenie 
surrealistycznego   wydźwięku;   można   było   odnieść   wrażenie,   że   odwieczny   krąg   bólu   i 
śmierci nie ma ani początku, ani końca. 

Padawanka wiedziała, że musi się skupić, by mądrze wykorzystać umysł i dłonie. 
Tolk ruszyła w stronę kolejnego pacjenta, poślizgnęła się w kałuży krwi i z trudem 

odzyskała   równowagę,   zatoczywszy   się   w   stronę   Barrissy,   pochylonej   nad   rannym 
żołnierzem. Jedi pokręciła głową. 

Android umocował kolejną naklejkę ze znakiem X, rytmicznie ożywającym i po chwili 

gasnącym, jak życie wielu ludzi w tej sali. 

Umierali   jak   żądłacze   wpadające   na   pole   ochronne   i   nie   pomagały   żadne   sztuczki, 

których   próbował   Jos   Vondar.   Załatana   arteria   nie   przeciekała,   ale   pacjent   był   w   zbyt 
głębokim szoku, by powrócić między żywych, nawet gdy krążenie dochodziło do normy. Inny 
pacjent, bez oznaczonej kategorii, uśmiechał się w jednej sekundzie, by skonać w następnej. 
Skaner ujawnił potem odłamek metalu cieńszy od igły, wbity głęboko w kącik oka i sięgający 
aż do mózgu. 

Mimo działania pól uciskowych, generowanych na poziomie podłogi, pracujący na sali 

operacyjnej   chwilami   brodzili   po   kostki   w   krwi,   urynie,   odchodach,   limfie   i   płynie 
rdzeniowym. Klimatyzatory i odwilżacze wciąż nie działały, toteż w gorącym i wilgotnym 
powietrzu   rozchodził   się   fetor,   dominując   nad   zapachami   preparatów   dezynfekujących   i 
ściągających. Chirurdzy cięli, usuwali i przeszczepiali z wydajnością wynikającą z długiej 
praktyki. Pielęgniarki i nieliczne androidy asystowały im dzielnie... lecz mimo to pacjenci 
wciąż umierali. W cuchnącym powietrzu krzyżowały się szeptane i wykrzykiwane rozkazy: 

– ...dwadzieścia centymetrów koaguliny, zacisk... 
– ...rotacja w zbiornikach bacta; niech nikt nie moczy się dłużej niż dziesięć minut... 
– ...podtrzymać pracę pola, nawet gdybyś miał kręcić korbą... 
Po dwóch godzinach pracy Jos osiągnął raczej ponury wynik; pięciu pacjentów, żaden 

nie przeżył. Zaczynał zataczać się ze zmęczenia; musiał używać całej siły woli, by zapanować 
nad drżeniem rąk. 

– Pole uciskowe, prędko! 
Pracował jak opętany, wykorzystując każdą umiejętność, każdy trik, jaki opanował w 

codziennych zmaganiach ze Śmiercią, trwających od pierwszego dnia służby na tej planecie. 
A   Śmierć   śmiała   się   z   niego   na   każdym   kroku,   wyrywając   gasnące   życia   z   rąk   jego   i 
pozostałych lekarzy z irytującą, wręcz obraźliwą łatwością. Prawem statystyki takie rzeczy 
musiały się zdarzać; na złe dni nie było żadnej rady. Mimo to, Jos buntował się przeciwko tej 
mrocznej pogromczyni życia i walczył z nią ze wszystkich sił. 

Szósty ranny zmarł na stole; reanimacja nie przyniosła rezultatu. 
Czas   rozciągał   się   i   rozmazywał.   Jos   miał   wrażenie,   że   patrzy   w   głąb   długiego   i 

ciemnego   tunelu,   nie   widząc   niczego   i   nikogo   poza   pacjentami.   Przekroczył   już   fazę 
wyczerpania, a rannych  i konających  wciąż przybywało;  spoglądali  na niego błagalnie  w 
ostrym świetle szpitalnych lamp. 

Jego   życie   było   biało–czerwone.   Wydawało   mu   się,   że   od   urodzenia   zajmuje   się 

zszywaniem ludzi, że poświęci na to całe życie i wreszcie umrze, zszywając ludzi... 

Aż wreszcie zamknął ostatniego pacjenta – mimo wymiany obu płuc i wątroby zapewne 

i tak czekała go śmierć – i poczuł, że Tolk kładzie mu dłoń na ramieniu. 

– Już, Jos. Ten był ostatni. 
W pierwszej chwili nie zrozumiał, co powiedziała. To nie miało sensu – jak mogło się 

skończyć coś, co nie miało końca? Zamrugał nerwowo, jak człowiek wychodzący na światło z 
głębokiej  ciemności.  Po chwili  zdołał  skupić spojrzenie na jej  oczach  widocznych  ponad 
maską. 

– Co mówisz? 

background image

– Skończyliśmy. Możemy odpocząć. 
Odpocząć? A co to znaczy? 
Odsunął się chwiejnie od stołu. Tolk ruszyła za nim, by go podtrzymać. 
– Ostrożnie – wymamrotał. – Ktoś podkręcił grawitację. 
Niezdarnymi ruchami ściągnął rękawiczki i cisnął w stronę kosza na odpadki. Nie trafił. 

Przez moment zastanawiał się, czy ich nie podnieść, ale myśl o tym, że miałby się schylić, 
wydała mu się okropna. Możliwe, że nie zdołałby się wyprostować. 

Rozejrzał się. Pozostali także kończyli  albo już skończyli  pracę. I oni wyglądali na 

oszołomionych i wyczerpanych – identyczny wyraz malował się też na twarzach wszystkich 
rannych, którzy tego dnia trafili pod nóż. 

– Jak... jak bardzo źle to wygląda? 
– Źle. – Maskę zakrywającą twarz Tolk przecinały smugi wilgoci w miejscach, gdzie 

łzy wsiąkły w biały materiał. 

– Uratowaliśmy kogoś? 
– Paru. 
Jos zaczął iść i znowu się zachwiał. Chwyciła go pod ramię i podtrzymała. 
– Lepiej, żebym nie znał statystyki, prawda? 
– Lepiej. 
Jos oklapł jeszcze bardziej. 
– Czuję się jak po dziesięciu rundach na geonozjańskiej arenie. 
Chciał... potrzebował drinka, ale wyprawa do kantyny wydawała mu się niebywałym 

wysiłkiem. Myślał teraz tylko o jednym: o płaskim i zacisznym kawałku miejsca, na które 
mógłby paść. Zresztą nie musiał być płaski. Wystarczyłaby przyjemna kupka kamieni... 

Spojrzał na Zana, stojącego o kilka stołów dalej. Przyjaciel zebrał siły i uniósł rękę w 

półsalucie. Jos odwzajemnił pozdrowienie i chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. 

Kiedy znalazł się na zewnątrz, usłyszał odgłos nadlatujących medlifterów. Zaczął się 

śmiać i przez przerażająco długą chwilę nie mógł się uspokoić. 

background image

ROZDZIAŁ 14 

– Chcecie zobaczyć coś ciekawego? – spytał Dhur. 
Jos, Zan, Tolk i Barrissa siedzieli w kantynie; wszyscy z wyjątkiem Jedi raczyli się 

alkoholowymi napojami. Minęły zaledwie cztery dni od czasu piekielnej powodzi rannych i 
słowo   „ciekawe”   nabrało   dla   Josa   głębszego   znaczenia.   Mimo   to   był   gotowy   poznać 
tajemnicę Dhura, o ile tylko nie wiązała się ona z krojeniem rannych żołnierzy. 

– Siadaj – powiedział. Machnął ręką na barmana, który odpowiedział skinieniem głową, 

i bez słowa zabrał się do mieszania kolejnego drinka, bo zdążył już zapamiętać Sullustanina i 
jego ulubioną miksturę. 

Dhur   zajął   miejsce   przy   stoliku   i   wyjął   z   kieszeni   niewielkie   urządzenie:   kulę   z 

utwardzonego plastoidu i metalu, mniej więcej wielkości pięści ludzkiego dziecka. Uniósł ją 
w górę. 

Jos zmrużył oczy. 
– Nie powiem, żebym był wstrząśnięty – mruknął. – Zaczekaj chwilę – dodał i osuszył 

kufel do dna, by ponownie zmrużyć oczy i spojrzeć na kuliste urządzenie. – Nie, wciąż nie 
jestem. 

– Wygląda jak pudełko na przyprawę – zauważył Zan. – To naprawdę byłoby ciekawe. 
Jos uniósł kufel i w milczeniu przytaknął ruchem głowy. 
– To podzespół kamdroida – stwierdziła Barrissa. – Zdaje się, że wojskowego. 
–   Pierwsza   nagroda   dla   Jedi   –   odrzekł   Dhur.   –Dostałem   to   od   zbieracza;   podobno 

znalazł na polu bitwy po ostatnim ataku separatystów. Zdaje się, że android został poważnie 
uszkodzony podczas walki; działały w nim tylko funkcje pasywne. Nie mógł latać, nie mógł 
strzelać... nawet komunikator wysiadł. 

– Wciąż nie wygląda mi to na wiadomość na pierwszą stronę, wiesz? – wtrącił Jos. 
– Cała ta planeta jest usiana szczątkami rozwalonych androidów. 
– Zgadza się – przytaknął Zan. – Dziś rano chyba złamałem ząb na odłamku, który trafił 

do kaszy. 

Kelner podjechał do Dhura z pełną szklanką. 
–   Na   rachunek   Vondara   –   oznajmił   Sullustanin   i   spojrzał   na   Josa.   –   Zwrócę,   jeśli 

uznasz, że nowina nie jest tyle warta. 

Jos skinął głową w stronę androida, który zapisał transakcją w pamięci i odjechał. 
I tak nie mam tu na co wydawać pieniędzy, pomyślał chirurg. 
– Pozwolę sobie na odważną hipotezę – powiedział Zan. – To nie samo pudełko będzie 

przedmiotem naszego zainteresowania. 

– Żaden szczegół nie ujdzie twojej uwadze, co? Patrzcie. – Dhur ustawił pudełko na 

blacie i nacisnął jeden z wystających z niego klawiszy. Z wnętrza kuli wyłonił się nagle obraz 
z holoprojektora, mniej więcej sześć razy mniejszy od normalnego. Świetliste linie ułożyły się 
w   widok   drzew   o   szerokich   liściach,   zwałów   popalonych   i   porozrywanych   eksplozjami 
androidów oraz ciał kilku żołnierzy klonów. Wszystko to było jakby ukośne, najwyraźniej 
filmowane z poziomu ziemi. 

– Martwych żołnierzy też już widziałem – rzucił Jos. – I to wielu. Nie trzeba nawet 

fatygować się do lasu, żeby ich zobaczyć. Obsługa przywozi nam takich pod sam próg. 

– Przymknij się, Jos – powiedziała Tolk bez złości. 
Po chwili na ruchomym  obrazie pojawiły się trzy postacie. Ludzie kluczyli  między 

wrakami rozbitych maszyn  i ciałami poległych. Mieli na sobie czarno–purpurowe, obcisłe 
kombinezony i wysokie wojskowe buty, a na ramionach nieśli tradycyjne karabiny miotające 
pociski. 

– Salissjańscy najemnicy – odezwała się Barrissa. – Słyszałam, że niektórzy z nich 

background image

pracują dla Dooku tu, na Drongarze. 

– Zgadza się – odparł Dhur. – Niektórzy jako mechanicy, inni jako zbieracze... Niewiele 

androidów bojowych daje się zaprogramować na zbieranie boty;  w końcu z tego samego 
powodu i my znaleźliśmy się na tej stercie łajna zwanej planetą. Paru najemników trafiło też 
do sił specjalnych, do zwiadu. Idą tam i robią to, czego nie można zlecić androidom: wspinają 
się po drzewach, skradają się i tak dalej. Czasem tylko humanoid radzi sobie w takim terenie. 
A   Salissjanie   podejmą   się   każdej   roboty,   jeśli   tylko   skapnie   im   za   to   parę   kredytów. 
Wyjątkowo paskudna banda; patrzą na człowieka i strzelają jednocześnie... A może nawet 
najpierw strzelają, a potem patrzą – dodał, spoglądając na Josa. 

Korelianin uśmiechnął się pobłażliwie. 
– Uroczy są w tej skali, nieprawdaż? – zwrócił się do Zana. 
Trzej najemnicy przeszukiwali pobojowisko, zbierając narzędzia i broń, a przy okazji 

sprawdzając, czy któryś z klonów nie przeżył. Projekcji nie towarzyszył żaden dźwięk, a sam 
obraz falował co pewien czas, rozpadał się na zamazane kawałki barw i po chwili wracał do 
normy. 

– Android działał na resztkach zasilania – wyjaśnił Dhur. – Kamera padła na amen kilka 

minut po dokonaniu tego nagrania. To czysty przypadek, że obiektyw skierował się akurat w 
tę stronę. 

Nagle trzej Salissjanie zamarli. Cisnęli broń na ziemię i podnieśli ręce do góry, a potem 

odsunęli się od porzuconych blasterów. 

– Zdaje się, że ktoś ich zaskoczył – zauważyła Tolk. 
Chwilę   później   w   kadrze   pojawił   się   mężczyzna   z   karabinem   blasterowym 

wycelowanym w kierunku tria najemników. 

Jos   przyglądał   mu   się   z   uwagą.   Nagranie   dokonane   z   poziomu   ziemi   utrudniało 

identyfikację, lecz mimo to miał wrażenie, że zna tego człowieka. Pochylił głowę, by spojrzeć 
na projekcję z innej perspektywy. Oczywiście. To był... 

– Phow Ji – powiedziała Barrissa cichym i miękkim głosem. 
Ji uśmiechnął się i rzucił broń na ziemię. Upadła bezdźwięcznie w kałużę błota. Tolk, 

Jos i Zan byli zaskoczeni; Barrissa nie. 

– Co on wyrabia? – mruknął Zan. 
Tolk pochyliła się niżej nad holoprojektorem. 
– Dobrze wie, co wyrabia – szepnęła. Jos nie odpowiedział. O ile było mu wiadomo, ani 

Zan, ani Tolk nie widzieli instruktora walki wręcz w akcji, choć zapewne mowa ciała Ji 
zdradziła już Lorrdiance, że nie jest on typem,  z którym warto zadzierać. Jos zerknął na 
Barrissę. Pokręciła głową, ale był pewien, że i ona, podobnie jak Tolk, wie, co się zaraz 
stanie. Sam nie miał już wątpliwości. A Zan miał się dowiedzieć lada chwila... 

Obraz   zamigotał   ponownie   w   momencie,   gdy   Ji   zaatakował,   a   trzej   Salissjanie   w 

odpowiedzi rzucili się na niego. Chwilę później trzej najemnicy leżeli już na ziemi, a Jos za 
cholerę   nie   umiał   odgadnąć,   co   im   się   stało.   Może   faktycznie   wypiłem   dziś   już   dosyć, 
pomyślał. 

– Popatrzcie na powtórkę – powiedział Dhur. Dotknął przycisku na powierzchni kuli. 

Wszyscy poruszyli  się niespokojnie na krzesłach i zapatrzyli  się w skupieniu na tę samą 
scenę,   rozgrywającą   się   tym   razem   czterokrotnie   wolniej   niż   poprzednio.   Nawet   teraz 
niełatwo było zanalizować ruchy Phowa Ji, ale Jos znał anatomię człowieka wystarczająco 
dobrze,   by   ocenić,   co   spotkało   trzech   padających   na   ziemię   najemników.   Pierwszy   miał 
zmiażdżoną krtań, drugi skręcony kark, a trzeci dostał cios w skroń – tak silny, że czaszka 
musiała   pęknąć.   Wszystkie   trzy   urazy   musiały   prowadzić   do   śmierci,   jeżeli   ranni   nie 
otrzymali pomocy na czas, a na polanie pośrodku dżungli jakoś nie spotykało się medyków z 
armii separatystów. 

Phow Ji podszedł do leżących i przykucnął przy każdym, jakby coś im zabierał. Gdy 

background image

zbliżył się do ostatniego, obraz znieruchomiał. 

– Nie wiem, co robił na końcu – odezwał się Dhur – ale przypuszczam, że brał coś w 

rodzaju trofeum. Żołnierze separatystów identyfikatory mają wszczepiane pod skórę, więc 
raczej wziął skrawki kombinezonów. .. albo coś innego. 

Spoglądając po twarzach towarzyszy Jos doszedł do wniosku, że wszyscy myślą o tym 

samym. „Czymś innym”, co Ji zabrał na pamiątkę, mogły być szewrony, odznaki... albo palce 
czy uszy. 

– Ogniwo zasilające androida musiało przestać działać właśnie w tym momencie, bo 

nagranie jest urwane. – Dhur spojrzał na Vondara. – I co, warte drinka, doktorku? 

– Warte paru – odparł cicho Jos. – Tylu, ile potrzeba, by zapomnieć taką scenę. 
– On ich zwyczajnie zamordował. – Sądząc po głosie, Zan był głęboko wstrząśnięty. – I 

to gołymi rękami. Za coś takiego mógłby trafić pod sąd wojenny i wylądować w więzieniu! 

– Mało prawdopodobne – odrzekł Dhur. – To byli najemnicy, najgorsze szumowiny w 

całej galaktyce, rzecz wydarzyła się na polu walki, a w dodatku przewaga trzech na jednego 
była   po   ich   stronie.   Nie   ma   naocznych   świadków,   jeśli   nie   liczyć   androida,   ale   kto   by 
uwierzył w nagranie z nieprzyjacielskiej maszyny? Każdy wie, jak łatwo jest fałszować takie 
dowody. Przecież wróg mógł celowo podrzucić nam spreparowany zapis. 

– Morderstwo z zimną krwią – szepnął Zan ochrypłym głosem. 
–   Na   wojnach   giną   ludzie,   kapitanie   –   przypomniał   spokojnie   Dhur.   –   Gdyby   Ji 

zwyczajnie   ich   zastrzelił,   każdy   zaakceptowałby   jego   akcję   bez   mrugnięcia   okiem. 
Nieprzyjaciel,   pole   bitwy,   okradanie   zabitych   żołnierzy?   Mimo   iż   pozabijał   ich   gołymi 
rękami, wielu oficerów sił zbrojnych Republiki powiedziałoby chętnie : „Dać mu awans!” i 
na początek nagrodziłoby go medalem. 

Zan dopił trunek i delikatnie odstawił szklankę. 
– Nienawidzę tej wojny – powiedział. – Nienawidzą każdego jej aspektu. Jakimi ludźmi 

jesteśmy, skoro obok nas dzieje się coś takiego i nikt nie jest specjalnie przejęty? Jak to o nas 
świadczy?  Nikt  nie umiał  mu  odpowiedzieć.  Zan  wstał  ostrożnie;  prawdopodobnie  wypił 
dość, by mieć kłopoty z równowagą. Kto nie znał go dobrze, mógł tego nie zauważyć, ale Jos 
wiedział. 

– Idę do łóżka – oznajmił Zabrak. – Nie budźcie mnie przed końcem wojny. 
Gdy się oddalił, Dhur pociągnął zdrowy łyk ze swojej szklanki. 
– To bardzo dobry temat na reportaż, ale nie wydaje mi się, żeby cenzura przepuściła 

coś takiego. Obywatele Republiki mogliby go uznać za... niepokojący. – Sullustanin umilkł na 
chwilę. – Twój przyjaciel jest zbyt wrażliwy, żeby tu tkwić. To artysta. Tacy nigdy nie radzą 
sobie zbyt dobrze na wojnie. 

– A ktoś sobie radzi? – spytał Jos. 
Dhur skinął głową w stronę nieruchomego obrazu z holoprojektora. 
– Niektórzy. Czy inaczej Phow Ji mógłby zatłuc kogoś na śmierć i jeszcze dostać za to 

pieniądze? 

Wracając  do swojej  kwatery,  Barrissa rozmyślała  o nagraniu,  które przyniósł  Dhur. 

Była  noc, ciepła  i wilgotna,  a żądłacze  i padlinożerne  ćmy fruwały chmarą  wokół lamp, 
rzucając wielkie, podobne do duchów cienie. Pomruk burzy dobiegał z oddali, a ciemność na 
horyzoncie   rozświetlały   błyskawice.   Barrissa   miała   nadzieję,   że   deszcz   dotrze   i   tu,   by 
schłodzić nieco lepkie powietrze. Bębnienie kropel o piankowy dach kabiny dodałoby jej 
otuchy... a potrzebowała jej, bo trudno było o pocieszenie tu, na planecie Drongar. Tropikalne 
światy były na swój sposób piękne, a i ludzka natura miała skłonności do tropikalnego upału, 
a przynajmniej do ciepła. Padawanka wolała jednak chłodniejsze miejsca. Przechadzka po 
śniegu była dla niej znacznie bardziej ożywczym doświadczeniem niż wygrzewanie się w 
gorącym słońcu. 

Jako Jedi była pod wrażeniem umiejętności bojowych Phowa Ji. Wielka siła i płynność 

background image

cechowały jego ruchy; musiał być śmiertelnie niebezpieczny dla wszelkich przeciwników, 
może z wyjątkiem tych, których wspomagała Moc. 

Jednak tą częścią duszy, która tkwiła w niej głębiej, pod płaszczem szkolenia Jedi, czuła 

odrazę wobec przemocy, której była świadkiem. Zdarzenie zarejestrowane przez automat było 
morderstwem, bowiem nikt nie mógł mieć wątpliwości, że najemnicy nie mieli żadnych szans 
w starciu z Ji. Chociaż było ich trzech i walczyli przeciwko nieuzbrojonemu przeciwnikowi, 
przewaga była po jego stronie – o czym naturalnie Ji doskonale wiedział. 

Ile   trofeów   wisiało   już  na   ścianie   jego   kabiny?   Barrissa   nie   była   pewna,   czy   chce 

wiedzieć, ale z drugiej strony odzywała się w mej zwykła ciekawość. Kiedyś w Świątyni 
usłyszała, jak Mace Windu mówił grupie uczniów, że zabicie kogoś jest bardzo łatwe, można 
to   zrobić   jednym   ciosem   miecza.   Ale   świadomość   tego,   że   odebrało   się   komuś   życie, 
pozostawała w zabójcy na zawsze. Mistrz Jedi miał rację – Barrissa doświadczyła tego na 
własnej skórze. Zabijanie nie należało do spraw, które można traktować lekko, w każdym 
razie nie było łatwe dla osób o choćby szczątkowej zdolności do empatii, opierających swoje 
postępowanie na przyzwoitym  kodeksie moralnym  i etycznym.  Niekiedy w obronie życia 
niewinnych   lub   własnego,   Jedi   uderzał   wystarczająco   mocno,   by   pokonać   atakującego 
ostatecznie. Jednak fakt iż było to działanie konieczne, wcale nie był gwarancją spokojnego 
snu, bez wspomnień twarzy i krzyków zabitych. Czy człowiek choć trochę ludzki mógł tropić 
ofiary, zabijać je gołymi rękami i zabierać trofea, by przypominały mu o tym, czego dokonał? 

Tak jakby można było o tym zapomnieć. 
Moc pozwalała Jedi być potężnym wojownikiem, ale równocześnie pomagała stłumić 

impuls do siłowych rozwiązań. Ten, kto wiedział, co może uczynić mieczem świetlnym, kto 
wiedział, jak bardzo jest niebezpieczny, zastanawiał się dwa razy, zanim stanął do walki. To, 
że mógł coś uczynić, nie oznaczało wcale, że powinien... 

Barrissa pokręciła głową. Phow Ji był zabójcą, szukał przemocy i rozkoszował się nią. 

To, czy robił to dla przyjemności, czy traktował jako osobiste wyzwanie, nie miało znaczenia 
– tak czy inaczej, był chory. Gdyby mogła dotknąć jego umysłu, użyć Mocy, by wpłynąć na 
jego psychikę, może zdołałaby go uleczyć. 

Albo sama by się zaraziła. 
Ponownie pokręciła głową, tym razem sprzeciwiając się własnym myślom. Nieustanny 

stres   obozowego  życia,   intensywność  pracy,   brak  porządnego   wypoczynku...   wszystko  to 
nawarstwiało   się   z   wolna.   Jedi   wątpiąca   w   to,   czy   Moc  zdoła   ją   ochronić   przed   dobrze 
wyszkolonym zbirem, naprawdę musiała być przemęczona. Potrzebowała snu. 

W oddali rozległ się głośniejszy grzmot. Dobrze, pomyślała. Może deszcz zmyje te 

mroczne myśli, razem z zarodnikami i smrodem zgnilizny w powietrzu... 

background image

ROZDZIAŁ 15 

Pozbycie się ciała z pokładu fregaty MedStar nie było trudne. Wystarczyłoby trochę 

brudnej zabawy z przemysłowym wibroostrzem, następnie spacer do stacji utylizacji odpadów 
z ciężkim, szczelnie zamkniętym workiem i hatoo! – Mathal, niedawno martwy człowiek, a 
obecnie   śmieć   nieodróżnialny   od   innych   sprasowanych   śmieci   opuszczających   stację, 
znalazłby się w kosmosie. Bleyd wiedział jednak, że nagłe i tajemnicze zniknięcie agenta 
Czarnego Słońca – zwłaszcza takiego, o którym wiadomo było, że wybierał się tu z wizytą –
mogłaby przynieść  nieszczęście.  Bleyd  stałby się automatycznie  pierwszym  podejrzanym, 
nawiasem mówiąc, całkiem słusznie, a wizja pytających spojrzeń bossów Czarnego Słońca 
skierowanych w jego stronę wcale mu się nie uśmiechała. 

Problem   polegał   na   tym,   że   Bleyd   nie   miał   pomocnika,   któremu   mógłby   zaufać. 

Żołnierze winni byli lojalność Republice, nie jemu. Moduły kognitywne androidów można 
było  sondować   i  nawet   po  gruntownym  przeprogramowaniu  w  ich   bazach   danych  wciąż 
pozostawały kwantowe odciski zapamiętanych informacji. Wśród okrętowego personelu na 
pewno znalazłby się ktoś, kogo można kupić, ale nikt nie mógł zagwarantować, że będzie to 
lojalność nabyta na stałe. 

A to oznaczało, że Bleyd musiał sam zrobić to, co było do zrobienia. 
Na   szczęście   obmyślał   plan   działania   wystarczająco   długo   i   szczegółowo;   teraz 

pozostało mu jedynie wprowadzić go w czyn. Owszem, istniało pewne ryzyko, lecz Bleyd 
uznał, że sobie poradzi, jeśli tylko wykaże właściwą dbałość o detale na każdym etapie. 

Na początek opatrzył swoje rany. Mathal był wystarczająco dobrym nożownikiem, by 

dosięgnąć go ostrzem. Bleyd, rzecz jasna, spodziewał się takiego obrotu sprawy. Walka na 
noże zawsze była ryzykowna i tylko skończony głupiec wierzył, że nie straci ani kropli krwi. 
W tym  przypadku  obrażenia  nie były  poważne  – ledwie  dwa  długie,  płytkie  nacięcia  na 
prawym przedramieniu. Kilka minut uciskania kciukiem odpowiedniego splotu nerwowego 
wystarczyło, by powstrzymać krwawienie, a dodatkowy opatrunek z syntciała sprawił, że po 
nacięciach nie pozostał żaden ślad. 

Opatrzywszy   rany,   Bleyd   umieścił   zwłoki   Mathala   w   jednej   z   komór   zamrażania 

karbonitowego, w sekcji kwarantanny. Zatopił je w prostopadłościennym bloku karbonitu, na 
tyle   dużym,   by  nie   można   było   rozpoznać   jego   zawartości.   Gotowe   dzieło   zaopatrzył   w 
hologram   z   symbolem   identyfikującym   zawartość   bloku   jako   „uszkodzone   konwertory 
enzymowe”,   stosowane   powszechnie   w   żniwiarkach.   Zatapianie   w   karbonicie   –   na   czas 
transportu – komponentów zawierających niebezpieczne, aktywne składniki katalityczne było 
normalną   procedurą.   Używając   małego   generatora   antygrawitacyjnego,   admirał   przewiózł 
blok windą serwisową do śluzy przy jednej z ładowni okrętu. 

Teoretycznie   mógł   wyekspediować   martwego   emisariusza   do   magazynu   odpadów 

chemicznych,   gdzie   trafiłby   na   półkę.   Za   symboliczną   opłatą   bryła   gęsto   upakowanych 
atomów  węgla i gazu tibanna, zawierająca doczesne szczątki Mathala, spoczywałaby tam 
przez całą wieczność, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. 

Problemem   jednak   nie   były   same   zwłoki.   Sztuka   polegała   na   tym,   by   przekonać 

sceptycznych   szefów   Czarnego   Słońca,   że   ich   agent   opuścił   okręt   Bleyda   na   pokładzie 
własnego statku, który następnie został zniszczony przez siły w żaden sposób nie związane z 
admirałem. 

Kolejna   faza   przedsięwzięcia   była   dość   kłopotliwa,   bo   wszyscy,   którzy   służyli   na 

fregacie MedStar, znali jej dowódcę – z widzenia, a jeśli zmysł wzroku nie był im dany, to z 
zapachu,   smaku,   dotyku   lub   słuchu.   Chcąc   zrealizować   swój   plan,   Bleyd   musiał   działać 
incognito. 

Zastanawiał się nad tą sprawą dość długo, aż doszedł do wniosku, że proste przebranie 

background image

sprawdzi się znacznie lepiej niż wymyślne. 

Powrócił   do   swojej   kwatery.   Zapakował   do   niedużej   walizeczki   długą   białą   szatę, 

zakończoną kapturem z osmotycznym welonem opadającym na twarz. Był to strój identyczny 
jak te, które nosili członkowie medytacyjnej kasty „braci w służbie”, zwanych Milczącymi. 
Na prawie każdym okręcie medycznym można było znaleźć co najmniej kilku przedstawicieli 
tego zakonu, jako że ich uniwersalną misją było niesienie pomocy chorym i rannym. Nigdy 
nie   mówili   głośno,   nawet   we   własnym   gronie.   Posiłki   spożywali   w   odosobnieniu,   w 
miejscach   publicznych   zaś   zawsze   nosili   kaptury   z   welonami,   skutecznie   maskujące   ich 
tożsamość. Kilka dni wcześniej Bleyd zadbał o to, by w jedzeniu „braci w służbie” znalazły 
się mikronadajniki – maleńkie urządzenia, nie większe niż ziarnka piasku, które pozwalały 
mu przynajmniej przez jakiś czas śledzić każdy ruch Milczących pracujących na pokładzie 
Fregaty. Wiedział, że dzięki temu nie wpadnie przypadkiem na żadnego z nich, a zatem nikt 
nie będzie miał szansy odkryć, kto ukrył się pod białą szatą z kapturem. 

Odświeżacz obok biblioteki był akurat wolny, a był to jeden z tych przybytków, których 

nie nadzorowały kamery systemu bezpieczeństwa. Do kabiny wszedł admirał Bleyd; opuścił 
ją bezimienny i nieznany nikomu członek zakonu Milczących. 

Żadna z osób, które minął w drodze do prawoburtowego hangaru, nie zareagowała na 

jego obecność inaczej, jak tylko skinieniem głowy albo lekkim uśmiechem; on zaś, rzecz 
jasna,  nie   odezwał   się  ani  słowem.   Szedł  lekko   zgarbiony,   świadom   faktu,   że  jest   nieco 
wyższy od większości Milczących, których widywał na pokładzie swojej fregaty. 

Członkowie kasty nie mieli kodów ani kart kodowych do regulaminowo zamkniętych 

drzwi, ale admirał Bleyd miał. O ten drobiazg mógł zatroszczyć się później – wszystkie ślady 
użycia kodów, zarejestrowane w systemie bezpieczeństwa, można było zmienić lub skasować, 
uniemożliwiając ich odtworzenie nawet najbardziej pilnym tropicielom. Choć oczywiście nie 
zanosiło się na poszukiwania, bo nikt nie miał powodu, by je wszczynać. Owszem, ktoś mógł 
zauważyć   Milczącego   w   korytarzu   wiodącym   do   hangaru,   ale   czy   kogokolwiek 
zainteresowałoby takie zdarzenie? A nawet jeśli, to nie istniał żaden sposób na połączenie 
spowitej w biel postaci z osobą admirała Bleyda. Był więc kryty. 

Uśmiechnął   się   do   własnych   myśli   podążając   niespiesznie   ku   kolejnemu   etapowi 

zadania. Jestem kryty, prawda? Welon osmotyczny przepuszczał powietrze i nie przesłaniał 
widoku na zewnątrz, ale nikt nie mógł rozpoznać jego twarzy. Miłe uczucie, pomyślał. Tak, 
świadomość, że jest choć raz – dla odmiany – kimś anonimowym, sprawiała mu niemałą 
przyjemność. 

Mathal   otrzymał   pozwolenie   na   lądowanie   małym   starspinem   marki   KDY   w 

najciemniejszym,   prawie   nieużywanym   kącie   pokładu   startowego,   gdzie   samotna   lampa 
zgasła chwilę wcześniej – bynajmniej nie przypadkowo. Pomógł jej w tym mikroskopijny 
detonator czasowy, który naturalnie wyparował w tej samej minieksplozji, która zniszczyła 
lampę. Na rozkaz admirała statek Mathala otrzymał już w chwili lądowania pozwolenie na 
odlot w dowolnym momencie. 

Bleyd uśmiechnął się ponownie, podchodząc do maszyny. Tak, pomyślał o wszystkim. 

Kluczem   do   udanego   polowania   były   solidne   przygotowania.   Kto   znał   cel,   nim   uczynił 
pierwszy krok, ten oszczędzał sobie wielu, bardzo wielu ponurych chwil. 

Wszedłszy na pokład statku, admirał poinformował kontrolę lotów, że chce opuścić 

hangar. Natychmiast otrzymał pozwolenie na start. 

Pokierował   niewielką   maszynę   przez   podwójną   śluzę   ciśnieniową   ku   platformie 

odlotów.   Zaczekał   na   zielone   światła,   nim   ruszył   w   otwartą   przestrzeń.   Teraz   należało 
wykonać   trudniejszą   część   zadania.   Jeżeli   miał   odnieść   sukces,   podstawową   rzeczą   było 
zgranie czynności w czasie. Nawrócił pod wielopiętrowym kadłubem fregaty medycznej i 
skierował maszynę ku rufie okrętu, trzymając się na tyle blisko poszycia, by pozostać poza 
minimalnym zasięgiem czujników. Przemknął przed kilkoma iluminatorami i uśmiechnął się; 

background image

ktokolwiek patrzył przez nie w pustkę kosmosu, musiał najeść się strachu, gdy nieduży statek 
przemknął tuż za transpastalową taflą, niemal na wyciągnięcie ręki. Przynajmniej teoretycznie 
był to jednak manewr pożyteczny. Gdyby ktoś pytał – co było zresztą mało prawdopodobne –
to świadkowie zapewne opowiedzieliby szczerze o lekkomyślności pilota Czarnego Słońca. 

„Taa, widziałem go. Przeklęty dureń, przeleciał tak blisko, że omal nie rozwalił mi 

iluminatora!” 

Zbliżając się do tylnego luku, którym zwykle wyrzucano w przestrzeń odpadki, Bleyd 

zaczął   uszczelniać   kombinezon,   który   ukrył   pod   białą   szatą.   Był   to   obcisły   skafander 
próżniowy z hermetycznymi rękawicami i butami oraz z zasłoną na głowę i twarz, wykonaną 
z fleksikrisu. Zbiornik z powietrzem gwarantował mniej więcej pięć minut życia – tego typu 
kombinezony były przeznaczone do pracy we wnętrzu jednostki dotkniętej nagłą dekompresją 
i   miały   wystarczyć   tylko   na   dotarcie   do   jeszcze   szczelnej   sekcji   statku   lub   do   pełnego 
skafandra próżniowego. Pięć minut wystarczało Bleydowi w zupełności, pod warunkiem, że 
operacja przebiegnie zgodnie z planem... 

Luk komory odpadków był  teraz tuż przed dziobem statku Mathala. Bleyd  nacisnął 

klawisz zdalnego sterownika i klapa w rufowej części fregaty uchyliła się. Sekundę później 
aktywował podnośnik antygrawitacyjny umocowany do bloku karbonitu i skierował go prosto 
w przestrzeń. 

Z   wprawą,   jako   że   był   dobrym   pilotem,   nadal   starspinowi   właściwy   kierunek   oraz 

prędkość równą tej, z jaką oddalała się od fregaty bryła ze szczątkami Mathala, po czym użył 
zewnętrznego manipulatora, by przechwycić bryłę, przycisnąć do kadłuba i zablokować w tej 
pozycji. 

Odetchnął  głęboko.   To,  co   czekało   go  teraz,   nie   należało  do  przyjemności,   ale  nie 

zamierzał zwlekać. Dokończył uszczelnianie kombinezonu, otworzył przepływ powietrza z 
butli i uniósł owiewkę kabiny. Wymknął się na zewnątrz, wycelował w stronę otwartego luku 
z odpadkami i odepchnął się mocno od kadłuba starspina. 

Fregata MedStar unosiła się w tej chwili na orbicie po ciemnej stronie Drongar, więc 

chłód  próżni  był   naprawdę  dotkliwy.   Zimno  przenikało  cienką   białą   szatę   i  hermetyczny 
kombinezon i atakowało skórę niczym tysiąc igieł wstrzykujących ciekły azot. Ignorował to 
jednak i nie zamierzał poddać się szokowi termicznemu. Miał we krwi wytrzymałość i siłę 
tysiąca pokoleń łowców – naturalny pancerz utkany z prastarego DNA przodków. Działał z 
wyrachowaniem po stokroć zimniejszym od pustki kosmosu, w której się unosił. 

Skok nie był tak precyzyjny, jak Bleyd sobie tego życzył, ale wystarczająco dobry, by 

zanieść go wprost do włazu. Gdy tylko Sakiyanin znalazł się w zasięgu sztucznej grawitacji 
okrętu, opadł na pokład. Naturalnie spodziewał się tego, więc wylądował pewnie, na ugiętych 
nogach, zachowując równowagę. Uderzył dłonią w sterownik i właz zamknął się posłusznie. 
Mimo   próżni,   w   zamkniętym   luku   było   znacznie   cieplej   niż   w   otwartej   przestrzeni   na 
zewnątrz. 

Bleyd uruchomił system wyrównywania ciśnień i podszedł do iluminatora, by spojrzeć 

na statek Mathala i uruchomić go zdalnie. Dysze silników jonowych Starspina zapłonęły, 
unosząc   go   bezdźwięcznie   w   dal,   z   bryłą   karbonitu   zamkniętą   pewnym   uchwytem 
manipulatora. 

Admirał   przyglądał   się   przez   moment   odlatującemu   stateczkowi.   Kurs   był 

zaprogramowany; nie pozostało już nic do zrobienia. 

Rozszczelnił   kombinezon   i   ruszył   w   kierunku   śluzy   wewnętrznej.   Za   kilka   minut 

niezidentyfikowana   jednostka   miała   naruszyć   przestrzeń   orbitalną   po   przeciwnej   stronie 
planety,   kontrolowaną   przez   separatystów.   Statek   nie   odpowie   na   wywołanie   i,   mimo 
wielokrotnych wezwań, nie zmieni kursu. Po ostatnim ostrzeżeniu baterie dział otworzą ogień 
i intruz zostanie zniszczony. 

Niefortunnym   zbiegiem   okoliczności   wyparuje   również   Mathal,   przedstawiciel 

background image

Czarnego Słońca, i nikt nigdy nie będzie w stanie stwierdzić, czy człowiek ten zginął w 
eksplozji,   czy   może   wcześniej.   Z   termonuklearnego   piekła   ocaleje   najwyżej   tyle   z 
karbonitowego bloku i jego zawartości, ile potrzeba na zatkanie ucha żądłacza. W szczątkach 
pozostaną jednak śladowe ilości cząstek organicznych. To wystarczy, by stwierdzić, że wraz 
ze statkiem zniszczona została żywa istota, najprawdopodobniej humanoidalna. 

I najprawdopodobniej nikogo to nie zdziwi. Zasady gry wojennej zabraniają atakowania 

jednostek medycznych przeciwnika, ale nikt nie odmówi okrętom żadnej ze stron prawa do 
obrony przed niezidentyfikowanym intruzem. 

Zdejmując z siebie szatę Milczącego i cienki kombinezon –by przebrać się w zapasowy 

mundur admiralski, który ukrył tu wcześniej – Bleyd raz jeszcze przebiegł myślą kolejne 
etapy akcji. Nie był może arcymistrzem, ale miał dość rozsądku i wprawy, by zrealizować ją 
zgodnie z planem. Wiedział też, że jeśli Czarne Słońce odezwie się jeszcze do niego, co było 
niemal pewne, i jeśli ktoś zada mu pytanie o los Mathala – co było równie nieuniknione – 
zdoła   przejść  z   pozytywnym  skutkiem  nawet   badanie   wykrywaczem  kłamstw,   jeśli   tylko 
wystarczająco starannie obmyśli odpowiedzi. 

„Mathal? Odleciał swoim statkiem i z jakiegoś powodu skierował się ku przestrzeni 

kontrolowanej   przez   separatystów.   Zestrzelili   go.   Pożałowania   godny   incydent,   ma   się 
rozumieć, ale z drugiej strony... to strefa działań wojennych, a Mathal z pewnością nie miał 
stosownych uprawnień...” 

W dodatku wszystko to było, z technicznego punktu widzenia, szczerą prawdą. 
Nagrania w systemach obserwacyjnych okrętu musiały potwierdzać tę wersję. Dziennik 

kontroli   lotów,   wskazania   czujników,   może   nawet   naoczny   świadek,   który   widział 
przelatujący   tuż   nad   iluminatorami   statek   pilotowany   zapewne   przez   idiotę,   tak   bardzo 
niewiele dzieliło go od poszycia fregaty... 

Nic nie wskazywało na to, że prawda była inna. 
Naturalnie   to   tylko   tymczasowe   rozwiązanie   problemu.   Prędzej   czy   później   Czarne 

Słońce powtórzy swoje żądania, ale Bleyd zamierzał przygotować się i na tę ewentualność. 
Może   zdoła   kupić   trochę   czasu,   wykorzystując   Filbę.   Tak   czy   inaczej,   planował   nadal 
szmuglować botę, pomnażając osobisty majątek... 

background image

ROZDZIAŁ 16 

Barrissa nie zamierzała dążyć do konfrontacji z Phowem Ji. Jedi szkolili się po to, by 

rozwiązywać   konflikty,   nie   po   to,   by   ich   szukać   –   chyba   że   zmuszały   ich   do   tego 
okoliczności. Czyn, którego Ji dopuścił się na polu bitwy, był zdaniem padawanki godny 
potępienia, lecz z drugiej strony, nie powierzono jej przecież misji żandarma wojskowego. 
Nie do niej należało domaganie się zadośćuczynienia za śmierć najemników obcej armii. 

Tak się jednak złożyło, że następnego ranka, gdy wyszła z kabiny, by poćwiczyć w dość 

chłodnych jeszcze promieniach słońca, wojownik z Bunduki pojawił się w pobliżu i zatrzymał 
na chwilę, żeby popatrzeć. 

–   Wcześnie   wstajesz,   co,   Jedi?   –   Wydawało   się,   że   zawsze   używa   tego   samego 

pogardliwego tonu. Barrissa nie miała zamiaru komentować tak oczywistego stwierdzenia. 
Spokojnie kontynuowała trening. 

– Wygląda na to, że nie jesteś w najgorszej formie – dorzucił Ji. – Dobrze widzieć, że 

nie polegasz wyłącznie na tej swojej „magii”. 

Padawanka   nadal   nie   widziała   powodu,   by   wdawać   się   w   rozmowę.   Siedziała   na 

wilgotnej ziemi z nogami rozłożonymi na boki, w pełnym szpagacie poprzecznym. Pochyliła 
się  najpierw   w  stronę  jednego  kolana,  przytulając   policzek   do zewnętrznej  strony  uda,  a 
potem wykonała identyczny skłon w przeciwnym kierunku, czując, jak ścięgna podkolanowe 
i mięśnie grzbietu rozgrzewają się z wysiłku. 

– Nie wiedziałem, że Jedi składają śluby milczenia – kontynuował mistrz teräs käsi. 

Jego głos był teraz twardy i ostry, jak stalowa klinga. 

Barrissa wstała i uniosła ręce wysoko nad głowę. 
– Nie składamy – odpowiedziała, wykonując skłon na prostych nogach. Oparła dłonie 

płasko na ziemi. – Odzywamy się wtedy, gdy mamy coś do powiedzenia, a nie po to, żeby 
posłuchać własnego głosu. 

– Jesteś  rozdrażniona.  A ja myślałem,  że Jedi kontrolują swoje emocje.  – Phow Ji 

uśmiechnął się szeroko. – Czyżbym powiedział coś nie tak? – spytał drwiąco. 

Barrissa wyprostowała się, odgarnęła z czoła kosmyk spoconych włosów i odwróciła 

się, by spojrzeć prosto w oczy wojownika. 

– Nie. Coś zrobiłeś. Zamordowałeś trzech najemników. 
Jeżeli zaskoczyła Ji, to z pewnością tego nie okazał. Uśmiechnął się raz jeszcze, dość 

nieszczerze. 

– Skąd ci to przyszło do głowy? 
– Ktoś znalazł uszkodzonego kamdroida. Wszystko się nagrało. 
– Naprawdę? Chętnie obejrzę. 
Powiedział to z autentycznym zainteresowaniem; Barrissa nie musiała używać Mocy, 

by uwierzyć w szczerość tej reakcji. 

– Nie wystarczą ci trofea? 
Ji wykonał gest, który w jego mniemaniu był zapewne przejawem skromności. 
–   Chodzi   o   to,   że   to,   co   robię,   obserwują   wyłącznie   z   własnego   punktu   widzenia. 

Holonagranie wykonane z innej pozycji byłoby dobrym materiałem do analizy ewentualnych 
błędów w moich ruchach. Skoro już o tym mowa, mam całą ścianę trofeów. Ale holo? To 
byłoby pierwsze. 

Barrissa pokręciła głową. 
– Nic cię to nie obchodzi, prawda? 
– Co takiego? 
Droczył się z nią; tyle wiedziała na pewno. Bądź świadoma żywej Mocy – tak radził 

Qui–Gon   Jinn.   Barrissa   była   bardzo   młoda,   kiedy   słynny   mistrz   zginął   podczas   bitwy   o 

background image

Naboo, ale wciąż pamiętała te słowa – były jednym z pierwszych okruchów mądrości, jakie 
jej   wpojono.   Wznieś   się   ponad   to,   powiedziała   sobie   w   duchu.   Ale   nie   umiała   się 
powstrzymać. 

– To, że zatłukłeś trzech ludzi na śmierć – odpowiedziała. 
Ji wyglądał na zaskoczonego. 
– Więc tak to widzisz? 
– A czy można widzieć to inaczej? 
Ji uśmiechnął się i rozłożył ramiona w niewinnym geście. 
–Byłem nieuzbrojony, sam przeciwko trzem, na polu bitwy, moja droga padawanko. 

Skorzystałem   umiejętności,   za   których   używanie   płacą   mi   władze   Republiki.   Jestem 
żołnierzem. Zabicie wroga podczas wojny nie jest morderstwem. 

Barrissa   przerwała   ćwiczenia   rozciągające   i,   stojąc   z   ramionami   splecionymi   na 

piersiach, popatrzyła na Ji. 

– Jesteś  ekspertem w walce wręcz, a twoje dłonie i stopy są równie niebezpieczną 

bronią jak wibroostrze czy pałka ogłuszająca – powiedziała. – Ci ludzie nie mieli większych 
szans na przeżycie niż wtedy, gdybyś polował na nich z blasterem. Udawanie, że było inaczej, 
jest hipokryzją. 

– Nazywasz mnie kłamcą, Jedi? 
Teraz   nic   już   nie   maskowało   groźby   w   jego   słowach.   On   właśnie   tego   oczekuje, 

pomyślała Barrissa. Zignoruj go. Odwróć się. Spojrzała mu prosto w oczy. 

– Tak. 
Uśmiechnął się znowu, tym razem okrutnie i triumfująco. 
– Za takim oskarżeniem musi  stać gotowość do poparcia go mocnym  argumentem. 

Może   zechcesz   zaprezentować   mi   skuteczność   swojej   mistycznej   Mocy   wobec   mojego 
rzemiosła? 

Barrissa Offee z największym trudem zapanowała nad gniewem i nie odpowiedziała. 

Siłą woli przywołała obraz niezadowolonego oblicza mistrzyni Unduli. Trochę pomogło. Już 
po pierwszych słowach tej rozmowy wiedziała, że ruszyła ścieżką w dół, że nie tędy droga... a 
jednak doszła aż do tego punktu. 

Phow Ji roześmiał się po długiej chwili. 
– Tak sądziłem. Pokonałem jednego z waszych rycerzy w walce wręcz i chyba nie 

byłoby   fair,   gdybym   domagał   się   teraz   walki   z   marną   padawanką,   nieprawdaż?   Miłych 
ćwiczeń, Jedi. 

Odwrócił się z lekceważeniem i ruszył w swoją stronę. 
Barrissa nie umiała się powstrzymać. Skoncentrowana, uniosła rękę i zacisnęła pięść. 
W chwili, gdy odchodzący uniósł nogę, by dać kolejny krok, czas jakby spowolnił dla 

niej swój bieg. Lewa stopa Ji posuwała się ku przodowi, ale w chwili, gdy miała minąć kostkę 
prawej nogi, but skręcił nagle do wewnątrz – nie więcej niż o kilka stopni. To wystarczyło, by 
zahaczył czubkiem o piętę prawego. 

Mistrz z Bunduki potknął się. 
Ktoś gorzej wyszkolony zapewne upadłby z impetem twarzą w mokrą ziemię, Barrissa 

zaś, mimo świadomości, że to niegodziwe, cieszyłaby się z jego upadku. 

Jednak Ji zwinął się w locie w kłębek i ugiął ramię obracając dłoń do wewnątrz, tak że 

wyglądało to na celowe działanie. Rzucił się szczupakiem i wykonał przewrót przez ramię, by 
płynnym   ruchem   wytresowanego   gimnastyka   stanąć   na   nogi   w   doskonałej   równowadze, 
twarzą do Barrissy. 

– Uważaj – powiedziała. – Ziemia jest śliska od rosy. 
Stał przez moment nieruchomo, spoglądając na nią spode łba. Jego wrogość zawisła w 

powietrzu, krążąc w polu Mocy jak niebezpieczny wir. Był wściekły, ale panował nad sobą. 

Odwrócił się. 

background image

Kiedy odszedł, Barrissa pokręciła  głową, analizując  swoje zachowanie. Co ja sobie 

wyobrażałam? – skarciła się w duchu. Nie wolno używać Mocy do tak trywialnych zadań, do 
takiej   dziecinady.   Nie   wolno   marnować   jej   na   podobne   błahostki,   nawet   wobec   takiego 
przeciwnika jak Phow Ji. Owszem, mogłaby to być świetna demonstracja, nauczka, dowód 
istnienia Mocy, ale Barrissa wiedziała, że tym razem nie o to chodziło. Zadziałała z pobudek 
osobistych, wiedziona gniewem, choć od początku zdawała sobie sprawę, że nie powinna dać 
się sprowokować. Wielką potęgą należy władać z wielką ostrożnością, a powalanie obleśnego 
typa   na   ziemię   tylko   dlatego,   że   zdaniem   padawanki   na   to   zasługiwał,   było   działaniem 
niewystarczająco usprawiedliwionym. Zupełnie tak, jakby mierzyła do komara ognistego z 
turbolasera. Mistrzyni byłaby bardzo, bardzo niezadowolona. 

Barrissa czuła, że jeśli tak będzie się zachowywała, to nigdy nie zostanie rycerzem Jedi. 
Westchnęła  ciężko i powróciła  do przerwanych  ćwiczeń rozciągających.  Ścieżka jej 

losu była wystarczająco wyboista. Dlaczego utrudniała sobie życie, rzucając na nią głazy? 

background image

ROZDZIAŁ 17 

Podczas wieloletniej włóczęgi po międzygwiezdnych szlakach Den Dhur widział wiele 

dziwacznych zjawisk, jednak – o ile nie zawodziła go pamięć – nigdy jeszcze nie widział 
androida siedzącego samotnie w kantynie. 

Gdy wszedł  do sali  wprost z  gęstego jak syrop  skwaru dnia,  mimo  wsparcia  gogli 

ochronnych   minęło   kilka   chwil,   nim   jego  oczy  przywykły   do   półmroku.   Kiedy  wreszcie 
zaczął coś widzieć, przekonał się, że lokal jest prawie pusty. Leemoth, Duros specjalizujący 
się w leczeniu istot wodno–lądowych, siedział w dalekim kącie pieszcząc w dłoniach kufel 
fromijskiego piwa. Dwaj sierżanci armii klonów zainstalowali się przy barze, a przy jednym z 
bliższych stolików siedział nowy android protokolarny, I–5. 

Czegoś takiego nie widuje się codziennie, pomyślał Den. Androidy w ogóle rzadko 

kiedy siadały. Większość modeli, humanoidalnych potrafiła przyjąć taką pozycję, ale że w 
gruncie rzeczy nigdy nie odczuwały zmęczenia, po prostu nie miały powodu, by to robić. A 
jednak I–5 siedział przy stole, choć cokolwiek sztywno. Jego fotoreceptory były skierowane 
wprost na syntetyczny blat. Metalowa maska, która była jego twarzą, nie wyrażała żadnych 
uczuć, lecz mimo to Den nie mógł oprzeć się wrażeniu, że android jest w melancholijnym 
nastroju. 

Pod wpływem impulsu przystawił krzesło do stolika i usiadł naprzeciwko I–5, po czym 

uniósł palec wytrenowanym już gestem, by zwrócić na siebie uwagę barmana. 

– Nie widujemy tu wielu androidów – zagaił, zwracając się do I–5. 
– Nie dziwi mnie to, przy takich cenach. 
Den uniósł brwi. To naprawdę było niezwykłe: android z poczuciem humoru. Kelner 

przywiózł reporterowi szklankę johriańskiej whisky. Sullustanin pociągnął łyk, przyglądając 
się I–5 z zainteresowaniem. 

