background image

Prolog

2

Rozdział 1

3

Rozdział 2

8

Rozdział 3

11

Rozdział 4

17

Rozdział 5

21

Rozdział 6

25

Rozdział 7

30

background image

Prolog.

S

ą   dwa   typy   ludzi:   ci,   którym   się   układa,   którzy   zawsze   wychodzą   na   swoje,   których   los 

rozpieszcza. I ci drudzy co zawsze, mimo że mają pod górkę, też w końcu jakoś sobie radzą. I są 
nawet względnie szczęśliwi.
Ja nie należę do żadnej z tych grup. Trudno, żebym należał, skoro nawet nie jestem człowiekiem. 
Ale nie o to chodzi.
Kiedyś żyłem dokładnie tak, jak teraz, ale z tą różnicą, że byłem względnie szczęśliwy. Miałem 
rodzinę, przyjaciół, dom... Lecz potem los się do mnie uśmiechnął... Czy aby na pewno? Dał mi 
posmakować  idealnego   życia.  Wtedy  wszystkie  te   rzeczy,  jakie  niegdyś  i   tak  postrzegałem   jako 
kolorowe, nabrały nowego blasku. Nawet cierpienia nagle zaczęły nabierać sensu. 
Ona była jak meteor - rozświetliła cały mój świat, nadała mu nowych barw, wywróciła mi życie do 
góry nogami - otworzyła mi oczy.
A potem odeszła.
I wszytko na powrót mieniło się odcieniami szarości.    

background image

Rozdział 1

Anioł

W

aszyngton, okolice miasta Forks.

- Rozgośćcie się - powiedziała Bella, zamykając drzwi.
-   Jesteś   aniołem   -   rzucił   Eleazar,   wyplątując   się   z   długiego,   czarnego   szalika.   Jego   partnerka 
nieśmiało rozejrzała się po przedpokoju. - To była męcząca podróż – dodał.-  Strasznie dziś świeci 
słońce. Musieliśmy dziwnie wyglądać z zakrytą połową twarzy.
- Jakbyś się tym przejmował - wytknęła mu Carmen.
- Ostatnio jest tak ciągle - westchnęła Bella. - Od tygodnia świeci jak na jakiejś Saharze i mrozi jak 
na Antarktydzie. Normalnie nie poznaję tego miasta. Gdzie się podziały wszystkie chmury?
- Gdy cię ostatni raz widziałem, nienawidziłaś chmur - zdziwił się mężczyzna. 
Wampirzyca potaknęła - I nadal ich nienawidzę. Po prostu tak nie mogę chodzić z Jakiem i Ness do 
warsztatu, a aż się boję pomyśleć, co oni tam wyprawiają.
- Technicznie rzecz biorąc to oni są dorośli.
- Technicznie rzecz biorąc to ona jest moją córką, a on moim najlepszym przyjacielem. Wybacz, że 
nie przepadam za ich migdaleniem. W sumie, to może i lepiej, że tego nie widzę.
- A właśnie, co u Renee?
- Dobrze - odparła z uśmiechem. - Nadal nie rośnie. Wiesz, powoli kiełkuje we mnie nadzieja, że 
ona już taka zostanie. W końcu jest w połowie wampirzycą, a wampiry są nieśmiertelne. Więc może 
ona też..? 
- Mam nadzieję. Przestała rosnąć, kiedy miała dziewięć lat, tak?
- Około dziewięciu, dziesięciu. Mniej więcej w czasie mojej przemiany.
-   Wygląda   na   dziewiętnaście.   Teraz   ma   dwadzieścia   trzy,   więc   to   chyba   nie   tak,   że   jej   ciało... 
dogania jej wiek. Twoja teoria jest więc najbardziej prawdopodobna.
- Nic z tego nie zrozumiałam - wyznała. - Ale już nie tłumacz. A tak z innej beczki, to chyba nie 
wpadłeś ot tak, przejazdem, prawda? Przez telefon byłeś taki... nieswój. 
- Właściwie to mamy sprawę - wtrąciła wampirzyca. - I to dosyć poważną.
Isabella przyjrzała jej się, zaszokowana poważnym wyrazem jej twarzy.    
- No to postaram się pomóc. A co to za sprawa? - Przeszli do salonu. Przez oszronioną szklaną 
ścianę nie było prawie nic widać, ale przebijały się przez nią promyki słońca, które roziskrzały skórę 
całej trójki.
- No... Hm, wanilia... czekolada? - zaintrygowany, powęszył trochę.
- Robię tort. Nie obrazicie się, jeśli zaproponuję przeniesienie naszej dyskusji do kuchni? Nie chcę, 
żeby się coś przypaliło. Jake oczywiście i tak by to zjadł, ale to urodziny Renesmee, więc wolę nie 
nawalić - wytłumaczyła.
- Ach, to dziś dwudziesty siódmy? Całkiem straciłem poczucie czasu.
- Pamiętałeś - pochwaliła.
- Trudno nie zapamiętać. Po raz pierwszy odebrałem poród - i to, należy dodać, poród pierwszego 
na świecie pół-wampirzątka.
- No dobra, fajnie powspominać, ale odnoszę wrażenie, że robisz wszystko, byle by tylko odbiec od 
tematu.
Brunet westchnął i oparł się o blat, przyglądając się swojej przyjaciółce. Mieszała energicznie jakąś 
masę, skutecznie zastępując mikser, chociaż ten stał metr od niej. 
-   Jedno   nazwisko   -   oznajmiła   Carmen,   widząc,   że   jej   mąż   nie   ma   zamiaru   się   pospieszyć.   - 
Rodriguez.
Reakcja  Belli   była  natychmiastowa   -  cała  zesztywniała,  a  gdy   odwróciła   się  w  stronę   partnerki 
Eleazara, na jej twarzy malowała się mieszanka strachu i obrzydzenia.
- Kontynuuj - zachęciła, choć podświadomie czuła, że woli nie znać reszty.
-   Naprawdę   muszę?   Skurwysyny   powybijały   ponad   osiemdziesiąt   procent   amerykańskich 
wampirów  w niecałe trzy lata. Jesteśmy zagrożeni. Wszyscy.
- I co w związku z tym?

background image

- CO?
- To nie tak, że ja się tym nie przejmuję. Po prostu chcę poznać ten genialny plan, którego - jak 
mniemam - mam być częścią.
- Zostało nas niewiele - wyjaśnił Eleazar - więc zbieramy się w jednym miejscu, aby mieć choć 
minimalne szansę na przetrwanie. Bello, nie chcę, aby to zabrzmiało nieprzyjemnie, wiesz, co nas w 
tobie interesuje. Co jest nam niezbędne.
- Mój dar - wyszeptała.
-   Oczywiście.   Przecież   cała   siła   u   Rodriguezów   sprowadza   się   do   iluzji!   Ból,   zamroczenie, 
niekompatybilność...   Wszystko   w   środku   umysłu.   Gdybyśmy   mieli   ciebie...   Gdybyś   potrafiła 
rozszerzyć swoją tarczę, to mielibyśmy szansę! Nie działaliby na nas.
-   Ale   zapominasz   o   najważniejszym:   w   skład   tej   -   pożal   się   Boże   -  rodziny  wchodzi   około 
dwudziestu wampirów! Ponadto, słyszałam, że jedno z nich ma dar ognia. Jeśli nie uda im się nas 
pokonać bólem i zarazą, to nas po prostu podpalą!
- Dar ognia to nie jest... wystarczająco konkretne określenie. On potrafi tylko coś podpalać. I na to 
mamy rozwiązanie - znam jedną wampirzycę, która mogłaby pomóc - znaczy, jeśli jeszcze żyje. Ona 
też ma dar ognia. Rozpalania, ugaszania, zmniejszania, podsycana, pełen pakiet.
- Ile nas jest?
- Piątka naszej rodziny, ósemka Cullenów i ewentualnie ty z Sorayą. 
- Cullenowie, powiadasz - mruknęła kobieta cicho, dodając do swojej polewy kakao.
- Od nas, nie licząc mnie, tylko Kate jest szczególnie uzdolniona - potrafi razić prądem. Za to u 
Cullenów   pełen   pakiet:   jeden   manipuluje   nastrojami,   jedna   przewiduje   przyszłość,   inny   unosi 
przedmioty siłą umysłu, a Edward czyta w myślach, co jest szalenie irytujące. Szczególnie dla Tanyi, 
która   się   w   nim   potajemnie   podkochuje...   Oczywiście,   to   już   nie   jest   „potajemne”,   gdy   on 
wychwytuję każdą jej myśl. Swoją drogą, ciekawe, czy mógłby od ciebie coś usłyszeć?
Isabella czuła się tak, jakby mężczyzna przy każdym słowie wbijał w jej martwe serce sztylet. Ostry, 
raniący. Mało co wprawiało ją w taki stan - więcej, od paru dni w ogóle nie myślała o wiadomej 
rodzinie, co było jej absolutnym rekordem. A teraz wspomnienia niemal ją przygniotły. Nie miała 
przy sobie córki ani Jacoba, więc jej wirtualna rana zaczęła piec. Znowu traciła płuca, serce - z tą 
różnicą, że teraz, po ponad dwudziestu latach, potrafiła przy tym zachowywać się jakby nigdy nic. 
Choć bolało tak samo.
- Pewnie nie. - odpowiedziała, starając się odpowiednio manipulować głosem.
- To jak, Bello? Piszesz się na to?
 Obydwoje patrzyli na nią wyczekująco. W jej duszy walczyły dwa demony - jeden, szlachetny, kazał 
jej iść i pomóc. Ryzykować życiem. Chronić wampiry, chronić siebie. Choć drugi demon miał w 
zanadrzu tylko jeden argument, okazał się on być wielką pokusą: oni tam będą. A jak będą, to co im 
przeszkodzi rozwalić jej świat, który z takim trudem układała od ich odejścia?
 - Pod jednym niepodważalnym, bezdyskusyjnym – podkreśliła - i cholernie ważnym warunkiem.
- Jakim?
Czekali, aż wyjmie biszkopt z piekarnika i postawi na blacie do ostygnięcia. W końcu odwróciła się 
do nich i oznajmiła:
- Od tej chwili zapominacie, jak się nazywam. O tym, kim dokładnie jestem, skąd jestem i jaka jest 
moja historia. Nie chodzi tylko o głośne mówienie - głównie o myśli. Od tej chwili - zakończyła 
uroczystym, zimnym niczym powietrze za oknem głosem - nazywam się Izzy.

Alaska, okolice szczytu Denali.

'Edward! Mogę wejść?'
Nie,  pomyślał. Ale czy cokolwiek jest w stanie powstrzymać Alice? I tak zawsze robiła co chciała. 
Skupił się zatem na odpowiedzi, tak, aby siostra mogła wyłapać ją w swojej wizji. Był to ich sposób 
komunikacji, który niezmiernie irytował pozostałych członków rodziny.
'Właź'
Drzwi jego pokoju się otworzyły i stanęła w nich niewysoka osóbka o czarnych, nastroszonych od 
nerwowego targania włosach. Krokiem godnym baletnicy podeszła do brata i usiadła obok niego na 
podłodze.
'Jak się trzymasz?'

background image

'All, zadajesz to pytanie dzień w dzień, odkąd opuściliśmy Forks.'
'Zwrot grzecznościowy. Wiesz, miałam wizję'
'W której to rodzina Rodriguez robi z nas kupkę popiołu'
'Nie. Coś się zmieniło'
Doprawdy?   Od   dwóch   lat   Alice   nawiedzała   ta   sama   wizja   -   dzięki   niej   wiedzieli   wszystko   o 
wampirach, które siały spustoszenie w całej Ameryce. Było ich dwudziestu - a każde bez wyjątku 
posiadało jakąś mrożącą krew w żyłach umiejętność, dzięki której eliminacja - szczególnie okrutna, 
jeśli by ktoś pytał - innych pobratymców nie stanowiła najmniejszego problemu. Dodatkowo robili 
to na tyle dyskretnie, by nie zaistniała potrzeba interwencji Volturi.
Większość wampirów straciło już życie, czy też egzystencję. Reszta była nieświadoma zagrożenia - z 
kilkoma wyjątkami, które teraz skupiły się w jednym domu, by przygotować się do walki. Mimo to 
wizje Ally pozostawały tak samo złowrogie jak za pierwszym razem.
'Co konkretnie?'
'Nie wiem. Wizja się... tak jakby... zbladła. Ich zwycięstwo nie jest już tak pewne, jak zawsze. Ktoś 
podjął jakąś zbawienną dla nas decyzję. Ale kto? Rodriguezowie żyją, co do jednego, więc to raczej 
nie chodzi o nich. Zresztą, sam zobacz'
Gdyby nie oglądał tego obrazu parę razy dziennie w głowie siostry, nie potrafiłby określić, co się na 
nim dzieje. Faktycznie, całość wypełniała jakby mgła, rozmywając kontury i dźwięki. Nadal jednak 
czuć było, że wydarzy się ona już wkrótce.
'Nie wiem, gdzie są Carmen i Eleazar, Edwardzie'
Chłopak spojrzał na nią, nieco wyprowadzony z równowagi.
'Nie ma ich w domu?'
Skupił się na myślach innych. Esme była w kuchni z Carlisle'm i Kate, Jason ćwiczył w swoim 
pokoju, przenosząc szafę z jednego kąta w drugi, Irina i Jasper bez celu pałętali się po różnych 
partiach pierwszego piętra.
'Nie ma Emmetta, Rose, Tanyi... I Carmen z Eleazarem'
'Reszta jest razem na polowaniu, widzę ich. Ale tamci zniknęli przed południem. Nie widzę ich 
przyszłości. Edwardzie, a jeśli... Jeśli oni..?'
'Miejmy nadzieję, że nie', przerwał jej szybko. 
'Boję się'
Jej myśli były ciche i przygnębiające. Czuła się bezsilna. Oparła głowę na ramieniu brata i zamknęła 
oczy, masując sobie skronie. Na próżno. Wizja nie nadchodziła - w każdym razie właściwa wizja. 
Tej miała po dziurki w nosie. Edward objął ją ramieniem i przytulił pocieszająco.
'Wiem'. Zawahał się przez chwilę, po czym dodał - 'Ja też'
'Tęsknię za nią', wyrwało jej się.
'Za kim?'
'Za nią'
W jej głowie pojawiły się wspomnienia - ona i niewysoka - choć wyższa od niej - brunetka. Robiące 
pedicure,  chodzące  na  zakupy, zajmujące się tysiącem różnych  rzeczy. Nigdy nie  zapomniała  o 
swojej najlepszej przyjaciółce i ciągle ją kochała, nawet mimo tego, co ta zrobiła Edwardowi.
'Mogłabyś przestać?', wycedził, przywołując ją do rzeczywistości.
'Przepraszam',   odparła,   używając   swojego   najmniej   przepraszającego   tonu,   co   sprawiło,   że 
zabrzmiało to jak ironia. W rzeczywistości jednak Alice miała dość ciągłego przepraszania. Chciała 
myśleć   o   Belli   bez   skrępowania,   upajać   się   wspomnieniami   drogich,   razem   spędzonych   chwil. 
Jednocześnie jednak była świadoma bólu, jaki sprawiała tym bratu.
Nie widziała jej od dwudziestu trzech lat - od długich pięćset trzydziestu jeden miesięcy. Edward 
także. Jednak to tylko jemu współczuto. Nikt nie brał pod uwagę uczuć Alice w tym temacie. Cóż z 
tego, że była jej najlepszą przyjaciółką, skoro to z Edwardem tworzyła związek? Prawda jednak 
przedstawiała się nieco inaczej - wampirzyca cierpiała niemal tak samo jak brat, a może nawet bez 
tego   „niemal”.   Pierwszy   raz   w   życiu   –   egzystencji   -   spotkała   kogoś,   komu   przeznaczone   było 
przyjaźnić się z nią, właśnie z nią. Rodzina, klan Tanyi, wszyscy - może pomijając Jaspera, ale on to 
inna historia - kochali ją, bo poniekąd musieli. Ale Bella?
'Naprawdę tak to odczuwasz?', zdziwił się chłopak.
'To ty o tym powinieneś wiedzieć najlepiej, w końcu non stop siedzisz mi w głowie', warknęła 
poirytowana.
'Uwierz mi, staram się tego nie robić'
'Jasne. Wiesz, wyjeżdżamy na polowanie'
'Wyjeżdżamy?'

background image

'My. Ja i Jasper'
'Na ile?'
'Na długo. Wrócimy, kiedy zobaczę, że wizja się nasila. Na samą bitwę'
'Dlaczego?'
'Miło będzie pobyć trochę sam na sam. Ostatnio Jasper nic, tylko w kółko trenuje siebie i innych. 
Poradzicie sobie sami. Ja mam dość. Jestem zmęczona'
'Chyba cię rozumiem. Kiedy wyjeżdżacie?'
'Za pięć minut'
'A Jasper wie?'
'Oczywiście!'
'Alice...'
'No dobra, dobra. Jeszcze nie wie'
Parsknął śmiechem. To był dokładny styl Ally - nie przyjmować do wiadomości, że coś mogłoby się 
nie udać, i po trupach dążyć do wyznaczonego sobie celu.
'Będę tęsknić, braciszku' wtrąciła miękko i czule.
'Ja też,  siostrzyczko', zakpił, parodiując jej ton, jednak nie mógł ukryć tego, że naprawdę będzie 
tęsknił. Ally była, wbrew pozorom, najbliższym mu członkiem ich rodziny. Ta zaśmiała się cicho i 
niespodziewanie pocałowała go w policzek - czego nigdy nie robiła, nikomu. No, nikomu, z jednym, 
trochę bolesnym wyjątkiem.
I wyszła.

- Jakieś wieści od Car? Albo Eleazara?
- Przyjeżdżają jutro - powiedział spokojnie Carlisle.
- Dzwonili? - upewniła się Tanya.
- A gdzie tam. Edward ich namierzył.
- Namierzył?
- Powiedzmy, że zadzwonił do nich w odpowiednim momencie.
-   Co   oni   sobie   wyobrażają?   -   wybuchła   blondynka,   wydeptując   wyraźną   ścieżkę   w   kremowym 
dywanie.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że któreś z nich wpadło na dobry pomysł, który teraz realizują - 
wtrącił Edward, który bezszelestnie pojawił się w salonie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaintrygował się blondyn.
- Alice zmieniła się wizja.
Przez pełną minutę obydwoje wpatrywali się niedowierzająco w chłopaka.
- I teraz to mówisz? Jak się zmieniła? Kiedy?
- W piątek. Jakby się... Zamazała. Chyba mamy większe szanse na zwycięstwo. Nie chciałem nic 
mówić, dopóki nie dowiem się, co ową zmianę spowodowało. W każdym razie Ally nie kontaktuje 
się   ze   mną   odkąd   wyjechali   z   Jasperem,   więc   nie   mam   pojęcia,   czy   w   ciągu   tych   trzech   dni 
cokolwiek się zmieniło.
- Skąd pewność, że to ma związek z Eleazarem i Carmen? - spytała Tanya.
-  Nie  mam  żadnej.  Ale  na  parę  godzin  zniknęli  z  wizji  Alice. Na  szczęście  pojawili  się  na  niej 
ponownie, ale nie sami. Ally mówi, że towarzyszą im dwie wampirzyce, których nie rozpoznaje. 
Jedna wegetarianka i jednak... tradycjonalistka. Zastanawia mnie to, co się z nimi działo w ciągu 
tych   paru   godzin.   -   Jego   twarz   wykrzywiła   się   w   lekkim   grymasie,   po   czym   dodał.   -   Tylko   w 
przypadku jednej osoby jej wizje znikały. I miało to związek z wilkołakami, pamiętasz?
-   Oczywiście   -   potwierdził   Carlisle   zaskakująco   łagodnym   głosem.   -   Ale   co   oni   robiliby   w 
towarzystwie wilkołaków? Gdzie Alice ich widziała?
- Nie rozpoznawała tego miejsca. W każdym razie gdzieś bliżej południa.
- Na południu raczej nie ma wilkołaków - zamyślił się. - Chyba.
- W  każdym razie  oni  nam  to wyjaśnią,  jak wrócą.  Teraz nic produktywnego  nie wymyślimy  - 
rzuciła blondynka.
-   O   czym   dyskutujecie?   -   Esme   z   Rosalie   weszły   do   pomieszczenia,   zaintrygowane   ostatnią 
wypowiedzią. Esme z niepokojem przyjrzała się synowi, którego twarz wyrażała otępienie.
- O wizji Ally.
- To coś nowego - zakpiła Rose. - Coś się zmieniło? Na przykład pozabijają nas w innej kolejności? 
- Wręcz przeciwnie. Nasze szanse wzrosły - poinformowała córkę głowa rodziny.
- Doprawdy? - zainteresowała się jego żona. - I jaki ma to związek z wilkołakami?

background image

- Żaden. Po prostu Car i Eleazar zaginęli na chwilę. Alice ich nie widziała – wyjaśnił. - Ale nie 
wiemy, dlaczego. Wilkołaki to tylko takie przypuszczenie.
- Jakie wilkołaki? - zawołał z przedpokoju Emmett, który dopiero co wrócił z krótkiego polowania.
Edward niemal poczuł mdłości na myśl o tym, że musiałby jeszcze dwadzieścia razy wysłuchać tych 
wszystkich teorii - bo pewnie po Emmetcie przyszedłby ktoś inny, a po tym kimś innym jeszcze ktoś 
inny - więc niezauważalnie usunął się z salonu i ruszył do swojego pokoju.
Zamknąwszy   drzwi   na   klucz   -   bardziej,   żeby   zasygnalizować   niechęć   do   przyjmowania   innych 
odwiedzin niż z konieczności - stał przez chwilę w jednym miejscu nie mając pomysłu, co ze sobą 
zrobić.
Wreszcie podszedł do okna. Lasy w okolicach Denali były inne, niż te w Forks, więc mógł oglądać je 
bez bólu. Jednakże nienawidził momentów, w których nie miał nic do roboty poza wpatrywaniem 
się w nie, bo wtedy jego myśli zaczynały błądzić po niebezpiecznych terenach. Wtedy śnieg zmieniał 
się w deszcz, świerki w sosny, na podjeździe pojawiała się czerwona, stara furgonetka, a ich dom, 
który   zamieszkiwali   od   czterech   lat,   stawał   się   biały   i   dwupiętrowy.   Po   znajomej   werandzie 
wchodziła para - choć „wchodzenie” to było stwierdzenie na wyrost. To chłopak wchodził, jedną 
ręką ciągnąc dziewczynę, a w drugiej dzierżąc jej torbę. Całowali się namiętnie, nieświadomi, że 
jeszcze tego samego wieczoru na palcu brunetki zalśni - na parę minut, ale jednak - pierścionek 
zaręczynowy.  
Nigdy by się do tego nie przyznał, ale w głębi ducha czuł się rozczarowany rozpogodzeniem wizji ich 
przyszłości.   Pragnął   śmierci   -   jego   egzystencja   była   teraz   jedynie   niekończącym   się   pasmem 
cierpienia. Nie chciał naturalnie, by jego bliscy zginęli - to dotyczyło tylko jego.
Nie wyjeżdżał do Włoch, by poprosić Volturi o przysługę - sprowadziłby tym samym śmierć także 
na ukochaną, którą miał przemienić w potwora, a która wybrała inne życie. Nie mógł polegać na 
braciach - nigdy by mu nie pomogli. Cóż pozostawało? Od dwóch lat nieustannie miał nadzieję, że 
to się wreszcie skończy. 
To. Już nawet nie nazywał tego egzystencją, co dopiero mówić o życiu. Po prostu to.   

