background image

E

DGAR

 R

ICE

 B

URROUGHS

P

RZYGODY

 T

ARZANA

C

ZŁOWIEKA

 L

EŚNEGO

T

ARZAN

 

W

 

DŻUNGLI

background image
background image

R

OZDZIAŁ

 I

P

IERWSZA

 

MIŁOŚĆ

 T

ARZANA

Tika,   rozciągnięta   rozkosznie   w   cieniu   podzwrotnikowego   lasu,   była   bezsprzecznie 

niesłychanie ponętnym obrazem rozkwitającej żeńskiej piękności. Tak przynajmniej sadził 
Tarzan   z   pokolenia   małp,   gdy   przysiadłszy   na   nisko   zwieszającej   się   gałęzi   pobliskiego 
drzewa, spoglądał na nią.

Kto   go  tam   widział   wtedy,   jak  kołysał   się   na   wysuniętym   konarze   leśnego   olbrzyma, 

mógłby   mniemać,   że   ma   przed   sobą   wcielonego   półboga   dawnych   czasów.   Jaśniejące 
promienie   zwrotnikowego   słońca,   przenikając   przez   liściasty   baldachim   zielem,   rozpięty 
ponad   nim,   rzucały   na   jego   śniadą   skórę   barwne   plamy;   pięknie   zarysowane   członki 
wykazywały   w   ruchach   wdzięk   i   swobodę,   w   rysach   twarzy   widać   było   głębokie 
zainteresowanie, a szare oczy pożerały marzycielsko przedmiot swego uwielbienia.

Widząc go, nikt nie przypuszczałby, że w dzieciństwie ssał on pierś okropnej kosmatej 

małpy i przez wszystkie przeżyte lata swego życia od czasu, kiedy rodzice jego zginęli w 
małej chacie, zbudowanej na skraju dżungli przy okolonej lądami zatoce, nie znał innych 
towarzyszy,   jak   tylko   gniewnych   samców   i   warczące   samice   wielkich   małp   z   plemienia 
Kerczaka.

A nawet i ten, kto dałby wiarę w istotne pochodzenie Tarzana, nie zdołałby dorozumieć się, 

jakie   myśli   snuły   się   w   jego   żywym   i   zdrowo   rozwijającym   się   mózgu,   jakie   tęsknoty, 
pragnienia   i   chęci   budził   w   nim   widok   Tiki.   Z   myśli   jego   bowiem   nikt   nie   mógłby 
wywnioskować tego prawdziwego faktu, że urodził się jako syn wielkiej damy angielskiej i że 
ojcem był mu angielski pan starodawnego rodu.

Tarzan   nic   nie   wiedział   o   istotnym   swym   pochodzeniu.   Nie   wiedział,   że   był   Janem 

Claytonem, lordem Greystoke, że przysługiwało mu z urodzenia prawo do zasiadania w Izbie 
Wyższej, a gdyby o tym wiedział, to nic mógłby nic z tego zrozumieć. Tak wiec Tika była 
prawdziwie piękna!

Bez kwestii była piękną i Kala — własna matka zawsze jest piękna — lecz piękność Tiki 

była jakaś odrębna, jej piękność oddziaływała na niego w jakiś szczególny, nie dający się 
określić sposób, co odczuwał niejasno, mgliście.

Lata   całe   Tarzan   i   Tika   byli   towarzyszami   zabaw   dziecinnych   i   Tika   zachowała 

żartobliwość usposobienia, gdy młode samce jednego z nią wieku szybko stawały się istotami 
opryskliwymi i ponurymi. O ile Tarzan w ogóle myślał o tych sprawach, zapewne rozumował, 
że wzrastające jego przywiązanie do młodej samicy łatwo dało się wytłumaczyć tym faktem, 
że spośród dawniejszych, towarzyszy zabaw tylko ona i on nie utracili ochoty do bawienia się 
jak za dawnych czasów.

Dziś jednak, kiedy tak siedział, spozierając na nią, spostrzegł się, że zwraca uwagę na 

piękność twarzy Tiki i jej rysów, czego nigdy przedtem nic było, gdyż te rzeczy nie miały 
żadnego   związku   z   jej   umiejętnością   zręcznego   biegania   po   leśnych   ostępach   w   czasie 
pierwotnych zabaw w chowanego, jakie wymyślał.

Tarzan podrapał się w głowę, zapuściwszy głęboko palce w kędziory swych czarnych 

włosów,   okalających   jego   kształtną   chłopięcą   twarz,   podrapał   się   w   głowę   i   westchnął. 
Świeżo spostrzeżona piękność Tiki stała się zaraz powodem do myśli rozpacznych. Zazdrościł 
jej pięknego kosmatego okrycia, jakie zdobiło jej ciało. Miał w nienawiści swą gładką, śniadą 
skórę, czuł do niej pogardliwą odrazę. Dawniej, przed laty, żywił nadzieję, że kiedyś i jego 
ciało pokryje się włosem, jak ciała jego braci i sióstr, lecz w ostatnim czasie musiał rozstać się 

background image

z tym pięknym marzeniem.

Tika miała też wielkie zęby, nie tak duże jak zęby samców, co prawda, lecz w każdym 

razie   potężne,   ładne   w   porównaniu   z   drobnymi   zębami  Tarzana.  A  jakie   miała   wyniosłe 
skronie, jaki szeroki, płaski nos, a jakie usta! Tarzan często próbował układać swe usta w taką 
rurkę, nadymać policzki i migotać przy tym oczami. Czuł jednak, że nigdy nie potrafi robić 
tego w taki zabawny, wywołujący wrażenie sposób, jak to robiła Tika.

Kiedy on wtedy, w owo popołudnie, przyglądał się jej i tak ją podziwiał, pewien młody 

samiec,   który  leniwie   szukał   pożywienia   pod   wilgotnym   zbitym   kobiercem   roślinności   u 
korzeni pobliskiego drzewa, posunął się niezgrabnie w kierunku Tiki. Inne małpy z plemienia 
Kerczaka   przechadzały   się   bez   celu   lub   odpoczywały   podczas   południowej   spiekoty 
podzwrotnikowej dżungli. Od czasu do czasu któraś z nich przechodziła blisko Tiki, a na 
Tarzanie   nie   robiło   to   wrażenia.   Dlaczegoż   to   teraz   brwi   jego   się   ściągnęły   a   mięśnie 
nabrzmiały, kiedy zobaczył, że młody Tog zatrzymał się przed nią, i później przysiadł się?

Tarzan od dzieciństwa lubił Toga. Małymi dziećmi odbywali razem wspólne wędrówki. 

Obok siebie siadali nad wodą w gotowości do pochwycenia bystrymi silnymi palcami Pizy, 
ryb, gdy te ostrożne mieszkanki chłodnych głębi wyskakiwały na powierzchnię, przywabione 
owadami, które Tarzan rzucał na staw.

Razem drażnili Tublata i dokuczali Numie, lwu. Dlaczegoż to Tarzan poczuł, że krótkie 

włosy najeżyły mu się na karku, gdy tylko Tog siadł przy Tice?

Co   prawda  Tog   nie   był   już   swawolnym   małpiątkiem,   jakim   był   dawniej.   Dziś,   kiedy 

muskuły   jego   twarzy   obnażały   jego   groźne   kły,   nikt   nie   mógł   pozostawać   w   błędnym 
przypuszczeniu, że Tog robił to z żartów, jak wtedy, gdy z Tarzanem tarzali się po murawie, 
staczając   dziecinne   bitwy.   Tog   wyrósł   na   wielkiego,   gniewliwego   samca,   ponurego   i 
nieprzystępnego. Jednakże dotychczas z Tarzanem nie gniewali się nigdy.

Przez kilka chwil Tarzan patrzał, jak Tog przysuwał się coraz bliżej do Tiki. Spostrzegł, że 

wielka   łapa   musnęła   okrągłe   ramię   samicy   na   znak   pieszczoty.   Wtedy   Tarzan   jak   kot 
zeskoczył na ziemię i zbliżył się do nich.

Gdy podchodził, górna warga uniosła się, obnażając zęby, i głuche warczenie wydobyło się 

z jego szerokiej piersi. Tog popatrzał na niego, wyłupiwszy krwią zalane oczy. Tika wpół 
podniosła się i spoglądała na Tarzana. Czy domyślała się, jaki był powód jego niepokoju? Kto 
to wie? Miała jednak naturę kobiecą, sięgnęła przeto ręką i podrapała delikatnie Toga za 
uchem.

Tarzan zobaczył to i w jednej chwili Tika przestała być w jego oczach małą towarzyszką 

zabaw,   stała   się   natomiast   istotą   cudowną   —   najcudniejszą   istotą   w   świecie,   dla   której 
zdobycia gotów był walczyć na śmierć i życie z Togiem lub z kimkolwiek, kto by ośmielił się  
kwestionować jego prawa.

Skurczył się, muskuły jego nabrzmiały, jedno ramię wysunął naprzód i podchodził coraz 

bliżej. Twarz miał w tył odchyloną, lecz bystre siwe oczy śledziły każdy ruch Toga. Gdy się 
zbliżał, warczenie stawało się coraz głośniejsze.

Tog powstał na swe krótkie nogi, jeżąc sierść. Kły obnażyły się. On również podchodził, 

wspierając się na nogach, i warczał.

— Tika jest Tarzana — rzekł człowiek–małpa, wymawiając słowa gardłowo, na sposób 

wielkich małp antropoidalnych.

— Tika jest Toga — odpowiedział tamten.
Tika i Numgo, i Gunto, posłyszawszy to warczenie dwu młodych, podnieśli oczy, okazując 

pewne zainteresowanie. Byli senni, lecz widzieli, że się zanosi na bitwę, która urozmaicić 
może jednostajność codziennego życia, jakie prowadzili w dżungli.

Tarzan miał na plecach skręconą linkę, a w ręku nóż myśliwski dawno zmarłego swego 

ojca, którego nie znał. W mózgu Toga tkwił wielki respekt przed błyszczącym metalowym 
ostrzem, którym człowiek–małpa tak dobrze władał. Czyż bez tego noża Tarzan poraziłby 

background image

Tublata,   swego   okrutnego   ojczyma,   lub   Bolgani,   goryla.   Tog   wiedział   o   tym   i   dlatego 
podchodził ostrożnie, kołując naokoło Tarzana, by znaleźć miejsce do ataku. Tarzan mając się 
na ostrożności ze względu na swą słabszą budowę ciała i słabsze przyrodzone uzbrojenie, 
zachowywał taką samą taktykę.

Chwilę jakąś zdawało się, że kłótnia ta skończy się tak, jak większość nieporozumień 

wśród członków plemienia, że jeden z zapaśników da w końcu drugiemu pokój i odejdzie, by 
zająć się czymś innym. Taki mógłby być koniec kłótni, gdyby inny był casus beli i, lecz Tice 
pochlebiało to, że uwaga wszystkich na nią się zwróciła, ponieważ dwu młodzieńców miało o 
nią   stoczyć   walkę.   Nic   podobnego   nie   zdarzyło   się   dotąd   Tice   w   całym   jej   niedługim, 
dotychczasowym   życiu.  Widziała,   jak   inne   samce   walczyły   o   samice   i   w   swoim   dzikim 
serduszku   spragniona   była   chwili,   w   której   trawy  dżungli   zabarwią   się   czerwoną   krwią, 
przelaną w śmiertelnej walce o jej osobę.

Przysiadła tedy na nogach i naigrawała się z obu swych czcicieli, nie robiąc między nimi 

różnicy. Wyśmiewała się z ich tchórzostwa i rzucała im przezwiska, na przykład: Histah–wąż 
Dango–hiena. Groziła, że zawoła Mumgi, by skarciła ich kijem — a Mumga była tak starą, że 
nie mogła już wspinać się na drzewa, i tak bezzębną, że mogła jadać tylko banany i owady.

Małpy, które się przyglądały temu, co się działo, posłyszały jej słowa i zaczęły się śmiać. 

Tog   wpadł   we   wściekłość.   Rzucił   się   nagle   na   Tarzana,   lecz   człowiek–małpa   uskoczył 
zręcznie na bok, unikając rąk wroga, lecz zaraz z szybkością kocią zawrócił i znowu stanął do 
walki. Zbliżywszy się, wzniósł nóż i zamierzył się nim w plecy Toga, ten uchylił się od 
uderzenia, ostrze zadało mu tylko powierzchowną ranę w plecy.

Tryśnięcie czerwonej krwi wywołało ostry okrzyk zachwytu z piersi Tiki. Było czemu się 

przypatrzeć! Obejrzała się, chcąc się przekonać, czy inne małpy były świadkami jej tryumfu. 
Helena Trojańska nie była ani trochę dumniejszą od niej w owej chwili.

Gdyby Tika nie była tak zajęta własną swą próżnością, mogłaby posłyszeć szmer liści na 

drzewie, stojącym ponad nią — szmer, nie wywołany wcale wiatrem, gdyż wiatru nie było. A 
gdyby spojrzała w górę, mogłaby dojrzeć lśniącą postać, przykucniętą wprost prawie nad jej 
głową i złośliwe żółte ślepia, śledzące za nią łakomie, lecz Tika nie zwracała uwagi na to, co 
było na drzewie. Otrzymawszy ranę, Tog cofnął się wyjąc przeraźliwie. Tarzan ścigał go, 
wykrzykując hańbiące przezwiska i groził, potrząsając nożem. Tika ruszyła spod drzewa, by 
być blisko przy pojedynkujących się.

Gałąź, znajdująca się ponad głową Tiki, ugięła się i trochę zakołysała pod ciężarem ciała 

zwierzęcia, śledzącego ją z gałęzi. Tog teraz zatrzymał się, by próbować dalszej walki. Piana 
pokrywała jego wargi, a ze szczęk sączyła się ślina. Stanął, schyliwszy głowę, wysunął ręce, 
szykując się do zwartego starcia. Gdyby mu tylko udało się dorwać rękoma do tej delikatnej, 
śniadej skóry, bitwa byłaby wygrana. Tog uważał, że Tarzana sposób walki był nieuczciwy. 
Nie chciał dopuścić do walki na pięści. Odskakiwał zręcznie tam, gdzie nie mogły go dostać 
muskularne palce Toga. Człowiek–małpa dotychczas nie mierzył się nigdy na siły z dorosłym 
samcem, chyba tylko w zabawie, i nie był pewny, czy może sprawdzić siłę swych muskułów 
w   walce   o   życie.   Nie   dlatego   żeby   się   bał,   gdyż   Tarzan   nie   znał   obawy.   Instynkt 
samozachowawczy ostrzegał go — i to był jedyny powód. Wystawiał się na ryzyko dopiero 
wtedy, kiedy nie było innej drogi, a wtedy nie cofał się przed niczym.

Jego metoda walki odpowiadała najlepiej budowie jego ciała i uzbrojeniu. Zęby, jakie miał, 

chociaż silne i ostre, jako narzędzie napastnicze nie mogły żadną miarą dorównać potężnym 
kłom małpim. Skacząc wokoło, tam, gdzie nie mógł go dosięgnąć przeciwnik, Tarzan mógł 
zadać   śmiertelne   rany   swym   długim   ostrym   nożem   myśliwskim,   a   jednocześnie   uniknąć 
bolesnych i niebezpiecznych ran, które by z pewnością odniósł, gdyby dostał się w pazury 
małpy.

Tog tedy nacierał i ryczał jak wół, a Tarzan przesuwał się w podskokach, to na jedną, to na 

drugą stronę, przy czym obrzucał przeciwnika wyzwiskami jak przekupka, a od czasu do 

background image

czasu dosięgał go nożem.

W   czasie   walki   następowały   chwile   ciszy,   kiedy   obaj   zatrzymywali   się   przed   sobą 

zadyszani, by złapać dech, ważąc swe pomysły i siły do nowego starcia się. W czasie jednej z 
takich pauz w walce zdarzyło się, że Tog rzucił wzrokiem ponad swym przeciwnikiem. W 
jednej chwili zmienił się wygląd małpy. Wściekłość znikła z jego oblicza, a zastąpił ją wyraz 
strachu.

Wydając okrzyk, znany wszystkim małpom, zawrócił i rzucił się do ucieczki. Nie potrzeba 

było   zwracać   się   do   niego   z   pytaniami   —   jego   okrzyk   ostrzegawczy   oznajmiał   bliską 
obecność odwiecznego wroga.

Tarzan pomyślał, by szukać schronienia, jak to czynili inni członkowie plemienia. W tejże 

chwili posłyszał skowyt pantery, zmieszany z okrzykiem przestrachu Tiki. I Tog ten okrzyk 
posłyszał, lecz nie zatrzymał się w tej ucieczce.

Chłopiec–małpa zachował się inaczej. Obejrzał się, czy drapieżne zwierzę nie zagraża 

komu z plemienia, a widok, jaki ujrzał, napełnił go przerażeniem.

To Tika wydawała okrzyki przestrachu, uciekając małą polaną ku drzewom, stojącym po 

brzegu,   a   za   nią   sunęła   w   skokach   Szita–pantera,   lekko   i   zwinnie.   Szita   widocznie   nie 
spieszyła się. Jej zdobycz była pewna, gdyż nawet, gdyby małpie udało się dopaść drzew, nie 
mogłaby wdrapać się na nie tak szybko, by ujść pazurom zwierzęcia. Tarzan widział, że 
nieuchronna śmierć grozi Tice. Krzyknął na Toga i na inne małpy, by śpieszyły na pomoc, a 
jednocześnie sarn pobiegł ku napadającemu zwierzęciu, a w drodze zdejmował linkę. Tarzan 
wiedział, że gdy wszystkie małpy występowały razem, nikt w dżungli, nawet Numa–lew, nie 
miał ochoty mierzyć się na kły z nimi i że o ile wszyscy z plemienia, którzy byli na miejscu, 
wystąpią do walki, Szita–wielki kot, niezawodnie spuści ogon i ucieknie, ratując życie.

Słyszał  to  Tog, jak  słyszeli  i  inni,  lecz  nikt  nie  przybył   na  pomoc Tarzanowi Tub  na 

ocalenie Tiki, a Szita szybko przebywała przestrzeń, dzielącą ją od zdobyczy.

Chłopiec–małpa, goniąc za panterą, wydawał głośne okrzyki, chcąc przez to odwrócić 

zwierzę od Tiki i zająć w jakiś sposób jego uwagę, ażeby małpa mogła dostać się bezpiecznie 
na   wyższe   gałęzie,   gdzie   Szita   nie   ośmieliłaby   się   wejść.   Obrzucał   panterę   wszelkimi 
przezwiskami, jakie mu się nawinęły. Wzywał do zatrzymania się i do stoczenia z nim walki, 
lecz Szita zważała tylko na smakowity kęsek, który miała tuż przed sobą.

Tarzan był już niedaleko i zbliżał się szybko, lecz przestrzeń była tak niewielka, że nie 

miał nadziei dopaść do mięsożernego zwierzęcia jeszcze w czas, nim pantera powali Tikę. 
Biegnąc, chłopiec rozwinął rzutem prawej ręki swą linkę nad głową. Obawiał się, że chybi, 
gdyż dystans był większy, niż te, na jakie rzucał lasso na zwierzęta; na taką odległość rzucał 
linkę wtedy tylko, gdy się w rzucanie wprawiał. Cała długość linki oddzielała go od Szity, 
jednakowoż nie pozostawało mu nic innego do zrobienia. Nie mógł zdążyć, by dopaść do 
zwierzęcia, zanim to dosięgnie Tiki. Musi spróbować rzutu.

l właśnie wtedy, kiedy Tika doskoczyła do niskiego konaru wielkiego drzewa, a Szita 

podskoczyła ku niej długim, krętym susem, przeszyły szybko powietrze sploty linki, rzuconej 
ręką   chłopca,   rozciągając   się   na   całą   długość,   pętlica   zaś   zawisła   na   chwilę   nad   głową 
zwierzęcia, szczerzącego paszczę, po czym okręciła się, spadając wprost i dokładnie na płowy 
kark. Szybkim zakrętem trzymanego w ręku końca, Tarzan zacisnął pętlicę i wparł się nogami 
w ziemię, by wytrzymać szarpnięcie, gdy Szita zwolni naprężenie linki.

Tuż   przed   świecącym   tułowiem   Tiki   przecięły   powietrze   okrutne   pazury,   gdy   linka 

naprężyła się, a pantera została powstrzymana — wielkie zwierzę wywróciło się przy tym, 
padając do góry nogami. W jednej chwili Szita powstała; błyszcząc oczami uderzała ogonem 
po bokach, rozdziawiła paszczę, z której wydobył się ryk wściekłości i doznanego zawodu.

Spostrzegła chłopca, jako przyczynę swego niepowodzenia na odległości nie większej nad 

czterdzieści kroków przed sobą. Szita rzuciła się ku Tarzanowi.

Tika ocalała, Tarzan upewnił się o tym, spojrzawszy na drzewo, gdzie znalazła ratunek. 

background image

Gdyby to się stało o jeden moment później, byłoby już po niewczasie. Szitę miał przed sobą. 
Byłoby   rzeczą   próżną   ryzykować   życie   w   niepotrzebnej   i   nierównej   walce,   z   której   nic 
dobrego   nie   mogło   wyniknąć.   Czyż   mógł   jednak   uniknąć   walki   z   rozwścieczonym 
zwierzęciem? A gdyby był zmuszony wystąpić do walki, jakie były szansę, że zachowa życie? 
Tarzan musiał uznać, że sytuacja jego była niebezpieczna. Drzewa stały zbyt daleko, by mógł 
mieć nadzieję, że zdoła ich dopaść i wymknąć się panterze. Nie było wyboru. Tarzan musiał 
wytrzymać to straszne spotkanie. W prawą rękę ujął swój nóż myśliwski — prawdziwie była 
to broń drobna, czcza wobec dwu rzędów potężnych zębów, ustawionych po obu stronach 
mocnej paszczęki, i ostrych pazurów, osadzonych na mięsistych łapach. Jednakowoż młody 
lord Greystokc stanął w obliczu tego niebezpieczeństwa z taka samą odważną rezygnacją, z 
jaką nieznany jego przodek stawał do śmiertelnej walki na polu zapasów na wzgórzu Senlac 
pod Hastings.

Z   miejsc   bezpiecznych   na   drzewach   wielkie   małpy   patrzały   na   szykującą   się   walkę, 

skowycząc   wyrazy   nienawiści   pod   adresem   Szity   i   dając   rady   Tarzanowi.   Protoplasci 
człowieka   mieli   oczywiście   wiele   cech   charakteryzujących   ludzi.   Tika   była   w   strachu. 
Piszczała, by samce śpieszyły na pomoc Tarzanowi, lecz ci zajęli się czym innym — głównie 
udzielaniem dobrych rad i robieniem grymasów. Bądź co” bądź Tarzan nie należał właściwie 
do plemiema Mangani, po cóż więc mieli narażać się na śmierć, by go ocalić?

Teraz Szita dopadła miejsca, gdzie był Tarzan, lecz jego już tam nie było. Chłopiec–małpa 

był zwinniejszy w ruchach nawet od pantery. Uskoczył na stronę właśnie w tej chwili, gdy 
pazury   pantery   miały   go   pochwycić,   a   gdy   Szita   spadła   na   miejsce   poza   nim,   Tarzan, 
korzystając z czasu, pobiegł pędem ku najbliższemu drzewu, by tam szukać ocalenia.

Pantera w jednej chwili otrząsnęła się i zawróciwszy, rzuciła się za swą zdobyczą, ciągnąc 

po ziemi sznur, zarzucony na jej grzbiet przez chłopca. Zakręcając z powrotem, w pogoni za 
Tarzanem,   Szita   okręciła   linkę   około   niewielkiego   krzaka.   Krzak   nie   stanowił   żadnej 
przeszkody na drodze istoty takiej siły i postawy jak Szita — o ile nie ciągnęła za sobą 
zwieszającego się sznura. Szita jednak zaplątała się, mając na karku sznur, a gdy skoczyła 
znów za Tarzanem, linka owinęła się naokoło niewielkiego krzaka, zaplątała się i zmusiła 
panterę   niespodzianie   do   zatrzymania   się.   W   chwilę   później   Tarzan   był   już   bezpieczny, 
wdrapawszy się na wysokie gałęzie niedużego drzewa, gdzie Szita nic mogła iść za nim.

Tu zasiadł, rzucając gałęzie i wyzwiska na szalejące z wściekłości pod nim zwierzę. Inni 

członkowie plemienia wzięli się również do bombardowania, rzucając twarde owoce i zeschłe 
gałęzie, jakie znaleźli pod ręką, aż Szita, doprowadzona do wściekłości, rwąc linkę, uwolniła 
się   z   więzów.   Przez   chwilę   stała,   spoglądając   ze   złością,   to   na   jednego   ze   swych 
prześladowców, to na drugiego, aż w końcu wydawszy ostatni ryk rozpaczliwy, zawróciła i 
skryła się w splątanej masie roślinności dżungli.

W  pół   godziny  później   plemię   znowu   znalazło   się   na   tym   samym   miejscu,  na   ziemi, 

żerując, jak gdyby nic przedtem się nie stało, co mogło zakłócić ciężką jednostajność życia. 
Tarzan odnalazł większą część swej linki i zajął się sporządzeniem nowej pętlicy, gdy Tika 
przysiadła się obok niego, co widocznie miało oznaczać, że wybór jej został dokonany.

Tog spozierał na nich posępnie. Kiedy raz podszedł blisko, Tika wyszczerzyła swe kły i 

zawarczała na niego, a Tarzan ukazał swe zęby, świadczące o nieprzyjaznym usposobieniu. 
Tog   jednak   nie   miał   ochoty   wywoływać   nowej   kłótni.   Zdawał   się   akceptować   według 
zwyczaju swego gatunku decyzję samicy, co świadczyło, że uznawał się za zwyciężonego w 
walce o jej względy.

W późniejszych godzinach, tego dnia, Tarzan, naprawiwszy swą linkę, wybrał się do lasu 

w poszukiwaniu zwierzyny. Potrzebował on więcej czasu na wyszukanie sobie pożywienia, 
niż jego towarzysze, którym wystarczały owoce, zioła i żuki, które można było znaleźć bez 
szczególnego zachodu. Dlatego spędzał on dużo czasu, polując na zwierzynę, której mięso 
mogło   jedynie   zaspokoić   potrzeby   jego   żołądka,   pokrzepić   i   dać   siłę   potężnemu   ciału, 

background image

rosnącemu dzień za dniem pod delikatną, gładką tkaniną jego śniadej skóry.

Tog widział jego oddalenie się. Jakby przypadkowo zaczął szukać pożywienia w coraz 

bliższym sąsiedztwie Tiki. W końcu znalazł się o kilka stóp od niej, a gdy rzucił nieznacznie 
okiem w jej stronę, zobaczył, że podobał się jej i że nie widać było na jej twarzy gniewu.

Tog wydał swą wielką pierś i potoczył się na swych krótkich nogach, wydając gardłem 

dziwne pomruki. Uniósł w górę wargi, wyszczerzając kły. Ach, co za wielkie, i jak piękne 
miał zęby! Tika nie mogła tego nie zauważyć. Jej wzrok spoczął również z podziwem na 
szerokich   skroniach   Toga   i   na   krótkim,   potężnym   karku.   Jak   pięknym   istotnie   był 
stworzeniem!

Tog, któremu pochlebiał ten nieukrywany podziw, widoczny z jej oczu, stąpał obok, tak 

pyszny i próżny jak paw. Zaczął przeglądać w myśli spis swych zalet i wkrótce zaczął je 
porównywać z cechami swego rywala.

Tog   chrząkał.   Co   za   porównanie!   Jak   można   było   porównywać   jego   piękne   futro   z 

brzydką, gładką i nagą skórą Tarzana? Kto mógł upatrywać czegoś pięknego w malutkim 
nosie Tarzana, jeżeli widział szerokie nozdrza Toga? A oczy Tarzana? Wstrętne, z kolorem 
białym naokoło, nie otoczone wcale czerwienią. Tog wiedział, że jego krwią zalane oczy były 
piękne, gdyż oglądał je odbite w szklistej powierzchni niejednego stawu.

Tog podsunął się bliżej do Tiki, a w końcu siadł naprzeciwko. Kiedy Tarzan w pewien czas 

później powrócił z polowania, zobaczył, że Tika z wyrazem zadowolenia drapała plecy jego 
rywala.

Tarzan uczuł wstręt. Ani Tog, ani Tika nie widzieli go, jak opuścił się z drzew na polankę. 

Zatrzymał się chwilę, patrząc na nich. Potem zasępiwszy się, zawrócił i zginął w labiryncie 
okrytych liśćmi gałęzi i girland z mchu, z których się wynurzył.

Tarzan zapragnął odejść jak najdalej od powodów, które wywołały jego serdeczny ból. 

Cierpiał   z   powodu   odrzuconej   miłości   i   nie   wiedział   dobrze,   co   się   z   nim   dzieje.   Miał, 
zdawało się, powody do gniewu na Toga i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że to on 
zbiegł, zamiast wyruszyć do śmiertelnej walki z tym, kto zniszczył jego szczęście.

Przychodziły mu też myśli, że powinien się gniewać i na Tikę, lecz obraz jej piękności 

wciąż nie dawał mu spokoju, tak że mógł przedstawiać ją sobie tylko w świetle miłości, jako 
coś najbardziej w świecie pożądanego.

Chłopiec–małpa czuł potrzebę przyjaznego uczucia. Od dzieciństwa aż do dnia śmierci, 

kiedy zatruta strzała Kulongi przebiła jej serce, Kala była dla chłopca jedynym przedmiotem 
miłości, jaki znał.

Na swój dziki sposób Kala kochała swego przybranego syna i Tarzan odpłacał jej również 

miłością,   chociaż   zewnętrznych   dowodów   tej   miłości   nie   było   więcej,   niż   można   było 
oczekiwać i od innego zwierzęcia dżungli. Dopiero po swym osieroceniu, chłopiec odczuł, jak 
głębokie było przywiązanie do matki, gdyż za matkę ją uważał.

Wydawało mu się w ostatnim czasie, że Tika będzie mogła zastąpić Kalę — że będzie miał 

w niej kogoś, dla kogo będzie mógł polować i walczyć, kogo będzie mógł pieścić. Obecnie 
marzenie jego znikło. Coś dolegało mu w piersi. Położył rękę na sercu i nie mógł zdać sobie 
sprawy, co się z mm stało. Niejasno przypisywał swoje strapienie Tice. Im więcej myślał o 
niej,   przywołując   na   pamięć   obraz,   jak   pieszczotą   obdarzała   Toga,   tym   większą   czuł 
dolegliwość w piersi.

Potrząsnął głową i warknął. Potem szybował wciąż dalej i dalej w dżungli, a im bardziej 

oddalał się i więcej przemyśliwał o swojej krzywdzie, tym bardziej stawał się nieodwołalnym 
nieprzyjacielem rodu kobiecego.

W   dwa   dni   później   polował   wciąż   sam   jeden   —   był   bardzo   zasępiony   i   czuł   się 

nieszczęśliwym.   Był   jednak   zdecydowany  nie   wracać   już   nigdy  do   plemienia.   Nie   mógł 
znieść myśli, że będzie patrzał, jak Tog i Tika przebywają razem. Gdy kołysał się na wielkiej 
gałęzi, dołem pod nim przeszli Numa, lew, i Sabora, lwica. Sabora przechyliła się do lwa i 

background image

chwytała w żartach zębami za jego wargi. Była to prawie pieszczota. Tarzan westchnął i rzucił 
w tę parę orzechem.

Później   napotkał   znaczną   liczbę   czarnych   wojowników   Mbongi.   Miał   już   zamiar 

zarzucenia pętlicy na kark jednego z nich, który oddalił się trochę od swych towarzyszy, 
kiedy zainteresowało go to, czym oni byli zajęci. Szykowali klatkę na drodze i pokryli ją 
gałęźmi z liści. Kiedy ukończyli swą pracę, to, co zbudowali, było prawie niewidoczne dla 
oka.

Tarzan zastanawiał się nad tym, jaki cel mieli czarni i dlaczego pobudowawszy klatkę, 

udali się z powrotem drogą do wsi.

Jakiś   czas   już   upłynął   od   chwili,   kiedy   Tarzan   po   raz   ostatni   nawiedził   czarnych   i 

przypatrywał  się  ze  swego ukrycia   wśród drzew,  otaczających  ich  ostrokół,  czynnościom 
swych wrogów, spośród których pochodził zabójca Kali.

Chociaż Tarzan czuł do nich nienawiść, sprawiało mu dużą przyjemność, gdy mógł się 

przypatrywać   ich   codziennemu   życiu   w   wiosce,   a   szczególniej   tańcom,   kiedy   ogniska 
oświecały ich nagie ciała, a oni rzucali się w podskokach, kręcili się i przeginali, udając ruchy 
wojownicze. W nadziei ujrzenia czegoś podobnego udał się za wojownikami do wioski, lecz 
spotkał go zawód, gdyż nie było tańców tej nocy.

Ujrzał natomiast ze swego bezpiecznego ukrycia na drzewie małe grupki ludzi, siedzących 

około   niewielkich   ognisk   i   rozprawiających   o   wydarzeniach   dziennych,   a   w  oddzielnych 
kątach ujrzał pojedyncze pary rozmawiające i śmiejące się, a zawsze jedną osobą takiej pary 
był młody mężczyzna, a drugą była młoda kobieta.

Tarzan przechylił głowę na bok i myślał, a zanim usnął tego dnia, skulona w rozwidleniu 

wielkiego drzewa, wznoszącego swe gałęzie nad wioską, Tika zajęła jego myśli, a później śnił 
o niej — była tam Tika i młodzi, czarni ludzie, śmiejący się i rozprawiający z czarnymi 
dziewojami.

Polując   osobno,  Tog   oddalił   się   na   pewien   dystans   od   reszty   plemienia.   Szedł   wolno 

ścieżką słoni, gdy spostrzegł, że droga zatarasowana była krzakami. A trzeba wiedzieć, że 
Tog, doszedłszy do lat dojrzałych, stał się gniewliwym zwierzęciem tracącym bardzo prędko 
cierpliwość. Kiedy cokolwiek stanęło mu na drodze, przeszkadzając jego zamiarom, miał 
tylko  jedną  myśl   —  przełamać   przeszkody  siłą.   Kiedy  więc  znalazł   drogę  zatarasowaną, 
zaczął przedzierać się przez liściastą zasłonę, a w chwilę później znalazł się w dziwnym 
legowisku, nie mógł się posuwać więcej, nie bacząc na gwałtowne wysiłki, by przedostać się 
dalej.

Kąsając i waląc w przegrodę, Tog wpadł w wielką wściekłość, lecz wszystkie jego wysiłki 

były próżne. W końcu zrozumiał, że musi zawrócić. Kiedy jednak chciał to zrobić, spostrzegł, 
że nowa przegroda wyrosła za nim, kiedy on starał się przełamać ścianę, którą miał przed 
sobą!  Tog   dostał   się   w   pułapkę.   Do   całkowitego   wyczerpania   z   sił   walczył   zażarcie,   by 
wydostać się na wolność, lecz wszystko na nic się nie zdało.

Rankiem oddziałek czarnych wyruszył z wioski Mbongi ku klatce, którą pobudowali dnia 

poprzedniego. Wśród gałęzi drzew, ponad ich głowami, unosił się młody olbrzym, przejęty 
ciekawością, co to wszystko znaczy. Manu, mała małpa, pomamrotała i nawymyślała mu, gdy 
przesuwał się, i chociaż nie bała się znanej sobie postaci człowieka–małpy, Tarzan widział, że 
z   czułością   przycisnęła   do   siebie   ciemną   figurkę   swej   towarzyszki.   Ujrzawszy  to  Tarzan 
uśmiechnął się, lecz wkrótce zachmurzyła się nagle jego twarz i westchnął głęboko.

Trochę dalej jaskrawo upierzony ptak przestępował z nogi na nogę przed podziwiającymi 

go oczami towarzyszki, przybranej w ciemniejsze upierzenie. Wydawało się Tarzanowi, jak 
gdyby wszystko w dżungli sprzysięgło się, by mu przypominać, że utracił Tikę. Przedtem 
widział takie same rzeczy co dnia, lecz nie zwracał na nie uwagi.

Kiedy czarni dotarli do pułapki, Tog wszczął wielki hałas. Chwyciwszy za pręty swego 

więzienia,   wstrząsał   nimi   zapamiętale,   rycząc   wciąż   i   wyjąc   przeraźliwie.   Czarni   byli 

background image

uradowani, chociaż nie dla tego kosmatego leśnego człowieka pobudowali swą pułapkę, lecz 
byli radzi, że go pojmali.

Tarzan nastawił uszu, posłyszawszy okrzyki wielkiej małpy i zrobił koło, by się znaleźć po 

przeciwnej stronie pułapki w kierunku wiatru. Obwąchiwał powietrze, doszukując się śladu 
zapachu więźnia. Zaraz potem uderzył jego czułe nozdrza znany mu zapach, mówiący tak 
nieomylnie Tarzanowi, kto był jeńcem, jak gdyby patrzał własnymi oczyma na Toga. Tak, był 
to Tog, i Tog tylko sam jeden.

Tarzan miał grymas na twarzy, gdy zbliżał się w celu przekonania się, co czarni zrobią ze 

swym jeńcem. Bezsprzecznie zabiją go zaraz. Znów Tarzan zrobił grymas. Będzie mógł teraz 
mieć Tikę dla siebie i nikt więcej nie będzie nastawał na jego prawa. Przyglądając się dojrzał, 
że czarni wojownicy usunęli z klatki zielone osłony, przywiązali do niej sznury i pociągnęli za 
sobą ku wiosce.

Tarzan przyglądał się, aż rywal jego znikł mu sprzed oczu, wciąż rozbijając się o pręty 

więzienia   i   wyrażając   swym   wyciem   gniew   i   groźby.  Wtedy   chłopiec–małpa   oddalił   się 
szybko, chcąc odszukać plemię i Tikę.

W czasie podróży spotkał Szitę z rodziną na małej porosłej polanie. Wielki kot rozciągnął 

się na ziemi, a towarzyszka jego, przerzuciwszy jedną łapę przez mordę swego dzikiego pana, 
lizała delikatne białe futerko na jego gardle.

Tarzan pośpieszał, aż prawie biegł przez bór i wkrótce spostrzegł plemię małp. Ujrzał je 

wprzód, nim małpy zauważyły jego, gdyż ze wszystkich istot, żyjących w dżungli, nikt nie 
potrafił tak cicho przesuwać się po drzewach jak Tarzan. Zobaczył żerujących obok siebie 
Kama i jego towarzyszkę, ich kosmate ciała ocierały się o siebie. Zobaczył i Tikę, żerującą 
oddzielnie. Niedługo już będzie karmiła się samotnie, pomyślał Tarzan i jednym skokiem 
znalazł się wśród swoich.

Zrobił się nagły ruch i odezwał się chór gniewnych i przestraszonych warknięć, gdyż 

Tarzan zjawił się niespodzianie. Było jednak coś więcej, niż małe nagłe zdenerwowanie, na 
wytłumaczenie najeżonych włosów na karkach małp, które nie uspakajały się jeszcze przez 
długi czas, nawet po spostrzeżeniu, kto był nowo przybyły.

Zauważył to Tarzan, jak miał sposobność zauważać to już nieraz dawniej, że zawsze jego 

nagłe pojawienie się wśród nich wywoływało nerwowe podniecenie i niepokój przez czas 
dłuższy i że wszystkie po kolei uznawały za rzecz potrzebną upewnić się, że był on istotnie 
Tarzanem, obwąchując go po wielokroć, zanim się

Przechodząc między nimi, zbliżył się do Tiki, lecz gdy podszedł, małpa się cofnęła.
— Tika — rzekł —jestem Tarzan, należysz do Tarzana. Przybywam dla ciebie.
Małpa podeszła bliżej, oglądając go uważnie. W końcu obwąchała go, jakby chcąc mieć 

niezawodną pewność.

— Gdzie jest Tog? — zapytała.
— Gomangani schwytali go — odpowiedział Tarzan. — Zabiją go.
W oczach Tiki Tarzan dojrzał zamyślenie i wyraz smutku i zaniepokojenia, gdy powiedział 

jej o losie Toga. Podeszła jednak blisko i przygarnęła się do niego i Tarzan, lord Greystoke, 
otoczył ją swą ręką.

Czyniąc   to,   zauważył   nagle   dziwną   niezgodność   tej   gładkiej,   śniadej   szyi   i   czarnego 

kosmatego   odzienia   pani   swej   miłości.   Przypomniał   sobie   łapę   towarzyszki   Szity, 
przerzuconą przez pysk Szity — nie było tam przeciwieństwa. Pomyślał o Manu, tulącym swą 
towarzyszkę, jak jedno zdawało się należeć do drugiego. Nawet dumny ptak z jaskrawym 
upierzeniem był bardzo podobny do swej małżonki o spokojniejszych barwach, a Numa tylko 
włochatą grzywą różnił się od Sabory–lwicy. Samce i samice nie były jednakowe, to prawda, 
lecz różnice nie były takie, jakie zachodziły między Tarzanem a Tiką.

Tarzan nie wiedział, co ma począć. Było w tym coś niewłaściwego. Ręka jego opadła z 

ramienia Tiki. Powoli odsunął się. Spoglądała na niego, przechyliwszy na bok głowę. Tarzan 

background image

wyprostował się w całej postawie i uderzył się w piersi kułakami. Wzniósł głowę ku niebu i 
rozwarł usta. Z głębi jego płuc wydobył się dziki, straszny okrzyk tryumfalny zwycięskiej 
małpy. Plemię zwróciło się, spoglądając ciekawie na niego. Nie zabił żadnej ofiary i nie było 
w pobliżu żadnego przeciwnika, którego chciał podniecić do szaleństwa tym dzikim wyciem. 
Nie, nie było jasnego wytłumaczenia, po co wydał okrzyk, i wszyscy powrócili znowu do 
żerowania,   lecz   mieli   go   na   oku,   czy   czasem   nie   wpadnie   w   zapamiętała   wściekłość   i 
chwilowe szaleństwo.

Gdy tak na niego spoglądali, ujrzeli, że wzniósł się na pobliskie drzewo i zginął im z oczu. 

Wkrótce zapomnieli o nim wszyscy, nie wyłączając Tiki.

Czarni wojownicy Mbongi, utrudzeni ciężką pracą, wypoczywając często, powoli posuwali 

się ku wiosce. Dzikie zwierzę w klatce wciąż ryczało i wyło. Tog uderzał o pręty, ślina 
spływała mu z pyska. Hałas, jaki sprawiał, był okropny.

Dochodzili  do kresu swej podróży i zatrzymali się na ostatni odpoczynek, by już dalej 

przeciągnąć klatkę przez polanę, na której stała wioska. Jeszcze kilka minut, a wyjdą z lasu. 
Gdyby to uczynili, wtedy niezawodnie nie stałoby się to, co się istotnie stało.

Milcząca postać przesuwała się przez drzewa, ponad nimi. Bystre oczy przypatrywały się 

klatce i liczyły ilość wojowników. Ruchliwy i śmiały umysł obmyślał szansę powodzenia, 
gdy pewien plan wejdzie w wykonanie.

Tarzan spoglądał na czarnych, którzy ułożyli się w cieniu. Byli wyczerpani z sił. Już część 

ich usnęła. Podkradł się bliżej i zatrzymał się tuż nad ich głowami. Nie zaszeleścił ani jeden 
liść   pod   nim.   Postanowił   czekać,   okazując   niewyczerpaną   cierpliwość   drapieżnego 
zwierzęcia. Oto już tylko dwu wojowników czuwało, a jeden z nich widocznie był senny.

Tarzan poruszył się, a gdy to uczynił, czarny, który czuwał, powstał i obszedłszy klatkę, 

podszedł do niej  z tyłu. Chłopię–małpa przesuwało się za nim, tuż nad jego głową. Tog 
wodził oczyma za wojownikiem i wydawał urywane jęki. Tarzan był w obawie, że małpa 
pobudzi śpiących.

Szeptem, który był niedosłyszalny dla uszu negrów, Tarzan wymówił imię Toga i nakazał 

mu   milczenie.   Wycie   Toga   ustało.   Czarny   zbliżył   się   do   tylnej   części   klatki,   badając 
zamknięte drzwiczki, a gdy tak stał tam, zwierzę, zawisłe w górze nad nim, opuściło się z 
drzewa wprost na jego kark. Stalowe palce otoczyły gardło czarnego, tłumiąc okrzyk, który 
miał się wydobyć z ust przerażonego człowieka. Mocne zęby wpiły się w plecy, a silne nogi 
okręciły się koło jego stanu.

Czarny, w przestrachu, usiłował uwolnić się od milczącej istoty, która przywarła do niego. 

Rzucił się na ziemię i potoczył, wciąż jednak potężne palce zaciskały się coraz ściślej.

Usta człowieka otwarły się szeroko, wysunął się obrzmiały język, oczy wydobywały się z 

orbit. Nie słabnące palce wzmogły jeszcze uścisk.

Tog był milczącym świadkiem walki. W swym mózgu nie mógł się dorozumicć, co było 

przyczyną,   że   Tarzan   napadł   na   czarnego.   Tog   nie   zapomniał   o   niedawno   stoczonej   z 
człowiekiem–małpą walce, ani o tym, co ją spowodowało. Nagle spostrzegł, że Gomangani 
stracił siłę. Nastąpiły kurczowe drgawki i człowiek przestał się poruszać.

Tarzan odskoczył od swej ofiary i podbiegł do drzwiczek klatki. Zwinnymi palcami szybko 

rozplątywał sznury, które przytrzymywały drzwiczki. Tog mógł tylko czekać, nie mógł nic 
pomóc. Oto Tarzan uniósł w górę drzwiczki i Tog mógł się wydostać. Małpa chciała rzucić się 
na śpiących, aby wywrzeć zemstę, lecz Tarzan sprzeciwił się.

Zamiast tego człowiek–małpa wciągnął trupa czarnego do wnętrza klatki i oparł go o 

ścianę. Później zasunął drzwiczki i zawiązał tak, jak były przedtem.

Uśmiech radości i zadowolenia rozjaśnił jego oblicze, gdy tak pracował, gdyż ulubionym 

jego zajęciem było drażnienie czarnych z wioski Mbongi. Mógł sobie wyobrazić, jakie będzie 
ich przerażenie, gdy po przebudzeniu znajdą trupa towarzysza, zamkniętego w klatce, gdzie 
jeszcze przed chwilą znajdowała się małpa, dobrze strzeżona.

background image

Tarzan i Tog ruszyli w drogę, kosmate ciało dzikiej małpy ocierało się o gładką skórę 

angielskiego lorda, gdy tak przebywali pierwotną dżunglę jeden obok drugiego.

— Wracaj do Tiki — przemówił Tarzan. —Jest twoja. Tarzanowi jest niepotrzebna.
— Tarzan znalazł inną dla siebie? — pytał Tog. Tarzan ruszył ramionami.
— Dla Gomangani jest Gomangani — odpowiedział — dla Numy–lwa, jest Sabora–lwica; 

dla Szity jest istota tegoż, co on, gatunku: dla Bary–jelenia, dla Manu, małej małpy, dla 
wszystkich zwierząt i ptaków dżungli są ich towarzyszki. Tylko dla Tarzana nie ma żadnej. 
Tog jest małpą. Tika jest małpą. Wracaj do Tiki. Tarzan jest człowiekiem. Pozostanie on 
samotny.

background image

R

OZDZIAŁ

 II

T

ARZAN

 

JEŃCEM

Czarni   wojownicy   pracowali   w   parnej,   dusznej   spiekocie   w   cieniu   drzew   dżungli. 

Wojennymi   włóczniami   zorali   spójną,   czarną   ziemię   i   spodnie   warstwy   roślinności. 
Posługując się palcami rąk, zaopatrzonymi w grube paznokcie, zebrali spulchniona ziemię i 
wynieśli na bok ze środka drogi, którą od niepamiętnych czasów znały zwierzęta. Pracę swą 
często   przerywali,   by   zasiąść   na   brzegu   jamy.   którą   kopali,   i   odpocząć   przy   wesołej 
pogawędce.

Ich długie, półkoliste tarcze z grubej skóry bawolej i włócznie tych, którzy wygarniali 

ziemię, stały oparte o pnie pobliskich drzew. Pot lśnił się na ich gładkiej, hebanowej skórze, 
pod którą poruszały się wydatne muskuły, doskonale i zdrowo rozwinięte.

Czerwony kozioł, stąpając ostrożnie wzdłuż drogi ku wodzie, stanął, gdy wybuch śmiechu 

doszedł jego nastroszonych uszu. Przez chwilę stał bez ruchu, węsząc tylko rozszerzonymi 
nozdrzami,   po   czym   zawrócił,   by   umknąć   niepostrzeżenie   od   budzącej   strach   obecności 
człowieka.

W odległości stu jardów, zaszyty w nieprzebyte sploty roślinności dżungli, Numa, lew, 

podniósł swą wielką głowę. Numa dobrze podjadł w nocy i trzeba było dużego hałasu, aby go 
obudzić. Uniósł w górę swój pysk, węszył w powietrzu, poczuł ostry zapach czerwonego 
kozła i duszny zapach człowieka. Numa jednak był syty. Chrząknąwszy z pogardą, podniósł 
się i oddalił.

Jaskrawo upierzone ptaki przelatywały z drzewa na drzewo, wydając chrypliwe pokrzyki. 

Drobne   małpy,   mamrocząc   i   przekomarzając   się,   przeskakiwały   po   zwieszających   się 
konarach,   nad   głowami   czarnych   wojowników.   Pomimo   to   wszystko   byli   samotni,   gdyż 
zaludniona dżungla, w której tyle żyje istot, podobnie jak natłoczone ulice wielkiego miasta, 
jest miejscem, gdzie każdy czuje się osamotnionym.

Czyż jednak byli oni tam sami tylko?
Ponad   nimi,   zawiesiwszy   się   lekko   na   gałęzi   obwieszonego   liśćmi   drzewa,   szarooki 

młodzieniec śledził z wielką uwagą każdy ich ruch. Ogień nienawiści tlił się w młodzieńcu, 
trzymanej na wodzy widoczną chęcią dowiedzenia się, jaki był cel pracy czarnych. Jeden z 
takich oto ludzi położył trupem jego ukochaną Kalę. Względem tych ludzi mógł mieć tylko 
uczucia wrogie, lecz teraz spokojnie przyglądał się, pragnąc chciwie zapoznać się bliżej z ich 
sposobami i pomysłami.

Ujrzał, jak jama stawała się coraz głębsza, aż rozwarł się pusty dół na całą szerokość drogi 

—   dół   tak   obszerny,   że   mógł   pomieścić   wszystkich   sześciu   kopaczy.   Tarzan   nie   umiał 
odgadnąć   celu   tak   wielkiej   pracy.  A  gdy   nacięli   długich   pali   i   zaostrzywszy   u   końców 
powbijali je w równych odstępach na spodzie jamy, zadziwienie jego jeszcze wzrosło i nie 
mógł zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu ułożyli lekkie żerdzie poprzecznie nad jamą, 
obsypali   starannie   liśćmi   i   ziemia,   przez   co   cała   praca,   jaką   wykonali   w   ziemi,   została 
niewidzialna dla oczu patrzącego.

Ukończywszy   pracę,   przyglądali   się   z   zadowoleniem   dziełu   swoich   rąk,   a   Tarzan 

przyglądał się temu również. Nawet dla jego dobrze wyćwiczonego oka nie pozostał żaden 
widoczny ślad, świadczący o tym, że starodawna ścieżka została w pewien sposób naruszona.

Człowiek–małpa   tak   był   zatopiony   w   rozmyślaniach   nad   celem   przykrytej   jamy,   że 

pozwolił czarnym wojownikom oddalić się z powrotem do swej wioski i nie wyrządził im 
tym razem żadnej złośliwej szkody, jak robił zwykle, wywierając w ten sposób zemstę i 
czerpiąc stąd dla siebie zadowolenie, na postrach całego ludu Mbongi.

Pomimo   wielkich   wysiłków   myśli,   nie   mógł   odgadnąć   tajemnicy   ukrytej   jamy,   gdyż 

background image

sposoby   postępowania   czarnych   były   jeszcze   dla   Tarzana   obcymi,   niezrozumiałymi. 
Niedawno   przybyli   do   dżungli,   jako   pierwsi   ludzi,   którzy   wstąpili   na   tę   ziemię,   gdzie 
odwiecznie   panowały   i   gnieździły   się   zwierzęta.   Dla   Numy–lwa,   Tantora–słonia,   dla 
większych i małych małp, dla wszystkich najróżnorodniejszych istot tej puszczy, działalność 
człowieka i sposoby jego postępowania były nowe. Mieli wiele do nauczenia się od czarnych, 
nie pokrytych włosem istot, którzy chodzili w stojącej postawie na tylnych łapach — i uczyli 
się powoli, a zawsze doznawali przy tym czegoś złego.

Gdy czarni odeszli,  Tarzan przesunął się łatwo do drogi, czepiając się  gałęzi. Węsząc 

podejrzliwie, obchodził wkoło jamę. Przykucnąwszy, odgrzebał trochę ziemi i obnażył jedną 
z poprzecznych żerdzi. Powąchał ją, poruszył, przechylił głowę na bok i rozmyślał głęboko 
przez czas pewien. Po czym starannie okrył żerdź znowu, nagarniając z góry ziemi, jak to 
czarni zrobili. Potem skoczył na gałęzie drzew i ruszył na poszukiwanie swych kosmatych 
towarzyszy, wielkich małp z plemienia Kerczaka.

Po drodze spotkał Numę–lwa, przy którym zatrzymał się na chwilę, by rzucić w warczący 

pysk   swego   wroga   dojrzałym   owocem   dla   dokuczenia   mu   i   obrzucił   go   przezwiskami, 
nazywając   pożeraczem   padliny   i   bratem   Danga,   hieny.   Numa,   wyłupiwszy   żółtozielone 
ślepia, w których przebijała zaciekła nienawiść, popatrzał na kołyszącą się ponad nim postać. 
Z ciężkiego pyska rozległ się głuchy poryk, a podrażniony poruszał z wielkiej wściekłości 
krętym   ogonem   ruchem   ostrym,   jakby   uderzał   biczem.   Wiedząc   jednak   z   dawniejszego 
doświadczenia, że rozprawa na daleki dystans z człowiekiem–małpą jest bezcelową, zawrócił 
i skrył się w splątanych krzewach z oczu swego prześladowcy. Rzuciwszy ostatni obraźliwy 
okrzyk i zrobiwszy małpi grymas za oddalającym się swym wrogiem, Tarzan udał się w 
dalszą drogę.

Przebył jeszcze milę, a powiew wiatru przyniósł do jego czułych nozdrzy znany duszący 

zapach   dochodzący   z   pobliża,   a   w   chwilę   później   wynurzyła   się   pod   nim   ogromna 
szaroczarna masa, torująca sobie drogę wzdłuż ścieżki. Tarzan oberwał małą gałąź i złamał. 
Na trzask łamanej gałęzi ciężka postać zatrzymała się. Wielkie uszy nastroszyły się, a długa, 
ruchliwa trąba podniosła się szybko i bujała w jedną i drugą stronę w poszukiwaniu zapachu 
wroga,   a   dwoje   słabych,   drobnych   oczu   wyjrzało   podejrzliwie   w   próżnym   poszukiwaniu 
winowajcy tego trzasku, który zakłócił spokój jego wędrówki.

Tarzan   wybuchnął   głośnym   śmiechem   i   opuścił   się   bliżej   ponad   łeb   twardoskórego 

olbrzyma.

— Tantor!  Tantor!   —   zawołał.   —   Bara–daniel,   mniej   jest   trwożliwy  niż   ty  Tantorze–

słoniu, największy z mieszkańców dżungli. Mając siłę tylu lwów, ile ja mam palców u nóg; i 
rąk, Tantor, który może wywracać olbrzymie drzewa, drży ze strachu na trzask łamanej suchej 
gałęzi.

Jakieś gargotanie, które mogło wyrażać zarówno wzgardliwość jak i sprawioną ulgę, było 

całą odpowiedzią Tantora, który jednak opuścił na dół trąbę i ogon, i stulił uszy, lecz oczy 
wciąż   obracał,   poszukując   Tarzana.   Niedługo   był   w   zawieszeniu   co   do   tego,   gdzie   się 
znajduje człowiek–małpa, gdyż zaraz potem młodzieniec skoczył lekko na szeroką głowę 
swego dawnego przyjaciela. Rozciągnąwszy się tam całym ciałem, Tarzan bębnił nogami po 
grubej   skórze,   a   drapiąc   czulsze   miejsca   poza   wielkimi   uszami,   rozpoczął   opowiadać 
Tantorowi wszelkie plotki puszczy, jak gdyby wielkie zwierzę rozumiało każdy wyraz, jaki 
wymówił.

Było tam rzeczy wiele, które Tarzan potrafił opowiedzieć Tantorowi i — chociaż ogromny 

szary pancernik dżungli drobne plotki z dziejów puszczy nic bardzo rozumiał — stał jednakże 
świecąc oczami i łagodnie poruszając trąbą, jak gdyby pochłaniał każde słowo z niezmiernym 
zainteresowaniem. W rzeczywistości sprawiał mu przyjemność miły, przyjazny głos i rad był 
z bliskiej obecności tego znajomego, którego często nosił na swym grzbiecie od czasów, 
kiedy Tarzan, jeszcze jako małe dziecko, zbliżył się kiedyś odważnie do olbrzyma, wierząc, 

background image

że znajdzie w wielkim twardoskórym zwierzęciu tę samą przyjazność uczuć, jaka przepełniała 
jego własne serce.

W latach, kiedy utrzymywał się między nimi związek, Tarzan mógł spostrzec, że wywierał 

trudny   do   wytłumaczenia   wpływ   na   swego   potężnego   przyjaciela.   Mógł   nim   rządzić   i 
kierować. Na jego głos Tantor przybywał na wielkie odległości — z tak daleka, jak tylko jego 
czułe uszy mogły rozpoznać ostre i przenikliwe głośne wezwanie człowieka–małpy. A gdy 
Tarzan siadał mu na karku, Tantor gotów był biec w dżungli w tym kierunku, dokąd kazał mu 
iść jego jeździec. Tkwiła w tym władza ludzkiego umysłu nad umysłem zwierzęcia i wpływ 
był   tak   oczywisty,   jak   gdyby   oboje   rozumieli   jego   przyczynę,   aczkolwiek   powodów 
właściwych nie rozumiał ani jeden ani drugi.

Z pół godziny Tarzan zabawił na grzbiecie Tantora. Czas nie miał dla nich znaczenia. 

Życie według ich poglądu polegało głównie na zapełnianiu żołądka. Tarzan radził sobie z tym 
zadaniem łatwiej niż Tantor, gdyż żołądek Tarzana mniej wymagał i łatwiej było mu zdobyć 
pokarm, ponieważ był stworzeniem wszystkożernym. O ile brakło jednego rodzaju pokarmu, 
zawsze znalazły się inne w obfitości, by mógł zaspokoić głód. Mniej był wybredny co do 
pokarmów niż Tantor, który jadał tylko korę pewnych drzew, samo drzewo innych, a tylko 
liście jeszcze innych, a i te tylko podczas pewnych pór roku.

Dla   Tantora   koniecznością   było   oddawanie   większej   części   swego   życia   staraniom   o 

zapełnienie ogromnego swego żołądka, aby utrzymać siły. Tak to się dzieje ze wszystkimi 
zwierzętami  —  ich   czas  tak   jest  zajęty  albo  poszukiwaniem  pokarmu,   albo  działalnością 
trawienia, że nie pozostaje im nic na inne zajęcia. Bezsprzecznie w tym leży zawada, która 
nie pozwoliła im rozwijać się tak szybko jak rozwijał się człowiek, któremu pozostaje więcej 
czasu   wolnego   na   myślenie   o   rozmaitych   innych   sprawach.   Kwestiami   tymi   jednakowoż 
Tarzan mało się kłopotał, a Tantor wcale o nich nie myślał. Tarzan wiedział tylko tyle, że czuł 
się szczęśliwym w towarzystwie słonia. Dlaczego tak było, nie wiedział. Nie wiedział tego, że 
jako istota ludzka — normalna, zdrowa istota ludzka — potrzebował mieć jakieś stworzenie, 
na   które   mógłby   przelać   uczucie   przyjaźni.   Towarzysze   jego   dzieciństwa   wśród   małp 
Kerczaka wyrośli już na wielkich, opryskliwych samców. Nie żywili oni takich uczuć sami i 
nie   wywoływali   ich   u   innych.   Z   młodszymi   małpiątkami   Tarzan   bawił   się   czasami.   Po 
swojemu lubił je, lecz towarzystwo ich nie mogło go zadowolić na czas dłuższy. Tantor był 
wielką górą spokoju, równowagi i stałości. Przyjemnie i radośnie było rozciągnąć się na jego 
twardym łbie i wlewać swe niejasne nadzieje i pragnienia w te wielkie uszy, którymi Tantor 
poruszał, jak zwykł na znak, że rozumie, co do niego mówiono. Ze wszystkich stworzeń 
dżungli Tarzan przywiązał się najbardziej do Tantora, od czasu jak pozbawiony był Kali. 
Czasami rozmyślał nad tym, czy Tantor odpłaca mu się równą przyjaźnią. Trudno było coś o 
tym pewnego powiedzieć.

Wołanie   żołądka   —   wołanie   najbardziej   zniewalające   i   natarczywe,   jakie   znane   jest 

dżungli — odwołało w końcu Tarzana od słonia. Wyruszył on na drzewa w poszukiwaniu 
pokarmu, a Tan—tor udał się w dalszą swą drogę w przeciwnym kierunku.

Przez   pół   godziny   człowiek–małpa   furażował.   Zawieszone   wysoko   gniazdo   dało   mu 

świeże, ciepłe żniwo. Owoce, jagody znalazły się w jego jadłospisie w takim porządku, jak na 
nie natrafił, gdyż takiego pokarmu nie poszukiwał. Mięsa, mięsa, mięsa było potrzeba. W celu 
zdobycia mięsa Tarzan polował, lecz czasami mięsa nie znajdował, co trafiło się i dziś.

A przebywając ostępy puszczy miał myśl zajętą nie tylko polowaniem, lecz przemyśliwał i 

o wielu innych rzeczach. Miał zwyczaj przypominać sobie wydarzenia z poprzednich dni i 
godzin. Przeżył ponownie swą wizytę, złożoną Tantorowi, rozmyślał o czarnych kopaczach i 
o dziwnym, ukrytym dole, jaki pozostawili za sobą. Wciąż męczył się pytaniem, jaki był tego 
cel. Porównywał to, co spostrzegł i dochodził do pomysłów, porównywał myśli i dochodził do 
wniosków, co prawda nie zawsze słusznych, lecz w każdym razie pracował myślą, a ta praca 
była o tyle łatwiejsza, że w umyśle jego nie było balastu wniosków zaczerpniętych z drugiej 

background image

ręki, od innych ludzi, które zazwyczaj są błędne.

A gdy tak rozmyślał o ukrytej jamie, nagle przypomniał sobie widok wielkiej, czarnoszarej 

masy,   ciężko   przesuwającej   się   wzdłuż   utorowanej   drogi   w   dżungli.   Natychmiast 
zesztywniały jego członki pod wpływem nagłego uczucia strachu. Myśl i czyn zwykle szły 
razem jednocześnie w życiu człowieka–małpy i oto zaledwie domyślił się celu wykopania 
dołu już był w drodze, sunąc przez obwieszone liśćmi gałęzie.

Przerzucając się z jednej gałęzi na drugą, śpieszył drogą, gdzie drzewa gęściej rosły. To 

znów zeskoczył na ziemię i biegł szybko lekką stopą w cichości po murawie, i znów czepiał 
się gałęzi tam, gdzie splątane krzewy na dole przeszkadzały mu szybko posuwać się naprzód 
po powierzchni.

Był   na   tyle   zaniepokojony,   że   przestał   zwracać   uwagę   na   głos   rozsądku.   Ostrożność, 

wrodzona u zwierząt, ustąpiła przed ludzkim uczuciem lojalności względem przyjaciela. W 
takich okolicznościach wszedł na obszerną polanę, nie myśląc o tym, co mogło się kryć tam, 
lub kto mógłby zastąpić mu drogę.

Doszedł do połowy polany, gdy wprost na jego drodze w odległości zaledwie kilku stóp z 

kępy   wysokich   traw   wzleciało   w   powietrze   kilkanaście   pokrzykujących   ptaków.   Tarzan 
natychmiast   skoczył   w   bok,   gdyż   dobrze   wiedział,   czyją   obecność   zwiastowały   te   ptaki 
wartownicze. Prawie w tejże chwili Buto, nosorożec, podniósł się na krótkich nogach i z 
wściekłością rzucił się naprzód. Buto–nosorożec naciera na chybił trafił. Mając słaby wzrok, 
widzi   on   źle   nawet   z   niewielkiej   odległości   i   trudno   zdecydować,   czy  jego   rzucania   się 
wywołane   są   panicznym   strachem   w   chwili   gdy   zamyśla   umknąć,   czy   też   są   skutkiem 
gniewliwego usposobienia, jak to zazwyczaj się sądzi. Sprawa ta jest ważną dla tych, na kogo 
rzuca się Buto, gdyż o ile kogoś pochwyci i podrzuci w powietrze, tego prawdopodobnie już 
potem nic obchodzić nie będzie.