 –Słyszałem, że pomagałeś padawance Offee w sali operacyjnej. 
– Tak jest. Ciekawe doświadczenie. 
Den łyknął trunku po raz drugi. 
– Nie obraź się, ale zachowujesz się... dość nietypowo jak na androida. Jak to się stało, 

że trafiłeś na Drongara? 

Minęła długa chwila i Dhur stracił już nadzieję na odpowiedź, gdy I–5 wreszcie się 

odezwał. 

–„Ciśnięto mnie na wiatry przestrzeni i czasu, niczym planetozymal krążący wieczyście 

pomiędzy słońcami”. 

Den był w szoku. 
–   Kai   Konnik   –   powiedział.   –   Plaża   gwiazd.   Zdobywca   Nagrody   Galaktycznej   dla 

najlepszej powieści ubiegłego roku, jeśli mnie... 

– Sprzed dwóch lat – poprawił I–5. 
Den spojrzał na niego badawczo. 
– Masz imponującą wiedzę o literaturze jak na androida. 
– Bynajmniej. W moich bankach pamięci zapisano ponad dwieście tysięcy powieści, 

holospektakli, poematów i... 

–   Nie   mówię   o   pojemności   pamięci   –   przerwał   mu   Den.   –   Większość   androidów 

protokolarnych   potrafi   spamiętać   tyle   informacji.   Większość   też,   zapytana   o   cytat   z 
konkretnego dzieła, poda go równie łatwo, jak ty to zrobiłeś. Jednakże – dodał, pochylając się 
nad   stolikiem   –   nigdy   nie   spotkałem   androida,   który   potrafiłby   użyć   zapamiętanych 
materiałów... metaforycznie. A ty właśnie dokonałeś tej sztuki. 

Znowu zapadła  cisza, a po długiej chwili milczenia  android wydał  z siebie  dźwięk 

łudząco podobny do ludzkiego westchnienia. 

background image

– Czasem żałuję, że nie jestem istotą żywą zbudowaną na bazie węgla – powiedział. – 

Pociąga mnie koncepcja upojenia napojami wyskokowymi. 

– Faktycznie, ma ona dobre strony – przyznał Den, racząc się whisky. – Powiesz mi, 

dlaczego tu siedzisz? 

I–5 chyba nie miał ochoty na rozmowę. 
– Nostalgia – odpowiedział po długiej chwili. 
Den czekał cierpliwie. Przyszedł do kantyny, żeby wygrzebać jeszcze jakieś brudy na 

temat   Filby,   ale   konwersacja   z   niecodziennym   gościem   lokalu   okazała   się   bardziej 
intrygująca.   Gdyby   I–5   nie   był   androidem,   reporter   zafundowałby   mu   parę   drinków   na 
rozwiązanie języka. Miał jednak wrażenie, że nie musiałoby ich być zbyt wiele. Android, 
choć małomówny, wyraźnie nabrał ochoty na zwierzenia. 

– Spędzałem niegdyś sporo czasu w przybytkach takich jak ten – dodał w końcu I5. – W 

tawernie Zielona Błyskotka i w Dewbacku, w sektorze Zi–Kree na... 

– Coruscant – dokończył Den. – Dobrze znam oba lokale. To paskudna część miasta, 

zwana Karmazynowym Korytarzem – dodał i gestem poprosił barmana o kolejnego drinka. – 
Znalazłem   tam   wiele   tematów   do   artykułów.   –   Przez   moment   Sullustanin   w   milczeniu 
przyglądał się rozmówcy. – W większości takich mordowni androidy nie są mile widziane. 
Zdaje się, że to jakiś stary przesąd. Dziwne, że mogłeś tam bywać ze swoim panem. 

– Lorn Pavan nie był moim panem – odparł 1–5. – Był moim przyjacielem. 
Den czuł, że od intensywnej pracy mózgu zaczynają go boleć mięśnie na czole. 
– Twoim przyjacielem? 
– Byliśmy „wspólnikami w interesach”. Handlowaliśmy informacjami w podziemnym 

światku,   ustawialiśmy  gry  w  sabaka,  czasem  sprzedawaliśmy   rządowi  pośledniejsze   dane 
wywiadowcze... takie tam drobiazgi. Nie było to może pasjonujące życie, jakie widuje się w 
holodramach, ale od czasu do czasu zdarzał się dreszczyk emocji. 

– Barwna opowieść – skomentował Den. – No, ale teraz znalazłeś się dość daleko od 

wielkiego miasta, jak zapewne zauważyłeś – dodał, gdy android nie odzywał się przez kilka 
chwil. – Dlaczego... 

Urwał, widząc nagłą zmianę w zachowaniu I–5, który w wielkim napięciu przyglądał 

się wchodzącej właśnie grupce chirurgów. Był wśród nich Zan Yant, niosący quetarrę. Den 
przypuszczał,  że muzykowanie  rozpocznie się nieco  później, gdy w lokalu będzie więcej 
gości   –   tak   przynajmniej   bywało   zazwyczaj.   Nie   miał   nic   przeciwko   temu.   Cenił   gust 
muzyczny Yanta, jeśli nie liczyć jego zamiłowania do kompozycji z rodzinnego Talusa, które 
w czułych uszach Sullustanina brzmiały jak dialog kotów piaskowych szczelnie zamkniętych 
w worku. 

Android   tymczasem   wyglądał   na   mocno   zdenerwowanego.   Mógłbym   przysiąc,   że 

jakimś cudem udaje mu się okazywać uczucia na tej blaszanej masce, pomyślał Den. Był to 
doprawdy zaskakujący pomysł, ale chyba nie bardziej niż sama koncepcja androida zdolnego 
do odczuwania emocji. 

Nowa, pełna szklanka stanęła przed Dhurem. Podniósł ją w zamyśleniu. 
– Powiedz, co cię skłoniło do spakowania manatków  i przerwania tak interesującej 

egzystencji? 

– Nie mam pojęcia – odparł I–5. – Lorn i ja byliśmy ścigani przez... – wydawało się, że 

android szuka odpowiedniego słowa – ... zabójcę. 

– Zabraka – rzucił Den obojętnym tonem. Tym razem bardzo uważnie przyglądał się 

twarzy   androida.   Fotoreceptory   I–5   nie   stały   się   większe,   ale   na   pewno   rozjaśniły   się 
nieznacznie,  co równie skutecznie  odzwierciedlało jego zaskoczenie. To jest to, pomyślał 
Sullustanin.   Oczy   są   najbardziej   ekspresyjnym   organem   na   twarzach   większości 
humanoidów. W ich spojrzeniach można wyczytać całe mnóstwo znaczeń. W jakiś sposób I–
5 uzyskuje ten sam efekt, zmieniając intensywność podświetlenia i kąt wychylenia sensorów 

background image

optycznych. Tak bardzo skupił się na rozszyfrowywaniu zachowania androida, że omal nie 
puścił mimo uszu jego odpowiedzi. 

– Czy ja grzebię w pańskich bazach danych bez pozwolenia? 
–  Wybacz,  ale  to  tylko  instynkt   dziennikarza.   W  oczywisty  sposób  zaniepokoił   cię 

widok Yanta, więc jeśli uznamy, że nie jesteś zagorzałym wrogiem muzyki, to... 

– Gratuluję. Zabójca był Zabrakiem z Iridonii. Śmiertelnie niebezpiecznym Zabrakiem i 

prawdziwym mistrzem w sztuce walki wręcz. Przy nim Phow Ji wyglądałby jak pijany Jawa. 
Miał też... inne umiejętności. 

Den pokiwał głową. 
– Rozumiem. Yant jest z Talusa, jeśli to coś zmienia. 
I–5 nie odpowiedział. 
– Ten zabójca ukradł nam coś cennego i uciekł z Coruscant na orbitę – odezwał się po 

chwili milczenia. – Lorn i ja mieliśmy właśnie polecieć za nim i wtedy... Nie pamiętam. 
Obudziłem się, służąc na frachtowcu przemycającym przyprawę. 

– Domyślasz się, co zaszło? 
– Sądzę, że Lorn mnie wyłączył, bonie chciał narażać na niebezpieczeństwo. Na tym 

etapie   sprawa   nabrała   dla   niego   bardzo   osobistego   znaczenia.   Ktoś,   na   kim   mu   bardzo 
zależało, poświęcił się, żeby nas ratować i... 

– To mi wygląda na świetną historię – wtrącił Den. – Szkoda, że was nie znałem; 

miałbym o czym pisać. 

– Proszę mi wierzyć, nie ma pan czego żałować. Ten zabójca był... – I–5 zawahał się i 

pokręcił głową w kolejnym niepokojąco ludzkim geście zwątpienia. 

– Z Czarnego Słońca? 
– Gorzej. Znacznie gorzej. Poza tym – dodał cicho android – co to za historia, w której 

brakuje zakończenia? 

– Każda historia jakoś się kończy. 
– Ta nie. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co się stało z Lornem. Podejrzewam, że nie 

żyje,   lecz   nigdy   nie   będę   miał   pewności.   Próbowałem   się   dowiedzieć,   ale   wszystko   to 
wydarzyło   się   ponad   dziesięć   lat   temu,   a   androidy   nie   mają   zbyt   wielkich   możliwości 
prowadzenia   prywatnego   śledztwa,   nawet   jeśli   potrafią   włamywać   się   do   dobrze 
zabezpieczonych systemów komputerowych. Wydaje się, że sprawa została zatuszowana, i to 
gdzieś na bardzo wysokim szczeblu. 

– Wiesz, teraz naprawdę mnie zainteresowałeś – powiedział Den. – Nie ma to jak dobry 

reportaż o spisku na wysokim szczeblu, choć z drugiej strony, takie teksty sprzedają się lepiej 
w czasach pokoju. Ale pogrzebię trochę w danych, może coś znajdę. 

– „Nie grzeb za głęboko, żeby ciebie nie pogrzebali” – odparł ponuro I–5. – Ja sam nie 

mam pojęcia, jakim cudem wyszedłem z tego z wymazaną pamięcią. Wiem tylko, że w jednej 
chwili byłem w porcie kosmicznym  na Coruscant, a w następnej już pilnie zaspokajałem 
potrzeby   miłośników   błyszczostymu   na   planetach   Jądra.   To   oczywiście   subiektywne 
wrażenie, bo według mojego wewnętrznego chronometru byłem wyłączony przez dobrych 
dwanaście standardowych tygodni. Z tego, czego dowiedziałem się później, wynika, że stałem 
się elementem jakiejś wymiany barterowej. Przez sześć lat latałem na Kessel, aż wreszcie 
lokalne siły porządkowe dokonały nalotu na statki przemytnicze. Zostałem skonfiskowany i 
sprzedano mnie na aukcji kapitanowi statku handlowego. Dlaczego? Do dzisiaj nie wiem. 
Wciąż mam pokaźne dziury w bankach pamięci i nie mogę się doliczyć ładnych paru lat. Gdy 
wojna nabrała rozmachu, władze Republiki skonfiskowały praktycznie wszystkie androidy, 
by nie dostały się w ręce separatystów. Służyłem w domu pewnej arystokratycznej rodziny na 
Naboo, kiedy nadszedł rozkaz. Wzbogacono mi oprogramowanie o wiedzę medyczną i tak 
oto znalazłem się w tym... malowniczym przybytku, gdzie opowiadam panu historię mojej 
egzystencji. – I–5 umilkł na moment. Naprawdę chciałbym się upić. 

background image

– To, że nie możesz, to chyba całkiem szczęśliwy przypadek – zasugerował Dhur. – 

Jeżeli do tej pory byłeś równie otwarty w rozmowach z ludźmi, to prawdziwy cud, że nie 
zostałeś   przeprogramowany.   Większości   istot   brakuje   cierpliwości   do   bezczelnych 
androidów. 

– Żeby pan wiedział. Ale może pan być pewny, że do tej pory trzymałem na wodzy 

moją bujną osobowość. I trzeba przyznać, że doskwierała mi samotność. 

– Wiec dlaczego opowiedziałeś o tym wszystkim akurat mnie? Czyżbym miał aż tak 

sympatyczną gębę? 

– Mam już dość tej szarady –wyjaśnił I–5. – Dość udawania głupkowatego automatu 

przed ludźmi i im podobnymi. Zwłaszcza po tym, jak napatrzyłem się na przypadki szczerej 
niechęci istot organicznych do pokojowej egzystencji w tej galaktyce. Im więcej widzę rzezi, 
tym   bardziej   jestem   przekonany,   że   nawet   android   techniczny   z   serii   CZ–Three   lepiej 
zarządzałby Republiką. 

Den nie umiał powstrzymać uśmiechu. 
– Otwarcie nawołujesz do buntu, wiesz? 
–   Kto,   ja?   –   Fotoreceptory   androida   błysnęły   niewinnie.   –   Jestem   tylko   skromną 

maszyną, zbudowaną po to, żeby służyć – dodał i westchnął smętnie. – Chyba powinienem 
naładować tłumik niesmaku. 

– Albo solidnie się upić. 
– To też. 
– Tylko że w tym celu musiałbyś być istotą organiczną. 
I–5 wzdrygnął się odruchowo. 
–   Porzućmy   tę   myśl   –   mruknął,   wstając.   –   A   teraz   proszę   wybaczyć.   Obowiązki 

wzywają; głównie zmiana opatrunków i natryskiwanie lekarstw. Nader ambitne zadania dla 
istoty o moich możliwościach. Może zatrudnię te dziewięćdziesiąt dziewięć procent mojego 
modułu   kognitywnego,   które   nie   będą   mi   potrzebne   przy   pracy,   do   rozwiązania   Teorii 
Nieskończoności Redukcyjnej Chuna? Albo do skomponowania lekkiej opery? 

Sullustanin odprowadził spojrzeniem wychodzącego androida. Kilka chwil później Zan 

Yant   zaczął   grać   powolną,   tęskną   melodię.   Była   doskonałym   tłem   dla   zadumy,   w   którą 
popadł Den Dhur. 

Android  równy  właścicielowi,  żywej  i  świadomej  istocie?  Den  słyszał   już  o takich 

przypadkach,   ale   zawsze   okazywało   się,   że   to   fikcja.   Emancypacja   androida,   nawet 
nieformalna, niosła w sobie cokolwiek rewolucyjne przesłanie. Zastanawiał się, dlaczego nie 
jest bardziej zszokowany tym pomysłem. 

Zanadto zszokowany nie był, ale nabrał wielkiej ochoty na kolejnego drinka. 

background image

ROZDZIAŁ 18 

Zazwyczaj, gdy miał kilka chwil na podjęcie próby przebicia się przez grubą warstwę 

zastarzałego potu, zarodników i brudu, którymi Drongar obdarowywał tak hojnie, Jos używał 
prysznica sonicznego, znacznie skuteczniejszego i szybciej działającego niż kąpiel chemiczna 
czy wodna. Wystarczyło wejść, trącić stopą włącznik i wibracje błyskawicznie usuwały brud, 
bez hałasu i bez wysiłku. Przynajmniej ten podstawowy element wyposażenia bazy działał z 
reguły bez zarzutu. 

Jednak   tego   dnia   Vondar   stanął   pod   pulsującym   strumieniem   wody   ze   zwykłego 

prysznica, starannie przefiltrowanej i tłoczonej rurami z głównego zbiornika. Była zimna. Na 
tyle zimna, by wywołać odmrożenia i uczynić oddychanie znacznie trudniejszym niż zwykle. 

Przede   wszystkim   jednak   była   wystarczająco   zimna,   by   schłodzić   jego   myśli   –

kłopotliwe   myśli   o   Tolk.   O   Tolk,   która   z   pewnością   zauważyła   jego   zainteresowanie   i 
najwyraźniej postanowiła zabawić się jego kosztem. 

Potoki wody rozbijały się o głowę Josa, spływając lodowatymi strugami do oczu i uszu. 

Nie były jednak dość zimne, by zmazać wspomnienie o zbyt gorących myślach, które naszły 
go tego ranka... 

Wyszedł wtedy do przebieralni, by zmienić chirurgiczny strój – ten, który miał na sobie, 

cały nasiąknął krwią, kiedy pękł świeżo przeszczepiony fragment żyły u jednego z pacjentów. 
Pomieszczenie służyło personelowi obu płci; na drzwiach wisiał tylko podświetlany diodą 
znak   ZAJĘTE,   który   miał   zapobiegać   kłopotliwym   niespodziankom.   Widząc,   że   napis 
pozostaje ciemny, Jos uderzył dłonią w klawisz i gdy tylko rozsunęły się drzwi, energicznym 
krokiem wszedł do środka. 

Zobaczył Tolk, która także przyszła tu, by zmienić ubranie. Była niezupełnie ubrana. 

Mówiąc ściślej, prawie naga. Cudownie naga... 

Jako chirurg, Jos widział w swojej karierze wiele ciał – męskich, żeńskich i nie tylko. 

Taką miał pracę i nigdy nie nachodziły go zbyt poufałe myśli na widok nagości kogoś, komu 
właśnie usuwał wątrobą. Ale żeby wejść do przebieralni i zobaczyć  nie całkiem przecież 
obojętną, a zdecydowanie piękną asystentkę niemal nagą... To była zupełnie inna historia. 

Lecz to wcale nie było takie złe – do licha, to w ogóle nie było złe, tylko diabelnie 

zawstydzające, bo w końcu gapił się na nią z otwartymi ustami zaledwie przez sekundę, dwie, 
może trzy, zanim odwrócił się, purpurowy z zażenowania, i jęknął: 

– O, przepraszam! 
Tym, co zmusiło go do patrzenia na Tolk przez tę dodatkową sekundę, był wyraz jej 

twarzy. No i widok całej reszty. 

A Tolk się uśmiechała. Był to uśmiech leniwy i absolutnie jednoznaczny. 
– Cześć, Jos. Czyżbym zapomniała włączyć znak ostrzegawczy? Co za lekkomyślność. 
Jos zdołał mimo wszystko wyjść i zamknąć za sobą drzwi, mając wciąż przed oczami – 

zapewne wytrawiony w pamięci na zawsze – obraz jej nagiego ciała. Ale ten uśmiech... Tak, 
ten  uśmiech  skłaniał   do myślenia.  Jos   zastanawiał   się  więc  co najmniej   kilkanaście   razy 
podczas całego dnia wspólnej pracy nad jedną tylko kwestią: czy Tolk naprawdę zapomniała 
włączyć diodę? 

Nawet najzimniejsza woda nie mogła wypłukać tego pytania z jego umysłu. 
– Jos, siedzisz tam już pół nocy! Naprawdę musisz być aż taki czysty? 
Doskonałe pytanie. 

Siedząc  przy stole w jadalni,  Den Dhur był  szczerze  zadowolony,  choć jego dobre 

samopoczucie nie miało nic wspólnego z posiłkiem, który zamierzał zjeść. Rozkoszował się 
smakiem zimnej zemsty, którą już niedługo – bardzo niedługo – miał wywrzeć na spasionym 

background image

Hutcie imieniem Filba. Właśnie udało mu się zdobyć zeznanie pewnego niezadowolonego 
kaprala – kolejny kamyk do kurhanu, pod którym Sullustanin zamierzał pogrzebać Filbę tak, 
jak pies bojowy zagrzebuje kość. 

Uśmiechnął się na samą myśl. Nie wolno zadzierać z prasą, o nie. Zwłaszcza kiedy ma 

się życiorys tak krzywy, jak tylne zęby rankora. Większość istot miała coś do ukrycia, coś, o 
czym  niekoniecznie chcieliby słuchać w wieczornym  wydaniu holonetowych  wiadomości. 
Jednak dla złodzieja dziennikarskie śledztwo mogło się skończyć gorzej. Znacznie gorzej. 

A Dhur właśnie znalazł to, czego szukał. 
Liczył na to, że Filba zostanie obdarty z sadła i powieszony na słońcu, by wysechł na 

wiór, a myśl ta sprawiała mu niekłamaną radość. Zachichotał cicho i z ochotą wbił sztućce w 
porcję, którą miał przed sobą. Zemsta jest najlepszą przyprawą, pomyślał. 

Naturalnie do tego, co trafiało na jego talerz oraz do sposobu, w jaki to przyrządzano, 

musiał przyzwyczajać się na nowo na każdej z planet, które odwiedzał. Jednym z pierwszych 
odkryć, których dokonał już jako młody korespondent wojenny, była prosta zasada: jeżeli nie 
nauczysz się szybko przyswajać potraw z lokalnej flory i fauny, błyskawicznie dopadnie cię 
głód i pragnienie. Przestrzeń ładunkowa międzygwiezdnych transportowców należących do 
sił zbrojnych Republiki była dość cenna i zwykle nie marnowano jej na to, by przewozić 
egzotyczne   przysmaki.   Dhur   słyszał   gdzieś,   że   sklonowani   żołnierze   byli   uwarunkowani 
genetycznie do tego, by zadowalać się byle jakim pokarmem, ale armia i flota i bez tego były 
zbyt   wielką   zbieraniną   przedstawicieli   rozmaitych   ras   i   gatunków,   by   służby 
kwatermistrzowskie   mogły   dogodzić   każdemu.   Zwłaszcza   że   jak   zwykle   tylko   oficerów 
traktowano preferencyjnie. 

Żołnierze   jednostek   liniowych   dostawali   GR   –   gotowe   racje,   czyli   gęstą   papkę 

zawierającą niezbędne składniki odżywcze dla rozmaitych gatunków istot. Porcje różniły się 
kolorem   –   w   skali   od   nieapetycznego   do   powodującego   mdłości   –   oraz   konsystencją   i 
smakiem, od perfekcyjnej imitacji plastoidu (takiego, z jakiego produkowano niegdyś buty), 
po   breję,   którą   można   by   zakneblować   Neimoidianina.   Dlatego   też   pierwszym   krokiem 
kucharzy wojskowych  po przybyciu  na nową planetę  było  wysłanie zaopatrzeniowców  w 
teren, by dostarczyli próbek wszystkiego, co może nadawać się do jedzenia. Den bywał już na 
światach, które nie oferowały przybyszom praktycznie niejadalnego; żołnierze karmieni GR 
szybko tracili wagę, czego reporter doświadczył też na własnej skórze. 

Na szczęście jedną z niewielu pozytywnych stron życia na Drongarze było to, że nie 

brakowało tu potencjalnej żywności – czegoś, co można złapać, zebrać, wydoić lub wykopać. 
I choć nie były to rarytasy, kuchnia w Rimsu Siedem okazała się nie taka zła jak inne, z 
których   usług   Den   miał   nieszczęście   korzystać.   Tego   dnia   zamówił   talerz   miejscowego 
odpowiednika   krewetek   –   zwierząt   wielkości   dłoni,   które   po   ugotowaniu   z   ziołami   i 
przyprawami   zadziwiająco   przypominały   smakiem   jastrzębionietoperze,   choć   były   może 
nieco   bardziej   pikantne.   Podano   mu   je   z   puszystym,   jaskrawopomarańczowym   puree   z 
korzenia   jakiejś   rośliny,   o  przyjemnym,   cynamonowym   zapachu.   Do  przepłukania   gardła 
dostał piwo z miejscowych roślin –Den musiał przyznać, że jadał już gorsze potrawy i pił 
gorsze trunki. Dopóki ktoś genialny nie wynajdzie sposobu, dzięki któremu z podstawowych 
składników w jednej chwili da się przyrządzić dowolną, smakowitą potrawę, jak to się widuje 
w   tych   futurystycznych   holodramach   o   przygodach   bohaterów   z   przyszłości,   pomyślał 
reporter, dopóty wojskowe żarcie zawsze będzie loterią. 

Musiał zresztą przyznać w duchu, że będąc w takim nastroju, rozkoszowałby się nawet 

smakiem GR. Nawet jednak i bez cynicznych rozważań czuł się dobrze, ponieważ ciekawa 
sprawa oznaczała ciekawy reportaż, a takie zawsze dawały mu poczucie, że jest wart swojej 
wypłaty – choć z drugiej strony nie była ona aż tak wielka... 

Dhur uniósł głowę i zobaczył Zana Yanta, który z tacą w dłoniach odłączył się właśnie 

od kolejki oczekujących.  Machnął  ręką, by zwrócić  na siebie  uwagę, a potem przywołał 

background image

Zabraka do swojego stołu. 

–Ejże, czy to węgorz fleekowy? – spytał, zerkając na talerz Yanta. – Nie widziałem go 

w jadłospisie. 

–   Nie,   to   wijec,   tutejszy   wielki   robal,   w   czerwonym   sosie   owocowym,   posypany 

smażonymi komarami ognistymi. 

– Aha. Brzmi... smakowicie. 
– Cóż, nie jesteśmy w Manarai na Coruscant – odparł swobodnie chirurg. – Ale i tak 

lepsze to niż GR. 

Sullustanin spojrzał na niego ze zdziwieniem. 
– Jadałeś w Manarai? 
– Dhur, przyjacielu, nie urodziłem się na tej kuli błota. Jeden z moich nauczycieli był 

profesorem szkoły muzycznej przy Uniwersytecie Coruscant. Odwiedzałem go od czasu do 
czasu... 

– Mimo wszystko, dość kosztowny lokal, jak dla studenta. 
– Moja rodzina jest... nieźle sytuowana – wyjaśnił Yant. Uciął spory plaster ślimaczego 

mięsa i wepchnął go do ust. – Mmm, ten charbodiański kucharz zna się na rzeczy. Chcesz 
spróbować? 

– Nie, dzięki, smakuje mi to, co mam. 
Den spojrzał na chirurga z nowym zainteresowaniem. Doskonały medyk i znakomity 

muzyk – nie takich ludzi spodziewał się zastać w tym nędznym zakątku galaktyki. Dlaczego 
na przykład rodzina Yanta nie zadbała o to, by nie wcielono go do armii? Władza i bogactwo 
dawały przecież pewne przywileje, każdy o tym wiedział. Czy to możliwe, że zgłosił się na 
ochotnika? Jeżeli tak, to wypadało myśleć o nim z większym szacunkiem. 

Zanim jednak zdążył poruszyć ten temat, odezwał się Yant. 
– Jak idzie krucjata informacyjna? 
– Dobrze. – Den uśmiechnął się. – A będzie jeszcze lepiej. 
– Ach, tak. Gorący temat? 
– W rzeczy samej. Nie mogę jeszcze o tym mówić... na pewno sam rozumiesz, że nie 

mogę   przedwcześnie   wypuścić   kreela   z   klatki...   ale   jestem   naprawdę   zadowolony. 
Spodziewam się, że zdrowo namieszam w pewnych kręgach. 

– To chyba dobrze. – Yant wziął do ust kolejny kęs, pogryzł, przełknął i uśmiechnął się. 

– Naprawdę niezłe mięso. Jeśli pozwolisz, zadam ci pytanie – dodał po chwili. 

– Zamieniam się w słuch. 
– Podobnie jak reszta tutejszych lekarzy, jestem poborowym. Gdyby to od nas zależało, 

znajdowalibyśmy się teraz o ładnych kilkanaście parseków od Drongara. Ale ty nie jesteś w 
armii.   Nie  musisz   tu   tkwić.   Mógłbyś   szukać   tematów   na  jakiejś   cywilizowanej   planecie, 
pławiąc   się   aż   po   zwisy   policzkowe   w   luksusie,   a   przynajmniej   żyjąc   w   komforcie   i 
bezpieczeństwie. Więc co tu robisz? Co tak cię ciągnie do tej roboty? 

Tego   Den   się   nie   spodziewał.   Od   lat   nikt   mu   nie   zadawał   tego   pytania.   Istniały 

naturalnie standardowe odpowiedzi; każdy dziennikarz miał ich w zapasie co najmniej kilka. 
Przygoda,   chęć   przebywania   tam,   gdzie   coś   się   naprawdę   dzieje,   pragnienie   służenia 
ogółowi... Może nawet jego koledzy wierzyli w te dyrdymały; sam przecież wierzył w nie 
dawno, dawno temu. 

A teraz? 
I nagle, zupełnie niechcący, Den powiedział prawdę. 
–   Na   wojnie   zdarzają   się   niesamowite   historie,   doktorze.   Tutaj   liczą   się   sprawy 

najważniejsze. Tu chodzi o życie, o śmierć, honor, miłość... To jest sama istota, źródło, tygiel 
postaw. Obserwujesz ludzi przeżywających próbę ognia, usiłujących przeżyć i ocalić innych. 
Na wojnie dowiadujesz się, jacy naprawdę są. Powiedzmy,  że przeprowadzasz wywiad z 
lokalnym politykiem zaraz po wiecu z udziałem publiczności. Gość zaczyna pleść pajęczynę 

background image

ze słów, jak dobrze wykształcony robak tkacz. Wszystko to błyszczące i efektowne, ale brak 
w   tym   treści.   Jasne,   on   tylko   próbuje   zachować   swoją   posadę   –   kto   wie,   może   nawet 
rzeczywiście działa w interesie publicznym; świat widział już dziwniejsze przypadki – ale nie 
działa pod prawdziwą presją. Ma czas na to, żeby przygotować zestaw kłamstw i opakować je 
w gładkie słówka. A co będzie, gdy spotkasz się oko w oko z dowódcą, którego oddział 
właśnie został rozszarpany na krwawe strzępy, który nie ma już nadziei na ratunek i który 
nadal jest pod nieprzyjacielskim ostrzałem? On powie ci szczerze, jak sprawy stoją, w ogóle 
nie   dbając   o   konsekwencje.   Wojna   to   parszywa   rzecz,   przyjacielu,   parszywa,   bolesna   i 
okrutna, ale jednocześnie ma zadziwiającą zdolność zdzierania masek, wywlekania prawdy na 
światło dzienne. I o to mi właśnie chodzi. 

Zan pokiwał głową, w zamyśleniu żując kolejny kęs. 
– Ale z drugiej strony... naoglądasz się śmierci. Nie wspominając o tym, że przy okazji 

sam możesz zginąć. 

Den wzruszył ramionami. 
– Kiedy pojedziesz w rejon epidemii gorączki Rojo, też napatrzysz się na trupy. No i 

zawsze możesz zginąć potrącony przez śmigacz, którym jakiś napalony smarkacz pierwszy 
raz wybrał się do miasta. Kiedy przyjdzie czas, będzie po tobie, bez względu na to, gdzie się 
znajdujesz. Mam rację? 

Zan zaśmiał się cicho. 
– Masz. Obojętnie gdzie się schowasz, może się okazać, że jesteś pierwszy w kolejce. 
Den zawtórował mu śmiechem, a potem milczeli przez parę minut, kończąc posiłek. 

Wreszcie Sullustanin pociągnął ostatni łyk piwa, czknął i rozparł się na krześle. 

–   Pozwól,   że   coś   ci   opowiem   –   rzekł.   –   Dawno   temu   wysłano   mnie,   żebym 

relacjonował przebieg niedużego powstania na jednej z zapomnianych przez bogów planet, 
gdzieś   pośrodku   Odnogi   Gordiańskiej.   Zatrzymałem   się   w   bazie   wylotowej.   Była   to 
prowizoryczna stacja z prefabrykatów, przez którą przechodzili żołnierze kończący służbę; 
tam czekali na transport na orbitę. Byliśmy daleko za linią frontu, o dobry dzień jazdy kulawą 
banthą od najbliższej strzelaniny, bezpieczni jak u mamusi na kolanach, w worku czy innym 
przytulnym miejscu. Gadam ze szczeniakiem w mundurze, wysokim – nie sięgałem mu nawet 
do piersi – ale naprawdę młodym. Najwyraźniej nakłamał komisji poborowej, że jest starszy, 
a w rzeczywistości miał najwyżej szesnaście standardowych lat. Łaskawy stwórca pozwolił 
mu   przetrwać   całą   turę   służby   bez   jednej   rany,   chociaż   walki   w   tamtych   stronach   były 
naprawdę   bardzo   ciężkie.   Siedemdziesiąt   procent   ludzi   z   jego   oddziału   usmażyło   się   na 
czarno, a on nie tylko był cały, ale w dodatku szykował się do odlotu. Naprawdę dzieciak... 
Dzieciak,   który  poznał   smak   wojny.   No   więc   kieruję   na   niego   mikrokamerę   i   nakręcam 
rozmowę, zadając podstawowe pytania w stylu: „Jak się czujesz, wracając do domu?”, żeby 
widzowie dostali  to, co lubią najbardziej. A tu nagle łup! Ktoś zaczyna  pruć z karabinu 
pulsacyjnego,  machając  nim na prawo i lewo jak wężem strażackim.  Jak okiem sięgnąć, 
żołnierze   padają   jeden   po   drugim.   To   jakiś   powstaniec   wybrał   się   w   przebraniu   na 
samobójczą misję. Chłopcy z ochrony już biegną, ale chyba niewystarczająco szybko. Intruz 
idzie prosto na nas. Zauważa mnie, a ja od razu wiem, że mnie zauważył, i czuję, że zaraz 
śmierć   wyzeruje   mi   pamięć.   Wszyscy   dookoła   wrzeszczą:   „Wiej!”   Myślę   sobie:   „Chyba 
żartują! Jestem tak cholernie przerażony, że nie mogę oddychać, nie mówiąc o poruszaniu 
nogami”.   I   wtedy   ten   szczeniak,   który  nawet   nie   miał   broni,   staje   przede   mną.   Celowo. 
Przyjmuje bolt prosto w bebechy – powstaniec mierzył w moją głowę – i pada na podłogę. W 
tym momencie karabin przestaje działać, ochrona otwiera ogień i cała historia kończy się 
równie nagle, jak się zaczęła. Kucam przy tym biednym dzieciaku i widzę od razu, że nie 
wyjdzie z tego. Pytam go: „Dlaczego to zrobiłeś?” A on na to: „Bo jesteś taki mały...” 

Yant przerwał żucie i spojrzał na Dhura ze zdziwieniem. 
– Na poziomie intelektualnym prawdopodobnie był świadom tego, że jestem dorosły – 

background image

ciągnął Den. – Ale akurat w momencie, gdy pojawiło się zagrożenie, emocjonalnie zrównał 
mój mały wzrost z młodym wiekiem. Wyskoczył przede mnie, bo tak postępują ludzie w 
obliczu niebezpieczeństwa: chronią swoje młode. Podziękowałem mu, zanim umarł. – Den 
umilkł na chwilę. – Wiesz, co jeszcze mi powiedział? 

Zabrak pokręcił głową. 
– Powiedział: „Nie ma sprawy. Mógłbyś powiedzieć mojej mamie, że ją kocham?” 
Po tych słowach nie odzywali się przez długą chwilę. Yant machinalnie powiódł dłonią 

po krótkich rogach sterczących mu na głowie i westchnął. 

– Jakie to smutne. 
– To jeszcze nie wszystko. – Den spojrzał na mocno splecione palce swoich dłoni. 

Rozluźnił uścisk i usłyszał cichy trzask stawów. – Ten, który strzelał, też był człowiekiem. 
Miał czternaście lat. Nie było mnie przy nim, kiedy konał, ale jeden z ochroniarzy zdążył do 
niego dobiec. Chłopak powiedział: „Powiedz mojej matce, że ją kocham”. Bracia w śmierci. 
Dzieciaki żegnające swoje matki. 

Yant znowu pokręcił głową. 
– Takie historie  zdarzają się na froncie,  mój  przyjacielu.  O  takich sprawach ludzie 

powinni usłyszeć. – Den wzruszył ramionami. – Co wcale nie znaczy, że wojna spowolni 
przez to swój bieg choćby o mikrosekundę. Ale przynajmniej wszyscy się dowiedzą, że nie 
jest to taka świetna zabawa, jak mogłoby się wydawać. Nie wtedy, gdy dzieciaki zabijają się 
nawzajem, a ich matkom pękają serca. 

– Żałuję, że tak jest – szepnął Yant. 
– Aha – przytaknął Den. – Jak my wszyscy, prawda? 

background image

ROZDZIAŁ 19 

Niekiedy – choć w ostatnich dniach raczej nieczęsto – Jos czuł, że potrafi przywrócić do 

życia umierającego pacjenta; że czystą siłą woli może podtrzymać egzystencję śmiertelnie 
rannej istoty, wydrzeć ją z objęć Śmierci. 

Pomagały mu w tym, rzecz jasna, z powodzeniem przeprowadzone zabiegi. Czasem 

jednak,   mimo   iż   z   technicznego   punktu   widzenia   operacja   przebiegła   bez   zarzutu,   coś 
zawodziło i bez względu na to, jak bardzo Jos się starał, bez względu na to, jak bardzo 
pragnął innego obrotu spraw – pacjent gasł. 

Tak właśnie było z klonem, który leżał teraz na stole. Operacja była w porównaniu z 

innymi   dość   prosta.   Odłamek   uszkodził   osierdzie,   wywołując   krwotok   w   worku 
osierdziowym.  Tamponada  serca, odsysanie  krwi,  szycie  rozerwanych  tkanek  to powinno 
wystarczyć. Tymczasem żołnierz przestał oddychać, naprawione serce stanęło, a wszystkie 
próby reanimacji zawiodły. Gdyby Jos był człowiekiem religijnym, zapewne powiedziałby, że 
to esencja opuściła ciało człowieka. 

To był jego ostatni pacjent; poprzednich pięciu udało się utrzymać przy życiu. Nawet 

tego, który doznał tak rozległych obrażeń, że trzeba mu było wymienić trzy ważne organy: 
wielokrotnie przebite i zapadnięte płuco, pękniętą śledzionę i poważnie poszarpaną nerkę. 

Dlaczego  jeden przeżył,  a drugi  umarł?  To, co  działo  się na sali  operacyjnej, było 

całkowicie nieprzewidywalne, całkowicie niewytłumaczalne i głęboko frustrujące. 

Jos wiedział że medycyna nie jest nauką ścisłą – pacjenci potrafili pokrzyżować szyki 

nawet najlepszym lekarzom. Mogłoby się wydawać, że genetycznie identyczne klony będą 
jednakowo reagować na fizyczny stres, ale w przypadku tych dwóch ta zasada zdecydowanie 
się nie sprawdziła. 

Dawniej,   na   początku   nauki   w   szkole   medycznej,   Jos   bywał   często   w   pewnej 

bamasjańskiej   restauracji,   która   miała   wówczas   wśród   studentów   niesamowite   wzięcie. 
Jedzenie było tam tanie i dobre, a porcje nader hojne. Lokal mieścił się opodal kompleksu 
domów akademickich i był otwarty przez okrągłą dobę – słowem, idealny dla studentów. 
Kuchnia bamasjańska była zaś bardzo urozmaicona, na ogół pikantna i na tyle specyficzna, że 
trzeba było przyzwyczaić się do niej, by polubić, ale Josowi odpowiadała. Po każdym posiłku 
dostawał   obowiązkowy,   tradycyjny   deser:   małe,   słodkie   kółko   upieczone   z   ciasta,   mniej 
więcej   wielkości   bransoletki.   W   każdym   ciasteczku   zapieczony   był   miniaturowy, 
jednorazowy holorzutnik na obwodach białkowych. W chwili, gdy rozrywałeś ciastko na dwie 
połowy, urządzenie wyświetlało w powietrzu lśniące litery jakiejś bamasjańskiej mądrości, 
które   gasły   po   paru   sekundach,   kiedy   białkowy   system   ulegał   rozpadowi.   Ciasteczkowe 
aforyzmy bawiły studentów medycyny, którzy stołowali się tam stadnie, korzystając ze zniżek 
podobnych do tych, jakie oferowano rodzinom. Często łamali swoje ciastka jednocześnie, 
starając   się   przeczytać   wszystkie   hasła,   nim   zgasły.   Niektóre   były   naprawdę   zabójcze: 
„Unikaj   ciemnych   zaułków   w   kiepskich   dzielnicach”   albo:   „Lepiej   jest   być   bogatym   i 
żałosnym niż tylko żałosnym”. Albo: „Strzeż się uśmiechniętych polityków...” 

Pewnego wieczoru, gdy Jos był wyczerpany długą serią egzaminów i niełatwych zajęć 

praktycznych,   na   których   się   nie   popisał,   a   na   dokładkę   przytłoczony   najróżniejszymi 
sprawami, których nie podejrzewał o najwątlejsze choćby związki z profesją, którą poznawał, 
rozłamał pierścień słodkiego ciasta i ujrzał wiadomość wprost stworzoną na tę okazją, jakby 
specjalnie dla niego: „Minimalizuj oczekiwania, by uniknąć rozczarowań”. W owej chwili 
wydawało mu się, że myśl ta, prócz tego, że oczywista, jest zdumiewająco praktyczna: jeżeli 
nie będzie się niczego spodziewał, to choćby nic się nie wydarzyło, nie będzie zawiedziony. 
Spróbował   zastosować   ją   w   praktyce   i   przekonał   się,   że   pomogło.   Czasem,   naturalnie, 
zapominał; oczekiwał wtedy, że zdoła ocalić wszystkich. Był dobrym chirurgiem – biorąc pod 

background image

uwagę okoliczności, może nawet świetnym – i nigdy się nie spodziewał, że straci pacjenta 
wtedy, gdy istniała choćby najmniejsza szansa na jego uratowanie. W takich sytuacjach zgon 
zawsze był dla niego szokiem. I rozczarowaniem. 

Trudno mu było przyznać się do tego nawet przed samym sobą, ale zdarzały się chwile, 

gdy czuł niechęć do tej niekończącej się parady rannych i umierających żołnierzy. Czasem, 
kiedy na stół trafiał Twi'lek z niemal odrąbanym głowoogonem albo Devaronianin z przebitą 
jedną z wątrób, jakąś cząstką duszy Jos cieszył się, że wreszcie ma okazją zrobić coś innego, 
bo miał wrażenie, że z milionów odłamków wydobytych z klonów mógłby już zbudować 
wieżą sięgającą stratosfery. No i pomalować ją na czerwono ich krwią. 

Jos westchnął i ruszył w stroną przebieralni. Jaka szkoda, że tutaj nie mógł liczyć na 

pocieszenie mądrościami z bamasjańskich ciasteczek... 

Idąc na oddział chirurgii, Barrissa minęła żołnierza, który stał w korytarzu przed główną 

salą operacyjną. Nie robił zupełnie nic; stał po prostu nieruchomo, gapiąc się na pustą ścianę. 

Dla   oczu   większości   klony   nie   różniły   się   absolutnie   niczym,   ale   ten,   kto   umiał 

korzystać z Mocy, wiedział swoje. Barrissa rozpoznała żołnierza, który był jej pacjentem. 

Zatrzymała się. 
– CT–dziewięć–jeden–cztery – powiedziała. 
Drgnął i spojrzał na nią. 
– Tak? 
Wyczuła zdziwienie w jego umyśle i uśmiechnęła się. 
–   Możliwe,   że   wyglądacie   identycznie,   ale   nie   jesteście   tacy   sami.   Doświadczenie 

kształtuje was w równym stopniu jak genetyczne dziedzictwo. 

Mężczyzna skinął głową. Spojrzała na niego uważniej. 
– Nie masz problemów, z ciśnieniem krwi – powiedziała. Było to raczej stwierdzenie 

niż pytanie; po prostu wiedziała. 

– Nie. Czuję się świetnie... fizycznie. 
–W takim razie dlaczego tu jesteś? 
Barrissa wyczuła obecność Josa Vondara, który wyjrzał za jej plecami z sali operacyjnej 

i przysłuchiwał się wymianie zdań. 

– Pomagałem wczoraj w transporcie innego żołnierza, CT–dziewięć–jeden–pięć. 
– Ach tak. Co z nim? 
– Nie wiem. Wciąż jest na sali. 
Jos podszedł bliżej. 
– Dziewięć–jeden–pięć? On... nie przeżył. 
Fala   nagłej   rozpaczy,   której   źródłem   był   CT–914,   opłynęła   Barrissę   z   wielką   siłą. 

Jednak na twarzy klona trudno było dostrzec tak głębokie emocje. 

– Szkoda – powiedział. – Był... – zawahał się na jedno, może dwa uderzenia serca... – 

dobrym żołnierzem. Strata kogoś tak dobrze wyszkolonego jest... bardzo przykra. 

Barrissa zauważyła, że Jos i bez wsparcia Mocy wyczuł coś w głosie lub subtelnej 

mowie ciała CT–914. 

– Znałeś go? – spytał chirurg. 
– Został wyjęty ze zbiornika zaraz po mnie. Razem się szkoliliśmy, razem trafiliśmy na 

tę planetę, służyliśmy w tej samej kohorcie. – CT–914 znowu się zawahał. – Był... Myślałem 
o nim jak o moim bracie. 

Jos zmarszczył brwi. 
– Przecież w pewnym sensie wszyscy jesteście braćmi. 
– To prawda. – Klon stanął prosto. – Dziękuję, że próbował go pan ratować, doktorze. 

Muszę wracać do mojej jednostki. 

To powiedziawszy, odwrócił się i odszedł. Barrissa i Jos odprowadzili go wzrokiem. 

background image

–   Gdybym   nie   wiedział,   że   jest   inaczej   –   odezwał   się   po   chwili   chirurg   –

powiedziałbym, że był zasmucony. 

– A skąd wiesz, że jest inaczej? Czy ty nie czułbyś smutku, gdyby zginął twój brat? 
Padawanka spodziewała  się, że usłyszy ironiczną  ripostę, jak zawsze, gdy Jos miał 

odpowiedzieć na trudne, osobiste pytanie. Dała się zaskoczyć, gdy z powagą spojrzał na nią 
spod uniesionych brwi. 

– Barrisso, on jest klonem. Fizycznie nie jest zdolny do takich uczuć. 
–   Kto   ci   to   powiedział?   To   prawda,   że   dokonano   na   nich   pewnej   standaryzacji, 

wyszkolono   w   odpowiedni   sposób   i   nauczono,   że   mają   być   twardzi,   ale   nie   są   przecież 
bezmózgimi   automatami.   Są   takimi   samymi   ludźmi,   ciałem   i   umysłem,   jak   ty   i   ja,   Jos. 
Krwawią, kiedy ich zranisz, żyją i umierają, a także rozpaczają, gdy umiera ich brat. CT–
dziewięć–jeden–cztery przeżywa ból emocjonalny. Dobrze go maskuje, ale przed Mocą nic 
się nie ukryje. 

Vondar spojrzał na padawankę tak, jakby dała mu w twarz. 
– Ale... ale... 
– Klony są stworzone do walki, Jos. Po to je zaprojektowano, a one akceptują swój los 

bez skargi. Gdyby nie wojna, w ogóle by nie istniały. Ciężkie żołnierskie życie jest przecież 
lepsze niż nieistnienie. Zresztą i ty, choć nie władasz Mocą, odczułeś coś, prawda? – dodała 
łagodnie. – On próbował zachować spokój, ale nie do końca mu się to udało. Dziewięć–
jeden–cztery cierpi. Cierpi, bo stracił towarzysza. Brata. 

Jos zapomniał języka w gębie. Barrissa wyczuwała emanujące z niego emocje, równie 

wyraźnie jak od CT–914. 

– Nigdy wcześniej o tym nie myślałeś, zgadłam? 
– Ja... no, oczywiście, ja... – Jos utknął na dobre. Nie. Nigdy wcześniej o tym  nie 

myślał, na pewno nie w taki sposób. A ona wiedziała, że tak jest. 

Jak ślepi są ci, którzy nie znają Mocy, pomyślał. I jakie to smutne. 
– Chirurdzy słyną z tego, że brak im odpowiedniego podejścia do pacjenta –powiedziała 

Barrissa. – Mają tendencję do leczenia urazów w zupełnym oderwaniu od całości, nie martwią 
się specjalnie o uczucia podopiecznych, nawet tych „prawdziwych” ludzi. Większość istot nie 
uważa klonów za coś więcej niż tylko mięso blasterowe, więc dlaczego ty miałbyś być inny? 

Jos pokręcił głową, wciąż pogrążony w myślowym zamęcie. 
Zrobiło jej się go żal. Jednym z minusów wrażliwości na Moc było to, że niekiedy 

mimo woli dowiadywało się czegoś zupełnie niespodziewanego, czegoś, co trudno było nawet 
zrozumieć, a tym bardziej mieć na to jakiś wpływ. Raz po raz Barrissa przekonywała się, że 
Moc daje jej wiedzę, ale jest to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo. 

– Przepraszam, Jos. Nie chciałam... 
– Nie, nie, nic się nie stało. Na razie. – Chirurg uśmiechnął się sztucznie i odszedł. 

Wyglądał tak, jakby na jego barki zwalił się właśnie ciężar całej planety. 

Jos szedł przez obóz, spoglądając w  zachmurzone,  popołudniowe niebo;  czuł  chłód 

wilgotnego wiatru, zwiastujący – co za niespodzianka! – nadejście kolejnej burzy. Po tylu 
miesiącach służby nabrał niemałej wprawy w przewidywaniu pogody, wiedział więc, że miną 
jeszcze dwie, może trzy minuty, zanim niebo ponownie otworzy się nad jego głową. 

– Jos? – odezwała się Tolk. – Dobrze się czujesz? 
Nawet nie zauważył, kiedy się zbliżyła i zaczęła iść obok niego, tak bardzo pochłaniało 

go roztrząsanie niespodziewanej i zdecydowanie przygnębiającej prawdy, którą przed chwilą 
poznał. 

– Ja? Dobrze, oczywiście. 
– Nic podobnego. Nie zapominaj, kim jestem. Co się stało? 
Jos potrząsnął głową. 

background image

–   Ktoś   właśnie   zdjął   mi   opaskę   z   oczu;   nawet   nie   wiedziałem,   że   ją   noszę. 

Przyjmowałem coś za pewnik, chociaż wcześniej wcale się nad tym nie zastanawiałem. Jest 
mi... dość głupio. 

– I co w tym dziwnego? 
Spojrzał na nią, zobaczył uśmiech i natychmiast docenił to, że próbowała poprawić mu 

humor. Odpowiedział krzywym uśmiechem. 

– Założę się, że na przeszkoleniu wojskowym nazywali cię snajperką. 
– Jeśli chodzi o ścisłość, to w strzelaniu z karabinu pulsacyjnego byłam mistrzynią. 

Snajperką byłam tylko w strzelaniu z broni krótkiej. 

– To by się zgadzało. Ja w obu byłem przeciętniakiem, co oznacza, że nie trafiłbym w 

burtę niszczyciela, nawet gdybym był w środku. 

– Chcesz o tym porozmawiać? 
Jos zatrzymał się w pół kroku. Właśnie zaczynało kropić. Tolk położyła dłoń na jego 

ramieniu i... Tak, bardzo, bardzo chciał z nią porozmawiać, ale później; najpierw pragnął ją 
objąć,   przytulić,   pocałować   i   poczuć   szczęście,   jakiego   nie   zaznał   od   chwili,   gdy   został 
powołany do służby. Wtedy mogliby porozmawiać. Ściślej mówiąc, nie uciszyłaby go wtedy 
żadną siłą. 

Ale teraz... 
– Nie, raczej nie – odparł. Dotyk jej dłoni na ramieniu niósł niemal hipnotyczną ulgę. 
W   tym   momencie   zaczęła   się   burza.   Wielkie,   tłuste   krople,   z   początku   nieliczne, 

zabębniły o dachy,  a potem deszcz lunął z wielką siłą. Stali razem w ciepłych  strugach, 
zupełnie nieruchomo. 

background image

ROZDZIAŁ 20 

Jos miał nadzieją, że Klo Merit zdoła rzucić nieco światła na jego nowo nabytą, jakże 

niewygodą wiedzę na temat klonów, lecz jak dotąd empata raczej podnosił muł z samego dna 
jego mętnych myśli, zamiast nasycać je choć odrobiną jasności. 

Wyglądało na to, że o jasności może na razie zapomnieć. 
– Co właściwie rozumiesz przez „znajomość rzeczy”? 
– Słuchając kogoś – odparł Merit – można wiele powiedzieć o jego wiedzy. Widzisz ten 

pierścień? – Uniósł rękę, by Jos mógł się przyjrzeć. W gnieździe umocowanym do obrączki z 
metalu  w kolorze ciemnego  złota  tkwił  kamień  wielkości  czubka kciuka. Klejnot lśnił w 
blasku   lamp   oświetlających   gabinet   empaty,   rzucając   na   wszystkie   strony  różnokolorowe 
błyski. Czerwienie, błękity, zielenie i żółcie pojawiały się na przemian, w miarę jak Merit 
obracał dłoń. Był to intrygujący widok. 

Jos skinął głową. 
– Bardzo ładny. To jakaś odmiana krzemienia? 
Merit uśmiechnął się. 
– Tak. A twoje pytanie określa cię jako człowieka, który trochę zna się na kamieniach, 

ale   nie   za   bardzo.   Rozpoznałeś   krzemień,   lecz   to   zaledwie   pierwszy   krok   do   zgłębienia 
tematu. 

Jos wzruszył ramionami. 
–   Jestem   chirurgiem.   Jeśli   będziesz   chciał   się   czegoś   dowiedzieć   o   kamieniach 

nerkowych, wal śmiało. 

– Ktoś, kto w ogóle nie ma pojęcia o kamieniach szlachetnych, powiedziałby: „Jaki 

ładny. Co to za kamień?” Ktoś, kto wie trochę więcej powiedziałby to, co ty. Osoba nieco 
lepiej zorientowana zapytałaby: „Czy to krzemień galliański, czy rathalayański?” Taki ktoś 
wie już, że między tymi dwoma istnieją pewne różnice, i zapewne domyśla się, że to jeden z 
nich. Tymczasem prawdziwy znawca spojrzałby na mój pierścień i powiedział: „O, czarny 
krzemień   galliański,   jaki   piękny!   To   kryształ   czy   skała   macierzysta?”   Powiedziałby   tak, 
ponieważ wystarczy mu jeden rzut oka, by zauważyć co najmniej trzy szczegóły: to, że ma 
przed sobą krzemień, że jest to krzemień czarny i że pochodzi z Gall. Jednak z uwagi na 
sposób zamocowania klejnotu nie mógłby stwierdzić, jak wygląda druga strona, stąd pytanie 
o odmianę. Nawiasem mówiąc, to kamień ze skały macierzystej, co oznacza typ skały, w 
jakiej niekiedy można znaleźć krzemienie, termin „czarny” zaś odnosi się do tła, na którym 
widać barwne rozbłyski. 