Ostatni dzień roku 2029 nie wyróżniał się niczym wśród innych dni. Na zewnątrz - jak to na Alasce 
bywa   -   padał   śnieg,   a   wampiry   ćwiczyły,   walcząc   między   sobą.   Było   to   bezsensowne   - 
Rodriguezowie nie pozwalali podejść do siebie na tyle blisko, by móc ich skrzywdzić w tradycyjny 
sposób. Edward zawsze odmawiał udziału w ćwiczeniach. Poddał się jeszcze przed rozpoczęciem 
walki.
Około godziny drugiej po południu pod willę zajechał srebrny, sportowy samochód marki Sukkuti - 
samochód Eleazara. Wampir zdziwił się, gdy zauważył, że nie wysiadają z niego dwie - a cztery 
osoby odziane dla niepoznaki ciepłymi płaszczami. Oprócz Eleazara towarzystwo składało się z 
samych wampirzyc. Zaintrygowany, zszedł na dół do hallu.
Myśli   Carmen   były   zagmatwane,   Eleazar   starał   się   chyba   coś   przed   Edwardem   zataić,   bo 
zastanawiał się nad koniecznością zainstalowania w domu nowego oświetlenia. Wyższa nieznajoma 
rozglądała się ciekawie, a jej jasnobrązowe, średniej długości włosy były pełne śniegu. 
Co do nieznajomej numer dwa, to dało się o niej powiedzieć tyle, że była bardzo cicha mentalnie. 
Nuciła   w   głowie   jakąś   śliczną,   nieznaną   mu   melodię   i   zdawała   się   wcale   nie   interesować 
zagrożeniem czy chociaż wystrojem. Nagle, czując, że kasztanowo-włosy się jej przygląda, odwróciła 
się w jego stronę. Edwarda wmurowało.
Miała twarz anioła. 

background image

Rozdział 2

Błysk dawnej świetności

S

oraya - przedstawiła się szatynka, zdejmując płaszcz.

- Edward - odpowiedział machinalnie, spoglądając ciekawie na drugą nieznaną wampirzycę. Ta 
także zdążyła już pozbyć się wierzchnich ubrań. Miała ciemnobrązowe, kręcone włosy spięte w 
wysoki   kucyk   i   duże,   miodowe   oczy   okolone   zasłoną   gęstych,   długich   rzęs.   Jej   anielska   twarz 
wzbudzała   w   nim   różne   uczucia,   które   uśpił   w   sobie   ponad   dwadzieścia   lat   temu.   Była 
najpiękniejszą istotą, z jaką kiedykolwiek się spotkał. Nawet... musiał uczciwie przyznać, że była 
ładniejsza od niej.
- Izzy - szepnęła. A może zaśpiewała? Miała równie uroczy głos, co twarz.
- Izzy?- zdziwił się. - Nietypowe imię.
- No tak. Nietypowa ze mnie kobieta.
Spojrzała pytająco na Eleazara. Ten uścisnął ją krzepiąco i zaprowadził obie wampirzyce do salonu, 
nawołując resztę ich licznej rodziny.
 Nie ruszył za nimi natychmiast. Najpierw odczekał chwilę, by ochłonąć. Ledwo docierała do niego 
ta cała dziwna sytuacja. Co się stało? Te wszystkie dotychczas zamrożone odczucia uderzały w niego 
ze zdwojoną mocą. Było tego sporo, choć tylko część z nich rozróżniał. Chwała Bogu, że Jaspera 
nie ma,
 pomyślał. Trudno by było to wyjaśnić.
 Poczuł się nieswojo, gdy naszła go pewna refleksja. Mianowicie, przez ten moment, kiedy spoglądał 
na piękną twarz brunetki, wszystko jakby wróciło do normy, nie, to on wrócił do normy - jakby w 
przebłysku dawnego, idealnego życia. W przebłysku jego dawnej świetności.
Było to niepokojące.
Czemu Eleazar nas woła?, pomyślał Emmett, klepiąc brata, by zwrócić na siebie jego uwagę. Ten, 
poirytowany,   rzucił   mu   spojrzenie   wyraźnie   mówiące:   „Idź   tam,  to   się   dowiesz”,  po   czym  sam 
odwrócił się na pięcie i udał się do największego pokoju. 

- Co potrafisz?- spytał ciekawie Carlisle, patrząc na Sorayę.
- No cóż... - zaczęła, a jej czerwone oczy zabłysły z podekscytowania. Czekała na to pytanie. Wstała z 
gracją i zaczęła czegoś wypatrywać. Gdy Edward zobaczył w jej myślach, co zamierza zrobić, nie 
mógł   powstrzymać   podziwu.   Szatynka   zauważyła   w   końcu   to,   czego   szukała.   Zaczęła   z   pozoru 
niedbale przechadzać się w prostej linii równolegle do regału. Te ustawione na nim świeczki, które 
mijała, zapalały się niespodziewanie - a płomień każdej kolejnej wzbijał się wyżej niż poprzedni. 
Odwróciwszy się w ich stronę uśmiechnęła się szatańsko, a płomyki zaczęły przeskakiwać z jednego 
knota na drugi z nadludzką szybkością, tworząc jedynie ognistą mozaikę. W końcu równocześnie 
zgasły. Pokaz się zakończył.
- Nieźle - rzucił Emmett, gwiżdżąc z aprobatą.
-   Całkiem   przydatne   -   dodał   najstarszy   z   Cullenów.   -   Przyda   się   z   tym   podpalaczem   od 
Rodriguezów. Potrafiłabyś zrobić tak, żebyśmy w razie czego byli... niepalni?
- Żaden problem.
- A ty? - spytała Esme, zwracając się do Izzy. - Jesteś jakoś szczególnie uzdolniona?
Eleazar parsknął śmiechem, przez co wszyscy odwrócili wzrok od Sorai i spojrzeli na niego. Edward 
uniósł brwi w geście irytacji, gdy ten zaczął nucić masz Mendelssohna, zagłuszając swoje myśli.
- Która to Kate? - spytała brunetka, ignorując rozbawionego przyjaciela.
- Ja, a co? - spytała wampirzyca o prostych, długich włosach w kolorze zboża.
- Twój dar... Polega na iluzji, prawda? Nie razisz prądem tak na serio...
- Chyba tak - odpowiedziała z wahaniem.
- Tak samo działają najpaskudniejsze dary Rodriguezów?
- Chyba tak - powtórzyła, coraz bardziej zdezorientowana.
- No to mnie poraź.
- Co mam zrobić?
- Użyj swojego daru przeciwko mnie - wyjaśniła.

background image

- Jesteś masochistką? - zaniepokoiła się.
-Po prostu to zrób. - Izzy wywróciła oczami i podeszła do niej z wyciągniętą przez siebie ręką. Ta 
stała przez chwilę, nie wiedząc, co robić, aż w końcu ujęła jej dłoń w swoją i spełniła jej prośbę, 
posyłając w stronę pięknej wampirzycy prąd o stosunkowo małym natężeniu. Nic się nie wydarzyło. 
Użyła więcej mocy. Nadal nic. Zaintrygowana poraziła ją najmocniej, jak potrafiła, ale Iz ciągle była 
niewzruszona.
- Jestem pod wrażeniem - wymamrotała w końcu Kate.  
- Chwila - brunetka zamknęła oczy, by się lepiej skupić, ale za chwilę ponownie je otworzyła. - Teraz 
spróbuj z..? - spojrzała pytająco na jej siostrę. - Tanya?
-   Skąd   wiesz?   -   zdziwiła   się.   Potem   skojarzyła,   co   tamta   przed   chwilą   powiedziała   i   odrobinę 
spanikowała. - Nie! Czemu Kate miałaby mnie porazić?            
- Więcej zaufania - fuknęła zaskakująco nieprzyjaznym, jakby obrażonym tonem. Blondynka, nie 
wahając się już, poraziła Tanyę.
- Ała! - wrzasnęła ta, odruchowo podskakując i zaciskając zęby. Zamrugała nerwowo. - Oh. Hmm. 
Interesujące.
- Bolało cię?
- Nie bardzo - przyznała skruszona.
- Nie bardzo? - wtrąciła Rosalie
- Nie... wcale. Nic nie poczułam - wyjaśniła zdumiona.
- Teraz... mogłabyś jednocześnie porazić Tanyę, mnie i...? - brunetka się zawahała.
- Irinę - podpowiedziała ta.
- I Irinę?
- Będzie trudno, ale myślę, że jak się mnie złapiecie, to dam radę.
- Poczekaj moment - przyjrzała się w skupieniu trzeciej siostrze. - Już. 
- No to na trzy - zarządziła Kate, gdy trzy wampirzyce chwyciły ją za różne części ciała. - Raz... 
Dwa... Trzy.
- Niesamowite - sapnęła Irina. - Poraziłaś nas? Nic nie czuć!
Nie ma prawa czuć - powiedziała Izzy, z zadowoloną miną odchodząc na drugą kanapę. - Na tym 
właśnie polega mój dar. Chronię przed iluzją.
Nikt nie zauważył zaniepokojonego spojrzenia, jakie posłał jej w tym momencie Eleazar.
- Ile osób naraz potrafisz... - Carlisle nie dokończył, szukając odpowiedniego określenia. W jego 
złotych oczach malowało się podekscytowanie.
- Okryć? Nie wiem. Myślę, że jak poćwiczę, to dam radę ze wszystkimi, ale nie daję gwarancji.  
- To dlatego wizja Ally się zmieniła! - zauważył Edward.
- Co masz na myśli? - odparła, nie patrząc na niego.
- Od dwóch lat ma tą samą wizję - Rodriguezów, którzy nas zabijają - pospieszyła z wyjaśnieniami 
Esme. - Ale jakieś cztery dni temu wizja się zamazała.
- Cztery dni temu postanowiłam, że wam pomogę - wyszeptała zdumiona.
- Czy ty rozumiesz, co to znaczy? - ekscytował się Carlisle. - Przechyliłaś szalę zwycięstwa na naszą 
stronę! Dzięki tobie mamy szansę!
- Hm. Cieszę się - mruknęła, nieco speszona tym wybuchem optymizmu.
- Edward, możesz jej czytać w myślach? - zainteresowała się Rose, nieświadomie pochylając się do 
przodu, aby być bliżej Izzy.
- Tak. Jesteś bardzo cicha - odpowiedział.
- Oh. - wyjąkała elokwentnie. - Przykro mi?
- Dlaczego miałoby ci być przykro? Nie jesteś pierwsza... - zaciął się. Nagle dobiegły do niego myśli 
Jasona i prawie warknął z bliżej nieznanego sobie powodu. Jason miał prawo podziwiać Izzy we 
własnych myślach. Tyle lat już sam chodzi po świecie. Więc skąd ta zazdrość? Egzotyczna piękność 
nie należała - i nigdy nie będzie należeć - do niego. On już miał swoją ukochaną - to nic, że ta się 
zmyła. 
Zacisnął zęby, czując ból. Ten sam ból, który nękał go, ilekroć ten myślał o niej. Czy ta katorga się 
kiedykolwiek skończy? 
Stracił   cały   zapał   do   negocjacji   i   dyskusji.   Już   nie   interesowała   go   Izzy,   wręcz   przeciwnie, 
awansowała ona na czarny charakter opowieści - była przecież wybawczynią. Był świadom, że jego 
tok myślenia był niezwykle egoistyczny, że poniekąd chciał, aby nikt ich nie ratował, żeby sami 
mieli szansę żyć - czy też, w jego przypadku, zginąć.
Och, jak on chciał, by ból się skończył.
By to się skończyło.

background image

Nie było tak źle, jak oczekiwała.
Było znacznie, znacznie gorzej.  
Dopóki jego nie było w zasięgu jej wzroku, to sobie radziła ze wszystkim. Ale tak? Po przekroczeniu 
progu   domu   był   pierwszą   nową   osobą,   jaką   zobaczyła.   I   mało   brakowało,   a   zaprzepaściłaby 
wszystkie swoje starania co do zachowania w tajemnicy swojej tożsamości, bo jej szczęka była bliska 
zderzenia   z   drewnianą   podłogą.   Ona   myślała,   że   to,   co   widziała   swoimi   starymi,   marnymi, 
człowieczymi oczami nie będzie się mijało z oryginałem? O, naiwna! 
W tamtej chwili serdecznie nienawidziła powiedzenia „Jaki ostatni dzień starego roku, taki cały 
nowy rok”. Była na wojnie, z krwawiącym sercem i - po raz pierwszy od urodzenia Renesmee - nie 
spędzała Sylwestra w jej towarzystwie. Jeśli tak ma wyglądać cały rok, to może lepiej od razu się 
powiesić - choć w jej wypadku najbardziej ucierpiałyby sznur i krzesło.
Miała wrażenie, że rozdzieliła się na trzy Belle: jedna, Bella Renesmee, była dojrzałą psychicznie, 
silną kobietą sprawującą rolę idealnej matki. Taką siebie lubiła najbardziej.
Druga Bella, Bella Jacoba, była szaloną nastolatką (mimo swoich ponad czterdziestu lat) lubiącą 
ryzyko. Już dawno nie czuła się Bellą Jacoba.
A trzecia Bella, Bella Edwarda, była idiotką. Ot, najtrafniejsze określenie.   
Wracając do sceny w przedpokoju, to odkąd tylko ujrzała jego idealną twarz, odkąd usłyszała jego 
miękki głos, gdy się przedstawiał... Wiedziała, że to był zły pomysł, by przyjechać i pomóc. Bardzo, 
bardzo zły.
Trudno było jej też kontrolować swoje myśli, więc najczęściej coś nuciła, zdejmując tarczę. Nie 
mogła chronić się nią cały  czas, wszyscy nabraliby podejrzeń. Musiała też skłamać co do swojego 
daru, choć spotkało się to z cichą dezaprobatą Eleazara. 
Jak to dobrze, że Jasper wyjechał na polowanie! Emocje, jakie w niej buzowały, przysporzyłyby 
sporo kłopotów.  
Nie potrafiła się jednak zmusić do tego, by cieszyć się z nieobecności Alice. Była pewna, że ta mała 
trzpiotka rozpoznałaby ją bez problemu, ale z drugiej strony strasznie za nią tęskniła. No i - choć 
sama się przed sobą do tego nie przyznawała - chciałaby jej się pochwalić tym, że dała córce jej 
imię. Niemal widziała w wyobraźni jej rozjaśnioną radością twarz...
Ale nie, tak nie można. Oni się nie mogą dowiedzieć.
Czuła także podekscytowanie. Zobaczyła się, nie,  rozmawiała  z Esme, z Carlislem! Emmett przy 
niej zażartował, a Rosalie wyglądała ślicznie! To było takie... Właściwe. Normalne. 
Nie zważając na to, że wydeptuje okrąg w dywanie i że z dużym prawdopodobieństwem przebije się 
przez podłogę i zakończy noc w pokoju swojego sąsiada z dołu (kimkolwiek on by nie był), nadal 
biła się z myślami. Podczas swojej prezentacji widziała się także z Iriną. Było to głupie uczucie - 
świadomość,   że   gdyby   ta   złotowłosa   wampirzyca   wiedziała,   kim   ona   była,   prawdopodobnie 
rzuciłaby jej się do gardła, nie zważając na to, że to osłabi ich szanse. Isabella była niemal pewna, że 
siostra Tanyi nadal rozpacza po... Jak on tam miał? Ach, Laurencie. 
Zdała sobie nagle sprawę, że balansuje niebezpiecznie między Bellą Edwarda, a zwykłą panikarą. 
Gdzie się podziała jej silna osobowość, którą zahartował ból? Jej charyzma, którą dopracowywała 
przez lata? Gdzie się podział jej rozum? I, przede wszystkim, gdzie się podział jej egoizm? Nie 
musiała przecież tu przyjeżdżać. Mogła siedzieć w domu. Fakt, Rodriguezowie wytropiliby ją tak czy 
owak, ale miała pod ręką ośmioosobową sforę wilkołaków pod przewodnictwem jej najlepszego 
przyjaciela. 
Choć to mogłoby nie wystarczyć. Rodriguezów było w końcu ponad dwa razy więcej.
Jaki   oni   mieli   cel?   Zrozumiałaby,   gdyby   zabijali   wampiry   pijące   ludzką   krew   -   może   nie   tyle 
zrozumiała, ale to już byłoby mniej dziwne - w końcu cała Ameryka byłaby dla nich. Tyle krwi... Ale 
oni   nie   żywili   się   ludźmi!   (Sorayę   pomijając).  Jaki   stanowili   zagrożenie   dla   Rodriguezów   i  ich 
chorych ambicji?  
Nie, dosyć! Była tu potrzebna. Jeśli jej obecność miała pomóc zgładzić tych przeklętych „legalnych 
zabójców”, to powinna zostać i nie mieć żadnych obiekcji.
Jeśli miała być ze sobą szczera, to był tylko jeden negatywny aspekt tej całej akcji - możliwość 
śmierci pomijając. I miał on na imię Edward.
Wreszcie   zaprzestała   destrukcji   dywanu   i   zatrzymała   się  przy   oknie,  opierając   czoło   o   chłodną 
powierzchnię szkła. Z jaką chęcią nałożyłaby szczelnie swoją tarczą, nie dopuszczając go do swoich 
przemyśleń...   O   ile   to   by   wszystko   ułatwiło.  A   jak   by   cię   to   pięknie   wydało,   podszepnęła 
automatycznie podświadomość.

