background image

MBP Zabrze

nr inw.: K7 - 1474
F 7 IIIp/P

Jerzy Szczygieł
Ziemia bez słońca

2 3 09. 2003 25 LIS. 2008
0890000258236

BIBLIOTEKA MŁODYCH
Ta książka przeznaczona jest

dla Ciebie, młody Czytelniku.
Mamy nadzieję, że sięgniesz

do kolejnych tomów tej serii —
rozpoznasz ją łatwo

po jednolitej szacie graficznej.
Wybierać będziemy do tej serii

książki szczególnie wartościowe
i popularne; zabawne i poważne;

takie, które się czyta
„jednym tchem", i takie, które czytamy

powoli, smakując ich urodę.
Słowem, będą to książki bardzo

różne, lecz łączy je jedno:
zostały napisane w Ludowej Polsce.

Jerzy Szczygieł
Ziemia bez słońca

Ilustrował Andrzej Kurkowski
Nasza Księgarnia Warszawa

Okładka: Zbigniew Rychlicki
Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz

Fotografia autora: L. Szymański
PEIUTED   IN   POLAND

Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia".
Warszawa 1976. Wydanie III.

Nakład 50 000+277 egz.
Ark. wyd. 12,2, Ark. druk. 14,75

Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 82X104/32
Oddano do składania 18. XII. 1975 r.

Podpisano do druku w lipcu 1976 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr 1.

Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45.
Zam. nr 754/76.

1
Ciężarówka stała na skraju jezdni. Ulicę wypełniał jej nerwowy warkot. Szofer 

już od dłuższego czasu grzebał w motorze, co chwilę ocierając zielonkawym 
rękawem munduru pot zalewający mu oczy. Inni Niemcy skupili się wokół niego, 

zaglądali przez ramię, rzucali urywane zdania, coś radzili. Byli niespokojni. 
Coraz popatrywali w głąb ulicy, hen, ku kolejowym torom, za którymi leżał las i 

rozwijała się szosa na wschód.
Ludzie obserwowali ich spoza firanek, parkanów, ale nikt nie śmiał wyjść na 

ulicę. Lepiej nie narażać się. Najprawdopodobniej to już ostatnia ciężarówka.
Przez parę dni aż grzmiało od uciekających w popłochu niemieckich ambulansów, 

ciężarówek, motocykli, aut i konnych furmanek. Nie brakowało też pieszych 
gromad, brudnych od kurzu, zarośniętych, często w samych tylko koszulach z 

podwiniętymi rękawami i automatami zawieszonymi na szyi.
Ludziom rosły serca. Próbowali liczyć. Niewidziani, wygrażali pięściami:

— Krzyżyk na drogę! Złamcie kark!
5

Tego rana potok nagle się urwał. Kilka godzin jezdnia była pusta. Odważniejsi 
wyszli na ulicę.

— Koniec wojny! Nie ma Niemców! — wołano. — Uciekli za Wisłę.
Chłopcy włazili na dachy, spoglądali na wschód. W wielkiej ciszy słuchano, czy 

nie przypłynie stamtąd łoskot czołgów. Gdzieś daleko biła artyleria, rwały się 
pociski, lecz w mieście i w pobliżu panował spokój.

Pogoda była wspaniała. Niebo bez chmur. Słońce złote i gorące paliło ziemię. 

background image

Pomimo upału nikt nie myślał o tym, by kryć się w cieniu. Przecież to koniec 

wojny. Szwabów jakby wymiotło. Ktoś już zatknął biało-czerwona flagę na dachu.
Grupy mieszkańców ciągnęły do poniemieckich budynków. Wynoszono stamtąd 

nagromadzone zapasy żywności, odzieży. Niektórych ogarnęła niemal chorobliwa 
chciwość. Po latach nędzy i głodu nagle zapragnęli nasycić się bogactwem, z 

którego byli niemiłosiernie przez sześć lat ograbiani.
Miasto przeżywało jakiś niezdrowy, ale łatwy do wytłumaczenia szok.

Najwięcej radości przejawiali chłopcy. Biegali po opustoszałych budynkach 
oficerskich, koszarach i gmachach szpitalnych całymi gromadami, ubrani w hełmy, 

obwieszeni maskami przeciwgazowymi, obładowani najrozmaitszymi trofeami. Oni nie 
myśleli o wzbogaceniu się. Upajała ich przygoda.

Tadek od kilku dni był chory.
Czekał wraz z innymi na ten dzień, marzył wspólnie z kolegami, jak to będzie. Do 

późnej nocy nie szli spać. Słuchali warkotu samolotów i z wieży triangulacyjnej, 
wznoszącej się tuż za miastem, wypatrywali błysków. To były hasła zbliżającego 

się frontu, wiedzieli dobrze.
I kiedy wreszcie wyczekiwana godzina nadeszła, zmogła go choroba.

Nie położył się do łóżka. Chodził osowiały po podwórzu.
W całym ciele czuł ciężar, bolała go głowa, oczy. Nic go nie interesowało. To, 

co robili inni, co przeżywali, docierało do niego jak przez głęboki sen.
Całe przedpołudnie siedział na kamieniu przy furtce, obojętnie wodził wzrokiem 

za ludźmi śpieszącymi w kierunku opuszczonych przez niemieckie wojsko domów i 
tylko parę razy w przebłysku uczuł skurcz serca, że nie idzie wraz z kolegami, 

którzy wołali go z daleka.
Około południa nagłe od torów kolejowych ktoś dosłyszał huk auta.

■— Jadą! Nasi!
W kilka minut wyjaśniło się. Ciężarówka w ochronnych barwach, z wymalowanym na 

drzwiczkach wielkim czerwonym kogutem, napchana Niemcami, toczyła się jezdnią 
jak kulawa. W jednej chwili dokoła opustoszało. „Jednak są jeszcze" — myślano.

Tadek nie uciekł wraz z innymi. Nie przyszło mu to do głowy. Siedział na 
kamieniu i patrzył. Pomimo słonecznego żaru chwilami czuł na plecach dreszcze.

Silnik ciężarówki pracował nierówno: krztusił się, zamierał, to znów wybuchał 
hukiem, aż w pewnym momencie zachłysnął się, i auto znieruchomiało. Wprawdzie 

motor nie umilkł, ale nie pracował. Wyskoczył szofer. Otworzył maskę. Niemcy 
wychylali się ze wszystkich stron, krzyczeli, przynaglali, by śpieszył się z 

naprawą. W końcu któryś nie wytrzymał — wyskoczył pomóc. Wysiedli inni.
Tadek gapił się na nich leniwie, oparty plecami o siatkę parkanu. Niemcy byli 

zmęczeni i źli. Mówili podniesionymi głosami. Któryś groził kierowcy, jakby 
tamtemu nie śpieszyło się i naumyślnie zepsuł silnik. Mijały minuty, kwadranse.

— Tadek! Tadek! Schowaj się! — wołał zza płotu Jędrek.
Lecz on ani myślał. Dobrze mu tu na kamieniu, ciepło, wygodnie.

Dwukrotnie Niemcy wskakiwali na platformę ciężarówki, szofer siadał za 
kierownicą, jednak po paru obrotach kół samochód znów stawał. Ulica jakby 

wstrzymała oddech, czekała  w  napięciu,   co  będzie.   To  napięcie potęgowali 
sami

6
7

Niemcy. Nieustannie oglądali się na wschód. Wszyscy rozumieli, co to znaczy. 
Lada chwila, hen na wzniesieniu, może mignąć sylwetka czołgu lub pancerki.

Tadek, choć sam nie uczestniczył w tym, co działo się dookoła, widział 
zdenerwowanie Niemców i czuł tę napiętą, dramatyczną ciekawość, jaką przeżywali 

ludzie śledzący zza firanek zdarzenie.
W pewnym momencie trzech Niemców ruszyło w poprzek jezdni. Zdawało się, że idą 

ku najbliższej furtce, ale oni, z automatami gotowymi do strzału, zbliżyli się 
do ulicznej pompy. Pili chciwie wodę, oblewali nią twarze i piersi. Wkrótce 

zaroiło się przy studni. Potem jeden z Niemców spojrzał na sad doktora. Zza 
wysokiego żywopłotu widać było korony jabłoni. Niemiec przystąpił do parkanu i 

patrzył. Kusiły go białe, wielkie papierówki.
Tadek wiedział, jak to jest. Znał dobrze tę pokusę. Ani on, ani żaden z jego 

kolegów nie umiał przejść obok sadu doktora, by mimo woli nie przełknąć śliny.
Niemiec przystąpił i szarpnął za klamkę furtki. Tadek uśmiechnął się. Tą drogą 

nikt nieproszony jeszcze się nie dostał do sadu doktora. Hitlerowiec szybko to 
pojął. Przestał szarpać klamkę. Uchwycił się wysokich prętów, stanął na 

poprzeczce i w kilka sekund już był po tamtej stronie.

background image

W tym właśnie momencie szofer zamknął maskę ciężarówki i wskoczył za kierownicę. 

Silnik zagrał inaczej, normalnie. Ciężarówka już zaczęła się toczyć. Wokół 
studni opustoszało. Żołnierze wskakiwali w biegu, chwytali się burt, jedni 

drugim podawali ręce. Szofer dodał gazu. Spod kół wzbił się kurz.
Samochód skręcał już w prawo, na szosę wiodącą ku mostowi, kiedy Tadek zobaczył 

na parkanie Niemca. Stał chwilę ogłupiały na poprzeczce furtki, patrzył na 
ginące w oddali auto, a potem z powrotem zniknął w sadzie doktora.

„Dlaczego ich nie goni? — pomyślał. — Może chce skrócić drogę przez ogrody?"
Przyczyna wyjaśniła się natychmiast. Od torów kolejowych nadjeżdżała grupa 

motocykli. Jedne z przyczepami, inne bez.
8

Zbliżały się nie jezdnią, lecz po chodnikach, niekiedy wjeżdżały na trawniki 
przy parkanach.

Nim zdążył zrozumieć, co to znaczy, pierwszy motocykl zatrzymał się tuż przy 
nim. To nie byli Niemcy. Przyglądali mu się, mówili coś i brzmiało to prawie 

zrozumiałe.
Dźwignął się z kamienia. W głowie szumiało mu, jakby miał zaraz upaść.

—  Mamo, to nasi! — zawołał jak mógł najgłośniej w stronę domu.
—  Kuda faszisty? Giermancy? Fricy? — pytał szybko motocyklista.

Pojął, o co chodzi.
—  Tam — wskazał ręką zakręt, gdzie zniknęła ciężarówka. A kiedy motocykl 

odjeżdżał, nagle przypomniał sobie.
—  Halo, stójcie! — zaczął biec. — Stójcie! Motocyklista przyhamował.

—  Tu! Jeden — pokazał sad doktora. — Jeden — tłumaczył na migi. — Wlazł do 
sadu. Nie zdążył. Jeden.

W tej chwili zza parkanu rozległ się suchy trzask serii z automatu. Żołnierz 
siedzący w przyczepie wyrzucił ręce do tyłu, krzyknął. Motocykl szarpnął 

gwałtownie, zrobił ostry wiraż, wpadł na jezdnię. Seria nie powtórzyła się, ale 
Tadek przysiągłby, że słyszał tupot kroków Niemca pędzącego przez sad.

Motocykl zatrzymał się za pniem starej lipy. Już inny zbliżał się do niego. 
Tadek leżał plackiem przy ziemi. Nie wiedział, czy upadł, czy ktoś go pchnął. 

Miał zamknięte oczy. Słyszał bieganinę, gniewne krzyki, gęste serie strzałów 
prawie tuż przy sobie, brzęk szkła.

Kiedy uniósł głowę, dookoła zobaczył kilkunastu żołnierzy. Skąd się wzięli, nie 
wiedział. Furtka wiodąca do domu doktora była otwarta. Pod lipą, na zielonej 

murawie, wyciągnięty bezwładnie spoczywał żołnierz, ten, który jeszcze parę 
minut temu pytał o faszystów, mrużąc przed słońcem oczy.

Pamiętał bardzo wyraźnie jego twarz, ale i jeszcze coś — pamiętał dokładnie 
twarz Niemca. Wystarczyło zamknąć oczy, a już widział, jak tamten stoi na 

chodniku i chciwie
10

patrzy na papierówki doktora. Wysokie czoło, jasne włosy i czerwona, okrągła jak 
plaster pomidora blizna na skroni. Ujrzał ją, gdy Niemiec stał na parkanie. Była 

tak charakterystyczna, że musiał ją zapamiętać. Chętnie by powiedział teraz o 
tym żołnierzom, ale jaki to miało sens? Jeśli nie uciekł, znajdą go i zabiją. To 

i tak na nic się nie przyda.
Strzelanina i krzyki trwały długo. Żołnierze przetrząsali każdą piędź sadu. 

każdy zakamarek domu.
Nagle rozległ się potężny huk, od którego zadrżała ziemia i zafalowało 

powietrze. Tadek spojrzał w tamtą stronę.
— Most! Wysadzili most — krzyknął ktoś.

Wysoki słup dymu rozrzedzał się powoli.
Ulica zaroiła się. Teraz już nikt się nie bał. Nadjechało kilka czołgów z 

wymalowanymi czerwonymi gwiazdami. Dwa z nich stanęły. W mig zostały oblężone 
przez dzieciarnię i dorosłych. Zarzucono czołgi kwiatami. Czołgistom podawano 

wodę. Ktoś przyniósł wiśnie, ktoś jabłka. Pili, jedli, szczerzyli zęby w 
uśmiechu.

A Tadek ciągle patrzył na ciało żołnierza leżące w cieniu lipy. Nie rozumiał, 
dlaczego nikt się nim nie interesuje. Nie żył, to prawda. Nie pierwszy raz 

widział umarłego człowieka. Mylił się jednak. Kiedy zaniechano poszukiwań na 
posesji doktora i w sąsiednich ogrodach, przyniesiono skądś łopaty i żołnierze 

wraz z mieszkańcami zaczęli kopać grób prawie przy samej lipie. A po godzinie w 
tym miejscu wznosił się żółty niewysoki wzgórek ziemi z zatkniętą tabliczką, na 

której było chemicznym ołówkiem wypisane nazwisko i imię, data, do tabliczki 

background image

przyczepiono małą, pięcioramienną, czerwoną gwiazdę, którą jeden z czołgistów 

oderwał od czapki.
Pod wieczór miasto było pełne wojska. Samochody stały pod drzewami. Przy studni 

nieustannie lała się woda. Żołnierze pili, myli się napełniali chłodnice. Miasto 
było wolne.

Tadek jednak nie czuł tego. Najchętniej zaszyłby się w jakimś kącie i spał albo 
po prostu siedział nie myśląc o niczym.

Tymczasem   rozeszła   się   wieść,   że   w   ciągu   dwudziestu
11

czterech godzin cała ludność musi opuścić miasto. Zostaną tylko nieliczni 
mężczyźni, by dozorować mienia. Wszyscy inni muszą oddalić się na odległość 

dziesięciu kilometrów, miasto bowiem stanowi linię frontu; od Niemców dzieli je 
tylko Wisła.

Ludzie zrozumieli sens rozkazu, kiedy w nocy z tamtego brzegu zaczęto ostro 
ostrzeliwać miasto.

Po zachodzie słońca Tadek poczuł się nieco lepiej. Nawet zjadł trochę 
kartoflanki, którą podała matka. Położył się potem do łóżka, lecz nie mógł 

zasnąć. Nie spała też matka ani Jędrek. Domem coraz wstrząsały wybuchy. Niebo 
było jasne od eksplozji i wielkich świec wiszących na spadochronach. Na jezdni 

panował ruch. Po chodniku przechadzali się żołnierze. W momentach ciszy słychać 
było ich głosy, czasem nawet jakby muzykę. A może mu się zdawało.

Matka pierwsza nie wytrzymała tego bezsensownego leżenia. Podniosła się z łóżka. 
Opuściła przeciwlotnicze rolety z czarnego papieru i zapaliła lampę naftową.

—  Śpijcie — powiedziała. — Ja zapakuję rzeczy.
—  Pomogę — odezwał się Tadek Nie zaprotestowała.

Wiedział, jaka jest słaba. Na pewno sama nie dałaby rady. Jędrek siedział na 
łóżku i popłakiwał.

—  Nie becz — rzekł Tadek. — Śpij, bo w drodze będziesz marudził. Dziesięć 
kilometrów to nie żarty, a nikt nas limuzyną nie odwiezie.

Jędrek rozryczał się jeszcze głośniej.
—  Nie płacz — siadła przy nim matka. — Skończyła się wojna i wszyscy się 

cieszą. Będzie nam teraz lepiej.
—  Ale czy będę mógł zabrać kota? Matka milczała.

—  Po co ci kot? — mruczał Tadek. — Kto go będzie niósł?
—  Ja sam.

—  Nie zawracaj głowy kotem. Za dzień, dwa wrócimy. Nic mu się przez ten czas 
nie stanie, a w drodze by nam tylko zawadzał.

12
—  Ja chcę zabrać kota! — rozpacz aż go dławiła.

—  No, zobaczymy. Uspokój się i zaśnij teraz — nakazała matka i rozkasłała się.
Kanonada ustała dopiero nad ranem. Niemcy jakby zmęczyli się strzelaniem. Miasto 

w dziennym świetle znów wyglądało spokojnie i cicho. Gromady ludzi wędrowały na 
wschód, obładowane tobołami. Niektórzy ciągnęli wózki wysoko upchane dobytkiem.

Tadek z matką i Jędrkiem opuścili dom zaraz o świcie. Ledwo uszli pół kilometra, 
musieli się zatrzymać — matka nie miała siły dźwigać, a i Tadek nabrał za dużo 

rzeczy, oblewał się potem. Na dobitkę kot, którego pozwolono wziąć Jędrkowi, 
nagle wyskoczył z kobiałki niesionej przez Jędrka i puścił się z powrotem w 

kierunku domu. Nie było innej rady, usiedli na trawie, na nowo przepakowali 
bagaże, biorąc tylko rzeczy niezbędne. Resztę Tadek zawinął w płachtę, zarzucił 

na plecy i odniósł do mieszkania.
Kot siedział na parapecie okiennym, grzał swoje białe, lśniące futro w słońcu. 

Uporawszy się z zamkiem i kłódką, chciał go wziąć, ale kocur, dotychczas 
przymilny i łagodny, prychnął, w kilku susach dopadł kasztana i wdrapał się na 

wierzchołek.
—  Złaź, ty diable! Nie będę cię długo prosił. Podniósł kamień i cisnął. Kot 

ukrył się za pniem.
—  Niech cię rozniesie pierwszy szrapnel! — powiedział Tadek i pędem wybiegł na 

ulicę.
Dziś czuł się znacznie silniejszy, tylko wszystko go drażniło. Nerwy napięte 

miał jak struny. Nawet cichy głos matki wydawał mu się dokuczliwy.
—  Gdzie masz kota? — spytał Jędrek.

—  Siedzi na kasztanie.
—  Dlaczegoś go nie zdjął?

—  Chodźmy — przerzucił koce przez ramię, oba koszyki wziął w ręce.

background image

—- Daj, i ja będę niosła.

13
Udał, że nie słyszy. Wyciągał mocno nogi.

—  Tadek, Tadek, zaczekaj!
—  Zatrzymam się przy torach! — krzyknął nie patrząc do tyłu.

Mijał znajomych i kolegów, ale ludzie przejęci swoimi troskami nie zważali na 
innych. Wszystkich gonił strach. Całonocna haratanina dział niejednemu dała się 

we znaki. Wszędzie widniały leje po pociskach, sterczały kikuty złamanych drzew. 
Parę domów spłonęło, inne miały pogruchotane ściany lub dachy.

—  Jeszcze są mocni — mówili ludzie. — Nim ich stamtąd wykurzą, narobią 
nieszczęścia. Nie będzie do czego wracać.

Niektóre kobiety płakały.
Żołnierze radzieccy, których wczoraj i w nocy było pełno, gdzieś znikli, tak 

samo auta i motocykle.
—  Czyżby zawrócili? — głośno dociekali ludzie. Lękliwsi spoglądali za siebie.

W pobliżu torów kolejowych Tadek zobaczył grupę żołnierzy. Siedzieli u podstawy 
nasypu, palili małe ognisko i coś gotowali w kociołku.

„Nie uciekli. Są. Musieli się tylko gdzieś ukryć". Siadł na stoku. Męczyło go 
pragnienie, zrywał więc garściami szczaw i żuł chciwie. Z daleka już ujrzał 

matkę. Trzymała Jędrka za rękę i szła krok za krokiem. Wszyscy ją mijali. Na 
ulicy robiło się coraz puściej.

Ale Tadek się nie bał. Niemcy nie mogą wrócić. Widział, jak wiali wczoraj. A do 
tego sami wysadzili most. Gdyby liczyli się z powrotem, nie zrobiliby tego.

Dzień znów wstał słoneczny. Rosa szybko wysychała na trawie. Obserwował ludzi, 
niebo, ale starał się jak najmniej patrzeć na matkę. Nie mógł. Coś go ściskało 

za gardło. Inne kobiety wydawały się takie silne, dźwigały olbrzymie toboły, 
niosły na rękach dzieci, a ona ledwo powłóczyła nogami. Wiedział, ile ją to 

kosztuje. Gdyby nie Jędrek i on, nic by nie zmusiło jej do opuszczenia domu. 
Ostatnio nawet niechętnie wychodziła na dwór — tyle tylko, co musiała. Męczył ją 

ruch, praca, chociaż nigdy nie skarżyła się.
14

A jeszcze rok temu była taka jak inne kobiety. A może to nie rok, a pięć lat?
—  Straszny upał — powiedziała zasapana. Tadek rozłożył koc.

—  Odrobinę przysiądę i pójdziemy dalej.
—  Lepiej zatrzymać się w lesie, w cieniu.

Naraz zobaczył pędzące od strony miasta, odkryte wojskowe auto. Nim zdążył 
pomyśleć, wyskoczył na szosę, stanął na środku, rozkrzyżował ręce. Samochód 

zwolnił i zatrzymał się. W wozie oprócz szofera siedziało jeszcze dwóch 
wojskowych.

—  Weźcie nas. Matka chora — wskazał ręką.
Aż go zamroczyło z radości. Tamci uśmiechnęli się, kiwnęli głowami. Podbiegł, 

pomógł wstać matce. Złapał koszyki i koce. Jeden z żołnierzy widząc, że matka 
nie bardzo wie, jak wejść do środka,/po prostu wyskoczył, wziął ją na ręce i nim 

coś powiedziałk, posadził w wozie.
Rozpychała go radość. Gdyby umiał mówić tym językiem co oni,, dziękowałby. Matka 

miała w oczach łzy. Nie był pewien, czy z radości, czy z żalu, że taka jest 
słaba. Ludzie, których teraz mijali, spoglądali z zazdrością. Kilku znajomych 

pomachało ręką.
Jędrek siedział skurczony i zamarły. Pierwszy raz w życiu jechał samochodem.

Żołnierze o coś pytali matkę, ale chyba nie rozumiała, bo zamiast odpowiadać, 
uśmiechała się tylko łagodnie.

Po obu stronach rósł las. Tadek znał go na wylot. Przychodził tu często na 
grzyby, orzechy, a dawniej, gdy jeszcze matka czuła się dobrze i nie 

potrzebowała od niego tyle pomocy, nieraz całe dnie spędzał z kolegami, włócząc 
się po nasłonecznionych porębach, gęstych wrzosowiskach i leszczynowych kępach. 

Las ciągnął go zawsze. Inni woleli Wisłę, kąpiel i ryby, a on las. Marzył, że 
gdy dorośnie, zostanie leśniczym, zbuduje sobie dom jak Zaborowski, w głębi 

lasu, i tam zamieszka.
W miarę jak odalali się od miasta, coraz częściej widział żołnierzy pojedynczo i 

po kilku, a parę razy zauważył nawet
15

coś jak zamaskowane gałęziami działo. Nie był jednak pewien, samochód pędził 
szybko, trzeba było pochylać głowę, bo wiatr zatykał oddech. Po pewnym czasie 

nie miał już wątpliwości — las roił się od wojska. Na każdym kroku widać było 

background image

ślady kół, gąsienic, to znów dymy, najprawdopodobniej kuchni polowych.

Miasto znikło już dawno. Minęli drewniany most nad Ku-rówką, dalej na 
wzniesieniu pokazała się wieś. I wówczas szofer nagle skręcił w lewo, przesadził 

płytki rów i wpadł między rzadko rosnące tu drzewa. Silnik zamarł.
Tadek, nim pojął, co się stało, zobaczył, że w wozie nie ma żołnierzy. W górze 

usłyszał pikowanie samolotu. Ujrzał go między gałęziami drzewa. Spadł z 
wysokości jak jastrząb. Na szosie i w pobliżu samochodu pociski z karabinów 

maszynowych wyrywały garście ziemi.
I wówczas odezwał się las. Było to jak trzęsienie ziemi, jak gdyby naraz drzewa 

i wszystko dokoła zaczęło się rwać z ogłuszającym hukiem. Samolot błysnął 
stalowym brzuchem, wwiercał się pionowo w niebo, a potem stanął, jakby się 

zawahał, czy piąć się wyżej. Gdzieś spod ogona oderwał się jakiś olbrzymi płat. 
Puchowe kłębki pocisków rwały się dokoła kadłuba, rozwiewały, rodziły nowe. 

Koziołkując, samolot leciał w dół. Teraz Tadek zobaczył spadochron i lotnika. 
Jednocześnie niemal słup ognia wykwit! nad lasem. Spadochron sfruwał niby wielki 

grzyb wprost na szosę. Ledwo lotnik dotknął ziemi, otoczyli go żołnierze.
Ujrzał, jak jeden z tych, którzy jechali z nim w aucie, z pistoletem w ręku 

roztrącił innych i podszedł do Niemca, krzyczał coś, wskazywał na niebo, na 
samochód. Tadek był pewien, że zaraz rozlegnie się strzał, lecz już Niemca 

zabrano. Żołnierz schował pistolet. Był czerwony na twarzy, jeszcze rozsadzała 
go wściekłość. Kiedy jednak podszedł do auta, położył rękę na głowie Jędrka. — 

Nie bojsa, malczik.
Jędrek rzeczywiście miał twarz kredowo białą i drżał cały. Wkrótce znów pędzili 

szosą. Ledwo minęli figurę, od której droga skręcała do Osin, Tadek dotknął 
ramienia kierowcy^

16
—  Tutaj.

Jeszcze w nocy uzgodnił z matką, że zatrzymają się w Osinach. Mieli tu znajomą, 
która kiedyś przed wojną i na początku wojny, gdy żył ojciec, przynosiła im 

mleko, śmietanę, jajka.
Żołnierze pomogli im wysiąść. Chwilę stali przy aucie. Tamci też nie odjeżdżali. 

Tadkowi zrobiło się trochę smutno. Zastanawiał się, dlaczego tamci mają takie 
niewyraźne miny.

—  Dziękuję — powiedziała matka, a potem jeszcze dorzuciła cicho: — Spasibo.
Kiwnęli głowami i znikli za obłokiem kurzu.

Tadek wiedział, która to chałupa. Wziął bagaże i wysunął się naprzód jak 
przedtem.

Zachodził tu często w ostatnich czasach. Znał zresztą dobrze wszystkie pobliskie 
wsie. Ostatni rok handlował słoniną i masłem, utrzymując z tego całą rodzinę. 

Znał gospodarzy. Wiedział, który skąpy, a który znów gotów dać nawet na kredyt.
Dawniej matka prowadziła sklepik. Na półkach stała lemoniada, cukierki, soda 

oczyszczana w torebkach. Niemcy nie pozwalali trzymać więcej towaru. Lecz dla 
znajomych było masło, słonina i pszenne bułeczki własnego wypieku.

Później sklep opieczętowano, a zresztą matka nie miała siły prowadzić go dalej. 
Czuła się źle. Musiała dużo leżeć. Ciężar utrzymania domu przeszedł na Tadka. 

Odbyło się to naturalnie i stopniowo. Handel to nic nowego. Często wyręczał 
matkę za ladą, załatwiał sprawy na mieście.

—  Tadek, gdy tam zajdziemy, nie odzywaj się — poprosiła matka. — Powiesz nieraz 
coś tak opryskliwie, aż się boję. Jak tu nas nie przyjmą, nigdzie nie przyjmą.

—  Dobrze, mamo — rzekł chmurnie.
—  Mamo, patrz — Jędrek wskazał za sztachetami kota.

—  Nie zatrzymuj się — powiedziała.
2 — Ziemia bez słońca

17
—   Dlaczego Tadek nie wziął mojego kota?

—   Przestań, ty bekso' — pchnął go Tadek.
Jędrek zawadzi! nogą i upad!, a ujrzawszy na kolanie czerwoną rysę rozpłakał 

się.
—   Czy ty musisz być taki'.' — matka spoglądała na Tadka z wyrzutem.

Spuścił ponuro głowę.
—   Nie chciałem.

—   Daj rękę — wzięła Jędrka.
W zagrodach, które mijali, było pełno uciekinierów, takich samych, jak oni. ale 

przezorniejszych. Uciekli na wieś wcześniej, gdy tylko Niemcy zaczęli zmykać za 

background image

Wisłę.

—  Wiadomo, kto pierwszy, ten lepszy — powiedziała matka.
A Tadek w jej głosie wyczuł niepokój.

—   Myśli mama, że nas nie przyjmą?
—   Nie wiem. Dwa, trzy dni można i pod gołym niebem Widziałeś, ile wojska i 

armat w lesie? Może jeszcze cl7iś dostaną się za Wisłę.
......  Którędy? Przecież nie ma mostu.

—  Ach, prawda. — Ale zaraz uśmiechnęła się: — Oni sobie poradzą. Chyba nie 
pierwsza rzeka na ich drodze.

Sprawdził się niepokój matki. U znajomej gospodyni było pełno uchodźców. 
Koczowali na podwórzu, w stodole. Kobieta nie chciała nawet słuchać jch prośby.

—  Sami nie mamy gdzie się ruszyć, a Bóg wie. ile to będzie trwało.
Tadek patrzy! na matkę z napięciem. Bał się, że pomimo odmowy powtórzy prośbę. 

Skoro ich nie chcą. nie potrzeba. Mogą pod gołym niebem. Nie zostałby tu za nic.
Gospodynię ktoś odwołał.

—   Mamo. chodźmy. Tam jest tak ładnie, popatrz.
Na łagodnym zboczu porośniętym drzewami zieleniła się puszysta trawa. Niżej 

płynęła wąska rzeczułka. W paru miejscach wisiały nad nią kładki. Wybrał 
najładniejsze drzewo. Była to stara, dzika grusza. Rozłoży! koce, Jędrek już 

zbierał cierpkie ulęgałki, gryz! i krzywi! się.
18

—  Odpoczniemy i pomyślimy. Usiedli wygodnie, a matka położyła się,
—  Mamo, pójdę kupić mleka.

—  Nie mamy nawet butelki.
—  To nic, zdobędę gdzieś. Jędrek przysunął się do matki.

—  Kiedy wrócimy? Czy kot nie zdechnie?
—  Nie zdechnie. A wrócimy niedługo.

—  Ja chcę zaraz.
—  Uspokój się. Przecież skończyłeś już pięć lat. Powinieneś być mądry.

Tadek słyszał ich głosy za plecami. Właściwie nie miał chęci iść po to mleko, 
ale rozumiał, że trzeba. Wyszli z domu wcześnie, bez śniadania, a wszyscy 

znajomi i lekarz powtarzali ciągle, że matka musi się dobrze odżywiać.
Szedł wzdłuż chałup. Coraz spoglądał za siebie. Hen w dole widział srebrny pasek 

rzeczki. Ach, jaką miał ochotę zanurzyć się w wodzie i pić, pić bez końca. 
Zobaczył wreszcie studnię na podwórzu. Pchnął furtkę.

—  Czego tu szukasz? — głos był ostry, donośny.
Niska, tęga kobieta zrywała maliny rosnące wielką kępą przy płocie.

—  Chciałem kupić mleka.
—  Nie ma tu mleka.

—  Chciałem się napić wody,
—  Weź. Stoi tam.

Kiedy podchodził do wiadra, naraz między krzakami ujrzał spoczywającego na 
leżaku doktora. Poznał go natychmiast, choć tamten miał ciemne okulary i twarz 

na wpół przesłoniętą książką. Chyba i doktor musiał go poznać, lecz udawał, że 
nie widzi. Naraz zamiast do wiadra Tadek zbliżył się do leżącego.

—  Zniszczyli panu dom i sad, wszystko. Doktor zerwał się.
—  Kto? W jaki sposób? ■— Wojsko.

—  Poczekaj, opowiedz dokładnie.
20

Lecz Tadek odwrócił się na pięcie i już był za furtką. Nigdy nie cierpiał tego 
lekarza, odkąd musiał wzywać go do matki, ale teraz gdy go zobaczył na leżaku w 

tych okularach 'i z książką, aż coś nim zatrzęsło. Dlaczego? Nie wiedział. Czuł 
żal nie tylko do doktora, ale do tych wszystkich ludzi, którzy żyją tu wygodnie, 

pod dachem, siedzą całymi grupkami w cieniu, jedzą, rozmawiają z ożywieniem, 
śmieją się nawet.

Doktora nie lubił poza tym za jego chłód. Nikt nie wiedział, tak jak on, ile 
musi matka cierpieć — był przecież doktorem — a gdy Tadek go wezwał, zjawił się 

zimny jak urzędnik z magistratu przychodzący inkasować pieniądze za światło. 
Odszedł bez słowa. Wziął należność za wizytę, zostawił receptę, i tyle. Tadek 

chciał usłyszeć coś pocieszającego, że matka wyzdrowieje, że za tydzień albo za 
miesiąc będzie lepiej. Ale doktor milczał. Najwidoczniej nic go nie obchodziło: 

przyszedł,  zbadał, przepisał lekarstwo i na tym koniec.
—  Dlaczego on taki? — zagadnął wówczas matkę.

—  Jaki?

background image

—  Nic nie mówił.

—  Nie wiem. Widocznie wszyscy lekarze są tacy. Gdy czuła się gorzej, Tadek 
nalegał:

—  Mamo, idź do doktora. Albo ja go zawołam.
—  Daj spokój. Samo minie. Niech tylko przyjdzie wiosna, zrobi się cieplej.

A kiedy przyszła wiosna, tłumaczyła znów:
—  Duszno mi od tego upału. Niech tylko się trochę ochłodzi, wszystko będzie jak 

dawniej.
Już nie wierzył, by to zależało od pogody lub pory roku. Ale też przestał pytać, 

mówić o tym. Zachowywał się tak, jak tego wymagała sytuacja: dbał o dom, 
handlował, rzadko jedynie pozwalając sobie na wycieczkę do lasu ze swoim 

przyjacielem Gietkiem,
Zachodził   do   każdej   zagrody.   Wszędzie  pytał  o  mleko. W  paru 

miejscach odpowiedziano:   —  Przyjdź po  wieczor-
21

nym udoju. — Ale najczęściej słyszał odpowiedź: — Nie ma. Już zamówione.
Zrezygnował prawie. Została jedyna chata, znacznie biedniejsza od pozostałych, 

bez ogrodzenia, jakby na wpół opuszczona.
Stanął na ganku. Zajrzał przez otwarte drzwi. W dużej, mrocznej kuchni stara 

kobieta, ubrana w szarą suknię, ugniatała na stole ciasto rękami.
—   Ma pani mleko?

—  A skąd ty jesteś?
—  Z miasta.

—  Sam?
—  Nie. Z matką i bratem.

—  A nie może wam sprzedać ten, u którego jesteście?
—  Nie jesteśmy u nikogo.

—  Idziecie dalej?
—  Nikt nas nie chce przyjąć. Nie mamy pieniędzy i matka jest chora — dorzucił 

szybko z pewnym zawstydzeniem.
—  Mam pustą komorę. Nie wierzył uszom.

—  A na co matka chora?
Zrobiło mu się ciemno w oczach. Bał się tego pytania.

—  No, co nie mówisz?
—  Na płuca — powiedział schrypniętym  głosem.

—  O, to niedobrze. Ciężka choroba. Idź po matkę, przyprowadź. A ja każę synowej 
przygotować komorę.

Nim wyszedł, krzyknęła przez okno:
—  Hanka!

Niosły go skrzydła. Radość aż rozsadzała. Minęła już złość na ludzi i na 
doktora. Później pójdzie mu opowiedzieć, jak było z tym sadem i domem, na razie 

musi przenieść rzeczy i zaprowadzić matkę.
Podniósł kawałek kija na psa, który widząc go .biegnącego wyskoczył z ujadaniem 

zza furtki. Pies zarył się łapami w brudnym piachu. Wystarczyło zatupać, a już 
podkulił ogon i zmykał.

22
—  Odważny jesteś! — usłyszał.

Obejrzał się. Przed nim stał trochę dziwny i skądś znajomy mężczyzna. Na głowie 
miał szarą cyklistówkę, wielką otyłą twarz. Cały wyglądał dość potężnie. Ledwo 

mieścił się w brązowych, przykrótkich spodniach i marynarce nieokreślonej barwy. 
Mimo to było widać od razu, że z tą potężnoś-cią jest coś nie tak. Mężczyzna nie 

wyglądał staro, ale podpierał się kijem, a choć twarz miał człowieka dobrze 
odżywionego, to jednak bladą, obwisłe policzki i grube, jakby spuchnięte wargi.

—  Co się tak patrzysz? Nie poznajesz mnie? A ja cię pamiętam. Jesteś Tadek 
Różański.

Mówiący nie miał przednich zębów, co raziło, gdy szerzej otwierał usta.
—  Zmieniłem się, co? Możesz nie pamiętać. Byłeś mały. Ile masz teraz lat?

—  Prawie trzynaście.
—  Ojciec żyje?

—  Nie.
—  Tak, pamiętam. Kiedy mnie brali, ciężko chorował. Z kim tu jesteś?

—  Z matką i bratem.                                         <
—  Gdzie oni?

—  Tam — wskazał łączkę i gruszę.

background image

—  No, chodź — rzekł mężczyzna.

Czoło i skronie miał spocone. Krople potu gromadziły się też za uszami. Po szyi 
spadały na ciasny kołnierz.

„Kto to jest? Skąd ja go znam?" Na chwilę zapomniał o szczęściu, które się do 
nich uśmiechnęło, tak go ten mężczyzna zaintrygował. I nagle spojrzał na tamtego 

nie z przodu, lecz z boku.
—  Józek! — krzyknął.

—  No, jednak pamiętasz.
—  Mamo — wołał z daleka — to Józek!

—  Józek Biernacki. Nie poznajesz? Aż wstała.
—  Boże drogi, to ty żyjesz? Puścili cię?

23
—  A co z moją matką? — spytał zamiast odpowiedzi.

—  Boże, nie poznałabym cię. Jak tyś się zmienił.
—  To opuchlizna. Wszyscy tak wyglądają od głodu i spania na cemencie.

—  Siadaj — wskazała koc.
—  Matka nie żyje?

—  Siadaj, wszystko ci zaraz opowiem,
—  Domyślałem się tego — powiedział siadając. — Kiedy to się stało?

—  W tym roku. Zaraz po Bożym Narodzeniu.
—  Miała takie słabe serce — powiedział cicho.

—  Modliła się za ciebie. Wierzyła, że wrócisz. Do ostatniej chwili wierzyła.
—  A Anka?

—  Zaraz po pogrzebie pojechała do Warszawy, do ciotki. Józek zdjął cyklistówkę. 
Głowę miał ostrzyżoną do gołej

skóry. Włosy odrosły na centymetr.
—  Powiedz o sobie. Puścili cię?

—  Uciekłem.
—  Uciekłeś?

—  Ewakuowali Majdanek. Pędzili nas przez Kraśnik. Tam zatrzymaliśmy się w 
cegielni na krótki postój. Udało się. Jakaś kobieta podrzuciła mi te spodnie i 

marynarkę, bo miałem na sobie pasiaki jak wszyscy. I nie zauważyli. Gdzie ona 
leży? — spytał bez przejścia.

—  Obok twojego ojca.
—  Szkoda, że nie spotkałem nikogo znajomego. Zaszedłbym tam. Miasto puste.

—  Zostaniesz przy nas?
—  Mamo — wtrącił Tadek — znalazłem mieszkanie. Tam, pod samym lasem. Gospodyni 

odstąpi nam całą komorę. Tylko trzeba się pośpieszyć, bo jeszcze nas ktoś 
uprzedzi.

—  Ale co pani jest? — zagadnął Biernacki widząc, że matka podnosi się z pewnym 
wysiłkiem.

—  Ano, to samo, co i mojemu mężowi,
—  Ale chyba nie tak źle?

24
—  Nie, pewnie, że nie. Ale taka podróż męczy. Co prawda podwieźli nas wojskowi.

—  No, daj te koce, pomogę.
—  Nie trzeba. Sam poradzę — zaprotestował Tadek.

—  Dawaj, nie gadaj.
Tadek wziął Jędrka za rękę i wyprzedził matkę i Józka. Lękał się, by ktoś nie 

sprzątnął im sprzed nosa kwatery. Tyle ludzi kręciło się, a na szosie z daleka 
widać było cały sznur uchodźców. „Niedługo nie będzie gdzie szpilki wetknąć" — 

myślał.
Słońce tymczasem przesłoniła chmura czarna i burzowa. Od pól nadciągnęła 

chłodniejsza fala powietrza. Wiatr mocniej zaszarpał gałęziami drzew.
—  O, jesteście. To dobrze, bo akurat idzie burza. A ten kto? — wskazała Józka 

idącego u boku matki.
—  Znajomy. Uciekł z Majdanka. Józef Biernacki. Taki partyzant. Może pani 

słyszała.
—  Z Majdanka uciekł? Taki tłuścioch?

—  Spuchnięty od głodu.
—  Boże! — stara załamała ręce. — Ludzie, chodźcie prędzej! Kropić zaczyna! — 

zawołała do matki i Józka.
—  Dzień dobry.

—  Oj, jaki on tam dobry — westchnęła staruszka. — Ale chodźcie. My też sieroty 

background image

z synową. Miejsca starczy i chleba starczy. Ile to nieszczęść.

Posadziła ich przy stole. Do dużej miski wlała zacierki na mleku, do drugiej 
nałożyła kartofli, okrasiła słoniną.

Na dworze naraz lunęło. Nad wsią zapalały się błyskawice, przetaczały grzmoty. 
Gospodyni żegnała się za każdym razem. Postawiła też w oknie obrazek z Matką 

Boską Częstochowską i zapaloną gromnicę. Wreszcie nadbiegła synowa, cała 
ociekająca wodą.

—  Ale mnie zlało. Byłam aż przy lnie. — Spojrzała na obcych siedzących za 
stołem i umilkła.

—  Przygarnęłam tych biedaków — wyjaśniła stara. Kobieta coś mruknęła w 
odpowiedzi.

Apetyt dopisywał wszystkim.  Jędrek aż klęknął na wyso-
25

kim taborecie, wyciągał największe skwarki, jadł łapczywie zacierkę, zagryzał 
gorącym ziemniakiem, który trzymał w dłoni.

Burza minęła szybko. W mieszkaniu panowała cisza, tylko Józek Biernacki co 
chwilę pytał o Puławy, o rodzinę, znajomych. Odpowiadała matka. Wieśniaczki były 

małomówne. Stara raz tylko zagadnęła go:
—  Męczyli?

Zamiast słów uśmiechnął się, a może skrzywił ukazując puste dziąsła.
Po obiedzie matka udała się do komory, gdzie już przyniesiono słomę i przykryto 

zgrzebną płachtą.
—  Na mnie pora — odezwał się Biernacki.

Wziął swój kij, ucałował kobiety w rękę, podał dłoń Jędrkowi.
—  A dokąd pan pójdzie taki?

—  Nie wytrzymam na jednym miejscu. Dosyć się nasie-działem. Spróbuję do 
Lublina. Tam teraz stolica. Trzeba coś robić. Odprowadź mnie — zwrócił się do 

Tadka.
Ochłodziło się. Nad wsią wisiała tęcza. Józek ciężko wspierał się na kiju.

—  Pamiętam, jak podawałeś piłkę — mówił,
—  A ty zawsze grałeś w ataku,

—  Z czego żyjecie?
—  Handlowałem.

—  Ty?
—  No, bo co?

—  Coś taki opryskliwy?
—  Wcale nie opryskliwy.

—  Słuchaj — zatrzymał się nagle, sięgnął do kieszeni. — Weź. Wiesz, co to jest? 
Złoto. Złoty zegarek. Pamiątka, ale taka, że lepiej ją sprzedać. Jak was 

przyciśnie, przehandluj. I nie zgub. Wart kupę pieniędzy.
—  Ale...

—  Zamknij gębę i wracaj.
Józek jakby się wyprostował. Ruszył raźniej. Nie oglądał się.  Tadek  patrzył za 

nim  jeszcze,  gdy  tamten zniknął na
26

zakręcie   szosy.   Zamiast   zegarka   wołał,   aby   Józek   został
z nimi.

Wlókł się z powrotem przy płocie. Coraz spotykał znajomych z miasta. Koczowali 
pod drzewami, przy drodze, to znów na podwórzach. Mijając zagrodę, gdzie 

zatrzymał się doktor, poczuł złość. Wszyscy bronili się przed najazdem 
uciekinierów, a jednak przyjmowali, jedynie w tej chałupie oprócz gospodarzy i 

doktora nie mieszkał nikt, choć dom był okazały.
„Niech się skręci z ciekawości. Nie powiem mu słowa. Zajął cały pałac".

Na podwórku zobaczył brata, który już znalazł sobie przyjaciela — szarego, 
chudego kociaka pełnego nieufności, a jednocześnie zaciekawionego ruchami 

Jędrka.
—  Chcę pracować — rzekł Tadek do gospodyni.

—  A co ty możesz zrobić?
—  Umiem wszystko. Przypatrzyła mu się.

—  Ano, roboty nie brak — przyznała.
3

Minęły trzy dni, tydzień, a wreszcie drugi. O powrocie do miasta ludzie mówili 
coraz rzadziej. Front oparł się na Wiśle i nie zanosiło się na szybkie jej 

sforsowanie. Niemcy dobrze okopali się po drugiej stronie. Gdy tylko zauważyli 

background image

jakikolwiek ruch na przeciwnym brzegu, bombardowali z dział.

W nocy Tadek widział jasne niebo w tamtej stronie. Trzeba się było strzec 
samolotów, bo pomimo silnej artylerii przeciwlotniczej, zgrupowanej w lasach, 

niemal co dzień przedzierało się kilka myśliwców ostrzeliwując z broni 
pokładowej wojsko i ludność cywilną. Początkowo ludzie bali się, słysząc 

pobliską kanonadę lub nurkujący gwizd samolotu, ale pomału i z tym się oswoili. 
Wystarczyło ukryć się w porę, a niebezpieczeństwo nie było takie wielkie.

Wszystkich   wciąż   cieszyła   wolność.    Nawet   najbardziej
27

strachliwi kładli się spać spokojnie. Wojna trwała jeszcze, dalej ginęli swoi, 
ale już nikt nie bał się, że w nocy zadudnią w drzwi i okna kolby karabinów, że 

wyprowadzą, skują w kajdany i wywiozą nie wiadomo dokąd, tak jak kiedyś zabrali 
Józka Biernackiego i innych.

Zegarek otrzymany od Józka Tadek nosił na mocnym rzemyku na szyi pod koszulą. 
Często sprawdzał, czy jest. Nie myślał go sprzedawać. Chciał zachować na 

pamiątkę. Niekiedy miał ochotę pochwalić się matce, ale nie był pewny, czy nie 
weźmie mu za złe, że przyjął taki drogi prezent.

Nadeszła połowa sierpnia. Skromne oszczędności już się wyczerpały. Znikłyby 
dawno, gdyby nie życzliwość gospodyni, która litowała się nad nimi. Jej synowa 

patrzyła na to niechętnym okiem, więc od czasu do czasu płacili za chleb, za 
mleko.

—  Nie zostało nam nic — poskarżyła się matka Tadkowi któregoś popołudnia.
Siedzieli pod dziką gruszą, tam gdzie zatrzymali się po raz pierwszy. Lubili to 

miejsce: rzeczkę w dole, otwartą przestrzeń. Tadek i Jędrek opychali się 
ulęgałkami. Pożółkły już. Czasami zdarzały się miękkie.

—  Poszukam roboty — rzekł Tadek.
—  Gdzie ty znajdziesz robotę. Kto cię weźmie? Zobacz, ile mężczyzn i kobiet 

kręci się bezczynnie po wsi.
W pierwszych dniach Tadek pracował od świtu do nocy: rąbał drzewo, rżnął 

sieczkę, wyrzucał gnój z chlewa, wyrywał w polu len, ale gdy przekonał się, że 
synowa nie zauważa jego wysiłków i pomrukuje coś o żywieniu darmozjadów, 

zdenerwował się i przestał pomagać.
—  Jest zarządzenie — tłumaczył matce podniecony — że chłopi muszą dać 

schronienie i chleb uciekinierom. Słyszałem na własne uszy, jak sołtys mówił 
gospodarzom: „Takie przyszły rozkazy i nikt nie ma nic do gadania. Nie ich wina, 

że musieli opuścić miasto i kryć się tutaj".
—  Nie bądź taki hardy dla ludzi. Pokorne cielę dwie matki ssie — upominała.

28
Zamilkł, bo  nie chciał się  sprzeciwiać,  ale w  duchu nie przyznawał jej 

racji.
Pod dłonią na piersi czuł zegarek. Wczoraj wieczorem nakręcił. Metaliczne 

cykanie rozlegało się wyraźnie niby śpiew świerszcza schowanego głęboko w 
trawie.

—  Co się tak trzymasz? Boli cię? — zagadnęła matka.
—  Nie! — Czuł, że uszy mu poczerwieniały.

—  On coś ukrywa, widziałem — wtrącił Jędrek.
—  Nie kłam, nic nie widziałeś.

—  A widziałem. Takie złote, okrągłe.
—  Co to było, Tadek?

—  Głupstwa opowiada, a mama go słucha — podniósł się. — Przejdę się do szosy. 
Wczoraj wojsko rozdawało konserwy. Może i dziś przyjadą.

—  Weź mnie ze sobą — prosił Jędrek.
—  Zobaczysz psa i będziesz ryczał,

—  Nie będę — przyrzekał.
—  Chodź, tylko pamiętaj.

Matka została w cieniu. Patrzyła za nimi.
Droga wzdłuż wsi była pusta. Słońce smaliło. Szli brzegiem. Tadkowi drobne 

kropelki potu wystąpiły na nosie. Pod figurą Matki Boskiej znaleźli przewiewne 
miejsce i rozłożyli się na trawie.

—  Tadek, kiedy wrócimy do domu?
—  Nie wiem.

—  Czy mój kot nie zdechł?
—  Przestań z tym kotem.

—  I ty go lubiłeś.

background image

—  To co z tego?

—  Mówisz, jakby cię nie obchodził.
—  Jeśli dalej  tak będzie,  sami zdechniemy.

—  Jak zdechniemy?
—  Nie zadawaj głupich pytań.

—  Dziś na drodze mówiły kobiety, że w mieście wszystko jest spalone..
29

—  Pleciesz trzy po trzy. Do miasta nikt się nie dostanie. Wszystkie przejścia 
są strzeżone,

—  I ty byś nie przeszedł? _- Ja?
—  No. Tadek usiadł.

—  A gdybym ci  przyniósł twojego kota,  nie powiedziałbyś mamie, że tam 
poszedłem?

—  Nie powiem.
—  A jeśli cię spyta, powiesz, że poszedłem na sąsiednią wieś szukać roboty, 

zgoda?
—  Zgoda — przytaknął gorąco Jędrek.

—  To zmykaj teraz. 1 pamiętaj, nie bój się psów!
—   Obiecałeś! — wołał Jędrek z daleka.

—  Przyniosę na pewno.
Tadek gnał skrajem pól. Tyle siedział na wsi, zardzewiał już prawie i do głowy 

nie przyszło mu zajrzeć do domu. Sprawdzi, a może da się wrócić. Zna różne leśne 
przejścia, przeprowadziłby matkę i Jędrka.

Oddalił się od drogi, widząc nadjeżdżające auto. Biegł po rżysku. Chował się za 
kopkami zboża. Już był przy lesie, kiedy ujrzał doktora, siedzącego na ziemi 

między snopkami żyta. Doktor odwrócony był tyłem, ale Tadek poznał go po 
marynarce. Zdziwił się co prawda, bo idąc z Jędrkiem przez wieś, widział go na 

leżaku. Ale takiej marynarki nie miał nikt inny w całym mieście.
);Co on tu robi? Może też wybiera się obejrzeć swoją willę?" Na wszelki wypadek 

Tadek zatoczył duży łuk i nie zauważony wszedł do lasu.
Od razu poczuł się raźniej. Powietrze było rześkie. Coraz zrywał garść poziomek 

lub czarnych jagód. Czarniały i czerwieniły się jak nigdy. Rozglądał się bacznie 
i stąpał cicho. W lesie znajdowało się pełno wojska. Lada chwila mógł się 

natknąć na kogoś.
Słońce minęło południe. Aby zdążyć w obie strony, musiał

30
tęgo wyciągać nogi. „Wracać będzie lepiej — myślał. -Wyjdę z Puław wieczorem". 

Zwolnił dopiero przed Kurów-ką, gdyż w prześwicie między drzewami ujrzał 
wartownika. Żołnierz, znudzony, opierał się o poręcz mostka i patrzył na stada 

rybek pływających w przejrzystej wodzie. Ile razy sam tak stał i gapił się.
Cicho, jak tylko potrafił, odszukał znajomą wierzbę zwaloną w poprzek Kurówki i 

już był na przeciwległym brzegu. Chroniły go teraz zewsząd gęste krzaki 
zarastające starą porębę.         V^.

Co krok trafiał na ślady niedawnej obecności wojska: poryte gąsienicami polanki, 
stosy puszek po konserwach, skrzynie od pocisków, amunicji i dziesiątki innych 

przedmiotów. Bliżej miasta las zrzedniał. Wszędzie leżały stosy świeżo ściętych 
pni. Ociosane, bez kory, ciągnęły się wzdłuż szosy, najwidoczniej przygotowane 

do wywózki. Sosny zwalono niedawno, jeszcze pachniały mocno żywicą. Głęboko w 
lesie słychać było odgłosy pił i siekier.

Przy torach długo rozglądał się, ale okolica była jak wymarła. Bał się. Będzie 
teraz musiał wyjść na otwartą przestrzeń. Niemożliwe, aby go ktoś nie przyłapał. 

Tyle nasłuchał się o szpiegach. Podobno na linii frontu rozstrzeliwują każdego 
podejrzanego.

Na wyciągnięcie ręki zobaczył jaszczurkę. Siedziała na pochyłości nasypu, grzała 
się. „Nie ucieka, chociaż mnie widzi, a ja nie widzę nikogo i szczękam zębami 

jak tchórz". Poderwał   się   i   schylony   ruszył   do   przejazdu.
Biegł, skacząc po podkładach. Pachniały smołą jak dawniej. Lubił zapach 

spieczonych w słońcu podkładów. Minął pustą budkę dróżnika i już był w mieście. 
Chciał zbiec z szosy w dół, by iść wzdłuż parkanów. Ledwo stanął na skraju, 

zastygł. W rowie siedziała gromada żołnierzy. Za późno było na odwrót — już go 
zobaczyli. — Chodź no tu! — zawołał żołnierz.

Poznał, że to Polacy. Na zesztywniałych nogach ześliznął się po zboczu i stanął 
przed nimi.

- Wystraszony jesteś. Oj, chyba masz coś na sumieniu.

background image

31

Rozejrzał się rozpaczliwie.
—  Skąd jesteś?

—  Stąd.
—  A czego szukasz?

—  Zostaw go. Widzisz, że chłopak ledwo żywy.
Nieco dalej paliło się ognisko, nad którym wisiał kociołek.

—  Lubisz jajecznicę? — zagadnął jeden z saperów. Mimo   woli   przełknął 
ślinę,   ale   nie   mógł   wykrztusić

słowa.
—  Zajadaj — żołnierz podsunął mu menażkę i chleb. Zaczerpywał   łyżką 

nieśmiało.   Jeszcze   im   nie   dowierzał.
Zauważyli to.

—  Wcinaj. Nie bój się nic. A jak ci będzie mało, usmażymy więcej. Mamy cały 
magazyn wapniaków zostawionych przez Niemców.

Leżeli na trawie, palili papierosy, od czasu do czasu któryś powiedział kilka 
słów. Szybko zaspokoił głód. Żal było zostawiać, ale nie mógł więcej. Postawił 

menażkę na ziemi. Podziękował.
—  To co teraz? — spytał najbliższy żołnierz.

—  Chciałem zajrzeć do domu.
—  Nie wolno. Niemcy strzelają o tej porze. Zaczynają o zmierzchu i tłuką do 

rana.
—  Chciałbym zabrać trochę rzeczy. Uciekliśmy bez niczego.

—  A rodzice?
—  Mam tylko matkę, ale jest chora.

—  Daleko ten twój  dom? — zagadnął inny.
—  Za szpitalem. Naprzeciw oficerskiego bloku.

—  Idź, tylko pilnuj się, aby cię nie złapał patrol.
—  I weź ten chleb — powiedział szczupły kapral podając mu bochenek razowca.

Odchodził z pewnym żalem. Już się nie bał. A kiedy przy jednym z domów zobaczył 
siedzącego na ławce znajomego blacharza, zapomniał całkowicie o 

niebezpieczeństwie.
Dostrzegał  zdruzgotane  dachy  i  ściany.   Co  krok  musiał

32
omijać leje bomb i pocisków. Wszędzie leżało mnóstwo niewypałów. Miasto było 

opuszczone i zaniedbane, ale było.
Z daleka wypatrywał domu. Przesłaniały go drzewa. Po przeciwległej stronie ulicy 

zobaczył wielkie pogorzelisko. Przyspieszył. Naraz mignął kremowy tynk i czarny 
dach pokryty papą. Aż się zatrzymał. „Jest". Furtka była wyłamana, jakby 

zawadził o nią ciężki pojazd, ale w ogródku kwitły kwiaty. Szyby z okien 
wyleciały. Na zewnątrz powiewała postrzępiona firanka.

Nagle serce zabiło mu żywiej. Na parapecie leżał wyciągnięty leniwie kot.
—  Kici, kici... Kot patrzył obco.

—  Mruczek. Kici, kici...
Wstał, wygiął grzbiet, przeciągnął się. ,,Wyrósł i jaki spasiony". Chciał 

pogłaskać, ale kot szurnął w krzaki i obojętnie odszedł po szczycie parkanu.
Przypomniał sobie, że nie wziął kluczy. Zmartwienie jednak było przedwczesne — 

drzwi już ktoś otworzył. Kłódka leżała na ziemi wyrwana ze skoblem. Wszedł do 
środka. Wszystko wyglądało jak dawniej. Niczego nie brakowało, tylko w pokoju na 

podłodze zobaczył rozłożony siennik. „Spali tu żołnierze" — pomyślał i wtem 
zobaczył na krześle wojskowy plecak wypchany do połowy. Spojrzał na drzwi, lecz 

mieszkanie wydawało się opuszczone, a plecak porzucony jakby w pośpiechu.
Zajrzał do środka. Wewnątrz znajdowały się ich rzeczy — sweter matki, obrus, 

ręczniki. Dokładniej przeszukiwał mieszkanie. Musiał tu plądrować złodziej, ale 
w porę go przepłoszono.

Zwinął i związał dwa wełniane koce. Wynalazł ciepłe ubrania dla Jędrka i siebie. 
Siedząc na łóżku zastanawiał się, co jeszcze mógłby zabrać. Niestety, niewiele 

było rzeczy, które opłaciłoby się nieść aż do Osin.
Dzień szarzał. Z sieni przyniósł duży, zgrzebny worek i chował do niego 

pozostałe ubrania i pościel. Następnie zawiązał   wór   mocno,  zawlókł   do 
kuchni,   otworzył  klapę

fi *£ a
od piwnicy i zrzucił go. Zszedł po drabinie. Panował tu przyjemny chłód. Nawet 

znajomy zapach zeszłorocznych ziemniaków wydawał się miły.

background image

Ukrył worek w najciemniejszym kącie, zasłonił beczką, w której zwykle trzymali 

zimą kapustę. Odetchnął. Będzie mógł odejść spokojniej. Na wszelki wypadek 
wyciągnął z piwnicy drabinę, dokładnie zatrzasnął klapę, a dla niepoznaki 

rozsypał w tym miejscu papiery i śmiecie. Drabinę wyniósł na podwórze i schował 
koło drwalki w zielsku.

Poczuł się zmęczony. Chciało mu się pić. Wracając z powrotem do mieszkania, 
nagle spojrzał na sad doktora. „Jabłka" — pomyślał i aż zakrztusił się śliną. 

Cicho wysunął głowę na ulicę. Hen, na skrzyżowaniu mignęły jakieś sylwetki. 
Słońce zachodziło szybko, należało się śpieszyć,

Szedł wzdłuż płotu. Żwirowa dróżka wiodąca do willi doktora porastała trawą. 
Choć furtka była szeroko rozwarta, nikt tu najwidoczniej nie zachodził. W 

zmierzchu dom wydawał się nie naruszony. Skręcił do sadu. Na krzakach wisiał 
czerwony, dojrzały agrest. Ledwo trącił gałązkę, jagody posypały się na ziemię. 