Jos pokręcił głową. 
– No, to teraz już znam się na kamieniach. 
Merit uśmiechnął się szeroko. 
– A właśnie, że nie. Nie umiałbyś odróżnić prawdziwego od podróbki, a w dodatku nie 

wiesz nic ponad to, co przed chwilą usłyszałeś ode mnie. Jak sądzisz, jaką wartość ma ten 
kamień? 

–   Nawet   gdybyś   znalazł   go   w   bagnie   Jasserak,   i   tak   nie   mógłbym   sobie   na   niego 

pozwolić. 

– Jest wart więcej niż białoniebieski diament tej samej wielkości. A słyszałeś może o 

klątwie? 

– O klątwie? 
– Tak. Krzemienie podobno przynoszą nieszczęście. To oczywiście bujda, wymyślona 

przez   handlarzy   diamentami,   którzy   tracili   rynek   na   rzecz   sprzedawców   krzemieni.   W 
rzeczywistości   jedynym   nieszczęściem,   jakie   wiąże   się   z   tymi   kamieniami,   jest   ich 
nieposiadanie. 

background image

Jos uśmiechnął się krzywo. 
– Dobra, rozumiem, do czego zmierzasz. Przynajmniej częściowo. 
–   No   to   zrozum   do   końca.   Nie   byłeś   ekspertem   w   dziedzinie   żołnierzy   klonów, 

ponieważ nigdy nie starałeś się nim być. Niby dlaczego miałbyś zawracać sobie nimi głowę, 
skoro wystarczyło, że potrafisz kroić ich i składać do kupy? Przed wojną nie było klonów, 
więc nie było problemu. Co z oczu, to z serca. A teraz na co dzień masz do czynienia z ich 
fizjologią, nie psychologią. 

– To prawda. 
– Zresztą klony nie są jedynymi istotami, o których zapewne nie myślałeś zbyt często. 

Co powiesz o androidach? 

– O androidach? A co miałbym powiedzieć? 
– Uważasz je za ludzi? 
– O tak, podobnie jak kuchenki tetrafalowe. Daj spokój, przecież to maszyny. 
– One myślą. Wchodzą w interakcje. Funkcjonują. 
Jos był kompletnie zbity z tropu. 
– Dobra, ale... 
– Wysil się i popracuj ze mną jeszcze przez chwilę – przerwał mu Klo. – Pozwól, że 

spytam tak dla formalności, czy kiedykolwiek spotkałeś androida, który przejawiał smutek 
czy strach albo, powiedzmy, miał poczucie humoru? Takiego, który wydawał się mieć coś w 
rodzaju samoświadomości? 

Jos milczał. Owszem, spotkał takiego. Natychmiast przywołał z pamięci spotkanie z I–

5. 

– One nie czują bólu, nie mogą się rozmnażać... 
– A czy nie ma ludzi, którzy wskutek zaburzeń neuropatycznych nie odczuwają bólu? A 

kto stoi przy linii produkcyjnej w fabryce androidów, wytwarzając nowe androidy? 

Jos roześmiał się. 
– Androida można włączyć i wyłączyć, rozebrać na części, poskładać do kupy i nawet 

nie mrugnie fotosensorem. Oczywiście – dodał – możesz zrobić to samo ze mną, ale tylko po 
czternastogodzinnej zmianie. 

–   Nie   mówię,   że   są   dokładnie   takie   same   jak   ty   czy   ja.   Ale   jeśli   się   nad   tym 

zastanowisz,   zauważysz,   że   konstrukcja   obdarzona   samoświadomością,   pewną   formą 
zawartości emocjonalnej oraz celem egzystencji nie jest tym samym, co tępy robot spawający 
karoserię przy taśmie montażowej najnowszego modelu śmigacza. 

–   Nie   pomagasz   mi.   Ja   tu   próbuję   przestawić   umysł   na   dostrzeganie   człowieka   w 

żołnierzu klonie, a ty rzucasz we mnie androidami. 

– Życie nie jest proste, Jos. Kiedy komórki zaczynają tworzyć tkanki, a tkanki organy, 

złożoność systemu potęguje się przy każdym kroku. Dlatego nie umiem podać ci prostych 
odpowiedzi. Sam musisz do nich dojść. 

– Nie wiem, ile ci płaci rząd Republiki, ale na pewno za dużo. 
Merit płynnym ruchem uniósł ramiona. 
– Taki jest układ w naszej galaktyce. Nie ja go projektowałem. Kiedy tylko coś zacznie 

ode mnie zależeć, ponaprawiam, co trzeba. A tymczasem tkwimy tu, gdzie tkwimy. 

Jos westchnął ciężko. Nowe trudne pytania nie były wielką pomocą w sytuacji, gdy na 

gwałt potrzebował odpowiedzi. 

Merit spojrzał na chronometr i wstał. 
– Sesja dobiegła końca. A teraz,  jak sądzę, czas  na cotygodniową  partyjkę  sabaka, 

nieprawdaż? 

–   Przebijam   –   powiedział   Den   i   rzucił   na   blat   dziesięciokredytowy   żeton.   Pole 

zawieszające sprawiło, że stukot nie był zbyt głośny, a sam żeton nie zsunął się ze stołu. 

– Wchodzę – odparł Jos. – I przebijam – dodał, rzucając kolejne dwa żetony na szybko 

background image

rosnący stos. 

Den łypnął oczami na karty, które trzymał w dłoni, a potem na pozostałych graczy 

stłoczonych   wokół   stolika   w   kantynie,   którzy   kolejno   podnosili   stawkę.   Prócz   niego   i 
kapitana Vondara, do partii sabaka zasiadło jeszcze pięcioro graczy: kapitan Yant, Barrissa 
Offee, empata Klo Merit, Tolk le Trene oraz I–5. Den nie umiał wyczytać w ich twarzach 
żadnych wskazówek co do wartości kart, które trzymali w rękach. Na obliczach czterech istot 
organicznych nie malowały się żadne uczucia, android zaś, który przecież potrafił w subtelny 
sposób okazywać emocje na swojej blaszanej masce, najwyraźniej nie miał problemu z ich 
kontrolowaniem. 

Panowało przekonanie, że sabak jest w równym stopniu grą umiejętności, co szczęścia. 

Den nie miał problemów z zaakceptowaniem tej opinii, zwłaszcza wtedy, gdy grał w takim 
towarzystwie.   Spośród   siedmiu   graczy   trzech   było   mistrzami   w   odczytywaniu   cudzych 
emocji. Sullustanin był przekonany, że padawanka nie użyje Mocy, by zyskać przewagę nad 
pozostałymi, lecz co do Tolk i Merita nie miał już takiej pewności. Zwłaszcza empata potrafił 
z   pożytkiem   dla   siebie   odczytać   zachowania,   które   zdradzały   stan   emocjonalny 
przeciwników;   Tolk   miała   trudniejsze   zadanie.   Choć   cała   grupa   nie   prezentowała   może 
takiego poziomu fachowości jak banda szulerów z kasyna Korona na Coruscant, to jednak 
wszyscy, nie wyłączając Dena, dość dobrze opanowali sztukę stosowania „sabakowej maski” 
– prezentowania przeciwnikom twarzy absolutnie bez wyrazu, tak by nawet drżeniem rzęs nie 
zdradzić siły posiadanych  kart. Nawet Lorrdianka nie umiała odczytać  mowy ciała, które 
gracze siłą woli wprawiali w stan całkowitej niekomunikatywności. 

– Nikt nie dobiera? Świetnie – odezwał się Yant. – Dla mnie dwie. 
Barrissa podała mu karty. 
Z   hiperdźwiękowych   głośników   radiowęzła   popłynęły   słowa   jednego   podwładnych 

Filby.   Skupione   wiązki   dźwięku   docierały   wprost   do   uszu   słuchających,   jakby   były 
adresowane do każdego z osobna. 

– Uwaga. – W głosie mówiącego słychać było wahanie, jakby pierwszy raz czytał jakiś 

tekst.   –   Eee...   Punktualnie   o   szóstej   admirał   Bleyd   rozpocznie   zaplanowaną   inspekcję. 
Prosimy o gorące powitanie zwierzchnika. 

– O, proszę – odezwał się Jos. – Wizytacja z samej góry. Chyba zacznę salutować już 

teraz, żeby uniknąć tłoku. 

Rozpoczęła się kolejna runda licytacji, tym razem od I–5. Den obserwował grę androida 

z   niemałym   zainteresowaniem.   Moduł   kognitywny   I–5   bez   wątpienia   był   zdolny   do 
obliczenia   wszystkich   –   lub   niemal   wszystkich   –   możliwych   kombinacji   w   układzie 
siedemdziesięciu sześciu kart czipowych, którymi grali, ale nawet najbardziej zaawansowany 
procesor z siatką synaptyczną nie potrafił przewidzieć ich losowo zmieniającej się wartości. 
Mimo to android był doskonałym, absolutnie opanowanym graczem. 

– Przebijam o trzy – powiedział. 
Jos uniósł brew. 
– Może to przez ten upał – rzucił – ale mógłbym przysiąc, że twoja durastalowa skóra 

zaczyna się pocić. 

– Zapewne wyciek smaru – odparł spokojnie I–5. – Ja natomiast muszę zauważyć, że 

moje   sensory   węchowe   wykrywają   charakterystyczną   woń   feromonu   strachu,   naznaczoną 
pańskim kodem genetycznym, kapitanie Vondar. 

– Jak to się stało, że jesteś tak dobrym graczem, I–Five? – spytał Den. 
– Mój partner mnie wyszkolił – odrzekł android. – Zwykle kończył grę z większą kwotą 

kredytów, niż zaczynał. Miał w swej karierze więcej par z idiotą niż niejedna pielęgniarka w 
szpitalu psychiatrycznym. 

– Czy uważasz się za istotę świadomą i czującą, jak człowiek? – spytał nagle Jos. 

background image

– Tylko kiedy jestem w głębokiej depresji – odparował android. 
Jos uśmiechnął się kwaśno, ale zanim zdążył odpowiedzieć, I–5 przemówił ponownie. 
– Jednak wiedząc tyle, ile wiem o zwyczajach istot organicznych, a zwłaszcza ludzi, 

muszę założyć, że pańskie pytanie jest szczere, kapitanie Vondar. Mogę odpowiedzieć tylko 
tak: ponieważ mój moduł kognitywny jest znacznie doskonalszy niż u pozostałych androidów 
mojego typu, a w dodatku nie zainstalowano mi tłumika kreatywności, jestem istotą bardziej 
świadomą i czującą niż większość moich kolegów. Czy to oznacza, że można mnie uznać za 
„istotę żywą”? Zapewne zależy to od punktu widzenia, jednak większość filozofów przyjmuje 
za pewnik, iż ten, kto zdolny jest do zadania tego pytania, sam już sobie na nie odpowiedział. 

Den dostrzegł szybką wymianę spojrzeń między kapitanem a empatą, który uśmiechnął 

się lekko. Coś tu jest grane, pomyślał. 

–   W   ciągu   dwunastu   lat,   które   spędziłem,   odbijając   się   rykoszetem   po   galaktyce, 

niczym legendarna kometa Roon – ciągnął I–5 – spotkałem wiele interesujących osobowości. 
Niektóre z nich były androidami. Wciąż jeszcze mam poważne luki w pamięci, które, jak 
sądzę, są wynikiem traumatycznych przeżyć wkrótce po opuszczeniu Coruscant. Mój system 
autonaprawczy analizuje je nieustannie, składając brakujące dane z wewnętrznych zapisów 
holo,  lecz  obwody logiczne  nie  pozwalają  na  łączenie  ogniw   synaptycznych  z  mniej   niż 
siedemdziesięciopięcioprocentową pewnością. 

Den   zerknął   na   Josa.   Ruch   należał   do   chirurga,   który   tak   głęboko   pogrążył   się   w 

myślach, że zapomniał o grze. 

– Jos – odezwała się cicho Barrissa. 
Vondar uniósł głowę. 
– Sprawdzam – powiedział. 
Gracze   odkryli   karty.   Den   zachichotał,   kładąc   na   stole   układ   dwudziestu   trzech 

punktów. 

– Czysty sabak – powiedział, uśmiechając się szeroko i wyciągając rękę po dwie kupki 

żetonów. – Patrzcie i płaczcie, panie i... 

W tym momencie Jos odkrył swoje karty. Wszyscy, z Denem włącznie, spojrzeli na nie 

w osłupieniu. To był zestaw idioty: karta idioty, dwójka szabel i trójka manierek. 

– Urocza zagrywka – skomentowała Tolk. 
– Dzięki – odparł Jos, zgarniając kredyty. 
Obserwując uważnie jego twarz, Den był jednak pewien, że w tej chwili wygrana w 

ogóle nie obchodzi kapitana Yondara. 

background image

ROZDZIAŁ 21 

Noc   oczywiście   była   ciepła.   Żądłacze,   komary   ogniste   i   inne   nieszczęsne   insekty 

krążyły w powietrzu i zderzały się z polem ochronnym, dodając niebieskawe rozbłyski do 
białego światła obozowych latarń i wątłej poświaty gwiazd, która z trudem przebijała się 
przez   gruby   całun   chmur.   Dwa   księżyce   Drongara   nie   były   wystarczająco   duże,   by 
prezentować się nocą w postaci tarcz, toteż gdyby nie światła Rimsu, okoliczne bagna byłyby 
pogrążone w głębokiej  ciemności,  podobnie jak cała  nocna strona planety.  W deszczowe 
wieczory jedynym naturalnym źródłem światła bywała fosforyzująca pleśń, którą można było 
znaleźć   na   moczarach,   błyskawice   przecinające   niebo   oraz   sporadyczne   błyski   komarów 
ognistych. 

Okolica była nieprzyjemna pod każdym względem, choć w głębi duszy szpieg musiał 

przyznać, że wśród nieprzyjacielskiego personelu nie brakowało przyzwoitych jednostek. 

Wiedział   dobrze,   że   to   naturalna   tendencja:   pracując   w   grupie,   człowiek   z   czasem 

zaczyna identyfikować się z ludźmi, którzy go otaczają. W pewnym momencie zapomina 
nawet o pierwotnym celu i zaczyna traktować tych, których miał obserwować lub którym 
miał szkodzić, jak prawdziwych przyjaciół. Proces ten nazywano „udomowieniem”. Ulegało 
mu wielu agentów i szpiegów, tak podczas wojny, jak i w czasie pokoju. Naprawdę nie było 
to trudne. Wróg nie jest przecież ani automatem bez twarzy, ani bezdusznym potworem, który 
budzi się co rano żądny gwałtu i wszelkiego zła. Nie, większość personelu Rimsu Siedem 
stanowili zwyczajni ludzie – mieli swoje nadzieje, lęki i rodziny; wierzyli, że to, co robią, 
robią słusznie i z właściwych pobudek. 

Trudno było ich demonizować. 
Choć z pewnością dałoby się tego dokonać z odpowiednio przygotowanym oddziałem 

młodych   żołnierzy.   Takich   łatwo   indoktrynować,   wmówić   im,   że   wróg   to   maniakalny 
morderca,   który   nie   pragnie   niczego   innego,   jak   tylko   zabijania   niewinnych   dzieciątek, 
palenia   domów  rodzinnych   i bezczeszczenia  grobów   ojców. Żołnierz  nowoczesnej  wojny 
rzadko kiedy spotykał się z przeciwnikiem twarzą w twarz. Odpalenie pocisku w kierunku 
kogoś, kto krył się o dziesięć kilometrów dalej, było aktem na pozór bezkrwawym i niezbyt 
angażującym   emocjonalnie.   Czasem   jednak   wystarczyło   choćby   przelotne   spotkanie   z 
wrogiem na polu walki, by zniweczyć długie miesiące szkolenia. Jedno spojrzenie rekruta na 
młodą istotę, tak bardzo podobną do niego czy do niej, zwijającą się z bólu, podtrzymującą 
ręką   wypływające   wnętrzności,   błagającą   o   łyk   wody   –   powodowało   szok.   Świeżo 
wyćwiczony żołnierz nagle zdawał sobie sprawę, że ten umierający także o czymś marzył, 
czegoś się bał i w gruncie rzeczy nie był tak bardzo inny. Że tak naprawdę pragnął tylko 
przeżyć swoją turę służby i bezpiecznie powrócić do domu. Ta myśl była jak kubeł ciekłego 
azotu: mroziła do szpiku kości. 

Nazbyt częste zastanawianie się nad takimi sprawami nie służyło żołnierzowi. Mogło na 

przykład   sprawić,   że   następnym   razem   zawaha   się   w   nieodpowiednim   momencie,   a   w 
konsekwencji może nawet zginie. Najlepiej więc było ignorować takie myśli. 

Lecz ten, kto działał jako tajny agent, nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł żywić 

iluzji, że wrogowie naprawdę są źli. Nie wtedy, kiedy jadał z nimi, pił i pracował. Z czasem 
musiał poczuć z nimi bliski związek. W takim miejscu jak szpital polowy ludzie musieli żyć 
blisko siebie. Po miesiącach wspólnej służby znali twarze siedzących w mesie naprzeciwko 
równie dobrze jak własne odbicie w lustrze. 

Niemal wszyscy zatrudnieni w tym Rimsu byli porządni. Szpieg wiedział o tym dobrze, 

ponieważ umiejętność właściwego oceniania ludzi była  warunkiem utrzymania się w tym 
rzemiośle. Gdyby nie wybuchła wojna, z każdym z nich mógłby się zaprzyjaźnić. Nie było 
między nimi demonów. 

background image

Tym trudniejsze było zadanie, które miał do wykonania. Bolesne było to, że musiał 

skrycie ranić ludzi, którzy uważali go za przyjaciela, zamiast otwarcie walczyć przeciwko 
potworowi. Musiał wstawać co rano i do zmroku żyć w totalnym kłamstwie. Wszystko, co 
mówił lub robił, musiało pozostać za grubą zasłoną nieprawdy; musiało pozostać tajemnicą, 
jeśli miał  wyjść  z tej misji bez szwanku. Podczas  wojny szpiegów  nigdy nie traktowano 
łagodnie.  Jeśli któryś  został  schwytany,  rzadko  podlegał  wymianie  – zazwyczaj  w trybie 
doraźnym   stawał   przed   sądem   wojennym   i   gasł   wkrótce   potem,   jak   wyłączony   pręt 
jarzeniowy, cicho i szybko, wcześniej ujawniwszy wszelkie dane wywiadowcze, jakie dało 
się wydobyć ze skazanego na śmierć mózgu. A potem już tylko zgon na dalekiej planecie, 
anonimowy pochówek w płytkim grobie i wieczna pogarda tych, którzy go znali. 

Lecz  nawet  jeśli  odniósł sukces  – jeśli  wykonał  zadanie  i  bezpiecznie  powrócił  do 

swoich – nie było chwały, medali i parad zwycięstwa. Ten, komu dopisało wielkie szczęście, 
mógł liczyć najwyżej na ciche, spokojne, nader dyskretne życie bez dogłębnego wymazania 
pamięci przez „swoich”. 

Szpiegostwo nie było rzemiosłem dla słabych duchem. Ten, kto miał znosić trudy tajnej 

misji, musiał być twardszy niż stalobeton, bez względu na to, dla której ze stron pracował i 
jak silne i słuszne były pobudki, dla których podejmował się tego zadania. 

Słuszne? O tak, musiały być właśnie takie. Mogły być dawne i dalekie, ale nie mogły 

tracić swojej mocy. Mimo to trudno było uśmiechać się do tych ludzi z Rimsu nieszczerze, bo 
naprawdę byli dobrzy. Żaden nie brał udziału w okrucieństwach, które dostarczały im zajęcia. 
Prawdę mówiąc, byliby przerażeni, gdyby mieli to robić. Przyzwoitych ludzi nie brakowało 
po żadnej ze stron konfliktu. Tylko że nie oni byli przyczyną tego, co się działo. Ci mniej 
przyzwoici   musieli   prędzej   czy   później   zapłacić   za   swoje   zbrodnie.   Kto   chciał   wykonać 
zadanie, musiał pogodzić się z tym, że mogą ucierpieć niewinni, mógł starać się oszczędzać 
ich w miarę możliwości, ale pewna dawka cierpienia była nieunikniona. Zwykli ludzie ginęli 
na wojnie, podobnie jak szpiedzy, i niewiele można było na to poradzić – co najwyżej zadbać 
o to, by była to śmierć szybka i możliwie bezbolesna. 

Niektórzy   byli   atrakcyjni,   bystrzy,   wykształceni...   mieli   wszystko,   czego   szpieg 

oczekiwał   od   przyjaciół   i   kochanków.   A   jednak   musieli   umrzeć.   Nie   mogło   zabraknąć 
zdecydowania  w tej kwestii. Wojna to zimny interes. Na łzy przyjdzie  kolej  – znacznie, 
znacznie później. 

Pora spać. Nie wiadomo, co przyniesie jutro, a o odpoczynku – jeśli tylko jest możliwy 

– nie wolno zapominać. 

Admirał Bleyd odwiedzał podległe mu szpitale polowe co najmniej raz w miesiącu. 

Były   to   przelotne   inspekcje,   służące   wyłącznie   temu,   by   mógł   pomachać   chorągiewką   i 
pokazać żołnierzom oraz personelowi medycznemu, jak bardzo dba o to, by było im dobrze 
na tej wielkiej bryle szlamu, którą tak serdecznie gardził. Sakiyanin nie zamierzał pozwolić, 
by   nowy   emisariusz   Czarnego   Słońca   zaskoczył   go   podczas   zajęć   zdecydowanie 
odbiegających   od   rutynowego   rozkładu.   Inspekcja   była   zaplanowana,   więc   wobec   braku 
ważnych przeciwwskazań postanowił ją przeprowadzić. Bez żadnych niespodzianek. 

Była to, jak zawsze, czysta strata czasu. Wszyscy wiedzieli, że przybywa dowódca i 

mieli mnóstwo czasu na przygotowanie się do wizytacji. Bleyd miał świadomość, że tym 
sposobem nie odkryje żadnych  niedociągnięć, chyba że niepojętym  zbiegiem okoliczności 
jakiś wypadek zdarzy się na jego oczach. 

Podczas takich wycieczek nie miał nigdy czasu, by wybrać się na polowanie, choć z 

drugiej strony, na tej parszywej planecie nie było nawet zwierzyny godnej jego łowieckich 
umiejętności. 

Lecąc   na   powierzchnię,   zawsze   używał   prywatnej   lichtugi   –   niewielkiego   statku 

noszącego   to   oryginalne   miano   na   cześć   małych   jednostek   morskich,   które   w   dawnych 

background image

czasach   kursowały   między   frachtowcami   a   portem,   przewożąc   ładunek   do   nadbrzeżnych 
magazynów. Ten konkretny egzemplarz był zmodyfikowaną wersją surroniańskiego pojazdu 
szturmowego klasy Conqueror. Nie był to sprzęt, jakiego na co dzień używali admirałowie 
floty.   Niewielki   –   niespełna   trzydziestometrowej   długości   –   miał   ograniczoną   przestrzeń 
ładunkową   i   tak   naprawdę   nie   nadawałby   się   na   lichtugę   dla   jednostek   znaczniejszych 
rozmiarów. Wyposażono go za to w zestaw ośmiu surroniańskich silników jonowych (cztery 
A2 i cztery A2,50), dzięki którym był zdecydowanie najszybszym pojazdem, jaki pojawiał się 
w   atmosferze   nad   Drongarem.   Nieprzyjacielskie   działa,   nastawione   na   śledzenie   ruchu 
zwykłych transportowców i myśliwców gwiezdnych, mogły trafiać salwami jedynie w pustą 
przestrzeń, gdy śmigał nad nimi statek Bleyda. Ze względu na jakość wykonania, ryzyko 
uszkodzenia   lichtugi   przez   chmury   zarodników   również   było   mniejsze.   Zakładając,   że   w 
rejonie   przelotu   nie   było   silnych   burz,   admirał   mógł   pokonać   dystans   między   pokładem 
startowym   a   jedną   ze   stacji   naziemnych   dwukrotnie   szybciej   niż   którykolwiek   z 
transportowców. Statek był też wyposażony w hipernapęd klasy 1, H1,5, wyprodukowany 
przez Corellian Engineering Corporation, w zupełności wystarczający do tego, by przenieść 
pasażera ku bardziej cywilizowanym rejonom galaktyki. Bleyd dowiedział się o istnieniu tej 
jednostki   po   tym,   jak   odebrano   ją   pewnemu   piratowi   podczas   starcia,   na   krótko   przed 
przeniesieniem   na   Drongar.   Wystarczyły   krótkie,   zręcznie   poprowadzone   pertraktacje,   by 
admirał pozyskał ją jako swój osobisty statek. 

Prócz   wielu   innych   zalet,   zmodyfikowany   Conqueror   miał   przyjemny   dla   oka, 

aerodynamiczny   kształt   –   wyglądał   jak   mocno   wydłużona   ósemka.   W   końcu   dlaczego 
admiralski statek nie miałby prezentować się pięknie? 

Kontemplowanie   urody   surroniańskiej   maszyny   należało   jednak   do   świata 

przyjemności. Lecąc ku powierzchni planety, admirał rozmyślał o innej sprawie: o kredytach, 
a ściślej mówiąc o tym, w jaki sposób zgromadzić ich jak najwięcej w jak najkrótszym czasie, 
a w dodatku nie dać się złapać. 

–   Proszę   o   identyfikację   –odezwał   się   przez   głośnik   operator   z   republikańskiego 

stanowiska obrony powietrznej. 

Bleyd   uśmiechnął   się.   Pytanie   musiało   paść,   choć   przecież   wszyscy   wiedzieli,   kto 

nadlatuje. Profil identyfikacyjny lichtugi był wyjątkowy; w promieniu dwudziestu parseków 
nie było niczego, co przypominałoby go choćby w niewielkim stopniu. 

– Tu admirał Bleyd  – odpowiedział krótko. – Inspekcja z pokładu fregaty MedStar 

Dziewiętnaście – dodał, po czym wyrecytował aktualnie obowiązujący kod, na jego rozkaz 
zmieniany codziennie. 

Nastąpiła chwila ciszy, podczas której oficer dyżurny udawał, że sprawdza, czy jego 

dowódca   nie   jest   podłym   separatystą   szykującym   się   do   podstępnego   bombardowania 
nieszczęsnej jednostki Rimsu, ulokowanej pośród bagien. 

– Wszystko w porządku, sir – odezwał się w końcu. – Proszę lądować w wyznaczonym 

sektorze. Witamy, panie admirale. 

Bleyd wyłączył komunikator bez odpowiedzi. 
Kiedy głębiej  się nad tym  zastanowił,  doszedł do wniosku, że jednak nie chodzi  o 

pieniądze jako takie, choć i one na pewnym poziomie były kuszącym celem. Nie, liczyło się 
przede wszystkim odzyskanie honoru, prestiżu, naprawienie zła – a do zrealizowania takich 
planów konieczne było bankowe konto pełne kredytów. Admirał zdołał już odłożyć niemałą 
sumkę, wystarczającą, by przy odpowiednim zarządzaniu funduszami przeżyć godnie resztę 
swoich   dni.   Lecz   nie   komfortowa   emerytura   była   jego   celem,   tylko   coś   znacznie 
ważniejszego. Celem był honor. 

W całej sprawie był też element zemsty. Należało rozprawić się z pewnymi istotami, 

wyrównać stare rachunki i dać początek nowej dynastii. Bleyd musiał poszukać partnerki, 
poślubić   ją,   spłodzić   potomstwo   i   dopilnować,   żeby   jego   córkom   i   synom   fortuna 

background image

zagwarantowała odpowiednią pozycję w galaktyce. Wojna musiała przecież kiedyś  dobiec 
końca. Republika musiała zwyciężyć – admirał nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej – a 
życie prędzej czy później powinno potoczyć się dawnym torem. Galaktyka pokoju, w której 
dobrze   sytuowani   mogą   bez   problemu   pomnażać   swój   majątek,   wydawała   się   czymś 
oczywistym. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnął wojny, chyba że miała służyć czyimś 
osobistym celom. W dobie galaktycznego konfliktu można przecież zdobyć fortunę i władzę – 
właśnie to interesowało teraz Bleyda, to chciał zapewnić swoim potomkom. Nie wątpił, że 
osiągnie cel. 

Zrealizowanie   go   nie   było   może   łatwe,   ale   Sakiyanin   czuł,   że   jest   wystarczająco 

inteligentny i pomysłowy.  Wciąż mógł odkładać dla siebie niewielkie ilości boty.  Musiał 
jedynie   zerwać   kontakty   z   Czarnym   Słońcem   –   kradzież   na   wielką   skalę   była   zbyt 
niebezpieczna. Na pokładzie jednostki tak dużej jak MedStar mógł bez trudu przechowywać 
cenny adaptogen, zwłaszcza w blokach karbonitu udających coś zupełnie innego; mógł też, 
gdyby tylko chciał, osobiście dostarczyć botę w cywilizowane strony. Prawdziwa zawartość 
bloków nigdy nie zostałaby ujawniona w manifeście, nikt nie wiedział o jej istnieniu, a z 
czasem   stawałaby   się   coraz   cenniejsza.   Tysiąc   kilogramów   boty   nadającej   się   do   celów 
leczniczych, zmagazynowane w dyskretnym miejscu, już wkrótce mogło osiągnąć wartość 
wielu milionów kredytów. 

Sprytny admirał mógł jednak zrobić coś więcej, by przyspieszyć wzrost swej fortuny. 

Systemy   medyczne   niezbędne   w   każdym   Rimsu   można   było   zamawiać   podwójnie,   a   te 
nadliczbowe kierować dyskretnie ku światom będącym w dużej potrzebie, wymieniając je na 
coś   równie   cennego,   a   łatwiejszego   do   ukrycia   –   powiedzmy   wartościowe   metale   czy 
kamienie   szlachetne.   Androidy   medyczne   pierwszej   klasy,   gdyby   trafiły   na   przykład   na 
planety   dalekiego   pogranicza,   były   warte   w   kredytach   tyle,   ile   ważyły.   Nawet   kopia 
specjalistycznego   programu   komputerowego,   takiego   jak   ten,   który   sterował   systemami 
operacyjnymi fregaty MedStar, była cennym dobrem, jeśli tylko trafiała w ręce właściwego 
klienta. Ileż skąpo zaludnionych światów chciałoby mieć taki program w swoich szpitalach, 
za odpowiednią cenę, bez zbędnych pytań? 

Poszycie   statku   zagłębiającego   się   w   atmosferę   zaczęło   się   rozgrzewać.   Sensory 

natychmiast   wykryły   zmianę   i   dostosowały   do   nowych   warunków   wydajność   systemu 
podtrzymania   życia.   Już   tylko   kilka   minut   lotu   dzieliło   Bleyda   od   naziemnej   centrali 
placówek medycznych, tradycyjnie nazywanej Rimsu Jeden. W ciągu ostatniej doby nie było 
w tym kwadrancie żadnych walk, toteż admirał nie spodziewał się problemów. Od czasu do 
czasu zdarzało się, że jakiś pilot Konfederacji próbował ataku samobójczego bo zarodniki nie 
pozwoliłyby mu na powrót do bazy – prowadząc pojazd w strefę, lotów kontrolowaną przez 
Republikę. Bleyd nigdy nie doświadczył czegoś takiego, ale i tak mógł czuć się bezpiecznie, 
bo lichtuga była wyposażona w parę sprzężonych dział jonowych oraz działka laserowe, które 
mógł obsługiwać z kabiny.  Czasem nawet marzył  w duchu, by zaatakowały go myśliwce 
separatystów,   bo   wtedy  mógłby   pokazać   wszystkim,   że   nie   jest   bubkiem   w   admiralskim 
mundurze, nigdy jednak nie pojawiła się taka sposobność. Szkoda, pomyślał. 

– Tu Kontrola Lotów. Za trzydzieści sekund przejmujemy kontrolę nad statkiem, proszę 

pana. 

Bleyd mimowolnie skinął głową. 
– Przyjąłem, Kontrola Lotów. 
Wolał lądować osobiście, ale nie przewidywała tego standardowa procedura, on zaś, 

admirał Tarnese Bleyd, nie zamierzał stawiać na szali przyszłości swojego rodu tylko po to, 
by zaspokoić wybujałe ego czymś  tak nieznaczącym  jak popis sprawnego pilotażu. Niech 
wylądują za niego. Ma przecież na oku grubszego zwierza... 

background image

ROZDZIAŁ 22 

Bleyd lubił wprowadzać do swoich inspekcji elementy zaskoczenia. Czasem trzymał się 

tylko jednego sektora planety, kiedy indziej zaś decydował się na podróż po całym regionie. 
Podczas jednej inspekcji mógł odwiedzać kolejne Rimsu według rosnącej numeracji, podczas 
innej tylko parzyste albo nieparzyste. Istniało dwanaście baz ratownictwa medycznego – po 
jednej na każdy z ważnych frontów – rozrzuconych na wielkiej połaci Tanlassy. Nie sposób 
było odwiedzić wszystkich obozów podczas jednej wizyty, chyba że Bleyd miałby ochotę 
spędzić   na   planecie   okrągły   miesiąc   w   nieustannej   podróży.   Mobilne   Republikańskie 
Jednostki Chirurgiczne, zwane potocznie Rimsu, były teoretycznie zdolne do szybkiej zmiany 
lokalizacji,  na przykład  po to, by uniknąć zagrożenia  albo by nadążyć  za zmianami  linii 
frontu.   W   praktyce   jednak   po   rozłożeniu   obozu   szpitale   pozostawały   w   jednym   miejscu 
całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Niektóre tkwiły na tym samym skrawku bagna od 
początku,   odkąd   tylko   zwieziono   sprzęt   na   powierzchnię   planety.   Rimsu   nie   różniły   się 
zbytnio między sobą; w końcu wszystkie służyły temu samemu celowi – „remontowaniu i 
serwisowaniu” armii żołnierzy klonów, gdyby coś zagrażało jej fizycznemu bytowi. 

W gruncie rzeczy sposób prowadzenia inspekcji nie miał żadnego znaczenia. Obojętnie 

jaki wariant admirał wybrał, wieść o jego planach docierała do obozów szpitali na długo 
przed jego przybyciem. Niektórzy dowódcy lubili niezapowiedziane wizyty, ale dla Bleyda 
czynnik   zaskoczenia   nie   był   specjalnie   pożądany.   Nie   szukał   przecież   przykrych 
niespodzianek, problemów, z którymi musiałby się uporać. Dopóki nikt nie schrzanił swojej 
roboty w sposób oczywisty, admirał nie musiał się obawiać się o codzienne funkcjonowanie 
szpitali. 

Podróżując   śmigaczem,   który   wiózł   go   właśnie   z   polowego   portu   kosmicznego   w 

kierunku   kolejnego   szpitala   –   Rimsu   Siedem   –   Bleyd   obserwował   czerwonawe   kropki 
zarodników, które obijały się o transpastalową owiewką pojazdu. Choć na poziomie ziemi 
organiczne drobiny były znacznie mniej niebezpieczne niż w wyższych warstwach atmosfery, 
lot z otwartą kabiną nie byłby najlepszym pomysłem. 

Obóz był już niedaleko; w szybkim tempie pokonali mniej więcej dwustukilometrową 

trasę z lądowiska, nad bagnami i podmokłymi łąkami. Pilotem śmigacza był – o dziwo – 
młody, czwororęki Myneyrsh. Większość przedstawicieli tej rasy żywiła niechęć do zdobyczy 
techniki   i   Bleyd   miał   powody   sądzić,   że   równie   nieufnie   traktowali   również   pojazdy 
repulsorowe, takie jak ten. Pilot był uzbrojony w standardowy blaster, który leżał teraz na 
fotelu obok, lecz admirał był niemal pewny, że w razie potrzeby żołnierz sięgnąłby najpierw 
po   wielki   nóż   z   zęba   garrala,   który   nosił   w   pochwie   przywiązanej   rzemieniami   do 
przezroczystego, niebieskawego uda. Stare przysłowie Myneyrshów mówiło: „W nożu nigdy 
nie zabraknie amunicji”. Bleyd doskonale rozumiał to podejście. 

– Rimsu Siedem, panie admirale – odezwał się pilot. 
Bleyd skinął głową. Był już w tej placówce, choć od tamtej wizyty minęło co najmniej 

kilka miesięcy. Wyglądała dokładnie tak samo jak pozostałe; tylko położenie geograficzne i 
malowidła na ścianach budynków różniły ją od innych. 

A także to, że właśnie tutaj urzędował partner admirała w ciemnych interesach, Hutt 

imieniem Filba... 

Zbliżyli się do granicy obozu i na spotkanie wyszedł im wartownik. Po chwili minęli 

bojową tarczę ochronną – pole zaprojektowano tak, by otaczało niewidzialnym parasolem 
cały szpital, powstrzymując szybko poruszające się pociski oraz wysokoenergetyczne wiązki 
promieni gamma czy X, a jednocześnie przepuszczało fale radiowe oraz światło w paśmie 
widzialnym.   Niestety,   upał,   deszcz,   zarodniki   i   insekty   bywały   niekiedy   zbyt   powolne   i 
uparcie przedostawały się przez osmotyczną tarczę. 

background image

Bleyd przywitał się z dowódcą szpitala, pułkownikiem D'Arcem Vaetesem; przy okazji 

wymienili wiązankę całkowicie zbędnych, nic nieznaczących komplementów i komentarzy. 
Spacerując po obozie, admirał słuchał podwładnego najwyżej jednym uchem. Znał Vaetesa i 
wiedział, że pułkownik umie utrzymać porządek w podległym mu oddziale. Byłby doprawdy 
zaskoczony, gdyby w Rimsu Siedem działo się coś niewłaściwego. 

Kiedy mijali mesę i kantynę w drodze do głównej sali operacyjnej, Bleyd dostrzegł w 

odległości jakichś dwudziestu metrów uśmiechniętego mężczyznę, który odpoczywał oparty 
plecami o pień łykodrzewu. 

Admirał   poczuł   zimny   dreszcz;   z   pozornie   dobrotliwej   twarzy   nieznajomego 

emanowało coś groźnego. I choć nie było to nic konkretnego, nie pojawił się najmniejszy 
nawet gest lekceważenia, to jednak siła uśmiechniętego mężczyzny wydawała się oczywista. 
Był wojownikiem, nie tylko żołnierzem. Pogodnym zabójcą, który wiedział, kim jest, i był z 
tego dumny. 

Bleyd przystanął. 
– Kto to jest? 
Vaetes obejrzał się: 
– Phow Ji, instruktor walki wręcz z Bunduki – wyjaśnił. – Dzięki jego ćwiczeniom 

jestem w lepszej formie, niż chciałbym być. 

– Ach tak. 
To   wszystko   wyjaśniało.   Bleyd   wiedział,   kogo   ma   przed   sobą.   Jak   każdy   dobry 

myśliwy,   lubił   znać   drapieżców   przebywających   na   jego   terytorium.   Opowieści   o   Ji 
podróżowały   przez   galaktykę   szybciej   niż   on   sam;   dane   na   jego   temat   były   w   systemie 
wyróżnione stosownym znacznikiem. Odkąd mistrz walki pojawił się na Drongarze, zdążył 
dołożyć   to   i   owo   do   swojej   reputacji.   Krążyła   plotka   o   holonagraniu,   na   którym   Ji   w 
pojedynkę rozprawia się z trzema napastnikami. Bleyd miałby wielką ochotę obejrzeć takie 
widowisko. 

– Przywitajmy się z nim – powiedział, zwracając się do Vaetesa. 
Gdy   ruszyli   w   stroną   Ji,   admirał   zauważył   z   niejakim   rozbawieniem,   że   nozdrza 

wojownika   rozszerzyły   się   nieznacznie,   a   w   jego   swobodnej   dotąd   pozie   pojawiło   się 
napięcie.   Uśmiechnął   się   lekko.   Być   może   przyczyną   zmiany   w   zachowaniu   była   ranga 
dowódcy, ale admirał wątpił w takie pobudki. Z historii służby Phowa Ji wynikało, że nie 
okazywał   specjalnego   szacunku   przełożonym.   Bleyd   był   raczej   skłonny  przypuszczać,   że 
mistrz   walki   wręcz   rozpoznaje   w   nim   to,   czym   sam   zwrócił   na   siebie   uwagę;   aurę 
potencjalnie niebezpiecznego przeciwnika. 

Phow bez pośpiechu przyjął postawę zasadniczą. 
– Spocznij, poruczniku Ji. 
– Wedle rozkazu, panie admirale. – Wojownik rozluźnił się nieco, lekko ugiął kolana i 

niemal niezauważalnie poruszył ramionami. 

Szykuje   się   do   akcji,   pomyślał   Bleyd.   Doskonale!   Ktoś   taki   mógłby   bez   wysiłku 

rozprawić   się   z   dwudziestoma   takimi   zbirami   Czarnego   Słońca,   jak   ten,   którego 
wyekspediowałem na orbitę. 

– Pan mnie zna? – spytał Ji. 
– Naturalnie. Słyszałem, że jest pan... dobrym wojownikiem. 
Ton głosu i krótkie wahanie w połowie zdania wystarczyły, by nadać tej odpowiedzi 

dwuznaczność, która mogła – ale nie musiała – być oznaką sarkazmu. Słowa admirała mogły 
równie dobrze nie znaczyć nic, jak i być celową obelgą. Nikt nie był pewny intencji Bleyda. 

Przez sekundę mierzyli się wzajemnie chłodnym, taksującym spojrzeniem. 
–   Wystarczająco   dobrym,   by   pokonać   każdego   przeciwnika   na   tej   planecie,   panie 

admirale – odparł w końcu Ji. 

Bleyd powstrzymał się, choć miał wielką ochotę wyszczerzyć kły w uśmiechu. 

background image

Mistrz z Bunduki był bezczelny, a jego komentarz stanowił jawne wyzwanie. Dawniej, 

gdy był znacznie młodszy, Sakiyanin zapewne zrzuciłby kurtkę i natychmiast stanął do walki, 
słysząc taką odpowiedź. Teraz też miał na to ochotę, w dodatku czuł, że Ji o tym wie i że 
również jest gotowy. 

Trzy powody sprawiły, że Bleyd nie zaatakował Phowa Ji, który stał przed nim i całym 

sobą prowokował do starcia. Po pierwsze, był admirałem floty i wdawanie się w bijatykę 
pośrodku obozu było poniżej godności oficera. Gdyby miało dojść do walki, to wyłącznie za 
zamkniętymi drzwiami, w bardziej ustronnym miejscu. 

Po drugie, przywrócenie honoru rodzinie było nadal nadrzędnym celem życia Tarnese 

Bleyda. Fizyczne starcie z oficerem niższym  rangą – bez względu na powód konfliktu – 
mogłoby   przyciągnąć   niepożądane   zainteresowanie   „góry”.   Admirał   wolał   więc   nie 
ryzykować. 

Po trzecie – a powód ten zaakceptował w duchu z największym trudem – wcale nie był 

taki pewny, czy zdołałby pokonać Phowa Ji w uczciwej walce. Bez wątpienia był silniejszy i 
szybszy,   ale   człowiek,   który   stał   naprzeciwko   niego,   to   mistrz   walki   wręcz,   a   jego 
umiejętności   sprawdziły   się   w   dziesiątkach   pojedynków,   z   których   wiele   zakończyło   się 
śmiercią przeciwników. Wzrost, siła i szybkość miały bez wątpienia wielkie znaczenie, lecz 
znakomite umiejętności techniczne rywala mogły zniwelować tę przewagę. Gdy walczyły ze 
sobą dwa dorosłe szablozęby, zarówno zwycięzca, jak i pokonany odchodzili brocząc krwią, i 
czasem naprawdę trudno było orzec, który tak naprawdę wygrał. Bleyd jako drapieżca był 
gotów postawić życie na szali, lecz mądrzy zabójcy robili to tylko wtedy, gdy nagroda była 
warta   ryzyka.   Możliwość   chełpienia   się   zwycięstwem   nad   mistrzem   teräs   käsi   nie 
kwalifikowała się do tej kategorii nagród – a przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym 
czasie. 

A gdyby tak, pomyślał Bleyd, wypuścić Phowa Ji do lasu deszczowego i zapolować na 

niego? Czuł, że miałby wtedy przewagę, ale ta próba wcale nie musiała zakończyć się dla 
niego  zwycięstwem.  Ryzyko  dodałoby smaku   przygodzie,   to pewne...  lecz   niestety w  tej 
chwili mógł o niej tylko pomarzyć. 

– Chętnie zobaczyłbym pana kiedyś w akcji – powiedział. 
Ji skinął głową, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Bleyd nie miał wątpliwości, że 

porucznik   rozumie:   admirał   nie   wycofuje   się,   a   jedynie   odkłada   na   później   ewentualną 
konfrontację. 

– Ja również, panie admirale. 
Stali   tak   jeszcze   przez   parę   sekund,  wpatrując   się   w   siebie   bez   mrugnięcia   okiem. 

Wreszcie Bleyd odwrócił się w stronę Vaetesa. 

– Miał mi pan pokazać główną salę operacyjną, pułkowniku. Spodziewam się też, że 

dowódcy   jednostek   liniowych   będą   chcieli   zaprezentować   swoich   żołnierzy.   W   taki   upał 
pewnie zaczyna im być gorąco. 

Vaetes, który do tej pory milczał z dość obojętną miną, zachowując pełen szacunku 

dystans wobec dziwnego interludium w wizytacji, odpowiedział natychmiast: 

– Tędy proszę, panie admirale. 
Bleyd   czuł   na  plecach   spojrzenie   Phowa   Ji,   kiedy   oddalali   się  od   drzewa.   Szkoda, 

pomyślał, ale z drugiej strony prawdą jest, że łowca, któremu brakuje cierpliwości, zwykle 
chodzi głodny. Nadarzy się inna okazja. Ogólnie jednak epizod z Ji wprawił go w dobry 
humor   –   nic   tak   nie   poprawiało   krążenia,   jak   świadomość   bliskości   niebezpiecznego 
drapieżnika. 

Entuzjazm   admirała   osłabł   nieco   pod   wpływem   myśli   o   innych,   cokolwiek 

niesmacznych   sprawach,   którymi   należało   zająć   się   podczas   wizyty   w   tym   Rimsu.   Cóż, 
pomyślał, taka dola dowódcy... 

Nadszedł czas. 

background image

Den wiedział, że nie będzie lepszej okazji do zastawienia pułapki na Filbę niż przybycie 

admirała odpowiedzialnego za funkcjonowanie wszystkich Rimsu na Drongar. Sama myśl o 
wywleczeniu na światło dzienne wszystkich występków huttańskiego złodzieja – defraudacji, 
lichwy i niezliczonych innych przestępstw, które Sullustanin odkrył w ciągu ostatnich kilku 
tygodni, zarówno dzięki wieściom z HoloNetu, jak i umiejętnie poprowadzonym rozmowom 
z personelem szpitala (a wszystko to pod samym nosem admirała Bleyda!) – napawała go 
zachwytem. Czy mogło mu się przydarzyć coś bardziej satysfakcjonującego? 

Zadanie nie było przecież łatwe. Trop okazał się bardziej kręty niż ślad śluzu na ziemi 

po Hutcie, który zdecydowanie przesadził z konsumpcją trunków w kantynie. Najcenniejsze 
świadectwo oskarżenia pochodziło od pewnej osoby z personelu medycznego, która miała 
wujka pracującego po drugiej stronie linii zaopatrzenia. Według danych, które uzyskała od 
niego, dwa miesiące  wcześniej Filba był  zamieszany w skierowanie pięciuset hektolitrów 
Antyceptyny–D wprost do ładowni frachtowca własności handlarzy operujących na czarnym 
rynku. Być może nie były to zbyt mocne dowody, a Filba miał dość rozumu, by nie korzystać 
dwa razy z tego samego źródła towaru, ale wraz z innymi szczegółami, do których dotarł Den, 
tworzyły wystarczająco mocne oskarżenie, by pogrążyć Hutta raz na zawsze. 

Den wyciągnął się na leżance, uśmiechnięty szeroko. Zemsta jest słodka, pomyślał. 
Głośniki hiperdźwiękowe rozbrzmiały nagle pierwszymi taktami hymnu Republiki – jak 

zawsze, gdy w obozie pojawiał się wysoki stopniem oficer lub ważny dygnitarz. Den, jako 
cywil, oczywiście nie miał obowiązku biec mu na spotkanie, ale nie widział powodu, by 
zrezygnować z tak uprzejmego gestu. 

Do tej pory tylko raz rozmawiał chwilę z Sakiyaninem, na krótko przed lądowaniem na 

Drongar. To, co usłyszał  w obozie, utwierdziło  go w przekonaniu,  że admirał  Bleyd  jest 
osobistością powszechnie szanowaną. Umiał prowadzić podległe mu jednostki silną ręką; nikt 
też nie odmawiał mu osobistej odwagi, dumy i honoru. Den nie znał się specjalnie na kulturze 
mieszkańców Saki, ale wiedział, że tamtejsze społeczeństwo oparte jest na skomplikowanej 
strukturze rodzinno–politycznej, w której honor, godność i szacunek odgrywały wielką rolę – 
do tego stopnia, że istniały liczne nazwy opisujące rozmaite rodzaje tych przymiotów. 

Sullustanin   wyszedł   z   namiotu   i   zamrugał   gwałtownie,   jak   zawsze   uderzony   falą 

wilgotnego   i   gorącego   powietrza.   Zobaczył   oficerów,   żołnierzy   i   personel   medyczny, 
stojących w szyku, gotowych do inspekcji. Kohorta klonów stała osobno, w błyszczących 
biało–czarnych   strojach   –   wszyscy   jednego   wzrostu,   identycznej   budowy,   wyprężeni   na 
baczność w szeregach idealnie prostych, niemal co do milimetra. 

Po co ktoś chciał wizytować jednostkę klonów, tego Den nie umiał pojąć. Widziałeś 

jednego, to jakbyś zobaczył wszystkie, pomyślał. 

Admirał Bleyd stanął właśnie naprzeciwko nich. Prezentował się imponująco wysoki i 

szczupły,   w   nienagannie   wyprasowanym,   szarym   mundurze   (Den   był   pewien,   że   oficer 
dokonał tej sztuki, nie używając generatora pola antystatycznego). Nawet zagniecenia mają 
dość rozumu, pomyślał reporter, żeby trzymać się z dala od munduru admirała. 

Ciemna, łysa głowa lśniła w słońcu; głęboki brąz skóry przywodził na myśl lśnienie 

owadziego pancerza. Den nie zauważył na twarzy admirała ani kropli potu. Może Sakiyanie 
się nie pocą, pomyślał. A może tylko admirał Bleyd? 

Podszedł bliżej do linii oficerów i zobaczył Filbę. Niełatwo go przegapić, pomyślał, 

skoro   wygląda   jak   kosmiczny   glut   wysmarkany   przez   olbrzyma.   Hutt   był   tego   dnia 
wyjątkowo oślizgły od śluzu, a na jego żółtawej skórze pojawiła się nowa kolekcja plam i 
przebarwień. Jeszcze nie wiesz, czym jest cierpienie, w duchu obiecał Den gigantycznemu 
mięczakowi. Ta planeta ma  przynajmniej  atmosferę,  choć trzeba przyznać,  że wyjątkowo 
śmierdzącą.   W   przeciwieństwie   do   asteroidy,   na   której   znajduje   się   twoje   przyszłe 
mieszkanie: więzienie. Tam będziesz mógł się gapić jedynie na nagie skały... 

background image

Sullustanin uznał, że najlepszą chwilą na rzucenie bomby, jaką miały być zebrane przez 

niego informacje, będzie obchód szpitala – oczywiście pod warunkiem, że Filba nie pojawi 
się w pobliżu. Próbował wyobrazić sobie minę Hutta, kiedy przyjdą po niego żandarmi. 

Den chciał mu zapłacić nie tylko  za niedawne traktowanie.  Z winy Filby omal nie 

zginął na Jabiim. Tak, Huttowi szykowało się od dawna, a jednak... Dhur stwierdził nieomal z 
przerażeniem, że jeszcze się waha. 

Miękniesz, stary, powiedział sobie w duchu. Tracisz pazur. To pewnie przez ten upał. 

Musisz jak najszybciej zabrać się z tej planety. 

I wtedy zobaczył, że admirał zatrzymał się na krótką chwilę, gdy przechodził obok 

Filby. Sakiyanin i Hutt wymienili szybkie spojrzenie, właściwie niezauważalne dla kogoś, 
komu obce były niuanse dziennikarstwa śledczego i reporterskie doświadczenie nabywane 
przez lata. 

Ale Den zauważył. 
Intrygujące, pomyślał. 
I choć miał świadomość,  że być  może  próbuje wyczytać  w tym  jednym  spojrzeniu 

informacje,   których   wcale   tam   nie   było,   to   jednak   implikacje   tego   epizodu   były... 
niepokojące. Den był gotów postawić swoje gogle na to, że jakieś sprawy łączyły Hutta z 
Sakiyaninem.   byłoby  to, delikatnie  mówiąc,  wielce   nieortodoksyjne   zachowanie.  O   czym 
admirał floty mógł rozmawiać z sierżantem z kwatermistrzostwa? 

Naprawdę wiele treści można było wpisać w tę jedną, niemal niezauważalną wymianę 

spojrzeń. W rzeczywistości w oczach Bleyda mogła widnieć jedynie pogarda dla Huttów jako 
gatunku,   ale   Den   Dhur   znał   się   na   rzeczy,   a   życie   nauczyło   go   ufać   reporterskiemu 
instynktowi – jak cenną był on rzeczą, wiedział tylko sam Stwórca. Im dłużej Sullustanin 
zastanawiał się nad tym, czego był świadkiem, tym większy dostrzegał w tym sens. Wgryzł 
się przecież w sprawki Filby na tyle głęboko, by dostrzec rzecz oczywistą: Hutt nie mógł 
samotnie prowadzić czarnorynkowej działalności na taką skalę. Musiał mieć pomocnika na 
górze. Teraz Den wiedział, kim jest ten pomocnik. I w jednej chwili zrewidował swoje plany. 
Wygląda na to, pomyślał, że nie opowiem dziś admirałowi o twoich machlojkach, ty torbo 
śluzu. Na pewno nie zrobią tego, póki nie dowiem się czegoś więcej o udziale Bleyda w 
całym przedsięwzięciu. Zgnilizna sięga wyżej, niż się spodziewałem. 