background image

Co   on   właściwie   miał   na   myśli,   mówiąc   „Nie   jesteś   pierwsza”?   Czyżby...   Czyżby   kiedyś   ją 
okłamywał? Może słyszał jej mentalny głos, ale po cichu? A może to nie chodziło o nią... Ale o kogo 
w takim razie?
Tyle pytań, tak mało odpowiedzi...
Wyobraziła sobie, dla odmiany, co by się stało, gdyby nie przeżyła. Czy informacja o jej śmierci 
dotarłaby do Renesmee? 
Dwudzieste   trzecie   urodziny   jej  córki   tylko   pozornie   były   idealne.  Jej   uśmiechnięta   twarz,   gdy 
zdmuchiwała   świeczki,   zostanie   Belli   w   pamięci   na   zawsze   -   jako   jedno   z   najwspanialszych 
wspomnień. Kto wie, czy to nie był ostatni raz, gdy dane jej było obserwować radość Nessie?  
Nie mogąc się powstrzymać, wślizgnęła się wtedy wieczorem, po przyjęciu, do jej pokoju. Nie spała 
jeszcze, leżała spokojnie przy zapalonej lampce i wsłuchiwała się w miarowe chrapanie Jacoba z 
sypialni obok. Gdy ta kucnęła obok jej łóżka, popatrzyła na nią z takim niepokojem w oczach... 
Jakby też wiedziała, że  szykują się duże zmiany, że matka gdzieś wyjeżdża. Nie zapytała, co skłoniło 
Isabellę do ponownego powiedzenia „dobranoc”.   Wsiadając do samochodu, brunetka dostrzegła 
Renee   stojącą   przy   oknie.   Na   jego   tafli   położyła   rękę,   chcąc   się   pożegnać,   a   niepokój   w   jej 
czekoladowych tęczówkach zmienił się w rozpacz. Więcej nie widziała, bo Eleazar pociągnął ją za 
rękę z głębi samochodu, przywołując tym samym do rzeczywistości - praktycznie wciągnął ją do 
pojazdu. Miała uczucie deja vu, choć nie była pewna, skąd się wzięło. 
Dopiero   teraz,   gdy   obserwowała   tą   scenę   w   wyobraźni   jako   osoba   trzecia,   zrozumiała.   Niemal 
identyczna sytuacja miała już miejsce, a detale były dokładnie takie same. Dziewczyna w oknie, 
dziewczyna koło srebrnego auta... Tyle że wtedy znajdowała się na innej pozycji. 
Stała przy tym samym oknie, co niedawno jej córka. Wampirzycę, którą wciągnięto do samochodu, 
pamiętała jak przez mgłę, gdyż ostatni raz widziała ją jako człowiek, ponad dwie dekady wcześniej. 
Teraz już wiedziała, co wtedy czuła Alice Cullen. 

background image

Rozdział 3

Witaj, nieznajomy

N

ie

 

poświęcał   jej   ani   jednej   pozytywnej   myśli.   Z   dala   od   niej   nie   było   to   trudne   -   jego 

przemyślenia rzadko bywały optymistyczne, więc czemu jej temat miałby być wyjątkiem?
Nie   przewidział   jednak   tego,   że   gdy   stanie   twarzą   w   twarz   z   jej   anielskim,   dziwnie   znajomym 
obliczem, cała jego nienawiść i niechęć wyparuje. Izzy miała w sobie coś takiego, co nie pozwalało 
na kapryszenie w jej towarzystwie. To się chyba nazywało „wrodzona charyzma”. Ponadto, miała 
niezwykle...   sympatyczne   myśli.   Ciche,   spokojne,   pełniące   rolę   miłego   tła   akompaniującego 
konwersacji. 
Wszyscy   zebrali   się   już   na   zewnątrz.   Edward   także   -   tyle   że   tylko   jemu   ten   cały   pomysł   ze 
„świętowaniem jak należy” nie przypadł do gustu. Przestało padać już jakiś czas wcześniej, a cała 
dolina   była   pokryta   była   śnieżnym   puchem.   W   oddali   majaczyły   Alaska   Range   skute   lodem. 
Otoczenie wyglądało jak nierzeczywisty, piękny obraz.
Izzy, która w bardzo ludzkim geście splotła ręce na piersi, a dłonie wsadziła pod pachy, wpatrywała 
się w szczyt McKinley nieobecnym wzrokiem. Jej myśli były pełne tęsknoty. Raz mignęła w nich 
jakaś postać, śliczny noworodek w jej ramionach - ale szybko ją odgoniła, zerkając na niego krótko, 
jakby chciała się upewnić, że nic nie widział.   
Emmett, psiocząc w myślach na Jaspera, który zwykle pomagał mu w takich sytuacjach, rozstawiał 
różnorakie petardy w odpowiednich odstępach, tak, jak podano w instrukcji obsługi. Miał coraz 
mniej czasu, tak więc starał się nie denerwować, choć źle wszystko obliczył i zajęło mu to dobrą 
minutę więcej. Na dziesięć sekund przed północą, dzierżąc w dłoniach specjalny przycisk, stanął 
koło reszty, zachwycony. Zaczęło się zbiorowe odliczanie. Dziesięć... Dziewięć...
Czy Jason właśnie przysunął się do Izzy? Edward niemal warknął, widząc, jak jego brat dyskretnie 
się ku niej pochyla.
Osiem...
- Robi wrażenie, prawda? - szepnął jej do ucha.
Siedem...
- Owszem - odparła lakonicznie, nie odwracając wzroku od gór.
Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...
Po tłumie rozległ się zbiorowy okrzyk „Witaj, Nowy Roku!” w zróżnicowanych formach. Napis o 
takiej   samej   treści   pojawił   się   na   niebie   na   skutek   fajerwerków.   Wampiry   rzucały   się   sobie 
nawzajem na szyje, składając życzenia. Ta cała scena była tak normalna, że aż surrealistyczna.
Nie potrafił cieszyć się nadejściem Nowego Roku. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, co 
roku można było pokładać nadzieję, że następny będzie lepszy, ale w ostatecznym rozrachunku 
zawsze   następne   lata   okazywały   się   coraz   gorsze.   Plus,   nie   miał   w   zanadrzu   odpowiednich 
wspomnień,   by   wierzyć   w   szczęśliwego   Sylwestra.   On   i   Bella   nigdy   nie   spędzali   ze   sobą   tej... 
uroczystości.   Za   każdym   razem   się   rozstawali.   Nie,   „za   każdym   razem”   było   stwierdzeniem   na 
wyrost. W końcu mieli tylko dwie okazje...
Nagle uderzyła w niego myśl, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wymówił - mentalnie, ale 
jednak - imię byłej ukochanej. 
Na dodatek nie mógł - nie chciał - o tym rozmyślać, bo w tym samym momencie Jason nieśmiało 
objął Izzy w talii i przytulił ją do siebie. Co się z nim działo? Nie miał najmniejszego pojęcia. Nie 
obchodziło go, gdy Carlisle okazywał swoje uczucia Esme, gdy Rosalie całowała Emmetta... Ogólnie 
mówić, pary mu nie przeszkadzały. Mógł bez problemów obserwować czyjąś miłość.
Nie był także zazdrosny - owszem, brunetka mu się podobała, ale podobała się także każdemu, kto 
na nią spojrzał. Nie znał jej. Była mu całkiem obojętna. Sympatyczna, intrygująca, ale obojętna.
To było uczucie innego rodzaju. Czuł, że to jest... nie w porządku. Życzył swojemu bratu, żeby 
znalazł swoją drugą połówkę, nie widział także powodu, dla którego miałby odmawiać tego Izzy - 
jednakże dręczyło go przeczucie, że tych dwoje nie powinno być razem.  
Zachowujesz   się   dziwnie,   ochrzanił   się   w   myślach.  Przecież   oni   tylko   składają   życzenia 
noworoczne. 
Poczucie go jednak nie opuszczało.

background image

Nigdy nie przypuszczał, że w takim stopniu będzie mu brakowało Alice.
Do tej pory nie widzieli się góra parę dni. Ich codzienne „rozmowy” były rutyną, oczywistą jak 
oddychanie czy też - w ich przypadku - zaspokajanie pragnienia. Tymczasem nadszedł już luty i 
nieobecność siostry zaczęła mu mocno ciążyć. Jakby nie patrzeć, byli przyjaciółmi.
Nie tylko za Ally tęsknił. 
*
Waszyngton, okolice miasta Forks, lato 2015.

Edwardzie Cullen, jesteś idiotą.
Był na siebie zły. Nie, to było niedopowiedzenie. Był na siebie cholernie wściekły. Ale mimo to nie 
zawrócił samochodu, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Mknął dalej dwupasmową drogą, a po 
obu stronach miał znajomy las. 
  Ciągnięty przez  irracjonalną potrzebę dowiedzenia się jak  najwięcej  o tym,  jak jego  ukochana 
poukładała sobie życie, mijał kolejne miasteczka w swoim nowym BMW, zmierzając do dawnego 
miejsca zamieszkania. Przyciemniane szyby pojazdu zapewniały mu dyskrecję. Obliczył, że z taką 
prędkością dojedzie na miejsce parę minut po czwartej. Od celu wyprawy dzieliło go zaledwie sto 
parę kilometrów.   
Nie obiecywał sobie, że ją zastanie. Co więcej, był tego pewien, nie chciał jej zastać. Chciał jedynie 
poszperać w umyśle (tudzież w dokumentach i pamiątkach, ogółem w domu) Charliego. Zależało 
mu jedynie na informacjach.
Podczas tych przemyśleń starannie unikał tematu dziecka Belli. Istoty, która była w połowie jego 
ukochaną...
A w połowie zwykłym potworem.
Przeszył go dreszcz, a zaraz po nim pojawiło się obezwładniające przygnębienie. A mogło być tak 
pięknie!
Czasem   ma   się   wpływ   na   własną   przyszłość,   szczęście.   Pociąga   się   za   sznurki,   jest   się   panem 
własnego losu..! Ale zdarza się też tak, że to czyjeś wybory decydują o waszym losie, czyjeś bardziej 
lub mniej świadome posunięcia, decyzje. Tak było w ich przypadku. W jego przypadku.
Miał jednak nadzieję, że - mimo pół potwora, którego wychowywała - Bella była szczęśliwa. Edward 
był niemal pewien, że ona bardzo mocno pokochała tego... Tę... Istotę, która zniszczyła ich związek. 
W końcu Bella kochała same potwory.
W każdym razie, jej  dziecko  miało teraz około dziesięciu lat. Czy mieszkali we trójkę  gdzieś w 
ciepłych rejonach Amerykiczy też zostali tutaj, w La Push?
Jechał po wiedzę. Nieświadomość go bolała - zdawał sobie jednak sprawę, że te wszelkie informacje 
jakie przy odrobinie szczęścia zdobędzie, także zadadzą mu wiele cierpienia. Zataczał błędne koło.
GPS   przymocowany   w   centralnym   punkcie   deski   rozdzielczej   skutecznie   go   rozpraszał. 
Przedstawiał   większą   część   zachodniej   Ameryki   Północnej,   a   większe   miasta   były   wyróżnione. 
Głównie Las Vegas w stanie Nevada przyciągało jego uwagę...
Przymknął   na   chwilę   oczy,   co   dla   postronnego   obserwatora   musiało   być   bardzo   nierozsądnym 
posunięciem, jako że wciąż prowadził samochód. Postronny obserwator nie wiedziałby jednak, że 
wampiry potrafią jeździć idealnie w każdych warunkach. Powracając do Edwarda, to z zaciętą miną 
usiłował zwalczać natłok wspomnień dobijających się do jego mózgu. Szczegółów, na które składały 
się czekoladowe oczy, niebieska sukienka i bursztynowa obrączka. Tylko ich dwójka wiedziała o 
ślubie - jako że, jak się potem dowiedział, Bella była w owym okresie w ciąży, to Alice nie zauważyła 
ich w swojej wizji. Gdy oznajmili jej przez telefon, że wybierają się do Renee, poradziła im po 
prostu, by uważali, gdyż nadchodzące dni będą w Jacksonville szczególnie słoneczne. 
Nie sądzili, że ujdzie im to na sucho. Tymczasem, kiedy na początku września wrócili do domu, 
wszyscy   zachowywali   się   nienagannie,   a   ich   myśli   były   wolne   od   podejrzeń.   Rosalie   nawet 
pochwaliła pierścionek. 
Minął kolejny zakręt i jego oczom ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka. Przez ostatnie 
dziewięć lat nic tu się zmieniło.
Zaparkował nieopodal domu Charliego. Do przyjazdu gospodarza dzieliły go jakieś dwie godziny - 
musiał   się   spieszyć.   By   nie   prowokować   bardziej   niż   to   było   konieczne   nowej,   bolesnej   fali 
wspomnień, zamiast tradycyjnie wspiąć się po ścianie i użyć okna, wyciągnął klucz spod okapu i 
wszedł drzwiami, jak każdy normalny człowiek. 
Z tym, że on nie był normalny, nie wspominając już o człowieku.

background image

W  tym  miejscu  czas zostawił spore ślady swojej bytności.  Niegdyś niemal  nieskazitelnie czysty 
przedpokój raził teraz swoim zaniedbaniem. Gdy zabrakło w domu kobiety - gdy zabrakło Belli, jego 
pracowitej Belli - nikt nie dbał tu o porządek. Kurz tańczył w powietrzu, osiadał na meblach, na 
deskach podłogi, wzbijał się w górę z każdym ostrożnym krokiem wampira. 
Najpierw skierował się do kuchni - lodówka była pełna gotowych dań do odmrożenia. Obszedł 
dokładnie salon, przeglądał dokumenty, kalendarze, notatki. Wreszcie, zrezygnowany, udał się na 
górę;   jego   najbardziej   optymistyczny   scenariusz   nie   przewidywał   konieczności   przeszukiwania 
piętra.
Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy po przekroczeniu progu pokoju Charliego, to nowy komputer. 
Może   nie   tyle   nowy,   bo   nowoczesny   -   wprost   przeciwnie,   mocno   odbiegał   od   współczesnej 
technologii - ale z pewnością nowy dla jego teścia. Niemal prychnął.  Teść.    Teściem to on by dla 
niego był, gdyby ten ślub miał choć w połowie takie znaczenie dla Belli jak dla Edwarda. Pewnie po 
prostu spaliła dokument, który obydwoje podpisywali po zawarciu związku małżeńskiego.
Sprzęt   był   włączony,   w   stanie   spoczynku.   Wystarczyło   trochę   poruszyć   konsolą   dotykową,   by 
pobudzić go do działania. Chwalić Pana, Charlie Swan nie był na tyle pomysłowym człowiekiem, by 
założyć   jakiekolwiek   hasło   -   co   było   dosyć   dziwne,   biorąc   pod   uwagę,   że   sprawował   funkcję 
komendanta   policji.   Najwyraźniej   uznał,   że   we   własnym   domu   nikt   mu   się   nie   wkradnie   do 
prywatnej   korespondencji.   (A   bynajmniej   Edward   miał   nadzieję,   że   właśnie   to   znajduje   się   na 
twardym dysku jego laptopa. Zwłaszcza korespondencja od pewnej Osoby).
I jak to się mówi? Mówisz, masz? 
Monitor podświetlił się, ukazując stronę, z której największa część populacji ludzkości korzystała do 
wysyłania   i   odbierania   e-maili.   Najechał   wskaźnikiem   na   skrzynkę   odbiorczą   i   po   dwudziestu 
siedmiu sekundach wyświetliła się długa lista wiadomości wysłanych z jednego adresu. 
Adresu o nicku „isabella.s”.
Ignorując bolesny i w stu procentach wyimaginowany skurcz serca otworzył najnowszy list. 

Charlie,
rozmawiałam z Jacobem. Zaoferował się, że przywiezie nas - wspominałam Ci, że nie przylatuję 
sama - z lotniska, więc nie ma potrzeby, żebyś zwalniał się wcześniej z pracy. Możesz po nas  
podjechać, kiedy Ci pasuje, do warsztatu. Najpierw chciałam przyjechać prosto do domu, ale 
Jake przekonał mnie, żebyśmy trochę z nim posiedziały - zresztą, co za różnica, skoro Ciebie i tak 
przez te kilka godzin nie będzie.  
  
U mnie wszystko okay. Nie miałam większych problemów z dostaniem urlopu, choć, niestety, nie  
udało   mi   się   utargować   dwóch   tygodni,   więc   mamy   dla   siebie   tylko   dziesięć   dni.   W 
wydawnictwie jak w ulu - w jednym dniu wychodzą trzy nowe książki podchodzące pod mój  
wydział. Mamy czas do czwartku, ale szczerze mówiąc to będziemy mieli do czynienia z cudem, 
jeśli wyrobimy się na czas. 
Więc   mówisz,   że   w   Forks   zimno   i   deszczowo?   Też   mi   nowość.   W   Nowym   Jorku   jest   ponad 
trzydzieści   stopni   Celsjusza   -   wspaniale,   prawda?   Niestety,   jeżdżąc   metrem   nie   da   się   tego  
podziwiać. Staram się choć raz na parę dni chodzić na spacery do Central Parku, ale wiesz, jak to  
jest - mieszkając i pracując na Brooklynie rzadko mam do tego okazję.
Kończę, muszę jeszcze skoczyć na zakupy, a nie chcę się tłuc potem po mieście po nocy.
Zobaczymy się w najbliższy piątek.
Kocham Cię, 
B. 

Nie, nie, nie. Coś nie tak.
Nowy Jork?  Ten  Nowy Jork? Wiecznie zachmurzone i pokryte smogiem Wielkie Jabłko? No nie, 
Bella! Tego się nie spodziewał. Phoenix, Los Angeles, Miami, czy inne wiecznie gorące miasta na 
południu, tak. Zimny, nieprzystępny Brooklyn? Stanowczo nie.
A   więc   pracowała   w   wydawnictwie.  To   już   bardziej   mu   pasowało   do   Belli.   Uwielbiała   przecież 
książki.
Nie   przyjedzie   sama...   Czyli   najprawdopodobniej   z   dzieckiem.   Tylko   dlaczego   nie   mieszkali   z 
Blackiem? Czy dziecko nie powinno być blisko ojca? Czyż Jacob nie zarzekał się, że będzie walczył o 
ukochaną? Więc czemu, kiedy jego jedyny i największy rywal opuścił scenę, ten także odpuścił i żył 
sobie w La Push, z dala od niej i ich potomstwa? 
Warknął z bezsilności, kiedy nagle dotarły do niego najistotniejsze szczegóły listu.
Przyjeżdżała. Będzie tu, w Forks. W najbliższy piątek.

background image

Była sobota. Jeszcze sześć dni.
Nie, Edward! Przybywamy, myszkujemy i zmykamy, nie pamiętasz?, zganił się nieco ironicznie w 
myślach. Nie mógł zostać, nie mógł się z nią spotkać.
Ale...
Nie! Nie mógł, nie mógł! Nie powinien nawet o tym myśleć!
Chciał kontynuować czytanie maili, ale z daleka usłyszał warkot silnika radiowozu, pospiesznie więc 
przełączył laptopa w opcję „Śpij” i z ponadludzką szybkością znalazł się wewnątrz samochodu, po 
czym jak najmocniej docisnął pedał gazu.

To było prawie najdłuższe sześć dni w historii ludzkości. Były co prawda niczym w porównaniu do 
tej  paskudnej  doby,  w  czasie  której  był  przekonany  o  śmierci  ukochanej,  ale  i tak ciągnęły  się 
niczym guma do żucia pod butem.
Nie opuszczał polanki. Nie chciał osiedlać się w ich starym domu, nie chciał nawet na niego patrzeć. 
Nie po tym, co stało się w nim niespełna dziesięć lat wcześniej. Po prostu egzystował sobie na ich 
magicznym miejscu, jego i Belli, upodabniając się do rzeźby.
Aż nadszedł piątek. Niespokojnie nadsłuchiwał. Jakaś część jego świadomości miała nadzieję, że 
Bella wybierze się na polankę. Niezbyt wiarygodna wizja, ale jakże kusząca! Mógłby ukryć się w 
drzewie i trochę ją poobserwować. W domu Charliego nie natknął się na żadne zdjęcie, miał na to za 
mało czasu.
Układał   sobie   właśnie   w   myślach   odę   do   swej   bezmiernej   głupoty,   gdy   usłyszał   cichy   szelest. 
Pociągnął ciekawie nosem, starając się nie robić sobie zbytnich nadziei. Nie wyczuwał zapachu Belli 
- choć, oczywiście, istniała możliwość, że to przez zbyt dużą odległość. 
Szeleszczenie przemieszczało się szybko - szybciej, niż jakikolwiek człowiek byłby zdolny biec. Po 
około minucie na skraju polany pojawiła się istota.
Miał odwróconą głowę, tak więc jej nie widział, aczkolwiek na podstawie innych zmysłów mógł 
stwierdzić, że człowiekiem ona nie była. Jej serce biło rozpaczliwie, jakby uwięziono w nim małego 
koliberka, pragnącego się wydostać na zewnątrz. Było coś smutnego, a jednocześnie pocieszającego 
w tym dźwięku. Ponadto, jej zapach również argumentował przeciwko jej człowieczeństwu. Nie 
rozpalał   ognia   w   gardle,  wręcz   przeciwnie   -   jakby  go   ugaszał.  Był   najpiękniejszą   symfonią   nut 
zapachowych,   jakie   kiedykolwiek   czuł.   To   sprawiało,   że   nie   postrzegał   jej   jak   coś   do   jedzenia, 
więcej, że na myśl o wypiciu jej krwi wydawała mu się obrzydzająca - to tak, jakby człowiek miał 
skonsumować świeczkę zapachową. Była przyjemna, ale stanowczo niejadalna.
Jej myśli układały się w cichy, uspakajający szmer, podobny do szemrania strumyka płynącego 
nieopodal. Jedynie niektóre zdania dawało się rozróżnić. Trochę tak, jak u Charliego, choć mocno 
zdziwaczałe.  
Powoli odwrócił głowę w jej stronę. Niemal go zatkało: uroda dziewczyny stojącej parę metrów od 
niego była oszałamiająca. Nieznajoma miała spływające prawie do połowy pleców ciemnorude loki i 
piękną, bladą, choć trochę zarumienioną,   twarz. Brązowe oczy w odcieniu czekolady były nad 
wyraz   smutne   i   jakby   zgorzkniałe,   co   psuło   całe   sielankowe   wrażenie.   Nagle   ogarnęła   go   chęć 
poznania   niezwykłej   istoty,   chęć   poznania   i   ukojenia   jej   bólu,   chęć   przywrócenia   jej   życiu 
równowagi.  Witaj,   nieznajoma,  oznajmiły   jego   wargi,   które   nagle   jakby   zaczęły   żyć   własnym 
życiem. Natychmiast zganił się w duchu. Nastolatka swoją ostrożną postawą ciała przypominała mu 
spłoszone zwierze, a on nie chciał jej przestraszyć; najwyraźniej jednak ten argument nie docierał 
do jego dominującej części umysłu.  Witaj, nieznajomy, odpowiedziała wtedy miękko, a między 
nimi w tamtym momencie nawiązała się niewidzialna, cienka nić porozumienia. Nagle, kompletnie 
go zaskakując, podeszła bliżej, wyrzucając z siebie potoki słów i praktycznie namawiając go do 
dyskusji. Łatwo mu było odpowiadać na jej pytania. 
Gdy zapytał ją o imię, w jej umyśle zapanował jeszcze większy chaos. Przez jej głowę przelatywało 
co chwilę wyraźne „Nie mogę”. Choć trwało to zaledwie kilka sekund, pozwoliło mu stwierdzić, że 
Vanessa wcale nie było jej prawdziwym imieniem.
Dziwne, ale nie czuł rozczarowania, że to ona, a nie Isabella Swan odwiedziła jego polankę. 