Zerwał kilka i włożył do ust.
Dawno marzył, by obejrzeć ten ogród z bliska. Zawsze dostępu broniła mocna 

furtka z kutego żelaza, siatkowy parkan na cementowej podmurówce z potrójną 
linią drutu kolczastego u góry i żywopłot, który doktor strzygł własną ręką 

każdej wiosny.
W ostatnich blaskach dnia zrywał jabłka. Blisko drewnianej altany rosło kilka 

jabłoni niewysokich, jak krzaki. Z mocnego, krótkiego pnia zwisały gałęzie. 
Jabłka były olbrzymie, niemal przezroczyste. Ściśnięte rozsypywały się tryskając 

sokiem. Zrywał ostrożnie. Kładł za koszulę. Przyjemnie chłodziły rozpalone 
ciało.

Okrążył altanę. Już nie miał gdzie chować jabłek. Sięgnął po jeszcze jedno, by 
zjeść. Trącone spadło na ziemię między chwasty. Rozgarnął je i naraz zobaczył 

jakieś zawiniątko. Wziął je do ręki. Był to niemiecki wojskowy mundur zwinięty i 
związany paskiem. Cisnął go w to samo miejsce. Zrobiło mu się nieswojo.

34
Gałązki agrestu czepiały się łydek, pokrzywy parzyły nieznośnie. Zgubił ścieżkę, 

szedł na przełaj ku furtce. W ogrodzie zapadła prawie noc. Zewsząd wyzierały 
niepokojące cienie. Wiedział, że"ogród jest pusty, ale zbyt wiele krzaków 

przypominało mu znieruchomiałe ludzkie sylwetki.
Ledwo wydostał się za furtkę, jego oczy spoczęły na niewysokim wzgórku usypanym 

pod lipą i całe tamto zdarzenie znów ożyło w jego wyobraźni. Pamiętał twarz 
żołnierza radzieckiego siedzącego w koszu motocykla. Miał surowe spojrzenie i 

natarczywym głosem pytał o faszystów. A sylwetka Niemca na parkanie? Jasne blond 
włosy, wielka czerwona blizna na skroni i ta wściekłość w oczach na widok 

znikającej ciężarówki.
Potknął się o kamień przy swojej bramce. Początkowo zamierzał przybić kłódkę ze 

skoblem, by choć prowizorycznie zabezpieczyć dom przed włamaniem, ale teraz nie 
odważyłby się stukać młotkiem. Ułożył jabłka w plecaku, zawiązał go, przytroczył 

koce, zarzucił plecak na ramię i już był na ulicy. Teraz dopiero przypomniał 
sobie o obietnicy danej Jędrkowi. „Kot. Gdzie on się podział?"

— Kici, kici, kici! — zawołał kilka razy, ale na próżno.
Kot gdzieś przepadł.

Nagle nad głową usłyszał przeraźliwy gwizd. Padł na kolana przygwożdżony 
plecakiem. Szrapnel rozerwał się gdzieś niedaleko. Wycia i wybuchy pocisków 

rozlegały się coraz częściej. Nie czuł ciężaru plecaka. Gnał, nie patrząc pod 
nogi, byle jak najdalej stąd. Nie lękał się żołnierzy radzieckich ani polskich, 

jedyne niebezpieczeństwo — to te warczące złowrogo pociski.
Minąwszy szpital spostrzegł, że kanonada przycichła i oddaliła się.

„Byle za tory" — myślał wyciągając nogi.
Przy nasypie wypatrywał żołnierzy. W miejscu gdzie płonęło ognisko, zobaczył na 

ziemi jakby garść czerwonych węgli. Przekraczając tory chwilę słuchał z obawą, a 
uprzy-tomniwszy sobie, że od dawna pociągi nie jeżdżą, uśmiechnął się do swych 

myśli. Chętnie by zaśpiewał. Rozpierała go ra-
3*

35
dość. Za plecami ciągle słyszał wybuchy, ale co one go obchodziły. Teraz już 

droga prosta.
Mijając sosnową szkółkę, założoną na Łysej Porębie, naraz poczuł, że ziemia 

rozstępuje się pod nim. W jednej sekundzie znalazł się w środku piekła. 
Ogłuszony i przerażony leżał na trawie. Nie rozumiał, co się stało. Drżała 

ziemia, drżało powietrze, niebo jaśniało od błyskawic. Był jak sparaliżowany. 

background image

Nie mógł zebrać myśli. Dopiero po dłuższym czasie pojął, co to znaczy: polska i 

radziecka artyleria ukryta tu, w lesie, odpowiadała Niemcom.
Przełamał strach. Zebrał wszystkie siły. Zmusił nogi do biegu. Opuścił las i 

pędził szosą. Chętnie zatkałby rękami uszy, przytrzymywał jednak plecak, który 
zsuwał się z ramion i ciągnął do ziemi. Naraz przed sobą ujrzał dwa świetlne 

punkty. Uskoczył do rowu. Wcisnął się w trawę. Obok, po szosie przemknęło auto, 
potem drugie, trzecie. Jeszcze czekał. Wreszcie uniósł głowę i wyczołgał się z 

rowu.
Dochodząc do Kurówki skręcił w las. Zaroślami dostał się do rzeczki i po 

wierzbie przeszedł na drugą stronę. Huk dział zamilkł jak na komendę. Biegł bez 
odpoczynku, aż zaschło mu w gardle. Między drzewami było czarno. Potykał się. 

Gałęzie biły go w twarz, chwytały za plecak. Nogi miękły w kolanach z 
wyczerpania. Ciało miał zlane potem.

Wreszcie nie mógł iść. Upadł na ziemię. Chciało mu się płakać. Niepotrzebnie 
chodził do miasta. Co im to da? Dwa koce, trochę szmat. A matka na pewno 

denerwuje się, bo Jędrek wygadał.
Naraz przypomniał sobie zegarek. Rozpaczliwie macał na piersiach. Był. Odetchnął 

z ulgą.
Znów dźwignął plecak. Przy pierwszych paru krokach nogi były jak z gumy, ale 

szedł wolniej i pomału wracała sprężystość mięśni. Już postanowił — sprzeda 
zegarek. „Nie ma sensu chować na pamiątkę i przymierać głodem. Matka nie powinna 

jeść postnych ziemniaków".
Nad głową zapiszczał nocny ptak. Przeleciał wiatr. Zrobiło się chłodniej. A 

potem w powiewie wyczuł zapach pól. I rze-
36

\
czy wiście wkrótce rozstąpiły się drzewa. Wchodził na osińskie pola.

Szedł jak poprzednio ścierniskiem. Na przełaj prędzej dotrze do domu. Mijając 
jedną z kop zboża, uchwycił w powietrzu woń tytoniu czy też palonych ziół. Tu 

gdzieś siedział przedtem doktor. Nagle ktoś w zbożu poruszył się. Poczuł 
cierpnięcie skóry na plecach. Przyspieszył kroku. Słyszał za sobą stąpania. 

Obejrzał się. Wysoka postać znajdowała się tuż, tuż. Uciekał. Przerażenie 
chwytało go za krtań. Ten ktoś biegł również. Słychać było tupot kroków. Nagle 

Tadek nie wytrzymał napięcia.
—  Ratunku! — krzyknął rozpaczliwie.

Pędził dalej, lecz już nie słyszał pościgu. Kiedy się obejrzał, zobaczył tylko 
rzadko rozstawione kopki. Wiatr szeleścił źdźbłami słomy. Na sierpniowym niebie 

były gwiazdy i księżyc.
„Nikt mnie nie gonił, to tylko strach" — pomyślał, a mimo to coraz spoglądał za 

siebie. Dopiero słysząc ujadanie psów, uspokoił się nieco.
Znalazłszy się na wiejskiej drodze, odczuł ciężar plecaka. Odpoczywał co 

kilkanaście metrów. Psy ujadały w podwórzach. Nigdzie nie paliło się światło. 
Jedynie w oknie, gdzie mieszkał doktor, na sekundę zobaczył czyjąś twarz 

rozjaśnioną żarem papierosa.
Włosy. Jak mógł od razu nie zauważyć. Doktor ma czarne, a tamten siedzący w 

zbożu miał jasne jak słoma. I nagle jakieś odległe skojarzenie przemknęło mu 
przez mózg. Przypomniał sobie znaleziony w ogrodzie doktora niemiecki mundur, 

mogiłę pod lipą i obejrzał się.
—  Masz kota? — Tadek aż zatrząsł się na dźwięk głosu Jędrka.

—  Dlaczego nie śpisz?
—  Czekam na ciebie. Gdzie jest kot?

—  Widziałem go, ale uciekł.
—  Widziałeś? — spytał ucieszony,

—  Oczywiście.
—  Jak wygląda? Bardzo chudy?

37
—  Wyrósł i spasł się. Ledwo go poznałem.

—  Nie jest chudy? — powiedział zawiedziony Jędrek.
—  Jutro ci wszystko opowiem, idź teraz spać. Przyniosłem ci jabłka — wyjął dwa 

z plecaka i podał bratu. — Gdzie mamusia?
—  Nie śpi jeszcze. Siedzi na ławce przed domem i czeka na ciebie.

Od razu zobaczyła plecak,
—  Byłeś w domu?

—  Tak.

background image

—  Cały?

—  Cały.
—  Chwała Bogu. Bardzo tam popalone?

—  Nasza ulica wygląda jak przedtem, chociaż podziurawiona pociskami.
Postawił plecak na ławce. Siadł ciężko. Dłonią przetarł mokre czoło. Długo tak 

siedzieli w milczeniu, spoglądając na wieś pogrążoną w ciemności. Nagle położyła 
mu rękę na ramieniu.

—  Musimy opuścić Osiny — powiedziała cicho..
—  Dlaczego? — przeraził się.

—  Za blisko frontu. Uciekinierzy do jutra wieczorem mają przenieść się aż za 
Żyrzyn. Dziś już większość wyjechała.

—  A my?
—  Pomyślimy o tym jutro. A teraz chodźmy spać.

4
Noc była parna, aż za gorąco jak na sierpień. Tadek kręcił się na posłaniu. Okno 

komory poskrzypywało, Jędrek sapał przez sen.
_ Nie możesz usnąć? — spytała cicho matka,

— Duszno mi. pójdę na siano.
Ostrożnie namacał klamkę. Od Wisły dochodziły pojedyncze wybuchy. Zamiast do 

stodoły, ruszył na drogę. We wsi
38

było cicho. Psy bez zwykłej zaciekłości odszczekiwały sobie nawzajem.
Nagle ogarnął go smutek. Och, gdyby mógł teraz pogadać i naradzić się z 

Gietkiem. We dwóch zawsze umieli znaleźć wyjście z najtrudniejszej sytuacji. Ale 
gdzie go szukać? Opuścił miasto z rodzicami dwa dni wcześniej. Tadek tylko z 

daleka zdążył pomachać mu ręką.
Pod gwiazdami zabrzmiało naraz ciche mn.czenie, rosło, nasilało się. Patrzył w 

górę. Dziesiątki i setki kolorowych punkcików wolno przesuwały się na zachód. 
Wreszcie huk przycichł.  Teraz nieruchome światełka to  były gwiazdy.

Nagle zdecydował się. Pójdzie. Nie będzie czekał do rana. Załatwi to jeszcze 
dziś, na gorąco, bo później gotów rozmyślić się. Szedł przez wieś jak najciszej, 

by nie drażnić psów. Przystanął dopiero koło zagrody, w której mieszkał doktor. 
Ze znanych mu ludzi tylko on mógł kupić zegarek.

Długo stał przy płocie. Przyglądał się mrocznemu podwórzu i domowi. Okno na dole 
było szeroko otwarte. Tam mieszkał doktor. Ruszył furtkę. Była mocno 

zaryglowana. Złapał się górnej poprzeczki parkanu i przeskoczył na drugą stronę.
I wtedy na drodze usłyszał kroki. Przywarł do słupka. Widział sylwetkę. Ktoś 

skradał się. Tadek wstrzymał oddech. W ruchach mężczyzny coś go zastanowiło. Tak 
nie chodzi człowiek mający czyste sumienie i dobre zamiary. Nieznajomy 

prześliznął się, ocierając niemal ramieniem o słupek, za którym stał. „Zauważył 
mnie" — pomyślał, gdy tamten przystanął dwa kroki dalej.

Czekał pełen napięcia, gotów bronić się, uciekać, wołać o ratunek. Lecz wtem ów 
człowiek znów ruszył naprzód. Tadek odetchnął. Jednocześnie na drodze rozległy 

się głosy. Jacyś mężczyźni prowadzili spokojną rozmowę. Jeden z nich zaśmiał się 
trochę za głośno, kilka psów podniosło wrzawę.

Stąpając bezszelestnie Tadek przysunął się do okna. Serce biło mu głośno. Raptem 
silny błysk latarki padł mu na twarz.

— Co tu robisz? — głos zabrzmiał jak smagnięcie.
39

—  Mam do pana sprawę.
—  O tej porze?

—  Chcę wejść do środka — powiedział rozpaczliwie. Doktor przyświecał latarką, 
dopóki Tadek nie znalazł się

w izbie. Teraz jedyną jasną plamą była jego twarz rozjaśniona papierosem.
—  Chodzi o matkę?

—  Nie.
—  Więc po co przyszedłeś, i to tak tajemniczo przez płot?

—  Chcę sprzedać panu zegarek.
—  Po co mi zegarek. Mam swój.

—  To jest zegarek bardzo cenny. Złoty. I wart dużo pieniędzy.
—  Nie, chłopcze, idź. Nie kupię żadnego zegarka. Tadkowi aż serce stanęło. Tego 

się nie spodziewał.
—  Nim pan zdecyduje, proszę najpierw obejrzeć — wyjął zza koszuli.

—  Z  kim  tu  przyszedłeś?  —  spytał   doktor  podejrzliwie oświetlając 

background image

ogródek.

—  Sam.
—  Widziałem jakby czyjś cień — wyjaśnił doktor.

—  Sam przyszedłem i nikt o tym nie wie.
—  No, pokaż ten zegarek. — Doktor wziął go  do ręki, oświetlając latarką. — 

Ooo, skąd ty go masz?
—  To pamiątka.

Oglądał  zegarek   dokładnie,   otwierał   koperty,  czytał  wygrawerowane 
wewnątrz napisy.

—  Dawno go masz? — spytał znienacka.
—  Od kilkunastu dni.

-f Nie,  nie mogę tego kupić.  Nawet  nie wiesz,  ile jest wart ten zegarek, a 
poza tym zbyt świeża to pamiątka.

—  Pan myśli, że ukradłem?
—  Nic nie myślę. Mogłeś znaleźć.

—  Pamięta pan Józka Biernackiego? Doktor jeszcze raz wziął zegarek do ręki.
—  Nie  przypominam   sobie  żadnego   Józka  Biernackiego. Ale powiedz, ile ty 

za to chcesz?
40

- Nie wiem — przyznał szczerze. — Musimy mieć pieniądze. Nadchodzi jesień. Front 
może trwać długo.

Doktor siadł na parapecie. Zapalił nowego papierosa. W pokoju zaległo milczenie. 
Tadek nie wiedział — odchodzić czy zostać. Już powiedział wszystko.

—  Dobrze — oznajmił naraz doktor. — Kupię ten zegarek.
Szukał czegoś w głębi pokoju. Schylił się, wyciągnął spod łóżka walizkę. A potem 

wcisnął Tadkowi do ręki paczkę stuzłotowych banknotów.
—  Tu jest piętnaście tysięcy złotych — rzekł. — Ten zegarek wart więcej,  ale 

to wszystko,  co ci mogę zapłacić.
Zacisnął palce na pieniądzach. „Piętnaście tysięcy". Aż trudno mu było uwierzyć. 

Zdjął z szyi zegarek. Podał doktorowi. Spieszył się. Nie chciał, by tamten 
przypadkiem zmienił zamiar. Taka suma! Nie potrzebują się bać głodu i biedy.

—  Do widzenia!
Przeskoczył parapet. Pieniądze włożył pod koszulę za pasek i jeszcze 

przytrzymywał ręką. Przelazł płot w mgnieniu oka. Nie przyszło mu na myśl, by 
odsunąć rygiel furtki. „Teraz już przepadło. Nawet jeśli się rozmyśli, nic z 

tego". Nagle przeląkł się. Z tyłu jakby coś zaszeleściło. „Czyżby doktor zmienił 
zdanie?" — Tadek wbił spojrzenie w ciemność. Głupstwo, przywidziało mu się. 

Pędził jak na skrzydłach. Piętnaście tysięcy. Takiej sumy jeszcze nie widział. 
Zaraz ukryje. Na razie nie powie matce, by się nie denerwowała.

Chciało mu się śpiewać. „A jednak to prawie cud. Doktor mógł nie kupić. Tyle 
pieniędzy. Całe szczęście, że poszedłem wprost do niego".

Minął zabudowania dzielące go od zagrody, w której mieszkali, kiedy usłyszał za 
sobą jakiś trzask. Nerwowo odwrócił głowę. Było pusto. Dookoła żadnego 

światełka, nic. Nawet gwiazdy nad wsią znikły. Zostało tylko parę na wschodzie, 
ale i tam już docierała fala chmur. A tak niedawno niebo było czyste i jasne.

Przy  drzwiach zatrzymał się. Serce łomotało mu z nad-
41

miaru radości. Och, jaką miał ochotę powiedzieć chociażby słówko matce — na 
pewno nie śpi, jednak wytrzyma. Do rana niedaleko, po co ją niepokoić, powinna 

odpocząć. Czeka
ją ciężki dzień.

Wyminął dom, kępę dzikiego bzu dzielącą podwórze od drogi i skręcił do stodoły. 
Wtem wyczuł za sobą czyjś oddech. Błyskawicznie obejrzał się. Nagle straszliwy 

ból przeszył mu czaszkę. Nie zdążył krzyknąć. „Doktor" — pomyślał. W 
nieskończenie krótkim błysku poznał zapach tej samej wody kolońskiej, którą czuł 

w pokoju doktora.
Kiedy otworzył oczy, był dzień. Zobaczył zieloną trawę. Jej ostre źdźbła kłuły 

go w policzek. A potem poczuł, że pada deszcz gęsty i jednostajny. Miał 
przemoczoną koszulę, spodnie. Strużki spływały po szyi i mokrych włosach.

Podparł się rękami i usiadł. Deszcz był przyjemny, nawet za ciepły. Przechylił 
nieco twarz, by krople padały na bolące czoło, na skronie, w których pulsowało 

jak w zamkniętym naczyniu z wrzącą wodą. W pierwszej chwili nie poznał miejsca — 
zdziczałej trawy i krzaków, ale kiedy wróciła świadomość, sięgnął za koszulę, 

odpiął spodnie, przetrząsnął całe ubranie, szukał dookoła, rozgarniał trawę 

background image

rękami, lecz już wiedział, że pieniędzy nie znajdzie.

Wreszcie wyszedł z zarośli. Dom był opodal. Jak znalazł się na tym zdziczałym 
ugorze? Bolała go głowa, bolał kark, tętniło mu w skroniach i cały świat wydawał 

się wstrętny. Jedna tylko myśl kołatała w mózgu.
Byli tylko we dwóch. Nikt inny nie wiedział o zegarku. Sprzedaż odbyła się bez 

świadków. A jeszcze ten zapach... Tak, wszystko jest jasne. Nie daruje swojego. 
Zmusi doktora do oddania pieniędzy albo zegarka, zmusi, choćby miał popełnić coś 

najokropniejszego. Jeszcze nie wiedział co, ale bezsilna rozpacz i gniew 
rozsadzały mu serce.

Z pewnością była już późna godzina. Zauważył dymy z kominów ścielące się nad 
ziemią. W jednej z zagród z piskiem goniło się wokół studni dwóch chłopców w 

samych tylko
42

spodenkach.   Oni   nie   mieli   zmartwień.   Upajał   ich   ciepły deszcz.
Furtka w zagrodzie gospodarzy doktora była otwarta. Na ganek akurat wyszła 

gospodyni. Z daleka przyglądała się Tadkowi. Nie zwracał na nią uwagi. Wszedł po 
schodkach i wziął za klamkę.

—  Boże, a co ci się stało?
—  Muszę widzieć doktora.

—  Wyjechał jeszcze nad ranem. Ale biegnij do sołtysa. Jego córka pracowała w 
szpitalu.

Oparł się o słupek podtrzymujący dach ganku.
—  Muszę widzieć doktora! — powiedział.

Opuszczały go siły. Ręce i nogi miał jak z waty. Kobieta coś pytała, mówiła, 
słowa docierały niby brzęczenie dokuczliwych owadów. „Uciekł — myślał. — Ale 

znajdę go".
—  Znajdę! — krzyknął. Cofnęła się przestraszona.

Oprzytomniał nieco i ruszył do furtki. Droga zdążyła rozmięknąć. W zagłębieniach 
nagromadziła się woda. Cały świat wydawał mu się jednym wielkim błotem. 

Najchętniej położyłby się tu na drodze, zamknął oczy, wcisnął rozpalone czoło w 
śliską, chłodną glinę i tak został.

Matka, smutna, siedziała w komorze. Jędrek przyklejony do jej kolan płakał. 
Gospodyni nie było w domu tylko synowa. Z zawziętością szorowała podłogę.

—  Gdzie się pchasz z brudnymi nogami! — wrzasnęła. Nie zareagował. Stał w progu 
komory i nie mógł nic z siebie wykrztusić. Rozpacz znów brała nad nim górę.

—  Co ci jest?
W komorze panował półmrok, matka mimo to zauważyła jego wygląd. Podniosła się.

—  Tadek, co się stało?
—  Nic, mamo. Uderzyłem się. Przejdzie mi.

—  Okropnie wyglądasz. Czoło sine. Cala twarz spuchnięta. Czerwone oczy.
43

—  Zaraz przejdzie, mamo — powtórzył. — Dlaczego on płacze? — spytał, by 
odwrócić uwagę matki.

—  Gospodyni mnie zbiła, bo chciałem się napić mleka.
—  Cicho — uspokajała matka. — Nie jesteś u siebie w domu. Tyle razy ci to 

mówiłam — wyszeptała z udręczeniem.
Tadek poczuł, jak coś znowu rozsadza mu czaszkę.

—  To jego dom! — krzyknął w jakimś obłędzie. Wpadł   do   izby,   w   której 
kobieta   szorowała   podłogę,

zobaczył na stole wiadro z mlekiem, obok bańkę. Strącił jedno i drugie. Spadły z 
hukiem. Złapał wielką, glinianą misę...

—  Tadek! — głos matki był jasny i ostry. Oprzytomniał. Spojrzał na zalaną 
mlekiem podłogę. Gospodyni, przerażona, jeszcze nie mogła pojąć, co zaszło.

—  Jakim prawem go biłaś?!
W tej chwili matka objęła go rękami.

—  Milcz! Ani słowa.
Przytulił się do niej. Drżał. Ciągle jeszcze gniew toczył w nim walkę z 

rozpaczą. Chciała wprowadzić go do komory, ale uwolnił się z jej słabych rąk.
—  Idę do sołtysa.

Deszcz był  jak  balsam:   chłodził  ciało,  uspokajał  nerwy, łagodził ból.
Sołtys siedział akurat przy śniadaniu.

—  Zaczekaj w sieni — powiedział. Lecz Tadek ani myślał czekać.
—  Chciałem podwodę — rzekł krótko.

Sołtys odłożył łyżkę i natychmiast spochmurniał.

background image

—  Jak to, podwodę?

—  Inaczej nie wyjedziemy z Osin. I pójdę na skargę do władz wojskowych.
—  Po co od razu skargi — mruknął sołtys. — Takie małe, a jak osa.

—  Nie wyjdę stąd bez podwody.
—  Kto pojedzie w taki czas?

44
—  Musimy mieć podwodę.

—  Wiesz, że koni na wsi niewiele. Co lepsze, wojsko wybrało.
—  Do sołtysa należy pomaganie ludności w ewakuacji — powiedział twardo.

Sołtys przyjrzał mu się. Naraz uśmiechnął się.
—  A kto cię tak urządził? — zagadnął. — Usiądź. Zjesz trochę — rzekł łagodniej.

Tadek wolał, by tamten okazał złość. Bał się dobrotliwego uśmiechu i ciepłego 
głosu — rozpłacze się i przegra.

—  No już, nie martw się, znajdę podwodę, chociaż ludzie niechętnie jadą.
Podsunął Tadkowi nadjedzoną miskę z kaszą i wyszedł.

Nie mógł myśleć o jedzeniu. Nie przełknąłby kęsa. Siadł przy stole, ścisnął 
dłońmi skronie. Tak było lepiej. Deszcz dzwonił w blaszany parapet. Na liściach 

wiśni za oknem pękały krople. Ból w czaszce przeszkadzał swoją natarczywą 
obecnością. Długo czekał na sołtysa.

—  Załatwione.   Zaraz  podjedzie tam  furmanka.
—  Dziękuję panu — sięgnął po klamkę.

—  Zaczekaj — sołtys udał się w głąb mieszkania, a po chwili wrócił i podał 
Tadkowi ogromny bochen wiejskiego chleba.

—  Jedźcie z Bogiem.
Osłaniał bochenek od deszczu. I w miarę jak zbliżał się do domu, wracała mu 

otucha.
Jędrek czekał na niego w drzwiach. W dłoni trzymał pajdę chleba ze słoniną.

—  Kto ci to dał?
—  Mamusia.

—  Skąd wzięła?
—  Sprzedała gospodyni obrączkę. I teraz nie będziemy głodni.

Nie rozglądając się, wszedł do komory. Od razu zobaczył rękę matki. Dziwnie 
wyglądała bez cienkiej obrączki. Miała ją zawsze, odkąd pamiętał: przy 

szorowaniu podłogi, gdy prała w balii i kiedy poprawiała mu włosy wiecznie 
opada-

45
jące na oczy — zawsze.  Teraz  została jaśniejsza obwódka skóry.

—  Musimy się pakować. Wkrótce przyjedzie furmanka.
—  Już zebrałam do koszyków rzeczy. Położył bochenek przy niej.

—  Mamo, nie mogłaś sprzedać koca?
—  Ona   nie   chciała  koca.   Poza   tym   obrączka   nas   nie ogrzeje.

Wóz zaprzężony był w siwego spokojnego konia. Chłop, chmurny, że to jemu 
przyszło jechać, siedział na wiązce grochowin okryty brezentową płachtą, ćmił 

papierosa i nawet nie patrzył do tyłu.
Nie pytając się gospodyni, Tadek przyniósł ze stodoły duży snop słomy i grubo 

wymościł nim zabłocone deski wozu. W słomie schował niewielki dobytek. Na 
szczęście deszcz przycichł.

Jędrek już wdrapał się po kole, owinął kocem, który mu podał Tadek, i siadł obok 
furmana na grochowinach.

—  Pan mi da lejce — poprosił. Chłop jakby nie dosłyszał.
Tadek pomógł wdrapać się matce. Doznał przy tym trwogi. Taka była bezradna. To 

gramolenie się na wóz dużo ją kosztowało. Dyszała ciężko, później rozkasłała 
się. Otulił ją kocami. Już byli gotowi.

—  Dokąd jechać? — spytał flegmatycznie furman. Tadek spojrzał niepewnie na 
matkę.

—  Zawiezie pan nas na Łysą Górę — powiedziała łagodnie.
—  A nie wystarczy dó Żyrzyna?

—  Na Łysej Górze znam gospodarza, u którego zatrzymaliśmy się w trzydziestym 
dziewiątym roku.

—  No, dobra.
Widać było, że łagodny głos matki i jej uprzejmość udobruchały go, bo ledwo 

ruszył, podał Jędrkowi lejce.
—  Masz, tylko nie wjedź do rowu.

46

background image

Koń szedł noga za nogą. Woda chlupotała pod kołami. A potem, gdy skręcili na 

szosę wybrukowaną kocimi łbami, wóz trząsł niemiłosiernie, a żelazne obręcze 
dudniły monotonnie. Nikt się nie odzywał. Chłop tylko niekiedy jakby się

budził.
— Nooo! — wołał na konia, zamachiwał się batem.

Siwy kilkadziesiąt metrów podbiegał i na powrót wpadał w swój jednostajny chód.
Znów zaczęło padać.

5
Tadek wykopał na podwórzu dół i z porozrzucanych ce-: gieł i kamieni zaczął 

budować kuchnię.
Od czterech dni mieszkali już na Łysej Górze, a żywili się tylko chlebem, 

słoniną i mlekiem. Chciał upiec ziemniaków. To byłaby odmiana w ich pożywieniu.
Kończył już pracę, gdy zjawiła się gospodyni.

—  Zasyp mi to natychmiast! Kto słyszał — ogień na podwórzu. Zabudowania pójdą z 
dymem. — Rozrzuciła kamienie.

—  A dlaczego pani nie wpuszcza nas do kuchni? Jak mamy żyć?
—  Do kuchni? Jeszcze czego! — wzięła się pod boki.

—  Stara wiedźmo! — schylił się po kamień.
—  Tadek! Tadek! — zawołała wylękniona matka. Stanęła przed nim. — Pamiętaj, 

powinieneś być grzeczniejszy dla ludzi.
Ponuro spuścił głowę.

—  Ciągle tak mówisz. Gdybym i temu sołtysowi me nagadał, nie nastraszył go 
władzami wojskowymi, figę by nas przyjęli, siedzielibyśmy w polu pod gruszką. 

Chociaż i tu nie lepiej. Wszyscy oni tacy — rzekł z gniewem. — Znałaś ich i oni 
cię znali, i co z tego? Przyjmą jeszcze takich, co mogą robić albo mają 

pieniądze.
Umilkł. Uciekł w pole. Długo łaził po wąwozach, by zmę-

47
czyć się i uspokoić. Odezwał się ból w głowie. Czaszkę coś jakby rozsadzało.

Stodoła z glinianym klepiskiem była teraz ich domem. Właściwie zajmowali tylko 
mały skrawek klepiska. Gospodarz zły, że sołtys zmusił go do przyjęcia 

uciekinierów, pierwszego dnia powiedział kategorycznie:
—  Zajmiecie kąt przy wierzejach. I nie rozwłóczyć mi słomy po całym klepisku. — 

Wybrał jeden ze snopków i rzekł: — Ten używać. Rozkładać na noc, a na dzień 
wiązać.

Mówił, jakby byli powietrzem.
Tadek dygotał cały, ale nie odezwał się. Poszedł za stodołę i przełknął kilka 

gorzkich niby piołun łez. Dużo kosztowało go, by nie odpowiadać na zaczepki 
gospodarza, jego żony i dwóch synów, swoich rówieśników, od pierwszej chwili 

wrogo nastawionych przez ojca, zresztą wiecznie zapracowanych i małomównych. 
Dziś jednak nie wytrzymał.

Po godzinie przywlókł się z powrotem.
Siadł na dębowym pieńku. Widział w otwartych wierzejach matkę skuloną na snopku 

słomy i Jędrka zaczajonego z kijem na łasicę ukrytą w stosie gałęzi leżących na 
podwórzu. Wiedział, że Jędrek nie chce jej skrzywdzić. Ciekawiła go. Kij wziął 

dla obrony, gdyby zwierzątko chciało się na niego rzucić.
„Ten niczym się nie martwi. Podoba mu się wieś i zawsze wynajdzie sobie zabawę. 

Nie, ale on nie wytrzyma dłużej tej bezczynności!" Poderwał się.
—  Mamo, pójdę jednak do Puław. Przyniosę chociaż ze dwa garnki. Będziemy mieli 

w czym gotować. Zobaczę, może niektórzy już wracają.
—  Co noc słychać stamtąd strzelaninę.

—  Nie bój się. Nigdzie nie będę się pchał. Będę ostrożny. Przyniosę z domu sól 
i co się da.  Nie zatrzymuj mnie.

—  Idź — zgodziła się po namyśle. Objął ją w uniesieniu.
—  Dziękuję ci!

—  Nie marudź tam za długo.
48

— Wrócę jutro przed południem, a najpóźniej wieczorem. Jędrek przyniesie rano 
mleko. Wie gdzie, bo chodził ze mną.

—• No, dobrze, idź już, tylko tak, aby cię nie zauważył, bo zacznie płakać.
Tadek wziął plecak i wkrótce potem już gnał na przełaj przez pola do leśnej 

drogi wiodącej ku Żyrzynowi.
Nie bał się niczego. Ciągnęło go miasto niby potężny magnes. Ma dość tułaczki. 

Odetchnie od tego wszystkiego. Musi zabrać z domu wiele niezbędnych rzeczy. 

background image

Nawet jedyny nóż, jaki mieli ze sobą, zginął im.

Idąc przez las gwizdał. Jakiś ptak fruwał z gałęzi na gałąź, towarzysząc mu i 
przyśpiewując cienko, jakby naśladował albo przedrzeźniał.

Niewiele widział dokoła siebie. Myślał o domu. Z pól w Osinach zwieziono już 
zboże. Puste ścierniska wyglądały smutno. Od lasu nadleciało stado wron. Siadły 

na rżysku, jakby zawiedzione poderwały się wkrótce i kracząc pofrunęły szukać 
lepszego żerowiska nad wsią.

Nurtowało go pytanie, czy na mostku Gwardiackim stoi nadal wartownik. Wolałby 
nie brnąć przez wodę. Dzień był pochmurny i zimny, a po ostatnich deszczach 

Kurówka musiała nieźle przybrać.
Szedł brzegiem lasu po grząskim piachu zrytym przez gąsienice czołgów. Dobry 

nastrój nie opuszczał go. Dookoła rosło pełno grzybów — istne zatrzęsienie — i 
nikt ich nie zbierał. Zerwał kilka prawdziwków, lecz zaraz odrzucił. Co będzie z 

nimi robił?                                            ,
Niedaleko Kurówki wdrapał się na drzewo i bacznie oglądał mostek. Akurat 

przejechały po nim dwa samochody. Wartownika nie było. Serce tłukło mu się, gdy 
mijał rzekę. Woda w Kurówce wezbrała i zrobiła się mętna. Już nic nie mogło go 

zatrzymać. Jeszcze cztery kilometry lasem i Puławy. Aby przekroczyć tory — tam 
da sobie radę.

Zobaczył, że przybyło znacznie zwalonych sosen. Leżały przy szosie, jakby je 
zaraz miano zawieźć do tartaku. Wie-

4 — Ziemia bez stońca
49

dział, że tartaku w mieście już nie ma. Niemcy pierwszego dnia ucieczki spalili 
stolarnię i wysadzili w powietrze piły parowe.

Pod miastem trafił na długą kolumnę samochodów ciężarowych. Zawahał się, czy iść 
dalej drogą. Kiedy jednak spomiędzy drzew wyszło dwóch żołnierzy i nie zwróciło 

na niego uwagi, odetchnął. Nie było sensu wracać lub kryć się. Szedł dalej. Na 
ciężarówki ładowano sosnowe pnie. Przyśpieszył. „Byle za tory" — Tam sadami, 

ogrodami przemknie się nie zauważony.
Coraz spotykał żołnierzy. Nie mógł pojąć, dlaczego nie zaczepiają go, пїе każą 

wracać. Nareszcie tory. Przebiegł nasyp i już był w Puławach. W prześwicie sosen 
zobaczył czerwone mury Syrologii. Na ulicy było pusto. Pędził wzdłuż parkanu. 

Dookoła nic się nie zmieniło. Gdzieniegdzie przybyły tylko leje po bombach, 
złamane lub wyrwane z korzeniami drzewo, ścięty słup telefoniczny. Przed szkołą 

stały dwa spalone czołgi. Nie przypominał sobie, aby je widział ostatnim razem.
W zagajniku koło strzelnicy zobaczył ruch i usłyszał warkot silników. Nie chciał 

się jednak dłużej przypatrywać. Zaraz   za   szpitalem   porzucił   chodnik   i 
tyłami   ruszył   do

domu.
Ogrody zmieniły swój wygląd. Zielsko rozkrzewiło się. Sięgało mu do głowy i 

wyżej. Ścieżki pozarastały. Zadawał sobie pytanie, dlaczego bez ludzi wszystko 
tak szybko dziczeje.

Naraz stanął przerażony. O krok przed nim leżał z roz-krzyżowanymi rękami trup 
żołnierza. Głowa była na wpół oderwana od ciała. Oczy wielkie, czarne, otwarte. 

Dopiero teraz poczuł zapach rozkładających się zwłok.
Przez warzywnik, wywracając krzaki pomidorów, biegł ku domowi. Cały czas 

spoglądał pod nogi. Na podwórze wpadł zlany potem. Drzwi domu były otwarte jak 
poprzednio. Cisza aż dzwoniła w uszach. Podszedł do okna. Zza chmury akurat 

ukazało się zachodzące słońce.
Nagle zobaczył kota. Szedł powoli przez środek podwórka,

50
stawiając łapy dumnie jak zwycięzca. W pysku trzymał olbrzymiego szczura, 

którego ogon wlókł się po ziemi. Ze zgrozą ujrzał, że kot kieruje się do 
mieszkania. Szybko przeskoczył pokój i kuchnię, pchnął drzwi, aż o mało nie 

przytrzasnął nimi kota.
„Nie, nie wytrzymam tu do jutra, zapakuję do plecaka, co się da. Przede 

wszystkim sagan, blaszane talerze, łyżki". Z pewnym zadowoleniem odgarnął 
śmiecie znad klapy wiodącej do piwnicy. Nikt nie otwierał. Wyskoczył przez okno 

i chciał wziąć drabinę, ale coś pociągnęło go na ulicę. Zbliżył się do furtki. 
Skrzypnęła przeraźliwie. Spojrzał w lewo — pusto.  Odwrócił głowę w prawo i 

zobaczył Giętka.
Nie mylił się. To Gietek. Już machał ręką. Nim uścisnęli swe dłonie, przyglądali 

się sobie.

background image

—  Skąd się tu wziąłeś? — zapytali o to jednocześnie. Gietek jakby  wyrósł.  W 

jego  twarzy  i  oczach  było  coś
bardzo poważnego.

—  Chodź do mnie — pociągnął go Tadek. — Dopiero przyszedłem. Mieszkacie tu? My 
jesteśmy na Łysej Górze.

Co chwilę dotykał ręką kolegi, upewniając się, czy to nie złudzenie. Weszli do 
mieszkania.

—  Siadaj — Tadek podsunął mu taboret. — Dawno tu jesteś?
—  Cały czas.

—  Pozwalają wam?
—  Matka wyrobiła sobie przepustkę. Tadek przyjrzał mu się uważnie.

—  A ojciec? — spytał drżącym nieco głosem.
—  Nie żyje.

Tadek podniósł ręce, jakby chciał odepchnąć od siebie te słowa.
—  Pierwszego dnia ucieczki zastrzelił go Niemiec — powiedział Gietek.

Pauza trwała nieznośnie długo.
—  Szło ich kilku piechotą — mówił cicho. — Kiedy zobaczyli  naszą   dorożkę, 

zatrzymali,   kazali  wysiadać.   Ojciec
4*

51
nie usłuchał. Tłumaczył im, jak mógł, prosił. I wtedy jeden z nich strzelił. 

Wyrzucili nas i nasze rzeczy. Wsiedli i odjechali. Ojciec zmarł natychmiast. 
Tadek spuścił głowę.

—  We dwoje z matką pochowaliśmy go w brzozowym łasku. Blisko nie było ludzi ani 
domów. Kopaliśmy grób miskami. A potem już wiesz. Wzięliśmy, co najważniejsze, i 

przyszliśmy wieczorem tego dnia, kiedy wyście odeszli. Zaglądałem tu co dzień.
—  I ja byłem kilka dni temu. Że nie wiedziałem — powiedział Tadek, ale nie 

poznał swojego głosu. Gardło zaciskały mu jakieś stalowe palce. Nie śmiał 
patrzeć w oczy Gietkowi.

Na dworze poszarzało. Wzmógł się wiatr. Przeciąg panował w mieszkaniu. 
Postukiwały puste okienne ramy.

—  Niedługo zaczną. Chodź lepiej do nas — Gietek podniósł się.
—  Co zaczną?

—  Niemcy. Strzelać zza Wisły.
—  Oni ćo dzień tak?

—  Co dzień wieczorem, a nieraz i rano, jak zobaczą jakiś ruch w mieście.
—  Nie boicie się?

—  Podczas strzelaniny siedzimy w piwnicy. Można się do tego przyzwyczaić.
—  Kiedy tu byłem, żegnały mnie właśnie szrapnele. Miałem pietra.

—  Łatwo się ukryć. Zanim przyleci pocisk, hen za Wisłą słychać najpierw ciche 
puknięcie. Wystarcza czasu, aby schować gdzieś głowę. Strzelają niecelnie. 

Pierwsze dziesięć dni udawało im się jeszcze. Na wieży kościoła za Wisłą mieli 
swojego obserwatora, ale kiedy wojska radzieckie zorientowały się, artylerzyści 

w godzinę roznieśli wieżę.
Tadek nie odzywał się. Wolał, by mówił kolega. Stąpał tylko obok niego 

wzruszony. Miał przed sobą jeszcze całą noc i pół dnia na rozmowę z 
przyjacielem. A ile rzeczy musi mu opowiedzieć.

52
—  O, słyszysz? — spytał Gietek.

Hen daleko rozległy się trzy niegłośne puknięcia, a zaraz nadleciało wycie.
—  Biją w Górną Niwę — wyjaśnił Gietek.

Szli dalej. Tadek gotów był paść plackiem na ziemię, ale postanowił naśladować 
przyjaciela. On wiedział, jak się zachować.

—  Sami mieszkacie na całej ulicy?
—  Nie. Zostało kilkanaście osób. Jedni mają przepustki, a inni po prostu nie 

chcieli opuścić Puław. Mama prowadzi dla wszystkich kuchnię. Przynoszą, co kto 
zdobędzie. Jemy ze wspólnego kotła.

—  A co na to wojsko?
—  Wynieśli się z samych Puław w pobliskie lasy. I teraz spotyka się tylko 

patrole krążące w dzień i w nocy po ulicach. Znają nas. Zachodzą na pogawędki. 
O, słyszysz? Samolot — przystanął Gietek. — Zaraz rozwieszą świece na 

spadochronach.
—  Po co?

—  Żeby widzieć, co tu się dzieje. Boją się ciemności. Dlatego te strzały i 

background image

rakiety.

Dochodzili akurat do domu Giętka, kiedy Tadek usłyszał warkot motorów. Popatrzył 
w tamtym kierunku.

—  Co tam się dzieje? — spytał.
—  Wiozą bale.

—  Po co?
—  Do budowy mostu. To nie wiesz? Właśnie Niemcom chodzi o ten most, dlatego tak 

walą. Wywąchali, że wojska radzieckie szykują im niespodziankę.
—  Aby jak najprędzej. Trudno wytrzymać tam na wsi. Mieszkamy w stodole na 

klepisku.
—  To wracajcie.

—  Jak? Matka czuje się coraz gorzej. Mało chodzi, łatwo się męczy. A dostać się 
tutaj można tylko na piechotę przez las.

Weszli na podwórze. Już zza furtki Tadek widział czarne, wolno posuwające się 
sylwetki ciężarówek załadowane drze-

54
wem. Jechały bez świateł, by ich nie dostrzeżono zza Wisły. Zaczęły skręcać na 

główną szosę, kiedy niemiecki ogień artyleryjski przybliżył się i nagle 
zapalający pocisk uderzył w jezdnię tuż przed maską jednego z wozów. Ogień 

buchnął w górę wysoko aż ponad stare lipy, potem przypadł do ziemi, rozlał się w 
kałużę. Ciężarówka wyłamała się z szyku, skręciła w bok. Przednie koła i 

szoferka już stanęły w ogniu. Ale pochód samochodów trwał dalej. Płynęły niby 
rzeka.

—  Teraz lepiej odejść.
Gietek wziął Tadka za rękę. Ominęli dom i po cementowych schodkach zeszli do 

obszernej piwnicy. Pośrodku, na dużej skrzyni, palił się kaganek zrobiony z 
puszki po konserwie. Dymił, ale oświetlał dostatecznie piwnicę.

Tadek poznał matkę Giętka. Zmieniła się, bardzo posiwiała. Już dawniej w 
czarnych włosach miała pojedyncze siwe pasemka, obecnie srebrne włosy 

przeważały.
Oprócz niej w piwnicy znajdowało się paru starszych mężczyzn. Rozmawiali z 

ożywieniem, śmieli się i nie zareagowali na przyjście chłopców. Jedynie matka 
podniosła się na ich widok   z   ławy   stojącej    pod   ścianą.

—  A ty skąd tutaj? I matka też?
—  Nie, ja sam.

—  Siedzą na Łysej Górze — wyjaśnił Gietek.
—  Przyszedłem zabrać trochę rzeczy.

—  Gietek pilnuje waszego domu, aby nie rozgrabili — rzekła. — Chociaż złodziei 
ciężko upilnować. Żerują na ludzkim nieszczęściu jak kruki. Siadajcie. Zaraz 

usmażę wam jajecznicę.
W kącie mieścił się piecyk z dwiema fajerkami. W ogóle piwnica wyglądała na izbę 

mieszkalną. Pod jedną ze ścian stało szerokie żelazne łóżko, obok zielony, 
dobrze Tadkowi znany kufer. Dawniej był w pokoju — akurat wypełniał głęboką 

wnękę między piecem a ścianą. W niepogodę, deszcz lub silne mrozy często 
siedzieli z Gietkiem na tym kufrze, ukryci przed innymi grali w karty, 

rozmawiali, spoglądali na pola i las przez małe okno.
55

.— Jesteś Różański? — naraz zagadnął go jeden z mężczyzn.
Tadek przytaknął głową.

—  A widzisz, poznałem cię. Przypominasz sobie brzoskwinie w moim sadzie? No, 
masz szczęście, że wojna, bo inaczej nie minęłoby cię lanie.

Tadek i Gietek porozumieli się oczami. Pamiętali obaj brzoskwinie Kowary.
—  Jesteście na Łysej Górze? Jak tam ludzie żyją? — dopytywał.

—  Chcemy wracać.
—  Pewnie. Najlepiej w domu. Wszyscy mamy dość poniewierki. Ale już niedługo. 

Tylko patrzeć, jak ucho od dzbana się urwie.
Matka postawiła na skrzyni patelnię z jajecznicą. Kowara uśmiechnął się do 

Tadka.
—  Zajadaj — powiedział i wyszedł z piwnicy. Pozostali mężczyźni rozmawiali i 

grali w karty.
—  Przenocujesz u nas — rzekł Gietek, gdy skończyli kolację. — W piwnicy zawsze 

bezpieczniej. Strzelają niecelnie, ale kto ich wie.
—  Jedz jeszcze — zachęcała pani Wolska. — Za dobrze na tej Łysej Górze to wam 

chyba nie jest. Zmizerniałeś. — Pytała szczegółowo o matkę, o Jędrka, a potem 

background image

rzekła nieoczekiwanie:  — Mówił ci Gietek o naszym nieszczęściu?

Nagle ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.
—  Mamo, przestań! — Gietek stał przy niej bezradny. Mężczyźni przycichli.

—  Pani Wolska, po co płakać? — pocieszał Kowara wróciwszy z dworu. — Łzy nic 
nie wskrzeszą. Chłopak rośnie, niech pani zobaczy. Jest dla kogo żyć.

—  Kobiecie ciężej — powiedział inny mężczyzna — ale wszyscy mamy na sercu taki 
sam ból.

Powoli uspokoiła się, ale milczała. Nikt nie wybierał się spać.
—  Kładziemy się dopiero nad ranem — wyjaśnił Gietek. — Lepiej być gotowym na 

wszelki wypadek.
56

Zaszyli się w najodleglejszy kąt. Tadek zamierzał opowiedzieć przyjacielowi o 
swoich ostatnich przejściach, jednak jakoś nie umiał mówić o sobie.

Na dworze pękały szrapnele. Słychać było warkot jadących ciężarówek.
Od czasu do czasu ktoś wychodził ze schronu, a wracając mówił obojętnie:

—  Walą w koszary. Albo:
—  Macają w pobliżu szosy. Niezły mają węch. W pewnej chwili podniósł się alarm.

—  Chodźcie szybko! — zawołał ktoś. Wybiegli na podwórze.
—  Patrzcie, podpalili „Bristol".

—  To chyba nie „Bristol", magazyny „Społem" — wtrącił inny.
—  Ale ogień, jakby benzyną polał.

—  O, tam, tam, spójrzcie, same zapalające.
Na niebie coraz pokazywał się rozżarzony pocisk.

—  Piorą dziś mocniej niż zwykłe, a nasi milczą.
—  Nie wytrzymają i oni, tylko patrzeć, jak zagrają.

Tadek spoglądał na niebo pełne błysków i na łunę pożaru poruszony do głębi. 
Drżał za każdym wybuchem i ze zdziwieniem zauważył, że inni nie przejmują się 

tak, jak on.
—  Nie boisz się? — spytał Giętka, kiedy sami zostali na podwórzu.

—  Przyzwyczaiłem się.
Łuna szybko przygasała. Przygasał też ogień artyleryjski. Wreszcie cisza osnuła 

miasto.
Tadek nie wierzył. Podejrzewał w tym jakiś podstęp. Czuł większe napięcie niż 

podczas kanonady. „Dlaczego przerwali ogień? Co knują?"
—  Nie będą już strzelać? — zagadnął Giętka.

—  Dziś chyba nie. I tak grzmocili mocniej niż zwykle.
—  A kiedy ma być gotowy most?

—  Kto   to   wie?   Żołnierze   nie   chcą   o   tym   rozmawiać.
57

„Przyjdzie   rozkaz,   zbudujemy   i   popędzimy   faszystów   do Berlina" — 
powiadają.

— Wejdźcie do schronu. Ranki są zimne — powiedziała pani Wolska.
Rzeczywiście na wschodzie jakby pojaśniało. Ułożyli się na łóżku, przykryli 

kocem. Nawet nie myśleli o tym, aby się rozebrać.
Tadek patrzył przez szparę nad drzwiami. Był smutny. Jakoś nie umiał mówić z 

Gietkiem jak dawniej.
Mocny sen zbliżył się ukradkiem i Tadek ocknął się dopiero późnym ranem. Słońce 

wpadało do schronu. Pani Wolska siedziała na schodkach i łuskała fasolę. Gietek 
właśnie zjawił się z dwoma wiadrami wody.

Tadek wyskoczył z łóżka.
—  Zaspałem.

—  Nie chciałam cię budzić. Byłeś zmęczony. Krzyczałeś coś przez sen o doktorze, 
zegarku i pieniądzach. Nielekko wam chyba na tej Łysej Górze. Nalej mu wody — 

powiedziała do Giętka. — Niech się umyje.
—  Lepiej pójdę pod studnię.

—  Weź chociaż ręcznik.
Wybiegli na dwór. Tadek patrzył zaskoczony. Nic nie przypominało wojny. Dookoła 

rosła bujna zieleń. Ziemię zalewało słońce. Na niebie ani jednej chmurki. W 
ciszy usłyszał brzęk osy lecącej nad głową.

Gietek pompował, a on mył się długo zimną, orzeźwiającą wodą.
„A gdyby rzeczywiście sprowadzić do domu matkę i Jędrka? Tu jednak jest 

inaczej".
—  Pokażę ci miasto. Zobaczymy, co się paliło w nocy. Nigdy  jeszcze Tadkowi 

nie  smakowały  tak  przysmażane

background image

ziemniaki i pomidory, jak tego rana. Pani Wolska dokładała mu dwa razy.

—  Jedz. Nie wstydź się. Gietek też ma niezły apetyt. Zjadł tyle, co ty, albo i 
więcej.

Po skończonym śniadaniu mieli już opuścić podwórze, kiedy w furtce ukazał się 
Kowara. Dopiero przy dziennym

58
świetle Tadek zauważył zmiany w jego wyglądzie. Przede wszystkim postarzał się, 

przygarbił i nabrał dziwnego nawyku kręcenia głową, jakby komuś zaprzeczał. I 
uśmiechał się więcej niż dawniej.

Podszedł do Tadka. W ręku trzymał wiklinowy koszyk napełniony brzoskwiniami.
—  Weź to i zanieś matce — rzekł.

Tadek popatrzył na Giętka, potem na panią Wolską,
—  Bierz. Co się zastanawiasz?

—  Dziękuję —• powiedział zakłopotany.
—  Koszyka możesz nie odnosić — Kowara machnął ręką.

—  Gietek, tylko nie pchajcie się w żadne dziury i pamiętajcie o obiedzie! — 
zawołała pani Wolska, gdy byli za furtką.

—  Leżał przysypany dwa dni.
—  Kto?

—  Kowara. Dlatego teraz kręci tak głową. Ja go zobaczyłem. Bomba trafiła w 
podwórze. Przywaliło go piachem i gruzem. Mógł tylko poruszać głową.

Ulica była pusta. Na zakręcie ujrzeli ciężarówkę, w którą uderzył w nocy 
zapalający pocisk. Gdy mijali dom doktora, Tadek naraz przystanął.

—  Chodź, coś ci pokażę.
Postawił koszyk z brzoskwiniami na chodniku i poprowadził Giętka w głąb ogrodu. 

Jakiś czas szukał w zielsku, aż wreszcie wydobył stamtąd zwinięty w tłumoczek 
niemiecki mundur.

Gietek śmiało rozwinął. Ze środka wypadła pochwa rewolwerowa. Potem przetrząsnął 
kieszenie. Znalazł jakieś legitymacje i plik fotografii przedstawiających różne 

grupy Niemców. Na jednej z nich oficer trzymał za ręce niemiecką sanitariuszkę.
Tadkowi aż zaschło w gardle.

—  To on! — zawołał.
—  Kto? — Gietek popatrzył zainteresowany. Opowiedział  o  zepsutej 

ciężarówce,  o  tym,  jak  Niemiec
59

przeskoczył płot, by narwać jabłek, o zniknięciu auta i radzieckich 
motocyklistach. Pokazał Gietkowi grób pod lipą.

—  Przetrząsnęli tu wszystko. Nie rozumiem, jak się ukrył.
—  A może przedtem zdążył się przebrać? — zagadnął Gietek.

Tadek zastanawiał się.
—  Nie miałby czasu. Musiał to zrobić później. Sad gęsty. Wlazł między krzaki, 

nie zauważyli go, a potem przebrał się.
—  I uciekł do swoich.

—  Nie mógł uciec — zaprzeczył znów Tadek — bo kiedy to się działo, Niemcy 
wysadzili most.

Gietek zasępił się.
—  W takim razie wzięli go do niewoli albo gdzieś tu się ukrywa.

Schowali mundur na powrót w wysokim badylisku. Ale fotografie Tadek wsunął do 
kieszeni.

Całą godzinę zajęło im pakowanie do plecaka naczyń i odzieży. Postanowił opuścić 
miasto dopiero późnym popołudniem, ale wolał mieć wszystko przygotowane 

wcześniej.
—  Worek z rzeczami zaniesiemy do naszej piwnicy. Stąd mogą ukraść — powiedział 

Gietek.
Miasto było jakby wymarłe. Szli skrótami przez podwórza, wąskie uliczki i 

porozbijane bramy. Parę razy Tadek zobaczył zdziczałe króliki umykające na ich 
widok. To znów spłoszyli bezpańskiego psa, który grzał się w słońcu. Bliżej 

centrum częściej spotykali spalone, rozbite pociskami, zrujnowane domy.
—   Jeśli chcesz, to zaprowadzę się do sklepu z żelastwem. Byłem tam któregoś 

dnia. W magazynie leży pełno scyzoryków, noży, widelców, a nawet widziałem 
haczyki na ryby. Mógłbyś wziąć i sprzedać na wsi na przykład takie scyzoryki. Tu 

i tak rdzewieją.
60

Kilka przęseł znikło, inne były zwichrzone — wyglądały po- ] nuro i groźnie. 

background image

Serce mu się ścisnęło. Ile razy szedł po tym moście,   a ile  razy  stał  przy 

poręczy  i  spoglądał  na nurt rzeki.
—  I brama spalona — rzekł Gietek. — Z daleka niby cała, ale podejść, to tylko 

szkielet.
Nagle Gietek złapał Tadka za ramię.

—  Słyszałeś? Zobaczyli nas.
Przeraźliwe wycie narastało w powietrzu. Padli na ziemię. Pocisk wybuchł o 

jakieś dwieście metrów dalej.
—  Wiejmy! — Gietek ruszył przodem.

Znów to piekielne wycie. Tadek z wysiłkiem opanował się, by nie paść plackiem. 
Skądś sypnęło odłamkami cegieł.

Naraz runął jak długi. Poderwał się. Chciał biec, ale prawa noga tkwiła w pętli 
z drutu. Słyszał gęste pukanie za Wisłą, a wycie znów pchało się na niego gdzieś 

z góry.
—  Gietek! — krzyknął rozpaczliwie.

Szamotał się, szarpał, lecz drut tylko zacisnął się mocniej.
—  Gietek!

Przyjaciel znajdował się daleko, ale usłyszał wołanie, bo raptem odwrócił się i 
biegł na pomoc

—  Trafiło cię?
—  Nie! Drut. Zobacz. Pociski padały bliżej.

—  Stój! Nie szarp tak!
Już cały kłąb drutu owinął się dookoła nogi. Tadka oblewał zimny pot.

Gietek początkowo ruchy miał nerwowe, wkrótce uspokoił się.
—  Zaraz odplączę, tylko stój. Gdzie z tym lecisz? Cały kłąb ciągniesz.

Cierpliwie odwijał drut. Nagle pchnął Tadka na chodnik. W sekundę później pocisk 
trzasnął o parę metrów przed nimi.

—  Ciągle nas widzą i mierzą. Nareszcie, Tadek wyrwał nogę.
62

Nowy pocisk już pęczniał rykiem.
—  Padnij! — wrzasnął Gietek.

Lecz Tadek ani myślał. Miał dosyć. Chciał czym prędzej znaleźć się poza tym 
piekłem. Na zakręcie spojrzał, czy przyjaciel biegnie. Biegł. Tadek wciąż nie 

zwalniał. Przesadził jakieś sztachety, darł się przez ogród między krzakami 
porzeczek, agrestu. Na koniec stanął przed wysokim murem. Rozpaczliwie spojrzał 

w prawo i w lewo. Żadnego wyjścia.
„Ale co to? — zastanowiło go nagle. — Taka cisza".

Nie wierzył. Czekał. Zaraz nastąpi tam za Wisłą puknięcie jak z kapiszonowca.
Na drzewie o krok przed sobą zobaczył czerwone jabłka, nieco dalej ul ze 

słomianym daszkiem. I wtedy usłyszał bicie własnego serca.
—  Tadek?!   — Głos  Giętka  doleciał gdzieś  spoza muru.

—  Tutaj! — odkrzyknął.
Usiadł na ziemi i przez kilka minut uspokajał tłukące się serce.

—  No, ale dali nam powąchać frontu — powiedział Gietek siadając przy nim. — 
Teraz rozumiesz, dlaczego wojsko ulokowało się w lasach. Tu nawet wróbel na 

dachu może wywołać strzelaninę.
—  Kiedy mnie ścisnął ten drut, myślałem, że nie ma ratunku.

—  To wszystko przez pośpiech.
—  Jak cicho. Słychać pszczoły. Nawet wiatr nie poruszy gałązką — dziwił się 

Tadek.
—  Zgubiłeś swoje łyżki i noże — powiedział Gietek podając Tadkowi paczkę.

—  Nawet nie zauważyłem.
—  Nie jesteś przyzwyczajony.

—  A ty?
—  Naprawdę to chyba nikt się nie przyzwyczai, ale wiem, jak trzeba się kryć. 

Pierwsze noce siedziałem w piwnicy, drżałem i nie mogłem oka zmrużyć. Wtedy 
częściej jeszcze atakowały samoloty. Teraz jest ich mniej.

63
—  Wolę jednak, by matka i Jędrek zostali na Łysej Górze.

Gietek kucnął przy agreście.
—  Ale słodki. Spróbuj.

—  Możesz teraz chodzić po wszystkich ogrodach — z pewną zazdrością powiedział 
Tadek.

—  Mogę, ale nie chodzę. Samemu się nie chce. Poza tym co to za przyjemność, gdy 

background image

nikt nie pilnuje? Pomidory i owoce mam w swoim ogrodzie. Obce sady wcale mnie 

nie ciągną.
Jedli agrest. Potem przy murze zauważyli małą wiśnię. Jagody miała aż czarne.

—  Nawet i szpaki nie ruszyły.
—  Boją się huku — stwierdził Gietek.

Dochodziło południe. Tadek z żalem zostawiał wiśnię, jabłka i agrest, a także 
puszystą trawę pod nagrzanym przez słońce murem. Czuł, że nie powinien zwlekać. 

Nim wyjdzie za miasto, minie jeszcze ze dwie godziny, a gdzie Łysa Góra? Matka 
na pewno już się niecierpliwi, patrzy na drogę, posyła Jędrka aż do zakrętu.

Szli okrężnymi uliczkami.
—  Niedługo pokażę ci lej od bomby, akurat przy naszej szkole.