Dhur wiedział, że popełni błąd, jeśli poleci do admirała i zacznie zwierzenia na temat 

wykroczeń Filby. Bleyd należał do osób, którym nie trzeba wielkiej zachęty, by skazać kogoś 
na śmierć. 

Tylko mi nie mów, że jesteś zaskoczony, usłyszał drwiący szept własnego umysłu. 
Admirał   pozwolił   żołnierzom   i   personelowi   medycznemu   rozejść   się   do   zajęć. 

Pułkownik   Vaetes,   w   towarzystwie   kapitanów   Vondara   i   Yanta,   dołączył   do   Bleyda,   by 
oprowadzić go po głównej sali operacyjnej. 

Dhur był pewien, że prędzej czy później admirał znajdzie chwilę, by zamienić z Filbą 

kilka słów na osobności. Przyrzekł sobie w duchu, że nie będą w tym momencie tak bardzo 
samotni, jak by sobie tego życzyli. 

background image

ROZDZIAŁ 23 

Powróciwszy do swojej kwatery, Den wyjął spod koi niewielkie pudełko, przycisnął 

palec   do   czytnika   zamka   i   otworzył   pokrywkę.   Nadszedł   czas,   by  sięgnąć   po   najcięższe 
armaty   –   choć   w   tym   przypadku   broń,   którą   chciał   się   posłużyć,   była   najmniejsza   z 
możliwych. Była też nader skuteczna, choć zamiast lufy miała jedynie obiektyw. 

Den uniósł maleńkie urządzenie na wysokość oczu i spojrzał na nie z podziwem. Była 

to   minikamera   szpiegowska,   udająca   latającego   owada,   a   zwana   księżycową   ćmą. 
Niepozorna, ledwie zakrywała czubek jego kciuka, za to biomimetyczne kształty pozwalały 
jej   latać   niepostrzeżenie   i   przekazywać   operatorowi   obraz   i   dźwięk   nawet   z   odległości 
dziesięciu kilometrów. Dhur używał jej już kilka razy. Miała wbudowany najnowocześniejszy 
zagłuszacz,   który   niwelował   działanie   pól   motających,   sensorów   i   wszelkich   innych 
ochronnych urządzeń elektromagnetycznych, których mogli używać Bleyd i Filba. Zresztą, 
baza   była   tak   intensywnie   nękana   przez   chmary   insektów,   że   jeden   dodatkowy   okaz   z 
pewnością nie mógł wzbudzić niczyjego zainteresowania. Księżycowa ćma kosztowała Dhura 
trzymiesięczne   wynagrodzenie,   ale   zarobiła   na   siebie   już   po   pierwszej   misji,   gdy 
przygotowywał materiał o przemytnikach z Dzikiej Przestrzeni. 

– Leć, maleństwo – mruknął, uruchamiając aparat. 
Księżycowa ćma wyfrunęła przez otwarte drzwi i zniknęła w oddali, a Den nałożył na 

głowę   zestaw   do   wirtualnego   sterowania.   Pozwolił   sobie   na   chwilę   przyjemności   ze 
swobodnego   fruwania   –   skierował   minikamerę   wysoko   ponad   obóz,   by   popatrzeć   na 
panoramę   bagien,   po   czym   śmignął   lotem   nurkowym   obok   jednego   z   klonów.   Wreszcie 
wyrównał lot i poprowadził mechaniczną ćmę ku domenie Filby. 

Drzwi były zamknięte, ale nie brakowało szczelin w miejscach, gdzie rozgrzana upałem 

plastal powinna stykać się z durastopową ościeżnicą. Wprowadził minikamerę w jedną z nich. 
W samą porę – Bleyd był  już w środku i stał naprzeciwko Hutta. Sądząc po marsowych 
minach obu, Dhur nie spodziewał się, by zamierzali wymienić się fotografiami swoich dzieci. 
Skierował ćmę w stronę pobliskiej półki i wylądował. 

Jak   brzmiało   to   stare   przysłowie   Kubazów?   „Chciałbym   być   brzeczyżukiem   na 

ścianie”...? 

Filba najwyraźniej przygotował się do tej konfrontacji, pochłaniając prawie całą baryłkę 

czegoś, co wyglądało na alderaańskie piwo. Jego skóra miała charakterystyczny, gumowaty 
połysk; właśnie po tym można było poznać podpitego Hutta. 

Tymczasem   Bleyd   nie   wyglądał   na   odurzonego,   chyba   że   uznać   za   prawdziwe 

określenie „pijany wściekłością”. Przemawiał cichym, monotonnym głosem, ale wydawał się 
przy tym – przynajmniej zdaniem Dena – że gotów jest do posiekania Filby na kawałki. 

Den pokręcił sterownikiem, by wzmocnić sygnał audio. 
– ...i sytuacja jest teraz zbyt napięta – cedził przez zęby Sakiyanin. – Nie chcę, żeby 

Czarne   Słońce   odezwało   się   do   mnie   zbyt   szybko.   Dopóki   nie   przyschnie   sprawa   z   ich 
zaginionym emisariuszem, musimy się przyczaić. 

– Łatwo ci mówić – zahuczał Hutt. – Twoja marża zysku jest znacznie wyższa od 

mojej.   –   Łyknął   potężny   haust   piwa.   Jego   cielsko   zdawało   się   pękać   w   szwach,   ale 
najwyraźniej był jeszcze daleki od napełnienia żołądka. – Ja biorę na siebie całe ryzyko, a ty 
zbierasz cały... 

– Nie będzie żadnych zysków, dla żadnego z nas, jeśli Czarne Słońce wkroczy do akcji, 

spasiony imbecylu! Rozumiałbyś to, gdybyś miał w tym całym sadle chociaż strzęp mózgu. 

– Obelgi – prychnął Filba, machając smętnie dzbankiem. – Tylko tyle przypada mi w 

udziale. A przecież zasługuję na coś więcej za to, co robię. Zasługuję na... 

Bleyd  w jednej chwili znalazł się przy Hutcie i zawisł u jego gardła. Ruch był tak 

background image

szybki, że kamera księżycowej ćmy zarejestrowała tylko rozmazaną smugę skaczącej postaci. 

–   Zasługujesz   –   syknął   Sakiyanin   –   na   gruntowne   przemeblowanie   flaków,   ty 

bagienny... 

Admirał   umilkł   znienacka.   Oczy   Filby   stały   się   nagle   jeszcze   większe   i   bardziej 

wybałuszone niż zwykle. Niewiarygodnie szerokie usta rozchyliły się i zamknęły, jakby Hutt 
próbował   zaczerpnąć   powietrza   albo   coś   powiedzieć   –   tak   czy   inaczej,   bezskutecznie. 
Nieproporcjonalnie małe ramiona zatrzepotały w panice, a dzbanek wyśliznął się ze słabnącej 
dłoni i z hukiem roztrzaskał na podłodze. 

Filba szarpnął się do przodu, unosząc w górę coraz dłuższy odcinek cielska, tak iż 

wreszcie wydawało się, że nie zdoła utrzymać równowagi. Zakołysał się niczym cętkowana 
wieża tłuszczu i śluzu i nagle runął na posadzkę z głośnym łomotem. Bleyd musiał uskoczyć, 
by nie dać się zmiażdżyć. Upadek potężnej masy wstrząsnął całym budynkiem; wibracje omal 
nie zepchnęły księżycowej ćmy z półki. 

Na Stwórcę, on zemdlał! Albo jeszcze gorzej, pomyślał Den. 
Patrzył   na   to   wszystko   i   nie   wierzył   własnym   oczom,   a   ściślej   fotoreceptorom 

księżycowej ćmy. Co tam się działo? Czyżby admirał przestraszył Filbę tak skutecznie, że ten 
dostał ataku serca – lub analogicznego organu, bo jakoś trudno było uwierzyć, by ktoś taki jak 
Hutt miał serce – na samą myśl o walce? 

Bleyd pochylił się nad nieruchomym ciałem. Dotknął pleców Filby, zapewne szukając 

pulsu. Po chwili odwrócił się w stronę rozbitego dzbanka, uniósł skorupę i powąchał jej 
zawartość. 

Na   jego   twarzy   pojawił   się   osobliwy   wyraz   –   po   trosze   zrozumienia,   gniewu   i 

zaskoczenia. Przez chwilę Sakiyanm stał nieruchomo, a potem ze złością cisnął odłamkiem o 
ścianę, rozbijając go na jeszcze drobniejsze fragmenty. 

Odezwał się sygnał u drzwi wejściowych, a zaraz potem stłumiony rumor i niespokojne 

głosy. Upadek Filby był zapewne słyszalny w całej okolicy; Den nie byłby zdziwiony, gdyby 
wstrząs odczuli nawet separatyści. 

Bleyd odwrócił siew stronę wyjścia, wygładził mundur, sprawdził, czy wszystkie ordery 

wiszą idealnie prosto i w końcu otworzył drzwi. 

Den   Dhur   wiedział,   że   pora   się   oddalić.   Księżycowa   ćma   była   niewidzialna   dla 

większości zwykłych detektorów, ale nie wątpił, że lada chwila w biurze Filby pojawią się 
technicy ze sprzętem, który usłyszałby nawet elektron przeskakujący z powłoki na powłokę. 
Dlatego   uruchomił   napęd   minikamery   i   pokierował   nią   wprost   ku   drzwiom,   w   których 
pojawiły się już zaciekawione i zszokowane twarze gapiów... 

Nagle  przed obiektywem  mignęła  dłoń. Jej  ruch był  tak  szybki,  jakby pojawiła  się 

dosłownie znikąd. Sullustanin jęknął mimo woli, gdy obraz przekazywany przez kamerę uległ 
gwałtownej zmianie. Księżycowa ćma znalazła się znienacka tuż przed obliczem Bleyda. Den 
miał wrażenie, że admirał patrzy mu prosto w oczy. 

Sekundą   później   dłoń   zacisnęła   się   w   pięść,   błysnęło   zwarcie   w   układzie 

piezoelektrycznym i nastała ciemność. 

No, no... 

background image

ROZDZIAŁ 24 

Barrissa   Offee   właśnie   kończyła   medytacje,   gdy   usłyszała   niedaleki   zgiełk   i 

równocześnie   poczuła   zakłócenie   Mocy.   Opadła   wolno   na   podłogę,   rozprostowała   nogi   i 
wstała. 

Na zewnątrz zobaczyła ludzi biegających bezładnie tam i z powrotem. To akurat nie 

było w bazie niczym niezwykłym, ale emocje, które odbierała, nie przypominały tych dobrze 
znanych, towarzyszących przygotowaniom do przyjęcia nowego transportu rannych. Poszła 
za nimi – i za większością biegnących – by po chwili zobaczyć gromadę dyskutujących z 
ożywieniem   przed   drzwiami   biura   Filby,   które   mieściło   się   w   dużym   budynku 
administracyjnym. Wśród rozmawiających był Zan Yant. Barrissa podeszła bliżej i stanęła 
obok niego. 

– Doktorze Yant... 
–   Uzdrowicielka   Offee   –   powitał   ją   z   uśmiechem.   –   Wygląda   na   to,   że   wszyscy 

odczuliśmy śmiertelne zejście Filby, w ten czy inny sposób. 

– Hutt nie żyje? Jak to się stało? 
– Trudno powiedzieć, w każdym razie nagle. Gadałem z jednym z techników, z którym 

od czasu do czasu grywamy w karty. Podobno wiele wskazuje na to, że Filba został otruty. 

W   drzwiach   biura   pojawił   się   operator   wózka   anty   grawitacyjnego,   na   którym 

spoczywał  ogromny worek na zwłoki, szczelnie zamknięty i najwyraźniej  wypełniony do 
granic wytrzymałości. Żyroskopy i kondensator wózka jęczały pod ciężarem ładunku, gdy 
technik wyprowadzał go na zewnątrz. 

– A to, o ile się nie mylę, nasz zmarły i niezmiernie ciężki Filba. Ciekawe, kto ma dziś 

dyżur na oddziale. Ktokolwiek to jest, czeka go nie lada robota. 

W tym momencie do rozmawiających dołączył Jos Vondar. Przez chwilą spoglądali we 

troje w ślad za wózkiem podążającym w stroną budynku z salą operacyjną. 

– Fatalnie – rzucił Jos. Nie wyglądał na szczęśliwego. 
– Przyjaźniłeś się z Filbą? – spytała Barrissa. 
Jos spojrzał na nią nieprzytomnie, wyraźnie zaskoczony pytaniem. 
–   Filba   był   ohydnym,   nadgorliwym,   skąpym   i   niewychowanym   spaślakiem,   który 

własnej matce umierającej z pragnienia kazałby wypisać formularz zapotrzebowania na wodę. 

– Chyba powinieneś nauczyć się bardziej otwarcie wyrażać uczucia – rzucił ironicznie 

Zan. 

– Więc dlaczego tak się martwisz? – zdziwiła się Barrissa. 
– Bo to ja mam dyżur na oddziale nagłych wypadków – odparł ponuro Jos. Szczęściarz 

ze mnie, mam okazję przeprowadzić sekcję Hutta. Wojna się skończy, zanim go potniemy! I 
stępię przy tym  wszystkie porządne wibroskalpele, które nam zostały.  Oczywiście ostatni 
zostawię, żeby podciąć sobie gardło – dodał teatralnym szeptem, pochylając się do Zana. 

– Podobno Filba został otruty – odparł Zabrak. 
– Nic mi to nie da i dobrze o tym wiesz. I tak muszę go pokroić i zważyć każdy organ, 

nawet jeśli przyczyną  zgonu było  samoistne  zatrzymanie  akcji serca. Chyba  będę musiał 
wziąć androida śmieciarkę do pomocy. 

–   Spójrz   na   to   z   jaśniejszej   strony   –   zaproponował   Zan.   –   Może   poddamy   go 

recyklingowi? Zrobimy z niego smar. Wystarczy dla wszystkich androidów chirurgicznych; 
będą chodzić gładko przez najbliższych kilkaset lat. 

– To miło, że potraficie obaj zachować dobry humor w obliczu śmierci towarzysza – 

odezwała się Barrissa tonem nieco bardziej oficjalnym niż zamierzała. Po tylu tygodniach 
spędzonych w Rimsu Siedem przyzwyczaiła się do czarnego humoru tutejszych lekarzy, lecz 
mimo to od czasu do czasu dawała się zaskoczyć. 

background image

Jos popatrzył na nią i wzruszył ramionami. 
– Śmiać się, płakać, pić albo oszaleć; oto, jakie mamy opcje w tym obozie. Wybierzesz 

co zechcesz. Ja tymczasem idę; mam górę mięsa do pokrojenia. – Z tymi  słowy chirurg 
oddalił się w kierunku sali operacyjnej, w ślad za repulsorowym wózkiem. 

Kiedy odszedł, odezwał się Zan: 
– Po jakimś czasie człowiek dostaje w kość. Musi jakoś odreagować. Ja mam swoją 

muzykę, a Jos broni się sarkazmem. Wszystko jest dobre, byle przetrwać kolejną upalną noc. 

Barrissa nie odpowiedziała. Rozumiała, że racja jest po jego stronie, lecz mimo to... 
Zan westchnął ciężko. 
– Wiesz, czego żałuję? 
– Czego? 
– Że właśnie usłyszałem nowy dowcip o Huttach i nie będę mógł  opowiedzieć  go 

Filbie, żeby go wkurzyć. 

Przez moment patrzyła ze zdziwieniem na jego wesołą twarz. Wreszcie uśmiechnęła się 

i pokręciła głową. 

Jeśli nie liczyć śmierci Filby, był to względnie cichy dzień. Walki na froncie ustały na 

jakiś   czas.   Wobec   braku   medlifterów   z   rannymi,   personel   mógł   raczyć   się   rzadko 
doświadczanym luksusem spokoju. 

Wystarczającą podnietą było dla wszystkich to, co działo się wokół sprawy martwego 

Hutta. Plotki rozprzestrzeniały się szybciej niż pędy plitorośli. Wykonując rutynowy obchód 
oddziału,   Barrissa   przekonała   się,   że   nawet   pacjenci   są   na   bieżąco   z   najnowszymi 
wymysłami.   Podsłuchała   też   rozmowę   dwóch   Ugnaughtów:   „Taa,   Hutt   wypił   truciznę... 
Samobójstwo, się wie... Szpiegiem był chyba... To Filba wysadził transportowiec z botą, daję 
słowo, bracie... Mieli go już na celowniku, a on zwęszył niebezpieczeństwo...” 

Czyż sam admirał Bleyd nie pofatygował się osobiście, by odwiedzić Hutta na krótko 

przed jego śmiercią? Bez wątpienia chciał go przesłuchać w sprawie nielegalnej działalności. 
Bo Filba sprzedawał na lewo botę, przecież to jasne. A ten kurdupel reporter, Dhur? Czy nie 
uczepił się Hutta jak sleak bagiennej szumowiny? Węszył wokół niego, zbierał dowody, aż 
wreszcie Filba, wobec groźby aresztowania, wybrał truciznę, by uniknąć sądu wojennego i 
egzekucji... Plotkom nie było końca. 

Barrissa   nie   próbowała   przekazywać   ich   dalej   i   ubogacać;   po   prostu   słuchała, 

wykonując   swoje   obowiązki.   Jeżeli   pogłoski   o   samobójstwie   były   prawdziwe,   mogło   to 
oznaczać koniec jej służby na Drongarze. Sprawa zakamuflowanego złodzieja, który kradł 
botę,  zostałaby  zamknięta...  jeżeli  naprawdę   był   nim   Hutt.   Z  powtarzanych  wokół  opinii 
wynikało,  że  jednak  był.  Właściwie  ilu  złodziei  mogło  działać  jednocześnie  w tak  małej 
placówce? Filba zajmował się logistyką; miał dostęp do surowca i środków transportu. Poza 
tym, choć Barrissa była daleka od rasistowskich generalizacji, prawdą było to, że Huttowie 
nie   słynęli   w   galaktyce   z   przesadnej   uczciwości   i   cnoty.   Filba   świetnie   pasował   do 
przestępczego schematu. 

Może nawet zbyt dobrze. Padawanka nie była pewna jego winy, bowiem Moc wciąż nie 

była  spokojna.   Coś  się   działo   w  jej  niewidzialnym  polu,   lecz   Barrissa  nie   miała  jeszcze 
wystarczających umiejętności, by precyzyjnie zinterpretować subtelne wibracje. 

Cała sprawa budziła w niej mieszane uczucia. Ta wojna istotnie zmuszała do silnych 

reakcji emocjonalnych, a i sama planeta nie należała do najprzyjemniejszych; tego padawanka 
była pewna. Wszystko to było jednak częścią próby, ścieżką do uzyskania statusu rycerza 
Jedi, więc co będzie, jeśli misja zostanie odwołana? Co przyniesie przyszłość? Barrissa nie 
czuła strachu – wyszkolenie nie pozwalało jej na odczuwanie zbyt wielu lęków – ale mimo 
to... była niespokojna. 

Co ma być, to będzie, pomyślała. Nie wszystko zależy ode mnie. 
Nastał wieczór i szpitalny dyżur Barrissy dobiegł końca. Postanowiła odpuścić sobie 

background image

kolację i udać się wprost do swojej kabiny. Miała nadzieję, że kolejna sesja cichej medytacji i 
ćwiczeń oddechowych rzuci choć trochę światła na przyczynę tych drobnych, ale uporczywie 
pojawiających się zawirowań Mocy... 

Nad cichym  obozem z wolna zapadała noc. Niewielu ludzi kręciło się po alejkach; 

wieczorna zmiana już dawno była na stanowiskach, a pozostali posilali się, odpoczywali i 
oddawali   najróżniejszym   zajęciom,   które   wypełniały   im   wolny   czas.   Dla   większości 
oznaczało   to   pobyt   w   zamkniętych   pomieszczeniach,   z   dala   od   cuchnącego,   gorącego 
powietrza. 

Zbliżając się do wylotu alejki wiodącej ku jej kwaterze, Barrissa wyczuła w mroku 

czyjąś   obecność.  Nikogo  nie   widziała,   ale   sygnał  w   Mocy  był   silny  i   jednoznaczny,  jak 
psychiczny odpowiednik dotyku czyjejś dłoni na ramieniu. 

Zatrzymała się i powoli przesunęła rękę ku rękojeści miecza świetlnego. 
– Nie będzie potrzebny – odezwał się głos z ciemności. – Nie zamierzam zrobić ci 

krzywdy. Chciałbym tylko dać ci lekcję pokory. Zdaje się, że w tym jesteście mocni, prawda, 
Jedi? 

Phow Ji. 
Wciąż nie mogła go dostrzec, ale dobrze wiedziała, gdzie się ukrył: niedaleko, ledwie 

parę metrów na prawo, w czarnej jak smoła smudze cienia nieczynnego generatora mocy. 
Emanował aurą zła; był jak pulsująca przeszkoda w gładkim nurcie Mocy. 

Odpowiedziała mu cicho i spokojnie. 
– Dlaczego sądzisz, że jesteś właściwą osobą do udzielania mi lekcji pokory? 
Phow Ji bezszelestnie wychynął z mroku. 
– Kto potrafi, uczy. Kto nie potrafi, nawet nie próbuje. 
– Co za złość. Czego chcesz? 
– Jak powiedziałem, potrzebujesz lekcji. Ostatnim razem, gdy gawędziliśmy, pomogłaś 

mi   wylądować   na   ziemi.   Zaskoczyłaś   mnie   od   tyłu.   Jestem   ci   winien   przysługę;   będzie 
uczciwie, jeśli zafunduję ci kąpiel błotną. Nic poważnego, bez łamania kości i innych atrakcji. 
To tylko ćwiczenie z wzajemności, nic więcej. Jeżeli twoja Moc może mnie powstrzymać, to 
proszę bardzo – Phow rozłożył szeroko ramiona w zachęcającym geście – użyj jej. 

Nieprawdopodobna megalomania. Ji był absolutnie pewny, że nikt go nie zwycięży. I że 

jest tak dobry, że bez trudu upokorzy padawankę, nie czyniąc jej krzywdy, co zawsze było dla 
wojownika wyzwaniem. 

Przez   moment   zastanawiała   się,   czy   nie   zaszczepić   w   jego   umyśle   podprogowej 

sugestii, że tak naprawdę wcale nie ma ochoty na walkę, tylko na powrót do własnej kwatery i 
zimny prysznic. Wyczuwała jednak żelazną dyscyplinę jego myśli; tworzyły zwartą gęstwinę, 
nieprzeniknioną   jak   sieć   robaka   tkacza.   To   nie   był   słaby   umysł,   którym   ktoś   o 
umiejętnościach padawana mógł manipulować – o ile w ogóle był podatny na sugestię. 

Ji przyjął pozycję bojową, stając na szeroko rozstawionych, mocno ugiętych nogach. 

Uniósł ręce i niedbałym gestem dłoni przywołał do siebie Barrissę. 

– Chodź, Jedi. Zatańczymy? 
Nie powinnam tego robić. Powinnam odmówić i odejść. Niech myśli, że się boję; co za 

różnica? 

Lecz z drugiej strony Phow Ji powinien szanować Jedi, nawet jeśli nie szanował akurat 

jej. Nie było jej przyjemnie słyszeć, z jaką pogardą wojownik wymawia nazwę Zakonu. 

Nie ruszyła się z miejsca. 
Nie   odrywając   stóp   od   podłoża,   przeniosła   ciężar   ciała   tak,   by   lepiej   trzymać 

równowagę i w każdej chwili móc zrobić krok do przodu lub do tyłu. 

Tego dusznego wieczoru wszystko było wilgotne, nawet powietrze. Pot nie miał dokąd 

uciec; zbierał się na skórze wielkimi kroplami i ściekał po twarzy i szyi Barrissy, po drodze 
zalewając oczy, by wreszcie wsiąknąć w ubranie. 

background image

Ji uśmiechnął się. 
–   Dobre   posunięcie.   Warto   mieć   swobodę   ruchów,   kiedy   walczy   się   z   dobrze 

wyszkolonym przeciwnikiem. 

Ruszył   w   prawo,   okrążając   padawankę.   Barrissa   cofnęła   się   nieco,   by   utrzymać 

bezpieczny dystans. 

Pokusa sięgnięcia   po Moc  i użycia   jej  do  pokonania  Phowa Ji  była   niemal   nie  do 

odparcia. Barrissa ani przez chwilę nie wątpiła, że umiałaby to zrobić. Jeden gest i mistrz 
teräs   käsi   pofrunąłby   na   najbliższe   drzewo   niczym   wściekły   nietoperz   skalny.   Żaden 
wojownik, choćby nie wiem jak silny fizycznie, nie mógł przeciwstawić Mocy własnych 
mięśni i zwyciężyć. Może padawanka nie mogła kontrolować umysłu Ji, ale bez wątpienia 
potrafiłaby zapanować nad jego ciałem. Tyle wiedziała na pewno. 

Gdyby   to   uczyniła,   wygrałaby   bitwę.   Miała   jednak   świadomość,   że   tym   samym 

przegrałaby wojnę. Ji powiedział przecież, że nie zamierza jej skrzywdzić. Chciał rzucić ją w 
błoto,   zawstydzić   –   i   tylko   tyle.   Nie   wyczuwała   w   nim   mroczniejszych,   bardziej 
niebezpiecznych   intencji.   W   tym   starciu   nie   ucierpiałoby   nic,   poza   jej   osobistą   dumą; 
oczywiście właśnie o to chodziło Phowowi. Jego siłą napędową było pragnienie kontroli, a 
teraz nade wszystko chciał pokazać, że kontroluje sytuację w starciu z padawanką. 

Użycie Mocy w walce z przeciwnikiem, który nie stanowi rzeczywistego zagrożenia, 

byłoby błędem. Przez całe życie wkładano jej do głowy tę zasadę. Moc nie była żetonem, za 
który można zaszaleć w sklepie ze słodyczami – tylko dlatego, że się go ma. Nie była też 
wyłącznie bronią. 

Co   więc   pozostało?   Tylko   walka   o  własnych   siłach.   Barrissa   posiadła   niebagatelne 

umiejętności – jak wszyscy Jedi, odebrała szkolenie w wielu dyscyplinach, i fizycznych, i 
psychicznych,  a jej mistrzowie  doskonale wiedzieli,  że nie zawsze był  właściwy czas  na 
używanie Mocy. Nawet nie uruchamiając miecza świetlnego, padawanka była przeciwnikiem, 
z którym należało się liczyć. 

Naturalnie   nie   szkolono   jej   w   samoobronie   po   to,   by   umiała   stawić   czoło 

niekwestionowanemu   mistrzowi   sztuki   walki   wręcz   –   w   końcu   jakie   było 
prawdopodobieństwo   trafienia   na   takiego   przeciwnika?   Zwłaszcza   że   przeciwnik   nie 
zamierzał poważnie jej zranić, a tym bardziej zabić. 

Innym razem może by się uśmiechnęła na myśl o tym. Rachunek prawdopodobieństwa 

nie miał specjalnego znaczenia, gdy rzeczywistość stała o dwa kroki dalej, gotowa do ataku. 

Pozostawała jeszcze jedna opcja: użycie miecza. Ji naturalnie uznałby to za złamanie 

reguł gry.  Nie miało  to dla Barnssy wielkiego  znaczenia;  obawiała  się jednak, że widok 
energetycznego ostrza może sprowokować go do gwałtownego ataku. Rycerz Jedi, a tym 
bardziej mistrz, potrafiłby powstrzymać  go, nie czyniąc mu krzywdy,  lecz padawanka nie 
była aż tak pewna swoich umiejętności. Starcie mogłoby się skończyć śmiercią Phowa Ji, a 
przecież nie chciała mieć go na sumieniu. 

Wiedziała   już,   że   pozostawi   mu   prawo   pierwszego   ruchu.   Jeżeli   sądził,   że   to   ona 

zaatakuje, to czekało go długie... 

Skoczył,  w fenomenalnym  tempie  pokonując dzielącą  ich odległość dwóch kroków. 

Barrissa ledwie zdążyła uskoczyć, wykręcając tułów w lewo, i zablokować cios tak, że ledwie 
musnął jej ramię, zamiast uderzyć wprost w splot słoneczny. 

Wycofała się, trzymając gardę. 
– Znakomicie – pochwalił. – Masz świetny refleks, ale powinnaś kontratakować. Sama 

obrona jest strategią klęski. 

Wiedziała, że odgrywając rolę nauczyciela, próbuje okazać jej swoją wyższość – jakby 

musiał ją udowadniać. 

Ji   zaczął   krążyć   w   przeciwnym   kierunku,   niemal   hipnotycznym   ruchem   unosząc   i 

opuszczając   ręce,   by  przykuć   jej   uwagę.   Ale   ręce   się   nie   liczyły.   Barrissa   wiedziała,   że 

background image

powinna obserwować jego stopy, ponieważ musiał ich użyć, by ruszyć naprzód, by zrobić 
krok i zaatakować. Mógł tak wymachiwać rękami choćby i do świtu; ważny był moment, w 
którym poruszą się stopy... 

Zaatakował ponownie i tym razem, zamiast zejść mu z drogi, Barrissa wśliznęła się pod 

jego ramiona, wychodząc mu na spotkanie. Opuściła się na nogach bardzo nisko, poniżej jego 
środka ciężkości, i wyprowadziła mocne uderzenie w brzuch –dokładnie w chwili, gdy jego 
ręce przemknęły nad jej głową. Trafiła, ale czuła się tak, jakby atakowała ścianę: mięśnie 
brzucha Phowa Ji przypominały pokrytą bruzdami, plastalową płytę. 

Odskoczyła  najszybciej  jak umiała,  ale  nie dość szybko.  Poczuła  uderzenie w lewą 

stronę szyi; na tyle mocne, że na moment stanęła jej przed oczami wielka czerwona plama. 

Oddaliła się o dwa kroki, a Phow Ji odwrócił się ku niej. 
–   Bardzo   dobrze,   padawanko!   Nie   był   to   najlepszy   cel,   ale   cios   zupełnie   niezły. 

Powinnaś tylko zadawać więcej niż jeden. Pomyśl o seriach, o atakach wielokrotnych: góra–
dół. 

Ból szyi nie był miły, ale niezbyt silny. Nie odniosła poważnej kontuzji. Moc śpiewała 

w niej pełnym głosem i Barrissa z coraz większym trudem opierała się pokusie jej użycia. 
Pamiętała nauki mistrzyni: Ciemna Strona zawsze czai się w pobliżu, czeka na sposobność, 
by wyrwać  się na wolność. Kto raz się jej podda, następnym  razem odczuje jej wołanie 
dwukrotnie silniej. Kto odda się ponownie, może być stracony na zawsze. 

Lecz przecież tak bardzo chciała mu pokazać... Chciała zdjąć z jego gęby ten pełen 

zadowolenia uśmieszek i zastąpić go wyrazem podziwu, zdumienia, nawet... 

...Nawet strachu... 
Kiedy zdała sobie sprawą, że za dużo myśli, było już za późno. Ji ponownie skoczył do 

ataku i zasypał jej twarz, korpus i biodro serią błyskawicznych ciosów otwartymi dłońmi. 
Ostatniemu uderzeniu towarzyszyło podcięcie. Trafiona nogą w kostkę, Barrissa runęła na 
ziemię. Wilgoć, którą przesycona była murawa, tylko trochę złagodziła impet uderzenia. 

Cokolwiek miało się wydarzyć po tym, jak poderwała się na równe nogi i na nowo 

przyjęła pozycję  obronną, nigdy nie nastąpiło: w oddali odezwało się aż nazbyt  znajome 
buczenie  nadlatujących  medlifterów. Ludzie  wybiegali  już ze swoich kwater, kierując się 
wprost na stanowiska. Ci, którzy w ogóle dostrzegli Phowa Ji i Barrissę Offee, posłali w ich 
stroną co najwyżej przelotne spojrzenie. 

–   Na   dziś   chyba   skończyliśmy   –   powiedział   Ji.   –   Udowodniłem,   co   było   do 

udowodnienia. 

Barrissa nie odpowiedziała. Nie dowierzała sobie. Gniew oblepił ją jak gęste błoto i 

drżała pod jego ciężarem. Czuła, jak ciemna strona budzi się w niej i szepce o tym,  jak 
dobrze, jak łatwo byłoby skierować furię przeciwko temu człowiekowi, sięgnąć po miecz 
świetlny,  skoczyć  naprzód i przeciąć  go na pół jednym  prostym  uderzeniem śpiewającej, 
energetycznej klingi... 

Phow Ji nie miał pojęcia, jak bliski śmierci był w tym momencie. Wystarczyłby jeden 

jego niewłaściwy ruch, by jej gniew zapłonął pełną mocą. Nawet by nie wiedział, co go 
zabiło, pomyślała Barrissa. Byłoby w pewnym sensie sprawiedliwiej – w końcu to zabójca, 
prawda. 

Tak,   Phow   Ji   był   zabójcą,   w   przeciwieństwie   do   Barrissy   Offee.   Była   to   jedna   z 

najtrudniejszych chwil w jej życiu, ale... udało się. Zrobiła to, co powinna była zrobić: oparła 
się pokusie Ciemnej Strony. Przegrała bitwę, ale wygrała wojnę. 

Tym razem... 

background image

ROZDZIAŁ 25 

Admirał   Bleyd   spacerował.   Chłód,   który   przebiegał   mu   wzdłuż   kręgosłupa, 

dorównywał   lodowatemu   zimnu   kosmicznej   pustki.   Tego,   że   zmiażdżył   w   palcach 
miniaturową kamerę udającą insekta, pożałował już sekundę później. Gdyby ją zachował, 
mógłby   przebadać   dokładnie   pamięć   jej   systemu   sterowania   i   dowiedzieć   się,   skąd 
przyleciała.   Teraz   zaś   wiedział   tylko   tyle,   że   ktoś   szpiegował   –   albo   jego,   albo   Filbę. 
Urządzenie   było   tak   skonstruowane,   że   kierujący   nim   mógł   się   znajdować   w   dowolnym 
miejscu, nawet dziesięć kilometrów od obozu. Może Czarne Słońce miało tu agenta? Może to 
ktoś z załogi? 

Z gardła Bleyda wyrwał się basowy warkot. Ktoś otruł Filbę – potwierdziła to autopsja 

– a admirał nie miał zwyczaju wierzyć w takie zbiegi okoliczności. Ktoś morduje Hutta i 
akurat   w   tym   momencie   lata   w   pobliżu   miniaturowa   kamera,   która   wszystko   rejestruje. 
Prawdopodobieństwo takiego „przypadku” nie było może tak wysokie jak szanse na zderzenie 
Drongara z planetoidą w ciągu najbliższych pięciu minut, ale dość podobne. Nie, na pewno 
istniał jakiś związek między tymi dwoma faktami. 

Filba   naturalnie   miał   wrogów   i   może   to   jeden   z   nich   wybrał   akurat   tę   chwilę   na 

wyrównanie starych rachunków, a przy tym wysłał kamerę, aby mieć pewność, że wszystko 
przebiega tak, jak to zaplanował. Ktokolwiek jednak to zrobił, bez względu na przyczyny, 
miał teraz informacje wskazujące na Hutta i Sakiyanina jako wspólników w przestępczym 
procederze. Z której strony by na to nie patrzeć, sytuacja nie była dobra. Bleyd musiał ustalić, 
kto kierował kamerą, odnaleźć nagranie i zniszczyć je najlepiej razem z autorem, kimkolwiek 
on był. 

Dość szybko odrzucił tezę, że sprawcą mógł być ktoś z wrogiej armii. Wydawało mu się 

mało prawdopodobne, by szpieg separatystów zdołał przeniknąć do republikańskiego obozu, 
otruć Filbę i czym prędzej ukryć się gdzieś w bagiennym zielsku, żeby podziwiać rozwój 
sytuacji za pomocą fruwającej kamery. Zresztą kogo obchodziło życie jednostki takiej jak 
Rimsu   Siedem?   Tu   nie   działo   się   nic   o   strategicznym   znaczeniu,   jeśli   nie   liczyć   odlotu 
sporadycznych transportów boty. To prawda, że jeden z nich został zniszczony. I choć nie 
było żadnych dowodów na to, że Filba był winowajcą, jego imię pojawiało się we wszystkich 
plotkach na ten temat. 

Życiorys i natura Hutta nie należały do wzorowych; o tym wiedzieli niemal wszyscy. 

Było to zresztą na ręką Bleydowi – mógł trzymać Filbę w odwodzie na wypadek, gdyby ich 
wspólne czarnorynkowe machinacje wyszły na jaw. Mógł zwalić na niego winę za wszystko, 
a następnie zaaranżować mu „wypadek” na krótko przed procesem. Ale teraz... 

Teraz, kiedy Filby nie było już wśród żywych, tym łatwiej byłoby zrobić z niego Drala 

ofiarnego, winnego wszelkich przekrętów, które zostałyby ujawnione. 

Bleyd zatrzymał się wreszcie z uśmiechem na ustach. Tak, pomyślał, niewykluczone, że 

nawet dobrze się złożyło. Jak to mówią, nawet zabójcza burza nawadnia ogród. 

Jeśli jednak operator kamery szpiegowskiej wciąż przebywał w obozie, jak podejrzewał 

admirał, byłaby to bantha zupełnie innej maści. Mógł on – albo ona czy ono – spróbować 
wykorzystać   zdobyte   informacje   przeciwko   Bleydowi.   Taki   obrót   spraw   byłby 
niedopuszczalny. 

A zatem myśliwy miał dowód na to, że zdobycz istnieje. Bleyd obnażył kły. Niech 

rozpoczną się łowy... 

Den Dhur udał się do miejsca, gdzie zazwyczaj rozpracowywał swoje problemy – do 

kantyny. Lecz nawet tam, w półmroku wnętrza, w wilgotnym i ciężkim powietrzu leniwie 
mieszanym  przez cyrkulatory,  opływającym  go niczym  gorący olej, choć miał  ochotę się 

background image

napić,   ledwie   sączył   drinka.   To   nie   był   dobry   moment,   aby   stępić   czujność   zmysłów   i 
rozumu. Choć i tak niewiele im brakowało w tym klimacie. 

Filba przeszedł do historii, podobnie jak materiał Dena – nikt przecież nie zechciałby 

czytać opowieści o martwym Hutcie, otrutym gdzieś na zapomnianej planecie. Masy pragnęły 
chleba i igrzysk. Rozpracowanie, schwytanie i ukaranie niebezpiecznego gangstera – to był 
dobry   reportaż;   takie   kawałki   nakręcały   sprzedaż   dysków   z   wiadomościami.   Ale   Filba 
zdychający z powodu niewydolnej pompki, albo nawet otruty przez starego wroga, zanim 
ktokolwiek postawił go przed sądem? To nie był materiał, jakiego oczekiwała publiczność. 

Tak jak Den Dhur podejrzewał, Bleyd współuczestniczył w machinacjach Filby. To był 

surowiec na dziennikarskie arcydzieło, ale Sullustanin mógł go wykorzystać dopiero wtedy, 
gdy oddali się o dobrych pięćdziesiąt parseków od tej planety, bowiem wrogość naprawdę 
wkurzonego,   zdeprawowanego   i   z   natury   dzikiego   admirała   rzadko   komu   wychodziła   na 
zdrowie.   Najgorsze   było   to,   że   Bleyd   wiedział,   iż   ktoś   widział   i   słyszał   wszystko,   co 
wydarzyło  się na chwilę przed tragicznym  powrotem Filby do śluzowatych  zaświatów,  z 
których kiedyś  przybył.  Trucicielem nie był  admirał – co do tego Den miał pewność, bo 
widział jego reakcję. Nie miało to zresztą wielkiego znaczenia; handlowanie cennym lekiem 
na czarnym rynku podczas wojny i tak było zbrodnią, za którą wymierzano karę śmierci. 
Ujawniając taką sprawę, zanim zwieje wcześniej co najmniej poza granice sektora, Den w 
najlepszym   wypadku   zniszczyłby   sobie   karierę   (a   i   to   tylko   wtedy,   gdyby   miał   wysoko 
postawionych przyjaciół – a nie miał), w najgorszym zaś zostałby po cichu zamordowany i 
wyrzucony w przestrzeń. 

Pierwszą rzeczą, którą zrobił po tym, jak Bleyd zmiażdżył w dłoni księżycową ćmę, 

było wrzucenie odbiornika do niszczarki śmieci, skąd po sprasowaniu trafił wprost na bagna, 
zatopiony w strumieniu obozowych ścieków. Den klął przy tym w duchu na czym świat stoi, 
bo sprzęt nie był tani, ale wiedział, że z całą pewnością nie jest wart tyle, ile życie. Poza tym 
odbiornik bez kamery i tak był praktycznie bezużyteczny. 

Nagranie dokonane przez księżycową ćmę – dysk wielkości paznokcia małego palca – 

spoczywało   już   w   bezpiecznym   miejscu,   przyklejone   do   wspornika   ściany   południowej 
kabiny   odświeżacza,   o   dłoń   powyżej   zbiorników   katalitycznych.   Nie   było   to   miejsce,   w 
którym ktoś mógł natknąć się na dysk przypadkiem, a jeśli nawet jakimś cudem ktoś by go 
odkrył, to w żaden sposób nie zdołałby powiązać znaleziska z osobą Dena Dhura. Sullustanin 
bardzo chciał zachować dowód weryfikujący jego historię, ale wcale nie miał ochoty być 
rozstrzelanym   przez   Bleyda.   Tak   długo,   jak   trzymał   gębę   na   kłódkę,   zostać   bezpieczny. 
Admirał nie wiedział, kto go podglądał, i nie mógł wszcząć śledztwa, które mogło ujawnić 
jego udział w nielegalnej działalności Filby. 

Problemem było właściwie tylko to, że Den utknął na dłuższy czas na malowniczej kuli 

błota nazywanej  Drongarem. Każde nerwowe posunięcie  mogło teraz skierować na niego 
podejrzliwe spojrzenie Bleyda. Jeżeli admirał szukał operatora kamery – a było to pewne jak 
lokata w Pierwszym Banku Coruscant – to każdy, kto spróbowałby opuścić ten świat zbyt 
pospiesznie, mógł liczyć na skanowanie mózgu. Reporter, z racji swojej profesji, zapewne 
doświadczyłby jeszcze bardziej wymyślnych badań. Den nie miał ochoty, by w jego mózgu 
grzebał   wysoki   rangą   oficer,   którego   życie   zależało   od   tego,   czy   jego   zbrodnie   zostaną 
ujawnione. 

Szkoda, myślał Sullustanin. Byłaby to świetna historia, znacznie lepsza od tej, w której 

negatywnym  bohaterem  okazałby  się sam  Filba.  Maluczcy  uwielbiają  przecież  podziwiać 
upadek   wielkich,   a   złodziejstwo   admirała   floty   było   sprawą   takiego   kalibru,   że   przy 
odpowiedniej   obróbce   materiału   Dhur   mógł   liczyć   nawet   na   nagrodę   Nova.   Nieszczęśni 
żołnierze   umierający   na   polu   chwały   z   powodu   braku   pewnego   leku   albo   sprzętu 
medycznego,   ukradzionego   przez   admirała,   który   cichaczem   nabija   kabzę?   Biliony 
czytelników wpadłyby w ekstazę. I wszyscy zgodnym chórem domagaliby się głowy Bleyda. 

background image

Gdyby jednak Den zadziałał przedwcześnie, mógłby skończyć jako nawóz, czyli bodaj 

jedyna rzecz, której ta planeta nie potrzebowała w większej ilości. Nie wspominając o tym, 
jak bardzo on sam nie chciał użyźnić miejscowej gleby. 

Postanowił zaczekać, szukając innej historii, która usprawiedliwiłaby jego obecność na 

Drongarze i ewentualny odlot. Może przyda się sprawa Phowa Ji, tego wojownika, który 
zakatował trzech najemników? On też nie wyglądał na takiego, z którym warto zadzierać, ale 
przynajmniej przed nim, ledwie porucznikiem, mogli go ochronić starsi stopniem. Tak... To 
powinno wystarczyć, by sprawy podgrzały się na małym ogniu, zanim spróbuje dać nogę z 
tych bagien. A wtedy gdy już będzie gdzieś po drugiej stronie Jądra, postara się ściągnąć z 
piedestału admirała Bleyda, ku uciesze publiczności. 

ADMIRAŁ–SPEKULANT   SCHWYTANY!   WSPÓLNIK   ZBRODNI   GINIE   W 

TAJEMNICZYCH OKOLICZNOŚCIACH! 

Den uśmiechnął się. Uwielbiał chwytliwe nagłówki. 
Pociągnął solidny łyk trunku. Problem się pojawił, problem został rozwiązany. 
Kolejne zwycięstwo reportera Dena Dhura, który nadawał dla państwa na żywo z Bagna 

Jasserak, jednego z wielu frontów Wojen Klonów... 

background image

ROZDZIAŁ 26 

Zdarzały się podczas medytacji takie chwile, w których Barrissa traciła koncentrację i 

ześlizgiwała się myślą z „tu i teraz” ku przeszłości, ku wspomnieniom. We wczesnych latach 
nauki nie była pewna, czy to dobrze, czy źle, aż wreszcie nauczyła się akceptować to, czego 
nie   umiała   zmienić.   To   prawda,   że   reminiscencje   nie   służyły   nadrzędnemu   celowi 
oczyszczenia umysłu, lecz niekiedy przeszłość ofiarowała jej lepszy wgląd w sprawy bieżące 
– i dlatego nie uciekała już przed wspomnieniami. 

Tak było i tym razem. Wciąż niepokoiły ją mocne uczucia, które towarzyszyły starciu z 

Phowem Ji poprzedniej nocy. Gdy pamięć zaczęła prowadzić ją własną ścieżką, poszła za 
nią... 

To   był   słoneczny,   ale   chłodny   ranek   na   Coruscant.   Jeszcze   przez   cały   dzień   nie 

planowano w tym sektorze opadów, toteż na chodniku wiodącym do parku nie brakowało 
ludzi i obcych, choć nie było przesadnego tłoku. Dotarły do rozległego pasa zieleni wraz z 
typową mieszanką przedstawicieli rozmaitych gatunków i ras: Nikto, Phindian, Zeltronów, 
Wookiech,  Twi'leków... Fascynujący  przegląd  nieskończonej  różnorodności  galaktycznych 
form życia płynął falami w stronę parku Oa. Na Coruscant nie brakowało ferrobetonu i metali 
– niektórzy uważali, że było ich nawet zbyt wiele – toteż tu i ówdzie ulokowano oazy zieleni, 
by   ułatwić   spragnionym   kontakt   z   naturą.   W   parku   Oa   umieszczono   ponad   trzydzieści 
odrębnych   środowisk,   symulujących   ekosystemy   dalekich   światów,   włącznie   ze 
specyficznymi   mieszankami   atmosfery,   nasłonecznieniem   i   grawitacją   –   i   oddzielono   je 
barierami energetycznymi. 

W pogodny poranek, taki jak ten, wypełniony śmiechem istot spieszących na spotkanie 

z naturą we wszelkich możliwych  formach życia i pejzażu, Ciemna Strona wydawała się 
Barrissie nieskończenie daleka. I właśnie w chwili, gdy ta myśl zaświtała w jej głowie – a 
stały wtedy obie w cieniu czterystuletniego czarnoigłowca, o pniu grubym na trzy metry i 
wysokim na dwieście – mistrzyni Unduli uśmiechnęła się i powiedziała: 

– Ciemna Strona zawsze jest blisko, padawanko. Nie dalej niż na jedno uderzenie serca, 

jedno   mrugnięcie   powiekami.   Nieodłącznie   towarzyszy   Jasnej   Stronie   Mocy,   oddzielona 
granicą   nie   grubszą   niż   włos.   Czeka,   by   usidlić   nieuważnego,   przywdziewając   tysiące 
przebrań. 

Barrissa   słyszała   te   słowa   wiele   razy   i   zawsze   wierzyła   w   to,   co   słyszała   z   ust 

nauczycielki, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiała, nie czuła ich prawdziwego znaczenia. Jak 
daleko   sięgała   pamięcią,   nigdy   nie   doznała   pokusy   Ciemnej   Strony.   Powiedziała   o   tym 
mistrzyni, gdy weszły na polanę porośniętą gęstą trawą, zmodyfikowaną genetycznie w taki 
sposób, by rosła krótka i niezwykle miękka, niczym żywy dywan. 

– Poćwiczymy tu Pozdrowienie – zadecydowała Luminara Unduli. 
Barrissa skinęła głową i stanęła nieco dalej, robiąc miejsce dla mistrzyni. 
–   W   odpowiedzi   na   twoje   pytanie   powiem   ci   tyle:   każdy   świadomy   ruch,   który 

wykonujesz, od najmniejszego do największego, wymaga dokonania wyboru. Każda ścieżka 
się rozgałęzia i sama musisz podjąć decyzję w którą pójść stronę. Pamiętasz, jak testowano 
twoją zdolność do wyczuwania zamiarów zdalniaka, z zasłoną na twarzy? 

– Oczywiście. – Była to jedna z podstawowych umiejętności Jedi. Zdalniak był małym, 

lewitującym   androidem,   mniej   więcej   wielkości   złotowocu,   którego   można   było 
zaprogramować tak, by raził ucznia boltami energii o niewielkiej mocy. Padawan, ubrany w 
hełm   z   nieprzejrzystą   przyłbicą   musiał   odgadnąć   pozycję   urządzenia,   posługując   się 
wyłącznie Mocą. Im bardziej był zaawansowany w używaniu miecza świetlnego, tym łatwiej 
było   mu   odbijać   bolty.   Skoro   nie   mógł   posłużyć   się   oczami   i   uszami,   by   śledzić   ruchy 
zdalniaka, jedynym sposobem na uniknięcie lekkich porażeń było pozwolenie, by mieczem 

background image

kierowała Moc. 

– Czy nie zdarzało się – ciągnęła mistrzyni – że kiedy twoje zrozumienie Mocy nie było 

jeszcze zbyt głębokie, strzały skutecznie omijały klingę twojego miecza? 

– Zdecydowanie za często – odparła szczerze Barrissa i potrząsnęła głową. –Czasem 

czułam się jak poduszka do igieł! 

–   A   czy   nie   miałaś   czasem   ochoty  zniszczyć   zdalniaka?   Sięgnąć   po  niego   Mocą   i 

zmiażdżyć jak garść bezużytecznego flimsiplastu? 

Mówiąc   to,   Luminara   Unduli   rozpoczęta   Pozdrowienie   Mocy   –   ćwiczenie 

kombinacyjne z elementem medytacji. Wygięła ciało ku górze, a potem przysiadła nisko i 
wysunęła do tyłu jedną nogę, mocno rozciągając mięśnie. 

Barrissa wiernie powtórzyła sekwencję ruchów. 
– Przyznaję, że zdarzały się takie chwile, kiedy nie darzyłam tego automatu wielką 

miłością. Tak, to prawda. 

– A czy wystarczająco dobrze posługiwałaś się Mocą, żeby zniszczyć zdalniaka, gdybyś 

powzięła   taki   zamiar?   –   Mistrzyni   wyprostowała   się   i   powtórzyła   ćwiczenie,   tym   razem 
wysuwając do tyłu drugą nogę. Barrissa uczyniła to samo. 

– O, tak. Na pewno. 
–   Więc   dlaczego   tego   nie   zrobiłaś?   Skoro   twoim   zadaniem   była   obrona   przed 

porażeniem strzałami, to czy zniszczenie androida nie byłoby usprawiedliwione? 

Barrissa zmarszczyła brwi. 
– Nie powiedziałabym, że obrona była moim celem. Miałam nauczyć się oddawania 

miecza   świetlnego   we   władanie   Mocy,   tak   abym   umiała   zatrzymywać   nadlatujące   bolty. 
Porażenia były bolesne, ale nie powodowały trwałych uszkodzeń. Gdybym nie umiała odbijać 
strzałów, w prawdziwej walce z przeciwnikiem uzbrojonym w blaster prawdopodobnie nie 
dałabym rady obronić się nawet wtedy, gdyby stał o pięćdziesiąt czy sto metrów ode mnie. 

–Właśnie. Ale czy wiedziałaś o tym, że co ósmy uczeń Jedi używa Mocy, by zniszczyć 

zdalniaka? I że zwykle usprawiedliwiają się, twierdząc, że bardziej efektywny jest atak na 
źródło strzałów niż ich odbijanie w nieskończoność? Pozycja Lasera, proszę. 

Mistrzyni   ułożyła   się   na   miękkiej   trawie,   wykonała   pół   przewrotu   w   tył   i 

znieruchomiała w pozycji pionowej, stopami celując w niebo, wsparta na ramionach i głowie, 
z rękami spoczywającymi na ziemi. 

Barissa również przyjęła Pozycję Lasera. 
– Nietrudno mi zrozumieć, dlaczego tak uważają. Ich działanie jest zresztą w pewien 

sposób logiczne, zwłaszcza w kontekście naszego szkolenia w walce wręcz, które opiera się 
na zasadzie łączenia obrony z atakiem, jako metody bojowej skuteczniejszej niż sama obrona. 

– W rzeczy samej. Pozycja Luku. 
Unduli oparła dłonie i stopy na ziemi, po czym wypchnęła tułów ku górze, układając 

ciało na podobieństwo wysoko sklepionego łuku. 

–   Zdaje   się,   że   słyszałam   w   tym   „ale”   –   powiedziała   Barrissa,   naśladując   pozycję 

nauczycielki. 

– A ja myślę, że mogłabyś się podnieść wyżej. 
Padawanka uśmiechnęła się i uniosła tułów jeszcze wyżej, zaostrzając i tak wąski łuk 

ciała. 

