background image

 

 
 

Giovannino Guareschi 

 
 

Rodzinka 

 

 

Tytuł oryginału Corrierino delle famiglie 

 

 

background image

Teraz wam opowiem wszystko o sobie. 

...Urodziłem  się  maja  roku  w  Fontanelle  di  Roccabianca,  uroczym  i  wesołym 

miasteczku na Nizinie Parmeńskiej, i otrzymałem na imię Giovannino. 

Moje pełne imię i nazwisko brzmi 

Giovannino Guareschi i mam dokładnie tyle lat, ile może mieć młodzieniec urodzony 

w  roku.  Mam  dwoje  dzieci,  które  bardzo  lubię.  Jedno  nazywa  się  Alberto,  drugie  Carlotta. 

Wynika to z tego prostego faktu, że jedno  jest płci  męskiej,  a drugie żeńskiej. Również płci 

żeńskiej jest ich matka, pani o wiele sympatyczniejsza, gdy była jeszcze panną. Moje dzieci i 

żona mają wspólnie lat. Córka i matka mają razem lata, a syn i matka -  lat. To wszystko, co 

mogę powiedzieć o wieku mojej żony. Aby wam ułatwić rachunek, mogę dodać, że córka ma 

lat... 

Z  dużym  pożytkiem  uczęszczałem  do  liceum  klasycznego,  gdzie  nauczyłem  się,  jak 

nie powinien pisać dziennikarz. 

Potem uczęszczałem na uniwersytet, ale jak dotąd nie zdążyłem go ukończyć. Jedyny 

kłopot polega na tym, że nie pamiętam, co studiowałem - prawo czy medycynę. 

Piszę i rysuję, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy uważam się za rysownika, czy 

też za pisarza. 

Jestem  tytanem  pracy  i  pod  względem  tym  jestem  radością  mojej  rodziny,  a  dzieci 

często stawiają mnie za przykład swojej matce. Ja natomiast jestem głęboko wdzięczny moim 

rodzicom,  że  wydali  mnie  na  świat,  a  Opatrzności,  że  nie  stworzyła  mnie  ani  gorszym,  ani 

lepszym niż jestem. Chciałem być dokładnie taki, jaki jestem... 

Spis treści 

Przedmowa 

Spadkobiercy 

Patentowana drabinka 

Podróż po Włoszech 

Dwoje z rotundy 

Świetny interes 

„Rewolucja październikowa” 

Furtka 

Egzamin 

Historia tysiąca lirów 

Kobieta i”e” 

Obcy 

background image

W niewoli snów 

Szofer 

Pisanie na murze 

Współpraca 

Dyplom pani nauczycielki 

Brutalny pedagog 

Smażenie wzbronione 

Problemy naukowe 

Hektar 

Dzieci patrzą na nas 

Szarozielony mundur 

Administracja 

Skwarki z boczku 

Żegnajcie, lube wspomnienia 

Antenat 

Najmilszy podarek 

Organizacja”M” 

I dla mnie jakiś prawdziwy zawód 

Twarz mediolańska 

Usprawiedliwienie 

Ankieta 

Tort urodzinowy 

W delegacji 

Pokolenie Mucjusza Scewoli 

Hamlet 

Drwa 

„Kompleks pomidorów” 

Pospieszny numer 

Przedmowa 

Dlaczego wciąż mówię wam o sobie? Dlaczego od lat, co tydzień, informuję o swoich 

osobistych sprawach te niespełna dwa tuziny moich czytelników? 

Kimże ja jestem? 

Czy  jestem  osobistością  aż  tak  ważną,  by  budzić  powszechną  ciekawość  i  by  ludzie 

spragnieni byli najblahszych szczegółów mego prywatnego życia? 

background image

Na pewno nie.  Jestem zwyczajnym człowiekiem  i właśnie dlatego wydaje  mi  się,  że 

mówiąc  o  sobie  i  swojej  rodzinie  opowiadam  niejako  historię  milionów  zwykłych  ludzi, 

którzy swoim przeciętnym  zdrowym rozsądkiem  pomagają  jakoś utrzymać w porządku cały 

kram,  czyli  nasz  świat.  Kram,  który  ludzie”wyjątkowi”,  ludzie”nieprzeciętni”  usilnie  starają 

się swoją genialnością wykoleić. 

Dlaczego opowiadam wciąż o sobie, o Marghericie,  Albertinie i Pasionarii? Uważam 

to za słuszne, zważywszy, że historycy i kronikarze troszczą się o przekazywanie potomnym 

dziejów ludzi wyjątkowych, nikt natomiast nie zajmuje się dziejami ludzi zwyczajnych. 

Giovannino,  Margherita,  Albertino  i  Pasionaria:  kimże  oni  są,  jeżeli  nie 

reprezentantami zwyczajnej rodziny? 

Pewnie,  jakież  to  może  mieć  znaczenie,  że  Margherita  cierpi  na”kompleks 

pomidorów”,  że  Albertino  interesuje  się  płcią  rowerów,  a  Pasionaria  woli  maszynę  do 

korkowania butelek od najpiękniejszej lalki? Albo że 

Giovannino ma taki, a nie inny zawód i że nosi właśnie takie wąsy, jakie nosi? 

Nie  ma  doprawdy  w  tym  wszystkim  nic”wyjątkowego”,  moja  rodzina  nie  jest 

rodziną”oryginalną” ani 

Margherita  kobietą”nieprzeciętną”.  Ani  też  Albertino  i  Pasionaria  nie  są  cudownymi 

dziećmi. 

Istnieje sto różnych odmian winorośli: są winogrona białe, czerwone i czarne, słodkie 

i  cierpkie,  wielkie  i  drobne,  ale  z  soku  wyciśniętego  ze  stu  winnych  gron  najrozmaitszych 

odmian otrzymamy zawsze wino, nigdy zaś benzynę, mleko czy też lemoniadę. A tym, co się 

liczy w każdej rzeczy, jest właśnie sok. 

Sok żywotny rodzinki Giovannina jest taki sam jak w milionach innych zwyczajnych 

rodzin;  podstawowe  problemy  rodziny  Giovannina  są  identyczne  z  podstawowymi 

problemami  milionów  innych  rodzin,  bo  wynikają  z  ich  sytuacji  rodzinnej,  ta  zaś  z  kolei 

wynika  z  niemożności  naruszenia  zasad,  które  stanowią  -  i  powinny  stanowić  -  fundament 

wszystkich zwyczajnych domów. Wszystkich, krótko mówiąc, porządnych domów. 

A zatem, po co mówię wam wciąż o sobie i swojej rodzinie? Po to, by mówić wam o 

was  samych  i  waszych  własnych  rodzinach.  Żeby  razem  uśmiechać  się  z  naszych  małych 

powszednich  kłopotów.  Żeby  odjąć  tym  małym  biedom  (małym  nawet  wówczas,  kiedy  są 

wielkie)  ponury  odcień  tragedii,  jaki  łatwo  mogą  przybrać,  jeśli  sieje  szczelnie  zamyka  na 

dnie duszy. 

background image

Ilekroć mam jakąś zgryzotę, uwalniam się od niej powierzając ją moim felietonom. A 

ci spośród czytelników, którzy mają podobną zgryzotę skrytą na dnie duszy, znajdując ją tak 

bez ogródek opisaną, także czują się od niej oswobodzeni. 

Bo wtedy taka zgryzota z problemu ściśle osobistego zmienia się w problem ogólny. 

A to już zupełnie inna historia. 

Autor 

Spadkobiercy 

Jest taka jedna ulubiona zabawa mamuś, nieraz rozweselająca rodzinne wieczory. 

Ojciec  czyta  swoją  gazetę,  dzieci  bawią  się  grzecznie  na  podłodze.  Matka  siedzi 

zapatrzona w przestrzeń, gdzieś w dal poprzez ściany pokoju, w zaświaty. Nagle wzdycha. 

- Pewnego dnia - mówi cicho - pewnego dnia już mnie tu nie znajdziecie... 

Dzieci, zaniepokojone, podnoszą głowy. 

- Pewnego dnia - ciągnie matka, a w jej słowach daje się wyczuć subtelny, ale bolesny 

niepokój - nie znajdziecie mnie tutaj, bo będę już pogrzebana w zimnej ziemi. 

Niepokój dzieci wzmaga się. 

-  Biedna  mama  -  głos  jej  brzmi  jak  jęk  -  biedna  mama,  samotna  na  smutnym, 

milczącym cmentarzu... 

Dzieci wstrzymują oddech, oczy mają pełne łez. 

- Zimą będzie padał śnieg, lodowaty śnieg pokryje grób mamusi - wzdycha matka. 

Ta  wzmianka  o  lodowatym  śniegu  wprawia  nieszczęsne  dzieci  w  stan  ponurej 

desperacji:  wybuchają  płaczem  i  biegną  z  rykiem  uściskać  swoją  mamusię,  która  tak  się 

wciągnęła w grę, że czuje się prawie zupełną nieboszczką. 

-  Biedne  sierotki,  któż  was  będzie  wieczorem  otulał  kołderką?  Czy  nie  zapomnicie 

swojej biednej mamusi? 

Dzieci szlochają coraz rozpaczliwiej. 

- Przyjdziecie czasami położyć parę kwiatków na jej grobie? 

Sierotki ryczą już na całego, ale ona nie ma nad nimi litości. 

- Kiedy umrę, ten zegarek zostawię tobie, a tobie ten złoty łańcuszek... 

Jest to jedna z ulubionych kobiecych zabaw. 

A Margherita, obok innych poważnych defektów, ma i ten, że jest kobietą. 

Pamiętam jeden taki kwietniowy wieczór. Padał deszcz, Margherita dobiegła do końca 

swojej zabawy. 

Pasionaria  szlochała  na  jej  kolanach,  Albertino,  tuż  obok,  z  płaczem  czytał  ostatni 

numer”Przygód Kaczora Donalda”. 

background image

- Zostawię ci mój rower - obiecała Margherita córce. 

- A ja? - zaszlochał Albertino. - Nie będę miał roweru? 

- Rower mamy jest damski - łkała Pasionaria. Nie można na nim jeździć we dwoje, bo 

nie ma tej rury pośrodku. Zresztą ty dostaniesz rower tatusia, jak tatuś umrze. 

- A jak nie umrze? - szlochał Albertino, z desperacją czytając swoją gazetkę. 

To  już  było  zwrócone  wprost  do  mnie,  ale  ja  nie  dałem  się  sprowokować  i  zapadła 

chwila trwożnego oczekiwania przerywanego łkaniem dwojga sierot. 

- Giovannino - przemówiła Margherita z łagodnym wyrzutem. - Okaż się dobry choć 

raz.  Chociażby przez wzgląd  na  biedną zmarłą.  Nie przysparzaj  mi  zmartwień w grobie,  nie 

każ mi myśleć, że z powodu marnego roweru moje drogie sierotki mogą się pokłócić. 

Zawsze miałem wiele respektu dla nieboszczyków. 

- No dobrze - powiedziałem zwracając się do 

Albertina. - Jak umrę, zostawię ci mój rower. 

- Dziękuję - zaszlochał nie podnosząc głowy znad gazetki. - A motor też? 

- Oczywiście - odpowiedziałem. 

Ale tu rozległ się pełen goryczy głosik Pasionarii. 

- On motor, a ja nic. Ja, co jestem taka malutka i mam dopiero pięć lat, mam chodzić 

piechotą, a on będzie sobie jeździł. 

-  Jaki  z  ciebie  kłamczuch  -  wtrąciła  się  Margherita.  Przecież  będziesz  miała  mój 

rower. 

- Na rowerze też się jedzie nogami - odparła płaczliwym głosem Pasionaria. - Ja chcę 

motor. 

Tu rozpętała się żywa dyskusja między Margheritą i Pasionarią na temat, czy wypada, 

czy  też  nie  wypada  kobiecie  jeździć  na  motocyklu.  Pasionaria  twierdziła  z  całą 

stanowczością,  że  skoro  kobieta  może  prowadzić  samochód,  mający  cztery  koła,  to  tym 

bardziej motocykl, który ma tylko dwa. 

Postarałem się znaleźć wyjście kompromisowe: 

- Motocykl zostawię wam obojgu:  Albertino będzie prowadził,  a ty będziesz jeździła 

na tylnym siodełku. 

Pasionaria przyjęła propozycję. 

- Ale gogle będą moje - załkała. 

Na  to  wtrącił  się  Albertino;  jako  kierowca  motocykla,  uważał,  że  gogle  powinien 

nosić  on.  Miał  nawet  rację,  ale  Pasionaria  była  zdecydowana  zachować  zdobyte  pozycje  w 

całości. 

background image

- No dobrze - zakończyłem sprawę. - Kupię drugą parę. 

Z  kolei  Albertino  bardzo  grzecznie  wysunął  kwestię  aparatu  fotograficznego.  Ale  tu 

już zaprotestowała 

Margherita. 

-  Dosyć  tego!  -  wykrzyknęła.  -  Uszanujcie  zwłoki  swego  ojca.  Nie  ma  gorszej 

nikczemności niż spekulowanie na zmarłym, dopóki jeszcze żyje. 

Albertino  i  Pasionaria  zostali  szorstko  odesłani  do  łóżek,  a  kiedy  zostaliśmy  sami, 

Margherita zapaliła papierosa i westchnęła. 

-  Dziwna  rzecz.  Człowiek  nie  zdążył  jeszcze  dobrze  przywyknąć  do  życia,  a  już  ma 

się przyzwyczajać do śmierci. Kroczymy po wąskiej ścieżce wykutej w skale nad przepaścią i 

rozpaczliwie czepiamy się ziemi, a  jednocześnie  fascynuje  nas ta przepaść,  wieczność. I  raz 

po raz czujemy potrzebę pochylenia się nad tą otchłanią wieczności. 

- Tak, Margherito - odparłem. - I nie zważamy wcale, że nad krawędzią przepaści tkwi 

tabliczka z napisem”Nie wychylać się”. 

Pewnego  dnia  moja  ulubiona  i  stale  noszona  marynarka  dała  wyraźnie  do 

zrozumienia,  że  nawet  najlepsze  marynarki  mają  na  łokciach  swoją  piętę  Achillesa; 

wydobyłem  więc  z  szafy  inną  marynarkę,  brązową  drelichową,  i  nagle  spostrzegłem 

przyczepiony pod jej kołnierzem krążek wycięty z zielonego papieru. 

Nie  zwróciłem  na  to  większej  uwagi,  nie  zaniepokoiłem  się  zbytnio  nawet  i  wtedy, 

kiedy drugi taki krążek znalazłem w bucie. 

Ale  kiedy  wreszcie  zobaczyłem  krążek  zielonego  papieru  naklejony  na  boku  mojej 

maszyny do pisania, sprawa zaczęła mnie zaciekawiać. 

Taki  sam  zielony  krążek  znalazłem  pod  siedzeniem  jednego  z  krzeseł  w  pracowni; 

kiedy jednak zajrzałem pod siedzenie drugiego krzesła, znalazłem tam krążek czerwony. 

Szukając czegoś w słowniku etymologicznym”Nuovissimo Melzi”, znalazłem zielony 

krążek  w  pierwszym  tomie  (część  lingwistyczna),  a  czerwony  na  okładce  drugiego  (część 

naukowa). Natomiast Margherita,  uniósłszy pokrywę kuchenki gazowej,  zobaczyła tam dwa 

krążki - czerwony i zielony - umieszczone tuż obok siebie. 

Dalsze  krążki  czerwone  były  poprzypinane  do  sukien  Margherity,  a  ja  co  krok 

napotykałem zielone; tak że wkrótce nie było w naszym domu ani jednego przedmiotu, który 

nie byłby oznaczony czerwono albo zielono, albo czerwono i zielono jednocześnie. 

Wreszcie  we  własnym  portfelu  natrafiłem  na  czerwony  krążek  na  dowodzie 

tożsamości,  a  zielony  na  pozwoleniu  na  broń.  Czerwony  i  zielony  zdobiły  jedyny  banknot 

dziesięć tysięcy lirów - jaki się uchował w portfelu. 

background image

Nawet chustka, którą wyjąłem z kieszeni, chcąc obetrzeć czoło zroszone potem, miała 

w samym rożku zielony krążek. 

Było to wręcz niesamowite. 

- Zupełnie, jakbyśmy żyli w kryminalnej powieści 

- powiedziała pewnego dnia Margherita. I nagle otworzyła szeroko oczy, bo dostrzegła 

czerwony krążek na młynku do kawy, który trzymała w ręku. 

Zdaniem  jej  działała  tu  jakaś  tajna  polityczna  organizacja.  Twierdziła,  że  kiedyś 

odkryjemy sens tych groźnych ostrzeżeń, tylko że wtedy będzie już za późno. 

Ale  ja  miałem  na  ten  temat  swoją  własną  teorię  i  specjalnie  się  nie  przejmowałem. 

Jako  autor  około  trzydziestu  słuchowisk  radiowych,  pełnych  problemów  psychologicznych 

bardzo skomplikowanych, mam w tego rodzaju tajemniczych sprawach dużo doświadczenia. 

Wkroczyłem  więc  na  wojenną  ścieżkę:  pewnej  nocy  wstałem  i  skradając  się  bezszelestnie, 

zjawiłem  się  niby  duch  w  mojej  pracowni.  Światło  było  zapalone  i  schwytałem  tajną 

organizację na gorącym uczynku. Nie była w komplecie, właściwie obecna była tylko połowa 

stanu  osobowego,  zajęta  aktualnie  nalepianiem  czerwonego  krążka  na  moje  pudełko  z 

cyrklami. 

Pasionaria wcale się nie przelękła: dała mi tylko znak, żebym był cicho. 

- Tu była pieczęć zielona - wyjaśniła mi szeptem, rozejrzawszy się ostrożnie dokoła. - 

Ale  ja  ją  zdjęłam  i  przykleiłam  czerwoną.  W  ten  sposób  ten  ołówek  z  nóżką  zostanie  dla 

mnie. 

Autorowi  trzydziestu  słuchowisk  kryminalnych  nietrudno  było  całą  rzecz 

rozszyfrować, zwłaszcza przy pomocy”karmelka, co się sam rozkosznie w ustach rozpływa”: 

po prostu ci dwoje postanowili podzielić się spadkiem.  Albertino przyczepiał zielone krążki 

do  przedmiotów  jemu  przyznanych,  a  Pasionaria  krążki  czerwone  na  wszystkim,  co  miało 

należeć do niej. 

Teraz Pasionaria pracowała na własną rękę, oszukańczo zagarniając dla siebie cyrkiel, 

który przedtem zgodnie przyznali Albertinowi. 

Spojrzałem na Pasionarię bardzo surowo: z wysoJkpści moich czterdziestu lat jej pięć 

wyglądało tym mizernie. 

Wygłosiłem długie przemówienie pełne bólu i wreszcie Pasionaria skruszona zwiesiła 

głowę. 

Z wielką prostotą podeszła do stołu, czymś tam przez chwilę manipulowała, po czym 

stanęła na krześle i przykleiła mi pośrodku czoła czerwony krążek. 

Jej własność. 

background image

A  ja  nie  wiedziałem,  co  mógłbym  jeszcze  powiedzieć,  i  wróciłem  do  łóżka,  z 

czerwonym krążkiem na czole mego trupa. 

Margherita spała,  snując  marzenia senne według  wskazań  Edgarda Poe;  na rożku  jej 

poduszki przypięty był zielony krążek. 

Niebezpiecznie jest się wychylać, Margherito. 

Patentowana drabinka 

Urodziłem się przed tamtą wojną, mniej więcej w czasie trzęsienia ziemi w Mesynie, a 

jeszcze kilka dni temu  nie  miałem pojęcia,  że patentowana drabinka to jest coś,  co kosztuje 

dwadzieścia  cztery  tysiące  siedemset  trzydzieści  lirów.  Wiedziałem  tylko,  że  kiedy  trzeba 

wbić  gwóźdź  dosyć  wysoko  w  ścianę  albo  ściągnąć  z  górnej  półki  rocznik”Domenica  del 

Corriere”, muszę zawsze wznosić przedziwne konstrukcje z krzeseł i stolików. 

Toteż  kiedy  przed  kilku  dniami  zobaczyłem  piękną  drabinkę  z  drzewa,  o  sześciu 

stopniach, taką, co to się otwiera i stoi mocno o własnych siłach, pomyślałem sobie po prostu, 

że dobrze byłoby ją kupić. 

Odwagi dodała mi okoliczność, że była ze mną 

Pasionaria  i  że  ona,  obejrzawszy  uważnie  drabinkę,  uznała  ją  za  całkowicie 

zadowalającą. 

Doskonale 

oświadczyła. 

Będzie 

można 

się 

bawić 

w”dzieńdobrypaniterazmuszęiśćnagóręgotowaćzupę”. 

Wobec  tak  niezbitej  argumentacji  poprosiłem  właściciela  sklepu  o  przysłanie  mi 

drabinki  do  domu,  a  kiedy  nadeszła,  okazało  się,  że  kosztuje  dwadzieścia  cztery  tysiące 

siedemset  trzydzieści  lirów,  ponieważ  siedemset  dwadzieścia  wynosił  ogólny  podatek 

dochodowy, do tego zaś dochodził narzut stały w wysokości dziesięciu lirów, a to dlatego, że 

patentowane drabinki także muszą się przyczyniać do zrównoważenia bilansu państwowego. 

Margherita  była  obecna  przy  płaceniu  rachunku  i  zachowała  zupełny  spokój. 

Ograniczyła  się  do  zapytania,  czy  drabinka  działa  napędem  elektrycznym,  czy  gazowym.  A 

kiedy wyjaśniłem, że drabinka funkcjonuje na tej samej zasadzie, co wszystkie inne drabinki 

nie  patentowane,  i  nie  posiada  żadnego  mechanizmu,  który  pozwalałby  wchodzić  na  nią  i 

schodzić z niej automatycznie, po prostu za naciśnięciem guziczka, cień smutku pojawił się w 

jej oczach. 

- Trudno, za wojny trzeba płacić, za te przegrane także - powiedziałem do Margherity. 

Ale ona potrząsnęła smutno głową i rozpogodziła się dopiero, gdy jej zakomunikowałem, że 

drabinka zrobiona jest z buka”parowanego”. 

- Drabinka parowa! - wykrzyknęła. - Więc coś mechanicznego jednak w niej jest. 

background image

Postawiliśmy  drabinkę  na  środku  największego  pokoju  i  wszedłem  po  jej  sześciu 

stopniach, z których każdy kosztował, lira. 

Margherita, Pasionaria i Albertino przyglądali mi się z widocznym respektem. 

-  Giovannino -  westchnęła Margherita -  kiedy tak patrzę z dołu,  wydajesz  mi się  jak 

gdyby wychylony w przyszłość. Jakże drobna i krucha muszę ci się wydawać, widziana z tak 

wysoka! 

Uniósłszy  rękę  dotknąłem  z  łatwością  sufitu.  Poruszyłem  się,  stanąłem  na  jednej 

nodze, potrząsnąłem patentowaną drabinką: nie wydała bodaj najlżejszego skrzypnięcia; stała 

niewzruszenie na swoim miejscu, jakby miała nogi przyśrubowane do podłogi. 

Doznałem jednej z największych w moim życiu satysfakcji. 

-  Przy  tak  pracującym  rzemiośle  możemy  być  o  odbudowę  spokojni  -  powiedziałem 

dumnie. 

Tu  jednak  trzeba  wziąć  pod  uwagę,  że  nawet  najlepsze  patentowane  drabiny,  z 

wyjątkiem drabin podwójnych, mają tę właściwość, że po jednej stronie są regularne stopnie, 

po drugiej natomiast wsparte są na dwóch drągach, połączonych u dołu poprzeczką, a u góry 

przymocowanych dwoma mocnymi ćwiekami, tak aby dać drabince solidne oparcie. 

Błędem,  który  w  odniesieniu  do  takich  patentowanych  drabinek  popełniają  często 

ludzie  o  temperamencie  sentymentalnym,  jest  to,  że  wprawdzie  wchodzą  na  drabinkę  po 

stronie  zaopatrzonej  w  stopnie,  ale  schodzą  z  niej  stroną  drugą,  zapominając  o  jej 

właściwościach konstrukcyjnych. 

Ja  właśnie  należę  do  ludzi  o  temperamencie  sentymentalnym,  więc  wszedłszy  na 

szczyt  drabinki  po  sześciu  stopniach,  w  dół  zrobiłem  jeden  jedyny  krok,  czyli  mówiąc  po 

prostu, zwaliłem się na ziemię. 

Albertino,  który  jest  chłopcem  rozważnym  i  nie  chce  się  kompromitować,  zapytał 

mnie, czy spadłem. 

Margherita popatrzyła na mnie. 

- Teraz czuję, że jesteś bliżej mnie, Giovannino 

- powiedziała w zadumie. 

W  jej  słowach  nie  było  nic  prócz  serdecznego  przywiązania,  ja  jednak 

odpowiedziałem jej raczej zgryźliwie, na co rozłożyła bezradnie ręce. 

- Nie myślałam, że zrobiłeś sobie coś złego: przecież to patentowana drabinka? 

-  Owszem,  patentowana,  ale  kiedy  człowiek  spada  z  drabiny,  patenty  nie  działają. 

Działa tylko prawo grawitacji. 

Margherita potrząsnęła głową. 

background image

-  Po  cóż  w  takim  razie  ludzie  tak  się  wciąż  miotają  i  walczą,  i  szarpią  się  w  tej 

nieustannej  pogoni  za  zmianami,  za  czymś  nowym  i  rewolucyjnym,  skoro  w  końcu  muszą 

uznać,  że  jedyne  niezłomne  prawa  to  prawa  natury?  Czyż  człowiek  sprzed  tysiąca  lat  nie 

spadał z góry na dół tak samo, jak ty spadłeś dzisiaj? 

Aż do tej chwili Pasionaria zachowywała pełną godności rezerwę; teraz stanęła przed 

Margheritą,  mocno  wsparta  na  szeroko  rozstawionych  nogach,  i  powiedziała  stanowczym 

tonem: 

- Ty teraz pokaż, jak się spada, skoro lepiej potrafisz! 

Podróż po Włoszech 

Znam  Margheritę  jak  własną  kieszeń,  toteż  dojechawszy  do  pierwszego  stromego 

odcinka drogi koło 

Futy,  włączyłem  trzeci  bieg  i  nim  jeszcze  Margherita  zdążyła  otworzyć  usta, 

udzieliłem jej okolicznościowego objaśnienia: 

-  Nie,  Margherito,  fakt,  że  jadąc  do  Neapolu  mamy  teraz  piąć  się  w  górę  zamiast 

zjeżdżać w dół, nie oznacza wcale, jakobym zmylił drogę. Gdyż północ jest, owszem, u góry 

mapy,  a  południe  u  dołu,  jednakże  to  nie  wyklucza,  że  jadąc  na  południe  trzeba  czasem 

pokonywać wysokości, a jadąc na północ - zjeżdżać w dół. 

Usadowiony  na  tylnym  siedzeniu  Albertino,  zapomniawszy  o  świecie,  oglądał  w 

zdumiewającym  skupieniu  ilustrowane  gazetki.  Margherita  odwróciła  na  chwilę  głowę  i 

popatrzyła na niego rozczulona. 

-  Niech  on  się  o  tym  nie  dowie  -  szepnęła  mi  do  ucha.  -  To  takie  przewrażliwione 

dziecko. Byłoby to dla niego zbyt gorzkie rozczarowanie. W jego pojęciu południe musi być 

niżej. On jeszcze ślepo wierzy w geografię. 

Umilkła, zadumała się, a po chwili powiedziała wzdychając: 

- Dzisiaj niczemu już nie można ufać, nawet stronom świata. 

We  Florencji  uzupełniłem  zapas  benzyny,  a  Albertino  zapas  komiksów.  Potem 

usiedliśmy przy kawiarnianym stoliku na dworze. 

-  Oto  przed  nami  dzwonnica  Giotta  -  powiedziałem  do  Albertina.  -  Jeżeli  chcesz  ją 

zobaczyć, to ją masz. 

- Czy to tu jest to jego”O”? - poinformował się nie podnosząc głowy znad gazet. 

-  Nie.”O” Giotta nie  ma  nic wspólnego z dzwonnicą  Giotta.  To dwie  zupełnie różne 

rzeczy. 

- Aha - odpowiedział spokojnie, nie przerywając lektury. 

background image

Obeszliśmy trzy kawiarnie, ale nigdzie nie znaleźliśmy kelnera, który by zechciał nas 

wysłuchać.  Wszędzie  było  pełno  cudzoziemców  i  dopiero  w  czwartej  kawiarni  kelner 

zauważył nas i wygłosił do nas krótkie przemówienie po angielsku. 

-  Dwa  Camparisoda  i  jedna  oranżada  -  zamówiłem.  Kelner  spojrzał  na  nas  krzywo  i 

poszedł sobie bardzo niezadowolony, prawie obrażony. 

-  Głupie  żarty  -  zauważyła  Margherita.  -  Mogłeś  mu  przecież  odpowiedzieć  po 

angielsku. 

A  ponieważ  przypomniałem  jej,  iż  nie  umiem,  stwierdziła,  że  znajomość  obcych 

języków jest podstawą życia. I to wszystko, co mogę powiedzieć o Florencji. 

Do Rzymu dotarliśmy pod wieczór i była to zupełna niespodzianka, bo Rzym to takie 

miasto, które wyskakuje nagle, nie wiadomo skąd. W pewnej chwili ujrzeliśmy je przed sobą 

w całej okazałości. 

- Wieczne miasto! - wykrzyknąłem zatrzymując wóz. 

Zachęciłem Albertina, żeby popatrzył na Rzym. 

- Czy widać Koloseum? - zapytał nie przerywając lektury. 

- Ledwo, ledwo je widać, tam w głębi - odpowiedziałem. 

- Nic nie szkodzi - uspokoił mnie - zobaczę później, z bliska. 

Zwróciłem się więc do Margherity. 

- Otóż i Rzym! - rzekłem wibrującym głosem. - Spójrz! 

Westchnęła boleśnie. 

-  Nie  masz  żadnej  delikatności  uczuć,  Giovannino.  Jakże  możesz  wymagać,  żeby 

biedna  kobieta  mająca  wszystkie  kości  obolałe  po  dwunastu  godzinach  jazdy  samochodem, 

mogła oglądać takie wielkie miasto? 

Zaniepokoiłem się. 

- Ależ skoro mamy przed sobą Rzym, tylko Rzym mogę ci pokazać! 

-  W  takim  razie  mógłbyś  mieć  tyle  taktu,  żeby  nie  nalegać.  Lepiej  nawet  uchybić 

Rzymowi niż matce twoich dzieci. Mnie poślubiłeś, nie Rzym. 

Nie nalegałem i ruszyłem pełnym gazem ku miastu. 

Nazajutrz  rano,  uzupełniwszy  zapas  benzyny  i  gazetek  dla  Albertina,  pojechaliśmy 

zwiedzić bazylikę 

Świętego Piotra. 

Zaparkowaliśmy wóz w pobliżu placu  i  jego słynnej kolumnady  i ruszyliśmy pieszo; 

Albertino szedł za nami, spiesznie doczytując ostatni odcinek”Przygód 

Kaczora Donalda”. 

background image

Spróbowałem uzmysłowić mu fakt, że jeżeli podniesie głowę, zobaczy najsławniejszy 

kościół świata. 

- Wiem - odpowiedział spokojnie. - W czytance jest fotografia. 

Ja jednak miałem w zanadrzu coś o niezawodnym efekcie. 

- Ale w czytance nie ma tego okrągłego znaku na ziemi! 

Albertino oderwał wzrok od gazetki i rzuciwszy okiem na kółko, które mu pokazałem 

na bruku placu, w pobliżu obelisku, przyznał lojalnie, że tego w czytance nie było. 

- W tym miejscu, na zdjęciu w książce, stoi powóz. 

Pokazałem  mu  kolumnadę  po  lewej  stronie;  zwróciłem  mu  uwagę  na  cztery  rzędy 

kolumn, potem pociągnąłem go na sławetne kółko. 

- A popatrz teraz! Ile rzędów kolumn widzisz? 

Zmuszony był przyznać, że widzi tylko jeden. 

Margherita popatrzyła także i wykrzyknęła, że to zdumiewające. 

Albertino nie przejawił szczególnego entuzjazmu. 

Podbiegł do kolumnady, policzył kolumny i wrócił. 

-  Są  cztery  rzędy  -  wyjaśnił,  zabierając  się  znów  do  czytania.  -  Z  tym  kółkiem  to 

zwyczajny trik. 

Pewnie dlatego nie pokazali go na zdjęciu w czytance. 

- Odkąd mamy nowego ministra oświaty - zauważyła Margherita - przyznać trzeba, że 

programy nauczania są znacznie poważniejsze. 

Chodziliśmy aż do południa; w południe Margherita wyraziła chęć zjedzenia obiadu w 

jakiejś typowo rzymskiej gospodzie. Obeszliśmy ich ze dwadzieścia, aż wreszcie koło drugiej 

po  południu  znaleźliśmy  taką,  która  się  jej  spodobała.  Zdaniem  Margherity  była  to 

kwintesencja  kolorytu  lokalnego.  Szkoda  tylko,  że  na  szyldzie  było  napisane”Gospoda 

Bolońska”. 

Po  długim  namyśle  Margherita  ustaliła  menu  i  niebawem  gospodarz  przyniósł  nam 

trzy porcje zupy po padewsku, trzy kotlety po mediolańsku i butelkę 

Bardolimo,  słynnego  wina  znad  jeziora  Garda.  Sam  gospodarz  był  za  to 

Toskańczykiem, a kelner pochodził z Genui. 

-  Można  by  stąd  wysłać  parę  ładnych  pocztówek  do  znajomych  -  zaproponowała 

Margherita. 

- Doskonale - powiedziałem. - Jakieś ładne widoczki Wenecji z nadrukiem”Pamiątka 

z Turynu”. 

Ale ona nawet nie dosłyszała: była oczarowana 

background image

Rzymem. Westchnęła i przemówiła dalekim głosem: 

-  Chciałabym  ujrzeć  cały  Rzym  u  moich  stóp,  drzemiący  w  wiosennym  słońcu. 

Giovannino, czy daleko stąd do ogrodu Boboli? 

- Trzeba byłoby zawrócić do Florencji - wyjaśniłem łagodnie. 

Cień smutku przemknął po jej twarzy. 

- Tak bym chciała tam pójść... ale w Rzymie odległości są takie wielkie... Rzym jest 

ogromny i wielki jak ocean, do którego wpadają wszystkie rzeki... 

Chciałabym chodzić po wodzie, wdychać zapach otchłani... 

Potem, wciąż tym dalekim głosem, zaczęła mówić o Anicie Garibaldi, o Tosce i Piusie 

IX. 

Albertino  przez  cały  czas  niezmordowanie  czytał  swoje  komiksy.  Przerwał  tylko  na 

chwilę, kiedy znaleźliśmy się wewnątrz Koloseum. 

- To mi się podoba - przemówił na koniec z wielką powagą. 

Przypuszczam,  że  ten  jego  sąd  wprawił  w  radosne  drżenie  kości  starożytnych 

Rzymian. 

Do Neapolu przyjechaliśmy następnego wieczora; 

Albertino,  bardzo rozczarowany  faktem, że Wezuwiusz od czterech  już  lat nawet nie 

próbuje udawać, że dymi, zupełnie przestał się interesować miastem i jego okolicami. A kiedy 

pojechaliśmy  do  Pompei  i  opowiedziałem  mu,  że  to  jest  bardzo,  bardzo  starożytne  miasto 

pogrzebane  w  popiołach  wyrzuconych  przez  Wezuwiusza,  nie  przerwał  wcale  lektury, 

zaśmiał się tylko szyderczo. Zupełnie stracił respekt dla wulkanów. 

W  ogóle  czuł  się  rozczarowany  i  odzyskał  trochę  wiary  w  życie  dopiero  w  drodze 

powrotnej,  kiedy  stanął  przed  słynną  wieżą  w  Pizie.  W  pierwszej  chwili  miał  jeszcze 

wątpliwości,  to  się  rzucało  w  oczy.  Ale  okrążywszy  bardzo  uważnie  marmurową  wieżę, 

oświadczył z zadowoleniem: 

- Rzeczywiście pochyła. 

Zdaje  się,  że  pizańczycy  zrobili  na  nim  jak  najlepsze  wrażenie.  W  każdym  razie 

faktem  jest,  że  wszedł  razem  z  nami  na  wieżę,  a  znalazłszy  się  na  szczycie,  życzliwie 

zainteresował się widokiem. 

Potem  mknęliśmy  cudowną  drogą  do  Cisy  i  zatrzymaliśmy  się  w  Berceto.  Tam 

dopiero zauważyliśmy, że 

Albertino zagrzebany jest aż po szyję w swoich gazetkach, kupowanych wszędzie po 

drodze. Nie mogąc wyrzucić Albertina, wyrzuciliśmy z wozu gazetki. 

Późnym popołudniem ujrzeliśmy Mediolan, a w Mediolanie Pasionarię. 

background image

- Była bardzo grzeczna - zapewniła nas pani która ją gościła u siebie przez ten czas. 

Pasionaria spojrzała na nas z ukosa. 

- Ale teraz nie jestem już grzeczna - oświadczyła 

- Już się tą grzecznością zmęczyłam, teraz chcę odpocząć. 

I tak się zakończyła nasza przyjemnościowa wycieczka. 

Dwoje z rotundy 

Wczoraj  wieczór,  na  wielkim  balu  w  Viareggio,  zobaczyłem  niespodziewanie  tych 

dwoje z rotundy. 

Nie pamiętam już dobrze, kiedy się tamto pierwsze spotkanie wydarzyło, wiem tylko, 

że to było ważne. 

Było  to  w  początkach  wojny,  kiedy  uganiałem  się  po  świecie  na  rowerze,  szukając 

jakichś  smutnych  tematów  do  kroniki  wypadków  w  pewnym  mediolańskim  dzienniku. 

Przebywałem  w  podróży  czasem  cały  miesiąc  albo  i  dłużej.  Drogi  były  puste,  bo  wszystkie 

samochody  spały  w  garażach,  co  najwyżej  spotykało  się  czasem  jakiś  autobus  żeglujący  po 

drugorzędnych szosach i wyglądający trochę na upiora. 

Pewnego  sierpniowego  dnia  znalazłem  się  w  opustoszałym  nadmorskim  hoteliku; 

oprócz mnie jedynymi gośćmi było jakieś młodziutkie małżeństwo, które trzymało się wciąż 

razem, milcząc i patrząc na siebie czule. 

Hotel miał taras wprost na morze; wieczorem wychodziliśmy tam zażyć trochę chłodu 

i młoda para milczała sobie, a ja sobie. 

Obok hotelu była willa, w której wieczorem, kiedy księżyc wstawał z morza, ktoś grał 

na  fortepianie  stare  melodie;  dźwięki  fortepianu  były  dalekie,  przytłumione,  jak  gdyby 

dolatywały z innego świata i innego stulecia. 

A tych dwoje tańczyło na pustym tarasie. 

Pamiętam  jeden  wieczór,  kiedy  morze  leżało  nieruchomą  taflą  pod  księżycem,  a  ja 

wpatrywałem się w nie z mego samotnego kąta tarasu. 

Rozległy się dźwięki fortepianu i z mroku wyłoniło się tych dwoje młodych, i zaczęło 

tańczyć; tańczyli i tańczyli, lekko, jakby byli utkani z powietrza, i cicho, jakby byli utkani ze 

wspomnień.  W  pewnej  chwili  przestałem  jakoś  na  nich  zwracać  uwagę,  może  zapadłem  w 

sen,  a  może  ogarnął  mnie  smutek  i  na  chwilę  pochyliłem  nisko  głowę.  Kiedy  ją  znów 

podniosłem, przytłumiona muzyka płynęła nadal, ale taras był pusty. 

Morze  wciąż  jeszcze  lśniło  nieruchomo  w  świetle  księżyca,  nieruchomo  jak  płyta 

szklana,  a  dwoje  młodych  tańczyło  lekko  na  wodzie,  w  odległości  dziesięciu  metrów  ode 

mnie. 

background image

Muzyka nie milkła i oni nie przestawali tańczyć,  i tańcząc oddalali się coraz bardziej 

od  brzegu,  aż  w  końcu  zniknęli  w  oddali,  wciąż  wirując.  I  zabrali  z  sobą  ostatnie  ciche 

dźwięki fortepianu. 

Wyjechałem  następnego  ranka  udając  się  w  dalszą  wędrówkę  po  pustych,  smutnych 

drogach w poszukiwaniu jakichś zjaw, które mógłbym nabić na szpilkę jak motyle i przypiąć 

do  szpalt  gazety;  a  potem  zdarzyły  mi  się  różne  takie  rzeczy,  jakie  się  zwykle  zdarzają 

mężczyznom zdolnym do służby wojskowej, i miałem wiele kłopotów, ale historia tej młodej 

pary, która zniknęła w dali, tańcząc na gładkiej, pustej tafli wody, uparcie tkwiła mi w mózgu. 

Wędrując później po drogach już powojennych spotykałem wielu ludzi i spoglądałem 

im w twarze szukając rysów tamtych dwojga z tarasu. I  odnalazłem  ich wczoraj wieczór  na 

zabawie w Viareggio. 

Zobaczyłem ich w tłumie innych, i razem z innymi tańczyli. 

Nie  mówcie,  że  wtedy  na  tarasie  to  mi  się  przyśniło,  a  teraz  wypity  koniak,  a  także 

krawat,  do  którego  nie  jestem  przyzwyczajony,  sprawiły,  że  ujrzałem  ich  na  balu  w 

Viareggio: ja także byłem kiedyś młody i nosiłem krawaty, i pijałem koniak, i wiem, do czego 

może doprowadzić taki krawat, który uciska szyję, i koniak, który uderza do głowy: ani to, ani 

to nie może sprawić, żeby się takie rzeczy zwidywały. Napompujcie mnie starym koniakiem 

aż  po  oczy,  zawiążcie  mi  na  szyi  choćby  i  pięć  krawatów,  osiągniecie  co  najwyżej  tyle,  że 

wybiję  głową  szybę  i  nawet  się  przy  tym  nie  zadrasnę,  jak  mi  się  to  zdarzało,  kiedy  byłem 

młody i chudy i myślałem, że bez pewnej dziewczyny, której dziś już nawet imienia nie mogę 

sobie przypomnieć, w żaden sposób nie potrafię żyć. 

A  wczoraj  wieczorem  na  balu  w  Yiareggio  nie  byłem  wcale  pijany.  I  naprawdę 

widziałem tamtych dwoje, którzy ulecieli z nadmorskiego tarasu. Widziałem ich, a to znaczy, 

że okres powojenny już się skończył. 

Tego lata zacząłem patrzeć na świat nowymi oczyma  i  mówię wam,  że  były to stare 

oczy, oczy sprzed wojny. 

W  dniach  świąt  sierpniowych  wałęsałem  się  po  opustoszałym  mieście,  panował 

duszny upał, cisza i nuda normalności. 

„Wszyscy, którzy mieli umrzeć, umarli. Ci, którzy w coś wierzyli, i ci, którzy wierzyli 

w coś wręcz przeciwnego. 

A także ci, którzy nie wierzyli w nic i zostali wciągnięci w sprawę, nic nie rozumiejąc. 

A ci, którzy jeszcze żyją, zaczną ich powoli zapominać...”. 

Gdzieś kiedyś przeczytałem te słowa i teraz wciąż dźwięczą mi w uszach, i gdyby ich 

nie  napisał  ktoś  inny,  z  pewnością  ja  bym  to  teraz  zrobił.  Te  same  albo  prawie  te  same. 

background image

Skończył  się  okres  powojenny,  skończyła  się  przygoda  i  teraz  znowu  czuję  słodkawy  smak 

nudy normalności. 

Ludzie znowu zaczynają przeliczać swoje pieniądze i czepiają się ich pazurami, i taka 

czy  inna  paniusia  myśli,  że  gdyby  mogła  sobie  na  to  pozwolić,  zaraz  by  uzupełniła  swój 

serwis  do  kawy.  Bo  teraz  już  znowu  się  wstydzi,  że  ma  w  nim  trzy  filiżanki  trochę  inne  w 

kształcie i w kolorze. 

Wszystko to jest bardzo piękne, ale do głębi smutne, a umarli stają się coraz bardziej 

dalecy. 

Miałem  tego  pecha,  że  uczyłem  się  niegdyś  gramatyki  i  składni  oraz  innych  praw 

regulujących  sposoby  wypowiadania  się,  a  co  gorsza,  nie  udało  mi  się  tego  wszystkiego 

zapomnieć; teraz więc nie potrafię powiedzieć tego, co czuję. Wprawdzie moja myśl znajduje 

właściwe słowa, które by ją przekształciły w znaki, zaraz jednak potykam się o jakąś regułę i 

w  rezultacie  popadam  w  cholerny  zamęt  słów,  wobec  którego  nie  może  się  ostać  ten  dość 

ubogi repertuar idei, jaki posiadam. 

Faktem  jest w każdym razie,  że okres powojenny się skończył,  skoro  ujrzałem tamtą 

młodą parę, która z morza powróciła tańczyć na ziemi; wszystko to jest piękne, ale napełniła 

mnie smutkiem. 

Postarzeli się,  przytyli  i on  miał teraz wąsy takie jak  ja,  a ona  jak dwie krople wody 

podobna była do 

Margherity. 

Do  tej  Margherity,  która  żąda,  żebym  sprawdzał  rachunki  wędliniarza,  i  pisze  do 

mnie, aby się zapytać, czy kupiłem węgiel na zimę. 

I kto tu coś z tego wszystkiego zrozumie? 

Czy  możliwe  jest  myśleć  z  tęsknotą  o  chorobie,  z  której  się  człowiek  dopiero  co 

wykaraskał? 

Czy  to  w  porządku,  żeby  mi  teraz  przychodziło  do  głowy,  że  kiedy  byłem  chory, 

krzepiłem się nadzieją wyzdrowienia, a teraz, kiedy wyzdrowiałem,  mogę co najwyżej lękać 

się, żebym znowu nie zachorował? 

Nie,  ja  nic  nie  myślę;  chyba  tylko  to,  że  coś  się  skończyło  i  trzeba  teraz  zacząć  coś 

nowego. 

Ale nie wiem co. 

Świetny interes 

IN i stąd ni zowąd spostrzegliśmy, że rowery okropnie utrudniają nam życie. 

background image

Rowery  były  dwa  i  wciąż  potykaliśmy  się  o  nie,  a  odstawić  ich  na  strych  czy  do 

piwnicy  nie  mieliśmy  odwagi:  można  być  niewdzięcznym,  ale  i  niewdzięczność  musi  mieć 

granice. 

Poza tym, rowery były już z góry zastrzeżone przez 

Albertina  i  Pasionarię,  którzy  dzień  po  dniu  gramolili  się  na  siodełka,  skrupulatnie 

badając, czy już dosięgają pedałów. 

Mogłoby się to wydawać mało znaczącym szczegółem, było jednak inaczej, gdyż obie 

te wyżej wymienione osoby, nie dosięgając pedałów, umiały znakomicie używać dzwonków, 

a także walić się na łeb na szyję razem z rowerami. 

Otóż tak się kiedyś zdarzyło, że zostaliśmy z Margheritą sami - Albertino i Pasionaria 

pojechali w góry i dom nagle wydał nam się pusty i wielki jak koszary. 

Lata  już  upłynęły,  odkąd  nie  byliśmy  tak  sami  w  domu,  i  oboje  z  Margheritą 

patrzyliśmy na siebie zupełnie oszołomieni. 

- Jesteśmy wolni! - wykrzyknęła Margherita. 

Zaczęliśmy  krążyć  po  domu,  otwierać  wszystkie  szuflady  i  szafki.  Po  starannym 

przeszukaniu  każdego  zakamarka  odkryliśmy  słój  pełen  wisien  w  spirytusie.  Zjedliśmy 

wszystkie wiśnie i wysączyli cały spirytus. 

- Nadzwyczajne! - mówiła Margherita. - Zupełnie jakby się połykało ogień, ale słodki 

ogień. 

I ścisnąwszy pestkę wiśni w dwóch palcach, pstryknęła nią w szybę okienną. 

Miałem furę roboty, maszyna do pisania czekała na mnie, z wyrzutem szczerząc swój 

cały alfabet, gotowy w każdej chwili pomykać długim szeregiem po ścieżkach wyobraźni. 

- Do diabła z nią! - wykrzyknąłem zarzucając na maszynę płócienny pokrowiec. 

Wyszliśmy i wstąpiliśmy do baru napić się czegoś mocniejszego. 

Zjadłem siedem torebek solonych migdałów. 

-  Giovannino,  wiesz  przecież,  że  po  tym  zawsze  chorujesz  -  zauważyła  z  troską 

Margherita. 

- No to co? Dzieci przecież nie ma! - odpowiedziałem zaraz. 

Wróciliśmy do domu o drugiej w nocy i drżąc przemknęliśmy się na paluszkach przed 

oszklonymi drzwiami dozorczyni. 

-  Jeżeli  nas  zobaczy,  a  potem,  jak  ci  dwoje  wrócą,  im  doniesie,  to  ładnie  będziemy 

wyglądali - szepnęła 

Margherita. 

Udało nam się wśliznąć do domu szczęśliwie. 

background image

- Pyszny kawał zrobiliśmy naszym dwojgu góralom! - cieszyła się Margherita. 

Usiedliśmy przy kuchennym stole i zajadaliśmy solone fistaszki i pestki z dyni. 

Obgadywaliśmy, ile wlezie, Albertina i Pasionarię i, szczerze mówiąc, ulżyło nam to, 

bo mieliśmy w zanadrzu mnóstwo różności przeciwko nim. 

Było  gorąco.  W  pewnej  chwili  Margherita  poszła  do  pokoju  dzieci  otworzyć  okno  i 

zrobić trochę przeciągu; nagle usłyszałem jej krzyk i wpadła do pokoju przerażona. 

- Na łóżku małej leży mężczyzna. 

Jak się okazało, nie był to mężczyzna, lecz rower damski. Męski rower leżał na łóżku 

Albertina. 

Leży  sobie  wygodnie,  każdy  przykryty  kołdrą,  z  przednim  kołem  ułożonym  na 

poduszce. 

Nie  było  w  tym  nic  nadprzyrodzonego;  nieraz  już  zdarzało  mi  się  zastać  rower  w 

wannie - wylegiwał się błogo w ciepłej wodzie, a Pasionaria czyściła mu zęby łańcucha moją 

pastą i moją szczoteczką do zębów. 

Do prześcieradła Albertina przypięty był liścik: 

„Dajcie im odpocząć, są zmęczone staniem”. 

Wtedy  to  zrozumieliśmy,  Margherita  i  ja,  że  rowery  utrudniają  nam  życie,  i 

postanowiliśmy pozbyć się ich. 

- Ale przecież dzieci je sobie zamówiły! - zreflektowałem się po chwili. 

-  A  my  jak  doszliśmy  do  rowerów?  -  odpowiedziała  Margherita.  -  Czyśmy  ich  nie 

kupili za naszą krwawicę? 

- Za moją, Margherito. 

- Twoja czy moja, to nie ma znaczenia: dwa czoła, ale jeden wspólny krwawy pot. 

Zdjęliśmy rowery z łóżek i nazajutrz jakiś człeczyna przyszedł je zabrać, zostawiając 

nam w zamian trochę pieniędzy. 

Nie targowaliśmy się: tu nie chodziło o transakcję handlową, ale o zasadę. 

Minęło  kilka  dni  i  nadeszła  sobota  pełna  słońca;  więc  wybraliśmy  się  pomyszkować 

trochę wśród fascynujących rupieci targowiska przy Porta Ticinese i długo wałęsaliśmy się w 

pobliżu straganów i stosów żelastwa. 

I  nagle  ujrzeliśmy,  czyściutkie  i  lśniące  w  słonecznym  blasku,  dwa  rowery  -  mój  i 

Margherity - ustawione na honorowym miejscu, niby w witrynie sklepowej. 

Przystanęliśmy  i  przyglądaliśmy  się  rowerom,  stojącym  tak  ramię  w  ramię,  a  kiedy 

przyszedł jakiś facet i zaczął je uważnie oglądać, serce mi zabiło i tak samo musiało bić serce 

background image

Margherity, bo kiedy po dokonaniu przeglądu facet poszedł sobie, Margherita obróciła się ku 

mnie i westchnęła z ulgą: 

- Całe szczęście! 

Potem przyszła jakaś kobieta i kręciła się długo koło eksroweru Margherity. 

- Antypatyczna baba! - szepnęła Margherita. 

I znowu odetchnęła, kiedy kobieta, zapytawszy sprzedawcę o cenę, potrząsnęła głową 

i odeszła. 

-  Nie zna się  na rzeczy - zauważyła Margherita.  Taki rower  to nie  jakiś grat za parę 

groszy. 

Spędziliśmy  tam  dużo  czasu;  nie  tkwiliśmy  jednak  bez  przerwy  tuż  przy  rowerach, 

krążyliśmy w pobliżu, ale ilekroć ktoś się do nich zbliżył, podchodziliśmy także. 

Mijały godziny, słońce zaczynało się robić czerwone, a my wciąż byliśmy na czatach. 

- Może nikt już nie przyjdzie - odezwała się 

Margherita.  Ale  właśnie  jakiś  cholerny  facet  zaczął  poklepywać  ręką  siodełko 

eksroweru  Margherity,  potem sprawdzał działanie kierownicy, potrząsał  nią,  wypróbowywał 

hamulce, naciskał nogą pedał, sprawdzał wolne koło. 

Nieokrzesany,  brutalny facet; Margherita przyglądała mu się przerażona, a ja miałem 

szaloną ochotę sprać go po gębie. 

Wreszcie zostawił w spokoju rower i zaczął się targować ze sprzedającym. Wydawało 

się,  że  nigdy  nie  dojdą  do  porozumienia,  w  końcu  jednak  ten  drab  wyciągnął  z  kieszeni 

pieniądze, wetknął je szorstko w rękę sprzedawcy, wziął eksrower Margherity i poszedł. 

Patrzyliśmy za nim oniemiali, przerażeni, wydawało nam się, że jesteśmy świadkami 

zbrodni. Wydostawszy się z tłumu, ten podły człowiek wsiadł na rower i zniknął nam z oczu, 

pedałując jak najnędzniejszy z nędznych. 

Długą  jeszcze  chwilę  Margherita  patrzyła  w  stronę,  gdzie  zniknął,  kurczowo 

uczepiona mego ramienia jak rozbitek szczątków okrętu. 

Teraz  mój  eksrower  pozostał  samotny  wśród  stosów  złomu,  aż  żal  było  na  niego 

patrzeć. 

Margherita spojrzała nań smutnym wzrokiem. 

- Kiedy ciebie nie było i wieczorem nachodziły mnie beznadziejne nastroje, szłam do 

schowka pod schodami, gdzie ukrywałam twój rower, i zaraz czułam, że to niemożliwe, żeby 

wszystko  nie  miało  się  dobrze  skończyć.”Woził  mnie  na  tym  rowerze  -  mówiłam  sobie.  - 

Woził i Albertina. Czy to możliwe, żeby nie miał na nim wozić z kolei naszej małej?” 

I zaraz czułam się pokrzepiona. 

background image

Nie  odpowiedziałem,  bo  kiedy  kobiety  zaczynają  z  tej  beczki,  na  wszelki  wypadek 

lepiej  się  nie  odzywać.  Zresztą  jakiś  mężczyzna  zbliżył  się  do  mojego  samotnego  roweru  i 

zaczął go obmacywać. Musiał mu się podobać, bo po skontrolowaniu wszystkich szczegółów 

cofnął się dwa kroki do tyłu, żeby lepiej ogarnąć wzrokiem całość. Ale wówczas Margherita 

jednym  skokiem  znalazła  się  przy  rowerze,  chwyciła  go  za  kierownicę  i  stanęła  przed 

sprzedawcą. 

Zobaczyłem, że wyjmuje z torebki pieniądze i rzuca je handlarzowi starego żelastwa. 

Po chwili stała znów u mego boku, a pomiędzy nami stał mój rower. 

Szliśmy  tak  kawałek  drogi,  potem  ja  wsiadłem  na  siodełko,  Margherita  na  ramę  i 

pomknęliśmy w świat na przekór wszystkim strażnikom świata i naszemu 

Topolino, który czekał na parkingu. 

Dobrze,  że na tym parszywym  świecie  istnieją pewne rzeczy,  których zdrowy rozum 

nie pojmuje. 

Margherita odkupiła rower za tę samą dokładnie sumę, jaką uzyskaliśmy dopiero co ze 

sprzedaży obu rowerów. A jednak oboje zgadzamy się, że zrobiliśmy świetny interes. 

No i jest w tym wszystkim bodaj źdźbło logiki? 

Nie ma. Ale cóż to szkodzi? 

Do diabła z wami i waszą logiką! Pedałowałem oto na moim rowerze, z Margheritą na 

ramie, i wchodziło tu w grę jedynie dwoje wariatów i jeden rower, a jednak w uszach brzmiał 

mi marsz tryumfalny z”Aidy”. 

„Rewolucja październikowa” 

Pasionaria była już gotowa do wyjścia. Usiadła z wielką powagą w kącie kanapy. 

- Czekam - powiedziała. 

- Ja też jestem gotowy - odpowiedziałem łapiąc marynarkę i kierując się ku drzwiom. 

Ale  Pasionaria  nie  ruszyła  się,  a  kiedy  byłem  już  na  podeście  schodów  i  nie  widząc  jej, 

zawróciłem, zastałem ją siedzącą z tą samą powagą w tym samym kącie kanapy. 

- No co? - zapytałem. 

- Broda - odpowiedziała z niewzruszoną twarzą. 

Trzeba  wziąć  pod  uwagę,  że  ja,  urodzony  w  samym  sercu  Emilii,  krainy  wielkich 

namiętności,  jestem człowiekiem porywczym i często łapię się na tym, że mówię coś, czego 

jeszcze nie zdążyłem pomyśleć. 

Wobec tak absurdalnego żądania zbuntowałem się i dałem temu gwałtowny wyraz. 

background image

- Twoja matka poznała mnie brodatego, wyszła za brodatego i nigdy jej się nawet nie 

śniło,  żebym  miał  się  golić  dlatego,  że  z  nią  gdzieś  wychodzę.  Kimże  ty  jesteś,  żeby  mieć 

takie wymagania? 

- Ja jestem ja - odpowiedziała spokojnie, prawie zimno. 

Poszedłem  się  ogolić.  Potem  musiałem  jeszcze  zmienić  marynarkę  i  spodnie  oraz 

oczyścić buty z kurzu. Ale zrobiłem to wszystko z miną tak pełną wyższości i zdegustowaną, 

że Pasionaria, jeżeli nie jest gruboskórna jak nosorożec, musiała to odczuć. 

Szliśmy  w  milczeniu  ulicami,  w  łagodnym  słońcu  mediolańskiej  jesieni,  i  wkrótce 

doszliśmy tam, dokąd mieliśmy dojść. 

Na  placu  przed  szkołą  był  tłum:  mamy,  tatusiowie,  chłopcy,  dziewczynki  i  pedle 

szkolni - zupełnie jak na pierwszych stronicach”Serca”. Przypomniał mi się ten pierwszy raz, 

kiedy w to samo miejsce przyprowadziłem Albertina i musiałem go porzucić, a on zniknął w 

tłumie, jak cegiełka w murze. 

Czułem  w  swojej  dłoni  małą  ciepłą  rączkę  Pasionarii  i  patrzyłem  na  te  wszystkie 

mamy, dzieci i tatusiów, ale daleki byłem od nastroju”Serca” i nie przychodziły mi wcale na 

myśl frazesy Edmonda de Amicis. 

Miałem  usta  pełne  słów  bardzo  gorzkich,  żułem  je  gniewnie  i  przełykałem  jedno  po 

drugim, ale wiele z nich nie dawało się przełknąć i stawało mi w gardle. 

Znowu więc dokona się ten  niecny akt przemocy  i  będę  musiał puścić twoją rączkę, 

Pasionario, a ty pójdziesz i wtłoczysz się w ten widniejący w murze otwór. 

Żegnaj więc, Pasionario.”Wychodzisz oto z mego życia i stajesz się cząstką Państwa. 

Nauczą cię państwowej obłudy, twoje myśli nie będą już twoimi, będziesz patrzyła na 

wszystko oczyma Ministerstwa. 

Adios, Pasionaria. 

Również  i tym razem, tak samo  jak wtedy z  Albertinem,  będę  zmuszony  poddać się 

przemocy,  własnymi  rękami  nałożyć  na  ciebie  jarzmo  i  wprząc  cię  do  barbarzyńskiego, 

przerażającego, olbrzymiego wozu 

Państwa. 

Adios, Pasionaria. 

Dawniej,  przerzucając  bardzo  stare  zeszyty”Domenica  del  Corriere”,  z  pobłażliwym 

uśmiechem  czytałem  objaśnienia  kolorowych  obrazków  na  pierwszej  stronie  i  żal  mi  było 

tych  kobiecinek  z  odległych  wiosek  Południa,  które  urządzały  rewolucję  protestując 

przeciwko obowiązkowym szczepieniom ich dzieci. Nic wtedy nie rozumiałem i użalałem się 

nad  ciemnotą  i  zabobonami,  które  kazały  im  uważać  urzędowych  lekarzy  za  wysłanników 

background image

Bóg wie  jakiej  zbrodniczej  mafii.  A tymczasem tymi kobietami kierował  zdrowy  instynkt,  i 

kiedy  myślały,  że  bronią  swoich  dzieci  przed  złym  urokiem,  w  rzeczywistości  broniły  ich 

przed przemocą Państwa. 

Ta  przemoc  jest  konieczna,  ale  igła  lekarza,  który  z  nakazu  prawa  wpuszcza 

dobroczynną  szczepionkę  w  ramię  waszego  dziecka,  jest  pazurem  wielkiego  potwora  - 

Państwa, które chwyta w swe szpony nową bezbronną ofiarę. 

Adios,  Pasionaria.  Wypuszczę  teraz  z  ręki  twoją  ciepłą  łapinę  i  złożę  cię  w  ofierze 

okrutnemu  bóstwu  stworzonemu  przez  ludzi,  którzy  nie  wierzą  w  Boga,  bo  gdyby  weń 

wierzyli, mogliby żyć szczęśliwie w cieniu Jego Wieczystych Praw. 

