background image

MARGARET HOLT 

Pieśń 

dla doktor Rose 

Harlequin® 

Toronto • Nowy Jork • Londyn 

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg 

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney 

Sztokholm • Tokio • Warszawa 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Nad całą północno-zachodnią Anglią panował od 

tygodnia wyż, zaś Beltonshaw, jedno z przedmieść 

Manchesteru, zdawało się wprost smażyć w słońcu 

i dusić w nagrzanym, nieruchomym powietrzu. Toteż 

wszystkie okna szpitala w tej dzielnicy otwarte były 

na oścież, zaś ci pacjenci, którzy mogli chodzić, 

okupowali ławki niewielkiego, ale miłego parku na 

tyłach budynku. Na widok doktor Rose Gillis, która 

zmierzała energicznym krokiem w stronę lekarskiej 

stołówki, kilka ciężarnych kobiet uśmiechnęło się; 

niejedna też dłoń podniosła się w geście pozdrowienia. 

Doktor Rose nie odbiegała wiekiem od większości 

swoich pacjentek. Miała dwadzieścia sześć lat, śniadą 

cerę i kruczoczarne włosy, upięte teraz w zgrabny 

węzeł z tyłu głowy. Jej biały kitel rozchylał się z przo­

du, ukazując letnią, zwiewną sukienkę. 

Pięć minut później doktor Gillis odwróciła się 

z lunchem od bufetu i przebiegła wzrokiem po sto­

likach. 

- Tutaj, Rose! - zawołał Paul Sykes, chirurg. 

Rose uśmiechnęła się i dosiadła do niego. 

Stanowili bardzo ładną, dobraną parę. Ich koledzy 

z oddziału każdego niemal dnia spodziewali się wieści 

o zaręczynach. Tylko najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że 

Rose i Paul zdecydowali się czekać z małżeństwem 

jeszcze przez co najmniej dwa lata. Na razie Paul 

dysponował przyczepą campingową nad jednym z po­

bliskich jezior i miał nadzieję, że spędzą w niej 

background image

wspólnie najbliższy weekend, kiedy żadne z nich nie 

ma w rozkładzie zajęć dyżuru. Dwa dni z dala od 

duchoty Beltonshaw wydawały się cudowną obietni­

cą, niemniej Rose dręczyła się myślą o ewentualnej 

reakcji matki, gdyby ta dowiedziała się, że jej córka 

wypuszcza się z mężczyzną sama, bez towarzystwa 

kolegów i koleżanek. 

Nagle z jej maleńkiego, elektronicznego odbiorni­

ka, znajdującego się w górnej kieszeni fartucha, dole­

ciał charakterystyczny natarczywy sygnał. Nie można 

go było lekceważyć. Rose poderwała się od stolika 

i podeszła szybkim krokiem do telefonu. Nie wiedziała 

jeszcze, dokąd ją wzywano. To mogła być porodówka, 

patologia ciąży, ginekologia, obserwacja, oddział nag­

łych wypadków, poradnia przyszpitalna... Ale mógł 

to być również profesor Horsfield, lekarz-konsultant 

na oddziale położniczym i ordynator oddziału gineko­

logii, z którym miała dziś umówione spotkanie w spra­

wie ewentualnego przedłużenia stażu. Będąc osobą 

niezależną, decyzji tej nie konsultowała z Paulem. 

Uzyskała połączenie. 

-Doktor Gillis? Czy mogłaby pani przyjść jak 

najszybciej do salki telewizyjnej na oddziale położ­

niczym? Pani Mowbray ma właśnie kolejny atak 

padaczki. 

Wszystko to powiedziane zostało przez pielęgniar­

kę głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwo­

ści, iż była to sprawa nie cierpiąca zwłoki. 

Rose odwiesiła słuchawkę, gestem i miną dała 

Paulowi do zrozumienia, że musi pędzić, po czym 

pospieszyła na pierwsze piętro. Zanim wpadła do 

salki, zdążyła tylko pomyśleć, że ona i Paul podjęli 

właściwą decyzję. Dla dwójki młodych lekarzy na 

stażu małżeństwo nie było najlepszym rozwiązaniem. 

Nad nieprzytomną, owładniętą drgawkami panią 

Jane Mowbray klęczały już siostra Tanya Dickenson 

background image

i przełożona pielęgniarek, Laurie Moffatt. Rzut oka 

wystarczył, by stwierdzić, że był to jeden z najcięższych 

przypadków epilepsji. Nagłej, niczym nie zapowiedzia­

nej i całkowitej utracie przytomności towarzyszyły 

upływ moczu, szczękościsk i silne drgawki. Pani Mow-

bray była epileptyczką od urodzenia. Zazwyczaj przed 

atakami chroniły ją leki. Ciąża wykluczyła stosowanie 

niektórych z nich, a zmieniając parametry równowagi 

hormonalnej uodporniła na inne. W rezultacie ataki 

zaczęły pojawiać się niemal codziennie. Stanowiło to 

poważne zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia dzie­

cka, które miało się narodzić dopiero za sześć tygodni. 

- Kiedy rozpoczął się atak? - zapytała Rose, klę­

kając obok pielęgniarek. 

- Jakieś trzy minuty temu - odpowiedziała Tanya 

Dickenson. - Spadła z krzesła podczas oglądania 

telewizji. Inne pacjentki, rzecz jasna, natychmiast 

zostały odesłane do sal. Niektóre z nich przeżyły 

prawdziwy szok. Włożyłyśmy jej między zęby kauczu­

kową płytkę, a pod głowę podłożyłyśmy jasiek. I to 

w zasadzie wszystko. 

- Spróbujmy odwrócić jej głowę nieco w bok, aby 

język nie tamował przepływu powietrza. 

Rose, manewrując płytką, zaryzykowała włożenie 

ręki do jamy ustnej. 

- Proszę uważać, doktor Gillis! - wykrzyknęła 

Laurie Moffatt. 

W tym samym momencie chora, sina na twarzy 

i zmieniona nie do poznania, kłapnęła zębami z całą 

siłą padaczkowej konwulsji. Na szczęście Rose 

w ostatnim ułamku sekundy zdążyła uciec z palcami. 

Nagle na korytarzu dały się słyszeć spieszne kroki. 

Do salki wpadł doktor Leigh McDowie, internista. 

Długie, kręcone włosy i raczej niechlujny wygląd nie 

sprawiały może najlepszego wrażenia, lecz Rose ode­

tchnęła z ulgą. Miała już okazję poznać doktora 

background image

McDowie'ego przy okazji jego wizyt u ciężarnych 

pacjentek z zadawnionymi zespołami chorobowymi, 

takimi jak cukrzyca czy wrzody żołądka. 

- Hej! Głowa do góry, a uśmiech na twarz, dziew­

częta. Nie klęczcie jak nad trumną. Skocz, Laurie, 

i przynieś mi szczypce do języka. Przy okazji szepnij 

komuś, lecz tak, aby naprawdę usłyszał, że chcę mieć 

tu butlę z tlenem. 

Nim przyniesiono tlen, a siostra Moffatt wróciła 

ze szczypcami, konwulsje zaczęły ustępować. Ciało 

chorej rozluźniło się. Rose zauważyła, że pani Mow-

bray próbuje z powodzeniem sama oddychać. Mimo 

to doktor McDowie przyłożył jej do twarzy pla­

stikową maskę i dla szybszego dotlenienia organizmu 

pozwolił jej przez jakiś czas korzystać z butli. 

Prędko też nieprzyjemna siność jej policzków i warg 

ustąpiła miejsca zdrowej różowości. Młoda kobieta 

otworzyła oczy. 

- Jak się masz, Jane! Wszystko w porządku, ko­

chanie. A teraz położymy cię na takim specjalnym 

wózeczku na kółkach i przewieziemy do twojego 

łóżka. Zasłużyłaś sobie na długi, spokojny sen - po­

wiedział doktor McDowie tonem bardziej niż ojcow­

skim, po czym dyskretnie zwrócił się do pielęgniarek: 

- Tlen trzymać zawsze pod ręką. Gdziekolwiek pój­

dzie, do łazienki, na telewizję czy całować się z mężem 

za drzwiami, ma jej towarzyszyć butla. Jej dziecko 

potrzebuje tlenu bardziej nawet niż ona sama. 

Wszedł sanitariusz, pchając przed sobą nosze, 

i wspólnymi siłami ułożyli na nich chorą. Nie ode­

zwała się dotąd ani jednym słowem, tylko się uśmie­

chała półprzytomnym uśmiechem człowieka wyrwa­

nego z głębokiego snu. W jej oczach malowało się 

bolesne oszołomienie. 

Kiedy pani Jane Mowbray znalazła się już w swoim 

łóżku, doktor polecił jednej z praktykantek ze szkoły 

background image

położnictwa czuwać przy niej aż do momentu pełnego 

przebudzenia. Następnie dał siostrze Dickenson in­

strukcję, aby codziennie aplikowała chorej stumili-

gramową dawkę fenytoiny, zwiększając ją stopniowo 

do czterystu jednostek. Co zaś się tyczy fenobarbitalu, 

to miał być stosowany bez zmian, zawsze przed 

zaśnięciem. 

-A teraz, dziewczęta, co powiecie na filiżankę 

herbaty? 

Tanya z uśmiechem podchwyciła pomysł i wydała 

odpowiednie zarządzenia salowej. Przeszli do pokoju 

lekarzy. Leigh McDowie rozsiadł się przy biurku 

w swobodnej pozie męża i ojca, który wrócił do domu 

po ciężkiej, całodniowej pracy. 

- No cóż, dzierlatki, chciałbym, żeby wasz staruch 

podzielał mój pogląd, że w tym przypadku im wcześ­

niej dziecko będzie powite, tym będzie zdrowsze. 

-Też tak sądzimy, doktorze - odparła Tanya, 

wysoka i smukła dziewczyna o wyjątkowo jasnych 

włosach. 

Jej chłodne jasnoniebieskie oczy uważnie takso­

wały lekarza o tak zwodniczym sposobie bycia. Za­

wsze sprawiał wrażenie, jakby się niczym nie przej­

mował, a w dodatku nosił włosy niczym najprawdziw­

szy bitnik. Odwróciła jednak wzrok pod naciskiem 

jego kpiącego spojrzenia, które po chwili skierowało 

się ku licznym wdziękom Laurie Moffatt, wesołej 

i pogodnej blondynki. 

Rose stała cicho na uboczu, obok szafki z danymi 

o pacjentkach, i studiowała kartę chorobową Jane 

Mowbray. Drażniło ją zachowanie doktora McDo-

wie'ego. To prawda, że kwadrans temu wspaniale 

zapanował nad sytuacją, lecz teraz nazwał profesora 

Horsfielda „staruchem", co nie brzmiało najgrzecz-

niej. Poza tym ta bezczelność, z jaką zażądał herbaty. 

Czyżby naprawdę w tym szpitalu nie było już dziś nic 

background image

do zrobienia? A wreszcie te jego komicznie długie 

włosy, tak mało pasujące do lekarza, który prze­

kroczył trzydziestkę. Do każdego lekarza. 

Jakby zgadując jej myśli, Leigh McDowie obrócił 

się ku niej na krześle z czarującym uśmiechem. 

- A jakiego zdania jest nasza Rosie? Przecież biedne 

dzieciątko pani Mowbray nie jest zachwycone, że jego 

matka od czasu do czasu zamyka mu kurek z tlenem. 

- Bez wątpienia profesor Horsfield będzie rozwa­

żał możliwość wcześniejszego rozwiązania - odparła, 

nie unosząc oczu znad karty - ale trzydzieści cztery 

tygodnie to jednak ciągle trochę za mało, tym bardziej 

że, jak wynika z badań, dziecko nie jest duże. 

-Duże czy małe, nie urośnie większe, jeśli jego 

matka będzie każdego dnia krzesała te swoje epilep­

tyczne hołubce. A przecież nie możemy faszerować jej 

większą ilością narkotyków, bo może odbić się to na 

jej chłopaku... czy dziewczynce. 

- Całkowicie się z tobą zgadzam, Leigh - powie­

działa Tanya. - Poza tym Jane żyje w ciągłym stresie 

i lęku, aby nie zrobić krzywdy własnemu dziecku. 

Pamiętajmy też o innych ciężarnych, u których jej 

napady wywołują irracjonalny strach. 

Rose zesztywniała. 

- Jestem przekonana, że podejmując decyzję pro­

fesor Horsfield weźmie pod uwagę wszystkie oko­

liczności. 

- Chyba nie zdenerwowałem cię, Rose, kochanie? 

- zapytał Leigh, dolewając sobie herbaty. - Jestem jak 

najdalszy od okazywania braku szacunku naszemu 

czcigodnemu profesorowi. Zresztą stawiam sto prze­

ciw jednemu, że zrobi cesarskie cięcie jeszcze przed 

upływem trzydziestego szóstego tygodnia. 

Rose zaczerwieniła się, lecz nic nie odpowiedziała. 

- Och, Rose, twój rumieniec jest jak wschód słońca 

nad krainą wiecznych śniegów i lodów. I jakiż to cud 

background image

sprawił, że będąc brunetką możesz szczycić się tymi 

wspaniałymi niebieskimi oczami? Chyba że w listowiu 

twego drzewa genealogicznego ukrywa się jakiś Ir­

landczyk? 

- Rodzina mojej matki wywodzi się z County Clare 

- krótko wyjaśniła Rose, dostrzegając zniecierpliwie­

nie malujące się na twarzach sióstr położnych. 

- Wiedziałem! Już dawno rozpoznałem w tobie 

celtycką duszę, wrażliwość i wyobraźnię. Ten szczęś­

ciarz Sykes! Dlaczego kobiety wolą chirurgów od 

internistów? 

Rose miała już po dziurki w nosie tej bezsensownej 

rozmowy. Kiedy zaś Leigh McDowie zaintonował 

starą szkocką balladę miłosną, uznała, że nie jest to 

czas na wysłuchiwanie wokalnych popisów i wyszła 

z pokoju. 

Ma miłość jest jak róży krew, 

Krew róży w czerwca świt. 

Ma miłość jest jak rzewny śpiew, 

Melodii cudnej rytm. 

Idąc korytarzem słyszała czysty i donośny tenor 

Leigha McDowie'ego. Słowa pieśni zapadały w jej 

duszę, mimo urazy, jaką czuła do wykonawcy. 

W piękności twojej strojna blask. 

Jak w łunę jasnych zórz, 

Ma miłość przetrwa świat i czas, 

Gdy dna już wyschną mórz. 

-

 Czy to nadają w radiu? - zapytała z zachwytem 

w oczach i z błogim uśmiechem na twarzy pani 

Lambert, której termin porodu właśnie się zbliżał. 

Lecz zanim Rose zdążyła otworzyć usta, ubiegła 

ją Trish, nastolatka, której chłopak umiał śpiewać 

background image

jedynie hymn swojej drużyny piłkarskiej, i to w dodat­

ku zachrypniętym głosem. 

- Nie, to nasz przemiły, długowłosy doktor. 

- Witaj, Rose. Jak się miewasz? Siadaj, moje 

dziecko. 

To, że profesor Horsefield zwrócił się do niej po 

imieniu, było miłe, ale trochę zaskakujące. Do tej pory 

traktował ją bowiem z pedantyczną oficjalnością, 

niczym kapitan statku członka swojej załogi. Być 

może odgadł jej wewnętrzne napięcie i pragnął, aby 

poczuła się swobodniej. Zapewne też z tego powodu 

poprosił ją, aby zajęła miejsce w wygodnym fotelu 

przy otwartym oknie, nie zaś po drugiej stronie jego 

biurka. Z okna rozciągał się widok na miasto. Dachy 

domów błyszczały w słońcu, a w powietrzu unosił się 

upał. Ciemniejsza zieleń drzew świadczyła o tym, że 

skończyła się wiosna i na dobre zaczęło lato. 

- Przede wszystkim dziękuję, że zechciał się pan ze 

mną zobaczyć, profesorze - zaczęła Rose, w pełni 

świadoma tego, że dobre, ojcowskie spojrzenie znad 

okularów nie wyrażało bynajmniej trudnego charak­

teru tego człowieka i jego zwyczaju ostrego, a często 

bezwzględnego traktowania swoich podwładnych. 

-Zobaczyć i porozmawiać, moja droga. Twoją 

pracę w charakterze starzystki przez ostatnie pół roku 

oceniam wysoko. Cieszę się z postępów, jakie uczyni­

łaś i umiejętności, jakie pokazałaś. Pora już na objęcie 

samodzielnego stanowiska. Ja, niestety, dysponować 

będę wakatami dopiero w przyszłym roku. Tak czy 

inaczej powinnaś jednak, myślę, wzbogacić swoje 

doświadczenie w innych miejscach. Zobacz, jak pracu­

je się w Londynie, Edynburgu czy Birmingham. Oczy­

wiście, dostaniesz ode mnie jak najlepsze referencje. 

- Dziękuję, sir. Doceniam pana uznanie, ale mam 

szczególny powód, by starać się o pozostanie w Bel-

background image

tonshaw, przynajmniej przez najbliższy okres - po­

wiedziała Rose trochę niepewnym głosem. 

Ordynator ściągnął brwi. 

- Och, wy kobiety! Ludzie obwiniają mnie o męski 

szowinizm, lecz nie jest moją winą, że tak mało kobiet 

robi karierę w naszym zawodzie. Same zresztą marnuje­

cie szanse. Czyż mąż, dzieci i dom to nie kula u nogi 

niewiasty zdolnej i ambitnej? Ale gdy już się ma rodzinę, 

to, oczywiście, macierzyństwo okazuje się najważniejsze. 

Zawsze wyznawałem ten pogląd i teraz go tylko po raz 

kolejny potwierdzam. - Wymienili uśmiechy. Nie było 

dla nikogo tajemnicą, że obowiązki wynikające z macie­

rzyństwa profesor stawia ponad wszystkimi innymi. 

- Ale ty jesteś młoda, inteligentna i  w o l n a , Rose. 

Zanim nałożysz na siebie pęta żony i matki, powinnaś 

iść do przodu przebojem. I nie słuchaj chirurgów 

w rodzaju doktora Sykesa, że masz czekać grzecznie na 

grządce, zanim któryś z nich łaskawie cię zerwie. Wykaż 

energię, inicjatywę, odwagę. Przed tobą dziewicze past­

wiska, gdzie bujna trawa i nie ma ogrodzeń. 

Rose była wściekła na siebie za swój rumieniec. 

Bezceremonialna uwaga o Paulu całkiem wyprowa­

dziła ją z równowagi. 

- T o nie ze względu na doktora Sykesa, sir, 

proszę o możliwość pozostania w Beltonshaw - po­

wiedziała z zakłopotaną miną. -I nawet nie dlatego, 

że pracę tutaj uważam za coś niezmiernie cennego. 

Jest inny powód. 

-Tak? 

- Chodzi o moją matkę. Niepokoję się o nią. Jest 

wdową i mieszka w tej dzielnicy. Pracując tutaj mogę 

zawsze mieć ją na oku. 

- Mów dalej - zachęcił ją. - Dlaczego niepokoisz 

się o swoją matkę? 

- Podejrzewam, że to pana działka, profesorze. 

W końcu udało mi się ją zmusić, by dała się zbadać 

background image

naszemu domowemu lekarzowi. Okazało się, że ma 

zadawnione mięśniaki macicy, z typowymi zresztą 

objawami, jak na przykład obfite okresowe krwa­

wienia. 

-Wielkie nieba, kobieto! I ty nazywasz siebie 

lekarzem! - wybuchnął ordynator. - Pozwalasz od lat 

cierpieć swojej matce, podczas gdy zaradziłaby wszys­

tkiemu zwykła wizyta w naszej poradni. Doprawdy, 

trudno w to uwierzyć, Rose. 

Rose dotknęła ręką czoła i zamknęła na chwilę 

oczy. 

- To nie takie proste, sir. Pan jej nie zna. Urodziła 

się na irlandzkiej prowincji i otrzymała bardzo staro­

świeckie wychowanie. Jestem jedynaczką, a nigdy nie 

rozmawiałyśmy o intymnych sprawach. Nigdy też nie 

zobaczyła we mnie lekarza, chociaż wiem, że była 

szczęśliwa, gdy wręczano mi dyplom. Tak więc 

wszystko, co osiągnęłam, to jej jednorazowa wizyta 

u doktora Taita. Myślę też, że ma nadżerkę szyjki 

macicy. 

- Ile lat ma twoja matka? 

- Pięćdziesiąt pięć, sir. 

-I przeszła już klimakterium? 

- Przypuszczam, że tak. Nie wspomniała o tym ani 

jednym słowem. 

-A teraz posłuchaj mnie, Rose. Pani Gillis ma 

odwiedzić mnie jutro o dziewiątej. Nie, za kwadrans 

dziewiąta, jeszcze przed otwarciem poradni. 

- To bardzo ładnie z pana strony, sir, ale... 

- Przyprowadź jutro matkę do mnie na badania 

o ósmej czterdzieści pięć. Czy wszystko jasne? 

- Tak, sir. Dziękuję. 

A zatem stało się. Profesor podejrzewał raka. Oczy 

Rose napełniły się łzami. 

- Och, moje drogie dziecko. Rozumiem cię lepiej, 

niż sądzisz. Trudno nam spojrzeć prawdzie w oczy, 

background image

jeżeli rzecz dotyczy nas samych lub naszych bliskich. 

W tym wypadku ostrość i przenikliwość naszego 

spojrzenia zawsze osłabiają jakieś uczucia - miłości, 

nadziei, lęku. Co zaś się tyczy twojej matki, to jutro 

poznamy tę prawdę, jakakolwiek by była. 

- Jestem panu bardzo wdzięczna, profesorze. 

- Jeśli w czymkolwiek uda mi się pomóc, będzie to 

dla mnie wielką satysfakcją. A teraz wróćmy do twojej 

pracy. Prosisz mnie o przedłużenie umowy, ja zaś daję 

ci zgodę na pozostanie tutaj przez następne pół roku. 

Wiem, że szpital na tym nie straci. Wprost przeciwnie 

- zyska. - Uśmiechnął się, a ona po raz już nie 

wiadomo który pomyślała, że starość może być rów­

noznaczna z dobrocią. - Ale jest pewna rzecz, którą 

należy już na początku wyjaśnić. Otóż awansujesz 

teraz na stanowisko starszej stażystki i w rezultacie 

zmienią się relacje służbowe pomiędzy tobą a dok­

torem McDowie'em, który odtąd będzie ci podlegał. 

- Doktor McDowie! - wykrzyknęła Rose ze zdu­

mieniem. - Ależ jakim sposobem? Przecież on jest 

internistą. 

- W pewnym sensie  b y ł nim - sprostował 

ordynator. - Zdecydował się bowiem poszerzyć swoją 

wiedzę medyczną i w związku z tym poprosił o półrocz­

ny staż na obu oddziałach, ginekologicznym i położni­

czym. Mam o nim jak najlepsze zdanie, a miałbym 

jeszcze lepsze, gdyby ostrzygł się bardziej po ludzku. 

Ale to tylko tak na marginesie. Poza tym muszę 

przyznać, że mając na stałe lekarza o tak rozległej 

wiedzy mogę się mniej obawiać o nasze cukrzyczki, 

astmatyczki i epileptyczki. A skoro już o epileptyczkach 

mowa, to w poniedziałek biorę na stół panią Mowbray. 

- Naprawdę, sir? - zapytała Rose z nagłym zain­

teresowaniem. 

-Tak. To jedna z tych trudnych decyzji, gdy 

wybieramy pomiędzy większym a mniejszym złem. 

background image

Zasadnicze pytanie brzmi: czy dziecku będzie lepiej 

w łonie matki, czy też w inkubatorze? Tutaj przewa­

żają racje za tym drugim rozwiązaniem. Czy jesteś 

tego samego zdania, Rose? 

Przypomniała sobie słowa Leigha McDowie'ego 

i mimowolnie się uśmiechnęła. 

-Tak, sir - odparła. - Zgadzam się z panem 

całkowicie. 

Wstała z fotela i uścisnęła rękę, którą do niej 

wyciągnął. 

- Powodzenia, moja droga. I do zobaczenia jutro 

rano w poradni. Pani Gillis, mam nadzieję, nie za­

wiedzie. 

Kiedy wpadła na chwilę do lekarskiej stołówki, aby 

przed opuszczeniem szpitala napić się jeszcze herbaty, 

było tam pusto. 

- To pani nie słyszała, doktor Gillis? Wydarzył się 

okropny wypadek - poinformowała ją bufetowa. 

- Na autostradzie do Liverpoolu wpadło na siebie 

kilkanaście samochodów. Wszyscy nasi lekarze pobie­

gli do pawilonu chirurgii, aby służyć pomocą. 

- To straszne! - wyszeptała Rose. 

Ostatnie dwie godziny spędziła właśnie na sali 

operacyjnej, asystując doktorowi Rowanowi w szere­

gu lżejszych operacji, takich jak usunięcie mięśniaków 

czy cysty. 

- Tak, to była prawdziwa masakra, jak słyszałam 

- kontynuowała dziewczyna. - Caroline Trench wra­

cała wraz z przyjacielem po całym dniu kręcenia zdjęć 

do filmu i wpadli pod jedną z tych ogromnych 

ciężarówek. 

- Caroline Trench?! - wykrzyknęła Rose. 

Aktorka ta zagrała w kilku popularnych serialach 

i odtąd jej nazwisko stało się znane milionom te­

lewidzów. 

background image

- Szofer zginął na miejscu, a Caroline i jej przyja­

ciel zostali mocno poturbowani. Jest mnóstwo ran­

nych. Przed pawilonem chirurgii aż roi się od am­

bulansów i wozów policyjnych. 

- Mój Boże! Już tam biegnę. Być może przydam 

się do czegoś. 

- Na pewno bardziej przyda się pani doktor niż ja 

- rezolutnie skomentowała dziewczyna, po czym 

wstrząsnęła się na myśl o kałużach krwi i połamanych 

kończynach. - Ale proszę najpierw wypić herbatę. 

Doda pani sił. 

Rose miała nadzieję na spokojny wieczór i otwartą, 

taktowną rozmowę z matką. Wiedziała jednak, że 

gdyby nie pospieszyła z pomocą ofiarom samochodo­

wej kraksy, postąpiłaby wbrew etyce lekarskiej. Wy­

piwszy więc na stojąco pół filiżanki herbaty, po­

prawiła grzebyk we włosach i pobiegła na oddział 

nagłych wypadków. 

Zobaczyła tam coś, czego nigdy jeszcze dotąd nie 

widziała. Hol oraz izba przyjęć zapchane były nosza­

mi, na których leżeli ranni. Powietrze wypełniały 

płacze, jęki i skargi, pełne bólu i strachu. Nad nie­

szczęsnymi pochylał się ojciec Naylor, kapelan szpi­

talny, pocieszając, głaszcząc po twarzach i dłoniach, 

wspierając słowem Bożym. Lekarze i pielęgniarki 

uwijali się jak w ukropie. Musieli oddzielić lżej ran­

nych od tych z cięższymi obrażeniami, którzy po 

prześwietleniu kierowani byli do sal operacyjnych. 

Udzielali pierwszej pomocy, przetaczali krew, dawali 

zastrzyki przeciwbólowe. Ostry zapach potu, krwi 

i wymiocin atakował nozdrza. Rose była wstrząśnięta. 

- Gdzie mogę znaleźć doktora Sykesa? - zapytała 

śpieszącą z kroplówką pielęgniarkę. 

- W „trójce" - odparła dziewczyna, po czym wrę­

czyła Rose woreczek z płynną glukozą i solą fizjologicz­

ną. - Skoro pani tam idzie, to proszę mu to zanieść. 

background image

Kiedy Rose weszła do „trójki", zobaczyła leżącą 

na kozetce kobietę. Była nieprzytomna i śmiertelnie 

blada. Miała na sobie porwane ubranie, zaś jej 

włosy poplamione były krwią. Pomimo iż znaj­

dowała się w tak żałosnym stanie, nietrudno było 

rozpoznać w niej Caroline Trench. Paul Sykes, 

odchylając jej powiekę, badał właśnie oftalmosko-

pem dno oka. 

- Cześć, Rose. Dobrze, że jesteś. Siostra dała 

jej zastrzyk przeciwtężcowy, ale bardzo się spieszyła 

do innych chorych. Czy mogłabyś podłączyć ją do 

kroplówki? 

Rose ucisnęła ramię aktorki i wprowadziła igłę. 

Zbielałe wargi poruszyły się i wydobył się z nich 

cichy jęk. 

- Caroline, Caroline, czy słyszysz mnie? - zapytał 

Paul, nachylając się do jej ucha. 

Ranna kobieta ponownie jęknęła i powoli kiwnęła 

głową. Paul ujął ją za rękę. 

- Nie martw się, Caroline - powiedział uspokajają­

co. - Zaopiekujemy się tobą i niebawem wrócisz do 

zdrowia. Zaufaj nam, Caroline. 

Wyprostował się i spojrzał na Rose z wyrazem ulgi 

na twarzy. 

- Odzyskuje przytomność - szepnął. - Nie sądzę, 

aby obrażenia głowy, jakie odniosła, były bardzo 

poważne. Pęknięcie czaszki, ale obędzie się chyba 

nawet bez krwiaka mózgu. Poza tym liczne otarcia 

i przecięcia skóry. 

- A co z jej przyjacielem? - zapytała Rose. 

Paul w milczeniu pokręcił głową. 

Rose przebiegł zimny dreszcz. A zatem śmierć 

zbierała coraz większe żniwo. Był jakiś zdumiewający 

kontrast pomiędzy ruchliwością autostrady, tego pas­

ma energii, pędu i życia, a nieruchomością i ciszą 

śmierci. 

background image

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich ta sama 

pielęgniarka, która dała Rose kroplówkę. 

- Doktor Gillis, czy mogłaby pani przejść do  j e ­

dynki" i pomóc doktorowi McDowie'emu? 

- A czy nie widzi siostra - warknął gniewnie Paul 

- że mamy tu ranną, która nie odzyskała jeszcze 

przytomności? 

-Widzę, tylko że doktor McDowie ma trzech 

pacjentów: małżeństwo i młodą dziewczynę, a na 

dokładkę jest sam - odparła zdecydowanym tonem 

pielęgniarka. 

- W porządku, siostro, już idę - powiedziała Rose. 

- Kroplówka jest już podłączona, proszę tylko przy­

mocować plastrem igłę. 

Zastała doktora McDowie'ego z nożyczkami w rę­

ku. Właśnie rozcinał nogawkę spodni leżącego na 

kozetce mężczyzny. Obok siedziała żona pacjenta i za­

płakanymi oczami wpatrywała się w jęczącego małżon­

ka. Miał brudną twarz, a na prawej skroni opatrunek 

z gazy przyklejony plastrem. Na drugiej kozetce wiła 

się z bólu osiemnastoletnia może dziewczyna. Jej jęki 

brzmiały szczególnie przejmująco. Rose musiała po­

wtórzyć sobie dwa razy, że jest lekarzem, aby choć do 

pewnego stopnia zapanować nad emocjami. 

- Jestem, doktorze McDowie. Co mam robić? 

Spojrzał na nią i uśmiechnął się z taką pogodną 

beztroską, jakby witał ją na progu swojego domu. 

- Cześć, Rose. Zjawiasz się niczym dobra wróżka. 

Poznaj państwa Bradshawów, Alfreda i Grace. Do­

stało im się co nieco na autostradzie pod Manches­

terem, zaś Alfred stracił sporą butlę krwi. Będzie więc 

zaraz małe pompowanko, tylko muszę doprowadzić 

go do porządku. 

- A co z tą młodą dziewczyną? - zapytała Rose. 

-Racja, to jest Peggy, córka państwa Brand-

shawów, która jechała razem z nimi. 

background image

- Peggy nie jest naszą córką, doktorze - spro­

stowała Grace Bradshaw - tylko bratanicą mojego 

męża. 

- Przepraszam za pomyłkę. Tak czy inaczej, zajmij 

się tą krzykliwą młodą damą, Rose. Doznała albo 

jakichś wewnętrznych obrażeń, albo jest to atak his­

terii spowodowany szokiem powypadkowym. Skła­

niałbym się ku drugiej hipotezie. 

-Peggy niewątpliwie odczuwa ból - stwierdziła 

Rose, biorąc dziewczynę za rękę i badając jej puls. 

- Być może ból spowodowany ukąszeniem szersze­

nia. Bo ciśnienie ma normalne, a do pulsu, jak już 

zapewne zdążyłaś sprawdzić, też nie można się przy­

czepić. Poza tym nie odpowiedziała jeszcze ani na 

jedno pytanie. Więc spróbuj ją uspokoić, a wszyscy 

będziemy ci wdzięczni. Choć, szczerze mówiąc, nie 

miałem dotąd czasu, by zbadać ją dokładniej. 

Po tych słowach doktor McDowie wrócił do swo­

ich obowiązków przy panu Bradshawie, Rose zaś 

skupiła się na swojej pacjentce. 

- Uspokój się, Peggy. Przestań jęczeć i powiedz mi, 

gdzie cię boli. 

Jedyną odpowiedzią był bolesny grymas i rozpacz­

liwy jęk. 

Rose stała przyglądając się Peggy i nagle doznała 

olśnienia. Kiedy rozchyliła jej nogi i zobaczyła za­

krwawione uda, widok ten nie zaskoczył jej. 

- Czy wiedziałaś, że jesteś w ciąży, Peggy? - szep­

nęła do ucha dziewczyny, jednocześnie pewnymi ru­

chami zsuwając z niej figi. 

Peggy na chwilę przestała jęczeć. 

- Nie byłam pewna - odparła żałosnym głosem. 

- Nikomu o tym nie mówiłam. Wuj i ciocia nie 

wiedzą. Och, pomóż mi, pomóżcie mi, ratunku... 

- Nie krzycz, Peggy, tylko mocno chwyć mnie za 

rękę. Bądź dzielna. Za chwilę przestanie boleć. - Od-

background image

wróciła się i zobaczyła pielęgniarkę niosącą krew do 

transfuzji. - Siostro, potrzebuję syntometriny. Proszę 

przynieść mi zaraz jedną ampułkę z lodówki. 

- Dobry Boże, a po co ci to? - zapytał Leigh 

McDowie. - Przecież stoisz nad ofiarą wypadku 

drogowego, a nie nad rodzącą porodówki. 

- Siostro, proszę wykonać moje polecenie, i to 

możliwie szybko. 

Spokojny, lecz mocny głos Rose wykluczał wszelką 

dyskusję. Mimo to pielęgniarka przed wyjściem po­

zwoliła sobie na okazanie wątpliwości miną i spoj­

rzeniem. 

Ledwie zdążyła wrócić, gdy rozległ się głośniejszy 

niż dotąd krzyk Peggy. Rose pochyliła się i zobaczyła 

na prześcieradle płód wielkości pięści. Wszystko 

wskazywało na to, że ciąża trwała około dziesięciu, 

dwunastu tygodni. 

Rose chwyciła z półki pierwsze lepsze plastikowe 

naczynie i szybko umieściła w nim płód. Przykryła 

je papierowym ręcznikiem, po czym wsunęła pod 

kozetkę. 

- Do diaska! - wykrzyknął McDowie. - Stokrotne 

dzięki, Rose. Będę chyba musiał wrzucić do kosza mój 

dyplom i nająć się jako tynkarz na budowę. 

Rose spojrzała nań płonącymi gorączką niebies­

kimi oczami. 

- Zamknij się - wyszeptała, przenosząc znacząco 

wzrok na stryjostwo Peggy. 

- Czy... czy je utraciłam? - dobiegł ją słaby 

głos Peggy. 

- Tak, kochanie. Ale nie rozpaczaj. Wszystko bę­

dzie dobrze. Dostaniesz tylko zastrzyk na powstrzy­

manie krwawienia. 

- J a k czuje się Peggy, pani doktor? - zapytała 

Grace Bradshaw, widząc, że pielęgniarka pochyla się 

nad Peggy ze strzykawką. - Mąż całkowicie pochłonął 

background image

moją uwagę i w swoim egoizmie zapomniałam prawie 

o jego bratanicy. Tej jesieni zaczyna studia na tutej­

szym uniwersytecie. Czy wróci do zdrowia i pełni sił 

przez lato? 

- Tak, pani Bradshaw, proszę się nie martwić. Lecz 

na dzisiejszą noc będziemy musieli zatrzymać ją 

w szpitalu. Na oddziale chirurgicznym w bloku ko­

biecym nie ma już wolnych łóżek, więc wyjątkowo 

przewieziemy ją na oddział ginekologiczny. 

Rose zignorowała na poły zdumione, na poły 

pytające spojrzenie doktora McDowie'ego. Nie nale­

żało do jej obowiązków informowanie stryjenek o cią­

ży osiemnastoletnich bratanic. Niech bratanice, jeśli 

uznają to za konieczne i słuszne, powiedzą o tym same. 

Tak więc z całej trójki karetka miała odwieźć do 

domu tylko panią Bradshaw. Jej mąż i Peggy zo­

stawali w szpitalu, przy czym pana Bradshawa za­

trzymywano na chirurgii ze wstępnym rozpoznaniem 

pęknięcia śledziony i krwotoku wewnętrznego, nie 

licząc oczywiście mniej poważnych, choć drastycz­

nych dla oka zewnętrznych obrażeń. 

Pozostało jeszcze tylko załatwienie formalności. 

Przy wypełnianiu formularza ze strony doktora 

McDowie'ego padło pytanie o dzieci. 

Na twarzy Grace Bradshaw pojawiła się gorycz 

i smutek. 

- Nie mamy dzieci. Jesteśmy małżeństwem od trzy­

nastu lat i straciliśmy już wszelką nadzieję. 

- Cóż, zdarza się, moja droga - rzucił Leigh. 

W Rose zagotowało się. Ten człowiek działał jej na 

nerwy już od kilku godzin, a jego brutalny komentarz 

był ostatnią kroplą przepełniającą miarę. 

- Pożycie małżeńskie państwa - powiedziała łagod­

nym głosem - spaja szacunek i miłość, a najważniej­

sze, że życiu pani męża nie zagraża żadne niebez­

pieczeństwo. 

background image

- Dziękuję, pani doktor - odparła kobieta ze łzami 

w oczach. - Dziękuję wszystkim za to, co dla nas 

zrobiliście. I niech Bóg was błogosławi. 