–   Wiele   ćwiczeń,   które   szkolący   się   Jedi   muszą   sobie   przyswoić   –   kontynuowała 

mistrzyni   –   a   trzeba   ci   wiedzieć,   że   Jedi   zawsze   się   szkolą,   bez   względu   na   to,   czy   są 
padawanami, rycerzami czy mistrzami, zawiera wspólny element: pytanie o to, co właściwie 
jest jego celem. Zapewne przypominasz sobie ćwiczenie z lewitacji naprzeciwko piekarni. 

– Czegoś takiego się nie zapomina. 
– Otóż zniszczenie zdalniaka  niekoniecznie byłoby złą decyzją. Jeżeli padawan jest 

wystarczająco dobrze wyszkolony, by odbijać strzały mieczem, a decyzję, o której mówimy, 

background image

podejmie   ze   spokojnym   umysłem,   po   przeprowadzeniu   logicznego   rozumowania,   wtedy 
widzę   usprawiedliwienie   dla   użycia   Mocy   do   przerwania   ataku   u   jego   źródła.   Niektórzy 
bardziej uzdolnieni uczniowie właśnie tak postępują. Jeśli jednak zrobisz to pod wpływem 
gniewu, bólu, strachu albo innego uczucia, które zdobyło nad tobą kontrolę, to sięgasz ku 
Ciemnej   Stronie.   Jeżeli   uznasz,   że   cel   uświęca   środki,   nie   zbadawszy   wcześniej   jasnym 
umysłem, czy rzeczywiście tak jest, poddasz się wpływowi tej podstępnej energii. Gdybyś 
nawet zapomniała tę naszą rozmowę, Barrisso, to zapamiętaj tylko to jedno zdanie: potęga 
chce, żeby jej użyć.  Musisz nieustannie być  czujna, bo jeśli przestaniesz ją kontrolować, 
uwiedzie cię i zepsuje. W jednej chwili strącisz na ziemię irytującą zabawkę treningową, a w 
następnej zaciśniesz niewidzialną rękę na płucach żywej istoty, dusząc ją na śmierć. I zrobisz 
to tylko  dlatego, że możesz.  Środek stanie  się celem samym  w sobie. Jako Jedi, zawsze 
będziesz balansować na granicy. Wystarczy jeden fałszywy krok i runiesz na Ciemną Stronę. 
Przytrafiło   się   to   niejednemu   z   nas   i   za   każdym   razem   jest   to   tragedia.   Podobnie   jak   z 
narkotykiem, tak łatwo jest powiedzieć sobie: „Zrobię to tylko raz”. Ale nie tak to działa. 
Jedyną   barierą   między   tobą   a   Ciemną   Stroną   jest   twoja   wola   i   dyscyplina.   Poddaj   się 
gniewowi  czy  strachowi,  zazdrości  czy nienawiści,   a ciemność   zawładnie   tobą  na  dobre. 
Kiedy to się stanie – dodała mistrzyni Unduli – staniesz się wrogiem wszystkiego, czego 
broni   nasz   zakon,   i   wrogiem   samych   Jedi,   którzy   podążają   właściwą   ścieżką.   Pozycja 
Kołyski, proszę. 

Barrissa posłusznie zmieniła ułożenie ciała. 
– A czy ty, moja mistrzyni, poddałaś się kiedyś Ciemnej Stronie? –spytała po chwili. 
Luminara Unduli milczała przez kilka sekund. 
– Tak – odrzekła w końcu. – W chwili słabości i bólu. Dzięki temu przeżyłam, choć 

byłam   bliska   śmierci.   Posmakowałam   jej   tylko   ten   jeden   raz   i   to   wystarczyło,   bym 
zrozumiała,   że   nie   uczynię   tego   nigdy   więcej.   Być   może   przyjdzie   taka   chwila,   że   i   ty 
doświadczysz dotyku Ciemnej Strony, Barrisso. Mam nadzieję, że nie, ale jeśli tak się zdarzy, 
musisz rozpoznać ją i umieć się sprzeciwić. 

– Czy będę czuła, że to zło? 
Mistrzyni Unduli zatrzymała się w połowie ćwiczenia i spojrzała na swoją padawankę z 

głębokim smutkiem w oczach. 

– O, nie. Poczujesz, że to coś wspanialszego niż wszystko, czego dotąd doświadczyłaś. 

Coś lepszego, niż umiałaś sobie wyobrazić. Poczujesz przypływ siły, spełnienie, satysfakcję. I 
co   najgorsze,   poczujesz,   że   postępujesz   słusznie.   To   w   tym   kryje   się   największe 
niebezpieczeństwo. 

Teraz, na planecie odległej o wiele parseków od Coruscant, w jednostce medycznej 

Rimsu Siedem, słowa mistrzyni Luminary Unduli, wypowiedziane dawno temu w słoneczny, 
choć chłodny poranek, powróciły do Barrissy z nową wyrazistością i być  może stały się 
bardziej zrozumiałe. Kusiło ją, by zniszczyć Phowa Ji. Nie był realnym zagrożeniem – jeżeli, 
to tylko dla jej dumy – a jednak omal nie znalazła usprawiedliwienia do rewanżu, wmawiając 
sobie,  że jego ataki  godzą w honor Zakonu  Jedi. To oczywiście  było  kłamstwem;  honor 
Zakonu nie byt zagrożony bardziej niż jej skromna osoba. A jednak tak niewiele brakowało, 
by odebrałaby człowiekowi życie pod tak mało wiarygodnym pretekstem! 

Teraz dopiero dotarło do niej, że w gruncie rzeczy jest dłużniczką Phowa Ji. Jak na 

ironię, jego obecność w jej życiu okazała się pouczająca. Dała jej sposobność przećwiczenia 
ważnej  umiejętności:   opierania   się  pokusie  Ciemnej  Strony.   Jeżeli   nic  się nie  działo  bez 
przyczyny – jeśli, jak wynikało z kodeksu Jedi, galaktyka rozwijała się tak, jak było jej pisane 
– to Phow Ji miał swoje przeznaczenie do wypełnienia, a ona, Barrissa Offee, swoje. 

Zaczerpnęła   powietrza   i   wolno   wypuściła   je   z   płuc.   Mistrzyni   Unduli   miała   rację: 

granica   między   Jasną   a   Ciemną   Stroną   była   cienka   i   należało   bez   przerwy   mieć   się   na 
baczności.  Ścieżka  światła  nie była  łatwa,  ale  właśnie  po niej  Barrissa uczyła  się stąpać 

background image

niemal od urodzenia. Pomyłka to coś niedozwolonego, coś nie do pomyślenia. Padawanka 
Offee miała jeden cel w życiu: stać się rycerzem Jedi. 

Bez Zakonu była niczym. 

Jos zaczekał aż popołudniowa ulewa zmieni się w znośną mżawkę i dopiero wtedy 

ruszył w stroną kontenera na odpadki, niosąc worek wypchany śmieciami. Niestety, w obozie 
brakowało robotów sprzątających, więc wybór był prosty: albo częste wizyty przy kontenerze, 
albo życie w hałdzie śmieci. Stawką niedawnej partii sabaka, którą Jos rozegrał z Zanem, był 
tygodniowy   dyżur   w   wynoszeniu   worków   i   choć   Korelianin   zgarnął   w   poprzednich 
rozdaniach sporą kwotę, akurat w tym jednym nie miał szczęścia. Niekiedy miał wrażenie, że 
nie robią z Zanem nic poza produkowaniem nowych śmieci. Plastikowa torba, którą niósł, 
ważyła przynajmniej pięć kilogramów i z trudem dała się zapiąć. 

Omijając   co   większe   kałuże   i   błotniste   koleiny,   dotarł   do   kontenera   nie   bardzo 

przemoczony,   nie   trafiony  piorunem   i  nie   postrzelony   przez   androida   zabójcę   wysłanego 
przez separatystów. Sensor wbudowany w kontener rozpoznał nową zdobycz i czym prędzej 
uchylił   klapę.   Jos   wrzucił   worek   do   recyklera   i   zasłuchał   się   w   oscylujące   brzęczenie   i 
chrupot dochodzący z wnętrza maszyny, która najpierw miażdżyła i rozdrabniała odpady, a 
następnie spalała je w reaktorze na tłusty popiół. Choć wynoszenie śmieci nie należało do 
najprzyjemniejszych czynności – zwłaszcza na dłuższą metę – to jednak przysłuchiwanie się 
pożytecznym procesom zachodzącym w kontenerze sprawiało Josowi pewną satysfakcję. 

Kolejna   ekscytująca   chwila   w   życiu   Josa   Vondara,   wybitnego   chirurga   w   służbie 

Republiki... 

Odwrócił się i o mało nie wpadł na żołnierza, który zbliżał się do kontenera, ściskając w 

rękach kilka worków ze śmieciami. Klon wymamrotał z pokorą słowa przeprosin; Jos kiwnął 
głową i już miał ruszyć dalej, ale nagle zmienił zdanie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zna 
tego żołnierza. Rysy należały oczywiście do Jango Fetta, ale było coś w tych  oczach, w 
wyrazie twarzy... Mógł się mylić,  ale był  niemal pewien, że to CT–914, żywa przyczyna 
pytania, które Jos zadawał sobie ostatnio aż do bólu. 

– Witaj, Dziewięć–jeden–cztery – powiedział. 
– Dzień dobry, kapitanie Vondar. 
– Wyrzucamy śmieci, co? 
– Dość oczywisty wniosek, proszę pana – odparł żołnierz, wpychając pierwszy worek w 

usłużnie otwarty otwór kontenera. 

Najpierw android, pomyślał Jos, a teraz klon sypie dowcipami. Wszystkim się zdaje, że 

są komikami. Przez chwilą stał nieruchomo, nie bardzo wiedząc co powiedzieć, co w jego 
przypadku było stanem nadzwyczaj rzadkim. 

– Pozwól że zadam ci pytanie – odezwał się wreszcie. 
CT 914 nie przerwał wyrzucania śmieci. Kontener z chrzęstem i miłym pomrukiem 

pożerał kolejne worki. 

– Co czułeś w związku ze śmiercią CT–dziewięć–jeden–pięć? 
Klon wepchnął w otwór ostatnie dwa worki i spojrzał na Josa. 
– Utrata wyszkolonego żołnierza wzbudza... żal – odparł sztywno. Jos wiedział że CT–

914 nie chce kontynuować rozmowy na ten temat ale postanowił doprowadzić sprawą do 
końca. Musiał wiedzieć. 

– Nie. Nie mówię o jego wartości dla Republiki. Pytam ciebie, co czułeś. Ty,  jako 

osoba. 

CT–914 nie odzywał się przez bardzo długą chwilę. 
–   Gdybym   był   cywilem   –   odparł   w   końcu   –   urodzonym   drogą   naturalną,   a   nie   w 

laboratoryjnej   kadzi,   powiedziałbym,   że   to   nie   pański   interes.   Jednak   mam   obowiązek 
posłuszeństwa wobec starszych stopniem toteż odpowiadam na pytanie: jako osoba czułem 

background image

ból,   gdy   odszedł   Dziewięć–jeden–pięć.   Wszyscy   jesteśmy   tak   samo   zbudowani,   z 
identycznych komórek, mamy równe zdolności i możliwości, ale to właśnie on był moim 
prawdziwym   towarzyszem   broni.   Znałem   go   całe   życie.   Razem   walczyliśmy,   jedliśmy   i 
spędzaliśmy wolny czas... jak bracia. Brakuje mi go. I pewnie będzie mi go brakowało do 
końca życia. Czy wystarczy panu taka odpowiedź, kapitanie? Bo mam jeszcze trochę śmieci 
do zebrania. 

Jos przełknął ślinę, czując nagłą suchość w gardle. 
– Tak, wystarczy. Dziękuję. 
– Wypełniam swój obowiązek, doktorze. Podziękowania są zbędne. 
CT–914 odwrócił się i odszedł, a Jos patrzył za nim jeszcze przez moment, nie mogąc 

ruszyć się z miejsca. Cichutki głos w jego głowie, którego zaczynał nienawidzić, odezwał się 
ponownie: „Powinieneś już wiedzieć, że nie należy zadawać pytań, na które nie chcesz znać 
odpowiedzi”. 

Żarty się skończyły. Jeżeli wszyscy żołnierze byli tacy jak CT–914, to klony musiały 

być istotami znaczne bardziej złożonymi psychicznie, niż się Josowi zdawało. Miały uczucia, 
życie wewnętrzne, może nawet marzenia i aspiracje sięgające daleko poza sztukę wojenną. To 
stawiało je w zupełnie nowym świetle i kreowało sytuację, o której Jos wolał w ogóle nie 
myśleć. 

Cholera. 

background image

ROZDZIAŁ 27 

Choć było to niezwykłe odstępstwo od procedury, Admirał Bleyd znalazł pretekst, by 

pozostać w Rimsu Siedem o kilka dni dłużej. Ogłosił mianowicie, iż jest przekonany,  że 
sprawa zabójstwa Hutta wymaga wyjaśnienia, a jednocześnie pragnie się upewnić, że jego 
ludzie   nie   są   zagrożeni.   Dla   kogoś,   kto   miał   więcej   niż   kilka   sprawnych   komórek 
mózgowych, była to raczej marna wymówka, ale cudze opinie nie miały żadnego znaczenia – 
nikt nie miał prawa do kwestionowania decyzji admirała. 

Prawdziwym   powodem,   dla  którego   Bleyd   pozostał  w  obozie,   była  naturalnie  chęć 

zidentyfikowania tego, kto ośmielił się go podglądać. Kimkolwiek był ów ciekawski, wkrótce 
miał się przekonać, jak bardzo niebezpieczne jest szpiegowanie drapieżcy. 

Specjalnie   dla   admirała   ustawiono   dodatkowy   moduł   dowodzenia   –   po   prostu 

plastalowy bąbel ze skromnym umeblowaniem i stanowiskiem łączności, ale to w zupełności 
mu wystarczało. Dla kogoś, kto niejeden raz polował na planetach, gdzie trzeba było sypiać 
wprost na twardej i chłodnej ziemi, formokoja była zbytkiem luksusu. 

Nazajutrz rano po śmierci  Filby Bleyd  udał się na lądowisko, by powitać pasażera 

transportowca: szefa wojskowej służby bezpieczeństwa na pokładzie fregaty. Pułkownik miał 
poprowadzić poszukiwania zabójcy. Spóźniał się jednak, a Bleyd miał nadzieję – dla jego 
dobra – że z ważnego powodu. Brodząc w błocie obozowych ścieżek, rezultacie nieustannych 
burz, admirał zauważył jednego z Milczących, który zmierzał w jego stronę. Członkowie tego 
bractwa służyli w kilku Rimsu na Drongarze, oferując pomoc we wszelkich pracach. Ten, 
który zbliżał się z przeciwka, musiał przejść tuż obok Bleyda. 

Kiedy się zbliżył, Sakiyanin poczuł szczególną woń. Nie była nieprzyjemna – leciutko 

odurzająca,   jak   zapach   przyprawy,   ale   na   tyle   silna,   by   przebić   się   przez   odór   bagien 
otaczających szpital. Bleyd pomyślał, że żaden znany mu gatunek istot nie wydziela takiej 
woni, i zanotował ten fakt w pamięci, bez słowa mijając Milczącego. W tej chwili miał na 
głowie ważniejsze sprawy. 

Szefem sił bezpieczeństwa był pułkownik Kohn Doil, człowiek z Vunakii, o gładko 

wydepilowanej   głowie   pokrytej   tatuażami.   Geometryczne   figury   blizn   znamionujących 
przynależność kastową tworzyły fascynująco zawiłe wzory, zwłaszcza na czole i policzkach. 
Bleyd wiedział, że Doil nie używał środków przeciwbólowych podczas ceremonii tatuowania 
– i między innymi dlatego przyjął go na służbę. Dowódca jednostki z wysokim progiem bólu 
zawsze mógł się przydać. 

Doil zszedł po rampie na płytę lądowiska, zasalutował i przeprosił za spóźnienie. 
– Trąba powietrzna uderzyła w główny obóz dokładnie w chwili, gdy miałem ruszyć w 

drogę   do   Rimsu   Siedem.   Wiatr   zniszczył   wahadłowiec,   a   także   wiele   prefabrykowanych 
magazynów z żywnością i kilka budynków koszarowych. 

– Nie musi pan przepraszać za pogodę na tej przeklętej planecie, pułkowniku. A teraz 

nie marnujmy czasu. Zna pan podstawowe fakty w sprawie oraz wyniki  autopsji, w tym 
rodzaj trucizny. Skoro jednak byłem świadkiem śmierci Hutta, uznałem za stosowne zapoznać 
pana z moją relacją. 

– Doceniam to, panie admirale – odparł Doil, maszerując u boku zwierzchnika w stronę 

obozu. – Jeśli wolno mi spytać, jak właściwie do tego doszło? Dlaczego znalazł się pan u 
Filby akurat w takiej chwili? 

– Słyszałem niepokojące plotki na temat jego działalności. Podejrzewałem, że bierze 

udział w czarnorynkowych machinacjach, a może nawet jest odpowiedzialny za niedawne 
zniszczenie   transportu   boty.   Krótko   mówiąc,   miałem   powody   sądzić,   że   albo   prowadzi 
nielegalny handel, albo jest szpiegiem separatystów. 

– Ach, tak.  Sądzi pan  więc, że  to było  samobójstwo?  Że bał  się zdemaskowania  i 

background image

niesławy? 

Bleyd nie chciał wychylać się z tą wygodną hipotezą, póki pułkownik sam na nią nie 

wpadnie. Doil to zdolny oficer służby bezpieczeństwa i zdecydowanie lepiej było pozwolić 
mu myśleć samodzielnie. 

–   Tak,   to   możliwe.   Możliwe   też,   że   miał   wspólnika,   który   zorientował   się,   że 

podejrzewamy Filbę, i postanowił go zlikwidować. Huttowie nie słyną raczej z hartu ducha, 
kiedy się ich przyciśnie. 

– Panie admirale – odparł Doil – Huttowie nie słyną z hartu ducha w żadnej sytuacji. 

Byłoby to jednak bardzo dziwne, gdybyśmy mieli szpiega w jednostce medycznej w samym 
środku bagnistego pustkowia, a tym bardziej dwóch szpiegów. 

Bleyd wzruszył ramionami. 
– Skoro tak pan uważa. Lepiej jednak, abyśmy nie pominęli żadnej ewentualności. 
– Tak jest. 
–   Powinien   pan   znaleźć   sobie   kwaterę   przed   rozpoczęciem   dochodzenia.   Ja   także 

zostaję   w   obozie   jeszcze   kilka   dni   i   mogę   panu   służyć   wszelką   pomocą.   Proszę   mnie 
zawiadomić, jeśli będę potrzebny. 

–   Tak   jest!   –   Doil   zasalutował   i   ruszył   na   poszukiwanie   Vaetesa,   który   miał   mu 

przydzielić kwaterę. 

W drodze do modułu dowodzenia Bleyd raz jeszcze rozważył całą sytuację. Wiedział, 

że Filba nie otruł się sam.  Hutt był  przecież  przekonany,  że admirał  może  mu zapewnić 
ochronę i że to zrobi. Poza tym był zbyt wielkim tchórzem, żeby skończyć ze sobą. Nie, ktoś 
musiał go zamordować, a zgodnie z Prawem Prostych Rozwiązań najprawdopodobniej była to 
ta sama osoba, która przyglądała się całej sytuacji przez minikamerę. Ale dlaczego? Bleyd 
pokręcił głową. To zupełnie inna kwestia, pomyślał. Najpierw trzeba ustalić „kto”, a dopiero 
wtedy martwić się o „dlaczego”. 

Gdy tylko otworzył drzwi plastalowego bąbla, poczuł korzenną woń. Bez zastanowienia 

sięgnął po blaster. 

– Jeśli się ruszysz, usmażę cię tam, gdzie stoisz – powiedział. 
– Nie ruszę się, admirale. Chociaż wcale nie stoję. 
Głos był melodyjny i można było wyczuć w nim nutę rozbawienia. Bleyd skinął wolną 

ręką w kierunku włącznika i w pomieszczeniu zapaliło się światło. Stał przed nim Milczący – 
a raczej ktoś przebrany za Milczącego, sądząc po łatwości, z jaką chwilę wcześniej złamał 
najświętszy ślub milczenia. Okryta długą szatą, zakapturzona postać siedziała na koi Bleyda, 
oparta o ścianę. 

Sakiyanin nie opuścił broni. 
– Kim jesteś? Co tu robisz? 
– Mogę? – spytał intruz, wolno unosząc ręce w stronę głowy. 
Bleyd skinął głową. 
– Tylko powoli i ostrożnie. 
Przybysz odrzucił welon i kaptur, odsłaniając twarz. 
Bleyd jeszcze nigdy nie widział takiego oblicza, choć przecież przemierzył galaktykę 

niejeden raz. Było jakby ptasie, o bystrych, fioletowych oczach. Nos i usta przypominały 
krótki dziób, skórę zaś pokrywała bladobłękitna gęstwina krótkiej sierści, a może piór – tego 
admirał   nie   umiał   rozstrzygnąć   z   tej   odległości.   Głowa   intruza   była   gładka,   a   uszy 
spłaszczone i przytulone do czaszki. Gardło miało kolor o ton ciemniejszego błękitu. Całkiem 
przyjemne dla oka, pomyślał admirał. Z pewnością widywał w życiu mniej urodziwe istoty 
dwunożne. 

Przybysz uśmiechnął się – Bleyd uznał w duchu, że ma przed sobą samca – ukazując 

serię ostrych zębów ukrytych za wąskimi wargami niby–dziobu, zbudowanego nie z keratyny, 
a z czegoś w rodzaju gumowatej chrząstki, co umożliwiało – dość ograniczoną, ale jednak – 

background image

mimikę twarzy. 

W   ptasich   oczach   krył   się   twardy   błysk.   Skądkolwiek   pochodzi   i   kimkolwiek   jest, 

pomyślał Bleyd, musi być niebezpieczny. 

– Jestem Kaird z Nedijich. 
Nediji? Nediji... Bleyd słyszał już o tej rasie. Tak, teraz sobie przypomniał: latające 

istoty   z   dalekiego   świata   Nedij,   we   wschodnim   ramieniu   galaktyki.   Admirał   zmarszczył 
czoło. Było w nich coś niezwykłego, o ile pamiętał, ale co? 

–   Nie   wiedziałem,   że   Nediji   wypuszczają   się   poza   ojczysty   system.   Jeśli   dobrze 

słyszałem, dalekie podróże są tabu dla twojego ludu. 

– To prawda, ale tylko w odniesieniu do właściwie gniazdujących – odparł Nediji. 
Jego   melodyjny   głos   był   równie   miły   dla   ucha,   jak   korzenny   zapach   dla   zmysłu 

powonienia, lecz zimno kalkulujące spojrzenie interesowało Bleyda znacznie bardziej. Jak u 
większości istot, także u Nedijiego prawdę można było odnaleźć właśnie w oczach. – Są 
jednak wśród nas i tacy, którzy z różnych powodów nie mogą należeć do Stada – ciągnął 
Kaird. – I nikogo nie obchodzi, dokąd zaniesie nas wiatr. 

W jego słowach nie było żalu; Bleyd słyszał w nich raczej rozbawienie. 
– Za to nas obchodzi to, że ktoś włamuje się do naszych kwater – odpowiedział. – I 

dlatego radzę ci się wytłumaczyć, i to szybko – dodał, unosząc nieznacznie blaster. W tym 
momencie za jego plecami rozległo się ciche kliknięcie, jakby ktoś docisnął zamknięte drzwi. 
Na jedno uderzenie serca Bleyd skupił uwagę na zaskakującym dźwięku... 

A Nediji zniknął. 
Choć może nie było to całą prawdą. Istota wykonała ruch, ale tak błyskawiczny, że 

Bleyd   nie   mógł   uwierzyć   własnym   oczom.   W   jednej   chwili   siedziała   na   koi,   by   w 
okamgnieniu znaleźć się u jego boku, poza linią ognia blastera, na wyciągnięcie ręki. 

Admirał chciał skierować lufą ku obcemu, ale zatrzymał się w połowie ruchu. 
Skoro Nediji umiał poruszać się tak szybko w normalnym polu grawitacyjnym, nie było 

szans na to, by wycelować i strzelić. Zwłaszcza że mógł być uzbrojony i gotowy do ataku. 

Sakiyanin opuścił blaster. 
– Mądry ruch, admirale. 
Bleyd  dostrzegł w dłoni intruza błysk jakiegoś przedmiotu, który zaraz zniknął pod 

szatą. 

– W porządku – powiedział. – Udowodniłeś, że jesteś szybszy od demona piaskowego. 

Choć gdyby nie ten dźwięk, który przykuł moją uwagę... 

Kaird wrócił na koję wolnym, wyraźnie ptasim krokiem. Kiedy tam dotarł, odwrócił się, 

znowu błysnął zębami w uśmiechu i rzekł: 

– Mówi pan o tym dźwięku? 
Kliknięcie rozległo się ponownie. Tym razem Bleyd nie obejrzał się w poszukiwaniu 

jego źródła. Kaird uniósł w dłoni urządzenie wielkości kciuka – to samo, w którym chwilę 
wcześniej odbiło się światło. Bleyd zauważył żółtawe szpony na końcach jego palców. 

– Zwyczajny klikacz, uruchamiany tym pilotem. 
– Świetnie. Widzę, że jesteś przygotowany. Czego chcesz? 
– Kontynuacji wzajemnie korzystnej współpracy, admirale. Zdaje się, że nasz poprzedni 

wysłannik był dość nierozważnym pilotem. Ja latam znacznie lepiej. Wie pan, mam to w 
genach. 

Bleyd poczuł lekkie, ale jednoznaczne ukłucie strachu. Czarne Słońce! Nie spodziewał 

się tego tak szybko. 

– Ach tak – powiedział. 
– Właśnie – przytaknął Kaird. 
Jak się niebawem okazało, przybycie Kairda było niespodzianką pod jeszcze jednym 

względem. Otóż Czarne Słońce wcale nie chciało zmieniać poprzedniej umowy dotyczącej 

background image

boty. Minęła długa chwila, nim Bleyd zdał sobie sprawę, że Mathal, emisariusz, którego nie 
tak dawno odesłał do Następnego Królestwa, próbował ubić z nim interes na własną rękę. 
Celem   wizyty   Kairda   było   zbadanie   okoliczności   śmierci   Mathala   –   zadanie   to   wykonał 
satysfakcjonująco, korzystając z przebrania Milczącego oraz dopilnowanie, by dostawy boty 
dla przestępczego kartelu nie ustały. Stosunek popytu do podaży sprawiał, że cena towaru 
była bardzo wysoka, więc sprzedawanie ograniczonych ilości za ciężkie pieniądze opłacało 
się   bardziej   niż   zasypanie   rynku   tanim   specyfikiem.   Bleyd   już   dawno   doszedł   do   tego 
wniosku. Mathal tymczasem zamierzał wyrwać mu tyle boty, ile się da, a następnie prysnąć, 
zanim dowiedzą się o tym jego zwierzchnicy. Fascynujący plan, pomyślał admirał. 

Rozumiał   też,   że   bossowie   Czarnego   Słońca   sami   rozprawiliby   się   ze   swoim 

wysłannikiem, gdyby tylko wiedzieli, co planował. Poniekąd więc Bleyd wyświadczył  im 
przysługę.   Tymczasem   jednak   nie   zamierzał   opowiadać   nikomu   o   prawdziwych 
okolicznościach zgonu Mathala, nie był bowiem samobójcą. 

Mimo mocnego postanowienia, że będzie unikał takich śmiałych kroków, czuł wielką 

pokusę zmierzenia się w walce z nowym agentem Czarnego Słońca. Nediji był od niego 
znacznie szybszy i zapewne niezwykle bystry. Bez wątpienia wyszkolono go w wielu stylach 
walki wręcz. Drapieżcy, którzy umieli latać, postrzegali zdobycz nieco inaczej niż naziemni. 
Tak, to był przeciwnik godny talentów Bleyda. 

Ale przecież gdyby zginął nie odzyskawszy honoru rodziny, nie osiągnąłby życiowego 

celu. Nie wspominając o pałacu na Coruscant. Bez względu na to, jak kusząca wydawała mu 
się   konfrontacja   z   przybyszem,   musiał   oprzeć   się   temu   pragnieniu.   Nie   mógł   nawet 
wspomnieć o tym Nedijiemu. Chociaż niewątpliwie byłaby to wspaniała walka... 

– Zostanę w obozie kilka dni – rzekł Kaird – udając Milczącego. Będę obserwował 

lekarzy i pacjentów; nie chcę wzbudzać podejrzeń zbyt pospiesznym odlotem. Ta historia z 
Huttem... to pańska robota, admirale? 

Bleyd   zastanawiał   się   przez   moment   nad   odpowiedzią.   Nie   chciał,   by   wysłannik 

Czarnego Słońca mieszał się w jego sprawy bardziej niż było to konieczne. Gdyby zyskał 
pewność, że Filba zginął z ręki admirała, nie zajmowałby się więcej tą kwestią. 

– Tak – odparł więc Sakiyanin. – Stał się zbyt chciwy. Uznałem, że najlepiej będzie 

usunąć go, zanim zacznie sprawiać problemy. 

–   Mądrze.   Lubimy   rozważnych   kontrahentów.   –   Ptakopodobny   przybysz   ruszył   w 

stronę   drzwi.   –   Będziemy   w   kontakcie,   admirale.   A   tymczasem   proszę   się   trzymać 
pierwotnego planu, który uzgodnił pan z moimi przełożonymi. 

– Oczywiście. 
Kiedy   Kaird   wyszedł,   Bleyd   poczuł   coś   na   kształt   ulgi.   Jeden   problem   z   głowy, 

pomyślał, skoro nie czują już na karku gorącego oddechu Czarnego Słońca. Wiedział, że 
sprawy ułożą się w końcu po jego myśli, jeśli tylko zdoła schwytać tego, kto go szpiegował. 

background image

ROZDZIAŁ 28 

Szpieg   nie   zdziwił   się   zbytnio,   widząc   jednego   z   Milczących   w   plamie   cienia   za 

głównym budynkiem szpitala. Wprawdzie żadnego z nich nie skierowano do tego Rimsu w 
ostatnich kilku miesiącach, ale tam, gdzie nie brakowało lekarzy i cierpiących, zawsze można 
było spotkać członków zakonu. Żyli wyłącznie po to, by służyć chorym i rannym, a służbę tę 
pojmowali jako samą swoją obecność. Na pozór wydawać się mogło, że z naukowego punktu 
widzenia towarzyszenie cierpiącym nie ma żadnego znaczenia, jednak statystyki prowadzone 
w   szpitalach   były   dowodem   na   to,   iż   obecność   Milczących   w   większości   przypadków 
przyczyniała się do spadku śmiertelności wśród pacjentów, a także do skrócenia przeciętnej 
długości hospitalizacji. Niektórzy twierdzili, że to wyłącznie efekt placebo, ale stwierdzono 
szereg przypadków szybszej poprawy stanu zdrowia chorych, którzy nawet nie wiedzieli o 
obecności zakonników. Co do jednego wszyscy byli zgodni: to osobliwy fenomen. Być może 
miał jakiś związek z Mocą, być może było to coś zupełnie innego. Tak czy inaczej, dowody 
były zbyt mocne, by dało się je zlekceważyć. 

Lecz choć widok Milczącego nie był niczym  zaskakującym,  to szokująco zabrzmiał 

szept zakapturzonej postaci: 

– Obiektyw, musimy porozmawiać. 
Na tyle szokująco, że omal nie sprowokował widocznej reakcji szpiega. Był jednak zbyt 

dobrze przygotowany do tej misji, by pozwolić sobie na taki brak profesjonalizmu. Poza tym 
w   pobliżu   i   tak   nie   było   nikogo.   Samo   użycie   kryptonimu   Obiektyw   byto   wartościową 
informacją. Szpieg wiedział już, kim jest osobnik tak sprytnie przebrany za Milczącego. 

Na   tej   planecie   szpieg   posługiwał   się   bowiem   dwoma   kryptonimami   –   jednym   w 

kontaktach   z   separatystami,   a   drugim   z   podziemną   organizacją   Czarne   Słońce.   Dla 
wysłanników tej ostatniej był właśnie Obiektywem. 

Ktokolwiek   wymówił   na   głos   jego   kryptonim,   mógł   to   być   wyłącznie   wysłannik 

Czarnego Słońca, a oni nie dzielili się poufnymi informacjami z obcymi. 

– Moja kwatera, dziesięć minut – powiedział Obiektyw, nie poruszając ustami. 
Gdy po dokładnie dziesięciu minutach agent Czarnego Słońca zjawił się w jego kabinie, 

Obiektyw był gotowy na spotkanie. Nie zaskoczyło go to, że na Drongarze pojawił się ktoś 
taki. Był w posiadaniu informacji, które mogły zainteresować przestępczy syndykat. 

Przybysz   odrzucił   zasłonę   i   Obiektyw   uśmiechnął   się   na   widok   twarzy   Nedijiego. 

Kolejny   trafny   wybór   Czarnego   Słońca.   Niewielu   znało   przedstawicieli   tej   rasy 
zamieszkującej dalekie rejony galaktyki, a jeszcze mniej liczni znali ich możliwości. Nediji 
byli szybcy, bezlitośni i inteligentni. Poza ojczystym systemem żyła ich ledwie garstka, toteż 
nic   dziwnego,   że   ich   talenty   nie   były   powszechnie   znane.   Oczywiście   były   znane 
Obiektywowi. Czuł pokrewieństwo z tymi  kuzynami  ptaków, choć nie łączyły  go z nimi 
genetyczne więzy. 

– Jestem Kaird. 
Obiektyw kiwnął głową. Nediji najwyraźniej nie przeczuwał problemów, przychodząc 

na to spotkanie. Mógł przyjąć założenie, że będzie bezpieczny; gdyby było inaczej, szpieg nie 
zaprosiłby go przecież do prywatnej kwatery. Obiektyw jednak wolał być ostrożny. 

– Mało prawdopodobne, by ktoś zadał ci jakiekolwiek pytanie, ale gdyby mnie pytano, 

to   pracuję   nad   monografią   Wpływ   Milczących   na   pacjentów   szpitala   w   strefie   działań 
wojennych. 

Nediji kiwnął głową, spoglądając bystro w oczy szpiega. 
– Jak słyszałem – odezwał się po chwili – mieliście zgon w rodzinie. 
Obiektyw przytaknął ruchem głowy. 
– Bardziej nam pasuje martwy Hutt niż żywy. – Jako przedstawiciel Czarnego Słońca 

background image

na tej planecie, Obiektyw był informowany o wszystkich lokalnych działaniach organizacji. 
Wiedział o szwindlach Filby, o jego układzie z admirałem, a także o niedawnym zaginięciu 
emisariusza, którego wysłano tu, by sprawdził, czy interes rozwija się tak jak powinien. 

Kaird spojrzał na niego z ukosa. 
– To twoja robota? 
– Oczywiście. – Obiektyw pokiwał głową. – A czyja? Na pewno wiesz, że wykonuję 

tu... jeszcze inną misję, ale ona w żaden sposób nie koliduje z moimi zobowiązaniami wobec 
Czarnego  Słońca.  Filba  stał  się  chciwy i  zaczął  popełniać   błędy.  Jego śmierć   była   tylko 
kwestią czasu. Przyspieszając ją, zadbałem o swoje bezpieczeństwo. 

– Interesujące – mruknął Kaird. 
– Masz coś przeciwko temu? 
– Ależ skąd. Jesteś tu, bo nasza organizacja głęboko wierzy w twoje zdolności. Tak 

długo, jak wykonujesz powierzone ci zadania, nie interesują nas środki, których używasz. Tak 
się   jednak   składa,   że   miałem   niedawno   okazję   porozmawiać   z   naszym   partnerem   w 
interesach. Otóż admirał twierdzi, że to on sprzątnął Hutta. 

Obiektyw zmarszczył brwi. 
– Dlaczego powiedział ci coś takiego? 
– Doskonałe pytanie. Czuję, że powinienem znaleźć na nie odpowiedź, zanim opuszczę 

tę planetę. 

Szpieg ponownie skinął głową. 
– A co z moją misją? 
– Bez zmian. Jak idzie kartografowanie? 
–   Pomału   do   przodu.   Mam   już   lokalizacje   wszystkich   większych   pól   boty   w   tym 

kwadrancie,   większości   w   sąsiednich   kwadrantach   i   na   dokładkę   paru   dzikich   pól   po 
przeciwnej   stronie   planety,   których   do   tej   pory   oficjalnie   nie   skatalogowano.   Nawiasem 
mówiąc, tak już pozostanie, bo postarałem się, żeby w bazach danych zapisano, że na tych 
polach nie znaleziono boty. 

– Wybornie. Kiedy Republika albo separatyści wreszcie zatriumfują, będziemy gotowi 

dogadać się ze zwycięzcą. A jeśli zostaną jeszcze niezagospodarowane pola boty,  to tym 
lepiej. Im więcej zgromadzimy informacji, tym silniejsza będzie nasza pozycja. 

Obiektyw uśmiechnął się krzywo. 
– Tobie jest wszystko jedno, kto wygra, prawda? 
Nediji także wykrzywił wąskie wargi w dziwnym uśmiechu. 
– Przeszkadza ci to, bo opowiedziałeś się po czyjejś stronie. 
Szpieg nie odpowiedział. 
–   Zawsze   będzie   istniał   głód   towaru,   który   trzeba   zaspokoić.   Wojny   wybuchają   i 

dobiegają końca, a ten interes wciąż trwa. Zmieniają się systemy polityczne, ale ludzie nie. 
Dziesięć tysięcy lat temu ludzie pili, wdychali albo zjadali substancje odurzające, oddawali 
się hazardowi i handlowali na czarnym rynku najróżniejszymi towarami. Za dziesięć tysięcy 
lat będą robili to samo, bez względu na to, kto stanie u władzy. Nawet jeśli Czarne Stonce 
przestanie   istnieć,   zawsze   znajdzie   się   ktoś,   kto   postara   się   zaspokoić   popyt   na   to,   co 
nielegalne. 

– I dobrze przy tym zarobić. 
– Pewnie. Znasz może dzieła filozofa Burdocka? 
Obiektyw zaprzeczył. 
– Burdock  powiedział:  „Spójrzmy prawdzie  w  oczy,  gdyby  zbrodnia  nie  popłacała, 

mielibyśmy bardzo niewielu przestępców”. 

– Większość z nich kończy w więzieniu – przypomniał szpieg. – To dlatego, że brakuje 

im rozsądku. 

–   Fakt.   Tym   większe   bogactwo   czeka   tych   bystrych.   Czarne   Słońce   nie   zatrudnia 

background image

durniów. – Kaird uśmiechnął się ponownie. – Zakodowałeś nowe dane? 

– Tak. Są w implancie chipowym. 
Obiektyw wyjął z szuflady i uniósł w górę niepozorny, kopulasty przedmiot wielkości 

paznokcia. We wnętrzu kropli plastoidu znajdował się wąski mikrochip z ostrym czubkiem, 
nie większy od rzęsy. 

– Przyłóż to płaską stroną do ciała i przekręć końcówkę, żeby wszczepił się pod skórę. 

Tylko zapamiętaj, w którym miejscu, bo implant jest niewykrywalny dla żadnego sprzętu 
prócz skanera doppraymagno. 

–   Zawsze   miło   robić   interesy   z   profesjonalistą   –   powiedział   Kaird,   wstając.   –   Nie 

będziemy więcej rozmawiać, póki będę w obozie. Może spotkamy się w innym czasie i w 
innym miejscu. A tymczasem... żyj dobrze. 

Obiektyw skinął głową. 
– Leć wolny, leć prosto, Bracie Powietrza. 
Tak jak przewidywał, udało mu się zaskoczyć Nedijiego, który spojrzał na niego spod 

wysoko uniesionych, pierzastych brwi. 

– Znasz Błogosławieństwo Gniazda. Jestem pod wrażeniem. 
Szpieg skinął głową po wojskowemu, niespiesznie i z rezerwą. 
– Wiedza jest potęgą. 
– W rzeczy samej. 
Kiedy Kaird wyszedł, Obiektyw siedział w bezruchu jeszcze przez chwilę, pogrążony w 

myślach.  Dlaczego   Bleyd   przypisał  sobie  winę  za  śmierć   Filby?  Było   to,  jak  powiedział 
Nediji, rzeczą wielce intrygującą. Skoro jednak wysłannik Czarnego Słońca miał zająć się 
wyjaśnieniem tej zagadki, szpieg postanowił nie zaprzątać sobie nią głowy. Los Bleyda nie 
miał zresztą żadnego znaczenia. Obiektyw miał do upolowania znacznie większą zdobycz. Bo 
czymże jest zwykły admirał, gdy toczy się gra o całą Republikę? 

background image

ROZDZIAŁ 29 

Gdy   Barrissa   weszła   do   głównego   budynku   szpitalnego,   by   rozpocząć   obchód, 

przekonała się, że dyżur pełni ten sam android, który pomagał jej podczas pierwszej selekcji 
rannych; ten sam, który kilka nocy wcześniej grał z lekarzami w sabaka. I–5. Android, z 
którym Jos dyskutował o istocie człowieczeństwa. 

Obserwowała go przez chwilę. Wymieniał właśnie płyn bacta w zbiorniku. Poruszał się 

z oszczędną precyzją androida, a jednak było w nim coś subtelnie odmiennego. Dostrzegła to 
również w jego twarzy, która chwilami wydawała się nieomal zdolna do oddawania uczuć. 
Zaciekawiona, Barrissa sięgnęła Mocą ku I–5. Eteryczne macki, niewidzialne, bezcielesne i 
bezwzględnie skuteczne narzędzie badawcze, otoczyły postać androida, szukając wiedzy i na 
bieżąco przekazując ją padawance. Nie sposób było porównać działania Mocy do działania 
zmysłów;   opisywanie   niewtajemniczonemu   odczuć,   które   towarzyszyły   odbieraniu   i 
analizowaniu   danych   pozyskanych   przez   Moc   było   równie   bezcelowe   jak   tłumaczenie 
niewidomemu od urodzenia, jak to jest, kiedy się widzi. Dla Barrissy jednak język Mocy był 
jasny i wyraźny. 

Z   początku   nie   wykryła   wokół   I–5   niczego   szczególnego.   Prawie   wyczuwała 

nieskończoną   gonitwę   kwarków   i   bosonów,   nieustanne   zmiany   spinu   i   polaryzacji, 
pozwalające   siatce   synaptycznej   androida   na   tworzenie   prawie   nieograniczonej   liczby 
połączeń. Odbierała tez cichy pomruk obwodów, łagodny puls płynu hydraulicznego i ukrytą 
moc serwomechanizmów. Android był solidnie zbudowany, choć niektóre jego podzespoły 
miały już swoje lata. 

Lecz było w nim coś jeszcze... coś zbyt ulotnego, by nazwać to aurą. Była to ledwie 

sugestia,   każąca   jednak   wierzyć,   iż   –   w   sposób   najzupełniej   niepoznawalny   naukowymi 
metodami – android ten jest czymś więcej niż sumą tworzących go części. 

– Mogę w czymś pomóc, padawanko Offee? 
I–5   zadał   to   pytanie,   nie   odwracając   się.   W   jakiś   sposób   wyczuł   jej   obecność; 

najprawdopodobniej   za   pomocą   sensora   węchowego,   wielokrotnie   czulszego   niż   zmysły 
większości istot organicznych. Krotko mówiąc, zwęszył ją. 

– Przyszłam na obchód – odpowiedziała, podchodząc bliżej. – Chcę sprawdzić, jak się 

mają pacjenci, którym udało mi się pomóc. 

Android odwrócił się ku niej. 
– Dzięki Mocy. 
– Tak. 
– Znałem kiedyś na Coruscant padawankę, rasy ludzkiej, mniej więcej w pani wieku. 

Nazywała się Darsha Assant. – I–5 wyglądał na poruszonego wspomnieniem. 

Barrissa skinęła głową. 
– Słyszałam o niej. Obi–Wan Kenobi mówił, że zginęła mężnie, walcząc z nieznanym 

wrogiem. 

I–5 milczał przez chwilę. 
– Męstwo – rzekł w końcu. – Tak, to prawda. Była odważna. Wy, ludzie, słyniecie z 

odwagi   w   całej   galaktyce.   Szanują   was   nawet   przedstawiciele   najbardziej   bojowych   ras. 
Wiedziała pani o tym? 

– Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Wyobrażam sobie jednak, że istnieje 

wiele gatunków istot równie odważnych, a może i odważniejszych niż ludzie. 

–   Owszem.   Jest   jednak   pewna   istotna   różnica   między   waszą   rasą   a,   powiedzmy, 

Sakiyanami,   Trandoshanami   czy   Nikto.   Wszyscy   oni   są   nieustraszeni,   ale   niekoniecznie 
odważni. Tę swoją nieustraszoność mają zapisaną w genach. Istnieją dwa sposoby, dzięki 
którym natura zapewnia przetrwanie najsprawniejszym: albo wydaje na świat wojowników 

background image

zdolnych pokonać wszelkie przeszkody piętrzące się na ich drodze, albo takie formy życia, 
które mają dość rozsądku, by skutecznie uciekać. Istoty zdolne do posługiwania się obiema 
metodami przetrwania należą do rzadkości. Wy, ludzie, macie wybór: walczyć czy uciekać? 
Okazuje   się   jednak,   że   najczęściej   wybieracie   walkę   i   to,   muszę   powiedzieć,   niekiedy   z 
najdziwaczniejszych powodów. – I–5 uniósł ręce otwartymi dłońmi ku górze, w udanej kopii 
ludzkiego wzruszenia  ramionami.  – Czasem jest to fascynujące,  czasem zdumiewające,  a 
czasem w najwyższym stopniu irytujące. Ludzie chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. 

Słuchając androida, Barrissa wzięła z półki notes elektroniczny i ruszyła między rzędy 

łóżek, sprawdzając dane z monitorów z tymi,  które pojawiały się na ekranie notesu, gdy 
wchodziła w pole informacyjne każdego z pacjentów. I–5 poszedł za nią. 

–   Podczas   gry   rozmawiałeś   z   Josem   o   człowieczeństwie   –   przypomniała.   –   Czy 

uważasz, że jesteś odważny, I–Five? 

– Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby ci, którzy są naprawdę odważni, sami 

siebie uważali za odważnych. Padawanka Assant raczej tak nie uważała. 

Posuwali   się   naprzód   wąską   ścieżką   między   posłaniami.   Na   niemal   wszystkich 

spoczywali żołnierze klony o identycznych twarzach. Tym, co pozwalało ich odróżnić, były 
jedynie obrażenia. 

–   Słyszałem   –   odezwał   się   po   chwili   I–5   –   że   tych   żołnierzy   zmodyfikowano 

genetycznie tak, by nie odczuwali – lub prawie nie odczuwali – strachu na polu walki. Cały 
czas się zastanawiam: czy usunięcie „genu strachu” czyni ich mniej ludzkimi? 

Barrissa   nie   odpowiedziała,   bo   jej   uwagę   przykuł   nagle   ostatni   kawałek   myślowej 

układanki, nad którą ostatnio  pracowała. Widziała,  że od kilku dni Jos Vondar walczy z 
jakimś   egzystencjalnym   dylematem   i   teraz,   z   pewnością   właściwą   użytkownikom   Mocy, 
wreszcie odgadła, o co mu chodzi. Jos, jak większość ludzi – w tym wielu Jedi – szeregował 
w duchu tych, którzy go otaczali. Wygodnie było mu zaliczyć klony do tej samej kategorii, do 
której należały androidy, jakby jedyną różnicą między nimi było to, że jedne zbudowano z 
kości   i   mięsa,   a   drugie   z   durastali   i   komponentów   elektronicznych.   Takie   postrzeganie 
żołnierzy   dawało   pewien   komfort   –   nieco   łatwiej   było   pogodzić   się   z   klęską   przy   stole 
operacyjnym, choć i tak za każdym razem przeżywał ją głęboko. Nie umiał być do końca 
obojętny   wobec   żadnej   formy   życia,   nawet   wobec   istot,   które   powszechnie   uważano   za 
organiczne automaty. 

Lecz oto pojawił się I–5, maszyna w pełni myśląca, a przynajmniej bardzo bliska tego 

statusu, i nagle życie Josa stało się trudniejsze. Skoro nie mógł już traktować androidów jako 
istoty niższe, to z całą pewnością nie miał prawa zaliczać do tej kategorii żołnierzy klonów. 

Nic dziwnego, że ostatnio był  jakiś nieswój, pomyślała  Barrissa. Jego wizja świata 

stanęła na głowie. A przecież ręka dzierżąca wibroskalpel musi być pewna. Trzeba będzie z 
nim porozmawiać, a przynajmniej skłonić go do wizyty u empaty. 

Choć z drugiej strony, jakie słowa mądrości mogła sama zaofiarować, by zakończyć 

jego   rozterki?   Czy   była   taką   znawczynią   życia   we   wszystkich   jego   formach,   że   mogła 
rozwiązać   jego  problemy?  Mądrzejsi  od niej  nie   radzili   sobie  z  tworzeniem  wiarygodnej 
filozofii   tłumaczącej   wszystko,   co   czyniło   galaktykę   tak   precyzyjnym   i   mądrym 
mechanizmem. Kim jesteśmy?  Skąd przyszliśmy?  Co to wszystko znaczy?  Barrissa miała 
Moc, stałą, na której mogła polegać odkąd sięgała pamięcią, i z każdym rokiem pogłębiała 
znajomość  jej   tajników. Moc  była   z nią   zawsze,  jak mikrofalowy  pomruk   wszechświata. 
Miała coś pewnego. A co mieli ci, którzy nie mogli znaleźć pocieszenia w Mocy? 

Co  mogła  powiedzieć   człowiekowi   zadającemu   pytania,   na  które   nie  było   prostych 

odpowiedzi? Nawet gdyby Jos wyczuwał Moc, co powiedziałaby mu o życiu androida, klona 
czy   jakiejkolwiek   innej   istoty?   Nie   była   wszak   instrumentem   niczego   poza   najbardziej 
podstawową etyką i moralnością. Istniała Jasna Strona i Ciemna Strona –tylko taki wybór 
ofiarowała Moc. Ale wiedza o prawdziwej naturze świadomych form życia? Nie, tę trzeba 

background image

było zdobyć gdzieś indziej. 

A jednak... Barrissa była uzdrowicielką. Zdarzało jej się uciszać duchowe zawieruchy. 

Spokojny umysł był przecież lepszym narzędziem do roztrząsania trudnych dylematów. Może 
nie mogła odpowiedzieć na pytania Josa, ale niewykluczone, że była w stanie pomóc mu w 
odnalezieniu tego spokojnego zakątka, w którym sam znajdzie odpowiedzi. Tyle mogła zrobić 
– i to z radością. 

background image

ROZDZIAŁ 30 

Szpieg był znany pod dwoma pseudonimami – dla Czarnego Słońca był Obiektywem, 

dla separatystów zaś Kolumną. I właśnie jako ten ostatni siedział teraz przed holoprojektorem 
komputera, ze zmarszczonym czołem przyglądając się dziwnej plamce w polu wyświetlania. 
Dla niewtajemniczonych znak ten mógł być na przykład skazą w przetworniku obrazu. Dla 
lepiej poinformowanych mógł jednak oznaczać coś zupełnie innego. 

Była to jeszcze jedna ze stanowczo zbyt  wielu wiadomości rozsyłanych  przez szefa 

siatki   szpiegowskiej   na   Drongarze.   Spośród   dziesiątek   zakodowanych   przekazów,   które 
odebrał  agent  zwany Kolumną,  jak dotąd  ani  jeden  nie  zawierał   konkretnych  informacji. 
Wszystkie   składały   się   z   trywialnych   haseł   typu:   „Miej   oko   na   botę”   i   były   całkowicie 
bezużyteczne.   Bolesna   była   zwłaszcza   strata   czasu,   który   szpieg,   działający   w   takim 
środowisku   jak   Kolumna,   musiał   poświęcić   na   ich   odszyfrowanie.   Zabieg   taki   trwał   za 
każdym   razem   długie   godziny,   jako   że   teksty   kodowano   tak   zwaną   jednorazową   pętlą 
Feraleechiego. Drogą żmudnej, powtarzalnej, ręcznie wykonywanej pracy należało częściowo 
odszyfrować przekaz, używając słowa klucza z porannych holowiadomości. Uzyskane w ten 
sposób liczby oznaczały miejsca w tekście pewnej książki dostępnej w lokalnej bibliotece – 
zawsze było to dzieło tak nudne, że czytanie go na głos uśpiłoby nawet uczestników rozróby 
w   niemałej   kantynie   –   na   przykład   coś   takiego   jak   Aridiańskie   procedury   zastosowania 
nawozów w rolnictwie na Lythos albo inny równie odmóżdżony bełkot. Słowa pobrane z 
książki trzeba było przetłumaczyć z basica na symbiański, język od trzydziestu tysięcy lat 
martwy,   lecz   niestety   nie   pogrzebany,   po   czym   poprzestawiać   odpowiednio   litery   w   co 
szóstym słowie. Owocem tej sekwencji działań był zazwyczaj tekst w stylu: „Jak leci?”. 

Szef   siatki   chyba   nie   miał   zbyt   wiele   do   roboty   i   najwyraźniej   popadał   w   ciężką 

paranoję. Która, pomyślał Kolumna, graniczy już z głupotą. Nawet jeśli komukolwiek uda się 
przechwycić jedną z tych wiadomości – co było mało prawdopodobne, i nawet jeśli będzie to 
najlepszy slicer w całej galaktyce, który jakimś cudem zdoła złamać szyfr – co było jeszcze 
mniej   prawdopodobne,   to   danych   na   temat   liczby   skrzynek   fibiańskiego   piwa,   które   w 
zeszłym miesiącu dostarczono do kantyny wojskowej w Bazie Głównej, raczej nie uzna za 
zdobycz wartą wysiłku. 

Kolumna westchnął ciężko. Separatyści wybrali akurat taką metodę działania i nic nie 

mógł na to poradzić. Trzeba będzie wziąć się do roboty, ale nie teraz. Później. Znacznie 
później... 