Adios,  Pasionaria.  Państwo  buduje  drogi  i  koleje  żelazne,  oświetla  również  miasta 

nocą, ale odbiera nam wolność, rządzi naszymi uczynkami, a nawet naszymi myślami, coraz 

silniej wplątuje nas w nierozerwalną sieć swoich przepisów i coraz bardziej przekształca nas 

w  mało  ważne  trybiki  gigantycznej  machiny,  która  żywi  się  krwią,  a  służy  jedynie  do 

mielenia powietrza. 

I ja, który mam za złe, gdy pociąg spóźnia się o pięć minut - pociąg państwowy, teraz 

pełen  jestem  goryczy,  bo  muszę  pozwolić,  żeby  Państwo  odebrało  mi  moją  córeczkę  i 

nauczyło ją państwowego abecadła. 

Cóż  to  za  burza  w  słabej  czaszce  szarego  człowieka,  usiłującego  bronić  własnej 

osobowości i osobowości swoich dzieci przed tym potworem, do którego stworzenia sam się 

przyczynił i którego żywi odejmując sobie chleb od ust. 

Adios, Pasionaria. 

Teraz  szyki  już  się  uformowały,  mamy  i  ojcowie  odsunęli  się  ku  środkowi  placu,  a 

dzieci stanęły wzdłuż muru szkoły. 

Brak było tylko Pasionarii; zwolniłem uścisk ręki. 

W tej chwili rozwarły się drzwi i dzieci zaczęły wchodzić do wnętrza. 

Na rogu zatrzymała się taksówka; rzuciłem się ku niej pędem, otworzyłem drzwiczki i 

opadłem na siedzenie niczym wór ziemniaków. 

„Wóz ruszył natychmiast i pożeglował przez ulice 

Mediolanu  ku  peryferiom.  A  kiedy  znalazł  się  przed  błękitną  taflą  wody,  stanął  i 

wysiedliśmy. 

Mówię”wysiedliśmy”, ponieważ Pasionaria była ze mną. Stała przy zbuntowanym. 

Aleje wokół jeziorka były pełne słońca i bezludne 

- bawiliśmy się świetnie. 

Ale ja myślałem o tym, że w domu czeka na nas 

background image

Państwo: Margherita. 

I myśl ta zatruła mi przyjemność. Kiedy w południe wróciliśmy, Margherita zapytała, 

jak tam poszło w szkole, a Pasionaria odpowiedziała, że dobrze, pani nauczycielka jest miła i 

tak dalej, i tak dalej. 

Potem  spojrzała  na  mnie  i  mrugnęła,  bo  ustaliliśmy  między  sobą,  że  tak  właśnie  ma 

odpowiedzieć; tak więc, mrugnięciem oka, zakończyła się moja”rewolucja październikowa”. 

Furtka 

Pierwszym trudnym problemem, jaki stanął przed nami w nowym domu, był problem 

furtki. 

Otwieranie i zamykanie małej żelaznej furtki polakierowanej na szaro nie jest samo w 

sobie  operacją  skomplikowaną;  komplikuje  się  jednakże,  jeżeli  do  tej  furtki  istnieje  tylko 

jeden jedyny klucz.  Wtedy ten, kto nie ma klucza,  musi dzwonić, a otworzyć mu musi ktoś, 

kto jest w domu. 

A  gdyby  nawet  zamiast  jednego  klucza  były  dwa  lub  trzy,  jakże  powierzyć  klucz 

dzieciom? Nie należy dawać dzieciom kluczy od domu. Bo jak wtedy radziliby sobie inni? 

Problem był poważny, ponieważ o ósmej rano 

Albertino  i  Pasionaria  musieli  wychodzić  do  szkoły,  a  w  tym  celu  konieczne  było 

przejście przez furtkę. 

Wobec  zupełnego  braku  służby  domowej  jedno  z  rodziców  dwojga  malców  musiało 

koniecznie wstać z łóżka o godzinie ósmej i otworzyć furtkę. Ale jeżeli tak się nieszczęśliwie 

składa,  że  ojciec  pracuje  do  późnej  nocy  i  idzie  spać  koło  piątej,  a  organizm  matki  jest 

absolutnie  niezdolny do przyjęcia pozycji pionowej przed dziesiątą rano, problem,  który dla 

procent rodzin ma znaczenie wręcz znikome, nabiera wyjątkowej doniosłości. 

Pierwszego  ranka  wstałem  ja,  drugiego  -  Margherita.  Trzeciego  nie  wstało  żadne  z 

nas, a Albertino i Pasionaria zostali brutalnie przepędzeni do siebie. 

Jednakże  tegoż  jeszcze  wieczora  zastanowiliśmy  się  z  należytą  powagą  nad  tym 

problemem.  Zgodnie  odrzuciliśmy  koncepcję  zmuszania  dwojga  malców  do  przełażenia  co 

rano przez mur. 

-  Zapewne  wpłynęłoby  to  nawet  dobrze  na  ich  sprawność  fizyczną  -  powiedziała 

Margherita - ale narażałoby ich także na poważne niebezpieczeństwa. 

Odrzucony  został  również  projekt  przebicia  w  murze  otworu  wystarczająco  dużego, 

żeby się przez niego przecisnęli. Równie dobrze można by zostawić furtkę otwartą. 

Kiedy  z  kolei  zdyskwalifikowany  został,  z  oczywistych  przyczyn  natury  moralnej  i 

porządkowej,  pomysł  dorobienia  drugiego  klucza  i  powierzenia  go  dzieciom,  pozostało  już 

background image

tylko,  jako  jedyne  wyjście,  zaopatrzenie  furtki  w  elektryczny  zatrzask,  działający  za 

pociśnięciem  guzika  w  przedpokoju.  Dzieci  mogłyby  w  ten  sposób  otwierać  furtkę,  a  po 

wyjściu zatrzaskiwać ją mocno, tak aby zamek zaskoczył. 

Sprawa  jednak  nie  była  prosta,  wymagała  udziału  murarza,  elektryka,  ślusarza  i 

niemałej zaliczki na pobory ojca rodziny. I oto nagle błysnęła mi genialna myśl. 

- Margherito, szukamy prawdy daleko, a ona prawie zawsze jest tuż przy nas, czasem 

nawet  w  nas  samych.  Sprawa  jest  prosta:  dzieci  otwierają  furtkę,  po  wyjściu  zamykają  ją 

przepisowo  na  dwa  spusty  i  wpuszczają  klucz  do  skrzynki  na  listy,  umocowanej  po 

wewnętrznej stronie furtki. 

Urządziliśmy  natychmiast  próbę  generalną.  Albertino  i  Pasionaria  otworzyli  furtkę, 

wyszli, zamknęli furtkę na dwa spusty, wpuścili klucz do skrzynki. 

Wtedy  ja  wziąłem  kluczyk  od  skrzynki,  otworzyłem  drzwiczki,  wyjąłem  klucz  i 

otworzyłem furtkę. 

- Wspaniale - orzekła Margherita. - Teraz ja spróbuję. 

Wydobyła  klucz  ze  skrzynki,  otworzyła  furtkę,  wyszła,  przekręciła  klucz  dwa  razy  i 

wsunęła go w otwór skrzynki. 

Była  dziewiąta  wieczór  i  oto  znaleźliśmy  się  wszyscy  czworo  na  ulicy;  było  pieskie 

zimno, a Margherita i ja mieliśmy na sobie szlafroki i ranne pantofle. 

Margherita spojrzała na mnie zaniepokojona. 

- Giovannino - powiedziała. - Nie wiem dokładnie, ale mam takie uczucie,  jakby coś 

było nie w porządku. 

-  Rzeczywiście  -  odparłem.  -  Jeżeli  nie  uda  nam  się  namówić  kota,  żeby  otworzył 

skrzynkę na listy, wyjął klucz od furtki i podał go nam, przypuszczam, że będziemy musieli 

przenocować na dworze. Z tym, że jutro rano będziemy w takusieńkiej sytuacji jak teraz. 

Kiedy  się  mówi”furtka”,  ma  się  zazwyczaj  na  myśli  coś  z  pewnej  ilości  żelaznych 

prętów złożonych w kształt mniej lub więcej artystyczny. I w rzeczy samej nasza furtka była 

takim  splotem  żelaznych  prętów;  ale  przezorność  ojca  rodziny  skomplikowała  sprawę, 

zaopatrując furtkę w bardzo mocną metalową siatkę uniemożliwiającą komuś, kto miałby złe 

zamiary, wsunięcie ręki przez sztachety i manipulowanie przy zamku albo przy skrzynce do 

listów. 

Nakłoniliśmy Albertina, żeby przełazi przez mur. 

Jakaś  starsza  para  małżeńska  przechadzająca  się  ulicą  wypowiedziała  na  cały  głos 

uwagę,  że  tylko  w  dzisiejszych  czasach  można  znaleźć  rodziców  do  tego  stopnia 

bezmyślnych, aby uczyli własne dzieci takich rzeczy. 

background image

- Za moich czasów ojcowie spuszczali synom lanie za przełażenie przez mury i furtki - 

powiedział on. 

- A matki nie spacerowały nocą po ulicy w szlafrokach - dorzuciła ona. 

Z  chwilą  kiedy  Albertino  znalazł  się  po  tamtej  stronie,  reszta  przedstawiała  się 

najprościej  w  świecie:  wystarczało  otworzyć  skrzynkę  do  listów,  wyjąć  klucz  i  otworzyć 

furtkę. 

Ale  oczywiście  skrzynka  była  zamknięta:  Margherita  po  wyjęciu  klucza  zamknęła 

drzwiczki  i kluczyk schowała do kieszeni.  Nic wielkiego,  trzeba  było teraz po prostu podać 

go  Albertinowi;  ale  tu  Margherita  dopuściła  się  niewybaczalnej  lekkomyślności  i,  zamiast 

podać kluczyk, wsunęła go w otwór skrzynki do listów. 

Wdrapałem  się  na  mur  i  kiedy  za  cenę  niemałych  ofiar  zdołałem  się  przez  niego 

przedostać,  nie  był to jeszcze koniec przygody; po mnie przelazła Margherita  i  był to spory 

wyczyn,  nawet  jeżeli  wdrapując  się  na  mur  miała  we  mnie  oparcie  moralne,  a  schodząc  z 

niego  -  oparcie  fizyczne.  Ale  zaledwie  stanęła  na  ziemi,  z  ulicy  dał  się  słyszeć  głosik 

Pasionarii: 

- A mnie kto przeprawi? 

Musiałem  odbyć  jeszcze  raz  tę  samą  drogę,  spuścić  się  na  ulicę,  podsadzić  na  mur 

Pasionarię, przekazać ją Marghericie, wdrapać się z powrotem i zejść. 

W sumie trzy kursy do góry i trzy na dół. 

W  domu  rozpaliliśmy  ogień  i  kiedy  już  trochę  przyszliśmy  do  siebie,  zaczęliśmy 

rozważać problem odzyskania obu kluczy. 

Ze zdumiewającą beztroską Margherita wypowiedziała swój pogląd: wystarczy wyjąć 

furtkę  i  obrócić  ją  do  góry  nogami.  Ja  natomiast  uważałem,  że  znacznie  prostsze  będzie 

odśrubować skrzynkę i ją tylko obrócić do góry dnem. 

O  północy  wszystko  było  już  doprowadzone  do  porządku  i  Margherita  westchnęła 

boleśnie. 

- Tak więc zostaję skazana na nieustanne siedzenie w domu - powiedziała. - Mam być 

żywcem pogrzebana! 

- Nie, Margherito - to doświadczenie było dla nas bardzo cenne, ukazało nam pułapkę 

ukrytą  na  dnie  systemu;  musimy  pamiętać,  żeby  ostatnia  wychodząca  z  domu  osoba  nie 

wpuszczała klucza do skrzynki, tylko chowała go do kieszeni. 

Nazajutrz rano odbyła się pierwsza praktyczna próba: Albertino i Pasionaria wyszli o 

ósmej do szkoły, zamknęli za sobą furtkę, a klucz wpuścili do skrzynki. Całe nieszczęście w 

background image

tym,  że  Albertino  kluczyk  od  skrzynki  włożył  do  kieszeni  i  o  dziesiątej,  kiedy  musiałem 

wyjść, nie mogłem wydostać klucza od furtki i musiałem przeleźć przez mur. 

Aprowizacja  domu  odbywała  się  tego  ranka  w  ten  sposób,  że  pomocnicy  sklepowi 

przerzucali  zamówiony  towar  przez  mur.  Wróciwszy  o  jedenastej,  znowu  musiałem  się 

wdrapywać.  W  południe  Albertino  i  Pasionaria  wrócili,  odzyskaliśmy  kluczyk  i  mogłem 

nareszcie otworzyć furtkę. 

Margherita gniewała się bardzo na dzieci. 

- Od dzisiaj kluczyk od skrzynki będzie u mnie! 

- oświadczyła stanowczo. - Coś podobnego nie może się więcej powtórzyć. 

O  trzeciej  wyszła  razem  z  dziećmi,  a  ponieważ  ja  pracowałem  w  moim  pokoiku  na 

poddaszu,  zamknęła  furtkę  i  wrzuciła  klucz  do  skrzynki.  O  czwartej  zatelefonował  ktoś  do 

mnie i musiałem co tchu pędzić na plac Katedralny w pilnej sprawie. Ale cóż 

- kluczyk od skrzynki był u Margherity, przelazłem więc przez mur. 

O  szóstej  wróciła  Margherita  sama,  bo  dzieci  zostały  u  pani  Marceli  na  Corso 

Sempione, i stanęła przed zamkniętą furtką, od której klucz spoczywał w skrzynce. 

Ja wróciłem sporo później, koło ósmej; Margherita przechadzała się tam i z powrotem 

przed furtką. 

Naprawdę  nie  czułem  się  na  siłach,  aby  jeszcze  raz  przeleźć  przez  mur;  poszliśmy 

więc do restauracji i przenocowaliśmy w hotelu. 

Nazajutrz była niedziela i dopiero późnym popołudniem Albertino i Pasionaria wrócili 

do domu.  Kazałem  Albertinowi przeleźć przez  mur, sam podałem  mu kluczyk od skrzynki  i 

nareszcie mógł nam otworzyć. 

- Istny dom wariatów - zauważyła z niesmakiem 

Pasionaria. - Mam tego wyżej uszu. Pewnego dnia zabiorę się i wyprowadzę. 

- I dokąd to? - zapytała ironicznie Margherita. 

- To już moja rzecz - odpowiedziała Pasionaria. 

Teraz Albertino  i Pasionaria wychodzą rano przez okno parteru  wprost na ulicę.  Ale 

tak  dłużej  być  nie  może.  Albo  wymyślimy  jakiś  system,  albo  przestaną  chodzić  do  szkoły. 

Wiedza jest piękną rzeczą, ale zdrowie ważniejsze. 

Egzamin 

Siedziałem przy szeroko otwartym oknie czytając, kiedy stanął przede mną Albertino i 

zapytał: 

- Tatusiu, czy jesteś uczciwy? 

background image

Nie jest to łatwe pytanie, toteż, choć przywykłem  już do najrozmaitszych rachunków 

sumienia, zmieszałem się. 

- Nie rozumiem, o co ci chodzi - mruknąłem w końcu. 

- To mi jest potrzebne do wypracowania; mam opisać swoich rodziców. Ale nie jak w 

zeszłym  roku:  wysokość,  obwód  i  tak  dalej.  Tutaj  chodzi  o  uczciwość,  pracowitość, 

aktywność, miłość ojczyzny i tym podobne. 

Wtrąciła się Margherita. 

- Chodzi o moralny obraz rodziców - wyjaśniła. 

-  Nam  się  wydaje,  że  żyjemy  sobie  nie  kontrolowani,  w  czterech  ścianach  swego 

domu, a tymczasem nasi synowie na nas patrzą. 

- I córki też - stwierdziła Pasionaria z leciutkim sarkazmem. 

- To nie są sprawy dla ciebie - zgromiła ją oschle 

Margherita. - Przyjdzie na to czas, kiedy będziesz, jak twój brat, w czwartej klasie. 

Pasionaria odpowiedziała bezczelnie, że obchodzi ją to, co chce, choć nie jest jeszcze 

w  żadnej  klasie,  ale  Margherita  pominęła  prowokację  milczeniem  i  sprawa  na  tym  się 

skończyła. 

- Tatusiu, czy jesteś uczciwy? - powtórzył swoje pytanie Albertino. 

-  To  są  rzeczy,  o  które  nawet  pytać  nie  należy!  -  wykrzyknąłem.  -  Przecież  mnie 

znasz, wiesz, co robię, jak postępuję; sam musisz osądzić, czy jestem uczciwy, czy nie. 

Albertino nie ustępował. 

- Kiedy jestem w szkole, albo ciebie nie ma w domu, to jak mam wiedzieć, co robisz? 

- powiedział zatroskany. 

Powinienem był poczuć się dotknięty, więc poczułem się dotknięty. 

- Rzeczywiście! Widać,  jakim zaufaniem darzysz swego ojca. Czyżbyś przypuszczał, 

że w domu udaję porządnego człowieka, a poza domem jestem łobuzem? 

-  Cóż  to  za  rozumowanie!  -  oburzyła  się  Margherita.  -  Jest  cała  masa  ludzi,  którzy 

prowadzą podwójne życie, i nikt o tym nie wie. Dziecko nie jest w stanie przeprowadzić tego 

rodzaju badania. No, Giovannino, odpowiedz mu, bo inaczej jakże napisze to wypracowanie? 

Zniecierpliwiłem się. 

- Ależ to się samo przez się rozumie, do licha! 

Albertino skinął potakująco głową. Przez kilka minut gryzł dokładnie i systematycznie 

obsadkę pióra, a potem naszeptał coś do ucha Marghericie. 

- Giovannino - odezwała się po chwili - bądź tak dobry i daj mu wyraźną odpowiedź. 

- Jestem porządnym człowiekiem! - wykrzyknąłem. 

background image

I dziwię się, że mogą istnieć co do tego wątpliwości. 

Albertino znów skinął głową potakująco i wrócił do 

Margherity, żeby jej coś szepnąć do ucha. 

-  Tak,  tak.  Porządny  człowiek  i  uczciwy  człowiek  znaczy  to  samo  -  upewniła  go 

Margherita. I Albertino poszedł pisać. 

Po pięciu minutach ostrożnie powrócił do tematu: 

- Czy jesteś także pracowity, tatusiu? 

- Tak, Albertino - odpowiedziałem ze słodyczą. 

-  Jestem  pracowity,  lubię  mój  zawód,  ponoszę  ofiary  dla  dobra  rodziny,  ojczyzny  i 

społeczeństwa. 

Albertino starannie wynotował wszystko w zeszycie, po czym znów podniósł głowę. 

- A jako ojciec jaki jesteś? 

Tu już odmówiłem odpowiedzi. 

- O tym powinieneś mieć własny sąd, skoro jesteś moim dzieckiem - oświadczyłem. 

- Ja także jestem twoim dzieckiem! - wykrzyknęła gwałtownie Pasionaria. 

- Oczywiście. I właśnie wy, jako moje dzieci, powinniście osądzić mnie jako ojca. 

Albertino i Pasionaria wycofali się do drugiego pokoju celem uzgodnienia poglądów 

na  moje  cechy  jako  ojca.  Dyskusja  była  długa  i  ożywiona.  Wreszcie  wrócili  i  Albertino, 

zasiadłszy  przy  swoim  stole,  zabrał  się  do  pisania.  Spojrzałem  na  niego,  ale  miał 

nieprzenikniony wyraz twarzy. 

Napotkałem  spojrzenie  Pasionarii.  Mrugnęła  do  mnie  i  kiwnęła  głową,  jakby 

mówiła:”Nie  martw  się,  dobrze  poszło.  Już  ja  się  postarałam,  żeby  wszystko  było  w 

porządku”. 

Pasionaria  jest  jeszcze  analfabetką,  ale  umie  się  bronić  przed  pułapkami 

zdradzieckiego  abecadła  kiedy  Albertino  skończył  pisać,  Pasionaria  wzięła  zeszyt  i  zaniosła 

go  Marghericie.  Coś  tam  poszeptały,  Margherita  rzuciła  okiem  na  zapisaną  stronicę  i 

uspokoiła Pasionarię: było napisane tak, jak chciała. 

Albertino  przyłożył  bibułę  i  włożył  zeszyt  do  tornistra.  Asystowała  mu  przy  tym 

Pasionaria,  która  lubi  uczestniczyć  we  wszystkich  takich  interesujących  czynnościach. 

Margherita, korzystając z tego, że byli oboje zajęci, zakomunikowała mi po cichutku: 

- Trochę burczy, ale sympatyczny. 

Odetchnąłem  z  ulgą.  Jakoś  mi  się  i  tym  razem  upiekło.  Egzamin  z  ojcostwa  został 

szczęśliwie zdany. 

background image

Oczywiście zrozumiałem, że w dużej mierze przyczyniła się do tego Pasionaria, toteż 

byłem jej wdzięczny. 

Historia tysiąca lirów 

Wybrałem się do śródmieścia po sprawunki i pod koniec zostałem bez papierosów i z 

jednym banknotem tysiąclirowym w portfelu. 

Wszedłem do sklepu tytoniowego, poprosiłem o paczkę Szwajcarskich i położyłem na 

ladzie moje ostatnie pieniądze. 

- Cóż to takiego? - zapytał ciekawie sklepikarz wskazując banknot. 

- Tysiąc lirów - odpowiedziałem. 

Sprzedawca zawołał żonę, która przy drugim końcu lady czytała gazetę. 

- Mario, popatrz no tutaj. 

Kobieta zwróciła głowę w tę stronę i z daleka rzuciła okiem na banknot. 

- O! - powiedziała. - Wrócił znowu do śródmieścia. 

Jej mąż spytał, czy mieszkam przy Porta Volta. 

- Mieszkam w Lambrate - wyjaśniłem. 

- Widać znowu zmienił dzielnicę - zauważył. Już chyba z miesiąc nie widziało się go 

tutaj. Wszyscy dobrze go znamy. 

Przyjrzałem  się  banknotowi  i  dech  mi  zaparło:  był  to  banknot  tysiąclirowy 

najfałszywszy z fałszywych. 

Tak bezwstydnie fałszywy, że wręcz budził niesmak. 

Gdyż  nawet  przy  fabrykacji  fałszywych  banknotów  wypada  zachować  pewne 

minimum  godności,  jeżeli  już  nie  sumienia  zawodowego;  należy  przynajmniej  zadbać  o 

właściwy  format,  a  co  się  tyczy  rysunku,  należy  oryginał  kopiować  starannie,  a  już  co 

najmniej  wzorować  się  na  nim  w  ogólnych  zarysach.  Papierek  zaś,  który  miałem  przed 

oczyma, był po prostu dowolną interpretacją tysiąclirowego banknotu. 

Taki  tysiąc  mógłby  co  najwyżej  pretendować  do  tego,  by  go  wzięto  za  pięćdziesiąt 

lirów. 

Oddałem z powrotem papierosy i zabrałem ten okropny banknot. 

- Nie udało się - zaśmiał się drwiąco sprzedawca. 

- W życiu trzeba umieć znosić takie porażki filozoficznie. 

Ruszyłem  w  stronę  parkingu,  ale  zaraz  uświadomiłem  sobie,  że  nie  mogę  odebrać 

wozu.  Musiałem  też  zrezygnować  z  taksówki,  a  nawet  z  tramwaju.  Poszedłem  do  domu 

piechotą i dotarłem tam w pożałowania godnym stanie ducha. 

- Wszystko dobrze poszło? - zagadnęła Margherita. 

background image

- Owszem - odpowiedziałem, bo wstyd mi było się przyznać, że dałem sobie wkręcić 

ten cholerny banknot. 

-  Świetnie!  -  wykrzyknęła.  -  To znaczy, że udało ci się wydać  i ten  fałszywy tysiąc, 

który ci włożyłam razem z innymi do portfelu. 

Nie  mówię  tu  do  niedorostków,  mówię  do  ludzi  dojrzałych,  do  starych, 

doświadczonych  w  małżeństwie  wyjadaczy.  Oni  mnie  zrozumieją:  wiedzą,  że  nasze  panie 

miewają często takie genialne przebłyski. 

Koncepcja  mężakrólika  doświadczalnego  jest  w  rodzinach  mieszczańskich  bardzo 

rozpowszechniona, więc nie ma co się stawiać. Tym razem zachowałem postawę wzorowego 

obywatela. Wyjąłem z kieszeni fatalny banknot i wręczyłem go Marghericie. 

-  Jeśli  się  jest  na  tyle  naiwnym,  żeby  przyjąć  podobną  ohydę,  trzeba  mieć  również 

dość uczciwości, żeby się do tego lojalnie przyznać. Bierze się taki banknot i pali się go. Poza 

tym,  puszczanie  w  obieg  fałszywych  pieniędzy  jest  przestępstwem.  Przeczytaj,  to  jest 

napisane tutaj, w tych kwadracikach. 

Lecz ani w kwadraciku po lewej stronie, ani w tym drugim po prawej Margherita nie 

wyczytała  nic,  bo  widniały  tam  tylko  zupełnie  nieczytelne  kropeczki  i  kreseczki,  no  i  w 

gruncie  rzeczy  trudno  wymagać  od  fałszywego  banknotu  jakichś  twierdzeń  inspirowanych 

praworządnością.  Margherita  jednak  trwała  przy  swoim  punkcie  widzenia,  nawet  w  obliczu 

autentycznego tysiąclirowego banknotu. 

- Ten, kto mi go dał, musi go przyjąć z powrotem. 

- Ale kto ci go dał, Margherito? 

- Nie wiem, ale ponieważ kupuję po trochu u wszystkich, wszyscy mogli mi go dać. 

Wyszła  i  wróciła  po  dwóch  godzinach,  co  zresztą,  szczerze  mówiąc,  nie  było  długo, 

zważywszy że  musiała się wykłócić kolejno z piekarzem,  wędliniarzem, właścicielką sklepu 

korzennego,  owocarką,  rzeźnikiem,  a  ponadto  jeszcze  w  pasmanterii,  u  szewca,  w  sklepie 

tytoniowym  i  w ciastkarni,  a wszystko to wymaga niemało czasu.  Nawet  jeżeli  się kłócić w 

pośpiechu,  jak  to  panie  potrafią,  dwie  godziny  to  prawdziwy  rekord  szybkości.  Mimo  to, 

Margherita  w  dalszym  ciągu  miała  swój  fałszywy  banknot  tysiąclirowy,  fałszywszy  niż 

kiedykolwiek.  W takich wypadkach osobą opatrznościową  bywa dozorczyni domu. Przyszła 

więc dozorczyni, a Margherita postawiła sprawę jasno: 

- Jak się pani uda puścić go w kurs, to pół na pół. 

Upłynęły  dwa  posępne  dni.  Trzeciego  dnia  zjawiła  się  dozorczyni  i  wręczyła 

Marghericie nienaganny banknot pięćsetlirowy. 

background image

-  Musiałam  z  nim  chodzić  daleko  -  wyjaśniła.  W  naszej  dzielnicy  widzieli  go  już  w 

każdym sklepie, nawet posłańcy sklepowi znają ten cholerny banknot na pamięć. Teraz niech 

sobie wędruje, gdzie mu się podoba. 

Jak  już  mówiłem,  banknot  ten  był  najbezwstydniej  fałszywy  w  świecie:  wcielona 

fałszywość,  niesmaczna i odpychająca.  A prócz tego był złośliwy  i arogancki, toteż byliśmy 

radzi,  żeśmy  się  od  niego  wreszcie  uwolnili.  I  zdawało  się,  że  w  całej  dzielnicy  zapanował 

nastrój optymizmu, bo banknot ten był zmorą wszystkich sklepikarzy i wszystkich gospodyń, 

które u nich robiły zakupy. 

Ale pewnego dnia dozorczyni podniosła alarm: 

-  Znów  się  pokazał  w  naszej  dzielnicy!  Jakaś  starucha  próbowała  go  wtrynić 

wędliniarzowi! 

W ciągu następnych dni fatalny banknot widziano w sklepie korzennym, u rzeźnika, w 

owocarni  i  w  sklepie  pasmanteryjnym.  Nastrój  zdenerwowania  przybierał  na  sile.  Potem 

przestano  mówić  na  ten  temat,  z  tej  prostej  przyczyny,  że  banknot  spoczywał  w  torebce 

Margherity. 

Gdyśmy  go  tam  odkryli,  popatrzyliśmy  na  siebie  przerażeni.  Postanowiłem  raz 

wreszcie  z  tym  skończyć.  Z  obrzydzeniem  wziąłem  haniebny  banknot  i  przybliżyłem  go  do 

płomienia gazu. Ale Margherita była czujna i uchwyciła go w locie. 

- Tu chodzi o zasadę - powiedziała twardo. - Musi odejść tak, jak przyszedł. 

Cała  rodzina  przeżywała  teraz  ciężkie  dni.  Margherita  robiła  wyprawy  w  najdalsze 

dzielnice i wracała wieczorem śmiertelnie zmęczona. I w końcu musiała się poddać. Wezwała 

dozorczynię i powierzyła jej banknot jeszcze raz. 

- Jeżeli pójdzie, podzielimy się pół na pół. 

W dzielnicy znowu zapanował niepokój, gdyż dozorczyni wszczęła natychmiast akcję 

wciągając w nią wszystkie kumoszki, które przychodziły do niej w odwiedziny. Potem nagle 

spokój powrócił. 

Dozorczyni zjawiła się po tygodniu i wręczyła 

Marghericie nowiuteńki banknot pięćsetlirowy. 

-  Udało  się  -  oświadczyła.  -  Ale  musiałam  się  wyprawić  aż  na  Baggio.  Teraz,  kiedy 

będzie krążył po przedmieściach, możemy spać spokojnie. 

Margherita,  której  pojęcie  o  arytmetyce  jest  raczej  dziwne,  była  tego  wieczora 

niezwykle zadowolona z siebie. 

-  Giovannino  -  powiedziała.  -  Teraz  już  wyszliśmy  na  swoje.  Pięćset  lirów  wtedy  i 

pięćset teraz. 

background image

Tysiąc straty i tysiąc zysku. 

Nie  wysunąłem  żadnej  obiekcji  i  poszliśmy  spać  w  pogodnym  nastroju.  Ale  o 

pierwszej w nocy Margherita zbudziła się nagle. 

-  Giovannino!  -  wykrzyknęła.  -  W  takim  razie,  gdybym  znów  dostała  ten  fałszywy 

banknot i zrobiła taką samą kombinację z dozorczynią, zarobiłabym pięćset lirów na czysto. 

Czy to możliwe? 

- Lepiej o tym nie myśleć - odpowiedziałem. 

Więc  Margherita  nie  myślała  i  upłynęły  spokojnie  cztery  tygodnie.  Aż  tu  pewnego 

wieczora usłyszałem okrzyk przerażenia i pobiegłem do kuchni. Margherita stała nad otwartą 

szufladą kredensu, wpatrując się w nią rozszerzonymi przerażeniem oczyma. 

A w szufladzie, rzecz jasna, leżał ów przeklęty tysiąc lirowy banknot. 

Tym razem nie wahałem się. 

Ująłem  go  pęsetką,  gdyż  budził  we  mnie  wstręt,  i  zbliżyłem  do  płomienia  gazu. 

Margherita  nie protestowała.  Ale kiedy przeklęty  banknot już prawie dotknął płomienia,  ów 

zgasł. Margherita jęknęła i opadła bezsilnie na krzesło. 

Oczywiście  to  tylko  przypadek,  czysty  przypadek,  że  przerwa  w  dopływie  gazu 

nastąpiła  dokładnie  w  chwili,  kiedy  języczek  płomienia  miał  dotknąć  przeklętego  banknotu 

tysiąclirowego, fałszywego jak sam 

Judasz.  I  równie  jest  oczywiste,  że  człowiek  obdarzony  rozumem  roześmieje  się  z 

tego, zapali zapałkę i unicestwi banknot. Faktem jest jednak, że ja nie zapaliłem zapałki, a te 

tysiąc lirów schowałem z powrotem do szuflady. 

Macie  zupełną  rację  nie  wierząc  w  historyjki,  w  których  odgrywają  rolę  siły 

nadprzyrodzone,  czy  coś  w  tym  rodzaju.  Są  to  oczywiście  bzdury  i  nawet  mówić  o  nich 

wstyd.  Macie  zupełną  rację,  ale  mimo  wszystko  fakty  są  faktami  i  oboje  z  Margheritą 

wpadliśmy  w  istną  obsesję:  raz  po  raz  otwieraliśmy  szufladę  i  rzucali  okiem  na  diabelski 

banknot.  Był  tam  wciąż,  złośliwy,  odrażający  i  tak  fałszywy,  że  się  to  widziało  nawet  w 

zamkniętej szufladzie. 

Pewnego  dnia  opowiedziałem  całą  historię  przyjacielowi,  który  jest  kasjerem  w 

banku;  poprosił,  żebym  mu  pokazał  ten  sławetny  banknot.  Włożyliśmy  go  do  koperty  i 

zanieśli.  Margherita  zadrżała  widząc  swobodę,  z  jaką  kasjer  dotyka  banknotu,  obraca  go  i 

ogląda pod światło. 

- Jest źle odbity, ale prawdziwy - orzekł wreszcie. 

- Przydałoby mi się więcej takich. 

Schował banknot razem z innymi i dał nam w zamian dwie pięćsetki. 

background image

Wracaliśmy do domu ogłupiali. 

Po drodze Margherita nagle przystanęła. 

- Giovannino - powiedziała - za pierwszym razem dozorczyni oddała mi pięćset lirów 

i  za  drugim  też  pięćset,  tysiąc  dostaliśmy  teraz,  to  razem  dwa;  czy  to  możliwe,  żebyśmy 

zarobili na tym tysiąc lirów na czysto? 

- Wszystko jest możliwe na tym zwariowanym świecie - odparłem. 

Kobieta i”e 

Pasionaria  zmaga  się  z”e”  i  jest  to  walka  tytaniczna,  bo  kartki  zeszytu  to  takie 

paskudztwo,  które  marszczy  się  jak  skóra  na  twarzy  stuletniej  staruszki,  kiedy  staruszka  się 

śmieje; a stalówka ma taki złośliwy koniuszek, że co chwila zahacza o papier. No i atrament 

to także  łobuz,  co niech tylko zobaczy kawałek czystego miejsca  na papierze,  zaraz się tam 

rzuca jak ryba do wody. 

A wreszcie, nie mówiąc już o tym, że”e” to bestia kapryśna niczym gwiazda filmowa, 

wypada wziąć pod uwagę, że Pasionaria przyszła do szkoły nie obarczona żadnym bagażem 

intelektualnym.  Kiedy  ktoś  ubiegłego  lata  wetknął  jej  ołówek  w  łapkę,  usadowił  przed 

nowiutkim  zeszycikiem,  na  którego  pierwszej  kartce  wyrysowane  były  zgrabne  laseczki,  i 

starał  się  ją  nakłonić,  żeby  całą  linijkę  wypełniła  laseczkami  podobnymi  do  wzoru  - 

Pasionaria z niezmąconym spokojem odłożyła ołówek i zamknęła zeszyt. 

-  Ja te  laski  już  umiem  czytać  -  wyjaśniła.  -  A  jak  pójdę  do  szkoły,  to  się  nauczę  je 

pisać. 

Dlatego właśnie zmaga się teraz z literą”e” i jest to tytaniczny wysiłek. 

Doszedłszy  do  piątego”e”, Pasionaria  przerwała  pracę,  żeby  nabrać  tchu.  Margherita 

drzemała na tapczanie; Pasionaria spojrzała na nią i westchnęła. 

- Ja pracuję, a ona sobie śpi. 

- Ona już umie pisać”e” - wyjaśniłem. 

- Ty też umiesz, a przecież nie śpisz. 

- To kwestia usposobienia. 

- Ty przynajmniej czasem mi pomożesz - ciągnęła 

- porządkujesz mi zabawki i tak dalej, a co ona dla mnie robi? 

Pasionaria  zsunęła  się  z  krzesła  i  poszła  powyglądać  przez  okno.  Musiała  wleźć  na 

stołeczek, bo inaczej nic nie widziała. 

- Czasem miałabym ochotę umrzeć - westchnęła. 

Zaniepokoiłem się. 

- Dużo razy ci się to zdarzyło? 

background image

Wystawiła trzy palce okropnie umazane atramentem. 

- O, do licha, aż tyle! - wykrzyknąłem bardzo przejęty. 

Spróbowałem  dać  jej  parę  karmelków.  Pasionaria  zaczęła  je  ssać  z  widocznym 

roztargnieniem. 

- Nie mam już chęci pracować - odezwała się po chwili. 

Nie  ulegało  wątpliwości,  że  przeżywa  jakiś  szczególnie  bolesny  kryzys,  a  w  takich 

wypadkach lepiej nie wysuwać wytartych optymistycznych argumentów. 

Chwilę jeszcze wyglądała przez okno, potem odwróciła się nagle i bacznie przyjrzała 

się Marghericie. 

- Wścieka mnie to, że ona sobie śpi i śpi, jakby nigdy nic! - wykrzyknęła. - Mogłabym 

śmiertelnie zachorować, a ona śpi. 

Nerwowym krokiem wróciła do stolika, usiadła, wzięła pióro, umoczyła je i pochyliła 

się nad zeszytem podejmując na nowo ciężką walkę ze swoim”e”. 

Nie trwało to długo, bo stalówka wbiła się w kartkę, przedziurawiła papier i utkwiła w 

drewnianym blacie stolika. 

-  A  zostań  tak  sobie,  razem  z  nauczycielką  i  dyrektorem!  -  wykrzyknęła  Pasionaria 

zostawiając pióro wbite w stół i obracając się ku mnie. 

Powiedziałem,  że  trzeba  mieć  cierpliwość,  nie  dać  się  sprowokować.  Puszczać 

prowokacje mimo uszu. 

- Ale czy to naprawdę potrzebne? - zapytała ze złością. 

- Co? 

- To”e”! 

-  Owszem,  potrzebne:  bez”e”  nie  można  się  obejść.  Jakże  na  przykład 

powiesz”elemele” bez użycia”e”? 

- Powiedzieć to ja umiem. Napisać jest trudno. 

Żeby je przynajmniej wymyślili nie takie zakręcone. 

„I” mi się podoba. 

Tłumaczyłem  jej,  że  musi  koniecznie  zrobić  ten  wysiłek  i  nauczyć  się”e”.”E”  jest 

podstawą wszystkiego. 

Pasionaria  chwyciła  znów  za  pióro,  ale  przed  rozpoczęciem  dalszych  zmagań  miała 

jeszcze odruch buntu. 

- A ona tymczasem śpi i śpi! 

Przyznałem,  że  zachowanie  Margherity  jest  niewłaściwe,  niemal  prowokacyjne,  i 

wysunąłem pewną propozycję. 

background image

- A gdybyśmy tak ją sobie wymienili na jakąś inną, młodszą i sympatyczniejszą? 

Pasionaria,  która  podjęła  już  przerwaną  walkę  z  po  stokroć  przeklętym”e”,  nie 

zaprzestała jej, wzruszyła tylko ramionami i nie odwracając się mruknęła: 

- Póki co, zatrzymajmy ją sobie. Ale któregoś dnia to się może źle skończyć. 

Spytałem ją grzecznie, co takiego zamierza. 

- Nie wiadomo, co mogę zrobić, jak się wnerwię! 

- odpowiedziała. 

Obcy 

Przychodzi  taka  chwila,  kiedy  ojciec  rodziny  spostrzega,  że  w  domu  przebywa  ktoś 

obcy. 

Z  matką  jest  inaczej,  zresztą  nigdy  nie  byłem  matką,  a  w  takich  sprawach  zwykłem 

opierać się wyłącznie na własnych doświadczeniach. 

No i właśnie w pewnej chwili spostrzegłem, że w domu jest ktoś obcy. 

Pamiętam,  że  siedzieliśmy  wtedy  przy  stole;  przyjrzałem  się  uważnie  rodzinie  i 

stwierdziłem, że jest nas, jak zawsze, czworo: jedna Margherita, jeden 

Albertino, jedna Pasionaria i jeden Giovannino. 

A  jednak  czułem,  że  ktoś  obcy  tam  jest  i  siedzi  z  nami  przy  stole.  I  tym  obcym  w 

rzeczy samej był 

Albertino. 

Albertino  ma  dopiero  dziewięć  lat,  ale  ma  już  ustalony  sposób  bycia,  całkowicie 

swoisty:  jest pełen godności,  z dużą rezerwą,  i w codziennych stosunkach ze  mną ogranicza 

się do komunikowania rzeczy zasadniczych. 

W  ciągu  takiego  tygodnia,  kiedy  wydawał  mi  się  szczególnie  gadatliwy,  usłyszałem 

jego głos, jeśli się nie mylę, aż trzy razy. W poniedziałek rano przyszedł do mojej pracowni, 

żeby oznajmić: - Kawa się gotuje. 

W czwartek po kolacji podniósł głowę znad książki i spytał mnie: - Kto to antypody? 

W sobotę wyjechał z matką na wakacje i przed wyjściem powiedział: - Do widzenia. 

Zwraca  się  do  mnie  tylko  w  wypadkach  absolutnej  konieczności.  Kiedyś 

zakomunikował  mi,  że  nauczyciel żąda od niego metra  kwadratowego papieru  podzielonego 

na decymetry kwadratowe; a jeden z decymetrów kwadratowych ma być jeszcze podzielony 

na kwadratowe centymetry. 

Wyznaję,  że nieczęsto zdarza mi się wkładać w robotę tyle starania  i skrupulatności. 

Wziąłem  duży  arkusz  papieru  i  narysowałem  na  nim  kwadrat  o  bokach  długości  metra, 

background image

wewnątrz podzielony na kwadraty decymetrowe, z których jeden, pierwszy od góry po prawej 

stronie, podzieliłem z kolei na kwadraciki centymetrowe. 

- Tak będzie dobrze? - zapytałem skończywszy robotę. 

Albertino skontrolował uważnie, czy wszystkie boki kwadratu mierzą rzeczywiście po 

metrze,  następnie  przeliczył  po  kolei  kwadraty  decymetrowe,  a  w  końcu  kwadraciki 

centymetrowe. 

-  Brak  jednego  centymetra  kwadratowego  -  powiedział.  -  Jest  tylko  dziewięćdziesiąt 

dziewięć. 

Odpowiedziałem, że to niemożliwe. 

- Każdy bok jest podzielony na dziesięć równych części, więc linie, które przebiegają 

równolegle  do  boków,  zważywszy,  że  dziesięć  razy  dziesięć  czyni  sto,  tworzą  sto 

jednakowych kwadracików. Zresztą przelicz jeszcze raz, a zobaczysz, że jest w porządku. 

- Nie trzeba - odparł Albertino. - Ufam ci. 

To oświadczenie sprawiło  mi dużą przyjemność,  nie zmienia to jednak  stanu rzeczy; 

Albertino jest właśnie taki. 

I  oto pewnego pięknego wieczora  zdałem sobie sprawę,  że w  moim domu przebywa 

ktoś obcy, a tym kimś jest właśnie Albertino. Nie powiedziałem o tym 

Marghericie,  bo gdybym  jej napomknął o obcych w domu, wynikłaby z tego scena z 

kryminalnej  powieści;  poszedłem  wyciągnąć  się  na  kozetce  w  moim  pokoju  i  czekałem  z 

niejaką tremą. Bo byłem pewny, że coś się stanie. 

I rzeczywiście wkrótce potem przyszedł Albertino. 

-  Jeden  chłopak  z  naszej  klasy  powiedział  mi,  że  ty  napisałeś  jakieś  książki  - 

zakomunikował. 

Odpowiedziałem, że istotnie napisałem ich kilka. 

- Chciałbym je przeczytać! 

To było coś, czego się nie spodziewałem i co mnie zaskoczyło. Doznałem jak gdyby 

poczucia winy. 

- Stoją tam wszystkie razem, na drugiej półce 

- objaśniłem, starając się zachować spokój. 

Albertino obejrzał po kolei wszystkie książki na drugiej półce; ja tymczasem robiłem 

szybki  rachunek  sumienia.  Nie,  nawet  w  najwcześniejszych  moich  książkach  nie  było  nic 

nieodpowiedniego dla dziewięcioletniego chłopca. Mogłem być zupełnie spokojny. 

Czy mogę wziąć tę? 

background image

Był to ostatni zbiorek  moich opowiadań.  Pozwoliłem  mu.  Przechodząc  nieco później 

koło oszklonych drzwi jego pokoiku, zobaczyłem - firanka była z jednej szybki zsunięta - że 

Albertino czyta. 

Kiedy znalazłem się sam z Margheritą, zwierzyłem się jej z nowej troski. 

- Powiedział, że chciałby przeczytać którąś z moich książek - wyznałem. 

- Ktoś musiał mu powiedzieć, że piszesz. To jest zła strona szkoły państwowej: malcy 

stykają się ze starszymi i dowiadują się rozmaitych rzeczy, których nie powinni wiedzieć. 

Gdy  Margherita  przemawia  w  ten  sposób,  to  wcale  nie  żartuje.  Nie,  ona  jest 

przekonana,  że  mój  zawód,  choć  w  gruncie  rzeczy  uczciwy,  jest  niezbyt  poważny  i  przy 

każdej okazji wyciąga starą i utrapioną sprawę mego dyplomu. 

„Giovannino, przecież gdybyś zrobił dyplom i miał normalną posadę, mógłbyś sobie i 

tak pisać wszystko, co byś chciał...”. 

Margherita westchnęła. 

- Nie powinieneś był mu dawać tej książki. To była wielka nieostrożność. 

Odpowiedziałem  z  irytacją,  że  ostatecznie  w  moich  książkach  nie  ma  żadnych 

świństw. 

-  Tak,  ale  to  ty  je  napisałeś.  Dzieci  nie  powinny  nigdy  czytać  książek  napisanych 

przez swych ojców. 

Gdyby to były dzieła naukowe - chemia, fizyka 

- i tak dalej, wtedy owszem, ale tej całej literatury absolutnie nie. Zwłaszcza takiej jak 

twoja,  gdzie  człowiek  nigdy  nie  wie,  czy  mówisz  poważnie,  czy  żartujesz,  czy  opowiadasz 

rzeczy prawdziwe, czy wymyślone. A jak należy rozumieć to, co piszesz? 

-  Niechże  sobie  każdy  rozumie,  jak  chce!  -  wykrzyknąłem.  -  Mnóstwo  ludzi  czytało 

moje książki i podobały się im. Sądem dziewięcioletniego smarkacza na pewno nie będę się 

przejmował. 

Zgasiłem światło, ale mój mózg nie przestawał pracować. I to wcale nie było dobre. 

Spotkałem się z Albertinem przy stole podczas drugiego śniadania. Starałem się mieć 

minę  tak  swobodną  i  beztroską,  jak  tylko  potrafiłem.  Nie  poruszył  jednak  tematu  książki. 

Wieczorem także nie. Ale następnego wieczora, kiedy drzemałem na kozetce, przyszedł. 

W ręku  trzymał książkę; podszedł do szafy  bibliotecznej,  wsunął  książkę  na  miejsce 

na drugiej półce i zawrócił ku drzwiom. 

- Przeczytałeś? - odezwałem się. 

- Tak - odpowiedział. - Jest rzadko pisana, czyta się prędko. 

I to było wszystko, co powiedział. 

background image

Tak to bywa w rodzinach, że nagle ojciec spostrzega, iż w domu jest ktoś obcy. Matka 

nigdy tego nie zauważa, dla niej syn pozostaje na zawsze jej dzieckiem. 

Ale ojciec nie myli się: w pewnym momencie następuje jakiś odskok i oto dziecko nie 

jest już to samo co dawniej. 

On, ojciec, czuje, że patrzą teraz na niego inne oczy - oczy obcego - i dostrzega w nich 

chłód. 

Czuje się obserwowany,  wie,  że każdy  jego gest będzie  bezlitośnie osądzony.  Jest to 

nieustanne, choć nieświadome śledztwo; chłopiec bada ojca, żeby wiedzieć, czy jest od niego 

silniejszy, czy słabszy. Nie chodzi tu o stronę fizyczną, syn wie, że pod tym względem wznosi 

się w górę, podczas gdy ojciec schodzi ku dołowi. Interesuje go inny rodzaj siły i inny rodzaj 

słabości. 

Życie  jest  twardą  walką  między  człowiekiem  a  człowiekiem,  pierwszym  zaś 

przeciwnikiem mężczyzny jest jego ojciec. I chłopiec zaczyna w pewnej chwili nieświadomie 

badać swego pierwszego naturalnego przeciwnika. A ponieważ kieruje się instynktem, nigdy 

się w swoim sądzie nie myli. Później rozumowanie albo jakieś szczególne okoliczności będą 

mogły zmodyfikować ten sąd, ale w rezultacie górę zawsze weźmie instynkt. 

W  pewnej  chwili  ojciec  spostrzega,  że  w  domu  jest obcy  człowiek  -  jego  syn,  który 

widzi  go teraz  nowymi  oczyma  i  który  bada  swego  przeciwnika.  Jest  to  chwila  niezmiernej 

wagi, bo właśnie teraz syn, sam o tym nie wiedząc, dokonuje oceny ojca. I jeżeli uzna go za 

silniejszego, zechce być jego sprzymierzeńcem. 

Nie są to sprawy wesołe; trzeba jednak spojrzeć im twarz, nie uprawiać wobec samego 

siebie obłudy. w 

W niewoli snów 

Doszedłszy do pewnego wieku panie zaczynają robić doniosłe odkrycia. 

- Giovannino - zagadnęła mnie pewnego dnia 

Margherita,  wzdychając -  czy  nigdy  nie dostrzegłeś, że  ja noszę w sobie  mój własny 

świat? 

- Nie, Margherito - odpowiedziałem uczciwie. 

-  Noszę w sobie świat, który  jest wyłącznie  mój  wyjaśniła.  -  Uczynkami,  słowami,  a 

także  myślami,  które  się  z  nimi  wiążą,  żyję  w  naszym  świecie,  ale  jednocześnie  innymi 

myślami żyję w świecie tajemnym, moim własnym. Wędruję samotna, żałośnie, rozpaczliwie 

samotna,  po  tajemniczych  drogach  tego  świata.  I  czasem  zdarza  mi  się  zabłąkać,  boję  się 

wtedy i wzywam pomocy, ale nikt mojego głosu nie słyszy. 

Rzecz wydała mi się dosyć niepokojąca. 

background image

-  Jeżeli  to  jest  twój  własny  świat  -  próbowałem  tłumaczyć  -  to  powinnaś  znać  go 

doskonale. 

- Jest mój w tym sensie, że należę do niego; jestem więźniem tego tajemnego świata 

zaludnionego cieniami, pragnieniami i trwogami. Uwięziona i beznadziejnie samotna. Wlokę 

swoje obolałe nogi po drogach, które wciąż się zaczynają, ale nigdy nie kończą. 

-  Kiepska  sprawa,  Margherito  -  powiedziałem.  Czy  nie  mogłabyś  przynajmniej 

postarać się o rower? 

Zaoszczędziłabyś sobie mnóstwo wysiłku. 

Popatrzyła  na  mnie z widocznym  niesmakiem.  Ale  ja  mówiłem  dalej z  bezgraniczną 

słodyczą: 

-  Wcale  nie  żartuję.  Staram  się  tylko  ulżyć  ci  w  tym  beznadziejnym  wędrowaniu. 

Skoro  jest  to  świat  stworzony  przez  twoje  myśli  i  żyjesz  w  nim  myślą,  wystarczy,  żebyś 

pomyślała  intensywnie,  że  przebywasz  jego  drogi  na  rowerze  zamiast  piechotą,  a  zaraz 

doznasz ulgi. Doradzałbym ci myśleć o jakimś dobrym samochodzie, gdyby nie to, że niestety 

nie umiesz prowadzić. 

Po kilku dniach, kiedy znowu napomknęła o swoim świecie, zapytałem dyskretnie: 

- Margherito, czy próbowałaś myśleć o tym, co ci radziłem? 

- O, tak. 

- I udało ci się zaopatrzyć w rower? 

-  Udało  się  -  wyjaśniła.  -  Nie  przyszło  mi  to  łatwo,  bo  mój  świat  jest  cały  utkany  z 

poezji, w końcu jednak moja silna wola zwyciężyła. 

- I jakże się czujesz podróżując na rowerze? 

- Jestem znacznie mniej zmęczona i pokonuję większe dystanse. 

Przez cały tydzień Margherita była znakomicie usposobiona; najwidoczniej to, że nie 

musiała  już  wędrować  pieszo  po  swoim  tajemnym  świecie,  dobrze  na  nią  wpłynęło.  Ale 

pewnego dnia zastałem ją w ponurym nastroju. 

- Margherito, co tam słychać w twoim świecie? 

- Źle - westchnęła. 

- A rower? 

- Znowu chodzę piechotą: przedziurawiło mi się tylne koło. 

Rozzłościłem się. 

- Ależ Margherito! - zawołałem. - Skoro udało ci się zdobyć rower, jakąż możesz mieć 

trudność w wymyśleniu kawałka gumy, tubki kleju i pompki? 

- Wszystko już mam i próbowałam, ale nie potrafię zdjąć opony. 

background image

- Przecież to nic trudnego: wysil się troszkę. 

Potrząsnęła melancholijnie głową. 

-  Postaraj  się,  poszukaj.  Czyż  to  możliwe,  żeby  w  twoim  świecie  nie  było  warsztatu 

naprawczego? 

-  W  moim  świecie  istnieją  tylko  cienie,  pragnienia  i  lęki.  I  to  jest  właśnie  takie 

straszne. Giovannino, jestem sama! 

Chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą do pomieszczenia służącego za garaż i za 

warsztat. Zdjąłem z haka rower i dwa czy trzy razy pokazałem 

Marghericie,  jaka  to  łatwa  rzecz  zdjąć  oponę  z  tylnego  koła,  załatać  dętkę  i 

zmontować wszystko na powrót. 

Kazałem jej spróbować. 

Po wielu wysiłkach udało jej się zdjąć oponę i założyć ją na nowo. 

Zostawiłem  ją  jej  myślom  i  nie  martwiłem  się,  gdyż  widziałem,  że  jest  pełna 

optymizmu. 

Dałem jej aż trzy dni czasu na zreperowanie koła. 

Po upływie trzech dni zapytałem obcesowo: 

- No co? Zreperowane? 

- Nie potrafię - odpowiedziała żałośnie. - To musi być inny typ opony. Zupełnie sobie 

zniszczyłam ręce i wszystko na nic. 

Pokazała  mi  swoje  ręce:  były  gładkie  i  bez  najlżejszego  zadraśnięcia,  ale 

zrozumiałem,  że  pokazuje  mi  ręce  ze  swoich  myśli,  i  wtedy  od  razu  zobaczyłem,  jakie  są 

zniszczone. 

-  Nie  trać  otuchy,  Margherito.  Jestem  tu  przecież  po  to,  żeby  ci  pomóc  i  być  ci 

podporą. 

- Ale w tamtym świecie, bezkresnym i tajemniczym, ciebie nie ma. Tam jestem sama 

z moim bezużytecznym rowerem. 

Wróciliśmy więc do garażu i zmusiłem ją do zdjęcia i założenia chyba z dziesięć razy 

opon mojego roweru. Pamiętając instrukcję dla obsługi karabinu maszynowego Fiat, kazałem 

jej powtórzyć operację dwukrotnie, z zawiązanymi oczyma. 

Przez dwa dni wydawała się bardzo czymś pochłonięta i zatroskana. Rozumiałem, że 

walczy z tą przeklętą oponą. Za to na trzeci dzień twarz jej promieniała tryumfem. 

- Wszystko w porządku! - wykrzyknęła. - Rower zreperowany i działa doskonale. 

Tak  to  jest:  Margherita  ma  swój  własny  świat  w  tym  sensie,  że  jej  tajemne  myśli 

pozostają  w  niewoli  owego  świata  pełnego  cieni,  pragnień  i  lęków.  Jednym  słowem,  żyje 

background image

równocześnie w dwóch  światach  i zawsze,  kiedy  pozwalają  jej  na to sprawy tego świata,  w 

którym  żyję  i  ja,  przemierza  na  rowerze  lub  piechotą  drogi  swojego  świata  tajemnego, 

swojego świata wewnętrznego. 

Upłynęły  tygodnie,  a  nawet  miesiące,  zanim  Margherita  znowu  zaczęła  mówić  o 

swoim  życiu  tajemnym.  Pewnego  wieczora,  kiedy  byliśmy  sami  w  domu,  po  długim 

milczeniu rzuciła mi spojrzenie pełne rozpaczy. 

- Margherito, co się stało? Przedziurawiłaś drugą oponę? 

- Spadłam, Giovannino. Jechałam wąską ścieżyną górską i nagle rower wywrócił się, a 

ja stoczyłam się w dół. 

Zakryła twarz rękoma. 

- I gdzie teraz jesteś? - spytałem pełen niepokoju. 

- Na dnie wąwozu - odpowiedziała szlochając. 

- Ranna? 

- Ranna. 

- Ciężko? 

- Nie, to nie jest chyba nic poważnego. Tylko głowa mnie boli, o tutaj. 

- Nie próbowałaś wzywać pomocy? 

Ale wzywanie pomocy w świecie zaludnionym tylko cieniami, pragnieniami i lękami 

było oczywiście bezcelowe. Poradziłem jej, żeby się nie miotała, lecz postarała odzyskać siły, 

zanim spróbuje wydostać się z wąwozu. 

Dwa dni potem oznajmiła, że nie odczuwa już tego bólu w głowie, ale wydostać się z 

wąwozu nie ma nawet co próbować. 

-  Jeżeli  ktoś  nie  rzuci  mi  liny  -  powiedziała  z  płaczem  -  czeka  mnie  nieuchronny 

koniec. Dręczy mnie pragnienie. 

Wybrałem  się  do  firmy”Hoepli”  i  kupiłem  wszystkie,  jakie  tylko  były,  podręczniki 

alpinizmu. Obejrzeliśmy z Margheritą ilustracje i znaleźliśmy typ skalnej rozpadliny taki sam, 

jak ten, który ją więził w swych stromych ścianach. Przestudiowaliśmy podręczniki i kazałem 

Marghericie nauczyć się na pamięć ustępów, które, jak sądziłem, mogły jej się przydać. 

Przez  trzy  dni  Margherita  usiłowała  wspiąć  się  na  skalną  ścianę.  Czwartego  dnia 

pokazała  mi  swoje  ręce:  były  białe  i  nie  tknięte,  ale  ja  wiedziałem,  że  są  podrapane  i 

krwawiące. 

-  Nie  mogę  już  dłużej  -  powiedziała.  -  Czuję,  że  koniec  już  bliski.  Wkrótce  na  dnie 

wąwozu pozostaną tylko kości. 

background image

Przeklinałem  głośno  rower,  krzyczałem,  że  w  gruncie  rzeczy  ja  jestem  wszystkiemu 

winien. 

-  To  było  przeznaczenie  -  pocieszała  mnie  Margherita.  -  Spadłabym  tak  samo  i  bez 

roweru. Trzeba pogodzić się z losem. 

Ale ja nie chciałem, żeby się godziła z losem. 

-  Krzycz!  -  mówiłem.  -  Krzycz  ze  wszystkich  sił,  jakie  ci  jeszcze  pozostały.  Krzycz 

bez przerwy. 

- To na nic, w moim tajemnym świecie nikogo nie ma. 

-  Krzycz  nieustannie,  krzycz dniem  i  nocą.  Próbuj wołać  mnie.  Nie przestawaj  mnie 

wołać. Któż może wiedzieć, czy cię nie usłyszę! 

Poszedłem do garażu i skopałem ze złości rower. 

Potem  uraczyłem  kopniakami  także  i  motocykl,  a  że  uszkodziłem  sobie  przy  tym 

nogę, miałem paskudny dzień. 

Późnym popołudniem wsiadłem na motor i pojechałem popatrzeć na opustoszałą taflę 

wód zalewu, i tam zaskoczył mnie wieczór. 

Ponury wieczór, ponure niebo pełne groźnych chmur. Zaczęło padać, ale nie ruszyłem 

się stamtąd. 

Wkrótce deszcz ustał, wszystko znieruchomiało w ciszy i ciemności. 

I nagle w tej ciszy usłyszałem dalekie, rozpaczliwe wołanie:”Giovannino!” 

Wskoczyłem  na  siodełko  i  pełnym  gazem  pomknąłem  ku  miastu.  Z  głośnym 

warkotem pędziłem przez wyludnione ulice. 

W domu zastałem Margheritę, która nucąc nakrywała do stołu. 

- Wołałaś? - spytałem. 

-  Tak  -  odpowiedziała  Margherita.  -  Wołałam  i  wołałam,  i  ty  w  pewnej  chwili 

usłyszałeś moje wołanie. Zobaczyłam cię nagle przed wąwozem. 

- Miałem przynajmniej linę? 

- Tak, miałeś długą linę. 

- Chwała Bogu! 

-  Miałeś  długą  linę  i  rzuciłeś  mi  koniec.  Obwiązałam  się  w  pasie  i  ty  mnie 

wyciągnąłeś. 

-  Wiwat!  -  wykrzyknąłem  pełen  zapału  i  podziękowałem  Bogu  za  to,  że  stworzył 

przewodniki Hoepliego. 

- To było cudowne - westchnęła błogo Margherita. - A potem, jak tylko znalazłam się 

na górze, ty kopniakiem zrzuciłeś rower do wąwozu. 

background image

Byłem dumny z takiego przejawu energii. 

- A potem co zrobiłem? - zapytałem. 

- Potem sobie poszedłeś. 

- Jakże mi przykro - powiedziałem skruszony. 

-  To  było  bardzo  głupio  zostawić  cię  samą  w  tym  cholernym  świecie  pełnym 

niebezpieczeństw. I bez roweru, w dodatku. 

Ale Margherita była pogodna. 

-  W  moim  ukrytym  świecie  mogą  żyć  tylko  cienie,  pragnienia  i  lęki.  Zresztą  teraz 

jestem już spokojna, bo wiem, że w razie śmiertelnego niebezpieczeństwa mogę cię zawołać, 

a ty usłyszysz i przyjdziesz mi z pomocą. 

Radziłem jej, żeby jednak była ostrożna. 