O siódmej było już właściwie po wszystkim. Lżej 

ranni zostali odesłani do domów, ci zaś, którzy mieli 

mniej szczęścia, leżeli w szpitalnych łóżkach. Nie­

którzy przeszli operacje, innym założono opatrunki 

gipsowe. Byli też i tacy, których zatrzymano tylko na 

obserwację. Rose, pijąc herbatę, pomyślała o tych, 

którzy nie przeżyli wypadku. Nie przeżyło go dziecko 

Peggy. Było z pewnością nie chciane, a jednak była 

to najmłodsza ofiara kraksy na autostradzie. Ofiara, 

której nie uwzględnią żadne statystyki. 

- Rose! A więc tu jesteś! Tu jesteś, dobra wróżko, 

która uratowałaś moją reputację. 

W poplamionym fartuchu i z włosami przemie­

nionymi w gniazdo bocianie stał przed nią Leigh 

McDowie. 

Uraczyła go spojrzeniem, które powinno właściwie 

obniżyć temperaturę otoczenia o dobrych kilka 

stopni. 

- Sądzę, doktorze McDowie, że im mniej nad tym 

będziemy się rozwodzić, tym lepiej. 

Rozłożył ręce w przepraszającym geście. 

- Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy nie zapom­

nę swojej pomyłki i że wdzięczny ci jestem za inter­

wencję. 

Rose wstała i zmierzyła go surowym wzrokiem. 

-Mogę panu wybaczyć, iż nie wziął pan pod 

uwagę możliwości poronienia, ale stanowczo nie mo­

gę zaakceptować pana ogólnej postawy: obojętności 

i zniecierpliwienia, jakie okazał pan wobec tej biednej 

dziewczyny, oraz braku taktu w rozmowie z panią 

Bradshaw, która z pewnością boleje nad swoją bez-

dzietnością. A poza tym pańska skłonność do obra­

cania wszystkiego w żart, często nie licująca z powagą 

background image

chwili, a już na pewno niedopuszczalna w takim 

szczególnym miejscu, jakim jest oddział ginekologicz-

no-położniczy, gdzie wchodzą w grę najintymniejsze 

ludzkie uczucia. 

- Bardzo mi przykro, doktor Gillis, że aż tak panią 

zdenerwowałem - powiedział McDowie z wyrazem 

zmieszania na twarzy. 

- Nie tyle zdenerwował mnie pan, co znudził - od­

paliła, biorąc odwet za lekceważenie, z jakim ją dotąd 

traktował. - Bo, szczerze mówiąc, jest pan nudny. 

W pierwszej chwili otworzył usta ze zdumienia, lecz 

zaraz wziął się w garść. 

- Dobrze wiedzieć, co inni o nas myślą. Zarzut, że 

jest się osobą irytującą, nie należy do najprzyjemniej­

szych. Udowodnienie błędu w sztuce lekarskiej przy­

gnębia jeszcze bardziej. Ale być nazwanym nudzia­

rzem to już prawdziwy wyrok śmierci. A przecież 

mamy ze sobą współpracować przez najbliższe pół 

roku, czyż nie tak, doktor Gillis? 

- Tak, doktorze McDowie. I ufam, że powiedzie 

się nam ta współpraca, o ile będziemy pamiętać, że 

jesteśmy lekarzami, nie komediantami. 

Powiedziawszy to, odwróciła się i wyszła. 

Leigh stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi 

zniknęła. 

-A więc nudzę cię? - wymamrotał pod nosem. 

- Bo ty nie wydajesz mi się nudną osóbką. Wprost 

przeciwnie. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Przekonanie Brigid Gillis, aby wybrała się do po­

radni ginekologicznej, nie należało do rzeczy łatwych. 

- Bóg jeden wie, dlaczego tak bardzo chcesz, by 

twoja własna matka pozwoliła sobie na taką nie-

skromność wobec jakiegoś mężczyzny - powiedziała, 

patrząc na Rose oczyma pełnymi wyrzutu. - Znasz 

przecież moje przekonania i moją gotowość do zno­

szenia w pokorze wszystkich kobiecych przypadłości, 

na jakie zostałam skazana. Czy kiedykolwiek się ska­

rżyłam? 

- Nie, mamo, i to jest właśnie najgorsze - odparła 

Rose ze ściśniętym sercem. 

Dopiero teraz bowiem, po rozmowie z ordyna­

torem, dostrzegła niepokojącą chudość matki, bla­

dość jej przezroczystej skóry i ogólne osłabienie. Dla­

czego dotąd tego nie zauważyła? Dlaczego okazała 

się ślepa na cierpienie znoszone w pokornym mi­

lczeniu? 

Pomyślała o samotnym życiu matki, skromnej na­

uczycielki w szkole podstawowej, i jej bezgranicznym 

poświęcaniu się dla jedynego dziecka. Rose musiała 

pobierać lekcje gry na fortepianie, nosić eleganckie 

szkolne mundurki, ukończyć prywatną szkołę, a wresz­

cie pójść na kosztowne studia medyczne. Wszystko 

było dla Rose, zaś jej matka zadowalała się przez lata 

samymi okruchami. 

Wiele przemilczeń i niedomówień nagromadziło się 

między nimi. Rose między innymi nauczyła się nie 

background image

zadawać pytań na temat śmierci swojego ojca, którego 

i tak nie mogła pamiętać. Jedyna, zreszą niezbyt udana 

technicznie, fotografia młodego mężczyzny w marynar­

skim mundurze budziła w niej sprzeczne uczucia. Uto­

nął wkrótce po tym, jak sprowadził się ze swoją świeżo 

poślubioną małżonką do Manchesteru, gdzie Brigid już 

została na stałe, z dala od zielonych wzgórz Irlandii. 

Kiedy pewnego razu Rose zadała matce pytanie, dla­

czego nie wróciła w rodzinne strony, otrzymała od­

powiedź, że wielkie miasto zapewniało lepsze perspek­

tywy wychowania dziecka. Jak wiele więc zawdzięczała 

tej cichej, nabożnej kobiecie i jak mało troski wykazała 

w zamian, nie zauważając pierwszych symptomów jej 

zdradliwej choroby. 

- Żadnej dyskusji, mamo! Przekonasz się osobiście, 

że doktor Horsfield jest wspaniałym lekarzem i praw­

dziwym dżentelmenem. 

Musiała stawić czoło oporowi matki, jeżeli chciała 

dzielić z nią ciężar, który Brigid już dostatecznie długo, 

zbyt długo nosiła sama. 

Punktualnie za kwadrans dziewiąta stawiły się przed 

profesorem Horsfleldem, który od razu przystąpił do 

zadawania pytań. Już pierwsze z nich, dotyczące wy­

próżnień i pracy nerek, zmieszało panią Gillis. W końcu 

odparła ogólnikowo, że ,, jak na jej wiek" wszystko 

wydaje się w porządku. Stopniowo jednak, ulegając 

działaniu uprzejmości lekarza, który znalazł złoty śro­

dek pomiędzy serdeczną poufałością a zawodową reze­

rwą, zaczęła udzielać bardziej rzeczowych odpowiedzi. 

W pewnym momencie doktor odłożył pióro, mó­

wiąc, że skończył wywiad i chciałby przejść teraz do 

bezpośrednich badań. 

Rose podeszła do matki, by pomóc jej się rozebrać. 

Napotkała jednak na zdecydowany opór. 

- Nie potrzebuję cię tutaj. Nie będę rozbierała się 

przy własnej córce. 

background image

Profesor Horsfield miał jak na dłoni małą próbkę 

wszystkich tych trudności, o których Rose wspomniała 

mu wczoraj w rozmowie. 

Opuściła gabinet i poszła do bufetu na kawę. Siedząc 

nad parującą filiżanką, usłyszała nad sobą miły głos 

doktora McDowie'ego: 

- Nie spodziewałem się spotkać pani w poradni, 

doktor Gillis! Czy nie powinna pani przebywać teraz 

wśród naszych nowo upieczonych matek? 

Jego nieskazitelnie biały fartuch i błyszczące od szam­

ponu włosy, skręcone przy końcach, czyniły zeń zupełnie 

innego człowieka. Ujmujący uśmiech również nie miał nic 

wspólnego z wczorajszymi wydarzeniami. Pamiętając, jak 

go potraktowała, Rose poczuła się trochę niezręcznie. 

- Przyprowadziłam do profesora Horsfielda moją 

matkę - wyjaśniła, popijając kawę. 

Leigh McDowie natychmiast podjął temat w charak­

terystyczny dla siebie sposób. 

- No to Horsfield przenicuje starszą panią na lewą 

stronę. Nie bez powodu jest najlepszym ginekologiem 

w północno-zachodniej Anglii. I dlatego proszę się nie 

przejmować. 

Patrzył na nią przyjaźnie i z dużą sympatią, co nie 

tylko kazało jej przejść do porządku nad jego żartob­

liwymi powiedzonkami, lecz zrodziło też pragnienie 

zwierzenia się ze wszystkich swoich lęków, wątpliwości 

i wyrzutów sumienia. Lekko się zarumieniła, on zaś 

zdawał się zgadywać jej myśli. 

- Na pewno jesteśmy w piekielnie trudnej sytuacji, 

kiedy jakąś bliską nam osobę przekazujemy w łapy 

jednego z członków naszej bandy. Ja też rok temu 

musiałem przyprowadzić do doktora Stephensa mojego 

ojca, kiedy, jak mi się wydawało, na szczęście bezpod­

stawnie, odkryłem u niego symptomy cukrzycy. Nawia­

sem mówiąc, często mylimy się w naszych diagnozach, 

jeśli dotyczą one osób, które kochamy. 

background image

Ostatnie słowo powiedział tak delikatnym i melodyj­

nym głosem, jak gdyby było ostatnim słowem refrenu 

jakiejś ballady. 

Rose była mu wdzięczna za wielkoduszność, jaką 

okazał, puszczając w niepamięć wczorajszą przykrą 

sprzeczkę. 

- Dzięki, Leigh. 

Impulsywnie dotknęła jego ciepłej dłoni, która na­

tychmiast zamknęła się w mocnym uścisku na jej 

zlodowaciałych palcach. 

- Głowa do góry, Rose. I najlepsze życzenia dla 

twojej mamy. 

Gdy jednak wróciła do gabinetu i zobaczyła kamien­

ną twarz profesora Horsfielda, nogi ugięły się pod nią. 

Jaki wyrok usłyszy za chwilę? 

- A więc sprawy przedstawiają się następująco - za­

czął z lekkim chrząknięciem. - Powiedziałem właśnie 

pani Gillis, że bez szpitala się nie obędzie. Jutro jest 

piątek i chyba uznajmy ten dzień za ostateczny termin 

rozpoczęcia hospitalizacji. Do poniedziałku bowiem 

musimy wykonać wszystkie podstawowe przedopera-

cyjne badania. W poniedziałek pobiorę próbkę z szyjki 

macicy, by zbadać ją na ewentualność nowotworu 

złośliwego. Uważam jednak za rzecz wielce prawdopo­

dobną, że pójdę dalej i będę musiał wyciąć całą macicę. 

Pobladła Rose oparła się o blat biurka. 

- Teraz proszę zabrać swoją matkę do domu i zjawić 

się z nią na oddziale jutro rano. Mam nadzieję, że 

znajdzie się dla pani Gillis pokój jednoosobowy. Mu­

simy dbać o matkę naszego pracownika. Panią zaś 

proszę - dodał, podając rękę wdowie - aby pozwoliła 

pani córce pomóc sobie. 

Odprowadziwszy matkę do domu, Rose wróciła do 

szpitala. Wszyscy koledzy byli dla niej wyjątkowo mili 

i prześcigali się w ofertach pomocy. Leigh McDowie 

nie pozostawał w tyle za innymi. 

background image

Paula spotkała dopiero po południu w stołówce 

lekarskiej. 

- Przykro mi z powodu twojej matki - powiedział 

- ale cieszę się, że zostaną wreszcie podjęte jakieś 

radykalne działania. W związku z tym nasz wyjazd nad 

jeziora wydaje się chyba raczej nieaktualny? - dodał 

z wahaniem w głosie. 

- Tak, Paul. Nie mogłabym cieszyć się wodą i słoń­

cem wiedząc, że moja matka przebywa w szpitalu 

i czeka na operację. 

- W porządku, kochanie. Nie ma sprawy. Więc 

może przynajmniej wybierzemy się w sobotę wieczorem 

do jakiegoś lokalu na obiad? Co powiesz o „Old Barn"? 

Dwie godziny nad rzeką po upalnym dniu dobrze nam 

zrobią. 

Zmusiła się do uśmiechu. 

- To brzmi zachęcająco. A jak się czuje Caroline 

Trench? 

- Nie najgorzej. Lecz jestem na noże ze sztur­

mującymi jej pokój reporterami. Jeden z nich, niejaki 

Maynard, chciał nawet zrobić zdjęcie biednej dziew­

czynie i w imię taniej, wulgarnej sensacji pokazać 

ją tysiącom jej wielbicieli w gipsie, bandażach i pod­

łączoną do kroplówki. Stanowczo się temu sprze­

ciwiłem. 

- A czy została już powiadomiona o śmierci przyja­

ciela? - zapytała Rose. 

Paul zmarszczył brwi. 

- Jeszcze nie. Powiedziano jej tylko, że znajduje 

się w bardzo poważnym stanie. Będę więc musiał 

wziąć to na siebie. Obowiązek, do którego bynajmniej 

się nie palę. 

Tak, oboje znali kodeks etyki lekarskiej, który 

między innymi regulował powinności lekarza w za­

kresie udzielania informacji. A jednak Rose wzdrygnęła 

się na myśl, że również i ona, prędzej czy później, będzie 

background image

musiała przynieść komuś wiadomość o śmierci bliskiej 

osoby lub powiadomić chorego o krytycznym stanie 

jego zdrowia. Jak powiedzieć Caroline całą prawdę i nie 

wywołać u niej dodatkowego szoku? Na pewno Paul 

zrobi to w najbardziej oględnej formie. Udzielanie i 

informacji było najbardziej kłopotliwym i przykrym 

obowiązkiem zawodu lekarza. 

Rose pomyślała także o swojej matce i o tym, czy 

nie jest już za późno na skuteczną terapię. Dlatego też, 

pożegnawszy się z Paulem, poszła do kaplicy szpitalnej, 

gdzie pomodliła się za nią i za siebie, i za Caroline, i za 

wszystkich cierpiących, którzy potrzebują wsparcia 

i nadziei. 

W piątek o dziesiątej rano Brigid Gillis była już 

zadomowiona w swojej separatce na oddziale gineko­

logicznym i słuchała monologu siostry Kelly, wesołej 

i dorodnej kobiety, a na dodatek też z pochodzenia 

Irlandki. 

- W sumie nie będzie tu pani źle - kończyła pie­

lęgniarka. - Muszę też powiedzieć, że wszyscy kochamy 

tu doktor Gillis i nazywamy ją „naszą słodką dziew­

czyną". 

Pani Gillis zamknęła oczy. Dopiero w ostatnich 

godzinach, kiedy miała okazję widzieć swoją córkę 

w fartuchu i ze stetoskopem wokół szyi, uświadomiła 

sobie w pełni, co to właściwie oznacza, że Rose jest 

lekarką. A oznaczało to między innymi, że musiała 

poddać się bez słowa jej zaleceniom i w ogóle być jej 

posłuszna. 

- Pani Gillis? 

Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą rozjaśnioną 

przyjaznym uśmiechem twarz lekarza, którego długie 

włosy jak gdyby zaprzeczały schematycznemu wizerun­

kowi przedstawiciela tego zawodu. 

- Tak, to ja. Nazywam się Brigid Gillis - odparła 

też z uśmiechem. 

background image

- A może będę zwracał się do pani po prostu po 

imieniu? - zapytał, siadając na brzegu jej łóżka. - Czy 

niczego ci nie potrzeba, Brigid? 

Rzucił okiem na jej szafkę, na której między innymi 

znajdował się budzik i modlitewnik. 

- Absolutnie niczego. Wszyscy są tutaj dla mnie tacy 

dobrzy i mili. To chyba dlatego, że moja córka, Rose, 

pracuje w tym szpitalu jako lekarz. 

- Tak, Brigid, i wszyscy musimy jej słuchać. Jeśli coś 

będzie nie po jej myśli, da nam do wiwatu. Ja osobiście 

doświadczyłem już na sobie jej ostrego języczka. Po­

stawiła mnie do kąta niczym pierwszoklasistę. Powiem 

więcej: złamała mi serce. 

Westchnął melodramatycznie. 

- Wielkie nieba, doktorze, chce pan powiedzieć, że 

to chucherko narzuca panu, mężczyźnie, swoją wolę?! 

- wykrzyknęła Brigid z przerażeniem w oczach. 

- Tak, gdyż jest jedną z tych wyzwolonych, bezlitos­

nych kobiet, które obecnie trzymają w szachu cały świat. 

Uśmiechnął się od ucha do ucha, zaś Brigid pojęła 

istotę tego uśmiechu. Po raz pierwszy od bardzo dawna 

poczuła się rozbawiona. 

- Oj, żartowniś z pana, doktorze. Chyba będę mu­

siała powiedzieć o wszystkim córce. 

- Litości, Brigid. Nazywam się Leigh McDowie 

i przez najbliższe pół roku będę zmuszony wypełniać 

jej rozkazy. Przyszedłem z prośbą, abyś od czasu do 

czasu szepnęła o mnie dobre słowo tej okrutnej kobie­

cie. Zrobisz to, Brigid? 

- Tak, ale przede wszystkim uważam, że pan doktor 

sam sobie da radę - odparła chytrze, mrużąc oko. 

Na znak przyjaźni podali sobie ręce. 

Kiedy już wyszedł z pokoju, zauważyła na szafce 

miniaturową buteleczkę likieru irlandzkiego oraz wido­

kówkę, przedstawiającą domek w ogrodzie nad stru­

mieniem. 

background image

Godzinę później zjawili się Rose i Paul. Przynieśli 

bukiecik fiołków oraz pudełko owocowych dropsów. 

W zamian musieli wysłuchać pochwalnych hymnów na 

cześć „długowłosego, zabawnego doktora". Doktora, 

pomyślała Rose, który zaraził jej matkę pogodnym 

uśmiechem. 

Rose żałowała, że w ten weekend nie ma dyżuru. 

Potrzebowała jakiegoś zajęcia i w końcu je znalazła. 

Dom wymagał generalnych porządków, więc rzuciła się 

do sprzątania. Pucowała, prała, odkurzała, pastowała 

całą niemal sobotę. Pod wieczór odwiedziła matkę. 

Zastała ją pogodną i odprężoną. 

-Jest mi tu lepiej, niż myślałam. Czuję się jak 

w czterogwiazdkowym hotelu -powiedziała na powitanie. 

Rose uśmiechnęła się, spoglądając na pokryte siatką 

niebieskich żyłek i złożone na modlitewniku dłonie 

swojej matki. 

- Widzę, że nareszcie odpoczywasz. 

Pani Gillis przechyliła głowę. 

- Powiedz mi, Rose, czy naprawdę jesteś taka cięta 

na tego przemiłego, długowłosego doktora? 

Rose lekko się zmieszała. 

- Ach, masz na myśli doktora McDowie'ego. Nie 

traktuj go zbyt poważnie. To człowiek pełen sprzeczno­

ści. Czasami zachowuje się jak szczeniak. Jest jednak 

bardzo dobry w swojej dziedzinie. 

- Nie znam się na medycynie, ale wiem, że cię lubi. 

Rose wzruszyła ramionami. 

- To dobrze, ponieważ mamy ze sobą współpraco­

wać. Paul przesyła ci najcieplejsze uściski. Za godzinę 

mam się z nim spotkać. Idziemy na obiad. Jutro, rzecz 

jasna, odwiedzę cię znowu. Może przynieść jakieś owoce 

lub coś do czytania? Jeśli chcesz... 

Rose przerwała, widząc, że matka zapadła w smaczną 

drzemkę. Nachyliła się, pocałowała ją w czoło i wyszła 

background image

z pokoju na palcach. Lękając się złych wiadomości, nie 

zajrzała do pokoju pielęgniarek i nie porozmawiała 

z siostrą Kelly. 

Po powrocie do domu wzięła szybki prysznic, prze­

brała się w błękitną sukienkę, lekkim makijażem ożywiła 

bladą twarz, kruczoczarne włosy związała z tyłu niebie­

ską, atłasową tasiemką i kiedy wsuwała stopy w sandały, 

do drzwi zadzwonił Paul. Powitała go uśmiechem, choć 

pełna wewnętrznego niepokoju. 

W samochodzie Paul uprzejmie dopytywał się o panią 

Gillis. Rose w pierwszym odruchu chciała otworzyć 

przed nim serce, ale skończyło się na tym, że pokazała 

mu wesołą twarz, dodając, iż na matkę szpital wpływa 

raczej pozytywnie. 

- Cieszę się, kochana. Chciałbym to samo powiedzieć 

o Caroline Trench. Odkąd usłyszała ode mnie o śmierci 

przyjaciela, jest w stanie załamania nerwowego. Prawdę 

mówiąc, byłem o krok od odwołania tego naszego 

spotkania. Powstrzymała mnie tylko myśl, że zarówno 

tobie, jak i mnie potrzebne jest oderwanie się od codzien­

nego kołowrotu. 

- Tak, oboje mieliśmy ciężki tydzień - przyznała Rose. 

- Wszystko zresztą się skomplikowało - ciągnął Paul. 

- Ów zmarły przyjaciel Caroline był człowiekiem żona­

tym i dzieciatym. Wyobraź sobie, co to za gratka dla 

tych dziennikarskich hien. Pewnie rozdmuchają zdradę 

do rangi przewrotu gabinetowego i jeszcze gotowi spro­

fanować pogrzeb. Caroline wpadła wręcz w czarną 

dziurę rozpaczy. 

- Jest młoda i prędzej czy później upora się z tym 

- powiedziała Rose. - Współczuję jej, ale współczuję 

również żonie i dzieciom tego faceta. Dla nich to jakby 

podwójna strata, nie sądzisz? 

- Cóż, nie znamy wszystkich okoliczności - odparł, 

patrząc przed siebie na drogę. - Tak czy inaczej, 

background image

Caroline zostanie na chirurgii co najmniej przez mie­

siąc. Dodajmy do tego okres rekonwalescencji, a wy­

padnie nam, że nieprędko wróci do pracy. Tymczasem 

jej szefowie pamiętają o niej. Zalali ją taką powodzią 

kwiatów, że trudno wręcz przecisnąć się do łóżka. 

Rose zamknęła oczy i pomyślała o swojej matce. 

Ona miała tylko bukiecik fiołków i swój modlitewnik. 

W „Old Barn" panował ożywiony tłok. Kelner 

zaprowadził ich do zarezerwowanego przez Paula 

stolika w rogu sali. Zamawiając smażoną flądrę, 

Rose usłyszała wybuch zbiorowego śmiechu. Odwró­

ciła się i spojrzała na rozbawione, siedzące kilka 

stolików dalej towarzystwo. Zobaczyła samych znajo­

mych. Leigh McDowie siedział w towarzystwie Tanyi 

Dickenson, Laurie Moffatt oraz dwóch studentów 

medycyny, odbywających sześciotygodniową prakty­

kę na oddziale położniczym. Wszyscy śmiali się i żar­

towali. Rose szybko odwróciła głowę, nie chcąc, by 

ją rozpoznano. 

- Widzę, że McDowie zaleca się do dwóch najład­

niejszych naszych pielęgniarek - zauważył Paul. - Cie­

kaw tylko jestem, czy zagiął parol na obie, czy też jedna 

z nich ma przypaść studentom? 

- Można też przyjąć, że jest to zwykłe koleżeńskie 

spotkanie - powiedziała Rose i natychmiast pożałowa­

ła swoich słów. 

Cóż bowiem ją obchodziło, czy Leigh McDowie 

zabawiał się w marcowego kota, czy też, załóżmy, 

zakochał się w Laurie Moffatt? 

Raz jeszcze zerknęła do tyłu. Leigh kończył właśnie 

mówić coś do Laurie, na co ta odpowiedziała perlistym 

śmiechem. 

- Trzeba przyznać temu gościowi, że humoru to mu 

nie brakuje - skomentował Paul. 

- Cóż, każdy ma jakąś zaletę - rzuciła Rose z lekkim 

wzruszeniem ramion. 

background image

Nagle od rozchichotanego stolika dobiegły ich ra­

dosne okrzyki. Towarzystwo witało nowo przybyłą 

osobę, w której Rose rozpoznała Rogera Maynarda. 

Kilka miesięcy temu robił na oddziale położniczym 

serię zdjęć pewnej sławnej matce i jej dziecku, a dzisiaj 

Paul odprawił go z kwitkiem od łóżka Caroline Trench. 

- Cześć! Przepraszam za spóźnienie. Widzę, że za­

częliście beze mnie - powitał przyjaciół Maynard, po 

czym usiadł obok Laurie Moffatt i pocałował ją w usta. 

A więc, pomyślała Rose, Tanya Dickenson jest dla 

McDowie'ego. Wlepione w lekarza oczy Tanyi jak 

gdyby potwierdzały tę hipotezę. 

Rose poczuła przypływ ogromnego znużenia. Z tru­

dem unosiła widelec do ust. Całe otoczenie wydawało 

się zasnute szarą mgłą. Słowa Paula przebijały się przez 

nią tylko częściowo. Ogarnęło ją pragnienie ciszy i sa­

motności. Widziała przed sobą pogodną twarz matki, 

która powtarzała jej swoją rozmowę z tym „długo­

włosym, zabawnym doktorem". 

Gdy w poniedziałek Rose otworzyła oczy, z przydo­

mowych ogródków dobiegł ją poranny hymn kosów 

i drozdów. Bezchmurne niebo zapowiadało kolejny 

upalny dzień. Była jeszcze wczesna godzina, więc nie 

ruszając się z łóżka pomyślała o matce i czekającym ją 

zabiegu chirurgicznym. Jak Brigid zniesie operację? 

Czy jej serce nie sprawi kłopotów anestezjologowi? 

W tym samym czasie ona, Rose, miała asystować 

doktorowi Rowanowi przy cesarskim cięciu u pani 

Mowbray. Godność lekarza wymagała, aby przez tę 

godzinę istniała dla niej tylko Jane i jej dziecko. Brigid 

miała zejść na plan dalszy. 

Punktualnie o dziewiątej Jane Mowbray położono 

na stole operacyjnym. Doktor Okoje, anestezjolog, 

przystąpił do jednego z trudniejszych zadań w swojej 

praktyce. Musiał bowiem zachować kruchą równowagę 

background image

pomiędzy narkozą a działaniem leków powstrzymują­

cych atak padaczki. Natomiast rolą doktora Cransto-

ne'a, pediatry, było przyjęcie wcześniaka i zastosowanie 

wszelkich możliwych środków, aby przed włożeniem do 

inkubatora nic mu się nie stało. 

Podczas gdy doktor Rowan i Rose szorowali ręce, 

siostra Dickenson przygotowywała instrumenty chi­

rurgiczne. Właściwe rozłożenie noży, peanów, ssa­

ków, klamer, nici i igieł wymagało dużej znajomości 

rzeczy, zaś ich podawanie operatorowi - refleksu 

i zręczności. 

Student Dan Clark miał przypatrywać się operacji. 

Jego kolega, Ben Davis, wybrał zabieg usunięcia maci­

cy na oddziale ginekologicznym. 

Doktor Rowan chwycił za skalpel i zrobił pierwsze 

cięcie w linii od pępka do spojenia łonowego. Po 

kilku minutach poprzez powłoki jamy brzusznej 

i otrzewną zagłębienia pęcherzowo-macicznego dostał 

się do ściany macicy. Jeszcze końcowe cięcie w obrębie 

dolnego odcinka i pozbył się skalpela. Teraz włożył 

ręce do gorącego, wilgotnego gniazda i wyjął z niego 

pisklę - maleńkiego, różowego i oślizgłego chłopaczka. 

Lekkie trzepnięcie w pupę i chłopiec z krzykiem się 

obudził. Jego płacz to forma protestu. Nie chce być 

niepokojony. Wyraża swój gniew kurczeniem nóżek 

i zaciskaniem piąstek. Tymczasem doktor Rowan za­

wiązał i odciął pępowinę, po czym oddał szkraba 

w ręce doktora Cranstone'a. Kiedy pediatra wkładał 

go do inkubatora, chirurg wydobył łożysko i wyskrobał 

jamę macicy. Siostra Dickenson będzie teraz podawać 

już tylko igły i nici. 

W tym samym czasie w sali operacyjnej na oddziale 

ginekologicznym profesor Horsfield i doktor McDo-

wie, asystujący przy zabiegu, wymienili ponad stołem 

spojrzenia. Przed podjęciem czynności profesor powoli 

pokręcił głową. 

background image

W atmosferze ogólnego rozprężenia, gdy pozostało 

już tylko zeszycie powłok jamy brzusznej, Rose uciekła 

myślami ku matce. Wczoraj uczestniczyły wspólnie 

w nabożeństwie niedzielnym, podczas którego Brigid 

przystąpiła do spowiedzi i przyjęła komunię świętą. 

Oczyszczona z grzechów, z ufnością czekała dnia dzi­

siejszego i chwili przewiezienia na stół operacyjny. Aż 

wreszcie ta chwila nadeszła i teraz jej matka leżała tam 

bez świadomości, zdana na profesjonalizm i doświad­

czenie profesora Horsfielda i doktora McDowie'ego. 

A najdziwniejsze było to, że nonszalancki doktor całko­

wicie podbił jej matkę, i to do tego stopnia, iż nawiązała 

się między nimi jakaś intymna, tajemnicza więź. 

O dziesiątej doktor Rowan zakończył swoje krawie-

cko-chirurgiczne czynności. Rose nałożyła na zaszytą 

ranę opatrunek, otarła pot z czoła, a po chwili zdjęła 

maskę i czepek. 

Kiedy Jane Mowbray wywieziona została na kory­

tarz, przypadł do niej małżonek, który czekał przed salą 

operacyjną. Nachylił się nad uśpioną Jane i pocałował 

ją w policzek. 

- Mamy syna, Jane, maleńkiego chwata. Widziałem 

go. Waży prawie dwa kilogramy i będzie musiał szybko 

przytyć. Dziękuję, kochanie... 

Laurie Moffatt klepnęła go po ramieniu i poinfor­

mowała, że przez najbliższe kilka godzin wolno mu 

będzie pozostać z żoną. Następnie zwróciła się do Rose: 

- Siostra Kelly dzwoniła z ginekologii, abyś zaraz 

tam przyszła. 

Uwalniając się z zielonego fartucha, Rose lekko 

drżała. 

Brigid leżała już w swoim łóżku pod kroplówką 

i z założonym cewnikiem, zaś siostra Kelly mierzyła jej 

właśnie ciśnienie. 

Rose zjawiła się w chwili budzenia się matki z nar­

kotycznego snu. Jej zamglone oczy dostrzegły córkę. 

background image

- Rose, córeczko... wybacz mi... wybacz. 

Rose ujęła w obie ręce dłoń matki. 

- Jestem przy tobie, mamusiu. Nie mów, nie wysilaj 

się. 

- Tak mi przykro, Rose - wyszeptała matka. 

- Cicho, mamusiu. Wszystko jest na jak najlepszej 

drodze. Masz mnie przy sobie, teraz i na zawsze. 

Brigid zamknęła oczy. Wydawało się, że ponownie 

zapadła w sen. 

- Wezwałam panią, pani doktor - odezwała się 

siostra Kelly - bo pomyślałam sobie, że po od­

zyskaniu przytomności powinna panią pierwszą zo­

baczyć. 

-Dziękuję, siostro... Ale dlaczego prosiła mnie 

o wybaczenie? Przecież to ja jestem winna. To przeze 

mnie jej choroba osiągnęła stan zaawansowany... 

Ukryła twarz w dłoniach. Stała tak przez dłuższą 

chwilę, przytłoczona wyrzutami sumienia, kiedy nagle 

poczuła, że obejmują ją czyjeś mocne ramiona. 

Dała się wyprowadzić z pokoju niczym mała, bez­

radna dziewczynka. 

Dopiero na korytarzu uniosła głowę i zobaczyła 

Leigha McDowie'ego. Z pewnością wiedział więcej 

niż ona. 

- Dlaczego Brigid prosiła mnie o wybaczenie? Co 

mam jej wybaczać? - zapytała długowłosego doktora. 

- Może uświadomiła sobie, że robisz sobie gorzkie 

wyrzuty, iż pozwoliłaś jej przemilczeć i zlekceważyć 

pierwsze objawy choroby. Ale może są to tylko słowa 

wypowiedziane w stanie półsnu, których później w ogó­

le nie będzie pamiętać. Porozmawiasz z nią, kiedy 

narkoza całkiem przestanie działać. 

- A dlaczego tak prędko wróciła z sali operacyjnej? 

-Ponieważ zabieg został ukończony, kochanie 

- rzekł ciepłym, łagodnym głosem, gładząc ją po wło­

sach. - Profesor Horsfield, kiedy upora się ze wszyst-

background image

kimi wyznaczonymi na dzisiejsze przedpołudnie opera­

cjami, z pewnością zaprosi cię na rozmowę. 

- I co mi powie? - zapytała, zagłębiając spojrzenie 

w ciemnych oczach Leigha McDowie'ego. 

Ujrzała w nich współczucie. Współczucie dla niej i jej 

matki. Zobaczyła prawdę, zanim ją usłyszała. 

- A więc nie mógł nic zrobić! Nie uratował jej! 

Mój Boże! 

Leigh dotknął palcami jej otwartych w niemym 

szlochu ust. 

- Przestań, Rose. Przestań natychmiast. Masz być 

dzielna i silna. Dla jej dobra. Ona cię potrzebuje. 

Głęboko wciągnęła powietrze w płuca. 

- Tak, spróbuję. Wezmę się w karby. Dzięki, Leigh. 

Rose dotrzymała obietnicy. Kiedy w południe pro­

fesor Horsfield zapoznawał ją w swoim gabinecie z fak­

tycznym stanem rzeczy, uderzył go jej spokój i opa­

nowanie. 

- Zastosowałem zabieg radykalny. Wyciąłem drogą 

brzuszną całą macicę wraz z jajnikami, tkanką łączną, 

węzłami chłonnymi miednicy mniejszej oraz mankietem 

pochwy, ale obawiam się większego pola inwazji. Roko­

wania przy tym stopniu klinicznego zaawansowania 

nowotworu nie mogą być pocieszające. Poza tym musi­

my liczyć się z powikłaniami ze strony dróg moczowych, 

odbytnicy oraz układu chłonnego. W tobie więc cała 

nadzieja, Rose, że podtrzymasz na duchu swoją matkę. 

- Jak długo jeszcze, panie profesorze? 

Zadając to pytanie, które ciężko chorzy pacjenci lub 

ich krewni zadają od niepamiętnych czasów lekarzom, 

uśmiechnęła się nerwowo. 

- Któż to może wiedzieć. Miesiąc, może dwa albo 

trzy. Wiesz sama, jak trudno jest lekarzowi przewidzieć 

sprawy ostateczne. Na razie najważniejsze zadanie, 

jakie przed nami stoi, to nie dopuścić, aby pani Gillis 

wpadła w apatię lub rozpacz. 

background image

- Tak, oczywiście. Dziękuję, panie profesorze. 

- Na resztę dnia możesz zwolnić się z pracy. 

- Dziękuję, ale chyba tego nie zrobię. Chcę funk­

cjonować normalnie, a zawsze przecież mogę zajrzeć 

do mamy. 

- Jak sobie życzysz, moja droga. Być może masz 

rację. Życie musi toczyć się dalej. Słyszałem, że dziecko 

pani Mowbray jest zdrowe, a operacja przebiegła bez 

komplikacji. Gdy tylko znajdę trochę czasu, pójdę 

odwiedzić matkę. 

- Teraz możemy trzymać jej epilepsję pod kontrolą. 

- Oczywiście. Tak oto niektóre ścieżki wyprostowu­

ją się, inne zaś wikłają jeszcze bardziej. 

W milczeniu podali sobie ręce. 

Idąc korytarzem na oddział położniczy Rose natknęła 

się na Paula. Wydawał się czymś podniecony, jakkolwiek 

powodem z pewnością nie było radosne wydarzenie. 

- Kochanie, myślałem o tobie przez cały ranek, że 

asystujesz przy cesarskim, mając równocześnie na stole 

operacyjnym swoją matkę. Jak ona się czuje? 

Oddała mu pocałunek i blado się uśmiechnęła. 

- Wspaniale. Jest na morfinie, Paul. 

- Ach, tak. 

Zrozumieli się bez zbędnych słów. 

- A jak ty się czujesz, Paul? - zapytała, czując, że 

coś go zaprząta nieomal bez reszty. 

- Jestem wściekły jak diabli i będę walczył, Rose. 

Ten sukinsyn fotograf! 

Wyraz twarzy Paula przestraszył ją. 

- Czy coś się stało? 

- Kup dzisiejszą popołudniówkę, a zobaczysz zdję­

cie biednej Caroline w gipsie i bandażach. Wierz mi, 

Rose, jeżeli to sprawka Maynarda, to wybiję mu 

wszystkie zęby tą pięścią. 

- Na rany Chrystusa, nie rób niczego pod wpływem 

emocji, w gorączce i zaślepieniu. Zanim kogokolwiek 

background image

oskarżysz, upewnij się co do faktów. Proszę, Paul. 

A teraz muszę wracać do swoich obowiązków. Spot­

kamy się później. 

Wchodząc do pokoju dla personelu, usłyszała naj­

pierw śmiech wpleciony w rozmowę, a po chwili zoba­

czyła pochylonych nad rozłożonym dziennikiem dok­

tora McDowie'ego i siostrę Pardoe. 

- Cześć, Rose - powitał ją Leigh. - Podejdź i rzuć 

swoim ślicznym oczkiem na te obrazki. 

Gazeta zamieściła trzy zdjęcia. Na pierwszym z nich 

widać było Caroline Trench z głową obwiązaną ban­

dażem. Drugie ukazywało ją w pozycji leżącej, z nogą 

w gipsie i z podłączoną do żyły kroplówką. Trzecie 

wydawało się najciekawsze. Ponad morzem kwiatów 

aktorka patrzyła gdzieś w dal uduchowionym wzro­

kiem, zaś dwie pocieszycielki w pielęgniarskich kitlach 

siedziały po obu jej bokach i czule głaskały po lewym 

i prawym ramieniu. Wybity tłustymi literami tytuł 

brzmiał: CZUWANIE SIÓSTR SZPITALA W BEL-

TONSHAW PRZY POGRĄŻONEJ W BÓLU CA­

ROLINE. 