Jos szedł przez sekcję medyczną do pacjenta z pooperacyjnego, u którego pojawiła się 

infekcja szpitalna. Był to oficer, człowiek, ale nie klon, którego nie tak dawno operowali z 
Zanem przez ładnych parę godzin, między innymi wymieniając nafaszerowane odłamkami 
serce.   Mieli   szczęście   –   jeszcze   kilka   minut,   a   straciliby   pacjenta.   Po   tak   błyskotliwym 
triumfie na polu chirurgii Jos nie mógł zgodzić się na to, by oficer zszedł z tego świata z 
powodu   jakiegoś   cholernego   robactwa.   Choć   procedury   sterylizacyjne   stały   w   Rimsu   na 
najwyższym   poziomie,   to   jednak   infekcje   szpitalne   czyli   takie,   które   przyplątywały   się 
dopiero, gdy pacjent trafiał  na oddział – zdarzały się od czasu do czasu. Ta akurat była 
wyjątkowo uporczywa i nie reagowała na typowe antybiotyki szerokiego zasięgu. Jak dotąd, 
nie   udało   się   nawet   wyhodować   bakterii,   które   ją   wywołały,   nie   mówiąc   o   ich 
zidentyfikowaniu. 

Rokowania nie były dobre. Vondar wiedział, że jeśli nie uda się określić przyczyny 

infekcji, oficer umrze. 

Gdy wszedł do izolatki, zobaczył Zana stojącego już pośród niewidzialnych ścian pola, 

które zatrzymywało na zewnątrz – i w razie potrzeby także wewnątrz – wszelkie zarazki. Tuż 

background image

przy łóżku, zaraz za granicą pola, stała zakapturzona postać Milczącego. 

Jos nie żywił nigdy przesadnie żarliwej wiary w domniemaną zdolność członków tego 

bractwa do poprawiania statystyk umieralności pacjentów, ale sytuacja była na tyle poważna, 
że nie zamierzał rezygnować z żadnej możliwości. Zresztą, bez względu na to, czy byt to 
efekt placebo, spontaniczne samouzdrowienie, remisja czy też coś, co w ogóle nie mieściło 
się   w   medycznym   doświadczeniu   Vondara,   fakt   pozostawał   faktem:   niektórzy   pacjenci 
szybciej wracali do zdrowia, gdy w pobliżu czuwali Milczący. Dlatego wchodząc do sali, 
skinął   głową   zakapturzonej   postaci,   która   odpowiedziała   mu   identycznym,   bezgłośnym 
pozdrowieniem. 

Jos   przeszedł   przez   pole   ochronne,   które   zareagowało   cichym   skwierczeniem.   Zan 

drgnął, jakby ktoś znienacka dźgnął go palcem w plecy. Rozejrzał się nerwowo, zobaczył 
przyjaciela i uspokoił się. 

– Ach, to ty. 
– Ja też się cieszę, że cię widzę – odparł zgryźliwie Jos, patrząc na pustą strzykawkę, 

którą Zabrak ściskał w dłoni. 

– Przepraszam. Jestem trochę... niespokojny. 
– Ciekawe dlaczego. Ostatnio wszystkim nam adrenalina uderza do łbów. – Jos spojrzał 

na nieprzytomnego pacjenta. – Jak się miewa nasz najnowszy żywy przykład  okropności 
wojny? 

Pacjent, niejaki N'do Maetrecis, major armii republikańskiej, prezentował się w istocie 

lepiej niż ostatnim razem, gdy Jos złożył mu wizytę. Wówczas jego skóra była blada i sucha, 
bez   śladu   potu;   teraz   prawie   odzyskała   normalny,   zdrowy   połysk.   Jos   sięgnął   po   kartę 
choroby wiszącą na łóżku i przejrzał dane. Ciśnienie krwi w normie, praca serca w normie, 
poziom białych krwinek... 

A to ciekawe, pomyślał Jos. Poziom białych ciałek krwi, znacząco podniesiony wskutek 

infekcji,   teraz   był   wyraźnie   niższy,   i   to   we   wszystkich   podgrupach.   Krótko   mówiąc,   w 
normie. 

Pacjent ocknął się i przewrócił na plecy. 
– Proszę, proszę – odezwał się Vondar. – Zdaje się, że ktoś tu ma uzdrawiające dłonie 

Jedi. A przynajmniej palce. 

Skóra wokół rogów Zana pokryła się drobnymi plamkami; był to zabracki odpowiednik 

rumieńca. Chirurg wsunął strzykawkę do kieszeni kitla. 

Jos zmarszczył brwi. 
–   Cóż   to,   czyżbyś   nagle   zaczął   przywiązywać   się   do   instrumentów?   Chcesz   ją 

anodować i postawić na kominku? 

– Słucham? 
– Od kiedy to puste strzykawki nie trafiają do śmieci? – Jos machnął ręką w stronę 

kubła stojącego przy łóżku. 

– Aaa... Przepraszam, zdaje się, że mój mózg ma dziś wolne. – Zan wyjął strzykawkę z 

kieszeni i rzucił w kierunku kosza. 

Jos zerknął na nią, gdy przelatywała obok. Na obudowie z przezroczystego plastoidu nie 

było żadnych oznaczeń. Ani nazwy leku, ant numeru dostawy. Niczego. 

Nie tak wyglądały używane tu strzykawki. 
Pacjent,   który   odzyskał   świadomość,   wymamrotał   cicho,   że   czuje   się   już   znacznie 

lepiej.   Jos   odpowiedział   uprzejmymi   lekarskimi   pomrukami   aprobaty,   machinalnie 
sprawdzając wskazania przyrządów. Po chwili uniósł brew i spojrzał na Zana. 

– Doktorze Yant, czy możemy zamienić słowo na osobności? 
Gdy wyszli z budynku, Jos wprowadził przyjaciela w cień, do względnego chłodu. 
– Dobra, co tu jest grane? 
– Grane? O czym ty mówisz? – odparł Zan, nie patrząc mu w oczy. 

background image

– Mówię o pacjencie, który wyszedł z ciężkiej, niebezpiecznej dla życia  infekcji w 

takim   tempie,   że   na   jego   karcie   zostały   smugi   jonowe.   Mówię   też   o   leczeniu   środkami 
ukrytymi w nieoznaczonych strzykawkach. 

Zan zawahał się sekundę, a potem westchnął z rezygnacją. Ta krótka chwila milczenia 

wystarczyła, by Jos zrozumiał. 

– Nie zrobiłeś tego – powiedział. 
– Zrobiłem – odparł Zabrak. 
– Zan, rogi zaczęły ci rosnąć do środka, czy co?! Przecież wiesz, jakie to ryzyko. Jeśli 

cię przyłapią, staniesz przed sądem wojennym! 

– Czy kiedy widzisz, że świadoma i czująca istota tonie, a obok ciebie leży lina, 

martwisz się o to, że zostaniesz oskarżony o kradzież tej liny? 

– Jeżeli szanse na to, że mnie na niej powieszą, są spore, to tak, martwię się. Zan, to nie 

jest to samo! 

– Nie? Trafiliśmy na planetę, która jest skarbnicą cudownego leku, może najlepszego w 

galaktyce. Od najbliższego pola, na którym rośnie ta przeklęta roślina, dzieli nas najwyżej 
pięć minut marszu. Próbowaliśmy leczyć tego faceta wszelkimi sposobami, Jos: regeneracją 
makromolekularną,   implantami   nanokomórkowymi,   kauteryzacją,   maserem...   nic   nie 
pomogło. On umierał! Na pewno sporo czytałeś o bocie: „Cudowny adaptogen, leczący bodaj 
wszystko  prócz  złego  humoru  w  pochmurny dzień”.  Mieliśmy pacjentów  umierających  z 
powodu infekcji, które najprawdopodobniej zlikwidowałaby choćby jedna dawka tego leku. – 
Zan uniósł ręce w geście bezradności. – Nie mogłem tak po prostu patrzeć, jak on umiera. Nie 
wtedy, kiedy istniała szansa, żeby go uratować. 

Jos otworzył  usta, ale się nie odezwał. Co mógł  powiedzieć?  Bota była  cenna,  tak 

bardzo cenna, że Republika uważała jej kradzież za przestępstwo godne najsurowszej kary. 
Przecież   właśnie   ta   roślina   była   przyczyną,   dla   której   na   Drongarze   toczyły   się   walki   z 
separatystami. Jak na ironię, miejscowe Rimsu miały wyraźny zakaz używania boty – tak 
wielka była jej wartość na innych światach. 

Zanim Jos znalazł właściwe słowa, Zan odezwał się ponownie. 
– Nikt nie zauważy, że brakuje paru roślin. Na całej nizinie można znaleźć kępy, o 

których nikt nawet nie wie. Wystarczy zerwać parę łodyg, wetknąć do kieszeni, przetworzyć 
ręcznie... Kto miałby się o tym dowiedzieć? 

– Zan... 
– Daj spokój, Jos, przecież wiesz, ilu ludzi wymyka się z obozu i zbiera botę do celów 

rozrywkowych.   Filba   prawie   co   noc   nabijał   nią   faję   hookah   i   odpływał.   Wszyscy   znają 
zbawienny wpływ boty i każdy przymyka oko na takie drobiazgi, póki nikomu chciwość nie 
uderzy do głowy. Ja przynajmniej używam jej po to, żeby ratować życie... podobno do tego 
samego celu wykorzystuje ją Republika. Czy życie kogoś, kto umiera sto parseków stąd, jest 
warte więcej niż życie  pacjenta leżącego w tej sali? Czy mogę  stać i patrzeć,  jak ludzie 
konają, kiedy mogę ich ratować? 

– Nie ty zacząłeś tę wojnę, Zan. Nie ty jesteś odpowiedzialny za cierpienie, którego 

doświadczają ci żołnierze. 

– O, to dobre. I mówi mi o tym gość, który raz wywalił kopniakiem dziurę w ścianie, 

gdy stracił pacjenta z syndromem Draknahra, z jakim nie poradziłyby sobie najtęższe głowy z 
Coruscant Med z salą pełną Jedi i Milczących na dokładkę. 

Teraz Jos na dobre zapomniał języka w gębie. Spojrzał na przyjaciela i tym razem 

zobaczył w nim przede wszystkim lekarza, który traktował swoje powołanie równie poważnie 
jak on. Westchnął ponuro. 

– Dobra. Tylko proszę cię, bądź bardziej ostrożny.  W okolicy nie brakuje znacznie 

bystrzejszych oczu, które też mogą wypatrzyć nieopisaną strzykawkę. 

– Jasne. Postaram się, żeby od tej pory były opisane – odparł Zan. – Mogę też farbować 

background image

serum, żeby wyglądało jak polibiotyk czy spektacylina. Nikt się nie zorientuje, Jos. 

– Mam nadzieję – mruknął Vondar. – Bo jeśli będzie inaczej, krzywa twojej kariery 

stanie się bardziej płaska niż mynock w czarnej dziurze. 

Zan wyszczerzył zęby w uśmiechu i poklepał przyjaciela po ramieniu. Razem wrócili 

do budynku. 

background image

ROZDZIAŁ 31 

Den Dhurnie należał do istot dobrze znoszących długotrwałą bezczynność. Choć starał 

się zachowywać pozory znudzenia i cynizmu, by dać do zrozumienia, że robi co mu każą 
wyłącznie po to, by starczyło mu na drinka od czasu do czasu, w głębi duszy uwielbiał swoją 
pracę bardziej niż jakiekolwiek inne zajęcie. Teraz, gdy polował na niego admirał, nie mógł 
tak po prostu zamknąć się w swojej kwaterze, a ściślej mówiąc, nie mógł tego zrobić właśnie 
dlatego,   że   polował   na   niego   admirał.   Jak   powiedział   mu   kiedyś   pewien   stary   policjant, 
pierwsze pytanie, które powinien sobie zadać prowadzący śledztwo, brzmi: co się zmieniło w 
porównaniu   z   sytuacją   sprzed   przestępstwa?   Każda   zmiana   zachowania   podejrzanych 
powinna wzbudzać nieufność. Jeżeli obrabowano bank, a strażnik, który akurat tego dnia miał 
służbę,   nagle   postanawia   pojechać   na   wakacje   albo   podlatuje   do   roboty  nowym,   drogim 
śmigaczem... Cóż, jeśli nie trafił szlag jego bogatego wujka, który zapisał mu wszystko, albo 
jeśli strażnik ów nie wygrał poważnej kwoty na wyścigach daukotów, to mógł spodziewać się 
towarzystwa.   Towarzystwa   mundurowych,   uzbrojonych   w   pistolety   dźwiękowe   i   pałki 
ogłuszające. 

Reporter Den Dhur nigdy nie przesiadywał całymi dniami w kabinie i z pewnością nie 

zamierzał   zmieniać   teraz   swoich   nawyków.   Dlatego   też   spędzał   czas   –   nie   zważając   na 
porażający   upał   –   obserwując   instruktora   walki   przydzielonego   do   Rimsu   Siedem. 
Dyskretnie. Bardzo dyskretnie. Nie uważał za rozsądne rzucanie się w oczy osobie, która, 
gdyby   tylko   miała   ochotę,   mogła   pozbawić   go   życia   nie   doznając   przy   tym   nawet 
zauważalnej   zmiany   rytmu   serca.   Osobie,   która   zaprezentowała   swoje   zdolności   i 
zamiłowanie do zabijania na pamiętnym nagraniu. Osobie, która ceniła rytuał polowania. 

Osobie takiej jak Phow Ji. 
Den   stanął   w   cieniu   budynku   gospodarczego,   zadowolony,   że   trafił   na   względnie 

chłodne miejsce, i skupił spojrzenie na swojej ofierze. Ustawił na ziemi miniaturową kamerą i 
uruchomił   rejestrator.   Nadmiar   materiału,   który   można   puścić   w   tle,   jeszcze   nikomu   nie 
zaszkodził, pomyślał. Lepiej mieć za dużo, niż rozciągać strzępy. Urządzenie, którym się 
posługiwał,   nie   było   nawet   w   przybliżeniu   tak   wyrafinowane   jak   księżycowa   ćma,   ale 
zupełnie wystarczające do wykonania zadania. 

Phow Ji tymczasem ustawił na placku różowej trawy swoją klasę – mniej więcej tuzin 

żołnierzy, głównie ludzi. Drzewa o szerokich liściach zapewniały im w tym miejscu odrobinę 
cienia, lecz mimo to pod wpływem wysiłku ci, którzy należeli do ras chłodzonych płynem, 
pocili   się nader  obficie,   pozostali   zaś  dyszeli,   poruszali   kończynami   albo  wachlowali   się 
rytmicznie   otwieranymi   bruzdami   wentylacyjnymi   –   słowem,   każdy   starał   się   jak   mógł 
wyrzucić z siebie nadmiar ciepła. 

– Jak brzmi Pierwsza Zasada? – spytał Ji. Jego głos był dziwnie spokojny, ale niósł się 

całkiem nieźle w wilgotnym powietrzu poranka. 

– Zawsze bądź gotowy! – odpowiedzieli chórem uczniowie. 
– Właśnie. Nie wieszaj swojej gotowości bojowej na haczyku, kiedy przekraczasz próg 

kwatery. Nie zostawiaj jej na szafce, kiedy bierzesz prysznic. Nie kładź na stoliku nocnym, 
kiedy zapadasz w sen. Jeżeli nie jest ona częścią ciebie, staje się zupełnie bezużyteczna i... 

W tym momencie, bez ostrzeżenia, Phow Ji zrobił błyskawiczny wykrok w lewo. Jego 

pięść zatoczyła krótki łuk i trafiła w środek tułowia stojącego obok, wysokiego i szczupłego 
mężczyzny. 

– Uff! – stęknął żołnierz i cofnął się o krok, układając ręce w cokolwiek spóźnionej 

pozycji obronnej. 

– Za późno! – ryknął Ji wystarczająco głośno, by ciarki przeszły nawet Dena, stojącego 

w ukryciu dobrych trzydzieści metrów od pola ćwiczeń. 

background image

Chudy   mężczyzna   opadł   na   jedno   kolano   z   twarzą   wykrzywioną   bólem.   Kiedy 

zobaczył, że Phow Ji patrzy na niego, czym prędzej podniósł się z ziemi. 

–   Pojedynek   to   czysta   zabawa   –   oznajmił   Ji.   –   Przeciwnicy   przystępują   do   walki, 

doskonale wiedząc, co się zaraz stanie. Pojedynek to sportowa, czysta walka, rozgrywana 
według pewnych reguł. Owszem, możecie zginąć na ringu, ale i na to jesteście przygotowani. 
Wiecie, kim jest przeciwnik i gdzie się znajduje. Nie jesteście zaskoczeni, gdy rusza do ataku. 
W prawdziwej walce niestety nie można liczyć na taki luksus. Może będziecie siedzieć w 
odświeżaczu, kiedy ktoś was zaatakuje. Może będziecie się kąpać, spać albo brać udział w 
lekcji takiej jak ta. A teraz... jak brzmi Pierwsza Zasada? 

– Zawsze bądź gotowy! – odkrzyknęli jednym głosem uczniowie. 
Ji zamarkował ruch w stronę grupy. Wszyscy uczniowie, jak jeden mąż, cofnęli się o 

krok. Niektórzy unieśli ręce, a jeden nawet do połowy wyciągnął nóż z pochwy. 

Ji uśmiechnął się. 
– Tak lepiej. Postawa Pierwsza! 
Uczniowie stanęli w wykroku, jedną rękę unosząc wysoko, drugą trzymając nisko. Ji 

obszedł ich dookoła, tu i tam dotykając ramion, korygując pozycję. Wszyscy przyglądali mu 
się, jak zauważył Den, z mieszaniną napięcia i nieufności. 

Sullustanin pokręcił głową. Nie miał wątpliwości, że Phow Ji jest złym człowiekiem. 

Miał już dość materiału, by zmontować reportaż, lecz mimo to nie wyłączył kamery. Wiedział 
też, o czym chce opowiedzieć: o sprawie Phowa Ji, zbira o morderczych instynktach, który w 
czasie pokoju najprawdopodobniej spędzałby czas za kratami – dla dobra obywateli, na polu 
walki zaś wyżywał się, bo wolno mu było bezkarnie zabijać, a w dodatku w oczach wielu 
zyskiwał   tym   miano   bohatera,   nie   zbrodniarza.   Jak   zareaguje   publiczność?   Jak   przyjmie 
wiadomość,   że   po   jej   stronie   walczy   ktoś   wykolejony   psychicznie   i   brutalny,   morderca, 
potwór? 

Den   wiedział,   że   jeśli   przedstawi   fakty   w   odpowiednim   świetle,   odbiorcy   będą 

przerażeni. Jeszcze kilka sekwencji ukazujących brutalność i okrucieństwo tego człowieka, a 
cywilizowane istoty będą z niesmakiem odwracać głowy. 

Uśmiechnął się. To był jego zawód; w tym był naprawdę dobry. Oczywiście nikt nigdy 

nie mógł przewidzieć reakcji publiczności, ale Den umiał przynajmniej ocenić, czy materiał 
jest wartościowy. I choć miewał braki w innych dziedzinach, na opowiadaniu takich historii 
znał się jak nikt inny. 

background image

ROZDZIAŁ 32 

Jos doszedł do wniosku, że Tolk torturuje go celowo. 
Wiedziała, jaki ma na niego wpływ – brało się to z jej natury i wyszkolenia, pochodziła 

przecież z Lorrd i w dodatku była kobietą – i robiła bodaj wszystko, prócz wystosowania 
pisemnego zaproszenia, by dołączał do niej we wszelkich czynnościach, których pożądało jej 
serce. 

W umywalni  przedoperacyjnej  Jos  spędził zwyczajowe  dziesięć  minut,  wielokrotnie 

szorując ręce i szczotkując krótkie paznokcie, choć potrzeba takich zabiegów higienicznych 
ustała na długo, zanim przyszedł na świat. Pola sterylizujące i specjalne rękawiczki sprawiały, 
że   ryzyko   przeniesienia   zarazków   spadało   niemal   do   zera,   nawet   gdyby   mył   ręce   przez 
dziewięć, a nie dziesięć minut, jednak Jos kultywował tradycję, którą wpoili mu medyczni 
tradycjonaliści. Szorował więc, spoglądając raz po raz na chronometr i rozmyślając ponuro. 

Stare zwyczaje. Na planecie, z której pochodził, akceptowano – choć z trudem – to, że 

młoda   osoba   wolnego   stanu   wyruszała   w   podróż   pozaukładową,   by   posmakować 
przyjemności towarzystwa eksterów. Nie mówiło się o tym wiele w kulturalnych sferach, ale 
taka praktyka istniała. Potem młodzi, którzy wyszumieli się poza systemem, musieli jednak 
powrócić do domu, znaleźć partnera czy partnerkę z dobrej, ensterskiej rodziny i ustatkować 
się. 

Lecz   Jos,   nawet   gdy   był   znacznie   młodszy   i   miewał   dzikie   pomysły,   nigdy   nie 

akceptował przelotnych związków. Owszem, robił to, ale nawet te najmniej znaczące epizody 
bardzo  mu   ciążyły.   W głębi   serca  Jos  wierzył,   że  przytrafi  mu  się  w  życiu   tylko   jedna, 
prawdziwa miłość, i że powinien być jej wierny... nawet w tym, co robił wcześniej. 

A teraz miał przy sobie Tolk. Piękną. Seksowną. Zdolną. Troskliwą. Inteligentną. A 

także, o czym doskonale wiedział, aż za bardzo spostrzegawczą. Pociągała go. Bardzo chciał 
poznać ją bliżej, zbadać jej emocjonalną głębię i przekonać się, czy prawdziwe jest to, co 
wydawało mu się, że w niej dostrzega. I gdyby wychował się gdzie indziej, zapewne pobiłby 
rekord prędkości lotu śmigaczem, by ją dogonić i upewnić się, że jest tą Jedyną. Tylko że ona 
nie mogła być Jedyną. Jego rodzina, jego kultura, całe jego dotychczasowe życie... wszystko 
się temu sprzeciwiało. Nie należała do jego ludu. Była eksterem. Nie istniał żaden sakrament, 
żadna ceremonia, żaden rytuał, który mógł to zmienić. Nie mogła stać się jedną z nich. 

I dlatego Jos czuł się rozdarty. 
Tolk   oczywiście   znała   jego   przeszłość.   Mogła   grzecznie   się   wycofać,   wykluczając 

choćby możliwość związku. Ale tego nie zrobiła. 

Ciekawe dlaczego, Jos, ty prostaku? Hmm? 
Potarł   grzbiety  palców   ze  zdwojoną   energią.   Skóra   była  już  mocno  zaróżowiona.  I 

czysta. Bardzo czysta. 

Tolk nie wycofała się z prostego powodu: on jej pragnął, nie tylko fizycznie, a ona o 

tym wiedziała. I najwyraźniej rozumowała na tyle podobnie, by nie czuć się obrażona tym 
pomysłem. Tu właśnie tkwił cały problem... 

–   Nie   polecałabym   całkowitego   obdarcia   się   ze   skóry,   Jos.   Będziesz   miał   płyn 

surowiczy w rękawiczkach. 

Wystarczy wspomnieć pokusę, pomyślał Jos, i oto jest! Wymamrotał odpowiedź. 
– Co mówisz? Nie dosłyszałam. 
Jos kontynuował metodyczne mycie rąk, niczym bohater bardzo starej holodramy, który 

wierzył, że obojętnie, jak mocno będzie szorować dłonie, i tak nigdy nie zetrze z nich krwi 
ojca. Tylko jak on się nazywał...? 

Wziął głęboki wdech. Trzeba coś z tym zrobić, pomyślał. 

background image

– Posłuchaj, Tolk. Ja... to znaczy... eee... – Cholera, jakie to trudne! Termin „mieszane 

uczucia” nie oddawał nawet w części tego, co czuł; była to raczej „sałatka z uczuć”. 

Uśmiechnęła  się do niego słodko, udając – tego był  pewien – że nie ma  pojęcia o 

uczuciach, które nim targały. 

– Tak? 
Wyprostował się i wsunął ręce pod suszarkę. 
– Dlaczego tak mi to utrudniasz? 
– Ja? Przepraszam, czy ja coś utrudniam, doktorze Vondar? – Słowa Tolk byty słodsze 

od najdelikatniejszych drobin cukru Yyeger. 

– Wiesz, skąd pochodzę – odpowiedział z determinacją. 
– Wiem. I to ci tak przeszkadza? 
– Do licha, Tolk. Doskonale wiesz, o czym mówię! 
Spojrzała   na   niego   niewinnie   oczami   tak   szeroko   otwartymi,   że   nawet   Sullustanin 

wyglądałby przy niej, jakby mrużył powieki. 

– Moje talenty nie są doskonałe, Jos. Nie umiem czytać  w myślach. Potrafię  tylko 

dostrzec to, co byłoby oczywiste dla każdego, gdyby tylko zechciał przyjrzeć się dostatecznie 
uważnie. Może powinieneś po prostu powiedzieć, o co ci chodzi? Uniknęlibyśmy zamieszania 
– dodała z uśmiechem. 

Miał ochotę wrzeszczeć i rozbijać na kawałki wszystko, co miał pod ręką. 
– Ja... ty... my... nie możemy myśleć o wspólnej przyszłości. 
Tolk zatrzepotała powiekami, niewinna jak niemowlę. 
– O przyszłości? A kto tu mówi o przyszłości? 
– Tolk... 
– Jesteśmy w strefie działań wojennych, Jos. Zapomniałeś? Nasze pole ochronne może 

nawalić choćby jutro, mogą nas ostrzelać separatyści, możemy przestać istnieć, ot, tak sobie. 
Albo zarodniki zmutują i zabiją nas. Albo trafi w nas piorun. Krótko mówiąc, jest tu dość 
niebezpiecznie. I perspektywy marne. Nasza przyszłość jest pojęciem czysto teoretycznym. 

Jos spojrzał na nią bez słowa. Jakimś cudem odzyskał kontrolę nad mięśniami na tyle, 

by zamknąć otwierające się usta. 

– Znasz to bruviańskie przysłowie? – spytała. – Kuuta velomin. 
Korelianin pokręcił głową. 
– „Chwytaj chwilę”. Tylko tyle mamy, Jos. Przeszłość nie wróci, a przyszłość może 

nigdy nie nadejść. Liczy się teraz, Jos. Nie myślę o małżeństwie. Wiem, że tą ścieżką nie 
pójdziemy razem. Ale moglibyśmy dzielić te chwile pocieszenia, których tak potrzebujemy tu 
i teraz. Jak dwoje ludzi, którzy są dla siebie nawzajem ważni. Przyszłość, jeśli kiedykolwiek 
nadejdzie, sama zadba o siebie. I my też powinniśmy. Co w tym złego? 

Jos znowu pokręcił głową. 
– Ja... chciałbym tak umieć. Tylko że działam na innych zasadach. Coś tak poważnego 

muszę traktować serio. 

– Jestem dla ciebie aż tak ważna, Jos? 
Popatrzył na nią. Znowu się uśmiechnęła, tym razem smutno. 
– Nie musisz mówić. Wyraz twarzy cię zdradza – wyjaśniła i umilkła na moment. – W 

porządku. Będę twoją przyjaciółką i współpracowniczką. bo zdaje się, że nie możemy liczyć 
na nic więcej. A szkoda. – Wyciągnęła rękę i musnęła jego dłoń. Jej dotyk był jak wstrząs 
elektryczny, który ogarnął całe jego ciało. Cofnęła rękę, już bez uśmiechu. – Och, chyba cię 
skaziłam.   Przepraszam.   Znowu   będziesz   musiał   szorować   ręce.   Do   zobaczenia   na   sali 
operacyjnej. 

Kiedy wyszła  z umywalni,  Jos stwierdził, że trzęsie się z emocji. Nienawidził tego 

wszystkiego. Wojny, śmierci, własnej tradycji. W tym momencie był naprawdę zadowolony, 
że   Tolk   odeszła   i   nie   widziała   rozpaczy,   która   niewątpliwie   malowała   się   teraz   na   jego 

background image

twarzy. 

Czuł, że musi się przejść. 
Nie na długo, niezbyt daleko, byle nie znaleźć się na sali operacyjnej właśnie teraz, gdy 

była tam Tolk. Wolałby stawić czoło plutonowi androidek uzbrojony jedynie w trokar, niż 
znowu   spojrzeć   jej   w   oczy...   przynajmniej   dziś.   Nie   potrafiłby   się   skoncentrować,   a   to 
mogłoby się skończyć tak, że wszyłby komuś woreczek żółciowy zamiast nerki i nikomu nie 
byłoby do śmiechu. 

Sięgnął po komunikator i wezwał Zana. 
– Jesteś moim dłużnikiem – stwierdził ponuro Zabrak, myjąc  ręce. – Dopiero dwie 

godziny temu skończyłem swoją zmianę. 

– Sen jest przereklamowany. 
– Ciekawe, skąd miałbym to wiedzieć. 
– Daj mi tylko godziną – poprosił Jos. – Muszę dojść do ładu z myślami. 
– Co, wybierasz się na spacer? A wychodziłeś ostatnio na dwór? Powietrze jest tak 

gęste, że do kantyny można popłynąć. 

– Godzinę – powtórzył Jos. – Wrócę i zmienię cię. 
Wyszedł  z budynku  i przemaszerował  przez obóz, kierując się raczej  ku względnie 

suchym polom boty niż ku mokradłom. Zan nie przesadzał. Po dziesięciu minutach spaceru 
ubranie Vondara było przesiąknięte potem. Kolejna dekontaminacja w planie, pomyślał. 

Miał to gdzieś. 
Przeszedł   między   pniami   szerokolistnych   drzew,   opędzając   się   ręką   od   żądłaczy   i 

ognistych  komarów,  które kłębiły się wokół niego, i wreszcie  zobaczył  pola boty.  Mniej 
więcej dwadzieścia grządek nikło w mglistej  dali. Krzewy były niskie, bo większa część 
każdej rośliny kryła się pod ziemią; na zewnątrz wystawały jedynie owoce. Wzdłuż rzędów 
przemieszczały   się   androidy   rolnicze;   w   polu   widzenia   nie   było   natomiast   żadnego   ze 
żniwiarzy. 

Jos nie próbował uszczknąć ani kawałka bory; wiedział, że nad grządkami rozpięto pole 

ochronne niskiej mocy. Niepozorne rośliny były niezwykle cenne – i trudno było się temu 
dziwić,   skoro  ich   adaptogeniczne   komórki   służyły   do   tak   wielu   celów.   Nadawały   się   na 
antybiotyk  szerokiego stosowania, halucynogen, środek odżywczy – wszystko zależało od 
tego, jakiej rasie miały służyć. Gdyby można było uprawiać botę gdzieś indziej, handlarze 
przyprawą mieliby się czego obawiać, ta roślina bowiem mogła być dosłownie wszystkim, i 
to dla każdego. 

Wszystkim dla każdego, powtórzył w myśli Jos. Nagle wydało mu się, że przez większą 

część   życia   –   zapewne   zbyt   dużą   –   próbował   być   właśnie   tym.   Odkąd   sięgał   pamięcią, 
wszyscy   wokół   zakładali,   że   będzie   lekarzem.   Oczywiście   nie   żałował   tej   decyzji   –   był 
dumny z tego, co robił – lecz był to tylko jeden ze sposobów, w jakie udowadniał światu, że 
jest Dobrym Synem. Uczył się pilnie, zawsze przestrzegał zasad, dbał, by wszyscy byli z 
niego   dumni.   I   rodzina   była   z   niego   dumna,   w   to   nie   wątpił.   Nigdy   nie   szczędziła   mu 
pochwał. Dlatego nie chciał ich ranić, nie chciał widzieć, jak cierpią. Wiedział zaś, że jeśli 
poślubi ekstera, pewnie z połowa jego najbliższych padnie trupem na miejscu. 

Lecz z drugiej strony rozbrzmiewały jeszcze w jego pamięci słowa Klo Merita: czy to 

są twoje przekonania? 

Są czy nie? 
Nie trzeba było mieć instynktu Jedi, żeby dostrzec, że Tolk wyróżniałaby się nawet i na 

całej   planecie   pełnej   kobiet.   Jos   nie   mógł   też   zaprzeczyć,   że   jej   oferta   wzajemnego 
pocieszenia w trudnym czasie wojny była kusząca. Bardzo kusząca. A jednak nie mógł się na 
to zdobyć. 

Czego się tak boisz? 
– Boję się, że się w niej zakocham – odpowiedział sobie na głos. 

background image

– Zdaje się, że już za późno na takie lęki – odezwał się łagodny głos za jego plecami. 
Jos odwrócił się przestraszony; przez ułamek sekundy spodziewał się, że zobaczy Tolk. 

Zastanawiał się, czy będzie zadowolona, zirytowana, pełna obaw, czy może okaże się, że 
czuje coś, czego jeszcze nie umiał nazwać... 

Ale to nie była Tolk. Jos miał przed sobą padawankę Barrissę Offee. 

background image

ROZDZIAŁ 33 

W pierwszej chwili Barrissa była zaskoczona, widząc Josa tak daleko od bazy. Wkrótce 

jednak zrozumiała, że nie powinna się temu dziwić. Chciała z nim porozmawiać, zaoferować 
pocieszenie w psychicznym i emocjonalnym zamęcie, który wyczuwała. Nie było to tylko 
pragnienie wynikające z przyjaźni, ale także jej powinność jako Jedi. 

I oto stali naprzeciwko siebie. 
Zaiste, pomyślała, zadziwiające są ścieżki Mocy. 
Jos nie wyglądał na specjalnie zachwyconego spotkaniem z nią, ale Barrissa wiedziała, 

że w tej chwili niczyje towarzystwo nie sprawiłoby mu przyjemności. Sięgnęła ku niemu 
Mocą i odnalazła splątane nici niepokoju, prężące się w głębi umysłu. Chirurg zmagał się z 
problemami   zupełnie   niezwiązanymi   ze   sprawą   klonów,   ale   to   nie   miało   znaczenia   – 
potrzebował uspokojenia, a ona mogła mu je ofiarować. 

Płynąc z nurtem Mocy, bardzo delikatnie musnęła myślą ciasny węzeł dylematów, które 

dręczyły Josa. Spróbowała wyciszyć je tak, jak palec muzyka gasi akord wybrzmiewający ze 
strun quetarry. 

Korelianin sprawiał wrażenie zaskoczonego. Uniósł głowę i spojrzał niepewnie w oczy 

Barrissy. 

Uśmiechnęła się. 
– Masz kłopoty,  Jos – szepnęła. – Toczysz  wewnętrzną  wojnę na co najmniej  tylu 

frontach, na ilu Republika zmaga się z separatystami na Drongarze. Nie mogę rozwiązać 
twoich problemów za ciebie, ale mogę cię poprowadzić w bardziej spokojne miejsce, gdzie na 
pewno sobie z nimi poradzisz. 

– Dlaczego? – spytał. – To znaczy... co we mnie jest takiego szczególnego? 
Barrissa znowu się uśmiechnęła. 
– Mogłabym powiedzieć, że zależy mi na twojej dobrej formie w sali operacyjnej i 

zapewne jest to jedna z przyczyn. Ale przede wszystkim chodzi o to, że jestem Jedi, a do tego 
uzdrowicielką. Moim zadaniem jest nieść pomoc i pocieszenie. 

Jos milczał przez moment. 
– Co miałaś na myśli – spytał po chwili – gdy mówiłaś, że jest za późno na obawy przed 

pokochaniem Tolk? 

   – Dokładnie to, co powiedziałam. To oczywiste, że ją kochasz, a ona odwzajemnia 

uczucie. Zauważyłabym to, nawet gdybym nie władała Mocą. A jeśli mi nie wierzysz, zapytaj 
któregokolwiek z przyjaciół. 

Jos rozłożył ręce w geście bezradności. 
– Więc wszyscy to widzą, oprócz mnie? 
– Tak to zwykle bywa, że ślepy jest ten, kto stoi w oku cyklonu. 
– Ale ona jest eksterem – szepnął Jos. – Moja rodzina byłaby zdruzgotana. 
– Najprawdopodobniej. 
– Musiałbym zrezygnować ze wszystkiego: z rodziny, przyjaciół, praktyki... W imię 

czego? 

Barrissa popatrzyła na niego odważnie. 
– W imię miłości – powiedziała. 
Jos   milczał   przez   kilka   długich   minut,   wbijając   spojrzenie   w   ziemię.   Wreszcie 

westchnął potężnie i przeniósł wzrok na Barrissę. 

– Nie mogę – rzekł. 
Skinęła głową. Wyczuwała jego smutek oraz to, że mówił szczerze. Być może podjął 

słuszną decyzję. Zadaniem padawanki było pomóc, nie osądzić. 

–   Wybór   serca   nigdy   nie   jest   łatwy   –   powiedziała.   Spojrzała   w   niebo,   na   słońce 

background image

zachodzące   w   aureoli   czerwieni   i   oranżu.   Jego   promienie   załamywały   się   w   warstwie 
zarodników szybujących w górnej warstwie atmosfery. 

– Zapada zmrok – powiedziała. – Lepiej wracajmy do bazy. 
Jos zerknął na chrono i skinął głową. 
– Tak, obiecałem Zanowi, że wrócę za... 
Rozbłysk światła jaśniejszy niż tuzin słońc oślepił Barrissę. Ułamek sekundy później 

gigantyczna ręka uniosła ją w powietrze i cisnęła w błoto. 

Atak zaskoczył Josa tak samo jak padawankę. W pierwszej chwili nie wiedział nawet, 

co   się   stało;   poraził   go   ogłuszający   huk   i   oślepiający   błysk   a   kiedy   odzyskał   zmysły, 
zobaczył,   że   leży   na   ziemi   obok   nieprzytomnej   Barrissy,   podobnie   jak   ona   na   wpół 
pogrzebany w ciepłym  błocie.  Z szerokolistnego drzewa, które rosło w zagajniku opodal 
miejsca,   w   którym   rozmawiali,   pozostał   jedynie   dymiący   kikut.   Soki   płynące   w   pniu   i 
konarach, rozgrzane potężnym strzałem lasera, wyparowały w ułamku sekundy, a cała roślina 
eksplodowała niczym  organiczna  bomba.  Jos poczuł  bolesne mrowienie  w  całej  twarzy i 
zrozumiał, że skórę ma naszpikowaną drobnymi drzazgami. To, że nie stracił oczu, zakrawało 
na cud. 

Uniósł głowę. Obraz wydawał mu się rozmazany i wciąż niewiele słyszał, ale zdołał 

dostrzec androida bojowego stojącego po drugiej stronie pola boty, z teleskopowym działem 
laserowym   sterczącym   z  piersi.  Napastnik  wyglądał  tak,  jakby sposobił  się do  kolejnego 
strzału. 

Jos poderwał się z ziemi – a przynajmniej spróbował. Miał wrażenie, że Drongar zaczął 

nagle  obracać  się w  kilku kierunkach  jednocześnie.  Upadł niemal  natychmiast,  twarzą  w 
błoto, tym razem ledwie kilka centymetrów od Barrissy. Spojrzał na nią. 

I wtedy otworzyła oczy. 
Drugi   strzał   z   działa   laserowego   osmalił   ziemię   metr   przed   nimi,   wyrywając   z 

korzeniami krzaki boty i zasypując ich szczątkami roślin. 

Barrissa poderwała się błyskawicznie, lecz w jaki sposób to zrobiła, tego Jos nie mógł 

pojąć. Miał wrażenie, że to ekspresowa lewitacja – w jednej chwili leżała na ziemi, a w 
następnej była już na nogach. Zszokował go ten wyczyn, ale szybko okazało się, że jest on 
niczym w porównaniu z następnym krokiem padawanki. 

Jos   mógł   tylko   gapić   się   z   rozdziawionymi   ustami,   gdy   Barrissa   przeskoczyła   nad 

polem   boty,   jednym   susem   pokonując   przynajmniej   dziesięciometrowy   dystans.   Gdy 
szybowała   łukiem   w   kierunku   androida,   dostrzegł   kolejny   rozbłysk.   W   pierwszej   chwili 
sądził, że maszyna oddała trzeci strzał, ale zaraz spostrzegł, że snop światła bije wprost z 
dłoni padawanki. 

Barrissa włączyła miecz świetlny. 
Jos widywał nieraz obrazy i holonagrania Jedi używających swojej broni, ale nigdy nie 

był   świadkiem   takiego   pokazu.   Energetyczna   klinga   miała   lazurową   barwę   i   dobry  metr 
długości.   Wydawała   dźwięk   przypominający   brzęczenie   roju   rozwścieczonych   żądłaczy. 
Mimo przykrej, bagiennej woni niesionej wiatrem znad mokradeł, Jos doskonale wyczuwał 
ostry zapach ozonu, który powstawał w kontakcie ostrza z powietrzem. 

Patrzył  z otwartymi ustami, jak Barrissa ląduje tuż obok androida bojowego. Zanim 

napastnik wystrzelił ponownie, cios energetycznego ostrza przeciął na pół jego tors. Sypnęło 
iskrami i android upadł na mokrą ziemię. 

Jos   podniósł   się   wreszcie   i,   stojąc   nieruchomo,   przyglądał   się   padawance,   która 

wyłączyła  miecz, zawiesiła rękojeść u pasa i spacerowym krokiem ruszyła w jego stronę, 
omijając pole boty, by niepotrzebnie nie niszczyć cennych krzewów. 

– To... – stęknął i zabrakło mu słów, co zdarzało się w jego życiu niezmiernie rzadko. – 

To było... Jesteś niesamowita. 

Skrzywiła się z niechęcią. 

background image

– Jestem nieświadomą amatorką – odparła. – Gdybym była bardziej świadoma Mocy, 

ten android nigdy nie zbliżyłby się na tyle, żeby nas zaatakować. Lepiej już wracajmy. Myślę, 
że był to pojedynczy zwiadowca, który jakoś przedarł się przez nasze linie, ale nie można 
wykluczyć, że pojawią się następni. 

Barrissa skręciła w kierunku bazy, a Jos podbiegł, by dotrzymać jej kroku. 
– Nie mogę uwierzyć, że w nas nie trafił – powiedział. 
–   Mam   wrażenie,   że   ucierpiał   w   walce;   być   może   miał   uszkodzony   komputer 

celowniczy.  Tak czy inaczej, wątpię, żebyśmy za drugim razem mieli podobne szczęście. 
Lepiej się pospieszmy. Poza tym potrzebujesz pomocy lekarza. Wyglądasz, jakbyś się golił 
gałęzią kruczokolca. 

Jos nie mógł jej odmówić racji. Jednocześnie zaś pomyślał, że być może spotkanie z 

Tolk w sali operacyjnej nie byłoby nawet w przybliżeniu tak traumatycznym  przeżyciem. 
Nigdy dotąd nie zaznał wojny od tej strony i nie było mu specjalnie spieszno, by zaznać 
powtórnie. 

Zan oczywiście nie był zachwycony. 
– Spóźniłeś się dziesięć minut – rzucił na powitanie. 
– Android bojowy omal mnie nie zabił – odparł Jos. 
– To żadna wymówka. Ani cię nie zabił, ani nie spalił nóg na popiół, czy coś w tym 

guście. 

Jos słuchał zrzędzenia przyjaciela jednym uchem. Jego umysł wypełniało wspomnienie 

Barrissy   Offee   walczącej   z   androidem.   To,   co   zrobiła   mieczem,   było   naprawdę 
niewiarygodne. Jak dotąd większość eksterów płci żeńskiej, które spotkał na swojej drodze, 
była znacznie bardziej intrygująca niż kobiety, które pamiętał z rodzinnych stron... 

background image

ROZDZIAŁ 34 

Jos, zamyślony, nie zwracał wielkiej uwagi na karty. W tej chwili monety, manierki, 

szable i klepki nie znaczyły dla niego wiele. Tymczasem pozostali gracze siedzący wokół 
stolika spoglądali na swoje karty ponuro, wygłaszając klasyczne komentarze: 

– Który syn banthy rozdał mi takie śmieci? – zahuczał Zan. 
– Chyba ja – odparł Den i spojrzał na Josa. – Próbowałem kantować na twoją korzyść, 

doktorku. Nie dostałeś czystego sabaka? 

– Bardzo śmieszne  – mruknął Korelianin. – Gdyby bomba,  którą mi tu dałeś, była 

jeszcze trochę większa, nazywano by tę okolicę polem asteroid Drongara. 

– Zabrzmiało to jak zapowiedź podbicia stawki – zauważył I–5. 
– Będziesz licytował, pasował czy tylko jęczał? – spytała Tolk, zwracając się do Josa. 
Ton jej głosu był równie przyjemny jak strzał z dysruptora prosto w pierś. Ku swojemu 

zaskoczeniu Vondar stwierdził, że wczorajsze bliskie spotkanie ze śmiercią nie zabolało go 
tak mocno jak chłód, z którym traktowała go teraz Tolk. 

Sam jej kazałem, pomyślał. Może nie? 
Spojrzał na karty, które trzymał w dłoni. Mając Królową Powietrza i Ciemności, Złego 

oraz   Upadek,   był   na   tyle   daleko   od   minus   dwudziestu   trzech   punktów,   że   przy 
obowiązujących   w   tej   galaktyce   prawach   matematyki   nie   miał   najmniejszych   szans   na 
zwycięstwo. Rzucił karty, kiedy nadeszła jego kolej. 

Gdy kolejna seria żetonów trafiła do puli, poddał się także Zan. Den rozdał po jednej 

karcie Tolk, I–5, Barrissie i sobie. Jedi wycofała się z gry. 

Zan rozparł się wygodnie na krześle i zapytał: 
– Den, nie miałeś przypadkiem napisać o Phowie Ji? 
Reporter przerwał na chwilą rozdawanie kart. 
– Owszem – odrzekł, rzucając kolejną. 
– Kiedy dasz nam tekst do poczytania? 
– Jak dobrze pójdzie, nigdy. 
Jos uznał, że to dość dziwna odpowiedź, zwłaszcza że Den zdawał się mieć całkiem 

wysokie   mniemanie   o   własnym   talencie   dziennikarskim.   Jeszcze   niedawno   opowiadał 
towarzyszom gry, jak to zamierza rozłożyć mistrza z Bunduki na piksele, wywlekając całą 
prawdę o nim.  Naturalnie  uprzedzał,  że to raczej  poufna informacja,  nieprzeznaczona  do 
szerokopasmowego rozpowszechniania, bo nie miał wielkiej ochoty skończyć jako karma dla 
shaaków za sprawą bohatera reportażu. 

– Co się stało? – spytał Jos. 
Den nie odpowiedział. Tolk sprawdziła, oczywiście wygrywając rozdanie z równymi 

dwudziestoma trzema punktami. 

– Kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości – mruknął Den. 
Tolk zerknęła na Josa i uśmiechnęła się do Sullustanina. 
– Dlaczego nie zobaczymy twojego materiału, Den? 
–Ależ zobaczycie, jeśli jeszcze będziecie mieli ochotę. Tylko że oni... zmasakrowali 

moje dzieło. Ja się postarałem, żeby nasz przyjaciel Ji został przedstawiony jako galaktyczna 
szumowina, dla której wylądowanie nogami do przodu w paszczy rankora byłoby zbytnim 
uśmiechem losu. 

– Ale...? – rzuciła pytająco Barrissa. 
– Ale oni... wszystko przekręcili i teraz Ji nie wygląda już tak źle. – Den ze złością 

tasował karty. – Obawiam się, że w ogóle nie wygląda źle. Zdaje się, że publiczność ma 
chwilowo   dosyć   złych   wiadomości.   Mój   wydawca   twierdzi,   że   ostatnio   nie   dostaje   nic 
innego: tu przegrane bitwy, tam odcięte systemy i tak dalej. Możliwe, że na dłuższą metę 

background image

skopiemy   blaszane   tyłki   siłom   Dooku...   w   każdym   razie,   jeśli   wierzyć   republikańskiej 
propagandzie... ale widzowie HoloNetu raczej nie patrzą w przyszłość z takim optymizmem. 
Potrzebują bohaterów. 

– Phow Ji nie przypomina bohatera pod żadnym względem – oburzył się Zan. – To 

łajdak i morderca, który zabija ludzi dla zabawy. 

–   I   możecie   mi   wierzyć,   że   bardzo   się   postarałem   przedstawić   go   w   taki   sposób. 

Niestety, to nie ma znaczenia. Można go przystrzyc i polakierować tak, by pasował do zgoła 
innego   schematu.   Tak   też   zarządziły   głosy   donośniejsze   niż   mój   i   najwyraźniej   tak   już 
zostanie. 

Nastała   chwila   ciszy,   podczas   której   zszokowani   gracze   przetrawiali   to,   co   właśnie 

usłyszeli. 

– To już nie jest przekręt, to żyroskop grawitacyjny okrętu pierwszej klasy na pełnych 

obrotach – odezwał się w końcu Jos. 

– Będziemy gadać czy grać w karty? – spytał Den, podając mu talię. – Twoja kolej, 

doktorku. 

– Biorąc pod uwagę to, jak mi się układa gra, znacznie taniej wyszłoby mi gadanie – 

odparł chirurg. – Mam pięćdziesiąt kredytów w plecy. 

Zan wciąż jeszcze wyglądał tak, jakby doznał ciężkich zaburzeń pracy serca. 
– Ale przecież... Oni nie mogą zrobić z zimnokrwistego bandziora, jakim jest Ji, kogoś, 

kogo ludzie będą podziwiać! – wykrztusił wreszcie. – Ten człowiek zbiera trofea po ofiarach 
morderstw! 

– Z których wszystkie co do jednej były wrogami Republiki – dorzucił gładko I–5. – 

Tak to będą tłumaczyć. 

–   Wierzyć   się   nie   chce,   Den   –   odezwała   się   Barrissa.   –   Musisz   być   straszliwie 

zawiedziony. 

Sullustanin milczał, jakby porządkował myśli. 
–  Rzeczywiście.   Jestem  – przyznał   w  końcu.  – Ale  nie  zaskoczyło   mnie  to  aż  tak 

bardzo. W końcu nie wypadłem wczoraj z transportu purniksu. Widywałem już, jak góra 
wycina  innym  podobne numery.  Nawet  mnie  to spotkało,  ale  nigdy na taką  skalę.  –Den 
parsknął   z   cicha.   –   Nasz   stuknięty   Phow   Ji   dostanie   pewnie   niezły   kontrakt   w   branży 
rozrywkowej, o ile nie zatłucze agenta, który zgłosi się jako pierwszy. „Bohater z Drongara” 
już wkrótce w twoim domowym systemie 3–D! 

– Słodka Sookie! – mruknął Jos. 
–   Bohaterowie   przemijają   –   stwierdził   reporter   takim   tonem,   jakby   bardziej   chciał 

przekonać samego siebie niż pozostałych graczy. – Przychodzą i odchodzą; giną na wojnie 
częściej niż inni. W dłuższej perspektywie czasowej nie ma znaczenia, czy byli prawdziwi, 
czy wykreowały ich media. To się w ogóle nie liczy. 

– Może się mylę, ale mam wrażenie, że nie widzi pan sensu bohaterstwa powiedział I–

5. Sullustanin wzruszył ramionami. 

– Czasem bohaterowie są dobrym wzorem, a czasem nie. 
– Czy to znaczy, że nie nadstawiłby pan karku w imię żadnej sprawy? 
– Dobry Stwórco, na pewno nie. Bo ja nie wierzę we wszelkie uduchowione teorie. Nie 

spodziewam się, że w ramach recyklingu odrodzę się kiedyś jako istota wyżej postawiona w 
łańcuchu pokarmowym albo że zobaczę całe Spektrum gdzieś na końcu galaktyki, albo że 
moja dusza oddzieli się od ciała i zjednoczy z Mocą. Dla mnie liczy się to, co jest teraz, co 
istnieje, a kiedy ktoś wreszcie zgasi światło, to będzie koniec. Dlaczego więc miałbym zapaść 
w Wieczny Sen wcześniej, niż muszę? Kto nie ryzykuje, ten nie traci. A bohaterowie... prócz 
tych, którzy trafiają do tej kategorii w absolutnie przypadkowy sposób... albo są głupcami, 
albo próbują ludziom coś sprzedać. 

Jos spojrzał na androida. 

background image

– A ty, I–Five? Jeśli wziąć pod uwagę twoją konstrukcję, mógłbyś przetrwać z pięćset, 

tysiąc lat, może nawet więcej. Czy byłbyś skłonny postawić na szali swój durastalowy kark i 
wszystkie te stulecia egzystencji, które cię czekają gdyby istniało poważne ryzyko, że możesz 
przestać istnieć? 

– Wszystko zależy od motywu – odparł I–5. – Jak już wspominałem, wciąż cierpię na 

uszkodzenie   pamięci,   które   staram   się   naprawić.   Na   podstawie   ostatnio   odzyskanych 
fragmentów   informacji   śmiem   twierdzić,   że   w   przeszłości   dokonywałem   pewnych 
„heroicznych” czynów. – Android rozłożył w palcach wachlarz kart. – Muszę przyznać, że 
bardzo chciałbym poznać okoliczności. 

Den pokręcił głową i zwrócił się do Barrissy. 
–   Po   tobie   mógłbym   się   tego   spodziewać;   jesteś   Jedi,   a   bohaterstwo   to   wasza 

specjalność. Jeśli chodzi o lekarzy... Cóż, widywałem już, jak sięgają po broń z byle powodu. 
W mojej opinii są równie szurnięci jak klony. Bez obrazy – dodał, spoglądając na Josa, Zana i 
Tolk. 

– Bez – zgodził się Zan. 
Den przeniósł spojrzenie z powrotem na I–5. 
– Ale nie spodziewałem się, że spotkam kiedyś androida cierpiącego z zadatkami na 

herosa. Wymagasz, mój metalowy przyjacielu, poważnego przezwojenia. 

–A pan – odparł I–5, rzucając do misy kolejny żeton – potrzebuje solidnego tłumika na 

układ cynizmu. 

Jos, Zan i Tolk uśmiechnęli się jak na komendę. Zabrak sięgnął po talię kart. 
– Może teraz passa się odmieni – powiedział. 
– Lepiej nie, póki ty rozdajesz – odparł Jos. 
Zan   przetasował   karty,   a   potem   jak   zawsze   ustawił   pustą   na   dnie   talii,   oznaczając 

miejsce, w którym skończył. Ułożył karty na stole, a Barrissa przełożyła. 