- Nie odpowiedziała mi, bo była pogrążona w myślach i, być może, badała jakąś nową 

drogę w swoim tajemnym świecie. 

Szofer 

- W tym cholernym domu... - zaczęła mruczeć 

Pasionaria. Ale jej przerwałem: 

-  Cholerny  dom  to  bardzo  ordynarne  określenie,  nieodpowiednie  dla  osoby  dobrze 

wychowanej. 

- Ja nie jestem dobrze wychowana. Mam rodziców, co są zawsze nie ogoleni i spodnie 

mają  poplamione  farbą  i  olejem  samochodowym,  i  wstają  o  jedenastej,  chociaż  ich  dzieci 

wychodzą o ósmej do szkoły, i jeszcze potem mówią, że jak byli tacy mali jak ja, to już umieli 

robić to czy owo. 

Niewzruszony, dalej pędzłowałem naftą silnik 

Topolina. 

Pasionaria westchnęła. 

- W tym cholernym domu - zaczęła znowu wszyscy się żenią, tylko ja nie. 

- Wszyscy? 

-  Wszyscy  -  powtórzyła  Pasionaria.  -  Ty  się  ożeniłeś  ze  swoją  żoną,  twoja  żona  się 

ożeniła z tobą, moja babcia się ożeniła z twoim ojcem, mój dziadek z twoją matką; nawet ta 

pani, co przychodzi do nas prać, ożeniła się ze swoim mężem. I gołębie też się pożeniły. A ja 

nie. 

Zwróciłem uwagę, że  jej  brat, choć ma  już dziesięć  lat,  bez  mała o cztery więcej  niż 

ona,  jest  absolutnie  nieżonaty  i  wcale  się  na  to  nie  skarży.  Ale  Pasionaria  tylko  wzruszyła 

ramionami. 

background image

-  On  jest  nieżonaty,  ale  jak  będzie  dorosły,  to  będzie  miał  zawód.  A  ja  jestem 

nieżonata  i  jak  dorosnę,  to  nic  nie  będę  mogła  robić,  bo  jak  się  urodziłam,  ważyłam  tylko 

półtora kilo i mam małe kości. 

Pasionaria  schyliła  się,  wzięła  w  rękę  kawałek  cegły,  którego  ciężar  nie  przekraczał 

trzydziestu dekagramów. Próbowała podnieść go z ziemi, ale chociaż użyła do tego celu obu 

rąk, ledwie go ruszyła z miejsca. Po kilkakrotnych bezowocnych próbach zostawiła cegłę na 

ziemi i wyprostowała się. 

- Widzisz - powiedziała -  jaka jestem słaba? Już teraz bolą mnie plecy i jak tylko się 

wysilę,  dostaję  nerwowego  wyczerpania,  a  przecież  nie  wyleguję  się  w  łóżku  do  jedenastej 

jak ona. 

Rzeczywiście  Pasionaria  zaraz  po  urodzeniu  ważyła  zaledwie  gramów,  tak  że  jej 

narodziny  pozostały  nieomal  w  tajemnicy.  I  rzeczywiście  jest  drobniutkiej  kości  i  po  dziś 

dzień  jest  maleńką  kruszyną.  Jednakże  ta  komedia  z  trzydziestodekowym  odłamkiem  cegły 

była doprawdy niesmaczna. 

-  W  wieku  sześciu  i  pół  lat trochę  za  wcześnie  myśleć  o  małżeństwie  -  zauważyłem 

surowo. - Jak przyjdzie na ciebie pora, ty także wyjdziesz za mąż, o ile znajdziesz sobie męża. 

- A jeżeli wtedy już nie znajdę? - upierała się. 

- Męża zawsze się znajdzie, trzeba tylko poszukać. 

- Ja nie jestem taka jak niektóre panie: ja nie szukam mężów. Ja nie jestem taka, co ma 

tylko chustkę do nosa i szczotkę do zębów. 

Była to oczywiście aluzja do Margherity, bo rzeczywiście moje małżeństwo z wszelką 

pewnością  nie  było  małżeństwem  dla  pieniędzy;  chusteczka  co  prawda  była  elegancka,  a 

szczoteczka  do  zębów  w  najlepszym  gatunku,  niemniej  faktem  jest,  że  posag  Margherity 

składał  się  wyłącznie  z  tych  dwóch  przedmiotów.  Nie  usprawiedliwiało  to  jednak 

sarkastycznego tonu Pasionarii. 

- Posag nic nie znaczy - oświadczyłem z całą stanowczością. - Sama zresztą widzisz, 

że twoja matka znalazła męża nie posiadając nic prócz chustki do nosa i szczotki do zębów. 

Pasionaria westchnęła. 

- No tak, ale zawsze mówi biedaczka, że lepiej byłoby, gdyby się wcale nie ożeniła. 

Spojrzałem na nią groźnie, ale wcale się nie speszyła. 

-  Ja  chcę  męża  czystego,  ładnie  ubranego  i  żeby  nie  krzyczał  jak  wariat,  i  żeby 

przynosił do domu kwiaty, i mówił”proszę cię, moja droga” - jak pan 

background image

Luigi. Ale jego żona miała posag, wiem, bo ona zawsze to mówi twojej żonie i jeszcze 

jej pokazuje  bieliznę  i  suknie,  i srebrne  nakrycia,  i taką skrzyneczkę z różnymi rzeczami ze 

złota i tak dalej. 

Wypowiedziawszy to wszystko, Pasionaria usiadła na schodku. 

- Teraz mi jest potrzebne morze - powiedziała ze zbolałą miną. - Ale co robić? Zawsze 

trzeba zależeć. 

No trudno! A jak się naprawdę pochoruję i położę do łóżka, to co będzie? 

Przerwałem na chwilę robotę. 

- Zamiast przysłuchiwać się rozmowom matki 

- powiedziałem surowo - lepiej czytałabyś swoje książki. 

- Nic mnie już nie bawi - westchnęła. - A zresztą nawet z książkami i z karmelkami, i 

z tym czymś takim ładnym, w co się dmucha, a ono robi się długie i gwiżdże, i z powrotem 

się kurczy, zawsze człowiek od kogoś zależy. 

Chcąc  przeciąć  tę  niemiłą  dyskusję,  wyjąłem  z  kieszeni  wszystkie  drobne,  jakie  tam 

znalazłem,  i  wręczyłem  je  Pasionarii.  Pieniądze  zostały  przyjęte  jako  zaliczka  na  posag,  a 

Pasionaria rozpogodziła się. 

Zabrałem się znów spokojnie do pracy, ale po chwili zadźwięczał dzwonek i ukazała 

się jasnowłosa dziewczynka, bardzo elegancko ubrana. Pasionaria robiła honory domu. Kiedy 

znalazły się koło mnie, objaśniła: 

- To jest nasz wóz: teraz jest brudny, ale jak go umyć, robi się prześliczny. 

- A ten, to twój ojciec? - zapytała przyciszonym głosem blondyneczka. 

- Nie, tatusia nie ma w domu - odpowiedziała 

Pasionaria. - To jest nasz szofer. 

-  My  także  mamy  szofera  -  oznajmiła  blondyneczka.  -  Ale  nasz  ma  mundur  z  masą 

guzików i czapkę z błyszczącym daszkiem. Bardzo dobry kierowca. 

-  Nasz  też  jest  doskonały  -  odparła  z  wielką  pewnością  siebie  Pasionaria.  -  Dostał 

medal w Paryżu. 

Wiadomość  wywarła  na  blondyneczce  duże  wrażenie.  Popatrzyła  na  mnie  z 

widocznym respektem. 

-  Złoty  medal,  taki  wielki  -  dodała  Pasionaria,  na  co  blondyneczka  szeroko  otwarła 

oczy z podziwu. 

Jako ojciec  poczułem  się  raczej  marnie,  natomiast  jako  kierowca  byłem  podniesiony 

na duchu tak dalece, że zrezygnowałem z pomyślenia tych różnych rzeczy, jakie pomyślałby 

background image

niewątpliwie  w  podobnych  okolicznościach  normalny  ojciec.  A  to  między  innymi  i  z  tej 

przyczyny, że jako ojciec jestem w ogóle raczej anormalny. 

Kiedy  ceremonia  dobiegła  końca  i  blondyneczka  zbierała  się  do  odejścia,  Pasionaria 

przybiegła do mnie. 

- Trzeba by odwieźć do domu moją przyjaciółkę 

-  zakomunikowała  mi  dyskretnie,  na  co  ja  równie  dyskretnie  odpowiedziałem,  żeby 

sobie to wybiła z głowy. 

Ale  po  chwili  sumienie  kierowcy  wzięło  górę.  Umyłem  ręce,  oczyściłem  ubranie, 

włożyłem marynarkę i zajechałem przed furtkę. 

-  Odwiedź  mnie  znowu,  jak  będziesz  miała  chwilę  czasu  -  rzekła  uprzejmie 

Pasionaria, kiedy blondyneczka wsiadała do wozu. 

Wsiadła, a ja zamknąłem drzwiczki. 

- Nie zrób mi wstydu - szepnęła mi Pasionaria. 

Podczas jazdy blondyneczka wszczęła ze mną rozmowę: 

- Naprawdę dostałeś w Paryżu złoty medal? 

- O, tak. Duży medal. 

Zapytała  mnie  jeszcze,  jak  tam  jest  w  Paryżu,  i  pytała  o  różne  rzeczy,  a  ja  na 

wszystkie odpowiadałem wyczerpująco ku jej całkowitemu zadowoleniu. 

Zajechawszy na miejsce wysiadłem i otworzyłem drzwiczki. 

- Zaczekaj troszeczkę - powiedziała blondyneczka i wbiegła do domu. 

Wróciła po chwili z kawałkiem tortu i dużym jabłkiem. 

-  Coś  mi  się  zdaje,  że  twoi  państwo  są  niedobrzy  i  dają  ci  mało  do  jedzenia  - 

powiedziała. 

Podziękowałem  i  ruszyłem  z  powrotem.  Potem,  w  domu,  posprzeczaliśmy  się,  bo 

Pasionaria zażądała połowy kawałka tortu. 

- Gdyby nie ja, nie dałaby ci wcale napiwku twierdziła. 

Mnie, rzecz jasna, nie chodziło o podział tortu tylko o szacunek należny rodzicom ze 

strony  dzieci  i  o  niesławę,  jaką  okrywa  się  dziecko  zapierające  się  własnego  ojca.  W  spór 

wtrąciła się Margherita stając po mojej stronie.  Wówczas Pasionaria wyjęła z kieszeni garść 

drobnych, które jej przedtem dałem, i cisnęła je na kolana Margherity. 

- Zabierz sobie posag swojego męża! - wykrzyknęła. - Ja się obejdę. 

Uciekła z płaczem, a my z Margheritą podzieliliśmy kawałek tortu między siebie. 

Pisanie na murze 

background image

JXiedy  się  zawiera  jakąś  umowę,  trzeba  to  robić  niesłychanie  drobiazgowo, 

sprecyzować  każdy  najmniejszy  szczegół,  unikając  w  sposób  jak  najbardziej  absolutny 

wszelkich ogólników; inaczej naraża się człowiek na fatalne niespodzianki. 

Pasionaria  zobowiązała  się  wobec  mnie  zachowywać  w  pewien  określony  sposób 

przez  pewien  określony  czas:  ja  ze  swej  strony  zobowiązałem  się,  niestety  całkowicie 

ogólnikowo, że dostanie ode mnie”piękny prezent”, a jaki, mieliśmy to wspólnie ustalić. 

Pasionaria dotrzymała obietnicy w całej rozciągłości; ja zaś zadeklarowałem gotowość 

dopełnienia  mego  zobowiązania.  Zaproponowałem,  żeby  mi  wyjawiła  swoje  życzenia  albo 

przynajmniej  pomogła  mi  się  w  nich  zorientować.  Pasionaria  wypowiedziała  się  jasno  i 

kategorycznie: 

- Chcę pisać na murze białym pędzlem. 

Kiedy wracam wieczorem do domu, nie zostawiam swoich zasad demokratycznych za 

drzwiami,  jak  to  czyni  wielu  ojców  rodziny,  którzy  w  życiu  publicznym  są  wzorem 

liberalizmu, u siebie natomiast srogimi dyktatorami. W moim domu rządzę oczywiście ja, ale 

decydują  inni,  gdyż  i  tu  liczę  się  za  jednostkę,  a  zatem  troje  pozostałych  stanowi 

zdecydowaną większość. 

Nie  powiedziałem  więc”nie”!  i  ograniczyłem  się  do  poszukania  honorowego 

kompromisu: dostarczę kubełek białej farby i pędzel, ale także duże arkusze papieru i kartonu, 

na których można będzie pisać. 

Pisanie  na  murach  jest,  skądinąd,  sabotowaniem  dzieła  odbudowy.  Podobnie  jak 

Republika  chroni  piękno  krajowego  pejzażu,  ojciec  rodziny  ma  obowiązek  chronić  pejzaż 

domowy. 

- Ale ja chcę pisać na murze - trwała przy swoim 

Pasionaria. 

Jakkolwiek z punktu widzenia urzędu stanu cywilnego Pasionaria jest dziewczynką w 

wieku  lat  sześciu  i  pół,  to  pod  wielu  innymi  względami  jest  człowiekiem,  w  pełnym  sensie 

tego słowa.  Posiada charakter, poczucie godności oraz poglądy,  może o niewielkim zasięgu, 

ale zdumiewająco sprecyzowane. 

W dalszym ciągu próbowałem znaleźć kompromis: zaproponowałem mury piwnicy. 

- Ja chcę pisać białym pędzlem na murze na zewnątrz, nie w środku - odpowiedziała 

Pasionaria. 

Stanęły  mi  przed  oczyma  cudownie  czyste  zewnętrzne  mury  naszego  domku  i 

zatroskałem  się;  ale  potem  pomyślałem,  że  jeżeli  odpowiednio  rozrzedzę  wapno  i  zmyję 

napisy jeszcze na świeżo, wszystko bez trudu doprowadzę do porządku - i rozpogodziłem się. 

background image

Przypomniały  mi  się”Veglie di Neri”  Fuciniego, pomyślałem o ostrodze i  brykaniu  i 

chociaż stałem na własnych nogach, to kiedy tłumaczyłem Pasionarii, ile się muszę natrudzić, 

żeby  zarobić  na  zapłacenie  murarza,  malarza  i  tak  dalej,  czułem  się  tak,  jakbym  siedział  na 

koniu. 

- Ja chcę pisać nie na naszym murze, tylko na ulicy. Tutaj nie, to jest mój mur. 

W  tym  momencie  ojciec  powinien  sobie  przypomnieć  swoją  misję  pedagoga; 

wyjaśniłem więc Pasionarii, że smarowanie cudzych murów jest podwójnym przestępstwem: 

przeciwko  własności  prywatnej  i  przeciwko  dobrym  obyczajom  społecznym  i  narodowym. 

Toteż odmówiłem przyłożenia ręki do tej akcji, której nie zawahałem się nazwać kretyńską, i 

wyraziłem zdumienie, że dobrze wychowana osoba może mieć takie niezdrowe zachcianki. 

-  Ja  nie  jestem  osoba  -  odparła  Pasionaria.  Ja  jestem  ja.  I  nie  jestem  dobrze 

wychowana. 

Rzeczywiście, w trakcie ożywionej dyskusji, jaka potem nastąpiła, oba te twierdzenia 

wydały mi się słuszne. Pasionaria przygwoździła mnie definitywnie, oświadczając: 

- Wszystkie mury są popisane, i to jeszcze jak! 

A ja to co? 

Oczywiście, zarówno przez wzgląd na dobre imię rodziny, do której przynależę, jak i 

przez wrodzoną awersję do wszystkiego, co może trącić literackim gadulstwem o podkładzie 

neorealistycznym, powstrzymam się od przytaczania w mojej kronice rodzinnej zbytecznych 

szczegółów.  W  każdym  razie  stwierdzić  mogę,  że  w  czasie  całej  dyskusji  zachowałem  się 

godnie.  I  jeżeli ostatecznie zmuszony  byłem ustąpić,  to po prostu dlatego, że Pasionaria  jest 

moją córką. 

Bo  trzeba  tu  wprowadzić  pewne  rozróżnienie:  kiedy  człowiek,  będąc  w  domu 

przyjaciela, widzi, że tegoż przyjaciela synek przesiaduje z gośćmi do północy przeszkadzając 

im w rozmowie, myśli sobie zazwyczaj:”Gdyby to był mój syn, o ósmej leżałby już w łóżku”. 

Ja  natomiast  myślę:”Gdybym  ja  był  jego ojcem,  o ósmej  leżałby  już w  łóżku,  ale gdyby on 

był moim synem, prawdopodobnie nie kładłby się do drugiej w nocy”. 

Wychowywać  cudze  dzieci  jest  niezmiernie  łatwo;  bardzo  natomiast  trudno  jest 

wychowywać własne. 

W  każdym  razie  trzeba  odróżniać  wychowanie  z  punktu  widzenia  formy  od 

wychowania  pod  kątem  istoty  rzeczy:  bardzo  źle  wychowana,  pod  względem  formy, 

Pasionaria  jest  jednak,  jeśli  chodzi  o  treść,  wychowana  dobrze.  A  ja  jestem  doskonałym 

wychowawcą,  gdyż  rola  dobrego  wychowawcy  nie  polega  na  odmawianiu  dzieciom  tego, o 

background image

co proszą, ale na takim na nie oddziaływaniu, żeby im nawet na myśl nie przychodziło prosić 

o coś głupiego czy nieuczciwego. 

I Pasionaria nie prosi mnie nigdy o zabójcze lody z kremem (rzecz głupia) ani o lalkę 

za  pięć  tysięcy  lirów  (rzecz  nieuczciwa);  prosi  mnie  tylko,  na  przykład,  żebym  jej  pozwolił 

pisać na murach. 

Napełniłem  słój  dobrze  rozcieńczoną  bielą,  zaopatrzyłem  się  w  dobry  pędzel, 

wsiedliśmy do wozu i ruszyli przed siebie. 

-  Jak  zobaczę  mur,  który  mi  się  spodoba,  to  ci  powiem  -  oświadczyła  Pasionaria  i 

natychmiast zaczęła się uważnie rozglądać. 

Krążyliśmy  dość  długo,  zanim  znaleźliśmy  miejsce,  które  by  spełniało  wymagane 

warunki.  Wreszcie  na  dalekim  przedmieściu  znaleźliśmy  coś,  co  wydało  się  nam  idealne: 

długi  mur  ogradzający  jakąś  małą  i  najwidoczniej  nie  zamieszkałą  willę  z  zaryglowanymi 

drzwiami i oknami. 

Wysiedliśmy. 

- Ty tu stój i uważaj, czy nie idą ludzie - zarządziła Pasionaria. - Jakby ktoś szedł, to 

zagwiżdż. 

- Dużo chcesz napisać? 

- Nie wiem, nie policzyłam - odpowiedziała półgłosem, konspiracyjnie. 

- Pośpiesz się, bo jak nas tu policja przyłapie, zamkną nas oboje w więzieniu. 

- Ciebie też? 

- Rozumie się! Nie mogę ci pozwolić iść samej do więzienia. Zresztą jesteśmy razem, 

pracujemy na spółkę. No i jestem twoim ojcem. 

Pasionaria popatrzyła na pędzel i naczynie z farbą. 

Widać było, że jest zatroskana. Ale po chwili rozpogodziła się. 

- Bądź spokojny. Jak mnie złapią, wcale nie powiem, że jesteś moim tatusiem. 

- To na nic - zaoponowałem. - Zresztą będziesz musiała powiedzieć, jak się nazywasz, 

a wtedy przyjdą do nas do domu i zaaresztują mnie. 

Pasionaria popatrzyła na mnie. 

- To poaresztowali wszystkich tych, co pisali na murach? 

Musiałem przyznać, że nie wydaje mi się, by tak było; tu w każdym razie sprawa się 

komplikowała, bo jeżeli aresztuje się dziecko, to razem z rodzicami. 

- To i z nią też? - spytała z niechęcią. 

- Rozumie się. Rodzice to ojciec i matka: 

- We wszystkich moich sprawach zawsze ona! 

background image

-  wykrzyknęła  Pasionaria.  -  Nic  nie  mogę  zrobić,  żeby  zaraz  ona  nie  wyskoczyła! 

Teraz znowu nie mogę pisać, bo ona to się nawet muchy boi i jak zobaczy w domu policjanta, 

to zaraz będzie mdlała. 

Pasionaria  zanurzyła  pędzel  w  farbie  i  przyglądała  się,  jak  spływają  z  niego  białe 

krople. 

Widać było po niej, że jej się to szalenie podoba. 

- Przez te żony to nigdy nic nie można zrobić! 

- zawołała żałośnie. 

A  ja  na  to  nie  zareagowałem,  bo  pewnie  z  tysiąc  razy  sam  coś  w  tym  rodzaju 

wykrzykiwałem w domu. 

- No więc nic z tego - westchnęła Pasionaria. 

- Możemy wracać do domu. 

Powierzchowny pedagog w tym momencie spuściłby kurtynę z uczuciem triumfu; ale 

ja  pracuję  od  podstaw  i  sięgam  do  sedna  rzeczy.  Nie  mogłem  dopuścić  do  takiej  klęski 

Pasionarii i poczułem w sobie ducha buntu. 

- Napisz wszystko, co tylko chcesz! - oświadczyłem stanowczo. 

Pasionaria próbowała wysuwać jakieś obiekcje, ale ja przeciąłem jej wątpliwości. 

-  Rozkazuję  ci  napisać  wszystko,  co  chcesz.  Jeżeli  zjawi  się  tu  policja,  wina  będzie 

moja, bo ja ci kazałem. W ten sposób tylko ja będę odpowiadał. 

Ja się policjantów nie boję; przywykłem do tych rzeczy, tyle czasu przesiedziałem w 

więzieniu! 

Szczegół ten był Pasionarii znany; wydawała się całkowicie przekonana. 

- Na pewno ją zostawią w spokoju? 

- A cóż ona ma z tym wspólnego? To ja ci kazałem pisać. Więc do roboty. 

Pasionaria spojrzała na mnie. 

- Mogę napisać”Niech żyje Coppi”? 

W moim domu panuje absolutna wolność słowa. 

Odpowiedziałem, żeby napisała, co chce. 

Jakże  chciałbym  być  jednym  z  tych  samouków,  których  nie  zamęczano  szkolną 

gramatyką  i  składnią  i  którzy  piszą  naprawdę  wspaniale;  bojąc  się  zepsuć  cały  obraz 

rezygnuję  z  próby  opisania  Pasionarii,  jak  r  z  pędzlem  ociekającym  białą  farbą  pilnie 

pracowała na murze samotnej, nie zamieszkałej willi. 

Musiała  być  bardzo zamyślona,  skoro przeoczyła pewien szczegół  wyjątkowej wagi: 

że Coppi pisze się przez dwa”p”.  Ale ja przez delikatność nie zwróciłem jej na to uwagi.  W 

background image

oddali ukazał się jakiś człeczyna na rowerze, więc gwizdnąłem i porzuciwszy pędzel i farbę w 

rowie, schroniliśmy się oboje do wozu. 

W  odległości  stu  metrów  od  nas  człeczyna  skręcił  i  Pasionaria  mogła  spokojnie 

uzupełnić swoje dzieło grubym podkreśleniem. 

-  Teraz  ty  możesz  coś  napisać,  jeżeli  masz  ochotę,  a  ja  będę  stała  na  straży  - 

powiedziała skończywszy. 

- Tylko że ja nie umiem gwizdać. Jak się ktoś pokaże, to zaszczekam”hau hau”. 

Uzgodniwszy sposób porozumienia, Pasionaria objęła straż, a ja napisałem”Niech żyje 

Girardengo”. 

Chyba i ja mam prawo głosić sławę moich asów. 

Pasionaria zaszczekała.  Rzuciłem  naczynie z  farbą  i znów schroniliśmy się do wozu. 

Zbliżał się na rowerze ktoś ze straży celnej. Włączyłem bieg i ruszyłem. 

- Nawialiśmy w porę - powiedziałem, kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości. 

- Gdyby nas przyłapał, mielibyśmy się z pyszna. 

Pasionaria potrząsnęła głową. 

-  Wciąż  się  tylko  trzeba  troszczyć  o  nią  -  westchnęła.  -  Nic  nie  można  spokojnie 

zrobić, bo zawsze te żony. 

Znowu westchnęła. 

- Trzeba by się podzielić - powiedziała. - Ona niech zostanie ze swoim synem, a ja i ty 

pójdziemy sobie. 

Odpowiedziałem, że się nad tym poważnie zastanowię, i zakończyłem: 

- Tak już jest: nie można nawet napisać sobie na murze”niech żyje Coppi” czy”niech 

żyje  Girardengo”,  bo  lękliwa  żona  na  widok  policjantów  gotowa  umrzeć  ze  strachu!  Nie 

uważasz? 

Owszem,  tak  uważała  i  ona.  Spytała,  kto  to  Girardengo,  a  ja  powiedziałem,  że  to 

ojciec Coppiego. 

- A ojciec Bartalego to kto? 

- Bartali? - oburzyłem się. - Nawet słyszeć o nim nie chcę. 

Nie wspomniała o nim więcej. 

Na  jakimś  murze  przy  viale  Romagna  zobaczyliśmy  wypisane  wielkimi 

literami”Scelbakat”. 

- Ten także biega? - spytała Pasionaria. 

- Nie, nie biega. To taki, co tylko innych gania. 

background image

Zanim  skręciliśmy  za  róg,  zatrzymałem  wóz  przed  kawiarnią  i  poprosiłem  o  dwie 

porcje lodów. 

- Ja nie - powiedziała Pasionaria. - Ja nie chcę. 

Nie  smakują  mi  te  paskudztwa.  Gdybym  była  twoją  żoną,  nie  pozwoliłabym  ci  tego 

jeść. 

I westchnęła. Przypuszczalnie wzdychała nad lekkomyślnością dzisiejszych żon. 

Współpraca 

Od  czasu  do  czasu  zdarza  się,  że  kran  się  zamknie,  i  koniec.  Człowiek  ma  takie 

uczucie, jakby w jego głowie szalały wichry. Napisze się jedną linijkę i zaraz trzeba wykręcić 

papier z maszyny i wyrzucić go. Zakłada się nowy arkusz, zapala jeszcze jednego papierosa. 

W  którymż  wreszcie  kolejnym  papierosie  znajdzie  się  tę  uciekającą  myśl?  W 

piętnastym, w dwudziestym piątym? 

Od trzech godzin szukałem czegoś, o co mógłbym zaczepić pewną ilość słów. I raz po 

raz zdawało mi się, że już ten punkt zaczepienia znalazłem, rzucałem na papier jedną linijkę, 

ale słowa pozostawały tam tylko przez chwilę, a potem zsuwały się i już ich nie było. 

Przyszła Pasionaria ze świeżą porcją kawy. 

W  filiżance  kawy  też  można  czasem  znaleźć  natchnienie;  ale  w  której  z  kolei?  W 

czwartej? W siódmej? 

Pasionaria popatrzyła na mnie. 

- Nic nie mogę wymyślić - poinformowałem ją. 

- Wypij teraz kawę, potem coś wymyślisz - powiedziała z powagą. 

Usiadła za moimi plecami i przyglądała mi się w milczeniu. Wypiłem kawę, ale i w tej 

filiżance także nie było pomysłu. 

- Nic mi nie przychodzi do głowy - westchnąłem. 

Pasionaria wstała i podeszła do mnie. 

- Spróbuj tego - rzekła podając mi karmelek. 

- Cytrynowy. 

Wyssałem cytrynowy karmelek, ale też nie pomógł. 

Pasionaria wyszła i wróciła po chwili razem z Margheritą. 

- Nie idzie ci? - zapytała. 

Potrząsnąłem głową beznadziejnie. 

- Jesteś osłabiony, w tym cała rzecz - stwierdziła 

Margherita.  -  Jak  ktoś  jest  niedożywiony,  to  z  niczym  nie  może  sobie  poradzić. 

Samochód bez benzyny też nie ruszy z miejsca. 

background image

Zeszły obie na dół i wróciły po chwili. Był z nimi 

Albertino.  Przynieśli  różne  rzeczy  do  jedzenia  i  picia,  zjadłem  i  wypiłem,  ale  żaden 

pomysł się z tego nie urodził. Wszyscy przyglądali mi się w milczeniu, w końcu Margherita 

zabrała głos. 

-  Zastanówmy  się  Czasem  wystarczy  byle  co  podsunąć.  Zęby  był  punkt  wyjścia. 

Dlaczego nie spróbujesz opisać jakiejś przygody? 

Opisać  przygodę  to  dobra  myśl.  Ale  w  tym  celu  trzeba  najpierw  znaleźć  pomysł 

przygody. 

Margherita rozumiała sytuację; zaczęła intensywnie myśleć. 

- Już mam - rzekła na koniec. - Czytałam kiedyś bardzo przyjemną historyjkę... 

-  Skoro  ją  czytałaś,  to  znaczy,  że  już  ją  ktoś  napisał  -  przerwałem.  -  Więc  nie  ma 

sensu, żebym teraz ja to pisał na nowo. 

Margherita potrząsnęła głową. 

- Trzeba przyznać, że twój zawód jest bardzo trudny - westchnęła. - Ale nie trzeba się 

zniechęcać. 

Zastanów się, a my tymczasem spróbujemy także. 

Wyszli wszyscy troje do drugiego pokoju i długo naradzali się przyciszonymi głosami. 

-  Widzisz  -  zaczęła  Margherita  wracając  na  czele  drużyny  -  mógłbyś  napisać 

historyjkę o takich dwojgu... 

- Trojgu - poprawiła Pasionaria. - Jest jeszcze ten z samochodem. 

- No właśnie - podjęła Margherita. - Wydaje mi się, że pomysł jest dobry. Tych troje 

wybiera się w podróż... 

- Dwoje - poprawił z kolei Albertino. - Jeden nie jedzie, bo czeka na telefon. 

-  Właśnie!  -  wykrzyknęła  Margherita.  -  Więc  to  tak:  jest  ich  troje,  ale  tylko  dwoje 

odjeżdża, a ten trzeci zostaje w domu, bo czeka na telefon. 

Spytałem, kim właściwie oni są. 

- Trójka przyjaciół - wyjaśniła Margherita. 

- Trzech młodych ludzi. 

Pasionaria potrząsnęła przecząco głową. 

-  Nie,  tylko  z  początku  to  byli  trzej  chłopcy,  potem  postanowiliśmy,  że  dwóch 

chłopaków i jedna dziewczyna. 

Margherita zaniepokoiła się. 

- Dwóch młodych ludzi i jedna dziewczyna? Cóż ona ma robić razem z tymi dwoma 

chłopakami? 

background image

- Z jednym - sprostował Albertino. - Drugi został w domu, żeby czekać na telefon. 

Pomysł w gruncie rzeczy nie był zły: bądź co bądź była to jakaś sytuacja. Ale należało 

to zbadać dogłębnie. Kim był młody człowiek oczekujący telefonu? 

Kim była ona i ten drugi? 

Margherita  naradziła  się  półgłosem  z  Albertinem  i  Pasionarią.  Po  czym  zreferowała 

mi meritum sprawy. 

- Ten od telefonu zajmuje się handlem, o tym drugim dokładnie nic nie wiadomo. Co 

się tyczy dziewczyny, zdaje się, że jest córką kogoś, kto mieszka w tym samym domu. Ale to 

jest dosyć skomplikowana historia... - i Margherita urwała. 

Albertino starał się jakoś uprościć sprawę. 

-  Przyjaciel  tego,  co  czeka  na  telefon,  wychodzi  i  spotyka  na  schodach  ją,  która 

schodzi właśnie z góry; witają się i wychodzą razem. Jasne? 

- Tak, rzeczywiście jasne - przyznała Margherita. 

- Akcja toczy się swobodnie. Nie mogę tylko zrozumieć, co robi w domu ten drugi. 

- Przecież czeka na telefon! - wykrzyknęła Pasionaria. 

- Tak, ale od kogo? 

- Jak ten ktoś zatelefonuje, to się usłyszy, kto to. 

Na razie on czeka - wyjaśniła Pasionaria. 

Na chwilę wszyscy troje zamilkli. 

- No, tak - przemówiła w końcu Margherita. - To jest myśl. Jako punkt wyjścia chyba 

dobra? 

Odpowiedziałem niepewnie, że prawdopodobnie tak. 

Wszyscy troje wydawali się zmartwieni. 

Pasionaria dała  mi  jeszcze  jeden karmelek  i podczas gdy Margherita dyskutowała po 

cichu z Albertinem, powiedziała mi, że naprawdę wszystko było zupełnie inaczej. 

-  On  jest  jeden,  nie  dwóch,  i  czeka  na  telefon  od  niej.  Ten  drugi  nie  wchodzi  w 

rachubę. 

Rzecz zaczynała mnie interesować. 

- A więc ten drugi nie wychodzi - zauważyłem. 

- Rozumie się. Jeżeli nie wchodzi, to jak ma wychodzić? To tamta się uparła, żeby on 

wyszedł razem z nią. A on wcale się nie liczy. Tylko tamten, bo czeka na telefon od niej. 

- A ona to kto? 

- Jego żona, która wyjechała z Mediolanu. Do 

Cuneo. 

background image

- A po cóż ona pojechała do Cuneo? 

-  Nie  wiadomo  -  odpowiedziała  Pasionaria.  -  Ja  nawet  nie  wiem,  gdzie  to  jest.  On 

czeka na telefon od żony, a tymczasem jego córka wraca ze szkoły. 

Wszystko zaczynało po trochu nabierać treści. 

- Więc ten od telefonu ma córkę? 

- Rozumie się; ale jego żona też ją ma, bo oni są ojcem i matką. No więc córka wraca 

ze  szkoły,  a  jej  tatuś  jest  wciąż  jeszcze  w  domu  i  czeka  na  telefon,  i  przez  ten  czas 

rozmawiają. Dziewczynka jest bardzo smutna i jej tatusiowi jest przykro. 

- To znaczy, że jest dobrym człowiekiem - powiedziałem. 

- Bardzo - potwierdziła Pasionaria. - Jemu jest przykro, że córka jest smutna, i pyta, co 

się  stało,  ale  ona  zaczyna  płakać  i  dostaje  gorączki,  i  trzeba  ją  położyć  do  łóżka,  i  wezwać 

doktora. 

Spytałem, czy to było coś poważnego. 

-  Bardzo  -  rzekła  Pasionaria  -  bo  to  jest  delikatna  dziewczynka,  a  taka  gorączka  to 

ciężka choroba. Ale ona nie z choroby dostała tej gorączki, tylko ze zmartwienia. 

Pasionaria była wzruszona. Oczy miała pełne łez. 

- A gorączka była coraz większa i dziewczynka prawie umierała. 

O,  do  licha,  brzydka  sprawa,  która  zdawała  się  kryć  w  sobie  jakąś  tajemnicę.  Na 

przykład trudno było zrozumieć, dlaczego ta dziewczynka miałaby umierać ze zmartwienia. 

-  Na  pewno  umrze  -  wyjaśniła  Pasionaria.  -  To  jest  bardzo  mała  dziewczynka,  a  jak 

ktoś jest taki mały, to nie może wytrzymać takiego zmartwienia. 

Kobiety wytrzymują,  bo są duże, ale taka mała, słaba dziewczynka zaraz umiera. No 

więc ta dziewczynka wciąż płakała, a jej tatuś nie rozumiał dlaczego. No więc ona otworzyła 

tornister i w środku był dzienniczek z jedną piątką i dwiema czwórkami.* 

W tym miejscu wypowiedziałem szczerze moją myśl: 

- To dobrze, jeżeli dziewczynka się martwi, kiedy ma złe stopnie w dzienniczku. Ale 

to nie jest powód, żeby się rozchorować ze zmartwienia. 

-  Kiedy  ona  już  była  taka;  zanim  wyzdrowiała,  upłynęło  pół  roku  -  zakończyła 

Pasionaria z westchnieniem. - I to już koniec historii. 

Ale według  mnie  historia  miała pewne  luki. Czy  ta rozmowa telefoniczna odbyła  się 

wreszcie, czy nie? 

I czy ta pani wróciła z Cuneo? 

- Wcale nie była w Cuneo - wyjaśniła. - Pojechała do Monzy kupić gąbkę do kąpieli. 

background image

To  mnie  zdenerwowało.  Do  licha,  żeby  też  taka  pani,  która  mieszka  w  Mediolanie, 

gdzie gąbki sprzedają w jakichś dwóch tysiącach sklepów, wybierała się po gąbkę do Monzy? 

Co ją do tego skłoniło? 

Pasionaria wzruszyła ramionami. 

- Mówi, że tam są tańsze, bo tam jest fabryka 

-  mruknęła.  -  Ona  zawsze  tak  robi.  Pamiętasz,  jak  pojechaliśmy  do  Rzymu  i  ona 

chciała jechać przez 

*  W  szkołach  włoskich  skala  ocen  jest  od  do.  Czwórka  jest  oceną  prawie 

niedostateczną. 

Turyn,  żeby  kupić  sobie  jedwabną  chustkę  na  głowę,  bo  w  Turynie  są  tańsze  niż  w 

Mediolanie? 

- Owszem - przyznałem. 

Chwilę  wpatrywałem  się  milcząc  w  klawisze  maszyny,  wreszcie  zapytałem 

półgłosem: 

- A dzienniczek? 

Pasionaria przysunęła usta bliziutko mego ucha. 

- Włożyłam ci go do szuflady biurka. Uważaj, żeby ona nie zobaczyła. Podpiszesz, a 

ja jutro rano zabiorę. 

Tymczasem”ona” zakończyła dyskusję z Albertinem i wróciła do nas. 

- On - wyjaśniła - nie czeka wcale na telefon. 

I nie jest w domu, jest w kawiarni i pije koniak. 

- Bardzo źle robi pijąc koniak - odpowiedziałem. 

- Potem zawsze go pali w żołądku. A co robi ona? 

- Nie ma jej w Mediolanie - objaśniła dalej Margherita. - Przebywa w Argentynie. 

- To smutne - westchnąłem. - Znaleźć się tak daleko od ojczyzny, w obcym kraju. 

Margherita rozłożyła ramiona. 

- Taki los - powiedziała. W głosie jej brzmiała udręka. 

Dyplom pani nauczycielki 

Napisałem dzisiaj taki list: 

Pani  Nauczycielko,  mam  dla  Ciebie  wielką  nowinę  -  przed  dziesięcioma  minutami 

nadeszło to, na co czekałaś. Nadszedł dyplom. 

Jakże piękny jest ten dyplom. Wydrukowany na dużym arkuszu bieluteńkiego papieru, 

ozdobną kursywą, duże litery mają prześliczne zakrętasy. 

background image

U  góry  widnieje  herb  Republiki  Włoskiej  z  zębatym  kołem  i  białą  gwiazdą,  z 

gałązkami wawrzynu i dębu. 

Dyplom głosi, że”Prezydent Republiki, zgodnie z Ogólnym Regulaminem Nauczania 

Podstawowego,  zatwierdzonym  Królewskim  Dekretem  z  dnia  kwietnia,  nr,  na  wniosek 

Ministra  Oświaty,  orzeka  przyznanie  Dyplomu  Zasługi  pierwszej  klasy,  z  prawem  noszenia 

Złotego  Medalu  -  za  sumiennie  pełnioną  w  ciągu  lat  czterdziestu  pracę  nauczycielską  w 

publicznych szkołach podstawowych”. 

Napisano tam jeszcze, że”Wyżej wymienionemu 

Ministrowi porucza się wykonanie niniejszego postanowienia Dekretu”. 

Z  lewej  strony  u  dołu  jest  przepiękna  sucha  pieczęć.  A  obok,  zdecydowanie  na 

prawo:”Podpis: 

Luigi Einaudi - Kontrasygnata: Gonella”. 

Słowa”podpis”  i”kontrasygnata”  są  wydrukowane.  Podpisy,  oczywiście,  są  ręczne, 

inaczej nie byłyby podpisami. I w odróżnieniu od dyrektora departamentu, który zamyka cały 

kram  podpisem  całkowicie  nieczytelnym,  podpisy  prezydenta  Einaudiego  i  ministra  Gonelli 

są  bardzo  wyraźne,  wykaligrafowane  tym  samym  charakterem  co  inne  rękopiśmienne  dane, 

jakie dokument zawiera. 

Otóż  nie  znaczy  to,  aby  prezydent  Republiki  i  minister  oświaty  mieli  identyczny 

charakter  pisma  i  że  jeden  z  nich  dwóch  wypisał  ów  dyplom  własnoręcznie;  po  prostu 

kancelista,  do  którego  obowiązków  należy  wypisywanie  dyplomów,  wykonał  także  oba 

podpisy,  bo  wiesz  przecież  sama,  że  nauczycielek  odchodzących  na  emeryturę  jest  każdego 

roku  wiele  tysięcy  i  byłoby  absolutną  niemożliwością,  żeby  prezydent  Republiki  i  minister 

oświaty poświęcali dwadzieścia godzin dziennie na podpisywanie dyplomów uznania. Zresztą 

tym,  co  się  naprawdę  liczy,  jest  oryginał  dekretu,  a  nie”odpis  zgodny  z  oryginałem”,  który 

wysyła  się  nauczycielom  przechodzącym  w  stan  spoczynku.  A  dekret  oryginalny  był  z 

pewnością należycie podpisany, bo w przeciwnym razie nie miałabyś prawa noszenia Złotego 

Medalu. 

Wiem,  co  mi  chcesz  powiedzieć:  że  przepracowałaś  lat,  nie,  o  których  mowa  w 

dyplomie;  ale  powinnaś  zrozumieć,  że  minister  oświaty,  które  tyle  ma  wciąż  do  roboty  na 

rzecz swojej partii, i prezydent 

Republiki,  któremu  tyle  trosk  przysparzają  jego  winnice,  nie  mogą  zawracać  sobie 

głowy sprawdzaniem, czy jakaś stara nauczycielka szkoły podstawowej ma prawo do Złotego 

Medalu dlatego, że przepracowała sumiennie, a może lat, a nie. 

A zresztą, cóż znaczy dziewięć lat? 

background image

Może czujesz się troszkę rozczarowana tą”sumiennie pełnioną pracą”, co brzmi raczej 

sucho? Wolałabyś, żeby było napisane”chwalebna praca”? 

Prezydent Republiki i minister oświaty nie mogą ryzykować na chybił trafił twierdzeń 

zbytnio obowiązujących; a z drugiej strony, nie mogą wciąż tylko zajmować się ocenianiem, 

czy praca jakiejś nauczycielki była zadowalająca czy chwalebna, mierna czy wybitna. 

Więc  nie  czepiaj  się  lepiej  szczegółów,  Pani  Nauczycielko;  niech  Ci  wystarczy  sens 

ogólny sprawy: 

Państwo  uznaje  zasługi,  jakie  położyłaś  w  ciągu  lat  ciężkiej  pracy,  i  posyła  Ci, 

całkiem  za  darmo,  dokument,  który,  zważywszy  wysoką  jakość  papieru  i  atrament,  musi 

kosztować nie mniej niż dwanaście 

Krów. 

Gdybyś tylko mogła zobaczyć, jaki piękny jest ten 

Twój dyplom! 

Napisane na nim:”dano w Rzymie, dnia grudnia”, a przyszedł dzisiaj, października, w 

dziesięć zaledwie miesięcy od daty wystawienia. 

Cóż, kiedy Ty, Pani Nauczycielko, tymczasem umarłaś. 

Odeszłaś  lipca,  nie  zdążywszy  obejrzeć  swojego  dyplomu.  I  czemuż  ci  starzy 

emerytowani nauczyciele są tacy niecierpliwi? 

A to jednak szkoda; gdyby dyplom zdążył nadejść parę miesięcy wcześniej, kupiłbym 

Ci śliczny złoty medal, przypiąłbym Ci go na piersi i wyruszyłabyś w swoją wielką drogę z 

medalem.  Ale  czyż  można  zrobić  taką  rzecz,  jeżeli  nie  ma  dyplomu?  Zrobić  ją  bez 

dokumentu? 

Rzym  jest  tak  daleko  od  Mediolanu,  dyplom  rzecz  jasna,  nie  może  pokonać  tej 

odległości w  mniej  niż dziesięć  miesięcy.  No  i oni tam, w  Ministerstwie,  nie tylko to jedno 

mają do roboty. 

Ale teraz - co ja mam z nim zrobić? Zatrzymać go? 

Czy prawo pozwala mi zatrzymać rzecz nie moją? 

Odesłać ministrowi Gonelli? 

A  cóż  wie  minister  Gonella  o  starych  nauczycielach,  którzy  nie  mieli  cierpliwości 

zaczekać dziesięć miesięcy? Bo i cóż to za mania u tych starych nauczycieli, żeby tak zaraz 

umierać, jak tylko ich przeniosą w stan spoczynku? 

No  i  co  ja  zrobię  z  dyplomem?  Odeślę  do  Ministerstwa  Oświaty?  A  jeżeli  się 

obrażą?”Tyleśmy  się  napracowali  nad  wypisaniem  tego  dyplomu,  nawet  w  godzinach 

nadliczbowych; a Ty odmawiasz przyjęcia?” Jeżeli tak powiedzą, cóż im odpowiem? 

background image

Zanieść na Twój grób w Dzień Zaduszny? 

Druk  jest dobry i papier w dobrym gatunku; ale atrament użyty do wypisania Twego 

nazwiska i innych danych nie najlepszy. Trochę mgły, trochę deszczu i wszystko po niewielu 

dniach będzie zamazane. 

Nawet data” grudnia”. 

A ja właśnie chcę ją mieć przed oczyma. 

Uczyłaś mnie, jak trzeba żyć i jak umierać. Ale ja byłem Twoim najgorszym uczniem. 

I teraz jestem 

Twoim Frantim, tym niedobrym chłopcem, przez którego matka płakała. 

Muszę  mieć  przed  oczyma  tamtą  datę,  patrzeć  na  nią  co  dzień,  bo  moje  serce 

przepojone  jest trucizną  i  muszę  nienawidzić tych małych nieznanych  ludzi  i tej urzędniczej 

bezmyślności - tego wszystkiego, co pozbawiło Cię radości, która, być może, dodałaby 

Twemu zmęczonemu sercu sił, żeby biło o dzień, czy o godzinę, czy choćby o minutę 

dłużej. 

Nie przewracaj się w grobie, nie zakłócaj sobie swego zimnego spokoju; ja wiem, Pani 

Nauczycielko,  dla  Ciebie  wszystko,  co  państwowe,  jest  święte  i  nietykalne,  i  to,  co  teraz 

mówię, brzmi dla Ciebie jak potworne bluźnierstwo. 

Ale ja nie o Tobie jednej mówię; zieję trucizną nienawiści względem samego siebie i 

wszystkich  tych,  których  żałosna  bezmyślność  urzędnicza  i  wstrętna  biurokratyczna 

obojętność zatruwają ostatnie dni żywota ciężko i uczciwie przepracowanego dla społecznego 

dobra. 

Wy  także,  ministerialne  gryzipiórki,  wy,  którzy  potrzebujecie  dziesięciu  miesięcy  na 

przesłanie  dyplomu  uznania  z  Rzymu  do  Mediolanu,  będziecie  kiedyś  starymi,  żałosnymi 

ludźmi,  a  wtedy  państwo  przepędzi  was  kopniakiem.  Wtedy  może  zrozumiecie,  jaką  może 

mieć wartość taki papier  jak ten, który dziś tu do mnie dotarł. I wtedy moja nienawiść może 

już przestanie was ścigać. Ale aż do tej chwili będę was nienawidził. Nawet jeżeli skradliście 

mojej matce tylko jedną sekundę życia. Nawet jeżeli skradliście jej tylko jeden uśmiech. 

Jestem sam jeden, ale moja nienawiść jest tak ogromna, jak ogromna jest moja miłość 

do matki. 

Wygrzewajcie się w rzymskim słońcu,  nie troszcząc się o tego człeczynę, który zieje 

nienawiścią  gdzieś  wśród  mgieł  północy;  przyjdzie  kiedyś  dzień,  kiedy  rzymskie  słońce  nie 

potrafi  już  rozgrzać  waszych  starych,  zmurszałych  kości,  i  wtedy  nienawiść  tego  człeczyny 

zaciąży wam na barkach niby wór piasku. 

Mało wam płacą? Mojej matce także płacono mało, a jednak pracowała nieznużenie. 

background image

Bądź spokojna,  Pani Nauczycielko,  i  nie  martw się o  mnie.  Nic  mi  nie  mogą  zrobić. 

Moja nienawiść silniejsza jest od wszystkich ministerstw razem wziętych. 

Raczej,  jeżeli  możesz,  odpowiedz  mi  we  śnie.  Tylko,  na  miły  Bóg,  nie  próbuj  mi 

tłumaczyć, że to, co powiedziałem, jest niegodne człowieka szlachetnego. 

Moja  nienawiść  nie  szuka  sposobów  zemsty;  jest  i  zawsze  pozostanie  jedynie  myślą 

ukrytą na dnie duszy. 

Nie przychodź mnie uczyć, że powinienem kochać bliźniego swego jak siebie samego; 

już  mnie  tego  uczyłaś  i  ja  to  wiem.  Kocham  siebie  samego  tylko  wtedy,  kiedy  wiem,  że 

zrobiłem coś, co w świetle 

Twoich nauk i Twego przykładu uważam za swój obowiązek. A kiedy wiem, że tego 

nie zrobiłem, nie cierpię siebie. 

Oprawię dyplom w ramki i powieszę na ścianie nad moim stołem do pracy. 

I  raz  po  raz  będę  na  niego  spoglądał.  Dopóty,  dopóki  zachowam  w  oczach  choć 

odrobinę tego światła, które dałaś mi, korzystając z jakiegoś wolnego od pracy dnia. 

Twój syn 

Brutalny pedagog 

Zmałem pewnego brutalnego człowieka. Mieszkał na peryferiach Mediolanu w małym 

domku,  gdzie  kazał  sobie  wybudować  obszerne  poddasze  przeznaczone  na  pracownię,  w 

której czasami także sypiał, gdyż przeszkadzały mu dzieci, przeszkadzała żona, przeszkadzał 

kot. 

Jednym słowem wszystko mu przeszkadzało. Poza tym nie znosił, żeby ruszano jego 

rzeczy,  żeby  ktoś  przekładał  z  miejsca  na  miejsce  kartkę  jego  papieru,  jego  pióro  czy  jaką 

bądź książkę. 

Niczym jastrząb w swoim niedostępnym gnieździe, czyhał tam ów brutal, nieustające 

zagrożenie  domowego  spokoju;  miał  tam  telefon  łączący  go  z  kuchnią  na  dole  i  raz  po  raz 

chwytał słuchawkę, i wielkim rykiem domagał się kawy. 

Miał  dwoje  delikatnych  dziatek:  chłopczyka  lat  dziesięciu  i  dziewuszkę  niespełna 

siedmioletnią, i ona to przede wszystkim padała ofiarą jego tyranii. 

Czyż  można  się  gniewać  na  taką  dziecinę,  która  jeszcze  nie  ma  siedmiu  lat,  jest 

drobniutka,  wątła,  słabowita,  a  musi  wspinać  się  po  czterech  kondygnacjach  stromych 

schodów, dźwigając w prawej rączce ciężką tackę z filiżanką pełną kawy, a w lewej - dużego 

formatu  książkę  z  obrazkami,  czyż  można  się  na  nią  gniewać,  jeżeli  nawet  kawa,  która  siłą 

rzeczy z filiżanki przeniosła się na tackę, z tejże tacki kapie po trochu na schody? 

A jednak ten brutal gniewał się na biedne dziecko. 

background image

Pewnego  dnia,  wyszedłszy  z  pokoju  tego  niedobrego  człowieka,  znalazłem  dziecinę 

przycupniętą  na  schodku  trzeciej  kondygnacji.  Czytała  którąś  z  tych  niewinnych,  miłych 

gazetek obrazkowych, podczas gdy filiżanka z kawą stała obok niej. 

Dał się słyszeć wściekły ryk ojca, ale maleństwo nawet nie uniosło głowy znad swojej 

gazetki. Do takiego stopnia otępienia doprowadził dziewczynkę ten brutal. 

Ale najokropniejsze awantury wybuchały zwykle z powodu kleju. 

Niecierpliwy i gwałtowny był ten człowiek zawsze, ale kiedy szukał słoiczka z klejem 

i  nie  znajdował  go,  wpadał  dosłownie  w  furię.  Nie  znosił,  żeby  dziecko,  bądź  dla  zabawy, 

bądź celem wzbogacenia swoich wiadomości,  zbierało takie czy  inne obrazeczki o tematyce 

historycznej,  geograficznej  czy  filatelistycznej,  które  tak  lubią  kolekcjonować  dzisiejsze 

dzieci. Obrazki wkleja się do odpowiednich albumów, toteż klej jest do tego niezbędny.  Ale 

ów  brutal  gardził  tym  wszystkim  i  domagał  się  swojego  kleju.  Chciał  go  mieć  natychmiast, 

każda minuta czekania wywoływała nowy ryk. 

Pewnego dnia dał się słyszeć najpierw ponury okrzyk: 

-  Klej!  -  po  czym  człowiek  ten  zbiegł  ze  schodów,  prąc  naprzód  niby  lawina,  i 

wtargnął do kuchni. 

Dziewczynka,  siedząc  na  podłodze,  porządkowała  swoje  kolekcje  obrazków;  ojciec 

rzucił  się  jak  dziki  zwierz  na  swój  słoiczek  z  klejem,  ale  kiedy  już  go  miał  w  ręku,  z  jego 

gardzieli wydobył się nieludzki ryk: 

- Pusty! 

Matka, która wstawszy równo ze świtem, miała już za sobą wszystkie cięższe roboty 

domowe i teraz pozwalała sobie na chwilę wytchnienia czytając jakieś niewinne powieściątko 

kryminalne, podniosła głowę. 

- Pusty! - ryczał mężczyzna. - Pusty słoik po kleju, kiedy się ma do wklejenia dwieście 

wycinków prasowych! A dziś przecież niedziela! Pusty! 

Matka usiłowała rozsądnym słowem przywieść szaleńca do opamiętania. 

- Byłby tak samo pusty, gdyby dziś był poniedziałek - zauważyła. 

-  Gdyby  był poniedziałek,  sklepy papiernicze byłyby otwarte i  mógłbym  sobie kupić 

nowy słoik! wrzasnął tamten. 

Patem powiedział jeszcze, wciąż tym głosem z intonacją człowieka opętanego, różne 

rzeczy o charakterze ogólnym, a w końcu, zwróciwszy się ku dziewczynce, ryknął: 

- Tym razem dostaniesz taką nauczkę, że jej do końca życia nie zapomnisz! 

I wtedy stała się rzecz okropna. 

background image

Ten człowiek rozpiął gruby skórzany pasek od spodni i powoli wysunął go z szlufek, 

powoli, aby przedłużyć sadystyczną przyjemność niecnego uczynku, do jakiego się gotował. 

Ściągnąwszy pasek złożył go na pół, chcąc go uczynić krótszym i jeszcze cięższym, i 

ścisnął mocno w garści. 

-  Ach,  nie!  -  powiedział.  -  Nie  tak!  Klamra  musi  zostać  na  zewnątrz.  Sama  skóra 

głaszcze, ale klamra kąsa i kaleczy. 

Zamachnął się paskiem w powietrzu i zadał straszliwy cios. Klamra ciężko walnęła w 

komodę,  rozbiła  porcelanową  popielniczkę  i  zaryła  się  w  drewno.  Nie  uspokoiło  to  furii 

krwiożerczej  bestii,  jednakże  jakiś  ostatni  przebłysk  rozsądku  kołatał  się  jeszcze  w 

przyćmionym umyśle. 

- Przynieś spirytus i bandaże! - wrzasnął na żonę. 

- Nie chcę, żeby dostała tężca, jeżeli klamra ją pokaleczy! 

Dziewczynka podniosła główkę. 

- Czy komoda może dostać tężca? - zapytała. 

- Ty go dostaniesz! - ryknął nieprzytomny z wściekłości. - Ty go dostaniesz, kiedy cię 

skatuję pasem! Kiedy cię skatuję, o, tak! 

I wymierzył nowy cios komodzie, tłukąc jeszcze jedną popielniczkę i wazonik. 

W  tej  samej  chwili  nastąpiło  to,  co  nastąpić  musiało:  tak  się  miotał,  że  opadły  mu 

pozbawione paska spodnie. 

Matka uniosła oczy znad książki. 

- Trzeba będzie pomyśleć o nowych kalesonach dla ciebie - powiedziała rzeczowo. - 

Te stare już się bardzo poprzecierały na kolanach. 

- Spirytus i bandaże! - ryknęła dzika bestia. 

- Spirytusu nie ma - odpowiedziała matka. 

Ojciec podciągnął spodnie i założył pasek. 

-  Nie  ma  kleju,  nie  ma  spirytusu!  A  dzisiaj  niedziela  -  zasyczał  przez  zęby.  -  Cóż, 

poradzimy sobie i bez pasa! 

Potoczył ponurym wzrokiem dokoła.  W kącie  stała  szczotka do zamiatania.  Chwycił 

ją w obie ręce i przełamał kij na kolanie. Podniósł go groźnie do góry i z wolna zbliżył się do 

dziewczynki. Nagle jednak zatrzymał się i zwrócił do żony: 

- Spójrz na nią! - wrzasnął. - Ta bezczelna dziewczyna się śmieje! 

- No pewnie - odpowiedziała matka. - Jak podciągałeś spodnie, koszula z tyłu została 

na zewnątrz. 

background image

Wówczas,  ogarnięty  morderczą  furią,  straszliwym  ciosem  kija  rozbił  stojący  na 

kominku  wazon,  a  kiedy  kij  wysunął  mu  się  z  ręki,  rzucił  się  z  kolei  na  piecyk  kuchenny  i 

skopał go, wreszcie porwał krzesło, złamał je i cisnął o podłogę. 

- A jak to nie dosyć, to jeszcze jedno! - rycząc chwycił drugie krzesło i wyrzucił je do 

ogródka. 

Dziewczynka nie ruszając się z kącika w dalszym ciągu segregowała swoje obrazki. 

- Masz za swoje! - wrzasnął ten człowiek. - To cię nauczy ruszać moje rzeczy! 

To  mu  przypomniało,  że  wszystko  zaczęło  się  od  kleju,  i  zaczął  walić  pięściami  w 

stół. 

- Pusty słoik! I dwieście wycinków do wklejenia! 

I sklepy zamknięte, bo niedziela! 

Dziewczynka oderwała się na chwilkę od swoich obrazków i powiedziała: 

- Przecież jest sobota i sklepy są otwarte. 

Matka wstała. 

- Postąpiłeś niegodziwie, Giovannino! - wykrzyknęła. - Oskarżyłeś niesłusznie swoją 

córkę o to, że jest niedziela! 

Mężczyzna zmieszał się na chwilę, ale zaraz wybuchnął znowu. 

- Nie szkodzi! - krzyknął. - Będzie miała nauczkę i w sobotę. 

- Nie wychowuje się dzieci brutalizując je - powiedziała surowo Margherita. 

A on z ponurą twarzą zawrócił w stronę schodów. 

- Wsadź koszulę w spodnie, bo ci wisi z tyłu 

- upominała surowo Margherita. 

- Chcę mieć mój klej - odpowiedział z uporem. 

- Będzie go pan miał - odparła Margherita. - Natychmiast pójdziemy go panu kupić i 

będzie pan mógł ponaklejać swoje głupie wycinki prasowe. 

Po  dwudziestu  minutach  ten  człowiek  zatelefonował  ze  swojej  nory;  słuchawkę 

podniosła dziewczynka. 

- Mój klej! - ryknął. - Jest nareszcie czy nie? 

-  Owszem,  ale  na  razie  potrzebuję  go  do  obrazków  -  odpowiedziała  Pasjonaria, 

odkładając słuchawkę na widełki. 

Smażenie wzbronione 

Byłem  zdezelowany,  jak  stary  Ford:  spalanie  wadliwe,  cylinder  żołądka 

przypłaszczony,  krążenie  oleju  nieregularne,  serce  biło  mi  w  głowie,  instalacja  elektryczna 

raz  po  raz  nawalała.  To  noga,  to  ręka,  to  znów  łokieć  czy  rzepka  w  kolanie,  albo  jedno  ze 

background image

świateł przygasło, albo głowa, nos czy zęby dawały się we znaki, czy wreszcie w kręgosłupie 

coś było nie w porządku. Nic nie szło jak trzeba. 

Funkcjonowałem przy pomocy sody, pigułek,  nacierania,  płukanek,  proszków,  DDT, 

spirytusu,  jodyny,  pastylek,  środków  przeczyszczających  i  wzmacniających,  okładów, 

sulfamidów,  plastrów,  zawijań,  inhalacji,  okadzania,  oleju,  nafty,  mleka,  wody  mineralnej, 

soli mineralnych, naparów, fosfatów i jogurtu. 

Wyglądałem w owym czasie jak jakiś relikt przeszłości wykopany gdzieś w Arar. No i 

cała bieda w tym, że”ów czas” jest czasem teraźniejszym. 

Przeszłego użyłem, żeby nie robić przykrego widowiska z moich obecnych tarapatów. 

Pewnego dnia, zwoławszy całą rodzinę, oświadczyłem: 

- Sytuacja jest poważna. Maszyna trzyma się tylko dzięki drutom i łatom, a nie mogę 

oddać jej do remontu, bo musi służyć i już. Coś jednak trzeba zrobić, żeby grat podreperować. 

A zatem od dziś życie domu oparte będzie na następującej zasadzie: przez sześć dni tygodnia 

niech  się  każdy  rządzi  własnym  zdrowym  rozsądkiem  i  upodobaniem,  ale  w  poniedziałki 

ojciec  rodziny  musi  mieć  możność  funkcjonowania  jak  zegarek.  Biedny  tatuś  pracuje  przez 

całą noc z soboty na niedzielę i przez całą następną, z niedzieli na poniedziałek; a ponieważ 

musi ponadto pracować przez cały dzień w poniedziałek, żadne przeszkody nie powinny tego 

dnia pojawiać się na jego drodze. Na to zaś, żeby mógł funkcjonować jak zegarek, niezbędne 

są dwie rzeczy: absolutny spokój i wikt odpowiedni dla jego żołądka. 

W  pozostałe  dni  tygodnia  tatuś  może  sobie  pozwolić  na  ból  brzucha,  ale  w 

poniedziałek nie. 