Ich   następne   spotkanie   było   miłym   zrządzeniem   losu.   Parę   tygodni   później   biegał   po   lesie, 
zapamiętując widoki na okolicznych lasów na resztę życia - bo bynajmniej nie zamierzał tu wracać - 
gdy   jego   uwagę   przykuła   skulona   postać   wśród   leśnej   ściółki.   Przez   moment   odczuł   pewnego 

background image

rodzaju deja vu - widział już podobną scenę w umyśle Blacka, z jego ukochaną obsadzoną w głównej 
roli, zrezygnowaną, zrozpaczoną, porzuconą w lesie. Ale tym razem osoba miała rude włosy, a jej 
serce biło w charakterystyczny sposób, co skutecznie odgoniło wspomnienia. Bez wahania podszedł 
do niej i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Po paru minutach dogryzana sobie nawzajem przyjęła 
jego pomoc.
Jej dotyk zupełnie go zaskoczył. Miała skórę miękką jak satyna i tak jakby... pół- twardą. Nie tak, 
jak u wampira, i nie tak jak u człowieka. Bardzo przyjemną.
Przyjemną... Wszystko w niej było przyjemne. Zapach, dotyk, umysł. Tylko dlaczego za każdym 
razem, gdy ją widział, była takim kompletnym wrakiem z pokaleczoną duszą?         
Wrodzony upór walczył u niej z chęcią zwierzenia się, gdy umiejętnie zaoferował się jako powiernik. 
Wreszcie zaczęła wyjaśniać swoją pokręconą sytuację. Wyznała, że nie ma pojęcia, co robić. Gdy 
przemógł   się   i   objął   ją   pocieszająco,   starał   się   z   całych   swoich   sił   udzielić   jej   dobrych   rad, 
jednocześnie rozmyślając o tym, że to on w ostatecznym rozrachunku wyszedł w życiu gorzej - 
mimo że jego sytuacja nie była tak pokręcona.
Ale proste rzeczy łamią serce bardzo mocno. Na przykład wtedy, kiedy żona zachodzi w ciążę ze 
swoim najlepszym przyjacielem.
Teraz to on toczył wewnętrzną walkę. Najpierw, gdy chciał - w ramach rekompensaty - zwierzyć jej 
się ze swojego życia, a jego głos rozsądku podpowiadał, że ona nigdy nie uwierzy w to, że dziesięć lat 
wcześniej opuściła go żona. Później, gdy chęć jak najszybszego opuszczenia miasta komplikowała 
mu możliwość ponownego zobaczenia się z nią. Tej drugiej pokusie uległ. Ochoczo umówili się na 
następny dzień. W jego serce ponownie wdarła się nadzieja. Nadzieja na życie.
Ale nie pojawiła się na polanie po raz trzeci. Czekał na nią ponad godzinę, po czym zawieziony 
ruszył w stronę zaparkowanego na stałym miejscu bmw. Siedział w nim chwilę, stukając rytmicznie 
palcami   o   kierownicę,   po   czym   w   spontanicznym   odruchu   wyjął   ze   schowka   notes   i   długopis. 
Paroma ruchami pisaka opisał wszystkie swoje przeżycia i pożegnał się ze z pewnością jedną z 
najbardziej niezwykłych istot chadzających po tym świecie. Wyrwał kartkę z liścikiem i wrócił na 
polanę.
Była tam. Nie było ku temu najmniejszych wątpliwości - najnowsze ślady miały może z dziesięć 
minut. Zastanawiał się chwilę nad możliwością odszukania jej, ale coś go powstrzymywało. Pewna 
myśl krystalizowała się w jego głowie, poza zasięgiem jego świadomości.
Wreszcie zebrał się w sobie i odszedł. Ale ciągle coś mu nie pasowało.

Zahamował tak nagle, że prawie wpadł na drzewo, gdy do głowy nagle przyszło mu rozwiązanie. Na 
podstawie notki, którą jej zostawił, mogła wysunąć jeden logiczny wniosek - że był wariatem. Albo, 
jeśli była jedną z tych bujających w chmurach dziewczyn skłonnych mu uwierzyć, to zapamiętałaby 
go jako wręcz podręcznikowy przykład ofiary losu. Tego nie chciał. 
Zawrócił samochód.
Tym razem znacznie dłużej rozważał nad każda linijką, każdym słowem, zdaniem, przecinkiem. 
Chciał zostać zapamiętany - żyć wiecznie w pamięci osoby, która w dwa dni zrobiła dla niego więcej, 
niż cała rodzina przez dziesięć lat. Nie mógł dawać do zrozumienia, że nie jest normalny - choć to 
pewnie ona sama zauważyła. Nie mógł się jednak powstrzymać przed dodaniem postscriptum, choć 
zwykły człowiek raczej nie zauważyłby jej wahania w tej kwestii.
Wymienił listy, stary zgniatając i wsuwając do kieszeni. Nowego nie położył na środku trawnika, jak 
wcześniej, a włożył go za korę drzewa.
Wpatrywał   się   przez   chwilę   w   przeciwny   skraj   polanki,   gdzie   majaczyło   jeszcze   echo   widoku 
Tajemniczej   Postaci,   po   czym   raz   na   zawsze   opuścił   miejsce,   w   którym   kiedyś   czuł   się 
najszczęśliwszą istotą na ziemi.   
      

background image

Rozdział 4

Pojednanie

C

isza, tak nietypowa dla tego domu w ostatnich czasach, łagodnie odprężała i relaksowała. Nawet 

myśli wampirów wyjątkowo jej nie zakłócały, z racji tego, że większość wybrała się na polowanie. 
Noc była bezchmurna, ale i bezksiężycowa, mimo to Edward był w stanie dostrzec każdy szczegół 
roztaczającego się przed nim zimowego, górskiego krajobrazu. 
Co chwilę uwagę chłopaka przyciągało jego odbicie w tafli szkła. W jego oczach, czarnych z głodu, 
widniała   pustka,   której   nie   potrafił   wypełnić   od   wielu   lat.   Za   każdym   razem,   gdy   przymykał 
powieki,   stawał   przed   nim   obraz   Belli-   jej   ciemnych   włosów,   czekoladowych   oczu,   niebieskiej 
sukienki. Gdy zaś ponownie je otwierał, ponownie napotykał w szybie jedynie własne odbicie, co 
nasyłało na niego coraz to nowe fale rozczarowania.
Nagłym, gwałtownym ruchem oderwał się od okna i jeszcze przez moment stał nieruchomo. Z 
łatwością mógłby uchodzić za posąg przedstawiający nicość. Skoncentrował się na zlokalizowaniu 
pozostałych domowników i gości, zaalarmowany mentalną ciszą, o której wiedział od dawna, ale 
nie zwracał uwagi na jej nienaturalność. On nigdy nie słyszał ciszy, chyba, że był oddalony o kilka 
mil od jakiegokolwiek człowieka. (Tudzież wampira). (Tudzież wilkołaka). 
Cóż, z jednym wyjątkiem.
Najwyraźniej jednak był sam. Dziwnie mu to nie odpowiadało. Mimo iż nie przejmował się zwykle 
obecnością innych, teraz zdał sobie sprawę, że szmer ich myśli dodawał mu otuchy. Zawsze.
Ta cała sytuacja była strasznie surrealistyczna. Jakby śnił. Ale on nie śnił. Wampiry nie śnią. No, 
trudno o sny, gdy się nie śpi, nieprawdaż?
Z   wahaniem   obrócił   się   na   pięcie,   ciągnięty   nagłą   potrzebą   sprawdzenia.   Nie   miało   to   sensu- 
wiedziałby   przecież,   gdyby   w   domu   znajdowała   się   chociażby   mysz-   ale   miał   serdecznie   dość 
bezczynności.   Nie   wydając   nawet   najlżejszego   dźwięku,   by   nie   zakłócić   tej   dziwacznej   ciszy, 
wymaszerował z pokoju i skierował swoje kroki do salonu, decydując rozpocząć od tegoż właśnie 
pomieszczenia. Odganiał od siebie myśli o Belli. Nie chciał doświadczyć kolejnej wyimagrowanej 
halucynacji. Nadal jednak przy mruganiu przed oczami stawała mu jej uśmiechnięta, piękna twarz, 
jej delikatne palce, jej bursztynowa obrączka.
Ostatecznie   przestał   mrugać.   Co,   jak   się   okazało   po   przekroczeniu   progu,   nie   było   najlepszą 
metodą.
Przed jego oczami pojawiła się halucynacja najznakomitsza z najznakomitszych. Drobna postać 
siedząca bokiem przy drzwiach balkonowych miała piękne, lśniące brązowe loki sięgające połowy 
pleców, a ich niesforne kosmyki opadały właścicielce na oczy. Na cudowne, ogromne oczy koloru 
mlecznej czekolady. Wpatrzona, tak jak on przed chwilą, w zimową scenerię na zewnątrz wyglądała 
na całkowicie zrelaksowaną i zadowoloną, a kąciki jej ust- górną wargę miała nieproporcjonalnie 
dużą w porównaniu do dolnej, co zawsze wydawało mu się być urocze- lekko unosiły się ku górze, 
jakby przypominała sobie jakieś miłe wydarzenie w dalekiej przeszłości. Miała w sobie sporo gracji, 
która   objawiała   się   u   niej   tylko   wtedy,   gdy   pozostawała   w   bezruchu.   Delikatnie,   by   jej   nie 
rozproszyć, wyszeptał jej imię.
Bella.
Jej postać nie zniknęła, ale w reakcji na jego głos w myślach kobiety zapanował harmider z dozą 
zdziwienia.   Z   cichym  Hę?  odwróciła   głowę   w   jego   stronę.  Nadal   była   Bellą,   choć  niepełną,  bo 
przecież jeszcze nigdy nie miał do czynienia z Bellą, która nie potrafiłaby ukryć przed nim swojego 
umysłu.
Ale potem zdał sobie sprawę, że czekoladowy błysk w jej oczach był jedynie odbiciem framugi 
drzwi, a rysy jej twarzy były aż zbyt piękne, zbyt... anielskie.
A znał tylko jednego anioła.
- Izzy- poprawił się, modulując swój głos tak, aby ukryć rozczarowanie.- Wybacz mi. Po prostu... Z 
tyłu wyglądasz zupełnie jak ktoś, kogo zn... kogo kiedyś znałem.
- Bellę? A mówiłeś, że moje imię jest niezwykłe.
- Tak dokładnie to nazywała się Isabella- poprawił automatycznie. 
- Nazywała się?- podchwyciła.

background image

- Chyba nadal się nazywa- wzruszył ramionami, przyodziewając maskę obojętności.
- Ach tak- mruknęła z dziwną miną. Chwilę milczeli, po czym przełamała się i dodała- Ktoś ważny?
- Zamknięty rozdział.
- Ach tak- powtórzyła nieco smutno, ale jej myśli miały inne plany. Dlaczego zamknięty?
Tak to czasem bywa.
- Ale nic więcej mi nie powiesz, nieprawdaż?
- Dokładnie.
- Trudno.
- Wiesz... Przez chwilę nie słyszałem twoich myśli- wyznał.
- Tak?- zdziwiła się, i jakby... przestraszyła?- Chyba po prostu na chwilę się wyłączyłam i o niczym 
nie myślałam- wytłumaczyła.
- Chyba tak. Masz jakieś plany na teraz?
- Chciałam pobyć trochę sama- odpowiedziała mechanicznie, ale po raz kolejny zdradziły ją własne 
myśli. Chciała zapolować, ale jednocześnie nie uśmiechała jej się wizja samotności. Dlaczego zatem 
skłamała? Nie planował co prawda polowania, ale nie mógł zaprzeczyć temu, że przydałby mu się 
niedźwiedź. Albo trzy. Decyzję podjął w ułamku sekundy.
Paroma sprawnymi krokami zbliżył się do niej, zauważając, jak sztywnieje zaszokowana. Pchnął 
zdecydowanie drzwi, wpuszczając trochę arktycznego powietrza.
- Idziesz czy nie?
- Gdzie?
- Zapolować.
Zgodziła się, choć z pewnymi oporami. Nie mógł tego zrozumieć; to tak, jakby nie chciała zostawać 
z nim sam na sam. Szła parę metrów przed nim, a on nie próbował jej wyprzedzić, mimo że udałoby 
mu się to bez trudu. Chciał zapewnić jej choć trochę prywatności. 
Mimowolnie zerknął w niebo. Księżyc znajdował się obecnie w jego najbardziej znienawidzonej 
fazie. W nowiu. Po myślach towarzyszki zorientował się, że i ona ma na ten temat podobne zdanie. 
Nów. Znowu idzie nowe,  jak to ujęła.
Biegli równolegle do jakiejś wąskiej, zamarzniętej rzeki. W jej tafli, niczym w lustrze, odbijały się 
przybrzeżne drzewa iglaste. Nagle Izzie raptownie się zatrzymała, sprawiając, że Edward prawie na 
nią wpadł. Rozejrzał się zaciekawiony- nie wyczuł żadnej zwierzyny. Po co więc ten postój?
Sprawa wyjaśniła się sekundę później, gdy wampirzyca z rezerwą wypróbowała wytrzymałość lodu 
czubkiem buta. Stwierdzając, że była na tyle lekka, by ten ją utrzymał, odbiła się drugą stopą od 
ziemi i ze zręcznością godną osoby, która łyżwiarstwo figurowe uprawiała przez kilkadziesiąt, jeśli 
nie   kilkaset   lat,   poszybowała   do   przodu.   Przez   jedną   krótką,   cudowną   chwilę   chłopak   poczuł 
przemożną potrzebę wybuchnięcia śmiechem. Izzie była szalona. 
Wznowił bieg, trzymając się jednak lądu. W ułamku sekundy zrównał się z dziewczyną, na której 
twarzy   widniał   tak   niedorzecznie   wielki   uśmiech,   że   mógłby   trafić   do   jakiegoś   podręcznika   z 
podpisem „od ucha do ucha”. Dawno nie widział tak szczęśliwej istoty. Od dwóch lat nikt się tak nie 
uśmiechał w jego towarzystwie, nawet Alice.
Wtedy,  tak   jak   w   przypadku   Nieznajomej,  kiedy   ich  oczy   się  spotkały,  poczuł,   że   między   nimi 
nawiązuje się nić porozumienia.

To był zdecydowanie cichy dzień. Nawet pogoda się do tego dostosowywała.
Wszyscy siedzieli w prowizorycznej jadalni, wpatrując się w różne punkty pomieszczenia, pogrążeni 
we   własnych   (lub,   w   przypadku   Edwarda,   w   cudzych)   myślach.   Kiedy   więc   Carlisle   znacząco 
chrząknął,   cała   gromada   przywdziała   zrozpaczone   wyrazy   twarzy.   Wiedzieli,   co   oznaczało   to 
chrząkniecie. Od dwóch lat rozpoczynało ono wszelakie dyskusje dotyczące wojny.
Izzie siedziała na odwróconym krześle, splatając ręce na oparciu i układając głowę na dłoniach. Gdy 
poczuła na sobie spojrzenie rudowłosego wampira, wywróciła w jego kierunku oczami, co zdawało 
się mówić „Mógłby sobie darować”. Zaczyna się, pomyślała mało optymistycznie.
Ten gest w połączeniu z jej komentarzem go rozbawił. Jeden kącik ust uniósł się w nieco krzywym 
uśmiechu. To  z kolei  sprawiło, że wampirzyca bezgłośnie  zachichotała. Oczy  mu rozbłysły, gdy 
uświadomił sobie, że  naprawdę  polubił tę dziewczynę. Miała całkiem realne szanse stać się jego 
dobrą koleżanką, jeśli nie przyjaciółką.
Zanim Carlisle zdążył się odezwać, niebo za oknem rozbłysło, a w chwilę potem rozległ się potężny 
grzmot, co- o dziwo- zbiło go z tropu.
- Chodźmy pograć w baseball!- rozemocjonował się Emmett, nie zastanawiając się nad tym dłużej. 

background image

Dopiero gdy napotkał karcące spojrzenia członków rodziny, jego uśmiech przybladł, a uszy prawie 
zauważalnie oklapły. Carlisle ponownie otworzył usta, jednak tym razem ubiegła go Izzy.
- Ja w to wchodzę.
- Że jak?- wyrwało się Rosalie. W umysłach wszystkich zagotowało się nagle od zdziwienia, nawet 
niekiedy lekkiego zgorszenia. Przez parę ułamków sekundy w głowie wampirzycy krystalizowała się 
nowa filozofia. Izzie uważała, że byli głupcami. Wierzyła w przegraną tak mocno, jak wierzyła w 
wygraną, więc nie stawiała niczego na jedną kartę, ale uważała, że jeśli to były ostatnie chwile ich 
egzystencji, to nie należało ich spędzać w sposób, jaki wszyscy narzucali. Mimo że była tu dopiero 
od kilku dni, miała tej całej atmosfery po dziurki w nosie. Śmierć nie kończyła życia.  Ona tylko 
rozpoczynała jego dalszy etap