Tadek z daleka ujrzał zwały ziemi, a kiedy znalazłszy się na ich szczycie 
zajrzał w głąb, doznał zawrotu głowy.;

—  Co to była za bomba?
—  Rzucili ją zaraz na początku, w nocy. Wstrząs był taki, ze ani jedno okno w 

mieście nie zostało całe. Świat jakby się zawalił. Żołnierze przychodzili tutaj 
i ze zdumieniem kręcili głowami.

—  A szkole nic — ucieszył się Tadek.
—  Na szczęście trafili w boisko.

Pani Wolska zniecierpliwiona stała przy furtce. Z daleka groziła palcem 
Gietkowi.

—  Boże, co ja się tu nadenerwowałam. Gdzieście byli?
—  Tadek chciał zobaczyć most.

—  Gietek, Gietek, tego się nie spodziewałam.
64

—  Mamo, przecież nic się nie stało.
Zamierzała mówić coś więcej, ale zaraz uśmiechnęła się.

—  Dzięki Bogu — powiedziała. — Chodźcie, akurat mam gorącą zupę.
Za domem przy okrągłym stole, pod jabłonką, Tadek zobaczył tych samych mężczyzn, 

co w nocy.
—  Czy to nie do was tak strzelali? — spytał blacharz Gębala.

Gietek mrugnął do niego, by dał spokój. Blacharz uśmiechnął się i pochylił 
łysinę nad talerzem.

Pani Wolska postawiła przed Tadkiem dużą emaliowaną miskę zupy i pajdę chleba. 
Ślina napłynęła mu do ust. Zupa była gęsta, aromatyczna. Pływały w niej kawałki 

mięsa.
„Gdybym tak mógł zanieść to matce" — pomyślał i na chwilę odeszła go ochota do 

jedzenia.
6

Ledwo wlókł się po polnej drodze. Wypchany plecak przygniatał go do ziemi. Od 
koszyków urywały się ręce. Zaciskał zęby, przystawał i znów ruszał wydłużonym 

krokiem.
W rozrzuconych zagrodach Łysej Góry nigdzie nie błyskało światło, tylko na 

łańcuchach szarpały się psy, poza tym było pusto i posępnie
Zobaczywszy znajomą stodołę doznał mieszanych uczuć: radości, że to już, i 

niepokoju, co z nimi? Był przekonany, że śpią. Ale gdy skręcił na dróżkę, z 
mroku wypadł Jędrek i uwiesił się jego szyi. Matka siedziała na pniu zwalonym 

przy drodze.
—  Puść! Przewrócisz mnie.

—  Po coś odchodził? Mama płakała. Oni nam dokuczali.
Postawił bagaże.

—  Nie słuchaj go, Tadek.
—  Płakałaś — zaperzył się Jędrek. — A gospodyni mówi-

5 — Ziemia bez słońca
65

ła, że jak będziesz pluła, to nas ze stodoły przepędzi, wie-rzeje na kłódkę 
zamknie.

—  Mamo, co się stało?
—  Nic. Tylko jesteśmy głodni.

—  Przyniosłem dobre rzeczy. Mam wojskowe konserwy, chleb, cukier, pomidory, 
sól, brzoskwinie. Wszystko od pani Wolskiej. Ona nie uciekła z Puław. Gietek 

odprowadził mnie aż za Kurówkę. Chodźcie do stodoły. Zaraz zrobię kolację.
Opuściło go zmęczenie. Czuł się mocny jak nigdy dotychczas.

—  Jędrek, nawyciągaj z tej kupy suchego chrustu. Mam sagan i całe urządzenie, 

background image

aby zawiesić go nad ogniem. Specjalne metalowe rurki. Gietek mi je dał.

—  Chyba nie zamierzasz palić ognia?
—  Mamo, nie mów nic. I tak zapalę. A jak mi coś powiedzą albo zabronią, to 

spalę im stodołę.
Zagryzł wargi. Zrozumiał, że nie może już powiedzieć ani słowa, bo rozpacz i 

gniew, które nagromadziły się w nim, mogą wybuchnąć albo — co gorsze — 
przemienić się w łzy.

Odgrzebał przygotowane wczoraj palenisko. Umocnił cegły. Wbił w ziemię stalowe 
rurki. Przyniósł wodę w saganie i zawiesił go na metalowym pręcie. Suchy chrust 

strzelił wesoło płomieniem i otoczył sagan czerwonym blaskiem.
Matka obierała ziemniaki. Tadek wrzucił do zupy kilka pokrojonych pomidorów, pół 

konserwy. Do tej pierwszej zupy miał nawet marchew, pietruszkę i cebulę. 
Żałował, że wziął tylko tyle z ogródka, zapominając, z jakim trudem przywlókł 

się z ciężarami.
Czekali cierpliwie przy ognisku. Tadek podsycał je, ale na powietrzu zupa 

gotowała się wolno, zdawało im się, że nigdy nie zabulgoce, nie zakipi. Coraz 
zapalał drzazgę, przyświecał i zaglądał do sagana.

Kiedy wreszcie była gotowa, Jędrek zmęczony już spał. Matka też drzemała z głową 
na kolanach. Napełnił talerz i podał jej. Tarmosił brata.

66
—  Wstawaj! Kolacja.

Lecz Jędrek, szarpnięty mocniej, rozpłakał się. Nic go nie obchodziło — chciał 
spać.

Tadek udawał, że je. Nie był głodny. Po głowie krążyły mu smutne myśli. Dłużej 
tak być nie mogło.

Rozwiązał snopek słomy, położył płachtę i koce. Wziął Jędrka na ręce i zaniósł 
na posłanie. Matka, skończywszy zupę, przykryła talerzem sagan wiszący wciąż nad 

wygaszonym ogniem i również udała się na spoczynek.
—  Dobranoc, mamo.

—  Nie powiedziałeś, co słychać w mieście.
—  Pusto. Strzelają.

—  A jednak chciałabym wrócić.
—  Nie wolno. Trzeba mieć przepustkę, a otrzymują tylko dozorcy domów — jeden na 

kilkadziesiąt mieszkań.
—  Dobranoc, synu, śpij.

Leżał nieruchomo. Po oddechu poznał, że matka śpi. W zapolu słychać było szelest 
słomy i popiskiwanie myszy, a pod stodołą grały świerszcze metalicznie i głośno. 

Ich muzyka podkreślała ciszę nocy.
Obliczał w pamięci, na ile dni starczy im jedzenia. Przez ten czas musi znaleźć 

pracę. Ostatecznie sprzeda jeszcze jeden koc. Zostaną im tylko trzy.
Na podwórzu piał kogut. Nad klepiskiem przeszła fala zimna. Aż zadrżał od 

porannego chłodu. Skurczył się, przytulił do Jędrka.
Gdy otworzył oczy, było jasno. Matka siedziała z nogami pod kocem. Jędrek wciąż 

spał. W drugim końcu klepiska gospodarz z synem zaczynali rżnąć sieczkę.
Szybko wyskoczył spod koców. Pięściami przetarł powieki. Stanął w otwartych 

wierzejach. Gospodyni akurat podniosła talerz i zaglądała do sagana.
—  Kto tu palił? — spytała zobaczywszy go,

—  Ja.
—  Powiedziałam, że nie wolno?

5*
67

—  A gdzie mamy gotować? — wybuchnął.
—  Możecie sobie iść na pole.

—  Stodoła   nie   moja,   może   się   spalić   —   powiedział drwiąco.
—  Ach,   ty  złe  nasienie!   —   poczerwieniała  z   wściekłości.

Chciała strącić sagan, lecz dopadł i odepchnął ją.
—  Jeśli ktoś to ruszy, podpalę stodołę! — powiedział patrząc wyzywająco.

—  Zostaw ich! — zawołał gospodarz do żony. — Idź do swojej   roboty.
Odeszła mrucząc ze złością.

Tadek ze sterty chrustu zaczął wybierać gałęzie.
—  Połóż to!  — rzekł twardo gospodarz. — Możesz gotować, ale na swoim drzewie.

Cisnął patyki.
—  Udławcie się tym!

A w godzinę później z pobliskiego lasu przydźwigał wielką wiązkę sosnowych 

background image

gałęzi.

Ranek był zimny. Kulili się z chłodu. Obfita rosa pokrywająca ziemię i trawę 
wydawała się lodowata. Z wielkim apetytem jedli gorącą zupę. Jędrek zmiótł dwa 

talerze i jeszcze zajrzał do sagana. Rozczarowany zobaczył dno.
—  Mamo, ugotuj więcej — poprosił.

—  Dobrze, później — powiedziała.
Tadek szorował sagan zimną wodą i piaskiem. ■-**- Daj, ja wymyję — zbliżyła się.

—  Nie trzeba, mamusiu, już kończę. Idźcie za stodołę na słońce, a ja pójdę na 
wieś. Może znajdę robotę albo jakiś kąt. W stodole nie wytrzymamy.

—  Już chodziłeś.
—  To nic. Spróbuję jeszcze raz.

Patrzył, jak się oddalali. Jędrek podskakując wymachiwał patykiem. Matka 
powłóczyła nogami w ciężkich kamaszach. Na  głowie   miała   ciepłą,   niebieską 

chustkę.   Spod   starego,
68

czarnego palta wystawała, sięgająca do kostek, gruba, szara spódnica, którą 
zeszłej zimy sama uszyła z koca. Nosiła ją bez przerwy.

Szybko dokończył myć naczynia, rozłożył je na trawie, następnie wyjął z plecaka 
scyzoryki, noże i łyżki przyniesione z Puław.

Słońce wspięło się wysoko nad dworskie niwy, kiedy wyszedł na drogę. Najbliższe 
zagrody ominął. Znał je dobrze i niczego się po nich nie spodziewał. Nie 

wierzył, by udało mu się znaleźć płatne zajęcie. Co mógłby robić? Paść krowy? 
Rżnąć sieczkę? Mało to wiejskich chłopaków? I zrobią lepiej od niego.

Stanął na wzniesieniu pod lasem. Okolica leżała jak na dłoni: na zachodzie 
bezkresne zielone łany dworskiej ziemi, na południu i północy las, a na 

wschodzie rozległa różnobarwna szachownica chłopskich pól.
Pies o mało nie urwał się z łańcucha, kiedy Tadek podchodził do zagrody 

otoczonej zmurszałym płotem. Piana ciekła mu z pyska. Szarpał się, wspinał na 
tylne łapy, lecz Tadek nic sobie z tego nie robił. „Szczeka, bo musi" — myślał.

Już pchnął furtkę, kiedy usłyszał turkot wozu. Obejrzał się. Na furmance 
pędzącej drogą zobaczył doktora. Siedział rozparty na wiązce słomy, twarzą do 

kierunku jazdy. Młody woźnica, stojąc na rozkraczonych nogach, poganiał karego 
konia.

Tadek już gnał za furmanką. Właśnie skręciła na leśną drogę i turkot ucichł. 
„Nareszcie odbiorę swoje pieniądze. Skończy się nędza" — myślał. Droga 

prowadziła do Baranowa i nie miała bocznych odgałęzień. „Dogonię. Muszę dogonić" 
— wytężał siły. Wkrótce ujrzał wóz. Jechał wolniej, Chłopak nawet zeskoczył na 

ziemię i poprawiał coś przy uprzęży. Jeszcze sto, jeszcze pięćdziesiąt metrów. 
Zadyszany uczepił się furmanki.

—  Stój! — zawołał doktor do woźnicy na jego widok. — Mnie goniłeś?
—  Tak.

69
—  Co się stało?

—  Pan wie, co.
—  Niedobrze z matką? Mów prędzej, bo nie mam czasu, jadę do chorego.

—  Pan wie, po co przyszedłem! — rzucił wyzywająco.
—  O co ci chodzi? — zdziwił się.

—  Odda pan zegarek ałbo pieniądze — powiedział szybko.
—  Zwariowałeś?!

I nagle w wyrazie oczu i w całym zachowaniu doktora Tadek zobaczył coś, co go 
zastanowiło i powstrzymało dalsze słowa.

—  Jeśli przyniesiesz pieniądze, to ci oddam zegarek — powiedział zimno doktor. 
— Ruszaj! — rozkazał woźnicy.

Furmanka oddalała się. Patrzył za nią ogłupiały.
Wracał do wsi zgaszony. Wstępował kolejno do wszystkich domostw. Chłopi kupowali 

chętnie noże, łyżki i scyzoryki. Płacili jajkami, chlebem, słoniną. Targowali 
się, lecz wyczuł, że chcą kupić, i był nieustępliwy.

Późnym popołudniem wracał obładowany prowiantami. Sprzedał wszystko. Nie 
zostawił sobie nawet scyzoryka. Szkoda, że przyniósł z miasta tak mało. Wszędzie 

pytano go o dziesiątki innych narzędzi. Wybierze się wkrótce. Przy-dźwiga, ile 
się da. Przynajmniej nie będą cierpieć głodu.

Wracał jednak z ciężkim sercem. W każdej zagrodzie dopytywał o kwaterę i 
otrzymywał tę samą odpowiedź: „Nie ma". Zajęte były przez uciekinierów komory, 

alkierze, przy-górki — wszystkie nadające się do zamieszkania kąty.

background image

Nie pozostaje im nic innego, tylko dalej siedzieć w stodole. Co zrobią, gdy 

nadejdą jesienne szarugi? Odepchnął tę myśl. Do tego czasu wojska radzieckie i 
polskie przejdą Wisłę. Już tylko patrzeć, jak zbudują ten most. Może za tydzień 

lub dwa wrócą do domu.
Z weselszą miną wszedł na podwórze. Matka i Jędrek siedzieli na kocu pod ścianą 

stodoły. Uśmiechnął się do nich z daleka. Ale Jędrek nie podbiegł jak zwykle i 
nie ucieszył się na jego widok. Ogarnęło Tadka złe przeczucie.

70
—  Dlaczego tak smutno siedzicie? — spytał podchodząc. Położył  zawiniątko  na 

trawie.   Jędrek  nagle zakrył  oczy
i wybuchnął płaczem.

—  Mówcie, co się stało?
—  Utopiłem sagan — wykrztusił przez łzy.

—  Gdzie utopiłeś?
—  W studni. Źle przywiązałem do łańcucha,

—  Nie płacz. Wezmę bosak i wyciągnę.
—  I syn gospodarza mnie uderzył, że brudnym saganem chciałem nabrać wody. 

Zamknęli łańcuch na kłódkę.
—  Nie płacz już. Ja mu oddam.

W kilka chwil potem Tadek odnalazł ukryty w szopie bosak i wydobył sagan.
We trójkę zakrzątnęli się przy obiedzie. Jędrek łamał chrust i podrzucał na 

ogień. Matka obierała ziemniaki, a Tadek tymczasem pokazywał im przyniesione 
produkty i naradzał się, jak je przechowywać.

—  Słoninę trzeba dobrze posolić — mówiła. — A to mięso umyj i wrzuć do sagana.
—  Daj kawałek — poprosił Jędrek.

—  Będziesz jadł surowe? Jeszcze się rozchorujesz.
—  Wetknę na patyk i upiekę.

Tadek odkroił plaster. Przyglądał się, jak brat wbił go na patyk i trzymał nad 
płomieniem. Mięso skwierczało, kapało tłuszczem, kurczyło się.

Kiedyś z Gietkiem i kolegami piekli tak w Tarninie. Och, jak im smakowało. Jedli 
parząc sobie usta, bez soli, bez chleba, okopcone, pachnące dymem z sosnowego 

drzewa.
Przełknął teraz ślinę, odwrócił się i lejąc z kubka wodę, mył mięso. Matka 

musiała go obserwować, bo spytała nagle:
—  A może i ty byś sobie upiekł kawałek? Usta miał pełne śliny.

—  Nie chcę — powiedział cicho.
Mięso plusnęło w wodzie. Nie patrzył na matkę. Łamał grubsze gałęzie^ podsycał 

ogień. Niebo  tymczasem  zaciągnęło  się  chmurami.   Od  północy
71

nadleciał porywisty wiatr, przygniatał do ziemi płomień, wydmuchiwał iskry, 
uderzał dymem w oczy. Chmury nie płynęły,  ale opuszczały się w dół coraz 

cięższe i posępniejsze. Spadły pierwsze krople, zimne i dokuczliwe. Jędrek 
uciekł do stodoły. Za nim podążyła matka.

—  Chodź i ty, zmokniesz — namawiała.
—  Będę pilnował ognia. Nie jestem z cukru, nie roztopię się.

Przyniesione rano drzewo ukrył pod dachem, by nie zmokło, a sam kucnął przy 
ogniu i grzał ręce. Co chwilę dotykał sagana, ale woda nie chciała wrzeć. Ledwo 

na jej powierzchni pokazała się biała piana.
Z pola wracali gospodarze. Uciekali przed deszczem. Gospodyni niosła przed sobą 

kosz cebuli, a obaj synowie pomagali ojcu wyprzęgać konia, wprowadzać go do 
stajni, zaciągać wóz pod daszek szopy.

—  Tadek! To ten, co trzyma bat! — zawołał nagle Jędrek.
Tadek uniósł głowę znad ognia. Chłopak był wyższy od niego. Miał długie, silne 

ręce, szeroką twarz z wysuniętą naprzód dolną szczęką.
Zauważył spojrzenie Tadka. Zwlekał z pójściem do domu. Dopiero gdy za drzwiami 

zniknął ojciec i brat, przechodząc obok, niby dla żartu strzelił mu nad głową 
batem. Rzemienny supeł trafił w nagą szyję. Tadek o mało nie krzyknął z bólu. 

Kilka sekund trwał tak jeszcze w pozycji przykucniętej, a potem nieoczekiwanie 
poderwał się i nim tamten pojął cokolwiek, już leżał na ziemi. Tadek okładał go 

teraz jego własnym batem.
Wysmagany i przerażony wyrostek wpadł do sieni i zatrzasnął drzwi. Tadek połamał 

biczysko i cisnął w płomienie.
—  Po coś to zrobił? Będą się mścić na nas ■— powiedziała matka z wyrzutem.

—  Nie mogłem inaczej — rzekł ponuro.

background image

Nie patrząc na drzwi domu, jednocześnie słuchał, czy nie skrzypną, pewny, że 

zaraz wypadnie cała rodzina i wyrzucą
72

ich na drogę, na deszcz. Mijały minuty, a na podwórzu panowała cisza.
—  Otulcie się kocami, a ja przymknę wierzeje, bo zaczyna lać na dobre i coraz 

zimniej.
Rozłożył słomę. Dopomógł im okręcić się kocami.

—  Nie można z całym światem wojować. Powinieneś być cierpliwszy.
—  Mamo, jak?

—  Niekiedy trzeba i pocierpieć.
—  Mało cierpimy?

Idąc znowu do ogniska przelotnie zauważył spojrzenie Jędrka. Aż coś chwyciło go 
za serce, tyle ujrzał w oczach brata miłości i podziwu.

—  Nie   ruszy   cię   więcej   —   mruknął.
Mokry i zmarznięty, próbował ratować ogień. Ustawiał po bokach paleniska cegły, 

ale wszystko na próżno. Deszcz teraz siekł strumieniami, które biły o cegły, 
sagan, dusiły płomienie. Dalsze zmaganie nie miało sensu. Zdjął garnek i zaniósł 

do stodoły.
Jędrek przybliżył się i dotknął sagana ręką.

—  Jaki ciepły! — zawołał. — Już dobre? Można jeść?
—  Głupi jesteś! Wcale się nie zagotowało.

—  To kiedy będzie obiad?
—  Jak przestanie padać, znów rozpalimy.

Jędrek spojrzał na dwór na beznadziejne strugi deszczu i wybuchnął płaczem.
—  Przestań, bekso!

—  Ja chcę jeść. Zimno mi.
Tadek popatrzył na matkę. Otulona kocem siedziała na słomie i spoglądała za próg 

na twardą ubitą ziemię, od której odbijały się wielkie krople. Schylił się. 
Wziął sagan i nie mówiąc słowa ruszył na dwór. Kierował się prosto do domu 

gospodarzy. Przemókł. Po twarzy spływały mu strużki wody. Pchnął drzwi od sieni 
kolanem. Przekroczył próg kuchni.

—  Gdzie się tam pchasz? — wrzasnęła gospodyni.
—  Przyszedłem to ugotować,

—  Wynoś mi się!
73

—  Jeśli nie ugotuję tutaj, to ugotuję w stodole — powie-dział spokojnie i 
niegłośno.

Zapanowała cisza. Cała rodzina patrzyła na niego. Gospodyni zastygła wpół kroku.
—  Daj mu, niech ugotuje — wtrącił się gospodarz. — Ale jak tylko przestanie 

padać, wyniesiecie się z mojej stodoły i obejścia. Inaczej sam wyrzucę.
Tadek milczał. Nic go ci ludzie nie obchodzili. Co będzie potem, nieważne, 

grant, że ugotuje zupę — pełny sagan aż po wierzch.
Kobieta mamrotała coś pod nosem. Nie starał się nawet zrozumieć sensu jej 

gadania. Podłożył drew. Zdjął jeszcze jedną fajerkę, by wpuścić . sagan głębiej.
—  Idź do stodoły. Jak będzie gotowe, to cię zawołam. Odtrąciła go od kuchni. 

Chwilę wahał się, a potem szybko wybiegł.
—  Gotuje się? — spytał Jędrek.

—  Właź pod koc! Czego się trzęsiesz?
Sam siadł obok matki i też patrzył na szare od ulewy podwórze.

—  Mamo, co robić? — spytał w pewnym momencie.
—  Przede wszystkim zdejm mokre rzeczy, a włóż coś suchego. Rozchorujesz się.

—  Ale co robić, mamo?
—  Nie  krzycz  tak —  poprosiła.

Ukrył twarz w dłoniach. Och, gdyby to się już skończyło. Gdyby mogli wrócić do 
domu, do swego domu z dachem, z drzwiami i oknami, z łóżkiem i stołem, z 

kuchnią, na której można gotować bez przerwy, z ich ogródkiem, składzikiem na 
opał. Och, gdyby front przeniósł się za Wisłę.

—  To może potrwać jeszcze długo — odezwała się naraz, zgadując jego myśli. — 
Kiedy przestanie padać, pójdziesz do sołtysa. Jeśli nie może nam dać jakiegoś 

kąta, niech da podwodę, udamy się na inną wieś. W końcu coś znajdziemy.
—  Dobrze. Pójdę do niego, jak tylko ugotuje się zupa. Nie będę nawet czekał, aż 

przestanie lać.
74

7

background image

Sołtys patrzył na Tadka z ukosa i nieżyczliwie. Rude psis-ko miotało się na 

łańcuchu.
—  Do budy, Cygan!

Pies nie słuchał. Oczy miał przekrwione, z pyska ciekła piana i Tadek mimo woli 
spoglądał na niego. Rudy potwór w każdej chwili mógł urwać łańcuch.

—  Nic nie poradzę — mówił sołtys. — Przyjdź za kilka dni. A tymczasem pogadam z 
waszym gospodarzem. Powinien przyjąć do izby.

—  Nie chcemy tak dłużej czekać.
—  Nie ma sposobu. Musicie. Jeśli się nie uda gdzieś was upchnąć, dam podwodę na 

sąsiednią wieś.
—  My nie chcemy czekać — uparcie powtarzał Tadek.

—  Swego łóżka wam nie odstąpię. Dziś przejdę się po wsi, zobaczę.
—  Rano był szron. Od klepiska ciągnie jak od zamarzniętego stawu.

—  Połóżcie więcej słomy.
—  A skąd wziąć?

—  Słomy chyba wam nie żałuje?
—  Przyjdę tu jutro rano — rzekł Tadek kierując się do furtki.

—  Nie przychodź. Sam zawiadomię
Pies dalej ujadał, ale teraz bronił Tadka wysoki, szczelny płot. Biegł ze 

wzgórza gliniastą drogą, rozmiękłą po wczorajszym deszczu. Nogi miał zmarznięte, 
oblepione żółtawym biotem do połowy łydek. Droga spadała niżej. Robiło się coraz 

bardziej grząsko. Wreszcie dostał się na twardsze zbocze, zarośnięte bujną 
trawą. Stąpał skrajem drogi, pnąc się pod górę. Stanąwszy na wzniesieniu, 

obejrzał się na zabudowania sołtysa. I stąd wyglądały chędogo, niby małe 
miasteczko złożone z wielu budynków gospodarskich i mieszkalnego, otoczone 

płotem przypominającym mur niedostępnej twierdzy.
Z lewej strony nagle zobaczył niemal bliźniaczą zagrodę,

75
a nawet większą niż sołtysowa. Jak mógł ją przeoczyć? Wszędzie zaglądał, pytał 

się, a to miejsce pominął.
Puścił się na przełaj polem. „Ostatnia nadzieja. Dom widać wielki. Dwa kominy. 

Miejsca z pewnością jest dosyć. Nawet stodoła olbrzymia, świeżo kryta słomą, 
robi wrażenie solidnej i przytulnej".

Brama była zamknięta. Pchnął furtkę, ale i ta nie drgnęła. Szarpnął kilka razy. 
Zajrzał przez szparę, czyby się nie dało jakoś otworzyć. Na obszernym podwórzu 

biegał źrebak. Klacz stała przy studni i spokojnie piła z koryta wodę, a źrebak 
tańczył dookoła, komicznie wyrzucał nogi, podrygiwał. Zdawało się, że zaraz 

fiknie kozła z radości.
Tadek zmierzył wzrokiem wysokość parkanu. Znalazł szczelinę, wsunął w nią palce 

od nogi i zaczął się piąć. Już trzymał się wierzchu. Podciągnął na rękach. Wtedy 
po drugiej stronie, tuż za furtką zobaczył dwa przyczajone, czarne jak diabły 

psy. Łypnęły tylko ślepiami. Żaden z nich nie szczeknął, ale po plecach Tadka 
przeleciał dreszcz. Spotykał na Łysej Górze takie stwory. Wolał już rudego 

zbója. Tamten, nim ugryzł, ostrzegał szczekaniem — te zaś podchodziły milczkiem, 
napadały nieoczekiwanie jak prawdziwi bandyci. Podobno od razu rzucały się do 

gardła.
Zsunął się z powrotem. Widział je przez dziurę po sęku. Czekały z udaną 

obojętnością. „Ktoś powinien wyjść". Znów kołatał, uderzał kijem po deskach.
Raz zdawało mu się, że widzi jakąś głowę wychylającą się zza płotu, lecz trwało 

to mgnienie. Wołał i nikt nie przychodził.
Zrezygnowany szedł po rozmiękłym ściernisku. Nienawidził tej wsi i tych ludzi. 

Przygnębiała go własna bezsilność wobec tych wysokich, szczelnych płotów, 
warujących psów z fałszywym błyskiem w ślepiach i obojętnego milczenia.

„Dlaczego są tacy? Co by szkodziło, gdyby dopomogli? Dom wielki. Stodoła o dwóch 
klepiskach. Obory, chlew i stajnie pełne".

Dochodząc do drogi, potknął się o bruzdę. Ale to nie była zwykła   bruzda, 
tylko   wydeptana   wąska   ścieżka.   Spadała

76
w dół zbocza. Za kępą drzew Tadek zobaczył domek. Z komina wychodził wąs dymu. 

Tu również nie był jeszcze.
Zbliżył się. Widział chatę jak na dłoni. Był to właściwie baraczek stojący na 

pochyłości pola. Zatrzymał się zawiedziony. Tu nie było psa. Nie było nic — ani 
obory, chlewa, ani stodoły, tylko mała chałupina z szopką bez ścian, z dachem 

nakrytym niedbale ułożoną słomą. Nie było nawet podwórka. Parę kroków od domu 

background image

zaczynało się pole kapusty. Z frontu rosła owocowa szkółka. Ona to zasłaniała 

domek od gościńca. Na jednej jabłonce Tadek zobaczył jabłko, chyba jedyne w 
całym sadzie, ale wielkie i czerwone jak krew.

Chciał odchodzić. Nie było sensu pytać, czyby ich przyjęto, bo nawet jeśli 
mieszkał tu ktoś samotnie, baraczek i tak wydawał się ledwo wystarczający.

Wiatr strącił właśnie duży, przyżółkły liść. Złapał go w powietrzu. I wówczas 
spomiędzy drzewek wyszedł wieśniak — nie był stary, lecz niesamowicie chudy i 

przygarbiony, robił więc wrażenie kogoś wiekowego. Jego ubranie składało się z 
łat.

—  Co chciałeś? — spytał.
Tadek trzymał liść w palcach. Uśmiechnął się.

—  Szukam jakiejś izby.
Ten człowiek podobał mu się. Miał łagodne, przyjazne oczy. Słuchał z uwagą, jak 

kogoś dorosłego i poważnego. Tadek wkrótce opowiedział, skąd są, gdzie 
mieszkają. Mówił o sołtysie, o gospodarzach, którzy żałują słomy i ognia.

—  Miejsce toby się znalazło. Chociaż ciasno, ale jakoś tam. Tylko chleba to u 
nas nie ma.

Jeszcze nie wierzył.
—  Przyjmie pan nas?

—  Dlaczego nie? Łóżka nie dam, bo nie mam, ale pójdziesz do sołtysa, da ci 
słomy na posłanie. U was bieda, u mnie bieda, to się zmieścimy. Chodź, zobacz.

Kiedy stanął na ścieżce, wydał się wysoki. Miał długie ręce. Długie, cienkie 
nogi widoczne były spod przykrótkich, zgrzebnych spodni,

77
Przed drzwiami znajdował się pieniek do rąbania drzewa. Tkwiła w nim siekiera, a 

obok leżał stos gałęzi. Zajmowało to niemal całe podwórko.
Mężczyzna otworzył drzwi. Wchodziło się wprost do izby. Początkowo Tadek nie 

mógł nic dojrzeć. Dopiero po chwili oswoił się z mrokiem. Mieszkanie miało okno 
wychodzące na pole z kapustą. Pod ścianami stały dwie szerokie prycze. Pośrodku 

izby na glinianej podłodze siedział mały wystraszony chłopak, a w głębi przy 
kołowrotku pochylała się kobieta. Przestała prząść i zaciekawiona spojrzała na 

Tadka. Uśmiechała się, jednak ten uśmiech nie był ani wesoły, ani przyjemny.
—  Pod oknem urządzi się posłanie — wskazał mężczyzna. — Na dzień można słomę 

podgarnąć albo związać i zanieść do szopy. Zawsze będzie cieplej niż w stodole,
—  Kiedy możemy się sprowadzić?

—  A choćby zaraz.
Pędził do matki jak na skrzydłach. Niosła go radość. Załatwił. Udało się. Mają 

dach, kuchnię, a do lasu po drzewo tak blisko. Już nie potrzebują bać się 
jesiennych szarug, przymrozków i zimy. Zresztą nim nadejdą śniegi, wrócą do 

siebie.
Matka przeczuła dobrą nowinę, bo gdy Tadek nadbiegł, cały ich dobytek był 

spakowany.
—  Idziemy! — zawołał. — Znalazłem!

—  Daleko? Jak wygląda? — pytał Jędrek czepiając się Tadka.
—  Zaraz zobaczysz. Blisko lasu.

Matka chciała wziąć jeden z cięższych tobołków, lecz Tadek ją uprzedził.
—  Dam sobie radę ze wszystkim. Jędrek niech weźmie bańkę i ten koszyczek, a ty 

torbę z jedzeniem.
—  Nie udźwigniesz.

—  Co to dla mnie znaczy! Piórko!
Wyjął   z   kieszeni   sznurek.   Powiązał   ze   sobą   tobołki.

7S
Sznurki  wpijały  się  w  ramiona,  lecz  szedł  pogodnie i  nie obejrzał się na 

stodołę i podwórze, podobnie matka i Jędrek. Żadne z nich nie czuło potrzeby 
żegnania się z tym miejscem i ludźmi. Gospodarze może i nie zauważyli ich 

odejścia. Matka odpoczywała co kilkanaście kroków.
—  Idźcie — mówiła — i nie czekajcie na mnie. Tak zimno. Zmarzniecie. A ja 

powolutku zajdę.
—  Pójdziemy razem. To nie tak daleko. Tam, za wzniesieniem — sprzeciwił się 

Tadek i prostował kark, chcąc pokazać, że bagaż wcale mu nie ciąży.
Matka miała na nogach wojskowe kamasze podkute gwoździami. Zauważył, że są źle 

zasznurowane i prawie spadają jej z nóg. Niekiedy z dużym wysiłkiem odrywała 
stopę od gliniastej, lepkiej drogi.

Na nieco suchszym wzgórku zrzucił z ramion toboły i kazał jej usiąść. Zmęczona 

background image

nie sprzeciwiła się. Ukląkł i w milczeniu sznurował jej buty.

Jędrek, zziębnięty, stał na jednej nodze. Dragą trzymał podkurczoną. Co 
kilkanaście sekund zmieniał nogę w nadziei, że to go rozgrzeje.

—  Pobiegaj. Zaraz ci będzie cieplej — powiedział Tadek. Jędrek nie drgnął.
—  Rusz się. Co stoisz jak bocian?

—  Sam sobie biegaj. Mi się nie chce. Matka dźwignęła się.
—  Naprawdę nie czekaj na mnie — zwróciła się do Tadka. — Zanieś rzeczy. 

Zaprowadź jego. I tak bez przerwy cieknie mu z nosa.
—  Bo stoi jak kołek, zamiast biegać.

—  Sam  sobie  biegaj  —  powtórzył  nieprzyjaźnie  Jędrek.
Tadek miał chęć trącić go, by nie stał tak jak siedem nieszczęść, ale nie było 

czasu na porachunki. Po odpoczynku szli nieco szybciej.
Tymczasem zaczęło padać. Deszcz był rzadki. Bił w twarz dużymi kroplami.

—  Daleko jeszcze? — pytała matka.
—  Już jesteśmy w połowie.

79
Popatrzył na nią, potem na przebytą drogę. „He już trwa ta wędrówka, a zdawało 

się, że to tak blisko".
—  Tam pod drzewem znów odpoczniemy.

—  Dobrze. Nie będę siadała. Postoję tylko, oprę się trochę.
—  Jestem głodny — rzekł Jędrek.

—  Wytrzymasz  chyba  jeszcze  kilkanaście  minut,
—  Nie wytrzymam.

—  Mamo, co on taki zły?
—  Głodny.

Sięgnęła do torby. Podała Jędrkowi kawałek chleba. Tadek odetchnął, kiedy ujrzał 
z daleka owocową szkółkę.

—  To tam. Widzisz, mamo? Blisko las. Prawda, że ładnie?
—  A gdzie mieszkanie? — spytał Jędrek.

—  Widzisz dym nad tymi drzewkami?
Na ścieżce stali gospodarze i przyglądali się, gdy schodzili w dół zbocza. 

Kobieta uśmiechała się jak przedtem tym nienaturalnym, odrobinę strasznym 
uśmiechem. Patrzyła i jakby ich nie widziała. Gospodarz natomiast wyszedł 

naprzeciw, pozdrowił matkę, wziął tłumoczki.
Tadek spuścił głowę. Pojął, że ten człowiek lituje się nad nimi,  chociaż sam 

wygląda jak ostatni nędzarz.
W mieszkaniu oprócz małego chłopca była jeszcze dziewczyna już prawie dorosła i 

niezwykle blady, szczupły wyrostek. Siedział w najdalszym kącie izby. Nie ruszył 
się, kiedy weszli, jedynie patrzył podejrzliwie i wrogo błyszczącymi oczami.

Ułożyli swe rzeczy na podłodze pod oknem. W mieszkaniu trwała przykra cisza. 
Oglądano ich z zainteresowaniem, a chłopiec już dobrał się do torby z żywnością, 

jakby przez ceratę widział, co w środku się znajduje.
—  Nie pchaj tam łapy i odsuń się — rzucił ojciec. Mały zastygł jak 

przestraszona mysz, która na chwilę przestaje skrobać, a potem znów wsunął rękę.
—  Tadek, daj mu chleba.

Tym razem gospodarz nic nie powiedział,  stanął jedynie tyłem, aby nie patrzeć, 
zakłopotany i milczący. Kiedy Tadek wyjął pół bochenka razowca, oczy wszystkich

80
spoczęły na chlebie. Ręka drżała mu, gdy kroił. Nóż wchodził krzywo. Kromka była 

nierówna.
Malec złapał ją chciwie, gryzł i połykał dużymi kęsami.

— Idź do sołtysa po słomę — odezwał się mężczyzna. I to rozładowało atmosferę. 
Kobieta siadła do kołowrotka. Dziewczyna zakręciła się przy kuchni.

Naraz Tadkowi wydało się, że mieszka tu od bardzo dawna.
8

Dni upływały monotonnie. Deszcze lały bez przerwy. Drogi rozmiękły do reszty. 
Nogi grzęzły w żółtej glinie.

Tadek co dzień rano wyruszał do lasu i znosił stosy gałęzi na opał. Później 
rąbał je na pniu i układał w szopie. Innego zajęcia dla siebie nie widział, a 

siedzieć w izbie nie mógł. Nudził się.
Starsze dzieci Micki ciągle przebywały gdzieś na wsi. Kobieta wiecznie przędła 

len. Sam Micka siedział na stołku przy kuchni, dokładał drew, ćmił tytoń 
zawijany w gruby papier, rozmyślał i czekał spokojnie dnia, kiedy zaczną dzielić 

między chłopów dworskie łany. Niekiedy wychodził na wzgórze, patrzył na 

background image

bezkresne pola, jakby wybierał sobie wymarzony kęs ziemi.

—  Jak myślisz — zwracał się do Tadka — dadzą całą morgę?
—  Nie wiem, ale chyba dadzą.

—  Mam pół. Jakby dali jeszcze całą, rozwinąłbym szkółkę owocową. A na kartofle 
i kapustę też by miejsca starczyło.

Nic innego nie interesowało go, tylko ziemia. Uczepił się tej zasłyszanej wieści 
i czekał.

Matka stała się małomówna. Milcząco siedziała na stołeczku pod oknem, otulona w 
swoje palto. Trochę rozmawiała z Jędrkiem, a do innych odzywała się rzadko.

Zapasy, które przynieśli ze sobą, skończyły się bardzo szybko. Gospodarze, 
gotując kartoflankę albo piekąc na roz-

6 — Ziemia bez słońca
81

palonej blasze ziemniaczane placki, częstowali ich, toteż odwzajemniali się 
również. I tak po para dniach torba opróżniła się całkowicie.

Micka miał w kopcu parę metrów ziemniaków, ą na polu kilkadziesiąt główek 
kapusty jeszcze nie ściętej. Miało to wystarczyć dla całej rodziny na zimę. Za 

lepszych czasów podobno sprzedawał drzewka owocowe i tym dorabiał. Ale tej 
jesieni nikt nie myślał o zakładaniu sadów. Gospodyni przędzeniem lnu zarabiała 

ledwo na sól. Tak więc Tadek zrozumiał, że nie może liczyć na pomoc gospodarzy.
Jeszcze Micka zapraszał, by zasiedli do wspólnej miski, lecz jego żona patrzyła 

koso i mruczała coś gniewnie.
—  Mamo,  pójdę  znów   do   Puław  —  powiedział  Tadek

któregoś dnia.
Nie wytrzymywał z głodu. Złościł go Jędrek, który bez ceregieli przymawiał się o 

jedzenie. Ale sam też niekiedy z trudnością powstrzymywał wzrok, by nie gapić 
się, jak Mickowie jedzą kapuśniak z ziemniakami.

—  Idź — zgodziła się. — Tylko uważaj.
—  Będę się pilnował, mamo.

Ta decyzja dodała mu otuchy. Przyszykował plecak, torbę, pożegnał się z matką i 
Jędrkiem i już był za progiem.

Od chwili zamieszkania u Micki wciąż myślał o nowej wyprawie do Puław. Raz nawet 
wybrał się, lecz zawrócił spod Osin, dowiedziawszy się od grupy wieśniaków, że 

niebezpiecznie iść dalej, bo podobno tego dnia ma nastąpić ofensywa. Minęły dwa, 
trzy dni, a o ofensywie ani słychu.

—  Czekają,   aż  Wisła zamarznie  —  snuł przypuszczenia
Micka.

I Tadek mu uwierzył.
Właściwie najwyższy czas, by dostać się do Puław. Przede wszystkim musiał zdobyć 

buty dla Jędrka i siebie, jakiekolwiek. Na pewno w domu, na strychu albo wśród 
rupieci, znajdzie stare trzewiki. Zajdzie do Giętka. Może wspólnie coś wymyślą. 

Gietek. Tęsknił za przyjacielem. Chciał go zo-
82

baczyć, dowiedzieć się, jak żyje, co robi. Na wspomnienie kolegi wesoło zrobiło 
mu się na sercu.

Już spod lasu spojrzał na dom. Zatrzymał się. Przed chałupą, na pieńku do 
rąbania drzewa, stał Jędrek i machał ręką. Coraz odwracał się i odwzajemniał to 

pożegnanie. Sylwetka Jędrka malała, a potem zasłoniły ją drzewa.
Biegł, omijając kałuże. Ale już nie czuł tej radości, jakiej doznał dopiero co 

na wspomnienie Giętka. Nie będzie miał czasu na długie siedzenie w mieście. Musi 
wracać niezwłocznie. Oczywiście, zaraz po spotkaniu z Gietkiem pójdzie do sklepu 

z żelastwem. Tym razem nie oszczędzi swojego karku: weźmie, co się da i ile się 
da. Później buty. Że też nie pamiętał o butach poprzednim razem.

Świat był mroczny. Po niebie płynęła wielka, czarna chmura. Tadek spoglądał na 
nią. Ciągle wisiała mu nad głową, grożąc lodowatą ulewą. Przyspieszał kroku, by 

ją zgubić. Wiatr bił w twarz, chmura powinna się oddalać, tymczasem uparła się i 
goni.

Za Osinami skręcił z szosy ujrzawszy z daleka ciężarówkę i gromadę żołnierzy. 
Chyłkiem przekradał się polami. Na niektórych śuerniskach wciąż jeszcze stało 

zboże w kopkach. Gniło już, ale nie było komu zbierać.
W miarę, jak zbliżał się do Kurówki, serce zaczęło mu bić niespokojnie. O tym, 

by brnąć przez wodę, nie myślał. Po-i stanowił wybadać, czy na mostku stoi 
wartownik, a w najgorszym wypadku przejść po kładce z wierzbowego pnia. W dzień 

odnajdzie ją bez trudu.

background image

Gdy dotarł nad rzeczkę, zrozumiał, że istnieją tylko dwie możliwości — płynąć 

albo iść do mostu. Kurówka wezbrała przez długotrwałe deszcze jak nigdy 
przedtem. Niższe łąki zalała woda, tworząc wielkie rozlewiska.

Tadek skradał się brzegiem lasu do mostu i z wolna rosła w nim nadzieja. Szosa 
była pusta. Wokół żywego ducha. Słuchał, czy nie nadjeżdża jakieś auto, lecz w 

pełnej ciszy słyszał jedynie szum sosen nad głową i uderzanie kropel wody, 
strząsanych z drzewa na plecak.

Zaczerpnął  tchu.   Już  dopadł  szosy.   Stopy  zadudniły  po;
84

drewnianym moście. Znajdował się po drugiej stronie, kiedy padł rozkaz:
—  Stój!

I to tak blisko, że aż serce w nim zamarło. O parę kroków dalej siedział na 
trawie radziecki żołnierz. Na kolanach trzymał pepeszę i, przyglądając się 

Tadkowi, bez pośpiechu palił papierosa. Zorientował się, że żołnierz widział go 
jeszcze tam, za mostem. Stał teraz, nie wiedząc, co robić, jak się zachować.

—  A ty kuda?
—  Do miasta. Do Puław — odrzekł zrozumiawszy pytanie.

—  Niet — pokręcił głową. — Tam wajna. Germancy strielajut.
—  Tam jest mój dom. Buty — wskazał na bose nogi.

—  Niet — znów pokręcił głową i kazał zawracać. Tadek z rozpaczą popatrzył w 
stronę Puław. Tak blisko.

Wlókł się noga za nogą. Jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Spoglądał 
do tyłu, a nuż wartownik rozmyśli się i pozwoli. Ale wartownik palił papierosa i 

odprowadzał go obojętnym wzrokiem.
W lesie usiadł na korzeniu sosny i zastanawiał się, co robić. Przecież nie wróci 

z pustymi rękami. Musi zdobyć buty, nabrać łyżek, widelców, noży. Inaczej umrą z 
głodu.

Podniósł się. Odszuka wierzbę. Jeżeli nie uda się za dnia, poczeka do wieczora. 
Zmierzch już niedaleko. W ciemności nikt go nie zauważy. Zresztą zna drogę przez 

las doskonale. Może iść z zamkniętymi oczami.
Wartownik widocznie mu nie dowierzał, bo stał teraz przy poręczy i pilnie 

przepatrywał okolicę, Tadek zaszył się głębiej w zarośla, lecz tak, by mieć na 
oku żołnierza.

Tymczasem chlusnęło z nieba. Powietrze zmąciło się, poszarzało. Między drzewami 
zrobiło się prawie ciemno. Nie było sensu moknąć, postanowił więc pod gęstymi 

drzewami przeczekać najgorszą ulewę. I tak drżał z zimna. Żołądek bolał go z 
głodu. Chętnie wlazłby w jakąś dziurę, zamknął oczy  i  spał.  Korony  sosen 

przepuszczały  strugi.  Rozglądał
85

się za liściastym drzewem. Zobaczył dąb, rosnący nieco wyżej na wzgórku. 
Pamiętał go. Nieraz siadywał pod nim z Gietkiem podczas deszczu, który ich 

zaskakiwał przy łapaniu ryb albo raków.
Stojąc za pniem mógł obserwować most i szosę. Wartownika już nie było. Wytężał 

wzrok, starając się odszukać sylwetkę żołnierza.
„Gdzie się mógł ukryć? — rozważał. — Przecież mostu nie porzucił". I nagle 

olśniło go przypuszczenie — wartownik ukrył się pod nim. Na pewno nie mylił się. 
Od miasta, z prawej strony, było zejście i tam, między pierwszym filarem a 

ziemnym wałem, znajdowało się dogodne schronienie przed deszczem. Tadek wytężył 
pamięć. Tak, innej możliwości nie ma na pewno.

I naraz przeleciała mu przez głowę myśl jak błyskawica. Popatrzył na niebo. 
Ulewa minie nieprędko. Nie zważając na deszcz, szybkim krokiem ruszył do szosy. 

Ale nie wychodził z lasu, starając się jak najdłużej korzystać z osłony krzaków 
i drzew.

Najgorszy wydawał się odcinek tych kilku metrów między lasem a szosą. Jeśli 
żołnierz stoi właśnie tam pod mostem, obserwuje przede wszystkim ten odcinek 

przestrzeni. Długą chwilę wahał się. Wreszcie rozpłaszczył się prawie przy ziemi 
i dopadł szosy. Przeszedł na lewą stronę. Serce tłukło mu się nieznośnie. 

Skurczony i przygnębiony stąpał cicho, by żołnierz nie usłyszał tupotu. Krople 
siekły w plecak. W uszach Tadka urastało to do huku. Wreszcie dotknął stopami 

drewnianej powierzchni.
Wstrzymał oddech. Szedł na palcach. Nigdy nie pomyślał, że most jest taki długi. 

Ale znów szosa. Uderzenia kropel o brezent plecaka jeszcze wzmogły się, Coś 
dławiło w gardle. Dwa metry. Pięć. Dziesięć. Przyspieszył. Jeszcze nie wierzył w 

swoje szczęście. Pięćdziesiąt metrów. Już z prawej strony brzeg lasu.

background image

W dwóch susach przesadził rów. Pierwsza sosna. Gorąco rozpływało się po całym 

ciele. I  wtedy,  nim coś  zobaczył,  poczuł  dym  papierosa.  Żoł-
86

nierz z pepeszą na ramieniu stał oparty o pień sosny. Tadek o mało go nie 
potrącił.

Wartownik uśmiechał się nieznacznie. Widocznie bawiło go to spotkanie.
Tadek rozejrzał się bezradnie. Nie myślał uciekać. To nic by nie dało. Już się 

nie bał, ale skurcz w krtani stał się nieznośny. Wszystkimi siłami próbował 
pohamować płacz. Płakał z gniewu, z zimna i głodu. Gdyby zbiegł nie na tę stronę 

szosy, ale na tamtą... A jednak nie podda się. W nocy przepłynie Kurówkę i przez 
las dotrze do miasta. Musi dotrzeć.

Podniósł głowę. Opanował płacz.
—  Idi — powiedział żołnierz spokojnie. Nie od razu zrozumiał.

—  Idi skareje! — wskazał drogę do miasta.
„Czy to możliwe?" Znów ten płacz ścisnął go za gardło, chciał wykrztusić 

podziękowanie, ale nie mógł.
Żołnierz niecierpliwie machnął ręką.

Nigdy nogi nie niosły go tak szybko. Teraz nie lękał się niczego. Niedługo 
przekroczy tory, pod stopami poczuje tro-tuar, zobaczy budynek Syrologii, 

parterowe wille na działkach, a potem swój czerwony, na wpół otynkowany dom.
Puławy nic się nie zmieniły, tylko w deszczu wyglądały na jeszcze bardziej 

opuszczone niż poprzednio. Chwilę oglądał je z wysokości kolejowego nasypu, a 
potem zbiegł w dół.

Nieprzyjemna była cisza i pustka, panujące dookoła. Z kominów nie snuł się dym. 
Na domy wystarczyło spojrzeć — od razu rzucało się, że nikt w nich nie mieszka.

Nie rozglądał się jednak za wiele. Ulewa nasilała się. Przemókł cały. Pragnął 
czym prędzej znaleźć się w domu.

I oto już przekroczył furtkę. Ścieżka do drzwi zarosła chwastami, mimo to przez 
chwilę doznał złudzenia, iż zaraz zobaczy matkę krzątającą się wokół kuchni i 

Jędrka bawiącego się na podłodze jak dawniej. Nacisnął klamkę. Wszedł do 
środka.  Biały kocur  najeżył  się,  wskoczył na parapet.

87
Przez wybite szyby, z wiatrem wpadał do mieszkania deszcz. Pod oknem utworzyła 

się kałuża.
Zdjął plecak. Położył na taborecie. Zajrzał do pokoju. Tu również deszcz 

zacinał, niszcząc podłogę i ściany. Wrócił do kuchni, rozglądał się, i naraz 
zobaczył na płycie kuchennej pudełko z zapałkami. Leżało w kąciku, tam gdzie 

zwykła je kłaść matka. Zebrał w garść papierów. Ogień już huczał pod blachą.
Wkrótce potem przyniósł ze składziku naręcz drzewa i kawałki dykty. Pracowicie 

zabijał dyktą okna. W kuchni zrobiło się od razu ciemno, ale przynajmniej nie 
lało do środka. Trochę światła przesączało się szparami i to wystarczało. 

Później pozatykał okno w pokoju. Znalezioną ścierką zebrał wodę z podłogi do 
miednicy.

Był zmęczony. Trzęsło go zimno. Jednak chciał doprowadzić mieszkanie do ładu. 
Nawet jeśli ich tu nie ma, nie powinno wyglądać na opuszczone. Przysunął sobie 

taboret i przy palenisku suszył ubranie.
Właściwie powinien już dawno pójść do Giętka. Tak postanawiał sobie przez całą 

drogę, lecz coś go powtrzymywało. Tam, na Łysej Górze, ciągle marzył, by zajść 
chociaż na parę godzin do Puław, do domu. Nie znał bardziej przytulnego miejsca. 

Tymczasem jest w swoim domu, a owo wrażenie przytulności, które tak go ciągnęło, 
nie przychodzi. I nagle zrobiło mu się smutno, tak smutno, jak nigdy. Zląkł się, 

że dom, który został we wspomnieniach, w pamięci, odszedł na zawsze.
Zerwał się z taboretu. Ciało miał zbite. Nogi uginały się w kolanach. Mimo to 

przemógł zmęczenie. Pójdzie do Giętka. Tam się ogrzeje i odpocznie, a w rozmowie 
z przyjacielem zapomni o smutku. Może dowie się, jak postępuje budowa mostu.

Mijając willę doktora spojrzał w jej okna. Wydało mu się, że w jednym z nich 
mignęła jakaś sylwetka. Przystanął. Patrzył. To powiewała, szarpana przez wiatr, 

firanka.
Tabliczka na grobie pod lipą przechyliła się. Jeden brzeg mogiły został zrównany 

przez koła ciężarówki.
88

Przyspieszył kroku.
W pewnym momencie spojrzał na dom Giętka. Przetarł powieki. Domu nie było. Nie 

mógł pojąć. Rozejrzał się po otoczeniu. Wszystkie inne domy stały jak dawniej. 

background image

Przypadł do furtki. Pchnął. Była zamknięta na kłódkę. Wdrapał się na wierzch 

parkanu. Z drewnianego domu Giętka została niewysoka sterta popiołu i cegieł ze 
zwalonego komina. Zeskoczył na podwórze. Piwnica też była zamknięta na wielką 

kłódkę.
Skulił się pod jej niskim daszkiem. Serce miał skamieniałe. „Gdzie oni są? Czy 

żyją? Kiedy to nastąpiło?"
Rozglądał się dokładnie, chcąc znaleźć jakąś wskazówkę, która zaprowadziłaby go 

na ślad przyjaciela. „Jeśli nastąpiło to w nocy, na pewno żyją. Przecież spali w 
piwnicy. Poza tym te kłódki. Nikt inny by tak nie pozamykał. Wszystkie mijane 

podwórza były pootwierane".
Ulewa nieco przycichła. Za to zrobiło się ciemniej. Nadchodził wieczór. Szukać 

po mieście Giętka o tej porze nie było sensu. Może opuścili Puławy jak inni? Już 
szedł do furtki, gdy naraz pomyślał, że warto zostawić wiadomość dla 

przyjaciela. „Niechaj przynajmniej wie, że byłem" — postanowił.
Szukał po kieszeniach. Miał gdzieś ołówek. Mógłby napisać na drzwiach do piwnicy 

chociażby dwa słowa, Zamiast ołówka, w wewnętrznej kieszeni bluzy wyczuł jakiś 
papier. Wyciągnął. Patrzył zdumiony. Były to fotografie, które razem z Gietkiem 

znaleźli w mundurze hitlerowca. Zapomniał o nich. Nosił bluzę bez przerwy, spał 
nawet w niej, i ani razu nie zajrzał do tej kieszeni.

Schował je z powrotem, zostawiając tylko jedną. Zbliżył się do pogorzeliska. 
Podniósł kawałek drzewnego węgla i napisał nim na odwrocie fotografii: Jestem w 

domu. Tadek. Litery były koślawe i duże. Tych kilka słów ledwo zmieściło się na 
papierze. Wsunął zdjęcie w szczelinę drzwi wiodących do piwnicy. „Jeśli Gietek 

przyjdzie, na pewno zobaczy" — myślał odchodząc.
Wracał bez pośpiechu.

89
Wiatr szumiał w koronach lip. Ulica wydawała się posępna. Mrok pozacierał barwy. 

Lekki niepokój ogarnął Tadka. Spojrzał za siebie z pewną obawą. Przyśpieszył 
kroku. Drgnął słysząc poskrzypywanie jakiejś furtki. Obok willi doktora i grobu 

radzieckiego żołnierza przebiegł szybko. Wpadł na swoje podwórze. Kot, 
przyczajony na progu, szurnął mu spod nóg. Tadek o mało nie krzyknął.

Ledwo zamknął za sobą drzwi, poczuł jeszcze większy strach. W mieszkaniu było 
ciemniej niż na dworze. Podszedł i zdjął fajerki z płyty kuchennej. W popiele 

tliło się trochę żaru. Namacał na podłodze papiery. Rozdmuchał węgielki. 
Czerwone płomienie tańczyły po ścianach i suficie i Tadek od razu poczuł się 

spokojniejszy. Płomienie przypominały kogoś żywego, a jego najbardziej 
przytłaczał mrok i cisza, przepełniająca miasto.

Znów odezwał się żołądek. Głód ściskał jak kleszczami. Męczyło go też 
pragnienie. Podłożył więcej drzewa do ognia, następnie uchylił drzwi na dwór. 

Wszedł do ogródka. Po ciemku macał dłońmi grządki. Trafił na cebule. Wyrwał 
jedną, drugą, trzecią. Potem wygrzebał kilka marchwi. Otarł z ziemi i 

pośpiesznie gryzł.
Nie wytrzymałby dłużej. Pomyślał o sadzie doktora. Tam znalazłby  pomidory. 

Pamiętał  nawet,  gdzie rosną ogórki.
Zaspokoiwszy pierwszy głód, wrócił do mieszkania z pękiem cebuli i marchwi. Nie, 

dziś nikt by go nie nakłonił na pójście do ogrodu doktora.
Siedząc przy ogniu oczyszczał teraz staranniej marchew kawałkiem szyby. Obrał 

dużą cebulę, przekroił ją na cztery części, również szkłem, i piekł na 
rozpalonej blasze. Zastanawiał się, jak zdobyć wodę. Iść do pompy aż na ulicę? 

Poczuł dreszcze na plecach. Wreszcie udał się na podwórze, podszedł do rynny, 
klęknął i znalazł zagłębienie wyżłobione przez deszcz.  Nachylił się i pił 

chciwie.
Kiedy otworzył oczy, w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. 

Trzęsło nim zimno, choć przykryty był czymś
90

ciężkim. Po kilkunastu sekundach dopiero zrozumiał, że jest u siebie, leży na 
łóżku pod siennikiem. Przez szpary w oknie zobaczył dzienną jasność. Wyskoczył 

spod siennika.
Na dworze świeciło słońce. Kot, wyciągnięty na parapecie, grzał się leniwie. Na 

widok Tadka nadął się nieco, jednak słońce tak go rozprażyło, że ledwo podniósł 
łeb. Musiało być późno, bo przypiekało nieźle. Tadek pozazdrościł kotu.

Dziś Puławy wyglądały znacznie weselej. Znikły kałuże. W powietrzu wisiał jakby 
świąteczny nastrój. We wczesne niedzielne ranki właśnie tak cicho i spokojnie 

wyglądała ulica: nikt nie śpieszył się do pracy, ludzie jeszcze spali lub 

background image

szykowali się na spacer bądź do kościoła, czyszcząc buty, szczotkując ubrania.

Nie zwlekając, Tadek wziął plecak i ruszył do centrum miasta. Chciał skręcić w 
boczną ulicę, kiedy usłyszał głosy. Ostrożnie wyjrzał zza parkanu. W jego 

stronę, bez pośpiechu, szło trzech radzieckich żołnierzy z karabinami na 
ramieniu.

Dopadł lipy. Przykleił się do niej. Był to z pewnością patrol. Kroki i głosy 
zbliżały się. Jeden z idących coś opowiadał, dwaj pozostali coraz wybuchali 

śmiechem. Tadek czekał, gotów uskoczyć w każdej chwili w prawo lub w lewo.
Żołnierze przystanęli i umilkli. Widocznie rozglądali się po ulicy. Trwało to 

nieskończenie. „A jeśli mnie zauważyli i skradają się po cichu?" Już był gotów 
wyjść zza drzewa, pokazać im się, gdy znów usłyszał stuk wojskowych butów o 

trotuar. Szli w kierunku torów kolejowych.
W dwóch skokach znalazł się na bocznej uliczce. Wszędzie spotykał zdziczałe koty 

i psy. Umykały przed nim w popłochu. A na jednym z mijanych podwórek, bo skracał 
sobie, ile się dało, drogę, zobaczył dwa idące obok siebie dość ospale szczury, 

obżarte i wielkie. W ogóle nie zareagowały na jego obecność.
Nigdy nie bał się szczurów, te jednak zrobiły na nim odrażające wrażenie i 

odruchowo patrzył teraz pod nogi.
Znów przypomniał mu się Gietek. Z nim nie zwracałby na   takie   rzeczy   uwagi. 

Gdzie   spojrzał,   raziła   go   pustka.
91

„Właściwie okropne są opuszczone domy i podwórza" — myślał.
Parkan, osłaniający zaplecze żelaznego sklepu, leżał zwalony. Chodnik przy nim 

był zryty i potrzaskany. Gdzie tylko spoczęły oczy, widniało zniszczenie. Ani 
jednego całego domu. Pościnane przez pociski słupy telegraficzne, leje od bomb i 

kul artyleryjskich tworzyły gęstą sieć. W paru lejach Tadek zobaczył wodę z 
zielonkawym nalotem na powierzchni.

Podchodząc do drzwi magazynu zauważył, że znikły skrzynie z gwoździami, które 
widział przedtem na podwórzu. Wnętrze magazynu i sklepu też było jak wymiecione. 

Poniewierało się tylko trochę zardzewiałych śmieci. Rozglądał się zawiedziony.
Nagle wśród pogniecionych papierów ujrzał scyzoryk. Podniósł go i szukał dalej.

