background image

 

 
 

K

AROL 

M

AY

 

 
 
 

K

ANADA

–B

ILL

 

 

 

T

ŁUMACZENIE

:

 

J

AN 

K

ANDZIA

 

background image

S

ZUBRAWIEC

 

background image

N

A STEPIE ŚMIERCI

 

 
Między Teksasem, Nowym Meksykiem, terytorium Indian, a ciągnącymi się na północny–

wschód  górami  Czark,  położone  jest  rozległe  terytorium  kraju,  nie  mniej  straszne  od 
azjatyckiej  Gobi  czy  afrykańskiej  Sahary.  Oko  nie  może  spocząć  na  żadnym  drzewie,  czy 
krzaku.  Ani  jeden  pagórek,  czy  godne  wspomnienia  wzniesienie  nie  przerywa  śmiertelnej, 
monotonnej  równiny.  Żadne  źródło  nie  orzeźwia  tam  spragnionych  ust,  by  uratować  przed 
ś

miercią,  na  którą  jest  narażony  każdy,  kto  zbacza  z  kierunku,  gubiąc  drogę  w  góry,  lub  na 

jedną  z  zieleniących  się  prerii.  Piach,  piach  jeszcze  raz  piach.  Tylko  czasami  dzielny  traper, 
który się ważył na to pustkowie, trafia na kawałek lądu, na którym przelotny deszcz zlitował 
się nad kępką roślinności. Stopa unika tych pól z powodu ostrych, kłujących kaktusów, gdyż 
ranią  ludzi  i  zwierzęta.  Nie  zawierają  prawie  kropli  soków,  mogących  choćby  na  chwilę 
orzeźwić płonący język. 

A  jednak  kilka  dróg  przecina  tę  krainę:  w  górę,  w  stronę  Santa  Fé,  do  Creeks,  Springs  i 

pokładów złota Gór Skalistych oraz w dół przez Rio Grandę do bogatego Meksyku. Nie są to 
jednak drogi komunikacyjne znane  cywilizacji.  To, co tam się zwie drogą, składa się z paru 
suchych palików, wetkniętych co jakiś czas w ziemię, by wskazać kierunek, wolno toczącemu 
się  wozowi,  zaprzężonemu  w  woły,  lub  szybszemu  traperowi  czy  squatterowi.  Biada  temu, 
kto  pomyli  te  znaki,  od  których  ta  część  południowo–zachodniej  Ameryki  otrzymała  nazwę 
Liano Estacado. Biada, jeśli zostały usunięte przez dzikie hordy Indian albo zbójeckie bandy, 
pragnące zmylić nie znających terenu. Wtedy jest zgubiony! 

Daleko,  jak  niezmierzony  ocean,  roztaczała  się  pustynia.  Słońce  paliło  niemiłosiernie,  a 

nad  gorącym  piaskiem  drżał  promień,  raniąc  i  oślepiając  oczy.  Na  tym  beznadziejnym 
pustkowiu  widać  było  pięć  żywych  istot  jeźdźca,  jego  konia  i  trzy  sępy,  krążące  wysoko  w 
powietrzu,  jakby  tylko  czekały  na  moment,  w  którym  rumak  i  jeździec  padną,  stając  się  ich 
zdobyczą.  Już  drugi  dzień  krążyły  tropem  jeźdźca,  a  ptactwo  instynktownie  wyczuwało,  że 
człowiek nie jest w stanie znieść dłużej trudów tej jazdy. 

Samotnikiem  w  Liano  był  młody,  liczący  może  dwadzieścia  sześć  lat,  mężczyzna.  Nosił 

zwykłe  odzienie  trapera  prerii:  skórzaną,  wystrzępioną  koszulę,  takie  same  legginsy  
mokasyny,  zaś  na  głowie  miał  filcowy  kapelusz,  którego  zarówno  kolor,  jak  i  kształty 
pozwalały  przypuszczać,  że  jego  właściciel  dawno  nie  miał  styczności  z  cywilizacją.  Jego 
blade,  wyczerpane  oblicze;  smutne,  szkliste  oczy;  zmierzwione,  zwisające  włosy  i  ręka, 
kurczowo  trzymająca  strzelbę  wskazywały  na  to,  że  z  ledwością  opiera  się  trudom  i 
męczarniom podróży. 

Równie  zmęczone  zwierzę  było  z  pewnością,  złapanym  z  jakiegoś  stada,  mustangiem. 

Przed  paroma  dniami  był  zapewne  jeszcze  pełen  wigoru,  siły  i  wytrwałości,  teraz  tylko 
umęczonym  i  pozbawionym  resztek  sił,  koniem.  Wysuszony  jęzor  zwisał  mu  z  pomiędzy 
rozchylonych  zębów,  oczy  nabiegły  krwią.  Krok  po  kroku  mechanicznie  posuwał  się  przed 
siebie. 

Trwało  to  już  od  kilku  dni.  Młody  człowiek  opuścił  wraz  z  towarzystwem  westmenów 

Santa Fé, aby dojechać przez góry Czark do Arkansas, został jednak napadnięty przez grupę 
Komanczów i tylko swemu koniowi zawdzięcza, iż jako jedyny umknął czerwonym. 

Gonili  go  aż  do  stepu,  w  przeciwnym  razie  nie  odważyłby  się  zapewne  wyruszyć  na  tę 

pustynię bez towarzystwa. 

Już  wczoraj  rano  skończyły  się  paliki,  wskazujące  drogę.  Nie  miał  więc  innych 

drogowskazów poza kompasem i  gwiazdami na niebie.  Od trzech dni jego usta nie zetknęły 
się  z  wodą,  toteż  beznadziejnym  wzrokiem  obserwował  sępy.  Im  powolniejsze  i  bardziej 
utykające stawały się ruchy konia, tym te skrzydlate bestie opuszczały się niżej. Wreszcie koń 

background image

stanął i nie można go było nakłonić, by szedł dalej. Drżał na całym ciele i przy najmniejszym 
wysiłku mógł upaść. 

— Dokąd teraz, w każdym bądź razie dalej nie! — mruknął obcy po niemiecku. — Czy nie 

ma ratunku dla mnie i dla ciebie, poczciwy koniku? 

Już  miał  zeskoczyć  z  konia,  ale  zwrócił  uwagę  na  zachowanie  zwierzęcia.  Drżenie 

wydawało  się  być  spowodowane  po  części  zmęczeniem,  a  częściowo  strachem.  Wiotkie 
nozdrza rozszerzyły się i naprężyły, podniósł łeb, jakby miał zarżeć, co prawdziwy koń prerii 
czyni, gdy zdradza bliskość nieprzyjaznej istoty. 

Wędrowiec sięgnął po lornetkę, aby sprawdzić widnokrąg i zauważył, iż sępy go opuściły, 

zniżając  się  na  zachodzie  na  ziemię.  Ujrzał  tam  kilka  nieruchomych  punktów,  więc  mimo 
woli sięgnął po nóż. Potem jednak rzekł sam do siebie, że nie może mu grozić nic ze strony 
ludzi,  bo  wszystko  co  najgorsze  już  go  spotkało.  Może  jednym  z  tych  punktów  było  tylko 
zdychające  zwierzę,  na  śmierć  którego,  czekały  pozostałe,  aby  je  rozszarpać.  Zsiadł,  ujął 
cugle  i  poczłapał  wraz  z  koniem  wolno  przed  siebie.  Unosząc  od  czasu  do  czasu  lornetkę, 
spostrzegł,  że  na  ziemi  leży  człowiek,  a  w  pewnej  odległości  wokół  niego  siedzi  kilka 
kojotów i sępów. Z pewnością nie był jeszcze martwy, bo zwierzęta się na niego nie rzuciły. 

Młodego mężczyznę przeszły ciarki. Przed oczami ujrzał własny los, na jaki był skazany, 

jeśli nie nadejdzie rychła pomoc. 

— Kto to może być? Gdzie jest jego koń? Rozszarpią go, a jego krew… 
Zamilkł. Ostatnie słowo skłoniło go do namysłu. 
— Nie, naszej krwi nie dostaną, ale ich krew uratuje nas przed śmiercią z pragnienia! 
Mężczyzna  dał  swemu  koniowi  umówiony  znak,  aby  się  położył.  Koń  posłuchał. 

Mężczyzna  kucnął  i  podkradł  się  w  stronę  kojotów.  Utworzył  ze  swojego  lassa  pętlę, 
umocowując  ją  nożem  w  piasku,  po  czym  położył  kilka  kawałków  suszonego  bawolego 
mięsa, które zabrał ze swego woreczka z zapasami. Oddalił się nieco i padł na ziemię. 

Zwierzęta, widząc to, powoli i z pewnym wahaniem odeszły od upatrzonego łupu. Teraz, 

gdy spokojnie i bez ruchu leżał na ziemi, przyczaiły się, podwijając ogony, by spragnionymi 
jęzorami,  zbadać  nową  ofiarę.  Ledwo  pierwsze  z  nich  doszło  do  pętli,  węsząc  przynętę, 
rzuciło  się  łapczywie  i  złapało  się.  Huknęły  dwa  strzały.  Zwierzę  padło  i  zaraz  potem 
następne. 

Traper  błyskawicznie  się  zerwał  i  pobiegł  w  ich  stronę.  Zniknęło  zmęczenie.  Nożem 

otworzył żyły padłego zwierzęcia, po czym jego wargi wessały się w ciepłą, słodkawą krew, 
która w innym czasie, wzbudzaliby w nim obrzydzenie. Potem dobiegł do konia i wyrwawszy 
zza  pasa  pojemnik,  napełnił  go  krwią.  Następnie  podszedł  do  mężczyzny,  którego  strzały 
zbudziły z odurzenia i podał mu pojemnik. 

— Woda! — wyszeptał. 
Parujący  napój  pokrzepił  jego,  na  wpół  umarłe  ciało.  Uniósłszy  się,  spojrzał  ze 

zdziwieniem na wybawcę. 

— Uff,  sir,  dobrze  mi  to  zrobiło!  Daj  mi  pan  jeszcze  kroplę!  Pośpieszył  do  kojotów,  by 

przynieść resztkę ich krwi. 

— Thank you, sir! Już myślałem, że jestem u bram nieba. Niewiele brakowało, a te bydlaki 

by mnie pożarły, gdyby im pan nie zepsuł apetytu! 

— Też  byłem  bliski  takiego  losu,  pomyślałem  więc  sobie:  lepiej  będzie,  jak  mi  dadzą 

swoją krew, zamiast ja im moje ciało. 

— Well! Właściwie to wstrętny napój, ale pana pomysł był najlepszy z możliwych. Pomógł 

panu i mnie, wprawdzie tylko na krótko, ale… 

Przerwał,  zasłonił  oko  ręką,  obserwując  małą,  niepozorną  chmurkę,  jaką  zauważył  na 

horyzoncie. 

background image

— Heigh day, nadchodzi pomoc w biedzie, sir! Za pół godziny będzie deszcz. Zamieniłby 

step śmierci w jezioro, gdyby piach nie wchłonął wody. Ale, powiedz pan, jak pan się dostał 
w to miejsce bez konia, bez towarzystwa, bez… 

— Bez konia? Tam leży moja szkapa. Nie mogła iść ani kroku dalej. Wracam z Santa Fé, 

uciekłem  Komańczom  i  chciałem  się  dostać  w  góry,  aby  przejść  Red  River  do  Arkansas. 
Nazywam się Richard Klausen, moją ojczyzną jest Frankfort w Kentucky. 

— Richard  Klausen,  Frankfort  w  Kentucky?  To  zapewne  jest  pan  tym  sławnym 

człowiekiem, który pisze te piękne niemieckie pieśni, czytane daleko poza Stanami? 

Drugi, uśmiechnąwszy się, skinął głową. 
— Zgadł  pan!  Jestem  tym,  który  chciał  napisać  „Obrazki  z  prerii”  i  dlatego  przyszedłem 

tutaj, aby o mało co, dać się pożreć kojotom. Chciałbym postawić to samo pytanie, które mi 
pan zadał. 

— Chce  pan  wiedzieć,  jak  się  nazywam,  sir?  Nie  jestem  ani  prezydentem  ani 

gubernatorem. Nazywam się Tom Summerland, od urodzenia, i tak już zostanie aż do utraty 
skalpu lub aż mnie pożre jakiś grizzly. Słyszał pan może o Billu Summerlandzie, lawyerze? 

— Czy  ma  pan  na  myśli  tego  sławnego  adwokata  Billa  Summerlanda  w  Stenton, 

Arkansas? 

— Tak.  Jest  moim  bratem  i  do  niego  chciałem  się  dostać.  Byłbym  mu  przyniósł  niezły 

ładunek złotego proszku i nuggetów, które zebrałem nad Kanadian, ale zabrali mi je palikarze. 

— Palikarze? 
— Tak,  palikarze.  A  może  pan  nie  wie,  jakich  szubrawców,  tak  się  nazywa?  Jest  to 

różnego  rodzaju  hołota,  która  z  pewnych  powodów  musiała  opuścić  Stany  i  tu  na  pustyni 
czuje  się  bezpieczna  z  dala  od  wszelkiej  sprawiedliwości.  Ciągną  się  w  grupach,  plądrują, 
mordują i głównie dybią na podróżujących karawanami, zmuszonych do przemierzania stepu 
ś

mierci.  Aby  ich  zmylić  wyciągają  paliki,  usuwając  je  lub  odwracając  w  mylnym  kierunku. 

Gdy  wędrowiec  jest  już  półżywy,  napadają  na  niego  i…  no  wie  pan,  czemu  się  ich  nazywa 
palikarzami. 

Gdy  opuściliśmy  Spanish  Peaks  i  Kanadian  było  nas  dwudziestu,  dobrze  uzbrojonych 

westmenów.  Wszyscy  padli  od  ciosów  tomahawków  i  łuków  Kamanczów.  Wszyscy  prócz 
mnie  i  jeszcze  dwóch.  Mogliśmy  się  ratować  ucieczką  przez  Liano  Estacado  i  mieliśmy  już 
większą  część  drogi  za  nami,  gdy  skończyły  się  paliki.  To  skłoniło  nas  do  zachowania 
ostrożności,  jednak  mimo  przebiegłości  i  uwadze,  zostaliśmy  napadnięci.  Był  środek  nocy; 
uciekłem w ciemnościach z pola walki, ale tak, jak mnie pan widzi, bez konia i broni. Trwało 
to  trzy  dni,  aż  zemdlałem.  Nie  wiem,  jak  długo  leżałem.  Gdy  się  zbudziłem,  pan  był  przy 
mnie.  Dzięki,  sir!  Stary  Tom  Summerland  już  jakoś  dojdzie  do  jakiejś  strzelby  i  konia,  a 
wtedy,  zobaczy  pan,  z  wdzięczności  połknie  nie  takie  rzeczy  jak  ten  kubek  pełen  soku  z 
kojota! 

Zamilkł. Nomadzi zachodu bywają zwykle milczącymi towarzyszami, a Tom Summerland, 

mimo  swego  wyczerpania,  wygłosił  chyba  najdłuższą  mowę  swego  życia.  Ten  poczciwy 
człowiek  wyglądał  na  prawdziwego  gentlemana.  Trudy  dały  się  mu  we  znaki,  a  jeszcze 
bardziej  jego  ubraniu,  ale  miał  jedną  z  tych  nierzadkich  twarzy  trapera,  na  której  odbija  się 
mieszanina  niesamowitej  przebiegłości  i  chytrości  z  uczciwością  i  wiernością,  a  to,  można 
wyczuć nawet w człowieku w łachmanach. 

— Co się tyczy strzelby, to już teraz można panu pomóc — rzekł Klausen — Prócz mojej 

dubeltówki  mam  zawieszony  przy  siodle  świetny  sztucer.  Może  go  pan  dostać.  Amunicji  i 
prowiantu jest dosyć, tylko wody, wody trzeba, nie tylko dla nas, o wiele jeszcze bardziej dla 
konia,  bez  którego  jesteśmy  zgubieni.  Ale  Bogu  dzięki,  miał  pan  rację,  chmura  rośnie  w 
oczach. Obejmuje już pół nieba i myślę, że jesteśmy uratowani od śmierci z pragnienia! 

background image

— To  pewne,  jak  moja  czapka!  Za  pięć  minut  będzie  ulewa,  sir.  Uwierz  pan.  Tom 

Summerland nie pierwszy raz jest na stepie śmierci i zna jego humory, jak swój woreczek na 
broń. Pośpiesz się pan, uwiąż konia i zabezpiecz proch, bo pozbędziemy się i tego, i tego. 

Podniósłszy  się,  nałożył  czapkę  na  zmierzwione  włosy.  Było  to  nakrycie,  w  sam  raz,  na 

jego głowę. 

Uszyta  przed  laty  przez  niego  samego  przy  pomocy  jelenich  ścięgien  z  kawałka 

niedźwiedziego futra, zapewne już dawniej miała niezwykły kształt. Z biegiem czasu zniknęła 
sierść.  Zostało  tylko  kilka  frędzli,  które  zwisały  długimi  pasmami  z  nagiej  skóry. 
Przemoczona tysiące razy i tyleż samo razy wysuszona słońcem, przybrała nieopisany kształt 
okazałego  egzemplarza,  leżąc  na  głowie  niczym  przywiędła  meduza,  albo  wyprana  papa, 
którą  skwar  skurczył  w  formę  pokuli.  Takie  rekwizyty  nie  należą  na  prerii  do  rzadkości; 
dobrze  służyły  swemu  właścicielowi,  toteż  są  uważane  za  święte  i  nie  rozstaje  się  z  nimi 
nawet wtedy, gdy na krótko styka się z cywilizacją. 

Co prawda było bardziej parno niż przedtem, ale nadzieja z jaką obaj mężczyźni czekali na 

deszcz,  jakoś  ich  wzmocniła.  Koń  węsząc,  unosił  łeb  w  górę.  Jego  instynkt  sygnalizował 
rychły  ratunek.  Przywiązano  go  mocno,  po  czym  Klausen  zatroszczył  się  o  to,  aby  zapasy 
ż

ywności i amunicji nie zwilgotniały. Jak tylko skończył, lunęło, i to nie stopniowo, ale nagle. 

Wyglądało  to  tak,  jakby  spadające  z  nieba  jezioro  chciało  wszystko  wtłoczyć  w  ziemię. 
Traperzy  padli  na  ziemię.  Summerland,  zerwawszy  czapkę  z  głowy,  przytrzymał  ją  i  już  w 
kilka chwil się napełniła 

— Cheer  up,  sir,  weź  pan  kapelusz  i  uczyń,  tak  jak  ja!  Pana  zdrowie  i  zdrowie  starego 

Toma Summerlanda! 

Wlewał  wodę  w  szeroko  otwarte  usta,  mlaskając  przy  tym,  jakby  opróżniał  kufel 

prawdziwej  whisky  New–Hampshire.  Gdy  tylko  skończył,  znów  trzymał  w  górze 
niedźwiedzią skórę. 

Klausen  poszedł  za  jego  przykładem,  orzeźwiając  się  nie  mniej  od  swego  kompana.  Koń 

głośno rżał, kopiąc przednimi i tylnymi kopytami. 

Ponad godzinę śluzy nieba spuszczały strumienie, po czym ulewa ustała, tak nagle jak się 

zaczęła. 

— Sdeath,  ależ  to  była  ulewa!  —  stwierdził  Summerland.  —  Chciałbym,  aby  cała  banda 

Komanczów  i  palikarzy  utonęła  w  niej  niczym  król  Belsazar  w  Morzu  Czerwonym,  gdy 
chciał  podbić  Egipcjan.  Come  on,  wsiadaj  pan,  zróbmy  wszystko,  aby  wydostać  się  z  tego 
cholernego stepu i dojść do jakiegoś obszaru, gdzie jest choć trochę trawy i drzew! 

— Czy nie chciałby pan przedtem trochę mięsa? Mam dość zapasów. 
— Daj pan! Można jeść idąc. 
— Well!  Ale  kierunek,  Tom,  musimy  co  do  tego,  dojść  do  porozumienia.  Proponuję 

północny–wschód.  W  tamtym  kierunku  uciekały  kojoty,  gdy  oddałem  strzały.  Żaden 
drapieżnik nie wytrzyma długo bez wody, więc przypuszczam, że tam jest rzeka, a w związku 
z tym również rośliny, czyli pokarm dla konia. 

— Jest pan poetą, sir, a od takich gentlemenów nie można wymagać zmysłu praktycznego, 

bo zwykle bujają w obłokach. Tak byłbym o panu pomyślał, teraz jednak muszę to odwołać, 
bo widzę, że ma pan oczy tam, gdzie być powinny. Ruszajmy więc na północny–wschód! 

— Weź  pan  wpierw  sztucer  i  mój  bowie.  Strzelbę  i  tomahawk  zatrzymam  dla  siebie. 

Muszę załadować, bo nigdy nie wiadomo, co nas spotka. 

— Ali  right!  Daj  pan.  Nie  przyniosę  wstydu  pana  pukawce!  Obaj  opuścili  miejsce,  które 

mogłoby się stać dla nich zgubne. 

Koń, już całkiem rześki i sprawny, niósł swego jeźdźca z dawną lekkością. Był to zapewne 

tylko przejściowy skutek deszczu. Zwierzę od dłuższego czasu nie widziało trawy,  a nawrót 
sił mógł zostać utrzymany jedynie rychłym pokarmem. 

Wytrzymał jednak dzielnie do wieczora, po czym znów zaczął słabnąć. 

background image

Summerland zatrzymał się, unosząc głowę. Jakiś specyficzny zapach wzbudził jego uwagę. 

Klausen też wciągnął powietrze. 

— Kaktus — stwierdził. — Musimy go ominąć. 
— Ominąć?  Ani  to  w  głowie  Tomowi  Summerlandowi.  Właśnie  musimy  się  do  niego 

zbliżyć, to tak pewne jak moja czapka. 

— Dlaczego? 
— Bo przez deszcz zrobił się soczysty i… 
— Racja,  Tom  —  rzekł  Klausen.  —  Zdjąć  skórkę  z  kolcami!  Być  może  koń  będzie  go 

mógł żreć. 

— O ile to właściwy gatunek. A więc na wprost! 
Po  krótkim  czasie  dojechali  do  oazy  kaktusów.  Rośliny  przeważnie  miały  kształt  kulisty. 

Wewnętrzny miąższ, do którego można się było  dostać, po obraniu ze skóry, zostałby kiedy 
indziej zlekceważony przez konia, teraz jednak żarł łapczywie. 

Po  zaspokojeniu  głodu,  znów  podjęto  podróż,  jadąc  do  późna  w  nocy,  przy  czym  na 

zmianę  jeden  z  nich  jechał  konno,  a  drugi  szedł.  Potem  jednak  i  ludzie,  i  koń  byli  tak 
zmęczeni, że trzeba było się zatrzymać i odpocząć. 

Krótko po świcie ruszono dalej, zaś w południe, ku wielkiej radości obu mężczyzn, między 

piaskiem ukazały się pojedyncze, zasuszone źdźbła krótkiej, falistej, bawolej trawy. Im dalej 
szli,  tym  bardziej  zwarta  stawała  się  roślinność,  aż  wreszcie  step  się  skończył,  aby  ustąpić 
miejsca  zielonej  prerii.  Byli  uratowani.  Koń  dosłownie  upajał  się  soczystym  pożywieniem, 
zaś jeźdźcy wyciągnęli się z prawdziwą rozkoszą w świeżej, chłodnej trawie. 

Potem  postanowiono,  aby  jeszcze  przed  nocą,  jeśli  to  możliwe,  dostać  się  do  niebiesko–

szarego  pasa,  jaki  pokazał  się  na  północnym  horyzoncie.  Był  to  zapewne  zagajnik  lub 
zaczynający się las. 

Słońce  stało  już  nisko,  gdy  osiągnięto  cel.  Były  to  rzadkie  krzewy  dzikiej  wiśni, 

przerywane  gdzieniegdzie  połaciami  trawy.  Dalej  roślinność  stawała  się  coraz  gęstsza  aż 
wreszcie w dali poczęły wyłaniać się pojedyncze korony drzew. 

— Farewell,  głód,  pragnienie,  skwar  i  nędza!  —  rzekł  Summerland.  —  Tam  zaczyna  się 

las, i… widzi pan nad nim te linie, sir? To góry, to jest, by good, już wiem, gdzie jesteśmy. 
Znam te wzgórza. Poruszałem się między nimi, a tam po drugiej stronie płynie Beefork, która 
wpada do Red River, to tak pewne, jak moja czapka! 

— To podjedźmy  aż do  lasu. Jest jeszcze dość widno, aby się tam dostać i wybrać dobre 

miejsce na obóz. 

Trzymając  się  cały  czas  linii  prostej,  przeciskali  się  przez  krzewy.  Summerland  siedział 

teraz na koniu. Klausen szedł z przodu, zwracając uwagę na otoczenie i na ziemię. Znajdowali 
się na terenie, gdzie były ścieżki, toteż trzeba się było liczyć z tym, iż mogą spotkać wroga. 
Nagle,  przystanąwszy,  pochylił  się,  aby  dokładnie  zbadać  trawę.  Summerland  też  zsiadł  z 
konia, obserwując uważnie połamane i pochylone źdźbła. 

— Ślady!  Raz,  dwa,  pięć,  osiem,  dziewięciu  jeźdźców,  z:  raz,  dwa,  cztery,  pięcioma 

jucznymi zwierzętami. Zgadza się, sir? 

— Tak.  Dziewięć  odrębnych  śladów  i  pięć  odcisków  koni,  które  są  związane.  To  nie 

Indianie, ale biali, bo nie szli jeden za drugim, lecz beztrosko jeden obok drugiego. Pójdziemy 
za nimi? 

— Czemu nie? Musimy iść za nimi dla własnego bezpieczeństwa. 
— Ale powoli. Przechodzili tędy zaledwie przed kwadransem, bo gdyby to było wcześniej, 

ź

dźbła już by się wyprostowały. 

Trzymając konia mocno za cugle i bacząc na ślady, skręcili w prawo, uważając przy tym i 

stale szukając osłony, na leżącym przed nimi terenie. Trop prowadził przez piaszczysty plac, 
wskazujący  ślady  kopyt  jeszcze  wyraźniej.  Mężczyźni  musieli  się  czuć  całkowicie 
bezpiecznie, gdyż w przeciwnym wypadku, nie byliby zostawili śladów swej obecności. 

background image

— God  bless  my  soul,  boże  chroń  moją  duszę  —  zabrzmiało  ściszone  zawołanie 

Summerlanda,  —  to  palikarze,  którzy  mi  zabrali  nuggety.  Było  ich  czternastu.  Pięciu 
zabiliśmy, więc zostaje dziewięciu. Zgadza się, jak moja czapka! 

— Skąd pan wie, że to właśnie oni, Tom? 
— Skąd? Nie widzi pan śladów kopyt na piasku, które… ach tak, skąd pan to ma wiedzieć! 

Spójrz  pan,  na  to  prawe  tylne  kopyto.  Czyż  nie  jest  po  lewej  stronie  trochę  krótsze  od 
drugiego? 

— W samej rzeczy. 
— Ten ślad należy do mojej klaczy. Jeżeli tak nie jest, to niech mnie nadzieją! Nadepnęła 

kiedyś  na  kolec,  który  wyropiał.  Stopa,  co  prawda,  się  zagoiła,  ale  jedna  strona  podkowy 
zakrzywiła się z tyłu trochę w górę, tak, że w piasku nigdy nie zostaje cały ślad. Nawet teraz, 
kiedy biedne zwierzę jest obładowane ponad miarę, jak pan widzi po głębokości i ostrożności 
ś

ladów.  Muszę  odzyskać  kasztana,  choćby  mnie  to  miało  kosztować  życie!  Będzie  pan  ze 

mną, sir? 

— Oczywiście! Usunęli paliki i o mało nie doprowadzili nas do śmierci, nie mówiąc już o 

tym,  że  został  pan  przez  nich  napadnięty  i  obrabowany.  Muszą  dostać  porządną  nauczkę, 
choć, szczerze mówiąc, niechętnie zamierzam się na życie żywej istoty. 

Szli dalej tym tropem. Pojedyncze drzewa przerywały niskie krzewy. Stopniowo było ich 

coraz  więcej  aż  wreszcie  utworzyły,  w  miarę  gęsty  las,  pod  koronami  którego  ślady 
prowadziły w linii prostej. Raptem poczuli swąd spalenizny. 

— Stop!  —  powiedział  Summerland.  —  Rozbili  obóz  i  rozpalili  ognisko.  Poczekaj  pan 

trochę. Zaraz wracam! 

Odprowadził  konia  na  skraj  lasu,  gdzie  go  przywiązał  między  krzakami,  aby  go  nie  było 

widać i aby nie mógł uciec. Potem wrócił. 

— Teraz trzeba ich niepostrzeżenie podejść. Chodź pan za mną! 
Bezszelestnie  przeskakiwał  od  drzewa  do  drzewa,  szukając  osłony.  Klausen  w  podobny 

sposób  posuwał  się  za  nim.  Po  jakimś  czasie  zauważyli  dym,  szukający  ujścia  wśród 
liściastego  dachu,  a  potem  ogień,  przy  którym  zajęło  miejsca  dziewięciu  mężczyzn. 
Summerland  oparł  się  o  świerk.  Jego  gruby  pień  osłaniał  obydwóch  bezpiecznie.  Skinął  na 
towarzysza. 

— Jeszcze nie rozprzęgli koni i nie wystawili warty! 
— Gdzie są konie? 
— Słyszałem  rżenie  tam,  po  drugiej  stronie.  Potrzebna  mi  broń!  Jeśli  tam  są,  to  nie  musi 

popłynąć kropla krwi. Chodź pan! 

Podczołgali  się  blisko  koni,  które  nie  wydawały  żadnego  podejrzanego  dźwięku,  bo 

jeszcze ich nie puszczono wolno. 

— Widzi  pan  tam  mojego  kasztana?  Rzeczywiście  ma  jeszcze  worki  z  nuggetami  na 

grzbiecie. A tamten kary ma na jucznym siodle całe wyposażenie łowieckie. Wezmę oba, pan 
też jednego, albo i dwa, a pozostałe spuścimy. Go on! Szybko! 

Przeciskając  się,  przedarł  się  do  przodu,  przeciął  kilka  lass,  po  czym  dał  zwierzętom 

klapsa. Konie rozpierzchły się z głośnym rżeniem. Potem wskoczył na kasztana, złapał karego 
za  cugle  i  obejrzał  się  na  Klausena,  który,  siedząc  na  gniadym,  właśnie  się  szykował  do 
opuszczenia placu, gdy rozległ się głośny krzyk. Palikarze zerwali się zza drzew. 

Pierwszy  z  nich,  który  błyskawicznie  rzucił  się  na  Klausena,  był  barczystym, 

czarnobrodym chłopiskiem. 

— Mister  Poeto!  —  krzyknął  Summerland,  kierując  sztucer  na  dwóch  pozostałych.  — 

Urządź go pan! 

Tomahawk Klausena śmignął w powietrzu. Czarnobrody padł. 
— Hurra! To było dobre! Zwiewamy! 

background image

Zawrócili,  przymierzając  się  do  ucieczki.  Strzały  huknęły  za  nimi.  Rozległy  się  głośne 

przekleństwa. 

Las przeszkadzał w ucieczce, dotarli jednak cało do krzaków, między którymi Summerland 

zostawił konia. 

— Szybko zabieramy konia, a potem dalej, sir! Zanim złapią konie, nastanie noc i dopiero 

jutro  będą  mogli  iść  naszym  śladem.  Ale  nie  złapią  Toma  Summerlanda  i  jego  klaczy.  To 
pewne, jak moja czapka! 

background image

P

OETA PRERII

 

 
W  stanie  Arkansas,  nad  rzeką  o  tej  samej  nazwie,  o  kilka  godzin  od  Little  Rock,  leży 

miasto  Stenton.  Tworzy  ono,  dzięki  swemu  położeniu,  przy  ujściu  dwóch  dopływów, 
ruchliwy, lądowy i rzeczny węzeł komunikacyjny. W iście amerykańskim tempie wyrosły tam 
w  krótkim  czasie  budynek  przy  budynku,  ulica  przy  ulicy,  a  tam,  gdzie  jeszcze  niedawno 
dziki  syn  prerii  poił  rumaka  w  wodach  strumienia,  tam  teraz  przeciąga  się  w  bezpiecznym 
łóżku, biały brat, ciesząc się błogosławieństwem, a może raczej przekleństwem cywilizacji. 

Tam,  gdzie  w  odległości  kilku  mil  angielskich  od  miasta,  góry  opadają  w  równinę, 

harcowało na koniach towarzystwo młodych mężczyzn i dam, w puszystej trawie, upstrzonej 
kwieciem słonecznika. 

Jedyny  starszy  człowiek  w  tym  towarzystwie  wyróżniał  się  od  innych  swym  wyglądem 

zewnętrznym.  Był  niesamowicie  gruby.  Siedział  na  siwym  koniu,  równie  tłustym  jak  on. 
Ruchy  obydwóch  miały  w  sobie  coś  grubiańskiego,  zaś  jaskrawe  kolory,  które  nałożył  na 
siebie  jeździec,  wyglądały  dość  komicznie.  Miał  na  sobie  żółte  spodnie,  kamizelkę  w 
czerwoną kratę, jasnoniebieski żakiet i czarno–biały kapelusz o szerokim rondzie, pleciony z 
końskiego  włosia.  Pod  wyłożonym,  mocno  wykrochmalonym  kołnierzem  koszuli,  miał 
związaną  w  olbrzymi  węzeł  zielono–liliową  apaszkę,  której  sfałdowane  końce  opadały  na 
kosztowne  wisiorki,  dyndające  u  grubego  łańcuszka  od  zegarka.  Zarumieniona  jazdą  twarz 
miała  wyraz  niezwykle  dobrotliwy,  jeno  osobliwie  wyżłobiona  zmarszczka  wokół  ust, 
nadawała jej odcień rozgoryczenia, zaś krótki, gruby kark, wydawał się być oznaką zawziętej 
wytrwałości. 

Wraz  ze  swoim  siwkiem  usiłował  podążać  za  damą,  która  jako  najsprawniejsza  ze 

wszystkich, wyczyniała szalone skoki i zygzaki, podczas gdy jej długi, błękitny szal trzepotał 
wysoko na wietrze. 

— Zatrzymaj się, zatrzymaj się Marga! — lamentował pstrokaty. 
Siwek z ogromnym wysiłkiem przymierzył się do skoku, który jeźdźca zupełnie wytrącił z 

równowagi. 

— Złamiesz kark, a ja złamię… brr, stop, ohohoho, piekielna bestio! 
Jeden z panów pośpieszył, aby mu pomóc bezpiecznie i pewnie usiąść w siodle. 
— Siwek  ma  zbyt  dobrą  opiekę,  mister  Olbers.  Niech  mu  pan  każe  dawać  mniej  owsa, 

wtedy nie będzie brykał bez miary. 

— Owies nie jest temu winien, raczej zły przykład, który burzy nawet najlepsze obyczaje. 

Proszę  pana  gorąco,  sir,  niech  pan  podjedzie  do  mojej  córki  i  powie  jej,  że  zaraz  zemdleję, 
jeśli się waży na jeszcze jedno ventr–à–terre! 

— Niech  jej  pan  zostawi  tę  przyjemność.  To  wyrabia  odwagę,  utrzymuje  w  zdrowiu  i 

sprawności, a mówiąc między nami, ukazuje miss Margę w takim świetle, że jej się nie oprze 
ż

aden prawdziwy gentleman. 

— Mowa! Mister Wilson; chwalę sobie bezpieczeństwo mych zdrowych członków. 
— Spójrz pan na mężczyznę, nadchodzącego z tamtej strony. Jego koń powłóczy nogami, 

jakby liczył kwiatki, które depcze i którymi sobie zapycha pysk. Jeździec cierpliwie mu na to 
pozwala, a wisi przy tym w siodle, jakby się chciał wgryźć w grzywę, no i sprawia wrażenie, 
jakby  mu  było  zupełnie  obojętne,  czy  dziś  czy  jutro  dotrze  do  Stenton.  Nie  jest  takim 
ś

miałkiem  jak  pan  i  Marga,  a  za  pierwsze  żebro,  jakie  on  złamie,  obiecuję  panu  spokojnie 

pięćdziesiąt dolarów. 

— Tak pan sądzi? — spytał, spoglądając uważnie na odległego jeszcze, obcego jeźdźca. — 

Obawiam  się,  że  zaraz  pan  straci  te  dolary,  gdyż  mężczyzna  ten  zaryzykował  już  niejedno 
ż

ebro. 

— Och! Nie wygląda na takiego. 

background image

— Pan tak myśli, bo nie był pan jeszcze na prerii. Założę się nawet o tę samą sumę, że to 

prawdziwy  westman,  który  odbył  taką  jazdę,  jakiej  pan  w  życiu  nie  widział  i  codziennie 
zaglądał śmierci w oczy. Znam to, bo moje posiadłości w Teksasie graniczą z prerią i często 
mam  sposobność  obserwować  tych  ludzi.  Właśnie  jego  pochylona  sylwetka  wskazuje  na  to, 
ż

e jest traperem. Oni wszyscy tak siedzą na koniu, bo inaczej ta wieczna jazda byłaby nie do 

zniesienia. 

— Traper z prerii? Półdziki? Musimy do niego zagadać! Rozmowa z nim na pewno sprawi 

przyjemność naszym damom. 

— Też tak myślę! Pozwól pan, że to uczynię! 
Mówiący  te  słowa  był  dość  młodym  i  urodziwym  mężczyzną,  a  jego  ciemnolśniące  oczy 

znakomicie  harmonizowały  z  czarną  wypielęgnowaną  brodą.  Był  do  przesady  wytwornie 
ubrany i siedział z niezwykłą gracją na koniu. Szeroki panama osunął mu się nieco z czoła na 
kark,  odsłaniając  ciemnoczerwoną  bliznę,  ciągnącą  od  nasady  nosa  do  włosów.  Kilka 
głośnych okrzyków wystarczyło, by zgromadzić towarzystwo. 

— Moje  panie  i  panowie,  czeka  nas  przyjemność.  Nadjeżdża  łowca  skór  bobrowych, 

którego  weźmiemy  na  spytki.  Ten  człowiek  z  pewnością  nigdy  jeszcze  nie  widział 
prawdziwej  damy  i  wpadnie  w  straszne  zakłopotanie,  jeśli  zażądamy,  aby  z  nami 
porozmawiał. 

Zarozumiałe  towarzystwo  przyjęło  propozycję  z  radością,  tylko  córka  pstrokatego 

próbowała temu zapobiec. 

— Zostawcie go w spokoju, panowie! Nic wam nie zrobił i może się poczuć urażony! 
— Urażony? — zaśmiał się Wilson. — Powinien to uważać za zaszczyt, że tak wytworni 

ludzie odzywają się do niego. Dam mu to do zrozumienia. 

Obcy zbliżał się, nie zwracając uwagi na towarzystwo. 
— Good day, człowieku — zawołał Wilson. — Śpi i śni pan lub też pozbył się pan swych 

dwóch ostatnich zmysłów? 

Obaj spojrzeli na siebie dość dziwnie. Głęboki błękit oczu trapera wwiercił się kłująco w 

oblicze  bogatego  właściciela  plantacji,  zaś  oczy  drugiego  zabłysły,  jakby  nagle  kogoś 
rozpoznał. 

— Good day, panie i panowie — pozdrowił traper dobitnym, dźwięcznym głosem. — Śnię 

o Liano Estacado oraz o zniknięciu palików i nuggetów. Good bye! 

Przymierzył się do kontynuacji jazdy, Wilson jednak stanął mu w drodze. 
— Stop, nie pojedzie pan dalej, aż nie wyjaśni pan, co ma znaczyć ta odpowiedź! 
Czarnobrody zbladł, ale oczy się zaiskrzyły, a blizna na jego czole nabrzmiała purpurą. 
— Stop?  —  spytał  z  wyniosłym  uśmiechem  nieznajomy.  —  Kto  się  waży  rozkazywać 

wolnemu człowiekowi pod wolnym niebem? Kto mu może rozkazywać, co ma mówić, skoro 
to co robi, robi bez przymusu? 

— Ja tego chcę, człowieku! Co znaczy ta pańska mowa? Mów pan, albo… 
Wilson uniósł pejcz, zanim jeszcze ktoś go powstrzymał. 
— Albo…?  —  zagrzmiał  traper,  potrząsając  długimi,  jasnymi  lokami,  lewą  ręką  uniósł 

cugle i natychmiast w jego, pozornie leniwego konia, wstąpiło jakby potrójne życie. — Weź 
pan natychmiast ten pejcz! 

— Odpowiedź! — zagrożono mu z naprzeciwka. 
— Oto i ona! 
Lekki  ucisk  ud,  a  mustang  doskoczył  do  Wilsona,  ten  zaś,  uderzony  potężnym  ciosem, 

runął  z  siodła  na  trawę.  Mężczyzna,  tryskający  teraz  ogniem  i  energią,  szarpnął  konia, 
lustrując pozostałych groźnym wzrokiem. 

— Czy jeszcze któryś z gentlemanów chce odpowiedzi? Nikt się nie ruszył. 
— Nikt?  Well,  no  to  w  zasadzie  byśmy  skończyli.  Ostrzegam  was.  Nie  ważcie  się 

dzielnego  westmana  uważać  za  odpowiedni  obiekt  do  żartów.  Jego  mały  palec  jest  więcej 

background image

wart,  niż  wy  wszyscy.  Już  z  daleka  widzi,  o  co  wam  chodzi  i  dokładnie  wie,  kto  się  będzie 
ś

miał. 

Już miał odjechać, ale nagle skierował swego konia w stronę Margi. Jego twarz przybrała 

inny  wyraz.  Z  wielkim  szacunkiem  ściągnął  kapelusz,  po  czym  z  podziwem  popatrzył  na 
dziewczynę, zaś jego głos zabrzmiał miękko, gdy powiedział: 

— Dzięki  mylady!  Jest  pani  jedyną,  która  nie  miała  zamiaru  szydzić  ze  mnie  i  jest  pani 

godna lepszego towarzystwa. Good bye! 

Z gracją dobrze ułożonego gentlemana nałożył kapelusz, przyciągnął mocniej pas strzelby 

i odjechał krótkim, zgrabnym galopem. Nie obejrzał się ani razu, choć jakaś siła ciągnęła jego 
wzrok  za  siebie.  Jeden,  jedyny  raz  spojrzał  w  twarz  dziewczyny  i  wiedział,  że  jej  nigdy  nie 
zapomni. 

Dojechawszy  do  miasta,  zsiadł  przed  oberżą,  oddał  konia  stajennemu  i  wszedł  do  pijalni, 

gdzie wzbudził ogólne zainteresowanie ze względu na gwałtowność, z jaką sięgnął po prasę. 
Traper, umiejący czytać, jest traktowany prawie jak cud. Po chwili skinął na board–keepera. 

— Kim jest matka Smolly? 
— Nie zna pan matki Smolly, mister? To w takim razie nigdy pan tu jeszcze nie był! Była 

najpiękniejszą  Mulatką  w  okolicy  i  dostała  zgodę  na  poślubienie  bogatego  handlarza  z 
Mississippi,  a  teraz  jest  wdową  po  nim.  Jest  najpoczciwszą  kobietą  w  całym  mieście,  znaną 
wszędzie jako anioł biedaków, dlatego każdy nazywa ją matką Smolly. 

Traper podziękował za informacje i ponownie przeczytał ogłoszenie, które go skłoniło do 

postawienia pytania: 

— Prawdziwy  gentleman  może  u  matki  Smolly  otrzymać  komfortowe  mieszkanie  z 

możliwością korzystania z biblioteki i dobrym wyżywieniem. 

Ta  oferta,  być  może,  ze  względu  na  treść  miała  dla  niego  coś  przyciągającego. 

Dowiedziawszy się adresu Mulatki, postanowił ją odszukać. 

Dom, który mu opisano, leżał przy jednej z najpiękniejszych oraz najspokojniejszych ulic 

w  Stenton.  Zadzwonił  przy  wejściu  na  parterze;  przez  lukę  w  drzwiach  wyłoniła  się  miła, 
ciemna twarz. 

— Czy matka Smolly jest w domu, moje dziecko? 
— Tak, zawołam ją! 
— Nie,  zamelduj  mnie  —  uśmiechnął  się,  czując  nieufność,  jaką  wywołał  jego  strój.  — 

Chcę z nią porozmawiać. 

— To proszę poczekać. 
Po  dłuższym  czasie,  zapewne  dopiero  wtedy,  gdy  służąca  opisała  szczegółowo  gościa, 

został  wpuszczony,  ale  tylko  do  holu.  Tam  przyjęła  go  krzepka,  schludnie  ubrana  kobieta, 
mniej  więcej  czterdziestoletnia,  której  kolor  twarzy  mówił  o  jej  pochodzeniu.  Była  piękną 
coloured–lady. 

— Przepraszam, mylady, gdy… 
— Matka Smolly, nie inaczej, jeśli mogę prosić! — wpadła mu w słowo. 
— Dobrze  więc,  matka  Smolly!  Czytałem  anons,  że  wynajmuje  pani  komfortowe 

mieszkanie z dobrym wyżywieniem. 

— W samej rzeczy. Ale, czy pan też przeczytał, komu? 
— Prawdziwemu gentlemanowi. 
— A więc nie jednemu z tych wielu, którzy siebie tak określają, mimo że nimi nie są, lecz 

komuś, kogo ja tak mogę nazwać. 

— Ten gatunek jest tu, na południowym zachodzie, niezwykle rzadki, matko Smolly. 
— W  takim  razie  moje  mieszkanie  zostanie  nie  wynajęte.  Do  mojego  domu  biorę  tylko 

ludzi, dla których będę mogła być surową gospodynią i łagodną matką Smolly. Czy ktoś pana 
przysłał? 

background image

— Nie.  Mam  zamiar  u  pani  zamieszkać,  jeśli  moja  osoba  się  pani  spodoba,  a  mnie  pani 

mieszkanie. 

Nie mogła ukryć śmiechu. 
— Moje mieszkanie zapewne spodobałoby  się panu, ale niech mi pan powie, kim i czym 

pan jest! Podejrzewam, że traperem albo kłusownikiem. 

— Sądząc  po  obecnym  wyglądzie,  tak.  Wracam  z  Gór  Skalistych  i  jeszcze  nie  miałem 

czasu by zmienić ubiór i bieliznę. Chciałbym to uczynić dopiero, kiedy tu znajdę lokum. 

— Czemu tu w Stenton? 
— Bo  tu  jest  drukarnia,  w  której  chcę  coś  niecoś  opublikować.  Spojrzała  na  niego 

zaskoczona. 

— To jest pan właściwie uczonym, a może nawet poetą? 
— Może. Podróżuję tylko w celach naukowych. Nazywam się Richard Klausen. 
— Rich… Klaus… proszę, proszę, sir, niechże pan wejdzie! 
Otworzywszy  drzwi,  popchnęła  go  do  bardzo  ładnie  urządzonego  pokoju,  ściągnęła  z 

półki, spośród kilku książek, tom oprawiony w aksamit, pokazując mu stronę tytułową. 

— „Dźwięki serca”, sir. Czy to pan napisał te pieśni? 
— Tak. 
— Czy to możliwe? Mój mąż był Niemcem.  Zostawił cenną bibliotekę, a  pańskie książki 

były  jego  ulubionymi.  Nie  mogę  ich  czytać,  ale  znam  ich  tytuły  i  zachowuję  je  tu,  w  moim 
pokoju  jak  relikwie.  Dostanie  pan  mieszkanie.  Musi  je  pan  wziąć.  Chodź  pan;  chcę  je  panu 
pokazać! 

Nagle  się  bardzo  ożywiła.  Żwawo  poprowadziła  go  na  piętro,  gdzie  otworzyła  drzwi  do 

trzech pomieszczeń, które mogłyby zadowolić każdego wykształconego człowieka. 

— Tu jest sypialnia, tu pokój mieszkalny z balkonem, a tu biblioteka, w  której może pan 

pracować. Nikomu chętniej nie powierzę tych książek, jak panu! 

— Dobrze. Zamieszkam tu. A cena? 
— Nie  teraz,  o  tym  później.  Niech  pan  najpierw  obejrzy,  czy  się  panu  u  mnie  naprawdę 

spodoba! Nie puszczę pana, a wszystko czego panu potrzeba, natychmiast załatwię. 

— Co się tyczy bielizny i podobnych rzeczy, tak: będę musiał prosić o pani pomoc, moja 

dobra  matko  Smolly.  Pozostałe  sprawy  sam  będę  musiał  wziąć  na  siebie.  Również  koniem, 
który stoi w oberży, będę się musiał zająć. 

— Każemy  go  przyprowadzić.  Na  tyłach  domu  mam  okazałe  stajnie,  które  z  pewnością 

pana zadowolą. 

Zanim  zapadł  wieczór,  Klausen  przeobraził  się  w  zupełnie  innego  człowieka,  a  to  dzięki 

handlarzowi  konfekcją  i  fryzjerowi.  Zaskoczona  gospodyni  aż  złożyła  ręce,  gdy  wrócił,  aby 
jej się przedstawić w nowym wcieleniu. 

Potem  udał  się  do  księgarza  i  właściciela  drukarni,  będącego  zarazem  wydawcą  gazety 

porannej  i  popołudniówki  w  Stenton.  Ten  przyjął  go  niezwykle  uprzejmie.  W  drukarni 
dowiedział się również o adres adwokata Summerlanda. 

Rozstał się z dzielnym Tomem w Preston nad Red River, bo chciał się jeszcze przedostać 

na  terytorium  Indian,  a  teraz  nie  mógł  dopuścić  do  tego,  aby  minął  dzień  bez  nawiązania  z 
nim  kontaktu.  Niestety,  nie  zastał  go  w  domu.  Był  zaproszony  wraz  z  rodziną,  jak 
powiedziała służąca, na wieczór do bankiera Olbersa. 

Wróciwszy  do  domu,  Klausen  zajął  się  biblioteką  zmarłego  kupca  znad  Mississippi. 

Zauważył  przy  tym,  że  drugie  piętro,  leżącego  po  przeciwnej  stronie,  domu,  było  jasno 
oświetlone. Stamtąd nieźle można było obserwować jego pokoje, dlatego zasłonił firanki. 

Po  drugiej  stronie  zgromadziło  się  liczne  towarzystwo,  któremu  przewodziła  Marga. 

Wśród  zgromadzonych  przy  stole  byli,  nie  licząc  Wilsona,  wszyscy  uczestnicy  dzisiejszej 
konnej przejażdżki oraz Bili Summerland z żoną i bratem. Ten, ze względu na domowników, 

background image

zrezygnował ze zwykłego stroju trapera. Dało się jednak wyczuć, że w stroju wizytowym czuł 
się niezwykle skrępowany. 

Był w zasadzie główną postacią wieczoru i niestrudzenie opowiadał o swych przygodach. 

Właśnie opisywał pustynię i swoje uratowanie, które zawdzięczał Klausenowi. 

— Wiecie,  komu  to  zawdzięczam,  że  mnie  nie  rozszarpały  sępy?  —  zapytał  —  Poecie! 

Tak, widzę, że spoglądacie zaskoczeni, poecie,  ale nie takiemu, co to buja między niebem a 
ziemią bezradnie wierzgając nogami, ale prawdziwemu mężczyźnie, który wszędzie, gdzie by 
się nie znalazł, wie co robić, aby wszystko poszło jak najlepiej. 

— Jak  się  nazywa?  —  spytał  gruby  bankier,  wielki  sympatyk  literatury,  niechętnie 

przepuszczający okazję, by się nie wykazać swym oczytaniem. 

— Klausen, Richard Klausen, jeśli wam to coś mówi. Jego rymy są miękkie jak masło, a 

jego  pięść  twarda  jak  stal.  Jest  olbrzymem  o  sercu  dziecka,  co  mogę  przysiąc,  na  moją 
czapkę! 

— Klausen?  Ten  Niemiec?  Tu  oto  siedzi  jego  największa  wielbicielka  —  stwierdził 

bankier, pokazując na córkę. 

— Poznała jego wiersze u matki Smolly. Rzeczywiście jest świetny w swoim gatunku, ale 

prawdziwie wielki mógłby się stać dopiero, wtedy, gdyby pisał po angielsku. 

— Po angielsku? — spytał Tom Summerland. — Nie wiem, czy bił po angielsku, czy po 

niemiecku,  ale  jego  ciosy  były  dobre,  możecie  mi  wierzyć.  Widziałem  to,  jak  odbieraliśmy 
moje nuggety. Musicie posłuchać tej historii! 

Opowiedział historię, kończąc uwagą: 
— A jeśli go chcecie zobaczyć, to niebawem może do tego dojść, bo gdy rozstawałem się z 

nim nad Red River, obiecał mi, że przyjedzie do Stenton. Wyruszył na prerię tylko po to, aby 
o niej napisać książkę pełną rymów. Chce ją tu wydrukować. 

Wstano od stołu, a goście rozeszli się po pokojach. Marga uważnie wysłuchała opowieści 

trapera,  zwracając  szczególną  uwagę  na  historię  o  zniknięciu  palików  i  skradzionych 
nuggetach.  Połączyła  jedno  z  drugim  i  przypomniała  sobie  odpowiedź  trapera,  który  dał  tak 
ostrą  nauczkę  zuchwałemu  Wilsonowi.  Co  miały  znaczyć  te  zaskakujące  spojrzenia,  jakimi 
zmierzyli  się  przeciwnicy?  Nie  mogła  zapomnieć  wysokiej,  dumnej  postaci  obcego.  A  jak 
miękko  i  ciepło  brzmiał  jego  głos!  Poczekała  na  okazję,  aby  być  sam  na  sam  z  Tomem 
Summerlandem. 

— Czy nie powiedział pan, że Klausen chce przybyć do Stenton? 
— Yes, tak powiedziałem, miss. 
— Czy może mi go pan opisać? 
— Bardzo  dokładnie.  Sylwetka  wysoka,  dobrze  zbudowana  i  silna  włosy  jasne,  długie; 

broda  także,  oczy  niebieskie,  usta  małe,  zęby  zdrowe.  Ubiór  to  typowa  kurtka  trapera; 
wyfrędzlowana  i  podarta.  Legginsy  wyfrędzlowane  i  wystrzępione:  mokasyny  mocno 
popękane,  a  kapelusz  to  kawałek  filcu,  bez  kształtu  i  bez  koloru.  Koń  to  kasztan  z  białą 
gwiazdą;  broń:  dubeltówka,  sztucer,  tomahawk  i  lariat;  znaki  szczególne:  pisze  wiersze  i 
zabija palikarzy. Teraz może go pani szukać listem gończym, gdyż podałem bardzo dokładny 
rysopis. 