Dnia   tego,   przypadkiem   Buto   pędził   wprost   na   Tarzana   przez   niewielką   przestrzeń, 

oddzielającą   ich   od   siebie,   porosłą   wysoką   po   kolana   trawą.   Trafem   skierował   się   ku 
człowiekowi–małpie,   wkrótce   też   słabe   jego   oczy   dojrzały   wroga.   Chrząknąwszy 
kilkakrotnie, rzucił się wprost na niego. Małe ptaki, towarzyszące nosorożcowi, unosiły się w 
powietrzu, zataczając koła. Wśród gałęzi drzew na skraju polany kilkanaście małych małp 
odezwało   się,   mamrocząc.   Przestraszone   głośnym   chrząkaniem   rozjuszonego   zwierzęcia 
uciekały spiesznie na górne gałęzie. Tylko Tarzan zachował spokój i jasność ducha.

Stał   on   wprost   na   drodze   przed   nosorożcem.   Nie   było   już   czasu   uciekać   na   drzewa, 

otaczające polanę, a przy tym Tarzan nie myślał opóźniać swej podróży z powodu spotkania 
się z Buto. Już nieraz przedtem widział głupie zwierzę i drwił sobie z niego.

Buto nadbiegł, zgiął wielki łeb i przechylił długi, wielki swój róg, chcąc nim zadać cios w 

sposób, jaki przyroda mu wskazała. Kiedy jednak podniósł róg w górę, broń jego przeszyła 
tylko   puste   powietrze,   gdyż   człowiek–małpa   lekko   skoczył   w   górę   kocim   susem   ponad 
groźnie schylonym rogiem na szeroki grzbiet nosorożca. Zrobił jeszcze jeden skok i znalazł 
się na ziemi poza zwierzęciem, po czym pobiegł z szybkością jelenia ku drzewom.

Buto, rozzłoszczony i zadziwiony zniknięciem swej ofiary, zawrócił i popędził wściekle w 

innym kierunku nie tym, w którym uciekał Tarzan. W ten sposób człowiek–małpa dopadł 
bezpiecznie drzew i udał się spiesznie w dalszą drogę lasem.

W pewnej odległości przed nim Tantor posuwał się równym krokiem znaną mu ścieżką 

słoni,   a   przed   Tantorem   czarny   wojownik,   przykucnąwszy   na   środku   drogi,   nasłuchiwał 
pilnie. Oto posłyszał odgłos, na który oczekiwał — odgłos łamanych gałęzi, zwiastujący 
zbliżanie się słonia.

Z prawej i lewej strony w innych miejscach dżungli ukryci byli inni czarni wojownicy. 

Stłumiony sygnał, podany od jednego do drugiego, zawiadomił i tego, który znajdował się 
najdalej, że zwierzyna przybyła. Szybko skupili się naokół drogi, zajmujcie stanowiska na 
drzewach w dół wiatru od miejsca, którędy musiał przejść Tantor. Czekali w cichości i w 

background image

nagrodę ujrzeli potężne kły słonia, zawierające taką ilość kości słoniowej, że chciwe ich serca 
zabiły z radości.

Skoro   tylko   słoń   minął   pozycje   czarnych,   wojownicy   spuścili   się   na   dół.   Już   nie 

zachowywali ciszy, przeciwnie zaczęli uderzać w dłonie i wykrzykiwać głośno. Tantor–słoń 
zatrzymał się na chwilę, podniósłszy trąbę i ogon, nastawił uszy, po czym popędził drogą 
szybko, posuwiście — wprost ku przykrytej jamie, gdzie na dnie ustawione były zaostrzone 
pale.

Za nim gonili wykrzykujący wojownicy, zmuszając go do szybkiego pędu, który by mu nie 

pozwolił   przyglądać   się   bacznie   drodze,   którą   przebywał.   Tantor–słoń,   który   mógłby 
zawróciwszy rozpędzić od razu swych przeciwników, uciekał jak spłoszona łania, uciekał, 
zbliżając się do okropnej, męczeńskiej śmierci.

A z tyłu, poza nimi wszystkimi, przybywał Tarzan, pędząc przez las dżungli z szybkością i 

zwinnością wiewiórki. Posłyszał on okrzyki wojowników i zrozumiał je dokładnie. Wydał on 
przenikliwy głos, który odbił się echem w dżungli, lecz Tantor w panicznym swym strachu 
albo nie dosłyszał wołania, albo posłyszawszy nie ważył się zatrzymać, by zrozumieć o co 
chodzi.

Olbrzymie   twardoskóre   zwierzę   zbliżyło   się   już   prawie   na   kilka   kroków   do   śmierci, 

ukrytej   na   drodze,   i   czarni,   pewni   teraz   powodzenia,   wykrzykiwali   i   tańczyli   w   tyle, 
potrząsając wojennymi włóczniami, radując się z góry zdobyciem wspaniałej  ilości kości 
słoniowej, którą niosło zwierzę, i dodatkiem mięsa ze słonia, którym się nasycą wieczorem.

Z   takim   zapamiętaniem   oddawali   się   swej   radości,   że   zupełnie   nie   zauważyli,   jak 

człowiek–małpa przesunął się górą, nad ich głowami, w cichości. I Tantor nie widział go ani 
słyszał, chociaż Tarzan wolał na niego, by zatrzymał się.

Jeszcze kilka kroków i Tantor spadłby na zaostrzone pale. Tarzan unosił się prawie lotem 

ptaka przez drzewa, aż zrównał się z uciekającym zwierzęciem, po czym wyprzedził je. Nad 
brzegiem jamy człowiek–małpa zeskoczył na ziemię w pośrodku drogi. Tantor prawie natarł 
na niego i wtedy dopiero słaby jego wzrok dał mu możność rozpoznania swego dobrego 
przyjaciela.

— Stój! — krzyknął Tarzan, i wielkie zwierzę zatrzymało się przed wzniesioną ręką.
Tarzan  obrócił  się  i usunął  nogą  krzewy,   które  zasłaniały jamę.  Ujrzawszy to,  Tantor, 

natychmiast zrozumiał, co mu groziło.

— Wyda] im bitwę! — zawołał Tarzan. — Nadbiegają z tyłu. — Tantor–słoń, jest jednak 

bardzo nerwowy, a obecnie ogłupiał ze strachu.

Przed nim rozwierała się jama. Jak daleko sięgała, tego nie wiedział. Na prawo jednak i na 

lewo rozpościerała się pierwotna dżungla, nie tknięta przez człowieka. Z kwikiem wielkie 
zwierzę zwróciło się nagle w bok, torując sobie drogę przez mocną ścianę roślinności, która 
mogłaby zatrzymać kogo innego, nie posiadającego tak potężnej jak on siły.

Tarzan, stojąc u krawędzi jamy, uśmiechał się, patrząc na tę ucieczkę bez honoru. Wkrótce 

nadbiegną czarni. Najlepiej by było, gdyby Tarzan znikł z widowni. Spróbował postąpić krok 
od brzegu jamy, a gdy oparł się całym ciałem, chcąc postawić lewą nogę, ziemia się pod nim 
obsunęła. Tarzan zrobił herkulesowy wysiłek, by wydostać się, lecz było za późno. Wpadł na 
wznak w dół ku zaostrzonym palom, sterczącym z dna jamy.

Kiedy w pewien czas potem nadbiegli czarni wojownicy, już z oddalenia spostrzegli, że 

Tantor umknął im, gdyż otwór w pokrywie jamy zbyt był mały, na wielkie cielsko słonia. Z 
początku   pomyśleli,   że   ich   ofiara   stąpiła   tylko   jedną   nogą   przez   wierzch,   a   później 
spostrzegłszy się wyciągnęła ją, kiedy jednak zbliżyli się do brzegu jamy i zajrzeli w głąb, 
wyłupili oczy ze zdziwienia, gdyż na dnie leżała nieruchomo naga postać białego olbrzyma.

Niektórzy z nich już przedtem widzieli z daleka leśnego bożka. Ci cofnęli się przerażeni, 

przejęci   trwogą   na   widok   istoty,   której   przez   czas   pewien   przypisywali   cudowne   siły 
demoniczne.   Inni   jednak   przysunęli   się   bliżej,   mając   na   myśli   pochwycenie   wroga.   Ci 

background image

skoczyli w dół i wynieśli Tarzana na górę.

Nie   widać   było   ran   na   jego   ciele.   Nie   przebiło   go   ostrze   pala.  Tylko   obrzmiałość   u 

podstawy czaszki  wskazywała, co mu  się stało. Padając  na wznak, uderzył  głową o pal, 
wskutek czego stracił przytomność. Czarni szybko to spostrzegli i zaraz związali ręce i nogi 
jeńca, zanim odzyska przytomność, gdyż nauczeni byli spoglądać z wielkim respektem na 
tego dziwnego człowieka–małpę, który dotrzymywał towarzystwa kosmatym istotom leśnym.

Niedaleko uszli, niosąc go ku wiosce, kiedy powieki człowieka–małpy naprzód drgnęły, a 

później podniosły się. Przez chwilę patrzał wokoło, nie wiedząc, co się z nim dzieje, a zaraz 
powróciła   mu   przytomność   i   zrozumiał,   w   jak   niebezpiecznym   znalazł   się   położeniu. 
Przyzwyczajony prawie od dzieciństwa do polegania na własnych swych siłach, nie oglądał 
się teraz za obcą pomocą, lecz zaczął przemyśliwać, czy nie ma możności ucieczki.

Nie chciał próbować siły krępujących go więzów, kiedy czarni nieśli go, z obawy, że się 

spostrzegą i wzmocnią je jeszcze. Teraz czarni zauważyli, że był przytomny, a ponieważ nie 
mieli ochoty nieść ciężkiego człowieka w czasie spiekoty dziennej, postawili go na nogi i 
zmusili go do maszerowania, kłując go włóczniami. Widocznie jednak czuli przesadną przed 
nim obawę.

Kiedy   zauważyli,   że   ich   kłucie   nie   wywoływało   żadnego   widocznego   znaku   bólu, 

wzmogła się ich obawa. Zaprzestali tego, mając na wpół wiarę, że ten dziwny biały olbrzym 
był nadludzką istotą, wolną od uczucia fizycznego bólu.

Gdy   podeszli   do   wioski,   zaczęli   wykrzykiwać   zwycięskie   okrzyki   wojownicze.   Skoro 

zbliżyli się do wrót, tańcząc i potrząsając włóczniami, spotkali już zgromadzony wielki tłum 
mężczyzn, kobiet i dzieci, który nadciągnął im na spotkanie, by posłyszeć co się wydarzyło.

Skoro oczy mieszkańców wsi padły na jeńca, zaczęli spoglądać dziko i otwarli usta z 

podziwu, nie wierząc sann sobie. Miesiące cale żyli w ciągłym strachu przed czarownikiem, 
białym demonem, którego niewielu tylko oglądało i mogło opisać.

Wojownicy znikali na ścieżkach, prawie u wrót wsi, spośród grona swych towarzyszy w 

taki tajemniczy sposób i bez śladu, jak gdyby ziemia ich pochłonęła, a później nocą ich trupy 
spadały jakby z nieba na ulice wioski.

Ta wzbudzająca przestrach istota zjawiała się nocą w chatach wioski, zabijała i znikała, 

pozostawiając wraz z trupami dziwne i przerażające dowody dziwacznego humoru.

Teraz jednak był w ich rękach! Nie będzie już więcej ich straszył. Powoli świadomość tego 

zjawiła się w nich. Podbiegła jedna kobieta, piszcząc, i uderzyła czlowieka–małpę w twarz. 
Inne robiły to samo. Tarzan znalazł się pośród bijącego, drapiącego i wykrzykującego tłumu 
czarnych.

Wtedy wystąpił Mbonga–wódz, i okładając włócznią swój lud, odpędził ludzi od ofiary.
— Zachowamy go aż do wieczora — rzekł.
Daleko wśród puszczy Tantor, słoń, gdy ochłonął ze strachu, stal, podniósłszy uszy i kiwał 

trąbą.   Co   się   działo   w   zwojach   jego   mózgu?   Czy  miał   w   myśli  Tarzana?   Czy  mógł   on 
przypomnieć sobie i ocenić usługę, jaką człowiek–małpa mu wyświadczył? O tym nie może 
być wątpliwości. Czy jednak czuł wdzięczność? Czy zaryzykowałby swe własne życie, by 
ocalić   Tarzana,   gdyby   wiedział,   jakie   niebezpieczeństwo   zagraża   jego   przyjacielowi? 
Zapewne wątpić będziecie. Każdy, komu znane są obyczaje słoni, wątpiłby o tym. Anglicy, 
którzy dużo polowali ze słoniami w Indiach powiedzą wam, że nigdy się nie zdarzyło, aby 
któreś z tych zwierząt próbowało pomóc człowiekowi w chwili niebezpieczeństwa, chociażby 
człowiekowi temu dużo zawdzięczało. Należy tedy wątpić, czy Tantor próbowałby opanować 
swój instynktowny strach wobec ludzi czarnych, aby okazać pomoc Tarzanowi.

Krzyki   rozwścieczonych   mieszkańców   wioski   słabo   dochodziły  do   jego   czułych   uszu. 

Zawrócił, jak gdyby przerażony zamyślał uciekać. Lecz coś go zatrzymało. Znów się obrócił, 
podniósł trąbę i wydał przenikliwy głos.

Po czym stał, nasłuchując.

background image

W   odległej   wiosce,   gdy   Mbonga   przywrócił   ciszę   i   porządek,   głos   Tantora   nie   był 

posłyszany przez czarnych, lecz bystrym uszom Tarzana przyniósł poselstwo.

Zwycięzcy zaprowadzili go do chaty, gdzie go osadzono pod strażą do czasu nocnej orgii, 

która   miała   zadać   mu   śmierć   w   męczarniach.   Stanął,   posłyszawszy   wołanie   Tantora   i 
wzniósłszy  głowę,   wydał   przeraźliwy  okrzyk,   który  zmroził   krew   w   żyłach   przesądnych 
czarnych ludzi. Na głos ten nawet czarni wojownicy, którzy go pilnowali, odskoczyli, chociaż 
miał ręce silnie skrępowane na grzbiecie.

Wzniósłszy w górę włócznie, otoczyli go, gdy w chwilę później stał nasłuchując. Słabo z 

oddali doszedł inny głos jako odpowiedź. Tarzan poprzestał na tym, i ruszył spokojnie w 
drogę ku chacie, gdzie miał być więziony.

Przechodziły popołudniowe godziny. Człowiek–małpa posłyszał w okolicznej wsi hałas 

przygotowań   do   uczty.   Przez   drzwi   swej   chaty   ujrzał   kobiety   rozkładające   ogniska   i 
napełniające   gliniane   kociołki   wodą.   Nade   wszystko   jednak   wysłuchiwał   pilnie,   czy   nie 
posłyszy zbliżania się słonia.

Nawet Tarzan tylko na wpół wierzył, że słoń przybędzie. Znał on Tantora nawet lepiej, niż 

Tantor   znał   siebie.   Wiedział,   jak   tchórzliwe   serce   znajdowało   się   w   olbrzymim   cielsku. 
Wiedział, jaki paniczny strach wywoływał zapach człowieka w tym sercu. A gdy wieczór 
nadszedł   znikła   w nim  nadzieja.   Ze  stoickim  spokojem  dzikiego  zwierzęcia,  którym   był, 
oczekiwał losu, jaki miał go spotkać.

Przez całe popołudnie pracował, pracował, pracował, walczył z więzami, które krępowały 

mu   ręce.   Powoli   rozluźniały   się.   Mógł   wyswobodzić   swe   ręce,   zanim   się   zjawią,   by 
poprowadzić go na rzeź. A jeśli to się uda — Tarzan oblizał się w przewidywaniu tego, co się 
stanie i twarz mu wykrzywił chłodny, zawzięty grymas. Mógł wyobrazić sobie, jak poczuje 
miękkie ciało pod swymi palcami, jak zagłębi białe zęby w gardła swych wrogów. Da im 
poczuć siłę swego gniewu, zanim go zmogą!

W końcu zjawili się czarni — umalowani, ozdobieni piórami wojownicy, bardziej nawet 

straszni, niż byli z natury. Przybyli i wyciągnęli go na dwór, a gdy się ukazał, rozległy się 
dzikie okrzyki zebranych mieszkańców.

Przyprowadzili   go   do   pala,   a   kiedy  popchnęli   go   tam,   chcąc   go   przywiązać   dobrze   i 

rozpocząć   naokoło   taniec   śmierci,   Tarzan   naprężył   swe   potężne   muskuły   i   jednym 
gwałtownym szarpnięciem rozerwał rozluźnione więzy, krępujące mu ręce. Szybko jak myśl 
poskoczył ku najbliżej stojącym wojownikom. Od ciosu zadanego w głowę powalił się na 
ziemię jeden, gdy człowiek–małpa warcząc i rycząc skoczył już na pierś drugiego. Pazury 
jego zagłębiły się zaraz w żyłę na szyi przeciwnika. Kilkudziesięciu czarnych rzuciło się na 
niego i przewróciło go na ziemię.

Zadając razy, rwąc pazurami i zębami, człowiek–małpa walczył — walczył w sposób, jak 

go   walczyć   nauczył   lud   przybrany   —   walczył   jak   zwierz   osaczony.   Dzięki   swej   sile, 
zwinności, odwadze i inteligencji, łatwo mógł się oprzeć kilkunastu czarnym w równym boju, 
lecz nawet Tarzan nie mógł mieć nadziei, że zwycięży pół setki wojowników.

Powoli brali nad nim górę, chociaż ze dwudziestu opływało krwią z ciężkich ran, a dwaj 

leżeli bez ruchu pod tratującymi ich nogami i przewalającymi się ciałami walczących.

Mogli go wziąć siłą, czyż jednak potrafią go utrzymać? Półgodzinna rozpaczliwa rozprawa 

przekonała ich o tym, że nie potrafią tego uczynić. Mbonga tedy, który, jak wszyscy dobrzy 
władcy, kołował obok, trzymając się bezpiecznie z dala, nakazał jednemu z wojowników, by 
utorował sobie drogę ku Tarzanowi i przebił ofiarę włócznią. Stopniowo, przesuwając się 
wśród walczących, wojownik zbliżał się do swego celu.

Stanął, zamierzywszy się włócznią, trzymając ją ponad głową, i czekał dogodnej chwili, 

kiedy   będzie   mógł   zadać   ranę   człowiekowi–małpie,   bez   niebezpieczeństwa   dla   innych 
czarnych.   Coraz   bliżej   kręcił   się   koło   kupy   zwijających   się   i   wodzących   się   za   bary 
walczących ludzi. Ryki Tarzana przejęły go wielkim strachem. Baczył uważnie, by nie chybić 

background image

od pierwszego razu i nie narazić się na napaść tych nie znających litości zębów i mocnych 
rąk.

W końcu przedostał się blisko. Wyżej wzniósł swą włócznię, prężąc muskuły, poruszające 

się pod błyszczącą hebanową skórą i właśnie w owej chwili z dżungli od strony palisady 
rozległ   się   grzmiący   trzask.   Ręka   trzymająca   włócznię   zamarła,   czarny   rzucił   okiem   w 
kierunku,   skąd   słychać   było   hałas,   jak   uczynili   to   i   inni   czarni,   nie   zajęci   chwytaniem 
człowieka–małpy.

W jaskrawym blasku ognisk ujrzeli ogromne cielsko przewalające ogrodzenie. Ujrzeli jak 

palisada wydęła się i wygięła ku wewnątrz. Ujrzeli jak rozwaliła się, jak gdyby zbudowana 
była ze słomy, a w chwilę później Tantor, słoń, nadciągnął na nich jak burza.

Czarni rozproszyli się na prawo i na lewo, wydając piski z przerażenia. Ci, którzy byli z 

boku walki posłyszeli wcześnie hałas i zdołali umknąć, kilkunastu jednak tak się zapamiętało 
w walce, że nie mogli zauważyć zbliżania się olbrzymiego cielska słonia, uzbrojonego w kły.

Na tych natarł Tantor, grzmiąc wściekle trąbą. Zatrzymał się nad ich głowami, miotając 

czułą trąbą i tu na spodzie odnalazł Tarzana, zakrwawionego, lecz wciąż nie ustępującego w 
walce.

Jeden z wojowników wejrzał w górę ponad bijatyką. Nad nim unosił się olbrzymi kadłub 

twardoskórego zwierzęcia, małe oczka świeciły światłem odbitym z ognisk — złe, straszne, 
przeraźliwe. Wojownik wrzasnął przerażony, a wtedy kręta trąba otoczyła jego ciało, uniosła 
wysoko w górę i rzuciła daleko w ślad za uciekającym tłumem.

Znowu innego Tantor oderwał znad ciała Tarzana, i znów innego, i rzucał ich kolejno na 

prawo i na lewo. Tam, gdzie upadli, leżeli, albo wydając jęki, albo zupełnie cicho, gdyż 
śmierć ich objęła.

W oddaleniu Mbonga zbierał swych wojowników. Chciwe jego oczy dostrzegły wielkie 

kły słoniowe zwierzęcia. Po ochłonięciu z pierwszej paniki, zaczął zagrzewać swych ludzi, by 
natarli, posługując się ciężkimi włóczniami. Jednak, zanim przybyli, Tantor uniósł Tarzana w 
górę i posadził na swój szeroki łeb i zawróciwszy, oddalił się w dżunglę przez wielki otwór, 
który wyrwał w ogrodzeniu.

Myśliwi polujący na słonie może i mają racją, utrzymując, że zwierzę to nie wyrządziłoby 

takiej   usługi   człowiekowi,   lecz   dla   Tantora   Tarzan   nie   był   człowiekiem   —   a   był   tylko 
towarzyszem, zwierzęciem z dżungli.

W taki to sposób Tantor–słoń, wywiązał się z obowiązku wdzięczności względem Tarzana, 

umacniając jeszcze bardziej przyjaźń, która ich łączyła od czasów, kiedy Tarzan, jako małe, 
śniade pacholę, jeździł na ogromnym grzbiecie Tantora w dżungli, oświeconej promieniami 
księżyca, pod podzwrotnikowym sklepieniem niebios.

background image

R

OZDZIAŁ

 III

OBRONIE

 

DZIECKA

Tika została matką. Tarzan był tym zdarzeniem mocno przejęty, więcej nawet niż ojciec 

dziecka,   Tog.   Tarzan   bardzo   lubił   Tikę.   Nawet   troski,   zwiastujące   zbliżające   się 
macierzyństwo,   nie   ostudziły  całkowicie   u  Tiki   ognistego   zapału,   właściwego  beztroskiej 
młodości, nie unikała ona wesołych zabaw nawet w tym wieku, kiedy inne samice plemienia 
Kerczaka   nabrały   już   odpychającej   powagi,   właściwej   wiekowi   dojrzałemu.   Z   dziecięcą 
radością   w   dalszym   ciągu   brała   udział   w   prostych   zabawach,   które   pomysłowy   Tarzan 
wymyślał.

Zabawa   w   chowanego   wśród   wierzchołków   drzew   jest   bardzo   wesołą   i   interesującą 

rozrywką. Była to ulubiona zabawa Tarzana, lecz samce, których pamiętał z dzieciństwa, od 
dawna już porzucili te dziecinne igraszki. Tika jednakże chętnie brała w nich udział aż do 
ostatnich prawie chwil przed urodzeniem dziecka; lecz z przyjściem pierworodnego potomka 
nawet Tika się odmieniła.

Zmiana, jaka zaszła widocznie w usposobieniu Tiki, zadziwiła bardzo Tarzana i poczuł się 

tą   zmianą   niezmiernie   silnie   dotknięty.   Dnia   pewnego   zobaczył   Tikę,   jak   siedząc   na 
wystającej niskiej gałęzi, tuliła coś bardzo troskliwie do swej włochatej piersi — coś małego, 
co   się   zżymało   i   kręciło.   Zdjęty   ciekawością,   właściwą   wszystkim   istotom,   obdarzonym 
zdolnością myślenia, choćby najsłabiej rozwiniętą, Tarzan przybliżył się.

Tika spojrzała na niego i przycisnęła poruszający się drobiazg jeszcze mocniej do swej 

piersi. Tarzan podszedł blisko. Tika usunęła się od niego i wyszczerzyła zęby. Tarzan nie mógł 
nic zrozumieć. W dotychczasowych stosunkach nie zdarzyło się nigdy, żeby Tika groziła mu 
zębami, inaczej niż żartując w zabawie. Dziś jednak nie okazywała bynajmniej ochoty do 
zabawy.   Tarzan   zasunął   swe   śniade   palce   w   gęste   kędziory   swych   czarnych   włosów, 
przechylił głowę na bok i patrzał zdziwiony. Po czym podsunął się bliżej i wyciągnął szyję, 
by lepiej się przyjrzeć temu, co piastowała Tika.

Znowu Tika podniosła w górę górną swą wargę, szczerząc ostrzegawczo zęby.  Tarzan 

ostrożnie wysunął rękę, by dotknąć się przedmiotu, który Tika miała na ręku, lecz ta w owej 
chwili   warcząc   okropnie   rzuciła   się   na   niego.   Zęby   jej   zagłębiły   się   w   jego   ciało   na 
przedramieniu, zanim zdążył cofnąć się w tył. Posuwała się za nim jeszcze czas jakiś, gdy 
natychmiast chciał się oddalić. Tika jednak, obarczona swym maleństwem, nie mogła go 
dogonić. Oddaliwszy się na pewien dystans, Tarzan zatrzymał się i zaczął przyglądać się swej 
dawnej towarzyszce zabaw z widocznym zdziwieniem. Co się takiego stało, że łagodna Tika 
tak się zmieniła. Ukrywała w swych rękach to, co trzymała tak, że Tarzan nie mógł rozróżnić, 
co to takiego było. Teraz dopiero, gdy zaprzestała go ścigać, dostrzegł, co to było. Nie bacząc 
na ból dotkliwy i przykrość, jakiej doznał, Tarzan uśmiechnął się, gdyż już i przedtem widział 
młode   matki.   Za   kilka   dni   pozbędzie   się   swej   podejrzliwości.   Niemniej   jednak   czuł   się 
dotkniętym. Nie było racji, żeby Tika miała obawiać się go — Tika mniej niż jakakolwiek! 
inna matka. Za nic na świecie nic wyrządziłby jej krzywdy, ani jej balu, które to słowo u małp 
oznacza niemowlę.

Zrodziło się w nim życzenie, silniejsze nad ból zranionej ręki i upokorzenie dumy, aby 

podejść bliżej i popatrzeć na nowo narodzonego syna Toga. Być może, dziwić się będziecie, 
że Tarzan z pokolenia małp, potężny mocarz, jakim był, umknął przed napaścią rozgniewanej 
samicy,   lub   że   wahał   się   powrócić,   by   zaspokoić   swoja   ciekawość,   mogąc   z   łatwością 
zwyciężyć   osłabiona   matkę   nowo   narodzonego   małpiątka.   Nie   należy   się   jednak   dziwić. 
Gdybyś   czytelniku   był   małpa   z   urodzenia,   wiedziałbyś,   że   samiec   tylko   w   napadzie 
szaleństwa atakuje samicę w innym zamiarze, niż żeby miał ja łagodnie skarcić. Wyjątki 

background image

trafiają się tylko u ludzi, u których zdarzają się osobniki, które czują zadowolenie, gdy mogą 
pobić przedstawicielkę lepszej połowy rodzaju ludzkiego, dlatego tylko że jest mniej dorodną 
i słabsza.

Tarzan znów zbliżył się do młodej matki — ostrożnie, zachowując sobie wolną drogę 

odwrotu. Znowu Tika zawarczała dziko. Tarzan zaczął robić wymówki.

— Tarzan nie zrobi krzywdy maleństwu Tiki — rzekł. — Pozwól mi popatrzeć na nie.
— Idź sobie! — nakazała Tika. — Idź sobie, albo zginiesz.
— Daj mi popatrzeć się na nie — nalegał Tarzan.
— Idź sobie, powtórzyła samica. Oto nadchodzi Tog. Zmusi cię, byś poszedł precz. Tog 

zabije cię. To jest dziecko Toga.

Dzikie   warczenie   tuż   z   tyłu   dało   znać   Tarzanowi,   że   Tog   był   blisko.   Widać   samiec 

posłyszał ostrzeżenia i groźby swej towarzyszki i śpieszył jej na pomoc.

Trzeba wiedzieć, że Tog, również jak i Tika, był towarzyszem zabaw w tych czasach, kiedy 

jako młodzieniec miał na to ochotę. Tarzan ocalił raz życie Toga. Jednak pamięć małpy nie 
jest zbyt długa, a wdzięczność nie może być silniejsza niż instynkt rodzicielski. Tarzan i Tog 
już raz zmierzyli się na siły i Tarzan odniósł zwycięstwo. Fakt ten Tog na pewno pamiętał. 
Pomimo to jednak ochoczo naraziłby się na powtórną klęskę, jeżeli chodziło o pierworodnego 
syna, gdy był odpowiednio usposobiony.

Sądząc z okropnych ryków, które zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej, był widocznie w 

takim   właśnie   usposobieniu.   Tarzan   nie   bał   się   Toga,   a   niepisane   prawo   dżungli   nie 
nakazywało unikać walki z jakimkolwiek samcem, o ile nic chciał uniknąć walki z powodów 
osobistych, lecz Tarzan lubił Toga. Nie miał do niego żadnej urazy, a jego umysł ludzki mówił 
mu, czego nie domyśliłby się nigdy umysł małpi, że zachowanie się Toga nie oznaczało wcale 
nienawiści ku niemu. Robił tylko to, co kazał mu robić instynkt, jako samcowi, który ma 
bronić swego potomstwa i swej połowicy.

Tarzan nie uczuwał chęci do stoczenia walki z Togiem, a płynąca w jego żyłach krew 

angielskich  przodków nie  pozwalała  mu  uciekać,  kiedy  więc Tog natarł, Tarzan  zręcznie 
uskoczył na bok. Zachęcony tym Tog rzucił się wściekle do ataku. Być może podnietą mu 
było wspomnienie doznanej z rąk Tarzana porażki. Być może świadomość, że Tika patrzała 
na niego, wzbudziła w nim pragnienie zwyciężenia w jej oczach człowieka–małpy, gdyż w 
piersi   każdego   przedstawiciela   rodu   męskiego   w   dżungli   tkwi   wielki   egoizm,   którego 
wyrazem jest dokonywanie cudów odwagi i waleczności wobec przedstawicielek innej płci.

U boku człowieka–małpy zwisała jego długa linka, zabawka dawniejszych dni, służąca mu 

dziś za broń. Gdy Tog natarł ponownie, Tarzan przesunął zwoje linki przez głowę i zręcznie 
zawiązał pętlicę, a jednocześnie wywinął się zwinnie z rąk niezgrabnego zwierzęcia. Zanim 
Tog zdołał się znów wykręcić, Tarzan umknął daleko na górne gałęzie wysokich drzew.

Tog, doprowadzony teraz do prawdziwej wściekłości, ścigał go. Tika spoglądała na nich. 

Trudno powiedzieć, czy czuła się zaniepokojoną. Tog nie umiał piąć się po gałęziach tak 
szybko jak Tarzan, udało się przeto Tarzanowi dotrzeć do górnych miejsc, gdzie ciężki Tog 
nic śmiał iść za nim.

Tu Tarzan zatrzymał się i spoglądał z góry na swego prześladowcę, przekomarzając się i 

obrzucając go przezwiskami, na jakie mogła się zdobyć jego pomysłowość. Gdy doprowadził 
w ten sposób Toga do takiego stopnia wściekłości, że wielka małpa rzucała się zapieniona na 
schylonych   gałęziach,   wysunęła   się   nagle   ręka   Tarzana,   rozwijający   się   sznur   przebił 
powietrze,   słychać   było   szarpnięcie,   gdy   linka   spadła   na  Toga,   oplatając   go   aż   do   nóg, 
szarpnięcie umocniło linkę jeszcze silniej u kosmatych nóg małpy.

Tog, mcbystry w rozumie, zbyt późno zrozumiał zamiary przeciwnika. Zaczął się rzucać, 

chcąc się uwolnić, lecz człowiek–małpa szarpnął linką gwałtownie i strącił Toga z miejsca, 
gdzie ten był uczepiony. W chwilę później małpa, wyjąc przeraźliwie, zawisła głową w dół na 
trzydzieści stóp ponad ziemią.

background image

Tarzan przywiązał mocno linkę do dużej gałęzi i opuścił się w dół, i zrównał się z Togiem.
— Tog — rzekł — jesteś tak głupi, jak Buto–nosorożec. Teraz możesz sobie podyndać tu, 

aż nabierze się trochę sensu w twojej twardej głowie. Możesz tu sobie wisieć i przyglądać się 
temu, jak ja pójdę porozmawiać z Tika.

Tog wykrzykiwał i groził, lecz Tarzan drwił sobie z tego i opuścił się lekko na niższe 

miejsca.   Gdy   zbliżył   się   do   Tiki,   spotkał   znowu   wyszczerzone   kły   i   groźne   warczenie. 
Próbował uspokoić ją, zapewniał o swoich przyjacielskich zamiarach i wyciągał szyję, by 
spojrzeć na dziecko. Tika nie dała się przekonać, że nie miał złych zamiarów względem jej 
maleństwa. Była od tak niedawna matką, że instynkt Gorował wciąż nad rozsądkiem.

Widząc,   że   próżnymi   były   usiłowania,   by   pochwycić   i   ukarać   Tarzana,   Tika   chciała 

umknąć. Opuściła się na ziemię i udała się przez polanę, wokół której małpy jej plemienia 
odpoczywały lub szukały pokarmu. Tarzan porzucił próby skłonienia jej, by pokazała mu z 
bliska swe balu. Człowiek–małpa pragnął wziąć na rękę małego. Sam widok dziecka budził w 
nim dziwne uczucia. Chciałby przytulić i popieścić maleństwo. Było to balu Tiki, a Tarzan od 
dawna do niej się serdecznie przywiązał.

Rozmyślania jego przerwało wołanie Toga. Zaprzestał on gróźb, które wygłaszał przedtem, 

i zaczął prosić. Zaciskająca się pętlica tamowała mu obieg krwi w nogach, zaczął cierpieć 
męczarnie.   Kilka   małp   usadowiło   się   w   pobliżu   i   przyglądało   mu   się.   Robiły   przy   tym 
nieprzyjazne uwagi, gdyż każda z nich poczuła dawniej na sobie ciężką rękę Toga i mocne 
jego szczęki. Mogły teraz wywrzeć zemstę.

Zauważywszy, że Tarzan zawrócił na drzewa, Tika zatrzymała się na środku polany, tu 

usiadła, pieszcząc swoje balu, przy czym spozierała podejrzliwie wokoło. Z przyjściem balu 
Tika, która dotychczas bez troski spoglądała na świat, stała się trwożną, w jej oczach świat 
zaroił się niezliczonym mnóstwem wrogów. W Tarzanie, który zawsze był dla niej najlepszym 
przyjacielem, widziała nieubłaganego wroga. Nawet stara biedna Mumga, na wpół ślepa i 
prawie   zupełnie   bezzębna,   wyszukująca   cierpliwie   poczwarek   pod   zwalonym   pniem, 
wydawała się jej duchem złośliwym, spragnionym krwi małych balu.

Podejrzliwie strzegąc się krzywdy z tej strony, z której żadna krzywda spotkać jej nie 

mogła, Tika nie dostrzegła pary zajadłych, żółtozielonych oczu, przypatrujących się jej pilnie 
spoza kępy krzaków, rosnących na brzegu polany.

Czcza z głodu, Szita–pantera, chciwie wpatrywała się w kuszący kęs mięsa, znajdujący się 

tuż blisko, ale widok wielkich samców, stojących w pobliżu, wstrzymywał ją.

Ach, gdybyż samica ze swym balu podeszła trochę bliżej! Jednym susem znalazłaby się 

przy nich i umknęłaby, pochwyciwszy mięso, zanim samce mogłyby jej przeszkodzić.

Koniec ciemnobrunatnego ogona poruszał się kurczowo, dolna jej szczęka opadła nisko, 

ukazując czerwony język i żółte kły. Tika jednak nic nie widziała, ani żadna inna z żerujących 
i odpoczywających wokoło niej małp. Nie spostrzegł również pantery i Tarzan, znajdujący się 
na drzewach.

Posłyszawszy zniewagi, jakimi samce obrzucały nie mogącego się bronić Toga, Tarzan 

szybko wspiął się na drzewa i zbliżył  się do nich. Jedna z małp przysunęła się blisko i 
wychyliła   się   naprzód,   chcąc   dosięgnąć   pazurami   bujającego   w   powietrzu   Toga. 
Wspomnienie niedawnego zajścia, w którym Tog pobił ją mocno, doprowadzało małpę do 
furii, teraz miała zamiar wywrzeć zemstę. Gdyby pochwycił  kołyszącego się Toga, zaraz 
przyciągnąłby go do swej paszczy. Zobaczył to Tarzan i zawrzał gniewem. Lubił on otwartą 
walkę, to jednak, co chciała zrobić małpa, wywołało w nim oburzenie. Już kosmata łapa 
zaczepiła się o bezradnego Toga, kiedy Tarzan, wydając gniewny pomruk, skoczył na gałąź, 
gdzie uczepiła się napastująca małpa i jednym potężnym uderzeniem strącił ją z gałęzi.

Znienacka   napadnięty   rozjuszony   samiec,   padając   na   bok,   wyrzucił   rękoma,   szukając 

oparcia, i zwinnym ruchem dosięgnął gałęzi o kilka stóp poniżej. Tu zawisł, szybko poprawił 
się i nie tracąc chwili, wspiął się w górę, by zemścić się na Tarzanie. Człowiek–małpa zajął 

background image

się   już   czymś   innym   i   nie   chciał,   aby   mu   przeszkadzano.   Przekładał   on   Togowi,   jak 
bezmiernie jest głupi i dowodził, o ile większym i potężniejszym był on, Tarzan, od Toga, i 
każdej innej małpy.

Koniec końców gotów był zwolnić Toga, ale nie wcześniej, aż tenże uzna swą niższość. W 

tej to właśnie chwili rozjuszony samiec wysunął się z dołu. Od razu Tarzan z dobrodusznego 
chłopca, dokuczającego swemu towarzyszowi, stał się groźnym, dzikim zwierzęciem. Włosy 
powstały mu na czaszce, przykurczył górną wargę, szykując w pogotowiu zęby do walki. Nie 
czekał,   aż   samiec   natrze   na   niego,   ponieważ   w   postaci   i   w   głosie   napastnika   dostrzegł 
wojowniczość usposobienia, która nie dała się poskromić. Z wrzaskiem nieludzkim Tarzan 
rzucił się wprost do gardła napastnika.

Ten nie wytrzymał impetu natarcia oraz ciężaru ciała Tarzana i obsunął się w dół przez 

pokryte liśćmi gałęzie drzewa, rozpościerając ręce szukające oparcia. Zęby Tarzana wpiły się 
w szyję przeciwnika. Spadli obaj na stóp piętnaście i ciała ich natrafiły na mocną gałąź.

Napastnik upadł grzbietem na konar drzewa, zawisnął na nim na chwilę, mając wroga na 

swej piersi, po czym obsunął się, padając na ziemię.

Tarzan   poczuł,   że   cielsko   wroga   zatrzymało   się,   uderzywszy  o   drzewo.   Korzystając   z 

chwili, gdy tamten obsunął się, paciając na ziemię, Tarzan wyciągnął rękę, uchwycił się w 
czas gałęzi i utrzymał się w górze, małpa zaś spadła jak kamień u stóp drzewa.

Tarzan popatrzał przez chwilę na pozostającą bez ruchu postać swego przeciwnika, po 

czym wyprostował się, wydął swą obszerną pierś, uderzył w nią zaciśniętą pięścią i wydał 
okropny ryk zwycięskiej małpy.

Nawet Szita, przykurczona do skoku na brzegu polanki, poruszyła się niespokojnie, gdy 

rozległ się potężny, dziki głos i odbił się echem w dżungli. Szita obejrzała się na prawo i na 
lewo, jak gdyby chciała się upewnić, że droga odwrotu jest wolna.

— Ja jestem Tarzan z pokolenia małp — chełpliwie wołał człowiek–małpa — potężny 

myśliwy, wielki zwycięzca! Nie ma w całej dżungli większego od Tarzana mocarza.

Po czym skierował się znów do Toga. Tika widziała to, co się działo na drzewie. Chcąc 

lepiej się przyjrzeć, położyła nawet swe drogocenne balu na miękkiej trawie i podeszła bliżej 
do drzewa. Czy w głębi swego serca czuła podziw dla gładkoskórego Tarzana? Czy pierś jej 
wezbrała duma na widok zwycięstwa, odniesionego przez niego nad napastnikiem? Trzeba 
spytać się o to Tiki.

Szita–pantera widziała, że Tika pozostawiła swoje małpiątko w trawie. Zaczęła poruszać 

znów ogonem, jak gdyby te ruchy, które wykonywać ośmieliła się, miały pobudzić zanikła 
chwilowo  jej   odwagę.  Siły  jej  były  jeszcze  jakby  spętane  wrażeniem,   wywołanym   przez 
okrzyk zwycięski Tarzana. Potrzeba było kilku minut czasu, zanim mogła się odważyć na 
wykonanie napaści w obecności olbrzymich małp.

Gdy tak panterze wracała odwaga i ufność w swe siły, Tarzan dotarł do Toga i wspiąwszy 

się wyżej do miejsca, gdzie uczepiony był koniec linki, odwiązał ją i spuścił Toga powoli na 
dół, bujając nim w powietrzu, aż Tog rozpostartymi rękoma uchwycił się gałęzi.

Tog szybko przybrał dogodniejszą pozycję i zrzucił z siebie sznur. W rozwścieczonej piersi 

nie   było   miejsca   na   uczucie   wdzięczności.   Pamiętał   tylko   to,   że  Tarzan   był   sprawcą   tej 
bolesnej zniewagi. Pragnął zemsty, lecz nogi miał tak odrętwiałe, a w głowie tak mu się 
kręciło, że musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy.

Tarzan   tymczasem   zwijał   linkę   i   pouczał   jednocześnie   Toga   o   próżności   usiłowań 

dorównania siłą lub sprytem tym, którzy byli wyżsi, potężniejsi od niego. Tika podeszła teraz 
tuż do drzewa i patrzała w górę. Szita skradała się, posuwając się naprzód, brzuchem dotykała 
prawie ziemi. Za jedną chwilę wysunie się z krzaków, w pogotowiu do nagłego skoku i 
szybkiej ucieczki, co położy koniec krótkiemu życiu maleństwa Tiki.

Wtedy Tarzan przypadkowo spojrzał w tę stronę. W jednej sekundzie odeszła go chęć do 

dobrodusznego pokpiwania sobie z towarzysza i pyszna chełpliwość. W milczeniu spuścił się 

background image

szybko na ziemię. Widząc to Tika i sądząc, że szuka jej lub jej dziecka, najeżyła sierść i 
szykowała się do walki. Tarzan jednak pędem przebiegł koło niej. Śledząc za nim oczyma, 
dostrzegła, co było powodem, że tak szybko spuścił się z drzewa i pobiegł przez polanę. 
Przed   nią   w   wyciągniętej   postawie   ukazała   się   Szita,   stąpająca   z   wolna   ku   drobnemu, 
kurczącemu się dziecku, które leżało w trawie w znacznej odległości.

Z   przenikliwym   wrzaskiem,   wyrażającym   przerażenie   i   świadczącym   o   bliskim 

niebezpieczeństwie, Tika popędziła za człowiekiem–małpą. Szita spostrzegła zbliżającego się 
Tarzana. Widziała też małpiątko przed sobą i pomyślała, że ten człowiek chciał ją pozbawić 
zdobyczy. Warknąwszy gniewnie, skoczyła naprzód.

Posłyszawszy krzyk Tiki, Tog pośpieszył niezgrabnym krokiem na pomoc. Kilku innych 

samców, warcząc i poszczekując, skierowało się również na polanę, lecz wszyscy znajdowali 
się znacznie dalej od balu i pantery, niż Tarzan z plemienia małp. Szita i człowiek–małpa 
dopadli do maleństwa prawie jednocześnie i zatrzymali się po obu stronach, szczerząc na 
siebie zęby nad drobną istotą.

Szita   nie   miała   śmiałości   pochwycić   balu,   gdyż   w   ten   sposób   narażała   się   na   atak 

człowieka–małpy. Dla tego samego powodu Tarzan nie schylał się, by ocalić zdobycz pantery, 
ponieważ gdyby się nachylił, pantera w jednej chwili skoczyłaby na niego. Stali więc tak, a 
Tika biegła polaną, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do pantery. Miłość macierzyńska 
walczyła w niej z instynktownym strachem przed groźnym wrogiem.

Z tyłu zbliżał się Tog, ostrożnie, często się zatrzymując i pokrzykując, a jeszcze poza nim 

nadciągały inne samce, warcząc dziko i dodając sobie odwagi krzykiem. Żółtozielone ślepia 
Szity patrzały zajadle na Tarzana, a jednocześnie pantera rzucała wzrokiem i na inne małpy 
Kerczaka, śpieszące ku niej. Rozwaga mówiła jej, że należy zawrócić i uciekać, lecz głód i 
bliskość kuszącego kęska, leżącego w trawie tuż przed nią, kazały jej pozostać. Wyciągnęła 
łapę po balu, a kiedy uczyniła ten ruch, Tarzan, wydając dziki, gardłowy okrzyk, rzucił się na 
nią.

Pantera podniosła się do walki. Z wielką siłą machnęła łapą i tym uderzeniem mogłaby 

rozszarpać twarz Tarzana, gdyby go dosięgła, lecz tak się nie stało, gdyż Tarzan uchylił się i 
przywarł do jej ciała, trzymając w ręce swój długi nóż, zmarłego ojca, którego nie znał.

Szita–pantera,   zapomniała   teraz   o   dziecku.   Usiłowała   obecnie   poszarpać   na   strzępki 

potężnymi pazurami ciało swego przeciwnika, wpić swe długie żółte zęby w miękkie, gładkie 
ciało człowieka–małpy, lecz Tarzan już dawniej nauczył się walczyć z posiadającymi pazury 
zwierzętami   dżungli.   Już   przedtem   staczał   walki   z   takimi   drapieżnymi   potworami   i   nie 
zawsze   wychodził   z   walki   bez   szwanku.   Wiedział,   jakie   grozi   mu   niebezpieczeństwo. 
Nawykły jednak do widoku cierpień i śmierci, nie cofnął się, ponieważ nie obawiał się ani 
śmierci, ani bólu.

Uchyliwszy się przed uderzeniem Szity, skoczył na grzbiet zwierzęcia, a znalazłszy się na 

płowym karku zagłębił zęby w jej szyję, a palce jego ręki uchwyciły panterę za gardło. Drugą 
ręką wbił ostrze noża w bok Szity.

Szita potoczyła się po trawie, rycząc i wyjąc, rwąc pazurami i kąsając, usiłując zrzucić 

przeciwnika, lub chwycić za ciało zębami lub pazurami.

Kiedy  Tarzan   zwarł   się   z   panterą,  Tika   szybko   podbiegła   i   pochwyciła   na   ręce   balu. 

Obecnie usiadła na wysokiej gałęzi, z daleka od niebezpieczeństwa, przyciskając maleństwo 
do swej kudłatej piersi. Małymi oczkami spoglądała w dół na walczących na polanie, dzikim 
głosem zachęcała Toga i innych samców, by wdali się w bitwę.

Podniecone jej głosem małpy podsunęły się bliżej, hałasując coraz okropniej, ale Szita już 

wszystkimi   siłami   toczyła   walkę,   nie   słyszała   nawet   tych   okrzyków.   Raz   udało   się   jej 
częściowo strącić człowieka–małpę ze swego karku. Tarzan znalazł się w powietrzu przed jej 
strasznymi   pazurami   i   w   tej   jednej   chwili,   zanim   zdążył   poprawić   swą   pozycję,   pantera 
szarpnięciem swej tylnej łapy rozdarła mu biodro po kolana.

background image

Prawdopodobnie   ten   widok   i   zapach   krwi   podziałał   na   otaczające   walczących   małpy. 

Jednakowoż należy przyznać im zasługę tego, czego dokonali.

Tog,   który   jeszcze   przed   chwilą   pałał   nienawiścią   do   Tarzana,   stał   tuż   blisko   przy 

walczących.   Otoczone   czerwonymi   obwódkami   jego   złośliwe   małe   oczka   spoglądały   na 
bitwę. Co się działo w jego mózgu? Czy radował się pozycją nie do pozazdroszczenia tego, 
kto mu świeżo zadawał męczarnie? Czy pragnął ujrzeć chwilę, kiedy ogromne zęby Szity 
zagłębią   się   w   otwarte   gardło   człowieka–małpy?   Czy   też   rozumiał   śmiały   czyn,   pełen 
poświęcenia się, który spełnił Tarzan, śpiesząc z narażeniem życia na obronę dziecka Tiki — 
małego balu Toga? Czy uczucie wdzięczności jest wyłączną własnością człowieka, czy też 
zdolne są do niego i zwierzęta?

Ujrzawszy wylaną przez Tarzana krew, Tog odpowiedział sobie na wszystkie te pytania. 

Całym ciężarem ogromnego swego cielska zwalił się warcząc na Szitę. Długie białe jego zęby 
wpiły się  w  białe  jej  gardło.   Potężnymi   łapami  walił  i   szarpał  futro   pantery,   aż  strzępki 
zaczęły latać w powietrzu, unoszone wiatrem.

Mając przykład Toga przed oczami, inni natarli, pokrywając Szitę szarpiącymi zębami. Las 

rozbrzmiał dziką wrzawą ich wojowniczych ryków.

Był to cudowny, wzruszający widok — ta walka pierwotnych małp i olbrzymiego białego 

człowieka z wiekowym ich wrogiem — Szitą–panterą.

W   wielkim   podnieceniu   Tika   wyprawiała   skoki   na   gałęzi,   zwieszającej   się   pod   jej 

ciężarem,   zachęcając   swoich   do   walki,   a  Tika,   Munga   i   Kania   wraz   z   innymi   samicami 
plemienia Kerczaka dołączyły swe przenikliwe okrzyki i poszczekiwania do tumultu, jaki się 
rozgrywał w dżungli.

Pokąsana, i zadając rany zębami, poszarpana, i szarpiąc pazurami, Szita, walczyła o swe 

życie, lecz była za słaba. Nawet Numa–lew, zawahałby się przed napaścią na równą liczbę 
samców z plemienia Kerczaka. Obecnie, oddalony o pół mili król zwierząt, posłyszawszy 
odgłosy strasznej bitwy, powstał ze swej południowej drzemki i oddalił się głębiej w puszczę.

Poszarpane   i   zakrwawione   cielsko   Szity   skończyło   swój   tytaniczny   bój.   Zdrętwiało, 

drgnęło i zamarło. Małpy jednak szarpały je dalej, aż piękny płaszcz został rozerwany na 
strzępki. W końcu ustali w walce z powodu fizycznego wycieńczenia, a wtedy spod plątaniny 
zakrwawionych ciał podniósł się, świecąc szkarłatem, olbrzym, prosty jak strzała.

Postawił nogę na trupie pantery i wzniósłszy okrwawioną twarz ku podzwrotnikowym 

niebiosom, wydał donośny okrzyk zwycięstwa.

I inni towarzysze jego z plemienia Kerczaka poszli po kolei za jego przykładem. Samice 

zeszły na dół z bezpiecznych grzęd i zaczęły bić i zniesławiać trupa Szity. Małe małpy odbyły 
walkę udaną, naśladującą walkę, stoczoną przez ich mocnych ojców.

Tika znalazła się tuż obok Tarzana. Spostrzegł ją, trzymającą przy swej kosmatej piersi 

balu i wyciągnął rękę, by wziąć maleństwo, myślał, że i teraz Tika wyszczerzy zęby i rzuci się 
na niego, tymczasem podała mu balu do rąk i podszedłszy blisko, zaczęła lizać jego okropne 
rany.

A Tog, który wyszedł z walki cało, tylko trochę podrapany, przybliżył się, zasiadł obok 

Tarzana i przypatrywał się, jak Tarzan bawił się z małym balu, a w końcu i on się nachylił i 
zaczął pomagać Tice w oczyszczaniu i gojeniu ran człowieka–małpy.

background image

R

OZDZIAŁ

 IV

B

ÓG

 T

ARZANA

W książkach, pozostawionych przez ojca, który zginął w małej chacie, pobudowanej nad 

okoloną   lądem   zatoką,   Tarzan   znalazł   wiele   rzeczy   dla   siebie   niezrozumiałych.   Dzięki 
ogromowi   włożonej   pracy,   a   również   dzięki   nie   zrażającej   się   żadnymi   trudnościami 
cierpliwości, zdołał, bez obcej pomocy, wykryć, jakie miały znaczenie malutkie robaczki, 
porozrzucane   na   stronicach   drukowanych   książek.   Przekonał   się,   że   w   najrozmaitszych 
połączeniach mówiły bez słów, mówiły w jakimś dziwnym języku, mówiły o cudownych 
rzeczach, których młody chłopiec w żaden sposób nie mógł pojąć. Rzeczy te budziły jego 
zainteresowanie, pobudzały wyobraźnię i napełniały duszę potężnym pragnieniem zdobycia 
coraz rozleglejszej wiedzy.

W słowniku, kiedy po kilku latach niestrudzonej pracy odkrył tajemnicę jego układu i 

nauczył   się   nim   posługiwać,   znalazł   nieprzebrana   składnicę   wiadomości.   Studia   nad 
słownikiem prowadził na sposób łowów myśliwskich, posuwając się wytrwale śladem nowo 
postrzeżonej   myśli   przez   powikłane   drogi   licznych   określeń,   które   przy  każdym   nowym 
słowie badał. Praca podobna była do tropienia zwierzyny w dżungli — było to polowanie, a 
Tarzan był wytrwałym myśliwym.

Trafiały się mu oczywiście takie wyrazy, które wywoływały w nim większe zaciekawienie 

niż inne, wyrazy, które dla pewnych powodów podniecały wyobraźnię. Spotkał, na przykład, 
wyraz,  którego  znaczenie było  trudne do pojęcia,  wyraz  Bóg. Na wyraz  ten  początkowo 
zwrócił Tarzan uwagę, dlatego że był bardzo krótki i zaczynał się od większego robaczka niż 
otaczające.  Tarzan   nazwał   sobie   dużą   literę   —   męską,   mała   była   istotami   żeńskimi.   Dla 
innego jeszcze powodu wyraz ten przykuł jego uwagę, mianowicie, że tak dużo spotykał 
dużych   robaczków   w   wyrazach   określających   słowo   Bóg   —   Najwyższa   Istota,   Stwórca 
Wszechświata. Musiał to być wyraz bardzo ważny, zainteresował się nim i chciał dojść jego 
znaczenia, chociaż nawet po całych miesiącach rozmyślań i badań wciąż nie umiał sobie z 
nim poradzić.

Nie zrażał się tym i nie żałował czasu na te dziwne wyprawy myśliwskie w poszukiwaniu 

zwierzyny z dziedziny wiedzy, gdyż każdy nowy wyraz i każde nowe określenie wiodły go w 
nowe dziwne okolice, w nowe światy, gdzie zaczął coraz częściej napotykać poznane już 
przedtem oblicza starych znajomych. Wciąż robił nowe nabytki w dziedzinie wiedzy.

Lecz co do wyrazu Bóg miał wciąż wątpliwości. Raz zdawało mu się, że już pojął jego 

znaczenie — Bóg był wielkim władcą, królem wszystkich Mangani. Wahał się jeszcze, gdyż 
oznaczałoby to, że Bóg był potężniejszy niż Tarzan — a na takie ustępstwo, jemu, który nie 
uznawał w całej dżungli w nikim równego sobie, trudno mu było przystać.

W żadnej książce, którą posiadał, nie odnalazł wizerunku Boga, chociaż był wielką osobą. 

Oglądał ryciny miejsc, w których Bogu oddawana była cześć, lecz nigdzie nie znajdował jego 
wizerunku.   W   końcu   zaczął   się   zastanawiać,   czy   Bóg   nie   miał   innej   niż   on   postaci   i 
postanowił udać się na poszukiwania Boga.

Zaczął od wypytywania się Mumgi, która była bardzo stara i widziała bardzo dużo w 

swym długim życiu, lecz Mumga, jako małpa, potrafiła zachować w pamięci tylko rzeczy 
trywialne. To wydarzenie, że razu pewnego Gunto pomylił się i zamiast jadalnego żuka wziął 
w pysk owada z żądłem, silniejsze wywołało u niej wrażenie, niż nieskończone dowody 
wielkości Boga, które działy się na jej oczach, których jednak, oczywiście, nie rozumiała.

Numgo, słysząc pytania zadawane przez Tarzana, usiłował skupić swą uwagę, odrywając 

się   od   łapania   pcheł,   którym   był   zajęty,   i   wygłosił   teorię,   że   siła,   z   której   bierze   się 
błyskawica,   deszcz   i   piorun,   pochodzi   od   Gory–księżyca.   Było   mu   to   wiadomo,   mówił, 

background image

ponieważ taniec dum–dum zawsze odbywał się przy świetle Góry. To tłumaczenie, chociaż w 
zupełności wystarczało Numdze i Mumdze, nie mogło przekonać Tarzana. Niemniej jednak 
spróbował on wziąć to rozumowanie jako podstawę do dalszych dochodzeń na nowej drodze. 
Postanowił wybadać księżyc.

Nocą wspiął się na najwyższy szczyt największego leśnego olbrzyma. Księżyc był w pełni, 

świecił wspaniałym światłem. Oparłszy się na cienkiej, kołyszącej się gałęzi, człowiek–małpa 
wzniósł swa opaloną twarz ku srebrzystemu kręgowi.

Gdy wspiął się na najwyższy punkt, dokąd mógł dosięgnąć, spostrzegł ze zdziwieniem, że 

Goro znajdował się na takiej samej od niego odległości, jak wtedy, gdy obserwował go z 
ziemi. Przyszło mu na myśl, że Goro chce się mu wymknąć.

— Zbliż się, Goro! — zawołał. — Tarzan nie wyrządzi ci krzywdy! — Księżyc jednak 

trzymał się z dala.

— Powiedz   mi   —   mówił   dalej   —   czy   ty   jesteś   wielkim   królem,   który   wysyła  Arę–

błyskawicę, który robi wielki hałas i potężne wiatry i zsyła wody na lud dżungli, kiedy dni są 
ciemne i jest chłodno. Powiedz mi, Goro, czy ty jesteś Bogiem!

Ma się rozumieć, Tarzan nie wymówił imienia Boga, tak jak ja lub ty, czytelniku, imię to 

wymawiamy, gdyż Tarzanowi kompletnie była nie znana mowa angielskich jego przodków. 
Potworzył on jednak sam z siebie nazwy dla wszystkich robaczków, tworzących alfabet. Nie 
wystarczało mu to, czym zadowalały się małpy, że miał w umyśle obrazy rzeczy widzianych i 
znanych, tworzył on dla wszystkiego wyrazy opisowe, oznaczające pojęcia. Przy czytaniu 
ujmował wyraz jako całość, lecz gdy mówił słowa, które poznał z książek ojca, wymawiał 
cały szereg nazw, nadanych przez niego rozmaitym robaczkom w tym porządku, jak po sobie 
następowały, i zwykle dodawał jeszcze przystawkę, oznaczającą rodzaj.

Utworzył tedy poważny wyraz na oznaczenie Boga. Przystawka rodzaju męskiego była 

według języka małp b u , żeńskiego — m u . B nazwał Tarzan l a , ó wymawiał jak t u , a g jak 
m o . W ten sposób na wyraz Bóg wypadło B u l a m u t u m u m o , lub po polsku: męskie — b, 
żeńskie ó, żeńskie g.

W podobny sposób doszedł do dziwacznego wymawiania swego własnego imienia. Tarzan 

pochodzi z dwu małpich wyrazów t a r  i z a n , oznaczających biała skóra. Imię to nadane mu 
było   przez   jego   matkę   przybraną   Kale.   Kiedy  początkowo   chciał   wypisać   swe   imię,   nie 
natrafił   był   jeszcze   w   swoim  słowniku  na   wyrazy  b i a ł y   i  s k ó r a ,  lecz   w  elementarzu 
znalazł   obrazek,   wyobrażający   białego   chłopca,   i   zaczął   wymawiać   swe   imię 
b u d o m u t u m u r u , co odpowiada angielskiej nazwie „boy”.

Używanie   tego   dziwnego   systemu   wymawiania,   jaki   wymyślił  Tarzan,   byłoby  dla   nas 

kłopotliwym i bezcelowym, będziemy więc nadal, tak jak i dotychczas, trzymali się lepiej 
znanych form, używanych w naszych szkolnych podręcznikach. Byłoby uciążliwym, gdyby 
czytelnik musiał pamiętać, że d o  oznaczało literę b, t u  — o, a r o  — y, i że chcąc wymówić 
„boy” trzeba by było postawić na początku męski przyrostek bu przed wyrazem i żeński mu 
przed każdą dalszą literą.

Tak   tedy   Tarzan   przemawiał   do   księżyca,   a   gdy   Goro   nie   dał   odpowiedzi,   Tarzan 

rozgniewał się. Wydął swą szeroką pierś, wyszczerzył  zęby i rzucił w twarz obumarłego 
satelity ziemi wyzwanie do walki.

— Nie jesteś ty Bulamutumumo! — wykrzyknął. — Nie jesteś królem ludu puszczy. Nie 

jesteś   tak   wielki,   jak  Tarzan,   potężny  mocarz,   możny  myśliwy.   Nie   ma   nikogo   równego 
Tarzanowi. Jeżeli jest gdzieś Bulamutumumo, Tarzan go zabije. Zejdź, Goro, wielki tchórzu, 
by walczyć o zwycięstwo. Tarzan cię zabije. Ja jestem Tarzan, zabójca.

Jednakowoż księżyc nie odpowiedział nic na chełpliwe przechwałki człowieka–małpy, a 

kiedy nadciągnęła chmura i ukryła jego oblicze, Tarzan pomyślał, że Goro naprawdę boi się i 
kryje się  przed nim,  zszedł  więc na dół  z drzewa, obudził Nurnga i powiedział  mu, jak 
wielkim jest Tarzan — że nabawił strachu Gorę, który znikł z niebios przerażony. O księżycu 

background image

mówił Tarzan jako o istocie rodzaju męskiego, gdyż wszystkie rzeczy wielkie i wzbudzające 
grozę są dla małp rodzaju męskiego.

Na Numdze nie zrobiło to większego wrażenia. Chciał on spać i powiedział Tarzanowi, by 

poszedł sobie precz i pozostawił w spokoju tych, których powinien szanować.

— Gdzież jednak znajdę Boga? — nalegał Tarzan. — Jesteś już taki stary, jeżeli istnieje 

Bóg, musiałeś Go widzieć. Jak wygląda? Gdzie przebywa?

— Ja jestem Bogiem — odrzekł Numgo. — A teraz idź sobie spać i nie przeszkadzaj mi 

więcej.

Tarzan popatrzał na Numgę bacznie przez kilka minut, zwiesiwszy trochę swą kształtną 

głowę   na   ramiona,   wysunął   podbródek   i   uniósł   górną   wargę,   szczerząc   zęby.   Po   czym, 
warknąwszy  stłumionym   głosem,   poskoczył   ku   małpie   i   wpił   się   zębami   w   jej   kosmaty 
grzbiet, chwyciwszy ją za kark. Dwukrotnie wstrząsnął starą małpą, po czym zwolnił zęby.

— Ty jesteś Bogiem? — zadał pytanie.
— Nie — odezwał się płaczliwie Numgo. — Jestem tylko opuszczoną starą małpą. Daj mi 

pokój. Idź, pytaj Gomangani, gdzie przebywa Bóg. Mają ciała nie pokryte włosem, tak jak ty, 
i są bardzo mądrzy. Powinni chyba wiedzieć.

Tarzan   puścił   Numgę   i   oddalił   się.   Rada,   ażeby   zapytał   się   czarnych,   trafiła   mu   do 

przekonania.  Aczkolwiek   stosunki   jego   z   ludem  Mbongi,   ich   władcy,   były  w  jaskrawym 
przeciwieństwie   do   stosunków   przyjaciół,   jednakże   mógł   przynajmniej   wypatrzeć   swych 
znienawidzonych wrogów i przekonać się, czy komunikowali się z Bogiem.

Podniecony   nadzieją   odnalezienia   Najwyższej   Istoty,   Stwórcy   wszelkiego   stworzenia, 

Tarzan wybrał się w drogę ku wiosce czarnych, sunąc przez drzewa. W podróży sprawdził w 
myśli swe uzbrojenie — pomyślał o swym nożu myśliwskim, w jakim był stanie, o strzałach, 
ile ich było, o cięciwie swego łuku, a w ręku miał wojenną włócznię, która swego czasu 
stanowiła dumę któregoś z czarnych wojowników plemienia Mbongi.

Był dobrze przyszykowany na spotkanie Boga. Trudno wiedzieć, czy linka, czy włócznia, 

czy zatrute strzały będą najskuteczniejszym orężem, gdy chodzi o spotkanie z nieznanym 
wrogiem. Tarzan uspokoił się — jeżeli Bóg wystąpi do walki, człowiek–małpa nie żywił 
żadnej   wątpliwości   co   do   wyniku   bitwy.   Chciał   o   wiele   rzeczy   pytać   się   Stwórcy 
Wszechświata   i   miał   nadzieję,   że   Bóg   nie   okaże   napastniczego   usposobienia,   jednakże 
dotychczasowe   doświadczenie   i   nabyta   znajomość   życia   mówiły   mu,   że   wszelka   istota, 
posiadająca narzędzia obrony i walki, może wywołać bójkę, gdy zdarzy się odpowiednie po 
temu usposobienie.