Smutny wracał do domu. Za wiele sobie obiecywał. „Tylko co się z tym wszystkim 
stało? Kto to zabrał?" Postanowił iść nieco okrężną drogą, by jeszcze raz 

popatrzyć na podwórze Giętka. Kłódka wisiała przy furtce. Dostrzegł ją z daleka. 
Stara jabłonka rosnąca tuż przy domu, z której Gietek nieraz dopiero na początku 

listopada zrywał zimowe jabłka, wyglądała żałośnie. Od strony budynku gałęzie 
zostały osmalone, liście opadły, odsłaniając na wpół upieczone, ciągle wiszące 

białe jabłka.
Tadek zatrzymał się. Spoglądał przez szparę w płocie. Pomimo słońca i jasnego 

dnia miejsce to wydawało się jeszcze posępniejsze niż wczoraj o zmierzchu.
Szukał butów po wszystkich zakamarkach. Wdrapał się na strych. Zaglądał w każdą 

szparę. Znalazł ze dwie pary matczynych pantofli, niezdatnych już do niczego. W 
jakimś kącie trafił na swoje śniegowce, dziurawe i z popsutymi zamknięciami.   I 

wreszcie   aż    zachłysnął   się   z   nieoczekiwanego
92

triumfu.   W   najdalszym  załamaniu  strychu  wyciągnął  spomiędzy rupieci but 
z cholewą,

Przypomniał je sobie. Jeszcze kiedy mieli sklep, matka kupiła dla niego, lecz 
później okazało się, że są za małe. Będą teraz akurat dla Jędrka.

Rozrzucał śmiecie, szukając drugiego buta. Na strychu było gorąco. Nagrzana 
blacha parzyła niby piec. Spocił się, dławił go kurz, ale nie przestawał grzebać 

w stosach śmieci znoszonych tu przez długie lata w nadziei, że kiedyś się 
przydadzą. Drugiego buta jednak nie było. Chwilami ogarniała go rozpacz. Stawał 

w otwartych drzwiach strychu, z wysokości spoglądał na zielone ogrody i 
zabudowania sąsiadów, chcąc ochłonąć ze zmęczenia i opanować nerwy.

Potem znów brał się do roboty. Gdzie nie mógł zajrzeć, macał ręką. Przetrząsał 
strych cal po calu. Już wiedział, że buta drugiego nie znajdzie, ale nie chciał 

się z tym pogodzić. Takie wspaniałe buty. Mocne, z grubymi zelówkami. Dobre na 
mróz i błoto. Co się mogło stać z tym drugim? Przecież nikt go nie ukradł. Łamał 

sobie głowę, próbował przypomnieć, i wszystko na próżno.
Nie wziął buta. Cisnął go ze złością w kąt. Zniósł na dół śniegowce i matczyne 

pantofle. W mieszkaniu odszukał jeszcze mocno podniszczone drewniaki, które 
nosił ubiegłej zimy. Dawno minęło południe, a słońce wciąż przypiekało. Przez 

ostatnie dni zapomniał, że może być takie ciepłe. W ciszy słyszał brzęczenie 

background image

much. Wszystko tu, na podwórzu i na ulicy, wydawało się inne niż na wsi, lepsze 

i piękniejsze.
Gdyby tylko była matka i Jędrek. Daliby sobie radę, wyżyli jakoś. Spojrzał na 

plecak leżący na ławce przed domem i serce mu się ścisnęło.
Nie przyniesie butów, bo to, co tam włożył, trudno nazwać butami. Wróci z 

niczym. Wygrzebał z grządki cebulę i marchew. Weźmie przynajmniej to. 
Scyzorykiem odciął głowę wielkiemu, dojrzałemu słonecznikowi.

Potem z torbą ruszył wzdłuż parkanu, kierując się do ogrodu doktora. Nabierze 
jabłek, śliwek, pomidorów — czego się da. I tak zgniją nie zebrane.

93
Ledwo przekroczył furtkę, poczuł się nieswojo. Przystanął, bo w środku willi 

jakby ktoś stukał. Podejrzanie też wyglądał jakiś cień w głębi sadu. Tadek 
opanował lęk i poszedł głębiej. Odchylał gałęzie drzew i stąpał śmiało, choć 

napięcie ciągle w nim rosło.
Zrywał jabłka, wkładał do torby, cały czas rozglądając się pilnie. Spieszył się. 

Brał jabłka nie przebierając, te które znajdowały się nisko, na wyciągnięcie 
ręki. Nie szukał na innych drzewach. Napełniwszy torbę, skierował się do 

wyjścia. Miał dość jabłek i sadu. Trząsł się ze zdenerwowania. Nikogo nie 
widział, a jednak przysiągłby, że ktoś go śledzi. Chciał się obejrzeć 

przekonany, iż tamten podąża za nim, lecz naraz potknął się o coś twardego, 
zatoczył. Z torby posypały się jabłka. Spojrzał za siebie. „Nie, to tylko 

strach".
W sadzie było pusto i cicho. Rozchylił trawy. Przedmiot, o który zaczepił nogą, 

to był niemiecki pistolet maszynowy. Wziął go ostrożnie do ręki. Pistolet 
wydawał się całkiem nowy, tylko w paru miejscach pokrywały go rdzawe plamy.

Przypomniał sobie motocyklistów radzieckich wypytujących o faszystów. „To na 
pewno z tego automatu". Zebrał do torby rozsypane jabłka i nie wypuszczając 

broni z ręki, wyszedł na ulicę. Zbliżył się do grobu pod lipą i podparł 
automatem  tabliczkę  z  nazwiskiem  poległego   motocyklisty.

Opuszczał Puławy z ulgą. Chciałby tu zostać, ale nie sam. Wszystko w nim rwało 
się do domu, do tej ulicy, jednak kiedy patrzył na puste okna lub gęste krzaki 

za parkanem, czuł, że ktoś skrada się od tyłu.
Nie, nie mógłby tak. Samemu straszno nawet na swojej ulicy.

9
Musieli sprzedać koc. Tadek nie chciał decydować sam. To była ostatnia deska 

ratunku — rezerwa na czarną godzinę. Ale właśnie czarna godzina nadeszła.
— Tylko bądź grzeczny dla ludzi. Uprzejmością dwa razy

94
więcej zyskasz. I nie śpiesz się. Nie musisz sprzedać pierwszemu lepszemu.

—  Nie obawiaj się, mamo. Najpierw pochodzę, potarguję się, a dopiero później 
wrócę do tego, kto daje najwięcej.

Cała rodzina Micki spoglądała łakomie na zwijany przez Tadka koc. Unikał ich 
spojrzeń. Pamiętał mgliste przymowki Micki i przejrzyste odezwania się starszego 

syna na temat koca. Koc podobał się wszystkim. Był olbrzymi, z czystej wełny, o 
ładnym stalowoszarym odcieniu. .

—  W sam raz na ubranie dla mnie — rzekł Marian Micka. Tadek udał,  że nie 
słyszy.  Wdzięczny był  Mickom, lecz

koc  stanowił  prawdziwy  majątek  i  mógł  być  tylko   sprzedany.
—  Weź mnie ze sobą — prosił Jędrek.

—  Gdzie będziesz szedł po takim błocie? Śniegowce spadają ci z nóg. Jeszcze je 
zgubisz po drodze.

—  Nie zgubię, zobaczysz.
—  Pobaw się na podwórku.

—  Ja nie chcę się bawić.
—  To idź na brzeg lasu po chrust.

Jędrek spuścił głowę. Tadkowi zrobiło się go żal, kiedy jednak pomyślał, ile 
trzeba będzie łazić po wsi, zanim uda się pomyślnie sprzedać koc,  poczuł się 

nieco pewniej.
—  Przyniosę ci coś dobrego — szepnął Jędrkowi i wyszedł za próg.

Ale ten dogonił go już przy owocowej szkółce.
—  Tadek...

—  No? — Patrzył na brata trochę zniecierpliwiony.
—  Wiesz, co Marian powiedział? Że powinno się nas wyrzucić. Nazwał nas 

dziadami.

background image

—  Niech sobie gada. Ojciec i tak go nie słucha.

—  Tadek...
—  Czego znów chcesz?

—  Czy mamusia już nigdy nie będzie mogła chodzić jak
dawniej?

—  Nie wiem — przegarniał  drewniakiem stos  opadłych
liści.

95
—  Wiesz, co mi mówiła, gdy byłeś w Puławach? Że chodziłaby, gdyby miała mleko. 

Posyłała mnie nawet z bańką, bym uprosił gdzieś na wsi. Poszedłem, ale 
zobaczyłem psa i uciekłem.

Tadek unikał spojrzeń Jędrka.
—  Idź po chrust do lasu. Sprzedam koc, to kupię mleka.

—  I mówiła, że zjadłaby chleba z taką żółtą słoniną, co mieliśmy wtedy, wiesz.
Nie słuchał dalej. Biegł rozpryskując drewniakami błoto. Wolał nie myśleć. 

Zresztą miał przed sobą cel i on w tej chwili był najważniejszy.
Północny wiatr napędzał chmury, bił po twarzy, wciskał się pod ubranie. Tadek 

czuł na całym ciele dreszcze. Zwykle lubił włóczyć się po mieście i okolicy 
nawet w najgorszą pogodę, teraz gdyby nie koc nie opuściłby izby. Dobrze jest 

siedzieć przy otwartych drzwiczkach kuchni, czuć żar płonących gałęzi i zapach 
topionej żywicy.

Niechętnie patrzy na Łysą Górę i jej posępny krajobraz, j Rzadko rosnące drzewa 
straciły liście. Pola są gołe i czarne od tłustej, gliniastej ziemi. Zabudowania 

jakby wymarłe. Jedyne, co je ożywia, to zajadłe szczekanie psów. Na drodze 
pusto, bo i dokąd iść lub jechać w taki ponury dzień. Tuż za wsią niebo dotyka 

brzuchem ziemi. Powietrze jest przenikliwe, a świat mały. Każdy woli siedzieć 
przy palenisku w czterech ścianach, słuchając zawodzenia wiatru uderzającego o 

węgieł domu.
Próbował omijać wielkie, nie wsiąkające kałuże. Ta ziemia była nieżyczliwa nawet 

dla deszczu, nie wchłaniała go w siebie.
Zastanawiał się, gdzie udać się najpierw. Miał do wyboru kilku gospodarzy. Brał 

pod uwagę bogatych. Oni tylko mogli dobrze zapłacić. Inni chcieliby kupić koc 
pół darmo.

Zagroda Cieśli znajdowała się pośrodku wsi, na wzniesieniu, i dlatego niejako 
królowała nad innymi gospodarstwami. Ale nie tylko położeniem. Cieśla był 

najzamożniejszym gospodarzem na Łysej Górze. Miał ponad sześćdziesiąt hektarów 
ziemi, jeszcze nowe, bo przed samą wojną wzniesione,

96
dwie potężne stodoły, dom murowany, stajnię, oborę i inne budynki kryte 

dachówką. Podobno wybudował to wszystko za pieniądze przysłane z dalekiej 
Ameryki przez brata. W ciągu dwóch lat stare rozebrał, a postawił nowe. Nazywano 

go Mrukliwym Cieślą.
Tadek wstąpił kiedyś do niego. Chłop przyglądał mu się nieufnie spod nisko 

opuszczonej głowy i na pytanie, czy nie przyjąłby ich, mruknął nieprzyjaźnie i 
odszedł.

Stary Micka mówił o Cieśli z wrogością w głosie. Wszyscy dookoła zazdrościli mu 
bogactwa. A opowiadano o majątku Cieśli istne legendy.

Tadek skręcił z głównej drogi i zmierzał do zagrody na przełaj polami. W 
okólniku przy domu uganiały się dwa źrebaki. Klacz, stojąca za ogrodzeniem z 

grubych żerdzi, jakby przypatrywała się Tadkowi. Wkrótce odezwały się psy. 
Zwęszyły obcego już z daleka. Jeden z nich wyskoczył aż na pole, ale że Tadek 

szedł śmiało, psu zabrakło odwagi — cofał się, nie przestając szczekać i 
wyszczerzać kłów.

Drugi pies, usposobiony bardziej pokojowo, podbiegł, ob-wąchał Tadka i 
machnąwszy ogonem  oddalił się.

Tymczasem przed dom wyszła dziewczyna. Ujrzawszy nadchodzącego, zawołała coś w 
stronę wpółotwartych drzwi i znikła pośród zabudowań. Nim Tadek zdążył zapukać, 

z sieni wysunęła się ręka z cienką kromką czarnego chleba. W pierwszej chwili 
zrobił mimowolny ruch, aby ją wziąć, lecz zaraz ochłonął. Krew uderzyła mu do 

twarzy.
—  Nie przyszedłem żebrać! — powiedział trochę za głośno.

Drzwi otwarły się szerzej.
—  Czego w takim razie chcesz?

—  Mam koc do sprzedania. Nowy... Wełniany, Dobry na ubranie.

background image

Kobieta spoglądała na koc niby od niechcenia,

—  Niepotrzebny nam.
—  Ale to jest piękny, wełniany koc — powiedział szybko. Wciąż przyglądała się 

podejrzliwie.
—  A skąd go masz?

7 — Ziemia bez słońca
97

—  To mój własny.
—  Z kim rozmawiasz? — z głębi mieszkania doleciał basowy głos.

—  Chłopak przyniósł koc do sprzedania.
Sień otwarła się szeroko. Za plecami żony ukazał się Cieśla.

—  Czyj ty jesteś? — spytał. ■— Ojca i matki.
Gospodarze   popatrzyli   na   siebie   porozumiewawczo.

—  Pokaż ten koc — rzekła kobieta.
Tadek, ciągle stojąc za progiem, ostrożnie rozwijał koc. Nie podobali mu się ci 

ludzie. Patrzyli tak nieufnie. Za dużo pytali i nie przyszło im na myśl poprosić 
go do środka.

Zdołał zobaczyć krótkie, łakome spojrzenie gospodyni. Dotknęła tkaniny. Koc 
przyciągał oczy.

—  Ile chcesz? — spytał Cieśla.
—  To bardzo dobry koc, podwójnej wielkości i nowy.

—  Jaki on tam nowy — mruknął chłop i oddalił się. Tadek   zacisnął   zęby, 
przypomniawszy   sobie   przestrogę

matki.
—  Dam ci bochen chleba i kilo słoniny.

—  Za ten koc? — wykrzyknął.
—  A coś ty chciał? Całego świniaka?

—  On wart jest co najmniej tysiąc złotych.
—'■ To idź gdzie indziej!  — rzuciła zatrzaskując drzwi.

Psy krążyły dookoła równie nieufne jak właściciele.
Złożył koc i miał odchodzić, kiedy nagle przed stodołą ujrzał mężczyznę, 

ubranego w marynarkę doktora. Serce zabiło mu gwałtownie. Mężczyzna rozmawiał z 
dziewczyną. Zwrócony był tyłem, lecz Tadek poznał go po włosach i figurze. To 

był na pewno człowiek spotkany w zbożu na osińskich polach. Powodowany jakimś 
lękiem ukrył się za węgłem domu, lecz nie odchodził.

Nagle aż zadrżał. „Czy to możliwe?" — myślał gorączkowo, usiłując wywołać w 
pamięci obraz hitlerowca patrzącego na jabłka w sadzie doktora i potem stojącego 

na parkanie ze wzrokiem utkwionym w znikającej na zakręcie ciężarówce.
98

Naraz w mózgu Tadka jakby coś rozbłysło. „Blizna. Duża. Czerwona. Nieco poniżej 
skroni. Okrągła jak plaster pomidora".

Sięgnął do bocznej kieszeni. Szybko wyjął z niej zdjęcie — ostatnie, jakie mu 
zostało. Inne dał Jędrkowi do zabawy, a ten je zniszczył. To jedno zachował, i 

to bez specjalnej myśli. Przyglądał się twarzy niemieckiego oficera w esesmań-
skiej koszuli, z kurtką mundurową lekko zarzuconą na barki. Ramiona miał 

splecione. Uśmiechnął się i patrzył na kogoś w bok, tak że lewa skroń akurat 
była niewidoczna.

Tadek znów ukrył fotografię w kieszeni. Musi się przekonać, podejść blisko albo 
zaczaić się. Jeśli to on, będzie miał bliznę. Tylko co wtedy zrobi? Pójdzie do 

sołtysa? Nie, lepiej od razu do Żyrzyna na krzyżówkę, gdzie znajduje się punkt 
patrolowy.

Przykleił się do ściany. Dziewczyna z mężczyzną zdążali w kierunku domu. 
Gawędzili niby starzy znajomi. Ona niosła koszyk i śmiała się głośno. „Ten sam. 

Na pewno ten sam". Tadek spocił się. Mężczyzna naraz przystanął. Teraz widział z 
bliska i dokładnie jego lewą skroń: była biała i gładka, bez jakiejkolwiek 

blizny. Z tej odległości zauważyłby nawet zadrapanie.
— Zaraz jadę do Baranowa — mówił wyciągając do dziewczyny rękę.

Głos brzmiał twardo, rzeczywiście z jakimś obcym akcentem, ale po polsku.
Tadek wyszedł zza węgła. Już nie potrzebował się kryć. Cały ten pomysł z Niemcem 

wydał mu się głupi. Mimo woli czuł wstyd i złość do samego siebie. „Wszystko 
przez tę idiotyczną marynarkę. Ale takich marynarek na świecie może być tysiąc".

Odchodził ze spuszczoną głową. Psy, poszczekując, towarzyszyły mu pewien czas. 
Nie zwracał na nie uwagi. Zniechęcone jego obojętnością zostawiły go samego 

zaraz za okólnikiem, w którym hasały rozbawione źrebaki.

background image

Zaczęło kropić. Krople padały rzadko, najpierw grube, a  potem  przeszły  w 

drobną,   prawie  niewidoczną  mżawkę.
99

Chmury opuściły się niżej. Świat wyglądał jeszcze ciaśniejszy niż przedtem.
Z daleka spojrzał za siebie na zabudowania Cieśli. Przy okólniku ze źrebakami 

stał ów mężczyzna i odprowadzał Tadka wzrokiem. Mimo woli zadrżał. Znów wyjął z 
kieszeni fotografię. Zdjęcie było przybrudzone i trochę zatarte przez długie 

noszenie w kieszeni.
A jednak sylwetka, twarz, oczy osadzone głęboko, czoło, a nawet uczesanie te 

same. Tylko ta blizna. A może to nie była żadna blizna? Czuł się wtedy tak 
niedobrze, był chory i miał gorączkę. Nie! Widział bliznę z całą pewnością — 

dużą i wyrazistą. Inne szczegóły pamięta gorzej, lecz co do blizny nie ma 
żadnych wątpliwości. A poza tym polska mowa... Co prawda w Puławach byli podczas 

okupacji Niemcy mówiący po polsku...^
Drewniaki z trudem wyłaziły z gliny. Szedł wolno, rozważając, do której chaty 

wejść. Zmókł. Czuł się zmęczony, głodny. Z zimna po plecach przebiegały 
dreszcze. Ale nie wróci z pustymi rękami. Matka jest głodna i Jędrek. Czekają go 

przecież niecierpliwie. Obiecał przynieść mleka i słoniny. Och, jakby sam zjadł 
pajdę razowego chleba z plastrem takiej słoniny, przerośniętej mięsem, 

pachnącej, miękkiej niby masło. Tak nieraz jadał w domu, w Puławach. A do tego 
jeszcze wielka cebula, soczysta, od której aż kręci w nosie i kapią łzy. To były 

jego największe przysmaki.
Tu zabudowania stały gęściej. Wchodząc na podwórze jednego z nich usłyszał 

niesamowity kwik. Przed szopą, z której wyciągnięto wóz, zebrała się gromada 
dzieci i kobiet. Wszyscy ciekawie zaglądali do wnętrza. Domyślił się od razu, co 

się tam dzieje.
Kwik ucichł. Zaszedł z boku i zerknął do szopy. Trzech mężczyzn spuszczało ze 

świni krew. Oparł się o wóz i czekał, aż ktoś zwróci na niego uwagę. Wreszcie 
zauważyła go jedna z kobiet.

— A ty tu po co? — spytała opryskliwie.
Aż zakipiało w nim. Nie umiał cierpliwie słuchać, gdy ktoś takim tonem zwracał 

się do niego. Ale znów przypo-
100

mniał   sobie  słowa  matki,   dlatego   schyliwszy  nieco  głowę, powiedział:
—  Mam do sprzedania koc. Zbliżyła się.

—  Pokaż — rzekła wyjmując mu go spod pachy. — Hel-ka, chodź no tutaj!
Podeszła druga, nieco młodsza kobieta.

—  Weź no za tamten koniec. Rozpostarły koc szeroko.
—  Śliczny! — zawołała młodsza. — Akurat na ubranie dla Józka. Albo dla mnie na 

palto.
—  Głupia. Wszystkim się zachwycasz.

—  Józek! Teściu! Chodźcie no! Teraz oglądała koc cała rodzina.
—  Akurat by miał do ślubu. Olbrzymi. Wystarczy na pewno — mówiła ta młodsza. Aż 

śmiały się jej oczy.
—  Ano, niebrzydki — powiedział starszy mężczyzna, przyglądając się Tadkowi — 

tylko ile ty za niego śpiewasz?
—  Nie chcę pieniędzy, ale żywność: słoninę, chleb, kaszę i mleko.

—  Dobra, dobra, ale ile?
—  Dwa kilo słoniny, pięć kilo kaszy, pięć bochenków chleba i przez tydzień po 

bańce dwulitrowej mleka.
—  Ale sobie obliczył! — gwizdnął młodszy.

Wszyscy chwilę milczeli. Tadek przyglądał im się niespokojnie, czy nie 
przesadził. Jeśli powiedział za dużo, nie zechcą z nim gadać.

—  Można mu dać — powiedział starszy mężczyzna i wszedł do szopy dalej oprawiać 
wieprzka.

Tadka ogarnęła radość, a jednocześnie niepokój, czy przypadkiem nie zażądał za 
mało.

—  I jeszcze ćwierć ziemniaków — dorzucił szybko.
—  Kuty na cztery łapy — mruknęła kobieta zwijając koc. — Chodź.

Poszedł za nią do domu.
—  Skąd jesteś?

—  Z Puław,
101

— Au kogo?

background image

—  U Micki. Tam pod lasem.

—  Sam?
—  Nie. Z matką i bratem.

—  A jak się pomieściliście? Przecież to szopka.
—  Czy pani ma taką żółtą słoninę?

—  Dziś dam ci pół bochenka chleba. Będę piekła dopiero po niedzieli. A słoninę 
mogę dać i żółtą, i świeżą. Tylko jak to zabierzesz?

—  Ja jestem silny — powiedział szybko. Spojrzała na niego. Wzruszyła ramionami.
—  Jaki ty tam silny.

Stał za progiem w środku izby, a ona znikła gdzieś w głębi mieszkania. Zjawiła 
się z dwoma płóciennymi woreczkami.

—  Dałam ci pół jęczmiennej i pół jaglanej. Worki odniesiesz. A tu masz chleb i 
kilo tej żółtej słoniny.

W ustach poczuł ślinę. Przełknął ją szybko.
—  Resztę dam ci świeżej, jak oporządzę świniaka. Wziął worki, chleb pod pachę.

—  Poczekaj, znajdę papier — powiedziała, gdy sięgał po słoninę.
Przyniosła z sąsiedniej izby kawałek gazety. „Rzeczpospolita" — zdołał 

przeczytać tytuł, ułożony z czarnych, wielkich liter.
—  Zaraz przyjdę z bańką i workiem na kartofle.

—  Ano, przyjdź. Do tego czasu rozbiorą wieprzka.
Droga teraz nie wydawała się grząska. Nie dostrzegał błota i kałuż.

Nagle stanął. Cebula. Zapomniał zupełnie o cebuli. Ale to nic. Wróci. Może się 
jeszcze uda. Będzie mleko, kartofle, słonina. Nareszcie odżyją. Matka nabierze 

siły. Dwa kiło. Starczy im na długo. A chleb! Pół bochenka, a waży ze cztery 
kilo. Wszystkie muszą być takie wielkie. Będzie się kłócił, nie ustąpi.

102
Z górki przy domu Micki ześliznął się na drewniakach po gliniastym zboczu. 

Wesoło pchnął drzwi.
Matka siedziała przy oknie. Na jego widok podniosła głowę.

—  Mamo, sprzedałem bardzo dobrze! — zawołał. — Będziemy mieli co jeść!
Wyliczał wszystko po kolei. Położył jej na kolanach chleb i słoninę. W izbie 

poza tym byli wszyscy Mickowie. Słuchali chciwie jego opowieści. Zaglądali do 
worków z kaszą. Chwalili, że chleb dobrze wypieczony, a słonina graba na całą 

dłoń.
—  A gdzie Jędrek? — zainteresował się nagle.

—  To nie był z tobą? — zdziwiła się matka. — Przecież wybiegł.
—  Kazałem mu wracać.

Tadek wyszedł na podwórko, rozejrzał się.
—  Jędrek! Jędreeek! — krzyczał przez złożone w trąbkę dłonie.

Dookoła było pusto.
—  Nie ma go nigdzie. Skarżył się, że nudno. Poradziłem, by poszedł po chrust do 

lasu.
—  Idź go poszukaj. Tyle czasu. Jeszcze zabłądzi.

—  Muszę iść po resztę rzeczy.
—  Zdążysz jeszcze. Na razie poszukaj  Jędrka.

—  Stłukę go na kwaśne jabłko, jak tylko znajdę.
—  Ukrój sobie chleba i słoniny.

—  Później. Teraz nie mam czasu.
Za progiem od razu pożałował odmowy. W brzuchu aż go skręcało. „Stłukę Jędrka na 

kwaśne jabłko. Niech się nie włóczy i siedzi przy matce." Przebiegł obok 
poletka, na którym rosła przed kilkoma tygodniami kapusta, przeskoczył rów i 

zagłębił się w lesie.
—  Jędreeeek! — wołał co chwilę.

Odpowiedź nie przychodziła. Z drzew kapała woda. Było cicho. Jakiś samotny ptak 
popiskiwał żałośnie.

—  Jędreeeek!
Raz odpowiedziało coś jak echo. Powtórzył wołanie. Znów

103
nic. Najpierw chodził brzegiem, potem przedzierał się dalej., Bolały go nogi. 

Czuł się zmęczony, a równocześnie zaczął ogarniać go strach. Lasy ciągnęły się 
kilometrami. Znaleźć Jędrka w takiej gęstwinie niełatwo. Do tego pełno różnych 

dołów. Można wpaść, skręcić nogę albo kark.
Ochrypł od krzyku.

Nagle wstrzymał oddech. Gdzieś w prawo usłyszał warkot. Chwilę zastanawiał się, 

background image

skąd. To nie mogło być z Żyrzyna. Wkrótce wydostał się na ścieżkę, której 

przedtem nie znał. Prowadziła środkiem lasu. Puścił się biegiem. Warkot stawał 
się coraz wyraźniejszy. Nozdrzami uchwycił zapach dymu. Las robił się rzadszy. 

Teraz słyszał więcej różnorodnych głosów. Blisko byli ludzie; oczywiście nikt 
inny, tylko wojsko.

Czuł, że znajdzie tu gdzieś Jędrka. Ten smyk zawsze pchał się w takie tarapaty. 
Na odległość nosem potrafił wyczuć rozrywkę dla siebie, a wojsko pociągało go 

szczególnie.
Nagle zwolnił. Między drzewami przejaśniło się. Zobaczył rozległą polanę, na 

niej gromadę radzieckich żołnierzy i oczywiście Jędrka. Siedział na wysokiej 
skrzyni i śpiewał coś cienkim, piskliwym głosem. Żołnierze śmiali się i klepali 

po udach.
—  Jędrek, do domu!

Umilkł. Spojrzał niechętnie na brata.
—  Pajdi siuda! — przywołali Tadka.

—  Po coś tu przyszedł? — spytał Jędrek nie ukrywając żalu.
—  Dam ci włóczęgę i pajacowanie, zobaczysz!

—  Tadek, patrz, co dostałem.
Dookoła Jędrka na skrzyni leżał chleb, jakieś puszki, małe paczuszki.

—  Samo jedzenie. A pomacaj, jaki mam brzuch. O, a tam stoi kuchnia polowa.
—  Eto twój brat? — pytał jeden z żołnierzy, Tadek przytaknął głową.

—  Pridi s nim zawtra,
104

—  Chodź do domu. Mamusia się denerwuje.
—  Poczekaj — zawołał Jędrek zeskakując ze skrzyni. Popędził w stronę polowej 

kuchni.
—  Gdzie lecisz?

—  Po zupę dla mamusi.
I rzeczywiście niedługo wrócił z wojskowym kociołkiem pełnym tłustego 

kapuśniaku.
—  Malczik, spój jeszczo.

Kilku żołnierzy parsknęło śmiechem. Jędrek zaczerwienił się po uszy. Popatrzył 
na Tadka, a później przecząco pokręcił głową.

Tadkowi minęła złość, kiedy zgarniał prezenty, jakie Jędrek otrzymał od 
żołnierzy.

—  Daj zupę, bo ty wylejesz.
—  Po coś tak od razu przyszedł? Oni chcieli, bym u nicH spał w czołgu. 

Widziałeś ich czapki? To czołgiści. Tam na brzegu lasu stoi cała kolumna. Kiedyś 
też będę czołgistą — marzył głośno.

—  Coś ty im śpiewał? — zagadnął Tadek, kiedy się oddalili i weszli na leśną 
dróżkę.

—  Nic.
—  Słyszałem.

—  Taką piosenkę.
—  Jaką?

—  Nie pamiętam.
—  Musiałeś nieźle pajacować?

—  Jeden z nich też śpiewał.
—  Co?

—  O Niemcu. I przedrzeźniał Niemców. Wszyscy wołali na niego Lońka.
—  A wiesz, ja sprzedałem koc. Będziemy mieli słoninę, mleko.

Jędrek jakoś nie ucieszył się. Stąpał poważnie obok Tadka, wyraźnie czymś 
zmartwiony.

—  Tadek — odezwał się wreszcie,
—  No, co chcesz?

—  Nie powiesz mamusi ani nikomu.Tj
105

—  Że śpiewałeś?
—  Tak.

Tadek milczał chwilę.
—  Nie powiem — rzekł i uśmiechnął się.

10
Nastały tłuste dni. Co rano Tadek biegł z bańką po ciepłe, dopiero co odcedzone 

mleko, a w obiad obaj z Jędrkiem przynosili od czołgistów sagan zupy. Jedli oni 

background image

i Mickowie do syta.

Wszystkim od razu poprawiły się humory. Nawet Marian zrobił się uprzejmiejszy, 
nie patrzył już tak wrogo.

I pogoda zmieniła się nad Łysą Górą. Wiatr rozpędził 1 chmury, osuszył nieco 
gliniaste drogi i ukazało się listopa- І dowe słońce. Grzało słabo, ale za 

wiatrem, pod ścianą chaty i czuło się jego promienie.
Matka sama nie miała siły wychodzić. Przytrzymywała I się ściany, szybko 

męczyła. Wychudła, była taka lekka, żel Tadek bez trudu podtrzymywał ją i 
pomagał przekraczać 1 wysoki próg.

Tego dnia też wyszła. Siedziała na niskim taborecie, otu- i łona swoim czarnym, 
pluszowym paltem. Patrzyła na odległe I ściernisko, sąsiedzkie zabudowania i 

las.
—  Gdzie on znów przepadł? — pytała o Jędrka.

W jej głosie nie było niepokoju. Uśmiechała się. Oczy mia- I !a spokojne i 
niebieskie.

—  Poszedł do czołgistów —■ powiedział.
Było mu dobrze przy matce i jakoś ciepło od tego słońca. Siedział na wystającej 

belce, plecami oparty o ścianę. Też się uśmiechał i patrzył dookoła.
«* Będziesz musiał uważać na niego. Straszny włóczykij. Co on też tam robi?

—  Śpiewa im niemieckie piosenki. Przy tym wykrzywia gębę, a im to się podoba.
—  On i mnie kiedyś śpiewał — powiedziała. — Ale pilno-

106
wał, by ktoś nie podsłuchał. Sam zmyślał i tak mu to śmiesznie wychodziło.

—  Zawsze lubił pajacować — rzekł bawiąc się scyzorykiem.
Na ścieżce ukazał się Micka. Wracał ze wsi. Szedł niespiesznie, z rękami 

założonymi do tyłu, zamyślony nad czymś głęboko. Zatrzymał się na chwilę przed 
swoją szkółką drzewek, ogaconą już na zimę słomą.

Lubił te swoje jabłonki. Dbał o nie troskliwie. Nieraz godzinę potrafił stać, 
przyglądać im się, co Tadka niezmiernie dziwiło. Drzewka jak drzewka, nic 

specjalnego w nich nie dostrzegał. Micka mógł na ich temat mówić cały wieczór. 
Czekał niecierpliwie na tę ziemię z parcelacji dworskich gruntów. Chciał założyć 

olbrzymi sad. Już nawet posadził w skrzynkach ziarnka różnych owoców i 
pieczołowicie zajmował się nimi — wynosił na słońce, to stawiał przy piecu; 

głośno oznajmiał wszystkim o pojawieniu się nowego kiełka, a gdy o tym mówił, 
twarz mu się rozjaśniała — był zupełnie innym człowiekiem, młodszym i weselszym.

Teraz pogładził dłonią korę najbliższego drzewka, zerwał z gałązki trzepoczący 
się na wietrze liść i szeptał coś do siebie. Dopiero ujrzawszy ich pod ścianą 

domu, rzucił liść i podszedł bliżej.
—  Nie będą dzielić — odezwał się posępnie.                     <

—  Dlaczego? — zagadnął Tadek.
—  Kto ich wie. Zebraliśmy się u sołtysa. Każdy już sobie wybrał kawałek — 

przysiadł obok Tadka na belce. — Dobrze mieć bliżej tego, co już się ma. Sikora 
i Woźniak prawie wzięli się za łby, bo obaj upatrzyli ten sam grunt. Aż tu naraz 

pokazał się Cebula, ten — wskazał zabudowania — co ma te psy milczki, i 
przyniósł wiadomość, że majątku nie będą dzielić.

—  A co z nim zrobią?
—  Podobno lotnisko dla wojska wybudują.

—  Teraz stoją tam samoloty. Ale jak ruszy front, po co im tutaj lotnisko. W 
Dęblinie mają lepsze i gotowe. — Tadek próbował pocieszyć zmartwionego Mickę, on 

jednak jakby nie słyszał, spuścił głowę i smutno coś rozważał,
108

—  Przed wojną też mieli dzielić — wtrąciła matka.
—  Ech, biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Apetytu narobili. Niech tylko front 

się oddali, sprzedam te pół morgi. Trzeba będzie szukać szczęścia bliżej miasta.
Wstał i przygarbiony wszedł do izby.

—  Niedługo południe. Wezmę sagan i pójdę do Jędrka.
—  Idź, ja zostanę jeszcze na powietrzu. W izbie duszno.

—  Mamo. Wczoraj widziałem doktora. Może go wezwać?
—  Nie trzeba. On nic nie poradzi. Pamiętam dokładnie,

jak było z ojcem.
—  Nie mów tak, mamo. Ty wyzdrowiejesz.

—  Musisz się z tym pogodzić, synku, wkrótce odejdę.
—  Teraz przyniosę ci mleka. Rano nie piłaś. Zagotuję. Gorące jest lepsze.

—  Nie chce mi się pić ani jeść. Zostaw dla Jędrka. On przepada za mlekiem. 

background image

Beczkę by wytrąbił.

—  Dla niego dobra jest i woda. U czołgistów bez przerwy się obżera.
—  A jednak jest blady i szczupły.

—  Przyniosę ci to mleko.
—  Przynieś   —   uśmiechnęła   się   czując   upór   w   jego

głosie.
Wrócił po chwili zły. Okazało się, że mleko wypił najmłodszy Micka. Zakradł się 

pod okno, gdzie stała bańka, i nie zostawił ani kropli. Tadek mówił o tym z 
pochmurną twarzą.

—  Dałem mu rano cały kubek.
—  Jak możesz... Im powodzi się tak, jak i nam.

—  Gdy dawniej gotowali kaszę, nigdy nie dali Jędrkowi ani tobie.
—  Micka czasami nas częstował.

—  Ty wszystkich usprawiedliwiasz, a ludzie wcale nie są
dobrzy.

—  Jednak Micka przyjął nas do siebie.
—  Ale jego syn i żona chętnie by nas wypędzili na drogę.                    '

109
—  Nie powinieneś być taki hardy. Tyle razy cię o toł prosiłam.

—  Pójdę już po tę zupę.
Chciał zajść do izby po sagan, kiedy zobaczył na ścieżce '1 Jędrka. Biegł 

chlipiąc głośno. Oczy miał zapuchnięte od j płaczu.
—  Co się stało? — Tadek przypadł do niego.

—  Odjechali. Las pusty. Ani śladu po nich.
—  Czołgiści?

—  Pewnie. A kto?
—  Musisz się zaraz mazać jak baba?

—  A skąd weźmiesz teraz zupę i chleb?
—  Siądź tutaj — przywołała go matka. — Nie martw się.   1 Mamy jeszcze chleb i 

słoninę. A czołgiści może wrócą albo inni przyjdą na ich miejsce. Nie płacz — 
położyła mu rękę. na głowie.

—  Takich jak tamci już nie będzie. Znali mnie wszyscy  ' i lubili.
—  Rozejrzałeś się dokładnie? — upewnił się Tadek.

—  Cały las obszedłem. Nogi mnie bolą — znów wybuchnął płaczem.
Kapało mu z oczu i z nosa. Pięściami rozmazywał łzy.

Tadek nie mógł słuchać. Jego też coś dławiło w gardle. Udał się za dom. Wszedł 
między bezlistne, owinięte słomą jabłonki. Wiatr dął tutaj od wschodu, wciskał 

się pod ubranie, trzepotał gałązkami, szeleścił słomą i niósł zapowiedź bliskich 
mrozów.

Poprzez szum wiatru słyszał coraz cichszy płacz Jędrka. Matka coś mu tłumaczyła. 
Słowa brzmiały niewyraźnie, głośniej tylko dochodziły piskliwe skargi.

—  Dlaczego nie wracamy do Puław? Tadek mówił, że tam w lasach stoi pełno 
wojska...

Tadek wyplątał się ze szkółki i zatrzymał na miedzy, za którą leżało już pole 
Cebuli. Zabudowania sąsiada znajdowały się daleko, ale wiatr idący z tamtej 

strony przyganiał zapach dymu porywanego znad komina.
Nie dziwił się bratu. Odjazd czołgistów był klęską. Pro-

110
dukty za koc prawie już znikły, jedli przecież oni i Mickowie. Nie myśleli 

żałować albo oszczędzać hojność stojącego w lesie wojska wydawała się wieczna. 
Kaszy zostało niewiele. Wkrótce skończy się mleko i znów zajrzy głód. Tymczasem 

tylko patrzeć, jak spadnie śnieg i nastanie zima. Myszy z pola całymi gromadami 
zagnieździły się pod domem. Micka opowiadał, że to oznacza wczesne i ostre 

mrozy. Mówił też o psach, którym wyjątkowo zgęstniała sierść.
Zapatrzony na pola, Tadek rozmyślał posępnie. Niewesoło zapowiadały się 

najbliższe dni i miesiące. Kto wie, czy przetrwają? Chociaż — muszą przetrwać!
W Puławach także nie było im dobrze. Całą ubiegłą zimę żywili się tylko kapustą, 

którą matka zakisiła jesienią, i ziemniakami pieczonymi w popielniku. Drzewo 
trzeba było nosić na plecach z lasu, dzień w dzień. Połowę spalali sami, a dragą 

połowę sprzedawał za kilka złotych. Wystarczało tego na sól, zbożową kawę, 
sacharynę, a niekiedy i chleb kartkowy, jeśli był w piekarni. Nieraz zapadał się 

w śniegu po pas i głębiej. Ręce kostniały z zimna. Tyka zakończona hakiem, którą 
obłamywał gałęzie, wyślizgiwała się z rąk.

A jednak wszystko minęło szczęśliwie, doczekali się wiosny.

background image

Tak samo będzie i teraz. Niech zamarznie Wisła, wojska przedostaną się na drugi 

brzeg — popędzą szwabów do Berlina, a oni wrócą do Puław. Może już niedługo. Na 
miejscu, w domu, poradzą sobie. Tam wszędzie są znajomi. Matka Giętka, Kowara 

nie dadzą im zginąć.
Tylko źle, że matka ostatnio taka słaba. W Puławach zajmowała się jeszcze domem, 

prała, gotowała.
Nagle aż skamieniał przerażony własną myślą. „Co znaczyły naprawdę jej słowa o 

odejściu?" Szybko zawrócił w kierunku domu. Rozważając oddalił się spory kawał. 
Pędził teraz na przełaj przez pola. Nie powinien odchodzić na krok. Sama nie ma 

siły wrócić do domu. Jeszcze jej się coś
stanie.

Słońce wciąż świeciło. Zauważył je dopiero znalazłszy się przy domu. Padało 
jasnym blaskiem na siedzących obok sie-

111
bie matkę i Jędrka. Oboje byli spokojni. Jędrek też się uśmiechał. Musieli 

rozmawiać o czymś przyjemnym. Tadek już nieraz zauważył, że mają jakieś wspólne 
tajemnice, o których mówią tylko, gdy są sami.

—  Tadek,   chodźmy   na   ulęgałki!   —   powiedział   Jędrek wstając.
—  O tej porze? Na pewno już nie ma!

—  A niedawno mówiłeś, że pełno ich leży na ziemi.
—  Pokazywałem ci gdzie, idź sam.

—  Boję się psów.
—  A do czołgistów chodziłeś i nie bałeś się.

—  Idź z nim — poprosiła matka i jakby odgadując myśli Tadka dodała: — A ja tu 
na was poczekam. Słońce poświeci jeszcze godzinę albo i dłużej.

—  Mamo...
—  Co? — podniosła oczy.

Patrzył na nią. W gardle wyschło mu naraz. Próbował przełknąć ślinę.
—  Dobrze — zgodził się. — Pójdę z nim, ale ty czekaj na mnie. Na wszelki 

wypadek przyniosę ci jeszcze koc, żebyś nie zmarzła.
Wpadł do izby. Sięgnął po zwinięty koc, kiedy zobaczył, jak Marian pośpiesznie 

chowa za plecami resztkę ich słoniny. Tadkowi uderzyła krew do mózgu. Nie 
cierpiał tego dryblasa, ale teraz poczuł do niego prawdziwą nienawiść. 

Podskoczył znienacka, wyszarpnął z rąk tamego słoninę.
—  Złodzieju!

Marian zamierzył się pięścią, łecz Tadek błyskawicznie chwycił nóż leżący na 
parapecie okiennym.

—  Uderz! — powiedział, gotów odparować cios. Marian zawahał się, później 
uśmiechnął krzywo.

—  Chciałem wziąć tylko plasterek. Po co tyle krzyku?
—  Nie twoje, to nie rusz!

Stary Micka przyglądał się bez słowa. Jego żona też przerwała przędzenie na 
kołowrotku.

—  Czołgiści odjechali.  Ta słonina to  wszystko,  co nam zostało. Nie mamy już 
nic do sprzedania.;

112
Owinął dokładnie słoninę w potarganą gazetę, włożył do koszyka, w którym leżał 

chleb i kasza, a potem z kocem i koszykiem wyszedł przed dom.
—  Pilnuj tego, mamo — postawił koszyk przy jej nogach.

Przyjrzała mu się.
—  Powinieneś rozumieć, że i oni są głodni — szepnęła prawie.

—  To niech idzie do roboty. Zdrowy jest jak byk! — wykrzyknął, lecz zaraz 
pożałował tego. Uśmiechnięta do tej pory  twarz matki  posmutniała,  oczy 

zrobiły  się  ciemne.
—  Wiesz dobrze, że nie dostanie teraz nigdzie roboty — mówiła. — Nikt nas nie 

chciał, a oni przyjęli. I ty żałujesz im chleba.
—  Mamo, przestań!

—  Nie chcę, byś tak postępował. Weź ten koszyk i zanieś z powrotem do 
mieszkania.

Tadek pobladł. Trząsł się cały.
—  Nie zrobię tego! Nie mogę! Co będziesz jadła, ty i Jędrek?

—  Zanieś — powiedziała ledwo dosłyszalnie.
Pasował się ze sobą. Czuł się upokorzony. Chciało mu się wyć. Uciekłby teraz, 

gdzie pieprz rośnie. Gnałby przez pola aż do utraty sił.

background image

Jędrek stojący obok nie wytrzymał napięcia. Schylił się, by wziąć kosz. Tadek 

odtrącił go gwałtownie. Wziął sam, szybko podszedł do drzwi i nie wchodząc za 
próg postawił go na brzegu izby.

—  Możesz jeść — powiedział do Mariana.
Trzasnął drzwiami i popędził w pole. Dopiero po pewnym czasie usłyszał za sobą 

wołanie. Obejrzał się. Jędrek biegł za nim, krzycząc coś. Przystanął.
—  Tadek — mówił urywanym głosem — żebyś wiedział, jak mamusia się uśmiechnęła, 

kiedy wstawiłeś koszyk.
—  Zamknij gębę! — warknął i szybko odwrócił się, aby Jędrek nie zobaczył wyrazu 

jego twarzy.
Dzika grusza stała na skraju dworskich pól* wysoka, roz-

8 — Ziemia bez słońca
113

rośnięta,   szumiała  ogołoconymi  gałęziami.  Pod  stopami  aż   '-szeleściło 
od brązowoszarych liści. Jędrek pierwszy zobaczył ulęgałki.

—  Są! — wrzasnął ucieszony.
Przyklęknął. Garściami napychał kieszenie. Większość gruszek ledwo przyżółkła. 

Niektóre były jeszcze zielone, jedynie część uległa się pod warstwą liści.
—  Spróbuj, jakie słodkie — namawiał Tadka.

Żółty sok spływał mu po brodzie. Wycierał nadgarstkiem, uśmiechał się, jadł, 
wkładał do kieszeni i sypał za koszulę.

—  Później przyjdziemy tu z workiem — dowodził z zapałem.
Tadek nawet się nie schylił. Oparty o szeroki pień drzewa przyglądał się bratu. 

Jędrek wyglądał mizernie. Był nieprawdopodobnie zarośnięty. Spod włosów ledwo 
wystawały mu uszy. Kark cały miał w strupach. Ręce i całe ciało pokrywały rany.

Wszyscy chorowali na świerzb: Mickowie i oni. Początkowo Tadek nie mógł spać. 
Drapał się aż do krwi. Podobnie i Jędrek. Wieczorami, kiedy izba nagrzała się od 

pieca, wszyscy bez wyjątku drapali się. Jędrek nadstawiał plecy i skarżył się, 
że okropnie go swędzi. Matka upominała:

—  Wytrzymaj, bo porobią ci się rany. Ale kiedy płakał, sama drapała go w plecy.
W Puławach chorowali już na świerzb, ale tam była apteka. Tu nie mieli nawet 

zwykłego mydła.
—  Nie jedz tyle. Brzuch cię rozboli — upominał Jędrka.

—  Dlaczego ty nie zbierasz?
—  Po co! Przyjdę jutro z koszykiem.

—  A jak ktoś nas uprzedzi?
—  Eee, kto tu przyjdzie. Jeśli do tej pory nie zabrał, to i nie zabierze.

Dookoła panowała pustka. Szaro i beznadziejnie wyglądały płaskie pola, a 
chłopskie zagrody jakoś smutnie i niepozornie. Tadka już po raz któryś z rzędu 

uderzyła martwota okolicy. Wiedział przecież, że w każdej chacie żyją ludzie, są 
dzieci, mimo to wieś robiła wrażenie bezludnej.

114
—  Musimy wracać. Zobacz, słońce chowa się za chmurę. Lada chwila może lunąć 

deszcz.
—  Jeszcze się nie najadłem. Zaczekaj — prosił Jędrek.

—  Zostaw. Rozboli cię brzuch.
—  Taki byłem głodny od rana.

—  Chodź, dostaniesz chleba ze słoniną.
Jędrek podniósł oczy i popatrzył uważnie na Tadka.

—  Chodź, nie będzie słoniny, to ugotujemy kaszy. Wkrótce   rzeczywiście 
słońce   schowało   się   za   ciemną

chmurą. Od razu powiał zimniejszy wiatr, przenikający aż do kości. Tadek 
przyspieszył. Nie zważał już na wołanie Jędrka. Padały pojedyncze krople. Musi 

zdążyć. Tamci na pewno nie domyśla się, aby jej pomóc.
Raz obejrzał się za siebie. Jędrek został daleko pośród rozległych pól. 

Przypominał swoją sylwetką małego, przerażonego zająca umykającego przed 
niebezpieczeństwem. Gdyby nie myśl o matce, zaczekałby. Lecz wiatr wzmagał się, 

krople biły gęściej. Porzucił miedzę i biegł naprzełaj, omijając obszerne 
zabudowania Cebuli.

Wpadł na podwórze zadyszany. Matka siedziała jak przedtem na taborecie. Otuliła 
się kocem i poważnie spoglądała na daleką linię horyzontu. Zobaczyła go dopiero 

po chwili. Drgnęła jakby obudzona ze snu.
—  Dlaczegoś tak biegł?

—  Będzie padać — wyrzucił z siebie.

background image

—  Micka dwa razy wychodził, by mi pomóc. Wolałam zaczekać na ciebie.

Teraz nadbiegł i Jędrek.
—  Czego ty znów płaczesz? — spytała.

—  Tadek naumyślnie zostawił mnie i uciekł. Pogubiłem wszystkie ulęgałki.  I 
śniegowiec mi się rozdarł przez niego.

—  Bo zachciało mu się dziś akurat gruszek.
—  Nic nie jadłem od rana.       *

W mieszkaniu było ciepło. Z otwartego paleniska wyskakiwały iskry. Micka 
siedział przy kuchni, podkładał do ognia

8*
115

i ćmił papierosa skręconego w kawałku gazety. Furczał kołowrotek. Wojtek, 
najmłodszy syn gospodarzy, stał przy piecu i czochrał się plecami. Miał już trzy 

lata, ale jeszcze nie mówił i chodził bardzo niepewnie.
Na początku Jędrek próbował się z nim bawić, ale mały przyzwyczaił się do 

samotnej zabawy; potrafił jednym patykiem zajmować się cały dzień i był wyraźnie 
nieszczęśliwy, gdy ktoś wtrącał się do jego spraw.

Tadek zauważył z ulgą, że oprócz starych i Wojtka nie ma nikogo. Nie chciałby 
spotkać się teraz z dorosłymi dziećmi Micki, a szczególnie z Marianem.

Matka usiadła na swoim zwykłym miejscu. Jędrek wsunął rękę do kosza i ku 
zdziwieniu Tadka wyjął stamtąd chleb i słoninę.

„Jak to się stało, że Marian nie tknął?" Rozejrzał się po izbie trochę 
niespokojnie. Mickowie zajęci byli swoimi sprawami, ale matka zauważyła to jego 

spojrzenie i Tadkowi zrobiło się wstyd.
Odkroił Jędrkowi kromkę chleba, a potem rozwinął gazetę ze słoniną. Odchylając 

papier, nagle trafił na podpis: Józef Biernacki. Odłożył słoninę. Przysunął się 
ze strzępem zatłuszczonej gazety do okna.

Józef Biernacki. Nie mylił się. Imię i nazwisko znajdowało się pod artykułem 
zatytułowanym: Ostatnie godziny na Majdanku. Tadek zapomniał o wszystkim. Czytał 

chciwie na wpół zamazane litery. Nie ulegało wątpliwości — były to słowa Józka 
Biernackiego.

—  Mamo! — zawołał. — W tej gazecie pisze Józek o Majdanku. To samo, co nam 
opowiadał. Posłuchaj: W Kraśniku zapędzono nas do cegielni...

—  Pokaż — wyciągnęła rękę. Chwilę wpatrywała się w druk. — „Rzeczpospolita". A 
ja nic nie wiedziałam, że już są polskie gazety.

Tadek czytał od góry po kolei wiadomości z frontu, o spotkaniu jakichś 
generałów. Niektóre zdania zatarły się, zamieniły w tłuste plamy, jednak wytężył 

uwagę i czytał. To przecież nie była zwykła gazeta. Z treści zorientował się, że
116

drukowano ją w Lublinie. Teraz przypomniał sobie: Józek właśnie tam się 
wybierał.

W przeciągu ostatnich tygodni Tadek nieraz myślał o nim. Czuł dla Józka nie 
tylko podziw, lecz coś więcej. Poza tym w razie jakiegoś nieszczęścia albo 

ostatecznej biedy tylko Józek mógł pomóc. Nareszcie ma w ręku ślad, wie, gdzie 
go szukać. Lublin jest wielki, ale znajdzie go tam. Zresztą każdy wskaże drogę 

do redakcji.
Starannie złożył gazetę i wsunął do bocznej kieszeni bluzy. Gotów był zaraz 

ruszać do Lublina, lecz gdy spojrzał na matkę, przestraszył się. Siedziała 
zgarbiona, oparła łokcie na kolanach, zamknęła oczy i zdawało się, że nie 

oddycha.
—  Mamo! Poderwała się.

—  Co chciałeś? — spytała.
—  Powinnaś coś zjeść.

—  Nie jestem głodna.
—  Lekarz kazał ci dużo jeść.

<— Dobrze. Ukrój mi kawałek chleba.
—  A może masz na coś ochotę? Postaram się.

—  Mam ochotę właśnie na chleb. Kroił.
—  Tylko nie tak grubo — prosiła.

Nalegał, by wzięła słoniny, ale nie ustąpiła. Jadła od niechcenia. Skubała 
palcami po odrobinie, kładła do ust i żuła.

—  Mamo, co myślisz o tym, abym wybrał się do Józka? Przestała jeść zdumiona i 
przypatrywała mu się pilnie.

—  Odchodząc obiecał, że nam pomoże — wyjaśnił.

background image

—  Każdy ma swoich kłopotów niemało. Nie trzeba się ludziom naprzykrzać.

—  Mamo, ty nic nie wiesz! On nie jest taki jak inni. On kazał, bym dał znać, 
gdy nam będzie źle. Powiem ci wszystko — głos mu się załamywał, ręce drżały, ale 

ciągnął dalej. — Józek dał mi złoty zegarek, bym sprzedał, jak nas przyciśnie 
głód. I ja go sprzedałem doktorowi za piętnaście tysięcy złotych. Ale kiedy 

wracałem z pieniędzmi od doktora tej nocy przed wyjazdem z Osin, ktoś mnie 
napadł, uderzył

118
i okradł. Pamiętasz, miałem rozbite czoło. Powiedziałem ci, że upadłem, byś się 

nie martwiła.
W izbie panowała cisza. Wszyscy wstrzymali dech, przyglądając się Tadkowi, a on 

czekał na najgorsze.
Po co się wygadał? Matce to tylko zaszkodzi. Będzie mu wyrzucała nieostrożność.

Wyciągnęła rękę.
—  To tutaj cię uderzył? — dotknęła jego czoła. — Została blizna.

—  Mamo...
—  Uspokój się.

Klęczał, z głową na jej kolanacłi.
—  Uspokój się. — Trzymała dłonie na jego włosacK. — I bez tych pieniędzy 

poradzimy sobie. A do Józka możesz się wybrać. Z Żyrzyna zabierze cię na pewno 
jakaś wojskowa ciężarówka.

—  Mamo, jaka ty jesteś.^
11

Nazajutrz świat wstał biały. Nad ranem ścisnął przymrozek i spadł śnieg. Kiedy 
Tadek szedł rano, czuł w powietrzu smak zimy. Nie bał się jej. Wolał śnieg niż 

jesienne deszcze, szarugi i grząskie drogi, w których więzną buty. Poza tym od 
tej nagłej bieli zyskał krajobraz Łysej Góry. Wesoło wyglądała szkółka owocowa 

Micki, przyprószona śniegiem słomiana strzecha, nawet pola i miedze.
Wędrował skrajem drogi. Małe kałuże zamarzły i teraz pod drewniakami pękały i 

dzwoniły niby cienkie, kruche szyby.
Z Łysej Góry do Kotlin najwygodniej było iść przez Zagrody. Tam wiódł do Żyrzyna 

dobrze przez konie i wozy ubity gościniec. Tadkowi jednak śpieszyło się. Wybrał 
trudniejsze przejście, poprzez wąwozy i las, za to o połowę krótsze.

W nocy długo nie spał. Myślał o swej podróży do Józka. Wiązał z nią wielkie 
nadzieje. Może Józek zabierze ich do

119
Lublina, odda matkę do szpitala na leczenie. Na pewno nie odmówi pomocy, coś 

poradzi. Przed wyprawą Tadek postanowił pójść do  doktora.  Wiedział,  gdzie 
mieszka.

Koleiny prowadziły przez las. Po obu brzegach szumiały sosny. Droga wiła się po 
znacznej pochyłości. Tu i ówdzie znajdowały się wyrwy wypłukane przez deszcz.

Chodził już tędy do Kotlin szukać kwatery. Nie podobała mu się ta wieś ukryta w 
lasach, bezpieczna jak u Pana Boga za piecem. Ludziom w niej wiodło się dobrze 

nawet i podczas okupacji, dlatego wydawali się głusi na wszelkie prośby. Micka 
opowiadał, iż Niemcy stronili od Kotlin z obawy przed partyzantami żyjącymi w 

lasach.
Tadek rozglądał się teraz dookoła. Mijał głębokie jary, zwarte chaszcze 

leszczyny i innych krzewów. Wszystkie te miejsca nadawały się doskonale na 
kryjówki i pułapki. Droga chwilami zwężała się biegnąc wąwozem. Tylko pojedynczy 

wóz mógł się przecisnąć. Wystarczyło kilku ludzi, aby zatarasować drogę dużemu 
oddziałowi.

Czuł się tu nieswojo. Przyspieszał kroku. Odetchnął dopiero ujrzawszy rozległe 
ścierniska, a dalej wieś położoną nieco niżej, jakby w kotlinie. Zaciszniej tu 

było niż na Łysej Górze. Lasy powstrzymywały wiatry, dlatego trawa na miedzy 
była zieleńsza, a ziąb nie taki przenikliwy. Gdzieniegdzie bielił się szron, zaś 

śnieg leżał tylko w zagłębieniach.
W pobliżu zabudowań sołtysa, gdzie mieszkał doktor, stała furmanka zaprzężona w 

gniadego konia, najwidoczniej gotowa do drogi. Tadek okrążał sadzawkę zasypaną 
jesiennymi liśćmi, gdy zobaczył wychodzącego z bramy doktora. Doktor szedł 

energicznie. Wskoczył na wóz. Woźnica już podniósł bat.
—  Panie doktorze! — krzyknął Tadek, wytężając siły. Doktor poznał go. Zszedł z 

wozu i ruszył naprzeciw.
—  Co się stało?

—  Chcę, aby pan odwiedził mamusię. Boję się o nią. Mówi, że niedługo 

background image

odejdzie...

—  Dobrze, dobrze. Siadaj ze mną. Po drodze opowiesz mi dokładnie. Jadę do 
ciężko chorego.

120
—  I chciałem pożyczyć pieniędzy — ciągnął, gdy ruszyli, — Nie mamy nic. Znów 

grozi nam głód. Jutro pojadę do Lublina do Józka Biernackiego. Dowiedziałem się 
z gazety, że tam przebywa. — Pokazał zatłuszczony papier doktorowi.

—  On nam pomoże. Zabierze do siebie.
Wyrzucał słowa szybko, jednocześnie spoglądając na migające szprychy koła. Wolał 

nie patrzeć w twarz doktorowi.
—  Gdy wrócimy do Puław, oddam panu te pieniądze. Nie przyszedłem żebrać, tylko 

nie mam do kogo pójść.
Furmanka toczyła się do Żyrzyna.

—  Można przedostać się wozem na Łysą Górę? — zapytał doktor głośno.
—  Ciężko — powiedział chłop.

—  Przez las od Zagród droga jest twarda — bronił Tadek. Woźnica wzruszył 
ramionami.

—  Jaka tam twarda. Koła zarżną się i dwa konie nie poradzą.
Doktor palił papierosa i milczał aż do samej wsi.

—  Słuchaj — odezwał się, gdy stanęli przed kościołem w Żyrzynie. — Masz tutaj 
tysiąc złotych. Kup, czego wam potrzeba, bo matka powinna się dobrze odżywiać.

—  Wstąpi pan do nas?
—  Twojej matce niepotrzebny jest lekarz i lekarstwa.

—  Dlaczego?
Doktor położył mu rękę na ramieniu.

—  Musisz być dzielny. Zdaje się, że masz jeszcze brata...
—   Nagle przyjrzał się dłoniom Tadka. — Rozstaw pałce. Ależ to okropny świerzb. 

Trzeba go leczyć. Z bocznej kieszeni wyjął notes i coś pisał. Potem wydarł 
kartkę. — Idź z tym do gminy w Baranowie. Dostaniesz maść. Musicie nacierać się 

co wieczór, a po tygodniu dokładnie się wykąpać.
Tadek zeskoczył z wozu.

„Musisz być dzielny" — przypomniał sobie. Zrozumiał, co doktor chciał przez to 
powiedzieć. Szedł nie oglądając się. Serce miał ciężkie. „Musisz być dzielny". A 

jeśli Józef Biernacki powie to samo? Nie, on tego nie zrobi.
121

Zatrzymał się nagle w szczerym polu. Wieś była daleko. Ginęła prawie za wysokimi 
topolami żyrzyńskiego cmentarza, Wyróżniała się tylko posępna sylweta kościoła 

wystrzelająca ponad stare drzewa plebańskiego ogrodu. Północny wiatr szarpał 
wybujałym ostem, który podzwaniał zmarzniętymi gałązkami, jakby się skarżył.