Dziewczyna wiedziała wystarczająco wiele, charakterystyka pasowała do obcego trapera. 
— Przyprowadzi go pan kiedyś do nas, gdy przybędzie, mister Summerlad? 
— Skoro sobie pani tego życzy, miss, to jest pewne, jak moja czapka, że go przyprowadzę. 
— Trzymam pana za słowo! 
Richard  Klausen  dopiero  o  bardzo  późnej  porze  pomyślał  o  tym,  aby  się  udać  na 

spoczynek. 

Kiedy wszedł do ciemnego salonu, zauważył, że w domu po przeciwnej stronie na drugim 

piętrze,  zgasły  światła.  Teraz  tylko  kilka  okien  na  pierwszym  piętrze  było  oświetlonych. 
Zasłony były odsunięte, a drzwi na balkon stały otwarte. Za nimi świeciła duża kopuła lampy, 

background image

stojąca  na  stoliku  obok  sofy.  Do  stołu  podeszła  kobieta  w  białej,  przewiewnej  szacie. 
Oślepiające,  jasne  światło  padało  na  jej  wysoką,  kształtną  sylwetkę.  Jako,  że  stała  tyłem  do 
Klausena, nie mógł ujrzeć jej twarzy. Nieruchomo utkwił wzrok w kobiecej postaci. Uniosła 
książkę, otworzyła ją i przytrzymała bliżej światła. 

Szybko  przyniósł  lornetkę,  pośpieszył  na  balkon,  gdzie  w  ciemności  nie  można  go  było 

zauważyć i przytrzymał ją przed oczami. 

Nieznajoma  stała  przed  nim  bardzo  dobrze  widoczna,  a  kiedy  odwróciła  się  profilem  w 

jego  stronę,  ujrzał  ze  zdumieniem,  tę  samą  cudownie  piękną  twarz,  która  dziś  po  południu 
wywarła na nim tak głębokie wrażenie. 

— To ona, tak podejrzewałem! 
Gorące  fale  poruszyły  jego  sercem.  Doznał  zawrotu  głowy.  Znał  siłę  kobiecej  urody,  ale 

nie doświadczył jej jeszcze na sobie. 

Obserwowana wziąwszy lampę, weszła do sąsiedniego pokoju. Białe firanki, którymi były 

zasłonięte  okna,  pozwalały  ujrzeć  tylko  jej  cień,  który  rychło  znikł,  gdyż  zgasiła  światło  i 
najprawdopodobniej ułożyła się do snu. 

Klausen,  z  ciężkim  sercem  wrócił  do  biblioteki.  Coś  go  pchało  w  stronę  biurka.  Ręka 

sięgnęła  za  pióro  i  wnet  przelał  na  papier  żarliwe  strofy:  dźwięczne  jak  dzwon  i  pełne 
kolorów,  takie  jakie  może  wywoływać  tylko  rodząca  się  dopiero  pierwsza  miłość.  Wziął 
kartkę i przeczytał. 

— To  moja  najlepsza  praca.  Co  robić?  Wypada  czy  nie,  redakcja  jest  jeszcze  zajęta 

układaniem porannego wydania! Odwagi! 

Sięgnąwszy po kapelusz, opuścił, mimo późnej nocnej pory dom, aby się udać do drukarni. 

Jego praca została przyjęta z wielkim zadowoleniem. 

Wróciwszy, zauważył w ciemnej niszy drzwi dwie osoby, z którymi w swym pośpiechu się 

zderzył: wysoki mężczyzna i delikatna kobieta. 

— Kto to? 
— To ja, Sara. 
— Jaka Sara? 
— Służąca matki Smolly. 
— Ach tak. Dobranoc! 
Ta  mała,  sympatyczna  tercerona  miała  więc  adoratora.  Klausenowi,  niewyraźne  kontury 

męskiej postaci, wydawały się znajome. Nie chciał się jednak naprzykrzać młodym ludziom, 
więc wszedł do mieszkania, by po długim czasie tułaczki znów spać w miękkim, wygodnym 
łóżku. 

background image

Z

EMSTA

 

 
Klausen  zbudził  się  wczesnym  rankiem.  Ubrawszy  się  szybko,  podszedł  do  okna,  aby 

podziwiać  piękny  widok,  jaki  roztaczał  się  po  drugiej  stronie.  Wszystkie  okna  po 
przeciwległej  stronie  były  zamknięte,  ale  tak  jak  wczoraj,  otwarte  były  drzwi  balkonowe. 
Klausen spuścił zasłony, tak, by dalej móc obserwować, sam nie będąc widzianym. 

Nie czekał długo, gdy zauważył, jak po drugiej stronie poruszyły się zasłony i jak otwarto 

okno. Na balkon wyszła Marga. Spojrzała na ulicę. 

Klausen  stał  jak  urzeczony.  Była  piękniejsza  niż  wszystko  co  dotąd  widział,  milsza  od 

wszystkiego, co dotąd wydumała jego fantazja. 

Po śniadaniu znów się zjawiła, siadając naprzeciw ojca w czerwonym aksamitnym fotelu, 

który jej przysunął mały Murzyn. Potem służący rozłożył gazety, które oboje zaczęli czytać. 
Klausen stał przy oknie, obserwując ich. 

— Ten  gruby  gentleman  wydaje  się  być  jej  ojcem  —  zaskoczony  podnosi  wzrok.  — 

Wydaje  się,  jakby  coś  znalazł  w  gazecie,  co  przykuło  jego  uwagę.  Z  uśmiechem  podaje  jej 
teraz  pismo.  Czyżby  to  był  mój  wiersz?  Gdy  go  przeczyta,  musi  się  zorientować,  że  jest 
skierowany do niej! 

Wziął  lornetkę.  Według  ułożenia  gazety,  zorientował  się,  że  jej  wzrok  utkwił,  nie  gdzie 

indziej, jak tylko na jego wierszu. Głęboki rumieniec oblał jej twarz od czoła aż po kark. 

— Przeczytała go! — szepnął Klausen. — Znów go czyta. Och, gdyby mogła czuć, jak bije 

teraz dla niej serce poety! 

Wtem ktoś zapukał do drzwi: tercerona, służąca, przyniosła mu spis, według którego miał 

ustalić menu na bieżący tydzień. Nie był z tego zadowolony, ale nie dał nic po sobie poznać, 
dziewczyna wyraźnie ociągała się z opuszczeniem pokoju. 

— Życzysz sobie czegoś? 
— Mam prośbę, mylord — odpowiedziała, rumieniąc się. — Spotkał mnie pan dzisiejszej 

nocy przy drzwiach z pewnym gentlemanem… 

Przypomniał sobie, że mężczyzna wydawał mu się znajomy, więc postanowił to sprawdzić. 
— Gentleman? Jaki gentleman nocą wystaje ze służbą pod bramą? 
— To jest tak, mylord, on jest gentlemanem, znam go dobrze, bo jest moim… moim… 
— Twoim narzeczonym? 
— Tak  —  odpowiedziała  cicho.  —  Pani  jednak  nie  może  o  tym  wiedzieć,  i…  i  dlatego 

chciałam pana prosić, aby pan jej nie mówił, że mnie pan z nim widział! 

— Well! Ale, kim jest ów gentleman, który zamącił w twym serduszku? 
— Nazywam go Fred, mylord. 
— A jak się dalej nazywa? 
— Powinnam  to  przemilczeć,  panu  jednak  powiem.  Nazywa  się  Fred  Wilson  i  jest 

bogatym właścicielem plantacji w Teksasie. Często bywa u bankiera Olbersa. Pewnego razu 
zobaczył mnie przez okno i pokochał. 

— Olbers? Czy to ten grubas, który teraz siedzi tam na balkonie. 
— Tak,  a  ta  lady,  to  miss  Margareth,  jego  córka,  która  często  przychodzi  do  mojej  pani. 

Wszyscy mówią na nią Marga. 

Klausen  poznał  więc  nazwisko  tej,  którą  się  żywo  interesował.  Wpadła  mu  do  głowy 

pewna myśl. 

— Czy twój narzeczony ma bliznę na czole? 
— Tak! Zna go pan, mylordzie? Indianin go tak urządził. 
— Naprawdę, a skąd wiesz, że jest bogaty? 
— Zaprowadził mnie kiedyś do swego mieszkania i pokazał mi mnóstwo proszków złota i 

nuggetów, które przywiózł ze swych podróży, a niedługo znów wyjedzie. 

background image

Dziewczyna  stała  się  rozmowna.  Klausen  postanowił  to  wykorzystać,  gdyż  informacje  te 

mogły być dla niego ważne. 

— Dokąd? 
— Do Meksyku, do swego brata. 
— Ach, dlaczego tak daleko? 
— Jego brat, który jest alkadem w Morelii, napisał mu, że chce z nim zrobić dobry interes. 

Czytałam ten list. 

— Jak się nazywa ten alkad? Naturalnie też Wilson! 
— Nie, bo jest jego przyrodnim bratem i nazywa się Antonio Molez. 
— Jaki to interes? 
— To nie było napisane. Spełni pan moją prośbę, mylordzie? 
— Tak, ale tylko pod jednym warunkiem, że nic nie powiesz twemu ukochanemu o naszej 

rozmowie! 

Wyszła,  a  Klausen  znów  podszedł  do  okna.  Marga  i  jej  ojciec  opuścili  balkon.  Usiadłszy 

przy  biurku,  sporządził  menu.  Potem  przygotował  się  do  wyjścia,  chciał  odwiedzić 
Summerlanda. Podczas tego zajęcia nie zauważył, że ta, którą skrycie kochał, ubrana teraz w 
czarny, szeleszczący jedwab, opuściła mieszkanie i przeszedłszy ulicę, weszła do domu matki 
Smolly,  która  była  przyjaciółką  jej  zmarłej  matki.  Była  bardzo  przywiązana  do  uroczej 
dziewczyny, toteż przyjęła ją z uprzejmym wyrzutem. 

— Wczoraj przez cały dzień nawet na chwilkę do mnie nie przyszłaś! 
— Ach, cioteczko, było tyle roboty. Już przed południem musiałam czynić przygotowania 

do  wieczornego  przyjęcia,  a  po  obiedzie  musiałam  na  życzenie  tego  obrzydliwego  Wilsona, 
którego papa tak niesamowicie faworyzuje, uczestniczyć w konnej przejażdżce. Kiedy zatem 
mogłam przyjść? 

— Wydaje mi się, że nie lubisz Wilsona? 
— Nie,  ciociu,  więcej  niż  nie  lubię.  Czy  możesz  sobie  wyobrazić,  dlaczego?  Napomknął 

papie,  że  przebywa  w  Stenton  tylko  z  mojego  powodu  i  papa  domaga  się  bym  była  w 
stosunku do niego, tak uprzejma jak tylko potrafię. Zamierza z nim zrobić jakiś ważny interes 
i chce go pozyskać dla siebie jakimś ściślejszym związkiem. Czy to nie irytujące? 

— Z pewnością, jeżeli osobnik nie przypada nam do gustu. Ale, poczekaj Marga, nadejdzie 

czas, że… 

— Że wynajmiesz pokój, nieprawda, ciociu Smolly, to chciałaś powiedzieć? 
— Właściwie nie, szelmo, ale jako że poruszasz ten temat, to wiedz, że właśnie wczoraj go 

wynajęłam. 

— Prawdziwemu gentlemanowi? 
— Tak. Popatrz! 
Mulatka,  otworzywszy  tomik  wierszy,  przytrzymała  triumfująco  stronę  tytułową  przed 

oczami Margi. 

— Tu jest napisane jego nazwisko. Przeczytaj, ale głośno! 
— Richard Klausen! Cioteczko, czy to możliwe? Czy mieszka on u ciebie? 
— U mnie! — skinęła głową, robiąc poważną minę. 
— A jak do tego doszło? — spytała uradowana dziewczyna, klaszcząc w ręce. 
— Tak  nieoczekiwanie,  że  popełniłam  niewybaczalny  błąd,  moje  dziecko.  Pomyśl  tylko, 

ciotka  Smolly  była  nieuprzejma  i  bezwzględna,  po  raz  pierwszy  w  życiu  i  to  w  dodatku  w 
stosunku  do  najprawdziwszego  gentlemana,  jaki  w  ogóle  może  istnieć  i  to  w  dodatku  do 
twojego ulubionego poety! 

Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozległ się dzwonek i weszła służąca. 
— Mister Klausen przynosi menu, proszę pani. Czy może wejść? 
— Naturalnie! Zawsze, kiedy przyjdzie! Zapamiętaj to na przyszłość, Saro! 

background image

Marga odwróciła się, jakby szukała kryjówki, w której by się mogła schować. Było jednak 

za  późno,  bo  anonsowany  stanął  już  w  drzwiach.  Gdy  zobaczył  Margę,  jego  twarz  rozjaśnił 
radosny uśmiech. 

— Good  morning,  myladies  —  powiedział  —  Proszę  wybaczyć,  że  ośmielam  się 

przeszkadzać. 

— Powinnyśmy  panu  dziękować,  a  nie  wybaczać,  sir.  Zastaje  mnie  pan  w  miłym 

towarzystwie — odrzekła matka Smolly, przedstawiając swą młodą przyjaciółkę. — Oto miss 
Margareth Olbers, wielka wielbicielka poezji niemieckiej. 

— Jestem szczęśliwy, że spotykam panią w tak znakomitym domu, miss, — odparł. 
— Spotkanie,  które  będzie  zapewne  bardziej  pokojowe  niż  to  wczorajsze  —  powiedziała 

cicho. 

— Zawrzemy pokój? — zapytał, podając jej rękę. 
— Chętnie! 
Podniósł jej rękę do swoich warg. 
— Kocha pani niemiecką poezję. Więc mówi pani po niemiecku? — zapytał Klausen. 
— Jeszcze  chętniej  niż  po  angielsku.  Z  mamą  prawie  zawsze  mówiłam  po  niemiecku. 

Teraz  rzadziej  mam  tę  przyjemność.  Ojciec  w  domu  nie  zwykł  spotykać  się  z  Niemcami,  a 
sam mówi tylko po angielsku. 

— W  takim  razie  będę  musiał  zaniechać  pomysłu,  aby  prosić,  żeby  mu  mnie 

przedstawiono.  Posiadam  trochę  papierów  wartościowych,  które  chciałem  u  pani  ojca 
zrealizować, gdyż polecono mi go, jako najlepszego buisnesmana w Stenton. 

— Podkreślam, że mówiłam tylko o jego domowych kontaktach. A wyłączanie Niemców 

nie jest zasadą, lecz zwykłym przypadkiem. 

— Więc mogę się odważyć na ten krok? 
Poczuła  się  zakłopotana,  gdyż  w  tym  pytaniu  kryło  się  coś,  czego  nie  mogła  ani 

potwierdzić  i  ani  zaprzeczyć.  Było  zrozumiałe,  że  zaproszenie  to  rzecz  konieczna  do  takiej 
prezentacji. 

— Nie będzie to ryzyko — odpowiedziała, próbując spuścić wzrok. 
Ta  zgoda  ucieszyła  go.  Chętnie  byłby  kontynuował  rozmowę,  ale  nie  chciał  być 

natarczywym, podał więc menu i pożegnał się. 

W domu Summerlanda powiedziano mu, że bracia udali się do klubu czytelniczego. Była 

to  pora,  kiedy  jego  członkowie  zagłębiali  się  w  prasie  porannej,  a  Tom  z  przywiązania  do 
brata  adwokata  też  poszedł,  chociaż  łatwiej  by  mu  przyszło  powalić  niedźwiedzia  niż 
przeliterować linijkę. Klausen poszedł za nimi. Wszedł do małych pomieszczeń klubu. 

W  jednym  z  pokoi  wisiał  regulamin  stowarzyszenia.  Podszedłszy  do  tablicy,  sprawdził, 

czy  wstęp dla obcych jest dozwolony. Grube dywany, pokrywające  podłogę, wyciszały jego 
kroki,  toteż  jego  obecność  pozostała  niezauważona  w  sąsiednim  pokoju,  z  którego  zza 
cienkiej  zasłony  dochodziły  ściszone  głosy  dwóch  mężczyzn.  Mimowolnie  słyszał  każde 
słowo prowadzonej rozmowy. 

— Well,  sir,  całkowicie  mnie  pan  przekonał,  że  ten  interes  przyniesie  niezwykle  duży  i 

pewny zysk. Teksas nieraz czynił usilne próby, aby się odciąć od Meksyku, ale dotąd było to 
tłumione  przez  wojsko.  Teraz  Waszyngton  jest  zdecydowany  wesprzeć  go  pomocą,  a 
następstwem  będzie  to,  że  ten  cudowny,  bogaty  i  urodzajny  kraj,  będzie  musiał  stanąć  po 
stronie  Unii.  Przeleje  się  fala  imigrantów,  a  ceny  gruntów  w  krótkim  czasie  podskoczą 
dwudziestokrotnie i więcej. Kto ma środki, aby nabyć parę grantów sporej wielkości, zarobi 
miliony. Pańska suma jest, co prawda, znaczna, ale jeśli pan pozwoli, mister Wilson, dorzucić 
do tego to, czym właśnie dysponuję, wtedy pana szansę tylko się zwiększą. 

— Jaka to suma? 
— Czterdzieści,  może  nawet  pięćdziesiąt  lub  sześćdziesiąt  tysięcy  dolarów,  które  dam 

panu w dobrych wekslach na Galveston. Co prawda, pańskie stosunki były mi dotąd nieznane, 

background image

ale  referencje  Harrisa  Thomsona  z  Jafferson  City,  które  mi  pan  przedłożył,  całkowicie 
wystarczają, aby panu w pełni zaufać. Kiedy pan pojedzie? 

— Jak tylko będzie to możliwe. Nie ma czasu do stracenia. Sytuacja, na jaką liczymy, jest 

ogólnie znana i dziwiłbym się, gdyby inni nie spekulowali w podobny sposób. 

— Tak,  to  bliskie  prawdy.  Niech  się  pan  pofatyguje  do  mojego  mieszkania,  gdzie 

będziemy mogli całą sprawę doprowadzić do porządku. 

— A pańska córka, mister Olbers? 
— Zbyt  ją  kocham,  aby  czynić  więcej  niż  propozycję.  Jest  całkowicie  wolna,  a  pan  jest 

gentlemanem,  któremu  nie  przyjdzie  z  trudem, zdobycie  przychylności  dziewczyny.  Ma  pan 
moją zgodę. Cała reszta, to pańska sprawa. 

Wstali i opuścili miejsce, nie zauważywszy Klausena, stojącego przy samej ściance. Był to 

gruby  bankier  i  mężczyzna,  który  wczoraj  dostał  ów  skuteczny  cios.  Nazywał  się  więc 
Wilson. Klausen przypomniał sobie również postać w niszy bramy. 

— Fred Wilson, ukochany Sary. To on, nie ma wątpliwości! Czyżbym się mylił, uważając 

go  za  tego  łajdaka,  który  przewodził  palikarzom?  Nosi  się  inaczej,  ale  tej  twarzy  nie  można 
pomylić,  a  blizna  jeszcze  to  potwierdza.  Ale  skąd  ma  rekomendację  Harrisa  Thomsona? 
Niemożliwe, aby  w tym  czasie był w Jefferson.  Nawet  gdybym się we  wszystkim mylił jest 
on  łajdakiem.  Świadczy  o  tym  jego  wczorajsze  zachowanie  i  związek  jaki  utrzymuje  z 
terceroną, starając się jednocześnie o rękę Margi. Zdemaskuję go! 

Przeszedł  przez  szereg  pokoi  i  znalazł  wreszcie  tych,  których  szukał.  Tom  Summerland 

siedział przy stole, odwrócony do niego tyłem, wertując ilustracje jakiegoś czasopisma. Miał 
na sobie nowy strój traperski, ale na głowie, naprawdę… miał starą czapkę. Nie mógł się z nią 
rozstać. 

Klausen,  podszedłszy  do  niego,  klepnął  go  w  ramię,  ten  zaś,  niczym  strzała,  skoczył 

gotowy do walki, przyjmując postawę boksera. 

— Czemu pan mnie klepie, mister? Chce pan zobaczyć kilka dobrych ciosów? 
Zmiana  w  wyglądzie  zewnętrznym  jego  towarzysza  nie  pozwoliła  mu  od  razu  poznać 

Klausena. 

— Znam te ciosy. Tomie Summerland. Niech je pan zachowa dla siebie, stary druhu! 
Traper  wybałuszył  oczy,  podskoczył  do  niego,  zarzucając  mu  ręce  na  szyję,  jakby  go 

chciał zdusić na miazgę. 

— Poeta,  by  god,  poeta!  To  on,  to  tak  pewne,  jak  moja  czapka.  Ale  się  wypucował,  że 

naprawdę, aż oczy wyłażą. Tu, Bili, masz go! Złap go i zmiażdż swymi łapskami, bo gdyby 
nie on, już byś mnie nie widział! 

Popchnął go w stronę brata, który go powitał równie serdecznie. O czytaniu gazet nie było 

już mowy. 

Adwokat  okazał  Klausenowi  bezgraniczną  gościnność,  ten  jednak  prosił  jedynie  o 

pozwolenie  odwiedzania  swego  kompana,  kiedy  tylko  zechce.  Nie  odrzucił  natomiast 
zaproszenia na obiad. 

Potem opuszczono klub i pożegnano się. Klausen ruszył w kierunku domu bankiera. Tam 

zaanonsował  go  pomocnik  bankowy.  Zaprowadzono  go  do  pokoju,  gdzie  Olbers  i  Wilson 
jeszcze  pertraktowali  o  swych  spekulacjach.  Obaj  nie  mogli  ukryć  zaskoczenia,  widząc 
młodego  mężczyznę.  Zaskoczenie  wyrażało  się  jednak  w  odmienny  sposób.  Oczy  Wilsona 
zabłysły,  szybko  jednak  odwrócił  wzrok  w  stronę  okna,  by  gość  nie  zobaczył  jego  twarzy. 
Olbers natomiast ponownie spojrzał na anonsującą go wizytówkę, którą trzymał w ręce. 

— Nazywa się pan Richard Klausen, sir! 
— Tak. Przychodzę z prośbą. Czy byłby pan tak uprzejmy sprawdzić te papiery? 
Bankier wziął je i rzucił na nie wzrokiem. 
— Są dobre. 

background image

— Życzyłbym sobie część należności zamienić na brzęczącą monetę, pozostałe natomiast 

chciałbym tu zdeponować, aby je później, gdy będę wyjeżdżał, odebrać w wekslach. 

— Chętnie panu służę, sir! Czy zna pan pana Summerlanda? 
— Toma  Summerlanda?  Spotkałem  się  z  nim  w  Llano  Estacado,  a  tu  go  znowu 

odszukałem. 

— W takim razie moje przypuszczenia, że jest pan autorem dzieł poetyckich, podpisanych 

tym samym nazwiskiem, jakie figuruje tu na tej wizytówce, są słuszne? 

Klausen skłonił głowę. 
— Będzie dla mnie przyjemnością spotkać pana nie tylko w sprawach służbowych. Proszę 

mój dom traktować, jak swój własny! Moja córka ucieszy się, gdy będzie mogła pana poznać. 

— Miałem już zaszczyt być jej przedstawiony, u matki Smolly, mojej gospodyni. 
— Ach! Mieszka pan u matki Smolly? Bardzo mi miło. Wobec tego jesteśmy sąsiadami i 

bez większych trudności będziemy mogli się odwiedzać. Czy ma pan już jakieś zobowiązania 
na dzisiejszy wieczór? 

— Nie. 
— Wobec tego miłe mi będzie pańskie towarzystwo. Będziemy sami: Marga, ja i ten pan. 

Pan pozwoli, że przedstawię: mister Fred Wilson, właściciel plantacji w Teksasie. 

Uniknął  jakiejkolwiek  wzmianki  o  wczorajszym  wydarzeniu.  Wilson,  uczyniwszy 

półobrót, wykonał stosowny ukłon. Klausen odwzajemnił się chłodno. 

— Przyjdę,  sir,  jeśli  mi  się  uda  rozstać  z  poczciwym  Tomem,  który  będzie  mnie  w 

poważnym stopniu absorbował. 

— To  niech  go  pan  przyprowadzi.  Wprowadzono  go  wczoraj  do  mnie  i  będzie  mile 

widziany. 

Było to właśnie to, czego Klausen sobie życzył.  Olbers towarzyszył mu do kasjera, gdzie 

otrzymał gotówkę wraz z blankietem depozytowym, po czym opuścił bank. 

— Cholerny  błąd  pan  wczoraj  popełnił,  mister  Wilson  —  powiedział  bankier,  wróciwszy 

do  pokoju.  —  Ten  mężczyzna,  to  nie  kto  inny,  jak  traper,  którego  pan  zaatakował.  Wyrobi 
sobie o nas zapewne okropną opinię! 

— Jest mi to obojętne! Nigdy się nie ubiegałem o przyjaźń wierszoklety i teraz też tego nie 

zrobię. To, że go pan zaprosił na dzisiejszy wieczór jest dla mnie niezbyt miłe. Myślałem, że 
będę  z  Marga  sam  na  sam,  aby  się  z  nią  rozmówić,  a  tak,  obaj  mężczyźni  zepsują  mi  tę 
okazję. 

— Zbytnio się pan przejmuje. Zajmę ich tak, że  będzie pan miał całkowitą swobodę, aby 

uporządkować swoje sprawy. A teraz, wracając do naszych spekulacji… 

Postanowiono, że Wilson wyjedzie już jutro. Po sporządzeniu i podpisaniu umowy, dostał 

papiery i opuścił dom. Przeszedł kilka ulic, aby się dostać do swego mieszkania, kiedy ujrzał, 
wychodzącą ze sklepu, Sarę. Zrobiwszy kilka kroków, stanął obok niej. 

— Muszę  pilnie  z  tobą  porozmawiać.  Czy  zostawisz  mi  dziś  znowu  otwarte  drzwi  do 

twojego pokoju? 

— Kiedy? 
— Jak tylko się ściemni. Przyjdę tylko na chwilę, ale później wrócę. 
— Zostawię klucz w drzwiach. 
Skinąwszy, pożegnał się z nią. W domu wyciągnął z kieszeni papiery i z triumfującą miną 

rzucił je na stół, po czym energicznym krokiem zaczął przemierzać pokój. 

— Ten Klausen, to niewątpliwie facet, któremu zawdzięczam bliznę. Poznał mnie, tak jak 

ja jego, co widać po wczorajszej aluzji do Llano Estacado i nuggetów. Zrobi wszystko, aby mi 
zaszkodzić. Ale nie uda  mu się!  Zanim odjadę, porachuję się z nim i odpłacę mu się za oba 
ciosy,  które  mi  wymierzył.  A  ten  Tom  Summerland,  który  się  dziś  z  nim  zjawi,  jest 
niewątpliwie tym drugim, który nam wtedy zrabował konie i część złota. Ciekaw jestem, czy 
też  mnie  poznał,  ale  jestem  przygotowany  na  wszystko.  Jeszcze  nie  wniesiono  przeciwko 

background image

mnie żadnej skargi, a kiedy będę zmuszony zniknąć, to będą mnie szukać w Teksasie, gdzie 
mnie nie będzie. Kiedy potem przy pomocy brata uda mi się dostać granty, wtedy je sprzedam 
na miejscu i ruszę z Sarą do Brazylii. Tam będzie mogła być u mnie, tak długo dokąd jakaś 
inna, bardziej mi się nie spodoba! 

Spakował różne rzeczy, po czym wyruszył do miasta, aby poczynić zakupy, niezbędne do 

swojego  przedsięwzięcia.  O  zmierzchu,  odziany  w  obszerny,  podróżny  płaszcz,  pod  którym 
miał  paczkę  udał  się  do  domu  matki  Smolly.  Bez  problemu  wszedł  na  drugie  piętro.  Tam 
otworzył  drzwi,  prowadzące  do  małego  pokoiku  Sary,  gromadzącego  cały  jej  dobytek.  W 
ś

rodku  było  ciemno,  ale  Wilson  bardzo  dobrze  się  w  nim  orientował.  Po  chwili  weszła 

dziewczyna. 

— Jesteś? — szepnęła. 
— Tak,  moje  serduszko  —  odpowiedział,  obejmując  ją  i  przyciskając  do  siebie.  — 

Przychodzę z dobrą wiadomością. 

— Z jaką? — zapytała, odwzajemniając pieszczoty. 
— Odchodzę. Chcesz iść ze mną? 
— Och, chętnie! Z tobą pójdę, dokąd mnie tylko zaprowadzisz. Kiedy wyjeżdżasz? 
— Dzisiaj. 
— To za szybko. Muszę mieć czas, aby się przygotować i porozumieć z panią. 
— Nie  musisz  się  przygotowywać,  bo  już  o  wszystko  zadbałem.  A  pani  nie  wolno  ci  nic 

mówić, bo cię nie puści. 

— Ale ona jest taka dobra. Nie mogę być tak niewdzięczna i odejść potajemnie! 
— Wobec tego, ją chyba bardziej lubisz niż mnie? — spytał. 
— Jak możesz tak myśleć! Jesteś mi milszy niż wszystko i zrobię, co tylko zechcesz. Pójdę 

z tobą, choćby dziś! 

— Nie  oczekiwałem  niczego  innego,  Saro,  i  nie  pożałujesz  tego.  Dopiero  teraz  zaczniesz 

ż

yć,  poznając  radość  istnienia,  której  tutaj  byś  nie  zaznała.  Ale  nie  możesz  mi  towarzyszyć 

jako dziewczyna. To by nam przeszkodziło być stale blisko siebie i nie pozwoliło korzystać w 
pełni ze szczęścia. 

— Nie jako dziewczyna? To jak? 
— Jako chłopiec. Tu w tej paczce jest wszystko, co niezbędne. W tym ubraniu będzie ci do 

twarzy. 

— Jako chłopiec? — spytała uradowana. — Och, to będzie znakomite! Będę twoim sługą i 

nie zostawię cię ani chwili samego. 

— Ale będziesz musiała ponieść wielką ofiarę, moje kochane dziecko! 
— Rozkazuj! Żadna nie jest dla mnie za wielka! 
— Twoje włosy, twoje  wspaniałe włosy będę ci musiał obciąć.  Zdradziłyby, że nie jesteś 

chłopcem, lecz najpiękniejszą dziewczyną Stanów Zjednoczonych. 

— Obetnij  je.  Chętnie  je  oddam,  w  zamian  za  szczęście,  jakie  daje  mi  świadomość,  że 

jestem przez ciebie kochana. 

— Jak długo musisz być dziś u matki Smolly? 
— Do dziesiątej. Potem jestem wolna. 
— To postaraj się o to, żebym o tej godzinie zastał dom otwarty i przebierz się starannie, 

abym nie musiał czekać. Od wczoraj mieszka u was niejaki Klausen? 

— Tak, bardzo przystojny i miły gentleman. 
— Ach, czuję, że najwyższy czas, aby cię stąd zabrać. Jego też musisz obsługiwać? 
— Tak.  Pani  przekazała  mi  jego  pokoje,  do  których  mam  specjalny  klucz,  abym  podczas 

jego nieobecności mogła tam wykonywać swoją robotę. 

— Postaraj się, aby ten klucz tu był, kiedy przyjdę. 
— Dlaczego? Czy musisz wejść do tych pokoi? — spytała prostodusznie. 

background image

— Tak. Można z nich widzieć Olbersów, a muszę tam coś zobaczyć, zanim opuszczę dom. 

Teraz jednak, bądź zdrowa, Saro i zrób wszystko, co ci powiedziałem! 

Długo  się  obejmowali,  potem  szybko  zszedł  schodami  i  już  po  chwili  był  w  salonie 

bankiera. Przyszedł jako pierwszy z zaproszonych gości i zastał Margę samą. 

— Good  evening,  miss.  Master  Olbers  pozwolił  mi  ostatni  wieczór,  jaki  spędzam  w 

Stenton, być blisko pani. Czy mogę mieć nadzieję, że moja obecność nie jest pani niemiła? 

— Moje sumienie nigdy na to nie pozwoli, aby pana w tym utwierdzać. 
Przygryzając wąsa, odparł: 
— Żaden człowiek nie żyje niczym innym, jak tylko tym, co sobie wyobrazi. Tylko ten jest 

szczęśliwy, kto korzysta z chwili. Ta chwila jest jedną z najpiękniejszych w moim życiu i nie 
mogę pozwolić na to, aby pani tego nie oznajmić, zanim minie. 

Wszedł  ojciec,  co  wybawiło  Margę  od  odpowiedzi.  Razem  z  nim  zjawili  się  Klausen  i 

Summerland. Poeta nie pisnął słówka na temat Wilsona. Chciał wybadać zachowanie swego 
kompana i sprawdzić, czy jego podejrzenie jest słuszne. 

Traper podszedł do dziewczyny, ujmując ją z prostolinijną serdecznością za rękę. 
— Znów  mnie  pani  spotyka,  miss,  a  jeśli  widzi  mnie  pani  niechętnie,  to  może  mnie  pani 

przegonić. Nie będę się z tego powodu gniewał! 

Marga również podała Klausenowi rękę. 
— Ależ  witam,  sir,  bez  zbędnych  pochlebstw  i  frazesów!  Chciał  się  pochylić  nad 

delikatnymi  palcami,  ale  tuż  obok  niego  zabrzmiało  słowo,  które  w  tym  środowisku  było 
niestosowne. 

— Do diabła! Kto to jest? — Tom Summerland odwrócił się od Margi w stronę Wilsona i 

widząc go rzekł: — Mister Klausen, niech pan będzie tak dobry i spojrzy temu panu w oczy. 
Zna go pan? 

— Kto to taki, Tom? 
— Dam  się  na  miejscu  poćwiartować  i  zapeklować,  jeśli  to  nie  palikarz,  który  na  nas 

napadł i któremu przejechał pan tomahawkiem po czaszce! Czego ten człowiek u pana szuka, 
mister Olbers? 

— Czy  ten  człowiek  oszalał?  —  zagrzmiał  Wilson.  —  Jeszcze  jedno  takie  słowo,  a 

zatroszczę się o to, aby się dostał w kaftan bezpieczeństwa! 

— Albo pan w kajdanki! — odparł traper tym samym tonem. — Gdybym pana spotkał w 

innym miejscu, to w ciągu pięciu minut byłby pan w rękach szeryfa. 

— Niech pan sobie nie przeszkadza! Choć zaprosił mnie mister Olbers, wytłumaczę panu 

tego szeryfa na swój sposób. Masz pan! 

Marga wydała z siebie okrzyk, zaś bankier usunął się w kąt pokoju. Wilson podniósł pięść. 

Miał  już  przy  sobie  podróżną  broń.  W  jego  prawej  ręce  błysnął  bowie,  zaś  lewą  sięgnął  do 
bocznej kieszeni, aby wyciągnąć rewolwer. Klausen natychmiast pojawił się za jego plecami, 
złapał go za biodra i rzucił z taką siłą o podwoje, że te wyskoczyły, a on upadł w korytarzu. 
Nikt nie zdążył do niego doskoczyć, bo w okamgnieniu wstał i rzucił się schodami w dół. 

Nikt  się  nie  kwapił,  aby  go  gonić.  Marga  leżała  na  sofie,  Klausen  zaś  klęczał  przy  niej. 

Bankier  trząsł  się  na  całym  ciele,  przytrzymując  się  o  oparcie  krzesła,  a  Tom  Summerland 
podbiegł  do  stołu,  na  którym  stała  karafka  z  wodą.  Troska  o  uroczą  miss  była  większa  niż 
chęć pogoni za wrogiem. 

— Mister  Summerland,  co  pan  uczynił!  —  narzekał  Olbers.  —  Takie  podejrzenie  to 

rzeczywiście nic innego, jak tylko szaleństwo! 

Nikt mu nie odpowiedział, bo obaj mężczyźni byli zbyt zajęci Margą, by  zważać na jego 

słowa. Ta zaś otworzyła oczy. Słabość tego typu zwykle jej się nie przytrafiała. Co sprawiło, 
ż

e zemdlała? Odpowiedzią mogło być spojrzenie, jakie skierowała na Klausena. 

— Pan żyje? Nie zranił pana? 

background image

Te  słowa  bardzo  mu  pochlebiły.  Czyżby  zasłabła  z  troski  o  niego?  Nie  mógł  postąpić 

inaczej, jak tylko ująć obie dłonie i ułożyć na nich swoją skroń. 

— Nikt z nas nie jest ranny, tylko martwimy się o panią 
— Och, no to wszystko w porządku! Widziałam błysk noża i okropnie się przestraszyłam. 
— Przestraszono cię bez powodu — przerwał jej ojciec. 
— Bez  powodu,  sir?  —  spytał  Summerland,  urażony.  —  Czy  uwierzy  pan,  że  nie  wiem, 

jak odróżnić fatamorganę prerii od rzeczywistości? Nie wiem, jak on się u was nazywa i jak 
się  do  was  wkręcił,  ale  to,  że  jest  palikarzem,  a  nawet  ich  wodzem,  o  którym  wam  wczoraj 
opowiadałem,  to  tak  pewne,  jak  moja  czapka.  Niech  pan  zapyta  poetę;  musiał  go  przecież 
rozpoznać, tak jak i ja. 

Olbers spojrzał na poetę błagalnym wzrokiem. 
— Tom  powiedział  prawdę,  sir  —  potwierdził  —  Już  wczoraj  go  rozpoznałem,  gdy  was 

spotkałem.  Przypomina  pan  sobie,  jak  mówiłem  o  nuggetach  i  stepie  śmierci,  a  miss  Marga 
może poświadczyć, że uważałem ją godną lepszego towarzystwa. 

— Dowody,  dajcie  mi  dowody,  panowie!  Mam  powody,  aby  darzyć  Wilsona  pełnym 

zaufaniem. A wasze oskarżenie jest tak straszne, że nie mogę tego pojąć. 

— Zawarł pan z nim umowę, która dotyczy pozyskania teksańskich empressarios? 
— Skąd pan to wie? 
— I wyraził pan zgodę na to, aby się zbliżył do Margi? 
— Jest pan jasnowidzem? 
— Przynajmniej w tym stopniu, że jestem absolutnie pewny, co do tego mężczyzny. Stara 

się o pańską córkę, utrzymując jednocześnie intymny związek z Sarą, służącą mej gospodyni. 
Niech pan teraz powie, czy jest godzien pańskiego zaufania? 

— Czy to możliwe? 
— Sam ich widziałem wczoraj wieczorem, a dziś rano ona prosiła mnie o dyskrecję. Czy 

to panu wystarczy? 

— Zapewne!  Mój  boże,  jeżeli  pan  się  nie  myli,  to  grozi  mi  duża  strata!  Zawarłem  z  nim 

umowę i przekazałem mu pięćdziesiąt tysięcy dolarów. 

— Może  nasze  ostrzeżenie  nie  jest  spóźnione.  Czy  wie  pan  na  pewno,  że  rekomendacja 

Harrisa Thomsona z Jefferson City była prawdziwa? 

— Również o tym pan wie? Jest prawdziwa. Dokładnie ją sprawdziłem. 
— Ale  nie  informował  się  pan?  Taki  człowiek  jak  on,  nie  boi  się  żadnego  fałszerstwa. 

Musimy go ująć! 

— Jest pan rzeczywiście tego pewny? 
— Tak. Aby panu dać okazję do sprawdzenia moich słów, jestem skłonny poczekać kilka 

godzin. Niech pan wyśle telegramy. Odpowiedź nadejdzie szybko i wtedy się pan upewni. 

— Ma pan rację, sir! Nie wyślę jednak, sam pójdę i będę czekał na odpowiedź. Przy takiej 

znaczącej sumie muszę być ostrożny. 

— To  ja  pójdę  śledzić  jego  mieszkanie.  Będzie  zdecydowany  na  ucieczkę,  a  do  tego  nie 

możemy dopuścić. 

— Stop,  mister  Klausen  —  wtrącił  Summerland.  —  Tak  się  do  tego  nadaję,  jak  i  pan. 

Niech pan tu zostanie. A może chce pan opuścić drogą miss, skoro ojciec też wychodzi? 

— Tak,  niech  pan  zostanie  —  poprosił  Olbers.  —  Marga  w  takich  okolicznościach  nie 

może zostać bez opieki! 

Poszli,  bankier  do  urzędu  telegraficznego,  a  Summerland  do  mieszkania  Wilsona,  które 

Olbers mu opisał. 

Poszukiwany,  po  opuszczeniu  domu,  pośpieszył  kawałek  ulicą,  po  czym  przemknął  na 

drugą stronę, by zawrócić. Było jeszcze za wcześnie na spotkanie z Sarą w jej pokoju. Wszedł 
jednak na górę, czekając aż przyjdzie. Pomógł jej się przebrać za chłopca i spakować rzeczy, 
które chciała zabrać. Kiedy wszystko było gotowe, zapytał: 

background image

— Czy matka Smolly jeszcze nie śpi? 
— Nie. 
— A drzwi wejściowe? 
— Są otwarte. Zresztą mam tu klucz. 
— Również do pokoju Klausena? 
— Tak. 
Wziął oba i rozkazał jej: 
— Idź  teraz,  Saro.  Nie  mogą  nas  razem  zobaczyć.  Na  łąkach,  na  wysokości  budynku 

przewoźnika, poczekasz na mnie! 

— Zrobię, co każesz, ale proszę, przyjdź zaraz! 
Sara w swym ubraniu wyglądała naprawdę sympatycznie. Wziął ją w ramiona i ponownie 

pocałował. 

— Zaraz przyjdę, a teraz idź! 
Kiedy odeszła, zgasił światło, zamknął pomieszczenie i przemknął na pierwsze piętro. Tam 

otworzył drzwi do mieszkania Klausena, zamknął je od wewnątrz i począł sprawdzać pokoje. 
Nawet  bez  lampy  było  to  możliwe,  bo  światło  gazowych  latarń  padało  przez  okna,  a 
ż

yrandole z pokoju gościnnego Olbersów rzucały blask. 

Poszukiwania już na wstępie okazały się szczęśliwe. Zaczął od biblioteki, obejrzał biurko, 

w którego szufladach tkwiły kluczyki, więc otworzył je. W jednej z przegródek na zwitkach 
banknotów leżał zamknięty portfel. Wziąwszy go, podszedł do okna. 

— Znalazłem!  Tu  karta  depozytowa  z  kilkoma  niespodziewanymi  czekami,  a  tam 

gotówka, którą dostał od Olbersa. Wystarczy. Jeszcze tylko z nim się muszę porachować! 

Znów  wszystko  pozamykał  i  stanął  za  firanką,  aby  obserwować  leżący  po  drugiej  stronie 

dom.  W  pokoju  gościnnym  były  zgaszone  światła,  natomiast  w  pokoju  z  balkonem  piętro 
niżej,  paliła  się  lampa.  Obecne  tam  osoby  siedziały  tak,  że  było  widać  tylko  ich  cienie.  Czy 
ten przeklęty wierszokleta jest jeszcze po drugiej stronie? 

Na to pytanie zaraz mógł sobie odpowiedzieć, gdyż w blasku światła pojawiła się Marga, a 

tuż  za  nią  Klausen.  Wyszli  na  balkon  i  stojąc  bardzo  blisko  siebie,  oparli  się  o  balustradę. 
Wyglądało na to, że kogoś wypatrują. 

— Do  diabła,  jacy  spoufaleni,  tak  sam  na  sam,  tak  blisko!  Na  boga,  obejmuje  ją 

ramieniem,  spokojnie  i  nieśmiało  wprawdzie,  ale  jednak!  A  ona  to  toleruje!  Czyżby…  ? 
Poczekaj, łajdaku! Jeżeli masz za dużo ognia w żyłach, to ci ulżę. Upuszczę ci trochę krwi! A 
kim jest ten grubas, który tam pędzi? To przecież Olbers! Gdzie był? Na policji? A gdzie się 
podziewa ten żałosny Tom Summerland, którego nie widać? Muszę się oddalić? 

W  pokoju  z  balkonem  toczyła  się  ożywiona  rozmowa,  bo  cienie  pokazywały  jakieś 

gwałtowne  ruchy,  a  zaraz  potem  Olbers  i  Klausen  opuścili  dom.  Jeden  poszedł  w  stronę 
miasta, a drugi w kierunku mieszkania Wilsona. 

— Jakie mają zamiary? Na pewno będą mnie ścigać. Przeliczą się jednak! 
Minęło  sporo  czasu,  nim  jeden  z  nich  się  pojawił.  Nadjechała  dorożka,  zatrzymała  się 

przed domem po drugiej stronie i skręciła. Wysiadł Klausen. Znikł w domu bankiera, rychło 
jednak go opuścił i przeszedł ulicę. 

— Nadchodzi! Nadszedł czas! 
Schyliwszy  się,  wpełznął  pod  biurko.  Otworzono  drzwi  wejściowe,  po  czym  Klausen 

wszedł i zapalił lampę. Otworzył szafę, wyciągnął bieliznę i zabrał się do pakowania. 

 

*

 

*

 

 
Nieobecność Olbersa i Summerlanda była dla Klausena błogą chwilą. 
Marga wstała z sofy, podchodząc do niego. 
— Czy rzeczywiście nie zaszła jakaś pomyłka, sir? 

background image

— Nie. Sam przecież dał dowody temu, że się nie mylimy, bo uciekł. 
— Co to za człowiek! A byliśmy tak niebezpiecznie blisko siebie przez tak długi czas, nie 

mając pojęcia, co złego nam grozi. Ten nóż, to było straszne! 

Wspomnienie o błyszczącej klindze poskutkowało prawie tak, jak sama ta straszna chwila. 
Zachwiała  się,  poszukała  ręką  jakiegoś  oparcia,  ale  nie  znalazła  niczego;  Klausen 

przytrzymał ją swym ramieniem. Jej głowa opadła na jego ramię. Przymknęła oczy, a on objął 
ją mocniej ramieniem, pochylając się nad jej twarzą. Jego puls bił gwałtownie. 

— Miss Marga! Chciałbym tak panią trzymać i służyć pani wsparciem teraz i zawsze, tak 

długo, jak długo będę mógł myśleć i jak długo będzie się we mnie tliło życie!. 

Znów  przymknęła  oczy,  a  bladość  z  jej  twarzy  znikła.  Osłabienie  minęło,  więc  nie 

potrzebowała  już  oparcia,  a  jednak  trwała  w  tej  pozycji,  zaś  na  jej  wargach  pojawił  się 
uśmiech. 

Klausen,  pochyliwszy  się  ucałował  jej  usta,  ona  zaś  oddała  mu  pocałunek.  Po  chwili 

wszedł bankier, tak zdenerwowany, że nie zauważył ich zmieszania. 

— Miał pan rację, sir! — wysapał zdyszany. — Rekomendacja była sfałszowana. Musimy 

złapać tego łajdaka! 

— Dostaniemy  go,  nawet  gdyby  mu  się  udało  teraz  zwiać.  Jeżeli  poszedł  do  swego 

mieszkania,  co  zapewne  uczynił,  nie  będąc  przygotowanym,  na  to,  co  się  stało,  to  Tom 
Summerland nie spuści go z oka. Był pan chyba już u prokuratora albo na policji? 

— Nie, jeszcze nie. W złości i pośpiechu wcale o tym nie pomyślałem! 
— To musi pan to uczynić. Ja tymczasem pójdę do Toma, aby tam na pana poczekać. Nie 

traćmy czasu! 

Poszli,  a  Marga  została  sama.  Zająwszy  miejsce  na  sofie,  otworzyła  album,  gdzie  był 

ukryty wiersz, wycięty z gazety. Czytała go raz po razie. 

Bardzo długo tak leżała, aż na dworze dały się słyszeć kroki. Ktoś zapukał, lecz zanim się 

podniosła,  już  stał  za  nią  ukochany.  Zobaczywszy  w  otwartym  albumie  wycinek  prasowy, 
wiedział, że była zajęta tylko nim. 

— Przychodzę  z  wiadomością.  Wilson,  od  czasu  gdy  stąd  wyszedł,  nie  był  w  swoim 

mieszkaniu.  Policjanci  szukają  go  w  miejscach,  gdzie  zwykł  przebywać,  a  jako,  że  go 
osobiście nie znają, papa musi uczestniczyć w akcji. Prosi, aby się o niego nie martwić. Ja i 
Summerland  też  będziemy  go  szukać,  choć  przypuszczam,  że  już  opuścił  Stenton.  W  takim 
wypadku, wiem dokładnie, gdzie się skieruje i jeszcze tej nocy pojadę za nim. Czy mogę tedy 
prosić o usprawiedliwienie mnie u matki Smolly, z którą nie będę się mógł pożegnać? 

— Chce pan pojechać za nim? Chce się pan wplątać w niebezpieczeństwo, jakie panu grozi 

z  jego  strony!  Nie,  nie,  nie  mogę  się  na  to  zgodzić!  Niech  pan  zostanie,  sir.  Niech  policja 
ś

ciga tego złoczyńcę! 

Uśmiechnął się uszczęśliwiony i jednocześnie opanowany. 
— W  walce  przeciwko  zadeklarowanemu  wrogowi,  jakim  dla  mnie  jest,  nie  widzę 

niebezpieczeństwa. Mój wyjazd też jeszcze nie jest pewny, bo możliwe, że nie zdążył opuścić 
miasta i wtedy zapewne wpadnie w nasze ręce, a ja zostanę tutaj. 

— Niech mi pan obieca, że pan tu jeszcze przyjdzie. Nie zasnę do powrotu papy. 
— W takim razie wrócę. Do zobaczenia! Dobranoc! 
Podał  jej  rękę.  Zauważyła  jego  proszące  i  zarazem  pytające  spojrzenie,  oraz  poczuła,  że 

próbuje ją przyciągnąć do siebie. Wtedy z własnej woli rzuciła mu się na szyję. 

— Richardzie, uważaj na siebie! Bądź ostrożny, gdy go spotkasz! Jej wargi musnęły jego 

usta, po czym wymknęła się do sąsiedniej komnaty. 

Kiedy  skończyła  się  przebierać,  zmieniając  strój  wizytowy  na  domowy,  zauważyła,  że 

okna  jego  pokoju  są  oświetlone.  Musiał  więc  tam  wstąpić.  Chciała  go  zobaczyć,  więc  udała 
się na balkon. Po jakimś czasie po drugiej stronie też otworzyły się drzwi na taras. Wyszedł 
Klausen, aby się rozejrzeć za Summerlandem, który miał po niego przyjść. Pomachał jej ręką, 

background image

zaś  ona  w  odpowiedzi  uniosła  swoją.  Znieruchomiała,  gdyż  jakiś  cień  przemknął  w  oknach 
gabinetu,  a  zaraz  potem  w  pokoju,  gdzie  były  otwarte  drzwi  balkonowe,  ujrzała  twarz 
Wilsona. Przeszył ją ogromny strach, ale jak tylko przyszła do siebie, uniosła rękę i zawołała: 

— Wilson za tobą! 
Odwrócił się w samą porę. Tuż za nim stał Wilson z nożem gotowym do pchnięcia. 
— Pomocy! Pomocy! — krzyczała Marga, śmiertelnie przerażona. 
Widziała jak tych dwóch mocuje się na balkonie. Pomknęła do pokoju, potem schodami w 

dół  i  przez  ulicę,  aby  szybko  pobiec  do  jego  mieszkania.  Weszła  akurat  w  momencie,  gdy 
Klausen opuszczał balkon. 

— Richardzie, gdzie on jest? 
— Uciekł.  Uratował  go  skok  z  balkonu,  akurat  wtedy,  gdy  go  puściłem,  aby  mu  wyrwać 

nóż. 

— Krwawisz! Zranił cię! Na boga, pokaż! 
— To nic takiego, tylko dwa małe draśnięcia. Zostaw, muszę biec za nim! 
— Za nic w świecie! 
Chciał  się  jej  wymknąć,  ale  zawisła  na  nim  tak  mocno,  że  musiałby  użyć  przemocy,  aby 

się wyrwać. 

— Proszę, Margo! On ucieknie! 
— Zostaw  go!  Umarłabym  ze  zmartwienia,  gdybym  cię  puściła.  Chodź,  rozchyl 

marynarkę; niech zobaczę rany! 

Widział,  że  opór  na  nic  się  nie  zda,  więc  uczynił,  o  co  prosiła.  Wilson  przeciął  mu  lewą 

rękę  i  pchnął  go  w  ramię.  Obie  rany  nie  były  groźne,  wywołały  jednak  mocne  krwawienie. 
Spojrzał  na  nią  z  uśmiechem,  gdy  próbowała  zatamować  krew,  nakładając  prawidłowo 
opatrunek. 

— Tak — stwierdziła po skończeniu, — teraz nie trzeba się już martwić, mój kochany! Ale 

gdyby nie Marga wyskoczyłbyś za nim i z pewnością byłbyś się wykrwawił. 

— Nie,  bez  Margi  już  wcześniej  byłbym  dzieckiem  śmierci,  bo  bez  twojego  ostrzeżenia 

jego nóż trafił by mnie od tyłu. Jak ci mam dziękować? 

Przyciągnął ją namiętnie do siebie. 
— Abyś  był  dla  mnie  wciąż  tak  miły  jak  teraz!  —  szepnęła,  przytulając  się  do  niego 

delikatnie. 

Wkrótce  na  dworze  dały  się  słyszeć  kroki  i  wszedł  Summerland.  Gdy  ujrzał  dziewczynę, 

zrobił zdziwioną minę, więc opowiedziano mu wszystko w skrócie. 

— Był tu? Czy okradł pana, sir? 
— Nie  wiem,  Tom.  Nie  miałem  czasu,  aby  to  sprawdzić.  Jeśli  to  uczynił,  na  pewno  to 

zauważę. Teraz jednak musimy biec za nim. 

— Pewnie. Ale weź pan rewolwer lub coś w tym rodzaju. Do faceta nie da się podejść w 

jedwabnych rękawiczkach! 

Opuścili  mieszkanie.  Klausen  odprowadził  Margę  do  domu,  dołączając  potem  do 

czekającego kompana. 

— Dokąd teraz? — zapytał. 
— Do  mojego  domu.  Zobaczę,  czy  jest  służąca.  Coś  mi  się  przypomniało.  Bez  pomocy 

Sary nie mógłby wejść do mnie. Winna nam jest wyjaśnienie, bo reszty sami dojdziemy. 

— Ali  right,  sir!  Niezły  pomysł.  Wilson  może  sobie  tymczasem  uciekać,  jeśli  o  mnie 

chodzi,  nawet  do  Babilonu,  gdzie  siedem  tłustych  krów  króla  Faraona  pasło  się  na  łąkach. 
Jeszcze go dogonimy i pomożemy mu się dostać na stryczek. To tak pewne, jak moja czapka. 

background image

U

 HRABIEGO 

H

ERNANDO

 

 
Wiał  silny  północno–wschodni  wiatr,  nadymając  żagle  dwumasztowca  Stanów 

Zjednoczonych „Unia”, a ten pochylony powabnie, sunął po falach. Duże płaty piany pieniły 
się o ostry dziób. 

Był  w  drodze  do  Vera  Cruz,  aby  zawieźć  do  Galveston  drewno  barwiące,  mając  na 

pokładzie tylko dwóch podróżnych, którzy stali właśnie teraz nad relingiem, przyglądając się 
rekinowi płynącemu jakiś czas za okrętem. 