Ściemniło się już, gdy Tarzan przybył do wioski Mbongi. W takiej cichości, jak cichymi 

były cienie nocy, odnalazł swoje zwykłe miejsce w gałęziach wielkiego drzewa, rosnącego 
nad ostrokołem. Pod sobą, na ulicy wioski ujrzał mężczyzn i kobiety. Mężczyźni mieli ciała 
umalowane   w   sposób   jeszcze   bardziej   wstrętny   niż   zwykle.   Wśród   nich   poruszała   się 
dziwaczna postać, postać chodziła na dwu ludzkich nogach, lecz miała głowę bawołu. Z tyłu 
zwieszał się do kostek ogon, w jednej ręce trzymał ogon zebry, a w drugiej pęk niewielkich 
strzał.

Widok ten zelektryzował Tarzana. Czy traf nie daje mu tak w czas sposobności przyjrzenia 

się Bogu? Bez kwestii istota ta nic była ani człowiekiem, ani zwierzęciem, czymże więc 
innym była, jak nie Stwórcą Wszechświata! Człowiek–małpa śledził każde poruszenie się 
dziwnej istoty. Widział, że czarni ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety, cofali się wstecz 
przy przybliżeniu się tej istoty, widocznie pełni byli strachu wobec jej potęgi.

Spostrzegł teraz, że bóstwo przemówiło i że wszyscy słuchali w milczeniu. Tarzan był 

pewien, że nikt prócz Boga nie mógł wzniecać w sercach Gomangani takiego strachu lub 
utrzymywać   ich   tak   skutecznie   w   milczącym   posłuchu,   nie   odwołując   się   do   strzał   i   do 
włóczni. Tarzan pogardzał czarnymi głównie z powodu ich gadatliwości. Małe małpy gadały 
bez końca i uciekały przed wrogami. Stare, silne samice, z plemienia Kerczaka przemawiały z 

background image

rzadka, a rozpoczynały walkę przy najmniejszej zaczepce. Numa–lew, nie był skłonny do 
wielomówności,   a   jednak   spośród  wszystkich   zwierząt   puszczy  tylko   niewiele   tak   często 
występowało do walki jak on.

Tarzan tej nocy był świadkiem dziwnych rzeczy, których nie rozumiał, a właśnie dlatego, 

że były to rzeczy dziwne sądził, że mają one związek z Bogiem, którego nie mógł pojąć. 
Widział,   jak   trzech   młodzieńców   otrzymało   swe   pierwsze   włócznie   wojenne   podczas 
dziwacznej ceremonii, którą śmiesznie przybrany czarownik usiłował z pomyślnym skutkiem 
zrobić jak najbardziej tajemniczą i wzbudzającą grozę.

Z ogromnym zainteresowaniem patrzał, jak tym trojgu nacięto ramiona i wymieniano krew 

z Mbongą, wodzem, według rytuału krwawego braterstwa. Widział, że czarownik umoczył 
ogon zebry w kociołku z wodą i robił nim magiczne poruszenia w powietrzu, przy czym 
tańczył i skakał naokoło. Widział, że piersi i czoła każdego z trzech młodych nowicjuszy 
pokropiono   zaczarowanym   płynem.   Gdyby   wiadome   było   człowiekowi–małpie   znaczenie 
tego aktu, że celem jego było nadanie wyświęconemu mocy unikania ran w czasie ataków 
wroga   i   obdarzenie   go  odwagą   do   stawienia   czoła   wobec   wszelkiego   niebezpieczeństwa, 
zapewne skoczyłby na środek ulicy wioski i pochwyciłby dla siebie ogon zebry i chociaż 
część zawartości kotła.

Lecz nie było mu to wiadome, spoglądał więc tylko z podziwem na to, co się przed jego 

oczami   działo,   i   czuł   dziwne   podrażnienie,   przepływające   po   kolumnie   pacierzowej, 
podrażnienie,   wywołane   bez   kwestii   przez   ten   sam   wpływ   hipnotyczny,   pod   którego 
działaniem czarni widzowie doznawali wielkiej trwogi, ulegając prawie napadowi histerii.

Im dłużej Tarzan przyglądał się, tym bardziej był przekonany, że ma przed swymi oczami 

Boga. Mając takie przekonanie, zadecydował rozmówić się z bóstwem. A u Tarzana myśl i 
czyn były jednoczesne.

Lud   Mbongi   doprowadzony   był   do   najwyższego   stopnia   histerycznego   podniecenia. 

Niewiele   było   potrzeba,   aby  wielkie   napięcie   nerwów,   wywołane   budzącą   uczucie   grozy 
magią czarownika, wyraziło się w jakimś czynie nierozważnym.

Nagle   tuż   za   ostrokołem   rozległ   się   głośny   ryk   lwa.   Czarni   doznali   nerwowego 

wstrząśnienia i w głuchym milczeniu oczekiwali, czy posłyszą ponownie ten nazbyt sobie 
znany przeraźliwy glos. Nawet czarownik wstrzymał swe wymyślne kroki, stanął stężały jak 
statua, doszukując się w swej przebiegłej głowie pomysłu, jakby na swoją korzyść wyzyskać 
stan swoich słuchaczy i to nieoczekiwane wydarzenie.

Dzień   ten   już   przyniósł   mu   wiele   korzyści.   Były   trzy   kozy   za   wprowadzenie   trzech 

młodzieńców do stanu pełnych wojowników. Prócz tego otrzymał rozmaite podarki i paciorki, 
oraz kawał drutu miedzianego od swych wystraszonych czcicieli.

Ryk lwa wciąż wstrząsał nerwami dzikich, gdy nagle histeryczny śmiech kobiecy, głośny i 

przenikliwy, zakłócił ciszę wioski. W owej to chwili Tarzan skoczył lekko z drzewa na ulicę. 
Stanął, nie czując strachu w kole swych zawziętych wrogów, wyższy o głową od przeważnej 
ilości wojowników Mbongi, wyprostowany jak najprostsza włócznia, obdarzony muskularni 
Numy–lwa.

Przez chwilę Tarzan zatrzymał się, patrząc wprost w oczy czarownika. Oczy wszystkich 

zwróciły się na niego, nikt jednak kroku nie stąpił — bezwład strachu trzymał ich na miejscu, 
lecz   zaraz   wszystko   się   zmieniło,   gdy   w   chwilę   później   Tarzan,   zrobiwszy   ruch   głową, 
przystąpił wprost do postaci, ukrytej pod łbem bawolim.

Czarni nie mogli zapanować nad swymi  nerwami. Miesiące całe żyli  w strachu przed 

dziwnym, białym bożkiem dżungli. Strzały ich znikały, skradzione w samym środku wioski; 
wojownicy ich tajemniczo ginęli na drogach dżungli, a ciała ich spadały nagle nocami na 
ulice wioski z niebios, rozpostartych nad nimi.

Kilku   widziało   z   daleka   postać   tego   złego   ducha,   teraz   to   z   często   powtarzanych 

opowiadań tych ludzi cała wioska poznała w Tarzanie winowajcę tych wielu nieszczęść. W 

background image

innych okolicznościach i przy świetle dziennym prawdopodobnie wojownicy rzuciliby się na 
niego, lecz nocą, a szczególniej tego wieczoru, kiedy byli doprowadzeni do najwyższego 
stopnia nerwowego strachu przez przebiegłe sztuczki czarownika, nie wiedzieli, co począć z 
przerażenia. Jak jeden mąż porwali się i uciekli, rozbiegając się do chat, gdy Tarzan ruszył 
naprzód. Przez chwilę tylko jeden z nich pozostał. Był to czarownik. Zahipnotyzowany sam 
wiarą w siłę swej szarlatanerii, zwrócił się ku nowo przybyłemu demonowi, który zagrażał 
wywróceniem jego utrwalonego od dawna zyskownego stanowiska.

— Czy ty jesteś Bóg? — zapytał Tarzan.
Czarownik, nie mając wyobrażenia o tym, jakie było znaczenie tych słów, postąpił kilka 

kroków,   podskoczył   w   powietrze,   obrócił   się   w   górze   i   stanął   z   nogami   szeroko 
rozkrzyżowanymi i wyciągniętą naprzód głową przed człowiekiem–małpą. Zatrzymał się w 
tej   postawie   czas   jakiś,   po   czym   zawołał   głośno   „bu”,   co   miało   widocznie   na   celu 
odstraszenie Tarzana, w istocie jednak nie wywarło żadnego skutku.

Tarzan nie zwlekał. Ruszył, by zbliżyć się i doświadczyć Boga. Nic na świecie nie mogło 

go już wstrzymać. Widząc, że jego dzikie skoki nie miały władzy nad przybyszem, czarownik 
spróbował użyć innego sposobu. Splunąwszy na ogon zebry, który wciąż trzymał w jednej 
ręce, zaczął nad nim zataczać kręgi w powietrzu strzałami, trzymanymi w drugiej ręce, a 
jednocześnie usuwał się ostrożnie przed Tarzanem, wymawiając tajne wyrazy do włosianego 
końca ogona.

Sposób ten nie okazał się skuteczny, gdyż istota, niewiadomo, Bóg czy zły duch, wciąż 

bliżej  podchodziła  i dystans, dzielący ich, stawał  się coraz  mniejszy.  Koła tedy stały się 
krótkie i szybkie, a gdy to się skończyło, czarownik stanął w postawie, która miała wzbudzić 
poszanowanie, i machając przed sobą ogonem zebry, nakreślił w powietrzu linię pomiędzy 
sobą a Tarzanem.

— Linii tej nie waż się przekroczyć, gdyż czary moje silnie działają — zawołał. — Stój, 

albo padniesz trupem, gdy noga twa linii dotknie. Matką moją była vudu, ojcem wąż, karmię 
się  sercami  lwów i  wnętrznościami  pantery,   zjadam  drobne dzieci  na  śniadanie,  a duchy 
puszczy są moimi niewolnikami. Jestem najpotężniejszym czarodziejem na świecie. Nie boję 
się niczego, gdyż nie mogę zaznać śmierci. Ja… — Lecz tu przerwał swą perorę, zawrócił i 
zaczął uciekać, kiedy Tarzan przekroczył linię magiczną, a pomimo to nie padł martwym.

Gdy   czarownik   zaczął   uciekać,   Tarzan   wpadł   w   gniew.   Postępowanie   Boga   było 

niewłaściwe, a przynajmniej nie odpowiadało temu pojęciu, jakie Tarzan miał o Bogu.

— Wróć się! — krzyknął. — Wróć się, nie uczynię ci nic złego. — Tymczasem czarownik 

był w pełnym odwrocie, zadzierając w górę nogi w tych miejscach, gdzie wypadło mu skakać 
przez   rozrzucone   naczynia   kuchenne   lub   popioły   ognisk,   roznieconych   przed   chatami 
mieszkańców.   Czarownik   biegł   prosto   do   swej   chaty,   pod   wpływem   strachu   pędził   z 
szybkością niezwykłą. Próżnymi jednak były jego usiłowania, człowiek–małpa dopędzał go z 
szybkością Bary–daniela.

Tarzan dogonił czarownika tuż u wejścia do chaty. Ciężka ręka spadła mu na ramię i 

pociągnęła go w tył. Ręka pochwyciła za brzeg skóry bawolej i zdarła zasłonę z głowy. 
Tarzan ujrzał przed sobą nagiego czarnego człowieka, kryjącego się w ciemnościach chaty.

Więc to taką istotę miał za Boga! Górna warga Tarzana ściągnęła się, obnażając zęby, i 

Tarzan   skoczył   do   chaty   za   wystraszonym   czarownikiem.   Odnalazł   tam   tego   człowieka, 
przykucniętego w kącie, i wyciągnął go na dwór, gdzie stosunkowo było widno, od światła 
księżyca.

Czarownik kąsał i szarpał się, usiłując uciec, lecz kilka uderzeń po głowie upewniło go o 

niemożności oporu. Przy świetle księżyca  Tarzan  trzymał  kurczącą się  postać, stojącą na 
drżących nogach.

— A więc takim jesteś Bogiem! — zawołał. —Jeżeli ty jesteś Bogiem, to Tarzan jest 

większy niż Bóg — tak sobie pomyślał człowiek–małpa. — Ja jestem Tarzan! — krzyknął do 

background image

ucha czarownika. — W całej dżungli, lub ponad nią, na wodach bieżących lub na wodach 
stojących, na wielkiej wodzie i na małej wodzie, nie ma nikogo większego od Tarzana. Tarzan 
jest większy niż Mangani, jest większy niż Gomangani. Własną ręką poraził Numę–lwa i 
Szitę–panterę. Nie ma nikogo większego od Tarzana. Tarzan jest większy od Boga. Patrz! — i 
nagłym ruchem skręcił kark czarnego, aż biedak krzyknął z bólu i padł na ziemię, tracąc 
przytomność.

Oparłszy nogę o grzbiet leżącego na ziemi czarownika, człowiek–małpa wzniósł swą twarz 

ku księżycowi i wydał przeciągły, przenikliwy małpi okrzyk zwycięski. Potem schylił się i 
wziął z bezsilnych rąk omdlałego człowieka ogon zebry i nie spojrzawszy więcej poza siebie 
udał się z powrotem do wioski.

Przestraszone   oczy   śledziły   za   nim   z   wielu   chat.   Mbonga,   wódz,   był   jednym   z   tych 

świadków, którzy widzieli, co się stało przed chatą czarownika. Mbonga był bardzo strapiony. 
Był   on   starym   patriarchą   plemienia   i   zaledwie   w   połowie   wierzył   w   moc   czarowników, 
przynajmniej od czasu, jak nabył większej mądrości wraz z wiekiem. Jednakże, jako wódz 
plemienia, był przekonany, że dobrą jest moc czarowników jako narzędzie rządów. Często 
sam Mbonga korzystał z przesądnej obawy swego ludu dla osiągnięcia własnych celów za 
pośrednictwem sposobów, używanych przez tego człowieka.

Mbonga i czarownik pracowali wspólnie i dzielili się łupem. Obecnie urok czarownika 

zginie na zawsze, jeżeli ktokolwiek jeszcze inny widział to, co widział Mbonga. Obecne 
pokolenie już nie będzie miało zupełnej wiary w przyszłego czarownika.

Należało coś zrobić, by przeciwdziałać szkodliwemu wpływowi zwycięstwa, odniesionego 

przez ducha leśnego nad czarownikiem. Podjął Mbonga ciężką swą włócznię i wysunął się 
cicho z chaty za oddalającym się człowiekiem–małpą. Tarzan szedł ulicą, nie zwracając na nic 
szczególnej uwagi i zachowując zupełny spokój, tak jakby otaczały go tylko przyjazne małpy 
z plemienia Kerczaka, a nic kroczył wioską, przepełnioną uzbrojonymi wrogami.

Obojętność Tarzana była jednak tylko pozorna, gdyż posiadał on zmysły baczne i dobrze 

wyćwiczone. Mbonga, przebiegły łowca istot  dżungli  z bystrym słuchem, posuwał się w 
zupełnej   cichości.   Nawet   Bara–daniel,   z   wielkimi   uszami,   nie   rozpoznałby   słuchem,   że 
Mbonga był tuż. Czarny jednak tropił nie daniela, tropił człowieka i dawał baczenie tylko na 
to, by me robić hałasu. Podchodził coraz bliżej do kroczącego wolno Tarzana. Podjęty był 
myślami, jak rozwiązać dziwną zagadkę, gdy sen go zmorzył.

Słońce   wzniosło   się   już   wysoko   na   niebiosach,   kiedy  się   obudził.   Małpy  krzątały  się 

poszukując pokarmu. Tarzan przyglądał się im leniwie, patrząc z góry. jak szukały w ziemi 
robaków, chrząszczy i czerwi lub na gałęziach drzew jaj, młodych ptaszków lub smakowitych 
gąsienic.

Orchidea, kołysząca się niedaleko od jego głowy, otworzyła się z wolna, rozpościerając 

delikatne   płatki   na   ciepło   i   światło   słoneczne,   które   dopiero   co   przenikło   w   to   cieniste 
miejsce. Po tysiąc razy Tarzan był naocznym świadkiem tego pięknego, cudownego zjawiska, 
teraz jednak wywołało w nim większe zainteresowanie, gdyż obecnie człowiek–małpa zaczął 
stawiać sobie pytania co do znaczenia niezliczonych cudów, na które dotychczas nie zwracał 
uwagi.

Co kazało kwiatu otworzyć swój kielich? Kto kazał mu rozwinąć się z małego pączka w 

pełny kwiat? W jakim celu to wszystko się działo? Po co on przyszedł na świat? Skąd wziął 
się Numa–lew? Kto zasadził pierwsze drzewo? Jak wschodzi w nocnych ciemnościach na 
drogę niebieską Goro, by rzucać swe pożądane światło na okropną dżunglę? A słońce? Czy 
tylko przypadkiem słońce się zjawia?

Dlaczego w dżungli rosną nie tylko same drzewa, lecz i inne stworzenia? Dlaczego drzewa 

są drzewami, a nie czymś innym? Dlaczego Tarzan jest czymś odmiennym od Toga, a Tog nie 
podobny jest do Bary–daniela, a Bara różni się od Szity–pantery, dlaczego Szita nie jest 
podobna do Buto–nosoroźca? Skąd, jak i dlaczego wzięli się oni wszyscy — drzewa, kwiaty, 

background image

owady, niezliczone stworzenia, żyjące w dżungli?

Zupełnie   niespodzianie   myśl   pewna   powstała   w   głowie   Tarzana.   Śledząc   liczne 

rozgałęzienia znalezionego w słowniku określenia Boga napotkał wyraz „s t w o r z y ć ” — 
„powołać do istnienia, uformować z niczego”.

Tarzan   dochodził   już   prawie   w   myśli   do   pochwycenia   czegoś   wyraźnego,   gdy   nagle 

żałosny głos wyrwał go z rozmyślań i przypomniał mu o rzeczach obecnych, realnych. Głos 
dochodził z dżungli, z niewielkiej odległości od miejsca,, gdzie spoczywał. Było to wołanie 
małego balu. Tarzan od razu poznał, że był to głos Gazana, dziecka Tiki. Nazwali je Gazan, 
ponieważ jego delikatne włoski były niezwykle czerwone, a Gazan w języku wielkich małp 
oznacza czerwoną skórę.

Za wołaniem prawie natychmiast dał się słyszeć krzyk przestrachu, wydany przez małe 

płuca. Tarzan natychmiast pośpieszył na pomoc.

Jak strzała, wyrzucona z łuku, popędził przez drzewa w kierunku dochodzącego głosu. 

Przed   sobą   posłyszał   warczenie   dorosłej   samicy.   Była   to   Tika,   śpiesząca   na   ratunek. 
Niebezpieczeństwo   musiało   być   wielkie.   Tarzan   mógł   to   wywnioskować   z   dźwięków 
wściekłości, zmieszanych ze strachem w głosie Tiki.

Przebiegając po zwisających konarach, przerzucając się z drzewa na drzewo, człowiek–

małpa śpieszył ku głosowi, który teraz rozlegał się w sposób ogłuszający. Małpy plemienia 
Kerczaka ruszyły ze wszystkich stron na wołanie o pomoc dziecka i jego matki, a w drodze 
wydawały ryki, które rozlegały się echem po lesie.

Tarzan, zwinniejszy od swych przyciężkich towarzyszy, wyprzedził wszystkich. Pierwszy 

stanął na miejscu. To, co ujrzał, ścięło mu krew w żyłach, gdyż wrogiem było stworzenie 
najbardziej znienawidzone i najobrzydliwsze ze wszystkich istot leśnych. Okręcony o wielkie 
drzewo   był   tam   Hista–wąż   —   ogromny,   ciężki,   lśniący  —   a   w  skrętach   w   śmiertelnym 
objęciu trzymał małe balu Tiki — Gazana. Żadna istota dżungli nie wywoływała w piersi 
Tarzana   czegoś   podobnego   do   uczucia   strachu   prócz   obrzydliwego   Histy.   Małpy   także 
brzydziły się strasznym płazem i bały się go jeszcze bardziej niż Szity–pantery, i Numy–lwa. 
Najgorszym ich wrogiem był Hista–wąż.

Tarzan wiedział, że Tika bała się najbardziej tego milczącego, odrażającego nieprzyjaciela, 

a gdy zbliżył się do miejsca, czyn Tiki wywołał w nim najwyższy podziw, gdyż w chwili 
kiedy ją ujrzał Tika skoczyła na lśniące cielsko węża, a gdy potężne skręty otoczyły i ją 
również jak i jej potomka, nie próbowała uciekać, lecz chwytała wijące się cielsko, usiłując 
bezskutecznie wyrwać swe krzyczące balu.

Tarzan dobrze wiedział, jak bardzo Tika bała się węża. Zaledwie oczom swoim wierzył, 

gdy ujrzał, że sama rzuciła się w te śmiertelne objęcia. Wrodzony strach Tiki przed potworem 
nie był w istocie większy niż Tarzana. Nigdy nie dotknął się węża. Dlaczego miał taki wstręt, 
tego nie umiał powiedzieć, gdyż nie chciał się przyznać, by bał się czegokolwiek. Nie był to 
strach,   lecz   raczej   wrodzony   wstręt,   odziedziczony   po   całym   szeregu   cywilizowanych 
przodków, a jeszcze dalej sięgnąwszy, być może przez nieskończoną ilość takich istot jak 
Tika, w których piersi tkwił ten sam niewytłumaczony strach przed śliskim płazem.

Jednakowoż Tarzan nie zawahał się, jak i Tika, lecz skoczył na Histę z całym pośpiechem i 

impetem, jak gdyby miał do czynienia z Barą–danielem, chcąc go upolować na pokarm. 
Zaatakowany w taki sposób, wąż zwijał się i skręcał strasznie, nie wypuszczając ze swego 
objęcia ani na chwilę żadnej ofiary. I Tarzan dostał się w jego zimne objęcia, z chwilą gdy 
poskoczył ku niemu.

Opierając się wciąż o drzewo, potężny płaz trzymał wszystkich troje, jak gdyby nie mieli 

żadnej wagi, a jednocześnie usiłował ich zdusić w swych splotach.

Tarzan wyciągnął swój nóż i wbił szybkim ruchem w cielsko wroga, jednakże okręcone 

wokoło sploty groziły mu zaduszeniem, zanim zdoła zadać wężowi ranę śmiertelną. Wciąż 
jednak walczył, ani myśląc o szukaniu ucieczki przed okropną śmiercią, jaka mu groziła — 

background image

miał jeden cel — zabić Histę i przez to uwolnić Tikę i jej balu.

Wielkie, szeroko rozwarte szczęki węża zwróciły się ku niemu i zawisły nad jego głową. 

Elastyczna   paszcza,   która   mogła   przełknąć   równie   dobrze   królika   jak   rogatego   kozła, 
rozwarła się. Lecz Hista, zwracając uwagę na człowieka–małpę podsunął swój łeb tak blisko, 
że Tarzan mógł sięgnąć weń nożem. Natychmiast śniada ręka wysunęła się, pochwyciła za 
pstry kark, a inna wbiła ciężki nóż myśliwski po rękojeść w małą czaszkę.

Hista zadrżał konwulsyjnie i rozprężył się, wyprostował i rozprężył się znowu, rzucając się 

ciałem, lecz już nie czuł. Hista zginął, lecz w konwulsjach śmiertelnych mógł jeszcze zdusić z 
tuzin małp lub ludzi.

Szybko Tarzan schwycił Tikę i wyciągnął ją ze zwolnionych skrętów, po czym spuścił ją 

na dół, na ziemię, a później wyplątał balu i rzucił na ręce matce. Hista jeszcze się rzucał, 
przywarty do człowieka–małpy, lecz po wielu usiłowaniach udało się w końcu i Tarzanowi 
wydobyć.   Wtedy   zeskoczył   na   ziemię   i   oddalił   się   na   bok   od   wijących   się   skrętów 
zdychającego węża.

Małpy otoczyły kołem widownię bitwy, lecz z chwilą kiedy Tarzan uwolnił się od wroga, 

oddaliły się spokojnie i powróciły do przerwanego żerowania, a Tika poszła wraz z innymi, 
widocznie zapomniawszy o wszystkim, prócz swego balu i faktu, że właśnie kiedy nastąpił 
ostatni wypadek wynalazła dobrze ukryte gniazdo, w którym znajdowały się trzy wyborne 
jajka.

Tarzan, nie przejmując się; już więcej stoczoną bitwą, rzucił tylko odchodząc okiem na 

wijące się cielsko Histy i udał się do niewielkiego stawu, gdzie poiło się plemię w owej 
okolicy. Dziwnym było, że nie wydał zwycięskiego okrzyku nad ciałem zwyciężonego Histy. 
Dlaczego tak zrobił, nie umiałby wytłumaczyć inaczej, niż mówiąc, że w oczach jego Hista 
nie był zwierzęciem. Różnił się w sposób szczególny od innych, mieszkań co w dżungli. 
Tarzan miał świadomość, że czuł do niego odrazę.

Zaczerpnąwszy wody ze stawu, nasycił swe pragnienie i rozciągnął się na miękkiej trawie 

w cieniu drzewa. Myśl jego powróciła do walki z Histą–wężem. Wydawało mu się dziwnym, 
że Tika dała się ująć w objęcia strasznego potwora. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego i on nie 
wahał się uczynić to samo? Tika nie była jego, ani dziecko Tiki. Należeli oboje do Toga. 
Dlaczego więc uczynił to? Zabity Hista nie mógł mu służyć na pokarm. Gdy tak Tarzan zaczął 
rozmyślać o sprawie, wydało mu się, że nie istniał żaden powód, dlaczego miałby tak uczynić 
i przyszło mu na myśl, że działał prawie nie słuchając swojej woli, podobnie do tego, jak 
postąpił, gdy poprzedniego wieczora podarował życie staremu Gomangani.

Co kazało mu tak reagować? Ktoś większy od niego widocznie od czasu do czasu zmuszał 

go   do   spełniania   takich   czynów.   „Wszechmocny”,   przyszło   na   myśl   Tarzanowi.   Drobne 
robaczki   mówią,   że   Bóg   jest   wszechmocny.  Widocznie   Bóg   nakazał   mi   postąpić   w   taki 
sposób, gdyż nie spełniłem tych czynów z własnej woli. Bóg to kazał Tice rzucić się na Histę. 
Tika nigdy by nie podeszła blisko do Histy ze swej własnej woli. Bóg to powstrzymał mój  
nóż   nad   gardłem   starego   Gomangani.   Bóg   dokonuje   dziwnych   rzeczy,   gdyż   jest 
„wszechmocny”. Nie mogę Go zobaczyć, lecz wiem, że to Bóg sprawia takie rzeczy. Ani 
Mangani, ani Gomangani, ani Tarmangani nie mogą ich uczynić.

A kwiaty — kto kazał im kwitnąć? Ach, oto wszystko staje się jasnym — kwiaty, drzewa, 

księżyc,   słońce,  on  sam,  wszystkie  stworzenia,  żyjące   w dżungli  —  wszystko   stworzone 
zostało przez Boga z niczego.

A czym jest Bóg? Jak wygląda?
O tym nie miał pojęcia, lecz miał przekonanie, że wszystko, co jest dobre, pochodzi od 

Boga.   Jego   dobry   uczynek,   spełniony   przez   powstrzymanie   się   od   zabójstwa   starego, 
bezbronnego   Gomangani;   miłość   Tiki   ku   dziecku,   która   kazała   jej   rzucić   się   w   objęcia 
śmierci; jego wierna przyjaźń do Tiki, dla której naraził swe życie, aby ją ocalić. Kwiaty i 
drzewa były czymś dobrym i pięknym. Bóg je stworzył. Stworzył i inne istoty, żeby wszyscy 

background image

mieli pożywienie. Stworzył i panterę, mającą tak piękne futro, i Numę–lwa, ze wspaniałą 
głową i kudłatą grzywą. Stworzył i Barę, i miłe zgrabne zwierzę.

Tak Tarzan odnalazł Boga. Dzień cały spędził na wyliczaniu wszystkich pięknych dzieł 

przyrody, przypisując ich stworzenie Bogu. Jedna jednak rzecz zaniepokoiła, go. Nie mógł jej 
pogodzić ze swem pojęciem o Bogu:

Kto stworzył Histę–węża?

background image

R

OZDZIAŁ

 V

T

ARZAN

 

I

 

CZARNY

 

CHŁOPIEC

Tarzan, zasiadłszy u stóp wielkiego drzewa, splatał nową linkę. Obok leżały postrzępione 

szczątki dawnej, poszarpane i porwane zębami i pazurami Szity–pantery. Pozostała jej tylko 
połowa, resztę uniósł na sobie rozjuszony kot, pędząc przez dżunglę z pętlicą wciąż zarzuconą 
na karku, ciągnąc zwieszający się koniec linki po krzakach.

Uśmiech   pojawił   się   na   obliczu   Tarzana,   gdy   wspomniał   sobie   wściekłość   Szity, 

gwałtowne jej wysiłki, by uwolnić się z opasujących ją więzów, dzikie wycia, które wyrażały 
gniew   i   strach   i   nienawiść.   Uśmiechnął   się   na   wspomnienie   przykrego   zawodu   swego 
nieprzyjaciela i snuł śmiałe projekty na przyszłość, dodając wciąż nowe sploty do swej nowej 
linki.

Była   to   najmocniejsza,   najpotężniejsza   linka,   jaką   kiedykolwiek   sfabrykował   Tarzan. 

Cieszyła go myśl o tym, jak Numa–lew, będzie na próżno wyrywał się z jej objęć. Był w 
dobrym usposobieniu, gdyż pracował i myślą i rękoma. Zadowolenie widać było również i 
wśród towarzyszy Tarzana z plemienia Kerczaka, żerujących pomiędzy pobliskimi drzewami 
na polanie.

Nie   kłopotali   się   troskami   o   przyszłość,   a   tylko   czasami   przypominali   sobie   słabo 

wspomnienia o wypadkach najbliższej przeszłości. Oddani ulubionemu zajęciu zapełniania 
pokarmem swych żołądków, spędzali czas radośnie.

Potem położą się spać — to było ich życie i byli z niego zadowoleni, tak jak my jesteśmy 

zadowoleni ze swego, i jak Tarzan był z tego zadowolony. Być może ich zadowolenie było 
większe niż nasze, któż bowiem twierdzić będzie, że zwierzęta dżungli nie spełniają lepiej 
zadań,   do   jakich   stworzone   zostały,   niż   ludzie,   robiący  ustawicznie   wycieczki   w  okolice 
nieznane   i   dziwne,   i   nie   słuchający   praw   przyrody?  A  cóż   daje   pewniej   zadowolenie   i 
szczęście, niż spełnianie swych przeznaczeń?

Kiedy Tarzan   zajęty  był   swą   pracą,   Gazan,   małe   balu  Tiki,   igrało   koło   niego,   a  Tika 

szukała pożywienia w pewnej odległości. Obecnie już ani Tika, matka, ani Tog, posępny 
rodzic, nie mieli więcej w podejrzeniu Tarzana o złe zamiary względem ich pierworodnego 
syna. Czyż nie narażał się na śmierć, aby ocalić Gazana z pazurów i kłów Szity? Czyż nie 
pieścił go i nie hołubił, okazując większą nawet miarę serdeczności, niż okazywała Tika? 
Obawy ich znikły, a Tarzan odgrywał teraz nierzadko rolę piastunki dla małpiątka — zajęcie, 
które   nie   było   mu   przykre,   gdyż   malec   był   nie   wysychającym   nigdy   źródłem   miłych 
niespodzianek i ciągłej zabawy.

Obecnie małpiątko ćwiczyło się w wspinaniu się na drzewa, zdobywając talent, który był 

bardzo pożyteczny w latach jego młodości, gdy szybka ucieczka na górne gałęzie skuteczniej 
chroniła   go   od   niebezpieczeństw,   niż   nie   rozwinięte   mięśnie   i   nie   wypróbowane   kły. 
Zatrzymawszy się w oddaleniu piętnastu do dwudziestu stóp od pnia drzewa, pod którego 
gałęźmi Tarzan zwijał swą linkę, Gazan poskoczył szybko,, wspinając się na niższe gałęzie. 
Siadał   tam   sobie   na   chwilę,   dumny   z   tego,   czego   dokonał,   a   później   schodził   na   dół   i 
powtarzał to samo. Od czasu do czasu, a nawet dość często, uwagę jego odrywały inne rzeczy, 
był przecież małpą, zajmował go znaleziony chrząszcz, gąsienica, drobna myszka polna i 
upędzał się za nimi. Gąsienice udawało mu się zawsze pochwycić, a czasem i chrabąszcza, 
myszy zawsze mu uciekały.

Skacząc po polanie, odnalazł koniec linki, którą robił Tarzan. Pochwyciwszy ją swą małą 

rączką, uskoczył w stronę, podobny do żywej piłki gumowej, wyrwał linkę z rąk Tarzana i 
ruszył z nią dalej. W jednej chwili Tarzan pobiegł za nim, goniąc malca, w twarzy jego jednak 
nie było ani śladu gniewu, ani w głosie, gdy zaczął wołać na małego, by rzucił linkę.

background image

Gazan pędził wprost do matki, a Tarzan biegł za nim. Tika zaczęła się rozglądać i w 

pierwszej chwili, widząc, że Gazan ucieka i że ktoś go goni, wyszczerzyła zęby i najeżyła się, 
spostrzegłszy jednak, że to był Tarzan, zabrała się znowu do swego zajęcia. Prawie u jej stóp 
Tarzan dogonił balu i chociaż malec piszczał i rzucał się, gdy Tarzan go pochwycił, Tika 
spoglądała tylko spokojnie na nich. Nie obawiała się krzywdy z rąk człowieka–małpy dla 
swego pierworodnego. Czy nie ocalił on życia Gazana dwukrotnie?

Odzyskawszy swoją linkę, Tarzan powrócił pod drzewo i zwijał ją dalej, teraz jednak 

musiał dawać baczenie na rozbawionego malca, który uwziął się, by porwać linkę, jeżeli ten 
wielki, gładkoskóry krewniak chwilowo nie będzie się miał na baczności.

Pomimo tej przeszkody, Tarzan w końcu zrobił swą linkę, długą, bardzo giętką, mocniejszą 

od wszystkich dawniejszych. Porzucony kawał dawnej linki podarował Gazanowi do zabawy, 
gdyż Tarzan zamyślał wychować balu Tiki po swojemu, kiedy młodzian dorośnie i nabędzie 
sił, by mógł skorzystać z nauki. Na teraz wrodzona zdolność do naśladownictwa pozwoli mu 
zapoznać się z używaną przez Tarzana bronią. Myśląc tak, Tarzan zapuścił się w dżunglę, 
zarzuciwszy zwoje nowej swej linki przez plecy, a mały Gazan skakał na polanie, ciągnąc za 
sobą starą linkę z dziecinnym rozradowaniem.

W   drodze   Tarzan,   zamierzając   zdobyć   pożywienie   i   wypróbować   swoją   linkę   na 

odpowiedniej zwierzynie, rozmyślał i o Gazanie. Człowiek–małpa bardzo się przywiązał do 
balu Tiki, pokochał je od razu, w pewnej mierze dlatego, że było to dziecko Tiki, pierwszej 
jego   miłości,   a   również   dla   samego   malca   z   powodu   tkwiącego   w   jego   ludzkiej   piersi 
pragnienia   pozyskania   jakiejś   istoty   żywej,   na   którą   mógłby   przelać   naturalne   uczucia 
przywiązania,   które   właściwe   są   wszystkim   normalnym   przedstawicielom   gatunku   homo. 
Tarzan zazdrościł Tice. Co prawda Gazan odwzajemniał się Tarzanowi za jego przywiązanie i 
widocznie lubił go więcej nawet niż swego posępnego rodziciela. Do Tiki jednak biegł mały, 
kiedy doznał bólu lub był przestraszony, gdy był zmęczony lub głodny. W takich to chwilach 
Tarzan dotkliwie czuł swą samotność i pragnął rozpaczliwie mieć kogoś przy sobie, kto by do 
niego zwracał się o pomoc i opiekę.

Tog miał Tikę, Tika miała Gazana. Prawie wszyscy z plemienia Kerczaka mieli jedną istotę 

lub kilka, które kochali, i przez które byli kochani. Ma się rozumieć nie mógł formułować 
swych myśli w taki ściśle sposób, jak powyżej przytoczyliśmy — czuł tylko, że pragnął 
czegoś,   czego   nie   miał,   co   znajdowało   swój   wyraz   w   stosunkach,   łączących   Tikę   z   jej 
dzieckiem. Zazdrościł przeto Tice i chciał mieć dziecko dla siebie.

Ujrzał Szitę z towarzyszką i ich rodzinę, składającą się z trojga małych. Dalej w głębi 

kraju, w stronie skalistych pagórków, gdzie można było wypoczywać od spiekoty dnia w 
gęstym cieniu gęstwiny, rosnącej w chłodzie, rzucanym przez nawisłą ścianę skalną, Tarzan 
dostrzegł   legowisko   Numy–lwa   i   Sabory–lwicy.  Tu   przyglądał   się   im   i   ich   małym   balu, 
zabawnym istotom, nakrapianym na podobieństwo lampartów. I widział młodego jelonka, 
Bary–daniela,   i   niezgrabne   cielątko   Buta–nosorożca.   Wszystkie   zwierzęta   dżungli   miały 
swoich — prócz niego. Doświadczał smutku, gdy o tym myślał, czuł się przygnębionym i 
samotnym. Nagle poczuł zapach zwierzyny, który usunął z jego umysłu wszelkie rozważania. 
Jak kot posunął się po gałęzi, zwieszającej się nad ścieżką, prowadzącą do wodopoju dzikich 
istot puszczy.

Ile tysięcy razy ta wielka stara gałąź chyliła się w dół pod ciężarem drapieżnej postaci 

jakiegoś krwiożerczego łowcy w ciągu tych lat, odkąd rozpościerała swe liście nad ubitą 
ścieżką  w dżungli! Tarzana, człowieka–małpę,  Szitę–panterę,  i Histę–węża,  znała  dobrze. 
Wygładzili swymi łapami korę na górnej jej powierzchni.

Był to Horta, dzik, który się zbliżał ku myśliwemu, ukrytemu na starym drzewie — Horta–

dzik,   który   dzięki   okropnym   kłom   i   swej   dzikości   potrafił   się   bronić   skutecznie   przed 
wszelkimi wrogami, prócz najbardziej drapieżnych i najbardziej wygłodzonych największych 
mięsożernych zwierząt.

background image

Dla Tarzana jednak mięso było mięsem. Cokolwiek było jadalne i smaczne, nie mogło 

uniknąć napaści Tarzana. Gdy był głodny, lub gdy wystąpił do walki, człowiek–małpa był 
niebezpieczniejszy niż najstraszniejsi mieszkańcy dżungli. Nie znany był mu strach lub litość, 
wyjąwszy rzadkie wypadki, kiedy dziwna, niewytłumaczona siła powstrzymywała mu dłoń 
— siła, której zrozumieć nic umiał, być może, wskutek niewiedzy o swym pochodzeniu i o 
tych wszystkich siłach, jakie się składały na uczłowieczenie i ogładzenie uczuć, a które były 
jego dziedzictwem jako potomka człowieka.

I dziś, nie czekając na mniej okropną ucztę, Tarzan zarzucił swą linkę na grzbiet Horty–

dzika. Była to wyborna próba mocy jej splotów. Rozjuszony dzik rzucał się na wszystkie 
strony,   lecz   nowa   linka   trzymała   go   na   tym   miejscu,   gdzie   ją   Tarzan   umocował, 
przywiązawszy do pnia drzewa powyżej gałęzi, z której ją rzucił.

Horta chrząkał i rzucał się na drzewo, ryjąc swymi potężnymi kłami krzepkiego patriarchę 

dżungli, aż kora leciała na wszystkie strony.  Tymczasem Tarzan opuścił się z drzewa na 
ziemię poza nim. W ręku trzymał długi wyostrzony nóż, który towarzyszył mu zawsze od 
tego odległego już dnia, w którym szczęśliwym trafem udało mu się wbić jego ostrze w ciało 
Bolgani–goryla, i w ten sposób ocalić siebie od pewnej śmierci, chociaż został poszarpany i 
okrwawiony.

Tarzan podszedł do Horty, który odwrócił się na spotkanie swego wroga. Aczkolwiek silny 

i muskularny był młody olbrzym, jednakowoż mogło się wydawać, że czystym szaleństwem z 
jego   strony   było   stawać   do   walki,   mając   za   całe   uzbrojenie   tylko   nóż,   przeciwko   tak 
groźnemu stworzeniu jakim był Horta–dzik. Tak zdawać się mogło każdemu, kto znał choć 
trochę Hortę, lecz nie znał wcale Tarzana.

Przez chwilę Horta stał bez ruchu, patrząc na człowieka–małpę. Jego głęboko osadzone 

ślepia rzucały gniewne błyski. Wstrząsnął swym nisko schylonym łbem.

— Pożeraczu błota — szydził człowiek–małpa — tarzający się w brudach. Nawet twe 

mięso śmierdzi, lecz jest soczyste i pokrzepi siły Tarzana. Dziś pożrę twoje serce, panie o 
wielkich kłach, aby dodać dzikości temu sercu, które bije o żebra w mojej własnej piersi.

Horta,   który   nic   nie   zrozumiał   z   tego,   co   Tarzan   powiedział,   tym   niemniej   był 

rozwścieczony wystąpieniem Tarzana. Widział przed sobą nagą postać ludzką, bezwłosą i 
bezbronną, przeciwstawiającą swe drobne pazury i słaba siłę mięśni jego nieposkromionej 
zaciekłości. Rzucił się naprzód.

Tarzan  zaczekał  na ten  moment,  w którym wzniesiony kieł  miał  rozszarpać  jego udo, 

wtedy ustąpił bardzo niewiele w bok, lecz tak szybko, że ruch błyskawicy w porównaniu 
wydałby się powolnym. Odstępując na bok, pochylił się i cała siłą swej prawicy wbił długie 
ostrze myśliwskiego noża swego ojca wprost w serce Horty–dzika. Szybkim skokiem znalazł 
się z dala od tego miejsca, gdzie dosięgnąć go mógłby zdychający Horta, a w chwilę później 
gorące, krwawiące serce dzika było w jego ręku.

Zaspokoiwszy głód, Tarzan nie poszukał sobie dogodnego miejsca na spoczynek, jak robił 

często, lecz udał się dalej w dżunglę, bardziej w poszukiwaniu przygód niż pożywienia, gdyż 
dnia tego spać mu się nie chciało. Zwrócił swe kroki w kierunku wioski Mbongi, wodza 
czarnych, którego ludowi dokuczał zawzięcie od dnia, kiedy Kulonga, syn wodza, poraził 
Kalę.

Rzeczka wije się w skrętach tuż przy wiosce czarnych. Tarzan przybył na brzeg, trochę 

poniżej tej polany, na której rozsiadły się chaty Negrów. Lubił on bardzo obserwować życie 
nad   wodą.   Przyjemnie   mu   było   przyglądać   się   niezgrabnym   skokom   Buta,   nosorożca, 
przyjemność mu sprawiało dokuczanie ospałemu krokodylowi, Gimli, który wylegiwał się na 
słońcu. Spotykał tam też czarne kobiety z dziećmi nad rzeczką, kobiety z drobnymi naręczami 
rzeczy do prania, dzieci ze swymi zabawkami. Straszył je, gdyż były to kobiety i dzieci 
wrogów.

Dziś napotkał kobietę z dzieckiem w dalszej odległości od wioski niż zwykle. Dziecko 

background image

szukało muszli w nadrzecznym szlamie. Kobieta była młoda, lat około trzydziestu. Zęby 
miała ostro spiłowane, gdyż plemię, z którego pochodziła, było plemieniem ludożerców. W 
dolnej wardze zawieszona była gruba ozdoba z miedzi, którą nosiła już od tak dawna, że 
warga je opadła niepomiernie nisko, obnażając zęby i dziąsła dolnej szczęki. I przegroda nosa 
była przedziurawiona, osadzona tam była drewniana pałeczka. Ozdoby metalowe zwisały z jej 
uszu, czoła i policzków. Na podbródku i na przegubie nosa widać było znaki tatuowane w 
barwach, które z czasem spłowiały. Za całą odzież miała przewiązkę u pasa. We własnych 
swych oczach uchodziła za piękność, a nawet w oczach ludzi z plemienia Mbongi. Sama 
pochodziła z innego ludu, była nagrodą zwycięstwa, pochwyconą w młodych latach, przez 
któregoś z wojowników Mbongi.

Dziecko jej było chłopcem lat dziesięciu, zgrabnym, dobrze zbudowanym, jak na czarnego 

ładnym. Tarzan przyglądał się obojgu, ukryty w liściach pobliskiego krzaka. Miał zamiar 
wyskoczyć,   przeraźliwie   krzycząc,   by   doznać   zadowolenia   z   widoku   ich   strachu   i 
natychmiastowej ucieczki. Nagle jednak przyszło mu co innego do głowy.

Miał przed sobą dziecko, takie jak on sam. Skórę miało co prawda czarną, lecz cóż z tego? 

Tarzan   nigdy   w   życiu   nie   widział   białego   człowieka.   Znany   mu   był   tylko   jeden   jedyny 
przedstawiciel takiej formy życia na ziemi jakim był on — on sam. Czarny chłopiec będzie 
wybornym   balu   dla  Tarzana,   skoro   nie   miał   dzieci   własnych.   Będzie   się   nim   opiekował 
troskliwie, będzie je żywił, bronił i ochraniał, jak tylko Tarzan potrafił bronić swoich i nauczy 
je,   czerpiąc   ze   swej   na   wpół   ludzkiej,   na   wpół   zwierzęcej   wiedzy,   tajemnic   dżungli, 
wytłumaczy   wszystko,   poczynając   od   pokrytej   roślinnością   powierzchni   do   kołysanych 
wiatrem najwyższych szczytów leśnych.

Tarzan rozwinął linkę i zadzierzgnął pętlicę. Kobieta i dziecko przed nim, nie domyślając 

się wcale obecności obcego, z zajęciem wyszukiwali muszli, rozgrzebując szlam nadrzeczny 
patykami.

Tarzan wyszedł z dżungli, z tyłu, za nimi. Pętlica otwarta leżała na ziemi, obok. Nastąpił 

szybki ruch prawą ręką i pętlica uniosła się zgrabnie w powietrzu; zawisła na chwilę nad 
głową   pacholęcia,   nie   spodziewającego   się   niczego   złego,   i   opadła.   Gdy   otoczyła   ciało 
poniżej pleców, Tarzan szarpnął linką, a jej zwoje otoczyły ręce małego, przytwierdzając je do 
jego boków. Wrzask przerażenia wydarł się, z ust malca, a matka przestraszona jego krzykiem 
ujrzała, że chłopiec został szybko pociągnięty po ziemi ku wielkiemu białemu olbrzymowi, 
stojącemu pod cieniem pobliskiego drzewa, w oddaleniu kilkunastu kroków od niej zaledwie.

Z krzykiem, wyrażającym przerażenie i gniew, kobieta skoczyła śmiało ku człowiekowi–

małpie. W jej wyrazie twarzy Tarzan odczytał determinację i odwagę niecofnięcia się przed 
niczym, nawet przed pewną śmiercią. Była odstraszająca i okropna nawet wtedy, kiedy twarz 
jej była spokojna, wykrzywiona pod wpływem silnego uczucia miała wyraz złego ducha. 
Nawet człowiek–małpa cofnął się w tył, lecz głównie z powodu odrazy, nie strachu — nie 
znał tego uczucia.

Mały   balu   kąsał   i   kopał,   gdy  Tarzan   wziął   go   pod   pachę   i   zagłębił   się   w   gałęziach 

zwieszających się tuż nad nim, właśnie w chwili kiedy rozszalała matka podbiegła, by go 
pochwycić i rozpocząć walkę. Znikając w gęstwinie dżungli, Tarzan pomyślał, czego mogliby 
dokonać Gomangani, gdyby ich mężczyźni byli tak groźni jak kobiety.

Oddaliwszy się na dystans bezpieczny od ograbionej matki. Tarzan w miejscu, gdzie nie 

dochodziły   już   jej   wrzaski   i   wygłaszane   groźby,   zatrzymał   się,   by   przyjrzeć   się   swej 
zdobyczy, temu chłopcu, który pod wpływem strachu przestał się opierać i krzyczeć.

Przestraszone dziecko wyłupiło oczy na swego ujarzmiciela, aż zaświeciły białka oczu, 

okalające źrenice.

— Ja jestem Tarzan — przemówił człowiek–małpa w języku małp antropoidalnych. — Nie 

zrobię   ci  krzywdy.  Będziesz  balu  Tarzana.  Tarzan  będzie  się  tobą  opiekował.   Będzie   cię 
żywił. Co jest najlepszego w dżungli, będzie dla balu Tarzana, gdyż Tarzan jest wielkim 

background image

łowca. Nie potrzebujesz się nikogo obawiać, nawet Numy–lwa, gdyż Tarzan jest wielkim 
zwycięzca. Nie ma nikogo większego od Tarzana, syna Kali. Nie bój się, mały.

Dziecko jednak wciąż szlochało, trzęsąc się ze strachu, gdyż nie rozumiało języka wielkich 

małp, a głos Tarzana był jak szczekanie i warczenie zwierząt. Słyszał on też opowieści o tym 
złym, białym bożku leśnym. On to zamordował Kulongę i innych wojowników Mbongi–
wodza. On to nawiedzał wioskę w cichości, zjawiał się tajemniczo w ciemnościach nocy, by 
kraść zatrute strzały, i straszył kobiety i dzieci, a nawet dorosłych wojowników. Zapewne ten 
zły   Bóg   karmił   się   ciałem   małych   chłopców.   Czy   matka   mu   tego   nie   mówiła,   gdy   był 
niegrzeczny, a ona groziła, że odda go białemu bożkowi dżungli, jeżeli nie będzie grzeczny? 
Mały czarny Tib drżał jak w febrze.

— Czy tobie zimno, Go–bu–balu? — zapytał Tarzan, używając wyrazu, oznaczającego w 

języku małpim małego czarnego chłopca, w braku innej nazwy. — Słońce pali, a ty drżysz?

Tib nie rozumiał słów. Wolał swej mamy i prosił wielkiego białego boga, by go puścił, 

obiecując,   że   już   zawsze   będzie   grzeczny,   jeżeli   prośba   jego   będzie   wysłuchana.  Tarzan 
potrząsł głową. Nie mógł zrozumieć ani jednego słowa. To tak być nie może! Musi nauczyć 
Go–bu–balu języka, którym będzie można się porozumieć. Tarzan był pewien, że w mowie 
Go–bu–balu   nie   można   się   rozmówić.   Słowa   małego   brzmiały   tak   bezsensownie   jak 
ćwierkanie niemądrych ptaków. Najlepiej będzie, pomyślał człowiek–małpa, odnieść małego 
szybko do plemienia Kerczaka, gdzie posłyszy jak Mangani rozmawiają pomiędzy sobą. W 
ten sposób nauczy się jakiegoś zrozumiałego języka.

Tarzan stanął na chwiejącej się gałęzi wysoko nad ziemia, gdzie się zatrzymał, i skinął na 

chłopca, by udał się za nim. Tib jednak uczepił się pnia drzewa i płakał, jako chłopiec, 
urodzony wśród tubylców Afryki, ma  się rozumieć  nieraz  wchodził  Tib  już przedtem na 
drzewa, lecz sama myśl przedzierania się przez las skacząc z gałęzi na gałąź, jak to czynił ku 
jego przerażeniu jego pogromca, zabrawszy go matce, napełniała serce dziecka strachem.

Tarzan westchnął. Nowo nabyte balu musi się dopiero nauczyć wielu rzeczy. Litość brała, 

że balu tego wzrostu i takiej siły było tak mało rozwinięte. Próbował zachęcić Tiba, by szedł 
za nim. Dziecko jednak nie miało odwagi. Tarzan tedy uniósł je, biorąc na plecy. Tib już nie 
drapał ani kąsał. Ucieczka wydawała się niemożliwą. A nawet, gdyby teraz postawiono go na 
ziemi, wiedział, że nie mógłby odnaleźć drogi do wioski Mbongi–wodza. A gdyby nawet 
mógł odszukać drogę, to po drodze były lwy, lamparty, hieny, a każde z tych zwierząt, jak to 
dobrze było wiadomo Tibowi, szczególnie lubiło mięso małych, czarnych chłopców.

Straszny biały Bóg dżungli nie zrobił mu dotychczas nic złego. Nawet takich względów 

nie mógł oczekiwać od okropnych, zielonookich pożeraczy ludzi. Z dwojga złego trzeba było 
wybierać mniejsze, zdecydował się przeto pozwolić białemu bożkowi nieść się, nie kąsając go 
i nie drapiąc, jak to czynił dotychczas.

Kiedy Tarzan przesuwał się szybko po drzewach, mały Tib zamykał swe oczy przerażony, 

aby   nie   patrzeć   na   straszne   przepaście,   rozpościerające   się   w   dole.   Nigdy   w   życiu   nie 
doznawał tak wielkiego strachu, jednakże, gdy biały olbrzym śpieszył, unosząc go przez lasy, 
dziecko poczuło się w niewytłumaczony sposób bezpiecznym, widząc jak pewne były susy 
człowieka–małpy, jak nieomylnie chwytał się kołyszących się gałęzi, dających mu oparcie, a 
przy tym wśród drzew lasu nie mogły go dosięgnąć okropne lwy.

Po pewnym czasie Tarzan dotarł do polany, gdzie żerowało plemię i skoczył na ziemię z 

dzieckiem   przywartym   mocno   do   jego   pleców.   Tib   znalazł   się   nagle   wśród   wielkich, 
kosmatych   postaci.   Spostrzegłszy   małego   Gomangani   na   barkach   Tarzana,   kilka   małp 
podeszło z zaciekawieniem, warcząc i szczerząc zęby.

Tib przed godziną sądził, że doznał już największego możliwie strachu, teraz jednak, kiedy 

spostrzegł   tuż   przy   sobie   straszne   bestie,   zrozumiał,   że   wszystko,   czego   dotychczas 
doświadczył, było niczym w porównaniu z jego nowym przerażeniem. Dlaczego ten wielki 
biały olbrzym stoi na miejscu tak spokojnie? Dlaczego nie ucieka, zanim ci straszni kosmaci 

background image

ludzie   leśni   rzucą   się   na   nich,   by   ich   rozszarpać   na   kawały?   Obezwładniony   uczuciem 
strachu, Tib przypomniał sobie, że słyszał opowiadaną sobie przez lud Mbongi ze strachem 
wieść,  że  ten  straszny biały duch  dżungli  był   bezwłosą  małpą,  gdyż  widziano  go  w  ich 
towarzystwie.

Tib,   przerażony,   nie   zdolny   do   zrobienia   jakiegokolwiek   ruchu,   patrzał   szeroko 

wyłupiwszy oczy na zbliżające się małpy. Ujrzał ścięte, szerokie ich czoła, wielkie pazury, 
złośliwe oczy. Zobaczył jędrne mięśnie, poruszające się pod kosmatą skórą. Groźny był sam 
ich widok. Spostrzegł to i Tarzan. Postawił on malca przed sobą i przemówił:

— To jest Go–bu–balu Tarzana. Nie róbcie mu nic złego, albo Tarzan was pozabija — i 

wyszczerzył groźnie zęby, zwracając się do najbliżej stojącej małpy.

— To   jest   Gomangani   —   odrzekła   małpa.   —   Chcę   go   zabić.   To   jest   Gomangani,   a 

Gomangani są naszymi wrogami. Daj mi go zabić.

— Idź precz! — zawołał Tarzan. — Mówię ci, Gunto, to jest balu Tarzana. Idź sobie precz, 

albo Tarzan cię zabije — i Tarzan posunął się o krok naprzód ku zbliżającemu się Guntowi.

Gunto usunął się w bok, sztywny, zachowując dumną postawę, podobny do psa, który 

spotkawszy drugiego nie ma ochoty do walki, a boi się uciekać.

Niebawem nadeszła Tika, pociągnięta ciekawością. U jej boku sunął w podskokach Gazan. 

Oboje zadziwili się bardzo, Tika jednak nie wyszczerzyła zębów. Spostrzegł to Tarzan i dał 
znak, by się przybliżyła.

— Tarzan ma teraz swoje balu — rzekł. — Ten malec i balu Tiki mogą bawić się razem.
— To jest Gomangani — odpowiedziała Tika. — Zabije on moje balu. Zabierz go sobie, 

Tarzanie.

Tarzan roześmiał się. — Ten malec nie potrafiłby ukrzywdzić Pamby–szczura — rzekł. —

Jest małym dzieckiem, bardzo wystraszonym. Niech Gazan pobawi się z nim.

Tika wciąż miała obawę, gdyż nie bacząc na wielką dzikość, wielkie małpy antropoidalne 

są trwożliwe. W końcu jednak, polegając na wielkim swym zaufaniu do Tarzana, popchnęła 
swego Gazana ku czarnemu chłopcu. Małpiątko, posłuszne swemu instynktowi, cofnęło się 
ku matce, szczerząc swe małe zęby i warcząc ze strachu i złości.

I Tib również nie okazywał ochoty do zawarcia bliższej znajomości z Gazanem. Tarzan, 

widząc to, dał na razie pokój swym próbom pogodzenia ich.

Przez tydzień następny Tarzan miał wiele do roboty. Balu sprawiało mu więcej trudności, 

niż przypuszczał. Nie mógł zostawić chłopca samego, musiał go ciągle pilnować, gdyż z 
całego plemienia nie mógł polegać na nikim, prócz jednej Tiki, że nie zabije bezbronnego 
czarnego malca podczas jego nieobecności. Wybierając się na łowy, musiał zabierać z sobą 
Go–bu–balu.   Było   to   kłopotliwe,   a   przy   tym   czarny   malec   wydawał   się   Tarzanowi   tak 
głupiutkim i trwożliwym. Nie potrafił się bronić nawet przed mniejszymi zwierzętami. Tarzan 
dziwił się, że w ogóle się wychował. Próbował uczyć malca. Obudził w nim promień nadziei 
ten fakt, że mały nauczył się kilku wyrażeń w języku małp antropoidalnych i mógł teraz 
trzymać się na kołysanych wiatrem gałęziach, nie wrzeszcząc ze strachu. W całym jednak 
zachowaniu   się   dziecka   było   coś,   co   dolegało   Tarzanowi.   Obserwował   on   często   dzieci 
czarnych w ich wiosce. Widział, że dzieci bawiły się i zawsze słychać było wśród nich wiele 
śmiechu, ale mały Go–bu–balu nie śmiał się nigdy. W pewnych razach krzywił się, jakby od 
śmiechu,   lecz   śmiechu   prawdziwego   nie   znał.   Malec   powinien   by  śmiać   się,   rozumował 
człowiek–małpa. To było właściwe wśród rodu Gomangani.

Zauważył również, że malec często nie miał chęci do jedzenia i chudł z dnia na dzień. 

Widział, że czasami zanosił się płaczem. Tarzan usiłował pocieszyć go i rozweselić, jak Kala 
pocieszała go, gdy sam był małym balu, lecz bezskutecznie. Go–bu–balu przestał się obawiać 
Tarzana — ale to było już wszystko. Obawiał się w dalszym ciągu wszystkich innych istot, 
żyjących w dżungli. Bał się podczas dnia, gdy robili długie wyprawy wśród zawrotny.ch 
wierzchołków   drzew.   Bał   się   podczas   nocy,   gdy   spoczywali   na   chwiejących   się, 

background image

niebezpiecznych   legowiskach   wysoko   nad   ziemią,   bał   się   chrząkania   i   pokaszliwania, 
wielkich zwierząt mięsożernych, łażących na dole.

Tarzan nie wiedział, co robić. Dziedzictwo krwi angielskiej w żyłach uniemożliwiało mu 

nawet branie pod rozwagę myśli wyrzeczenia się powziętego zamiaru, aczkolwiek musiał się 
przyznać przed sobą, że jego balu nie odpowiadało tym nadziejom, jakie przedtem miał. 
Spełniał troskliwie przyjęte na siebie dobrowolnie obowiązki i nawet polubił Go–bu–balu, 
jednakże nie mógł się łudzić co do tego, że względem małego nie uczuwał takiej namiętnej 
miłości, jaką czuła widocznie Tika dla Gazana, a czarna murzynka dla Go–bu–balu.

Czarny chłopiec, pozbywszy się strachu wobec Tarzana, nabrał pomału do niego zaufania, 

a nawet okazywał podziw. Doświadczał od wielkiego białego ducha tylko łask i dobroci, a 
widział, z jaką dzikością Tarzan postępował z innymi. Widział, jak Tarzan rzucił się na pewną 
małpę, która koniecznie chciała pochwycić i zamordować Go–bu–balu. Widział, jak mocne 
białe zęby wpiły się w kark przeciwnika i potężne mięśnie prężyły się w czasie walki. Słyszał 
dzikie, zwierzęce odgłosy i ryki bitwy i drżąc ze strachu widział, że nie potrafi rozróżnić 
warkotu swego opiekuna od warkotu włochatej małpy.

Widział, jak Tarzan powalił kozła, tak zupełnie jakby to zrobił Numa–lew, skacząc mu na 

grzbiet i zatapiając swe zęby w szyję, Tib trząsł się ze strachu na ten widok, lecz doznawał i 
uczucia podziwu i po raz pierwszy w tępym umyśle negra zjawiła się chęć naśladowania 
swego przybranego ojca. Tib jednak, mały, czarny chłopiec, nie miał w sobie tej boskiej iskry, 
która pozwoliła Tarzanowi, chłopcu z rasy białej, korzystać z wychowawczych sposobności, 
jakie nastręczała dżungla. Brak mu było wyobraźni, a zdolność ta jest inną nazwą wyższej 
inteligencji.

Wyobraźnia to  buduje mosty i miasta, i  państwa.  Zwierzęta nie  mają jej, czarni mają 

wyobraźnię zaledwie słabo rozwiniętą, a przypada ona w udziale jednemu na sto tysięcy ludzi 
z rasy panującej, jako dar nieba, aby ludzie nie wyginęli na ziemi.

Kiedy Tarzan rozmyślał tak nad przyszłością swego balu, losy zrządziły, by zabrać mu je. 

Momaja, matka Tiba, opłakując swą stratę, udała się o poradę do czarownika plemienia, lecz 
nie osiągnęła nic. Środki, jakie jej dał, nic nie pomogły. Chociaż zapłaciła za nie, dając dwie 
kozy, nie odzyskała Tiba, a nawet nie zyskała żadnej pewnej wskazówki, gdzie go ma szukać. 
Momaja. będąc z natury popędliwą, i pochodząc z innego plemienia, nie miała zaufania do 
czarownika   plemienia   mężowskiego,   a   gdy  ten   orzekł,   że   dalsze   uiszczenie   jeszcze   dwu 
nowych   tłustych   kóz   da   mu   możność   przyrządzenia   mocniejszych   środków,   tak   go 
oszermowała swym dotkliwym językiem, że co prędzej wyniósł się sam, unosząc z sobą i 
ogon zebry i kocioł magiczny.

Po jego odejściu Momaja, opanowawszy poniekąd swój gniew, poczęła rozmyślać, jak to 

wciąż robiła od czasu uprowadzenia syna, jakby trafić na jego ślad, lub przynajmniej upewnić 
się, czy żył jeszcze, czy też zginął.

Wiadomo było czarnym, że Tarzan nie jadał ludzkiego mięsa, gdyż poraził przecież wielu z 

nich, a nigdy nie zakosztował żadnego. Ciała pobitych zawsze znajdowano, często spadały w 
pośrodku wioski, jak gdyby zrzucone z nieba. Ponieważ nie odnaleziono ciała Tiba, Momaja 
sądziła, że Tib żył. Lecz gdzie go szukać?

Wtedy   to   przypomniała   sobie   o   Bukawai,   nieczystym,   zamieszkującym   w   pieczarze 

górskiej w stronie północnej, który — jak to powszechnie było wiadomo — gościł diabły w 
swoim   legowisku.   Mało   było   takich   śmiałków,   którzy   odważyli   się   odwiedzić   starego 
Bukawai. Przede wszystkim bano się jego czarnej magii i dwu hien, które z nim mieszkały, a 
które były diabłami w przebraniu, a prócz tego strach wzniecała wstrętna choroba, z powodu 
której Bukawai żyć musiał jako wyrzutek — choroba pożerająca mu twarz.

Momaja rozumowała przebiegle, że jeżeli kto, to Bukawai wiedział o tym, co się stało z jej 

Tibem, Bukawai, który utrzymywał stosunki z bogami i złymi duchami. Przecież był to albo 
Bóg, albo duch zły, ten, kto uniósł jej chłopca. Lecz nawet jej wielka miłość macierzyńska nie 

background image

mogła od razu natchnąć jej odwagą do wyruszenia przez ciemną dżunglę do dalekich wzgórz i 
posępnego mieszkania Bukawai, nieczystego i jego diabłów.

Jednakowoż   miłość   macierzyńska   wzbudza   zapamiętałość,   która   czyni   z   niej   siłę 

przemożną. Daje ona słabej kobiecie moc do spełnienia czynów heroicznych. Momaja nie 
była ani drobną istotą, ani słabą fizycznie, była jednak kobietą głupią, przesądną murzynką. 
Wierzyła   w   diabły,   w   czarną   magię,   w   czary.   Według   mniemania   Momai,   w   dżungli 
zamieszkiwały  istoty   daleko   straszniejsze   niż   lwy  i   lamparty,   okropne   istoty,   nie   mające 
nazwy, które miały moc wyrządzania okropnych rzeczy, przybierając na się kształty niewinne.

Od   jednego   z   wojowników   wioski,   który   jak   jej   było   wiadomo   natrafił   niegdyś   na 

legowisko Bukawai, dowiedziała się matka Tiba, jak należy do niego iść — mieszkał on w 
pobliżu   źródła   wody,   wypływającej   z   niewielkiego   skalistego   kanionu,   pomiędzy  dwoma 
wzgórkami, z których wzgórek wschodni można było łatwo rozpoznać, ponieważ na jego 
szczycie spoczywał wielki granitowy głaz. Wzgórek zachodni był niższy od wschodniego i 
był zupełnie pozbawiony roślinności, z wyjątkiem tylko jednego jedynego drzewa mimozy, 
rosnącej na zboczu wzgórza, blisko wierzchołka.