Albertino  i  Pasionaria  od  razu  doskonale  zrozumieli,  że  nie  jest  to  z  mojej  strony 

żadna  próba  zaprowadzenia  dyktatury,  i  odpowiedzieli,  że  co  do  nich,  to  gotowi  są 

zachowywać  się,  jak  należy.  Tylko,  chcąc  uniknąć  możliwości  jakich  bądź  nieporozumień, 

Pasionaria zażądała sprecyzowania szczegółów. 

-  Znaczy,  że  w  poniedziałek  masz  prawo  się  wściekać,  jak  nie  znajdziesz  na  swoim 

biurku kleju albo jak zobaczysz, że zużyłam twój papier rysunkowy i tusz? 

-  Nie  -  odpowiedziałem.  -  Mogę  ostatecznie  wściekać  się  o  klej,  bo  potrzebuję  go 

dosyć rzadko. 

Ale  skoro  w  poniedziałek  zawsze  mam  coś  do  rysowania,  nie  mógłbym  absolutnie 

tolerować  faktu,  że  nie  mam  do  dyspozycji  takich  zasadniczych  narzędzi  pracy  jak  papier  i 

tusz. 

- Dobra - zgodziła się Pasionaria. - W takim razie zmienię dzień. 

Albertino miał do wyjaśnienia jeden tylko szczegół: 

background image

-  W  poniedziałek  więc  masz  prawo  się  wściekać,  jeżeli  nie  będziesz  miał  pod  ręką 

pomarańcz do wyciśnięcia? - zapytał. 

- Ach, nie - zaprotestowałem. - Brak soku pomarańczowego uniemożliwiłby mi pracę. 

-  W  porządku  -  odpowiedział  spokojnie  Albertino.  -  W  poniedziałki  muszą  mi 

wystarczyć jabłka, gruszki albo inne owoce. 

Co się tyczy  Margherity,  wydawało  się,  że  nie  ma żadnych zastrzeżeń; ale kiedy  już 

byłem pewny, że wszystko zostało uzgodnione, wykrzyknęła z oburzeniem: 

-  Z  tego  wynika,  że  ja  jestem  Lukrecją  Borgią,  która  przez  wszystkie  siedem  dni 

tygodnia podtruwa swego męża i którą się prosi, żeby w drodze wyjątku nie podtruwała go w 

poniedziałki? 

Sens moich słów nie był taki i próbowałem jej to dokładnie wyjaśnić: 

-  Chodzi  po  prostu  o  to,  żeby  w  posiłkach  poniedziałkowych  unikać  potraw 

przyrządzanych w sposób niewskazany przy moich zaburzeniach żołądkowych. 

Na przykład wystarczy, żebyś w poniedziałki starannie unikała potraw smażonych. 

Byliśmy  właśnie  w  kuchni  i  oczywiście  mój  tusz  i  moje  pędzelki  leżały  na  stole,  a 

Pasionaria używała ich do jakichś swoich robótek. 

-  Dziś  nie  jest  poniedziałek  -  wyjaśniła  mi  spokojnie,  kiedy  poprosiłem  ją  o  tusz  i 

jeden pędzelek. 

-  Wiem  -  odpowiedziałem.  -  Chciałbym  dostać  mój  tusz  po  prostu  na  zasadzie 

pożyczki, bo muszę napisać  na ścianie, obok kuchenki:”W poniedziałki w tym domu nic się 

nie smaży”. 

Rzeczywiście napisałem tak na ścianie i Margherita smętnie pokiwała głową. 

-  Otóż  i  wracamy  do  sławetnych  napisów  na  murach  -  westchnęła.  -  Dlaczego  nie 

napiszesz, że przyszłość Italii na morzu i że nie wraca się wstecz? 

Gorzko wymówiłem jej ten niewczesny sarkazm. 

-  Stając  w  obronie  mego  żołądka  w  poniedziałki,  bronię  mojej  pracy,  a  tym  samym 

przyszłości naszych dzieci! 

Przyszedł poniedziałek, pierwszy po reformie. 

Pracowałem  przez  całą  noc  niedzielną  i  w  pewnej  chwili  poczułem  palącą  potrzebę 

dobrego, świeżego soku z pomarańczy. Zszedłem  na dół  i znalazłem pomarańcze -  było  ich 

dość do napojenia całego pułku żołnierzy. Wróciłem na górę i zasiadłem do rysownicy. 

Znalazłem wszystkie  moje pędzelki porządnie tkwiące w żółtym wazoniku, a obok - 

buteleczkę tuszu. Na miejscu słoiczka z klejem leżał liścik od Pasionarii: 

background image

„Klej jest na moim stoliku. Lepiej się nie denerwuj i sam idź po niego”. Klej nie był 

mi potrzebny, więc nie zdenerwowałem się i nie poszedłem go odbierać. 

Wszystko  funkcjonowało  wręcz  wspaniale  aż  do  pierwszej.  Rozległ  się  dzwonek 

wewnętrznego  telefonu.  W  słuchawce  usłyszałem  głos  Margherity  oznajmiający,  że  jeżeli 

zejdę na dół, zastanę obiad na stole. 

Ale nim jeszcze usłyszałem głos Margherity, poczułem okropną woń smażenia. Może 

ktoś  będzie  mi  próbował  tłumaczyć,  że  zapach  smażonego  tłuszczu  nie  mógł  dostać  się  do 

mojej pracowni po drucie telefonicznym i że przeniknął raczej przez szparę pod drzwiami po 

uprzednim opanowaniu całego parteru i po zwycięskiej inwazji na schody. Ja jednak twierdzę 

z całą pewnością, że odór smażeniny poczułem w słuchawce telefonu - tak bardzo był silny. 

Zszedłem  na  dół  i  dławiąc  się  dymem,  którego  kuchnia  była  pełna,  usiadłem  przed 

moim talerzem. 

Nic nie powiedziałem, ale po chwili wróciła ze szkoły Pasionaria i cisnąwszy tornister 

na krzesło, mruknęła: 

- Poczułam ten smród, jak tylko skręciłam z viale 

Romagna.”W poniedziałki w tym domu nic się nie smaży”. 

Margherita, zajęta zwęglaniem czegoś tam na patelni, odwróciła się ku nam. 

- Poniedziałek? - wykrzyknęła zaniepokojona. - Ależ ja myślałam, że dziś sobota! To 

zdumiewające, jak bardzo sobota, tu w Mediolanie, podobna jest do poniedziałku! 

Nie chciałem się kłócić. 

-  Dni  płyną  tak  podobne  jeden  do  drugiego,  że  łatwo  stracić  rachubę  czasu  - 

powiedziałem.  -  Jednakże  w  przyszłości  już  się  to  nie  będzie  mogło  zdarzyć,  bo  w  każdy 

poniedziałek rano będę zawieszał ogłoszenie:”Uwaga! Dziś poniedziałek!” 

Zjadłem  i  natychmiast  rozbolał  mnie  żołądek,  ale  nie  uskarżałem  się  zbytnio,  gdyż 

byłem pewny, że będą to już moje ostatnie poniedziałkowe boleści. 

Nadszedł następny poniedziałek. Wczesnym rankiem, schodząc do kuchni, żeby sobie 

wycisnąć  sok  z  pomarańcz,  zawiesiłem  na  wieszaku  do  łyżek,  umieszczonym  nad  gazową 

kuchenką, papier z napisem: 

„Uwaga! Dziś poniedziałek!” 

O pierwszej zszedłem na dół i zastałem Margheritę w trakcie smażenia. Teraz już się 

zirytowałem. 

- Margherito - zapytałem - czy nie zauważyłaś napisu:”Uwaga! Dziś poniedziałek!”? 

background image

-  Owszem  -  odpowiedziała  spokojnie.  -  To  był  bardzo  miły  pomysł.  Ale  skoro  już 

pisałeś,  mogłeś  napisać  także:”Jutro  wtorek”.  Co  prawda  nie  zrozumiałam,  dlaczego  tak  ci 

zależało na przypomnieniu mi, że dziś jest poniedziałek. 

-  W  poniedziałek  w  tym  cholernym  domu  nic  się  nie  smaży!  -  wykrzyknęła  w  tej 

samej chwili Pasionaria, wchodząc do kuchni i ciskając tornister w kąt. 

Teraz  wreszcie  Margherita  przypomniała  sobie  i  była  tak  skonsternowana,  że  nie 

miałem  sumienia  zrzędzić.  Zjadłem  i  tym  razem  smażone  mięso  i  miałem  swoje  zwykłe 

boleści, które zatruły mi całe popołudnie i całą noc pracy. 

Przyszedł  trzeci  z  kolei  poniedziałek:  jeżeli  zszedłszy  na  obiad  nie  zastałem 

Margherity przy smażeniu, to tylko dlatego, że właśnie dopiero co je skończyła. 

Nie powiedziałem ani słowa i czekałem na powrót 

Pasionarii. Wkrótce potem Pasionaria weszła i rzuciła tornister na kaloryfer. 

- W poniedziałki w tym domu nic się nie smaży! 

-  wykrzyknęła  z  miną  bardzo  zdegustowaną.  -  Smaży  się  tylko  na  drugi  dzień  po 

niedzieli, przed wtorkiem! 

Spojrzałem na Margheritę. 

- Nie znalazłaś ogłoszenia o dniu? - zapytałem. 

Rozłożyła ręce i wzniosła oczy do sufitu. 

- Tak - odpowiedziała. - Tak. Znalazłam ogłoszenie o poniedziałku, przeczytałam, co 

było napisane na ścianie, że w poniedziałek się nie smaży. Ale pomyślałam sobie, że przecież 

od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na postąpienie wbrew regulaminowi. Bo jeżeli w tym 

domu  nie  można  smażyć,  to  cóż  można  zrobić  na  obiad  i  kolację?  Czyż  to  nie  jest  ludzka 

rzecz,  że  biedna  kobieta,  która  przecież  nie  ukończyła  specjalnej  szkoły  kucharskiej,  skoro 

tyle  musi  sobie  nałamać  głowy  nad  obmyślaniem  potraw  nie  smażonych,  pewnego  dnia 

usmaży trochę móżdżku? 

Tak,  to  było  więcej  niż  ludzkie  i  zrozumiałem,  że  nie  mogę  więcej  zmuszać 

Margherity do podporządkowywania się takim regułom gry. Zwróciłem się do 

Pasionarii: 

- A gdzie ten słoiczek bieli, który miał stać na mojej rysownicy? - zapytałem. 

- Co do bieli nie było żadnej umowy - odpowiedziała zdziwiona. 

- Wiem, że nie było - uspokoiłem ją. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie ona teraz jest. 

- W kredensie w głębi, obok słoika z pastą pomidorową - objaśniła. 

Umoczyłem  pędzelek  w  białej  farbie  i  zamalowałem  napis”W  poniedziałki  w  tym 

domu się nie smaży”. 

background image

-  Mogłeś  to  zostawić  -  brzmiał  komentarz  Margherity.  -  Mnie  to  wcale  nie 

przeszkadzało. A poza tym, tak przykro patrzeć na stare, zamalowane napisy, które potem na 

nowo wyłażą., 

Nadszedł  czwarty  poniedziałek  po  reformie  i  o  pierwszej  zasiadłem  do  stołu  w 

świetnym  humorze.  Margherita  upitrasiła  kopiastą  patelnię  czegoś  tłustego  i  zapach 

rozchodził się na całą dzielnicę, ale ja byłem mimo to w świetnym humorze. A kiedy weszła 

Pasionaria  i wykrzyknęła: -  W poniedziałki w tym cholernym domu zawsze się smaży! -  ja, 

zamiast się zirytować, rozpromieniłem się jeszcze bardziej. 

Margherita  podała,  jak  zawsze,  ogromny  sagan  rosołu  z  makaronem  -  danie,  które 

bardzo  lubię  i które  wzdyma  mi  brzuch  jak  balon, toteż powinienem go skrupulatnie unikać 

przynajmniej wtedy, kiedy intensywnie pracuję. 

- Nie, dziękuję - powiedziałem odsuwając talerz. 

- Nie będziesz jadł? - zapytała Margherita. - Źle się czujesz? 

- Będę jadł, tylko czekam. 

Czekałem  krótko,  bo  po  pięciu  minutach  zadzwoniono  do  drzwi  i  ukazał  się 

młodzieniec  w  białej  kurtce  z  piętrową  menażką  w  ręku.  Wyjął  z  niej  najpierw  porcję 

zapiekanego  makaronu,  następnie  porcję  gotowanego  mięsa,  jarzynę  i  kompot.  Wszystko to 

uprzejmie poustawiał przede mną i poszedł sobie. Zabrałem się spokojnie do jedzenia, udając, 

że nie dostrzegam, iż Margherita przygląda mi się w jakiś szczególny sposób. 

-  To  jest  najokrutniejsza  zniewaga,  jaką  może  wyrządzić  mężczyzna  matce  swoich 

dzieci  -  oświadczyła  głosem  nabrzmiałym  oburzeniem.  -  Ze  mężczyzna  idzie  coś  zjeść  w 

jadłodajni,  to  się  zdarza,  ale  żeby  kazał  sobie  przynosić  do  domu  restauracyjne  jedzenie,  to 

rzecz wręcz niesłychana. 

Makaron  zapiekany  był  właśnie  taki,  jak  chciałem:  suchutki,  nie  rozmaźgany,  w 

niedużej  ilości  i  bardzo  smaczny.  Zjadłszy  go,  zabrałem  się  ochoczo  do  dalszego  ciągu,  nie 

zwracając najmniejszej uwagi na 

Margheritę. 

A kiedy już skończyłem swój posiłek, powiedziałem: 

- Margherito, w poniedziałki muszę funkcjonować jak zegarek; i nie o mnie tu chodzi, 

ale  o  przyszłość  naszych  dzieci,  a  więc  i  o  twoją.  Jeśli  zaś  srogi  los  chce,  żeby  zawsze  w 

poniedziałek były smażone potrawy, za wszelką cenę muszę tę przeszkodę obejść. 

Margherita spojrzała na mnie ponuro. 

-  Na nic się  nie zda kamuflowanie tej  sprawy powiedziała.  -  Uważam to,  coś ty dziś 

zrobił, za nikczemną zniewagę. 

background image

Wróciłem na górę do roboty i sprawa utknęła na tym. Było to oczywiście przykre, za 

to mój żołądek funkcjonował bez zarzutu. 

Nadszedł piąty z kolei poniedziałek. Schodziłem na dół nastawiony bojowo. W kuchni 

nie  poczułem  zapachu  smażonego  tłuszczu.  Nie  poczułem  żadnego  w  ogóle  zapachu.  Ktoś 

wprawdzie  nakrył  do  stołu,  ale  wszystko  wskazywało  na  to,  że  nikt  nawet  nie  pomyślał  o 

przygotowaniu  czegoś  do  jedzenia.  Margherita  słuchała  radia.  Albertino  był  w  ogródku. 

Przyszła 

Pasionaria i ona także wydawała się zdumiona. 

- Cóż to! - wykrzyknęła ze złością. - To już się w tym cholernym domu w ogóle nie 

jada? 

Margherita  jakby  nie słyszała.  Było oczywiste,  że burza  wybuchnie za chwilę,  skoro 

tylko pojawi się chłopiec z trattorii z moim obiadem. 

Ale  nic  nie  wybuchło.  Przyszedł  chłopiec  z  dużym  koszem,  wyjął  z  niego  cztery 

porcje  zapiekanego  makaronu,  cztery  -  gotowanego  mięsa,  cztery  -  jarzyn  i  cztery  miseczki 

kompotu. Ustawił wszystko na stole i wyszedł. 

Zasiedliśmy do stołu w głębokim milczeniu. 

Przy kompocie Margherita wyjaśniła sytuację: 

-  To  po  prostu  wyzwolenie,  raz  w  tygodniu  nie  musieć  sterczeć  przy  garnkach  i 

kuchennym piecu. 

Od dawna czułam potrzebę takich małych wakacji. 

A przy tym to zdrowo raz na tydzień odmienić trochę kuchnię. 

Nie było o tym więcej mowy. Dni płynęły i oto nadszedł znów poniedziałek - szósty 

od czasu reformy. 

O  pierwszej  zszedłem  na  dół  i  zasiadłem  do  nakrytego  stołu,  czekając.  Jak  zwykle 

punktualnie  zjawił  się  chłopiec  z  trattorii  i  zaczął  rozstawiać  na  stale  talerze:  zapiekany 

makaron, móżdżek smażony... 

-  Jak  to?  Smażony?  -  zapytałem  chłopca,  zaskoczony.  -  Przygotowaliśmy  wszystko 

tak, jak zleciła telefonicznie signora - odpowiedział. 

Kiedy zostaliśmy znowu sami, Margherita powiedziała: 

-  Wiecznie  gotowane  mięso!  W  końcu  się  to  człowiekowi  nudzi.  Trzeba  czasem 

odmienić, no nie? 

Siódmego  poniedziałku  chłopiec  z  trattorii  nie  przyszedł,  bo  nikt  go  nie  wzywał. 

Kiedy zszedłem o pierwszej na dół, cały dom przesiąknięty był odorem smażeniny. Chwilę po 

mnie przyszła Pasionaria, zmarszczyła nos z obrzydzeniem i wykrzyknęła: 

background image

- Jeżeli nie przestaniecie z tym smażeniem, to skończy się na tym, że w poniedziałek 

pójdę jeść do trattorii! 

Po  obiedzie,  nafaszerowany  sodą  oczyszczoną,  poszedłem  na  górę  rysować,  ale  nie 

znalazłem  ani  pędzelków,  ani  tuszu,  ani  ołówka.  Zamiast  tego  wszystkiego  leżał  na  stole 

liścik od Pasionarii: 

„Skoro inni robią, co im się podoba, to ja także nie będę dotrzymywać umowy”. 

Wówczas doszedłem do wniosku,  że skoro tak się rzeczy  mają, to widocznie tak się 

mieć  powinny.  Tak  się  pocieszywszy,  przetransportowałem  wszystkie  moje  biedy  na  czas 

przeszły, mimo że właśnie teraz jest poniedziałek, pierwsza po południu, a z kuchni dobywają 

się  chmury  czarnego  dymu,  niosąc  na  moje  poddasze  najsilniejszy  odór  smażeniny,  jaki 

kiedykolwiek wąchał nos człowieczy. 

I  dziękuję  Bogu,  że  dzisiaj  do  moich  stu  rozmaitych  dolegliwości  dorzucił  jeszcze 

katar,  który  sprawia,  że  ten  piekielny  smród  mogę  nazwać  łagodnie  zapachem  smażonego 

tłuszczu. 

Problemy naukowe 

Zajechałem  przed  nasz  dom  o  drugiej  w  nocy  i  musiałem  dzwonić  co  najmniej 

kwadrans. 

Wreszcie Margherita otworzyła mi. 

- Wróciłeś? - zapytała. 

- Nie - odpowiedziałem przez zaciśnięte zęby. 

- To dobrze - rzekła z aprobatą. - Nocą podróżować niebezpiecznie. 

Logika Margherity jest zawsze niebanalna; w pewnych szczególnych okolicznościach 

staje się wręcz niezwykła i wtedy jedyne, co można zrobić, to nie upierać się. 

Zamknąwszy drzwi wejściowe Margherita natychmiast znowu zasnęła, śpiąc przeszła 

schody,  weszła  do  naszej  sypialni  i  wśliznęła  się  do  łóżka.  Stanąłem  w  drzwiach  pokoju  i 

stwierdziłem,  że  wszystko  funkcjonuje  zgodnie  z  regułą;  oprócz  Margherity  w  łóżku  spali 

Albertino, Pasionaria i kot. 

Pasionaria otworzyła oczy i spojrzała na mnie z niechęcią. 

- A, to on przyjechał - mruknęła sennie. 

Poszedłem się położyć w drugim pokoju i już miałem gasić światło, gdy w drzwiach 

ukazała się zjawa Margherity. 

- Była dla mnie jakaś poczta? - zapytała. 

background image

- Nie - wyjaśniłem spokojnie. - To nie ty wróciłaś do domu, tylko ja. I co najwyżej ja 

mógłbym spytać, czy są do mnie jakieś listy. 

Margherita potrząsnęła głową. 

- Nie ma - powiedziała dalekim głosem. - Wczoraj w nocy telefonował ktoś z Rzymu. 

-  Wiem.  To  byłem  ja  -  wyjaśniłem.  -  Telefonowałem  do  ciebie,  żeby  wiedzieć,  czy 

wszyscy zdrowi. 

- I co ci odpowiedziano? - spytała Margherita. 

- Że wszyscy jesteście zdrowi. 

- To dobrze - odetchnęła z ulgą. - Zasnę spokojniej. 

Wróciła do łóżka i znowu zapadła cisza. 

Rano zbudził mnie krzyk Margherity. A zaraz po tym krzyku pojawiła się ona sama. 

Wymachiwała trzymanym w ręku zeszytem. 

- Czwórka za wypracowanie domowe! Nauczycielka chce podpisu rodziców, a ona mi 

to pokazuje dopiero teraz! Dwie minuty przed pójściem do szkoły!... Czwórka! Popatrz tylko: 

napisała”krew” przez”f”. 

Pasionaria w progu czekała na zeszyt. 

-  Nie  chciała,  żebym  jej  pomogła  przy  wypracowaniu  -  wyjaśniła  Margherita.  -  Nie 

zgadza się już nawet, żebym przeglądała wypracowania, czy ty to rozumiesz? 

Rozumiałem. 

- No i teraz napisała”krew” przez”f’ i oberwała czwórkę! - ciągnęła dalej. 

Pasionaria wyjaśniła spokojnie: 

-  Kiedy  ona  mi  pomagała,  dostawałam  piątki.  Teraz  mam  czwórkę,  ale  ją  sobie 

dostałam sama! 

- Nie mówi się”sobie dostałam” - pouczyłem ją. 

-”Sobie  dostałam”  to  więcej  niż”dostałam”  oświadczyła  kategorycznie  Pasionaria.  - 

Może się tak nie pisze, ale się mówi. 

Nie ustępowałem. 

- Tak się nie mówi. 

- Jak tak, to mogłeś sobie zostać w Rzymie 

- stwierdziła. 

Margherita krzyczała, że za nic w świecie nie podpisze tego zeszytu. Musiałem więc 

ja go podpisać, ale przedtem jeszcze zapytałem: 

- Dlaczego nie chcesz, żeby mama przeglądała twoje wypracowania? 

- Sama dbam o swoje sprawy - odpowiedziała. 

background image

- To przecież ja chodzę do szkoły, nie ona. 

W gruncie rzeczy, choć sformułowane może niewłaściwie, było to słuszne. 

-  Jednakże,  gdyby  mama  przeczytała  twoje  wypracowanie,  nie  napisałabyś”krew” 

przez”f’, bo ona by ci to poprawiła. 

- Właśnie: jakbym nie napisała, to jak ona mogłaby poprawić? - zareplikowała. 

-  Słusznie -  zgodziłem się.  -  Ale gdyby poprawiła,  nie dostałabyś czwórki.  Miałabyś 

co najmniej szóstkę. 

Wzruszyła ramionami: 

- Lepsza własna czwórka niż cudza szóstka oświadczyła. 

Podpisałem zeszyt. 

Hektar 

Margherito  -  zapytałem  siadając  do  stołu  -  czy  pamiętasz  tę  parcelę,  o  której  ci 

opowiadałem w zeszłym roku? 

- Nie - odpowiedziała. - A bo co? 

- Bo ją kupiłem. 

Margherita popatrzyła na mnie osłupiała, a potem wyjaśniła dzieciom: 

-  Nie  dość  mu  było  dziennikarskich  kłopotów,  szuka  sobie  jeszcze  nowych,  jako 

właściciel ziemski! 

Powiedziałem, że nie należy przesadzać. 

- Cała parcela ma jeden hektar - sprecyzowałem. 

Ale to, zamiast uspokoić Margheritę, jeszcze ją bardziej podnieciło. 

- Od sześciu czy siedmiu lat we wszystkich gazetach wciąż mowa tylko o hektarach, a 

on, patrzcie tylko! kupuje właśnie hektar gruntu! 

Jest to typowy przykład swoistego rozumowania 

Margherity  i  od  dawna  już  przywykłem  do  tego  rodzaju  logiki;  ale  tym  razem  nie 

mogłem opanować złości i poprosiłem Margheritę, żeby nie mówiła głupstw. 

- Głupstw? - oburzyła się. -  A okupacja gruntów, a te polemiki wokół obszarniczych 

majątków  i  reformy  rolnej,  a  powodzie  i  to  wszystko?  Gdy  tylko  jakiś  polityczny  kram 

dotyczy rolnictwa, zawsze w grę wchodzą hektary! 

Tego  wieczora  poprzestaliśmy  na  tym,  gdyż  wycofałem  się  z  walki.  Ale  nazajutrz 

Margherita zapytała: 

- A gdzie jest właściwie ten hektar? 

Później znów chciała się dowiedzieć, czy rośnie tam trawa i czy są jakieś drzewa. 

background image

A  wkrótce  potem  usłyszałem,  jak  Pasionaria  rozmawia  przez  telefon  ze  swoją 

przyjaciółką i tłumaczy jej: 

- Nie, jutro nie mogę. Jutro pojedziemy obejrzeć hektar tatusia... 

Zatrzymaliśmy się przed gospodą i zasiedliśmy do stołu, żeby coś zjeść. W sąsiednim 

pokoju ludzie popijali, głośno rozmawiając. Wszedł ktoś nowy i oznajmił: 

- Podobno przyjechał ten, co kupił tę parcelę na rozdrożu. 

- Jak on wygląda? 

- Nie widziałem go. Ale skoro tak się rzeczy mają, musi mieć bardzo głupią gębę. 

-  No  chyba  -  dodał  ktoś  trzeci.  -  Musi  być  głupi,  jeżeli  zapłacił  za  ten  skraweczek 

ziemi przeszło dwa razy więcej niż to warte. 

Wtrącił się jakiś starzec: 

- E, nie. Nie zna się widać na tym i dał się nabrać. 

Mnie go raczej żal. 

-  Jak  się  nie  zna,  to  lepiej  siedziałby  w  domu  przy  swojej  robocie  -  odpowiedział 

tamten pierwszy. 

- Dla mnie to głupiec i tyle. 

-  Pewnie!  -  wyrwał  się  jakiś  inny.  -  To  jeden  z  tych  mieszczuchów,  co  to  niech  się 

tylko  przejadą  na  wieś  na  majówkę,  zaraz  im  się  zachciewa  świeżego  powietrza  i  prostego 

życia i innych głupstw. No więc kupują kawałek ziemi, a potem odprzedają za pół ceny. 

Uśmieli się wszyscy, potem któryś znowu zabrał głos. 

-  Tacy to i kupcy.  W  mieście taki  musi  nieraz do wychodka  latać daleko,  ale  jak się 

sprowadzi na wieś, to zaraz zaczyna gadać, że bez centralnego ogrzewania i łazienki z gorącą 

i zimną wodą nie może się obejść. W mieście żyją sobie ubożuchno w swoich norach, a tutaj 

to zaraz udają wielkich panów, piją herbatę w ogrodzie, a jak który zajrzy do gospody, to się 

bawi w demokratę, stawia chłopom wina i gra z nimi w kulki. Głowę sobie dam uciąć, jeżeli 

ci,  co  kupili  ten  kawałek  na  rozdrożu,  nie  pobudują  zaraz  willi  z  łazienką  i  centralnym 

ogrzewaniem i nie postawią w ogrodzie parasola, żeby pod nim pić herbatę! 

- Tak, tak, dobrze mówisz. Jakbym już ją widział, tę willę! 

- A panią będziemy oglądać w portkach, jakby była na plaży! 

Znowu gruchnęli śmiechem. Po chwili któryś ciągnął dalej: 

-  Durnie!  Zawsze  te  same  miejskie  łyki,  co  to  jak  mają  kawałeczek  ziemi  pod 

warzywa, to już się czują jak obszarnicy i zwożą z miasta całe samochody znajomków, żeby 

im pokazać pole koniczyny! 

- Jak zbudują ten dom, to się dopiero uśmiejemy! 

background image

-  wykrzyknął  jakiś  młodzieńczy  głos.  -  Taki,  co  potrafi  zapłacić  tyle  forsy  za  taki 

spłachetek  gruntu,  to  zobaczycie,  zbuduje  tu,  o  dwa  kroki  od  Padu,  willę  w  stylu 

szwajcarskim! 

-  Pewnie,  pewnie,  już  ja  ich  znam:  każą  sobie  budować  dom,  a  potem  raz  po  raz 

przyjeżdża  taki  dojrzeć  roboty  i  powiada:”Panie  majstrze,  jeśli  łaska,  przesuń  mi  pan  te 

drzwi...  A  to  okno  zamuruj,  a  wybij  drugie  w  tamtej  ścianie...  Tu  trzeba  mur  postawić,  a 

tamten znów zwalić...”. Oni nawet lubią,  jak im się mówi, że oryginał, że dziwak, że trochę 

wariat... Ale dopiero potem trzeba ich widzieć, jak przychodzi do płacenia! 

Tu wtrącił się stary: 

- Jego prawo! Ma pieniądze, to je może wydać, na co mu się podoba... 

-  A co taki  może  mieć? Jakby  był prawdziwym panem, toby  mu się w tych stronach 

ani śniło budować. I nie kupiłby nawet hektara ziemi. To widać półgłówek... 

Margherita pokiwała głową. 

- I co teraz zrobisz? Sprzedasz ten hektar? 

-  Nie,  Margherito.  Jak  tylko  będę  miał  pieniądze,  zbuduję  sobie  dom  z  łazienką, 

centralnym ogrzewaniem i ogrodem kwiatowym. I raz po raz będę przyjeżdżał doglądać robót 

i będę mówił:”Te drzwi proszę mi łaskawie przesunąć pół metra w prawo... 

To  okno  proszę  uprzejmie  zamurować,  a  wybić  inne  z  przeciwnej  strony...”.  Taki  to 

już los półgłówków. 

Margherita westchnęła, a potem powiedziała, że właściwie nie może zaprzeczyć, że jej 

się to dosyć podoba. 

- W gruncie rzeczy miło jest mieszkać z dala od miasta, w spokoju, wśród tych ludzi 

prostych i serdecznych. Ludzi, którzy nas tak dobrze rozumieją... 

Dzieci patrzą na nas 

Chcąc zażyć trochę chłodu, stanąłem przy oknie wychodzącym na ogródek. Za furtką 

zobaczyłem listonosza; wsunął coś do skrzynki i poszedł dalej. 

W  tej  samej  chwili  wyskoczyła  skądś  Pasionaria  i  nucąc  podbiegła  do  furtki, 

otworzyła  skrzynkę  i  wyjęła  pięć  czy  sześć  listów  i  gazetę.  Nie  widziała,  że  ją  obserwuję, 

toteż zachowywała się zupełnie swobodnie: wsunąwszy gazetę pod pachę otwierała jeden po 

drugim wszystkie listy, czytała je i wsuwała z powrotem do kopert. 

Dał się słyszeć głos Albertina: 

- Jest co? 

- Nic - odpowiedziała zawiedzionym tonem. Wszystko do niego. 

Weszła do domu, żeby zostawić listy i gazetę, i wróciła do ogródka i swoich spraw. 

background image

Wkrótce potem, przy stole, poruszyłem ten niełatwy problem. 

- Margherito - zapytałem - czy było coś z poczty? 

- Nie zaglądałam do skrzynki - odpowiedziała 

Margherita: 

- Ja zajrzałam - odpowiedziała Pasionaria i poszła przynieść listy i gazetę. - Było tylko 

to. 

- Zdumiewające! - wykrzyknąłem. - Poczta dochodzi teraz w takim stanie? No, zaraz 

jutro napiszę zażalenie do dyrekcji poczt i zażądam zwolnienia tego listonosza. To go oduczy 

otwierania listów. 

Pasionaria potrząsnęła przecząco głową. 

- On ich wcale nie otworzył - wyjaśniła z całą swobodą. - To ja. 

Obejrzałem uważnie wszystkie koperty i pokazałem je Pasionarii. 

- Przecież wyraźnie widać, że listy są do mnie. 

Więc dlaczego je otworzyłaś? 

Odpowiedziała bez odrobiny zmieszania: 

- Musiałam; jak przyszły, jej nie było, więc otworzyłam ja. 

-  Ależ  to  niesłychane!  -  ryknąłem.  -  Czyżbyś  chciała  insynuować,  że  twoja  matka 

otwiera listy adresowane do mnie? 

- Rozumie się - odparła spokojnie Pasionaria. 

- Wcale się nie rozumie! - stwierdziłem kategorycznie. - To dla mnie zupełna nowość. 

Pasionaria uśmiechnęła się z politowaniem. 

- Nowość, a jakże! Przecież ciągle na nią krzyczysz o to, że otwiera twoje listy. 

Doszliśmy więc do punktu, do którego zmierzałem. 

- Doskonale! - wykrzyknąłem. - Więc skoro wiesz, że krzyczę na twoją matkę, bo nie 

chcę, żeby otwierała moje listy, dlaczego ty je otwierasz? 

- Wciąż krzyczysz o tyle rozmaitych rzeczy - odpowiedziała wzruszając ramionami. - 

Nic innego nie robisz, tylko krzyczysz. 

To już przekraczało granice. Zbuntowałem się. 

- Ośmielasz się krytykować swego ojca? 

- Ja nie krytykuję - odparła Pasionaria. - Ja tylko słyszę. 

W tym miejscu wtrąciła się Margherita. 

- Dzieci patrzą na nas - stwierdziła z gorzką ironią. - Powinieneś sobie z tego zdawać 

sprawę, Giovannino. 

background image

- Oczywiście, Margherito. Trzeba zdawać sobie z tego sprawę, że nasze dzieci patrzą 

na  nas  i kiedy  widzą,  jak  matka najspokojniej w  świecie otwiera  listy  adresowane do  męża, 

uważają za rzecz naturalną otwieranie listów adresowanych do ojca albo matki. 

- Nie, listów adresowanych do matki nigdy nie ruszamy - sprostowała Pasionaria. 

- A dlaczego? - zapytałem. 

- Przecież i ty nie otwierasz listów do mamy. 

Jeżeli ty tego nie robisz, choć jesteś jej mężem, czemuż miałyby to robić jej dzieci? 

Była to logika z piekła rodem i czułem całą jej przerażającą nielogiczność. 

-  Doskonale!  -  zawołałem.  -  Dlaczego  więc  otwieracie  moje  listy?  Jesteście  dziećmi 

swojej matki, ale może przypadkiem także i waszego ojca? 

Na  Albertinie  przejrzystość  i  jasność  mojej  argumentacji  najwidoczniej  zrobiły 

wrażenie. Kiwnął głową na znak, że się ze mną bezwzględnie zgadza. Ale 

Pasionaria nie omieszkała sprecyzować: 

-  Otwieram  nie  listy  ojca,  tylko  listy  męża.  Ojciec  to  tak  jak  matka,  razem  to  są 

rodzice. A mąż to nie dotyczy dzieci, tylko żony. 

Zbuntowałem  się  przeciw  tak  bluźnierczej  próbie  komplikowania,  rozprzęgania  i 

fałszowania stosunków rodzinnych. 

- Dla dzieci rodzice są wyłącznie ojcem i matką. 

I dzieci powinny patrzeć na rodziców wyłącznie jako na ojca i matkę. 

Pasionaria nie ustępowała: 

-  Moja  mama  jest zawsze  moją  mamą,  nawet jeżeli  jest twoją żoną.  Za to mój tatuś, 

kiedy na przykład dokucza mamie, to nie jest już moim tatusiem, tylko mężem mojej mamy. 

-  A  kiedy  twoja  matka  dokucza  mnie  -  wrzasnąłem  oburzony  -  to  komu  dokucza? 

Swojemu mężowi czy twojemu ojcu? 

- Swojemu mężowi - odpowiedziała cynicznie Pasionaria. - To jej rzecz: ja nic do tego 

nie mam. 

Była to przerażająca konkluzja i zwróciłem na to 

Pasionarii uwagę. 

- To znaczy, że twoja matka jest dla ciebie zawsze twoją matką, ja natomiast bywam 

czasem  twoim  ojcem,  a  czasem  po  prostu  kimś,  kto  jest  bezpośrednio  związany  z  twoją 

matką, ale z tobą nie. Jednym słowem, czasami widzisz we mnie obcego człowieka! 

Pasionarii  widocznie  wydało  się  to  trudne,  bo  przez  chwilę  zastanawiała  się  w 

milczeniu. A potem powiedziała: 

- Kiedy się urodziłam, ciebie nie było: wróciłeś dopiero długo po tym. A mama była. 

background image

Tu wtrącił się Albertino. 

- Głupie gadanie! - wykrzyknął. - Na wojnę chodzą mężczyźni, nie kobiety! 

Pasionaria wzruszyła ramionami. 

-  Co  to  ma  do  rzeczy?  -  odparła.  -  Gdyby  kobiety  chodziły  na  wojnę  i  gdyby  tatuś 

został w domu, a mama była na wojnie, tobym się nie urodziła. 

Po czym Pasionaria wyszła razem ze swoim bratem i nie wiem, czy kiedy powiedziała 

mi”ciao”, żegnała się ze swoim ojcem czy z mężem swojej matki. 

Wróciwszy  do  domu  następnego  dnia  koło  południa,  zastałem  obok  mego  talerza 

siedem  listów,  wszystkie  nienagannie  zamknięte.  Sprawiło  mi  to  ogromną  przyjemność,  a 

Pasionarię  napełniło  równie  wielkim  zdumieniem.  Wyczytałem  to  w  jej  wzroku,  kiedy 

przyglądała mi się, podczas gdy rozcinałem nożem koperty. 

Tak,  to  był  sukces.  Ale  na  drugi  dzień,  niestety,  wypadło  mi  wrócić  trochę  przed 

południem  i z korytarza zobaczyłem  Margheritę,  która  stojąc przed gazową kuchenką  zajęta 

była urządzaniem łaźni parowej kopercie, którą trzymała nad saganem wrzącej wody. 

Pasionaria była tam także i przyglądała się. 

Wycofałem się po cichu i wróciłem po upływie dobrej pół godziny. 

Siadając  do  stołu  zobaczyłem  obok  mego  talerza  trzy  listy,  koperty  wydawały  się 

nienaruszone. 

Po obiedzie, kiedy byliśmy sami, powiedziałem 

Marghericie: 

-  Widziałem  cię,  jak  otwierałaś  moje  listy  systemem  wścibskich  dozorczyń 

domowych,  zwilżając  koperty  nad  parą.  I  to  przy  dziecku!  Ładnych  rzeczy  uczysz  swoją 

córkę! 

Rozejrzała się ostrożnie. 

- Ja jej tego nie uczę, to ona mnie nauczyła. 

- Margherito, to wszystko jest okropne! 

- To ona jest okropna - rzekła Margherita półgłosem. - Przez cały ranek nie dawała mi 

spokoju. Mówiła, że jestem pod pantoflem męża, że jestem słabą kobietą! 

-  Margherito,  kroczysz  złą  drogą!  Nie  pozwalaj  swojej  córce  wmawiać  sobie  takich 

rzeczy! 

-  Już  sama  nie  wiem,  co  robić:  jestem  między  młotem  a  kowadłem  -  wyszeptała.  - 

Postaraj się mnie zrozumieć, Giovannino. 

Postarałem się. 

Szarozielony mundur 

background image

Wszedłem niespodziewanie do kuchni w chwili, kiedy Margherita miała już rozpocząć 

dzieło zniszczenia; ledwo zdążyłem chwycić ją za rękę i rozbroić. 

- Po co, Margherito? - zapytałem. 

- Albertino jest nagi - wyjaśniły z powagą. 

Wyrażenia”Albertino  jest  nagi”  nie  należy  brać  zbyt  dosłownie:  każdy,  kto  ma  w 

domu matkę lub żonę, wie, że kiedy kobieta oznajmia uroczyście:”jestem naga”, oznacza to w 

rzeczywistości tylko tyle, że zamierza przerobić płaszcz albo kupić sobie nową torebkę. 

Tak więc Margherita wyjaśniła mi, że Albertino jest nagi, na co ja odpowiedziałem, że 

ten fakt nie upoważnia jej do unicestwienia mojego munduru. 

- Działam zgodnie z regulaminem - odparła. 

- Kolor szarozielony jest wycofany z armii. Nie możesz już używać tego munduru. A 

nawet lepiej będzie się go pozbyć, bo jeżeli przy rewizji znajdą w domu ukryty mundur tego 

rodzaju, będą kłopoty. 

Giovannino, już się aż nadto skompromitowałeś. 

Pamiętaj, że masz dwoje dzieci. 

- Margherito - przemówiłem  łagodnie - od dnia,  kiedy zanurzyliśmy się bez wahania 

w szare mgły 

Mediolanu,  minęło  wiele  lat  i  wiele  mgieł  przepłynęło  nad  nami,  a  trochę  z  nich 

uczepiło  się  naszych  włosów  i  już  na  nich  zostało.  Ale  chyba  pamiętasz  jeszcze  tamte  dni, 

wtedy  nie  mówiłaś  mi”jestem  naga”,  tak  jak  się  później  nauczyłaś,  choć  naprawdę  byłaś 

bardzo  skąpo  odziana  i  było  zimno,  i  podarowałem  ci  wtedy  mój  płaszcz  oficerski  z 

niebieskiego  sukna,  i  ten  płaszcz  stał  się  twoim  czarnym  płaszczem.  Ale  tego  munduru  z 

szarozielonej gabardiny nie dam ani tobie, ani nikomu. Bo choć szarozielony kolor jest teraz 

wycofany z wojska i chociaż pułkownik, mój ówczesny dowódca, jest teraz generałem i nosi 

mundur  khaki,  w  moim  wojsku  nadal  pozostał  i  pozostanie  na  zawsze  tylko  i  jedynie  kolor 

szarozielony. 

Margherita zwinęła porządnie mundur  i poszła schować go na górnej półce w szafie, 

dokąd zawsze emigrowały na lato wełniane rzeczy. 

- Naftalinowe wojsko - powiedziała. 

Chciałbym  teraz  zwrócić  się  do  Szefa  Sztabu  Generalnego  Armii  i  powiedzieć  mu: 

Ekscelencjo,  powinien  mnie  Pan  wysłuchać,  nawet  jeśli  pomijam  drogę  służbową,  gdyż 

jestem jednym z najpotężniejszych filarów, na których wspiera się artyleria armii włoskiej. 

Panie Generale, kiedy wiele lat temu przybyłem do 

Modeny, do szóstego pułku artylerii Włoskich Sił 

background image

Zbrojnych, w magazynach było zaledwie trochę”stopiątek” z roku i”sto czterdziestek 

dziewiątek”  z  roku;  ale  już  po  kilku  miesiącach  koszary  wprost  pękały  od  dział  wszelkiego 

rodzaju.  Panie  Generale,  pułkownik  dowodzący  to  był  wspaniały  człowiek,  równy  chłop, 

który zna swoich ludzi, i wystarczyło mu raz zmierzyć mnie wzrokiem, by zaraz zabrać mnie 

do wielkiego, odrapanego baraku, gdzie oznajmił mi: 

- To jest kantyna. 

- Tak jest, panie pułkowniku. 

- Tak nie jest! - odparł pułkownik stanowczo. 

-  To  jest  nędzny  barak,  do  którego  żołnierze  wchodzą  ze  wstrętem.  Ale  pan  potrafi 

przemienić ten nieszczęsny barak w elegancki lokal. 

Prawdę  mówiąc,  jedyną  rzeczą,  którą  czułbym  się  na  siłach  zrobić  z  tej  paskudnej 

rudery,  byłby  areszt  dla  niezdyscyplinowanych  czworonogów.  Mógłbym  ją  także  podpalić, 

przyjąwszy,  że  drewno  z  nielicznych  sprzętów  i  sufitu,  pokrytego  grubą  skorupą  farby, 

chciałoby się zająć. Na wszelki wypadek odpowiedziałem: - Tak jest, panie pułkowniku. 

-  O  baterię  niech  się  pan  nie  martwi  -  uspokoił  mnie,  o  ile  dobrze  pamiętam, 

pułkownik. - Bateria, do której pan został przydzielony, może na pańskiej nieobecności tylko 

zyskać. 

Wydaje mi się, że tak właśnie powiedział. A jeżeli nie powiedział, to źle zrobił, gdyż 

byłem  najbardziej  ofermowatym  aspirantem”  ze  wszystkich  szybkościowych  wytworów 

kursów  dla  oficerów  rezerwy.  Bo  tak  się  dziwnie  stało,  że  mnie,  który  ukończyłem  liceum 

klasyczne  i  z  matematyki  miałem  wiadomości  ledwie  wystarczające  na  to,  aby  odróżnić 

mnożenie  od  równoległościanu,  przydzielono  właśnie  do  artylerii,  gdzie,  aby  trafić  w  cel 

położony  na  zachodzie,  trzeba  na  przykład  mierzyć  na  północ  w  wierzchołek  dzwonnicy, 

obliczając jednocześnie całą furę różnych świństw oznaczonych greckimi literami. Nie mówię 

już  o  całej  historii  z  pokrywaniem  się  równoległych  i  związanych  z  tym  diabelskich 

sztuczkach  z  trójnogami,  lunetami,  drewnianymi  żerdkami  w  czerwone  i  białe  paski  i  tak 

dalej. Wszystko to dobre dla inżynierów, krótko mówiąc. 

Zwerbowałem sobie gromadkę żołnierzy i przy pomocy stiuku, imitacji drewna i niby 

marmuru, użerania się z Intendenturą i specjalnych przepustek dla moich współpracowników, 

udało mi się zrobić z kantyny miejsce możliwe do pokazania i do przebywania w nim. Cała 

bieda  w  tym,  że  chcąc  uwieńczyć  dzieło  chwyciłem  pędzel  i  ozdobiłem  ściany  czterema 

wielkimi malowidłami. 

Pomysł  ten  okazał  się  doniosły  w  skutkach,  jeśli  chodzi  o  podniesienie  zdolności 

bojowej artylerii. 

background image

Pułkownik,  obejrzawszy  moje  panneaux  dekoracyjne,  oprowadził  mnie  po  całych 

koszarach wskazując miejsca na ścianach najniedbalej pobielone wapnem i oto musiałem się 

zabrać  do  malowania  armat  i  haubic  w  otoczeniu  sztandarów,  haseł,  wstęg,  wieńców 

laurowych  i  dębowych,  obłoków.  Pracowałem  nad  tym  aż  do  końcowego,  alegorycznego 

pseudofresku, po czym wyruszyłem w pole na ćwiczenia w strzelaniu. 

W sumie wziąwszy, chciałbym przekonać szefa 

Sztabu Generalnego, że powinien mnie wysłuchać jako tego, który walnie przyczynił 

się do podniesienia zdolności bojowej włoskiej artylerii. Generał z pewnością to pamięta, z tej 

prostej przyczyny, że ówczesny dowódca pułku to właśnie on sam. 

To,  co  chcę  powiedzieć,  jest  może  głupie  i  mnóstwo  ludzi  będzie  się  z  tego  śmiało; 

powiem to jednak, mimo wszystko. 

Dlaczego wojsko nie powraca do szarozielonego koloru? 

W  szarozielonych  mundurach  widywaliśmy  naszych  ojców,  Panie  Generale.  I  tak 

samo widywali nas nasi synowie. Czemuż my ich musimy oglądać w mundurach khaki? 

Przyczyny natury technicznej? 

Przyczyny techniczne ważne są tylko w czasie wojny. 

A właściwie i to nie, Panie Generale. Dziś już nie mówi się o wojnie, tylko o obronie, 

a  jeżeli przyjdzie  nam  bronić  naszej ziemi,  kolor szarozielony  nada się w sam raz,  bo nasza 

ziemia pokryta jest taką właśnie zielenią. 

Pozbieraliśmy stare spodnie i kurtki, które inni rzucili nam, obszarpanym nędzarzom, 

widzieliśmy  oficerów,  jak  uzupełniali  swoją  ubogą  garderobę  na  jarmarku  w  Senigalli;  ale 

teraz  wszystko  się  zmieniło,  upłynęło  mnóstwo  czasu  i  byłoby  tak  sympatycznie  wrócić  do 

szarozielonych mundurów. 

Wtedy  my,  rezerwiści,”naftalinowe  wojsko”,  jak  mówi  pani  Margherita,  czulibyśmy 

się wam bliżsi. 

Niewiele znaczymy, ale za to jest nas bardzo dużo, nas,”naftalinowego wojska”. 

Widzieliśmy  tylu  jeńców  wracających  w  mundurach  khaki,  że  ten  kolor  stał  się  dla 

bardzo wielu 

„kolorem niewoli”. Na pewno milszy jest kolor spod 

Vittorio Veneto, nawet jeżeli wyszedł już z mody. 

Zgadzam się, że zbyt dużo było patetycznego gadania o szarozielonych mundurach i o 

Vittorio Veneto. Ale przemilczanie jest złem wcale nie mniejszym. 

I drogą naturalnej reakcji przywraca patosowi utracone walory. 

background image

Tak  czy  inaczej,  choć  Albertino  jest nagi,  jak twierdzi  jego  matka,  mój szarozielony 

mundur  spoczywa  nie  tknięty  w  naftalinie.  I  z  całą  pewnością  nie  śnią  mu  się  nowe  wojny. 

Nigdy o nich nie śnił mimo marsowego wyglądu. 

Ale  może,  Panie  Generale,  mówiąc  o  mundurach  szarozielonych  i  khaki,  miałem  na 

myśli  coś  całkiem  innego.  Bardzo  możliwe,  ale  to  nie  moja  wina.  Właśnie  w  artylerii 

nauczono mnie mierzyć, dajmy na to, na zachód, aby strzelić na północ. 

Kiedy coś mówię, Margherita zawsze przygląda mi się nieufnie, zanim odpowie. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - pyta ostrożnie. 

Któregoś  dnia,  stojąc  na  drabinie  (nie  patentowanej),  próbowałem  zreperować  coś 

przy  markizie  balkonu  i  drabina  uciekła  mi  spod  nóg,  a  ja  zawisłem  na  rękach,  uczepiony 

pręta markizy. 

- Margherito, przystaw mi drabinę! - zawołałem. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - poinformowała się nieufnie. 

Cóż,  jestem  w  gruncie  rzeczy  workiem  kartofli  zaopatrzonym  w  wąsy  i  mogę  się 

utrzymać  w  takiej  wiszącej  pozycji  tylko  przez  bardzo  krótki  czas,  zważywszy  niezbyt 

sportową kondycję worków z kartoflami; toteż po małej chwili klapnąłem całym ciężarem na 

ziemię. 

-  Chciałem  przez  to  powiedzieć,  że  jeżeli  mi  nie  przystawisz  drabiny,  to  spadnę  - 

wyjaśniłem. - No i rzeczywiście spadłem. 

Margherita potrząsnęła głową. 

-  Nigdy  nie  jestem pewna,  czy cię dobrze rozumiem.  Wyrażasz się zbyt górnolotnie, 

Giovannino. 

Bardziej przyziemny mógłbym być tylko, gdybym spadł jeszcze o piętro niżej. Dałem 

więc do zrozumienia Marghericie, że uraziła mnie jej nieufność. 

-  Znam  cię,  Giovannino  -  zauważyła  z  niezmąconym  spokojem.  -  Pamiętasz  jeszcze 

nasz ślub? 

Pamiętałem. 

- No więc: już wtedy ze sposobu, w jaki powiedziałeś”tak”, zrozumiałam natychmiast, 

że chciałeś powiedzieć coś zupełnie innego. 

Pozwoliłem  sobie  zauważyć,  że  od  tamtej  chwili  upłynęło  już  tyle  lat,  że  nieufność 

mogłaby się już rozwiać. 

- Jeszcze nie koniec - odparła Margherita. - Jeszcze zobaczymy. 

background image

Jeżeli  niebiosa  użyczą  mi  tej  łaski,  żebym  odszedł  pierwszy  (oczywiście  we 

właściwym  czasie)  z  tego  smętnego  padołu,  i  powiem:”Margherito,  odchodzę  na  tamten 

świat”, i pewien jestem, że mnie zapyta: 

„Co  chcesz  przez  to  powiedzieć?”  Potem  popatrzy  na  moje  wąsy,  na  zawsze  już 

nieruchome, potrząśnie głową i westchnie:”Czyż to do pomyślenia, żeby aż do końca upierał 

się mówić jedno, chcąc powiedzieć całkiem co innego?” 

I nikt nie zdoła jej przekonać, że ja naprawdę i definitywnie umarłem; nawet i wtedy, 

kiedy mnie zostawi porządnie ułożonego pod trzymetrową warstwą ziemi, wracając do domu 

będzie z niedowierzaniem potrząsała głową. 

A dni będą płynąć dalej. 

Administracja 

Po kolacji Pasionaria zgasiła radio, ale powiedziałem jej, żeby włączyła z powrotem, 

bo nadawali właśnie coś, co mnie interesowało. 

- Potem - rzekła na to Pasionaria. - Najpierw trzeba zrobić posiedzenie. 

- Posiedzenie? A cóż to za nowość? - zapytałem zdziwiony. 

- Żadna nowość - wyjaśniła Margherita, wchodząc z dwoma rejestrami i z przyborami 

do pisania. 

- Teraz co wieczór po kolacji odbywamy posiedzenie. 

Zaczęliśmy zaraz po twoim wyjeździe. 

Margherita usiadła i otworzyła jeden z rejestrów. 

-  Posiedzenie  wieczorne  dzieli  się  na  dwie  części:  zamknięcie  bilansu  ubiegłych 

dwudziestu czterech godzin i ustalenie budżetu na następne dwadzieścia cztery godziny. 

Wyznałem, że choć wszystko to jest absolutnie jasne, nic a nic nie rozumiem. 

Na to Margherita z niezmąconą pogodą wyjaśniła mi całą sprawę: 

- Aż do wczoraj żyliśmy tak,  jak może sobie żyć końska rodzinka, która spędza czas 

na  pastwisku  szczypiąc  trawę  i  nie  troszcząc  się  o  jutro.  Nigdy  nie  mieliśmy  racjonalnej 

administracji. Dom bez administracji jest jak budynek bez fundamentów: póki stoi, to stoi, ale 

nikt nie może ręczyć za jego trwałość. 

Teraz  dom  posiada  administrację.  I  to  jest  niesłychanie  ważne,  zwłaszcza  że  dzieci, 

biorąc  udział  w  wieczornej  dyskusji,  nabierają  jasnego  pojęcia  o  tym,  ile  kosztuje 

prowadzenie domu, i uczą się odróżniać to, co konieczne, od tego, co zbędne. Nie chowają się 

w wacie, tylko zdają sobie sprawę z trudności, jakie trzeba w życiu przezwyciężać. 

Byłem pełen podziwu dla Margherity. 

background image

-  I  dzieci  doskonale  zrozumiały  podstawową  zasadę;  no,  wytłumacz  tatusiowi,  co to 

jest dom jako jednostka gospodarcza. 

Pasionaria wyrecytowała jednym tchem: 

-  Dom  jako  jednostka  gospodarcza  jest  łodzią,  której  załoga  składa  się  z  ojca,  który 

wiosłuje,  matki, która trzyma ster, i dzieci, które nie leżą  bezczynnie, tylko pomagają ojcu  i 

matce, ucząc się w ten sposób wiosłowania i sterowania. Amen. 

- Nie pora na dowcipy! - zgromiła ją Margherita. 

-  Zaczynamy.  Czy  są  jakieś  uwagi  lub  sugestie  w  związku  z  okresem 

sprawozdawczym? Czy wszystkie pieniądze zostały wydatkowane racjonalnie? 

Pasionaria i Albertino popatrzyli po sobie. 

- Według mnie, tak - rzekł Albertino. 

-  Według  mnie,  źle  były  wydane  pieniądze  na  rosół  z  makaronem.  Ja  bym  wolała 

makaron bez rosołu. 

Margherita potrząsnęła głową. 

-  Jeżeli  się  robi  gotowanego  kurczaka,  to  rosół  trzeba  zużytkować.  No,  dalej:  są 

jeszcze jakieś uwagi? 

Na czym można było zaoszczędzić? 

-  Można  było  zaoszczędzić  sól,  którą  wsypałaś  do  rosołu,  osolonego  już  przez 

Giacomettę - mruknęła 

Pasionaria. - Był taki przesolony, aż obrzydliwość. 

Margherita puściła prowokację mimo uszu. 

- Przechodzimy do ustalania budżetu na jutro. 

Weźcie pod uwagę, że przybyła jedna osoba, wasz ojciec. No, pisz. 

Pasionaria  umoczyła  pióro  i  przygryzając  wargę  wypisała  u  góry  nowej 

strony:”Czwartek, marca. Skład efektywny -. Skład obecny -”. Odczytała głośno. 

-  Dobrze -  zaaprobowała Margherita sucho, tonem komendy wojskowej.  -  Albertino, 

teraz ty dyktuj ilości poszczególnych artykułów. 

Albertino rozpoczął dyktowanie: 

-  Pięć  jednostek chleba  na śniadanie,  pięć  na obiad,  dwie  na podwieczorek  i pięć  na 

kolację, razem siedemnaście jednostek. 

- Szesnaście - skorygowała Pasionaria - ja na kolację chcę jednostkę polenty. 

- To niemożliwe, bo nieekonomiczne - oświadczyła Margherita. - Albo dla wszystkich 

chleb, albo dla wszystkich polenta. 

Uchwalono na wieczór pięć jednostek polenty. 

background image

-  Każda  jednostka  -  objaśniła  mi  Margherita  -  czy  to  chleba,  czy  czego  innego, 

określona jest według wagi i kosztu. Zestawiliśmy pełny skorowidz. 

Po  uzgodnieniu  rodzaju  zupy  i  dodatków  do  chleba  rada  administracyjna  ustaliła 

odnośne jednostki. 

- Potrzebna jeszcze jednostka płucek dla kota 

- przypomniała Pasionaria. 

-  Kot  nie  figuruje  w  składzie  osobowym  -  stwierdziła  Margherita.  -  Kotu  muszą 

wystarczyć resztki. 

Teraz podsumowanie: ile musimy wydać na żywność w ciągu dnia jutrzejszego? 

Albertino i Pasionaria zabrali się do mozolnych obliczeń, ale ich wynik nie spodobał 

się Marghericie. 

Podsumowali  drugi  raz,  teraz  wynik  różnił  się  znacznie  od  poprzedniego,  ale  i  ten 

także nie zadowolił Margherity. 

Wówczas wtrąciła się Giacometta i dodawanie zastało dokonane według tradycyjnych 

metod. 

Margherita potrząsnęła głową zatroskana. 

-  Dwieście  lirów  więcej  niż  dzisiaj:  tak  być  nie  może.  Jutro  trzeba  będzie  wszystko 

zaplanować  skrupulatniej.  A  ponieważ  budżet  musi  być  zrównoważony,  przenosimy  sumę 

dwustu lirów z kwoty przewidzianej dla grupy B. 

Tu Margherita uznała za stosowne udzielić mi informacji co do grupy B: 

-  Ustaliliśmy,  ile  musimy  wydawać  rocznie  na  ubranie,  bieliznę  domową,  obuwie, 

pranie,  prasowanie,  zelówki,  różne  reperacje,  światło,  ogrzewanie,  gaz  płynny,  obsługę, 

rozrywki,  podróże,  naukę,  papierosy,  potrzeby  kulturalne,  podatki,  składki,  wyjazdy 

wakacyjne, amortyzację kapitału, napiwki, pocztę,  lekarstwa, kontrolę instalacji i tak dalej,  i 

tak  dalej,  a  potem  podzieliliśmy  ogólną  sumę  przez,  aby  wiedzieć,  ile  możemy  wydać 

dziennie.  To  właśnie  jest  grupa  B.  Mamy  dla  niej  drugi  zeszyt  podzielony  na  odpowiednie 

rubryki. 

Przejrzałem rejestr grupy B i byłem oszołomiony. 

- Margherito, sama to wszystko wymyśliłaś? 

- Nie, założyła mi go pani Marcella, na wzór swojego, bo jej rodzina jest podobna do 

naszej. 

Oczywiście  trzeba  było  wprowadzić  zmiany,  żeby  przystosować  się  do  naszej  stopy 

życiowej.  To  arcydzieło  precyzji.  Możesz  być  pewny,  że  w  warunkach  mniej  więcej 

normalnych, jak obecnie, utrzymanie domu i rodziny kosztuje dziennie właśnie tyle. 

background image

Odczytałem raz jeszcze sumę: była kolosalna, szalona. 

-  Margherito!  -  wyjąkałem.  -  To  niemożliwe,  żebym  co  dzień  miał  do  wydania  taką 

sumę. 

Margherita uśmiechnęła się. 

-  Rozumiem  Giovannino.  Ty  rozumujesz  jak  ktoś,  kto  ma  samochód  i  mówi 

sobie:”Moja  maszyna  zużywa  litr  benzyny  na  dziesięć  kilometrów.  A  więc  skoro  cena 

benzyny  jest  sto  trzydzieści  lirów  za  litr,  jeden  kilometr  jazdy  kosztuje  mnie  trzynaście 

lirów”. 

A olej? A opony? A reperacje? A podatki? A ubezpieczenie? A amortyzacja kapitału? 

Spróbuj o tym pomyśleć, Giovannino. 

Pomyślałem. Margherita miała rację. Poczułem, że ogarnia mnie panika. 

- Margherito - wydyszałem. - To okropne! 

Tu włączyła się Pasionaria. 

- Giacometto! Jednostka koniaku dla pana! 

Giacometta przyniosła koniak. Wychyliłem duszkiem. 

-  Możesz  wypić  jeszcze  jeden,  Giovannino  -  zachęciła  mnie  Margherita.  -  To  jest 

wstawione w budżet w rubryce”wypadków losowych”. 

Koniak  dodał  mi  sił  i  już  spokojnie  zabrałem  się  do  studiowania  rejestru  grupy  B. 

Każda pozycja wydawała się przerażająco ścisła. 

W rezultacie  musiałem zdać  sobie sprawę, że każdy dzień życia kosztuje  mnie sumę 

przekraczającą wszelkie wyobrażenie. 

Nigdy przedtem o czymś takim  nie  myślałem  i teraz czułem  na  barkach gigantyczny 

ciężar. 