Jeden  z  podróżnych  ubrany  był  w  wygodną  szarość  i  nosił  powszechnie  używany  na  tej 

szerokości, kapelusz panama. Drugi był wciśnięty w wyfrędzlowaną kapotę z bawolej skóry, 
a na głowie miał czapkę, którą wzbudzał uwagę marynarzy w czasie całej podróży. 

— Będę zadowolony — rzekł ten w bawolej kapocie, — gdy będę miał pewny grunt pod 

sobą! 

— To nastąpi już wieczorem, Tom. Tak przynajmniej powiedział kapitan. A jeśli się uda z 

połączeniem pocztowym, to już jutro będziemy w Meksyku. 

— To  mnie  cieszy!  Ale  byłoby  cholernie  denerwujące,  gdybyśmy  byli  na  niewłaściwym 

promie i na próżno przepływali tę niedobrą kałużę. 

— Nie można tej ewentualności nie brać pod uwagę. Ale myślę, że moje przypuszczenia są 

prawidłowe,  tego  bogatego  właściciela  plantacji  z  Teksasu  znajdziemy  u  jego  brata, 
czcigodnego alkada don Antonio Moleza. 

— Jeśli  tak  będzie,  sir,  wtedy  od  razu  zanurzę  mu  nóż  w  ciało  za  kradzież  jakiej  się  na 

panu dopuścił. 

— Mam  nadzieję,  że  oboje,  Olbers  i  ja  znów  dostaniemy  co  nasze.  Sara  powiedziała,  że 

widziała  u  niego  mnóstwo  złotego  proszku  i  nuggetów,  a  ich  wartość  będzie  więcej  niż 
dostateczna, aby pokryć koszty podróży. Papiery bankiera zapewne wymienił na inne. 

Nadszedł  kapitan.  Klausen,  ku  swojej  radości,  odkrył  w  nim  znajomego  i  poinformował 

krótko o celu podróży. 

— Jak długo jeszcze popłyniemy, Williams? 
— Za dwie godziny będziemy w porcie. Masz tu lornetkę. Wczoraj przecięliśmy zwrotnik i 

opłynęliśmy wysokość Tampico. Ten pas przed nami to wybrzeże „prawdziwego krzyża”. 

Rzeczywiście Klausen rozpoznał ciemny pas, zamykający horyzont. 
— Czy znasz rozkład jazdy poczty? 
— Nie. Z całą pewnością nie będziesz musiał długo czekać. Więc rzeczywiście myślisz, że 

znajdziesz tego faceta w Morelii? 

— Prawdopodobnie, ale głowy za to nie dam. 
— Sądzę,  że  jest  w  Teksasie.  Musi  tam  być  znany,  bo  inaczej  nie  mówiłby  tyle  o  tym 

kraju. Biorąc to pod uwagę i obawy, że prawdopodobnie jest ścigany, mógł już zacząć swoje 
spekulacje.  Pamiętaj  o  tym,  że  nie  jest  to  terytorium  Stanów  Zjednoczonych,  lecz 
meksykańska  prowincja,  skąd  jego  wydalenie  wymagałoby  żmudnych  pertraktacji.  W  tym 
czasie uciekłby dziesięć razy. 

— Jestem  pełen  uznania  dla  twoich  poglądów,  ale  nie  mogę  ich  podzielać.  Jego  wygląd 

wskazuje  na  hiszpańskie  pochodzenie,  a  Meksyk  jest  mu,  w  każdym  bądź  razie,  bardziej 
znany niż Teksas. Tam mieszka jego brat, którego wcale nie uważam za przyrodniego. Mister 
Wilson  był  zapewne  dawniej  senior  Molezem.  Wprawdzie,  tak  jak  ty  myślę,  że  on  nie 
zrezygnuje  ze  spekulacji,  ale  grunty  można  dostać  w  Teksasie  z  trudem  i  dzięki  rozległym 
pośrednictwom,  w  Meksyku  natomiast  z  pierwszej  ręki  i  o  wiele  taniej.  Może  ma  kontakt  z 
jakąś wpływową osobistością z administracji stanowej lub też ma nadzieję nawiązać takowy 
poprzez  alkada.  Jeżeli  jego  plan  się  powiedzie,  to  w  żadnym  wypadku  nie  pojedzie  do 
Teksasu, lecz będzie próbował zaraz sprzedać grunty z zyskiem, a potem ulotni się na zawsze. 

background image

— Well, sir, to prawda — stwierdził Summerland, — ale zatroszczymy się o to, że stanie 

się trochę bardziej widoczny od uczciwych ludzi, mianowicie na wysokości pięciu łokci — na 
stryczku, o ile przedtem nie połaskocze go mój nóż. 

— Jak długo „Unia” pozostanie w porcie? 
— Niewiadomo — odparł kapitan Williams, — to zależy od możliwości skompletowania 

ładunku. Chcesz znów z nami wracać? 

— Z nikim nie wracałbym tak chętnie, jak z tobą. 
— Pośpiesz się, złap człowieka i go przyprowadź, abym mógł go poznać! 
— Gdybym mógł! Jestem co prawda zaopatrzony w pełnomocnictwo policji, ale pomocne 

są  mi  tylko  urzędy  Stanów  Zjednoczonych.  W  Meksyku  to  wszystko  nie  ma  żadnego 
znaczenia. 

Przepowiednia kapitana spełniła się. Po upływie dwóch godzin „Unia”‘ zarzuciła kotwicę, 

między  skaliste  San–Juan  de  Ullado,  a  starym  miastem  Vera  Cruz.  Obaj  podróżni  pożegnali 
się  z  kapitanem,  kazali  się  zawieźć  do  szerokich  schodów  portowych  i  naszli  przez  plac 
zapełniony ludźmi, do budynku odprawy celnej. 

Po  załatwieniu  formalności,  dowiedzieli  się,  że  poczta  odchodzi  niebawem,  toteż  wraz  z 

nią  opuścili  niezdrową,  bezdrzewną,  piaszczystą  równinę  wybrzeża,  aby  się  udać  do  starego 
cesarskiego miasta Meksyku. Już następnego dnia po południu, rzucili pierwsze spojrzenie z 
gór,  okalających  dolinę  i  okazałe  jezioro  Tenochtitlanu,  na  piękne  miasto,  pojechali  w  jego 
kierunku, gdzie woźnica wysadził ich przed jedną z gospod. 

Oberżystę  dziwiło  nakrycie  głowy  Summerlanda,  ale  przyjął  podróżnych  z  wielką 

uprzejmością. 

Zamierzali  tu  zostać,  aby  wypocząć  i  poczekać  na  okazję  do  Morelli.  Zmierzchało. 

Nadchodził  więc  czas,  w  którym  ludność  stolicy  ma  zwyczaj  przechadzać  się  po 
najruchliwszym miejscu rozrywek Meksyku — Alamedzie. 

Możliwe,  że  Wilson  jeszcze  był  w  Meksyku.  Dzielił  ich  tylko  jeden  dzień  i  należało 

przypuszczać,  że  to  miejsce  też  odwiedzał.  Postanowili  zatem  udać  się  tam  osobno,  aby  go 
szukać. 

Najpierw  poszedł  Summerland.  Klausen,  wiedział,  że  spotka  tam  wytworne  towarzystwo 

miasta,  toteż  starannie  się  przebrał.  Z  oberży  nie  było  daleko  do  okratowanej  bramy, 
prowadzącej do promenady bogatej w parki, fontanny i miejsca odpoczynku. Już przy wejściu 
zaskoczył  go  znakomity  spektakl,  jaki  się  rozgrywał  na  jego  oczach.  Osobistości  i  bogacze 
Meksyku  kroczyli  ochoczo  po  czystych  dróżkach  Alemady,  a  połyskliwe  stroje  dam, 
ś

wiadczyły  dobitnie  o  luksusie  do  jakiego  przyzwyczaili  się  potomkowie  hiszpańskich 

zdobywców.  Kobiety  i  dziewczyny,  szeleszczące  jedwabiem,  spacerowały  otulone 
przewiewnymi  koronkami,  odziane  w  czarujące,  malownicze  baskijskie  płaszcze 
przyozdobione  diamentami  i  perłami.  Niektóre  według  starej  tradycji,  miały  odsłonięte  a 
niektóre  zakryte  twarze.  Odrzucane  mantyle  odsłaniały  cały  czar  ich  najbogatszych  ozdób, 
iskrzących  czarnych  oczu.  Elastycznie  i  lekko  poruszały  się  na  swych  stopach,  wiotki  był 
każdy  ruch  ich  pięknych  ciał,  a  gra  wachlarzami,  którą  damy  opanowały  po  mistrzowsku, 
miała swą zamierzoną wymowę. 

Strumień  tych  czarujących  Nowohiszpanek  przesuwał  się  przez  park  niczym  girlandy 

kwiatów  słonecznego,  tropikalnego  kraju.  Wśród  nich  wyróżniały  się  przepychem  uniformy 
wojska  i  kolorowe  stroje  pozostałych  stanów.  Im  słońce  bardziej  chyliło  się  ku  zachodnim 
górom  i  im  ogniściej  rozżarzały  na  południu  lodowate  wierzchołki  obydwu  wulkanów,  tym 
tłum  stawał  się  większy  i  liczniejszy.  Przewalał  się  tam  i  z  powrotem  lub  też  siadał  w 
miejscach, służących do odpoczynku. 

Klausen  spacerował  wolno  wśród  nich,  lustrując  każdego  napotkanego  przechodnia.  Miał 

ś

wiadomość tego, iż jego rosła sylwetka wzbudza szacunek, gdy tak sobie kroczy z wytworną 

niedbałością. Setki oczu zatrzymywały się na nim i tyleż samo wachlarzy próbowało do niego 

background image

przemówić  swym  językiem.  Pomyślał  o  Mardze,  więc  obojętnym  wzrokiem  przyjmował  to 
zainteresowanie. 

Jakaś  zadziwiająco  bogata  i  wytwornie  ubrana  dama  minęła  go,  idąc  pod  rękę  z  o  wiele 

starszym  panem.  Była  rzadko  spotykaną  pięknością  i  mijając  go,  rzuciła  długie  wiele 
mówiące  spojrzenie.  Minutę  później  zawrócił  na  końcu  dróżki  i  przemierzywszy  kawałek 
promenady  z  powrotem,  ujrzał  ją  znowu.  Ona  również  zawróciła.  Trzymając  blisko  siebie 
wachlarz,  musnęła  go  wargami,  tak,  by  nie  zauważył  tego  jej  towarzysz,  wpatrując  się  przy 
tym  żarem  swych  ogromnych,  jakby  w  głębi  skrytych,  oczu.  Prawdopodobnie  przez 
przypadek  wacharz  wypadł  jej  z  ręki.  Klausen  podniósł  i  podał  jej  go.  Był  niezwykle 
misternej roboty, bogato wysadzany kamieniami. Wzięła go, dotykając przy tym jego ręki. 

— Dziękuję, senior! Czy jest pan tu obcy, że pan tak sam spaceruje? 
Ukłonił się obojgu. Jej towarzysz zareagował na ten ruch wytworną powściągliwością. 
— Tak jest, donna — odpowiedział w bardzo poprawnej hiszpańszczyźnie. 
— A jak się panu podoba Meksyk? 
— To  ojczyzna  czarodziejek,  kraj,  o  którym  opowiadają  poeci,  iż  nikt  stąd  nie  wraca  i 

każdy jest zgubiony, kto przekroczy kiedyś jego granice. 

— To i pan jest zgubiony? 
— Chroni  mnie  wszechmocna  czarodziejka!  —  uśmiechnął  się  ukłoniwszy  nisko,  by  się 

oddalić. 

Spotkał  się  ze  spojrzeniem,  w  którym  podziw  graniczył  z  gniewem,  a  to  ze  względu  na 

naruszenie form, czego się dopuścił, przerywając chytrze rozmowę. 

Nie  opuścił  wcześniej  promenady,  aż  całkowicie  opustoszała.  Był  pewien,  że 

poszukiwanego tu nie było. 

Chcąc  się  upoić  rozświetlonymi  ulicami  miasta  nie  wrócił  prosto  do  oberży,  ale  nadłożył 

drogi, która zaprowadziła go w samo centrum licznych budowli. 

Przemierzywszy  kilka  ulic,  utkwił  wzrok  w  jednym  z  górnych  okien  wąskiej  budowli. 

Okno  było  otwarte,  a  nieosłonięta  kobieca  głowa  wyjrzała  w  dół  na  ulicę.  Odsunął  się  w 
bramę, którą właśnie chciał minąć, nie spuszczając oka z twarzy, którą poznał. 

— Co za szczęście! Sara, tercerona! Tam, gdzie ona jest, tam też musi być Wilson! 
Poczekawszy  aż  Sara  zniknie,  wszedł  do  domu.  Sądząc  po  wyglądzie,  zamieszkiwali  go 

zapewne  prości  ludzie.  Wszedł  do  jednego  pomieszczenia,  stanowiącego  parter.  Było 
urządzone  wprawdzie  skromnie,  ale  czysto.  Stara  kobieta  podniosła  się  z  fotela,  w  którym 
odpoczywała. 

— Proszę  wybaczyć,  Martina,  że  przeszkadzam.  Nad  panią  mieszka  Don  Carlo  Piscaldo, 

którego szukam, nieprawdaż? 

Wybrał pierwsze lepsze nazwisko, które mu przyszło do głowy. 
— Don Carlo Piscaldo, senior? Nie, nie mieszka tu. Nigdy u mnie taki nie mieszkał. Moje 

pokoje należą do Don Tomasia, który przybył tu dopiero wczoraj ze swoją kobietą i zaraz też 
opuścił Meksyk na kilka dni. 

— Zgadza  się:  to  chyba  tylko  jakieś  pomieszanie  nazwisk.  Dzięki,  Martina,  muszę 

pomówić z donną! 

Opuścił izbę, wszedł po wąskich schodach i zapukał. Po usłyszeniu cichego głosu wszedł. 

Tak, to ona! Utkwiwszy wzrok w drzwiach, poznała go natychmiast. Wskazywał na to strach, 
który mimo jej koloru skóry wybielił jej twarz. 

— Mylord Klausen! — zawołała oparłszy się o stół, przy którym stała. 
— To ja, Saro! Czemu się przestraszyłaś? 
— Ja… ja nie przestraszyłam się. To, to tylko radość! 
— Naprawdę?  To  pozwól,  że  usiądę!  Gdzie  jest  mister  Wilson,  który  tu  nazywa  się 

Tomasio? 

— Pojechał do brata, do Morelii. 

background image

— Kiedy wróci? 
Jej wzrok próbował czytać z jego twarzy. 
— Saro, mów prawdę! — rozkazał stanowczo. 
— Za cztery lub pięć dni. 
— Co tam robi? 
— Nie wiem. 
— Gdzie ma bagaż? 
— Tutaj. 
— Listy i innego rodzaju papiery? 
— Też tutaj. 
— Pokaż! 
— Nie mogę, sir. Zamknął je. Ja też ich nie mogę oglądać. 
— Gdzie są? 
— Tu w komodzie. 
— Świetnie. To sam sobie pomogę. 
Wziąwszy  pogrzebacz  kominkowy,  wetknął  go  w  fugę  skrzyni,  wyłamując  zamek.  Nie 

odważyła  się  stawiać  oporu  i  ani  słowem  nie  próbowała  się  sprzeciwiać.  Pod  bielizną, 
głęboko ukryty, był portfel i przewiązana paczka z różnymi papierami. Otworzył portfel. Po 
twarzy  przemknął  mu  triumfujący  uśmieszek.  Zawierał  jego  kwit  depozytowy,  skradzione 
czeki i wszystkie przekazy Olbersa o wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Wilson, widać 
nie czuł się pewny, więc przesunął spieniężenie  na później. Klausen zabrał portfel, po czym 
otworzył paczkę. 

Zawierała próbki pisma oraz mały zbiór monogramów i pieczątek, pewny dowód na to, że 

właściciel zajmował się fałszerstwami na szeroką skalę. Było tam też kilka listów. Otworzył 
koperty  i  przeleciał  ich  treść.  Ten  z  najaktualniejszą  datą  całkowicie  zaabsorbował  uwagę 
Klausena. 

Przeczytawszy go, odłożył pozostałe papiery na swoje miejsce, a wkładając list do kieszeni 

spytał: 

— Czy mówił coś o hrabim Hernando? 
— Ani słowa. 
— Powiedziałaś mi w Stenton, że posiada dużo złotego proszku i nuggetów! 
— Sprzedał część w Nowym Orleanie, pozostałe są w dolnej skrzyni. 
Do  tej  skrzyni  Klausen  też  się  włamał.  Zawierała  kilka  ciężkich  woreczków  o  niemałej 

wartości. 

— Wszystko kradzione. Nie będzie z tego miał ani ziarenka! 
— Kradzione? — zapytała przestraszona. — Nie tego Fred nie uczynił! 
— Zrobił  to,  Saro;  pięćdziesiąt  tysięcy  dolarów  Olbersowi,  mnie  kilka  tysięcy,  a  to  złoto 

poszukiwaczom, których zamordował. 

— Zamordował? Mój Boże, sir, chyba źle słyszę! 
— Dobrze  słyszysz.  Jest  mordercą,  rabusiem  i  fałszerzem.  Zwiał  ze  Stenton  po  kryjomu, 

bo  szukała  go  policja.  Blizny  nie  zrobił  mu  Indianin,  lecz  ja.  Spotkałem go  na  dzikiej  prerii 
wśród morderców i zadałem mu cios. Stąd ta blizna. 

— Nie, nie, to nie możliwe, mylord Klausen! 
Rzuciła się na sofę, ukrywając twarz w dłoniach. Postanowił zagrać najwyższym atutem. 
— Nie tylko to! Ciebie też oszukał! 
— Mnie? Nigdy! 
— Starał  się  o  rękę  Margi,  podczas  gdy  przychodził  do  ciebie.  Sam  przy  tym  byłem.  To 

było w dniu ucieczki. 

Zerwała się. Jej oczy się zaiskrzyły. 
— Czy to prawda, sir? Czy może pan przysiąc? 

background image

— Tak, Saro! Zabrał cię, aby potem zdradziecko porzucić. 
— Łajdak! 
Jej południowa pogoda ducha przeobraziła się w gniew. 
— Nie  ma  plantacji,  ani  skrawka  ziemi  w  Teksasie.  Żyje  z  przestępstwa  i  ciebie  też 

doprowadzi do upadku. 

— Mnie, mylord Klausen? Nie, tego nie zrobi! Ścisnęła małe piąstki. 
— Kochałam  go  jak  moje  życie,  ale  wierzę  panu.  Chciał  miss  Margę,  więc  moja  miłość 

umarła. Jak tylko wróci… 

— Nie wróci do ciebie, Saro, bo natychmiast ze mną opuścisz dom. 
— Nie mogę, sir, bo stanowczo mi rozkazał, abym była w domu, gdy wróci. 
Uśmiechnął się. 
— Wydaje się, że nie rozumiesz swego położenia! To, że bez pozwolenia opuściłaś matkę 

Smolly,  o  tym  nie  chcę  mówić.  To  była  niewdzięczność,  ale  nie  przestępstwo.  Ale,  Saro, 
uciekłaś  z  mordercą,  rabusiem  i  fałszerzem,  pomagając  mu  w  jego  działaniu.  Przed  prawem 
jesteś  więc  współwinna.  Czy  teraz  rozumiesz,  dlaczego  musisz  iść  ze  mną?  Jako  moja 
zakładniczka! 

— Zakładniczka? — krzyknęła. — Nie dopuściłam się najmniejszego przestępstwa! 
— A  moje  pieniądze,  które  mi  ukradł,  zanim  opuścił  Stenton?  Zastałem  go  w  moim 

pokoju. Chciał mnie zadźgać nożem, zadał mi jednak tylko dwie rany i uciekł. 

— Czy  to  prawda?  Zażądał  pańskiego  klucza,  bo  z  pana  pokoju  chciał  coś  zobaczyć  w 

domu Olbersów. 

— Powierzono  ci  klucz  i  nie  powinien  był  się  znaleźć  w  jego  rękach.  Okradł  mnie  i 

skaleczył. 

Podsunął rękaw marynarki. 
— Zobacz cięcie i ukłucie. Jesteś współwinna kradzieży i próby morderstwa! 
Zbladła tak mocno, jak to tylko było możliwe przy kolorze jej skóry, gapiąc się na niego, 

jakby nieobecna duchem. Dopiero po długiej pauzie próbowała znaleźć odpowiednie słowa. 

— To  okropne,  sir,  to  straszne!  O  Boże,  nie  powinnam  mu  była  wierzyć.  Nie  powinnam 

była opuszczać matki Smolly. Czy nie ma dla mnie ratunku, sir? 

— Może. Jeżeli mi wszystko szczerze wyznasz. 
— Zrobię to, mister Klausen! Niech pan pyta, odpowiem na wszystko! 
Przeprowadził  szczegółowe  przesłuchanie,  dowiadując  się  wszystkiego,  co  chciał 

wiedzieć. Bardzo współczuł uwiedzionej, którą zgubiła własna miłość. 

— Jeżeli mnie posłuchasz, Saro, to wszystko jeszcze skończy się dobrze! 
— Niech pan rozkaże, sir! Zobaczy pan, że zrobię wszystko. 
— Spakuj wszystko, co należy do ciebie. Pójdziesz ze mną! Gorączkowo i drżąc na całym 

ciele,  zgromadziła  swój  skąpy  dobytek.  Klausen  zabrał  wszystkie  wartościowe  rzeczy 
Wilsona,  opuszczając  z  nią  po  kryjomu  dom.  Gospodynię  należało  pozbawić  możliwości 
udzielania  jakichkolwiek  informacji.  Wnet  doszli  do  gospody,  a  Summerland,  który  już 
dawno wrócił nielicho się zdziwił, widząc dziewczynę. Klausen, załatwiwszy pokój dla Sary, 
w którym zamieszkała, wszystko mu opowiedział. 

— Do diabła, sir, to przecież cudowna zdobycz! A list, co w nim jest? 
— Wyjaśnię panu. Już w najodleglejszych czasach hiszpańskiego panowania w Meksyku, 

rząd zwykł dawać duże  połacie ziemskie osobom prywatnym. Działo się to pod warunkiem, 
ż

e  w  przeciągu  określonego  czasu,  osiedli  się  tam  pewna  liczba  ludzi.  Rząd  sprzedawał  im 

ziemię  po  znikomej  cenie,  nie  mającej  pokrycia  w  wartości.  Ta  suma  zwykle  wpływała  do 
prywatnych  kieszeni  wyższych  urzędników.  Tutaj  nazywa  się  takie  połacie  ziemskie 
empressarios, u nas na północy natomiast grantami. Nic w tym niezwykłego, że jeszcze teraz, 
oddaje  się  empressarios  z  powodu  braku  pieniędzy.  Leguę  o  powierzchni  cztery  tysiące 
pięćset akrów sprzedaje się za cenę niecałego tysiąca dolarów i jedna osoba otrzymuje w ten 

background image

sposób od rządu dziesięć do piętnastu leguas. Sprzedaż tych grantów jest w rękach hrabiego 
Don  Ventury  Hernando  i  ten  obrotny  alkad  z  Morelii  proponuje  swemu  bratu  w  tym  liście 
pewien  żarcik,  wprawdzie  nie  dosłownie,  ale  tak,  że  można  pojąć  aluzję.  Ten  żarcik  ma 
doprowadzić hrabiego do dobrowolnego odstępstwa dużego obszaru ziemi. Hrabia udaje się, 
jak  tu  jest  napisane,  raz  w  tygodniu,  do  jednego  ze  swoich  majątków,  leżących  w  pobliżu 
Morelii.  Hrabina  zwykle  mu  towarzyszy  i  przy  takiej  okazji  oboje  mają  zostać  napadnięci  i 
ujęci.  W  czasie  tego  napadu,  Wilson  ma  się  pojawić  jako  wybawca  i  ma  uwolnić  hrabiego, 
podczas  gdy  hrabinę  ma  się  przytrzymać  jako  zakładniczkę,  w  celu  otrzymania  okupu, 
będącego udziałem popleczników. 

— Cholernie  chytry  plan,  sir.  Tego  się  można  spodziewać  po  tym  łajdaku.  Dlaczego 

jednak Wilson nie zniszczył tego listu? 

— Też  sobie  stawiam  to  pytanie.  W  każdym  nikczemnym  czynie  jest  jakiś  błąd,  który 

można wydobyć na światło dzienne. My jesteśmy całkowicie bezpieczni, bo odzyskaliśmy, to 
co nam zrabowano i jeszcze więcej. Przy tutejszych stosunkach nie mogłem postąpić inaczej. 
Właściwie to moglibyśmy już wracać, ale muszę Wilsonowi wytrącić rzemiosło z ręki, więc 
jutro skoro świt, pójdę do hrabiego, aby mu przedstawić całą sprawę. 

— All right! Będziemy mu towarzyszyć i oskalpujemy drani razem z wybawcą, to pewne, 

jak moja czapka! Ale dziewczyna? 

— Zostanie tu do naszego powrotu. Jestem przekonany, że możemy jej od tej chwili ufać. 
— To połóż się pan, abyśmy jutro nie przegapili tej wyjątkowej przyjemności! 
Udali się na spoczynek ze świadomością, że już na początku osiągnęli więcej, niż mogli się 

spodziewać. 

Następnego ranka Klausen udał się do pałacu hrabiego,  gdzie dowiedział się o  wyjeździe 

jego i hrabiny. Natychmiast udał się do handlarza końmi. Wziął trzy dobre, wytrzymałe konie 
oraz przewodnika i po krótkim czasie zatrzymał się przed oberżą. 

Tom  Summerłand  nie  potrzebował  wiele  czasu,  by  się  przygotować.  Nie  mieli  czasu  do 

stracenia, bo do napadu alkada mogło dojść nawet dzisiaj. Sara przysięgła, że zostanie aż do 
ich powrotu i nie będzie podchodziła nawet do okna. 

Przewodnik  był  młodym  i  jak  się  wydawało,  godnym  zaufania  człowiekiem,  który  też 

nieźle sobie radził z koniem. 

— Będę panu służył do Morelii, senior — powiedział, gdy miasto już mieli za sobą, — ale 

do Queretaro i Guanajuato chyba bym nie pojechał. 

— Czemu? 
— Ta okolica od jakiegoś czasu ma złą sławę, jaką jej przysparzają braveros, którzy tam 

czyhają i nikogo nie przepuszczą, zanim ich nie ogołocą. Dopiero co, osiem dni temu, napadli 
na  całą  mula,  karawanę  mułów,  zabijając  podróżnych.  Santa  Maria,  nic  nie  pomogło,  że 
wysłano przeciwko nim jeźdźców! Wycofali się, a niebawem będą się rządzić jeszcze bardziej 
niż przedtem. 

Klausen zamyślił się. Mimowolnie skojarzył braveros z zamierzeniem Wilsona i popędził 

konia ostrogami. 

Wkrótce przyjechali do burzliwych wód St. Jago, przez którą wiódł stary na pół zwalony, 

most. Okolica stawała się coraz bardziej pustynna, droga coraz mniej uczęszczana aż w końcu 
zupełnie  znikła  w  piaszczystym  żwirze.  W  czasie  jazdy  Klausen  miał  oczy  skierowane  w 
ziemię, na której po jakimś czasie pokazały się ślady podków trzech koni. Zaiste jechali tędy 
hrabia ze swoją damą i ze służącym. 

Stopniowo pokazały się krzewy i wiecznie zielone drzewa iglaste, po czym powitał ich las, 

gdzie  wśród  odległych  od  siebie  olbrzymich  drzew  też  nie  musieli  zmniejszać  szybkości. 
Klausenowi  wydawało  się  jakby  słyszał  kobiecy  głos,  wzywający  pomocy.  Summerland  też 
go słyszał. 

— Go on! — zawołał, — Oni mają hrabiego, a my mamy ich. Naprzód, sir! 

background image

Konie  popędzone  ostrogami  mknęły  po  miękkiej  ziemi  niczym  strzała.  Uderzenie  kopyt 

było  prawie  niesłyszalne.  Po  niecałej  minucie  zobaczyli  w  rękach  kilku  mężczyzn  z 
przyczernionymi  twarzami  damę,  natomiast  dwie  męskie  postacie  broniły  się  przed  grupą  o 
znacznej  przewadze  liczebnej.  Klausen  wyciągnął  rewolwer.  Przybywszy  na  miejsce  walki, 
skoczył  z  konia,  podbiegł  do  damy  i  nacisnął  spust.  Dwóch  mężczyzn  padło,  zaś  trzeci 
odskoczył.  Klausen  odwrócił  się  w  stronę  pozostałych,  wyciągając  nóż.  Summerland  już 
działał,  a  przewodnik  też  czynił  swoją  powinność.  Odwaga  tych  dwóch  pobudziła  go  do 
walki. Bandytów kompletnie sparaliżował zdecydowany atak, zaniechali więc oporu i uciekli 
w  bezpieczny  las.  Dopiero  teraz  Klausen  dokładnie  się  przyjrzał  uratowanym  i  zaskoczony 
poznał pana i panią, z którymi wczoraj rozmawiał na Alamedzie. Hrabia był lekko zdziwiony, 
hrabina natomiast już w dobrej formie. 

— To pan, senior? — zapytała. — Przywiodła pana pańska wszechmocna wróżka? 
Hrabia też się zbliżył, nie wykazując ani śladu wczorajszej powściągliwości. 
— Proszę  przyjąć  moje  największe  podziękowanie,  senior,  za  natychmiastową  pomoc,  z 

którą nam pospieszyliście! Bez was, to pewne, bylibyśmy zgubieni. 

— Musimy  odrzucić  podziękowanie,  Don  Hernando.  Pańskiemu  życiu  nie  zagrażało 

niebezpieczeństwo. Chciano się zadowolić okupem. 

— Skąd pan to wie i skąd zna pan moje nazwisko? 
— Pozwoli  pan,  że  wyjaśnimy  to  później!  Teraz,  bądź  co  bądź,  musimy  zniknąć  z  tego 

miejsca. Gdzie konie? 

Obydwa  konie,  hrabiego  i  hrabiny,  leżały  martwe  na  ziemi,  a  koń  służącego,  jak  i  trzy 

pozostałe  uciekły.  Summerland  ze  służącym  i  przewodnikiem  natychmiast  przystąpili  do 
poszukiwań,  podczas  gdy  hrabina  opatrywała  ranę  swego  małżonka.  Klausen  zajął  się 
odpinaniem  siodeł  z  zastrzelonych  koni.  Rana  hrabiego  okazała  się  niegroźna.  Konie  po 
niejakim trudzie sprowadzono. Na jednym umocowano damskie siodło, po czym opuszczono 
miejsce napadu. Służący i przewodnik szli pieszo. 

Posiadłość hrabiego była położona niezbyt daleko. Dojechano tam za niecałe pół godziny i 

w spokoju można było omówić to, co się stało. 

Klausen i Summerland z hrabiostwem siedzieli w gustownie urządzonym salonie. Hrabina, 

silna,  odważna  osobowość,  zajmowała  się  gośćmi,  jakby  dopiero  co,  wróciła  z  wizyty  u 
przyjaciółki,  tylko  hrabia,  którego  wiek  powodował  mniejszą  tolerancję  na  tego  rodzaju 
burzliwe  przeżycia,  jeszcze  nie  przyszedł  w  pełni  do  siebie  i  ze  zgrozą  myślał  o 
niebezpieczeństwie, w jakie się wplątał. 

— Przede wszystkim, seniores, pozwólcie, abym poznał wasze nazwiska — poprosił. 
— Moje brzmi Richard Klausen z Frankfort, Kentucky, Stany Zjednoczone. 
— A pański zawód, senior Klausen? 
— Ja… piszę książki, senior. Zajęcie, które często mnie zmusza do podróży po niezbędny 

materiał. 

— Tak, więc chce pan pisać o Meksyku? 
— Nie. Tym razem mam inny zamiar, mający ścisły związek z dzisiejszym zajściem. Pan 

pozwoli, że opowiem. 

Opowiedział pokrótce to, co dla hrabiego mogło być ważne i zakończył stwierdzeniem. 
— Tym  samym  dostarczyłem  dowodów,  że  pana  życie  nie  było  zagrożone,  my  zaś 

podążaliśmy  za  panem  dla  własnej  korzyści.  Jakiekolwiek  zobowiązanie  z  pana  strony 
musimy więc odrzucić. 

— Nie,  seniores  —  zaprzeczył  hrabia  ożywiony,  —  nie  możecie!  Było  śmiertelnie 

zagrożone,  o  tym  świadczą  moje  rany,  a  wy  mogliście  przecież  wrócić,  uważając,  że 
wykonaliście swoje zadanie, gdybyście się nie dowiedzieli co mi grozi. 

— Mój  mąż  ma  całkowicie  rację  —  dołączyła  hrabina.  —  Co  musiałabym  wycierpieć  w 

niewoli.  Nieobliczalne  sytuacje,  mogące  zagrozić  mojemu  życiu.  Czuję  się  zobowiązana, 

background image

senior  Klausen  jak  nikomu  innemu  i  nie  pozwolę  sobie  odebrać  tej  świętej  powinności. 
Koniecznie  musimy  prosić,  aby  podczas  waszego  pobytu  w  Meksyku  nie  odmawiać  nam 
waszej gościny! 

— To oczywiste, seniores i mam nadzieję, że nie prosimy nadaremno. 
— A jednak musimy podziękować! Nasza droga prowadzi niezwłocznie do Morelii, gdzie 

na pewno spotkamy naszego człowieka, któremu uniemożliwiono odgrywanie roli wybawcy. 
Chciał to niewątpliwie uczynić zza krzaka i zapewne został poinformowany przez zbiegłych 
braveros  o  fiasku  przedsięwzięcia.  Rychło  spotka  się  z  alkadem  i  tam  musimy  się  z  nim 
porachować. 

— Pan  wybaczy,  senior  Klausen!  On  tu  w  kraju  dopuścił  się  napadu  rabunkowego  i 

podlega,  uwzględniając  nawet  przestępstwo  w  Stanach  Zjednoczonych,  naszemu  prawu.  Co 
ono  pominie,  to  wy  możecie  nadrobić.  W  ten  sposób  zapewnię  sobie  dwóch  gości,  których 
rzadką cechę szanuję z całego serca. 

— Ale — wtrącił Klausen, — on zbiegnie, jeśli się nie będzie natychmiast działać! 
— Pościg  już  wyruszył.  Zaraz  po  naszym  przybyciu,  wysłałem  zaufanego  posłańca  do 

Morelii,  a  teraz,  znając  lepiej  całą  sprawę,  każę  działać  drugiemu,  który  tak  załatwi  sprawę, 
jakbyśmy sami byli na miejscu. Jednocześnie kilku robotników poszło do lasu, aby pozbierać 
zabitych.  Mam  uzasadnione  powody,  aby  myśleć,  że  mamy  do  czynienia  z  tymi  samymi 
ludźmi, którzy nawiedzali okolicę wokół Queretaro. 

Podniósł się, aby na chwilę wyjść, a wróciwszy rzekł: 
— Sztafeta ruszyła. Możecie być pewni, że policja postawiła całą okolicę w stan alarmu i 

dobrze wykona swoją powinność. Możecie tu zatem zostać. 

— Jeżeli o mnie chodzi, don Hernando, to się zgadzam, ale mój towarzysz musi koniecznie 

jeszcze dziś wrócić do Meksyku. 

— Czy jest jakiś powód? 
— Bardzo ważny. Mieszkanie, które wynajął Wilson, musi być strzeżone i to przez kogoś, 

kto go dokładnie zna. Na pewno tam wróci, jeżeli tutaj go nie złapiemy. 

— Na to muszę wyrazić na to zgodę. Senior Summerland dostanie ode mnie kilka słów dla 

policji,  która  będzie  do  jego  dyspozycji  z  wszystkimi  swoimi  siłami.  Teraz  jednak,  pozwoli 
pan, że pokażę pokój, aby pan mógł wypocząć! 

Klausen uśmiechnął się na myśl, że po krótkiej jeździe potrzebny mu odpoczynek. Hrabina 

wstała. 

— Proszę za mną, senior, pozwoli pan, że sama pana zaprowadzę! 
— Wybaczy pani, jeszcze chwileczkę! 
Podszedł  do  drzwi  werandy.  Summerland  wyszedł  na  zewnątrz,  nie  mogąc  już  dłużej 

wytrzymać w tym pięknie urządzonym wnętrzu. 

— Tom, musi pan natychmiast wrócić do Meksyku! 
— Well,  sir,  bardzo  mi  przyjemnie.  Diabelsko  słabo  jestem  uodporniony  na  hrabiowskie 

zwyczaje! 

— Nasz  przewodnik  będzie  panu  towarzyszył.  Dostanie  pan  od  don  Hernanda  pismo  do 

policji,  które  pan  pokaże,  potem  będzie  pan  strzegł  domu,  w  którym  się  zatrzymał  Wilson. 
Nie  wiem,  jak  się  nazywa  ulica,  ale  dowie  się  pan  wszystkiego  od  Sary.  Nie  wiem,  kiedy 
przyjadę. Jak go pan zobaczy, niech go pan nie spuszcza z oczu! 

— All  right!  Niech  się  pan  o  mnie  nie  martwi.  Obejrzawszy  pokój,  Klausen  udał  się  do 

ogrodu.  Zauważył,  że  przynoszono,  zostawionych  w  lesie  braveros.  Pośpieszył  do  grupy, 
stojącej  wokół  przyczernionych  postaci,  dowiadując  się,  że  znaleziono  tylko  zabitych, 
podczas gdy ranni zniknęli. Hrabia też się zbliżył. 

— Umyjcie im twarze! Może znajdziemy wśród nich jakiegoś znajomego. 
Wykonano polecenie i jak tylko twarze pierwszych pięciu trupów nabrały dawnego koloru, 

jeden z robotników zawołał: 

background image

— Per dios, alkad z Morelii! 
— Tak, to on, znam go — potwierdził hrabia. — Jak taki urzędnik mógł się znaleźć wśród 

bandytów? 

Klausen  pochylił  się,  aby  sprawdzić  odzież  mężczyzny,  któremu  kula  przeszyła  pierś. 

Rozpiąwszy guziki, zauważył, że życie z niego jeszcze całkiem nie uszło. 

— Czy nie zauważyliście, że jeszcze oddycha? Przynieście wody! 
Rana  piersi  była  śmiertelna.  Kula  zapewne  utkwiła  w  bezpośredniej  bliskości  serca.  W 

czasie tych badań ranny drgnął z bólu. Właśnie ten ból był najodpowiedniejszy, aby choć na 
krótko przywołać utraconą świadomość. Rzeczywiście, zamknięte powieki uniosły się, znów 
ciężko opadły i uniosły się wolno po raz drugi. 

Hrabia pochylił się nad nim. 
— Antonio  Molez,  dopadła  pana  śmierć.  Czy  chce  pan  umrzeć  bez  jakichkolwiek 

wyjaśnień? 

Pytany milczał. Musiał sobie najpierw uświadomić, co się stało, po czym szepnął: 
— Przebaczcie! 
Klausen wyciągnął list z kieszeni, przytrzymując mu go przed osłupiałymi oczami. 
— Czy pan to napisał? 
— Tak. 
— Gdzie jest pański brat? 
— W lesie. Chciał… uwolnić… hrabiego. 
— Widzi  pan,  don  Hernando,  powiedziałem  panu  prawdę.  Potem  znów  się  zwrócił  do 

umierającego: 

— Dokąd wróci z lasu? 
— Nie  wiem.  Santa  Madonna…  módl  się  za  mną…  umieram.  Chciałem…się  stać 

bogatym…mój urząd mnie chronił… jestem przywódcą… 

Jego  górna  część  ciała  uniosła  się  w  konwulsjach,  z  ust  popłynął  strumień  krwi;  opadł 

martwy. 

— Boże,  bądź  łaskaw  dla  jego  duszy!  Był  przywódcą  breveros  i  wystrugał  mi  najgorszy 

numer. Przebaczam mu! — szepnął hrabia. 

Pozostała czwórka była bez życia: pięć trupów odsunięto na bok. 
Podczas  gdy  hrabia,  hrabina  i  Klausen  siedzieli  przy  obiedzie,  od  strony  bramy  dał  się 

słyszeć  szybki  stukot  kopyt.  Wrócili  obaj  posłańcy  wysłani  do  Morelii.  Zaraz  weszli  do 
jadalni. 

— No więc? — zapytał hrabia, z ich twarzy czytał jakąś ważną wiadomość. 
— Mamy go! 
— Ach! Poszło szybciej niż się spodziewałem. 
— Przybył właśnie wtedy, gdy policja zajęła dom alkada. 
— Stawiał opór? 
— Wściekle. Był znakomicie uzbrojony i kilku ludzi zranił. 
— A gdzie jest teraz? 
— W  więzieniu,  skąd  jutro,  po  doraźnym  przesłuchaniu,  ma  być  przetransportowany  do 

Meksyku. 

— Dobrze, możecie odejść! — potem hrabia zwrócił się do hrabiny i Klausena. 
— Muszę  go  zobaczyć.  Po  posiłku  pojadę  do  Morelii.  Chce  pan  jechać  ze  mną,  don 

Klausen? 

— Pewnie. 
— Powitają  nas  z  radością.  On  nie  jest  powszechnie  znany,  więc  będzie  pan  mógł 

potwierdzić jego tożsamość. Zresztą bardzo jesteśmy zaangażowani w tę sprawę, no i ułatwi 
to sprawę urzędnikom, gdy będziemy obecni. 

background image

Po  kwadransie  hrabia  i  Klausen  siedzieli  na  koniach.  Nie  mieli  do  pokonania  dalekiej 

drogi, więc rychło przybyli do Morelii. Miasto było podniecone wydarzeniem, dlatego przed 
gmachem sądu, który jednocześnie służył za więzienie, zgromadził się tłum. Obaj mężczyźni 
ledwo  zdołali  się  przecisnąć.  Urzędnik  właśnie  prowadził  przesłuchanie  i  przyjął  gości  z 
niezwykłą uprzejmością. 

— Właśnie  miałem  zamiar  pana  odszukać,  ekscelencjo,  aby  zasięgnąć  niezbędnych 

informacji. Z zamiaru tego zwalnia mnie pańska obecność. 

— Czy mówił pan już z pojmanym? 
— Tak.  Odkryłem  w  nim  nader  przebiegłego  i  przy  tym  gwałtownego  człowieka,  po 

którym  wszystkiego  się  można  spodziewać.  Nie  przyznał  się  do  niczego,  i  sądzę,  że  tylko 
naładowany  rewolwer,  leżący  tu  obok  mnie,  pohamował  go  od  głupstw.  Czy  mogę  prosić  o 
możliwie wyczerpującą relację z wydarzenia? 

— Najpierw  przedstawię  panu  mojego  wybawcę,  don  Klausena  z  Frankfort  w  Kentucky. 

On jest w stanie udzielić panu bardziej wyczerpujących informacji o oskarżonym, niż ja. 

Obaj  mężczyźni  usiedli,  zaś  urzędnik  uważnie  słuchał  ich  relacji,  zapisując  to,  co 

najważniejsze. 

— Ma pan przy sobie ten list, Don Klausen? 
— Tak, oto on! 
Urzędnik czytał uważnie a potem rzekł: 
— Czy zechce mi pan zostawić to pismo? 
— Tak, proszę je wykorzystać jak najlepiej. 
— To  Wilson  odpowiedział  na  list  ze  Stenton  —  dodał  urzędnik  —  znalazłem  go  wśród 

prywatnych  papierów  alkada,  uważałem  jednak,  iż  lepiej  będzie,  że  mu  przy  pierwszym 
spotkaniu  nic  o  tym  nie  powiem.  Teraz  naturalnie  sprawy  mają  się  inaczej:  każę  go 
natychmiast przyprowadzić, aby mogło dojść do konfrontacji i będę panów musiał prosić do 
tego pokoju. 

Skierował  ich  do  sąsiedniego  pomieszczenia,  gdzie  były  uchylone  drzwi,  po  czym  wydał 

polecenie,  aby  wprowadzono  Wilsona.  Sprowadzony  miał  nałożone  kajdanki,  stanął  jednak 
wyprostowany z miną absolutnego oburzenia. 

— Co znowu? Myślałem, że skończyliśmy i jestem wolny! 
— Uwolnimy pana, ale może nie w taki sposób, jakiego pan się domaga. Najpierw muszę 

panu  postawić  jeszcze  kilka  pytań,  dotyczących  pańskiego  dotychczasowego  życia.  Zechce 
mi pan jeszcze raz podać nazwisko? 

— Tomasio Molez. Wydaje się, że cierpi pan na zaniki pamięci! 
— Możliwe!  Pan  zapewne  nie  mniej,  skoro  pan  widać  zapomniał  o  dawnych  miejscach 

pobytu. Urodził się pan w St. Juan Bautista i jest pan od dwunastu lat w Brazylii? 

— Tak  jest.  Ani  na  krok  nie  oddaliłem  się  z  cesarstwa,  jestem  tutejszym  obywatelem  i 

zwrócę  się  do  konsulatu  brazylijskiego,  jeśli  dłużej  będzie  pan  ograniczał  moją  wolność. 
Wtedy pan zobaczy, że będzie się pan musiał sam martwić konsekwencjami. 

— Nie chce się pan zwrócić do konsula Stanów Zjednoczonych? 
— Czemu? 
— Bo Fred Wilson wskórałby tam zapewne więcej niż Tomasio Molez we wspomnianym 

przez pana przedstawicielstwie brazylijskim. 

— Fred Wilson? Kto to jest? — pojmany na dźwięk tego nazwiska wystraszył się, szybko 

jednak przyszedł do siebie. 

— Palikarz,  rabuś,  fałszerz,  włamywacz,  krótko  mówiąc  bardzo  podejrzany  osobnik. 

Zapewne nie słyszał pan o nim nigdy? 

— Co mam z tym człowiekiem wspólnego? 

background image

— Być  może  jeszcze  więcej  niż  pański  brat,  mający  z  nim  bardzo  osobliwy  kontakt 

korespondencyjny — wziąwszy pismo alkada, pozwolił mu na chwilę rzucić na nie okiem. — 
Zna pan ten list? 

— Nie. 
— To dziwne! Znaleziono go przecież w pańskim mieszkaniu! 
Wilson zbladł. 
— Chciałem  zamieszkać  u  brata.  Innego  mieszkania  nie  miałem.  Przybyłem  tu  dopiero 

wczoraj. 

— Nie wynajął pan więc w Meksyku pokoju dla siebie i drugiej osoby, która przybyła jako 

chłopiec, teraz jednak nosi stroje kobiece? 

— Nie. 
— Nie ma pan zatem żadnych roszczeń o nic, co tam znaleziono? 
— Do czego? 
— Do  tego  listu,  zbioru  próbek  pisma,  dających  wiele  do  myślenia,  kilku  woreczków 

proszku  złota,  nuggetów  i  wreszcie  do  portfela  z  papierami  wartościowymi,  które  zginęły 
nagle w dziwnych okolicznościach ze Stenton w Arkansas? Chce pan to odzyskać? 

— Nic mnie nie obchodzą! 
Dało się zauważyć, że z trudem wybąkane słowa kosztowały Wilsona wiele wysiłku. 
— Również do dziewczyny? 
— Nie. 
— A  może  do  tego  listu,  nadanego  w  Stenton?  —  tu  pokazał  mu  jego  własne  pismo, 

skierowane do brata. 

— Też nie. Pojąć nie mogę, czego pan ode mnie chce. Wczoraj przyjeżdżam do brata, dziś 

wychodzę  z  nim  na  spacer  i  wracając  zostaję  aresztowany,  mimo  urzędowego  stanowiska 
brata! 

— Ma to zapewne swoje powody. Spacer był nieźle uzbrojony; alkad nie wrócił… 
— Co mnie to obchodzi? Zapewne jeszcze wróci. Rozstaliśmy się, bo miał jakąś urzędową 

wizytę. 

— Do  hrabiego  don  Hernando,  któremu  opowiedział,  jaką  uroczą  przygodę  z  panem 

przeżył. Jeszcze tam jest i jeszcze dziś go odszukam. 

Wilson mimo opanowania nie mógł ukryć, reakcji na te słowa, ale odparł butnie: 
— Nie mam nic przeciwko temu! 
— Również nic przeciwko towarzystwu, z którym przedsięwezmę tę wizytę? 
— Jest mi to obojętne. 
— To się okaże. Niech pan się odwróci! 
Wilson  odwrócił  się  w  stronę  pokoju,  w  drzwiach  którego  ukazali  się  hrabia  i  Klausen. 

Widok tego ostatniego spowodował, że cofnął się kilka kroków, potem uczynił ruch jakby się 
chciał obrócić wokół własnej osi, by się na niego rzucić, opamiętał się jednak i spytał z zimną 
krwią: 

— Kim są ci seniores? 
— Niech pan nie udaje, mister Wilson — powiedział Klausen. — Pana rola się skończyła! 

A może pan rzeczywiście powie, że mnie nie zna? 

— Czy to ma znaczyć, że pan mnie zna? 
— Na moje nieszczęście, tak — zwracając się do sędziego ciągnął dalej, — poznaję w tym 

człowieku tego, o którym przedtem zeznawałem do protokółu, senior! 

— A  ja  —  powiedział  Wilson  z  udawanym  chłodem,  —  rozpoznaję  w  tym  człowieku 

najprzebieglejszego kłamcę, jakiego kiedykolwiek spotkałem. 

— Już dobrze — przerwał urzędnik, — mam więc jasność co do pańskiej osoby. Gdybym 

jeszcze  miał  jakąś  wątpliwość,  co  jednak  po  wypowiedzi  Klausena  jest  niemożliwe,  to 
skonfrontuję  pana  z  niejakim  seniorem  Summerlandem  i  niejaką  Sarą.  Oboje  są  gotowi, 

background image

udzielić  na  pański  temat  niezbędnych  informacji.  Już  z  panem  skończyłem.  Przekażę  jutro 
pod bezpieczną eskortą do Meksyku, gdzie czeka pana dalsza procedura. Może pan odejść! 

 

*

 

*

 

 
Następnego  dnia  otworzyły  się  drzwi  więzienia.  Wilsona  przyprowadzono  na  podwórze  i 

przywiązano  do  konia.  Podoficer  z  kilkoma  kawalerzystami  przejął  jego  eskortę, 
przywiązawszy  papiery  ekstradycyjne  do  torby  przy  siodle,  po  czym  odjechali  do  Meksyku, 
trzymając pojmanego w środku. 

Wilson  nie  miał  władzy  nad  swoim  koniem:  był  prowadzony  za  cugle  przez  jednego  z 

jeźdźców,  a  więzi  na  rękach  też  nie  pozwalały  mu  na  najmniejszy  ruch.  Choć  wysilał 
wszystkie  swoje  zmysły,  spoglądając  bacznie  wokół  siebie,  nie  nadarzała  się  żadna 
możliwość  ratunku.  Kawalerzyści  zachowywali  milczenie.  Dopiero  kiedy  dotarli  do  lasu,  na 
miejsce, gdzie napadnięto na hrabiego, przywódca stwierdził: 

— Zapewne  już  tego  nie  zrobisz,  chłopie.  Nie  można  sobie  stroić  żartów  ze  świętej 

sprawiedliwość! 

— Quien  sabe,  kto  to  wie!  —  zabrzmiała  butna  odpowiedź.  Jakby  na  hasło,  w  tej  samej 

chwili,  huknęło  z  obu  stron  kilka  strzałów.  Podoficer  z  dwójką  jeźdźców  spadli  z  koni. 
Pozostali  chcieli  się  bronić  przed  wyskakującymi  zza  drzew  napastnikami,  ale  szybko 
zorientowali się, że napastnicy mają przewagę i uciekli zostawiając jeńca. 

— Nieoczekiwana  pomoc  w  biedzie,  nieprawda,  senior?  —  spytał  jeden  z  mężczyzn, 

wyciągając nóż i przecinając pętle Wilsona. 

— Do wszystkich diabłów, tak. Nie pomyślałem  o was i myślałem, że jestem skazany na 

samego siebie. 

— Hm,  byliśmy  zmuszeni!  Słyszał  pan  niektóre  nasze  nazwiska  i  stąd  musieliśmy  panu 

uniemożliwić, aby je pan wypaplał tym panom z sądu. 

— Okazuje  się,  że  dziś  jesteście  mądrzejsi  niż  wczoraj,  kiedy  to  zapomnieliście, 

zabezpieczyć mojego rannego brata. 

— Rannego? Per dios, był martwy, senior! 
— Dla  waszego  dobra  powinniście  byli  usunąć  ciało.  Nie  był  martwy.  Zabrano  go  do 

hrabiego Hernando, gdzie się do wszystkiego przyznał. Czy potem zmarł na wskutek ran, czy 
jeszcze  żyje,  tego  nie  wiem.  Nie  mogę  się  nim  zająć,  bo  jak  najszybciej  muszę  stąd  wiać. 
Dzięki za strzały! Nadeszły w porę!. 

— Dokąd pan chce wiać? 
— Z tego kraju! 
— Z pewnością do Vera Cruz? Niech pan nie jedzie prostą drogą, senior, lecz przez Jalapę, 

to bezpieczniejsze. A jak pan dotrze, na miejsce niech pan odszuka mego kuzyna Saldano, ma 
w porcie knajpę, zna nasze rzemiosło i udzieli panu wszelkiej pomocy. 

— Odszukam go. 
Wilson podszedł do konia podoficera i otworzył torbę, wiszącą u siodła. Zawierała, oprócz 

akt, jego portfel i wszystkie przedmioty, które mu zabrano. 

— Tak, teraz mam znów wszystko, co moje. Na podróż wystarczy, a piękne arkusze muszą 

zniknąć. 

Jeden  z  braveros  podał  mu  ogień.  Akta  stanęły  w  płomieniach.  Potem  wsiadł  na  konia 

podoficera. 

— Bądźcie  zdrowi,  seniores,  i  w  przyszłości  też  róbcie  dobre  interesy!  Mnie  już  nie 

zobaczycie! 

Złapał  za  cugle,  użył  ostróg  i  ruszył.  Znał  okolicę  z  dawnych  czasów,  nie  istniało  więc 

niebezpieczeństwo, aby pomylił drogę. 

background image

N

A TROPIE

 

 
Poczciwy  Francesco  Saldano  był  niezwykle  pobożnym  człowiekiem,  takie  miał 

przynajmniej  o  sobie  mniemanie.  Umiał  tak  bogobojnie  mówić,  jakby  się  uczył  języka 
ojczystego w monasterze San Joseppo w Guadalajara. Ponadto znany był w całym Vera Cruz 
jako cholerny skąpiec, który nie przepuści okazji, aby powiększyć zawartość swej sakiewki. 

Zapadał wieczór. Saldano stał w podłym nastroju przy oknie, spoglądając na plac portowy. 

