background image

Ze zbiorów

Zygmunta Adamczyka

background image

 

 

WILLIAM S. BURROUGHS 

 
 
 

NAGI LUNCH 

    
 
       
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

 2 

 
 
 
 

WSTĘP

 

       

      CHOROBA I DELIRIUM: ŚWIADECTWO

 

       
         

        Wyzdrowiałem w wieku czterdziestu pięciu lat: ocknąłem się jak ze snu, 

spokojny i zdrowy na

 ciele i umyśle, jeśli nie liczyć nadwerężonej wątroby i 

trupiego wychudzenia, powszechnego u tych, co przeżyli... Większość ocalałych 
ma bardzo mętne pojęcie, co się z nimi działo. Ja, zdaje się (dokładnie tego 
nie pamiętam), prowadziłem w delirium szczegółowe notatki, które opublikowałem 
później pod tytułem “Nagi lunch". Sens tytułu, podsuniętego przez Jacka 
Kerouaca, pojąłem dopiero niedawno, już po wyzdrowieniu. Znaczy on dokładnie 

to, co znaczy: NAGI LUNCH —

 chwila, gdy siedzący przy stole zastygają na

d tym, 

co mają na widelcach. Choroba to narkomania: byłem narkomanem piętnaście lat. 
Mam tu na myśli uzależnienie od opiatów (poczynając od opium, a kończąc na 
syntetykach w rodzaju Demerolu czy Palfium). Stosowałem wszystko 

 morfinę, 

heroinę, Dilaudid, E

ukodal, Pantopon, Diokodid, Diosan, opium, Demerol, 

Dolofen, Palfium —

 wprowadzając je do swojego organizmu na wszelkie możliwe 

sposoby: doustnie, dożylnie, domięśniowo, doodbytniczo. Igła wcale nie jest 
najważniejsza. Czy łykasz narkotyki, czyje wąchasz, 

czy wsadzasz je sobie w 

tyłek, skutek jest zawsze taki sam: uzależnienie. Mówiąc o narkotykach, nie 
mam na myśli keifu, marihuany, pochodnych haszyszu, meskaliny, Bannisteria 

caapi, LSD-

6, świętych grzybków czy innych halucynogenów... Brak dowodów, że 

nadu

żywanie halucynogenów prowadzi do zależności fizycznej. Działają one 

zupełnie inaczej niż pochodne morfiny. To, że nie rozróżnia się tych dwóch 
klas narkotyków, jest pożałowania godnym skutkiem nadgorliwości państwowych 
służb do walki z narkotykami w USA i

 innych krajach. 

        W ciągu piętnastu lat uzależnienia dobrze poznałem działanie wirusa 
maku. Tworzy on piramidy, których wyższe poziomy pożerają niższe (to nie 
przypadek, że szefowie tego interesu są zawsze grubi, a narkomani chudzi). 

Istnieje wiele 

piramid uzależnienia pasożytujących na narodach świata, 

wszystkie oparte na podstawowych zasadach monopolu: 
         
         
         
        1. Nigdy nie dawaj niczego za darmo. 

        2. Nigdy nie dawaj więcej, niż musisz 

 

           (staraj się zawsze, żeby kupujący był głodny, i każ mu czekać)

 

        3. Zawsze wszystko odbierz, jeśli tylko możesz.

 

         

        Dealerzy zawsze wszystko odbierają. Narkoman potrzebuje coraz więcej i 
więcej maku, by utrzymać ludzką postać... by wykupić się małpie.

 

  

      Mak to archetyp monopolu i opętania. Narkoman może się bronić, ale 

nogi i tak poniosą go tropem maku, aż wróci do nałogu. Mak można dzielić na 
dawki: daje się dokładnie zważyć. Im więcej maku bierzesz, tym mniej go masz; 
im więcej go masz, tym więcej bierzesz. Halucynogeny uchodzą za święte wśród 
ludów, które się nimi posługują 

 istnieją kulty peyotlu i banisterii, kulty 

haszyszu i kulty świętych grzybów meksykańskich, pozwalających ujrzeć Boga 

— 

ale nikt nigdy nie twierdził, że mak jest święty. Nie istnieją , kulty opium. 
Opium jest wulgarne i wymierne jak forsa. Słyszałem, że w Indiach istniał 
niegdyś łagodny narkotyk nie wywołujący uzależnienia. Nazywał się soma i 
przedstawiano go w postaci pięknej błękitnej fali. Jeśli soma kiedykolwiek 

background image

 

 3 

istniała, wnet pojawili się dealerzy, którzy zamknęli ją w ampułkach, 
zmonopolizowali i zaczęli sprzedawać jako pospolity stary mak.

 

        Opiaty to produkt idealny... najwyższa forma towaru. Nie potrzebują 
reklamy. Klient będzie się czołgać w rynsztoku i żebrać, żeby kupić... 

Handlarz maku nie sprzedaje produktu konsumentowi, tylko konsumenta 
produktowi. Nie ulepsza i nie upraszcza produktu. Degraduje i upraszcza 

klienta. Płaci swoim pomocnikom makiem.

 

        Wirus maku pozwala zrozumieć istotę “zła": algebrę głodu. Istota zła 
tkwi w głodzie totalnym. Narkoman to człowiek odczuwający totalny głód 
narkotyku. W pewnych warunkach głód nie zna absolutnie żadnych granic ani nie 
podlega żadnej kontroli. Motto głodu totalnego brzmi: “Nie będziesz?" Ależ 
będziesz. Będziesz kłamał, oszukiwał, donosił na przyjaciół, kradł, zrobisz 
wszystko, by zaspokoić głód. Bo znajdziesz się w stanie totalnej choroby, 
totalnego opętania, i nie będziesz mógł postępować inaczej. Narkomani to 
chorzy ludzie, którzy nie mogą postępować inaczej. Wściekły pies nie może nie 
kąsać. Kaznodziejski ton niczemu nie służy, chyba że chcemy tworzyć pożywkę 
dla wirusa maku. A mak to wielki biznes. Przypominam sobie rozmowę z pewnym 
Amerykaninem, który pracował w Meksyku w Komitecie do Walki z Ospą. Sześćset

 

dolarów miesięcznie plus zwrot kosztów.

 

         
         
        —

 Jak długo będzie jeszcze trwać epidemia? 

 spytałem.

 

        —

 Dopóki uda się ją podtrzymać... Tak... Może później wybuchnie w 

Kolumbii? —

 dodał w rozmarzeniu.

 

        Aby zmienić lub zniszczyć piramidę liczb, trzeba zmienić albo usunąć 
liczbę w najniższym rzędzie. Aby zniszczyć piramidę maku, należy zacząć od 
najniższego poziomu 

— narkomana na ulicy —

 i przestać walczyć z wiatrakami, 

polując na tak zwanych szefów, których w każdej chwili mogą zastąpić inni. 
Jedynym constans w równaniu maku jest narkoman na ulicy, który musi brać, żeby 
żyć. Kiedy nie będzie narkomanów kupujących narkotyki, skończy się handel 
narkotykami. Dopóki istnieje głód maku, dopóty ktoś go będzie zaspokajał.

 

        N

arkomanów można wyleczyć albo poddać kwarantannie jak chorych na 

tyfus —

 to znaczy racjonować im morfinę pod nadzorem lekarskim. Kiedy to się 

stanie, piramidy narkotykowe świata runą. O ile wiem, jedynym krajem 
stosującym ową metodę walki z narkomanią jest

 Anglia. W Wielkiej Brytanii jest 

około pięciuset narkomanów poddanych kwarantannie. Gdy minie pokolenie, gdy 
narkomani poddani kwarantannie wymrą i naukowcy wynajdą środki przeciwbólowe 
nie oparte na morfinie, wirus maku stanie się czymś w rodzaju wietrzn

ej ospy: 

zamkniętym rozdziałem, ciekawostką medyczną.

 

        Istnieje już szczepionka, która może relegować wirusa maku w odległą 
przeszłość. Jest to kuracja apomorfinowa wynaleziona przez lekarza 
angielskiego, którego nazwiska nie mogę tymczasem ujawnić, gdyż czekam na 
zgodę na wykorzystanie fragmentów jego książki opisującej trzydziestoletnie 
doświadczenia w leczeniu narkomanów i alkoholików. Apomorfina to pochodna 
morfiny powstająca przez podgrzewanie morfiny z kwasem solnym, odkryta dawno 

temu i nie ma

jąca żadnych właściwości narkotycznych ani przeciwbólowych. Przez 

długie lata stosowano ją jedynie w zatruciach jako środek wymiotny. Działa ona 
bezpośrednio na tyło mózgowie. Odnalazłem tę szczepionkę na końcu drogi, w 

fazie terminalnej. 

        Mieszkałem w nędznej klitce w tubylczej dzielnicy Tangeru. Nie kąpałem 
się od roku, nie zmieniałem odzieży ani nie zdejmowałem jej, chyba żeby wbić 
igłę w szare, drewniane, włókniste ciało, co powtarzało się co godzina. Nigdy 
nie porządkowałem ani nie odkurzałem pokoju. Puste pudełka po ampułkach i 
śmieci sięgały aż do sufitu. Już dawno wyłączono elektryczność i wodę, bo nie 
płaciłem rachunków. Nie robiłem absolutnie nic. Mogłem wpatrywać się przez 
osiem godzin w czubek własnego buta. Podrywałem się do działania tyl

ko wtedy, 

gdy pojawił się głód morfiny. Kiedy odwiedzał mnie przyjaciel 

 a zdarzało się 

background image

 

 4 

to nieczęsto, bo kto miał mnie odwiedzać? 

 siedziałem apatycznie, nie 

troszcząc się, czy wkracza w moje pole widzenia, czy je opuszcza 

— szary ekran 

stawał się coraz bledszy i coraz bardziej pusty. Gdyby padł nagle trupem, 
siedziałbym bez ruchu wpatrując się w czubek buta i czekając, aż będę mógł 
przejrzeć mu kieszenie. Nie będziesz? Ale przecież nigdy nie miałem dość 

morfiny —

 nikt nigdy nie ma dość morfiny. Dwa gramy dziennie i ciągle było mi 

za mało. Czekałem godzinami przed apteką. Handel morfiną opiera się na zwłoce. 
Dealer zawsze się spóźnia. To nie przypadek. W świecie maku nie ma przypadków. 
Narkoman uczy się bez przerwy, co się stanie, jeśli nie zaliczy swojej działki 
morfiny. Szykuj forsę albo zdychaj. I nagle dawki zaczęły rosnąć. Trzy, cztery 
gramy dziennie. I ciągle było mi mało. A na dodatek nie miałem pieniędzy.

 

        Stałem na ulicy z ostatnim czekiem w ręku i zdałem sobie sprawę, że to 

mój ostatni czek

. Poleciałem najbliższym samolotem do Londynu.

 

        Lekarz wyjaśnił mi, że Apomorfina działa na tyło mózgowie, regulując 
metabolizm i niszcząc enzymatyczne mechanizmy uzależnienia. Po czterech, 
pięciu dniach, gdy przemiana materii wraca do normy, można odstawić apomorfinę 
i stosować ją jedynie w razie powrotu do nałogu. (Nikt nie odurza się 
apomorfiną. Nie odnotowano ani jednego przypadku uzależnienia od apomorfiny). 
Zgodziłem się na terapię w klinice. Przez pierwszą dobę zachowywałem się jak 
chory umysłowo, podobnie jak wielu narkomanów przeżywających ostry zespół 

odwykowy. Po dwudziestu czterech godzinach podawania Apomorfiny delirium 

minęło. Lekarz pokazał mi historię choroby. Otrzymywałem mikroskopijne dawki 
morfiny, które w żaden sposób nie tłumaczyły braku ostrzejszych objawów głodu, 
jak kurcze nóg i żołądka, gorączka czy mój własny szczególny symptom, tak 

zwane “zimne palenie" —

 uczucie, że po skórze biegają tysiące mrówek. Każdy 

narkoman ma własne indywidualne objawy, które nie dają się przewidzieć

. Brak 

gwałtownych symptomów głodu mogła wytłumaczyć jedynie apomorfina.

 

        Przekonałem się, że kuracja apomorfinowa jest naprawdę skuteczna. Po 
ośmiu dniach opuściłem klinikę; jadłem i spałem normalnie. Przez dwa lata nie 
brałem narkotyków 

— ostatni 

raz miałem tak długą przerwę przed dwunastu laty. 

Wskutek choroby i bólu wróciłem do nałogu na kilka miesięcy. Kolejna kuracja 
umożliwiła mi napisanie tego tekstu.

 

        Kuracja apomorfinowa różni się jakościowo od innych metod. 
Wypróbowałem je wszystkie. Nagłe odstawienie, stopniowe odstawianie, kortyzon, 
środki antyhistaminowe, trankwilizatory, terapia snem, tolserol, rezerpina. 
Żadna z owych kuracji nie zakończyła się powodzeniem: wracałem do nałogu przy 
pierwszej sposobności. Mogę definitywnie stwierdzić, że dopóki nie poddałem 
się kuracji apomorfinowej, nie byłem nigdy wyleczony pod względem 
metabolicznym. Przytłaczające statystyki ośrodka w Lexington, świadczące o 
częstym powrocie do nałogu, doprowadziły lekarzy do przeświadczenia, że 

narkomania z na

tury jest nieuleczalna. W Lexington stosuje się kurację 

polegającą na zastąpieniu morfiny dolofiną; nigdy nie używano tam apomorfiny. 
W istocie rzeczy kuracji tej z reguły się nie docenia. Nie prowadzi się 
żadnych badań nad pochodnymi apomorfiny lub prepar

atami syntetycznymi. Nie 

ulega wątpliwości, że można wyprodukować substancje działające pięćdziesiąt 
razy silniej od apomorfiny i wyeliminować efekty uboczne w postaci wymiotów.

 

        Apomorfina to regulator fizyczny i psychiczny, który można odstawić, 

g

dy tylko spełni swoje zadanie. Świat zalewają środki uspokajające i 

stymulujące, a ten unikatowy specyfik nie wzbudza większego zainteresowania. 
Żadna z wielkich firm farmaceutycznych nie prowadzi nad nim badań. Sądzę, że 
badania naukowe nad syntezą apomorfiny i jej pochodnymi otworzą w medycynie 
nowe horyzonty, wykraczające daleko poza problem narkomanii.

 

        Hałaśliwa grupka przeciwników szczepień ochronnych zwalczała 
gwałtownie szczepienia przeciwko ospie wietrznej. Niewątpliwie ludzie 
niezrównoważeni psychicznie lub mający w tym osobisty interes podniosą krzyk 
protestu, gdy odbierze im się przemocą wirusa narkotyków. Narkotyki to wielki 
biznes: kręci się wokół niego mnóstwo maniaków i manipulatorów. Nie powinno im 

background image

 

 5 

się pozwalać na wtrącanie się do pra

cy lekarzy. Wirus narkotyczny to w tej 

chwili światowy problem zdrowotny numer jeden.

 

        Ponieważ “Nagi lunch" traktuje o problemach zdrowia i choroby, jest z 
konieczności brutalny, obsceniczny i niesmaczny. Chorobie towarzyszą często 
odrażające objawy, niestrawne dla słabszych żołądków.

 

        Niektóre partie książki, określane jako pornograficzne, są w istocie 
pamfletem przeciwko karze śmierci na kształt “A Modest Proposal" Jonathana 
Swifta. Mają za zadanie pokazać, że kara śmierci to lubieżny, barbarzyński, 

niesmaczny anachronizm. Jak zawsze lunch jest nagi. Skoro kraje cywilizowane 

chcą wrócić do obrzędów druidów, którzy wieszali ofiary w świętych gajach, 
albo karmić swoich bogów ludzką krwią, niech widzą, co naprawdę jedzą i piją. 
Niech zobaczą, co się znajduje na końcu długiej gazetowej łyżki.

 

        Piszę to w chwili, gdy prawie skończyłem dalszy ciąg “Nagiego lunchu". 
Matematyczną ekstrapolację algebry głodu poza wirus narkotyczny. Istnieje 
wiele rodzajów uzależnień i wszystkie podlegają pewnym ogólnym prawidłom. Jak 
powiedział Heisenberg: “Nie jest to może najlepszy z możliwych światów, lecz 
zapewne najprostszy". Jeśli się go r o z u m i e.

 

         
 

      POSTSCRIPTUM... NIE BĘDZIESZ?

 

         

        A mówiąc w swoim imieniu 

 jeśli człowiek 

mówi inaczej, równie dobrze 

może zacząć szukać swego protoplazmatycznego tatusia albo komórki macierzystej 

 nie chcę już słuchać tych starych ćpuńskich bałachów. Mówiono to już miliony 

razy i nie ma sensu cokolwiek powtarzać, bo w świecie ćpunów nic się n

igdy nie 

dzieje. Jedynym pretekstem dla tego nużącego konania jest KOP, gdy obwód maku 

zostaje przerwany przez brak forsy i skóra zdycha od przedawkowania czasu. 

Narkoman na głodzie nie ma wyboru i musi tylko wąchać i słuchać... Uważaj na 

samochody... 
    

    Ćpuni zawsze narzekają na zimno, stawiają kołnierze czarnych płaszczy 

i chwytają się za zwiędłe szyje. To zwykłe oszustwo. Narkoman nie chce, żeby 
mu było ciepło, chce czuć zimno, potrzebuje zimna jak towaru: nie na zewnątrz, 
ale w środku, żeby siedzieć z kręgosłupem sztywnym jak zamarznięty podnośnik 
hydrauliczny, z metabolizmem zbliżającym się do zera absolutnego. Narkomanom w 
fazie terminalnej zanika zupełnie perystaltyka jelit i defekacja jest możliwa 

tylko po interwencji chirurgicznej... Tak oto wy

gląda życie w Lodowym Pałacu. 

Po co się ruszać i tracić CZAS?

 

        Miejsce dla jeszcze jednej, sir. 

        Niektórzy dostają kopy termodynamiczne. Wymyślili termodynamikę... Nie 
będziesz?

 

        I to jest rzecz wiadoma jak to, że lubię wiedzieć, co je

m, i vice 

versa, mutatis mutandis, jak tam pasuje. Restauracja “Nagi Lunch"... Wchodźcie 
bez wahania... Dla starych i młodych, dla ludzi i zwierząt. Najlepiej wziąć 
trochę wężowego sadła, naoliwić tryby i puścić w ruch wesołą maszynkę. Po 
czyjej jesteście stronie? Hydrauliki? A może chcecie się rozejrzeć z Uczciwym 

Billem? 

        Więc tak wygląda światowy problem zdrowotny, o którym pisałem we 
wstępie. Droga przed nami, moi przyjaciele. Czy ktoś coś mówi o brzytwie i 
oszuście, co wymyślił Billa? Nie będziesz? Brzytwa należała do gościa 
nazwiskiem Ockham i wcale się nią nie pokaleczył. Ludwig Wittgenstein, 

“Tractatus Logico-Philoso-

phicus": “Jeśli twierdzenie jest niepotrzebne, nic 

nie znaczy". 

        A co jest bardziej niepotrzebne niż mak, jak się go nie 

potrzebuje? 

        Odpowiedź: Ćpuny, kiedy nie ćpają.

 

        Mówię wam, chłopcy, słyszałem kilka nudnych gadek, ale żadna inna 
GRUPA ZAWODOWA nie potrafi nawet się zbliżyć do termodynamicznego 
narkomańskiego SPOWOLNIENIA. Ćpuny uzależnione od heroiny nie mówią niczego 

background image

 

 6 

ciekawego. Ale palacze opium są aktywniejsi, bo ciągle mają namiot i lampę... 
i może narządy, niczym gady w stanie hibernacji, utrzymujące temperaturę na 
poziomie rozmowy: Jak nisko upadły inne ćpuny, gdy tymczasem my mamy namiot i 
lampę, namiot i lampę; tu jest miło i ciepło, miło i ciepło, a NA DWORZE JEST 
ZIMNO... Chłopcy z pompkami nie przeżyją dwóch lat, nawet pół roku, zeszli 
zupełnie na psy. Ale MY nigdy nie zwiększamy DAWKI... nigdy 

— nigdy, tylko 

tego wieczoru, bo to SPECJALNA OKAZJA

, a chłopcy z pompkami zdychają z 

zimna... Nigdy, nigdy, nigdy nie będziemy jeść... Przepraszani na chwilę: 
pojadę na wycieczkę do KIESZONOWEGO ŹRÓDŁA ŻYWYCH KROPEL. Kulki opium 
wepchnięte palcem do tyłka, hemoroidy i gówno.

 

        Miejsce dla jeszcze jednej, sir. 

        Cóż, gdy ruszy ta płyta w miliardowym roku świetlnym i nigdy taśma się 
nie zmieni, my, normalni ludzie, ostro się za ćpunów weźmiemy.

 

        Jedyny sposób zabezpieczenia się przed tą straszliwą groźbą to 
zamieszkać z Charybdą... Dobre tr

aktowanie, synu... Cukierki i papierosy. 

        Przeżyłem piętnaście lat pod tym namiotem. Wchodziłem, wychodziłem, 
wchodziłem, wychodziłem, wchodziłem, WYCHODZIŁEM. Wreszcie wylazłem na dobre. 
Więc słuchajcie wujaszka Billa Burroughsa, co wynalazł arytmo

metr z 

podnośnikiem hydraulicznym 

 można szarpać dźwignię we wszystkie strony, a dla 

danych współrzędnych wynik jest zawsze taki sam. Wcześnie pobierałem nauki... 
Nie będziesz?

 

        Makowe dzieci wszystkich krajów, łączcie się! Nie mamy nic do 

straceni

a prócz dealerów. A ONI są nam NIEPOTRZEBNI.

 

        Spójrzcie, SPÓJRZCIE na makową drogę, nim nią pójdziecie do FATALNEGO 
KOŃCA...

 

        Mądre słowo.

 

         
        William S. Burroughs 
         
 
         

      REFLEKSJE O ŚWIADECTWIE

 

         
       

 Kiedy twierdzę, że nie pamiętam pisania “Nagiego lunchu", jest to 

oczywiście metafora; istnieją różne sfery pamięci. Morfina jest środkiem 
przeciwbólowym, zagłusza również ból i przyjemność płynące ze świadomości. 
Czasami narkoman świetnie pamięta fakty, lecz jego pamięć emocjonalna jest 
fragmentaryczna, a w przypadku ciężkiego uzależnienia wręcz zerowa.

 

        Kiedy piszę: “Wirus narkomanii to najważniejszy problem zdrowotny 
współczesnego świata", mam na myśli nie tylko negatywny wpływ morfiny na 

zdrowie

 jednostki (przy ostrożnym dawkowaniu bywa on minimalny), lecz także 

histeryczne reakcje społeczeństw nastawionych przez środki masowego przekazu i 
służby państwowe zwalczające handel narkotykami.

 

        Problem narkomanii w swojej obecnej formie powstał 

w USA ; z 

uchwaleniem w tysiąc dziewięćset czternastym roku Ustawy antynarkotykowej 
Harrisona. Histeria skierowana przeciwko narkotykom objęła obecnie cały świat 
i jest śmiertelnym zagrożeniem swobód jednostki i praworządnego wymiaru 
sprawiedliwości.

 

         

        William S. Burroughs Październik 1991

 

         
 

        Czuję, że się zbliżają, szykują, rozstawiają kapusiów po peronach jak 
diabelskie pionki, mruczą nad łyżką i pompką, które wyrzucam na stacji metra 
Washington Square. Przeskakuje bramkę, zbiegam dwa piętra w dół żelaznymi 
schodami i łapię pociąg do centrum... Drzwi przytrzymuje mi młody, przystojny 
goguś jak z reklamy pasty do zębów 

 krótkie włosy, renomowany uniwersytet, 

background image

 

 7 

niezła robota w biurze. Najwyraźniej uważa mnie za egzotyczny okaz ro

baka. 

Znacie takich fagasów —

 spoufalają się z barmanami i taksówkarzami, świetnie 

się znają na futbolu, zaraz przechodzą z wami na “ty" i klepią was po 
ramieniu. Prawdziwy dupek. I nagle na peronie pojawia się tajniak z brygady 
antynarkotykowej w białym trenczu. (Wyobrażacie sobie śledzenie kogoś w białym 

trenczu? —

 chyba próbuje udawać pedała). Już słyszę, jak mówi, trzymając w 

lewej ręce mój aparat, a w prawej spluwę:

 

        —

 Chyba coś ci wypadło, kolego. Ale pociąg już odjeżdża.

 

        — Siemasz, bucu! —

 ryczę do tajniaka, pokazując mu wała.

 

        Patrzę frajerowi w oczy, zauważam bielutkie zęby, opaleniznę z 
Florydy, elegancką koszulę i garnitur oraz rekwizyt w postaci ilustrowanego 

tygodnika.  
        — Czytam tylko felieton!... 
        Dupek chce

 się spoufalić... Mówi, że od czasu do czasu podpala trawkę 

i mają zawsze pod ręką dla kumpli z branży.

 

        —

 Dzięki, synu 

 mówię. 

 Jesteś w porządku. Rozpromienia się 

głupkowato jak podświetlona szafa grająca po wrzuceniu monety.

 

        —

 Zakapował

 mnie jeden taki —

 mówię ponuro. Przysuwam się bliżej i 

kładę swoje brudne ćpuńskie paluchy na jego czyściutkim garniturku. 

 Jesteśmy 

braćmi, stary: połączyła nas ta sama brudna igła. Pora, żeby dostał gorącego 
kopa1, mówię ci w zaufaniu.

 

        — Widzia

łeś kiedyś gorącego kopa, synu? Załatwiliśmy raz gościa w 

Filadelfii. Założyliśmy w jego pokoju lustro weneckie i kazaliśmy sobie płacić 
dziesiątkę za wstęp. Nie zdążył nawet wyciągnąć igły. Żaden nie zdąży, jak 
szpryca jest w porządku. Tak ich właśnie znajdują, z pompką pełną zakrzepłej 
krwi zwisającą z sinego ramienia. Wyraz jego oczu, jak poczuł, co jest 
grane... O, synu, to było coś...

 

        Pamiętam, jak chodziłem z Czajnikiem, najlepszym fachowcem w branży. W 
Chicago... Skubaliśmy pedziów w parku Li

ncolna. Pewnego wieczoru Czajnik przy 

łazi do roboty w kowbojskich butach, w czarnej kamizelce z wielką gwiazdą 
szeryfa i lassem przewieszonym przez ramię. “Co z tobą? 

— pytam. —

 Mózg ci się 

zlasował?"

 

        Patrzy na mnie i mówi: “Do roboty, chłopie". Wyciąga stary zardzewiały 
rewolwer, a ja zwiewam przez park, słysząc kule gwiżdżące dokoła mnie. Nim go 
gliny dopadły, załatwił trzech pedałów. Och, zapracował na swoją ksywkę... 
Zauważyłeś, jak często skubacze przejmują słowa od gejów? Na przykład “pobór",

 

jak się chce powiedzieć, że się robi w tym samym fachu?

 

        “Bierz ją!" 

 

        “Bierz tego ćpunaka!"

 

        “Smutny Bóbr uwodzi go za szybko!" 

        Pantofel (zdobył tę ksywkę, skubiąc fetyszystów w sklepach z butami) 

mówi: “Daj frajerowi towaru,

 a wróci, błagając o jeszcze".

 

        Jak Pantofel widzi frajera, zaczyna ciężko dyszeć. Puchnie mu twarz, a 
wargi robią się sine jak u podnieconego Eskimosa. Później powoli, powolutku 
idzie na gościa i obmacuje go długimi przegniłymi palcami.

 

         
  

      Froin wygląda jak wiejski chłopaczek, uczciwość płonie mu na twarzy 

jak błękitny neon. Zszedł prosto z okładki ilustrowanego tygodnika i 
zamarynował się w towarze. Frajerzy nigdy mu się nie narowią, a ludzie zawsze 
mają dla niego drzazgę. Pewnego dnia Błękitny Chłopiec zaczyna schodzić na 
psy; nawet szpitalny sanitariusz wyrzygałby się na jego widok. Wariuje w 
końcu, biega po pustych barach i stacjach metra, wrzeszcząc: “Wróć, chłopcze! 
Wróć!" Podąża za swoim chłopcem do East River, wśród prezerwatyw,

 skórek od 

pomarańczy, gazet unoszonych przez wiatr, ku czarnej rzece, na której dnie 
spoczywają gangsterzy zalani cementem i sprasowane pistolety, których nie 
zbadają już eksperci od balistyki.

 

background image

 

 8 

        “Co za model! Muszę o nim opowiedzieć chłopakom w klu

bie!" —

 myśli 

goguś. To kolekcjoner modeli, więc wycyganiam od niego dziesiątkę i umawiam 
się z nim, żeby mu sprzedać trochę “trawki", jak ją nazywa. “Wcisnę mu 
kocimiętkę" 

 myślę. (Przypis: Palona kocimiętka pachnie jak marihuana. Często 

sprzedaje się ją

 naiwniakom).  

        —

 Cóż, wzywają mnie obowiązki 

 mówię, klepiąc się przedramieniu. 

— 

“Sądź sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię", jak 
powiedział jeden sędzia drugiego.

 

        Włażę do baru i zastaję tam Billa Gainsa, okutanego w cudzy płaszcz; 
wygląda jak chory na reumatyzm bankier z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. 
Stary Bart, obdarty i nie rzucający się w oczy, ugniata brudnymi paluchami 

makowe ciasto. 

        Bili zajmował się paroma moimi klientami z przedmieść, a Bart znał 
kilku zabytkowych gości z epoki palenia chmielu: widmowych odźwiernych, 
szarych jak popiół, fantazmatycznych dozorców zamiatających starczymi dłońmi 
zakurzone przedsionki, kaszlących i plujących o świcie chorym na mak, 

emerytowanych paserów w teatral

nych hotelikach, Pantoponową Różę, starą 

burdelmamę z Peorii, stoickich chińskich kelnerów nigdy nie okazujących 
cierpienia. Odszukiwał ich, powolny i cierpliwy, i wsączał w ich bezkrwiste 
ramiona kilka godzin ciepła.

 

        Raz zrobiłem z nim małą rundkę. Starzy ludzie jedzą bez odrobiny 
poczucia wstydu; człowiekowi chce się rzygać, jak na nich patrzy. Stare ćpuny 
zachowują się tak samo. Piszczą i skomlą na widok towaru. Po brodach cieknie 
im ślina, burczy im w brzuchu, aż człowiek spodziewa się, że za chwilę zmienią 
się w wielką amebę i pochłoną towar. Doprawdy, niesmaczne.

 

        “Cóż, moi chłopcy będą kiedyś tacy sami 

 pomyślałem filozoficznie. 

— 

Czy życie nie jest dziwne?"

 

        Wracam do centrum przez stację Sheridan Square, na wypadek gdyby 

tajni

ak przyczaił się w schowku na szczotki.

 

        Nie mogło to trwać długo. Wiedziałem, że depcą mi po piętach, że 
uprawiają swoją złą gliniarską magię, że zamykają moje laleczki w Leavenworth. 
“Nie ma sensu wbijać w niego igieł, Mikę".

 

        Słyszałem, że za pomocą lalki złapali Chapina. W piwnicy komisariatu 
siedział stary gliniarz i dzień w dzień wieszał lalkę przedstawiającą Chapina. 
A kiedy Chapin zadyndał w Connecticut, znaleźli tego starego eunucha ze 
złamanym karkiem.

 

        Spadł ze schodów 

— mówi

li. Znacie te gliniarskie bałachy.

 

        Mak otacza magia, zaklęcia, przesądy. W Mexico City trafiłem na 
dealera zupełnie na ślepo. “Następna ulica w prawo... teraz w lewo, teraz 
znowu w prawo". Był na miejscu: bezzębna twarz starej baby i puste oczy.

 

  

      Ten dealer nuci melodyjkę, którą podchwytuje każdy, kto go mija. Jest 

taki szary, widmowy i anonimowy, że klienci go nie widzą i myślą, że to oni 

sami. 

Podśpiewują “Smiles", “I'm in the Mood for Love", “They Say We're Too 

Young to Go Steady" albo inn

ą piosenkę przypadającą na dany dzień. 

Czasami 

biegnie za nim z pięćdziesięciu szczuropodobnych piszczących ćpunów, a dealer 
to facet siedzący na plecionym foteliku i karmiący łabędzie, tłusta ciota 
spacerująca z chartem afgańskim, stary pijak sikający pod latarnią, radykalny 
student żydowski rozdający ulotki na Washington Sąuare, chirurg drzew, 
dezynsektor, reklamowy goguś będący po imieniu z barmanem. Światowa 
organizacja ćpunów, nastrojonych na zgniłą nutę maku, dygocących rankiem z 

zimna w umeblowanych 

pokojach. (Starzy narkomani wdychający czarny dym na 

tyłach chińskich pralni i Mała Melancholiczka zdychająca z przedawkowania 
czasu albo odstawienia oddechu). W Jemenie, Paryżu, Nowym Orleanie, Mexico 

City, Istambule2 —

 trzęsąc się na głodzie, obrzucają się ćpuńskimi wyzwiskami, 

których nikt nigdy nie słyszał, a dealer wychylił się z przejeżdżającego walca 

parowego...   

background image

 

 9 

        Żywi i martwi, wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku, idą na ślepo za 
towarem, a dealer je kurczaka po chińsku przy Dolores Street

, wygoniony z 

Placu Giełdowego przez wyjącą watahę ludzi3. 

 

        Stary Chińczyk nabiera wody z rzeki do zardzewiałe puszki, zmywa 
czarną smołę4. 

 

        Cóż, gliniarze mają moją łyżkę i pompkę: tropią mnie telepatycznie, 
używając do tego Ślepego Willy'ego. Willy ma krągłe usta okolone wrażliwymi, 
sterczącymi czarnymi włoskami. Jest ślepy po postrzale w oczy, ma nos i 
podniebienie wyżarte od hery i wyczuwa towar na odległość. Podąża moim tropem 
przez całe miasto, a gliniarze wpadają do jakiegoś pokoju, z

 którego akurat 

się wyprowadziłem.

 

        —

 W porządku, Lee! Wyłaź! Wiemy, że tam jesteś!...

 

        Willy jest podniecony i słychać go stale w mroku (funkcjonuje tylko 
nocą): skomli, wydymając żarłoczne wargi. Jak robią nalot, traci panowanie nad 
sobą i wygryza dziurę w drzwiach. Gdyby gliniarze go nie powstrzymywali, 
wysysałby soki z każdego ćpuna, którego załatwił.

 

        Wszyscy wiedzieli, że napuścili na mnie Ślepego. A gdyby moi młodzi 
klienci pojawili się kiedykolwiek w sądzie (“Zmuszał nas do okro

pnych czynów 

lubieżnych w zamian za towar"), pożegnałbym się na zawsze z miastem.

 

        Więc robimy zapas hery, kupujemy używanego studebakera i jedziemy na 

zachód. 

        Czajnik skończył jako schizol:

 

        —

 Stałem poza sobą, próbując podtrzymać si

ebie widmowymi palcami... 

Jestem widmem i marzę o tym, o czym marzy każde widmo: o ciele. Długo płynąłem 

przez bez-

wonne aleje przestrzeni, gdzie nie ma życia, tylko brak koloru i 

brak zapachu śmierci... Nikt nie może go poczuć przez różowe jelita pokryte 
krystaliczną koronką, przez gówno czasu i krwiste filtry ciała.