-  Margherito  -  powiedziałem.  -  Rodzina  jako  jednostka  gospodarcza  jest  łodzią,  w 

której  ojciec  wiosłuje,  matka  dzierży  ster,  a  dzieci  nie  wylegują  się  bezczynnie,  tylko 

pomagają ojcu i matce, ucząc się w ten sposób wiosłować i sterować. To słuszne.  Ale jeżeli 

nieszczęsny  wioślarz  oprócz  wiosłowania  musi  przy  każdym  ruchu  obejmować  myślą  cały 

zamęt,  jaki następuje w masie wód oceanu wskutek poruszenia wiosłem,  i jeżeli bezustannie 

musi pamiętać o kaloriach, które zużywa przy takim wysiłku, i jeszcze musi obliczać stosunek 

liczbowy  między  ilością zużytych kalorii,  ilością  wchłanianego tlenu  i czerwonych ciałek,  z 

uwzględnieniem  zmian  w  napięciu  nerwowym,  ilości  witamin,  protein  i  toksyn,  stopnia 

odwapnienia  kości  piszczelowych,  napięcia  nerwu  kulszowego,  ciśnienia  krwi,  absorpcji 

promieni  ultrafioletowych,  reakcji  zastawek  i  tak  dalej,  i  tak  dalej  -  powiedz  sama, 

Margherito, co może w pewnej chwili taki nieszczęsny wioślarz uczynić? 

background image

- Rzucić się do wody - stwierdziła Pasionaria, która zrozumiała sedno rzeczy. 

-  Tak,  rzucić  się  do  wody  i  utonąć,  nie  bez  uprzedniego  ścisłego  obliczenia  masy 

wody przez siebie wypartej. 

Margherita rozłożyła bezradnie ręce. 

-  Giovannino,  nie  należy  postępować  jak  struś,  który  nie  chcąc  widzieć  tego,  co  mu 

niemiłe,  chowa głowę w piasek.  Trzeba  żyć świadomie.  A  na to,  by  żyć świadomie,  nie  ma 

lepszego sposobu niż doskonała i nieubłagana organizacja gospodarki domowej. 

Nie mogłem się z tym zgodzić. 

-  Margherito,  istnieje  tylko  jeden  system  gospodarki  domowej,  jaki  mogę  tolerować. 

Opiera  się  na  takiej  zasadzie:  ojciec  wiosłuje  pogodnie,  z  radością  prując  fale  morskich 

przestworzy, a dzieci nie śpią i patrzą,  jak on wiosłuje, ucząc się na ojcowskim przykładzie, 

że aby płynąć naprzód, nie należy ustawać w wysiłku. 

- A matka? - zagadnął Albertino. - Co robi matka? 

- Matka stara się nie dokuczać mężowi i dzieciom 

- pospieszyła z odpowiedzią Pasionaria. 

Margherita  spiorunowała  ją  wzrokiem.  Następnie  nalała  sobie  jednostkę  koniaku  i 

zgarnąwszy ze stołu rejestr grupy A i rejestr grupy B, cisnęła je w ogień. 

Po czym wstała, mówiąc: 

- Matka przestanie dokuczać. Rzuca ster i odchodzi. 

- Skład efektywny - pięć. Skład obecny - cztery. 

Skład w łóżku do jutra, jedenastej rano - jeden 

- mruczała do siebie Pasionaria. 

- Margherita zniknęła, a łódź, pozbawiona sternika, z pozostałą załogą uległa rozbiciu 

o rafę w postaci ogromnego placka z owocami, który Giacometta wniosła  na stół w ramach 

przeciwdziałania wypadkom losowym. 

Skwarki z boczku 

Pewnego wieczora przyszły mi na myśl skwarki z boczku. 

- Wiecie co - powiedziałem - mam okropną chętkę na polentę z boczkiem. 

- Jutro ją dostaniesz - zgodziła się Margherita. 

Nazajutrz  nie  dostałem  ani  boczku,  ani  polenty  i  przypomniałem  Marghericie,  że 

bardzo bym chciał zjeść porcję polenty ze skwarkami. 

Następnego  dnia  przy  obiedzie  i  przy  kolacji  była  wciąż  jeszcze  mowa  o  polencie  i 

skwarkach z boczku, a to dlatego, że ani na obiad, ani na kolację nie dostałem ani jednego, ani 

drugiego. 

background image

Trzeciego dnia historia powtórzyła się i wtedy 

Margherita straciła już cierpliwość. 

- Skwarki i polenta, polenta i skwarki! Wiecznie skwarki i polenta. Nic tylko polenta 

ze skwarkami! 

-  krzyczała  wyprowadzona  z  równowagi.  -  Niepodobna  przez  całe  życie  jeść  tylko 

polentę ze skwarkami, trzeba czasem odmienić! 

Jak zwykle tak  i tym razem Margherita postawiła na swoim. I  teraz oto odwoływała 

się do opinii publicznej jako ofiara skwarków z boczku i polenty. 

Nie  mogłem  podejmować  dyskusji  z  przeciwnikiem  tak  perfidnym.  Postanowiłem 

przejść do akcji. 

Nazajutrz wybrałem się do mego przyjaciela Giovanniego. 

- Chciałbym zaszlachtować wieprzka - powiedziałem mu. 

-  Załatwię  to  -  odpowiedział.  -  Mam  akurat  wieprzka  w  sam  raz  dla  ciebie,  a  także 

człowieka, który potrafi należycie go sprawić. Na czym ci specjalnie zależy? 

Powiedziałem, że może rozporządzić całym mięsem tak, jak mu się wyda najlepiej. 

Jedyne,  na  czym  mi  specjalnie  zależy,  to  boczek,  gdyż  tu  chodzi  o  zasadę.  Od 

miesiąca dopominam się w domu o dziesięć deka boczku i nie mogę się doprosić. Skoro tak, 

będą go mieli całe kilogramy! 

Nie  wahaj  się poświęcić wszystkiego,  co będzie trzeba,  na rzecz  boczku: ten  boczek 

nie  jest  dla  mnie  wyłącznie  i  po  prostu  artykułem  gastronomicznym,  ma  przede  wszystkim 

znaczenie moralne! 

Uzgodniliśmy  rzecz  między  sobą:  Giovanni  miał  zorganizować  świniobicie,  sprawić 

mięso  i  zatrzymać  u  siebie  wszystko  z  wyjątkiem  pięknego  połcia  boczku,  który  miał  mi 

dostarczyć do domu, jak tylko będzie gotowy. 

Wróciłem  do  domu  z  uczuciem  słusznej  satysfakcji  i  więcej  nie  wspominałem  o 

skwarkach. Czekałem cierpliwie w pogodnym nastroju, a kiedy po upływie pięciu czy sześciu 

dni Giovanni zatelefonował, że 

„znalazł  tę  książkę,  którą  się  interesowałem”,  ochoczo  pomknąłem  samochodem  do 

jego domu. 

Giovanni  pokazał  mi  wiszące  w  kuchni  pod  sufitem  gotowe  już  wyroby  masarskie  i 

zaczął  mi objaśniać szczegółowo koncepcję,  jaką się kierował w wyborze takich czy  innych 

sposobów  zużytkowania  mięsa  wieprzowego,  najlepiej  odpowiadających  mojemu 

usposobieniu oraz ilościowym i jakościowym cechom mojej rodziny.  Chciał także zrobić mi 

wykład na temat tego, co jeszcze czekało, zasolone, na dalszą przeróbkę, ale mu przerwałem: 

background image

- Boczek! 

Więc zaprowadził mnie do piwnicy i zaprezentował boczki. 

Z pewnością nie macie nawet w przybliżeniu pojęcia, jaki piękny połeć boczku można 

uzyskać (jeżeli na to położy się szczególny nacisk) z wieprza ważącego około trzech kwintali. 

Prawdę  mówiąc,  i  ja  sam,  nim  zobaczyłem  ten  imponujący  połeć,  nie  miałem  o tym 

pojęcia,  i  zapewniam  was,  że  byłem  mile  zaskoczony.  Nie  jestem  zwolennikiem  opisów; 

zwłaszcza  że  chcąc  nabrać  o  tej  rzeczy  właściwego  pojęcia,  najlepiej  po  prostu  wyobrazić 

sobie blok granitu o wymiarach xx centymetrów. 

Oczywiście gwoli dokładnej oceny trzeba przy tym wziąć pod uwagę, że blok granitu 

jest  z  granitu,  podczas  gdy  blok  wieprzowego  boczku  jest  z  przerastałej  słoniny.  I  że  taki 

boczek  jest  nierównie  bardziej  esencjonalny  od  granitu,  a  co  za  tym  idzie,  także  znacznie 

trudniejszy do strawienia. 

Ująłem blok oburącz, wpakowałem do bagażnika wozu i ruszyłem w powrotną drogę. 

Po  przyjeździe  do  domu  zostawiłem  wóz  przy  wejściu  kuchennym  i  z  udaną 

obojętnością oczekiwałem pory kolacji. 

Los mi sprzyjał: tego wieczora, zamiast zupy, na stole pojawiła się świeżutka polenta, 

żółta, krągła i ogromna jak księżyc w sierpniowej pełni. 

Ujrzawszy ją wykrzyknąłem radośnie: 

- Nareszcie! Dziś na kolację polenta ze świeżymi skwareczkami! 

Margherita rzuciła mi kosę spojrzenie. 

-  Znów  się  zaczyna?  -  powiedziała.  -  Jeżeli  chciałeś  mieć  skwarki,  trzeba  było 

powiedzieć zawczasu. 

- Dziś na kolację skwareczki do polenty - powtórzyłem wesoło. 

Oczywiście  wszystko  było  przygotowane  precyzyjnie  jak  w  zegarku,  toteż  zaledwie 

wymówiłem słowo 

„polenta”,  drzwi  od  kuchni  rozwarły  się  szeroko  i  wkroczyli  Albertino  i  Pasionaria 

niosąc na dużej desce do siekania granitowy blok boczku. 

Umieściłem go pośrodku stołu: wyglądał majestatycznie, monumentalnie i Margherita 

patrzyła na niego z pełnym respektu zdumieniem. Prawie z lękiem. 

Najedliśmy  się  wszyscy  polenty  z  boczkiem  nieomal  do  pęknięcia.  Margherita  nie 

robiła żadnych uwag. Pokonałem ją. 

Następnego  dnia  na  obiad  oczywiście  jedliśmy  polentę  z  boczkiem.  I  na  kolację 

również. 

background image

Nawet nie mrugnąłem. Nie powiedziałem nic i w ciągu następnych dwóch dni, kiedy 

to zarówno obiadowe jak i kolacyjne menu składało się wyłącznie z polenty z boczkiem. 

Przetrwałem  jeszcze  cztery  dalsze  dni.  Ale  piątego  dnia,  na  widok  boczku  na  stole, 

wyrwało mi się: 

- Ależ... 

Margherita spiorunowała mnie wzrokiem. 

-  Patrzcie tylko! -  wykrzyknęła.  -  Jak nie  ma boczku, on urządza tragedie,  że nie  ma 

boczku. Jak boczek jest, urządza tragedie, że jest. Czy zechciałbyś nam wytłumaczyć, czego 

właściwie od nas żądasz? 

Odpowiedziałem,  że  przecież  nie  urządzam  i  nie  zamierzam  urządzać  żadnych 

tragedii. Owo”ależ”, które pozwoliłem sobie wypowiedzieć, miało być początkiem zdania ani 

trochę nie związanego z kwestią boczku. 

- Można powiedzieć”ależ” na widok wodospadu 

Niagary albo na widok zorzy polarnej - zakończyłem. 

- Ale wobec boczku niepodobna mieć żadnych zastrzeżeń. 

Margherita rozpogodziła się i zjadłem polentę z boczkiem. 

A na drugi dzień, kiedy bez słowa protestu jadłem polentę ze skwarkami na obiad i na 

kolację, zupełnie poweselała: 

-  Giovannino,  nie  możesz  sobie  nawet  wyobrazić,  jak  się  cieszę,  że  udało  mi  się 

znaleźć coś, co ci smakuje! 

W nocy toczyłem sam z sobą długą debatę. Zastanawiałem się, ile też jeszcze zostało z 

nieszczęsnego  bloku,  oceniałem  w  myśli  materialną  konsystencję  boczku,  możliwości 

konsumpcyjne  Margherity,  Albertina,  Pasionarii,  Giacometty  i  kota,  i  doszedłem  do 

następującego wniosku: 

„Jeżeli  jutro  rano  pojadę  do  Mediolanu  i  pozostanę  tam  przez  dwa  tygodnie  bez 

przerwy, to kiedy wrócę, boczek będzie zjedzony”. 

Wyjechałem  więc  i  obijałem  się  po  Mediolanie  bez  celu  i  potrzeby  przez  dwa 

tygodnie, po czym wróciłem spokojny i pełen nadziei na przyszłość. 

Szwendałem  się  po  domu,  sprawdzałem  funkcjonowanie  kranów,  zamków  i  przy 

okazji zajrzałem do spiżarni, żeby rzucić okiem na stan zapasów domowych. 

Boczek leżał nietknięty, takusieńki, jakim go zostawiłem przed dwoma tygodniami. 

Wstrząsnął mną dreszcz grozy. 

Do spiżarni weszła Pasionaria, żeby ukrajać sobie kawałek sera na podwieczorek, a ja 

z wymuszoną obojętnością zagadnąłem: 

background image

- Nie jedliście boczku w czasie mojej nieobecności? 

- Nie - odpowiedziała Pasionaria. - Myśmy chcieli go jeść, ale mama powiedziała, że 

ty go bardzo lubisz, więc trzeba zostawić dla ciebie. Więc jużeśmy go nawet nie tknęli. Jeżeli 

ojcu coś smakuje, to dzieci powinny się poświęcić i jeść co innego. 

Musiałem ją jeszcze pochwalić za jej ofiarność. 

-  Choć  co  prawda  -  dodałem  -  lepiej  byłoby,  żebyście  zjedli.  To  nie  jest  produkt 

trwały. Teraz pewno już jest niezbyt świeży. 

- Ach, nie - uspokoiła mnie Pasionaria. - Mama telefonowała do pana Giovanniego, a 

on powiedział, że teraz jest zimno, więc boczek może leżeć nawet miesiąc i dłużej. 

- To doskonale - powiedziałem wesoło, choć serce miałem pełne żałości. - Więc teraz, 

zamiast sera, możesz sobie ukrajać ładny plasterek boczku na podwieczorek. 

Pasionaria potrząsnęła głową. 

-  Nie,  nie  -  zaprotestowała.  -  To  jest  twoje.  Co  najwyżej  zjemy  po  kawałeczku  na 

kolację. 

Więc na kolację znowu trzeba będzie jeść polentę z boczkiem! 

To niemożliwe: Bóg nie dopuści! 

Znowu zacząłem się wałęsać po domu; upatrzywszy sposobną chwilę, uchwyciłem w 

locie  kota,  wrzuciłem  go  do  spiżarni  i  zamknąwszy  drzwi  na  klucz,  schowałem  klucz  do 

kieszeni. 

Po godzinie przyszedłem skontrolować, jak się rzeczy mają. 

Okazało się, że kot nawet nie tknął boczku. Ująłem go za kark i posadziłem tuż obok 

boczku, ale nieszczęśnik zaczął miauczeć żałośnie: bał się. 

Postanowiłem  sprowokować  interwencję  innych,  nie  tak  okropnie  głupich  kotów: 

otworzyłem okienko i położyłem kawałeczek mięsa na parapecie. 

Zamknąłem  ponownie  drzwi  i  czekałem  pełen  nadziei:  mój  dom  jest  przez  opinię 

publiczną uważany 

(i  słusznie)  za  punkt  zborny  wszystkich  okolicznych  kotów.  Kotów  odważnych, 

zgłodniałych i tak przedsiębiorczych, że nie cofają się przed żadną przeszkodą, tak dalece, że 

raz,  kiedy  ktoś  zostawił  okienko  w  spiżarni  otwarte,  jakiś  kot  pokusił  się  o  otwarcie 

pazurkami puszki skondensowanego mleka i prawie już mu się udało przebić dziurkę. 

Rzuciłem  okiem  na  podwórze  i  ujrzałem  koty  nadciągające  zewsząd,  jak  gdyby 

otrzymały drogą radiową nakaz mobilizacji. 

Poszedłem na górę, ale niebawem straszliwy jazgot i hałas ściągnęły mnie z powrotem 

na parter, gdzie zastałem Margheritę rozpaczliwie szukającą klucza do spiżarni. 

background image

- Wsunąłem go niechcący do kieszeni - powiedziałem wręczając jej klucz. 

Zniknęła i zaraz usłyszałem jej wołanie. Wszedłem do spiżarni. 

-  Spójrz!  -  powiedziała  pokazując  mi  coś  na  podłodze.  Jak  żyję,  nie  zdarzyło  mi  się 

widzieć kota w tak opłakanym stanie; z trudem rozpoznałem w tym dygoczącym na podłodze 

strzępie futerka - naszego kota. 

- Patrz, Giovannino! - wykrzyknęła Margherita. 

-  Patrz  i  podziwiaj!  Jakiś  niegodziwiec  musiał  być  niedawno  w  spiżarni,  otworzył 

okienko  i  nie  zamknął  go  z  powrotem.  Cała  chmara  kotów  żądnych  rabunku  wdarła  się  do 

spiżarni,  ale  nasz  Giangi  był  na  posterunku,  bo  widać  wyczuł  niebezpieczeństwo.  Był  tu  i 

czekał  na  rabusiów.  Było  ich  dziesięciu  na  jednego,  ale  kogóż  się  ulęknie  kot  obdarzony 

prawdziwym poczuciem obowiązku? Walczył jak lew, nie ustępując nawet o milimetr. Pazury 

napastników  darły  jego  ciało,  a  Giangi  nie  ugiął  się.  I  oto  leży  tu  teraz,  skrwawiony, 

poszarpany, ledwo żywy, ale zwycięski! 

Boczek,  który  jego  pan  tak  lubi,  jest  ocalony!  Ocalony  i  nietknięty!  Ocalony  i 

nieskalany,  bo  rabusiom  nie  udało  się  nawet  musnąć  go  pazurami!  Spójrz,  Giovannino,  na 

tego bohatera, który z pogodą narażał życie w obronie ulubionego przysmaku swego pana! 

Nachyliłem  się,  aby  pogłaskać  zmierzwioną  łepetynę  bohaterskiego  kota  i 

powiedziałem mu cichutko: 

- Łobuzie... 

Nie boję się tego napisać, niech przyjdą tu z protestem przedstawiciele Towarzystwa 

Opieki nad 

Zwierzętami,  powtórzę  im  śmiało  to,  co  powiedziałem  wtedy:”Ten  kot  nie  jest 

bohaterem; ten kot to łobuz”. 

Gdyby  Towarzystwo  Opieki  nad  Zwierzętami  miało  źdźbło  sumienia,  wzięłoby  w 

opiekę  nie kota, lecz  mnie! Bo kota owego wieczora  nikt nie zmuszał do  jedzenia polenty z 

boczkiem. 

Owego wieczora  ja  byłem tym, który  jadł polentę z  boczkiem.  Ja  jeden,  bo wszyscy 

inni  odmówili  jedzenia  boczku,  który  ja  tak  bardzo  lubię.  Poświęcili  się  dla  mnie.  Jadłem 

więc  boczek  i wtedy,  i  na drugi,  i trzeci dzień.  I  jem go w dalszym ciągu,  i  muszę  milczeć, 

żeby Margherita nie mogła mnie oskarżać, że”depczę niewdzięczną stopą ofiarę żony, dwojga 

dzieci i kota”. 

Bohater to ja! 

background image

Tysiąckroć  bardziej  bohaterski  od  kota.  I  tysiąckroć  bardziej  zwycięski.  Gdyż  blok 

boczku  został  już  pokonany,  poćwiartowany  i  dziś  przy  kolacji  zamierzam  unicestwić  go 

ostatecznie. 

Jednego jestem pewny: moja dusza pokonała już przeszkodę i teraz tylko Bóg mógłby 

mnie powstrzymać; ludzie ani rzeczy przenigdy! 

Żegnajcie, lube wspomnienia! 

Margherita  nie  zeszła  na  kolację;  zobaczyłem  ją  dopiero,  kiedy  służąca  przyniosła 

kawę. Była w widoczny sposób podniecona, w rękach trzymała gruby zeszyt. 

-  Centrala  szpiegowska  poinformowała  cię  z  pewnością  od  a  do  zet  o  ostatnich 

wydarzeniach! - wykrzyknęła sarkastycznie. 

-  Powiedziano  mi  po  prostu,  żeby  ci  nie  przeszkadzać,  bo  jesteś  zajęta  pisaniem  - 

odpowiedziałem. - Nie nazwałbym tego szpiegostwem. 

- Powiedzieli ci, że piszę pamiętnik - upierała się 

Margherita. 

- Nie. 

- Więc ja ci to mówię! 

Ograniczyłem się do wzruszenia ramionami. 

- Bądź szczery - nalegała. - Masz mi to za złe. 

- Nie - zaprzeczyłem gorąco. 

- Owszem, tak - odparła napastliwie. - Nie podoba ci się, że mam jakieś własne życie. 

Tylko ty możesz tu mieć własne życie! Ja jestem po prostu przedmiotem rzuconym przez los 

na twoją drogę. 

Margherita westchnęła, zwróciła się do Albertina i rzuciła tonem rozkazu: 

- Kamień! 

Albertino prysnął czym prędzej za drzwi i wrócił, dźwigając spory kamień. Margherita 

położyła kamień na stole. 

- Kamień! - powiedziała. - Czymże jest kamień? 

Czymś, co posiada ciężar, objętość, powierzchnię, a jednak nie ma żadnego znaczenia, 

gdyż  nigdy  nie  miało  młodości,  nie  osiągnęło  wieku  dojrzałego  i  nie  będzie  przeżywało 

starości.  Coś  bez  przeszłości,  teraźniejszości  i  przyszłości.  Coś,  co  jest  niczym.  Połóżcie  to 

coś  na  wadze:  waga  wykaże  ciężar,  a  przecież  naprawdę  nie  ma  ono  ciężaru,  gdyż  jest 

bezwładne,  i dziesięć tysięcy lat życia może przepłynąć obok niego, a ono nawet milionową 

częścią miligrama nie zaważy na wydarzeniach tych dziesięciu tysięcy lat. 

background image

Tak,  moje  dzieci,  oto  czym  ja  jestem  w  oczach  waszego  ojca!  Nic  nie  znaczącym 

okruchem! 

- No właśnie - wtrąciła Pasionaria - i jak człowiekowi spadnie na głowę taki okruch, to 

się spostrzeże dopiero, jak on już będzie jego żoną! 

Spiorunowawszy ją wzrokiem, Margherita ciągnęła dalej: 

- I otóż, Giovannino, nagle okazuje się, że ten kamień nie jest martwym przedmiotem, 

tylko  ludzką  istotą.  A  okazuje  się  to,  ponieważ  ów  kamień  zasiada  przy  stoliku  i  zaczyna 

spisywać  swoje  dzieje,  które  zresztą  są  nader  interesujące!  No  i  czyż  to  nie  jest  dla  ciebie 

przykra komplikacja? 

- Nie, Margherito. Bo ja nigdy nie myślałem o tobie jako o kamieniu. I zapewniam cię, 

że przeczytam twoje pamiętniki z największym zainteresowaniem. 

Twoja  historia  od  pewnej  chwili  stanie  się  siłą  Rzeczy  moją  historią.  Od  tej  chwili 

mianowicie, kiedy moja historia i twoja historia staną się naszą historią. 

Potrząsnęła przecząco głową. 

-  Ten  okres  najmniej  mnie  interesuje,  dlatego  właśnie,  że  nie  należy  całkowicie  do 

mnie.  Potraktuję  go  pobieżnie  w  mojej  opowieści.  Zresztą  śledzę  przede  wszystkim  dzieje 

mojego  życia  wewnętrznego,  analizuję  moją  ewolucję  duchową,  a  o  faktach  zewnętrznych 

wspominam jedynie jako o jej przyczynach. 

- W takim razie, Margherito, twoja praca zapowiada się jeszcze bardziej fascynująco i 

wierz mi, że chciałbym ją zaraz przeczytać. 

Margherita wzruszyła ramionami. 

-  Skoro  tak,  nie  widzę  żadnych  przeszkód,  żeby  ci  zaraz  nie  przeczytać  kilku 

rozdziałów - powiedziała. 

Otworzyła  zeszyt,  rzuciła  niedopałek  papierosa  w  ogień  i  zaczęła  czytać  pełnym 

głosem: 

„Mówiono mi, że urodziłam  się w pewien dzień  sierpniowy,  nikt  jednakże nie umiał 

mi  nigdy  powiedzieć,  jaką  barwę  miało  wtedy  niebo  i  czy  w  ogóle  tego  dnia  miało  jakąś 

barwę,  czy  też  nie.  I  jest  to  dla  mnie  bardzo  przykre,  bo  pragnęłabym  móc  rozpocząć  mój 

pamiętnik  od  wyjaśnienia,  że  kiedy  przyszłam  na  świat,  niebo  miało  niezwykłą,  inną  niż 

zawsze, barwę...”. 

Przerwała na chwilę. 

- Pojmujesz moją myśl, Giovannino? 

-  Pojmuję  -  odpowiedziałem.  -  Jest  to  właśnie  ta  myśl,  tajemna  i  przerażająca,  którą 

wszyscy  kryjemy  w  głębi  duszy:”Urodziłam  się  w  dniu  jakich  wiele  i  w  dzień  jakich  wiele 

background image

umrę”.  Obojętność  wszechświata  wobec  naszych  najdonioślejszych  wydarzeń  osobistych 

odczuwamy jako krwawą obrazę. 

- Właśnie - potwierdziła Margherita z zadowoleniem. Ale w tej chwili wyrwała się ni 

w pięć ni w dziewięć Pasionaria: 

-  Jeżeli  ci  nie  powiedzieli  o  kolorze  nieba,  to  mogli  przynajmniej  powiedzieć,  w 

którym roku się urodziłaś. 

- Cóż ma rok do tego - odparła Margherita z rozdrażnieniem. - Chcę napisać historię 

mego życia, a nie dane do spisu ludności. 

-  Jak  się  pisze  historię  życia,  to  trzeba  najpierw  napisać:  urodził  się  tego  dnia,  tego 

miesiąca  i  tego  roku  -  upierała  się  Pasionaria.  -  Wszystkie  historyczne  osoby  mają  rok 

urodzenia. 

Margherita jeszcze bardziej się zdenerwowała. 

- Daty się nie liczą. Ważne są fakty, ważne są idee! 

Ale Pasionaria była jak najbardziej pewna swojej racji. 

- Jak to się nie liczą? Jak ktoś nie wie, kiedy się urodził, to skąd może wiedzieć, czy 

jest młody czy stary? 

- Mama doskonale wie, kiedy się urodziła - wtrącił się Albertino. 

- To czemu tego nie pisze? - Pasionaria nie ustępowała. - Wtedy ci, co czytają książkę, 

wiedzą przynajmniej, czy to pisała panienka, pani czy staruszka, i mogą lepiej zrozumieć. 

Margherita potakująco skinęła głową. 

- To słuszne - powiedziała. - Trzeba zmienić. 

Zaczęła znowu czytać na głos: 

„Mówiono mi, że urodziłam się w pewien dzień sierpniowy przed wielu, wielu laty  i 

to jest dla mnie przykre...”. 

Zamknęła zeszyt i cisnęła go w płomienie. 

- Książka bardzo piękna, szkoda, że taki smutny koniec - zauważyłem. 

Pasionaria pobiegła do kominka i chwyciwszy szczypce, próbowała wyciągnąć zeszyt 

z płomieni, które już zaczynały go spopielać. Ale ręka Margherity odciągnęła ją stamtąd. 

- Uszanuj przynajmniej popioły - powiedziała z uroczystą powagą. 

Antenat 

Wróciłem do naszego wiejskiego domku z dziesięciodniowej podróży służbowej. Była 

trzecia po południu; zastałem całą rodzinę przy stole. 

-  Jemy  kolację  -  wyjaśniła  Margherita.  -  Korzystając  z  twojej  nieobecności, 

porobiliśmy pewne zmiany w porach posiłków. 

background image

Nic  nie  odpowiedziałem,  bo  całą  myśl  skoncentrowałem  na  fascynującym 

problemie:”Jeżeli kolację jedzą o trzeciej po południu, o której w takim razie godzinie mogą 

jeść obiad i pierwsze śniadanie? 

A podwieczorek, który powinien być o piątej?” 

Poszedłem na górę do pracowni, aby odłożyć na miejsce teczkę pełną papierów, które 

przywiozłem z Mediolanu. Musiałem także zrobić pewne rozliczenia, posprawdzać rachunki, 

podpisać  ten  czy  ów  urzędowy  papierek:  wszystko  to  są  rzeczy,  które  zawsze  robię  z  dużą 

niechęcią. 

Wśród  papierów  pętały  się  nieporządnie  pieniądze  z  poborów.  Zabrałem  się  do  ich 

uporządkowania,  rozprostowując  banknoty,  które  się  pomięły,  i  układając  jeden  na  drugim. 

Nagle odwróciłem się, gdyż poczułem na sobie czyjś uporczywy wzrok. 

Margherita stała w progu, wpatrując się we mnie w jakiś dziwny sposób. 

- Giovannino! - wykrzyknęła z niepokojem w głosie. - Co to za pieniądze? 

Zdumiałem  się.  Margherita,  odkąd  ją  znam,  nigdy  nie  interesowała  się  pieniędzmi. 

Napawały  ją  zawsze  uczuciem  jak  gdyby  niechętnego  zażenowania  i  kiedy  brała  w  rękę 

paczkę banknotów, robiła to takim gestem i z taką miną, z jaką, natrafiwszy niegdyś w którejś 

z  szuflad  na  pistolet,  podała  mi  go  mówiąc  z  obrzydzeniem:  -  Giovannino,  zabierz  sobie  to 

świństwo. Zdumienie moje spotęgowało się, kiedy 

Margherita zbliżyła się, wzięła paczkę pieniędzy i przeliczyła je. Następnie pogrzebała 

trochę w papierach w teczce  i znalazłszy  jeszcze  więcej zmiętych  banknotów,  spytała,  co to 

za pieniądze. 

- Moje pobory - odpowiedziałem. 

- Czemu więc się kryjesz, żeby je przeliczyć? 

Odpowiedziałem,  że  nigdy  nie  miałem  zwyczaju  liczenia  pieniędzy,  siedząc  na 

chodniku czy na przydrożnym murku. 

-  Jak to się dzieje,  że  są one tak pomięte,  pomieszane z  innymi papierami,  jakbyś  je 

musiał  w  pośpiechu  wrzucać  do  teczki,  byle  jak?  Nie  wydaje  mi  się,  żeby  w  instytucjach 

wypłacano pobory rzucając zmiętoszone banknoty garściami. 

Odpowiedziałem,  że  istotnie  wręczono  mi  je  porządnie  ułożone  w  kopercie.  Ale 

później,  ponieważ  potrzebowałem  z  nich  pewnej  sumy,  wyjąłem  wszystko  z  koperty  i 

włożyłem luzem do teczki zamiast je schować z powrotem do koperty. 

- A gdzież ta koperta? 

Usiłowałem  sobie  przypomnieć,  jaki  koniec  mógł  spotkać  tę  cholerną  kopertę,  i 

wreszcie sobie przypomniałem. 

background image

-  Ach,  prawda.  Użyłem  jej  do  nalewania  wody:  no  wiesz,  ten  elektryczny  piecyk  w 

mojej pracowni w Mediolanie. 

-  To  elektryczne  piecyki  działają  teraz  na  napędzie  wodnym?  -  poinformowała  się 

Margherita. 

-  Nie,  tylko  ja  trzymam  na  piecyku  rondelek  z  wodą,  żeby  powietrze  nie  było  takie 

suche. Woda prawie całkiem wyparowała; więc chcąc napełnić rondelek użyłem koperty jako 

naczynia. Zapamiętałem to, bo przy trzecim kursie koperta mi się rozkleiła i woda wylała na 

podłogę. 

Margherita skinęła głową z aprobatą. 

- Rozumiem. Tylko dlaczego kazałeś przylutować rondelek do piecyka? 

- Nie jest wcale przylutowany. Po prostu stoi na piecyku. 

-  W  takim  razie,  zamiast  nosić  wodę  z  łazienki  kopertą,  czemu  nie  napełniłeś  po 

prostu rondelka, zdjąwszy go z piecyka i podstawiwszy pod kran? 

Spojrzałem na Margheritę zdumiony. 

-  Masz  rację,  Margherito.  Dlaczego  tak  nie  zrobiłem?  Tym  bardziej  że  rondelek  ma 

uchwyt.  Co  najwyżej,  gdyby  był  bardzo  gorący,  mogłem  posłużyć  się  kopertą  do owinięcia 

uchwytu. 

Margherita drgnęła nerwowo. 

- Krótko mówiąc, za wszelką cenę chciałeś się tej koperty pozbyć. 

Wzięła kartkę papieru i położyła na paczce banknotów. 

- Giovannino, ile wyniosły twoje pobory? 

-  Nie  pamiętam  dokładnie:  zawsze  są  jakieś  składki,  różne  potrącenia,  zaliczki.  Ale 

wszystko, co mi wypłacili, jest tutaj. Możesz przeliczyć. 

Margherita popatrzyła na mnie. 

- Wszystko? 

- Oczywiście. 

- Przed chwilą powiedziałeś, że wyjąłeś pieniądze z koperty, bo były ci potrzebne. 

Zmieszałem się, przez chwilę szukałem w myśli nitki z tego kłębka zbyt poplątanego 

na moje mizerne możliwości, wreszcie uciąłem, żeby z tym skończyć: 

- Margherito, jeżeli chcesz skontrolować, możesz po prostu poinformować się u mnie 

w pracy. Chciałbym się jednak dowiedzieć, skąd nagle nabrałaś takiej manii? 

Potrząsnęła głową: 

-  Nie  nabrałam  żadnej  manii,  Giovannino.  Chciałabym  ci  tylko  przypomnieć,  że 

dawniej żyliśmy całkiem dobrze za jedną dziesiątą tego, co zarabiasz dzisiaj;  i wiedz, że nie 

background image

miałabym  nic  przeciwko  temu,  aby  znowu  wrócić  do  trzech  pokoików,  rezygnując  z 

samochodu  i  wszystkich  innych  zbytków.  Najważniejsze,  żebyś  nie  popełniał  żadnych 

głupstw. 

W  tej  chwili  wpadł  zdyszany  Albertino  i  poszeptał  coś,  bardzo  podniecony, 

Marghericie do ucha. 

Margherita  spojrzała  na  mnie szeroko otwartymi  oczyma,  po czym zniknęła razem z 

Albertinem. Po chwili weszli z powrotem do pokoju. 

- Giovannino! - krzyknęła Margherita. - Co to jest, to co stoi przed domem? 

- To czerwone z czterema kółkami? 

- Tak. 

- Zgodnie z intencją konstruktorów powinien to być samochód. 

- Czyj? 

- W pewnym sensie jest teraz mój, chociaż nie zapłaciłem za niego ani grosza. 

Margherita była wzburzona. 

- Podarowano mi go - uspokoiłem ją. - Podarował mi go Andrea. 

Zaśmiała się nerwowo. 

- Andrea podarował mu taki wóz! - zaczęła krzyczeć. - Andrea, rozumiecie? Spotkali 

się przypadkiem i Andrea powiedział:”Panie Giovannino, ponieważ właśnie niespodziewanie 

zwariowałem, zanim mnie wezmą do wariatów, wie pan, co zrobię? Podaruję panu ten wóz!” 

Poprosiłem  ją,  żeby  się  uspokoiła.  W  rzeczywistości  takie  bajeczki  bywają  czasami 

prawdziwe. Napisałem dla Andrei dialog do scenariusza, a on mi za to podarował samochód. 

Margherita podeszła do mnie blisko. 

-  Giovannino -  przemówiła  błagalnie.  -  Nic  mnie to nie obejdzie,  nic a  nic.  Powiedz 

mi, że to ty nagle oszalałeś i kupiłeś ten wóz. 

- Margherito - odparłem - nie jesteśmy szaleni, ani ja, ani Andrea: ten wóz dostałem w 

podarunku. 

- Giovannino, ja zwariuję! - jęknęła. 

-  Margherito,  jeżeli  uważasz  za  konieczne,  żeby  ktoś  tu  zwariował,  to  proszę,  nie 

krępuj się. 

Spokojnie  wróciłem  do  roboty:  sprawa  nie  wyglądała  zbyt  niepokojąco  - 

najwidoczniej Margherita znowu zaczytuje się w tych cholernych kryminałach. 

Wszystko  już  było  jasne:  w  nocy  obudzi  się  i  zacznie  krzyczeć:”Nie!  Nie!  Nie 

wzywajcie Scotland Yardu! 

Szmaragd jest w kasie pancernej Smutsa! To on zabił 

background image

Jacka Fortona zwanego Szczerbatym!” 

Pracowało  mi  się  dobrze;  w  porze  kolacji  pogwizdując  zszedłem  na  dół.  Margherita 

siedziała z resztą bandy przy stole - czekali. Była zimna jak lód. Ale nie przejmowałem się. Z 

pewnością  taki  sposób  bycia  był  technicznie  konieczny  ze  względu  na  rozdział  następny. 

Zabrałem się do jedzenia, kiedy nagle poderwał mnie głos Margherity. 

- Telefonowałam do banku: Andrea od dwóch miesięcy przebywa w Anglii. Jak on to 

zrobił, żeby właśnie teraz podarować ci wóz? 

Roześmiałem się. To był inny Andrea, nie ten z banku. 

- Pomyliłaś Andreów, Margherito - powiedziałem i wyjaśniłem, o którego chodzi. 

- Giovannino, na nic ci się nie zda wikłanie wszystkiego, mieszając do tej sprawy co 

dziesięć minut nowego 

Andreę. Jeżeli nie kupiłeś tego wozu, to skąd go masz? 

Do licha, teraz już straciłem cierpliwość i walnąłem pięścią w stół. 

- Margherito! - wrzasnąłem. - Mam nadzieję, że nie przypuszczasz, że go ukradłem! 

Nawet okiem nie mrugnęła. 

- Wiem wszystko - powiedziała głosem dźwięcznym jak metal. 

Margherita  nieczęsto przemawia takim spiżowym  głosem.  Posługuje  się nim tylko w 

wyjątkowo doniosłych wypadkach. Toteż zaniepokoiłem się poważnie. 

-  Margherito,  skoro  wiesz  wszystko,  chciałbym  wiedzieć  i  ja  -  powiedziałem 

stanowczo. 

Na  to  obróciła  się  w  stronę  Albertina  i  popatrzyła  na  niego.  Albertino  skinął 

potakująco.  Margherita  wstała,  poszperała  w  szufladzie,  usiadła  z  powrotem  i  podała  mi 

kopertę. 

W  kopercie  był  jakiś  pożółkły  ze  starości  papier:  trzy  stroniczki  drukowane 

w”Drukarni Cesarskiej” wParmie, kwietnia, z nagłówkiem:”Obwieszczenie”. A niżej: 

„Najwyższy  Trybunał  Kryminalny  Księstw  Parmy,  Piacenzy,  Guastalli  etc,  etc,  z 

siedzibą w Parmie”. 

- Co to? - spytałem. 

- Przeczytaj - odpowiedziała Margherita. 

Przeczytałem: 

„W sprawie rabunku obciążonego porozumieniem i współdziałaniem ludzi zbrojnych, 

włamaniem tudzież aktami przemocy, popełnionego wieczorem dnia 

Listopada ubiegłego roku na plebanii w Vicomero na szkodę Proboszcza Don Angela 

Pattini  obrabowanego  ze  znacznej  ilości  srebrnych  pieniędzy  oraz  innego  dobra  wartości 

background image

przekraczającej sumę ośmiu tysięcy  lirów w  monecie  Księstwa Parmy, w  sposób opisany  w 

aktach,  rzeczona  Najwyższa  Rada  Karna  w  wyniku  odnośnego  Procesu  przygotowanego  po 

większej części przez byłego Audytora Kryminalnego Księstwa Parmy 

Alessandra  Baistrocchi,  obecnie  Gubernatora  Guastalli,  a  w  dalszym  biegu 

prowadzonego aż do końca przez 

Radcę Antonia de Lama, przewodniczącego rzeczonego Trybunału, w tym specjalnym 

celu delegowanego, w wyniku złożonej przezeń Relacji - orzekła w dniu 

Germinala Roku XIII Ery Francuskiej (Marca 

) ostateczny Wyrok, mocą którego skazała 

Francesca  Pizzi,  zwanego  Micone,  rodem  ze  Stagno  lat  liczącego,  który  do  winy  się 

przyznał,  Giuseppa  Assali,  zwanego  Medina,  rodem  ze  Stagno  lat  liczącego  oraz  Pietra 

Zaccardi,  zwanego  Grisanti,  rodem  z  Viarolo,  lat  liczącego,  którym  dowiedziono  winy 

popełnienia rzeczonego Rabunku, na Karę Główną na Szubienicy. 

Również skazani zostali 

Giovanni  Guareschi  z  Fossy  i  Giulio  Zani  z  Enzoli  jako  uznani  za  wspólników 

rzeczonego Rabunku na karę ciężkich robót w Kopalni Soli, Guareschi dożywotnio, Zani na 

lat dziesięć i dożywotnie wygnanie z granic Księstwa, tudzież na postawienie pod Szubienicą 

na czas wykonania wyroku na pospólnie skazanych, z zagrożeniem dla Guareschiego śmiercią 

na Szubienicy, dla Zaniego zaś dożywotnimi ciężkimi robotami w Kopalni Soli w przypadku 

usiłowania ucieczki bądź też złamania zakazu powrotu z rzeczonego wygnania... 

Niniejszy  wyrok  śmierci  zostanie  wykonany  w  Parmie  na  zwykłym  miejscu  dnia 

Germinala Roku 

XIII Ery Francuskiej (kwietnia). 

Dionigi Crescini 

Prezydent Najwyższego Trybunału 

Kryminalnego Księstw Parmy, Piacenzy, Guastalli etc. 

A. Aurier Sekretarz”. 

Odczytałem stary dokument i popatrzyłem na Margheritę. 

- No? - zapytałem. 

- Guareschi Giovanni z Fossy - odpowiedziała. Fossa leży w samym centrum regionu, 

z  którego  twoja  rodzina  się  wywodzi.  Ten  Giovanni  to  z  wszelką  pewnością  jakiś  twój 

przodek... 

-  Możliwe,  Margherito.  I  przykro  mi,  że  zakończył  karierę  mieląc  sól  w 

Salsomaggiore. 

background image

- A ja myślę, że uciekł - oświadczyła Pasionaria. 

Margherita spiorunowała ją wzrokiem. 

- A ty bądź cicho! Nawet jeżeli chodzi o twojego ojca, sprawiedliwości musi się stać 

zadość! 

Wtrąciłem się: 

- Margherito, starajmy się myśleć logicznie. To nie o mnie chodzi. Chodzi o jakiegoś 

mego imiennika, który żył z górą półtora wieku temu. 

- Chodzi o twego przodka, Giovannino. Owoc zależy od jakości drzewa i od rodzaju 

pożywienia,  jakie  czerpią  jego  korzenie.  Jeden  z  twoich  korzeni,  Giovannino,  żywił  się 

zatrutą krwią okrutnego rabusia! 

-  Ale  nie  wiadomo,  czy  on  był  winien  -  wstawiła  się  za  biedakiem  Pasionaria.  - 

Według mnie skazali go przez omyłkę. 

Margherita spojrzała na nią wzgardliwie. 

- To, co teraz robisz - powiedziała - nazywa się przestępczą solidarnością. 

Usiłowałem  wprowadzić  całą  rzecz  na  jakieś  rozsądne  tory.  Ale  Margherita  była 

nieugięta. 

-  Giovannino,  nigdy  bym  się  nie  spodziewała  po  tobie  czegoś  podobnie  okropnego. 

Teraz  zaczynam  rozumieć  wiele  rzeczy:  twoje  gwałtowne  wybuchy,  te  błyski  zimnego 

okrucieństwa pojawiające się raz po raz w twoim spojrzeniu... Może tę pasję do maszyn, jaką 

macie wszyscy w waszej rodzinie,  odziedziczyliście po tym Giovannim,  który przez tyle  lat 

pracował  przy  maszynie  do  mielenia  soli...  Ach  tak,  i  to  upodobanie  do  słonych  potraw... 

Wszystko jest zawsze dla ciebie nie dosolone! Bo i pewnie: tam, w Salsomaggiore  soli było 

pod dostatkiem! I ta twoja żądza zdobyczy, ta zimna nieugiętość w urzeczywistnianiu swoich 

planów.  Giovannino,  nie  chcę  wiedzieć,  skąd  się  wziął  ten  samochód,  który  stoi  przed 

domem;  nie  chcę  wiedzieć,  czy  go  kupiłeś,  czy  dostałeś  w  prezencie,  czy  ukradłeś,  czy 

zrabowałeś! Nie chcę znać pochodzenia pieniędzy,  które  dopiero co ukradkiem przeliczałeś: 

już mnie to wszystko nic nie obchodzi. 

Między  mną  a  tobą  stanął  cień  Giovanniego,  który  mierzył  puginałem  w  pierś 

proboszcza z Vicomero! 

- O puginale nic nie było napisane - wtrąciła się 

Pasionaria. 

- Ale moralnie było - powiedziała Margherita stanowczo. 

background image

Starałem  się  załatwić  sprawę  polubownie.  Margherita  jednak  trzymała  się  twardo. 

Odmówiła  mi  nawet  prawa  apelacji.  Albertino  za  to  skłaniał  się  ku  rewizji  procesu  celem 

wydobycia na jaw prawdy. 

Pasionaria nie wzięła udziału w dyskusji, ograniczając się do stwierdzenia: 

-  Mnie  tam  nic  nie  obchodzą  procesy.  Mnie  się  podobają  odważni  ludzie.  A  zresztą 

wtedy było średniowiecze i panowie byli źli dla biedaków. 

Margherita popatrzyła na nią z ironicznym uśmieszkiem. 

-  Córki  wdają  się  w  ojców...  i  mają  po  ojcach  ten  sprycik,  że  jak  nie  wiedzą  co 

odpowiedzieć, to wyciągają sprawiedliwość społeczną i wszystko zwalają na politykę. Krew 

nie kłamie! * 

Spotkaliśmy się znowu przy stole na drugi dzień w południe. Dużo rozmyślałem o tej 

sprawie w ciągu nocy i teraz miałem już odrobinę”kompleksu przestępcy”. Milczeliśmy aż do 

drugiego dnia. Wreszcie 

Margherita spojrzała na mnie. 

-  Odwagi!  -  wykrzyknęła  ciepłym,  wibrującym  głosem.  -  Odwagi,  Giovannino! 

Wszyscy ci pomożemy wkroczyć na jasną drogę odkupienia! Słońce wciąż jeszcze świeci! 

Padał  deszcz,  ja  jednak  poczułem,  jak  gorące  promienie  tego  słońca  rozgrzewają  mi 

krew. 

Zupa  była  absolutnie  bez  soli,  ale  przemogłem  się  i  określiłem  ją  jako”troszeczkę 

przesoloną”. 

-  Widzisz?  -  wykrzyknęła  radośnie  Margherita.  Twoja  krew  już  się  oczyściła  z 

atawistycznej trucizny. 

Nie  mówiliśmy  więcej  o  tej  historii,  czasem  tylko  przy  okazji  Margherita  poucza 

mnie,  abym  nie  zapominał,  że  ona  potrafiła  przymknąć  oczy  na  cienie  mojej  przeszłości, 

wierzy bowiem w moją świetlaną przyszłość. 

Nie  zapomniałem  nigdy  i  wciąż  jeszcze  o  tym  pamiętam.  Nie  jestem 

niewdzięcznikiem. 

Najmilszy podarek 

Raz  po  raz  dzwoniono  do  furtki  i  za  każdym  razem  był  to  posłaniec  z  depeszą, 

kwiatami  albo paczką.  I  za każdym razem Pasionaria,  nie  mogąc oczywiście ze  względu  na 

własną  godność  rzucać  się  do  otwierania  furtki,  ograniczała  się  do  czekania,  co  nowego 

przyniesie Albertino. 

Pasionaria  posiada  wyraźnie  sprecyzowaną  osobowość  i  znakomicie  umie  panować 

nad  swoimi  ośmioma  latami.  Jest  drobniutkiej  kości  i  od  pierwszego  rzutu  oka  każdy 

background image

doskonale  sobie  zdaje  sprawę  z  faktu,  że  w  chwili  kiedy  otworzyła  oczka  na  światło  życia, 

waga jej nie przekraczała jednego kilograma pięciuset gramów. Gigantycznej postury ksiądz, 

który  pewnego  listopadowego  dnia  roku  ochrzcił  Pasionarię,  widząc  przed  sobą  coś  tak 

malusieńkiego obejrzał się, zlustrował wzrokiem Margheritę i burknął surowo: 

„Nie bardzo się pani wysiliła, signora!” 

Jest więc Pasionaria drobniutkiej kości i małego wzrostu, ale posiada charakter i przy 

każdej  normalnej  okazji  daje  tego  dowody.”Mocno  trzyma  karty  w  garści”,  jak  się  zwykło 

mówić  w  moich  stronach  o  kobiecie,  która  nigdy  nie  traci  kontroli  nad  sobą;  wyobraźmy 

sobie  teraz,  jaka  żelazna  musiała  być  ta  kontrola  przy  okazji  tak  wyjątkowej  i  jedynej,  jaką 

jest dzień pierwszej komunii. 

Kiedy  niespodziewanie  zjawiła  się  przede  mną  od  stóp  do  głowy  strojna  w  białe 

welony, poczułem onieśmielenie. Nie ma bodaj człowieka bardziej niedbałego w ubraniu niż 

ja. Ta niedbałość nie jest po prostu cechą mego usposobienia,  jest nieodłączną częścią mojej 

osobowości,  gdyż  potrafię  (o  czym  się  przekonałem  w  okresie  służby  w  wojsku)  być 

zaniedbany  w  ubraniu,  nawet  kiedy  jestem  kompletnie  nagi.  Dlatego  też  szczególnie 

podziwiam  tych,  którzy  umieją  wyglądać  porządnie.  Czyli  tych,  którzy  potrafią  nosić 

elegancki strój, nie ulegając jego tyranii, ale też nie przytłaczając go własną osobowością - po 

prostu ustępując mu na tyle, na ile jest konieczne, żeby strój nie przekształcił się natychmiast 

- jak to się dzieje u mnie - w sfatygowany łach. 

Pasionaria nosiła swoją piękną białą szatę z przedziwną godnością i każdy jej ruch był 

wyważony odpowiednio do dostojeństwa stroju. Dlatego też, kiedy rozlegał się dzwonek przy 

furtce, Pasionaria ograniczała się do czekania na powrót Albertina. 

Telegramy, kwiaty, paczki, a w każdej paczce prezent. Wszystkie ładne, miłe, niektóre 

nawet  cenne,  inne  doprawdy  urocze,  jak  na  przykład  pewna  duża  lalka  ze  szmatek,  która 

nawet  w  Marghericie  obudziła  entuzjazm.  I  chociaż  można  było  przypuszczać,  że  każdy  z 

tych prezentów napełniał radością serce 

Pasionarii, ani razu tego nie okazała. 

Pasionaria jest tego rodzaju kobietą, co to kiedy stanie przed ołtarzem i ksiądz zapyta 

ją,  czy  chce  wziąć  za  męża  tego  oto  młodego  człowieka,  odpowie  z  miną  uprzejmie 

obojętną:”Ależ tak...”. 

Nie  ruszała  się  z  miejsca,  za  każdym  razem  kiedy  nadchodził  nowy  prezent, 

przyjmowała  ten  fakt  do  wiadomości  z  powściągliwym  zadowoleniem,  ograniczając 

komentarz  do  niezbędnego  minimum:”Ładniutkie.  Przyjemne”.  Margherita  była  tą  postawą 

urażona. 

background image

-  Wszyscy  ci  ludzie  -  wykrzyknęła  w  końcu  -  poprzysyłali  śliczne  rzeczy,  żeby  ci 

zrobić przyjemność, a ty nawet nie raczysz się uśmiechnąć! 

Pasionaria pozostała niewzruszona. 

- Kiedy ktoś kupuje prezent, wybiera to, co jemu się podoba - odparła. - To niech on 

się uśmiecha. 

W gruncie rzeczy Pasionaria zawsze ma rację, a najbardziej wtedy, kiedy jej nie ma. 

Rzeczywiście,  jak  ktoś  kupuje  prezent,  wybiera  to,  co  mu  się  najwięcej  podoba,  więc  tak 

jakby kupował prezent dla siebie,  bo tym, co sprawia  w życiu  największą przyjemność,  jest 

nie  tyle  posiadanie  i  używanie  przedmiotu,  który  się  człowiekowi  podoba,  ile  możność 

kupienia  go.  Ważny  jest,  jednym  słowem,  sam  fakt  zdobycia.  A  podarowanie  tego,  co  się 

zdobyło, jest także samo w sobie przyjemnością. Większą niż otrzymanie prezentu. Bo bierne 

przyjmowanie czyjegoś wyboru  ma w sobie zawsze,  nawet  jeżeli chodzi o rzecz przyjemną, 

coś jak gdyby upokarzającego. 

A w dodatku, co się tyczy prezentów, nie zawsze cudzy wybór nam odpowiada. 

Pasionaria  przyjmowała  więc  niewzruszenie  wszystkie  podarunki,  przyjmowała  je 

majestatycznie, nie ruszając się ze swego miejsca nawet o milimetr. i wyglądało na to, że tak 

będzie aż do końca. 

Tymczasem,  kiedy  zdawało  się,  że  seria  prezentów  już  się  wyczerpała,  przyniesiono 

ogromną paczkę, a raczej coś umieszczonego w mocnej drewnianej klatce. Żeby się dostać do 

środka, trzeba było użyć obcęgów i młotka. 

Nagle spośród papierów i trocin wyjrzał lśniący błękitny rower. Wszyscy obejrzeliśmy 

się  odruchowo  i  popatrzyli  na  Pasionarię.  Utkwiła  wzrok  w  lśniącym  od  chromowań  i 

lakierów rowerze i przez chwilę wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem, bo czuliśmy, że teraz 

wreszcie królowa zstąpi z piedestału i stanie się znowu ludzką istotą, taką jak wszystkie. Na 

buzię 

Pasionarii, w pierwszej chwili pobladłą z wrażenia, z wolna zaczęły powracać kolory. 

Oczy jej rozbłysły, wargi zadrżały. 

„Teraz  nareszcie  zacznie  krzyczeć  i  skakać”,  pomyśleliśmy  wszyscy.  Ale  po  chwili 

buzia przybrała znów normalną barwę, błyski w oczach przygasły. 

- Marka”Legnano” - zauważyła chłodno, zasiadając godnie z powrotem. - A dzwonek 

jest? 

Albertino pstryknął dzwonkiem. 

- W porządku - zakończyła sprawę Pasionaria. 

background image

To  już  było  coś;  ale  nie  było  nawet  dalekim  cieniem  tego,  czegośmy  się  wszyscy 

spodziewali. Margherita była wściekła. 

-  Gdyby  była  moją córką  -  powiedziała cichym,  ale wzburzonym głosem -  wiem,  co 

bym z nią zrobiła! 

- Jest twoją córką - przypomniałem. 

- Dziś nie jest naszym dzieckiem - odparła. 

- Dziś przynależy do innego świata. 

Teraz  napływ  prezentów  można  było  uważać  za  skończony.  Pasionaria  siedząc  w 

wielkim  skórzanym  fotelu,  w  dalszym  ciągu  ledwo  raczyła  rzucić  czasem  słówko 

otaczającym  ją  osobom;  były  to  słowa  lakoniczne,  zdające  się  spadać  z  wysokości 

osiemnastego  piętra.  Słowa  porzucone  gdzieś  w  przestrzeni,  które  opadały  wolno,  kołysząc 

się w powietrzu jak jesienne liście. Wszystko to wzmagało irytację Margherity. 

-  Niedługo,  chcąc  uzyskać  audiencję,  trzeba  będzie  pisać  podanie  na  stemplowanym 

papierze! -  szepnęła  mi  do ucha.  -  Zobaczysz,  że zadrę  jej te białości do góry  i  wlepię parę 

siarczystych klapsów, gdzie trzeba! 

- Tak? - spytałem z zainteresowaniem. 

Ale nic takiego nie zobaczyłem. Margherita zbliżyła się do Pasionarii i lekko musnęła 

palcami  jej  długą  suknię;  ale  tylko  po  to,  żeby  wygładzić  odstającą  fałdę.  Pasionaria 

podziękowała jej leciutkim skinieniem głowy, a Margherita zarumieniła się z radością, jakby 

król pasował ją na rycerza! 

Tak  stały  sprawy,  kiedy  przy  furtce  rozległ  się  jeszcze  jeden  dzwonek  i  Albertino 

pobiegł otworzyć. 

Wrócił po chwili bardzo podniecony, taszcząc za sobą pakę takich samych rozmiarów 

jak tamta z rowerem. 

Pasionaria  zaledwie  raczyła  obrócić  głowę.  Widać  było,  że  ceremoniał  z  prezentami 

już  ją  nudzi. Rozumiała  jednak,  że pewne  minimum zainteresowania trzeba  mimo wszystko 

okazać.  Albertino  wziął  się  do  dzieła  z  zapałem  i  energią  brygady  szturmowej,  drewniane 

opakowanie zostało momentalnie rozbite i wypatroszone z papierów. 

Ukazała  się  jakaś  dziwna  maszyna,  zielona  z  żółtymi  uchwytami.  Trudno  było 

odgadnąć, co to takiego; wreszcie włączyłem się w tę sprawę i wydobyłem maszynę z wiórów 

na światło dzienne. 

- Cóż to za licho? - zapytała Margherita. 

- Maszyna do korkowania butelek - wyjaśniłem. 

background image

-  Nie  pojmuję,  kto  mógł  przysłać  małej  dziewczynce  w  prezencie  maszynę  do 

korkowania butelek. 

-  Wśród  twoich  przyjaciół  jest  aż  za  wielu  takich,  którzy  lubią  być  dowcipni  za 

wszelką cenę - powiedziała z niesmakiem Margherita. - To z pewnością 

Brogetto albo ten okropny Gigi. 

- A może pan Carletto - podsunął Albertino. 

Margherita była oburzona. 

-  Można  sobie  robić  kawały  między  dorosłymi!  wykrzyknęła.  -  Ale  tak  zadrwić  z 

dziewczynki w dniu jej pierwszej komunii może tylko głupiec i bezbożnik. 

Grzechy ojców nie powinny spadać na niewinne córki. 

Czując  poparcie  wśród  obecnych,  Margherita  natychmiast  poszła  telefonować. 

Wróciła bardzo podniecona. 

- Gigi i Brogetto przysięgają, że to nie oni - oznajmiła. - Na pewno Carletto. Ale nie 

ma go w domu. 

-  Ależ  ja  jestem  tutaj  -  rzekł  Carletto.  -  I  przysięgam,  że  to  nie  ja.  Ode  mnie  był 

koszyczek z przyborami do szycia. 

-  Ktoś  jednak  musiał  to  zrobić!  -  oświadczyła  twardo  Margherita.  Potem  odciągnęła 

nas w kąt pokoju i wzburzonym głosem zaczęła szeptać: 

- Na miły Bóg, ruszcie się, zróbcie coś. Postarajcie się ją rozerwać, wytłumaczcie, że 

to pomyłka! To takie wrażliwe dziecko! Ten łotrowski uczynek, z pewnością sprawka kogoś, 

kto  ma  na  pieńku  z  jej  ojcem  na  tle  politycznym,  może  zostawić  krwawą  bliznę  w  duszy 

dziecka! Taka zniewaga może wsączyć truciznę w jej krew! Och, zróbmy coś! 

Obejrzeliśmy się, skłonni”coś zrobić”, ale było już za późno. Pasionaria stała przed tą 

przeklętą  maszyną,  przed  tą  namacalną  zniewagą  i  poważnie  jej  się  przyglądała.  Zbliżyłem 

się, a dziecko podniosło oczy i utkwiło je w moich. Jakby jakaś okrutna ręka zacisnęła się na 

moim sercu. Wszyscy milczeli w trwożnym napięciu, gdyż w oczach dziewczynki czytali coś 

niepokojącego. 

- Po co? - spytała Pasionaria cichym, żałosnym głosikiem. 

Nie umiałem znaleźć odpowiedzi. 

- Co po co? - wyjąkałem. 

- Po co jest ten drucik z plombą? - spytała 

Pasionaria. 

- To jest plomba gwarancyjna - wyjaśniłem. 

- Znaczy, że po sprawdzeniu w fabryce nikt już nie podnosił tej dźwigni. 

background image

Pasionaria nie przestawała wpatrywać się w maszynę. 

- Jak to działa? - spytała. 

Zdjąłem drucik z plombą. 

- Podnosi się tę dźwignię, do tego otworu wkłada się korek, potem się naciska i korek 

wchodzi do butelki. 

-  Taki  duży  korek  wchodzi  do  takiej  cienkiej  szyjki?  -  zdumiała  się  Pasionaria.  - 

Chciałabym to zobaczyć. 

Poszedłem  poszperać  w  szufladach  kuchennego  stołu  i  znalazłem  kilka  zupełnie 

nowych korków. 

Zwilżyłem  je  oliwą,  wziąłem  trzy  puste  butelki  i  wróciłem  do  saloniku.  Postawiłem 

butelkę dokładnie pod drewnianym klinem, włożyłem korek we właściwy otwór i nacisnąłem 

dźwignię. 

Aż do tej chwili Pasionaria zachowywała postawę kobiety oderwanej od tego świata. 

Ale  kiedy  zobaczyła  korek  tkwiący  w  szyjce  butelki,  wydała  się  do  głębi  poruszona. 

Zażądała, żebym powtórzył to samo z drugą butelką. 

- Czy to trudno? - zapytała podniecona. 

- Łatwiuteńko - odpowiedziałem i objaśniłem praktyczne zastosowanie maszyny. 

Trzeci korek wbiła Pasionaria własnoręcznie. 

- Jeszcze! - zawołała rozgorączkowana, pełna entuzjazmu. 

Posłałem  do  sklepu  po  pięćset  korków  i  poleciłem  przynieść  z  piwnicy  dwieście 

pustych butelek przygotowanych do zwrotu. 