- Nie mogę pojąć - wyznała siostra Pardoe, czter-

dziestokilkuletnia Szkotka o miłej twarzy - jak ktoś 

z zewnątrz mógł zrobić te zdjęcia. Znam siostrę Banks 

z oddziału chirurgii i wiem, że nigdy na coś takiego by 

nie pozwoliła. Siostro Dickenson, czy widziała już 

siostra dziesiejszą popołudniówkę? - zwróciła się do 

wchodzącej Tanyi, która od drzwi rzuciła szybkie 

spojrzenie w kierunku doktora. 

Ożywiło to w pamięci Rose obraz tamtego wieczoru 

w „Old Barn". Przystojny Roger Maynard mógł osta­

tecznie użyć całego swego męskiego uroku, by skłonić 

nocny personel do wpuszczenia go do pokoju popular­

nej aktorki. 

- A swoją drogą - zauważył Leigh - to do jej 

makijażu nie sposób się przyczepić. 

background image

Tanya zachichotała. 

Faktycznie, wiele wskazywało na to, że Caroline nie 

była zmuszona do pozowania wbrew swojej woli. 

Cała trójka zaczęła snuć domysły. Z uwagi na Paula, 

Rose ani myślała brać w tym udziału. 

- Przepraszam, że przerywam - powiedziała w pew­

nym momencie - ale muszę zrobić obchód sal przed­

porodowych. Siostro Dickenson, czy ma siostra ostat­

nie dane o ciężarnych? Czy u pani Lambert, tej z przo­

dującym łożyskiem, nie wzmogło się czasami krwa­

wienie? 

- Oczywiście, że nie, pani doktor. Gdyby tak było, 

zdążyłabym już postawić na nogi całą drużynę położ­

niczą - odparła Tanya, odrzucając do tyłu swoje śliczne 

jasnoblond włosy. 

Rose zesztywniała, kiedy zaś zauważyła na twarzy 

Leigha szybko stłumiony uśmiech, jej pomieszanie 

objawiło się gorącym rumieńcem na szyi i policzkach. 

Trudno jej było uwierzyć, że dwie godziny temu, tam, 

w pokoju matki, ten człowiek trzymał ją w swoich 

ramionach, ona zaś ufnie przytulała się do niego. Oby 

jak najszybciej mogła zapomnieć o tej scenie! 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Mijały upalne lipcowe dni. Rose wdrażała się 

w nową rolę starszej asystentki. Leigh McDowie 

okazał się kompetentnym współpracownikiem, który 

wykonywał swoje obowiązki bez pośpiechu, lecz rze­

telnie i z rozwagą. Czasami irytował ją tylko swoją 

skłonnością do obracania wszystkiego w kpinę i żart. 

Ale pacjentki przepadały za nim, chętnie śmiały się 

z jego dowcipów, i to chyba było najważniejsze. 

- Obawiałbym się o kondycję dziecka tej Pendle 

- powiedział pewnego popołudnia, w tydzień po 

operacji Brigid Gillis. 

- Aha, chodzi ci o tę Trish Pendle z zespołem 

gestozy - podjęła Rose. - Biedna dziewczyna. Osiem­

naście lat, porzucona przez chłopaka, rodzice rozwie-

dzeni. Nawet trudno się dziwić, że poszła z pierwszym 

lepszym, który zwrócił na nią uwagę. Raczej typowa 

historia. 

- Trish Pendle jest przede wszystkim horrendalnie 

głupia - wtrąciła gwałtownym tonem Tanya Dicken-

son. - Zamiast leżeć w łóżku, jak Pan Bóg i lekarz 

przykazał, wyskakuje co pół godziny na klatkę scho­

dową, gdzie kopci jak komin fabryczny. Odmawia 

przyjmowania żelaza, twierdząc, że jej nie służy. I za­

miast ściśle przestrzegać diety, co wieczór opycha się 

frytkami, w które zaopatruje ją jej przyjaciółka. W re­

zultacie do obrzęków dochodzi jeszcze nadwaga. 

- Spróbuję z nią porozmawiać -powiedziała Rose. 

- Umówię ją też z dietetykiem, by sprawdził, co lubi, 

background image

a czego nie znosi. Tymczasem zaś odstawimy żelazo 

w pigułkach i zaczniemy podawać w syropie. 

- Ma coraz wyższe ciśnienie, Leigh - kontynuowa­

ła Tanya. - Dziś rano miała sto czterdzieści pięć na 

dziewięćdziesiąt pięć. Do granicy sto sześdziesiąt na 

sto, za którą zaczyna się ciężka postać gestozy, jak 

widać, niedaleko. Zwiększa się też ilość białka wyda­

lanego z moczem. Uważam, że trzeba zacząć jej 

podawać środki uspokajające. Inaczej nie zatrzyma­

my jej w łóżku. 

- Porozmawiam o Trish z profesorem Horsfieldem 

podczas jutrzejszego obchodu - oświadczyła Rose, 

próbując uciąć dyskusję. 

Denerwował ją upór siostry Dickenson w dążeniu 

do bycia pielęgniarką i diagnostą w jednej osobie. 

- Przedtem trzeba zrobić Pendle ultrasonografię 

- rzucił Leigh. - Czy mogłabyś wziąć to na siebie, 

Tanya? 

- Ultrasonografię? - zapytała Rose, nie kryjąc 

zdumienia. - Przechodziła to badanie dziesięć dni 

temu. Wykazało, że ciąża trwa już trzydzieści sześć 

tygodni. Nie ma sensu powtarzać badania. 

- Jeśli mam to załatwić jeszcze dzisiaj - powiedzia­

ła Tanya, ignorując Rose - muszę mieć zaznaczone 

na skierowaniu, że sprawa jest pilna. 

- Jasne, ogłosimy stan wyjątkowy - odparł Leigh. 

- A swoją drogą pertraktuj z tymi z laboratorium 

najbardziej uwodzicielskim głosem, na jaki cię stać. 

Natomiast ty, Rose, zanim uśmiercisz mnie tymi 

swoimi cudnymi oczami, wiedz, że chodzi mi o ultra­

sonografię nerek. 

- Po co? Przecież nic nie wskazuje na ich złą pracę. 

- Obawiam się, że zdrowotne problemy Trish nie 

sprowadzają się tylko do gestozy - powiedział Leigh 

w zamyśleniu. - Tanya, chciałbym, żebyś zrobiła jej 

wykres falowań temperatury w okresach czterogo-

background image

dzinnych oraz dokładny bilans pobierania i wydziela­

nia płynów. Być może uzyskamy w ten sposób jakieś 

wskazówki. Zgadzasz się, Rose? 

Nie potrafiła spierać się w tej sprawie z lekarzem 

internistą o kilkuletniej praktyce, z którego opiniami 

liczył się notabene sam profesor Horsfield. Przyzwa­

lająco kiwnęła głową. 

- Lynne Westbrook to druga smutna dziewczyna, 

choć z całkiem innych przyczyn - rzekł, biorąc do ręki 

kolejną kartę chorobową. 

- Ta, która w połowie września ma urodzić bliź­

niaki? - upewniła się Rose. - Tak, chociaż nietrudno 

wczuć się w jej położenie. Inteligentna, ładna, z do­

piero co obronionym dyplomem w kieszeni. Otwierała 

się przed nią przyszłość, a tu nagle tego rodzaju 

wpadka... 

- Szczerze jej współczuję - powiedziała Tanya. 

- Jej przyjaciel chciał, żeby usunęła ciążę. Kiedy 

odmówiła, zniknął z horyzontu. 

- Na świecie roi się od takich przyjemniaczków 

- zauważył Leigh. 

- Jej rodzice - ciągnęła pielęgniarka - to, zdaje się, 

stare rodowe ziemiaństwo. Rozmowa z nimi musiała 

być dla Lynne wizytą w piekle. Powiedzieli, że nie 

przyjmują tego do wiadomości. Ma do nich w paź­

dzierniku wrócić panną i dziewicą. Stanęła więc kwes­

tia adopcji i, jak słyszałam, nasza socjalna, pani 

McClennan, rozgląda się za bezdzietnym małżeń­

stwem, które gotowe by było adoptować bliźniaki. 

Rose znała jedno bezdzietne małżeństwo. Byli to 

Grace i Alfred Bradshaw z wypadku na autostradzie. 

Rodzi się tylko pytanie: Czy zainteresowaliby się tego 

rodzaju propozycją? 

- Chodźmy, doktorze McDowie - powiedziała 

wstając. - Czekają na nas młode matki i ich nowo 

narodzone dzieci. 

background image

Sale poporodowe znajdowały się na parterze. Tu 

również panował upał, który wydawał się nawet 

bardziej dokuczliwy. Tęga i czarnoskóra siostra Do-

rothy Beddows, zawsze pogodna i uśmiechnięta, tym 

razem była nieco apatyczna. Mimo to ze szczerym 

zainteresowaniem zapytała o zdrowie pani Gillis, po 

czym wsunęła do kieszeni kitla Rose mały srebrny 

krzyżyk. 

Zaczęli obchód. Noworodki darły się wniebogłosy, 

zaś matki wyglądały na zmęczone i niewyspane. Tylko 

Jane Mowbray uśmiechała się czułym, rozanielonym 

uśmiechem. Jej synek, Lukę, wyprowadził się właśnie 

z inkubatora i miała go wreszcie przy sobie. Niemowlę 

ssało z butelki. 

- Oczywiście, chciałabym go karmić piersią, pani 

doktor, ale rozumiem, że prochy, które łykam, nie 

pozwalają na to. Czy nie jest piękny? I waży już ponad 

dwa kilo! 

Patrząc, z jakim zapałem Luke doi butelkę, można 

było śmiało założyć, że prędko dogoni wagą swoich 

rówieśników. 

-I nic ci nie dolega, Jane? - zapytała Rose. 

- Zupełnie nic. Żadnych komplikacji. Szew goi 

się wspaniale i już mnie prawie nie boli. Spaceruję, 

biorę prysznic, właściwie na upartego mogłabym 

już nawet jeździć na rowerze - zapewniała szczę­

śliwa matka. 

Podczas gdy Leigh rozmawiał z siostrą Beddows 

na temat jej córki, która po raz pierwszy zaszła 

w ciążę, Rose studiowała kartę chorobową pani Mow­

bray. W pewnym momencie dobiegła ją wymiana 

zdań pomiędzy matkami. 

- Jeśli będę chciała przestawić dziecko na butelkę, 

zrobię to, mając w nosie ich zalecenia i rady - powie­

działa ściszonym głosem jedna z matek, dwudziesto­

letnia dziewczyna. 

background image

- Możesz żałować swemu dziecku najlepszego 

i najcenniejszego pokarmu, twoja sprawa. Ja mam 

zamiar karmić mojego synka tylko piersią. I dlatego 

zabroniłam pielęgniarkom dawać mu nocami mleko 

z butelki - oświadczyła druga autorytatywnym tonem. 

Pani Gainsford chodziła do tej samej szkoły co 

Rose, tyle że dziesięć lat wcześniej. Mimo swoich 

trzydziestu pięciu lat, po raz pierwszy leżała w połogu. 

- Łatwo ci mówić - dołączyła trzecia, wieloródka 

- ale przez twojego krzykacza żadna z nas ostatniej 

nocy nie zmrużyła oka! Brakuje w tym szpitalu od­

dzielnego pomieszczenia dla niemowląt, do którego 

byłyby zanoszone na noc, aby matki mogły wyspać 

się i odpocząć. Kiedy byłam tu z pierwszym dziec­

kiem, praktykowano jeszcze coś takiego. - Zauważyła 

na sobie wzrok doktor Gillis i podniosła głos. - Idio­

tyczny pomysł, by przez okrągłą noc trzymać matki 

razem z noworodkami. 

- Lecz zapewne we własnym domu nie będzie pani 

rozstawała się z dzieckiem? - odezwała się Rose. 

- Tak, ma się rozumieć, ale będę miała tylko swoje. 

Po prostu nie chcę wysłuchiwać w środku nocy krzy­

ków, pisków i mlaskań j e j dzieciaka! 

Pani Gainsford aż zatrzęsła się z oburzenia. 

- Jak pani śmie! Osoby takie jak pani nie potrafią 

wczuć się w sytuację kogoś drugiego, nie potrafią też 

wyrzec się własnych wygód dla zapewnienia swemu 

dziecku optymalnych warunków rozwoju. Czy w ogó­

le zna pani słowo „poświęcenie"? 

W tym krytycznym momencie, żeby zapobiec więk­

szej awanturze, interweniowała siostra Beddows. 

- Spokojnie, moje panie. Nie chcemy tu żadnych 

niepotrzebnych kłótni. Różnimy się między sobą, to 

oczywiste. Mamy odmienne przekonania, odmienne 

charaktery, odmienny sposób patrzenia na świat. 

I dlatego musimy nauczyć się tolerancji. Żyć tak, aby 

background image

pozwolić żyć innym. Wasze dzieci są piękne i kochane, 

podziękujcie za nie Bogu. I niech zapanuje między 

wami zgoda i harmonia. Te kilka dni, jakie spędzicie 

tu ze sobą, powinny pozostać w waszej pamięci jako 

dni szczęśliwe. 

- Co za giez ją ukąsił, Dorothy? - zapytała Rose 

czarnoskórą siostrę, kiedy całą trójką wyszli na kory­

tarz. - Czy to z powodu tego nieznośnego upału? 

Na szerokiej twarzy pielęgniarki malowała się peł­

na napięcia powaga. Westchnęła i potrząsnęła głową 

z rozgoryczeniem. 

- Dosłownie tracę wszelką ochotę do życia, kiedy 

widzę moje matki w takich paskudnych nastrojach. 

Kłótnie się powtarzają, a ja jestem bezsilna. Ale po 

co będę się skarżyć przed tobą, Rose. Ty i tak niesiesz 

ciężkie brzemię z powodu choroby matki... 

-A więc niech siostra ponarzeka przede mną 

- zasugerował Leigh, obejmując w pasie jej rozłożyste 

kształty. 

Pomimo głębokiego rozgoryczenia, Dorothy Bed-

dows uśmiechnęła się, Rose zaś zauważyła, że Leigh 

wkłada tyle samo czaru w uwodzenie kobiet w śred­

nim wieku, co w podbój młodej i ślicznej dziewczyny 

w rodzaju Tanyi. 

- To wszystko przez Philipa Cranstone'a - powie­

działa Dorothy, przełamując wewnętrzny opór. 

Rose i Leigh spojrzeli na siebie ze zdumieniem. 

Doktor Cranstone pracował w tym szpitalu od pew­

nego czasu i podbił serca wszystkich jako pediatra. 

Ożenił się z jedną z pielęgniarek i wkrótce stali się 

dumnymi rodzicami chłopca. Zaliczali się do najbliż­

szych przyjaciół Dorothy Beddows. 

-Mów dalej, Dorothy. W czym problem? - za­

chęcała Rose. 

- Myślę tu o głośnej kampanii na rzecz karmienia 

piersią, jaką nie tak dawno rozpętał Philip. „Nie 

background image

chowaj, matko, swych piersi", „Najlepsza matczyna 

pierś", „Naturalne jest piękne" - tak brzmiały nie­

które hasła. Presja była tak duża, że matki w szpitalu 

wręcz nie śmiały odmawiać piersi swym dzieciom. 

-I słusznie - zauważył Leigh. - Po to ostatecznie 

są te dwa gruczoły, które nazywamy piersiami. I jakąż 

wygodę stanowią! Są zawsze pod ręką, nie trzeba ich 

wyjaławiać poprzez gotowanie, są niezastąpione dla 

dziecka, nic nie kosztują... Zaiste, „Matka karmiąca 

najwyższą formą macierzyństwa". 

- Pominąłeś, jak zwykle, rzecz najważniejszą - su­

chym głosem powiedziała Rose. - To mianowicie, że 

karmienie piersią spaja szczególnymi więzami matkę 

i dziecko. 

- Tyle że jest różnica pomiędzy teorią a praktyką 

- kontynuowała pielęgniarka. - Wierzcie mi, pracuję 

z matkami już dostatecznie długo, aby się przekonać, 

że nic nie jest tak proste i łatwe, jak wydaje się na 

pierwszy rzut oka. Niektóre matki, i z pewnością pani 

Gainsford do nich należy, czerpią z karmienia piersią 

autentyczną radość. Inne karmią w atmosferze przy­

musu i utyskiwań. Ale są i takie, które po prostu nie 

chcą i już pierwszego dnia sięgają po butelkę. 

- A czy nie jest zadaniem, wręcz misją personelu 

pielęgniarskiego, by ukazał im wszystkie dobre strony 

karmienia naturalnego? - zapytał Leigh. 

- Problem w tym, że żyjemy w bardzo zróżnicowa­

nym i stechnicyzowanym społeczeństwie. Nie ma tu 

jednej recepty, a i kobiety nie są już tak potulne, by 

godziły się przyjmowć tradycję z dobrodziejstwem 

inwentarza. Mają własne pomysły i próbują je nam 

narzucić. Kiedy więc widzę, by tak rzec, nowoczesną 

matkę, nie próbuję się przeciwstawiać i przyzwyczajam 

dziecko od razu do butelki. Stosuję argumentację tylko 

wtedy, gdy napotykam otwartość i gotowość uznania 

autorytetu osoby w pielęgniarskim lub lekarskim kitlu. 

background image

- Wspomniałbym tu jeszcze o jednym, Dorothy 

- dodał Leigh. - O postawie konsumenckiej dzisiej­

szych społeczeństw. Mleko w proszku jest takim 

samym towarem jak każdy inny. Producenci prze­

ścigają się w reklamie, wymyślaniu pięknych opako­

wań i różnych nowinek. To wszystko wpływa na 

kobiety, które lepiej się czują w supermarketach 

z pełnym koszykiem, niż ze swoją nader skromną 

piersią w domowym zaciszu. Poza tym kiedyś jedyną 

alternatywą dla matki było pełne bakterii mleko 

krowie. 

- Bogatsze panie - uściśliła Dorothy - wynajmo­

wały mamki, które w zamian za pieniądze godziły się 

karmić ich dzieci kosztem swoich własnych. A kiedy 

biedna kobieta umarła podczas porodu, co dawniej 

zdarzało się nader często, jej dziecku podawano mle­

ko od krowy. Niektórym z takich dzieci udawało się 

przeżyć. Sama należę do nich - dodała melancholij­

nym tonem. 

Rose zauważyła cień smutku na jej twarzy i uznała, 

że dyskusja ta trwa już wystarczająco długo. Po­

stanowiła ją zakończyć. 

- Będziemy starali się wniknąć w problem i być 

może nawet zrobimy w tym celu spotkanie pediatrów 

z położnikami. W każdym razie zwrócę się z tą 

sprawą do profesora Horsfielda. Tak czy inaczej, 

presja na karmienie piersią nie może przybierać 

formy dyktatu. 

- Czyli co się komu podoba, czy tak, Rose? - za­

pytał Leigh na poły ironicznie. - Phil Cranstone jest 

doskonałym pediatrą i teraz, kiedy został tatusiem 

i zna rzeczy z pierwszej ręki, może być chyba uznany 

za niepodważalny autorytet w swojej dziedzinie. 

- Ale niech sobie nie wyobraża -wtrąciła Dorothy, 

idąc w sukurs Rose - że z każdej matki zrobi panią 

Gainsford czy też swoją żonę, Annette, która mieszka 

background image

w pięknym domu, sprzątanym przez służbę, i może 

całkowicie poświęcić się swojemu dziecku. Zapomi­

nasz, że każda matka to jakaś indywidualność. 

- Również każde dziecko - wtrąciła Rose. 

-I co jest dobre dla jednej osoby, nie musi być 

idealne dla innej. Potwierdza to chociażby sprzeczka 

tych trzech matek, której byliśmy świadkami. 

- Cóż, uważam, że obie za bardzo się gorączkujecie 

tym wszystkim, co siłą rzeczy prowadzi do zaślepie­

nia. Ostatecznie Cranstone jest na bieżąco z ostatnimi 

osiągnięciami naukowymi i skoro... 

-I skoro jest mężczyzną, to na pewno ma rację, 

czy tak? - wybuchnęła Rose. 

- Klasyczny męski szowinizm. - Dorothy postawi­

ła kropkę nad „i". 

Ich reakcja całkowicie go zaskoczyła. 

- Och, dość tego, dziewczęta! Trochę więcej zdro­

wego rozsądku! Racja nie jest związana z płcią... 

Mógłby argumentować dalej, praktycznie bez koń­

ca, ale zainteresowały go oczy Rose. Z niebieskich 

stały się fiołkowe. Z pięknych jeszcze piękniejsze. 

- Racja nie jest związana z płcią, ale może być z nią 

związane przekonanie o racji - rzekła Rose pogard­

liwym tonem. - Otóż jestem zdecydowana prosić 

profesora Horsflelda o zorganizowanie spotkania, na 

którym doktor Cranstone szczegółowo zapozna sios­

try położne ze swoimi racjami. 

-I matki również - dorzuciła Dorothy. 

- Tak, ostatecznie to o nie chodzi w tym wszyst­

kim. O nie i ich dzieci - zgodziła się Rose. - Słowem, 

zrobię wszystko, aby twoje matki, Dorothy, były 

szczęśliwe i nie czuły się poddawane jakiejś nieznośnej 

presji. 

- Dzięki, Rose. Wiedziałam, że mogę liczyć na 

ciebie. Z drugiej jednak strony nie chciałabym poróż­

nić cię z Philipem ani z panem, doktorze McDowie. 

background image

- Nie ma sprawy, siostro. Mnie również leży na 

sercu dobro matek - odpowiedział Leigh tonem, który 

Rose uznała za skandalicznie protekcjonalny. - A teraz 

proszę mi wybaczyć. Mam ważne spotkanie z wyjąt­

kową kobietą. Nie chciałbym, żeby czekała. Spokoj­

nego dyżuru, Rose. Nie nadwerężaj sobie nerwów, 

moja niebieskooka. 

Po tych słowach odszedł. 

- Uff! Możemy wreszcie odetchnąć! - wykrzyknęła 

Rose pełnym emfazy głosem. - Siostra Dickenson 

może teraz cieszyć się do woli jego towarzystwem. Nasz 

przyjaciel, doktor McDowie, wiele jeszcze będzie mu­

siał nauczyć się o kobietach. 

- Być może - z rezerwą przyznała Dorothy Bed-

dows, umykając w bok ze spojrzeniem. - A ty, Rose, 

pewnie masz zamiar wystąpić w roli nauczycielki? 

Wydawało się, że los zawziął się na Rose, by tego 

popołudnia nie mogła odwiedzić swojej matki. Za 

każdym razem kiedy wybierała się już na oddział 

ginekologiczny, pojawiała się jakaś nieprzewidziana 

przeszkoda. A to kobiecie, którą przywiozło pogotowie 

i która poroniła trzynastotygodniowy płód, trzeba było 

wyłyżeczkować jamę macicy, a to znowu zaszyć cięcie 

krocza, którego dokonał student Ben Davis, odbierając 

dopiero trzecie dziecko w życiu. 

- To był wspaniały moment - wyznał Ben, dumny 

ze swego wyczynu. - Kiedy już rodząca zaczęła przeć 

i ukazała się główka dziecka, poczułem się tak, jak 

gdybym... 

- Jak gdybyś w pełni kontrolował sytuację? - pod­

powiedziała Rose, trochę rozbawiona jego entuz­

jazmem. 

- Coś w tym rodzaju. A siostra położna, która mi 

asystowała, okazała się wprost cudowna. Uważając na 

wszystko, równocześnie dała mi całkiem wolną rękę. 

background image

Miałem też chwilę prawdziwego strachu. Kiedy główka 

dokonała zwrotu zewnętrznego do prawego uda matki 

i miało nastąpić wytoczenie się barku przedniego, 

zobaczyłem wokół szyi dziecka pępowinę... 

- O, rany! - wykrzyknęła Rose. - I zdołałeś prze­

rzucić ją przez główkę? 

- Nie, była zbyt naprężona. Nie miałem wyboru. 

Chwyciłem nożyczki i dokonałem odpępnienia przed 

właściwym czasem. - Uśmiechnął się tryumfalnie. 

- Wiesz, myślę, że położnictwo można polubić. Nie 

chciałbym być sentymentalny, ale uczestnictwo w na­

rodzinach człowieka jest czymś w rodzaju rzadkiego 

przywileju. A poza tym mąż pacjentki nazwał mnie 

„panem doktorem"... Tylko nie śmiej się ze mnie, 

Rose, przepraszam, doktor Gillis. 

A jednak Rose w głębi duszy uśmiechnęła się po­

błażliwie na myśl o zachwytach i uniesieniach Bena. 

Były one czymś zwykłym w jego wieku, kiedy serce 

i umysł idealizują cały świat, tak jak, z drugiej strony, 

czymś zwykłym u studentów był szok związany z wi­

dokiem nagiej kobiety w połogu. 

Wróciła do pokoju, aby napisać krótkie sprawozda­

nie z porodu. Właśnie je kończyła, kiedy weszła siostra 

Moffatt. 

- Mam coś interesującego dla pani, doktor Gillis 

- powiedziała od drzwi, wyciągając rękę z różową 

kartką, w której Rose rozpoznała zapis badania ultra-

sonograficznego. - Wyniki Trish Pendle z dzisiejszego 

popołudnia. 

Rose wzięła kartkę i przeczytała: 

„Lewa nerka mała, słabo wykształcona, wykazująca 

stan uśpienia czynnościowego; podejrzenie wrodzonej 

ułomności (możliwa też chroniczna niedoczynność); 

prawa nerka z objawami umiarkowanego wodonercza 

na skutek utrudnionego odpływu." 

background image

Wpatrywała się w odręcznie skreślone słowa 

z mimowolnym lękiem. A więc przeczucie nie za­

wiodło Leigha: dziewczyna miała praktycznie tylko 

jedną nerkę. Druga, prawdopodobnie od urodzenia, 

była tylko czymś w rodzaju nieudanej atrapy. Do 

tej pory zdrowa nerka wywiązywała się jakoś ze 

swoich podwójnych obowiązków. Ciąża jednak, 

sprowadzając typowe zmiany, jak na przykład roz­

szerzenie światła moczowodów i miedniczek ner-

kowych, spowodowała wsteczne odpływy moczu 

i zaleganie uryny. Nadciśnienie tętnicze, białkomocz 

i obrzęki, objawy charakterystyczne dla gestozy i za 

takie do tej pory u Trish Pendle uważane, faktycz­

nie stanowiły alarmujący sygnał upośledzenia czyn­

ności nerek. 

Nie można było zwlekać. Rose bezzwłocznie udała 

się do chorej dziewczyny. 

- Siądź prosto, Trish - poleciła. - Czy czujesz ból 

w tym miejscu? 

Nacisnęła dłonią miejsce po lewej stronie okolicy 

lędźwiowej. 

- Nie, najwyżej troszeczkę - bąknęła Trish. 

- A tutaj? 

Rose powtórzyła czynność po prawej stronie krę­

gosłupa. 

- Och, tak, tu boli! - przyznała dziewczyna, krzy­

wiąc się. - Mówiłam im, że coś tu mam nie w porząd­

ku, lecz nikt nie wziął sobie moich słów do serca. 

Rose zamyśliła się. Bolesność prawej strony okoli­

cy lędźwiowej wskazywała na odmiedniczkowe zapa­

lenie przeciążonej nerki. 

- Czy może dotarły już do pani doktor wyniki 

moich dzisiejszych badań? - zapytała Trish, patrząc 

podejrzliwie. 

- Tak, kochanie, i wygląda na to, że masz pewne 

kłopoty z nerkami - odparła Rose uprzejmym, lecz 

background image

chłodnym tonem, do jakiego zawsze się uciekała, gdy 

miała do przekazania niepomyślne wieści. 

- I co w tej sytuacji? 

- Nie jestem w stanie powiedzieć dziś niczego 

dokładnie. Konieczne są dodatkowe badania. Ale 

nie przejmuj się. Udzielimy ci wszelkiej możliwej 

pomocy. Chciałabym przy okazji poruszyć ważną 

sprawę. Słyszałam od siostry, że masz pewne kłopoty 

zjedzeniem... 

Gdy Rose skończyła przekonywać Trish co do 

konieczności ścisłego przestrzegania diety, wybiła go­

dzina odwiedzin. Na korytarzu i w salach zaroiło się 

od mężów, krewnych i przyjaciół. Rose poczuła głód. 

Uświadomiła sobie, że od lunchu niczego nie brała do 

ust. Postanowiła więc najpierw zejść do stołówki, 

posilić się i już stamtąd udać się do matki. 

Przy jednym ze stolików zauważyła Paula. Przenio­

sła tacę z jedzeniem i dosiadła się do niego. On tylko 

pił kawę, ona jadła sałatkę z tuńczyka. 

- Jesteś chyba przemęczona kochanie - powiedział 

współczującym tonem. - Przydałaby ci się chwila 

oddechu. W ten weekend musimy wreszcie wyskoczyć 

do Nethersedge. 

- Ależ, Paul, zrozum, ja nie mogę. Jeszcze przed 

sobotą mama wraca do domu... 

- Nie ma tu żadnej konieczności. Wystarczy powie­

dzieć słówko profesorowi, a zostawi ją na weekend 

w szpitalu. Dwa dni odpoczynku to skromne minimum, 

którego potrzebujesz, zanim dorzucisz do obowiązków 

związanych z pracą obowiązki wynikające z opieki nad 

matką. A będzie to piekielnie ciężkie brzemię. 

- Tak, Paul, wiem o tym. 

Spuściła oczy i utkwiła wzrok w talerzu. Świa­

domość podwójnej lojalności - wobec własnej matki 

i wobec pacjentek w szpitalu - przejmowała ją 

trwogą. W ostatnim okresie uprzytomniła sobie z całą 

background image

wyrazistością, jak bardzo kocha Brigid i jak wiele jej 

zawdzięcza. Ich wzajemna miłość, pozbawiona ze­

wnętrznych akcesoriów i symboli, płonęła w sercach 

żywym płomieniem. Piasek w klepsydrze Brigid prze­

sypywał się i w każdej chwili mogło go zabraknąć. 

Czas, który pozostał, ona, Rose, powinna poświęcić 

tylko matce. Miała oto ostatnią okazję, by okazać jej 

swoją miłość i bezgraniczne oddanie. Paul schodził tu 

bez wątpienia na plan dalszy. 

- Porozmawiajmy o czymś innym - rzekła przery­

wając milczenie. - Widziałam Caroline Trench w te­

lewizji. Wyglądała czarująco. Czy to znów jakaś akcja 

Rogera Maynarda? 

Zadała to pytanie z ironicznym błyskiem w oku. 

Oburzanie się Paula na wścibstwo i bezczelność dzien­

nikarzy należało do przeszłości. Caroline kochała 

rozgłos i wiedzieli już o tym wszyscy. 

Paul roześmiał się. 

- Ach, tak, popełniłem błąd uważając, że Caroline 

jest zwykłą śmiertelniczką. Co to za kobieta, Rose! 

Co za charakter! Interesuje się wszystkimi i każdym 

z osobna. Dosłownie bawi swoje towarzyszki w cier­

pieniu i uprzyjemnia im ciężkie chwile. Kiedy opuści 

szpital, zostanie po niej smutek i żal. 

- Co przypuszczalnie stanie się wcześniej, niż my­

ślałeś? 

- Nie, Caroline zostanie co najmniej do połowy 

sierpnia. Złamanie nogi było skomplikowane i proces 

zrastania się musi trochę potrwać. Obawiam się na­

wet, czy po zdjęciu gipsu nie zajdzie konieczność 

przeprowadzenia drugiej operacji. 

Potrząsnął głową, zaś Rose pomyślała, że troska 

Paula o piękny kształt i sprawność nogi aktorki 

niewiele różni się od troski lekarza o życie pacjenta. 

- Młodość i zdrowie będą jej bardzo pomocne. 

Dodaj oczywistą determinację, aby jak najszybciej 

background image

znów pojawić się na planie filmowym - powiedziała 

z uśmiechem, on zaś skwapliwie pokiwał głową. 

- Tak, ta dziewczyna wręcz tryska energią. Zamie­

niła blok kobiecy na oddziale chirurgicznym niemal 

w jakąś oazę nieustannego świętowania. 

Rose nie mogła oprzeć się myśli, że Caroline dość 

bezboleśnie i szybko przeszła do porządku nad śmier­

cią przyjaciela. Pojawiało się pytanie, czy również jego 

żona wykazała się taką samą psychiczną odpornością? 

Prawie zmierzchało, kiedy Rose, skończywszy po­

siłek, pożegnała się z Paulem i pośpieszyła na oddział 

ginekologiczny. Otworzyła drzwi do pokoju matki 

i stanęła zdumiona. Łóżko było puste. Również puste 

były łóżka w sąsiednich salach zbiorowych. Tu i ów­

dzie leżały tylko te pacjentki, które przeszły w tych 

dniach jakieś operacje. Nigdzie też ani śladu personelu 

pielęgniarskiego. 

Idąc korytarzem, Rose usłyszała nagle muzykę 

i śpiew. Kiedy podeszła do wysokich drzwi, które 

prowadziły na obszerny balkon, zobaczyła scenę jak 

z obrazka. Wszystkie panie, w ich liczbie również jej 

matka, siedziały w półkolu i słuchały barda o ciem­

nych oczach i długich, dotykających ramion włosach. 

Ubrany w bawełnianą koszulę i dżinsy, opierał na 

udzie gitarę, z której wydobywał słodki akompania­

ment do starej francuskiej piosenki, śpiewanej w ję­

zyku angielskim. Na twarzach pań, zależnie od wieku, 

gościły tęskne i marzące lub figlarne i rozradowane 

uśmiechy. Pieśniarz opiewał wyłożone kostką ulice 

dawnego Paryża, toczącą się po nich zakrytą dorożkę 

i parę zakochanych, złączonych namiętnym pocałun­

kiem na tylnym siedzeniu. Skończywszy kolejną zwro­

tkę, przeszedł na francuski i wówczas usłyszano, 

imitowany na sześciostrunnej gitarze, stukot kopyt 

końskich na bruku, który po jakimś czasie rozpłynął 

się w ciszy. 

background image

Zachwycona publiczność wybuchnęła śmiechem 

i oklaskami. 

Panie domagały się dalszych piosenek. 

Palce Leigha wyczarowały kilka słodkich i rzew­

nych akordów. Na balkonie zapanowała pełna ocze­

kiwania cisza. Wieczorny podmuch wiatru przyniósł 

z ogrodu zapach róż i kapryfolium. Stentorowy, 

czysty głos wzbił się ku pociemniałemu niebu. 

Ma miłość jest jak róży krew, 

Krew róży w czerwca świt. 

Ma miłość jest jak rzewny śpiew, 

Melodii cudnej rytm. 

Rose stała oparta o framugę drzwi, nie mając 

śmiałości się poruszyć. Spojrzała na zasłuchaną, po­

grążoną w melancholijnej zadumie matkę. Na jej 

wychudłych policzkach pojawiły się blade rumieńce, 

a posiwiałe włosy przypominały aureolę. Duchowe 

światło, które rozświetlało tę drogą twarz, niosło 

przesłanie nadziei i ufności. Śpiewak zniżył głos 

i z czułością, która chwytała za serce, zwrócił się jak 

gdyby wprost do Brigid. 

Gdy wszystkich mórz dna wyschną w krąg, 

Skał w słońcu zniknie ślad, 

Wyciekną piaski z Czasu rąk, 

Ma miłość przetrwa świat. 

Z listowia pobliskiego klonu dobiegł trel kosa. 

Ptak zamilkł, zamilkli też śpiewak i jego gitara. Tym 

razem nie było oklasków. Niektóre panie ocierały bzy. 

Rose była w rozterce: zostać czy też wycofać się cicho 

na palcach. 

- Rose, moja córeczko! Myślałam, że już dzisiaj 

nie przyjdziesz! 

background image

Po słowach Brigid inne panie też się odwróciły. 

Rose usłyszała liczne pozdrowienia. Uśmiechnęła się 

i dołączyła do grona pacjentek. 

- Och, doktor Gillis, nigdy nie słyszałam cze­

goś równie pięknego! - wykrzyknęła jedna z dzie­

wcząt. 

- Niech pani żałuje, doktor Gillis, że spóźniła się 

pani na ten cudowny koncert - dodała siedemdziesię­

cioletnia staruszka. 

Rose była wściekła na siebie za swoje rumieńce, 

lecz Leigh wyratował ją z opresji. 

- Przekaż jej tę wiadomość, Brigid - powiedział. 

- Chwileczkę, już mówię. Słuchaj, Rose. Dostałam 

dzisiaj list od mojej siostry. I jak sądzisz, co pisze 

Maury? Otóż zapowiada swój przyjazd. Czy nie wspa­

niale? Obiecuje zostać aż do momentu, gdy wykaras-

kam się z choroby. To zaoszczędzi ci wielu zmartwień 

i ujmie obowiązków. 

Rose spojrzała z miłością na ożywioną twarz matki 

i ujęła ją za rękę. Pożegnawszy towarzystwo wróciły 

wolnym krokiem do pokoju Brigid. Przyjazd ciotki 

Maury niewątpliwie rozwiązywał szereg problemów, 

nie mówiąc już o radości matki, że po tylu latach znów 

ujrzy swoją siostrę. 

Porozmawiały ze sobą jeszcze przez kwadrans, po 

czym Rose, życząc matce dobrej nocy, zgasiła światło. 

Trzeba było zajrzeć również do innych pacjentek. 

Wychodząc z ostatniej sali, Rose rzuciła okiem w kie­

runku balkonu i zobaczyła Leigha, który stał oparty 

o barierkę i wpatrywał się w noc. 

- Czy pamiętasz moje słowa? - zapytał, gdy pode­

szła. - Rzuciłem na odchodnym, że mam ważne 

spotkanie z wyjątkową kobietą. 

Rose rozłożyła ręce. 

-I cóż mogę ci odpowiedzieć, Leigh? Twoje wizyty 

sprawiają jej tyle radości. Zresztą nie tylko ona jedna 

background image

cieszy się na twój widok. Wszystkie leżące tu panie 

wprost szaleją na twoim punkcie. 

Roześmiał się, ale zaraz jego twarz przybrała po­

ważny wyraz. 

- Brigid wraca niebawem do domu. Będzie się nią 

opiekować jej siostra, i to jest dobra wiadomość. Ale 

zapewne uświadamiasz sobie, że może zaistnieć ko­

nieczność jej powrotu tutaj? 