Człowiek ten zapewniał ją, że dwa te pagórki widoczne były już z dala i razem wybornie 

wskazywały drogę. Ostrzegał ją jednak, aby nie myślała o takiej szalonej i niebezpiecznej 
wyprawie, tłumacząc jej to, co już i sama bez niego dobrze wiedziała, że gdyby nawet udało 
się jej ujść cało z rak Bukawai i jego demonów, to prawdopodobnie nie powiedzie się jej tak 
szczęśliwie z wielkimi mięsożernymi zwierzętami dżungli, którą będzie musiała przebywać, 
idąc tam i z powrotem.

Wojownik udał się nawet do męża Momai, a ten, nie posiadając przewagi nad damą swego 

wyboru,   udał   się   do   Mbongi–wodza.   Mbonga   przywołał   Momaję   i   zagroził   jej 
najstraszniejszymi   karami,   gdyby   miała   się   wybrać   na   taką   grzeszną   wyprawę. 
Zainteresowanie starego wodza tą sprawą wynikało z odwiecznej łączności, wiążącej kościół i 
państwo.   Miejscowy   czarownik,   wiedzący   bardzo   dobrze,   jaka   była   siła   jego   czarów, 
zazdrosny był o odwołanie się do innych wykonawców czarnej magii. Od dawna słyszał o 
potędze   Bukawai   i   obawiał   się,   że   w   razie,   jeżeli   uda   się   tamtemu   pomóc   Momai   w 
odnalezieniu dziecka, wiara w jego opiekuńcze działanie na korzyść wioski, a co za tym idzie 
i składane ofiary, zwrócą się ku tamtemu, nieczystemu. Wobec tego, że Mbonga, jako wódz, 
otrzymywał pewna część ofiar, składanych czarownikowi, a nie mógł się niczego spodziewać 
od Bukawai, sercem i duchem popierał Mbonga prawowierność wśród swoich ludzi.

Jednakowoż Momaja, zdecydowawszy się nieustraszenie na przedsięwzięcie wyprawy do 

dżungli i na odwiedzenie rzucającego postrach siedliska Bukawai, nie mogła ustąpić, ulegając 
obawie   kary,   zapowiedzianej   przez   starego   Mbongę,   którym   w   cichości   swego   serca 
pogardzała. Pozornie jednak posłuchała i powróciła w milczeniu do chaty.

Wolałaby wyruszyć w drogą w dzień, lecz o tym nie mogła teraz myśleć, gdyż musiała 

zabrać z sobą żywność i broń, a tych nie mogła wynieść z wioski w biały dzień, nie narażając 
się na pytania ludzi ciekawych, co zaraz doszłoby uszu Mbongi.

Musiała tedy Momaja czekać nocy. Przed samym zamykaniem wrót wioski przemknęła się 

i weszła w ciemności dżungli. Była w wielkim strachu, lecz z silną decyzją szła ku północy i 
chociaż   często   zatrzymywała   się   nasłuchując   z   zapartym   oddechem,   czy   nie   napotka   na 
drodze ogromnych kotów, których bała się okropnie, jednak szła wciąż naprzód wytrwale 
przez kilka godzin. Nagle głuche chrząknięcie trochę na prawo od niej i z tyłu wstrzymało jej 
kroki.

Z bijącym silnie sercem stała, wstrzymując oddech, i teraz jej bystre uszy rozpoznały ciche 

uginanie się gałązek i trawy pod stopami wielkiego zwierzęcia.

Naokół Momai rosły olbrzymie drzewa podzwrotnikowej dżungli, zawieszone latoroślami 

i mchami. Pochwyciła najbliższą gałąź i zaczęła się wdrapywać na drzewo jak kot. W tejże 
chwili wielkie cielsko skoczyło za nią, rozległ się ryk, od którego ziemia zadrżała, coś łamało 

background image

pręty roślin, znajdujących się pod nią.

Momaja wdrapała się bezpiecznie wyżej wśród liściastych gałęzi i w duchu składała dzięki 

dobremu natchnieniu, które powiedziało jej, by zabrała ze sobą wyschłe ludzkie ucho, które 
zawiesiła   sobie   na   sznurku   na   szyi.   Od   dawna   wiedziała,   że   takie   ucho   było   skuteczne. 
Otrzymała je, w czasach panieńskich, jako podarek od czarownika własnego plemienia, był to 
amulet wcale niepodobny do marnych, nędznych środków czarownika Mbongi.

Przez noc całą Momaja przesiedziała na swojej grzędzie, gdyż, chociaż lew po pewnym 

czasie udał się w pościg za inną zwierzyną, nie odważyła się zejść na dół w ciemności z 
obawy, że napotka go znowu lub innego z tegoż rodu. Z brzaskiem jednak udała się w dalszą 
drogę.

Tarzan spostrzegłszy że jego balu doznawało ustawicznego uczucia strachu w obecności 

małp plemienia i że istotnie było niebezpieczeństwo, że jego Go–bu–balu utraci życie w 
łapach którego z dorosłych samców, bał się pozostawić je samo z nimi, i zaczął brać małego 
czarnego chłopca z sobą na polowanie, w okolice coraz dalsze od miejsc, gdzie żerowało 
plemię.

Przedsiębiorąc wyprawy w coraz dalsze strony, Tarzan opuszczał swoich na coraz dłuższe 

okresy czasu. Przeniósł się w ten sposób w strony odległe ku północy, gdzie dawniej nigdy 
nie polował, a mając w obfitości wodę, zwierzynę i owoce, nie miał ochoty powracać do 
plemienia.

Mały   Go–bu–balu   zaczął   okazywać   większe   zainteresowanie   do   wszystkiego,   a 

zainteresowanie to wzrastało w miarę, im większa przestrzeń dzieliła go od małp Kerczaka. 
Gdy Tarzan chodził po ziemi, mały śpieszył teraz za nim drobnym krokiem, a nawet i na 
drzewach usiłował iść śladem swego przybranego ojca. Chłopiec wciąż był smutny i czuł się 
osamotniony.   Chudł   coraz   bardziej,   od   chwili   gdy   dostał   się   do   towarzystwa   małp,   nie 
okazywał apetytu, co można było przypisać i temu, że chociaż jako młody ludożerca nie był 
wybredny co do jedzenia, to jednak nie mogły mu smakować takie dziwne potrawy, jakie były 
przysmakami dla smakoszów wśród małp.

Oczodoły   rozszerzyły   się,   policzki   jego   zapadły,   a   przez   wychudłe   ciało   wystawały 

wyraźnie żebra, że można by je łatwo policzyć. Ciągły strach, jakiego doznawał, według 
wszelkiego prawdopodobieństwa wywierał na jego stan fizyczny wpływ równie zgubny jak 
nieodpowiednie pożywienie. Tarzan zauważył zmianę i zafrasował się. Spodziewał się, że 
dziecko będzie rosło dobrze i stanie się silnym. Spotkał go wielki zawód. Pod jednym tylko 
względem mały robił dobre postępy — szybko dochodził do władania mową małp. Obecnie 
już mogli w sposób zadowalający rozmawiać z sobą, uzupełniając znakami ubogi język małp. 
Przeważnie   jednak   mały   był   milczący   i   odpowiadał   tylko   na   zadawane   mu   pytania. 
Nieszczęście, jakie go spotkało, było zbyt świeżej daty i zbyt dokuczliwe, aby mógł o swym 
zmartwieniu zapomnieć choć na chwilę. Wciąż tęsknił za matką — Momają. Mogłaby się ona 
wydawać   tobie,   czytelniku,   zrzędną,   wstrętną,   odpychającą   kobietą,   ale   dla   Tiba   była 
mamusią, uosobieniem tej wielkiej miłości, której obcy jest egoizm i która nie spala się nigdy.

W czasie łowów, kiedy oboje polowali, lub raczej kiedy Tarzan polował, a Go–bu–balu za 

nim postępował, Tarzan zwrócił uwagę na wiele rzeczy i dużo przemyślał. Raz napotkali 
Saborę   w   wyrosłych   trawach,   wydającą   jęki.   Około   niej   uwijały   się   i   igrały   dwie   kule 
futrzane, lecz jej wielkie oczy skierowane były na lwiątko, leżące u przednich jej łap, które 
nie poruszało się i które nie miało ożywić się już nigdy.

Tarzan zrozumiał zmartwienie i ból wielkiej lwicy, miał zamiar podrażnić ją. W tym celu 

zbliżył się w cichości po drzewach, aż znalazł się tuż prawie nad nią, lecz jakieś uczucie 
powstrzymało go, gdy spostrzegł, że lwica bolała nad śmiercią swego małego. Zdobywszy 
Go–bu–balu, Tarzan zrozumiał obowiązki i smutki rodzicielskie, chociaż nie pozyskał udziału 
w   radościach   rodziców.   Poczuł   współczucie   dla   Sabory,   czego   nie   byłoby   jeszcze   dwa 
tygodnie temu.

background image

Gdy tak przyglądał się lwicy, w myśli jego stanął sam z siebie widok Momai z przekłutą 

przegrodą   nosową   i   zwisającą   pod   ciężarem   dolną   wargą.   Zapomniał   o   jej   brzydocie,   a 
wspomniał tylko na wyraz bólu, podobny do wyrazu Sabory, i wstrząsnął się. Ta dziwna 
czynność mózgu, którą zwiemy asocjacją pojęć,, przywiodła mu na myśl Tikę i Gazana. Co 
byłoby, gdyby kto przyszedł, by porwać Tice Gazana. Tarzan wydał groźny dźwięk, jak gdyby 
Gazan był jego własnym dzieckiem. Go–bu–balu zaczął się rozglądać wokoło ze strachem, 
myśląc, że Tarzan dostrzegł nieprzyjaciela. Sabora zerwała się na nogi, ognie stanęły w jej 
żółtozielonych ślepiach, ogonem zaczęła uderzać się po bokach, nastroszyła uszy i wzniósłszy 
mordę zaczęła obwąchiwać w powietrzu, dochodząc, skąd groziło niebezpieczeństwo. Dwa 
małe   lwiątka,   które   były  zajęte   zabawą,   podbiegły  szybko   do   matki   i   stanąwszy  pod  jej 
brzuchem, wyglądały spod jej nóg przednich, nastroszywszy uszy i przechylając swe łby to na 
jedną, to na drugą stronę.

Potrząsnąwszy swymi czarnymi kędziorami, Tarzan oddalił się i zabrał się do polowania w 

innej stronie. Przez cały dzień przed oczami stawały mu postacie Sabory, Momai i Tiki — 
lwicy, ludożerczej kobiety i małpy, wszystkie powiązane ściśle godnością macierzyńską.

Na trzeci dzień w południe Momaja ujrzała pieczarę Bukawai, nieczystego. Stary szarlatan 

sporządził zagrodę z powiązanych gałęzi, zamykającą wejście do pieczary przed drapieżnymi 
zwierzętami. Zagroda była odstawiona i czarna pieczara ziała przed jej oczami tajemniczo i 
odstraszająco. Momaja wstrząsnęła się całym ciałem, jak gdyby pod wpływem chłodnego 
powiewu wiatru w czasie pory deszczowej. Naokoło pieczary nie widać było znaku życia, 
lecz   Momaja   miała   dziwne   uczucie,   że   niewidoczne   oczy   śledziły   za   nią   nieprzyjaźnie. 
Znowu przebiegał ją dreszcz. Chciała przymusić swe nogi do postąpienia bliżej do pieczary, 
gdy z głębi wydobył się przykry głos, pochodzący nie wiadomo z jakiej piersi, ludzkiej czy 
zwierzęcej — dziwny głos podobny do bezradosnego śmiechu.

Stłumiwszy   w   sobie   wrzask   przerażenia,   Momaja   rzuciła   się   do   ucieczki   w   dżunglę. 

Ubiegła   ze   sto   kroków,   zanim   zdołała   zapanować   nad   swym   strachem,   zatrzymała   się   i 
nasłuchiwała.   Czyż   jej   praca,   doznane   niebezpieczeństwa   okropnej   podróży   miały   być 
jałowe? Próbowała przymusić się do powrotu, lecz znowu strach wziął górę.

Zbolała, zmartwiała, zawróciła na drogę powrotną do wioski Mbongi. Młode jej ramiona 

opadły   w   dół   jak   u   kobiety   starej,   pochylonej   wielkim   ciężarem   przeżytych   wielu   lat   i 
nagromadzonych przez życie zmartwień i cierpień. Potykając się szła zmęczona. Młodość 
zanikła u Momai.

Przeszła jeszcze sto męczących kroków, mózg jej obezwładniało głuche przerażenie i ból. 

Nagle wspomniała na swe dziecko, które karmiła swą piersią, na swego chłopca, który uwijał 
się koło niej ze śmiechem, a było to jej dziecko, jej Tib!

Barki   jej   wyprężyły   się.   Potrząsnęła   głową,   zawróciła   i   ruszyła   śmiało   ku   otworowi 

pieczary Bukawai, nieczystego — Bukawai, czarownika.

Znowu z wnętrza pieczary posłyszała okropny śmiech, który nie był śmiechem. Na ten raz 

Momaja poznała co to było — dziwny krzyk hieny. Przestała się trząść, ujęła mocno w rękę 
dzidę i zaczęła wywoływać Bukawai.

Zamiast Bukawai ukazał się wstrętny łeb hieny. Momaja szturchnęła w ten łeb dzidą i 

brzydkie, zawzięte zwierzę cofnęło się w tył, wyjąc gniewnie. Znowu Momaja zawołała na 
Bukawai, wywołując jego imię. Obecnie dała się słyszeć odpowiedź, mamrocząca słowa w 
sposób ni to ludzki, ni zwierzęcy.

— Kto przychodzi do Bukawai? — zapytał głos.
— To Momaja — odrzekła kobieta. — Momaja z wioski Mbongi, wodza.
— Czego chcesz?
— Potrzebuję   dobrych   środków,   lepszych   środków   niż   te,   na   jakie   zdobyć   się   może 

czarownik Mbongi — odpowiedziała Momaja. — Wielki, biały Bóg dżungli ukradł mego 
Tiba, i potrzebne mi są środki na powrót jego, lub na odnalezienie, gdzie jest ukryty, abym 

background image

mogła tam się udać i odzyskać go.

— Kto to jest Tib? — pytał Bukawai.
Momaja wytłumaczyła.
— Środki Bukawai mają wielką moc — przemówił głos. — Pięć kóz i nowa mata na 

posłanie, to będzie bardzo mało za środki, które da Bukawai.

— Dwie kozy, to będzie dosyć — rzekła Momaja, gdyż chęć targowania się mocno tkwi w 

piersiach czarnych.

Przyjemność potargowania się co do ceny była dostatecznie silną, by wywabić Bukawai na 

próg   pieczary.   Momaja   żałowała,   że   nie   pozostał   ukryty.   Są   rzeczy   zbyt   okropne,   zbyt 
wstrętne, zbyt odstręczające, aby można było je opisać — twarz Bukawai była taką właśnie. 
Kiedy Momaja zobaczyła go, zrozumiała dlaczego nie mógł prawie wymawiać wyrazów.

Obok   kręciły   się   dwie   hieny,   które   według   pogłosek   były   jego   jedynymi   stałymi 

towarzyszkami.   Stanowili   wyborną   trójkę,   najwstrętniejsze   dwa   stworzenia   z 
najwstrętniejszym człowiekiem.

— Pięć kóz i nowa mata do spania — zamamrotał Bukawai.
— Dwie tłuste kozy i mata na posłanie.
Momaja powiększyła to, co przedtem dawała, lecz Bukawai był twardy. Nie chciał ustąpić 

od   pięciu   kóz   i   maty   na   posłanie   przez   całe   pół   godziny,   a   hieny   tymczasem   węszyły, 
warczały i odzywały się śmiejącym głosem. Momaja była zdecydowana dać w ostateczności 
wszystko, czego żądać będzie Bukawai, lecz targowanie się o cenę jest jakby drugą naturą u 
czarnych.   W   końcu   spieranie   się   opłaciło   się   jej   częściowo,   gdyż   ostatecznie   osiągnięto 
porozumienie na warunkach następujących — trzy tłuste kozy, nowa mata na posłanie i kawał 
miedzianego druta.

— Przyjdź nocą — rzekł Bukawai — kiedy księżyc od dwu godzin będzie na niebiosach. 

Wtedy sporządzę ci mocny środek, tory przywróci ci Tiba. Przyprowadź z sobą trzy tłuste 
kozy, przynieś nową matę na posłanie i kawał miedzianego drutu na długość ręki dorosłego 
człowieka.

— Nie mogę przyprowadzić kóz, ani przynieść maty i drutu — rzekła Momaja. — Musisz 

przyjść sam po nie. Kiedy przywrócisz mi Tiba, dostaniesz wszystko w wiosce Mbongi.

Bukawai potrząsnął głową.
— Nie sporządzę środka — rzekł — dopóki nie dostanę trzech kóz i maty i miedzianego 

drutu.

Momaja prosiła i groziła, lecz nie odniosło to skutku. W końcu dała pokój i skierowała się 

przez dżunglę z powrotem do domu. W jaki sposób zabierze z wioski trzy kozy i matę na 
posłanie i dostarczy je do pieczary Bukawai — nie wiedziała, lecz była tego pewna, że to 
zrobi — zrobi lub padnie trupem. Tib musi powrócić do niej.

Tarzan,   przechodząc   leniwym   krokiem   przez   dżunglę   z   małym   Go–bu–balu,   zwęszył 

zapach Bary–daniela. Tarzan zapragnął mięsa Bary. Był to bardzo smakowity dla niego kąsek. 
Nie było jednak mowy nawet o tym,  by mógł dopaść Bary, mając Go–bu–balu ze sobą, 
drepczącego   mu   po   piętach.   Ukrył   więc   dziecko   w   pewnym   miejscu   na   drzewie,   gdzie 
osłaniały je gęste liście, a sam szybko w cichości udał się w ślad za danielem.

Tib pozostawiony sobie, obawiał się jeszcze bardziej, aniżeli gdy był wśród małp. Istotnie 

zagrażające   niebezpieczeństwa   mniej   wywołują   trwogi,   niż   niebezpieczeństwa   wysnute   z 
imaginacji. Tylko bogom jego plemienia wiadomo było jak wiele wyobrażał sobie Tib.

Niedługo pozostawał w swej kryjówce, gdy posłyszał, że coś się zbliża dżunglą. Przywarł 

mocniej   do   gałęzi,   na   której   siedział   i   zaczął   zanosić   modły,   by   Tarzan   jak   najprędzej 
powrócił. Oczy jego usiłowały rozpoznać, co za istota skrada się do niego.

A jeżeli to lampart zwęszył go i podkrada się! Za małą chwilę skoczy. Gorące łzy płynęły z 

oczu małego Tiba. Zasłona liściasta szeleściła tuż blisko. Istota była już tylko o kilka kroków 
oddalona od jego drzewa! Oczy prawie wychodziły z orbit, tak wypatrywał pojawienia się 

background image

groźnej postaci, która zaraz oto wynurzy się, warcząc spomiędzy witek i badyli.

Zasłona rozwarła się. Ukazała się w niej postać kobieca. Tib wydał zadyszany okrzyk, 

zeskoczył ze swej grzędy i popędził ku niej. Momaja żachnęła się, wzniosła w górę dzidę, 
lecz w jednej chwili odrzuciła ją precz i porwała w swe objęcia wychudłego chłopca.

Przyciskając   go   do   siebie,   wykrzykiwała   i   śmiała   się   jednocześnie   z   wielkiej   radości. 

Gorące łzy zmieszały się ze łzami Tiba, łzy te spływały po wgłębieniu jej piersi.

Posłyszawszy ten hałas, tak bliski, powstał ze swego snu w pobliskim gąszczu Numa–lcw. 

Spojrzał  przez  splątaną  roślinność  i  ujrzał  czarną  kobietę  i  chłopca.  Oblizał  swe  wargi  i 
wymierzył dzielącą ich przestrzeń. Jednym długim susem dopadnie ich. Poruszył końcem 
swego ogona i wydał westchnienie.

Podmuch   wiatru,   zmieniającego   nagle   kierunek,   przyniósł   zapach   Tarzana   do   czułych 

nozdrzy Bary–daniela. Skurczył mięśnie, nastawił uszu, rzucił się w bok, jedzenie Tarzana 
znikło. Człowiek–małpa gniewnie potrząsnął głową i zawrócił do miejsca, gdzie zostawił Go–
bu–balu. Podchodził z wolna, jak to czynił zwykle. Nie dochodząc miejsca, posłyszał dziwne 
głosy — śmiech i płacz kobiety, pomieszane z konwulsyjnymi szlochami dziecka. Tarzan 
pośpieszył, a gdy Tarzan się śpieszył, tylko ptak w locie i wiatr mogły go wyprzedzić.

Zbliżywszy się do miejsca, skąd dochodziły go głosy, posłyszał jeszcze inne westchnienie. 

Momaja nic nie słyszała, ani Tib, lecz Tarzan miał słuch bystry jak Bara–daniel. Posłyszał 
westchnienie i domyślił się, co ono oznaczało, ujął więc w rękę ciężką włócznię, którą miał 
na plecach. Przesuwając się po gałęziach drzew z taką łatwością, jak człowiek z towarzystwa 
przechodząc   niedbale   drogą   wyjmuje   z   kieszeni   chustkę   do   nosa,   Tarzan   tak   odwiązał 
włócznię, aby mieć ją w pogotowiu na wszelki przypadek.

Numa–lew nie śpieszył się, by rzucić się na swe ofiary. Pomyślał i powiedział sobie, że 

ofiara   mu   nie   ujdzie,   przesunął   więc   tylko   swoje   cielsko   przez   gęste   liście   i   stanął, 
przypatrując się złowieszczym, palącym wzrokiem.

Teraz ujrzała go Momaja i krzyknęła, przyciągając chłopca ku swej piersi. Odnalazła swe 

dziecko   i  miała   je  zaraz  utracić!   Uniosła   w  górę  dzidę   daleko   w tył   poza  siebie.  Numa 
zaryczał i stąpał naprzód powoli. Momaja rzuciła pocisk. Zranił on barki zwierzęcia, budząc 
w nim całą straszną srogość mięsożernego stworzenia. Lew poskoczył naprzód.

Momaja chciała zamknąć oczy, lecz nie mogła. Ujrzała, że wielka śmierć zbliża się z 

szybkością strzały, ujrzała jednak jeszcze coś innego. Spostrzegła, że wielki nagi olbrzym 
spadł jakby z nieba na drogę zbliżającego się lwa.

Ujrzała,  jak  zabłysły muskuły potężnej  ręki  w promieniach  podzwrotnikowego  słońca, 

przebijających   się   przez   gęste   liście.   Ujrzała,   że   ciężka   włócznia   myśliwska   śmignęła   w 
powietrzu, by trafić lwa w półskoku.

Numa przysiadł, rycząc okropnie, i uderzał łapami we włócznię, sterczącą mu z piersi. 

Razy te pogięły drzewce. Tarzan, trzymając w ręku nóż myśliwski, skradał się ostrożnie do 
rozjuszonego   kota.   Momaja,   wybałuszywszy   oczy,   stała   jak   wrosła   w   ziemię,   jakby 
zaczarowana, w oczekiwaniu.

W napadzie wściekłości Numa rzucił się ku człowiekowi–małpie, lecz zwinny człowiek 

uniknął   chwiejnego   natarcia,   ustąpił   trochę   w   bok,   by   zaraz   dopaść   do   swego   wroga. 
Dwukrotnie nóż jego zabłysnął w powietrzu. Dwukrotnie spadł na kark Numy, który słabnął 
na   siłach,   z   powodu   ostrza,   tkwiącego   mu   w   piersiach.   Drugie   uderzenie   noża   przebiło 
kolumnę pacierzową. Wyrzucając przednimi łapami po raz ostatni w próżnym usiłowaniu, by 
uchwycić swego kata, Numa padł na ziemię, w śmiertelnych drgawkach.

Bukawai, w obawie, że ominie go całkowicie wynagrodzenie, udał się w ślad za Momają, 

chcąc namówić ją, by rozstała się z ozdobami z miedzi i żelaza, jakie miała na sobie, płacąc 
nimi cenę jego czarów.

Czarownik   nadszedł   w  chwili,   kiedy Tarzan   skoczył,   by  spotkać   się   z   lwem.  Widział 

background image

wszystko, co się stało i od razu się domyślił, że musiał to być dziwny biały duch, o którym 
słyszał niepewne wieści jeszcze wprzód, nim Momaja zjawiła się u niego.

Momaja, gdy minęło niebezpieczeństwo, zagrażające jej i jej dziecku od lwa, patrzała z 

przestrachem   na  Tarzana.   On   to   ukradł   jej   Tiba.   Zapewne   zechce   zabrać   jej   go   znowu. 
Momaja przytuliła chłopca do siebie. Zdecydowana była tym razem raczej zginąć, niż dać 
sobie zabrać chłopca.

Tarzan przyglądał się im w milczeniu. Widok chłopca, cisnącego się ze łkaniem do matki, 

wywołał w jego piersiach smutne poczucie osamotnienia. Nie było nikogo, kto by tak tulił się 
do niego, a on tak pragnął miłości jakiejś innej istoty.

W końcu Tib rzucił wzrokiem na Tarzana, gdy cisza zapadła w dżungli. Nie próbował 

uciekać.

— Tarzanie — przemówił w języku wielkich małp plemienia Kerczaka — nie zabieraj 

mnie Momai, mojej matce. Nie zabieraj mnie z sobą znowu do legowisk leśnych ludzi, gdyż 
boję się Toga i Gunta i innych. Pozostaw mnie z Momają, Tarzanie, bożku dżungli. Pozostaw 
mnie z Momaja, moją matką, a do końca naszych dni będziemy cię błogosławić i wystawiać 
pożywienie u wrót wioski Mbongi, abyś nigdy nie zaznał głodu.

Tarzan westchnął.
— Wracaj — rzekł — do wioski Mbongi. Tarzan pójdzie za wami, aby nie wydarzyło się 

wam nic złego w drodze.

Tib wytłumaczył matce te słowa i oboje ruszyli ku wiosce. W sercu Momai kołatał się 

wielki strach i wielka radość, nigdy bowiem przedtem nie zdarzyło się jej towarzyszyć bogu. 
Nigdy w życiu nie była tak rada jak w obecnej chwili. Pociągnęła ku sobie małego Tiba i 
pogładziła go po policzku. Ujrzawszy to Tarzan, westchnął.

— Dla Tiki jest balu Tiki — mówił sam do siebie — dla Sabory są jej dziatki, i dla Bary i 

dla   Manu,   a   nawet   dla   Pamby–szczura,   lecz   dla  Tarzana   nie   ma   nikogo   —   nie   ma   ani 
towarzyszki, ani dziecka. Tarzan jest człowiekiem, i widać, że człowiek musi żyć samotnic.

Dojrzał ich Bukawai w drodze i zamamrotał, zaklinając się wielką przysięgą, że zdobędzie, 

pomimo   tego   wszystkiego,   trzy   tłuste   kozy,   nową   matę   na   posłanie   i   kawał   drutu 
miedzianego.

background image

R

OZDZIAŁ

 VI

Z

EMSTA

 

CZAROWNIKA

Lord Greystoke polował, lub mówiąc ściślej strzelał bażanty w Chamston–Hedding. Lord 

Greystoke był elegancko i stosownie ubrany — był typowym wielkoświatowym myśliwym. 
Bezspornie  należał  on  do wybitniejszych  strzelców,  nie  uchodził  za  myśliwego  tylko  dla 
zabawy, brak doświadczenia nadrabiał zewnętrzną świetnością. Ku wieczorowi na swe dobro 
będzie   mógł   zaliczyć   sporą   ilość   zabitych   ptaków,   gdyż   miał   pod   ręką   dwie   strzelby   i 
wytrawnego chłopca do nabijania broni, znacznie więcej bażantów, niż mógłby zjeść w ciągu 
całego   roku,   choćby   nawet   był   głodny.   Głodnym   jednak   nie   był,   gdyż   był   po   dobrym 
śniadaniu.

Naganiacze, a było ich dwudziestu trzech w białych mundurach, wpędzili właśnie ptactwo 

do małego zagajnika i obchodzili miejsce z drugiej strony, aby napędzić je na strzelby. Lord 
Greystoke był tym polowaniem tak przejęty, jak tylko według jego mniemania wypadało mu 
się przejmować. Nie można było zaprzeczać, że polowanie sprawiało mu zadowolenie. Krew 
żywiej pulsowała w jego żyłach, w miarę jak naganiacze zbliżali się do ptaków. W sposób 
niejasny i tępy lord Greystoke czuł, jak zwykle w takich okazjach, że powrócił do typu ludzi 
przedhistorycznych  —  że   biła   w nim  gorąca   krew  dawnego  przodka,  obrosłego   włosem, 
wpółnagiego, który polował, by zachować życie.

A  w   odległej   zarosłej   podzwrotnikowej   dżungli   inny   lord   Greystoke,   prawdziwy   lord 

Greystoke, polował także. Sądząc według znanych mu kryteriów, wybrał się na polowanie w 
stroju należytym i był typowym myśliwym, jak pierwotni jego przodkowie.

Ponieważ dzień był upalny, zrzucił skórę lamparcią. Prawdziwy lord Greystoke nie miał 

wprawdzie z sobą dwu strzelb, ani nawet jednej, nie miał również wytrawnego podawacza 
broni, lecz za to posiadał coś nieskończenie bardziej ważnego niż strzelby, podawacze, a 
nawet dwudziestu trzech naganiaczy w białych mundurach: posiadał dobry apetyt, niezwykłą 
znajomość lasu i mięśnie podobne do sprężyn ze stali.

Wieczorem, po polowaniu, lord Greystoke w Anglii jadł obfitą kolację, składającą się z 

rzeczy, których nie upolował, pił przy tym z butelek, których korki wyskakiwały z wielkim 
hałasem. Obcierał swe usta białą jak śnieg serwetką w celu usunięcia najdrobniejszych śladów 
spożytych potraw, nie zdając sobie wcale sprawy z tego, że był nieprawdziwym lordem i że 
prawy właściciel jego tytułu kończył właśnie swój obiad w dalekiej Afryce. Ten nie używał 
śnieżnobiałych serwetek. Natomiast obtarł usta dłonią i wytarł okrwawione palce o biodra. Po 
czym udał się do miejsca, gdzie była woda w dżungli i tam schyliwszy się na czworakach pił 
w taki sposób, w jaki pili jego towarzysze, czyli inne zwierzęta puszczy.

Gdy ugasił pragnienie, zbliżył się ścieżką do ruczaju inny mieszkaniec posępnego lasu. Był 

to   Numa–lew,   płowego   koloru   o   czarnej   grzywie,   spoglądający   groźnie   spode   łba, 
pomrukując i rycząc od czasu do czasu. Tarzan posłyszał go o wiele wcześniej, zanim lew 
ukazał się jego oczom, lecz człowiek–małpa nie przerwał picia, aż napił się do woli. Po czym 
podniósł się z wolna, okazując swobodną grację dzikiego stworzenia, wychowanego w lasach, 
i spokojną godność, która była mu wrodzona.

Numa  zatrzymał się,  zoczywszy,  że  człowiek  stał w tym  miejscu, gdzie  król zwierząt 

chciał napić się wody. Rozwarł paszczękę i zaświeciły mu się oczy. Zamruczał i postąpił 
naprzód. Człowiek zamruczał również, odsuwając się trochę na bok i obserwując nie twarz 
lwa, lecz jego ogon. Jeżeli zacznie się poruszać krótkimi nerwowymi rzutami w obie strony, 
należy się mieć na baczności, a jeżeli podniesie się wyprężony w górę, należy szykować się 
do stoczenia bitwy lub uciekać, lecz nie stało się ani to, ani tamto. Tarzan tedy cofnął się tylko 
na bok, a lew podszedł i zaczął pić, oddalony nie więcej jak na pięćdziesiąt kroków od 

background image

miejsca, gdzie stał człowiek.

Jutro   mogą   skoczyć   sobie   do   gardła,   dziś   jednak   była   jedna   z   tych   dziwnych, 

niewytłumaczonych chwil pokoju, które często spotykamy wśród zwierząt. Pozostawiwszy 
Numę przy wodzie, Tarzan wrócił do lasu i zaczął unosić się po drzewach ku wiosce Mbongi, 
czarnego wodza.

Przeszedł już co najmniej miesiąc jak człowiek–małpa nie odwiedzał Gomangani. Nie 

przyszła mu po temu chęć od czasu jak oddał mocno strapionej matce małego Tiba. Tarzan 
uważał   sprawę   adoptowanego   balu   za   skończoną.   Pragnął   znaleźć   jakąś   istotę,   na   którą 
mógłby przelać to mocne uczucie miłości, jakie miała Tika ku swemu balu, z krótkiej jednak 
znajomości z czarnym chłopcem wyniósł przeświadczenie, że takie uczucie nie mogło się 
między nimi rozwinąć.

To, że przez czas pewien opiekował się czarnym chłopcem, jakby swoim własnym balu, 

nie   odmieniło   bynajmniej   nienawiści,   jaką   czuł   do   morderców   Kali.   Gomangani   byli   to 
śmiertelni   jego  wrogowie   i  nie   mógł   ich   traktować   inaczej.   Dnia   tego   chciał   urozmaicić 
jednostajność swego życia rozrywką, przez wyrządzenie czarnym jakiejś niemiłej dla nich 
niespodzianki.

Jeszcze   się   nie   ściemniło,   kiedy   dotarł   do   wioski   i   zasiadł   na   wyniosłym   drzewie, 

górującym nad ostrokołem. Z głębi pobliskiej chaty dochodziły go żałosne zawodzenia. Jęki 
te wywarły na Tarzanie niemiłe wrażenie, raziły jego ucho i były mu przykre. Nie chciał ich 
słuchać i dlatego postanowił oddalić się na czas pewien, by ustały. Chociaż jednak odszedł na 
kilka godzin, jęki słychać było dalej, gdy powrócił.

W zamiarze jak najszybszego uciszenia dokuczliwych zawodzeń, Tarzan zeskoczył cicho z 

drzewa w roztaczające się pod nim cienie. Podchodząc ukradkiem i kryjąc się w cieniu innych 
chat, zbliżył się do tej, skąd dochodziły go lamenty. Ognisko paliło się jasnym płomieniem 
przed drzwiami tej chaty, jak i przed innymi drzwiami w wiosce. Kilka kobiet siedziało tu w 
kucki, dołączając swe żałobne jęki do zawodzeń mistrzyni w tym kunszcie, która odzywała 
się z wnętrza chaty.

Człowiek–małpa uśmiechnął się na myśl, jaki popłoch powstanie wśród kobiet, gdy nagle 

skoczy w środek ich grona i stanie tam w pełnym oświetleniu ogniska. Potem, w czasie 
wywołanego zamieszania, skoczy do chaty, zadusi tę osobę, wyjąca najgłośniej, i oddali się 
do dżungli, zanim czarni opanują na tyle swój nagły przestrach, by zdobyć się mogli na 
wystąpienie   przeciwko   niemu.   Wielekroć   już   Tarzan   robił   to   w   wiosce   Mbongi–wodza; 
tajemnicze   i   niespodziewane   pojawienie   się   jego   zawsze   wywoływało   wśród   biednych 
przesadnych czarnych paniczny strach. Zdawało się, że nigdy nie przyzwyczaja się do jego 
widoku. To przerażenie nadawało przygodom tego rodzaju sens i zabawność, jakich szukał 
człowiek–małpa. Samo mordowanie nie dawało mu zadowolenia. Przyzwyczajony do widoku 
śmierci, Tarzan nie widział w nim przyjemności. Od dawna już pomścił śmierć Kali, lecz 
spełniając   zemstę,   poznał,   jaką   przyjemność   sprawić   mu   mogło   drażnienie   i   straszenie 
czarnych. Tego nigdy nie miał dosyć.

Właśnie w chwili kiedy miał zamiar wyskoczyć z głośnym krzykiem, zjawiła się postać w 

drzwiach chaty. Była to osoba głównej żałobnicy, zawodzącej lamenty, którą chciał uciszyć na 
wieczne   czasy.   Była   to   młoda   kobieta,   nosząca   przetyczkę   w   przegrodzie   nosa,   ciężką 
metalową ozdobę w dolnej wardze, zwieszającej się pod ciężarem niekształtnie i okropnie w 
dół. Na czole, policzkach i piersiach widać było dziwne znaki tatuowania, a głowę zdobiła 
zadziwiająca koafiura z drutu.

Gdy światło rozpalającego się żywszym płomieniem ogniska padło na dziwaczną postać, 

Tarzan poznał w niej Momaję, matkę Tiba. Ogień rzucił również światło na to miejsce, gdzie 
w cieniu stał Tarzan, czyniąc widoczną jego śniadą figurę na tle ciemności.

Momaja dojrzała go i poznała. Z krzykiem skoczyła ku niemu, a Tarzan postąpił naprzód 

kilka kroków na jej spotkanie. I inne kobiety spostrzegły go, lecz nie myślały się zbliżyć. W 

background image

jednej chwili wszystkie razem podniosły się, wszystkie razem krzyknęły i wszystkie razem 
uciekły.

Momaja rzuciła się Tarzanowi do nóg, wznosząc błagalnie ku niemu ręce i wylewając ze 

swych  okaleczonych  warg całe  potoki  wyrazów, z  których  człowiek–małpa  nie  mógł  ani 
jednego zrozumieć.

Przez   chwilę   popatrzał   na   wzniesioną   ku   niemu   przerażoną   twarz   kobiety.   Przybył   z 

zamiarem   popełnienia   zabójstwa,   lecz   ten   ogłuszający   potok   słów   wywołał   w   nim 
konsternację. Obejrzał się bojaźliwie wokoło i znów skierował wzrok na kobietę. Nastąpiła w 
nim nagła zmiana uczuć. Nie miał siły, by zamordować matkę małego Tiba i nie miał siły, by 
wytrzymać   lejący  się   gorącą   lawą   potok   słów.  Wyrażając   zniecierpliwionym   gestem   swe 
niezadowolenie  z udaremnionej  zabawy,  planowanej  na  ten wieczór, zawrócił i  uskoczył, 
kryjąc się w ciemnościach. Chwilę potem przesuwał się nocą po drzewach ciemnej dżungli, a 
okrzyki Momai nikły w oddaleniu.

Doznał   uczucia   ulgi,   kiedy   oddalił   się   na   tyle,   że   nie   słyszał   już   więcej   krzyków,   a 

znalazłszy dogodne   miejsce  na  drzewie,  ułożył   się  na  nocleg,  by spędzić  noc  bez   snów, 
podczas gdy żerujące lwy porykiwały i pomrukiwały w dole pod nim, a w dalekiej Anglii 
inny lord Greystoke przy pomocy służącego rozebrał się, aby lec na śnieżnobiałe posłanie, i 
klął z irytacją, gdy kot zamiauczał pod jego oknem.

Gdy następnego poranka Tarzan szedł za świeżym tropem dzika, natrafił na ślady dwu 

Gomangani, jednego dorosłego, a drugiego małego. Przyzwyczajony do zwracania bacznej 
uwagi  na wszystko,  cokolwiek  dostrzegł,  człowiek–małpa  starał  się  odczytać,  co mówiły 
ślady odciśnięte na pulchnej ziemi ścieżyny. Ja lub ty, czytelniku, niewiele zauważylibyśmy 
tam szczegółów, godnych zanotowania, nawet gdybyśmy dostrzegli ślady. Gdyby ktoś zwrócił 
nam   na   nie   uwagę,   dostrzeglibyśmy   może   odciski   w   ziemi,   lecz   była   ich   tam   tak 
nieskończona   ilość,   biegnących   w   rozmaitych   kierunkach   i   zachodzących   na   siebie,   że 
wszystkie razem wzięte nic by nam nie mówiły. W oczach Tarzana każdy drobny ślad miał 
swe   odrębne   znaczenie.   Oto   tędy   przechodził  Tantor–słoń,   nie   dawniej   jak   przed   trzema 
odmianami słońca. Tu oto Numa polował ostatniej nocy, a Horta–dzik, przeszedł tędy, idąc z 
wolna, nie dawniej jak godzinę temu. Szczególniejszą jednak uwagę Tarzana zwróciło to, co 
mówiły ślady, pozostawione przez Gomangani. Ślady wskazywały, że w przeddzień dorosły 
człowiek przeszedł tędy na północ w towarzystwie małego chłopca i że z nimi szły także dwie 
hieny.

Tarzan podrapał się w głowę, zdziwiony, nie mogąc własnym swym oczom wierzyć. Z 

porozrzucanych odcisków i śladów widział, że zwierzęta nie szły w ślad za ludźmi, gdyż 
czasem ślady jednej hieny były na przodzie, czasem z tyłu za ludźmi, to znowu obie hieny 
szły   na   czele,   to   znowu   obie   z   tyłu.   Było   to   dziwnym,   i   zupełnie   niezrozumiałym, 
szczególniej wtedy, gdy ślad wskazywał, że hieny w miejscach, gdzie drożyna rozszerzała się, 
szły po bokach ludzkiej pary, jedna z jednej, a druga — z drugiej strony, tuż obok ludzi. Prócz 
tego Tarzan wyrozumiał ze śladów, że mały Gomangani odsuwał się w wielkim przestrachu 
od zwierzęcia,  które prawie  ocierało się o niego,  a człowiek dorosły takiego strachu  nie 
okazywał.

Początkowo Tarzan uderzony był szczególna bliskością śladów Dango i Gomangani, lecz 

po niejakim czasie bystre oko jego odkryło w śladach małego Gomangani coś takiego, co 
kazało mu zatrzymać się na miejscu. Było to tak, jak gdyby ktoś, znalazłszy przypadkowo list 
na drodze, znalazł w nim znane sobie pismo przyjaciela.

— Go–bu–balu! — wykrzyknął człowiek–małpa i natychmiast pamięć jego przywołała 

wspomnienie błagalnej postaci Momai, która poprzedniego wieczoru rzuciła się przed nim na 
kolana w wiosce Mbongi. W jednej chwili wszystko stało się jasnym — płacz, lamenty, 
błagania czarnej matki, zawodzenia kobiet u ogniska. Skradziono ponownie małego, a tym 
razem złodziejem był kto inny niż Tarzan. Widocznie matka myślała, że mały dostał się 

background image

znowu w moc Tarzana i błagała go, by zwrócił jej balu.

Tak, wszystko stawało się jasnym. Lecz któż tym razem skradł Go–bu–balu? Tarzan nie 

mógł tego dojść, a  przy tym dziwiła  go obecność hien.  Należało  rzecz  tę  zbadać.  Ślady 
pochodziły z dnia poprzedniego i kierowały się na północ. Tarzan ruszył w tym kierunku. 
Miejscami ślad został zatarty, gdyż przeszło po nim już wiele zwierząt, a tam, gdzie grunt był 
skalisty, nawet Tarzanowi trudno było orientować się, lecz wszędzie dały się odnaleźć drobne 
znaki  stóp,  widoczne  tylko  dla  tak  silnie  rozwiniętych   zdolności  spostrzegawczych,  jakie 
posiadał Tarzan.

Wszystko to przytrafiło się małemu Tibowi nagle i nieoczekiwanie w przeciągu krótkiego 

czasu, od jednego słońca do drugiego. Naprzód zjawił się w wiosce Bukawai, czarownik. 
Bukawai, nieczysty, z gnijącą twarzą. Przybył sam, w dzień, na to miejsce u rzeki, dokąd 
Momaja chodziła codziennie, by się wykąpać i wykąpać swego małego Tiba. Wyszedł spoza 
wielkiego krzaka, podszedł do niej tuż blisko, przestraszył małego, który ze strachu pobiegł 
krzycząc szukać opieki w objęciach matczynych.

Momaja, chociaż strwożona, zwróciła się ku nadchodzącemu człowiekowi z drapieżnością 

osaczonego tygrysa. Ujrzawszy, kto to był, uspokoiła się nieco, chociaż nie wypuszczała ze 
swych objęć Tiba.

— Przybyłem — przemówił Bukawai bez żadnych wstępnych tłumaczeń — by otrzymać 

trzy   tłuste   kozy,   nową   matę   na   posłanie   i   kawał   drutu   miedzianego,   tak   długi   jak   ręka 
dorosłego człowieka.

— Nie mam dla ciebie kóz — rzuciła mu odpowiedź Momaja — ani maty na posłanie, ani 

drutu. Środków swoich nie sporządziłeś wcale. Biały bożek dżungli oddał mi chłopca. Nie 
było w tym twojej ręki.

— Owszem   była   —   zamruczał   Bukawai   swymi   bezzębnymi   szczękami.   —   Ja   to 

nakazałem białemu bożkowi dżungli zwrócić ci Tiba.

Momaja wybuchnęła śmiechem czarownikowi w twarz. — Mówisz łgarstwo — zawołała 

— wracaj sobie z powrotem do swej wstrętnej pieczary i swoich hien. Wracaj i ukryj swą 
cuchnącą twarz w głębiach skał, aby słońce, ujrzawszy ją, nie zasłoniło swego oblicza czarną 
chmurą.

— Przybyłem   —   powtórzył   Bukawai   —   by  otrzymać   trzy  tłuste   kozy,   nową   matę   na 

posłanie i kawał drutu takiej długości jak ręka dorosłego wysokiego człowieka, które miałaś 
mi zapłacić za powrócenie ci dziecka.

— Umowa była, że drut miał być na długość przedramienia — poprawiła go Momaja — 

nie dostaniesz jednak nic, stary złodzieju. Nie chciałeś robić czarów dokąd nie dam ci zapłaty 
z góry. Gdym wracała do wioski, wielki biały bożek dżungli oddał mi Tiba — ocalając go z 
paszczęki Numy. Jego sposób jest skuteczny — twoje środki są słabe, te środki wymyślone 
przez starego człowieka z dziurą w twarzy.

— Przybyłem — powtórzył  cierpliwie Bukawai — by otrzymać trzy tłuste… — Lecz 

Momaja nie czekała dłużej, by wysłuchiwać tego, co jej już było znane. Przyciskając Tiba do 
swego boku, szybko odeszła ku otoczonej ostrokołem wiosce Mbongi, wodza.

Nazajutrz, kiedy Momaja zajęta była pracą na polu wraz z drugimi kobietami plemienia, a 

mały Tib bawił się na skraju dżungli, rzucając małą włócznią, szykując się do tego odległego 
jeszcze dnia, kiedy zostanie pełnym wojownikiem, zjawił się znowu Bukawai.

Tib spostrzegł wiewiórkę, skaczącą po drzewie. Dziecinna jego fantazja przemieniła ją w 

groźną postać wrogiego wojownika. Mały Tib zamierzył się drobna włócznią. W sercu jego 
rozgorzała dzika krew jego rodu. Wyobrażał sobie nocną ucztę i swój taniec naokół trupa i 
kobiety plemienia, szykujące mięso na ucztę, jaka miała nastąpić.

Gdy rzucił włócznię, nie ugodził ani w wiewiórkę, ani w drzewo, a pocisk swój utracił w 

zbitej  masie roślinności.  Pocisk nie mógł  paść daleko  w zakazanych  ostępach,  wszystkie 
kobiety były na polu. Wojownicy stali w pogotowiu niedaleko, mały Tib śmiało zapuścił się w 

background image

czarne otchłanie leśne.

Tuż za zasłoną z gałęzi i zbitych liści czatowały trzy okropne figury — był tam stary, 

bardzo  stary  człowiek,  czarny jak samo  piekło,  z twarzą  wpółzjedzoną  przez  trąd.  Ostro 
spiłowane jego zęby, zęby ludożercy, żółte i obrzydliwe, sterczały z ziejącej rany w tym 
miejscu, gdzie były jego usta i nos. A obok niego również okropne, stały dwie rosłe hieny — 
pożeracze padliny, w towarzystwie gnijącego człowieka.

Tib nie widział ich, aż do chwili gdy schyliwszy głowę, przedostał się wprost ku nim przez 

splątane witki i gałęzie, w poszukiwaniu swej włóczni. Gdy ich spostrzegł, było już za późno, 
by   mógł   się   ratować.   Kiedy   spojrzał   na   twarz   Bukawai,   stary   czarownik   pochwycił   go, 
zatykając mu ręką usta i głusząc jego okrzyki. Tib opierał się, lecz na próżno.

W chwilę później stary czarownik, wciąż tłumiąc jego okrzyki, unosił go z sobą, a dwie 

hieny szły po bokach, to naprzód, to z tyłu, wciąż warcząc, szczekając i mrucząc, lub — co 
najgorsze — śmiejąc się głosem okropnym.

Dla   małego   Tiba,   który   w   czasie   krótkiego   swego   życia   doświadczył   przygód,   jakie 

przydarzą się mało komu w ciągu całego życia, podróż na północ była pełna okropności. 
Wspominał chwile, kiedy był razem z wielkim białym bożkiem dżungli i modlił się z całej 
swej duszy, żeby mógł być znowu w towarzystwie olbrzyma o białej skórze, który przebywał 
z kosmatymi, leśnymi ludźmi. I wtedy był przerażony, lecz ówczesne jego losy były jakby 
niczym w porównaniu z tym, co teraz znosił.

Stary czarownik z rzadka tylko odzywał się do małego Tiba. chociaż przez cały dzień 

prawie mamrotał coś ustawicznie. Tib słyszał urywane słowa o tłustych kozach, matach na 
posłanie i kawałkach miedzianego drutu. „Dziesięć tłustych kóz, dziesięć tłustych kóz”, wciąż 
szwargotał stary murzyn. Z tego, co posłyszał, Tib mógł domyśleć się, że cena wykupu jego 
wzrosła. Dziesięć tłustych kóz? Skąd matka weźmie dziesięć tłustych kóz, a choćby nawet 
chudych, na wykupienie swego chłopca? Mbonga nie pozwoliłby nigdy mieć jej tyle. Tib 
wiedział, że ojciec nie posiadał więcej jak trzy kozy w jednym czasie. Dziesięć tłustych kóz? 
Tib westchnął. Stary murzyn z gnijącą twarzą zamorduje go i pożre, gdyż kozy nigdy nie będą 
dostarczone. Bukawai wyrzuci zwłoki jego hienom na pożarcie. Czarny malec wstrząsł się ze 
strachu i tak osłabł, że o mało co nie upadł na drodze. Bukawai uderzył go w głowę i dał mu 
szturchańca.

Czas dłużył się Tibowi jak wieczność. W końcu przybyli do wejścia do pieczary pomiędzy 

dwiema skałami. Otwór był niski i wąski. Kilka młodych drzewek, powiązanych rzemieniami, 
stanowiło zasłonę przed dzikimi zwierzętami. Bukawai odsunął zastawę i popchnął Tiba do 
środka. Hieny, warcząc, podskoczyły za nim i zginęły w ciemnych czeluściach. Bukawai 
ustawił z powrotem zasłonę i chwyciwszy Tiba gwałtownie za ramię, pociągnął go wzdłuż 
wąskiego, skalistego przejścia. Podłoga była stosunkowo gładka, gdyż grube warstwy brudu, 
jaki tam leżał, udeptane były przez chodzenie tak, że mało było miejsc wystających.

Przejście było kręte, a było bardzo ciemno. Ściany były nierówne, skalne. Tib podrapał się 

i poobijał, uderzając się o nie. Bukawai kroczył szybko wijącym się korytarzem, jak ktoś 
znający   dobrze   drogę   idzie   znaną   sobie   ulicą   za   dnia.   Znany   mu   był   każdy   zakręt   i 
zagłębienie, jak matce znaną jest twarz dziecka. Śpieszył się. Popychał biednego małego Tiba 
bez litości, z większym okrucieństwem, niż to było koniecznym, nawet przy jego pośpiechu. 
Stary czarownik, wyrzutek z towarzystwa ludzi, sterany wiekiem i chorobą, którego wszyscy 
się bali i od którego wszyscy stronili — nie miał bynajmniej anielskiego usposobienia. Natura 
obdarzyła go niewielu delikatniejszymi cechami, a los je wszystkie całkowicie zniszczył. Zły, 
przebiegły, okrutny, mściwy — był czarownik Bukawai.

Opowiadano straszne historie o okropnych męczarniach, na jakie skazywał swoje ofiary. 

Straszono dzieci groźbą jego imienia, chcąc je skłonić do posłuszeństwa. Straszono i Tiba w 
ten sposób nieraz, i oto obecnie zbierał on okropne żniwo strachu, wyrosłe z nasienia, które 
nic nie przeczuwająca matka posiała. Otaczające ciemności, strach przed obecnym strasznym 

background image

czarownikiem, ból od uderzeń, obawa tego, co nastąpi, i strach przed hienami — wszystko to 
razem odbierało dziecku siły. Potykał się i chwiał, aż Bukawai w końcu ciągnął go za sobą, a 
nie prowadził.

W końcu Tib dostrzegł przed sobą słabe światło i za chwilę weszli do prawie półkolistej 

izby,   do   której   przez   szczelinę   w   skalnej   powale   przesączało   się   trochę   światła.   Tu 
wyprzedziły ich hieny. Gdy Bukawai wszedł, prowadzać małego Tiba, podsunęły się ku nim, 
szczerząc żółte zęby. Były zgłodniałe. Podeszły do małego Tiba i jedna z nich chwyciła go 
pyskiem za gołą łydkę. Bukawai podniósł leżący na ziemi kij i uderzył nim silnie zwierzę, 
mamrocząc jednocześnie cały szereg przekleństw. Hiena cofnęła się pod ścianę i zatrzymała 
się tam warcząc. Bukawai posunął się o krok ku zwierzęciu, rozwścieczona hiena najeżyła 
swą sierść. Strach i nienawiść widać było w jej wzroku, lecz na szczęście dla Bukawai strach 
przeważył.

Widząc, że na nią nie była zwrócona uwaga, druga hiena szybko podsunęła się do chłopca. 

Dziecko wydało okrzyk i skoczyło za czarownikiem, który teraz zawrócił ku drugiej hienie. 
Dosięgnął ją swym długim kijem, uderzył kilkakrotnie i odpędził do ściany. Teraz pożeracze 
padliny   zaczęły   krążyć   po   izbie,   a   ludzka   padlina,   ich   pan   wpadłszy   w   kompletny   szal 
wściekłości uganiał się za nimi, usiłując je dosięgnąć, machając kijem i biczując je swym 
językiem, wygłaszając wymyślne przekleństwa.

Po   wielokroć   jedno   lub   drugie   zwierzę   zatrzymywało   się,   by   zwrócić   się   przeciwko 

czarownikowi.   Tibowi   zapierało   dech   od   wielkiego   przerażenia,   gdyż   nigdy   jeszcze   nie 
widział   on  tak   strasznej  nienawiści,  odbitej   na  twarzy człowieka   lub  zwierzęcia.   Zawsze 
jednak strach brał górę nad wściekłością drapieżnych zwierząt, które znowu uciekały, warcząc 
i szczerząc zęby, właśnie w chwili kiedy Tib sądził, że skoczą ku gardłu Bukawai.

W końcu czarownik zmęczył się próżną gonitwą. Wydając krzyk zwierzęcy, zwrócił się do 

malca:

— Idę   odebrać   dziesięć   tłustych   kóz,   nową   matę   na   posłanie   i   dwa   kawały   drutu 

miedzianego,   które   twoja   matka   zapłaci   za   środki,   jakie   mogę   sporządzić,   aby   ciebie 
odzyskała — rzekł. — A ty tutaj pozostaniesz. Tu — i wskazał na korytarz, którym przyszli 
do izby. — Hieny zostaną. Jeżeli będziesz próbował uciekać, rozszarpią cię.

Odrzucił   na   ziemię   kij   i   zawołał   na   zwierzęta.   Podeszły   chyłkiem,   trzymając   ogon 

pomiędzy   nogami.   Bukawai   zaprowadził   je   do   korytarza   i   zapędził   je   tam.   Po   czym 
przyciągnął grubo zbitą kratę i zatarasował nią wejście, a sam opuścił izbę.

— Ta krata będzie przegrodą przed nimi — rzekł. — Jeżeli nie dostanę dziesięciu tłustych 

kóz i innych rzeczy w dodatku, hieny będą miały przynajmniej twe zwłoki, gdy wrócę. — Z 
tymi słowami opuścił chłopca, pozostawiając mu czas do zrozumienia tych wiele mówiących 
gróźb.

Po odejściu czarownika Tib rzucił się na ziemię i zaniósł się dziecięcym łkaniem, przejęty 

strachem i czując swoje opuszczenie.

Wiedział, że matka nie ma dziesięciu tłustych kóz do oddania i że po powrocie Bukawai 

mały   Tib   zostanie   pożarty.   Jak   długo   tak   leżał,   nie   wiedział,   po   pewnym   jednak   czasie 
otrząsnął się, słysząc szczekanie hien. Wróciły z korytarza i patrzały na niego przez kratę. 
Widział   ich   żółte   ślepia,   błyszczące   w   ciemności.   Wspierały   się   łapami   na   przegrodę   i 
szarpały ją pazurami. Tib drżał i odsunął się do najdalszego kąta izby. Widział, że krata chyli 
się i chwieje pod naporem zwierząt. Co chwila oczekiwał, że krata upadnie, a one dostana się 
do środka.

Okropne, męczące godziny ciągnęły się bez końca. Nadeszła noc i Tib czas jakiś spał, lecz 

zdawało się, że zgłodniałe zwierzęta nigdy nie zasną. Wciąż były tuż za przegrodą, warcząc 
po swojemu lub wydając okropny śmiech. Przez wąska szczelinę w skalistym sklepieniu Tib 
mógł dojrzeć kilka gwiazd i przesuwający się księżyc. W końcu zaczęło dnieć. Tib był głodny 
i spragniony, gdyż mc me jadł od wczorajszego dnia z rana, a tylko raz w czasie długiej 

background image

podróży pozwolił mu czarownik napić się, lecz nie pamiętał prawie o głodzie i pragnieniu z 
przerażenia.

Gdy się rozwidniło, dziecko spostrzegło  drugi otwór w ścianach  podziemnej  pieczary, 

prawie naprzeciw tego miejsca, gdzie stały wciąż hieny, obserwując go zgłodniałymi oczami. 
Była to wąska rozpadlina w murze skalnym. Mogła mieć tylko kilka stóp głębokości, ale 
mogła też prowadzić na swobodę! Tib przybliżył się i zajrzał w głąb. Nie mógł nic dostrzec. 
Wyciągnął rękę, sięgając w ciemność, lecz nie odważył się zapuścić tamtędy. Bukawai nie 
pozostawiłby drogi, którędy można by się ocalić, rozumował sobie Tib, przejście to musiało 
albo kończyć się ślepo, albo prowadzić do miejsc jeszcze bardziej niebezpiecznych.

Do istotnych powodów obawy wobec grożących mu niebezpieczeństw, jakim był Bukawai 

i dwie hieny,  przesądny umysł  chłopca  dodawał innych  strachów bez  liku, nie  mających 
nazwy   nawet,   gdyż   w   życiu   czarnych,   poprzez   cienie   dnia   w   dżungli   i   poprzez   ciemne 
okropności nocy w dżungli, unoszą się dziwne, fantastyczne postacie, zaludniając już i tak 
straszne bory groźnymi tworami, jak gdyby lwa i lamparta, węża i hieny, i niezliczonych 
jadowitych owadów me było dosyć, aby wzbudzić strach w sercach biednych, ciemnych istot, 
których losy skrzyżowały się w najstraszniejszym miejscu na świecie.

Dlatego  to Tib kulił się z przerażenia nie tylko wobec istotnych niebezpieczeństw, ale i 

niebezpieczeństw wysnutych z wyobraźni. Lękał się udać drogą, która być może prowadziła 
ku ocaleniu, z obawy, że Bukawai zaklął do czuwania nad tym miejscem jakiegoś strasznego 
ducha dżungli.

Teraz jednak zagrażające mu istotnie niebezpieczeństwo usunęło z jego myśli wszelkie 

strachy imaginacyjne, gdyż z nastaniem światła dziennego zgłodniałe hieny ponowiły swe 
wysiłki, by przedostać się przez słabą zagrodę, która dzieliła je od ofiary. Wspinając się na 
tylnych łapach, szarpały pazurami i uderzały w kratę. Przerażony Tib widział, że krata chyli 
się   i   chwieje.   Niedługo,   wiedział,   przegroda   ta   opierać   się   będzie   wysiłkom   tych   dwu 
mocnych, usiłujących się przedostać zwierząt.

Już jeden jej brzeg odchylił się od wystającej skały, która dawała jej oparcie. Kosmata łapa 

przesunęła się do środka izby. Tib drżał jak w febrze, wiedział bowiem, że koniec jego jest 
bliski.

Opierając się o ścianę, starał się być jak najdalej od zwierząt. Ujrzał, jak warcząca paszcza 

przedostała się przez kratę, jak ukazała się rozwarta paszczęka, skierowana ku niemu. Za 
chwilę  nędzna przegroda runie  i zwierzęta  rzucą się  na niego, oddzierając ciało  z kości, 
miażdżąc członki, wydzierając sobie jego wnętrzności.

Bukawai   zjawił   się   przed   Momają   na   zewnątrz   palisady,   otaczającej   wioskę   Mbongi–

wodza. Na jego widok kobieta cofnęła się z odrazy, po czym rzuciła się na niego z zębami i 
pazurami,   lecz   Bukawai,   zasłaniając   się   włócznią,   utrzymał   ją   w   bezpiecznej   dla   niego 
odległości.

— Gdzie jest moje dziecko? — wykrzykiwała. — Gdzie jest mój Tib?
Bukawrai otworzył szeroko oczy, dobrze udając zdziwienie. — Twoje dziecko! — zawołał. 

— Cóż więcej mam wiedzieć o nim nad to, że ocaliłem je z mocy białego bożka dżungli i nie 
otrzymałem swojej zapłaty. Przychodzę po kozy i matę na posłanie i kawał drutu miedzianego 
długości ręki dorosłego człowieka od ramienia do końca palców.

— Uf–fa. Pomiocie hieny! — wykrzyknęła Momaja. — Dziecko moje zostało skradzione, 

i tyś, gnijąca resztko człowieka, tyś je zabrał. Oddaj mi je, albo wydrapię ci oczy z głowy i 
oddam twe serce na pożarcie wieprzom.

Bukawai wzruszył ramionami. — Co ja wiem o twoim dziecku? — odezwał się. — Ja go 

nie zabrałem. Jeżeli je skradziono, co może wiedzieć o tym Bukawai? Czy przedtem ukradł je 
Bukawai? Nie, biały bożek dżungli ukradł je, a jeżeli skradł je raz, to zapewne ukradł je i po 
raz drugi. To mnie nie obchodzi. Przywróciłem ci je przedtem i przychodzę po zapłatę. Jeżeli 
Tib znikł i chcesz go mieć z powrotem, Bukawai przywróci ci go — za dziesięć tłustych kóz, 

background image

nową matę na posłanie i dwa kawałki drutu miedzianego, długości ręki dorosłego człowieka 
od   ramienia   do   końca   palców,   i   Bukawai   nic   już   nie   będzie   mówił   o   kozach,   macie   na 
posłanie i drucie miedzianym, którymi miałaś zapłacić za poprzednie zwrócenie dziecka.

— Dziesięć tłustych kóz! — piszczała Momają. — Nie mogłabym zapłacić ci dziesięciu 

tłustych kóz w ciągu lat całych. Zaiste, dziesięć tłustych kóz!

— Dziesięć tłustych kóz — powtórzył Bukawai. — Dziesięć tłustych kóz, nowa mata na 

posłanie i dwa kawałki miedzianego drutu długości…

Momaja wstrzymała jego słowa zniecierpliwionym ruchem. — Zaczekaj! — Nie mam z 

sobą kóz. — Tracisz na próżno swe słowa. Pozostań tu, a ja pójdę do męża. Ma on tylko trzy 
kozy, lecz coś może da się zrobić. Czekaj!

Bukawai usiadł pod drzewem. Był zadowolony, gdyż był pewien, że albo otrzyma zapłatę, 

albo osiągnie zemstę. Nie obawiał się, aby mu ci ludzie obcego plemienia nie zrobili krzywdy, 
aczkolwiek wiedział, że bali się go i nienawidzili. Już sam trąd, jakim był dotknięty, chronił 
go   od   tego,   by   się   go   dotknęli,   a   sława   czarownika   zapewniała   mu   jeszcze   bardziej 
bezpieczeństwo. Rozmyślał, jakby wymusić przypędzenie dziesięciu kóz do otworu pieczary, 
gdy powróciła Momają. Wraz z nią przybyli trzej wojownicy — Mbonga–wódz, Rabba Kcga, 
czarownik   wioski,   i   Ibeto,   ojciec   Tiba.   Nie   byli   to   mili   ludzie   nawet   w   zwykłych 
okolicznościach, teraz zaś, gdy oblicza ich wyrażały zagniewanie, mogli byli wywołać strach 
w każdym, kto na nich spoglądał. Lecz jeżeli Bukawai poczuł strach, nie zdradził się z tym. 
Natomiast przyglądał się im zuchwale, co miało wzbudzić w nich szacunek, gdy podeszli i 
przysiedli w kucki naokół niego.

— Gdzie jest syn Ibeta? — zapytał Mbonga.
— Skąd mam wiedzieć? — odrzekł Bukawai. — Zapewne biały, zły duch zabrał go. Jeżeli 

dostanę zapłatę, sporządzę skuteczny środek, a wtedy dowiemy się, gdzie jest syn Ibeta i 
odnajdziemy go. Dzięki mym czarom odnaleziony został poprzednio, za co nie otrzymałem 
zapłaty.