Jednak gdy zaczęła dostrzegać to, że wszyscy czekają w skupieniu na ciąg dalszy, spanikowała. 
Wyrzucała sobie w myślach to, że w ogóle się odezwała. Nadal wierzyła w swoje poglądy, ale nie 
miałaby nic przeciwko, żeby zatrzymać je dla siebie. Nagle dotarło do Edwarda, dlaczego tak jest. 
Ona się najzwyczajniej w świecie wstydziła! 
Obserwował ją jeszcze przez chwilę, w czasie gdy jej punkt widzenia zaczął coraz mocniej do niego 
przemawiać.   Rzeczywiście   żyli   jak   idioci.   Odkąd   szesnastego   stycznia   dwa   lata   wcześniej   Alice 
doświadczyła po raz pierwszy swojej wizji, porzucili dawne zwyczaje- takie jak baseball w czasie 
burzy- i oddali się całkowicie treningom, dyskusjom i ogólnie wszystkiemu, co miało związek z 
walką. 
Jemu   taki   tryb   życia   nie   przeszkadzał-   nie   wspominając   o   tym,   że   wizja   śmierci   niezwykle   go 
satysfakcjonowała- ale dla reszty było to nieznośne. Z tym, że nikt o tym nie myślał, nie sugerował, 
by wprowadzić jakieś zmiany. Zanim jego myśli dogoniły słowa, powiedział:
- Ja też.
- Ty też co?- dopytywała się Esme.
-   Też   w   to   wchodzę-   wzruszył   ramionami,   stwierdzając,   że   na   tym   etapie   już   nie   warto   się 
wycofywać.
- Ale...- zaczął Eleazar niepewnie.
- Tak chcecie spędzić resztę życia?- przerwał mu, krótko i treściwie. Przez dłuższy moment nikt się 
nie odzywał, jednak ich przemyślenia gnały do przodu niczym na wyścigu. Po chwili Soraya, z 
typową sobie pewnością siebie, wyciągnęła przed siebie rękę.
- To co, gramy?
- Pewnie!- ucieszył się Em, układając swoją dłoń na jej. Po chwili do uścisku dołączyli się Edward z 
Izzie, a gdy ich palce otarły się o siebie, obydwoje poczuli dziwne, znajome mrowienie. Wampir z 
przerażeniem spojrzał na brunetkę, a ona odwzajemniła się tym samym, po czym ułamku sekundy 
przywołała pokerowy wyraz twarzy, tak, jakby poprzednia mina była wyłącznie złudzeniem.
Dlaczego Izzy jest tak podobna do Belli? Dlaczego nawet jej dotyk przypominał dawną ukochaną?
Po kolei wszyscy dołączali się do gry, bardziej po to, żeby nie odstawać od reszty, niż z ochoty do 
zaznania odrobiny rozrywki. Najdłużej wahał się klan Tanyi- czy też raczej część klanu Carlisle'a, 
który kiedyś miał oddzielną nazwę i życie- i Rosalie, która z miną obrażonej księżniczki i stanowczo 
założonymi rękami na piersiach obserwowała otaczające ją wampiry i niczym nie zdradzając, że 
prowadzi właśnie ostry monolog skierowany do Edwarda.
Co ci się tak nagle zebrało? Akurat tobie, ze wszystkich możliwych osób? Czyżby mój Wkurzający 
Braciszek na nowo się w tobie wykluwał, hę? Dobra, nie odpowiadaj. Nie, żebym za tobą nie  
tęskniła-   nie   możesz   zaprzeczyć,   że   w   ciągu   ostatnich,   um,   przeszło   dwudziestu   lat   bardziej 
przypominałeś   bezużyteczną   kukłę   niż   rozumnego   wampira   (doprawdy,   co   ta   Bella   z   tobą 
zrobiła), ale nie możesz zaprzeczyć, że widzieć ciebie 
ożywionego to dość niecodzienne zjawisko. 
Przecież ciebie doprawdy nie obchodzi, czy pójdziemy zagrać, czy nie, bo i tak nie masz zamiaru 
do  nas  dołączyć-  NIE,  nie  zaprzeczaj! Nie  wmówisz  mi,  że nie wiem, co  mówię.  Hm, myślę. 
Nieważne. W każdym razie co się z tobą dzieje? W co  
ty  grasz? Nie mam bynajmniej na myśli 
baseballu.
Jedynie przewrócił na nią oczami, zauważając, że mimo tego, co pomyślała, walczy z sobą, by się nie 
uśmiechnąć. Ona naprawdę miała nadzieję, że jej Wkurzający Braciszek powróci. Taką nadzieję, że 
nawet nie był w stanie się na nią obrazić na wzmiankę o żonie. Byłej żonie. Obecnej żonie. Cholera, 
stracił rachubę. Chyba jednak obecnej żonie, ale to wie tylko sama Bella. 
-  Nie  musimy  czekać na  burzę, jesteśmy bardzo  oddaleni  od  ludzi,  więc  tak  czy owak nas  nie 
usłyszą- zauważył łagodnie Carlisle.
- Ale to nasza tradycja!- zaoponował brunet, energicznie podnosząc się z krzesła i doskakując na 
Rose.- Rosey, skarbie, no chooodź! Wiesz, że tego chcesz!- padł przed nią na kolana, czym rozbawił 

background image

całe towarzystwo. Blondynka zachichotała lekko, kręcąc głową. Nie było to zaprzeczenie, raczej 
oznaka kapitulacji.
Gram, jeśli będziemy razem w drużynie, Edward.
Czytaj: nie chcę go zawieść, ale ty robisz to samo w stosunku do reszty, więc decyduj.  
Najgorsze było to, że Rosalie miała rację. Każde słowo, które dziś mentalnie do niego skierowało, 
było idealnie wyważone i aż boleśnie prawdziwe. Zdjęła mu klapki z oczu. Zazwyczaj traktowano go 
ostrożnie, jak kalekie dziecko. Uważano przy nim na słowa, myśli, czyny. Jedynie młodsza siostra 
miała   na   tyle   silny   charakter,   by   skutecznie   mu   pomóc.   Plus,   nie   mogła   znaleźć   sobie 
odpowiedniejszego czasu, by uświadomić mu, w jak samolubny sposób się zachował, odtrącając 
wszystkich,   którym   na   nim   zależało.   Nawet   Alice   przecież   nie   zdołała   przebić   się   przez   jego 
wewnętrzny mur.
Przez całe jego życie Rose była jedynie pustą laleczką uwielbiającą bycie pępkiem świata. Przez całe 
jej   życie   on   był   niewyrozumiałym   dupkiem,   który-   mimo   że   niszczył   jej   prywatność,   używając 
swojego daru, znał więc ją na wylot- nigdy nie przyjmował do wiadomości tego, że była wartą 
przyjaźni   dziewczyną.   Teraz   nadszedł   moment   cichego   pojednania.   Nie   zawieszenia   broni. 
Pojednania. Pokoju.
Skinął na nią lekko, zgadzając się na narzucone przez nią warunki. Ich burza właśnie się skończyła.

Atmosfera uległa diametralnej zmianie od czasu meczu. W domu było prawie normalnie- oglądano 
telewizję (dziwiąc się, jak to możliwe, że światy ludzi i wampirów były na tyle oddzielone, że żaden 
przedstawiciel ludzkiego gatunku nie był świadomy dramatu, który rozgrywa się praktycznie przed 
ich oczami), bawiono się, przekomarzano. Wszyscy byli z tego zadowoleni.
Jednak Edwarda za bardzo intrygowała jedna rzecz, aby przyłączyć się do ogólnego rozweselenia. 
Właściwie to nie jedna, ale szereg rzeczy. Szereg kawałków, które nie chciały ułożyć się w logiczną 
układankę, bo ciągle sporo elementów brakowało.
A mianowicie chodziło mu o to, że w jakiś niewytłumaczalny sposób od czasu ostatniego polowania 
pomiędzy Izzy i Bellą pojawił się tajemniczy znak równości. Włosy, niektóre subtelne rysy twarzy, 
górna warga większa od dolnej- mimo to na co dzień nie potrafił dostrzec tych podobieństw, bo u 
Izzie występowały one w wersji super- upiększonej. Do cholery, nawet przez chwilę nie słyszał jej 
myśli!   Dodatkowo   ta   elektryczność,   która   przepłynęła   między   ich   dłońmi,   którą   odczuwał   od 
cebulek włosów do opuszków palców od stóp... Taka sama, jak podczas drugiego spotkania z Bellą 
w sali biologicznej. Im dłużej o tym myślał, tym więcej szczegółów znajdował. Niechęć, gdy Jason 
się do niej przystawiał (a robił to regularnie), dziwne uczucie, gdy po raz pierwszy ją zobaczył, jej 
niechęć do księżycowego nowiu, w czasie której on i Bella po raz pierwszy się rozstali... 
Jednak większa ilość wiadomości nie wyjaśniała niczego, a tylko pogłębiała mętlik w jego głowie. 
Nadal nie miał zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje. To była jakaś bardzo chora sytuacja. 
Może to była jakaś rodzina Belli?A może... Może Izzy była jej córką?!
Nie wiedział dokładnie, ile Izz miała lat, ale wyglądała na jakieś dwadzieścia parę. Gdyby dodać 
jakieś dwa lata po przemianie (bo z pewnością nie była nowonarodzoną)... Ale to nie było możliwe, 
prawda? Dziecko Belli miało w tym momencie dwadzieścia trzy lata... Więc trochę za mało. Ale jeśli 
dodać fakt, że jego ojciec był wilkołakiem... Mogła także wyglądać niego poważniej... I miała ciche 
myśli.   Czy   właśnie   takie   by   wyszły,   gdyby   zmieszać   niemą   mentalnie   Isabellę   i   wrzeszczącego 
kundla?
Ale spójrzmy na to logicznie. Tylko chłopaki w okresie dojrzewania zmieniają się w wilki, i tylko 
wtedy, gdy w pobliżu kręcą się wampiry, nieprawdaż?
Odpowiedź przyszła w jedną tysięczną sekundy po pytaniu. Leah Clearwater.
Ale Izzy nie mogła być wilkołakiem! Była wampirzycą!
Ale... Zawsze istniała możliwość, że tylko część cech odziedziczyła po ojcu, takich jak szybki wzrost. 
A mając Bellę za matkę, wszystko było możliwe. Może miała być wilkołakiem, ale nie było w pobliżu 
wampira, który sprowokowałby przemianę?
Tak, jasne, nie było wampira. A to, że ktoś jej musiał zaaplikować jad, to nieistotny szczegół.
Właśnie,   jad!   Przecież   dla   wilkołaków   działa   on   jako   trucizna.   Izzy   musiała   być   człowiekiem. 
Chociaż...
Nie,   to   zbyt   idiotyczne,   żeby   było   prawdziwe,   zdecydował   w   końcu,  ale   paraliżująca   wizja 
wilkołaka- wampira go nie opuszczała.

background image

Rozdział 5

Złamane serca

J

eszcze nigdy widok członka rodziny tak go nie irytował.

Ostatnio   Jason   działał   mu   na   nerwy   niczym   czerwona   płachta   na   byka   czy   też   połączenie 
neonowych odcieni różu i pomarańczu na Esme. Na początku, gdy Izzie przyjechała, nieznośny był 
tylko w jej towarzystwie, podczas gdy samotnie nie dawał się Edwardowi we znaki, ale ostatnio jej 
osoba tak nim zawładnęła, że nie potrafił myśleć o niczym poza jej jedwabistymi włosami, piękną 
twarzą czy inteligentnymi wypowiedziami. Uwielbiał na nią potrzeć, a słuchanie jej głosu wzbudzało 
w nim niemal ekstazę. Chwile, w których rozmawiali, a ona skupiała całą swoją uwagę wyłącznie na 
nim,   sprawiały,   że   czuł   się   jak   w   niebie.   I   wszystko   byłoby   idealnie,   tylko   że   jego   ukochana 
najwyraźniej nie była zbyt zainteresowana. 
Edward wiedział- co nie było trudne, skoro posiadał taki a nie inny dar- że ona widzi w Jasonie 
tylko kolegę, co sprawiało, że prawie mu współczuł. Prawie. Bo jej uprzejme odpowiedzi i żarty 
tylko motywowały go, aby starać się coraz bardziej o jej względy. Ona na to odpowiadała jeszcze 
uprzejmiej, a błędne koło się toczyło.   
Wampir   nie   spuszczał   wzroku   z   brata,   a   ten   nie   spuszczał   wzroku   z   Izzie.   Izzie   natomiast 
wpatrywała się spod rzęs w Edwarda kiedy tylko była pewna, że nikt jej nie przyłapie. Kolejne 
błędne koło.
Za to syn pierworodny rodziny Cullen musiał walczyć ze sobą, by nie odwzajemniać jej spojrzenia. 
Jej   myśli   były   niezwykle   zagmatwane,   wprost   nie   dawały   się   rozczytać.   Pozwalał   sobie   na 
studiowanie jej osoby tylko wtedy, gdy wiedział, że absolutnie nikt nie patrzył. I z każdym dniem, z 
każdym jej gestem robił się coraz bardziej przerażony. 
Izzy wyglądała dokładnie tak, jak wyobrażał sobie Bellę- wampira, z tym, że była zbyt boleśnie 
pięknie,   aż  nienaturalnie.  Zauważał   u   niej   coraz   to   więcej   nowych   znajomych   cech-  takich   jak 
łagodne   łuki   brwiowe   czy   drobna   postura   Isabelli.   Jednocześnie   odkrywał   w   niej   coraz   więcej 
Jacoba Blacka- podobnie błyszczały jej się oczy, posługiwała się wieloma gestami, które były mu 
charakterystyczne, i bywała żywiołowa. Ona naprawdę mogłaby być ich córką.
Wczoraj   dowiedział   się   jednej   szokującej   rzeczy-   że   to   Eleazar   był   stworzycielem   dziewczyny. 
Sprawiło to, że przez parę godzin bezustannie zasypywał go mnóstwem pytań na jej temat. Niestety, 
wampir zbywał go, uświadamiając mu, że sam niewiele o niej wie, że nie zna jej matki (o ojca 
Edward nie pytał), a poza tym to nie jego sprawa, a jeśli był zainteresowany, to niech jej zapyta. 
Jego myśli zdradziły jednak, że to sama Izzy wymusiła na nim obietnicę, że nikomu nie zdradzi jej 
historii- jakiej, tego  się nie dowiedział. I jeszcze jedno. Przez moment w jego myślach mignął mu 
śmierdzący Indianin, z którym podobno miała bardzo dobre stosunki, ale sam nie wiedział, kim on 
dla   niej   był.   Pomyślał   o   nim   tylko   dlatego,   że   zbyt   fascynował   go   jego   zapach,   by   to   ukryć. 
Niesamowicie   zdziwił   się,   gdy   Cullen   zdradził   mu,   że   to   był   właśnie   wilkołak,   którego   kiedyś 
spotkali, gdy mieszkali w Waszyngtonie.
Nie dopowiedział, że owy wilkołak nazywał się Jacob Black, i był jego śmiertelnym wrogiem ze 
względu na to, że kiedyś, dawno temu, odbił mu ukochaną.
I że, prawdopodobnie, był on ojcem Izz.    
Tyle   że   znowu   mu   coś   nie   pasowało.   Izzy   najprawdopodobniej   mieszkała   z   tym   kundlem   w 
okolicach La Push, a skoro Eleazar nie znał jej matki (a z Izzie się przyjaźnił), to znaczyło, że Bella 
nie zabrała jej ze sobą do Nowego Jorku. Zawsze istniała możliwość, że wróciła do Forks, ale to 
kolidowało   z   faktem,   że   tamta   dwójka   się   nie   znała.   Ale   wtedy   miała   przyjechać   z   kimś-   jak 
poinformowała Charliego w mailu. Więc może dziewczyna mieszkała na zmianę to u jednego, to u 
drugiego rodzica? Ale czy Bells nie powinna być z tym psem?
I jeszcze jedno- Izzie miała dziecko.
Po tym, jak Eleazarowi wymknął się ten interesujący szczegół, w obawie, że mógłby wygadać coś 
więcej, zwiał razem z Carmen do lasu. 
Musiała urodzić przed przemianą. Czy poród był na tyle groźny, że umarłaby bez jadu? Pamiętał 
także o wizji przepięknego noworodka w jej ramionach, wtedy w Sylwestra. Przypuszczał, że był to 
jej synek albo córeczka. Była obdarzona fantastycznym darem i wykazała gotowość poświęcenia się, 

background image

gotowość   walki   u   ich   boku-   tyle,   że   zapłaciła   za   to   najstraszniejszą   cenę   z   możliwych.   Była 
zmuszona opuścić swoje dziecko.
Dlatego   teraz   na   nią   nie   patrzył.   Nie   chciał   zdradzić   się   z   tym,   że   o   tym   wiedział.   Nie   chciał 
przysparzać jej więcej bólu, niż to było absolutnie konieczne.
Tylko że skoro miała dziecko, to najprawdopodobniej miała też kogoś, kto owe potomstwo spłodził. 
Więc dlaczego, u licha, pozwalała na to, by Jason z nią flirtował?         
No   cóż,   jakby   na   to   inaczej   spojrzeć,   to   nie   pozwalała.   Była   tylko   uprzejma.   Nie   wykazywała 
zainteresowania. Za jej sprawą jego brat wbijał sobie w serce sztylet.
Jason, podobnie jak Emmett, trafił do ich rodziny za sprawą zbyt dużego misia grizzly, któremu 
zachciało   się   pobawić   z   czymś   mniejszym   i   słabszym   od   niego.   Za   życia   był   sierotą,   od 
najwcześniejszych lat wychowywał się w sierocińcu, bo jego matka zmarła przy porodzie, a ojciec 
był   zaawansowanym   alkoholikiem   i   ćpunem.   Miał   siedemnaście   lat,   kiedy   podczas   corocznej 
wycieczki zgubił się w lesie, gdzie znalazło go niebezpieczne zwierze, które uciekło z rezerwatu 
znajdującego się nieopodal. Jak na ironię, ten właśnie rezerwat był głównym celem ich wycieczki. 
Cóż,   misiek   tam   już   nie   wrócił,   za   to   cztery   dni   później   skończył   jako   pierwszy   obiad 
nowonarodzonego wampira. Jason poznał go po charakterystycznej białej plamie tuż po tym, jak 
wyssał z niego krew. Życie za życie, jak to później ujął. Nieświadomie dokonał swojej zemsty.
W przeciwieństwie do Rosalie, trafił z piekła do nieba. W sierocińcu nikt o niego nie dbał, więc czuł 
się nikomu nie potrzebny, ponadto cierpiał z powodu biedy. Jakieś pół roku później, osiągnąwszy 
dorosłość, musiałby opuścić dom dziecka, bez grosza przy duszy, bez domu. Bał się, że skończy jako 
żebrak. Po dołączeniu do Cullenów jego życie zrobiła obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Do teraz nie 
mógł przywyknąć, że tyle osób się o niego troszczy, że liczą się z jego zdaniem, mimo że byli razem 
już przeszło dziesięć lat.
To   właśnie   Edward   z   Emmettem   znaleźli   jego   pokiereszowane   ciało,   kiedy   jego   serce   zaliczało 
ostatnie, ciche uderzenia. Umierał, i ledwo udało im się dotransportować go do Carlisle'a, czego nie 
ułatwiała jego wszechobecna krew.
Był wysoki, ale niezbyt umięśniony; był typem cichego kujona, jak sam o sobie mówił, i nie lubił 
sportu. Jego krótkie włosy były koloru brązowego, i wyróżniały go tylko oczy, w których zawsze 
igrały wesołe iskierki. Po przemianie okazało się, że jest w stanie unosić przedmioty siłą samego 
umysłu; jeszcze będąc człowiekiem różne przedmioty wydawały mu się o wiele bardziej lekkie niż 
innym, gdy się na nich intensywnie koncentrował.
Miał szczerozłote serce i nie zasługiwał na to, by mu je złamano, tak jak to Bella zrobiła Edwardowi; 
a sam Edward uważał się za gorszego od Jasona. A Izzy oznaczała dla niego kłopoty. Poważne.
Wiedział, że powinien być lojalny względem niego, a nie jej, ale nie potrafił się do tego zmusić, co 
niezmiernie go martwiło. Ta dziewczyna była niebezpieczna, nie tylko dla najmłodszego brata. Ona 
była niebezpieczna ze względu na swoje pochodzenie, ze względu na swoje korzenie, ze względu na 
swoje przeznaczenie. Przede wszystkim dla Edwarda.
Mieszała mu w głowie.

Jeśli była- a z wysokim prawdopodobieństwem była- córką Isabelli Swan, oznaczało to, że należało 
się trzymać od niej z daleka. Wierzył w powiedzenie „Niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a matka 
miała nad nim zbyt wielką władzę, by ryzykować, że przekazała to córce w genach.
Oj, przekazała.
Często w jej towarzystwie dostawał jakichś skurczów mięśni twarzy- tylko tak dało się tłumaczyć 
fakt, że zaczął się ponownie uśmiechać. Nie tylko do niej. Ona to tylko zapoczątkowała. Ostatnio 
obdarzył całkowicie niewymuszonym  uśmiechem  Esme,  czym  wzbudził w niej  prawdziwą  czułą 
euforię. Nie można więc było powiedzieć, że działa na niego źle.
Bardziej   zaniepokoił   go   fakt,   że   coraz   rzadziej   siedział   sam   w   swoim   pokoju-   choć   przed   jej 
przyjazdem siłą trzeba było zmuszać go, by wystawił za drzwi chociażby koniuszek nosa. Powoli 
docierały do niego rożne bodźce zewnętrzne- po tym, jak ją po raz pierwszy zobaczył, wszystkie się 
uwolniły z klatki, w którą je uwolnił, i regularnie zaczęły dawać o sobie znać. Radość, smutek, 
rozpacz... podstawowe uczucia, które od tylu lat w sobie tłumił.
Po tygodniu zobaczył w lustrze coś, co go niemal sparaliżowało. Miał całkiem obce oczy. Obce, a 
jednocześnie... Znajome.
Kiedyś miał takie non stop, ale bez Belli stały się one czarne, płytkie i puste. Nie widać w nich było 
życia. Po ostatnich paru polowaniach powróciła ich jasno- miodowa barwa, która pogłębiła ich 
wyraz, i zaczęły odbijać się w nich emocje. Jednak nie to przykuło jego uwagę. 

background image

Tańczyły w nich ogniki. Najprawdziwsze ogniki, które tak dawno temu stracił. Esme dostrzegła je 
przed chwilą- zobaczył to w jej myślach- ale w to nie uwierzył, twierdząc, że jako jego matka mogła 
sobie pozwolić na nieobiektywną opinię i postrzeganie świata w różowych barwach. Coś na kształt 
„Uwaga, mój syn powrócił, hura!”. Ale lustro było jak najbardziej obiektywne. 
Co spowodowało tą zmianę?
Odpowiedź była aż zbyt oczywista, a składało się na nią jedynie krótkie, dwusylabowe imię.
Bał się tej zmiany. Runęła jego Bastylia, którą mocno ukruszyła Izzy, ułatwiając Rosalie zburzenie.
Działała ona jako znieczulenie. Teraz musiał poradzić sobie samodzielnie z pełnym wymiarem bólu 
i paniki wywołanych wojną.
Nadal chciał umrzeć, ale uświadomił sobie, że jeśli to się nie uda, to świat się nie skończy. Był w 
stanie żyć.