Wpatrywał się w Rose uważnym spojrzeniem. Go­

tów był natchnąć jej serce otuchą, ale nie chciał robić 

jej fałszywych nadziei. 

- Wiem. Profesor Horsfield nie krył przede mną 

niczego - odparła najspokojniej jak mogła. 

- Grzeczna dziewczynka. 

Zamilkli i w tej ciszy Rose zdecydowała się powie­

dzieć mu o wyniku badania ultrasonograficznego 

Trish Pendle. Dodała też własne uwagi. 

- A zatem intuicja nie zawiodła cię, Leigh - powie­

działa na koniec. 

Pokiwał poważnie głową. 

- Biedny dzieciak. Po rozwiązaniu powinien być 

dokładnie przebadany. Z rentgenem musimy się 

wstrzymać, ale możemy przeprowadzić szereg innych 

badań, jak na przykład bakteriologiczne badanie mo­

czu czy pomiar stężenia kreatyniny we krwi. 

- Zlecenie przeprowadzenia tych badań przekaza­

łam już do laboratorium. 

Uśmiechnął się. 

-Wspaniale! Czy sądzisz, że uwzględniając tak 

słabą wydolność nerek, a właściwie jednej nerki, nasz 

mądry staruch pójdzie na wcześniejszy poród? 

- Myślę, że bez cesarskiego się nie obędzie. Jej stan, 

odkąd jest w ciąży, pogarsza się z dnia na dzień. 

Leigh westchnął. 

-Jakaż przyszłość czeka tę biedną dziewczynę? 

Hemodializa lub transplantacja, na tym najpewniej się 

background image

skończy. Wierz mi, Rose, bywają chwile, kiedy chcę 

rzucić swój zawód i wybrać, powiedzmy, karierę 

piosenkarza. 

- Czy mam się cieszyć, czy smucić, że jeszcze tego 

nie zrobiłeś? - zapytała z kamienną twarzą. 

Rzucił na nią badawcze spojrzenie i roześmiał 

się w głos. 

-Tylko pomyśl! Dawałbym bezpłatne koncerty 

dla chorych, emerytów i kalek! Czy to nie piękne, 

doktor Gillis? 

Poczuła ciepło w okolicy serca. Ten długowłosy 

doktor, który przed godziną ofiarował pacjentkom 

oddziału ginekologicznego chwile radości i szczęścia, 

a teraz tak głęboko współczuł tęgiej i prostej dziew­

czynie w ciąży, wydał się jej kimś drogim i bliskim. 

- Wiele osób ma romantyczne pojęcie o naszym 

zawodzie - powiedziała. - Wyobrażają sobie, że na 

oddziałach położniczych wszystkich szpitali świata 

rodzą się tylko zdrowe, tłuściutkie i uśmiechnięte 

bobasy. A tymczasem rzeczywistość jest trochę inna. 

- Rzeczywistość zawsze jest inna od naszych wyob­

rażeń i dlatego musimy pogłębiać wiedzę. Niech Bóg 

ma nas w swojej opiece, jeśli w jakimś momencie 

spoczniemy na laurach. 

-I niechaj ma w opiece naszych pacjentów! 

- dodała. 

Nagle zbliżyli się do siebie. Leigh ujął ją za ręce. 

Stali tak przez chwilę na balkonie, w zapadającej 

ciemności, a gwiezdny pył prószył na ich głowy. 

Wtem z elektronicznego odbiorniczka w górnej 

kieszeni fartucha dobiegł natarczywy sygnał. Rose 

drgnęła. Spojrzała raz jeszcze w oczy Leigha-pieś-

niarza, musnęła wzrokiem gitarę leżącą na krześle 

i pobiegła tam, dokąd ją wzywano. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

- Czyżby zapomniała pani, doktor Gillis, o tych 

dwóch pacjentkach z przenoszonymi ciążami, które 

dziś przyjęliśmy w celu wzniecenia porodu? - zapytała 

Pat Kelsey, młoda pielęgniarka o rudych włosach. 

- Jest już prawie wpół do jedenastej, chciałabym więc 

wiedzieć, czy jeszcze dzisiaj zostaną przebadane. 

- Proszę mi wybaczyć, siostro. Zeszło mi trochę na 

ginekologii. Wiem, że powinnam wrócić wcześniej. 

- Domyślam się, że odwiedziła pani swoją matkę 

- powiedziała Pat z nutką sympatii, która zdomino­

wała początkową dezaprobatę. 

-Jest już straszliwie późno, lecz chyba mimo 

wszystko je zbadam - powiedziała Rose i chwyciwszy 

obie karty chorobowe udała się na blok. 

U pierwszej z pacjentek rozwarcie ujścia szyjki 

macicy oceniła na dwa centymetry. Poród praktycznie 

się rozpoczął. Kobieta oczekiwała drugiego dziecka. 

Kalendarz ciąży przekroczony został o dziesięć dni. 

- Wspaniale! Wszystko wskazuje na to, że jeszcze 

tej nocy znajdzie się pani na porodówce. Wzniecenie 

nie jest konieczne. 

- Oby pani doktor miała rację - westchnęła ciężar­

na. - Chciałabym to dziecko urodzić również w spo­

sób naturalny. 

-I tak z pewnością się stanie - zapewniła ją Rose. 

- A teraz, siostro, idziemy obejrzeć drugą pacjentkę. 

Tutaj Rose również podjęła natychmiastową decy­

zję. Poleciła podać estrogeny w celu wzmożenia po-

background image

budliwości mięśnia macicy i wrażliwości na działanie 

oksytocyny, a do zasadniczego wzniecenia przejść 

jutro. 

- Ze mną wszystko w porządku, pani doktor - wy­

znała z całą szczerością pacjentka. - Prosiłam profe­

sora Horsfielda o wywołanie trochę wcześniejszego 

porodu, ponieważ w przyszłym tygodniu obchodzimy 

pięćdziesiąte urodziny mojej mamy. Przyjeżdża moja 

siostra aż z Nowej Zelandii i chciałabym pokazać jej 

siostrzeńca... lub, ma się rozumieć, siostrzenicę. 

Rose uśmiechnęła się. Zauważyła, że jako przyczy­

nę wzniecenia porodu profesor Horsfield podał w kar­

cie wzrost ciśnienia tętniczego. Tymczasem, uwzględ­

niając końcową fazę ciąży oraz falę upałów, nie 

odbiegało ono w najmniejszym stopniu od normy. 

Po powrocie do pokoju dla personelu Rose zapy­

tała o sytuację na oddziale. 

- Na razie nie dzieje się nic takiego, z czym nie 

mogłybyśmy sobie poradzić - odparła jedna z położ­

nych, siostra Grierson, osóbka żywa i energiczna. 

- U jednej z pacjentek nastąpiło właśnie rozwiązanie, 

druga lada chwila będzie rodzić. Poza tym żadnych 

problemów! 

- Nie zdziwiłabym się, gdyby poród nastąpił jesz­

cze tej nocy u jednej z tych nowo przyjętych - powie­

działa Rose. - Niech Ben Davis, ten nasz student, 

będzie w pogotowiu. 

- Zdaje się, że nie trzeba mu o tym przypominać 

- odpowiedziała pielęgniarka. - Jest to jeden z tych 

praktykantów, którzy wiele czasu spędzają z ciężarną, 

zanim wejdą do porodówki. Miło mieć takich, a dok­

tor McDowie daje im sobą dobry przykład. 

Siostra Angela Grierson rzadko kiedy kogoś chwa­

liła. Oznaczało to, że doktor McDowie podbił i ocza­

rował sobą cały personel pielęgniarski. Serce Rose 

przyśpieszyło swój rytm. Scena balkonowa, kiedy stali 

background image

trzymając się za ręce, a nad nimi migotały roje gwiazd, 

wciąż pozostawała w jej pamięci. Cóż by się stało, 

gdyby siostra Kelsey nie przesłała wówczas sygnału? 

Jakie słowa padłyby z jego ust? Czy byłyby to słowa 

dotyczące Brigid? Zapewne tak, zważywszy na ich 

głęboką przyjaźń. Przyjaźń, której tajemnicy Rose nie 

udało się jeszcze dotąd zgłębić. 

Przeszła do oddzielnej dyżurki, położyła się i za­

snęła. Po dwóch godzinach wezwano ją do nowo 

przybyłej pacjentki. 

-Jest dopiero w trzydziestym piątym tygodniu, 

a mówi, że odczuwa regularne bóle - oznajmiła siostra 

Grierson. - Stan podgorączkowy. Ostatnie dwa dni 

z objawami diurezy. Niewykluczona infekcja dróg 

moczowych. Lecz równocześnie żadnego śladu skur­

czów macicy. 

Zbadawszy pacjentkę, Rose musiała się zgodzić 

z diagnozą siostry. Na razie nie groził tu żaden 

przedwczesny poród. 

-Proszę się nie obawiać, urodzi pani o właś­

ciwym czasie - zapewniła ciężarną i jej zdenerwowa­

nego małżonka. - Jednak na kilka dni zatrzymamy 

panią w szpitalu. Zbadamy mocz i ewentualnie po­

dejmiemy jakąś decyzję odnośnie leczenia. Dzisiaj 

proszę wziąć proszki przeciwbólowe i starać się 

zasnąć. 

-A czy te proszki nie wpłyną niekorzystnie na 

moje dziecko? - zapytała kobieta. - Ono jest takie 

maleńkie! Zniosę każdy ból... 

- Jako lekarze musimy w każdym wypadku znaleźć 

złoty środek pomiędzy dobrem matki a dobrem dzie­

cka - odparła Rose. - Pani jest mu potrzebna, 

a pomoże mu pani wówczas, gdy będzie zdrowa, silna 

i wypoczęta. 

Pożegnawszy się z pacjentką i jej mężem, Rose 

poszła na oddział, żeby zorientować się w sytuacji. 

background image

- Wszystko w porządku, doktor Gillis - zamel­

dowała siostra Grierson. - Powiem tylko, że Ben 

przyjął poród około północy. 

- A więc spokój i cisza? 

- Tutaj tak, ale na bloku poporodowym praw­

dziwe trzęsienie ziemi. Musiałam aż wysłać tam siostrę 

Kelsey, gdyż siostra Hicks nie mogła dać sobie rady. 

- Doprawdy? Czyżby o tej porze matki jeszcze nie 

spały? - rzuciła Rose jakby do siebie. 

Była druga w nocy. 

- Proszę mnie nie rozśmieszać, pani doktor. A pani 

by zasnęła w wieloosobowej sali, gdzie przy każdej 

z matek leży noworodek? Tak oto piękne teorie was, 

lekarzy, zmieniają się w praktyce w pandemonium, 

którego skutki odczuwa na własnej skórze przede 

wszystkim personel pielęgniarski. Wy zaś zdajecie się 

o tym wcale nie pamiętać. 

Rose przypomniała sobie słowa Dorothy Beddows. 

Nie różniły się wiele od słów dopiero co zasłyszanych. 

- Proszę nie myśleć, siostro Grierson, że lekarze 

zapominają o ciężkiej i odpowiedzialnej pracy pielęg­

niarek. 

- Pani nie zapomina, doktor Gilliis, bo pani jest 

jeszcze stażystką. Ale gdy pójdzie pani wyżej i uzy­

ska stopień samodzielnego lekarza, to szybko prze­

stanie się pani wczuwać w nasz los. Tak jak zapom­

niał o nas doktor Philip Cranstone, jeden z tych 

idealistów. 

- Mogę zapewnić siostrę, iż zrobię wszystko, aby 

nie szarogęsił się na naszym oddziale jakiś pediatra. 

- A może, pani doktor, skorzystamy z okazji i za­

jrzymy do matek, aby dowiedzieć się z pierwszej ręki, 

o co tam właściwie chodzi? 

Okrągłe oczy Angeli miotały gniewne błyski. 

Rose tęskniła za łóżkiem i poduszką, ale wiedziała, 

że tego wyzwania nie wolno jej odrzucić. Poza tym 

background image

nocna wizyta mogła dostarczyć jej mocnych argumen­

tów do rozmowy z profesorem Horsfieldem. 

A jednak to, co zobaczyła, przechodziło najgorsze 

oczekiwania. Jeszcze będąc na schodach usłyszała 

podniesione kobiece głosy i płacz noworodków. Od­

dział przypominał bardziej dworzec z ewakuującymi 

się przed zbliżającym się frontem cywilami niż jaką­

kolwiek część szpitala. Ogniskiem zawieruchy i zamę­

tu okazała się, niestety, sala, w której leżały panie 

Gainsford i Mowbray. 

Kiedy Rose i Angela weszły do środka, pani 

Gainsford krzyczała na siostrę Hicks, zaś pozostałe 

trzy panie obserwowały scenę z otwartymi ustami. 

- Nie pozostanę tu ani minuty dłużej! Zatelefono­

wałam do męża, aby natychmiast zabrał nas, mnie 

i moje dziecko, z tego okropnego szpitala! 

- I m wcześniej pani się stąd wyniesie, tym lepiej 

- powiedziała pod adresem roztrzęsionej kobiety jed­

na z jej towarzyszek, zwolenniczka karmienia dziecka 

z butelki. - Może będziemy miały trochę spokoju. 

Jane Mowbray wymieniła z sąsiadką wymowne 

spojrzenia. 

Siostra Doris Hicks była bliska płaczu. 

- Ależ, proszę, niech pani się uspokoi i posłucha 

głosu zdrowego rozsądku - rzekła błagalnym głosem. 

- Pani dziecko jest duże i potrzebuje więcej pokarmu. 

Nie jest pani w stanie dostarczyć mu takiej ilości. 

Doris była bardzo obowiązkową, trochę staroświe­

cką pielęgniarką, wdową, która brała nocne dyżury, 

aby móc opłacić naukę dwójki swych dzieci. 

- Opiekuję się noworodkami już od ponad trzy­

dziestu lat - kontynuowała - i proszę mi zaufać, wiem, 

co jest najlepsze dla pani synka... 

- A właśnie że nie ufam siostrze! Siostra samowol­

nie karmi go tym paskudnym, sztucznym roztworem, 

wbrew moim życzeniom i wbrew zaleceniu doktora 

background image

Cranstone'a! - wykrzyknęła piskliwym, niemal his­

terycznym głosem oburzona matka. - Zresztą nie chcę 

więcej siostry słuchać! Mam dość tych przekonywać! 

- W porządku, pani Gainsford, nie ma powodu ani 

sensu tak się denerwować - odezwała się Rose, mo­

dulując bardzo starannie sylaby i słowa. - Wszystko, 

o co prosimy, to aby oświadczyła pani na piśmie, że 

opuszcza szpital na własne żądanie. 

- Tak, napiszę drukowanymi literami i jeszcze 

ujmę to w ramkę, że wyrywam moje dziecko z rąk tej 

kobiety! - wybuchnęła pani Gainsford. - Powiadomię 

też o wszystkim doktora Cranstone'a. 

- Jak pani nie wstyd wydzierać się w środku nocy 

na cały szpital! - wtrąciła matka trójki dzieci. - Sios­

tra Hicks próbowała tylko napełnić pusty brzuszek 

pani maleństwu, aby od jego krzyku nie pomieszało 

się nam w głowach. 

- To prawda, doktor Gillis - powiedziała siostra 

ze łzami w oczach. - Mam tu ostatnio same kłopoty. 

Albo jestem winna temu, że podaję im dzieci do 

karmienia piersią, albo zbieram cięgi za to, że dokar­

miam je z butelki. Już dłużej tego nie wytrzymam! 

Będę musiała przejść chyba na wcześniejszą emerytu­

rę, ale czym wówczas opłacę studia Roberta i Ruth? 

Żadne z nich nie może liczyć na stypendium. 

Rose zmusiła się do uśmiechu. Oświadczyła, że ona 

i inni chętnie by się napili gorącej i mocnej herbaty, 

a następnie pod tym pretekstem wysłała siostrę Hicks 

do pokoju dla personelu. Doris była doświadczoną 

pielęgniarką, lecz jej psychika i nerwy nie wytrzymy­

wały cięższych prób. 

Niebawem przybył pan Gainsford, który nie do 

końca orientował się w przyczynach nocnego alarmu. 

Rose zdecydowała się nie odwodzić jego żony od 

decyzji opuszczenia szpitala. Przeciwnie, była szczerze 

zaniepokojona wyrazem nieprzytomnej wściekłości 

background image

w jej oczach. Dalsze stresy mogły wpędzić tę kobietę 

w jakieś psychiczne aberracje. 

Małżeństwo złożyło wymagane przepisami pod­

pisy, po czym Rose wzięła ciągle płaczące dziecko na 

ręce i oddała je matce dopiero wówczas, gdy ta 

usadowiła się na tylnym siedzeniu samochodu. Zro­

biła wszystko, co było w jej mocy, aby stworzyć 

atmosferę przyjacielskiego rozstania. 

Wróciwszy na oddział, skreśliła szczegółową notat­

kę z zaistniałego incydentu. Kiedy podniosła głowę 

znad biurka, natrafiła na wpatrzone w nią oczy siostry 

Angeli Grierson. 

- Proszę nie przejmować się, siostro. Wezmę na 

siebie pełną odpowiedzialność za wypuszczenie pani 

Gainsford. Tak czy inaczej cała ta polityka karmienia 

noworodków i zajmowania się nimi musi ulec grun­

townej i szybkiej rewizji. Dziś jeszcze zwrócę się z tą 

sprawą do profesora Horsfielda. 

Oczy siostry Angeli pociemniały. 

- Jeśli wybuchnie kłótnia między pediatrami a po-

łożnikami, to i tak, prędzej czy później, wszystko 

skrupi się na pielęgniarkach. One zbiorą najboleśniej­

sze cięgi. 

Rose ściągnęła brwi. 

- Chwileczkę, siostro, nie tak pesymistycznie. Jes­

tem całkowicie po waszej stronie i mam pewien wpływ 

na ordynatora. Ujrzy rzeczy takimi, jakimi my je 

widzimy. A poza tym to rozsądny człowiek. 

- Mam nadzieję, że się pani nie myli, doktor Gillis. 

Z pewnością będzie wściekły z powodu pani Gains­

ford. To chyba pierwszy przypadek opuszczenia szpi­

tala w środku nocy. 

- W domu będzie jej dużo lepiej - powiedziała 

Rose, ziewając i spoglądając na zegarek. 

Dochodziła czwarta nad ranem. Rose wstała i po­

szła na porodówkę. Tutaj nigdy nie było podziału na 

background image

dzień i noc. Dzień pracy trwał dwadzieścia cztery 

godziny. Właśnie urodziła jedna z tych dwóch kobiet 

z zaleceniem wzniecenia porodu, u której Rose pięć 

godzin temu stwierdziła dwucentymetrowe rozwarcie 

ujścia szyjki macicy. Rose pogratulowała matce i ojcu, 

po czym wróciła do dyżurki i rzuciła się na łóżko. 

Obudziła się przed siódmą. Umyła się, ubrała i poszła 

do stołówki na śniadanie. 

- Rose, mój ptaszku, jak przebiegł nocny dyżur? 

Czy ja i Phil możemy się przysiąść? - zapytał Leigh 

McDowie, stając przy jej stoliku z tacą pełną różnych 

smakowitości. 

- Proszę bardzo - odparła z uśmiechem, mimo że 

Philip Cranstone był ostatnią osobą, z którą pragnęła 

rozpocząć ten dzień. 

- Ślicznie dziękujemy - rzekł Leigh, siadając 

i wskazując drugie krzesło pediatrze, przystojnemu, 

wysokiemu blondynowi. - Phil właśnie mówił mi 

o pogarszającej się stale sytuacji dzieci, o znęcaniu 

się nad już urodzonymi i uśmiercaniu jeszcze nie 

narodzonych. 

- Tak, statystyki mówią same za siebie - odezwał 

się Philip Cranstone. - Przyczyny tych niepokoją­

cych zjawisk są zresztą wielorakie. Wzrost liczby 

samotnych matek, bezrobocie, ubóstwo, całkowity 

rozpad więzów rodzinnych. Dlatego też my, lekarze, 

musimy włączyć się do akcji ratowania rodziny. 

A powinniśmy zacząć od samego początku, to 

znaczy od stworzenia matce i jej nowo narodzo­

nemu dziecku warunków bliskiego i intymnego 

współżycia. 

-Tak, uświadamiam sobie problem i popieram 

cele, do jakich zmierzasz - powiedział Leigh. - W tej 

chwili rozumiem też chyba lepiej twojego bzika na 

punkcie karmienia piersią i przebywania matki razem 

z dzieckiem. 

background image

- Powinniśmy zdążać do zacieśniania i pogłębiania 

więzów rodzinnych, a jakiż kontakt może być bliższy 

od ssania matczynej piersi? 

Rose mogła iść o zakład, że Leigh wyciągnął 

doktora Cranstone'a na tę rozmowę specjalnie z myś­

lą o niej. Wiedziała też, że gdyby była studentką 

medycyny, słuchającą podobnego wykładu, argumen­

ty wykładowcy uznałaby za swoje. Sęk w tym, że lata 

studenckie miała już za sobą. Pracowała od pół roku 

jako stażystka w dużym szpitalu, gdzie poznała różne 

matki. Narzucanie im jednolitego wzorca było szkod­

liwą utopią, zarówno pod względem pedagogicznym, 

jak i społecznym. 

- A może ty również zechcesz wyrazić swoje zda­

nie, Rose? - uprzejmie zaproponował Leigh. 

Odstawiła na talerzyk kubek z kawą. 

- Szanuję pana intencje, doktorze Cranstone - po­

wiedziała, starannie dobierając słowa - ale myślę, że 

przekuwa je pan w czyn, używając niewłaściwych 

narzędzi. Po pierwsze, zajął pan wobec kobiet, które 

zostały matkami, sztywną i pryncypialną postawę. 

Tymczasem każda z tych matek to całkiem odrębny 

świat psychiczny, duchowy, intelektualny i społeczny. 

Po drugie, nie uznał pan za stosowne porozumieć się 

najpierw z personelem pielęgniarskim i skorzystać 

z jego doświadczeń. Siostra Hicks, na przykład, mog­

łaby być pańską matką. Zaczęła opiekować się mat­

kami i dziećmi, zanim jeszcze odcięto pana od pępowi­

ny. Otóż teorie, które pan propaguje, postawiły ją 

w sytuacji bez wyjścia. Minionej nocy odwiedziłam 

blok matek i na własne oczy zobaczyłam, że żadna 

z nich nie ma warunków do odpoczynku. Wydarzyła 

się też bardzo nieprzyjemna historia. Czy pamiętasz, 

Leigh, panią Gainsford? 

- Panią Gainsford? - powtórzył za nią, odkładając 

łyżkę. - Ależ oczywiście. To z pewnością ta na-

background image

uczycielka, która z taką determinacją obstawała przy 

karmieniu piersią? Mój Boże, Rose! Co się stało? 

- Stało się to po prostu, że laktacja nie nadążała 

u niej za apetytem i potrzebami dziecka, które z tego 

powodu darło się wniebogłosy, odbierając wszystkim 

nadzieję na sen. W rezultacie pani Gainsford wpadła 

w rozstrój nerwowy. Po wściekłej awanturze zażądała 

wypisania ze szpitala, ja zaś wyraziłam zgodę, widząc 

w tym mniejsze zło. 

- Ale musiała być chyba jakaś bezpośrednia przy­

czyna? - zapytał Leigh, lustrując Rose badawczym 

spojrzeniem. 

- Tak. Siostra Hicks próbowała uspokoić dziecko, 

karmiąc je mlekiem z butelki... 

- Bez pozwolenia matki nie miała prawa tego 

robić! - zasadniczym tonem zauważył Philip. 

- Więc proszę mi powiedzieć, jak miała postąpić! 

- odparła Rose, czując, że traci cierpliwość. - Prze­

cież, na miłość Boską, to dziecko było  g ł o d n e . 

- Lecz zgodzisz się chyba - powiedział Leigh - że 

laktację pobudza częste przystawianie noworodka. 

- Tak, ale nie wtedy, kiedy stres goni stres. Pode­

nerwowanie i ciągłe napięcie działają na takie procesy 

hamująco. 

- Moja Annette nie ma żadnych kłopotów z pokar­

mem. Jej gruczoły sutkowe działają bez zarzutu - po­

chwalił żonę Philip, nie dostrzegając ostrzegawczego 

spojrzenia Leigha. 

Oczy Rose, przybrawszy ciemnofiołkowy kolor, 

zaczęły rzucać błyskawice. 

- Jeśli uważa pan, że wszystkie kobiety podobne 

są do pańskiej żony, to pragnę wyprowadzić pana 

z błędu. Każda kobieta jest inna! Pęknięcia brodawek, 

cesarskie cięcia, wzniecenia porodów, utrzymujące się 

krwawienia - oto skromna namiastka tej inności 

jedynie w płaszczyźnie medycznej. Jak te kobiety mają 

background image

wytrzymać w atmosferze krzyków, wrzasków i płaczu? 

Dzisiaj postawię to pytanie profesorowi Horsfieldowi. 

Philip Cranstone zrobił głęboki wdech, najwyraź­

niej zamierzając utrzymać na wodzy swoje nerwy 

wobec tej narwanej osóbki. 

- Zgadzam się z pani zarzutem, że powinienem był 

przeprowadzić dokładniejsze konsultacje z pielęgniar­

kami. Niektórym z nich trudno jest w pełni zaakcep­

tować moją koncepcję, lecz gdyby odsunęły na bok 

uprzedzenia i, zamiast działać przeciwko mnie, za­

częły działać ze mną, to w przeciągu trzech miesięcy 

dziewięćdziesiąt procent kobiet w naszym rejonie 

karmiłoby piersią. 

Powiedziawszy to, opadł na oparcie krzesła i czekał 

na odpowiedź. Leigh wstrzymał oddech, spodziewając 

się raczej wybuchu. Żaden z nich jednak nie był 

przygotowany na powiew arktycznego wiatru. 

- Zdaję sobie sprawę, że jest pan młody i pełen 

najlepszych chęci, doktorze Cranstone, ale brakuje 

panu doświadczenia na oddziale położniczym, zwłasz­

cza w zakresie psychologii kobiety. Pielęgniarki mog­

łyby wiele pana nauczyć, gdyby nie stała tu na 

przeszkodzie pana arogancja i... 

- Chwileczkę, doktor Gillis! - przerwał jej Philip 

Cranstone, poczerwieniały jak burak ze złości. 

Rose, zamiast się opamiętać, jeszcze bardziej pod­

niosła głos. 

- Uprzedzam pana, zrobię wszystko, by przestał 

pan niepokoić moje pacjentki i antagonizować kom­

petentny personel położniczy. A teraz, wybaczą pa­

nowie, przeniosę się ze swoim śniadaniem do innego 

stolika. 

Wstała, wcielając zamiar w czyn. Leigh McDowie 

stracił zimną krew. 

- Rose, na miłość boską! Przecież Phil jest samo­

dzielnym lekarzem-pediatrą. 

background image

- Wielkie rzeczy. A ja jestem kobietą - odpaliła. 

- A czy mogę zapytać, czy karmiła już pani piersią, 

doktor Gillis? 

- Jeszcze nie. A pan, doktorze McDowie? 

Było to najprawdziwsze wypowiedzenie wojny. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Po zakończeniu porannego obchodu profesor Hor-

sfield zasiadł w gronie lekarzy do mocnej, aromatycz­

nej kawy. Zapalając hawańskie cygaro, zaczął od 

wyrażenia pochwały po adresem doktora McDo-

wie'ego za dociekliwość, jaką ten okazał wobec choro­

by Trish Pendle. Następnie zagadnął Bena i Dana, 

studentów-praktykantów, jak widzą kwestię rozwią­

zania ciężarnej w sytuacji, gdy stan jej nerek jest 

krytyczny. Mile pochlebieni, że zapytano ich o zdanie, 

studenci w zasadzie nie różnili się poglądami. Roko­

wania co do przeżycia dziecka były bardzo złe, rów­

nież życiu matki zagrażało poważne niebezpieczeńst­

wo. W sumie było aż nadto przyczyn do zastosowania 

cesarskiego cięcia. Na podobnym stanowisku stanął 

też doktor McDowie. 

-Dobrze, a teraz przejdźmy do sprawy matek 

- powiedział profesor Horsfield, strząsając popiół 

z cygara. - Minionej nocy wydarzył się nader przykry 

incydent. Jedna z naszych pacjentek na własne żąda­

nie opuściła wraz z dzieckiem szpital, co skłoniło 

doktor Gillis do podania w wątpliwość całą dotych­

czasową koncepcję opieki nad matkami i ich dziećmi, 

obowiązującą na bloku poporodowym. Jak państwo 

wiecie, z chwilą oddelegowania doktora Camerona na 

placówkę do Etiopii odpowiedzialność za te sprawy 

przejął doktor Philip Cranstone. Powszechnie znane 

są jego poglądy na temat karmienia dzieci piersią 

i przebywania noworodków wraz z matkami. Swego 

background image

czasu dałem mu zresztą pod tym względem najzupeł­

niej wolną rękę. Dziś rzecz wymaga dogłębnego prze­

dyskutowania. Najlepiej chyba będzie, jak zacznie 

doktor Gillis. 

Ordynator kiwnął głową w kierunku Rose, ona zaś 

spojrzała mimowolnie na Leigha. Byłaby wdzięczna 

za wsparcie z jego strony, wiedziała jednak, że na 

poziomie zasad Leigh zgadza się w pełni z doktorem 

Cranstone'em. Co zaś się tyczy Paula, to podejrzewa­

ła, że cały ten problem, jako daleki od chirurgii, 

niewiele go obchodzi. Została więc na placu boju 

sama, samotność zaś często rodzi desperację. 

- Powiedziałam już panu, sir - odezwała się z gwał­

townością, której nikt po niej się nie spodziewał - że 

byłam wówczas na bloku, kiedy pani Gainsford po­

dejmowała swoją rozpaczliwą decyzję. Co przede 

wszystkim przerażało, to pełna bolesnych napięć at­

mosfera panująca wśród matek i personelu pielęgniar­

skiego. Po prostu trudno mi uwierzyć, że zgadzał się 

pan do tej pory, by doktor Cranstone traktował nasze 

pacjentki niczym króliki doświadczalne. Jego śmiesz­

ne teorie... 

- Moja droga doktor Gillis - przerwał jej profesor 

Horsfield, lekko marszcząc czoło - dopóki nie opi­

szemy faktów, powstrzymajmy się od subiektywnych 

ocen. Dałem pani szansę przedstawienia swojego 

punktu widzenia, lecz być może powinniśmy wy­

słuchać najpierw innych opinii. Doktorze McDowie, 

pan, zdaje się, skłonny byłby bronić karmienia dzieci 

piersią? 

- Samą zasadę uważam za słuszną i godną popar­

cia - odparł Leigh, patrząc profesorowi prosto 

w oczy. - Niemniej jednak jeżeli matka odrzuca tę 

naturalną powinność, to nie można, uważam, zmu­

szać jej do karmienia piersią siłą. Nie byłoby też 

wskazane... 

background image

-A czy ja zarzucam doktorowi Cranstone'owi 

stosowanie siły?! - wykrzyknęła Rose. - Przecież to 

czysty absurd! Przeciwnie, jego środki nacisku są 

bardzo subtelne. W rezultacie matki, które zdecydo­

wały się na mleko w proszku, czują się jakby mniej 

wartościowe, czują się po prostu gorszymi matkami. 

Zaś my, położnicy, musimy przypatrywać się z boku, 

jak nasze pacjentki uginają się pod psychicznym 

terrorem idei, które zrodził teoretyczny umysł męż­

czyzny! 

-Doktor Gillis, nie zajdziemy daleko w naszym 

poszukiwaniu prawdy, jeżeli pozwolimy, by powodo­

wały nami emocje - zauważył profesor Horsfield, 

chociaż, rzecz dziwna, nie nadał swoim słowom jakie­

goś nieprzyjemnego brzmienia. - Postarajmy się wy­

słuchać do końca doktora McDowie'ego. 

- Cenię sobie szczerość doktor Gillis i jej wielkie 

zaangażowanie w sprawę, sir. Ale z pewnych osobi­

stych powodów, o których wszyscy wiemy i które 

wywołują w nas głębokie współczucie, przeżywa ona 

szczególnie ciężki okres. Być może to właśnie stresy, 

jakim ostatnio jest poddawana, stanowią przyczynę, 

że tak trudno zdobyć się jej na obiektywny sąd. 

- Pani Gainsford też była poddana stresom, lecz 

jakoś nie przeszkodziło jej to w podjęciu właściwej 

decyzji - powiedziała Rose z niepohamowaną wściek­

łością. - A skoro już o tej kobiecie mowa, to do­

prowadzona została na próg załamania nerwowego. 

I to dlatego, iż wmówiono jej, że będzie gorszą matką, 

jeśli pozwoli, by jej dziecko nakarmiono z butelki. 

-Pani Gainsford jest skrajnym przypadkiem 

- rzekł profesor, nieznacznie podnosząc głos. - Do­

wiedziałem się, że jest teraz na środkach uspokajają­

cych. Jej synkiem opiekuje się babcia. W związku 

z tym miło mi było usłyszeć, że dziecko przestało 

płakać i śpi smacznie. 

background image

- Oczywiście, bo wypiło pewnie całą butelkę i jest 

n a j e d z o n e ! - powiedziała Rose. - Kiedy siostra 

Hicks próbowała uczynić to samo, została zelżona od 

najgorszych. 

- A może, doktor Gillis - wtrącił Leigh McDowie 

- siostra Hicks nie wykazała dostatecznego taktu 

w postępowaniu z panią Gainsford? To, oczywiście, 

złota kobieta i najszlachetniejsza dusza, jednak... 

- J a k pan śmie? - Rose wypowiedziała te słowa 

z największym oburzeniem. - Jak pan śmie traktować 

w tak protekcjonalny sposób doświadczoną pielęg­

niarkę? Doris Hicks zna swoje obowiązki i wywiązuje 

się z nich bez zarzutu. Doktor Cranstone powinien 

jak najszybciej przeprosić ją za wszystkie nieprzyjem­

ności, na które ją naraził. Dodam jeszcze, że żyje ona 

w realnym świecie, o którym on i pan, dwóch wartych 

siebie durniów, nie macie zielonego pojęcia! 

Dławił ją gniew, łzy napłynęły do oczu. Zapano­

wała ogólna konsternacja. Leigh zacisnął usta. Profe­

sor Horsfield zdjął okulary i skupił się na przecieraniu 

szkieł. Długo namyślał się, zanim zabrał głos. 

- Wyraziła pani swoje stanowisko dobitnie, by nie 

rzec, dosadnie, doktor Gillis. Wiem, że mocne słowa, 

jakie usłyszeliśmy, podyktowała pani autentyczna tro­

ska o nasze matki i ich dzieci. 

- Dziękuję za ten dowód zrozumienia, sir. Po 

prostu psychicznie nie jestem przygotowana na do­

świadczenia, które stały się moim udziałem minionej 

nocy. Więcej takich haniebnych incydentów, a uzys­

kamy wątpliwą sławę najgorszego szpitala w Anglii. 

- Na tym kończymy naszą dyskusję - oświadczył 

profesor. - Nadeszła chwila, abym zapoznał państwa 

z moją decyzją. Otóż niebawem wyjeżdżam na urlop, 

który potrwa sześć tygodni. Przez ten czas doktor 

Cranstone zachowa pełnię swoich dotychczasowych 

uprawnień, zaś doktor Gillis będzie upoważniona do 

background image

interweniowania we wszystkich tych wypadkach, 

gdzie interes matek i ich dzieci nie będzie postrzegany 

jako nadrzędny. Ona też przedstawi mi po moim 

powrocie ogólny bilans współpracy położników z pe­

diatrami. Czy satysfakcjonuje panią takie rozwiąza­

nie, doktor Gillis? Nadmieniam, że liczę tu na pani 

trafny sąd i zdrowy rozsądek. 

Policzki Rose smagał ogień, ale jej głos wydawał 

się spokojny. 

- Dziękuję, sir. Zrobię wszystko, aby nie zawieść 

pana oczekiwań. 

-A pan, doktorze McDowie? Czy stanie pan 

u boku doktor Gillis? 

- Obawiam się, że nie - odparł Leigh z kamienną 

twarzą. - O ile bowiem cenię sobie szczerość kole­

żanki, o tyle... 

- Oznacza to po prostu, że jest przeciwko mnie 

- z niecierpliwością przerwała mu Rose. 

Nawet nie spojrzał w jej kierunku. 

- ...o tyle jej próby przeciwstawiania się odwiecz­

nemu zwyczajowi przypominają trochę ruchy pływa­

ka, który płynie pod prąd. 

- Rozumiem myśl zawartą w pana słowach - rzekł 

profesor Horsfield - ale nie odpowiedział pan jeszcze 

na moje pytanie. Czy stanie pan u boku doktor Gillis? 

- Nie, sir. Jest to absolutnie niemożliwe z uwagi na 

nasze diametralnie różne poglądy. 

- Żadna to dla mnie niespodzianka - oświadczyła 

Rose z goryczą. - Zresztą gotowa jestem walczyć 

samotnie o dobro matek i dzieci. 

-Jeśli pielęgniarki są po pani stronie, a chyba 

sama pani o tym wspomniała, to trudno mówić tu 

o samotności - zauważył profesor, któremu nigdy nie 

zbywało na przenikliwości. 

- Ja chciałbym wesprzeć doktor Gillis, sir - ode­

zwał się Ben, czerwieniejąc jak piwonia. - Będąc 

background image

kobietą, poruszającą się w strefie zarezerwowanej dla 

kobiet, ma moje pełne zaufanie. 

- Dobrze powiedziane, młody człowieku, dobrze 

powiedziane! - pochwalił ordynator z ledwie wy­

czuwalną nutką ironii. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś 

uwagi? 

- Mam pytanie, sir - powiedziała Rose. - Chcia­

łabym mianowicie dowiedzieć się, jakie zwyczaje pa­

nują w szpitalu położniczym pod wezwaniem św. 

Agnieszki? Słyszałam, że niektóre swoje prywatne 

pacjentki tam właśnie pan wysyła. 

- Zgadza się, doktor Gillis. Cóż, tam każda matka 

ma swój własny pokój, więc kwestia „być razem lub 

oddzielnie" całkowicie odpada. Co zaś się tyczy kar­

mienia, to matkom pozostawia się wolną rękę. 

- T a k właśnie myślałam, sir. Nie sądzi pan, że 

trudno jest cokolwiek narzucać pacjentkom, które za 

wszystko słono płacą? 