— Mam własnego czarownika, który sporządza czary — wyrzekł z godnością Mbonga.
Bukawai skrzywił się drwiąco i powstał z miejsca.
— Kiedy tak — rzekł — niechaj sporządza on czary i zajmie się powrotem syna Ibeta. — 

Odszedł kilka kroków, po czym wrócił z powrotem gniewny. — Jego czary nie wrócą dziecka 
— tego jestem pewny i wiem również, że jeżeli zdołacie chłopca odnaleźć, będzie już za 
późno i żaden środek nie przywróci go matce, gdyż żyć już nie będzie. To mi zostało odkryte. 
Duch siostry mego ojca przybył niedawno do mnie i powiedział mi to.

Mbonga i Rabba Kega mieli powody nie ufać zbyt sile swej magii, mogli również żywić 

wątpliwości   co   do   mocy   czarownej   Bukawai.   Jednakowoż   była   pewna   możliwość,   że 
Bukawai   potrafi   coś   zrobić,   gdyż   chodziło   tu   o   moce   im   nic   znane.   Czyż   nie   było 
powszechnie wiadomym, że starego Bukawai nawiedzały duchy i że żyły nawet z nim w 
postaci hien? Jednakowoż nie chcieli ustępować zbyt szybko. Należało brać pod uwagę cenę, 
a Mbonga nie miał wcale ochoty rozstawać się łatwo z kozami, by w zamian otrzymać z 
powrotem   jednego   chłopca,   który   mógł   umrzeć   na   ospę   przed   dosięgnięciem   wieku 
dojrzałego wojownika.

— Zaczekaj   —   rzekł   Mbonga.   —   Zrób   na   próbę   jaką   rzecz   magiczną,   abyśmy   się 

upewnili, że twoje środki działają skutecznie. Potem pomówimy o zapłacie. Rabba Kega 
również spróbuje swojej sztuki. Zobaczymy, czyja magia jest lepsza. Siadaj, Bukawai.

— Jako zapłatę dostanę dziesięć kóz — tłustych kóz — nową matę na posłanie i dwa 

kawały miedzianego drutu długości ręki dorosłego człowieka od ramienia do końca palców i 
to   z   góry,   a   kozy   będą   przypędzone   do   mojej   pieczary.   Wtedy   dopiero   zajmę   się 
sporządzeniem środków, a następnego dnia chłopiec wróci do matki. Nie można tego zrobić 
prędzej, gdyż sporządzenie mocnych środków wymaga wiele czasu.

— Zrób teraz jakąś próbę — rzekł Mbonga. — Pokaż jakie masz sposoby.

background image

— Przynieście ognia — odrzekł Bukawai — pokażę wam działanie magiczne.
Momaję wysłano po ogień, a w czasie jej nieobecności Mbonga targował się o cenę. Kozy, 

mówił,   byłaby   to   wygórowana   cena   za   dorosłego   wojownika.   Zwracał   również   uwagę 
Bukawai na to, że on, Mbonga jest bardzo biednym, że całe plemię jest bardzo biedne, że 
żąda on co najmniej o osiem kóz za dużo, nie mówiąc już o nowej macie na posłanie i o 
drucie miedzianym. Bukawai jednak był twardy jak kamień. Mówił, że sporządzenie czarów 
jest bardzo kosztowne, że będzie musiał oddać co najmniej pięć kóz bogom, którzy będą mu 
pomocni. Rozprawiali z sobą w ten sposób, gdy Momaja wróciła, niosąc ogień.

Bukawai   położył   trochę   tlejących   węgli   przed   sobą,   wziął   szczyptę   proszku   z   torby, 

wiszącej mu u boku, i posypał proszek na zarzewie. Obłok dymu buchnął w górę. Bukawai 
przymknął oczy i kołysał się naprzód i w tył. Potem zakreślił kilka znaków w powietrzu i udał 
zemdlenie. Mbonga i inni byli pod wielkim wrażeniem. Rabba Kega zaniepokoił się. Tracił 
swoją reputację. Pozostawało jeszcze trochę gorących węgli z tych, które przyniosła Momaja. 
Wziął w rękę naczynie, a gdy nikt na niego nie patrzał wsypał do środka garstkę wysuszonego 
ziela, po czym wydał okropny okrzyk, który zwrócił na niego uwagę wszystkich obecnych. 
Okrzyk ten również obudził cudownie Bukawai z omdlenia. Gdy jednak stary czarownik 
zobaczył, jaki był powód zakłócenia spokoju, szybko powrócił do stanu poprzedniego, utraty 
przytomności, zanim ktokolwiek spostrzegł to jego zachowanie się.

Rabba Kega, widząc, że uwaga Mbongi, Ibeta i Momai była zwrócona na niego, dmuchnął 

na ogień w naczyniu, wskutek czego listki ziela zaczęły się tlić i dym zaczął wydobywać się z 
otworu   naczynia.   Rabba   Kega   trzymał   naczynie   w   ten   sposób,   że   nikt   nie   dojrzał   liści. 
Wszyscy szeroko rozwarłszy oczy podziwiali niezwykły dowód cudownej mocy czarownika 
wioski.

Pełen   dumy   Rabba   Kega   podniósł   się.   Począł   wykrzykiwać,   skakać   i   strasznie   się 

wykrzywiał. W końcu wetknął twarz do naczynia i udawał, że rozmawia z duchami.

Kiedy Rabba Kega był w taki sposób zajęty, Bukawai ocucił się ze swego omdlenia, gdyż 

wzięła w nim górę ciekawość. Nikt teraz na niego nie zwracał uwagi. Gniewnie błysnął 
jednym okiem i wydał również wielki okrzyk, a gdy upewnił się, że Mbonga zaczął patrzeć na 
niego, wyprężył się i stężał całym ciałem, wykonując tylko rękoma i nogami kurczowe ruchy.

— Widzę go! — zawołał. — Znajduje się daleko stąd. Nie zabrał go biały zły duch. Jest 

sam i zagraża mu wielkie niebezpieczeństwo, lecz jeżeli dostanę prędko dziesięć tłustych kóz 
i inne rzeczy jako zapłatę, można go będzie jeszcze ocalić.

Rabba Kega stanął, by posłuchać. Mbonga spojrzał na niego. Wódz był w niepewności. 

Nic wiedział, czyje czary są pewniejsze. — A tobie co mówią duchy? — zapytał Rabba Kegę.

— Ja również go widzę — wykrzyknął Rabba Kega — znajduje się jednak nie tam, gdzie 

Bukawai mówi, że on jest. Trup jego znajduje się na dnie rzeki.

Posłyszawszy to, Momaja zaczęła krzykliwie lamentować.
Tarzan, idąc za śladem starego człowieka, dwu hien i małego czarnego chłopca, dotarł do 

wejścia do pieczary pomiędzy dwoma skalistymi wzgórzami. Tu zatrzymał się na chwilę 
przed   przegrodą   z   młodych   drzewek,   którą   ustawił   Bukawai   i   zaczął   się   przysłuchiwać 
warczeniom i zgrzytaniom, dochodzącym słabo z odległych głębin pieczary.

Wraz z glosami zwierząt bystry słuch Tarzana posłyszał słabo dochodzące jęki chłopca. 

Tarzan   nie   wahał   się   dłużej.   Odrzuciwszy   na   bok   zagrodę,   poskoczył   w   ciemny   otwór. 
Korytarz był  wąski  i ciemny,  lecz człowiek–małpa,  którego oczy przyzwyczajone były z 
dawna   do   patrzenia   w   ciemnościach   nocy   dżungli,   posiadał   zdolność   widzenia   w   nocy, 
właściwą zwierzętom, z którymi się wychował od dzieciństwa.

Posuwał się szybko, chociaż zachowywał baczność, gdyż przejście było ciemne, nie znane 

mu   i   kręte.   W   miarę   posuwania   się   coraz   wyraźniej   słyszał   dzikie   zgrzyty   dwu   hien   i 
szarpanie, i drapanie ich pazurów o drzewo. Głośniej go również dochodziły jęki dziecka i 
Tarzan wkrótce rozpoznał w nich głos małego czarnego chłopca, którego niegdyś miał zamiar 

background image

uznać za swoje balu.

Posuwając się naprzód, Tarzan nie tracił bynajmniej spokoju i równowagi ducha. Zbyt 

nawykł   do   życia   w  dżungli,   aby  robiła   na   nim   wrażenie   choćby  śmierć   kogoś   znanego. 
Obudziła się jednak w nim rozkosz z przeczucia walki. Był przecież w sercu tylko dzikim 
zwierzęciem, a serce to zaczęło uderzać przyśpieszonym tempem, przewidując bój.

W skalistej sklepionej izbie, w głębi wzgórza, mały Tib skulił się u ściany, starając się 

usunąć   jak   najdalej   od   szalejących   z   głodu   bestii.   Widział,   że   zapora   ustępuje   wobec 
wściekłego   dobijania  się  hien.   Przewidywał,  że   za  kilka  minut  zakończy życie  okropnie, 
rozszarpany żółtymi kłami tych wstrętnych stworzeń.

Pod parciem cielsk zwierząt krata wygięła się ku wewnątrz, a w końcu puściła z hałasem, 

dając drogę mięsożernym stworzeniom. Tib rzucił jeszcze jedno przerażone ku nim wejrzenie, 
po czym zamknął oczy, zasłaniając twarz rękoma i szlochał żałośliwie.

Na   chwilę   hieny  stanęły.   Ostrożność   i   tchórzliwość   zatrzymały   je   przed   ofiarą.   Stały, 

wpatrując się w chłopca, po czym z wolna, podkradając się, zaczęły się podsuwać ku niemu. 
Wtedy to zjawił się Tarzan, wbiegając do izby szybko, choć w cichości, lecz bystry słuch 
bestii ostrzegł je, że ktoś nadchodzi. Warcząc gniewnie zwróciły się ku człowiekowi–małpie, 
a Tarzan, z uśmiechem na ustach, skoczył ku nim. Przez chwilę jedno ze zwierząt stało w 
postawie   obronnej,   ale   człowiek–małpa   nie   uważał   nawet   za   potrzebne   wyciągnąć   nóż 
myśliwski przeciwko pogardzanej Dango. Przyskoczywszy do zwierzęcia porwał je za kark, 
gdy chciało przesunąć się koło niego i rzucił nim za drugą hienę, która szukając ucieczki już 
dotarła do otworu korytarza.

Potem   Tarzan   podniósł   z   ziemi  Tiba,   a   gdy   dziecko   poczuło   dotknięcie   ludzkich   rąk 

zamiast pazurów i kłów hien, wejrzało w górę ze zdziwieniem, nie wierząc swym oczom. Gdy 
zaś Tib poznał Tarzana, rozpłakał się pod wpływem uczucia ulgi i chwycił rękoma swego 
wybawcę, nie myśląc wcale o tym, że biały duch był jednym z najgroźniejszych stworzeń, 
żyjących w dżungli.

Kiedy Tarzan   powrócił   do   wejścia   do   pieczary,   hien   nigdzie   nie   było   widać.   Dawszy 

Tibowi ugasić pragnienie w strumyku, przepływającym opodal, Tarzan wziął chłopca na plecy 
i szybkim kłusem ruszył  ku dżungli, chcąc jak najśpieszniej uciszyć przykre zawodzenie 
Momai, gdyż roztropnie odgadł, że utrata chłopca była przyczyna jej lamentów.

— Trup jego nie znajduje się na dnie rzeki — zawołał Buka–wai. — Ten człowiek nie zna 

się   wcale   na   czarach.   Kim   jest   ten,   kto   ośmiela   się   twierdzić,   że   czary  Bukawai   nie   są 
skutecznymi czarami? Bukawai widzi syna Momai. Jest on sam, daleko stąd, zagraża mu 
wielkie niebezpieczeństwo. Śpieszcie się więc zebrać dziesięć tłustych kóz…

Lecz dalej słowa uwięzły mu w gardle. Posłyszał szum w górze, na gałęziach tego właśnie 

drzewa, pod którym przysiedli. Kiedy pięć czarnych osób wejrzało ku górze, prawie omdleli 
ze strachu, spostrzegając białego ducha, spoglądającego na nich. Zanim zdążyli rzucić się do 
ucieczki,   zobaczyli   jeszcze   inną   twarz,   twarz   zaginionego   małego   Tiba.   Tib   był   bardzo 
uradowany i śmiał się.

W owej chwili Tarzan śmiało zeskoczył pomiędzy nich, mając chłopca na ramionach i 

oddał go matce. Momaja, Ibeto, Rabba Kega i Mbonga skupili się wszyscy naokoło chłopca, 
starając się dowiedzieć od niego, co się stało. Momaja raptem odwróciła się z wściekłością, 
chcąc rzucić się na Bukawai, gdyż mały opowiedział jej, co ucierpiał od okrutnego starego 
człowieka. Lecz Bukawai już nie było. Nie potrzebował odwoływać się do czarów, aby mieć 
pewność, że bliskość Momai nie zapewni mu zdrowia, po tym jak Tib opowiedział swoją 
historię. Uciekał dżunglą tak szybko jak tylko jego stare nogi go niosły ku odległemu swemu 
legowisku, gdzie wiedział, że nikt z czarnych nie odważy się iść za nim.

Znikł i Tarzan, jak zwykle robił, gdy spłatał coś czarnym. Teraz wzrok Momai padł na 

Rabba Kegę. Czarownik wioskowy dojrzał w jej oczach coś, co nie zwiastowało mu nic 
dobrego, i zaczął się oddalać.

background image

— Tak, to mój Tib, martwy, znajduje się na dnie rzeki, czyż nie tak? — wykrzyknęła 

Momaja.  — Jest  sam,  bardzo daleko i zagraża  mu  wielkie niebezpieczeństwo, czyż  tak? 
Czary! Czary zaprawdę! — wołała. — Momaja pokaże wam właśnie czary. — Mówiąc to 
pochwyciła odłamaną gałąź i zaczęła nią walić po głowie czarownika. Wydając okrzyki bólu, 
Rabba Kega uciekał. Momaja biegła za nim, rażąc gałęzią w plecy, poprzez wrota i wzdłuż 
ulicy, ku wielkiej uciesze wojowników, kobiet i dzieci, którym się trafiło być świadkami tego 
widowiska, gdyż wszyscy czuli strach wobec Rabba Kegi, a strach — to nienawiść.

W   taki   jednak   sposób   Tarzan   dnia   tego   dodał   sobie   do   falangi   swych   wrogów, 

zachowujących się biernie, dwu wrogów, zdecydowanych działać czynnie. Obaj długo w noc 
obmyślali zemstę białemu duchowi, który okrył ich śmiesznością i pozbawił sławy. Mieli 
plany złośliwe, lecz czuli również wobec niego wielki strach i bojaźń, których nie mogli 
stłumić.

Młody  lord   Greystoke   nie   wiedział   o   tych   złośliwych   przeciwko   niemu   skierowanych 

planach, a gdyby nawet i wiedział o nich, nie dbałby o nie. Przespał tę noc tak dobrze, jak 
sypiał zwykle. Aczkolwiek nie było nad nim sklepienia sufitu i nie było drzwi, które należało 
zamknąć przeciwko intruzom, miał sen lepszy niż jego szlachetny krewniak w Anglii, który 
spożył za wiele homarów i wypił zbyt wiele wina wieczorem.

background image

R

OZDZIAŁ

 VII

Ś

MIERĆ

 B

UKAWAI

Kiedy Tarzan był jeszcze małym chłopcem, nauczył się, jako i innych rzeczy, kręcić sznury 

z włóknistych traw dżungli. Były to sznury silne i krzepkie, jakie wychodziły z rąk Tarzana, 
małego Gomangani. Mógłby o tym dużo powiedzieć Tublat, jego ojciec przybrany. Gdybyście 
go skusili ofiarowaniem garści dobrze utuczonych gąsienic, być może dałby się skłonić do 
opowiedzenia   historii   o   zniewagach,   jakich   doznał   od   Tarzana,   przy   pomocy   owej 
znienawidzonej linki. Jednak Tublat wpadał zawsze w taką okropną wściekłość, gdy dłużej 
myślał   albo   o   lince,   albo   o  Tarzanie,   że   zatrzymanie   się   przy  nim   dla   posłuchania   jego 
opowieści mogłoby mieć swoje niedogodności.

Tyle razy te wężowe sploty spadły niespodzianie na głowę Tublata, tyle razy strącony 

został z nóg w sposób śmieszny i bolesny, kiedy najmniej się czegoś podobnego spodziewał, 
że trudno się dziwić, iż w jego sercu mało znalazło się miejsca na miłość dla białoskórego 
przybranego dziecka i na zadowolenie z jego pomysłowości. Trafiało się i tak, że Tublat, 
schwycony na linkę, zawisał w powietrzu. Śmierć wtedy zaglądała mu w oczy, a Tarzan 
wtedy podskakiwał z radości na pobliskiej gałęzi, rzucając mu zniewagi i robiąc brzydkie 
miny.

Było   tylko   jedno   wydarzenie,   wspominane   z   radością   przez   Tublata,   w   którym   linka 

odegrała ważną rolę. Tarzan, mając umysł równie ruchliwy jak i ciało, wynajdywał wciąż 
nowe zabawy. Przy zabawie poznał wiele rzeczy i wielu rzeczy się nauczył w dzieciństwie. W 
dzień owego wydarzenia nabył również nowego doświadczenia; że nie utracił przy tej nauce 
jednak i życia, to było bardzo dziwne, ale Tublatowi popsuło to całe zadowolenie.

Zarzucając pętlicę na towarzysza zabaw, siedzącego na drzewie w górze ponad nim, Tarzan 

uchwycił zamiast towarzysza wystającą gałąź. Gdy próbował uwolnić linkę, zaplątała się 
jeszcze mocniej. Wtedy Tarzan spróbował wspiąć się po lince, by odplątać ją z drzewa. Gdy 
był w połowie drogi, rozbawiony towarzysz pochwycił wolny koniec, zwieszający się ku 
ziemi i pobiegł za nim. Tarzan krzyknął, by linkę puścił, małpiątko linkę puściło wolno na 
chwilę,   a   później   znów   do   siebie   przyciągnęło.  W  rezultacie,  Tarzan   zaczął   się   bujać   w 
powietrzu,   co   mu   sprawiło   wielką   przyjemność.   Wynalezioną   została   nowa   zabawa. 
Początkowo rozbujanie było za krótkie, a wysokość nad ziemią huśtawki zbyt mała. Zabawa 
nie   dawała   koniecznych   groźnych   chwil,   które   sprawiają   tyle   podniecenia   w   zabawach 
młodzieży. Tarzan przeto wspiął się na gałąź, gdzie zaczepiła się linka, i zdjąwszy ją z tego 
miejsca przeniósł ją na inne i zawiesił na potężnej gałęzi wysoko w górze. Po czym zsunął się 
po lince pomiędzy gałęźmi na całą długość linki i zaczął się bujać, robiąc ruchy swym ciałem. 
Był jak ciężar wiszący na wahadle — na trzydzieści stóp nad ziemią.

Jaka to była uciecha! Była to nowa zabawa przedniej wartości. Tarzan był zachwycony. 

Wkrótce doszedł do tego, że kurcząc swe ciało w odpowiedni sposób, we właściwym czasie, 
może zmniejszać lub przyśpieszać szybkość bujania, a jako chłopiec, ma się rozumieć, wybrał 
bujanie   szybkie.   Zaczął   więc   bujać   się   z   wielkim   rozmachem,   a   całe   plemię   Kerczaka, 
zebrane na dole, przypatrywało się temu z wielkim podziwem.

Gdyby to kto z nas bujał się tam na sznurze, nie zdarzyłoby się to, co się wtedy wydarzyło 

Tarzanowi, gdyż nie bujalibyśmy się tak długo, żeby rzecz ta stać się mogła. Tarzan jednak 
czuł się równie dobrze, bujając się na rękach, jak stojąc na ziemi na nogach, lub prawie tak 
samo. W każdym razie nie czuł się zmęczonym nawet po upływie takiego czasu, po którym 
zwykły człowiek czułby się śmiertelnie strudzony wysiłkiem fizycznym. To było powodem 
jego nieszczęścia.

Tublat przypatrywał się mu, jak i inni. Ze wszystkich stworzeń, istniejących na ziemi, 

background image

Tublat najmocniej nienawidził Tarzana, tę okropną, bezwłosą, białoskórą karykaturę małpy. 
Gdyby nie niezwykła zwinność Tarzana i gorliwa troskliwość matczynej miłości Kali, Tublat 
od dawna uwolniłby się na zawsze od tej plamy na jego rodzie. Już od tak dawna Tarzan 
został członkiem plemienia, że Tublat zapomniał, w jakich okolicznościach ten malec wszedł 
do jego rodziny i wyobrażał sobie, że Tarzan był jego potomkiem, co sprawiało mu wielką 
przykrość.

Tarzan bujał się szerokim i szybkim ruchem, gdy raptem, w chwili kiedy wzbił się na 

najwyższy punkt łuku, linka przetarłszy się o korę drzewa, pękła. Na oczach przyglądających 
się małp gładkie, śniade ciało upadło na dół jak kamień. Tublat wyskoczył w górę wydając z 
siebie   głos,   który   nazwalibyśmy,   gdyby   chodziło   o   istotę   ludzką,   okrzykiem   radości. 
Przyszedł koniec na Tarzana i koniec wszystkim kłopotom Tublata. Odtąd będzie mógł żyć w 
pokoju, będąc pewnym swego bezpieczeństwa.

Tarzan upadł z wysokości czterdziestu stóp, padł na wznak, na gęsty krzak. Kala pierwsza 

znalazła się u jego boku — dzika, kochająca Kala. Widziała ona, że już raz w dawnych latach 
jej balu utraciło życie właśnie w taki sposób. Czyż miała i to dziecko utracić tak samo? Gdy 
go znalazła, Tarzan leżał bez ruchu zagłębiony w gałęziach krzaka. Po kilku minutach Kala 
wydobyła go stamtąd i pociągnęła za sobą. Nie zabił się. Nie miał nawet ciężkich ran. Krzak 
powstrzymał rozpęd upadku. Rana na tyle głowy świadczyła, gdzie uderzył o pień krzewu, i 
tłumaczyła omdlenie.

W kilka minut później już bawił się dalej po dawnemu. Tublat był w rozpaczy. W swej 

wściekłości chwycił zębami swego towarzysza, nie upewniwszy się przedtem, kto to był, i 
kiepsko wyszedł na swym złym usposobieniu, gdyż chciał wywrzeć swój gniew na krzepkim, 
wojowniczo usposobionym samcu, posiadającym całą siłę dorosłego młodzieńca.

Tarzan jednak dowiedział się czegoś nowego. Dowiedział się, że długotrwale tarcie linki 

przeciera skręty. Na długi czas jedyną korzyścią z tej nauki było, że przestał się bujać zbyt 
długo i zbyt wysoko.

Przyszedł jednak taki dzień, że to, co o mało nie było przyczyną jego śmierci, ocaliło mu 

życie.

Już przestał być dzieckiem, a wyrósł na dorodnego mężczyznę. Nie było już komu dbać o 

niego troskliwie, i nie potrzebował już opieki. Kala zginęła. Zmarł i Tublat, a chociaż wraz z 
Kalą znikła jedyna istota, która prawdziwie go kochała, wielu pozostało takich, którzy go 
mieli w nienawiści, gdy Tublat odszedł na łono swych ojców. Nie dlatego nienawidzono go, 
że był okrutniejszy lub dzikszy niż oni, gdyż aczkolwiek był istotnie i okrutny i dziki, jak 
towarzysze jego zwierzęta, lecz często wykazywał czułość, co u zwierząt nie zdarzyło się 
nigdy.   Cechą   Tarzana,   która   najwięcej   mu   szkodziła   u   tych,   którzy   go   nie   lubili,   było 
posiadanie   i   uprawianie   tego,   czego   zwierzęta   nie   posiadały   i   rozumieć   nie   mogły   — 
skłonność do strojenia żartów.

U Tarzana skłonność ta wyrażała się często w dokuczliwych dowcipach, wyprawianych 

przyjaciołom, i w okrutnym drażnieniu wrogów.

Wrogie usposobienie Bukawai, czarownika, który zamieszkiwał w pieczarze, położonej 

daleko   na   północy   od   wioski   wodza   Mbongi,   pomiędzy   dwoma   wzgórzami,   wynikało   z 
zupełnie innych przyczyn. Bukawai zazdrościł Tarzanowi siły i powodzenia i Bukawai o mało 
nie pozbawił go życia. Miesiące całe hodował swą nienawiść, podczas gdy zemsta wydawała 
się rzeczą prawdziwie daleką, gdyż Tarzan przebywał w zupełnie innej części puszczy, w 
znacznej odległości od pieczary Bukawai. Raz tylko czarny szarlatan widział na własne oczy 
diabelskiego boga, jak go zazwyczaj nazywano wśród czarnych, i przy tej sposobności Tarzan 
pozbawił go dostatniej zapłaty i jednocześnie wywiódł na jaw kłamstwa Bukawai, i wykazał 
ludziom, że jego czary nie mają wartości. Tego Bukawai nie mógł nigdy przebaczyć, chociaż 
małe było prawdopodobieństwo, żeby nadarzyła mu się sposobność wywarcia zemsty.

A jednak sposobność taka przyszła i to zupełnie niespodziewanie. Tarzan polował daleko w 

background image

stronach   północnych.   Odbił   się   od   plemienia,   jak   to   coraz   częściej   robił   po   dojściu   do 
pełnoletności, wybierając się sam na polowanie na dni kilka. Jako dzieciak lubił wałęsać się i 
bawić   się   z   młodymi   małpami,   swymi   towarzyszami.   Dziś   jednak   ci   towarzysze   zabaw 
wyrośli   na   zgryźliwe,   mrukliwe   samce   i   na   opryskliwe,   podejrzliwe   matki,   zazdrośnie 
pilnujące swych małych bezbronnych balu. Tarzan, pozostawiony sobie, znalazł w swoim 
ludzkim umyśle największego i najwierniejszego towarzysza.

Owego dnia, kiedy Tarzan polował, niebo z wolna zaciągnęło się chmurami. Poszarpane 

obłoki,   pędzone   wiatrem,   przeciągały   nisko   ponad   wierzchołkami   drzew.   Przypominały 
Tarzanowi   ucieczkę   antylop   przed   napaścią   zgłodniałego   lwa.   Jednakże,   chociaż   lekkie 
chmury unosiły się tak szybko, dżungla stała bez ruchu. Nie zakołysał się liść, ciążyła nad 
wszystkim   wielka   głucha   nieznośna   cisza.   Nawet   owady   zamilkły   jakby   w   obawie 
nadciągającego czegoś strasznego. Większe zwierzęta nie wydawały głosu. Taki bór, taka 
dżungla, może niegdyś stała na tym samym miejscu, na początku tych dawno zamierzchłych 
wieków   przed   powołaniem   przez   Boga   istot   do   życia,   kiedy   nie   słychać   było   głosów, 
ponieważ nie było uszu do słuchania.

Ponad   wszystkim   unosiło   się   słabe   przyćmione,   żółtawe   światło,   chmury   wędrowały 

szybko przez jego promienie. Tarzan już nieraz był świadkiem takiego zjawiska i nigdy nie 
mógł się uchronić od dziwnego uczucia. Nie czuł strachu, lecz wobec przejawów okrutnych, 
nieporównanych potęg przyrody czuł się bardzo małym — bardzo słabym i opuszczonym.

Posłyszał z dala głuche wycie. — Lwy poszukują swej zdobyczy — wyszeptał do siebie, 

spoglądając w górę znowu na szybko pędzące chmury. Wycie stawało się coraz donośniejsze. 
— Zbliżają się! — rzekł Tarzan i zaczął szukać dla siebie schroniska w gęstym listowiu 
drzew. Raptem drzewa schyliły jednocześnie swe wierzchołki, jak gdyby Bóg wyciągnął swe 
ramię z niebios i przygiął je dłonią. — Przechodzą! — wyszeptał Tarzan. — Lwy oddalają 
się. — Nastąpił jasny rozbłysk, a potem rozległ się ogłuszający grzmot. — Lwy rzuciły się na 
zdobycz, a teraz ryczą nad zwłokami zabitych zwierząt.

Drzewa   chwiały  się   we   wszystkich   kierunkach,   a   szalony  wiatr   uderzył   bezlitośnie   w 

dżunglę. Zaczęła się ulewa — nie taka, jaka zdarza się w krainach północnych, lecz nagła, 
ogłuszająca, oślepiająca, dusząca powódź. — To krew pobitych — pomyślał Tarzan, tuląc się 
mocniej do pnia drzewa, pod którym stał.

Był na skraju dżungli i w niewielkim oddaleniu widział dwa wzgórza przed burzą. Obecnie 

nie mógł ich rozróżnić. Spróbował popatrzeć przez tętniący deszcz, wypatrując dwu wzgórz, 
gdyż wydawało mu się, że potoki deszczu zmyły je z powierzchni ziemi. Był pewien jednak, 
że wkrótce deszcz ustanie, słońce znowu wzejdzie i wszystko będzie tak, jak przedtem było, z 
wyjątkiem tego, że w niektórych miejscach pospadają gałęzie, a tu i ówdzie stary spróchniały 
patriarcha   upadnie,   by  użyźnić   glebę,   na   której   rósł   od   wieków.   Naokoło   unosiły   się   w 
powietrzu   gałęzie   i   liście,   wydarte   wichurą   i   opadłe   pod   ciężarem   wody.   Wielki   trup 
przewrócił się i zwalił o kilka stóp od niego, lecz Tarzan miał osłonę od tych wszystkich 
niebezpieczeństw pod szeroko rozrzuconymi konarami potężnego młodego leśnego olbrzyma, 
gdzie   schronił   się,   kierowany   swą   znajomością   lasu.   Tu   mogło   spotkać   tylko   jedno 
niebezpieczeństwo, a nie było to niebezpieczeństwo bliskie. A jednak nieszczęście przyszło. 
Bez żadnych ostrzeżeń piorun roztrzaskał drzewo, a gdy deszcz ustał i słońce się ukazało, 
Tarzan leżał rozciągnięty, jak upadł na twarz, wśród ułamków olbrzyma puszczy, który miał 
mu dać osłonę.

Gdy ulewa i burza przeszły, Bukawai wyszedł do wrót swej pieczary i rozglądał się po 

okolicy. Bukawai mógł patrzeć jednym tylko okiem. Gdyby jednak miał i kilkanaście oczu nie 
dojrzałby piękności w świeżości na nowo ożywionej dżungli, gdyż na takie rzeczy przy jego 
usposobieniu, mózg jego nie reagował. A gdyby posiadał nos i powonienie, których nie miał 
już od wielu lat, nie doznałby przyjemności, wdychając świeżo oczyszczone powietrze.

Po obu stronach dotkniętego trądem człowieka stały jego jedyne stałe towarzyszki, dwie 

background image

hieny,   obwąchując   powietrze.   Zaraz   jedna   zawarczała   głucho   i   schyliwszy   łeb   ruszyła 
naprzód,   przesuwając   się   ostrożnie   ku   dżungli.   Druga   poszła   jej   śladem.   Bukawai, 
zaciekawiony tym, udał się za nimi, a w ręku trzymał ciężki sękaty kij.

Hieny zatrzymały się o kilka kroków przed leżącym na ziemi Tarzanem, węsząc i warcząc. 

Nadszedł wtedy Bukawai i początkowo nie chciał wierzyć świadectwu własnych oczu. Gdy 
jednak   przypatrzył   się   dobrze   i   poznał,   że   był   to   rzeczywiście   diabelski   Bóg,   wpadł   we 
wściekłość, gdyż zdawało mu się, że Tarzan jest martwy i że pozbawiony został zemsty, którą 
od tak dawna wypiastował w sercu.

Hieny   zbliżyły   się   do   człowieka–małpy,   wyszczerzywszy   zęby.   Bukawai,   wydając 

nieartykułowany głos, rzucił się na nie, zadając im okropne, ciężkie razy sękatym kijem, gdyż 
życie mogło się jeszcze kołatać w tej postaci, pozornie jego pozbawionej. Zwierzęta, kłapiąc 
zębami i warcząc, na wpół zwróciły się przeciwko swemu panu i dręczycielowi, lecz dawny 
strach wstrzymał je od rzucenia się mu do gardła. Odeszły kilka kroków i przysiadły opodal. 
Nienawiść i nie zaspokojony głód przebijały z ich oczu.

Bukawai   przykląkł   i   przyłożył   ucho   do   piersi   człowieka–małpy.   Nie   przestało   bić.  W 

rysach twarzy Bukawai, o ile tylko było to możliwe, wyryła się radość. Nie był to jednak 
piękny widok. U boku człowieka–małpy leżała jego długa linka. Szybko Bukawai związał 
bezsilne ręce na plecach jeńca, po czym uniósł go na swych barkach, gdyż chociaż Bukawai 
był starym i schorowanym, zachował siły fizyczne. Gdy czarownik ruszył ku pieczarze, hieny 
poszły za nim z tyłu, a gdy Bukawai niósł swą ofiarę ciemnym korytarzem we wnętrzu 
pagórków, szły za nim w ślad. Bukawai, potykając się często, szedł, niosąc swój ciężar przez 
podziemne   izby,   połączone   z   sobą   krętymi   przejściami.   Na   pewnym   zakręcie   korytarza 
ukazało się nagle światło i Bukawai wstąpił do niewielkiego kolistego zagłębienia na wzgórzu 
stanowiącego widocznie krater starożytnego wulkanu, jeden z tych, które nigdy nie dostąpiły 
godności góry i są tylko jamami na powierzchni ziemi, okolonymi brzegami z lawy.

Strome ściany otaczały zagłębienie. Jedyne wyjście prowadziło tą drogą, którędy przyszedł 

Bukawai. Kilka karłowatych drzew rosło na skalnej ziemi. Na sto stóp w górze widać było 
poszarpane krawędzie tych chłodnych, obumarłych wrót do piekła.

Bukawai   oparł   ciało  Tarzana   o   drzewo   i   przywiązał   go   tam   własną   jego   linką.   Ręce 

pozostawił wolne, lecz porobił takie więzy, żeby człowiek–małpa nie mógł ich dosięgnąć. 
Hieny wałęsały się tu i tam, warcząc. Bukawai ich nie cierpiał i one odpłacały się mu tymże. 
Wiedział, że czekały tylko na taką chwilę, kiedy nie będzie mógł się bronić lub kiedy złość 
ich wybuchnie silniej niż strach, jaki w nich wzbudzał.

Sam on bał się tych wstrętnych stworzeń i z powodu strachu zawsze karmił je dobrze, 

często polując dla nich, gdy nie znalazły same pożywienia, lecz zawsze postępował z nimi 
okrutnie,   wywierając   okrucieństwo   jak   człowiek   o   nierozwiniętym   mózgu,   schorowany, 
zwierzęcy, pierwotny.

Miał je od szczeniaków. Nie znały innego życia, jak tylko to, które z nim wiodły, i chociaż 

wychodziły na polowanie, zawsze wracały. W ostatnich czasach Bukawai zaczął wierzyć, że 
powracały nie tyle z przyzwyczajenia, ile z przewrotnej cierpliwości, która raczej godziła się 
na znoszenie wszelakich krzywd, aby nie utracić ostatecznej w końcu zemsty. Bukawai nie 
potrzebował wysilać swej imaginacji, aby wyobrazić sobie, jaką będzie ta zemsta. Dziś ujrzy 
na drugim człowieku, jaką będzie jego własna śmierć.

Przywiązawszy mocno Tarzana, Bukawai odszedł do korytarza, popędzając przed sobą 

hieny.   Przed   wejściem   ustawił   kratę   z   powiązanych   gałęzi,   oddzielającą   zagłębienie   od 
pieczary na noc, aby mógł spać bezpiecznie, gdyż wtedy hieny pozostawały w kraterze i w ten 
sposób nie mogły napaść nocną porą na śpiącego właściciela.

Bukawai wyszedł do wrót zewnętrznych pieczary, zaczerpnął z ruczaju, który tu wypływał 

ze skały w pobliżu, wody w naczynie i powrócił do jamy. Hieny stały przed kratą zgłodniałe i 
patrzały na Tarzana. Już dawniej dostawały pożywienie w taki sam sposób.

background image

Z kubłem wody Bukawai zbliżył się do Tarzana i prysnął mu wodą w twarz. Zamigotały 

powieki i przy powtórnym zastosowaniu pryskania wodą Tarzan otworzył oczy i popatrzył 
wokoło.

— Diabelski bożku — zawołał Bukawai. — Ja jestem wielkim czarownikiem. Moje czary 

są potężne, twoje nie mają mocy. Jeżeli tak nie jest, to czemu stoisz oto przede mną związany 
jak koza, przeznaczona na przynętę dla lwów?

Tarzan nie zrozumiał nic z tego, co powiedział czarownik i dlatego nic nie odpowiedział. 

Spoglądał   tylko   wprost   na   Bukawai,   mierząc   go   chłodnym,   równym   wzrokiem.   Hieny 
podkradały   się   z   tyłu.   Posłyszał   ich   warczenie,   lecz   nawet   nie   odwrócił   głowy.   Był   on 
zwierzęciem,   posiadającym   umysł   ludzki.   Zwierzę,   tkwiące   w   nim,   nie   pozwalało   mu 
okazywać   strachu   wobec   śmierci,   która   —   jak   mówił   mu   jego   ludzki   umysł   —   była 
nieunikniona.

Bukawai nie był jeszcze przygotowany na danie swej ofiary na pożarcie. Rzucił się na 

hieny z sękatym kijem. Nastąpiła krótka bijatyka, po czym zwierzęta ustąpiły, jak to czyniły 
zwykle. Tarzan przyglądał się temu. Widział i zrozumiał, jaka nienawiść panowała pomiędzy 
tymi zwierzętami i tym okropnym podobieństwem człowieka.

Odpędziwszy hieny, Bukawai powrócił, by drwić z Tarzana. Widząc jednak, że człowiek–

małpa nie rozumiał nic z tego, co on mówił, czarownik koniec końców dał pokój. Podszedł do 
korytarza i zasunął zastawę u wejścia, aby mógł napaść do syta swe oczy widokiem zemsty, 
gdy czas po temu przyjdzie.

Hieny   przesuwały   się   ukradkowo   około   człowieka–małpy.   Tarzan   naprężył   więzy   na 

chwilę, lecz zaraz zrozumiał, że linka, którą skręcił na Numę, jest dość mocną, aby utrzymać i 
jego   równie   dobrze.   Nie   chciał   umierać,   lecz   mógł   spoglądać   w   oczy   śmierci   z   takim 
spokojem, jak to już nieraz mu się zdarzało, bez drżenia.

Gdy pociągnął linkę, poczuł, że ociera się o małe drzewo, do którego był przywiązany. Jak 

błyskawica   wypłynął   przed   oczami   jego   duszy   obraz,   złożony   w   skarbie   pamięci. 
Przypomniał sobie postać małego chłopca, bujającego się na lince wysoko ponad ziemią. 
Przypomniał widok małp, przypatrujących się z dołu. Przypomniał sobie, jak linka pękła, a 
chłopiec spadł na ziemię. Tarzan uśmiechnął się. Natychmiast zaczął ocierać linkę w górę i na 
dół o pień drzewa.

Hieny, nabierając odwagi, podchodziły. Obwąchiwały tuż u jego stóp, kiedy jednak uderzył 

je gołymi rękoma, cofnęły się. Wiedział o tym, że gdy głód ich się wzmoże, rzucą się na 
niego. Na chłodno, metodycznie, nie śpiesząc się, Tarzan przecierał linkę o chropawy pień 
karłowatego drzewa.

U   wejścia   do   pieczary   Bukawai   zasnął.   Sądził,   że   upłynie   sporo   czasu,   zanim   hieny 

nabiorą odwagi pod wpływem głodu, by rzucić się na jeńca. Ich szczekanie i jęki ofiary 
przebudzą go. Tymczasem może się przespać i zasnął.

Tak   upływał   czas,   gdyż   hieny   nie   były   zgłodniałe,   a   sznury,   którymi   Tarzan   był 

przywiązany,   były  mocniejsze   niż   ten   sznur  z   czasów  dzieciństwa,   który  się   przetarł   tak 
szybko przy tarciu o chropawą korę drzewa. Tym niemniej jednak hieny poczuły głód, a 
pasma sznurów przecierały się coraz bardziej. Bukawai spał.

W   godzinach   popołudniowych   jedno   zwierzę   nagle,   pod   wpływem   wzmagającego   się 

uczucia głodu, rzuciło się warcząc na człowieka–małpę. Hałas obudził Bukawai. Siadł prędko 
na posłaniu i zaczął się przypatrywać temu, co się dziać będzie w kraterze. Widział, jak hiena 
skoczyła   na   człowieka,   chcąc   go   pochwycić   za   nieosłonięte   gardło.   Ujrzał,   że   Tarzan 
wyciągnął ręce i pochwycił zwierzę za kark, a wtedy drugie skoczyło na plecy diabelskiego 
boga. Nastąpiło wytężenie sił wielkiego, odzianego w białą skórę ciała. Mięśnie wystąpiły 
wyraźnie jako naprężone góry pod śniadą skórą — człowiek–małpa szarpnął się naprzód 
całym ciężarem swego ciała i całą swą siłą — więzy pękły i wszyscy troje potoczyli się na 
ziemię warcząc, kąsając i szarpiąc.

background image

Bukawai   skoczył   na   nogi.   Czyżby   diabelski   Bóg   miał   zwyciężyć   jego   sługi?   Nie,   to 

niemożliwe! Nie miał broni, leżał na spodzie, hieny były nad nim. Lecz Bukawai nic znał 
Tarzana.

Człowiek–małpa wpił swe palce w gardło jednej z hien i powstał na jedno kolano, chociaż 

drugie zwierzę usiłowało go pod siebie podgarnąć. Trzymając za gardło jedno zwierzę, Tarzan 
wyciągnął drugą rękę i pochwycił i drugą hienę.

Bukawai,   widząc,   że   walka   przybiera   obrót   niepomyślny   dla   sił   walczących   po   jego 

stronie,   wybiegł   z   pieczary,   potrząsając   swym   sękatym   kijem.   Tarzan   spostrzegł   go   i 
podniósłszy   się   na   obie   nogi,   trzymając   hienę   w   jednej   i   drugiej   ręce,   rzucił   jedno   z 
zapienionych z wściekłości zwierząt wprost na głowę czarownika. Oboje padli na ziemię. 
Tarzan rzucił i drugą hienę, widząc, że pierwsza zabrała się do szarpania gnijącej twarzy 
swego   władcy,   co   nie   odpowiadało   zamiarom   człowieka–małpy.   Kopiąc   bestię   nogami, 
odpędził ją, a poskoczywszy ku leżącemu na ziemi czarownikowi, postawił go na nogi.

Bukawai,   który nie   utracił  przytomności,  ujrzał,   że  grozi   mu   natychmiastowa   straszna 

śmierć,  rzucił  się więc  na Tarzana  z zębami  i  pazurami.  Człowiek–małpa  wstrząsnął się, 
ujrzawszy tuż przed sobą jego twarz. Hieny miały dosyć walki i znikły w małym otworze, 
wiodącym do pieczary. Tarzan łatwo poradził sobie z Bukawai i skrępował go. Skrępowanego 
przyprowadził do tego samego drzewa, do którego sam przedtem był przywiązany. Wiążąc 
Bukawai,  Tarzan   zwracał   uwagę   na   to,   aby  staremu   nie   udało   się   uwolnić   z   więzów   w 
podobny sposób, jak on to uczynił. Upewniwszy się co do tego, zostawił go na miejscu.

— Powrócą — wyrzekł sam do siebie.
W  kraterze,   o  sterczących   wysoko   ścianach,   Bukawai   trząsł   się   jak   w  gorączce,   a  po 

kościach jego przechodził mu mróz przerażenia.

— Powrócą! — wykrzyknął, a w głosie słychać było pełne przestrachu skomlenie. I hieny 

powróciły.

background image

R

OZDZIAŁ

 VIII

L

EW

Numa–lew przy legł za krzakiem tarniny, tuż przy wodopoju, w miejscu, gdzie rzeka, 

skręcając swój bieg, tworzyła zatoki. Był tam bród, a po obu stronach ciągnęły się z dawna 
uczęszczane szlaki. Tu od wieków schodziły się zwierzęta z dżungli i z położonych dalej 
równin, by napić się wody. Zwierzęta mięsożerne szły z wyniosłą godnością, nie znającą 
bojaźni, trawożerne — bojaźliwe, wahające, z uczuciem strachu.

Numa–lew   był   głodny,   bardzo   głodny,   i   dlatego   zachowywał   się   cicho.  W  drodze   do 

wodopoju postękiwał i porykiwał trochę, lecz zbliżywszy się do miejsca, gdzie miał czatować 
na Barę–danie–la, lub Hortę–dzika, lub na inne zwierzę, posiadające smaczne mięso, zamilkł. 
Było to ponure, straszne milczenie. W drapieżnych jego oczach świeciły żółtozielone błyski, a 
kręty ogon wykonywał1 faliste poruszenia.

Pierwszy zjawił się Pakko–zebra. Numa–lew ledwie zdołał się powstrzymać od wydania 

gniewnego ryku, gdyż spośród wszystkich stworzeń, żyjących na równinach, żadne nie jest 
tak ostrożne jak Pakko–zebra. Za ogierem, pręgowanym w czarne pasy, szło stado składające 
się   z   trzydziestu   lub   czterdziestu   ciężkich   i   niezgrabnych,   podobnych   do   koni,   zwierząt. 
Podchodząc do rzeki, przodownik zatrzymywał się często, strosząc uszy i wyciągając mordę, 
by   nabrać   nozdrzami   powiewu   wiatru   świadczącego,   czy   nie   ma   w   pobliżu   strasznych 
pożeraczy mięsa.

Numa   poprawił   swą   postawę,   podciągając   tylne   łapy   daleko   pod   swe   płowe   ciało. 

Szykował się do nagiego skoku i napaści. Z oczu widać było, że jest głodny. Mięśnie jego 
zaczęły drżeć pod wpływem podniecenia.

Pakko   podszedł   trochę   bliżej,   zatrzymał   się,   obwąchał   i   zawrócił.   Rozległ   się   tętent 

tupoczących kopyt i stado znikło, lecz Numa–lew nie poruszył się. Znane mu były sposoby 
Pakki—zebry.   Wiedział,   że   powróci,   aczkolwiek   może   jeszcze   kilkakrotnie   zawracać   i 
uciekać, nim zdobędzie się na odwagę, by doprowadzić swój harem i swoje potomstwo do 
wody. Mogło być i tak, że Pakko naprawdę się przestraszył. Numie przytrafiło się to już 
nieraz i jakby zamarł bez ruchu, aby nie spłoszyć stada przed napiciem się wody.

Powtarzało się to kilkakrotnie, że Pakko i jego rodzina podchodzili do rzeki i uciekali. Za 

każdym jednak razem zbliżali się coraz bliżej do rzeki, aż w końcu ciężki ogier zanurzył swój 
aksamitny pysk delikatnie do wody. Inni, stąpając ostrożnie, podeszli za nim. Numa wybrał 
sobie   lśniącą,   tłustą   źrebicę,   a   jego   pałające   ślepia   błyskały   chciwie,   napawając   się   jej 
widokiem, gdyż Numa–lew, najbardziej lubi mięso zebry, być może dlatego, że ze wszystkich 
zwierząt trawożernych, najtrudniej jest ją podejść.

Z wolna lew podniósł się, a wstając nastąpił jedną łapą na gałązkę. Jak kula z broni tak 

wypadł   na   źrebicę,   lecz   złamana   gałązka   spłoszyła   już   bojaźliwe   zwierzęta,   uciekały   w 
popłochu, gdy Numa wyskoczył.

Ogier biegł z tyłu. Lew w powietrzu wykonał nie słyszany zwrot, chcąc go pochwycić, 

lecz złamana gałązka pozbawiła Numę na ten raz obiadu, chociaż potężne jego pazury otarły 
się o świecący kadłub zebry, pozostawiając cztery szkarłatne pręgi na pięknym jego futrze.

Rozzłoszczony   Numa   opuścił   brzeg   rzeki   i   głodny,   wściekły,   groźny,   zapuścił   się   w 

dżunglę. Nie był teraz wybredny, czym zaspokoi swój apetyt. Nawet Dango–hiena, wydałaby 
się smacznym kąskiem dla tej łakomej paszczy. W takim usposobieniu natrafił na wielkie 
małpy plemienia Kerczaka.

O tak późnej porze nie ma co wystrzegać się Numy–lwa. Powinien by wypoczywać obok 

trupa zwierzęcia upolowanego w czasie nocy. Nasz Numa jednak nic nie upolował. Polował 
wciąż w dalszym ciągu, a głód mu dokuczał.

background image

Małpy antropoidalne spędzały czas na próżnowaniu naokół polany, zaspokoiwszy pierwsze 

ostre ranne uczucie głodu. Numa je zwęszył wcześniej, nim je dojrzał. W zwykłym rzeczy 
porządku Numa odszedłby swoją drogą w poszukiwaniu innej zwierzyny, gdyż nawet Numa 
czuł respekt przed silnymi mięśniami i ostrymi kłami wielkich samców plemienia Kerczaka, 
dziś jednak podsuwał się wciąż bliżej, rozdziawiając paszczę i tuląc pysk.

Nie zatrzymując się ani chwili, Numa zaraz poskoczył naprzód, gdy tylko podszedł do 

takiego   miejsca,   skąd   widział   dobrze   małpy.   Na   małej   kępie   znajdowało   się   kilkanaście 
stworzeń   kosmatych,   podobnych   z   kształtów   ciała   do   ludzi.   Z   boku   na   drzewie   siedział 
śniadoskóry młodzieniec. Ujrzał on, że Numa podbiega, ujrzał, że małpy zaczęły uciekać, a w 
ucieczce wielkie samce tratowały drobne balu. Jedna tylko małpa pozostała na miejscu, była 
to młoda samica, która pod wpływem miłości macierzyńskiej zrobiła z siebie ofiarę, aby dać 
możność ucieczki swemu balu.

Tarzan ruszył ze swej grzędy, wykrzykując na samców uciekających w dole pod nim i na 

tych, którzy siedzieli, nie doznając niebezpieczeństwa na pobliskich drzewach. Gdyby małpy 
nie dały się zastraszyć i stanęły do walki, Numa nie posunąłby się do wykonania napaści, 
chyba pod wpływem wielkiego rozjuszenia lub pod groźbą śmierci z głodu. A nawet i w tym 
razie nie wyszedłby z walki cało.

Te samce, które posłyszały okrzyki Tarzana, zbyt długo zwlekały. Numa pochwycił matkę i 

uniósł ją w dżunglę, zanim samce się spostrzegły i zdobyły się na odwagę, by stanąć w 
obronie towarzyszki. Rozlegający się gniewny głos Tarzana budził gniew również w piersiach 
innych. Warcząc i szczekając, udali się za Numą w gęste ostępy liściaste, gdzie chciał się 
ukryć przed nimi. Człowiek–małpa wyprzedzał wszystkich, posuwając się szybko, jednak z 
zachowaniem ostrożności. Kierował się więcej słuchem i węchem, niż oczami, tropiąc lwa.

Łatwo było iść za śladem, gdyż zwłoki unoszonej ofiary znaczyły drogę krwią. Nawet 

takie tępe stworzenia jak ja lub ty czytelniku, moglibyśmy bez trudności ślad odnaleźć. Dla 
Tarzana i małp Kerczaka droga była tak oczywista, jak droga ulicznego chodnika.

Tarzan   poczuł,   że   zbliżają   się   już   do   wielkiego   kota,   wprzód,   nim   posłyszał   gniewne 

warczenie ostrzegawcze przed sobą. Krzyknąwszy na małpy, by go naśladowały, wspiął się na 
drzewo. W kilka chwil później Numa otoczony został pierścieniem warczących małp, których 
nie mogły dosięgnąć jego kły i pazury, lecz które miały go tuż przed oczami. Mięsożerne 
zwierzę przyległo przednią częścią swego cielska do zwłok małpy. Tarzan dostrzegł, że ta już 
nie żyła. Coś jednak przemówiło w nim, że należało koniecznie odbić zwłoki z pazurów 
wroga i ukarać go.

Obrzucił   Numę   wyzwiskami   i   obelgami,   a   obłamując   gałęzie   drzew,   na   którym   się 

znajdował, zaczął ciskać nimi w lwa. Małpy robiły to samo. Numa ryczał ze wściekłości i 
gniewu. Był głodny, lecz w takich warunkach, nie mógł spożywać zdobyczy.

Gdyby nie Tarzan, małpy, pozostawione sobie, zapewne pozwoliłyby lwu w spokoju oddać 

się   swej   uczcie.   Czyż   samica   nie   była   już   trupem?   Nie   mogli   przywrócić   jej   do   życia 
rzucaniem gałęzi na Numę, a mogli użyć tego czasu na spokojne żerowanie, Tarzan jednak 
był innego zdania. Należało ukarać i przepędzić Numę. Należało mu dać naukę, że chociaż 
zamordował Mangani, nie będzie mu dozwolone nakarmić się swoją zdobyczą. Umysł ludzki 
patrzał w przyszłość, gdy małpy widziały tylko chwilę obecną. Małpy zadowoliłyby się tym, 
że uniknęły teraz Numy. Tarzan zdawał sobie sprawę, że było rzeczą konieczną zabezpieczyć 
i dni przyszłe, jednocześnie obmyślił i sposoby, jak to można osiągnąć.

Zachęcał więc wciąż małpy. Pociski sypały się tak gęsto, że głowa lwa się chwiała, a głos 

drżał rozgłośnie na znak protestu. Niemniej jednak nie porzucał zdobyczy.

Tarzan wkrótce zrozumiał, że patyki i gałęzie ciskane na Numę nie zrobią mu nic złego, 

nawet wtedy, gdy były wymierzone celnie, i zaczął się rozglądać za pociskami o działaniu 
skuteczniejszym. Niedługo szukał. Kupa rozwalonych skał, znajdująca się niedaleko Numy, 
dostarczyć mogła naboi, wyrządzających daleko więcej krzywdy. Krzyknąwszy na małpy, by 

background image

patrzały, co on robi, Tarzan opuścił się na ziemię, nazbierał ile mógł niewielkich odłamków. 
Tarzan wiedział, że gdy małpy zoczą, jak on będzie wykonywał swój pomysł, daleko prędzej 
zaczną go naśladować, niż gdyby miał dawać im wskazówki i kazał im nabrać kamieni i 
rzucać   nimi   w   Numę,   nie   był   bowiem   jeszcze   wtedy   królem   małp   plemienia   Kerczaka. 
Godność tę zyskał w późniejszych latach. Obecnie był tylko młodzieńcem, aczkolwiek już 
takim, który zdobył sobie miejsce w radzie drapieżnych zwierząt, pomiędzy które rzucił go 
los. Opryskliwe samce starszego pokolenia nienawidziły go, jak zwierzęta nienawidzą istot, 
do których nie mają zaufania, których zapach charakterystyczny jest znamieniem stworzeń 
innego, obcego gatunku, a zatem gatunku wrogów. Młodsze małpy, które wzrosły z nim jako 
towarzyszem   zabaw,   nawykły   do   zapachu   Tarzana   jak   do   każdego   innego   z   członków 
plemienia.   Nie   uczuwały   względem   niego   większej   podejrzliwości,   niż   wobec   innych 
znajomych małp. Jednakowoż nie był przez nie lubiany, gdyż małpy nie są uczuciowe poza 
okresem, kiedy szukają towarzyszek, a pretensje i gniewy, wynikające w tym okresie życia 
trwają zwykle aż do okresu następnego. Była to grupa istot ponurych, gniewliwych, chociaż 
zdarzały się między nimi typy, w których tkwiły w zarodku pierwotne ziarna uczuć ludzkich 
— stanowiły one  nawroty do typu zasadniczego,  bez kwestii,  nawroty do typu dawnego 
rodzica, który zrobił pierwsze kroki od rodzaju małpiego ku rodzajowi ludzkiemu, używając 
do chodzenia coraz częściej nóg, a wynajdując dla wolnych rąk zajęcie.

Tarzan tedy kierował postępkami małp wtedy, kiedy jeszcze nie miał prawa rozkazywać. 

Od   dawna   spostrzegł   u   małp   skłonność   do   naśladownictwa   i   umiał   z   niej   korzystać. 
Nabrawszy w ręce kawałków zwietrzałych skał, wspiął się znów na drzewo, i zobaczył z 
zadowoleniem, że małpy naśladowały jego przykład.

Przez krótką chwilę wytchnienia, kiedy małpy gromadziły zapas pocisków, Numa zabrał 

się do jedzenia, zaledwie jednak ułożył się odpowiednio i podgarnął zabite zwierzę, ostry 
kamień,   rzucony   wprawną   ręką   człowieka–małpy   trafił   go   w   pysk.   Nagły   ryk   boleści   i 
wściekłości   przerwany  został   salwą   z   rąk   małp,   które   naśladowały   czyn  Tarzana.   Numa 
potrząsnął swą wielką głową i wpatrywał się w dręczycieli. Przez pół godziny zarzucali go 
kamieniami i uschłymi gałęziami, a chociaż zaciągnął swą zdobycz w największą gęstwinę, 
małpy zawsze odnajdywały sposób, by trafić w niego pociskami, nie dając mu możności do 
karmienia się i pędząc go wciąż dalej i dalej.

Bezwłosa   małpa,   wydająca   zapach   ludzki,   była   najgorszą.   Miała   ona   śmiałość 

podchodzenia po ziemi na kilka kroków od króla dżungli, aby z tym większą celnością i siłą 
rzucać   ostre   kawałki   granitowej   skały   i   ciężkie   drągi   na   niego.   Niejednokrotnie   Numa 
podnosił się, chcąc się rzucić na człowieka–małpę, nagle, podstępnie, lecz zwinny, ruchliwy 
dręczyciel zawsze zdołał się mu wymknąć i to z taką oburzającą swobodą, że lew, pieniąc się 
z pożerającej go wściekłości, zapomniał nawet o swym głodzie i porzucał swą zdobycz na 
czas pewien, by dosięgnąć swego nieprzyjaciela.

Małpy wraz z Tarzanem uganiały się wciąż za wielkim zwierzęciem, aż zaszedł on na 

naturalną polanę, gdzie Numa widocznie był zdecydowany stawić czoło, zająwszy pozycję w 
środku otwartej przestrzeni, w takim oddaleniu od drzew, że był bezpieczny od pewnego 
bombardowania małp, chociaż ręka Tarzana wciąż trafiała go stale, często i dokładnie.

Taki stan rzeczy nie podobał się Tarzanowi, gdyż Numa teraz otrzymywał pociski tylko od 

czasu do czasu i ułożył się, by rozpocząć odwlekaną ucztę. Tarzan podrapał się w głowę, 
szukając jakiegoś bardziej skutecznego sposobu natarcia, gdyż postanowił nie dopuścić do 
tego, żeby Numa w jakikolwiek sposób mógł odnieść korzyść ze swej napaści na plemię. Jego 
ludzki   umysł   troskał   się   o   przyszłość,   gdy  kudłate   małpy   miały   na   myśli   tylko   obecnie 
odczuwaną nienawiść ku swemu odwiecznemu wrogowi. Tarzan przeczuwał, że skoro Numie 
uda się raz zdobyć jedzenie na plemieniu Kerczaka, wkrótce ich egzystencja stanie się ciągłą 
zmorą strachu. Koniecznie trzeba było pouczyć Numę, że zamordowanie małpy pociągało za 
sobą natychmiastową karę i nie dawało żadnego zysku. Kilka takich lekcji wystarczy dla 

background image

zapewnienia plemieniu bezpieczeństwa. Ten lew musiał to być stary, którego słabe siły i mała 
zwinność zmusiły do szukania zdobyczy tam, gdzie ją mógł znaleźć. Jednakże jeden nawet 
lew   mógłby   wyniszczyć   plemię,   gdyby   nie   spotkał   się   z   walką,   a   co   najmniej   uczynić 
egzystencję tak niepewną i pełną niebezpieczeństw, że życie stałoby się niemiłe.

— Niech   sobie   idzie   polować   na   Gomangani   —   pomyślał  Tarzan.   —   Będą   dla   niego 

łatwiejszą zdobyczą. Nauczę drapieżnego Numę, że nie można polować na Mangani.

Lecz najpierw należało rozstrzygnąć kwestię, jak wyrwać zwłoki ofiary z paszczy lwa. W 

końcu Tarzan znalazł plan. Był to plan ryzykowny i być może wydawał się takim nawet 
Tarzanowi, lecz on lubił sprawy połączone ze znaczną dozą niebezpieczeństwa. W każdym 
razie jest rzeczą więcej niż wątpliwą, czy ja, lub ty, czytelniku, wybralibyśmy taki plan, by 
pozbawić zdobyczy rozjuszonego głodnego lwa.

Tarzanowi   do   wykonania   zamiaru   potrzebny  był   pomocnik,   pomocnik   ten   musiał   być 

równie odważny i prawie tak zwinny, jak i on. Wzrok Tarzana padł na Toga, towarzysza 
zabaw   dziecinnych   rywala   w   czasie   pierwszej   miłości,   a   obecnie   jedynego   spośród 
wszystkich samców małp, któremu można było przypisywać podobne uczucie ku Tarzanowi, 
jakie w stosunkach ludzkich nazywamy przyjaźnią. W każdym razie Tarzan wiedział, że Tog 
był odważny, był młody i zwinny, i miał cudownie rozwinięte mięśnie.

— Tog — zawołał człowiek–małpa. Małpa spojrzała na niego, odrywając się od uschłej 

gałęzi rażonego piorunem drzewa, którą starał się wyłamać. — Podejdź do Numy i podrażnij 
go — powiedział Tarzan. — Drażnij go dotąd, aż za tobą skoczy. Odprowadź go od zwłok 
Mamki. Zatrzymaj go tak długo, jak ci się to uda.

Tog skinął na znak zgody. Był po przeciwnej stronie polany od Tarzana. Wyrwawszy w 

końcu   gałąź   drzewa,   skoczył   na   ziemię   i   skierował   się   ku   Numie,   szczerząc   zęby   i 
wyszczekując słowa zniewagi. Rozdrażniony lew powstał. Ogon wystawił stercząco w górę i 
Tog rzucił się do ucieczki, gdyż wiedział, że to był sygnał napaści.

Z tyłu lwa Tarzan pobiegł szybko ku środkowi polany i ciału Mamki. Numa, wlepiwszy 

oczy w Toga, nie spostrzegł człowieka–małpy. Poskoczył natomiast za uciekającym Togiem, 
który nie mając ani jednej sekundy do stracenia dopadł najbliższego drzewa zaledwie na kilka 
jardów   wcześniej   od   ścigającego   go   potwora.   Jak   kot   wdrapał   się   ciężki   Tog   na   pień 
schroniska. Pazury Numy minęły go tylko na kilka cali.

Przez chwilą lew zatrzymał się pod drzewem, wpatrując się w małpę i rycząc, aż ziemia 

drżała. Po czym zawrócił z powrotem ku pozostawionej zdobyczy i w jednej chwili ogon 
znów stanął wyprostowany i lew skoczył ku miejscu, które opuścił, z większą może jeszcze 
wściekłością,   niż   biegł   za   Togiem,   gdyż   ujrzał,   że   nagi   człowiek   ucieka   ku   drzewom, 
zarzuciwszy sobie na plecy skrwawiony trup jego zdobyczy.

Małpy,   przypatrujące   się   z   drzew,   gdzie   były   bezpieczne,   tym   groźnym   wyścigom, 

wykrzykiwały obelgi Numie, a rady Tarzanowi. Słońce, które wzbiło się wysoko, wielkie, 
jaśniejące,   rzucało   promienie   na   postacie   aktorów   dramatu   na   polanie,   uwypuklając   ich 
oczom   widzów,   spoglądających   z   cieni   pobliskich   drzew.  Widać   było   śniade   nagie   ciało 
młodzieńca, całe prawie okryte kosmatymi zwłokami zabitej małpy. Czerwona krew ściekała 
pasmami po jego gładkiej skórze, a mięśnie prężyły się. Za nim gonił wychowaniec dżungli, 
czarnogrzywiasty lew, schyliwszy łeb, wyciągnąwszy ogon, przez polanę zalaną potokami 
światła.

To było życie! Mając śmierć następującą mu na pięty, Tarzan upajał się radością takiego 

życia. Czy zdoła dopaść zawczasu do drzew przed pędzącą za nim tuż blisko śmiercią?

Gunto zwiesił się przed nim z gałęzi drzewa. Gunto wykrzykiwał ostrzeżenia i rady.
— Chwyć mnie! — krzyknął Tarzan i wraz z niesionym ciężarem skoczył ku wielkiemu 

samcowi, wiszącemu tam na tylnych łapach i jednej ręce. I Gunto uchwycił ich — dużego 
Tarzana i trupa zabitej samicy — chwycił ich jedną, kudłatą łapą i odrzucił dalej. Dzięki temu 
palce Tarzana zdołały uchwycić się najbliższej gałęzi.

background image

Na dole Numa poskoczyl, lecz Gunto, chociaż wydawał się ciężkim i niezgrabnym, był 

zwinnym jak Manu–małpka. Pazury lwa zaledwie lekko go dosięgły, znacząc czerwoną pręgą 
miejsce u jednej kudłatej pachy.

Tarzan zaniósł trupa Mamki na wysokie drzewo, gdzie nie mogłaby go dostać nawet Szita–

pantera.

Numa chodził gniewnie pod drzewem, rycząc przeraźliwie. Pozbawiono go zdobyczy i nie 

mógł się zemścić. Był wielce rozwścieczony, lecz tych, co mu zabrali zdobycz, nie mógł 
dosięgnąć. Rzuciwszy mu nowe obelgi i kilka jeszcze pocisków, czereda małp oddaliła się po 
drzewach, wydrwiwając go okropnie.