Całą swoją energię skupił na zaciskaniu szczęk, żeby nie szczękać zębami ze złości, ale nie był w 
stanie powstrzymywać morderczych spojrzeń w kierunku Jasona i Izzie.
Starał się tłumaczyć sobie tą złość na różne sposoby. Bo chciał chronić brata przed wielką, złą Izzy. 
Bo chciał chronić Izzie, która była dla niego jak siostra, przed wielkim, złym Jasonem. Tyle, że nie 
traktował Izz jak siostry, a, choć zależało mu na szczęściu Jasona, to najchętniej wywaliłby go z tej 
rozgrywki. Może nawet lepiej by się to dla niego skończyło.
Wiedział, że brunetka nie stworzy z nim związku. Z żadnym z nich- zresztą, Edward nie myślał o 
niej w ten sposób. Ona już miała swoje miejsce na ziemi. Nie mógł patrzeć, jak ona to wszystko 
komplikowała. To o to w tym wszystkim chodziło. Nie potrafił tylko zrozumieć, czemu mu tak 
zależało   na   jej   szczęściu.   Jason,   wiadomo,   rodzina.   Ale   Izz   nie   znał.   Czemu   więc   całym   sobą 
pragnął, żeby miała dobre, szczęśliwe, proste życie?
Jedno wiedział na pewno- miał wobec niej dług wdzięczności. Odmieniła go. Ożywiła kukłę, która 
nie robiła nic produktywnego, jedynie zatracała się w czymś, co już było.
Nie tylko jej dar przechylił szalę zwycięstwa. Uświadomił sobie, że jego czytanie w myślach także się 
przyda. Na początku miał zamiar od razu dać się zabić. Wystawić własną rodzinę na śmierć swoim 
egoistycznym zachowaniem. Gdyby doszło do bitwy- a bardzo możliwe, że do niej dojdzie- to był, 
obok Jaspera, najlepszy w walce. Musiał pomóc. Nie mógł zostawić bliskich. Nie chciał ich zawieść.
Jego aparat zawibrował lekko, sygnalizując nadejście wiadomości tekstowej. Wyciągnął urządzenie, 
podejrzewając już, kto do niego napisał.
Tak trzymaj, Edward. Kocham cię. 
Uśmiechnął się lekko na myśl o tym, że właśnie zmienił wizję siostry. Oglądanie starej było dla niej 
niezwykle   przerażającym   i   bolesnym   doświadczeniem-   czego   był   świadomy,   jako   że   często 
przebywał w jej głowie.      
Też cię kocham, odpisał. Zawahał się chwilę, po czym dodał Tęsknię za tobą.            
Naprawdę tęsknił.
Wiadomość Ally poprawiła mu w znacznym stopniu humor, tak, że na moment rozluźnił mięśnie 
twarzy. Gdy uniósł głowę, napotkał ciekawe spojrzenia ośmiu przebywających w salonie osób.
- Alice- wyjaśnił krótko, wsuwając aparat z powrotem do kieszeni.
- Co z nią?- spytała natychmiast Esme.
- Co pisze?- dołączył się Carlisle.
- Powiedz coś!- syknęła Tanya, na dobrą sprawę nie pozwalając mu dość do głosu.
- U nich chyba okay. Wydaje się być szczęśliwa. Chyba wizja się rozpogodziła.
- Rozpogodziła się?- spytał rozemocjonowany Emmett.
- Chyba?- powtórzyła po nim Rose.
- Chyba- oznajmił tonem kończącym dyskusję. Poobserwowali go jeszcze trochę, po czym- uznając, 
że   nic   więcej   nie   wyciągną-   powrócili   do   dawnych   zajęć,  czyli   w  większości   stali   w   drzwiach   i 
obserwowali walczących Kate i Eleazara.
Kate była o wiele lepsza, głównie dzięki swojemu darowi. Nikomu nie udało się jej jeszcze pokonać. 
Izzie pewnie dałaby radę, ale uparcie odmawiała udziału w treningach. 
Była   prawdziwą   perełką   w   ich   szeregach.   Jeśli   będzie   cały   czas   osłaniana   przez   Izz   w   czasie 
prawdziwej walki, pewnie sama powybija przynajmniej pięciu wrogów. To jej kopanie prądem było 
bezcenne.
Co do Izzy, to kontynuowali z Jasonem tą swoją pseudo- dyskusję. Ta dziewczyna była albo głupia, 
albo głupią udawała. Ciągle wierzyła w niewinność ich rozmów.
Godzinę późnej brunet przeszedł wreszcie do konkretów. Po którejś z jej mądrych uwag położył jej 

background image

rękę   na   kolanie   i,   patrząc   jej   głęboko   w   oczy,   zaczął   miękkim   głosem   rozprawiać   się   nad   jej 
inteligencją. Wampirzyca momentalnie zesztywniała. A mina, jaką zrobiła w tamtym momencie? 
Bezcenna.
Przez jej głowę przeleciały dziesiątki ich rozmów, z tym, że analizowała je już pod innym kątem.
O mój Boże, czy on ze mną flirtuje?!
Ten   niewerbalny,   melodyjny   komentarz   zabarwiony   paniką  był   kroplą,   która   przepełniła   czarę. 
Edward wybuchnął niepohamowanym, wesołym śmiechem. Choć nikt nie znał jego przyczyny, był 
tak zaraźliwy, że w parę potem wszyscy po kolei zwijali się z nietłumionej radości. Jedynie pan 
Romeo i pani Julia spoglądali wokoło, zdezorientowani.
- To było...- wydusił w końcu wampir, patrząc na Izzie- bardzo ciekawe spostrzeżenie.
Posłała mu mordercze spojrzenie, które wpędziło mu na usta gigantyczny uśmiech, podobny do 
tego, jaki ona miała podczas jazdy na lodzie w lesie. Wywróciła na ten gest wymownie oczami, ale 
nie potrafiła- tudzież nie chciała, skreślić nieodpowiednie- powstrzymać wesołego chichotu. Oczy 
jej zalśniły, gdy się w niego wpatrywała, i zobaczył w jej myślach, że miał w swoich jeszcze więcej 
ogników.
O, cholera. Niedobrze.
Poczuł   się   mocno   zaniepokojony   tym,   jak   bardzo   podobała   mu   się   w   tamtym   momencie.   Nie 
powinien postrzegać jej w ten sposób. Była co najwyżej przyjaciółką.
Nie! Była  przyjaciółką. Niczego więcej nie można oczekiwać.
Kiedy narodził się Jezus Chrystus, ludzie na nowo zaczęli odliczać czas. Był okres przed, i okres po. 
Teraz   dokonał   się   taki   sam   podział.   Przed,   czyli   wtedy,   kiedy   nie   chciał   być   kimś   więcej,   niż 
przyjacielem. I po.
A okres po polegał na tym, że chciał. Nie chciał chcieć. Ale chciał.
Wpadł w kłopoty. W duże kłopoty. A na swoje wytłumaczenie miał tylko fakt, że najwyraźniej był 
masochistą. Ach, i jeszcze jedno. Te duże, złote, wesołe oczy na anielskiej twarzy wampirzycy. Ona 
nie była potworem, jak on. Była po prostu Aniołem.
Przeznaczenie jest okrutne, tak samo, jak los. A najokrutniejsza jest miłość. 
Jego przeznaczeniem było wiecznie złamane, martwe, nieśmiertelne serce.
Jego los pchał go zawsze w ramiona niewłaściwych kobiet.
Miłość   kpiła   z   niego.   Przychodziła   w   najgorszych   momentach   i   zostawała,   jak   natrętny   intruz. 
Miłość nieszczęśliwa i nieodwzajemniona.
W   przypadku   Belli   też   od   początku   wiedział,   że   będzie   trudno.   Wszyscy   radzili,   by   się   nie 
angażowali zbyt mocno, żeby się wcale nie angażowali, ale on się uparł, że międzygatunkowa miłość 
jest możliwa. To nie Bella złamała mu serce. Sam sobie je złamał. Ona po prostu wybrała lepsze 
życie, i nie można jej było za to winić.
Wiele   wskazywało   też   na   to,   że   powołała   do   życia   nową   istotę.   Istotę,   która   po   raz   kolejny 
oczarowała  go i której przeznaczenie mija się diametralnie z jego przeznaczeniem.
Ale tym razem nie mógł sobie pozwolić na popełnienie po raz kolejny tego samego błędu. Z Bellą 
podsycali   tą   iskierkę,  która   między   nimi   zaiskrzyła.  Zmieniła   się   ona   w   ogień,   który   cudownie 
rozgrzewał, który uzależniał, oświetlał wszystko. Gdy odeszła, ogień zgasł, a jego zalała ciemność i 
zimno. Nie mógł sobie bez niej poradzić przez długi czas.
Nową   iskierkę   trzeba   zdusić,   nim   zacznie   uzależniać.   Nie   da   się   rozpalić   ogniska   na   lodzie 
przeciwieństw losu i cudzego nieszczęścia. To byłoby złe. Niemożliwe.    
- Ale o co chodzi?- spytał zdezorientowany Jason.
- Hmm...- wyraźnie nie wiedziała, co powiedzieć. Ona nie chciała go zranić. Też miała szczerozłote 
serce, jak on. A jednak nie mogli być razem. Ona swoje życie zostawiła daleko stąd.- Wiesz co..? 
Proszę cię, nie zakochuj się we mnie- powiedziała prosto z mostu, a Edward spróbował wmówić 
sobie, że to do niego są kierowane te słowa.- Ja jestem mężatką i mam dziecko.
   

background image

Rozdział 6

Skąpani w księżycowym blasku

Z

nów wszyscy na polowaniu? Co jest z tymi cholernymi wampirami?

Z   tego   się  zaczęło   robić   coś   dziwnego.   Czyżby   każdy   bał   się,   że  gdy   wybiorą   się   na   polowanie 
pojedynczo,   w   parach   czy   też   ewentualnie   w   trójkach,   to   rodzina   Rodriguezów   wyskoczy   zza 
krzaków i ich zje? Ich, albo wprost przeciwnie, zaatakuje całą resztę? 
No dobrze, to nie było tak, że wszyscy razem polowali. Dzielili się na mniejsze grupy. Ale, tak czy 
owak, w domu nie było nikogo. Z jednym wkurzającym wyjątkiem.
Dlaczego   to   zawsze   ona?   Nie   lubiła   przecież   sama   polować.   Mogła   przecież   dołączyć   do   nich. 
Przyjęliby ją z otwartymi ramionami. Jednak już drugi raz została z nim sama. Tyle że wtedy mu to 
nie przeszkadzało. A najgorsze było to, że teraz zawadzał mu tylko fakt, że sytuacja powinna mu 
przeszkadzać, a tak nie było. Chore, chore położenie!
Dziś światło księżyca łagodnie wlewało się do jego pokoju. Świecił on - księżyc, nie pokój naturalnie 
-   niezwykle   mocno,   zważywszy   na   jego   rozmiary.   Wyglądał   jak   mocno   skrojony   rogalik 
śniadaniowy. 
Znajdował się obecnie między młotem a kowadłem. Młot - pokój. Ostatnio z całego martwego serca 
nie znosił tego miejsca. Kowadło - reszta domu. Mógłby się pokręcić bez celu po pomieszczeniach. 
Problem w tym, że ktoś go w tym ubiegł.
Musiał się koncentrować, jeśli chciał ją usłyszeć. Kroki stawiała bezszelestnie, a myśli miała jak 
zwykle bardzo ciche. I zaniepokojone. Odkąd wyszło na jaw, że była mężatką z dzieckiem, wszyscy 
wpadli   w   szok   -   wszyscy   oprócz   Edwarda,   który   podejrzewał,   że   tak   właśnie   przedstawia   się 
sytuacja. Jego to jedynie bolało. Mocno bolało. Mógł też z czystym sumieniem powiedzieć - czy też 
pomyśleć, bo mówić tego nikomu bynajmniej nie zamierzał - że zrobił się nieco zazdrosny. I w 
głównej mierze smutny. Bella też miała innego...
Och, przestań, zganił się w duchu. Bella, Bella, Bella. To się już robi nudne, Edwardzie. Tak samo, 
jak gadanie z własnym umysłem. Koniec Belli. Kurtyna w dół. Pamiętasz, co powiedziałeś Izzy? 
Zamknięty rozdział. O Chryste, muszę znaleźć jakiś neutralny temat. Jeśli alternatywą na Bellę 
ma być Izzie, to daleko nie zajdę.
Zamknął oczy, uznając, że ciemność będzie nieco lepszym widokiem niż nieskazitelnie biały sufit. 
Od jakiegoś czasu nie powodowało to już halucynacji. Rzadko miał okazję widywać byłą ukochaną. 
Wyrwał się z błędnego koła. Gdy miał wizje żony, myślał o niej, w efekcie robiąc z siebie zombie. 
Gdy myślał o niej, powodował nowe wizje. I tak w kółko. Miał wobec Izzie naprawdę wielki dług 
wdzięczności. Ciekawe, czy była tego świadoma. Raczej nie.
W końcu Pani Kusicielka zamknęła się w swoim pokoju, przekręcając parokrotnie zamek, więc nie 
tracąc czasu, wyskoczył z łóżka i z ponadprzeciętną, nawet jak na wampira, szybkością wyskoczył z 
sypialni. Biegł, prawie nie dotykając stopami podłogi. 
Gdy   bezcelowe   przechadzanie   się   także   zaczęło   go   denerwować   (a   zaczęło   niezwykle   szybko), 
zatrzymał  się przed  imponującym  fortepianem.  Pochodził  z  2000  roku.  Stać  ich było  na  nowy 
instrument, ale wszyscy wiedzieli, że Esme ma do niego szczególny sentyment. Przesunął dłonią po 
nakrywie, a jego palce, wbrew woli chłopaka, zaczęły przypominać sobie skomplikowane ruchy, 
jakie wykonywały, uderzając o klawisze.
Nie   grał   już   od   dwudziestu   trzech   lat.   Czyżby   coś   tak   błahego,   a   jednocześnie   nieprzyjemnie 
symbolicznego jak ponowne muzykowanie miało być kolejną fazą jego ozdrowienia? Czyżby czuł już 
się na siłach zagrać?
Głupcze, to tylko muzyka, zbeształ się w myślach, zdziwiony własną sentymentalnością. To było 
jak szukanie dziury w całym. Jakby nie wierzył, że cokolwiek w jego życiu nie może przebiec  
bezproblemowo. 
Usiadł ostrożnie na stołku, jakby bał się, że - jako że był długo nieużywany - się pod nim załamie, 
ale nic takiego się nie stało, co zresztą podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Ostrożnie przyłożył palce 
do klawiatury, obserwując kontrast jego śnieżnobiałej skóry i kości słoniowej, z której powstały 
klawisze.  Zorientowawszy  się,  że  z  takiego   ułożenia  zawsze  rozpoczynał  Bella's  Lullaby,  szybko 
odnalazł w myślach melodię do Esme's Favorite i zaczął przygrywać.

background image

Z początku jego ruchy były niepewne, ostrożne, jednak po chwili rozluźnił się, czerpiąc przyjemność 
ze swojego nowego - starego zajęcia. Na jego twarz wpłynął najpierw uśmiech, a później poczucie 
wstydu, gdy przed oczami stanęły mu wszystkie momenty, kiedy jego matka - od próśb do gróźb - 
próbowała   nakłonić   go   do   odgrywania   tego   kawałka.   Brakowało   jej   tego,   mimo   ze   jej   idealna 
pamięć doskonale radziła sobie z odtwarzaniem tej piosenki w głowie; zdawał sobie jednak sprawę, 
że to nie to samo.
W trakcie trzeciej minuty utworu w góry zgrzytnął lekko zamek, gdy Izzie otworzyła drzwi. Stała 
długo w progu, niezdecydowana. Nie dał niczym znać, że wie o swojej publiczności - po prostu grał 
dalej, zaniepokojony tym, jak bardzo czeka na to, by zeszła do niego.  
W końcu usłyszał jej ciche kroki najpierw na korytarzu, a zaraz potem na schodach. Poruszała się 
wyjątkowo wolno, nawet jeśliby odwoływać się do człowieczych standardów. Chłonęła muzykę całą 
sobą, zachwycając się jej pięknem. Melodia ją hipnotyzowała... przyciągała. Czuła się zniewolona 
przez własne odruchy, ale było jej z tym tak samo niezręcznie, jak przyjemnie. 

Nie wiedziała, jak się zachować. 
Wyrobiła już w sobie dwa toki myślowe. W jednym, tak zwanym publicznym, analizowała piękną 
melodię   wydobywającą   się   ze   starego   instrumentu,   którego   barwa   przywodziła   na   myśl   kość 
słoniową.   Cała   sytuacja   była   aż   przesycona   magią;   tylko   pusty   pokój,   cudna   melodia   i   dwoje 
samotnych serc. Romantycznie...
Do prywatnego toku myślenia, pomijając wyżej wspomniane odczucia, dołączał taki zachwyt, że aż 
wprawiał w drżenie. Znajoma piosenka przebijała się przez bariery jej umysłu, rozjaśniając czerń, 
która spowiła jej ludzkie wspomnienia.  Tylko on, ona i Esme's Favorite. Pierwsza wizyta w ich 
domu... 
Zamknęła oczy. Jej urodziny. Siedzieli wtedy na łóżku, przytuleni, wsłuchani w płytę. Ta melodia 
była druga na liście. Nie lubiła wracać do tamtych chwil, bo widziała tylko to, co stało się w trzy dni 
później, widziała ich rozstanie. Samotne chwile w lesie... Ale tym razem było inaczej. Cieszyła się 
tamtym momentem, tak jak cieszyła się teraźniejszością. Wtedy nic nie było tak skomplikowane. 
Było łatwiej...
Zestresowana, a jednocześnie dziwnie rozluźniona, stanęła w progu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. 
Otworzyła oczy, by móc cieszyć się widokiem, który miała przed sobą. Edward był taki piękny, że 
samo   oglądanie   go   sprawiało   ból.   Czy   to   możliwe,   że   ktoś   tak   idealny   należał   kiedyś   do   niej? 
Zaciskała dłonie w pięści, aby wyperswadować sobie pomysł dotknięcia go, sprawdzenia, czy był 
prawdziwy. Miała już swoją szansę. 
Często   nawiedzała   ją   myśl,   że   powinna   go   nienawidzić.   Ale   nie   mogła   się   do   tego   zmuszać. 
Jakkolwiek interpretowała sytuację, zawsze wychodziło na to, że wina leżała po jej stronie. Zdrowy 
rozsądek podpowiadał jej naturalnie, że to stek bzdur, ale nie potrafiła go obwiniać. Nie potrafiła 
nienawidzić.   Musiała   kochać.   Jakby   nie   patrzeć,   podarował   jej   najwspanialszą   rzecz, 
najwspanialszą osobę, jaką miał do zaofiarowania.
Gdyby nie on, nie byłoby przecież Renesmee.   

Odruchowo przesunął się trochę na taborecie obitym w kremową skórę, aby dać jej do zrozumienia, 
że nie miałby nic przeciwko temu, aby do niego dołączyła. Najgorsze w tym było to, że rzeczywiście 
nie miał nic przeciwko.
Życie bywa skomplikowane.
Nie zawahała się, ale jej ruchy w dalszym ciągu były bardzo powolne. Wydawać by się mogło, że 
minęła wieczność, nim w końcu usiadła obok niego, choć w rzeczywistości trwało to jedynie nieco 
ponad siedem sekund. Choć nie dotykali się, pomiędzy ich ciałami tańczyła elektryczność. Była 
niemal widoczna. Nie odrywał wzroku od klawiszy; bał się, że gdy zobaczy tę piękną istotę tak 
blisko siebie, to nie będzie w stanie kontrolować swoich odruchów. W końcu był tylko samcem. 
Zakochanym, masochistycznym samcem. 