 

        Stał w mrocznej sali rozpraw, z twarzą rozdzieraną przez larwalne 
żądze mrowiące się w ektoplazmatycznym ciele narkomana (dziesięć dni na 
głodzie do pierwszej rozprawy), ciele, co zani

ka po pierwszym cichym 

dotknięciu hery.

 

        Widziałem to na własne oczy. Stracił pięć kilogramów w dziesięć minut, 
stojąc ze strzykawką w jednej ręce i podtrzymując spodnie drugą. Wokół jego 
niknącego ciała płonęła zimna żółta aureola, w pokoju hotelow

ym w Nowym 

Jorku... Nocny stolik zaśmiecony pudełkami

-

cukierków, kaskady niedopałków 

wylewające się z trzech popielniczek, mozaika bezsennych nocy i wilczych 
głodów ćpuna kurującego swoje delikatne ciało.

 

        Sąd federalny skazuje Czajnika na mocy Ustawy o linczu i wysyła do 
specjalnego federalnego zakładu psychiatrycznego dla widm: precyzyjna, 
prozaiczna wymowa przedmiotów... miednica... drzwi... ustęp... kraty... oto 
one... to właśnie to... same linie proste... nic poza... ślepa uliczka... i 
ślepa uliczka w każdej twarzy...

 

        Zmiany fizyczne były z początku powolne, później nagle przyśpieszyły: 
odpadanie wiotkich tkanek, zanik ludzkich rysów... W krainie całkowitej 
ciemności usta i oczy stają się jednym organem, który kłapie przezroczystymi 
zębami... Żaden organ nie ma stałej funkcji ani miejsca... Wszędzie kiełkują 
narządy płciowe... Odbytnice otwierają się i zamykają... Całe ciało zmienia 
barwę i gęstość...

 

         

        Froin staje się niebezpieczny wskutek swoich ataków. Tuż Filadelfią 

zacz

ął się ścigać z samochodem policyjnym: liarze tylko zerknęli na jego gębę 

i natychmiast nas zwinęli. Siedemdziesiąt dwie godziny w celi z pięcioma 
ćpunami na głodzie. Nie chciałem pokazywać im swoich zapasów; Znaleźliśmy się 
w oddzielnej celi dopiero po długich korowodach z klawiszem, który wziął kupę 
szmalu. Zapobiegliwi narkomani, nazywani wiewiórkami, gromadzą zapasy na 
wypadek zwinięcia przez gliny. Ja przed każdą szprycą strząsam kilka kropel 

towaru do kieszeni kamizelki i podszewka jest sztywna od hery. W bucie mam 

background image

 

 10 

plastikową pompkę, a w pasku od spodni agrafkę. Wiecie, to się zwykle opisuje: 
“Chwyciła zardzewiałą agrafkę pokrytą zakrzepłą krwią, wydłubała wielką dziurę 
w udzie i wbiła w nią strzykawkę. Ale potworny głód spowodował, że trzęsły jej 
się ręce i strzykawka pękła jej w nodze (głód owada na pustyni). Co ją to 
obchodzi? Nie zadaje sobie trudu wyjąć z rany odłamków szkła i patrzy na swoje 
zakrwawione udo pustymi oczyma rzeźnika. Co ją obchodzi bomba atomowa, 

pluskwy, czynsz, fundusz inwestycyjn

y pragnący posiąść z powrotem jej 

kryminogenne ciało... Słodkich snów, Pantoponowa Różo.

 

        W rzeczywistości trzeba chwycić skórę palcami i przekłuć prędko igłą. 
Potem wbija się pompkę nad dziurą, a nie pod nią, i wstrzykuje powoli roztwór, 
żeby nie tryskał na boki... Kiedy chwyciłem skórę Froina, uniosła się sztywno 
jak wosk i zastygła, a z dziury wypłynęła kropla ropy. Nigdy nie dotykałem 
żywego ciała tak chłodnego jak ciało Froina w Filadelfii...

 

        Postanowiłem się od niego odczepić, nawet gdybym musiał urządzić 
duszonkę. (To wiejski zwyczaj angielski mający na celu eliminację starców 
przykutych do łóżka. Rodzina, której się to przytrafiło, urządza tak zwaną 
duszonkę: staruszka przykrywa się poduszkami, a potem wszyscy siadają na nich 
i gawędzą). Froin staje się powoli ciężarem i powinien trafić między drzewa. 
(Zwyczaj afrykański. Starców wyprowadza się tam do dżungli i zostawia).

 

        Ataki Froina stają się coraz częstsze. Gliniarze, portierzy, 
sekretarki warczą na jego widok. Jasnowłosy Bóg stał się pariasem, wcieleniem 
ohydy. Skubacze się nie zmieniają, tylko pękają, wybuchają 

— eksplozje materii 

w chłodnej przestrzeni międzygwiezdnej 

 odpływają jako kosmiczny pył, 

pozostawiając puste ciała. Męskie prostytutki świata, nie potrafiące poderwać 
tylko jednego klienta: siebie. Zostawiłem Froina stojącego na rogu: slumsy z 
czerwonej cegły, płaty kopciu wirujące na niebie. “Idę obrobić jednego 
frajera. Niedługo wrócę z dobrym towarem... Nie, zaczekaj tutaj 

 nie chcę, 

żeby cię widział". Czekaj na mnie na tym rogu, czekaj w nieskończoność. 
Żegnaj, Froinie, żegnaj, synu... Dokąd idą, gdy odchodzą, pozostawiając za 
sobą puste ciało?

 

        Chicago: niewidzialna hierarchia odmóżdżonych makaroniarzy, zapach 
zwiędłych gangsterów, trupioblade widma przy 

North i Halstead, Cicero, Park 

Lincolna, dealerzy snów, przeszłość nawiedzająca teraźniejszość, stęchła magia 
szaf grających i moteli.

 

        Do wnętrza kontynentu: anteny telewizyjne na bezsensownym niebie. 
Ludzie cmokający nad dziecinnymi łóżeczkami w domach odpornych na życie. Tylko 
młodzi są w miarę, a nie są zbyt długo młodzi. (W barach East Saint Louis leży 
martwa granica, dni przejażdżek łodzią). Illinois i Missouri, miazmaty 
budowniczych kopców, pokorne modły do Źródła Pożywienia, okrutne i odrażające 
obrzędy, wstrętny kult Boga Stonogi sięgający od Moundville do księżycowych 
pustyń na wybrzeżach Peru.

 

        Ameryka nie jest młoda: była stara, zdeprawowana i zła jeszcze przed 
pionierami, przed Indianami. Zło tylko czekało. I zawsze gliniarze: grze

czni 

policjanci stanowi, wykształceni w college'u, uprzejmie proszący o dokumenty, 
elektroniczne oczy taksujące samochód i bagaż, odzież i twarz; wrzeszczące 
fiuty z wielkich miast, prowincjonalni szeryfowie mówiący cichym tonem z czymś 
czarnym i groźnym w starych oczach barwy spłowiałej flanelowej koszuli...

 

        I zawsze kłopoty z autami: w Saint Louis przehandlowaliśmy studebakera 
model tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa (miał wadę konstrukcyjną, podobnie 
jak Froin) za starą limuzynę Packarda. Zagrzała jej się chłodnica i ledwie 
dojechaliśmy do Kansas City. Potem kupiliśmy forda, ale strasznie żarł 
benzynę, więc zamieniliśmy go na dżipa, który z kolei nie wytrzymał tempa 
(dżipy są do niczego na autostradzie), aż w końcu wróciliśmy do starego forda 

V-8

. Nie ma lepszego wozu, żeby gdzieś dojechać, choć żre benzynę Jak cholera.

 

        Amerykańska nuda, najgorsza nuda na świecie, gorsza niż w Andach, w 
wysokich górskich miasteczkach, zimny wiatr wiejący ze szczytów, powietrze 
rzadkie jak śmierć, miasta na

d rzekami w Ekwadorze, malaria szara jak towar 

background image

 

 11 

pod czarnym stetsonem, strzelby ładowane od przodu, sępy na grząskich ulicach 

 gorsza od nudy, gdy schodzisz z promu do Malmö w Szwecji i już po chwili 

masz dość: odwrócone oczy przechodniów i cmentarz w środ

ku miasta (w Szwecji 

miasta buduje się wokół cmentarzy) i nic do roboty po południu, ani baru, ani 
kina, więc wypaliłem ostatnią porcję herbaty z Tangeru i powiedziałem: “K. E., 

natychmiast wracamy na prom". 

        Ale nie ma gorszej nudy niż w Stanach. Nie wiadomo, skąd się bierze. 
Jeden z barów na końcu podejrzanej ulicy 

 każda ulica ma własny bar, aptekę, 

sklep z alkoholem. Wchodzisz do środka i nuda wali cię po gębie. Tylko skąd 
się bierze? Co jest jej źródłem?

 

        Nie barman, nie klienci, nie sto

łki pokryte kremowym plastikiem, nie 

przyćmiony neon. Nawet nie telewizor.

 

        A nałóg narastał wraz z nudą: braliśmy coraz więcej, żeby wytrzymać. A 
na dodatek kończył nam się towar. W końcu utknęliśmy w nędznym miasteczku, 
pijąc syrop od kaszlu. Wyrzygaliśmy syrop i jechaliśmy coraz dalej 

— zimny 

wiosenny wiatr świszczał wokół naszych spoconych, dygocących ciał: kiedy 
kończy się towar, zawsze pojawia się zimno... Naprzód przez nagi pejzaż, 
zdechłe pancerniki na szosie, sępy nad bagnami, karpy cyprysów

. Motele ze 

ścianami z dykty, piece gazowe, cienkie różowe koce.

 

        Wędrowni skubacze i ćpuni wykończyli kruków Teksasu...

 

        Nikt zdrowy na umyśle nie zaryzykowałby wpadki w Luizjanie. Stanowa 

ustawa o zwalczaniu narkomanii. 
        Wreszcie prz

yjechaliśmy do Houston, gdzie znałem aptekarza. Nie byłem 

tam od pięciu lat, ale popatrzył na mnie, ocenił szybko sytuację, kiwnął głową 
i powiedział:

 

        —

 Poczekaj za ladą...

 

        Usiadłem i wypiłem filiżankę kawy. Po chwili aptekarz wrócił, usiadł 
koło mnie i spytał:

 

        — Czego chcesz? 
        - Litr nalewki opiumowej i sto tabletek Nembutalu. 

        Kiwnął głową.

 

        —

 Przyjdź za pół godziny. Wreszcie wręczył mi paczkę i rzekł:

 

        —

 Piętnaście dolarów... Uważaj na siebie... Wstrzyk

iwanie nalewki 

opiumowej to ciężka sprawa: najpierw trzeba odparować alkohol, wytrącić 
kamforę i odciągnąć pompką brązowy płyn. Na dodatek musisz trafić prosto w 
kanał, bo inaczej robi się wrzód, a zresztą zwykle i tak się robi. Najlepiej 
jest pić... Więc 

przelewamy opium do starej butelki i ruszamy do Nowego 

Orleanu. Mijamy fosforyczne jeziora, pomarańczowe pochodnie płonącego gazu, 
bagna, wysypiska śmieci, aligatory pełzające po potłuczonych butelkach i 

blaszanych puszkach, neonowe arabeski moteli, alfons

ów obrzucających 

wyzwiskami przejeżdżające samochody...

 

        Nowy Orlean to umarłe muzeum. Obchodzimy Plac Giełdowy i natychmiast 
znajdujemy dealera. To niewielka dziura i gliny dobrze wiedzą, kto handluje, 
więc dealer kładzie na nich laskę i sprzedaje 

wszystkim, jak leci. Robimy 

zapas hery i przeskakujemy do Meksyku. Lakę Charles, kraina martwych szaf 
grających, południowy kraniec Teksasu, szeryfowie nienawidzący czarnuchów 
taksują nas wzrokiem i sprawdzają papiery wozu. Po przetoczeniu granicy 
meksykańskiej coś opada z człowieka: pejzaż uderza cię prosto między oczy: 
pustynie, góry, sępy kołujące wysoko na niebie. Inne latają tak blisko, że 
słychać lichy szelest skrzydeł. Kiedy coś zauważą, nurkują w dół (druzgocąco 
błękitnego nieba... Jechaliśmy przez całą noc, dotarliśmy o świcie do ciepłej 
mglistej doliny: ujadające psy i szum płynącej wody.

 

        — Thomas i Charlie —

 powiedziałem.

 

        — Co takiego? 
        —

 Tak się nazywa to miasteczko. Poziom morza. Wjeżdżamy stąd na trzy 

tysiące metrów.

 

background image

 

 12 

    

    Wziąłem w kanał i poszedłem spać na tylnym siedzeniu. Była dobrym 

kierowcą: zauważyłem to, jak tylko dotknęła kierownicy.

 

        W Mexico City Lupita siedzi niczym Matka Ziemia Azteków i rozdaje 
papierki z towarem. 
        —

 Handel to większy nałóg niż branie 

 mówi Lupita. Nieuzależnieni 

dealerzy wpadają w nałóg ocieractwa, podobnie jak gliniarze. Na przykład 
Bradley Kupiec. Najlepszy agent wydziału do walki z narkotykami. Każdy wziąłby 
go za ćpuna. Może podejść do dealera i natychmiast go załatwić. J

est taki 

widmowy, szary i anonimowy, że dealer później go nie pamięta. Więc Bradley 
załatwia jednego po drugim...

 

        Cóż, Bradley wygląda coraz bardziej jak ćpun. Nie może pić. Nie może 
jeść. Wypadają mu zęby. (Kobiety w ciąży tracą zęby, karmiąc cudz

e dziecko, a 

ćpuny tracą żółte kły, karmiąc małpę). Cały czas ssie cukierki.

 

        —

 Doprawdy, czuję niesmak, gdy patrzę na Bradleya, jak ssie te okropne 

cukierki — mówi jeden z gliniarzy. 

        Bradley robi się szarozielony. Jego organizm produkuje wł

asny towar 

czy coś w tym stylu. Można powiedzieć, że nosi w sobie własnego dealera.

 

        — Mam ich wszystkich w dupie — mówi. — Jestem jedynym 

samowystarczalnym facetem w mieście.

 

        Po jakimś czasie czuje w kościach czarny wicher. Łapie młodego ćp

una i 

wręcza mu papier.

 

        —

 W porządku 

 mówi chłopiec. 

— Czego chcesz? 

        —

 Po prostu poocierać się o ciebie i zaspokoić.

 

        —

 Och... Cóż, dobra... Ale nie możesz tego zrobić jak człowiek?

 

        Później chłopak siedzi z dwoma kolesiami.

 

        —

 Najbardziej niesmaczna rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem 

— powiada. 

 Zmienił się w kupę galarety i otoczył mnie ze wszystkich stron. Na koniec 

pozieleniał i domyśliłem się, że ma orgazm... O mało się nie porzygałem... 
Śmierdział jak stara zgnił

a marchew. 

        —

 Łatwo go zaliczyłeś. Chłopiec wzdycha z rezygnacją.

 

        —

 Tak, chyba można się przyzwyczaić do wszystkiego. Umówiłem się z nim 

na jutro. 

        Bradley jest w coraz gorszym stanie. Musi się ładować co pół godziny. 
Łazi po komisariatach i przekupuje klawiszy, żeby go wpuszczali do cel pełnych 
ćpunów. Dochodzi do tego, że nic go nie może zaspokoić. W końcu wzywa go 

nadinspektor: 
        —

 Bradley, krążą o panu pewne pogłoski... dla pańskiego własnego dobra 

mam nadzieję, że to tylko pogłoski... tak niewiarygodnie obrzydliwe, że... 
Żona Cezara... hm... Cóż, wydział musi być poza wszelkimi podejrzeniami... a 
już na pewno takimi podejrzeniami. Przynosi pan wstyd całej naszej profesji. 
Jestem gotów przyjąć pańską natychmiastową dymisję.

 

  

      Bradley rzuca się na podłogę i czołga w stronę nadinspektora.

 

        —

 Nie, szefie, nie... Wydział to całe moje życie!... Całuje 

nadinspektora w rękę, wpychając sobie jego palce ust (nadinspektor czuje 
bezzębne dziąsła), i skarży się, stracił zęby “fsłuspie".

 

        —

 Błagam, szefie, będę wycierał panu tyłek, mył pańskie brudne 

kondomy, czyścił buty własnym nosem...

 

        —

 To doprawdy niesmaczne! Nie ma pan dumy? Budzi pan we mnie wstręt. 

Jest w panu coś, hm, zgniłego, i śmierdzi pan jak pryzma k

ompostu. — 

Nadinspektor unosi do twarzy perfumowaną chusteczkę. 

 Proszę natychmiast 

opuścić ten gabinet.

 

        Zrobię wszystko, szefie, wszystko! 

 Na zużytej, zielonkawej twarzy 

Bradleya pojawia się straszliwy uśmiech. 

 jestem ciągle młody, szefie, i 

silny, jak się rozgrzeję.

 

        Nadinspektor wymiotuje w chusteczkę i wskazuje wiotką dłonią drzwi. 
Bradley wstaje i patrzy na szefa z rozmarzeniem. Jego ciało zaczyna się 
wyginać, płynie do przodu...

 

background image

 

 13 

        — Nie! NIE!!! — wrzeszczy nadinspektor. 
        — Mniam, mniam, mniam... 

        Po godzinie znajdują Bradleya drzemiącego w fotelu nadinspektora, 
który zniknął bez śladu. Sędzia:

 

        —

 Wszystko wskazuje na to, że w jakiś niewiarygodny sposób... eee... 

zasymilował pan nadinspektora. Niestety, nie ma na to żadnych dowodów. 
Zaleciłbym umieszczenie pana w specjalnym zakładzie, ale nie znam miejsca 
odpowiedniego dla człowieka pańskiego pokroju. Dlatego muszę wypuścić pana na 
wolność.

 

        —

 Powinno się go trzymać w akwarium 

— mówi policjant, który 

dokonał 

aresztowania. 

        Bradley sieje trwogę w całym mieście. Znikają ćpuny i agenci. 

Przypomina nietoperza-

wampira: wydziela wilgotną zieloną mgłę, która znieczula 

ofiary i czyni je bezsilnymi. Załatwiwszy kogoś, kryje się gdzieś na kilka dni 

jak na

żarty boa dusiciel. W końcu przyłapują go, gdy trawi szefa biura do 

walki z narkotykami, i niszczą miotaczami płomieni. Komisja dochodzeniowa 
wydaje werdykt, że było to uzasadnione, gdyż Bradley przestał być człowiekiem 
i stanowił zagrożenie dla całej branży narkotykowej.

 

        W Meksyku trzeba znaleźć miejscowego ćpuna mającego prawo kupić 
legalnie co miesiąc pewną ilość towaru. Naszym dealerem okazał się Stary Ike, 
który spędził większość życia w Stanach.

 

        —

 Podróżowałem z Irene Kelly, fajną babką. W Butte w stanie Montana 

dostała świra od kokainy i zaczęła biegać po hotelu wrzeszcząc, że chińscy 
policjanci gonią ją z tasakami do mięsa. Znałem raz gliniarza z Chicago, co 
wąchał kokainę. On też zwariował i zaczął ryczeć, że gonią go federalni. 

Wypa

dł na podwórko i wsadził łeb do kubła od śmieci. “Co robisz?" 

— pytam, a 

on na to: “Spadaj, bo cię kropnę. Dobrze się schowałem".

 

        Bierzemy teraz kokę. Wal prosto w kanał, synu. Czujesz ją, czystą i 
zimną, a potem czysta rozkosz płynąca przez mózg, gdy zapalają się połączenia 
kokainowe. Twoja głowa eksploduje. Po dziesięciu minutach potrzebujesz 
następnej szprycy... pójdziesz po nią na piechotę na drugi koniec miasta. Ale 
jak nie możesz zdobyć koki, jesz, śpisz i zapominasz o wszystkim.

 

        To głód samego mózgu, bez czucia i bez ciała, widmowy głód, zgniła 
ektoplazma wypluta przez starego ćpuna kaszlącego o świcie.

 

        Pewnego ranka budzisz się, bierzesz i czujesz robaczki pod skórą. 
Drzwi blokują gliniarze z tysiąc osiemset dziewięćdziesiąteg

o, faceci z 

czarnymi wąsami, wykrzywionymi twarzami i odznakami z błękitnej emalii i 
złota. Gramolą się przez okna... Przez pokój maszerują ćpuny, śpiewając 
muzułmańską pieśń pogrzebową, niosą ciało Billa Gainsa ze stygmatami płonącymi 
widmowym błękitnym ogniem. Paranoidalni detektywi wąchają twój nocnik.

 

        Świr kokainowy... Usiądź wygodnie, odpręż się i strzel sobie porządną 
działkę dobrego maku.

 

        W Cuernavaca, a może Taxco? Jane spotkała alfonsa grającego na trąbce 
i utonęła w kłębach dymu herbacianego. Alfons był artystą i filozofem 

— 

degradował kobiety, zmuszając je do przyjmowania swoich teorii. Nieustannie je 
wykładał... a potem odpytywał dziewczynki i groził, że odejdzie, jeśli nie 
przytoczą z pamięci ostatniego wygłoszonego przezeń steku

 bzdur. 

        —

 Posłuchaj, mała: chcę cię czegoś nauczyć. Jeśli cię to nie 

interesuje, to nie moja sprawa. 

        Był rytualnym palaczem herbaty, bardzo purytańsko nastawionym do 
opiatów, jak niektórzy herbaciarze. Twierdził, że herbata pozwala mu nawiązać 
kontakt z wyższymi, uduchowionymi sferami bytu. Wiedział absolutnie wszystko: 
jaki rodzaj bielizny jest zdrowy, kiedy pić wodę, jak podcierać tyłek. Miał 
czerwoną lśniącą gębę, wielki spłaszczony nochal i małe czerwone oczka, które 
zapalały się, gdy patrzył na dziewczynkę, i gasły, kiedy patrzył na cokolwiek 
innego. Był bardzo szeroki w barach; wydawał się prawie garbaty. Zachowywał 
się, jakby inni mężczyźni nie istnieli; zwracał się do kelnerów w 

background image

 

 14 

restauracjach za pośrednictwem kobiet. Żaden mężczyzna nie wdarł się nigdy do 

jego tajemnego sanktuarium. 

        Alfons przyniósł cybuchy z herbatą. Zaciągnąłem się trzy razy, a Jane 
spojrzała na niego i zamarła. Zerwałem się na równe nogi, wrzasnąłem: “Boję 
się!" i wybiegłem z domu. Wypiłem piwo w małej resta

uracyjce — ozdobny 

szynkwas, wyniki ligi piłkarskiej, plakaty korridy 

 i złapałem autobus do 

miasta. 

        W rok później usłyszałem w Tangerze, że Jane nie żyje.

 

         
 
         
      BENWAY 
         

        Zostałem asystentem doktora Benwaya z firm

y Islam S. A. 

        Doktora Benwaya wysłano jako doradcę do Freelandii, republiki wolnej 
miłości i łaźni publicznych. Mieszkańcy są uprzejmi, uczynni, uczciwi, 
tolerancyjni i nade wszystko czyści. Jednakże obecność Benwaya wskazuje, że 

nie wszystko jest 

tam w porządku: Benway to manipulator i koordynator systemów 

znaków, ekspert w dziedzinie przesłuchań, prania mózgów i warunkowania. Nie 
widziałem Benwaya od czasu jego pośpiesznego wyjazdu z Annexii, gdzie 
doprowadził kraj do totalnej demoralizacji. Pierwszą decyzją Benwaya była 
likwidacja obozów koncentracyjnych oraz zakaz masowych aresztowań i tortur, 
chyba że z rzadka, w pewnych szczególnych okolicznościach.

 

        —

 Nie znoszę brutalności 

 mawiał. 

 Jest nieskuteczna. Jednakże 

długotrwałe złe traktowanie, jeśli stosować je zręcznie, wywołuje lęk i 
poczucie winy. Należy pamiętać o kilku naczelnych zasadach. Obiekt nie może 
uważać złego traktowania za antyhumanitarny atak na swoją indywidualną 
tożsamość. Musi czuć, że zasłużył na wszystko, co go spotyka, bo dopuścił się 
czegoś strasznego (choć bliżej nie sprecyzowanego). Nagi przymus należy 
zamaskować arbitralną, skomplikowaną biurokracją, aby obiekt nie miał 
bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem.

 

        Obywatele Annexii musieli stale nosić przy sobie całą teczkę 
dokumentów. Obywatela można było zatrzymać na ulicy o każdej porze dnia i 
nocy; inspektorzy, występujący po cywilnemu, w rozmaitych mundurach, często w 
kostiumie kąpielowym albo piżamie, niekiedy nago, tylko z identyfikatorem 

przyczepionym do lewego sutka, sprawdzali poszczególne dokumenty i stemplowali 

je. W trakcie późniejszej kontroli obywatel musiał okazywać prawidłowo wbite 
stemple z ostatniej inspekcji. Jeżeli inspektor zatrzymał większą grupę ludzi, 
sprawdzał i stemplował tylko kilku jej członków. Pozostali trafiali później do 
aresztu, gdyż nie mieli ostemplowanych dokumentów. Areszt nazywano 
“zatrzymaniem tymczasowym"; więzień mógł wyjść na wolność dopiero wtedy, gdy 
jego zeznanie wyjaśniające, podpisane, uwierzytelnione i prawidłowo 

os

templowane, zostało przyjęte przez wicedyrektora Departamentu Wyjaśnień. 

Ponieważ dygnitarz ów pojawiał się w biurze bardzo rzadko, a zeznanie 
wyjaśniające należało dostarczyć osobiście, aresztowani spędzali tygodnie i 
miesiące w nie ogrzewanych poczekalniach pozbawionych krzeseł i toalet.

 

        Dokumenty wypisywane kiepskim atramentem blakły, upodabniając się do 
starych kwitów z lombardu. Nieustannie trzeba było wyrabiać nowe. Obywatele 
biegali jak szaleni z jednego urzędu do drugiego, usiłując dotrzymać

 

nierealnych terminów. 

        Z miasta usunięto ławki, wyłączono fontanny, zniszczono kwiaty i 
drzewa. Na dachu każdego bloku mieszkalnego (wszyscy mieszkali w blokach) 
umieszczono wielkie dzwonki elektryczne, które wydzwaniały kwadranse. Ich 

wibracje wyr

zucały ludzi z łóżek. Przez całą noc po niebie błądziły światła 

reflektorów (nikt nie miał prawa instalować abażurów, zasłon, okiennic ani 
żaluzji).

 

background image

 

 15 

        Nikt na nikogo nie patrzył z powodu surowego zakazu czynienia 

komukolwiek dwuznacznych propozycji s

eksualnych. Zamknięto kawiarnie i bary. 

Alkohol można było nabyć tylko za specjalnym zezwoleniem; trunek uzyskany w 
ten sposób nie mógł zostać sprzedany, podarowany ani w żaden sposób przekazany 
komukolwiek innemu, przy czym obecność drugiej osoby w pomieszczeniu stanowiła 
dowód spisku mającego na celu nielegalny obrót alkoholem.

 

        Nikomu nie pozwalano ryglować drzwi, a policja dysponowała kluczami do 
wszystkich mieszkań w mieście. Policjanci wpadali do mieszkania w towarzystwie 

telepaty i zaczynali r

ewizję.

 

        Telepata wskazywał policjantom to, co człowiek starał się ukryć: tubkę 
wazeliny, gruszkę do lewatywy, chusteczkę pokrytą spermą, broń, nielegalnie 
zdobyty alkohol. Podejrzanych poddawano wyjątkowo upokarzającym przeszukaniem, 

którym towarzy

szyły ironiczne, uwłaczające uwagi. Mężczyzn rozbierano do naga 

i smarowano im odbytnice wazeliną; wielu okazywało się utajonymi 
homoseksualistami. Policjanci przyczepiali się do pierwszego lepszego 
przedmiotu, na przykład wycieraczki do stalówek.

 

        —

 Do czego to niby służy?

 

        — Wycieram tym stalówki. 
        — Aha, wycierasz stalówki. 
        — Wszystko jasne... 
        — To chyba wystarczy. Idziemy. 

        Po kilku miesiącach obywatele chowali się po kątach jak znerwicowane 

koty. 
        Poli

cja Annexii tropiła również agentów, sabotażystów i dysydentów 

politycznych. Oto poglądy Benwaya na temat przesłuchiwania podejrzanych:

 

        —

 Na ogół unikam tortur 

 mobilizują one opór 

 ale groźba ich 

zastosowania bywa użyteczna, gdyż wywołuje u obiektu pożądane poczucie 
beznadziejności i wdzięczności wobec śledczego, który unika takich środków. 
Tortury można stosować z korzyścią, gdy obiekt przyjmuje je jako zasłużoną 
karę. Opracowałem kilka procedur dyscyplinarnych tego typu. Jedna z nich to 

tak zwa

na “tablica rozdzielcza". W zębach obiektu mocuje się wiertła 

elektryczne, które mogą być w każdej chwili włączone; w odpowiedzi na dzwonki 
i światełka obiekt ma naciskać przełączniki na tablicy rozdzielczej. Za każdym 
razem gdy popełnia błąd, wiertła włączają się na dwadzieścia sekund. Sygnały 
stopniowo przyśpieszają, aż obiekt przestaje sobie radzić. Po półgodzinie przy 
tablicy załamuje się niczym przeciążony komputer.

 

        Badanie komputerów rzuca więcej światła na funkcjonowanie mózgu niż 

introspekcj

a. Ludzie Zachodu eksternalizują samych siebie w formie urządzeń 

technicznych. Ładowałeś kiedyś kokainę prosto w kanał? To czysta rozkosz, 
której doświadcza się mózgiem, bezpośrednia stymulacja ośrodków przyjemności. 
Przyjemność morfiny odczuwa się trzewiami. Po szprycy wsłuchujesz się w 
siebie. Ale kokaina to elektryczność przepuszczona przez mózg, potrzeba bez 
ciała i bez uczuć. Mózg naładowany kokainą to zwariowana szafa grająca 
błyskająca błękitnymi i różowymi światełkami w elektrycznym orgazmie. Komput

er 

mógłby odczuwać przyjemność z kokainy, pierwsze ohydne mrowienie owadziego 
życia. Głód kokainy trwa tylko kilka godzin, dopóki utrzymuje się pobudzenie 
drażnionych przez nią nerwów. Oczywiście taki sam efekt mógłby wywołać 
przepływający przez nie prąd e

lektryczny... 

        Po pewnym czasie nerwy się zużywają, podobnie jak żyły, i narkoman 
musi znaleźć nowe. Żyły powoli się regenerują; zręcznie je zmieniając, ćpun 
może sobie jakoś poradzić. Ale komórki mózgowe niestety się nie regenerują i 
jak się skończą, ćpun jest naprawdę w pieprzonej sytuacji.

 

        Tłum nagich idiotów sięgający aż do widnokręgu: kucają w skwarze na 
starych kościach, ekskrementach, zardzewiałym żelastwie. Kompletna cisza 

— 

zniszczono ich ośrodki mowy 

 słychać tylko syk iskier i przypalanego mięsa, 

gdy przykładają sobie elektrody do kręgosłupów. W nieruchomym powietrzu wisi 
biały dym. Grupka dzieci przywiązała idiotę drutem kolczastym do słupa, 

background image

 

 16 

rozpaliła mu ognisko między nogami i patrzy ze zwierzęcą ciekawością na 
płomienie liżące go po udach. Owadzie podrygi ciała w ogniu.

 

        Wróćmy do tematu. Dopóki nie uzyskamy głębszej wiedzy o elektronice, 
podstawowym narzędziem sędziego śledczego pozostają narkotyki. Barbiturany są 
naturalnie bezużyteczne. Każdy, kogo można złamać takimi ś

rodkami, ulegnie 

również dziecinnym metodom stosowanym w amerykańskich komisariatach policji. 
Skopolamina ułatwia przełamanie oporu, ale niszczy pamięć: agent może chcieć 
wyjawić swoje tajemnice, lecz nie potrafi ich sobie przypomnieć albo miesza 

rzeczywis

tość z fikcją. Niezłe rezultaty dają meskalina, harmalina, LSD

-6, 

bufotenina i muskaryna. Bulbokapnina wywołuje stan podobny do katatonii... 
Obserwowano przypadki automatycznego posłuszeństwa. Bulbokapnina to depresor 
tyłomózgowia: prawdopodobnie inaktywuje ośrodki ruchowe w podwzgórzu. Inne 
narkotyki wywołujące eksperymentalną schizofrenię 

— meskalina, harmalina, LSD-

6 —

 są stymulatorami tyłomózgowia. W schizofrenii tyłomózgowie jest na 

przemian pobudzane i pozbawiane bodźców. Po katatonii następuje często

 okres 

pobudzenia i aktywności motorycznej, kiedy wariat biega po oddziale, 
sprawiając kłopoty personelowi. Otępiali schizofrenicy nie chcą się w ogóle 
ruszać i spędzają czas leżąc w łóżku. Za przyczynę schizofrenii uważa się 
często zaburzenia mechanizmów 

regulacyjnych zlokalizowanych w podwzgórzu 

(myślenie przyczynowo

-skutkowe kiepsko opisuje procesy metaboliczne — 

ograniczenia istniejącego języka). Automatyczne posłuszeństwo najskuteczniej 
wywołuje się za pomocą bulbokapniny podawanej na przemian z LSD

-6 i 

wzmocnionej kurarą.

 

        Istnieją inne metody. U badanego można wywołać głęboką depresję, 
podając mu przez kilka dni duże dawki amfetaminy. Można wywołać psychozę, 
podając duże dawki kokainy lub Demerolu albo odstawiając nagle barbiturany. 
Obiekt można uzależnić od dihydroksyheroiny, a później nagle ją odstawić (ta 
pochodna morfiny jest pięciokrotnie silniejsza od heroiny, toteż objawy głodu 
są również ostrzejsze).

 

        Istnieją różnorakie “metody psychologiczne", na przykład przymusowa 

psychoanaliz

a. Badanego zmusza się do wolnych skojarzeń przez godzinę dziennie 

(jeśli czas nie odgrywa roli). “Nie bądź taki negatywny, chłopcze. Tatuś był 
brzydki? Pobawmy się w tablicę rozdzielczą".

 

        Przypadek pewnej agentki, która zapomniała swojej prawdziwe

tożsamości i uwierzyła w fikcyjną 

 przebywa ona ciągle w Annexii 

 podsunął 

mi inną sztuczkę. Agent powinien zaprzeczać, że jest agentem, i upierać się 
przy swojej legendzie. Więc dlaczego nie posłużyć się psychologicznym dżu

-

dżitsu i nie wziąć tego za dobrą monetę? Czemu nie sugerować, że fikcyjna 
tożsamość jest prawdziwa i że nie ma żadnej innej? Autentyczna tożsamość 
agenta staje się wówczas częścią jego podświadomości, czyli nie podlega 
świadomej kontroli i można ją odkryć w stanie hipnozy. Normalneg

heteroseksualnego mężczyznę można uczynić w ten sposób pedałem... wzmocnić 
latentne skłonności homoseksualne, pozbawić kobiet i poddać stymulacji 
homoseksualnej. Później narkotyki, hipnoza i...

 

        Benway skinął wymownie dłonią.