W knajpie nie było ani jednego gościa i nikt też nie nadchodził. 

— Fatalnie dziś idą interesy, jak mało kiedy. Chociaż dla marynarzy dzień jest korzystny. 

Mamy  odpływ,  wiatr  wieje  z  południowego  —  zachodu  i  wszystko,  co  ma  żagle  korzysta  z 
okazji, aby opuścić port. Kto zatem ma czas,  aby wpaść do Francesco Saldano, czekającego 
na gości niczym głodny  pająk na muchy. Nawet „Unia”, która dopiero co zarzuciła kotwicę, 
wydaje się mieć zamiar wypłynąć w morze, choć nie mogłem jeszcze załatwić zastępstwa za 
zbiegłego marynarza. Załadowali szybciej niż kapitan się spodziewał. 

Wtem przed drzwiami rozległ się stukot kopyt, a zaraz potem jakiś obcy wszedł do środka. 
— Czy dobrze trafiłem do Francesca Saldano? — zapytał. 
— Jestem  nim,  senior.  Ale  niech  pan  powie,  czy  miły  zwyczaj  pozdrawiania  jest  panu 

nieznany? 

— Niech diabli porwą pańskie zwyczaje! Pozdrawiam, gdy mam czas i ochotę, a właśnie 

teraz nie mam ani jednego, ani drugiego. 

— Muszę pana ostrzec. Niech mi pan nie mówi takich słów, obrażających Boga. Mój dom 

nie jest jaskinią rozpusty. Niech pan się lepiej pomodli! 

— Niech  się  pan  modli  ile  pan  tylko  chce,  mnie  niech  pan  zostawi  w  spokoju!  Zresztą, 

skoro  tak  pan  lubi  być  pozdrawiany,  to  mogę  to  zrobić,  a  mianowicie,  pozdrowić  pana  od 
pańskiego brata, który mnie do pana przysyła. 

— Od Miguela? — zapytał knajpiarz ściszonym głosem. — Robi pan z nim interesy? 
— Tak. Teraz szukam okazji, aby stąd jak najszybciej prysnąć. 
— Ach!  Hm!  Pali  się  panu  grunt  pod  stopami?  Myślę,  że  trafił  pan  do  właściwego 

człowieka. Czego się pan napije, senior? 

— Wszystko mi jedno. Przynieś pan kropelkę i szklankę dla siebie! 
Saldano  pośpieszył  do  szynkwasu,  przyniósł  pełną  butelkę  z  dwiema  szklankami  i  usiadł 

naprzeciw gościa. 

— Dobrze, że właśnie teraz nie mam gości — zaczął, nalewając. — Jaki interes robił pan z 

Miguelem? 

— Nie mówmy o tym, mój drogi. Zna pan aklada z Morelii? 
Saldano zrobił wielkie oczy. 
— Ach, to tak? Hm, to może pan na mnie liczyć! A więc, chce pan odjechać najszybciej, 

jak to tylko możliwe. W jakim kierunku, senior? 

— Do Nowego Orleanu. 
— Dziś i jutro nic nie ma. Znam doskonałą okazję do Galveston. Stamtąd nietrudno złapać 

okręt. 

— Przyjęte!  Ale  zależy  mi  na  tym,  aby  jak  najszybciej  i…  niech  mnie  pan  dobrze 

zrozumie, Saldano — odjechać bez tych wszystkich formalności! 

— To,  senior,  jest  bardzo  trudne,  a  bez  tego  —  uczynił  pantonimę  liczenia  pieniędzy,  — 

chyba zupełnie niemożliwe. 

— Naturalnie! Mam tu  w kieszeni przypadkiem, trzy nadzwyczaj ładne  nuggety, które ze 

względu na ich rzadkość, zawsze mam przy sobie. Obejrzyj je pan! Wystarczy? 

Gospodarz wziął do ręki te trzy niezwykle duże bryły złota, ważąc je starannie w dłoniach. 
— Wystarczy. 

background image

— No więc? 
— Jeżeli pan chce odjechać bez formalności, to oczywiście nie może pan być pasażerem, 

lecz… hm, zna się pan może co nieco na służbie na morzu? 

— Dawniej często bywałem na morzu. 
— Odważy się pan przez kilka dni odgrywać rolę marynarza? 
— Jeśli to wszystko, to nie ma problemu! 
— No to już panu pomogłem, senior! Spójrz pan, tam stoi „Unia”, dwumasztowiec Stanów 

Zjednoczonych,  kapitan  Williams,  bardzo  przyzwoity  człowiek,  któremu  jeden  z  jego  ludzi 
zwiał. Ma wyruszyć w morze za godzinę. Chce pan płynąć z nim? 

— Oczywiście! Dokąd płynie? 
— Do Galveston, już to chyba mówiłem! 
— Dobrze! Ale ten strój i papiery? 
— Hm,  tak,  to  trudne.  Mam  tu,  na  wszelki  wypadek,  stary  strój  marynarski,  który  mogę 

panu,  litując  się  nad  panem,  zaoferować,  jeśli  go  pan  zamieni  na  swoje  ubranie  i  jeszcze 
dołoży troszeńkę, senior. 

— Masz pan! 
Wetknął mu monetę. Saldano schował ją, stwierdzając: 
— To  bardzo  mało,  senior,  ale  niebiosa  mi  wynagrodzą,  to  co  dla  pana  zrobiłem.  Chodź 

pan!” 

Zaprowadził go za przepierzenie, gdzie na ścianach wisiały różne ubiory i inne przydatne 

przedmioty, niezbędne Saldanosowi w interesach. 

— Oto  koszula,  spodnie,  kurtka,  skarpety,  buty  i  zydweska.  Niech  się  pan  przebierze  i 

wróci do izby! 

Oberżysta  wrócił,  siadając  z  uśmiechem  zadowolenia  nad  butelką,  którą  opróżnił  w  kilka 

chwil.  Potem  wszedł  Wilson.  Ubranie  nie  było  przystosowane  na  jego  sylwetkę:  twarz  i 
postawa nie pasowały do niego. 

— Wspaniale,  znakomicie,  cudownie  pasuje,  senior  —  przymilał  się  Saldano.  —  Nawet 

najbardziej doświadczony marynarz będzie sądził, że od młodości nie schodził pan z morza! 

— A papiery? 
— Hm, to niewątpliwie trudna sprawa! Nie mam  żadnych, inaczej bardzo  chętnie bym je 

panu dał, choćby ze szczodrości. Mam po prostu duszę samarytanina, która nie może żyć, nie 
czyniąc dobra. Ale niedawno jakiś mat zostawił tu swoje karteczki i pozwolę sobie na koniec 
pożyczyć je panu, jeśli mi pan może obiecać, że znowu je pan odda. 

— Kiedy chce je pan mieć? 
— Za czternaście dni, no może za czternaście lat, jeśli to wcześniej nie będzie możliwe. W 

każdym bądź razie, człowiek będzie żądał należności za wypożyczenie. 

— Ile mniej więcej? 
— Chce się pan dostać na północ, więc musi się pan kierować tamtym kursem. Trzy funty 

to tanio, sam pan musi przyznać! 

— Saldano, mimo swej pobożności, jest pan łajdakiem! 
— Dobrze,  to  postąpię  jak  łajdak  i  dam  je  za  pięć  funtów.  Wysupłaj  je  pan,  senior,  bo 

inaczej cena jeszcze wzrośnie! 

— Dam panu trzy! 
— Pięć i ani funta mniej! 
— Niech pana kat popieści! Oto pieniądze! 
— Dziękuję, senior! Ale, widzi pan, butelka jest pusta. Muszę przynieść jeszcze jedną, aby 

z panem wypić za szczęśliwą podróż. Dwie butelki, to wynosi trzy dolary! 

— Oto i one. Niech pan pije, z kim tylko pan chce, byle nie ze mną! 
— To  mi  też  odpowiada.  Świat  niewdzięcznością  płaci,  a  wierzący  musi  się  ćwiczyć  w 

pobłażliwości! 

background image

Przyniósł papiery, które Wilson przejrzał. 
— Spełnią swoje zadanie. Ale kapitan? 
— Tylko wtedy pana przyjmie, gdy mu pan przyniesie ode mnie kilka słów. 
— Napisz je pan! 
— To  nie  takie  proste,  senior!  Kosztowało  mnie  wiele  czasu,  trudu  i  pieniędzy,  aby  się 

nauczyć tej sztuki. Zechce pan jeszcze dorzucić dolara? 

— Jeszcze to! Masz pan, ale niech pan już nie żąda więcej, bo pokażę panu, że moja pięść 

jest twardsza od pana bezlitosnego łba! 

— Jeżeli  ktoś  cię  uderzy  w  lewy  policzek,  to  nadstaw  mu  prawy,  jak  mówi  biblia. 

Sumienie każe mi wybaczyć panu i tę obelgę. Zaraz panu napiszę kilka linijek! 

Trwało to dość długo zanim naniósł tych kilka liter na papier. 
— No  to  ma  pan  karteczkę,  senior.  A  teraz  zbieraj  się  pan,  bo  inaczej  „Unia”  podniesie 

ż

agle i odpłynie bez pana. 

Wilson  poszedł.  Kazał  zatrzymać  konia  przed  drzwiami,  aby  nie  tracić  cennego  czasu  na 

przetargi  z  knajpiarzem,  co  i  tak  nie  wiele  by  mu  dało.  Wskoczywszy  do  łodzi,  kazał 
przewoźnikowi wiosłować w stronę dwumasztowca. 

Przybywszy tam, wspiął się niczym wyszkolony marynarz po zwisającej linie na pokład i 

ruszył pewny siebie do Williamsa, którego mu opisano jako kapitana. 

— Pan  wybaczy,  kapitanie,  mam  panu  oddać  ten  papier!  Przeczytawszy  kartkę,  kapitan 

rzucił badawcze spojrzenie na mężczyznę. Jego wzrok zatrzymał się na bliźnie na czole, co od 
razu wzbudziło w nim podejrzenie. 

— Pańskie papiery! — a dostawszy je, rzekł: — Frank Holborn z Wilmington! Papiery są 

w  porządku,  nie  pasują  jednak  do  osoby.  Ale  nic  mnie  to  nie  obchodzi,  pod  warunkiem,  że 
zna  się  pan  na  robocie.  Muszę,  rzecz  jasna,  panu  powiedzieć,  że  przywiązuję  dużą  wagę  do 
posłuszeństwa i zgody na pokładzie. Nie jest pan zapewne ich zwolennikiem. 

— Dlaczego nie, kapitanie? 
— Blizna jest zapewne pozostałością po jakiejś bójce! 
— Pan  pozwoli,  sir!  To  robota  Indianina,  kiedy  pewnego  razu  wpadłem  na  pomysł,  aby 

zamienić morze na prerię. 

— No tak, to co innego. Zatrzymam pana na pokładzie. Idź pan do mata i uzgodnij z nim 

werbunek! Schodzę jeszcze na kwadrans na ląd; potem podnosimy kotwicę. 

Odwróciwszy się, wszedł do kajuty. 
— To  Wilson!  Postać,  blizna,  Indianin,  który  rzekomo  go  zranił,  wszystko  się  zgadza. 

Musiał podjąć ucieczkę i pod obecną postacią chce się zabezpieczyć, dlatego był u Saldana, 
który go poratował papierami. Co mam zrobić? Wydać go tutejszym urzędom? Nie. To byłby 
znakomity kawał, gdyby go przewieźć do Stenton! W każdym bądź razie nie mogę czekać na 
powrót Klausena. Załadowane, więc muszę odpływać. Do Galveston faceta nie mogę zabrać, 
bo musi być wydany prawu Stanów Zjednoczonych. Tak, zrobię tak, wysadzę go na jednej z 
bezludnych  wysp  Missisipi  i  powiadomię  Klausena,  aby  go  stamtąd  zabrał.  Będę  musiał,  co 
prawda,  płynąć  okrężną  drogą,  ale  jeśli  wybiorę  wyspę  najbardziej  wysuniętą  na  zachód,  to 
nadłożenie drogi nie będzie duże. Leży też poza kursem, tak, że nie zabierze go żaden okręt i 
Klausenowi łatwo go będzie znaleźć. 

Usiadł przy stole, przelał swój plan na papier i udał się na ląd, aby osobiście przekazać list 

w gmachu odprawy celnej. 

Natychmiast  po  powrocie  na  pokład,  kazał  podnieść  kotwice  i  postawić  żagle.  „Unia” 

ruszyła w morze. 

Utrzymywała się znakomita pogoda. Wiatr był dobry, więc rejs przebiegał tak szybko, że 

wnet osiągnięto wysokość Galveston. Wtedy Williams podszedł do mata. 

— Jak się panu podoba ten nowy? 
Pytany przeżuł kilka razy tabakę, zanim udzielił odpowiedzi. 

background image

— Ten, sir? Zapewne kiedyś był na morzu, ale wyszedł z wprawy. 
— To widać. A poza tym? 
— A  poza  tym?  W  zasadzie  to  mnie  nic  nie  odchodzi,  ale  zakochać  bym  się  w  nim  nie 

mógł. Źle mu z oczu patrzy. 

— To trzymaj się pan trochę bardziej w stronę Lee. Wysadzę go. 
— Wysadzić, sir? Gdzie? 
— Na zachodniej mieliźnie Missisipi. 
— Hm,  sir,  nie  będę  pytał,  czemu  pan  to  robi,  ale  wydaje  mi  się,  że  może  dojść  do 

oburzenia na pokładzie. 

— Słusznie.  Ale  mam  powód,  który  mnie  całkowicie  usprawiedliwia.  Zna  pan  mister 

Klausena i mister Summerlanda, którzy płynęli z nami, aby ścigać mordercę? 

— Aye, aye, sir! Dlaczego by nie? 
— Więc ten typ im uciekł i tu na pokładzie podaje się za Franka Holborna z Wilmington. 
— Do diabła, sir, naprawdę? 
— Jestem tego całkowicie pewien i wezwałem mister Klausena, aby go odebrał z mielizny. 
— To zmienia postać rzeczy. Facet będzie miał to, na co zasłużył, a ja zboczę o kilka linii 

z wiatru. 

Dziób „Unii” zboczył na wschód. Pod wieczór ukazał się długi, niski pas. Była to mielizna 

Missisipi, którą wybrał Williams. Kazał przywołać do siebie nowego majtka. 

— Frank Holborn, niech się pan przygotuje do zejścia z pokładu! 
— Co mam robić na lądzie, kapitanie? 
— Towarzyszyć mi. 
Kapitan  chciał  zakończyć  sprawę  bez  zbytniego  zdenerwowania,  więc  kazał  zabrać  do 

łodzi, do której sam wszedł z Holbornem, beczułkę z wodą i trochę żywności. „Unia” stanęła. 
Łódź odbiła, biorąc kurs na mieliznę. 

— Trzeba  —  rzekł  Williams  podczas  wiosłowania,  —  złożyć  tu  trochę  zapasów. 

Przytrzymam łódź, a pan zaniesie wszystkie te rzeczy na wyspę! 

Jak  tylko  przybito  do  lądu,  Holborn  zaniósł  beczułkę  na  suche  miejsce  i  wrócił  po 

woreczek  z  sucharami.  Nic  nie  wiedział  o  zamierzeniach  kapitana  i  bardzo  się  zdziwił,  gdy 
wróciwszy, zobaczył jak kapitan podparł się wiosłami; odpychając się od lądu. 

— Czy nie należy tych rzeczy lepiej schować, kapitanie? 
— Nie, bo obóz jest tylko dla pana, mister Wilson. Niepotrzebny mi na pokładzie rabuś i 

morderca, dlatego pan tu zostanie. Good bye! 

Na dźwięk tych słów Wilsona odrzuciło do tyłu. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, 

a  gdy  z  jego  drżących  warg  wyrwały  się  pierwsze  słowa,  wołające  o  pomoc,  łódź  już  się 
oddaliła poza granicę słyszalności. Zacisnął pięści, podnosząc je w stronę statku. 

Jego  przekleństwa  i  złorzeczenia  odbijały  się  echem  po  rozległym  pustkowiu,  na  którym 

musiał zostać, jako jedyna ludzka istota. 

 

*

 

*

 

 
Dyliżans  pocztowy  z  Meksyku  dotarł  do  Vera  Cruz:  wysiedli  z  niego,  prócz  kilku 

tubylców, Klausen, Summerland i Sara. 

— Bogu  dzięki  —  rzekł  Summerland,  —  że  przeżyliśmy  w  tej  koszmarnej  skrzyni.  Nikt 

mnie już nie namówi na taką żałosną arkę, to tak pewne, jak moja czapka! A co teraz, sir? 

— Najpierw  do  oberży.  Potem  zaraz  się  musimy  rozejrzeć  za  Wilsonem.  Na  pewno 

przybył tu, aby opuścić kraj. Musimy zatem odwiedzić każdy statek gotowy do wypłynięcia. 

— Czemu  zatem  najpierw  do  oberży?  Zacznę  zaraz  sprawdzać,  sir.  Niech  mi  pan  tylko 

powie, gdzie pana znajdę! 

background image

— Zaraz  tu,  w  tym  domu.  Wydaje  się  być  dość  pospolity,  ale  to  obojętne.  Zaprowadzę 

Sarę do jej pokoju, a potem pójdę do urzędu celnego, aby nas nic nie zatrzymało, gdybyśmy 
musieli nagle wyjechać. 

Summerland skierował się w stronę portu. Klausen najpierw zatroszczył się o terceronę, a 

potem udał się do urzędu celnego. Ledwo wymienił swoje nazwisko, a już urzędnik zapytał: 

— Czy zna pan może kapitana Williamsa, senior? 
— Tak. Przybyłem tu na jego statku. 
— To w takim razie ten list, który tu zostawił przed wyjazdem, należy do pana. 
Klausen otworzył go i przeczytał. Błysk radości przemknął przez jego twarz. 
— Czy  jest  może  jakiś  statek  w  porcie,  który  wnet  odchodzi  do  Nowego  Orleanu?  — 

spytał. 

— Parowiec  „Manhattan”,  senior,  odpływa  jeszcze  dzisiaj.  Dobry  statek,  prawie  nowy, 

znakomity kapitan! Płynie do Memphis i Kairu,  ale zatrzymuje się naturalnie też w Nowym 
Orleanie. 

Nie mogło być nic lepszego od tej znakomitej okazji, toteż Klausen natychmiast pośpieszył 

na  nabrzeże,  aby  się  kazać  zawieźć  na  parowiec.  Kapitan  zgodził  się  przyjąć  trzech 
pasażerów,  a  po  wysłuchaniu  najważniejszego  i  obejrzeniu  poleceń  policyjnych  również  na 
małą okrężną drogę do mielizny Missisipi. 

Były  niejakie trudności  ze znalezieniem Summerlanda, ale kiedy się to udało, obaj poszli 

po terceronę i już po chwili za parowcem zostały domy Vera Cruz i mury San Juan de Ulloa. 

Wtem Summerland z tajemniczą miną podszedł do Klausena. 
— Niech pan powie, sir, czy teraz jesteśmy na pełnym morzu? 
— Naturalnie! — roześmiał się Klausen z tego niezwykłego wstępu. 
— Well! To muszę panu to przekazać. 
— Od kogo? 
— Od hrabiny Hernando. Kiedy się z nią pożegnaliśmy, wzięła mnie na stronę, mówiąc, że 

to jest dla pańskiej wszechmocnej czarodziejki. Miałem to panu jednak dopiero wręczyć, gdy 
będziemy na pełnym morzu. 

Klausen  otworzył  małą,  misterną  paczuszkę.  Zawierała  kapsułkę,  we  wnętrzu  której 

zamigotał  wąski,  delikatny,  złoty  pierścień,  mający  w  swej  rozecie,  duży,  niezwykle 
wartościowy  diament.  Zauważył  ten  pierścień  na  palcu  hrabiny  i  często  podziwiał  ogień 
owego kamienia. Był to kosztowny prezent. 

— A potem hrabia też mi coś wsunął. Chce pan? 
— Co to takiego? 
— Ten duży list. 
Podał mu kopertę, którą Klausen otworzył. Zdziwiony oglądał, leżące w niej papiery. 
— Czy to możliwe? 
— Co takiego, sir? 
— Te papiery, o ile je przyjmę, uczynią za mnie milionera! 
— Bounce! W takim razie nie powiem nic więcej, jak tylko: niech je pan przyjmie! Co jest 

napisane w środku? 

— To komplety ważnych tytułów własności dziesięciu leguas najlepszej ziemi w Teksasie. 

Tom, oniemiałem ze zdziwienia! 

— To  uważaj  pan,  żeby  się  pan  nie  zamienił  w  słup  soli,  jak  czarownica  z  Endor,  wtedy 

gdy zniknęła Sodoma i  Gilead! Hrabia jest porządnym  człowiekiem, sir, to pewne, jak moja 
czapka! 

Trwało  to  kilka  dni  nim  Klausen  oswoił  się  z  myślą,  iż  jest  właścicielem  takich  połaci 

ziemskich.  O  odrzuceniu  prezentu,  o  czym  w  pierwszej  chwili  pomyślał,  rzecz  jasna,  nie 
mogło być mowy, mógł go spokojnie przyjąć, bo hrabiego to z pewnością nic nie kosztowało. 

background image

Błękitna,  przejrzysta  woda  stawała  się  żółta  i  mętna,  znak  iż  zbliżano  się  do  ujścia 

Missisipi.  Kapitan  trzymał  teraz  kurs  na  północny  —  zachód  i  wysłał  człowieka  na 
obserwację na bocianim gnieździe. Patrząc przez lornetkę widać było coraz wyraźniej ciemny 
pas, zbliżający się z minuty na minutę. 

— To  zachodnia  wyspa,  sir!  —  powiedział  kapitan  do  Klausena.  —  Jeśli  człowiek  tam 

rzeczywiście jest, to zaraz go zobaczymy. 

— Człowiek na widoku! — zameldował marynarz. — Wymachuje kurtką! 
— Mat,  odbijaj  pan  na  zachód!  —  zakomenderował  kapitan.  —  Maszynista,  stop!  Dziób 

pod wiatr! 

Zrzucono  łódź.  Drugi  oficer  pokładowy  wskoczył  do  niej  z  czterema  wioślarzami,  aby 

zabrać machającego. 

— Schowaj  się  pan  trochę  teraz,  sir.  Zobaczę  jaką  historyjkę  facet  opowie,  aby  wyjaśnić 

swoje położenie! Zapewne będzie się wystrzegać mówić o „Unii”, bo musiałby wtedy liczyć 
się z pytaniem, dlaczego załoga zostawiła go na lodzie. 

Klausen  i  Summerland  zeszli  do  kajuty.  Jak  tylko  Wilson  pojawił  się  na pokładzie,  okręt 

wziął  znowu  poprzedni  kurs.  Zaprowadzono  go  do  kapitana,  który  zmierzył  go  ostrym 
spojrzeniem. 

— Kim pan jest? 
— Nazywam Tom Hellword, moją ojczyzną jest Savannah w Georgii, sir. 
— Pański  ubiór  świadczy  o  tym,  że  jest  pan  marynarzem.  Jak  się  pan  znalazł  na  tej 

mieliźnie? 

— Płynąłem kliperem „Iowa” z Hawany do Galveston. Ostatni sztorm pchnął go na dno, a 

ja sam ratowałem się ucieczką na wyspę. 

— A kto uratował beczułkę z wodą i zapasy żywności, które znaleziono przy panu? 
Wilson nie mógł ukryć zakłopotania. 
— I jedno i drugie wyrzuciła woda. 
— Bardzo dobrze kochany! Należy panu współczuć, że musiał pan tak długo wytrzymać. 

Ostatni sztorm był czternaście dni temu. Jak nazywa się kapitan „Iowa”? 

— Smith. 
— Nie  myli  się  pan  przypadkiem?  Myślę,  że  pański  okręt  nazywał  się  „Unia”,  a  kapitan, 

Williams. Czyż nie? 

Pytany zamilkł ze strachu. 
— „Unia”  nie  chciała  mieć  nic  do  czynienia  z  niejakim  Frankiem  Holbornem  z 

Wilmington. Zna go pan może? 

— Nie,  sir.  Mówię  prawdę.  Pozwól  mi  pan  zostać  aż  do  Nowego  Orleanu,  będę  za  to 

pracował co sił! 

— Miejsce się znajdzie, ale jakie, to się okaże. Niech pan idzie! 
Wilson udał się na przedni pokład. Czy naprawdę został uratowany, czy też groziło mu na 

„Manhattanie”  jeszcze  większe  niebezpieczeństwo  niż  na  samotnej  mieliźnie  Missisipi? 
Akurat miał podejść do bosmana, aby go zapytać o robotę, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego 
ramieniu. Odwrócił się i cofnął z okrzykiem przerażenia. 

— Summerland! 
— Tak,  Tom  Summerland,  mój  wielce  szanowny  mister  Wilson,  Molez,  Holbom, 

Hellword, albo, jak tam się pan nazywa! Dlaczego tak szybko opuścił pan Meksyk? Teraz my, 
zamiast  pana,  mamy  granty,  całe  dziesięć  leguas,  z  wdzięczności  za  to,  że  uratowaliśmy 
hrabiego. 

— Dziesięć…  —  słowo  utknęło  Wilsonowi  w  gardle,  bo  jego  wzrok  padł  na  Klausena, 

który zbliżał się z kapitanem. 

Za nimi szło kilku dobrze zbudowanych marynarzy. 
— Mister Klausen, czy to pana człowiek? — zapytał kapitan. 

background image

— Tak. 
— Zabierzcie go, chłopcy! 
Marynarze  podeszli.  Wilson  wiedział,  że  wszystko  stracone;  zdumienie  ustąpiło. 

Chwyciwszy z pokładu bosak, doskoczył do Klausena i zamierzył się na niego. 

— Zjeżdżaj, łajdaku! 
Bosak  wypadł  mu  z  ręki;  przesunął  rękę  w  kierunku  piersi,  odwrócił  się  z  odchyloną  do 

tyłu głową wokół własnej osi i upadł. Tom Summerland wyciągnął nóż i pchnął mu go w bok. 

— Ma dosyć, sir! Dam mu nauczkę! Niech się nie zamierza tym drewnem na pana! 
Klausen pochylił się nad leżącym. 
— Dobrze pan trafił, Tom, w samo serce! Nie żyje. Chce się pan przekonać, sir? 
Kapitan również zbadał ranę. 
— Martwy.  Zostawcie  go,  aż  będzie  zimny,  potem  dostaną  go  ryby.  Wystawię  panu  akt 

zgonu,  sir,  abyście  mogli  w  Stenton  udowodnić,  że  facet  przestał  być  niebezpieczny  dla 
uczciwych ludzi. 

Godzinę później zwłoki bez zwyczajowych formalności wyrzucono za burtę. Znajdowano 

się właśnie w żółtej wodzie rzeki, a krokodyle na plusk, rzuciły się, aby spełnić rolę grabarzy. 

Szczęśliwie  podjęto  dalszy  rejs.  Przy  ujściu  Arkansas  trzech  pasażerów  opuściło 

„Manhattan”  i  dalszą  podróż  odbyło  na  mniejszym  statku.  Był  już  późny  wieczór,  gdy 
przybyli do Stenton. 

Sara w czasie całej podróży okazywała głęboką skruchę, toteż Klausen postanowił odegrać 

przed  matką  Smolly  rolę  orędownika.  Opierała  się  teraz  o  pomost,  mając  w  oczach  łzy 
przerażenia. 

— Gdzie teraz pójdę, mylord Klausen? — szlochała. — Pani Smolly nie będzie chciała nic 

o mnie słyszeć. 

— Przebaczy ci, Saro, tak jak ja ci już dawno wybaczyłem. Nie pójdziesz do niej, zanim z 

nią nie porozmawiam. 

Teraz  dołączył  Tom  Summerland;  przytaszczył  bagaż  całej  trójki,  sapiąc  pod  jego 

ciężarem. 

— Szybciej,  sir,  abyśmy  wreszcie  znaleźli  się  na  lądzie!  Wszystko  już  za  nami,  a  my 

zachowujemy  się  tak,  jakbyśmy  chcieli  jeszcze  trzy  razy  okrążyć  ziemię.  Raz  na  morzu  i 
nigdy więcej, to tak pewne, jak moja czapka. Jestem pół żywy od tej ilości wody! 

Dom adwokata znajdował się w pobliżu rzeki. Tam zatrzymał się Summerland. 
— Jakże to, sir, wejdzie pan przecież ze mną. 
— Nie dzisiaj, Tom. Odwiedzę was jutro. Zatrzymaj pan moje rzeczy u siebie; przyślę po 

nie! 

Poszedł  dalej  z  Sarą.  Drukarnia,  obok  której  prowadziła  droga,  była  oświetlona. 

Przygotował  dla  Margi  niespodziankę,  więc  wszedł,  aby  przekazać  wiersz  do  porannego 
wydania. Został natychmiast przyjęty. 

W domu bankiera udano się na spoczynek, jak na to wskazywały ciemne okna, ale u matki 

Smolly jeszcze paliło się światło. 

— Nie wejdę, sir, boję się! — powiedziała Sara. 
— Poczekaj w korytarzu, aż cię zawołam! Zadzwonił. Gospodyni osobiście pojawiła się w 

drzwiach. 

— Kto…? O nieba, sir? Czy to możliwe? 
Z radości o mało byłoby jej wypadło światło z ręki. 
— Rzeczywiście,  to  możliwe,  matko  Smolly.  Czy  nie  wynajęła  pani  przypadkiem  już 

moich pokoi komuś innemu? 

— Wynajęła?  Co  też  pan!  Była  bym  je  trzymała  dziesięć  lat.  Ale,  niech  pan  wejdzie, 

proszę. Zapewne jest pan bardzo zmęczony po tak długiej podróży! 

Wprowadziła go do salonu, gdzie wyczekująco zajęła miejsce naprzeciw niego. 

background image

— Jak  poszło,  sir?  Znalazł  go  pan?  Widział  pan  Sarę?  W  tym  czasie  miałam  kilka 

dziewczyn, ale wszystkie musiałam odprawić. 

— Znalazłem go. 
— Naprawdę? Pana pieniądze? 
— Znów je mam: również pięćdziesiąt tysięcy dolarów mister Olbersa. 
Zadziwiona klasnęła w ręce. 
— To niezwykłe! Proszę opowiadać, sir! 
Spełnił  jej  prośbę  i  ujął  wszystko  możliwie  krótko.  Kiedy  na  zakończenie  zaznaczył,  że 

tercerona stoi przed drzwiami, zerwała się i pośpieszyła na dwór: 

— Sara! 
— Ma’a! 
— Znów mi uciekniesz? 
— Nigdy! — zawołała dziewczyna płacząc. 
— To zostań i pamiętaj o tym, że nigdzie nie jest tak dobrze, jak u matki Smolly! 
Wróciwszy do Klausena, opowiedziała o Mardze, która przychodziła codziennie i mówiła 

tylko o nim. 

Słuchał jej uszczęśliwiony, po czym poprosił, aby jutro rano przemilczała o jego powrocie, 

a następnie udał się na zasłużony odpoczynek. 

Kiedy  się  obudził  słońce  stało  już  wysoko  na  niebie.  Po  drugiej  stronie,  okna  i  drzwi  na 

balkon były otwarte. Na balkonie siedziała Marga zajęta jakąś pracą. Zauważył, że jej wzrok 
często padał na jego okna. 

Nadszedł też bankier, przynosząc gazety. Podzieliwszy się nimi, zaczęli czytać. 
— Jaka ona jest piękna, jaka czysta i dobra! — pomyślał Klausen. 
Ubrał  się  szybko,  wziął  lornetkę  i  stanął  za  firanką,  obserwując  ją.  Zadrżała;  jej  piękna 

twarz zrobiła się purpurowa, ręka skierowała się w okolicę serca, a wzrok przeniósł się w jego 
stronę. W okamgnieniu stanął na balkonie, pozdrawiając ją. 

— Papo! — zawołała tak głośno, że usłyszał. 
Wskazała ręką. Olbers, spojrzawszy zaskoczony, zerwał się z krzesła. 
— Sir… ach! Do nas, do nas, szybko! 
Klausen skinął i opuścił balkon. Oboje wyszli na jego spotkanie. 
— Witam,  mister  Klausen!  Proszę  szybko  wejść!  Jak  poszło?  Wszedłszy,  wyciągnął 

portfel: 

— Chce pan zobaczyć papiery, mister Olbers? 
— Tak!  Ach,  moje  czeki  i  polecenia!  Czy  to  możliwe?  Marga,  nic  nie  zginęło,  ani  jeden 

pens! 

— Ja też mam swoje pieniądze. A tu, proszę, proszę to przeczytać! 
Bankier rzucił wzrokiem na arkusze, wyrwał mu je z ręki i poleciał z nimi do okna. 
— Granty, empressarios… dziesięć leguas! Mister Klausen, to niewiarygodne, to przecież 

cały kraj, całe terytorium! 

— A jednak to prawda! Ziemia nie kosztuje mnie ani dolara; dostałem ją w prezencie. 
— W prezencie? Niech pan opowiada, jeśli pan chce, abym uwierzył! 
Klausen  musiał  opowiedzieć  wszystko,  co  uczynił,  ze  szczegółami.  Słuchano  go  z 

zapartym tchem. Potem Olbers wstał i ujął jego dłoń. 

— Mister  Klausen,  jest  pan  nie  tylko  poetą,  ale  mężczyzną  jak  się  patrzy!  Marga,  kto  by 

pomyślał,  kiedy  go  pierwszy  raz  spotkaliśmy.  Jak  mam  panu  dziękować?  Pieniędzmi  nie 
mogę! 

Wtedy  Marga  wstała.  Szczęśliwa  z  powrotu  ukochanego,  przezwyciężyła  kobiecą 

nieśmiałość i podeszła do Klausena. 

— Papo, wiem, jak możemy podziękować. Czy mogę ci to pokazać? 
— Zrób to, moje dziecko! 

background image

Wtedy go objęła i nadstawiła usta do pocałunku. 
— Tak,  papo!  Czy  może  tak  być  i  czy  może  tak  zostać?  Bankier  był  całkowicie 

zaskoczony, że zapomniał odpowiedzi. 

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Tom Summerland. 
— Kto  mnie  miał  odwiedzić  i  nie  przyszedł?  W  domu  też  go  nie  ma  i  patrzcie…  —  by 

good, mają się ku sobie. No to stary traper jest zbędny! 

Chciał  pośpiesznie  wyjść,  ale  Olbers,  już  oswojony  z  rzeczywistością,  w  porę  go 

przytrzymał. 

— Niech pan zostanie, mister Summerland! Mamy zaręczyny, najpierw co prawda tylko w 

naszym domowym gronie, ale wszystko odbędzie się zapewne bardziej uroczyście! 

— Zaręczyny? No to z miejsca daję moje błogosławieństwo, bo mister Olbers, tych dwoje 

tak  dobrze  do  siebie  pasuje,  może  jeszcze  lepiej  niż  Jakub  i  Judith,  o  którą  się  starał  całe 
czternaście lat, nie licząc ani dni, ani miesięcy. To pewne, jak moja czapka! 

background image

G

ADAJĄCA SKÓRA

 

background image

Z

ŁODZIEJSKA RĘKA

 

 
Trzeba  wam  wiedzieć,  panowie  —  zaczął  stary  agent  indiański,  —  że  mam  swój  własny 

pogląd  na  temat  dzikiego  Zachodu  i  Indian,  zupełnie  inny,  od  rozpowszechnionego  tutaj, 
czerwoni są o wiele lepsi od opinii, jaka o nich krąży i życzyłbym niejednemu białemu, aby 
był taki, jak oni. 

Tak, byłem szereg lat agentem Indian, ale nie jednym z tych, którzy, chcąc się wzbogacić, 

kpią z ich spraw i oszukają ich na dobytku. Ten  rodzaj agentów ponosi największą winę, że 
Indianie nigdy się nie pozbędą gniewu wobec białych. Bez skrupułów bogacą się na biedzie i 
ubóstwie, godnych pożałowania Indian biadoląc, że gdy ci w końcu tracą cierpliwość, żądają 
sprawiedliwości z bronią w ręku. 

Właśnie  dlatego  iż,  zawsze  się  starałem  postępować  uczciwie  z  czerwonymi,  spotkałem 

wśród  nich  wielu  wiernych  i  godnych  do  poświęceń,  przyjaciół.  W  szczególności  Apacze 
przypadli  mi  do  serca.  Niejednokrotnie  musiałem  się  sprzeciwić,  gdy  jakiś  gość,  tu  u  naszej 
czcigodnej  matki  Thick  stwierdzał,  że  Apacze  dawniej  znani  byli  ze  swego  tchórzostwa  i 
podstępu,  skąd  przyjął  się  ich  przydomek  pimo,  dopiero  od  czasu,  gdy  Winnetu  jest  ich 
wodzem, stali się zręcznymi myśliwymi i dzielnymi, śmiałymi wojownikami. 

Są wśród nich, co prawda, szczepy, gdzie przyroda ich siedlisk nie ma nic do zaoferowania 

i  dlatego  podupadli  nie  tylko  fizycznie,  ale  i  duchowo.  Winni  temu  są  biali,  którzy  ich 
przepędzili z ich dawnych, lepszych pastwisk i rejonów myśliwskich, a teraz myślą, że mogą 
nimi pogardzać. 

Nie  można  tego  powiedzieć  o  innych  szczepach,  a  szczególnie  o  Mescalerosach.  Znałem 

ich  od  dawna,  zanim  jeszcze  urodził  się  Winnetou  i  byłem  przez  wiele  lat  szczerze 
zaprzyjaźniony z jego ojcem Inczu–czuną. Nie był może tak uduchowiony jak Winnetou, ale 
już u niego były zalążki tych wszystkich szlachetnych cech, które się tak wspaniale rozwinęły 
u jego syna. A widzicie, ten wspaniały Indianin został zamordowany przez białych; on i jego 
córka  Nszo–czi,  siostra  Winnetou,  najpiękniejsza,  najlepsza  i  najczystsza  tszar–goosza, 
dziewczyna Apaczów! 

Sami  sobie  będziecie  mogli  stworzyć  obraz  Apaczów  na  podstawie  historii,  którą  wam 

obiecałem. Spróbuję ją przedstawić, tak pięknie i płynnie, jak to zrobili przede mną pozostali 
panowie. To było tak: 

Był  cudownie  piękny  czerwcowy  poranek,  naprawdę  rzadkość  w  tym  odległym  zakątku, 

jaki  stanowi  północno–zachodni  kąt  indiańskiego  terytorium  o  prostych  granicach  między 
Kansas, Kolorado i Nowym Meksykiem. Nocą była dość mocna rosa. Na źdźbłach i gałęziach 
błyszczały brylantowe krople, a swoisty zapach bawolej trawy i kędzierzawej gramy, nabierał 
tak  orzeźwiającej  świeżości,  iż  płuca  wdychały  długimi,  głębokimi,  haustami  balsamiczny 
kumaryn. 

Taki poranek zwykle działa dobroczynnie na nastrój człowieka, a jednak zaczynałem dzień 

w dość podłym humorze. Powód był prosty; mój koń utykał. Przedwczoraj w galopie potknął 
się  o  korzeń.  Jazda  przez  prerię  na  utykającym  koniu  jest  nie  tylko  denerwująca,  skutki  jej 
mogą  być  nawet  zgubne.  Życie  i  bezpieczeństwo  trapera,  przy  czyhającym  tam 
niebezpieczeństwie, zależy często od użyteczności konia. 

Polowałem  z  kilkoma  towarzyszami  w  pobliżu  Spanish  Peaks,  po  czym  przybyłem  przez 

Willow  Springs  do  Nescutunga–Creek,  aby  na  jego  prawym  brzegu,  spotkać  się  z  Wiłlem 
Saltersem,  z  którym  polowałem  kilka  miesięcy  temu  w  Nebrasce  na  bobry,  a  żegnając  się, 
uzgodniliśmy  obecne  spotkanie.  Chcieliśmy  przemierzyć  terytorium  Indian  aż  po 
południowo–wschodnią  granicę,  aby  się  potem  dostać  na  zachód  do  Liano  Estacado  i  by 
poznać osławioną pustynię. 

background image

Do tego przede wszystkim, był potrzebny dobry koń, podczas gdy mój utykał. Wiózł mnie 

wiernie  przez  wiele  niebezpieczeństw,  nie  chciałem  go  więc  zamieniać  na  innego,  i  tak 
zmuszony  byłem  zostawić  go  w  spokoju,  aż  jego  noga  się  zagoi.  Wynikająca  z  tego  strata 
czasu, była dość nieprzyjemna. 

W  czasie,  gdy  mój  mustang  wolno  kulał  przez  prerię,  ja  rozglądałem  się  za  oznakami, 

ś

wiadczącymi  o  bliskości  rzeki.  Tam,  gdzie  jechałem,  były  tylko  pojedyncze  krzaki.  Jednak 

na północ ciągnęła się ciemna linia, która kazała mi przypuszczać, iż znajduje się tam zwarty 
obszar drzew i krzewów. Skierowałem się więc w tym kierunku, gdyż tam, gdzie jest większe 
skupisko roślin, tam musi być woda. 

Miałem rację. Ciemna linia składała się z krzewów mezquity i dzikiej wiśni, ciągnących się 

wzdłuż obydwu brzegów. Rzeka nie była szeroka, ani głęboka, przynajmniej w miejscu, gdzie 
na nią trafiłem. 

Jechałem  wolno  wzdłuż  brzegu,  szukając  uważnie  jakiegoś  znaku  Willa  Saltersa,  który 

mógł tu przybyć przede mną. 

Prawda!  W  płytkiej  wodzie  leżały  dwa  duże  kamienie  tuż  przy  sobie,  między  które  była 

wetknięta spora gałąź, której mniejsza odnoga, wskazywała w dół rzeki. 

Był to nasz umówiony znak, który zobaczyłem jeszcze cztery  razy w krótkich odstępach. 

Salters  był  tu  i  udał  się  z  biegiem  rzeki.  Jako,  że  jego  ślady  nie  były  już  widoczne,  a  liście 
gałęzi, stanowiące znak, były przywiędnięte, musiał tu być nie później niż wczoraj. 

Po jakimś czasie rzeka skręcała jeszcze bardziej na północ. Wydawała się robić łuk. W tym 

miejscu  gałąź,  którą  Will  wetknął  na  brzeg,  wskazywała  w  kierunku  prerii.  Nie  szedł  więc 
dalej z biegiem rzeki, lecz ściął jej łuk cięciwą. Uczyniłem to samo. 

Właśnie spostrzegłem przede mną, odosobnioną, popękaną górę, która ze względu na swe 

położenie, w sam raz mogła służyć westmanowi za drogowskaz. Dojechałem do niej w dobre 
pół godziny. Jej szczyt był łysy,  a dolna część tylko skąpo porośnięta krzewami.  Zdziwiłem 
się zatem, gdy objeżdżając ją, zauważyłem po wschodniej stronie, kilka skupisk platanów, z 
których najokazalszy liczył z pewnością ponad tysiąc lat. Rzuciło mi się w oczy, że ziemia na 
znacznym  obszarze  była  głęboko  zryta.  Zdarzały  się  dziury  głębokie  na  kilka  metrów, 
wykopane  z  pewnością  motyką  i  łopatą.  Czyżby  w  tych  odległych  stronach  byli  ludzie?  W 
jakim celu zrobiono te dziury? 

Jechałem  dalej,  po  krótkim  czasie  jednak  znów  się  zatrzymałem,  gdyż  zauważyłem  w 

trawie ślady stóp. Gdy zeskoczyłem z konia, by je dokładnie zbadać, spostrzegłem, że były to 
ś

lady kobiety lub młodzieńca pochodzące z indiańskich mokasynów bez obcasów. Czyżby tu 

byli Indianie? A może jakiś biały nosił indiańskie buty? Obie stopy wydawały się takie same. 
Ta  okoliczność  jakoś  mnie  teraz  nie  zadziwiła,  później  jednak  miałem  sobie  o  tym 
przypomnieć. 

Właściwie powinienem był pójść tym tropem, ale prowadził na północ, w kierunku rzeki, 

podczas  gdy  moim  celem  był  wschód.  Chciałem  jak  najszybciej  spotkać  Saltera,  dlatego  też 
znów wsiadłem na konia i jechałem dalej. 

Po  jakimś  czasie,  sądząc  po  licznych  znakach,  dostrzegłem,  że  okolica  nie  jest  wcale  tak 

bezludna, jak uprzednio myślałem. Pojedyncze, złamane źdźbła, gałęzie ułamanych konarów, 
tu  i  ówdzie  rozdeptany  ludzką  stopą  miał,  kazały  przypuszczać,  że  jakiś  potomek  pierwszej 
ludzkiej  pary  tędy  przechodził.  Nie  byłem  więc  przestraszony,  ale  raczej  zdziwiony,  gdy 
potem,  znów  doszedłem  do  rzeki,  ujrzałem  nad  jej  brzegiem  pole,  obsadzone  młodymi 
roślinami  tytoniu  i  kukurydzy.  Po  drugiej  stronie  pola  wznosił  się  niski  szałas,  okolony 
wysokim, acz bardzo zniszczonym płotem, ogradzającym duży plac. 

A  więc  farma,  tu  przy  Nescutunga–Creek!  Któżby  pomyślał!  Za  płotem  stara,  koścista 

szkapa  ocierała  łeb  o  pusty  żłób,  a  przed  nią  ujrzałem  młodzieńca,  zajętego  naprawianiem 
uszkodzonego ogrodzenia. Mógł mieć może szesnaście lat,  choć dobrze rozwinięta sylwetka 
wskazywała na to, że był starszy. 

background image

Przestraszył się moim przybyciem, stał jednak spokojnie, aż podszedłem do niego 
— Good  moming!  —  pozdrowiłem  go.  —  Czy  mogę  się  dowiedzieć,  jak  się  nazywa 

właściciel tego domu? 

Przeczesał ręką gęste, blond włosy lustrując mnie badawczo, niebieskimi oczami i odparł: 
— Nazywa się Rollins, sir. 
— Pan jest synem? 
— Tak, pasierbem. 
— Czy ojciec jest w domu? 
— Niech się pan odwróci. Idzie. 
Wskazał  na  wąskie,  niskie  drzwi.  Z  nich  wyszedł  właśnie  mężczyzna,  który  musiał  się 

schylić, by nie uderzyć w nie. Był bardzo wysoki, bardzo chudy, o wąskiej klatce piersiowej, 
a spoza nielicznych włosów rzadkiej brody, wyłaniała się skóra, jakby garbowana. 

Gdy  mnie  ujrzał  jego  jankeska  twarz  spochmurniała.  Trzymał  starą  strzelbę  i  motykę,  a 

podchodząc  do  mnie,  nie  odłożył  ani  jednego,  ani  drugiego.  Prześwidrował  mnie  wrogim 
spojrzeniem i spytał ochrypłym głosem: 

— Czego pan tu szuka? 
— Najpierw ja chciałem spytać, mister Rollins, czy być może wczoraj, albo przedwczoraj 

nie  zjawił  się  u  pana  jakiś  mężczyzna,  który  nazywa  się  Salters  i  czy  przypadkiem  nie 
zostawił wiadomości? 

Wtem syn szybko odpowiedział: 
— To było wczoraj rano, sir. Ten Salters był… 
Nie mógł mówić dalej, bo ojciec pchnął go kolbą w bok tak, że biedak stęknąwszy zwalił 

się na płot, a mężczyzna rzekł wściekły: 

— Milcz  ropucho!  Nie  mamy  ochoty  na  to,  aby  obsługiwać  każdego  włóczęgę!  —  a 

zwracając  się  do  mnie  ciągnął:  —  znikaj  pan  stąd!  Nie  mieszkam  tu  ani  dla  pana,  ani  dla 
pańskiego Saltersa! 

Było to po prostu grubiańskie. Miałem swój zaściankowy sposób obchodzenia się z ludźmi 

tego pokroju. Spokojnie zsiadłem z konia, przywiązałem go do płotu i rzekłem: 

— Tym  razem  będzie  pan  jednak  musiał  zrobić  wyjątek,  mister  Rollins.  Mój  koń  kuleje, 

więc zostanę tu aż wyzdrowieje. 

Zrobił krok w tył, zmierzył mnie wściekłym wzrokiem od stóp do głowy i wrzasnął: 
— Oszalał  pan?  Mój  dom  to  nie  żaden  boardring,  a  ten,  kto  się  tu  chce  panoszyć,  temu 

rychło  wpakuję  ładunek  prochu  w  skórę.  Zounds!  Znów  ten  nędzny  Indianin!  Poczekaj, 
chłopie, już ja ci zdmuchnę! 

Skierowałem  wzrok,  tam,  gdzie  on  spoglądał,  wypowiadając  ostatnie  słowa,  w  pobliże 

krzewów. Z tej strony kroczył młody Indianin. Rollins podniósł strzelbę i wymierzył w jego 
stronę. Nacisnął w momencie, gdy uderzyłem mu w lufę. Huknął strzał, ale chybił. 

— Psie! Targnąłeś się na mnie? — wrzasnął Jankes. — Masz za to! 
Obrócił  szybko  strzelbę  i  zamierzył  się  na  mnie  kolbą.  Motykę,  by  móc  strzelać,  odłożył 

już wcześniej. Pchnąłem mu pięść pod podniesione ramię i rzuciłem z taką siłą o płot, że się 
pod nim załamał. Strzelba mu wypadła, ale zdążyłem ją złapać zanim wstał. Podniósłszy się, 
wyciągnął z pochwy nóż i warknął wściekle: 

— Mnie, coś takiego! Na mojej ziemi! Za to się płaci życiem! Równie szybko trzymałem 

w ręce rewolwer, wymierzyłem i odparłem: 

— Ma pan z pewnością na myśli swoje życie? Odłóż pan natychmiast ten nóż! Moja kula 

będzie szybsza niż pana klinga! 

Opuścił  ramię.  Nie  spoglądał  teraz  na  mnie,  lecz  w  stronę  budynku,  gdzie  się  zatrzymał 

jakiś jeździec, który nadjechał nie zauważony. Zawołał śmiejąc się: 

— Już po pracy, stary? Słusznie, zatłucz go, zasłużył na to. Ale nie częstuj go kulą, nie jest 

tego wart. 

background image

Tym jeźdźcem był Will Salters. Podjechał bliżej i podawszy mi rękę mówił dalej: 
— Welcome,  przyjacielu!  Gdyby  to  zależało  od  tego  scurvy  fellowa,  byłbyś  mnie  nie 

spotkał. Domyślam się, że przyjął cię właśnie tak jak mnie wczoraj. Dostał trochę po nosie, za 
co wysłał kulkę w moją stronę, która jednak była bardziej uprzejma od niego; ominęła mnie. 
Chciałem tu u niego na  ciebie zaczekać,  ale mi  nie pozwolił. Powiedziałem jego synowi, że 
dziś wrócę, aby zobaczyć, czy  chłop jest w lepszym nastroju. Jeżeli nie masz nic przeciwko 
temu, to damy mu nauczkę, aby wiedział, jak się obchodzić z takimi, jak my. Trzeba się przed 
nim zabezpieczyć! 

Salters zsiadł z konia, Rollins zaś złapał motykę i zwiał. Jego zachowanie nas zaskoczyło, 

toteż  zdziwieni  spoglądaliśmy  za  uciekającym.  Najpierw  bezwzględne  grubiaństwo,  a  teraz 
tchórzliwa  ucieczka!  Nie  zdążyliśmy  nawet  wymienić  uwag,  bo  w  drzwiach  ukazała  się 
kobieta, która dotąd ukrywała się przerażona. Zobaczyła, znikającego za krzakami Rollinsa i 
odetchnąwszy rzekła: 

— Bogu dzięki! Już myślałam, że dojdzie do rozlewu krwi. Jest pijany. Bredził przez całą 

noc, po czym wypił ostatnią flaszkę brandy! 

— Jest pani jego żoną? — zapytałem 
— Tak.  Mam  nadzieję,  że  nie  będę  musiała  za  to  ponieść  kary,  panowie.  To  przecież  nie 

moja wina. 

— Wierzymy pani. Można pomyśleć, że pani mąż jest chory psychicznie. 
— Niestety, to prawda.  O Boże, nawet sobie nie wyobrażacie, jaka jestem nieszczęśliwa! 

Wmówił sobie, że tu w pobliżu jest zakopany skarb. Chce go wykopać. Nikt nie powinien go 
znaleźć, dlatego nie cierpi ludzi w tych stronach. Ten młody  Indianin jest tu już od czterech 
dni. Nie mógł iść dalej, bo skręcił nogę i chciał u nas zostać, aż będzie mógł chodzić, Rollins 
jednak go przepędził. Biedak musi nocować pod gołym niebem. 

Wskazała Indianina, który właśnie podszedł. Wszystko potoczyło się tak szybko, że nawet 

go nie spostrzegłem. Mógł mieć osiemnaście lat. Jego strój był z garbowanej, jeleniej skóry, 
wystrzępiony w szwach. Frędzle nie były ozdobione ludzkim włosem, więc nie zabił jeszcze 
wroga. Nie miał nakrycia głowy. Jego bronią był nóż, łuk i kołczan ze strzałami. Zapewne nie 
wolno mu było jeszcze nosić broni palnej. Na szyi miał mosiężny łańcuch, na którym wisiał 
cybuch fajki pokoju. Brakowało główki. Był to znak, iż był w drodze do świętych kamieni, z 
których  Indianie  biorą  glinkę.  Podczas  takiej  wędrówki,  każdy  jest  nietykalny.  Nawet 
najbardziej  żądny  krwi  przeciwnik  musi  mu  pozwolić  na  wędrówkę,  a  w  razie 
niebezpieczeństwa nawet chronić. 

Spodobały mi się szczere, inteligentne rysy tego młodzieńca. Oczy, skierowane na mnie z 

wyrazem  wdzięczności,  były  aksamitno  czarne,  a  twarz  miała  w  sobie  coś  europejskiego. 
Wyciągnął rękę w moją stronę i rzekł: 

— Ochroniłeś Iszarshiti–tuha. Jestem twoim przyjacielem! 
Ta  wypowiedź  brzmiała  bardzo  dumnie  i  spodobała  mi  się  tak,  jak  sam  mówiący. 

Zaskoczyło  mnie  jednak  imię.  Iszarshiti–tuha  jest  słowem  Apaczów  i  znaczy  tyle  co  „mały 
jeleń”, dlatego spytałem 

— Jesteś Apaczem? 
— Iszarshiu–tuha 

jest 

synem 

wielkiego 

wojownika 

Apaczów 

Mascalero, 

najodważniejszego z czerwonych mężczyzn. 

— Są moimi przyjaciółmi, a Inczu–czuna, największy ich wódz, jest moim bratem. 
Spojrzał na mnie badawczo i spytał: 
— Intczu–czuna jest najodważniejszym z bohaterów. Jak cię nazywa? 
— Yato–inta. 
Uczynił kilka kroków w bok i spuściwszy wzrok, rzekł: 
— Synowie Apaczów znają cię. Nie jestem jeszcze wojownikiem, i nie mogę zatem z tobą 

rozmawiać. 

background image

Była  to  uniżoność  Indianina,  szczerze  uznającego  rangę  drugiego,  ale  nie  spuszczającego 

głowy ani o jedną dziesiątą cala. 