Coraz   trudniej   było   jej   kontrolować   swoją   tarczę.   Patrzyła   na   niego   jak   zahipnotyzowana, 
pozwalała, by zawładnął całą jej osobą. Miał na nią stanowczo zbyt wielki wpływ. Na jego palcu 
tkwiła obrączka, symbol jego przynależności do niej. Czemu on ją ciągle nosił? By sprawiać jej ból, 

background image

znowu i znowu i tak w kółko? 
Brakowało  jej  własnej  obrączki. Zwykłego  pierścionka,  kupionego  w spontanicznym  odruchu  w 
zakładzie jubilerskim, który użyty w taki, a nie inny sposób zyskał tak wielkie znaczenie. Ciągle go 
miała przy sobie - zaledwie parę metrów dalej, w skromnej torbie z ciuchami - ale bez niego jej dłoń 
wydawała się beznadziejnie, dziwnie lekka i wolna. Nie podobało jej się to uczucie. 
Księżycowe światło wpadające przez podwójne, szklane drzwi wysrebrzało jego kasztanowe włosy i 
złociste oczy. Wyglądał jak bohater starego, czarno-białego filmu. Perfekcyjnego w każdym calu 
filmu. Perfekcyjny w każdym calu bohater.    
Czy   była   kiedyś   kobietą   niezależną,   stanowczą   matką,   która   potrafiła   żyć   normalnie   i   nie 
przejmować się przeszłością? To brzmiało jak bajka, jak mityczna opowieść. Teraz była całkowicie 
zniewolona. Zależna od młodego boga, który właśnie przygrywał na fortepianie. Należała cała do 
niego.

Jej myśli były odprężająco monotonne i pełne podziwu dla dźwięków, które wydobywały się spod 
jego palców. Elektryczność między ich ciałami stawała się nieznośna; chciał ją przytulić, pocałować, 
dotykać   bez   opamiętania...   Jedynie   konieczność   skupienia   się   zachowywała   go   przy   zdrowych 
zmysłach.   Ileż   by   oddał   w   tym   momencie,   by   na   powrót   być   człowiekiem!   Ich   umysły   są   tak 
cudownie wolne, mają tak mało powierzchni, potrafią skoncentrować się na jednej rzeczy naraz... 
Dużo   by   dał   za   takie   błogosławieństwo.   Najwyraźniej   bycie   wampirem   miało   być   dla   niego 
nieustanną drogą krzyżową. 
Niepewnie ułożyła swoje dłonie na klawiaturze, jakby bała się, że swoim wkładem zniszczy całą 
melodię. Jej ruchy nie były może płynne, a melodia nijak pasowała do oryginału, ale tym drobnym 
gestem   całkowicie   podbiła   jego   serce.  W   chwilę   później   jednak   ich   wersje   piosenki  zaczęły   się 
pięknie ze sobą komponować. Bardzo chciał, aby i oni tak się wzajemnie dopełniali; by byli swoim 
wzajemnym przeznaczeniem. 
Miłość naprawdę bywa okrutna.

Nie miała najmniejszego pojęcia, co takiego wyprawiała, ale instynktownie przyłączyła się do niego, 
gdy grał. Czasami grywała coś w domu - głównie dla zabicia czasu, gdy Renesmee spała. Jej córka 
uwielbiała jej słuchać - tak samo, jak kiedyś Bella przysłuchiwała się swojej matce. 
Moment później jej palce dostosowały się do narzuconego rytmu, co znacznie poprawiło jakość gry. 
Nagle   palce   jej  prawej   ręki  splotły   się  z  palcami   lewej   ręki  Edwarda,  na   co  przeszedł   ją  silny, 
niezwykle przyjemny i upajający dreszcz. Ułożyła swoją dłoń na jego, pokrywając ją, tak, że zamiast 
czterech rąk po klawiszach tańczyły teraz trzy. Po jednej od każdego z nich i jedna wspólna. 
Nie zdziwiła się za bardzo, gdy poczuła, że i jemu udzieliły się dreszcze. Długo patrzyła uparcie na 
klawisze, choć nie było takiej potrzeby. On także nie spoglądał w jej stronę.

Starał się. Naprawdę się starał. Niekiedy jednak nasze działania są z góry skazane na porażkę.
Tak było i w tym przypadku. Nie mógł już znieść tego promieniowania i widoku ich splecionych 
dłoni. Uniósł na nią wzrok dokładnie w tym momencie, w którym zrobiła to ona. 
Zdawała się być jeszcze piękniejsza niż zwykle. Duże oczy były szeroko otwarte w oczekiwaniu, a 
usta rozchyliły się lekko. Ich dłonie wciąż wirowały po czarno-białych klawiszach, a czas, który 
dotąd płynął niezwykle wolno, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, przestał istnieć. Ich twarze 
przybliżały   się   do   siebie,   a   tęczówki   o   takiej   samej   barwie   chłonęły   każdy   pojedynczy  szczegół 
zaistniałej sytuacji. Oddechy przestały być regularne, a po chwili przeszły w ciche dyszenie. 
Trwali w tej pozycji parę lat świetlnych - a przynajmniej trwaliby, gdyby istniał czas. Mimo tego, że 
nie zatrzymywali się ani na chwilę, dla postronnego obserwatora nie poruszali się ani odrobinę.

Gdy ich usta wreszcie się zetknęły, bezczas i cierpliwe oczekiwanie, jakie odczuwała, obróciły się w 
popioły.   Czas   pognał   do   przodu,   a   z   początku   nieśmiałe   muśnięcie   przerodziło   się   w   trybie 
natychmiastowym w namiętny pocałunek. Melodia raptownie umilkła, gdy ich ręce nagle znalazły 
coś innego do roboty niż stateczne uderzanie w klawisze. Badała go na nowo, odkrywała każdą linię, 
każdą nierówność jego ciała, które ociekało wręcz czystą perfekcją. Koszula, którą wcześniej uznała 

background image

za seksowną, teraz była tylko denerwującym kawałkiem materiału, który oddzielał jej dłonie od jego 
torsu, więc nie namyślając się długo zdarła ją jednym zdecydowanym ruchem. Wszystkie guziki 
oderwały się i rozsypały po całym pomieszczeniu. Nagle jego duże ręce zacisnęły się mocno na jej 
talii, więc gdy wstał, pociągnął ją ze sobą. Odruchowo oplotła go nogami w biodrach. Dowód tego, 
jak bardzo był podniecony, czuła teraz wyraźnie pod sobą, co sprawiło, że jednocześnie ogarnęła ją 
euforia i mocne podirytowanie, które skierowane było do warstw materiału, jakie oddzielały ich od 
siebie. Jęknęła, przyciągając go mocniej. W jej żyłach zapłonął ogień - prawie taki, jak podczas 
przemiany. Z tą różnicą, że o wiele bardziej przyjemny. 
A przyjemność była uzależniająca.
Nim zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła pod plecami twardość podłogi, do której przygniatało ją 
ciepłe, umięśnione ciało kochanka. Niecierpliwie zdarł z niej sweter, nie kłopocząc się ściąganiem 
go przez głowę. Natychmiast przycisnęła się do niego. Usłyszała jego sapnięcie, gdy oderwał się od 
jej ust i z zachwytem się jej przypatrywał. W jego oczach jednak dominowało pożądanie. Były one 
lustrzanym odbiciem jej tęczówek. 
Zachwyt. Pożądanie. Niecierpliwość.
Nie liczyło się to, kim byli, kiedy byli i gdzie byli. Ważne było tylko to, że byli razem.
Skąpani   w   księżycowym   blasku,   zatracili   się   w   sobie,   na   przekór   całemu   światu,   na   przekór 
własnemu rozsądkowi.

Przyjrzała się krytycznie podłużnym śladom, które zostawiły w drewnie jej palce. Trudno by było się 
z tego tłumaczyć. Przesunęła nieco jasny dywan, który całkowicie je zakrył i oglądała przez chwilę z 
zadowoleniem efekt własnej kreatywności. Wszystko, byleby nie patrzeć na niego.
Gdyby mogła się rumienić, jej twarz z dużym prawdopodobieństwem wyglądałaby jak obudowa 
starodawnego wozu strażackiego. 
Między nimi zapadła krępująca cisza, którą przerywały tylko ich uspokojone już oddechy. Miała 
wielką ochotę uciec do pokoju i ukryć się pod szafą, ale nie pozwalała jej na to własna duma. 
Zaczęła jej też nagle przeszkadzać własna nagość, choć jeszcze nie tak dawno z chęcią spaliłaby w 
ogniu   piekielnym   wszystkie   dostępne   fragmenty   odzieży.   Rozejrzała   się   więc   w   poszukiwaniu 
czegoś nadającego się do włożenia. Niestety, wszystkie jej ubrania były rozdrobnione na tyle części, 
że lalka Barbie by się nimi nie zakryła, a jedynym w miarę zdatnym do użycia materiałem okazała 
się koszula Edwarda. Nie miała guzików i fragmentu prawego rękawa, ale była na tyle długa, że 
zakrywała wszystkie strategiczne miejsca, więc nadawała się idealnie.
Wspólnie zajęli się porządkowaniem skrawków, starając się zrobić to jak najszybciej. Mimo że cała 
ta   sytuacja   nie   mogła   być   już   bardziej   absurdalna,   to   woleli   nie   myśleć   o   tym,   jakie   piekło 
wybuchłoby, gdyby się czymś zdradzili. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Nigdy.
No, Alice pewnie wiedziała, ale lepiej dla niej, żeby zatrzymała tę informację dla siebie. Ostatnim (i 
jedynym) razem co prawda trzymała jęzor za zębami, ale od spojrzeń, które notorycznie posyłała w 
stronę jej i Edwarda, przewracało się w żołądku, nie mówiąc już o tym, że wszyscy stosunkowo 
szybko zorientowali się, o co chodzi.
Nagle część niej przestała tak bardzo tęsknić za przyjaciółką.

Gdy pozbierali już wszystkie pozostałości swojej garderoby (z guzikami włącznie) Izzie w końcu się 
odezwała.
- Nie powinniśmy byli - szepnęła.
No co ty nie powiesz?
-   Żałujesz?   -   spytał   cicho,   czując,   że   całe   jego   ciało   napina   się   w   oczekiwaniu   na   odpowiedź. 
Wiedział,   że   zbyt   dali   się   ponieść   emocjom,   ale   gdyby   miał   możliwość   cofnięcia   się   w   czasie, 
egoistycznie postąpiłby tak samo.
Jej myśli były jeszcze bardziej zagmatwane i cichsze niż zwykle. 
- Nie - zadecydowała w końcu. - Ale nie powinniśmy byli.
- Wiem - westchnął boleśnie. Co on, do cholery, wyprawiał? Ona miała męża, dziecko! Jeśli wyjdzie 
cało   z   tej   wojny,   to   miałaby   dużą   szansę   na   szczęśliwe   życie!   Tym   jednym,   egoistycznym 
występkiem   wszystko   zaprzepaścili.   Czy  jej   małżonek   wybaczy   jej   zdradę?   Czy  w  ogóle   mu   się 
przyzna? Czy będzie mogła z tym żyć?
Głupia, głupia, głupia Izzy! A on z pięć razy głupszy!

background image

Nagle   wyraz   jej   twarzy   zmienił   się   ze   skruszonego   w   zdeterminowany.   W   myślach   powtarzała 
niczym mantrę: powiem mu... powiem mu...
Była   tak   cicha   mentalnie,   że   nie   wyłowił   nic   poza   tym   osobistym   postanowieniem.   Ciekawość 
zżerała go od środka. Co takiego chciała wyznać? Może... Może jako córka Belli...
O Jezusie! 
Właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że przespał się z – prawdopodobnie - córką byłej (bądź 
obecnej) żony. Zakochać się to pół biedy, przyzwyczaił się już do tego, że miał talent do lokowania 
uczuć nie tam gdzie trzeba, ale miłość fizyczna? Co takiego zrobił w poprzednim życiu, że Bóg w 
takim stopniu się od niego odwrócił? Czyżby mścił się za ten okres, kiedy w około dziesięć lat po 
przemianie odłączył od Carlisle'a i wysłał do piekła paru bandziorów? Doprawdy, równie dobrze 
może się okazać, że Ziemia zaczęła się kręcić w przeciwnym kierunku. Nic już by go nie zdziwiło.
Tak, obwiniaj Boga, warknął do siebie w duchu. Przecież to Jego wina, że nie potrafisz utrzymać 
pożądania na wodzy.
Ani że ona nie potrafi.
Zmartwił   się,   gdy   owe   zdeterminowanie   zaczęło   zanikać   z   jej   twarzy,   ustępując   miejsca 
zakłopotaniu. Był o krok od rozpoczęcia modlitwy w intencji jej szczerości. Parokrotnie otwierała i 
zamykała   usta,   starając   się   patrzeć   tylko   na   jego   twarz.   Dotarło   do   niego,   że   nieświadomie   ją 
onieśmielał, ale nim zdążył zrobić cokolwiek z tą wiedzą, ściskając resztki swoich ubrań odwróciła 
się i udała w stronę pokoju. Nie powiem mu.
A niech to szlag.
Ruszył za nią, kierując się w stronę własnej sypialni. Poczuł obrzydzenie, gdy naszła go myśl, że 
Izzie niesłychanie seksownie wyglądała w jego zniszczonej koszuli.  
A owe obrzydzenie wynikało z jego wysoko rozwiniętego poczucia moralności. O ile prostsza była by 
jego egzystencja, gdyby akurat tej cechy charakteru nie posiadał. Niestety, rodząc się w 1901 roku 
nie miał zbyt dużego wyboru. To było charakterystyczne dla tamtych czasów i dla jego dawnej 
rodziny. 
Ale czy miał prawo choćby rozmyślać o moralności w sytuacji takiej jak ta?

background image

Rozdział 7

W pułapce

myśli Jasona wyłapał, że Izzie wygląda nieswojo. Wpatrywała się uparcie w blat stołu z dłońmi 

pod pachami i smutną miną. Jego najmłodszy brat nie chciał, by cierpiała; jej ból zadawał ciosy 
prosto w jego serce. Sprawiało to, że Edward czuł się jeszcze bardziej winny. On także nie mógł 
zmusić się do okazywania radości i energii. Z tą różnicą, że robił to na tyle subtelnie, że wszyscy 
stwierdzali po prostu, że się zamyślił.
Kate, Irina i Emmett dyskutowali z ożywieniem o użyciu wschodnich stylów walk przy ostatecznej 
bitwie, co zdezorientowałoby przeciwnika i pozwoliło na uzyskanie przewagi, pomijając to, że mimo 
wszystko Rodriguezowie byli prawie dwa razy bardziej liczni od nich. Reszta przysłuchiwała im się i 
od   czasu   do   czasu   wtrącała   swoje   uwagi.  Starsze   wampiry   obstawiały   za  tradycyjnością,   zaś  te 
młodsze skłaniały się ku urozmaiceniu bitwy. Edwardowi było wszystko jedno. 
Nagle   zawibrował   jego   telefon.   Ignorując   poczucie,   że   to   nie   będzie   nic   dobrego,   otworzył 
wiadomość od siostry.
Jesteśmy w drodze. Przygotujcie się.
Nie trzeba było nic więcej tłumaczyć; aż za dobrze pamiętał rozmowę, w której to Ally oznajmiła 
mu, że wrócą, kiedy przyjdzie właściwy czas. 

'Wyjeżdżamy?'
'My. Ja i Jasper'
'Na ile?'
'Na długo. Wrócimy, kiedy zobaczę, że wizja się nasila. Na samą bitwę’

Strach ścisnął mu gardło. Teraz, gdy opadł jego kokon, nic go przed tym uczuciem nie chroniło. Ale 
dopiero   w   tym   momencie   uświadomił   sobie,   że   nie   chciał   umierać;   jego   stare   przekonania   i 
argumenty   wydały   mu   się   nagle   mało   ważne.   Wiedząc,   że   wszyscy   go   obserwują,   w   tempie 
natychmiastowym odpisał.
Kiedy?
Alice odpisała jeszcze szybciej.
Nie wszystkie decyzje zostały podjęte. W każdym razie za parę godzin będzie już po wszystkim, 
choć to najbardziej optymistyczny scenariusz (bo najgorszy obejmuje minuty). Mijamy właśnie 
stary dom Tanyi. Powinniśmy być za około dwie godziny. 
- Kto to? - spytała Rosalie. Gdy brat podniósł na nią wzrok, zamarła. Przeraził ją swoim wyrazem 
twarzy.
- Alice - wyszeptał.
- Co pisze...?
- Że będą za jakieś dwie godziny - wymamrotał.
Atmosfera natychmiast opadła; nikt nie zrozumiał, dlaczego tak się zestresował tą wiadomością. 
Powrót Al i Jazza był przecież wisienką na torcie ich ostatnio całkiem udanego życia.
- I to wszystko? - upewnił się Carlisle.
- Nie rozumiecie – powiedział. - Alice miała wrócić na samą bitwę.
Zapadła cisza. Po kolei na twarzy każdego zaczął odmalowywać się taki sam wyraz przerażenia jak u 
niego. Nic więcej nie trzeba było tłumaczyć.
- Co dokładnie napisała? - wycedził Emmett, po czym, zbyt niecierpliwy, by czekać na odpowiedź, 
wyrwał urządzenie z ręki brata i przebiegł wzrokiem po treści powiadomienia od Ally. Przełknął 
głośno jad, zanim przeczytał notkę na głos. Na dłuższy czas zapadła paraliżująca cisza. Nikt jej nie 
przerywał. Wszyscy zmienili się w posągi.

Dokładnie   czterdzieści   dwie   minuty   później   Emmett   zerwał   się   gwałtownie   z   krzesła,   na   co 
zgromadzeni   wybudzili   się   z   letargu   na   różnorakie   sposoby   -   od   nerwowego   mrugania   do 
podskakiwania z zaskoczenia.

background image

- Ludzie! - wrzasnął brunet, trzaskając pięścią w stół, nie odmierzając swojej siły i robiąc w nim 
dziurę. Nikt się tym jednak nie przejmował. – Wampiry - poprawił po głębszym namyśle. - Trzeba 
działać! Mamy jeszcze parę godzin czasu. Nie będziemy się relaksować, albo też użalać się nad tym, 
jacy my biedni! Dzia-ła-my! Musimy jeszcze trochę potrenować, ustalić położenie, ale z tym akurat 
myślę, że warto poczekać na Alice, bo jej wizje mogą się okazać przydatne. Na początku chyba 
musimy się przebrać - Rose, ty w tej kiecce, nie powiem, wyglądasz pięknie, ale zbyt wygodnie ci nie 
będzie.   Później   musimy   się   przygotować.   Jak   tak   siedzimy,   to   jesteśmy   bardzo   łatwym   celem! 
Później,   przede   wszystkim,   trzeba   chronić   Izz   i   Sorayę,   bo   ich   zadaniem   jest   skupianie   się   na 
ochronie nas, a nie na walce. No co tak patrzycie? Działać, działać, go, go, go!
- Emmett ma rację - odezwała się Soraya. - Nie możemy tak czekać w nieskończoność i pierdzieć w 
stołki. Równie dobrze moglibyśmy położyć się na złotych talerzach i kazać dostarczyć Rodriguezom. 
- dokończyła z typową sobie bezpośredniczością.
- Teraz każdy ma trochę czasu dla siebie, ale widzimy się w salonie za równo pięć minut. I ani setnej 
sekundy spóźnienia - zarządził bardzo poważnie Carlisle.
Bella, nie czekając ani chwili dłużej, wstała i pobiegła do swojej tymczasowej sypialni. Gdyby mogła 
płakać,   po   jej   policzkach   spływałyby   teraz   potoki   łez.   Dopiero   w   tej   chwili   zrozumiała,   co   tak 
naprawdę   oznaczała   ta   wojna.   Do   tej   pory   przedstawiała   się   ona   surrealistycznie   i 
nieprawdopobnie; atmosfera w domu była tak normalna, że ledwo pamiętała, że sprowadzono ją tu 
z jakiegoś konkretnego powodu. Tyle się nasłuchała o tym, że dzięki niej mieli szanse wygrać… Ale 
tu i tak nie chodziło o kompletne zwycięstwo. Do dziś wierzyła, że jest możliwość, by wszyscy wyszli 
z tego cało. Ale nie wyjdą. Ktoś zginie. Może nawet zginą wszyscy. 
W   błyskawicznym   tempie   przebrała   się   w   solidne   dżinsy   i   przylegający,   niekrępujący   ruchów 
sweter, po czym pogrzebała w torbie, aż dokopała się do fotografii. Ze śliskiego kawałka papieru 
spoglądały   na   nią   czekoladowe   oczy   i   kasztanowe   loki   córki.   Uśmiechała   się   tym   swoim 
łobuzerskim uśmiechem - tym, który stanowił idealną kopię uśmiechu jej ojca. Przyłożyła dłoń do 
ust, aby stłumić szloch. Oczy miała dziwnie suche. 
Nie płakała od ponad dwudziestu lat, ale teraz, gdy jej życie - czy też egzystencja - dobiegało końca, 
mogła sobie na to pozwolić. Sytuacja ją przerosła.
Zdawała   sobie   sprawę,   że   z   dużym   prawdopodobieństwem   ona   zginie,   ale   Edward   mógł   się 
uratować; chciała, by Renesmee poznała swojego ojca, by miała w zasięgu choć jednego ze swoich 
rodziców, tak jak było przez całe jej życie - z tym, że teraz ojciec mógł zastąpić jej matkę.   
Pognała   do   biurka,   przeszukując   je.   W   końcu   znalazła   piękną   papeterię   i   granatowy   długopis. 
Zębami zdjęła z niego nasadkę, po czym zabrała się za pisanie listu. Opisała w nim ciążę, rozwój 
Renee, własną przemianę w wampira... Innymi słowy, streściła całe życie swoje i córki, od momentu 
ich   rozstania.   Wyjaśniła,   co   nią   kierowało,   kiedy   podawała   się   za   Izzy.   Poprosiła,   by   wyjaśnił 
wszystko Renesmee. Dziękowała za poprzednią noc. Dziękowała za to, że był z nią przez te parę 
miesięcy, najszczęśliwszych miesięcy jej życia. Dziękowała za Nessie.
Wsunęła list do koperty, na której ozdobnym pismem wypisała jego imię. Nie zastanawiając się 
długo, pocałowała zdjęcie córeczki i dołączyła je do listu. Nie zakleiła koperty; jad nie nadawał się 
do tego tak dobrze jak ślina. Odłożyła korespondencję na blat, mając nadzieję, że znajdzie go na 
czas.
Bolał ją sposób, w jaki musiała rozpocząć list. Jeśli to czytasz, oznacza to, że z nas dwojga tylko Ty  
przeżyłeś...
Nie czuła się gotowa ujawnić swoją tożsamość, ale nie chciała także rozstawać się z obrączką, więc 
wsunęła   ją   ostrożnie   do   kieszeni   spodni   i   związując   włosy   w   niedbałego   koka   opuściła 
pomieszczenie.
Jednak zawróciła, nim zdążyła zrobić choć parę kroków. Stwierdzając, że zostało jej jeszcze trochę 
czasu, zamknęła drzwi i usiadła na łóżku, wyjmując spod kołdry koszulę Edwarda. Wtuliła w nią 
twarz   i   wdychając   jego   słodki   zapach,   raz   jeszcze   rozpaczliwie   zaszlochała,   zanurzając   się   we 
wspomnieniach ich ostatniej wspólnej nocy.