Tadek pochylił się, zerwał szyszkę ostu, gniótł ją w palcach. Kilkadziesiąt 
kroków dalej z zagłębienia wyskoczył zając. Pędził chwilę, potem stanął słupka. 

Też się rozglądał. Wreszcie wolno pokicał do lasu.
Tadek wlókł się teraz noga za nogą. Ale zamiast do domu, omijając Łysą Górę, 

szedł w stronę Baranowa. Chciał jeszcze być sam. Poza tym miał tę kartkę do 
gminy i pieniądze. Jedyne sklepy w okolicy znajdowały się właśnie w Baranowie.

Na ile dni starczy tysiąc złotych? Dwa, pięć, a może cały tydzień? Kupi mąkę. 
Będą jak w Puławach gotować zacierki z ziemniakami. To jego najulubieńsza zupa. 

Jędrek też przepada za nią. Duże, brązowe oczka tłuszczu w saganie, brunatne 
skwarki napęczniałe od polewki... Tadek widzi to wszystko, jakby zamiast na polu 

był przy kuchni i pochylał się nad garnkiem buchającym ciepłą, aromatyczną parą.
Otrząsnął się z tych myśli. Czuł ściskanie w dołku. Włożył szyszkę ostową do ust 

i żuł. A potem ssał śnieg zebrany w bruździe.
Było nieco zaciszniej. Droga do Baranowa biegła przy lesie! Z boku ciągnął się 

rów zarośnięty krzakami. Zobaczył w nim tarninę. Jedna gałąź wychylała się z 
plątaniny jak rozcapierzona dłoń. Wspiął się na palcach i przyciągnął ją do 

siebie. Zrywał małe, niebieskie tarki. Ale do reszty krzaka nie mógł się dostać, 
osłaniały go inne, drapieżnie nastroszone kolcami.

Gryząc cierpkie jagody od razu poweselał. Ich smak przypominał mu dawne czasy w 
Tarninie. Zawsze po pierwszych przymrozkach wybierał się z kolegami na tarninę. 

Znali miejsca, gdzie rosła zwartą masą niby dżungla, o której czytał kiedyś w 
książce.

122
Tymczasem zrobiło się jaśniej. Słońce stało się widoczne za cienką warstwą 

chmur. Nocny śnieg tajał odkrywając czarne skiby.

background image

Kiedy wszedł na błotnisty rynek Baranowa, słońce akurat przemogło chmury. Świat 

rozbłysnął pogodnie. Dookoła panował ruch. Wszędzie kręcili się radzieccy 
żołnierze. Nie brakowało też cywilów stojących tu i ówdzie grupkami.

Pod budynkiem gminy czekały z zapalonymi silnikami dwie ciężarówki. Ale to, co 
Tadek ujrzał głębiej, po przeciwnej stronie rynku, zaparło mu dech w piersi. Nie 

wierzył własnym oczom. Szybko przebiegł na ukos plac i znalazł się nagle przed 
zdumiewającą karawaną. To, na co patrzył teraz, widział tylko na obrazkach.

Kilkanaście olbrzymich, wychudzonych wielbłądów klęczało w dziwnych pozach obok 
wielkich wojskowych furgonów. Woźnice w mundurach, czarnowłosi i brodaci, zbici 

w gromadę palili papierosy, rozmawiali gestykulując żywo, a tuż przy nich 
płonęło wysokie ognisko, nad którym wisiał wielki kocioł. Dwóch z żołnierzy 

łamało sztachety wyrwane z czyjegoś płotu i podkładało do ognia.
Tadek pochłaniał to wszystko oczami.

Zwierzęta jadły bele prasowanego siana, obojętne na wszystko dokoła. Poprzez 
skórę sterczały im wielkie żebra. Gruba warstwa zeschniętego błota pokrywała 

nogi i brzuch. Musiały przebyć olbrzymią drogę.
Tadek podszedł bliżej niż inni i wówczas wielbłąd przestał jeść, spojrzał na 

niego złymi, nieprzyjaznymi oczami i nim Tadek zorientował się, zwierzę plunęło 
mu w twarz fontanną śliny. Odskoczył. Dookoła gruchnął śmiech. Przecierał twarz 

i piekące oczy. Wielbłąd nadal mu się przypatrywał chytrymi, złośliwymi 
ślepiami. Widać było, że cieszy się ze swojego żartu. Tadek czuł się głupio. W 

pobliżu zebrała się już gromada chłopaków. Poszturchiwali się, uśmiechali, 
pokazywali go sobie palcami.

Powoli odchodził, spoglądając wciąż na wielbłądy. Żałował, że nie ma tu Jędrka. 
Okazja zobaczenia karawany może się nie powtórzyć.

123
W porównaniu z Łysą Górą Baranów wyglądał wesoło i hałaśliwie. Odrobinę 

przypominał Puławy. Tadek wszedł na nieco wyższe miejsce mające zastępować 
chodnik i zaglądał w pozasłaniane okna sklepów. Dwa z nich tylko były czynne: 

rzeźniczy i piekarnia. Zapach wędzonej kiełbasy dochodził aż na ulicę. Mięso i 
kiełbasy wisiały na hakach. W środku nie było klientów. Znudzony rzeźnik opierał 

się o wąską deskę lady i obojętnie patrzył za okno. Nie zareagował na wejście 
Tadka, jakby spał.

Tyle wędlin i mięsa Tadek widywał jedynie przez szybę w sklepie dla Niemców, i 
to przed wystawami nie wolno było zatrzymywać się, od razu odpędzano. W jatce, 

gdzie sprzedawano mięso na kartki, haki wiecznie tkwiły puste. Ludzie nawet 
przestali się dopytywać, kiedy będzie słonina albo kości. Teraz wystarczyło mieć 

pieniądze. Włożył rękę do kieszeni. Banknoty zaszeleściły cicho.
—  Chciałem dziesięć deko kiełbasy... Piętnaście — dodał zaraz z pewnym 

wahaniem.
Rzeźnik przyjrzał mu się ospale. Odkroił z wiszącego na haku pęta spory kawałek 

i rzucił na wagę poczerniałą od starości.
—  Pięćdziesiąt złotych — rzekł.

Ledwo Tadek schował do kieszeni resztę, stuknęły drzwi. Do sklepu wszedł 
mężczyzna w marynarce doktora. Tadek aż cofnął się do tyłu. Przybyły spostrzegł 

tę jego nadzwyczajną reakcję, stał i uważnie się przypatrywał.
—  Co on tu robi! — spytał wreszcie rzeźnika.

—  Kupował kiełbasę. Zna go pan?
—  Nie. Ale gdzieś go widziałem.

Tadek chciał się wymknąć, lecz mężczyzna zagradzał drogę do wyjścia.
—  A ty mnie już widziałeś kiedyś? Zaprzeczył ruchem głowy.

—  A skąd pochodzisz?
—  Z Puław.

Ledwo to wymówił, pożałował. Spojrzenie pytającego zaostrzyło się.
124

—  No, bierz kiełbasę i zmykaj — powiedział rzeźnik. Nie musiał tego  dwa razy 
powtarzać.  Tadek  wypadł na

rynek. Kilka razy obejrzał się za siebie, ale szybko odzyskał spokój — obok 
znajdowały się ciężarówki z wojskiem, wszędzie kręcili się ludzie. Nawet jeśli 

to Niemiec, nie potrzebuje się go bać.
„Gdyby  mieć  pewność"  — myślał  gorączkowo.

Naraz sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął z niej fotografię hitlerowca. 
Podobieństwo było uderzające. „Co prawda ten żywy ma wąsy i brodę... Chociaż tam 

na osińskim polu i na Łysej Górze chyba jeszcze nie miał... Tylko ta blizna. 

background image

Nie, to po prostu zbieg okoliczności. Wiele jest ludzi podobnych do siebie. 

Rozmawia po polsku, zna Cieślę, rzeźnika. Lepiej przestać się tym interesować. 
Hitlerowca dawno by rozpoznano i uwięziono".

Schował zdjęcie.
Wymijając ciężarówkę, zamierzał wejść do piekarni, kiedy od rzeźnika wyszedł 

właśnie brodacz. Tadek przyczaił się za kołem. Mężczyzna od niechcenia rozglądał 
się, a potem bez pośpiechu ruszył w kierunku ludzi skupionych przy wielbłądach.

—  Hitlerowiec! — krzyknął Tadek niespodziewanie dla siebie.
Zobaczył, że brodacz drgnął i zrobił ruch głową, jakby chciał obejrzeć się, 

jednak nie obejrzał i szedł dalej.
Tadek chwilę krył się za maską samochodu. Śledził odchodzącego. W miarę jak 

tamten obojętnie oddalał się, Tadkowi robiło się wstyd. Po co wrzasnął? Zachował 
się jak osioł. I w ogóle ubzdurał sobie całą tę historię z hitlerowcem. Niemiec 

dawno już przeprawił się za Wisłę. Przecież to wcale nie takie trudne, 
szczególnie w ciemną noc. Woda w Wiśle płytka. Wystarczy tylko trochę umieć 

pływać. On sam nieraz przedostawał się na drugi brzeg, gdy latem rzeka 
wysychała.

Naprzeciw akurat znajdował się gminny urząd. Odszukał kartkę i pchnął nie 
domknięte drzwi. W obszernym pomieszczeniu było gwarno. Tłoczyli się cywile i 

wojskowi.
125

Tadek chwilę obserwował, a potem przemknął się do stołu i kobiecie notującej coś 
w zeszycie podał kartkę.

—  Masz naczynie? — spytała przeczytawszy.
—  Nie.

Skrzywiła usta. Nie podnosząc się wydobyła spod stołu dużą puszkę po konserwie i 
ze stojącej obok beczki drewnianą łopatką nakładła do środka zielonkawożółtej 

mazi.
—  Trzymaj — podała.

Wziął puszkę.  Miał odchodzić,  kiedy zagadnęła:
—  Wiesz, gdzie mieszka doktor?

—  Tak. W Kotlinach.
—  Powiedz mu, że przyszła do niego paczka, na którą czeka.

Chciał wytłumaczyć, że nie wybiera się do Kotlin, ale go odepchnięto, ruszył 
więc ku drzwiom. Już zza progu zobaczył, że w urzędzie gminnym wśród 

interesantów znajduje się również brodacz. Nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób 
wszedł.

Tadek poczuł niepokój. Zaczynało mu się to nie podobać. „A może najlepiej 
podejść do tych trzech żołnierzy i powiedzieć im o swoich podejrzeniach?" Gdyby 

miał pewność. Wszystko przez tę bliznę. Broda mogła urosnąć, blizny jednak nie 
da się zmazać ani zdrapać.

Chyłkiem pobiegł do piekarni. Szarpnął klamką i dopiero wtedy ujrzał kłódkę. 
Piekarz musiał przed chwilą wyjść, bo jeszcze parę minut temu Tadek widział 

wchodzącą tutaj kobietę. Wahał się. Nie wiadomo, kiedy piekarz wróci. W domu 
zostało jeszcze trochę chleba. Postanowił nie czekać. Jeśli jutro nie pojedzie 

do Lublina, przybiegnie tutaj z samego rana.
Wydostał się spośród zabudowań na polną drogę. Słońce przyświecało. W oddali 

zielenił się las. Po bokach leżały gładkie pola. Oddychał pełną piersią. Ze 
wzgórza objął spojrzeniem całą okolicę. Baranów zniknął za falistością terenu. 

Wokoło nie widać było domów ani ludzi. Tylko nad głową przeleciało kracząc stado 
wron, potem spadło na nie zaorane rżysko i drepcząc po ziemi szukało pożywienia.

126
Tadek wyjął z kieszeni kiełbasę. Rzeźnik nie dał nawet papieru. Powąchał. Zapach 

czosnku wywołał zawrót głowy. Opanowując gwałtowne łakomstwo i głód ugryzł 
niewielki kawałek. Takiego smaku jeszcze nie znał. Kiełbasa rozpłynęła się w 

ustach. Znów ugryzł. Pomyślał o matce i o Jędrku. Zamierzał schować kiełbasę do 
kieszeni, lecz ręka jakoś sama podniosła się do góry. W kilka chwil później w 

palcach pozostał tylko dobrze wyssany kawałeczek sznurka, którym związany był 
koniec kiełbasy.

Coś go uciskało w żołądku. Głód wcale nie ustąpił. Odezwało się pragnienie. 
Rozglądał się. Śnieg stopniał, kałuże wsiąkły.

Niedaleko miejsca, gdzie rano rwał tarninę, zatrzymał się nagle, usłyszawszy za 
sobą jakieś odgłosy. W tym samym momencie, kiedy się obejrzał, ktoś nie dalej 

niż sto metrów od niego wchodził do lasu.

background image

Słuchał pilnie. Cicho. Nawet wiatr nie porusza gałęziami. Jednak był pewien, że 

słyszał odgłosy. Ta znikająca za drzewami postać też nie mogła być złudzeniem. 
Okropna myśl przemknęła mu przez głowę. Zacisnąwszy pod pachą puszkę z maścią, 

puścił się pędem wzdłuż lasu.
Coraz spoglądał za siebie. Wypatrywał też między drzewami. Wreszcie porzucił 

drogę i biegł skrajem pola, by znajdować się jak najdalej od lasu. Jednocześnie 
gorączkowo rozważał, co robić. Rozumiał, że jeśli domysły jego są słuszne, nie 

może, nie wolno mu iść do domu. Tamten wyśledzi go, wytropi.
Boże, dlaczego nie powiedział o wszystkim radzieckim żołnierzom! Łysa Góra 

przybliżała się szybko. I raptem Tadek przypomniał sobie prośbę urzędniczki w 
gminie. Doktor. Tak. Pójdzie do doktora.

Omijając dużym półkolem wieś, zdążał ku drodze wiodącej do Kotlin. Po kilkunastu 
minutach dotarł do kolein prowadzących przez las. Podobnie jak rano i teraz po 

obu stronach szumiały sosny. Był zmęczony. Potykał się na wykrotach. W ustach i 
gardle mu zaschło. Serce tłukło się nieznośnie.  Zwalniał,  to  znów 

przyspieszał.   Drewniaki  stukały
127

o kamienie, chlupotały w rozmiękłym błocie. Droga opadała niżej, zwężała się,- 
zamieniała w coraz ciaśniejszy wąwóz.

Nagle Tadek skamieniał. Niedaleko przed sobą, w górze, zobaczył jakiś cień, 
następnie usłyszał, jakby ktoś skoczył na dno wąwozu — właśnie tam znajdował się 

zakręt. Nie mógł poza nim nic dojrzeć. Ale i nie chciał. Wokoło zrobiło się 
mroczno. Cofał się najciszej, jak tylko potrafił.

Drewniak uderzył o głaz. Zdjął szybko buty. I tak były za luźne i przeszkadzały. 
Nie czuł zimna. Gdyby miał pod stopami lód albo rozpalone żelazo, też by nie 

czuł. Rwał naprzód jak szalony. Rzucał za siebie krótkie spojrzenia i marzył, by 
jak najprędzej skończył się las i te zarośla podchodzące gęsto z obu stron.

Aż do zmierzchu leżał na polu w bruździe, obserwując bacznie otoczenie. Wokół 
było pusto. Nikt nie szedł i nie jechał. Trzęsło nim zimno. Chciało mu się spać. 

By oszukać pragnienie, ssał kamyk. Strach opuszczał go bardzo powoli.
Już dobrze poszarzało, kiedy porzucił kryjówkę i ruszył do domu.

Dochodził do owocowej szkółki Micki, kiedy spomiędzy drzewek coś wypadło na 
ścieżkę. Krzyknął mimo woli i dopiero wówczas zorientował się, że to jakiś 

bezpański pies gna w stronę zagrody sołtysa.
Otworzył drzwi i wbiegł do izby tak gwałtownie, że wszyscy poderwali się i 

spojrzeli.
—  No, co tam? — zapytał Micka.

Oparty plecami o drzwi szybko łapał oddech.
—  Gonił cię kto?

—  Nie.
—  Co tu masz? — Jędrek dotknął puszki.

—  Maść na świerzb.
—  A do jedzenia? Głodni jesteśmy. Obiecałeś przynieść.

—  Jutro kupię. Mam pieniądze.
Mówiąc to czuł, jak odbija mu się kiełbasa. Przerażony odwrócił   się   bokiem, 

by   Jędrek   nie   wywąchał   zapachu
128

czosnku. Miał wrażenie,  że cały pachnie nim i lada chwila Jędrek zauważy, 
zacznie pytać i domyśli się wszystkiego.

—  Trzymaj. I wysmaruj sobie ręce tą maścią.
—  Sam sobie wysmaruj. Ja chcę jeść. Cały dzień cię nie było. Na pewno jadłeś. 

Kupiłeś sobie i jadłeś, a nam nie przyniosłeś nic.
—  Mamo, powiedz mu, żeby przestał, bo oberwie. Smutno spoglądała na Tadka.

—  On naprawdę jest głodny. Może byś poszedł do Cebuli i kupił coś do jedzenia.
—  Wiesz przecież, jaki on jest, nie sprzeda. Pamiętasz, jak było z mlekiem? Dać 

nie chciał, a sprzedać mu się nie opłacało, wolał karmić świnie.
—  Poproś go grzecznie. Jak mu wytłumaczysz dokładnie, nie odmówi ci.

Zbliżył się do drzwi. Z lękiem nacisnął klamkę. Wieczór zapadał szybko. Czarne, 
ciężkie niebo wisiało nad ziemią. Przecinając na ukos pole, bez nadziei zmierzał 

do zagrody Cebuli.
Po drodze wymacał kij. Bacznie patrzył w prawo i w lewo. Zrównał się z parkanem. 

W tej samej chwili usłyszał, jak cicho z drugiej strony przyskoczyły oba psy 
milczki, węszyły i skradały się. Kołatał do furtki. Jeden z psów nie wytrzymał, 

szczeknął kilka razy z wściekłości, wbijając zęby w sztachetę. Tadek trącił go 

background image

kijem przez szparę. Drugi złapał za koniec patyka. Trudno było wyszarpnąć kij z 

zaciśniętych zębów.
Tadek zmierzył wysokość parkanu. Nie chciałby zetknąć się z tymi bestiami na 

otwartej przestrzeni. Nimby coś pomyślał, rozszarpałyby go na sztuki. Wyrwał kij 
i spokojnie czekał, aż ktoś nadejdzie. Wolał nie drażnić się z psami. Kto wie, 

co im strzeli do łbów: nie przeskoczą, ale mogą wywęszyć gdzieś dziurę.
Wielokrotnie stukał kijem w parkan. Już miał zrezygnować i wrócić do domu, gdy 

nagle gruby męski głos przywołał psy:
— Do nogi!

9 — Ziemia bez słońca
129

Krótki rozkaz podziałał jak bicz. Zaskomliły i pomknęły w głąb podwórza.
—  Kogo tam niesie po nocy?

—  Panie Cebula... Ja mieszkam tu, u Micki... Byłem już u pana kiedyś po 
mleko...

—  Nie mam mleka.
—  Przyszedłem kupić cokolwiek. Chleb albo jakieś mięso.

—  Mięsa sami nie jadamy.
—  Może więc sprzeda pan chleba, masła, sera?

—  Idź do innych. U mnie nie ma.
—  Ale ja mam pieniądze. Zapłacę.

Cebula odchodził.  Psy znów pojawiły się za furtką.
—  Ach, ty sknero! — powiedział Tadek i zdawało mu się, że wymówił te słowa 

cicho, lecz stojący już w drzwiach Cebula odwrócił się.
—  Wynoś się, bo psy puszczę!

—  Niech pan spróbuje! Zatłukę je! A jak mnie który ugryzie, podpalę stodołę i 
całe zabudowania. — Nagle olśniła go myśl. — I tak podpalę, jeśli tylko nie 

sprzeda mi pan czegoś do jedzenia.
Chłop stał w ganku dłuższy czas. Milczał i coś rozważał. Potem zniknął w głębi 

domu. W Tadku obudziła się nadzieja. Cieszył się ze swego pomysłu. Nastraszył 
chciwca. Dobrze zrobił. Zaraz wyjdzie i przyniesie coś do jedzenia, inaczej myśl 

o podpaleniu nie da mu usnąć.
Mijały kwadranse. W obejściu już najwidoczniej pokończono prace, bo nikt' nie 

kręcił się po podwórzu. Tadek ledwo mógł  stać na nogach.  Przykucnął i  dalej 
czekał cierpliwie.

Wyjdzie. Musi wyjść. Inaczej naprawdę podpali go, nie dzisiejszej nocy, to jutro 
albo pojutrze. Zakradnie się i podłoży ogień pod wysoki stos wyschniętych na 

pieprz desek przykrytych daszkiem stykającym się ze stodołą. Marian Micka na 
pewno pomoże. Przecież także odgrażał się Cieśli i Cebuli podpaleniem.

Psy dyszały tuż za sztachetami. „Nieustępliwe jak diabły" — myślał o nich. Oczy 
mu się kleiły. Zmarzł. Nie umiał już powstrzymać szczękania zębów.

130
Odszedł, gdy jedyne mdło pełgające światełko w oknach Cebuli zgasło. Domownicy 

poszli spać. Nie było najmniejszego sensu wystawać dalej pod furtką. Odchodząc, 
z wściekłości zadudnił kijem w parkan, aż odezwało się echo.

W izbie wszyscy spali. Jędrek skulił się w kłębek i wcisnął pod koc, przytulając 
się do matki. Tadek zdjął buty i bluzę.

—   Nie sprzedał? — spytała matka.
—  Mamo, ja go podpalę!

—  Co ty opowiadasz?!
Dokoła wszyscy spali. Tadek wsunął się pod koc w spodniach, koszuli i swetrze. 

Ostatnio żadne z nich nie rozbierało się na noc.
—  Zanim usnął, całą godzinę płakał.

—  Kto?
—  Jędrek.

—  Mamo, jutro kupię żywności na parę dni. Mam całe... — zająknął się. — Prawie 
tysiąc złotych. Pożyczył mi doktor.

—  Posmaruj się jeszcze tą maścią.
—  Posłuchaj, mamo. Kupię, co mi się uda, i' pójdę do Józka Biernackiego.

—  Gdzie ty tam będziesz jeździł? — równy głos Micki doleciał z pryczy.
Tadek aż drgnął.

—  Dostanę się do Lublina.
—  Tam tacy sami ludzie.

—  Nieprawda! Józef Biernacki nie jest taki sam.

background image

—  Cicho,  pobudzisz wszystkich — uspokajała matka. Chwilę milczał. Pod kocami 

zrobiło mu się ciepło. Naraz
wszystko zaczęło go swędzić:  szyja, brzuch, plecy,

—  Gdzie jest ta maść?
—  W kącie, pod oknem — odparła. — Jędrek wysmarował się cały. Płakał, że go 

szczypie, ale prosiłam go i usłuchał.
Tadek szybko zrzucił ubranie. Nabrał w dłoń gęstej, cuchnącej siarką mazi i 

dokładnie z zajadłością nacierał ciało. Maść paliła jak ogień, ale tarł dalej.
9*

131
Wreszcie, zmęczony, z rozpaloną skórą włożył na siebie ubranie i wyciągnął się 

pod kocami. Chwilę słuchał oddechu matki. Spała. Podkurczył nogi, schował głowę 
pod koc jak Jędrek i wkrótce usnął przytulony do jej boku.

12
Za barakiem było nieco zaciszniej, Tadek więc tulił się do ściany i coraz 

spoglądał na skrzyżowanie i radzieckiego żołnierza w płaszczu, z papachą na 
głowie i z pepeszą luźno zwisającą z ramienia.

Szosą gnały ciężarówki: jedne w stronę Warszawy, inne do Lublina, a tylko 
nieliczne skręcały do Puław lub Baranowa. Na samochodach leżała cienka warstewka 

śniegu. Śnieg wirował w powietrzu, słał się na ziemi, czepiał drzew, płaszcza 
wartownika; wydawał się Tadkowi nieznośnie natrętny — sypał nawet tu, za ścianą 

baraku, topił się na bluzie, twarzy, spływał kroplami za kołnierz.
Przydałaby się teraz czapka. Jakoś zapomniał o niej uciekając z Puław, a i 

później podczas odwiedzin. Nic dziwnego — wtedy panowało lato. I jesień była 
ciepła. Nie pomyślał o czapce. Dawniej nosił coś na głowie dopiero o tej porze, 

gdy spadł śnieg, a i to często wybiegał na dwór z gołą głową, za co matka 
krzyczała.

Przytupywał  drewniakami,  rozcierał zziębnięte  dłonie.
„Kiedy wreszcie przyjdą go zmienić" — myślał z niechęcią o przechadzającym się 

wartowniku. Przybiegł z Łysej Góry na krzyżówkę około dwóch godzin temu. Pędził 
z taką radością i nadzieją! Nawet obliczył sobie, że najdalej za trzy godziny 

spotka się z Józkiem Biernackim, tymczasem stoi tu ciągle i podpiera barak 
prowizorycznie sklecony dla oddziału strzegącego żyrzyńskiej krzyżówki. Już 

chyba z dziesięć razy prosił żołnierza, aby zatrzymał któryś z samochodów, ale 
ten tylko kręcił przecząco głową.

Inny żołnierz, który na chwilę wyszedł, wstawił się za Tadkiem, ale i to nie 
pomogło,

112
—  Niet. Takoj prikaz. Nada imiet' bumażku ot kamien-danta.

Tadek domyślił się, że chodzi o przepustkę. Skąd ją miał wziąć?
—  Eto twiordyj czeławiek — powiedział żołnierz wskazując na wartownika.

Później mrugnięciem i ruchami rąk dał do zrozumienia, by Tadek ukrył się gdzieś 
i zaczekał, aż przyjdzie na niego kolej służby, wówczas zatrzyma auto.

Kwadranse biegły, ale jakoś nic nie zapowiadało zmiany warty.
Żołnierz zachowywał się tak, jakby miał strzec krzyżówki co najmniej przez 

najbliższych kilka dni. Przez ten czas Tadek  zrobiłby  na   piechotę   już   z 
dziesięć   kilometrów.

Nareszcie zgrzytnęły drzwi. Z baraku wyszedł żołnierz. Tadek przyjrzał mu się. 
Zobaczył z rozpaczą, że to nie jest ten, który obiecał zatrzymać auto. Obaj 

wartownicy gawędzili paląc papierosy. Trwało to istne wieki. Nareszcie został 
tylko ten nowy.

—  Malczik! — usłyszał Tadek, ledwo tamten zniknął za drzwiami. — Idi siuda! — 
wołał żołnierz przynaglając ruchem ręki.

Musiał wiedzieć o wszystkim, bp nie pytając zatrzymał ręką pierwszą 
nadjeżdżającą ciężarówkę. Zawołał coś do szofera wskazując na Tadka.

Szofer kiwnął przytakująco głową.
Tadek podskoczył, złapał się za tylną klapę samochodu, który już ruszył. Chciał 

przerzucić nogę. Drewniak ześliznął się. Jeszcze ponowił próbę. Ciężarówka 
nabierała pędu. Wreszcie rozpaczliwym wysiłkiem wdrapał się do środka.

Platforma zastawiona była beczkami po benzynie. O wygodnym kącie nie było co 
marzyć. Beczki ustawione jedna na drugiej podskakiwały, uderzały o siebie, 

hałasując piekielnie. W każdej chwili mogły przygnieść.
Tadek wykorzystał okazję, gdy pnąc się pod górę auto zwolniło, wdrapał się na 

wierzch beczek i przedostał aż pod tylną ścianę szoferki Trzęsło niemiłosiernie. 

background image

Beczki nie były

133
umocowane  ani zabezpieczone czymkolwiek.  Na pierwszymi lepszym zakręcie mogły 

się wysypać wraz z pasażerem. Pomimo że szoferka nieco osłaniała, mroźny wiatr i 
tak kąsał boleśnie. Przytrzymywał się kurczowo listwy, czując, jak za- i 

ciśnięte palce stają się coraz słabsze.
A jednak wolał taką jazdę niż beznadziejne czekanie pod barakiem. Pomęczy się 

godzinę, półtorej i będzie w Lublinie. Szofer gna jak szalony. W takim tempie 
zajadą nawet wcześniej. Do Lublina przecież niecałe czterdzieści kilometrów, bo 

już chyba dziesięć ujechali...
Wychylił głowę ponad szoferkę. Na wzniesieniu zobaczył zabudowania Kurowa. 

Poznał młyn, w którym był rok temu. Skulił się na beczkach, naciągnął bluzę aż 
na uszy, osłonił twarz i głowę ramionami. Teraz wydawało się nawet zaciszniej. 

Ze zmęczenia i zimna na chwilę zamknął oczy. A kiedy je otworzył, siadł 
zaskoczony. Kurów pozostał w tyle, a ciężarówka zamiast do Lublina pędziła do 

Puław. waHł pięściami w szoferkę.
Kierowca zatrzymał samochód.

—  A ty czto? — krzyknął uchyliwszy drzwi. Tadek już był na szosie.
—  Ja tam — wskazał odwrotny kierunek.

Żołnierz skinął głową, zatrzasnął drzwiczki i ruszył dalej.
Patrzył za znikającą ciężarówką. „Za kilkanaście minut mógł być na swojej ulicy, 

w domu. Szkoda, że narobił alarmu i zeskoczył. Puławy. Jak one teraz wyglądają?"
Lipowa aleja przyprószona pierwszym śniegiem zawsze robiła na nim wrażenie 

dostojne i uroczyste. Wrony, wystraszone pierwszym mrozem, całymi stadami 
krążyły nad po-, tężnymi koronami lip, kracząc żałośnie. Potem spadały na 

ziemię. Bezdomne i wiecznie głodne dreptały po śmietnikach, znacząc cienką 
warstewkę śniegu krzyżykami swoich śladów.

Wracał do odległego Kurowa. Ale myślami wciąż był przy domu. Ciągnęło go tam. 
Zatrzymał się. Od Puław dochodziła urywana kanonada.

Mijał  teraz uliczki  z wypalonymi  domami.   Z rumowisk
134

sterczały kominy. Dopiero przy samym rynku zobaczył więcej całych domów. Jeden z 
nich stał tuż przy chodniku. Miał duże, nie zasłonięte okna. Tadek spojrzał w 

nie. Młoda kobieta, siedząc pośrodku pokoju, karmiła piersią maleńkie dziecko. 
Izba była czysta, jasna, kobieta uśmiechnięta.

„Że ludzie jeszcze tak mieszkają i są tacy pogodni" — myślał. Skurczony z zimna 
stał i nie mógł oderwać oczu od tego obrazu.

Nagle przywołała go  ręką.  Nie wahał się i nie zastanawiał — odszukał drzwi i 
wszedł do środka. Kładła właśnie niemowlę  zawiązane  w  becik  na  szerokim, 

nakrytym wzo-  .     \ rzystą kapą łóżku.
—  Jesteś głodny?

Nie od razu zrozumiał pytanie. Od ciepła panującego w mieszkaniu aż zaszumiało 
mu w głowie,

—  Lubisz kaszę na mleku?
—  Kaszę na mleku? — powtórzył.

—  Tak. Pytam się, czy lubisz?
—  Ja? — spojrzał na drzwi.

Przeraziła go ta dobroć. Chciał wiać. Bał się, że nie wytrzyma i zaraz się 
rozbeczy.

—  Siadaj — wskazała krzesło.
Stół też był nakryty ładnym obrusem. Odruchowo schował pod stołem ręce i 

podkulił nogi. Mimo woli przyjrzał się swemu ubraniu. Bluza i spodnie straciły 
już barwę.

Drewniaki. Jakie oklejone błotem. Och, zapomniał ostukać. 1 ręce. Musi je tak 
trzymać, aby nie zobaczyła świerzbu. Podgoiły się nieco po dwóch smarowaniach, 

ale strupy są jeszcze okropne. Jakie ona ma czyste, piękne dłonie.
Postawiła przed nim fajansowy talerz po brzegi napełniony kaszą. Podała łyżkę. 

Ukroiła dużą kromkę wiejskiego chleba i posmarowała masłem.
—  Jedz.

Była wciąż uśmiechnięta.
Sięgnął po łyżkę i chleb. „Te strupy między palcami." Siedziała po przeciwnej 

stronie stołu. Zachęcała spojrzeniem do jedzenia. Kasza parzyła go w usta,
135

—  Gorące — ostrzegła. Teraz już jadł łakomie kęs za kęsem.  A ją to  wyraźnie

background image

cieszyło.

—  Zawsze masz taki apetyt?
Kiedy odstawił talerz, cicho przywołała go do łóżka. ■— Ładnego mam synka? 

Podoba ci się? — spytała wskazując śpiące dziecko.
—  Tak — przyznał, chociaż naprawdę widział tylko zaróżowioną, okrągłą plamę 

twarzyczki i trochę jaśniejszą wypukłość noska.
—  Skąd ty jesteś?

—  Z Puław.
—  A gdzie twoja mamusia?

—  Na Łysej Górze.
—  Na Łysej Górze? Nie słyszałam. Daleko to?

—  Koło Baranowa.
—  A po co aż tu zawędrowałeś?

—  Idę do Lublina. Tam mam znajomego.
—  Punkt kontrolny jest za  Kurowem.  Musisz go  minąć

i  dopiero  wtedy zatrzymać jakieś  auto.  Cywilów teraz nie   .j wolno 
zabierać.

—  Pójdę sobie...
—  Chcesz, obetnę ci włosy — powiedziała nagle. — Siądź, mam ostre nożyczki.

Zrobił krok do wyjścia.
—  Siadaj — zagrodziła mu drogę. — Będziesz ładniej wyglądał.

—  Nie, nie chcę — powiedział cofając się.
—  Dlaczego?

Wystraszony rozejrzał się, jakby szukając ratunku.;
—  Bo mam wszy...

Wykorzystał jej zaskoczenie, dopadł drzwi i był już na dworze. Ale nie uciekał. 
Oglądał się, czy nie wyjrzy za nim. j Odszedł bez podziękowania. Pięściami otarł 

oczy. Potem dotknął włosów. Były rzeczywiście długie. Jak pejsy zachodziły na 
policzki, sterczały nad kołnierzem. Wyobraził sobie naraz własną twarz i całą 

postać. Znów otarł oczy pięściami,
136

13
Ledwo skończyły się domy Kurowa, mroźny wiatr natarł z całą mocą. Topole przy 

szosie gięły się i jęczały. Spoglądał w górę na rozkołysane korony, bojąc się, 
że zaraz pochylone na zachód drzewo — jakby napięte w karku — trzaśnie i zwali 

mu się na głowę.
Ciężarówki i jeepy przykryte brezentowymi plandekami przemykały obok w pełnym 

gazie. Musiał iść nad samym rowem, bo kierowcy jechali ostro. Raz zagapił się i 
zszedł na brzeg jezdni — wyrwał się już prawie spod kół.

Punkt kontrolny znajdował się u podstawy wzniesienia. Zobaczył go z daleka. 
Zatrzymywano wszystkie auta. Sprawdzano dokumenty kierowców i pasażerów. 

Podnoszono plandeki, zaglądano na platformy.
Przy pobliskim domu, zamienionym teraz na strażnicę, stała gromada cywilów, 

przeważnie mężczyzn. Rozmawiali z radzieckimi żołnierzami, palili papierosy i 
spoglądali ze smutkiem na odjeżdżające samochody.

Tadek ominął patrol i strażnicę, maszerując wciąż nad rowem. Nie oglądał się. 
Nawet nieco przyśpieszył kroku. Jeden z kontrolujących dziwnie długo na niego 

patrzył — lepiej było więc szybciej zniknąć z pola widzenia. Już zrobił z 
pięćdziesiąt kroków, może więcej, kiedy usłyszał za sobą wołanie:

—  Malczik, stój! Ej, ty, słyszysz? Stój?
Udał, że nie słyszy. Nie chciał tracić czasu. Jeszcze go zatrzymają. Wydłużył 

chód i wtedy krzyk zabrzmiał ostrzegawczo. Odruchowo stanął. Młody radziecki 
żołnierz w okrągłej czapce z daszkiem zbliżył się szybko, dając znaki ręką, by 

podszedł.
—  A ty kuda?

—  Do Lublina.
—  Idi — wskazał budynek.

—  Ja nie mam czasu. Zostawiłem chorą matkę i brata.
—  Idi, idi! — żołnierz trącił go lekko. Cywile rozstąpili się.

137
- Jaki chudziak — powiedziała kobieta otulona w olbrzymią chustę.

—  Wytrzyma więcej niż stary'— dorzucił ktoś inny. — Widziałem takich w 
powstaniu.

Ale Tadek nie usłyszał dalszego ciągu. Ze sporej sieni wprowadzono go do izby 

background image

ogołoconej z mebli. Za jedynym stołem, o okrągłych, toczonych nogach, siedział 

starszy, bardzo blady oficer i coś notował w zeszycie obłożonym w ceratowe 
okładki. Obok leżała pepesza, a w podstawce do kwiatów tlił się gruby jak palec 

papieros.
Oficer spojrzał raz. Tadkowi zrobiło się zimno. Jego oczy nie wróżyły nic 

dobrego, zdawały się przenikać myśli, a jednocześnie groziły. Żołnierz, który 
Tadka przyprowadził, powiedział kilka słów, ale trudno było je zrozumieć.

—  Skąd ty jesteś?
Tadek aż drgnął na dźwięk polskiej mowy. Wprawdzie akcent był rosyjski, ale 

słowa zrozumiałe,
—  No? — przynaglił.

—  Z Puław.
—  Gdzie ojciec?

—  Nie mam.
—  A matka?

—  Na Łysej Górze, koło Baranowa. Uciekliśmy z Puław. Tam jest front.
—  A ty po co do Lublina?

—  Moja mama jest chora. Nie mamy co jeść. A tam jest nasz znajomy.
—  Kłamiesz!  — przerwał.  — Mów,  kto cię przysłał?

—  Ja naprawdę nie kłamię. Mamusia jest chora...
—  Każdy mówi o chorej mamusi. — Nagle wyszedł zza stołu. Podszedł i szybkimi 

ruchami obmacał kieszenie spodni i całe ubranie Tadka. Rozpiął mu bluzę i z 
bocznej kieszeni wyjął fotografię hitlerowca i zatłuszczony kawałek gazety z 

artykułem Józka Biernackiego.
—  To kto? — oficer wskazał na zdjęcie-

—  Nie wiem,
—  Mów!

138
Tadek aż zachwiał się od uderzenia w twarz. W pierwszej chwili wszystko w nim 

zakipiało, gotów był rzucić się z pięściami.
—  Czyje to zdjęcie?

—  Znalazłem. Zostawił je w Puławach, w ogrodzie wraz z mundurem.
—  Kto?

—  Ten hitlerowiec. Oficer usiadł za stołem.
—  Jak się nazywa?

—  Nie znam go.
—  A to po co nosisz? — wskazał gazetę.

—  Tam jest artykuł znajomego.
—  Gdzie teraz jest ten? — paznokciem zastukał w zdjęcie.

Spojrzenie jego stało się jeszcze przenikliwsze. Tadek zawahał się, nie wiedząc, 
co odpowiedzieć.

—  Tylko znów nie kłam! Bo każę cię rozstrzelać natychmiast! — przysunął bliżej 
pepeszę.

—  Ja nic nie wiem. Idę naprawdę do Lublina. Przecież nie jestem żadnym 
szpiegiem! — krzyczał.

Oficer nie przerywał, jedynie cały czas patrzył w oczy.
—  Po niemiecku umiesz?

—  Nie.
—  A po rosyjsku?

—  Też nie.
—  Rozmawiałeś z tym hitlerowcem?

—  Właściwie...
—  Właściwie co?

—  Nie wiem.
—  Nie wiesz, czy rozmawiałeś? Odpowiadaj krótko: skąd masz to zdjęcie?

—  Znalazłem.
—  Dlaczego je nosiłeś?

Zaciął się. Nie bardzo wiedział, jak wyjaśnić w paru słowach całą historię z 
Niemcem. Nie chciał kłamać, a jednocześnie prawda jemu samemu wydawała się 

niejasna. Podej-
139

rżenia oficera  wzrosły widocznie,  bo  naraz wstał z krzesła i podchodząc rzekł 
ostro:

—  Daję ci minutę na przyznanie się do wszystkiego. Potem już będzie za późno.

background image

Tadek rozejrzał się bezradnie. Od pewnego czasu byli tylko we dwóch, żołnierz 

wyszedł.
—  Ja naprawdę nie kłamię. Nic nie ukrywam. Tego Niemca widziałem w dniu, kiedy 

do Puław przyszły radzieckie wojska. Odłączył się od swoich. Zostawili go. Nie 
zdążył uciec. Zastrzelił radzieckiego motocyklistę i zniknął. W ogrodzie, gdzie 

się schował, znalazłem jego mundur i zdjęcia. Wziąłem jedno, bo mi się zdawało, 
że spotkałem tego Niemca w cywilnym ubraniu. Ale to chyba nie był on. Tamten 

miał na lewej skroni wielką, czerwoną bliznę.
Mówił szybko i aż się spocił ze zdenerwowania.

Oficer pochylony nad stołem, coś notował w zeszycie i jakby nie słuchał 
opowiadania. Raptem ciszę, która zaległa w izbie, przerwał ostry dźwięk 

stojącego na parapecie okiennym polowego telefonu. Oficer podniósł słuchawkę. 
Coś tłumaczył, następnie sięgnął po zeszyt i zaczął dyktować.

—  Poczekaj za drzwiami — zwrócił się nieoczekiwanie do Tadka.
Nacisnął klamkę. Sień była mroczna i pusta. Na prawo znajdowały się drzwi, 

którymi wszedł z dworu. W przeciwległym końcu korytarzyka zobaczył inne, nieco 
uchylone. Wyjrzał. Prowadziły na podwórko zabudowane jakimiś komórkami. Jeszcze 

słuchał chwilę. Oficer coś krzyczał do telefonu.
W kilku susach przebiegł podwórze. Za komórkami ciągnął się sad. Nie oglądał 

się. Pędził, kluczył między drzewami. Chwilami tracił oddech. Nerwy napięte miał 
do ostatnich granic. Wytężał słuch, lecz dudnił mu tylko w uszach tupot własnych 

kroków. Opadał z sił, ustawał, ale strach na powrót zmuszał go do wysiłku.
Kiedy wreszcie spojrzał za siebie, dostrzegł jedynie puste pole. Siadł na miedzy 

i odpoczywał. Pogoń mogła jeszcze nadejść, lecz nie miał już siły uciekać.
140

Na koniec uspokoił się nieco, wdrapał na polną gruszę i uważnie przebadał 
okolicę. Nikt go nie ścigał. Punkt kontrolny, a raczej czerwona dachówka domu 

była stąd ledwo widzialna. Po szosie, odległej o jakieś trzysta metrów, mknęły 
auta.

Zeskoczył z gruszy i na przełaj pomaszerował do drogi. Coraz patrzył za siebie. 
Wciąż nie umiał pozbyć się lęku.

Może nie powinien uciekać? Nagle przeraził się. Rzeczywiście nie powinien. 
Podejrzenia oficera zmienią się w pewność. Znów puścił się biegiem. Ta 

fotografia. Po co ją nosił? Gdyby nie ona, dawno szedłby spokojnie albo jechał 
na ciężarówce.

Postanowił na razie nie zbliżać się do szosy. W polu pełnym nierówności, rowów i 
gdzieniegdzie kęp krzaków łatwiej się ukryć i zgubić ślady. Zaorane skiby 

stwardniały, zmieniły się w grudę, wykręcały stopy. Potykał się na nich. Bolały 
go nogi, jednak niezmordowanie szedł dalej, starając się nie tracić z oczu 

szosy.
Wreszcie zobaczył wieś. Ciągnęła się przez pola długą ulicą. Ucieszył się — tam 

łatwiej będzie niepostrzeżenie dojść do drogi. Naraz stanął. Dostępu do wsi 
bronił szeroki rów, pełen wody. Właściwie była to rzeczka płynąca leniwie, z 

warstwą rzęsy na powierzchni. Nad brzegiem rosły krzaki i drzewa. Miejsce to 
przypominało nieco Kurówkę, tyle że w niej był bystrzejszy nurt i klarowna woda, 

przez którą bez trudu widziało się dno pokryte bogatą roślinnością, stada 
zwinnych rybek, splątane korzenie drzew uczepionych dna.

O przekroczeniu rowu nie było co marzyć, rozglądał się więc za kładką lub 
mostkiem, posuwając w kierunku szosy. Ale przejścia nie widział i do tego 

rzeczka zakręcała. Musiałby się cofnąć. Zatrzymał się zniechęcony.
Na obu brzegach strumienia rósł niewielki las i zasłania! okolicę. Tadek oparł 

się o pień wierzby, by odsapnąć, i wówczas na wodzie zobaczył coś, co go 
zdumiało. Był to mały, kołyszący się spławik zrobiony z korka i patyczka 

pomalowanego w pierścienie czerwone, żółte i białe. Tadek aż się wzdrygnął.
141

Widział w życiu różne spławiki, ale taki mieli tylko on i Gietek. Razem robili i 
razem malowali. Przecież nikt inny nie wpadłby na taki sam pomysł.

Podszedł do brzegu. Ujrzał i wędzisko oparte o krzak. „Czy to możliwe?" Naraz 
poczuł dym. Na drugim brzegu, za kępą drzew ktoś palił ognisko. Chciał zawołać, 

ale pohamował się.
„Taki spławik jednak może mieć każdy... Po co zwracać na siebie uwagę".

Stąpał ciszej, uważnie szukając oczami przejścia. Rów rozszerzał się, nadbrzeżne 
zarośla przerzedzały i wreszcie zobaczył rozległe łąki zalane wodą. W poprzek 

strumienia leżała olbrzymia kłoda niby tama, o którą rozbijał się nurt, a woda 

background image

wylewała na pastwiska.

Brnął po kostki, nim dostał się do pnia. Po drugiej stronie było suszej, 
chlupotało pod drewniakami, jednak nie wlewało się przez wierzch. Otaczały go 

zarośla osiczyny. Krzaki były nagie, jedynie na niektórych gałązkach pozostały 
na wpół uschnięte, jeszcze nie zerwane przez wiatr liście. W miarę jak grunt 

podnosił się, rosły brzózki, to znów kępa grabów, aż wreszcie istna puszcza 
wysokich drzew. Musiał to być szczątek dawnego boru, bo wznosiły się wysokie 

sosny, przyciągając oczy zielenią koron, a opodal szarzało kilka pni starych 
dębów.

Podchodząc w górę po łagodnym zboczu, dostrzegł już z daleka smugę dymu 
wyplątującą się spoza krzaków. Zwolnił i bacznie obserwował las, by nie dać się 

zaskoczyć. Szumiały drzewa, poskrzypywały konary dębu nad głową, nic poza dymem 
nie zdradzało obecności ludzi.

Teraz skradał się jak kot. Niespodziewanie znalazł się na skraju polanki ukrytej 
w samym gąszczu. Była to niewielka przestrzeń zarosła zieloną jeszcze trawą. Ze 

wszystkich stron osłaniały ją drzewa i krzaki, pośrodku zaś czerniał okrągły jak 
płyta dużego stołu obrzynek dębu.

Po chwili dopiero zobaczył ognisko. Paliło się na skraju polany, przy pniu 
sosny. Nad płomieniami zwisał kociołek. Przykucnął. Szukał oczami właściciela 

ogniska. Nie było ni-
142

kogo. Cofnął się za jałowiec, położył na ziemi i wyglądał spoza gałęzi. Nagle na 
polanę wpadł pies — zwykły wiejski kundel nieokreślonej maści. Poczuł zapach 

obcego, bo biegł wprost do miejsca, gdzie ukrył się Tadek, ujadając przy tym 
zajadle i basowo. Pogroził mu zza krzaka pięścią. Kundel nie należał do 

najodważniejszych — zatrzymał się, ale za to zwielokrotnił ujadanie.
I wtedy zza pnia wychylił się Gietek.

Tadek poderwał się jak szalony. Mało nie roztratowal przerażonego psa. Przypadł 
do kolegi. Już trzymał go w ramionach.

—  Gietek, to ty? Gietek! — wołał, śmiał się, czując jednocześnie, jak coś 
chwyta go za gardło. — Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego nie jesteś w Puławach?

—  Puść! Udusisz!
Tadek zwolnił uścisk, lecz jeszcze nie puszczał przyjaciela.

—  Mów, co tu robisz?
—  Ewakuowali nas. Jak się dowiedziałeś, gdzie jestem?

—  Wcale się nie dowiedziałem. Idę do Lublina, do Józka Biernackiego. Gonili 
mnie. Biegłem polami. Zobaczyłem spławik. Gdyby nie spławik...

—  Nie wiedziałeś, że tu jestem?
—  Skąd? Byłem w Puławach. Zostawiłem dla ciebie kartkę,  ale nikogo  nie 

spotkałem. Widziałem wasz dom...
—  Mieszkamy na tej wsi u dalekich krewnych. Zostaniesz ze mną? Mam wspaniały 

szałas, zaraz ci pokażę.
Tadek spuścił głowę.

—  Właściwie muszę już iść. Obiecałem mamie...
—'■ Co ty! Zostań! Pójdziesz jutro. Gotuję zupę z okoni. Pyszna. Prześpisz się w 

namiocie.
—  Nie mogę.

Gietek przyjrzał mu się uważnie.
—  A po co ty idziesz do Józka Biernackiego?

Tadek usiadł przy ognisku. Patykiem w milczeniu poprawiał płomień.
—  Józek obiecał nam jeszcze w Osinach... — zaczął cicho.

143
—  Masz jego adres? Jak go znajdziesz?

—  Pracuje w gazecie, w „Rzeczypospolitej". Pisuje artykuły o Majdanku.
—  A jak wam jest?

—  Tak sobie. Mama ciągle chora. Jak myślisz, kiedy front przejdzie za Wisłę? — 
zmienił temat.

—  Nie wiem —■ odparł z namysłem Gietek. — My też chcemy wrócić do domu.
Tadek podniósł oczy.

—  No, do Puław — wyjaśnił Gietek. — Gdy mama przypomni sobie tę noc, zaraz 
płacze. Nie mogę wytrzymać. Mówi stale o ojcu i o domu, dlatego uciekam. Jestem 

tylko z nim — wskazał psa. — Przyplątał się do mnie miesiąc temu.
—  To był pocisk? — zagadnął nagle Tadek.

—  Tak, zapalający. Niemcy nawet mniej strzelali przez ostatnie dni. Ktoś 

background image

opowiadał, że się cofnęli od Wisły. Wieczorem chciałem pójść spać do domu, ale 

mama zawołała mnie z dworu: „Śpij w schronie. Lepiej diabła nie kusić". A już w 
godzinę później dom płonął. O ratowaniu czegokolwiek nie myśleliśmy. Palił się 

jak pochodnia. Nie mogłem ustać na podwórku. Na chodniku czułem żar. Po dwóch 
godzinach wszystko zmieniło się w stos węgli. I koniec. A w trzy dni później 

kazano nam opuścić miasto. Dali ciężarówkę i przywieźli tutaj. Nawet lepiej. Nie 
mogłem już patrzeć na puste podwórze. Gdzie się ruszyłem, wszędzie popiół i 

sadze. Aż mi się śniły. I ty wiesz, jak to jest, kiedy matka bez przerwy płacze? 
Twoja jest inna, nie rozumiesz tego. Dawniej co dzień obrywałem od niej, a 

teraz, jak mnie widzi, od razu się rozżali. Siedzę więc nad rzeką, biegam z psem 
po polach, łapię okonie, piekę kartofle i cukrowe buraki.

—  Pójdę już — Tadek podniósł się.
—  Zostań. Wkrótce ugotuje się zupa.

—  Zrobiło się późno. Powinienem złapać ciężarówkę, póki dzień.
—  Złapiesz bez trudu. Jeżdżą całymi kolumnami.

—  Nie wolno im zabierać cywilów*
144

—  Wiem, ale zabierają. Każą tylko wysiadać przed punktami kontrolnymi.
—  W Żyrzynie czekałem dwie godziny.

—  Mówiłeś, że cię gonili. Kto i dlaczego?
—  Capnęli mnie na punkcie kontrolnym. Nawiałem.

—  Legitymują wszystkich. W Puławach też ostatnio roiło się od patroli. Co krok 
żądali przepustki.

—  Wzięli mnie za szpiega, bo miałem przy sobie fotografię hitlerowca. 
Pamiętasz, tę, co znaleźliśmy w ogrodzie doktora.

—  Niedobrze — posmutniał Gietek. — Z nimi nie ma żartów. Tu blisko frontu 
stosują surowe prawa. Dlatego nas ewakuowali. Bali się jakiejś zdrady. Podobno i 

tak niemieccy szpiedzy przekazywali im informacje o położeniu radzieckiej 
artylerii, którą Niemcy potem bombardowali z dział i samolotów.

—  Nie znajdą mnie. Nawet nie zauważyli, którędy im się wyśliznąłem. A zresztą 
od tamtej pory minęło ze dwie godziny. Cały czas biegłem przez pola.

—  Z Kurowa?
—  Tak.

—  To tylko cztery kilometry.
—  Cztery? A ja myślałem, że z dziesięć.

Gietek pochylił się nad kociołkiem i mieszał w nim łyżką.
—  Czujesz, jak pachnie? — spytał. — Zobacz. W środku jest nawet pietruszka i 

marchew. Przekonasz się, jaka wspaniała. Trochę za dużo włożyłem ziemniaków. Ale 
za to gotowane okonie, mówię ci, nie jadłeś jeszcze nic takiego!

Rozsupłał płócienny woreczek i ostrożnie, by nie uronić drobiny, sypał do 
bulgocącej polewki grubą, ziemistą sól. Potem na powrót związał woreczek, jak 

największy skarb owinął w ceratę i schował do kieszeni.
—  To specjalnie, aby nie przemokła. Na wsi nie ma soli. Za pół kilograma dają 

dwa kilo słoniny. Owijam, bo raz zaplątała mi się wędka, chciałem wyjąć i 
skąpałem się w rzece. A kiedy przypomniałem sobie o soli, było na dnie

10 — Ziemia bez słońca
145

tylko odrobinę słonej mazi. A bez soli trudno jeść. Dlaczego ty nic nie mówisz? 
Gniewasz się na mnie czy co? Siadłeś tak i siedzisz.

—  Nie chce mi się mówić.
—  W pierwszej chwili byłeś inny — powiedział Gietek.

—  Muszę już iść — rzekł Tadek i nim Gietek zorientował się, już zniknął.
—  Tadek, poczekaj! Zupa! Tadek! Pies rzucił się w krzaki ujadając.

Tadek tymczasem pędził do wsi. Sam nie rozumiał, dlaczego tak postąpił. Coś 
ciągnęło go, by wrócił i znów usiadł obok Giętka przy ognisku. Ciągle czuł w 

nozdrzach wspaniały zapach pary wydobywającej się z kociołka. Jeszcze go piekła 
twarz od żaru. A jednak nie zwalniał, nie oglądał się. W głębi serca miał jakiś 

nieokreślony żal do Giętka.
Nie dochodząc do zabudowań wiejskich, skręcił ku szosie.

—  Tadek! — słyszał za sobą.
Przyśpieszył. Biegł. Raz rzucił krótkie spojrzenie za siebie. Gietek gonił go na 

przełaj, ale Tadek biegał dwa razy lepiej. Rzadko kto umiał pędzić tak, jak on. 
We wszystkich wyścigach bił kolegów zdecydowanie i bez najmniejszgo wysiłku. 

Wkrótce  odległość  między Gietkiem  a  nim zwiększyła  się.

background image

Gietek zresztą najwidoczniej zrezygnował, bo zwolnił kroku i przestał wołać. Już 

z szosy Tadek pomachał ręką koledze. Nie był jednak pewien, czy tamten w ogóle 
zauważył — szedł z psem przy nodze, z nisko spuszczoną głową.

Pożałował tej głupiej ucieczki. „A jakby tak jeszcze wrócić?" — rozważał.
Tak. Wróci.

Od strony Kurowa gnała ciężarówka. Machinalnie podniósł rękę. Nie zwolniła. 
Minęła go. I wtedy naraz pisnęły hamulce. Ciężarówka zahamowała gwałtownie. 

Żołnierz wychylił się z szoferki i przynaglał go ręką.
Puścił się, co sił w nogach. Samochód jechał wolno. Złapał się tylnej klapy. 

Silne ręce natychmiast wciągnęły go do środka,
146

14
Na platformie znajdowało się kilkunastu radzieckich żołnierzy. Siedzieli na 

dwóch prowizorycznie skleconych ławkach, a środek platformy zajmowały skrzynie.
Usiadł na jednej z nich.

—  Kuda jediesz? — spytał starszy już żołnierz, wyróżniający się od innych 
niezwykle gęstymi, siwymi brwiami.

Opowiedział im, dokąd i po co jedzie.
—  Charaszo, charaszo — uśmiechali się, przytakiwali głowami.

Bez przerwy ćmili grube papierosy, gawędzili coś między sobą, z czego Tadek 
rozumiał zaledwie poszczególne słowa i zdania. W pewnym momencie jeden z nich, 

gestykulując, zaczął opisywać nalot myśliwców. Tłumaczył, pokazywał na niebo, a 
robił to z takim przejęciem, że Tadek aż popatrzył do góry, czy nie widać tam 

niemieckich samolotów.
Żołnierz wyprostował się, dotykając głową plandeki. Pokazywał, jak celował i 

pruł z karabinu do samolotu.
—  Trrrrrr ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta.

Tadek siedzący blisko czuł na twarzy jego ślinę.
Nagle coś szarpnęło ciężarówką. „Bomba" — pomyślał przerażony, lecąc gdzieś. A 

potem, kiedy wszystko znieruchomiało, ostrożnie otworzył oczy. A więc żyje. To 
jeszcze nie śmierć.

Leżał na wielkim, rozmiękłym polu cukrowych buraków. Nieco dalej stała 
ciężarówka zaryta w błocie do połowy kół. Przy niej zgromadzili się żołnierze.

Okazało się, że nawaliło przednie koło, szofer nie zdołał zapanować nad 
kierownicą, szarpnęło wóz w bok, akurat na słup telegraficzny. Słup na szczęście 

był stary i na wpół przegniły, zderzak przełamał go i wyrzucił w górę. Nim 
opadł, ciężarówka zeskoczyła z nasypu i wylądowała w burakach. Słup złamany u 

podstawy jeszcze kołysał się, wisząc ciągle na drutach niby śmieszna, długa 
kukła.

Ubranie lepiło się od tłustej ziemi. Poza tym nikomu się nic nie stało. 
Żołnierze przyzwyczajeni widocznie byli do kar-

10*
147

kołomnej jazdy, bo śmieli się teraz, pokazując sobie umorusanego Tadka. 
Otrzepywał się, oskrobywał i uśmiechał do nich. „Lepsze to niż bomba" — myślał i 

wraz z innymi pomagał wypychać ciężarówkę z pola.
Wyciągnęli ją jednak dopiero przy pomocy innej ciężarówki, zatrzymanej na 

szosie. Zmiana koła nie trwała zbyt długo i znów samochód pędził, skacząc i 
trzęsąc na wyboistej drodze, zrytej w wielu miejscach przez gąsienice ciężkich 

czołgów.
Żołnierze poradzili Tadkowi, by ukrył się za skrzyniami, gdyż jeden z lotnych 

patroli dość niespodziewanie zatrzymał samochód i wylegitymował kierowcę oraz 
oficera siedzącego w szoferce. Na szczęście na platformę rzucili tylko okiem, 

ale na Tadku i tak ścierpła skóra, wydało mu się bowiem, że jeden z 
patrolujących był właśnie tym oficerem z punktu kontrolnego w Kurowie.

Wciśnięty teraz między skrzynie postanowił nie wysuwać nosa spoza nich. Gdyby go 
złapano powtórnie, nie uszłaby mu na sucho ucieczka. Jak udowodniłby, że nie 

jest szpiegiem? Nie ma świadków. A zresztą słyszał nieraz, że na froncie nikt 
się nie bawi ze szpiegami — rozstrzeliwuje się ich, skoro tylko istnieją 

poszlaki. A w jego wypadku najniebezpieczniejszym dowodem stała się ucieczka.
Wyglądał na zewnątrz przez szparę w plandece. Widok każdego auta na szosie 

przyprawiał go o przyśpieszone bicie serca.
Na wzniesieniu tuż przed Lublinem oficer siedzący w szoferce zastukał w okienko, 

krzycząc coś. Tadek nie zrozumiał, ale żołnierze zorientowali się natychmiast. 

background image

Ciężarówka zbliżała się do punktu kontrolnego. Czerwonoarmiści kazali wcisnąć 

się Tadkowi pod ławkę. Już przedtem nogi zdrętwiały mu w niewygodnej pozycji — 
teraz leżał rozpłaszczony i wciśnięty w kąt niby śledź w beczce. Na przemian 

trzęsło nim zimno i oblewał pot.
Nie widział teraz szosy, czuł tylko, jak ciężarówka hamuje, a potem usłyszał 

trzaskanie drzwiczek i rozmowy. Nagle wstrzymał oddech. Tylna klapa ciężarówki 
opadła z hukiem,

148
Ktoś wskoczył na platformę, przesuwano skrzynie. Widział, jak nogi żołnierzy 

szczelniej przesłaniają przestrzeń między ławką a podłogą.
Ścisła kontrola trwała nieznośnie długo. Była chwila, że o mało nie wyszedł, nie 

mogąc dłużej wytrzymać napięcia. Jednak się opanował.
Wreszcie niezmierna ulga. Znów trzasnęły drzwiczki, pośpiesznie zamknięto klapę 

i samochód ruszył. Chciał wyjść spod ławki. Ledwo się ruszył, jeden z żołnierzy 
przycisnął go nogami mocniej. Nie rozumiał, dlaczego. Pe pewnym czasie znów 

ponowił próbę, lecz i tym razem żołnierz trącił go nogą, jak gdyby chcąc go 
przed czymś ostrzec.