- Pozwól przynajmniej, że ci zdejmę tę suknię! 

- prosiła Margherita. 

- Nie, nie, proszę cię! Mam robotę! - odparła 

Pasionaria, zabierając się do masowego korkowania butelek. 

Za każdym przyciśnięciem dźwigni wzrastał jej zapał. Przy dwudziestym śmiała się  i 

wykrzykiwała  radośnie.  Albertino  i  reszta  dzieci  utworzyli  natychmiast  gang  korkowy  i 

zorganizowali  pracę,  oczywiście  pod  kierunkiem  Pasionarii.  Wszystko  to  stawało  się  coraz 

bardziej niesmaczne i my, dorośli, poszliśmy sobie. 

Podczas gdy gang korkowy napełniał cały dom dzikim wrzaskiem, zadzwonił telefon. 

- To ten posłaniec, który przyniósł maszynę - powiedziała Margherita. - Mówi, że się 

pomylił  i  przyjdzie  ją  zabrać.  Przyniesie  inną  paczkę,  powiada,  że  to,  zdaje  się,  rower 

trzykołowy, czy coś w tym rodzaju. 

Wyjąłem słuchawkę z rąk Margherity. 

background image

- Nie - powiedziałem. - Wszystko w porządku. 

Jeżeli  ten,  dla  kogo  była  maszyna  do  korkowania,  nie  chce  trzykołowego  roweru, to 

proszę mu powiedzieć, że dostarczę mu taką samą maszynę jutro lub pojutrze. 

Po pół godzinie zadzwonił jakiś facet mocno zdenerwowany. 

- Maszyna do korkowania jest moja, ja ją zamówiłem i chcę ją mieć! - ryknął. 

-  Będzie  pan  miał  taką  samą.  Albo,  jeżeli  pan  woli,  zwrócę  panu  natychmiast  koszt, 

jeszcze z nadwyżką. 

Ta  maszyna  jest  koniecznie  potrzebna  mojej  córeczce,  która  właśnie  przystąpiła  do 

pierwszej komunii. 

Facet w telefonie nie przestawał się wściekać. 

- Co ma wspólnego pierwsza komunia z maszyną do korkowania? Ja pana zaskarżę o 

przywłaszczenie cudzej własności! 

Teraz Margherita wyrwała mi słuchawkę. 

- Niech pan się wstydzi! - powiedziała wibrującym głosem. - Tak zakłócać mistyczną 

uroczystość! 

Jeżeli  pan  jest  ateuszem,  anarchistą,  księżożercą,  to  niech  pan  sobie  inne  domy 

wybiera, nie nasz, dla swoich antyklerykalnych manifestacji! 

Margherita słuchała jeszcze chwilę, potem odłożyła słuchawkę na widełki. 

- Co on ci odpowiedział? - spytałem. 

-  Powiedział,  że  jest  proboszczem  sąsiedniej  parafii  -  rzekła  Margherita  z  uroczą 

prostotą. - Ale uspokoił się. Zrozumiał, że jego stanowisko jest nie do obronienia. 

Akcja korkowania butelek trwała do samego wieczora. Wszystkie butelki,  jakie tylko 

były w domu, zostały mocno zakorkowane. Nawet moja buteleczka z tuszem. Nie wiem,  jak 

oni tego dokonali, ale zakorkowane były nawet lufy mojej dubeltówki. 

Wieczorem,  przed  pójściem  spać,  rzuciłem  okiem  na  obozowisko  Pasionarii.  Spała 

głęboko, w nogach jej łóżka stała maszyna do korkowania butelek z porzuconą na niej białą 

zwiewną sukienką. Wszystko razem wyglądało surrealistycznie. 

Stanowczo,  najmilszym  podarkiem  okazała  się  właśnie  ta  maszyna;  wszystkie  inne 

prezenty leżały żałośnie spiętrzone na stole. 

- Kiedy będziesz wychodziła za mąż, podaruję ci tokarkę albo betoniarkę do mieszania 

cementu - szepnąłem do ucha uśpionej Pasionarii. 

I widać zrozumiała, bo uśmiechnęła się leciutko przez sen. 

Organizacja”M”  upadłem  z  motocykla  i  była  bieda.  Ale  znacznie  gorzej,  że 

zniszczyłem przy tym doszczętnie marynarkę z brązowego drelichu. 

background image

-  Trudno,  trzeba  sobie  sprawić  nową  -  postanowiłem.  -  Jutro,  zaraz  jak  przyjadę  do 

Mediolanu, kupię materiał i zatelefonuję do krawca. 

Margherita zabrała głos w sposób jak najbardziej autorytatywny. 

-  Zostaw  to  mnie!  -  powiedziała.  -  Sama  zaraz  zatelefonuję.  Jak  przyjedziesz  do 

Mediolanu, zastaniesz wszystko gotowe i raz przynajmniej nie dasz się oszukać. Nie troszcz 

się  o  nic,  po  prostu  zaczekaj,  aż  krawiec  przyjdzie  wziąć  miarę.  Będzie  przez  nas 

zawiadomiony. 

Powiedziała”przez  nas”,  co  oznaczało,  że  wchodzi  tu  w  grę  bezbłędna  i  słynna 

już”organizacja Margherita”. 

Nie troszczyłem się więc o nic i nazajutrz rano pojechałem spokojnie do Mediolanu. 

O wpół do jedenastej zatelefonowała pani Maria. 

Była bardzo zatroskana. 

- Nastąpiła poważna komplikacja - oznajmiła. 

- Marcellina definitywnie zerwała. 

Nie wiedziałem, kim jest Marcellina, i nie miałem wyobrażenia, co właściwie zerwała, 

ale pani Maria natychmiast mnie oświeciła: 

-  Marcella  nic  w  tym  nie  zawiniła.  Całą  winę  ponosi  Luigi,  który  zachował  się  jak 

skończony łobuz, ślepo wierząc w to, co mu powiedziała Ernesta. 

- Niezupełnie rozumiem - wyjąkałem. 

-  Niech  pan  tylko  powtórzy  to  swojej  żonie,  ona  zrozumie  doskonale.  I  proszę  jej 

powiedzieć,  że na razie trzeba zaczekać,  aż się znajdzie  jakaś  nowa droga.  Zresztą nie  musi 

pan mieć tej drelichowej marynarki już w tej chwili! 

Nareszcie coś konkretnego, co mogłem zrozumieć: drelichowa marynarka. 

- Oczywiście - odpowiedziałem - drelichowa marynarka nie jest znów taka pilna. Ale 

co mają do tego 

Marcella, Ernesta i Luigi? 

Pani Maria roześmiała się. 

-  To  przecież  jasne!  Luigi  sprzedaje  drelich  i  skoro  nie  możemy  już  posłużyć  się 

Marcellina,  żeby  uzyskać  specjalny  rabat,  zważywszy,  że  zerwała  z  nim  wszelkie  stosunki, 

jest  chyba  logiczne,  że  musimy  poszukać  innej  drogi!  Więc  proszę  powiedzieć  żonie,  że 

trzymam rękę na pulsie. 

Wróciłem  do  swojej  roboty.  Po  pół  godzinie  ktoś  zadzwonił  do  drzwi.  Zszedłem 

otworzyć i zobaczyłem młodą osobę zupełnie mi nieznaną. 

background image

- Jestem przyjaciółką Cesariny - wyjaśniła. - Kazała mi tu przyjść, żeby pan zobaczył, 

czy gatunek panu odpowiada. 

Rozłożyłem  bezradnie  ręce  i  dziewczyna  zauważyła,  że  jestem  zupełnie 

zdezorientowany. 

- Żakiet jest Cesariny, ale ona mi go pożyczyła, dlatego to ja przyszłam. Proszę, niech 

pan obejrzy. 

Dziewczyna miała na sobie żakiet z zielonego sukna, toteż, mimo całego uznania dla 

miękkości materiału, powiedziałem, że chodzi mi o marynarkę z brązowego drelichu. 

Zamyśliła się, a potem przyznała, że to bardzo dziwne. 

-  Widocznie  Giuletta  nie  dość  jasno  wytłumaczyła  sprawę,  kiedy  telefonowała  do 

Cesariny. Albo raczej 

Antonia wprowadziła Giulettę w błąd, bo mogę pana zapewnić, że Cesarina nigdy nie 

miała żakietu z brązowego drelichu. 

Podziękowałem  dziewczynie,  przepraszając,  że  ją  na  darmo  niepokojono  z  mego 

powodu. 

Wróciłem  do  roboty,  ale  zaraz  potem  przyszedł  krawiec.  Wziął  miarę  i  poprosił  o 

materiał. 

- Pani Maria mówiła mi, że dostarczy materiał tu do pana. 

-  Ale  trzeba  zaczekać,  bo  Marcella  zerwała  z  Luigim  -  wyjaśniłem.  -  Luigi  bardzo 

brzydko się zachował wobec niej. 

- Luigi, ten, co handluje materiałami? - poinformował się krawiec. 

- Ten sam. Niech pan sobie wyobrazi, że on uwierzył w to, co mówiła Ernesta! 

- Ach, to naprawdę wstyd! - oburzył się krawiec. 

- Już ja wiem, co to za ziółko, ta Ernesta! 

Krawiec poszedł, a w dziesięć minut później zjawił się jakiś młodzieniec. 

- Jestem stolarzem - powiedział. - Przysłała mnie tu pani Ferretti. 

Powiedziałem  mu,  że  to  chyba  jakaś  omyłka,  młodzieniec  mrucząc  coś  z 

niezadowoleniem  zabierał  się  właśnie  do  odejścia,  kiedy  spostrzegłem,  że  ma  na  sobie 

marynarkę z brązowego drelichu, i zatrzymałem go. 

- Chwileczkę - powiedziałem - gdzie pan kupił ten materiał? 

- Nie wiem, materiały na ubrania kupuje zawsze moja siostra. 

Zaledwie stolarz wyszedł, zatelefonowała pani Maria. 

background image

- Wkrótce przyjdzie do pana stolarz; niech mu pan wyszuka jakąś małą robótkę i przez 

ten  czas  przyjrzy  się  dokładnie  jego  marynarce,  a  potem  proszę  do  mnie  zatelefonować  i 

powiedzieć, czy materiał się panu podoba. 

- Podoba mi się - odpowiedziałem. - Stolarz przyszedł dwie minuty temu. 

- A więc załatwione! - ucieszyła się pani Maria. 

- Droga znaleziona! Dziś wieczór będzie pan miał wszystko, co trzeba. 

Nie pytałem o nic, tylko podziękowałem Panu 

Bogu,  że  problem  został  nareszcie  rozwiązany.  Ale  w  dziesięć  minut  potem 

zatelefonował jakiś mężczyzna. Był bardzo zmartwiony. 

- Nie mam przyjemności znać pana osobiście 

-  powiedział  -  ale  czytuję,  co  pan  pisze,  i  cenię  pana  wysoko.  Jest  mi  niezmiernie 

przykro, że wyraził się pan o mnie w sposób doprawdy tak mało sympatyczny... Proszę, niech 

mi  pan  nie  przerywa,  jestem  pewien,  że  ktoś  powtórzył  panu  jakieś  głupie  plotki;  mogę 

jednak  zapewnić,  że  w  stosunku  do  Marcelli  postępowałem  zawsze  po  dżentelmeńsku,  a  ta 

historia z Ernestą jest zwykłym wymysłem. Przypuszcza pan, że byłbym zdolny zachować się 

w ten sposób wobec takiej kobiety jak Marcella? 

- Wykluczone! - wykrzyknąłem. - Wiem, co to za ziółko ta Ernesta. Jednakże... 

- Jednakże wszystko dobre, co się dobrze kończy 

- przerwał mi Luigi. Bo to był właśnie Luigi, ten od materiałów. 

Pożegnaliśmy  się  serdecznie.  Położyłem  słuchawkę  i  poszedłem  otworzyć,  bo  ktoś 

dzwonił. 

Przyszedł krawiec z paczką. 

W  paczce  był  kupon  niebieskiej  popeliny  koszulowej,  którą  mi  pokazał  bardzo 

zdziwiony. 

- Nie mogę panu uszyć brązowej drelichowej marynarki z niebieskiej popeliny. 

Musiałem przyznać  mu rację  i  zapewnić go,  że absolutnie  nie rozumiem,  skąd  się w 

tym wszystkim wzięła niebieska popelina. 

-  Przysłała  mi  to  pani  Maria,  mówiąc,  że  to  jest  na  drelichową  marynarkę  - 

odpowiedział. 

Szczęśliwym  trafem  w  tejże  samej  chwili  zatelefonowała  do  mnie  pani  Maria  we 

własnej osobie. 

-  Wszystko  w  porządku!  -  oznajmiła.  -  Marcella  pogodziła  się  z  Luigim.  Więc 

wszystko jest znowu proste. Dziś wieczór materiał będzie u krawca. 

- To świetnie! - wykrzyknąłem. - Ale krawiec jest właśnie tutaj z kuponem popeliny... 

background image

- Nie szkodzi - wyjaśniła pani Maria. - Kiedy dowiedziałam się o pojednaniu, miałam 

już  zamówiony  kupon  drelichu  gdzie  indziej.  Więc  nie  chcąc  zrobić  zawodu  pani  Lucii, 

zmieniłam zamówienie. 

Pańska żona mówiła mi, że potrzebuje pan także koszul. 

Zabrałem popelinę  i poprosiłem krawca,  żeby czekał spokojnie,  u siebie w domu,  na 

drelich. 

Ale nie zdążyłem jeszcze wrócić na górę, kiedy zatelefonowała jakaś młoda osoba. 

-  Nie  rozumiem,  dlaczego  pan  sobie  pozwala  tak  się  o  mnie  wyrażać!  -  krzyczała 

podnieconym głosem. 

Odpowiedziałem, że to jakieś nieporozumienie. 

Nie mam pojęcia, o co chodzi. 

-  Owszem,  wie  pan  doskonale!  Jestem  Ernesta,  pan  mnie  oczerniał  przed  Luigim! 

Wiem to od jego przyjaciółki Franceski, a jej o tym powiedziała ta nędznica Marcella! 

Prosiłem, żeby się uspokoiła. 

-  Zapewniam panią,  że to nieporozumienie.  Ja  nie znam  żadnej z tych osób  i  nikogo 

nie oczerniałem. 

Udobruchała  się  wreszcie  i  już  myślałem,  że  będzie  to  koniec  całej  afery.  Ale  gdy 

jadłem śniadanie, zatelefonowała pani Maria. 

-  Wszystko  na  nic!  -  oznajmiła.  -  Marcella  znowu  pokłóciła  się  z  Luigim.  Musimy 

wrócić do tamtej drogi. 

Potem zatelefonował Luigi, bardzo zagniewany. 

- Zechce pan łaskawie powtórzyć mi to, co pan mówił do tej wariatki Ernesty? 

-  Powiedziałem  jej  po  prostu,  że  nikogo  nie  znam  i  nic  nikomu  o  nikim  nigdy  nie 

mówiłem. 

-  Nie  chce  się  pan  chyba  zaprzeć  tego,  co  mi  pan  powiedział,  że  dobrze  zna  pan 

Ernestę i wie, co to za ziółko?! 

- Och, po prostu powtórzyłem jak głupi coś, co mówił Nicola, mój krawiec. 

Wszystko  więc  wróciło  do  normy  i  tak  pozostało  aż  do  siódmej  wieczór.  O  siódmej 

przyszedł krawiec. 

-  Ależ  mi  pan  narobił  kłopotów  -  powiedział  bardzo  żałośnie.  -  Wspomniałem  o  tej 

Erneście tak sobie, w zaufaniu, nie powinien pan był tego powtarzać na wszystkie strony. 

Pocieszyłem,  jak  umiałem,  nieszczęsnego  krawca,  i  przysiągłem  sobie,  że  więcej 

telefonów odbierać nie będę. 

A do północy telefon dzwonił jeszcze co najmniej sześć razy. 

background image

Następnego dnia dzwonił ze dwadzieścia razy. 

Nie miałem już więc dalszych wiadomości o tej przeklętej drelichowej marynarce. Aż 

wreszcie, na trzeci dzień rano, pani Maria zjawiła się osobiście. 

- Pana telefon musi być zepsuty - powiedziała. 

- Otóż sprawa tak się przedstawia... 

- Nie chcę nic wiedzieć! - zawołałem. - Proszę to omówić z moją żoną. 

- No dobrze, napiszę do niej. A oto materiał na marynarkę. 

Podała  mi  paczkę,  a  ja,  odwinąwszy  papier,  stwierdziłem,  że  zawiera  kupon  tkaniny 

granatowej w białe prążki. 

-  Doskonale!  -  ucieszyłem  się.  -  Taki  właśnie,  jak  chciałem.  Pozdrowienia  dla 

Luigiego i Marcelli. 

Pani Maria potrząsnęła głową. 

-  Ach,  wszystko  się  zmieniło.  Pamięta  pan  tego  stolarza,  co  tu  przychodził  od  pani 

Ferretti? 

- Tak. 

- No więc, Marcella puściła kantem Luigiego i zaręczyła się z tamtym. Ale gdyby pan 

potrzebował  jakiegoś  materiału,  proszę  do  mnie  zatelefonować,  bo  już  się  zaprzyjaźniłam  z 

siostrą stolarza, więc tę drugą drogę mamy zawsze otwartą. 

Kiedy  wróciłem  do  domu  na  wieś,  Margherita  spytała  mnie,  czy  wszystko  poszło 

dobrze. 

- Doskonale - odpowiedziałem. - Jak po maśle. 

-  Tak,  tak,  te  sprawy  trzeba  zostawić  nam,  kobietom.  Wy,  mężczyźni,  okropnie 

komplikujecie najprostsze rzeczy. 

I dla mnie jakiś prawdziwy zawód 

Tego wieczora po kolacji rzuciłem Pasionarii stanowczo: 

- Dawaj worek! 

Pasionaria popatrzyła na mnie, potem zwróciła się do Margherity: 

- Tatuś chce worek z gorącą wodą. Gdzie on jest? 

Zaprotestowałem energicznie. 

- Nie proszę o worek z gorącą wodą. Pytam o twój tornister. 

Pasionaria wydawała się zdumiona. 

- Mój tornister? - mruknęła. - Na co ci on? 

- Chcę wiedzieć, co robisz w szkole. 

Pasionaria, ociągając się, ruszyła do kąta, gdzie leżały jej gazetki. 

background image

- Lepiej byłoby, żeby każdy zajmował się swoimi własnymi sprawami! - mruczała pod 

nosem. 

Dostałem tornister do rąk i zacząłem przeglądać zeszyty. Interesował mnie zwłaszcza 

zeszyt  z  wypracowaniami  i  w  nim  właśnie  natknąłem  się  na  coś,  co  mnie  żywo 

zainteresowało. 

Temat:”Opowiedz o swoich rodzicach. Opisz ich życie, charakter i pracę”. 

Rozwinięcie:”Moi  rodzice  to  dobrzy  ludzie.  Moja  mama  jest  aniołem  domowego 

ogniska i gotuje na płynnym gazie smaczne potrawy, które rozweselają nasz stół, ale ja wolę 

kiełbasę,  salceson  i  gotowane  kartofle.  Mama  troszczy  się  zawsze  o  to,  żebyśmy  byli  w 

porządku,  bo  jak  nie,  to  zaraz  ludzie  mówią,  że  wyglądamy  jak  Cyganie.  Więc  co  dzień 

sprowadza jedną panią, która umie bardzo dobrze cerować, szyć i prasować, i ona oporządza 

ubrania nasze i tatusia. 

Mój  tatuś  jest  podporą  rodziny  i  jest  bardzo  pracowity,  bo  ciągle  chodzi  po  domu  i 

wbija  gwoździe  do  wieszania  obrazów,  i  przykręca  śrubki  przy  kranach,  i  reguluje  palnik 

naftowy do kaloryferów albo dozoruje murarzy i stolarza. 

Tatuś ciągle myje samochód i wyciera go skórkową ściereczką. Nalewa także wodę do 

chłodnicy i sprawdza poziom oleju w motorze. 

Mój  tatuś  umie  także  pisać  na  maszynie,  na  czarno  albo  na  czerwono.  Lubi  czytać  i 

czyta dużo gazet. 

Co  tydzień  jeździ  samochodem  do  Mediolanu,  a  potem  wraca  i  moja  mama  jest 

zadowolona, bo zawsze trzeba albo zreperować światło elektryczne, albo dolać więcej nafty, 

albo nakręcić duży zegar i tak dalej. 

Jeśli chodzi o charakter, to moi rodzice są nerwowi, ale dobrzy i dosyć sympatyczni, i 

choć mi czasem dokuczają, to im zawsze przebaczam”. 

Przeczytałem wypracowanie i zwróciłem się do 

Pasionarii: 

- A więc cała praca twojego ojca polega na zawieszaniu obrazów, nakręcaniu zegara i 

jeżdżeniu samochodem do Mediolanu. No, a pieniądze potrzebne na życie dla mnie i dla was - 

jak myślisz, skąd je biorę? 

Pasionaria wzruszyła ramionami. 

- Ja się nie zajmuję cudzymi sprawami. 

-  To  mądra  zasada  -  powiedziałem.  -  Jednakże  od  córki  można  wymagać,  żeby 

przynajmniej  wiedziała,  jaki  jest  zawód  jej  ojca.  To ty  nie  wiesz,  że  ja  oprócz  reperowania 

kranu przy zlewie, czy kontaktów elektrycznych piszę artykuły do gazet i książki? 

background image

-  Pewno,  że  wiem  -  odparła  Pasionaria.  -  Ale  to  nie  jest  prawdziwy  zawód,  jak  na 

przykład stolarz, lekarz, mechanik albo adwokat. 

- Więc cóż to jest w takim razie? - wrzasnąłem. 

- To takie coś. Każdy potrafi coś napisać. No a jak nie jest doktorem, to nogi uciąć nie 

potrafi. 

Poczułem się dotknięty. 

- Aha, więc twój ojciec to po prostu jakiś chłystek bez zawodu! 

Na Pasionarii nie zrobiło to wrażenia. 

- Mówi się zawód, jeśli ktoś robi coś, co jest potrzebne. Jak ktoś potrzebuje ubrania, to 

idzie  do  krawca,  jak  lekarstwa,  to  do  doktora,  a  jak  chce  mieć  stół,  to  do  stolarza.  To  są 

prawdziwe zawody.  A nikt nie  idzie do pisarza,  gdy potrzebuje historyjki do płaczu albo do 

śmiechu. 

- Ty jednak czytasz różne historyjki w swoich książkach i pisemkach. 

-  To  nic  nie  znaczy  -  odparła.  -  Są takie  dzieci,  co  nigdy  nie  czytają,  i  nic  złego  się 

przez to nie dzieje. 

A  jak  dziecko  podrze  buty  i  nie  ma  szewca,  żeby  mu  je  naprawił,  to  musi  chodzić 

boso, a znów jak ktoś musi iść do sądu, a nie ma adwokata, to go zamykają w więzieniu. 

Nie  mogłem  wszczynać  z  Pasionarią  wielkiej  dyskusji,  jaka  byłaby  w  tym  wypadku 

wskazana. Zresztą przeszkodziła mi w tym interwencja Margherity. 

- No, proszę - rzekła z westchnieniem - fakty i tym razem przyznają mi rację. Ile razy 

prosiłam  cię:”Zdaj  egzaminy  końcowe,  Giovannino,  zrób  dyplom.  Zdobądź  prawdziwy 

zawód, a nikt nie będzie ci wzbraniał pisać nadal; ale będziesz człowiekiem na stanowisku, a 

nie takim  nie wiadomo kim”.  Tak, nie  możesz  mieć  za złe,  jeśli twoje dzieci  mówią,  że  nie 

masz zawodu. 

Tu wtrącił się Albertino. 

- Gdyby tatuś chciał - powiedział zwracając się do 

Margherity - to mógłby jeszcze teraz zdać egzaminy i dostać dyplom! 

- Za późno - westchnęła. - Musiałby zaczynać wszystko od nowa: nic już nie pamięta. 

Nie widzisz, jak trudno mu się w czymś połapać, kiedy go prosisz, żeby ci pomógł w łacinie 

albo w matematyce? 

-  Nic  nie  szkodzi  -  zaprotestował  Albertino.  Gdyby  się  postarał,  dałby  radę.  Jest 

inteligentny. 

- Inteligencja na nic się nie zda, kiedy pamięć całkiem zawodzi. Teraz już przepadło. 

Nic się nie da zrobić. 

background image

Z kolei zabrała głos Pasionaria. 

-  Jeżeli  nie  może  dostać  dyplomu,  mógłby  sobie  poszukać  jakiejś  innej  roboty.  Na 

przykład założyć sklep. Na to, żeby sprzedawać w sklepie, nie potrzeba dyplomu. 

Margherita roześmiała się. 

-  On  miałby  się  brać  do  handlu?  Człowiek,  który  przez  całe  życie  zaprzepaszczał 

wszystkie swoje interesy, zawierał najgorsze w świecie umowy, zarabiał dziesięć tam, gdzie 

każdy inny zarobiłby sto! Nawet o tym nie myśl!  Gdyby otworzył sklep, zbankrutowałby po 

dwóch tygodniach. 

- Mógłby zostać reprezentantem jakiejś firmy 

- zaproponował Albertino. 

- Gdzież tam, to uczuciowiec; żaden rodzaj handlu nie nadaje się dla niego. 

- Mógłby prowadzić ciężarówkę! - wykrzyknęła 

Pasionaria. - Ma prawo jazdy i umie prowadzić samochód. 

Margherita potrząsnęła głową. 

- To ciężka praca. Jest już stary, nerwy ma stargane, wzrok zmęczony. 

Pasionaria popatrzyła na mnie szczerze zmartwiona. 

- Więc okazuje się - powiedziała żałośnie - że nic w ogóle nie może robić, biedaczek. 

Margherita potrząsnęła głową. 

- Nic a nic.  Może tylko tak ciągnąć z dnia na dzień, jak to robił do tej pory. Żyć jak 

ptak na gałęzi. 

Niepoważny i bezmyślny, jak wtedy kiedy go poznałam. 

I Pasionaria zbuntowała się. 

-  To  już  nie  wiem,  o  co  robisz  te  wszystkie  historie  -  powiedziała  do  Margherity.  - 

Jeżeli był taki niepoważny i bezmyślny, to po co go sobie wzięłaś? 

Margherita rozłożyła bezradnie ręce. 

- Może dlatego, że byłam jeszcze bardziej bezmyślna niż on. 

Na  Pasionarii  to  matczyne  wyznanie  zrobiło  wielkie  wrażenie.  Nie  odezwała  się 

więcej i poszła uporządkować wszystko w tornistrze. 

Widziałem,  że  przed  włożeniem  tam  zeszytu  z  wypracowaniami  coś  w  nim  jeszcze 

przez  chwilę  pisała;  i  kiedy  wszyscy  już  poszli  spać  i  zostałem  sam,  wyjąłem  zeszyt  i 

stwierdziłem, że rozwinięcie tematu o rodzicach zostało uzupełnione. 

„Mój  tatuś  pisze  do  gazet,  ale  z  fachu  jest  kierowcą  ciężarówki.  Moja  mama  także 

umie  prowadzić  ciężarówkę  i  kiedy  tatuś  musi  jechać  daleko,  prowadzi  mama,  a  jej  mąż 

wtedy odpoczywa na ławeczce w szoferce. Nasza ciężarówka to Fiat na ropę, ostatni model. 

background image

Jest  bardzo  ładna,  a  na  przedniej  ścianie  szoferki  jest  napisane  dużymi  literami:  Strzeż  nas, 

Boże.” 

Tak  to  Pasionaria  za  jednym  zamachem  zmiotła  wszystkie  przeszkody  i  mianowała 

mnie  szoferem  ciężarówki.  A  mając  na  uwadze  moje  rozliczne  braki  i  chcąc  mi  ulżyć  w 

pracy, przydała mi do pomocy, jako drugiego kierowcę, Margheritę. 

Miałem więc teraz zawód i ja. 

Zgasiłem światło i przyłączyłem się do drugiego kierowcy, który spał na ławeczce w 

szoferce naszej ciężarówki. Po chwili pędziłem już pełnym gazem po pustych szlakach snu. 

Twarz mediolańska 

- Był tu dziś rano jakiś rolnik na motocyklu. 

Mówi, że chce ci zrobić popiersie - poinformowała mnie Margherita. 

Że rolnik jeździ na motocyklu, nic w tym dziwnego. Dziwne natomiast wydaje się to, 

że przyjechawszy na motocyklu, zapragnął zrobić moje popiersie. 

- Powiedział ci, jak się nazywa? 

-  Nie.  Zsiadł  z  motocykla,  wszedł,  zapytał:”Jest  w  domu  ten  wąsaty?” 

Odpowiedziałam:”Nie”.  A  on  wtedy  mówi:”Niech  mu  pani  powie,  że  czekam  na  niego. 

Muszę mu zrobić popiersie”. Koniec, kropka. 

Wsiadł na motor i tyle go widziałam. 

- Nic więcej nie mówił? 

- Nic. 

- Jak był ubrany? 

- Skórzana kurtka, skórzane rękawice, skórzany kask i gogle. 

Sprawa była coraz mniej jasna. 

- Margherito, czy miał ze sobą jakieś szpadle, motyki, brony, pługi, maszyny rolnicze? 

- Nie, miał tylko aparat fotograficzny przewieszony przez ramię. 

Straciłem cierpliwość i zacząłem krzyczeć: 

-  Przyjeżdża  na  motorze,  ubrany  jak  lotnik,  z  aparatem  fotograficznym  przez  ramię. 

Kto to? Rolnik! 

Margherito, czy wolno wiedzieć, po czym poznałaś, że to jest rolnik? 

Spokój Margherity był niezmącony. 

- Po twarzy - powiedziała pogodnie. - Twarz miał odsłoniętą i przypomniałam sobie, 

że to ten sam rolnik, co pięć czy sześć lat temu przyszedł kiedyś do ciebie w Mediolanie i do 

wieczora rozprawialiście bez przerwy o nawozach, o folwarkach, o cielętach, o racjonalnych 

oborach i tak dalej. Wiesz, o kim mówię? 

background image

- Nie. 

- No więc ten sam rolnik przyjechał dzisiaj powiedzieć, że na ciebie czeka, bo ma ci 

zrobić popiersie. 

Nagły błysk mnie oświecił. 

- Już zrozumiałem, kto to. Chociaż jeździ motorem w stroju lotnika, nie jest rolnikiem. 

Jest rzeźbiarzem. Najlepszy dowód, że chce robić moje popiersie. 

- To rolnik! - Margherita trwała uparcie przy swoim. - Pamiętam, że kiedyś napisał do 

ciebie i na kopercie był nadruk z wypisanym wyraźnie jego zawodem. 

W gruncie rzeczy Margherita miała rację, był taki okres w życiu rzeźbiarza Froniego, 

kiedy  miał  papier  listowy  z  nadrukiem”Froni  -  Rolnik  -  Fidenza”  i  mówił  wyłącznie  na 

tematy związane z rolnictwem. 

-  Widocznie  zmienił  zawód  jeszcze  raz  i  wrócił  do  swojego  właściwego  - 

powiedziałem. 

I  ponieważ  Froni  był  nie  tylko  moim  starym  przyjacielem,  ale  także  był  -  i  jest 

dotychczas - jednym z bardzo niewielu prawdziwych rzeźbiarzy, jacy istnieją na tym świecie, 

następnego ranka wybrałem się do niego. 

Zastałem  go  w  pracowni;  kiedy  wszedłem,  modelował  właśnie  jakąś  głowę  i 

odpowiedział na moje powitanie nie obracając się. 

-  Giovannino,  nie  ruszaj  się  stamtąd!  -  wykrzyknął  bardzo  podniecony.  -  Daj  mi 

przygotować glinę. 

Nie chcę zepsuć pierwszego wrażenia;  jak tylko glina  będzie gotowa,  przyjdziesz tu, 

usiądziesz  na  stołku  i  będziesz  patrzył  na  klamkę  okna.  Kiedy  już  będziesz  upozowany, 

odwrócę się, spojrzę i zaraz zacznę cię modelować w glinie. W pięć minut już będę cię miał. 

Potem przez parę miesięcy będę wykańczał cały kram. Ale pierwsze wrażenie muszę 

utrwalić natychmiast w całej pełni. 

Zastosowałem się do jego dyrektyw. 

-  Giovannino! -  wykrzyknął rzeźbiarz umocowując bryłę gliny  na postumencie.  -  Od 

roku już rozmyślam o twoim portrecie. Jestem pewny, że wyjdzie z tego coś niezwykłego. To 

jest twarz, jakiej mi właśnie teraz potrzeba. Siadaj na stołku i wpatruj się w klamkę. 

Podszedłem do stołka, usiadłem i wpatrzyłem się w klamkę. Rzeźbiarz odwrócił się  i 

spojrzał na mnie. 

Wstrzymałem  dech,  żeby  nie  osłabić  intensywności  pierwszego  wrażenia,  zaraz 

jednak usłyszałem głos 

Froniego. Był to głos zupełnie inny niż przed chwilą. 

background image

- Nic z tego. To nie ty. 

Zabolało mnie głębokie rozczarowanie, jakie w tym głosie wyczułem. 

- Przykro mi - wyjąkałem. - Może to światło... 

Potrząsnął głową. 

-  Nie.  To coś zupełnie  innego.  Przed pięciu  laty,  kiedy cię widziałem w Mediolanie, 

nie byłeś taki. 

Miałeś twarz, która coś mówiła, włosy nad czołem rozczochrane, worki pod oczyma, 

głębokie  bruzdy  koło  ust...  Teraz  wszystko  się  odmieniło.  Twarz  człowieka  wypoczętego, 

człowieka,  któremu  się  dobrze  powodzi,  który  je  i  pije  spokojnie  nie  troszcząc  się  o  nic... 

twarz... 

- Twarz kretyna, krótko mówiąc - powiedziałem. 

- Nie, po prostu nie jest ciekawa. 

Poczułem się nieomal winowajcą. 

- Dzisiejszej nocy wyspałem się - tłumaczyłem. 

- A potem, rano, przed przyjściem tutaj, poszedłem do fryzjera, żeby mi doprowadził 

włosy do porządku... Ostatnim razem, kiedy mnie widziałeś, byłem ledwo żywy ze zmęczenia 

po dwóch nie przespanych nocach, byłem potargany, nie ogolony, brzuch mnie bolał... 

- Giovannino, nie trzeba było dziś przyjeżdżać! 

- Przyjechałem, bo nie miałem pojęcia, o jaką twarz ci chodzi. 

- O taką jak wtedy! Tamta twarz mnie interesuje. 

Przyjdź do mnie,  jak  będziesz zmęczony,  brzuch cię  będzie  bolał, czuprynę  będziesz 

miał  zmierzwioną,  twarz  zarośniętą,  worki  pod  oczyma,  gardło  przepalone  dymem.  Kiedy 

będziesz  miał,  jednym  słowem,  twarz  taką,  jak  trzeba.  Skoro  mam  cię  rzeźbić,  muszę 

odnaleźć tamtą twarz. 

Długo  rozwodził  się  nad  tym,  jaką  ma  koncepcję,  i  w  miarę  jak  mówił,  ogarniał  go 

coraz większy zapał. 

Wychodząc stamtąd miałem już silne przeświadczenie, że jeżeli nie zdołam odzyskać 

mojej mediolańskiej twarzy, okażę się ostatnim łajdakiem. 

Wróciłem po miesiącu. 

- Giovannino, budzisz obrzydzenie - powiedziała mi tego ranka Margherita, patrząc z 

niesmakiem na nieład panujący na mojej twarzy i w jej bezpośrednim sąsiedztwie. 

Wtedy, zamiast iść do fryzjera, postanowiłem jechać do Froniego. 

Zobaczywszy mnie, aż podskoczył. 

background image

-  Stój,  stój!  Nie  ruszaj  się,  Giovannino!  -  zaczął  wykrzykiwać,  jednocześnie 

gorączkowo rzucając garście gliny na postument. - Nie ruszaj się, bo już mamy! 

Zastygłem  w  bezruchu  i  siedziałem  cierpliwie  na  stołku,  wpatrzony  w  klamkę  okna. 

Przez jakiś kwadrans Froni pracował nad bryłą gliny, raz po raz sapiąc. 

- Nie ruszaj się! Nie ruszaj się, bo już mamy! 

Nagle wydał pomruk i powiedział przez zaciśnięte zęby: 

- Nie mamy! Coś tu nie gra. Zdawało się, że to ty, twoja mediolańska twarz. Ale to nie 

ty i nie tamta twarz. 

Usiłowałem  go  przekonać,  że  się  myli,  że  wszystko  jest  tak  samo  jak  wtedy  w 

Mediolanie.  Byłem  śmiertelnie  zmęczony,  dwie  noce  nie  spałem,  oczy  miałem  przygasłe, 

długą brodę, włosy nie strzyżone i potargane. 

-  Wszystko  tak  samiuteńko  jak  wtedy  -  zakończyłem.  -  Z  wyjątkiem  tych  pięciu  lat 

więcej, które dźwigam na grzbiecie, no i bólu brzucha, który dziś mi nie dokucza. Ale to nie 

ma chyba znaczenia. 

Przerwał mi pełnym oburzenia okrzykiem: 

- Ból brzucha nie ma znaczenia? Chyba nie wiesz, co to jest ból brzucha! 

Wiedziałem  dobrze,  niestety,  gdyż  bóle  żołądka  zatruwają  mi  życie  co  najmniej  od 

piętnastu lat. 

Schyliłem głowę. 

- Rozumiem. Ale chyba nie żądasz, żebym się specjalnie starał dostać boleści! 

-  Nie  żądam  niczego,  mówię  po  prostu,  żebyś  przyszedł  wtedy,  kiedy  będziesz  miał 

boleści. Potrzebna mi twoja prawdziwa twarz! 

To  już  nie  była  kwestia  przyjaźni,  tu  w  grę  wchodziło  sumienie.  On  był  pewny,  że 

potrafi uczynić z mojego portretu arcydzieło, musiałem więc ponieść ofiarę w imię przyjaźni 

dla artysty i umiłowania sztuki samej w sobie. 

Poniosłem  tę  ofiarę  i  zacząłem  opychać  się  kiełbasą,  salcesonem,  potrawami 

smażonymi,  pieprzem  tureckim,  pikantnymi  sardynkami,  jednym  słowem  wszystkim,  co 

najwięcej  lubię  i  co  mi  najbardziej  szkodzi.  Przez  cały  miesiąc  odżywiałem  się  w  ten 

morderczy  sposób,  wszystko  jednak  jakby  się  sprzysięgło  przeciwko  mnie,  a  tym  samym 

przeciwko sztuce: nawet mnie nie zapiekło w żołądku. 

Ale  wreszcie,  pewnego  ranka,  zbudziłem  się  z  żołądkiem  palącym  jak  ogień.  Nawet 

się  nie  umyłem,  tylko  ubrałem  byle  jak,  wskoczyłem  do  wozu  i  ruszyłem  do  Fidenzy.  Nie 

przestawałem  ani  na  chwilę  myśleć  intensywnie  o  swoich  boleściach,  a  jak  wiadomo,  przy 

bólu żołądka nie ma nic gorszego niż o nim rozmyślać. 

background image

Prowadziłem wóz bardzo nerwowo i w pewnej chwili znalazłem się w tarapatach. Aby 

uniknąć zmiażdżenia przez kolumnę samochodową, musiałem wykonać taki manewr, o jakim 

nigdy mi się nawet nie śniło. Wymigałem się z tego nawet bez zadraśnięcia błotnika; ale ból 

brzucha, zostawiony bez kontroli, ulotnił się. Zniechęcony wróciłem do domu. 

Płynęły dni i tygodnie, aż wreszcie pewnego wieczora zjawił się Froni. 

- No i co? 

Rozłożyłem ręce. 

-  Jeżeli  nie  miałeś  ochoty,  żebym  cię  rzeźbił,  to  mogłeś  mi  od  razu  powiedzieć!  - 

wykrzyknął  z  goryczą.  -  Chociaż,  z  drugiej  strony,  mógłbyś  pamiętać,  że  to  jest  pierwsza 

przysługa, o jaką cię kiedykolwiek prosiłem... 

Protestowałem  ze  wszystkich  sił,  opowiedziałem  mu  o  wszystkim,  co  robiłem,  żeby 

wywołać ból żołądka. Wezwałem na pomoc Margheritę. 

- Powiedz mu ty, jakim paskudztwem się karmię! 

Margherita popatrzyła na rzeźbiarza z nienawiścią. 

-  Byłoby  lepiej,  gdyby  pan  nadal  trudnił  się  rolnictwem  -  powiedziała  twardym 

głosem.  -  Przez  tę  pańską  rzeźbę,  jeżeli  mój  mąż  jeszcze  miesiąc  dłużej  będzie  tak  żył,  to 

wyrzeźbi mu pan chyba nagrobek! 

Niechże mu się pan przypatrzy! Widzi pan, do jakiego stanu doszedł? Nie chodzi już 

do fryzjera, śpi w ubraniu, rzadko kiedy się myje, po prostu wstyd przynosi domowi. Czy pan 

koniecznie właśnie jego musi rzeźbić? 

Froni rozłożył bezradnie ręce. 

- Muszę właśnie jego! Był wspaniały, kiedy go zobaczyłem wtedy w Mediolanie! 

Margherita nie nalegała dłużej. Zrozumiała, że on nie przez złośliwość chce mi zrobić 

to popiersie, tylko domaga się tego jego dusza artysty. 

-  Dziej  się  wola  Boża  -  zakończyła  z  westchnieniem.  Ludzie  przemijają,  sztuka 

zostaje. Miejmy nadzieję, że pan zdąży. 

Nie ustawałem w trudzie dla chwały sztuki, jadłem i piłem rzeczy zdolne przyprawić o 

ból żołądka strusia, a nawet dwa strusie. Ale wciąż nic mi nie dolegało. 

Straciłem  już  wszelką  nadzieję,  kiedy  wreszcie  pewnej  nocy  zbudziło  mnie  koło 

godziny drugiej straszliwe pieczenie w żołądku. 

- Margherito! - zawołałem. - Jest! 

- Bogu dzięki - uradowała się Margherita. 

Nie  ubrałem  się  nawet,  narzuciłem  tylko  płaszcz,  wyprowadziłem  wóz  z  garażu  i 

zagłębiłem się w ciemność nocy. 

background image

Mknąłem  jak  na skrzydłach, a  ból  brzucha  nie ulatniał  się,  przeciwnie,  wzmagał  się, 

był wspaniały! 

Zajechałem  przed  dom  Froniego  stojący  pośród  pól.  Zacząłem  rzucać  kamykami  w 

ramy okienne i w końcu udało mi się go zbudzić. Otworzył mi, a ja rzuciłem się natychmiast 

do pracowni, usiadłem na stołku i wpatrzyłem się w klamkę okna. 

- Prędko! - zawołałem podniecony. - Jeżeli teraz nie odnajdziesz mojej mediolańskiej 

twarzy, to już nigdy jej nie odnajdziesz! Mam takie boleści, że chyba skonam! 

-  Ja  też  -  odpowiedział  Froni  ponuro.  -  Jeżeli  nie  dostanę  sody  oczyszczonej,  nie 

potrafię nawet ruszyć palcem. 

Jęknął i zgiął się we dwoje w spazmie bólu. 

Znaleźć sodę o trzeciej w nocy nie jest łatwe. 

Wyruszyliśmy na jej poszukiwanie moim wozem i w końcu dostaliśmy ją w Parmie. 

Kiedy  po  godzinie  wysadziłem  Froniego  przed  jego  domem,  przyjrzał  mi  się  i 

potrząsnął głową. 

- Miałeś wspaniałą twarz tej nocy... Prawdziwie mediolańską twarz... Ale teraz... 

Westchnął. 

-  Giovannino,  prawdziwy  przyjaciel  nie  zażyłby  lekarstwa.  Mogłeś  się  obejść... 

Konieczne było tylko dla mnie! 

Udałem  się  w  powrotną  drogę  zgnębiony  i  upokorzony,  a  Margherita,  zobaczywszy 

mnie, zrozumiała natychmiast. 

- Tym razem też źle poszło? 

- Źle. 

-  Trzeba  mieć  wiarę,  Giovannino.  Droga  sztuki  jest  trudna.  Nie  zniechęcaj  się, 

odzyskasz swoją mediolańską twarz. Musisz ją odzyskać, bo on ma rację: to jest twoja twarz 

prawdziwa. Twarz interesująca. Bo tak, kiedy jesteś zdrowy, twoja twarz jest... nie wiem, jak 

to wyrazić... 

- Kretyńska! - wyręczyłem ją, bo ja umiałem to wyrazić. 

Usprawiedliwienie 

Wróciliśmy z miasta późno i jak tylko weszliśmy do kuchni, Pasionaria zapytała: 

- O której obiad? 

-  Na  wsi  nie  jada  się  obiadu,  tylko  kolację  -  odparła  Margherita,  zajęta  tłuczeniem 

gotowanych ziemniaków. 

- Obiad czy kolacja, wszystko jedno, byleby prędko, bo muszę napisać wypracowanie 

- mruknęła 

background image

Pasionaria. 

Margherita  dalej  tłukła  ziemniaki,  nie  zwracając  na  nią  uwagi.  Pasionaria  dokonała 

inspekcji garnków na kuchence gazowej i wykrzyknęła: 

- Makaron z sosem mięsnym i kiełbasa z kartoflami puree! Trudno, wobec tego zjem 

sadzone jajko. 

- Stajemy się coraz bardziej wybredni - zauważyła 

Margherita. - Teraz nie smakuje nam już makaron ani kiełbasa. 

- Smakują - wyjaśniła Pasionaria - tylko jak się musi pracować, to niedobrze jeść takie 

ciężkie potrawy. Zresztą sama sobie poradzę. 

Wzięła patelenkę, postawiła ją na kuchence gazowej i zapytała, gdzie są jajka. 

- Muszę zjeść zaraz, inaczej nie zdążę napisać wypracowania - wyjaśniła. 

Dostała  swoje  sadzone  jajko,  filiżankę  rosołu  i  kawałeczek  sera.  Zjadła  nic  nie 

mówiąc i właśnie kiedy skończyła, na stół wjechał makaron z sosem mięsnym. 

- Odłóż mi trochę tego na talerzyk - poprosiła 

Margheritę.  -  Zjem,  jak  napiszę  wypracowanie.  Kiedy  się  człowiek  tyle  naszwendał, 

co my dzisiaj, to i zimne jedzenie smakuje. 

- Lepiej zjadłabyś teraz, póki ciepłe - poradził 

Albertino. 

- Nie myślisz, że to za ciężkie i będzie mi przeszkadzało w pracy? 

Albertino nie myślał tak, więc Pasionaria zjadła porządną porcję makaronu. Następnie 

podano kiełbasę z puree i Pasionaria rzuciła na nie melancholijne spojrzenie. 

-  Gdybym  nie  musiała pisać wypracowania,  zjadłabym tego, o, taki kopiasty talerz - 

rzekła wzdychając. - Ale kiedy człowiek musi pracować, nie może jeść kiełbasy. 

Kot  upomniał  się  o  swoją  porcję  i  dostał  odpadki  mięsa.  Pasionaria  patrzyła,  jak  on 

zajada, i żałośnie potrząsnęła głową. 

-  Szczęśliwe  koty,  nie  mają  żadnych  trosk  i  nie  muszą  pisać  wypracowania  - 

wykrzyknęła. 

Było  to  doprawdy  smutne  i  niepokojące,  że  ośmioletnia  dziewczynka  znalazła  się  w 

położeniu, w którym może zazdrościć kotu. 

Podsunąłem Pasionarii obfitą porcję kiełbasy z puree. Zjadła jedno i drugie i zjadłszy 

użaliła się nad sobą: 

- Wiedziałam! Teraz czuję w żołądku ciężar, jakbym się najadła cementu. 

Kompot, zjedzony na ciepło i dobrze osłodzony, ułatwia trawienie, zjadła więc porcję 

kompotu. Potem zaczekała, aż sprzątną ze stołu. 

background image

-  Wolę  pisać  wypracowanie  tutaj  -  wyjaśniła.  Pracować  samotnie,  nocą,  w  moim 

pokoju, jest bardzo smutno. 

Kiedy stół  był  już wolny, Pasionaria wyjęła z tornistra  książki  i zeszyty  i zabrała się 

do  pracy.  Ale  nie  zdążyła  jeszcze  napisać  pierwszego  słowa,  kiedy  ułamał  się  koniuszek 

pióra.  Zmieniła  stalówkę,  ale  z  tej  nowej  spłynęła  na  papier  kropla  atramentu,  tworząc 

ogromny kleks. Gumka do wycierania okazała się przy tej okazji najbardziej niedoskonałym 

ze wszystkich narzędzi pracy, gdyż zamiast usunąć kleks, rozmazała go i w dodatku przetarła 

papier na wylot. Ale 

Pasionaria nie dała się pokonać przeciwnościom. 

Wyrwała  zniszczoną  kartkę,  niestety  zaraz  potem  do  stalówki  przyczepił  się  jakiś 

włosek  sprawiając  nowy  kłopot.  Pasionaria  próbowała  przywieść  stalówkę  do  rozsądku,  ale 

widząc bezowocność swoich wysiłków 

-  gdyż  była  to  chyba  stalówka  najbardziej  przewrotna  w  świecie  -  i  nie  mając  już 

więcej stalówek, zaczęła pisać ołówkiem. Po chwili jednak ołówek się złamał. 

Wówczas Margherita, która do tej chwili nie zabierała głosu, krzyknęła: 

- Dość! 

Zgarnęła  książki  i  zeszyty  ze  stołu,  wrzuciła  je  gwałtownym  ruchem  do  tornistra  i 

schowała go, a przede mną położyła wieczne pióro i teczkę z papierem listowym. 

- Postaraj się raz jeden nie wygłupiać - pouczyła mnie. - To nie mają być bzdury, jakie 

się pisze do gazet, tylko rzecz poważna, z umiarem, odpowiednia dla nauczycielki starej daty. 

Szybko nakreśliłem parę wierszy usprawiedliwienia i zacząłem je głośno odczytywać. 

- Wielce Szanowna Pani, dzisiaj Carlotta... 

- Coś podobnego! - przerwała żywo Margherita. 

„Carlotta”! Zupełnie jakbyś mówił”Malibran, Duse, Pompadour”! 

Miała rację; poprawiłem: 

- Dzisiaj moja Carlotta... 

- Zbyt konfidencjonalne - orzekła Margherita. 

-  Piszesz  do  nauczycielki  list  urzędowy,  a  nie  jakieś  terefere  do  swojego  kumpla 

Carletta! 

- Dzisiaj Carlottina... 

-  Coraz  gorzej!  -  wykrzyknęła  Margherita.  -”Carlottina”  łączy  w  sobie 

defekty”Carlotty” i”mojej 

Carlotty”. 

- Dziś mała Carlotta... 

background image

- Fatalne! Jeżeli już masz dodawać jakiś przymiotnik, to wybierz któryś z uznanych za 

istotne przez władze szkolne. A nie taki, jaki ci podszeptuje twoja miłość ojcowska albo twoja 

literacka fantazja! 

- Dziś dziewczynka Carlotta... 

- Ogólnikowe! Wymijające! 

- Dziś córka niżej podpisanego! 

Margherita zaczęła się śmiać. 

-”Córka niżej podpisanego”! Skoro już używasz takiego wyrażenia, powinieneś, chcąc 

się  utrzymać  w  stylu,  napisać”ja,  niżej  podpisany,  uprzejmie  proszę”  i  tak  dalej.  Zresztą  to 

brzmi śmiesznie”córka niżej podpisanego”. Zupełnie jak”córka pułku” czy coś w tym rodzaju. 

Zirytowałem się. 

-”Mała  Carlotta”  źle,”moja  Carlotta”  źle!  Cóż  mam  w  końcu  napisać?”Obywatelka 

Carlotta”? 

Wtrąciła się Pasionaria: 

- Można chyba napisać”panna Carlotta”... 

- Widzicie ją! - oburzyła się Margherita. - Panna! 

Ośmioletnia smarkata! 

- Prawie dziewięcio - sprecyzowała Pasionaria. 

- To i tak niewiele! - oświadczyła kategorycznie 

Margherita. 

- Lepiej mało niż za dużo - odparła bezczelnie 

Pasionaria. 

Zrobiłem ostatnią próbę. 

- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi... 

- Po kimś, kto jest zawodowym pisarzem,  można by się spodziewać odrobinę więcej. 

Ale niech już będzie. Pisz dalej. 

- Dzisiaj uczennica Carlotta Guareschi musiała udać się do miasta... 

-  Nadzwyczajne!  Ta  ośmioletnia  uczennica  jest  już  tak  samodzielna,  że  może  się  na 

własną rękę wybierać do miasta! 

- ...musiała wraz ze mną udać się do miasta 

- uzupełniłem. 

- Uczennica Carlotta, jeżeli udaje się do miasta w trzeciej osobie, to razem ze swoim 

ojcem, a nie z jakimś facetem w pierwszej osobie. 

background image

-  Dzisiaj  uczennica  Carlotta  Guareschi  musiała  udać  się  do  miasta  wraz  ze  swoim 

ojcem  i  wróciła  późno  do  domu,  wskutek  czego  nie  mogła  napisać  wypracowania.  Proszę 

przeto, aby Pani zechciała wybaczyć... 

-  A  cóż  ty  masz  tu  do  powiedzenia?  -  przerwała  mi  żywo  Margherita.  -  Jeżeli 

uczennica  Carlotta  udaje  się  do  miasta  ze  swoim  ojcem,  to  jej  ojciec  powinien  poprosić 

nauczycielkę o usprawiedliwienie mimowolnego uchybienia obowiązkom. Nie ty! 

- Przecież ja jestem jej ojcem. -¦ u i 

-  Tak, ale w pierwszej osobie.  A twoja córka  udaje się do miasta ze swoim ojcem w 

trzeciej osobie. Są tu więc dwie różne okoliczności. 

Poszukałem więc lepszego rozwiązania. 

-  Dzisiaj  uczennica  Carlotta  Guareschi  musiała  udać  się  do  miasta  wraz  z  ojcem,  a 

ponieważ odwiozłem ją do domu późno, nie mogła napisać wypracowania. Proszę przeto... 

- Jakże to? - wykrzyknęła Margherita. - Uczennica Carlotta jedzie do miasta ze swoim 

ojcem, a wraca z tobą. Dlaczego nie wróciła ze swoim ojcem? 

- To są sprawy, które nauczycielki nie obchodzą 

- odpowiedziałem. - Uczennica Carlotta może jeździć do miasta, z kim chce, i wracać, 

z kim jej się podoba. 

- Dobre pojęcie będą mieli o solidności twojej córki! 

Wtrąciła się Pasionaria. 

- Co ma do tego jakieś pojęcie? Jak nauczycielka zobaczy podpis, to będzie wiedziała, 

że mój tatuś nazywa się tak samo jak ja, i choćby uczennica 

Carlotta  wróciła  z  miasta  nie  ze  swoim  ojcem,  to  nauczycielka  wcale  się  nie  będzie 

dziwiła, bo pomyśli, że to nie byle kto, tylko jakiś wuj albo ktoś inny z rodziny. 

-  A  zresztą  -  dodał  Albertino  -  kiedy  Carlotta  wracała,  to  ja  byłem  razem  z  nią  w 

samochodzie i mogę zawsze zaświadczyć! 

Margherita powiedziała, że skoro tak się rzeczy mają, to można list zakończyć. Więc 

zakończyłem: 

- Proszę przeto, aby Pani zechciała wybaczyć mimowolne uchybienie... 

-”Przeto” nie jest dobre - przerwała mi Margherita. - Tutaj jesteśmy na wsi, a”przeto” 

jest przysłówkiem literackim, który nadaje się tylko do miasta. 

-”Przeto” nie jest przysłówkiem. 

- To więc zaimkiem. 

- Także nie. 

background image

-  Sam  fakt,  że nie wiem, co to za część mowy, świadczy,  iż”przeto” nie  jest słowem 

powszechnego użycia, tylko pretensjonalnie literackim, kawiarnianym. 

- Dlatego też proszę... 

-”Dlatego  też”  brzmi  zanadto  kategorycznie,  arbitralnie.  Trzeba  to  złagodzić. 

Rozcieńczyć sens. Daj 

„zatem”. Mówiąc”zatem”, pozostawiasz nauczycielce pełną swobodę wyboru, czy ma 

przyjąć usprawiedliwienie, czy nie, i zdajesz się na jej osobistą kurtuazję. 

Zdałem  się  na  osobistą  kurtuazję  pani  nauczycielki  i  zmieniłem”przeto”  na”zatem”. 

Przepisałem na czysto i włożywszy list do koperty, wręczyłem Pasionarii. 

- Na ten raz ujdzie - mruknęła Pasionaria. - Ale od tej pory, jak będziesz chciał, żebym 

z tobą jechała, musisz mi napisać usprawiedliwienie przed wyjazdem. 

Poszedłem  spać  z  bólem  głowy,  a  kiedy  po  pół  godzinie  przyszła  do  pokoju 

Margherita, usłyszałem, jak mówi tonem surowego potępienia: 

-  Piękne  wychowanie  dzieci.  Zawozić  małą  do  miasta  i  odsyłać  potem  do  domu  z 

pierwszym lepszym, jaki się trafi! 

Nie odpowiedziałem, gdyż ojciec uczennicy Carlotty poradził mi, żebym dał spokój. 

Ankieta 

Zatelefonowała  jakaś  bardzo  miła  pani  pytając,  czy  zechciałbym  jej  udzielić 

króciutkiego wywiadu dla pewnego kobiecego tygodnika.  Wyjaśniłem natychmiast, że jeżeli 

chodzi jej o moje zapatrywania na modę, to pomyliła się w adresie; ale uspokoiła mnie. 

- Nic wspólnego z modą, to tylko mała ankieta. 

Chodzi  po  prostu  o  to,  żeby  pan  odpowiedział  na  pytanie:”Dlaczego  poślubił  pan 

swoją żonę?” 

Nie  zdziwiłem  się,  przywykłem  już  do  tego  rodzaju  ankiet,  na  przykład:”Jakie 

piosenki  lubi  pan  najbardziej?”„Gdyby  przyszli  Rosjanie,  jak  by  się  pan  zachował?”„Co 

zrobiłby  pan,  gdyby  był  Trumanem?”  i  tym  podobne.  Nie  zdziwiłem  się  więc,  ale  trochę 

zaniepokoiłem. 

- Pani chce wiedzieć, dlaczego poślubiłem moją żonę? - wykrzyknąłem. 

- Właśnie, dlaczego pan się ożenił ze swoją żoną 

-  wyjaśniła  pani  z  drugiego  końca  kabla.  -  Wydaje  mi  się,  że  to  zupełnie  rozsądne 

pytanie.  Jeżeli człowiek żeni  się  z tą,  a nie  inną  kobietą,  jakiś powód musi przecież  istnieć. 

Niech pan przez chwilkę nad tym pomyśli i powie mi. 

background image

Spróbowałem pomyśleć,  ale odpowiedzi  nie znalazłem., więc powiedziałem tej pani, 

że odkąd poślubiłem moją żonę, upłynęło bardzo dużo czasu i teraz już wcale nie pamiętam, 

dlaczego ożeniłem się z Margheritą, a nie z jakąś inną kobietą. 

-  Nic  nie  szkodzi  -  powiedziała  ta  pani.  -  Niech  pan  spokojnie  pomyśli.  Zadzwonię 

jutro. 

Kiedy  odłożywszy  słuchawkę,  wróciłem  do  jadalni,  Margherita  spojrzała  na  mnie 

podejrzliwie. 

- Co się dzieje? - zapytała. 

- Chcieli wiedzieć, dlaczego się z tobą ożeniłem. 

Zaniepokoiła się. 

- Czy coś nie w porządku? 

-  Nie,  Margherito.  Wszystko  w  porządku.  To  taka  dziennikarska  ankieta.  Trzeba 

odpowiedzieć na pytanie:”Dlaczego pan poślubił swoją żonę?” 

Marghericie  najwyraźniej  ulżyło.  Rzuciła  uwagę,  że  dziennikarze  lepiej  by  zrobili, 

gdyby  się  zajęli  swoimi  własnymi  sprawami,  a  potem  chciała  się  dowiedzieć  -  po  prostu  z 

czystej ciekawości - jaką dałem odpowiedź. 

-  Nie  dałem  żadnej,  Margherito.  To  wcale  niełatwe  dla  mężczyzny  wyjaśnić  tak,  ni 

stąd ni zowąd, dlaczego poślubił swoją żonę. 

Margherita potrząsnęła głową i popatrzyła na mnie surowo. 

- Według mnie, powinno to być zupełnie łatwe 

-  odparła.  -  Chyba  że  chodzi  o  kogoś  tak  bezmyślnego,  że  nawet  żeniąc  się  nie 

wiedział, dlaczego to robi. Skoro ożeniłeś się ze mną, a nie z inną kobietą, musiał istnieć jakiś 

tego powód. 

-  To  samo  powiedziała  mi  ta  dziennikarka,  która  telefonowała.  Powód  być  musi, 

oczywiście. Tylko że, zaskoczony tak znienacka, nie mogłem go sobie przypomnieć. 

- A teraz już sobie przypomniałeś? - spytała Margherita z nie ukrywaną ironią. 

Spróbowałem”zlokalizować  myśl”,  jak  się  to  mówi:  wróciłem  do  szczęśliwych  lat 

mojej młodości. 

Wywołałem  z  pamięci  moje  pierwsze  spotkanie  z  Margheritą,  ale  mnie  to  nie 

oświeciło. Przypomniało mi się, że w owych czasach miałem chwalebny obyczaj prowadzenia 

dziennika, poszedłem więc do swego pokoju, aby odszukać właściwy notatnik. Znalazłem go 

i odczytałem wszystkie notatki, w których utrwaliłem na papierze ważniejsze momenty moich 

spotkań z Margheritą. Ale i tu nie znalazłem elementów potrzebnych do ustalenia wyraźnego 

powodu, dla którego ją poślubiłem. 

background image

-  No  i  co?  -  zapytała  Margheritą  widząc  mnie  z  powrotem.  -  Czy  będziemy  mieli 

przyjemność dowiedzieć się, dlaczego pan raczył nas poślubić? 

Wzruszyłem ramionami, a Margherita oburzyła się. 