Wszyscy wstrzymali oddech. Byli pewni, że or­

dynator nie puści płazem tej obraźliwej sugestii, nawet 

jeżeli padła z ust osoby, do której zdawał się mieć 

słabość. 

- Powiem coś, o czym rzadko i niechętnie mówię, 

doktor Gillis. Moja córka miała bardzo ciężki poród. 

Kiedy kleszcze zawiodły, podjęto decyzję o cesarskim. 

Po operacji była ledwie żywa, obolała, wyczerpana, 

unieruchomiona. A jednak poprosiła o dziecko i przy­

stawiła je do piersi. I oświadczam, nie podlegała 

naciskom żadnych zwariowanych idei. Czy wyraziłem 

się jasno? 

- Zupełnie jasno, sir - odparła Rose. - Wskazał 

pan na przemożną siłę macierzyńskiego instynktu. 

Lecz tam, gdzie ta siła słabnie, pojawia się kwestia 

wyboru. Kobieta, która zdecydowała się karmić pier­

sią, może niekiedy wygrać nawet przy bardzo nierów­

nych szansach, podczas gdy inna chwyci się każdego 

background image

pretekstu, by tego nie robić. Każda kobieta jest inna, 

tej na pozór oczywistej prawdy zdecydowana jestem 

bronić. A poza tym muszę pogratulować panu dziel­

nej córki! 

Spotkanie dobiegło końca. Profesor pożegnał to­

warzystwo promiennym uśmiechem, Rose jednak po­

prosił, aby została. 

- Myślę o twojej matce, moja droga - powiedział. 

- Słyszałem, że przyjeżdża do was jej siostra z Irlandii? 

- Tak, ma przyjechać w czwartek, więc jeśli wyrazi 

pan zgodę, zabiorę mamę do domu w piątek po 

południu. 

- Dobrze. Jest to twój wolny weekend, więc wyko­

rzystaj go jak najlepiej. Lato przemija, słoneczna 

pogoda nie utrzyma się długo. 

Powaga, z jaką to powiedział, zdawała się nadawać 

jego słowom głębsze, bardziej ogólne znaczenie. 

Skoro Rose miała za półtora miesiąca przedstawić 

kompleksową charakterystykę pracy tej części od­

działu położniczego, gdzie leżały kobiety w połogu, 

nie mogła zwlekać i musiała od razu podjąć określone 

działania. Toteż widywano ją tam prawie codziennie 

w godzinach popołudniowych, a niekiedy również 

nocnych, jak rozmawiała z pacjentkami, nagrywając 

ich odpowiedzi na taśmę lub zadawała pielęgniarkom 

i personelowi pomocniczemu masę szczegółowych 

pytań. Do porządkowania ankiet i prowadzenia ogól­

nej statystyki zaangażowała sekretarkę profesora 

Horsfielda, pannę Kavanagh, która obchodziła się 

fachowo z bezcennymi materiałami. Dużą też pomoc 

miała ze strony pielęgniarek, zachwyconych i rozen­

tuzjazmowanych jej zawziętością, pasją i determina­

cją. Słowem, Rose była na wojennej ścieżce! 

Tego rodzaju tryb życia siłą rzeczy musiał się odbić 

na jej wyglądzie. Pod oczami pojawiły się cienie, 

background image

w kącikach zaciśniętych ust widać było gorycz, włosy 

utraciły blask. Rose dławił jakiś nieokreślony smutek, 

którego przyczyny nie znała. Domyślała się tylko, że 

choroba matki nie tłumaczyła wszystkich jej apatycz­

nych, ponurych nastrojów. Chodziło raczej o Leigha 

McDowie'ego i jego odmowę udzielenia jej pomocy 

i wsparcia. A nie mogłaby mieć lepszego, bardziej 

kompetentnego sojusznika. Jakże fatalnie, wręcz 

g ł u p i o się stało, że znaleźli się po przeciwnych 

stronach barykady. Przecież nawet nie różnili się 

w zasadniczej kwestii - akceptowania każdej osoby 

w jej indywidualności. 

Debata w gabinecie profesora Horsflelda odbiła się 

głośnym echem w całym szpitalu. Zakrawało niemal na 

żart, że uparta stażystka wraz z grupą zbuntowanych 

pielęgniarek wydała wojnę doktorowi Cranstone'owi 

i jego godnym szacunku koncepcjom wychowawczym. 

Paul Sykes ujął rzecz lapidarnie: 

- Na miłość boską, kochanie, ciesz się tym, co 

masz, po co ci jeszcze te podchody? Marnujesz tylko 

czas i energię. 

- Dzięki za słowa pocieszenia. 

Wzruszył ramionami. 

- Czy wiesz, że nazywają cię kobietą-z-nożem-

w-zębach? 

- Nadmiar pochlebstwa. Ale a propos, w piątek 

wypisują mamę. Czy mógłbyś odwieźć ją swoim sa­

mochodem do domu? 

- Przykro mi, kochanie, ale piątek mam wolny. 

Poza tym Caroline zmieniają gips i prześwietlają nogę. 

Trzymaj za nią kciuki, by na tym skończyła się jej 

męka w tym szpitalu. Zresztą, przecież możesz za­

dzwonić po taksówkę? 

- Jasne, mogę zadzwonić po taksówkę. 

Odmowa Paula zmroziła ją i po raz kolejny zadała 

sobie pytanie, czy czasami ich miłość ni weszła w fazę 

background image

kryzysu. Był jedynym mężczyzną, który posiadał jej 

ciało. Z kolei ona była „największym ukochaniem" 

jego życia, co niejednokrotnie powtarzał i co wy-

słuchiwała z ufnym i wdzięcznym sercem. Lecz teraz 

pomyślała, że może już nigdy więcej nie spędzą wspól­

nego weekendu w Nethersedge. Myśl ta wywołała 

w niej sprzeczne uczucia. Doznaniu ulgi towarzyszyło 

uświadomienie swojej samotności. Bez Paula i matki 

byłaby sama jak ten palec. 

Rose nie zdawała sobie sprawy, że Leigh cały czas 

ją obserwuje, i że to jego uważne i troskliwe oko 

rychło dostrzegło ślady zmęczenia i napięcia na jej 

twarzy. Nie wiedziała też, że przeklinał tamtą debatę 

w gabinecie ordynatora i skutki, jakie z niej wynikły. 

Publicznie wspierał doktora Cranstone'a, gdyż tak 

nakazywała mu moralna i intelektualna uczciwość, 

w ukryciu jednak robił wszystko, by ująć choć cokol­

wiek z ciężaru, jaki dźwigała Rose. Między innymi to 

dzięki jego zdolnościom dyplomatycznym rzadko kie­

dy dochodziło na oddziale położniczym do spotkania 

Rose z doktorem Cranstone'em, a dzięki jego zapo­

biegliwości jej ulubiony stolik w stołówce był zawsze 

wolny. Kiedy zaś w czwartek Rose poszła odwiedzić 

matkę, Leigh siedział przy łóżku chorej niczym wierny 

przyjaciel, który nigdy nie zawodzi. 

-Wiesz, co mówi ten odmieniec, Rose? Że od­

bierze Maurę ze statku w Liverpoolu i przywiezie ją 

prosto tutaj! 

Pamiętając o swoim brutalnym zachowaniu wobec 

Leigha, Rose nie wiedziała wręcz, gdzie uciec z ocza­

mi. 

- Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała, nagle 

uświadamiając sobie, że ma przetłuszczone włosy 

i wyblakłą twarz. - Ciocia Maura miała przyjechać 

pociągiem. Ale oczywiście bardzo się ucieszy, gdy 

w porcie będzie na nią ktoś czekał. Jak ją rozpoznasz? 

background image

- To proste, córeczko. Będzie trzymał tekturkę 

z wypisanymi dużymi literami jej imieniem i nazwis­

kiem - radosnym głosem powiedziała Brigid. - Och, 

Rose, czy to nie złoty człowiek? 

- Ten „złoty człowiek" chce cię prosić, Rose, abyś 

go zastąpiła w jego obowiązkach, gdyż w związku 

z wyjazdem nad morze musi urwać się z pracy. 

- Ależ oczywiście, Leigh. Zresztą dzisiaj poród 

przewidywany jest tylko u jednej pacjentki, pani 

Taylor. 

- Wiem, to ta biedaczka, której odporność na 

środki farmakologiczne wyzwalające skurcze macicy 

stała się już legendarna. Jak sądzisz, czy zdąży uwinąć 

się z dzieckiem przed urodzinową fetą swojej matki? 

- Decydujące będą najbliższe godziny. Dłużej 

nie można zwlekać, wynika to z kontroli stanu 

płodu. Zastosujemy więc albo przebicie pęcherza 

płodowego, albo... 

- Albo David Rowan ją posieka. 

-Najświętsza Panienko, o czym wy mówicie?! 

- wykrzyknęła z przerażeniem Brigid. 

- O cesarskim cieciu, mamusiu. To naprawdę nic 

strasznego. Zresztą zrobię wszystko, aby ta jej uparta 

szyjka zaczęła wreszcie się rozszerzać. 

- Słyszysz, Brigid, jeśli tak mówi, to odniesie suk­

ces. Moja szefowa ma głowę nie od parady. 

- Nie miałam dotąd zielonego pojęcia, że mam tak 

mądrą córkę - powiedziała Brigid z jakimś rzewnym 

zachwytem. - Chcę jeszcze dodać, Rose, że Leigh 

zaofiarował się odwieźć mnie jutro do domu swoim 

samochodem. 

Rose mogła się zdobyć w tej chwili tylko na pełne 

wdzięczności spojrzenie. Zbyt bolał kontrast między 

odmową Paula a tą spontaniczną, przyjacielską ofertą. 

Leigh wywiązał się ze swojej misji w stu procen­

tach. Przywiózł Maurę Carlinnagh prosto do szpitala, 

background image

a kiedy obie siostry ze łzami w oczach rzuciły się sobie 

w ramiona, pobiegł na oddział położniczy, gdzie 

powitały go trzy śmiejące się panie: Rose Gillis, 

siostra Pardoe oraz pani Taylor, obok której leżało 

spowite w pieluszki niemowlę. 

- Widzę, że już po krzyku - zauważył żartobliwie. 

- Doktor Rose powiedziała, że jeśli będę bardzo 

chciała, to na pewno się uda. I udało się! - rzuciła 

z nutką dumy świeżo upieczona matka. - Parłam 

przez dwie godziny, aż wreszcie go usłyszałam. Mo­

jego synka. Czy nie jest wspaniały? 

- Kawał chłopa - przyznał Leigh. 

- A teraz chciałabym wiedzieć, pani Taylor - za­

pytała siostra Pardoe - czy będzie pani karmiła 

piersią? 

- Oczywiście, że piersią. Chodź do mnie, mój 

skarbie, chodź do mamusi - powiedziała pani Taylor 

pełnym słodyczy głosem, po czym rozpięła koszulę, 

pozwoliła sobie odkazić brodawkę i podała pierś 

dziecku. Ono zaś nie dało się prosić dwa razy. Przy­

warło usteczkami do sutka i z widoczną rozkoszą 

zaczęło ssać. 

Widok, jakkolwiek zwyczajny w tym miejscu 

i mocno opatrzony, miał w sobie tyle wdzięku, świeżo­

ści i ciepła, że Rose i Leigh wymienili pogodne 

uśmiechy. 

Rose pochyliła się nad matką i dzieckiem, zaś 

Leigh, zainspirowany skrawkiem koronkowego bius­

tonosza, widocznym w rozchyleniu jej fartucha, oddał 

się nieskromnym myślom. Musiała chyba wyczuć jego 

gorące spojrzenie, gdyż szybko uniosła głowę, a skrzy­

żowawszy z nim wzrok, stanęła w pąsach. Zobaczyła 

w czarnych oczach Leigha szczery zachwyt, a może 

nawet coś więcej niż zachwyt, co ją speszyło, lecz 

równocześnie dodało pewności siebie. A więc wciąż 

była na tyle atrakcyjną i pociągającą kobietą, by 

background image

wzbudzać w mężczyznach pragnienie, by nawet 

w swym zdeklarowanym przeciwniku przyśpieszyć 

pulsowanie krwi. Niemy, aczkolwiek bardzo ekspre­

syjny hołd Leigha odrodził ją. Ostatnio czuła się 

zaniedbywana przez Paula, czemu towarzyszyło przy­

gniatające poczucie, że gaśnie wewnętrznie jako ko­

bieta. Pożądliwy wzrok Leigha znowu rozniecił w niej 

płomień. Wiedziała, że prędko o tym nie zapomni. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Maura Carlinnagh ledwie zdołała ukryć przeraże­

nie, jakie ogarnęło ją na widok zmienionej nie do 

poznania starszej siostry. Gdy odzyskała głos, zaczęła 

od wymówek. 

- Och, Brigid, nikt z nas do tej pory nie może 

pojąć, dlaczego uciekłaś z domu i wyszłaś za tego 

Anglika? I czy tak trudno było przyjechać z nim 

i przedstawić go rodzinie? - pytała gładząc posiwiałe 

włosy siostry i patrząc na nią z łagodnym wyrzutem. 

Brigid uchodziła za najmądrzejszą z rodzeństwa. 

Młodsi bracia i siostry zawsze patrzyli na nią 

z podziwem pełnym szacunku. Kiedy zaś po ukoń­

czeniu szkoły wróciła do domu z dyplomem na­

uczycielki w kieszeni, ich szacunek zmienił się niemal 

w nabożną cześć. 

- Przyjechałam zaopiekować się tobą, siostro -cią­

gnęła Maura, uważając, aby się nie rozpłakać. - Zo­

stanę do momentu, kiedy... kiedy poczujesz się lepiej 

i będziesz mogła radzić sobie beze mnie. 

Maura okazała się prawdziwym darem niebios. 

Gotowała, prała, sprzątała, skakała koło chorej sios­

try, we wszystko to wkładając całe swoje serce i duszę. 

Była starą panną, osobą prostą i z natury dobrą, 

zawsze gotową zapomnieć o sobie, zawsze skorą do 

poświęceń. Siostrzenicę traktowała z rewerencją, jako 

osobę przewyższającą mądrością i wykształceniem 

nawet swoją matkę, a więc zasługującą na odpoczynek 

background image

i komfort po pracy. I Rose, tym razem za sprawą 

ciotki, poczuła się znowu jak mała dziewczynka, 

której wszystko w domu podsuwa się pod nos i której 

życzenia się odgaduje. 

Któregoś dnia Maura poprowadziła Rose do okna 

i wskazała ręką stojący w ogródku piękny wyściełany 

fotel, w którym Brigid drzemała w cieniu krzewu 

jaśminu. 

- Dostarczono go z kartką, na której widniały 

słowa: „Od oddanego wielbiciela". Czy nie wiesz 

przypadkiem, kto to może być? 

Rose znała odpowiedź na to pytanie i nie mogła 

ukryć wzruszenia, kiedy Leigh McDowie wpadł po 

godzinie z przyjacielską wizytą. Usiedli na tarasie 

w promieniach zachodzącego słońca, zaś Maura 

uraczyła wszystkich herbatą i słodkimi bułeczkami 

własnego wypieku. Wizyty „długowłosego doktora" 

zaczęły się powtarzać. Rose długo pamiętała te zło­

ciste sierpniowe wieczory, spędzane na miłych po­

gawędkach. 

Na oddziale położniczym wszystko szło swoim 

trybem. Paul Sykes zbadał Trish Pendle i zdecydował, 

że w celu uniknięcia poważnych powikłań, włącznie 

ze śmiercią, grożących dziecku i rodzącej, należy 

wybrać metodę prewencyjną, czyli cesarskie cięcie. 

Operacja przebiegła bez komplikacji. Dziecko urodzi­

ło się zdrowe. Trish nazwała synka Donovan. Na 

razie miała karmić go mamka, o którą postarał się 

szpital, gdyż Trish, w związku z planowaną operacją 

nerki, została przewieziona na oddział chirurgiczny. 

- Mój Boże, Rose, skąd takie prymitywy jak ta 

Pendle się biorą? - biadolił Paul podczas lunchu. 

-I co z nimi robić? Niechlujne toto, tępe, tłuste i na 

dokładkę żadnej odpowiedzialności za wychowanie 

dziecka! W takich wypadkach zaczynam wręcz wie­

rzyć w sensowność przymusowej sterylizacji. Wiem, 

background image

że mówiąc to, ranie twoje uszy, lecz taka jest po prostu 

moja spontaniczna reakcja. 

Ranił nie tylko jej uszy. Tak nie godziło się mówić. 

Na szczęście nie wszyscy myśleli w ten sposób o Trish. 

Rose pamiętała o dowodach sympatii, jakie Leigh i 

okazał nieszczęśliwej nastolatce i jej dziecku. W sumie 

uznała, że uwagi Paula nie zasługują na odpowiedź, 

- Czy dostałaś zaproszenie na pożegnalne przyję-

cie, jakie urządza Caroline? - zapytał Paul. 

Kiwnęła głową, jednak bez entuzjazmu. 

Strzaskane kości aktorki zrosły się wręcz wzorowo, 

co było niewątpliwie zawodowym sukcesem Paula. 

Założono jej lżejszy i poręczniejszy gips, w którym 

mogła poruszać się o kulach. Cieszyła się na myśl 

o powrocie do domu i chciała, żeby inni również 

uczestniczyli w jej radości. Bez trudu dostała pozwole­

nie na urządzenie przyjęcia, które miało się odbyć 

w stołówce w ostatni piątek sierpnia. Zaprosiła poło­

wę personelu medycznego, to znaczy te wszystkie 

osoby spośród lekarzy i pielęgniarek, które pośrednio 

i bezpośrednio przyczyniły się do jej powrotu do 

zdrowia. Paul miał być honorowym gościem. Rose 

i Leigh, jako obecni wówczas przy ofiarach wypadku, 

też nie zostali pominięci. Każdy zresztą mógł przyjść 

z osobą towarzyszącą. Rose była świadkiem, jak 

Tanya Dickenson chwaliła się przed Laurie Moffatt, 

iż Leigh zwrócił się do niej z prośbą, aby to ona 

wystąpiła w roli jego partnerki. Kiedy to mówiła, w jej 

jasnoniebieskich i zwykle zimnych oczach błyszczała 

satysfakcja. 

Tymczasem walka Rose o dobro matek i ich dzieci 

nie słabła. Rzadko jednak takie działania obywają się 

bez kosztów i Rose płaciła za swoją aktywność krań­

cowym wyczerpaniem. Dzień pracy lekarza na stażu 

i tak był dostatecznie długi. Dodatkowe godziny, jakie 

trzeba było poświęcić na zbieranie danych, czyniły go 

background image

praktycznie nie kończącym się. W trzecim tygodniu 

sierpnia Rose stwierdziła, że goni resztkami sił. W dwa 

dni później, asystując doktorowi Rowanowi przy 

cesarskim, zasłabła i na chwilę straciła przytomność. 

Jedno było pewne jak amen w pacierzu: musiała 

odpocząć. Toteż bez słowa protestu pozwoliła zapa­

kować się do taksówki i odesłać do domu. 

- Wielkie nieba, co się stało?! - wykrzyknęła ciotka 

Maura, kiedy o tak wczesnej i stąd niezwykłej porze 

dnia Rose stanęła w drzwiach. 

- Wszystko w porządku, ciociu. Po prostu dzisiaj 

mam wolne. Gdzie mama? 

Maura wskazała palcem na drzwi saloniku, po 

czym natychmiast przyłożyła go do ust. 

- Sza, Rose, twoja matka konferuje - wyszeptała. 

- I zabroniła sobie przeszkadzać pod jakimkolwiek 

pozorem. 

- Konferuje? A z kim, jeśli wolno wiedzieć? - zapy­

tała Rose. 

Nasuwały się tylko dwie możliwości. Mógł to być 

ksiądz Naylor lub ich lekarz domowy, doktor Tait. 

- Czy wezwała księdza Naylora, żeby się wyspo­

wiadać? - uszczegółowiła pytanie, nie mogąc docze­

kać się odpowiedzi. 

- Nie, to jest... ech... - Maura zaczęła się jąkać. 

Rose nagle poczuła, że wzbiera w niej podejrzli­

wość. Szybko podeszła do drzwi saloniku. Usłyszała 

głos matki oraz swoje imię. Słowo „Rose" powtórzyło 

się, ale zarówno teraz, jak i przed chwilą nie wypowie­

działa go Brigid. Padło z ust doktora McDowie'ego, 

którego miękki, głęboki głos rozpoznała bez trudu. 

Zapukała i nie czekając na odpowiedź otworzyła 

drzwi. Matka i Leigh siedzieli przy stole nad jakimiś 

dokumentami. 

- Co się tutaj dzieje? - zapytała z wyczuwalnym 

rozdrażnieniem. - Przychodzisz, Leigh, podczas mojej 

background image

nieobecności i ucinasz sobie z mamą pogawędkę na 

mój temat. Czy nie za dużo tego dobrego? 

Zbliżyła się do stołu, by rzucić okiem na dokumen-

ty, lecz Leigh uprzedził ją i zakrył je leżącą obok 

tekturową teczką. 

- Nie tak szybko, Rose. Twoja matka i ja mamy 

pełne prawo, by się spotykać i rozmawiać, o czym 

nam się żywnie podoba. Nie przewidzieliśmy twojego 

tak rychłego powrotu. 

- Jasne, że nie! - wykrzyknęła rozwścieczona, z po­

bladłą twarzą. - Tyle że ja z kolei mam pełne prawo 

wiedzieć. Ostatecznie jestem jej jedyną córką. Nie 

pozwolę tu na żadne konspiracje, na żadne szeptanki 

skierowane przeciwko mnie! Mamo, proszę, powiedz 

mi, o czym rozmawiałaś z tym człowiekiem? 

- Nie, Rose, nie. 

Matka ukryła twarz w dłoniach, po czym do uszu 

przerażonej Rose dobiegł jej stłumiony szloch. Leigh 

objął Brigid opiekuńczym ramieniem i zaczął szeptać 

jej jakieś słowa pocieszenia. W pewnym momencie 

podniósł głowę. 

- Bądź tak dobra i zostaw nas samych - powiedział 

tonem, który wykluczał wszelką dyskusję. - I nie 

zapomnij zamknąć za sobą drzwi. 

W osłupieniu, wystraszona, zrobiła to, co jej kaza­

no. Następnie krokiem lunatyczki przeszła do kuchni, 

gdzie bez życia padła na krzesło. 

- Ależ nie masz się czego obawiać - uspokajała ją 

ciotka. - Wiesz przecież, że Brigid zawsze miała, ma 

i będzie mieć na względzie tylko twoje dobro. A i dok­

tor McDowie wydaje się być przyzwoitym człowiekiem. 

-Wiem, ciociu, wiem! Tylko czuję się taka ode­

pchnięta, gdzieś na marginesie, prawie niepotrzebna 

- skarżyła się Rose ze szlochem. 

Na widok Leigha, który stanął w drzwiach, szybko 

jednak otarła łzy. 

background image

- Musisz mi przyrzec, Rose, że nigdy już wobec 

Brigid nie zachowasz się w taki sposób. Ona i tak już 

dźwiga dostatecznie ciężkie brzemię cierpień - powie­

dział głosem nie znoszącym sprzeciwu. - A więc? 

- Przyrzekam - wyszeptała. 

- Dobra dziewczynka. A teraz wytłumacz mi swój 

stan. Wyglądasz, jakby zmarli ci podczas porodu 

matka i dziecko. 

Rose zdobyła się na wątły uśmiech. 

- Tak źle to nie było. Po prostu zasłabłam przy 

cesarskim. 

Usłyszawszy to, Maura natychmiast skoczyła po 

poduszkę i podłożyła ją pod głowę siostrzenicy. 

- Cóż ty wyrabiasz, kobieto?! -wykrzyknął Leigh. 

- Chcesz zapracować się na śmierć? Marsz do łóżka! 

I nie wstawać mi do jutra rana! 

- Ani myślę. Dziś koło północy muszę jeszcze wpaść 

na oddział do moich matek. Chodzi o nocne wywiady 

w ramach badań, które podjęłam się przeprowadzić. 

- Do diabła z badaniami! - rzucił zdecydowanie. 

- Nie zdajesz sobie sprawy, jakie to dla mnie 

ważne, Leigh. Teraz odpocznę, ale nikt nie odwiedzie 

mnie od tej wizyty. Ty również. 

- No więc dobrze, Rose - rzekł rozdrażnionym 

głosem. - Pójdę i przeprowadzę za ciebie te cholerne 

wywiady! Wezmę pióro, notatnik i przemienię się na 

dzisiejszą noc w kobietę-z-nożem-w-zębach, w wielo­

czynnościowego robota. Będę pytał, wysłuchiwał, spi­

sywał, zmieniał pieluszki, przystawiał do piersi, sło­

wem: uczynię każde wariactwo, włącznie z seksual­

nym zaspokojeniem siostry Hicks, bylebyś tylko spę­

dziła tę noc w łóżku! 

- W porządku - zgodziła się. 

Skapitulowała tak szybko, gdyż zaczęła się oba­

wiać, że jeszcze chwila, a wybuchnie histerycznym, 

niepowstrzymanym śmiechem. 

background image

Kiedy Leigh pożegnał się i poszedł, Maura sko­

mentowała jego wizytę: 

- Widać jak na dłoni, że doktor McDowie dba 

o ciebie, Rose. 

Rose spała przez cały dzień i całą noc. Obudziła 

się rześka i wypoczęta fizycznie i psychicznie. Zjadła 

obfite śniadanie i poszła do pracy z mocnym po-

stanowieniem podziękowania „długowłosemu dokto­

rowi". Niestety, zajęty był na oddziale ginekologicz­

nym i musiała czekać aż do pory lunchu. 

Prawie kończyła swój posiłek, gdy zobaczyła go 

z tacą przy barze. Równocześnie usłyszała, jak wołają 

go, aby się przysiadł od stolika pediatrów, gdzie 

siedział również doktor Cranstone z żoną, Annette. 

Ku jej wielkiemu zaskoczeniu, odpowiedział im tylko 

zdawkowym uśmiechem, po czym wybrał jej stolik. 

- Czy nie przeszkadzam? - zapytał, rozkładając się 

ze swoim szaszłykiem baranim, surówką i kawą. 

- Chciałbym zamienić z tobą kilka słów. 

Uśmiechnęła się. 

- Ależ oczywiście, Leigh. Prawdę mówiąc, miałam 

nadzieję na to spotkanie. 

- Przede wszystkim powiedz mi, jak się czujesz? 

- Czuję się zdrowa jak ryba. I to dzięki tobie, 

Leigh, za co z całego serca dziękuję. A poza tym 

- spuściła oczy na talerz - chciałabym cię prze­

prosić. Zachowałam się wczoraj wobec ciebie i ma­

my głupio, wulgarnie i napastliwie. Dzisiaj wstydzę 

się tego. 

- A jak się czuje Brigid? - zapytał pośpiesznie. 

-Możliwie. Gdy wychodziłam z domu, jeszcze 

spała. Twarz miała pogodną, jakby nawiedzały ją tej 

nocy jedynie dobre sny. 

Z oczu Leigha znikły iskierki wesołości. Została 

w nich tylko niezgłębiona czerń. Milczał. 

background image

- A ty, Leigh? Jak spędziłeś ostatnią noc? - zapyta­

ła. - Na położniczym musiał panować niezły rejwach... 

Przerwała i biegnąc za wzrokiem Leigha spojrzała 

w górę. Przy stoliku stał uśmiechnięty Philip Cran-

stone. 

- Cześć, Leigh. Cześć, Rose. Przysiądźcie się do 

nas. Annette chciałaby usłyszeć ostatnie ploteczki 

z położniczego. Zróbcie jej tę przyjemność. 

Rose bez słowa spuściła głowę. Natomiast od­

powiedź Leigha zabrzmiała dość bezceremonialnie: 

- Przykro mi, Phil. Nie czuję się dzisiaj w nastroju 

do plotkowania i żartów. Poza tym prowadzę teraz 

ważną rozmowę. Wybacz, stary. I przeproś od nas 

małżonkę. 

Phil lekko pobladł, wzruszył ramionami i obróciw­

szy się na pięcie odszedł. 

- Słuchaj, Rose. Chciałbym ci teraz zaproponować 

coś, czego odmówiłem wówczas w gabinecie naszego 

starucha. Słowem, chcę wziąć udział w twoich ba­

daniach. Bez wątpienia potrzebna ci pomoc. Tylko 

razem możemy podołać temu zadaniu w narzuconym 

terminie, nawet jeżeli różnimy się poglądami na spra­

wę. Zresztą odmienność stanowisk sprawi jedynie, 

że końcowe wnioski będą bardziej obiektywne i wy­

ważone. 

Nagle spojrzenie Rose stało się badawcze. Szukała 

w twarzy Leigha śladu jakichś ukrytych pobudek. 

Zlękła się, że jej tezy zostaną rozwodnione lub ukaza­

ne w fałszywym świetle. 

- Czy mam rozumieć, że nie popierasz już doktora 

Cranstone'a? - zapytała bez ogródek. 

- Powiedzmy raczej, iż zależy mi w równym stop­

niu jak tobie, by nasze grube ryby dostały rzetelny, 

dobrze udokumentowany raport, który, miejmy na­

dzieję, zostanie opublikowany w którymś z lekarskich 

periodyków. A jeśli przedrukuje go jakieś pismo 

background image

kobiece, to tym lepiej. Tyle że musimy operować 

faktami, nie anegdotami. 

Spojrzenie Rose złagodniało. Patrzyła na swego 

byłego przeciwnika, nieświadoma przemiany, jakiej 

ulega w tej chwili jego romantyczna dusza. 

- Powiedz mi, Leigh, czy minionej nocy wydarzyło 

się coś, co spowodowało tę zmianę w twoim stosunku 

do mnie? 

Potrząsnął głową. 

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków, Rose. 

Nie zmieniam poglądów w ciągu dwóch godzin, nawet 

gdyby obfitowały one w dość szokujące doświadcze­

nia. Musimy przede wszystkim oczyścić się z emocji. 

No więc jak, przyjmujesz moją wyciągniętą rękę? 

Rose westchnęła. 

- Przyjmuję. Raz kozie śmierć. 

Uśmiechnął się. Znane jej dobrze ogniki znów 

zatańczyły w jego oczach. 

- A teraz zmieńmy temat. Myślę, że pracę trzeba 

przeplatać rozrywką, i właśnie czegoś takiego po­

trzebujesz. Otóż wdzięczny mąż jednej z moich pac­

jentek, chcąc mnie uszczęśliwić, podarował mi... Zga­

dnij, co? 

- Nie mam pojęcia - odparła lekko zaintrygowana. 

- Dwa bilety na „Burzę" Szekspira. Co ty na to? 

- A Tanya nie chce iść? 

- Ma dzisiaj dyżur. Poza tym nie jestem pewien, 

czy przepada za klasyką. 

- Ja również. To znaczy również mam dyżur. 

Rose nie wiedziała, czy cieszyć się, czy też smucić 

z tego powodu. 

- Wiem, z tym że doktor Rowan zaofiarował się 

przejąć twoje obowiązki na te kilka godzin. Zostanie 

w szpitalu aż do naszego powrotu. Tak jak my 

wszyscy, on również przejmuje się tobą. Urazisz go, 

odrzucając jego ofertę. 

background image

Rose przez chwilę się wahała. W końcu potrząsnęła 

głową. 

- Przykro mi, Leigh, ale nic z tego. 

- Przykro mi, Rose, ale to musi wypalić - rzekł 

stanowczym tonem, pochylając się do przodu. - Jeśli 

będziesz uparta, pójdę i poskarżę się twojej matce. Czy 

chcesz ją jeszcze bardziej przygnębić? I tak już w dosta­

tecznym stopniu zamartwia się, że za dużo pracujesz. 

Przeczucie podpowiadało jej, że gotów naprawdę 

to zrobić. Poddała się. 

- Cóż, widzę, że nie mam wyboru, Leigh. 

Po gorącym dniu nastał ciepły i miły wieczór. 

Południowo-zachodni wietrzyk oczyszczał miasto 

z nagrzanego, ciężkiego od spalin powietrza. Rzęsiście 

oświetlona bryła teatru nasuwała na myśl porównania 

ze świątynią magii, azylem fantazji, arką pięknego 

słowa. Dzień w dzień podczas tego letniego sezonu 

elegancka publiczność zapełniała widownię, aby na­

cieszyć oczy i uszy ostatnią z trzydziestu sześciu sztuk 

Maga ze Stratfordu, dramatyczną baśnią, w której 

zawarł on całą swoją dojrzałą mądrość. 

- Ciekawa jestem - powiedziała Rose, zajmując 

miejsce - jak inscenizator poradził sobie z pierwszą 

sceną burzy na morzu. 

- Obawiam się, że jeśli potraktował rzecz realis­

tycznie, to przyjdzie nam rozejrzeć się za jakąś kłodą, 

żeby nie zatonąć - zażartował Leigh. 

Leigh w swoich żartach niezbyt daleko odbiegł od 

prawdy. Po chwili bowiem, za skinieniem czarodziej­

skiej różdżki Prospera, niebo zarysowały błyskawice 

i zagrzmiały pioruny, wicher rzucił góry wody na 

nieszczęsnych śmiertelników, a liny statku pękały 

niczym pajęcze nici. Żagle poszły w strzępy, okręt 

zaczął się rozpadać, zaś krzyki i żale załogi, która 

spojrzała w oczy bezlitosnej śmierci, głuszyło wycie 

background image

oceanu. Ale książę-czarodziej zadbał, by nikomu nic 

złego się nie stało. Jego zamiary były dobrotliwe, 

a jego sługa Ariel, duch powietrza, swoim cudownym 

śpiewem najpełniej je wyraził: 

Posplatajcie wasze dłonie! 

Gdy całunki, gdy pieszczoty 

Ukołyszą morskie tonie, 

Suńcie po nich krok wesoły 

I zanućcie ze mną społy* 

I stała się rzecz dziwna. Rose i Leigh spojrzeli na 

siebie i bez słowa, posłuszni Arielowi, ujęli się za ręce. 

A kiedy śliczna Miranda, córka Prospera, i Fer­

dynand, królewicz neapolitański, wyznali sobie mi­

łość, Rose poczuła na swoim policzku delikatny po­

całunek Leigha. Z tą chwilą scena przed jej oczami 

poszybowała ku niebu i Rose całą duszą doznała 

cudowności istnienia. Lecz aby czar nie rozpłynął się 

zbyt szybko, odwróciła głowę i Przyjąwszy ustami 

usta mężczyzny utonęła w pocałunku słodszym od 

śpiewu Ariela. 

Sztuka dobiegła końca. Roztopiła się baśniowa 

rzeczywistość. Długo trwały oklaski. Kiedy zamilkły, 

Rose poczuła, że ma łzy na policzkach. 

-I jak, Rose? - zapytał Leigh głosem doktora 

McDowie'ego. 

- Nie chcę wracać do rzeczywistości, Leigh - od­

parła ze smutkiem. 

Ujął ją za ramię i uścisnął. 

- To było cudowne przedstawienie, i to pod każ­

dym względem. Chodź, przygotowałem na dzisiaj 

jeszcze jedną niespodziankę. 

* Tłum. Leon Ulrich 

background image

Zaprowadził ją za kulisy i chciał już zapukać do 

którychś z rzędu drzwi, gdy otworzyły się nagle 

i stanął w nich aktor, który grał Bosmana w pierwszej 

i ostatniej scenie. 

- Cześć, Bosmanie. Widzę, że właśnie wychodzisz. 

Pójdziemy więc razem na parking. 

- Cześć, stary chłopie. A co to za czarnowłosa 

piękność stoi u twego boku? 

- Rose, pozwól, że ci przedstawię mego młodszego 

brata, Andrew - rzekł Leigh, szczerząc zęby w uśmie­

chu. - Może jeszcze nie aktor, lecz klown całą gębą. 

Właśnie debiutuje na deskach tego teatru. 

Rose nawet nie starała się ukryć przyjemnego 

zaskoczenia. 

- Co za miła niespodzianka! Leigh, dlaczego nie 

powiedziałeś mi podczas przedstawienia, że patrzę na 

twojego brata? Nigdy ci tego nie wybaczę. Byłeś 

wspaniały, Andrew, wszyscy byliście wspaniali. 

Zaczęli komentować reżyserię, grę poszczególnych 

aktorów, dekoracje i kostiumy. W pewnym momencie 

Andrew zmienił temat. 

- Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego puściłeś kan­

tem internę i wlazłeś w skórę stażysty na oddziale 

położniczym. Jeżeli wszystkie lekarki są tam takie jak 

Rose, to ja również jestem gotów zrezygnować ze 

sceny i witać głębokim ukłonem rodzące się dzieci. 

- Dość błaznowania, braciszku - powiedział Leigh. 

- Wiedza z zakresu położnictwa, ginekologii i pediatrii 

będzie mi bardzo pomocna w mojej prywatnej prakty­

ce. Jako lekarz domowy i rodzinny, którym mam 

nadzieję zostać, nie mogę znać się przecież tylko na 

wątrobie czy nerkach. - Westchnął i spojrzał na 

zegarek. - Niestety, Bosmanie, musimy się rozstać. Jeśli 

nie zjawimy się o oznaczonej godzinie w szpitalu, 

posiekają nas na drobne kawałki. W takim razie do 

zobaczenia przy okazji jakiegoś innego przedstawienia. 

background image

- Do zobaczenia. Żegnaj, słodki książę i ty piękna 

księżniczko - odparł Andrew, składając na policzku 

Rose braterski pocałunek. 

Wracali do Beltonshaw w milczeniu. Rose tylko 

ciałem była w samochodzie, jej dusza została w tea­

trze, zaś myśli krążyły wokół tamtej chwili, kiedy ona 

i Leigh, częściowo tylko świadomie, spełnili życzenie 

starego Prospera. Czy biły wówczas ostrzegawcze 

dzwony? Być może biły, lecz ona ich nie słyszała. 

Inaczej przecież pomyślałaby o Paulu! 

- Paul zdziwi się, kiedy usłyszy, gdzie byłam 

- zauważyła, przerywając milczenie. 

- Powiedz mu, że zjeżdża do Manchesteru Edna 

Everage. Być może to go zainteresuje - rzucił zimnym 

głosem Leigh. 

- Przepraszam, ale sama lubię Ednę. Wszystko 

zależy od tego, w jakim w danym momencie jesteśmy 

nastroju. 