Tarzan wiele rozmyślał o wydarzeniach tego dnia. Przewidywał, co mogło się zdarzyć, 

jeżeli wielkie mięsożerne zwierzęta dżungli zaczną zwracać swą uwagę na plemię wielkich 
małp Kerczaka i myślał również, w jak bezładnej panice uciekały małpy, szukając własnego 
bezpieczeństwa,   gdy   pojawił   się   pomiędzy   nimi   Numa.   Rzeczy   śmieszne   w   dżungli   są 
przeważnie ponure i straszne. Zwierzętom obce jest poczucie humoru. Młody Anglik jednak 
dostrzegł śmieszność w wielu wydarzeniach, które dla jego towarzyszy nie przedstawiały nic 
zgoła wesołego.

Od   najmłodszego   dzieciństwa   szukał   zabawy,   a   często   bawił   się   kosztem   swych 

współtowarzyszy. Teraz oto widział śmieszną stronę ucieczki przerażonych małp i daremnej 
zajadłości   Numy   w   tej   ponurej   przygodzie,   która   pozbawiła   życia   Mamkę   i   naraziła   na 
śmiertelne niebezpieczeństwo wielu członków jego plemienia.

Już w kilka niespełna tygodni po tym wypadku Szita–pantera, niespodzianie wpadła na 

małpy Kerczaka i porwała małe balu z drzewa, gdzie je matka ukryła, udając się sama na żer. 
Szita umknęła ze swą zdobyczą, nie niepokojona. Tarzan bardzo się przejął tym wypadkiem. 
Zaczął mówić z małpami o tym, jak to łatwo udało się Numie i Szicie w ciągu jednego 
miesiąca zamordować dwoje członków plemienia.

— Wybiorą   nas   po   kolei   wszystkich   na   pokarm   dla   siebie   —   wołał.   —   Polujemy   w 

dżungli, nie dając żadnego baczenia na podchodzących wrogów. Nawet Manu, mała małpka, 
postępuje inaczej. U nich zawsze dwoje albo troje stoją na czatach. Pakko–zebra i Wappi–
antylopa, gdy stado się pasie, stawiają tych, co ich pilnują, naokół. My tymczasem, wielkie 
plemię   Mangani,   pozwalamy  Numie   i   Szicie   przychodzić,   kiedy  mają   ochotę,   i   porywać 
naszych na żer swoim małym.

— G–r–r–rmpf— rzekł Numgo.
— Cóż mamy robić? — zapytał Tog.
— My również powinniśmy zawsze mieć kilku na straży, pilnujących zbliżenia się Numy, 

Sabory i Szity — odrzekł Tarzan. — Nikogo innego nie mamy potrzeby się obawiać, prócz 
Histy–węża,   a   jeżeli   będziemy   zważali   na   tamtych,   spostrzeżemy   i   Histę,   chociażby 
prześlizgiwał się w zupełnej cichości.

Zgodnie z tym wielkie małpy plemienia Kerczaka zaczęły wystawiać odtąd czaty, które 

dawały baczenie na trzy strony okolicy, gdzie polowały. Małpy przy tym rozpraszały się teraz 
na mniejszy dystans niż to dawniej było zwyczajem.

Tarzan jednak udawał się na polowanie sam, gdyż miał umysł ludzki, szukał zabawy i 

przygód, i chwil śmiesznych, jakie może dostarczyć ponura i straszna dżungla tym, co ją 
znają i nie boją się — szukał śmiechu w wydarzeniach, w których złym błyskiem świeciły się 
oczy i życie nakrapiane było barwą szkarłatną krwi. Inni poszukiwali tylko pożywienia i 
miłości. Tarzan szukał pokarmu i uciechy.

Dnia pewnego krążył nad opalisadowaną wioską. Mbongi–wodza, ludożercy z pierwotnej 

puszczy, czarnego jak kruk. Ujrzał, jak to i dawniej już się zdarzało, czarownika Rabba Kegę, 
okrytego łbem i skórą Gorgi–bawoła. Bawiło to Tarzana, gdy przyglądał się Gomangani, 
przebranemu za bawoła. Początkowo fakt ten nie nasuwał mu żadnych szczególnych myśli, aż 
zdarzyło się, że spostrzegł rozpostartą na ścianie chaty Mbongi skórę lwa, ściągniętą wraz z 

background image

głową. Wtedy wesoły uśmiech rozjaśnił piękne oblicze dzikiego młodzieńca.

Oddalił się do dżungli i polował do czasu, aż szczęśliwy traf, zwinność, silą i przebiegłość, 

wsparte podziwu godną zdolnością spostrzegawczą, zapewniły mu łatwą zdobycz. Tarzan 
miał świadomość, że świat winien mu zapewnić środki istnienia, lecz zdawał sobie i z tego 
sprawę, że owe środki sam powinien dla siebie zebrać. A nie było nigdy lepszego zbieracza 
nad tego syna angielskiego lorda, który nic nie wiedział o życiu swych przodków, ani nawet o 
tym, że jacyś jego przodkowie w ogóle istnieli.

Ściemniło się już, gdy Tarzan powrócił do wioski Mbongi i zajął swoją zwykłą grzędę na 

drzewie, zwieszającym swe gałęzie nad palisadą z jednej strony ogrodzonej wioski. W wiosce 
całej nie było nic szczególnego, co warto byłoby oglądać, a ulica nie była wcale ożywiona, 
gdyż tylko uczta mięsna i piwo krajowe mogły zgromadzić lud Mbongi. Dziś członkowie 
plemienia rozsiedli się koło swych ognisk, a młodsi siedzieli parami w cieniu, rzucanym przez 
kryte palmowymi liśćmi chaty.

Tarzan zeskoczył lekko na ulicę wioski i posuwając się ukradkiem, osłonięty ciemnością, 

zbliżył   się   do   chaty   Mbongi–wodza.   Tu   odnalazł   to,   czego   szukał.   Naokoło   siedzieli 
wojownicy, lecz ci nie widzieli, że niebezpieczny diabelski Bóg podkradł się tak blisko i nie 
mogli zauważyć, że posiadł on to, czego pożądał, i oddalił się tak cicho, jak przybył.

Tegoż wieczora później Tarzan ułożywszy się do snu przez długi czas wpatrywał się w 

pałające   ciała   niebieskie   i   migoczące   gwiazdy,   i   w   Goro–księżyc,   i   uśmiechał   się. 
Przypomniał sobie, jak śmieszne były dorosłe samce, gdy uciekały w szalonym popłochu w 
ów   dzień,   kiedy   Numa   zrobił   napaść   i   pochwycił   Mamkę.  A  jednak   wiedział,   że   byli 
napastniczego usposobienia i nie brakło im odwagi. Nagłe, niespodziewane natarcie zawsze 
wywoływało wśród nich panikę, z tego jednak Tarzan nie zdawał sobie dostatecznie sprawy. 
Miał się o tym dowiedzieć w najbliższej przyszłości.

Zasnął z uśmiechem na twarzy.
Nazajutrz   rano   obudziła   go   mała   małpka,   Manu,   rzucając   wyłuszczone   łupiny   na 

odwróconą ku górze jego twarz, przysiadłszy na gałęzi trochę powyżej. Tarzan wejrzał w górę 
i pozdrowił ją uśmiechem. W ten sposób nieraz już był budzony i przedtem. Z Manu byli w 
wielkiej przyjaźni, a przyjaźń ta opierała się na podstawie wzajemnych usług. Często Manu 
przybiegała wczesnym rankiem, by obudzić Tarzana, i powiedzieć mu, że Bara–daniel żeruje 
nie opodal, lub że Horta–dzik spoczywa w pobliskim błocie, a w zamian Tarzan łupał twarde 
orzechy i drobił twarde owoce Manu, lub odstraszał Histę–węża, albo Szitę–panterę.

Słońce podniosło się wysoko i plemię rozproszyło się w poszukiwaniu pożywienia. Manu 

skinieniem   ręki   wskazała   Tarzanowi   kierunek,   w   którym   się   udali,   wydając   przy   tym 
piskliwym głosem kilka dudniących okrzyków.

— Chodź   za   mną   Manu   —   rzekł   Tarzan   —   a   zobaczysz   coś   takiego,   że   będziesz 

wytańcowywać z uciechy i wykręcisz sobie swą pomarszczoną głowinę. Chodź z Tarzanem z 
plemienia małp.

To rzekłszy,  skierował  się w kierunku, wskazanym  przez Manu, a ponad  nim skakała 

Manu, mała małpka, gawędząc, mamrocząc i piszcząc. Na plecach niósł Tarzan to, co skradł 
poprzedniego wieczora w wiosce Mbongi–wodza.

Plemię  żerowało w lesie  w pobliżu polanki, gdzie Gunto, Tog i Tarzan  tak dokuczyli 

Nurnie i zabrali mu w końcu owoc jego łowów. Niektórzy znajdowali się na samej polanie. 
Żerowali w spokoju, w dobrym usposobieniu. Czyż nie były rozstawione straże, pilnujące 
bezpieczeństwa gromady z trzech stron? Tarzan ich tego nauczył i chociaż od kilku dni był 
nieobecny, udawszy się sam jeden na polowanie, jak to często robił lub odwiedzał chatę, 
stojącą   na   pobrzeżu,   małpy   nie   zapomniały   jego   zaleceń.   Gdyby   jeszcze   nieco   dłużej 
praktykowały wystawianie straży, weszłoby to w ich obyczaje i ustaliłoby się na zawsze.

Lecz Tarzan, znając je lepiej, niż nawet one same, mniemał, że przestały wystawiać warty, 

skoro tylko je opuścił. Zamyślił tedy nie tylko wypłatać im figla i zabawić się ich kosztem, 

background image

lecz   dać   nauczkę,   że   zawsze   należy  być   w  pogotowiu,   co   nawiasem  mówiąc,   ma   nawet 
większe życiowe znaczenie w dżungli niż w krajach cywilizowanych. Że my żyjemy dziś na 
świecie,   zawdzięczamy   to   ustawicznej   gotowości   do   obrony   jakichś   kosmatych   istot 
antropoidalnych z oligocenicznego okresu. Bez kwestii w pewnym znaczeniu małpy Kerczaka 
zawsze   były   w   gotowości   do   walki   —   Tarzan   wprowadził   tylko   nowe   dodatkowe 
zabezpieczenie.

Gunto stał na straży na północnej stronie polany. Zasiadł w rozwidleniu drzewa, skąd mógł 

widzieć dżunglę na daleki dystans. On to pierwszy dojrzał wroga. Szmer w krzakach zwrócił 
na siebie jego uwagę, a za chwilę ujrzał przed sobą część kudłatej grzywy i płowy żółty 
grzbiet. Dojrzał to wszystko tylko przelotnie w zbitej maści liści. Widok ten jednak wywołał z 
płuc   Gunta   donośny   okrzyk:   „Krig–ah!”,   co   u   małp   znaczy   baczność,   lub   czuj 
niebezpieczeństwo.

Natychmiast dały się słyszeć okrzyki „Krig–ah” dalej w dżungli, powtarzane przez innych, 

naokół   polany,   i   małpy   szybko   po—skoczyły   ku   miejscom   bezpiecznym   na   niższych 
gałęziach drzew, a samce pośpieszały ku Guntowi.

Na polanę wtedy wkroczył Numa–lew, w postawie wspaniałej, pełnej mocy. Z głębokiej 

piersi wydał jęk i kasłanie i drżący ryk, od którego stanęły dębem włosy u małp na kudłatych 
łbach i wzdłuż grzbietu.

Na   polanie   Numa   przystanął.  W  tejże   chwili   spadł   na   niego   z   pobliskich   drzew   grad 

odłupanych kamieni i uschłych konarów, wyłamanych z wiekowych drzew. Niejeden pocisk 
trafił, a małpy znów opuściły się na ziemię, nabrały nowych kamieni i bombardowały go 
niemiłosiernie.

Numa chciał uciekać, lecz odwrót zatamowany był salwami ostrokanciastych pocisków, a 

u brzegu polany Tog czekał na niego, naszykowawszy ogromny kawał skały, tak wielki jak 
głowa tudzka. Pod ogłuszającym ciosem padł władca dżungli.

Z piskiem, rykiem i głośnym szczekaniem wielkie małpy plemienia Kerczaka rzuciły się 

na powalonego lwa. Nieruchomej postaci groziły wyciągnięte drągi, kamienie i żółte kły. Za 
chwilę, wprzód nim Numa odzyska przytomność, będzie pobity i poszarpany. Pozostała tylko 
krwawiąca masa potłuczonych kości i potarganego włosia z najgroźniejszego pana dżungli.

Właśnie jednak w owej chwili, kiedy wzniesione były w górę drągi i kamienie i obnażyły 

się wielkie zęby, by rozszarpać jego ciało, spadła z drzew jak kamień mała figurka z długimi 
białymi bokobrodami i pofałdowaną twarzą. Spadła wprost na ciało Numy i tu rzucała się w 
podskokach, piszcząc i wykrzykując ostrzeżenia, skierowane ku samcom Kerczaka.

Na chwilę zatrzymali się, obezwładnieni zdziwieniem. To była Manu, mała małpka Manu, 

wielki   tchórz   z   usposobienia,   a   oto   stawała   naprzeciwko   wielkim   Mangani,   skacząc   na 
zwłokach Numy–lwa i wykrzykując, że nie trzeba zadawać razów.

A gdy samce stały, Manu sięgnęła pod siebie i wyciągnęła śniade ucho. Siląc się z całej 

swej   mocy,   obróciła   ciążącą   głowę,   okazując   rozbitą,   zsiniałą,   jasno   zarysowaną   twarz 
Tarzana.

Niektórzy   ze   starszych   samców   woleliby   dokończyć   rozpoczętego   dzieła,   lecz   Tog, 

gburliwy,   silny   Tog,   skoczył   szybko   do   człowieka–małpy   i   okraczywszy   pozbawioną 
przytomności   postać,  nakazywał  cofnąć  się  tym,  co  gotowi   byli  porazić  jego  towarzysza 
zabaw dziecinnych. Przybiegła i Tika, jego towarzyszka, i stanęła, szczerząc zęby, obok Toga, 
jemu do pomocy. Inni poszli za ich przykładem. Teraz otoczyło Tarzana koło kosmatych 
obrońców, którzy nie pozwolili nieprzyjaznym zbliżyć się.

Gdy  w   kilka   minut   później  Tarzan   oczy  otworzył,   był   zdziwiony   i   widział,   że   został 

ukarany za swawolę. Popatrzył wokoło na otaczające go małpy i powoli przypomniał sobie 
wszystko, co zaszło.

Następnie uśmiech rozjaśnił jego oblicze. Był mocno i boleśnie potłuczony, lecz zapłata, 

jaką dała ta przygoda, warta była kosztu. Dowiedział się po pierwsze, że małpy Kerczaka 

background image

posłuchały jego nauk i dowiedział się także, że miał dobrych przyjaciół wśród ponurych 
zwierząt, o których sądził, że nie znają czulszych uczuć. Przekonał się, że Manu–małpka — 
nawet mała, tchórzliwa Manu, zaryzykowała swe życie w jego obronie.

Tarzan uradował się tym wielce. Poczerwieniał jednak na myśl o tej nauczce, jaką dostał. 

Był zawsze skłonny do żartów, był jedynym żartownikiem w całym ponurym towarzystwie. 
Teraz, leżąc na wpół martwy z powodu otrzymanych uderzeń, zaklął się solennie, składając 
obietnicę, że nigdy już nie będzie płatał żartów — prawie nigdy, jednak się zastrzegł.

background image

R

OZDZIAŁ

 IX

O

KROPNY

 

SEN

Czarni z wioski Mbongi–wodza ucztowali, a w górze nad nimi, na rozrosłym drzewie, 

siedział   Tarzan   —   posępny,   groźny,   czczy   z   głodu   i   zazdroszczący   czarnym.   Dnia   tego 
polowanie nie udało się, gdyż w dżungli trafiają się dni nie tylko tłuste, lecz i chude, nawet 
najlepszym   łowcom.   Często   się   zdarzało,   że   Tarzan   był   czczy   całą   dobę,   a   były   takie 
miesiące, w czasie których ledwie mógł zaspokoić ostry głód. Okresy takie powtarzały się 
jednak rzadko.

Nastąpił   raz   okres   chorób   epidemicznych   wśród   trawożernych,   który   ogołocił   prawie 

kompletnie  doliny ze  zwierząt na szereg  lat,  to znów namnożyło  się wielkich  kotów tak 
szybko   i   tak   wiele,   że   ich   zdobycz,   która   stanowiła   również   i   Tarzana   pożywienie, 
wystraszona, wyniosła się z tych okolic na czas dłuższy.

Przeważnie jednak Tarzan znajdował dosyć pożywienia i karmił się zwykle dobrze. Dnia 

tego jednak był głodny. Jedno niepowodzenie następowało po drugim, gdy tropił zwierzyn, i 
siedząc tam na drzewie ponad ucztującą gromadą czarnych, doświadczał dojmującego głodu, 
przez co jego nienawiść do odwiecznych wrogów wzrastała coraz bardziej. Znosił prawdziwie 
męki  Tantala,   gdy   wygłodzony   przypatrywał   się,   jak   ci   Gomangani   opychali   się   tak,   że 
zdawało się, że pękną im brzuchy, a zajadali kawały mięsa słoniowego!

Co prawda Tantor i Tarzan byli w stosunkach wielkiej przyjaźni i Tarzan dotychczas nigdy 

nie zakosztował mięsa słonia. Jednakże widać było, że Gomangani ubili słonia, a gdy tak 
spożywali   zdobyte   mięso,   Tarzana   opuściły   wszelkie   wątpliwości   co   do   etycznej   strony 
naśladowania tego przykładu, jeżeli nadarzy się sposobność. Gdyby wiedział, że słoń zdechł 
kilka dni temu, rażony chorobą, i że czarni znaleźli jego cielsko, zapewne nie kwapiłby się tak 
do wzięcia udziału w uczcie, gdyż Tarzan nie jadał padliny. Jednakowoż głód może przytępić 
czułość każdego podniebienia.

Był on w owej chwili dzikim wygłodzonym zwierzęciem, którego trzymała w odwodzie 

ostrożność.

Ustawiony w środku wioski wielki kocioł, w którym gotowało się mięso, otaczali wokoło 

czarni wojownicy. Nawet Tarzan z plemienia małp nie mógł mieć nadziei, że uda mu się 
przedostać   przez   tłum   tych   wojowników   bez   szwanku.   Konieczną   tedy   było   rzeczą 
przeczekać w głodzie, aż czarni opchają się do bezwładu i wtedy, o ile pozostawią jakieś 
resztki, sprawić sobie z nich obiad. Zniecierpliwionemu Tarzanowi zdawało się, że żarłoczni 
Gomangani będą raczej woleli narazić się, że popękają im brzuchy, a nie przerwą uczty, póki 
nie   pochłoną   ostatniego   kęska.   W   pewnej   chwili   przerwali   jednostajność   jedzenia 
wykonaniem myśliwskiego tańca, aby tym sposobem pobudzić trawienie, wskutek czego będą 
mogli znów zabrać się do jedzenia ze wzmożonymi siłami. Po spożyciu niesłychanej ilości 
mięsa słoniowego i wypiciu piwa miejscowego wyrobu byli ociężali tak, że nie byli już zdolni 
do   tańca.   Niektórzy   doszli   do   tego   stadium,   że   nie   mogli   już   więcej   podnieść   się,   lecz 
ułożywszy się w dogodnej postawie tuż przy warzącej się strawie, opychali się dalej aż do 
utraty przytomności.

Już było dobrze po północy, kiedy Tarzan zauważył, że uczta ma się ku końcowi. Czarni 

zapadali szybko w sen, niektórzy jednak wciąż jeszcze dalej robili swoje. Wnioskując z ich 
stanu, Tarzan nie miał już wątpliwości, że łatwo może wejść do wioski, by porwać kawał 
mięsa im sprzed nosa. Nie miał jednak ochoty poprzestać na małym kawale. Chciał mieć tyle, 
by napełnić żołądek i zaspokoić dokuczliwe uczucie czczości. Na to potrzeba było sporo 
czasu, by wyszukać żer w spokoju.

W   końcu   pozostał   jeden   tylko   wojownik,   wierny   swemu   zadaniu   —   starzec,   którego 

background image

sfałdowany przedtem brzuch  był  teraz  tak  gładki  i  wypełniony jak bęben.  Ż  widocznym 
trudem, a nawet doznając widocznie bólu podpełzł do kotła i ciągnął się powoli na kolanach, 
by w tej pozycji móc sięgnąć do naczynia i pochwycić kawał mięsa. Po czym potoczył się 
padając na wznak z wielkim jękiem i leżąc, przepychał pokarm do ust i do gardła.

Tarzan widział, że starzec nie prędzej skończy jeść, aż opcha się na śmierć lub aż nie 

zostanie nic z mięsa w kotle. Człowiek–małpa potrząsnął głową na znak niezadowolenia. 
Jakże nikczemny był ten ród Gomangani? A jednak ze wszystkich stworzeń, żyjących  w 
dżungli, oni tylko byli z postaci do niego podobni. Tarzan był człowiekiem i oni musieli 
należeć  do jakiegoś  rodzaju ludzi,  podobnie  jak  małe  małpki  i  wielkie  małpy  i  Bolgani, 
goryle, pochodzili najwidoczniej z jednej rodziny zwierząt, aczkolwiek różnili się wzrostem, 
wyglądem i mieli różne obyczaje. Tarzan poczuł wstyd, gdyż okazywało się, że ze wszystkich 
stworzeń dżungli człowiek był najwstrętniejszy — człowiek i Dango–hiena. Tylko człowiek i 
hiena   opychali   się   tak,   że   podobni   byli   do   opuchłego   zdechłego   szczura.   Tarzan   raz 
obserwował, jak Dango wgryzł się w cielsko zdechłego słonia i pozostając wewnątrz pożarł 
tyle,   że   nie   mógł   później   się   wydostać   przez   otwór,   którędy   wszedł.   Teraz   sądził,   że   i 
człowiek zrobiłby to samo, gdyby trafiła mu się sposobność. Człowiek był też najbrzydszym 
stworzeniem — z chudymi, sterczącymi nogami i wielkim brzuchem, upiłowanymi zębami, 
grubymi, obwisłymi wargami.

Człowiek budził wstręt. Tarzan nie mógł oderwać swego wzroku od odrażającego starca, 

tarzającego się w niechlujstwie, w dole, pod nim.

Oto znowu człowiek ten usiłował podnieść się na kolana, chcąc sięgnąć po nowy kawałek 

mięsa. Jęczał z bólu, niemniej jednak wciąż jadł, jadł i jadł. Tarzan nie mógł dłużej na to 
patrzeć  — już to  z  powodu  głodu,  jak  również  z  obrzydzenia.  W  cichości  zeskoczył   na 
ziemię, pozostawiając pień wielkiego drzewa pomiędzy sobą a ucztującym.

Człowiek ten wciąż klęczał przed kotłem pokurczony z bólu. Plecami był odwrócony ku 

Tarzanowi. Szybko i cicho Tarzan zbliżył się. Nie dał się słyszeć żaden głos, gdy stalowe 
palce zacisnęły się na gardle czarnego. Walka była krótka, gdyż był to człek stary i prawie bez 
czucia od skutków przejedzenia się nadmiernego i przepicia.

Tarzan rzucił na bok nieruchomą masę i wyłowił sobie kilka większych kawałów mięsa z 

kotła — dosyć, by nasycić nawet jego wielki głód — po czym uniósł ciało uczestnika uczty i 
wrzucił je do naczynia. Kiedy czarni się obudzą, będą mieli o czym myśleć. Tarzan uśmiechał 
się. Odchodząc ku drzewu z mięsem, wziął naczynie, zawierające piwo, i podniósł do swych 
warg, lecz zaledwie spróbowawszy smaku, wypluł wszystko z ust i rzucił na ziemię z gruba 
lepiony dzban. Był pewien, że nawet Dango nie zechciałby pić takiego wstrętnego napoju, a 
pogarda jego dla człowieka wzrosła jeszcze, gdy doszedł do takiego przekonania.

Tarzan oddalił się w głąb dżungli na jakie pół mili i tam dopiero zatrzymał się, by spożyć 

skradzione pożywienie. Zauważył, że wydawało dziwny, przykry zapach, lecz przypisał to 
temu, że mięso warzyło się w kotle z wodą. Nic smakowało mu, lecz był bardzo głodny, i 
zjadł   porządną   porcję,   nim   poczuł,   że   zbiera   mu   się   od   tego   pokarmu   na   mdłości.   Na 
zaspokojenie apetytu wystarczyło mięsa daleko mniej, niż pierwotnie przypuszczał.

Porzuciwszy resztę na ziemię, skulił się odpowiednim rozwidleniu drzewa i chciał usnąć. 

Sen jednak nie przychodził. Zazwyczaj Tarzan zasypiał tak szybko jak pies, który śpi, skoro 
tylko ułoży się przed kominkiem. Dziś jednak kręcił się, wił, gdyż w żołądku miał szczególne 
uczucie, jakby cząstki słoniowego mięsa, które tam się znajdowały, chciały wydostać się na 
zewnątrz,   by   udać   się   na   poszukiwanie   słonia,   z   którego   pochodziły.   Tarzan   jednak   nie 
ustępował.   Zaciął   zęby  i   utrzymał   wszystko   w  sobie.   Nie   chciał   być   pozbawiony  swego 
pożywienia, na które musiał tak długo czekać.

Udało mu się zdrzemnąć. Obudził go ryk lwa. Przysiadł i spostrzegł, że był już dzień. 

Tarzan   przetarł   oczy.   Czy  istotnie   spał?   Nie  czuł   się  pokrzepionym,   jak  było   zwykle   po 
dobrym przespaniu się. Pewien hałas zwrócił jego uwagę, spojrzał w dół i dostrzegł lwa, 

background image

stojącego u stóp drzewa. Lew przyglądał mu się, widać było, że był głodny. Tarzan wykrzywił 
twarz na złość króla zwierząt, a Numa, ku zdziwieniu człowieka–małpy, zaczął wspinać się 
po drzewie ku niemu. Tarzan nigdy przedtem nie widział, żeby lew chodził po drzewach, lecz 
dla  jakichś  niewytłumaczonych  powodów  nie  dziwiło  go  to   zbytnio,   że  ten   właśnie  lew, 
którego widział, robił to.

Gdy lew zaczął powoli wspinać się w górę, Tarzan pomyślał o przeniesieniu się na wyższe 

gałęzie.   Zauważył   jednak,   ku   swemu   zmartwieniu,   że   wspinanie   się   po   gałęziach 
przychodziło mu z największą trudnością. Obsuwał się wciąż w dół, tracąc całą przestrzeń, 
jaką zyskał, a lew wciąż posuwał się, zbliżając się coraz bardziej. Tarzan mógł widzieć błyski 
żółtozielonych oczu zgłodniałego zwierzęcia. Widział ślinę na rozwartej paszczy i wielkie kły 
obnażone, mające go pochwycić i życia pozbawić. Drapiąc się z wysiłkiem na drzewo, zdołał 
człowiek–małpa oddalić się trochę od swego prześladowcy. Dosięgnął drobniejszych gałęzi, 
bardzo wysoko, gdzie wiedział, że żaden lew nie odważy się dotrzeć. A jednak diabelski 
Numa posuwał się wciąż za nim. Było to nic do wiary, a jednak było prawdziwe. Co jednakże 
najbardziej   zdziwiło  Tarzana,   to   to,   że   chociaż   czuł   nieprawdopodobieństwo  tego,   co   się 
działo, jednakże przyjmował wszystko jednocześnie jako fakt naturalny, po pierwsze, że lew 
lazł na drzewo, a po drugie, że zapuszczał się w górne przestrzenie, gdzie nawet Szita–pantera 
nie odważyłaby się.

Na   sam   wierzchołek   drzew   wdrapał   się   człowiek–małpa   niezgrabnie,   a   za   nim   właził 

Numa–lew,   postękując   złowieszczo.  W  końcu  Tarzan   stanął   na   najwyższym   szczycie,   na 
chwiejącej się gałęzi, wysoko ponad borem. Nie miał już dalej gdzie iść. Pod nim lew wspinał 
się wciąż coraz wyżej i Tarzan widział, że koniec końców lew go dosięgnie. Nie będzie mógł 
stoczyć  walki z Numą–lwem, stojąc na drobnej gałęzi, a szczególnie z takim Numą, dla 
którego chwiejące się gałęzie na wysokości dwustu stóp nad powierzchnią były tak dobrą 
podporą jak ziemia.

Lew zbliżał się coraz bardziej. Jeszcze chwila, a będzie mógł dosięgnąć Tarzana wielką 

swą łapą i pociągnąć go w dół do swej strasznej paszczęki. Szum skrzydeł nad głową zmusił 
Tarzana do spojrzenia z obawy w górę. Wielki ptak zataczał koła tuż nad nim. Takiego ptaka 
nigdy w życiu nie widział, a jednak poznał go natychmiast, gdyż oglądał go setki razy w 
jednej z książek, pozostawionych w chacie, stojącej nad zatoką, okoloną lądem, w chacie 
mchem   porosłej,   która   wraz   z   tym,   co   w   niej   się   znajdowało,   była   całą   spuścizną, 
pozostawioną przez zmarłego, nieznanego ojca, młodemu lordowi Greystoke.

W książce z obrazkami przedstawiony był ten ptak, jak unosił się nad ziemią, trzymając w 

swych szponach małe dziecko, a w dole na ziemi stała zrozpaczona matka, wznosząc w górę 
ręce. Lew wysunął już swą łapę z pazurami, by go pochwycić, kiedy ptak spuścił się i wpił 
straszne szpony w plecy Tarzana. Ból był bardzo dotkliwy, lecz z uczuciem ulgi człowiek–
małpa postrzegł, że wyrwał się z pazurów Numy.

Szumiąc donośnie skrzydłami ptak uniósł się szybko w górę, pozostawiając las daleko w 

dole. Tarzanowi  robiło  się  niedobrze,  czuł  zawrót  głowy od  patrzenia  się  w  dół  z takiej 
wysokości, zamknął tedy zupełnie oczy i wstrzymał dech. Coraz wyżej wznosił się ogromny 
ptak. Tarzan otworzył oczy. Dżungla była już tak daleko, że mógł dostrzec tylko niewyraźną, 
zieloną plamę pod sobą, a tuż nad nim w górze jaśniało słońce. Tarzan wyciągnął ręce i ogrzał 
je, gdyż były przeziębłe. Nagle opanowała go wściekłość. Gdzież niósł go ptak? Czyż miał 
zupełnie biernie poddawać się pierzastemu stworzeniu, chociaż tak wielkich było kształtów? 
Czyż Tarzan z plemienia małp, wielki zwycięzca, miał utracić życie, nie próbując nawet walki 
w swej obronie. Ach, to było niemożliwe.

Wydobył nóż myśliwski z pochwy i wbił ostrze raz, dwa, trzy razy w pierś ptaka. Potężne 

skrzydła   uderzyły   jeszcze   kilkakrotnie,   kurczowo,   szpony   zwolniały   i   Tarzan   spadł, 
koziołkując w dół.

Wydało   się   człowiekowi–małpie,   że   spadał   kilka   minut,   aż   uderzył   o   liściastą   zieleń 

background image

wierzchołków drzew. Pomniejsze gałęzie wstrzymały jego upadek w ten sposób, że zatrzymał 
się na chwilkę na tej samej gałęzi, na której starał się usnąć poprzedniego wieczoru. Przez 
chwilę zwalił się tam i wytężał wszystkie siły, by utrzymać równowagę, lecz koniec końców 
potoczył się dalej, jednakowoż chwytając się kurczowo za gałęzie, zdołał uchwycić jedną i 
zawisnął na niej.

Znowu otworzył oczy, zamknięte w czasie upadku. Była noc. Odzyskując dawną zwinność, 

wspiął się z powrotem na miejsce, z którego się zwalił. Pod nim lew ryczał. Spoglądając w 
dół,   Tarzan   ujrzał   żółtozielone   ślepia,   świecące   przy   księżycowym   blasku,   świdrujące 
ciemności nocne dżungli w jego kierunku.

Tarzanowi zabrakło tchu. Zimny pot wystąpił na całym jego ciele. Czuł słabość wielką z 

powodu bólów w żołądku. Tarzan śnił swoje pierwsze widziadło senne.

Przez czas dłuższy siedział, oczekując, że Numa zacznie się wspinać na drzewo ku niemu i 

nasłuchiwał, czy nie posłyszy nad sobą szumu wielkich skrzydeł, gdyż dla Tarzana senne 
marzenie było tym samym, co rzeczywistość.

Nie mógł dać wiary temu, co widział, a jednak ujrzawszy te niepodobne do wiary rzeczy, 

musiał   wierzyć   temu,   co   mówiły   mu   doznane   wrażenia.   Zmysły   Tarzana   nigdy   go   nie 
oszukiwały, miał więc naturalnie do nich wielkie zaufanie. Każde wrażenie, którego doznał, i 
które   doszło   do   jego   mózgu,   było   w   dużej   mierze   wrażeniem   niezawodnym.   Nie   mógł 
zrozumieć,   że   mogło   mu   się   zdawać,   że   doznał   takich   dziwnych   przygód,   a   że   w   tym 
wszystkim nie było nic a nic prawdy. Przechodziło to pojęcie, że żołądek, niedysponowany 
spożyciem zepsutego mięsa słoniowego, lew ryczący w dżungli, książka z obrazkami i sen — 
mogły tak wiernie odtworzyć wszystkie wyraźnie zarysowane szczegóły tego, czego niby to 
doznał. A jednak wiedział, że Numa nie może łazić po drzewach, wiedział, że nie było w 
dżungli takiego ptaka, jakiego widział, i wiedział również, że nie mógł spaść, zachowując 
życie, nawet z małej cząstki tej wysokości, z jakiej spadł we śnie. Był tym wszystkim bardzo 
zdumiony, układając się ponownie do snu. Był bardzo zdumiony i było mu bardzo dziwnie.

Gdy tak rozmyślał nad dziwnymi zdarzeniami ubiegłej nocy, stał się świadkiem jeszcze 

jednego szczególnego wydarzenia. Rzecz była istotnie zupełnie niedorzeczna, lecz widział 
wszystko na własne oczy. Oto Hista–wąż okręcał się naokoło drzewa i torował sobie śliskimi 
skrętami drogę ku niemu — Hista z głową starego człowieka, którego Tarzan wrzucił do 
kotła, widać było głowę i okrągły, napięty, czarniawy brzuch. Kiedy okropna twarz starego 
człowieka,   z   wywróconymi,   zapadłymi   i   szklistymi   oczami   przybliżyła   się   do   Tarzana, 
rozwarły   się   szczęki,   by   go   pochłonąć.   Człowiek–małpa   wymierzył   wściekły   cios   w   tę 
okropną gębę, a gdy uderzył zjawa znikła.

Tarzan wyprostował się na swej gałęzi i drżał całym ciałem, był przerażony, brakowało mu 

tchu. Zaczął się rozglądać wokoło swym bystrym dobrze wyćwiczonym wzrokiem, lecz nie 
ujrzał   nigdzie   ani   starego   człowieka,   ani   cielska   Histy–węża,   a   na   swym   nagim   udzie 
zobaczył gąsienicę, która spadła z wyższej gałęzi. Skrzywiwszy się ujął ją w palce i odrzucił 
w roztaczające się pod nim ciemności.

Tak ciągnęła się noc, jedno widziadło następowało po drugim, snuły się w myśli okropne 

obrazy,   co   wszystko   tak   nadwerężyło   jego   siły,   że   człowiek–małpa   wstrząsał   się   jak 
wystraszony jeleń na szelest wiatru, obijającego się o sąsiednie drzewa, i prostował się, gdy 
wstrętny śmiech hieny przerwał nagle ciszę dżungli. W końcu jednak wstał późny ranek, 
wtedy osłabiony, gorączkujący Tarzan leniwie zaczął przedzierać się przez wilgotne, posępne 
sploty leśne,   szukając   wody.  Całe  ciało  jego  pałało,  obrzydliwe  uczucie  wznosiło   się  do 
gardła. Ujrzał sploty nieprzeniknionej prawie gęstwiny i jak dzikie zwierzę, którym był z 
wychowania,   wsunął   się   tam,   by   umrzeć   samotny,   w   ukryciu,   bezpieczny   od   napaści 
drapieżnych mięsożernych zwierząt.

Nie   umarł   jednak.   Długo   zmagał   się   ze   śmiercią,   lecz   w   końcu   natura   i   schorowany 

żołądek znalazły sobie własne środki lecznicze, człowiek–małpa dostał mocnych potów, po 

background image

czym zapadł w normalny, spokojny sen, który trwał aż do południa. Kiedy się przebudził, czuł 
się osłabionym, lecz choroba minęła.

Znowu poszukał wody i napiwszy się obficie, skierował się powoli ku chacie nad morzem. 

Od   dawna   stało   się   to   jego   obyczajem   szukać   tu,   w   chwilach   osamotnienia   i   udręczeń, 
spokoju i odpoczynku, których nie mógł znaleźć gdzie indziej.

Kiedy zbliżył się do chaty i uniósł zasuwę, którą ojciec jego sporządził lat temu tyle, 

obserwowało   go   dwoje   małych,   krwią   nabiegłych   oczu,   z   ukrycia   w   liściach   najbliższej 
dżungli. Oczy te rzucały na niego złośliwe i pełne zaciekawienia wejrzenie spod obrosłego, 
ściętego czoła. Tarzan wszedł do chaty i zamknął drzwi za sobą.

Tu odcięty od całego świata, mógł marzyć, nie obawiając się nagłego wypadku, mógł 

skuliwszy   się,   oglądać   obrazki   w   tych   dziwnych   rzeczach,   jakimi   były   książki,   mógł 
doszukiwać się znaczenia drukowanego wyrazu, który odczytał, nie znając mowy, z której był 
wzięty, mógł żyć w cudownym świecie, który znał jedynie z ulubionych książek. Numa i 
Sabora mogły żerować w pobliżu, żywioły mogły szaleć w całej wściekłości. Tu już Tarzan 
mógł zupełnie nie dbać o środki ostrożności i miał rozkoszne uczucie folgi, pozwalające mu 
skupić wszelkie władze umysłu, by oddać się zupełnie największej swej przyjemności.

Dziś odnalazł obrazek, przedstawiający ogromnego ptaka, unoszącego w swych szponach 

małego Tarmangani, Tarzan nasępił brwi, przyglądając się drzeworytowi. Tak, to był ten sam 
ptak, który go unosił dnia poprzedniego, gdyż w myślach Tarzana senne marzenie tak było 
pełne realnego znaczenia, że wciąż mu się zdawało, że przeszedł nowy dzień i nowa noc, 
odkąd ułożył się na drzewie do spania.

Ale  im   więcej   przemyśli   wał   o   tych   sprawach,   tym   mniej   czuł   pewności   co   do 

prawdziwości   fantastycznych   przygód,   których   doznał.   Zupełnie   nie   mógł   dociec,   gdzie 
prawdziwe wydarzenia się kończyły, a gdzie zaczynały się rzeczy wymyślone. Czy istotnie 
był  on w wiosce czarnych, czy zabił starego Gomangani, czy jadł mięso słonia, czy był 
chory? Tarzan podrapał się w swoją nie uczesaną głowę i pełen był niepewności. Było to 
wszystko takie dziwne, a jednak był świadom tego, że nigdy nie widział, żeby Numa łaził po 
drzewach, a Hista miał głowę i brzuch starego człowieka, którego on właśnie przedtem zabił.

W końcu, westchnąwszy, dał za wygraną usiłowaniom zgłębienia tego, co nie dało się 

pojąć. W głębi jednak swego serca czuł, że coś mu się w życiu teraz zdarzyło, czego nic 
zaznał dotąd nigdy, widział inne istnienie w czasie, gdy spał, a świadomość tego innego 
istnienia zachował w życiu na jawie.

Potem począł rozmyślać, czy która z tych dziwnych istot, które widział we śnie, nie może 

pozbawić go życia, gdyż w takich chwilach Tarzan wydawał się innym Tarzanem, osowiałym, 
tępym,   bez   energii   i   bojaźliwym,   pragnącym   uniknąć   wrogów,   tak   jak   Bara–daniel, 
najbojaźliwsze ze stworzeń.

Tak więc sen przyniósł z sobą pierwszy słaby promień znajomości strachu, którego Tarzan 

na jawie w zdrowym życiu nigdy nie zaznał. Być może, przechodził on takie wrażenia, przez 
jakie przeszli jego dawni przodkowie i podali potomności w postaci zabobonnego strachu i 
późniejszej religii. Jak Tarzan, tak i oni, widzieli nocą takie rzeczy, których nie mogli objaśnić 
na zasadzie doświadczeń z wrażeń pory dziennej lub rozumowań, i dlatego stworzyli sobie 
dziwaczne   tłumaczenia,   wywodzące   groteskowe   postacie,   obdarzone   dziwnymi   i 
niesłychanymi   siłami,   i   im   przypisywali   te   wszystkie   niewytłumaczone   zjawiska 
przyrodnicze, które zawsze napełniały ich bezmiernym podziwem, grozą i strachem.

Gdy Tarzan skupił tak swoją myśl na małych robaczkach z drukowanych stronic książki, 

trzymanej w ręku, żywe wspomnienia dziwnych przygód stopiło się z treścią tego, co teraz 
czytał — z opisem o Bolgani–gorylu w niewoli.

Była   tam  dość   udana  ilustracja  kolorowana,  przedstawiająca   goryla  w  klatce,  któremu 

przypatrywało się wielu Gomangani, stojąc u ogrodzenia. Tarzan niemało się dziwował, jak 
zwykle, dziwacznemu i pozornie bezpożytecznemu doborowi barwnego upierzenia, którym 

background image

pokryte było ciało Tarmangani. Zawsze wywoływało to uśmiech na jego ustach, gdy patrzył 
na te dziwne istoty. Zadawał sobie pytanie, czy okrywali tak swe ciała ze wstydu, z powodu, 
że nie byli porośli włosem, czy też dlatego, że sądzili, iż te dziwaczne rzeczy dodają im 
piękności. W szczególności bawiły Tarzana zabawne stroje, noszone na głowach, przez osoby 
na   obrazkach.   Nie   mógł   zrozumieć,   jak   niektóre   damy   mogły   utrzymać   na   głowie   swe 
kapelusze, a wybuchał prawie głośnym śmiechem, przyglądając się zabawnym, okrągłym 
szkopkom, sterczącym na głowach mężczyzn.

Pomału człowiek–małpa uchwycił  znaczenie rozmaitych zestawień liter na drukowanej 

stronicy, a gdy czytał, małe robaczki — gdyż tak zwykle nazywał litery — zaczęły biec i 
plątać się w sposób pogmatwany, zasłaniając mu wzrok i plącząc mu myśli. Dwukrotnie 
przetarł silnie oczy ręką, lecz zaledwie na czas krótki zdołał doprowadzić robaczki, by stały w 
szyku zrozumiałym. Spał źle nocy ostatniej, był teraz wyczerpany z niewyspania, osłabiony 
chorobą   i   gorączką,   jaką   przebył.   Coraz   trudniej   było   mu   utrzymać   uwagę   i   mieć   oczy 
otwarte.

Tarzan poczuł, że zapada w sen i właśnie w chwili gdy świadomość ta zjawiła się w jego 

umyśle i zdecydował się pójść za tą skłonnością, która zaczęła mu dokuczać prawie jak ból 
fizyczny, wstrząsnął się widząc, że drzwi chaty się otwarły. Zwróciwszy się ku nim, Tarzan 
zdumiał się na chwilę, widząc w drzwiach ogromną kudłatą postać Bolgani–goryla.

Ze   wszystkich   mieszkańców   wielkiej   dżungli   Tarzan   najmniej   chyba   życzył   sobie 

spotkania w obrębie jednego pokoju z Bolgani–gorylem. Jednakże nie czuł strachu, chociaż 
bystry jego wzrok zauważył u Bolgani oznaki napadu tej furii, której doświadczają nierzadko 
samce w dżungli. Zwykle wielkie goryle unikają walki, chronią się przed innymi zwierzętami 
i są zwyczajnie najlepszymi sąsiadami, kiedy jednak są napastowane, lub kiedy owładnie nimi 
furia, żaden mieszkaniec nie odważy się wystąpić z nimi z rozmysłu do walki.

Tarzan   nie   miał   gdzie   się  schronić.  Bolgani  spoglądał  na  niego   złośliwymi,  czerwono 

okolonymi, błyszczącymi oczami. Za chwilę rzuci się i pochwyci człowieka–małpę. Tarzan 
sięgnął ręką po nóż myśliwski, który położył obok siebie na stole. Ponieważ palce jego nie od 
razu natrafiły na broń, rzucił wejrzenie, by zobaczyć, gdzie leżał nóż. Robiąc to, spojrzał na 
książkę, otwartą w tym miejscu, gdzie ja przeglądał, na obrazku przedstawiającym Bolgani. 
Tarzan odnalazł nóż, chwilowo jednak trzymał go tylko w ręku, nic nie czyniąc i spoglądał na 
przysuwającego się goryla. Nie da się zwieść więcej czczym zmyśleniom, przychodzącym w 
czasie snu! Za chwilę, zapewne, Bolgani przemieni się w Pambę–szczura, z głową Tantora–
słonia. Tarzan w ostatnim czasie widział dość takich dziwnych rzeczy, że wiedział, czego 
mógł   oczekiwać.   Na   ten   raz   jednak   Bolgani   nie   odmienił   swej   postaci,   zbliżając   się   do 
młodego człowieka–małpy.

Tarzan był trochę zdziwiony tym, że obecnie nie czuł chęci ukrycia się za wszelką cenę w 

jakimś   miejscu   bezpiecznym,   a   takie   uczucie   było   bardzo   wyraźne   we   wszystkich   tych 
nowych szczególnych jego przygodach. Był sobą, gotów był do walki, jeżeli będzie potrzeba. 
Wciąż jednak miał przekonanie, że nie stoi przed nim prawdziwy goryl z krwi i kości.

Zjawa powinna by teraz rozpłynąć się w powietrzu, pomyślał Tarzan, lub przemienić się w 

coś innego. Jednakże tak się nie stało. Natomiast zjawa wystąpiła w kształtach wyraźnych, 
zupełnie jak prawdziwy Bolgani, wspaniała ciemna skóra błyszczała życiem i zdrowiem w 
promieniach słońca, które spłynęły na chatę przez okno, umieszczone w górze, z tyłu za 
lordem Greystoke. Była to najbardziej realistyczna przygoda z tych, jakie przebył, pomyślał 
Tarzan, oczekując, że nastąpi nowe, jakieś zabawne zdarzenie.

Goryl zaatakował Tarzana. Dwie potężne, silne łapy pochwyciły człowieka–małpę, ujrzał 

wielkie kły, wyszczerzone tuż u swojej twarzy, okropny okrzyk wydarł się z przepaścistych 
piersi, ognisty oddech bił w policzki Tarzana, niemniej jednak siedział wciąż na miejscu, 
przypatrując się z uśmiechem widziadłu.

Tarzan mógł paść ofiarą złudzenia raz i drugi, lecz nie tyle razy z kolei! Miał przekonanie, 

background image

że ten Bolgani nie jest prawdziwym Bolgani, gdyż prawdziwy nie mógłby wejść do chaty, 
ponieważ tylko Tarzanowi wiadomo było, jak należało otwierać zamek.

Goryl widocznie był zadziwiony biernością bezwłosej małpy. Zatrzymał się na chwilę z 

rozwartym   pyskiem   tuż   przy   gardle   Tarzana,   po   czym   jakby   powziął   nagle   decyzję. 
Zarzuciwszy Tarzana na swoje kosmate barki z taką łatwością, jakby kto z nas podniósł 
niemowlę, Bolgani skierował się przez drzwi na wolną przestrzeń ku wielkim drzewom.

Teraz Tarzan naprawdę doszedł do przekonania, że było to tylko złudzenie senne i pozwolił 

się   nieść   olbrzymiemu   gorylowi,   nie   stawiając   oporu.   Zaraz,   rozumował   sobie   Tarzan, 
przebudzi się i znajdzie się znów w chacie, gdzie usnął. Pomyślawszy tak, rzucił okiem poza 
siebie   i   spostrzegł,   że   drzwi   były   szeroko   otwarte.  To   nie   mogło   tak   pozostać!   Zawsze 
starannie   drzwi   zamykał,   by  nie   weszli   tam   nieproszeni   przybysze.   Manu–małpka,   zaraz 
zrobiłaby pogrom skarbom Tarzana, gdyby znalazła się wewnątrz chaty, choćby na kilka tylko 
minut. Powstało w umyśle Tarzana niepokojące pytanie. Gdzie kończyły się przygody senne, 
a gdzie zaczynało się życie realne? Jak miał się upewnić, czy drzwi chaty nie były w rzeczy 
samej otwarte? Wszystko naokoło wydawało się normalnym — nie było zabawnej przesady, 
jaka   znamionowała   poprzednie   wydarzenia   ze   snu.   Lepiej   przeto   było   pomyśleć   o 
bezpieczeństwie i upewnić się, że drzwi chaty były zamknięte — nie będzie w tym nic złego, 
nawet w tym wypadku, jeżeli wszystko, co widział, było złudzeniem.

Tarzan spróbował zsunąć się z ramion Bolgani, lecz wielkie zwierzę zawarczało groźnie i 

przytrzymało go mocniej. Robiąc wielki wysiłek człowiek–małpa wyrwał się i gdy obsunął 
się na ziemię, widziadłowy goryl rzucił się na niego dziko, pochwycił go znowu i zatopił 
wielkie zęby w gładkie, śniade ramię Tarzana.

Drwiący   uśmiech   zniknął   z   ust  Tarzan,   gdy  ból   i   płynąca   ciepła   krew   obudziły   jego 

instynkt walki. Czy to było we śnie, czy na jawie, nie były to już żarty! Kąsając się, szarpiąc i 
warcząc, obaj potoczyli się po ziemi. Goryl był rozjuszony do szaleństwa. Kilkakrotnie starał 
się puścić ramię Tarzana, by tymczasem uchwycić zębami za tętnicę szyi. Ale Tarzan już 
nauczył się przedtem walczyć ze zwierzętami, które najpierw usiłują przegryźć żyłę, przez 
którą ucieka życie, i za każdym razem udało mu się uniknąć niebezpieczeństwa, sam zaś 
starał się chwycić swego przeciwnika rękoma za gardło. W końcu udało mu sit; to zrobić — 
wielkie   jego   mięśnie   natężyły   się   i   napęczniały   jak   sznury   pod   gładką   skórą,   gdy   ze 
wszystkich swych sił starał się odsunąć od siebie potężny, włochaty tors. Dusząc Bolgani i 
odpychając   go   od   siebie,   drugą   rękę   podniósł   powoli   do   tego   miejsca,   gdzie   było   serce 
zwierzęcia — nastąpił szybki ruch mocne jak stal dłoni i ostrze myśliwskiego noża dosięgło 
celu.

Bolgani–goryl,   wydał   jeden   przeraźliwy   krzyk,   wyrwał   się   z   rąk   człowieka–małpy, 

powstał,   potknął   się   kilkakrotnie,   po   czym   zwalił   się   na   ziemię.   Członki   poruszyły   się 
kurczowo i zwierzę pozostało bez ruchu.

Tarzan stanął nad zabitym i spoglądając na trupa, przesunął palce przez gęste, czarne swe 

kędziory. Przykląkł i dotknął zwłok. Czerwona krew goryla zabarwiła mu palce na kolor 
szkarłatny. Podniósł je i obwąchał. Potem potrząsnął głową i skierował się do chaty. Drzwi 
były otwarte. Zamknął je i zapuścił zasuwę. Powróciwszy do zwłok zabitego zwierzęcia, 
zatrzymał się znowu i podrapał się w głowę.

Jeżeli to działo się we śnie, to cóż było jawą? Jak rozróżnić jedno od drugiego? Co z 

wydarzeń jego życia było realnym, a co nierealnym?

Wsparł   nogę   na   rozciągniętych   zwłokach   i   wzniósłszy   głowę   ku   niebu   wydał   okrzyk 

zwycięski   małp.   Z   daleka   odezwał   się   lew.   Było   to  bardzo   realnym   —   a  jednak,   jak   tu 
rozstrzygać? Zadziwiony, nie wiedząc, co ma myśleć, skierował się w dżunglę.

Nic, nie wiedział, co było realnym, a co takim nie było. Wiedział tylko jedno na pewno — 

że nigdy w życiu jeść już więcej nie będzie mięsa Tantora–słonia.

background image

R

OZDZIAŁ

 X

B

ITWA

 

O

 T

IKĘ

Dzień był doskonale piękny. Chłodny wietrzyk łagodził upał podzwrotnikowego słońca. 

Pokój panował w obrębie plemienia od tygodni i żaden obcy nieprzyjaciel nie wkraczał na 
jego ziemie z zewnątrz. Dla umysłu małpiego było to dowodem dostateczny, że i przyszłość 
będzie taką samą jak i bezpośrednia przeszłość, że utopia trwać będzie nadal.

Placówki, których wystawianie weszło teraz w stały zwyczaj plemienia, albo opieszale 

spełniały swoje zadanie, albo całkowicie porzucały wyznaczone miejsca, jak im się podobało. 
Plemię rozpraszało się szeroko, poszukując pożywienia. W taki sposób spokój i pomyślność 
może zagrozić bezpieczeństwu pierwotnego społeczeństwa, równie dobrze jak i najbardziej 
kulturalnego.

Nawet poszczególni członkowie plemienia stali się mniej baczni i czujni, jak gdyby Numa 

i Sabora oraz Szita wykreśleni byli z istot żywych. Samice i ich balu wałęsały się po dżungli 
bez osłony, a dorosłe samce żerowały daleko od nich. Zdarzyło się więc, że Tika i Gazan, jej 
balu, polowali na południowym skraju plemienia, a w pobliżu nie było ani jednego dorosłego 
samca.

Jeszcze dalej na południe przesuwała się borem złowróżbna postać — ogromny samiec, 

rozszalały z powodu samotności i doznanej porażki. Tydzień temu wystąpił do walki o władzę 
królewską  w  plemieniu  odległym,   a  dziś  pobity  i  obolały,  brnął   przed  siebie  lasem  jako 
wyrzutek — banita. Po pewnym czasie mógłby powrócić do swego plemienia i poddać się 
woli   tego   kosmatego   władcy,   którego   chciał   zdetronizować,   lecz   obecnie   nie   śmiał   tego 
uczynić, gdyż pokusił się nie tylko o koronę, lecz również i o żony swego pana i władcy. 
Miesiąc przynajmniej musi upłynąć, żeby o nieprawościach jego zapomniał ten, kogo chciał 
skrzywdzić.   Dlatego   to   Tug   błąkał   się   w   obcej   dżungli,   posępny,   niebezpieczny,   pełen 
nienawiści.

W takim to stanie ducha Tug nagle natknął się na młodą samicę, żerującą w dżungli w 

osamotnieniu  —  obcą   samicę,   z  błyszczącą   skórą,   silną  i  piękną  nieporównanie.  Tugowi 
zaparło dech, ukrył się szybko, schodząc ze ścieżki w gęste zarośla przed Tiką i pasł swe oczy 
miłym jej widokiem.

Nie tylko o nich  jednak chodziło — w okolicznej dżungli żerowało całe stado, samce, 

samice i dziatki. Gdy kto pożąda żony z obcego plemienia, musi mieć na uwadze dzikich, 
wielkich, kosmatych opiekunów, którzy rzadko kiedy oddalają się daleko od tych, którzy są 
zdani na ich opiekę, a którzy pobiją na śmierć obcego w obronie żony lub dziecka towarzysza, 
jak gdyby bronili swych własnych.

Tug   nie   mógł   dojrzeć   żadnego   śladu   innej   małpy,   prócz   tej   obcej   samicy   i   jej   balu, 

bawiącego się przy niej. Na wpół przymknął swe złośliwe, krwią nabiegłe oczy, gdy spoczęły 
w podziwie nad wdziękami samicy — a co się tyczy balu, jedno zwarcie ogromnych szczęk 
na   jego   drobnej   szyi,   może   uniemożliwić   mu   wszczynanie   niepotrzebnych   alarmujących 
hałasów.

Tug był pięknym, dorodnym samcem podobnym pod niejednym względem do małżonka 

Tiki, Toga. Obaj byli w rozkwicie młodości, obaj mieli cudownie rozwinięte muskuły, zęby 
mieli wyborne i byli tak dzikiego usposobienia, jak mogła sobie tylko życzyć najbardziej 
wymagająca i najwybredniejsza samica. Gdyby Tug był z jej plemienia, Tika mogłaby wybrać 
go równie dobrze jak i Toga na małżonka w odpowiednim czasie, obecnie jednak należała już 
do  Toga,   i   żaden   samiec   nic   mógł   rościć   sobie   do   niej   jakichś   praw,   jeżeli   wpierw   me 
zwyciężył w pojedynku Toga. A nawet i w tym ostatnim wypadku Tika miała pewne swe 
prawa. Jeżeli starający się nie znalazł w jej oczach łaski, mogła przyłączyć się do walki i 

background image

przyczynić się ze swej strony, by zniechęcić zalotnika, współudział taki mógłby okazać się 
wielce   pomocnym   jej   władcy   i   panu,   gdyż   Tika,   chociaż   zęby   miała   mniejsze   niż   jej 
małżonek, umiała posługiwać się nimi z wybornym skutkiem.

Tika   była   zajęta   nęcącym   poszukiwaniem   chrząszczy,   była   tą   pracą   całkowicie 

zaabsorbowana, nie zdawała sobie sprawy z tego, jak daleko z Gazanem oddalili się od reszty 
plemienia i nie miała się tak na baczności jak należało. Miesiące bezpieczeństwa pod opieką 
wart, które za namową Tarzana plemię zaczęło wystawiać, uśpiły wszystkich w poczuciu 
bezpieczeństwa na skutek błędnego przypuszczenia — które stało się przyczyną zguby wielu 
oświeconych społeczeństw w przeszłości i jeszcze wiele o zgubę przyprawi — że ponieważ 
nie doznali napaści w przeszłości, napaść nie spotka ich nigdy.

Tug,   przekonawszy  się,   że   w   najbliższym   sąsiedztwie   była   tylko   ona   ze   swoim   balu, 

podkradł się bliżej. Tika odwrócona była ku niemu plecami, gdy się rzucił ku niej. W końcu 
jednak i ona poczuła niebezpieczeństwo i odwróciła się w czas, zanim jej dosięgnął. Tug 
zatrzymał się o kilka kroków. Gniew jego zginął wobec zniewalających ponęt obcej samicy. 
Zaczął   wydawać   porozumiewawcze   głosy,   coś   w   rodzaju   mlaskania   szerokimi,   płaskimi 
wargami, nie bardzo różniącymi się od tego, co dałoby się słyszeć przy całowaniu solo.

Ale Tika wyszczerzyła zęby i zawarczała. Mały Gazan, zaniepokojony, chciał podbiec ku 

swej   matce,   lecz   ostrzegła   go,   by   tego   nie   robił,   krzyknąwszy   spiesznie   „krig–ah”,   co 
oznaczało,   aby   się   ukrył   na   wysokim   drzewie.   Najwidoczniej   Tika   nie   była   przychylnie 
usposobiona względem swego nowego konkurenta. Tug to zrozumiał i odpowiednio zmienił 
sposób postępowania. Wysunął swą olbrzymią pierś, uderzył się w nią zgrubiałymi kłykciami 
i chwiał się przed nią na palcach.

— Ja jestem Tug — powiedział chełpliwie. —— Spójrz na moje kły. Spójrz na moje silne 

ręce i potężne nogi. Od jednego razu powalą najmocniejszego z waszych samców. Sam jeden 
poraziłem Szitę. To ja Tug. Tug chce cię mieć. — Po czym czekał, jaki będzie tego skutek i 
nie długo wypadło mu czekać. Tika ze zwinnością, której nie można było się spodziewać po 
jej   korpulencji,   zawróciła   i   pobiegła   jak   strzała   precz   od   niego.  Tug,   wydawszy   okrzyk 
gniewu, puścił się za nią w pogoń. Lecz drobniejsza, lżejsza Tika, zbyt była chybka, by mógł 
ją dogonić. Zrobił za nią kilkanaście kroków, po czym zatrzymał się pieniąc i szczekając, i bił 
w ziemię kułakami.

Z drzewa mały Gazan spoglądał na dół i był świadkiem zawodu obcego samca. Malec 

niedoświadczony, sądząc, że jest bezpieczny, rzucił niewczesną obelgę swemu prześladowcy. 
Tug wejrzał w górę. Tika zatrzymała się w niewielkim oddaleniu — nie chciała odchodzić 
zbyt daleko od swego balu. Tug to zrozumiał i postanowił z tego skorzystać. Spostrzegł, że 
drzewo, na które młode małpiątko się wspięło, stało oddzielnie i że Gazan nie będzie mógł 
dostać się do innego inaczej, jak schodząc na ziemię. Zdobędzie matkę, wyzyskując jej miłość 
do dziecka.

Wspiął się na dolne gałęzie drzewa. Mały Gazan przestał wykrzykiwać obelgi. Poczuł 

obawę, a zaraz potem i strach go zdjął, gdy Tug zaczął wspinać się coraz wyżej ku niemu, 
Tika krzyknęła na Gazana, by wlazł wyżej i malec poskoczył na drobne gałęzie, które nie 
mogły dać   oparcia  ciężkiemu,  dorosłemu   samcowi.  Niemniej   jednak  Tug  wchodził  coraz 
wyżej.  Tika   nie  miała   obawy.  Wiedziała,  że  Tug  nie  będzie  mógł   wejść  tak   wysoko,  by 
dosięgnąć Gazana, przysiadła tedy w pewnej odległości od drzewa i zaczęła wylewać na Toga 
potok obelżywych wyrazów. Jako kobieta była mistrzynią w tym kunszcie słownym.

Nie wiedziała jednak, jak złośliwy pomysł obmyślił Tug. Sądziła, że samiec będzie się 

wspinał ku Gazanowi tak daleko, jak będzie mógł, a potem spostrzegłszy, że nie może go 
dosięgnąć, powróci, by ścigać ją, co jak tego była pewna, równie skończy się niczym. Tak 
pewną  była   bezpieczeństwa  balu   i  swej  zdolności   do  sprostania  potrzebie,   że  nie   wołała 
pomocy, a na taki okrzyk inni członkowie plemienia zaraz pośpieszyliby do niej.

Tug powoli dotarł do miejsca, poza które już nie odważył się ryzykować swego ciężaru na 

background image

drobnych gałęziach. Gazan był o piętnaście stóp powyżej. Samiec zebrał swe siły, pochwycił 
pień drzewa w swe dłonie i zaczął nim trząść mocno. Tika zadrżała ze strachu. Natychmiast 
zrozumiała zamiar Tuga. Gazan trzymał się w górze na kołyszącej się gałęzi. Przy pierwszym 
wstrząśnieniu, stracił równowagę, chociaż nie spadł od razu. Od trzęsienia zaczęła się łamać 
gałąź, której trzymał się malec. Tika teraz zrozumiała, co może nastąpić i zapominając o 
własnym  bezpieczeństwie  pod  wpływem miłości  macierzyńskiej,  spiesznie  poskoczyła  ku 
drzewu, by stoczyć bitwę ze straszną istotą, która groziła życiu jej maleństwa.

Nie dosięgła jeszcze nawet pnia drzewa, gdy Tugowi udało się gwałtownym wstrząsaniem 

gałęzi stracić małego Gazana. Wydając okrzyk mały padł w dół przez liście, chwytając się na 
próżno za gałęzie, i grzmotnął na ziemię u stóp matki. Zamilkł i leżał bez ruchu. Z jękiem 
Tika schyliła się, by podnieść na swych rękach nieruchome kształty, lecz w tejże chwili Tug 
rzucił się na nią.

Wydzierając   się   i   kąsając,   usiłowała   uwolnić   się,   lecz   nic   mogła   dorównać   siłom 

olbrzymiego samca. Tug bił ja i dusił, aż w końcu, tracąc na wpół przytomność, musiała mu 
ulec, choć pozornie. Samiec zarzucił ją sobie na plecy i zawrócił na drogę południową, skąd 
przybył.

Na  ziemi   pozostał  mały Gazan,  bez  ruchu.  Nie  słychać  było  jęków.  Nie  poruszał  się. 

Słońce wzeszło powoli na punkt południowy. Stworzenie z wyliniałym włosem, wznosząc w 
górę   swój   nos   celem   obwąchiwania   powiewu   wiatru,   skradało   się   przez   krzaki.   Była   to 
Dango–hiena. Oto jej brzydki pysk wysunął się z pobliskich liści i okrutne oczy spoczęły na 
Gazanie.

Wczesnym rankiem dnia tego Tarzan udał się do chaty na pobrzeżu, gdzie przepędzał 

niejedną godziną w tym czasie, gdy plemię znajdowało się w pobliżu. Na podłodze leżał 
szkielet mężczyzny — to, co pozostało na ziemi z osoby poprzedniego lorda Greystoke — 
leżał w tym samym miejscu, gdzie przed mniej więcej dwudziestu laty padł martwy lord 
Greystoke, zduszony ręką Kerczaka. Od dawna już termity i drobne zwierzątka objadły kości 
Anglika.