 

        — Badanych mo

żna poddawać upokorzeniom seksualnym. Nagość, stymulacja 

afrodyzjakami, nieustanny nadzór, by nie dopuścić do masturbacji (w razie 
erekcji podczas snu włącza się automat, który wyrzuca badanego z łóżka do 
basenu z lodowatą wodą, co redukuje do minimum liczbę polucji). Można 
zahipnotyzować księdza i powiedzieć, że zjednoczy się wkrótce z Barankiem 

— a 

później wprowadzić mu do odbytu penis starego tryka. Śledczy uzyskuje w ten 
sposób kontrolę hipnotyczną 

 badany przybiegnie do nogi na jedno gwizdnięcie, 

będzie srał na podłogę, jeśli się powie: “Sezamie, otwórz się!" Naturalnie 
upokorzenia seksualne zupełnie nie działają na jawnych homoseksualistów. 
Pamiętam jednego chłopca, którego uwarunkowałem, by robił kupę na mój widok. 
Później myłem mu tyłek i przelatywałem go. Doprawdy, smakowite. Był zresztą 
ślicznym chłopcem. Czasami wybuchał płaczem, bo nie mógł powstrzymać 

background image

 

 17 

ejakulacji, jak go pieprzyłem. Cóż, wyraźnie widać, że istnieją niezliczone 
możliwości, niczym kręte ścieżki w wielkim pięknym ogrodzie. Badałem t

e sprawy 

bardzo pobieżnie na życzenie bonzów partyjnych. Cóż, son cosas de la vida.

 

        

Docieram do Freelandii, czystej i nudnej, mój Boże. Benway kieruje 

Centralnym Ośrodkiem Warunkowania. Pytam o kogoś.

 

        —

 El Hassein został latahem, eksperymentując z automatycznym 

posłuszeństwem. Męczennik nauki...

 

        (Latahowie występują w Azji Południowo

-

Wschodniej. Chociaż zdrowi na 

umyśle, imitują każdy ruch przechodnia na ulicy, gdy przyciągnie się ich uwagę 
pstrykając palcami lub wydając głośny okrzyk. Postać mimowolnej hipnozy. 
Niekiedy ranią się, próbując naśladować ruchy kilku ludzi naraz).

 

        —

 Przerwij mi, jeśli usłyszysz atomowy sekret...

 

        Twarz Benwaya zachowuje swoją formę, choć może lada chwila ulec 

niewymownemu rozszczepieniu lub

 metamorfozie. Przypomina trochę rozmazaną 

fotografię.

 

        —

 Chodź 

— mówi Benway. —

 Oprowadzę cię po ośrodku.

 

        Idziemy długim białym korytarzem. Głos Benwaya przenika do mojej 
świadomości z nieokreślonego miejsca... bezcielesny, niekiedy głośny 

wyraźny, niekiedy ledwie słyszalny, niczym muzyka zagłuszana przez wiatr...

 

        —

 Izolowane społeczności, jak tubylcy z Archipelagu Bismarcka. Nie 

istnieje w nich jawny homoseksualizm. Przeklęty matriarchat. Wszystkie 
matriarchaty są anty homoseksualne, konformistyczne i nudne. Jeśli znajdziesz 
się w społeczności opartej na matriarchacie, idź do najbliższej granicy, ale 
nie biegnij. Jak zaczniesz biec, prawdopodobnie zastrzeli cię jakiś 
sfrustrowany gliniarz, latentny pedał. Czy warto tworzyć przyczół

ki 

homogeniczności w ruinach takich jak Europa Zachodnia czy USA? Kolejny 
pieprzony matriarchat, pomimo Margaret Mead... Same kłopoty. Walka na skalpele 
z kolegą w sali operacyjnej. Moja asystentka pawianica skoczyła na pacjenta i 
rozszarpała go na strzępy. Podczas bójki pawiany atakują zawsze najsłabszego. 
Całkiem słusznie. Nie wolno nigdy zapominać o naszym wspaniałym małpim 
rodowodzie. Moim przeciwnikiem był doktor Browbeck. Emerytowany specjalista od 
aborcji i handlarz narkotyków (ukończył kurs weterynaryjny), powołany z 
powrotem do służby wskutek braku personelu. Cóż, doktorek spędził cały ranek w 
kuchni szpitalnej, podszczypując pielęgniarki i wdychając gaz świetlny, a tuż 
przed zabiegiem wziął ukradkiem dla kurażu podwójną działkę gałki 
muszkatołowej.

 

        W Anglii, a zwłaszcza w Edynburgu ludzie odurzają się gazem świetlnym 
przepuszczonym przez mleko w proszku. Wyprzedają się ze wszystkiego, żeby 
płacić rachunki za gaz, a jak przychodzi wreszcie inkasent, by go zamknąć, 
wrzeszczą na całe miasto. Człowiek mający ochotę na gaz mówi: 

 

        "Czuję na plecach ten stary piec".

 

        Gałka muszkatołowa. Cytuję z artykułu autora w “Brytyjskim Przeglądzie 

Narkotycznym" [por. Dodatek]: 

        “Skazańcy i marynarze odurzają się niekiedy gałką muszkatołową, 
łykając ją z wodą. Sensacje są dość podobne jak po marihuanie, choć towarzyszą 
im ból głowy i nudności. Indianie południowoamerykańscy stosują kilka 
narkotyków z rodziny gałki muszkatołowej. Zwykle wąchają sproszkowaną roślinę. 
Czarownicy zażywający gałkę muszkatołową wpadają w trans pozwalający 
przepowiadać przyszłość".

 

        —

 Miałem kaca po yage i nie chciałem słuchać idiotyzmów Browbecka. Na 

początku powiedział, że powinienem ciąć na plecach, a nie na brzuchu, bo 
rozlanie się pęcherzyka żółciowego zepsuje mięso. Myślał, że patroszy 
kurczaka. Kazałem mu iść do kuchni i wsadzić z powrotem łeb do pieca, a on 
miał czelność odepchnąć moją rękę, co doprowadziło do przecięcia tętnicy 
udowej pacjenta. Tryskająca krew oślepiła anestezjologa, który wrzeszcząc

 

wybiegł z sali operacyjnej. Browbeck usiłował kopnąć mnie w podbrzusze, ale 
wykastrowałem go skalpelem. Czołgał się po podłodze, dźgając mnie w nogi. 

background image

 

 18 

Yioletta — moja asystentka pawianica, jedyna kobieta, na jakiej mi 

kiedykolwiek zależało 

 dostała prawdziwego szału. Wszedłem na stół operacyjny 

i już miałem skoczyć obiema nogami na Browbecka, gdy wpadli policjanci.

 

        Cóż, bójka w sali operacyjnej, “nieprawdopodobne wydarzenie", jak 
określił to dyrektor. Zupełnie mnie to wykończyło. Atakowano mnie ze 
wszystkich stron. Ukrzyżowanie 

 oto jedyne właściwe słowo. Oczywiście 

popełniłem w życiu kilka głupot, ale kto ich nie popełnia? Kiedyś ja i 
anestezjolog wypiliśmy cały eter i pacjent wstał ze stołu; innym razem 
oskarżono mnie o kradzież kokainy i uzupełn

ienie braku proszkiem do mycia 

ustępów. Tak naprawdę zrobiła to Yioletta. Oczywiście musiałem ją osłaniać...

 

        Na koniec wylali nas ze szpitala. Yioletta nie była naturalnie 
prawdziwą lekarką, podobnie jak Browbeck; zakwestionowano nawet mój dyplom. 
Ale Yioletta znała się na medycynie lepiej niż stu profesorów. Miała 
niesłychaną intuicję i poczucie obowiązku.

 

        Siedziałem bezczynnie w swoim mieszkaniu, bez dyplomu. Czy powinienem 
zmienić fach? Nie, mam medycynę we krwi. Utrzymałem pewność ręki, dokonując 
aborcji po zaniżonych cenach w toaletach na stacjach metra. Upadłem tak nisko, 
że zaczepiałem ciężarne kobiety na ulicach. Kompletny zanik etyki. Wreszcie 
spotkałem wspaniałego faceta, Placentę Juana, który dorobił się na młodych 
cielętach podczas wojny. Cielę może zostać zarżnięte, dopiero gdy osiągnie 
wiek sześciu tygodni. Wcześniej grożą za to wysokie grzywny. Cóż, Juanito miał 
flotyllę frachtowców pływających pod banderą abisyńską dla uniknięcia 
kłopotów. Dał mi posadę lekarza okrętowego na pokładzie “Filariasis", 
najbrudniejszej łajby, jaka żeglowała kiedykolwiek po morzach. Jedną ręką 
operowałem, drugą odganiałem szczury, a z sufitu spadały pluskwy i skorpiony.

 

        Po co komu homogeniczność? Można ją osiągnąć, ale to kosztuje. Wyszło 

mi t

o bokiem... Oto jesteśmy... Ulica Nudy.

 

        Benway kiwa dłonią i otwierają się drzwi. Przechodzimy przez próg i 
drzwi się zamykają. Długa, nieskazitelnie czysta sala: nierdzewna stal, 
lśniące białe kafelki, łóżka pod jedną ścianą. Nikt nie pali, nikt n

ie czyta, 

nikt nie rozmawia. 
        —

 Chodź i przypatrz im się 

— mówi Benway. —

 Nie krępuj się.

 

        Podchodzę i staję naprzeciw mężczyzny siedzącego na łóżku. Patrzę mu w 
oczy. Są kompletnie puste.

 

        — NUM — mówi Benway. — Nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Nadmiar 

wolności, można powiedzieć... Ciężar dla naszego ośrodka.

 

        Przesuwa ręką przed oczami mężczyzny.

 

        —

 Tak, ciągle mają odruchy. Popatrz. Wyciąga z kieszeni tabliczkę 

czekolady, rozwija z cynfolii odsuwa mężczyźnie pod nos. Mężczyzna wącha. 
Zaczyna poruszać szczękami i wykonywać ruchy chwytne. Ślina cieknie mu z ust i 
wisi na podbródku. Burczy mu w brzuchu. Cały zaczyna się wić. Benway robi krok 
do tyłu i unosi czekoladę. Mężczyzna pada na kolana, odrzuca głowę do tyłu i 

szczek

a. Benway rzuca czekoladę. Mężczyzna usiłuje chwycić ją zębami, pudłuje, 

chodzi na czworakach, wydając skomlące dźwięki. Wczołguje się pod łóżko, 
odnajduje czekoladę i wpycha sobie obiema rękami do ust.

 

        —

 Boże! Ci kretyni nie mają cienia wstydu! Be

nway wzywa sanitariusza, 

który siedzi na końcu sali, czytając tom dramatów J. M. Barriego.

 

        —

 Zabierz stąd tych kretynów. Są tylko ciężarem. Odstraszają turystów.

 

        —

 Co z nimi zrobić?

 

        —

 Skąd u licha mam wiedzieć? Jestem naukowcem, zajmuję się czystą 

nauką. Po prostu zabierz ich stąd. Nie mogę na nich patrzeć. Są ohydni.

 

        —

 Ale jak to załatwić?

 

        —

 Drogą służbową. Zatelefonuj do koordynatora okręgowego czy jak się 

teraz nazywa... co tydzień nowy tytuł. Wątpię, czy w ogóle i

stnieje. 

        Doktor Benway przystaje koło drzwi i ogląda się na mężczyznę z 

uszkodzeniem mózgu. 
        —

 Jedna z naszych porażek 

— mówi. —

 Cóż, wypadek przy pracy.

 

background image

 

 19 

        —

 Czy kiedykolwiek dochodzą do siebie?

 

        —

 Nigdy, ach, nigdy nie dochodzą

 do siebie! — nuci cicho Benway. — 

Następny oddział jest bardzo interesujący.

 

        Pacjenci stoją grupkami, rozmawiając i plując na podłogę. W powietrzu 
wisi szara mgiełka morfiny.

 

        —

 Widok, od którego serce rośnie 

— mówi Benway. — To narkomani 

c

zekający na dealera. Pół roku temu wszyscy byli schizofrenikami. Niektórzy 

spędzili wiele lat w łóżkach. Popatrz tylko na nich.

 

        W całej swojej praktyce nie widziałem nigdy narkomana będącego 
jednocześnie schizofrenikiem, a narkomani należą zwykle d

o typu 

schizoidalnego. Jak się chce kogoś wyleczyć, trzeba się dowiedzieć, kto jest 
zdrowy. Więc kto nie ma schizofrenii? Ćpuny. Nawiasem mówiąc, w Boliwii 
istnieje pewien górski obszar, gdzie nie występują psychozy. Chciałbym tam 
pojechać, nim mieszkańcy się zdegenerują: dokona tego nauka czytania i 
pisania, reklamy, telewizja, bary. Chętnie zbadałbym ich metabolizm: dieta, 
narkotyki, alkohol, seks i tak dalej. Kogo obchodzi, co myślą? Pewnie te same 

nonsensy co inni. 

        Dlaczego narkomani nie chorują na schizofrenię? Jeszcze nie wiem. 
Schizofrenik może ignorować głód i zagłodzić się na śmierć, jak się go nie 
karmi. Narkoman nie może ignorować głodu heroiny. Nałóg zmusza do kontaktów z 
ludźmi.

 

        Ale to tylko jeden punkt widzenia. Meskalina, LSD-6

, rozłożona 

adrenalina, harmalina wywołują zaburzenia podobne do schizofrenii, więc 
schizofrenia to prawdopodobnie psychoza metaboliczna. Schizofrenicy produkują 
własny narkotyk, mają w sobie dealera, można powiedzieć. (Zainteresowanych 
czytelników odsyłam

 do Dodatku). 

        W terminalnej schizofrenii tyłomózgowie ulega trwałemu zahamowaniu, a 
przodomózgowie prawie nie działa, gdyż przodomózgowie aktywizuje się w 
odpowiedzi na stymulację płynącą z tyłomózgowia.

 

        Morfina działa na tyłomózgowie podobnie jak schizofrenia. (Proszę 
zwrócić uwagę na podobieństwo między objawami głodu a odurzeniem yage czy LSD

-

6). Ostatecznym skutkiem zażywania morfiny, a zwłaszcza dużych dawek heroiny 
jest trwałe zahamowanie tyłomózgowia i stan podobny do terminalnej 

schi

zofrenii: całkowity zanik uczuć, autyzm, otępienie. Narkoman może osiem 

godzin gapić się w ścianę. Jest świadomy otoczenia, ale nie budzi ono w nim 
żadnych emocji ani w ogóle go nie interesuje. Przypominanie sobie okresu 
ciężkiej narkomanii jest jak odtwarzanie wstecz taśmy magnetofonowej z zapisem 
wydarzeń doświadczanych jedynie przez przodomózgowie. Prozaiczne konstatacje 
faktów. “Poszedłem do sklepu i kupiłem kilo cukru. Wróciłem do domu i zjadłem 
pół pudełka. Strzeliłem sobie dwieście miligramów". W owy

ch wspomnieniach 

uderza zupełny brak nostalgii. Jednakże kiedy tylko zmniejszają się dawki 
morfiny, w organizmie pojawia się substancja stymulująca.

 

        Jeśli przyjemność to rozładowanie napięcia, morfina rozładowuje 
napięcie związane z życiem. Odłącza podwzgórze, ośrodek energii psychicznej i 

libido. 

        Niektórzy z moich uczonych kolegów (bezimienne dupki) sugerują, że 
morfina stymuluje bezpośrednio ośrodek orgazmu w mózgu. Sądzę, że w istocie 
rzeczy zaburza cykl polegający na narastaniu i rozładowywaniu napięcia. Ćpun 
nie potrzebuje orgazmu. Narkoman nie odczuwa nudy, świadczącej zawsze o nie 
rozładowanym napięciu. Może się gapić przez osiem godzin na własny but. Jedyną 
rzeczą, która podrywa go do działania, jest głód narkotyczny.

 

        Na dalek

im krańcu sali sanitariusz unosi metalową żaluzję i chrząka 

jak wieprz. Narkomani biegną w jego stronę, śliniąc się i mlaskając.

 

        —

 Mądry facet 

— mówi Benway. —

 Żadnego szacunku dla godności ludzkiej. 

Teraz pokażę panu oddział dla lekkich zboczeńców

 i kryminalistów. Tak, 

kryminaliści są u nas uznawani za zboczeńców. Nie walczą z prawami Freelandii. 
Chcą po prostu obejść kilka paragrafów. Odrażające, lecz niezbyt groźne. 

background image

 

 20 

Korytarzem prosto... Ominiemy oddziały dwadzieścia trzy, osiemdziesiąt sześć, 
pięćdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt siedem... oraz laboratorium.

 

        —

 Czy homoseksualiści są również uznawani za zboczeńców?

 

        —

 Nie. Proszę pamiętać o Archipelagu Bismarcka. Nie ma tam jawnego 

homoseksualizmu. Dobrze funkcjonujące państwo polic

yjne nie potrzebuje 

policji. Homoseksualizm po prostu nie przychodzi nikomu do głowy... W 
matriarchacie homoseksualizm to przestępstwo polityczne. Żadna społeczność nie 
toleruje otwartego odrzucenia swoich podstawowych praw. Nie żyjemy w 

matriarchacie, inszallah. Zna pan eksperymenty ze szczurami, które poddawano 

elektrowstrząsom i oblewano zimną wodą, gdy zbliżały się do samic? Wszystkie 
stały się pedałami. Właśnie taka jest etiologia homoseksualizmu. Kiedy 
pracowałem krótko jako psychoanalityk, jeden z pacjentów zaczął szaleć z 
miotaczem płomieni, dwóch popełniło samobójstwa, a jeden zdechł na kozetce jak 
szczur tropikalny (szczury tropikalne zdychają, gdy nagle znajdą się w 
sytuacji bez wyjścia). Rodzina zaczęła się mnie czepiać, a ja powiadam: “Cóż, 

wypa

dek przy pracy. Wynieście stąd tego sztywniaka. Źle działa na moich żywych 

pacjentów". Zauważyłem, że wszyscy pacjenci homoseksualiści objawiają silne 
podświadome ciągotki heteroseksualne, a wszyscy pacjenci heteroseksualni 
podświadome ciągotki homoseksualne. Kręci się od tego w głowie, nie?

 

        — I co z tego wynika? 
        —

 Wynika? Nic. To po prostu luźne spostrzeżenie. Jemy lunch w 

gabinecie Benwaya, gdy nagle dzwoni telefon. 
        — Co takiego?... Potworne! Fantastyczne!... Kontynuujcie i czekajcie. 

Odkłada słuchawkę.

 

        —

 Natychmiast przyjmuję posadę w Islam S.A. Zdaje się, że komputer 

oszalał, grając w sześciowymiarowe szachy z technikiem, i uwolnił wszystkich 
pacjentów. Musimy się wycofać na dach. Wygląda na to, że czeka nas ewakuacja 

helikopterem. 
         

        Z dachu Ośrodka Warunkowania rozciąga się straszliwy widok. Przed 
kawiarniami stoją pacjenci z nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu, nici śliny 
wiszą im na podbródkach, w brzuchach burczy; inni ejakulują na widok kobiet. 

Latahowie z

 małpim uporem naśladują przechodniów. Narkomani splądrowali apteki 

i szprycują się na każdym rogu... W parku w malowniczych pozach stoją 
katatonicy... Ulicami biegają pobudzeni schizofrenicy, wydając 
nieartykułowane, nieludzkie okrzyki. Grupa częściowo uw

arunkowanych pacjentów 

otoczyła wycieczkę złożoną z homoseksualistów: na twarzach pacjentów błąkają 
się odrażające, dwuznaczne uśmiechy.

 

        — Czego chcecie? —

 warczy jeden z pedałów.

 

        —

 Zrozumieć was.

 

        Grupa wyjących simopatów huśta się na żyrandolach, balkonach i 
gałęziach drzew, srając i sikając na przechodniów. (Simopata 

 zapomniałem 

fachowej nazwy choroby —

 to osoba przekonana, że jest małpą. Szczególnie 

często zdarza się to poborowym, ale przechodzi im, gdy tylko wyjdą z wojska). 

Po

 ulicach biegają furiaci, szablami ucinając ludziom głowy; na ich 

nieobecnych twarzach igra rozmarzony uśmiech... Maniacy seksualni trzymają się 
za penisy i krzykiem błagają turystów o pomoc... Arabscy demonstranci 
wrzeszczą i wyją, kastrując, patrosząc, ciskając butelki z benzyną... Chłopcy 
robią taneczne striptizy z jelitami, kobiety wpychają w siebie ucięte 
genitalia, rzucają się na wybranych mężczyzn... Fanatycy religijni przemawiają 
do tłumu z helikopterów, ciskając w dół deszcz kamiennych tablic zapis

anych 

bezsensownymi przesłaniami... Ludzie przebrani za lamparty rozdzierają innych 
na strzępy stalowymi szponami, rycząc i chrząkając... Członkowie Towarzystwa 
Kanibalistycznego Kwakiutlów odgryzają nosy i uszy...

 

        Koprofag prosi o talerz, sra na niego, zjada gówno i krzyczy: “Mniam-
mniam! Pycha!" 

background image

 

 21 

        Batalion rozszalałych nudziarzy włóczy się po ulicach i foyer 

hotelowych w poszukiwaniu ofiar. Intelektualny awangardzista (“Jedynymi 

tekstami godnymi uwagi są czasopisma naukowe") dał komuś zastrz

yk z 

bulbokapniny i ma zamiar przeczytać mu artykuł na temat wykorzystania 
neohemoglobiny w leczeniu granulomy rozsianej. (Artykuł to oczywiście bełkot, 
który spreparował i wydrukował).

 

        Jego pierwsze słowa: “Jestem waszym autorytetem, do czego pred

ysponuje 

mnie inteligencja". Złowieszcze słowa, mój chłopcze... Kiedy je usłyszysz, 

natychmiast uciekaj. 

        Anglik z kolonii, wspomagany przez pięciu młodych policjantów, więzi 
kogoś w barze klubu: “Zna pan Mozambik?" 

 pyta i rozpoczyna nie kończącą się 

opowieść o swojej jej malarii. “Więc lekarz powiedział mi tak: «Mogę panu 
doradzić tylko jedno: wyjechać stąd. Inaczej 

 pochowam pana». Prowadził 

również przedsiębiorstwo pogrzebowe. Dorabiał trochę na boku, od czasu do 
czasu grzebiąc któregoś ze swoich pacjentów". Po trzecim dżinie przerzuca się 
na dyzenterię. “Zdumiewająca biegunka. Jasnożółta, o zmiennej konsystencji".

 

        Podróżnik w korkowym hełmie trafił kogoś z dmuchawki. Ciernie, którymi 
strzela, są zatrute kurarą. Robi ofierze sztuczne oddychanie. (Kurarą 
paraliżuje płuca. Nie ma innego działania toksycznego i ściśle biorąc nie jest 
trucizną. Jeśli zastosuje się sztuczne oddychanie, ofiara nie umrze. Kurarą 
jest błyskawicznie wydalana przez nerki).

 

        —

 Był to rok zarazy bydlęcej, gdy wszystko wymarło, nawet hieny... 

Zostałem sam na pustkowiu, zupełnie bez towaru. Kiedy zrzucono mi go na 
spadochronie, czułem niewysłowioną wdzięczność... Jeszcze nigdy nikomu tego 
nie opowiadałem...

 

        Jego głos odbija się echem w ogromnym pustym foy

er hotelowym. Secesja: 

czerwony aksamit, plastikowe palmy, złocenia i rzeźby.

 

        —

 Jako jedyny biały zostałem przyjęty do osławionego Stowarzyszenia 

Aguti i uczestniczyłem w jego straszliwych obrzędach. Członkowie 
Stowarzyszenia Aguti wyszli na ulicę, by odbyć rytuał Chimu. (Peruwiańscy 
Indianie Chimu oddawali się chętnie pederastii i urządzali krwawe walki z 
maczugami, kończące się niekiedy kilkuset ofiarami śmiertelnymi). Młodzież, 
szydząc z siebie i okładając się nawzajem maczugami, wymaszerowuje na

 pole. 

Zaczyna się bitwa.

 

        Drogi czytelniku, ohyda tego widoku nie da się opisać! Kim jest ten 
skulony sikający tchórz, złośliwy niczym mandryl, stale zmieniający panów? Kto 
sra na pokonanego przeciwnika, który konając zjada gówno i krzyczy z rozkos

zy? 

Kto wiesza biernego homoseksualistę i łapie jego spermę ustami niczym wściekły 
pies? Łagodny czytelniku, chętnie bym ci tego oszczędził, ale moje pióro jest 
obdarzone własną wolą. O Chryste, co za widok! Czy język lub pióro może opisać 
te bezeceństwa? Bestialski młody chuligan wyłupił swojemu koledze oko i 
pieprzy go w mózg. “Ma uwiąd mózgu i jest suchy jak cipa starej baby".

 

        —

 Pieprzę tę starą cipę, jak w krzyżówce, co mi wynika, jak mi wynika? 

Już, mój stary, czy jeszcze nie? Nie mogę cię wypieprzyć, Jack, bo zostaniesz 
niedługo moim ojcem i lepiej by ci było poderżnąć gardło i wypieprzyć moją 
matkę, niż wypieprzyć ojca albo vice versa, mutatis mutandis i podciąć gardło 
matce, świętej cipie, choć to najlepszy sposób, żeby zamknąć jej gębę. Chod

zi 

o to, że gość nie wie, że ma dać dupy “wielkiemu białemu tatusiowi" czy 
przelecieć staruchę. Dajcie mi dwie cipy i stalowego fiuta, trzymajcie swoje 
brudne paluchy z dala od mojego słodkiego tyłka. Czy myślicie, że jestem 
pawianem, uchodźcą z Gibraltaru? Mężczyznę i kobietę wykastrował. Kto nie 
rozróżnia płci? Poderżnę ci gardło, ty biały skurwysynu. Stań otwarcie jak mój 
wnuk i spotkaj się ze swoją nie narodzoną matką w wątpliwej walce. Zamęt 
spieprzy mu arcydzieło. Poderżnąłem dozorcy gardło całkiem przez pomyłkę, był 
takim paskudnym starym fiutem. W pierdlu wszystkie fiuty są takie same.

 

        Wróćmy na pole poległych. Młodzieniec odbywa stosunek płciowy z 
kolegą, a tymczasem kolejny młodzieniec kastruje pierwszego, jednakże natura 

background image

 

 22 

nie znosi próżni i drugi młodzieniec ejakuluje do Czarnej Laguny, gdzie 
niecierpliwe piranie rozrywają na strzępy jeszcze nie narodzone dziecko, 

którego narodziny —

 w świetle pewnych dobrze udokumentowanych faktów 

 są mało 

prawdopodobne. 
        Kolejny nudziarz nosi waliz

kę pełną nagród i medali, pucharów i 

proporczyków: 
        —

 Zdobyłem tę nagrodę w konkursie na najzmyślniejsze akcesorium 

seksualne. Było to w Jokohamie. (Trzymajcie go, jest w desperacji!) Cesarz 
wręczył mi nagrodę osobiście i miał łzy w oczach, a pozost

ali uczestnicy 

ceremonii wykastrowali się nożami do harakiri. Ten proporczyk wygrałem podczas 
konkursu na największego podleca podczas mityngu Anonimowych Ćpunów w 

Teheranie. 
        —

 Zastrzelił fagasa mojej żony kamieniem nerkowym wielkim jak brylant 

Hop

e. Daję jej pół tabletki Yagantiny i mówię: “Nie spodziewaj się zbyt 

wielkiej ulgi..." “Zamknij się już... Chcę się rozkoszować lekarstwem".

 

        —

 Ukradł kulkę opium z tyłka mojej babki. Hipochondryk łapie 

przechodnia na lasso, zakłada mu kaftan bezpieczeństwa i zaczyna gadać o 

swoich wrzodach: 
        —

 Paskudna, cuchnąca ropa... Poczekaj, aż zobaczysz. Rozbiera się, 

pokazuje blizny pooperacyjne i chwyta palec opierającej się ofiary:

 

        —

 Czujesz w moim kroczu tę opuchliznę? Cierpię na limfogranulomę... A 

teraz chcę, żebyś dokonał palpacji moich hemoroidów.

 

        Mowa o limfogranulomie, zwanej “bubą", wirusowej chorobie wenerycznej 
pospolitej w Etiopii. “Nie bez kozery nazywają nas brudnymi Etiopczykami" 

— 

śmieje się etiopski najemnik, jadowity jak królewska kobra, uprawiający 
stosunek pederastyczny z faraonem. Starożytne papirusy egipskie zawsze 
nazywają ich brudnymi Etiopczykami.

 

        Zaczęło się w Addis Abebie, ale mamy dwudziesty wiek i globalną 
wioskę. Buby puchną w Szanghaju i na Bahamach

, w Nowym Orleanie i Helsinkach, 

w Seattle i w Kapsztadzie. Ale nie masz jak ojczyzna i choroba wyraźnie 
upodobała sobie Murzynów, co jest świetnym argumentem dla rasistów. Ale 
podobno czarownicy Mau Mau z kultów voodoo szykują już specjalną chorobę 

wenery

czną dla białych. Zresztą biali wcale nie są odporni: pięciu marynarzy 

brytyjskich zaraziło się w Zanzibarze, a w okręgu Dead Coon w stanie Arkansas 

(“Najczarniejsza ziemia, najbielsi ludzie w USA — czarnuchu, niech nie padnie 

tu na ciebie promień słońca") koroner dostał buby z przodu i z tyłu. Kiedy 
choroba wyszła na jaw, czujni sąsiedzi spalili go żywcem w wychodku. 
“Posłuchaj, Ciem, myśl o sobie jak o krowie z pryszczycą albo kogucie chorym 
na zarazę". “Nie podchodźcie za blisko, chłopcy. Jego jelita mogą wybuchnąć w 
ogniu". Jednym słowem, bakterie buby przenoszą się łatwo z miejsca na miejsce, 
w odróżnieniu od pewnych nieszczęśliwych wirusów, trawiących bezczynnie czas w 
brzuchu kleszcza albo w ślinie zdychającego szakala, który wyje do księżyca na 

pusty

ni. Po infekcji pierwotnej choroba atakuje gruczoły chłonne krocza, które 

puchną i pękają, po czym przez miesiące i lata sączy się z nich cuchnąca 
wydzielina złożona z krwi, ropy i limfy. Częstym powikłaniem jest 
słoniowacizna genitaliów; odnotowano również przypadki gangreny, w której 
zalecano amputację pacjenta od pasa w dół. U kobiet dochodzi zazwyczaj do 
infekcji wtórnej odbytu. Mężczyźni uprawiający bierne stosunki pederastyczne z 
zainfekowanymi partnerami pawianami mogą także się zarazić. Po początkow

ej 

opuchliźnie i wycieku ropnym 

 mogą one pozostać nie zauważone 

 rozwija się 

zwężenie odbytu wymagające interwencji chirurgicznej, chyba że nieszczęsny 
pacjent pierdzi i sra przez usta, co prowadzi do zgniłego oddechu i 
niepopularności wśród wszystkich egzemplarzy homo sapiens, niezależnie od 
płci, wieku i stanu. Pewnego ślepego pedała opuścił nawet jego pies 
przewodnik. Do niedawna nie było żadnej skutecznej metody leczenia. “Leczenie 

objawowe" —

 w żargonie lekarskim oznacza to, że choroba jest nieulecz

alna. 

Obecnie w wielu przypadkach uzyskuje się poprawę po zastosowaniu końskich 

background image

 

 23 

dawek aureomycyny, teramycyny i innych antybiotyków. Mimo to znaczny odsetek 

chorych jest oporny na wszelkie kuracje... A więc, chłopcy, gdy czujecie na 
jajach czyjś gorący język, który wnika wam do tyłka jak płomień palnika 

acetylenowego —

 wedle słów I. B. Watsona: “Myślcie!" Przestańcie dyszeć i 

dokonajcie palpacji, a jeśli wyczujecie bubę, otoczcie się murem chłodu i 
powiedzcie lodowatym tonem: “Myślisz, że chcę się zarazić twoją okropną 
chorobą?! Bynajmniej!"

 

        Chuligańscy fanatycy rock and rolla szturmują ulice wielkich miast. 
Wpadają do Luwru i oblewają kwasem twarz Mony Lizy. Otwierają ogrody 
zoologiczne, domy wariatów, więzienia, przebijają młotami pneumatycznymi ru

ry 

wodociągowe, rąbią podłogi w toaletach samolotów pasażerskich, strzelają do 
latarni morskich, podpiłowują liny wind, aż zostaje tylko cienki drucik, 
zamieniają wodociągi z kanalizacją, wrzucają do basenów rekiny, płaszczki, 
węgorze elektryczne i candiru (candiru to niewielka rybka o grubości sześciu 
milimetrów i długości pięciu centymetrów, zamieszkująca niektóre rzeki w 
Amazonii; wbija się ona w penis, odbytnicę albo babską cipę faute de mieux i 
więźnie tam dzięki kolczastym skrzelom, choć nie wiadomo, 

w jakim celu, bo 

nikt jeszcze się nie odważył zbadać cyklu życiowego candiru in situ), w 
marynarskich strojach zatapiają “Queen Mary" w Zatoce Nowojorskiej, porywają 
samoloty i autokary, wpadają w białych kitlach do szpitali z piłami, toporami 

i skalpelami

 metrowej długości, odłączają chorym respiratory i naśladują ich 

duszenie się, tarzając się po podłodze z oczami w słup, robią zastrzyki 
pompkami od rowerów, odłączają sztuczne nerki, przepiłowują kobietę na pół 
ogromną piłą, wpędzają do gmachu giełdy ogromne stado świń, srają na podłogę 
ONZ i podcierają się traktatami, paktami, sojuszami, samolotami, samochodami, 
konno, na wielbłądach, słomach, traktorach, rowerach i walcach parowych, 
pieszo, na nartach, sankach, o kulach i na szczudłach turyści szturmują 
granice, żądając azylu politycznego z powodu “potwornych warunków panujących 
we Freelandii", a Izba Handlowa na próżno usiłuje zdusić sprawę w zarodku: 
“Spokojnie. To tylko kilku szaleńców, którzy się wyrwali z szalonego kraju".

 

         
 
         
      JOSELITO 
         

        Joselito, pisujący kiepskie wiersze o tematyce społecznej, zaczyna 
kaszleć. Niemiecki lekarz zbadał chłopca, dotykając jego żeber smukłymi, 
delikatnymi palcami. Lekarz był także skrzypkiem, matematykiem, mistrzem 

szachowym i doktore

m prawa międzynarodowego z prawem występowania w toaletach 

Hagi. Obrzucił brązową pierś Joselito twardym, nieobecnym wzrokiem. Popatrzył 
na Carla i uśmiechnął się 

 porozumiewawczy uśmiech wykształconego mężczyzny 

— 

po czym uniósł brwi, mówiąc bez słów: To głupi chłop, więc ukryjmy to przed 
nim, bo inaczej zesra się ze strachu. Koch, paskudne słowo, prawda?

 

        — Catarro de los pulmones —

 rzekł na głos.