— Możesz ze mną rozmawiać, bo kiedyś będziesz sławnym wojownikiem. Niebawem nie 

będziesz się już nazywał Iszarshiu–tuha, Mały Jeleń, ale Pehnulte, Wielki Jeleń. Masz chorą 
nogę? 

— Tak. 
— Czy wyruszyłeś ze swojego wigwamu bez konia? 
— Idę po świętą glinkę do fajki. Idę więc pieszo. 
— Ta ofiara spodoba się Wielkiemu Duchowi. Chodź do domu! 
— Pan  jest  wojownikiem,  ja  zaś,  jestem  jeszcze  młody.  Pozwoli  pan,  że  zostanę  z  moim 

małym, białym bratem! 

Podszedł do niebieskookiego chłopca o blond włosach, który stał cichy i smutny, z ręką na 

miejscu, gdzie go uderzyła kolba ojca. Obaj wymienili spojrzenia. Natychmiast zauważyłem, 
ż

e  nie  spotkali  się  po  raz  pierwszy.  Mały  Jeleń  nie  przyszedł  tu  bez  celu,  skrywał  jakąś 

tajemnicę,  być  może,  nawet  niebezpieczną  dla  mieszkańców  szałasu.  Chętnie  byłbym  się 
dowiedział, co się za tym kryje, ale nie dałem jednak tego po sobie poznać. 

Chłopcy  zostali  na  dworze,  a  ja  poszedłem  z  Willem  Saltersem  i  kobietą  do  domu, 

dokładniej mówiąc, szałasu, którego wnętrze składało się z jednego pomieszczenia. 

Było  tu  bardzo  biednie.  Byłem  już  w  niejednym  szałasie,  gdzie  też  były  tylko 

najniezbędniejsze rzeczy, ale tu było o wiele gorzej. Szałas miał mocno zniszczony dach, zaś 
ze  ścian  powypadało  uszczelnienie.  Bieda  wyzierała  przez  wszystkie  dziury  i  szpary.  Nad 
paleniskiem  nie  było  nawet  kotła.  Z  zapasów  pożywienia,  zauważyłem  jedynie  niewielką 
ilość kolb kukurydzy, walających się w kącie. Kobieta odziana była w cieniutki, wypłowiały 
perkal. Chodziła boso, a jej jedyną ozdobą była schludność, która mimo ubóstwa, rzucała się 
w  oczy.  Jej  syn  też  był  ubrany  biednie,  choć  każde  podarte  miejsce  było  starannie 
pocerowane. 

Kiedy spojrzałem na znajdujące się w kącie posłanie, zrobione z samych liści, a potem na 

bladą, wycieńczoną twarz tej dzielnej kobiety, mimowolnie cisnęło mi się na usta pytanie: 

— Jest pani głodna? 
Zarumieniła  się,  jakby  urażona,  a  zaraz  potem  łzy  trysnęły  z  jej  oczu.  Złapawszy  się  za 

serce, odpowiedziała: 

— O  Boże,  nie  narzekałabym,  gdyby  tylko  Józef  mógł  się  najeść!  Nasze  pole  nie  daje 

plonów, bo mąż pozwala na to, by dziczało, tak więc, skazani jesteśmy na polowanie, ale też 
niewiele to daje, bo Rollins oszalał na punkcie szukania skarbu. 

Pośpieszyłem  na  dwór  do  koni,  aby  przynieść  suszone  mięso.  Poczciwy  Will  Salters 

uczynił to samo i też przyniósł swoje zapasy. 

— O panowie, jacy jesteście dobrzy! — powiedziała. — Trudno was uznać za Jankesów! 
— Ma  pani,  przynajmniej  w  moim  przypadku,  rację  —  odparłem.  —  Jestem  Niemcem. 

Mister  Salters,  ma  co  prawda,  tylko  po  matce  niemiecką  krew  w  żyłach,  ale  jest  lepszy  ode 
mnie. Jego matka była Austriaczką. 

— Mój Boże! A ja urodziłam się w Brunn! — zawołała, klaszcząc w ręce. 
— A więc Niemka! To możemy się posłużyć językiem ojczystym. 
— Ach tak! Z moim synem mogę rozmawiać po niemiecku tylko w tajemnicy. Rollins tego 

nie cierpi. 

— Okropny człowiek!  — powiedział Salters. — Nie chciałbym pani ranić, ale coś mi się 

zdaje,  że  już  go  przed  laty  gdzieś  spotkałem,  i  to  w  nienajlepszych  okolicznościach.  Jest 
podobny do kogoś, kto był znany tylko ze swojego indiańskiego nazwiska. Nie wiem, co ono 
znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju Indano czy Indanszo. 

— Inta–ntszo! — zabrzmiało od wejścia. 

background image

Stał  tam  młody  Indianin,  który  co  prawda,  nie  znał  niemieckich  słów,  ale  zrozumiał 

nazwisko. Jego oczy zabłysły, a gdy na niego spojrzałem, odwrócił się na pięcie i zniknął. 

— To nazwisko pochodzi z języka Apaczów — wyjaśniłem towarzyszowi. — Znaczy tyle, 

co „złe oko”. 

— Złe oko? — spytała kobieta. — Te słowa mój mąż często wymawia przez sen lub gdy 

jest  pijany  i  przesiaduje  w  kącie,  kłócąc  się  z  niewidzialnymi  osobami.  Czasami  nie  ma  go 
ponad tydzień. Przywozi ze sobą z Ford Dodge znad Arkansas brandy, choć nie wiem czym 
za nią płaci. Wtedy pije i pije, aż już nie może myśleć i mówi o krwi i morderstwie, o złocie i 
nuggetach,  o  zakopanym  tu  skarbie.  Wtedy  całe  dnie  i  noce  nie  mamy  odwagi  wchodzić  do 
chaty ze strachu, że nas pozabija. 

— Nieszczęśliwa kobieto! Musiała pani być bardzo odważna, aby iść za mężczyzną w ten 

dziki zakątek. 

— Za nim? Z nim nigdy bym tu nie przyszła. Przybyłam z moim pierwszym mężem i jego 

bratem  do  Ameryki.  Kupiliśmy  ziemię,  ale  zostaliśmy  oszukani  przez  agenta.  Papiery,  które 
dostaliśmy przy kupnie  były sfałszowane.  Gdy przybyliśmy na zachód prawowity  właściciel 
już  od  lat  tam  mieszkał  i  zabudował  to  miejsce.  Skończyły  się  nam  pieniądze,  więc  nie 
pozostało  nam  nic  innego,  jak  żyć  z  tego,  co  upolowaliśmy.  W  ten  sposób  posuwaliśmy  się 
coraz bardziej na zachód. Mój mąż chciał się dostać do Kalifornii, bo słyszał o złocie, jakie 
tam  można  znaleźć.  Doszliśmy  dotąd  i  dalej  już  się  nie  dało.  Byłam  chora  i  wyczerpana. 
Spaliśmy pod gołym niebem, ale na szczęście, po krótkim czasie znaleźliśmy ten szałas. Nie 
wiem, do kogo przedtem należał, ale stał opuszczony. Radziliśmy sobie, jak tylko się dało, ale 
myśl o Kalifornii nie dawała spokoju mojemu mężowi. Chciał się tam dostać, ja nie mogłam, 
a  jego  brat  po  prostu  nie  chciał,  bo  tęsknił  za  ojczystym  krajem.  Bóg  jeden  wie,  ile  mnie 
kosztowało to, aby się zgodzić, aby mój mąż sam wyruszył do krainy złota szukać szczęścia. 
Szwagier miał zostać ze mną. Mąż nigdy już nie wrócił. Pół roku po jego odejściu urodziłam 
mojego  Józefa,  który  nigdy  nie  widział  ojca.  Miał  trzy  lata,  gdy  pewnego  ranka  szwagier 
wyruszył  na  polowanie  i  więcej  nie  wrócił.  Kilka  dni  później  znalazłam  go  nad  brzegiem 
rzeki, z raną postrzałową głowy. Może go zamordował jakiś Indianin. 

— Czy był oskalpowany? 
— Nie. 
— To w takim razie, mordercą był biały. Ale, jak pani przeżyła? 
— Z niewielkich zapasów kukurydzy, którą posadziliśmy tu w pobliżu. Potem w te strony 

przybył mój obecny mąż. Chciał polować i potem iść dalej, ale był coraz dłużej, aż został na 
zawsze. Byłam zadowolona, że go mam, bo inaczej umarłabym z dzieckiem z głodu. Poszedł 
do Dodge City i kazał mojego męża uznać za zmarłego. Potrzebowałam kogoś, kto by mnie 
bronił, a mój syn ojca, toteż Rollins został i jednym, i drugim. Raz śnił mu się skarb, który tu 
jest zakopany. Ten sen jakoś dziwnie się powtarzał, aż Rollins mocno w to uwierzył i wpadł 
w istne szaleństwo. Nocą majaczy o złocie, a w dzień kopie i szuka skarbu. 

— Czy w pobliżu góry, gdzie u jej stóp, stoją stare platany? 
— Tak. Ale nie mogę iść z nim, a syn tym bardziej. Nawet nie umiem wyrazić, jaka jestem 

nieszczęśliwa. Modlę się co dzień, ba, co godzinę o ratunek. Może Bóg mi pomoże!. 

— Pomoże, choć jego pomoc będzie dla pani z początku bolesna. 

background image

G

ŁODNY WIATR

 

 
Wszedł Józef, prosząc nas, byśmy wyszli obejrzeć niebo. Zdziwieni tą prośbą poszliśmy za 

nim.  Mały  Jeleń  stał  na  dworze,  spoglądając  uważnie  na  chmurkę,  unoszącą  się  na  wprost 
naszych  głów.  Joseph  powiedział  nam,  że  Indianin  uważa,  iż  chmurka  jest  bardzo 
niebezpieczna. Mały Jeleń mówił całkiem dobrze po angielsku i mógł się porozumieć białym 
chłopcem. Will Salters, wzruszywszy ramionami rzekł: 

— Ta chmurka, która wygląda niczym cygaro, miałaby być niebezpieczna? Pshaw! 
Indianin, odwróciwszy się w jego stronę, powiedział tylko jedno słowo: 
— Iltszi. 
— Co to znaczy? — zapytał mnie Will. 
— Wiatr. Sztorm. 
— Bzdura!  Niebezpieczny  wiatr,  a  więc  porywisty  wicher,  powstaje  tylko  z  „dziury”,  to 

znaczy,  gdy  całe niebo jest zachmurzone, a w tej czerni jest okrągła, jasna dziura. Tutaj jest 
jednak na odwrót. Niebo, poza tym miejscem, jest zupełnie bezchmurne. 

— Nta a si tsa iltszi — powiedział Indianin. 
Stałem  się  bardziej  ostrożny.  Te  trzy  słowa  znaczą  „głodny  wiatr”.  Apacz  określa  w  ten 

sposób cyklon. Spytałem więc młodzieńca, czy tego się obawia, a on odrzekł: 

— Nakate n’ ynl iltszi. 
W  wolnym  przekładzie  znaczy  „bardzo  głodny  wiatr”,  a  może  określać  nawet  trąbę 

powietrzną. W jaki sposób Apacz doszedł do tego przypuszczenia? Rzeczywiście nie mogłem 
spostrzec nic podejrzanego w chmurce, wiedziałem jednak, że te dzieci natury mają instynkt, 
w rozpoznawaniu pewnych zjawisk przyrody. 

— Bzdura!  —  rzekł  do  mnie  Salters,  gdy  mu  to  przetłumaczyłem.  —  Chodź  do  środka! 

Chyba już zaczynasz wątpić. 

Indianin, kładąc palec na skroni, rzekł: 
— To szi ta benesit! Nie jestem chory na głowę. 
Salters  zrozumiał  go,  zlekceważył  jednak  i  wszedł  z  powrotem  do  chaty.  Skorzystałem  z 

okazji,  aby  powiedzieć  Małemu  Jeleniowi,  że  nie  uwierzyłem  w  jego  wcześniejsze 
odpowiedzi. Zapytałem go: 

— Która stopa mojego młodego przyjaciela jest chora? 
— Sintsz hm, lewa stopa — odpowiedział. 
— To dlaczego mój brat utykał na prawą nogę, nachodząc z tamtych krzaków? 
Uśmieszek zakłopotania przemknął przez jego usta, ale zaraz odparł: 
— Mój dzielny brat się nie myli. 
— Mam  dobry  wzrok.  Czemu  Mały  Jeleń  utyka  tylko  wtedy,  gdy  go  ktoś  widzi,  a  nie 

kuleje, gdy jest sam? 

Spojrzał na nie zaintrygowany, ale nie odpowiedział, dlatego ciągnąłem dalej: 
— Mój młody brat słyszał o mnie i wie, że odczytuję ślady. Nie myli mnie źdźbło trawy, 

czy  ziarenko  piachu.  Mały  Jeleń  zszedł  dziś  rano  z  góry,  w  stronę  rzeki,  nie  utykając. 
Widziałem jego ślad. Czy i teraz odważy się powiedzieć, że się mylę? 

Spuściwszy wzrok, milczał. 
— Dlaczego Mały Jeleń mówi, że idzie pieszo do kamieniołomu — ciągnąłem, — skoro ze 

swojego wigwamu, aż tutaj, przybył konno? 

— Uff! — odparł zdziwiony. — Skąd to wiesz? 
— Czy największy wódz Apaczów nie był moim nauczycielem? Czy myślisz, że przyniosę 

mu  wstyd  i  pozwolę  się  śledzić  młodemu  Apaczowi,  który  jeszcze  nie  może  nosić  broni? 
Twój koń, to tszi kayi kle, deresz. 

— Uff, uff. — dało się słyszeć, a był to wyraz największego zdziwienia. 

background image

— Czy chcesz oszukać brata Intczu–czuna? — spytałem z wyrzutem. 
Położył rękę na sercu i odpowiedział: 
— Szi n itkli ho tli, tszi kayi kle, mam konia deresza. 
— Tak jest dobrze. Powiem ci nawet, że dziś rano przećwiczyłeś całą indiańską szkołę. 
— Mój  biały  brat  jest  wszystkowiedzący,  jak  Manitou,  Wielki  Duch!  —  zawołał 

zaskoczony. 

— Nie.  Cwałowałeś,  wisząc  jedną  stopą  w  siodle  z  ramieniem  na  uździe,  kładąc  ciało  na 

jeden bok konia. Tak się robi w czasie walki, aby się ustrzec przed strzałami wroga, natomiast 
w  czasie  pokoju,  tylko  wtedy,  kiedy  się  ćwiczy.  Tylko  przy  takiej  jeździe,  włosy  z  grzywy 
motają  się  o  rękojeść  i  ostrze  noża,  a  wyrwane,  zaczepiają  się.  Taki  włos  może  mieć  tylko 
deresz. 

Przejechał  obiema  rękami  pas,  przy  którym  w  pochwie  tkwił  nóż.  Na  nim  wisiało  kilka 

włosów. Spostrzegłem, że mimo indiańskiej karnacji, zarumienił się, więc dodałem: 

— Oko  Małego  Jelenia  jest  bystre,  ale  jeszcze  nie  dostatecznie  wyćwiczone  w  takich 

drobiazgach,  od  których  często  zależy  życie.  Mój  młody  brat  przybył  tu,  aby  spotkać 
właściciela tego szałasu. Czy szykuje jakąś krwawą zemstę? 

— Złożyłem  śluby  milczenia  —  odparł,  —  ale  mój  biały  brat  jest  przyjacielem 

najsławniejszego  Apacza.  Pokażę  mu  coś,  co  jeszcze  dziś  wieczór  mi  odda.  Może  o  tym 
mówić, bo nadeszła jego godzina. 

Rozpiął  koszulę  i  wyciągnął,  złożoną  niczym  koperta,  czworokątną  skórę.  Podał  mija  i 

oddalił  się  w  stronę  kukurydzianego  pola,  przy  którym  stał  Józef.  Zobaczyłem  jeszcze,  że 
wziąwszy go za ramię, pociągnął za sobą. 

Na pierwszy rzut oka, wydawało mi się, że mam przed sobą, coś w rodzaju totemu, bo na 

zewnątrz był wyżłobiony znak w formie palącej się fajki. Zawartość jednak stanowił indiański 
list. 

Rozerwałem  skórę  skrojoną  z  garbowanej  sierści  jelenia.  Wewnątrz  była  druga  skóra 

bawolęcia,  oczyszczona  tylko  z  sierści,  ale  pociągnięta  wapnem  i  wygładzona  w  pergamin. 
Była  złożona  podwójnie.  Gdy  ją  rozłożyłem,  zobaczyłem  szereg  figur  naniesionych 
czerwonym kolorem, a zbliżonych do znanego pisma skalnego tsits–sumovi w Arizonie. 

Miałem w rękach dokument pisany pismem indiańskim. Była to niezwykła rzadkość, toteż 

nie  myślałem  zrazu  o  odszyfrowywaniu,  lecz  pośpieszyłem  do  chaty,  aby  pokazać  ów  skarb 
Willowi Saltersowi. Ten tylko potrząsnął głową i stwierdził zdziwiony: 

— To się da odczytać? 
— Naturalnie! 
— No  to  czytaj.  Nawet  jeśli  idzie  o  nasze  zwyczajne  pismo,  to  chętniej  walczę  z 

dwudziestoma  Indianami  niż  z  trzema  literkami.  Nigdy  nie  byłem  bohaterem  w  czytaniu, 
toteż  moje  listy  piszę  do  adresata  dubeltówką,  bo  to  najszybsza  droga.  Pióro  łamie  mi  się 
między  palcami,  a  atrament  źle  smakuje.  Odszyfrowanie  tych  figur  jest  okropne.  W  tej 
ciemnej chacie, mającej dwa małe otworki zamiast okien, nie można się nawet rozpoznać. 

— To wyjdź ze mną przed drzwi! 
— Wyjść wyjdę, ale czytać będziesz ty. 
Obaj wyszliśmy, a kobieta została. Rozpaliła na palenisku mały ogień, aby usmażyć kilka 

kawałków mięsa. 

Ja rzuciłem wzrok na figury, natomiast Will Salters z zafrasowaniem przyglądał się niebu. 
— Hm! Osobliwa chmura! — mruknął. — Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Co 

na to powiesz? 

Z zainteresowaniem popatrzyłem w  górę. Chmurka nie zrobiła się wiele  większa, nabrała 

jednak  zupełnie  innego  kształtu.  Przedtem  niebieskoszara,  teraz  jasnoczerwona  i 
przeźroczysta, z milionami cienkich, niczym pajęczyna matowozłotych nitek, rozchodzących 

background image

się  na  całą  szerokość  widnokręgu.  Te  ledwo  widoczne  nitki  ani  drgnęły  i  w  tym  bezruchu 
wyglądały, jakby były mocno przypięte. 

— No więc? — zapytał Will. 
— Też jeszcze nie widziałem czegoś podobnego. 
— Czyżby  ten  młody  indsman  miał  rację  z  tym  swoim  sztormem,  w  przeciwieństwie  do 

nas, starych, doświadczonych ludzi prerii? 

— Wygląda dziwnie. Apacz mówił nawet o trąbie powietrznej, co byłoby jeszcze gorsze. 
— Niech  się  dzieje  co  chce,  musimy  po  prostu  poczekać.  Mam  nadzieję,  że  na  twoim 

indiańskim piśmie znasz się lepiej, niż na tej plątaninie nitek tam na górze. Co jest? 

— Hm! Zobaczymy! Z przodu widzę namalowane słońce z promieniami skierowanymi do 

góry, więc jest to z pewnością słońce. Dalej jest czterech jeźdźców. Mają kapelusze, więc to 
chyba  biali.  Temu  z  przodu  coś  zwisa  z  siodła,  są  to  chyba  małe  worki.  Za  tą  czwórką 
nadjeżdża dwóch. Na głowach mają pióra. Mogliby więc przedstawiać indiańskich wodzów. 

— No to przecież całkiem proste. I ty to nazywasz czytaniem? 
— To dopiero początek. Najpierw trzeba poznać litery, zanim się je połączy w słowa. Jest 

tu  jeszcze  kilka  mniejszych  figur.  Są  naniesione  nad  większymi.  Ponad  Indianami  widzę 
bawołu,  otwierającego  paszczę,  z  której  wychodzi  kilka  małych  kresek.  Z  pyska  może  się 
wydobywać  tylko  głos,  więc  ma  się  tu  zapewne  na  myśli,  ryczące  zwierzę.  Ponad  głową 
drugiego Indianina jest fajka, a z jej główki też wychodzi kilka kresek. To chyba ma znaczyć 
dym, a więc fajka się pali. 

— Ty, zaczynam umieć czytać! — powiedział Will. — Przypomniało mi się, że kiedyś żyli 

dwaj  wodzowie  Apaczów,  dwaj  bracia,  z  których  jeden  to  Ryczący  Bawół  i  od  dawna  nie 
ż

yje,  a  drugi  nazywał  się  Dymiąca  Fajka,  bo  był  pokojowo  usposobiony  i  z  każdym  chętnie 

palił fajkę pokoju. Zapewne jeszcze żyje. 

— Być  może  ma  się  na  myśli  tych  dwóch!  Zobaczymy!  Nad  drugim  białym  jest 

namalowane oko z wchodzącą weń kreską. Albo ma tylko jedno oko, albo jest ślepy, a może 
oko  jest  chore.  Ach,  to  pewnie  imię,  które  przedtem  wymienił  Mały  Jeleń  —  Złe  oko!  To 
również może znaczyć „złośliwe oko”. A nad trzecim białym jest worek, po który sięga jakaś 
ręka. Czyżby to miało oznaczać kradzież. 

— Tak, tak, z pewnością! — powiedział Sałters, — „złodziejska ręka”. Mam, mam! Teraz 

sobie  przypomniałem,  gdzie  widziałem  tego  Rollinsa,  w  Czarnych  Górach.  Nazywał  się 
Haller, a że był koniokradem i bobrokradem, stąd nazywano go Złodziejska Ręka! 

— Chyba się mylisz. 
— Nie,  nie!  Złodziejska  Ręka  i  Złe  Oko  byli  kuzynami  i  trzymali  się  razem.  To  o  nich 

mowa. Dalej! 

— Jako,  że  wschodzące  słońce  jest  z  przodu  ci  jeźdźcy  jechali  na  wschód.  Tu  w  drugim 

wersie powtarzają się te same figury, ale częściej i w różnych grupach. Pierwsza grupa: tych 
trzech białych z tyłu strzela do nadjeżdżających.  Druga  grupa: ktoś martwy leży na ziemi, a 
oni mają jego worki lub mieszki. Trzecia grupa: Indianie strzelają do białych. Czwarta grupa: 
dwóch białych i Indianin, Ryczący Bawół są martwi, a Złodziejska Ręka ucieka. Piąta grupa: 
Dymiąca  Fajka  zakopuje  worki.  Szósta  grupa:  Dymiąca  Fajka  ma  na  koniu  Ryczącego 
Bawołu  i  jedzie  za  Złodziejską  Ręką.  Prawdopodobnie  go  goni.  Siódma  grupa:  Dymiąca 
Fajka  grzebie  Ryczącego  Bawołu,  a  Złodziejska  Ręka  znikła.  Są  jeszcze  dwa  małe  obrazki. 
Stoją tam trzy drzewa: pod średnim są worki pod ziemią, pod pojedynczym drzewem widać 
Ryczącego Bawołu pod ziemią, a więc jego grób. Łatwo teraz rozszyfrować całe zdarzenie. 

— Stop! — przerwał Salters. — Zostaw no tę sprawę i spójrz w górę! Czy zauważyłeś, że 

robi się zupełnie ciemno. Spójrz, natychmiast, na niebo! 

Posłuchałem  go  i  wystraszyłem  się.  Wspomniane  matowozłote  nitki  zniknęły.  W  ich 

miejsce pojawiło się kilka ciemnych kresek łączących chmurę — zupełnie teraz czarną — z 
północnym  niebem.  Pozostała  część  nieba  była  jasna  i  czysta.  Te  kreski,  niczym  mocne, 

background image

napięte liny, odciągały chmurę na północ. Działo się to bardzo szybko. Im bardziej chyliła się 
ku  ziemi,  tym  wyraźniej  widać  było,  unoszącą  się  w  górę  przeźroczystą,  potem  coraz 
ciemniejszą  masę.  Owa  masa  była  szeroka  u  dołu,  a  wąska  w  górze.  Obracała  się,  a  z  góry 
machał raz w tę, raz w tę stronę długi ogon. Drugi ogon był z dołu. Wyglądało to tak, jakby te 
dwa ogony nawzajem się szukały, zaś w momencie, gdy się zetknęły, miały ściągnąć chmurę 
na  ziemię,  która  jednak,  utrzymując  się  w  powietrzu,  tworzyła  coś  w  rodzaju  podwójnego 
lejka,  obracającego  się  wokół  własnej  osi.  Końce  owego  lejka  były  w  środku  połączone,  a 
obie  jego  powierzchnie,  przy  ziemi  i  wysoko  w  górze,  osiągały  przekrój  co  najmniej 
pięćdziesięciu metrów. 

Jako, że wokół rosły tylko niskie krzewy, mogliśmy dokładnie obserwować, budzące grozę 

zjawisko  przyrody.  Trąba  wirując,  kierowała  się  prosto  na  nas.  Wokół  panował  absolutny 
bezruch, a nagła duchota powodowała wystąpienie potu ze wszystkich porów. 

— Mały  Jeleń  miał  rację  —  powiedziałem.  —  Chodzi  o  nasze  życie.  Szybko!  Will, 

ratujmy siebie i kobietę! 

— Jak i dokąd? — spytał wystraszony. 
— Na konie. 
— Nie wiemy przecież, w którą stronę się skierować. 
— Taka  trąba  powietrzna  jest,  rzecz  jasna,  nieobliczalna,  ale  będziemy  musieli  zmieniać 

kierunek, jak tylko ona zmieni swój. Może rzeka ją zatrzyma i nie przejdzie na naszą stronę. 
Przyprowadź zza płotu szkapę Rollinsa! Ja skoczę po kobietę! 

Zastałem  ją  przy  palenisku  zupełnie  nieświadomą  niebezpieczeństwa.  O  mało  nie 

zemdlała,  jak  jej  powiedziałem,  co  się  dzieje  na  dworze.  Złapałem  ją  i  wyniosłem  w 
pośpiechu. Will właśnie nadszedł z koniem. 

— Koń jest rozbrykany! — krzyknął. — Ja na niego wsiądę. Nie jest osiodłany i kobietę z 

całą pewnością zrzuciłby. Podnieś ją na mojego kasztana! Szybko! Szybko! 

Wskoczył na konia i pogalopował przed siebie. 
— Umie pani jeździć konno? — spytałem kobietę. 
— Ale niezbyt dobrze — lamentowała. 
— To wezmę panią ze sobą. 
Wskoczyłem  na  kasztana,  który  łatwiej  mógł  udźwignąć  dwie  osoby  niż  mój  kulawy 

gniadosz,  wciągnąłem  drżącą  kobietę  tak,  że  leżała  w  poprzek  na  moich  kolanach,  złapałem 
kulawego za cugle i pognałem za Saltersem. 

Wszystko  potoczyło  się  tak  szybko,  że  od  momentu  ujrzenia  trąby,  aż  do  chwili  obecnej, 

nie minęło więcej niż minuta. Nie było mi wygodnie. Prawą ręką musiałem trzymać kobietę, a 
lewą  kierować  kasztana  i  na  dodatek  prowadzić  gniadego.  Jednak  jakoś  szło.  Po  przebyciu 
znacznej  odległości,  zawołałem  na  Willa,  aby  się  zatrzymał.  Uczynił  to.  Odwróciliśmy  się. 
Trąba  doszła  prawie  do  rzeki.  Chmury  już  nie  było.  Tworzyła  ciemne  monstrum  o  kształcie 
olbrzymiego piaskowego lub jajowatego zegara, obracającego powyrywane krzewy, kamienie 
i olbrzymie kawałki traw o pojemności załadowanego wozu; było to okropne. 

Teraz dostała się do brzegu. Czy się zatrzyma, czy też przesunie się drugą stroną brzegu, w 

górę  czy  w  dół,  a  może  się  zapadnie?  Takie  sobie  stawialiśmy  pytania.  Człowiek,  który  się 
znalazł w jej zasięgu z pewnością był stracony. Wirowany na wysokość wieży w górę i w dół 
wokół własnej osi, musiałby się udusić, o ile przedtem nie zostałby rzucony o ziemię, czy też 
rozgnieciony przez wirujące masy. 

Trąba zatrzymała się, jakby się miała opamiętać. Górny lejek, skierowany w dół, usiłował 

kontynuować dotychczasowy kierunek. Szarpiąc dolny lejek, próbował się od niego oderwać. 
Dał się słyszeć potężny huk; zniknęły ciemne, gęste masy, piasek, kamienie, krzewy i trawa, 
w ich miejsce pojawił się wysoki słup wody. Słup miał najpierw równomierny, cylindryczny 
kształt,  po  czym  przyjął  postać  podwójnego  stożka.  Z  trąby  powietrznej  powstała  trąba 

background image

wodna. Ta, jakby rozjuszona tym, że przeszkodziła jej rzeka, mknęła ze zdwojoną szybkością 
prosto na nas i na szałas. 

— Uciekamy! Na prawo! — krzyknąłem. 
Trudno było utrzymać konie. Wyczuły niebezpieczeństwo i rzuciły się przed siebie, nawet 

popędzać nie trzeba było. Spojrzawszy na trąbę, spostrzegłem z radością, że kierowała się na 
wschód. Oddalała się, mogliśmy się więc zatrzymać. Byliśmy uratowani. O ile nie wróci. 

Nie  wróciła.  Sunęła  z  niesamowitą  szybkością,  już  nie  tak  przeźroczysta,  jak  wtedy  nad 

wodą, lecz znów ciemna i gęsta. Wyrywała z ziemi wszystko, co spotkała na swojej drodze. 
Widzieliśmy,  jak  rośnie  i  przybiera  na  sile,  aż  nagle  rozległ  się  grzmot,  który  wstrząsnął 
ziemią. Zniknęła. 

Prawie  natychmiast,  nie  wiem  jak,  pociemniało  i  lunął  deszcz,  o  kroplach  większych  od 

ziaren grochu. 

— Nasz  dom,  nasze  mieszkanie!  Co  się  z  nim  stało?  —  biadoliła  kobieta,  przerywając 

milczenie. 

Zamiast jej odpowiedzieć, pocwałowaliśmy do szałasu. Do szałasu? Nie, już go nie było. 

Był  rozszarpany, jak  cienka, chwiejna, słomiana  plecionka. Ciężkie, solidne belki i klocki, z 
jakich  był  zbudowany,  zostały  daleko  odwleczone  i  tam  trzaśnięte  o  ziemię.  Z  płotu  nie 
zostało  śladu;  ani  jednego  pala,  żadnej  żerdzi,  żadnego  słupka  —  wszystko  porwane  przez 
wiatr. 

Kobieta z rozpaczy wpadła w nastrój odrętwienia. Było nam to na rękę. Pomyślałem o jej 

mężu,  o  synu,  o  młodym  Indianinie.  Odkąd  posiadałem  rysunek,  wiedziałem,  gdzie  ich 
szukać.  Tam  przy  górze,  przy  której  trąba  się  roztrzaskała,  natrafiając  na  przeszkodę  nie  do 
pokonania.  Jak  się  skończyła?  Jak  umierający  gigant,  który  w  śmiertelnej  walce,  miażdży 
wszystko,  co  mu  wpadnie  w  ręce.  Czekały  tam  na  nas  pewnie  straszne  sceny,  których  jej 
chcieliśmy  oszczędzić.  Gdy  jednak  usłyszała,  że  chcemy  poszukać  jej  syna,  natychmiast 
nabrała sił do działania. Nie pomogły ani prośby, ani gniew. Nie mogliśmy jej zostawić, więc 
wsiadła na konia i pojechała z nami. 

Tak  nagle,  jak  lunął  deszcz,  tak  też  szybko  się  rozjaśniło.  Chmury  zniknęły,  a  z  nieba 

uśmiechało się słońce, jakby nic się nie stało. 

Ale  jak  wyglądała  droga,  którą  mieliśmy  przemierzyć!  Na  szerokość  bez  mała 

sześćdziesięciu metrów ciągnęła się koleina. Rośliny były jakby zgolone, zaś powstałe dziury 
zapełniły się rumowiskiem. Po obu stronach leżały skały, kamienie, krzewy i inne masy, które 
odrzuciła od siebie. 

A u stóp góry? Już z daleka ujrzeliśmy spustoszenie. Krzewy zostały powyrywane z ziemi, 

wyrzucone w  górę i ściśnięte w motki nie do odplątania. Trąba, która szukała ujścia  wzdłuż 
wzgórza,  nie  znajdując  go,  w  furii  zamieniła  życie  w  śmierć.  Nagie  ściany  wyglądały  jak 
głęboko  wyżłobione  kamieniołomy.  Platany,  które  tak  cieszyły  moje  oko,  były  nie  do 
poznania.  Na  ziemi  leżały  potężne  pnie  wyrwane  z  korzeniami,  zaś  gałęzie  o  prawie 
półmetrowej średnicy, poskręcały się niczym liny. Największy z platanów został pozbawiony 
wszystkich  głównych  gałęzi,  a  jego  głębokie,  długie,  cięte  rany,  stanowiły  widok  godny 
pożałowania. 

Gdzie się jednak podziali… ach, tam po drugiej stronie stał osiodłany na indiański sposób, 

deresz.  Stał  przy  potężnym,  chaotycznie  postrzępionym  krzewie,  żując  łakomie  jego  liście. 
Był to koń Małego Jelenia. 

Podjechaliśmy  i  cóż  zobaczyliśmy?  Potężny,  wyrwany  platan.  Przewracając  się,  wyrzucił 

silnymi,  nierozerwalnymi  korzeniami  grunt.  Pod  tą  plątaniną  korzeni  zionęła  głęboka, 
piekielna  dziura.  Siedział  tam  blondynek  i  młody  Apacz.  Byli  przykryci  korzeniami,  jakby 
dachem, który miał ich chronić przed deszczem. Zadowoleni, uśmiechnęli się do nas. Matka 
pośpiesznie zsiadła z konia, aby przytulić syna do serca. Apacz zerwał się i zapytał: 

— Czy moi biali bracia teraz wierzą, że znam oznaki „bardzo głodnego wiatru?” 

background image

— Wierzymy — odpowiedziałem, — ale jak się uratowaliście? 
— Mały  Jeleń  ukrył  swojego  konia  głęboko  w  krzewach.  Poszedł  po  niego  i  wsiadł  z 

niebieskooką białą twarzą, aby uciec przed wiatrem. Gdy ten ustał, Iszarshiu–tuha przyjechał 
tu i znalazł to, czego od trzech dni szukał z małą bladą twarzą. 

— Spotykałeś się potajemnie z Józefem? 
— Tak.  Jest  synem  człowieka  z  workami,  który  tu  został  zamordowany.  Chodź  i  spójrz, 

gdzie Dymiąca Fajka zakopała nuggety! 

Zaprowadził  nas  na  drugą  stronę  plątaniny  korzeni.  Tam  w  pobliżu  pnia,  ziemia  była 

odgarnięta.  Ujrzeliśmy  dwa  szare  od  pleśni  skórzane  woreczki.  Były  wypełnione  złotym 
proszkiem i ziarenkami. Józef już wiedział wszystko, zaś matka dowiedziawszy się tego, co ja 
już  odgadłem  —  o  zamordowaniu  jej  pierwszego  męża  —  z  żalu  chciała  paść  na  kolana. 
Pociechą było nagłe posiadanie cennego metalu, w co nie mogła zrazu uwierzyć. 

Indianin odpowiedział na jej pytania: 
— Ryczący  Bawół  był  moim  ojcem.  Wyruszył  z  Dymiącą  Fajką,  swoim  bratem,  aby 

odwiedzić  Wielkiego  Ojca  bladych  twarzy  i  poinformować  go  o  życzeniach  Apaczów.  Obaj 
wodzowie pojechali na wschód. Byli świadkami, jak trzy blade twarze zamordowały białego, 
który  znalazł  złoto.  Dwóch  z  tych  morderców  to  Złe  Oko  i  Złodziejska  Ręka,  trzeciego  nie 
znali.  Ukarali  morderców  i  zabili  Złe  Oko  i  tego  trzeciego,  ale  Złodziejska  Ręka  zastrzelił 
mojego  ojca  i  uciekł.  Dymiąca  Fajka  gonił  go,  gdy  tylko  zakopał  złoto  i  zabrał  zwłoki 
Ryczącego Bawołu na konia. Nie dogonił jednak. Dymiąca Fajka pogrzebał zwłoki brata tam, 
gdzie go znajdę za dwa dni, i sam pojechał do Waszyngtonu. Jego brata należało pomścić i ja 
to  miałem  uczynić,  bo  jestem  jego  synem.  Byłem  wtedy  jeszcze  mały,  więc  minęło  wiele 
czasu.  Teraz  jednak  wyruszyłem  po  skalp  mordercy  i  stanę  się  wojownikiem,  który  może 
nosić  strzelbę.  Morderca  mieszkał  w  chacie  zamordowanego.  Uczynił  jego  kobietę  swoją 
squaw i stąd chata stała się jego własnością, mógł więc szukać skarbu. 

Usłyszawszy  to  wyznanie,  kobieta  wydała  z  siebie  okrzyk  i  zemdlała.  Jej  drugi  mąż  był 

mordercą pierwszego. 

— A teraz zobaczycie Złodziejską Rękę — powiedział Apacz. — Za mną! 
Józef  został  przy  omdlałej  matce.  Salters  i  ja.  Pojechaliśmy  z  Indianinem  do  wielkiego 

platanu.  Rollins  leżał  tam  pod  jedną  z  gałęzi  o  średnicy  co  najmniej  trzech  stóp.  Gałąź 
zmiażdżyła mu nogi, aż po sam korpus. 

— Tu  leży  —  powiedział  Apacz.  —  Chciałem  zabrać  jego  skalp,  ale  Wielki  Duch  go 

ukarał.  Wezmę  tylko  skalp  tego  mężczyzny,  którego  pokonam.  Jego  pokonał  gniew 
sprawiedliwego  Manitou,  w  tym  samym  miejscu,  gdzie  popełnił  zbrodnię.  Czy  teraz 
rozumiesz pismo, które ci dałem, byś je przeczytał? 

— Całkowicie — odparłem. 
— Dymiąca  Fajka  nie  umie  pisać.  Kazał  sporządzić  pismo  wielkiemu  wodzowi  Inczu–

czuna,  któremu  wszystko  opowiedział.  Jesteś  bratem  tego  słynnego  wojownika  i  dlatego 
podaruję  ci  to  pismo.  Spójrz,  biedak  otwiera  oczy.  Może  będziesz  mógł  jeszcze  z  nim 
porozmawiać. Ja już pójdę. Jest mordercą mojego ojca i byłbym go zabił, ale jego lamentu nie 
chcę słuchać. Czerwony mężczyzna też ma serce, takie samo jak blade twarze i karze szybko, 
ale nigdy nie torturuje powoli. 

Wrócił  do  Józefa  i  jego  matki.  My  zaś  musieliśmy  przetrwać  okropny  kwadrans;  minuty 

umierania mordercy. Odzyskał świadomość, a czując, że śmierć jest blisko, wszystko wyznał. 
Brakowało mu, co prawda sił, na logiczną opowieść, ale mógł odpowiedzieć na nasze pytania 
przy  pomocy  „tak”  i  „nie”.  Dowiedzieliśmy  się  więc  tego,  co  w  zasadzie  sami  sobie 
mogliśmy dopowiedzieć. 

Zauważył,  że  Dymiąca  Fajka  nie  miał  przy  sobie  nuggetów  w  czasie  pościgu,  musiał  je 

więc  zakopać.  Wprowadził  Indianina  w  błąd  i  wrócił  na  miejsce  napadu.  Tam  z  wielkim 
trudem  wykopał  dziurę  na  zwłoki,  aby  mord  pozostał  tajemnicą.  Kilka  dni  później zastrzelił 

background image

jeszcze  brata  zamordowanego,  aby  się  wprowadzić  do  kobiety,  jako  mile  widziany  obrońca. 
Potem  bez  przeszkód  mógł  szukać  złota.  Wszystko  się  udało,  oprócz  najważniejszego;  nie 
mógł  znaleźć  nuggetów.  Żądza  złota  i  katusze  sumienia  doprowadziły  go  do  obłędu.  Nie 
cierpiał  obcych,  którzy  mogliby  przypadkiem  coś  odkryć.  Dlatego  odesłał  mnie,  Willa  i 
przepędził Małego Jelenia, który udając kulawego usiłował wejść do jego domostwa. 

Bóg  osądził  go  sprawiedliwie.  Leżał  teraz  w  agonii  w  miejscu,  gdzie  spoczywały  zwłoki 

pogrzebanych.  W  ostatnich  chwilach  swego  życia  miał  się  od  nas  dowiedzieć,  że  tak  długo 
poszukiwane  złoto,  zostało  znalezione  i  dostało  się  w  ręce  znienawidzonego  przez  niego 
chłopca. 

Miłosierny  i  tak  obszedł  się  z  nim  łaskawie;  zmiażdżone  nogi  nie  bolały.  Zasnął  nie 

westchnąwszy nawet. 

Opowiedzieliśmy jego żonie, o tym, co się stało. Nie chciała go widzieć i dobrze zrobiła. 

My dwaj wykopaliśmy mu grób i zmówiliśmy modlitwę. 

Mały  Jeleń  wnet  odjechał.  Nie  można  go  było  zatrzymać,  a  kiedy  ciężko  doświadczona 

kobieta, zaoferowała mu część złota, powiedział dumnie: 

— Zatrzymaj  twój  proszek!  Apacz  wie,  gdzie  można  znaleźć  dużo  złota,  ale  nie  mówi  o 

tym nikomu i gardzi nim. Wielki Duch nie po to stworzył człowieka, aby był bogaty, ale po 
to, aby był dobry. Oby teraz ci przyniósł tyle szczęścia, ile dotąd doznałaś cierpienia! 

Wsiadł na konia i odjechał. 
Nazajutrz  po  południu  my  też  opuściliśmy  okolicę,  zabierając  Józefa  i  jego  matkę.  Stara 

szkapa  wiozła  złoto  oraz  resztki  dobytku  kobiety  i  syna.  Kasztan  wiózł  kobietę,  a  mój 
gniadosz chłopca. Will i ja kroczyliśmy obok. W najbliższym miasteczku, gdzie matka i syn 
mogli  poczekać  na  lepszą  sposobność,  pożegnaliśmy  się  z  nimi.  Pożegnaliśmy  się  z  ludźmi, 
których  trąba  powietrzna  tak  ciężko  doświadczyła,  ale  też  przyniosła  im  środki  na  lepszą 
egzystencję. 

background image

K

ANADA

–B

ILL

 

background image

S

ZULER

 

 
Kolorado, zająwszy wygodną pozycję, zaczął opowiadać, podczas gdy pozostali traperzy w 

napięciu słuchali jego słów. 

— Tak,  jest  tak,  jak  mówię.  Nie  było  w  Stanach  Zjednoczonych  nigdy  większego  drania 

niż Kanada–Bill. Mam z nim porachunki, całą wielką, zapisaną do końca księgę długów. Jest 
tak znany, że nawet w starym kraju pisały o nim  gazety, o  czym się dowiedziałem. Nikomu 
jednak nie dał się tak we znaki, jak mnie. 

Najchętniej zostawia się takie krwawe historie w spokoju, ale skoro już tu, u matki Thick 

opowiadamy sobie, to spełnię waszą prośbę. Wiecie panowie, Stany są osobliwym krajem, w 
którym  to,  co  największe  jest  tuż  obok  najmniejszego,  a  dobro  tuż  koło  zła  i  mówię  wam 
trzykrotnie  się  spotkałem  z  tym  człowiekiem  o  złej  sławie  i  za  każdym  razem  obecny  był 
również najzacniejszy, jakiego mamy: Abraham Lincoln, prezydent. 

Właściwie pochodzę z Kentucky, ale byłem jeszcze chłopcem, który ledwo umie trzymać 

strzelbę,  jak  się  przenieśliśmy  do  Arkansas,  aby  zobaczyć,  czy  ten  kraj  faktycznie  jest  taki 
dobry,  jak  go  opisywano.  Mówiąc  my,  mam  na  myśli:  rodziców,  mnie  i  sąsiada  Freda 
Hammera  z  jego  dwiema  córkami  Mary  i  Berty.  Byli  Niemcami  przybyłymi  do  Stanów 
niedawno.  Niech  mnie  tu  na  miejscu  wysmarują  smołą  i  oblepią  pierzem,  jeśli  w  całym 
naszym  kraju  są  ładniejsze  i  lepsze  dziewczyny  od  tych  niemieckich  panien.  Dorastaliśmy 
razem,  czyniliśmy  sobie  wszelkie  możliwe  uprzejmości,  aż  tu  pewnego  dnia  ocknąłem  się  i 
doszedłem do wniosku, że Mary nie jest stworzona do niczego innego, jak tylko do tego, by 
zostać moją żoną. 

No,  możecie  sobie  wyobrazić,  że  nie  przestawałem  o  tym  myśleć  i  tak  szybko  jak  to 

możliwe,  wszystkim  roztrąbiłem.  No  i  dobrze,  sprawdziło  się  co  do  joty:  Mary  nawet  do 
głowy  nie  przyszło,  abym  mógł  być  kimś  innym  niż  jej  mężem.  Rodzice  się  zgadzali, 
troszczyli się i starali o to, aby nas utrzymać w należytym porządku. 

To było życie jak w niebie, panowie i każdemu z was serdecznie bym życzył, aby miał tak 

szczęśliwe dni. Niechby tylko trwały dłużej niż w moim przypadku. 

Pewnego dnia poszedłem do lasu, aby sobie wyciąć sporą ilość drążków na płot. Wtem zza 

jodeł wyjechał ktoś konno, zatrzymując chabetę tuż przy mnie. 

— Good day, boy! Jest tu w pobliżu jakaś farma? — spytał. 
— Dwie, a dalej jeszcze jedna, każdy tam znajdzie schronienie — odpowiedziałem. 
— Gdzie jest najbliższa? 
— Chodź pan, zaprowadzę! 
— Nie trzeba. Jest pan tu zajęty, a jak się dowiem, w którym kierunku, nie zabłądzę. 
— Skończyłem już. Chodź pan! 
Mężczyzna  był  jeszcze  młody,  może  dwa,  trzy  lata  starszy  ode  mnie,  nosił  prawie  nowy 

strój  traperski  z  jeleniej  skóry,  miał  świetną  broń  i  konia  tak  rześkiego,  jakoby  go  dopiero 
wyprowadzono  zza  ogrodzenia.  Zaiste,  nie  miał  za  sobą  długiej  drogi,  bo  zarówno  on,  jak  i 
jego  koń  nie  wyglądaliby  tak  świeżo.  Byłoby  wręcz  niegościnnie,  gdybym  go  spytał  o 
nazwisko lub inne sprawy, kroczyłem więc obok jego konia milcząc, aż sam zaczął: 

— Jak daleko jest do najbliższego sąsiada, boy? 
— Przez góry pięć, a przez rzekę siedem mil. 
— Jest pan tu od dawna? 
— Niezbyt. 
— A pana nazwisko, boy? 
Co  miało  znaczyć  to  boy?  Nie  byłem  przecież  już  chłopcem,  który  nosi  jeszcze 

podkolanówki. Uprościłem całą sprawę, jak się tylko dało: 

— Kroner. 

background image

— Kroner?  Pięknie!  Nazywam  się  William  Jones  i  mieszkam  w  Kanadzie.  Kim  jest 

właściciel drugiej farmy, o której pan mówił? 

— Niemcem. Nazywa się Fred Hammer. 
— Ma synów, boy? 
— Dwie córki. 
— Ładne? 
— Nie wiem, boy. Niech je pan sam obejrzy! 
Zezłościło go to, że również nazywałem go chłopcem, wyraźnie to widziałem. Nie odezwał 

się więcej, aż pod samą bramę farmy. 

— Kogo  tu  prowadzisz,  Tim?  —  spytał  ojciec,  stojący  właśnie  na  podwórzu  i  karmiący 

indyki. 

— Nie wiem kim jest mister William Jones z Kanady. 
— Welcome, sir! Zsiądź pan i wchodź! 
Podał  mu  rękę,  zaprowadził  do  izby,  a  mnie  kazał  zatroszczyć  się  o  konia.  Gdy 

skończyłem  i  poszedłem  za  nimi,  obcy  stał  przed  Mary,  która  w  czasie  mojej  nieobecności 
przyszła z wizytą i szczypał ją w policzki, mówiąc: 

— Ależ z pani miła i ładna panna! 
Zarumieniła  się  z  powodu  tej  zuchwałości,  ale  natychmiast  wyrzuciła  z  siebie  właściwe 

słowa: 

— Może łyczek whisky za wiele, sir? 
— Chyba nie, bo na prerii nie ma takiej rozkoszy. 
Chciał  ją  objąć,  ale  go  odepchnęła,  aż  się  zatoczył,  że  o  mało  nie  przewrócił  krzesła, 

którego się próbował przytrzymać. 

— Zounds, ależ z pani rezolutna kobieta. Może innym razem będzie pani łaskawsza! 
To mnie zezłościło, podszedłem i pokazałem mu pięść. 
— Ta  panna,  to  moja  narzeczona  i  kto  ją  dotknie  bez  mojego  pozwolenia,  ten  się  może 

nabawić kilku siniaków. Tu u nas, gościnność jest rzeczą świętą, a kto o tym zapomina, tego 
się odpowiednio traktuje, boy! 

— Do diabła, ależ pan umie przemawiać, chłopcze! A więc, ma pan już narzeczoną? Well, 

to się wycofuję! 

Powiesił strzelbę na ścianie i tak się rozgościł, jakoby należał do rodziny. Ten rudowłosy 

nie  podobał  się  ani  mnie,  ani  ojcu.  Również  matka  nie  wiedziała,  co  z  nim  począć.  Nie 
wydawał  się  jednak  być  tym  zmartwiony  i  zachowywał  się  tak,  jakby  nikt  nie  miał  nic  do 
gadania,  a  kiedy  wieczorem  Fred  Hammer  i  Betty  wpadli  na  godzinkę,  chełpił  się, 
opowiadając o przygodach, jakie rzekomo przeżył na prerii. 

Stawiam dziesięć bobrowych skór za jedną króliczą, że facet nie postawił stopy na prerii. 

Na  to  jego  strój  był  zbyt  schludny.  Daliśmy  mu  też  to  odczuć,  a  on  by  się  wydostać  z 
potrzasku i skierować rozmowę na inny temat, sprytnie sięgnął do kieszeni, wyciągając talię 
kart. 

— Chętnie gracie, panowie? — zapytał. 
— Czasami  —  rzekł  ojciec.  —  Sąsiad  Fred  pochodzi  z  Niemiec,  gdzie  się  gra  w  bardzo 

interesującą  grę,  która  się  nazywa  skat.  Nauczył  nas  i  czasami  wieczorami  mamy  rozrywkę, 
kiedy nie mam nic lepszego do roboty. 

— Słyszał pan może o grze, która się tam nazywa „grą w trzy karty”, mister Hammer? — 

zapytał Jones. 

— Nie. 
— Tutaj  nazywa  się  to  three  carde  monte  i  jest  to  najlepsza  z  gier.  Widziałem  ją,  co 

prawda, tylko raz i muszę się jej uczyć, ale pokażę wam. 

To  prawda,  ta  three  carde  monte  wszystkim  się  spodobała  i  niebawem  tak  się 

wciągnęliśmy,  że  nawet  kobiety  odważyły  się  postawić  kilka  centów.  Rzeczywiście 

background image

wyglądało na to, że Jones się na tym nie znał. Wygrywaliśmy i nie trwało długo, jak musiał 
sięgnąć  po  sztuki  złota,  których  miał  przy  sobie  całe  mnóstwo.  Staliśmy  się  odważniejsi  i 
postawiliśmy  więcej.  Szczęście  zaczęło  się  wahać  tak,  że  straciliśmy  to,  co  wygraliśmy  i 
musieliśmy  sięgnąć  po  własne  pieniądze.  Kobiety  już  dawno  skończyły  grać,  i  ja  też  się 
wycofałem.  Ojciec  i  Fred  Hammer  chcieli  odzyskać  swoje  pieniądze,  więc  stawiali  coraz 
wyższe  sumy  i  mimo  moich  ostrzeżeń  i  próśb  pań,  gra  zaczynała  przybierać  coraz  gorszy 
obrót. 

Zauważyłem nagle jakiś podejrzany ruch Jonesa, Natychmiast złapałem go za lewe ramię i 

wyciągnąłem mu z rękawa trefla. Grał czterema kartami. Był szulerem. Zerwał się. 

— Co pana obchodzi moja karta, boy? — krzyknął wściekły. 
— Tyle  samo,  co  nas  obchodzą  nasze  pieniądze,  sir  —  odpowiedział  ojciec,  zagarniając 

całą wygraną, leżącą przed Jonesem. 

— Dawać dolary! Są moje, a kto je weźmie, ten jest złodziejem! 
— Stop, sir! Kto oszukuje w karty jest oszustem i musi oddać, to co zabrał. Idź pan spać, a 

jutro rano odjedź stąd! Tylko gościnność powstrzymuje mnie od tego, aby panu pokazać, jak 
się uczciwie gra w three carde monte. 

— Pańska  gościnność?  Nie  pozostanę  tutaj  ani  chwili  dłużej.  Opuszczę  pana  dom 

natychmiast, jak tylko dostanę skradzione pieniądze! 

— Well. W najmniejszym stopniu nie będę się sprzeciwiał pana odejściu. Idź pan, skąd pan 

przybył,  choć  z  pewnością  nie  jest  to  preria.  Pańską  kasę  dostanie  pan  z  powrotem,  ale  z 
naszych pieniędzy ani pensa. Tim, wyprowadź jego konia przed bramę! 

— W  porządku!  Tego  chcecie?  No  to  poznacie  Kanada–Billa!  Sięgnął  po  nóż.  Wtedy 

podniósł się też Fred Hammer i położył mu rękę na ramieniu. Miał potężną posturę i zwykle 
milczał,  ale  kiedy  już  powiedział  słowo,  wtedy  było  dokładnie  wiadomo,  jakie  jest  jego 
zdanie. 

— Weź  pan  to  łapsko,  człowieku,  bo  rozgniotę  pana  w  mych  dziesięciu  palcach,  niczym 

piernik — ostrzegł. — Weź pan swoją kasę, pakuj się pan stąd i niech pan nam się już nigdy 
nie pokazuje na oczy! Jesteśmy uczciwymi ludźmi i wiemy dobrze, jak pokazać osobie pana 
pokroju, drogę do raju. 