Na platformie rozmawiano teraz skąpo, jakby ktoś przeszkadzał. Z nielicznych 
zdań domyślił się, że samochód wjechał na ulice Lublina. Czekał niecierpliwie, 

kiedy wreszcie stanie. Nie czuł już prawie ciała z zimna. Żelazna podłoga była 
nieznośnie lodowata, a przy tym ten bezruch. Nie mógł nawet wyprostować 

niewygodnie zgiętej ręki, która opierała się łokciem o jakiś ostry kant. Zdawało 
się, że wieki minęły, zanim ustał warkot silnika. Mimo to przez chwilę sądził, 

że jeszcze samochód trzęsie nim i toczy się naprzód.
Żołnierze wyskakiwali z ciężarówki, tylko ten, siedzący nad Tadkiem, siedział 

dłużej, a podnosząc się ponowił to swoje ostrzegawcze dotknięcie nogą.
Nie śmiał wyjść. Postanowił czekać, aż ktoś go zawiadomi, że można. Żołnierz 

przecież wyraźnie sygnalizował niebezpieczeństwo. Wytężył słuch. W pobliżu było 
cicho, chociaż gdzieś niedaleko stukały coraz jakieś drzwi, a co pewien czas 

obok przemykało z hukiem auto.
Z wielkiego znużenia ogarniała go senność. I naraz zląkł się, że naprawdę zaśnie 

i ciężarówka powiezie go nie wiadomo dokąd. Pchnął nieco najbliższą skrzynię i 
nieznacznie wychylił głowę. Pusto. Wysunął się bardziej spod ławki. Na 

platformie nie było nikogo. Z trudem wygramolił się i stanął na sztywnych 
nogach. Przysunął do brzegu. Samochód znajdował się na zabrukowanym dziedzińcu 

przed paropiętrowym gmachem. Obok parkowały inne auta.
149

Nagle przypadł do burty, położył się na niej piersiami i przerzucił nogi. Nie 
potrafił ^-stanąć, ugięły się pod nim kolana i upadł. Całe ciało miał 

odrętwiałe. Pierwszych kilka metrów czołgał się na czworakach, potem przytrzymał 
niskiego parkaniku okalającego trawnik i wyprostował. Szedł na chwiejnych nogach 

jak na szczudłach. Powoli jednak krew zaczęła krążyć, ruchy nabierały 
sprawności.

Był na ulicy. Wszędzie otaczali go ludzie: żołnierze w polskich i radzieckich 
mundurach, cywile w wojskowych niemieckich płaszczach, i to zarówno mężczyźni, 

jak i kobiety.
Za oszklonymi drzwiami zobaczył stoły i spokojnie jedzących ludzi. Stał i gapił 

się. Zapach potraw dochodził aż tutaj. Nie mieściło mu się w głowie to spokojne 
i dostatnie życie. Nikt nie bronił wstępu do restauracji. Nie było napisów: Nur 

fur Deutsche. Wszyscy zachowywali się tak, jakby skończyła się wojna. A przecież 
jeszcze parę godzin temu w Kurowie słyszał odległą kanonadę artyleryjską 

dochodzącą z frontu nad Wisłą.
Podszedł do milicjanta  w biało-czerwonej opasce.

—  Proszę pana, gdzie się mieści gazeta?
—  Jaka gazeta?

—  No zwykła, „Rzeczpospolita".
—  Ach, redakcja? Pójdziesz tam — wskazał ręką. — Na Krakowskie Przedmieście 

sześćdziesiąt dwa.
15

Nie śmiał wejść. Zatrzymał się przy latarni i spoglądał na drzwi. Ciągle je ktoś 
otwierał. Wszyscy wchodzący i wychodzący śpieszyli się. Za olbrzymimi oknami 

poruszały się niespokojne sylwetki.
„Poczekam. A nuż Józek będzie przechodził". Od żelaznego słupa latarni ciągnął 

mróz. Pod wieczór robiło się chłodniej. Chętnie skryłby się w zacisznym miejscu, 

background image

ale nie mógł spuścić z oczu drzwi do redakcji. Niekiedy zajeżdżało auto, 

wyskakiwał jakiś  wojskowy i znikał  w głębi budynku.  Na
150

ulicach kręciło się coraz mniej przechodniów, lecz w redakcji panował nadal 
ożywiony ruch.

Był głodny, zmarznięty i zaczynał wątpić w sens swojej podróży. Powinien myśleć 
o noclegu. Nad Lublinem już pociemniało niebo. W głębi ulicy i między domami z 

każdą minutą przybywało szarówki. W jednym z okien zapełgało światło, potem 
drugie.

Nagle poczuł rozpacz. Oderwał się od latarni. Prawie biegiem dopadł drzwi. 
Pchnął, aż zadzwoniły w nich szyby.

Pierwsza rzecz, jaką odczuł, to ciepło przenikające natychmiast do skóry. Pokoje 
wiodły na prawo i lewo. Wahał się przez moment. I wtedy na korytarzu ukazał się 

mężczyzna z plikiem papierów w ręku. Spojrzał na Tadka przelotnie i już 
odchodził, ale naraz jakby go coś zastanowiło2 odwrócił się.

—  Czego tu szukasz?
—  Przyszedłem do Józka Biernackiego.

—  Kolego Zelent, telefon do was — ktoś wychylił głowę i zawołał do mężczyzny 
stojącego naprzeciw Tadka.

—  Poczekaj, zaraz przyjdę — powiedział poważnie i wszedł do pokoju, nie 
zamykając za sobą drzwi.

Dolatywało stamtąd stukanie maszyny do pisania, jakieś rozmowy i podniesiony 
głos Zelenta wołającego do telefonu:

—  Jutro rano. Ju-tro. Godzinę przed posiedzeniem sądu. Dziś nie mogę w żaden 
sposób. Na jutro już umówiłem się z prokuratorem Sawickim. A dziś spotkanie u 

Bieruta.
Ktoś domknął drzwi. Tadek oparł się o ścianę. Ciepło go odurzyło. Przymrużył 

oczy. Na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje i po co, bo kiedy ponownie stanął 
przed nim ów mężczyzna, zwany Zelentem, Tadek aż się przestraszył.

—  Kto to jest Józef Biernacki?
—  To mój znajomy. Pisze artykuły do „Rzeczypospolitej" o Majdanku.

—  A skąd wiesz?
—  Czytałem.

—  On był na Majdanku?
151

—  Prawie dwa lata.
—  A jaki miał numer?

—  Nie wiem o żadnym numerze — zdziwił się Tadek.
—  No tak, skąd ty możesz wiedzieć. Słuchajcie, kto to jest Józek Biernacki? — 

spytał siedzących w pokoju.
—  To ten brunet z działu reportaży, co występuje w procesie — wyjaśnił ktoś.

—  No, jak mogłem zapomnieć — uderzył się dłonią w czoło. — Dajcie chłopakowi 
jego adres. Widziałem przez okno, że sterczy pod redakcją od dwóch godzin. 

Zmarzł na kość.
W progu ukazał się mężczyzna w wojskowej bluzie.

—  O, musisz dobrze wyciągać nogi — mówił. — Biernacki mieszka na drugim końcu 
Lublina na Lotniczej pod dwunastym. Pytaj o Zielińskiego.

Mówiąc uśmiechał się przyjaźnie, choć cały czas przy tym mrugał nerwowo i 
marszczył czoło, jakby ktoś świecił mu w oczy silnym reflektorem. To wydawało 

się Tadkowi nieco dziwne i budziło w nim nieufność.
—  Kieruj się cały czas w stronę Majdanka. Wiesz, gdzie to jest?

—  Nie.
—  Nie szkodzi. Każdy ci powie. Nie dochodząc do płotu z drutów kolczastych, 

skręcisz w prawo. No, a teraz zmykaj. Nie mam czasu.
Kiwnął głową i oddalił się.

A jednak szczęście dopisało. Ma adres Józka. Lotnicza dwanaście, u Zielińskiego, 
przy Majdanku, na prawo od szosy.

Fala zimnego powietrza przeszyła go na wskroś. Kilka sekund stał w progu, 
wreszcie zatrzasnął drzwi. Puścił się pędem. Drewniaki stukały po chodniku. 

Przebiegł po jakimś mostku i dopiero wówczas zatrzymał się.
Majdanek. Jak tam trafi? Niedaleko przechodziła gromada radzieckich żołnierzy. 

Wyminął ich. Już zapadł wieczór czarny, jesienny. Między domami ciemność zdawała 
się nieprzenikniona.   Przyśpieszył   kroku.   Rozglądał   się   za   prze-

152

background image

chodniami. Naraz ujrzał dwie kobiety wychodzące z sąsiedniej ulicy.

—  Gdzie jest Majdanek? — przypadł do nich. Cofnęły się przestraszone.
—  Jak można dojść do Majdanka? — powtórzył.

—  Dopiero przyjechałyśmy spod Warszawy — wyjaśniła jedna z nich trzymająca w 
ręku elektryczną latarkę. Chwilę oświetlała postać Tadka.

Po przeciwnej stronie zobaczył mężczyznę, niemal wpół biegnącego po chodniku.
—  Proszę pana! — zawołał rozpaczliwie. Tamten zwolnił.

—  Czego chcesz?
—  Którędy iść do Majdanka?

—  Do końca tą ulicą, potem w prawo. Tam znów spytasz — i już oddalił się.
Tadek pędził co tchu. Skoro to na drugim końcu Lublina, musi się śpieszyć. Gdyby 

miał latarkę jak tamta kobieta. W Puławach zostawił aż dwie. Obie niosły 
wspaniale. Jedną otrzymał od ojca Giętka, a drugą znalazł na placu przed 

kościołem, gdzie zwykle zatrzymywały się transporty ciężarówek niemieckich 
zdążających na wschód.

Pod stopami urwał się chodnik. Biegł teraz po rozmiękłej drodze. Po bokach stały 
niskie domki. W niektórych jaśniały okna od kaganków i świec. Szybki marsz 

rozgrzał go i przywrócił pewność siebie. Nawet lepiej zaczął odróżniać kształty 
płotów, drzew, zabudowań.

Przed jedną z furtek stała jakaś para młodych. On akurat zapalał papierosa. W 
świetle dużego płomienia wiatrowej zapalniczki Tadek dostrzegł zarysy obu 

twarzy. Dziewczyna miała jasny, długi płaszcz i prawie białą chustkę na głowie. 
Śmiała się z czegoś. Tadek zbliżył się.

—  No, czego tu szukasz? — spytał mężczyzna.
—  Chcę dojść do Majdanka i nie wiem którędy.

—  Po co ci Majdanek? O tej porze tam nikt nie chodzi. Wracaj do domu.
—  Ale muszę na Lotniczą do znajomego.

154
—  Zaczekaj! Idę w tym samym kierunku. Dobranoc — powiedział do dziewczyny. — 

Zajdę jutro i przyniosę ci tę książkę — dorzucił już z daleka.
Zrównał się z Tadkiem.

—  Byłeś tu kiedy?
—  Nie. Jestem z Puław.

—  Kogo szukasz na Lotniczej?
—  Tam mieszka mój znajomy.

—  To już za miastem, przy samym Majdanku.
—  Słyszałem.

—  A nie boisz się iść tamtędy?
—  Dlaczego miałbym się bać?

—  Nic, tak spytałem.
—  Tam straszy?

—  Koło Majdanka strach było przechodzić za okupacji, lecz teraz nie ma się 
czego bać.

—  Pan mnie o to spytał.
—  Bo widzisz, Majdanek to wielki cmentarz, choć nie ma grobów. A teraz uważaj, 

tu łatwo zwichnąć nogę. Po bokach ciągną się okopy. — Położył dłoń na plecach 
Tadka i mówił dalej: — Znam Puławy. Chodziłem do gimnazjum Adama Czartoryskiego.

—  To na mojej ulicy.
—  A jak ty się nazywasz?

—  Różański.
—  Jesteś bratem Edka Różańskiego? — zapytał stając.

—  Tak. Niemcy zabili go na początku wojny.
—  Wiem — rzekł smutno. — Razem chodziliśmy do budy. Przyjaźniłem się z nim. 

Świetnie grał w piłkę.
—  Naprawdę? — spytał Tadek.

—  Przecież to twój brat, powinieneś wiedzieć.
—  Wtedy byłem mały.

Od   dłoni   spoczywającej   na   plecach   szło   przejmujące
ciepło.

—  To był chyba najweselszy chłopak w całej szkole. Pisał wiersze i wydawał 
własną gazetkę. Konaliśmy ze śmiechu. W  domu mam jeszcze gdzieś numer takiej 

gazetki.
155

—  Pokaże mi pan?

background image

—  Mów do mnie Adam. Pokażę ci. Zajdź do mnie. Mieszkam w tej chałupce — o, 

widzisz to okno?
—  Teraz! — zawahał się Tadek. — Powinienem odszukać znajomego i rano wracać na 

Łysą Górę.
—  Gdzie?

—  To taka wieś za Żyrzynem.
—  Aż stamtąd przyszedłeś?

—  Przyjechałem na radzieckiej ciężarówce.
—  Trzęsiesz się cały. Chodź do mnie. zjesz coś ciepłego, a potem odprowadzę cię 

na Lotniczą.
Energicznie pociągnął Tadka w stronę jaśniejącego okna. Za furtką ujadał pies.

—  Saper, cicho! Nie budź sąsiadów — mówił Adam spokojnie i coś majstrował przy 
zamku.

Po dłuższej chwili furtka ustąpiła. Pies od razu rzucił się do Tadka, ale silne 
ręce w porę chwyciły go za obrożę.

—  Uspokój się. To gość. No, przestań!
Pies pomimo władczego tonu właściciela nie mógł pohamować niskiego pomruku 

gniewu.
—  Przytrzymam go, a ty biegnij do sieni.

Tadek w kilku susach dopadł drzwi i już stał za nimi. Serce tłukło mu się z 
emocji. Pies darł pazurami deski po po przeciwnej stronie.

—  Zjadłby cię. Ale on dla wszystkich taki — mówił Adam prowadząc Tadka przez 
ciemną sień. — Nie znosi obcych na podwórzu. Za parkanem mogą iść tłumy, wodzi 

ślepiami i nie szczeknie, ale niech tylko ktoś dotknie furtki... Uważaj, tu 
wysoki próg.

Zapalił wiatrówkę i po chwili już rozbłysła naftowa lampa. Znajdowali się w 
niewielkim pokoiku.

—  No, rozgość się — wskazał Tadkowi krzesło. — Za ścianą mieszkają rodzice. A 
to moje królestwo. Siadaj, a ja przyniosę coś do jedzenia.

Pod oknem stała wąska kozetka. Obok niej stół i dwa taborety. Aż do sufitu pięły 
się półki z książkami. W powietrzu czuło się ich zapach. Były równo ułożone. 

Większość
156

miała tę samą szarą oprawę. Tadek dotykał grzbietów palcami, sylabizował 
niektóre tytuły napisane tuszem.

Za ścianą rozlegały się głosy i kaszel. Melodyjnie wydzwaniał gdzieś zegar. 
Naraz ogarnęło go wielkie zmęczenie. Siadł na taborecie. Płomień naftowej lampy 

mrugał. Pokój kołysał się nieznacznie. Prawie zasypiał, kiedy skrzypnęły drzwi i 
wszedł Adam.

—  Lubisz kapuśniak? Przetarł powieki.
—  Jem wszystko — powiedział szczerze.

—  No, to świetnie. Trzymaj łyżkę, a tu chleb. Wyłapywał kawałki mięsa i duże 
oka tłuszczu. Kapuśniak

palił od pieprzu.
—  Kiedy ostatnio jadłeś?

Tadek opanował się. Nabierał wolniej. Wstyd mu było własnego łakomstwa.
—  Jedz śmiało. Zaraz poszukam gazety Edka.

Podniósł się od stołu i wyciągnął spod kozetki drewnianą skrzynkę. Przekładał w 
niej pudełka, papiery, jakieś czasopisma.

—  Powinna tu gdzieś być — powiedział.
Potem zaglądał w inne miejsca. Wreszcie siadł zrezygnowany.

—  Nie mogę znaleźć. Nie było mnie długo w domu. Wiele rzeczy zawieruszyło się — 
przyznał.

Tadek dokładnie wyskrobywał miskę.
—  Co, przynieść jeszcze kapuśniaku?

—  Już dosyć. Chyba już pójdę — rzekł Tadek.
—  A może przenocujesz u mnie? Ten znajomy i tak na pewno już śpi. Poza tym 

ciężko go będzie znaleźć o tej porze. Ulica Lotnicza to odległe przedmieście
—  Obiecałem wrócić jak najprędzej.

—  W nocy przecież nie wyruszysz z powrotem. A co ty właściwie chcesz od tego 
znajomego?

—  Żeby nam pomógł — powiedział z pewnym zakłopotaniem i zaraz dorzucił: — Mama 
jest chora,

—  Ojca nie masz?

background image

157

—  Nie.
—  U kogo mieszkacie na tej Łysej Górze?

—  Przyjął nas jeden gospodarz.      ,
—  A za co żyjecie?

—  Mieliśmy kilka koców.
—  Masz rodzeństwo?

—  Młodszego brata.
Adam przechadzał się z rękami założonymi do tyłu, od kozetki do drzwi, sześć 

kroków w jedną i sześć kroków w drugą stronę.
—  Wiesz co, radzę ci, połóż się i prześpij. Rano łatwiej będzie trafić. A nuż 

tego znajomego nie zastaniesz.
Tadek rozejrzał się po izbie. Przytulnie tu było. Od kaflowego pieca, którego 

połowa wystawała na pokój, bo druga znajdowała się za ścianą w izbie rodziców — 
promieniowało ciepło. Oczy mimo woli kleiły się. W mózgu szumiało od zmęczenia i 

przeżytych wrażeń.
—  No to co, rozbierz się. Pokażę ci, gdzie jest woda, będziesz mógł się umyć.

Tadek popatrzył na Adama nieco zaskoczony.  „Rozebrać się do snu? Myć?" — 
myślał. Raptem podniósł się.

—  Jednak pójdę.
Czuł swędzenie na całym ciele. Pod wpływem ciepła odezwał się świerzb. Poza tym 

te wszy. Ledwo się powstrzymywał, by się nie drapać.
—  Dziękuję za kapuśniak.

—  Dlaczego nie chcesz zostać? Milczał.
—  Coś cię dręczy i nie masz odwagi powiedzieć. Tadek spojrzał na łóżko. Już nie 

pamiętał, jak się śpi na
czymś takim. Od słomy leżącej na glinianej podłodze zawsze ciągnęło zimno, marzł 

po nocach, zwijał się w kłębek, przytulał jak najbliżej do matki; niekiedy we 
śnie okręcał się kocami, którymi przykrywali się we trójkę — dopiero Jędrek 

robił alarm, że mu zimno, i płacząc budził Tadka, i odbierał koce.
158

—  Domyślam się, co cię gnębi, ale nic się nie martw. I ja po powrocie z lasu 
miałem takie ręce i kark, jak ty. W domu jest maszynka. Ojciec cię ostrzyże. 

Będziesz się mógł nawet wykąpać. A przed snem wysmaruję cię siarką. Chodź ze mną 
— wziął go za ramię.

—  Mamo — uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju. Pchnął opierającego się Tadka za 
próg. — To właśnie ten chłopiec. Trzeba go jakoś wykąpać i przebrać.

Tadek zauważył, jak Adam mrugnął do matki. Zbliżyła się, wzięła w palce włosy 
Tadka.

—  Najlepiej ostrzyc do gołej skóry — powiedziała.
—  Zgodzisz się? — pytał Adam.

—  Tak.
—  No, widzisz, zuch jesteś. Ojciec robi to wspaniale. Przez kilka lat pracował 

jako fryzjer.
Starszy, bardzo spokojny mężczyzna nieznacznie uśmiechnął się do Tadka.

—  Siądź tu przy piecu — kobieta podsunęła taboret. — Włosy od razu spalimy.
Wpółprzytomny poddał się wszystkim zabiegom. Widział, jak w palenisku topiły się 

włosy. Potem bez słowa protestu pozwolił się szorować matce Adama. Namydlała go, 
tarła szorstką rękawicą, aż piekła skóra.

—  Trochę boli, ale to nic — tłumaczyła. — Po kąpieli Adam cię wysmaruje i 
szybko znikną pryszcze i strupy. Za dwa dni po świerzbie nie zostanie znaku. Nie 

wstydź się, Adam jest starszy, a jeszcze nieraz pomagam mu się kąpać.
Okręciła go wielkim, lnianym ręcznikiem. I wtedy poczuł zapach świeżo wypranej 

bielizny. Tak pachniały ręczniki i pościel w domu, kiedy matka przynosiła je po 
praniu z dworu czy ze strychu i zabierała się do maglowania.

—  O, teraz jesteś inny chłopak. Nie poznają cię w domu — powiedział ojciec 
Adama przypalając zwiniętego z gazety papierosa.

Od zapachu żółtego smarowidła aż kręciło w nosie. Ciało piekło, jakby je ktoś 
przypalał. Chciało mu się krzyczeć, ale

159
się wstydził. Zaciskał zęby i spokojnie nadstawiał plecy. Sam również tarł 

piersi, brzuch, ramiona.
Adam przyniósł skądś łóżko polowe i ustawił je przy piecu. W koszuli ciągnącej 

się aż do ziemi Tadek położył się pod świeżo nawleczoną kołdrą. Woń siarki 

background image

mieszała się z zapachem czystej bielizny.

Adam opowiadał coś ściszonym głosem, lecz Tadek nie mógł się skupić. Mijało 
pieczenie skóry. Fala ciepła wypełniała ciało. Zamknął oczy. Jak dobrze. Nigdy 

chyba tak się nie czuł. Nim zdążył pomyśleć coś więcej, ogarnął go kamienny sen.
16

Adam siedział przy stoliku, czytał książkę i palił papierosa. Na dworze był 
dzień. Przez rozsunięte firanki Tadek zobaczył kilka drzew ogołoconych z liści, 

szopę służącą najprawdopodobniej za skład opału i ul pokryty słomianą strzechą, 
taki, jakie spotykał przy wiejskich zagrodach.

—  Zaspałem?
—  Trochę — uśmiechnął się Adam.

Tadek sięgnął po ubranie. Leżało obok na krześle, czyste, wyprasowane, aż 
zawahał się, czy to jego.

—  Nie ubieraj się. Wysmaruję cię jeszcze raz, bo inaczej świerzb nie zginie. To 
końska kuracja, ale pomoże. Ojciec pamiętał receptę na tę maść jeszcze z 

pierwszej wojny światowej. Wtedy też panoszył się świerzb.
Tadek poddał się mocnym rękom Adama, a ten nie żałował siły: starannie nacierał 

skórę, aż się zasapał.
—  No, diabeł by uciekł, a co dopiero taki mały pajączek. Teraz możesz się 

ubierać. Zjesz śniadanie i pójdziemy na Lotniczą.
—  Trafię sam.

—  I tak nie mam nic innego do roboty. Odkąd wyszedłem z lasu wiecznie mnie 
gdzieś niesie. Włóczę się po mieście i czytam. Chodźmy do kuchni,

160
W czystym, wyprasowanym ubraniu Tadek czuł się nieswojo. W szkle obrazu 

przelotnie zobaczył swoją twarz. Też wydała mu się obca.
—  Wygląda, jakby z sierocińca uciekł — powiedział ojciec Adama.

—  Nie słuchaj. To żarty. Włosy odrosną ci szybko — mówiła kobieta sadzając 
Tadka przy stole. — Szkoda, że twój młodszy brat mieszka tak daleko. Też bym go 

chętnie wykąpała. Taki mały ze świerzbem i wszami więcej się męczy.
Postawiła przed nim głęboki porcelanowy talerz ozdobiony po brzegach kolorowymi 

kwiatami. Zapach przypalanej zupy rozchodził się po izbie. Duże, smakowite 
skwarki i przysmażona na brązowo cebula pływały po powierzchni talerza.

Wszyscy byli już po śniadaniu, otaczali go i przyglądali się, jak zajada. Adam 
podsuwał chleb. Matka dwa razy dolewała przypalankę.

Tadek poczuł, że pęka z przejedzenia, ale w talerzu jeszcze było. Popatrzył na 
zupę z rozpaczą — nie da rady zjeść. I nagle pomyślał o Łysej Górze, o tym, jak 

na niego czekają. Jędrek może stoi na drodze, kuli się z zimna i wygląda go od 
strony lasu.

—  Ja już pójdę — podniósł się szybko.
■— Poczekaj, wezmę płaszcz! — zawołał Adam.

Dogonił Tadka w sieni, wyszedł pierwszy i przytrzymał psa, który podobnie jak 
wczoraj warczał, pienił się i szarpał, aż oczy nabiegły mu krwią.

Siąpił zimny deszcz. Nie padał kroplami, ale przesączał się z powietrza przez 
ubranie niby gęsta, przenikliwa mgła. Tadek wyciągał nogi, jak mógł. Bał się, że 

późno i nie spotka Józka na Lotniczej. Dobrze było mu u Adama, ale przecież 
obiecał wrócić jak najwcześniej.

I znów pomyślał o przypalance, o grubych pajdach smacznego chleba, o Jędrku i 
matce. Czuł, że krew nabiega mu do twarzy. Nie pierwszy raz obżerał się poza ich 

plecami. Kiełbasa na Łysej Górze... Jeszcze przyśpieszył.
—  Nie pędź tak. O, widzisz, to druty Majdanka.

И — Ziemia bez słońca
161

Tadek podniósł oczy. Podwójny płot z kolczastych drutów znajdował się tuż, 
kilkanaście metrów od drogi, za nim ciągnęło się pole kapusty. Główki stały 

szeregami równymi jak ludzkie oddziały. Dalej widniały jakieś baraki i 
zabudowania. Nad płot z kolczastych drutów wyskakiwały wieżyczki drewniane, z 

pomostami, służące do obserwacji okolicy.
—  Tam jest Lotnicza — wskazał Adam. Tadek wciąż patrzył na opustoszały obóz,

—  On tu siedział.
—  Kto?

—  Ten znajomy, Józek Biernacki.
—  Ależ to mój kolega! On żyje?

—  Właśnie do niego idę.

background image

—  Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Przecież to z nim i z twoim bratem 

chodziłem do jednej klasy. Pośpieszmy się. Nie wiedziałem, że żyje. Opowiadano, 
że zginął na Majdanku.

Bez trudu znaleźli dom z numerem dwunastym. Od podwórza po zewnętrznych schodach 
dostali się do mieszkania Zielińskiego. Przyjął ich szczupły blondyn, trochę 

nieufny. Dopiero po wyjaśnieniach przyznał, że tu mieszka rzeczywiście Józek 
Biernacki, ale pięć minut temu wyszedł do redakcji.

—  Musieliście się z nim minąć.
—  A gdzie poszedł? — pytał zmartwiony Tadek.

—  Powiedziałem przecież, że do redakcji.
Schody zadudniły pod stopami. Już biegł z powrotem.

—  Znajdziemy go, nie bój się — pocieszał Adam. — Będziemy szukać razem.
—  Co to jest tam przed barakiem? — zagadnął Tadek, gdy przechodzili obok 

kolczastego płotu Majdanka.
—  To buty. Cała góra. Wszystkie, jakie tylko są na świecie. Tyle zostało po 

zagazowanych i spalonych w piecach. A ta kapusta wyrosła na popiele z ludzi. 
Karmiono nią więźniów.

Już nie spoglądał na druty, nie zebrane zagony kapusty, baraki. Spod drewniaków 
pryskało błoto. Uciekał. Bał się. Nie chciał widzieć obozu ani słyszeć o nim.

162
Wyprzedził Adama. Chwilami tracił go z oczu. Potem w centrum Lublina zaplątał 

się w małe uliczki, trochę błądził. Teraz Adam przydałby się. Kiedy wreszcie 
dotarł na Krakowskie, ujrzał Adama i Józka. Stali przed drzwiami redakcji i 

wyraźnie nadczekiwali go.
—  Po coś się tak ostrzygł? — zagadnął Józek z miejsca. Tadek zatrzymał  się 

speszony.  Ton  Józka wydał mu się
ostry, nieprzychylny,  a spodziewał się innego powitania.

—  Mój ojciec go ostrzygł — wtrącił Adam.
—  Nie lubię tego. Na Majdanku wszystkich strzyżono do gołej skóry. Dzieci 

również.
—  Widziałem całe sterty włosów — powiedział Adam. Józek wyglądał źle, gorzej 

niż wówczas na Osinach. Wtedy
ciało miał opuchnięte, twarz pełną i komuś, kto nie wiedział, że to choroba, 

mógł się wydawać zdrowy i dobrze odżywiony. Teraz opuchlizna minęła. Na twarzy 
pojawiły się zmarszczki, pod oczami duże worki. Połowa włosów była siwa. Tylko 

oczy świeciły żywo w starej, poważnej twarzy*
—  Masz do mnie interes? Adam odszedł nieco na bok*

—  Zegarek sprzedałeś?
—  Ukradli mi. Ktoś napadł na mnie w nocy, jeszcze na Osinach.

—  A jak matka?
—  Źle.

—  Nic nie mam — rozłożył ręce. — Ale poczekaj, coś poradzimy. Tylko wieczorem, 
bo teraz muszę już iść na proces. Będziemy ich sądzić: Schoellena, Pohlmanna i 

innych. Sześciu katów Majdanka. Powinno ich być znacznie więcej. Ale przyjdzie i 
na tamtych kolej.

—  Czytałem twój artykuł w „Rzeczypospolitej". Miałem nawet ze sobą, tylko 
zabrali mi go w czasie rewizji na punkcie kontrolnym.

—  Chodź ze mną. Już późno. Zobaczysz ich. Żaden nie chce się przyznać — mówił 
teraz do Adama. — Wszystkiemu zaprzeczają. Dowodzą, że winien był Hitler, a oni 

tylko wykonywali rozkazy. A każdy z nas, więźniów2 widział, jak
u*

163
bili i zabijali co dzień bez nakazu, dla rozrywki. Taki Pohlman mordował 

dziennie po kilku więźniów, rozbijając głowy pałką albo dotąd przyciskał głowę 
więźnia nogą w wodzie, aż ten tonął. Katowaniem zmuszali, by matka wieszała 

córkę, a ojciec syna.
Józek jakby zapomniał o Tadku. Cały czas zwracał się do Adama i mówił z 

ożywieniem. Dopiero przed wejściem na salę sądową odwrócił się i kazał mu iść 
przodem.

W pobliżu stał zwarty tłum. Twarze ludzi były posępne. Kilkudziesięciu 
wojskowych pilnowało, by wzburzony tłum nie rozszarpał przywiezionych akurat na 

salę rozpraw esesmanów.
Tadek przyjrzał im się. Byli wymizerowani, ale trzymali się butnie. Jeden tylko 

miał płaczliwą minę, jak gdyby chciał tym wzbudzić w otaczającym tłumie litość.

background image

—  Dokąd? — Jakiś cywil zagrodził Tadkowi drogę.

—  Ze mną. Jestem świadkiem w procesie.
—  On też? — wskazał Tadka. — Dosyć dzieci się napatrzyły i nasłuchały.

Józek jakoś odruchowo potarł czoło ręką.
—  Nie pomyślałem o tym. Idź do redakcji. Zaczekaj tam na mnie. Gdy tylko będę 

mógł, wrócę. A przez ten czas pomyślę.
Już fala poniosła Józka Biernackiego i Adama w głąb budynku. Przez chwilę Tadek 

miał ochotę przemknąć się między nogami idących, ale ujrzawszy surowy wzrok 
pilnującego drzwi cywila z biało-czerwona opaską na rękawie powoli zaczął się 

wycofywać.
17

Deszcz siekł na ukos. Niebo było beznadziejnie zaciągnięte ciemnymi  chmurami. 
Tadek  przemókł  do  ostatniej  nitki.

Żołnierz pilnujący krzyżówki kilka razy przywoływał go i zachęcał, by się 
schronił pod okapem baraku, ale Tadek bał się. Pocztowy samochód mógł nadlecieć 

znienacka. Kie-
164

rowca, jeśli go nie dojrzy, pomknie dalej w kierunku Warszawy, a tego Tadek nie 
darowałby sobie nigdy.

Od rozstania z Józkiem Biernackim żył w podnieceniu. Nie potrafił zająć się 
żadną robotą. Czekał niecierpliwie na dzisiejszy ranek. Zaraz wyjaśni się 

tajemnica, dowie się, co Józek wymyślił, by im pomóc. Zgodnie z poleceniem czeka 
na pocztowego jeepa.

Schował się za chropowaty pień jarzębiny. Niewiele to pomagało. Wiatr wciąż 
zmieniał kierunek. Strugi były nieznośnie lodowate. -Pojedyncze krople biły jak 

gradowe ziarno.
Ale nie odejdzie. Jeszcze trochę. Samochód niedługo nadjedzie, a na suszenie się 

będzie czas.
Wiatr mocniej targnął gałęziami. Do stóp Tadka spadło pomarszczone grono 

czerwonych jarzębin. Podniósł je. Owoce zwarzył mróz. Były cierpkie i kruche. 
Popatrzył w górę. W koronie drzewa między gałązkami miotało się jeszcze jedno 

grono, podobne do uwięzionego ptaka.
Deszcz stawał się coraz dokuczliwszy. Spływał za kołnierz, zalewał oczy. Na 

krótką chwilę opanowało go zwątpienie. A jeśli stoi niepotrzebnie? Przecież 
Józek mógł zapomnieć. Wydawał się taki zajęty. Jeszcze przy pożegnaniu nie był 

pewien swego pomysłu i nie chciał o nim mówić.
— Bądź cierpliwy i nie przegap jeepa — rzekł zamiast wyjaśnień.

Tadek zmierzył oczami przestrzeń dzielącą go od baraku. Za daleko. Nie zdąży 
przebiec, kiedy auto wychyli się zza wzniesienia. Huk motorów ponaglał bicie 

serca. Za każdym razem wyskakiwał na brzeg szosy. Ale to wciąż były wojskowe 
ciężarówki. Zawiedziony spoglądał, jak oddalają się, wyrzucając spod kół 

fontanny deszczowej wody. Znów krył się za pniem. Wytrzyma do końca. Nie wróci 
do domu z niczym. Tak samo, jak on, niecierpliwią się matka i Jędrek.

Cały wczorajszy dzień dłużył im się okropnie. Siedzieli głodni i smutni, a 
chociaż nie odzywali się, wiadomo było, że wszyscy myślą o tym samym. Jędrek w 

nocy kilka razy siadał na posłaniu, trącał Tadka i mówił:
165

—  Chyba już czas.
Micka w ciągu dnia ostrzegał ich, by sobie nie obiecywali za wiele:

—  Na biedę niełatwo coś poradzić. Kto wie, może tak powiedział, by się pozbyć 
kłopotu.

Tadkiem aż trzęsło, ale milczał. Znał dobrze Mickę i lubił. Stary nie mówił im 
tego, aby dokuczyć, tylko nie ufał ludziom, bo wiele nacierpiał się od nich w 

życiu.
Żuł jagody jarzębiny i powoli obojętniał na deszcz. Nie jest z cukru, nie 

roztopi się, a jeep musi zjawić się lada chwila. Zresztą nie odejdzie, nawet 
gdyby miał stać tutaj do wieczora. Józek nie rzucił słów na wiatr. Jeśli 

obiecał, dotrzyma. Poza tym po co miałby wracać do domu z pustymi rękami? Ma 
dość płaczu Jędrka i spojrzeń matki. Sam też nie chce więcej głodować. Mdli go 

od pieczonych w popiele cukrowych buraków. Nikt nie może już na nie patrzeć.
Przypomniał sobie talerz z przypalanką, której nie dojadł u Adama. Aż mlasnął i 

pociągnął nosem. Przez moment powietrze zapachniało smażoną cebulą i skwarkami. 
Jednak naprawdę pachniało tylko deszczem i zbutwiałymi liśćmi jarzębiny, w 

które'tłukły ogromne krople.

background image

Tymczasem wartownicy zmienili się. Tadek z zazdrością popatrzył na żołnierza 

wchodzącego do baraku. Tam było ciepło i sucho. Z żelaznego komina wydobywał się 
czarny dym i rozpełzał nad dachem, dopóki silniejszy poryw nie zmieszał go z 

ulewą.
Nowy wartownik przykryty szczelnie pałatką, przechadzał się brzegiem jezdni; 

dwadzieścia kroków w jedną stronę i dwadzieścia w drugą. Tadek policzył 
dokładnie. Żołnierz robił to jakoś automatycznie. Na Tadka nie zwracał uwagi. 

Czarne, krzaczaste brwi i mocno wystające kości policzkowe nadawały jego twarzy 
wyraz niezwykłej surowości. Tadek wyczuł, że nie istnieją dla niego podczas 

warty ludzie, deszcz, ziąb. Miał rozkaz nie puszczać nikogo w kierunku Puław bez 
specjalnej   przepustki   i   to   pochłaniało   go   całkowicie.

Przypomniał sobie przygodę z żołnierzem na mostku przy Kurówce. „Ten na pewno 
nie puściłby mnie do miasta" —

166
pomyślał widząc, jak wartownik długo i skrupulatnie bada papiery kierowcy, który 

wjechał na puławską szosę. Później kazał otworzyć tylną klapę i sprawdzał, czy 
szofer nie wiezie kogoś bez przepustki. Słychać było niezadowolony głos 

kierowcy, który na próżno musiał wyłazić na deszcz. Odjeżdżając, z gniewem 
popatrzył przez okienko na upartego wartownika.

„Za dziesięć minut będzie w Puławach. Tylko dziesięć minut". Tadek skulił się 
jeszcze bardziej. Wszystko wydało mu się beznadziejne. Uświadomił sobie nagle, 

że od dłuższego czasu przestał myśleć o powrocie do Puław.
Deszcz zelżał nieco, ale chmury jakby pociemniały. Wyszedł spod jarzębiny. 

Wdrapał się na pryzmę kamieni i patrzył w kierunku Lublina.
I raptem zobaczył jeepa. Auto wychyliło się spoza zakrętu i mknąc środkiem 

szosy, pięło się pod górę. Niczym nie różniło się od innych wojskowych aut, ale 
był pewien, że to ów pocztowy jeep.

Zbiegł na szosę. Zamachał rękami. Samochód zwolnił, zjechał na bok. Przypadł do 
klamki. Rozejrzał się po twarzach. Józka w środku nie było.

—  Nazywasz się Tadek Różański?
—  Tak.

—  Trzymaj — kierowca podał mu paczkę. — I czekaj co dzień o tej samej porze.
Już jeep minął skrzyżowanie. Tadek jeszcze czuł zapach spalinowych gazów, 

których obłoczek rozwiał się tuż przy jego głowie.
Paczka była okręcona w szary papier i lekko związana sznurkiem. Znajdowały się w 

niej gazety.
„To jakaś pomyłka. Szofer dał mi nie tę paczkę". Zrobił parę kroków, jakby 

chciał gonić jeepa, ale już go nie było widać. Przyjrzał się paczce. Na papierze 
widniało dużymi literami: Tadek Różański. Żyrzyn. „A jednak to nie pomyłka. 

Tylko po co gazety?" Spodziewał się przecież... Och, właściwie czego się 
spodziewał?

„Na biedę niełatwo  coś poradzić"  —  przypomniał  sobie
167

chrapliwy głos Micki. Mimo woli osłonił gazety przed deszczem. Jeszcze raz 
spojrzał na 'szosę. „Może to nie wszystko i jeep zaraz zawróci".

Wreszcie minęło pierwsze oszołomienie. Już rozumiał, po co Józek przysłał 
gazety. Ukrył je na piersiach pod bluzą i rozpryskując drewniakami kałuże, 

ruszył co sił w nogach do Żyrzyna.
Deszcz walił w plecy, ściekał po nosie i brodzie. W butach chlupotała woda. 

Nasiąknięte ubranie ciążyło mu nieznośnie, kleiło się do ciała, ale wszystko to 
było nieważne. Walczyły w nim nadzieja i niepokój.

Pędem prawie wpadł do pierwszej chałupy. W sieni otrzepał się z deszczu. Odłożył 
na chwilę gazety, szybko zdjął bluzę, wykręcił, wytarł nią szyję, twarz.

W izbie usłyszano te odgłosy, bo uchyliły się drzwi i stanął w nich 
przygarbiony, wąsaty chłop. Przyglądał się Tadkowi w milczeniu długą chwilę.

—  Wejdź do środka — rzekł wreszcie.
—  Kupi pan gazetę? Przyniosłem gazety. Przekroczywszy próg rozwinął paczkę. 

Płachty gazet rozprostowały się. Zapachniało drukarską farbą.
—  „Rzeczpospolita" — przeczytał chłop głośno. — Spójrzcie, to już polska gazeta 

— powiedział z podnieceniem, zwracając się do dwóch kobiet i chłopaka siedzących 
przy stole.

—  I dzisiejsza data! — wykrzyknął. — Zapłać mu — zwrócił się do żony. A 
spojrzawszy na Tadka dodał: — Wysusz go jakoś i daj mu coś ciepłego. Głodny na 

pewno. Dzisiejsza i najprawdziwsza polska...

background image

Przez chwilę Tadkowi wydało się, że mężczyzna ma w oczach łzy.

—  Siądź przy stole. Dam ci gorącego krupniku — oznajmiła kobieta.
I wkrótce już dymiła przed nim miska z zupą.

—  A zdejm bluzę, to podsuszę.
—  Nie, dziękuję. Zaraz muszę iść.

Szybko zjadł zupę. Spieszyło mu się. Minął niepokój. Teraz już wiedział, że 
Józek dotrzymał słowa.

168
—  Daj jeszcze jedną gazetę. Wezmę dla brata — wyjaśnił gospodarz.

—  A po ile sprzedajesz? — zagadnęła gospodyni.
—  Nie  biorę  pieniędzy,  tylko   coś   do  jedzenia.

—  Daj mu kawałek kiełbasy.
Kobieta udała się do sąsiedniej izby, a po chwili wróciła z wianuszkiem mocno 

wysuszonej kiełbasy.
—  A zachodź co dzień! — zawołał mężczyzna, kiedy Tadek był już za progiem.

Zagrody stały gęsto jedna przy drugiej. Prawie w każdym domu witano go tak samo.
—  Polska gazeta. „Rzeczpospolita". Patrzcie, jaki rysunek Hitlera. O, notatki z 

frontu.
Wszędzie  dziwiono  się,  uśmiechano,  płacono  hojnie. W połowie wsi zabrakło 

gazet,
Ustał deszcz. Po drodze płynęły jeszcze strugi, ale nawet jakby się odrobinę 

wypogodziło.
Tadek wracał do domu szczęśliwy, obładowany najrozmaitszymi produktami. 

Przepełniała go wdzięczność dla Józka. Chciał czym prędzej być w domu. Tego się 
nie spodziewają. Jędrek 'chyba udusi go~z radości.

Wyciągał żwawo nogi. A znalazłszy się poza Żyrzynem, na leśnej drodze, zaśpiewał 
głośno, na całe gardło:

—  Żołnierz drogą maszerował..,
18

Ziemia zamarzła. Zaorane skiby zamieniły się w grudę. Musiał iść uważnie, by nie 
skręcić nogi. Drewniaki coraz wpadały w bruzdę. Wybierał miejsca wywiane. Te 

pokryte śniegiem były zdradliwe. Kilka razy o mało nie zarył nosem w zaspę.
Już dobrze szarzało.

Rano długo walczył ze sobą,, zanim wyszedł spod koców.
170

Wszyscy jeszcze leżeli otuleni i skurczeni na swoich posłaniach. W mieszkaniu 
było niewiele cieplej niż na dworze. Przez szpary w drzwiach nasypało do środka 

śniegu. Wiatr nadmuchał go też pod łóżko Micki przez dziurę w ścianie. Śnieg 
nawet nie stopniał.

Usta miał popękane. Chciało mu się pić. W wiadrze woda zamarzła do dna. Na 
próżno walił w nią drewnianą łyżką. Dopiero po wyjściu z domu zaspokoił 

pragnienie garścią śniegu.
Żyrzyńskie pola ciągnęły się jak pustynia. Wiatr dął w kierunku lasu z wielkiej, 

otwartej przestrzeni. W ostrym powietrzu słychać było odległe pianie kogutów. 
Koło cmentarza wydawało się nieco zaciszniej: chroniły drzewa i na wpół 

rozsypujący się mur.
W Zagrodach i Żyrzynie ludzie jeszcze spali. Komu by się chciało wstawać w taką 

pogodę. Nie śpieszyło się przecież w pole. Starał się teraz iść przy płotach. 
Zawsze zaciszniej niż na odkrytej drodze.

Na żyrzyńską krzyżówkę przybiegł zadyszany. Jeszcze w przeciwległym zagajniku 
leżało nieco nocnej szarości.

Wartownik na powitanie skinął głową.
Jednak nie spóźnił się. Pocztowy jeep jeszcze nie leciał. Ale tylko patrzeć, jak 

wyskoczy zza wzniesienia, da sygnał z daleka i przemknie obok na pełnym gazie.
Żołnierz tupał i co chwilę wielką rękawicą ocierał oczy. Tadek jak zwykle ukrył 

się za barakiem przed ostrym, wschodnim wiatrem. Na pustej szosie widniały 
nieliczne odciski opon, lecz tylko na linii Lublin-Warszawa; szosę odchodzącą w 

kierunku Puław pokrywał gładziusieńki, świeży śnieg.
Jeep spóźniał się. Tadek coraz wychylał głowę zza węgła i spoglądał, czy na garb 

wzniesienia nie wypełznie zielony kształt znajomego auta. Przez cienkie ściany 
baraku słyszał podniesione głosy wartowników. Znał ich dobrze. Pamiętał nawet 

imiona. Niektórzy zapraszali go do środka, by ogrzał się, ale dowódca oddziału 
patrzył na to niechętnie i nie pozwalał mu zbyt długo siedzieć w baraku.

171

background image

— Pomieszczenie wojskowe, cywilom wchodzić nie wolno — tłumaczył po rosyjsku.

Kiedy Tadek zrozumiał sens jego wypowiedzi, opuścił barak i więcej tam nie 
wszedł.

Na krzyżówce zjawiał się co rano. Wychodził z domu po ciemku. Biegł pięć 
kilometrów po błocie albo po grudzie. Skracał sobie odległość, idąc na przełaj 

polami. Lasem co prawda było zaciszniej, lecz dalej. Poza tym lubił wielkie, 
otwarte pole.

Stuknęły drzwi baraku i po chwili Tadek zobaczył żołnierza nagarniającego do 
wiadra czysty śnieg. W tym samym momencie od szosy przypłynął szum auta. Poznał 

je od razu. Jeep już dojeżdżał do skrzyżowania. Opadła szyba i z wnętrza 
samochodu wyrzucona została paczka. Utkwiła w przydrożnej zaspie, a pocztowy 

jeep tymczasem już był daleko.
Tadek wyjął paczkę ze śniegu, otrzepał ją, przycisnął łokciem i, uśmiechnąwszy 

się do żołnierza, ruszył zamaszystym krokiem ku pierwszym domom Żyrzyna.
Tu i ówdzie w obejściach zaczynał się ruch, skrzypiały drzwi. Najwidoczniej 

karmiono dobytek. Na obszernych podwórkach stały wojskowe ciężarówki. W 
mieszkaniach i stodołach kwaterowało wojsko.

—  Gaazeety!   Rzeczpospoliiiita!   Rzeczpospoliiii...
Chwilę stał przed furtką. Gospodarz akurat szedł od studni.

-— Weźmie pan gazetę?
—  Wczorajszej jeszcze nie przeczytałem.

—  Ej, malczik! — przywołał go jeden z kwaterujących czerwonoarmistów.
Tadek podał gazetę.

Żołnierz z kieszeni płaszcza wyciągnął małą puszkę rybnych konserw. Tadek 
chuchnął na nią, jak na pierwszy zarobiony tego dnia pieniądz.

Wykrzykiwał coraz głośniej:
-— Rzeczpospoliiii... Warszawa zdobytaaaa...

Albo znów:
—  Gazeta solaaaali, co się czyta i paaaali.

172
Wysilał, jak mógł, koncept, aby zachęcić ludzi, ale pomimo chuchania na pierwszą 

zapłatę, jakoś nikt nie uchylał drzwi i nie przywoływał go, chociaż na pewno 
jego głos słyszano w każdej zagrodzie. Ręka mu zmarzła od trzymania gazet, 

zwinął je więc w rulon i wsadził dłoń do kieszeni.
Drugą gazetę sprzedał przy samym końcu wsi księdzu, który akurat szedł z 

kościoła na plebanię.
—  Zajdź jutro, zapłacę hurtem — pogłaskał Tadka po głowie.

Był zły i chciało mu się płakać. W całym Żyrzynie tylko dwie gazety. Spoglądał 
na zabudowania i dymy płynące z kominów i rosła w nim wrogość.

W Zagrodach było to samo. Wszyscy jakby się zmówili. Wreszcie przestał wołać. 
Wchodził na podwórze, otwierał drzwi do sieni.

—  Najnowsze wiadomości. Niemcy marzną na froncie. Bliski koniec wojny...
—  Przyjdź kiedy indziej.

—  Daj no tę gazetę.
W jednych domach odsyłano go z kwitkiem, za to w innych brano, co prawda z 

pewnym ociąganiem. Gazet ubywało powoli.
W niektórych sieniach zatrzymywał się dłużej, by się ogrzać. Mróz zamiast 

słabnąć, jeszcze tężał.
Minął całe Zagrody. Sprzedał zaledwie siedem gazet. Zostało jeszcze 

sześćdziesiąt trzy, Józek bowiem regularnie przysyłał po siedemdziesiąt 
egzemplarzy. Na dnie chlebaka leżały dwa jajka, puszka rybnych konserw, kawałefc 

pieroga z marchwią i pajda chleba.
Rozejrzał się po okolicy. Wiatr niósł suchy śnieg. Szczypało w twarz, w szyję. 

Ostre igiełki zimna wdzierały się pod ubranie. Najchętniej zaszyłby się gdzieś w 
ciepłym kącie, zamknął oczy i siedział tak długo, długo. „W wyziębionej izbie 

Micki na pewno już buzuje ogień w kuchni, ciepło promieniuje na mieszkanie. 
Wszyscy obsiedli dookoła piec. Nie muszą chodzić po mrozie".

Zaczął żuć razowy chleb,  najwidoczniej  świeżo  pieczony.
173

bo skórka była jeszcze chrupiąca i pachniała węglem  drzewnym.
W lesie zrobiło się nieco zaciszniej. Szedł do Kotlin najkrótszą drogą. Musi 

przecież sprzedać wiece] gazet. 1 tak w domu leżą ich caie stosy. Leśną 
przecinką nikt nie szedł i nie jechał co najmniej od dwóch dni. Koleiny równo 

zakrył śnieg. Wiatr szedł górą, szumiał w oszronionych gałęziach sosen i tylko w 

background image

bardziej otwartych miejscach spada! niżej i kąsał.

Drewniaki, choć stare, szczęśliwie trzymały się jeszcze Łatał je, przybija! 
gwoździkami odrywającą się przyszwę i służyły dobrze. Kiedyś przeszkadzały, ho 

byty za obszerne. teraz owijał nogi onucami i gazetami. Papier świetnie trzymał 
ciepło. Nawet plecy i brzuch okręcał płachtami gazet i przewiązywał sznurkiem. 

Nauczył go tego stary Micka. Najgorzej marzły ręce, szyja, przewiewało też 
drelichowe spodnie.

Wymijał większe zaspy. Stąpał po zmarzniętym mchu chrzęszczącym pod stopami. 
Chwilami robiło się dokoła tak zacisznie, że miał ochotę przycupnąć między 

zwartymi pniami drzew, których korony zatrzymywały wiatr i śnieg, i przeczekać 
najgorsze.

Na śniegu pod dębem zobaczył zrytą ziemię. Dopiero co musiały tu być dziki. 
Wszędzie widniały siady racic. Chwilę przyglądał się miejscu.

„Mieć do pomocy kolegów z Tarniny i urządzić pułapkę", W czasie okupacji 
zakładali wnyki na zające, a ojciec Giętka nauczył ich nawet przygotowywać 

potrzask na „grubego zwierza",
Rozmarzony zwolnił kroku. Ile to planów snuli w Tarninie. Przysięgali sobie na 

śmierć i życie, ze się nigdy me rozstaną. Los chciał inaczej. Rozproszy! ich me 
wiadomo gdzie Został tylko Gietek, ale i on w tej chwili jest daleko.

— Ech! — ze złością kopną! gałąź.
Głupio   zachował   się   wówczas   za   Kurowem   spotkawszy dietka. 

Pozazdrościł   mu   rzeki,   ryb   i   tego   ogniska   w   lesie. O czymś takim 
przecież  marzyli   i.izem.  leząc  latem  n.i   Wv sokich   Brzegach   nago, 

na   piachu   gorącym   i   aż   klującwn
174

w  oczy  złocistością.   Widzieli   Wisłę  spokojną  i  szarą,  wiklinową 
puszczę, а wyobraźnią byli daleki).

„Ciekawe, co on teraz robi? — zastanawiał się. — Struga zamarzła. Las na wzgórzu 
zasypało śniegiem. Trudno w taką pogodę siedzieć na polanie i gotować nad 

ogniskiem zupę". Pamiętał, ile godzin sam musiał czekać, zanim zaki-pia! sagan 
wiszący  nad paleniskiem,

W prześwicie dojrzał odległą wieś i płaskie, opadające nieco pola. Szedł nad 
drogą po omiecionej ze śniegu grudzie. Las zostawał w tyle. Znów wiatr 

przeszywał go na wskroś.
Na wyniosłości, gdzie droga skręcała ku wiosce, naraz zobaczy! sanie. Pojedynczy 

dzwonek u dyszla zabrzmiał wesoło w powietrzu. Koń żwawo kopa! się przez 
nieprzetarty śnieg. Jego kasztanowa maść żywo odcinała się od bieli otoczenia.

Za plecami furmana Tadek ujrzał doktora. Siedział otulony paltem i kocem, Przy 
nim stały dwie walizy. Roztargnionym wzrokiem popatrzył na Tadka i skiną! głową 

na powitanie.
,.Z walizami? Dokąd? Czyżby wracał do Puław?" Miał ochotę dogonić sanie i 

zapytać, lecz zabrakło mu śmiałości. Pierwszy dom, do którego wstąpił w 
Kotlinach, przypomniał Tadkowi gorycz ostatnich dni. Chłop nie tylko nie kupił 

gazety, ale zły czegoś wrzasnął, by mu nie wałęsać się po obejściu, bo psami 
poszczuje.

Wyszedł zacisnąwszy zęby. Na domiar nieszczęścia zawadził chlebakiem o furtkę i 
zbił oba jajka. Nie było co zbierać. Przełkną! jedno żółtko, reszta rozmazała 

się. Wyjął chleb. wyciera! gazetą, później czyści! chlebak. Nie mógł odżałować 
tych dwóch jajek. Przez chwilę myślał, ze z Kotlin pójdzie na Łysą Górę, zostawi 

to, co zarobił, matce i Jędrkowi, by zjedli jakie takie śniadanie. Teraz, nie ma 
po co wstępować. W zagrodzie, gdzie mieszkał doktor, ujrzał wyrostka w swoim 

wieku. Chłopak zasapany ganiał po obszernym podwórku prosiaka i próbował 
zapędzić go na powrót do chlewa. Tadek podniósł kij i pomógł zagonić wieprzka. 

Chłopak pośpiesznie zamkną! drzwi na skobel.
175

—  Diabeł nie świnia! Przeskoczył zagrodę, wpadł na mnie, kiedy otwierałem, i o! 
— wskazał.

Na ubitym śniegu leżał pusty szaflik, a przy nim kałuża pomyj i tłuczonych 
ziemniaków.

—  Gdzie ojciec powiózł doktora?
—  Do Kurowa.

—  Po co?
—  Stamtąd weźmie go samochód do Lublina,

—  Już tu nie wróci?

background image

—  Chyba.

—  Kupicie gazetę?
—  Mamy spytaj.

Nie patrząc więcej na Tadka, wziął szuflę i uprzątał rozlaną karmę.
Tadek wszedł do ganku. Dom był wyjątkowo ładny. Takiego nie miał nikt w 

Żyrzynie, w Zagrodach ani na Łysej Górze. Różnił się od chałup wiejskich. Z 
cegły, tynkowany na zewnątrz, na piętrze miał balkonik. Dach pokrywała blacha. 

Ganek też nie przypominał wiejskich sieni: miał okna, drewnianą czystą podłogę — 
był obszerny, zastawiony szafkami i zawieszony półkami. Tuż przy drzwiach 

zwisały z wbitych haków pęki jakichś ziół, wianki czosnku i długie warkocze 
cebuli.

Spojrzał na nie łakomie. Błysnęła mu myśl, by zdjąć taki wianek i szybko ukryć w 
chlebaku, ale zamiast tego odwrócił oczy i pchnął drzwi prowadzące w głąb 

mieszkania.
—  Dlaczego tak marudziłeś? — spytał podrażniony kobiecy głos.

—  Kupi pani gazetę?
Kobieta stojąca tyłem odwróciła się gwałtownie.

—  A skąd się tu wziąłeś?
W miednicy leżała tłusta, na wpół oskubana kura, z której czerwonego pierza 

parowała jeszcze gorąca woda.
—  Kupi pani gazetę? — powtórzył.

—  Kiedy indziej. Teraz mam brudne ręce.
Znów zabrała się do obdzierania kury. Chciał krzyknąć, że brudne ręce to nie 

powód, by odmawiać^
176

Trzasnął drzwiami, aż zadrżały szyby w ganku. Przy cebuli i czosnku zawahał się, 
ręka już drgnęła, lecz w tej samej chwili otwarły się drzwi z dworu i ukazał się 

chłopak z szaflikiem. Patrząc sobie w oczy, wyminęli się. Wzrok Tadka był 
wściekły, tamtego zaś podejrzliwy.

„Udławcie się tym swoim pięknym domem i kurą na obiad" — pomyślał biegnąc do 
furtki.

Ominął dwa następne domy. Wydawały mu się również nieżyczliwe. Ale gdy opadł 
gniew, zawrócił z powrotem. „A może właśnie tam kupią" — obudziła się w nim 

nadzieja.
Szczęście mu dopisało. I w jednej, i w drugiej zagrodzie wzięto gazety. Do 

chlebaka powędrował spory kawał białego sera i skrawek solonej słoniny. Świat od 
razu wydał się różowy. Pogwizdując maszerował przez wieś.

Już nie przygnębiały go odmowy. Tu i ówdzie brano „Rzeczpospolitą". W niektórych 
domach mówili, by przyszedł kiedy indziej. Dziękował i za to.

W jednym z mieszkań nie wzięto od niego gazety, ale kobieta odcedzająca akurat 
mleko dała mu spory kubek. Wypił jednym tchem.

—  Szkoda, że nie masz bańki, dałabym ci mleka.
Aż mu się serce ścisnęło. Nieraz nosił dzbanek albo butelkę — dziś nie wziął 

nic.
—  A może pani mi pożyczy swojej bańki? Odniosę — spytał stojąc już w progu.

Przyjrzała mu się.
—  A gdzie ty mieszkasz?

—  Na Łysej Górze.
—  A to tam ludzie nie mają mleka?

—  Mają.
—  To co będziesz taki kawał niósł. Jeszcze rozlejesz po drodze.

—  Tam nie dadzą — powiedział.
Wyjęła z szafki litrową butelkę, spłukała ją najpierw wodą, potem napełniła 

mlekiem.
—  Ale korka nie mam.

—  To nic. Zatkam papierem.
12 — Ziemia bez słońca

177
Wyjął z pliku gazet jedną, położył na ławie.

—  Nie potrzeba — powiedziała.
—  Butelkę odniosę!  — zawołał już z sieni.

—  Gazety! Gaaazeeety! — znów odzyskał głos. Czuł, że słyszą go wszyscy dookoła. 
— Rzeczpospoliiiiii...

Zatrzymywał się przy furtkach, patrzył na drzwi, czy mie wyjrzy ktoś. Ochrypł od 

background image

krzyku, ale sprzedał następne trzy gazety. To był już sukces. Wczoraj poszło mu 

o wiele gorzej.
Uradowany opuszczał Kotliny, kierując się miedzą do wąwozu przecinającego las. 

Ręka zgrabiała mu od trzymania butelki. Przekładał ją z dłoni do dłoni. „To nic 
— myślał chuchając na zmarznięte palce — jutro wezmę bańkę. Od drewnianej rączki 

nie będzie tak zimno".
Pod lasem łaziło stado wron. Kiedy się zbliżył, zerwały się z ponurym krakaniem. 