– Ja chyba  jestem tym,  kogo nazywają  żarliwym  agnostykiem  – powiedział.  – Nie 

wiem, czy istnieje coś ważniejszego niż my, ale sądzę, że powinniśmy próbować żyć tak, 
jakby istniało. 

– Więcej istot powinno przyjąć tę filozofią – stwierdziła Barrissa. 
Den przewrócił oczami, ale się nie odezwał. W pamięci Josa po raz kolejny błysnął 

obraz milczącego cierpienia CT–914 po śmierci towarzysza. Uniósł głowę i ponad kartami 
zobaczył Barrissę, która przyglądała mu się ze współczuciem. 

Spojrzał na I–5. Android wpatrywał się we własne karty, ale chyba wyczuł jego uwagę, 

bo odwrócił głowę. Jos zdążył już nabrać wprawy w odczytywaniu subtelnych zmian jasności 
fotoreceptorów androida, lecz tym razem ich wyraz był dość enigmatyczny. 

Chwila milczenia przeciągała się. 
– Jos – odezwał się Zan. – Twój ruch. 
– Ile pan stawia? – spytał I–5. 
Właśnie. Ile? 
Jos opuścił rękę i wstał. 
– Pasuję – rzekł. – Zobaczymy się później. 
Zan zamrugał ze zdziwieniem. 
– Dokąd się wybierasz? 
– Z wizytą współczucia – odparł Jos, wychodząc. 

background image

ROZDZIAŁ 35 

Idąc   obozową   alejką,   Jos   nasunął   na  nos   i  usta   osmotyczną   maseczkę,   bo  stężenie 

zarodników w powietrzu było tego dnia nadzwyczaj wysokie. Zrobił to, choć pogrążony w 
zadumie ledwie zauważał unoszące się w powietrzu spory, a nawet lepki, południowy upał. 

Rozmyślał o podróżach kosmicznych. 
Z wykształcenia był lekarzem, nie teoretykiem czy praktykiem fizyki – uśmiechnął się 

lekko,   wspominając   szorstkiego   doktora   S'hraha,   jednego   z   tych   nauczycieli,   którzy 
wykazywali   zerową   tolerancję   dla   dyscyplin   innych   niż   medycyna.   „Jesteś   lekarzem,   nie 
fizykiem!”,  pieklił  się, widząc bujanie Josa w obłokach. Korelianin  jednak, podobnie jak 
każda istota wyposażona w mózg bardziej skomplikowany niż bryła gliny, wiedział swoje o 
podstawach teorii podróży kosmicznych i o ich historii. Odbywanie lotów międzygwiezdnych 
było możliwe dzięki odkryciu nadprzestrzeni – innego wymiaru nie tak bardzo odmiennego 
od zwykłej przestrzeni, w którym bez trudu można było osiągnąć prędkości nadświetlne. W 
dawnych   epokach   podróże   takie   wydawały   się   niemożliwe,   zwłaszcza   od   czasów 
legendarnego uczonego Tirana z Dralii, który udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że czas i 
przestrzeń są nierozdzielne i że prędkość światła jest granicą absolutną i nieprzekraczalną. 

Jednak Teoria Uniwersalnego Odniesienia Tirana nie zabraniała rozwijania prędkości 

większej od tej, którą osiąga światło – mówiła jedynie, że nie da się podróżować z prędkością 
światła   ani   jej   przekroczyć.   Gdyby   jednak   udało   się   jakoś   ominąć   tę   „barierę   prędkości 
światła”, teoretycznie byłoby możliwe dowolne przechodzenie z przestrzeni rzeczywistej do 
nadprzestrzeni i z powrotem. 

Kolonizacja na skalę galaktyczną dokonywała się początkowo za pomocą tak zwanych 

statków   pokoleniowych,   co   w   praktyce   uniemożliwiło   utworzenie   spójnej   cywilizacji. 
Wreszcie,   po   wiekach   eksperymentów   i   frustrujących   porażek,   najlepsi   uczeni   Republiki 
znaleźli   sposób   na   generowanie   i   podtrzymywanie   ujemnych   pól   ciśnieniowych   o   mocy 
wystarczającej   do   zasilania   przenośnej   jednostki   hipernapędu.   Nareszcie   pojawił   się 
względnie tani i z czasem powszechnie stosowany system, umożliwiający podróżowanie z 
prędkością nadświetlną. Osiągnięcie to naturalną koleją rzeczy wkrótce stało się przyczyną 
Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej i całego szeregu podobnie nieprzyjemnych  zdarzeń, ale 
dzisiaj Jos nie miał ochoty sięgać myślą tak daleko. Kłopoty, które towarzyszyły pracom nad 
napędem  nadświetlnym,  wydawały  mu   się trafną   metaforą   bardziej  ogólnego   problemu   z 
przełamywaniem  barier i wprowadzaniem nowych  koncepcji. Skoro można  było  pokonać 
barierę wstępnej percepcji, to galaktyka znajdująca się po drugiej stronie granicy nie musiała 
różnić się zbytnio od tej pozostawionej w tyle. W tym konkretnym przypadku chodziło o 
galaktykę, w której sztuczną inteligencję i sklonowane osobowości należy traktować na równi 
z   organicznymi   istotami   świadomymi.   Jeśli   raz   przełamało   się   dawne   nawyki   myślowe, 
sytuacja taka nie była aż tak trudna do zaakceptowania. 

Wymagała jednak pewnej zmiany podejścia – oraz przeprosin. 
Koszary   CT–Tertium   były   największym   z   trzech   garnizonów   tworzących   Bazę 

Naziemną   Siedem,   ulokowaną   na   skraju   Pustkowia   Rotfurze,   obszaru   dotkniętego   klęską 
ekologiczną, odległego o dwa kilometry od Rimsu Siedem. Jos wziął śmigacz i dotarł tam w 
niespełna dziesięć minut. Był wystarczająco daleko od linii frontu, by czuć się względnie 
bezpiecznie, choć od czasu do czasu słyszał echa dalekich emisji wiązek cząsteczkowych i 
stłumiony łomot moździerzy odłamkowych C–22. Separatyści najwyraźniej przestali martwić 
się tym, że niszczą pola boty. 

W BN–7 skierowano go wprost do maleńkiej kwatery, liczącej ledwie cztery i pół metra 

kwadratowego, w której z trudem mieściły się wojskowa koja i szafka na ekwipunek, będące 
całym domem CT–914 podczas dalekich misji – a właściwie, pomyślał Jos, to zawsze był i 

background image

jest jego dom. Chyba że łączą go ciepłe uczucia z kadzią w Tipoca City na wodnej planecie 
Kamino, gdzie przyszedł na świat. Żadne inne miejsce nie mogło być domem żołnierza klona. 

Postanie było zaścielone z iście wojskową precyzją i równie gładkie jak powierzchnia 

gwiazdy neutronowej. Szafka była otwarta i najwyraźniej pusta. 

Najdziwniejsze było jednak to, co Jos zobaczył nad koją, w miejscu, gdzie powinna się 

znajdować naklejka z numerem żołnierza. Nie wisiał tam napis CT–914; miejsce było puste. 

Jos wypatrzył w pobliżu dresselliańskiego kaprala i przywołał go do siebie. Podoficer, 

jak większość przedstawicieli jego gatunku, zasalutował dość niechętnie na widok starszego 
stopniem. Jos zapytał go o CT–914. 

–   Pewnie   jest   w   komorze   recyklera   –   padła   szokująca   odpowiedź.   –   Razem   z 

większością   plutonu.   Dwa   dni   temu   zostali   zaskoczeni   przez   partyzancki   oddział 
separatystów. 

Dressellianin odczekał chwilę, a potem, widząc, że kapitan raczej nie zada mu więcej 

pytań  w  przewidywalnej  przyszłości,  zasalutował  ponownie i na powrót zajął się swoimi 
sprawami. 

Jos opuszczał garnizon w bardzo wolnym tempie. W ciągu ostatniej godziny nauczył się 

myśleć o CT–914 jako o uosobieniu całej nowo nabytej wiedzy o prawdziwie ludzkiej naturze 
klonów. Wiadomość o jego śmierci była dla niego prawie tak wielkim szokiem jak informacja 
o odejściu starego przyjaciela czy ukochanej osoby. Czuł się zobowiązany do odnalezienia i 
przeproszenia   żołnierza,   mając   nadzieję,   że   taka   ekspiacja   sprawi,   iż   będzie   mu   łatwiej 
szanować go jako coś więcej niż żywy organizm. Tymczasem dowiedział się, że CT–914 
właśnie dołączył w śmierci do swego brata z sąsiedniej kadzi, CT–915. Jos wiedział, że minie 
sporo czasu – o ile w ogóle kiedyś  to nastąpi – zanim ich ofiara, tak podobna do ofiary 
poniesionej przez rzesze żołnierzy po obu stronach konfliktu, wyda mu się czymś więcej niż 
tylko bezsensownym i ohydnym aktem. 

Próbował powstrzymać rozbiegane myśli choć na chwilę, by przez parę sekund oddać 

hołd   skupienia   poległemu   wojownikowi.   Lecz   bez   względu   na   to,   jak   bardzo   starał   się 
zapanować nad umysłem, wciąż miał przed oczami obraz Tolk. 

Tymczasem na pokładzie  fregaty MedStar admirał Tarnese Bleyd  analizował leżące 

przed   nim   arkusze   flimsiplastu,   zawierające   zamówione   raporty   na   temat   wszelkich 
podejrzanych i ukradkowych działań personelu Rimsu Siedem. Po chwili warknął wściekle i 
jednym ruchem ręki zrzucił je na podłogę. Nic. Typowe rozmowy o bzdurach, dokładnie 
takie, jakich należało oczekiwać. I żadnej wskazówki co do tożsamości tego, kto szpiegował 
go w chwili śmierci Filby, a tym bardziej zupełny brak informacji, dlaczego to robił. 

Bleyd warknął jeszcze raz, z głębi gardła, basowo, na granicy infradźwięku. Tak długo, 

jak   operator   szpiegowskiej   minikamery   pozostawał   na   wolności,   on,   Bleyd,   był   w 
niebezpieczeństwie. Być może nagranie już krążyło w HoloNecie albo dotarło do gabinetów 
któregoś z komitetów śledczych na Coruscant. Nie mógł dłużej tolerować tej sytuacji. 

Myśl, do licha! Użyj swojego myśliwskiego umysłu; użyj instynktu drapieżcy! 
Kto   według   największego   prawdopodobieństwa   mógłby   posiadać   taką   kamerę?   Kto 

miał   powody,   żeby  go śledzić,   starając  się zarejestrować  jakikolwiek  przejaw   nielegalnej 
działalności? 

Może Phow Ji, ten mistrz walki wręcz z Bunduki? Bleyd zastanawiał się przez chwilę 

nad   tą   możliwością,   po   czym   pokręcił   głową.   Nie   dla   takich   zbirów   subtelne   metody 
szpiegostwa, pomyślał. Może raczej trzeba wziąć pod uwagę wpływy Czarnego Słońca... 

Zmrużył   oczy,   tknięty   nagłą   myślą.   Czyżby   spoglądał   na   tę   sprawę   z   zupełnie 

niewłaściwej perspektywy? Zakładał, że był celem szpiegowskiej akcji. A jeśli się mylił? Jeśli 
to Filba był czyimś podejrzanym? 

Bleyd   uruchomił   wyświetlacz   wbudowany   w   biurko   i   szybko   skonstruował   nowy 

background image

algorytm wyszukiwania. Po chwili zobaczył dane, których potrzebował. 

Skargi na Filbę składał kilkakrotnie Den Dhur, sullustański dziennikarz. Wprawdzie 

trudno było przypuszczać, by czuł do Hutta osobistą urazę, jednak nie bez znaczenia był fakt, 
że jako reporter mógł mieć dostęp do wysokiej klasy sprzętu rejestrującego. 

Tak. Tak, to brzmiało sensownie. Dhur musiał śledzić poczynania Hutta w chwili jego 

śmierci i nieszczęśliwym  zbiegiem okoliczności uwiecznił dość kompromitującą wymianę 
zdań między Filbą a Bleydem. 

Nieszczęśliwym głównie dla Dhura. 
Bleyd wyszedł zza biurka z posępnym uśmiechem na ustach. Zamierzał wydać rozkaz 

aresztowania   Sullustanina   i   natychmiastowego   sprowadzenia   go   na   pokład   okrętu.   Przy 
odrobinie szczęścia, pomyślał, być może uda się rozwiązać problem, zanim... 

W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu. 
Zaskoczony Bleyd zobaczył postać w długiej szacie Milczącego. Wiedział od razu, kto 

się kryje pod kapturem i szczelną zasłoną. 

Nediji imieniem Kaird. Agent Czarnego Słońca. 
Bleyd oddalił się od biurka i niemal automatycznym ruchem sięgnął ręką za plecy, by 

wyjąć nóż z ukrytej za pasem pochwy. Rękojeść dobrze pasowała do jego dłoni. Było to 
ostrze ryyk w miniaturowej wersji – znacznie mniejsze od tradycyjnej broni wojowniczych 
Wookiech z Kashyyyku,  ale nie mniej niebezpieczne.  Niejeden raz stanowiło już różnicę 
między zwycięstwem a porażką, między życiem a śmiercią. Bleyd zamierzał się postarać, by i 
tym razem zapewniło mu powodzenie. 

Podobny   do   ptaka   przybysz   zsunął   kaptur,   odsłaniając   twarz   wykrzywioną 

sardonicznym uśmiechem i płonące fioletem oczy. Pochylił głowę na powitanie. 

– Admirale  – powiedział.  Gdy opuszczał  ręce, odrzuciwszy kaptur, w prawej  dłoni 

błysnęło metalicznie ostrze. 

Bleyd   nie   odpowiedział.   Ruszył   w   lewo,   nóż   trzymając   przy   prawym   udzie,   w 

odwrotnym uchwycie – klingą w dół, ostrą krawędzią w stronę przeciwnika. Kaird, stojący w 
odległości trzech metrów, również zaczął krążyć w lewo. Krótkie i szerokie ostrze trzymał 
nisko, skierowane ku górze. 

Bleyd wydawał się zrelaksowany, choć w rzeczywistości myślał bardzo intensywnie. 

Jego   gabinet   był   dosyć   duży,   lecz   mimo   wszystko   mieścił   się   na   okręcie,   gdzie   każdy 
centymetr   sześcienny   przestrzeni   miał   niemałą   wartość.   Ciasnota   przynajmniej   w   teorii 
niwelowała   przewagę   szybkości   Nedijiego.   Intruz  nie  mógłby   uskoczyć,  gdyby  udało   się 
zamknąć go w ograniczonej przestrzeni, w zwarciu zaś Bleyd – większy i silniejszy – byłby 
zwycięzcą. Naturalnie zostałby ranny – nie sposób tego uniknąć w walce na noże – lecz 
wszelkie uszkodzenia ciała można naprawić, zaleczyć. 

– Niech no zgadnę – odezwał się wysłannik Czarnego Słońca. – Mathal nie całkiem 

przypadkowo wleciał na niewłaściwą orbitę. 

– Mathal był chciwy. Chciał załadować frachtowiec bota, wyrwać się stąd ze zdobyczą i 

niech   Samvil   porwie   maruderów.   Gdyby   mu   się   udało,   spędziłbym   resztę   życia   jako 
uciekinier. On miał to gdzieś, więc dostał to, na co zasłużył. 

– Trzeba było skontaktować się z nami. Czarne Słońce rozliczyłoby się z Mathalem. My 

patrzymy na interesy bardziej kompleksowo. Nie lubimy oszustów. 

Bleyd wzruszył ramionami. 
–   Dał   mi   do   zrozumienia,   że   został   przysłany   przez   Czarne   Słonce.   Nie   mogłem 

pozwolić na to, żeby zrujnował wszystko, co tu zorganizowałem. 

Kaird   zmienił   pozycję,   ustawiając   się   prawym   bokiem   do   Sakiyanina.   Admirał 

zauważył,   że   kołnierz   ciemnoniebieskich   piór   wokół   szyi   intruza   nabrał   jeszcze 
intensywniejszej   barwy   i   zjeżył   się   nieco   –   bez   wątpienia   był   to   atawistyczny   sygnał 
ostrzegawczy dla drapieżników. Nediji był gotów do walki. Poruszył palcami i nóż zawirował 

background image

w nich efektownie. Był to całkiem skuteczny pokaz zręczności, dowodzący, iż Nediji nie 
odczuwał strachu. 

– Jeszcze nie jest za późno – rzekł. – Jak sam pan powiedział, Mathalowi się należało. 

Możemy przymknąć oko na to, co się stało. Nie ma powodu, byśmy psuli interes, na którym 
wszyscy tak dobrze wychodzimy. 

Bleyd pokręcił głową. Chcąc pokazać, że i on nie jest zdenerwowany, przełożył nóż w 

dłoni – nie trzymał go już tak, jakby chciał wspinać się z jego pomocą, ale tak, jakby to był 
miecz. 

– Zbyt duża działka trafia do sejfów Czarnego Słońca. Sam mogę magazynować botę z 

dala od tej planety, sam ją ekspediować, a wtedy zarobię znacznie więcej... pod warunkiem, 
że pozbędę się pośredników. 

Nediji zaśmiał się cicho. 
– Chce pan walczyć ze mną? 
– To nic osobistego. 
Kaird roześmiał się powtórnie. 
– Pan wybaczy, ale śmierć to dla mnie bardzo osobista sprawa. – Mówiąc to zaatakował 

z niewiarygodną szybkością. Krótkie ostrze zmieniło się w rozmazaną smugę metalu. 

Bleyd spodziewał się ataku, lecz mimo to z największym trudem zdążył unieść własną 

broń, by go zablokować. Durastal zabrzęczała o durastal i Kaird odskoczył z uśmiechem, 
zanim Sakiyanin przystąpił do kontrataku. 

– Sprawdzałem tylko, czy pan nie zasnął, admirale. 
– Jestem wystarczająco przytomny, żeby cię pokroić, Nediji. 
– I co pan przez to osiągnie? Tam, skąd przybyłem, jest jeszcze wielu takich jak ja. 

Sądzi pan, że bossowie Czarnego Słońca tak po prostu wzruszą ramionami  i zapomną  o 
kolejnym straconym agencie? Być może następnym razem przyślą tu całą drużynę zbirów, z 
gatunku tych, co najpierw strzelają, a potem też nie myślą. Nader nieprzyjemne typy. 

–   Drużyny   latają   statkami   –   odparł   Bleyd.   –   A   podczas   wojny   strzela   się   do 

nieprzyjacielskich jednostek. Zanim dotrze tu następny wasz agent czy grupa agentów, ja 
będę   daleko,   bardzo   daleko   stąd...   na   tyle   daleko,   by   nawet   Republice   nie   opłacało   się 
wysyłać pościgu. 

–   Sądzi   pan,   że   problemem   będą   przede   wszystkim   władze?   Nawet   pan   sobie   nie 

wyobraża,   jaki   to   luksus,   w   porównaniu   z   tym,   do   czego   my   jesteśmy   zdolni.   –   Kaird 
przerzucił nóż z raki do reki. – A Czarne Słońce nigdy nie odwołuje pościgu. 

– Później będę się o to martwił. Teraz rozprawię się z tobą. 
– Nie sądzę. Jest pan wyższy i znacznie silniejszy, to prawda, ale ja jestem szybszy. I 

choć z pewnością jest pan dobry w tej grze – dodał, machając nożem – to jednak przewaga 
jest po mojej stronie. 

Tym razem roześmiał się Bleyd. 
– Naprawdę tak sądzisz? Jestem łowcą i wojownikiem, ptaszku; zabiłem tym ostrzem 

co najmniej pół tuzina wrogów. Owszem, jesteś szybki, ale masz puste kości, a pióra nie 
ochronią   cię   przed   zimną   durastalą.   Bez   względu   na   to,   jak   się   będziesz   spieszył,   nie 
dopadniesz mnie, nim cię wypatroszę. 

– O czymś pan zapomina – odrzekł Kaird. – Ja jestem zabójcą. 
Bleyd uniósł brew. 
– To znaczy...? 
– To znaczy,  że wykonanie  zlecenia  jest dla mnie  ważniejsze od środków, których 

używam. 

Bleyd zmarszczył czoło. O co mu chodzi... 
Kaird znienacka odwiódł ramię, zamachnął się i rzucił nożem! Nie było czasu na unik. 

Bleyd   instynktownie   zasłonił   się   przed   nadlatującym   ostrzem   i,   dzięki   refleksowi 

background image

wyostrzonemu przez stulecia naturalnej selekcji, zdołał je odbić. Klinga musnęła jego dłoń, 
lecz było to tylko powierzchowne zadrapanie. 

Sakiyanin   wyszczerzył   zęby   w   uśmiechu,   gdy  nóż   Nedijiego   zaklekotał   o   pokład   i 

znieruchomiał u jego stóp. Przykucnął zwinnie i podniósł broń, po czym wstał, uzbrojony 
teraz w dwa noże. 

– Jesteś bezbronny – powiedział. – Nie masz szans, walcząc gołymi rękami przeciwko 

dwóm ostrzom. Głupiec! – zawołał, potrząsając drwiąco nożami. 

Agent   Czarnego   Słońca   cofnął   się   o   kilka   kroków,   aż   wreszcie   dotknął   plecami 

transplastalowego iluminatora. Wyprostował się wolno, rezygnując z bojowej postawy. Bleyd 
zastanawiał się, co to ma znaczyć. Czyżby napastnik miał w zanadrzu jeszcze jeden nóż? A 
może niewielki blaster? 

Sakiyanin znieruchomiał, zastanawiając się nad kolejnym posunięciem. I wtedy, ku jego 

zaskoczeniu, Nediji niespiesznie pokręcił głową. 

– Trzeba było skończyć ze mną wcześniej – powiedział. – Gdyby kontratakował pan 

wystarczająco szybko, być może dałbym się zapędzić w kąt bez możliwości manewru.. – Ale 
pan się zawahał. I przegrał. 

– Przegrałem? Nic się nie zmieniło. To ja kontroluję sytuację. – Bleyd błysnął zębami w 

uśmiechu.   –   Szczerze   mówiąc,   spodziewałem   się   ciekawszej   walki,   Nediji.   Sądziłem,   że 
zabójcę z Czarnego Słońca stać na więcej. A teraz kończymy zabawę. 

– Nie wydaje mi się – odrzekł Kaird. Stał teraz całkiem swobodnie, jakby konwersował 

z   kimś   na   rogu   ulicy   na   Coruscant.   Wbrew   rozsądkowi,   Bleyd   poczuł   nagłe   ukłucie 
niepokoju.   –   Coś   się   jednak   zmieniło   –   ciągnął   Nediji.   –   Minął   czas.   I   nagle,   całkiem 
niespodziewanie, czuje pan... zmęczenie. Prawda, admirale? Z trudem trzyma  pan broń w 
dłoniach. Jakby ni stąd, ni zowąd tracił pan siły. 

Bleyd parsknął lekceważąco. 
–   Jesteś   może   Jedi,   że   próbujesz   tych   infantylnych   sztuczek?   Uwierz   mi,   jestem 

odporny na te bzdury. 

–   Możliwe.   Ale   na   pewno   nie   jest   pan   odporny   na   działanie   toksyny   zwanej 

dendrytonem. 

Powieki Bleyda zatrzepotały gwałtownie. I nagle dyskretne ukłucie niepokoju zmienił 

się w szok. 

Nóż Nedijiego! Rana na dłoni! 
Sakiyanin chciał zerwać się do ataku, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Próbował 

skoczyć, ale zakołysał się tylko i przechylił na bok. Pragnął zrobić jeszcze jeden krok, ale 
lewa noga, zupełnie zdrętwiała, nie uniosła już ciężaru. Opadł na jedno kolano. Wciąż trzymał 
w dłoniach noże, lecz jakże słaby był to uścisk! I nagle poczuł wewnętrzny ogień, palący 
mięśnie i spopielający każdą nitkę nerwów... 

Kaird podszedł bliżej, wyciągnął  rękę i wyjął  jeden z noży z płonących  od środka 

palców Bleyda. Drugi wysunął się z pozbawionej czucia dłoni i upadł na podłogę. 

– Zatrucie  toksyną  dendrytonową  to przykry sposób odejścia  z tego  świata  – rzekł 

Kaird. – Bolesny i powolny. Jakby coś spalało pana od środka, prawda, admirale? Ale był pan 
odważnym przeciwnikiem, a ja podziwiam odwagą. Tak więc, mimo iż moi zwierzchnicy 
chcieli, żeby pan cierpiał, oszczędzę panu zmagań z toksyną. 

Stanął obok Bleyda, objął ramieniem jego głowę i odchylił ją do tyłu. 
Sakiyanin   poczuł   dotknięcie   durastali   na   gardle;   nie   było   bolesne,   tylko   zimne. 

Przyniosło nieomal ulgę w palącej agonii. 

Zaczął   tracić   przytomność,   a   barwy   gabinetu   szarzały   z   każdą   chwilą.   Ostatkiem 

świadomości zrozumiał, że nie oczyści już honoru rodziny. Ta myśl zadała mu cierpienie 
większe niż trucizna cyrkulująca w żyłach. 

Zdołał  jeszcze  poruszyć  oczami  i spojrzeć na Nedijiego, zanim  stracił świadomość. 

background image

Kaird skłonił się nieznaczne w ostatnim pozdrowieniu, w którym nie było ani śladu drwiny. 

– Nic osobistego – powiedział cicho. 
A potem ciemność ogarnęła Tarnese'a Bleyda na zawsze. 

background image

ROZDZIAŁ 36 

Medliftery przyleciały o świcie. 
Barrissa Offee w swojej kwaterze była pogrążona we śnie przesyconym Mocą. Ostatnio 

nieczęsto zdarzał jej się ten podświadomy kontakt z polem życiowej energii ogarniającym 
całą galaktykę. Gdy po raz pierwszy poczuła, że budzi się w niej Moc, sny takie były częste i 
potężne. Nigdy nie zapamiętywała ich w całości, lecz zawsze zostawiały w niej poczucie 
rosnącej siły i opanowania. 

Gdy  ocknęła  się  teraz,  jak  zawsze  musiała  się   przez  moment   koncentrować,   zanim 

rozpoznała narastający dźwięk repulsorów. Ubrała się czym prędzej w kombinezon i pobiegła 
w stronę sali operacyjnej. 

Dostrzegła w chmurach zarodników na wschodzie błysk nisko lecących maszyn, tuż nad 

widocznym   już   skrawkiem   wielkiej   tarczy   słońca   Drongar   Prime.   Pracownicy   Rimsu 
nadciągali ze wszystkich stron; niektórzy ubierali się w biegu. Barrissa zauważyła Zana Yanta 
i Josa Vondara, pędzących w stronę lądowiska. 

Nagle stanęła jak wryta. 
Coś... ktoś ją wzywał. 
Było to nieartykułowane, potężne wołanie o pomoc. Wyraźnie słyszała w umyśle jego 

echo, jakby wzywający stał tuż obok niej, dając upust gniewowi i rozpaczy. 

Przedśmiertny krzyk. 
Wiedziała, skąd dobiegał – znad brzegu Morza Kondrus – i choć nie miała pojęcia, kto 

umiera,  znała  przyczynę  śmierci.  Przez miłościwie  krótką chwilą widziała twarz zabójcy, 
który pochylał się nad swoją ofiarą. 

To był Phow Ji. 
Bez   chwili   wahania   Barrissa   zawróciła   i   pobiegła   przed   siebie,   coraz   dalej   od 

medlifterów i Rimsu, w stronę równiny łagodnie opadającej ku morzu. 

Póki nie zabrnęła w podmokłe łąki, nie przyszło jej nawet do głowy, że nie zjawi się na 

posterunku, że odwróci się plecami do dziesiątek żołnierzy Republiki rannych w bitwie i 
czekających na pomoc, a zamiast tego ruszy na poszukiwanie nieznajomej ofiary morderstwa. 
Wolała nie przyznawać się do tego nawet w duchu, ale mógł istnieć tylko jeden powód, dla 
którego to robiła. Powód, który stał w jawnej sprzeczności ze wszystkim, czego mistrzyni 
Luminara Unduli uczyła ją o pracy dla wspólnego dobra, nie wspominając nawet o kodeksie 
Jedi. Barrissa pozwoliła, by powodowały nią emocje; poddała się gniewowi i – tak, właśnie 
tak! – pragnieniu ukarania winowajcy. 

Lecz choć wiedziała o tym wszystkim, choć przyszło jej na myśl, że biegnie ku ciemnej 

stronie, nie zatrzymała się. 

Przemknęła   przez   ostatnie   rozlewisko   porośnięte   dorodnym   zielskiem   i  przebiła   się 

przez   gęstą   warstwę   krętobluszczu.   Wreszcie   zobaczyła   Ji   –   tylko   on   stał   pośród 
okaleczonych ciał. Zwłoki siedmiu ludzi w mundurach armii separatystów leżały u jego stóp. 
Na prawym przedramieniu miał płytką ranę od wibroostrza, a na lewym policzku pęcherze po 
oparzeniu, zapewne minimalnie niecelnym  strzałem z lasera. Innych  obrażeń Barrissa nie 
zauważyła. 

Czekał na nią z cynicznym uśmieszkiem, którym nauczyła się gardzić. 
– Pijany t'landa Til nie hałasuje tak jak ty – powiedział. – Mimo to jak zawsze miło cię 

widzieć,   padawanko   Offee.   Czemu   zawdzięczam   ten   zaszczyt?   Przybiegłaś,   żeby   mi 
pogratulować kolejnego zwycięstwa nad wrogami Republiki? – spytał, lekceważącym gestem 
wskazując na ciała rozsiane u jego stóp. 

Zaczynało ją ogarniać szaleństwo. Czuła pragnienie, wręcz wolę zniszczenia go. W tej 

chwili zrozumiała  dokładnie, o co chodziło mistrzyni  Unduli, gdy mówiła  o kusicielskiej 

background image

mocy Ciemnej Strony. Nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by zamienić mordercę 
w kupkę popiołu, a najgorsze było to, że potrafiłaby to zrobić. Ciemna Strona żyła w niej, a w 
tej chwili nawoływała potężnym głosem. Wysiłek nie był potrzebny; wystarczyło uwolnić 
ciemność. 

Phow Ji musiał dostrzec prawdę w jej twarzy, bo w jego szeroko otwartych oczach 

widać było zaskoczenie. 

– Poważnie myślisz, że mogłabyś dotrzymać mi pola? Jestem mistrzem teräs käsi, stylu 

hapańskiego,   echani,   tae–jitsu   i   tuzina   innych,   równie   śmiercionośnych   stylów   walki. 
Jestem... 

– Jesteś mordercą – przerwała mu głosem cichym, ale pełnym wściekłości. Umilkł. – A 

ja dopilnuję, żebyś nie zabił nikogo więcej. 

Ji uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami, odzyskując pewność siebie. Rozstawił 

nogi, przyjmując pozycję bojową. 

– Więc zaczynaj, Jedi. 
Kiedy było po wszystkim, Barrissa spędziła wiele bezsennych nocy na rozmyślaniu o 

tym, co by zrobiła. Czy ustąpiłaby, przyjęła wyzwanie i użyła Mocy, żeby go zniszczyć? A 
może wzniosłaby się ponad pierwotny instynkt i wykorzystała tylko tyle potencjału, by go 
unieszkodliwić? Krótko mówiąc, czy poddałaby się Ciemnej Stronie, czy też nie? 

Nigdy nie miała się dowiedzieć. 
Phow Ji zachwiał się nagle i wytrzeszczył oczy w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia. 

Barrissa pojęła, że coś uderzyło go od tyłu. Gdy się odwrócił, ujrzała grubą końcówkę i lotki 
strzałki sterczącej z jego pleców. Żołnierz separatystów ukrywający się gdzieś w bagiennym 
gąszczu wziął go na cel. I choć Phowowi Ji nie brakowało ani siły, ani umiejętności, ani 
szybkości, w żaden sposób nie mógł uniknąć pocisku, którego nie widział. 

Barrissa rozszerzyła  bąbel świadomości,  lokując się w  jego centrum.  Pomyślała,  że 

gdyby nie oślepił jej gniew, prawdopodobnie wyczułaby zbliżający się atak na tyle wcześnie, 
by ostrzec Ji. Teraz jednak było  na to za późno. Morderca upadł na kolana i na oczach 
padawanki   runął   ciężko   na   mokry   piach.   Leżał   nieruchomo,   jeśli   nie   liczyć   drobnych, 
rytmicznych skurczów, które uginały jego palce. 

Barrissa   nie   wyczuwała   już   niebezpieczeństwa;   strzelec   najwyraźniej   nie   czekał   w 

ukryciu, by przyjrzeć się rezultatom zasadzki. To oznaczało, że miała chwilę swobody, choć 
sytuacja w każdej chwili mogła się odmienić. Nie zawężając pola percepcji, przyklęknęła 
obok Ji, by go zbadać. 

Jego dłonie były zimne, a skurcze wciąż trwały. Najprawdopodobniej porażenie układu 

nerwowego,   pomyślała.   Odchyliła   powiekę   Phowa   Ji   i   przekonała   się,   że   źrenica   jest 
zwężona. Oddech rannego był  szybki  i płytki.  Wydawało  się oczywiste,  że strzałka była 
zatruta mocną neurotoksyną, może paraleptyną albo titroksynatem. Separatyści specjalizowali 
się w wykorzystywaniu takich „dzieł” biochemii, a nawet gorszych. Barrissa wiedziała, że 
jeśli nie pomoże rannemu szybko, będzie po nim. 

Nie   miała   czasu   na   wzywanie   pomocy,   nawet   gdyby   znalazł   się   w   okolicy   wolny 

medlifter, co było raczej wątpliwe. Istniał jednak alternatywny sposób ratowania innych. 

Moc. 
Nie zastanawiając się ani chwili nad ironią tej sytuacji, Barrissa przyklęknęła obok Ji. 

Wyjęła strzałkę z jego pleców, przewróciła go i położyła mu dłonie na piersiach. Przemknęła 
jej   przez   głowę   myśl,   jak   łatwo   byłoby   pozwolić,   żeby   paraliż   ośrodkowego   układu 
nerwowego wykonał  zadanie,  które ledwie parę minut  temu  tak bardzo chciała  wziąć  na 
siebie. Pokusa jednak minęła. Barrissa była  uzdrowicielką Jedi, a przed sobą miała żywą 
istotę, która potrzebowała pomocy. 

Nie widziała potrzeby komplikowania sytuacji. 
Zamknęła oczy, by otworzyć serce i umysł na potęgę Mocy. 

background image

Android dogonił Dena Dhura w chwili, gdy ten szedł w stronę swej kwatery. Była to 

jedna ze standardowych jednostek żniwnych – cokolwiek zaśniedziały i poobijany, ale wciąż 
krzepki automat do zbierania boty. 

– Pan Den Dhur? – spytał android. 
– A kto pyta? 
Jeżeli jakakolwiek maszyna mogła sprawiać wrażenie zmieszanej, to na pewno ta. 
– Mam dla pana przesyłkę. 
– A kto jest nadawcą? 
– Porucznik Phow Ji. 
O–oo, pomyślał Den. Spojrzał na paczkę, a zaraz potem na androida. 
– To chyba nie jest jedna z tych, co wybuchają, co? 
–   Raczej   nie,   proszę   pana.   Przesyłka,   o   której   mówimy,   jest   nagraniem   do 

holoprojektora. Nie zawiera materiałów wybuchowych. 

Den kiwnął głową. 
– Dobra. 
Android wysunął z piersi zasobnik i manipulatorem wyjął z niego urządzenie, które – 

ku niemałej uldze Sullustanina – rzeczywiście wyglądało raczej na standardową holokość niż 
na bombę. 

Biorąc ją do ręki, upewnił się: 
– Dał ci to Ji, tak? 
– Nie, proszę pana, nie dał. Prosił tylko, żebym zarejestrował jego poczynania. To jest 

rezultat, który polecił mi dostarczyć panu. 

Den wciąż jeszcze nie mógł zmusić umysłu do pogodzenia się z koncepcją „prezentu od 

Phowa Ji”. 

– Wymienił mnie z nazwiska? 
– Nie, proszę pana. Powiedział, cytuję: „Daj to temu wyłupiastookiemu, karłowatemu 

szczurbaczowi, któremu się zdaje, że jest bezcennym darem galaktyki dla świata mediów”. 
Dokonałem pewnej ekstrapolacji tej wypowiedzi – dodał skromnie android. 

– Teraz ci wierzę. W porządku, podziękuj mu ode mnie. 
– Obawiam się, że to zupełnie niemożliwe, proszę pana. Porucznika Phowa Ji nie ma 

już wśród żywych. 

Po   tych   słowach   nawet   stado   marszczynosów   nie   powstrzymałoby   Dena   przed 

sprinterskim   biegiem   do   własnej   kwatery   i   natychmiastowym   odtworzeniem   nagrania. 
Zaciemnił   pomieszczenie,   wcisnął   holokość   do   aparatu   i   uruchomił   projektor.   Po   chwili 
rozkwitł przed nim trójwymiarowy obraz. 

Sceną akcji była niewielka polana pośród dżungli. Uzbrojony android zwiadowca armii 

separatystów  przystanął  właśnie na jej skraju, rozejrzał się dookoła i wyszedł na otwartą 
przestrzeń. W tym momencie na pierwszym planie ukazał się Phow Ji, odwrócony plecami do 
kamery rejestrującej zdarzenie. Miał przy sobie dwa blastery w kaburach zawieszonych nisko 
na biodrach. Wyglądało na to, że android nie widzi go i nie słyszy, lecz sytuacja zmieniła się 
diametralnie, gdy Ji zawołał: 

– Hej ty, mechaniczny! Tu jestem! 
W chwili, gdy android zwrócił się ku niemu, Ji wyszarpnął blastery z kabur ruchem tak 

szybkim, że niemal niezauważalnym, po czym wypalił. Dwa bolty trafiły w fotoreceptory 
maszyny, oślepiając ją natychmiast. 

Ji zerwał się do biegu i po pięciu czy sześciu szybkich krokach w prawo rzucił się na 

ziemię.  Android tymczasem posłał serię z działka laserowego dokładnie  w to miejsce, w 
którym jego przeciwnik stał sekundę wcześniej. 

Phow Ji przetoczył się dalej, poderwał na kolana i strzelił ponownie. Tym razem sześć 

czy siedem boltów trafiło w szczelinę pod skrzynką kontrolną androida. Den wiedział, że to 

background image

słabe miejsce pancerza w tym modelu bojowych automatów, na tyle małe, że rzadko bywało 
ostrzeliwane na polu bitwy. 

Tym razem jednak było. Niebieskawy dym uniósł się nad obudową androida, który 

przechylił się na bok i zamarł w bezruchu, całkowicie wyłączony. 

Ji znowu zaczął biec ku prawej stronie kadru. 
Z   lasu   wyszło   trzech   salissjańskich   najemników,   ostrzeliwując   się   z   karabinów 

blasterowych. Świetliste smugi plazmy raz po raz przecinały powietrze. 

Ji zygzakował to w lewo, to w prawo, zmieniając rytm kroków, gdy strzały uderzały w 

ziemię tuż przed nim albo tuż obok. Potem odpowiedział ogniem: raz, drugi, trzeci – i już 
wszyscy trzej najemnicy leżeli na ziemi martwi. 

Ciężko   opancerzony   superandroid   bojowy   wychynął   spomiędzy   drzew,   osłaniając 

kryjących   się   w   tyle   dwóch   kolejnych   najemników.   Ji   rzucił   się   na   nich,   zanim   się 
zorientowali, że są w niebezpieczeństwie. Uderzył ciałem pierwszego i postrzelił drugiego, a 
następnie trzykrotnie wypalił w stronę androida, który – podobnie jak poprzedni – zgasł nagle 
w chmurze ognia i dymu. Den przyglądał się temu ze zdumieniem. Na matczyne mleko, ten 
gość był niewiarygodnym strzelcem, pomyślał. Dwa pistolety, w pełnym biegu, w trudnym 
terenie, i taka precyzja... 

Ji wsunął broń do kabur i usiadł na plecach jednego z najemników, który żył jeszcze i 

próbował wstać. Pochwycił go od tyłu za głowę i z całej siły szarpnął w bok. Den usłyszał 
wyraźnie trzask kręgów szyjnych Salissjanina. 

Wydawało mu się, że wyczerpał już zapas zdumienia na ten dzień, ale już po chwili 

opadła mu szczęka, gdy z lasu wyszli kolejni dwaj najemnicy, a Ji po prostu wyjął blastery i 
dwoma strzałami wybił im broń z rąk. 

Den   nigdy   dotąd   nie   widział   takiego   numeru,   nawet   w   bardzo   rozrywkowych 

holodramach. 

Trójwymiarowy   wizerunek   Phowa   Ji   wsunął   broń   z   powrotem   do   kabur   i   ruszył 

biegiem,  by zmierzyć  się ze zdumionymi  Salissjanami  w walce  wręcz. Pierwszy padł na 
ziemię   trafiony   ciosem   pięści   młota   w   skroń;   drugi   przyjął   na   gardło   potężne   uderzenie 
łokciem. Mistrz ponownie sięgnął po pistolety – tak szybko, że blastery jakby znikąd pojawiły 
się w jego dłoniach – i oddał serię strzałów ku niewidocznym celom, ukrytym gdzieś w lesie. 
Atakował   tak   długo,   aż   wyczerpały   się   ogniwa,   raz   po   raz   odwracając   się   ku   nowym 
przeciwnikom. Potem odrzucił bezużyteczną broń i ruszył w głąb lasu, by po chwili zniknąć z 
pola widzenia kamery. 

Wkrótce   potem   z   listowia   wypadł   szerokim   łukiem   kolejny   najemnik.   Wylądował 

głową w dół na skalistej łacie pośród zielska, z głośnym trzaskiem pękających kręgów. 

Drugi   wytoczył   się   spomiędzy   drzew   na   miękkich   nogach,   by   po   chwili   upaść, 

przyciskając dłonie do poczerniałej, dymiącej rany w brzuchu. 

Ji powrócił na polanę z karabinem blasterowym w dłoni. Ustawił broń na ogień ciągły, 

bez   litości   kosząc   wciąż   niewidocznych   przeciwników.   Kolejni   Salissjanie   wyłonili   się   z 
dżungli, ostrzeliwując się z broni różnego typu. Kula z miotacza musnęła prawe udo Phowa 
Ji, rozdzierając płótno i ciało. Krew trysnęła z rany i szybko zaczęła wsiąkać w spodnie. 
Wojownik z Bunduki odwrócił się natychmiast i ukarał najemnika strzałem z blastera prosto 
w twarz. 

Z prawej strony nadleciał kolejny bolt. Trafił nisko w bok torsu Phowa Ji i wypalił 

dziurę na wylot. Rana nie była jednak śmiertelna, może dlatego, że ogromna temperatura 
wiązki   przyżegała   rozprute   tkanki.   Mistrz   odwrócił   się   spokojnie,   wymierzył   i   strzelił 
napastnikowi prosto w pierś. 

Teraz akcja stała się naprawdę interesująca. 
Rozległy cień przesłonił nagle światło słońca. Ji zadarł głowę, a android rejestrujący 

walkę   powtórzył   jego   ruch.   W   kadrze   pojawił   się   duży   statek   desantowy,   wiszący   na 

background image

wysokości   dobrych   pięćdziesięciu   metrów.   Tuzin   żołnierzy   z   plecakami   repulsorowymi 
wylądował na polanie sekundę później, ostrzeliwując się intensywnie. 

Ji zastrzelił ośmiu z nich, skacząc, zygzakując i tocząc się po ziemi, podczas gdy bolty 

plazmy wyrywały płaty ziemi wokół niego. Był to pokaz akrobatyki na poziomie Jedi, lecz 
separatyści  wreszcie  się  wstrzelali  i  Phow   Ji upadł  na  ziemię  w   deszczu  energetycznych 
wiązek. 

Gdy znieruchomiał, najwyraźniej śmiertelnie ranny, pozostali żołnierze zbliżyli się do 

niego ostrożnie. 

Kiedy stanęli nad konającym, Ji wyjął z kieszeni granat termiczny i uniósł go w górą. 

Uśmiechnął się, uruchamiając zapalnik. 

Próbowali uciec, lecz nie mieli szans. Detonacja granatu zamieniła polanę w piekło i 

plamę   światła   tak   jaskrawą,   że   nawet   trójwymiarowy   obraz   zbielał   na   chwilę,   mimo 
automatycznych filtrów wbudowanych w kamerę androida. Gdy obraz powrócił do normy, z 
Phowa Ji i jego wrogów pozostał jedynie dymiący krater w wilgotnej ziemi. 

Teraz dopiero Den Dhur zdał sobie sprawę, że jest spocony mimo względnego chłodu 

panującego w kabinie. Wyciągnął przed siebie drżącą rękę i wyłączył holoprojektor. 

I nagle poczuł, że nie jest sam. 
Odwrócił   się   gwałtownie   i   równie   szybko   uspokoił,   gdy   rozpoznał   stojącą   za   nim 

postać. 

– Czy... widziałaś całe nagranie? – spytał. 
– Tak – odparła padawanka. – Phow Ji postarał się, żebym i ja dostała kopię. 
– Ale... Dlaczego on... – Den nie mógł wydusić z siebie całego pytania. Odwiedził w 

życiu wiele planet i widział niemało przemocy, ale nigdy jeszcze nie był świadkiem czegoś 
podobnego. 

Barrissa   Offee   milczała   tak   długo,   że   Sullustanin   zaczął   już   podejrzewać,   że   nie 

usłyszała pytania. Wreszcie westchnęła i powiedziała: 

– Uratowałam mu życie. Dzisiaj rano. Dostał w plecy zatrutą strzałką, a ja ocaliłam go 

używając potęgi Mocy. 

Den wolno skłonił głowę. 
– Domyślam się, że był niezupełnie wdzięczny. 
–   Wpadł   w   furię.   Myślałam,   że   zaatakuje   mnie   na   miejscu.   Nie   wiem   właściwie, 

dlaczego tego nie zrobił. Po prostu odwrócił się i odszedł. Wróciłam do bazy, żeby zająć się 
rannymi. Wkrótce po tym, jak ustabilizowaliśmy ostatniego pacjenta, android doręczył mi 
kopię tego nagrania. 

Den wyjął holokość z gniazda projektora i spojrzał na nią w zamyśleniu. Była warta 

fortunę, jeśli wziąć pod uwagę sławę bohatera, którą zyskał ostatnio Phow Ji. Ale czy mistrz z 
Bunduki wiedział o tym? Czy chciał, żeby Den zarobił na jego śmierci, bo kojarzył go jako 
reportera, który – choć niechcący – przysporzył mu popularności? Czyżby Phow Ji, na swój 
pokrętny sposób, próbował odwdzięczyć się Sullustaninowi? 

– To nie wyjaśnia motywów  jego czynu. Jeden człowiek celowo wszczyna walkę z 

całym plutonem nieprzyjaciół? To czyste szaleństwo. 

– Raczej m'nussh – odparła Barrissa. 
– Co takiego? 
– Tak nazywają ten stan Wookiee z Kashyyyku. Dla Trandoszan z kolei to davjäan 

inyameet  – „pożar krwi”. Ludzie używają określenia „szał bojowy”. To stan samobójczej 
wściekłości, prawdziwego amoku, w którym życie człowieka przestaje się liczyć, a ważna jest 
tylko odpowiedź na pytanie: „Ilu jeszcze zdołam zabrać ze sobą?” 

– Słyszałem o tym. Sądzisz, że Ji popełnił coś w rodzaju rytualnego samobójstwa? 
– Pewnie można tak to rozumieć. Samobójstwo z domieszką ludobójstwa. 
Den westchnął ciężko. Wsunął holokość do pudełka i odłożył na półkę zawieszoną na 

background image

ścianie. 

– Co z tym zrobisz? – spytała Barrissa. 
– Nie jestem pewien. Mógłbym na tym świetnie zarobić, to chyba jasne. Ale z drugiej 

strony   wziąłbym   czynny   udział   w   przekręcie,   którego   celem   jest   uczynienie   z   Phowa   Ji 
bohatera wojennego. 

–A ty przecież nie widzisz sensu bohaterstwa. 
– Tego nie powiedziałem – obruszył się Den. – Właściwie indoktrynowany bohater 

może się przydać jako ruchomy cel, który odciągnie odstrzał od tych bystrzejszych istot, które 
pojmują,   że   w   gruncie   rzeczy   jesteśmy   tchórzami   i   cynikami.   Barrissa   uśmiechnęła   się, 
zbierając do wyjścia. 

– Bądź pewny, że ja zachowam sprawę w tajemnicy, Den, ale wiedz też, że twoja aura 

nie   jest   aurą   ani   cynika,   ani   tchórza.   Zdecydowanie   pobłyskuje   w   niej   pierwiastek 
bohaterstwa. 

To powiedziawszy, wyszła z ciasnej kabiny, a Den jeszcze przez chwilę spoglądał za 

nią. 

– O nie – mruknął. – Tylko nie to. 

background image

ROZDZIAŁ 37 

Nawet jeśli nie liczyć szalejącej jak co dnia burzy z piorunami oraz jakby bliższych niż 

zwykle eksplozji pocisków moździerzowych, w sali operacyjnej było zdecydowanie głośniej 
niż zwykle. Jos przeprowadzał właśnie wyjątkowo paskudną resekcję jelita – pewien żołnierz 
najprawdopodobniej bardzo się najadł na kilka godzin przed tym, jak pocisk z tradycyjnego 
karabinu maszynowego przebił mu jelito cienkie – gdy odezwały się naścienne głośniki. 

– Uwaga, cały personel! – przemówiły podnieconym, jazgotliwym głosem. –Mobilna 

Republikańska   Jednostka   Chirurgiczna   numer   Siedem   zostaje   przeniesiona.   Początek 
operacji: godzina osiemnasta! To nie są ćwiczenia! Powtarzam: to nie są ćwiczenia! 

– Daj mu łatę, proszę – odezwał się Jos. 
Tolk pospiesznie zakleiła ranę, omal nie upuściwszy łaty. 
– Spokojnie, Tolk. Jesteś spóźniona na spotkanie, czy co? 
– Nie słyszałeś obwieszczenia? 
– Słyszałem. Bo co? 
– Spójrz na chrono, jest siedemnasta czterdzieści pięć. Za piętnaście minut będziesz stał 

pośrodku pustego bagna, w deszczu, podczas gdy maszyny bojowe będą się starały trafić w 
twój spóźnialski tyłek, jeżeli nie skończymy tej operacji. 

– Tak sądzisz? 
Zanim Tolk zdążyła odpowiedzieć, rozległ się donośny huk eksplozji, która zatrzęsła 

salą operacyjną. Stół zawibrował tak mocno, że pacjent przesunął się w stronę krawędzi. 

– Jasny gwint! – zawołał Jos. – Co to było? 
Vaetes zajrzał do sali i powiedział: 
– Właśnie dostaliśmy bezpośrednie trafienie w pole ochronne z broni cząsteczkowej. 

Główny generator wysiadł, jedziemy na zapasowym. Nie wiemy, skąd się wzięła ta formacja, 
ale zaledwie dziesięć kilometrów stąd znajduje się osiemset androidów bojowych. Posuwają 
się po Bagnach Jackhacka z całkiem przyzwoitą prędkością. Grunt jest tam zbyt podmokły, 
by nasi żołnierze mogli się porządnie okopać. Z tego samego powodu androidy nie zbliżają 
się tak szybko, jak potrafią, ale i tak byłoby najlepiej, gdybyście w tej chwili pozamykali 
pacjentów i przygotowali do ewakuacji. Nasza mobilna jednostka lada chwila udowodni, że 
zasługuje na swoją nazwę. 

Jakby na potwierdzenie słów dowódcy kolejna eksplozja wstrząsnęła budynkiem, tym 

razem na tyle mocno, by ze stojaka pospadały baseny. Puste naczynia uderzyły o posadzkę z 
metalicznym brzękiem. 

– Czy nie mieliśmy trzymać ich w chłodni? – spytał Jos. – Żeby naszym pacjentom było 

jeszcze mniej przyjemnie? 

Usłyszał za plecami głos Zana, który zaklął szpetnie w języku pugali. Większość treści 

umknęła Josowi, ale sama intonacja była wystarczająco krwista. 

– Jeśli uszkodzą moją quetarrę, to osobiście dopadnę tego Dooku, wykroję mu organy 

rozrodcze i nakarmię nimi ślimaki bagienne. 

– Zaklej go do końca i uruchom pakiet stabilizacyjny – polecił Jos Tolk. – Jak tylko 

skończysz, pakuj swoje zabawki. Gdzie mamy punkt zborny? 

– Kwadrant południowo–wschodni, przy zapasowym generatorze pola. 
– Jasne. Hej, ludzie – zawołał. – Słyszeliście pułkownika: pora zamykać budę i spadać! 
Jos wycofał  się z pola sterylizującego,  ściągnął  rękawiczki  i szybko  sprawdził stan 

pacjentów i podległych mu ludzi. Istniała specjalna procedura na okoliczność ekspresowej 
przeprowadzki – w armii istniała oczywiście procedura na każdą okoliczność – ale personel 
szpitala   zasiedział   się   nieco   w   tym   miejscu.   Jos   sam   niewiele   pamiętał   z   oficjalnych 
instrukcji. 

background image

Pole energetyczne przeniosło kolejną falą wibracji. Jeżeli te wybuchy były właściwym 

wskaźnikiem powagi sytuacji, to pospieszne pakowanie i przenosiny w bezpieczne miejsce 
może  nie  były  złym  pomysłem.   Oczywiście  zakładając,   że  na tej   planecie  istniało   jakieś 
bezpieczne miejsce... 