 

        Carl rozmawiał z doktorem przed domem, w wąskim krużganku. Deszcz 
padający na ulicę ochlapywał mu nogi, a w oczach doktora odbijały się schody, 
ganki, murawy, podjazdy, korytarze i ulice świata... duszne niemieckie alkowy, 
regały do sufitu, złowróżbna woń uremii sącząca się spod drzwi, podmiejskie 
trawniki przy dźwiękach zraszacza w spokojnej dżungli pod cichymi skrzydłami 
moskitów. (Uwaga: To nie figura retoryczna. Moskity są rzeczywiście ciche). 

Dyskretne sanatorium w Kensington, puszyste dywany, fotel obity brokatem i 

filiżanka herbaty, nowoczesny szwedzki salon z hiacyntami w żółtej czarze, a 

n

a zewnątrz porcelanowo błękitne północne niebo i płynące obłoki pod kiepską 

akwarelą umierającego studenta medycyny.

 

        — Chyba schnaps, Frau Underschnitt. 
        

Doktor rozmawiał przez telefon, patrząc na szachownicę.

 

background image

 

 24 

        —

 Dość poważne zmiany..

. nawet bez badania fluoroskopowego. — Podnosi 

skoczka, a następnie odstawia go z namysłem na to samo miejsce. 

— Tak... oba 

płuca... bez cienia wątpliwości. 

 Odkłada słuchawkę i zwraca się w stronę 

Carla. —

 Zauważyłem, że zdumiewająco szybko goją im się r

any i rzadko dochodzi 

do zakażenia. Nasza domena to płuca: zapalenie i oczywiście nasz stary wierny 

przyjaciel. —

 Doktor chwyta Carla za fiuta, podskakuje śmiejąc się ochrypłym 

chłopskim śmiechem i ciągnie gładko w swojej dziwnie pozbawionej akcentu, 

bezci

elesnej angielszczyźnie: 

 Nasz stary przyjaciel prątek Kocha. 

— Trzaska 

obcasami i kłania się. 

 Inaczej chłopi mnożyliby się jak króliki, nie? 

— 

Chichoce jak hiena, zbliżając twarz do twarzy Carla, który cofa się ku szarej 
ścianie deszczu.

 

        — Jest

 jakieś miejsce, gdzie można by go wyleczyć?

 

        —

 Zdaje się, że w stolicy okręgu jest sanatorium. 

 Doktor przeciąga 

lubieżnie słowa. 

 Napiszę panu adres.

 

        — Chemioterapia? 

        Głos Carla brzmi głucho i ciężko w wilgotnym powietrzu.

 

        —

 Kto wie? To głupi chłop, a najgorsi są ci, co liznęli trochę nauki. 

Nie powinno im się pozwalać uczyć się czytać, a także uczyć się mówić. Nie ma 
potrzeby zabraniać im myślenia: zadbała o to sama Natura.

 

        Oto adres —

 szepce doktor, nie otwierają

c ust. 

        Upuszcza na dłoń Carla papierową kulkę. Jego palce, lśniące od brudu, 
dotykają rękawa gościa.

 

        —

 Jest jeszcze kwestia mojego honorarium. Carl wsuwa mu złożony 

banknot... i doktor rozpływa się w szarym zmierzchu, niechlujnym i lękliwym

 

jak stary ćpun. Carl spotkał się z Joselito w wielkim, czystym, jasno 
oświetlonym pokoju, z osobną łazienką i cementowym balkonem. W chłodnym, 
pustym pokoju nie ma o czym rozmawiać: hiacynty wodne rosnące w żółtej czarze, 
porcelanowo błękitne niebo, płynące obłoki, strach zapalający się i gasnący w 
oczach. Kiedy się uśmiechał, strach odlatywał strzępami jasności, krył się w 
wysokich chłodnych rogach pokoju. Co mogłem powiedzieć, czując wokół śmierć, 
widząc ulotne obrazy pojawiające się przed zaśnięciem?

 

        —

 Wyślą mnie jutro do nowego sanatorium. Przyjedź mnie odwiedzić. Będę 

tam sam. 

        Rozkaszlał się i zażył tabletkę kodeiny.

 

        —

 Wiem, doktorze, to znaczy, dowiedziałem się, czytałem i słyszałem 

— 

nie jestem fachowcem ani go nie udaję 

 że leczenie sanatoryjne w dużej mierze 

zastąpiono, a przynajmniej uzupełniono chemioterapią. Czy wyrażam się ściśle? 
Proszę mi powiedzieć z całą otwartością, jak człowiek człowiekowi, jakie jest 
pańskie zdanie o zaletach i wadach leczenia sanatoryjnego i chem

ioterapii? Czy 

jest pan zwolennikiem którejś z owych metod?

 

        Brązowa indiańska twarz lekarza jest beznamiętna jak twarz dealera.

 

        —

 Pełna nowoczesność, jak pan widzi. 

 Wyciąga siną dłoń, świadczącą o 

chorobie układu krążenia. 

 Łazienka... bieżąca woda... kwiaty... wszystko. 

— 

Kończy z triumfalnym uśmiechem: 

 Napiszę panu list.

 

        — List? Do sanatorium? 

        Doktor mówi z krainy czarnych skał i wielkich fosforyzujących 

brunatnych lagun. 
        — Umeblowanie... nowoczesne i wygodne. 

Naturalnie też pan tak uważa.

 

        Carl nie zauważył sanatorium, zamaskowanego fałszywą fasadą z zielonej 
sztukaterii. Na szczycie widać skomplikowany neon, martwy i złowieszczy na tle 
nieba, czekający na zmrok. Sanatorium wzniesiono na wielkim wapienny

m wzgórzu 

porośniętym drzewami owocowymi i winoroślą. W powietrzu czuć było ciężką woń 

kwiatów. 

        Commandante siedział przy długim stole pod ścianą winorośli. Nie robił 
absolutnie nic. Wziął od Carla list i przeczytał go, poruszając bezgłośnie 

wargam

i. Nadział list na gwóźdź nad ustępem i zaczął pisać w księdze pełnej 

liczb. Pisał i pisał.

 

background image

 

 25 

        W głowie Carla eksplodowały cicho ułamki obrazów. Nagle ujrzał samego 
siebie siedzącego w jadalni. Przedawkowanie heroiny. Potrząsnęła nim 

gospodyni, która 

podsuwała mu pod nos filiżankę gorącej kawy.

 

        Przed domem handluje stary ćpun przebrany za świętego Mikołaja.

 

        —

 Walczcie z gruźlicą, chłopcy! 

 szepce bezcielesnym głosem 

narkomana. Chór Armii Zbawienia złożony z homoseksualistycznych trener

ów 

piłkarskich śpiewa: “In the Sweet Bye and Bye".

 

        Carl wraca na ziemię: wizja urywa się.

 

        —

 Oczywiście mógłbym go przekupić.

 

        

Commandante stuka w stół palcem i nuci “Corning Through the Rye". 

Daleko, później blisko, niczym syrena prz

eciw-

mgielna na ułamek sekundy przed 

straszliwym zderzeniem. 

        Carl wyciąga z kieszeni banknot... Commandante stoi koło ogromnej 
ściany szafek i skrytek. Patrzy na Carla chorymi, umierającymi oczyma, w 
których odbija się twarz śmierci. Wciąż czuć zap

ach kwiatów, a banknot wystaje 

do połowy z kieszeni. Carlowi robi się nagle słabo, wstrzymuje oddech, zastyga 
mu krew w żyłach. Jest w wielkim stożku lecącym spiralą w dół ku czarnej 
otchłani.

 

        — Chemioterapia? 

        Krzyk wydobywający się z jego ciała płynie przez puste szatnie i 
koszary, stęchłe hotele w uzdrowiskach, widmowe, rozkasłane korytarze 
sanatoriów przeciwgruźliczych, mruczące, szare domy dla starców, wielkie, 
zakurzone magazyny, zrujnowane portyki i brudne arabeski, żelazne pisuary 

prz

eżarte przez mocz miliona krasnoludków, opuszczone, zarośnięte zielskiem 

wychodki z zapachem rozkładających się gówien, melancholijny drewniany fallus 
na grobie umierającego narodu, rozlewiska brunatnej rzeki z dryfującymi 
drzewami. W gałęziach kryją się zielone węże, smutnookie lemury obserwują 
brzeg, a w powietrzu słychać szelest sępich skrzydeł. Na drodze leżą podarte 

prezerwatywy i puste pojemniki po heroinie. 
        — Moje meble. 

        Twarz Commandante płonie niczym stopiony metal. Jego oczy gasną.

 W 

pokoju czuć powiew ozonu.

 

        — Wszystko nowoczesne, znakomite... 

        Kiwa idiotycznie głową i z ust cieknie mu ślina. O nogawkę spodni 
Carla ociera się żółty kocur i wybiega na betonowy balkon. Po niebie płyną 
obłoki.

 

        —

 Mógłbym wycofać swój depozyt. Otworzyć gdzieś niewielki interes. 

Kiwa głową i uśmiecha się jak nakręcana zabawka.

 

        — Joselito!!! 

        Chłopcy unoszą głowy znad gry w kulki, znad kapsli i świecidełek, a 
imię odbija się echem po ulicy i powoli cichnie.

 

        — Joselito!... Paco!... Pepel. Enrique!... 

        W ciepłym nocnym powietrzu rozlegają się melancholijne chłopięce 
okrzyki. Neon porusza się niczym drapieżnik i wybucha błękitnym płomieniem.

 

         
 
         

      CZARNE MIĘSO

 

         
        —

 Jesteśmy k

umplami, co? 

        Młody pucybut uśmiechnął się uwodzicielsko i spojrzał Żeglarzowi 
prosto w oczy, oczy martwe, podwodne, pozbawione ciepła, żądzy, nienawiści czy 
innych emocji, jakich chłopiec sam doświadczył albo widział u znajomych ludzi, 

oczy zimne i

 napięte, bezosobowe i drapieżne.

 

        Żeglarz pochylił się i dotknął palcem przedramienia chłopca.

 

        —

 Gdybym miał takie żyły, synu, nieźle bym się zabawił! 

 odezwał się 

martwym szeptem narkomana. 

background image

 

 26 

        Roześmiał się czarnym owadzim śmiechem, który zdawał się służyć 
orientacji w przestrzeni niczym pisk nietoperza. Zaśmiał się trzy razy. Umilkł 
i znieruchomiał, wsłuchując się w siebie. Jego anteny radarowe odebrały niemy 
sygnał maku. Wygładziły mu się zmarszczki na twarzy: żółtej, woskowej, ze 

s

terczącymi kośćmi policzkowymi. Odczekał pół papierosa. Potrafił czekać. Ale 

w jego oczach płonął odrażający suchy głód. Odwrócił powoli głowę w stronę 
mężczyzny, który wszedł przed chwilą do kawiarni. Gruby siedział przy stoliku, 
omiatając salę pustym wzrokiem kameleona. Spojrzawszy na Żeglarza skinął 
leciutko głową. Mógł to zauważyć tylko głodny ćpun.

 

        Żeglarz wręczył chłopcu monetę. Podszedł chwiejnie do stolika Grubego 
i usiadł. Długo milczeli. Kawiarnia znajdowała się w kamiennej rampie na dnie 
głębokiego wąwozu z białych cegieł. Wokół majaczyły twarze Miasta, nieme jak 
ryby, splamione ohydnymi nałogami i owadzimi żądzami. Oświetlona kawiarnia 
była dzwonem nurkowym z przerwaną liną, osiadłym w czarnej głębi oceanu.

 

        Żeglarz polerował sobie

 paznokcie na klapach kraciastej marynarki i 

pogwizdywał przez lśniące żółte zęby.

 

        Kiedy się poruszał, jego odzież wydzielała zgniły odór, stęchłą woń 
pustej szatni. Patrzył na swoje paznokcie z fosforyczną intensywnością.

 

        —

 W porządku, Gruby. Mogę dostarczyć dwadzieścia. Naturalnie 

potrzebuję zaliczki.

 

        — Z góry? 
        —

 Nie noszę w kieszeni dwudziestu jajek. Zwykły rosół w galarecie. 

Wystarczy potrząsnąć. 

 Żeglarz patrzył na swoje paznokcie, jakby studiował 

mapę. 

 Wiesz, że zaws

ze wszystko gra. 

        —

 Załatw trzydzieści. Jutro o tej porze dostaniesz dziesięć tubek 

zaliczki. 
        —

 Potrzebuję jednej teraz, Gruby.

 

        —

 Idź na spacer, to ją dostaniesz.

 

        Żeglarz popłynął w stronę placu. Ulicznik zakrył mu twarz gazetą i 
podał pióro. Żeglarz kroczył dalej. Wyciągnął pióro i złamał w grubych 
różowych palcach. Wyciągnął ołowianą tubkę i odciął koniec niewielkim 
nożykiem. Z tubki wypłynęła czarna mgła i zawisła w powietrzu niczym gotujące 
się futro. Twarz Żeglarza rozmyła się. Jego falujące wargi popłynęły do przodu 
i ssały czarny dym, drżąc z naddźwiękowej rozkoszy, po czym eksplodowały 
falami czerni i różu. Twarz staje się z powrotem nieznośnie ostra i wyraźna; 
płonie w niej żółte piętno morfiny: rozdzierający krzyk miliona ćpunów.

 

        —

 Starczy na miesiąc 

 zdecydował, spojrzawszy w niewidzialne lustro.

 

        Ulice Miasta biegną w dół w głębokich wąwozach w stronę ogromnego, 
mrocznego placu w kształcie nerki. W murach znajdują się otwory prowadzące do 
mieszkań i k

awiarni —

 niektóre sięgają zaledwie kilka metrów w głąb, inne to 

istne labirynty sal i korytarzy. 

        Na wszystkich poziomach krzyżują się mosty, kładki, kolejki linowe. 
Przechodniów potrącają w milczeniu młodzi katatonicy, przebrani w kobiece 

suknie u

szyte z worków i zbutwiałych szmat, z twarzami umalowanymi jaskrawo i 

wulgarnie, by ukryć ślady bicza i arabeski otwartych, ropiejących blizn.

 

        Dealerzy Czarnego Mięsa, czyli gigantycznych stonóg morskich 
dochodzących do dwóch metrów długości i łowionych wśród czarnych kamieni na 
dnie fosforycznych brunatnych lagun, sprzedają sparaliżowane skorupiaki w 
zakamuflowanych zakątkach placu, widocznych jedynie dla zjadaczy mięsa.

 

        Osobnicy o rzadkich, niewyobrażalnych zawodach, gwarzący po etrusku, 

n

arkomani uzależnieni od jeszcze nie zsyntetyzowanych narkotyków, 

czarnorynkowi handlarze z okresu trzeciej wojny światowej, poborcy podatków od 
wrażliwości telepatycznej, osteopaci ducha, detektywi prowadzący śledztwa w 
sprawie przestępstw ujawnionych przez ślepych paranoidalnych szachistów, 
doręczyciele fragmentarycznych nakazów aresztowania spisanych hebefreniczną 
stenografią i zawierających oskarżenia o niewyobrażalne okaleczenia ducha, 
urzędnicy nie istniejących jeszcze państw policyjnych, dealerzy rozk

osznych 

background image

 

 27 

snów i wspomnień wypróbowanych na wyczulonych komórkach głodu morfinowego i 
przehandlowanych za surowce woli, miłośnicy ciężkiego fluidu zapieczętowanego 
w przejrzystym bursztynie marzeń.

 

         

        Przy placu znajduje się Kawiarnia Spotkań, 

labirynt kuchni, 

restauracji, gabinetów sypialnych, niebezpiecznych żelaznych balkonów i 
suteren połączonych z podziemnymi łaźniami.

 

        Na stołkach barowych pokrytych białą satyną siedzą nadzy mugwumpowie i 
ssą przez alabastrowe słomki barwne, przejrzyste syropy. Mugwumpowie nie mają 
wątrób i żywią się wyłącznie cukrem. Wąskie, fioletowobłękitne wargi zakrywają 
dzioby z czarnej kości; są one ostre jak brzytwa i mugwumpowie często 
rozszarpują się wzajemnie w walce o klientów. Ich penisy wydzielają w sta

nie 

erekcji fluid, który wywołuje uzależnienie i przedłuża życie, spowalniając 
metabolizm. (Wszystkie środki przedłużające życie wywołują uzależnienie, tym 
silniejsze, im skuteczniej przedłużają życie). Osobnicy uzależnieni od fluidów 

mugwumpów to gady. Ki

lku z nich płynie nad krzesłami, poruszając giętkimi 

kośćmi obleczonymi w różową skórę. Za uszami mają wachlarze zielonych 
chrząstek porośniętych sterczącymi włoskami, którymi absorbują fluid. 
Wachlarze, poruszające się od czasu do czasu, jakby muskały je 

niewidzialne 

prądy powietrza, służą także do porozumiewania się, choć ich mowę rozumieją 

tylko gady. 
        Podczas Biennale Paniki, gdy Miasto szturmuje brutalna Policja Snów, 

mugwumpowie chronią się w najgłębszych zakamarkach murów i trwają całymi 

tygod

niami w letargu. Panuje wtedy szary terror, a gady biegają coraz szybciej 

i szybciej, przelatują obok siebie z prędkością naddźwiękową, a ich elastyczne 
czaszki wyginają się w czarnych wichrach owadziej męki.

 

        Policjanci snów zmieniają się w krople zgniłej ektoplazmy, które stary 
kaszlący i plujący ćpun zmiata o świcie do rynsztoka. Mugwump przybywa z 
alabastrowymi naczyniami fluidu i gady uspokajają się.

 

        Powietrze jest znów nieruchome i czyste jak gliceryna. 

        Żeglarz zauważył gada. Usiadł obok i zamówił zielony syrop. Gad miał 
małe, krągłe usta porośnięte brązową szczeciną i puste zielone oczy, prawie 
zasłonięte cienką membraną powiek. Obecność Żeglarza dotarła do niego dopiero 

po godzinie. 
        —

 Jest coś dla Grubego? 

 spytał Żeglarz, a jego oddech poruszył 

włoski na wachlarzu gada.

 

        Podniesienie trzech różowych przezroczystych palców porośniętych 
czarnym futrem zajęło gadowi dwie godziny.

 

        Kilku zjadaczy mięsa leżało wśród wymiocin, nie mając siły się 
poruszyć. (Czarne Mięso to rodzaj udoskonalonego sera, tak pysznego i 
wywołującego mdłości, że zjadacze jedzą, wymiotują, znów jedzą, dopóki nie 
opadną z sił).

 

        Do kawiarni wślizgnął się wymalowany młodzieniec i chwycił jeden z 
wielkich czarnych szponów wydzielających słodki, mdlący zapach.

 

         
 
      SZPITAL 
         

        Zapiski z detoksykacji. Paranoja wczesnego głodu... Wszechobecny 
smutek... Ciało martwe, ciastowate, bezbarwne.

 

        Koszmary głodowe. Kawiarnia z lustrami na ścianach. Pusto... Czekam

 na 

coś... W bocznych drzwiach pojawia się mężczyzna... Smukły, niski Arab ubrany 
w brązową dżelabę, z szarą brodą i szarą twarzą... Trzymam w ręku dzban 
wrzącego kwasu... Czując napad przemożnego głodu, chlustam mu nim w twarz...

 

        Wszyscy wyglądają

 jak narkomani... 

background image

 

 28 

        Krótki spacer w ogrodzie szpitala... Pod moją nieobecność ktoś używał 
moich nożyczek: są poplamione jakąś lepką rdzawą mazią... Niewątpliwie jakaś 
baba przycinała sobie podpaskę...

 

        Na schodach tłoczą się koszmarni Europejczycy, zatrzymują 
pielęgniarkę, gdy ja czekam na lekarstwo, wylewają szczyny do umywalki, w 
której się myję, siedzą godzinami w toalecie 

 prawdopodobnie szukają palcem 

brylantów schowanych w tyłku...

 

        W istocie rzeczy do sali obok wprowadził się cał

y klan 

Europejczyków... Jakaś staruszka czeka na operację, a jej córka kładzie się na 
łóżku obok, żeby stara rura miała dobrą opiekę. Dziwni goście, przypuszczalnie 
krewni... Jeden z nich nosi zamiast okularów lupy używane przez jubilerów do 

badania kamien

i... Chyba były szlifierz diamentów... człowiek, co zniszczył 

diament Throckmorton i wyleciał z pracy... Grupa jubilerów w białych 
fartuchach stoi, spoglądając z podziwem na mistrza... Najdrobniejszy błąd może 
spowodować zniszczenie kamienia i dlatego spro

wadzili eksperta specjalnie z 

Amsterdamu... Mistrz kołysze się, pijany w sztok, i ogromnym młotem 
pneumatycznym miażdży diament na proszek...

 

        Nie znam tych facetów... Dealerzy morfiny z Aleppo?... Dostawcy cieląt 

z Buenos Aires? Przemytnicy diamentów z Johannesburga?... Handlarze 
niewolników z Somalii? Co najmniej kooperanci... 

        Ciągłe sny o morfinie: szukam pola maku... Podejrzane typy w czarnych 
stetsonach kierują mnie do bliskowschodniej kawiarni... Jeden z kelnerów 
handluje jugosłowiański

m opium... 

        Kupuję działkę heroiny od malajskiej lesbijki w białym trenczu... 
Zaszywam się w tybetańskim dziale muzeum. Lesba usiłuje ukraść mi herę...

 

        Szukam miejsca, żeby się naćpać...

 

        Punkt krytyczny to nie wczesna faza ostrego gł

odu, tylko chwila, gdy 

organizm jest bliski uwolnienia się od morfiny... Koszmarna panika komórek, 
życie zawieszone między dwoma sposobami istnienia... Potrzeba morfiny nabiera 
wówczas wręcz halucynogennej siły: człowiek przypadkiem natyka się na 

narkotyki

... Spotykasz starego ćpuna, owrzodziałego sanitariusza, kruka 

handlującego receptami...

 

        Strażnik w mundurze z ludzkiej skóry: czarna kurtka z dziwacznymi 
guzikami ze spróchniałych żółtych zębów, elastyczna rdzawa koszula, spodnie w 

kolorze opaleni

zny nordyckiego nastolatka, sandały ze zgrubiałej skóry stóp 

malajskiego farmera, popielatobrązowa apaszka na szyi. (Kolor popielatobrązowy 
to szarość pod brązową skórą. Popielatobrązowi bywają Mulaci, jakby barwy się 
oddzieliły niczym oliwa od wody...)

 

  

      Strażnik to elegant, bo nie ma nic do roboty i przeznacza całą swoją 

gażę na odzież: przebiera się trzy razy dziennie przed ogromnym lustrem. Ma 
przystojną południowoamerykańską twarz z cienkim wąsikiem, małe czarne oczka, 

puste, pazerne, owadzie oczy bez powiek. 

        Kiedy docieram do granicy, strażnik wybiega z chaty z ramą lustra na 
szyi. Usiłuje ją zdjąć... Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by ktokolwiek 
przekroczył granicę... Zaniemówił... Otwiera usta, bezgłośnie poruszając 
językiem. Pusta młoda twarz i otwarte usta z drgającym językiem są 
niewiarygodnie ohydne. Strażnik unosi rękę. Całym jego ciałem wstrząsają 
drgawki. Podchodzę i odpinam łańcuch wiszący w poprzek drogi. Upada z 
metalicznym brzękiem na kocie łby. Przechodzę na drugą stronę. Strażnik stoi z 
tyłu we mgle, spoglądając za mną. Później wiesza łańcuch na dawnym miejscu, 
wraca do chaty i zaczyna się szarpać za wąsik.

 

        Przynoszą tak zwany lunch... Jajko ugotowane na twardo... Po zdjęciu 
skorupki ukazuje się coś, czego jeszcze nie widziałem... Małe, żółtobrązowe 
jajeczko, może złożone przez dziobaka. Prawie całe wnętrze pomarańczy 
wypełniała olbrzymia glista... Dostała się tam zaraz na początku... W Egipcie 
występuje czerw, który zagnieżdża się w nerce i rośnie do ogromnych rozmiar

ów. 

W końcu nerka staje się tylko skorupką otaczającą czerwia. Odważni smakosze 

background image

 

 29 

przedkładają czerwie nad wszelkie inne potrawy. Są ponoć niewiarygodnie 
smakowite... Na handlu czerwiami zbił fortunę koroner z Interzone znany jako 

Ahmed Patolog. 
        Napr

zeciwko mojego okna jest szkoła; podglądam chłopców przez lornetkę 

polową... Są tak blisko, że mam wrażenie, że mógłbym ich dotknąć... Noszą 
szorty... W chłodny wiosenny ranek widzę na ich nogach gęsią skórkę... Płynę 
przez lornetkę na drugą stronę ulicy, duch w porannym słońcu, rozdarty 
bezcielesnym pożądaniem.

 

        Czy opowiadałem wam kiedyś, jak ja i Marv zapłaciliśmy dwóm chłopcom 
arabskim sześćdziesiąt centów za pieprzenie się na naszych oczach?

 

        —

 Myślisz, że to zrobią? 

— pytam Marva. 

        —

 Chyba tak. Są głodni 

— odpowiada. 

        — Bardzo dobrze —

 mówię.

 

        Czuję się trochę jak lubieżny staruch, ale son cosas de la vida, jak 
powiedział Sobera de la Flor, gdy policjanci aresztowali go za to, że rozwalił 
pewną cipę, zawiózł jej trupa do Bar o Motel i przeleciał...

 

        —

 Nie chciała dawać 

 rzekł. 

 Miałem tego dość.

 

        (Sobera de la Flor był meksykańskim kryminalistą skazanym za kilka 

bezsensownych morderstw). 
         

        Ubikacja jest zamknięta od trzech godzin... Chyba zmienili ją na salę 
operacyjną...

 

        PIELĘGNIARKA: Nie czuję tętna, doktorze.

 

        DOKTOR BENWAY: Chyba blok serca... 

        PIELĘGNIARKA: Adrenalina, doktorze?

 

        DOKTOR BENWAY: Zużył ją nocny portier; ciągle się nią szprycuje. 
(Rozgląda się i bierze gumową przepychaczkę do zlewów... Zbliża się do 
pacjentki..) Proszę otworzyć klatkę piersiową, doktorze Limpf. (Zwraca się do 
swojego przerażonego asystenta...) Wykonam masaż serca.

 

        (Doktor Limpf wzrusza ramionami i rozpoczyna cięcie. Do

ktor Benway 

myje przepychaczkę, zanurzając ją w klozecie i spuszczając wodę...)

 

        PIELĘGNIARKA: Nie powinniśmy jej wysterylizować, doktorze?

 

        DOKTOR BENWAY: Bardzo możliwe, ale nie ma czasu. (Siada na 

przepychaczce odwróconej do góry nogami i 

patrzy na asystenta). Wy, młodzi, 

nie potraficie wyciąć pieprzyka bez elektrycznego skalpela z automatycznym 
drenowaniem i szyciem... Niedługo zaczniemy operować przyciskając guziki. 
Chirurgia przestaje być sztuką... Cała wiedza i doświadczenie... Czy 

opow

iadałem wam kiedyś, jak usunąłem wyrostek za pomocą zardzewiałej puszki po 

sardynkach? A raz nie miałem w ogóle narzędzi i usunąłem guz macicy własnymi 
zębami. Było to w górnym Effendi, no i...

 

        DOKTOR LIMPF: Klatka piersiowa otwarta, doktorze. 
    

    (Doktor Benway wsadza przepychaczkę w otwartą klatkę piersiową i 

zaczyna poruszać w górę i w dół. Lekarzy, pielęgniarkę i ściany zalewa krew... 
Przepychaczka wydaje okropne mlaszczące odgłosy).

 

        PIELĘGNIARKA. Chyba nie żyje, doktorze.

 

        DO

KTOR BENWAY: Cóż, wypadek przy pracy. (Przechodzi przez salę ku 

szafce na leki). Jakiś zasrany ćpun rozcieńczył moją kokainę proszkiem do 
szorowania ustępów! Siostro! Proszę posłać chłopca po nową porcję!

 

        Doktor Benway operuje w sali pełnej student

ów: 

        —

 A teraz, chłopcy, zobaczycie operację, która nie zdarza się często, 

zresztą nie bez powodu... Nie ma absolutnie żadnej wartości medycznej. Nikt 
nie wie, jaki był pierwotnie jej cel ani czy w ogóle miała jakiś cel. 
Osobiście sądzę, że od początku była to sztuka dla sztuki. Podobnie jak 
toreador dzięki swoim umiejętnościom i zręczności unika niebezpieczeństwa, 
które sam sprowokował, podczas tej operacji chirurg celowo naraża pacjenta na 
niebezpieczeństwo, a później, z niewiarygodną szybkością i zręcznością w 
ostatnim ułamku sekundy ratuje mu życie... Czy widzieliście kiedyś popis 

background image

 

 30 

chirurgiczny doktora Tetrazzini? Celowo użyłem słowa “popis", bo jego operacje 
były prawdziwymi popisami. Od drzwi rzucał w pacjenta skalpelem, a potem 

tanecznym krokiem

 wkraczał na salę. Był niewiarygodnie szybki. “Nie daję im 

czasu umrzeć" 

 mawiał. Nowotwory doprowadzały go do szału. “Pieprzone 

zbuntowane komórki!" —

 ryczał, atakując guz niczym nożownik.

 

        (Z widowni zeskakuje na dół młody człowiek, wyciąga skalpel i zbliża 
się do pacjenta).

 

        DOKTOR BENWAY: Espontaneo! Powstrzymajcie go, bo wypatroszy mi 
pacjenta! 
        (Espontaneo to termin z korridy. Oznacza on widza, który zeskakuje na 

arenę, wyciąga ukrytą muletę i kilkakrotnie atakuje byka, po czym odciąga go 
służba porządkowa).

 

        (Sanitariusze szamocą się z espontaneo i wyrzucają go w końcu z sali. 
Anestezjolog wykorzystuje zamieszanie i wyrywa pacjentowi duży złoty ząb...)

 

        Mijam pokój numer dziesięć, skąd wczoraj mnie przenieśli... Chy

ba 

poród... Miednice pełne krwi, waty i nie zidentyfikowanych kobiecych 
wydzielin: wystarczyłoby tego, by zanieczyścić kontynent... Jeśli ktoś 
przyjdzie mnie odwiedzić w starej sali, pomyśli, że urodziłem potwora, a 
Departament Stanu próbuje to zatuszować.

.. 

        Muzyka z “I Am an American"... Starszy mężczyzna w prążkowanych 
spodniach i surducie dyplomaty stoi na podium owiniętym amerykańską flagą. 
Strupieszały tenor w gorsecie śpiewa hymn przy akompaniamencie orkiestry 

symfonicznej. Sepleni lekko... 
  

      DYPLOMATA (czytając z wielkiego zwoju taśmy telegraficznej, która 

wydłuża się coraz bardziej i oplątuje mu stopy): Kategorycznie zaprzeczamy, by 
jakikolwiek mężczyzna będący obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki 
Północnej...

 

        TENOR: Oh thay can you thee... 
        

Głos mu się łamie i przechodzi w falset.

 

        W pokoju kontrolnym technik miesza dwuwęglan sodu i beka, osłaniając 
usta ręką.

 

        —

 Ten przeklęty tenor to zupełne gówno! 

 mruczy kwaśno. 

 Mikę! 

— 

Znów beka donośnie. 

— Zdejmij tego starego fiuta z wizji i daj mu zakaz 

wstępu. Jest już załatwiony... Zamiast niego niech śpiewa Liz, ta kulturystka 
po zmianie płci... To przynajmniej zawodowy tenor... Kostium! Skąd mam, kurwa, 
wiedzieć?! Nie jestem żadnym zasranym kostiumologiem!... Co takiego?! Cały 
dział kostiumów zlikwidowano z powodu podejrzeń o to, że spenetrowały go obce 
wywiady?! Czy jestem ośmiornicą?! Pomyślmy... A może coś indiańskiego? 
Pocahontas albo Hajawata?... Nie, to się nie nadaje. Niektórzy goście mówią, 
żeby oddać Indianom, co im się należy... Mundur z wojny secesyjnej, kurtka z 
Północy i portki z Południa, by pokazać, że zapanował pokój? Nie, to też do 
chrzanu... Już wiem: umieśćcie ją w jakimś pomniku, żeby nikt nie musiał na 
nią patrzeć...

 

        Lesbijka, ukry

ta w Łuku Triumfalnym z papier

-mâché, nabiera powietrza 

w płuca i wydaje z siebie gromkie beknięcie.

 

        — Oh say that Star Spangled Banner yet wave... 
        

W Łuku Triumfalnym pojawia się wielka szczelina. Dyplomata przykłada 

dłoń do czoła...

 

      

  DYPLOMATA: By jakikolwiek mężczyzna będący obywatelem Stanów 

Zjednoczonych Ameryki Północnej urodził na terenie Interzone albo w 

jakimkolwiek innym kraju... 
        — O'er the land of the FREEEEEEEEEEE...  
        Dyplomata porusza ustami, ale nikt nie s

łyszy jego słów. Technik 

zasłania sobie uszy.

 

        — Matko Boska! —

 krzyczy. Talerz zaczyna wibrować niczym żydowska 

harfa, nagle wylatuje mu z ust... Zirytowany technik chce go chwycić, pudłuje 
i zakrywa ręką usta.

 

background image

 

 31 

        Łuk Triumfalny pada z trzaskiem i ukazuje się lesbijka; stoi na 
piedestale, ubrana tylko w kostium z lamparciej skóry... Uśmiecha się 
głupkowato i napina potężne mięśnie. Technik chodzi na czworakach po podłodze 
reżyserki szukając talerza i wykrzykuje niezrozumiałe rozkazy: “Sdjońdź

-

jozwizji!" 

        DYPLOMATA (ocierając pot z czoła): Jakąkolwiek istotę pozbawioną cech 

ludzkich... 
        — And the Home of the brave. 
        

Dyplomata szarzeje na twarzy. Chwieje się, potyka o taśmę, opiera się 

o barierkę, a z jego oczu, nosa i warg ci

eknie krew. Umiera z powodu krwotoku 

mózgu. 

        DYPLOMATA (ledwo słyszalnym szeptem): Departament Stanu zaprzecza... 
Nieamerykański... Został zniszczony... Nigdy nie istniał...

 

        W reżyserce wybuchają tablice rozdzielcze... Wszędzie dochodzi do 

k

rótkich spięć. Technik, nagi, poparzony, słania się na nogach niczym 

uczestnik Götterdämmerung i krzyczy: “Sdjońdźjozwizji!" (Ostatni wybuch 
zmienia go w zwęgloną plamę na podłodze).

 

         
        Gave proof throught the night 
        That ourflag was still there... 
         

ZAPISKI ĆPUNA

 

         

        Co dwie godziny strzelam sobie Eukodal, wpychając igłę prosto w kanał: 
mam tam otwartą ranę, przypominającą czerwone rozdziawione usta, spuchnięte i 
lubieżne. Po każdej szprycy wypływa z nich powoli kro

pelka krwi i ropy... 

        Eukodal to pochodna kodeiny — dihydroksykodeina. 