Jones  zauważył,  że  się  znalazł  w  kłopotliwej  sytuacji.  Musiał,  dla  świętego  spokoju, 

poddać się. 

— No to dajcie! Ale zapamiętajcie sobie tę three carde monte. Jeszcze za to zapłacicie! 
— Pańskie pogróżki są  dla nas niczym pajęczyna w powietrzu. Odlicz sąsiedzie, a potem 

niech się wynosi! 

Dostał to, czego chciał i odszedł. Będąc przy drzwiach, jeszcze się odwrócił, grożąc: 
— Więc pamiętajcie! Przyjdę po pieniądze i… i porozmawiam z tą piękną miss! 
Mieliśmy  zamiar  na  miejscu  poczęstować  go  kulą!  W  jakiś  czas  później  musiałem 

pojechać  w  dolinę  do  Little  Rock,  aby  kupić  różne  rzeczy  na  wesele.  W  drodze  powrotnej 
bardzo się śpieszyłem, więc jechałem nawet nocą, tak, że rankiem przybyłem do farmy. Była 
zamknięta i nie było ani koni ani bydła. Zmartwiony pośpieszyłem do Freda Hammera, ale u 
niego  zastałem  to  samo.  Ogarnął  mnie  niesamowity  strach.  Poganiając  konia  ostrogami, 
pędziłem  w  górę  do  sąsiada  Holborna.  Mieszkał  jak  wcześniej  powiedziałem  Kanada–
Billowi, w odległości pięciu mil. Przebyłem tę trasę w niecałą godzinę. Kiedy przed domem 
zsiadłem z konia, ze środka wybiegły Betty i matka. 

— Na  Boga!  Co  się  stało?  —  zapytałem.  Lamentując  i  szlochając,  opowiedziały  mi  co 

zaszło. Betty wraz z ojcem łamała kolby kukurydzy, a Mary została sama w domu. Pole było 
dość  daleko  od  domu,  ale  wydawało  im  się,  jakby  stamtąd  słyszeli  stłumiony  kobiecy  głos. 
Zerwali się, ale gdy nadbiegli zobaczyli tylko jak odjeżdża grupa mężczyzn, z których jeden, 
miał  ułożoną  przed  sobą  w  poprzek  siodła,  spętaną  dziewczynę.  Napadli  w  środku  dnia, 
uprowadzając  moją  narzeczoną.  W  domu  wszystko  było  w  nieładzie.  Zniknęły  pieniądze, 

background image

ubrania  i  broń  wraz  z  amunicją,  konie  zaś  przepędzono  zza  ogrodzenia,  aby  uniemożliwić 
natychmiastowy pościg. 

Fred Hammer pobiegł do mojego ojca. Tu też nie było koni. Z trudem złapano dwa. Obaj 

mężczyźni  się  uzbroili,  zaś  matka  i  Betty  musiały  dosiąść  koni.  Zamknięto  farmy,  a  bydło  i 
cały inwentarz popędzono do Holborna. Sąsiad też wziął w rękę swą strzelbę, dosiadł konia i 
cała trójka, nie tracąc czasu, pojechała za rabusiami. Dla mnie zostawili wiadomość, abym po 
powrocie, natychmiast do nich dołączył. 

— W jakim kierunku pojechali? — spytałem. 
— W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, żebyś nie pobłądził. 
Zmieniłem  konia  i  ruszyłem.  Często  opowiadano  o  bandzie  bushheadersów,  która 

grasowała od środkowej części Arkansas aż po obszar Missouri, nigdy jednak nie pokazała się 
blisko nas. Czyżby Kanada–Bill ich namówił, aby mu pomogli się zemścić? 

Umówione  znaki  odnajdywałem  łatwo.  Co  jakiś  czas  odłamywano  gałąź  lub  robiono 

nacięcie  na  korze  drzew,  tak,  że  bez  długiego  postoju,  szybko  zmierzałem  przed  siebie. 
Trwało  to  do  wieczora,  a  wtedy  ciemność,  zmusiła  mnie  do  postoju.  Przywiązałem  konia  i 
owinąłem się kocem. Wierzchołki drzew szumiały nade mną, we mnie zaś szalała burza. Nie 
mogłem ani zasnąć, ani zaznać spokoju. Już o świcie podjąłem dalszą jazdę i przed południem 
dojechałem  do  miejsca,  gdzie  ojciec  z  pozostałymi  rozbił  obóz.  Popiół  z  ich  ogniska  był 
wilgotny  od  rosy,  pewny  znak,  że  też  wcześniej  wyruszyli.  Tak  jechałem  aż  do  ujścia 
Kanadian.  Las  był  tu  gęstszy,  znaki  coraz  wyraźniejsze  i  świeższe.  W  pośpiechu  pędziłem 
przed  siebie,  zaś  mój  poczciwy  koń  nie  wykazywał  jeszcze,  mimo  uciążliwej  jazdy,  śladu 
zmęczenia. 

Wtem  usłyszałem  donośny,  niski,  męski  głos,  rozchodzący  się  potężnym  echem  po  lesie. 

Mówił  po  angielsku,  musiał  to  więc  być  biały,  który  na  dodatek  był  wielce  nieostrożny. 
Skierowałem konia w to miejsce, gdzie się zatrzymał. Jak myślicie, kogo zobaczyłem? 

Na starym pniu, na środku małej polany stał mężczyzna, wymachując rękami w powietrzu 

i  wygłaszając  mowę  do  rosnących  sykomor  i  hikor;  mowę,  której  nie  wygłosiłby  lepiej  i 
piękniej  na  camp–meetingu.  Jestem  dość  stanowczy  i  nie  dbam  o  to,  co  mi  się  obiecuje,  ale 
ten  mężczyzna  miał  głos  i  sposób  wyrażania,  który  tamował  mój  śmiech,  jakim  bym  był 
wybuchnął w innym przypadku, gdyż wydawało mi się to cholernie dziwne, że ktoś w środku 
puszczy, wygłasza kazanie chrabąszczom i moskitom. 

Już  z  daleka  mogłem  zobaczyć  jego  twarz.  Był  wysoki  i  silny,  krzepki  i  muskularny,  jak 

prawdziwy  Jankes,  miał  ostro  wysunięty  nos,  lśniące,  uczciwe  i  szczere  oczy,  szerokie, 
wydatne  usta,  kanciastą  brodę  i  sprawiał  wrażenie  dobrodusznego,  a  zarazem  przebiegłego  i 
podstępnego, w zależności od tego co chciał osiągnąć. 

Przed pniem, na którym stał, leżała potężna siekiera, dobra strzelba i kilka innych rzeczy, 

które  w  tych  stronach  są  niezbędne.  Widać  było,  że  mężczyzna  ćwiczył  wygłaszanie 
przemówień.  Był  zapewne  selfmademanem,  który  wie  jak  wyrzeczeniem,  walką  i  pracą, 
osiągnąć  lepsze  stanowisko,  lepsze  od  tego,  jakie  oferuje  się  ludziom  Zachodu.  Słyszałem 
każde jego słowo. 

— Jak  myślicie?  Czy  niewolnictwo  jest  rzeczą  świętą  i  niezbędną?  Nie  można  go  znieść 

ani siłą, ani argumentacją? Czy ucisk człowieka, pogarda i gnębienie całej rasy ludzkiej to coś 
nietykalnego?  Czy  potrzebne  jest  okropne  prawo  własności,  podczas  gdy  siła  robocza  za 
dobrą zapłatę o wiele lepiej pracuje? Nie chcecie słuchać o powodach i uznać gwałtu? Więc 
dobrze,  podam  wam  racje,  a  jeśli  im  nie  pozwolicie  obowiązywać,  to  powstanie 
niezaprzeczalny  gwałt.  Ten  gwałt  obali  kiedyś  murzyński  pejcz.  Wyrwie  z  serca  chciwość, 
zniszczy i zmiażdży wszystko, jeśli ktoś się waży temu przeszkodzić. Mówię wam, nadejdzie 
czas,… 

Przerwał,  bo  zauważył  mnie.  Natychmiast  zszedł  z  pnia,  podniósł  strzelbę  gotową  do 

strzału i zawołał: 

background image

— Stop, człowieku, ani kroku dalej! Kim pan jest? 
— Pshaw!  Odłóż  pan  tę  pukawkę!  Nie  mam  ochoty  pana  pożreć,  ani  też  dostać  kulki  z 

ołowiu — odpowiedziałem. 

Długie, przenikliwe spojrzenie zaiste go przekonało o moich pokojowych zamiarach. Zdjął 

strzelbę, skinął głową i wezwał mnie: 

— Well! To podejdź pan i powiedz kim jesteś! 
— Nazywam  się  Tim  Kroner,  sir,  i  od  wczoraj  jadę  wzdłuż  rzeki,  aby  wytropić  bandę 

bushheadersów, która porwała mi narzeczoną. 

— A  ja  nazywam  się  Lincoln,  Abraham  Lincoln.  Przychodzę  z  gór  i  chcę  sobie  tu 

zbudować tratwę, aby sprzedawać drewno na południu. Jestem tu dopiero od godziny. Mówi 
pan, banda bushheadersów, która porwała pańską narzeczoną? Jak silni są? 

— Jest ich dziesięciu, może dwunastu. 
— Konno? 
— Tak. 
— Bounce!  Całkiem  niedawno  przeciąłem  ślad,  właśnie  z  taką  ilością  koni,  a  podobny 

widziałem tu, zupełnie blisko, ale wydawało mi się, jakby ten ostatni, wskazywał tuzin kopyt 
mniej. 

— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną pojechali za nimi. 
— Zgadza się! Jest was więc czterech na dwunastu. Chce pan moich rąk? 
— Chętnie, jeśli mi ich pan użyczy. 
— Dobrze. Come on! 
Wziął  swoje  rzeczy,  przerzucił  strzelbę  na  jedno  ramię,  a  siekierkę  na  drugie.  Potem 

podążył przodem, jakby samo przez się było zrozumiałe, że muszę iść za nim. 

— Dokąd,  sir?  —  pytam,  gdyż  skierował  się  pod  pewnym  kątem  do  mojej  poprzedniej 

drogi. 

— Za  mężczyznami,  a  gdzieżby  inaczej?  Kawałek  dalej  w  górę,  bushheadersi  skierowali 

się na północ od rzeki, a my skrócimy drogę, jeśli już teraz to uczynimy. 

Miał  tak  swoisty,  pewny  sposób  bycia,  że  nawet  mi  nie  przyszło  do  głowy,  aby  mu  się 

sprzeciwić.  Pozwalałem  mu  zatem  prowadzić,  trzymając  konia  tuż  za  nim.  Miał  długi, 
zdecydowany  krok.  Rzadko  się  taki  spotyka  i  gdybym  nie  był  konno,  to  z  pewnością 
kosztowałoby mnie to wiele wysiłku, aby mu towarzyszyć. Trwało to pewien czas, po czym 
stanął, pokazując na ziemię. 

— Tu  znów  są  ślady.  Dwa,  sześć,  dziewięć,  jedenaście,  piętnaście  koni!  Kiedy  przedtem 

przecinałem trop, śladów było tylko dwanaście. Pańscy ludzie więc też już przeszli i to przed 
niecałym kwadransem, bo ugięte źdźbła jeszcze się nie podniosły. Niech  pan popędzi konia, 
abyśmy ich wnet dogonili! 

Gwałtownymi krokami szedł przed siebie. Niesamowite. Musiałem wejść w lekki kłus, aby 

nie zostać w tyle. 

Las już dawno się skończył i przeszedł w niskie krzewy. Doszliśmy teraz na jasną, otwartą 

polanę,  która  wrzynała  się  od  strony  prerii,  głęboko  w  zagajnik.  W  dali  jednak  znów 
zauważyliśmy  gęsty  pas  potężnych  drzew,  a  między  nimi  i  nami  poruszało  się  trzech 
jeźdźców, jeden za drugim, według indiańskiego zwyczaju. 

Słońce  zniknęło.  Kończył  się  dzień,  ale  mogliśmy  ich  dokładnie  rozpoznać.  Lincoln 

podniósł ramię. 

— Są tam. Go on! 
Rzucił się długimi krokami przed siebie, kładąc punkt ciężkości stale na jedną nogę, kiedy 

zaś  ta  się  zmęczyła,  zmieniał  na  drugą.  To  jedyny  sposób,  aby  długo  wytrzymać  taki  bieg. 
Odległość między nami, a nimi szybko malała, a jako, że nas zauważyli i przystanęli, wkrótce 
ich dogoniliśmy. 

— Nareszcie Tim! — zawołał ojciec. — Kim jest ten człowiek? 

background image

— Niejaki  mister  Abraham  Lincoln,  którego  spotkałem  nad  rzeką,  a  który  chce  nam 

pomóc.  Ale  nic  nie  opowiadajcie,  wiem  już  wszystko.  Naprzód!  Musimy  doścignąć 
bandytów! 

— Są  już  niedaleko.  Zapewne  będą  chcieli  w  lesie  rozbić  obóz.  Naprzód!  Abyśmy  w 

mroku nie zgubili ich śladów! 

Wszystko  toczyło  się  dalej.  Jechaliśmy  bez  słowa  z  nożem  trzymanym  luźno  w  ręce  i 

strzelbą  gotową  do  strzału.  Gdy  dojechaliśmy  do  pierwszych  drzew  Lincoln  się  schylił,  aby 
dokładnie zbadać ślad. 

— Zobaczymy jeszcze raz, jak się sprawy mają, panowie! W ciemnościach lasu nie będzie 

tego widać. Tutaj te ślady kopyt są najgłębsze. Koń niesie większy ciężar niż inne. To będzie 
więc  ten,  który  taszczy  jeźdźca  i  dziewczynę.  I  spójrzcie,  kuleje.  Lewa  tylna  noga  uderza 
tylko czubkiem o ziemię. Będzie musiał odpocząć, więc muszą zsiąść z niego. 

— Well, sir, przyznaję panu rację — rzekł ojciec. — Szybko dalej, ludzie! 
— Stop! To byłby poważny błąd. Liczę, że są przed nami najwyżej o kwadrans i być może 

już rozbili obóz. Chcecie, aby konie nas zdradziły i popsuły nam tę piękną zabawę? 

— Słusznie, musimy zostawić konie. Ale gdzie? 
— Tam  po  drugiej  stronie  są  krzewy  dzikich  wiśni.  Tam  będą  bezpieczne,  jeżeli  im 

zwiążecie nogi. 

Tak  też  zrobiliśmy,  po  czym  pieszo  ruszyliśmy  znów  przed  siebie.  Lincoln  kroczył  z 

przodu.  Musieliśmy  go  oczywiście  uznać  naszym  dowódcą.  Nie  mylił  się.  Nie  uszliśmy 
daleko, a już poczuliśmy swąd i niebawem ujrzeliśmy jasny dym, który szukał ujścia między 
koronami drzew. 

Teraz  należało  unikać  nawet  najmniejszego  szmeru.  Szukając  osłony  za  drzewami  i 

przeskakując  błyskawicznie  przestrzeń  miedzy  nimi,  skradaliśmy  się  coraz  bliżej,  aż 
dostrzegliśmy  ogień  i  jedenastu  mężczyzn,  usadowionych  wokół  niego.  Między  nimi,  ze 
związanymi  rękami  i  nisko  spuszczoną  głową,  siedziała  Mary.  Nie  mogłem  znieść  tego 
widoku. Nie pytając nikogo o zdanie, podniosłem strzelbę. 

— Stój! — ostrzegł Lincoln. — Jednego brakuje i… 
Jednak  mój  strzał  huknął.  Kula  przeszyła  mężczyźnie,  w  którego  celowałem,  sam  środek 

czoła. Pozostali natychmiast się zerwali i sięgnęli po broń. 

— Ognia i atak! — komenderował Lincoln. 
Ten okrzyk mnie nie dotyczył, bo już odrzuciłem strzelbę, doskoczyłem do Mary i klęcząc 

przy niej, usiłowałem przeciąć rzemień, który wiązał jej ręce. 

— Tim, czy to możliwe? — zawołała. 
Nie posiadając się z radości, objęła mnie rękami tak, że prawie nie mogłem się ruszyć. 
— Puść, Mary, mamy co innego do roboty! — poprosiłem. Wyciągnąwszy nóż zerwałem 

się. Obok mnie,  Lincoln uderzał kogoś siekierką w głowę. Mężczyzna bezgłośnie osunął się 
na  ziemię.  Był  ostatnim  z  całej  jedenastki.  Strzały  padły  z  obu  stron  tylko  raz,  potem  zaś 
sięgnięto po noże. 

— Tim,  na  Boga!  —  zawołała  w  tym  momencie  Mary,  rzucając  się  w  moje  ramiona  i 

pokazując na drzewo. 

Spojrzawszy  w  tę  stronę,  dostrzegłem  lufę  karabinu,  skierowaną  właśnie  na  nas.  Strzelec 

stał ukryty za drzewem. 

— To za three carde monte! — zawołał ktoś. 
Jeszcze  zanim  mogłem  wykonać  jakikolwiek  ruch,  błysnęło.  Gwałtowne  szarpnięcie 

przeszło mi przez mięśnie ramienia, potem usłyszałem krzyk Mary. Puściła mnie i osunęła się 
na ziemię. Kula przeszyła mi ramię, a jej serce. 

— Atak! — zasyczał ktoś obok mnie. 
Był  to  ojciec.  Z  podniesioną  strzelbą  rzucił  się  w  stronę  drzewa,  a  ja  za  nim.  Błysnęło  z 

drugiej lufy. Postać, której nie mogłem dokładnie rozpoznać, uciekła. Ojciec, trafiony w pierś, 

background image

leżał  u  moich  stóp.  Prawie  oszalały  ze  złości,  rzuciłem  się  za  uciekającym.  Nie  mogłem  go 
już zobaczyć, ale pamiętałem kierunek. Już po kilku skokach dotarłem do miejsca, gdzie mieli 
uwiązane konie. Koni nie było. Końce naprędce poprzecinanych lass, tkwiły tuż przy kołkach 
w ziemi. Musiałem się z tym pogodzić, że mężczyzny już nie dogonię. Był konno, ja nie. 

Kiedy wróciłem na pole walki, ułożono już oba ciała obok siebie, a Lincoln zajęty był ich 

badaniem. 

— Nie ma już życia, panowie, nie ma ani śladu życia! — powiedział. 
Nie  mogłem  wydusić  słowa.  Fred  Hammer  też  nie.  Jest  taka  boleść,  która  zwęgla  serce, 

mimo  że  na  zewnątrz  nie  słychać  najmniejszego  dźwięku.  Lincoln,  zauważywszy,  że 
wróciłem, podniósł się i rzekł zły: 

— To by się nie stało, gdyby pan czekał ze strzałem na właściwy czas. Ta odrobina prochu 

i  ta  mała  kula,  przeznaczone  były  dla  pana.  Stracił  pan  narzeczoną  i  ojca,  i  byłoby  dobrze, 
gdyby pan innym razem był ostrożniejszy. 

— Może pan to udowodnić, sir? — zapytałem. 
— Udowodnić? Pshaw! Po śmierci dowody się kończą. Powinniśmy ich byli otoczyć i na 

sygnał  wystrzelić  z  naszych  strzelb  jednocześnie.  Każdy  z  nas  miał  dwururkę,  to  razem 
wynosi  dziesięć,  zanim  by  mogli  pomyśleć  o  obronie.  A  tego  waszego  three  carde 
montemana  
bylibyśmy  z  pewnością  podczas  otaczania  też  zdybali.  Nawet  by  nie  miał  czasu 
strzelić! 

 

*

 

*

 

 
— Panowie, to była prawdziwa nauczka, udzielona we właściwym momencie. Nigdy jej, i 

tego momentu, nie zapomniałem. Tego możecie być pewni!… 

background image

W

ICHRZYCIEL

 

 
Opowiadający,  westchnąwszy  głęboko,  zrobił  pauzę,  wycierając  ręką  twarz,  jakby  chciał 

zetrzeć to smutne wspomnienie. Potem wypił szklankę i zaczął od nowa: 

— Kiedy  zwierzyna  pędzi  przez  prerię  lub  skrada  się  cicho  przez  gąszcz,  to  nawet 

najmniejsze,  najdelikatniejsze  kopyto,  zostawi  ślad,  który  oko  trapera  zwykło  śledzić.  To 
oczywiście wiecie panowie. A gdy dni, miesiące i lata, jak burza przemijają człowiekowi lub 
też  wolno  i  podstępnie  czają  się  w  jego  wnętrzu,  wówczas  odbijają  się  ślady  na  twarzy  i  w 
sercu.  Wystarczy  tylko  iść  tymi  śladami,  aby  wytropić  wydarzenia,  które  z  dziecka  czynią 
właśnie tego, kim został. 

Ja chciałem być pilnym farmerem i pilnym farmerem chciałem pozostać, ale koleje mojego 

losu potoczyły się inaczej. Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka wzięła to sobie tak do serca, 
ż

e  wkrótce  zaczęła  chorować  i  umarła.  Nie  mogłem  dłużej  wytrzymać  tam,  gdzie  niegdyś 

byłem taki szczęśliwy. Sprzedałem więc tanio farmę Fredowi Hammerowi, który połączył ją 
ze swoją, zarzuciłem strzelbę na ramię i wyruszyłem na zachód, akurat na tydzień przedtem, 
jak Betty Hammer poślubiła pewnego Mulata, urodziwego chłopca i dzielniejszego niż to jest 
zwykle z kolorowymi. 

Wtedy  w  dark  and  bloody  grounds  panowało  ożywione  i  wesołe  życie,  lepsze  niż  dziś, 

mówię wam; możecie mi wierzyć. Czerwonoskórzy posunęli się znacznie dalej w głąb kraju 
niż to jest dzisiaj i dlatego trzeba było mieć oczy otwarte, aby się pewnego razu nie ułożyć do 
snu i obudzić się rankiem bez skalpu, w kramie wiecznych łowów. Ale, i to nie było jeszcze 
najgorsze,  bo  trzech,  czterech  i  więcej  Indian  można  trzymać  na  odległość,  ale  oprócz 
czerwonych,  pętała  się  tam  wszelkiego  rodzaju  biała  szumowina,  coś  takiego,  co  na 
wschodzie  określa  się  jako  runners  czy  loafers  lub  tak  jak  tramps,  którzy  ostatnio  stwarzali 
tyle  problemów  porządnym  ludziom.  Byli  oni  złośliwi  i  dostatecznie  przebiegli,  iż  należało 
ich się bardziej obawiać niż wszystkich Indian między Missisippi a oceanem razem wziętych. 
O jednym szczególnie dużo mówiono. Był tak zuchwałym szatanem, że opinia o nim dotarła 
nawet  do  krajów  europejskich.  Zgadnijcie,  o  kim  myślę?  Rzecz  jasna,  o  Kanada–Billu.  Ale, 
czy wiecie, że od urodzenia jest nikim innym, jak angielskim Cyganem? Przybył najpierw do 
Kanady i zajmował się tam, z całkiem dobrymi  wynikami handlem końmi, aż spostrzegł, że 
kartą  można  zarobić  znacznie  więcej.  Przerzucił  się  więc  na  three  carde  monte  i  zagroził 
najpierw  angielskim  koloniom,  aż  doszedł  do  takiego  mistrzostwa,  iż  mógł  się  odważyć 
również poza granicami oszukiwać rozsądniejszych Jankesów. 

Prowadził  swój  żywot  najpierw  na  północy  i  wschodzie,  ogołocił  najbardziej  cwanych 

gentlemenów  z  ostatniego  pensa,  a  potem  ruszył  na  zachód,  gdzie  poza  grą,  zajmował  się 
różnymi  sprawami,  które  dziesięć  razy  zaprowadziłyby  go  na  stryczek,  gdyby  nie  był  tak 
sprytny,  aby  za  każdym  razem  mieć  jakiś  dowód.  Czyż  w  moim  przypadku  nie  zrobił  tak 
samo? Ja wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca. Mogłem przysiąc tysiąc razy, ale czyż go 
widziałem, jak strzelał? Nie, i stąd niemożliwe było zwołać stosowny sąd. Ale nie daruję mu 
niczego,  tego  możecie  być  pewni.  Dobra  strzelba  jest  najlepszym  sędzią  i  dlatego  tylko 
czekałem na to, aż na mojej drodze kiedyś się z nim zetknę. 

Już od dawna nie byłem nowicjuszem w fachu,  miałem dobrą pięść, bystre otwarte oczy, 

zdrowe ciało, a za sobą kilka pełnych trudu i doświadczeń lat. 

Ostatnio byłem w górnym biegu Kansas na bobrach, miałem dobry łów, więc sprzedałem 

skóry  kompanom,  którzy  mi  towarzyszyli.  Poszukałem  więc  odpowiedniej  okazji,  by  się 
dostać  do  Missisippi,  bo  chciałem  na  jakiś  czas  udać  się  do  Teksasu,  o  którym  wtedy  tak 
wiele mówiono, że aż dźwięczało w uszach. 

Rzecz  jasna,  były  z  tym  niejakie  trudności,  bo  droga,  którą  musiałem  przebyć,  była 

diabelsko  niebezpieczna.  Creekowie,  Seminol,  Choctausi  i  Komańcze  zwalczali  się  między 

background image

sobą, traktując białego człowieka jak publicznego wroga. Należało zatem mieć otwarte oczy i 
uszy. Moja droga prowadziła przez sam środek obszaru walki, a ja byłem całkiem sam, a więc 
zdany  jedynie  na  własną  ostrożność  i  wytrwałość.  Brakowało  mi  nawet  konia. 
Przeszachrowali mi go kompani i stąd byłem zmuszony sunąć na moich starych mokasynach. 
Kierowałem  się  mniej  więcej  na  Smoky–Hill  i  według  moich  obliczeń,  byłem  już  niedaleko 
od Arkansas. Napotykałem na coraz więcej strumieni, które ciągnęły w stronę Arkansas i stąd 
natykałem się na całe mnóstwo gadów, które można spotkać tylko nad brzegami dużych rzek. 

Krocząc  tak  przez  las,  całkiem  nieoczekiwanie  natknąłem  się  na  ślady  ludzkich  stóp. 

Pochodziły od białego, gdyż palce stóp ułożone były na zewnątrz, a nie jak to bywa u Indian, 
do  wewnątrz.  Szedłem  tymi  śladami  z  największą  ostrożnością,  by  się  po  chwili,  ze 
zdziwieniem,  zatrzymać.  Rozległ  się  donośny  ludzki  głos,  a  ze  słów  zorientowałem  się,  iż 
musi tam być liczna rzesza słuchaczy. 

— Jak już uprzednio powiedział prokurator, panie i panowie, zgromadzeni przed składem 

sędziowskim, aby zobaczyć i usłyszeć, jak zachowuje się człowiek oskarżony za morderstwo. 
Teraz wreszcie kolej na mnie, obrońcę tegoż człowieka, i udowodnię wam, że jest niewinny. 
Muszę wam to powiedzieć, nazywam się Abraham Lincoln, i tylko wtedy przyjmuję mandat 
klienta, kiedy nabrałem całkowitego przekonania, iż nie jest to obrona łajdaka… 

Zbliżyłem się szybko. Rzeczywiście, między drzewami, zalśniła jasna powierzchnia rzeki, 

na wodzie zaś ujrzałem pierwsze belki rozpoczętej tratwy. Na niej stał Lincoln, nie z żadnym 
zgromadzonym tłumem  słuchaczy,  ale zupełnie sam, trzymając  w lewej ręce otwartą księgę, 
prawą zaś, wymachując w powietrzu, jakby łapał komary i ważki, igrające nad falami. 

Zauważył mnie, kiedy podszedłem do brzegu, ale zupełnie mu to nie przeszkadzało. 
— Good day, mister Lincoln! Czy mogę na chwilę do pana? 
— Któż to? By good, to mister Kroner, który się strzelał o narzeczoną! Zostań pan jeszcze 

ze  dwie  minuty  na  lądzie,  abym  mógł  skończyć  moją  mowę!  Bardzo  wiele  od  tego  zależy, 
abym ją skończył, bo mam uratować niewinnego, który ponoć popełnił morderstwo! 

— No to dalej! Do tego czasu usiądę! 
Mogę  wam  powiedzieć,  panowie,  mowa,  którą  wygłosił,  była  znakomita,  i  gdyby 

dotyczyła  rzeczywistości,  to  człowiek  zostałby  pewnie  uniewinniony.  Cały  przebieg  nie 
wydawał mi się w niczym śmieszny, gdyż szybko zauważyłem, że Lincoln przygotowywał się 
w tej dziczy do zawodu adwokata. Kiedy skończył, podbiegłem do niego. Wyciągnął do mnie 
rękę. 

— Welcome, mister Kroner! Jak się pan tu znalazł w starym Kansas? 
— Byłem jakiś czas w Kolorado i Spanish Peaks, miałem dobry łów bobrów, a teraz chcę 

się dostać w dół Missisipi, aby na jakiś czas odwiedzić Teksas. 

— Tak, dlaczego właściwie idzie pan na zachód, a nie został na farmie, gdzie wtedy, mimo 

tych dwóch zabitych, tak mi się podobało? 

Opowiedziałem mu, to co trzeba. Potrząsnął jeszcze raz moją dłonią. 
— Tak jest dobrze! Cierpienie jest trudnym towarzyszem i nie można się z nim przykuwać 

do jednego miejsca. Należy podążać w dal, odrzucić wszystko i wrócić, jako wolny człowiek. 
Ja  ciągle  jestem  tym,  czym  byłem  dawniej:  drwalem,  co  mnie  nic  nie  kosztuje.  Drewno 
zawożę tam, gdzie dostaję dobrego dolara. Ale to moja ostatnia tratwa, którą złączam. Potem 
pójdę na wschód i zobaczę, czy tam nie znajdę czegoś lepszego. Gdybym tu już był gotowy, 
to mógłby pan płynąć ze mną, niestety, zostanę tu jeszcze jakieś czternaście dni. 

— Nic nie szkodzi, sir! Jeśli to panu odpowiada, to jeszcze u pana zostanę. 
— Dla westmana tydzień czy dwa, nie gra roli, a jeśli mi pan pozwoli, abym panu pomógł, 

to skończymy za tydzień, co zapewne nie będzie panu przeszkadzać. 

— Zgadzam się na to, aby pan został i trochę mi pomógł, bo będzie to dla mnie korzystne 

też i z innych względów. Bowiem Indianie kręcą się tu niczym komary, a wtedy co dwóch to 

background image

nie jeden, jak pan zapewne wie. A może  ciągle,  chwyta pan za strzelbę na pięć minut przed 
czasem? 

— Bez obaw, sir! Tim Kroner już jest lepszy i nie przyniesie panu wstydu. 
— Well, mam nadzieję!  Ale brakuje siekiery, jeśli chce pan pomóc. Trzeba by było zejść 

do  Smoky–Hill,  aby  ją  przynieść  i  można  by  też  nabyć  przy  okazji  trochę  amunicji,  bo  się 
kończy. 

— Jak daleko jest w dół? 
— Dobre  dwa  dni,  Ale,  można  by  to  załatwić  szybciej  i  lepiej.  Uczepi  się  jeszcze  jedno 

pole do tratwy, aby miała silniejszy opór i dała się lepiej kierować, po czym popłynie w dół 
rzeki,  na  co  trzeba  niecały  dzień.  Pnie  zostawi  się  tam  na  dole,  aby  je  przyczepić  później  z 
tyłu. 

— To pójdę, i przyniosę czego nam trzeba. 
— Pan? Umie pan kierować tratwą? 
— Kiedy  ją  mam,  tak,  w  przeciwnym  razie,  nie.  Będzie  przecież  niewielka  i  potrzebny 

będzie tylko jeden człowiek. 

— Ale  droga  powrotna  jest  niebezpieczna,  jeśli  Indianie  nie  przerzucą  się  w  innym 

kierunku. Dziwię się, że mi tu jeszcze nie złożyli wizyty. 

— Jakoś to pójdzie, sir! Może pan na mnie polegać! 
— Dobrze.  To  niech  pan  odpocznie  po  wędrówce,  a  ja  zabieram  się  do  roboty,  bo  jutro 

tratwa musi być gotowa! 

— Nie jestem zmęczony i pomogę. 
— Bounce! Widzę, że stał się pan pożytecznym człowiekiem. Come on also, do pracy! 
Już  następnego  ranka  płynąłem  rzeką.  Była  wolna  i  miała  dobry  spadek,  więc  już  pod 

wieczór ujrzałem przede mną fort. Skierowałem się do brzegu, umocowałem belki i ruszyłem 
w stronę ogrodzenia, otoczonego solidnymi blokami, nazywanymi twierdzą. 

Przed  wejściem  stał  strażnik.  Przepuścił  mnie,  kiedy  mu  podałem  cel  wizyty.  W 

pierwszym budynku zaciągnąłem bliższych informacji. 

— To  musi  pan  osobiście  rozmawiać  z  pułkownikiem  Deeringem,  który  tu  dowodzi,  — 

odpowiedziano mi. — Jest po drugiej stronie, w budynku oficerskim. 

— Kto mnie zamelduje? 
— Zameldować? Człowieku, nie jest pan przed Białym Domem w Waszyngtonie, lecz na 

ostatnim posterunku przed granicą z Indianami. Nie czyni się tu zatem tego rodzaju zbędnych 
błazeństw!  Kogo  się  wpuszcza  przez  palisady,  ten  może  wetknąć  nos  tam,  gdzie  już  inni 
wścibili. 

Poszedłem  w  stronę  budynku,  który  mi  wskazano.  Wszedłem  do  pomieszczenia 

mieszkalnego,  gdzie  nikogo  nie  było.  Z  izby  obok  dobiegały  głosy,  pobrzękiwało  złoto  i 
srebro. 

Drzwi były uchylone. Zanim wszedłem, spojrzałem przez szparę, aby wiedzieć, z kim będę 

miał  do  czynienia.  Na  środku  pokoju  stał  z  grubsza  ciosany  stół,  przy  którym  przy  świetle 
ś

wiec  z  jeleniego  łoju,  siedziało  może  z  dziesięciu  oficerów  różnych  stopni,  grając  w  karty. 

Naprzeciw  pułkownika,  bo  on  to  zapewne  był,  siedział  Kanada–Bill.  Przed  nim  olbrzymia 
góra pieniędzy, złotego proszku i nuggetów. Rzucał trzy karty jak to miał w zwyczaju. 

Grali w three carde monte. 
Ż

aden  z  mężczyzn  mnie  nie  widział.  Ociągałem  się  z  wejściem,  zastanawiając  się  po 

prostu,  jak  się  przywitać  z  Billem.  Wtedy  zauważyłem  błyskawiczny  ruch,  jakim  i  onegdaj 
wrzucał czwartą kartę do rękawa. W okamgnieniu stanąłem za nim i złapałem go za rękę. 

— Przepraszam  panowie,  ten  człowiek  oszukuje!  —  rzekłem.  Chciał  się podnieść,  co  mu 

się jednak nie udało, bo  gdy lewą  ręką trzymałem go za  ramię, prawą tak mocno otoczyłem 
wokół szyi, że zaparło mu dech w piersiach i nie mógł się ruszyć. 

background image

— Oszukuje? — oburzył się pułkownik. — Udowodnij pan to! Kim pan jest i czego pan tu 

szuka? Jak się pan znalazł w tym pomieszczeniu? 

— Jestem  traperem,  sir,  i  przybywam,  aby  coś  nabyć  w  waszym  sklepie.  Znam  tego 

człowieka  bardzo  dobrze.  Nazywa  się  Wiliams  Jones  lub,  jeśli  drugie  nazwisko  jest  panom 
lepiej znane, Kanada–Bill. 

— Kanada–Bill?  Czy  to  prawda?  Przedstawił  się  tu  jako  Fred  Flater.  Niech  go  pan 

wreszcie puści! 

— Nie  wcześniej,  aż  was  przekonam,  że  mówię  prawdę.  Nie  gra  trzema,  lecz  czterema 

kartami. 

— Gdzie jest czwarta? 
— Wyciągnijcie mu ją z rękawa! 
Jeden z poruczników sięgnął, pokazując kartę. 
— Zounds,  ma  pan  rację!  Jesteśmy  panu  winni  wdzięczność,  bo  facet,  o  mało  co,  wyssał 

by z nas ostatniego centa. Niech go pan puści. Teraz będzie miał z nami do czynienia. 

— I też trochę ze mną. Zastrzelił mi dwie osoby, które były w mym życiu najważniejsze, a 

teraz winien być cicho, dokąd się z nim nie porachuję. 

— Czy to prawda? Jeżeli pan to może udowodnić, to koniec z nim! 
Puściłem  rękę.  O  mało  byłbym  go  udusił,  więc  gwałtownymi,  krótkimi  haustami  wciągał 

teraz powietrze, zanim w pełni sobie uświadomił swoje położenie. Potem się zerwał. 

— Czego…? 
Przerwał pytanie, gdyż dopiero teraz mnie ujrzał i rozpoznał. 
— To, czego chce od pana ten człowiek, to pan usłyszy — rzekł pułkownik. 
— Jest pan Williams Jonesem, Kanada–Billem? 
— Damn! Przestańcie z tym Kanada–Billem! Nie znam go, a nazywam się Fred Flater jak 

wam to już powiedziałem. 

— Też  dobrze!  Nazwisko  jest  nam  obojętne,  gdyż  nie  ono,  lecz  czyn,  będzie  sądzony. 

Oszukiwał pan!. 

— Ani mi to w głowie, sir! A może uważa się pan, albo ci gentlemeni, za kogoś, przy kim 

można by się ważyć na tego rodzaju sztuczki? 

— Jesteśmy  przyzwyczajeni  do  uczciwej  gry  i  zakładając,  że  nie  jest  pan  oszustem,  nie 

spoglądaliśmy panu na palce. Gdybyśmy wiedzieli z kim mamy do czynienia, nie udałby się 
panu taki kawał. 

— Nie może być mowy o kawale. Grałem uczciwie. 
— A karta w pańskim rękawie? 
— Nic mnie nie obchodzi. Nie wsadziłem jej tam. Widział pan to może, pułkowniku? 
— Sama panu tam wleciała! 
— Może mi ją wsadzono. Ten, kto mnie trzymał za ramię, będzie być może wiedział, jak 

się tam znalazła. 

Nie mogłem inaczej. Podniosłem rękę i uderzyłem go pięścią w głowę, aż padł na krzesło. 
— Dobry  cios,  mister  —  stwierdził  pułkownik,  śmiejąc  się,  —  ale  niech  pan  lepiej 

przestanie. To nie jest konieczne. Już go dostaniemy w swoje ręce tak, że będzie miał dość. 

— Żądam, aby mnie pan chronił przed tego  rodzaju atakami, sir —  rzekł Jones, próbując 

się powoli podnieść. — Oskarżam tego człowieka, że mi wyczarował kartę z rękawa. 

— Tak,  tę  samą,  którą  kilka  sekund  temu,  pan  nam  pokazał.  Niech  się  pan  przynajmniej 

nie ośmiesza! Jak sądzicie, przyjaciele, czy uważacie owego mister Janesa, czy też Flatera, za 
winnego? 

— Oszukiwał, nie ma co do tego wątpliwości! — zabrzmiało wokół. 
— To wymierzmy mu wyrok i to na miejscu! 
Odeszli na stronę, aby się naradzić. Kanada–Bill się zdradził. Spojrzał najpierw na leżący 

jeszcze  przed  nim  stos  pieniędzy,  a  potem  na  otwarte  okno.  Szybkim  ruchem  sięgnął  po 

background image

monety,  zabierając  ich  tyle,  na  ile  pozwolił  mu  pośpiech,  po  czym  doskoczył  do  okna. 
Natychmiast podniosłem strzelbę. 

— Stop, mister Jones! Jeszcze krok, a jest pan zimny! — zawołałem. 
Obejrzał się i widząc, ze sprawa jest poważna, zatrzymał się. 
— Liczę do trzech. Jeżeli pieniądze nie znajdą się na swoim miejscu, to dam ognia. Raz… 
Z ociąganiem ruszył w kierunku stołu. 
— Dwa… Odłożył pieniądze. 
— Tak, teraz pan usiądzie i spokojnie poczeka na to, co się teraz stanie! 
Opuściłem  lufę  strzelby.  Oficerowie  skończyli  się  naradzać  i  podeszli  bliżej.  Pułkownik, 

ś

miejąc się, ponownie podał mi rękę. 

— Niezły z pana facet, mister!.. tak, jak się pan właściwie nazywa? 
— Tim Korner, sir! 
— No  więc,  mister  Korner,  niezły  z  pana  facet.  Szkoda,  że  nie  służy  pan  w  moim 

regimencie. 

Zwracając się w stronę Janesa, kontynuował: 
— Dostanie pan za pański żart pięćdziesiąt solidnych batów na gołą skórę i mam nadzieję, 

ż

e dobrze to panu zrobi! 

— Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny i nie zasłużyłem na nie! 
— Well,  mylord,  to  dostanie  je  pan  za  niewinność,  a  kiedy  je  pan  już  dostanie,  to  będzie 

pan to musiał uznać. Gdyby pan potem zechciał u prezydenta Stanów Zjednoczonych złożyć 
skargę,  to  wypiszę  panu  w  tym  celu  kredyt  na  dalsze  pięćdziesiąt  albo  sto.  Poruczniku 
Welhurst, wyprowadź go pan na podwórze i zatroszcz się, aby dostał to, co mu się należy. W 
całości! 

— Może  pan  całkowicie  na  mnie  polegać,  pułkownik!  —  rzekł  młody  oficer  podchodząc 

do Jonesa. — Go on, pięćdziesiątka czeka na dworze! 

— Nie ruszę się z miejsca. Domagam się swoich praw! — zawołał Jones. 
Pułkownik obrócił się na pięcie. 
— Nie  jest  zadowolony  ze  swego  przydziału,  poruczniku.  Daj  mu  pan  dziesięć  więcej, 

więc sześćdziesiąt! Mogę to powiedzieć, a odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli jeszcze 
nie pójdzie, to dostanie za każdą minutę dalsze dziesięć! 

— No więc? — zapytał porucznik, spoglądając na niego groźnie. 
— Muszę  pójść,  ale  na  pewno  nie  zapomnicie  tych  three  carde  monte,  bo  zwrócę  się  do 

sędziego, o czym w tej chwili nikt z was nie myśli! 

Poszedł przodem, zaś oficer za nim, z gotowym do strzału rewolwerem. Pułkownik znów 

zwrócił się do mnie. 

— Co  z  tym  morderstwem,  sir?  Jeśli  pańskie  dowody  są  wystarczające,  to  na  miejscu 

zwołamy  sąd  i  poślemy  go  na  stryczek.  Wie  pan  na  jakim  terytorium  się  znajdujemy,  i  że 
mam prawo załatwić to krótko i węzłowato. 

Opowiedziałem mu to, co konieczne. 
— To  stoi  na  glinianych  nogach,  jak  słyszę  —  stwierdził  oficer.  —  Musimy  mieć  albo 

zeznanie,  albo  przynajmniej  dobrego  świadka,  na  którym  można  by  polegać.  Daję  panu 
słowo,  gdy  go  przesłucham  powie,  że  nazywa  się  Fred  Flater,  i  że  pana  nie  zna.  A  widzieć 
przecież  pan  nie  widział,  że  ten  który  strzelał,  to  Kanada–Bill,  zatem  nawet  nie  umie  pan 
udowodnić, że był u bushheadersów. Zrobię co w mojej mocy. Obiecuję to panu, ale dobrze 
wiem, że będziemy go musieli puścić. Cała reszta, to już oczywiście pańska sprawa. Jak tylko 
on i pan opuścicie fort, będzie pan mógł bez przeszkód porozmawiać z nim na swój sposób! 

Po  chwili  Kanada–Billa  znów  został  wprowadzony.  Jego  wygląd  był  straszny.  Z 

podbiegłymi  krwią  oczami  spoglądał  wokół,  próbując  zapewne  zapamiętać  rysy  każdego  z 
osobna.  Pułkownik  rozpoczął  przesłuchanie,  które  wkrótce  doprowadziło  do  spodziewanego 
efektu. 

background image

— Oddajcie mu wszystko, co miał przy sobie i  wyślijcie  go pod eskortą w górę rzeki, na 

odległość pięciu mil od fortu. Obojętne, czy nazywa się Fred Flater czy William Jones. Niech 
nie zostaje chwili dłużej w naszych granicach! 

Tak brzmiał końcowy werdykt pułkownika. Potem zwrócił się do mnie: 
— Jest  pan  naszym  gościem,  tak  długo  jak  się  panu  spodoba,  mister  Kroner,  i  niech  pan 

weźmie  z  naszego  magazynu  za  darmo  wszystko,  czego  pan  potrzebuje.  A  może  chce  pan 
natychmiast wyruszyć za tym człowiekiem? 

— Tak, gdyby go pan był posłał w innym kierunku, ale czekają mnie dwa dni podróży w 

górę rzeki. Muszę się dostać do mojego towarzysza, skoro sprawy mają się inaczej. Wyruszę, 
jak tylko dostanę dobrą siekierę i trochę amunicji. Kanada–Bill, liczę na to, znów się kiedyś 
pojawi na mojej drodze! 

— Wełł, sir, niech idzie! Takie ziółko z pewnością znów się kiedyś nawinie na celownik. 

Siekierkę  i  amunicję  pan  dostanie,  a  jako,  że  uratował  pan  nasze  pieniądze,  dam  panu  do 
dyspozycji  naszą  łódź  z  sześcioma  wioślarzami,  którzy  być  może  do  jutra  rana,  podwiozą 
pana  do  połowy  pańskiej  drogi.  Dla  pana,  będzie  to  korzystne,  a  dla  nich  ćwiczenie,  które 
przy tym leniwym życiu, jakie tu prowadzą, dobrze im zrobi. Ale, niech pan uważa na Indian! 
Mam  wartowników,  którzy  mi  meldują,  że  nasi  dobrzy,  czerwoni  bracia  wykopali  topór 
wojenny. 

Już go więc ostrzeżono i mogłem sobie oszczędzić uwag na ten temat. W niecały kwadrans 

później  siedziałem,  zaopatrzony  w  najpotrzebniejsze  rzeczy  w  łodzi,  a  sześciu  wioślarzy  w 
szybkim tempie wiozło mnie po falach starego Arkansas. Kanada–Bill umknął mi tak szybko, 
jak szybko go spotkałem, ale dzielny Lincoln leżał mi bardziej na sercu niż on. 

Potrzebowałem  odpoczynku,  toteż  spałem  w  łodzi  całą  noc  do  późnego  rana,  a  kiedy  się 

zbudziłem,  zauważyłem,  że  dobre  pół  drogi  było  już  za  mną.  Mimo  próśb,  wioślarze  nie 
wysadzili  mnie  wcześniej  na  brzeg,  dopóty  im  nie  obiecałem,  że  dotrę  do  naszego  obozu 
jeszcze  dzisiejszego  dnia.  Wtedy  zawrócili,  a  ja  ciężko  objuczony,  ruszyłem  w  dalszą 
wędrówkę. 

Późnym wieczorem przybyłem do Lincolna. Był zaskoczony moim szybkim powrotem i z 

zainteresowaniem wysłuchał mojej relacji. 

— Dobrze,  Timie  Kroner,  że  pozwolił  pan  odejść  Jonesowi  —  powiedział.  —  Spotka  go 

pan przy lepszej okazji. Zdziwiłbym się, gdyby przyjął baty bez próby zemsty.  Zaczyna być 
tutaj duszno, zabierzmy się zatem ostro do roboty, aby jak najszybciej stąd wyruszyć. 

Pracowaliśmy  więc  jak  niedźwiedzie.  Trzeba  było  ściąć  pień  za  pniem,  by  po  tygodniu 

dołączyć końcowe pola do tratwy. 

Podszedłem  spory  kawałek  w  stronę  lądu,  aby  uciąć  trochę  mocnych  rózg  do  wiązania. 

Zebrawszy wystarczające naręcze, położyłem się na ziemi, aby trochę odpocząć. Wokół było 
tak cicho, iż mogłem słyszeć każdy spadający liść. 

Wtedy usłyszałem z pewnej odległości cichy szmer. Nie w gałęziach lecz na ziemi. Czyżby 

ż

mija,  jakiś  pełzający  gad  czy  człowiek?  Dotykając  koniuszkami  palców  ziemi,  podpełzłem 

bezszelestnie  w  stronę  miejsca…  i  jak  myślicie,  co  zobaczyłem?  Indianina  w  pełnym 
wojennym  uzbrojeniu.  Był  to  Choctow,  młody  jeszcze,  bo  wiecie  przecież,  że  niektóre 
szczepy używają jedynie młodych do zwiadów, aby wypróbować ich odwagę i spryt. 

W  każdym  bądź  razie,  miał  za  zadanie  przeszukać  brzegi  rzeki.  Nie  zauważył  jeszcze 

naszych śladów. Poruszał się z niemałą zręcznością wśród krzewów. Już nie raz zadrasnąłem 
czerwoną  skórę  i  wiedziałem,  że  nie  mogę  pozwolić  na  to,  aby  uszedł,  o  ile  nie  chciałem 
ryzykować  naszym  życiem.  Wahanie  nie  wchodziło  w  rachubę.  Wyciągnąłem  nóż,  dwa 
susy… odwrócił się w  moją stronę, przez co nadstawił swą pierś i w tej samej chwili ostrze 
wbiło mu się w serce. 

Właściwie żal mi było biednego młodzieńca. Padł bez walki, w dodatku na swej pierwszej 

wojennej ścieżce. Preria jest jednak okrutną, nieubłaganą panią, nie znającą innej ochrony, jak 

background image

jeno własną. Został tak dobrze trafiony, iż nawet nie wydał dźwięku. Zostawiłem go, wziąłem 
swe naręcze i pośpieszyłem do Lincolna. 

— Ma pan trochę czasu, sir? — zapytałem go. 
— Na co? 
— Aby  przenieść  Indianina  do  wody.  Spotkałem  go  dwa  kroki  stąd,  jak  węszył  i  dlatego 

wbiłem mu nóż. 

Bez słowa wziął strzelbę i ruszył za mną. Przyszedłszy do trupa, nachylił się nad nim. 
— Tim  Kroner,  ma  pan  wspaniałe  pchnięcie.  Gdyby  pan  nie  trafił  szpiega,  bylibyśmy 

zgubieni.  Widzę  więc,  że  stał  się  pan  prawdziwym  mężczyzną.  Oto  maja  dłoń.  Jesteśmy 
przyjaciółmi! 

— Toop! Za taki zaszczyt, pozwolę nawet uciec Kanada–Billowi. Ale co dalej? 
— Co  dalej?  Niech  pan  powie,  co  pan  sądzi,  Tim?  Chciałbym  zobaczyć,  czy  pan  trafi 

właściwie. 

— Skończmy  tratwę.  Nie  wymaga  to  więcej  niż  pół  godziny,  potem  rozejrzymy  się  za 

Indianami, aby wiedzieć, na czym stoimy. Możliwe, że chcą napaść na fort i wtedy będziemy 
musieli ostrzec pułkownika. 

— Prawda! Do roboty! 
Broń Indianina ukryliśmy pod mchem, jego zaś, tak przymocowaliśmy pod wodą, by ciało 

nie  mogło  wypłynąć  i  by  nas  przed  czasem  nie  zdradziło.  Potem  zabraliśmy  się  za  tratwę. 
Pnie  końcowego  pola  leżały  już  gotowe.  Tymczasem  użyliśmy  zapasowych  wiązań,  które 
potem  mogliśmy  zastąpić  mocniejszymi.  Umocowaliśmy  gotowe  już  drążki  wioślarskie, 
potem  wnieśliśmy  na  tratwę  ustrzeloną  na  zapas  zwierzynę  wraz  z  głowami  i  drzazgami. 
Byliśmy gotowi na wypadek szybkiego odjazdu. 

Teraz wróciliśmy na miejsce, gdzie spotkałem Choctowa, by prześledzić jego trop. Można 

go  było  wyraźnie  zobaczyć,  co  nie  zdarzyło  by  się  staremu  wojownikowi  i  dlatego,  z 
wzrokiem  wbitym  w  ziemię,  szybko  przesuwaliśmy  się  przed  siebie.  Ponad  godzinę 
kroczyliśmy  przez  las.  Jako,  że  zaczynało  powoli  zmierzchać,  baliśmy  się,  iż  już  nie 
rozpoznamy  śladów  i  nie  znajdziemy  Indian.  Nagle  zauważyliśmy,  że  już  nie  jesteśmy  w 
głębokim  lesie,  lecz  w  głębi  wąskiego  jęzora,  który  wchodził  w  teren  pokryty  w  trawę,  a 
będący zapewne dużą polaną lub rozległą, wrzynającą się zatoką prerii. 

W  dali  zobaczyliśmy  Indian.  Niektórzy  leżeli  w  trawie,  inni  harcowali  na  swych 

mustangach.  Szacowaliśmy  na  trzystu  wojowników,  a  jako,  że  byli  to  tylko  Choctousi, 
mogliśmy przypuszczać, że związani z nimi Komanczowie też byli w pobliżu. Staliśmy wśród 
wysokich paproci, mogąc obserwować  cały obóz. Czerwoni rozpalili już wieczorne ogniska. 
Nie  rozpalano  ich,  w  ów  nieostrożny  sposób,  typowy  dla  białych  wojowników,  którzy 
układają  polano  na  polano,  uzyskując  w  ten  sposób  wprawdzie  wiele  ciepła,  lecz  też 
zdradzieckie płomienie i gęsty dym. Ogniska rozpalono według ostrożnego zwyczaju Indian, 
wkładając  jedynie  końcówki  drewna  w  płomienie,  posuwając  je  wolno  i  regulując  w  ten 
sposób dym i płomień. 

Sęp  nadleciał  nad  lasem  i  począł,  węsząc  zdobycz,  krążyć  w  kółko  nad  polaną.  Jeden  z 

Indian podniósł się, uniósł strzelbę, nacisnął i trafił tak celnie, że drapieżnik spadł spiralą na 
ziemię.  Kim  był  strzelec,  to  natychmiast  mogliśmy  usłyszeć,  gdyż:  uff  zabrzmiało  z  boku 
naszego stanowiska. 

— Syn Czarnej Pantery jest wielkim wojownikiem. Jego kula sprowadza jaskółkę z chmur! 
Te  słowa  wypowiedziano  w  owej  dziwnej  mieszaninie  angielsko–indiańskiej,  jaką 

posługują  się  czerwonoskórzy,  gdy  mówią  z  białym.  Zatem,  całkiem  blisko  nas,  był  ktoś  w 
krzakach,  a  była  to  nie  jedna,  lecz  dwie  osoby,  bo  usłyszeliśmy  zaraz  drugi  głos, 
odpowiadający tym samym narzeczem: 

— Ale też jest nieostrożny. Zwiadowca jeszcze nie wrócił i nie wiemy, czy w pobliżu nie 

ma przypadkiem nieprzyjaciół, którzy mogli zwrócić uwagę na strzał czerwonego. 

background image

— Biały!  —  szepnął  Lincoln.  —  Łajdak  jest  tak  samo  nieostrożny,  jak  syn  Czarnej 

Pantery. Wygłasza kazanie, że można by go usłyszeć w San Francisco. By good, gdyby nie to 
uff wpadlibyśmy w ich ręce! 