-  Nie  wiesz  tego!  I  nigdy  nie  wiedziałeś!  Ożeniłeś  się  ze  mną  tak  sobie,  bez  żadnej 

wyraźnej przyczyny! 

Ożeniłeś się ze mną z błahych powodów! 

Teraz ja się zbuntowałem. 

-  Z  jakich  znowu  błahych  powodów!  Ludzie  nie  żenią  się  z  błahych  powodów! 

Dlaczego się z tobą ożeniłem? Bo chciałem założyć rodzinę, mieć dzieci i tak dalej. To nie są 

wcale błahe powody! 

Na Marghericie gniewny toń mojego głosu nie zrobił wrażenia. 

- Żeniąc się z jakąś inną kobietą, nie ze mną, tak samo mogłeś założyć rodzinę,  mieć 

dzieci i tak dalej. 

Chodzi o to, dlaczego ożeniłeś się właśnie ze mną. 

Odpowiedziałem,  że  w  małżeństwie  główną  rolę  odgrywa  przeznaczenie:  Bóg  je 

związuje i towarzyszy mu w dalszej drodze, jakiś X został stworzony na męża pewnej Y. I na 

odwrót. No i kiedy mężczyzna 

X spotyka kobietę Y, pobierają się. 

- Piękna opowieść o miłości i namiętności! - wykrzyknęła sarkastycznie Margherita. - 

Nawet  nie  przypuszczałam,  że  poślubiłam  kogoś  tak  sentymentalnego.  Jak  miło  będzie 

przeczytać w gazecie:”Poślubiłem moją żonę, ponieważ znalazłem w niej moją 

Y”. 

Miałem już tego dosyć. 

-  Margherito  -  powiedziałem  ze  złością  -  gdyby  zamiast  do  mnie,  zwrócono  się  do 

ciebie i spytano: 

„Dlaczego poślubiła pani swego męża?”, co byś odpowiedziała? 

- To przecież proste - stwierdziła Margherita. 

-  Dałabym  odpowiedź  jak  najbardziej  logiczną:”Poślubiłam  mojego  męża,  bo  nie 

mogłam poślubić cudzego. Każda kobieta wychodzi za swojego męża i każdy mężczyzna żeni 

się ze swoją żoną”. 

Zwróciłem jej uwagę na krańcową powierzchowność takiego sformułowania. 

- Byłoby pięknie, Margherito, gdyby rzeczywiście tak się działo. Cała bieda w tym, że 

zbyt  często  mężczyzna  poślubia  cudzą  żonę,  a  kobieta  -  cudzego  męża.  Stąd  biorą  się 

nieszczęśliwe  małżeństwa,  kończące  się  często  tragicznie.  Zresztą  to,  co  powiedziałaś,  to 

background image

tylko  parafraza  tego,  co  przedtem  ja  mówiłem  o  mężczyźnie  X,  który  poślubia  kobietę  Y. 

Postaraj się być mniej ogólnikowa i odpowiedz, dlaczego za mnie wyszłaś. 

- Chwileczkę! - sprostowała Margherita. - Nie zamieniajmy kart po rozdaniu. Ja ciebie 

nie  poślubiłam:  to  ty  mnie  poślubiłeś,  a  ja  pozwoliłam  ci  się  poślubić.  W  małżeństwie 

większa  odpowiedzialność  spoczywa  na  mężczyźnie,  bo  od  niego  wychodzi  inicjatywa.  Nie 

masz prawa przerzucać na moje barki odpowiedzialności za nasze małżeństwo. 

Powiedziałem jej, że tu nie chodzi o sprecyzowanie, kto ponosi odpowiedzialność. A 

poza  tym,  gdyby  ona  się  nie  zgodziła,  nie  mógłbym  przecież  się  z  nią  ożenić.  Dlaczego 

pozwoliła się poślubić raczej mnie niż komuś innemu? 

Margherita westchnęła boleśnie. 

-  Otóż i piękne osiągnęłam wyniki!  Po tylu poświęceniach,  po tym  jak wychowałam 

dzieci i stworzyłam dom, spotyka mnie wyrzut, że pozwoliłam się poślubić! 

-  Ja  ci  nic  nie  wyrzucam!  Po  prostu,  skoro  szydzisz  ze  mnie,  że  nie  umiałem 

odpowiedzieć  na  pytanie,  dlaczego  się  z  tobą  ożeniłem,  prosiłem  cię,  żebyś  ty  spróbowała 

odpowiedzieć, dlaczego wyszłaś za mnie. 

Margherita  wstała  i  podeszła  do  okna,  aby  sięgnąć  wzrokiem  w  nieskończoność.  Po 

chwili odwróciła się ku mnie. 

-  Giovannino!  A  jednak  musiał  istnieć  jakiś  wyraźny  powód,  dla  którego  poślubiłeś 

mnie,  a  ja  tobie  pozwoliłam  się  poślubić!  Gdybyśmy  się  pobrali  bez  rozsądnego  powodu, 

nasze  małżeństwo  byłoby  czymś  niepoważnym,  a  nasze  dzieci  nie  byłyby  owocem  naszego 

związku, lecz produktem przypadku. Mogłyby być dziećmi jakichś innych dwojga ludzi. 

- Co to to nie - zaprotestowałem. - Są nasze. 

- W materialnym sensie - odparła Margherita zatroskana. - Tylko w materialnym. Bo 

jeżeli nasz związek nie jest czymś logicznym, a więc słusznym, nie mogą też być słuszne ani 

logiczne jego owoce. 

Giovannino,  ty  dzisiaj,  po  tylu  latach,  przyznajesz,  że  ożeniłeś  się  ze  mną  bez 

poważnego  powodu,  i  nawet  nie  zdajesz  sobie  sprawy,  że  ja  pozwoliłam  ci  się  poślubić 

przede wszystkim dlatego, że ufałam ci i byłam pewna, że ty proponujesz mi małżeństwo w 

wyniku  jasnego  i  solidnego  przemyślenia!  Nie  zdajesz  sobie  sprawy,  co  to  znaczy,  że  dziś 

naraz spostrzegamy się, żeśmy zbudowali dom bez fundamentów! Przyjęliśmy na wiarę sumę 

dodawania,  nie  znając  składników.  Margherita  plus  Giovannino  równa  się  sześć, 

powiedzieliśmy.  Potem pomnożyliśmy  sześć  przez dwa  i otrzymaliśmy  dwanaście.  Ale  jaką 

wartość  może  mieć  ten  wynik,  skoro  nie  wiemy,  czy  Margherita  plus  Giovannino  dają 

background image

rzeczywiście sześć, czy  może cztery albo siedem? Nie rozumiesz, że nasze dzieci  mogą być 

po prostu omyłką, wynikiem innej omyłki? 

Była przerażona; starałem się ją uspokoić. 

-  Margherito,  nie  komplikuj  naszego  małżeństwa  mieszając  do  niego  jeszcze  i 

arytmetykę.  Mamy tu dwa niewątpliwe  fakty:  pierwszy, że cię poślubiłem,  i drugi, że skoro 

cię  poślubiłem,  musiałem  mieć  po  temu  jakieś  wyraźne  powody.  Nie  jestem  facetem,  który 

takie  decyzje  podejmuje  lekkomyślnie.  Znam  przecież  siebie.  Trzeba  więc  tylko  spokojnie 

pomyśleć i znaleźć sedno rzeczy. 

Zaczęliśmy myśleć spokojnie, wracając znów do początku. 

-  Dlaczego  cię  poślubiłem,  Margherito?  Wysuńmy  na  próbę  wszelkie  możliwe 

hipotezy. Czy poślubiłem cię dla interesu? 

- Wykluczone - stwierdziła kategorycznie. 

- Więc może oczarowała mnie twoja powierzchowność? - ciągnąłem. 

Marghericie  wydało  się,  że  w  moim  głosie  daje  się  wyczuć  odcień  ironii,  i 

odpowiedziała z rozdrażnieniem: 

-  Lata  płyną,  ząb  czasu  gryzie.  Sąd  oparty  na  dzisiejszej  rzeczywistości  nie  jest  tu 

miarodajny. Trzeba zobaczyć, jak się rzeczy miały wtedy. 

Przyniosłem  gruby  album  i  sumiennie  obejrzeliśmy  wszystkie  zdjęcia  Margherity  z 

tamtych czasów. 

-  Nie  byłam  piękna  w  potocznym  sensie  tego  słowa  -  przyznała  -  ale  byłam 

oryginalna.  Jednakże,  nawet  nie  wiedząc,  jakie  były  w  tamtych  czasach  twoje  kryteria 

estetyczne,  mogę  uczciwie  odrzucić  hipotezę,  że  ożeniłeś  się  oczarowany  moją 

powierzchownością. 

- Nie traćmy otuchy - powiedziałem - czyż nie mogło być tak, że podbiła mnie twoja 

wesołość, dowcip, wiedza, inteligencja? 

Margherita przebiegła myślą swoją osobowość z młodych lat i potrząsnęła głową. 

- Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się. 

Byłem pewien, że musiała być jakaś przyczyna; 

niestety  w  żaden  sposób  nie  mogłem  jej  sobie  uzmysłowić.  Ale  nie  należało 

rezygnować. Postanowiliśmy, że każde z nas samo pomyśli nad tym,  a potem przedyskutuje 

się wspólnie rozmaite hipotezy. Zaczęliśmy tedy myśleć każde z osobna, i zapadła pomiędzy 

nami bariera milczenia. 

Po jakimś czasie posłyszeliśmy z sąsiedniego pokoju głos Albertina: 

- A według ciebie, dlaczego on się z nią ożenił? 

background image

- Któż to może wiedzieć - odpowiedział głos 

Pasionarii. - Może dlatego, że był trochę głupi za młodu? 

- To nieprawda! - zaprotestował Albertino. 

-  Obejrzałem  wszystkie  jego  stare  książki  i  dzienniczki,  które  chowa  w  zielonej 

skrzynce,  i  przekonałem  się,  że  naprawdę  musiał  być  inteligentny,  miał  zawsze  doskonałe 

stopnie ze wszystkiego oprócz matematyki. 

- Wielkie rzeczy! - zaśmiała się drwiąco Pasionaria. - Jak się ktoś żeni, to stopnie ze 

szkoły nic nie znaczą. Według mnie, on się z nią ożenił, bo była od niego starsza, więc pewno 

także i sprytniejsza. 

Albertino wytrwale stawał w mojej obronie. 

-  Nie  gadaj  głupstw.  Rozmawiałem  z  jednym  chłopakiem,  którego  ojciec  się  z  nim 

bardzo przyjaźnił. 

Ten chłopak powiada, że jego tatuś mu mówił, że nasz był bardzo fajny także, jak był 

młody. 

- No to dlaczego się z nią ożenił? Słyszałeś, co oni mówili: nie dla pieniędzy, nie dla 

urody, nie dla inteligencji. Więc chyba dlatego, że był głupi za młodu. 

Albertino nie zaraz odpowiedział;  najwidoczniej  dała  mu do myślenia żelazna  logika 

ośmiolatki. 

- Może i ona też była trochę głupia - odezwał się wreszcie. 

-  Według  mnie  oni  się  pożenili,  bo  oboje  byli  trochę  głupawi  -  zakończyła  trzeźwo 

Pasionaria. 

Na kilka minut zapadła cisza. Potem dał się słyszeć głos Albertina. 

- Ale pomyśl, gdyby on zamiast z nią, ożenił się z jakąś inną... 

- Albo gdyby ona wyszła za kogo innego... - dodała Pasionaria. 

Cała masa ciężkich problemów musiała wirować w mózgu Albertina. W końcu jednak 

widać zdołał się z tym uporać i zakomunikował Pasionarii rezultat zawiłych działań: 

- Pomyśl! Gdyby ona wyszła za innego i on ożenił się z inną, to my bylibyśmy czyimi 

właściwie dziećmi? 

-  Och! -  westchnęła Pasionaria.  -  Kto to może wiedzieć? Może wcale  nie  bylibyśmy 

bratem i siostrą? 

- Może byśmy się nawet nie znali - dodał Albertino. 

-  Całe  szczęście,  że  ona  za  niego  wyszła  i  on  się  z  nią  ożenił!  -  wykrzyknęła  z  ulgą 

Pasionaria.  -  Zawsze  to  lepiej  być  dziećmi  choćby  trochę  stukniętych  rodziców  niż  obcych 

ludzi. Ja nie znoszę obcych ludzi. 

background image

Po  czym  poszli  gdzieś  oboje  w  jakichś  swoich  sprawach  i  z  kolei  zabrała  głos 

Margherita. 

- Przypuszczam, że oni mają rację: ty się ze mną ożeniłeś, bo byłeś trochę głupi, a ja 

wyszłam  za  ciebie  dlatego,  że  także  byłam  trochę  głupia.  Ale  dobrze  się  stało.  Bo  pomyśl: 

gdybym ja wyszła za innego i ty ożeniłbyś się z inną, czyje byłyby nasze dzieci? 

- Strach pomyśleć - odpowiedziałem szczerze zatroskany. 

Kiedy dziennikarka nazajutrz zadzwoniła, telefon przyjęła Margherita. 

- Mój mąż mówi, że się ze mną ożenił z przyczyn oczywistych - wyjaśniła. 

- To trochę mało - zauważyła dziennikarka kwaśno. 

- Każdy się żeni, jak może - odparła Margherita. 

- Ważne jest tylko, żeby mężczyzna ożenił się z własną żoną, nie ryzykując, że dzieci 

dostaną się w obce ręce. 

-  Nie  znoszę  obcych  ludzi  -  mruknęła  Pasionaria,  która  przypadkiem  znalazła  się  w 

pobliżu. 

Tort urodzinowy 

Giacometta zapytała, czy może iść już spać. 

- Możesz z całym spokojem - zapewniła ją Margherita. -  Wszystko co najważniejsze 

już zrobione. 

-  A tort z dziewięcioma świeczkami? -  przypomniała Pasionaria.  -  Chciałabym,  żeby 

był ładny, żebym się nie musiała wstydzić przed koleżankami. 

- Będzie taki, jaki być powinien - uspokoiłem ją. 

- Jutro rano pojadę po niego do miasta. 

- Nie trzeba - oświadczyła Margherita. - Ja sama zrobię tort. 

Sprawa była groźna. Pasionaria i Albertino popatrzyli na mnie z przerażeniem. 

-  Margherito,  doprawdy  nie  widzę  potrzeby,  żebyś  jeszcze  tyle  pracowała.  Już  i  tak 

miałaś za dużo roboty - powiedziałem. 

Potrząsnęła głową. 

-  Pierwszym  obowiązkiem  matki  jest  własnoręcznie  przyrządzić  tradycyjny  tort  na 

urodziny dzieci. 

Głos Margherity brzmiał tak zdecydowanie, że 

Pasionaria i Albertino aż pobledli z wrażenia. 

- Jak się zanadto napracujesz - zauważyła Pasionaria - to zaraz mówisz, że cię głowa 

boli, a ja mam wyrzuty sumienia... 

background image

- Nic nie powiem. Matka umie cierpieć w milczeniu. Jak wypijemy kawę, pójdziecie 

zaraz spać, a ja przygotuję tort. 

- Czy to będzie tort”raj”? - zapytał ostrożnie 

Albertino. 

- Nie - odpowiedziała Margherita krótko. 

- Na pewno zrobi tort”czyściec” - mruknęła 

Pasionaria, wstając od stołu i zmierzając do drzwi. 

- A ty bądź cicho! - krzyknęła Margherita groźnie. 

- Zawsze to samo! Jak są moje urodziny, to wszyscy wykorzystują, że to moje. Jemu 

toście tort urodzinowy kupili! 

-  A  tort  dla  ciebie  ja  zrobię.  I  wstydziłabyś  się  taką  niewdzięcznością  odpłacać  za 

moją serdeczną troskę! 

- Bo nie mamy jeść serdecznej troski, tylko tort! 

- burknęła Pasionaria odchodząc. 

Albertino poszedł za nią bez słowa, ale spojrzenie, jakie mi rzucił, wyrażało niepokój. 

Margherita dokończyła papierosa i wstała. 

- Mam przepis na nadzwyczajny tort - wyjaśniła. 

- Tort mięciutki jak puch i bez tych okropnych tłuszczów, które czynią na ogół torty 

czymś  niemożliwym  do  strawienia.  Tylko  jajka,  cukier,  mąka  ziemniaczana  i  odrobina 

drożdży. 

W  gruncie  rzeczy  Margherita,  jeżeli  chciała,  żeby  jej  tort  był  jeszcze  lżej  strawny, 

powinna  była  wyeliminować  także  jajka,  cukier,  mąkę  ziemniaczaną  i  drożdże.  Ale  nie 

powiedziałem  jej  tego  i  ograniczyłem  się  do  zapytania,  jakie  czynności  jest  skłonna 

powierzyć mnie. 

-  Masz  tylko  przygotować  piecyk  tak,  żeby  był  bardzo  gorący.  Ale  najpierw  rozważ 

mi cukier i mąkę ziemniaczaną; ilości masz podane na tej kartce. 

Wypełniłem  skrupulatnie  zlecenie,  nałożyłem  drewek  do  kuchennego  paleniska  i  z 

żywym zainteresowaniem przyglądałem się, co robi Margherita. 

Pracowała  nadzwyczaj  sprawnie,  bez  cienia  wahań,  i  ktoś,  kto  nigdy  nie  próbował 

tortów Margherity,  musiałby na ten widok wykrzyknąć:”Oto kobieta stworzona do pieczenia 

tortów!” 

Otóż o tortach Margherity nie wystarczy powiedzieć, że są niedobre. One są po prostu 

okropne,  a  to  dlatego,  że  przy  ich  fabrykacji  Margherita  postępuje  tak  samo,  jak  zwykła 

background image

rozumować:  wyrusza  i  kierując  się  sztywną  logiką,  jak  najbardziej  swoistą,  dochodzi 

najlogiczniej w świecie do konkluzji zupełnie nielogicznych. 

Jaja, mąka, cukier. Margherita bierze przepis i rozpoczyna, na przykład, od jaj i cukru, 

ubijając wszystko w misce. Następnie, chcąc nieco rozrzedzić, dodaje marsali; a kiedy z kolei 

masa  staje  się  zbyt  rzadka,  zagęszcza  ją  dodając  pokruszone  sabaudzkie  biszkopty.  Potem, 

aby zrobić z tego masę jednolitą, przeciera wszystko przez sito... i tak dalej. 

Jest  niejako  Armstrongiem  tortów.  Cała  bieda  w  tym,  że  torty  Margherity,  w 

odróżnieniu  od  aranżacji  Armstronga,  nie  są  przeznaczone  do  słuchania,  tylko  do  jedzenia. 

Rezultaty są więc żałosne. 

Margherita  pracowała  z  energią  i  zdecydowaniem  przez  trzy  kwadranse,  po  czym 

wręczyła  mi  tortownicę  napełnioną  po  brzegi  czymś  bardzo  żółtym,  wydając  przy  tym 

odpowiednie dyrektywy. 

-  Wsadź to do piekarnika  i od czasu do czasu kontroluj  nakłuwając tort wykałaczką. 

Kiedy wykałaczka wyjdzie zupełnie sucha, wyjmiesz tort z pieca i dasz mu ostygnąć. Potem 

przy pomocy tego tu kremu i odrobiny fantazji ładnie go udekoruj, umocuj na nim porządnie 

dziewięć świeczek i wstaw do lodówki. 

Poszła spokojnie do łóżka, a ja zasiadłem przed piecem kuchennym, aby pełnić straż 

przy torcie. 

Raz po raz otwierałem drzwiczki piekarnika, aby skontrolować stan ciasta. 

Z  początku  tort  zachowywał  się  spokojnie,  przybierając  tylko  barwę  coraz  bardziej 

zbliżoną  do  złotobrunatnej.  Potem,  kiedy  do  akcji  przystąpiły  drożdże,  tort  zaczął  się 

wzdymać, dotykając niemal stropu piekarnika. A jeszcze później zaczął z wolna powracać do 

poprzednich rozmiarów. Wkrótce opadł do poziomu brzegów tortownicy i musiał mieć jakiś 

defekt w hamulcach, bo nie zatrzymał się tam, tylko w dalszym ciągu opadał coraz niżej. 

Próbowałem  nakłuwać  go  wykałaczką,  ale  wykałaczka  złamała  się,  gdyż  ciasto 

pokryte  było  twardą  skorupą.  Udało  mi  się  przedziurawić  ją  gwoździem  i  sięgnąć  w  głąb 

tortowych trzewi. Gwóźdź wyszedł mokry, więc zamknąłem drzwiczki piecyka. 

W tej właśnie chwili drzwi kuchni otworzyły się i stanęli w nich Albertino i Pasionaria 

w nocnych strojach. 

- Jak on się miewa? - spytała Pasionaria. 

- Piecze się. 

- Jak wygląda? 

- Trudno powiedzieć; wygląd jeszcze nie ustalony. 

background image

Zaczekaliśmy  z  dziesięć  minut  i  dokonaliśmy  kolejnej  inspekcji.  Tort  opadł  jeszcze 

niżej,  gwóźdź  z  trudem  przebił  skorupę.  Wyszedł  za  to  suchuteńki.  Tort  był  upieczony. 

Wyciągnąłem tortownicę i postawiłem ją na stole. 

- Płaski jak naleśnik - zauważył niepewnie Albertino. 

Pasionaria próbowała przebić tort gwoździem, ale zdołała zaledwie podrapać skorupę. 

- Do osadzenia świeczek potrzebny będzie świder 

- mruknęła. 

- Można je będzie przykleić klejem stolarskim zaproponował Albertino. 

- Nie będzie trzeba - zapewniłem ich. - Jak się przystroi kremem i jeszcze czymś, tort 

będzie wyglądał całkiem dobrze i świeczki będą się doskonale trzymały. 

Poszliśmy  do  spiżarni,  żeby  wstawić  tort  do  lodówki.  Wystygł  bardzo  prędko. 

Obróciliśmy  tortownicę  do  góry  dnem  i  tort  wypadł  na  marmurowy  blat  stołu  z  głośnym 

stukiem, niby drewniana pokrywa. Był to właściwie żółty podpłomyk grubości jakichś dwóch 

centymetrów.  Kiedy  się  go  zginało,  wracał  powoli  do  przyrodzonego  kształtu,  zachował 

bowiem wysoki stopień elastyczności. 

Patrzeliśmy w milczeniu na to, co miało być najbardziej puszystym i najlżej strawnym 

tortem świata. 

Wreszcie Pasionaria westchnęła cichutko: 

- Biedna mama... 

Oczy miała pełne łez. Przejąłem inicjatywę w swoje ręce. 

-  Nie  ma powodu do dramatów,  musimy ruszyć  śmiało do kontrataku. I  pamiętajcie, 

że walczyć będziecie nie o ton, ale w obronie waszej matki! 

Wsunąłem tort z powrotem do piecyka  i wyjąłem  go dopiero, kiedy stał  się twardy  i 

sztywny jak suchar okrętowy. Teraz chodziło o to, aby go zmiękczyć. 

Ułamałem kawałeczek i spróbowałem namoczyć go w mleku. Nie wsiąkało ani trochę. 

Wówczas  tłuczkiem  do  mięsa  rozbiliśmy  cały  tort  na  kawałeczki  i  te  kawałeczki 

przepuściliśmy  przez  maszynkę  do  mielenia  mięsa.  Otrzymany  w  ten  sposób  proszek 

wsypałem do miski i skropiłem winem muszkatołowym. 

Wyszła z tego ciągnąca się papka, która nie wróżyła nic dobrego. Dodałem mąki, jaj i 

cukru i otrzymałem masę nieco chropawą, gdyż tort został zmielony raczej w przybliżeniu. 

-  Można  by  to  rozciągnąć  na  dużej  płachcie  i  przeprasować  żelazkiem  -  radziła 

Pasionaria. 

background image

Nasunęło  mi  to  wspaniałą  myśl:  podzieliłem  masę  na  kawałki  i  przepuściłem  je  po 

kolei  przez  maszynkę  do  makaronu.  Rozwałkowałem  każdy  kawałek  cieniutko,  a  potem 

zagniotłem znowu wszystkie razem, otrzymując zwarty blok. 

- Jeżeli to teraz upieczemy - zauważyła Pasionaria wyjdzie z tego cegła. 

- Wyrosnąć toto nie będzie mogło - dodał rozsądnie Albertino. 

-  Racja  -  powiedziałem.  -  Ciasto  jest  zmęczone  brutalnym  traktowaniem  go  przy 

pomocy wałka, trzeba je ożywić. 

Na  chwilę  wsunęliśmy  blok  do  piekarnika,  żeby  ciasto obeschło,  potem  utarliśmy  je 

na tarce. Dodaliśmy trochę mleka, trochę marsali i odrobinę drożdży i wyrobiliśmy tak, żeby 

otrzymać masę naprawdę miękką. Posmarowaliśmy tortownicę masłem, rozpostarliśmy w niej 

równiutko nasze neociasto i wsunęliśmy do pieca. 

Już  po  kilku  minutach  ciasto  wyraźnie  dało  do  zrozumienia,  że  zamierza  bardzo 

energicznie wyrosnąć, wyjęliśmy więc tortownicę z piecyka i umocowaliśmy na niej drutem 

mocną pokrywę, tak aby ciasto było zmuszone powściągnąć swój naturalny impet. 

Wsunęliśmy  wszystko  na  powrót  do  pieca,  ale  po  chwili  wyłonił  się  problem:  jak 

sprawdzić,  czy  ciasto  jest  upieczone?  Zdjęcie  pokrywy  byłoby  czymś  takim  jak  zerwanie 

głównej grobli na wezbranym Padzie. 

Pasionaria  poszła  po  świderek  i  przewierciliśmy  pokrywę  w  czterech  czy  pięciu 

miejscach. Przez te otworki wsuwaliśmy wykałaczkę. 

Kiedy  tort  okazał  się  upieczony,  wyjęliśmy  tortownicę  z  pieca  i  daliśmy  ciastu 

ostygnąć.  Zdjęliśmy pokrywę  i obcięliśmy  nożyczkami to, co zdołało  się przecisnąć  między 

pokrywą a krawędzią tortownicy. 

-  Dobra  by  to  była  robota,  gdybyśmy  tę  pokrywę  przylutowali  -  powiedziała 

Pasionaria. 

Neotort wydawał się teraz naprawdę upieczony. 

Prezentował  się  jednak  żałośnie,  bo  wierzchnia  warstwa,  której  część  przywarła  do 

pokrywy, była okropnie poszarpana. 

- Tutaj przydałoby się żelazko - stwierdziła Pasionaria, osoba praktyczna. 

Udoskonaliłem  jeszcze  jej  pomysł,  obficie  posypałem  zniszczoną  powierzchnię 

mączką kasztanową,  wypełniając każdą  nierówność. Potem delikatnie przeciągnąłem po niej 

bardzo gorącym żelazkiem, zmieniając mączkę w lśniącą gładką polewę. Teraz owialiśmy tort 

mgiełką cukru  pudru  i wyjęliśmy ostrożnie z tortownicy.  Nie  miał pożądanej  miękkości, ale 

nic  już  nas  nie  mogło  powstrzymać.  Albertino  przyniósł  z  mojej  pracowni  rozpylacz,  a  ja 

leciutko zrosiłem tort białym winem. Przystąpiliśmy z kolei do dekoracji: 

background image

krem,  laskowe  orzeszki,  konfitury,  rodzynki,  kandyzowane  owoce.  Trójka  takich 

zdolnych ludzi, jak Albertino, Pasionaria i ja, potrafi bez trudu stworzyć istne małe arcydzieło 

zdobnictwa. Na koniec wetknęliśmy dziewięć świeczek i wstawiliśmy tort do lodówki. 

Świtało już i czuliśmy, jak zmęczenie przygina nas do ziemi. 

Ale honor Margherity był ocalony. 

Kiedy  na  zakończenie  obiadu  tort  pojawił  się  na  stole,  efekt  był  wspaniały.  Ale  gdy 

każde z  nas  miało  już kawałek tortu na talerzyku, popatrzyliśmy  na  siebie  niespokojnie,  kto 

pierwszy odważy się spróbować? 

Pasionaria, dzielna i wielkoduszna, poświęciła się i wsunęła do ust spory kęs. 

- Nadzwyczajny! - wykrzyknęła. 

Rzeczywiście był to wspaniały tort i wszyscy bardzo chwalili kunszt Margherity. 

-  Całkiem prosty przepis -  odpowiedziała obojętnie  Margherita.  -  Potrafię  zrobić  coś 

znacznie lepszego. 

W delegacji 

Zjawili  się  Albertino  i  Pasionaria.  Weszli  do  kuchni  w  szyku  bojowym  i  od  razu 

wiadomo  było,  że  chodzi  o  akcję  masową.  Zatrzymali  się  w  bezpiecznej  odległości.  Po 

lekkim wahaniu z szeregu wystąpiła 

Pasionaria i zdecydowanie pomaszerowała do celu. 

- Czego chcesz? - zapytałem, udając, że nie dostrzegam manewru. 

- Ja? Niczego. Przychodzę w delegacji. 

- W delegacji? Cóż to znaczy? 

- Znaczy, że przychodzę mówić w imieniu wszystkich innych. 

- A ci wszyscy inni to kto? 

Wskazała Albertina stojącego w pełnej gotowości. 

- On i ja, ja jestem razem z nim. 

Roześmiałem się, ubawiony. 

-  A  teraz,  kiedy  nie  jesteś  razem  z  nim,  to  kim  jesteś?  Jakaż  może  być  różnica,  czy 

stoisz akurat obok brata, czy w odległości trzech metrów od niego? 

- Jest różnica, bo teraz jestem delegacją i nie mam mówić tego, co ja chcę, tylko to, co 

mi kazali powiedzieć wszyscy inni. 

Pasionaria  ma  dziewięć  lat  i  umysł  świeży  i  nie  jest  z  tych,  którzy  szukają 

szczęśliwych numerów loteryjnych w senniku egipskim. Nigdy nie plecie tak sobie, aby pleść, 

i kiedy  słyszycie,  że  mówi coś dziwacznego, to właśnie znak,  iż  należy  jej  słowa wziąć  jak 

najbardziej pod uwagę. 

background image

I  kiedy  się  nad  tym  dobrze  zastanowić,  okazuje  się,  że  Pasionaria  wyraziła  swoje 

pojęcie subtelnie, ale ściśle: fakt, że stała przede mną, a nie u boku swego brata, w niczym nie 

zmieniał  istoty  rzeczy.  Siła  bojowa  zgrupowania  stojącego  w  odwodzie  pozostała 

nieuszczuplona, gdyż u boku Albertina stała w dalszym ciągu ta Pasionaria, która wspólnie z 

nim postanowiła wysłać Pasionarię w delegacji. Która to 

Pasionaria stawiła się przede mną, aby mówić nie w imieniu swoim i swego brata, lecz 

w imieniu społeczności składającej się z Pasionarii i z jej brata. 

Mieliśmy w ten sposób do czynienia z jednym 

Albertinem  i  dwiema  Pasionariami:  jedną,  która  stanowiła  procent  masy  złożonej  z 

niej  i  z  Albertina,  i  drugą,  wydelegowaną  indywidualnie  do  przeprowadzenia  pertraktacji  z 

przeciwnikiem”w imieniu wszystkich innych”. 

Rzeczywiście dzisiejsze dzieci mają umysłowość ukształtowaną bardzo odmiennie od 

dzieci 

dawnych 

czasów. 

Niegdyś 

analogicznej 

sytuacji 

dziewczynka 

powiedziałaby:”Chcę  z  tobą  pomówić  w  imieniu  moim  i  brata”.  Pasionaria  natomiast 

mówi:”Przychodzę w delegacji pertraktować z tobą w imieniu kolektywu”. 

- Dobrze - odpowiedziałem delegacji. - Czegóż 

„oni” sobie ode mnie życzą? 

- Oni mówią, że można dostać zaliczkę. 

W tej chwili weszła Margherita i aktywnie podzieliła moje osłupienie. 

- Zaliczkę? - wykrzyknęła. - Czyżbyście się stali funkcjonariuszami państwowymi? 

Pasionaria nie odpowiedziała, zrobiła w tył zwrot i poszła naradzić się z kolektywem. 

- Mam rozmawiać z nim, nie z tobą - wyjaśniła 

Marghericie po powrocie z narady. - Ty z zaliczką nic nie masz wspólnego. 

Poprosiłem  Margheritę,  żeby  nie  mąciła  swoimi  żywiołowymi  odruchami  toczących 

się pertraktacji między pracodawcą a siłą roboczą. Następnie zwróciłem się do delegacji. 

- Chcecie zaliczki? Można o tym pomówić. O jaką zaliczkę wam chodzi? 

- Chodzi o zaliczkę na spadek. 

Margherita aż podskoczyła. 

-  Niegodziwe dzieci  bez serca! -  krzyknęła.  -  Jak to? Chcecie wpędzić waszego ojca 

do grobu? Wstydźcie się! 

- Nikogo nie chcemy wpędzić do grobu - odparła 

Pasionaria stanowczo.  -  My tylko się pytamy,  czy  można dostać zaliczkę  na spadek. 

Spadek przecież istnieje, nawet choćby ktoś żył tysiąc lat. 

Zrozumiałem, że Pasionaria nie ma zbyt jasnego rozeznania w tych sprawach. 

background image

-  Nie  -  powiedziałem.  -  Spadek  nie  istnieje,  dopóki  nie  nastąpi  śmierć  osoby,  która 

pozostawia  swój  majątek  spadkobiercom.  Spadkobiercą  jest  ten,  kto  otrzymuje,  z  racji 

pokrewieństwa czy też aktem darowizny, majątek zmarłej osoby. 

Pasionaria popatrzyła na mnie z wyraźnym niepokojem. Starałem się wytłumaczyć jej 

to bardziej zrozumiale. 

-  Twierdzić,  że  spadek  istnieje,  nawet  jeśli  ktoś  żyje  tysiąc  lat,  to  tak  jakby  ktoś 

mówił,  że  wdowieństwo  istnieje,  choćby  mąż  i  żona  żyli  tysiąc  lat.  A  sama  powiedz,  czy, 

dopóki ja żyję, twoja matka może o sobie powiedzieć, że jest wdową? 

Pasionaria  spojrzała  na  Margheritę  pytająco,  a  Margherita  pokręciła  głową  na  znak 

przeczenia. 

- Nie - odpowiedziała Pasionaria. 

-  No  a  wy  dwoje,  dopóki  ja  żyję,  czy  możecie  się  nazwać  sierotami  po  mnie?  - 

nalegałem. 

- Co do mnie, to nie - rzekła Pasionaria. - O innych nie wiem. 

Spojrzała na Albertina, który także pokręcił przecząco głową. 

- Inni także mówią, że nie. 

Teraz czułem się już pewny siebie. 

-  No  więc,  skoro,  dopóki  ja  żyję,  wasza  matka  nie  może  się  uważać  za  wdowę  po 

mnie, a wy za sieroty, jakże to możliwe, żebyście byli dziedzicami mojego mienia? 

Pasionaria  nie  chciała  brać  na  siebie  odpowiedzialności  za  tak  wiążącą  odpowiedź; 

poszła naradzić się szeptem z Albertinem. 

-  Mówią,  że  tak  -  oznajmiła  wracając.  -  Nawet  jeżeli  ktoś  żyje  tysiąc  lat,  spadek 

zawsze jest. 

Margherita wtrąciła się: 

-  Dzieci  mają  rację.  Spadek  to  nie  jest  coś  przypadkowego,  to  fakt  absolutny.  Co 

innego  wdowieństwo,  wdową  się  zostaje,  kiedy  mąż  umrze.  Wdowieństwo  jest  sprawą 

przypadku, jak na przykład łysina. Jak kobieta straci męża, jest wdową. Jak straci włosy, jest 

łysa.  A spadek,  przeciwnie,  jest faktem  niezależnym od  innych  faktów.  Giovannino, gdybyś 

ty w tej chwili, nie daj Boże, umarł, twoje dzieci dostałyby spadek, czy nie? 

- Z pewnością tak. 

- Doskonale, na razie nie umierasz i twoje dzieci nic nie dziedziczą. Spuścizna jednak 

istnieje.  I  gdybyś  ty,  mimo  wszystko,  w  tej  chwili  umarł,  dzieci,  jak  sam  przyznałeś, 

otrzymałyby spadek. 

- No właśnie - powiedziała Pasionaria. 

background image

-  Mama  ma  rację  -  dodał  Albertino,  który  w  międzyczasie  został  przyjęty  w  skład 

delegacji. 

- Twoja matka się myli! - zaprotestowałem. 

- Spadek jest to własność, którą człowiek umierając pozostawia swoim dzieciom czy 

innym krewnym. Ale dopóki żyje, nie ma mowy o spadku, bo ktoś może mieć dzisiaj choćby i 

dziesięć  milionów,  a  potem,  kiedy  umrze,  może  nie  zostać  po  nim  ani  grosz.  Iluż  to  ludzi, 

bogatych  jeszcze  w  wieku  osiemdziesięciu  lat,  umarło  bez  grosza  mając  lat  osiemdziesiąt 

trzy? 

Jakże  więc  możecie  się  dopominać  o”zaliczkę  na  spadek”,  jeżeli  nikt  na  świecie  nie 

może  mieć pewności,  czy  w chwili przeniesienia  się  na tamten świat będę  miał co zostawić 

wam, czy też nie? 

Pasionaria nie wydawała się przekonana. 

- Ale powiedziałeś przecież, że gdybyś teraz umarł, to byś nam zostawił wszystko, co 

masz. Więc ten spadek jest. 

-  Byłby,  gdybym zaraz umarł.  Ale  ja  nie  mam  najmniejszego zamiaru  umierać w tej 

chwili dla waszej przyjemności!  Umrę, kiedy  Bóg zechce.  A dopóki żyję,  żaden  spadek  nie 

istnieje. Istnieje tylko mój majątek. Czyli to wszystko, co dziś posiadam, a czego jutro mogę 

już nie posiadać. 

Delegacja odeszła, ale po chwili pojawiła się znowu. 

- Mówią, że może być zaliczka na majątek - wyjaśniła Pasionaria. 

Margherita popatrzyła na nią z aprobatą. 

- Widzisz, Giovannino, jacy oni kochani? Od razu zrozumieli sedno rzeczy. 

-  Nie  zrozumieli  nic  a  nic!  -  wrzasnąłem  tak,  że  druga  delegacja  momentalnie 

zniknęła.  -  Zaliczka to coś,  co się wypłaca dziś  na poczet należności, którą  ma się wypłacić 

jutro. Jeżeli ktoś ma wykonać albo już wykonuje jakąś pracę dla mnie, może poprosić mnie o 

zaliczkę na wynagrodzenie, które mu się będzie należało. Ale nie może żądać zaliczki na coś, 

czego nie jestem mu winien. Mój majątek należy do mnie! 

-  Tak,  ale  czyż  nie  masz  go  pozostawić  swoim  dzieciom?  Czyż  nie  jest  to  więc 

należność, którą im jesteś winien? A skoro tak, to czemuż nie mogą cię poprosić o zaliczkę? 

- Otóż to! - ryknąłem. - Znowu wracamy do tego cholernego spadku! 

-  O spadku  nie  ma  mowy - zaprotestowała Pasionaria.  -  To zrozumieliśmy wszyscy: 

spadek dziś nie istnieje, bo dopiero jak ktoś umrze, to wiadomo, czy coś po nim zostało, czy 

nie. Ale majątek istnieje. 

A jeżeli istnieje można dostać na niego zaliczkę. 

background image

Walnąłem pięścią w stół. 

- Nie i jeszcze raz nie! - wrzasnąłem. - Dając wam zaliczkę na to, co teraz posiadam, 

uznałbym  tym  samym,  że  wszystko  to  jest  wasze,  i  byłbym  moralnie  zobowiązany  do 

zachowania tego w całości do końca moich dni. A tymczasem ja nic wam nie jestem winien i 

moim  majątkiem rozporządzam,  jak  mi się podoba.  Nie  mam żadnego obowiązku zostawiać 

wam  cokolwiek  w  spadku.  A  nawet  przeciwnie,  moim  obowiązkiem  byłoby  nic  wam  nie 

zostawić, bo ja moim rodzicom jestem najbardziej wdzięczny za dwie rzeczy: jedną, że mnie 

wydali na świat, i drugą, że dali mi możność zarabiania na życie od chłopięcych lat. 

Wypiszcie  to  sobie  na  ścianach  waszego  pokoju,  na  wszystkich  książkach,  wyryjcie 

sobie  mocno w  mózgu tych  sześć słówek,  które  stanowią dewizę życiową  ludzi godnych tej 

nazwy:”Kto nie pracuje, ten nie je”. 

Pasionaria spojrzała na Albertina, potem na mnie i powiedziała: 

- Dobrze. Od jutra będziemy pomocnikami murarskimi. 

Z pewnymi ludźmi na nic się nie zda upierać. 

Lepiej machnąć ręką. 

-  Świetnie!  -  zaśmiałem  się  drwiąco.  -  W  tym  stanie  rzeczy  nic  wam  innego  nie 

pozostaje, tylko poprosić o zaliczkę waszego majstra. Ja nie daję zaliczek tym, którym nic nie 

jestem winien. Pieniądze, które zarabiam, daję temu, kto dla mnie pracuje, albo kogo spotkało 

nieszczęście, albo nie może dostać pracy. 

Odeszli, nie odważywszy się nawet na mnie spojrzeć. 

- To są wrażliwe dzieci - powiedziała z wyrzutem 

Margherita. - Byłeś dla nich zbyt drastyczny. 

Popatrzyłem na nią zdumiony. 

- Margherito, wczoraj słyszałem, jak użyłaś słowa 

„implikacja”, teraz znów powiedziałaś”drastyczny”. 

Nie wystarczają ci już zwyczajne słowa dla wyrażania twoich myśli? Czyżbyś i ty już 

wkroczyła na zawiłe ścieżki intelektualizmu? 

-  Nie  -  odpowiedziała  spokojnie.  -  Po  prostu  lubię  czasem  przystanąć  na  chwilkę  i 

zerwać  jakiś  egzotyczny  kwiat  z  rabaty  słownictwa,  aby  starą  myśl  przyozdobić  świeżym 

kwiatem. 

- Doskonale, Margherito. Wiedz jednak, że wobec dzieci trzeba być czasem twardym i 

energicznym. 

Trzeba przywoływać do zimnej rzeczywistości życia. 

- Upokorzyłeś je. A to niedobrze. 

background image

Weszła Pasionaria. 

- Jesteśmy dwaj bezrobotni pomocnicy murarscy 

- powiedziała mi. - Gdyby pan mógł nam dopomóc... 

Nie mogłem odmówić; dopomogłem im i sporo mnie to kosztowało, bo potrzebowali 

mnóstwo najrozmaitszych rzeczy. 

Ale zasada była ocalona. 

Pokolenie Mucjusza Scewoli 

Zastałem Margheritę bezsilnie półleżącą w fotelu i cierpiącą w milczeniu. 

- Margherito, co się dzieje? - zapytałem. 

Popatrzyła na mnie oczyma omroczonymi smutkiem. 

- Nie zajmujcie się mną - westchnęła. - Zostawcie mnie samą z moim bólem. 

- Jaki to rodzaj bólu? - dopytywałem się. - Rozproszony czy zlokalizowany? 

-  Rozproszony  w  zlokalizowanym  ciele  -  odpowiedziała  z  rozpaczą.  -  A  raczej 

zlokalizowany w ciele rozproszonym. 

- Margherito, zachowaj swoje paradoksy na inną okazję. 

Uśmiechnęła się melancholijnie. 

- To nie paradoks, Giovannino. Doszłam do takiego stadium cierpienia, że wydaje mi 

się, jakby ból zmiażdżył całe moje jestestwo, rozbijając je w proch, który bez śladu rozprasza. 

Nie jestem już istotą zlokalizowaną, lecz istotą rozproszoną. 

Pierwszy  raz  zdarzyło  się,  żeby  Margherita  czuła  się  rozproszona,  i  bardzo  mnie  to 

zaniepokoiło. 

- Margherito, aby na nowo scalić twoje jestestwo, trzeba koniecznie wykryć przyczynę 

tej dezintegracji. 

Czy  źródłem  twojego  cierpienia  jest  ból  fizyczny,  który  dałby  się  umiejscowić  w 

jakimś punkcie materialnej części twojej istoty, tej, która pozostała w całości? 

- Nic ze mnie nie pozostało w całości! - wykrzyknęła z rozpaczą. - Po rozbiciu mojej 

jedności  duchowej  moja  jedność  fizyczna  jest  nonsensem.  Jestem  jak  jabłko  pozbawione 

miąższu  i  zredukowane  do  samej  tylko  skórki.  Jestem  już  tylko  zewnętrzną  powłoką  samej 

siebie. 

-  Margherito,  twoja  zewnętrzna  powłoka  ma  konsystencję  materialną,  którą  trzeba 

brać pod uwagę w usiłowaniu reintegracji twego jestestwa. Spróbujmy zbadać każdą cząstkę 

powłoki, aby znaleźć tę, która jest chora. 

Potrząsnęła głową. 

- Jeżeli chory umarł, po cóż chcesz uzdrawiać jego cień? 

background image

-  Margherito  -  nalegałem  -  ja  nie  o  cień  się  troszczę  i  nie  cień  chcę  uleczyć.  Chcę 

uleczyć ciało! 

Żywe ciało, które siedzi w tym oto fotelu i które na razie posiada jedność fizyczną w 

stanie nienaruszonym. 

- Posiada także chory ząb! - dodała Pasionaria. 

Margherita spojrzała na nią z pogardą. 

- Uszanuj przynajmniej szczątki swojej matki! 

- wykrzyknęła. 

- Masz chory ząb - powtórzyła Pasionaria. 

-  Nieprawda!  -  zaprotestował  Albertino,  który  skłaniał  się  raczej  ku  romantycznej 

tezie duchowego rozproszenia. 

-  Właśnie,  że  prawda!  -  zawołała  Pasionaria.  Wiem,  bo  widzę,  że  wciąż  dotyka 

policzka i co chwila wciąga powietrze. 

Albertino spojrzał na Margheritę podejrzliwie. 

- To prawda, mamo? - zapytał. 

- Nie słuchaj jej - odparła Margherita. - To oszczerczyni. 

- No, jak ja jestem oszczerczyni, to napij się zimnej wody - rzekła Pasionaria. 

Zerknąłem na Albertina. Zniknął i wrócił po chwili ze szklanką pełną wody. 

-  Pij,  Margherito  -  powiedziałem  rozkazująco,  przybliżając  szklankę  do 

warg”rozproszonej”. 

Spojrzała na mnie. 

- Więc nie wierzysz mi! - wykrzyknęła z goryczą. 

- Pij! - powtórzyłem. 

Łyknęła  wody,  odepchnęła  od  siebie  szklankę  i  zaczęła  jęczeć  przykładając  dłoń  do 

policzka. 

Błysk triumfu pojawił się w oczach Pasionarii. 

Albertino zbliżył się do Margherity. 

-  Prędko  -  powiedział.  -  Samochód  jest  jeszcze  na  podwórzu.  Włóż  płaszcz  i  tatuś 

zawiezie cię do dentysty. 

- Nie teraz. Jutro - broniła się Margherita. 

- Musisz jechać zaraz - perswadował jej Albertino. 

- Kiedy któreś z nas ma chory ząb - dodała 

Pasionaria - zaraz każesz nam iść do dentysty. Teraz ty też musisz pójść. 

Margherita jęknęła. 

background image

- To nic takiego - uspokajał ją Albertino. - Mają takie maszyny do usypiania zęba i nie 

czuje się wcale bólu. 

Margherita zajęczała jeszcze głośniej. 

Tyle  ceregieli  ze  zwykłym  pójściem  do  dentysty  rzekła  surowo  Pasionaria.  -  Ja  już 

byłam ze trzydzieści tysięcy razy i nigdy nawet nie pisnęłam! 

- Wy tego nie możecie zrozumieć! - zawołała 

Margherita.  -  Wy  jesteście  z  innego  pokolenia!  Zastaliście  wszystko  gotowe: 

penicylinę, bezbolesnych dentystów, telefon, windę, samochód, radio, odkurzacz, elektryczną 

lodówkę... 

- Co ma do tego lodówka! - przerwała Pasionaria. 

- Dla was wszystko to jest naturalne! - krzyknęła 

Margherita. - Ale my należymy do innej generacji, do innych czasów, kiedy wszystko 

było trudne i bolesne. 

I tak jak z nieufnością wchodzimy do windy, bo dla nas winda jest jeszcze nowością, 

czymś  dziwacznym,  tak  samo  też  boimy  się  dentysty,  bo  za  naszych  młodych  lat  znaliśmy 

gabinet dentystyczny jako izbę tortur... 

-  Ale  już  nie  jesteś  za  swoich  młodych  lat,  a  ząb  cię  boli  teraz  -  oświadczyła 

kategorycznie Pasionaria 

- i musisz zaraz pojechać do dentysty i nic cię nie będzie bolało. 

- Będzie bolało! - jęknęła Margherita. 

-  Nie  będzie!  -  stwierdził  Albertino,  który  tymczasem  przyniósł  z  góry  płaszcz 

Margherity. - No, pospiesz się, za godzinę będzie już wszystko dobrze. 

Margherita jęknęła. 

- Taka stara, a boi się dentysty - zachichotała wzgardliwie Pasionaria. 

-  Nie  jestem  stara  i  nie  boję  się!  -  zaprotestowała  urażona  Margherita.  -  Mam  po 

prostu kompleks poprzedniego pokolenia.  Wasze dzieci  będą się śmiały z was,  bo będziecie 

się bali wsiąść do rakiety atomowej i lecieć na Księżyc! 

- Ale na razie to my się śmiejemy - mruknęła 

Pasionaria. 

Włączyłem się ostrożnie. 

- Margherito - powiedziałem cicho - to z tym 

„kompleksem poprzedniego pokolenia” jest słuszne; 

jednakże twoje dzieci  należą  do pokolenia  następnego, a obowiązkiem rodziców  jest 

dawać im zawsze dobry przykład, nawet jeżeli wymaga to ciężkiej ofiary. 

background image

Margherita wstała. 

-  Dobrze  więc  -  oświadczyła  dumnie  -  idę  natychmiast  do  dentysty.  I  idę  tam  z 

uśmiechem! 

Uśmiechnęła się rzeczywiście,  nałożyła płaszcz  i  zdecydowanie ruszyła ku drzwiom. 

Siedząc już w samochodzie, odwróciła się do dzieci, które asystowały przy odjeździe. 

- I pójdę nie do dentysty, co ma bezbolesne maszyny - oznajmiła. - Pójdę do takiego 

starej daty, który sprawiał nam tyle cierpienia w dzieciństwie. 

Czułabym,  że  zdradzam  moją  młodość,  gdybym  wyrzekła  się  tego  cierpienia.  Nasze 

pokolenie odnosi się nieufnie do windy i samolotu, ale nie boi się bólu! 

Taka duma brzmiała w tym przemówieniu, że 

Albertino i Pasionaria aż pobledli i milczeli onieśmieleni. 

-  Żegnaj,  znieczuleniowe  pokolenie!  -  wykrzyknęła  jeszcze  Margherita  z  ironią, 

podczas gdy włączałem bieg. - Pokolenie Mucjusza Scewoli pozdrawia cię! 

- Pokolenie Mucjusza Scewoli? - zapytałem wrzucając drugi bieg. - Czemu właściwie 

tak się postarzasz, Margherito? 

-  Pokolenie  Mucjusza  Scewoli  w  sensie  pokolenia  ludzi,  którzy  umieją  patrzeć  bez 

drgnienia i suchymi oczyma na skalpel krojący ich żywe ciało; ludzi, którzy mają zbyt wiele 

szacunku dla własnej osobowości, żeby dobrowolnie rezygnować z jakiejś jej cząstki, nawet z 

cierpienia ciała ranionego nożem chirurga! 

Wkrótce byliśmy w mieście. Pokolenie Mucjusza 

Scewoli zaparkowało wóz, zakupiło w aptece pełny asortyment proszków i pigułek od 

bólu zębów i poszło do kina. 

- Wróciliśmy późno. 

- Już po wszystkim? - spytali Pasionaria i Albertino, kiedy Margherita poszła na górę 

do sypialni. 

-  Po  wszystkim  -  odpowiedziałem.  -  Sprawa  była  długa  i  bardzo  bolesna.  Musieli 

krajać dziąsło i skrobać kość. 

- Jak się zachowała? - dopytywał się Albertino. 

- Wspaniale - zapewniłem go. - Ani jednego jęku. 

Odmówiła anestezji. 

Pasionaria popatrzyła zaniepokojona. 

- Kto to Anestezja? 

- To jest takie coś, żeby nie odczuwać bólu, kiedy się trzeba poddać operacji. 

Na obojgu zrobiło to silne wrażenie. 

background image

- I ty widziałeś, jak ją krajali? 

- Oczywiście. 

- I tak bez wrażenia? 

Choć  teraz  wydawało  mi  się,  że  w  moim  żołądku  miota  się  rozwścieczona  pantera, 

gdyż  przed  pójściem  do  kina  kupiłem  dwie  torebki  pieczonych  kasztanów  i  zjadłem  je  od 

pierwszego do ostatniego, zdobyłem się na tyle hartu, żeby się roześmiać. 

Pokolenie  Mucjusza  Scewoli  tego  wieczora  nic  nie  jadło,  męska  połowa  z  powodu 

piekielnego bólu brzucha, żeńska - z powodu okropnego bólu zęba. 

Za  to  miało  tę  satysfakcję,  że  mogło  z  wysokości  swojej  dumnej  głodówki  oglądać 

absolutną klęskę moralną pokolenia znieczuleniowców. 

Hamlet 

Z/najomość z Hamletem zawarłem u Hamleta i Hamlet mi go podarował. Na pierwszy 

rzut  oka  wygląda  to  zawile,  naprawdę  jednak  jest  zupełnie  proste,  gdyż  Hamlet  jest  psem, 

którego mi podarował pan Hamlet, właściciel trattorii”U Hamleta”. Ściśle biorąc, wtedy kiedy 

go  dostałem,  nie  nazywał  się  jeszcze  Hamlet,  nie  miał  w  ogóle  ani  imienia,  ani  życiowych 

planów.  Był  po  prostu  kłębuszkiem  czegoś  czarnego  i  miękkiego  o  nie  sprecyzowanym 

kształcie. 

- Co to? - zapytałem. 

- Powiniem z tego być pies - odpowiedział Hamlet. 

- Jakiej rasy? 

- Trudno powiedzieć. Jest taki jak jego matka: 

wielorasowy. Istna mozaika. 

Podniosłem  czarny  kłębuszek  z  ziemi,  żeby  mu  się  przyjrzeć  z  bliska,  polizał  mi 

koniec nosa. Zrobił to grzecznie, z dużym poczuciem umiaru i to mnie ujęło. Postawiłem go z 

powrotem  na  ziemi,  a  on,  poprosiwszy  Hamleta,  żeby  go  przeniósł  przez  schodek,  porzucił 

strefę stolików pod gołym niebem i powędrował do wnętrza trattorii. 

- Jak się toto wabi? - spytałem. 

- Przybył bez dokumentów. Nie wiemy. 

Zabrałem  się do  jedzenia  i przyszła  mi chęć  na  jakąś zieleninę.  Zawołałem głośno:  - 

Hamlet!  -  i  natychmiast  psiątko  ukazało  się  w  progu,  popatrzyło  na  mnie  i  cichutko 

zapiszczało.  Widząc,  że  nie  zwracam  na  niego  uwagi,  malec  zawrócił  do  wnętrza,  a  ja  raz 

jeszcze zawołałem Hamleta. I znowu na wezwanie przyturlał się czarny kłębuszek i spojrzał 

na mnie piszcząc. 

Potem pojawił się Hamlet, zamówiłem jarzynkę i oznajmiłem mu: 

background image

- Już wiem, jak się ten piesek nazywa. 

I odwracając się ku drzwiom, zawołałem: - Hamlet! 

Po raz trzeci czarny kłębuszek przytoczył się do progu, spojrzał na mnie i spróbował 

zaszczekać. 

-  Już  trzeci  raz  zachodzi  to  samo  zjawisko  -  powiedziałem.  -  Jasne,  piesek  wabi  się 

Hamlet. 

- Pan zawsze lubi żartować, doktorze - mruknął niezbyt życzliwie gospodarz. 

-  Wcale  nie  zamierzam  żartować  ani,  tym  bardziej,  zostać  doktorem.  Po  prostu 

stwierdzam fakt. Jeżeli panu się nie podoba, kiedy mówię, że pies nazywa się 

Hamlet,  mogę tego więcej  nie  mówić.  Pies wcale się tak nie  nazywa,  proszę bardzo. 

Jednakże jest to pies, który na wołanie”Hamlet!” reaguje. 

Kłębuszek  wrócił  już  tymczasem  do  środka.  Zawołałem  głośno:  -  Hamlet!  -  i 

powtórzyło się to samo. 

Ale  Hamlet  nie  był  jeszcze  przekonany.  Kiedy  kłębuszek  znowu  się  wycofał, 

próbowaliśmy go przywołać  najróżniejszymi  imionami:  Alcybiades,  Flik,  Bob,  Temistokles, 

Otello. Nie odpowiadał. Ale zjawił się natychmiast, kiedy zawołałem: Hamlet! 

W tym stanie rzeczy uznałem się za uprawnionego do wyciągnięcia wniosku: 

- Pies nie nazywa się Hamlet, ale objawia żywe pragnienie, żeby go tak nazywać. Cóż 

więc zrobimy? 

Czy damy mu tę satysfakcję? 

-”U  Hamleta”  może być tylko  jeden Hamlet oświadczył gospodarz. -  Nie zamierzam 

iść na rękę konkurencji i upoważniać jej do ogłoszenia, że Hamlet zszedł na psy. 

Racja,  nie  należało  iść  na  rękę  konkurencji,  podsuwając  jej  złośliwą  grę  słów 

krzywdzącą Hamleta. 

Z drugiej jednak strony, skoro szczeniak wyraźnie życzył sobie, by tak go wołano, nie 

byłoby  ładnie  zlekceważyć  jego  życzenie,  trzeba  pomagać  młodym,  którzy  usiłują  zdobyć 

imię,  nie  zaś  stwarzać  im  przeszkody.  Znalazłem  rozwiązanie  kompromisowe  i 

powiedziałem: 

- Nazwiemy go Hamlet i zabiorę go do siebie na wieś. 

- No dobrze - zgodził się gospodarz. - Skoro tak, to niech tam się nazywa Hamlet. 

Powiedział to trochę za głośno i już czarny kłębuszek zjawił się na progu. Hamlet ujął 

go  za  kark,  otworzył  drzwiczki  mego  wozu  zaparkowanego  tuż  obok  stolika  i  umieścił 

szczeniaka na tylnym siedzeniu. 

- Szczęśliwej podróży - mruknął zamykając drzwiczki. 

background image

Psiak zaczął żałośnie skomleć i na próg wyjrzała jego matka, spoglądając niespokojnie 

na wóz i na syna. 

-  Daj  sobie  z  nim  spokój,  Ketty  -  przemówił  do  niej  Hamlet.  -  On  przeszedł  do 

skrajnej prawicy, do obszarników. 

Suczka wydawała się najzupełniej zadowolona z nowej linii politycznej obranej przez 

syna i odeszła wywijając wesoło ogonem. 

Pierwszej  nocy  Hamlet  zachował  się  jak  najgorzej;  długo  skarżył  się  i  użalał,  nie 

życzył  sobie,  żeby  go  zostawiano  samego.  Potem  ucichł,  ale  rano  wychodząc  z  sypialni 

natknąłem  się  za  drzwiami  na  coś,  co  absolutnie  nie  powinno  było  się  tam  znajdować.  Nie 

powinno  chociażby  z  tego  względu,  że  jak  sam  widziałem,  Hamlet  nie  potrafił  bez  pomocy 

pokonać schodka dzielącego chodnik od podłogi rodzinnej trattorii. Jakże więc mógł w ciągu 

nocy dać radę całym dwóm kondygnacjom schodów, najpierw do góry, a potem z powrotem 

na  dół?  I  dlaczego,  skoro  już  złożył  przed  moimi  drzwiami  ten  niedwuznaczny  protest,  nie 

pozostał na piętrze? 

Długo nad tym rozmyślałem, czyszcząc podeszwę pantofla, którym wdepnąłem w ów 

znak protestu,  ale  nie znalazłem odpowiedzi. Zszedłszy  na dół, surowo zgromiłem Hamleta, 

który leżał sobie grzecznie w wyznaczonym mu kąciku u stóp schodów. A ponieważ udawał, 

że śpi, wziąłem go za kark i uniosłem w górę, chcąc mu popatrzeć w oczy w taki sposób, by z 

samego błysku moich źrenic zrozumiał, jakim haniebnym splamił się uczynkiem. 

A on serdecznie polizał mi nos. 

Wybaczyłem mu nierozsądny nocny postępek i wypuściłem do ogródka, przykazując, 

żeby pilnował domu przez ten czas, kiedy będę robił przygotowania do wyjazdu na wieś.  W 

szczególności zleciłem mu opiekę nad wozem. 

Kiedy  zszedłem  z  powrotem  na  dół,  Hamlet  przyturlał  się  na  moje  spotkanie  z 

niebywałą  nowiną:  był  cały  niebieski.  Dotknąłem  go  palcem.  Nie  było  wątpliwości  - 

Mobiloil.  Poprzedniego  wieczora  dałem  wóz  do  nasmarowania  i  Hamlet  bardzo  sumiennie 

skontrolował wykonanie roboty. Do rozpuszczania smarów nie ma nic lepszego niż benzyna. 

Wziąłem 

Hamleta, posadziłem na jakiejś pace i wyczyściłem. 

Po  chwili  zaczął  się  wściekle  miotać,  usiłując  się  drapać;  więc,  aby  go  osuszyć  z 

benzyny  i  złagodzić  podrażnienie,  zrobiłem  mu  masaż  z  talku.  Potem  z  kolei  oczyściłem  z 

talku odkurzaczem. W czasie trwania tych zabiegów Hamlet wykazał nie byle jaki charakter, 

nie drgnął i nie wydał głosu. Na zakończenie polizał mnie w nos: był to pocałunek woniejący 

Mobiloilem. 

background image

-  Hamlecie  -  przemówiłem.  -  Postęp  techniczny  urzeka  cię,  podobnie  jak  wszystkie 

proste dusze. Nie daj  mu się omamić,  bo gotów byłbyś pomylić go z kulturą  i wykoleić się. 