        Eukodal przypomina bardziej kokainę niż morfinę... Jak się strzela 
kokainę w kanał, ma się w głowie czystą rozkosz... Po dziesięciu minutach 
potrzeba następnej szprycy... Rozkosz morfiny odczuwa się trzewiami... Po 
strzale człowiek wsłuchuje się we własne ciało... Dożylna kokaina to 
elektryczność przepuszczona przez mózg, bezpośrednia stymulacja ośrodków 
przyjemności... Kokaina nie wywołuje objawów głodu. To potrzeba mózgu

 — bez 

ciała, bez uczucia. Widmo głodu. Głód kokainy trwa zaledwie kilka godzin, 
dopóki utrzymuje się stymulacja drażnionych przez nią nerwów. Później o 
wszystkim się zapomina. Eukodal to jakby połączenie morfiny i kokainy. Zawsze 
ktoś wynajdzie jakieś świństwo. Eukodal, podobnie jak morfina, jest 
sześciokrotnie silniejszy od kodeiny. Heroina jest sześciokrotnie silniejsza 
od morfiny. Dihydroksyheroina powinna być sześć razy silniejsza od heroiny. 
Niewykluczone, że można zsyntetyzować tak silny narkotyk, że

 jeden zastrzyk 

wywoływałby uzależnienie na całe życie.

 

         

ZAPISKÓW ĆPUNA CIĄG DALSZY

 

         

        Biorąc igłę, odruchowo sięgam lewą ręką po opaskę uciskową. To znak, 
że trafię w jedyną nadającą się do użytku żyłę w lewym ramieniu. (Opaskę 
zakłada się zazwyczaj na tę właśnie rękę, którą się po nią sięga). Igła 
wchodzi w żyłę na granicy zrostu. Macam dokoła. Nagle do strzykawki tryska 
kolumna krwi, przypominająca przez chwilę czerwony sznurek.

 

        Ciało wie, w które kanały można trafić, i przekazuje tę wiedzę 
spontanicznymi ruchami w trakcie przygotowań do zastrzyku... Niekiedy igła 
zachowuje się niczym różdżka poszukiwacza wody. Czasami muszę czekać na znak. 
Ale jak już nadejdzie, zawsze trafiam na krew.

 

        Na dnie pompki rozkwitła czerwona orchidea. Zawahał się sekundę, po 
czym nacisnął tłoczek i patrzył, jak ciecz znika w żyle, jakby wsysana przez 
złaknioną krew. W strzykawce pozostała lśniąca, cienka warstewka krwi; biały 
papierowy kołnierz nasiąknął krwią jak bandaż. Wyciągnął rękę i napełnił 

background image

 

 32 

pompkę wodą. Kiedy wyrzucił ją ze strzykawki, trafił go w brzuch, miękki 
słodki cios.

 

        Popatrzcie na moje zaświnione spodnie, nie zmieniane od miesięcy... 
Mijają dni, nawleczone na długą krwawą nić w strzykawce... Zapominam o seksie, 

o ostry

ch przyjemnościach ciała: szare makowe widmo. Hiszpańscy chłopcy 

nazywają mnie El Hombre Invisible 

 Niewidzialny Człowiek.

 

         

        Co rano dwadzieścia pompek. Morfina pozbawia człowieka tłuszczu, 
pozostawiając same mięśnie. Narkoman potrzebuje mniej tkanek... Czy dałoby się 
wyodrębnić z morfiny molekułę usuwającą tłuszcz?

 

        Coraz więcej zakłóceń w aptece, trzaski jak w słuchawce telefonu... 
Strawiłem cały dzień, żeby zarobić na dwa pudełka Eukodalu...

 

        Kończą mi się żyły i pieniądze..

        Biorę dalej. Zeszłej nocy obudziłem się, czując, że ktoś ściska mnie 
za rękę. Była to moja druga ręka... Zasypiam czytając i słowa nabierają 
zaszyfrowanych znaczeń... Mam obsesję szyfrów... Człowiek zaraża się serią 
chorób, które stają się zaszyfrowaną wiadomością...

 

        Szprycuję się przed D. L. Szukam żyły w swojej brudnej nagiej 
stopie... Narkomani nie znają wstydu... Są odporni na wstręt innych. Wątpię, 
czy można czuć wstyd przy nieobecności libido... Wstyd ćpuna zanika wraz z 

ograniczenie

m stosunków towarzyskich, które także zależą od libido... Narkoman 

traktuje swoje ciało jako instrument do absorbowania substancji, którą żyje; 
ocenia własne tkanki zimnymi dłońmi handlarza koni. “Tu nie ma sensu 
strzelać". Nad zniszczoną żyłą mrugają mart

we rybie oczy. 

        Zażywam nową pigułkę nasenną o nazwie Soneryl... Nie wywołuje ona 
senności... Nie ma fazy przejściowej między snem a jawą, wpadasz nagle w sam 
środek snu... Byłem przez dwa lata w obozie pracy i cierpiałem na 
charłactwo...

 

        Pr

ezydent to ćpun, ale nie może brać otwarcie ze względu na swoją 

pozycję, więc załatwia to przeze mnie... Od czasu do czasu nawiązujemy kontakt 
i ładuję mu baterie. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się to wydać praktykami 
homoseksualnymi, ale przyjemność n

ie ma charakteru erotycznego, a do orgazmu 

dochodzi w chwili, gdy się rozłączamy i ładowanie baterii się kończy. Stykamy 
się penisami w stanie erekcji 

 stosowaliśmy ową metodę na początku, lecz 

punkty styczności zużywają się tak samo jak żyły. Teraz muszę czasem wsunąć 
penis pod jego lewą powiekę. Oczywiście mogę także ładować mu baterie 

osmotycznie, co jest odpowiednikiem zastrzyku podskórnego, ale jest to 

przyznaniem się do klęski. Metoda osmotyczna wprawia prezydenta w 
wielotygodniowy zły humor, co może łatwo doprowadzić do zagłady atomowej. 
Prezydent płaci wysoką cenę za swój ukryty nałóg. Jest bezbronny i zależny jak 
nie narodzone dziecko. Narkoman ukryty cierpi na subiektywne koszmary i dręczy 
go nieme szaleństwo protoplazmy, odrażający ból kości. Napięcie narasta i jego 
ciałem targa w końcu czysta energia: przypomina to konwulsje człowieka 
porażonego przez prąd elektryczny. Jeśli odebrać narkomanowi ukrytemu 
możliwość ładowania baterii, dostaje on tak gwałtownych drgawek, że ciało 
odpada mu od kości i umiera jako szkielet usiłujący popędzić prosto na 
najbliższy cmentarz.

 

        Stosunki między NU (narkomanem ukrytym) a ŁB (ładowaczem baterii) są 
tak napięte, że obaj mogą znieść swoje towarzystwo tylko na krótko 

— to 

znaczy, poza momentami ładowania baterii, gdy ładowanie odsuwa w cień wszelki 

kontakt osobisty. 

        Czytam gazetę... Coś na temat zabójstw trzech osób przy rue de la 
Merde w Paryżu: “Porachunki..." Obsuwam się... “Policja zidentyfikowała 
sprawcę... 

Pepe El Culito... 

Mały Dupek, czułe zdrobnienie". Czy naprawdę to 

napisano?... Usiłuję skupić wzrok na słowach... Oddzielają się, tworząc 
bezsensowną mozaikę...

 

         

background image

 

 33 

IDŹ DO DOMU ŁAZARZU!

 

        Grzebiąc w spłowiałej taśmie na pograniczu poranka, w sennej szarej 
krainie pełnej ziewnięć i pustych odorów, Lee zauważył, że młody ćpun stojący 
w jego pokoju o dziesiątej rano wrócił z dwumiesięcznego obozu płetwonurków na 
Korsyce i przestał brać... “Przyszedł się pochwalić swoim nowym ciałem" 

— 

zdecydował Lee, wstrząsany poranną narkomańską febrą

.  

Wiedział, co widzi 

 o tak, dziękuję, Miguelu 

 trzy miesiące wcześniej, siedząc w Metropolu nad 

zakalcowatą żółtą ekierką, którą w dwie godziny później otruł się kot, doszedł 
do wniosku, że zobaczenie się z Miguelem o dziesiątej rano nie wymaga 
nieznośnego naprawiania błędu (“Co to za pieprzona farma?!"), co pociągałoby 
za sobą także fotografię Miguela w postaci ogromnego zwierzęcia na szczycie 

walizki. 
        —

 Wyglądasz cudownie 

 powiedział Lee, wycierając brudną serwetką 

bardziej oczywiste oznaki n

iesmaku. Widział w twarzy Miguela szary szlam 

morfiny i patrzył na wyświechtane ubranie: wyglądało na to, że jego właściciel 
krążył latami po zaułkach czasu i nie miał przestrzeni, by się wyczyścić...

 

        —

 Poza tym do chwili, gdy mogłem naprawić błąd... Idź do domu, 

Łazarzu... Zapiać dealerowi i idź do domu... Po co mam widzieć twoje pożyczone 
mięso?

 

        —

 Cóż, lepiej, że nie bierzesz... Poczęstuj się. Miguel pływał po 

pokoju, przebijając ryby dłonią...

 

        —

 Pod wodą w ogóle się o tym nie myśl

i. 

        —

 Wyszło ci na zdrowie 

 powiedział Lee, z rozmarzeniem gładząc bliznę 

po igle na wierzchu dłoni Miguela, podążając powolnymi okrężnymi ruchami 
wzdłuż gładkich fioletowych zgrubień na ciele...

 

        Miguel podrapał się po wierzchu dłoni... Wyjrzał przez okno... 
Poruszył się lekko, czując elektryczny dreszcz głodu... Lee siedział i czekał.

 

        —

 Jeden krótki strzał jeszcze nikomu nie zaszkodził, synu.

 

        —

 Wiem, co robię.

 

        —

 Zawsze się wie.

 

        Miguel wyciągnął pilnik do pazn

okci. 

        —

 To zbyt męczące 

 powiedział Lee z zamkniętymi oczyma.

 

        —

 Ach, dzięki, było cudownie.

 

        Spodnie Miguela opadły na kolana. Stał w zdefasonowanym płaszczu 
ciała, które zmieniło barwę z "brunatnej na zieloną, aż wreszcie stało się

 

bezbarwne i zaczęło kapać na podłogę.

 

        Oczy Lee poruszyły się w cieście twarzy... lekki, chłodny, szary 
błysk.

 

        —

 Posprzątaj 

 rozkazał. 

 Dość tego brudu.

 

        — Jasne, jasne... —

 Miguel przelał się na śmietniczkę.

 

        Lee schował paczuszkę heroiny.

 

        Lee brał od trzech dni, oczywiście z pewnymi... hm... przerwami, aby 
podsycić ogień, który płonął w jego żółtoróżowobrunatnym galaretowatym ciele. 
Z początku ciało było po prostu miękkie, tak miękkie, że drobinki kurzu, 
przeciągi i szeleszczące płaszcze przecinały je do kości, choć bezpośredni 
kontakt z drzwiami lub fotelami nie sprawiał bólu. W tym miękkim, niepewnym 
ciele nie goiła się żadna rana... Wokół nagich kości owijały się długie białe 
macki pleśni. Stęchła woń zwiędłych jąder przypominała szarą mgiełkę...

 

        Podczas pierwszego poważnego zakażenia z termometru wystrzeliła kulka 
wrzącej rtęci: pielęgniarka, ugodzona w głowę, padła trupem z nieartykułowanym 
wrzaskiem. Doktor spojrzał na Lee i zatrzasnął stalowe okiennice życia. 
Nakazał natychmiast usunąć ze szpitala płonące łóżko i leżącego na nim 

pacjenta. 
        —

 Chyba wytwarza własną penicylinę! 

 warknął.

 

        Ale infekcja wypaliła zgniliznę... Lee stał się półprzeźroczysty... 

nie niewidzialny, lecz trudny do zauw

ażenia. Jego obecność nie zwracała 

background image

 

 34 

szczególnej uwagi... Ludzie postrzegali go jako odbicie, cień: “Gra świateł 

albo neon". 

        Lee poczuł pierwsze objawy zimnego palenia. Łagodnie wypchnął ducha 

Miguela do hallu. 
        — Jezu! —

 zawołał Miguel. 

— Mus

zę iść! 

 Wybiegł.

 

        Z rozjarzonego rdzenia mózgu Lee strzeliły różowe błyskawice histaminy 
i wylądowały na bolesnych obrzeżach. (Żelazne ściany pokoju, pokryte wrzodami 
kraterów, były niepalne). Strzelił sobie długo przed czasem.

 

        Postanowił odwiedzić kumpla, N.G. Joego, który przeszedł na wieszak po 

bang-utot5 w Honolulu. 

        N.G. żył w ciągłym strachu przed erekcją, więc brał coraz więcej6. 

 

        Elektroda przymocowana do jąder zaświeciła krótko.

 

        N.G. obudził się, czując swąd palonego mięsa, i sięgnął po strzykawkę. 
Przyjął pozycję płodową i wbił igłę w kręgosłup. Wyciągnął igłę z 
westchnieniem rozkoszy i zdał sobie sprawę, że w pokoju jest Lee. Z prawego 
oka Lee wypełznął długi ślimak bez skorupy i napisał na ścianie fosforyzującą 
wydzieliną: “W Mieście jest Żeglarz i kupuje CZAS".

 

        Czekam na otwarcie apteki o dziewiątej rano. Dwóch arabskich chłopców 
toczy pojemniki na śmieci ku wysokiej ciężkiej drewnianej bramie w białej 
ścianie. Jeden pochyla się, wypinając szczupły, młodzieńczy tyłek. Spogląda na 
mnie pustym, spokojnym wzrokiem zwierzęcia. Budzę się wstrząśnięty, jakbym nie 
przyszedł na popołudniową randkę, choć się z nim umówiłem.

 

        —

 Spodziewam się dodatkowych równań 

— mówi inspektor do reportera 

przeprowadza

jącego wywiad. 

 Inaczej pojawią się... 

 Unosi nogę w typowym 

nordyckim geście. 

 Inaczej pojawią się niewiadome. Ale może wystarczy nam 

komór dekompresyjnych. 

        Inspektor rozpina rozporek i zaczyna szukać mend, smarując się maścią 
z małego glinianego naczyńka. Najwyraźniej wywiad dobiegł końca.

 

        — Nie idziesz? —

 woła. 

 Cóż, jak powiedział jeden sędzia do drugiego: 

“Sądź sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię". Przykro 
mi, ale nie mogę się z panem pożegnać. 

 Unosi prawą dłoń pokrytą śmierdzącą 

żółtą maścią.

 

        Reporter pędzi do przodu i ściska obiema rękami dłoń inspektora.

 

        —

 Bardzo się cieszę, że pana poznałem, inspektorze, niewymownie się 

cieszę! 

 woła, po czym zdejmuje rękawiczki, zwija w kulę i ciska do

 kosza na 

śmieci. 

— Zwrot kosztów —

 dodaje z uśmiechem.

 

         
 
         
      STRYSZEK HASSANA 
         

        Złoto i czerwony aksamit. Rokokowy bar z różową muszlą koncertową. W 
powietrzu unosi się słodki mdlący zapach, coś w rodzaju sfermentowanego 

miodu. 

Mężczyźni i kobiety w strojach wieczorowych sączą kolorowe syropy przez 
alabastrowe rurki. Na stołku barowym pokrytym różowym jedwabiem siedzi nagi 
bliskowschodni mugwump i wylizuje długim czarnym językiem ciepły miód z 
kryształowego pucharu. Ma kształtne, pięknie uformowane genitalia: obrzezany 
fiut, czarne lśniące włosy łonowe. Jego cienkie, sine wargi przypominają 
napletek, a w pustych oczach widać owadzi spokój. Nie ma wątroby i żywi się 
wyłącznie słodyczami. Kładzie na leżance smukłego jasnowłosego chłopca i 

rozbiera go fachowo. 
        —

 Wstań i odwróć się 

 rozkazuje telepatycznymi piktogramami. Wiąże 

chłopcu ręce na plecach czerwonym jedwabnym sznurem. 

 Dziś wieczorem idziemy 

na całość.

 

        — Nie, nie! —

 krzyczy chłopiec.

 

        — Tak, tak. 

background image

 

 35 

        Fiuty ejakulują w niemym TAK. Mugwump rozsuwa jedwabną kurtynę, za 
którą widać szubienicę z drzewa tekowego na tle podświetlonej czerwonej 

kotary. Szubienica stoi na platformie ozdobionej azteckimi mozaikami. 

        Chłopiec pada na kolana, jęcząc: “AAAAAAAA!...", srając i sikając ze 
strachu. Czuje ciepłe gówno między swoimi udami. Jego wargi i gardło wypełnia 
wielka fala ciepłej krwi. Kurczy się, przyjmuje pozycję płodową, a na jego 
twarz strzyka sperma. Mugwump zanurza dłoń w alabastrowej czarze z ciepłą 
perfumowaną wodą, w zadumie myje mu tyłek i fiuta, po czym wyciera go miękkim 
błękitnym ręcznikiem. Ciało chłopca owiewa ciepły wiatr, igrając jego włosami. 
Mugwump wsuwa chłopcu rękę pod pierś i stawia go na nogi. Wykręca mu ramiona 
do tyłu i prowadzi po schodkach. Staje przed nim, trzymając w dłoniach pętlę.

 

        Chłopiec spogląda w oczy mugwumpa, puste niczym zwierciadło z 
obsydianu, kałuże czarnej posoki, dziury w ścianie wychodka, przez które widać 
Ostatnią Erekcję.

 

        Stary wychud

zony śmieciarz, z twarzą żółtą jak chińska kość słoniowa, 

dmie w pogięty miedziany róg, budząc hiszpańskiego alfonsa ze stojącym fiutem. 
W kurzu, gównie, wśród zdechłych kotów wlecze się kurwa, niosąc usunięte 
płody, dziurawe prezerwatywy, zakrwawione podpaski, gówna owinięte w kolorowe 

komiksy. 
        Ogromna niema zatoka. Fosforyczny blask wody. Na zadymionym horyzoncie 

płoną pochodnie gazu. Smród nafty i śmieci. W czarnej wodzie pływają chore 
rekiny, bekają siarką ze zgniłych wątrób, nie zwracając uwagi

 na 

zakrwawionego, zmiażdżonego Ikara. Nagi Mister America, płonący z 
samouwielbienia, krzyczy: “W moim tyłku jest ładniej niż w Luwrze! Pierdzę 
ambrozją i sram czystym złotem! Z fiuta tryskają mi diamenty w porannym 
słońcu!" Skacze z bezokiej latarni morskiej, onanizuje się przed czarnym 
lustrem, płynie wraz z zaszyfrowanymi prezerwatywami i mozaiką tysiąca gazet 
przez zatopione miasto z czerwonej cegły, aż wreszcie ląduje w czarnym szlamie 
wśród blaszanych puszek, butelek po piwie, zacementowanych gangste

rów i 

zmiażdżonych, bezużytecznych pistoletów, których nie mogą już zbadać eksperci 
od balistyki. Czeka ze skamieniałymi lędźwiami na powolny striptiz erozji.

 

        Mugwump zakłada chłopcu pętlę na szyję i zaciska pieszczotliwie węzeł 
za lewym uchem. Chłopiec ma skurczony penis i napięte jądra. Patrzy prosto 
przed siebie i oddycha głęboko. Mugwump okrąża go, pieszcząc mu genitalia 
szyderczymi hieroglifami. Staje za nim i wsadza mu fiuta w tyłek. Kręci powoli 

biodrami. 

        Goście trącają się łokciami i chichocą.

 

        Raptem mugwump spycha chłopca w przepaść, wyciągając z niego fiuta. 
Kładzie mu dłonie na biodrach, unosi stylizowane hieroglify rąk i łamie 
ofierze kark. Ciałem chłopca wstrząsa dreszcz. Jego penis unosi się, a wraz z 

nim miednica, i natychmiast dochodzi do wytrysku. 

        Pod powiekami eksplodują zielone iskry. Po kręgosłupie spływa do 
lędźwi słodki ból podobny do bólu zęba. Całym ciałem szarpie spazm rozkoszy. W 

chwili ostatniego skurczu na tle czerwonej kotary przelatuje kropla spermy, 

przywodząca na myśl spadającą gwiazdę.

 

        Chłopiec spada z cichym plaśnięciem przez labirynt tanich zaułków i 
sprośnych fotografii.

 

        Z tyłka wylatuje mu twarde małe gówienko. Jego smukłym ciałem 
wstrząsają pierdnięcia. Nad wielką rzeką w dżungli wybuchają zielone sztuczne 
ognie. Słyszy cichy warkot motorówki o zmroku... Pod niemymi skrzydłami nioski 

ta. 

        Mugwump znów wkłada fiuta w tyłek chłopca, który wije się niczym ryba 
przebita ościeniem. Mugwump kołysze się płynnie w obie strony. 

Z rozchylonych 

warg konającego chłopca cieknie na podbródek krew. Nasycony mugwump odsuwa się 
z wilgotnym mlaśnięciem.

 

         

background image

 

 36 

        Klitka bez okien z niebieskimi ścianami. Brudna różowa zasłona zamiast 
drzwi. Po ścianach pełzają czerwone pluskwy, zbierają się po kątach. Na środku 
pokoju siedzi nagi chłopiec i gra na dwustrunnym ouad. Drugi leży na łóżku, 
pali keif i wydmuchuje kółka z dymu, usiłując trafić w swojego stojącego 
fiuta. Stawiają tarota o to, kto kogo przeleci. Oszukują. Walczą. Staczają się 
na podłogę, warczą i plują niczym młode zwierzęta. Przegrany siedzi na 
podłodze, wsparłszy podbródek na kolanach, liże rozciętą wargę. Zwycięzca 
zwija się w kłębek na łóżku i udaje, że śpi. Jak tylko zbliża się doń pierwszy 
chłopiec, usiłuje go kopnąć. Ali chwyta go za kostkę i obejmuje łydkę 
ramieniem. Chłopiec wierzga desperacko, usiłując kopnąć Alego w twarz. Ali 
chwyta drugą kostkę i przewraca chłopca na brzuch. Pluje sobie na fiuta i 
wsuwa go w tyłek chłopca. Ich usta wgryzają się w siebie, aż pojawia się krew. 
Ostra stęchła woń odbytnicy. Nimum wchodzi w ciało jak klin, długie gorące 
skurcze w trakcie ejakulacji. (Autor zaobserwował, że fiuty Arabów są często 
szerokie i mają kształt klina).

 

        Satyr i nagi grecki chłopiec tańczą podwodny balet w

 akwalungach w 

gigantycznej wazie z przezroczystego alabastru. Satyr chwyta chłopca i odwraca 
go tyłem. Poruszają się gwałtownie. Chłopiec wypuszcza z ust strumień 
srebrzystych bąbelków. Biała sperma tryska do zielonej wody i krąży leniwie 
wokół splecionych ciał.

 

        Murzyn kładzie na hamaku prześlicznego młodego Chińczyka. Unosi mu 
nogi, opiera je sobie na barkach, wsuwa fiuta do jego jędrnej pupy i kołysze 
łagodnie hamakiem. Chłopiec krzyczy 

 dziwny, wysoki lament nieznośnej 

rozkoszy. 
        Jawajsk

i tancerz zajmuje miejsce na ozdobnym kręconym fotelu i sadza 

rytualnie na swoim fiucie amerykańskiego chłopca 

 rude włosy, jasnozielone 

oczy. Chłopiec siedzi twarzą do tancerza, który wprawia fotel w ruch wirowy. 

“Aaaaaaaaaa!" —

 krzyczy chłopiec, gdy jego sperma tryska na chudą brunatną 

pierś tancerza. Jedna z kropel trafia Jawajczyka w kącik warg. Chłopiec wpycha 
mu ją palcem do ust i śmieje się: “To jest prawdziwe ssanie!"

 

        Dwie Arabki ze zwierzęcymi twarzami ściągnęły szorty z młodego 
jasnowłosego Francuza. Pieprzą go czerwonymi gumowymi penisami. Chłopiec 
warczy, gryzie i kopie, aż wreszcie wybucha płaczem, gdy jego fiut się unosi i 

dochodzi do wytrysku. 

        Twarz Hassana puchnie od krwi. Jego wargi stają się sine. Zdejmuje 

ubranie z banknot

ów i ciska do otwartego skarbca, który zamyka się 

bezszelestnie. 
        —

 Pełna wolność, chłopcy! 

 krzyczy, imitując teksański akcent. Tańczy 

w stetsonie i kowbojskich butach taniec fluidystów, po czym kończy groteskowym 

kankanem do melodii “She Started a Heat Wave". 
        —

 Wszystko dozwolone! Nie ma zamkniętych dziur!

 

        Pary latające na sztucznych skrzydłach kopulują w powietrzu, skrzecząc 

jak sroki. 

        Aerialiści onanizują się nawzajem pod sufitem.

 

        Ekwilibryści zręcznie się odsysają, balansując na tyczkach i trapezach 
wiszących wysoko w górze. Ciepły wiatr przynosi zapach mglistej dżungli.

 

        Z świetlików w dachu spadają setki chłopców, dygocąc i wierzgając 
nogami na końcach lin. Wiszą na różnych poziomach, niektórzy pod sufite

m, inni 

kilka centymetrów nad podłogą. Prześliczni Balijczycy i Malajowie, Indianie 
meksykańscy z gniewnymi, niewinnymi twarzami i jasno

-

czerwonymi dziąsłami, 

Murzyni (z pozłacanymi zębami, paznokciami u rąk i nóg i włosami łonowymi), 
gładcy, porcelanowi Japończycy, weneccy młodzieńcy z tycjanowskimi fryzurami, 
Amerykanie z jasnymi i kruczymi kędziorami opadającymi na czoło (goście 
odsuwają je czule), ponurzy jasnowłosi Polaczkowie ze zwierzęcymi brązowymi 
oczyma, arabscy i hiszpańscy ulicznicy, różowi, del

ikatni Austriacy z 

puszystym meszkiem włosów łonowych, cynicznie uśmiechnięci Niemcy, których 

background image

 

 37 

jasne oczy krzyczą: “Heil Hitler!", gdy otwiera się pod nimi zapadnia. 
Solubisi srają ze strachu i skomlą.

 

        Ordynarny bogacz w otoczeniu gromadki uśmiechniętych jasnowłosych 
kochanków żuje hawańskie cygaro na plaży na Florydzie.

 

        —

 Miał lataha przywiezionego z Indochin. Postanowił go powiesić i 

przesłać kumplom film na gwiazdkę. Więc umocował dwa sznury, jeden 
rozciągliwy, drugi autentyczny. Ale latah wstał w nocy i podmienił sznury. 
Nadszedł ranek. Facet włożył sobie na szyję jedną pętlę, a latah, jak to 
latahowie, drugą. Kiedy zapadnie się otworzyły, gość powiesił się naprawdę, a 
latah na rozciągniętej gumie naśladował każdą konwulsję i spazm. Tak to już 

bywa. 
        —

 Ten sprytny młody latah ma niezłe oko. Pracuje w mojej fabryce przy 

wysyłce towarów.

 

        Azteccy kapłani zdejmują błękitną pierzastą szatę z nagiego 
młodzieńca. Kładą go na wznak na wapiennym ołtarzu, po czym zakładają mu na 
głowę czaszkę z kryształu górskiego, mocując półkule z tyłu i z przodu 
kryształowymi śrubami. Na czaszkę spada wodospad, łamiąc chłopcu kark. 
Ejakuluje on w tęczy na tle zachodzącego słońca.

 

        Powietrze wypełnia ostry zapach nasienia. Goście gładzą wstrząs

anych 

drgawkami chłopców, ssą ich fiuty, wiszą im na tyłkach niczym wampiry.

 

        Nadzy ratownicy niosą żelazne płuca pełne sparaliżowanych młodzieńców.

 

        Z ogromnych pasztetów wypełzają ślepi chłopcy, z gumowej cipy 
wyskakują zdemenciali schizofrenicy, z czarnego stawu wychodzą młodzi ludzie 
cierpiący na straszliwe choroby skórne (leniwe ryby ogryzają żółte bobki 
unoszące się na powierzchni).

 

        Mężczyzna w białej muszce i koszuli z gorsem, od pasa w dół nie ma na 

sobie nic prócz czarnych pod

wiązek, rozmawia uprzejmie z królową pszczół. 

(Królowe pszczół to staruchy, które otaczają się młodymi chłopcami, tworząc 
rój. Jest to złowroga praktyka meksykańska).

 

        —

 A gdzie posąg?

 

        Mówi tylko połowa twarzy, drugą wykrzywia Tortura Milion

a Luster. 

Dziko się masturbuje. Królowa pszczół prowadzi dalej rozmowę, niczego nie 
zauważając.

 

        Kozetki, fotele, cała podłoga zaczyna wibrować, a goście zmieniają się 
w rozmazane szare duchy krzyczące z bólu.

 

        Dwóch chłopców onanizuje się pod wiaduktem kolejowym. Nadjeżdża 
pociąg, a łoskot przenika ich ciała i wywołuje ejakulację. W dali cichnie 
gwizd lokomotywy. Kumkają żaby. Chłopcy zmywają nasienie z chudych brązowych 

podbrzuszy. 

        Przedział kolejowy: dwóch wygłodzonych ćpunów jadący

ch do Lexington 

zdziera z siebie spodnie, dygocąc z pożądania. Pierwszy namydla sobie fiuta i 
okrężnymi ruchami wpycha drugiemu w tyłek. “Jeeeeeeeezu!" Obaj natychmiast 
mają wytrysk. Odsuwają się od siebie i wciągają spodnie.

 

        — Stary kruk z Marshal

l prosi o nalewkę i oliwę.

 

        —

 Obolałe, krwawiące hemoroidy staruchy wrzeszczą za czarnym gównem... 

Doktorze, przypuśćmy, że to twoja matka, że wije się ohydnie, gwałcona przez 
pijawki... Wyłącz te biodra, matko, budzisz we mnie niesmak.

 

        — Za

trzymujemy się tutaj.

 

        Pociąg pędzi z rykiem przez zadymioną czerwcową noc, W dali lśnią 

neony. 

        Obrazy mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, zwierząt, ryb, ptaków, 
salę przenika rytm kopulującego wszechświata, wielki melancholijny przypły

życia. Drżący, bezdźwięczny szum głębokiego lasu 

 nagła cisza miast, gdy ćpun 

wali sobie w kanał. Chwila bezruchu i zdziwienia. Molekuły cholesterolu 
odrywające się od ścian żył. 

 

        — To twoja robota, A. J. ! — wrzeszczy Hassan.  

        Zepsułeś mi przyjęcie! 

 

background image

 

 38 

        A. J. spogląda na niego z twarzą odległą jak wapień. 

 

        — Dupa do góry, fluidy styczny dupku! 

        Do środka wpada horda Amerykanek oszalałych z żądzy. Wilgotne cipy z 

farm, ranch, fabryk, burdeli, klubów, kamienic, willi, moteli, jachtów i 

koktajlbarów zdzierają z siebie ubrania do konnej jazdy, kostiumy narciarskie, 
suknie wieczorowe, dżinsy, spódnice

-

spodnie, trykoty, kostiumy kąpielowe i 

kimona. Krzyczą i wyją, skaczą na gości niczym wściekłe suki. Szarpią 

powieszonych ch

łopców, krzycząc: “Czarodzieju! Skurwysynu! Ruchaj mnie! 

Ruchaj! Ruchaj!" 

        Goście uciekają z krzykiem, kluczą między powieszonymi chłopcami, 
przewracają żelazne płuca.

 

        A. J.: Wezwijcie moją gwardię szwajcarską! Brońcie mnie przed tymi 

lisica

mi! Pan Hyslop, sekretarz A. J., unosi głowę znad komiksu.

 

        —

 Gwardia szwajcarska uległa fluidyzacji!

 

        (Fluidyzacja polega na rozpadzie białek, które zmieniają się w ciecz 
absorbowaną przez cudzą protoplazmę. W tym przypadku absorbentem był z

apewne 

Hassan, sławny fluidyzator).

 

        A. J.: Pieprzone skurwysyny! Czym jest człowiek bez swojej gwardii 
szwajcarskiej?! Stańmy plecami do ściany, dżentelmeni! Stawką są nasze fiuty! 
Odeprzeć abordaż, panie Hyslop, i rozdać załodze broń krótką!

 

     

   A. J. wyciąga z rozmachem kordelas i zaczyna ścinać głowy Amerykankom. 

Śpiewa soczystym barytonem:

 

         

        Piętnastu żeglarzy poszło na sprawunki!

 

        Pijmy rum! Jo-ho-ho! 
        

Resztą zajęli się diabli i trunki!

 

        Pijmy rum! Jo-ho-ho! 
         
        Pan Hyslop, znudzony i zrezygnowany: 
        —

 O Boże! Znowu zaczyna!

 

        Apatycznie powiewa piracką flagą z trupią czaszką.

 

        A. J. otoczony przez przeważające siły, odrzuca głowę do tyłu i 
chrząka jak wieprz. Natychmiast przybywa mu na pomoc tysiąc Eskimosów w stanie 
rui, z nabrzmiałymi twarzami, z płonącymi, przekrwionymi oczyma, z sinymi 
wargami. Chrząkając i popiskując rzucają się na Amerykanki.

 

        (Eskimosi przechodzą w lecie okres rui, gdy oddają się zbiorowym 

orgi

om. Puchną im wówczas twarze i sinieją wargi).

 

        Ze ściany wyrasta głowa faceta z półmetrowym cygarem w zębach.

 

        —

 Zakładacie cyrk?

 

        Hassan załamuje ręce.

 

        —

 Jatka! Odrażająca jatka! Na Allacha, nigdy nie działem czegoś równie 

ohydnego! 

        Patrzy na A. J., który siedzi na skrzynce z papugą na ramieniu, z 
czarną opaską na oku, i popija rum z kufla, obserwując horyzont przez ogromny 
mosiężny teleskop.

 

        HASSAN: Wynoś się i nigdy nie zaciemniaj mojego stryszka, ty 

faktuali

styczna świnio!

 

         
 
KAMPUS UNIWERSYTETU INTERZONE 
 

        Osły, wielbłądy, lamy, riksze, chłopcy pchający z wysiłkiem wozy z 
towarami i wybałuszający oczy pulsujące czerwono ze zwierzęcą nienawiścią. 
Między katedrą a studentami chodzą stada owiec, kóz i długorogich wołów. 
Studenci siedzą na zardzewiałych parkowych ławkach, wapiennych głazach, 
leżakach, skrzynkach, żelaznych beczkach po benzynie, pieńkach, brudnych 
skórzanych pufach, spleśniałych materacach gimnastycznych. Noszą levisy, 

background image

 

 39 

dżelaby, pantalony, piją wódkę z glinianych czarek i kawę z blaszanek, palą 
marihuanę w skrętach z papieru pakowego i losów loteryjnych... szprycują się 
za pomocą agrafek i pompek, czytają programy wyścigów konnych, komiksy, 

kodeksy Majów... 

        (Na rowerze nadjeżdża profesor, ciągnąc za sobą bycze łby nawleczone 
na sznur. Wchodzi na katedrę, trzymając się za krzyż. Nad jego głową wisi na 
dźwigu rycząca krowa).

 

        PROFESOR: Pieprzyła mnie zeszłej nocy armia sułtana. Nabawiłem się 
dyskopatii w służbie Królowej Cioty... Nie mogę się uwolnić od tej starej 
rury. Potrzebuję neuroelektryka, aby odłączył jej po kolei synapsy, i 
chirurga, który wyprułby jej flaki...

 

        (Spogląda na bycze łby, nucąc melodie z lat dwudziestych).