— Czy mój biały brat się boi? — spytał Indianin z dumą w głosie. — Przybył do nas, aby 

nam otworzyć dom wodza wojny, a Manitou przysłał nam dobre medykamenty, które czynią 
nasze tomahawki oraz noże, ostre i pewne. Solidny dom białych zostanie spalony, ich głowy 
oskalpowane, a amunicję się zabierze. 

— A  każdy  oficer  będzie  musiał  najpierw  znieść  sto  batów,  to  mi  obiecał  mój  czerwony 

brat! 

— Czarna  Pantera  tak  powiedział,  a  on  zawsze  dotrzymuje  słowa.  Twoi  biali  wrogowie 

dostaną te baty, ale czerwony walczy tylko bronią, nie uderza wroga rózgą. Będziesz musiał 
sam wymierzyć baty, howghl 

— Tym  lepiej.  Wojownicy  Komanczów  przybędą  jeszcze  tej  nocy.  Wtedy  będziemy 

wystarczająco silni, a kiedy słońce jeszcze raz zniknie, wtedy fort będzie zniszczony. 

— Zounds, Kanada–Bill — stwierdziłem cicho. Lincoln skinął i wziął mnie za rękę. 
— Zmykamy  stąd  i  wracamy.  Mogliśmy  tych  dwóch  zadźgać,  nic  byśmy  tym  jednak  nie 

zyskali,  a  wiele  byśmy  stracili.  Musimy  natychmiast  odjechać  i  ostrzec  pułkownika.  Znamy 
czas ataku, a to najważniejsze. Śmierć tych dwóch drani doprowadziłaby do zmiany, która nie 
byłaby dla nas dobra. 

Wycofaliśmy  się  cicho  i  ostrożnie,  po  czym  gdy  tylko  przekroczyliśmy  granicę 

słyszalności,  pośpieszyliśmy  w  stronę  naszego  obozu.  Wiedzieliśmy,  że  wysłano  tylko 
jednego zwiadowcę. Ten zginął, więc nie musieliśmy się obawiać spotkania z wrogiem. 

Nie  minęła  godzina,  jak  już  płynęliśmy  rzeką.  Tratwa  była  o  wiele  większa  niż  ta,  którą 

płynąłem do fortu i jej prowadzenie, szczególnie ze względu na noc, skupiła całą naszą uwagę 
i pochłonęła wszystkie siły. Spław przebiegał szczęśliwie, więc dotarliśmy do Smoky–Hill na 
długo przed porą obiadową. 

Oddział piechoty  odbywał w pobliżu rzeki ćwiczenia w strzelaniu, które  nadzorował sam 

dowódca. Poznał mnie, nim zszedłem na ląd. 

— Ach, mister Kroner! Czy znów pan potrzebuje siekiery i prochu? 
— Dziś, nie, sir, przybywamy, bo myślę, że będzie nas pan potrzebował. 
— Ja, was? Do czego? Wyskoczyliśmy na brzeg. 
— Choctausi i Komańcze chcą dziś w nocy napaść na fort. 
— Do stu diabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że się kręcą w pobliżu, ale myślałem, że mają 

dość roboty z Creeksami i Seminolami, z którymi trzy dni temu mieli niezłe spotkanie, jak mi 
donieśli moi ludzie. 

— Kanada–Bill ich podjudził przeciwko wam. 
— Wie  pan  to  dokładnie?  To  znaczy,  poszedł  znów  w  górę  rzeki,  kiedy  go  opuściła 

eskorta. Powinienem się był zgodzić na to, aby mu władować kulę. Opowiadaj pan! 

— Spójrz  pan  najpierw  na  mojego  towarzysza!  Nazywa  się  Abraham  Lincoln  i  jest 

człowiekiem, który jeszcze do czegoś dojdzie! 

— Well, mister Lincoln, życzę panu tego! Ale teraz zróbcie coś, abym się dowiedział tego, 

co najistotniejsze! 

Opowiedzieliśmy mu wczorajszą przygodę. 
— Pięknie,  dobrze!  —  śmiał  się  w  swój  pewny  i  zdecydowany  sposób,  kiedy 

skończyliśmy.  —  Dziękuję  wam,  panowie  za  ostrzeżenie.  Skorzystam  z  niego.  Chcecie  to 
zobaczyć, czy popłyniecie dalej? 

— Zostaniemy tu, jeśli pan pozwoli, sir. Tak rzadkiej okazji nie można przegapić. 
— No to wejdźcie i rozgośćcie się! 
— Potem! — rzekł Lincoln. — Przycumujemy naszą tratwę pół mili dalej w dół rzeki, aby 

się  nie  rzuciła  czerwonym  w  oczy.  Z  pewnością  przeszukają  najpierw  okolicę  fortu  i  lepiej, 

background image

aby  nie  widzieli,  że  ktoś  przypłynął  z  góry.  Mogliby,  jako  że  stracili  zwiadowcę,  nabrać 
podejrzeń. 

Ze względu na bezpieczeństwo, zrobiliśmy to  co do nas należało,  a potem wróciliśmy do 

fortu, gdzie już się przygotowywano na przyjęcie czerwonoskórych. Ściągnięto straż, aby jak 
najbardziej ułatwić podejście Indianom, załadowano cztery działa kartaczami, a każdy dostał, 
oprócz dubeltówki lub dwulufowego karabinu, pistolet i ostry  bowie. Każdy z oficerów, bez 
wyjątku,  był  uzbrojony  w  więcej  niż  jeden  rewolwer.  Chodziło  o  to,  by  powitać  wrogów, 
podczas pierwszego ataku, możliwe jak największą ilością strzałów. 

Wieczorem siedzieliśmy przy oficerskim stole. Zadziwiające było, jakimi wiadomościami 

wykazywał, się Lincoln w czasie rozmowy. Mimo skromności, bił o głowę każdego, a kiedy 
zaczęto mówić o ataku powiedział: 

— Najważniejsze,  aby  ich  nie  tylko  powitać,  lecz  w  czasie  pierwszego  zamieszania 

zaatakować.  Myślę,  że  gdybyśmy  wiedzieli,  gdzie  zostawią  konie,  byliby  niewątpliwie 
zgubieni.  Ma  pan  wielu  dragonów,  pułkowniku,  każ  im  pan  po  pierwszej  salwie  wsiąść  i 
zdobyć konie lub… bonce, mam pomysł! Ma pan rakiety albo inny materiał wybuchowy pod 
ręką, może kilka fajerwerków? 

— Może je pan dostać, sir. Co pan z nimi chce zrobić? 
— Rozpędzić konie. Tim, idzie pan ze mną? 
— Naturalnie! — odparłem. 
— Nikogo więcej nie potrzebuję, pułkownik. Załatw pan to, to zaraz pójdziemy! 
— To przecież nie możliwe, aby się pan odważył! 
— Pshaw!  Trzeba  się  ważyć  i  na  inne  rzeczy,  nie  tylko  takie.  Musimy  mieć  lont  i 

niezbędne materiały wybuchowe. 

Zadanie,  jakie  sobie  postawiliśmy,  było  trudne  i  niebezpieczne,  ale  zachowując  pewną 

ostrożność, jego realizacja powinna się była udać. Należało się spodziewać, że czerwoni nie 
przywiążą  swoich  koni  w  lesie,  ale  zostawią  je  gdzieś  na  wolnej  przestrzeni  pod  nadzorem 
kilku  ludzi.  Dlatego  też  skierowaliśmy  się,  tak  szybko  jak  to  było  możliwe,  w  prawo,  gdzie 
szereg polan, niczym małe jeziora, wchodziło w las. 

Gdy  podeszliśmy  do  pierwszej,  idący  przodem  Lincoln,  złapawszy  mnie  nagle  za  ramię, 

wciągnął  w  krzaki.  Widział  to,  co  mnie  zasłaniała  jego  sylwetka.  W  cieniu  drzew  czaił  się 
Indianin, a tuż obok niego biały. 

— Kanada–Bill z Czarną Panterą — szepnął mój towarzysz. 
W cieniu było tak ciemno, że z trudem można było rozpoznać Jonesa, ale nie mógł to być 

nikt inny. Obaj szli pierwsi, jako obserwatorzy.  W znacznej odległości za nimi poruszał się, 
liczebnie trudny do określenia sznur Indian, jeden za drugim. Musieliśmy dość długo czekać, 
aż ostatni nas minął. 

— Niezły  pochód,  Tim!  Najpierw  Choctowsi,  a  potem  Komańcze,  łącznie,  co  najmniej 

sześćset  czerwonych  skór.  Pułkownik  będzie  miał  ciężkie  zadanie,  a  my  niemniejsze.  Mam 
nadzieję, że wystarczy nam materiałów wybuchowych. 

Kontynuowaliśmy  marsz  i  ledwo  doszliśmy  na  skraj  drugiej  polany,  jak  w  półmroku 

gwiaździstej  nocy  znaleźliśmy  to,  czego  szukaliśmy.  Na  środku  nie  zadrzewionego  placu 
leżała ciemna masa. Były to konie. 

— Tylko z jednego szczepu. Drugi zostawił swoje dalej. Chodź! 
— powiedział Lincoln. 
Znów kroczyliśmy przed siebie, aż do ciemnego rogu, gdzie kryła się następna polana. 
— Well, tam są pozostałe, razem ze strażnikami, tutaj trzech, a tam czterech. Myśli pan, że 

możemy do nich podejść? 

— Dlaczego nie? Trawa jest wysoka i gdyby wiatr nam sprzyjał, a zwierzęta nie wyczuły, 

to jakoś się uda. 

background image

— Indianin napada  wroga najchętniej rankiem. Ci jednak czują się tak silni, że zaczynają 

już  teraz.  Myślę,  że  już  doszli  w  pobliże  fortu,  więc  możemy  zaczynać.  Ale,  Tim, 
posługujemy się tylko nożami i toporami. Żadnej głośnej broni! 

Położył się na ziemi, poruszając się niezauważalnie i bezszelestnie w trawie, niczym wąż. 

Ja  poruszałem  się  tuż  za  nim.  Zbliżyliśmy  się  tak  blisko,  do  trzech  siedzących  na  ziemi 
Indian, iż prawie słyszeliśmy ich oddechy. Nieznaczne uderzenie kopyt dwóch koni ułatwiło 
nam  podejście  na  wyciągnięcie  ręki  do  samych  pleców,  nie  spodziewających  się  niczego 
mężczyzn.  Ujrzałem  błysk  noża  Lincolna.  Wyciągnąłem  mój,  który  dotąd  trzymałem  w 
zębach i pchnąłem. Dwóch było martwych. 

— Uffi — wrzasnął trzeci, zrywając się z miejsca. 
Padł jednak zaraz, trafiony toporkiem Lincolna. 
— Nie  żyją.  Cała  trójka!  Tim,  akcja  nieźle  się  zaczyna.  A  teraz  do  tamtej  czwórki! 

Naprzód! 

Tym  razem  nie  poszło  nam  tak  łatwo.  Musieliśmy,  chcąc  mieć  wiatr  w  naszą  stronę, 

nadłożyć  drogi,  a  jako,  że  jeden  z  czterech  mężczyzn  stał,  mogliśmy  z  łatwością  zostać 
zauważeni.  Stosując  wszelkie  możliwe  posunięcia,  podchodziliśmy,  bądź  co  bądź,  coraz 
bliżej i — tak, z dali rozległ się diabelski huk, a z nim straszna seria strzałów. Indianie zaczęli 
atak na fort. 

— Teraz  już  wszystko  jedno,  Tim  —  szepnął  Lincoln.  —  Weź  pan  rewolwer.  Nikt  nie 

może zbiec. Go on! 

W  jednej  chwili  już  był  wśród  nich,  a  ja  u  jego  boku.  Cztery  szybkie  strzały,  kilka 

pomocniczych pchnięć i dźgnięć, i już było po wszystkim. 

— Poszło!  Nie  potrzebujemy  teraz  ani  lontu  ani  materiałów  wybuchowych  Tim,  aby 

wykonać  majstersztyk,  o  którym  jeszcze  długo  będzie  się  tu  opowiadać.  To  są  indiańskie 
konie,  zapamiętaj  pan  to,  a  przyzwyczajone  są  iść  jeden  za  drugim.  Szybko  rzemienie  do 
ogonów! 

To  był  pomysł,  na  który  tylko  Lincoln  mógł  wpaść,  ale  nie  został  zrealizowany,  bo 

usłyszeliśmy  potężne  odgłosy  dział,  a  tuż  za  nimi  krzyk  setki  głosów,  który  sam  mówił  o 
sytuacji. 

— Nie ma na to czasu. Uciekają i zaraz tu będą. Wyciągamy fajerwerki! Skocz pan szybko 

do drugiego stada! Nie musi pan nawet odwiązywać koni, same się zerwą. Spotkamy się tam 
pod hikoriami! 

Pośpieszyłem do pierwszej grupy koni, wyrwałem materiał wybuchowy i lont, podpaliłem 

zapalnik i rzuciłem wszystko w sam środek stada. Lincoln czekał już na mnie, gdy przybyłem 
pod hikorie. 

— Uważaj  pan,  Tim,  zaraz  się  zacznie  —  zaśmiał  się.  W  obu  stadach  dało  się  słyszeć 

nerwowe  rżenie.  Zwierzęta  wyczuły  niebezpieczeństwo.  Wtem  trzasnęło,  huknęło  i  sypnęło 
iskrami,  najpierw  po  drugiej  stronie,  potem  tu.  Ujrzeliśmy  żarzące  ślepia  w  deszczu  iskier, 
rżące  nozdrza  i  nastroszone  grzywy  wystraszonych,  szarpiących  się  na  lassach  koni.  Potem 
wszystkie  stanęły  dęba,  posuwając  się  bezradnie  tam  i  z  powrotem,  aż  ciasno  stłoczone 
popędziły w kierunku fortu. 

— Świetnie, znakomicie, Tim! Poprzewracają i stratują swych własnych panów, z których 

z  pewnością  żaden  nie  znajdzie  swojego  konia.  Idę  o  zakład,  że  się  rzucą  do  rzeki  i  z  fortu 
łatwo je będzie można złapać! 

Nie mogliśmy teraz zrobić nic lepszego, jak tylko się ukryć w krzewach. Mając oczy i uszy 

otwarte,  nawet  nic  nie  widząc,  słyszeliśmy  ryk  wściekłości  rozczarowanych  Indian,  którzy 
zamiast  koni  znaleźli  zwłoki  wartowników.  Za  Indianami  galopowali  dragoni.  Słychać  było 
zgrzyt  karabinów  i  pistoletów,  a  gdzieniegdzie  kroki  uciekiniera,  który  chował  się  w 
gęstwinie. 

background image

Dopiero  o  świcie  opuściliśmy  kryjówkę,  wychodząc  na  polanę,  pokrytą  zwłokami 

zabitych. Wokół fortu wyglądało jak na polu bitwy; Indianin leżał obok Indianina. Żołnierze 
zza  palisad  trafiali  w  dwóch,  trzech  mężczyzn.  Przed  bramą  zaś,  unosił  się  ogromny  stos 
trupów i rozszarpanych członków. Był to rezultat kartaczy. 

Pułkownik powitał nas z promiennym uśmiechem. 
— Wejdźcie  na  podwórze,  jeśli  chcecie  zobaczyć  wasze  dzieło!  Już  myślałem,  że  was 

straciłem, jako, że przychodzicie tak późno. Spójrzcie na tę stertę trupów! To dzieło Kanady–
Billa,  bo  nikt  inny  nie  namówiłby  czerwonych,  aby  przedsięwziąć  kolejny  atak,  kiedy 
pierwsze uderzenie zostało tak świetnie odparte. 

— Czy jest wśród zabitych? 
— Tutaj nie, chyba że gdzieś dalej. 
Na podwórzu stało całe stado złapanych indiańskich koni. 
— Spójrzcie, panowie, wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie będziecie mogli ich 

zabrać  na  tratwę.  Myślę,  że  czerwonym  tak  szybko  nie  wpadnie  do  głowy,  aby  znów 
zaatakować  Smoky–Hill.  A  mamy  wam  to  do  zawdzięczenia.  Bez  was  bylibyśmy  pewnie 
zgubieni. Wejdźcie i zobaczcie, jak wysoka jest wygrana w three carde monte. 

background image

P

ODPALACZ

 

 
Opowiadający  znów  zrobił  pauzę,  łyknął  ze  swojej  szklanki,  którą  mu  tymczasem 

napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, skinął głową i ciągnął dalej: 

— Wiecie,  panowie,  co  znaczy  dobry,  szybki  i  wytrzymały  koń  dla  człowieka  prerii? 

Zabierzcie lotnikowi balon, a marynarzowi okręt, wtedy obaj przestaną istnieć. To samo jest z 
traperem.  A  jaka  różnica  jest  między  okrętem  i  koniem?  Pshaw,  nie  chcę  wam  na  ten  temat 
długo prawić, ale jeśli wam powiem, że przez wiele lat miałem jednego z najlepszych koni na 
dalekim stepie, to zrozumiecie, co mam na myśli. Dbałem o niego bardziej niż o siebie. Nie 
raz,  ale  setki  razy  zawdzięczaliśmy  sobie  nawzajem  życie,  a  kiedy  wreszcie  padł  od  kuli 
czerwonego  łajdaka,  pochowałem  go  wraz  ze  skalpem  mordercy,  tak  jak  to  jest  w  zwyczaju 
westmana. 

A  skąd  go  miałem,  spytacie?  Od  kogóż  by,  jak  nie  od  Czarnej  Pantery  wtedy  w  Smoky–

Hill!  Był  wśród  pojmanych  koni,  miał  na  grzbiecie  ciemną  derkę  pantery,  w  grzywę 
wplecione pióra orła, wystarczający dowód na to, że był koniem wodza. Wsiadłem na niego i 
spostrzegłem,  że  przeszedł  najlepszą  indiańską  tresurę,  z  jaką  się  kiedykolwiek  spotkałem. 
Dlatego  nie  mogłem  się  z  nim  rozstać.  Zaprowadziłem  go  na  tratwę  i  przygotowałem 
bezpieczne  oraz  suche  stanowisko.  Gdy  dobrnęliśmy  do  Missisippi  i  pożegnałem  się  z 
Lincolnem, osiodłałem go. Sprawdził się tak, że cały świat zazdrościł mi Arrowa czyli strzały, 
gdyż tak nazwałem tego ogiera. 

Ruszyłem do Teksasu, rozbijałem się kilka lat po Nowym Meksyku, Kolorado i Nebrasce, 

pojechałem  nawet  do  Dakoty,  aby  co  nieco  powojować  z  Siuksami,  od  których  nawet 
najbardziej przebiegły traper mógłby się nauczyć mądrości. 

Wtedy w Black–Hills natknąłem się na kilku traperów i od nich usłyszałem radosną wręcz 

wiadomość.  Gdy  tak  sobie  pewnego  razu  leżeliśmy  przy  ognisku,  smażąc  soczysty  kawał 
bawolej polędwicy, rozmowa skierowała się na różne tematy. Jeden z mężczyzn rzekł: 

— Znacie  płaskowzgórze,  ciągnące  się  z  Yankton  nad  Missouri,  po  prawej  stronie  rzeki, 

wprost  na  północ,  a  spadające  potem  stromo  do  Hudson–Bai?  Nazywa  się  je  coteau  du 
Missouri!
 

— Niby dlaczego miałoby się znać coteau? Nikt się chętnie nie zapuszcza w te mroczne, 

strome  bluffy  i  wąwozy,  gdzie  rej  wodzą  redman,  niedźwiedź  i  ryś,  i  gdzie  nie  można  nic 
upolować poza nędznym, bezużytecznym skunksem czy żbikiem. 

— A  jednak  tam  byłem,  znalazłszy  coś,  czego  nigdy  bym  się  tam  nie  spodziewał, 

mianowicie, jedną z najpiękniejszych osad, jakie są w Stanach Zjednoczonych. 

— Co? Tam na górze? W dzikim coteau? 
— Tak,  tam  na  górze.  Skąd  się  tam  wzięła,  to  mnie  nie  obchodzi.  Przebywałem  tam  trzy 

dni,  rozkoszując  się  gościnnością,  jak  rzadko  kiedy.  Traktowano  mnie,  jak  samego 
prezydenta. 

— Jakże się nazywa pański gościnny gospodarz? 
— Guy Willmers. Czyż nie dziwaczne nazwisko? Ale, ten człowiek jest mniej dziwaczny. 

Wprawdzie jest mulatem, ale chłop jak z obrazka. A jego żona, którą nazywa Berty, pochodzi 
z  Niemiec.  Jej  ojciec,  niejaki  mister  Hammer,  mieszkał  w  dole  Arkansas,  gdzie  wiele 
wycierpiał. Bushheadersi zamordowali mu córkę i… 

Zerwałem się z miejsca. 
— Guy Willmers…? Mulat…? Fred Hammer — nie może być, nazywał się Fred? 
— Tak, Fred Hammer, wysoka, barczysta sylwetka, z śnieżnobiałą głową i brodą. Ale, co z 

panem? Zna pan może tych ludzi? 

background image

— Czy  ich  znam?  Lepiej  niż  was  wszystkich!  Fred  Hammer  mieszkał  obok  nas,  a  Mary, 

jego najstarsza córka, była moją narzeczoną. Została mi uprowadzona przez bushheadersów
a gdy podążaliśmy z mym ojcem za bandą, została zastrzelona przez Kanada–Billa. 

— Zgadza się, zgadza się! To jest pan w takim razie Timem Kronerem, o którym Willmers 

opowiadał mi tyle dobrego 

— Jestem nim! Ruszyłem potem na prerię i gdy po latach tam wróciłem, zastałem obcych 

ludzi na tym miejscu. 

— Fred  Hammer  dobrze  je  sprzedał  i  miał  potem  w  St.  Louis  sklep.  Guy  Willmers 

pracował  dla  niego  i  natknął  się  kiedyś  na  coteau,  gdzie  osiadł.  Jego  krewni  stopniowo 
zjeżdżali za nim. Doszli przyjaciele i tak powstał settlement. Musi ich pan odwiedzić, mister 
Kroner. Sprawi im pan niekłamaną radość, zapewniam pana! 

— Zounds, niech mnie nadzieją, usmażą niczym ten kawałek bawolej polędwicy, jeśli nie 

wyruszę  zaraz  jutro!  Mam  już  dość  Black–Hills  i  chętnie  udam  się  w  górę  do  redmenów, 
rysiów i niedźwiedzi. 

— Przedtem  musi  pan  jednak  opowiedzieć  historię  bushheadersów.  Kanada–Bill  był 

rzekomo  niedawno  w  Des  Moines,  wygrywając  dwanaście  tysięcy  dolarów  w  three  carde 
monte.  
Szatańska  gra,  jak  mi  się  zdaje,  o  wiele  gorsza  od  zwykłej  monte,  w  co  się  gra  w 
Meksyku i sąsiedztwie. 

— Mnie kosztowało to o wiele więcej niż górę srebrnych dolarów. A jak do tego doszło? 

Well, posłuchajcie! 

Opowiedziałem  historię,  po  czym  otuliliśmy  się  w  koce,  wystawiliśmy  pierwsze  straże  i 

zamknęliśmy oczy. Nie mogłem jednak zaznać spokoju. Myśli o Fredzie Hammerze, Betty i 
Guy Willmersie całkowicie zaprzątały mi głowę. Ożyły stare obrazy, a kiedy wreszcie naszła 
mnie mała drzemka, śniłem o dalekim Arkansas, o dwóch małych farmach, o ojcu i matce, o 
Mary,  stojącej  przede  mną  w  swej  piękności  i  dobroci,  jaką  widziałem  dawniej.  Był  też 
Kanada–Bill. Chciał mnie udusić, a kiedy mnie złapał, zbudziłem się. 

— Tim Kroner, ma pan ostatnią wartę. Nadszedł czas, jak mi się zdaje! 
Był  to  stary  sidlarz,  który  mnie  złapał  za  ramię,  ale  mówię  wam,  dałbym  wiele,  by 

rzeczywiście mieć przed sobą Williama Jonesa! 

Kazałem  sobie  specjalnie  wyznaczyć  ostatnią  wartę,  aby  być  wcześnie  gotowym  do 

wyruszenia. Gdy minęła i zbudziłem ludzi, spytałem się trapera o drogę, jaką miałem pójść. 

— Pojedzie  pan  cały  czas  prosto  na  wschód  do  Missouri,  przejdzie  pan  u  ujścia  Green–

Fork przez wodę i będzie się pan trzymał prawego brzegu, jadąc w górę rzeki. Coteau łączy 
się  z  doliną  rzeki  przedgórzem,  wyglądającym  niczym  olbrzymie  ambony,  które  łatwo 
policzyć. Między czwartą a piątą amboną, trzeba iść w górę, kierując się na północ w stronę 
długiej puszczy, co potrwa dwa dni, potem będzie rozległa preria, którą trzeba przebyć w tym 
samym  kierunku.  Za  jakieś  cztery  dni  natknie  się  pan  na  małą  rzekę,  nad  brzegami  której 
mieszka Willmers. 

— Jacy redmeni są w okolicy? 
— Siuksowie,  przeważnie  ze  szczepu  Ogellallajów.  Najgorszy  naród,  jaki  znam.  Ale 

pojawiają się na górze zwykle w czasie wiosennej i jesiennej wędrówki bawołów. Teraz jest 
pełnia lata i być może nie będą panu zagrażać. Osiedli zapewne między Platte–River a Nio–
brarą. 

— Dziękuję panu, a gdybyśmy się kiedyś mieli spotkać, opowiem panu o tej wędrówce. 
— Pięknie! Pozdrów pan tych dzielnych ludzi, którym z całego serca życzę szczęścia! 
Pożegnałem się z towarzystwem, dosiadłem mojego Arrowa i skierowałem się na wschód. 

Przy  Green–Fork  przepłynąłem  Missouri  i  ujrzałem  pojedyncze,  wysokie,  okrągłe  masywy 
górskie, między którymi prowadziły w górę, głęboko wyżłobione doliny. Gdy miałem za sobą 
czwartego  olbrzyma,  skręciłem  w  prawo.  Wąwóz  był  pełen  oderwanych  bloków  skalnych, 
stoczonych kamieni oraz zwalonych na pół przegniłych i otoczonych, wijącymi roślinami pni 

background image

tak, iż z trudem brnąłem konno przed siebie i tylko dzięki mojemu dobremu toporowi, którym 
sobie musiałem torować drogę, dotarłem wreszcie na wysoką równinę. 

Tu  znalazłem  się  w  samym  środku  najokazalszej  puszczy,  bez  śladu  zarośli,  co  sprawiło, 

ż

e  szybko  posuwałem  się  naprzód.  Nie  potrzebowałem  z  moim  dzielnym  Arrowem  nawet 

dwóch dni, aby dojechać do prerii, przed którą się zatrzymałem, aby się zaopatrzyć w suszone 
mięso. Nie wiedziałem bowiem, czy na prerii spotkam jakieś, dające się upolować, zwierzę. 

Potem znów pełen sił, kierowałem się na północ. Pierwszy dzień minął bez szczególnych 

wydarzeń. Drugi też. Trzeciego ranka, niezbyt wcześnie, ujrzałem w oddali jeźdźca, jadącego 
moim tropem. Kim był ów mężczyzna i co nim kierowało, aby przemierzać tę odległą prerię? 
Rozluźniłem,  bardziej  z  przyzwyczajenia  niż  z  koniecznej  ostrożności,  nóż  i  rewolwer, 
czekając na niego w siodle. Uzbroiłem się, ot tak, na wszelki wypadek. 

Im bardziej się zbliżał, tym wyraźniej mogłem dostrzec szczegóły jego wysokiej, potężnej 

sylwetki.  Jechał  na  długonogiej  szkapie  o  wyjątkowo  dużym  łbie,  za  to  małym  niezwykle 
skąpo  owłosionym  ogonie.  Zwierzę  miało  chód  pełen  godności.  Jeździec  nosił  filcowy 
kapelusz  o  nieskończenie  dużym  rondzie.  Ciało  tkwiło  w  ciasnym  skórzanym  serdaku  o 
prostym, nie krępującym ruchów kroju, nogi zaś w podwijanych, wysoko nasuniętych butach. 
Na  ramieniu  zwisała  dubeltówka,  a  u  pasa  mieszek  z  prochem,  śrutem  i  pytel.  Rewolwer 
zwisał  obok  noża.  Ponadto  były  tam  umocowane  dwa  osobliwe  przedmioty,  które  jak  się 
później okazało, były kajdankami. 

Szerokie  rondo  nie  pozwalało  mi  rozpoznać  twarzy.  Pozwoliłem  mu  się  zbliżyć  na 

odległość  strzału  i  wtedy  podniosłem  strzelbę.  —  Stop,  mister!  Co  pan  tu  robi  w  tych 
stronach? Zatrzymał konia i zaśmiał, się. 

— Heigh day, a to ci żart! Tim Kroner, stary szopie, chce mnie pan może zastrzelić? 
— Do diabła, głos jest mi znajomy — odparłem, opuszczając broń. — Ale, przeszkadza mi 

ten przeklęty kapelusz. Abraham Lincoln, czy to naprawdę pan wjeżdża tu w ów piękny ranek 
na takim capie? 

— Oczywiście, że ja, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu. Mogę się zbliżyć? 
— Chodź pan i opowiadaj, co pana tu sprowadza! 
— Najpierw  ja  muszę  wiedzieć,  co  pana  sprowadza  na  pańskim  Arrowie  w  te  piękne 

strony! 

— Szukam znajomego. 
— Znajomego? Kto to taki? 
— Zgadnij pan! 
— Ach, może Guy Willmers, który tam mieszka w tym bluffie? 
— Good luck, 
zna go pan? 
— Osobiście  nie,  ale  powiedział  mi  pan  przecież  nazwisko  zięcia  Freda  Hammera  w 

Smoky–Hill. 

— Więc, wiedział pan, że Fred Hammer się przeprowadził do coteau du Missouri! 
— Nie. Wiem, że Fred Hammer tu mieszka, ale, że jest jednym z naszych, domyśliłem się 

dopiero,  kiedy  pan  mówił  coś  o  znajomym.  Przypomniałem  sobie  wtedy  nazwisko  Guya 
Willmersa. 

— Well, więc do nich właśnie jadę. A pan? 
— Ja też. 
— Co…?Też…? Czego pan tam chce? 
— To tajemnica, ale panu mogę powiedzieć. Weź pan jednak lejce i chodźmy! Spójrz pan 

na mnie! Jak pan myśli, kim jestem? 

— Hm, najdzielniejszym człowiekiem między Nową Szkocją a Kalifornią. 
— To zbyteczne. Mam na myśli profesję! 
— Niech zgaduje kto chce, byle nie ja! Łatwiej mi zabić bawołu niż rozsupłać łamigłówkę. 
— No więc, nic pan nie widzi, co nie należy zwykle do wyposażenia trapera? 

background image

Tak, te dwie myszołapki. Myślę nawet, że pan został policjantem! 
— W  zasadzie  nie,  ale  jeśli  to  panu  nie  przeszkadza,  to  może  mnie  pan  uważać  za 

prawnika,  o  jako  tako  wyrobionym  nazwisku.  Spotkał  mnie  pan  nad  starym  Kansas  z 
kodeksem,  jak  wygłaszałem  mowę.  To  był  mój  uniwersytet,  i  spójrz  pan,  nie  na  darmo  go 
robiłem! Już w roku 1836 osiadłem jako prawnik w Springfield. 

— Prawnik! Tak, wiedziałem, że pan wysoko zajdzie i myślę, że w obecnym punkcie też 

się pan długo nie zatrzyma. Ale, co ma wspólnego prawnik z pańską podróżą? 

— Bardzo  wiele!  W  prawniku  tkwi  jeszcze  zmysł  westmana,  i  tak  już  kilka  razy  mi  się 

udało,  wytrącić  z  ręki  narzędzie  niejednemu  przebiegłemu  przestępcy,  który  sobie  radził  z 
najlepiej wyszkolonym policjantem. Otóż w  Illinois i  Iowa, jakiś cwany  oszust zakpił sobie, 
wodząc  za  nos,  różne  urzędy  bankowe  i  zarządców,  a  jako,  że  dotąd  żaden  detektyw  go  nie 
ujął,  trafiło  mi  się  to  zlecenie,  aby  go  odszukać  i  doprowadzić,  o  ile  to  możliwe,  żywego, 
przed  oblicze  sprawiedliwości.  To  „o  ile  to  możliwe”  pozwala  mi  według  uznania,  zrobić 
użytek z broni. 

— Jak się nazywa? 
— Ma  tuziny  nazwisk.  Nie  wiadomo,  które  z  nich  jest  prawdziwe.  Swój  ostatni  genialny 

kawał  spłatał  w  Des  Moines,  fałszując  znaczną  ilość  weksli.  Stamtąd  jego  ślad  wydaje  się 
prowadzić do coteau i przypuszczam, że się udał do Guya Willmersa. 

— Heigh ho, nie wyjdzie mu to na dobre! Mam nadzieję, że o ile tam jest, zamienię z nim 

słówko. Kanada–Bill to chyba nie będzie? 

— Nie? Dlaczego? 
— Bo  widziano  go  ostatnio  w  Des  Moines,  gdzie  rzekomo  wygrał  dwanaście  tysięcy 

dolarów. 

— Wiem. Zniknął stamtąd bez śladu i jak zwykle, pojawi się w innym miejscu, gdzie się 

go najmniej spodziewają. Jest niebezpieczny, głównie dlatego, że nie można mu zabronić gry, 
a inne psoty robi tak, że nie można nic udowodnić. Dziwiłbym się, gdybyśmy go nie spotkali, 
bo gdy tylko obaj się zetkniemy, to mamy z nim do czynienia. 

Kontynuowaliśmy  jazdę  we  dwójkę.  Czekał  nas  jeszcze  biwak  na  jedną  noc,  a  potem 

powinniśmy się znaleźć gdzieś w pobliżu rzeki. 

Przed  nami  rozciągała  się  płaska  preria,  ale  już  po  jakimś  czasie  zauważyliśmy  pasmo 

mgły, ciągnące się od wschodu na zachód. Był to znak, że jesteśmy nad brzegiem rzeki, nad 
którym ciągnął się rząd domów. W górze, od strony wody, w odległości kilkuset metrów, stał 
— obok pojemnych stodół — zadziwiająco piękny budynek mieszkalny. Dalej w dole, blisko 
wody,  ujrzałem  szereg  małych  domków,  będących  zapewne  mieszkaniami  robotników. 
Wokół panowała schludność i dostatek. 

— Good luck, to tutaj!  — powiedział  Lincoln.  Odpiąwszy od pasa kajdanki, ruszył przed 

siebie. 

— Schowam kajdanki pod derkę. Niepotrzebnie by mnie zdradziły, po co przyjeżdżam. 
Kiedy podjechaliśmy pod dom, w drzwiach stanął jakiś robotnik. 
— Good  day,  człowieku!  Czy  to  jest  miejsce,  gdzie  mieszka  niejaki  Willmers?  —  spytał 

Lincoln. 

— Yes,  mister.  Wejdźcie.  Państwo  właśnie  spożywają  posiłek!  Uwiązawszy  konie, 

weszliśmy do środka. W jadalni siedzieli Fred Hammer, Guy Willmers i Betty. Natychmiast 
ją poznałem. Dwie młode panny, będące z nimi, były zapewne córkami. Między nimi siedział, 
nieznany mi, gentleman. Willmers wstał z miejsca. 

— Podejdźcie bliżej, panowie! Co nam przynosicie? — zapytał. 
— Bardzo  dużo,  pozdrowienie  traperów.  Całą  dynię  pozdrowień  od  niejakiego  Tima 

Kronera, o ile go znacie — odpowiedziałem. 

background image

— Od  naszego  Tima?  To…  to  przecież  ty,  stary  niedźwiedziu!  O  mało  byłbym  cię  nie 

poznał!  Na  prerii  urosła  ci  broda,  że  wystaje  tylko  czubek  nosa.  Po  tysiąckroć  welcome! 
Przywitaj się też z pozostałymi! 

Ależ  to  było  powitanie.  Mogłem  z  niego  być  serdecznie  zadowolony!  O  mało  mnie  nie 

zaściskano i prawie nie miałem czasu pomyśleć o moim towarzyszu. 

— Przyprowadziłem tu kogoś, kogo też musicie poznać. A może zapomnieliście Abrahama 

Lincolna, który nam wtedy przewodził w pogoni za bushheadersamil 

— Abraham Lincoln? Nieprawdopodobne, to on? Witaj, sir, i niech nam pan nie ma za złe, 

ż

e zaraz o panu nie pomyśleliśmy! Zmienił się pan co nieco od ostatniego razu. 

Musieliśmy, tak jak staliśmy, usiąść do stołu. Dopiero teraz uczyniono wzmiankę o obcym. 
— Oto  nasz  sir  Dawid  Holman,  który  od  tygodnia  zaszczyca  nas  swoją  wizytą,  — 

przedstawił nam Willmers. — Później pokażę wam też mister Belforta, który zszedł w dolinę, 
aby  dopilnować  zwózki  żniw.  Prawdziwy  gentleman,  mówię  wam,  doświadczony  i  zręczny, 
jak mało kto. Swoją kartą może nawet wyczarować piekło. 

Nawiązała się bardzo ożywiona rozmowa. Dziwiło mnie milczenie Lincolna. Czemu, gdy 

mister Holman tego nie zauważał, rzucał na niego tak groźne i badawcze spojrzenie? Czyżby 
to był człowiek, którego szukał? 

Wtem  otworzyły  się  drzwi.  Nie  mogłem  postąpić  inaczej,  jak  tylko  się  zerwać,  by  się 

przyjrzeć  w  osłupieniu  wchodzącemu.  Myliły  mnie  ciemne  włosy  i  gęsta,  czarna  broda,  być 
może też ubiór, podobny do stroju czcigodnego gentlemana, ale mógłbym przysiąc, że… ale 
nie zdążyłem myśli ubrać w słowa. Guy Willmers wstał. 

— Oto mister Belfort, którego wam chciałem przedstawić, panowie! On jest… 
— Mister Belfort? — powiedział Lincoln. 
— Sądzę,  że  ten  człowiek  równie  dobrze  może  być  Fredem  Flaterem,  albo  Williamem 

Jonesem, jeśli tylko się przyzna do tego, że jest Kanada–Billem! 

— Kanada–Billem?  —  zapytał  Fred  Hammer,  sięgając  za  pierwszy  z  brzegu  nóż  i 

podnosząc się z miejsca. 

— Pilnuj  pan  swego  języka,  sir!  —  powiedział  Jones.  To  rzeczywiście  był  on.  Poznałem 

go teraz po głosie. 

— Nie obraża się gentlemana bezkarnie. 
— Prawda  —  odparł  Lincoln,  —  ale  z  pewnością  nie  obraziłem  gentlemana.  Ile  korzeni 

łopianu  i  lapisu  pan  zużył,  aby  ufarbować  włosy  na  czarno?  Dam  panu  dobrą  radę.  Na 
przyszłość użyj pan ołowianego grzebienia, wtedy korzonki włosów też będą czarne. U pana 
zostały zupełnie jasne. Mister Willmers, powiedział pan, że czaruje kartami. Czy nie pokazał 
panu aby three carde monte? 

— Tak, i zebrał ładną sumkę — odpowiedział Fred Hammer. — Stary jestem i wzrok mi 

się popsuł, w przeciwnym razie byłbym go poznał. Teraz nie ma jednak wątpliwości, że mam 
przed sobą mordercę Mary i, by God, zaraz mu się odpłacę! 

— Czyżby pan chciał zadźgać swojego gościa, Fredzie Hammer? — zapytał Kanada–Bill. 

— Może mi pan udowodnić, że to rzeczywiście ja, zastrzeliłem pańską córkę? 

— I mojego ojca! — wpadłem mu w słowo. — Nie, udowodnić nie możemy, ale możemy 

przysiąc.  Jak  również  to,  że  dostał  pan  w  Smoky–Hill  sześćdziesiąt  batów,  a  potem 
sprowadził pan Indian. 

— Ja? Sześćdziesięciu batom nie mogę zaprzeczyć — zaśmiał się złośliwie, — i pewnego 

pięknego  dnia  się  z  panem  porachuję,  ale  udowodnij  mi  pan  to  z  czerwonoskórymi!  Może 
pan? 

— My, ja mianowicie i obecny tu mister  Lincoln, staliśmy blisko pana,  kiedy pan wraz z 

Czarną  Panterą  obserwowaliście  strzał  jego  syna  i  omawialiście  plan.  Staliśmy  na  skraju 
polany.  Rzecz  jasna,  poinformowaliśmy  pułkownika  o  pańskich  zamiarach.  Potem 

background image

materiałami  wybuchowymi  rozpędziliśmy  konie.  To  był  najlepszy  kawał!  Czyż  nie,  mister 
Jones? 

Usłyszał o tym fakcie pierwszy raz. Zaiskrzyły mu się oczy, zacisnął pięści, ale uznał, że 

musi się opanować. 

— Czy naprawdę tak dokładnie mnie rozpoznaliście, żeby mi coś takiego mówić, panowie 

— zasyczał. 

Teraz Lincoln podszedł do niego. 
— Powiem  panu,  że  moglibyśmy  się  szybko  z  panem  rozprawić.  Wie  pan  pewnie,  że 

mister Lynch to twardy kompan. Ale jest pan gościem w tym domu i uczciwie przyznam, przy 
Smoky–Hill  poznaliśmy  chyba  pana  głos  i  widzieliśmy  sylwetkę,  pana  jednak  nie  tak 
dokładnie  poznaliśmy,  aby  z  czystym  sumieniem  posłać  panu  kulkę.  Jesteśmy  wolnymi 
obywatelami  Stanów  Zjednoczonych  i  sądzimy  dopiero  według  pewnych  dowodów! 
Pieniędzy, zabranych tym gentlemenom, na pewno nie będą się domagać. Na to Kanada–Bill 
jest  dla  nich  zbyt  maluczki  i  dlatego  powiem  panu,  opuści  pan  to  miejsce  natychmiast,  a 
mianowicie w przeciągu dziesięciu minut, jeżeli nie to w jedenastej minucie do głosu dojdzie 
moja strzelba. Co do tego, może pan być pewien! 

— Jest  pan  może  panem  i  właścicielem  tego  domu?  —  zapytał  teraz  David  Holman.  — 

Nic pan nie może udowodnić mister Jonesowi, a nasza gra była uczciwa. 

— Nie, nie jestem właścicielem, ale jednak kimś przed kim zwykło się mieć szacunek. A 

skoro mówię temu człowiekowi, co o nim myślę, to dokładnie wiem, co robię. 

— Kimś? No to pokaż pan to „coś”, sir! 
— Tu jest! 
Wyciągnął  z  kieszeni  papier.  Podał  mu  go,  dając  znak,  który  natychmiast  pojąłem. 

Wyszedłem  i  poszukałem  pod  końską  derką  kajdanek.  Wróciwszy,  ujrzałem  bladego 
Holmana, spoglądającego na papier. 

— No więc, mister Holman, albo Rayer, albo Pancroft, albo Agston, jak się panu podoba 

ten  dekret?  —  zapytał  spokojnie  Lincoln.  —  W  Iowa  i  Illinois,  szczególnie  jednak  w  Des 
Mointes, bardzo chcieliby widzieć człowieka o tych pięknych nazwiskach. Naprawdę szkoda, 
ż

e nie ma pan małego, lewego palca. Jego brak zdradził pana. Uwolnię naszego przyjaciela od 

dwóch gości, których nie powinno być w tak przyzwoitym miejscu. 

— Stop,  sir,  jeszcze  nie  jesteśmy  tak  daleko!  —  zawołał  Holman.  Rzucił  badawcze 

spojrzenie na drzwi i okno. 

— Myślę, że jesteśmy tak daleko. A jeśli pan nie wierzy, to spójrz pan na te klejnoty, które 

panu zaraz założę! 

Wziął ode mnie kajdanki i sięgnął po rewolwer. Holman też sięgnął do kieszeni. 
— Won z tą ręką, albo strzelam! — zagroziłem mu. 
— Widzi pan, że jesteśmy tak daleko? — zaśmiał się Lincoln. 
— Daj pan ręce jak mówię. Czytał pan moje uprawnienia, które całkowicie oddają pana w 

moje władanie. Liczę do trzech, a potem zakosztuje pan kuli. Tim, naciśnij przy trzech! 

Podszedłszy do niego, otworzył kajdanki. 
— Raz… dwa…! 
Holman  widział,  że  nie  ma  żartów.  Wyciągnął  ręce,  pozwalając  sobie  założyć  kajdanki. 

Potem Lincoln zwrócił się do Williama Jonesa. 

— Minęło pięć minut. Ma pan jeszcze pięć. Nie żartuję. Ruszaj pan! 
Fred Hammer ciągle jeszcze miał w ręce nóż. Położył Jonesowi groźnie pięść na ramieniu i 

rzekł: 

— Naprzód, człowieku! Zatroszczę się o to, aby pan bez trudu i kłopotów odszedł. 
Wypchnął go do drzwi i w kilka chwil później widzieliśmy, jak Kanada–Bill odjeżdżał na 

swym koniu. 

background image

— Nie ma pan jakiegoś bezpiecznego pomieszczenia — zwrócił się Lincoln do Willmersa, 

— w którym moglibyśmy przechować naszego poczciwego mister Holmana? 

— Mam bardzo dobry i pewny schowek. Chodźcie! 
Tych trzech odeszło, ja zaś miałem wiele do roboty, aby Berty wyjaśnić zajście, które tak 

niespodziewanie  nam  się  przytrafiło.  Gdy  znów  wszyscy  siedzieliśmy  razem,  Hammer  i 
Willmers  prześcigali  się  w  podziękowaniach,  które  Lincoln,  jak  tylko  mógł,  odpierał. 
Następnego ranka chciał znów odjechać, napotkał jednak na ogólny sprzeciw. 

— Musi  pan  z  jeńcem  przebyć  daleką,  uciążliwą  i  niebezpieczną  drogę  przez  coteau  do 

Iowa — wyjaśniał Willmers. — Niech pan poczeka kilka dni, wtedy trzy łodzie popłyną stąd 
w dół rzeki do Missouri i będzie pan mógł wygodnie się z nimi zabrać. Szybko będziecie w 
Yankton i Dacocie, a stamtąd już niedaleko do Des Moines.  Zostanie pan więc tutaj. Pański 
jeniec jest bezpieczny. 

Lincoln, uznawszy zalety tej propozycji dał się namówić. 
Nadszedł  wieczór.  Spuściliśmy  konie,  aby  się  pasły.  Nie  mogliśmy  ich  wprowadzić  do 

stajni.  Były  przyzwyczajone  do  swobody,  a  w  tym  ciasnym  pomieszczeniu,  mogłyby  sobie 
wyrządzić krzywdę. Wszyscy, oprócz mnie siedzieli w salonie. Ja poszedłem w dół rzeki, by 
doglądnąć  koni.  Było  bardzo  ciemno  i  z  trudem  mogłem  odróżniać  fale  od  ziemi.  W 
zamyśleniu  spoglądałem  w  płynącą  wodę,  nad  którą  błysnął  teraz  promień  światła.  Padał 
poprzez  szczeliny  jednej  z  zapełnionych  zbożem  i  sianem  stodół.  Nagle  usłyszałem  kroki. 
Obok  mnie  przebiegła  jakaś  postać,  tuż  za  nią,  jeszcze  jedna.  Ciemność  uniemożliwiała 
obserwację, ale wydawało mi się, jakbym poznał Jonesa i Holmana. Zniknęli w ciemnościach, 
zanim mogłem ich dogonić. Pośpieszyłem do salonu i spytałem Lincolna: 

— Czy Holman jest jeszcze zamknięty, Abraham? 
— Dlaczego pan pyta? Pół godziny temu byłem u niego. 
— Myślę,  że  to  jego  wraz  z  Jonesem  widziałem  na  zewnątrz.  Zobaczmy  szybko,  czy 

jeszcze jest! 

Wybiegliśmy  na  dwór.  Żelazne  rygle  przy  masywnych  drzwiach  komórki,  w  której 

umieszczono jeńca, były odsunięte. Ktoś je otworzył. 

— Kanada–Bill wrócił i uwolnił go! — zawołał Lincoln. — Musimy… 
— Zostaw  ich,  sir!  —  przerwał  mu  Willmers.  —  Jutro  rano  znajdziemy  ich  ślady  i 

pójdziemy ich tropem. Na pewno ich złapiemy. 

Wyszliśmy  znów  na  zewnątrz.  Oślepiająca  jasność  przykuła  nasz  wzrok.  Tam,  gdzie 

przedtem migotał promień światła, tam teraz strzelały w niebo jęzory płomieni. Ogień trawił 
wszystko  z  ogromną  szybkością.  Między  wezbranym  dymem,  a  czerwonym  żarem  tu  i 
ówdzie zapalały się snopki. Podbiegliśmy bliżej. Zauważyłem tam jakąś postać, przyglądającą 
się  ogniu,  która,  zauważywszy  mnie,  błyskawicznie  umknęła.  Ta  ucieczka  wydała  mi  się 
podejrzana,  toteż  pobiegłem  za  osobnikiem.  Im  byłem  bliżej,  tym  dokładniej  widziałem,  że 
coś mu przeszkadza w ucieczce. Jego ramiona się nie poruszały. Przyśpieszyłem, dogoniłem 
go i poznałem Holmana z rękami skutymi kajdankami. Złapawszy go, powaliłem na ziemię i 
uklękłem  na  nim.  Próbował  się  bronić,  ale  kajdanki  przeszkadzały  mu  stawiać  opór. 
Zerwawszy mu z szyi chustkę, związałem mu nogi. Zgrzytał ze złości zębami, przeszywając 
mnie groźnym wzrokiem, nie mówiąc jednak ani słowa. 

— Dobry  wieczór,  mister!  —  powiedziałem.  —  Spacer  nie  trwał  długo.  A  może  mi  pan 

powie, gdzie się podziewa William Jones? 

Nie odpowiedział. 
— Dobrze! To spróbujemy go znaleźć i bez pana. Złapawszy go za kołnierz, pociągnąłem 

z powrotem do domu, gdzie go znów zamknięto. Potem, my mężczyźni, rozproszyliśmy się, 
aby poszukać Jonesa. Na próżno się jednak trudziliśmy. Uciekł. 

Tymczasem  przybiegli  robotnicy.  Udało  im  się  stłumić  ogień.  Nie  wyrządził  zbyt  wielu 

szkód, w każdym bądź razie, nie takie, jakie planowali Jones i Holman. 

background image

Gdy łodzie popłynęły w stronę Missouri, Lincoln zabrał ze sobą Holmana. Pożegnanie nie 

przyszło mi łatwo, gdyż dzielny Abraham, przypadł mi do serca. Nie mogłem iść z nim. Fred 
Hammer  i  Guy  Willmers  byli  zdania,  że  to  niemożliwe,  zaś  panie  tak  ładnie  prosiły,  że  nie 
mogłem postąpić inaczej, jak tylko zostać. 

 

*

 

*

 

 
Później dowiedzieliśmy się, że Holman resztę życia spędził w celi. 
Abraham Lincoln nie poprzestał na na zawodzie. Doszedł najwyżej, jak tylko może dojść, 

taki dzielny selfmademan. Został prezydentem Stanów Zjednoczonych, lecz niestety, za to, co 
dobrego  uczynił  i  co  chciał  uczynić,  dostał  kulę.  Niech  będzie  przeklęty  ten  drań,  który  go 
zastrzelił! 

A ja? Nie zostawiono mnie w spokoju. Musiałem rozbić swój wigwam u Willmersa. Arrow 

nie  był  z  tego  zadowolony.  Mnie  też  czasami  tak  korciło,  że  brałem  strzelbę  i  tomahawk  i 
znikałem  na  miesiąc,  dwa.  Udawałem  się  na  prerię  i  do  puszczy,  gdzie  mogłem  pokazać 
bawołom  i  Indianom,  że  Tim  Kroner  nie  ma  jeszcze  ochoty  zamieniać  prerii  na  krainę 
wiecznych  łowów.  Między  Longs  Peak  i  Spanish  Peaks  jest  mój  łowiecki  rewir  i  stamtąd 
wywodzi  się  moje  imię,  którym  mnie  przedtem  nazywaliście,  mianowicie,  Kolorado, 
panowie. 

Od  tamtego  czasu  nie  widziałem  już  Kanada–Billa.  Kiedyś  słyszałem,  że  go  widziano  w 

dolnym  Mississippi,  gdzie  zarobił  w  three  carde  monte  piękną  sumkę.  Minęło  ponad 
trzydzieści lat od naszego ostatniego spotkania, mam jednak nadzieję, że jeszcze żyje i kiedyś 
mi wpadnie w ręce. Wtedy ma zapewnioną moją kulę… 

Kolorado  skończył.  W  zamyśleniu  przyglądał  się  swojej  starej  strzelbie  upstrzonej  od 

kolby  po  lufę  licznymi  nacięciami,  sznytami  i  innego  rodzaju  zagadkowymi  dla  nie 
wtajemniczonego znakami. 

background image

L

EKARZ

 

 
Po krótkiej chwili jeden ze słuchaczy rzekł: 
— Człowieku,  opowiedział  pan  smutną  historię.  Wierzę,  że  będę  pana  mógł  pocieszyć: 

Kanada–Bill już dostał swoją zapłatę i zakończył swe niegodziwe życie. 

— All devils, co pan powie? 
— Tak, Kanada–Bill nie żyje. Skończył żywot w misji Santa Lucia koło Sacramento. 
— Jak? Przecież, nie zmorzony jakąś chorobą? Na taką śmierć, ten drań nie zasłużył. 
— O,  nie  było  to  takie  łatwe.  Zawdzięcza  on  swój  koniec  mężczyźnie,  którego  nazwisko 

wszyscy doskonale znamy, to Old Firehand. 

— Co? Old Firehand wytrącił mu rzemiosło z ręki? W jaki sposób, sir? 
— To pasjonująca historia, którą powinienem w zasadzie opublikować. Jestem mianowicie 

pisarzem,  panowie.  To  wprawdzie  nierozsądne,  gdy  autor  książek,  opowiada  coś,  co  chce 
później opublikować. Przyznacie, chyba panowie. Ale, jako że dzisiaj, tak sobie opowiadamy 
i  już  zebrałem  niejeden  temat  dla  mojego  pióra,  nie  chciałbym  być  okrutny  i  opowiem,  co 
wiem. 