Nawet jeśli  ludzie nie potrafią wytrwać w człowieczeństwie, ty staraj się nie zatracić swojej 

psiej natury. 

Ruszyliśmy  w  drogę  i  Hamlet  zachowywał  się  wzorowo,  szczekając  tylko  wtedy, 

kiedy używałem klaksonu;  a to jest naprawdę  minimum tego,  co może robić pies  jadący po 

raz pierwszy w życiu samochodem. 

W  pewnej  chwili  zauważyłem,  że  chce  mu  się  pić,  zatrąbiłem  klaksonem,  a  on 

wprawdzie  zaszczekał  jak  należało,  ale  jakoś  bezdźwięcznie.  W  gardle  mu  widać  zaschło. 

Zatrzymaliśmy  się  przy  pierwszej  napotkanej  po  drodze  kawiarni;  było  gorąco  i  ja  także 

miałem pragnienie. Usiedliśmy przy stoliku i obaj zwilżyliśmy sobie gardła. 

Potem Hamlet objawił chęć na mały spacer i puściłem go. Ale on, który pierwszy raz 

podróżował, nie znał jeszcze wszystkich niebezpieczeństw czyhających na ulicy. 

Usłyszałem  jego  rozpaczliwe  wołanie  i  wybiegłem  z  kawiarni.  O  dwa  kroki  stamtąd 

robotnicy  pokrywali  jezdnię  asfaltem  i  Hamlet,  nie  mający  pojęcia  o  znakach  drogowych, 

zaczął  hasać  po  świeżutkim  asfalcie  i  przykleił  się  do  niego  jak  mucha  do  lepu.  Robotnicy 

byli bardzo mili i jak najdelikatniej oderwali kłębuszek od lepkiego podłoża. 

-  Radzę  panu  oddać  go  do  prania  na  sucho  -  powiedział  ten,  który  mi  wręczył 

Hamleta. 

- Ja bym go dała ostrzyc - radziła natomiast właścicielka kawiarni. 

Głupota.  Jeśli  ostrzyżecie  kłębuszek  jedwabiu,  cóż  wam  zostanie?  Nie  chciałem 

ponawiać  próby  z  benzyną,  wyczyściłem  Hamleta  czystą,  ciepłą  oliwą  i  watą.  W  Piacenzie 

kupiłem  torebkę  proszku  do  przyrządzania  pienistej  kąpieli  (usuwa  każdą  najmniejszą 

odrobinę  tłuszczu,  nie  drażniąc  skóry,  masując  ją  natomiast  łagodnie  dzięki  ruchowi 

banieczek) i po przyjeździe do domu odświeżyłem Hamleta, że był jak nowy. 

Przez  cały  czas  trwania  tej  drugiej  przygody  Hamlet  zachowywał  się,  jak  przystało 

mężczyźnie,  i  mogłem  go  pochwalić  bez  zastrzeżeń.  Kiedy  go  już  osuszyłem  elektryczną 

suszarką,  pokazałem  mu  cały  dom.  Wydawał  się  zadowolony  i  po  dokonaniu  obchodu  dał 

temu  zadowoleniu  wyraz  merdając  ogonkiem.  I  wtedy  to  odkryłem,  że  Hamlet  ma  źle 

wyważoną tylną część podwozia. 

Rzecz  ma  się  tak:  po  co  natura  obdarzyła  psy  ogonami?  Po  to,  aby  nimi  machały.  I 

psy, posłuszne naturze, machają ogonami. Jest to więc”naturalny” 

bieg  rzeczy.  Nie  jest  natomiast  naturalne,  jeśli  to  machanie  wytrąca  z  równowagi 

użytkownika ogona. 

background image

Jeżeli  traci  on  przy  tej  czynności  równowagę,  bądź  jako  całość,  bądź  w  części, 

świadczy  to  o  jakimś  defekcie  montażu.  Albo  o  tym,  że  pies  zaopatrzony  został  w  ogon 

nieodpowiedni dla jego wymiarów i kształtu. 

Tak  więc  Hamlet  zaczął  machać  ogonem  i  podczas  gdy  przednia  część  podwozia 

pozostawała na podłodze nieruchoma, część tylna, pociągana ruchem ogona, ślizgała się to w 

prawo, to w lewo. 

- Ten pies ma ogon za ciężki na jego siły - zauważył majster murarski, który wracając 

z kuchni przystanął, obserwując to dziwne zjawisko. - Trzeba by mu go obciąć, to mu ulży. 

-  Jestem  zadowolony  z  pańskiej  pracy  -  odpowiedziałem  -  ale  jeżeli  jeszcze  raz 

pozwoli pan sobie na podobne bluźnierstwo, będziemy musieli się rozstać. 

- Nie chciałem pana obrazić - tłumaczył się murarz. - Prawie wszystkim psom obcina 

się ogony... 

- Ale nie Hamletowi! - krzyknąłem. - On nie jest zwykłym psem, jest samą myślą w 

ruchu! Zresztą znajdziemy jakiś sposób zakotwiczenia go. 

Hamlet objawił chęć na małą przechadzkę dokoła domu i pozwoliłem mu. Ale już po 

chwili  usłyszałem,  że  wzywa  mnie  rozpaczliwie.  Emalie  syntetyczne  są,  trzeba  to  sobie 

powiedzieć, szatańskim wynalazkiem, a właśnie dopiero co lakiernik skończył malować dolną 

część  ściany  garażu.  Hamlet,  wykonując  zapewne  manewr”tylnego  biegu”,  przylepił  się  do 

ściany  całą  długością  ogona,  w  pozycji  poziomej.  Na  mój  widok  spróbował  pomachać 

ogonem,  ponieważ  jednak  tenże  był  unieruchomiony,  psiaczek  zaczął  się  miotać  sam  i  oto 

stałem się świadkiem niecodziennego zjawiska: ogona, który wymachuje psem. 

Odłupałem  dłutem  kawałek  tynku,  do  którego  ogon  był  przyklejony.  Zwiększenie 

ciężaru masy ogonowej do reszty zniweczyło równowagę tylnej części 

Hamleta, co go w widoczny sposób rozgoryczyło. 

Chcąc go pocieszyć, zaniosłem go do mojej pracowni i pokazałem mu dużą fotografię 

całej rodziny. 

-  To  jestem  ja  -  objaśniałem,  usadowiwszy  go  naprzeciw  zdjęcia.  -  To  jest  pani 

Margherita, to 

Albertino, a to Pasionaria. Wszyscy są mili i będzie ci z nami dobrze. 

Hamlet  sumiennie  oblizał  całą  rodzinę  i  kiedy  postawiłem  go  na  ziemi,  odszedł 

wyraźnie  podniesiony  na  duchu.  Ale  przed  wyjściem  z  pokoju  znalazł  sobie  na  podłodze 

kawałek  sznurka  i  chwycił  go  w  zęby  dla  zabawy.  Niestety  był  to  sznur  od  mojej  stojącej 

lampy  i  Hamlet,  przeciąwszy  ząbkami  jeden  z  drutów  kabla,  doznał  niemiłego  szoku.  Tym 

razem popłakał się na dobre. 

background image

-  Przecież  cię  ostrzegałem,  Hamlecie,  nie  ufaj  postępowi  technicznemu,  z  całych  sił 

trzymaj się natury! - upomniałem go. 

Spora miseczka mleka przywróciła mu wiarę w życie. Zgodził się spać w garażu pod 

warunkiem, że światło będzie się paliło. Zgodziłem się. Bo i ja, w gruncie rzeczy, choć o tyle 

starszy od Hamleta, boję się ciemności. Jeszcze bardziej, niż kiedy byłem mały. 

Dobranoc, Hamlecie. 

Drwa  to  historia,  której  początki  gubią  się  w  pomroce  dziejów.  A  raczej,  mówiąc 

ściśle, w dusznym upale pewnego lipcowego popołudnia. 

Od godziny już sunąłem wrzącym asfaltem emiliańskiej drogi, kiedy zauważyłem, że 

strzałka manometru oleju zmieniła swoje zwykłe położenie na skrajnej prawicy, przybierając 

pozycję  raczej  lewego  centrum.  Zatrzymałem  wóz,  wysiadłem,  podniosłem  maskę  i 

sprawdziłem  poziom  oleju.  Był  zdecydowanie  poniżej  minimum;  całe  szczęście,  że  w 

bagażniku miałem zapasową blaszankę oleju. Przeszedłem na tył wozu, otworzyłem bagażnik 

i  ujrzałem  przed  sobą  zwarty  blok  drewna  opałowego.  Mocne,  suche  polana,  popiłowane  i 

porąbane w sam raz do pieca. 

Było  lipcowe  popołudnie,  słońce  przypiekało,  a  ja  stałem  na  wrzącym  asfalcie 

emiliańskiej drogi. Skąd się wzięły te przeklęte drwa w bagażniku mojego wozu? Jaki wariat 

spłatał mi takiego diabelskiego figla? 

Nie był to najodpowiedniejszy moment do rozwiązywania zagadek; musiałem przede 

wszystkim  wydostać  olej.  Z  wielką  ostrożnością  zacząłem  rozbierać  zwartą  ścianę  drewna, 

usiłując  wytropić  miejsce,  w  którym  mogła  się  znajdować  blaszanka,  i  wydobyć  ją  bez 

konieczności usuwania całego zapasu drewek. 

Rzeczywiście  nie  musiałem  go  usuwać,  gdyż  w  pewnej  chwili  sam  mi  się  zwalił  na 

nogi. Odzyskawszy w ten sposób blaszankę i podniósłszy poziom oleju w motorze, zmuszony 

byłem z kolei pomyśleć, co mam począć z tym całym drewnem. Nie mogłem zostawić go po 

prostu  na  skraju  drogi.  Jakiekolwiek  było  jego  pochodzenie,  było  to  bądź  co  bądź  uczciwe 

drewno  opałowe.  A  poza  tym,  jakże  to  wszczynać  dochodzenie,  jeżeli  się  przedtem 

wyeliminuje dowód rzeczowy? 

Pozbierałem  polana  i  powrzucałem  byle  jak  do  bagażnika,  po  czym  musiałem  je  na 

nowo  wyciągać,  wszystkie  co  do  jednego,  i  ułożyć  z  powrotem  porządnie  i  ciasno,  usiłując 

zrekonstruować  zwarty  blok,  taki  jak  tam  zastałem.  Mimo  że  dołożyłem  wszelkich  starań, 

blaszanka  z  olejem  i  trzy  polana  nie  chciały  się  zmieścić  i  musiałem  im  udzielić  gościny 

wewnątrz wozu. 

background image

Po przyjeździe do Mediolanu czekało tam na mnie tyle najrozmaitszych kłopotów, że 

sprawa drew  zupełnie wyszła  mi z pamięci. Przypomniałem  sobie o niej  dopiero w trzy dni 

potem,  wracając.  Istotnie,  mniej więcej w połowie drogi zatrzymałem wóz,  bo przy każdym 

najlżejszym  wstrząsie  coś  okropnie  grzechotało  gdzieś  w  tyle.  Wysiadłem,  otworzyłem 

bagażnik  i  stwierdziłem,  że  grzechot  powodowała  blaszanka  z  olejem,  nie  umocowana  i 

obijająca się po pustym bagażniku. Wtedy przypomniałem sobie o drwach. 

Drwa zniknęły. Nie było ani cienia drewna ani w bagażniku, ani wewnątrz wozu. 

Upał  był  wręcz  przytłaczający,  a  ja  strasznie  zmęczony  i  senny.  Toteż  przyjąłem 

hipotezę  w  danych  warunkach  najwygodniejszą:  musiał  to  być  po  prostu  sen,  wspomnienie 

idiotycznego  snu  wplątało  się  pomiędzy  wspomnienia  faktów  rzeczywistych.  No  i 

zapomniałem o tych drwach. 

Upłynęło sporo czasu, aż tu pewnego wieczora, kiedy już dojeżdżałem do Mediolanu, 

nawaliła  mi dętka.  Musiałem  stanąć,  żeby zmienić koło. Wysiadłem,  otworzyłem  bagażnik  i 

wsunąłem  rękę  po  lewarek  i  śrubokręt,  ale  ręka  nie  posunęła  się  daleko,  gdyż  bagażnik  był 

pełniuteńki  drewna  opałowego.  Tym  razem  to  już  nie  był  sen:  była  to  twarda,  namacalna 

rzeczywistość, a równie twardą i namacalną rzeczywistością był fakt, że lewarek i śrubokręt 

znajdowały się pod owym blokiem drew. 

Nauczony 

doświadczeniem, 

tym 

razem 

nie 

utrudniałem 

sobie 

zadania: 

systematycznie,  jedno po drugim, wyjąłem czyściuteńkie polana i nie rzucałem ich na szosę, 

tylko  od  razu  układałem  porządnie  wewnątrz  wozu  i  kiedy  w  końcu  znalazłem  narzędzia 

potrzebne mi do zmiany koła, bez dalszych przygód dojechałem do celu podróży. 

Przybywszy  do  domu,  wprowadziłem  wóz  do  garażu  i  poszedłem  spać.  Nazajutrz 

rano, kiedy zajrzałem do garażu z zamiarem wszczęcia dochodzenia w sprawie tajemniczych 

drew, stwierdziłem, że drwa zniknęły bez śladu. 

Z  piwnicy  dochodziły  jakieś  dziwne  hałasy;  skradając  się,  ostrożnie  zszedłem  po 

schodach  i  przychwyciłem  Giuseppinę  na  gorącym  uczynku.  Układała  w  równiutki  stos 

polana opałowego drzewa! 

- Skąd pani wzięła te drwa? - zapytałem. 

Zaczerwieniła  się  i  zaczęła  bąkać  jakieś  słowa  usprawiedliwienia.  Giuseppina,  która 

przez  trzy  dni  w  tygodniu  zajmuje  się  moim  domem  w  Mediolanie,  jest  osobą  poważną  i 

bardzo  małomówną.  Tego  rodzaju  osoby  nie  umieją  kłamać,  toteż  bez  trudu  doszedłem 

prawdy. 

- Skąd pani wzięła te drwa? - powtórzyłem spiżowym głosem. 

- Znalazłam je w pana samochodzie - wyznała. 

background image

- I któż to wpakował te drwa do mego samochodu? - prowadziłem dalej śledztwo. 

Nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami i rozłożyła bezradnie ręce. Rozejrzałem się 

dokoła -  moje oczy przywykły  już do panującego w piwnicy półmroku -  i  nagle dokonałem 

zdumiewającego odkrycia: ta kobieta układała polana, jedno na drugim, wcale nie pod ścianą! 

To,  co  w  pierwszej  chwili  wydało  mi  się  murem,  było  w  rzeczywistości  zwartą  ścianą 

utworzoną  z  polan  opałowego  drewna.  Ścianą  wysoką  aż  do  sufitu  i  grubą,  tak  na  oko,  na 

jakieś dwa metry. 

- A tamte wszystkie drwa skąd pani wzięła? - ryknąłem przejęty grozą. 

- Zawsze je brałam z bagażnika. Tylko tym razem były gdzie indziej. 

Poszedłem bez słowa na górę. Poruszyłem tę sprawę dwa dni później, po powrocie”do 

bazy”. 

-  Margherito  -  powiedziałem  -  chciałbym  wiedzieć,  co  to  za  kombinacja  z  tymi 

drwami, które podróżują potajemnie moim wozem? 

- Ach! - wykrzyknęła. - A więc Giuseppina dała się przyłapać! 

- Nie, Margherito. Sam to spostrzegłem, nawet dwa razy. 

Wzruszyła ramionami. 

-  Kombinacja  całkiem  prosta:  na  przyszłą  zimę,  zamiast  wydawać  pieniądze  na  złe, 

mokre drewno, będziesz mógł się grzać przy ogniu z dobrego, suchego drewna, które nic cię 

nie będzie kosztowało, bo jest twoje własne. Jeżeli nie chciałeś go zużytkować, to nie trzeba 

było przeznaczać tyle drzew na ścięcie. 

-  Margherito,  czyż  nie  było  ustalone,  że  w  odpowiednim  czasie  poślę  drwa  do 

Mediolanu ciężarówką? 

-  No  więc  co?  Czy  drwa  nie  dotarły  do  Mediolanu,  nawet  bez  ciężarówki? 

Giovannino, sprawy gospodarcze naszego domu zostaw mnie. 

Uznałem, że nie warto wszczynać skomplikowanych dyskusji. 

-  Margherito  -  uciąłem  krótko.  -  Drwa  nielegalnie  i  potajemnie  przyjechały  do 

Mediolanu. Stało się, trudno. Ale to się nie może powtarzać. Od tej chwili koniec zabawy. 

Skłoniła głowę. 

- Giovannino, każde twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. 

Cztery dni cotygodniowego”urlopu dla rolników” 

dobiegły  końca  i  przyszła  chwila  powrotu  do  Mediolanu.  Zanim  wsiadłem  do 

samochodu,  dokonałem  inspekcji  bagażnika  i  oczywiście  stwierdziłem,  że  jakaś  zbrodnicza 

ręka znowu załadowała go drwami. 

Zamknąłem bagażnik i zawołałem Margheritę. 

background image

-  Powiedz  mechanikowi,  żeby  sprawdził  filtr  powietrzny  -  poprosiłem  ją,  kiedy 

nadeszła. - Zapłon źle działa, wezmę dziś tamten wóz. 

Wsiadłem  do  czerwonego  samochodu  i  ruszyłem  w  drogę.  Margherita  patrzyła  za 

mną,  nieruchoma  jak  posąg.  Zwyciężyłem  ją  moją  szatańską  przebiegłością  i  ostatnie 

spojrzenie, jakim mnie żegnała, było pełne nienawiści. 

Tym  razem  przejażdżka  zapowiadała  się  jako  jedna  z  najweselszych  w  moim  życiu. 

Na peryferiach Mediolanu natknąłem się na lotny patrol straży celnej. 

- Ma pan coś do oclenia? - zapytał mnie jeden ze strażników. 

Ze  śmiechem  rozłożyłem  ręce,  potem  wysiadłem  i  otworzyłem  pokrywę  obszernego 

bagażnika. 

Był pełen drewna. Pełniuteńki. 

- No, no, samochód na napędzie drzewnym! 

- zachichotał strażnik, zwracając się do swego kolegi. 

-  Nie  wiedziałem,  że  są  i  takie  -  odpowiedział  tamten.  -  Na  węgiel  drzewny,  to 

wiedziałem, ale na drewno? 

Obaj przyglądali się drwiąco mojej żałośnie zdumionej twarzy. 

- Czy nie wiadomo panu, że wywóz drewna podlega opłacie? 

- Nie - odpowiedziałem. 

- Więc ma pan doskonałą sposobność, aby się dowiedzieć. 

Rozłożyłem ręce. 

- Cóż robić. Niech mi panowie powiedzą, ile trzeba zapłacić, a ja zapłacę. 

- To nie jest takie proste - wyjaśnił drugi strażnik. 

- Bo opłata jest zależna od wagi. Ale dosyć tych żartów. Co jest pod drewnem? 

- Pod drewnem? - wyjąkałem. - A co miałoby być pod drewnem? 

Strażnik pokręcił głową. 

-  No  właśnie.  Pan  podróżuje  takim  eleganckim  wozem  z  ładunkiem  drewna 

opałowego w bagażniku. 

Przyzna pan, że to dosyć dziwne. 

Miałem ochotę odpowiedzieć, że gdyby znał Margheritę,  nie widziałby w tym fakcie 

nic a nic dziwnego. Ale ograniczyłem się do stwierdzenia: 

- Można zobaczyć. 

-  Ano,  zobaczymy!  -  wykrzyknął  strażnik.  -  Niech  pan  zjedzie  na  prawą  stronę  i 

wyładuje drewno. 

background image

Zjechałem  na  prawą  stronę  i,  polano  za  polanem,  wyrzuciłem  cały  ładunek.  Kiedy 

bagażnik był już kompletnie pusty, strażnik zbadał uważnie jego wnętrze. Postukał w dno i w 

ścianki,  otworzył  torbę  z  narzędziami,  odkręcił  wieczko  blaszanki  z  olejem,  skontrolował 

zapasowe koło. 

- A teraz? - zapytałem strażnika, kiedy już inspekcja dobiegła końca. 

-  Teraz  niech  pan  załaduje  swoje  drwa  na  powrót  i  radzę  się  pospieszyć,  inaczej 

wlepię panu mandat za bezprawne zajmowanie miejsca publicznej użyteczności.  Ale jeszcze 

przedtem poda mi pan imię, nazwisko, adres, bo musimy spisać protokół z racji tych drew. 

Miałem szczęście, że na ulicach ruch o tej porze był niewielki, toteż liczba osób, które 

pospieszyły  mi  z  pomocą  moralną  przy  ponownym  ładowaniu  drew,  nie  osiągnęła  nawet 

setki.  Za  to  wszyscy  bez  wyjątku  widzowie  uznali  przedstawienie  za  nader  interesujące  i 

zabawne. 

Przez  wszystkie  dni  pobytu  w  Mediolanie  miałem  w  sobie  żywego  kota,  który  kąsał 

mnie zaciekle w żołądek, i kiedy wreszcie wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę do 

domu,  opętany  byłem  zamysłami  nieomal  zbrodniczymi.  Podróż  okazała  się  zaraz  od 

początku pechowa: zaledwie znalazłem się na peryferiach Mediolanu, natknąłem się na lotny 

patrol straży celnej. 

Zajrzeli  do  wozu,  potem  zażądali,  żeby  im  pokazać  bagażnik.  Wysiadłem  więc  i 

podniosłem pokrywę. 

- Co to jest? - zapytał podoficer dowodzący patrolem. 

A  ja  cóż  mogłem  mu  odpowiedzieć,  zważywszy,  że  bagażnik  był  pełen  drewna 

opałowego? 

- To jest drewno opałowe - powiedziałem. 

- Skąd pan jedzie? 

- Z Mediolanu. 

- A dokąd? 

Wyjaśniłem, że wracam na wieś, do rodziny. 

- Więc pan kupuje w Mediolanie drewno opałowe dla rodziny? Czy tam na wsi brak 

drewna? 

-  Jest go aż za dużo! -  wykrzyknąłem.  -  Tego wcale  nie kupowałem,  to moje własne 

drewno. Z moich drzew. 

- Posiada pan lasy w Mediolanie? 

- To jest z drzew wyciętych na terenie posiadłości, którą mam na wsi. 

Podoficer popatrzył na mnie ogłupiały. 

background image

-  Jeżeli  to  drewno  pochodzi  ze  wsi,  to  dlaczego  wraca  teraz  z  Mediolanu?  Czy  pan 

wozi wiejskie drewka do Mediolanu, żeby zwiedziły miasto? 

Zacząłem  coś  bąkać  niepewnie  i  podoficer  kazał  mi  wyładować  drewno,  aby  móc 

skontrolować  zawartość  bagażnika.  Wyładowałem  wszystko,  a  potem  załadowałem  z 

powrotem.  Podoficer  zakomunikował  mi,  że  jest  mu  przykro,  iż  naraził  mnie  na  taką 

niepotrzebną  stratę  czasu.  Wsiadłem  do  samochodu  i  wykonawszy  olśniewający  manewr, 

ruszyłem  z  powrotem  do  Mediolanu,  podczas  gdy  strażnicy  spoglądali  za  mną  takim 

wzrokiem, jak gdybym nagle oszalał. 

W domu zastałem jeszcze Giuseppinę. 

- Dlaczego pani nie wyjęła drew? - zapytałem. 

-  Drew?!  -  wykrzyknęła.  -  Pani  mówiła  mi  tylko  o  tamtym  drugim  samochodzie.  O 

tym czerwonym nic nie mówiła. 

Powiedziałem,  że  może  wyładowywać  bez  pośpiechu,  bo  ja  w  tym  tygodniu  nie 

pojadę do domu. 

Zostałem w Mediolanie, a na drugi dzień, koło jedenastej rano, przyjechał Carletto. 

- Jeszcze tu jesteś? - zapytał. 

- To chyba jasne. 

-  Nie  takie  znów  jasne.  Wczoraj  wyjechałeś  i  mówiłeś,  że  dziś  rano  przyjedziesz  na 

wieś. Wracam właśnie stamtąd, nie zastałem cię. Czy coś się stało? 

- Nic wielkiego - odpowiedziałem. - Defekt wozu. 

-  No,  to  pół  biedy!  -  wykrzyknął  Carletto.  -  Mogę  zostawić  wóz  tutaj,  w  twoim 

ogródku? 

- Zrób, jak chcesz. 

Carletto wysiadł, przeszedł na tył wozu i uniósł pokrywę bagażnika. 

- Pozdrowienia od twojej żony - powiedział odchodząc. - I pospiesz się, bo samochód 

będzie mi potrzebny. 

Zawołałem  Giuseppinę  i  poleciłem  jej  wyładować  drwa,  które  przyjechały  do 

Mediolanu w bagażniku wozu Carletta. 

„Kompleks pomidorów” 

Usłyszałem, że Pasionaria coś tam mamrocze: 

miała do kogoś albo do czegoś pretensję. No cóż, to jej własne sprawy. Ale po chwili 

podniosła głos: 

-  Chciałabym wiedzieć,  po co w tym domu kupuje się wodę  mineralną,  jeżeli potem 

jakiś facet rzuca na nią swoją cholerną gazetę i jak mu zabrać butelkę, to ryczy jak lew! 

background image

Podniosłem gazetę i Pasionaria mogła wziąć butelkę, która ją interesowała. 

-  Przy  jedzeniu  nie  powinno  się  czytać.  To  niezdrowo  -  wyjaśniła,  nalewając  sobie 

wody. - Tatuś zawsze to powtarza. 

Nie podobała mi się ta ironia i chciałem powiedzieć Marghericie, żeby zwróciła córce 

uwagę, ale miejsce Margherity było puste. 

- Gdzie mama? - zapytałem. 

- Jest tam - odpowiedział Albertino. 

- Dlaczego nie je? 

- Ma nową chorobę - wyjaśniła Pasionaria. 

Wstałem od stołu, poszedłem poszukać Margherity i znalazłem ją w kąciku radiowym. 

Siedziała  w  fotelu,  wpatrując  się  z  natężeniem  w  coś,  co  powinno  znajdować  się  w 

przeciwległym kącie pokoju. Spojrzałem tam, ale ponieważ nic nie zobaczyłem, spytałem 

Margheritę, co się dzieje. 

- Mam ten kompleks - odpowiedziała głosem, w którym brzmiała rozpacz. 

Wyznałem, że nic nie rozumiem, na co Margherita westchnęła. 

- Zrozumiesz, kiedy mnie już nie będzie. Wy, mężczyźni, rozumiecie zawsze dopiero, 

kiedy jest za późno. 

Sprawa wyglądała poważnie. Spróbowałem dotrzeć do jej sedna. 

- Margherito, powiedziałaś mi, że masz”ten” 

kompleks. Ale jeżeli nie precyzujesz, o jaki chodzi, to cóż mogę zrozumieć? Jest tyle 

różnych kompleksów. 

Jaki jest twój? 

-  Nie  wiem  -  odpowiedziała.  -  Wiem  tylko,  że  mam  ten  kompleks.  I  że  okropnie 

cierpię. 

Usiadłem naprzeciwko niej i zacząłem przemawiać łagodnie i cierpliwie: 

-  Margherito,  ja  cię  rozumiem.  Ale  jeżeli  nie  postarasz  się  wytłumaczyć  mi,  jakiego 

rodzaju jest twoje zaburzenie psychiczne, jakże możemy próbować cię uleczyć? 

- Wcale nie trzeba, żebym została uleczona - odpowiedziała. - Nawet jeżeli umrę, czy 

to ważne? Kimże ja jestem? Co sobą reprezentuję? Kto kiedykolwiek zauważył, że żyję? I kto 

zauważyłby, że umarłam? 

Zaśmiała się krótkim, okrutnym śmiechem. Potem oczy jej napełniły się łzami. 

- Gdzie moje dzieci? Chcę, żeby były tu, przy mnie... - szepnęła żałośnie. 

- Nie, Margherito - odparłem spokojnie. - Tę historyjkę, w której mówisz dzieciom, że 

ich  biedna  mama  umrze,  a  kiedy  już  ją  pogrzebią  w  zimnej  ziemi,  będzie  tam  tak  bardzo 

background image

samotna  i tak dalej,  napisałem  już w  zeszłym roku.  Wymyśl  coś  nowego,  skoro  już  czujesz 

taką  nieodpartą  potrzebę  doprowadzenia  dzieci  do  łez.  Mówmy  teraz  o tobie.  Co  właściwie 

odczuwasz? 

Margherita potrząsnęła głową. 

- Nie wiem, Giovannino. W pewnej chwili zaczynam czuć coś tutaj... 

- Tutaj, to gdzie? 

Uśmiechnęła się melancholijnie. 

-  Nikt  dotychczas  nie  pomyślał  o  wydrukowaniu  map  cierpienia!  Jakże  można 

zlokalizować niepokój, który nagle ogarnia twoją duszę? 

Próbowałem przemówić jej do rozsądku: 

-  Margherito,  nie  należy  przyjmować  zakłóceń  psychicznych  jak  dachówkę,  która  ci 

spada  ni  stąd  ni  zowąd  na  głowę.  Postarajmy  się  przeanalizować  twoje  cierpienia.  Jeżeli 

uczucie niepokoju nagle ogarnia twoją duszę, od jakiego punktu się to zaczyna? 

-  Dusza  nie  jest czymś określonym.  Nie posiada  kształtu ani obwodu,  nie  ma  środka 

ciężkości  ani  powierzchni,  ani  boków,  ani  stron,  ani  kątów.  A  więc  nie  ma  też  punktów. 

Czyżbyś przypuszczał, że zamiast duszy mam równoległościan czy też dwunastościan? 

Nigdy w życiu nie przyszło mi na myśl coś podobnie okropnego i zapewniłem o tym 

Margheritę. Próbowałem jasno wyrazić swoją myśl. 

-  Margherito,  wysłuchaj  mnie  uważnie,  nie  przerywaj.  Czy  to  uczucie  niepokoju 

powstaje wewnątrz ciebie czy na zewnątrz? 

Spojrzała na mnie z niesmakiem. 

- Czy ci się zdaje, że noszę duszę w torebce? 

-  Na  pewno  nie;  wiem  doskonale,  że  twoja  dusza  jest  w  tobie.  Ale  powinnaś  zdać 

sobie  sprawę,  że  bardzo  często  zaburzenia  psychiczne  wynikają  z  przyczyn  materialnej 

natury. Ktoś może mieć,  nie wiedząc o tym, jakiś wewnętrzny organ chory -  serce, wątrobę, 

płuca, cokolwiek. Nie wie o tym, gdyż choroba nie osiągnęła jeszcze takiego nasilenia, żeby 

wywołać  ból  albo  sparaliżować  działanie  chorego  organu.  Ale  schorzenie  istnieje  w  stanie 

ukrytym,  jak  ziarnko  tkwiące  w  ziemi.  Ziarnko  jeszcze  nie  wykiełkowało,  ale  już  zaczyna 

kiełkować i raz po raz, nawet bez dzwonka alarmowego w postaci fizycznego bólu, ów organ 

dostrzega  istnienie  i  żywotność  posiewu  choroby;  i  wtedy  właśnie  doznaje  się  tego  uczucia 

niepokoju,  który  zawisa  nad  tobą  utajoną  groźbą,  choć  nie  wiesz,  ani  nie  umiesz  sobie 

wyobrazić, na czym ta groźba polega. I stąd się biorą zaburzenia psychiczne. 

Jednakże,  jeżeli  skupimy  na  tym  uwagę  i  postaramy  się  przeanalizować  twoje 

cierpienie, może uda nam się wykryć, czy niepokój, jaki teraz odczuwasz po prostu”tutaj”, ma 

background image

swoje  źródło  w  sercu,  płucach  czy  wątrobie.  A  wtedy  będzie  możliwe  uwolnić  się  od 

zaburzenia psychicznego, lecząc po prostu serce, płuca, wątrobę, czy też śledzionę. 

Margherita wpatrywała się we mnie surowo i w milczeniu. 

-  Giovannino  -  przemówiła  wreszcie  -  to  jest  jeszcze  gorsze  od  materializmu 

historycznego. To jest materializm geograficzny. A właściwie materializm topograficzny. Nie 

mam  specjalnego  przygotowania  naukowego,  potrafię  jednak  odróżnić  kompleks  od  bólów 

wątrobowych. 

Poprosiłem  ją,  żeby  się tak nie denerwowała.  Cierpienie najlepiej da się zanalizować 

metodą wyłączania: otóż, mogliśmy wykluczyć hipotezę, że cierpienie 

Margherity płynie ze złego funkcjonowania organów wewnętrznych. 

- Musimy więc szukać jego źródła na zewnątrz 

-  zakończyłem.  -  Musimy  wytropić  czynnik  zewnętrzny  twojego  wewnętrznego 

niepokoju. Postaraj się pod tym kątem przeanalizować swoje cierpienie. Czy jesteś pewna, że 

twój psychiczny niepokój, ów niepokój, który w miarę jak się powtarza, staje się chroniczny i 

przybiera  formę  kompleksu,  pojawia  się  rzeczywiście  niespodziewanie?  Bez  powodu? 

Przypomnij sobie wszystkie przeżycia tego rodzaju i spróbuj zbadać, czy to twoje zaburzenie 

psychiczne,  ten  niepokój,  nie objawia  się przypadkiem właśnie wtedy, kiedy  następuje  jakiś 

określony  fakt,  to  znaczy  kiedy  jakiś  czynnik  zewnętrzny  przywodzi  ci  na  pamięć  jakieś 

przykre doświadczenie, czy w ogóle coś nieprzyjemnego. 

Margherita popatrzyła na mnie nieufnie. 

- To nie jest wcale takie skomplikowane - tłumaczyłem jej. - Na przykład komuś, kto 

jest niskiego wzrostu,  sprawia przykrość to,  że  jest taki  mały,  i zawsze  na widok człowieka 

wysokiego  odczuwa  cierpienie,  które,  w  miarę  jak  się  powtarza  i  staje  się  chroniczne, 

wytwarza w nim kompleks małego wzrostu. ów kompleks przejawia się w uczuciu wrogości, 

jakie ten człowiek żywi wobec wszystkiego, co można określić jako”wysokie” -  jak obelisk, 

drapacz chmur, słup wysokiego napięcia  i tak dalej. Cały ten proces rozwija  się  bez wiedzy 

zainteresowanego, gdyż działa tutaj podświadomość. A więc człowiek niski wcale nie wie, że 

ma”kompleks małego wzrostu”. Odczuwa niepokój, ale nie potrafi wykryć jego źródła, gdyż 

teraz  ów  kompleks  przejawia  się  także  pod  wpływem  bodźców  zewnętrznych,  nie 

zawierających  tego  specyficznego  faktu,  lecz  będących  jakimś  poszczególnym  ogniwem 

łańcucha.  Więc  postaraj  się,  Margherito,  przeanalizować  swoje  niepokoje.  Dotrzemy  do 

źródeł, zidentyfikujemy twój kompleks i uleczymy go. Skup się. Jak objawił się ten niepokój, 

który  teraz  właśnie  odczuwasz?  Gdzie  wtedy  byłaś,  co  robiłaś  i  na  co  patrzyłaś,  kiedy 

powrócił? 

background image

Margherita, wyraźnie zainteresowana, skupiła się. 

Po chwili przywołała dzieci. 

-  Kiedy  niedawno  powiedziałam:”Mój  Boże,  znowu  jest.  Znowu  to  samo”,  gdzie 

byłam? 

Albertino i Pasionaria zaczęli się naradzać. Po krótkiej wymianie zdań zadecydowali: 

- Kiedy powiedziałaś:”Mój Boże, znowu jest. 

Znowu to samo”, stałaś przed kuchenną szafą. 

-  To  prawda  -  przyznała  Margherita.  -  Ale  co  z  tego?  Czyż  to  oznacza,  że  mam 

kompleks szafy? 

Przeszliśmy do kuchni. Poleciłem Marghericie stanąć na wprost białej szafy. 

- Szafa była otwarta czy zamknięta? - spytałem. 

- Otwarta - powiedziała stanowczo Pasionaria. 

- Była otwarta i ty czegoś w niej szukałaś. 

Otworzyłem szafę. 

- Margherito, spróbuj sobie przypomnieć. Co robiłaś? 

- Ja wiem - pospieszyła z wyjaśnieniem Pasionaria. 

Ona udawała, że porządkuje naczynia, a naprawdę to wyjadała łyżką sos pomidorowy. 

Ten z puszki, co ty  mówisz,  że  nie  można go  jeść  jak  marmoladę,  bo zaszkodzi, a  mnie on 

smakuje i wcale mi nie szkodzi, ale nie wolno mi go tknąć. A jej występują plamy na twarzy i 

w żołądku ją piecze, ałe ona jest dorosła, więc może jeść, ile tylko chce.; 

Margherita odwróciła się. 

- Szpieguje mnie! - krzyknęła. - To nie dziecko, to urząd śledczy! 

Pasionaria wcale się nie zmieszała. 

- Jak ktoś oszukuje, to chyba jego wina, a nie dziecka, które się przygląda! 

Wtrąciłem się: 

- Żadnych polemik! Prowadzimy dalej nasze badania. A więc, Margherito, zjadałaś po 

kryjomu łyżkę tego paskudztwa i właśnie wtedy nagle powiedziałaś: 

„Mój Boże, znowu jest. Znowu to samo”. Głową tkwiłaś w szafie, więc nie mogłaś nic 

widzieć  ani  słyszeć.  W  jednej  ręce  trzymałaś  puszkę  z  sosem,  w  drugiej  łyżkę.  Przyczyny 

trzeba więc szukać w czymś, co podziałało na twój węch albo twoje podniebienie. W jakimś 

zapachu lub smaku. 

- Pamiętam doskonale - wykrzyknęła Margherita. 

Czułam zapach i smak pomidorowej konserwy. 

Dałem wyraz swemu zadowoleniu. 

background image

-  Teraz,  Margherito,  powtórz  wszystko,  co  robiłaś  w  chwili,  kiedy  ogarnął  cię 

niepokój. 

Margherita  wsunęła  głowę  do  otwartej  szafy  i  pochłonęła  dwie  kopiate  łyżki  sosu 

pomidorowego. 

-  Mój  Boże!  -  wykrzyknęła  nagle,  odwracając  się  ku  nam.  -  Znowu  jest!  Znowu  to 

samo, Giovannino, i nie mam już żadnych wątpliwości - to kompleks pomidorów! 

Oczywisty absurd. 

- Margherito, jeśli mały człowieczek cierpi na widok królewskiego gwardzisty, to nie 

znaczy, że ma on 

„kompleks  gwardzisty”.  To tylko  wzrost tego  gwardzisty  rozbudza  w  nim”kompleks 

małego wzrostu”. 

Musimy zbadać, z czym ci się kojarzy smak i zapach sosu pomidorowego. Mogą one 

być  ogniwem  jakiegoś  długiego  łańcucha.  Pomyślmy,  co  może  się  kojarzyć  z  konserwą 

pomidorową. 

-  Soda  -  stwierdziła  Pasionaria.  -  Za  każdym  razem,  kiedy  się  naje  sosu 

pomidorowego, musi zażyć sody. 

Był to, bądź co bądź, krok naprzód. 

- A co się może kojarzyć z sodą? 

Margherita wydała okrzyk: 

- Sól! Giovannino, mam kompleks soli! Kiedyś zamiast sody nasypałam miałkiej soli 

do szklanki i teraz na myśl o sodzie zawsze czuję niemiły smak słonej wody. 

Nalałem wody do szklanki i wsypałem do niej łyżeczkę soli. 

- Wypij, Margherito, i opowiedz mi dokładnie swoją reakcję. 

Margherita wypiła i marszcząc z niesmakiem nos, powiedziała: 

- Morska woda. W zeszłym roku, kiedy chciałam nauczyć się pływać, nałykałam się... 

Zdobyliśmy więc wyjście na morze. Nasza droga wyglądała coraz bardziej obiecująco. 

-  Margherito,  prędko,  odpowiedz,  co  nad  morzem  dokuczało  ci,  albo  dokucza, 

najbardziej? 

- Młode panny! - wyręczyła matkę w odpowiedzi 

Pasionaria. - Jak jesteśmy na plaży, zawsze mówi: 

„Doprawdy, wstyd, te dzisiejsze dziewczyny!  Kiedy ja byłam młodą dziewczyną...”  i 

tak dalej. Różne takie głupstwa, jakie zawsze mówią stare kobiety. 

Tak, to był właściwy trop. 

background image

-  Margherito  -  zakomunikowałem  jej  z  należytą  ostrożnością  -  przykro  mi  ci  to 

powiedzieć, ale najwyraźniej masz kompleks czterdziestolatki. 

- Kompleks czterdziestolatki? Czy to coś poważnego, Giovannino? 

- Owszem. Jak się nad tym zastanowisz, to zrozumiesz, że masz go już od pięciu lat. 

-  I  myślisz,  że  aby  się  z  niego  wyleczyć,  wystarczy  już  nie  jeść  więcej  sosu 

pomidorowego? 

-  Nie,  Margherito.  Tu  potrzebna  jest  radykalna  kuracja.  Trzeba  odrzucić  mentalność 

czterdziestolatki i przejść do kategorii niewątpliwie wyższej. 

- A jeżeli potem dostanę kompleksu pięćdziesięciolatki? 

- Skądże byś go wzięła, skoro masz lat czterdzieści pięć? Byłby o pięć lat za wczesny. 

Przez  chwilę  Margherita  przechadzała  się  nerwowo tam  i  na  powrót  po  pokoju,  a  w 

końcu powiedziała stanowczo: 

-  Serce  się  nie  starzeje  i  ma  się  tyle  lat,  na  ile  się  wygląda...  Czy  ja  wyglądam  na 

czterdzieści lat? 

Przyjrzałem się jej uważnie. 

-  Z  tym  noskiem  umorusanym  sosem  pomidorowym,  jaki  właśnie  teraz  masz,  na 

pewno nie. Wyglądasz jak mała dziewczynka. 

Na dźwięk słów”sos pomidorowy” Margherita pobladła. 

- Mój Boże, znowu! - jęknęła opadając na fotel. 

- Znowu to wraca!... 

W  drzwiach  ukazała  się  Pasionaria.  Ona  także  miała  nos  umorusany  sosem 

pomidorowym. 

Tylko że bez kompleksu. ¦’¦-¦ 

Pospieszny numer 

-  Wciąż  myślę  i  myślę  o  tym  maszyniście  z  pospiesznego  numer  -  wyrwało  mi  się 

przypadkiem na głos. 

Młocie pokolenie czytało, a Margherita, siedząc przed kominkiem, wpatrywała się w 

migocące płomienie. 

-  Uwaga,  dzieci!  -  zakomenderowała.  -  Tatuś  zaraz  nam  poda  szczęśliwe  numery 

loteryjne. 

Pożałowałem  już  mojego głośnego  myślenia,  ale  nie przejąłem się  specjalnie; dzieci, 

zdawało  się,  nie  zrozumiały,  a  i  Margherita  nie  robiła  wrażenia,  żeby  ją  te  słowa  bliżej 

zainteresowały. 

Upłynęła dłuższa chwila krzepiącej ciszy, po czym rozległ się głos Pasionarii: 

background image

- A kto to taki ten maszynista? ¦-> 

- Jaki maszynista? - zapytałem obojętnie. 

- No, ten z pospiesznego numer - sprecyzował Albertino. 

- Nic ważnego - odpowiedziałem. - Maszynista taki sam jak sto tysięcy innych. 

-  Gdyby  był  taki  sam  jak  sto tysięcy  innych  -  rzuciła  Margherita  -  nie  rozmyślałbyś 

wciąż  o  nim.  Jeżeli  o  nim  wciąż  myślisz,  znaczy,  że  chodzi  tu  o  jakiegoś  niezwykłego 

maszynistę. 

- Co mu się przydarzyło? - dopytywała się Pasionaria. 

- Nic! - wykrzyknąłem. - Co mu się miało przydarzyć? 

-  Rozumiem -  rzekła Margherita.  -  Miałeś  jakąś  przygodę w ubiegłą  niedzielę,  kiedy 

pojechałeś do 

Mediolanu pociągiem zamiast samochodem. 

-  Nie  miałem  żadnej  przygody!  Maszynista  z  pospiesznego  numer  to  moja  osobista 

sprawa,  która  już  od  lat  tkwi  mi  w  głowie.  To  bohater  pewnej  historyjki,  którą  chciałbym 

napisać. I to wszystko. 

Nie macie się czym interesować. 

To zależy - upierała się Pasionaria. - Jeżeli to ładna historyjka, to mamy czym. 

- Historyjka idiotyczna - wyjaśniłem. - Jest zbyt głupia, żebym kiedykolwiek odważył 

się ją napisać. 

-  Giovannino,  ty  nie  możesz  osądzić,  czy  historyjka  jest  głupia,  czy  nie  -  pouczyła 

mnie Margherita. 

- Powinni to osądzić czytelnicy. Możliwe, że tobie się już nie podoba, bo od lat nosisz 

ją w głowie, więc ci się znudziła. Ale to żaden kłopot, spróbuj ją nam opowiedzieć i zobaczy 

się. 

-  Dość  tego!  -  krzyknąłem  zirytowany.  -  Figę  was  obchodzi  to,  co  ja  piszę,  a  cóż 

dopiero to, czego nie piszę. Ani mi się śni opowiadać. 

- W takim razie - powiedziała zimno Pasionaria 

-  jeżeli  nie  chce  się  czegoś  opowiadać,  to  się  o  tym  nie  mówi.  To  tak,  jakbym  ci 

pokazała kawałek tortu, a potem sama go zjadła. 

- Daj mu spokój - upomniała ją Margherita. 

- Niech sobie schowa swoją historyjkę. Dziś wieczór mogę wam opowiedzieć choćby 

trzydzieści historyjek o maszynistach. 

- Ja bym wolał tę o tamtym maszyniście - odezwał się nieśmiało Albertino. 

Musiałem ustąpić. 

background image

-  No,  dobrze.  Opowiem  wam  o  maszyniście  pociągu  pospiesznego  numer.  Ale  na 

pewno wyda wam się to bez sensu, bo was nie dotyczy. 

- Czy są tam sytuacje drastyczne? - zaniepokoiła się Margherita. 

- Nie ma nigdy drastycznych sytuacji w moich opowiastkach - odparłem urażony. - Po 

prostu was nie dotyczy, sens może mieć tylko dla mnie. 

Rodzina trwała w nieruchomym oczekiwaniu. Zacząłem opowiadać: 

„Maszynista  pociągu  pospiesznego  numer,  za  każdym  razem,  kiedy  zaczynał  służbę, 

właśnie na tymże pospiesznym numer, wyruszał w drogę z niepokojem w sercu. Czy będzie i 

tym razem? 

- myślał, podczas gdy pociąg z wolna ruszał ze stacji. 

Czy będzie i tym razem, jak zawsze? 

Rzeczywiście, już od dwóch lat, za każdym razem, kiedy pospieszny numer zbliżał się 

do  zakrętu  numer,  następował  pewien  fakt,  który  coraz  więcej  dawał  maszyniście  do 

myślenia. 

Na zakręcie numer pociąg musiał zwalniać i kiedy lokomotywa powoli mijała pewien 

biały  domek  stojący  o  jakieś  pięćdziesiąt  metrów  od  kolejowego  nasypu,  maszynista 

nieodmiennie widział, jak w drugim z rzędu oknie na piętrze otwiera się na oścież okiennica i 

ukazuje się w nim młoda kobieta, z uśmiechem machając na powitanie ręką”. 

Margherita aż podskoczyła. 

- Mogłam się domyślić, że chodzi o jakąś głupią i niemoralną historię - powiedziała. - 

Coś, czego dzieci nie powinny słuchać. 

Pasionaria zbuntowała się. 

-  Jeżeli  słuchamy  radia  i  oglądamy  telewizję,  to  możemy  tak  samo  posłuchać 

historyjki tatusia. 

-  Rzecz  w  tym,  że  słuchać  radia  i  oglądać  telewizję  powinniście  tylko  wtedy,  kiedy 

nadają programy dla dzieci! - wykrzyknęła Margherita. 

-  Nie  nasza  wina,  że  programy  dla  dzieci  są  takie  głupie,  że  nawet  dorośli  na  nie 

wybrzydzają! - oburzyła się Pasionaria. 

- Margherito, nie przesadzajmy - powiedziałem. 

- Nie wydaje mi się, żeby telewizja nadawała takie znów skandaliczne rzeczy! 

- Tu nie chodzi o skandale! Chodzi o tematy, które, choć pokazane przyzwoicie, nie są 

odpowiednie  dla  dzieci.  Historie  miłosne,  na  przykład,  bez  względu  na  to,  jak  są 

przedstawione,  dzieciom  robią  tylko  krzywdę.  A  ty,  chociaż  nie  musisz  się 

background image

podporządkowywać  wymaganiom  radia  i  telewizji,  zamiast  opowiedzieć  coś  miłego, 

czystego, odpowiedniego dla dzieci, wyciągasz jakieś miłosne afery! 

- Przepraszam, moja historyjka jest nienagannie czysta - zaprotestowałem. 

-  A  czy  to  coś  brzydkiego  pozdrowić  z  okna  przechodzący  pociąg?  -  poparła  mnie 

Pasionaria. 

- Pociąg, a jakże! - obruszyła się Margherita. - Ta  młoda i piękna kobieta nie pociąg 

pozdrawiała, tylko maszynistę. Nietrudno to zrozumieć. A co byście powiedzieli, gdybym ja, 

za każdym razem, kiedy przejeżdża autobus, stawała w oknie, żeby pomachać kierowcy? 

- Co to ma do rzeczy? - mruknęła Pasionaria. 

- Ta dziewczyna od pospiesznego była młoda i ładna, no i nie miała męża. 

- Skąd wiesz? - zawołała gniewnie Margherita. 

-  Gdyby  miała  męża,  nie  interesowałaby  się  maszynistą  -  odparła  Pasionaria.  -  A 

zresztą nie wiemy, co było dalej. 

Podjąłem opowiadanie. 

„Więc kiedy pospieszny dochodził do zakrętu numer, za każdym razem w drugim od 

brzegu  oknie  na  piętrze  stawała  młoda,  piękna  kobieta  i  z  uśmiechem  machała  ręką.  Od 

dwóch  lat  powtarzało  się  to  niezmiennie  i  tak  samo  niezmiennie  maszynista  odpowiadał 

wymachując czapką. 

Z  biegiem  czasu  stało  się  to  dla  maszynisty  czymś  takim  jak  stale  powtarzający  się 

sen.  Nawet  kiedy  nie  był  na  służbie,  wciąż  musiał  myśleć  o  dziewczynie  z  zakrętu  numer. 

Maszynista nie był szczęśliwy. 

Był kawalerem. Mieszkał ze swoją starą ciotką, która go nad życie kochała,  nie miał 

właściwie  żadnych  trosk  i  mógłby  sobie  żyć  całkiem  spokojnie,  ale  właśnie  ten  spokój  i 

monotonia  okropnie  mu  się  znudziły.  Jedynym  urozmaiceniem  była  dziewczyna  z  zakrętu 

numer.  Ale  jak  długo  jeszcze  mogła  stanowić  urozmaicenie?  Fakt  powtarzał  się  tak 

niezmiennie,  że  groził,  iż  sam  w  końcu  stanie  się  czymś  regularnym  czy  nawet 

regulaminowym, a więc po prostu nową cząstką ogólnej nudy. 

I oto pewnego dnia zdarzyło się na zakręcie numer coś naprawdę nowego: dochodząc 

do  zakrętu  pospieszny  numer  zwolnił  jak  zawsze.  A  potem  z  nagłym  zgrzytem  hamulców 

zatrzymał  się.  Z  lokomotywy  zsunął  się  po  nasypie  człowiek  i  zniknął  w  gęstym  podszyciu 

lasku rosnącego tuż przy torze. 

Podniósł  się  okropny  raban,  bo  tym,  który  wyskoczył  z  pociągu,  był  właśnie 

maszynista.  Pociąg  stał  dłuższą  chwilę,  a  potem,  kiedy  kierownik  pociągu  przeprowadził 

konieczne  dochodzenie,  ruszył  w  dalszą  drogę  prowadzony  przez  pomocnika  maszynisty. 

background image

Kiedy  pociąg  zniknął  w  oddali,  maszynista  wyszedł  ze  swojej  kryjówki  i  spojrzał  na  biały 

domek. 

Piękna młoda kobieta stała wciąż jeszcze w oknie. 

Widziała, jak maszynista zeskoczył z lokomotywy i pobiegł ukryć się w krzakach. Nie 

przestawała się uśmiechać i maszynista ruszył w stronę białego domu. 

Stanął pod oknem i popatrzył w górę. 

- Proszę się nie gniewać na nieznajomego, który się do pani odzywa - powiedział - ale 

ja... 

-  Nie  jest pan  nieznajomy -  przerwała  mu dziewczyna wesoło.  -  Znam pana  już dwa 

lata. Pan jest maszynistą pospiesznego numer. 

Maszynista rozłożył ręce. 

-  Powiedzmy  raczej,  że  byłem  maszynistą  pospiesznego  numer.  Po  tym,  co  przed 

chwilą zrobiłem, myślę, że już nigdy, póki życia, nim nie będę. 

Dziewczyna posmutniała. 

-  Szkoda  -  westchnęła.  -  Naprawdę  szkoda.  Tak  mi  się  podobał  ten  maszynista 

pospiesznego numer 

... A teraz, bez pana, pospieszny numer nie będzie już kursował? 

-  Gdzież  tam.  Będzie  kursował  regularnie,  jak  zawsze,  z  innym  maszynistą  zamiast 

mnie. 

Dziewczyna klasnęła w ręce uradowana. 

-  Ach,  wprost  nie  będę  się  mogła  doczekać  jutrzejszego  dnia,  żeby  zobaczyć,  jaki 

będzie ten nowy. 

Powiada pan, że będzie tak samo przystojny i sympatyczny, jak był pan? 

-  Nie  wiem  -  odpowiedział.  -  Ale  chciałbym  pani  przypomnieć,  że  ja  nie  umarłem  i 

jeżeli  byłem  przystojny  i  sympatyczny  pół  godziny  temu,  to  chyba  powinienem  być  taki  i 

teraz. 

- Kiedy mnie się podobał właśnie maszynista pospiesznego numer. A pan już nim nie 

jest. 

Spojrzał  na  dziewczynę  jeszcze  raz,  ostatni,  i  przekonał  się,  że  widziana  z  tego 

miejsca wygląda zupełnie inaczej, niż kiedy ją widywał z lokomotywy. 

- Ale my tu gadu, gadu, a tymczasem zrobiło się późno - mruknął, przykładając palce 

do daszka czapki. - Dobranoc. 

- Dobranoc - odpowiedziała, cofając się w głąb i zamykając okiennicę”. 

background image

Umilkłem, bo to był już koniec opowieści, ale wszyscy zdawali się czekać na dalszy 

ciąg. Wreszcie 

Pasionaria zapytała: 

- A on? 

- Poszedł sobie. 

- Dokąd? - poinformował się Albertino. 

Wzruszyłem ramionami i dopowiedziałem zakończenie: 

„Nie poszedł w żadne określone miejsce. Zaczął się wałęsać i bardzo prędko nauczył 

się  żyć  z  niczego,  jak  wszyscy  włóczędzy  świata.  Wędrował  sobie  polami,  zawsze  jednak 

trzymał się blisko linii kolejowych. 

Kiedy  słyszał,  że  zbliża  się  pociąg,  przyczajał  się  gdzieś  w  krzakach  przy  nasypie  i 

patrzył, dopóki pociąg nie zniknął w oddali. I po dziś dzień, choć upłynęło od tej pory wiele 

lat, włóczęga, który niegdyś był maszynistą pociągu pospiesznego numer 

,  żyje  tak,  niczym  bezdomny  pies,  wyczekując,  kiedy  górą,  po  nasypie  kolejowym, 

przemknie jakiś pociąg”. 

Pasionaria westchnęła. 

- Przykro mi, biedaczek. 

- Mnie też przykro - rzekł Albertino. 

-  No  cóż,  historyjka  nie  jest  tak  niemoralna,  jak  można  się  było  spodziewać  - 

zawyrokowała  Margherita.  -  A  jej  sens,  choć  wasz  ojciec  twierdzi,  że  jest  zbyt  głęboki  i 

trudny,  abyśmy  go  mogli  zrozumieć,  wydaje  mi  się,  przeciwnie,  jasny  i  oczywisty:  że  w 

kobiecie piękność i młodość nie mają żadnego znaczenia. 

- Dobrze by było - mruknęła Pasionaria. 

Margherita spiorunowała ją wzrokiem i ciągnęła dalej: 

-  Tym,  co  się  liczy  w  kobiecie,  jest  uczucie.  A  tego,  w  odróżnieniu  od  piękności  i 

młodości, nie widzi się. Biedny jest taki, co złudzony pięknością i młodością, straci głowę dla 

dziewczyny,  nie  postarawszy  się  zawczasu  zbadać,  czy  jej  wartości  duchowe  odpowiadają 

fizycznym, zewnętrznym, powierzchownym i pospolitym. 

Pasionaria milczała chwilę, zbita z tropu, a potem zapytała: 

-  Ale  jeżeli  piękność  i  młodość  nic  nie  znaczą,  to  nie  rozumiem,  dlaczego  tatuś  tak 

wciąż rozmyśla o tym maszyniście. 

-  Dlaczego?  Dlatego,  że  jesteś  głupi,  impertynencki  smarkacz!  -  wykrzyknęła 

Margherita. - Powiedz jej, Giovannino, czy mam rację, czy nie. 

Potrząsnąłem głową. 

background image

-  Masz  rację,  Margherito,  ale  tylko  w  tym,  że  gromisz  swoją  córkę  za  jej  bardzo 

niewłaściwą ironię. 

Co do reszty  mylisz  się.  Rozmyślam o maszyniście pociągu pospiesznego numer, bo 

teraz  ja  nim  jestem.  Od  dnia  ucieczki  tamtego  maszynisty  to  ja  jeżdżę  na  lokomotywie 

pospiesznego numer i dzieci? 

i mnie pozdrawia za każdym razem dziewczyna na zakręcie numer. 

Margherita była oburzona. 

- Ładne rzeczy robisz pod pretekstem wyjazdów do Mediolanu, do pracy! Powinieneś 

się wstydzić opowiadać o tym przy dzieciach! 

Ale ja nie dałem się powstrzymać. 

-  Tak  jest,  Margherito.  Za  każdym  razem,  kiedy  jestem  na  służbie  i  zbliżam  się  do 

fatalnego  zakrętu,  widzę  piękną  dziewczynę,  która  mnie  pozdrawia,  i  mówię 

sobie:”Następnym  razem  zatrzymam  cały  kram  i  zeskoczę”.  Nuda  mnie  przytłacza, 

Margherito, i sprawia, że moja praca jest coraz cięższa, trudniejsza  i bardziej niewdzięczna i 

rozpaczliwie  pragnę  cisnąć  wszystko  i  przyjąć  zaproszenie,  które  od  lat  czytam  w  oczach 

pięknej  dziewczyny  z  tamtego  okna.  Ale  zawsze  zostaję,  bo  pamiętam  historię  maszynisty 

pospiesznego numer. Nie zatrzymuję maszyny i nie skaczę, bo lękam się skończyć tak jak on. 

Ale czuję, że pewnego dnia przestanę się bać. 

Margherita energicznie potrząsnęła głową. 

-  Nie  możesz  tego  zrobić,  Giovannino.  Na  to  mógł  sobie  pozwolić  tamten,  bo  żył 

samotnie, tylko ze starą ciotką, i nie miał dzieci. 

- Nie bądź banalna, Margherito! Co mają do tego 

-  Owszem,  mają.  Kiedy są  dzieci, pierwszym obowiązkiem ojca  jest pracować przez 

całe życie. 

-  Ależ  ja  nie  zamierzam  zostać  włóczęgą,  jak  maszynista  pociągu  numer  - 

wykrzyknąłem. 

- Mógłbym doskonale dać sobie radę robiąc coś całkiem innego niż teraz. 

- Pierwszym obowiązkiem mężczyzny jest spełniać własną pracę, nie cudzą. 

- A gdybym się spostrzegł, że to, co robiłem aż do dziś, nie jest moją pracą? 

-  Tym  gorzej  dla  ciebie,  Giovannino.  Już  za  późno.  Zbyt  długo,  w  złej  czy  dobrej 

wierze,  wiodłeś  życie  dwuznaczne.  Dwuznaczność  stała  się  twoim  brzemieniem  i  musisz  je 

dźwigać cierpliwie aż do końca. Prowadź dalej swój pospieszny numer. 

Będę stała u twego boku jako palacz. 

Pasionaria roześmiała się złośliwie. 

background image

- Patrzcie państwo! Mama, która nie jeździ pociągiem, bo się boi tuneli! 

-  Tu  nie  chodzi  o  jazdę  pociągiem,  tylko  o  alegorię  -  odpowiedziała  surowo 

Margherita. Po czym zwróciła się znów do mnie: 

- Giovannino! Pamiętasz ten stary plakat, który masz u siebie w pracowni? Widać tam 

lokomotywę,  która  wyłania  się  z  tunelu  simplońskiego,  a  na  horyzoncie,  na  niezmierzonej 

równinie lombardzkiej, rysuje się najwyższa iglica mediolańskiej katedry? 

- Pamiętam, Margherito. 

- No więc, ja będę stała przy tobie. 

Pasionaria, która znała ów plakat, powiedziała z macierzyńską troską: 

-  Tylko  nie  zapomnijcie  ciepłych  swetrów,  bo  inaczej,  zanim  dojedziecie  do  Lodi, 

umrzecie oboje na zapalenie płuc. 

-  Cicho  bądź!  -  zgromiła  ją  Margherita.  -  Alegorie  nie  potrzebują  ciepłego  ubrania 

nawet zimą. 

Margherita ma rację: upływające lata nie ciążą alegoriom. Ale ja nie jestem alegorią i 

czuję, że pewnego dnia, na zakręcie numer, zatrzymam pociąg i wyskoczę. 

I będę odbywał dalszą drogę pedibus calcantibus.