 

        Mam napad chandry, chłopcy... Chodźcie ulicami, jedząc różową watę 
cukrową... Łaskoczcie się, podglądając dziewczyny... Bijcie konia w diabelskim 
kole, strzykając spermą na czerwony księżyc wschodzący nad dymiącą stalownią 
po drugiej stronie rzeki. Przed starym sądem wisi na drzewie Mur

zyn... 

Piszczące kobiety łapią jego spermę zębami łonowymi...

 

        (Mąż spogląda nań zmrużonymi oczyma koloru spłowiałej flanelowej 
koszuli... “Podejrzewam, że to czarnuch, doktorze".

 

        Doktor wzrusza ramionami. 
        —

 To stara zabawa żołnierska, synu. Łapanie fasoli... Teraz, gdy już 

rozumiesz...) 

        Doktor Parker strzela sobie heroinę na zapleczu apteki: dwieście 

miligramów. 
        — Zawsze jest wiosna — mruczy. 

        Zboczeniec Benson, nazywany Ręce, siedzi w szkolnej ubikacji: typowa

 

querencia. (Querencia to termin z korridy... Byk staje w wybranym miejscu 

areny, a toreador musi się zbliżyć albo wywabić go na środek: jedno z dwojga). 
Szeryf A. Q. Larsen mawia: “Musimy go wywabić z querencji..." Stara Mama 
Lottie spała dziesięć lat z martwą zapeklowaną córką i obudziła się drżąc z 
zimna we wschodnim Teksasie... Sępy nad czarnymi bagnami i karpy cyprysów...

 

         

        A teraz, dżentelmeni (ufam, że nie ma tu żadnych transwestytów, che, 
che), jesteście dżentelmenami na mocy ustawy Kongresu, pod warunkiem że można 
ponad wszelką wątpliwość ustalić waszą płeć. A więc, dżentelmeni, prezentujemy 
broń krótką. Powszechnie wiadomo, że broń musi być zawsze nasmarowana i gotowa 
do akcji od przodu i od tyłu.

 

        STUDENCI: Słuchajcie! Słuchajcie! (Leniwie rozpinają rozporki. Jeden 
ma wielką erekcję).

 

        PROFESOR: A teraz, panowie, na czym to ja skończyłem?

 

        Ach, prawda, Mama Lottie... Obudziła się dygocąc w łagodnym różowym 
świetle poranku, różowym jak świeczki na torcie urodzinowym małej dziewczynki, 
różowym jak wata cukrowa, różowym jak morska muszla, różowym jak fiut 
pulsujący w czerwonym świetle... Mama Lottie... Hmmmmmmmm... Jeśli nie 
przestanie być taka rozlazła, ulegnie starości i dołączy do córki w 

formalinie. 

        Pieśń o Starym Żeglarzu Coleridge'a... Chciałbym zwrócić panów uwagę 
na symboliczny walor samego Starego Żeglarza.

 

        STUDENCI: Samego — mówi. 

        Chce w ten sposób zwrócić uwagę na własną mało apetyczną osobę.

 

        To bardzo ładnie z pańskiej stron

y, profesorze. 

        Stu młodocianych przestępców... Szczęk otwieranych noży sprężynowych.

 

        PROFESOR: O, krucafiks! (Rozpaczliwie usiłuje się przebrać za starą 
kobietę w wysokich czarnych szpilkach i z parasolką...) Gdyby nie lumbago, 

które nie po

zwala mi się zgiąć, odwróciłbym się i nadstawił swoją słodką pupkę 

jak pawian... Kiedy słabszy pawian zostanie zaatakowany przez silniejszego, 
albo a) nadstawia tyłek, panowie, by odbyć bierny stosunek homoseksualny (che, 

background image

 

 40 

che), albo b) jeśli jest bardziej 

ekstrawertyczny i dobrze przystosowany, 

atakuje jeszcze słabszego pawiana, o ile zdoła takiego znaleźć.

 

        Złachmaniała deklamatorka w pogniecionym stroju z tysiąc dziewięćset 
dwudziestego roku wlecze się ponurą oświetloną neonami ulicą w Chicago... W

 

powietrzu wisi martwy ciężar przeszłości. Deklamatorka (puszkowany tenor): 
Znajdź najsłabszego pawiana!

 

        Saloon na Dzikim Zachodzie: Pawian pedał ubrany w błękitną sukienkę 
małej dziewczynki śpiewa zrezygnowanym tonem na nutę ,"Alice Blue Gown": 

Je

stem najsłabszym pawianem.

 

        Profesora oddziela od młodzieży pociąg towarowy... Kiedy odjeżdża, 
mają obwisłe brzuchy i odpowiedzialne posady...

 

        STUDENCI: Chcemy Lottie! 

        PROFESOR: To było w innym kraju, dżentelmeni... Jak już mówiłem, 

gdy 

jedna z moich osobowości rozszczepiennych tak brutalnie mi przeszkodziła... 
Natrętne małe bestie... Wyobraźmy sobie Starego Żeglarza bez kurary, lassa, 
bulbokapniny czy kaftana bezpieczeństwa, a jednak zdolnego zainteresować 
publiczność... Na czym polega ta zagadkowa sztuczka? Che, che! W odróżnieniu 
od zwykłych artystów nie zatrzymywał byle kogo, by go zanudzać i dręczyć... 
Zatrzymywał tych, co nie mieli wyboru i musieli słuchać dzięki już istniejącej 
relacji między Żeglarzem (jakkolwiek starym) a tym, no, Gościem Weselnym...

 

        To, co Żeglarz mówi naprawdę, nie ma znaczenia... Może mówić od 
rzeczy, kląć, bredzić jak zdemenciały staruch... Ale z Gościem Weselnym dzieje 
się to samo co w trakcie psychoanalizy. Jeśli wolno mi uczynić małą 
dygresję... Mój znajomy psychoanalityk mówi przez cały czas do pacjentów, 
którzy cierpliwie go słuchają albo nie... Snuje wspomnienia... Opowiada 
sprośne kawały (z brodą), dochodzi do szczytów idiotyzmu, o jakich prezesowi 
sądu nawet się nie śniło... Udowadnia w ten sposób, że na poziomie słownym nie 
da się niczego osiągnąć... Doszedł do tej metody zauważywszy, że słuchacz 

— 

psychoanalityk —

 nie czyta w myślach pacjenta... To pacjent 

 mówiący 

— czyta 

w myślach psychoanalityka... Pacjent ma nadnaturalną świadomość jego

 snów i 

zamiarów, gdy tymczasem analityk porozumiewa się z pacjentem wyłącznie 
przodomózgowiem... Metodą tą posługuje się wielu agentów: są nadętymi 
nudziarzami i kiepskimi słuchaczami...

 

        Panowie, rzucę wam perłę: Mówiąc można zdobyć więcej informa

cji o 

drugiej osobie niż słuchając.

 

        Wieprze pędzą do przodu, a profesor wypełnia koryto perłami...

 

        —

 Nie jestem godzien jeść nóg tego kolosa 

 mój najtłustszy wieprz.

 

        —

 I tak są gliniane.

 

         
  

      DOROCZNE PRZYJĘCIE A.J.

 

   

     A. J. zwraca się w stronę gości.

 

        —

 Cipy, fiuty, biseksy, jako międzynarodowy impresario filmów 

pornograficznych telewizji kablowej przedstawiam wam Wielkiego Slashtubitcha!. 

        Wskazuje czerwoną aksamitną kurtynę wysokości dwudziestu metr

ów. 

Kurtyna rozsuwa się przy akompaniamencie gromu i ukazuje się Wielki 
Slashtubitch. Ma ogromną, nieruchomą twarz kojarzącą się z urną pogrzebową 
Chimu. Nosi frak, błękitną pelerynę i monokl. Wielkie szare oczy z 
maciupeńkimi czarnymi źrenicami, które wydają się wypluwać igiełki. (Jego 
spojrzenie może wytrzymać jedynie koordynator faktualistów). Kiedy się 
rozgniewa, strzela monoklem przez pokój. Niejeden nieszczęsny aktor poznał 
lodowate niezadowolenie Slashtubitcha: “Wynoś się z mojego atelier, ty 
oszuście! Chciałeś mi wcisnąć lipny orgazm?! WIELKIEMU SLASHTUBITCHOWI?! 
Znaczysz dla mnie mniej niż palec u nogi! Idiota! Bezmyślny dureń! Bezczelny 
łotr! Idź sprzedawaj swoją dupę gdzie indziej i wiedz, że praca dla 
Slashtubitcha wymaga szczerości i oddania! Żadnych nędznych sztuczek, 
fałszywych jęków, gumowych bobków, flakoników mleka ukrytych w uchu i 

background image

 

 41 

zastrzyków z johimbiny!" (Johimbina, otrzymywana z kory drzewa rosnącego w 
Afryce Środkowej, to najbezpieczniejszy i najbardziej skuteczny afrodyzjak. 
Działa rozszerzające na naczynia krwionośne, zwłaszcza w okolicach 

genitaliów). 

        Slashtubitch strzela monoklem. Odpływa on poza pole widzenia i wraca 
jak bumerang do jego oka. Slashtubitch robi piruet i znika w błękitnej mgle, 

zimnej jak skroplone powietrze..

. Cięcie...

 

        Na ekranie. Rudy, zielonooki chłopiec, biała skóra z nielicznymi 
piegami... Całuje chudą brunetkę w spodniach. Stroje i fryzury nawiązują do 
egzystencjalistycznych barów w wielkich miastach. Siedzą na niskim łóżku 
przykrytym białym jedwabiem. Dziewczyna rozpina chłopcu spodnie i wyjmuje 
delikatnie jego fiuta, małego i bardzo twardego, z lśniącą perłową kropelką na 
czubku. Pieści łagodnie napletek.

 

        —

 Rozbierz się, Johnny.

 

        Chłopiec zdejmuje prędko ubranie i staje nagi z pulsującym fiutem. 
Brunetka nakazuje mu gestem, by się odwrócił, i chłopiec robi piruet z ręką na 
biodrze, parodiując modelkę. Dziewczyna zdejmuje koszulę. Ma małe sterczące 
piersi ze stwardniałymi sutkami. Ściąga majteczki. Jej włosy łonowe są czarne 
i lśniące. Chłopiec siada koło niej i sięga ku jej piersiom. Dziewczyna chwyta 
go za rękę.

 

        —

 Chcę cię ruchać, kochanie 

— szepce. 

        — Nie, nie teraz. 
        —

 Proszę!

 

        —

 No dobrze. Pójdę umyć sobie tyłek.

 

        —

 Nie, sama go umyję.

 

        — E, wcale nie jest brudny! 
        —

 Ależ jest! No chodź, Johnny. Prowadzi go do łazienki.

 

        —

 W porządku, stań na czworakach.

 

        Chłopiec klęka i opiera podbródek na macie na podłodze.

 

        — Allach —

 mówi. Ogląda się i uśmiecha do dziewczyny. Myje mu ona pupę 

mydłem i gorącą wodą, a później wsadza palec do środka.

 

        — Boli? 
        — Nieeeeeeeeee. 
        —

 Chodź, maleńki. 

 

        Dziewczyna prowadzi go do sypialni. Chłopiec kładzie się na wznak i 
zarzuca nogi do tyłu, chwytając je pod kolanami. Dziewczyna klęka i gładzi 
jego uda i jądra, przesuwa palce wzdłuż krocza. Rozsuwa pośladki, pochyla się 
i zaczyna lizać odbytnicę, kręcąc powoli głową. Liże coraz głębiej i głębiej. 
Chłopiec zamyka oczy i wije się. Dziewczyna liże go po kroczu. Małe, twarde 
jądra... Na czubku obrzezanego fiuta lśni perłowa kropelka. Usta dziewczyny 
obejmują czubek fiuta. Ssie rytmicznie, zatrzymując się u góry i kręcąc głową. 
Bawi się łagodnie jego jądrami, wsuwa środkowy i wskazujący palec w głąb 

odbytnicy. K

iedy przesuwa usta w dół, szyderczo łaskocze chłopca w prostatę. 

Chłopiec uśmiecha się i pierdzi. Dziewczyna ssie jego fiuta w szaleńczym 
tempie. Ciało chłopca zaczyna się kurczyć: każdy następny skurcz trwa nieco 
dłużej. “liiiiiiiiiii!" 

 krzyczy chłopiec z napiętymi mięśniami, gdy z jego 

fiuta tryska gorąca sperma. Dziewczyna łyka ją łapczywie. Chłopiec opuszcza 
nogi na łóżko. Przeciąga się i ziewa.

 

        Mary przypina gumowy penis.  
        — Stalowy Dan Trzy z Jokohamy —

 mówi, gładząc goj Przez pokój 

tryska 

białe mleko.

 

        —

 Niech mleko będzie pasteryzowane. Nie chcę, żebyś mnie zaraziła 

jakąś okropną krowią chorobą, na przykład pryszczycą...

 

        —

 W Chicago, kiedy byłam Liz Transwestytą, zajmowałam się dezynsekcją. 

Zalecałam się do ładnych chłopców, bo czułam dreszczyk emocji, gdy mnie bito 
jako mężczyznę. Później złapałam jednego z nich, obezwładniłam nadźwiękowym 
judo, którego nauczyłam się od starego mnicha zen lesbizmu. Związałam 

background image

 

 42 

chłopaka, zdarłam z niego brzytwą ubranie i wyruchałam stalo

wym Danem Jeden. 

Tak się cieszył, że go nie wykastrowałam, że piszczał z rozkoszy.

 

        Stalowego Dana Jeden zmiażdżyła ciota z Madras. Najmocniejszy uchwyt 
waginalny, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Mogła sprasować ołowianą rurkę. 
Była to zresztą j

ej ulubiona sztuczka. 

        —

 A Stalowy Dań Dwa?

 

        —

 Pożarty przez wygłodzone candiru w Baboonsasshole. I nie mów tym 

razem “liiiiiiiiiiiii..." 
        —

 Dlaczego nie? To prawdziwie chłopięce.

 

        —

 Burdelmama pomaca ci jaja, bosonogi chłopcze. Johnny spogląda na 

sufit z rękoma pod głową i pulsującym fiutem.

 

        —

 Więc co mam robić? Nie mogę srać z tym sztucznym kutasem. Ciekawe, 

czy można jednocześnie śmiać się i mieć orgazm? Pamiętam, podczas wojny w 
Kairze, ja i mój kumpel Lu, dżentelmeni

 na mocy ustawy Kongresu... nic innego 

nie mogłoby nas zrobić dżentelmenami... zaczęliśmy tak się śmiać w Jockey 
Clubie, żeśmy się zupełnie obsikali, a kelner powiedział: “Wynoście się stąd, 
przeklęte ćpuny!" Cóż, skoro mogę szczać ze śmiechu, mogę chyba także 
ejakulować ze śmiechu. Więc powiedz coś naprawdę śmiesznego, jak będę się 
zbliżał do orgazmu. Poznasz to po lekkim drżeniu prostaty...

 

        Mary nastawiła płytę, metaliczny kokainowy bebop. Smaruje się, unosi 
nogi chłopca i wsuwa mu fiuta w tyłek, kręcąc biodrami. Porusza się powoli i 
trze stwardniałymi sutkami o pierś chłopca. Całuje go w szyję, podbródek i 
oczy. Johnny wsuwa dłonie pod jej pośladki i wciska ją głębiej w siebie. Mary 
obraca się coraz szybciej i szybciej. Johnny dygoce i wije się w 

konwulsjach. 

“Szybciej! — mówi Mary. —

 Mleko stygnie". Johnny nie słyszy. Mary całuje go w 

usta. Ich twarze się zlewają. Sperma Johnny'ego trafia Mary w pierś 

— lekkie, 

gorące liźnięcia.

 

        W drzwiach stoi Mark. Ma na sobie czarny golf. Chłodna, przys

tojna, 

narcystyczna twarz. Zielone oczy i czarne włosy. Spogląda szyderczo na 
Johnny'ego, z głową przechyloną na bok, z rękami w kieszeniach marynarki 

— 

taneczna gracja oprycha. Kiwa rozkazująco głową i Johnny idzie do sypialni. 
Podąża za nim naga Mary. “W porządku, chłopcy 

 mówi, siadając na różowej 

jedwabnej sofie. — Do roboty!" 

        Mark rozbiera się powoli, kręcąc biodrami. Wije się w szyderczym tańcu 
brzucha: zdejmuje golf i obnaża piękny biały tors. Johnny, ze skamieniałą 
twarzą, z przyśpieszonym oddechem, z wyschniętymi wargami, bierze jego ubranie 
i rzuca na podłogę. Mark zdejmuje szorty. Stoi nagi, z uniesionym fiutem i 
mierzy Johnny'ego wzrokiem od stóp do głów. Uśmiecha się i oblizuje wargi.

 

        Mark klęka na jedno kolano i zarzuca sobie J

ohnny'ego na plecy. Wstaje 

i ciska go dwa metry na łóżko. Johnny pada na wznak i podskakuje. Mark 
podbiega, chwyta kostki Johnny'ego i unosi mu wysoko nogi. Szczerzy zęby w 
uśmiechu.

 

        —

 W porządku, Johnny. 

— Powoli i spokojnie, niczym dobrze naoliwiona 

maszyna, wpycha fiuta w tyłek Johnny'ego. Chłopiec wzdycha głęboko, wijąc się 
z rozkoszy. Mark wkłada mu ręce pod łopatki i nabija głęboko na penis, który 
schował się cały. Świszczę głośno przez zęby. Johnny krzyczy jak ptak. Mark 
całuje Johnny'ego w usta, bez uśmiechu, z twarzą niewinną i czystą, gdy 
wstrzykuje gorącą spermę w drżące ciało chłopca.

 

        Przenika go łoskot pędzącego pociągu, gwizd lokomotywy... syrena 
okrętowa, syrena przeciwmgielna, sztuczne ognie rozbłyskujące nad gładkimi 

lagunami

... labirynt sprośnych fotografii... nad zatoką powitalny wystrzał 

armatni... w białym korytarzu szpitalnym rozlega się krzyk, leci wzdłuż pylnej 
drogi między palmami, gwiżdże nad pustynią jak  pocisk (w suchym powietrzu 
szeleszczą skrzydła sępów); tysiące chłopców ejakulują jednocześnie w 

przybudówkach, ponurych toaletach internatów, strychach, suterenach, ambonach 

myśliwskich, diabelskich młynach, opuszczonych domach, wapiennych jaskiniach, 
łodziach wiosłowych, garażach, stodołach, w glinianych ścianach z

rujnowanych, 

background image

 

 43 

wietrznych przedmieść (zapach wysuszonych ekskrementów)... czarny pył 
owiewający chude miedziane ciała... poszarpane majtki opuszczone do popękanych 
nagich stóp broczących krwią... (miejsce, gdzie sępy walczą o rybie łby)... 
koło lagun w dżungli, drapieżne ryby atakują białą spermę unoszącą się na 
czarnej wodzie, pchły piaskowe gryzą miedzianoskóry tyłek, wyjąc jak wiatr w 
koronach drzew (kraina wielkich brunatnych rzek, którymi płyną wyrwane z 
korzeniami drzewa, zielone węże wśród gałęzi, zadumane lemury obserwują brzeg 
smutnymi oczyma), czerwony samolot kreśli arabeski na błękitnym niebie, atak 
grzechotnika, kobra unosi się, otwiera kaptur, pluje białym jadem, perły i 
odłamki opali spadają cichym deszczem w powietrzu czystym jak gliceryna. Cza

trzęsie się jak popsuta maszyna do pisania, chłopcy się starzeją, młodzieńcze 
biodra drżące od spazmów rozkoszy wiotczeją i flaczeją. W szopie, na ławce, w 
parku, przy kamiennym murze w hiszpańskim słońcu, na zarwanym łóżku w pokoju 

umeblowanym (slumsy z

 czerwonej cegły w czystym świetle zimowego słońca), 

drżąc i podrygując w brudnej bieliźnie, szukając głodnej żyły o świcie, 
bełkocąc i plując śliną w arabskiej kafejce 

 Arabowie szepcą: “Medżub" i 

odsuwają się. (Medżub to rodzaj muzułmańskiego fanatyka religijnego: często 
cierpią oni na padaczkę). “Muzułmanie mają krew i spermę... Patrzcie, 
patrzcie, krew Chrystusa płynie po spermamencie!" 

 wyje medżub... Wstaje 

krzycząc i z penisa tryska mu czarna krew: Ostatnia Erekcja, biały posąg, 
który przekroczył Wielką Granicę, przekroczył niewinny i spokojny jak chłopiec 
przechodzący przez ogrodzenie, by łowić ryby w zakazanym stawie. Po chwili 
złowił wielkiego suma... Z małej czarnej chatki wybiegł przeklinając starzec z 
widłami, a chłopiec uciekł ze śmiechem przez pola Missouri... Znalazł piękny 
różowy grot strzały i schował do kieszeni, biegnąc z młodzieńczą gracją... 
kości i mięśnie... (kości łączą się z ziemią, leży martwy ze strzelbą u boku 
koło drewnianego płotu, krew wsiąka w zimowe rżyska Georgii...) Sum płynie za 
nim... Chłopiec podbiega do płotu i przerzuca suma na zakrwawioną trawę... Sum 
wije się i piszczy... Chłopiec przeskakuje przez płot. Chwyta suma i biegnie 
czerwoną glinianą drogą w szpalerze dębów zrzucających czerwonobrązowe liście 

w jesiennym w

ietrze, zielonych, pokrytych rosą w lecie o poranku, czarnych na 

tle przejrzystego zimowego nieba... Starzec miota za nim przekleństwa... Z ust 
wylatują mu zęby i gwiżdżą nad głową, chłopca, który szarpie się do przodu ze 
ścięgnami napiętymi na szyi jak stalowe druty, nad płotem tryska czarna krew i 
chłopiec pada na trawę jak bezcielesna mumia. Między ;żebrami wyrastają mu 
ciernie, w chacie pękają szyby, zakurzone odłamki szkła w czarnym kicie... po 
podłodze 

-

biegają szczury i w letnie popołudnia chłopcy biją konia w ciemnej 

stęchłej sypialni, jedząc jagody wyrastające z jego ciała, ćmy z gęstym 

fioletowym sokiem... 

        Stary ćpun znalazł żyłę... krew rozkwita w pompce niczym chiński 
kwiat... ładuje herę w kanał i w jego zniszczonej twarzy lśni niewinnie

 

chłopiec, który bił konia pięćdziesiąt lat temu, a wychodek wypełnia się 
słodką orzechową wonią młodzieńczej żądzy... ?

 

        Ile lat nawleczonych na igłę krwi? Siedział z dłońmi na kolanach, 
patrząc na zimowy świt pustym wzrokiem maku. Stara ciota wierci się na 
kamiennej ławce w parku Chapultepec, gdy obok przechodzą indiańscy chłopcy 
obejmując się za szyje albo w talii, i wysila konające ciało, by dosięgnąć 
młodych pośladków i ud, jędrnych jąder i ejakulujących fiutów. 

 

        Mark i Johnny siedzą nap

rzeciwko siebie na fotelu wibracyjnym, Johnny 

nadziany na fiuta Marka. 
        — Gotowe, Johnny?  
        —

 Włączaj.

 

        Mark wciska guzik i fotel zaczyna wibrować... Marie przekrzywia głowę, 
spoglądając na Johnny'ego z nieobecną twarzą, z oczyma chłod

nymi i 

szyderczymi... Johnny krzyczy i jęczy... Jego twarz rozpada się, jakby 
roztopiona od środka... Krzyczy jak mandragora, mdleje w chwili wytrysku, 
opada bezwładnie na pierś Marka jak drzemiący anioł, Mark w zamyśleniu klepie 

background image

 

 44 

Johnny'ego po plecach... S

ala podobna do gimnastycznej... Podłoga wyłożona 

gumową pianką przykrytą białym jedwabiem... Jedna ze ścian jest ze szkła... 
Wschodzące słońce wypełnia salę różową poświatą. Mary i Mark wprowadzają 
Johnny'ego z rękoma związanymi na plecach. Johnny spostrzega szubienicę i 
chwieje się na nogach z głośnym jękiem: “Ooooooooch". Opuszcza głowę i uginają 
się pod nim kolana. Tryska sperma, lecąc łukiem przed jego twarzą. Mark i Mary 
robią się nagle niecierpliwi i podnieceni... Wpychają Johnny'ego na szafot, 

pokryt

y spleśniałymi pasami do podtrzymywania jąder i przepoconymi koszulami. 

Mark poprawia pętlę.

 

        —

 No, jazda!  Zaczyna spychać Johnny'ego z szafotu.  Mary:

 

        —

 Nie, ja to zrobię.  Kładzie dłonie na pośladkach Johnny'ego, opiera 

mu czoło na piersi i uśmiecha się do niego. Wreszcie cofa się i spada wraz z 
nim w pustkę... Jego twarz puchnie od krwi... Mark przysuwa się i zręcznie 
łamie Johnny'emu kark... Odgłos pękającej gałęzi owiniętej mokrym ręcznikiem. 
Ciałem Johnny'ego wstrząsa dreszcz... Jedna 

z jego nóg dygoce jak zraniony 

ptak... Mark naśladuje konwulsje Johnny'ego, zamyka oczy i wysuwa język... 
Penis Johnny'ego unosi się i Mary wsadza go do swojej cipy, wijąc się w 
płynnym tańcu brzucha, jęcząc z rozkoszy... Oblewa się potem, a na twarz 

opada

ją jej wilgotne pasemka włosów.

 

        — Odetnij go, Mark! —

 krzyczy. Mark wyciąga scyzoryk, przecina linę i 

kładzie Johnny'ego na wznak. Mary leży na nim... Odgryza mu wargi, nos, wysysa 
oczy... Odrywa wielkie kawałki policzków... Wreszcie rzuca się na j

ego 

penis... Mark zbliża się do niej, a ona unosi wzrok znad nagryzionych 
genitaliów Johnny'ego. Twarz ma zakrwawioną, fosforyzujące oczy... Mark 
kopnięciem przewraca ją na plecy... Skacze na nią i pieprzy jak szalony... 
Turlają się po całej sali, skaczą w

ysoko w powietrze niczym ryby na patelni... 

        —

 Pozwól mi się powiesić, Mark... Pozwól mi się powiesić... Proszę, 

Mark, pozwól mi się powiesić!

 

        —

 Jasne, mała.

 

        Stawia ją brutalnie na nogi i wykręca jej ręce do tyłu.

 

        — Nie, Mark! Nie! Nie! Nie! —

 krzyczy Mary, sikając i srając ze 

strachu. Mark ciągnie ją ku szafotowi. Pozostawia ją związaną na stosie 
używanych kondomów, przeciąga linę przez salę, po czym wraca, niosąc pętlę na 
srebrnej tacy. Stawia Mary na nogi i zaciska pętlę. Wsadza w nią fiuta, tańczy 
wokół szafotu i rzuca się w próżnię, “liiiiiiii!" 

 krzyczy, potrącając 

Johnny'ego. Mary pęka kręgosłup. Jej ciałem wstrząsa potężny dreszcz. Johnny 
spada na podłogę i stoi czujny niczym młode zwierzę.

 

        Skacze wokół pokoju. Z krzykiem tęsknoty, od której pęka z hukiem 
szklana ściana, rzuca się w pustkę. Leci tysiąc metrów w dół, bijąc konia, 
otoczony kroplami spermy... Wrzeszczy wśród druzgocąco błękitnego nieba, gdy 
wschodzące słońce pali jego ciało jak benzyna; mija wielkie dęby i cyprysy, po 
czym roztrzaskuje się wśród czerwonych bryzgów na zrujnowanym placu wyłożonym 
wapiennymi płytami. Między kamieniami rosną chwasty i pnącza, a w białym 
wapieniu tkwią zardzewiałe żelazne bolce o grubości metra, brązowe jak 

gówno... 
    

    Johnny polewa Mary benzyną z obscenicznej wazy Chimu z białego 

jadeitu... Namaszcza własne ciało... Obejmują sięf padają na podłogę i turlają 
pod wielkie szkło powiększające w dachu... Wybuchają płomieniem z krzykiem, od 
którego pęka szklana tafla, staczają się w pustkę, pieprzą się i krzyczą w 
locie, wybuchają krwią, ogniem i kopciem osiadającym na brązowych kamieniach 
pod pustynnym niebem. Johnny skacze w męce po pokoju. Z okrzykiem, od którego 
pęka szkło, staje z rozkrzyżowanymi rękoma przed wschodzącym słońcem, a z jego 
fiuta tryska krew... Biały marmurowy bóg zmienia się w konwulsjach w starego 
medżuba wijącego się w gównie i odpadkach pod glinianą ścianą w blasku słońca, 
które rani i garbuje skórę... Jest chłopcem śpiącym pod murem meczetu, 

ejakulu

je w tysiące cip, różowych i gładkich niczym muszle, czując rozkoszne 

łaskotanie włosów łonowych wślizgujących się do penisa.

 

background image

 

 45 

        John i Mary w pokoju hotelowym (muzyka z “East Saint Louis Toodleoo"). 

Ciepły wiosenny wiatr powiewa spłowiałymi różowymi zasłonami w otwartym 
oknie... Na pustych parkingach kumkają żaby... wokół rośnie kukurydza, a 
chłopcy łapią niewielkie zielone węże pod popękanymi wapiennymi stelarni 
poplamionymi gównem i oplecionymi zardzewiałym drutem kolczastym...

 

         

        Błyska i gaśnie neon 

 zielony chlorofil, fiolet, pomarańcz.

 

         

        Johnny wyciąga pincetą candiru z cipki Mary... i wrzuca do butelki 
mescalu, gdzie zmienia się ona w glistę... Daje jej natrysk z tropikalnego 
zmiękczacza kości, a jej zęby pochwowe wypływają z krwią i cystami... Jej 
cipka jest świeża i czysta jak wiosenna trawa... Johnny liże ją, na początku 
powoli, a później z narastającym podnieceniem rozchyla wargi sromowe i wsuwa 
język do środka, czując ostre, łaskoczące włosy... Mary leży na wzna

k z 

rozrzuconymi ramionami i sterczącymi piersiami, przebita gwoździami neonów... 
Johnny pełznie ku jej głowie, a na czubku jego fiuta lśni opałowa kropelka. 
Przebija fiutem włosy łonowe i wpycha go aż do końca, wessany przez głodne 
ciało... Jego twarz puchnie od krwi, pod powiekami wybuchają zielone 
fajerwerki i leci w przepaść przez krzyczące dziewczęta...

 

        Wilgotne włosy na jądrach wysychają w ciepłym wiosennym wietrze. 
Stroma dolina w dżungli, pnącza wspinają się ku oknu. Johnny'emu puchnie penis

 

i wyrastają z niego wielkie pąki. Z cipki Mary wychodzi długi korzeń 
powietrzny i szuka ziemi. Ciała rozkładają się wśród zielonych eksplozji. 
Kamienna chata popada w ruinę. Chłopiec to wapienny posąg; z jego fiuta 
wyrasta roślina, usta ma lekko rozchylone jak ćpun po strzale.

 

         

        Beagle zawinął herę w bilet loteryjny.

 

        — Ostatnia szpryca — jutro leczenie. 

        Daleka droga. Częste erekcje i upadki.

 

        Długo wędrowaliśmy przez góry do oazy palm daktylowych, gdzie arabscy 
chłopcy srają do studni i tańczą rock and roiła na piaskach nadmorskich, 
jedząc hot dogi i wypluwając samorodki złotych zębów.

 

        Bezzębni, z żebrami jak tarka, na której można by uprać brudne 
ubranie, wyszli dygocąc z katamarana na Wyspie Wielkanocnej i rus

zyli ku 

brzegowi na nogach sztywnych jak szczudła... Kiwali głowami na wystawach... 
Sprzedali smukłe ciało za tłuszcz braku głodu...

 

        Palmy daktylowe uschły, studnię wypełniły wysuszone ekskrementy i 
mozaika tysiąca gazet:

 

        “Rosja zaprzecza..

. Minister spraw wewnętrznych jest głęboko 

zaniepokojony... O dwunastej zero dwa otwarto zapadnię. O wpół do pierwszej 
lekarz wyszedł na ostrygi. Wrócił o drugiej i dobrodusznie poklepał 

powieszonego po plecach. 
        —

 Co takiego!? Jeszcze pan żyje?! Muszę pana pociągnąć za nogi! Cha

-

cha! Nie mogę pozwolić, żeby się pan dusił w tym tempie: dostałbym naganę od 
prezydenta. Gdyby karawan zabrał pana żywego, byłaby to prawdziwa hańba. Jaja 
by mi odpadły ze wstydu; zostałbym uznany za dupę wołową. Raz! Dwa! T

rzy! 

Ciągniemy!"

 

        Szybowiec zniża lot, cichy niczym erekcja, cichy jak pokryte smalcem 
szkło stłuczone przez młodego złodzieja o rękach starej kobiety i pustych 
oczach ćpuna.

-

.. Włamywacz wchodzi bezszelestnie do domu, stąpając po 

naoliwionych krysz

tałach, w kuchni tyka głośno zegar, gorący przeciąg rozwiewa 

mu włosy, jego głowa eksploduje, trafiona grubym śrutem... Stary człowiek 
wyrzuca ze strzelby czerwoną łuskę i wykonuje piruet.

 

        —

 Do kroćset, to nic wielkiego... Nabój w lufie... Pieniądz

e w 

banku... Jeden strzał prosto w głowę i padł w sprośnej pozycji... Słyszysz 
mnie, chłopcze?

 

background image

 

 46 

        Sam byłem kiedyś młody i słyszałem syreni śpiew łatwych pieniędzy, 
kobiet i jędrnej chłopięcej pupy. Nie podniecaj mnie, na litość boską, bo 

opowiem hist

orię, od której fiut ci stanie, tęskniąc za różową młodą cipką 

albo śliczną melodią wygrywaną na twoim fiucie przez chłopięcy tyłek... W 
jądrach zbierają się ostre diamenty, nieubłagane jak kamienie nerkowe... 
Przepraszam, że musiałem cię zabić... Stara Szara Kobyła nie jest już taka jak 
dawniej... Stary lew z dziurami w zębach potrzebuje pasty “Amident", by mieć 
świeży oddech... Stare lwy lubią pożerać chłopców... Czy można je za to winić? 
Chłopcy w szpitalu Świętego Jerzego są tacy słodcy, tacy zimni, tacy piękni... 
Nie dostawaj rigor mortis, synu. Okaż trochę szacunku staremu fiutowi... Sam 
możesz się kiedyś stać nudną starą pierdołą... Ach, chyba nie... Podobnie jak 
bosonogi bezwstydny kochanek Housmana, nastąpiłeś zimną stopą na silos 

przemian... Ale ni

e można zabijać chłopców z Shropshire... Wieszano go tak 

często, że się opiera jak gonokok wykastrowany przez penicylinę, nabiera 
ohydnej siły i rozmnaża w postępie geometrycznym... Więc głosujmy za 
uniewinnieniem i połóżmy kres tym bestialskim pokazom, za które szeryf każe 
sobie płacić po funcie.

 

        Szeryf: Ludzie, spuszczę mu gacie za jednego funta! Zbliżcie się! To 
poważny eksperyment naukowy dotyczący lokalizacji centrum życia. Jego fiut ma 
ćwierć metra długości, panie i panowie, możecie sami go zmierzyć! Tylko jeden 
funt albo trzy dolary za zobaczenie młodego chłopca osiągającego trzykrotnie 

orgazm —

 nigdy nie zniżam się do wieszania eunuchów 

 zupełnie wbrew własnej 

woli! Kiedy pęknie mu stos pacierzowy, na pewno obryzga was spermą!