Usiadł wygodnie i zaczął tonem wytrawnego i sprawnego narratora: 
— Było  to  w  porcie  Sacramento.  Powstał  tam  obraz  w  najjaskrawszych  kolorach.  Tłum, 

przelewający  się  w  interesach  po  wybrzeżu  lub  po  prostu,  tak  sobie  od  niechcenia 
spacerujący,  wydawał  się  pochodzić  z  różnych  stron  świata.  Był  raczej  podobny  do 
karnawałowego korowodu, jednoczącego na krótko, przedstawicieli wszystkich nacji. 

Gdzie  niegdzie  stała  sobie  grupka  wychudłych  Jankesów  w  nieodzownych  czarnych 

frakach, wysokich cylindrach, głęboko nasuniętych na tył głowy, z rękami w kieszeniach i z 
poprzypinanymi  złotymi  łańcuszkami,  igłami  w  chustach  i  guzikami  u  koszul.  Wśród  nich 
tłoczyła  się  niewielka  grupka  Chińczyków  w  swych  niebieskich  katunowych  kurteczkach  i 
obszernych białych spodniach, ze starannie splecionymi warkoczami. Byli tam też wyspiarze 
z  południa,  którzy  bojaźliwie  i  z  zakłopotanym  zdziwieniem,  stąpali  po  obcej  ziemi.  Gdy 
spostrzegli  coś,  co  w  ich  mniemaniu,  było  szczególnie  osobliwe,  zbliżali  do  siebie  głowy, 
cicho  do  siebie  szepcąc.  Meksykanie  paradowali  w  rozciętych  po  bokach  atłasowych 
spodniach, wysadzanych srebrnymi  guzikami i tak samo ozdobionych kurtkach. Na  głowach 
mieli  ceratowe  kapelusze  z  szerokimi  rondami.  Kalifornijczycy,  w  długich,  tkanych  w 
okazałych  kolorach  ponczach,  sięgających  niemal  do  kostek.  Czarne  damy  i  gentlemeni 
pachnący tysiącami zapachów, odziani w najbardziej godne stroje. Poważni Indianie kroczący 
dumnie wśród tłumu, dobrotliwi Niemcy, Anglicy z bokobrodami i olbrzymimi binoklami na 
nosie;  żwawi,  weseli  Francuzi,  kłócący  się,  opowiadający,  nawołujący  i  gestykulujący  z 
ożywieniem;  rudowłosi  Irlandczycy  cuchnący  aguardiente,  wódką;  Chilijczycy  w  swych 
krótkich  ponczach,  traperzy,  sąuaterzy,  backwoodsmeni  w  swych  skórzanych  koszulach,  z 
długą  strzelbą  na  ramieniu,  jakby  dopiero  co  wrócili  ze  skalistych  gór,  Metysi  i  Mulaci  we 
wszystkich  możliwych  odcieniach  i  tonacjach  kolorów.  Wśród  nich  wszystkich, 
poszukiwacze  złota,  przybyli  z  kopalń,  nierzadko  z  pełnymi  mieszkami,  w  fantazyjnych 
kostiumach,  w  strojach  podartych  do  ostateczności,  połatanych  spodniach,  kubrakach, 
kamizelkach  i  kurtkach,  w  zniszczonych  butach,  z  których  wystawały  gołe  palce  i  w 
kapeluszach,  wystawionych  w  dzień  na  słońce  i  deszcz,  a  nocą  służących  za  poduszkę.  W 
małych grupkach stali tubylcy, właściwi i prawowici właściciele tej ziemi, a zapewne, jedyni 
w tej masie, nie posiadający niczego, a żyjący z dawnej zapłaty. 

Do  kolorowej  mieszaniny  narodów,  dołączyły  różnego  typu  szacowne  i  wytworne 

postacie:  barczyści  amerykańscy  i  angielscy  marynarze,  o  olbrzymich  pięściach  i 
przenikliwym  spojrzeniu,  tudzież  sporo  hiszpańskich  oficerów  marynarki,  którzy  w  swych 

background image

połyskujących, wyszywanych złotem uniformach przybyli z San Francisko, aby się przyjrzeć 
interesom w pobliżu złotonośnych terenów. 

Można  by  rzec:  kto  liczy  narody,  wymienia  nazwy!  A  co  sprowadziło  tu  te  wszystkie 

składniki wielopostaciowej, antropologicznej mieszaniny? Nic innego, jak tylko złoto. 

Kolonizacja  górnej  Kalifornii  przez  Meksyk  w  roku  1768,  wtrąciła  kraj  pod  panowanie 

misjonarzy.  Jezuici  byli  doskonałymi  ekonomistami  i  w  wielu,  nadających  się  do  tego 
miejscowościach, założyli klasztory i misje, w celu rozpowszechniania swej nauki. 

Po przezwyciężeniu przez meksykański rząd centralny, dominacji księży, wielu misjonarzy 

uchyliło  się  od  uznania  tego  rządu,  opuszczając  kraj.  Nieliczni,  którzy  zostali,  stracili  swoje 
wpływy i prowadząc nędzne życie, stopniowo znikali. 

Niedaleko Sacramento był wielopiętrowy, potężny budynek, otoczony dużym podwórzem. 

Część,  zwróconą  w  stronę  miasta,  stanowił  stary,  zbudowany  z  niepalonego  piaskowca, 
kościół. 

Ten  budynek  to  misja  Santa  Lucia.  Wszystkie  jego  koszarowe  pomieszczenia, 

zamieszkiwały ostatnio tylko dwie osoby: stary, szacowny duchowny i Niemiec, nazywający 
się właściwie Karl Werner, ale nazywany przez tych, którzy z nim obcowali, nie inaczej jak 
Senior Carlos. Był totumfackim księdza. 

Wtedy  odkryto  pola  złota  w  Kalifornii,  a  wiadomość,  o  leżących  w  górach  cennych 

skarbach,  wywołała  imigrację,  najpierw  gromadnie  z  sąsiedniego  Meksyku  i  Stanów 
Zjednoczonych,  a  potem  ze  wszystkich  stron  świata.  Za  starymi  hiszpańskimi 
konkwistadorami,  przybyli  wyspiarze  z  Sandwich–Island,  potem  Australijczycy  i 
Europejczycy.  Napłynęli  nawet  chińscy  robotnicy,  aby  zgarnąć  złoto  i  stać  się  bogatymi 
ludźmi. 

San Francisco było głównym punktem zbornym obcych. Stamtąd ciągnęli dalej na północ 

lub w głąb kraju. Sacramento było jednym z najlepszych punktów peryferyjnych. 

Liczba  ludzi  rosła  z  dnia  na  dzień,  a  jako,  że  zaczynające  się  deszcze  nie  pozwalały 

mieszkać pod gołym niebem, a nie każdy miał ze sobą namiot lub innego rodzaju schronienie, 
korzystano ze wszystkiego, co mogło służyć za mieszkanie. 

Również  starej  misji  przypadł  taki  los,  mający  niewiele  wspólnego  ze  swym  pierwotnym 

przeznaczeniem. 

Pewien Francuz z Alzacji urządził na dole, w jednym ze skrzydeł, browar. Wmurował tam 

olbrzymi  kocioł  i  zaczął  warzyć  napój,  który  zuchwale  nazwał  piwem.  W.  przedniej  części, 
tuż  przy  kościele,  urządził  się  pewien  Amerykanin,  otwierając  oberżę,  przy  czym  uznał  za 
celowe przekształcić część nawy w salę taneczną, gdzie co tydzień można było urządzić reels, 
hompipers 
lub fandangos. To skłoniło pewnego przedsiębiorczego Irlandczyka do urządzenia 
po drugiej stronie kościoła knajpy, serwującej gorzałkę. 

Dolną  część  drugiego  skrzydła  bocznego  wziął  w  posiadanie  pewien  Anglik,  który  się 

połączył  z  chytrym  Holendrem,  sprowadzając  Chińczyków.  Był  to  interes,  jak  się  wkrótce 
okazało,  pozwalający  znakomicie  prosperować  obu  gentlemenom.  I  tak  się  toczyło.  Nie 
trwało to długo i stara misja, poza strychem w jednym ze skrzydeł, została całkowicie zajęta. 

Stary ksiądz nic na to nie mógł poradzić. Początkowo, nie będąc w stanie użyć przemocy, 

rozpoczął  liczne  procesy,  aby  powstrzymać  natrętów  od  zajmowania  tego  nabożnego  domu. 
Już  wkrótce  jednak  miał  poznać  smutne  tego  skutki.  Wpadł  w  ręce  całej  chmary  sępów, 
domagających się zapłaty, a nie załatwiających najprostszej nawet sprawy. 

Z tego powodu obrzydła mu Santa  Lucia i pewnego pięknego poranka zniknął bez śladu. 

Nikt  nie  miał  ochoty  czynić  poszukiwań.  Z  dawnych  mieszkańców  został  więc  tylko,  senior 
Carlos,  zamieszkujący  ze  swą  żoną  i  córką  Anitą  w  paru  izdebkach  na  parterze,  tuż  przy 
browarze. 

Również  strych  rychło  miał  znaleźć  nabywcę.  Prawdopodobnie  z  Buenos  Aires  przybył 

pewien człowiek do Sacramento, pochodzący z Cincinati, a tytułujący się doktor White. Czy 

background image

rzeczywiście był lekarzem, o to nikt go nie pytał. Chciał urządzić w Sacramento szpital. Nie 
znalazłszy jednak odpowiedniego miejsca, przybył do misji. Zajął, jako że nie znalazł nikogo, 
kto  by  mu  wynajął  pomieszczenia,  poddasze.  Był  człowiekiem  praktycznym,  który  dobrze 
wiedział, że w tym kraju, prawo obecnego właściciela jest nienaruszalne. 

Już następnego dnia przybyło kilka mułów objuczonych wełnianymi kocami i materacami, 

a  tuż  za  nimi  gromada  Meksykańczyków,  wnoszących  potrzebne,  żelazne  łóżka.  Jeszcze 
przed  wieczorem  na  górze,  pod  starym  uszkodzonym  dachem,  stanęło  dwadzieścia  łóżek. 
Sztormowy  wiatr  czynił  często  przeciągi,  zaś  w  porze  deszczu  panowała  istna  powódź.  Tak 
wyglądał szpital, czekający na nieszczęśliwych pacjentów. 

Ci znaleźli się bardzo szybko. 
Choć  klimat  w  Kaliforni  w  zasadzie  jest  zdrowy,  to  w  kopalniach  chorych  jest  nadmiar. 

Przyczynia  się  do  tego  chaotyczny,  nieregularny  tryb  życia  oraz  bardzo  ciężka  praca,  do 
której wielu z nich nie przywykło. Objawy choroby to zwykle wysoka gorączka, prowadząca 
często, ze względu na niedostateczną opiekę lekarską, do przykrego, najczęściej śmiertelnego 
końca. 

Szczęśliwi  byli  ci,  których  choroba  nie  dopadła  w  samotności  oraz  w  dziczy,  ale  znaleźli 

przyjaciół,  którzy  sprowadzili  ich  z  gór  i  przełęczy  w  okręgi  cywilizacji.  Większość,  rzecz 
jasna,  nie  znalazła  w  kopalniach  nic,  prócz  sześciu  stóp  ziemi  i  małego  pierścienia  kamieni 
wokół ciasnego grobu. Wielu zmarło w drodze lub dogorywało, aby rzucić ostatnie spojrzenie 
na  ludzką  osadę,  zaś  jeno  nielicznym  udawało  się  wyzdrowieć,  by  nieco  wzmocnieni,  na 
nowo rozpocząć pracę. Jedno tracił jednak chory zawsze: przywiezione złoto. W ówczesnych 
czasach  lekarstwa  były  na  wagę  złota.  Operatywny  lekarz  miał  najbardziej  dochodową 
kopalnię  złota;  choroby  swych  pacjentów.  Było  wielu  szarlatanów,  wiedzących,  jak  to 
wykorzystywać, a niejeden chory  umarł tylko dlatego, bo posiadał złoto, które byłby zabrał, 
gdyby wyzdrowiał! 

Wzgórzem,  prowadzącym  do  misji,  kroczył  dobrze  zbudowany  młodzieniec.  Jasnowłosy, 

regularne rysy i tryskające zdrowiem, rumiane policzki — mimo wygodnego meksykańskiego 
stroju — zdradzały niemieckie pochodzenie. 

Przystanął przy okalających misję krzewach mezguity, zwracając się na zachód. 
Zbliżał  się  wieczór,  a  słońce  zanurzało  swój  jaskrawo  pomarańczowy  żar  w  płomiennym 

przypływie.  Przed  młodzieńcem  rozpościerało  się  miasto,  zalane  migotliwym  światłem,  a 
okna starego budynku rzucały lśniący blask. 

Opadł  na  miękką  murawę  i  tak  się  zapatrzył,  iż  nawet  nie  usłyszał  lekkich  kroków, 

zbliżających  się  w  jego  stronę.  Mała  rączka  spoczęła  na  jego  ramieniu,  zaś  czyjaś  główka 
pochyliła się nad nim. 

— Witaj w misji, senior! — usłyszał. — Dlaczego tak długo pana u nas nie było? 
— Byłem w San Francisco, gdzie miałem mnóstwo spraw do załatwienia — odpowiedział. 
— Czy pan już zupełnie zapomniał seniora Carlosa i jego biedną, mała Anitę? 
— Zapomniał? Per dios, nie, po tysiąckroć nie! Anita, jakże mógłbym o was zapomnieć? 
Bez ceregieli usiadła obok niego. 
— Naprawdę pan o mnie myślał, senior Eduardo? 
— Proszę, Anito, niech pani wypowie moje imię po niemiecku. Tak je lubię słyszeć z pani 

ust. I niechże pani nie pyta, czy o pani myślałem! Któż, jak nie pani ojciec, zajął się mną, gdy 
tu  przybyłem,  pozbawiony  przez  złych  ludzi  całego  majątku?  A  kto  mnie  pielęgnował,  jak 
syna i brata, gdy niedostatek i trudy powaliły mnie na łoże? Pani i pani matka! A kogo mam 
tu w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, jak nie do pani. Anito, nigdy pani nie 
zapomnę! 

— Czy to prawda Eduardo? 
— Tak — odpowiedział sięgając po jej rękę i szczerze patrząc jej w oczy. 
— Również wtedy, gdy pan znów wróci do ojczyzny? 

background image

— Również wtedy! Powiedziałem pani przecież, Anito, że nie wrócę do ojczyzny bez pani. 

Zapomniała pani? 

— Nie — odrzekła. 
— A może słońce teraz świeci dla kogoś innego? 
— Dla innego? A kto miałby nim być? 
— Lekarz z góry, doktor White. 
— On…? — spytała. — Kto chciałby być słońcem tego chuderlawego chinarindo! Jeśli o 

mnie chodzi, to może zostać w ciemnościach, jak długo mu się spodoba! 

— Anito, czy to prawda? — spytał młodzieniec. 
— Dlaczego nie wierzy pan moim słowom? 
— Bo wiem, że chodzi za panią krok w krok i jest mile widziany przez pani rodziców. 
— To, że za mną chodzi, tego nie mogę zaprzeczyć, ale to, że go unikam jak tylko mogę, 

to  pewne.  Prawdą  też  jest,  że  ojciec  nie  żywi  do  niego  urazy.  Naopowiadał  mu  wiele  o 
sporym majątku i chce z nami wrócić do ojczyzny, do Niemiec, kiedy się dostatecznie dorobi! 

— Do Niemiec? Czyżby ojciec chciał wrócić do ojczyzny? 
— Tak.  Odkąd  misja  stała  się  koszarami  dla  każdego,  przestało  mu  się  tu  podobać.  Ale 

jesteśmy biedni, a ojciec jest za stary, aby tak dużo zarobić, żeby wyjechać i dlatego… 

— I dlatego…? 
— I dlatego myśli, że bogaty zięć, będzie mógł spełnić to życzenie. 
Edward milczał chwilę, a potem spytał: 
— Czy ojciec oddałby pani rękę doktorowi? 
— Tak. Ale ja go nie cierpię i matka też nie. 
— Ale mnie pani chyba lubi? 
Skinęła głową. Ujął teraz jej drugą rękę, mówiąc: 
— Zawsze  mi  się  wydawało,  jak  byśmy  należeli  do  siebie  na  całe  życie.  Jesteś  taka 

łagodna,  taka  dobra  i  chciałbym  stale  być  razem  z  tobą.  Czy  mogę  to  powiedzieć  twojej 
matce, która nie cierpi tego lekarza, mieszkającego na górze? 

— Tak. 
— Zaraz? 
— Zaraz! 
— To chodź! 
Wstał, a ona poszła z nim. Przeszedłszy przez bramę, skierowali się na podwórze w stronę 

drzwi,  prowadzących  do  mieszkania  Wernerów.  W  sieni  usłyszeli  stanowczy  głos,  mówiący 
energicznym tonem. 

— Doktor jest w środku — stwierdziła Anita. 
— Chodź,  wejdziemy  do  kuchni  i  poczekamy,  aż  się  oddali!  Tak  też  uczynili.  Słyszeli 

każde słowa rozmowy, prowadzonej między White’m a rodzicami. 

— Damn it, mister Carlos, myśli pan może, że nie umiem otwierać sakiewek? Medycyna 

jest  więcej  warta  niż  najlepsza  działka  w  kopalni  złota  i  jak  tylko  zgromadzę  dość, 
odejdziemy stąd do Nowego Yorku lub Filadelfii, a stamtąd jeszcze dalej, dokąd pan zechce. 
Czy to panu odpowiada? 

— Hm, odpowiadało by mi, gdybym tylko miał pewność, że dotrzyma pan słowa! 
— Do diabła! Ma mnie pan za kłamcę? 
— Nie. Jeszcze mi pan nie dał ku temu okazji. Ale, stara Kalifornia w dzisiejszych czasach 

skłania do nieufności, a już przynajmniej do ostrożności. 

— Zapewniam pana! Nie mogę dłużej prowadzić interesu bez kobiety, a pańska córka ma 

diabelsko ujmującą twarzyczkę tak, że myślę, iż będę w każdej mierze dla niej dobry. Niech 
mi ją pan da za żonę, a zapewniam pana, zrobię z niej mojego buchaltera i nawet przekażę jej 
kasę. Czy to nie wystarczy? 

— Hm, tak. Ale, czy już pan rozmawiał z dziewczyną? 

background image

— Nie. Wydaje mi się to zbyteczne. Doktor White jest przecież człowiekiem, który osiąga 

to czego chce, a dziewczyna woli ojca się przecież nie sprzeciwi. 

— To chyba prawda, ale myślę, że w tak ważnej sprawie, musi mieć swoją wolę, tak jak ja 

ją  mam.  Nawet  gdybym  chętnie  powiedział  „tak”,  to  jeśli  ona  będzie  przeciwna,  to  nic  nie 
dojdzie do skutku. Więc niech pan najpierw z nią porozmawia, doktorze, a potem niech pan 
wróci! 

— Już się robi. Nie mam zbyt wiele czasu na takie rzeczy. Mam na górze dwudziestu jeden 

pacjentów, którzy mi zajmują wiele czasu. Gdzie ona jest? 

— Nie wiem. Może na dworze przed bramą. 
— Świetnie! Znajdę ją! 
Odwrócił  się  w  stronę  drzwi,  ale  stanął  zaskoczony,  bo  przed  sobą  zobaczył  Anitę  i 

Edwarda, którzy właśnie wyszli z kuchni. 

— Tu jest ta, której pan szuka, mister doktor — rzekł młody człowiek, — a sprawa, którą 

pan chce omówić, nie zajmie panu wiele czasu. 

— Czemu?  Co  pan  ma  na  myśli,  senior  Eduardo?  —  spytał  White,  znający  swojego 

rywala, gdyż prawie codziennie spotykał go u rodziców Anity. 

— To  mam  na  myśli,  że  się  pan  spóźnił,  bo  właśnie  doszliśmy  z  Anitą  do  porozumienia. 

Nie ma ochoty zostać doktorową i chętniej spróbuje ze mną. 

— Czy to prawda, Anito? — Werner wstał zaskoczony, upuściwszy niedopałek z ręki. 
— Tak, ojcze. A może nie jest to po twojej myśli? 
— Po mojej myśli? Byłoby to po mojej myśli, bo bardzo chłopca lubię, ale cóż uczynicie 

samą miłością w kraju, w którym wszystkim rządzi dolar? Senior Eduardo jest jeszcze, młody 
i jeżeli się zbyt wcześnie nie zwiąże z dziewczyną, może jeszcze do czegoś dojść. Doktor zaś, 
od dawna wie, co posiada i to jest ta różnica, Anito. Chce z nami jechać do Niemiec… 

— Eduardo też pojedzie — przerwała mu nagle dziewczyna. — Chcę… 
— Czy może? Trzeba mieć nieco więcej niż dobre chęci. 
— Senior  Carlos  —  powiedział  teraz  Edward,  —  to  nie  odpowiednia  pora,  aby  to 

omawiać. Czy dałby mi pan Anitę, gdybym był bogatszy niż jestem teraz? 

— Tak. 
— A ile musiałbym mieć? 
— Hm, trudno powiedzieć! Im więcej, tym lepiej. Musiałoby przynajmniej wystarczyć na 

powrót do ojczyzny i na to, aby tam móc kupić jakąś małą posiadłość. 

— A czy da mi pan czas, abym tyle zarobił? 
— Czas? Ile czasu ma pan na myśli? 
— Sześć miesięcy! 
— Hm, to niezbyt dużo. Co pan na to powie, doktorze? 
— Damn it, to brzmi jak konkretny, formalny interes. Pozwólcie, że się włączę! 
— Powinien pan! 
— Zaproponuję panu coś, mister Carlos! 
— Co? 
— Zapewne chce pan pójść do kopalni złota, mister Eduardo? — spytał z ironią, zwracając 

się do młodzieńca. 

— Tak jest. 
— Well,  sir,  damy  panu  sześć  miesięcy.  Jeśli  pan  wróci  z  trzema  tysiącami  dolarów,  to 

miss  Anita  należy  do  pana,  a  ja  nie  będę  miał  nic  przeciwko  temu.  Jeżeli  pan  jednak  nie 
wróci, albo wróci z mniejszą sumą, to Anita będzie moja. Zgadza się pan, mister Carlos? 

— Całkowicie, pod warunkiem, że wasze stosunki są takie, jak mi to opisaliście! 
— Są takie. A więc jesteśmy zgodni. Good bye. Muszę iść do moich gorączkujących. 
 

background image

*

 

*

 

 
Minęły miesiące. Jakiś młody człowiek znów wchodził na wzgórze misji. Odwróciwszy się 

przy krzewach mezquity, spojrzał na rozciągający się za nim krajobraz. Tym człowiekiem nie 
był  Edward,  choć  sześć  miesięcy  prawie  minęło.  Nasyciwszy  wzrok,  roztaczającą  się 
panoramą,  przeszedł  bramą  na  podwórze,  gdzie  przy  wejściu  do  bocznego  skrzydła,  spotkał 
Anitę. 

— Może mi pani powiedzieć, czy spotkam tu doktora White’a? 
— Mieszka  tu.  Niech  pan  wejdzie  na  poddasze.  Jest  tam  jego  szpital  i  na  pewno  go  pan 

tam zastanie. 

Uczynił tak, jak mu powiedziano. Wdrapawszy się do pomieszczenia na strychu, zobaczył 

dwa  rzędy  łóżek,  a  wśród  nich  krzątającego  się  doktora.  Pomieszczenie  w  zasadzie  nie 
należało do słonecznych, a jako, że na dworze już zaczynało zmierzchać, z trudnością dało się 
rozpoznać przedmioty. 

White, zauważywszy przybysza, podszedł do niego. 
— Czego pan chce, senior? — zapytał. 
Przybysz wsłuchując się w dźwięk głosu, spytał podniecony: 
— Pan jest mister White, doktor? 
— Tak. 
— Jestem  aptekarzem.  Chciałem  moje  szczęście  wykopać  z  ziemi  Kaliforni,  nic  nie 

znalazłem  i  dlatego  poszedłem  do  urzędu  pośrednictwa,  aby  poszukać  posady.  Tam  mi 
powiedziano,  że  pan  szuka  pielęgniarza,  dlatego  tu  wszedłem,  by  się  upewnić,  czy  miejsce 
jest jeszcze wolne. 

— Tak, jest jeszcze wolne. W jakiej miejscowości i w jakiej aptece pan pracował? 
— Hm,  —  zaczął  obcy,  ostrożnie  wymieniając  pierwsze  nazwy,  następnie  zaś  szybciej, 

wyraźnie je akcentując. — W Nowym Yorku, Pittsburgu, Cincinatii, a ostatnio w Norfolku w 
północnej Karolinie u mister Clevelanda. 

— W Norfolku u mister Clev… 
Zbliżył się nieco, aby się lepiej przyjrzeć obcemu, po czym cofnął się przestraszony. 
— Do wszystkich diabłów, ten przeklęty Niem…. chciałem powiedzieć, mister Gromann, 

który ze mną w tym samym czasie tam…, ale niechże pan zejdzie ze mną do mieszkania, sir! 
Oczywiście,  niezmiernie  się  cieszę,  że  w  tak  odległych  stronach  spotykam  kolegę,  który 
pracował ze mną w tym samym miejscu! 

Zaiste  nie  spostrzegł  dwuznacznego  uśmieszku  przybysza.  Zszedł  piętro  niżej  do  pokoju, 

który zapewne był salonem i sypialnią, po czym zapalił światło. 

— Tak,  niech  pan  siada  i  opowiada!  Jak  poszło  w  Norfolk  po  moim  wyjeździe?  Miałem 

małe  nieporozumienie  z  pryncypałem  i  dlatego  odszedłem  w  złości,  bez  wypowiedzenia. 
Mam nadzieję, że staremu Clevelandowi wiedzie się dobrze! 

— Dobrze? W ogóle przestało mu się wieść. Gdy mnie nie było, w nie wyjaśniony sposób 

znikła  kasa  ze  wszystkimi  papierami,  będącymi  pod  specjalną  pieczą.  Człowiek  został 
zrujnowany i nie mógł się z tego otrząsnąć. Nie żyje! 

— Niemożliwe! Co pan powie? Stary nigdy nie prosperował naprawdę dobrze i nikogo nie 

dopuszczał  do  tego,  aby  zaglądał  w  jego  sprawy.  Myślę  więc,  że  zniknięcie  kasy,  to  nic 
innego, jak jego sztuczka. To, że ja osiadłem tu jako lekarz, to nie powinno pana dziwić. Nikt 
tu nie pyta o dyplom, no i można z tego żyć. A więc, przybywa pan w sprawie posady? 

— Tak,  ale  powiedz  mi  pan,  Dare,  jak  pan  zdobył  środki,  aby  otworzyć  taki  zakład  i 

dlaczego nie został pan przy prawdziwym nazwisku? 

— Hm,  środki  mam  z  kopalni  złota,  a  nazwisko  zmieniłem,  bo  White  brzmi  bardziej 

uczenie niż Dare. Ale, wracając do posady, to ma ją pan, pod warunkiem, że nie przysporzy 

background image

mi  kłopotów.  Jeżeli  pan  się  wprawi,  to  niewykluczone,  że  zostanie  pan  moją  prawą  ręką,  a 
może nawet udziałowcem. 

— Ma pan dla mnie mieszkanie? 
— Znajdzie się! Więc zaczyna pan? 
— Naturalnie! 
— Zgoda! 
— Nie będzie pan miał powodów do narzekań. Wystarczająco długo się tułałem, toteż nie 

chciałbym wracać do przeszłości. 

Gromann został przyjęty i stopniowo wtajemniczony w zarządzanie szpitalem. Doktor był 

zmuszony  go  przyjąć.  Uspokoił  się  jednak,  gdyż  asystent,  nawet  te  zdarzenia  uważał  za 
naturalne, których należało strzec przed opinią publiczną. 

White miał teraz więcej  czasu, skwapliwie z tego korzystał i częściej zaglądał do seniora 

Carlosa. Wiedział, że tylko sprytem może zdobyć jego zaufanie. Ojciec nie brał sobie tego do 
serca, że lekarz był dużo starszy od jego córki. 

Wreszcie  minęło  sześć  miesięcy  czasu.  Edward  się  nie  pokazał.  To,  że  nie  było 

korespondencji  i  innego  znaku  życia,  nie  niepokoiło  Anity.  Wiedziała,  że  połączenie 
pocztowe  z  kopalniami,  pozostawiało  wiele  do  życzenia.  Było  ono  w  istocie  w  prywatnych 
rękach i nigdy nie można było liczyć na doręczenie listu. Częste były napady na doręczycieli, 
których  ograbiano  z  pieniędzy,  a  nierzadko  i  zabijano.  Niekiedy,  sami  doręczyciele  szukali 
jakiegoś okrętu, znikając z pieniędzmi. 

Dziś  był  więc  ostatni  wieczór,  a  Edward  ciągle  nie  wracał.  Dziewczynę  począł  ogarniać 

niepokój.  To  samo  działo  się  z  doktorem.  Dotąd  miał  dobre  widoki,  ale  jego  rywal  lada 
moment mógł wrócić. Należało temu zapobiec. Przekazawszy pacjentów asystentowi, opuścił 
misję. 

Chorzy  byli  zadowoleni  z  zatrudnienia  Gromanna,  gdyż  zjawił  się  wśród  bezradnych 

niczym ratujący anioł.  W oczach doktora uchodził za całkowicie posłusznego i uległego.  Za 
jego  plecami  zaś  działał  według  własnego  uznania,  będąc  przekonanym,  iż  niejeden  pacjent 
skazany przez White’a na śmierć, jemu właśnie zawdzięcza życie i majątek. 

 

*

 

*

 

 
Opowiadający  zrobił  pauzę,  zapalając  nowe  cygaro,  po  czym  kontynuował  przerwany 

wątek: 

— Więc,  powiedziałem  wam,  że  doktor  White  przekazał  chorych  swemu  asystentowi  i 

odszedł. Niepokój nie pozwalał mu zostać. Choć już minął sześciomiesięczny okres i dobiegał 
końca  ostatni  wieczór,  jego  rywal  ciągle  mógł  nadejść.  Ruszył  zatem  z  misji  do  miasta,  a 
stamtąd  na  dworzec,  gdzie  chciał  poczekać  na  ostatni  wieczorny  pociąg  przybywający  z 
kopalń. 

Niebawem  nadjechał  i  kto  z  niego  wysiadł?  Mister  Edward.  Stawił  się  jeszcze  na  czas. 

Stojąc już przy wagonie, jeszcze raz się odwrócił, żegnając się z kimś, kto siedział w środku, 
po czym ruszył przed siebie. White zdecydowanie podszedł do niego, mówiąc: 

— Rzeczywiście  pan  przyjechał!  Już  myśleliśmy,  że  nie  dotrzyma  pan  terminu. 

Najważniejsze jednak, czy sprzyjało panu szczęście i czy znalazł pan złoto. 

— Oczywiście, miałem szczęście, dużo szczęścia — brzmiała radosna odpowiedź. 
— Ma pan trzy tysiące dolarów? 
— Więcej, znacznie więcej! 
— Nie  do  wiary!  Inni  pracują  latami  w  kopalniach,  ryzykując  zdrowie  i  życie,  a  nie 

znajdują niczego. Pan zaś znika na kilka miesięcy,  wraca zdrów, a do tego bogaty!  Niczego 
się więc nie da zmienić i będę musiał ustąpić. Czy prosto stąd idzie pan do misji? 

background image

— Tak. 
— Ja też. Pójdziemy więc razem. Chodź pan! 
Oddalili się. White nie zwrócił uwagi na człowieka, z którym rozmawiał Edward, a który 

tymczasem też wysiadł.  Edward tęsknił za Anitą, chciał ją zatem uwolnić od troski, która ją 
zapewne  trapiła,  dlatego  szedł  bardzo  szybko.  Przedtem  musiał  jednak  załatwić  w  mieście 
kilka spraw, które zajęły mu nieco czasu. Zapadł zmierzch, toteż White nie zauważony przez 
swego towarzysza, wyciągnął z kieszeni rewolwer i odbezpieczył go. 

— Więc, miał pan szczęście? — rzekł. — Kto by pomyślał! Rzecz jasna, doznaję zawodu, 

bo usunął mnie pan z pola. Sam pan pracował w kopalni, czy też miał pan kompanów. 

— Sam. 
— Co?  Przecież  nie  zna  się  pan  na  rzeczy!  To  rzeczywiście  duże  szczęście,  niezwykły 

przypadek, że trafił pan zaraz na miejsce, gdzie pan tyle znalazł. 

— To nie szczęście i nie przypadek. To miejsce mi pokazano. 
— Pokazano? Niemożliwe! Poszukiwaczowi nigdy nie przyszłoby do głowy, aby zdradzić 

komuś złoże złota. 

— Ten, kto mi je pokazał, nie był poszukiwaczem. Nie szukał złota. 
— A kim? 
— To był Indianin. 
— Naprawdę?  To  zadziwiające.  Tak,  są  Indianie,  którzy  wiedzą,  gdzie  szukać  złóż złota, 

ale ani im to w głowie, aby o tym mówić białemu. 

— Ten Indianin nie potrzebował złota. Był wielkim i sławnym wodzem Apaczów. 
— Jak się nazywał? 
— Inczu–czuna 
— Do wszystkich diabłów! Inczu–czuna! Jak go pan spotkał? 
— Przez białego trapera, jego przyjaciela, z którym był na złotonośnych polach. 
— Jak się nazywał? 
— Old Firehand. 
— Ach… 
Prostoduszny  Edward  nawet  nie  zauważył,  jakie  wrażenie  wywarły  te  dwa  nazwiska  na 

Whitcie, toteż ciągnął dalej: 

— Spotkałem owego Old Firehanda zupełnie przypadkowo. Pytał mnie o moją sytuację, bo 

wiedział, że nie jestem poszukiwaczem i nie pasuję do kopalni. Opowiedziałem mu wszystko 
dokładnie,  naturalnie  i  to,  że  przybyłem  po  to,  aby  w  sześć  miesięcy  zarobić  trzy  tysiące 
dolarów. Najpierw się z tego śmiał, ale potem spoważniał i powiedział, że sprowadzi kogoś, 
kto mi w tym pomoże. Następnego dnia przybył wraz z wodzem Apaczów. Spojrzał na mnie, 
jakby  mnie  chciał  prześwidrować  wzrokiem,  potem  milcząc,  skinął  swemu  białemu  bratu  i 
kazał  iść  z  nimi.  Wspinaliśmy  się  prawie  cały  dzień,  a  Inczu–czuna  wszędzie  badał 
właściwości gruntu i powierzchnię ziemi. Wreszcie, a był już prawie wieczór, zatrzymał się w 
pewnym miejscu i rzekł: 

— Tu  mój  młody  brat  musi  kopać,  ale  sam,  z  nikim  więcej,  tu  znajdzie  nuggety  i  złoty 

piasek. 

Inczu–czuna  miał  rację.  Znalazłem  nuggety.  Musiałem  co  prawda  bardzo  uważać  na 

innych  poszukiwaczy  i  trzymać  znalezisko  w  tajemnicy,  bo  jest  to  zwykle  rabunkowa 
hałastra, i z pewnością źle by się to dla mnie skończyło, gdyby w ostatnich dniach nie wrócił 
Old Firehand, aby się dowiedzieć o rezultat mej pracy. 

— Czy znów był z Inczu–czuną? 
— Nie,  rozłączyli  się  na  kilka  dni,  aby  się  wpierw  udać  do  Sacramento,  a  potem  do  San 

Francisco. Został ze mną, aż opuściłem kopalnię, troszcząc się o to, aby żaden kopacz się do 
mnie nie zbliżył. Potem pojechał ze mną. 

— Przybył tu z panem? 

background image

— Oczywiście! Siedzieliśmy w tym samym wagonie. 
— Jak pan wysiadł, to pan chyba z nim rozmawiał? 
— Tak.  On  pozostał,  bo  chciał  jeszcze  porozmawiać  z  innym  podróżnym.  Życzyłem  mu 

miłego wieczoru, prosząc, by dotrzymał słowa. 

— Jakiego słowa? 
— Obiecał, że mnie jutro odwiedzi w misji. 
— Do diabła! Doprawdy? 
— Tak — odparł Edward, nie widząc zdenerwowania doktora. White’owi z trudem udało 

się opanować. Natarczywie sondował dalej: 

— Czy może pan udowodnić, że ma pan te trzy tysiące dolarów? Musi je pan rzecz jasna, 

zaraz dziś wieczór pokazać! 

— Mogę. Złoty proszek zamieniłem na dobre papiery, które mam przy sobie. 
White przystanął, odciągnął cicho spust rewolweru i rzekł: 
— Wie pan, to wielkie szczęście, że pan spotkał Old Firehanda i Inczu–czunę, ale większa, 

o wiele większa jest pańska głupota, że mi pan to wszystko opowiada. 

— Głupota? Czemu? 
— Bo nie dostanie pan dziewczyny i nie zatrzyma pan pieniędzy. Zaraz się pan przekona. 
I  równocześnie  huknął  strzał.  Edward  padł  na  ziemię.  White  podniósł  go,  odciągnął  na 

skraj  drogi  i  tak  go  zostawił.  Chciał  nocą  wrócić  i  pochować  ciało.  Teraz  przede  wszystkim 
chciał  mu  opróżnić  kieszenie.  Właśnie  gdy  się  do  tego  szykował,  usłyszał  czyjeś  kroki. 
Odskoczył, by go nie widziano. Później miał zamiar zabrać pieniądze. Nawet nie poszedł do 
swego mieszkania, skierował się natomiast prosto do Wernera, aby tam punktualnie o północy 
wyrazić swe roszczenia. 

Tymczasem  Old  Firehand  udał  się  z  dworca  do  miasta,  gdzie  wyszukał  oberżę  z  dobrym 

noclegiem.  Nie  mogąc  jednak  usiedzieć  w  pokoju,  postanowił  powłóczyć  się  po  ulicach. 
Myślał przy tym o Edwardzie i jutrzejszej wizycie. Postanowił zaraz dowiedzieć się o drogę 
do misji, opuścił zatem miasto, kierując się w stronę Santa Lucia. Zmierzchało już. 

Był  piękny  wieczór.  Old  Firehand  kroczył  w  zamyśleniu  przed  siebie.  Wokół  panowała 

cisza, jeno z daleka dobiegał zgiełk miasta. Nagle huk wdarł się w ciszę nocy — strzał. Old 
Firehand miał właśnie zawrócić, pośpieszył jednak przed siebie w kierunku, skąd słyszał ów 
strzał.  Zatrzymał  się,  nasłuchując,  bo  wydawało  mu  się,  jakby  czyjeś  kroki  szybko  się 
oddalają. Wtem usłyszał jęk, dobiegający ze skraju drogi, a skierowawszy się w tamtą stronę, 
zobaczył Edwarda. Trzymał rękę w okolicach serca, próbując się podnieść. 

— To pan? — spytał zaskoczony Old Firehand, bo mimo ciemności go rozpoznał. 
— Tak — odpowiedział cicho Edward. 
— Trafiono pana? 
— Tak. W serce, w samo serce. 
Nie mógł złapać tchu i mówienie przychodziło mu z trudem. 
— W serce? To niemożliwe! — rzekł Old Firehand. — Gdyby pana trafiono w serce już by 

pan nie żył! Zbadam pana. 

Rozpiął mu kurtkę, kamizelkę i koszulę… ani śladu krwi, ani śladu rany! Sprawdzał dalej i 

natknął się na boczną kieszeń. Pomacał i rzekł uradowany: 

— Bogu dzięki! Miał pan w tej kieszeni spory woreczek nuggetów, który zatrzymał kulę. 

Czuję tu małą dziurkę w suknie, więc strzał powalił pana, zaparło panu dech w piersiach, ale 
kula utkwiła w nuggetach. Czy lekarz, pana rywal, nie mieszka przypadkiem w misji? 

— Tak. 
— Zaprowadzę, a raczej, zaniosę pana do niego. On pana… 
— Na litość boga, nie! 
— Dlaczego nie? 
— To przecież on do mnie strzelał. 

background image

— Ach,  czy  to  był  ten  mężczyzna,  z  którym  pan  szedł? Jak  się  nazywa?  A  raczej  jak  się 

teraz nazywa? 

— White, doktor White. 
— Doktor, lekarz! Ile zawodów już wykonywał ten łajdak? Ten będzie jego ostatnim. Tym 

razem na zawsze wytrącę mu rzemiosło z ręki! 

— Zna go pan? 
— Aż nazbyt dobrze! Ale mniejsza o to! Ważne jest, jak się pan czuje. 
— Jest mi lżej i znów mogę oddychać. 
— Boli? 
— Trochę. 
— To spróbujmy, czy pan może wstać i chodzić. Niech się pan o mnie oprze! 
Próba się udała. Po drodze Edward opowiedział rozmowę, jaką przeprowadził z White’m. 

Przybywszy  do  misji,  Edward  musiał  pozostać  w  ukryciu,  a  Old  Firehand,  któremu  opisał 
charakter  zabudowań  i  rozmieszczenie  szpitala,  wszedł  do  domu,  aby  odszukać  White’a. 
Mieszkanie  było  zamknięte,  więc  wszedł  po  źle  oświetlonych  schodach,  na  poddasze.  Nie 
pukając, otworzył drzwi. Stały tu łóżka pacjentów, zaś przy małym stoliku siedział asystent. 
Wstał  z  miejsca,  zdziwiony  tak  późną  wizytą  i  przyjrzawszy  mu  się  dokładniej,  nieźle  się 
przestraszył. 

— Kim pan jest i czego pan chce? — zapytał. 
— Szukam doktora White’a. 
— Nie ma go tu. Jest chyba na dole u seniora Wernera. Pociągnął go w stronę światła, aby 

mu się uważnie przyjrzeć, jego poważne rysy przybrały łagodniejszy wyraz. 

— Nie wygląda pan na łajdaka. 
— Nie  jestem  nim.  Zawsze  byłem  uczciwym  człowiekiem.  Skąd  u  pana  tak  dziwne 

zachowanie i tak osobliwe słowa, sir? Powiem panu. Zna pan może nazwisko Old Firehand? 

— Tak. 
— Ja  nim  jestem.  Ale  niech  pan  powie,  co  pan  sądzi  o  swoim  pryncypale,  doktorze 

White’cie? 

— Nie wiem, sir, co ma znaczyć to niesamowite pytanie! 
— No więc… właśnie dopuścił się próby morderstwa. 
— Zounds! Co pan powie? Wie pan to dokładnie? Mów pan! Gdzie? Na kim? 
— Cierpliwości, sir! Usłyszy pan wszystko! Ale przedtem… 
— Przedtem niech pan mnie wysłucha. To właściwie tajemnica, ale panu mogę ją zdradzić. 

Jestem detektywem. 

— Tajna policja? Jako asystent doktora White’a? 
— Właśnie! Zna pan Kanada–Billa? 
— Czasami  o  nim  słyszałem.  Był  jednym  z  największych  łajdaków  wzdłuż  i  wszerz 

Ameryki. Ale już dawno zniknął. 

— Więc, ten rzekomy doktor White, wydaje się być Kanada–Billem. Wszystkiego się pan 

dowie, ale najpierw, sir, niech mi pan powie, co pan wie na temat próby morderstwa. 

Old Firehand opowiedział mu o zajściu, a wtedy Gromann też nie wytrzymał i rzekł: 
— Będę z panem szczery. Dawniej byłem aptekarzem u niejakiego Clevelanda w Norfolk, 

w  pomocnej  Karolinie.  Przyszedł  tam  kiedyś  mister  Dare,  którego  przyjęto,  bo  miał  dobre 
papiery.  Jednak,  jak  się  później  przekonaliśmy,  sfałszowane.  Wkrótce  się  okazało,  że  o 
farmacji  miał  mniejsze  pojęcie  niż  debiutant.  Doszło  do  ostrych  konfliktów  między  nim  a 
pryncypałem,  wtedy  nagle  zniknął,  a  wraz  z  nim  kasa  z  całym  majątkiem  Clevelanda. 
Kochałem  mojego  pryncypała,  bo  był  moim  dobroczyńcą.  Strata  go  zabiła.  Policja  nie 
znalazła  śladu  przestępstwa,  więc  postanowiłem  wszystko  sam  wytropić.  Szukając  go, 
trafiłem na ślad innych osób, też poszukiwanych, więc przekazałem ich sprawiedliwości. To 
wyrobiło mi dobrą opinię w policji, więc zostałem detektywem. Miałem odtąd do dyspozycji 

background image

o wiele więcej środków różnego rodzaju i dzięki nim, udało mi się znaleźć punkt zaczepienia. 
Brnąłem dalej, aż natknąłem się na ślad, który mnie zaprowadził tutaj. 

— Do White’a? 
— Tak. On jest owym Dare. 
— Musiał pana przecież rozpoznać! 
— Z  pewnością,  ale  tak  mu  przedstawiłem  całą  sprawę,  że  mnie  zatrudnił.  Rzecz  jasna, 

tylko  dlatego,  żeby  mnie  nakłonić  do  milczenia.  Teraz  jestem  jego  asystentem  i  ani  przez 
chwilę nie jestem pewny własnego życia. W każdej godzinie muszę się z tym liczyć, że mnie 
sprzątnie, aby usunąć świadków swojej przeszłości. Nie ma pan pojęcia, jakiej to wymaga z 
mojej strony ostrożności i uwagi! 

— Dlaczego go pan nie unieszkodliwi? 
— W jaki sposób miałbym to zrobić? 
— Aresztując go. 
— Nie  mogę,  bo  nie  mam  przeciwko  niemu  dowodów.  Wiem,  że  ukradł  majątek 

Clevelanda,  ale  nie  mogę  tego  dowieść.  Obserwowałem  go  w  dzień  i  w  nocy,  próbowałem 
zgłębić wszystkie jego tajemnice, sprawdzałem w każdym, dostępnym mi zakamarku i kącie. 
Dowiedziałem się z tego tylko, że niegdyś był znany jako Kanada–Bill. 

— W każdym dostępnym kącie… taka sprawa! Będzie się strzegł, aby nie zdradzić swoich 

tajemnic. Z całym swoim sprytem, nie przejrzy pan łajdaka. W jego przypadku, nie wystarczy 
rozsupłać jeden węzeł, trzeba go rozciąć, a to dzisiaj zrobimy. Mam nadzieję, że mogę liczyć 
na pana pomoc? 

— Och, oczywiście, jeżeli moja skromna pomoc, może się panu na coś przydać! 
— Czy ma jakieś szafy albo skrzynie, do których jeszcze się pan nie dostał? 
— Tak, w swoim prywatnym mieszkaniu, na dole. 
— Będzie je musiał otworzyć! Może pan teraz stąd wyjść? 
— Tak. Nie mamy w tej chwili ciężkiego przypadku. 
— To niech pan ze mną zejdzie! 
Zeszli po schodach i przybyli do miejsca, w którym czekał Edward. Młodzieniec dostał od 

Old Firehanda wskazówki, jak się ma zachować, po czym udali się na parter, gdzie mieszkał 
Werner. Była właśnie północ. 

Przeszli przez podwórze, a stamtąd korytarzem do kuchni, gdzie ongiś podsłuchiwali Anita 

z  Edwardem.  Kuchnia  i  tym  razem  była  pusta.  Werner  z  żoną,  córką  i  White’m  siedzieli  w 
izbie. Właśnie White powiedział: 

— Teraz,  senior  Werner,  jest  właśnie  dwunasta,  minęło  sześć  miesięcy,  a  Edward  nie 

wrócił. Przypominam panu pańskie słowo i mam nadzieję, że go pan dotrzyma. 

— Dotrzymam — odparł Werner — i dam panu moją zgodę, jeśli mi pan udowodni, że jest 

pan rzeczywiście tak majętny, jak to pan powiedział. 

— Przygotowałem się i mogę to udowodnić. Obejrzyj pan te papiery! Wypisane tam sumy 

zdeponowałem w banku. Wystarczy panu? 

Słychać było szelest papieru, po czym Werner zawołał: 
— Senior  doktor,  to  wiele  więcej  niż  się  mogłem  spodziewać!  Jest  pan  bogatym 

człowiekiem! 

— Och, mógłbym panu  udowodnić, że mam jeszcze więcej, ale to chyba  wystarczy. Aby 

pan  widział,  jakiego  przyzwoitego  męża  będzie  miała  w  mojej  osobie  pańska  córka  Anita, 
pokażę panu jeszcze klejnoty, jakie jej podaruję z okazji zaręczyn. Same szlachetne kamienie! 

Dało  się  słyszeć  otwieranie  skrzynki  oraz  okrzyk  zdziwienia  i  podziwu  Wernera.  Wtedy 

Gromann podszedł do lekko uchylonych drzwi kuchennych i zajrzał do pokoju. Natychmiast 
jednak się odsunął, szepnąwszy do Old Firehanda: 

background image

— Niech  pan  posłucha,  sir.  Mam,  czego  potrzebuję.  Te  klejnoty  skradziono  mister 

Clevelandowi. Należały do jego zmarłej żony, gdy zmarła schowano je w sejfie, ten zaś znikł 
wraz z Darem i pieniędzmi. 

White zapytał: 
— No, senior Carlos, przekonałem pana? 
— Tak,  senior.  Podejdź Anito  i  podaj  doktorowi rękę!  Podsłuchujący,  w  napięciu  czekali 

na to, co powie Anita. 

— Nie dam mu ręki! — powiedziała stanowczo. 
— Wiesz, że mu dałem słowo! 
— Ty tak, ale ja nie! 
— Słowo  jest  słowem!  —  krzyknął  White.  —  Myślę,  że  każda  córka  winna  jest  swemu 

ojcu posłuszeństwo! Edward nie wrócił, być może zachorował, zmarł w kopalni i… 

Zamarł, bo w tym momencie Edward wszedł do izby i powiedział: 
— Wróciłem,  jak  pan  widzi.  Nie  jest,  rzecz  jasna,  pana  zasługą,  to,  że  jeszcze  żyję  i  nie 

umarłem, senior White! 

Anita podbiegła do niego z okrzykiem radości, White zaś wystraszony gapił się na niego, 

niczym na umarłego, który wstał z grobu. Wtem znów się otworzyły drzwi i wszedł Gromann. 
Podszedłszy do stołu, sięgnął po skrzynkę mówiąc: 

— Te klejnoty skradziono mister Clevelandowi. Rekwiruję je. 
— Rekwiruję?  —  oburzył  się  White.  —  Chciałbym  zobaczyć  tego,  kto  się  waży  zabrać 

moją, uczciwie zarobioną, własność! 

— Robię to, bo nie jest uczciwie zarobiona. Jestem detektywem i oznajmiam panu, że jest 

pan moim więźniem, mister Dare, nazywający siebie tutaj White! 

Znów otworzyły się drzwi i wszedł Old Firehand rzekłszy: 
— Dare  też  nie  jest  jego  prawdziwym  nazwiskiem.  Miał  już  sto  nazwisk  i  zapewne 

zapomniał  prawdziwego.  Najpopularniejsze  i  najgłośniejsze  z  nich  to  z  całą  pewnością 
Kanada–Bill. 

— Kim pan jest i co… 
— Zwykło się mnie nazywać Old Firehand! 
Strach  rzekomego  doktora  przerodził  się  w  przerażenie.  Zbladł  jak  papier,  zachwiał  się  i 

oparł rękami o stół. 

— Old… Fi… hand! — wydobyło się z jego drżących bezkrwistych warg. 
— Tak,  Old  Firehand!  Teraz  pan  chyba  wie,  że  nie  ma  ucieczki!  Pańskie  czyny  wołają  o 

pomstę  do  nieba  i  byłoby  dla  pana  lepiej,  gdyby  pan  kulę,  którą  pan  chciał  zabić  tego 
młodzieńca,  wystrzelił  we  własne  serce,  uniknął  by  pan  stryczka,  na  który  pana  wyślę. 
Skończyło się pana przestępcze życie! 

Te  słowa  sprawiły,  że  Kanada–Bill  się  poderwał.  Wargi  znów  nabrały  koloru,  a  oczy  się 

zaiskrzyły. Sięgnął ręką do kieszeni i krzyknął: 

— Tak pan myśli? Jeszcze nie nadszedł czas! 
— Nadszedł czas i nawet pański rewolwer pana nie uratuje. Ręka won z kieszeni! 
— Tak, z kieszeni! 
Uniósł rękę, w której lśnił rewolwer, skierowany wprost na Old Firehanda. Huknęło, ale w 

tym momencie ów sławny traper uczynił błyskawiczny ruch i kula przeszła obok. Rozpoczęła 
się  walka,  Old  Firehand  uderzył  White’a  w  głowę,  przewracając  przy  tym  parę  krzeseł. 
Przerażony Werner nie pisnął ani słowa, zaś jego żona wydała z siebie głośny okrzyk. 

— Cisza! — rozkazał traper. — Jest aresztowany i nikomu już nie zaszkodzi. Dajcie jakieś 

sznury, aby go związać i poślijcie po policję! Ucieszy się z takiej zdobyczy. 

Podniósł  rewolwer  Kanada–Billa,  a  jego  samego  nieprzytomnego  związano.  Posypały  się 

pytania,  odpowiedzi  i  wyjaśnienia,  zaś  kiedy  zjawiła  się  policja,  przeszukano  mieszkanie 
przestępcy.  Kluczami,  które  miał  przy  sobie,  można  było  otworzyć  wszystko.  Znalazło  się 

background image

przy  tym  tyle  różnych  dowodów  na  jego  czyny,  iż  nie  mógł  uniknąć  kary  śmierci.  Przede 
wszystkim  znaleziono  dużo  złotego  proszku  i  nuggetów,  które  zabrał  chorym  diggersom  
szpitalu,  „wydoktoryzując”  ich  z  życia.  Znaleziono  też  całą  sumę,  zabraną  mister 
Clevelandowi, która dzięki oznakowaniu, mogła posłużyć jako dowód. 

Ujęty nie doszedł do siebie w czasie przeszukiwania mieszkania, toteż zabrano go w stanie 

nieprzytomnym.  Gdy  się  później  zbudził  w  więzieniu  począł  krzyczeć  i  szaleć.  Cios  Old 
Firehanda  do  tego  stopnia  wstrząsnął  jego  mózgiem,  że  nie  doszedł  już  do  całkowitej 
przytomności.  Dzień  i  noc  staczał  walki  z  postaciami,  które  niegdyś  skrzywdził,  stając  się 
przez  to  tak  niebezpiecznym,  że  tylko  kaftan  bezpieczeństwa  mógł  go  ujarzmić.  Szał  nie 
opuszczał go w tej spienionej walce aż do końca. 

 

*

 

*

 

 
To koniec mojej historii i teraz wiecie, panowie, gdzie i jak skończył Kanada–Bill. 
Słuchacze  pod  wrażeniem  opowiadania  długo  jeszcze  siedzieli  w  milczeniu.  Wszyscy 

skierowali wzrok na Kolorado. Ten zaś, wyciągnąwszy swój nóż, silną ręką wyrył na kolbie 
swej starej strzelby dwa skrzyżowane nacięcia.