W pierwszym momencie zrobiło mu się trochę nieswojo. Zaraz potem przypomniał 
sobie Puławy. Tam zawsze pełno ich było nad lipami, obsiadały wszystkie 

śmietniki, a w mroźne dni zataczały nad ulicą koła i krakały rozpaczliwie ze 
strachu przed zimą i głodem.

19
Przy lesie zauważył pojedyncze ślady odciśnięte na śniegu przez wojskowe buty. 

Poznał je po gwoździach. Odciski były świeże. Ktoś nie tak dawno szedł z Kotlin 
na Łysą Górę. Odruchowo stąpał po tych samych śladach.

W wąwozie leżało więcej śniegu niż na równinie. Chwilami sięgał do pół łydek i 
wyżej. Kroki idącego przed nim były jak wymierzone. Człowiek musiał się 

śpieszyć, bo nie wybierał dogodniejszych przejść, lecz szedł prosto krótszą 
drogą, przy prawej ścianie wąwozu.

Niedaleko zakrętu Tadek usłyszał nagle czyjś niski, ochrypły głos. Rozejrzał się 
pilnie. Wąwóz był pusty. Ostrożniej podchodził do zakrętu. Coś go zaniepokoiło i 

w tych krokach, i w zagadkowych słowach, które zabrzmiały raz i więcej się nie 
powtórzyły.

178
Teraz z lękiem uprzytomnił sobie, że jego stąpnięcia skrzypią na śniegu, a w 

miarę jak się wsłuchiwał, to skrzypienie rosło, potężniało. Stawiał stopy cicho, 
mimo to zmarznięty śnieg piszczał pod drewnianymi podeszwami.

Zrobił jeszcze parę kroków. Powoli wychylił głowę. Wąwóz dalej był pusty, a 
nawet znikły ślady. „Niemożliwe" — pomyślał. Szukał niespokojnie. I raptem 

zobaczył jakby schodki na ścianie wąwozu. Tu musiał wspinać się nieznajomy. 
Śnieg przyprószyły grudki zmarzniętej gliny.

Przyklejony do zbocza patrzył w górę. W tym miejscu wąwóz był najgłębszy. Brzegi 
zarośnięte krzakami i drzewami przedłużały i wzmagały wrażenie głębokości. 

Wpatrywał się jakiś czas...
Uspokojony chciał już iść dalej, gdy naraz w górze rozległ się trzask łamanej 

gałęzi, przekleństwa i łomot spadającego ciała. Rozpaczliwie spojrzał na boki. 
Sekunda, dwie i ten ktoś ukaże się spoza zakrętu. Po obu stronach stały 

nieprzychylne ściany wąwozu, z których tu i ówdzie wyłaziły zwichrzone korzenie 
rosnących wyżej drzew.

Tymczasem przekleństwa i jęki trwały dalej. Człowiek musiał się tęgo potłuc.
O tym, by uciekać, nie było co marzyć. I naraz w przypływie rozpaczy wskoczył na 

nieco pochyłą ścianę, uczepił się ręką długiego korzenia sosny. „Ta butelka". 
Podciągnął się. Jeszcze pół metra. Spostrzegł niewielkie zagłębienie. Postawił w 

nim mleko. Teraz obiema rękami chwytał się zbocza. Ledwo dotarł na szczyt, 
rozpłaszczył się za drzewem. Widział doskonale dno wąwozu. Bał się odetchnąć. 

Czekał jeszcze minutę, dwie, a później zobaczył mężczyznę z wypchanym worem na 
plecach. Ubrany w półkożuszek, w zielone wojskowe spodnie, na głowie miał wielką 

kraciastą cy-klistówkę.
Tadek czekał z napięciem, kiedy się oddali. Wielka ulga wstępowała do serca. Ale 

w tym samym momencie butelka z mlekiem, jakby trącona, wysunęła się z wgłębienia 
i tocząc po zboczu, z brzękiem rozbiła na dnie wąwozu.

Mężczyzna przerażony puścił worek i dłuższą chwilę roz-
12*

179
glądał się dookoła. Potem z wahaniem podniósł ciężar, zarzucił na plecy i szybko 

pomaszerował do Kotlin.
Tadek podniósł się ostrożnie i, przedzierając między krzakami, zdążał brzegiem 

wąwozu do schodków, którymi wchodził mężczyzna. Śnieg tu był zdeptany. Ślady 
wiodły w głąb lasu.

Już miał iść dalej, kiedy naraz coś błysnęło w dole na śniegu. W mgnieniu oka 
ześliznął się po stoku. Na ziemi leżał złoty zegarek, ten sam, który sprzedał 

doktorowi.
Wziął go do ręki. Szybko wyjrzał spoza zakrętu. Mężczyzna zamiast do Kotlin 

akurat skręcił na mało uczęszczaną leśną ścieżkę prowadzącą do Baranowa.

background image

„Kto to jest? Skąd miał zegarek?" Dłuższą chwilę zastanawiał się, co ma robić. 

Zachowanie mężczyzny nie podobało mu się. Tkwiła w tym wszystkim jakaś dziwna 
zagadka. 1 naraz postanowił wracać do domu. Opowie wszystko matce, naradzi się z 

nią i zrobi tak, jak ona każe.
Wspiął się na górę. Jeszcze raz przyjrzał się zegarkowi. Przyłożył do ucha. 

Zegarek cykał. Otworzył wierzchnią kopertę. Wskazówki pokazywały godzinę 
dziesiątą. „Czyżby doktor go sprzedał?" — pomyślał.

Odruchowo i tym razem ruszył po śladach nieznajomego.
Ślady skręciły ku Łysej Górze. Zaskoczony ujrzał obok nich inne odciski butów, 

bez: gwoździ. Szły obok tamtych. Posuwał się ostrożnie. Widział przecież jednego 
mężczyznę, drugi mógł być gdzieś w pobliżu. Przeczucie mówiło mu, że lepiej nie 

stykać się z tymi ludźmi.
Nagle stanął. Zobaczył na ziemi rozrzucone papiery. Podniósł je. Był to gruby, 

zapisany zeszyt, jakieś luźne kartki i bloczek z receptami. Rozejrzał się 
uważniej i o mało nie krzyknął, zobaczywszy niezwykły kształt wciśnięty między 

krzaki. Opamiętał się jednak, przysunął bliżej.
W dole, osłonięte gałęziami, leżały walizy doktora, te same, które widział dziś 

na saniach. Poruszył je. Miały wyłamane zamki i były puste. Już domyślał się 
wszystkiego. Fakty wiązały się w jedną okropną całość.

Oczy miał czujne. Nie tropiąc dalej śladów, biegł prosto
180

od żyrzyńskiej drogi. Odetchnął z ulgą na polu. Tu już nie groziło mu 
niebezpieczeństwo. W porę mógł je zauważyć.

Ledwo dopadł drogi, zdziwił się. Nigdzie nie było śladów płóz. „Czyżby doktor 
nie udał się o pomoc do wojska w Żyrzynie?" Znalazł swoje własne ślady 

zostawione dwie godziny temu. Poza tym śnieg był gładki. Wokół żywego ducha.
„Co robić? Biec do Żyrzyna powiadomić żołnierzy i ludzi?"

Wyjął zza pazuchy gazety, przewiązał sznurkiem, ukrył w przydrożnym jałowcu. 
Tylko mu przeszkadzały. Pędził środkiem przecinki. Z napięciem badał wzrokiem 

prawą i lewą stronę drogi.
Nagle za niewielkim zakrętem stanął przerażony. O parę metrów przed nim czołgał 

się doktor. Był bez palta i marynarki. Twarz miał spoconą, włosy lepiły się do 
czoła. Poznał Tadka. Opadł na ręce.

—  Sprowadź pomoc. Szybko.
Lewa noga doktora w połowie uda ściśnięta była mocno szalikiem. Spodnie miał 

zakrwawione. Gdzieniegdzie różowił się śnieg.
—  A sanie?

—  Biegnij do Zagród. Bliżej.
„Gdzie sanie?" — myślał i rozglądał się, jeszcze nie rozumiejąc.

—  Jestem ranny. Biegnij.
Wszystko wirowało mu w oczach. Gnał co tchu. Nawet nie spostrzegł, kiedy znalazł 

się na rozdrożu. Akurat od Zagród dwóch chłopaków szło z sankami do lasu po 
drzewo.

—  Tam jest ranny! — zawołał. Nie zrozumieli go.
Wyrwał im sanki i popędził z powrotem. Doktor tymczasem doczołgał się do dębu.

—  Gdzie ludzie?
—  Mam sanki. Zawiozę pana. Pomóżcie! Prędzej! — krzyknął na zaczajonych w tyle 

chłopaków.
Jeden ruszył śmiało, ale drugi ociągał się. Doktor jęcząc wdrapał się na sanki.

181
—  Niech  pan   się   mocno   trzyma  —   rzucił  Tadek.

—  Ostrożniej! — wołał doktor co chwilę.
Ale nie słuchał. Po wyglądzie doktora zrozumiał, że trzeba się śpieszyć.

Tymczasem od punktu sanitarnego dzielił go jeszcze kilometr nierównej, wyboistej 
drogi. Co kilkadziesiąt metrów przystawał, by pomóc doktorowi ułożyć się lepiej. 

Obaj chłopcy zdążali tuż przy sankach.
Jakiś gospodarz zauważył ich, coś pytał, chciał zatrzymać,; lecz Tadek nawet nie 

zwolnił. Chłop jednak poznał lekarza. Idąc spiesznie obok sań zdjął z siebie 
kożuch i narzucił na doktora.

Już mignął znak czerwonego krzyża na parkanie. Jeden z chłopaków wyprzedził 
sanki i dał znać wcześniej, tak że w chwili, gdy Tadek nadbiegł, przed furtką 

czekało dwóch radzieckich żołnierzy. Natychmiast zorientowali się w sytuacji — 
ktoś pobiegł po nosze, wniesiono doktora do budynku.

Tadek, nie pytając o pozwolenie, też wszedł do środka.

background image

Zdjęto z doktora ubranie. Ciało miał pokrwawione. Jeden z żołnierzy włożył biały 

fartuch i przemywał czymś ranę. Kula przestrzeliła udo. Wylatując wyszarpała 
duży otwór broczący obficie krwią.

Z urywanych zdań doktora Tadek dowiedział się, co zaszło w lesie. W momencie gdy 
sanie znalazły się pośrodku między Kotlinami a Zagrodami, bez żadnego 

ostrzeżenia zza drzewa padł strzał. Koń spłoszył się, szarpnął gwałtownie, 
doktor wyleciał z sań. Wtedy padł drugi strzał. A kiedy w kilka minut później 

zamroczenie minęło i doktor otworzył oczy, zobaczył, że jest sam, bez palta i 
marynarki. Przewiązał szalikiem nogę nad postrzałem i, nie mogąc iść, czołgał 

się, wyglądając pomocy.
—  Ja widziałem tego człowieka — powiedział nagle Tadek. Wszyscy spojrzeli na 

niego.
—  Wiem, gdzie porzucił puste walizki. Było ich dwóch., Mogę pokazać ślady.

Wojskowy, starszy rangą, wziął Tadka za ramię.
—  Pajdiom — rzekł i wyprowadził go na podwórze.

182
Wydał kilka poleceń i wnet z szopy stojącej za budynkiem z szumem wytoczył się 

kryty wojskowy jeep. Oprócz oficera wsiadło jeszcze dwóch żołnierzy z pepeszami.
Po paru minutach już byli na miejscu wypadku. Doktor czołgał się co najmniej pół 

kilometra. Bez trudu odnaleźli ślady obu bandytów. Oficer chwilę wahał się, ale 
Tadek pociągnął go za rękaw.

— Tam — wskazał na Kotliny. — Tu ich nie ma.
Wkrótce natrafili na gromadę ludzi i sań. Tadek poznał kobietę, która tak 

niedawno jeszcze obdzierała kurę z pierza. Płakała, darła włosy. Inni próbowali 
ją uspokajać. Chaotycznie tłumaczono oficerowi.

Koń przybiegł z saniami sam. To zaalarmowało żonę i sąsiadów. Ciało gospodarza 
znaleziono w rowie. Zginął od kuli od razu, ale zwłoki wypadły dopiero po 

drodze, kiedy przerażony koń zjechał na bok, do rowu.
Samochód teraz rwał na przełaj przez pola. Tadek wskazywał ręką kierowcy. 

Dojechali do ścieżki, ślady żołnierskich butów rysowały się wyraźnie. Dróżka 
była wąska. Samochód zaczepiał co chwilę o gałęzie. Kierowca musiał dobrze 

uważać, by nie uderzyć w drzewo.
Po dłuższej jeździe oficer zatrzymał jeep. Tu ślady obu bandytów znów się 

spotykały i skręcały na prawo w gąszcz. O pościgu samochodem nie było mowy.
Oficer kazał Tadkowi i kierowcy czekać w aucie. We trzech, z bronią gotową do 

strzału, szybkim marszem zanurzyli się w las. Tadek nie mógł usiedzieć. Szofer 
coś zagadywał, ale on nie rozumiał pytań. Patrzył w las niespokojnie, wytężał 

słuch.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Szofer zapalił papierosa, a potem bez pośpiechu, 

manewrując kierownicą, wykręcił auto.
Raptem jak trzask łamanej gałęzi rozległ się strzał. Następnie seria z pepeszy. 

Później druga i trzecia.
Kierowca wolno sięgnął po swój automat i wysiadł. W tym momencie znów padły dwa 

pojedyncze strzatyj i to znacznie bliżej niż pierwsze^
184

Tadek uchylił mocniej drzwiczki i chciał także wyjść, ale czerwonoarmista ruchem 
głowy nakazał, by wsiadł z powrotem, sam zaś bez pośpiechu wyjął z ust 

papierosa, rzucił na ziemię i starannie zadeptał butem.
I wówczas na ścieżce w dali pokazała się ciemna sylwetka. Znieruchomiała na 

sekundę. Tadek krzyknął. Prysła strzaska* na kulą szyba. Szofer w odpowiedzi 
posłał długą serię z automatu, potem skoczył w lewo na ukos między sosny, chcąc 

uciekającemu przeciąć drogę.
Nagle Tadek drgnął. Szybę auta przesłonił cień. Odetchnął. To był oficer: bez 

czapki, z twarzą zalaną krwią. Kula drasnęła policzek i przestrzeliła ucho. 
Grube, czerwone krople padały na wojskowy płaszcz.

—  Gdzie szafior? — spytał szybko. Tadek pokazał ręką kierunek.
—  Idi sa mnoj!

—  Krew — powiedział Tadek.
Oficer machnął ręką niecierpliwie. Po paru krokach jeszcze wrócił, wyjął kluczyk 

ze stacyjki samochodu. Szedł przodem.
Drzewa rosły gęsto. Śnieg był płytki. Tu i ówdzie czerniało igliwie i 

zeszłoroczne liście. Musiał dobrze wyciągać nogi, by dorównać w marszu 
oficerowi.

Wtem zamarł. Między dwoma blisko rosnącymi sosnami ujrzał klęczącego mężczyznę w 

background image

półkożuszku i kraciastej cy-klistówce.

—  On? — zagadnął krótko oficer.
—  On.

Tadek zobaczył teraz worek, kałużę krwi i rękę klęczącego z zaciśniętym 
pistoletem. Kożuszek poszarpany był przez kule. Bandyta musiał wychylić się za 

drzewa i strzelać, kiedy dosięgła go seria z pepeszy.
Oficer zabrał broń. Potem położył trupa na wznak i sprawdził zawartość jego 

kieszeni. Następnie wziął worek i ruszyli do ścieżki.
Przy aucie zastali już żołnierzy.

—  Brodaty uszoł — powiedział jeden z nich.
185

Słowa te poruszyły Tadka.
Żołnierze wsiedli do auta, dyskutując między sobą z ożywieniem. Zabrali też 

worek z rzeczami doktora. Tadek stał przy drzwiczkach. Nie był pewien — wsiadać 
czy czekać, aż go zaproszą. Zajęci sobą, nie spojrzeli na niego, jeep ruszył i 

Tadek został sam.
Wokół zrobiło się teraz tak cicho, iż nagle usłyszał cykanie zegarka w kieszeni. 

To dodało mu otuchy. Puścił się pędem do Żyrzyna. Miał przed sobą dobre cztery 
kilometry drogi.

Musi oddać doktorowi czym prędzej zegarek. Powinien to już zrobić wcześniej, ale 
zapomniał. Woli pozbyć się zegarka jak najszybciej. Niebezpiecznie mieć w 

kieszeni tak cenny przedmiot.
Na punkt opatrunkowy przybiegł zmordowany ostatecznie. Pierwszą rzeczą, jaką 

ujrzał podchodząc do budynku, był ambulans sanitarny, który właśnie ruszył.
—  Gdzie ranny? — spytał wszedłszy do izby, w której opatrywano przedtem 

doktora.
—  A co chcesz? — zagadnęła kobieta zmywająca podłogę.

—  Potrzebny mi jest doktor, ten, co tu leżał,
—  Już go zawieźli do szpitala sanitarką.

—  Ale dokąd?
—  Do szpitala. Kto ich wie, gdzie mają swój szpital. Chyba aż w Lublinie.

Na drodze Tadek jeszcze się rozejrzał.
Przed sąsiednim domem, gdzie kwaterowali żołnierze, stał jeep ze strzaskaną 

szybą. Ulica wzdłuż wsi poza tym była pusta. W kościele zadzwoniono na dwunastą. 
Dźwięki brzmiały głucho. Z niskiego nieba zaczął sypać śnieg.

Poczuł zimno na plecach. Przepocone papiery przykleiły się do ciała. Powinien je 
właściwie wyjąć. Teraz i tak nie grzeją.

Bez pośpiechu ruszył do lasu po ukrytą w jałowcu paczkę gazet. Czekała go 
jeszcze długa wędrówka. Krótki dzień niebawem się skończy — trzeba 

się*pośpieszyć i obejść przynajmniej Łysą Górę.
186

Na pewno matka i Jędrek czekają go tam niecierpliwie. Przypomniał sobie mleko i 
zrobiło mu się okropnie żal. Miał odnieść pustą butelkę. Będzie się teraz 

wstydził pokazać w Kotlinach*
20

Nad ranem obudziło Tadka skrzypnięcie pryczy. Było jeszcze ciemno. Oknem wpadało 
światło księżyca. Micka szedł cicho przez izbę. Szybko narzucił wyszarzałą 

kapotę, wziął przygotowane od kilku dni widły i bezszelestnie uchylił drzwi.
Teraz Tadek usłyszał za ścianą, tam gdzie znajdował się kopczyk  z ziemniakami, 

jakieś pochrząkiwanie i  ruch.
Zobaczył przez szybę, jak Micka nagle skoczył z widłami na gromadę dzików. Jeden 

z nich kwiknął przeraźliwie, inne już zakotłowały się w kierunku lasu. Ostre 
widły przebiły skórę i weszły w grzbiet. Dzik był silny, szarpnął i wyrwał się, 

ale z widłami w ciele. Zamiast uciekać, z całą wściekłością ruszył na Mickę. Ten 
ledwo zdążył wpaść do izby i zatrzasnąć drzwi. Zwierzę w rozpędzie huknęło o nie 

łbem, aż o mało nie wyleciały.
—  Gdzie siekiera? — gorączkowo szukał Micka.

—  Na dworze w pniaku — powiedziała rozbudzona gospodyni.
—  Już uciekł — stwierdził Tadek.

Istotnie widać było na śniegu ciemny kształt pędzący do lasu.
Micka ubierał się cieplej.

—  Wstawaj! — potrząsnął śpiącym Marianem. — Dostał widłami. Daleko nie ujdzie.
—  Niech mi ojciec da spokój. Akurat dzik będzie na nas czekał. Nie jestem 

głupi, aby wstawać — mruknął niezadowolony, przekręcił się na drugi bok i 

background image

zachrapał,

Tadek wyskoczył z pościeli,
—  Ja pójdę.

187
Micka wybiegł na dwór.

Tadek błyskawicznie zawiązał buty, wciągnął kurtkę. Z parapetu zabrał bagnet 
znaleziony któregoś dnia w lesie i już mknął za Micka idącym po śladach dzika.

Noc była widna. Coraz widzieli krople krwi. A na brzegu lasu znaleźli widły. 
Dzik był chytry. Zahaczył nimi o drzewo i uwolnił się.

—  Już go nie dostaniemy. Za płytko wbiłem. — Micka poszedł jeszcze 
kilkadziesiąt kroków. Rozglądał się zrezygnowany. — Nie ma co, trzeba wracać. 

Szkoda. Drugi raz nie przyjdą po kartofle.
Schylił się po widły i wtedy zakotłowało się coś w pobliskich krzakach. 

Gospodarz z siekierą ruszył w tamtą stronę. Tadek zaciskał bagnet.
W kępie był dzik. Nie widzieli go. Światło księżyca nie docierało przez gęste 

zarośla, ale słychać było wściekłe rzężenie, jakby zwierzę z kimś walczyło.
Micka, przyczajony, rozgarnął gałęzie i wówczas Tadek aż krzyknął. Zrozumiał, co 

się stało. Przypomniał sobie to miejsce. Dzik oślepiony i przerażony wpakował 
się w głęboki dół wykopany przez radzieckich artylerzystów, którzy stacjonowali 

tu jesienią.
Wykop był głęboki i miał strome ściany. Dzik czuł najwidoczniej obecność ludzi, 

bo szalał i darł racicami zmarzniętą ziemię.
Micka odważnie próbował sięgnąć go widłami. Już się rozjaśniało na dobre. Dzik 

bił szablami o żelazo, aż dzwoniło. Nagle Micka zamachnął się widłami z impetem, 
stracił równowagę i runął w dół. Straszny krzyk przeszył powietrze.

Tadek przypadł do krawędzi. Micka odpędzał się siekierą. Ogłupiały dzik tańczył 
w kółko z widłami tkwiącymi pionowo w grzbiecie. Raptem niesamowity ryk wydarł 

się z okopu. Dzik znieruchomiał. Siekiera roztrzaskała mu łeb. Lecz Micka też 
się nie odzywał oparty plecami o ścianę okopu.

—  Panie Micka, co się stało?
—  Zawołaj Mariana.

—  Podam panu rękę..
188

Zamiast odpowiedzi  Micka osunął się na kolana. W parę minut Tadek już był w 
domu. Zdarł jednym ruchem płachtę z Mariana.

—  Wstawaj! Twój ojciec ranny.
—  Idź do diabła!

—  Wstawaj! — wrzasnął Tadek i tak szarpnął go za rękę, aż ten zaklął z bólu.
Gospodyni z jękiem wypadła na dwór.

—  Co  się  z   ojcem  stało?  —   Marian  leniwie   przecierał
oczy.

—  Dzik go ranił i nie może wyjść z okopu.
—  Zachciało mu się szynki.

Tadek dogonił Mickową pod lasem. Zawodziła żałośnie, powtarzając w kółko jakieś 
niezrozumiałe słowa.

Z ogromnym wysiłkiem we trójkę pomogli wydostać się Micce z dołu. Dzik uderzył 
go dwukrotnie: raz w brzuch, na szczęście nie raniąc, i drugi raz w nogę powyżej 

kolana. Szabla rozdarła spodnie i ciało. Ból musiał być bardzo dotkliwy — Micka 
dyszał ciężko, zlany był potem i nie potrafił ustać bez czyjejś pomocy.

Teraz zajęli się wyciąganiem dzika. Zwierzę było duże. Ważyło ponad sto kilo. Z 
niemałym trudem wywlekli je na powierzchnię.

Micka, słaniając się, szedł o kiju. Oni we trójkę ciągnęli dzika po śniegu. Krew 
płynęła nadal z rozpłatanego łba. Od szczeciniastego cielska szedł ostry zapach 

bagna.
Micka już nie interesował się zdobyczą. Sam przewiązał sobie ranę wielką lnianą 

chustą, ułożył się na łóżku i leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Musiał 
bardzo cierpieć. Twarz miał siną, wykrzywioną grymasem. Ale tylko jeden Tadek to 

widział — innych zaprzątał dzik.
Marian już kazał nastawiać wodę na sparzenie szczeciny, przygotował ostry nóż do 

skrobania, potem na hakach wbitych u pułapu zawiesił linkę, na której zamierzał 
podciągnąć dzika do góry.

Jędrek miał oczy rozpalone z ciekawości. Przysunął się jak najbliżej. 
Przeszkadzał Marianowi i Mickowej. Odpędzali go

189

background image

co chwilę. Nie powiedział ani słowa, lecz widać było, jakie niezwykłe wrażenie 

robi na nim potężne cielsko zwierzęcia. Kiedy dzik zawisnął łbem w dół, Jędrek 
cofnął się w kąt izby.

—  Boisz się? — zagadnął Tadek.
—  Nie, tylko patrz — wskazał ręką otwartą teraz, przeraźliwie wielką paszczę, z 

której wystawały dwa groźne kły. — Jak żywe, prawda?
W izbie zrobiło się nagle ciasno. Matka, która ostatnio prawie całymi dniami 

leżała na posłaniu ze słomy, teraz, chcąc nie chcąc, dźwignęła się z pościeli. 
Tadek odgarnął słomę i koce. Marian zrzędził, że nie ma gdzie się ruszyć we 

własnej chałupie. Czuł się ważny i dumny. Otwartą dłonią klepał oskrobaną już ze 
szczeciny skórę dzika.

Podłoga była pełna krwi i brudu. Na wielkiej patelni skwierczała wątroba 
wydzielając na izbę ostry zapach przypalonego mięsa. Matka rozkasłała się od 

tego dymu,
—  Otwórz trochę drzwi — powiedziała do Tadka. Usłuchał i uchylił.

.   — Zamykaj! — krzyknął Marian. — Komu gorąco, niech idzie na pole. Tadek 
tylko wzruszył ramionami.

—  Powiedziałem ci, zamykaj! Matce od kaszlu aż łzy ciekły z oczu.
—  Ani mi się śni!

—  Cooo? — wycedził Marian podchodząc do niego. — No już, zamykaj! — zamierzył 
się z impetem.

Tadek w porę uskoczył. Marian trzasnął pięścią w futrynę. Aż zaklął.
—  Zostaw go! — Micka siadł na łóżku. Wyglądał źle i mówił głosem ledwo 

dosłyszalnym.
—  Nie wpuszczę do mieszkania! Niech zdechnie na mrozie — mówił Marian 

zapierając drzwi od środka.
Tadek walił pięściami.

—  Otwieraj, bo wyłamię.
—  Wyłam, jakżeś taki mocny! — śmiał się szyderczo. Tadek spojrzał bezradnie 

dookoła. Aż kipiało w nim od
190

wściekłości. Nagle zobaczył przy progu zakrwawioną siekierę, którą upuścił 
Micka. Chwycił za toporzysko, ale w tym momencie uchyliły się drzwi. Ujrzał w 

progu matkę słaniającą się na nogach.
—  Chodź do środka — rzekła.

—  Połóż się, mamo — powiedział prawie z gniewem. Odczekał,   aż  udała   się  w 
swój   kąt,   wtedy  wszedł   do

izby.
—  No, teraz podejdź! — zawołał do Mariana.

—  Rzuć siekierę! — kazała matka.
—  No, podejdź! — krzyczał piskliwie.

—  Zamknij lepiej gębę i drzwi — mruknął Marian, ale już mniej pewnie. Wykrawał 
kawały mięsa z wiszącego dzika i kładł do wielkiej dzieży.

—  Zostaw! — powiedział naraz Tadek. — To dzik mój i twojego ojca.
Marian wybuchnął śmiechem.

—  Nawet polizać nie dam, szczeniaku!
Tadek ruszył przez izbę. W oczach mu się ćmiło. Już nie panował nad sobą. 

Widział tylko wielką, chciwą gębę Mariana, nic poza tym. Nagle poczuł na 
policzku słabe uderzenie. Oprzytomniał. Obejrzał się. Matka stała przy nim. 

Patrzyła na niego oczami pełnymi żalu.
—  Połóż tę siekierę.

—  Dlaczego? — krzyknął.
Nie odpowiedziała. Wróciła na posłanie. Zmęczona ułożyła głowę na kolanach i już 

nie patrzyła na izbę. Tadek cisnął siekierę pod piec. Wypadł na dwór. Gniew aż 
go dusił, ściskał za gardło. Nie umiał powstrzymać łez. Biegł przed siebie. 

Chciał uciec jak najdalej od matki, od tego domu, od Łysej Góry — wszystko jedno 
gdzie. Oparł się o pień sosny i płakał niepohamowanie.

Ocknął się dopiero na dźwięk głosu Jędrka. Brat, okręcony w koc, stał o kilka 
kroków dalej i prosił:

—  Tadek, chodź. Mamusia wyszła po ciebie. Jest na podwórku. Usiadła na pniaku i 
czeka. Bardzo kaszle i pluje krwią. Chodź, Tadek,

■>
191

Natychmiast   odzyskał   spokój.   Wziął   w   garście   śniegu. Przetarł 

background image

policzki, oczy. Chwycił Jędrka za rękę i pobiegł. Matka na jego widok 

uśmiechnęła się.
—  Nawet mi tu dobrze — powiedziała. ■— Tylko zimno w nogi.

—  Przeziębisz się. Po coś wyszła? Taki zimny wiatr.
Izba wyglądała okropnie. Gliniana podłoga była śliska od wody, krwi i tłuszczu. 

Marian robił niechlujnie. Wszędzie leżały skrawki mięsa, a on sam był umazany we 
krwi i tłuszczu.

Jędrek już nie przyglądał się. Przykucnął u nóg matki.na słomie i strugał patyk 
scyzorykiem, który podarował mu Tadek. Lubił wycinać z drzewa zwierzaki. Na 

parapecie okiennym stały już całe stada prosiąt, krów i koni. Mógł okrągły dzień 
dłubać nożem i wystarczyło mu tylko uznanie matki.

—  Ładne? Dobrze to zrobiłem? — pytał ją co chwilę. Uśmiechała się, chwaliła, a 
nieraz radziła:

—  Wygładź tutaj. — Albo: — Zmniejsz głowę.
Tadek przyglądał im się często z pewną zazdrością. Łączyła ich oboje jakaś 

nieuchwytna nić porozumienia. Rozmawiali ze sobą spojrzeniami i uśmiechami. 
Nieraz ściskało mu się serce. Czuł się zbyt samotny. Niekiedy całymi dniami z 

nikim nie rozmawiał, bo trudno nazwać rozmową te dwa, trzy słowa zamienione z 
kupującymi gazety.

W takich chwilach odżywała w nim paląca tęsknota za towarzystwem Giętka. Och, 
dlaczego wówczas tak głupio uciekł? Obraził się. Pozazdrościł mu tego ogniska, 

łowienia ryb i szałasu nad rzeczką i tego, że Gietek nie musiał martwić się o 
nikogo tak jak on.

Stał przy oknie. Marian, znudzony już oprawianiem dzika, obżarty smażoną 
wątrobą, co chwilę przysiadał i ćmił papierosy kręcone w gazecie.

Gospodarz pojękiwał na łóżku. Żona poiła go jakimś wywarem z ziół, ale nic nie 
pomagało. Skarżył się na bóle brzucha.

192
Wreszcie dzik został poćwiartowany, zasolony, złożony w beczce i wielkiej 

dzieży. Izba przesycona była zapachem świeżego mięsa.
— Jedzcie — Mickowa postawiła patelnię na stołku.

Tadek odwrócił się tyłem. Matka również nie- podniosła głowy. Jędrek dalej 
strugał swój patyk,


Minęło południe, kiedy Tadek wyruszył do Żyrzyna po gazety. Cała ta historia z 

dzikiem nie zwalniała go od codziennego zajęcia. Nie będzie się bił z Marianem o 
mięso. Niech tamten udławi się. Zarabiał dotychczas gazetami, zarobi i dziś. 

Zresztą tyle napatrzył się na krew, tłuszcz i postrzępione ochłapy, że nie 
przełknąłby tego mięsa.

Na twarzy czuł wiatr idący od rozległej niwy, ale nie mógł pozbyć się zapachu, 
którym przesycona była izba. Przesiąkło nim ubranie, ręce i cała skóra.

Rozejrzał się po niebie. Nie zdąży już sprzedać zbyt wielu gazet. Nad ziemią 
wisiały chmury, z których, tylko patrzeć, jak zacznie sypać śnieg. Dookoła 

zrobiło się szaro. Nie wiadomo, czy to wczesny zimowy zmierzch, czy te chmury 
tak zmąciły powietrze. Wiatr przycichł tu, na polu, ale nad lasem jeszcze wiał, 

bo z daleka widać było, jak kołyszą się wierzchołki sosen.
Nie miał ochoty przyśpieszać kroku. Świat wyglądał nawet ładnie, tylko smutno 

było iść samemu przez olbrzymie pole. Od czasu do czasu dostrzegał ślad zająca 
wyciśnięty na śniegu. Roiło się od szaraków w okolicy. Prawie co dzień spotykał 

je na swej drodze. Najczęściej wracały gdzieś z głębi pól do lasu. Omijały go 
wielkim półkolem, lecz bez zbytniego lęku. Właściwie to były jedyne żywe istoty, 

jakie spotykał na przestrzeni dzielącej Łysą Górę od Żyrzyna.
I teraz też rozglądał się dookoła. Ale na białej powierzchni widniały jedynie 

odciski skoków.
Rozcierał zgrabiałe ręce, chował dłonie pod pachy, coraz

13 — Ziemia bez słońct
193

poprawiał opadający kołnierz bluzy. Mrok stawał się gęstszy. Chwilami żałował, 
że w ogóle wyruszył na krzyżówkę. Lepiej było siedzieć w domu. Jeszcze na dziś 

by jedzenia starczyło.
I tak gazet nikt nie kupi w Żyrzynie i na Łysej Górze. Ludzie mieli dosyć jego 

wołania: „Rzeczpospoliii... Gazeta solalii... co się czyta i pali..." Jeszcze na 
dalszych wsiach, gdzie zachodził rzadziej, gospodarze odnosili się życzliwie, 

ale tu znali go dobrze, oswoili się z jego widokiem i chrapliwym nawoływaniem. 

background image

Do tego w gazetach pisano ciągle to samo. Ludzi interesowało, kiedy front ruszy 

za Wisłę, ale na razie było o tym cicho. Wszyscy wiedzieli, że nastąpi to łada 
dzień, bo ta cisza nasuwała myśl o burzy. Mijały jednak tygodnie, zima dawała 

się mocniej we znaki, szczególnie uciekinierom, a wiadomości w gazetach nie 
wróżyły rychłego ataku.

Chwilami Tadek wątpił, czy w ogóle do wiosny uda się ruszyć Niemców z miejsca. 
Pamiętał przecież, jak mocno okopali się po tamtej stronie rzeki.

Wyminął żyrzyński cmentarz, posępny od wysokich, ogołoconych z liści topoli, i 
dostał się na wyjeżdżoną drogę biegnącą środkiem wsi.

Od głównej szosy nadciągała kolumna ciężarówek. Okryte brezentowymi dachami 
różniły się nieco wyglądem od innych, podobnych aut. Budy miały okna, a z dachów 

wystrzeliwały w górę żelazne kominy. Nawet teraz podczas jazdy dymiło się z 
nich. Powoli hamowały, aż wreszcie stanęły na obszernym placu przy kościele.

Patrzył z zainteresowaniem, jak kierowcy wyskakiwali z szoferek, zatrzaskując 
drzwiczki, zachodzili od tyłu, wysuwali żelazne stopnie. Ciężarówki zatłoczone 

były żołnierzami radzieckimi, którzy teraz pojedynczo i po kilku wysiadali, 
rozglądali się po wsi.

Podszedł bliżej. Zajrzał przez uchylone drzwi. Zobaczył długie szerokie ławy 
stojące po bokach, prosty stół i niski, Żelazny piec przyśrubowany do podłogi. 

Całe wnętrze ciężarówki przypominało mieszkalną izbę. Ławy służyły za prycze.
194

Na jednej z nich i teraz leżał żołnierz przykryty płaszczem. Ze środka buchało 
ciepłe powietrze przesycone ostrym tytoniowym dymem.

Tymczasem czerwonoarmiści wydobywali z aut wielkie zwoje kabli telefonicznych. 
Trzech przymocowało do drzewa, z którego odrąbali część gałęzi, jakiś dziwaczny, 

stalowy maszt.
Wszystko wydawało się takie ciekawe. Pochłaniał oczami każdy szczegół, lecz 

jednocześnie pamiętał o gazetach. Żołnierze nie zwracali na niego uwagi zajęci 
pracą, głupio więc było stać tak dłużej z rękami w kieszeniach i gapić się. 

Wolno, a potem coraz szybciej odchodził od kolumny.
W ostatniej ciężarówce mieściła się polowa kuchnia. Poznał ją po zapachu 

buchającym z wnętrza. Aż przełknął ślinę. Pamiętał dobrze smak gęstego 
kapuśniaku gotowanego na mięsnych konserwach, palącego w gardle i żołądku od 

pieprzu. Z zazdrością popatrzył na gromadę wiejskich chłopców kręcących się przy 
samochodach. Oni nie musieli iść po gazety. Mieli czas. Mogli się przyglądać.

W którymś z okien błysnął mdły blask naftowej lampy. Już nie spozierał za 
siebie, wyciągał nogi trochę zaniepokojony zapadającą nagle nocą.

Nie lubił wracać po ciemku na Łysą Górę. Zawsze, gdy to się zdarzało, robiło mu 
się smutno, czuł się zdenerwowany, prześladowały go cienie ukryte między 

drzewami, przy parkanach, wśród krzaków. Coraz rzucał za siebie spojrzenie, 
przystawał, słuchał, to znów biegł ogarnięty paniką, że ktoś już, już następuje 

mu na pięty. Droga z Żyrzyna do Łysej Góry była taka długa — szło się i szło bez 
końca. Nogi miękły w kolanach, nieraz miał ochotę siąść na śniegu w bruździe i 

odpocząć, ale ta przykra pustka dookoła, jęk wiatru nad polem — zmuszały do 
większego wysiłku.

Wartownik na krzyżówce, opatulony w długi kożuch i wojłokowe buty, na wpół 
drzemał oparty o słup drogowskazu. Kiedy Tadek powiedział: — Dobry wieczór — 

drgnął gwałtownie, aż zadzwonił o guziki kożucha automat wiszący na ramieniu.
13»

195
—  Dobryj wieczer — odparł po krótkiej pauzie/

—  Gdzie są gazety? — spytał Tadek.
^- A coś tak późno przyszedł? — mówił po rosyjsku.

—  Nie mogłem.
—  Taki mały chłopiec w nocy nie powinien chodzić sam. To niebezpieczne.

—  Nie boję się — rzekł Tadek i natychmiast przypomniał sobie wszystkie 
wieczorne powroty. — Nie boję się — powtórzył — tylko nie lubię iść koło 

cmentarza i pod lasem.
Żołnierz przypalił papierosa.

—  Gazety leżą tam — wskazał okienny parapet baraku. Na szosie było pusto.
—  A wy lubicie stać tak na warcie?

—  O tej porze lepiej być w domu — zaciągnął się papierosem. — Wśród swoich — 
dokończył.

—  Pusto. Przecież auta nie jeżdżą. Można siedzieć w baraku.-

background image

—  Ech, chłopcze, to wojna — trzeba pilnować:

—  Dobranoc. Jutro przyjdę wcześniej! — zawołał oddalając się z paczką gazet pod 
pachą.

Jeszcze zostałby z żołnierzem, gdyby nie mróz. Mieć kożuch gruby, do kostek, 
papachę i ciepłe, wysokie wojłoki, to można nie bać się lodowatego wiatru 

pędzącego z północy! A przez łatane drewniaki i drelichową bluzę zimno chwyta 
jak kleszcze.

Niebo było pochmurne i tylko śnieg rozjaśniał noc dodając otuchy.
Okrążył wyschnięty staw i zaraz przy pierwszych zabudowaniach zaczął głośno 

wykrzykiwać:
—  Rzeczpospoliii... Najnoooowsze wiadomoooości. Berlin się paaaali!

Głos odbił się o pustą stodołę, wrócił nikłym echem, aż Tadek przystanął.
—  Gaaazeeeety! — Gazeeeety... — ponowił wołanie, lecz już ciszej i bez zwykłych 

przyśpiewek.                                       !
Noc nie usposabiała jakoś do krzyku. Zdawało mu się, że

196
*****.

mrok zwielokrotnia głos i niesie go po całej wsi jak rozpaczliwe wołanie. „A 
może nikt nie słyszy? Prawie wszystkie okna są ciemne. Ludziom szkoda nafty — 

chodzą wcześniej spać. Bo co właściwie mieliby robić o tej porze?"
Szedł głębiej i głębiej z nie rozpieczętowaną paczką. W dzień wstąpiłby tu i 

ówdzie i wcisnął gazetę, ale teraz?
Przy wielu zabudowaniach spuszczono psy z łańcuchów. Ujadały za ogrodzeniem 

czując obcego. Nie bał się ich. Lubiły hałasować, ale w większości były to 
poczciwe kundle umykające ze strachem, kiedy podniosło się w górę rękę lub 

schyliło po kamień.
Koło kościoła, tam gdzie zatrzymała się kolumna ciężarówek, błyskały latarki, 

jaśniały prostokąty okienek w brezentowych budach. Słychać było śpiew i skoczną 
melodię graną na harmonii.

Mimo woli ruszył szybciej. Ciągnęły go jak magnes światła i dźwięki. Przypomniał 
sobie zapach kapuśniaku. Na pewno jedzą już kolację. Jeszcze przyspieszył. Nie 

będzie się wstydził. Pójdzie prosto do kucharza, powie śmiało, że jest głodny. 
Będzie przełykał gorącą zupę, od której osiada na twarzy drobniutka rosa...

Miał właśnie skręcić w kierunku placu, kiedy dostrzegł przed sobą wysoką, skądś 
znajomą sylwetkę. Mężczyzna szedł powoli naprzód, jakby na kogoś czekał.

Tadek zastygł. Przykleił się do płotu. Coś niedobrego powiało od tej postaci. 
Widział tylko jej ruchy i kontury, jednak był prawie pewien, że się nie myli. To 

musiał być brodacz. Poznawał jego chód i ruchy ramion. Oczywiście nie mógłby 
ręczyć, nie widział przecież twarzy.

Powinien podejść bliżej. Lepiej rozwiać te podejrzenia i nie bać się później 
przez całą drogę do Łysej Góry. Ale skądby się tu wziął? Chodził tędy co dzień, 

a nigdy go jeszcze nie zauważył.
Nie życzył sobie tego spotkania. Celowo unikał Baranowa. Tam sprzedałby na pewno 

więcej gazet, ale wolał nie pchać się w ręce brodaczowi.
Mężczyzna  szedł  bez  pośpiechu.  Gdy  wreszcie  jego   syl-

197
wetka rozpłynęła się w mroku, Tadek szybko przeciął drogę i już znajdował się 

przy ciężarówkach.
Przy ostatniej akurat wydawano żołnierzom kolację. Smakowita woń kapuśniaku 

przyprawiała o skurcze żołądka. Raz za razem przełykał ślinę.
Już otworzył usta, by poprosić kucharza o zupę, kiedy przypomniał sobie, że ma 

gazety. Rozpłatał sznurek. Rozwinął je szeroko.
—  Gazety! Gazeeeeety...

W parę minut otoczyło go kilkudziesięciu żołnierzy. Brali po jednej, dwie, trzy 
gazety — oczywiście nie do czytania. Ledwo nadążył podawać. Jedni płacili 

pieniędzmi, niektórzy dawali chleb, inni konserwy. Klepali go po plecach, 
chwalili, jakby dokonał czegoś niezwykłego.

Miał wypchany chlebak, obładowane kieszenie. Kucharz napełnił dużą puszkę po 
konserwie kapuśniakiem i podał mu ją. Ledwo mógł utrzymać w zgrabiałych dłoniach 

rozgrzaną błaszankę. Dmuchał, parzył sobie wargi, przełykał, obracał w palcach, 
by mniej przypiekała.

Kilku czerwonoarmistów przypatrywało mu się, ale zauważył to dopiero po pewnej 
chwili. Zaczął jeść wolniej. Kromką chleba wybierał kawałki mięsa. Nie wstydził 

się swego apetytu. Martwiło go jedynie to, że kapuśniak znika tak szybko.

background image

Czuł teraz ciepło w żołądku i w całym ciele. Ach, jak dobrze zrobił, idąc po 

gazety. Będzie miał z czym wrócić do domu. Przygotuje matce i Jędrkowi wspaniałą 
kolację. A jutro przybiegnie tu zaraz po wschodzie słońca. Chociaż... Czy kupią 

więcej gazet? Starczy im teraz na papierosy przez dłuższy czas. To nic, jednak 
przyjdzie. Może kupią. Lepsze to niż łazić kilometrami po wsiach, krzyczeć cło 

zachrypnięcia, naprzykrzać się, prawie błagać, by ktoś ulitował się i wziął 
gazetę.

—  Jeszczo? — zapytał kucharz wskazując pustą puszkę.
—  Tak — powiedział szybko, podając ją. Kucharz nałożył aż po wierzch.

—  Kuszaj. Na zdarowie.
198

Biorąc znów pudełko w dłonie, nagle kątem oka zobaczył stojącego nie opodal 
brodacza. O mało nie upuścił naczynia. Tamten przyglądał mu się natarczywie. 

Zimny pot wystąpił Tadkowi na czoło.
Co zrobić? Uciekać? Wskazać go żołnierzom i powiedzieć, że to Niemiec? Ale sam 

przecież w to nie wierzy. Niemiec miał bliznę. A blizny nie da się zmyć, 
zdrapać, usunąć. Właściwie jego podejrzenia i niechęć do brodacza opierają się 

tylko na przeczuciach i domysłach. A jednak niepotrzebnie wyszedł dziś z domu.
I naraz przypomniał sobie ze zgrozą, że na piersi ma ukryty zegarek. Przez kilka 

dni chował go w skrytce, ale odkąd wydało mu się, że Marian zaczyna coś węszyć, 
wyjął i jak kiedyś zawiesił na szyi.

„Gdyby udało się teraz wymknąć nieznacznie i zmylić brodacza".
Wokół opustoszało. Żołnierze porozchodzili się do swoich ciężarówek, 

pozatrzaskiwali drzwiczki. W środku musiało im być ciepło. Pod pokrowcami z 
brezentu znajdowały się budy z desek. Z żelaznych rur wylatywały iskry.

Przy maszcie umocowanym do drzewa stało jeszcze paru czerwonoarmistów. 
Dyskutowali między sobą, przeciągając od drzewa do najbliższej ciężarówki 

przewody.
Odruchowo zbliżył się do nich. Raz tylko spojrzał za siebie. Brodacz zniknął, 

jakby się rozpłynął w mroku. Gdyby miał chociaż pewność, że to on przebiegał tam 
w lesie przez ścieżkę — jak mu się wówczas zdawało — ale ów mężczyzna ledwo 

mignął, i to z daleka. Zresztą komu powiedzieć? A jeśli nie uwierzą? Brodacz 
wyprze się, wykręci, a później zemści.

Nie, nigdzie nie pójdzie. Tylko poczeka jeszcze. Nie może mu wskazać drogi do 
domu.

— Udiraj, malczik. Nocz — powiedział jeden z wojskowych zauważywszy Tadka.
Ukrył się za ciężarówką. Spoza niej próbował dojrzeć drogę biegnącą przez wieś. 

W pierwszej chwili wydało mu się, że widzi dziesiątki różnych postaci, ale 
wkrótce ochłonął —

199
to były cienie drzew i sztachety parkanów. Poza placem z ciężarówkami wieś 

leżała jak wymarła.
Przemykał się od samochodu do samochodu. Potem skurczony, pochylony szybko 

pędził wzdłuż kościelnego muru. Wystudzony kapuśniak chlupotał i wylewał się z 
puszki. Nieznośnie skrzypiały drewniaki, dzwoniło w kieszeniach i chlebaku. 

Nawet własny oddech wydawał mu się przeraźliwie głośny.
Wciąż patrzył za siebie. Parę razy przystanął, słuchał, wytężał wzrok. I kiedy 

już nabrał pewności, że jest bezpieczny, zobaczył hen w przodzie przy cmentarnej 
bramie nikły ogie-nek papierosa.

Przylgnął do muru. Błysk ognia zniknął. Od wytężonego patrzenia bolały go oczy, 
ale żarzący się punkt już się nie pojawił. Nie mógł opanować szczękania zębów. 

Bał się poruszyć, gdy jednak ujrzał nadchodzącą od cmentarza postać, zaczął cię 
cofać.

Pamiętał, że gdzieś tu znajduje się wejście na plebanię. Macał mur rękami. Naraz 
trafił na żelazo. Szukał klamki. Szarpnął. Zazgrzytało, lecz furtka ani drgnęła. 

Postawił kapuśniak. Chwycił za występ, stanął na klamce, podciągną! się 
gwałtownie i już był po drugiej stronie. Przyłożył ucho do furtki. Słyszał 

przybliżające się skrzypienie śniegu. Zamarł.
Ktoś naciskał klamkę. Zachrobotało jak przekręcany klucz w zamku, a później 

wszystko ucichło. Czekał, nie oddychał i był pewien, że tam po drugiej stronie 
też stoi człowiek i czeka.

Nie czuł nóg z zimna. Zgrabiały mu ręce. Chłód wżerał się coraz głębiej w ciało. 
„A może tamten odszedł już" pomyślał i w przypływie rozpaczy cicho zaczął iść w 

głąb plebańskiego ogrodu.

background image

Okrążył dom. Znalazł się wśród gospodarskich zabudowań. Tu było ciemniej. Coraz 

potykał się o zryty, zlodowaciały śnieg, dotykał rękami jakichś ścian. Domyślił 
się, że to obora albo chlew, bo przez szpary między deskami wydostawał się 

mdlący zapach nawozu.
200

Kiedy trafił na skobel, nawet się nie zawahał, podniósł go, uchylił drzwi. 
Buchnęło parą. Gdzieś tu w mroku wyczuwał ciepłe, potężne ciało krowy. Namacał 

zasuwkę. Zamknął drzwi od wewnątrz. Na prawo słyszał przeżuwanie. Ruszył przed 
siebie z wyciągniętymi rękami. Trafił na żłób pełen siana. Wlazł do środka, 

zagrzebał się w nim.
Powoli wracało ciepło. Pachniało łąką. Ogarniała go straszliwa senność. Wreszcie 

poddał się.
Kiedy poczuł szturchnięcie, obudził się natychmiast przytomny. Krowa dotykała go 

mokrą mordą, zjadając resztki siana, którym się przykrył. Widział jej wielki 
łeb. Ale nie bał się. Dopiero gdy uprzytomnił sobie, że światło w oborze 

rozchodzi się z naftowej latarni wiszącej na gwoździu, poczuł strach.
— No, Buło, posuń się — rozległ się skrzekliwy kobiecy głos.

Krowa cofnęła się od żłobu, a w chwilę później Tadek usłyszał charakterystyczny 
dźwięk dojenia.

Domyślił się wszystkiego. Choć za oknem jeszcze czarno, to już rano. Gospodyni 
księdza przyszła doić krowę. Tadek zna dobrze tę kobietę. Lubi ją nawet. Często 

dawała mu coś do zjedzenia, gdy zachodził z gazetami. Tylko którędy ona weszła? 
Przecież zamknął drzwi od środka.

Kobieta mruczała coś pod nosem. Krowa stała spokojnie. Strużki mleka dzwoniły o 
wiadro.

Gorączkowo zastanawiał się, co robić. Gospodyni zaraz go zobaczy. Niech tylko 
spojrzy na żłób...

Nagle dojenie ustało.
„Teraz". Podniósł głowę. Ujrzał ją, jak z wiadrem wchodziła przez uchylone drzwi 

do sąsiedniego pomieszczenia. Przypomniał sobie: do tylnego ganku plebanii 
przylega drwalka, z której można się dostać do obory, nie wychodząc na dwór.

Nie było czasu na rozważania. Jednym susem wyskoczył ze żłobu,  przypadł  do 
drzwi.  Rozpaczliwie szukał zasuwki.

201
Już był za progiem,  kiedy  rozległ  się  przerażony,  piskliwy głos gospodyni:

—  Złodzieje! Złodzieje!
Miał na tyle zimnej krwi, by zamknąć drzwi na skobel. W plebanii zrobił się 

ruch.
W kilka sekund był za furtką. Upadł. Potłukł sobie kolana. Zrywając się, wyczuł 

pod dłonią zostawioną w nocy puszkę z kapuśniakiem. Wziął ją. Biegł, nie 
rozglądając się. Nie myślał o brodaczu. Musiał uciekać. Gdyby go przyłapano, nie 

znalazłby wytłumaczenia, po co wszedł do obory. W prawdę nikt by nie uwierzył.
Droga przez pola na Łysą Górę zawsze wydawała mu się długa, lecz nigdy tak 

długa, jak tym razem. Biegł, patrzył za siebie, słuchał. Cały czas prześladowały 
go najrozmaitsze odgłosy dochodzące ze wsi i od lasu.

Noc była pochmurna i ciemna. Czuł się zagubiony. Chwilami nie był pewien, czy 
dobrze idzie. Coś ściskało go w gardle, piekły oczy. Bardzo chciał płakać.

Zazdrościł psom, które gdzieś hen daleko ujadały chóralnie. „One mają swoje 
budy, mogą się zwinąć w kłębek i spać".

Wszedł do izby po cichu. Z radością wciągnął ciepłe, nieświeże powietrze. 
Wszystko jeszcze pachniało dzikiem, ale jakie wydało się miłe.

Wtem wyczuł spojrzenie matki. Nie leżała, ale siedziała na posłaniu, otulona 
paltem.

—  Mamo...
—  Chodź, połóż się — powiedziała.

Zrozumiał z jej tonu, że czekała na niego całą noc, martwiła się i myślała o nim 
bez przerwy.

—   Mamo — chciał szepnąć, ale to słowo wydarło się z jego gardła jak wrzask.
Nareszcie płakał. Leżał przytulony do niej. Głaskała go po mokrych policzkach i 

jakby zachęcała do płaczu. Chciał jej powiedzieć, że nigdy nie było mu tak 
dobrze, jak teraz przy niej, ale tylko mógł płakać, z twarzą przyciśniętą do jej 

piersi.
202

22

background image

Dnie były coraz krótsze. Śniegu nasypało tyle, że z trudem dostawał się na 

krzyżówkę. Wybierał-się co drugi, trzeci dzień. Obchodził z gazetami Żyrzyn, 
Zagrody i niektórych gospodarzy na Łysej Górze. O dalszych wsiach nawet nie 

myślał.
Wszystkie drogi zawiało. Dworskie niwy między Żyrzynem a Łysą Górą wyglądały jak 

pełna wzniesień i dolin śnieżna pustynia. Wędrował przy lesie. I tu trzeba się 
było przedzierać, ale już nie w tak głębokich zaspach, drzewa bowiem stawiały 

opór wiatrom nanoszącym śnieg. Zawsze śpieszył się, by jeszcze przed zmierzchem 
wrócić do domu.

Ludzie ostatnio stali się nawet życzliwsi. Przyzwyczaili się do kupowania gazet. 
Płacili wprawdzie nie tak hojnie, jak na początku, ale zawsze zjawiał się w 

izbie z kawałkiem chleba, sera, a niekiedy odrobiną tłuszczu. Pieniędzy nie 
przyjmował.

Jędrek witał go nieodmiennie tak samo: zbliżał się w milczeniu, brał chlebak, 
siadał na posłaniu przy matce i układał przy niej na kocu kromki razowca, jajko 

albo kawałek słoniny — wszystko oczywiście zależało od szczęścia, czy dopisało 
danego dnia.

Ich życie jakby stanęło w miejscu.
W chałupie panowała poważna cisza. Micka ciągle niedomagał. Marian sprzedał 

gdzieś na wsi niemal całe mięso z dzika, nie troszcząc się o nikogo. Stał się 
jeszcze dokuczliwszy niż dawniej. Tylko rzadko bywał w domu. Chodził grać w 

karty. Czasami nie wracał po trzy dni. Gdy wreszcie wpadał, to po to, by zjeść, 
co się dało, znów nasuwał wielką cyklistówkę aż na uszy i znikał.

W izbie było ciepło, gdy pod kuchnią płonął ogień, ledwo jednak przestało się 
dokładać, wiatr wszystkimi szparami wydmuchiwał nagrzane powietrze. W wiadrze 

zamarzała woda. Wytrzymywało się jako tako pod kocami.
Matka i Jędrek nie opuszczali posłania. Szeptali coś do siebie, nie zwracając 

uwagi na to, co dzieje się w izbie.
203

Tadek nie potrafił długo wytrzymać w domu. Musiał coś nieustannie robić. 
Przynosił z lasu wiązki gałęzi, rąbał je, wytrwale pilnował ognia, a kiedy się z 

tym uporał, chwytał łopatę i odgarniał sprzed domu śnieg.
Niekiedy stawał na wzniesieniu i oglądał olbrzymią, nie zamkniętą przestrzeń. W 

krajobrazie Łysej Góry wyczuwał smutek. Przyzwyczaił się do tego smutnego 
krajobrazu, nawet się z nim zżył, ale nie polubił.

Tęsknił za Puławami. Wyczekiwał niecierpliwie dnia powrotu. Był pewien, że gdy 
tylko zjawią się we własnym domu, ich życie zmieni się. Matka, Jędrek i on sam w 

znajomym miejscu, wśród znajomych ludzi i rzeczy poczują się pewniej.
Uważnie czytał teraz „Rzeczpospolitą". Czekał na wiadomości o forsowaniu Wisły. 

Front nie mógł wiecznie stać. Lada dzień, lada godzina musiała nastąpić 
ofensywa.

Niekiedy stojąc tak na wzniesieniu, czuł wielką pokusę, by wybrać się do miasta, 
zajść do domu, obejrzeć ulicę. Zawsze wyglądała tak pięknie pod śniegiem.

Odrzucał tę myśl. Nie było sensu ryzykować. Co by tam robił? Patrzył? Po takim 
śniegu szedłby te dwadzieścia parę kilometrów prawie cały dzień. A powrót?

A jednak dobrze byłoby zobaczyć, czy dom stoi. Mówią, że tyle ostatnio budynków 
w mieście spłonęło od bomb zapalających. Sam przecież widział, co pozostało z 

głównej ulicy: stosy cegieł, żelaza i drzewnych węgli.
Na samo przypuszczenie, że jego dom nie istnieje, wpadał w panikę.

Nie, to niemożliwe. Co innego olbrzymie wille i gmachy. Te łatwiej trafić z 
samolotu albo i z dział znajdujących się na drugim brzegu Wisły. Ale ich dom... 

Na wiosnę prawie go nie widać spoza krzaków i drzew. Zaraz przypominał sobie 
jednak dom Giętka i nadzieja znów go opuszczała.

Zrobił się bardzo nerwowy. Wciąż myślał o Puławach. Nie dawało mu to spokoju.
Nieraz pochłonięty myślami nie zauważał, kiedy do niego mówiono. Tak chciałby 

podzielić się z kimś swoją tęsknotą
204

i   lękiem.   Kilka   razy   o   mało   nie   powiedział   wszystkiego matce, 
ale w ostatniej chwili powstrzymywał się.

Wyglądała źle, bardzo źle. Nie chciał jej niczym martwić. W żadnym wypadku nie 
zgodziłaby się na jego wyprawę do Puław. Chociaż? Chwilami nie był pewien, czy 

nie zna jego myśli. Jej oczy, połyskujące od gorączki, patrzyły, iakby widziały 
wszystko na wylot.

23

background image

W głębi lasu wył wiatr. Sosnowe gałęzie uderzały o siebie chrzęszcząc 

zlodowaciałymi igłami. Niebo było niezwykle czyste, wysokie, widne i jasne od 
gwiazd.

Tadek wracał leśną drogą, na polu bowiem potworzyły się zaspy nie do przebycia, 
a przy tym ten wiatr pędzący ze wschodu po otwartej przestrzeni przewiewał, 

kąsał i zmuszał do krycia się za ścianą z drzew.
Dawno już zapadł wieczór. Pod sosnami leżała czarna noc. Tylko na większych 

polanach było nieco jaśniej od nieba i śniegu.
Cały dzień wędrował po wsiach z gazetami. Sprzedał wszystkie. Nie zdarzyło się 

to już od dawna. Ludzie tego dnia jakby się zmówili — brali niemal w każdej 
chałupie i płacili hojnie. Nastroił ich życzliwie bliski wieczór gwiazdkowy. W 

każdym domu pieczono ciasta i mięsa, strojono choinki i uroczyście 
przygotowywano się do świąt.

Ciążyła mu płócienna torba wypchana produktami. Przemarzł na wskroś. Bolały go 
nogi. Czuł się zmęczony i śpiący.