 

        Chłopiec stoi na zapadni, przestępując z nogi na nogę.

 

        —

 Boże! Ile trzeba znieść w tym biznesie! Na pewno jakiś wstrętny 

staruch za chwilę się podnieci!

 

        Zapadnia się otwiera, lina śpiewa jak wiatr w drutach telegraficznych, 
kręgosłup pęka wydając głośny czysty ton chińskiego gongu.

 

        Chłopiec odcina się nożem sprężynowym i goni wrzeszczącego pedała. 
Pedał wpada przez szklane drzwi do kina porno i rypie Murzyna szczerzącego 
zęby. Cięcie. 

 

        (Mary, Johnny i Mark kłaniają się z pętlami na szyjach. Nie są tak 
młodzi jak na filmach pornograficznych... Wyglądają na zmęczonych i 
przygnębionych).

 

         
 

SESJA MIĘDZYNARODOWEGO KONGRESU   TECHNOPSYCHIATRYCZNEGO

 

         

        Doktor Schafer, znany jako Mały Lobotomista wstaje i patrzy na 

ucz

estników kongresu lodowatym, błękitnym wzrokiem.

 

        —

 Panowie, ludzki system nerwowy można zredukować,, do stosu 

pacierzowego. Mózg podzieli los zanikających gruczołów, zębów mądrości, 
wyrostka robaczkowego... Przedstawiam panom swoje arcydzieło: “Ame

rykanina 

uwolnionego od lęku".

 

        Grzmią trąby: Dwóch murzyńskich tragarzy wnosi nagiego Amerykanina i 
ciska na podium ze zwierzęcą brutalnością... Amerykanin wije się... Jego ciało 
zmienia się w lepką, przezroczystą galaretę, a po chwili z zielonej mgły 
wyłania się monstrualna czarna stonoga. Salę wypełniają fale smrodu, 
rozdzierającego płuca i wywołującego torsje... Schafer załamuje ręce i 

szlocha: 
        —

 Clarence! Jak mogłeś mi to zrobić?! Niewdzięcznicy! Przeklęci 

niewdzięcznicy!...

 

        Prze

rażeni uczestnicy kongresu pomrukują:

 

        —

 Obawiam się, że tym razem Schafer trochę przeholował...

 

        —

 Ostrzegałem...

 

        —

 Schafer to błyskotliwy facet, alej

 

        — Zrobi wszystko dla reklamy... 

background image

 

 47 

        — Panowie, to potworne, nieprawe d

ziecię zboczonego umysłu doktora 

Schafera nie może ujrzeć światła dziennego... Wypełnimy bez wahania swoją 
powinność...

 

        —

 To dziecię już ujrzało światło dzienne 

 mówi jeden z murzyńskich 

tragarzy. 
        —

 Trzeba wyplenić wszystko, co nieamerykań

skie — mówi gruby, podobny 

do żaby lekarz z Południa, popijając wódkę z glinianej czary. Zbliża się 
chwiejnym krokiem, po czym staje jak wryty, przerażony ogromnymi rozmiarami i 
groźnym wyglądem stonogi.

 

        —

 Dawać benzynę! 

— ryczy. —

 Spalimy to drańs

two jak czarnucha! 

        —

 Ja nie zamierzam przykładać do tęga ręki 

 odzywa się młody lekarz 

zażywający LSD

-25. —

 Pierwszy lepszy prokurator z łatwością...

 

        Cięcie. Na ekranie pojawia się sala sądowa.

 

        PROKURATOR: Czcigodni przysięgli! Ci pseudouczeni twierdzą, że 
niewinna istota ludzka, którą tak lekkomyślnie zamordowali, zmieniła się nagle 
w ogromną czarną stonogę i że musieli zniszczyć owo monstrum, by nie zdążyło 
się rozmnożyć... Czyż mamy słuchać w milczeniu tych bredni?! Czyż mamy dać

 

wiarę tym obrzydliwym łgarstwom? Gdzież się podziała owa zdumiewająca 

stonoga?! 

        “Zniszczyliśmy ją" 

 mają czelność odpowiadać... Chciałbym 

przypomnieć, czcigodni hermafrodyci przysięgli, iż ten potwór (wskazuje 
doktora Schafera) nie pierwszy już raz staje przed sądem pod zarzutem 
niewyobrażalnej zbrodni: gwałtu na mózgu... Czyli mówiąc prostą angielszczyzną 
(bije pięścią w barierkę lawy przysięgłych i podnosi głos), przymusowej 

lobotomii!... 

        (Przysięgli wstrzymują oddech... Jeden umiera na zawał... Trzech wije 
się na podłodze w paroksyzmach orgazmu... Prokurator ciągnie dramatycznie:)

 

        To on, on, nikt inny, doprowadził całe regiony naszego pięknego kraju 
do kompletnego zidiocenia... To właśnie on wypełnił ogromne magazyny 

bezradnymi m

atołami, którzy nie są w stanie się o siebie troszczyć... Ten 

cyniczny pseudo naukowiec nazywa ich szyderczo “trutniami"... Panowie 

przysięgli, lekkomyślne zabójstwo Clarence'a Cowiego nie może pozostać nie 

ukarane —

 owa potworna zbrodnia woła o pomstę do nieba, woła o sprawiedliwość!

 

        Stonoga biega wokół, podniecona.

 

        —

 O kurwa, ta gnida jest głodna! 

— krzyczy jeden z tragarzy. 

        —

 Ja się stąd zmywam!

 

        Uczestnicy kongresu wpadają w panikę. Szturmują wyjścia, krzycząc i 
rozpychając się łokciami...

 

         
 
      RYNEK 
         
        Panorama stolicy Interzone. Pierwsze takty “East Saint Louis 

Toodleoo"... czasem głośne i wyraźne, później ciche i niedosłyszalne jak 

muzyka na wietrze... 

        Pokój drży i wibruje. W twoim ciele płynie krew wielu ras: Murzynów, 
Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych nomadów, bliskowschodnich poliglotów, 

Indian —

 ras, które jeszcze się nie narodziły. Migracje, niewiarygodne

 

        wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w odległej 
górskiej dolinie, gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne skorupiaki 
rozmnażają się w ciele i wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem przez 
Pacyfik na Wyspę Wielkanocną. Miasto Uniwersalne, gdzie na ogromnym niemym 
rynku wystawiono na sprzedaż wszystkie ludzkie możliwości.

 

        Minarety, palmy, góry, dżungle... Leniwa rzeka pełna złowrogich ryb, 
ogromne zaniedbane parki, gdzie chłopcy leżący w trawie grają w tajemnicze 
gry. W mieście nie ma zamkniętych drzwi. W każdej chwili ktoś może wejść do 
twojego pokoju. Szefem policji jest Chińczyk dłubiący w zębach i słuchający 

background image

 

 48 

donosów wariata. Od czasu do czasu wyjmuje z ust wykałaczkę i spogląda na jej 
koniec. W drzwiach siedzą hipsterzy z gładkimi miedzianymi twarzami, bawiąc 
się ludzkimi głowami na złotych łańcuchach. Ich puste twarze są owadzio 

spokojne. 

        Za nimi w otwartych drzwiach widać stoły, przepierzenia, szynkwasy, 
kuchnie, łaźnie, kopulujące pary na mosiężnych łożach, tysiące skrzyżowanych 
hamaków, narkomanów szykujących się do strzału,

 palaczy opium i haszyszu, 

ludzi siedzących, gadających, tonących w dymie i parze.

 

        Karciane stoły, gdzie gra się o niewiarygodne stawki. Od czasu do 
czasu któryś z graczy zrywa się z rozpaczliwym okrzykiem, przegrawszy młodość 
albo stawszy się latahem przeciwnika. Ale bywają stawki wyższe niż młodość lub 
stanie się latahem, stawki znane tylko dwu graczom na świecie.

 

        Wszystkie domy w Mieście są połączone. Domy z darni 

— w drzwiach 

mrugają w dymie wysocy Mongołowie górscy; domy z bambusa, lepi

anki, domy z 

czerwonej cegły, domy polinezyjskie i maoryskie, drewniane domy o długości 
trzydziestu metrów, gdzie mieszka całe plemię, domy na drzewach i łodziach, 
domy z kartonów i blachy falistej, w których siedzą starcy odziani w przegniłe 

szmaty i gotu

ją mięso z puszek, wielkie zardzewiałe żelazne rusztowania 

wznoszące się sześćset metrów nad bagnami i wysypiskami śmieci, niebezpieczne 
wielopoziomowe konstrukcje, hamaki kołyszące się nad przepaścią.

 

        Ku nieznanym krainom wyruszają ekspedycje w ni

eznanych celach. Na 

tratwach ze starych skrzynek związanych przegniłymi linami nadpływają obcy, 
wypełzają z dżungli z oczami zapuchniętymi od ugryzień owadów, schodzą z gór 
na popękanych krwawiących stopach ku brudnym przedmieściom, gdzie rzędy ludzi 

oddaj

ą kał pod ścianami lepianek, a sępy biją się o rybie głowy. Lądują w 

parkach na połamanych spadochronach... Pijany policjant odprowadza ich do 
wielkiego szaletu, by się zameldowali... Wypełnione formularze wiesza na 
gwoździach i używa jako papieru toaletow

ego. 

        Nad Miastem unoszą się zapachy kuchenne wszystkich krajów, mgiełka 
opium i haszyszu, czerwony dym yage, zapach dżungli, słonej wody, gnijącej 
rzeki, wyschniętych ekskrementów, potu i genitaliów.

 

        Piskliwe flety górskie, dżez, bebop, jed

nostrunne instrumenty 

mongolskie, cygańskie dzwonki, afrykańskie bębny, arabskie kobzy...

 

        W Mieście dochodzi okresowo do rozruchów i sępy pożerają na ulicach 
nie pogrzebane trupy. Albinosi mrugają na słońcu. Chłopcy siedzący na drzewach 
onanizują się leniwie. Ludzie zżerani przez nieznane choroby obserwują 
przechodniów złymi, mądrymi oczyma.

 

        W Rynku znajduje się Kawiarnia Spotkań. Ludzie o tajemniczych, 
niewyobrażalnych zawodach, gwarzący po etrusku, narkomani uzależnieni od 

jeszcze nie zsyn

tetyzowanych narkotyków, dealerzy zupy harmalinowej, wyciągu z 

morfiny zmieniającego ludzi w warzywa, płynów do wyrobu latahów i tytoniowych 
leków zapewniających długowieczność, czarnorynkowi handlarze z okresu trzeciej 
wojny światowej, poborcy podatków od wrażliwości telepatycznej, osteopaci 
ducha, detektywi prowadzący śledztwa w sprawie przestępstw ujawnionych przez 
ślepych paranoidalnych szachistów, doręczyciele fragmentarycznych nakazów 
aresztowania spisanych hebefreniczną stenografią i zawierających oskarżenia o 
niewyobrażalne okaleczenia ducha, widmowi biurokraci, urzędnicy nie 
istniejących jeszcze państw policyjnych, karlica lesbijka, która doprowadziła 
do perfekcji stosowanie bangutot, śmiertelnej erekcji płuc atakującej śpiącego 

wroga, sprzedawcy zb

iorników genitalnych i maszyn relaksujących, dealerzy 

rozkosznych snów i wspomnień wypróbowanych na wyczulonych komórkach głodu 
morfinowego i przehandlowanych za surowce woli, lekarze wyćwiczeni w leczeniu 
chorób drzemiących w czarnym pyle zburzonych miast, złośliwiejących w białej 
krwi niewidomych glist pełznących powoli ku powierzchni skóry, chorób dna 

oceanu i stratosfery, chorób laboratorium i wojny nuklearnej... Miejsce, gdzie 

nieznana przeszłość i nadchodząca przyszłość spotykają się w niemej 

wibracji

... Byty larwalne czekające na Żywego...

 

background image

 

 49 

        (Opis Miasta i Kawiarni Spotkań powstał w stanie odurzenia yage... 
Yage, ayuahuasca, pilde, natima to indiańskie nazwy Bannisteria caapi, szybko 
rosnącego pnącza występującego w Amazonii. Por. uwagi o yage w

 Dodatku). 

         
 
      ZAPISKI PO YAGE 

        Obrazy spadają powoli jak ciche płatki śniegu... Spokój... Przestaję 
się bronić... Jestem otwarty na wszystko... Strach nie wchodzi w rachubę... 
Przepływa przeze mnie przepiękny błękitny potok... Widzę archaiczną roześmianą 
twarz podobną do maski polinezyjskiej... Sino

-

błękitna twarz nakrapiana 

złotem...

 

        Pokój wygląda jak bliskowschodni burdel z niebieskimi ścianami i 
secesyjnymi lampami w czerwonych abażurach... Czuję, jak zmieniam się w 
Murzynkę, jak czerń wypełnia po cichu moje ciało... Ataki pożądania... Moje

 

        nogi nabierają krągłych polinezyjskich kształtów... Wszystko drży od 
ukradkowego życia... Pokój jest Bliskim Wschodem, Afryką, Polinezją, znajomym 
miejscem, którego nie mogę sobie przypomnieć... Yage to podróż w 
czasoprzestrzeni... Pokój drży i wibruje... W moim ciele płynie krew wielu 
ras: Murzynów, Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych nomadów, bliskowschodnich 

poliglotów, Indian —

 ras, które jeszcze się nie narodziły... Migracje, 

n

iewiarygodne wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w 

odległej górskiej dolinie, gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne 
skorupiaki rozmnażają się w ciele i wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem 
przez Pacyfik na Wyspę Wielkanocną...

 

        (Przychodzi mi do głowy, że początkowe mdłości po yage to choroba 

lokomocyjna w pierwszej fazie odlotu...) 

        “Czarownicy posługują się yage, by przepowiadać przyszłość, odszukiwać 
zgubione lub skradzione przedmioty, diagnozować i leczyć choroby, wykrywać 
sprawców przestępstw". Indianie (kaftan bezpieczeństwa dla Herr Boasa 

— dowcip 

zawodowy: nic tak nie wkurza antropologa jak człowiek prymitywny) nie uważają 
śmierci za przypadek, nie zdają sobie sprawy z własnych skłonności 

autodestrukc

yjnych i nazywają je pogardliwie “naszymi nagimi kuzynami", a może 

czują również, że owymi impulsami manipulują obce, złowrogie siły, toteż każdy 
zgon uważany jest za morderstwo. Czarownik zażywa yage i odkrywa tożsamość 
zabójcy. Łatwo się domyślić, że deliberacje czarowników w trakcie czynności 
śledczych mogły niekiedy niepokoić ich pobratymców.

 

        —

 Miejmy nadzieję, że stary Ksiuptutol nie zwariuje i nie wskaże 

któregoś z naszych, chłopcy.

 

        —

 Strzel sobie kurary i odpręż się... Wszystko załatw

ione... 

        —

 A jak odbije mu szajba? Bierze natimę od dwudziestu lat i śni na 

jawie... Wierz mi, szefie, ten towar to prawdziwa trucizna... Mózg się od tego 

lasuje... 
        —

 Ogłosimy, że Ksiuptutol utracił zdolność sprawowania urzędu...

 

        Ksi

uptutol wychodzi chwiejnym krokiem z dżungli i mówi, że mordercami 

są Indianie z Tzipine, co nikogo nie dziwi... Wierzcie staremu Brujo, kochani, 
Indianie nie lubią niespodzianek...

 

        Przez Rynek przechodzi kondukt pogrzebowy. Czarna trumna ze srebrnymi 

inskrypcjami niesiona przez czterech tragarzy. Procesja żałobników 
śpiewających pieśń pogrzebową... Ciem i Jody stają koło trumny, z której 
wylatuje trup wieprza... Jest ubrany w dżelabę, z pyska sterczy mu fajka z 
keifem, w racicy trzyma plik sprośnyc

h fotografii, na szyi wisi mezuza... 

Napis na trumnie: “Najszlachetniejszy z Arabów". 

        Śpiewają ohydną parodię arabskiej pieśni pogrzebowej. Jody potrafi 
naśladować Chińczyka 

 robi to wstrząsające wrażenie. Doprowadził kiedyś do 

pogromu cudzoziemcó

w w Szanghaju; zginęło trzy tysiące osób.

 

        —

 Wstań, Gertie, okaż szacunek miejscowym żółtkom.

 

        —

 Chyba rzeczywiście powinienem.

 

background image

 

 50 

        —

 Mój drogi, pracuję nad cudownym wynalazkiem... chłopcem, który 

znika, gdy osiągasz orgazm, i pozostawia po sobie woń palonych liści i odgłos 
odjeżdżającego pociągu.

 

        —

 Uprawiałeś kiedyś seks w stanie nieważkości? Sperma pływa w 

powietrzu jak ektoplazma, a wszystkim gościom płci żeńskiej grozi niepokalane, 
a przynajmniej niebezpośrednie poczęcie... Przypomina mi to anegdotę o moim 

starym przyjacielu, jednym z najprzystojniejszych i najbardziej zwariowanych 

ludzi, jakich kiedykolwiek znałem, absolutnie zepsutym przez bogactwo. Chodził 
na przyjęcia z gruszką do lewatywy i wstrzykiwał spermę znajomym kobie

tom. 

Wygrał bez trudu wszystkie procesy o ustalenie ojcostwa. Oczywiście nigdy nie 
używał własnej spermy.

 

        Cięcie. Na ekranie pojawia się sala sądowa. Adwokat A. J.:

 

        —

 Niepodważalne badania wykazały, że mój klient nie miał żadnego... 

eee... 

osobistego kontaktu z czarującą powódką... Być może próbuje ona 

naśladować niepokalane poczęcie Dziewicy Maryi, przypisując mojemu klientowi 
rolę Ducha Świętego... Przypomina mi to proces sądowy, jaki miał miejsce w 
piętnastowiecznej Holandii: młoda kobieta oskarżyła starszego, powszechnie 
szanowanego czarnoksiężnika, że stworzył sukkuba, który poznał ją cieleśnie, 
co zakończyło się poczęciem. Czarownika uznano winnym współudziału i skazano 
na stos. Jednakże, czcigodni przysięgli, w naszej oświeconej epoce 

nie 

wierzymy już w takie legendy, a młode kobiety przypisujące swój błogosławiony 
stan atencjom sukkubów są uznawane za romantyczki, a w bardziej potocznej 
angielszczyźnie 

 przeklęte kłam

-czuchy, cne, che, che... 

         
        A teraz godzina proroków: 
        —

 Miliony zmarły na bagnach. Tylko jeden wybuch.

 

        — Aye, aye, kapitanie! —

 odparł wbijając oczy w pokład. 

 Kto włoży 

dziś łańcuchy? Trzeba zachować ostrożność w czasie żeglugi pod wiatr; podróż z 
wiatrem nic nie dała... W tym roku w piekle najmodniejsze są senority i 
zmęczyła mnie długa wspinaczka do pulsującego Wezuwiusza obcych fiutów.

 

        Potrzebuję Orient Expressu, by stąd wyjechać... Jest tu wiele 
kopalni... Codziennie kopią trochę dla zabicia czasu...

 

        Widmowy Jack: gorący szept w kościanym uchu...

 

        Strzelając osiągnij wolność.

 

        — Chrystus?! —

 szydzi złośliwy, pedałowaty święty, wyjmując ciasto z 

alabastrowej czary... —

 Myślisz, że poniżyłbym się do tego stopnia, by czynić 

cuda?! To doprawdy niesmaczne... 
        —

 Chodźcie, markizy i markizowie, i przyprowadźcie małe markiziątka. 

Pokaz dla młodych i starych, dla ludzi i zwierząt... Jedyny prawowity Syn 
Człowieczy jedną ręką wyleczy chłopca z rzeżączki 

— tylko dotykiem, ludzie! — 

a drugą stworzy marihuanę, chodząc po wodzie i sikając winem z tyłka... A 
teraz trzymajcie się z dala, ludzie, bo elektryczna moc tego gościa może was 
napromieniować!...

 

        —

 Znałem go, kochanie... Pamiętam, jak robiliśmy raz w Sodomie 

(wyjątkowo podła dziura) wysokiej klasy pokaz erotyczny... Tylko i wyłącznie z 
głodu... Cóż, nagle przychodzi ten przeklęty Filistyn i nazywa mnie pedałem. A 
ja mu na to: “Pracuję trzy tysiące lat w show

-biznesie i zawsze jestem czysty. 

Poza tym nie muszę słuchać takich pierdoł". Przyszedł później do m

ojej 

garderoby i przeprosił... Okazał się wielkim uzdrowicielem. A także ślicznym 

facetem... 
        —

 Budda? Sławny ćpun metaboliczny... Produkował własny towar, 

kapujesz? W Indiach, gdzie nie mają poczucia czasu, dealer spóźnia się często 
cały miesiąc...

 Zaraz, zaraz, czy to drugi, czy trzeci monsun? Mam spotkanie w 

Keczupore. 
        —

 Te wszystkie ćpuny siedzące po turecku, plujące na ziemię i 

czekające na dealera.

 

background image

 

 51 

        —

 Nie muszę wcale brać 

— mówi Budda. —

 Na Boga, moje ciało samo 

produkuje towar. 
        —

 Nie możesz tego robić, stary. Załatwią cię.

 

        —

 Nie załatwią. Mam sposób, kapujesz? Jestem teraz pieprzonym świętym.

 

        —

 Jezu, szefie, jesteś genialny...

 

        —

 Niektórzy naprawdę wariują, gdy wymyślą Nową Religię. Brak im 

klasy...

 Poza tym łatwo mogą ich zlinczować, bo kto chce mieć do czynienia z 

lepszym od siebie? Po co męczyć ludzi? Więc musimy to rozegrać na chłodno, 
kapujesz, na chłodno... Trzeba pozwolić ludziom wybrać. Nie będziemy nikogo 
zmuszać, jak różni idioci, co pozostaną na zawsze bezimienni. Oczyśćmy 
jaskinię do bitwy. Zmetabolizuję trochę towaru i wygłoszę Kazanie Ogniste.

 

        —

 Mahomet?! Kpisz sobie?! Wymyśliła go Izba Handlowa Mekki! Pisał to 

wszystko egipski specjalista od reklamy. 
        — Jeszcze jednego, G

US. Potem, na Allacha, pójdę do domu i otrzymam 

surę... Zaczekaj, aż rano ogłoszę ją na bazarze. Zniszczę tych dupków z 

Konsorcjum Idoli. 

        Barman spogląda znad programu wyścigów wielbłądów.

 

        —

 Tak, będą płonąć wielkim płomieniem.

 

        — Có

ż... uf... tak. A teraz podpiszę ci weksel, GUS.

 

        —

 Słynie pan w Mekce z weksli, panie Mahomet. Nie chcę o tym słyszeć.

 

        —

 No cóż, GUS, są dwa rodzaje reklamy: pozytywna i negatywna. 

Chciałbyś się stać czarnym charakterem? Mogę otrzymać surę 

o barmanach, co nie 

udzielają kredytu ludziom w potrzebie.

 

        —

 I będą płonąć wielkim płomieniem. Sprzedana Arabia. 

— Barman 

przeskakuje przez szynkwas. —

 Dłużej tego nie zniosę, Ahmedzie. Zabieraj swoje 

sury i wynoś się. Osobiście ci w tym pomogę. I nie przychodź tu więcej.

 

        —

 Załatwię cię, ty niewierny skurwysynu! Zamknę twoją budę! Osuszę 

Półwysep Arabski, na Allacha!

 

        —

 To już kontynent...

 

        — Daj sobie spokój z Konfucjuszem. Lao-

tsy? Już go skreślili... I dość 

tych lipnych świętych z żałosnymi minami, jakiś stary zdemenciały fiut ma nam 
mówić, czym jest mądrość? “Trzy tysiące lat w show

-biznesie i zawsze jestem 

czysty..." 
        —

 Po pierwsze, każde zdarzenie jest związane z męskimi prostytutkami i 

ludźmi, którzy bezczeszczą bogów handlu, grając w piłkę na ulicach. Aż tu 
nagle z domu wyłazi jakiś stary pierdoła, by uraczyć nas swoim kretynizmem. 
Czy nigdy nie uwolnimy się od siwowłosych wariatów, którzy siedzą na każdym 
szczycie górskim w Tybecie, wyłażą z chaty nad Amazonką, napadają na ludzi w 

ogrodzie botanicznym? “Czekam na ciebie, mój synu — mówi i zwiewa z silosem 

pełnym zboża. 

 Życie to szkoła, gdzie każdy uczeń uczy się innej lekcji. A 

teraz, gdy otworzę me usta..."

 

        —

 Bardzo się tego boję...

 

        —

 Zaprawdę, nic nie powstrzyma przypływu...

 

        —

 Nie mogę powstrzymać tego gościa. 

Sauve qui petit. 

        —

 Kiedy opuszczam mędrca, nie czuję się w ogóle jak człowiek. Zmienia 

moje organy w płynne gówno.

 

        —

 Mam wyłączność, więc czemu nie zwiać z żywym słowem? Słowa nie można 

wyrazić bezpośrednio... Można je tylko zasugerować mozaiką zestawień niczym 
rzeczy porzucone w szufladzie hotelowej, zdefiniować za pomocą zaprzeczeń i 

braków. 
        —

 Chyba zrobię sobie zakładkę brzuszną. Może jestem stary, lecz cią

gle 

ponętny.

 

        Zakładka brzuszna to operacja chirurgiczna mająca na celu usunięcie 
tłuszczu. W ścianie jamy brzusznej robi się zakładkę, tworząc gorset cielesny, 
który niekiedy pęka, tak że straszliwie stare bebechy wylewają się na 
podłogę... Oczywiście najgroźniejsze są modele wyjątkowo szczupłe. Niektóre z 
nich nazywa się nawet jednodniowymi.

 

background image

 

 52 

        —

 Najniebezpieczniejsze miejsce dla człowieka noszącego gorset 

cielesny to łóżko 

— stwierdza brutalnie doktor Rinderpest. 

        Ulubiona piosenka gor

seciarzy nosi tytuł “Ulotne młodzieńcze uroki". 

Partner gorseciarza może rzeczywiście znaleźć się w “wodnistym, chłodnym 
objęciu".

 

         

        Biała sala muzealna pełna zalanych słońcem nagich różowych posągów 
wysokich na dwadzieścia metrów. Zmieszane głosy nastolatków...

 

        Srebrna barierka... trzystumetrowa przepaść, przestrzeń zalana 
słońcem. Zielone poletko kapusty i sałaty. Opalonych na brąz młodzieńców z 
motykami podglądają zza kanału ściekowego stare cioty.

 

        — Och, kochanie, ciekawe,

 czy nawożą to poletko ludzkim nawozem... 

Może niedługo to zrobią?

 

        Otwiera lornetkę teatralną wyłożoną macicą perłową 

 w słońcu lśni 

aztecka mozaika. 

        Greccy młodzieńcy maszerują gęsiego z alabastrowymi czarami pełnymi 
gówna i opróżniają je do dołu w ziemi.

 

        Zakurzone topole kołyszą się w popołudniowym wietrze wśród ceglanych 
gmachów na Plaża de Toros.

 

        Drewniane kabiny wokół gorącego źródła... zrujnowane ściany w 
zagajniku... ławki wygładzone przez milion masturbujących się chłopców.

 

        Greccy chłopcy, biali jak marmur, pieprzą się jak psy w portyku 
wielkiej złotej świątyni... nagi mugwump gra na lutni.

 

        Idąc w czerwonym swetrze wzdłuż torów spotkałem Sammy'ego, syna 

dozorcy przystani, i dwóch Meksykanów. 
        — 

Hej, chudzielcu, wyruchać cię?

 

        — Eee... aha. 
        Meksykanin stawia Sammy'ego na czworakach na wytartym sienniku... 

Wokół tańczy murzyński chłopiec, wybijając rytm... Na jego różowego fiuta pada 
promyk słońca.

 

        Bolesny różowy wstyd na tle pastelowobłękitnego widnokręgu, gdzie 
ogromne żelazne płaskowyże zderzają się z druzgocącym niebem.

 

        —

 Wszystko w porządku! 

 krzyczy Bóg przez zardzewiały ładunek trzech 

tysięcy lat...

 

        Świeci zimowy księżyc. Szklarnię rozbija grad kryształ

owych czaszek. 

        Amerykanka pozostawiła za sobą powiew trucizny na przyjęciu w Saint 

Louis. 

        Staw pokryty zieloną rzęsą w zapuszczonym ogrodzie. Z wody powoli 
wynurza się ogromna żaba grająca na klawikordzie.

 

        Do baru wpada solubis i za

czyna czyścić buty świętego łojem z własnego 

nosa... Święty kopie go złośliwie w usta.

 

        Solubis krzyczy, odwraca się i sra świętemu na spodnie. Wybiega pędem 
na ulicę. Odprowadza go zamyślone spojrzenie alfonsa... Święty woła 

kierownika: 
        — J

ezu, Al, co za spelunkę prowadzisz! Moje nowiutkie ineksprymable!

 

        —

 Przepraszam, święty. Wymknął mi się.

 

        (Solubisi to najniższa kasta arabska, słynąca z podłości. Ekskluzywne 
kawiarnie mają własnych solubisów, którzy ruchają gości podczas posiłków 

— w 

ławach są w tym celu specjalne otwory. Ludzie marzący o totalnym upokorzeniu i 
poniżeniu 

— w dzisiejszych czasach jest takich bardzo wielu —

 pozwalają się 

gwałcić analnie bandzie solubisów... Słyszałem, że to coś wyjątkowego... 
Solubisi często stają się bogaci, aroganccy i tracą przyrodzoną podłość. Skąd 
się wzięli? Może to upadła kasta kapłańska? W pewnym sensie istotnie pełnią 
funkcję kapłanów, gdyż skupiają w sobie wszystkie ludzkie podłości).

 

        A. J. przechodzi przez rynek w czarnej pe

lerynie, z sępem na ramieniu. 

Staje koło stolika.

 

background image

 

 53 

        —

 Fantastyczna historia o piętnastolatku z Los Angeles. Ojciec doszedł 

do wniosku, że powinien zerżnąć po raz pierwszy jakąś babę. Chłopiec leży na 
trawniku czytając komiks, a ojciec wychodzi z domu

 i powiada: “Masz 

dwadzieścia dolarów, synu. Chcę, żebyś poszedł do dobrej kurwy i zerżnął jej 
dupę". Jadą do burdelu, a ojciec mówi: “W porządku, synu. Reszta należy do 
ciebie. Zadzwoń do drzwi, a jak otworzy je kobieta, wyciągnij dwadzieścia 

dolarów i po

wiedz, że chcesz jej zerżnąć dupę". “W porządku, tato". Po 

kwadransie chłopiec wychodzi. “No i jak, synu, zerżnąłeś jej dupę?" “Tak. Ta 
rura otworzyła drzwi, a ja powiedziałem, że chcę jej zerżnąć dupę, i wcisnąłem 
do łapy dwudziestaka. Poszliśmy do mieszkania; rozebrała się. Otworzyłem nóż 
sprężynowy i zerżnąłem jej kawał dupy, a ona zaczęła wyć jak krowa. Musiałem 
ją uciszyć raz na zawsze".

 

        Pozostają tylko śmiejące się kości, wzgórza, poranny wiatr i daleki 
gwizd pociągu. Nigdy nie zapominamy o po

trzebach naszych wyborców, skoro 

mieszkają w naszym mózgu. Kto potrafiłby rozwiązać umowę na dzierżawę synaps?

 

        Kolejny odcinek przygód Glema Snide'a: 
        —

 Wchodzę do baru, a przy szynkwasie siedzi ta dziwka. “O Boże, chyba 

gdzieś ją już widziałem" 

 myślę. Więc z początku nie zwracam na nią uwagi, a 

później widzę, że pociera udami, zakłada sobie nogi na głowę, pochyla ją i 
masturbuje się penisem sterczącym z nosa. Nie mogłem pozostać na to obojętny.

 

        Iris —

 pół Chinka, pół Murzynka uzależniona od dihydroksyheroiny 

— 

szprycuje się co kwadrans, pozostawiając w ciele igły i pompki. Igły 
rdzewieją, a tu i ówdzie zarastają gładką zielonobrązową błoną. Na stole stoi 
samowar i dziesięciokilowy worek brązowego cukru. Nikt nigdy nie widział, by 

Ir

is jadła coś innego. Tylko przed strzałem słyszy, co się do niej mówi, i 

sama zaczyna mówić. Beznamiętnie wygłasza jakąś uwagę na temat własnej osoby:

 

        —

 Zacisnęła mi się odbytnica.

 

        —

 Z mojej cipy wypływa okropny zielony sok. Iris to jeden z

 tworów 

Benwaya. 
        —

 Człowiek może się odżywiać wyłącznie cukrem, do licha... Wiem, że 

niektórzy z moich uczonych kolegów, usiłujący pomniejszyć znaczenie mojego 
genialnego osiągnięcia, utrzymują, iż potajemnie dodaję do cukru Iris witaminy 
i białka... Wzywam owych bezimiennych dupków, aby wypełzli ze swoich latryn i 
przeprowadzili na miejscu analizę chemiczną jej cukru i herbaty. Iris to 
zdrowa amerykańska cipa. Kategorycznie zaprzeczam, że odżywia się spermą. 
Korzystając z okazji stwierdzam, że jest

em powszechnie szanowanym naukowcem, a 

nie szarlatanem, wariatem ani fałszywym cudotwórcą. Nigdy nie twierdziłem, że 
Iris może zaspokajać swoje potrzeby wyłącznie drogą fotosyntezy...

 

        Nie twierdziłem, że może wdychać dwutlenek węgla i wydychać tlen

Owszem, kusiło mnie, by przeprowadzić taki eksperyment, lecz zrezygnowałem z 
niego z przyczyn etycznych... Krótko mówiąc, odrażające oszczerstwa moich 
niegodnych oponentów obrócą się przeciwko nim samym.

 

         
      ZWYKLI LUDZIE 
         
        (Prz

yjęcie Partii Narodowej na tarasie wychodzącym na rynek. Cygara, 

szkocka, dyskretne beknięcia... Wśród gości krąży lider partyjny w dżelabie, 
paląc cygaro i popijając whisky. Nosi kosztowne angielskie buty, krzykliwe 
skarpetki z podwiązkami i ma muskularne, owłosione nogi. Kojarzy się z dobrze 
prosperującym gangsterem).

 

         

        LIDER PARTYJNY (wyciągając teatralnie rękę): Spójrz w dół. Co widzisz?

 

        PORUCZNIK: Hm? Cóż, rynek.

 

        LIDER PARTYJNY: Nie, nie rynek. Widzisz ludzi. Zwykłych lud

zi 

zajmujących się zwykłymi codziennymi sprawami. Właśnie tego nam trzeba...

 

        (Przez barierkę wdrapuje się na taras ulicznik).

 

        PORUCZNIK: Nie, nie chcemy kupić używanych prezerwatyw! Zjeżdżaj!

 

background image

 

 54 

        LIDER PARTYJNY: Zaczekaj! Wejdź, mój chłopcze! Usiądź... Poczęstuj się 
cygarem... Napij się. (Krąży wokół chłopca niczym podniecony kocur). Co 
sądzisz o Francuzach?