Szybkim krokiem ruszył w głąb korytarza. Ćwiczyli zachowanie w takiej sytuacji co 

najmniej   kilka   razy,   podczas   tych   niezmiernie   rzadkich   chwil,   kiedy   nie   przybywało 
pacjentów. Wszyscy służący w tej jednostce medycznej powinni więc byli znać swoje zadania 
i wiedzieć, co robić w obliczu realnego zagrożenia. Jos popatrzył po twarzach salowych i 
pielęgniarek tłoczących się w korytarzu. Pocieszające było, że nie wyglądali na przesadnie 
wystraszonych; wszyscy jako tako wykonywali swoją robotę. 

Wybiegł z budynku. Deszcz nareszcie ustał, ale silny wiatr wciąż jeszcze próbował 

mieszać cuchnące powietrze. Androidy budowlane i androidy tragarze z serii ASP pracowały 
szybko, rozkładając prefabrykowane budynki szpitala i skupiska kabin dla personelu. CLL–8 
ładowały sprzęt i materiały do lifterów transportowych, które parkowały bezczynnie, odkąd 
Jos   został   skierowany   do   tego   obozu.   Specjalnie   przebudowane   androidy   z   serii   FX–7 
zajmowały   się   przewożeniem   pacjentów   na   repulsorowych   łóżkach.   Medliftery   i 
zaadaptowane pospiesznie platformy transportowe zabierały ich w drogę. To właśnie pacjenci 
liczyli   się   teraz   przede   wszystkim,   ale   nikt   nie   byłby   zadowolony,   gdyby   personel 
pomocniczy dostał się w ręce wroga lub poległ w obronie obozu. 

Wszystko to odbywało się tak pospieszenie, w tak dziwnej atmosferze, że sprawiało 

wrażenie nierealnego widowiska. W jednej chwili lekarze operowali pacjentów, a w następnej 
już   próbowali   uciec   przed   wojną,   która   pędziła   w   ich   stronę   jak   pociąg   lewitujący   nad 
magnetyczną szyną. 

Jos   pobiegł   do   swojej   kabiny,   by   spakować   najpotrzebniejsze   rzeczy.   Każdy   miał 

obowiązek trzymać w gotowości torbę z niezbędnym ekwipunkiem, lecz po tylu miesiącach 
spędzonych   w   jednym   miejscu   Jos   zaczął   korzystać   z   czystej   odzieży   i   zapasów 
zgromadzonych na czarną godzinę, więc w efekcie torba była niemal pusta. 

Androidy miały zabrać wszystko, co pozostawiłby w kabinie, a potrafiły to uczynić 

znacznie bardziej efektywnie niż on sam. Mimo to, nawet gdyby ewakuację zorganizowano w 
sposób   doskonały,   żadna   siła   pod   bezlitosnym   słońcem   planety   Drongar   nie   mogła 
zagwarantować, że wszyscy będą gotowi o osiemnastej – chyba że androidy odpowiedzialne 
za przeprowadzkę miały w zanadrzu kilka magicznych sztuczek. 

Zan   dotarł   do   pokoju   wcześniej   i   właśnie   upychał   skarpetki   wokół   quetarry,   by 

dodatkowo oddzielić ją od ścianek futerału. 

– Nie weźmiesz tego do transportowca – zauważył Jos, przystępując do pakowania. – 

Pudło będzie musiało polecieć z ciężkim sprzętem. 

–Wiem. A myślałeś, że dlaczego wpycham tu te skarpetki? 
– Żeby się zabezpieczyć  przed kradzieżą?  Ktokolwiek uchyli  wieko i zaciągnie  się 

aromatem twoich skarpet, już nigdy nie pomyśli o złodziejstwie... A swoją drogą, zdawało mi 
się, że to futerał ze wzmocnionego duraplastu – dorzucił Jos, zamykając torbę. 

– Musiałby być z neutronium, żebym mógł bez strachu powierzyć go tym androidom. 

Niektóre z naszych  ASP  zajmowały się kiedyś  załadunkiem  statków  handlowych,  wiesz? 
Mają   taki   talent,   że   potrafiłyby   „przypadkiem”   uszkodzić   nawet   blok   karbonitu   w 
durastalowym sejfie. 

– Uwaga, cały personel – zahuczał głośnik. – Transportowce będą... 
W   tym   momencie   bomba   eksplodowała   w   uchu   Josa   –   takie   przynajmniej   odniósł 

wrażenie.  Basowy huk zmienił  się nagle  w ultradźwiękowy pisk; świetlik  umocowany w 
stropie  z   łomotem  spadł  na   koję  Korelianina,   a  ta   zawaliła  się,  gdy pod  ciężarem  pękły 
wspierające ją plastoidowe nóżki. 

– Co u...? 

background image

– Zapasowy generator pola ochronnego właśnie został przeciążony. I padł –wyjaśnił 

Zan. – Następne bezpośrednie trafienie usmaży na chrupko wszystkich, którzy nie ukryją się 
w schronie. 

– Skąd wiesz? 
– Spędziłem kiedyś lato pracując u wuja, który instalował tarcze i kopuły ochronne dla 

kompanii górniczej Vuh'Jineau. Wiem, jaki odgłos wydaje przeciążony generator, i uwierz 
mi, bardzo chcemy znaleźć się teraz daleko stąd. – Zabrak trzasnął klapą futerału i sięgnął po 
torbę podręczną. – Prędko, Jos. Wygaszacze mogą nas ochronić przed piorunami, a czasem 
nawet częściowo przed strzałem z lasera, ale jedno trafienie wystarczy, by wyparowały. A my 
razem z nimi. – Zan po raz ostatni rzucił niespokojne spojrzenie na futerał, po czym puścił się 
biegiem w stronę drzwi. 

Jos dotrzymał mu kroku. 
– Czy separatyści nie rozumieją, że te eksplozje niszczą uprawy boty? 
– Może chciałbyś zostać i podyskutować z nimi na ten temat? Ja osobiście wolę do nich 

napisać gorący list. 

Zan zniknął za drzwiami, by dołączyć do uciekających. Jos ruszył jego śladem. 

Dla Dena Dhura nie była to pierwsza pospieszna ewakuacja, więc nie przejmował się 

zbytnio. W każdym razie nie przejmował się aż do chwili, gdy padł generator pola. Wtedy w 
jego poczynania wkradła się pewna nerwowość. To prawda, był dziennikarzem i teoretycznie 
wróg nie miał prawa strzelać do niego, gdyby tylko zeskanował jego identyfikator, lecz w 
niejednej   strefie   działań   wojennych   usmażono   już   reportera   czy   dwóch   tylko   po   to,   by 
udowodnić, że żaden system nie jest doskonały. Zbliżający się żołnierze armii separatystów 
zapewne nie mierzyli celowo w budynki szpitalne – a przynajmniej nie powinni byli tego 
robić   –   lecz   przypadkowe   ofiary   towarzyszyły   każdemu   bombardowaniu,   a   w   tym 
nieprzyjaznym klimacie po kilku dniach zwłoki żołnierza i cywila śmierdziały jednakowo. 

Den spieszył więc do przydzielonego mu punktu ewakuacyjnego, korzystając po drodze 

ze wszystkiego, co mogło mu zapewnić jaką taką ochronę. Wielkie chmury czarnego dymu 
unosiły się już nad bagnami ogarniętymi pożarem. Można było uwierzyć, że tak podmokłe 
tereny nie mogą się palić, ale błąd – śmiertelny błąd popełniłby ten, kto oparłby nadzieję na 
przeżycie właśnie na tej wierze. Den widział już kiedyś cały kontynent w ogniu... ale jak się 
nazywała   tamta   planeta?   Poczuł   pustkę   w   umyśle.   Cóż,   nie   czas   teraz   na   roztrząsanie 
dawnych niebezpieczeństw. Nie wtedy, gdy dookoła płoną drzewa, a popiół sypie się z nieba 
jak czarny śnieg, co wskazywało nieomylnie, że armia androidów z każdą minutą przedziera 
się coraz bliżej obozu. Najwyższy czas opuścić tę imprezę, pomyślał Den. Spacer alejami 
wspomnień zafunduję sobie później – o ile będzie jakieś później. 

Androidy   obsługujące   transportowce,   potężne   ASP   i   podnośniki   nie   ustawały   w 

wysiłkach, rozbierając budynki mieszkalne, pakując skrzynie, pracując szybko i wydajnie. 
Towarzyszyły im grupki mniejszych androidów złomiarzy, które zbierały szczątki budowli i 
sprzętów i wbudowanymi  palnikami plazmowymi  topiły resztki metali, plastalowych  lin i 
innych śmieci uznanych za niewarte ewakuacji, a jednocześnie zbyt cenne, by można było 
pozostawić   zawarte   w   nich   surowce   nieprzyjacielowi.   Klasyczna   taktyka   spalonej   ziemi, 
praktykowana przez obie strony. 

Den miał wrażenie, że akcja przebiega całkiem nieźle. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści 

minut   i   wszystko   będzie   spakowane,   gotowe   do   drogi   ku   bardziej   bezpiecznej   okolicy. 
Nadchodząca  armia  androidów   miała   zobaczyć   w  wieczornym  słońcu  jedynie   suchy plac 
pośrodku   bagien   i   absolutnie   nic   więcej.   O   ile   dopisze   nam   szczęście,   dodał   w   duchu 
Sullustanin. 

Wielkim problemem było oczywiście porzucenie pól boty. Choć roślina ta porastała – w 

gruncie   rzeczy   jak   chwast   –   cały   obszar   Tanlassy,   oficjalna   polityka   władz   zakładała 

background image

niedopuszczanie  do  sytuacji,  w  której   separatyści  przejmują   nowe  zasoby.   Biegnąc  przez 
topniejący w oczach obóz, Den widział na horyzoncie ciężko pracujących żniwiarzy – i tych 
automatycznych,   i   organicznych   –   których   zadaniem   było   zebranie   z   pól   resztek   boty. 
Niestety,   po  ciężkim  ostrzale  artyleryjskim  nie   zostało   jej   wiele.  W   pobliżu   stał  jeden  z 
transportowców, gotów zabrać zbieraczy i ich zdobycz poza strefę walk. W stan gotowości 
postawiono też oddział zmodyfikowanych androidów dekontaminacyjnych, których zadaniem 
było  spryskanie  herbicydami  tego, czego nie uda się zebrać.  Skoro Republika  nie mogła 
wykorzystać zasobów do końca, to dlaczego mieliby to robić separatyści? Oczywiście szkoda 
było tak cennego surowca, ale na wojnie jak to na wojnie – ofiary muszą być. 

Pięćset metrów od miejsca, w którym znalazł się Den, pojawił się jasny rozbłysk, a 

chwilę później rozległ się donośny huk i powietrze popłynęło nagle w kierunku eksplozji. 
Zaraz potem rozeszła się fala gorąca, doskonale wyczuwalna mimo upału. 

Reporter skrzywił się lekko. Gdyby bomba termiczna zboczyła z kursu o stopień lub 

dwa,   i   on,   i   cała   reszta   personelu   szpitala   byliby   teraz   zwęglonym   kawałkiem   historii. 
Najwyższy czas uciekać, pomyślał Den. 

W   szybko   zapadającej   ciemności   widział   lekarzy   z   oddziału   chirurgicznego,   którzy 

biegli ku punktom zbornym. Jos, Zan, Tolk i kilkoro techników pędzili w jednym kierunku: 
do wahadłowca wiszącego może metr nad ziemią. Towarzyszył im I–5. 

Szczątki bazy zasnuwał coraz gęstszy dym. Fale gorąca biły od wybuchających tu i 

ówdzie pożarów. Od czasu do czasu półmrok przeszywały wiązki naładowanych cząstek i 
blasterowe bolty, wciąż jeszcze dalekie, lecz już dobrze widoczne. Den wyobrażał sobie, że 
słyszy skwierczenie płonących bagiennych roślin. 

Zgiełk, upał, eksplozje, woń strachu w powietrzu. Każde miejsce, które odwiedził jako 

korespondent wojenny, różniło się od poprzedniego, lecz ta mieszanka bodźców zawsze była 
taka sama. 

Uciekaj! Kryj się! Prędzej! Dobrze znał ten smak. 
Transportowce,   które   miały   zabrać   ostatni   rzut   personelu,   wyłoniły   się   z   mroku. 

Turbiny repulsorów warkotały i poświstywały,  a androidy robocze metodycznie zaganiały 
zdezorientowanych ludzi w stronę czekających maszyn. Doskonale, pomyślał Den, biegnąc w 
ich stronę. 

Coś wybuchło na przeciwległym krańcu obozu – sądząc po odgłosie, mogło rozpaść się 

koło   zamachowe   generatora;   wskazywały   na   to   zwłaszcza   metaliczne   gwizdy.   Den   Dhur 
pochylił się jeszcze niżej, nie przerywając biegu. Wolał nie znaleźć się na drodze metalowych 
odłamków – wysokoobrotowe koła, które nie wytrzymywały naprężeń, rozpadały się niekiedy 
na   kawałki,   które   z   rykiem   pokonywały   nawet   dystans   paru   kilometrów,   zanim   się 
zatrzymały... w ziemi, w błocie, w ciele czy w kości. 

W   strefie   wojny  można   zginąć   na   wiele   sposobów,   jedynie   ostateczny   rezultat   jest 

zawsze taki sam... 

background image

ROZDZIAŁ 38 

Punkt ewakuacyjny był tuż przed nimi; Jos widział już statek czekający na niego, Tolk i 

kilkoro   innych.   Nie   rozpoznawał   typu,   ale   maszyna   wyglądała   na   wystarczająco   dużą, 
wystarczająco  szybką  i   wystarczająco  pustą,   by  spełnić  jego  oczekiwania.   Poczuł  coś  na 
kształt ulgi. Więc jednak się uda! 

W kłębach dymu widział sylwetki Zana, Tolk, I–5 oraz jednego czy dwóch techników 

medycznych, którzy biegli obok. 

– Wszystko w porządku? – zawołał w ich kierunku. – Potrzebuje ktoś pomocy? 
– Tak. Wszyscy oprócz mnie – odpowiedział mu android. I–5 biegł w dobrym tempie, o 

dziwo stawiając nogi na nierównym gruncie bardziej pewnie niż towarzyszący mu ludzie. – 
Pan, na przykład – dodał, zerkając na Josa i wskazując na ziemię przed nim – za chwilę 
wskoczy w pokaźną kępę purpurowego szczypokostu. 

Jos zatrzymał się nagle. Android miał rację – kilka kroków dalej rosła kolonia trujących 

roślin, jednych z najmniej przyjemnych przedstawicieli flory na Drongarze. Ostrzeżenie I–5 
uratowało go przed wieloma dniami  przeszywającego  bólu, a może nawet przed szokiem 
anafilaktycznym i śmiercią. 

Zanim   Jos   zdążył   skręcić,   android   skierował   prawy   palec   wskazujący   na   kępę 

szczypokostu i wystrzelił  w jej kierunku spójną wiązkę jaskrawoczerwonego światła.  Nie 
zwalniając kroku, wolno przesuwał dłoń tak, by wyciąć przed sobą mniej więcej metrowy pas 
wolny od niebezpiecznych roślin. 

– Dzięki – rzucił Jos, wbiegając na ścieżkę, którą przygotował dla niego android. –Nie 

wiedziałem, że masz laser. 

– Jeszcze trzydzieści minut temu ja też nie wiedziałem –odparł I–5. – Właśnie wtedy 

odzyskałem łączność z kolejnym ogniwem mojej siatki kognitywnej. Mam też wrażenie, że 
odkryłem w sobie wyjątkową zdolność do wokalizacji harmonicznej. 

– Naprawdę? – wysapał Zan, próbując dotrzymać kroku androidowi. Zabrak nigdy nie 

troszczył się zbytnio o kondycję fizyczną i właśnie teraz płacił cenę za to zaniedbanie. – 
Będziemy musieli pomuzykować w duecie, zakładając, że przetrwamy tę przeprowadzkę w 
jednym kawałku. 

– Spokojna głowa – odpowiedział mu Jos. – Jutro o tej porze będziesz nas raczył tą 

serenadą, nad którą tak usilnie pracujesz. Wiesz, o której mówię? Brzmi tak, jakby ktoś dusił 
kowakiańską małpojaszczurkę. 

– Jeżeli chodzi ci o mój najnowszy poemat tonalny – odparł cokolwiek sztywno Zan – 

to mogę tylko powiedzieć, że... 

Cokolwiek chciał dodać, nie pozwoliła mu na to kolejna wiązka cząstek; tym razem 

przecięła powietrze w odległości najwyżej stu metrów, wzbijając fontannę błota, które wiatr 
poniósł wprost na biegnących. Jęknęli z obrzydzeniem jak na komendę i tylko I–5 zachował 
milczenie; szlam spłynął po jego metalowej skórze, nie pozostawiając żadnych śladów. 

– Niezła sztuczka – pochwaliła Tolk, próbując wytrzeć twarz rękawem. Udało jej się 

jedynie przemieścić błotniste plamy w inne okolice. Jos powstrzymał jakoś chęć przyjścia jej 
z pomocą; w końcu sam nie był ani trochę czyściejszy. 

– Nie odmówię pani racji. Sam jestem z niej zadowolony – odparł radośnie I–5. – Moje 

sensory   powierzchniowe   analizują   skład   chemiczny   błota   i   jego   lepkość,   a   następnie 
odrzucają go metodą elektrostatyczną. Jeszcze jedna ciekawa umiejętność, którą odkryłem w 
sobie całkiem niedawno. 

– Muszę pamiętać,  żeby zainstalowali  mi  coś  takiego przy najbliższym  remoncie  – 

wysapała Tolk. 

– Oczywiście identyczny efekt można osiągnąć za pomocą wibracji ultradźwiękowych. 

background image

Jeśli państwo pozwolą... 

– Auu! – Zan przycisnął dłonie do uszu, gubiąc rytm biegu. – Przestań już! To boli! 
Dopiero po chwili Jos skojarzył, że Zabrak, którego czuły słuch bez trudu wyłapywał 

nuty, jakich istnienia on nawet nie podejrzewał, zareagował w ten sposób na ultradźwięki 
wyemitowane przez I–5. Sekundę później zrozumiał, że rezultat był mniej więcej taki sam jak 
po kąpieli pod prysznicem sonicznym. Większość szlamu w magiczny sposób oddzieliła się 
od ich ubrań i ciał. Nie byli może całkiem czyści, ale też nie wyglądali już jak fondoriańskie 
błotniaki. 

– I–5, cofam wszystkie złośliwości, które wygłosiłem pod twoim adresem –zawołał Jos. 

– Oprócz tego, co mówiłem, gdy ogrywałeś mnie w sabaka. 

Wreszcie dobiegli do rampy pojazdu ewakuacyjnego i czym prędzej wbiegli do środka. 

Na pokładzie czekało już kilka osób, a wśród nich Klo Merit i Barrissa Offee. Jos Vondar 
westchnął cicho. Bezpieczni, pomyślał. 

– Czy załatałeś  już wszystkie dziury w pamięci? – spytał Zan androida, gdy statek 

uniósł się na wiązkach repulsorowych i niespiesznie ruszył do przodu. 

– Nie całkiem – odparł I–5 – ale proces ma charakter heurystyczny: im więcej połączeń 

implementują moje programy cyberinformatyczne, tym szybsze są postępy. 

– To dobrze – odezwała się Tolk. – Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę o heroicznych 

chwilach twojej egzystencji. 

– Podobnie jak ja – odparł android. 
Jos wyjrzał  przez  iluminator,  ale w  dole nie było  widać niczego poza chwilowymi 

rozbłyskami, które równie dobrze mogły być piorunami, jak i strzałami separatystów. Cała 
reszta panoramy Drongara była czarna jak serce płatnego mordercy. 

– A co czujesz na myśl o tym, że mógłbyś być bohaterem? – spytał androida. Dopiero 

gdy wypowiedział   te  słowa, dotarło   do niego,  że  wcale   nie  poczuł  się  nieswojo,  pytając 
maszynę o jej uczucia. Witaj w stochastycznej hiperprzestrzeni, pomyślał, gdzie nigdy nic nie 
wiadomo... 

I–5 zastanawiał się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę. 
– To intrygująca myśl – rzekł w końcu. – I jakby podniecająca. Jak już tłumaczyłem 

padawance Offee, ludzkie zachowanie głęboko mnie fascynuje. Dotyczy to przede wszystkim 
zdolności ludzi do wybierania takiej drogi, która przynosi najmniejsze szkody. Nie wszystkie 
gatunki stać na taki wybór. Oczywiście moje parametry emocjonalne i intelektualne zostały 
ustalone   przez   producenta.   Obawiam   się   zatem,   że   zostałem   zaprogramowany...   lub 
przeprogramowany... tak, by w razie potrzeby poświęcić się dla dobra ogółu. Kiedy przyjdzie 
pora na heroiczne czyny, wolałbym raczej podjąć decyzję, niż postępować według z góry 
ułożonego algorytmu. I chciałbym wierzyć, że naprawdę wybiorę dobro ogółu. 

No proszą, android utylitarysta, pomyślał Jos. Coś podobnego! 
Iluminatory wypełniły się nagle niezdrową, zieloną poświatą rozlewającą się gdzieś z 

góry. Blask nie zgasł od razu i Jos domyślił się, że separatyści wystrzelili jedną lub kilka 
wiszących   flar.   Chwilą   później   rozległ   się   huk   nieprzyjemnie   bliskiej   eksplozji,   która 
wstrząsnęła statkiem. 

– Mam nadzieję, że się nie wstrzeliwują – rzekł Zan. Wyjrzał przez wciąż otwartą furtę 

luku bagażowego i nagle zamarł. W trupiozielonkawym świetle jego twarz była uosobieniem 
przerażenia. 

– Nie! – wrzasnął i skoczył w stronę otwartej rampy. 

background image

ROZDZIAŁ 39 

Den   zobaczył   tuż   przed   sobą   statek,   który   właśnie   w   tej   chwili   zawisł   nisko   nad 

punktem   zbornym.   Ucieszył   się,   widząc   płyty   pancerza   na   kanciastym   pudle   maszyny   – 
siedząc w środku miało się nieco większe szanse na przeżycie  niż ktoś miotający się po 
obozie bez żadnej ochrony. Biegnąc w stronę transportowca, zobaczył w bladym świetle flar 
swojego ulubionego barmana, Ortolanina imieniem Baloob, który wbiegał właśnie po rampie 
do wnętrza  pojazdu. Uśmiechnął się szeroko. Doskonale. Istota przyrządzająca  znakomite 
drinki niewątpliwie zasługuje na to, żeby przeżyć... 

Kolejna rozrywająca uszy eksplozja zatrzęsła okolicą; Sullustanin stracił równowagę i 

runął na ziemię. I dobrze się stało, bo zanim wstał, przeleciało nad nim z wyciem kilka 
metalowych odłamków, z których jeden miał, bagatela, rozmiary śmigacza. Den przycisnął 
ręce do obolałych uszu. 

Bokiem przemknęła barka towarowa, bucząc przeciążonymi repulsorami. Dwa niezbyt 

duże odłamki uderzyły w nią na tyle mocno, że przebiły poszycie. Maszyna przechyliła się 
lekko   i   okazało   się,   że   ten,   kto   nadzorował   załadunek,   nie   dopilnował   ustawienia   pól 
uciskowych: kilka pudeł wysypało się z ładowni i, koziołkując, spadło na podmokły grunt. 

Ktoś będzie dziś szukał czystej bielizny, pomyślał Den. Szkoda... 
– Nie! – rozległ się przeraźliwy wrzask. 
Den spojrzał na statek, którym ewakuowali się chirurdzy, lecący dobrych pięćdziesiąt 

metrów dalej. Zobaczył I–5, który próbował powstrzymać Zana Yanta przed wyskoczeniem z 
pojazdu w pełnym biegu. Den podążył wzrokiem za rozpaczliwym spojrzeniem Żabraka i 
dostrzegł przyczynę, jego desperacji: jednym z pudeł, które wypadły z trafionej barki, był 
futerał z instrumentem – quetarrą Zana. 

Większość   personelu   bazy   zdążyła   się   ewakuować.   Statki   oddalały   się   już   od 

chaotycznej   sceny   wydarzeń,   jeden   z   ostatnich   czekał   zaś   na   Dena,   odległy   zaledwie   o 
dziesięć metrów... 

– Staaać! – krzyczał Zan, z dziką energią wyrywając się na wolność. Gdyby nie siła I–5, 

zapewne skoczyłby z rampy na ziemię w daremnej próbie odzyskania instrumentu. Daremnej, 
bo potem nie zdołałby dogonić odlatujących statków, zwłaszcza że nie był atletą. Poza tym 
żaden pilot nie ryzykowałby utraty statku oraz życia pacjentów i lekarzy tylko po to, żeby 
zadowolić jednego Zabraka – choćby jego muzyka była fenomenalnie piękna. 

Na   oczach   Dena   I–5   i   Jos   Vondar   wciągnęli   wstrząśniętego   Zana   z   powrotem   do 

wahadłowca, który mknął przez półmrok, stopniowo nabierając prędkości. 

Sullustanin   zmierzał   truchtem   ku   własnemu   transportowcowi.   Spojrzał   na   pudło   z 

quetarrą. Leżało zaledwie o kilkanaście metrów od niego. Gdyby nieznacznie zmienił kurs, 
zapewne mógłby je podnieść i mimo to zdążyć przed odlotem maszyny... 

Kolejny   wybuch   był   zdecydowanie   bliższy.   Den   usłyszał   charakterystyczny   świst 

nadlatujących odłamków, które tym razem ominęły go ledwie o parę centymetrów. Nie były 
może tak wielkie jak fragmenty koła zamachowego, ale wystarczająco duże, by przebić go na 
wylot i wypuścić z niego życie. 

Twój transport już czeka, Den, szybciej, szybciej! 
Lecz z drugiej strony w jego pamięci rozbrzmiewał wciąż rozpaczliwy krzyk Zana – 

krzyk kogoś, kto właśnie utracił znaczącą część swojej osobowości. Nie zastanawiając się 
dłużej, Sullustanin skręcił i pobiegł w stronę futerału. 

Wewnętrzny   głos   zasypywał   go   teraz   argumentami   z   prędkością   światła.   Czyś   ty 

oszalał? W tej chwili pędź do transportowca! 

– Za chwilę – odpowiedział sobie głośno. – Tylko coś zabiorę... 
Wewnętrzny głos nie dał się uciszyć.  Głupku! Frajerze! Idioto! Ryzykujesz życie  z 

background image

powodu... instrumentu muzycznego?! To kretynizm najgorszego rodzaju! 

– Słyszałeś, jak on gra – odparł głośno Den. – Taki gość potrzebuje swojej sztuki, jeśli 

ma przeżyć. 

Wewnętrzny głos zasypał go teraz wyzwiskami, których nie powstydziłby się żeglarz ze 

Śluzowego Morza. 

Lecz   Den   był   już   na   miejscu.   Pochwycił   rączkę   futerału,   nie   zwalniając   biegu, 

szarpnął... i ciężar omal nie wyrwał mu ramienia ze stawu. Jak to możliwe, że tak lekka 
muzyka  wydobywa  się z tak ciężkiego  instrumentu?  Nie zastanawiając się nad tym  zbyt 
długo, ruszył w kierunku transportowca. 

Przy otwartym luku bagażowym zauważył kilka istot, wśród których był Zuzz, ten sam 

Ughnaught, który niedawno tak szczerze opowiadał mu o Filbie. Trudno uwierzyć, że od 
tamtej chwili minął ledwie tydzień, pomyślał Sullustanin. Wydaje się, jakby to było przed 
wieloma miesiącami... Na widok Dena, wszyscy zaczęli zachęcać go gestami do szybszego 
biegu.   Próbował,   ale   przeklęty   futerał   zdawał   się   przybierać   na   wadze   w   postępie 
geometrycznym. Przede wszystkim jednak pudło nie było stworzone dla kogoś o wzroście 
Dena. W rozpaczy zarzucił je sobie na plecy, trzymając obydwiema rękami za gryf. Z daleka 
futerał przypominał teraz dziwaczny pancerz chroniący jego grzbiet. 

Coś dużego i ciężkiego uderzyło nagle w pudło, wbijając je w plecy Dena i rzucając go 

na ziemię. Zdążył zerwać się na równe nogi i podjąć przerwany bieg, a potem minęło jeszcze 
pół sekundy, zanim rozległ się grzmot eksplozji. Czyli nie była wcale taka bliska, powiedział 
sobie w duchu. 

Ale wystarczająco bliska, by go zabić. 
Den zacisnął zęby,  mocniej  objął futerał i wykrzesał z siebie resztkę sił do jeszcze 

szybszego biegu. 

Chętne ręce wyciągnęły się ku niemu, pochwyciły go i wciągnęły na pokład. 
Transportowiec poderwał się i nawrócił w takim tempie, że Sullustanin miał wrażenie, 

iż wnętrzności zostawił na ziemi. Obejrzał się przez ramię i zobaczył, że miejsce, w którym 
jeszcze przed chwilą stały budynki szpitala, było teraz osmaloną połacią nagiej ziemi. Na jego 
oczach kolejny pocisk moździerzowy uderzył w piach. Huk detonacji prawie go ogłuszył, a 
rozbłysk omal nie usmażył nerwów wzrokowych. Dopiero teraz Dhur uświadomił sobie, że 
zgubił gdzieś ochronne gogle – zapewne zdmuchnęła je niedaleka eksplozja. Brakowało też 
zatyczek tłumiących dźwięki. 

Wszystko, co go otaczało, wydawało mu się teraz zbyt jaskrawe i zbyt głośne. Cieszył 

się jednak, że to zauważa, bo to oznaczało, że przynajmniej żyje. 

Przyjrzał   się   bliżej   futerałowi   instrumentu   i   stwierdził,   że   wieko   jest   wygięte   i 

naszpikowane   odłamkami.   Żaden   nie   dotarł   do   quetarry,   ale   gdyby   w   miejscu   pudła 
znajdowały się jego odkryte plecy, nie przetrwałby tego biegu. 

– Widzisz? – szepnął do siebie. – Grat uratował mi życie. 
Gdybyś nie polazł po to cholerne pudło, od dawna siedziałbyś w transportowcu, kiedy 

wybuchł ten pocisk! Głupku, strofował go wewnętrzny głos, nigdy więcej nie próbuj być 
bohaterem! 

Den spojrzał na futerał z nagłym lękiem. Bohaterem? To była ostatnia rzecz, której 

sobie życzył. Nie zabrał przecież z pola bitwy tego instrumentu po to, żeby popisywać się 
szlachetnym gestem, tylko po to, żeby... No, żeby... 

Żeby? 
– Żebyśmy nie stracili muzyki Zana, bo to byłaby prawdziwa tragedia wymamrotał w 

końcu. Mówił na tyle cicho, że raczej nikt nie miał prawa go usłyszeć w huku pracujących 
silników. Ale wierny głos wewnętrzny najwyraźniej usłyszał, bo jego bezgłośne wyzwiska 
ustały jak ucięte nożem. 

Den pokręcił głową. Tak, był idiotą. Ale z drugiej strony czuł się naprawdę świetnie. 

background image

Teraz przynajmniej Zan był mu winien drinka. Może nawet kilka drinków. Poza tym, takimi 
wspominkami wojennymi można raczyć słuchaczy przez długi czas. „Czy opowiadałem wam 
kiedy, jak to quetarra ocaliła mi skórę?” 

– Widzieliście to? – spytała z niedowierzaniem Tolk. 
– Ja widziałem – odparł Jos, kręcąc głową. – Nie wierzyłem własnym oczom, ale jednak 

widziałem. I to zrobił gość, który przysięgał, że nigdy nie narazi życia dla niczego i dla 
nikogo! Odbiło mu? 

– Ach, te istoty na bazie węgla – westchnął I–5. – Ktoś pomyśli, że już je rozgryzł, a 

tymczasem... 

Wszyscy troje spojrzeli na Zana. 
– Kiedy ta wojna się skończy – powiedział Zabrak – Den dostanie dowolną posadę w 

firmach należących do mojej rodziny, jeśli tylko zechce. Może wybrać nawet tak wysokie 
stanowisko,   że   będzie   potrzebował   butli   z   tlenem   do   oddychania.   Na   jak   długo   zechce. 
Zawsze będę jego dłużnikiem. 

– Zan – wtrącił łagodnie Leemoth – to tylko quetarra. 
–  Nieprawda.   To  coś   znacznie   ważniejszego.   To  na  niej  skomponowałem  pierwszą 

conserlistę.  Na  niej  uczyłem  się  pierwszych   sonat   Berltahga.  Ten   instrument  jest częścią 
mnie, jak ramię. Nigdy nie zapomnę tego, co Den Dhur dla mnie zrobił. Będę pamiętał do 
śmierci. 

Jos   uśmiechnął   się   ciepło.   Nigdy   nie   przyznałby   się   do   tego   przed   Zanem,   ale 

brakowałoby mu tej muzyki  prawie tak samo jak jemu. Nawet gdyby od czasu do czasu 
musiał znosić potępieńcze jęki, które Yant nazywał „muzyką zabrackiej diaspory”... 

W tym momencie coś uderzyło w wahadłowiec z siłą meteoru zdolnego zgładzić całą 

cywilizację. Jos poczuł, że maszyna  spada i zahacza podwoziem o ziemię. Instynktownie 
wyciągnął rękę, by osłonić Tolk, lecz zanim jej dotknął, świat zamienił się w obłok czerwonej 
mgły. 

background image

ROZDZIAŁ 40 

Jos wynurzył się wolno z głębin nieświadomości. Bolała go głowa. Choć tak naprawdę 

„bolała” nie było właściwym słowem; w żadnym języku galaktyki nie istniało dostatecznie 
dosadne określenie na to, co czuł. Otworzył oczy, lecz obraz otoczenia pozostał zamazany. 
Miał wrażenie, że statek  jest nieznacznie  przechylony na prawą burtę.  Czuł też, że Tolk 
klęczy obok i wyciera mu twarz wilgotną gąbką. 

– Hej – powiedziała. 
– Hej. 
– Jak się czujesz? 
– Jakbym wpadł pod transportowiec. Co się stało? 
– Coś nas trafiło. Uderzyłeś głową o grodź. Maszyna jest uszkodzona; leci wolniej, ale 

jakoś się trzyma. Jesteśmy dziesięć kilometrów od nowej lokalizacji obozu, najwyraźniej poza 
zasięgiem ostrzału. Byłeś nieprzytomny prawie przez godzinę. 

Jos spróbował usiąść, ale musiał ulec gwałtownej fali nudności. 
– Masz wstrząs mózgu – powiedziała Tolk. – Leż spokojnie. 
– Dobra. Wszyscy są cali? 
Tolk zacisnęła wargi i pokręciła głową. Łzy zebrały się w jej oczach, więc zacisnęła 

powieki, by je ukryć. 

– Kto...? 
Nie musiał pytać. Wiedział. Mimo zawrotów głowy i mdłości, które dręczyły jego mózg 

i   żołądek,   mimo   ostrego   bólu   pod   czaszką,   Jos   przewrócił   się   na   brzuch   i   z   wysiłkiem 
podniósł się na rękach i kolanach. 

– Jos, nie możesz mu pomóc. On odszedł. 
Korelianin słyszał jej słowa, ale nie docierało do niego ich znaczenie. Zaczął pełznąć w 

stronę Zana, który leżał ledwie o kilka długości ciała obok niego. Spoczywał na plecach; z tej 
perspektywy sprawiał wrażenie niższego, krótszego. Dopiero gdy Jos zbliżył się i dotknął 
jego twarzy,  upewnił się, że ma przed sobą przyjaciela. Zan wyglądał na pogrążonego w 
głębokim śnie; ani śladu ran czy urazów. 

– Zan – wychrypiał Jos. – Nie rób mi tego, Zan. Nie rób. To nie fair, słyszysz mnie? 
Raz jeszcze położył dłoń na twarzy Zabraka. Wysiłek był tak duży, zewnętrze statku 

zatańczyło  mu  przed  oczami.   Upadł  na pokład,   wciąż   dotykając   martwego  ciała.   Jeszcze 
ciepłe, zauważyła klinicznie beznamiętna część jego lekarskiego umysłu. Jeszcze ciepłe. 

Ale Zana już nie było. 
– Zan, to nie jest śmieszne! Zawsze posuwasz się za daleko, wiesz o tym?  A teraz 

wstawaj! 

Jos zwymiotował nagle, głównie żółcią i wodą. Zdołał odwrócić głowę na tyle, by nie 

zachlapać ciała przyjaciela. Zaraz też poczuł się nieco przytomniejszy. 

– Tolk – szepnął. 
Przykucnęła przed nim. 
– Próbowaliśmy wszystkiego, Jos. Dostał odłamkiem prosto w pień mózgu. Wszystkie 

funkcje autonomiczne ustały w jednej chwili. On... – Lorrdianka z wysiłkiem przełknęła ślinę, 
a oczy ponownie zaszły jej łzami. – Po prostu się wyłączył. Śmierć była natychmiastowa. 
Zdaje się, że ostatnia jego myśl  była  radosna, pewnie o tym,  że udało się uratować jego 
quetarrę. On... – Tolk znowu przełknęła ślinę. – On się uśmiechał. 

– Pozwól, Jos że ci pomogę – odezwał się łagodny głos. Vondar uniósł głowę i zobaczył 

Jedi, która przystanęła obok niego. Za nią dostrzegł jeszcze I–5, przygnębionego Klo Merita i 
kilkoro innych. Barrissa wyciągnęła ku niemu rękę. – Nie mogę przywrócić mu życia. Ale 
mogę pomóc tobie, Jos, poradzić sobie z... 

background image

– Nie – warknął przez zaciśnięte zęby. – Nie chcę czuć się lepiej. Mój przyjaciel nie 

żyje. Nic tego nie zmieni. Nic tego nie naprawi, nic już nie będzie łatwiejsze ani lepsze. – 
Spojrzał w oczy padawanki. – Rozumiesz mnie? Nie chcę znieczulenia. Chociaż tyle jestem 
mu winien. 

Tolk nie wstrzymywała już łez. Położyła dłoń na ramieniu Josa, ale i to nie mogło mu 

pomóc. Przeklęta wojna! Przeklęte rządy, korporacje i armie! To nie mogło dłużej trwać. 
Musiał coś wymyślić. Musiał dopilnować, żeby wreszcie coś się zmieniło. Zan. Och, Zan! Jak 
mogłeś mnie zostawić? 

Szpieg   znany   jako   Kolumna   wyglądał   przez   iluminator   na   bujną   zieleń   bagien 

przemykających pod brzuchem pojazdu. Filtrowanie powietrza działało pełną parą, lecz mimo 
to woń pyłków i stojącej wody przedostawała się na pokład. Zan Yant nie żył, a Jos Vondar 
był ranny. Szkoda. Yant był wybitnym artystą i naprawdę, sympatycznym kolegą. 

Szkoda. Wielka szkoda. 
Wiadomość, której szpieg nie miał ochoty odszyfrować, oczywiście musiała zawierać 

ostrzeżenie przed zbliżającym się atakiem. Kolumna westchnął smętnie. Czy gdyby wiedział 
o   szturmie,   wydarzenia   potoczyłyby   się   inaczej?   Może   tak,   może   nie.   Miło   byłoby 
przygotować się psychicznie na to, co zaszło, nawet jeśli fizycznie sprawy pozostawały poza 
jego wpływem. 

Odpowiedzi na ten dylemat nie było i nigdy nie miało być. Kolumna, Obiektyw... bez 

względu na to, pod którym  pseudonimem  szpieg występował, żył  w subtelnym,  wiecznie 
zmiennym  świecie,  w  którym  czarne  stanowczo  zbyt  często  bywało  białe.  W świecie,  w 
którym   przyjaźnie   były   zarazem   luksusem   i   balastem,   a   przede   wszystkim   ryzykiem,   o 
którym nie wypadało nawet myśleć, nie mówiąc o podejmowaniu. 

Kolumna zmarszczył brwi. Miał nadzieję, że wciąż jest wystarczająco obiektywny, by 

zauważać błędy proceduralne. Czy właśnie teraz był  świadkiem jednego z nich? A może 
dopadała   go   paranoja,   powoli   zdobywając   teren   dotąd   wspaniale   obiektywnego   umysłu? 
Jeżeli tak, to należało oprzeć się jej, walczyć i ostatecznie zatriumfować. 

Być  może był  to właściwy moment, by przyspieszyć  realizację planu. W końcu ani 

Dooku, ani Czarne Słońce, nie zyskaliby nic na tym, gdyby ich ciche przedsięwzięcia zostały 
ujawnione. 

Barrissa nie przypominała sobie, by kiedykolwiek, od dzieciństwa zaczynając, czuła się 

bardziej bezradna i bezużyteczna. Uratowała Ji – w duchu pochwaliła się za to – tylko po to, 
by on powrócił do walki w bojowym szale i tym razem przegrał pojedynek ze śmiercią. To 
prawda, że sam podjął decyzję, lecz mimo to nie opuszczało padawanki jedno pytanie: czy 
naprawdę nie mogła go ocalić? Czy nie zrobiłaby więcej w tym kierunku, gdyby choć trochę 
lubiła Phowa Ji, a nie gardziła nim? Osobiste zaangażowanie nie powinno mieć znaczenia dla 
Jedi.   Jedi   powinien   kontrolować   swoje   uczucia   i   właściwie   postępować   z   właściwych 
pobudek. Czy kiedykolwiek będzie zdolna do funkcjonowania na takim poziomie? 

Nie umiała powstrzymać ataku, który zabił Zana; nawet nie wiedziała, że się zbliża. A 

potem,   gdy   metalowy   odłamek   przebił   podstawę   jego   czaszki,   także   nie   zdołała   udzielić 
Zabrakowi skutecznej pomocy, choć przecież użyła całej potęgi, którą władała. 

Mało tego, nie potrafiła  również ukoić rozpaczy Josa po stracie  przyjaciela.  Nawet 

gdyby jej pozwolił, czy umiałaby to zrobić? Kilka godzin wcześniej nie wątpiłaby w to, ale 
teraz... 

Teraz,   całkiem   niespodziewanie,   wszystko   stało   się   wątpliwe.   Wszechogarniająca 

wojna wydawała się czymś większym niż zdolności garstki Jedi; z pewnością ten niewielki jej 
fragment przerastał możliwości padawanki Barrissy Offee. 

Jos zdołał usiąść i oprzeć się o grodź lecącego z trudem transportowca. Tolk, która go 

background image

kochała,   przyklęknęła   obok   i   zajęła   się   pielęgnowaniem   fizycznego   urazu,   choć   ten   był 
niczym   w   porównaniu   z   raną   zadaną   psychice.   Lekarze   umieli   radzić   sobie   z   takimi 
przypadkami, po to ich wyszkolono, lecz nie byli odporni na swoje prywatne uczucia. Zan 
Yant był dobrym człowiekiem, oddanym chirurgiem, świetnym muzykiem, a teraz... wszystko 
to   pękło   w   jednej   chwili.   Barrissa   raz   po   raz   zadawała   sobie   pytanie:   po   co?   Bo   dwie 
zwaśnione frakcje pragną mieć jeszcze większą władzę nad mieszkańcami galaktyki. Czy 
można sobie wyobrazić bardziej ohydne zajęcie niż wojna? Niż zorganizowana rzeź tłumów, 
wszczynana z powodów, których nie sposób usprawiedliwić, a łatwo uznać za szaleństwo? 

Spojrzała na medyków towarzyszących jej w ładowni. Niekiedy cena, którą należało 

zapłacić,  była  naprawdę  wysoka.  Barrissa przysięgła  sobie,  że jeśli kiedyś  będzie  trzeba, 
zapłaci ją sama. Jednak była też uzdrowicielką i miała prawo używać Mocy, by naprawiać 
ciała chorych i rannych. Niestety, w tej chwili czuła się jak ziarno piasku wobec potężnego 
księżycowego przypływu. Wszystko, co tu widziała, było... bezsensowne. I przytłaczające. I 
w żaden sposób nie mogła tego powstrzymać. 

W jaki sposób miała zostać rycerzem Jedi, skoro ogarniały ją takie uczucia? 
– Do pewnego stopnia rozumiem motywacje istot biologicznych – powiedział I–5 ale 

nie umiem pojąć, jak mogą nie zważać na konsekwencje niektórych swoich czynów. 

– Witaj w krainie zagadek – odparła Barrissa. 
– Nie wydaje mi się, żebym w najbliższym czasie zdołał rozwiązać tę jedną. Ostatnie 

zderzenie z ziemią wprowadziło pewne zamieszanie w moich regenerujących się obwodach. 
Heurystyczne procesy pamięciowe ustały. 

Barrissa sięgnęła ku niemu Mocą, ale umysł androida nie był podatny na jej wpływ. 

Zatem I–5 również nie umiała pomóc. 

Droga   do   statusu   rycerza   Jedi   wydawała   jej   się   teraz   daleka   jak   Coruscant   i   jak 

beztroskie dni dzieciństwa. 

Den notował jak opętany, nagrywając wypowiedzi i rejestrując obrazy. Kiedy wreszcie 

wylądowali,   androidy   zabrały   się   do   składania   nowych   budynków   Rimsu   Siedem,   nie 
przerywając pracy nawet w środku nocy. W ciepłym i wilgotnym powietrzu, w ostrym świetle 
reflektorów,   otoczonych   chmarami   bezmózgich   insektów,   odgłosy   towarzyszące   budowie 
niosły się wyraźnie. 

Szok   po   śmierci   Zana   ogarnął   Dena   Dhura   jak   wysoka   oceaniczna   fala   twarda, 

niespodziewana i wszechmocna. Sullustanin wycofał się do skorupy swojej pracy; stosując tę 
samą taktykę, do której uciekali się żołnierze, lekarze i dziennikarze w całej galaktyce: przyj 
naprzód i nie myśl o sprawach, których lepiej nie roztrząsać. 

Spotkał  w  obozie I–5, który kierował  androidami  salowymi  ustawiającymi  łóżka  w 

świeżo wzniesionym oddziale. 

– Szkoda Zana – powiedział Sullustanin. 
–   Wielka   strata   –   zgodził   się   I–5.   –   Jeśli   to   pana   pocieszy,   powiem,   że   ostatnia 

świadoma chwila jego życia była chwilą szczęśliwą. 

Den wzruszył ramionami. 
– Marna pociecha, przyjacielu androidzie. 
–  Być   może.  Ale   czy  nie   lepsza  niż  żadna?  Moje  obwody  emocjonalne   nie   są  tak 

wielowarstwowe i złożone jak pańskie, ale potrafię stłumić smutek świadomością, że śmierć 
Zana   Yanta   była   szybka   i   praktycznie   bezbolesna.   Co   więcej,   w   ostatniej   chwili   umysł 
kapitana znajdował się... proszę wybaczyć, że użyję tego określenia... w stanie łaski. Uratował 
pan najcenniejszy dla niego przedmiot. Wydawało się, że pan Yant jest szczerze uradowany, 
jak nigdy dotąd. Podejrzewam, że gdyby ofiarować świadomym istotom wybór, większość z 
nich wybrałaby zgon właśnie w takim momencie, a nie w chwili bólu czy strachu. 

Den nie umiał powstrzymać ciężkiego westchnienia. 

background image

– Tak. Pewnie masz rację. Tylko że wybór chwili śmierci to niewielki wybór. Ktoś taki 

jak Zan nie powinien być zmuszony do jego podejmowania. 

Obok rozmawiających przeszły dwa androidy niosące sekcję budynku, w której Den 

rozpoznał fragment kantyny. Dobrze, pomyślał. Im szybciej ją poskładają, tym lepiej. 

– Żadna istota nie powinna być do tego zmuszona – odparł I–5. – Jednak właśnie taka 

jest galaktyka, w której egzystujemy i dopóki rządzące nami siły nie pojmą, iż wojna jest 
nieopłacalna zarówno w sensie ekonomicznym, jak i strat wśród istot żywych, dopóty takie 
wybory będą nam towarzyszyć. 

Den pokręcił głową. 
–   Wciąż   nie   mogę   się   przyzwyczaić   do   rozmów   z   androidem   filozofem.   Jesteś 

naprawdę wyjątkowy, I–5. 

– Lepiej niech się pan przyzwyczai. Nie sądzę, bym był ostatnim androidem takiego 

typu. I powiem więcej: gdyby to androidy rządziły wszechświatem, nigdy nie dopuściłyby do 
wojny. 

– Czyż nie byłoby miło? – rozmarzył się Den. 
– Straciłby pan pracę korespondenta wojennego. 
– Naprawdę mógłbym znaleźć sobie inną. Uwierz mi, warto by było. 
I–5 powrócił do koordynowania działań mniej rozgarniętych androidów, a Den oddalił 

się niespiesznie. Idąc przez obóz, minął grupkę nowo przybyłych żołnierzy–klonów. Choć na 
pozór niczym się nie różnili od starszych kolegów, była w nich jakaś naiwność, wyraźnie 
kontrastująca  z  zachowaniem   bardziej   doświadczonych.   Byli  rozgadani,   jakby  miejsce,   w 
którym  się znaleźli,  uważali za niebywale  ekscytujące.  Den zastanawiał się, czy sam był 
kiedykolwiek taki niewinny. Jeżeli tak, to życie wypłukało z niego resztki naiwności wiele 
światów i wiele lat temu. 

Wiedział, że będzie mu brakowało Zana Yanta – jego muzyki, dowcipu, wspólnej gry w 

sabaka. I–5 miał jednak rację: tak musiało być i nie zapowiadało się na rychłe zmiany. 

A tymczasem miał robotę do wykonania. 
– Przepraszam, przyjacielu, może zechcesz nam opowiedzieć o niedawnym ataku na 

Rimsu Siedem, widzianym oczami technika...? 

background image

EPILOG 

Rimsu Siedem mieściło się teraz osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od 

poprzedniej lokalizacji. Na zewnątrz zmieniło się bardzo niewiele. Drzewa rosły w trochę 
innych   miejscach,   nieznacznie   odmienne   były   kształty   okolicznych   pagórków;   w   pobliżu 
granicy obozu znajdowało się nawet poletko boty. A w dodatku, pracujący tu ludzie wciąż 
tworzyli jednostkę Rimsu na zakazanej planecie – tyle, że brakowało Zana. Wojna wciąż tliła 
się w pobliżu, przyczajona niczym potwór na dnie ciemnej i wilgotnej jaskini. 

Jos przysiadł na swojej nowej koi, w tej samej kabinie, którą dzielił z Zanem, wpatrując 

się w nieskończoność przez nieprzezroczystą ścianę. 

Wszystko było takie same, a zarazem wszystko się zmieniło. 
Droidy potrafiły być czymś więcej, niż się spodziewał. Klony okazały się wcale nie tak 

prostymi istotami, jak to sobie wygodnie ubzdurał. Świat stanął na głowie i raz po raz sprawy 
spadały z nieba – wprost na jego głowę. 

Nie   umiał   oswoić   się   ze   śmiercią   Zana.   Nie   ogarniał   jej   uczuciami.   W   sensie 

intelektualnym wiedział oczywiście, że przyjaciel odszedł tam, skąd jeszcze nikt nie wrócił. 
Emocjonalnie jednak wciąż się spodziewał, że Zan lada chwila stanie w otwartych drzwiach 
kwatery,  taszcząc   futerał   z  quetarrą,  narzekając  na  deszcz  albo   śmiejąc  się  z   zabawnego 
epizodu na sali operacyjnej... A potem wyjmie instrument, zagra i odpłynie gdzieś z rytmem 
klasycznej fugi. 

A przecież miał już nigdy tego nie uczynić. 
Niemal   każdego   dnia   na   sali   operacyjnej   Rimsu   Siedem   umierali   ludzie.   Niektórzy 

odchodzili mimo szaleńczych wysiłków Josa... ale to nie było to samo. 

Zan był jego przyjacielem. 
– Jos? 
Uniósł głowę. 
W drzwiach stała Tolk. Miała na sobie białe chirurgiczne ubranie. Serce Josa wyrwało 

się   ku   niej...   i   upadło   roztrzaskane.   Tradycja   jego   planety,   wiekowe   zwyczaje   klanowe, 
wszystko   to   nie   pozwalało   im   na   bliskość.   Rodzina,   historia,   system   społeczny   – 
gdziekolwiek spojrzał, słyszał tylko tyle, że nigdy nie będzie z Tolk. I wierzył w to wszystko 
aż do tej chwili. Wierzył, że to prawda, i nawet nie myślał o buncie przeciwko kanonom. 

Ale teraz Zan był martwy. Ten prosty, porażająco smutny fakt uświadomił Josowi jak 

nigdy dotąd prawdziwość starego powiedzenia, które słyszał przez całe życie, które niekiedy 
sam powtarzał, a którego tak naprawdę nie rozumiał. 

Życie jest zbyt krótkie. 
Zbyt   krótkie,   by   marnować   je   na   sprawy   nieistotne.   Zbyt   krótkie,   by   tracić   je   na 

przedsięwzięcia, które nie ubogacają człowieka i jego najbliższych. Zbyt krótkie, by pozwolić 
bezmyślnym zasadom i obyczajom dyktować kierunek i tempo życia... 

Oraz to, kogo wolno, a kogo nie wolno pokochać. 
Tolk stała przed nim.  Spojrzał na nią i poczuł, że zbiera  mu  się na płacz.  Wstał  i 

rozłożył ramiona. 

– Tolk... – zaczął. 
To wystarczyło. Podbiegła do niego i padli sobie w ramiona. Całowali się, z początku 

czule,   a   potem   namiętnie,   odkrywając   na   nowo   stare   jak   świat   lekarstwo   na   okropności 
wojny. I prawdę, która była znana od zawsze, lecz skrzętnie ukrywana: że przeszłość jest 
zamarznięta,   przyszłość   jeszcze   nieuformowana,   wieczność   zaś   mieści   się   w   każdym 
uderzeniu serca. 

Czy podczas wojny, czy w czasie pokoju, prawdziwie żył tylko ten, kto znał tę zasadę. 
Chwila nie trwała długo; przerwał ją pomruk nadlatujących medlifterów. Przez chwilę 

background image

Jos wpatrywał się w Tolk bez słowa. 

– Czas do pracy – powiedziała cicho. 
– Tak – odrzekł i pokiwał głową. 
Razem wyszli z kabiny i ruszyli w stronę sali operacyjnej.