- Racja. Lecz Edna musiałaby wznieść się na wyży­

ny, żeby wyciągnąć Sykesa z kobiecego bloku na 

oddziale chirurgii. 

Rose zmarszczyła brwi. 

- Co chesz przez to powiedzieć? Dlaczego psujesz 

uroczy wieczór? 

- Och, Rose, Rose. Jak ty w ogóle możesz to 

wszystko znieść? Czy nie obraża cię fakt, że on niczego 

nie widzi poza nogą tej aktorki? 

Rose zesztywniała. Dlaczego Leigh McDowie stał 

się nagle tak nieprzyjemny? Czyżby powodowała nim 

zazdrość? Myśl ta zaintrygowała ją, lecz po chwili 

wydała się zwyczajnie śmieszna. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Przygotowania do pożegnalnego przyjęcia Caroli-

ne Trench były na ukończeniu. Aktorka wynajęła 

renomowaną firmę, organizującą tego typu imprezy, 

a ponieważ utrzymała się piękna pogoda, podjęto 

decyzję o zorganizowaniu zabawy pod gołym niebem, 

w ogrodzie na tyłach szpitalnego budynku. 

Lista gości wydłużyła się o sławy i znakomitości ze 

światka telewizyjnego i filmowego, co z pewnością 

podniosło temperaturę oczekiwania na ów od dawna 

już zapowiadany ostatni piątek miesiąca. Aż wreszcie 

dzień ten nadszedł. Było bardzo gorąco, a nieruchome 

powietrze zdawało się gęste jak zupa. Wszyscy goście 

pocili się przy najmniejszym ruchu. Dwie ciężarówki 

przywiozły pół tuzina dość pokaźnych rusztów oraz 

chyba tonę węgla drzewnego. Na trawnikach porozsta­

wiano ogrodowe stoliki i krzesła, zaś na zaimprowizo­

wanym podium zaczęto instalować mikrofony, głośniki 

i światła. Każde drzewo przybrano girlandami żaró­

wek, aby po zapadnięciu zmroku móc bawić się dalej. 

Nie mogło zabraknąć, rzecz jasna, dziennikarzy 

i reporterów, a wśród nich wszędobylskiego Rogera 

Maynarda. Każda, nawet najmniejsza lokalna gazeta 

przysłała swoją delegację, która toczyła bój o lepsze 

miejsca z kolegami z innych redakcji. Nazwisko Caro-

line Trench działało bowiem jak magnes i przysparza­

ło czytelników. 

Rose do ostatniej chwili miała nadzieję, że nawał 

pracy uniemożliwi jej udział w zbiorowej imprezie 

background image

przy rożnach, lecz jakby fatalnym zrządzeniem losu 

tego dnia zjawiła się na oddziale tylko jedna ciężarna 

i nic nie wskazywało, aby zanosiło się na więcej 

porodów. Pozostawała jeszcze najważniejsza kwestia. 

Otóż Rose poczuwała się do obowiązku towarzysze-

nia Paulowi, kiedy ten, w roli gościa tym razem, I 

będzie witany przez gospodynię wieczoru, Caroline 

Trench. 

Patrząc w lustro, zadała sobie pytanie, które drę­

czyło ją od dawna. Kim jest właściwie dla Paula? 

Narzeczoną? A może, by użyć trochę staroświeckiego 

słowa, kochanką? Zmarszczyła brwi. Byli ze sobą 

zaręczeni. Mniejsza z tym, że nieoficjalnie, gdyż 

wszyscy o tym wiedzieli, tak jak wszyscy wiedzieli 

o istnieniu ich miłosnego gniazdka w campingowej 

przyczepie w Nethersedge. Ostatni raz byli tam przed 

dwoma miesiącami. Czyż zatem mogło dziwić, że Paul 

ochłódł cokolwiek w swych uczuciach i już nie po­

święcał jej całego swojego wolnego czasu? Zresztą, 

nawet gdyby chciał poświęcić, to ona, przytłoczona 

pracą i dodatkowymi obowiązkami, nie mogła zaofia­

rować mu ani minuty. 

Tak czy inaczej przy najbliższej okazji powinna 

przeprowadzić z nim szczerą rozmowę. Jeżeli nadal 

będzie zapewniał ją o swojej miłości, to ona, Rose, 

musi postawić kwestię oficjalnych zaręczyn i wyzna­

czenia orientacyjnej daty ślubu. 

Ponownie spojrzała w lustro, tym razem z przyjem­

nością. W długiej sukni z karmazynowego brokatu, 

z głębokim wycięciem na plecach wyglądała wręcz 

oszołamiająco. Kryształowe kolczyki w kształcie wi­

siorków na tle kruczoczarnych włosów przypominały 

dwie roziskrzone gwiazdy na tle nocnego nieba. Lecz 

bez wątpienia najciekawsze były okolone długimi 

rzęsami ciemnoniebieskie oczy. Zachował się w nich 

bowiem ślad tamtego pytania z teatru o granicę 

background image

pomiędzy rzeczywistością realną a tą ze świata magii 

i czarów. 

Kiedy zjawiła się w przemienionym w teatralną 

scenerię i rozbrzmiewającym miłą muzyką ogrodzie, 

nie tylko Paul Sykes, lecz również inni koledzy wyra­

zili mimiką i słowem swój zachwyt piękną i elegancką 

koleżanką. Tylko Leigh McDowie, który przyszedł 

w towarzystwie triumfalnie młodej i jasnej Tanyi 

Dickenson, ograniczył się do badawczego, trochę 

melancholijnego, trochę ironicznego spojrzenia. 

Wkrótce też zaczęli napływać goście spoza szpitala. 

Rozpalono ogień pod rożnami. W powietrzu rozeszła 

się smakowita woń kiełbasek i szaszłyków. 

Nagle zrobiło się wietrznie i chłodno. Do dźwięków 

muzyki i rozmów dołączył szelest liści. Wiatr napędził 

chmury, które przesłoniły chylące się ku zachodowi 

słońce. Na obnażonych ramionach pań pojawiła się 

gęsia skórka. Sięgnięto po szale i narzutki. 

Rozpoczęła się część oficjalna. Paul Sykes wpro­

wadził na estradę Caroline Trench i pomógł jej usiąść 

na przygotowanym tam specjalnie dla niej krześle. 

Aktorka, niewątpliwie zachwycająca w swej białej 

jedwabnej sukni ze złotym paskiem, biła jednak inne 

panie nie tyle elegancją czy urodą, co przede wszyst­

kim szczęściem promieniującym z jej twarzy. 

Powitała wszystkich gości, dziękując im za przyby­

cie, a następnie, trzymając mikrofon przy ustach, 

z wprawą zawodowej aktorki zwróciła się do Paula 

Sykesa, który stał w pobliżu jej krzesła. 

- A teraz, korzystając z tej miłej okazji, chciałabym 

wyrazić swoją wdzięczność panu doktorowi Paulowi 

Sykesowi, który uratował moją nogę, a tym samym 

moją aktorską karierę, a tym samym moje życie. 

Słowa zresztą nie są w stanie oddać tego, co czuję. 

Ten szpital oraz jego personel na zawsze pozostaną 

w mym sercu. Ale szczególne w nim miejsce będzie 

background image

zajmował najlepszy z chirurgów i fantastyczny czło-

wiek, Paul Sykes, mój doktor, mój cudowny doktor. 

Paul Sykes pochylił się, by pocałować dłoń aktorki, 

lecz ona zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła ob-

sypywać namiętnymi pocałunkami. 

Rozległy się oklaski, wesołe okrzyki i gwizdy. 

Błyskały flesze aparatów. Szczery entuzjazm ogarnął 

też pacjentów okupujących okna szpitalnego budyn­

ku. 

- T o ci heca! - skomentował Leigh na użytek 

Tanyi, lecz Rose, która stała w pobliżu, usłyszała 

jego słowa. 

-I to chyba dość przykra dla doktor Gillis, zwa­

żywszy na jej związek z Paulem Sykesem - dodała 

pielęgniarka. 

- Nie przejmuj się, taka piękna kobieta jak Rose 

nie zostanie długo sama - powiedział Leigh oschłym, 

jakby drewnianym głosem. - Poza tym rozumiem tego 

Sykesa, że smakują mu usta Caroline, lecz ja chciał­

bym popróbować smaku czegoś z rusztu. Jestem 

wściekle głodny, a w każdej chwili mogą mnie wezwać 

na oddział. 

Rose modliła się w duchu, aby Leigh i Tanya nie 

dostrzegli jej i nie zorientowali się, że wszystko sły­

szała. Odetchnęła dopiero wówczas, kiedy na skutek 

falowania tłumu oddaliła się od nich na dostateczną 

odległość. Czuła się upokorzona zarówno słowami 

Leigha i Tanyi, jak i sceną na estradzie. Gniew 

zabarwił jej policzki. Postanowiła, że machnie ręką na 

to całe przyjęcie i wróci do matki i ciotki. I gdy była 

już blisko wyjścia, niespodziewanie natknęła się na 

ludzi, których bardzo lubiła: doktora Okoje, anestez­

jologa, z żoną Susannah oraz Lewisa Granta, też 

anestezjologa, z żoną Fay. 

Fay i Rose były przyjaciółkami, a że praktycznie 

nie widziały się od wesela Grantów, na którym Rose 

background image

wystąpiła w roli druhny, miały wiele tematów do 

poruszenia. 

- Czy to prawda - zagadnęła Fay, kiedy już do 

woli się wyściskały - że masz teraz pod sobą Leigha 

McDowie'ego? Szampański facet. Czy wciąż otacza 

go rój omdlewających z zachwytu dziewcząt? Dobrze 

choć, że Paul ma na ciebie oko, bo byłabyś jego 

następną ofiarą. 

- Nie ma obawy! - odparła Rose, nieco zmieszana 

żartami przyjaciółki. - Aktualnie interesuje się jedną 

z pielęgniarek, młodą, lecz nie w ciemię bitą dziewczy­

ną, która wie, czego chce. A wszystko wskazuje na to, 

że chce właśnie Leigha McDowie'ego. 

- Oho! Wyczuwam w twoim głosie nutkę urażonej 

kobiecej ambicji - powiedziała Fay, puszczając oko. 

- Przecież już wróble na dachach ćwierkają, że wspa­

niały, olśniewający Leigh niemal codziennie odwiedza 

swoją szefową w jej domu. 

- Faktycznie, przychodzi do mojego domu, ale 

niestety czy „stety" nie do mnie. Zaprzyjaźnił się 

z moją matką i wydaje się, że jest to wyjątkowo 

serdeczna i głęboka przyjaźń. Zaczęła się tutaj, w tym 

szpitalu, gdzie Brigid miała operację. 

- Tak, słyszałam, że twoja mama leżała na gineko­

logii - powiedziała Fay, tym razem już poważnym 

głosem. - Ale chyba wszystko w porządku? 

- Przeciwnie, Fay. Nie mogę mieć dużych nadziei. 

-Och, Rose, jakże mi przykro! - Twarz Fay 

wyrażała szczere współczucie. - A może przyjecha­

łabyś do nas ze swoją mamą na weekend? Barfylde 

to urocza miejscowość i skończyliśmy już urządzanie 

domu. 

- Nie sądzę, żeby mama chciała wyjeżdżać w tej 

chwili gdziekolwiek. Zresztą przyjechała do nas jej 

siostra, która się nią opiekuje. Tak czy inaczej, dzię­

kuję, Fay. 

background image

- To może wybrałabyś się z Paulem? - nalegała 

młoda kobieta. 

-Wierz mi, bardzo bym chciała, ale ostatnio 

wszystko tak jakoś mi się układa, że nie mogę ruszyć 

się z Beltonshaw - odparła Rose głosem, który roz­

płynął się w półtonach melancholii i smutku. 

Zaraz jednak uśmiechnęła się i odrzuciwszy głowę 

do tyłu poszła z przyjaciółmi w kierunku rozstawio­

nych stolików, gdzie już czekały na nich upieczone na 

ruszcie, rumiane i wonne mięsiwa. 

Wiatr rozwiewał zapachy, porywał ze stołów pa­

pierowe chusteczki i szumiał w koronach drzew. 

Na trawniku pomiędzy podium a stolikami pojawił 

się wózek inwalidzki, na którym siedziała Caroline 

Trench. Z tyłu, w roli pielęgniarza, kroczył Paul 

Sykes, po bokach zaś ciągnęło roześmiane i rozbawio­

ne towarzystwo z telewizji. Na obrzeżach grupy uwi­

jali się niezmordowani fotoreporterzy. 

- Rose, kochanie, gdzie się podziewałaś? - zapytał 

Paul, pomagając aktorce przesiąść się z wózka na 

krzesło. - Cześć, Lewis, jak leci, przyjacielu? Zdaje 

się, że nie przedstawiłem cię jeszcze Caroline? 

Do prezentacji jednak nie doszło. Nagle tuż ponad 

ich głowami pojawił się na niebie jęzor błyskawicy, 

a zaraz potem rozdarł powietrze ogłuszający grzmot. 

Wiatr zawył, jak gdyby przestraszony gniewem nie­

bios, i z gwałtownością rzucił się na ludzi i przed­

mioty. Tu pofrunął jakiś szal, tam znów szybował 

obrus, niczym resztka porwanego żagla. Gromy za­

częły się sypać jeden za drugim, głusząc piski kobiet 

i krzyki mężczyzn, którzy nawoływali do spokojnego 

odwrotu w kierunku głównego wejścia do szpitala. 

Kiedy zaś zgasło światło, zapanował ogólny chaos. 

Jakby tego jeszcze było mało, z czarnej, skłębionej, 

ciągnącej się aż po horyzont chmury lunęły na spie­

czoną letnimi upałami ziemię całe potoki deszczu. 

background image

Ogniska pod rusztami zaczęły syczeć i parować. Go­

ście, biegnąc w kierunku budynku, instynktownie 

zarzucali na głowy marynarki lub narzutki, jak gdyby 

mogło to ich uchronić przed całkowitym przemocze­

niem. Ktokolwiek wpadał do holu, niewiele różnił się 

od skąpanego w balii kota czy kury. 

Nie zatrzymując się, Rose pobiegła prosto na 

oddział, gdzie wiatr narobił trochę szkód i bałaganu, 

zanim pielęgniarkom udało się zamknąć okna. Więk­

szość matek w dużej sali tuliła opiekuńczo w ramio­

nach swoje pociechy i słuchała barwnego opowiada­

nia siostry Hicks o niemieckich nalotach bombowych, 

które ta starsza kobieta pamiętała z okresu dzieciń­

stwa. Siostra Hicks w co drugim zdaniu podkreślała, 

że było to  p r a w d z i w e niebezpieczeństwo 

w odróżnieniu od tej niewinnej burzy z piorunami, 

która nie zrobi nikomu krzywdy, chyba tylko ptakom 

na drzewach. Jednak dwie czy trzy pacjentki, w ata­

wistycznym lęku przed gniewem żywiołów, nakryły 

głowy poduszkami. 

W pokoju dla personelu było tłoczno, a ponieważ 

każda z przemoczonych osób chciała się napić gorącej 

herbaty, zabrakło plastikowych kubków. Rose pamię­

tała, że cały ich zapas znajduje się w przechowalni 

bielizny i sprzętu na końcu korytarza. 

Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, stanęła 

jak wmurowana. Zobaczyła Paula i Caroline sple­

cionych w uścisku tak mocnym, że wydawali się 

jedną istotą. Caroline wydała cichy okrzyk. Paul 

odwrócił głowę. 

- Przepraszam - wybąkała Rose. - Nie wiedzia­

łam, że ktoś jest tutaj. 

Odwracając się, uderzyła kostką o podnóżek sto­

jącego z boku wózka Caroline. Zabolało. 

- Cholera! - zamruczała i zatrzasnęła za sobą 

drzwi. 

background image

Na korytarzu pomyślała, że po kubki musi pójść 

teraz aż do bufetu. Przyniosła je i mogła wreszcie wraz 

z innymi rozgrzać się gorącą herbatą. 

Pijąc ją, zadała sobie pytanie, skąd ten spokój, ta i 

chłodna obojętność? Chyba stąd, pomyślała, że scena 

w przechowalni w gruncie rzeczy jej nie zaskoczyła. 

Od jak dawna podświadomie wiedziała o zaślepieniu 

Paula piękną Caroline? Niewykluczone, że od samego 

początku, to znaczy od tamtego dnia wypadku na 

autostradzie, który dla niej był zarazem dniem boles­

nej cezury, związanej z chorobą matki. 

Po godzinie burza osłabła. Wiatr ucichł, grzmoty 

oddalały się. Goście zaczęli się rozjeżdżać. Rose stała 

przy oknie i patrzyła na migoczące w prześwitach 

pomiędzy chmurami pojedyncze gwiazdy. Czuła go­

rycz i żal. Bezgranicznie zaufała mężczyźnie, który ją 

zawiódł. Na myśl jednak o Nethersedge żal ustąpił 

miejsca wstydowi. To siebie raczej powinna winić, nie 

zaś mężczyznę, który szepcząc słodkie słówka brał ją 

w ramiona. I czy ostatecznie tam, w teatrze, oszoło­

miona śpiewem Ariela, nie dopuściła się zdrady? 

Dochodziła już północ, kiedy Rose zdecydowała 

się zadzwonić po taksówkę. Specjalnie czekała do tak 

późnej pory. Nie czuła się na siłach stawić czoło 

pytaniom ciotki i matki. Pragnęła zastać je w łóżkach 

i tym samym odłożyć wszystko do jutra. 

Podniosła słuchawkę i wykręciła numer radio-taxi. 

Po drugiej stronie odezwał się miły głos dyżurującej 

dziewczyny. I w tym momencie Rose poczuła, że nie 

wolno jej odjeżdżać, że musi zostać w szpitalu. Prze­

czucie to oddziaływało na nią niczym bezwzględny 

nakaz, któremu trzeba się podporządkować. Jak gdy­

by niewidzialna ręka spoczęła na jej ustach i nie 

dawała sformułować zamówienia. Mimo zmęczenia 

i przygnębienia bez słowa odłożyła słuchawkę. Była 

background image

zaskoczona własnym zachowaniem, a równocześnie 

coś jej mówiło, że postąpiła słusznie. Pozostawało 

tylko jedno zasadnicze pytanie: co teraz pocznie ze 

sobą w tej brokatowej, karmazynowej sukni i z kol­

czykami w uszach? 

Odpowiedź, jakiej udzielił jej wewnętrzny głos, 

brzmiała: powinna natychmiast, nie tracąc ani sekun­

dy, udać się na oddział do swoich matek. 

I znów poczuła się zaskoczona, że pozornie podej­

muje jakieś decyzje, a faktycznie wszystko rozgrywa 

się poza jej wolą i świadomością. Że jest posłuszna 

czemuś, co może być tylko psychiczną anomalią. 

Kiedy zadyszana stanęła w drzwiach pokoju dla 

personelu, obecna tam pielęgniarka rozmawiała przez 

telefon. 

- Więc jest pani całkowicie pewna, że doktor Gillis 

nie wróciła jeszcze do domu? W takim razie może wie 

pani, pani Gillis, gdzie w tej chwili... Och, prze­

praszam, myślałam, że rozmawiam z matką. Dzwonię 

ze szpitala... 

- Powiedz mojej ciotce - odezwała się Rose, wcho­

dząc do środka - że jestem tutaj, bo inaczej rozchoruje 

się z niepokoju o mnie. 

- Już wszystko w porządku. Doktor Gillis właśnie 

się pojawiła. Musiała otrzymać wiadomość od kogoś 

innego. Przepraszam, że niepokoiłam panią o tak 

późnej porze, ale jest nam tutaj bardzo potrzebna. 

Pielęgniarka odłożyła słuchawkę i spojrzała na 

Rose oczami, z których wyzierała panika. 

- Och, doktor Gillis, dzięki Bogu, że nie zdążyła 

pani jeszcze opuścić szpitala. Ta Westbrook z ciążą 

bliźniaczą zaczęła rodzić podczas burzy, lecz nie 

pisnęła nikomu o pierwszych skurczach. Równocześ­

nie z policji otrzymaliśmy telefon, że doktor Rowan 

miał wypadek samochodowy i nie będzie mógł przy­

jechać. Są tylko doktor McDowie i siostra Grierson. 

background image

Rose, nie zwlekając, poszła na porodówkę. West-

brook leżała na plecach z rozstawionymi nogami 

i podłożoną pod pośladki twardą, klinową poduszką. 

Angela Grierson pochylała się nad rodzącą i delikatną 

perswazją zachęcała ją do aktywnego współdziałania. 

Leigh McDowie czekał w pełnej gotowości na poja-

wienie się główki pierwszego dziecka. 

Rose jednym spojrzeniem ogarnęła zastaną sytua-

cję. Przede wszystkim zauważyła, że brakuje jednego 

przyrządu i jednej osoby: kroplówki i pediatry. Na-

stępnie przypomniała sobie, że ostatnie badanie Lyn-

ne Westbrook wykazało niprawidłowe położenie jed­

nego z bliźniąt w macicy, co groziło kolizją płodów, 

krwotokiem, a w konsekwencji nawet śmiercią dru­

giego dziecka. 

- Strasznie mi przykro, że ściągnęliśmy cię tutaj 

- powiedział Leigh - lecz nie mieliśmy wyboru. Bóg 

jeden wie, co wydarzyło się Rowanowi, więc ty musisz 

tu wszystkim kierować. Jeszcze nigdy nie odbierałem 

bliźniąt, a sama teoria to za mało. 

- Czy wezwaliście pediatrę? 

- Tak. Doktor Vane, asystentka doktora Cransto-

ne'a, już jedzie - potwierdziła Angela Grierson. - Lyn-

ne poczuła bóle przed dziesiątą, lecz nie skojarzyła ich 

z porodem. O jedenastej trzydzieści odeszły wody 

płodowe, a przed kwadransem stwierdziłam pełne 

rozwarcie ujścia szyjki macicy. 

-Doktorze McDowie, proszę naciąć krocze 

i przygotować się do odebrania pierwszego dziecka 

- powiedziała Rose, nakładając fartuch. - Siostro, 

potrzebuję kroplówki, gdyż musimy się liczyć z od­

wodnieniem ustroju i zmianą zawartości elektro­

litów. Cicho, Lynne, kochanie, twoje dzieci będą 

maleńkie, ale zrobimy wszystko, by były zdrowe. 

Wykonuj wszystkie polecenia doktora McDo-

wie'ego. 

background image

-

 Chyba go mamy, widzę potylicę! - wykrzyknął 

Leigh podenerwowanym głosem, po czym cały skon­

centrował się na przeciskaniu się główki. 

Wpadła doktor Vane, zadała Rose kilka pytań 

i zaraz sprawdziła stan aparatury tlenowej przy in­

kubatorach. 

Gdy główka się wytoczyła, siostra Grierson usu­

nęła miękkim ssaczkiem pokłady śluzu z nosa i ust 

dziecka. Urodzenie się barków i całego tułowia 

przebiegło już bardzo szybko. Chłopiec przekazany 

został w ręce doktor Vane, a kiedy złapał pierwszy 

oddech i pociesznie zamiauczał, wszyscy uśmiechnęli 

się z ulgą. 

Leigh dokonał odpępnienia, uprzednio starannie 

podwiązawszy pępowinę również od strony łożyska, 

aby w razie istnienia połączeń naczyniowych w łożys­

ku drugie dziecko nie wykrwawiło się przez pępowinę 

pierwszego. 

Korzystając z przerwy w skurczach macicy, Rose 

przystąpiła do badania położenia drugiego z bliźniąt. 

Jej ustalenie nie było pocieszające. 

- Położenie poprzeczne. Siostro, rękawiczki! Zary­

zykuję obrót wewnętrzny i ręczne wydobycie płodu. 

- Czy robiłaś to już kiedyś? - zapytał Leigh ściszo­

nym głosem. 

- Nie, ten zabieg rzadko jest dzisiaj stosowany. 

Trudno. Na cesarskie cięcie nie mamy czasu ani 

warunków. Przedtem jednak musimy uśpić Lynne. 

Nie mamy też czasu, aby ściągnąć tu z domu jakiegoś 

anestezjologa. Ty, Leigh, będziesz musiał wziąć na 

siebie jego obowiązki. 

Leigh kiwnął w milczeniu głową, po czym zlecił 

siostrze Grierson wyjąć z szafki ampułkę pentothalu. 

Siostra-stażystka, ta, która dzwoniła do domu Rose, 

przytoczyła z sali operacyjnej wózek z aparaturą. 

Narkoza została podana, rodząca zasnęła. Oddychała 

background image

teraz przez maskę tlenową. Puls wskazywał, że żad­

nego niebezpieczeństwa z tej strony nie należy się 

chyba spodziewać. 

Leigh spojrzał wymownie na Rose, jakby pod­

powiadając, że teraz jej kolej i że, o ile to możliwe, 

musi się pośpieszyć. 

Tak, pośpiech był jak najbardziej wskazany! Rose 

wzięła głęboki oddech, poleciła się Bogu i przystąpiła 

do zabiegu. 

Wszystkie swoje czynności przekładała na słowa, 

aby zespół orientował się w aktualnym stanie rzeczy, 

-Teraz wkładam rękę przez rozwarcie szyjki, 

dotykam nogi, nie, ramienia, nie, nogi, ujmuję pal-

cami piętę, ciągnę, opór słaby, jest, wyszła, pokazuje 

się noga, widzę pośladki, to dziewczynka, a teraz 

druga noga, wyłania się samoistnie, obluźniam pę-

powinę... 

- Czy pulsuje? - ośmielił się zapytać Leigh. 

- Wydaje się, że tak. Na pewno tak. Wyłania się 

jedno ramię, dotykam zgięcia w łokciu, obrót całego 

ciała, widzę oba ramiona i barki, została jeszcze 

główka... 

Cisza, jaka zapadła w tym momencie, oznaczała 

jedno: nadszedł kulminacyjny moment porodu w po­

łożeniu miednicowym. 

Rose wyciągnęła rękę. 

- Siostro, kleszcze! - Następnie zaś dodała dla 

wyjaśnienia: - Nie będę nimi wyciągała główki, Leigh, ; 

lecz użyję ich w celu zabezpieczenia jej przed zbyt 

gwałtownym wypchnięciem i szkodliwym wpływem 

różnicy ciśnień... Wprowadzam teraz obie łyżki, zbli­

żam je ku sobie, sprawdzam, czy nie zostały uchwyco­

ne tkanki miękkie kanału rodnego, łyżki tworzą teraz 

coś w rodzaju ochronnego kasku wokół główki dzie­

cka, główka wytacza się, piękna, kochana, cudowna 

główka... 

background image

I faktycznie, główka wytoczyła się z jakąś pełną 

wdzięku powolnością. Znów siostra Grierson użyła 

ssaczka do oczyszczenia ze śluzu dróg oddechowych 

noworodka i ponownie podczas tego długiego porodu 

usłyszeli radosny hymn życia. 

Rose zamknęła oczy. Jej ryzykowna gra skończyła 

się sukcesem. Na jej twarzy malowało się błogie 

odprężenie. Spojrzała na Leigha i na widok jego 

kciuka wzniesionego ku górze uśmiechnęła się pro­

miennie. 

Następnie spojrzała na obie kruszyny. Leżały już 

w ciepłym domku inkubatora, bliźniacze, a jednak 

różniące się wagą ciała i płcią. Chłopiec ważył trzysta 

gram więcej od swojej siostrzyczki. 

Ale była to tylko krótka przerwa w jeszcze nie 

zakończonej pracy. Rose spodziewała się obfitego 

krwawienia i rzeczywiście, po wydaleniu łożyska na­

stąpił krwotok. Zastosowano więc dożylny wlew kro­

plowy na usunięcie niedowładu nadmiernie rozciąg­

niętej macicy. Rose poleciła również podanie anty­

biotyków, aby zapobiec infekcji, częstej w tego typu 

porodach. 

Leigh zaaplikował matce dawkę czystego tlenu, po 

której zaczęła ona cicho jęczeć i ruszać głową na boki. 

- W porządku, Lynne, już po wszystkim. Urodzi­

łaś chłopca i dziewczynkę. Dwa małe cuda. 

Drzwi otworzyły się i wszedł pobladły na twarzy 

David Rowan. 

- Mój Boże, Rose, co za noc! - Rozejrzał się i od 

pierwszego rzutu oka zorientował się w sytuacji. 

- Gratulacje z powodu przyjęcia bliźniąt. Wiem, że 

nie było to łatwe. Strasznie mi przykro, ale musiałem 

umieścić Eve na ginekologii. Poroniła i jest komplet­

nie załamana. 

Wracali z przyjęcia i na mokrej nawierzchni wpadli 

w poślizg. Uderzyli w słup latarni. Samochód nadawał 

background image

się już tylko do kasacji, lecz oni, dzięki pasom, nie 

odnieśli żadnych zewnętrznych obrażeń. Niestety, na 

skutek wstrząsu spowodowanego uderzeniem i psy-

chicznego szoku, Eve, która była w trzecim miesiącu 

ciąży, straciła dziecko. 

David ze smutkiem przyjmował wyrazy współczu­

cia od przyjaciół. W końcu jednak uśmiechnął się 

i wrócił do pochwał pod adresem Rose. W ustach 

doktora Rowana, najlepszego z położników, każde 

słowo uznania liczyło się podwójnie. Podziękowa-

wszy, Rose przypomniała koledze, iż najwyższy czas, 

aby wracał do swojej żony i próbował ją pocieszyć. 

Kiedy doktor Rowan się pożegnał, Rose zaszyła 

nacięcie krocza, a siostra Grierson i Nancy, pielęg-

niarka-stażystka, umyły Lynne Westbrook, przebrały 

i zawiozły na oddział. Czekał ją teraz kilkugodzinny 

sen, który miał dodać jej sił i przygotować na moment 

podjęcia trudnej i ważnej decyzji. Lynne nie była 

mężatką. Jej macierzyństwo wynikło z chwilowego 

miłosnego zauroczenia. Czy zatem formalnie wyrzek­

nie się swoich dzieci, aby nie wyrzucić ich nigdy 

z serca i myśli? Czy też przygarnie je do matczynej 

piersi, tym samym biorąc za nie pełną odpowiedzial­

ność i poniekąd zawiązując sobie życie? Te właśnie 

pytania kołatały się w głowie doktora McDowie'ego, 

kiedy razem z doktor Gillis pisali w pokoju lekarzy 

raport z odebranego porodu. 

Weszła Nancy z herbatą. 

- Przypuśćmy, że wiadomość nie dotarłaby do 

ciebie - powiedział Leigh, jakby głośno myśląc - i ta 

dziewczyna miałaby położnika w mojej osobie. Wów­

czas jej drugie dziecko mogłoby umrzeć lub urodzić 

się z urazem głowy. W rezultacie żyłbym do końca 

swych dni w poczuciu winy. 

- Co z góry możemy wiedzieć, Leigh? Rozważania: 

„co by było, gdyby..." są czystą igraszką umysłu 

background image

- odparła Rose poważnym tonem. - Siostra Grierson 

jest doświadczoną położną i razem moglibyście dać 

sobie radę. Cieszmy się z tego, że Lynne znajdowała 

się w szpitalu. Przypuśćmy, że bóle chwyciłyby ją 

w domu. Wątpię, czy wówczas udałoby się uratować 

dziewczynkę. Wciąż drugie z bliźniąt ma mniejsze 

szanse przeżycia i prawdopodobnie zawsze tak będzie. 

Pomyślmy też o tych wszystkich tragediach, które 

wydarzyły się w przeszłości. 

Rose ciężko westchnęła. 

- Tak, ci wiejscy lekarze i babki, które wzywało się 

do porodu, musieli napatrzyć się na niejeden dramat 

- zgodził się Leigh. - Dzisiaj ciężarne znajdują się 

w dosyć komfortowej sytuacji, bez względu na głosy 

krytyki, których nikt nie szczędzi służbie medycznej. 

- Moja matka często wspominała, że w jej wiosce 

zawsze był jakiś „miejscowy głupek". Inne wioski też 

miały swoich głupków. Kto wie, czy większość z nich 

to nie ofiary porodu pośladkowego, szczególnie 

u pierwiastek? 

- Więc nie jesteś zwolenniczką tak zwanych poro­

dów naturalnych? - zapytał Leigh z nutką ironii. 

- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. Jasne, 

że poród naturalny i połóg w domu to chyba naj­

bardziej optymalna forma rozwiązania, co nie znaczy, 

że chciałabym narażać kobiety i dzieci na niepo­

trzebne ryzyko. Matka natura nie zawsze jest tak 

łaskawa i doskonała, jak głoszą jej wielbiciele. Nauka 

i technika niewątpliwie znacznie zmniejszyły margines 

ryzyka. 

- Niech zatem kroczą nadal ścieżką postępu - pod­

sumował Leigh, nie wiadomo: żartem czy serio. 

Zamilkli. 

Rose spojrzała na zegarek. 

- Wielkie nieba, już wpół do drugiej! Muszę wracać 

do domu - powiedziała, nagle uświadamiając sobie, 

background image

jak bardzo jest zmęczona i... niestosownie do tego 

miejsca ubrana. 

- Zanim pożegnamy się, powiedz mi jeszcze, Rose, 

kto cię powiadomił? Dzwoniliśmy we wszystkie miejs­

ca. W końcu pomyślałem, że jesteś z... 

Rose zaczerwieniła się. 

- Nie, byłam samiuteńka w dyżurce. A potem 

zeszłam do holu wezwać taksówkę. 

- Więc kto cię znalazł? 

Zawahała się. 

- Nikt. Po prostu nagle poczułam, że muszę zajrzeć 

na oddział. To wszystko. 

- Żeby mnie poszukać, czy tak, Rose? - zapytał 

z uśmiechem. 

- Oczywiście, że nie! Jeśli już chcesz wiedzieć, 

doświadczyłam czegoś w rodzaju proroczego jasnowi­

dzenia, a mówiąc mniej górnolotnie, tknęło mnie 

przeczucie, że jestem potrzebna, i to zaraz, natychmiast. 

Rzecz jasna, nie wiedziałam, że Lynne Westbrook leży 

na porodówce, ani że David i Eve mieli wypadek. 

Leigh popatrzył na nią uważnie. 

- To interesujące, Rose, interesujące tym bardziej, 

że wzywałem cię w myślach i wyszeptywałem w duchu 

prośby, żebyś jak najszybciej się znalazła. A kiedy 

pojawiłaś się, nie byłem nawet tym zaskoczony. Wy­

gląda na to, że oboje mamy zdolności telepatyczne. 

- Być może - odparła odwracając wzrok, żeby nie 

zajrzał do jej duszy. - Lecz równie prawdopodobna 

jest wersja, że to anioł stróż Lynne i jej dzieci przy­

szedł po mnie i zawiódł na górę. 

- Nie, Rose. To ja wysłałem w eter informację, 

która miała przywieść anioła. 

Z jego głosu i twarzy biła taka szczerość, iż Rose 

spuściła oczy. 

- Cóż, był to długi dzień i teraz nic już mnie nie 

powstrzyma przed zadzwonieniem po taksówkę - po-

background image

wiedziała cichym głosem, biorąc za słuchawkę i wy­

kręcając numer. 

Zamówienie miało być zrealizowane za dziesięć 

minut. 

- Odprowadzę cię - zaproponował Leigh. 

Zeszli na dół do holu, trochę oszołomieni nocną 

ciszą szpitala. 

- Niezwykła cisza tej nocy - zauważył Leigh. 

- Tak, burza przytłumiła emocje, a poza tym 

w bloku poporodowym mamy aktualnie tylko dziesięć 

matek. Philip Cranstone kręcił się tam wczoraj w go­

dzinach nocnych, a biedna siostra Hicks aż kipiała 

z wściekłości, że nie może mu zafundować jakiejś 

piekielnej awantury. 

-Wyobrażam sobie - roześmiał się Leigh, lecz 

natychmiast spoważniał. - Rose, tam na górze 

wspomniałem o aniele, a teraz chcę cię zapewnić, 

że żaden anioł nie byłby goręcej powitany niż ty 

przed dwiema godzinami w porodówce. A już spo­

sób i styl, w jakim pomogłaś urodzić się temu 

drugiemu dziecku, sięgał wręcz wyżyn kunsztu sztu­

ki lekarskiej. 

Przypomniała sobie, w jakim skupieniu słuchał 

wówczas jej „komentarza" i jak bardzo czuła się przez 

niego wspierana. Był niewątpliwie człowiekiem o wiel­

kiej sile ducha. Gotowa była wierzyć, że to on właśnie 

skontaktował się z nią bez udziału zmysłów i przywo­

łał na oddział. Pomyślała też o zdradzie Paula i swojej 

samotności. Łzy napłynęły jej do oczu. Spuściła głowę 

i oparła się o ramię Leigha. Poczuła, że dotknął dłonią 

jej włosów. Pod wpływem znużenia, rozczarowania 

i żalu wybuchnęła szlochem. Łzy spływały na jego 

biały fartuch. Ogarnął ją ramionami i przytulił do 

siebie. 

- Nie płacz, Rose, kochanie. Wszystko w porząd­

ku, moja dziewczynko. 

background image

Słowa, które jej szeptał do ucha, i ramiona, który­

mi ją otaczał, dawały jej poczucie bezpieczeństwa, 

nasuwały myśl, że oto ma przyjaciela, na którego 

zawsze, nawet w największej potrzebie i biedzie może 

liczyć. Ogarnęła ją fala spokoju. Odpłynęły wszystkie 

troski i zmartwienia. 

Nagle oboje usłyszeli natarczywy dźwięk dzwonka. 

Za szklanymi drzwiami głównego wejścia stał tak-

sówkarz. 

Rose gwałtownym ruchem odsunęła się od Leigha, 

okryła ramiona szalem i chwyciła za torebkę. 

- Muszę już iść, Leigh. Dobranoc. 

- Dobranoc, Rose, dobranoc, moja dziewczynko. 

I raz jeszcze dziękuję za piękny pokaz wiedzy i umie­

jętności. Długo go będę pamiętał. 

Wziął ją pod ramię i podprowadził przez hol do 

drzwi. Zwolnił wenętrzną blokadę. 

Ale Rose opanowało nagle nieprzeparte pragnienie 

podziękowania temu mężczyźnie za wszystko, co dla 

niej zrobił. A przede wszystkim za to, że mogła 

pomyśleć o nim przed chwilą jako o oparciu i uciecz­

ce. Więc stojąc już w otwartych drzwiach, odwróciła 

się i złożyła na jego policzku przyjacielski pocałunek. 