Przez cały szereg lat Tarzan widział je tam, nie zwracając na nie większej uwagi, jak na 

inne kości bez liku, jakie napotykał w dżungli po drodze. Na łóżku leżał inny, mniejszy 
szkielet, a młodzian nie wiedział, kto to był, jak nie wiedział, czyj był pierwszy. Skąd mógł 
wiedzieć, że jeden był to szkielet jego ojca, a drugi był matki? Garstka kości, leżąca w małej 
kołysce, wyszykowanej z pełną miłości starannością przez poprzedniego lorda Greystoke, nie 
miała dla niego żadnego znaczenia. Że ta mała czaszka posłuży kiedyś do udowodnienia jego 
praw   do   wysokiego   tytułu   —   to   tak   dalekie   było   od   jego   myśli,   jak   trabanci   słońca   od 
gwiazdozbioru Oriona. Dla Tarzana były to tylko kości — nic więcej jak kości. Nie dbał o 
nie, gdyż nie pozostało na nich mięso i nie zawadzały mu, gdyż nie potrzebował łóżka, a 
szkielet leżący na podłodze nie przeszkadzał mu chodzić po pokoju.

Dziś czuł się niespokojny. Przerzucał kartki jednej książki, potem drugiej. Przyglądał się 

obrazkom, które znał na pamięć i odrzucił książki na bok. Po raz tysięczny zaczął szperać w 
szafie. Wyjął torbę, zawierającą pewną ilość niewielkich, okrągłych krążków metalowych. 
Bawił się nimi po wiele razy w latach ubiegłych, lecz starannie układał je z powrotem w 
torbie,   a   torbę   kładł   do   szafy   na   tę   samą   półkę,   gdzie   ją   znalazł.   W   dziwny   sposób 
dziedziczność ujawniała się w człowieku–małpie. Pochodząc z rasy nawykłej do porządku, 
sam był porządny, nie wiedząc po co. Małpy porzucały zaraz wszystko, gdy kończyło się ich 
zainteresowanie jakimś przedmiotem — w wysokiej trawie lub z wysokich gałęzi drzew. Co 
porzuciły, to czasem odnajdywały znów przypadkowo. Nie tak postępował Tarzan. Każda 
jego rzecz miała swe miejsce i tam ją starannie chował, gdy jej nie potrzebował. Drobne 
krążki metalowe w sakiewce bardzo go interesowały. Wypukłe wizerunki były tam z każdej 
strony,   których   znaczenie   nie   mógł   dobrze   zrozumieć.   Krążki   były   błyszczące, 
wypolerowane. Miał przyjemność w układaniu ich na stole w różne figury. Bawił się tak setki 

background image

razy. Dziś, gdy był tym zajęty, upuścił na ziemię piękną żółtą sztukę — był to angielski 
suweren — która potoczyła się pod łóżko, gdzie leżały szczątki, pozostałe po pięknej niegdyś 
lady Alicji.

Zachowując się jak zwykle, Tarzan zaraz schylił się i opierając się na rękach i kolanach, 

zaczął szukać zgubionej sztuki złota pod łóżkiem. Dziwnym trafem nigdy dotychczas nie 
zaglądał pod łóżko. Odnalazł monetę i znalazł coś jeszcze więcej — małą skrzynkę drewnianą 
nie   zamkniętą.   Podniósłszy  obie   te   rzeczy,   włożył   z   powrotem   suwerena   do   sakiewki,   a 
sakiewkę położył na właściwą półkę w szafie, po czym zaczął oglądać skrzynkę. Zawierała 
pewna ilość cylindrycznych brył metalowych, zakończonych stożkowato z jednego końca, a 
ściętych z drugiego. Bryły miały brzegi wystające, były zazielenione, zaśniedziałe, pokryte 
warstwą grynszpanu ze starości.

Tarzan wyjął pewną ich ilość ze skrzynki i przyglądał się im. Potarł je o siebie i przekonał 

się,   że   kolor   zielony   schodzi,   a   pod   nim   cylindry   miały   na   dwie   trzecie   swej   długości 
błyszczącą powierzchnię, a na stożkowatym końcu ciemnoszarą. Wziąwszy kawał drzewa 
zaczął czyścić jeden cylinder i w nagrodę ujrzał warstwę świecącą, która mu się podobała.

U boku zawieszoną miał torbę, zabraną z trupa któregoś z licznych czarnych wojowników, 

których zamordował. Do tej torby włożył kilka nowych zabawek, chcąc oczyścić je w wolnej 
chwili. Potem wsunął skrzynkę z powrotem pod łóżko i nic znajdując nic więcej do zabawy, 
opuścił chatę, kierując się z powrotem do plemienia.

Nie dochodząc jeszcze do nich, posłyszał przed sobą wielki gwar, głośne okrzyki samic i 

dzieci, gniewne szczekanie i warczenie wielkich samców. Natychmiast przyśpieszył, gdyż 
„Krig–ah”, jakie doszło jego uszu, świadczyło, że stało się coś złego.

Kiedy Tarzan zajęty był swymi sprawami w chacie swego zmarłego ojca, Tog, pełen siły 

małżonek  Tiki,   polował   o  milę   na   północ   od  plemienia.  W  końcu,   zapełniwszy  żołądek, 
zawrócił leniwie z powrotem ku polanie, gdzie pozostawił plemię, i obecnie zaczął mijać 
współplemieńców, rozrzuconych samotnie, dwójkami lub trójkami. Nigdzie nie dostrzegł Tiki 
lub Tarzana i wkrótce zaczął rozpytywać się u innych, gdzie mogli się znajdować. Nikt jednak 
nie widział ich ostatnio.

Trzeba wiedzieć, że zwierzęta mają słabo rozwiniętą zdolność wyobraźni. Nie zdarza się 

im, żeby umysł malował im obrazy tego, co mogłoby się zdarzyć, i dlatego Tog nic czuł 
obawy,   że   coś   złego   stało   się   jego   towarzyszce   i   potomkowi   —   miał   świadomość   tego 
jedynie, że chciał odnaleźć Tikę, aby rozciągnąć się w cieniu i żeby drapała go w plecy, 
podczas gdy on będzie trawił spożyte śniadanie. Chociaż jednak wołał na nią i szukał jej i 
wypytywał się o nią każdego, kogo spotkał, nie mógł trafić na ślad ani Tiki, ani Gazana.

Zaczynał być w złym humorze i prawie miał już postanowienie skarcić Tikę za oddalenie 

się   w   pole,   wtedy   gdy  jej   potrzebował.   Sunął   na   południe   wzdłuż   traktu   zwierząt.   Jego 
namulone podeszwy i knykcie nie dawały żadnego odgłosu, aż nagle na przeciwnym brzegu 
niewielkiej polany spostrzegł Dango. Zjadacz padliny nie widział Toga, gdyż wzrok swój 
utopił   w  czymś,   co   leżało   na   trawie,   pod   drzewem   —   coś,   do   czego   się   skradał   z   całą 
ostrożnością, właściwą jego gatunkowi.

Tog,  zawsze  czujny,  jak przystoi  temu,  kto przebiega  dżunglę  i chce  zachować  życie, 

oddalił się cicho na drzewo, skąd mógł lepiej rozejrzeć się po polanie. Nie obawiał się hieny, 
lecz   chciał   wiedzieć,   co   hiena   tropiła.   W   pewnej   mierze   był   pod   wpływem   zarówno 
ciekawości jak i ostrożności.

A gdy Tog znalazł się na takim miejscu na gałęziach, skąd mógł bez żadnych przeszkód 

obejrzeć polanę, zobaczył, że Dango obwąchiwała już jakiś przedmiot, leżący wprost przed 
nią — Tog natychmiast poznał, że była to nieruchoma postać jego małego Gazana.

Z   okrzykiem   tak   strasznym,   tak   zwierzęcym,   że   powstrzymał   natychmiast   strwożoną 

hienę,   wielka   małpa   skoczyła   ciężko   na   nie   przygotowana   na   to   hienę.   Wyjąc   Dango, 
skurczywszy   się   przy   ziemi,   chciała   rozpocząć   walkę.   Lecz   również   mógłby   wróbel 

background image

rozpoczynać walkę z jastrzębiem. Wielkie, supłowate palce Toga chwyciły ja za gardło i 
grzbiet, jednym uderzeniem swej paszczęki w wyliniały kark, skręcił Tog kręgi kolumny 
pacierzowej hieny, po czym odrzucił z pogardą martwe zwłoki.

Znów wydał głos, przywołujący Tikę, lecz nie było odpowiedzi. Schylił się, by obwąchać 

ciało Gazana. W piersi tego strasznego zwierzęcia biło serce, w którym odezwało się choć 
słabo to samo uczucie rodzicielskiej miłości, jakiego doznają ludzie. Gdybyśmy nie mieli na 
to   widocznego   dowodu,   winniśmy   przyznać   istnienie   takiego   uczucia,   gdyż   tylko   w   ten 
sposób da się wytłumaczyć utrzymanie się przy życiu rasy ludzkiej, wśród której zazdrość i 
egoizm samców wytępiłyby w początkowych stadiach istnienia rodu tak szybko młodych 
zaraz   po   pojawieniu   się   na   świat,   gdyby   Bóg   nie   włożył   w   pierś   nawet   najdzikszego 
stworzenia tego uczucia rodzicielskiej miłości, która wyraża się najjaskrawiej w opiekuńczym 
instynkcie samców.

W Togu nie tylko silnie był rozwinięty instynkt opiekuńczy, lecz i uczucie przywiązania do 

potomka,   gdyż   Tog   należał   do   przedstawicieli   tych   obdarzonych   niezwykła   inteligencją 
wielkich małp, o których opowiadają sobie szeptem tubylcy Gobi, których jednak nie oglądał 
żaden człowiek biały, a jeśli oglądał, to taki, który o nich nic nikomu nie powiedział, aż do 
czasów Tarzana.

Tog tedy odczuł stratę swego dziecka, jak inny ojciec. Nam mały Gazan może wydałby się 

okropną, wstrętną istotą, lecz dla Toga i Tiki był tak piękny i tak wyjątkowo rozwinięty, jak 
mała Marysia lub Janka, lub Elżbietka czy Anna dla swych rodziców, a przy tym był synem 
pierworodnym, jedynym ich dzieckiem i chłopcem — łączyły się w nim trzy rzeczy, które 
kazały miłować go jak źrenicę swego oka.

Przez chwilę Tod obwąchiwał nieruchomą drobną postać. Pyskiem i językiem pogładził i 

popieścił pomarszczone futerko. Z gardła jego wydobył się głuchy jęk, lecz szybko w ślad za 
uczuciem bólu wystąpiło gwałtowne pragnienie wywarcia zemsty.

Wstawszy wydał z siebie szereg „Krig–ah!”, w których rozległ się również ścinający krew 

okrzyk rozjuszonego, szukającego walki samca — samca doprowadzonego do wściekłości 
poszukującego zapachu krwi.

Rozległy   się   w   odpowiedzi   krzyki   innych   członków   plemienia,   przybywających   po 

drzewach do niego. Ten hałas posłyszał Tarzan, gdy powracał do swoich z chaty, i dołączył do 
rozlegających   się   okrzyków   i   swój   głos,   przyśpieszając   szybkości,   aż   mknął   jak   strzała, 
szybując po gałęziach.

Kiedy w końcu dotarł do nich, zastał członków plemienia zgromadzonych wokoło Toga i 

ujrzał coś, co leżało bez ruchu na ziemi. Zeskoczywszy na ziemię Tarzan, zbliżył się do 
środkowej   grupy.  Tog   wciąż   ryczał,   kiedy   jednak   spostrzegł  Tarzana,   przerwał   okrzyki   i 
schyliwszy się, podniósł na rękach Gazana i okazał go Tarzanowi. Do Tarzana miał zaufanie i 
odwoływał się do niego jako do towarzysza mądrzejszego i bystrzejszego od siebie, lecz nie 
przyszło mu do głowy, by iść za nim.

— Gdyby trzech strażników pilnowało naokoło plemienia, rzecz taka nie przydarzyłaby się 

— rzekł Tarzan. — Takie rzeczy będą się zdarzać, jeżeli nie będziecie utrzymywać trzech 
wartowników,  pilnujących   zbliżenia   się   nieprzyjaciela.   Dżungla   pełna   jest   wrogów,   a  wy 
pozwolicie, by samice i balu żerowały, gdzie chcą, bez osłony. Tarzan teraz pójdzie, pójdzie, 
by odnaleźć Tikę i sprowadzić ją z powrotem.

Myśl znalazła uznanie innych samców. — Wszyscy pójdziemy! — zawołali.
— Nie — odrzekł Tarzan — wszyscy nie pójdziecie. Nie możemy brać z sobą samic i balu, 

wybierając   się   na   polowanie   i   walkę.   Musicie   pozostać,   by  nad   nimi   mieć   opiekę,   albo 
utracicie wszystko.

Podrapali się w głowę. Mądrość jego rady była widoczna, lecz podnieceni byli myślą — 

myślą ścigania wroga, który dopuścił się przestępstwa, by wyrwać mu z rąk jego zdobycz i 
ukarać go. Instynkt gromadny ustalił się w ich usposobieniu przez odwieczny zwyczaj. Nie 

background image

umieliby   powiedzieć,   dlaczego   nie   pomyśleli   o   ściganiu   i   ukaraniu   winowajcy   —   nie 
wiedzieli, że nie osiągnęli jeszcze tego stopnia umysłowego rozwoju, który by pozwalał im 
działać   indywidualnie.   W   chwilach   niebezpieczeństwa   instynkt   gromadny   skupiał   ich   w 
zwarte stado, w którym dorosłe samce zjednoczonymi siłami najskuteczniej mogły bronić 
wszystkich przed wrogiem. Myśl podzielenia sił, by stoczyć bitwę z wrogiem, nie przyszła im 
nigdy do głowy — było to coś niezgodnego z obyczajem, coś wrogiego interesom gromady. 
Dla Tarzana była to myśl, która mu się zaraz nasunęła i wydała rzeczą zupełnie naturalną. 
Zmysły powiedziały mu, że był tylko jeden obcy samiec, który dokonał napadu na Tikę i 
Gazana. Na jednego nieprzyjaciela nie trzeba było wychodzić całym plemieniem, by dokonać 
kary. Dwu szybkich w ruchach samców mogło dogonić napastnika i wyswobodzić Tikę.

Dawniej nie przychodziło nikomu do głowy, by wyruszać na poszukiwanie samic, które od 

czasu do czasu wykradano w plemieniu. Jeżeli Numa, Sabora, Szita lub wędrowny samiec 
obcego plemienia porwał starszą lub młodszą, gdy tego nikt nie widział, to wszystko było 
skończone — znikła, i to było wszystko.

Osierocony małżonek, w razie, jeżeli ofiara miała towarzysza, wył dzień jeden i drugi, a 

później, jeżeli starczyło mu sił, przybierał sobie inną towarzyszkę spośród plemienia, a gdy to 
nic udało się, szedł w dżunglę, szukając sposobu, by ukraść ją z innej gromady.

W   przeszłości   Tarzan   nic   wtrącał   się   do   takiej   praktyki,   ponieważ   nie   był   osobiście 

zainteresowany losem osób skradzionych. Lecz Tika była jego pierwszą miłością, a balu Tiki 
znajdowało   w   jego   sercu   to   miejsce,   jakie   znalazłoby   własne   jego   balu.   Już   raz   jeden 
przedtem Tarzan chciał urządzić pościg i wywrzeć zemstę. Było to w czasach, kiedy Kulonga, 
syn Mbongi–wodza, zamordował Kalę. Wówczas Tarzan na własną rękę ścigał mordercę i 
pomścił śmierć matki. Dziś, chociaż w mniejszym stopniu, doznawał podobnego uczucia.

Zwrócił   się   do   Toga.   —   Zostaw   Gazana   u   Mumgi   —   rzekł.   —   Stara   jest,   zęby   ma 

połamane i nie potrafi dać obrony, lecz może zaopiekować się Gazanem do czasu naszego 
powrotu z Tiką. A jeżeli Gazana zastaniemy martwym, gdy powrócimy — rzekł, zwracając 
się do Mumgi — zabiję cię także.

— Gdzie pójdziemy? — zapytał Tog.
— Pójdziemy,   by   odbić  Tikę   —   odrzekł   człowiek–małpa,   i   by   zabić   samca,   który   ją 

porwał. Chodźmy!

Odszukał znów ślad, pozostawiony przez obcego, wskazujący mu wyraźnie drogę, i nawet 

się   nie   obejrzał,   czy   Tog   będzie   mu   towarzyszył.   Tog   złożył   Gazana   w   ręce   Mumgi   i 
powiedziawszy   jej   na   pożegnanie:   —   Jeżeli   umrze,   Tarzan   cię   zabije   —   udał   się   za 
śniadoskórą postacią, która wolnym kłusem już sunęła traktem dżungli.

Nikt lepiej od Tarzana z plemienia Kerczaka nie potrafił tropić za śladem, gdyż w nim 

wyćwiczone   zmysły   wspierane   były   wysoką   inteligencją.   Domyślił   się   łatwo,   którędy 
należało iść, i potrzebował tylko zwracać uwagę na najbardziej rzucające się w oczy znaki na 
drodze, a dziś ślad Tuga był mu tak wyraźny, jak drukowane litery na stronicy dla ciebie, 
czytelniku.

Idąc tuż za zgrabną postacią człowieka–małpy, następował ogromny kosmaty Tog. Nie 

powiedzieli do siebie ani słowa. Posuwali się tak cicho, jak cienie wśród miliarda innych cieni 
lasu. Czujne były oczy i uszy Tarzana, zarówno jak i jego patrycjuszowski nos. Ślad był 
świeży, a gdy wyszli poza okręg, w którym czuć było silny zapach małp plemienia, Tarzan nic 
znajdował trudności w tropieniu Tuga i Tiki, kierując się samym węchem. Znany zapach śladu 
Tiki mówił im obu, Tarzanowi i Togowi, że byli na jej tropie, a wkrótce zaczęli odróżniać i 
zapach Tuga.

Posuwali się szybko, a tu nagle gęste chmury zakryły słońce. Tarzan przyśpieszył kroku. 

Mknął drogą dżungli, a gdzie Tug wędrował drzewami, przemykał się zwinnie jak wiewiórka 
wpośród   zwieszającej   się,   falującej   drogi   obwieszonych   liśćmi   gałęzi.   Przerzucając   się   z 
drzewa na drzewo tam, gdzie przeszedł Tug, lecz szybciej od Tuga, gdyż nie był obarczony 

background image

żadnym ciężarem.

Tarzan poczuł, że musieli być już bardzo blisko Tuga, gdyż zapach śladu stawał się coraz 

mocniejszy, kiedy sina błyskawica rozdarła dżunglę i ogłuszające pioruny rozległy się echem 
pod niebiosami i w borze, aż ziemia chwiała się i drżała. Potem nastąpił deszcz — nie taki jak 
w naszej umiarkowanej strefie, lecz jak potężna ulewa, spadająca na ziemię potokami —jak 
potop wylewający beczki miast kropli wody na chylące się leśne olbrzymy i wystraszone 
stworzenia, które szukają ich cienia.

Deszcz sprawił to, co Tarzan przewidział — zmiótł ślad tropionych z powierzchni ziemi. 

Potoki   lały   się   przez   pół   godziny   —   potem   rozbłysło   słońce,   tworząc   w   lesie   miliony 
błyszczących, brylantowych punktów, migoczących wszystkimi barwami tęczy. Dziś jednak 
człowiek–małpa zwykle bardzo czuły na zmieniające się po sobie cuda dżungli nie zwracał na 
nie   uwagi.  W  myśli   jego  tkwił   ten   tylko   fakt,   że   ślad  Tiki   i  tego,   kto  ją  porwał,   został 
zniszczony.

Nawet wśród gałęzi drzew są utorowane drogi tak, jak istnieją drogi na powierzchni ziemi, 

lecz na drzewach dzielą się i przecinają częściej, gdyż droga jest bardziej otwarta, niż wśród 
gęstwiny krzaków na powierzchni ziemi. Takim jednym utorowanym traktem Tarzan i Tog 
posuwali się po ustaniu deszczu, ponieważ człowiek–małpa mniemał, że logicznie sądząc, tą 
drogą powinienby pójść złodziej. Jednakowoż, kiedy dotarli do rozstajnych dróg, zatrzymali 
się  nie   wiedząc   kędy  iść.  Tu  Tarzan   zbadał   każdą  gałąź  i   każdy liść,   których  mogła  się 
dotknąć uciekająca małpa.

Obwąchiwał pień drzewa, a bystrym wzrokiem wypatrywał na korze śladów drogi, którędy 

mogła udać się tropiona para. Zabierało to czas, a Tarzan wciąż o tym myślał, że tymczasem 
samiec z obcego plemienia wciąż posuwał się dalej, zyskując drogocenne minuty, które mogą 
doprowadzić go do miejsca bezpiecznego, gdzie nie będą mogli go dosięgnąć.

Początkowo   obrał   jedno   rozgałęzienie   drogi,   potem   inne,   stosując   wszystkie   środki 

poznawcze, które dawała mu jego cudowna znajomość puszczy, lecz kilkakroć się zawiódł, 
gdyż ślad został zmyty ciężką ulewą na każdym miejscu wydatnym. Przez pół godziny Tarzan 
i Tog szukali, aż w końcu u podstawy szerokiego liścia czuły węch Tarzana rozróżnił słaby 
ślad   zapachu   Tuga   w   miejscu,   gdzie   liść   otarł   się   o   plecy   wielkiej   małpy,   kiedy   tędy 
przechodziła wśród liści.

Znów  skierowali  się  na   właściwa  drogę,  lecz  mogli  się   posuwać  tylko  bardzo   wolno, 

powtarzało   się   często,   że   musieli   się   zatrzymywać   w  miejscach,   gdzie   ślad  ginął   prawie 
beznadziejnie. My byśmy nie potrafili odnaleźć żadnego śladu, nawet przed nastaniem ulewy, 
z wyjątkiem być może tych miejsc, gdzie Tug schodził na ziemię, by iść torem zwierząt. Na 
tych miejscach odbicia ogromnej stopy, podobnej do dłoni i knykci jednej ręki były czasami 
tak   wyraźne,   że   nawet   zwykły   śmiertelnik   mógłby  je   odczytać.   Z   tych   śladów   i   innych 
wskazówek Tarzan wynosił przekonanie, że małpa wciąż unosiła Tikę. Głębokość wklęsłości 
stopy wskazywała na ciężar większy, niż zwykły ciężar dorosłego samca, gdyż wklęsłości te 
utworzyły się pod wspólnym ciężarem Tuga i Tiki, a ten fakt, że knykcie tylko jednej ręki 
dotykały   ziemi   wskazywał,   że   druga   ręka   była   czymś   innym   zajęta,   przytrzymywaniem 
więźnia na kosmatych barkach. Tarzan mógł śledzić w miejscach osłoniętych, jak przekładany 
był ciężar z jednego ramienia na drugie, co zaznaczało się pogłębieniem wklęsłości po stronic 
niesionego ciężaru i zmianą znaków od knykci palców, przechodzących z jednej strony traktu 
na drugą.

Były przestrzenie wzdłuż powierzchni ścieżki, na których małpa na daleki dystans szła w 

postawie wyprostowanej na tylnych łapach — krocząc jak człowiek. To samo dałoby się 
powiedzieć o każdej antropoidalnej małpie tego samego gatunku, gdyż w odróżnieniu od 
szympansów i goryli, potrafią chodzić, podpierając się rękoma lub nie, równie dobrze. Były to 
szczegóły, które dawały możność Tarzanowi i Togowi odgadnąć postać porywacza. Wszystko 
to  razem,  oraz   charakterystyczny  zapach   indywidualny,   w niezatarty sposób  wrażony  ich 

background image

pamięci, dawało im możność rozpoznania go, gdy się z nim zetkną, nawet gdyby porzucił 
przedtem   Tikę   z   większym   stopniem   pewności,   niż   współczesny   detektyw,   mając   do 
rozporządzenia fotografie i wymiary Bertillona, może rozpoznać zbiega spod prawa w krajach 
cywilizowanych.

Przy   całej   jednak   wytężonej   uwadze   i   wysoko   rozwiniętych   zdolnościach 

spostrzegawczych dwaj członkowie plemienia Kerczaka często gubili prawie całkowicie ślad, 
a   co   najmniej   jeszcze   nie   dogonili   zbiega.   Zapach   znów   był   wyraźny,   gdyż   pozostał   w 
powietrzu już po deszczu, i Tarzan domyślał się, że niezadługo napotkają złodzieja i jego 
zdobycz. Ponad nimi, gdy przesuwali się ukradkiem, gwarzyła  Manu, mała małpka, i jej 
tysięczni   towarzysze,   odzywały   się   i   krzyczały   ptaki   o   brązowych   gardłach   i   barwnym 
upierzeniu, bzykały i brzęczały niezliczone owady wśród szeleszczących liści w lesie, a gdy 
tamtędy   przechodzili   mała   siwobródka,   piszcząc   i   mamrocząc   na   kołyszącej   się   gałęzi, 
spojrzała   w   ich   stronę   i   spostrzegła   ich.   Natychmiast   ustało   mamrotanie   i   piszczenie,   i 
długoogoniasta roztoczka pędem pobiegła jak gdyby Szita–pantera, obdarzona skrzydłami, 
była za nią w pościgu. Sądząc z pozoru, przestraszyła się tylko bardzo drobna ta małpka i 
uciekała, ocalając życie — zdawało się, że ucieczka jej nie miała w sobie nic złowróżbnego.

A co mamy powiedzieć o Tice za cały ten czas? Czy pogodziła się ze swoim losem i 

towarzyszyła swemu nowemu panu z winna pokorą kochającej i rozsądnej małżonki? Jeden 
rzut   oka   na   oboje   dałby   wyraźną   odpowiedź,   która   mogłaby   zadowolnić   najbardziej 
złośliwego krytyka. Ciało miała poszarpane, krew sączyła się z wielu ran, zadanych przez 
zawziętego  Tuga,   przy   usiłowaniu   zmuszenia   jej   do   powolności.   I   Tug   był   zmieniony   i 
poraniony. Lecz z uparta dzikością wciąż nie wypuszczał swej bezpożytecznej zdobyczy.

Przedzierał   się   coraz   dalej   dżunglą   w   kierunku,   gdzie   obozowało   jego   plemię.   Miał 

nadzieję, że król nie pamiętał już więcej jego zdrady. A jeżeli tak nie było, to w każdym razie 
był   zrezygnowany   znieść   los,   jaki   go   czekał   —   wszelki   los   będzie   lepszy,   niż   samotne 
towarzystwo z tą straszną samicą, a przy tym chciał przedstawić swego jeńca towarzyszom. 
Być   może,   król   zażąda   ofiarowania   jej   sobie   —   być   może,   że   taka   myśl   kazała   mu 
przyśpieszać kroku.

W końcu napotkali dwa samce, żerujące w niewielkim lasku — pięknym lasku, gdzie 

widać było rozrzucone w wielu miejscach skały, wsparte w bogatą, czarną ziemię — być 
może nieme pomniki dawno zapomnianych wieków, kiedy potężne lodowce przetaczały się z 
wolna w tych miejscach, gdzie dziś upalne słońce pada na podzwrotnikową dżunglę.

Dwa samce spojrzały, szczerząc zęby, gdy ukazał się z dala Tug. Jeden poznał, że nie 

zbliżają się wrogowie. — To Tug — warknął. — Tug powrócił z nową małżonką.

Małpy zaczekały aż podejdzie bliżej. Tika zwróciła ku nim stulony pysk, szczerząc zęby. 

Nie wyglądała ładnie wtedy, lecz pomimo krwi i odbitej na jej obliczu nienawiści, poznali, że 
była piękna i zaczęli zazdrościć Tugowi — nie znali bowiem Tiki!

Gdy tam przysiedli, przyglądając się sobie, przybiegła po drzeach ku nim długoogoniasta 

mała małpka z siwymi bokobrodami. Była bardzo podniecona, gdy zatrzymała się na konarze 
drzewa tuż nad ich głowami.

— Idą dwa obce samce! — zawołała. — Jeden jest Mangani drugi — okropna małpa 

bezwłosa. Idą za śladem Tuga. Widziałam ich.

Cztery małpy obejrzały się poza siebie na drogę, którędy Tug właśnie przyszedł. Po czym 

spoglądały   wzajem   na   siebie   przez   chwilę.   —   Chodźmy   —   rzekł   dorodniejszy   z   dwu 
przyjaciół Tuga — zaczaimy się na obcych przybyszów w gęstych krzakach, poza polaną.

I  przeszedł  na  drugą  stronę  polany,   a  inni  poszli  za  nim.  Mała.  małpka  wyskakiwała, 

bardzo  podniecona.  Główną  jej  zabawą   w  życiu  było   doprowadzanie   do  krwawych   starć 
między sobą większych mieszkańców lasu, aby wtedy siedząc bezpiecznie na drzewie być 
świadkiem widowiska. Ta mała małpka z bokobrodami była bardzo spragniona widoku krwi, 
o ile chodziło o krew cudzą — typowym wzorem podżegaczy wojennych.

background image

Małpy skryły się w krzakach z boku drogi, którędy powinne były przejść obce samce. Tika 

drżała z wrażenia. Posłyszała ona słowa Manu i domyśliła się, że bezwłosa małpa, to musiał 
być Tarzan, a ten drugi, to zapewne był Tog. Nawet w marzeniach nie śniła o takiej pomocy. 
Pragnęła   tylko   zbiec   i   powrócić   do   plemienia   Kerczaka,   a   nawet   taka   myśl   była   prawie 
niewykonalna, tak bacznie pilnował jej Tug.

Kiedy Tog i Tarzan dotarli do lasku, gdzie Tug spotkał się ze swoimi przyjaciółmi, zapach 

śladu stał się tak mocny, że obaj już wiedzieli, że ścigani muszę znajdować się w pobliżu. 
Zaczęli tedy posuwać się ze wzmożoną ostrożnością, gdyż mieli zamiar zajść złodzieja z tyłu 
i natrzeć na niego, nim się spostrzeże. Tego nie wiedzieli, że mała siwobródka wyprzedziła 
ich, ani tego, że trzy pary dzikich oczu już śledziły każdy ich ruch i że czyhały już na nich 
świerzbiące łapy i oślinione szczęki.

Przebyli   lasek,   a   gdy   weszli   na   ścieżkę,   prowadzącą   dalej   do   gęstej   dżungli,   nagle 

rozbrzmiał tuż przed nimi „Krig–ah” wykrzyknięty znanym głosem Tiki. Małe mózgownice 
Tuga i jego towarzyszy nie były zdolne przewidzieć tego, że Tika może ich zdradzić, teraz 
zaś, gdy to się faktycznie stało, oszaleli ze złości.

Tug zadał jej potężny cios, którym  zwalił ją z nóg, po czym we trójkę rzucili się do 

stoczenia   walki   z   Tarzanem   i   Togiem.   Mała   małpka   wyskakiwała   na   swej   grzędzie   z 
rozradowania.

Istotnie   mogła   być   rozweselona,   gdyż   była   to   wspaniała   walka   Nie   było   kroków 

przedwstępnych, żadnych formalności — pięć małp rzuciło się na siebie i zwarło. Tarzały się 
na wąskiej drodze i w gęstej zieleni obok. Kąsały, szarpały, drapały i waliły się wzajemnie, a 
jednocześnie stwarzały najokropniejszy chór warczeń, szczekań i ryków. W pięć minut miały 
już poszarpane ciała i krwawiące rany, a mała siwobródka podskakiwała wysoko w górę, 
wykrzykując   donośnie   pierwotne   brawa.   Zawsze   jednak   jej   zapatrywania   wyrażały   się 
znakiem „opuszczonych w dół dużych palców” walk gladiatorów w czasie igrzysk rzymskich. 
Pragnęła widzieć trupy.  Nie chodziło jej  o to, czy to będą trupy przyjaciół czy wrogów. 
Pragnęła mieć widok krwi — krwi i śmierci.

Na Toga zwalił się Tug i druga jeszcze małpa, a Tarzan miał do czynienia z trzecią — 

wielkim zwierzęciem, o sile bawoła. Napastnik Tarzana nigdy przedtem nie widział istoty tak 
dziwacznej jak wyślizgujący się, bezwłosy samiec, z którym toczył walkę. Krew i pot okryły 
gładką, śniadą skórę Tarzana. Wciąż udawało mu się wywijać z objęć i pazurów wielkiego 
samca, a tymczasem usiłował wyjąć swój nóż myśliwski z pochwy, w której był osadzony.

W końcu udało mu się to — śniada ręka uchwyciła włochate gardło, a druga wzniosła się 

w   górę,   dzierżąc   ostrze.   Nastąpiły   trzy   szybkie,   mocne   ciosy   i   ciało   samca   zwolniało   i 
przeciwnik Tarzana, wydając jęk, zwalił się do jego stóp. W jednej chwili Tarzan uwolnił się z 
pazurów zdychającego zwierzęcia i poskoczył na pomoc Togowi. Tug spostrzegł go i zwrócił 
się przeciwko niemu. Przy gwałtownym starciu, wytrącony został nóż z dłoni Tarzana i wtedy 
Tug zwarł się z nim. Teraz szansę bitwy były równe — dwu na dwu — a tymczasem Tika, 
przyszedłszy do siebie po otrzymanym ciosie, który ją powalił na ziemię, odeszła na bok, 
wyczekując sposobnej okazji do dania pomocy. Spostrzegłszy nóż Tarzana, podniosła go. 
Sama nigdy go nie używała, lecz widziała, jak posługiwał się nim Tarzan. Zawsze obawiała 
się   tego   noża,   który   zadawał   śmierć   najsilniejszym   mieszkańcom   dżungli   tak   łatwo,   jak 
wielkie kły Tantora zadawały śmierć wrogom Tantora.

Spostrzegła torbę Tarzana, zerwaną z jego ramion, i z ciekawością małpią, której nie mogło 

całkowicie stłumić ani niebezpieczeństwo, ani podniecenie, podniosła ją.

Teraz oto samce stały na nogach — w przerwie walki. Krew spływała im po bokach — 

twarze były nią umazane na kolor szkarłatu. Mała siwobródka tak była upojona widokiem, że 
w   końcu   przestała   nawet   piszczeć   i   podskakiwać   i   siedziała   w   nieruchomej   postawie, 
rozkoszując się widowiskiem.

Tarzan i Tog zmusili swych przeciwników do cofania się przez lasek. Tika z wolna szła za 

background image

nimi. Nie wiedziała, co ma robić. Była okulawiała, obolała od zadanych uderzeń, wyczerpana 
męczarniami, przez które przeszła, a przy tym miała zaufanie swej płci do dzielności swego 
małżonka i tego drugiego ze swego plemienia — nie będą potrzebowali jej pomocy w walce z 
tymi dwoma obcymi nieprzyjaciółmi.

Ryki   i   piski   walczących   rozlegały   się   dalekim   echem   po   pagórkach   dżungli.   Z   piersi 

przeciwnika   Tarzana   wydobył   się   cały   szereg   wykrzyknie!!   „Krig–ah!”   i   oto   przyszła 
odpowiedź,   której   oczekiwał.   Do   lasku   wypadła,   poszczekując   i   warcząc,   cała   gromada 
wielkich samców — siła wojenna plemienia Tuga.

Tika ujrzała ich pierwsza i dostrzegłszy, ostrzegła odpowiednim wykrzyknikiem Tarzana i 

Toga. Po czym przebiegła obok walczących na drugą stronę polany, gdyż na chwilę zdjął ja 
strach. I nikt nie może jej z tego czynić zarzutów, zważywszy na straszne jej przejścia, jakie 
wycierpiała.

Wielkie   małpy   waliły   na   walczących.   Za   chwilę  Tarzan   i  Tog   zostaną   rozszarpani   w 

kawały,  które  będą   wystawione   w czasie  obchodu   dum–dum.  Tika   spojrzała   poza  siebie. 
Zrozumiała,   że   zguba   zagraża   jej   obrońcom   i   w   jej   dzikiej   piersi   zrodziła   się   iskra 
poświęcenia, którą jakiś wspólny przodek przelał zarówno na Tikę, dziką małpę, jak i na 
dzielne kobiety społeczeństw ludzkich, które nie wahały się szukać śmierci broniąc swych 
mężów.

Z rozgłośnym piskiem pobiegła do walczących, tarzających się wielką kupą u podnóża 

jednej ze skał, jakie rozrzucone były w lasku. Cóż jednak mogła uczynić? Noża nie mogła 
użyć z pożytkiem dla braku sil. Widziała, że Tarzan rzucał pociski i nauczyła się tego od 
swego towarzysza zabaw. Zaczęła się oglądać, czy nie znajdzie czego, czym mogłaby rzucić, i 
ręka jej dotknęła twardych przedmiotów, znajdujących się w torbie, zdartej z pleców Tarzana. 
Otworzywszy torbę, ujęła w rękę świecące walce — wydały się jej ciężkie stosunkowo do 
swych rozmiarów i nadawały się do rzucenia. Całą siłą dłoni cisnęła nimi w małpy walczące 
przed skałą z granitu.

Rezultat zdumiał Tikę, a również i wszystkie inne małpy. Nastąpiła głośna eksplozja, która 

ogłuszyła   walczących.   Powiał   ostry   dym.   Nigdy   przedtem   nikt   z   nich   nie   słyszał   tak 
strasznego   huku.   Piszcząc   z   przerażenia,   obce   samce   skoczyły   na   nogi   i   rzuciły   się   do 
ucieczki ku legowiskom swego plemienia. Tog zaś i Tarzan powoli oprzytomnieli i powstali, 
utykając i świecąc ranami. I oni, również, chętnie uciekliby, gdyby nie wstrzymał ich widok 
Tiki, stojącej przed nimi i trzymającej w rękach nóż i torbę.

— Co to było? — zapytał Tarzan.
— Tika potrząsnęła głową. — Ja rzuciłam tym w obce samce — i ujęła w rękę nowe 

świecące metalowe walce z szarymi, stożkowatymi końcami.

Tarzan popatrzał na nie i podrapał się w głowę.
— Co to takiego? :— zapytał Tog.
— Nie   wiem   —   rzekł   Tarzan.   —   Ja   to   znalazłem.   —   Mała   małpka   z   siwą   bródką 

zatrzymała się wśród drzew o milę dalej i przytuliła się przerażona do gałęzi.

Nie   wiedziała,   że   zmarły   ojciec   Tarzana,   sięgając   z   przeszłości   poprzez   przeciąg   lat 

dwudziestu, ocalił życie swemu synowi. Nie wiedział też o tym i Tarzan, lord Greystoke.

background image

R

OZDZIAŁ

 XI

Ż

ARTY

 

W

 

DŻUNGLI

Czas rzadko ciążył Tarzanowi. Nie ma monotonii tam, gdzie nawet jest ciągłe powtarzanie 

się tego samego, jeżeli jednostajność polega na ciągłym wymykaniu się śmierci pod taką lub 
inną postacią, lub w odbieraniu życia innym istotom. Takie życie ma mocne przyprawy. A i te 
pomysłowy Tarzan umiał urozmaicić.

Już był wyrósł z lat dziecinnych. Posiadał grację bożka greckiego, a siły bawołu. Według 

wszelkich   prawideł   życia   małpiego   powinien   był   stać   się   opryskliwym,   ponurym, 
zachmurzonym. Takim jednak nic był. Usposobienie jego pozornie nie odpowiadało wcale 
wiekowi — pozostał dzieckiem, żądnym zabaw, często na szkodę swych współtowarzyszy. 
Rówieśnicy nic mogli zrozumieć jego postępowania, gdy doszedłszy do wieku dojrzałego, 
szybko zapomnieli o swej młodości i jej zabawach.

I Tarzan nie mógł dobrze ich zrozumieć. Wydawało mu się to dziwnym, że jeszcze kilka 

miesięcy   temu   chwytał   Toga   za   nogę   na   linkę   i   ciągnął   rozkrzyczanego   przez   wysoko 
sterczące trawy dżungli, po czym gdy młodemu Togowi udało się wyswobodzić, tarzał się z 
nim   i   przewalał,   staczając   udane   bitwy,   a   dziś,   kiedy   podszedł   z   tyłu   do   tegoż   Toga   i 
przewrócił go na murawę, nie znalazł w nim już dobrego towarzysza zabaw, lecz wielkie, 
warczące zwierzę, które skoczyło mu do gardła.

Z   łatwością   Tarzan   umknął   na   bok   i   wkrótce   znikł   gniew   Toga,   lecz   żartobliwe 

usposobienie już więcej się nie okazało. Człowiek–małpa spostrzegł, że Tog nie umiał się 
bawić.   Dorosła   małpa   widocznie   utraciła   całą   żartobliwość,   jaką   niegdyś   miała. 
Chrząknąwszy   z   niezadowoleniem,   młody   lord   Greystoke   zajął   się   czym   innym.   Pasmo 
czarnych włosów zwisło mu nad okiem. Odgarnął je dłonią i odrzucił w tył ruchem głowy. 
Nasunęło mu to myśl, aby coś przedsięwziąć. Odszukał kołczan, schowany w pustym pniu 
rozdartego piorunem drzewa, i wyjąwszy na bok strzały odwrócił kołczan dnem do góry, 
wyrzucając na ziemię nieliczne swe skarby, tam zawarte. Wśród nich znajdował się płaski 
kamień i muszla, podjęta na brzegu morskim w pobliżu chaty ojca.

Z wielką starannością zaczął ocierać krawędź muszli o płaski kamień, aż brzeg delikatnie 

się zaostrzył. Pracował w taki sposób, jak balwierz ostrzący na osełce brzytwę i widać było, 
że miał w tym wielką wprawę, nabytą łatami cierpliwych wysiłków. Bez niczyjej pomocy 
stworzył   własną   metodę   zaopatrywania   muszli   w   ostrze   —   a   nawet   umiał   próbować   je 
brzuszcem dużego palca — a gdy wyostrzył muszlę tak jak chciał, uchwycił kosmyk włosów, 
spadający  mu  na  czoło,  pomiędzy duży  i  pierwszy palec  lewej  ręki   i  zaczął   go  piłować 
wyostrzoną muszlą, aż go odciął. Zrobił to samo z kosmykami włosów naokoło głowy i 
przyciął   sobie   mniej   więcej   równo   włosy,   pozostawiając   większy   wiecheć   z   przodu.   Jak 
wtedy wyglądał, o to nie dbał wcale. Rzecz była potrzebna dla bezpieczeństwa i wygody. 
Kosmyk włosów spadających na oczy w niewłaściwej chwili mógł decydować o życiu lub 
śmierci, a przy tym zwisające na plecy pasma przeszkadzały mu, szczególnie gdy przemokły 
od rosy, deszczu lub potu.

Podczas tej balwierskiej pracy, umysł Tarzana przemyśliwał o wielu rzeczach. Przypomniał 

sobie nie tak dawno stoczoną bitwę z gorylem, po której rany już się zgoiły. Rozmyślał nad 
dziwnymi przygodami, jakich doznał w czasie pierwszych marzeń sennych i z uśmiechem 
wspominał bolesny rezultat ostatniego wypłatanego przez siebie figla, gdy przebrawszy się w 
skórę Numy–lwa, przybył do plemienia rycząc i został przez wszystkich napadnięty i o mało 
co   nie   zabity   przez   dorosłe   samce,   które   nauczył,   jak   miały   się   bronić   przed   napaścią 
odwiecznego swego wroga, lwa.

Obciąwszy sobie włosy ku swemu całkowitemu zadowoleniu, Tarzan, nie widząc możności 

background image

i   sposobu,   by   zabawić   się   w   towarzystwie   małp   plemienia,   z   wolna   zaczął   oddalać   się 
drzewami  i  skierował  się  ku swej   chacie.  Gdy  przebył  część  drogi,  poczuł  silny,   świeży 
zapach, płynący z północy, zapach, świadczący o obecności w tamtej stronie Gomangani.

Ciekawość, ta najlepiej rozwinięta wspólna cecha dziedziczna małpy i człowieka, była 

powodem,   że   Tarzan   nigdy   nie   zaniedbywał   badań   okoliczności,   kiedy   chodziło   o 
Gomangani.   Było   w   nich   coś   takiego,   co   pobudzało   jego   imaginację.   Prawdopodobnie 
rozciekawiała go różnorodność ich zajęć i spraw. Całe życic małp wypełniało jedzenie, spanie 
i wychowanie młodych. To samo można było powiedzieć o wszystkich innych mieszkańcach 
dżungli, prócz Gomangani.

Ci ludzie czarni pląsali i śpiewali, kopali ziemię, oczyszczoną wprzód z drzew i krzaków. 

Pozwalali roślinom rosnąć, a gdy dojrzały, ścinali je i układali w kryte słomą stogi. Robili 
łuki, włócznie i strzały, jad, garnki, metalowe przedmioty do noszenia na rękach i nogach. 
Gdyby nie czarne ich twarze, okropne rysy i nic to, że jeden z nich zamordował Kalę, Tarzan 
być   może   zapragnąłby   przyłączyć   się   do   ich   towarzystwa.   Przynajmniej   tak   sądził,   lecz 
zawsze   przy   myśli   o   tym   zjawiało   się   w   nim   coś,   co   go   odpychało,   czego   nie   umiał 
wytłumaczyć ani zrozumieć — wiedział tylko, że nienawidził Gomangani, i że wolałby nawet 
być Histą, wężem, niż jednym z nich.

Lecz życie ich było interesujące i Tarzan zawsze starał się podpatrywać ich, a zajmowała 

go głównie myśl, jakby im w nowy sposób dokuczyć. Dokuczanie czarnym było jego wielką 
rozrywką.

Tarzan spostrzegł, że czarni znajdowali się niedaleko i że było ich wielu, szedł więc w 

cichości z wielka ostrożnością. Bez szelestu przesuwał się przez bujne trawy na miejscach 
odsłoniętych, a gdzie bór był gęsty, przerzucał się na rękach z jednej chwiejącej się gałęzi na 
druga   lub   skakał   lekko   przez   zwały   wywróconych   drzew,   tam   gdzie   nie   można   było 
przesuwać się w gałęziach, a gdzie powierzchnia była zawalona i trudna do przebycia.

Po pewnym czasie ujrzał czarnych wojowników Mbongi–wodza. Zatrudnieni byli pracą, z 

którą   Tarzan   już   się   zapoznał,   gdyż   widział   ich   przy   takim   zajęciu   przy   innej   okazji. 
Zastawiali pułapkę na Numę–lwa, z przynętą. W klatce, ustawionej na kołach, uwiązali koźlę 
w ten sposób, że Numa pochwyciwszy nieszczęsną ofiarę musiał zatrzasnąć drzwi, stając się 
jeńcem.

Takiego sposobu nauczyli się czarni w swej dawnej ojczyźnie w czasach dawniejszych, 

zanim  zbiegli   przez   pierwotną   dżunglę,   szukając   nowych   siedlisk.  Przedtem  mieszkali   w 
Belgijskim Kongo, lecz okrucieństwa, doznawane od bezlitosnych ciemiężycieli, zmusiły ich 
do   szukania   bezpiecznego   schroniska   w   niezbadanej   puszczy  poza   granicami   posiadłości 
króla Leopolda.

Za   dawnych   czasów   często   łapali   zwierzęta   dla   ajentów   europejskich   firm   i   od   nich 

nauczyli   się   pewnych   sposobów,   które   dawały   im   możność   pochwycenia   nawet   Numy 
żywego i do przewiezienia go bezpiecznie i stosunkowo łatwo do wioski.

Nie mieli teraz już dostępu do rynków ludzi białych na towar zwierzęcy. Wciąż jednak 

mieli dosyć powodów do chwytania Numy — żywym. Po pierwsze zachodziła konieczność 
uwolnienia  dżungli  od pożeraczy łudź:  i obecne  polowanie  na  lwa zarządzono  po  całym 
szeregu spustoszeń, sprawionych przez te ponura i straszną plagę. A po drugie nęciła ich uczta 
wyprawiana na obchód szczęśliwych łowów, a zabawa była tym przyjemniejsza, że dla mej 
mieli naszykowaną istotę żywą, której mogli zadać śmierć w męczarniach.

Tarzan już dawniej był świadkiem tych okrutnych obrządków. Wobec tego, że sam miał 

jeszcze dzikszą naturę niż dzicy wojownicy Gomangani, okrucieństwo ich nic robiło na nim 
takiego wrażenia, jakie wzbudzać było powinno, jednakże był nim podrażniony. Nie mógł 
zdać sobie dobrze sprawy z uczucia odrazy, jakiego doznawał w takich razach. Nie czuł 
przyjaznego uczucia do lwa, lecz wściekłość go ogarniała, gdy czarni spełniali nad biednym 
zwierzęciem czyny niegodne i wywierali okrucieństwo takie, na jakie zdobyć się może tylko 

background image

ta jedyna istota, którą Bóg stworzył na podobieństwo swoje, człowiek.

Już dwukrotnie się zdarzyło, że uwolnił Numę z matni, zanim czarni powrócili, by się 

przekonać, czy udały się im łowy. Miał zamiar zrobić dziś to samo — takie postanowienie 
powziął natychmiast, jak tylko zrozumiał ich zamiary.

Ustawiwszy pułapkę na środku szerokiego w tym miejscu traktu słoni w pobliżu źródełka, 

wojownicy odeszli do wioski. Nazajutrz powrócą. Tarzan spoglądał za nimi, mając na ustach 
uśmiech drwiący — dziedzictwo kasty, do której, nic o tym nic wiedząc, należał. Wiedział, 
jak posuwali się, idąc jeden za drugim, szerokim traktem, pod zwisła zielenią liściastych 
gałęzi   i   splątanych   w   girlandy   pnących   się   roślin,   ocierając   się   hebanowymi   barkami   o 
wspaniałe kwiaty, które niezbadana przyroda tam szczególnie obficie rozsiała, gdzie nie ma 
oka człowieka.

Na twarzy Tarzana, gdy przez przymrużone powieki spoglądał na mknących na zakręcie 

traktu wojowników, odbił się wyraz nowo zrodzonej myśli. Na wargach zjawił się z wolna 
ostry uśmiech. Popatrzał na wystraszone, beczące koźlę, ogłaszające bekiem światu w strachu 
niewinności swoją obecność i bezradność.

Zeskoczywszy na ziemie, Tarzan podszedł do pułapki i wszedł do środka. Nie tykając 

sznura, mającego zatrzasnąć drzwi we właściwym czasie, odwiązał żywą przynętę, wziął pod 
pachę i opuścił pułapkę.

Myśliwskim   nożem   uspokoił   na   zawsze   wystraszone   zwierze,   podcinając   mu   gardło. 

Potem poniósł krwawiącego trupa traktem do źródełka, a półuśmiech wciąż ożywiał jego 
zwykle   poważne   oblicze.   Na   krawędzi   wody   człowiek–małpa   przykucnął   i   nożem 
myśliwskim,   posiłkując   się   swymi   bystrymi,   mocnymi   palcami,   szybko   usunął   trzewia. 
Wydrążywszy dziurę w ziemi, zakopał tam te części, których nie jadał, i zarzuciwszy zwłoki 
na plecy, ruszył na drzewa.

Przez pewien czas odbywał te sama drogę, która odeszli czarni wojownicy. Miał na myśli 

zakopać teraz mięso koźlęcia w miejscu bezpiecznym od spustoszeń Dango–hieny, lub innych 
mięsożernych zwierząt i ptaków dżungli. Był głodny. Gdyby był zwierzęciem, zabrałby się 
zaraz do jedzenia. Lecz jego ludzki umysł umiał zapanować nad głosem żołądka, a obecnie 
zajęty był myślą, która nie pozwalała uśmiechowi zejść z jego twarzy i rozjaśniała mu oczy w 
przewidywaniu tego, co nastąpi. Miał taki pomysł, który pozwalał mu zapomnieć o tym, że 
był głodny.

Ukrywszy   w   bezpiecznym   miejscu   mięso.   Tarzan   puścił   się   kłusem   traktem   słoni   za 

Gomangani. W odległości trzech do czterech mil od pułapki dogonił ludzi, wtedy wspiął się 
na drzewa i w górze posuwał się za nimi, oczekując na chwilę dogodną.

Wśród czarnych był Rabba Kega, czarownik. Tarzan miał ich wszystkich w nienawiści, 

lecz  szczególniej   nienawidził  Rabba  Kegę.  Przy posuwaniu  się wijącą  się  ścieżką  Rabba 
Kega, idąc leniwie, pozostał w tyle. Zauważył to Tarzan i uradował się — rozpromieniał cały. 
Jak anioł śmierci unosił się nad nic złego nic oczekującym czarnym.

Rabba Kega, wiedząc, że już byli niedaleko wioski, przysiadł, by odpocząć. Odpocznij 

sobie, ach, Rabba Kega! Po raz ostatni zdarza ci się taka sposobność.

Tarzan zakradł się pośród gałęzi drzewa, pod którym siedział najedzony, zadowolony z 

siebie czarownik. Nie słychać było żadnego szelestu prócz powiewu łagodnego wiatru w 
kołyszących się górnych konarach, a gdy stanął nad głową czarnego człowieka, zatrzymał się, 
okryty liściastymi gałęźmi i grubymi pnączami.

Rabba Kega siedział oparty plecami o pień drzewa, przed Tarzanem. Pozycja ta nie była 

dogodna   dla   czyhającego   drapieżnika.   Człowiek–małpa   przeto,   z   niewyczerpaną 
cierpliwością dzikiego łowcy czekał bez ruchu w milczeniu jak statua, na chwilę, kiedy owoc 
dojrzeje   do   zerwania.   Jadowity   owad   zabrzęczał   w   powietrzu.   Unosił   się   swobodnie, 
zataczając kręgi, tuż przy twarzy Tarzana. Człowiek–małpa dojrzał go i rozpoznał. Jad jego 
żądła zapowiadał śmierć dla stworzeń mniejszych — dla niego — szereg dni cierpień. Nie 

background image

poruszył się, nie drgnął nawet. Błyszczące jego oczy skierowane były wciąż na Rabba Kegę, 
gdy dostrzegł, rzuciwszy jedno wejrzenie, obecność skrzydlatego sprawcy męczarni. Słyszał 
jego brzęczenie i uchem śledził za ruchami owada. Poczuł, że owad usiadł mu na czole. 
Żaden mięsień nic drgnął, gdyż mięśnie takich jak on istot są pod kompletną władzą woli. W 
dół po twarzy popełzło okropne stworzenie — po nosie, wargach, podbródku. Na gardle 
zatrzymał się i zawrócił z powrotem w górę. Tarzan miał oczy utkwione w Rabba Kegę. Nie 
ruszał nawet oczami. Był w takim odrętwieniu, że śmierć tylko pod względem braku ruchu 
podobna była do nieruchomości jego postawy. Owad wpełzł na ciemnoorzechowego koloru 
policzek i stanął tak, że swymi mackami ocierał się o rzęsy dolnej powieki. Każdy z nas 
cofnąłby się w tył, zamykając oczy i usiłując schwytać natręta. Każdy z nas jest jednak 
niewolnikiem swych nerwów, a nie panem.

Gdy   owad   wpełzł   na   samą   gałkę   oczną   człowieka–małpy,   Tarzan   trzymałby 

prawdopodobnie oczy otwarte i pozostałby bez ruchu. Lecz owad tego nie zrobił. Zabawił 
czas jakiś około dolnej powieki, po czym rozwinął skrzydła i odleciał.

Sfrunął na Rabba Kegę. Czarny posłyszał brzęczenie, spostrzegł owada, chciał go odpędzić 

i został ukąszony żądłem w policzek. Zerwał się wtedy, krzycząc z bólu i ze złości, a gdy 
zawrócił   na   trakt   ku   wiosce   Mbongi–woda,   wystawił   swe   szerokie,   czarne   barki   ku 
oczekującemu na to w milczeniu Tarzanowi, siedzącemu w górze.

A gdy Rabba Kega obrócił się, gibka postać wychyliła się i spadła na jego szerokie barki. 

Impet skoku zwalił Rabba Kegę na ziemię. Poczuł silne szczęki na swoim karku, a kiedy 
chciał krzyknąć, stalowe palce zdusiły mu gardło. Silny czarny wojownik próbował uwolnić 
się, lecz był jak dziecko w uścisku przeciwnika.

Tarzan zwolnił chwilowo ucisk gardła, lecz za każdym razem, kiedy Rabba Kega chciał 

wydać   okrzyk,   okrutne   palce   dusiły  go  dotkliwie.  W  końcu   wojownik   dał   pokój.  Wtedy 
Tarzan podniósł się i oparł się kolanem o plecy ofiary, a gdy Rabba Kega zaczął się szarpać, 
by wstać, człowiek–małpa przygniótł mu twarz do ziemi. Kawałkiem sznura, którym było 
przywiązane koźlę, związał ręce Rabba Kegi na jego plecach, po czym powstał i szarpnął 
swym jeńcem, by stanął na nogi, popchnął go na trakt i kazał iść mu przodem.

Dopiero wstawszy na nogi, Rabba Kega mógł się przyjrzeć swemu napastnikowi. Gdy 

zobaczył, że miał do czynienia z diabelskim bogiem, serce w nim zamarło i zaczął drżeć na 
całym ciele, lecz idąc traktem, przodem przed swym panem, gdy nic mu się złego nie stało, 
ochłonął i powoli nabrał otuchy. Być może diabelski Bóg nie miał wcale zamiaru pozbawić 
go   życia.   Czyż   nie   miał   w   swojej   władzy   przez   wiele   dni   małego   Tiba,   nic   robiąc   mu 
krzywdy, i czy nic darował życia Momai, matce Tiba, chociaż łatwo mógł ja zabić?

Po drodze przybyli do klatki, którą Rabba Kega wraz z innymi czarnymi wojownikami 

Mbongi–wodza, ustawili z przynętą na Numę. Rabba Kega spostrzegł, że przynęta zniknęła, 
chociaż lwa nie  było w klatce, a  drzwi nie były zatrzaśnięte.  Widząc to,  dziwił  się, a z 
zadziwieniem   łączyła   się   obawa.   W   jego   ciemnym   umyśle   zaczęła   świecić   myśl,   że   to 
powiązanie okoliczności miało jakiś związek z jego obecnością w tym miejscu w charakterze 
więźnia diabelskiego boga.

I   nie   był   w   błędzie.   Tarzan   wepchnął   go   siłą   do   klatki   i   natychmiast   Rabba   Kega 

zrozumiał, o co tu chodziło. Zimny pot wystąpił przez wszystkie pory jego ciała — drżał jak 
w febrze — gdyż człowiek–małpa wiązał go mocno na tym samym miejscu, gdzie przedtem 
było koźlę. Czarownik zaczął błagać początkowo o darowanie mu życia, a potem o śmierć 
mniej okrutną, lecz z równym skutkiem mógłby zwracać się z prośbami do Numy, gdyż 
skierowane były do dzikiego zwierzęcia, które nie rozumiało ani jednego wyrazu z tego, co 
mówił.

Lecz ciągłe mamrotanie nie podobało się Tarzanowi, pracującemu w milczeniu, nasunęło 

mu ono myśl, że w następstwie czarny mógł odezwać się, nawołując pomocy, wyszedł tedy z 
klatki,   urwał   garść   trawy,   znalazł   patyk   i   powróciwszy   zatkał   usta   Rabba   Kegi   trawą, 

background image

przełknął patyk przez zęby i zawiązał wszystko rzemykiem, wziętym z pasa Rabba Kegi. 
Teraz czarownik mógł tylko przewracać oczami i okrywać się potem. W takim stanie Tarzan 
pozostawił go.

Człowiek–małpa udał się najpierw na to miejsce, gdzie ukrył ciało koźlęcia. Wykopawszy 

je z ukrycia, wspiął się na drzewo i wziął się do zaspokojenia swego głodu. Co pozostało, 
znów zakopał. Potem po drzewach przybył do źródełka i stanąwszy w miejscu, gdzie świeża, 
chłodna woda wytryskiwała spomiędzy dwu skał, napił się do syta. Inne zwierzęta mogły 
brodzić w wodzie i pić z miejsc stojących. Lecz Tarzan tego nie robił, pod tym względem był 
wybredny.   Z   rąk   obmył   wszelkie   ślady   wstrętnego   odoru   Gomangani,   a   z   twarzy   krew 
koźlęcia. Powstawszy, przeciągnął się jak wielki, wypoczywający kot, wspiął się na pobliskie 
drzewo i udał się spać.

Gdy   się   przebudził,   już   się   zmierzchło,   chociaż   słaba   jasność   świeciła   jeszcze   na 

zachodzie. Lew jęknął i zakaszlał, krocząc dżunglą ku wodzie. Zbliżał się do źródełka. Tarzan 
uśmiechnął się sennie, ułożył się inaczej i usnął ponownie.

Kiedy czarni Mbongi–wodza, wrócili do wioski, spostrzegli, że nie było w domu Rabba 

Kegi. Po upływie kilku godzin zrozumiano, że coś mu się wydarzyło, a większość członków 
plemienia żywiła pragnienie, żeby przygoda, jaka mu się przytrafiła, okazała się dla niego 
fatalną. Czarownik nie był lubiany. Miłość i strach rzadko idą w parze. Wojownik jednak jest 
wojownikiem i dlatego Mbonga wysłał oddział wywiadowczy. Że sam nie doznawał z tego 
powodu bólu serca, na który nie można było znaleźć łagodzącego lekarstwa, można było 
wnioskować już z tego taktu, że sam pozostał w domu i udał się na spoczynek. Młodzi 
wojownicy, których wysłał na poszukiwania, szukali pilnie przez pół godziny, lecz później 
nieszczęśliwym trafem dla Rabba Kegi — od takiego drobiazgu zależeć może los człowieka 
— ptak miodownik zwrócił na siebie uwagę poszukiwaczy i zaprowadził ich na miejsce, 
gdzie wprzód nagromadzone zostały rozkoszne zapasy miodu. W ten sposób nieszczęsny los 
Rabba Kegi był przypieczętowany.

Kiedy wywiadowcy powrócili, nic  nie sprawiwszy,  Mbonga rozgniewał się, ujrzawszy 

jednak duże zapasy miodu, jakie z sobą przynieśli, uspokoił się. Już Tubuto, młody, zręczny i 
złośliwy,   z   twarzą   okropnie   umalowana,   praktykował   czarną   magię   na   chorym   dziecku, 
żywiąc nadzieję, że obejmie w spadku urząd i dochody Rabba Kegi. Dziś kobiety starego 
czarownika wyprawiać będą jęki i lamenty. Jutro wszystko będzie zapomniane. Takie jest 
życie, taka jest sława, taka jest władza — w środowisku najwyższej cywilizacji zarówno, jak i 
w głębiach ciemnej pierwotnej dżungli. Wszędzie i zawsze, człowiek jest człowiekiem i nie 
zmienił   się   wiele   do   dziś,   pod   słabą   warstwa   pokostu,   od   tych   czasów,   gdy  krył   się   w 
rozpadliny skalne przed potworami świata zwierzęcego sześć milionów lat temu.

Nazajutrz po zniknięciu Rabba Kegi wojownicy wyruszyli wraz z Mbongą–wodzem, by 

zbadać pułapkę, jaka ustawili na Numę. Nie dochodząc do klatki, już z daleka posłyszeli ryki 
wielkiego lwa i domyślili się, że łowy się udały. Z okrzykami więc radości zbliżyli się do 
miejsca, gdzie mieli znaleźć swego jeńca.

Tak istotnie! Był tam wielki, wspaniały okaz, ogromny, czarnogrzywy lew. Wojownicy nie 

posiadali się z uciechy. Podskakiwali w górę i wydawali dzikie okrzyki, ochrypłe okrzyki 
zwycięskie. Potem podeszli bliżej, a wtedy okrzyki zamarły im na ustach, a oczy wybałuszyli 
tak, że widać było białka koło źrenic, a zwisające dolne powieki opadły w dół, jako też i 
dolne szczęki. Cofnęli się przerażeni na widok, jaki mieli przed sobą w klatce — ujrzeli 
poszarpane zniekształcone zwłoki tego, kto wczoraj jeszcze był Rabba Kegą, czarownikiem.

Pochwycony  lew   był   zbyt   rozzłoszczony  i   nastraszony,   aby  miał   ochotę,   pożreć   ciało 

zabitego, wywarł jednak na nim swą wściekłość. Na to. co się stało, strasznie było patrzeć.

Tarzan, lord Greystoke, siedząc na grzędzie pobliskiego drzewa, spoglądał na czarnych 

wojowników z grymasem na twarzy. Znowu był dumny ze swej zdolności do urządzania 
żartów. Zdolność ta była w stanie ukrytym przez czas pewien, po tym jak boleśnie poszarpano 

background image

mu skórę, gdy przybrany w futro lwa zjawił się wśród małp plemienia Kerczaka. Teraz jednak 
żart udał mu się stanowczo.

Po   upływie   chwil   kilku   czarni,   opanowawszy   swe   przerażenie,   podeszli   do   klatki. 

Wściekłość zastąpiła przerażenie, wściekłość i zaciekawienie, jak to się stało, że Rabba Kega 
znalazł   się   w   klatce?   Co   się   stało   z   koźlęciem?   Nie   widać   było   żadnego   jego   śladu. 
Przyjrzawszy   się   dokładnie,   spostrzegli   ku   swemu   przerażeniu,   że   zwłoki   dawnego 
towarzysza przywiązane były sznurem, którym uwiązane było koźlę. Kto mógł to zrobić? 
Spoglądali wzajem na siebie ze zdziwieniem.

Tubuto przemówił pierwszy. Przybył on dziś z wyprawą, pełen nadziei. Muszą gdzieś być 

ślady, świadczące, jak zginął Rabba Koga. Oto znalazł je i pierwszy dał wyjaśnienie,

— Biały diabelski Bóg — rzekł szeptem. — To robota białego boga diabelskiego!
Nikt mu nie przeczył. Któż bowiem inny mógł to uczynić prócz wielkiej, bezwłosej małpy, 

której tak się obawiali? Nienawiść ich ku Tarzanowi wzrosła wraz ze wzmożonym przed nim 
strachem. A Tarzan siedział na drzewie i zacierał dłonie.