Chwilami miał ochotę przykucnąć za pniem sosny i odpocząć, ale szedł dalej. 
Czekała przecież matka i Jędrek ■— nie mógł się zatrzymywać. Nic nie jedli, są 

głodni i na pewno niecierpliwią się, dlaczego tak długo nie wraca.
Pod drewnianymi podeszwami skrzypiało. Z gałęzi spadał śnieg. Droga wydawała się 

nieskończenie długa. Palce grabiały na mrozie.
205

Coraz przekładał torbę z dłoni do dłoni i wsuwał wolną rękę za pazuchę, by 
chociaż trochę ogrzać. Marzył o posłaniu ze słomy i cieple buchającym z 

otwartego paleniska.
Zaraz po przyjściu usmaży jaj z kiełbasą, zagotuje mleko, a potem schowa się pod 

koce i będzie spał przez całe święta. Jedzenia im wystarczy do nowych gazet. 
Nareszcie odpocznie od tej bieganiny po wsiach.

Teraz rozglądał się pilnie. Gdzieś tu między jałowcami rosła mała choinka. 
Upatrzył ją sobie kilka dni temu i obiecał Jędrkowi. Akurat będzie pasowała do 

tych zwierzaków z drewna, które poustawiał na oknie.
Poznawszy dąb i polankę zboczył z drogi i brnął w śniegu po kolana. W ciemności 

ujrzał krzak, ale po dotknięciu zorientował się, że to jałowiec. Przechodził od 
drzewka do drzewka. To były ciągle jałowce.

Już zaczął się niepokoić, kiedy naraz ją zobaczył. Sięgała mu do bioder i 
pachniała już z daleka swym cierpkim, charakterystycznym zapachem.

Jednym ruchem strzepnął z niej śnieg, wyjął scyzoryk i bez trudu przeciął cienki 
pieniek.

Nareszcie wyszedł z lasu.
Na pochyłości pola dostrzegł chałupę Micki rysującą się czarną plamą na tle 

śniegu. Zamiast okrężną, wygodną drogą,   pomaszerował   miedzą.   Chciał być 
czym  prędzej w domu.

Kiedy mijał szkółkę owocowych drzewek, serce zabiło mu żywiej. A jednak lubi to 
miejsce. Pod drzwiami jak zwykle przystanął na chwilę i słuchał odgłosów z 

wewnątrz, ale w izbie panowała zupełna cisza. Rozejrzał się po okolicy. W 
zagrodzie Cebuli paliło się światło, u sołtysa także wydostawał się spoza 

firanek różowy blask naftowej lampy.
Cicho nacisnął klamkę i przekroczył próg.

Oczy powoli oswajały się z ciemnością izby. Pod kuchnią już wygasło. Wszyscy od 
dawna musieli spać. Micka chrapał głośno. Pod piecem skrobała mysz. W tylną 

ścianę domu uderzały gałązki jabłonki szarpane wiatrem.
—  To ty? — rozległ się cichy głos.

—  Tak, mamo.
206

—  Zapachniało choinką — powiedziała.
—  Dlaczego już śpicie? — zapytał. — U Cebuli i sołtysa jeszcze się świeci. 

Przecież dziś jest Wigilia.
—  Nie budź nikogo. Wszyscy byli zmęczeni i usnęli.

—  Chciałem zrobić kolację. Sprzedałem gazety, co do jednej. Mam pełną torbę 
jedzenia.

—  Cicho... Nie budź ich. A choinkę postaw tu blisko. Tak pachnie.
—  Mamo, napalę pod kuchnią i usmażę ci jaj z kiełbasą.

—  Nie trzeba, synku. Już nie trzeba. Chyba że sam jesteś głodny — dodała.
—  Nie jestem. Chce mi się tylko spać. Ale może usmażyć ci te jajka na 

kiełbasie?

background image

—  Nie. Nie będę jadła.

—  Mam też pół litra mleka.  Mógłbym zagotować...
—  Zdejm buty i połóż się koło mnie. Chcę ci coś powiedzieć.

—  Mamo, ale ja naprawdę chciałbym, żebyś zjadła jajecznicy. Całą drogę o tym 
myślałem.

—  Rano usmażysz.  Jędrek był taki głodny. Znów płakał. Micka przekręcił się na 
pryczy i przestał chrapać. Tadek zzuł  drewniaki,  zdjął kurtkę.   Otrzepał  z 

nogawic
zlodowaciały śnieg i wlazł pod koce.

—  Przysuń się bliżej — powiedziała,
—  Zamrożę cię, mamo.

—  Przytul się mocniej.
—  Oczy mi się zamykają same. Zaraz usnę. Zaległo milczenie.

Było mu tak dobrze na miękkim posłaniu, pod kocami. A jeszcze chwilę temu szedł 
przez las.

Przylgnął twarzą do ramienia matki i zacisnął powieki. Słyszał odległy szum 
rozhuśtanych sosen. W oknie podzwaniała źle umocowana szybka. Wiatr zawodził w 

szparze pod drzwiami.
—  Tadek...

—  Co? — spytał na wpół uśpiony.
207

—  Uważaj na mnie. Ja dziś w nocy umrę — powiedziała matka.
—  Mamo, co ty mówisz?!

—  Chcę, żebyś czuwał.
—  Mamo, to nieprawda!

—  Prawda, synku.
—  Ty żartujesz?! — rzekł siadając na posłaniu.

Ale ona już nie odpowiadała. W ciemności słyszał jej oddech.
—  Mamo...

Nie odezwała się, poruszyła tylko lekko. „Usnęła" — pomyślał.
Pochylił się i słuchał, jak oddycha. — Nie śpij, Tadziu — szepnęła.

—  Dobrze, mamo. Nie będę, chociaż wiem, że to nieprawda.
Przytulił się do niej, postanawiając nie zmrużyć oka.

—  Mamo, powiedz, że to nieprawda.
Nagle znów usiadł. Przyłożył ucho do jej twarzy. Oddychała, nawet głośniej niż 

zwykle. Postanowił nie kłaść się. W myślach powtarzał jej słowa.
Z wolna przestawał rozumieć ich sens. Ciążyła mu głowa. Podrywał ją, napinał 

mięśnie karku i pleców, by siedzieć prosto. Otwierał szeroko powieki. Widział 
okno, odległe światła gwiazd, które mrugały i płynęły jak strumień.

Powieki miał naprawdę jak z ołowiu — zamknęły się same.
„To nieprawda. Jej się tak zdaje". Szum lasu jakby się przybliżył pod samo okno 

i napełnił uszy i mózg ponurą muzyką.
Ocknął  się  gwałtownie  słysząc  swoje  imię.   „Spałem"  — przeraził się.

—  Tadziu...
—  Jestem, mamo. I nie śpię.

—  Ja umieram.
—  Mamo, to nieprawda! Tobie się tak zdaje!

208
—  Módl się za mnie.

—  Nie umiem, mamo.
—  Mów cokolwiek.

—  Dobrze, mamo. To nieprawda... To nieprawda. Niedługo wrócimy do Puław. Minie 
zima. Ty wyzdrowiejesz...

—  Trzeba odmówić litanię za umierających — odezwała się naraz Mickowa.
Okazało się, że z wyjątkiem Jędrka i najmłodszego syna Micki nikt nie spał. 

Wszyscy leżeli na posłaniach i czekali.
Po izbie krążył wiatr.

—  Mamo...
—  U Cebuli jest gromnica — powiedziała znów Mickowa.

—  Do świtu możesz kołatać i nie otworzą ci — rzekł Micka gniewnie.
—  Mamo, mamo... — powtarzał. Trzymał w dłoniach jej zimną rękę. — Mamo, 

wyzdrowiejesz. Wrócimy do Puław...
—  Cicho,  Tadek!   — niespodziewanie  nakazał  Micka. Teraz całą chałupę 

wypełnił ciężki oddech matki. Trwało

background image

to zaledwie kilka minut. W pewnej chwili oddech ustał. Z jej ust wydostało się 

głębokie westchnienie, jak gdyby ulgi.
—  Ona się już o nic nie musi martwić — powiedział Micka.

Tadek jeszcze nie rozumiał, nie chciał rozumieć. Słyszał, jak gospodarz w 
wielkiej ciszy drze gazetę, a później skręca z niej papierosa. Płomień 

zapalniczki na krótko wydobył z ciemności wychudzoną, zarośniętą twarz Micki, a 
potem znów mieszkanie utonęło w ciemności i milczeniu.

Odruchowo Tadek ucałował rękę matki i ułożył ją na jej piersiach.
Źle umocowana szybka nadal podzwaniała. Wiatr grał na nieszczelnych drzwiach. 

Gałązka jabłonki chrobotała o ścianę. Gdzieś daleko szumiał jednostajnie las. 
Okno jedynie pociemniało, zniknął wartki strumień gwiazd. Musiały go przesłonić 

chmury.
Był spokojny, chociaż chwilami jakby otwierały się przed nim jakieś drzwi i 

widział za nimi prawdziwy sens tego, co
14 — Ziemia bez słońca

209
się stało.  Ale zanim krzyknął z bólu, drzwi na powrót zatrzaskiwały się.

Nie chciało mu się już spać. Przykrył się na powrót kocami i przytulił jak 
przedtem do matki.

—  Mamo — szepnął, chociaż wiedział, że mu nie odpowie. Płakał. Nie z żalu nad 
nią, ale nad sobą — z rozpaczy, co

pocznie bez niej.
—  Po coś odeszła! Po coś umarła, mamo?

24
Micka palił papierosa za papierosem i dopiero kiedy okno pobladło, wstał z 

pryczy.
Teraz podnieśli się i inni.

Marian, który tej nocy spał w domu, ubrał się szybko i wyszedł nie mówiąc słowa.
Micka chciał rozniecić w kuchni ogień, ale jego żona nie pozwoliła:

—  Tylko świece można palić.
—  Dzieci zamarzną — sprzeciwił się łagodnie.

Tadek włożył buty. Już był w progu, kiedy obudził się Jędrek.
—  Zostałeś sierotą — użaliła się nad nim Mickowa.

Tadek nie czekał, co będzie dalej. Wypadł na dwór. Wiedział, że musi działać, 
gdzieś iść, coś załatwiać, na razie jednak po prostu biegł, najpierw miedzą, a 

później leśną drogą do Żyrzyna.
Między sosnami było ciemniej niż wówczas, gdy świeciły gwiazdy. Oczy jeszcze nie 

wyschły mu od łez. Pędził, ile miał sił w nogach i tchu w piersi, jakby od tego 
biegu zależał ich los. Miał mokre czoło, plecy. Wyschło mu w gardle. Krztusił 

się mroźnym powietrzem.
Wreszcie potknął się, upadł w śnieg i leżał tak nieskończenie długo. Ręce i 

twarz paliły go z zimna, ale nie wstawał. Dobrze mu tak było. Myślał o bólu rąk 
i twarzy, a nie o tamtym.

210
Gdy znalazł się na szosie prowadzącej do krzyżówki, rozwidniło się zupełnie. 

Zagrody i Żyrzyn były puste. Gdzieś w oknie mignęła choinka ubrana w kolorowe 
łańcuchy. Kościelny dzwon bił poważnie, a jego dźwięki niosły się w mroźnym 

powietrzu daleko.
Dopiero na krzyżówce, widząc zdziwione spojrzenie wartownika, zauważył, że ma 

rozpiętą kurtkę, nie zasznurowane buty i jest bez czapki. Musiał ją zgubić w 
lesie, gdy upadł, albo nie wziął z domu — nie pamiętał.

Przysiadł i zgrabiałymi palcami wiązał drewniaki.
Żołnierz milczał i ciągle mu się przypatrywał. Na krzyżówce było pusto. Nie 

leciał ani jeden samochód.
—  Co się stało? — zagadnął wreszcie wartownik.

—  Mamusia umarła — wyrzucił z siebie szybko i skierował spojrzenie na zagajnik 
za szosą, by nie widzieć twarzy żołnierza.

Właściwie po co tu przyszedł? Gazet dziś nie będzie. Zresztą już niepotrzebne mu 
gazety. Da znać Józkowi, aby ich w ogóle nie przysyłał. A gdyby tak do niego 

pojechać?
Spojrzał w  stronę Warszawy.  Ani jednej  ciężarówki.

Tak. Pojedzie do Józka. On coś wymyśli. Poradzi. Dopomoże. Zajdzie też do Adama. 
Po drodze ma Giętka. I do niego wstąpi. Nagle pojął, że musi pojechać, i to 

natychmiast. Nawet ta kobieta w Kurowie z małym dzieckiem wydała mu się kimś 

background image

bardzo bliskim. Ona też powinna wszystko wiedzieć.

Wyszedł na jezdnię i niecierpliwie wyglądał auta.
—  Dokąd  chcesz jechać?  —  spytał  wartownik.

Tadek popatrzył na niego półprzytomnie, jakby to było oczywiste, dokąd się 
wybiera.

Żołnierz uśmiechał się poważnie. W jego wielkich siwych oczach Tadek zobaczył 
łzy współczucia. I nagle cały plan wydał mu się bez sensu. Przecież nikt mu nic 

nie pomoże. Nikt! Nikt!
Powlókł się ze zwieszoną głową z powrotem do Żyrzyna.

Wie, co ma robić. Pamięta, jak było z ojcem. Na cmentarzu  zebrała  się 
gromadka  znajomych.   Matka klęczała nad

14* 
211

otwartym grobem. „Jeszcze nie zasypujcie go. Och, nie zasypujcie" — błagała. 

Sąsiedzi siłą zabrali ją od mogiły. A on słyszał łomot ziemi. Wtedy nic nie 
rozumiał. Nienawidził tych ludzi za to, co robili. Ale teraz wie wszystko.

Musi się śpieszyć. Czasu jest niewiele.
Znów odzyskał energię. Ruszył prosto na plebanię.

W Żyrzynie ludzie już wstawali. Jakiś gospodarz wyszedł za próg w rozpiętej na 
piersiach koszuli, ziewał głośno i przeciągał się. W innym miejscu dziewczyna 

wyprowadziła ze stajni konia i ciągnąc żuraw napełniła wodą koryto. Koń pił i 
prychał.

Długo musiał kołatać do plebańskiej furty, zanim zjawiła się gospodyni księdza.
■— Masz gazetę? — spytała.

W tej chwili wyszedł z domu sam proboszcz.
Tadek całą swoją sprawę zamknął w jednym zdaniu.

Proboszcz łagodnie gładził go po włosach i policzku ciepłą ręką.
—  Wiele jest sierot. Dobrzy ludzie wam pomogą — mówił z pewnym zakłopotaniem.

Pachniało od niego kadzidłem i wiało jakimś świątecznym nastrojem:
—  U kogo mieszkacie? — dopytywał.

—  U Micki na Łysej Górze.
—  Ach, na Łysej Górze. To właściwie inna parafia. Powinieneś pójść do gminy w 

Baranowie. Oni mają obowiązek sprawić matce pochówek.
Słuchając księdza patrzył na oszronione topole rosnące na żyrzyńskim cmentarzu.

—  Chciałem, żeby tutaj — wskazał drzewa. Proboszcz chwilę zastanawiał się.
—  No, dobrze. Będzie bliżej. Wszystko załatwię z grabarzem. Możesz iść 

spokojnie do gminy po trumnę i pojutrze przywieźć matkę.
Uśmiechnął  się,  jeszcze  raz  dotknął  włosów  Tadka  zwi-

212
chrzonych nad czołem i  skrzypiąc butami po  śniegu udał się do kościoła.

Tadek odprowadzał go wzrokiem aż do samych drzwi i dopiero gdy proboszcz 
zniknął, zobaczył, że jego gospodyni stoi ciągle w otwartej furtce.

—  Chodź ze mną — powiedziała i wzięła go za rękę.
Dał się prowadzić bez sprzeciwu przez ogród, po schodkach, po błyszczącej, 

pastowanej podłodze obszernego przedpokoju aż do kuchni, której okno wychodziło 
na zabudowania gospodarcze. Przypomniał sobie, niby sen, noc spędzoną w żłobie, 

ale zaraz to wspomnienie rozpłynęło się. Ciepło i zapachy kuchni oszołomiły go.
Kobieta pomogła mu zdjąć kurtkę, posadziła przy stole, a wkrótce postawiła na 

białym obrusie zimne mięsa, pasztet, nakroiła cały talerz ciasta.
Chciwie sięgnął po nóż, by odkroić plaster wędzonej szynki. Nawet nie wiedział, 

jak smakuje. Nóż ześliznął się, zazgrzytał po blaszanej tacy i nagle odeszła go 
ochota. Nie mógł patrzeć na jedzenie. Odsunął się od stołu.

—  Dlaczego nie jesz?
—  Już pójdę. Muszę iść do gminy w Baranowie i szybko wracać na Łysą Górę do 

brata,
—  Ile ma lat?

—  Pięć.
Rogiem fartucha otarła łzy.

—  Poczekaj chwilkę.  Zawinę ci trochę placka.
—  Nie potrzeba. Sprzedałem wczoraj  wszystkie gazety. Ale ona nie zwracała 

uwagi na jego słowa. Pakowała w papier mięso i ciasto.
—  A zachodź do mnie. Ja też jestem sierota. Ksiądz nie lubi, jak tu się ktoś 

obcy kręci, ale mógłbyś przychodzić, kiedy on idzie do kościoła.

background image

Odprowadziła Tadka aż za furtkę. Zgrzytnięcie żelaza znów przypomniało mu noc 

spędzoną w oborze. Tu, gdzie teraz stoi, musiał Wówczas stać brodacz i czekać na 
niego w skupieniu jak pająk na muchę.

Otrząsnął się z tych myśli. Nic go nie obchodzi brodacz.
214

Może być, kim chce, nawet samym diabłem, nie Niemcem. Nie boi się. Właściwie, 
czy jest na świecie ktoś, kogo by się bał?

25
Skąpe słońce iskrzyło się na zasypanych śniegiem parkanach i gałęziach.

Tadek z ulgą myślał o długiej wędrówce do Baranowa. Będzie miał zajęcie przez 
najbliższych kilka godzin. Nie musi wracać do domu i siedzieć bezczynnie. Poza 

tym chce odwlec tę chwilę, kiedy zobaczy matkę w dzień.
Przy cmentarzu zatrzymał się i spoza sztachet oglądał groby. Były zasypane grubą 

warstwą śniegu. Gdyby nie ciemne krzyże, nie poznałby, że to cmentarz.
W najodleglejszym kącie od drogi znajdował się niewielki, pusty skrawek. Tam 

rosło najwięcej topoli. Wczesną jesienią ich gęste, zielone korony stapiały się 
w jedno. Teraz poczerniałe gałęzie kołysały się nieznacznie, dotykając się 

wzajemnie.
W lesie szedł po swoich wczorajszych śladach. Ogromne słońce, zawieszone hen za 

Łysą Górą, wydawało się fałszywe. Dla niego ziemia była bez słońca. Co chwilę 
spotykał na drzewie dzięcioła albo wiewiórkę. Zwykle kryły się głęboko w 

dziuplach, a dziś, jakby zwabione czymś, paradowały po koronach sosen.
Starał się jak najwięcej patrzeć. Wybrał drogę nieco okrężną, ale chciał ominąć 

Łysą Górę. Bał się widoku domu. „Jeśli wrócę później, wszystko może się 
rozwieje" — myślał, chociaż wiedział, że nic się nie rozwieje, nic się nie 

zmieni, nie stanie się żaden cud.
Tam gdzie upadł rano, szukał czapki. Grzebał rękami w śniegu. Obszedł kępę 

jałowców, lecz czapki nie znalazł.
W prześwicie drzew widział dworskie niwy, a później niżej położone zagony Łysej 

Góry. Coraz przystawał. Patrzył
215

to na gałąź sosny, to zrywał jagody jałowca. Wszystko go interesowało. Nawet 
wziął na dłoń garść śnieżnego puchu i przyglądał się pod słońce pojedynczym 

płatkom, aż rozbolały go oczy i strzepnął śnieg.
Przyspieszył nieco kroku, dopiero gdy doleciały go z Bara^ nowa dźwięki 

kościelnego dzwonu.
Było już na pewno południe. Domyślił się, że słońce wyżej nie podejdzie. I naraz 

owładnęła nim panika, że nie zdąży albo coś innego stanie na przeszkodzie. 
Niepotrzebnie przysiadał na zwalonych pniach.

Zdyszany przybiegł pod budynek gminy. Gorączkowo szarpnął klamkę i dopiero wtedy 
zobaczył na drzwiach kłódkę ogromną jak końska podkowa. Zaskoczony rozejrzał się 

po rynku.
Ludzie szli od kościoła ubrani świątecznie, w co kto miał najlepszego.

—  Gdzie mieszka wójt? — zawołał do ehłopaka kręcącego się przy piekarni.
—  W tamtym murowańcu. Tadek przeciął na ukos rynek.

W mrocznej sieni pachniało kartoflami dla świń i kurzym nawozem. Po omacku 
odnalazł klamkę i wszedł nie pukając. Kuchnia była pusta, lecz w sąsiedniej 

izbie panował gwar. Przez szczelinę w drzwiach widać było świąteczny stół i 
wesołych biesiadników. Jeden z nich akurat zjawił się po coś w kuchni i 

spotkawszy Tadka nachmurzył się.
—  Czego tu szukasz?

—  Przyszedłem do wójta.
—  Wójt jest zajęty.

—  Mam bardzo ważną sprawę.
Mężczyzna mruknął coś, wsunął głowę do pokoju i zawołał wójta. Zjawiła się też 

wójtowa i dwie inne kobiety.
—  Czego chciałeś, chłopcze? ■— Mam do pana sprawę.

—  Dziś nie załatwiam niczego. To ty nie wiesz, że święta?
—  Wiem.

—  No, to zmykaj i przyjdź po świętym Szczepanie.
216

Wójt chciał odchodzić, ale Tadek zatrzymał go.
—  Przyszedłem po trumnę — wyjaśnił.

Wójt aż się cofnął. W obu izbach zapanowało nagle, milczenie.

background image

—  Dziś w nocy... umarła moja mamusia. Wójt odetchnął głęboko.

—  Przyjdź pojutrze. Dziś przecież nikt nie zrobi ci trumny. Święta — 
powiedział.

—  Przyszedłem z Łysej Góry. Ksiądz w Żyrzynie kazał...
—  Ale  skąd ci teraz wezmę trumnę? — powtórzył wójt

przygnębiony.
—  Mamy trumnę w magazynie, zrobioną dla tego radzieckiego żołnierza, którego 

zabrali koledzy — wtrącił jeden z mężczyzn.
Wójt potarł czoło.

—  Ale przecież święto... Trzeba wziąć miarę. Nie można tak ni stąd, ni zowąd.
—  Otworzę magazyn i dam mu, a pojutrze wypiszemy asygnatę — powiedział znów ten 

sam mężczyzna.
—  Dobrze, idź już — wójt machnął ręką.

Żołnierz był wysoki. Trumna miała dwa metry długości. Zbita była z cienkich 
sosnowych desek, a mimo to Tadek aż zataczał się pod jej ciężarem. Wreszcie 

wpadł na pomysł. Wsunął sprzączkę paska pod wieko i ciągnął ją po śniegu.
Nim wyszedł z Baranowa, ludzie stawali przy drodze, gapili się, on jednak nie 

zważał na nikogo.
Trumna miała kolor desek. Nie była malowana. Pachniała mocno świeżym, sosnowym 

drzewem. Gdy trafiał na głębszy śnieg, brał ją na plecy i przenosił, potem 
przysiadał na niej i chwilę odpoczywał.

Słońce już zaszło do połowy, kiedy wyminąwszy las wszedł na pola Łysej Góry. 
Słaniał się ze zmęczenia. Bolały go ręce i kark. Nie czuł pleców poobijanych 

przez trumnę.
Naraz wydało mu się, że słyszy czyjeś wołanie:

— Tadek.,,
217

Zatrzymał się, rozejrzał. Nie zobaczył nikogo. Ruszył dalej.
Szybko zapadał zmierzch. Psy warczały na niego spoza parkanów, ale inaczej niż 

zwykłe — nie szarpały się po łańcuchach, tylko chrapały i skomliły cienko, jakby 
bały się albo współczuły.

Owocowa szkółka Micki zamajaczyła z daleka. Jednocześnie ujrzał w smudze dymu 
płynącego z komina tysiące iskier.

„Ogień — stanął. Jeszcze nie wierzył oczom. — Ogień, a więc palą". Aż się 
zachłysnął od wielkiej nadziei. Jak mógł zwątpić! Po prostu zasnęła. Odszedł po 

ciemku. Nic nie widział. Nikt nic nie widział!
Gnał z góry. O mało nie połamał nóg.

Naraz pomyślał o trumnie. Po co ją wziął? To nic, odniesie nawet jeszcze dziś. 
Szybko ukrył ją między drzewkami.

Pędem wbiegł na podwórko. Szarpnął klamką.
Blask z paleniska bił na całą izbę, aż różowiła się przeciwległa ściana. 

Gospodarze i ich najmłodszy syn grzali się przy piecu. A w kącie na tobołku 
siedział otulony kocem Jędrek. Podłoga była czysto zamieciona. Wyniesiono gdzieś 

posłanie.
Niedowierzająco rozejrzał się po kątach.

—  Tadek, gdzieś ty był? — zawołał uradowany Jędrek. Tadek zbliżył się do Micki. 
Patrzył na niego natarczywie,

pytająco.
—  Nie mieliśmy innego sposobu. Nieboszczce nawet lepiej na mrozie — powiedziała 

gospodyni.
Poczuł się raptem tak, jak na Osinach, kiedy dostał cios w głowę. Ale po chwili 

ból minął.
Spokojnie wyszedł na podwórze.

Matka leżała pod daszkiem na posianiu ze słomy, przykryta prześcieradłem. 
Zbliżył się i odchylił płachtę z twarzy. Nie dostrzegał wyraźnie jej rysów. 

Wydawało mu się, że śpi.
Okrążył dom. Wydostał spomiędzy jabłonek trumnę. Przyniósł do szopy, otworzył. 

Wziął na ręce lekkie ciało i najdelikatniej, jak tylko potrafił, ułożył na dnie,
218

Matka była taka mała. Zajmowała jedynie cząstkę trumny, a zawsze patrzył na nią 
z dołu i wydawała mu się wyższa niż inne kobiety.

Narzucił na jej ciało prześcieradło, ale nie zasłonił twarzy. Potem zamknął 
wieko.

—  Tadek... Drgnął.

background image

—  To ja. Nie bój się. — Jędrek kulił się przy nim. — Dlaczegoś mnie nie 

obudził? Ona mi tyle razy obiecywała, że mnie obudzi i się pożegna. A wieczorem 
pocałowała mnie i powiedziała, że to dziś i że mnie nie obudzi, bo lepiej, żebym 

spał. Nie chciałem spać, ale zasnąłem. Ty nie wiedziałeś, że to tak szybko. Ale 
ze mną rozmawiała często. Mówiła, że musimy się kochać i być zawsze razem. 

Mówiła, że będzie z nami. I żebym cię słuchał, i żebym się dobrze uczył, jak 
skończy się wojna, i żebyś ty chodził do szkoły, i żebyś nie był taki opryskliwy 

dla ludzi, bo będą nam dokuczać...
Tadek nie zauważył, kiedy przywarł do sosnowych desek. Wstrząsał nim straszliwy 

płacz. Ramionami obejmował wielkie drewniane pudło jak żywą matkę i czuł bardzo 
wyraźnie w głębi trumny mocne, szybkie bicie Jej serca.

—  Mamo, przyrzekam Ci to wszystko!
26

Domek i jabłonki Micki były już ledwo widoczne, wyraźnie za to rysowały się 
topole żyrzyńskiego cmentarza. Śnieg na dworskich niwach był zleżały i twardy. 

Szli po nim pewnie, jak po asfalcie.
Tadek, choć tyle złego przeżył na Łysej Górze, żegnał ją ze smutkiem. Nauczył 

się tutaj żyć, polubił starego Mickę, przyzwyczaił się do wędrówek po wsiach z 
„Rzecząpospolitą" pod pachą, a nawet oswoił z rozległym krajobrazem. I teraz, 

gdy minęło pierwsze upojenie wiadomością, że font przesunął się daleko za Wisłę, 
bał się wracać. Życie w Puławach bez matki wydawało mu się niemożliwe,

219
Jędrek opatulony kocem wyglądał jak mała wiejska baba. Gadał bez przerwy i pchał 

się pod nogi. Tupał w zlodowaciałą skorupę, a kiedy wybił w niej dziurę, śmiał 
się głośno i wybierał nowe miejsca do zabawy. Ale w końcu zmęczył się. Chciało 

mu się pić, ssał więc grudki śniegu i szedł ze spuszczoną głową.
Tadek dla odpoczynku co kilkaset metrów zdejmował plecak, stawiał koszyk i sagan 

na śniegu i rozglądał się.
Dzień był bezwietrzny, lecz mroźny. Z ust buchała siwa para. Wreszcie znikły na 

horyzoncie zabudowania Łysej Góry, zostało tylko wielkie, białe pole stykające 
się z pochmurnym niebem.

—  Daleko jeszcze? — pytał Jędrek.
—  Od krzyżówki dwanaście kilometrów. A stąd jeszcze dwa.

—  To kiedy my zajdziemy do domu?
—  Nie płacz, bo cię zostawię i pójdę sam.

—  A ja płaczę?
—  A co robisz?

—  Zimno mi i bolą mnie nogi.
—  Na plecy cię nie wezmę. W Żyrzynie zajdziemy gdzieś i kupię ci mleka.

Doszli właśnie do cmentarnego płotu. Zaglądali przez szpary do środka.
—  To tam, między tymi dwiema topolami — powiedział cicho Tadek.

—  Dlaczego bez krzyża? Przecież wszystkie groby mają krzyże.
—  Skąd miałem wziąć krzyż?

—  Az gminy?
—  Nic nie rozumiesz.

Postukiwały o siebie topolowe gałęzie. Dróżki cmentarne były zawiane śniegiem. 
Śnieg leżał na krzyżach, na parkanie, na krzakach, tak samo twardy i 

zeskorupiały, jak i na polach.
—  Tadek, jak jest w ziemi? Czym się oddycha?

—  Idź naprzód, bo do wieczora nie zajdziemy. ■— Nie popychaj mnie.
220

—  To nie stój.
—  Chciałbym zobaczyć z bliska. O, tu jest nawet dziura w płocie.

—  No, to wejdź.
Jędrek wdrapał się na murek. Wsunął przez otwór głowę i patrzył.

—  Dlaczego nie idziesz? — spytał Tadek.
—  Chodź ze mną. Boję się sam.

Chrzęściło pod ich butami. Zamarznięte badyle rosnące przy płocie szeleściły jak 
nadrzeczne szuwary.

W milczeniu stali nad grobem matki. Przez czoło Jędrka biegła cienka, długa 
zmarszczka.

—  Tadek, jak tam jest w środku?
—  Nie wiem.

Jędrek naraz zaczął odgarniać śnieg z mogiły, a kiedy trafił na zamarzniętą 

background image

ziemię, przyłożył do niej ucho.

—  Coś się rusza i szumi...
—  Głupstwa gadasz!

—  Posłuchaj. Tadek zawahał się.
—  Posłuchaj. Naprawdę coś się rusza.

Nachylił się. Przez moment zatańczyły mu przed oczami czarne plamy. Ziemia była 
głucha. Słyszał tylko dzwonienie badyli przy płocie, chrobot twardych jak żelazo 

topolowych gałęzi, swój oddech i bicie serca.
—  Idziemy już.

—  Poczekaj, nagarnę tylko z powrotem śnieg.
Przez całą wieś szli milcząco. Obaj zapomnieli o ogrzaniu się w którejś z chat i 

o mleku.
Na krzyżówce nie było już wartownika. Okienko baraku ktoś zabił deskami. Na 

drzwiach wisiała kłódka.
—  Tu przychodziłeś po gazety?

Tadek kiwnął potakująco głową. Plecak ciążył mu nieznośnie. Dźwigał w nim 
ziemniaki i wielki bochenek chleba. W saganie miał jeszcze gryczaną kaszę i 

największy ich skarb .— ogromny jak dwie dłonie kawał słoniny — cały ich majątek 
otrzymany za przedostatni koc.

221

Maszerowali teraz dobrze wyjeżdżoną szosą. Dużo ludzi i pojazdów przewinęło się 
tędy przez ostatnie dwa dni. Ci, którym było źle na wsi, ruszyli z powrotem do 

miasta wkrótce po przejściu wojsk za Wisłę. Wielu z nich jechało saniami — i na 
śniegu widniały odciśnięte ślady płóz.

—  Uważaj, samochód!
—  Jaki to? Niemiecki?

—  Tyle razy ci tłumaczyłem, że Niemców już nie ma.
—  A skąd ty wiesz, że ich nie ma?

—  Śniło mi się. No, ruszaj dalej.
—  W Żyrzynie miałeś mi kupić mleka i mieliśmy odpocząć. I zimno mi w 

śniegowcach.
—  Odpoczniemy w Osinach.

—  W Osinach? Tam gdzie byliśmy z mamusią?
Od Żyrzyna nadleciały sanie. Były to zwykłe chłopskie sanie wysłane 

grochowinami, zaprzężone w młodego konia. Siedziało w nich czterech mężczyzn. W 
saniach było sporo tobołów i worków.

—  Dokąd idziecie? — krzyknął woźnica hamując.
—  Do Puław.

—  No, to siadajcie. Ale szybko.
Jędrek jakby przygotowany na zaproszenie wdrapał się błyskawicznie do środka. 

Tadek podał mu sagan, koszyk i stanął na szerokiej płozie przytrzymując się 
kłonicy.

—  No, tylko nie spadnij. A gdzie rodzice?
—  Jesteśmy sierotami — powiedział Jędrek. Tadek spuścił głowę.

Musiał się mocno trzymać. Sanie coraz zarzucały na bok, raz o mało nie wpadły do 
rowu. Palce drętwiały od trzymania. Marzły nogi.

Jędrek chytrze wcisnął się między dwóch mężczyzn, zagrzebał nogi w grochowinach 
i ssał zziębnięte dłonie.

Przez Osiny przemknęli nie zwalniając. Jakaś kobieta krzyknęła, by ją wzięli, 
ale woźnica tylko rozłożył ręce, że nie ma gdzie.

Drętwienie szło od dłoni do łokcia. Tadek z rozpaczą przyglądał się drodze. 
Wiedział, że nie wytrzyma tak aż do

222
Puław, kłonica wyśliźnie mu się, płoza uskoczy spod nóg. Rozpaczliwym wysiłkiem 

zdjął plecak. Jeden z mężczyzn pomógł.
—  Coś ty kamieni napchał? Taki ciężki. Tadek odetchnął. Rozstawił szerzej nogi.

—  To ziemniaki — wyjaśnił.
Teraz nie lękał się. Koń może szarpać, jak chce, bez ciągnącego w tył plecaka 

zawsze zdąży skoczyć na szosę.
Mężczyźni wypytywali Jędrka o matkę, o Łysą Górę, na jakiej ulicy mieszkają w 

Puławach, ile ma lat. Odpowiadał na wszystko chętnie. Głos miał aż piskliwy z 
podniecenia.

Tadek był zły, że Jędrek mówi obcym ludziom o tym, jak im się żyło na wsi. 

background image

Chętnie by go szturchnął, aby mniej gadał, ale Jędrek siedział za daleko i nie 

patrzył w jego stronę.
Pod lasem zobaczył na drodze kobietę z dwojgiem małych dzieci. Chłopiec był w 

wieku Jędrka, dziewczynka zaś nieco starsza. Trzymali się blisko matki, która 
pchała załadowany tobołami dziecinny wózek. Cała trójka z zazdrością spojrzała 

na mijające ich w pędzie sanie. Dzieci przemarzły, były skulone, kapało im z 
nosów.

Pod Puławami wzdłuż całego lasu ziemia była zryta przez gąsienice i koła. Znikły 
ścięte jesienią sosny, leżały tylko olbrzymie sterty gałęzi. Las mocno 

zrzedniał. Zostały głównie młode drzewka.
Kiedy podjeżdżali do torów, Tadek nie mógł już spokojnie ustać na płozie. 

Zeskoczył i biegł obok sań. Nareszcie kończy się tułaczka. Zaraz zobaczy swoją 
ulicę i swój dom.

—  Puławy! — krzyknął Jędrek widząc pierwsze zabudowania.
Tadka ścisnęło coś za gardło. Zwolnił kroku. Wrócił. Jest na swojej ulicy. Ale 

bez Niej. Jak to będzie bez Niej? Znów zacznie sprzedawać gazety? A Jędrek? Co z 
Jędrkiem?

—  Poznaję ten sklep i ten czerwoniak! — wołał Jędrek stojąc na saniach.
Gdzieś między domami mignęła ludzka sylwetka, poza tym  ulica była  pusta.  Koń 

teraz  stąpał  wolno.   Mężczyźni
223

przyglądali się opuszczonym domom. Z niektórych został tylko komin, resztę 
przykrywał śnieg. Płoty leżały zwalone. Coraz też widzieli drzewo ścięte 

pociskiem lub wyrwane przez bombę.
Aż do samego szpitala nie spotkali nikogo więcej. Dopiero tu panował ruch. Stały 

samochody ze znakiem czerwonego krzyża. Sanitariusze w białych fartuchach nosili 
na noszach rannych. Przed bramą przechadzał się wartownik.

Nagle Tadek spoza lip zobaczył ścianę swojego domu.
—  Patrz, jest! — zawołał do Jędrka. — Niech pan zatrzyma! — krzyknął.

Woźnica zdarł konia.
—  My już tutaj — wyjaśnił.

Szybko wziął swoje bagaże, zdjął Jędrka. Zarzucił sobie plecak na ramiona.
—  Dziękujemy panu.

—  Nie ma za co.
—  A co będziecie tu sami robić? — spytał któryś z mężczyzn.

—  Nie Zginiemy — odparł Tadek, chociaż wcale nie był tego pewien.
—  Bywajcie zdrowi i nie pchajcie się na miny. Pełno ich tu leży — ostrzegł 

woźnica.
Strzelił z bata i sanie odjechały.

Tadek podążył za Jędrkiem, który w rozpędzie już pchnął furtkę. Drzwi domu były 
uchylone. Podbiegli jednocześnie, otworzyli je szeroko.

Za progiem zobaczyli śnieg, drwalkę, parkan, odległe drzewa. Popatrzyli w górę. 
Zamiast sufitu ujrzeli niebo. Dom zniknął. Została tylko frontowa ściana i nic 

więcej.
Tadek cofnął się. Jeszcze nie wierzył. Jędrek stał w progu i gapił się z wyrazem 

ogromnego zdziwienia w twarzy na przysypane śniegiem cegły i belki.
—  Odejdź, bo ci się zawali na głowę — powiedział Tadek widząc, jak znad futryny 

sypią się okruchy wapna.
—  Co teraz będzie?  — spytał przerażony Jędrek. Tadek czuł, że ziemia usuwa mu 

się spod nóg.  Zrzucił
224

plecak. Wszedł do środka tego, co kiedyś było ich mieszkaniem.
„Nie, to nie przywidzenie. Została tylko ta jedyna ściana". Nagle drgnął. Prawie 

spod jego nóg wyskoczył wielki, biały kocur. Zatrzymał się kilkanaście kroków 
dalej i błysnął wrogo zdziczałymi ślepiami.

—  Nie opuścił domu. Mieszka w piwnicy — rzekł Tadek na wpół do Jędrka, na wpół 
do siebie i odprowadził umykającego kota przyjaznym spojrzeniem.

Opuszczał rumowisko, gdy wtem jego wzrok padł na willę doktora. Z komina unosił 
się dym. Chwilę zastanawiał się, potem podszedł do furtki i szarpnął.

Była zamknięta jak dawniej. I dom wyglądał jak za najlepszych dni, tylko ta 
dykta w oknach. Drzewa i krzaki uginały się pod śniegiem. Ogród wydawał się 

uroczysty i tajemniczy jak zawsze. Dróżkę i schodki ktoś zamiótł starannie.
Znów załomotał furtką.

I wtedy na stopniu ukazał się doktor. Chwilę patrzył, a potem uśmiechnął się i 

background image

zaczął iść ku nim. Podpierał się laską i mocno utykał na lewą nogę.

—  Wchodźcie — powiedział odmykając szeroko furtkę. A kiedy ją przekroczyli, 
przyjrzał im  się zaskoczony.

—  Jesteśmy już sami — rzekł Tadek.
Za chodnikiem pod lipą zobaczył mogiłę motocyklisty. Ktoś odgarnął z niej śnieg 

i na stalowym hełmie położył gałąź sosny. Odruchowo spojrzał w głąb ogrodu.
—  Przyszedłem oddać panu złoty zegarek. Znalazłem go tamtego dnia.

—  Wejdźcie szybko do środka, bo Jędrek przemarzł — powiedział doktor.
Tadek popatrzył na niego. Skąd zna ich imiona? Bardzo się zmienił. Właściwie 

cały świat się zmienił: jest jakiś inny — smutny i pusty.
Jeszcze raz z nadzieją spojrzał na swój dom.

—  Nie myśl o tym — doktor położył mu rękę na ramieniu. — Po prostu będziemy 
mieszkać razem.

15 — Ziemia bez słońca
225

27
—  Tadek, ktoś kręcił się koło furtki. Bałem się, ze to złodziej.

—  Chciał wejść?
—- Ruszył klamką, ale kiedy  furtka  się otworzyła,  uciekł.

—   Może miał interes do doktora?
—  Toby zapukał,

—   Przywidziało ci się.
—  Ale ja nie chcę. byś mnie zostawiał samego. Boję się. Dom taki wielki. Ciągle 

mi się zdaje, że słyszę na górze kroki.
—   Nic się nie bój. Niedługo wrócę, tylko pójdę z Giet-kiem zobaczyć, jak 

żołnierze bronią  mostu  przed  lodem.
—  Weź mnie ze sobą.

—  Wiesz, że doktor ci nie pozwolił chodzić po dworze.
—  Tylko jeden raz.

—   Nie wolno. Jak wyzdrowiejesz, będę cię zabierał, ale na razie masz siedzieć 
w domu.

—   A przyprowadzisz Giętka?
—   Postaram się, chociaż, on dziś wraca z matką na wieś. Będą u krewnych aż do 

wiosny.
Tadek ukroi! sobie pajdę chleba, wsunął ją do kieszeni kurtki i wybiegi.

—   A tylko dobrze się zamknij!  — krzyknął już. z dworu. Gietek   czekał   na 
rogu.   Tadek   podzielił   chleb   na   dwie

części i podał jedną przyjacielowi. Jedli i szli w milczeniu ku Wiśle. Wąska 
ścieżka wiła się brzegiem jezdni. Musieli uważać, by nie wpaść w lej lub nie 

potknąć się o przewrócony słup.
Główna ulica była martwa. Nie został tu żaden cały dom. Nawet płoty spłonęły i 

spod śniegu wystawały kłęby przepalonej siatki.
Przy słupie, na którym kiedyś rozlepiano ogłoszenia, stało dwóch mężczyzn. 

Zwróceni twarzami w kierunku mostu o czymś rozmawiali. Tadek poznał ich od razu. 
Był to Józek Biernacki i Adam,  Kiedy zawołał, odwrócili się natychmiast.

226
Adam miał opaskę milicjanta, a na szyi przewieszony automat  Poznał   Tadka. 

Pomachał ręką na powitanie.
—  O, juz odrosły ci włosy — powiedział Biernacki, klepiąc Tadka po ramieniu. — 

No. co tam? Przydały się gazety?
......  Przydały.

- No. widzisz, jakoś daliśmy radę biedzie.
Józek mówił bez uśmiechu. Oczy miał surowe. Brwi lekko ściągnięte, jakby 

patrzył, a nie widział i myślał o sprawach bardzo dalekich.
—  A co z matką? — spytał Adam.

—   Nie żyje.
Moment trwało zakłopotanie.

—   Idziemy zobaczyć most. Chodźcie z nami — powiedział Adam wesoło, kładąc na 
plecach Tadka szeroką dłoń. —  Przenoszę się tu na  stałe.  Chyba  się 

zaprzyjaźnimy, co?
Józek i Gietek szli nieco z. tyłu. Dopiero przy mostowej bramie zrównali się z 

nimi.
—  Z daleka wygląda w porządku, a w rzeczywistości został tylko szkielet — 

zdziwił się Adam.

background image

....... Jak   ze   wszystkiego   —   powiedział   Józek   patrząc   ze

smutkiem na resztki bramy,
Od rzeki dochodziły detonacje. Tu było więcej łudzi. Krzątali się wokół 

zburzonych domów, jakaś kobieta zabijała deskami wypalone okno. Odgłos młotka 
niósł się daleko i przypominał pojedyncze strzały z karabinu. Na bocznej uliczce 

stały trzy czołgi z zapalonymi silnikami. Z otwartej wieżyczki jednego z nich 
wychylił się żołnierz i zapala) na wietrze papierosa.

Od Wisły nadciągnęły dwie sanitarki. Jechały wolno. Wy raźnie unikały wstrząsów. 
Ale koła i (ak podskakiwała na kamieniach, wpadały w wyrwy,

Z daleka zobaczyli załamane przęsła dawnego mostu, Żelazne szyny wznosiły się 
wysoko, to znów opadały na dno rzeki. Jezdnia między pierwszym a drugim filarem 

sterczała pionowo w górę. Pogięte poręcze zwisały niby przedziwne gałęzie 
egzotycznego drzewa,

? ?7
Olbrzymia konstrukcja mostu zawsze robiła na Tadku silne wrażenie, ale teraz 

stanął wpół kroku zdumiony. Ponury obraz ze zwichrzonego żelaza budził w nim 
głęboki niepokój.

—  Szkoda go — rzekł prawie szeptem Józek. — Lubiłem stawać przy barierze i 
patrzeć w dół.

—  Przychodziliśmy tu nieraz w nocy — podjął Adam. — Były to sztubackie czasy. 
Podobały nam się gwiazdy w wodzie.

—  Popatrz tam — szturchnął Gietek Tadka.
Po długim, drewnianym moście jechały wolno ciężarówki. Most był jak ruchomy, 

chwiał się. Wzdłuż jego brzegu stali żołnierze z ogromnymi bosakami i odpychali 
krę. Z tej i z tamtej strony Wisły czekały na swoją kolejkę kolumny samochodów, 

czołgi i działa. Wszędzie płonęły ogniska, przy których grzały się gromady 
przemoczonych i zmarzniętych żołnierzy.

—  Prowizorka. Przybierze więcej wody i będzie po moście — powiedział Józek. — 
Ale swoją rolę już odegrał.

—  Chodźcie, przyjrzyjmy się temu żelastwu •— zaproponował Adam. Jednocześnie 
zerknął na zegarek. — Za godzinę muszę być przed stacją benzynową. A może 

pojechałbyś z nami? — zagadnął Józka.
—  Dokąd?

—  Wybieramy się do Żyrzyna. Są tam jakieś kłopoty z parcelacją ziemi.  Musimy 
chłopom trochę pomóc.

—  Do Żyrzyna? — Tadek aż złapał Adama za rękaw.
—  Co się tak dziwisz? A może chcesz ze dwa hektary? Podobno  dobra ziemia — 

szczerzył zęby w uśmiechu.
—  Nie będą budować tam lotniska?

—  Nic o tym nie wiem.
—  Słuchaj, ten gospodarz na Łysej Górze, który nas przyjął, nazywa się Micka, 

ma tylko pół morgi. Już dawno upatrzył sobie kawałek dworskiego pola. Jak 
pojedziesz, zrób, żeby mu dali tę ziemię, co? 

,
Oczy Adama spoważniały.

—  No, jeśli ty prosisz, to postaram się. Chyba wart tego.
228

84
—  Ale nie zapomnisz?

—  Nie zapomnę. To jak, pojedziesz?
—  Nie wiem jeszcze. Muszę się zastanowić — myślał głośno Józek.

Jezdnia i chodniki podjazdu biegnącego wysokim nasypem były zryte przez pociski. 
Posuwali się naprzód bardzo ostrożnie. Drogę barykadowały spalone i zgruchotane 

pojazdy. Śnieg zdradliwie przykrył niebezpieczne szczeliny, dziury i setki 
niewypałów, nagromadzonych w ciągu wielomiesięcznej strzelaniny.

Adam posuwał się pierwszy po czyichś śladach. Była to jakby ścieżka kołująca raz 
w prawo, raz w lewo.

Od Wisły dął ostry wicher, wpychał oddech do gardła, wciskał się pod ubranie i 
obejmował ciało niby struga lodowatej wody.

—  Weź mój szalik. Mnie w kożuchu i tak gorąco — powiedział Gietek.
Tadek skorzystał skwapliwie. Przykucnął za przewróconym na bok niemieckim 

samochodem i owijał szyję. Nagle coś go zainteresowało w wyglądzie ciężarówki: 
jakaś czerwona plama na drzwiczkach. Podszedł bliżej. Zmiótł ręką śnieg. 

Zobaczył wielkiego, czerwonego koguta.

background image

W jednej sekundzie wszystko sobie przypomniał: tłum zdenerwowanych Niemców, 

szofera gorączkowo naprawiającego coś w motorze, studnię, przy której spragnieni 
hitlerowcy, przepychając się, pili wodę.

—  Co cię tak urzekło? — spytał Józek.
—  To był ostatni niemiecki samochód. Nie zdążył. Tak też myślałem, że nie 

zdąży. Skręcił z naszej ulicy do mostu, a w minutę później Niemcy wysadzili 
przęsła. O, widzicie tego koguta? Po nim poznałem.

—  Zdaje się, że zostawili trochę więcej samochodów. Te też niemieckie. I te dwa 
czołgi. Spieszyło im się. Nie czekali, aż kamraci przemkną się na tamtą stronę — 

mówił Adam.
—  Słyszałem — odezwał się Józek — że niewiele brakowało, a Niemcy mogli się 

spóźnić.
—  Ech — powątpiewał Adam — zawsze by zdążyli. Cały

230
most naszpikowany był dynamitem od dłuższego czasu. Sam widziałem, jak zakładali 

specjalne puszki na materiał wybuchowy.
Adam znów ruszył przodem.

Wiatr dmuchał coraz silniej. Tadek podążał tuż za Giet-kiem. Był za lekko 
ubrany. Trząsł się z zimna, ale chciał zobaczyć z bliska to, co zostało z mostu. 

Zamyślony nie zauważył, kiedy zatrzymali się Adam i Gietek. Stali obaj na 
krawędzi przepaści, na dnie której znajdowała się najeżona krą, spieniona Wisła. 

O mało ich nie strącił.
—  Odsuńcie się trochę — ostrzegł Adam. — Łatwo się pośliznąć, a woda na kąpiel 

trochę za zimna.
Wisła miała ciemnoniebieski, niemal granatowy kolor. Potężne zwały lodu uderzały 

o najbliższy filar, aż niosło się echo. Mniejsze kry wpadały w wir, wciągane w 
głąb tonęły na chwilę, potem wyskakiwały jak dla nabrania tchu i już spokojnie 

poddawały się nurtowi.
—  Tam na krze płynie człowiek. Prosto na filar! Roztrzaska się! — zawołał 

Gietek.
—  Zwariowałeś?! Gdzie się pchasz? — Tadek szarpnął przyjaciela do tyłu.

—  To radziecki żołnierz — rzekł Adam. — Na pewno od dawna nie żyje. Przymarzł 
do lodu. Na twarzy ma śnieg.

Józek nie spojrzał w tamtą stronę, tylko wciąż patrzył na zwichrzony most.
—  Pora na mnie — zdecydował Adam.

—  Szkoda go.
Wszyscy skierowali wzrok na Józka, ale nikt nie zapytał, kogo ma na myśli — 

żołnierza czy most.
Wracali po własnych śladach w milczeniu. Tadek jeszcze raz przyjrzał się 

czerwonemu kogutowi. Nawet poweselał od tego widoku.
—  Była ich cała ciężarówka. Jak śledzi — mówił do Giętka. — Na pewno dostali 

się do niewoli. Żebyś wiedział, jak im się śpieszyło. Byli wściekli na kierowcę. 
Myślałem, że go zastrzelą. Pokrzykiwali, grozili mu. A kiedy ruszył, gonili 

samochód, gubiąc karabiny i manierki z wodą. Drapali się
231

na platformę jeden przez drugiego, jakby im ktoś pięty przypalał.
—  Widzę, że cywilów przez most nie puszczają. Stoi ich cała gromada — odezwał 

się Józek. — A chciałem obejrzeć trochę tamten brzeg.
—  Przecież masz przepustkę z redakcji.

—  Tu chyba i przepustka nie pomoże.
—  W takim razie, na co się decydujesz? Jedziesz ze mną do Żyrzyna czy wracasz 

do gazety?
Szli teraz we czwórkę obok siebie. Józek przygarbił się. Wyglądał na bardzo 

zmęczonego.
—  Chyba nie wrócę już do Lublina. W redakcji obejdą się beze mnie. Zostanę tu. 

Dookoła jest tyle roboty. Ktoś musi podnieść most, odbudować domy, ulicę, całe 
miasto.

Gietek i Tadek z miłością popatrzyli na Józka. Przybliżyli się do niego i szli z 
nim krok w krok. Kochał to miasto, tak jak oni.

Naraz Gietek poczerwieniał jak burak. Z ukosa spojrzał na Tadka.
—  Ty na pewno myślisz, że pojadę z matką na wieś? A figę! Mam dość wiejskich 

nudów i siedzenia pod piecem. Jeśli ty zostajesz i Jędrek, to i ja nie zginę.
—  No, nie buntuj się przeciw matce — Adam poklepał go po ramieniu. — Przyjdzie 

robota, to cię zawołamy. W mieście będzie ciężko wytrzymać do wiosny.

background image

—  Wcale nie — wtrącił Tadek. — Już czynna piekarnia i rzeźnik. Wojsko rozdaje 

ludziom gorącą zupę.
—  Zresztą nie wtrącam się w wasze sprawy — uśmiechnął się Adam. — Nie ja będę 

brał za ciebie baty od matki — mrugnął do Giętka.
Jeszcze raz spojrzeli z daleka na bramę mostową. Wielka tarcza zegara wydawała 

się nienaruszona, tylko jedyna, długa, czarna  wskazówka  jakoś  bezwładnie 
zwisała  w  dół.

Skręcili w kierunku benzynowej stacji, kiedy Tadek gwałtownie złapał Adama za 
rękaw.

—  Co znów?
—  Widzisz go?

232
—  Kogo?

—  No, tego w czarnym palcie.
—  Kto to taki?

—  Gietek, masz to zdjęcie? Pokaż. Szybko!
Przyjaciel szukał pośpiesznie w kieszeni. Wreszcie wydobył na wpół zniszczoną 

fotografię hitlerowca.
Józek i Adam pochylili się nad zdjęciem.

Mężczyzna szedł naprzeciw nich, ale już nie tak śmiało, nawet jakby się zawahał.
—  Skąd to macie?

—  Później ci wytłumaczę. Podobny? — pytał Tadek gorączkowo.
Człowiek w czarnym palcie był już blisko. Błyskawicznym ruchem Adam zdjął 

automat.
—  Do góry ręce.

—  Co za głupi żart! — uśmiechnął się nieznajomy. — Ja nie mam czasu na takie 
żarty — mówił twardym akcentem, ale poprawnie.

—  Adam, on ma palto doktora. Ja znam to palto. Mogę się przysiąc.
—  Co on mówi? Jakiego doktora? — mężczyzna był wyraźnie oburzony.

—  Powiedziałem, do góry ręce!
—  On koło naszego domu zabił radzieckiego żołnierza.

—  Dokumenty!
—  Proszę.

Nieznajomy rozpiął palto, wyjął portfel, a z niego dowód z fotografią i 
przepustkę. Adam przeczytał i spojrzał na Tadka.

—  Czy ty jesteś pewien? — spytał.
Tadek przyglądał się twarzy mężczyzny, szczególnie lewej skroni. Była gładka, 

świeżo wygolona, bez jakiegokolwiek śladu blizny.
—  Nie jestem pewien. Chyba myliłem się. Niemiec miał na lewej skroni wielką 

czerwoną szramę.
Adam popatrzył na zdjęcie.

—; Proszę zwrócić dowód i przepustkę. Bardzo mi pilno.
233

Tadek spuścił głowę. Niepotrzebnie się uniósł. Było mu teraz wstyd.
—  A jak z tym paltem? — zagadnął nieoczekiwanie Józek. Tadek poderwał głowę.

—  Tego jestem pewien. Znam palto doktora. Nawet te same guziki, kołnierz 
futrzany. On kiedyś nawet nosił marynarkę doktora.

—  Głupi szczeniak! — mruknął mężczyzna. — Palto kupiłem rok temu.
—  Adam, on kłamie!

—  Czy myśmy się gdzieś nie widzieli? — rzekł Józek podchodząc do mężczyzny.
Ten pobladł.

—  Żądam zwrotu dowodu i przepustki. Inaczej pójdę do radzieckiego komendanta na 
skargę.

—  Dobrze — powiedział Adam. — Ale najpierw zajdziemy do doktora. On najlepiej 
zna swoje palto. Proszę naprzód — rozkazał.

Mężczyzna jakby się zachwiał. Potem ruszył lekceważąco ramionami.
—  Dobrze, mogę pójść.

W miarę zbliżania się do willi doktora zachowywał się coraz spokojniej, 
uśmiechał się nawet.

Doktor akurat przyszedł ze szpitala. Jeszcze rozbierał się w przedpokoju, gdy 
zjawili się u niego całą gromadą.

Zaraz po przywitaniu Adam zagadnął rzeczowo:
—  Zna pan tego człowieka? Doktor przyglądał się chwilę.

—  Chyba tak. Zdaje mi się... Już wiem. Rozmawiałem z nim kiedyś w Baranowie. 

background image

Ale wtedy miał brodę. Przypominam sobie dokładnie. Było to w przeddzień mojego 

wyjazdu z Kotlin.
—  Iw przeddzień napadu! — dorzucił Tadek.

—  Ja protestuję! To bezczelność, żeby słuchać takiego szczeniaka!
—  A poznaje pan swoje palto? On mówi, że je kupił! — wołał Tadek,

234
Doktor postąpił naprzód, a po krótkiej pauzie rzekł stanowczo:

—  Tak, to jest moje palto. Podbite takim samym futrem jak kołnierz. Skradziono 
mi je podczas napadu.

—  Ja protestuję!
—  Podnieś ręce do góry! — Adam odbezpieczył automat.

—  Panie doktorze — mówił cicho, dobitnie Biernacki. — Tadek twierdzi, że 
widział u tego człowieka kiedyś bliznę na lewej skroni. Czy blizna może zniknąć 

bez śladu?
—  Niestety, nie może. Szew musi pozostać, chociaż cienki jak włos, ale musi.

Mężczyzna zaśmiał się nerwowo.
—  Głupie gadanie! Żądam zwrotu dowodu i przepustki. Palto kupiłem w Baranowie u 

handlarza. Nie ma przeciw mnie żadnych dowodów.
—  Zaraz — powiedział doktor z pewnym namysłem i szybko podszedł do niego.

Wprawnym ruchem przytrzymał jego głowę, dotknął palcem skroni i przyjrzał się.
—  Tak, to erytroma solaris. Jaka była pogoda, kiedyś go widział?

—  Słońce.
—  Zgadza się.

Adam trzymał automat gotowy do strzału.
—  Trzymaj ręce w górze. Jeden ruch i poślę cię do piekła. Przeszukaj mu 

kieszenie — zwrócił się do Józka.
—  Daj spokój. Odprowadź go gdzieś — powiedział Biernacki, odwracając od 

hitlerowca spojrzenie.
—  No, chodź. Teraz pójdziemy do radzieckiego komendanta. Poskarżysz mu się.

—  To się zgadza — powtórzył doktor. — Wystarczy nieraz odrobina słońca lub 
światło kwarcówki, by wywołać przy erytromie solaris silne podrażnienie skóry, a 

tym samym i czerwoną plamę. Chorzy muszą unikać słońca.
—  Ten na pewno przez dłuższy czas nie powinien go oglądać — powiedział zimno 

Józek. — A wam należy się po-
235

chwała   —   zwrócił   się   do   chłopców.  —   Napiszę   o   tym w 
„Rzeczypospolitej".

—  To pan jest ten legendarny Józek Biernacki? — spytał żywo doktor.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie.

—  Chciałem pana spotkać i oddać to — w dłoni doktora błysnął złoty zegarek.
—  Właściwie zegarek nie jest mój, tylko Tadka.

—  Niepotrzebny mi teraz — rzucił Tadek szybko,
—  Mnie też.

—  I mnie — dodał doktor.
—  Smutna to pamiątka. Dostałem go od Żydówki podczas ewakuacji Majdanka. Miała 

chore dziecko. Pomagałem jej. Dała mi na przechowanie ten zegarek. „Jeśli umrę, 
zachowa pan na pamiątkę" — powiedziała. Zastrzelili ją i dziecko na 

przedmieściach Kraśnika, bo nie miała siły iść dalej.
Józek milczał chwilę. Wreszcie podniósł głowę.

—  Albo niech pan da — podjął. — Wezmę go. Chcę dostać się za Wisłę. Po drodze 
rzucę go z mostu. Takiego zegarka nie można zamienić na pieniądze i taki zegarek 

nie powinien wskazywać godzin, które teraz przyjdą.
—  Tadek! Gietek! — zawołał z tryumfem Jędrek wyglądający na ulicę.

—  Co się stało?
—  Patrzcie, chłopaki niosą ławki do szkoły!

Warszawa, 22 listopada 1966 r.
0890000258236