Chciał odpowiedzieć czymś innym, na pewno mniej 

niewinnym, ale ponieważ taksówkarz ciągle stał 

i przyglądał się im badawczo, pozwolił odejść Rose 

w przekonaniu, że ten świat jest światem Disneylandu, 

gdzie kobiety i mężczyźni całują się tylko w policzki 

i czoła. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Piątkowa burza zakończyła okres letnich upałów. 

Wrzesień nastał pod znakiem zachmurzonego nieba 

i zimnych wiatrów. Jesień zdawała się dochodzić swych 

praw i spychać lato w bezpowrotną przeszłość. Na 

drzewach zaczęły pojawiać się pierwsze żółte liście 

i jakkolwiek rolnicy cieszyli się z końca długotrwałej 

suszy, mieszkańcy miasta reagowali melancholią na 

ponurą szarość coraz krótszych dni. Opalone i wypo­

częte dzieci znowu zasiadły w szkolnych ławkach, zaś 

Brigid Gillis porzuciła swój ogrodowy fotel i przeniosła 

się do domu. Siły nieubłaganie ją opuszczały. Opieka 

siostry już nie wystarczała. Trzy razy w tygodniu 

przychodziła pielęgniarka, która wspomagała Maurę. 

Rose walczyła z rozpaczą i przerzucała się od naj­

bardziej absurdalnych nadziei do najczarniejszej re­

zygnacji. 

Pewnego dnia zadzwonił Paul. 

- Trudno mi wręcz wyrazić - zaczął niepewnie -jak 

bardzo mi przykro z powodu tamtego incydentu 

i chciałbym... 

- Incydentu? Nazywasz incydentem swoją miłość do 

Caroline? Myślę, że wiedziałam to już od dawna. 

- Jakim sposobem? 

- Słuchaj, Paul, długo by o tym mówić, lecz chcę 

przede wszystkim cię zapewnić, że nie mam najmniej­

szego zamiaru robić ci scen na szpitalnych korytarzach 

czy w stołówce. Przeciwnie, mam nadzieję, że znalazłeś 

wreszcie swoje szczęście. To wszystko. 

background image

- Rose, z całego serca dzięki za twoją wyrozumia­

łość, więcej, wielkoduszność, chociaż nie powiem, bym 

czuł się przez to lepiej. Mimo wszystko winien ci jestem 

jakieś wytłumaczenie. Czy moglibyśmy zjeść razem 

obiad? Proszę, Rose! 

- Uważam, że nie jest to konieczne! 

On jednak nie przestawał nalegać i w końcu, po 

drugich pertraktacjach, stanęło na kompromisie. Umó­

wili się na najbliższą sobotę w porze lunchu w popular-

nej winiarni, niedaleko szpitala. 

W szpitalu sprawy szły swoim trybem. Największą 

troską Rose była obecnie Lynne Westbrook i stan jej 

zdrowia. A zdrowie to budziło uzasadniony niepokój. 

U Lynne utrzymywała się wysoka temperatura, wy­

stąpiło też zakażenie układu moczowego. Duże dawki 

antybiotyku nie przynosiły natychmiastowej poprawy. 

W trzy dni po porodzie wpompowano w dziewczynę 

cały litr krwi, a mimo to zmian na lepsze nie dało się 

zauważyć. Leżała bladziutka jak opłatek, z zamknięty-

mi lub wpatrzonymi w sufit oczami, obojętna na 

toczące się wokół niej życie. Dopiero kiedy odwiedzili 

ją jej skłopotani, zafrasowani rodzice, zareagowała 

żywiej i wybuchnęła płaczem. Była młodą, inteligentną 

kobietą z ambicjami kariery uniwersyteckiej, a stała się 

oto matką dwójki dzieci, których ojciec nawet nie 

wiedział o ich istnieniu. 

Rose zaprowadziła państwa Westbrook do ich 

wnuków. Nie spodziewała się, że przeżyje tak wzru­

szającą scenę. 

- O n jest całkiem podobny do ciebie, Graham! 

- wykrzyknęła pani Westbrook. 

- Ona jest wypisz-wymaluj tobą, Hannah! - wy-

krzyknął pan Westbrook. 

Skrzywili się z niekłamaną zgrozą, kiedy Rose napo­

mknęła o ewentualnym przeznaczeniu bliźniąt do adop-

cji. Lynne mogła nadal myśleć o swojej karierze nauko-

background image

wej lub z niej zrezygnować. Oni, jej rodzice, tak czy 

inaczej zaopiekują się wnukami. Rose miała ochotę 

zatańczyć z radości. Ostatecznie te dwa małe szkraby 

głęboko zapadły jej w serce. 

W sobotę, zgodnie z umową, Paul wpadł po Rose 

do jej domu. Rose przedstawiła go ciotce, po czym 

przeszli do salonu. Tam na kanapie, przykryta kocem 

i wsparta poduszkami, leżała Brigid Gillis. Paul był 

wstrząśnięty widokiem jej wymizerowanej twarzy. Wy­

rzuty sumienia, które od dawna go gnębiły, przybrały 

na sile. Poczuł, że do winy wobec córki powinien dodać 

winę wobec matki. W rozmowie próbował być serdecz­

ny, lecz Brigid rzadko się odzywała. 

Rose miała na sobie zgrabną, ciemną wełnianą 

sukienkę oraz naszyjnik z pereł i gustownie dobrane 

klipsy. Wyglądała w każdym calu na kobietę wy­

kształconą, niezależną, doskonale obywającą się bez 

męskiej opieki. Podobała się Paulowi bardziej niż 

kiedykolwiek. 

Nie było między nimi dzisiaj miejsca na urazy 

i pretensje. W ich rozmowie w lokalu, w którym się 

wreszcie znaleźli, przebijały nawet serdeczne tony. Paul 

opowiadał o Caroline z pełnym entuzjazmu zachwy­

tem. Przypominał zakochanego po uszy osiemnastolet­

niego chłopaka. Rose uśmiechała się w duchu, a rów­

nocześnie czuła pewien niepokój. Martwiła się o Paula. 

Caroline była ambitną osóbką i swoją karierę stawiała 

ponad wszystko. Z kolei Paul gotów był spełniać każdą 

jej zachciankę i iść na pasku wszystkich jej kaprysów. 

Tworzyło to nierówną zależność w ich stosunkach, 

która nie wróżyła najlepiej dla tego związku. 

- Powiedz mi, Paul, ile Caroline ma lat? Wiem, że 

zadaję bardzo osobiste pytanie, i bynajmniej nie zmu­

szam cię do udzielania odpowiedzi. Twoja rudowłosa 

piękność wydaje się być moją rówieśniczką, ale jak jest 

naprawdę? 

background image

- Naprawdę jest dziesięć lat starsza od ciebie, ale 

zachowaj to, proszę, wyłącznie dla siebie. Tak, wiem, 

że trudno w to uwierzyć, i nie dziwię się twojemu 

zaskoczeniu. To jej cudowna żywotność sprawia, że 

wygląda tak młodo! 

Paul musiał być bardzo zaślepiony miłością, skoro 

nie widział pewnych faktów. Caroline powoli zbliżała 

się do czterdziestki, wciąż zwlekała z zamążpójściem 

i uzależniała je od podpisania filmowego kontraktu. 

Wszystko więc wskazywało na to, że szanse Paula na 

ojcostwo są niewielkie i z każdym dniem maleją. 

- Więc nie macie jeszcze wyznaczonej daty ślubu? 

- Nie, Rose, ale między nami mówiąc, planuję oże­

nić się z nią równo za rok. Ma się rozumieć, Caroline 

zachowa swoje nazwisko, pod którym zyskała sławę 

i popularność. Poza tym nasze małżeństwo będzie 

odbiegało cokolwiek od standardowego modelu „dom, 

ich dwoje oraz czwórka dzieci"... 

Z pewnością, pomyślała Rose. 

- ...który notabene nie za bardzo mnie pociąga. 

Chciałbym kontynuować moją karierę zawodową... 

W jej cieniu, dodała w myślach Rose. 

- ...i sprzedać przyczepę campingową nad jeziorem. 

Rozumiesz, w stanie, w jakim znajduje się Caroline, nie 

mogę jej tam zabierać. 

- Rozumiem, Paul. W naszym małym domku na 

kółkach mogłaby jeszcze urazić się w nogę. 

Rose wybuchnęła śmiechem. Paul w pierwszej chwili 

się zmieszał, lecz zaraz też zaczął się śmiać. Śmiali się 

prawie do łez, ściągając na siebie spojrzenia osób 

siedzących przy sąsiednich stolikach. 

- Och, mój Boże, Paul, ależ ty jesteś zabawny! 

- A ty cudownie słodka i wyrozumiała! 

Ich donośny śmiech przeszedł w bardziej powściąg­

liwe chichotanie, kiedy nagle Rose zamilkła z wpółot-

wartymi ustami. Ponad ramieniem Paula dostrzegła 

background image

Leigha McDowie'ego, który wszedł do lokalu w towa­

rzystwie doktora Okoje i jego żony, Susannah. Leigh 

musiał dostrzec ich rozbawienie, gdyż jego twarz wy­

rażała zarazem rozczarowanie i niesmak. Powiedział 

coś do anestezjologa, po czym wybrali stolik po prze­

ciwnej stronie baru, gdzie nie byli widoczni. Rose 

odczuła pokusę, aby podejść do Leigha i wyjaśnić mu 

swoją obecność tutaj, lecz zrezygnowała z tego. Co 

ostatecznie mogło go to obchodzić? Tak czy inaczej, jej 

dobry humor i apetyt zniknęły bez śladu. 

W połowie września niebo wypogodziło się i nastała 

prawdziwie złota jesień. Profesor Horsfield wrócił 

z urlopu wypoczęty i opalony. Już pierwszego dnia 

wezwał Rose do swego gabinetu. 

- Wyglądasz mizernie, moja droga. Po tym, co 

słyszałem, nie jest to dla mnie większym zaskoczeniem. 

Podczas mojej nieobecności zmierzyłaś się tutaj z po­

wodzeniem z wieloma problemami. Znam też dokład­

nie wypadki tamtej nocy, gdy odbierałaś bliźnięta. Ta 

młoda kobieta nigdy nie będzie wiedziała, ile ci za­

wdzięcza. McDowie opowiadał mi o twojej rozsądnej 

odwadze. Dobra robota, Rose, dobra robota! 

Rose przyjęła pochwałę z radością i rumieńcem 

na twarzy, odpowiadając następnie na szereg pytań 

dotyczących matki. Profesor obiecał odwiedzić chorą 

w domu. 

- A teraz przejdźmy do kwestii badań, które pod­

jęłaś się przeprowadzić. Moja sekretarka przekazała 

mi bardzo interesujące materiały. Zleciłem jej, aby 

w najbliższym czasie zwołała zebranie położników 

i pediatrów. Chodzi o wspólne przedyskutowanie two­

ich ustaleń. Rzecz jasna, nie może zabraknąć na 

tym spotkaniu również sióstr położnych. Widziałbym 

też chętnie jakieś matki, przynajmniej te spośród na­

szych byłych pacjentek, które posiadają zdecydowane 

background image

poglądy i potrafią jasno je wyrazić. Co powiesz na 

najbliższą środę? 

- Im wcześniej, tym lepiej, sir - odparła Rose. 

Środa faktycznie szybko nadeszła i wszystkie za­

proszone i zainteresowane osoby zebrały się w sali 

wykładowej przyszpitalnej szkoły pielęgniarek. Profe­

sor Horsfield zajął miejsce u boku panny Kavanagh. 

Leigh i Rose usiedli naprzeciwko Philipa Cranstone'a 

i Stephanle Vane. Siostry Beddows i Hicks siedziały 

razem z paniami Gainsford i Lambert. 

Rose poczuła w sercu lekki niepokój. Patrzyła na 

kamienną twarz doktora Cranstone'a, który z pewno-

ścią już się domyślał, że Leigh zweryfikował swoje 

poglądy i może być teraz równie trudny jako przeciw­

nik, jak był pomocny w roli sojusznika. 

W końcu profesor Horsfield wstał, wyłożył cele 

przyświecające spotkaniu i otworzył dyskusję. Ku za-

skoczeniu Rose, pierwszego dopuścił do głosu Leigha 

McDowie'ego. 

- Proszę zacząć, doktorze. Wspomagał pan doktor 

Gillis w jej badaniach, ciekaw więc jestem, czy nadal 

zalicza się pan do zwolenników koncepcji doktora 

Cranstone'a? 

- Nie, sir. Dopuszczony do badań i zapoznawszy się 

z ich rezultatami, całkowicie zmieniłem zdanie. Dzisiaj 

uważam, że racja leży po stronie doktor Gillis i cieszę 

się, że mogę powiedzieć to publicznie. 

Przystojna twarz doktora Cranstone'a spoważniała, 

zaś obie siostry położne wymieniły między sobą wy­

mowne spojrzenia. 

- Doprawdy, doktorze McDowie, wygląda to na 

zwrot o sto osiemdziesiąt stopni! - skomentował pro­

fesor. - Lektura raportu doktor Gillis musiała bardzo 

panem wstrząsnąć? 

- Nie tylko lektura, sir. Prawdę mówiąc, sam w wą­

skim zakresie uczestniczyłem czynnie w ostatniej fazie 

background image

badań i mogłem naocznie przekonać się o faktycznym 

stanie rzeczy. Powiem krótko: zauważyłem przepaść 

pomiędzy teorią a praktyką. 

Łzy napłynęły do oczu Rose. Przepełniała ją wdzię­

czność za to otwarte i pełne poparcie. 

- Czy mógłby pan podać nam kilka przykładów 

tych, używając pana słownika,  p r z e p a s t n y c h 

różnic? - nalegał ordynator. 

- Nie będzie to trudne, sir. Ustawiczny płacz niemo­

wląt, wyczerpanie matek, bezsenność, atmosfera napię­

cia i stresu, żadnych względów dla pacjentek, które 

właśnie wróciły z porodówki, bywa że po cesarskim... 

Cóż zresztą mówić o tych obolałych i wyczerpanych 

kobietach! Ja, chłop zdrowy jak koń, po kilku dniach 

leżenia na takiej sali dostałbym kompletnego bzika. Aż 

dziw, że siedzące tu siostry, mimo iż pracują w takich 

warunkach, pozostały jak dotąd całkiem normalnymi 

osobami. 

- Dziękuję, doktorze McDowie! - powiedział profe­

sor. - Czekam na kolejne głosy. 

Następnym głosem był pomruk powszechnej ap­

robaty, na którego tle protest doktora Cranstone'a 

zabrzmiał niczym samotny flet w orkiestrze. 

- Proszę pozwolić mi powiedzieć, że kiedykolwiek 

w nocy zaglądałem na oddział, zawsze było tam cicho 

i spokojnie, co zresztą może poświadczyć personel 

dyżurny. 

Siostra Hicks ani myślała pozostawiać tych słów bez 

komentarza, więc nie czekając na pozwolenie zapytała 

pediatrę, ile tych nocnych wizyt złożył w ostatnim 

okresie. 

- Jedną godzinną wizytę pamiętam bardzo dobrze 

- odparł Philip Cranstone tonem trochę już mniej 

przekonującym. - A poza tym wielokrotnie wpadali na 

oddział położniczy moi asystenci i stażyści. 

Profesor Horsfield był wyraźnie zaskoczony. 

background image

- Tak, doktorze Cranstone, tyle że oddział położ­

niczy to ogólniejsze pojęcie niż sale poporodowe. 

Jedna godzinna wizyta, powiedział pan. Panno Kava-

nagh, proszę przypomnieć nam, ile nocnych wizyt 

złożyli w tym czasie położnicy? 

Sekretarka odszukała odpowiednią stronę raportu. 

- Osiem wizyt doktor Gillis oraz pięć doktora 

McDowie'ego, co czyni w sumie piętnaście godzin 

i czterdzieści pięć minut. 

- Dziękuję, panno Kavanagh. A teraz proszę podać 

nam trochę danych z raportu, abyśmy zyskali dokład­

niejsze wyobrażenie o sprawie. 

Sekretarka spełniła prośbę ordynatora. 

- Z kolei zapytamy doktor Gillis, do jakich ogól­

nych wniosków doszła na podstawie tych danych? 

Rose obrzuciła towarzystwo zamyślonym, skupio­

nym spojrzeniem. 

- Doktor McDowie przyznał się przed chwilą do 

zmiany swojego stanowiska. Teraz, uważam, mnie 

pozostaje uczynić to samo. 

Nikt się nie ruszył, nikt nie poprosił o głos, wszyscy 

czekali na wyjaśnienia. 

- Zgodnie z wymową podanych przeze mnie liczb, 

jedna trzecia matek pragnie mieć swoje dzieci przy 

sobie i gotowa jest znosić wszystkie niedogodności 

z tym związane. To poważny odsetek i nie może być 

lekceważony tylko dlatego, że stanowi mniejszość. Mó­

wimy tu głównie o matkach-karmicielkach, chociaż 

w grupie tej trafiają się również kobiety, których dzieci 

są karmione z butelki. Wynika z powyższego, że zabie­

ranie wszystkich dzieci na noc do oddzielnego pomiesz­

czenia równałoby się praktycznie dotychczasowemu 

pozostawianiu ich przy matkach. Najlepsza byłaby 

daleko posunięta giętkość, czyli po prostu akceptacja 

faktu, że każda matka i każde dziecko to odrębny 

świat. Powinniśmy więc znowu otworzyć salę noworod-

background image

kową, zaś matki podzielić salami na te w separacji oraz 

te z dziećmi przy piersi. Wybór będzie należał do 

matek, i tylko do nich. W przypadku gdy jakaś matka 

nie będzie umiała podjąć decyzji, osobą, która jej w tym 

pomoże, będzie siostra położna, zgodnie z założeniem, 

że im bliżej ktoś jest jakiejś rzeczywistości, tym lepiej 

ją zna i rozumie. Dziękuję! 

Zarumieniona i zadowolona z konkluzji, Rose opad­

ła na krzesło. Leigh przesłał jej uśmiech pełen aprobaty, 

zaś Philip Cranstone miał minę artylerzysty, który 

odnalazł swoje działa zagwożdżone. Chciał zarzucić 

Rose, że pragnie na siłę przeforsować tylko swój punkt 

widzenia, a teraz został zaskoczony gotowością zawar­

cia kompromisu. 

- Czy siostry chciałyby coś dorzucić? - zapytał 

profesor Horsfield, zwracając się do pielęgniarek. 

- Tak, sir - odparła Dorothy Beddows. - Każda 

matka powinna wiedzieć, że jest wolna w swoim wy­

borze sali i sposobu karmienia dziecka, i że zawsze 

może zmienić raz podjętą decyzję. Wspominam o tym 

tylko dlatego, że doświadczenia pierwszych dni u pier­

wiastek często odbiegają od ich idealnych wyobrażeń, 

z jakimi zjawiają się w szpitalu. 

- Tak, oczywiście, prawo do zmiany zdania przy­

sługuje kobietom już od tysiącleci i jako prawo kar­

dynalne nie może być zniesione - powiedział profesor 

Horsfield z iskierkami wesołości w oczach. - Dopuść­

my z kolei do głosu nasze doświadczone matki. Pani 

Gainsford? 

Pani Gainsford przyznała, że po swojej ucieczce ze 

szpitala na jakiś czas, ze względów zdrowotnych, mu­

siała rozłączyć się z dzieckiem, które karmiła teściowa 

mlekiem w proszku. Jednak niedawno znowu wróciła 

do karmienia piersią, z tym że wieczorami, aby zapew­

nić sobie, rodzinie i dziecku spokojną noc, dokarmia 

je z butelki. 

background image

- Odkąd wyrwałam się z okropnej atmosfery tego 

oddziału, zauważyłam, że skończyły się moje kłopoty 

z pokarmem - dodała z wyczuwalną dumą. 

- Pragnę tylko przypomnieć - wtrąciła Rose - że 

wieczorne dokarmianie doradzała już pani siostra Hicks. 

Następnie głos zabrała pani Lambert. 

- Po cesarskim nie czułam się najlepiej, a przynaj­

mniej nie na tyle dobrze, by opiekować się moją 

córeczką. Pozwoliłam na karmienie jej z butelki, i tak 

już pozostało. Nie sądzę jednak, abym była przez to 

gorszą matką. Ośmielam się też wystąpić z gorącym 

apelem do państwa, abyście stworzyli w szpitalu taką 

atmosferę, w której matki takie jak ja nie będą dręczone 

wyrzutami sumienia. 

- Dziękuję obu paniom - powiedział ordynator. 

- Myślę, że najtrafniejszymi słowami, jakie do tej pory 

padły, są „giętkość" i „elastyczność". Jak w innych 

dziedzinach życia, tak i w tym budynku powinna 

znaleźć sobie należne miejsce sztuka kompromisu. Czy 

doktor Cranstone ma jeszcze jakieś uwagi w związku 

z raportem doktor Gillis? 

- Imponujące szeregi liczb, jakie w nim się znajdują, 

upodobniłyby wszelki sprzeciw do walki Don Kichota 

z wiatrakami - oświadczył pediatra sarkastycznym 

tonem. - Każdy z nas, mam nadzieję, jest świadom 

wyższości karmienia piersią nad wszystkimi innymi 

substytutami. To w ogóle nie podlega i nie może 

podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Ale oczywiście są róż­

ne uwarunkowania, specyficzne sytuacje, o których 

zresztą była tu mowa. I właśnie z myślą o nich gotów 

jestem pracować w tym kierunku, aby słowu „elastycz­

ność" nadać realny sens. 

Było jasne, że doktor Cranstone zgadza się na 

kompromis. 

- Dziękuję, doktorze - powiedział ordynator. - Cze­

goś, jak widać, nauczyliśmy się z raportu doktor Gillis. 

background image

Jej ciężka praca nie poszła na marne, zaś jej efekty, myślę, 

powinny zostać opublikowane. Krótko podsumuję: Ry­

gorystyczne zasady zastępujemy od dzisiaj bardziej gięt­

kimi, lepiej dostosowanymi do rzeczywistości. I otwiera­

my oddzielną salę dla noworodków. Czy wszystko jasne? 

Odpowiedziały mu potakiwania i uśmiechy. Doktor 

Cranstone spojrzał na zegarek i tłumacząc się ważnym 

spotkaniem opuścił salę. Wszyscy pozostali gratulowali 

Rose. Niektórzy zwycięstwa, inni zaś, jak Leigh McDo-

wie, po prostu uczciwego i bezstronnego postawienia 

sprawy. 

Niespodziewanie drzwi się otworzyły i weszła Tanya 

Dickenson. Jej jasne, długie włosy zebrane były w koński 

ogon i przewiązane niebieską kokardą. Wyglądała bar­

dzo atrakcyjnie. Była naprawdę piękną dziewczyną. 

- Słuchaj, Leigh - zwróciła się wprost do doktora 

McDowie'ego - zaczęliśmy właśnie próby do gwiazdko­

wego przedstawienia. W tym roku będzie to „Śpiąca 

Królewna". Jak wiesz, istotną rolę w baśni odgrywa 

Królewicz, który pocałunkiem budzi piękną dziewczynę 

z nieprzespanego snu. Ktoś w rodzaju lekarza budzącego 

pacjentkę po narkozie. Ty byłbyś idealny i tylko ciebie 

chcemy. Poza tym Królewicz musi umieć akompaniować 

sobie na gitarze. Więc właściwie nie masz wyboru, nie 

możesz nam odmówić. Ja będę grała Śpiącą Królewnę. 

- No, jeśli tak, to zgadzam się z prawdziwą ochotą 

- odparł Leigh tonem Don Juana, zaś siostry Beddows 

i Hicks skomentowały tę scenę stosownym chichotem. 

Rose również się zaśmiała, lecz w jej sercu zapanował 

chłód. Oto bowiem Leigh oddalił się od niej o tysiąc 

kilometrów. Oddalił się ku tej pięknej dziewczynie, która 

go niewątpliwie kochała. 

Profesor Horsfield dotrzymał słowa i znalazł czas na 

odwiedzenie Brigid Gillis. Zbadawszy chorą, zasiadł 

w saloniku do herbaty i ciasteczek. 

background image

-I jak się pani tutaj żyje, panno Carlinnagh? - za­

pytał Maurę, pochwaliwszy wpierw jej wypieki. - Czy 

starcza pani czasu na jedzenie i odpoczynek? Czy nie 

podjęła się pani zbyt ciężkiego zadania? 

- Ależ radzę sobie całkiem dobrze, panie doktorze. 

Zresztą jestem przyzwyczajona do ciężkiej harówki i go­

towa byłabym pracować podwójnie, byleby tylko ona... 

byleby ona... 

Głos Maury zamarł. Rose wstała i objęła ciotkę, 

niezdolna wydobyć z siebie słowa pocieszenia. 

- Doceniam pani poświęcenie - rzekł profesor Hors-

field. - Pani siostra może śmiało powiedzieć, że ma 

najlepszą możliwą opiekę. Niemniej, aby ująć pani 

trudu, porozmawiam z doktorem Taitem, żeby pielęg­

niarka przychodziła odtąd codziennie. 

- Dziękuję, panie doktorze, to bardzo miłe z pana 

strony - powiedziała Maura, ukradkowym gestem wy­

cierając oczy. - A może jeszcze jedną herbatę? 

Minął wrzesień i nastał październik. Zaczęły się mgli­

ste ranki i chłodne noce. Leigh i David Rowan starali 

się na każdym kroku wyręczać Rose. Zresztą i tak ubyło 

jej obowiązków w związku z zakończeniem badań. 

Nowe porządki na oddziale zdecydowanie poprawiły 

atmosferę. Sala dla noworodków rozwiązywała wiele 

problemów. Gdy zniknęła presja na karmienie piersią, 

stała się rzecz, którą trudno było przewidzieć: przybyło 

karmiących matek. Z twarzy siostry Hicks nie schodził 

uśmiech. Przynajmniej Rose i Leigh zawsze widzieli ją 

uśmiechniętą. Doktor McDowie stał się człowiekiem 

bardzo zajętym, gdyż masę czasu pochłaniały mu próby 

„Śpiącej Królewny". Wciąż jednak wpadał z krótkimi 

wizytami do Brigid, podczas których konferowali sobie 

jak przyjaciele z lat dziecinnych. Rose na widok Leigha 

pogrążała się w uczuciowym zamęcie. Wiedziała wszakże 

jedno: był to wspaniały przyjaciel, na którym mogła 

background image

bezwzględnie polegać. Jeśli pytała siebie w duchu, co 

czuje jeszcze do tego mężczyzny prócz przyjaźni, natych­

miast starała się zmienić temat swoich rozmyślań. Tłu­

maczyła sobie, że piękna i utalentowana Tanya Dicken-

son jest tu pierwsza w kolejce i nikt nie może odmówić 

jej tych praw. Tak więc Rose tłumiła w sobie swoją 

miłosną tęsknotę i próbowała zrekompensować ją pracą. 

Zdarzały się jednak chwile głębszej refleksji i wówczas 

czuła się nieszczęśliwa. 

Pewnego popołudnia, kiedy weszła do pokoju dla 

personelu, zastała tam Leigha i Tanyę pochylonych nad 

scenopisem. 

- Czy mogłaby pani nas przepytać, doktor Gillis? 

- zapytała piękna dziewczyna. - Tu jest skrypt. Za­

czynamy od tego miejsca. Gotowy, Leigh? 

- Kto to napisał? - zapytała Rose, przebiegając tekst 

oczyma i widząc, że roi się w nim od różnych zabawnych 

aluzji do problemów, z jakimi boryka się służba zdrowia. 

- Pewna pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii 

- odpowiedział Leigh z niedwuznacznym chrząknięciem. 

- Osóbka w jakimś sensie utalentowana, niemniej do 

Szekspira jej daleko. 

- A zatem, mój książę, zaczynamy - powiedziała 

Rose, siląc się na swobodny ton i uśmiech. 

Czarne oczy Leigha skrzyły się wesołością, kiedy 

zaczął mówić. 

Dotarłem nareszcie w te ponure strony; 

Widzę mury budowli, hańbę mej korony. 

Nęka się tam chorych bez podania racji, 

A czynią to złośliwe duchy biurokracji. 

Więc chwytam za miecz i spuszczam się w dolinę, 

By z urzędasów zrobić dla hien padlinę. 

-

 Dobrze, teraz walczysz z całym zastępem demo­

nów, roznosisz ich na sieczkę i wpadasz do pokoju, gdzie 

background image

leżę ja, gdzie leży śpiąca piękność - zarysowała Tanya 

sytuację sceniczną. 

Ufny w swój srebrny miecz i siłę ramienia, 

Znalazłem ukochaną, wzór ludzkiej piękności. 

Zaczarowana, leży w okowach omdlenia, 

Pocałunkiem wrócę ją do przytomności. 

-

 A więc do dzieła, mój rycerzu - zaśmiała się 

Tanya, zamykając oczy i nadstawiając rozchylone usta. 

Kiedy zaś Leigh pocałował ją w czubek nosa, nadą-

sała się. 

- Ależ nie ma w tym za grosz romantyzmu, czyż nie, 

doktor Gillis? Spróbuj w swoją rolę wkładać więcej 

uczucia. A teraz budzę się i mówię: 

Miałam sen błogi, słodki niczym nektar pszczeli, 

Całował mnie królewicz, leżącą w pościeli. 

Znów rozległ się głęboki głos Leigha: 

Nie w czczym śnie szukaj widomych prawdy znaków. 

Twój kochanek stoi przy twoim wezgłowiu. 

On to sercem, skrytym orężem medyków, 

Przywrócił cię życiu, młodości i zdrowiu. 

Tanya zatrzepotała długimi rzęsami. 

Oddaję ci mą rękę, śluby nas zespolą, 

A potem objedziemy razem nasze włości, 

Gdzie na twarzach pacjentów uśmiechy swawolą, 

Zaś w sercach personelu satysfakcja gości. 

- A teraz bierzesz gitarę i razem z całym zespołem 

śpiewasz finałową piosenkę. Jak wypadliśmy, doktor 

Gillis? 

background image

- Horrendalnie! - wykrzyknął Leigh, wyręczając 

Rose w ocenie. - Słuchaj, Tanya, nie możemy absor­

bować Rose takimi bzdurami. Ma ważniejsze rzeczy na 

głowie. 

- Ależ wysłuchałam was z przyjemnością - odpa­

rła Rose, starając się nadać głosowi choć trochę en­

tuzjazmu. - Byłaś nadzwyczajną Śpiącą Królewną, 

Tanya. A teraz wybaczcie mi. Muszę zobaczyć się 

z siostrą Beddows i spytać ją o córkę. Poród po­

winien nastąpić w najbliższych dniach, jeśli nie go­

dzinach. 

Okazało się, że Philippa, córka Dorothy Beddows, 

właśnie została przyjęta do szpitala, zaś przyszła babcia 

robiła wokół córki takie zamieszanie, że aż siostra 

Pardoe musiała ją pohamowywać. 

- Chodź, Dorothy - powiedziała Rose. - My pój­

dziemy na herbatę, a Philippa tymczasem zostanie 

przygotowana do rozwiązania. 

Dorothy w końcu dała się uspokoić. Z uwagi na 

wczesną fazę porodu córki przyrzekła nawet pójść 

do domu i trochę odpocząć. Czekała ją bardzo ne­

rwowa noc. 

Rose również miała wpaść do domu, chociaż obo­

wiązki trzymały ją w szpitalu. Zmusił ją do tego Leigh, 

który zaofiarował się ją zastąpić w pracy przez godzinę. 

- Chcę, ażebyś powiedziała Brigid dobranoc i prze­

słała jej ode mnie ten pocałunek - rzekł, delikatnie 

całując ją w czoło. 

Rose zadzwoniła po taksówkę i po kwadransie była 

już przy łóżku matki. Dowiedziała się od Maury, że po 

południu odwiedził je ksiądz Naylor. Obie wyspowia­

dały się i przyjęły komunię świętą. 

- Co za słodka pociecha - dodała Maura. 

I rzeczywiście, twarz biednej Brigid pełna była szla­

chetności i jakiejś nieziemskiej słodyczy. 

background image

Żegnając się, Rose złożyła na czole matki najdelikat­

niejszy i najczulszy z pocałunków. 

- To od Leigha - wyjaśniła. 

- Och, Rose, czyż to nie wspaniały człowiek? On 

zaopiekuje się tobą, córeczko. 

Rose uśmiechnęła się i ujęła chudą, przezroczystą 

niemal dłoń matki. 

- Muszę już iść, mamusiu. Dobranoc, śpij dobrze 

i niech Bóg cię błogosławi. 

- Dobranoc, dobranoc, skarbeńku... 

- Kocham cię, mamusiu. 

Rose miała zawsze pamiętać ów pełen miłości 

uśmiech, jaki rozjaśnił twarz Brigid, kiedy się żegnały. 

Taksówka czekała przed drzwiami. Zanim Rose 

wsiadła, uniosła głowę i spojrzała w górę. Ujrzała nad 

sobą usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo, na 

którym fosforyzowała zimnym światłem pełna tarcza 

księżyca. 

Tej nocy urodziło się dwoje dzieci, ale żadne nie było 

wnuczkiem czy wnuczką Dorothy Beddows. Dopiero 

nad ranem Philippa poczuła częstsze i mocniejsze bóle. 

Kiedy Rose zjawiła się na porodówce, zobaczyła, że 

oprócz matki towarzyszy rodzącej jej mąż, Lance. Siostra 

Angela Grierson przygotowywała się do przyjęcia dziec­

ka i Rose nie zamierzała jej w tym wyręczać. Angela była 

doświadczoną położną, w niczym nie ustępowała położ-

nikom-lekarzom, a niektórych biła na głowę umiejętnoś­

cią wczucia się w psychikę rodzącej kobiety. 

- Przyj, Philippa, jeszcze jeden wysiłek, tak, dobra 

dziewczynka, pomyśl sobie, że lepiej mieć to jak naj­

szybciej za sobą, nie warto się oszczędzać, potem milszy 

będzie odpoczynek, tak, przyj, przyj, odetchnij sobie, 

spróbuj raz jeszcze, zrób to lepiej, zrób to na piątkę, 

pięknie, niebawem ujrzysz swoje dziecko... 

Philippa dzielnie parła, jedną dłonią trzymając za 

rękę męża, drugą zaś matkę. 

background image

- Meta tuż-tuż, kochanie - podtrzymywał ją na 

duchu Lance. 

- Philippa, twoja matka jest z tobą - dorzucała co 

chwila matka. 

Rose podziwiała siostrę Grierson, która potrafiła 

radzić sobie nawet w tak niezwykłej sytuacji, kiedy 

poród miał charakter niemal rodzinnego spotkania. 

Za kwadrans szósta, tuż przed jesiennym świtem 

przyszła na świat piękna, duża dziewczynka, wielka 

radość rodziców i babki. Jej czarne oczki zdawały się 

obserwować sprawne ruchy Angeli, kiedy ta wycierała 

ściereczką mokry puszek jej włosów czy też podwiązy-

wała i przecinała pępowinę. 

- Jaką mam piękną wnuczkę, najpiękniejszą na 

świecie! - wykrzyknęła w ekstazie radości Dorothy 

Beddows. 

- I dlatego nazwiemy ją Bella - dość przytomnie 

zdecydował Lance, całując córeczkę w mikroskopijną 

stopkę. 

Rozległ się głośny płacz dziecka, natychmiast mie­

szając się z wybuchami śmiechu i słowami powin­

szowali. Gdzieś na oddziale zadzwonił telefon, lecz 

żadna z obecnych tu osób nie zwróciła uwagi na daleki, 

przytłumiony sygnał. Być może nawet żadna go nie 

usłyszała. 

Po chwili do sali porodowej wpadła pielęgniar-

ka-stażystka. 

- Był do pani telefon, doktor Gillis. Proszono, aby 

jak najszybciej wracała pani do domu. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Śmierć zabrała Brigid we śnie. Tknięta straszliwym 

przeczuciem, Maura obudziła się o wpół do szóstej 

i zastała siostrę śpiącą wiecznym snem. Na jej twarzy 

pozostał ślad ostatniego sennego marzenia. 

Cicha słodycz tej twarzy długo przykuwała spoj­

rzenie Rose. Matka umarła w domu, we własnym 

łóżku, nie zaś w szpitalu, i to było w tej chwili bodaj 

najważniejsze. 

Rose nie płakała. Była pusta w środku, jakby 

wydrążona. Odwróciła wzrok od matki i spojrzała 

przez okno na zasypany liśćmi ogródek. Wstawał 

słoneczny, październikowy dzień. 

Usłyszała w kuchni jakiś męski głos. Najpierw 

pomyślała, że to doktor Tait, ich lekarz domowy, 

zaraz jednak rozpoznała charakterystyczną intonację 

Leigha. Rzuciła się do drzwi i wpadła do kuchni. 

W mgnieniu oka znalazła się w jego ramionach. Teraz 

dopiero pozwoliła popłynąć łzom. Buczała jak mała 

dziewczynka, on zaś pocieszał ją jak stroskany ojciec. 

- Jestem do twojej dyspozycji, Rose. Mamy trochę 

spraw do załatwienia. 

Ogarnęła ją fala wdzięczności. Kiedy potrzebowała 

wsparcia, pocieszenia, pomocnej przyjacielskiej dłoni, 

Leigh zawsze się zjawiał i stawał u jej boku. 

Przy herbacie i grzankach, które podała Maura, 

ustalili pierwsze konieczne formalności: uzyskanie aktu 

zgonu od doktora Taita, wizyta w przedsiębiorstwie 

pogrzebowym, zgłoszenie o śmierci w magistracie. 

background image

Rejestracja zejścia wymagała przedłożenia odpo­

wiednich dokumentów, w związku z czym Rose przy­

pomniała sobie o metalowym pudle na szafie. 

- Trzymała w nim wszystkie swoje papiery, a ja nie 

mam pojęcia, gdzie się znajduje klucz. 

Leigh położył rękę na stole i rozchylił dłoń. Ujrzała 

to, o co pytała: duży żeliwny klucz. 

Podniosła na niego wzrok. Skinął głową, ona zaś 

natychmiast pomyślała o tamtym dniu, kiedy zastała 

Brigid i Leigha pochylonych nad rodzinnymi papie­

rami. Spłonęła rumieńcem. 

- Czy mama ci go dała? 

- Tak, kilka tygodni temu. 

- Ale dlaczego nie mnie, swojej córce? Dlaczego do 

końca nie obdarzyła mnie swoim zaufaniem?! - wy­

krzyknęła, czując żal w sercu. 