Nikt nie smucił się wielce śmiercią Rabba Kegi. Każdy jednak z czarnych poczuł strach o 

swoją   osobę   przed   tym   pomysłowym   nieprzyjacielem,   który   dla   każdego   z   nich   mógł 
wymyśleć rodzaj śmierci równie okropny, jak ta. którą zginął czarownik. W zamyśleniu i 
przygnębieniu gromada czarnych pociągnęła klatkę z pochwyconym lwem szerokim traktem 
słoni ku wiosce Mbongi–wodza.

Doznał uczucia ulgi, gdy w końcu wtoczyli klatkę do wioski i zaparli za sobą wrota. 

Wszyscy odczuwali, od chwili, kiedy ruszyli z miejsca, gdzie była nastawiona pułapka, że 
Ktoś za nimi śledzi, chociaż nikt nie dojrzał i nie posłyszał nic takiego, co by dawało wyraźne 
oparcie ich strachom.

Na   widok   zwłok   w   klatce   z   lwem,   kobiety   i   dzieci   wioski   zawiodły   najokropniejsze 

lamenty, doprowadzając siebie do stanu radosnej histerii, która przekraczała o wiele radość z 
nieszczęścia,   jaka   odczuwają   ich   odpowiedniki   ze   świata   cywilizowanego,   oddając   z 
poświeceniem   swój   czas   na   towarzyszenie   pogrzebom   przyjaciół   i   ludzi   obcych,   a 
szczególniej ludzi obcych.

Z drzewa, wyrosłego nad ostrokołem, Tarzan przyglądał się; temu wszystkiemu, co działo 

sit;   wewnątrz   ogrodzenia.   Widział,   jak   szalone   kobiety   męczyły   lwa,   bijąc   go   kijami   i 
rzucając   kamieniami.   Okrucieństwo   czarnych   względem   jeńców   zawsze   wywoływało   w 
Tarzanie uczucie gniewnej pogardy ku Gomangani. Gdyby próbował zanalizować to uczucie, 
znalazłby, że zadanie było trudne, gdyż w ciągu całego swego życia przyzwyczaił się do 
widoku   cierpienia   i   okrucieństwa.   Sam   był   okrutny.   Wszystkie   zwierzęta   dżungli   były 
okrutne.   Lecz   okrucieństwa,   popełniane   przez   czarnych,   były   innego   rodzaju.   Było   to 
okrucieństwo   bezcelowego   męczenia   istot   bezbronnych,   gdy   w   postępowaniu   Tarzana   i 
innych zwierząt było okrucieństwo, dyktowane przez konieczność lub podniecenie.

Być może, gdyby te rzeczy były mu znane, przypisałby swe uczucie odrazy, odczuwanej 

na widok niepotrzebnych cierpień, dziedziczności — zarodkom brytyjskiego poszanowania 
dla słusznych warunków walki, które przekazali mu jego rodzice, ale o tym, ma się rozumieć, 
nic nie wiedział, gdyż mniemał, że matką jego była Kala, z gatunku wielkich małp.

A   im   bardziej   wzrastał   jego   gniew   przeciwko   Gomangani,   tym   większe   uczuwał 

współczucie ku Numie–lwu. Chociaż Numa był jego odwiecznym wrogiem, w jego uczuciach 
nie   było   ani   goryczy   ani   wzgardy   do   lwa.   W   umyśle   tedy   człowieka–małpy   dojrzało 
postanowienie: udaremnić plany czarnych i oswobodzić lwa. Musiał jednak doprowadzić do 
wykonania swego zamiaru w sposób, który by sprawił czarnym jak najwięcej przykrości i 
zawodu.   Gdy   tak   siedział,   obserwując,   co   się   działo   pod   nim,   ujrzał,   jak   wojownicy 
pochwycili klatkę znów i zaciągnęli ją w pośrodek dwu chat. Tarzan wiedział, że miała tam 
pozostać do wieczora i że czarni zamierzali urządzić zabawę i ucztę dla upamiętnienia łowów. 
Gdy zobaczył, że dwu wojowników postawiono przy klatce, i że ci odpędzili kobiety i dzieci i 

background image

młodych chłopców, którzy mogliby zamęczyć lwa na śmierć, wywnioskował słusznie, że lew 
pozostanie   pod   osłoną   aż   do   czasu,   kiedy   będzie   potrzebny   do   uświetnienia   wieczornej 
zabawy, w czasie której zostanie ku zbudowaniu wszystkich członków plemienia zamęczony 
w sposób jeszcze bardziej okrutny i wyszukany.

Tarzanowi   podobało   się   zrobić   z   wystąpienia   przeciwko   czarnym   jak   największe 

widowisko, jakie jego bujna wyobraźnia wymyśleć mogła. Miał on pewne wyobrażenie o ich 
przesądnych   strachach   i   o   szczególnej   obawie   ciemności   nocnych,   dlatego   postanowił 
zaczekać aż się zmierzchnie, kiedy czarni wpadną w napad histeryczny przy wykonywaniu 
tańców i religijnych obrządków. Do tego czasu odłożył przedsięwzięcie kroków, mających na 
celu  uwolnienie  Numy.  Miał  nadzieję,  że  tymczasem  przyjdzie  mu   do głowy  jakaś  myśl 
szczęśliwa, dostosowana do różnorodnych warunków, z jakimi miał do czynienia. Wkrótce 
myśl taka mu przyszła.

Oddalił się dżunglą po drzewach, poszukując pożywienia i plan zjawił się w jego głowic. Z 

początku   uśmiechnął   się   nieco   i   miał   widocznie   wątpliwości,   gdyż   zachował   w   świeżej 
pamięci przykre rezultaty, jakie pociągnęło za sobą wykonanie podobnego planu i podobnego 
pomysłu. Nie porzucił jednak swego zamiaru i za chwilę później, zapomniawszy od razu o 
pożywieniu, mknął wśród drzew w szybkim biegu ku obozowisku plemienia Kerczaka.

Według   swego   zwyczaju   nie   oznajmiał   zawczasu   o   swym   zbliżaniu   się   i   skoczył   w 

pośrodek małp z okropnym piskiem, by je nastraszyć. Szczęśliwe były małpy Kerczaka, że 
nie podlegały atakom sercowym, gdyż metoda postępowania, przyjęta przez Tarzana, zawsze 
narażała je na chwilowe przerażenie. Małpy nigdy nie mogły się oswoić ze szczególnym 
humorem, uprawianym przez Tarzana.

Przekonawszy się, że to tylko Tarzan przybył, przez chwilę warczały i gniewnie chrząkały, 

a później powróciły do żerowania lub drzemki, które przerwał. Tarzan, dokonawszy swego 
figla, udał się do pustego pnia drzewnego, gdzie chował swe skarby przed badawczym okiem 
i palcami swych towarzyszy i psotnych małych Manu. Wyciągnął starannie zwiniętą skórę, 
skórę   Numy   z   zachowanym   łbem.   Był   to   piękny   okaz   pierwotnego   oczyszczania   i 
przechowywania   futra,   dawniejsza   własność   Rabba   Kegi,   dopóki  Tarzan   nie   ukradł   jej   z 
wioski.

Zabrawszy skórę, udał się w drogę powrotną dżunglą do wioski czarnych, zatrzymując się 

trochę, by zapolować i zjeść coś. Po południu zdrzemnął się nawet na godzinę, tak iż był już 
zmierzch, kiedy wszedł na wielkie drzewo, rosnące nad palisadą i dające mu widok na całą 
wioskę. Zobaczył, że Numa był żywy i że straże pospały się przy klatce. Lew nie jest czymś 
szczególnym  dla czarnego człowieka w kraju obfitującym  we lwy,  po zaspokojeniu więc 
pierwszej wielkiej chętki dokuczenia zwierzęciu, mieszkańcy wioski nie zwracali już uwagi 
na wielkiego kota i oczekiwali na wielką zabawę na wieczór.

Wkrótce po zapadnięciu zmierzchu zaczęły się uroczystości. Uderzono w tam–tam i jeden 

wojownik, skurczony we dwoje, skoczył na światło ognisk w pośrodek wielkiego koła innych 
wojowników,   poza   którymi   stały   lub   siedziały   kobiety   i   dzieci.   Tancerz   miał   ciało 
umalowane,   uzbrojony  był   jak  na   łowy,   a   ruchy  jego  i   gesty  przypominały  śledzenie   za 
zwierzyną. Chyląc się nisko, czasami przyklękając na jedno kolano, wyszukiwał na ziemi 
śladów, znów się wyprostował, stojąc bez ruchu, nasłuchiwał. Wojownik był młody, zwinny, 
zgrabnie zbudowany, mięśnie miał dobrze rozwinięte, postawę prostą jak strzała. Ognisko 
rzucało światło na jego hebanowe ciało. W tym świetle wyraźnie występowały na widok 
dziwaczne rysunki, wymalowane na jego twarzy, piersiach i brzuchu.

Oto przykucnął do ziemi, po czym skoczył wysoko w górę. Każdy rys twarzy i całego ciała 

okazywał, że znalazł ślad. Natychmiast poskoczył do koła wojowników, stojących wokoło, by 
zawiadomić ich o tym, co znalazł, i wezwać na łowy. Wszystko to działo się w pantomimie, 
lecz ruchy tak wiernie naśladowały rzeczywistość, że nawet Tarzan rozumiał wszystko do 
najdrobniejszego szczegółu.

background image

Widział,   jak   inni   wojownicy   pochwycili   swe   włócznie   myśliwskie   i   pośpiesznie 

przyłączyli   się  do  zgrabnego,   ukradkowego  „tańca  tropienia”.  Było  to   widowisko  bardzo 
interesujące, lecz Tarzan uświadomił sobie, że chcąc wykonać pomyślnie swój zamiar musi 
działać szybko. Już przedtem obserwował te tańce i wiedział, że po tańcu tropienia nastąpi 
zabawa starcia się ze zwierzyną, a w końcu jej zabicie, a wtedy Numa zostanie otoczony 
kołem wojowników i nie będzie można dostać się do niego.

Trzymając skórę lwa pod pachą, człowiek–małpa zeskoczył na ziemię w gęste ciemności, 

roztaczające się pod drzewem, okrążył chaty, aż doszedł wprost do miejsca z tyłu klatki, w 
której Numa stąpał nerwowo, chodząc naprzód i z powrotem. Klatki teraz nikt nie pilnował, 
dwaj wartownicy porzucili ją, by wziąć udział wśród reszty tancerzy.

Poza klatką Tarzan wdział na siebie skórę lwa tak samo jak wtedy, tego pamiętnego razu, 

kiedy małpy plemienia Kerczaka, nie dostrzegłszy, że to był on w przebraniu, o mało co, nie 
zabiły go. Potem wyczołgał się na rękach i nogach i wyszedł spośród dwu chat i stanął o kilka 
kroków od ciemnej gromady widzów, którzy skupili całą swą uwagę na gronie tańczących.

Tarzan dostrzegł, że czarni doszli do właściwego stopnia podniecenia nerwowego i że 

można było przystąpić do odegrania roli lwa. Za chwilę koło widzów rozstąpi się w miejscu 
najbliższym do znajdującego się w klatce lwa i ofiara zostanie wtoczona w środek koła. Na tę 
chwilę Tarzan czekał.

W końcu chwila ta przyszła. Na znak dany przez Mbongę–wodza, powstały natychmiast 

kobiety i dzieci i rozstąpiły się na bok, pozostawiając szerokie wolne przejście ku klatce ze 
lwem. W tejże chwili Tarzan wydał głuchy, przeciągły ryk zgłodniałego lwa i posunął się 
powoli przez otwartą uliczkę ku wielce podnieconym tancerzom.

Zaraz dostrzegła go jedna z kobiet i wydała piskliwy okrzyk. Natychmiast zaczęła się 

panika w najbliższym sąsiedztwie człowieka–małpy. Jaskrawe światło ogniska padło wprost 
na łeb lwa i czarnym się zdawało, jak to Tarzan przewidział, że ich więzień wydobył się z 
klatki.

Tarzan znowu zaryczał i posunął się naprzód. Tańczący wojownicy stali w miejscu tylko 

jedną chwilę. Udawali polowanie na lwa, zamkniętego w mocno zbudowanej klatce, teraz zaś, 
gdy go spostrzegli na wolności wpośród siebie, rzeczy przyjęły obrót zupełnie odmienny. 
Nerwy ich nie wytrzymały takiego widoku. Kobiety i dzieci pouciekały, szukając niepewnego 
bezpieczeństwa w najbliższych chatach i wojownicy zaraz poszli ich śladem tak, że na ulicy 
pozostał jedynie Tarzan.

Nie na długo jednak. Nie życzył sobie, by długo pozostał sam jeden. Nie zgadzało się to z 

jego planem. Oto jedna głowa ukazała się z najbliższej chaty, potem wyjrzała inna i znów 
inna, kilkunastu wojowników spoglądało na niego, czekając na jego poruszenie — czekając 
na to, że lew albo rzuci się na kogoś, albo zechce uciekać z wioski.

Trzymali w dłoniach włócznie, gotowi do rzutu, w razie napaści lub skoku ku wolności. 

Lew podniósł się w górę, na tylne łapy, płowa skóra spadła i oczom czarnych w odbiciu 
światła palenisk ukazała się wyprostowana młoda postać białego diabelskiego boga.

Przez chwilę czarni zbyt byli zdumieni, aby mogli cośkolwiek przedsięwziąć. Ich strach 

przed tym nowym zjawiskiem był również silny, jak i przed Numa, jednakowoż ochoczo 
rzuciliby się, by zabić potwora, gdyby byli zdolni szybko powziąć postanowienie, lecz strach 
i bojaźń przesądna i wrodzona ociężałość umysłowa obezwładniła ich na czas, kiedy Tarzan 
podszedł i podniósł swą lwią skórę. Widzieli, że potem zawrócił i odszedł, kryjąc się w 
cieniach, w końcu wioski. Dopiero wtedy zdobyli się na odwagę do wystąpienia przeciwko 
niemu, lecz gdy wybiegli kupą, potrząsając włóczniami i wydając okrzyki, Tarzan znikł.

Tarzan   ani   chwili   nie   zatrzymał   się   na   drzewie.   Zostawiwszy   skórę   lwa   na   gałęzi, 

zeskoczył znowu do wioski po drugiej stronie wielkiego pnia i zanurzywszy się w cienie 
chaty, pobiegł szybko do lwa w klatce. Skoczywszy na wierzch klatki pociągnął za sznur i 
podniósł w górę drzwi, a w chwilę później wielki lew w pełni swych sił wyskoczył na ulicę 

background image

wioski.

Wojownicy, wracając z próżnych poszukiwań za Tarzanem, spostrzegli lwa, kroczącego w 

świetle ogniska. Ach, tu znowu był diabelski Bóg, by płatać im stare sztuki. Czy sądzi, że uda 
mu się po raz drugi oszukać ludzi Mbongi–wodza, w taki sam sposób w tak krótkim czasie? 
Pokażą mu, co potrafią zrobić! Od dawna czekali takiej sposobności, aby na zawsze uwolnić 
się od tego okropnego demona dżungli. Jak jeden mąż, wysunęli się naprzód, wzniósłszy 
włócznie.

Kobiety i  dzieci wybiegły z chat, aby być świadkami zamordowania diabelskiego boga. 

Lwu zaświeciły się oczy i rzucił się w podskokach ku zbliżającym się wojownikom.

Z okrzykami dzikiej radości i tryumfu szli wojownicy, grożąc włóczniami. Diabelski Bóg 

był w ich władzy!

Wtedy Numa–lew z przeraźliwym rykiem rzucił się na nich.
Ludzie Mbongi–wodza spotkali Numę, naszykowawszy włócznie, z drwiącymi okrzykami. 

Skupiwszy się w masę hebanowych mięśni oczekiwali na natarcie diabelskiego boga, lecz pod 
dzielnością zewnętrzną tkwił w nich strach, że nie wszystko może im pójść po myśli — że ta 
dziwna istota może być nie do zranienia dla ich włóczni i może wywrzeć na nich wielką 
zemstę   za   ich   bezczelność.   Nacierający   lew   podobny   był   zbyt   do   prawdziwego   lwa   — 
spostrzegli to od razu. Lecz sądzili, że pod płową skórą ukryte było delikatne mięso białego 
człowieka. Czyż to ciało oprze się natarciu licznych włóczni wojennych?

Na przedzie stał ogromnego wzrostu młody wojownik w poczuciu swej siły i młodości. 

Czy odczuwał strach? Bynajmniej! Śmiał się, gdy Numa przeciwko niemu się skierował. 
Śmiejąc się, schylił swa włócznię, nastawiając jej ostrze na spotkanie szerokiej piersi. Lew 
wpadł na niego. Wielka łapa usunęła ciężką włócznię wojenną, łamiąc ją w kawały, jak ręka 
ludzka łamie suchy patyk.

Czarny padł na ziemię, ze zmiażdżoną czaszką od drugiego ciosu. Potem lew znalazł się w 

pośrodku wojowników, szarpiąc i rwąc na prawo i na lewo. Niedługo wytrzymali taka walkę. 
Kilkunastu jednak zostało rozszarpanych, zanim innym udało się uciec od tych strasznych 
pazurów i błyszczących zębów.

Przerażeni mieszkańcy biegali z miejsca na miejsce. Żadna chata nie wydawała się im 

bezpiecznym schronieniem, póki Numa znajdował się wewnątrz ogrodzenia. Przebiegali z 
jednej   chaty   do   drugiej,   a   w   środku   wioski   stał   Numa,   świecąc   oczami   i   warcząc   nad 
pomordowanymi ludźmi.

W końcu któryś z ludzi otworzył szeroko wrota wioski i szukał schronienia wśród gałęzi 

leśnych drzew poza ogrodzeniem. Jak owce, towarzysze jego poszli jego śladem, aż w końcu 
tylko lew i zabici pozostali w wiosce.

Z najbliższych drzew, gdzie się schronili, ludzie Mbongi widzieli, jak lew schyliwszy łeb 

pochwycił jedną ze swych ofiar za ramiona, po czym wolnym, wspaniałym krokiem ruszył 
dalej ulicą wioskową przez otwarte wrota w las. Widząc to, trzęśli się z przerażenia, a z 
innego drzewa spoglądał na to Tarzan i uśmiechał się..

Cała godzina upłynęła od chwili jak lew znikł ze swoją zdobyczą, nim czarni zdobyli się 

na odwagę, by zleźć z drzew i wrócić do wioski. Przewracali oczami, a po ich nagim ciele 
przebiegał chłód, więcej ze strachu, niż z nocnego oziębienia się.

— Był to on przez cały czas — wyszeptał jeden z nich. — Był to diabelski Bóg.
— Przemienił się z lwa w człowieka, i znów z powrotem w lwa — wyszeptał drugi.
— I powlókł Mwizę do lasu, by go pożreć — rzekł trzeci, wzdrygając się.
— Nie mamy tu więcej bezpieczeństwa — skarżył się czwarty. — Zabierzmy swoje rzeczy 

i szukajmy nowego siedliska z dala od miejsc, nawiedzanych przez diabelskiego boga.

Ranek jednak obudził w nich nową odwagę, tak że doświadczenia, doznane ostatniego 

wieczoru, nie miały innego skutku jak ten, że strach przed Tarzanem wzmógł się i umocniła 
się wiara w jego nadprzyrodzone pochodzenie.

background image

W taki to sposób rosła sława i potęga człowieka–małpy w tajemniczych ostępach dzikiej 

dżungli, gdzie zaliczał się do najpotężniejszych zwierząt, dzięki umysłowi ludzkiemu, który 
kierował jego olbrzymią siłą mięśni i nieustraszoną odwagą.

background image

R

OZDZIAŁ

 XII

T

ARZAN

 

OCALA

 

KSIĘŻYC

Księżyc rozlewał blask z nieba bez chmur, ogromny, nabrzmiały księżyc, opuszczony tak 

nisko nad ziemią, że jakby ocierał się o szumiące drzew wierzchołki. Była noc i Tarzan był w 
dżungli. Tarzan, człowiek–małpa, wielki mocarz, wielki łowca. Dlaczego odbywał drogę w 
czarnych ciemnościach ponurego lasu — nie umiałby sam powiedzieć. Nie był głodny, najadł 
się dobrze dnia tego, a w bezpiecznym schronieniu ukryte miał resztki upolowanej zwierzyny, 
naszykowane na zaspokojenie nowego apetytu.

Być może, że radość życia, bujne siły młodości, kazały mu opuścić legowisko na drzewie, 

by   doświadczać   mięśni   i   ćwiczyć   zmysły   w   czasie   nocy  w   dżungli,   a   przy   tym  Tarzan 
odczuwał zawsze silne pragnienie poznawania rzeczy nowych.

Dżungla,   której   króluje   Kudu–słońce,   wygląda   zupełnie   inaczej   niż   dżungla   Gory–

księżyca. Dzienna dżungla ma wygląd sobie właściwy, ma swoje światła i cienie, swoje ptaki, 
swoje kwiaty, swoje zwierzęta. Hałasy dzienne słychać tylko za dnia. Światła i cienie nocnej 
dżungli są tak odmienne jak mogłyby się różnić światła i cienie innego świata od świateł i 
cieni świata naszego, ma swoje zwierzęta, swoje kwiaty, a ptaki nocne nie są takie same, jak 
ptaki dżungli, kiedy panuje Kudu–słońce.

Z powodu tych różnic, Tarzan lubił badać dżunglę nocą. Życie nocne nie tylko różniło się 

od   życia   dziennego,   lecz   było   bogatsze   również   w   niebezpieczeństwa,   a   dla   Tarzana 
niebezpieczeństwo   było   przyprawą   życia.  A  hałasy  dżungli   w   porze   nocnej   —   ryk   lwa, 
ujadanie lamparta, okropny śmiech Dango–hieny, były muzyką dla uszu człowieka–małpy.

Ciche stąpanie niewidzialnych nóg, szelest liści i traw wywoływany przez przesuwające 

się drapieżne bestie, błysk mieniącego się światła oczu, jaśniejących w ciemnościach, miliony 
głosów,   świadczących   o   bujnym   życiu,   które   można   było   uchem   posłyszeć   i   rozpoznać 
węchem, chociaż rzadko można było je podpatrzeć, pociągały Tarzana do dżungli w porze 
nocnej.

Dziś zrobił szeroki krąg — zapuścił się początkowo na wschód, później na południe, a 

obecnie   zataczał  koło  na   północ.  Oczy,   uszy i   czułe   nozdrza   wciąż  na   wszystko  dawały 
baczenie. Z głosami, które były mu znane, pomieszane były głosy obce, dziwne głosy, które 
dawały   się   słyszeć   jedynie   wtedy,   gdy  Kudu   udał   się   na   spoczynek   w   swym   legowisku 
poniżej odległej krawędzi wielkiej wody — głosy, należące do państwa Gory–księżyca, i tego 
tajemniczego czasu, kiedy władzę sprawował Goro.

Głosy te często wywoływały w nim głębokie zamyślenie. Nie mógł sobie poradzić z nimi, 

gdyż zdawało mu się, że dżungla tak dobrze była mu znana, że nie mogło w niej nic być 
takiego, czego by nie znał. Czasami przychodziły mu myśli, że tak jak barwy i kształty 
zmieniały się nocą, tak i głosy zmieniały się z odejściem Kudu i przybyciem Góry. Myśli 
takie wywołały w jego umyśle przypuszczenie, nie dość jasne, że odmiany zależne były od 
działania Góry i Kudu. A stąd naturalną drogą doszedł do mniemania, że słońce i księżyc były 
to osobistości, żyjące tak realnie jak i on sam. Słońce było istotą żyjącą i rządziło dniem. 
Księżyc, wyposażony w rozum i cudowne siły, rządził nocą.

Tak rozumował nie wyćwiczony w mysiemu Tarzan, błądząc w ciemnościach, poszukując 

wyjaśnienia   rzeczy,   których   nie   mógł   się   dotknąć   palcem,   poznać   węchem   lub   usłyszeć 
uchem i obejrzeć wzrokiem, z wielkich nieznanych potęg przyrody.

Kiedy Tarzan podróżował na północ, zataczając wielkie koło, poczuł węchem bliskość 

Gomangani. Silny gryzący zapach dymu, dochodzący z rozpalonego ogniska uderzył jego 
nozdrza. Człowiek–małpa ruszył szybko w kierunku, skąd lekki wietrzyk nocny przynosił 
zapach. Wkrótce dostrzegł przed sobą przez gęstwinę odblask wielkiego paleniska, a gdy 

background image

zatrzymał się w pobliżu na drzewie, ujrzał kilku czarnych wojowników, przykucniętych przy 
ogniu.   Była   to   widocznie   wyprawa   myśliwska   z   wioski   Mbongi–wodza,   zapóźniona   w 
dżungli. Naokoło zbudowali z tarniny bomę i przy pomocy ognia mieli nadzieję nie dopuścić 
do zbliżenia się wielkich mięsożernych zwierząt.

Że   mieli   jedynie   nadzieję,   ale   że   nie   byli   pewni   swego   bezpieczeństwa,   widać   było 

wyraźnie z oznak strachu. Siedzieli drżąc i wypatrując w ciemnościach, gdyż już Numa i 
Sabora z rykiem zbliżali się ku nim. Krążyły też w dalszych cieniach, z daleka od ogniska, i 
inne istoty. Tarzan widział ich żółte błyskające oczy. Czarni dostrzegli je również i trzęśli się 
ze strachu. Wtedy jeden z nich powstał i chwyciwszy palącą się głownię z ogniska, rzucił ją w 
zbliżające się oczy. Oczy natychmiast znikły. Czarny zasiadł znowu. Tarzan zauważył, że 
upłynęło kilka minut, zanim oczy znowu się zjawiły dwójkami lub czwórkami.

Teraz nadszedł Numa–lew i Sabora, jego towarzyszka. Inne oczy rozproszyły się na prawo 

i   na   lewo   wobec   groźnych   chrząkań   tych   wielkich   kotów   i   teraz   tylko   ogromne   orbity 
pożeraczy ludzi świeciły w ciemności. Niektórzy z czarnych padli na twarz i wydawali jęki. 
Ten jednak, który już przedtem rzucił palącą się gałąź, rzucił teraz nowa wprost w oczy 
zgłodniałym lwom. I lwie oczy znikły tak, jak dawniej znikły mniejsze światełka. Tarzan 
przyglądał się z wielkim zainteresowaniem. Zobaczył, że istnieje jeszcze jeden nowy powód, 
dla którego czarni rozpalali nocne ogniska — przydatne były nie tylko dla ciepła, światła i 
gotowania. Zwierzęta dżungli bały się ognia, tak więc ogień był w pewnej mierze obrona. 
Sam Tarzan uczuwał cześć bojaźliwą dla ognia. Zdarzyło się raz, że oglądając opuszczone 
przez   czarnych   ognisko   ujął   ręką   tlejący   węgiel.   Od   tego   czasu   trzymał   się   w   pewnym 
oddaleniu   od   ognisk,   które   widział.   Jedno   doświadczenie   wystarczyło   mu   do   nabrania 
poszanowania dla ognia.

Przez chwil kilka po rzuceniu przez czarnego głowni, nie widać było oczu, chociaż Tarzan 

słyszał lekkie stąpanie nóg naokół siebie. Potem jednak znowu zaświeciły bliźniacze punkty 
ogniste,   bodące   oznaka   powrotu   króla   dżungli,   a   w   chwilę   później   trochę,   poniżej, 
zabłyszczały oczy Sabory, jego towarzyszki.

Czas pewien stały w miejscu, nie poruszając się, świeciły jak dzikie gwiazdy w nocy 

dżungli — potem lew z wolna ruszył naprzód ku bomie, gdzie wszyscy z wyjątkiem jednego 
czarnego wojownika leżeli na ziemi przerażeni. Kiedy ten samotny opiekun dostrzegł, że 
Numa znów się zbliża, rzucił nową głownię, i jak przedtem, Numa się cofnął, a z nim Sabora–
lwica. Na ten raz nie oddalili się już tak daleko, znikli nie na długo. Prawie natychmiast 
wrócili i zaczęli okrążać bomę, wodząc wciąż oczami za głownią. Głuche gardłowe warczenie 
wskazywało na wzrastające ich niezadowolenie. Z tyłu, za lwami, błyszczały świecące się 
oczy innych satelitów. Cała czarna dżungla, naokół obozowiska ludzi czarnych, uniżana była 
małymi ognistymi punkcikami.

Powtarzało się to wiele razy, że czarny wojownik ciskał swe niewielkie głownie na parę 

kroków, lecz Tarzan mógł zauważyć, że po kilkakrotnym cofnięciu się Numa przestał prawie 
zwracać   na   nie   uwagę.   Z   poryków   lwa  Tarzan   domyślał   się,   że   lew   był   głodny,   i   mógł 
wnioskować, że lew postanowił nakarmić się ciałem Gomangani. Czy jednak lew odważy się 
podejść do wzbudzających strach płomieni?

Właśnie w tejże chwili, gdy myśl ta zjawiła się w głowie Tarzana, lew przestał krążyć 

naokoło   i   zatrzymał   się   wprost   borny.   Chwilę   stał   bez   ruchu,   tylko   widać   było   szybkie, 
nerwowe ruchy ogona, po czym ruszył naprzód, a Sabora niecierpliwie następowała za nim. 
Czarny   człowiek   krzyknął   na   swych   towarzyszy,   że   lew   się   zbliża,   lecz   oni   byli   tak 
przestraszeni, że tylko skupili się bliżej do siebie i zaczęli jeszcze głośniej niż przedtem 
jęczeć.

Chwyciwszy palącą się gałąź, człowiek rzucił ją wprost w ślepia lwa. Dał się słyszeć 

gniewny ryk i lew zaraz rzucił się na ludzi. Jednym susem drapieżne zwierzę przesadziło 
ogrodzenie.   Z   równą   zwinnością   wojownik   przebiegł   na   drugą   stronę   i   unikając 

background image

niebezpieczeństw, czyhających w ciemnościach, poskoczył na najbliższe drzewo.

Numa   równie   szybko   opuścił   bomę,   jak   i   dostał   się   do   środka,   lecz   wracając   przez 

ogrodzenie   z   tarniny   zabrał   z   sobą   wrzeszczącego   negra.   Ciągnąc   swą   ofiarę   po   ziemi, 
podszedł do Sabory, a ta przyłączyła się do niego, oboje zginęli w ciemnościach. Ich dzikie 
warczenie zagłuszały rozdzierające krzyki przerażonego nieszczęsnego człowieka.

W   niewielkim   oddaleniu   od   światła   ogniska   lwy   zatrzymały   się,   nastąpił   cały   szereg 

niesłychanie groźnych pomruków i ryków, a krzyki i jęki czarnego człowieka ustały — na 
wieki.

Oto znów Numa pojawił się w świetle ogniska. Zrobił drugą wycieczkę w obręb borny i 

nastąpiło powtórzenie poprzedniej, ponurej tragedii i bolesne wycie nowej ofiary.

Tarzan powstał i przeciągnął się leniwie. Zabawa zaczęła go nudzić. Ziewnął i skierował 

się ku polanie, gdzie na pobliskich drzewach spało jego plemię.

Lecz nawet i wtedy, kiedy już znalazł się na swym zwykłym miejscu i skurczył się do snu, 

nie miał ochoty zasnąć. Długi czas przeleżał, rozmyślając. Spoglądał na niebiosa, patrzał na 
księżyc i gwiazdy. Myślał o tym, czym one były i jaka moc utrzymywała je w górze. Miał 
umysł badawczy. Ustawicznie zajmowały go pytania, wywołane tym, co się naokoło niego 
działo. Nie było jednak nikogo, kto by dał odpowiedź na te pytania. W dzieciństwie pragnął 
wszystko wiedzieć, a gdy wiedza nie była mu dana, i w wieku dojrzałym pełen był wielkiej, 
niezaspokojonej ciekawości dziecka.

Nie poprzestał na tym, że widział, że coś się stało — pragnął wiedzieć, dlaczego się tak 

stało.   Chciał   wiedzieć,   co   wywoływało   zjawiska.   Tajemnica   życia   interesowała   go 
niezmiernie.   Cudu   śmierci   nie   mógł   zgłębić.   Niezliczoną   ilość   razy   oglądał   wewnętrzny 
mechanizm zabitych zwierząt i raz, czy dwa, otworzył klatkę piersiową ofiar jeszcze w tym 
czasie, że mógł oglądać uderzenia serca.

Z doświadczenia wiedział, że nóż, przeszywający ten narząd, sprowadzał natychmiastową 

śmierć prawie zawsze, gdy tymczasem mógł zadać swemu przeciwnikowi niezliczoną ilość 
cięć w innych miejscach, a nie wywoływało to nawet utraty sił. W taki sposób doszedł do 
przekonania, że serce, lub jak je nazywał „rzecz czerwona, która oddycha”, jest siedliskiem i 
początkiem życia.

Mózgu i jego funkcjonowania nie rozumiał wcale. Że wrażenia zmysłowe przenoszone 

były do mózgu i tam objaśniane, porządkowane i określane — to przekraczało jego zdolność 
pojmowania rzeczy. Sądził, że jego palce dowiadywały się, kiedy czegoś dotknęły, że jego 
oczy poznawały, gdy coś zobaczyły, że jego uszy słyszały, a nos poznawał zapachy.

Gardło, naskórek i włosy głowy uważał za trzy główne siedliska wzruszeń. Kiedy ujrzał 

śmierć   Kali,   doznał   duszącego   uczucia   w   gardle.   Dotknięcie   Histy–węża,   wywoływało 
niemiłe uczucie skóry całego jego ciała, a zbliżanie się wroga podnosiło mu włosy na głowie.

Wyobraźcie   sobie,   jeżeli   możecie,   dziecko,   pełne   poczucia   dziwów   przyrody,   mające 

tysiące pytań, a otoczone jedynie zwierzętami dżungli, dla których jego pytania były czymś 
równie obcym, jak sanskryt. Jeżeli pytał Guntę, co wywoływało deszcz, wielka stara małpa 
spoglądała   tylko   na   niego   przez   chwilę,   w   niemym   zdziwieniu   i   zabierała   się   zaraz   do 
interesującego ją pożytecznego poszukiwania pcheł na swym ciele, a jeżeli pytał Mumgę, 
która była bardzo podeszłego wieku i powinna była wiedzieć dużo o przyczynie, dlaczego 
zamykały się pewne kwiaty, gdy Kudu opuszczał niebiosa, a inne otwierały się w nocy, ze 
zdziwieniem   przekonał   się,   że   Mumga   wcale   nie   zauważyła   tych   interesujących   faktów, 
chociaż umiała z wielką dokładnością powiedzieć, gdzie się znajdował najtłustszy robaczek.

Dla   Tarzana   były   to   cuda.   Zajmowały   jego   myśl   i   wyobraźnię.   Widział,   jak   kwiaty 

zamykały się i otwierały, widział, że pewne kwiaty zawsze obracały się ku słońcu, widział 
liście poruszające się wtedy, kiedy nie było wiatru, widział, jak rośliny pięły się jak istoty 
żywe po pniach i gałęziach wielkich drzew. Zgodnie z tym, Tarzan sądził, że kwiaty i rośliny i 
drzewa, były istotami  ożywionymi.  Często przemawiał do nich tak, jak mówił do Gory–

background image

księżyca, Kudu–słońca, lecz zawsze spotykał go zawód, gdyż nie było odpowiedzi. Zadawał 
im pytania, lecz nie mogły odpowiedzieć, chociaż wiedział, że szelest liści był ich mową — 
prowadziły z sobą rozmowy.

Powstawanie wiatru przypisywał drzewom i trawom. Mniemał, że chyląc się przed siebie i 

w tył  stwarzały wiatr. Nie mógł sobie wytłumaczyć tego zjawiska w żaden inny sposób. 
Deszcz uzależniał w końcu od gwiazd, księżyca i słońca, lecz w tej jego hipotezie nie było nic 
pięknego i poetycznego.

Gdy dziś Tarzan tak rozmyślał, w jego płodnej wyobraźni zjawiło się nagle wyjaśnienie 

gwiazd i księżyca. Był bardzo swą myślą przejęty. Tog spał w pobliżu. Tarzan przesunął się 
ku niemu.

— Tog!   —   krzyknął.   Natychmiast   wielka   małpa   przebudziła   się   i   najeżyła   włos, 

domyślając się z tego nocnego wezwania, że zagraża jakieś niebezpieczeństwo. — Patrz, Tog 
— zawołał Tarzan, wskazując palcem na gwiazdy — widzisz oczy Numy, Sabory, Szity i 
Dango. One przyczaiły się naokół Gory, by rzucić się na niego i zabić.

— Przypatrz się oczom, nosowi i ustom Góry. A światło, świecące na jego twarzy, jest to 

światło wielkiego ogniska, które rozpalił, by odstraszyć Numę i Saborę, Dango i Szitę.

— Naokół  księżyca   widać  wszędzie  ślepia,  widzisz  je?  Lecz  nie  podchodzą  blisko  do 

ogniska — mało jest oczu tuż przy Goro.”

Boją się ognia! Ogień broni Gorę przed Numą. Czy widzisz je, Tog? Przyjdzie kiedy taka 

noc, że Numa będzie bardzo zgłodniały i gniewny — wtedy przeskoczy on krzaki tarniny, 
otaczające Gorę i nie będziemy mieli więcej blasku, gdy Kudu zejdzie do swego legowiska — 
noc będzie tak czarna jak wtedy, gdy Goro jest rozleniwiony i wysypia się długo w noc, lub 
wtedy, kiedy wędruje po niebiosach w dzień, zapominając dżunglę i jej mieszkańców.

Tog,   nic   nie   rozumiejąc,   rozejrzał   się   po   niebiosach,   a   potem   spojrzał   na   Tarzana. 

Spadająca gwiazda zakreśliła płonącą drogę na niebie.

— Patrz! — zawołał Tarzan. — Goro cisnął pałającą głownię na Numę.
Tog zamruczał. — Numa znajduje się na ziemi — rzekł. — Numa nie urządza łowów nad 

drzewami. — Mówiąc to spoglądał jednak z zaciekawieniem i z pewną bojaźnią na jasne 
gwiazdy, świecące w górze, jak gdyby widział je po raz pierwszy i bez kwestii zauważył je po 
raz pierwszy, chociaż znajdowały się tam na niebiosach każdej nocy jego życia. Dla Toga 
były czymś podobnym jak wspaniałe kwiaty — nie były do zjedzenia, nie zwracał więc na nie 
uwagi.

Tog zakręcił się i poczuł zdenerwowanie. Czas długi leżał, nie śpiąc, wpatrując się w 

gwiazdy — pałające oczy zwierząt drapieżnych, otaczających Gorę–księżyc — Gorę, przy 
blasku którego małpy odprawiały swój taniec przy odgłosie glinianych bębnów. Jeżeli Numa 
pożre Gorę, nie będzie więcej dum–dum. Myśl ta wywołała w nim przygnębienie. Spojrzał na 
Tarzana prawie ze strachem. Dlaczego jego przyjaciel był taki inny niż reszta małp plemienia? 
Nikt ze znajomych Toga nie wypowiadał takich dziwnych myśli jak Tarzan. Małpa podrapała 
się w łeb, przesunęła się jej myśl niejasna, czy z Tarzanem było bezpiecznie utrzymywać 
towarzystwo, lecz przypomniał sobie powoli, pracując myślą, że Tarzan wyświadczył mu 
większe przysługi niż mocne i rozważne samce plemienia.

Tarzan wyzwolił go z rąk czarnych ludzi w chwili, kiedy sądził, że Tarzan chce posiąść 

Tikę. Tarzan ocalił od śmierci małe balu Toga. Tarzan powziął i wykonał plan wyśledzenia 
porywacza Tiki i odbicia porwanej. Tarzan walczył  i przelewał krew w obronie Toga po 
tylekroć, że Tog, chociaż był tylko zwierzęciem, czuł głęboką wierność, której nic już nie 
mogło złamać. Jego przywiązanie do Tarzana stało mu się obyczajem, wskazaniem tradycji, 
która   trwać   będzie   tak   długo,   jak   życie  Toga.   Nigdy   nie   okazywał   zewnętrznych   oznak 
przywiązania — warczał na Tarzana, jak warczał na inne małpy, gdy podeszły blisko, gdy on 
żerował — lecz oddałby życie za Tarzana. Miał to w świadomości i Tarzan o tym wiedział. O 
takich jednak rzeczach małpy nie rozprawiają — słownikiem ich dla pięknych instynktów są 

background image

więcej czyny same, a nie słowa. Dziś jednak Tog się zmęczył i zasnął, wciąż rozmyślając o 
dziwnych rzeczach, wypowiedzianych przez towarzysza.

Nazajutrz rozmyślał o nich w dalszym ciągu i bez najmniejszego złego zamiaru wspomniał 

Gunrowi o tym, co Tarzan mówił o oczach, otaczających Gorę, i o możliwości, że prędzej lub 
później Numa napadnie na księżyc i pożre go. W rozumieniu małp wszystkie rzeczy duże w 
przyrodzie są rodzaju męskiego, Goro więc, jako największa istota na niebie podczas nocy, 
był samcem.

Gunto zlizał ślinę z pazura i przypomniał sobie to, że Tarzan kiedyś mówił, że drzewa 

prowadzą   z   sobą   rozmowy,   a   Gozan   opowiedział,   że   widział   człowieka–małpę,   jak 
wytańcowywał sam w świetle księżyca z panterą. Nie wiedzieli o tym, że Tarzan pochwycił 
panterę   na   linkę   i   przywiązał   do   drzewa,   po   czym   wyprawiał   skoki   przed   kręcącym   się 
zwierzęciem, by mu dokuczyć.

Inni opowiedzieli, że widzieli, jak Tarzan jeździł na grzbiecie Tantora–słonia, o tym, jak 

przyprowadził czarnego chłopca, Tiba, do plemienia, i o tajemniczych sprawach, jakie miał w 
dziwnym schronisku nad morzem. Dla nich książki nie miały żadnego znaczenia. Tarzan po 
pokazaniu ich kilku towarzyszom, widząc, że nawet obrazki nie zajmowały ich wcale, dał 
pokój i książki miał dla siebie.

— Tarzan, nie jest małpą — rzekł Gunto. — Sprowadzi on Numę, by nas pożarł, jak 

sprowadza go, by pożarł księżyc. Musimy go zabić.

Natychmiast   Tog   najeżył   sierść.   —   Zabić   Tarzana!   Wprzód   będziecie   mieli   ze   mną 

rozprawę na śmierć i musicie zabić Toga — rzekł i oddalił się, by szukać żeru.

Inni przyłączyli się jednak do spiskowców. Przypomnieli sobie o wielu rzeczach, które 

robił Tarzan, a których małpy nie robiły i nie mogły zrozumieć. Ponownie Gunto wygłosił 
zdanie, że Tarmangani, białą małpę, należy zabić, a inni, wystraszeni opowieściami, które 
posłyszeli i sądząc, że Tarzan zamyślał zabić Gorę, przyjęli propozycję pomrukiem zgody.

Wśród   obecnych   była   i  Tika,   i   przysłuchiwała   się   pilnie,   lecz   nie   podniosła   głosu   za 

wykonaniem zamiaru. Natomiast najeżyła się, szczerząc zęby, a później oddaliła się, szukając 
Tarzana, lecz nie mogła go znaleźć, gdyż oddalił się, polując na mięso. Odnalazła jednak Toga 
i powiedziała mu, co inni zamierzają zrobić, a wielki samiec tupał w ziemię i ryczał. Krwią 
nabiegłe jego oczy błysły gniewem, górna warga stuliła się, obnażając kły, a na grzbiecie 
wstały mu włosy. Drobne zwierzątko przebiegło przed nim i Tog skoczył, by je chwycić. W 
jednej chwili, zdawało się, że zapomniał o swej złości przeciwko wrogom swego przyjaciela, 
lecz taki już jest umysł małpi.

W   oddaleniu   kilku   mil   Tarzan   wylegiwał   się   na   szerokim   grzbiecie   Tantora–słonia. 

Ostrzem patyka drapał go za wielkim uchem i mówił mu, temu twardoskóremu zwierzęciu o 
wszystkim, co przepełniało jego głowę z czarnowłosą strzechą. Niewiele z tego, co Tarzan 
mówił, Tantor rozumiał, lecz Tantor umie słuchać. Przechylając się z boku na bok, stał tam, 
uradowany   towarzystwem   przyjaciela,   przyjaciela,   którego   miłował,   i   rozkoszował   się 
przyjemnym uczuciem, doznawanym od drapania.

Numa–lew zwęszył człowieka i ostrożnie szedł śladem, aż ujrzał przed sobą swoją ofiarę, 

siedzącą na łbie potężnego właściciela kłów. Zawrócił, warcząc i mamrocząc coś, udając się 
na pomyślniejsze łowy.

Słoń poczuł zapach lwa, przyniesiony lekkim powiewem wiatru, wzniósł w górę swą trąbę 

i rozgłośnie zatrąbił. Tarzan wyciągnął się rozkosznie, kładąc się ciałem całym na twardym 
grzbiecie słonia. Muchy roiły się przy jego twarzy, zerwaną liściastą gałęzią opędzał się od 
nich leniwie.

— Tantorze — przemówił — dobrze jest żyć na świecie. Dobrze jest leżeć w chłodnym 

cieniu, dobrze jest spoglądać na zieloność. Dobrze jest spoglądać na zielone drzewa i barwne 
kwiaty   —   na   to   wszystko,   co   Bulamutumumo   dał   nam.   Jest   on   bardzo   dobry   dla   nas, 
Tantorze. Dał tobie delikatne liście, korę i bujne trawy do jedzenia, dla mnie dał Barę i Hortę, 

background image

i Pisę, owoce i orzechy i korzenie. Dostarcza on wszystkim ulubionego pożywienia. Od nas 
wymaga tyle tylko, ażebyśmy mieli dość siły lub zmyślności do brania tego, co nam daje. 
Tak, Tantorze, dobrze jest żyć na świecie. Nie chciałbym umrzeć.

Tantor   wydał   słaby   dźwięk   gardłem   i   zwinąwszy   trąbę   pogładził   policzek   Tarzana, 

wysuwając naprzód ryjek.

— Tantorze — rzekł — teraz idź, karmiąc się po drodze, ku plemieniu Kerczaka, wielkiej 

małpy, a Tarzan pojedzie na twej głowie, nie zadając sobie trudu.

Właściciel kłów ruszył powoli szerokim traktem, mającym sklepienie z drzew, zatrzymując 

się   po   drodze,   by   od   czasu   do   czasu   zjeść   delikatną   gałąź   lub   zerwać   jadalną   korę   z 
sąsiedniego   drzewa.   Tarzan   przyległ   twarzą   ku   dołowi   na   łbie   i   grzbiecie   zwierzęcia, 
rozpostarł   nogi,   zwieszając   je   po   bokach,   oparł   głowę   na   rękach,   a   łokcie   na   szerokim 
czerepie. W taki sposób odbywali bez pośpiechu drogę ku miejscu zgromadzeń plemienia.

Gdy się zbliżyli do polany, idąc z północy, spotkali krocząca z południa inną postać — 

postać zgrabnie zbudowaną czarnego wojownika, stąpającego ostrożnie dżunglą, bacznego na 
liczne   niebezpieczeństwa,   które   mógł   spotkać   po   drodze.   Przeszedł   pod   wystawioną   na 
południowym   brzegu   czata,   siedzącą   na   wielkim   drzewie,   skąd   widać   było   ścieżkę, 
prowadzącą z południa. Małpa pozwoliła Gomangani przejść bezkarnie, ponieważ widziała, 
że człowiek był sam jeden. Z chwilę jednak, kiedy wojownik wstąpił na polanę, rozległo się 
poza nim rozgłośne „Krig–ah!”, a za tym okrzykiem dał się zaraz słyszeć chór odpowiedzi, 
dochodzących   z   rozmaitych   stron,   gdy  małpy  przedzierały  się   przez   gałęzie,   śpiesząc   na 
wezwanie swego towarzysza.

Czarny   człowiek   zatrzymał   swe   kroki,   posłyszawszy   pierwszy   okrzyk   i   obejrzał   się 

wokoło. Nie mógł nic dojrzeć, lecz poznał głosy kosmatych, leśnych ludzi, których jego 
rodzaj bał się, nie tylko z powodu siły i dzikości tych istot, lecz i z powodu odczuwanej 
przesądnej obawy.

Bulabantu był odważny. Słyszał, że małpy były wokoło. Wiedział, że ucieczka była prawie 

niemożliwa. Stał więc na miejscu, trzymając włócznię w pogotowiu, a okrzyk wojenny drżał 
mu na wargach. Był zdecydowany drogo sprzedać swe życie ten Bulabantu, pomocnik wodza 
z wioski Mbongi–wodza.

Tarzan i Tantor znajdowali się tuż blisko, gdy pierwszy okrzyk czaty rozległ się w cichej 

puszczy.  Jak  błyskawica  człowiek–małpa  zeskoczył  z   grzbietu   słonia  i   wspiąwszy się  na 
drzewo, szybko skierował się ku polanie, zanim jeszcze zamarły echa pierwszego „Krig–ah!”. 
Gdy dotarł do polany, kilkunastu samców otaczało jednego Gomangani. Ze ścinającym krew 
wrzaskiem Tarzan rzucił się do ataku. Nienawidził czarnych, jeszcze bardziej niż małpy, a tu 
trafiała się sposobność do zamordowania czarnego. Co zrobił Gomangani? Czy zabił kogo z 
plemienia?

Tarzan zapytał o to najbliższej małpy. — Nie, Gomangani nie zrobił nikomu nic złego. 

Gozan, stojący na czatach, ujrzał go kroczącego lasem i ostrzegł plemię — to było wszystko. 
Człowiek–małpa przetłoczyl  się koło małp, z których nikt dotąd jeszcze nie doprowadził 
siebie   do   takiego   stopnia   złości,   by   rzucić   się   na   człowieka,   i   stanął   wprost   w   obliczu 
czarnego wojownika. Poznał człowieka od razu. Poprzedniej nocy był świadkiem, jak ten 
bronił się przed oczami, świecącymi w ciemnościach, gdy jego towarzysze tarzali się po 
ziemi, tak przerażeni, że nic mogli nawet pomyśleć o obronie. Miał przed sobą dzielnego 
człowieka, a Tarzan wielce cenił dzielność i odwagę. Zamiłowanie do odwagi silniejsze nawet 
\v nim było niż nienawiść, jaką czuł do czarnych. Z radością wdałby się w bitwę z czarnym 
wojownikiem w każdym innym razie, tego jednak, którego miał przed sobą, nie chciał zabijać 
—   czuł   niejasno,   ze   człowiek   ten   zasłużył   sobie   na   zachowanie   życia   dzielną   obroną 
poprzedniej   nocy,   chociaż   nie   uświadamiał   sobie   dodatkowo   i   tej   nierówności   sił,   jaka 
zagrażała samotnemu wojownikowi.

Zwrócił się do małp. — Powracajcie do zerowania — wyrzekł — a ten Gomangani niech 

background image

idzie swoją drogą w pokoju. Nie zrobił nam nic złego, a ja ostatniej nocy widziałem, jak 
walczył ogniem z Numą i Saborą, sam jeden w dżungli. Ma odwagę. Po co mamy zabijać 
tego, kto jest odważny, a na nas nie zrobił napaści? Niech idzie sobie.

Małpy zawarczały. Nie podobało im się to, co mówił Tarzan. — Śmierć Gomangani! — 

wykrzyknęła jedna.

— Tak — zaryczały inne — śmierć Gomangani, a również i Tarmangani.
— Śmierć białej małpie! — wrzasnął Gozan. — Nie jest on wcale małpą, lecz Gomangani 

ze zdjętą skórą.

— Śmierć   Tarzanowi!   —   ryknął   Gunto.   —   Bij,   zabij.   Małpy   istotnie   dochodziły   do 

morderczego roznamiętnienia, lecz złość ich skierowała się raczej przeciwko Tarzanowi, a nie 
przeciwko czarnemu człowiekowi. Kosmata postać przedarła się między nimi, odrzucając na 
bok wszystkich napotkanych, jak człowiek silny mógłby odrzucić dzieci. Był to Tog, wielki, 
rozjuszony Tog.

— Kto mówi „śmierć Tarzanowi”? — rzucił pytanie. — Kto chce zabić Tarzana, musi 

zabić Toga. Kto potrafi zabić Toga? Tog wyrwie z was wnętrzności i rzuci je na pokarm 
hienom.

— My wszyscy zabijemy was — odrzekł Gunto. — Nas jest wielu, a was mało — i w tym 

miał rację. Tarzan widział, że Gunto miał racje, wiedział o tym i Tog, lecz żaden nie chciał się 
przyznać do togo. Nie w ten sposób postępują małpy.

— Ja jestem Tarzan — wykrzyknął człowiek–małpa. —  Ja jestem Tarzan wielki łowca, 

wielki mocarz. W całej dżungli nie ma nikogo potężniejszego od Tarzana.

Po czym, kolejno, obie strony walczących wychwalały swoje wielkie czyny i dzielność, 

podchodząc coraz bliżej do siebie. W taki sposób małpy wzniecają w sobie odpowiednie 
usposobienie do starcia się w walce.

Gunto podszedł na wyprostowanych nogach tuż do Tarzana i obwąchał go, wyszczerzając 

zęby. Tarzan zawarczał głucho, groźnie. Ta taktyka mogła się powtarzać kilkanaście razy, lecz 
wcześniej lub później któryś z samców rozpocznie bitwę, a wtedy cała okropna sfora zacznie 
szarpać i rwać swą ofiarę.

Bulabantu,   czarny  człowiek   stał   patrząc   przed   siebie   ze   zdumieniem   od   chwili,   kiedy 

dostrzegł Tarzana, przepychającego się przez koło małp. Słyszał on wiele o tym diabelskim 
bogu, który żył z kosmatymi ludźmi leśnymi, lecz nigdy przedtem nie widział go za dnia na 
swoje oczy. Znał go dość dobrze z opisów tych, co go widzieli i kilkakrotnie dojrzał go 
niewyraźnie w czasie nocy, gdy człowiek–małpa nawiedzał wioskę Mbongi dla spełnienia 
swych częstych okropnych żartów.

Bulabantu   nie   mógł   oczywiście   nic   zrozumieć   z   tego,   co   się   działo   między  małpami. 

Spostrzegł jednak, że człowiek–małpa i drugi rozrosły samiec spierali się o coś z innymi. 
Widział, że ci dwaj stali zwróceni ku niemu plecami, pomiędzy nim a resztą plemienia, i 
domyślił   się,   chociaż   była   to   rzecz   nieprawdopodobna,   że   występowali   w   jego   obronie. 
Wiedział,  że  Tarzan  oszczędził  raz  życie  Mbongi–wodza,  że  opiekował  się Tibem i  jego 
matką Momają. Nie było więc rzeczą niemożliwą, że zechce okazać pomoc jemu, Bulabantu, 
lecz jak tego dokonać potrafi, nie mógł tego dojść, a w rzeczywistości rzecz była niezmiernie 
trudna, gdyż siły były zbyt nierówne.

Gunto   wraz   z   innymi   pomału   zmuszali  Tarzana   i  Toga   do   cofania   się   ku   Bulabantu. 

Człowiek–małpa wspomniał swe słowa niedawno wypowiedziane do Tantora: „Tak, Tantorze, 
dobrze jest żyć na świecie. Nie chciałbym umrzeć”. A teraz śmierć zaglądała mu w oczy, gdyż 
usposobienie   małp   stawało   się   coraz   bardziej   względem   niego   wrogie.   Od   dawna   wielu 
nienawidziło go, a wszyscy nie ufali mu. Wiedzieli, że był istotą od nich odmienną. Wiedział 
o tym i Tarzan, lecz radował się z tego — że był człowiekiem, o czym dowiedział się z 
książek z ilustracjami i był z tego wielce dumny. Obecnie groziła mu śmierć.

Gunto szykował się do rzucenia się na Tarzana. Tarzan rozpoznał oznaki tego. Wiedział, że 

background image

reszta samców rzuci się na niego za Guntem. A wtedy koniec będzie krótki. Coś poruszyło się 
wśród roślinności po przeciwnej stronie polany. Tarzan dostrzegł to poruszenie jednocześnie z 
tym,   kiedy  Gunto   wykrzykując   okropny  okrzyk   występującej   do   walki   małpy,   rzucił   się 
naprzód ku niemu. Tarzan wydał szczególny okrzyk i przykurczył się, by odeprzeć napaść. 
Tog przykucnął również, a Bulabantu, widząc teraz wyraźnie, że ci dwaj walczyli po jego 
stronie, schylił włócznię i podskoczył naprzód, by odeprzeć pierwsze natarcie wroga.

Jednocześnie potężne cielsko wpadło na polankę z dżungli spoza napastujących samców. 

Trąbienie   rozjuszonego   właściciela   kłów   zagłuszyło   okrzyki   małp,   gdy   Tantor–słoń, 
przebiegał szybko polanę na pomoc swemu przyjacielowi.

Gunto nie wykonał swego natarcia na człowieka–małpę, zęby w tym zajściu nie szarpały 

niczyjego ciała, ani po jednej, ani po drugiej stronie zapaśników. Straszne odgłosy wyzwania 
do wałki, rozlegające się z trąby Tantora, wystraszyły samców. Uciekli na drzewa krzycząc i 
mamrocząc. Tog pobiegł wraz z nimi. Pozostał tylko Tarzan i Bulabantu. Ten ostatni stał w 
miejscu, gdyż widział, że diabelski Bóg nie uciekał i dlatego, że czarny ten miał odwagę 
stanąć oko w oko z pewną i okropną śmiercią, stojąc u boku tego, kto najwyraźniej narażał 
swe życie dla niego.

Ze   zdumieniem   jednak   ujrzał   Gomangani,   że   potężny   słoń   zatrzymał   się   nagle   przed 

człowiekiem–małpą i zaczął go pieścić długą swą, skręconą trąbą.

Tarzan zwrócił się do czarnego człowieka. — Ruszaj! — rzekł w języku małp i wskazał 

mu ręką w kierunku wioski Mbongi. Bulabantu zrozumiał ruch, jeżeli nie słowo, i nie tracąc 
czasu, posłuchał rozkazu. Tarzan zaczekał, póki nie zniknął. Wiedział, że małpy gonić za nim 
nie będą. Potem rzekł do słonia: — Weź mnie na siebie! — i słoń uniósłszy go lekko usadził 
go na swym grzbiecie.

— Tarzan odjeżdża do swego legowiska przy wielkiej wodzie, krzyknął człowiek–małpa 

do małp, rozrzuconych po drzewach. — Wszyscy jesteście głupsi niż Manu, z wyjątkiem 
Toga i Tiki. Tog i Tika mogą zachodzić, by widzieć się z Tarzanem, inni niech nie ważą się 
tego robić, Tarzan zrywa z plemieniem Kerczaka.

Uderzył Tantora zgrubiałym palcem nogi i wielkie zwierzę posunęło się przez polanę, a 

małpy przyglądały się temu, póki nie pochłonęła oddalających się dżungla.

Dnia tego, nim noc nastała, rozzłoszczony Tog zabił Guntę, posprzeczawszy się z nim z 

powodu jego napaści na Tarzana.

Przez miesiąc następny plemię nie widziało Tarzana. Wielu prawdopodobnie nie pomyślało 

nawet o nim, byli jednak tacy, którzy odczuwali jego brak więcej, niż to mógł przypuszczać 
Tarzan. Tog i Tika nieraz spragnieni byli jego widoku i Tog po wiele razy wybierał się, aby go 
odwiedzić w jego legowisku na brzegu morskim. Zawsze jednak coś stanęło na przeszkodzie.

Pewnej nocy Tog, nie mogąc usnąć, patrzał na niebiosa i przypomniał sobie dziwne rzeczy, 

o jakich Tarzan kiedyś mu mówił — że błyszczące punkty — to były oczy pożeraczy ludzi, 
czyhający w ciemnościach na niebie dżungli, by rzucić się na Gorę–księżyc i pożreć go. Im 
dłużej o tym myślał, tym bardziej czuł się zaniepokojony.

I stała się wtedy rzecz dziwna. Właśnie kiedy Tog spojrzał na Gorę, ujrzał, że kawałek jego 

brzegu znikł, zupełnie tak, jak gdyby ktoś pożarł go. Coraz większą stawiła się dziura w boku 
Góry. Z wrzaskiem Tog zerwał się na nogi. Jego wystraszone okrzyki „Krig–ah!” sprowadziły 
w to miejsce całe plemię, wszyscy byli zaniepokojeni, wydając piski i rozprawiając pomiędzy 
sobą. — Patrzcie! — wołał Tog, wskazując na księżyc.  — Patrzcie! Jest tak, jak mówił 
Tarzan.   Numa   skoczył   przez   drzewa   i   pożera   Gorę.   Zarzuciliście   Tarzana   obelgami   i 
wypędziliście go z plemienia, teraz widzicie, jak był rozumny. Niech ten, kto nienawidził 
Tarzana, pośpieszy na pomoc księżycowi. Patacie na te oczy, wyglądające z ciemnej dżungli 
naokoło  Góry.  Zagraża   mu   niebezpieczeństwo  i  nikt   pomóc   mu   nie  umie  —  nikt,  prócz 
Tarzan? Wkrótce Numa pożre Gorę i nie będziemy mieli więcej światła, gdy Kudu zejdzie do 
swego legowiska. Jak będziemy odprawiali tańce dum–dum bez światła księżyca?

background image

Małpy zadrżały i były w usposobieniu płaczliwym. Wszelkie przejawy potęgi przyrody 

przejmowały je strachem, gdyż mc nie mogły zrozumieć.

— Idź i sprowadź Tarzana — krzyknął któryś, po czym wszyscy zaczęli wołać „Tarzan!” 

„sprowadzić Tarzana”. „On ocali  Gorę”. Któż jednak miał wybrać się ciemną dżunglą w 
nocnej porze, by sprowadzić go?

— Ja pójdę — oświadczył Tog i w chwilę później już przebywał piekielne ciemności, 

kierując się ku małej zatoce nad morzem, okolonej lądem.

Oczekując na przybycie Tarzana, plemię było świadkiem powolnego pożerania księżyca. 

Już Numa zjadł duży półkulisty kawał. W każdym razie Goro zginie zupełnie, zanim powróci 
Kudu.   Małpy  zadrżały  przy  myśli   o   wiecznych   ciemnościach   w   czasie   nocy.   Nic   mogły 
zasnąć. Niespokojnie przesuwały się z gałęzi na gałąź, spoglądając na okropną ucztę Numy na 
niebiosach i nasłuchując przybycia Toga z Tarzanem.

Goro znikł już prawie całkowicie, kiedy małpy posłyszały szmery, zwiastujące zbliżanie 

się tych dwu towarzyszy, których oczekiwali. Na koniec Tarzan, za którym następował Tog, 
zjawił się na pobliskim drzewie.

Tarzan nie tracił czasu na próżne słowa. Miał w ręku długi swój łuk, a na plecach .wisiał 

kołczan, pełen strzał, zatrutych strzał, które ukradł z wioski czarnych, równie jak ukradł i łuk. 
Wspiął się na wielkie drzewo, wchodząc wyżej i wyżej, aż stanął, kołysząc się na niewielkim 
konarze, zginającym się pod jego ciężarem. Stąd miał wyraźny, niczym nie zasłonięty widok 
nieba.   Ujrzał   Gorę   i   dostrzegł   spustoszenia,   jakich   dokonał   zgłodniały   Numa   w   jego 
świecącej powierzchni.

Wzniósłszy .swe oblicze ku księżycowi, Tarzan wydał przenikliwy okrzyk wojenny. Słabo, 

z dala, posłyszeć było można ryk lwa, dającego odpowiedź. Małpy drżały. Numa z niebios 
odpowiedział Tarzanowi.

Wtedy człowiek–małpa założył  strzałę na swój łuk i odciągając daleko w tył  cięciwę, 

wycelował jej ostrze w serce Numy na niebiosach, który tam przyległ, pożerając księżyc. Z 
głośnym szumem pocisk wyleciał w ciemne niebiosa. Po wiele razy Tarzan wypuszczał swe 
strzały w Numę, a tymczasem małpy plemienia Kerczaka skupiły się razem, przerażone.

W końcu dał się słyszeć okrzyk Toga. — Patrzcie! Patrzcie! Numa został zabity. Tarzan 

zabił   Numę!   Czy  widzicie,   że   Goro  wynurza   się  z   brzucha   Numy  —  i   istotnie,   księżyc 
stopniowo wysuwał się z tego, co go pożarło, czy to z czeluści Numy–lwa, czy też z cieni 
ziemi.

Czyż   ktokolwiek   zechciałby   próbować   przekonać   małpy   plemienia   Kerczaka,   że   inna 

przyczyna, a nie Numa, ukryła prawie zupełnie Gorę tej nocy i że ktoś inny, a nie Tarzan, 
zachował   błyszczące   światło   ich   dzikich   i   tajemniczych   obrządków   od   strasznej   zguby. 
Gdyby kto chciał to uczynić, napotkałby trudności, i zapewne musiałby stoczyć bitwę.

W ten   sposób  Tarzan   powrócił  do  plemienia  Kerczaka,  a   tym  swym   powrotem  zrobił 

wielki krok po drodze, prowadzącej do godności królewskiej, którą w końcu zdobył, obecnie 
bowiem małpy zaczęły na niego patrzeć jako na istotę wyższą.

Wśród   ogółu   plemienia   jedna   tylko   istota   miała   wątpliwości   co   do   wiarygodności 

znakomitego ocalenia księżyca przez Tarzana, a tą jedną osobą, jakkolwiek może to wydawać 
się rzeczą dziwną, był sam Tarzan.