Po   przepisowych   trzystu   dziesięciu   sekundach   cała   piętnastka   zebrała   się   w   pomieszczeniu 
głównym.   Na   dworze   bardzo   mocno   rozpadał   się   śnieg,   co   w   połączeniu   z   silnym   wiatrem 
wytworzyło prawdziwą śnieżycę. Nikt nie chciał się odzywać, ale nie mogli ponownie pogrążać się w 
ciszy; jej mieli już dość.
Z braku lepszych pomysłów wyszli do ogrodu i zaczęli trenować. Wampiry złączały się w pary i 
walczyły   ze   sobą,   podczas   gdy   inni   obserwowali   ich   i   po   skończonej   bitwie   komentowali 

background image

niedociągnięcia i radzili, co zrobić, aby dopracować technikę.
Półtorej   godziny   później   wszyscy   byli   już   mocno   zestresowani,   czekając   na   Alice   i   nie   mogąc 
opanować ciągłego spoglądania na zegar. Jedynymi, którzy nie brali udziału w całej tej farsie, byli 
Edward i Izzy. Oni woleli cierpieć w samotności.
Izzie   znów   miała   zdeterminowaną   minę,   a   jej   myśli   krążyły   wokół   tego,   aby   komuś   dokopać. 
Rozpierała ją energia, którą chciała na czymś wyładować. 
Od wysłuchiwania tego jazgotu zaczęło mu się to udzielać. Znaczy, chęć rozładowania się. Ale z kim 
mógłby powalczyć, tak, żeby mógł się wykazać? Wszyscy zdradzają się swoimi myślami. Wygranie z 
nimi nie było żadną przyjemnością.
Gdy   Tanya   wreszcie   pokonała   Esme   (czyli   przyłożyła   jej   wargi   do   szyi,   co   w   ich   treningach 
oznaczało   wygraną,   bo   z   takiej   pozycji   najłatwiej   odgryźć   głowę),   Edward   zrobił   najgłupszą, 
najbardziej impulsywną rzecz w całej swojej studwudziestodziewięcioletniej egzystencji - zaprosił 
swoją kochankę do walki. A ona się zgodziła i - należy dodać - zrobiła to dość chętnie.
Znaczy, zanim zorientowała się, na co dokładnie się zgodziła. 
Stanęli naprzeciw siebie w obronnych pozycjach.
Nie pozwolę ci wygrać, pomyślała. Może był przewrażliwiony, ale odniósł wrażenie, że nie miała na 
myśli jedynie walki. 
Czując na sobie wzrok (i myśli) innych, chłopak skoczył do przodu, jednak przeciwniczce udało się 
wymknąć. Następnie to ona zamarkowała atak w lewo, lecz jako, że wiedział, że to była zmyłka, 
odbił   natychmiast   w   prawo,   uprzedzając   jej   ruch   o   ułamek   sekundy.   Ale   była   dobra;   zawsze 
udawało   jej   się   odskoczyć.   Znów   zamarkowała   skok,   więc   ponownie   skoczył   w   przeciwnym 
kierunku, ale się przeliczył - zrobił to za szybko, co pozwoliło jej trzymać się pierwowzoru, przez co 
prawie musnęła go tuż przy gardle.
Z sekundy na sekundę szala zwycięstwa nieuchronnie schylała się ku Cullenowi, co dawało mu 
pewnego rodzaju satysfakcję. Wreszcie, po dokładnie trzydziestu sześciu sekundach, udało mu się 
złapać ją w pasie, by się nie wyrwała i zaryć zębami o jej szyję.
Widząc, że jest bliska szlochu, postanowił ją pocieszyć. 
- I tak byłaś dobra.
Z   jakiegoś   powodu   ten   drobny   komplement   bardzo   ją   rozzłościł.   Zaczęła   warczeć,  a  jej   ciałem 
targały dreszcze, jakby miała gorączkę.
- Wydaje mi się - zaczęła bardzo cicho, ale i tak wszyscy ją usłyszeli - że za bardzo polegasz na 
swoim darze, Edwardzie.
Nie miał pojęcia, co miała znaczyć ta uwaga, ale zanim zdążył zapytać, jej myśli nagle... zniknęły. 
Nic nie słyszał. Tak, jak parę dni temu, gdy wziął ją za halucynację i...
Nim   dokończył   myśl,   coś   go   potężnie   uderzyło   w   brzuch,   aż   odskoczył   na   parę   metrów. 
Zdezorientowany   i   trochę   obolały,   miał   ochotę   tam   stać,   ale   jego   oczy   zarejestrowały,   że   Izzie 
ponowiła atak. Instynktownie się cofnął, znowu przybierając odpowiednią postawę. 
 Działała błyskawicznie, jakby w amoku, a jej myśli już niczym się nie zdradzały. Dużo razy oberwał, 
za to ją udawało mu się muskać sporadycznie. Nie chodziło bynajmniej o jej umiejętności. Chodziło 
o   żar,   który   –   prawdopodobnie   -   odczuwała.   Widział   go   w   jej   oczach.   Żar   z   nienawiści,   chęci 
zemsty...  miłości? W każdym razie dodawał jej sił. Jak u nowonarodzonej. 
 Nie miał zbyt wiele czasu na rozważania. Wyglądało na to, że Izz przetarła granice rzeczywistości i 
fikcji. Z jakiegoś powodu nie chciała - nie mogła - pozwolić mu na wygraną. 
Nie mógł słyszeć jej myśli... to go zaczęło powoli naprowadzać.
Pojedyncze kosmyki powysuwały jej się ze splotu i wirowały wokół jej twarzy. Włosy o tak pięknym, 
mahoniowym   odcieniu...   Znajomym   odcieniu.   Duże   oczy.   Może   nie   kolor,   ale   ich   kształt   już 
wcześniej skojarzył mu się z Isabellą. Może wcale nie miał do czynienia z jej córką...
Nie, to niemożliwe.
Ale... Niemożliwa była też wersja z wampirem-wilkołakiem.
Powalił ją na ziemię, ale natychmiastowo wydostała się z jego silnych ramion. Ale gdy w nich przez 
chwilę  była...  Edward  zorientował  się,  że jej  proporcje  także  były  znajome.  Nie  identyczne,  ale 
trochę znajome. Nabrała bardziej kobiecych kształtów...
 Nie nabrała! To była Izzy, Izzie! Nie Bella!
To, jak na niego działa... Prawie odskoczył, gdy ich dłonie spotkały się po raz pierwszy. A gdy 
zobaczył ją w przedpokoju... Wiedział, że była wyjątkowa, że była Aniołem. 
 Nie, do cholery! Edward, nie rób sobie nadziei!
Jakiej, do cholery, nadziei? Że Bella tu jest i chyba zostanie zabita w ciągu kilku godzin? Tego miał 
pragnąć? Żeby jego ukochana żona zginęła, ratując wszystkich dookoła? To było takie w jej stylu... 

background image

Na ostatnim miejscu zawsze mieć siebie.
Ale to niemożliwe!
No i Bella, tak jak Izz, miała dziecko… Z tym przeklętym wilkołakiem. Choć przez większość czasu 
nienawidził owocu ich miłości, to przez ostatnie dni o dziecku Izzy myślał pozytywnie, nawet je 
lubił, pomimo że go nie znał. I właśnie w tym momencie, kiedy między Izzy i Bellą pojawił się 
ostateczny znak równości, przestał nienawidzić potomstwa Belli. W końcu… było tylko dzieckiem. 
Zwykłym człowiekiem. Połową jej… Jak wcześniej mógł nienawidzić czegoś, co zrodziło się z kogoś, 
kogo kochał całym sobą? Poza tym, wierzył odrobinę w to, że Izzy była córką Belli. A ją pokochał. 
Czy   właśnie   okazało   się,   że   pokochał…  samą   Bellę?   Ponownie?   Że   nie   miał   wyboru,   nie   miał 
wyjścia?
Nie…To nie mogła być Bella.
Nie wierzył w to, że Alice dobrowolnie rozstała się z rodziną na parę tygodni przed domniemaną 
śmiercią. Ona wiedziała… Ona zawsze wie. Pozwoliła im działać.
Co tu się działo?
I dlaczego ona próbowała go teraz z taką gorliwością pokonać... Przecież zrobiła to już dawno. On 
nie mógł bez niej żyć, podczas gdy ona ułożyła sobie życie jak z bajki.
A co on wiedział o jej życiu? Skąd wziął prawo do wydawania osądów?
 To nie mogła być Bella... A przynajmniej nie jego Bella. Jego Bella nie poruszała się z gracją, nie 
polowała, nie... nie... nie wszystko! 
Chociaż ostatnia noc... Pożądanie, które względem siebie czuli... Czy to nie był tylko skutek tak 
długiego braku aktywności seksualnej?
Jej myśli zawsze były dziwne. Takie... porządne. Jakby przemyślała wszystko trzy razy, zanim o tym 
pomyślała. Takie... trochę sztuczne.
Spojrzał na jej twarz oddaloną o trzy metry od niego i... uwierzył. Bez konkretnej przyczyny. Może 
dlatego, że była ściągnięta wewnętrznym bólem? Może dlatego, że jej wyraz tak przypominał ten, 
gdy rozcięła sobie rękę, by zdekoncentrować Victorię? Nieważne. Ale uwierzył. Dowiedział się, co 
chciała mu powiedzieć poprzedniej nocy, gdy się rozstawali...
Było to tak porażające odkrycie, że nie namyślając się długo, po prostu się poddał. Nikt tego nie 
zauważył, bo właśnie w tym momencie przyłożyła zęby do jego gardła. Mógł ją odepchnąć - nawet 
trzymał już dłonie na wysokości jej bioder - ale się powstrzymał.
Stali  tak  przez  dłuższą  chwilę,  dysząc, aż  zrobiła  coś  niespodziewanego;  zacisnęła  ręce  na  jego 
koszuli i stanęła na palcach, by pocałować go prosto w usta - namiętnie, z tym samym żarem, z 
którym walczyła. Wtedy jego palce poruszyły się o kilka milimetrów i złapały w miażdżącym uścisku 
jej wąską talię. Jej ciało idealnie, wręcz instynktownie wpasowało się w jego. Oddał jej pocałunek; 
nie miał wyboru. Zawsze to ona decydowała za niego. Bez niej był pustą skorupą. Za każdym razem, 
gdy była przy nim, wracało w niego życie.
Ale jednak coś mu nie pasowało; nigdy tak nie całował Belli, a bynajmniej nie robił tego świadomie. 
Jego ręce poluźniły chwyt, przechodząc delikatnie na jej plecy, a jej palce prześlizgnęły się po jego 
klatce piersiowej i jedna z nich przesunęła na kark, a druga wplotła się w kasztanowe włosy. Sam 
pocałunek stracił na swej gwałtowności; stał się ostrożny, delikatny, acz bardzo słodki. Zapomnieli 
o otaczającym świecie, o dwudziestu trzech latach, które ich poróżniły, o problemach. Wszystko 
zniknęło. Bo byli razem; on był jej Edwardem, a ona była jego Bellą. Na zawsze.
Oderwali się od siebie, ale nie odsuwali się, patrzyli sobie w oczy. Potrzebowali chwili, by wrócić z 
Forks i przenieść się w obecne czasy, gdzie czekała na nich rodzina, gdzie czekała wojna, śmierć.
Po wojującej wampirzycy nie było już śladu; jej miejsce zajęła delikatna, uległa dziewczyna, gotowa 
na wszystko, by tylko ich moment nigdy się nie skończył.
I wtedy zatrzęsła się od szlochu, a jej prawa dłoń wyplątała się z jego bujnej czupryny i trzasnęła go 
w twarz. Było to dziwne spoliczkowanie; po tym, jak ich skóry się spotkały, nie oderwała ręki, tylko 
trzymała ją na jego policzku.
- Ty kretynie - wyszeptała. - Czemu mi to robisz?
Milczał.   Co   miał   odpowiedzieć?   Że   byli   sobie   przeznaczeni?   Że   powinni   być   razem   i   że 
podświadomie o tym wiedzą? Że powinna porzucić rodzinę i do niego wrócić? Stek bzdur. Oderwała 
od niego rękę. Czuł wyimagrowany ból - bolała go dusza. Był to ból o stokroć gorszy niż normalny.
- Czemu ja cię nie potrafię nienawidzić? - dokończyła bezradnym tonem. Nadal się nie odsuwała. 
Ich ciała napierały na siebie na prawie całej powierzchni, co komplikowało logiczne myślenie.
- Powinnaś- odpowiedział.
- Ale nie potrafię - nadal szeptała, szlochając. - Czemu mnie opuściłeś?        
- Nie mogłem komplikować ci życia - wyjaśnił. A chciał powiedzieć o wiele więcej. Odpowiedzieć 

background image

pytaniem na pytanie. Czemu mnie zdradziłaś?
-  Ach,  no  tak, oczywiście!  - wybuchnęła, gwałtownie  się odsuwając.  - Przecież  ty  zawsze  wiesz 
wszystko najlepiej, prawda? I jesteś przecież niebezpiecznym potworem! No patrz, zapomniałam! A 
to, że zostawiłeś mnie samą, w ciąży? To, że byłam o włos od śmierci, donosząc i rodząc twoją 
córkę? Pikuś, nieprawdaż? - wrzasnęła, a Edwarda zmroziło.
- Czekaj, czekaj. Moją córkę?! Pamiętaj, z kim rozmawiasz! Ja. Nie. Jestem. Jacobem! I choćbym 
nie wiem, jak się starał, to nim nie będę! Za to mam cię przeprosić?! Że nie umiałaś zdecydować się 
na żadnego z nas, tylko jechałaś na dwa fronty?
Wciągnęła   gwałtownie   powietrze,   jakby   otrzymała   cios   w   brzuch.   Wpatrywała   się   w   niego   z 
niedowierzaniem.
- Wiesz co? - spytała ponownie cichym głosem. - Pieprz się. 
Potem odwróciła się na pięcie i wybiegła w las.
Stał jeszcze przez chwilę z dłońmi zaciśniętymi w pięści i nieuregulowanym oddechem. Zaczął sobie 
przypominać o swojej publiczności, która teraz zamarła. Ich myśli pędziły w zawrotnym tempie. I 
nagle emocje opadły i uświadomił sobie, co właśnie się stano. Praktycznie nazwał byłą żonę dziwką. 
Ona kazała mu się pieprzyć, i uciekła... w las. 
A po lesie kręciły się właśnie bardzo niebezpieczne osoby. 
- O nie - szepnął. - Nie ruszajcie się stąd, czekajcie na Alice! Jeśli nie wrócimy w ciągu pół godziny, 
szukajcie nas! - rozkazał i pobiegł za Bellą.
- Nie! - zawołała za nim zrozpaczona Esme. Bała się, że coś im się stanie.
Ale jego to nie obchodziło. Pędził w zawrotnym tempie, nawołując ukochaną.
Parę minut później zamarł, kiedy uświadomił sobie, że słyszy coś, co nie było naturalnym leśnym 
odgłosem.
Myśli. Dużo myśli. Morderczych.
Konkretnie dwudziestu trzech osobników otaczających jedną, bezbronną wampirzycę.
Irytowała ich tym, że nie zwijała się z bólu, jaki ich umysły jej zadawały i szybko domyślili się, że 
była w tej dziedzinie szczególnie uzdolniona.
Tworzyli wokół niej okrąg, stojąc wśród drzew. Edward cicho przystanął za jednym z nich, gotów 
zaatakować, kiedy taki wysoki - przywódca, jak się w sekundę potem okazało - nakazał:
- Spalić ją.
Nie było czasu na tamtego. Błyskawicznie doskoczył do wampira odpowiedzialnego za ogień i nim 
tamten zdążył spełnić żądanie, odgryzł mu głowę i odrzucił ją za siebie. Skuteczne, ale cholernie 
demaskujące. Na ułamek sekundy sparaliżował go straszny ból - jakby znowu wrócił do momentu 
swojej przemiany, na sam jej początek, gdy jeszcze był słaby i tak silnie ją odczuwał... - ale ten zaraz 
ustał. Wiedział, co się stało. To Bella ochroniła go swoim... czymś.
Nigdy, w najgorszych koszmarach nie przypuszczałby, że dojdzie do takiej sytuacji.
Ich dwoje... Na dwudziestu dwóch Rodriguezów. Nie mieli szans. Ale zawsze mogli kilku wybić. 
Należało im się. Pozostawało mieć nadzieję, że reszta rodziny załatwi pozostałych. Trzeba tylko było 
wybrać kilku najniebezpieczniejszych, skoro Bell nie będzie mogła już ich chronić.
Szybko zorientował się w sytuacji. Wiedział, gdzie atakować.
Nim wspólnymi siłami zabili dwóch z nich, nie posiadali już sporej części ciała.
Nie   zorientowali   się,   że   podpalacz   właśnie   odzyskał   głowę.   Było   za   późno.   Płomienie   o 
niewiarygodnie wysokiej temperaturze tworzyły okrąg - tak jak wcześniej Rodriguezowie. Szczątki 
dwóch   z   nich   leżały   koło   nich,   co   oznaczało,   że   tamci   się   nimi   nie   przejmowali.   Pozwolili   im 
spłonąć. Razem z Edwardem i Bellą.
Nie   było   drogi   ucieczki,   znaleźli   się   w   pułapce.   Krąg   nieuchronnie   się   zacieśniał.   Isabella   z 
przerażeniem obserwowała, jak jej własną rękę - czy też raczej dawną rękę - pochłania ogień.
Zderzyli się plecami, a Bells instynktownie poszerzyła tarczę. Nie wierzyła, że to coś da - ogień nie 
był w końcu iluzją. Nie działał na umysł. Zabijał ciało.
Jednak powłoka ochronna zaczęła przybierać dziwny kolor, tworząc coś na podstawie mętnego 
klosza. To potoczyło się tak szybko. Jeszcze przed chwilą byli w ogrodzie, a teraz...
- Ach! - Siła nacisku ognia na tarczę zwaliła Bellę z nóg i gdyby Edward jej nie podtrzymał, runęłaby 
prosto w płomienia. Ale działo się coś dziwnego.
Skoro ogień nie był iluzją... To czemu nie mógł przedostać się przez ich klosz? Wampir sapnął 
zaskoczony, trzymając ukochaną w ramionach.
- Wytrzymasz tak z pół godziny? Albo prędzej, jeśli Alice się zjawi? - spytał ją.
- Postaram się - wyjęczała, choć widać było, jak wiele wysiłku wkłada w uratowanie ich życia. – 
Edwardzie   -   zaczęła,   uczepiając   się   go   mocniej.   Plecami   przylegała   do   jego   klatki   piersiowej. 

background image

Odwróciła ku niemu głowę, by mógł zobaczyć cały ból i zrezygnowanie, jakie malowało się w jej 
ciemno-złotych oczach. - Co się z nami stało?
Nie miała na myśli obecnej sytuacji.
- Pokaż mi, proszę - powiedział, mając nadzieję, że jak skupi się na czymś innym, to będzie mniej 
przeżywać utrzymanie tarczy. Tymczasem było już tak bardzo gorąco, że prawie zaczęli się topić, 
niczym figury woskowe. - Pokaż mi, co według ciebie, zaszło między nami te dwadzieścia trzy lata 
temu...   

Koniec części drugiej