- Cicho, Rose, uspokój się! Nie w obecności Mau-

ry - powiedział autorytatywnym tonem. - Kiedy 

załatwimy najpilniejsze sprawy, wezmę cię na małą 

przejażdżkę. Musimy porozmawiać. 

O dziesiątej mieli już akt zgonu oraz zapewnienie 

ze strony przedsiębiorcy pogrzebowego, że wszystko 

zostanie zorganizowane zgodnie z ich życzeniami. 

Następnie Leigh zawiózł Rose do otwartego dla 

publiczności rozległego parku w starej podmiejskiej 

rezydencji. Wysiedli z samochodu i poszli wysłaną 

kolorowymi liśćmi szeroką aleją. 

- Co masz mi do powiedzenia, Leigh? - zapytała 

Rose. Myślała o tej rozmowie od ponad dwóch 

godzin. 

- Coś, o czym twoja matka nigdy ci nie wspomniała. 

Ustrojone w brąz, czerwień i złoto drzewa pyszniły 

się przemijającą urodą. 

- Mów dalej. Nie dręcz mnie jakimiś ogólnikami. 

- Znam zawartość tego pudełka. Brigid uczyniła 

mi ten zaszczyt i dopuściła mnie do sekretu. To był 

background image

wyłącznie jej wybór. Ja o nic nie prosiłem, niczego 

nawet nie sugerowałem. 

-Więc powiedz mi, co jest w tym przeklętym 

pudełku? 

- Jest tam akt urodzenia Brigid... 

-Bawisz się ze mną jak kot z myszką, Leigh 

- wybuchnęła Rose. - Oczywiście, że jest tam jej akt 

urodzenia, podobnie jak akt ślubu rodziców. Oba te 

dokumenty muszę przedłożyć w magistracie i chyba 

mama, która liczyła się z rychłą śmiercią, musiała 

wiedzieć, że prędzej czy później wezmę je do rąk. 

- Brigid miała specjalne powody, aby trzymać cię 

od tych papierów z daleka. Jest wśród nich również 

twój akt urodzenia... 

- A co, do licha, mój akt urodzenia ma wspólnego 

ze sprawą? - zapytała Rose wzburzona. 

- Kiedy weźmiesz go do ręki, zauważysz, że zapis 

jest bardzo lakoniczny. Podaje się w nim jedynie twoje 

imię, nazwisko, płeć, datę i miejsce urodzenia. 

-I co z tego? Czy to nie wystarczy? Ku czemu 

zmierzasz, Leigh? 

Wziął głęboki oddech. 

- W pudełku nie ma aktu ślubu. 

- Co? O czym ty w ogóle mówisz?! - wykrzyknęła 

zatrzymując się. 

- Twoja matka nigdy nie była mężatką. 

Rose niespodziewanie zauważyła, że tak jasnego, 

barwnego i czystego dnia nie było chyba od wiosny. 

- Oczywiście, że była zamężna. Poślubiła maryna­

rza. Nazywał się James Gillis. Jak śmiesz twierdzić, 

że mój ojciec jest nieznany? Że noszę zmyślone, 

wybrane z książki telefonicznej nazwisko? 

Nie tyle wymawiała, co wyrzucała z siebie każde 

słowo, równocześnie krok po kroku odsuwając się od 

Leigha, jak gdyby był potworem, który przejmuje 

strachem lub przynajmniej obrzydzeniem. 

background image

- Mój Boże, Rose, właśnie tego rodzaju reakcji 

z twej strony obawiała się Brigid. To lęk pieczętował 

w niej tę tajemnicę. 

- Nie ma żadnej tajemnicy! Mój ojciec nazywał się 

James Gillis! 

- Posłuchaj, Rose, kochanie. Zdobądź się na odro­

binę cierpliwości. Tak, twój ojciec nazywał się James 

Gillis, ale nigdy nie poślubił twojej matki. Brigid była 

świętą kobietą. Pełną poświęcenia jako matka, szla­

chetną i dzielną jako człowiek. Ale nie znalazła 

w sobie dość odwagi, aby powiedzieć ci prawdę. Teraz 

rozumiem, dlaczego. 

Podszedł do niej i ujął ją pod ramię. Znowu ruszyli 

wysadzaną kasztanami aleją. Rose szła u boku przy­

jaciela, ale bez udziału własnej woli. 

- Być może w naszych czasach - kontynuował 

Leigh - po tych wszystkich rewolucjach seksualnych 

i obyczajowych, panny zachodzą w ciążę równie 

bezproblemowo, jakby smażyły jajecznicę lub czyściły 

zęby. Ale pamiętaj, Rose, że Brigid była Irlandką 

i wychowała się w katolickiej rodzinie. Do końca 

nosiła brzemię winy. Oddając się temu mężczyźnie, 

wystąpiła przeciwko Bogu i przeciw swojej społeczno­

ści. Nie mogła zawieść swoich najbliższych, którzy ją 

kochali, podziwiali i szanowali. Dlatego ukryła praw­

dę. I niech ta prawda zostanie ukryta przed nimi na 

zawsze. Brigid miała moje słowo, że rodzina nigdy się 

o tym nie dowie. Teraz będzie to zależało również od 

ciebie. 

- Czy faktycznie był marynarzem? 

-Tak, marynarzem na urlopie. Kiedy wrócił na 

statek, Brigid próbowała się z nim skontaktować. Bez 

rezultatu. Po jakimś czasie dostała od kapitana list 

z suchą informacją, że marynarz kwalifikowany Ja­

mes Gillis utonął podczas akcji ratunkowej na morzu. 

List również znajduje się w pudełku. 

background image

-Czy nie miał rodziców... rodziny? - zapytała 

Rose, połykając łzy. 

-Dokładnie nikogo. Wychował się w sierocińcu 

w Liverpoolu. Gdy dorósł, wybrał morze. Ktoś 

bardzo samotny i bardzo młody. Był kilka lat 

młodszy od Brigid. - Leigh westchnął głęboko. 

- Kiedy uświadomiła sobie, że zaszła w ciążę, wyje­

chała do Liverpoolu. Stamtąd po jakimś czasie 

zawiadomiła rodzinę o zamążpójściu, narodzinach 

córki i śmierci męża. Och, Rose, co ta kobieta 

musiała przejść podczas tych kilku miesięcy, kiedy 

nosiła ciebie w swym łonie. Potem już było jej łatwiej. 

Stanowiłaś jej oparcie, jej nadzieję, jej ukochanie. 

Podołała wszystkiemu. Wspaniała matka! Możesz 

być z niej dumna. 

Rose zadrżała niczym liście kasztanów w ciepłym 

powiewie złotej jesieni. 

- Dzięki, Leigh. Potrzebuję czasu, żeby wszystko 

to ogarnąć i przemyśleć. Ale już teraz rozumiem 

pewne fakty. To na przykład, że nigdy nie rozmawiała 

ze mną o przeszłości, nawet wówczas, gdy pytałam 

o ojca. I wiem, dlaczego prosiła mnie o wybaczenie, 

kiedy budziła się z narkozy po operacji. Ale dlaczego, 

zanim odeszła na zawsze, nie dopuściła mnie do swojej 

tajemnicy? 

- Prawdopodobnie z tego samego powodu, z jakie­

go my nie mówimy rodzicom o naszych własnych 

romansach. 

Rose odrzuciła do tyłu głowę. 

- Przypuszczam, że masz na myśli Paula - powie­

działa ostrym tonem. - Jak ty wszystko wiesz! Fak­

tycznie, mama nie dowiedziała się o jego wolcie. 

- Mój ty narwańcu, ja również wikłałem się w róż­

ne historie z kobietami, lecz nie pisnąłem o nich 

słówkiem rodzicom. To jest temat tabu pomiędzy 

rodzicami a dziećmi. Co się zaś tyczy tajemnicy 

background image

Brigid, to będziemy ją znali tylko my i urzędnik 

w magistracie, i nikt poza naszą trójką 

Poza naszą czwórką, sprostowała w duchu Rose, 

mając na myśli księdza Naylora, spowiednika matki. 

Wrócili do samochodu. Serce Rose krwawiło. 

Wciąż myślała o matce i jej samotności w Liverpoolu. 

Czy Brigid rozważała wówczas możliwość aborcji? Na 

pewno nie. A może kwestię adopcji? Być może, ale 

tylko do momentu, kiedy nie urodziła córki i nie 

wzięła jej w ramiona. 

Brigid znała praktycznie w swym życiu tylko dwóch 

mężczyzn: Jamesa Gillisa, którego pokochała krótką, 

namiętną miłością, oraz Leigha McDowie'ego, którego 

obdarzyła najczulszą przyjaźnią i pełnym zaufaniem. 

Nadszedł dzień pogrzebu. Wśród żałobników prze­

ważali koledzy i przyjaciele ze szpitala, z profesorem 

Horsfieldem na czele. Rose kroczyła za trumną po­

między Leighem a płaczącą ciotką. Ksiądz Naylor 

wygłosił piękną pożegnalną mowę. 

Na konsolację do domu zaproszeni zostali tylko 

najbliżsi. Maura częstowała kanapkami, ciastem i her­

batą. Pokoje tonęły w kwiatach. Na stoliku w holu 

leżały dziesiątki depesz z kondolencjami. 

Gdy zamknęły się drzwi za ostatnią osobą, Rose 

wyszła na taras i spojrzała na czyste, błękitne niebo. 

Pomyślała, że życie musi toczyć się dalej, a ją czeka 

jeszcze dużo radości w towarzystwie przyjaciół 

i w pracy. 

Na trzeci dzień odwiozła ciotkę do Liverpoolu. 

Uścisnęły się czule, a potem Rose długo odprowadza­

ła wzrokiem oddalający się statek, który rozcinał fale 

Morza Irlandzkiego. Tam, za tym morzem leżała jej 

druga ojczyzna. 

Wróciwszy do Manchesteru, Rose rzuciła się 

w wir pracy. Mało jej było własnych obowiązków. 

background image

Odbierała je innym. Szczególnie pod tym względem 

upodobała sobie Leigha. Tłumaczyła mu, że będzie to 

z obopólną dla nich korzyścią, gdyż on znajdzie czas 

na szlifowanie swojej roli, ona zaś uniknie strasz­

liwych mąk bezczynności. Leigh przeżywał pewien 

dramat i szukał rozwiązania. Nie miał już wątpliwo­

ści, że Tanya jest w nim po uszy zakochana, i wyrzucał 

sobie, że na to pozwolił, ba, że zrobił tak wiele, aby 

ją w sobie rozkochać. Stało się zaś tak dlatego, że 

w pięknej pielęgniarce znalazł pociechę i azyl, ucieka­

jąc przed Rose, która była przeznaczona innemu, 

Paulowi Sykesowi. Lecz sytuacja diametralnie się 

zmieniła. Paul stracił głowę dla Caroline Trench, 

zerwał zaręczyny i właściwie nie było już obiektywnej 

przeszkody, aby on, Leigh, wyznał kobiecie, na której 

naprawdę mu zależało, swoją gorącą miłość. 

Więc dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Zwlekał 

z dwóch powodów. Nie był pewien, czy Rose od­

wzajemnia jego uczucia. Mogła nadal kochać Paula. 

W związku z tym możliwa była sytuacja, że gdyby 

kapryśnej Caroline Paul nagle przestał się podobać 

lub gdyby znalazła sobie innego mężczyznę, Rose 

mogłaby go przyjąć z otwartymi ramionami i wszyst­

ko wybaczyć. 

Drugim powodem była Tanya. Cieszyła się wspól­

nymi próbami i tym, że może tak często z nim 

przebywać. Okazywała swoją radość zarówno pub­

licznie, jak i prywatnie, kiedy siedzieli nad tekstem 

przedstawienia w zaciszu biblioteki lub w pustym 

pokoju. Leigh traktował ją z przyjaźnią i sympatią, 

zapraszał od czasu do czasu na obiad czy kolację, 

całował rutynowo na „dzień dobry" i „do widzenia", 

lecz nie posunął się dalej ani o krok. Ona jednak 

uparcie myliła świat „Śpiącej Królewny" ze światem 

realnym, interpretując poufałość jako intymność, zaś 

zachwyt jej urodą jako miłość i pożądanie. Leigh 

background image

wiedział, że jego moralnym obowiązkiem jest wy­

prowadzenie jej z błędu, nawet za cenę chwilowego 

okrucieństwa, lecz zdecydował się przełożyć roz­

mowę na dzień po przedstawieniu. Po prostu obawiał 

się, że kiedy Królewna się dowie, że Królewicz 

wcale jej nie kocha, gotowa będzie jeszcze zrezy­

gnować ze swej roli i tym samym położy całą 

imprezę. 

Listopad zaczął się od sensacji. Doktor Paul Sykes 

oraz Caroline Trench ogłosili oficjalne zaręczyny. 

Wiadomość natychmiast przedostała się do prasy 

i gazety zamieściły zdjęcia narzeczeńskiej pary. Dzien­

nikarze specjalizujący się w towarzyskiej plotce zaczęli 

prześwietlać przeszłość Caroline i doszukali się mę-

ża-policjanta oraz dziewiętnastoletniego syna, który 

mieszkał z ojcem i macochą. 

- Co za idiotę robi z siebie ten biedaczyna Sykes! 

- zawołał Leigh do nadchodzącej szpitalnym koryta­

rzem Rose. - Chłop musiał kompletnie zbzikować. 

Nie chciałbym wtrącać się w twoje prywatne sprawy, 

lecz nadarza się dobra okazja, byś raz na zawsze 

uwolniła się od niego, kochanie. Musisz chyba się 

czuć, jakbyś dostała cios w plecy? 

Rose poczuła się tyleż wzruszona, co rozbawiona 

tym dowodem troski. 

- Och, Leigh, wiedziałam już od dawna, że Paul 

i Caroline zamierzają się pobrać. Nie spodziewałam 

się tylko, że zaręczyny zostaną ogłoszone tak szybko. 

Życzę im z całego serca jak najlepiej, chociaż obawiam 

się, że Paul nie będzie miał łatwego życia, żeniąc się 

z gwiazdą filmową. 

- Szczerze mówiąc, guzik mnie to wszystko ob­

chodzi - odparł Leigh głosem pełnym irytacji. - Ob­

chodzisz mnie tylko ty i twoje samopoczucie. Myślisz, 

że Paul wiedział o tym dziewiętnastoletnim synu? 

background image

Spojrzała na niego z jakimś smutkiem w oczach. 

- Biedna Caroline! Udawało się jej zachować sek­

ret przez tyle lat. I teraz nagle okazuje się, że wywloką 

ci wszystko, nawet najgłębiej skrywaną intymność. 

Leigh uświadomił sobie, że Rose mówiąc to myś­

lała bardziej o swojej matce niż o aktorce. 

Porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Rose 

pośpieszyła do swoich obowiązków. Miała dziś dyżur 

w przychodni przyszpitalnej. 

Leigh patrzył na jej szczupłe nogi i zaokrąglone, 

lekko rozkołysane biodra. Uświadomił sobie, że wi­

dok ten sprawia mu dużą przyjemność. 

Rose wzięła pióro do ręki, przygotowując się do 

przyjęcia ostatniej pacjentki. 

-Dzień dobry, pani Bradshaw. Proszę usiąść. 

Mam nadzieję, że siostra już panią zbadała? - zapy­

tała z uśmiechem. 

- Tak, doktor Gillis - odparła przystojna, trzydzie-

stokilkuletnia kobieta. O wieku pani Bradshaw świad­

czyły ślady siwizny we włosach i delikatne zmarszczki 

przy oczach, natomiast zaprzeczała mu świeżość jej 

pogodnej twarzy. - Siostra zmierzyła mi ciśnienie, 

postawiła na wadze, pobrała krew i płyn owodniowy. 

Słowem, zrobiła wszystko, co można było zrobić. 

Rose rzuciła okiem na wyniki badań. W żadnym 

punkcie nie odbiegały od normy. 

- Powiedzmy, że prawie wszystko - zgodziła się. 

- A teraz proszę powiedzieć mi o swoich kłopotach 

ze zdrowiem, kontaktach z lekarzami i tak dalej. 

- Właściwie nie mam nic do powiedzenia. Jestem 

zdrowa jak ryba, a to jest moja pierwsza ciąża. 

- Ach, tak, rozumiem - powiedziała Rose, notując 

w karcie „pierwiastka". - To miłe, że nie jest nam 

odebrana radość urodzenia dziecka nawet w trochę 

późniejszym wieku. 

background image

- Bardzo późnym, pani doktor. Mam trzydzieści 

dziewięć lat. 

Coś w głosie pani Bradshaw zaintrygowało Rose. 

Spojrzała na pacjentkę uważniej. 

- Pani Bradshaw, czy my już kiedyś się nie spot­

kałyśmy? - zapytała, gorączkowo szukając w pamięci. 

- Oczywiście, doktor Rose. ' 

- Proszę mi wybaczyć, ale... 

- Wtedy wyglądałam całkiem inaczej. Widziała 

mnie pani poplamioną krwią, w podartym ubraniu, 

zapłakaną... Siedziałam i prosiłam Boga, żeby mój 

mąż nie umarł. 

Nagle w pamięci Rose zapaliło się światełko. Uj­

rzała tamtą scenę: gabinet lekarski, Leigha, państwa 

Bradshaw i dziewczynę o imieniu Peggy, ich kuzynkę. 

- Ależ, oczywiście! - wykrzyknęła, wstając i ścis­

kając Grace. - Mieliście państwo wypadek, a pani 

mąż ma na imię Alfred. Jak on się czuje? 

- Wrócił do zdrowia i odzyskał krzepę, czego 

dowodem jest moja tu obecność! - odparła Grace 

śmiejąc się. - Och, doktor Gillis, oczekuję dziecka! Po 

tylu latach! 

- Pamiętam, iż powiedziała pani wówczas, że nie 

możecie mieć dzieci. 

- Tak, nie mogliśmy. Straciliśmy już wszelką na­

dzieję. A tu nagle nie doczekałam się dwóch kolejnych 

okresów, poczułam mrowienie w piersiach i dostałam 

mdłości. Nawet mi jednak przez myśl nie przeszło, że 

to może być ciąża. Mój lekarz przepisał mi coś na 

przeczyszczenie. 

- Nie uwierzę! - zachichotała Rose. 

- Jakieś przeczyszczające ziółka! Teraz mówi, że 

nie chciał zbyt wcześnie wzbudzać we mnie nadziei, 

lecz myślę, że po prostu się nie połapał. Potem 

zaczęłam obserwować siebie, stałam się podejrzliwa. 

Podejrzliwość zmieniła się w nadzieję, a nadzieja 

background image

w pewność -mówiła Grace ze łzami radości w oczach. 

- Mój lekarz wysuwa przypuszczenie, że w chwili 

wypadku coś mogło zostać poruszone, wstrząśnięte, 

przesunięte na właściwe miejsce. Być może chodzi tu 

o drożność jajowodów, być może o coś innego. Tak 

czy inaczej, doktor Gillis, jestem dzisiaj najszczęśli­

wszą kobietą pod słońcem. 

- Cieszę się razem z panią, Grace. - Sięgnęła po 

słuchawkę i wykręciła numer wewnętrzny oddziału 

położniczego. - Dzwonię po doktora McDowie'ego. 

Chciałabym, żeby on również się z panią zobaczył. 

Po chwili wszedł Leigh. Rozpoznał Grace już 

w drzwiach. 

- Grace Bradshaw albo ulegam omamom! - wy­

krzyknął podchodząc. - Pamiętam tamtą swoją gafę. 

Pewnie nigdy nie będzie mi wybaczona. Chyba nie 

przyszłaś po moją głowę, Grace? 

Pani Bradshaw wybuchnęła śmiechem. 

- Nie, panie doktorze. Spodziewam się dziecka. 

Otworzył ramiona i serdecznie uścisnął przyszłą 

matkę. 

- Najlepsza wiadomość, jaką ostatnio słyszałem. 

Kiedy to się stało, to zstąpienie Ducha Świętego? 

Grace odpowiedziała, a on zadał kolejne pytanie. 

Gawędzili tak przez dobry kwadrans. Kiedy zaś pani 

Bradshaw się pożegnała, Leigh zwrócił się do Rose: 

-I tylko pomyśl sobie, Rose. W tamtym wypadku 

zginęły trzy osoby, jeśli kilkutygodniowy płód Peggy 

można określić tym mianem. Ale również tamten 

wypadek przyczynił się do powstania nowego życia. 

Dziwny jest ten świat. 

- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Będziemy musieli 

otoczyć ją wyjątkową opieką. 

- Idę o zakład, że nasz staruch wybierze cesarskie 

w trzydziestym ósmym tygodniu, aby zaoszczędzić 

matce i dziecku wysiłku. 

background image

Tego wieczoru Rose poszła na mszę świętą do 

szpitalnej kaplicy. Gdy odwróciła głowę, ujrzała ze 

zdumieniem, że obok niej stoi Leigh. Kapłan otworzył 

Pismo Święte. Rozpoczęło się czytanie Ewangelii we­

dług świętego Łukasza. A kiedy padły słowa: „A oto 

również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej 

starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która 

uchodzi za niepłodną", Rose i Leigh spojrzeli na 

siebie. Dla nich te słowa miały szczególny sens. 

Minęło kolejnych kilka tygodni i zaczął się okres 

przedświąteczny. W czwartek, na parę dni przed Bożym 

Narodzeniem, miało się odbyć pierwsze z dwóch 

przedstawień „Śpiącej Królewny". Rose nie miała 

ochoty na oglądanie romantycznych scen z udziałem 

Tanyi i Leigha. Spędziła ten wieczór u swojego sąsiada, 

starego i samotnego człowieka. Gdy następnego dnia 

zjawiła się w pracy, cały szpital rozbrzmiewał komenta­

rzami na temat wielkiego sukcesu. 

- Popisali się na medal - powiedział David Rowan. 

- A jeśli chodzi o Leigha, to bez wątpienia powinien 

zostać zawodowym piosenkarzem. Ma taki... 

Przerwał na widok Leigha i Tanyi, którzy, uśmie­

chnięci, weszli do pokoju. 

- Nie było cię wczoraj, Rose! - zauważył od 

razu Leigh. 

- Przepraszam, miałam umówioną wizytę. David 

właśnie pochwalił was przede mną. 

- Ale dzisiaj przyjdziesz? - nacierał Leigh, prze­

szywając ją badawczym wzrokiem. 

- Postaram się, ale, jak wiesz, mam dyżur. Nie 

dziw się więc, jeśli nie będę mogła. 

Wiedziała, że mówi jak ostatni tchórz. 

- To postaraj się móc. Zależy mi na tym. 

- Nie ma sprawy - odezwał się David Rowan. 

- Ja już widziałem przedstawienie, więc przyjdę i za­

stąpię Rose. 

background image

- Dzięki, ale trudno mi cokolwiek obiecywać. Za­

powiada się bardzo pracowity wieczór. 

Powiedziawszy to, Rose opuściła pokój. Leigh 

dogonił ją na korytarzu w pobliżu porodówki. 

- Rose, poczekaj! Chcę, żebyś była. Mam specjalny 

powód, żeby cię o to prosić. Przyjmij propozycję 

Rowana i zajmij miejsce w pierwszym rzędzie. 

Nerwy Rose, już i tak napięte do ostatnich granic, 

nagle odmówiły jej posłuszeństwa. 

- Na miłość Boską, Leigh, czego ci się zachcie­

wa? Uważasz, że umieram z ochoty, żeby gapić 

się na twoje romansowe podrygiwania czy też słu­

chać twoich miłosnych zawodzeń? Zostaw mnie! 

Idź sobie do diabła! Wracaj do swojej Śpiącej Kró­

lewny, która właśnie się obudziła i czeka na dalsze 

pocałunki! 

Głos Rose załamał się. Odwróciła się i pobiegła 

schodami na górę. 

- No, moja maleńka - mruknął do siebie Leigh. 

- Zastosujemy w takim razie wobec ciebie specjalne 

środki. 

Rzeczywiście zdarzyło się, że oddział tętnił tego 

wieczoru wytężoną pracą. Rose i David nie mieli 

chwili wytchnienia. Kiedy zaś Rose wpadła na kory­

tarzu na Rogera Maynarda, który niósł jakieś zwoje 

przewodów, potraktowała go tylko krótkim skinie­

niem głowy i pospieszyła dalej. Wiedziała, że po 

przedstawieniu część zespołu wraz z częścią widowni 

wróci na oddział i podejrzewała, że będzie to czas 

robienia okolicznościowych zdjęć. Sama postanowiła 

skryć się w jakimś kąciku. 

Kończyła właśnie operację kleszczową, kiedy 

w głośnikach radiowych na piętrze rozległy się szmery 

i trzaski. Normalnie głośniki były wyłączone, zaś 

program radiowy odbierały pacjentki dzięki słuchaw-

background image

kom zainstalowanym przy łóżkach. Teraz ktoś zrobił 

z nich użytek, a tym kimś, wszystko na to wskazywa­

ło, był Roger Maynard. 

Nagle Rose usłyszała czysty i dźwięczny tenor 

Leigha. Śpiewał finałową piosenkę przedstawienia. 

Niesione melodią słowa rozbrzmiewały we wszystkich 

pomieszczeniach oddziału. 

- Czyż to nie cudowne? - szepnęła Laurie Moffatt, 

która asystowała Rose przy operacji. 

Na szczęście zabieg zakończył się pełnym sukcesem 

i Rose mogła schować się w gabinecie lekarskim, gdzie 

zasiadła do pisania raportu. 

W pewnym momencie Leigh przestał śpiewać. Za­

czął mówić: 

- A teraz, przyjaciele, zaśpiewam inną piosenkę 

o miłości. Dedykuję ją wyjątkowej lekarce i wyjąt­

kowej osobie. Mam nadzieję, że słyszysz mnie, Rose. 

Jeżeli nie, to ci, którzy mnie słyszą, powtórzą ci moje 

przesłanie. Więc zwracam się ku tobie z głębi mojego 

serca, a słowa szkockiego poety-pieśniarza, Roberta 

Burnsa, niechaj mówią za mnie. 

Wydobył z gitary kilka swobodnych akordów, 

a z jego ust popłynęły słowa pięknej, słodkiej pieśni 

miłosnej. Emanowały taką tęsknotą i żarem, iż słu­

chającym zdawało się, że przenoszą się w jakiś inny 

wymiar, gdzie miłość ma za oprawę góry, doliny, 

wrzosowiska i granatowe jeziora. 

Ma miłość jest jak róży krew, 

Krew róży w czerwca świt. 

Rose stała na środku pokoju, oszołomiona, zdu­

miona, zachwycona. Wszystko to graniczyło z cudem. 

Czuła się jak w objęciach magii. 

Wpadła Laurie Moffatt i niemal siłą wyciągnęła ją 

na korytarz. 

background image

Otoczyły ją roześmiane twarze, posypały się gratu-

lacje, pocałunki, miłe docinki. 

Na końcu korytarza pojawiła się Śpiąca Królewna. 

Trzymając jedną ręką dół swej przepysznej sukni, 

zmierzała prosto w kierunku Rose. Jej oczy płonęły, 

usta miała zaciśnięte. 

- Wydaje się, że podbiła pani wszystkich, doktor 

Gillis - powiedziała z godnością. - Życzę wam obojgu 

wiele szczęścia. 

- Dziękuję Tanya. Wyglądasz bajkowo... 

Przerwała, gdyż piękna dziewczyna znikała już za 

drzwiami prowadzącymi na blok matek. Powitały ją 

tam burzliwe oklaski i okrzyki entuzjazmu. 

Tymczasem pieśń cichła w końcowej obietnicy: 

Więc czym rozłąka? - Zdrowa bądź! 

Do ciebie wrócę tu, 

Choć mil tysiące miałbym brnąć 

Bez sił, bez tchu, bez snu.* 

Rose w końcu uświadomiła sobie, że kocha Leigha 

i że on za chwilę się tu pojawi. Wybiegła mu na 

spotkanie. 

Wpadli na siebie na podeście schodów. Książę 

odrzucił swój elżbietański kapelusz z piórem i ot­

worzył ramiona, zamykając ją w uścisku. 

- Czy wysłuchałaś mojej piosenki? Czy uwierzyłaś 

każdemu jej słowu? - zapytał. 

-Tak, tak, tak... Więc naprawdę kochasz mnie, 

Leigh, naprawdę? 

Jego długi, namiętny pocałunek nie pozostawiał tu 

żadnych wątpliwości. On sam też zyskał pewność, że 

kocha z wzajemnością. 

* Tłum. Zofia Kierszys 

background image

Rose odchyliła głowę. 

- Muszę wracać na oddział, mój książę. 

- Rozumiem. Zresztą ja również muszę pokazać się 

mym wielbicielkom w połogu. Ale posłuchaj, Rose. 

Chcę ożenić się z tobą, i to możliwie jak najszybciej. 

W związku z tym pragnąłbym przedstawić cię moim 

rodzicom. Mieszkają w Carlisle, sto pięćdziesiąt kilo­

metrów od Manchesteru. Zadzwonię do nich i po­

wiem, że przyjedziemy w niedzielę. 

- W niedzielę? Ale to już pojutrze! - wykrzyknęła 

z przerażeniem. 

- Nie obawiaj się, kochanie. Zawrócisz im w głowie 

równie szybko, jak zrobiłaś to z moim bratem, 

Andrew. 

Chciała protestować, lecz zapobiegł temu poca­

łunkiem. 

Rodzice Leigha powitali Rose, nie szczędząc wyra­

zów radości i sympatii. Pan McDowie, prawnik, 

powiedział jej, że perspektywa ustatkowania się syna 

to dla nich najwspanialszy bożonarodzeniowy pre­

zent, natomiast pani McDowie była po prostu za­

chwycona Rose. Co zaś się tyczy Andrew, to uścisnął 

ją niczym starą przyjaciółkę. 

Stół uginał się od różnych smakowitości, a wśród 

nich znalazł się również świąteczny pudding. 

- Nie będzie was na Boże Narodzenie, więc po-

świętujemy sobie dzisiaj - powiedziała matka Leigha. 

Ciepło przyjęcia, serdeczna atmosfera, to wszystko 

ujęło Rose i wzruszyło, niemniej, nie mogąc pozbyć 

się skrępowania, jadła tyle co ptaszek. 

Ślub miał się odbyć w połowie stycznia, to znaczy 

tuż po zakończeniu obu okresów stażowych. Z uwagi 

na żałobę Rose oraz fakt, że ona i Leigh należeli do 

odrębnych kościołów, zdecydowali się na cichą uro­

czystość w szpitalnej kaplicy. Leigh planował podjąć 

background image

prywatną praktykę w Chorlton i namawiał Rose do 

tego samego. 

- Ależ mając dwóch doktorów McDowie, ludzie 

będą was mylić i na przykład ktoś zapisze się na wizytę 

do doktora McDowie'ego, licząc na przyjęcie przez 

doktor McDowie - zażartował ojciec. 

- Ja tam już wiem, u kogo z tej dwójki chciałbym 

się leczyć - zauważył Andrew, łypiąc na Rose i zmu­

szając ją do uśmiechu. - Czy jesteś pewna, Rose, że 

wybrałaś właściwego faceta? Był coś bardzo powolny 

w zalotach, jeżeli przyjąć, że wówczas w teatrze już 

szalał za tobą. 

- Raczej trudno to przyjąć - odparła Rose. - Po­

szliśmy na „Burzę" całkiem przypadkowo. Leigh 

dostał bilety od wdzięcznego męża pacjentki, a ja 

byłam akurat pod ręką. 

Andrew wybuchnął śmiechem. 

-Doprawdy? Jeżeli uwierzyłaś w to, Rose, to 

uwierzysz we wszystko. Założę się, że kupił je z myślą 

o tobie. 

Rose spojrzała na Leigha. Z jego twarzy wyczytała 

przyznanie się do winy i zaczerwieniła się. Rzecz 

jasna, nie wiedziała, że tym rumieńcem ostatecznie 

podbiła serca swych przyszłych teściów. 

Zmierzchało się, kiedy wyruszyli w drogę powrotną 

do Manchesteru. Rose siedziała obok narzeczonego. 

Czuła, że spisała się nie najgorzej. Jeśli państwo 

McDowie zaakceptowali ją, to niebawem znajdzie 

w nich ojca i matkę. 

Leigh wyczuł jej pogodny nastrój, jakże różny od 

nerwowego napięcia, w jakim jechała w tamtą stro­

nę, i zdjąwszy rękę z kierownicy pogładził ją po 

włosach. 

- Oczarowałaś ich, kochanie. Jestem z ciebie 

dumny. 

background image

- Myślę, że byli trochę zaskoczeni tak bliską datą 

ślubu. Zastanawiam się, czy czasami nie podejrzewa­

ją... hmm... obiektywnych przyczyn. 

- To ja subiektywnie śpieszę się do tych obiektyw­

nych przyczyn - zapewnił ją z uśmiechem. 

Przytuliła się do niego i pozwoliła oddać się marze­

niom. Wkrótce zapadła w sen. Obudziła się, kiedy już 

byli przed jej domem. Na niebie świecił księżyc, zaś 

uliczkę oświetlały latarnie. 

- Ależ szybko dojechaliśmy! - wykrzyknęła odpina­

jąc pasy. 

Leigh się nie poruszył. Spojrzała na niego pytająco. 

- Oczywiście wejdziesz, Leigh? 

- A czy jestem zaproszony? 

Wiedziała, co ma na myśli. Wybór należał do niej. 

Nie wahała się ani sekundy. 

- To jest twój dom i ja jestem twoja - powiedziała 

z wielką prostotą. 

Kiedy weszli do środka, Rose od razu nastawiła 

wodę. 

- Poczekaj w saloniku, Leigh. Kawa będzie za chwilę. 

Wyjmując filiżanki z kredensu, usłyszała wiosenne 

allegro z „Czterech pór roku" Vivaldiego. Uśmiechnęła 

się. Leigh puścił jej ulubiony utwór. 

- A może coś zjesz? Jakąś kanapkę lub jajko? 

- zapytała, wchodząc do saloniku z kawą. 

- Rose. 

Padło tylko jedno słowo, a zadrżała na całym ciele. 

Objął ją i zaczął całować. Zarzuciła mu ręce na szyję. 

Wydała ciche westchnienie, gdy poczuła, że zwalnia 

haftki jej biustonosza. Po chwili znaleźli się na dywa­

nie, wśród rozrzuconych i przemieszanych ze sobą 

części garderoby. Z długimi, potarganymi włosami 

Leigh sprawiał wrażenie dwudziestoletniego chłopca. 

W jakimś sensie młodzieńcza była również muzyka, 

która płynęła z magnetofonu. 

background image

Zaczęli siebie dotykać, odkrywać własną nagość. 

W nowym wymiarze fizycznej miłości pojawiły się też 

nowe uczucia i stany: fascynacji, upojenia, bezwsty­

du... Osiągnęli szczyt tak szybko, jakby ona była jego 

pierwszą kobietą, on zaś jej pierwszym mężczyzną. 

Ich ciała stopniowo uspokajały się w przy largo 

i allegro „Zimy". 

-Musimy przyśpieszyć nasz ślub - odezwał się 

w pewnym momencie Leigh. - Chciałbym robić to 

z tobą legalnie, najdroższa. 

Ślub odbył się w słoneczne, mroźne południe No­

wego Roku, w kaplicy szpitala. Rose, ubraną w jas­

noszary wełniany kostium i popielaty aksamitny ka­

pelusz z dużą czerwoną różą, powiódł do ołtarza 

Derek Horsfield. Pachniało świerkiem, ostrokrzewem 

i geranium. Płomienie świec drżały, a dookoła roz­

brzmiewała muzyka organowa Haendla. Koledzy, 

przyjaciele i znajomi pary młodej wypełniali kaplicę 

po brzegi. W pierwszym rzędzie siedziała najbliższa 

rodzina Leigha oraz Maura Carlinnagh, która przy­

była na ślub siostrzenicy aż z Irlandii. Maura myślała 

o swojej zmarłej siostrze i o tym, że prośby i pragnie­

nia Brigid zostały spełnione. Rose wychodziła za mąż 

za „długowłosego doktora", człowieka, którego 

w głębi swojego serca wybrała dla niej matka. 

David Rowan i jego żona Eve byli w szczególnie 

radosnym nastroju. Eve po poronieniu spowodowa­

nym wypadkiem ponownie zaszła w ciążę i do roz­

wiązania pozostało jej już tylko siedem miesięcy. 

Philip i Annette Cranstone siedzieli obok Paula 

Sykesa, który przyszedł sam, gdyż jego narzeczona 

miała dziś próbne zdjęcia do nowego serialu tele­

wizyjnego. 

Pielęgniarki stawiły się niemal w komplecie, ciesząc 

się szczęściem ich ukochanej pani doktor, i nawet nie 

background image

zawiodła Tanya Dickenson, dziewczyna tyleż piękna, 

co dzielna i wielkoduszna. 

Ale największą niespodziankę sprawiły byłe pac­

jentki. Dorothy Beddows przyszła z Philippą i jej 

śliczną Bellą. Pani Mowbray z dumą trzymała na 

rękach swego sześciomiesięcznego synka. Tuż obok 

uspokajała swoją córeczkę pani Lambert. Hałasował 

też Donovan, synek Trish Pendle. Zaś w ostatnim 

rzędzie, pogodna i zasłuchana w siebie, siedziała 

Grace Bradshaw w towarzystwie męża. 

Lecz Rose, świadoma obecności ich wszystkich 

i czując to ciepło, jakie wytwarzali swymi najlepszymi 

o niej myślami, patrzyła tylko w jednym kierunku, na 

jednego człowieka, który czekał na nią w towarzy­

stwie księdza Naylora. 

Derek Horsfield, przyprowadziwszy pannę młodą 

do ołtarza, z lekkim ukłonem wycofał się i dłoń Rose 

znalazła się w dłoni Leigha McDowie'ego. Unieśli 

głowy i spojrzeli na kapłana. Ten przyjął od nich 

przysięgę, pobłogosławił i ogłosił ich mężem i żoną. 

Stali oto, młodzi i rozkochani w sobie, na progu 

Nowego Roku i nowego życia. Przed Leighem ot­

wierał się kolejny rozdział jego kariery zawodowej. 

Rose patrzyła na swoją bardziej sceptycznym okiem. 

Będąc kobietą, wiedziała, że wkrótce zmieni swe 

obowiązki wobec matek na obowiązki matki. 

Na razie jednak była świeżo poślubioną oblubieni­

cą. Wszyscy zgodnie orzekli, że tak promiennej i uro­

czej jeszcze jej nie widzieli.