 

        CHŁOPIEC: Eee?...

 

        LIDER PARTYJNY: O Francuzach. Przeklętych kolonialistach wysysających 
z ciebie soki żywotne.

 

    

    CHŁOPIEC: Wysysanie ze mnie soków żywotnych kosztuje dwieście franków, 

proszę pana. Nie obniżyłem stawek od pomoru bydła, gdy umarli wszyscy turyści, 

nawet Skandynawowie. 
        LIDER PARTYJNY: Widzisz? To prosty nieokrzesany ulicznik. 
        PORUCZN

IK: Na pewno przeciągniemy go na naszą stronę, szefie.

 

        LIDER PARTYJNY: Posłuchaj, chłopcze: Francuzi ograbili cię z twojego 

dziedzictwa, rozumiesz? 

        CHŁOPIEC: Ma pan na myśli towarzystwo ubezpieczeniowe?... Kieruje nim 
bezzębny egipski eunuch. Uważają, że budzi mniejszą niechęć, bo zawsze ściąga 
najpierw gacie i pokazuje, jak wygląda. “Jestem tylko biednym starym eunuchem 

— mówi. —

 Niestety, muszę panią pozbawić tej sztucznej nerki. To dla mnie 

bardzo przykry obowiązek... Odłączcie ją, chłopc

y. —

 Uśmiecha się bezzębnymi 

dziąsłami. 

 Nie bez kozery nazywają mnie Nellie Poborca".

 

        Więc odłączyli moją matkę, starą krowę. Spuchła i zrobiła się czarna; 
cały bazar zaczął śmierdzieć szczyną. Sąsiedzi poskarżyli się władzom 

sanitarnym, a mój oj

ciec powiada: “To wola Allacha. Nie będzie dłużej szczała 

moją forsą".

 

        Choroby budzą we mnie niesmak. Kiedy jakiś facet zaczyna opowiadać o 
swoim raku prostaty albo zgniłej wydzielinie z tyłka, odpowiadam: “Myśli pan, 
że interesują mnie pańskie cho

roby? Bynajmniej!" 

        LIDER PARTYJNY: W porządku. Ucisz się już... Ale nienawidzisz 

Francuzów, prawda? 

        CHŁOPIEC: Nienawidzę wszystkich, proszę pana. Doktor Benway mówi, że 
to kwestia metabolizmu, że mam to we krwi... Szczególnie często cierpią

 na to 

Arabowie i Amerykanie... Doktor Benway przygotowuje szczepionkę przeciw tej 

chorobie. 
        LIDER PARTYJNY: Benway to agent zachodniego imperializmu. 

        PORUCZNIK l: Rozpasany francuski Żyd...

 

        PORUCZNIK 2: Kurojajowy, czarnodupy, komu

nistyczny Żydomurzyn.

 

        LIDER PARTYJNY: Zamknij się, głupcze!

 

        PORUCZNIK 2: Przepraszam, szefie. Długo stacjonowałem na prowincji.

 

        LIDER PARTYJNY: Dajcie spokój Benwayowi. (Na stronie) Ciekawe, czy to 
przejdzie? Nie wiadomo, do jakiego

 stopnia są prymitywni... (Głośno) Mówiąc w 

zaufaniu, Benway para się czarną magią.

 

        PORUCZNIK l: Ma własnego dżinna.

 

        CHŁOPIEC: Aaaach... mam zaraz randkę z eleganckim klientem z Ameryki. 
Gość klasa, mówię panom.

 

        LIDER PARTYJNY: Nie 

wstydzisz się sprzedawać swój tyłek niewiernym 

imperialistom? 

        CHŁOPIEC: To zależy od punktu widzenia. Bawcie się dobrze.

 

        LIDER PARTYJNY: I ty też. (Chłopiec schodzi z tarasu). 

 

        Są beznadziejni, powiadam wam, beznadziejni.

 

        PO

RUCZNIK 1: Co z tą szczepionką?

 

        LIDER PARTYJNY: Nie wiem, ale brzmi to groźnie. Lepiej poszukajmy 
Benwaya telepatronem. Nie wolno mu ufać. Jest zdolny prawie do wszystkiego... 
Może zmienić masakrę w orgię seksualną...

 

        PORUCZNIK 1: Albo Żart

        LIDER PARTYJNY: Właśnie. Sprytny gość. Żadnych zasad...

 

        AMERYKAŃSKA GOSPODYNI DOMOWA (otwierając pudełko płatków owsianych): 
Powinno mieć fotokomórkę i otwierać się automatycznie na mój widok... Później 
robot wrzucałby płatki do wody... Od czwartku robot zrobił się niegrzeczny, 

background image

 

 55 

stale się do mnie dobiera, a wcale go na to nie programowałam... Kubeł na 
śmieci warczy na mnie, a ten okropny stary mikser wciąż próbuje mi zaglądać po 
sukienkę... Jestem przeziębiona i jelita mi się skurczyły... Zaprogramuję 
robota, żeby zrobił mi głęboką lewatywę.

 

        AKWIZYTOR (coś pośredniego między agresywnym latahem a bojaźliwym 
telepaty sta): Pamiętam, jak podróżowałem z K. E., genialnym wynalazcą 

wielofunkcyjnych gadgetów. 
        —

 Pomyśl tylko! 

 woła.

 —

 Maszyna do produkcji masła w twoim własnym 

domu! 
        —

 Dostaję zawrotów głowy na samą myśl, K. E.

 

        —

 Za pięć, dziesięć, może dwadzieścia lat... Ale to nieuniknione.

 

        —

 Zaczekam, K. E. Zaczekam, choćby nie wiem jak długo. Jak tylko się 

pojawi, natychmiast ją kupię.

 

        To właśnie K. E. wynalazł uniwersalny zestaw dla salonów masażu, 
zakładów fryzjerskich i łaźni tureckich, który może aplikować lewatywy, robić 
masaże erotyczne, myć włosy, a jednocześnie obcinać klientom paznokcie u nó

g i 

wyciskać wągry. A także podręczny zestaw dla lekarzy, którym można wyciąć 
wyrostek, zszyć przepuklinę, wyrwać ząb mądrości, usunąć hemoroidy i dokonać 
obrzezania. Cóż, K. E. był takim fantastycznym akwizytorem, że gdy kończyły mu 
się zestawy fryzjerskie, sprzedawał zamiast nich lekarskie i ludzie budzili 
się u fryzjera z wyciętymi hemoroidami...

 

        —

 Jezu, Homer, co za spelunkę prowadzisz? Czuję się, jakby mnie ktoś 

wyruchał.

 

        —

 Cóż, bardzo przepraszam, ale zrobiliśmy panu gratis lewatywę z 

okazji Święta Dziękczynienia. K. E. musiał mi znowu sprzedać nie ten zestaw...

 

         

        MĘSKA PROSTYTUTKA: Na co człowiek się naraża w tym fachu! Boże! Nie 
uwierzylibyście, jakie propozycje dostaję... Chcą się bawić w lataha, mieszać 
z moją protoplazmą, robić kopie, ssać moje organy, zamienić się na pamięć i 
zostawić mi stare wspomnienia...

 

        Pieprzę tego faceta i myślę: “Nareszcie ktoś normalny", aż wreszcie 
osiąga orgazm i zmienia się w jakiegoś potwornego kraba... “Nie zamierzam tego 
dłużej znosić, Jack 

  mówię. 

 Możesz to robić u Walgreena". Niektórzy ludzie  

nie mają za grosz klasy. Inny okropny staruch po prostu siedzi, nadaje 
telepatycznie i zżera bieliznę. Makabra.

 

         

        Cioty wpadają w sowiecką siatkę, gdzie Kozacy wieszają partyzantów 
przy dzikim zawodzeniu kobz, a chłopcy maszerują Piątą Aleją na spotkanie z 
Jimmym Walkoverem z Kluczami Królestwa bez żadnych warunków wstępnych...

 

        Czemuś, ach, czemuś taki smutny, piękny pedale? Zapach zdechłych 
pijawek w zardzewiałej blaszanej puszce. Ssą żywą ranę, ciało i krew Jezusa 
sparaliżowanego od pasa w dół.

 

        Chłopcy, oddajcie testy swojemu słodkiemu tatusiowi, który zdał 

egzamin trzy lata przed wami i zna wszystkie odpowiedzi. 

        Przemytnicy cieląt odbierają por

ód krowy. Farmer udaje bóle porodowe, 

tarza się z krzykiem w ekskrementach. Weterynarz zmaga się z krowim 
szkieletem. Przemytnicy zabijają się nawzajem z pistoletów maszynowych, gonią 
się wśród maszyn rolniczych, silosów, pojemników, stryszków z sianem i żłobów 
w ogromnej czerwonej stodole. Rodzi się cielę. Rankiem giną moce śmierci. 
Parobek klęka z czcią 

 w promieniach wschodzącego słońca widać pulsującą żyłę 

na jego szyi. 

        Na schodach sądu siedzą ćpuny, czekając na dealera. Biali w czarnych 

stetso

nach i spłowiałych levisach przywiązują do latarni ulicznej czarnego 

chłopca, polewają benzyną i podpalają... Narkomani podbiegają i wciągają do 
spragnionych płuc swąd spalonego mięsa... Co za rozkosz...

 

        PREZES SĄDU: Więc siedzę sobie przed sklepem Jeda w Pizdoliździe, a w 
levisach staje mi fiut, pulsując w słońcu... Nagle mija mnie stary Scranton, 

background image

 

 56 

fajny chłop, nie ma w tej dolinie lepszego. Wypada mu odbytnica i jak chce, by 
go wyruchać, podaje ci dupę ma metrowym jelicie... Czasami wyrzuca ją z si

ebie 

na sto metrów, aż do piwiarni Roya, i jelito pełznie wokół, szukając po omacku 
kutasa jak ślepa glista... Więc stary Scranton wyczuł mojego stojącego fiuta, 
zatrzymuje się jak pies, co zwęszył ślad, i mówi do mnie: “Obciągnę ci go, 
Lukę".

 

         
   

     Browbeck i Young Seward walczą nożycami do kastrowania knurów. Biegają 

wśród stodół, klatek i stajni... Rżące konie obnażają wielkie żółte zęby, 
ryczą krowy, wyją psy, kopulujące koty kwilą jak niemowlęta, wielkie knury z 

nastroszonymi szczecinami krz

yczą głośno: “Hura! Hura!"

 

        Browbeck pada pod ciosem miecza Sewarda i przytrzymuje dłonią 
błękitnawe jelito wylewające się z długiej rany. Seward obcina Browbeckowi 
fiuta i unosi z triumfem w promieniach wschodzącego słońca...

 

        Browbeck krzyc

zy... hamulce pociągu metra plują iskrami...

 

        —

 Odsuńcie się od toru, ludzie... odsuńcie się od tonuj!'

 

        —

 Podobno ktoś go popchnął.

 

        —

 Chodził zygzakiem, jakby źle widział.

 

        —

 Za dużo wiatru w oczy.

 

        Mary Lesbijka leży na podłodze pubu na zakrwawionych podpaskach... 
Dwustukilowy pedał miażdży ją nogami, śpiewając ohydnym falsetem:

 

         

        Podeptał grona gniewu, patrząc na nie krzywo! 

 

        Miecza swego uwolnil błyskawicę straszliwą!

 

         

        Wyciąga pozłacany drewniany miecz i przecina powietrze. Spada z niego 
gorset i leci ze świstem w stronę tarczy do strzałek wiszącej na ścianie.

 

        Szpada starego toreadora trafia w kość, wylatuje ze świstem w 
powietrze i przyszpila dzielnego espontaneo do ścian

y areny. 

        Elegancki pedzio przyjeżdża z Teksasu do Nowego Jorku. Jest taki 
ładniutki, że natychmiast podrywa go starucha mająca hopla na punkcie młodych 
pedziów, bezzębna wampirzyca, zbyt powolna i słaba, by polować na inną 
zwierzynę. Takie stare, nadżarte przez mole tygrysice zawsze kończą na 
pedziach... Więc ten gość, cwany i zręczny, zaczął wyrabiać elegancką 
biżuterię. Każda bogata stara rura z Nowego Jorku chce mieć jego naszyjnik i 
pedzio zgarnia kupę szmalu, ale brakuje mu czasu na seks i martwi się o swoją 
opinię... Zaczyna wobec tego grać na wyścigach, bo hazard rzekomo ma w sobie 
coś męskiego, i chce się pokazać na torze... Mało który pedzio gra na 
wyścigach, a ci, co grają, tracą mnóstwo forsy, bo są kiepskimi hazardzistami. 
Przy złej passie spłukują się, a gdy zaczynają wygrywać, są niezdecydowani... 
To zresztą stały model ich życia... Każde dziecko zna podstawowe prawo 
hazardu: wygrane i przegrane przychodzą seriami. Kiedy wygrywasz, rzucaj się 
głową do przodu, a jak zaczynasz tracić, zwijaj interes. (Znałem raz pedzia, 
co przegrał absolutnie cały swój kapitał, ale nie od razu, o nie! Nasz Gertie 
był inny... tracił po dwudziestaku...)

 

        Więc ten pedzio przegrywa, przegrywa i znowu przegrywa. Pewnego dnia, 
gdy ma oprawić drogi kamień, doznaje olśnienia. “No tak, wstawię go później". 
Słynne ostatnie słowa. I przez całą zimę brylanty, szmaragdy, perły, rubiny i 
gwiaździste szafiry jeden po drugim trafiają do lombardu, a ich miejsce 
zajmują imitacje...

 

        Wreszcie na premierze w Metro

politan Opera House pojawia się stara 

wiedźma w brylantowej tiarze. Podchodzi do niej druga kurwa i mówi:

 

        —

 Och, Miggles, jakaś ty sprytna, że zostawiasz autentyki w domu... To 

szaleństwo nosić je i kusić los.

 

        —

 Mylisz się, moja droga. To p

rawdziwe brylanty. 

        —

 Ależ skąd, Miggles... Zapytaj swojego jubilera... Zapytaj 

kogokolwiek... Cha! Cha! Cha! 

background image

 

 57 

        Stare wiedźmy zwołują czym prędzej sabat (“Lucy Bradshinkel, przyjrzyj 
się swoim szmaragdom!") i oglądają precjoza, jakby odkryły u siebie trąd.

 

        — Mój krwisty rubin!... 
        — Moje czarne upale! —

 Ta stara dziwka wychodziła za tylu Chińczyków i 

makaroniarzy, że oduczyła się poprawnej wymowy.

 

        —

 Mój gwiaździsty szafir! 

— krzyczy poule de luxe. — Och, to 

okropne!...  
        —

 Przecież to biżuteria od Woolwortha!...     

 

        —

 Widzę tylko jedno wyjście. Dzwonię na policję! 

— mówi jedna ze 

staruch, po czym człapie w pantoflach na płaskich obcasach i wzywa gliniarzy.

 

        Cóż, pedzio dostaje dwa lata i spotyka w kiciu młodą męską 
prostytutkę. Zakochują się w sobie, a przynajmniej coś w tym stylu, a później 
wychodzą razem i wynajmują mieszkanie na Lower East Side... Znajdują sobie 
uczciwą robotę i po raz pierwszy w życiu są szczęśliwi.

 

        Na scenę wkraczają siły zła... Lucy Bradshinkel odwiedza Brada i mówi, 
że wszystko mu wybacza. Wierzy w niego i chce mu urządzić pracownię. 
Naturalnie będzie się musiał przeprowadzić w okolice Sześćdziesiątej Ulicy.

 

        — To mieszkanie jest okropne, kochany, a twój przyjaciel... 

        Okazuje się, że jakiś mafios chce zaangażować Jima na szofera. 
Załatwiła to Lucy, kapujesz? Jim nawet nigdy go nie widział.

 

        Czy Jim wróci do przestępstwa? Czy Brad ulegnie zalotom starego wampa, 
oszalałej nimfomanki?... Na szczęście siły zła zostają rozgromione i z groźnym 
warczeniem schodzą za sceny.

 

        —

 Boss nie będzie zbyt zadowolony.

 

        —

 Nie mam pojęcia, dlaczego kiedykolwiek traciłam na ciebie czas, ty 

tani wulgarny pedale. 

        Chłopcy stoją przy oknie, obejmując się ramionami i spoglądając na 
Most Brooklyński. Ciepły wiosenny wiatr rozwiewa czarne kędziory Jima i 
śliczne ufarbowane henną włosy Brada.

 

        —

 Co mamy dziś na kolację, Brad?

 

        —

 Wyjdź do drugiego pokoju i zaczekaj 

 mówi Brad, żartobliwie 

wypyc

hając Jima z kuchni i wkładając fartuch.

 

        Na kolację jest pizda Lucy Bradshinkel saignant duszona w podpaskach 
papillon. Chłopcy jedzą, patrząc sobie w oczy szczęśliwym wzrokiem. Po ich 
podbródkach spływa krew.

 

         
        Niechaj przez miasto 

przeleci świt błękitny jak płomień... Na 

podwórkach nie ma owoców, a cmentarne doły rodzą zakapturzonych umarłych...

 

        —

 Którędy do Tipperary, paniusiu?

 

        —

 Przez wzgórza, do dalekiego Blue Glass... Przez łąkę do 

zamarzniętego stawu, gdzie skute lodem złote rybki czekają na wiosenne 

roztopy. 

        Wrzeszcząca czaszka toczy się po schodach i odgryza fiuta niewiernemu 
mężowi, który wykorzystuje ból ucha żony, by popełnić cudzołóstwo. Młody 
szczur lądowy wkłada zydwestkę i tłucze żonę na śmierć p

od prysznicem. 

         

        BENWAY: Nie bierz tego tak poważnie, synu... 

Jeder macht eine kleine 

Dummerheit. 

Każdy może zrobić głupstwo.

 

        SCHAFER: Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że... eeeee... jest w tym coś 
złego.

 

        BENWAY: Bzdury, synu...

 Jesteśmy naukowcami... Czystymi naukowcami. 

Prowadzimy niezależne badania i nikt nie zdoła nas powstrzymać, a już na pewno 
nie jacyś koszmarni bonzowie partyjni.

 

        SCHAFER: Tak, naturalnie... a jednak... Nie mogę zapomnieć o tym 

smrodzie... 
        

BENWAY (z irytacją): Żaden z nas nie może... Tylko raz czułem coś 

równie ohydnego... Zaraz, zaraz, co to było? Ach, prawda: wstrzyknąłem 

background image

 

 58 

pacjentowi kurarę podczas ostrego ataku manii i podłączyłem go do respiratora. 
Nie był w stanie znaleźć ujścia dla aktywności motorycznej i zdechł niczym 
szczur tropikalny. Interesująca przyczyna zgonu, prawda?

 

        (Schafer nie słucha).

 

        SCHAFER (impulsywnie): Chyba wrócę do tradycyjnych ; operacji 
chirurgicznych. Ciało ludzkie jest skandalicznie nieefektywne. Z

amiast ust i 

odbytu mógłby istnieć jeden otwór do przyjmowania pokarmów i wydalania ich. 
Zaszyjemy nos i usta, odetniemy żołądek, uformujemy otwór oddechowy w klatce 
piersiowej, gdzie zresztą od razu mógłby być...

 

        BENWAY: Dlaczego nie wielofunkcyjn

a kropla protoplazmy? Opowiadałem ci 

kiedyś o człowieku, który nauczył się mówić tyłkiem? Poruszał brzuchem, 
pierdząc słowami. Nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem.

 

        To gadanie przez tyłek robiło niesamowite wrażenie. Słuchając go, 
człowiek czuł lekkie mrowienie w jelitach, jakby musiał za chwilę iść do 
sracza. Był to głęboki, zastygły dźwięk, wibrujące tony, które zdawały się 
wręcz pachnieć.

 

        Facet występował w cyrku jako brzuchomówca. Robił fantastyczne numery, 
mówię ci. Zapomniałem, co gadał, ale było to naprawdę zabawne. “Och, jesteś 
tam ciągle, stary?" “Jestem, ale zaraz wychodzę".

 

        Po pewnym czasie dupa zaczęła gadać sama z siebie. Gość stawał na 
scenie i dowcipkował z nią, a wszyscy ryczeli ze śmiechu.

 

        Później wyrosły jej małe zakrzywione ząbki i zaczęła nimi jeść. Facet 
uznał to z początku za zabawne i zrobił z tego nowy numer, ale dupa 
przegryzała się przez spodnie i zaczynała gadać na ulicy; krzyczała, że żąda 
równych praw. Poza tym upijała się i lamentowała, że nikt jej nie kocha i że 
chce być całowana tak samo jak usta. Na koniec mówiła dzień i noc bez przerwy; 
facet wrzeszczał, żeby się zamkną walił w nią pięścią, wsadzał w nią świeczki, 
lecz nic nie pomagało, dupa powtarzała: “To ty się zamknij. Już cię nie 

potr

zebuję. Mogę mówić, gadać i srać".

 

        Od tamtej pory facet budził się rano z przezroczystą błoną na wargach. 
Było to tak zwane dzikie mięso. Facet zrywał je z ust, a kawałki błony 
przyklejały mu się do rąk i wrastały w ciało. W końcu usta zasklepiły się i 
głowa na pewno by odpadła (wiesz, że wśród Murzynów istnieje choroba 
objawiająca się odpadaniem małych palców u nóg?), gdyby nie oczy, rozumiesz? 
Dupa nie mogła tylko jednego: patrzeć. Potrzebowała ich. Ale nerwy z czasem 
uległy atrofii, tak że mózg nie mógł już wydawać poleceń ciału. Tkwił w 
czaszce jak w więzieniu, odcięty. Przez jakiś czas w oczach malowało się 
nieme, bezradne cierpienie, ale wreszcie mózg musiał również obumrzeć, bo oczy 
zgasły i były martwe jak u kraba.

 

        Seks omija cenzurę i przeciska się między ustawami, bo w popularnych 
piosenkach i podrzędnych filmach istnieją zawsze szczeliny, którymi sączy się 
pierwotna amerykańska zgnilizna. Z pękających wrzodów wypływa ropa z komórkami 
dzikiego mięsa i wrastają one w przypadkowych miejscach w ciało i dają 
początek odrażającym przypadkowym istotom. Niektóre składają się wyłącznie z 
ciał jamistych zdolnych do erekcji, inne to wnętrzności ledwo pokryte skórą, 
grona trzech, czterech oczu, skrzyżowane usta i tyłki, ludzkie członki 
połączone

 w przypadkowy sposób. 

        Ostatecznym rezultatem jest zawsze rak. Demokracja to nowotwór 

złośliwy, dający przerzuty w postaci urzędów. Urząd zapuszcza korzenie, 
złośliwieje niczym Agencja do Walki z Narkotykami, rozrasta się i rozrasta, 
tworząc coraz więcej własnych kopii, aż wreszcie dławi organizm macierzysty. 
Urzędy nie mogą istnieć bez organizmu macierzystego, gdyż są formami 
pasożytniczymi. (Jednakże spółdzielnie mogą istnieć bez państwa. Oto właściwa 
droga. Należy tworzyć niezależne jednostki organizacyjne, które zaspokajają 
potrzeby zrzeszonych w nich ludzi. Urzędy działają na innej zasadzie: 
stwarzają potrzeby, by usprawiedliwić własne istnienie). Biurokracja to 
odmiana raka, odwrót od naturalnego kierunku ewolucji w stronę 

background image

 

 59 

nieograniczonych możliwości, indywidualizmu i spontaniczności: zostają one 
zniszczone przez pasożytniczego wirusa.

 

        (Wirusy uważa się za zdegenerowaną mutację bardziej samowystarczalnych 
istot żywych. Może kiedyś były one zdolne do samodzielnego życia, lecz obecnie 
są czymś pośrednim między materią żywą a martwą. Wirusy mogą żyć tylko w ciele 
gospodarza, pasożytując na nim, co stanowi wyrzeczenie się życia, powrót ku 

materii nieorganicznej, martwej). 

        Kiedy państwo się rozpada, urzędy umierają. Są równie bezbronne

 i 

niezdolne do samodzielnego życia jak tasiemce poza ciałem nosiciela albo 
wirusy, co zabiły swego gospodarza.

 

        —

 Widziałem raz w Timbuktu arabskiego chłopca, który potrafił grać 

tyłkiem na flecie; podobno był niezrównany w łóżku. Potrafił zagrać melodyjkę 
na fiucie, uciskając najbardziej wrażliwe miejsca, naturalnie zawsze różne. 
Każdy kochanek miał własną idealną piosenkę, doprowadzającą go do orgazmu. 
Chłopiec znakomicie improwizował coraz to nowe melodie, pełne kontrapunktów, 

pozornych dysonansó

w i oszałamiających, słodkich treli.

 

        “Fats" Terminal zorganizował bandę pawianów na motocyklach.

 

        W barze pedałów zebrali się na śniadanie Huntsmeni. Przechadzają się z 
kretyńskim narcyzmem na twarzach, w czarnych skórzanych kurtkach i pasac

nabijanych ćwiekami, napinając mięśnie, by cioty mogły je pomacać. Wszyscy 
noszą w spodniach ogromne fałszywe genitalia. Od czasu do czasu któryś z nich 
obala ciotę na podłogę i szcza na nią.

 

        Piją poncz “Victory", złożony z opium, hiszpańskiej mu

chy, ciemnego 

rumu i napoleona. Źródłem ponczu jest wielka złota rzeźba przedstawiająca 
wyszczerzonego, skulonego pawiana, który usiłuje wyrwać włócznię tkwiącą w 
boku. Kiedy chwyci się małpę za jaja, z jej fiuta tryska poncz. Od czasu do 
czasu z tyłka pawiana wylatują ciepłe przekąski; towarzyszy temu pierdzący 
dźwięk. Kiedy to się dzieje, Huntsmeni wybuchają zwierzęcym śmiechem, a cioty 
piszczą i dygocą.

 

        Mistrzem Huntsmenów jest kapitan Eyerhard, którego wyrzucono z 

Sześćdziesiątego Dziewiątego Regimentu Królowej za to, że zachował woreczek 
podtrzymujący jądra podczas gry w rozbieranego pokera. Motocykle podskakują i 
przewracają się. Plujące, wrzeszczące, srające pawiany walczą z Huntsmenami. 
Puste motory kręcą się w kurzu niczym okaleczone owady, atakując pawiany i 

Huntsmenów. 

        Lider partyjny jedzie triumfalnie wśród krzyczących tłumów. Czcigodny 
starzec sra na jego widok i usiłuje się rzucić pod koła limuzyny.

 

        LIDER PARTYJNY: Nie rzucaj się pod koła mojego nowiutkiego wozu. To 

buick

 roadmaster convertible z białymi oponami, automatycznie opuszczanymi 

szybami i wszystkimi bajerami... To tania arabska sztuczka: skierujemy cię do 
Ministerstwa Rolnictwa, by użyto cię jako nawozu...

 

        Napełniono balie, a prześcieradła odesłano do pralni, by usunąć krwawe 

plamy —

 Immanuel przepowiada Drugie Przyjście...

 

        Po drugiej stronie rzeki stoi chłopiec z dupką jak różyczka. Niestety, 
nie umiem pływać i straciłem swoją Clementine.

 

        Narkoman siedzi z igłą wcelowaną w przekaz krwi, s

kubacz maca frajera 

zgniłymi palcami...

 

        Godzina doktora Bergera... Na ekranie pojawia się laboratorium.

 

        TECHNIK: Posłuchaj, powtórzę wszystko powoli. “Tak". (Kiwa głową), l 
powiedz to z uśmiechem... z uśmiechem! (Obnaża sztuczne zęby w odrażającej 
parodii reklamy pasty do zębów). “Lubimy szarlotkę i lubimy siebie nawzajem. 
To proste jak drut". I niech to brzmi prosto, po wiejsku. Wyglądaj jak wół, 
dobrze?... Chcesz iść znowu na tablic? rozdzielczą? A może pobawimy się 

wiadrem?  
        BADAN

Y (wyleczony kryminalista psychopata): Nie!., Nie!... Jak wół?

 

        TECHNIK: Nie, jak krowa. 

        BADANY (z krowią głową): Muuuuu! Muuuuu!

 

background image

 

 60 

        TECHNIK (żachnąwszy się): Nie przesadzaj! Po prostu wyglądaj jak 
prosty, wiejski chłopiec!

 

        BADANY: Pedzio frajer? 

        TECHNIK: Nie, niezupełnie pedzio frajer. Byłbyś trochę za sprytny. 
Wyglądaj jak gość po lekkim wstrząsie mózgu... Znasz ten typ. Z wyciętym 
nadajnikiem i odbiornikiem telepatycznym. Trochę jak żołnierz... Kamera!

 

        BADANY: 

Tak, lubimy szarlotkę...

 

        (Przeciągle i głośno burczy mu w brzuchu. Na jego podbródku wiszą 
nitki śliny... Doktor Berger unosi wzrok znad notatek. Jest w ciemnych 
okularach, bo światło razi go w oczy. Wygląda trochę jak żydowska sowa).

 

        DOKTO

R BERGER: Uważam, że się nie nadaje... Proszę dopilnować, żeby 

się zgłosił do działu likwidacji.

 

        TECHNIK: Moglibyśmy wyciąć burczenie ze ścieżki dźwiękowej, wsadzić mu 
dren do gęby i...

 

        DOKTOR BERGER: Nie, nie nadaje się... (Spogląda na bad

anego z 

niesmakiem, jakby popełnił on jakieś straszliwe faux

-

pas: na przykład szukał 

krabów w czyimś salonie).

 

        TECHNIK (zrezygnowany i zirytowany): Wprowadzić wyleczonego pedała.

 

        (Wprowadzają wyleczonego homoseksualistę, który idzie na szty

wnych 

nogach. Siada przed kamerą i usiłuje zająć wygodną pozycję. Jego mięśnie 
poruszają się osobno jak odnóża poszatkowanego owada).

 

        HOMOSEKSUALISTA (kiwa głową i uśmiecha się): Tak. Lubimy szarlotkę i 

lubimy siebie nawzajem. To proste jak drut. (

Kiwa głową i uśmiecha się, kiwa 

głową i uśmiecha się...)

 

        TECHNIK (wrzeszczy): Cięcie!... (Pielęgniarze wyprowadzają wyleczonego 
homoseksualistę, który ciągle kiwa głową i uśmiecha się). Puśćcie to jeszcze 

raz. 

        DORADCA ARTYSTYCZNY (kręcąc głową): Czegoś tu brakuje. Mówiąc 

konkretnie, brakuje zdrowia. 

        BERGER (zrywa się na równe nogi): Niesłychane! To wcielenie 

zdrowia!... 

        DORADCA ARTYSTYCZNY (urażony): Cóż, cieszę się, że ma pan inny pogląd 
na tę kwestię... Skoro może pan prowadzić te badania samodzielnie, nie 

rozumiem, dlaczego w ogóle potrzebuje pan doradcy artystycznego. (Wychodzi z 

dłonią na biodrze, nucąc cicho:) Będę tu, gdy znikniesz...

 

        TECHNIK: Przyślijcie wyleczonego pisarza... Coooo?! Buddyzm?!... Och, 
nie może mówić?... Od tego powinniście zacząć. (Zwraca się do Bergera). Pisarz 
nie może mówić... Nadmiar wolności, można rzec. Naturalnie możemy podłożyć 

dubbing... 

        BERGER (ostro): Nie, nie nadaje się... Weźcie kogoś innego.

 

        TECHNIK: Ci chłopcy to moi ulubieńcy. Przepracowałem z nimi sto godzin 
nadliczbowych, czego mi jak dotąd nie zrekompensowano...

 

        BERGER: Proszę złożyć podanie w trzech egzemplarzach... Formularz 
sześć tysięcy dziewięćdziesiąt.

 

        TECHNIK: Każe mi pan złożyć podanie? Proszę posłuchać, doktorze, 
powiedział pan kiedyś coś takiego: “Jeśli ktoś nazywa homoseksualistów 
zdrowymi, równie dobrze może twierdzić, że zdrowy jest pacjent umierający na 
marskość wątroby". Pamięta pan?

 

        BERGER (szczerząc złośliwie zęby): O tak, świetnie to ująłem. 
Naturalnie nic udaję, że jestem pisarzem! (Wypluwa to słowo z taką 
nienawiścią, że Technik odsuwa się z przerażeniem...)

 

        TECHNIK (na stronie): Nie mogę znieść jego smrodu. Cuchnie jak zgniła 
hodowla kopii... jak pierdzenie mięsożernej rośliny... jak dupa Schafera. 
(Parodiując styl amerykański): Dziwny wąż... Rzecz w tym, doktorze, że nie 
rozumiem, jak można być zdrowym bez mózgu... Przecież żadnego pacjenta nie 
można uznać za zdrowego in absentia, prawda?

 

background image

 

 61 

        BERGER (zrywaj

ąc się na równe nogi): Jestem zdrowy! Całkowicie zdrowy! 

Uleczę cały świat!

 

        (Technik spogląda nań kwaśno. Miesza dwuwęglan sodu, wypija i czka 
dyskretnie w rękę).

 

        TECHNIK: Od dwudziestu lat cierpię na niestrawność.

 

        Kochaś Lu, wasz odmóżdżony tatuś, powiada: “Uwielbiam ryby... Między 
nami mówiąc, dziewczęta, używam Stalowego Dana z Jokohamy... Danny nigdy was 

nie zawiedzie, wierzcie mi. Poza tym jest bardziej higieniczny: pozwala 

uniknąć ohydnych kontaktów, które grożą paraliżem od pasa w dół. Kobiety 
wydzielają trujące soki..."

 

        Powiedziałem mu tak: “Doktorze Berger, niech pan nie myśli, że wciśnie 
mi pan te swoje stare odmóżdżone piękności. Jestem najstarszym pedałem w 

Pawianowie..." 
         
        Zapluta dzielnica burdeli, gdzie stare kurwy, chore na trypra, 

przegniłe do cna, zarażają mego nie zaspokojonego kusia. Kto zastrzelił kusia

-

dupusia?... Wróbel siada na mym wiernym rewolwerze, a na jego dziobie zbiera 

się kropelka krwi...

 

        Lord Jim pożółkł jak biały dym na błękitnym niebie, po drugiej stronie 
rzeki trzepocą na wietrze koszule na tle wapiennego urwiska, Mary, a świat 
łamie się na dwie części jak Dillinger. Woń neonów i zwiędłych gangsterów; 
kryminalista planuje skok na płatną toaletę, wąchając amoniak w klubie

. — 

Numer — mówi. —

 Wykręcę ten rumen, to znaczy

 

        numer. 
         

        LIDER PARTYJNY (mieszając kolejną szkocką): Następne zamieszki będą 
przypominać mecz piłkarski. Sprowadziliśmy z Indochin tysiące tłustych 

latahów... Potrzebujemy tylko przywódcy... 

        (Rozgląda się).

 

        PORUCZNIK: Szefie, nie możemy po prostu puścić ich w ruch, żeby 
naśladowali się nawzajem jak w reakcji łańcuchowej?

 

        DEKLAMATORKA (na rynku): Co robi latah, jak jest sam? 
        LIDER PARTYJNY: To problem czys

to akademicki. Musimy się skonsultować 

z Benwayem. Osobiście uważam, że ktoś powinien nadzorować całą operację.

 

        — Nie wiem —

 odpowiedział z braku właściwych punktów rankingowych, by 

dostać posadę.

 

        —

 Nie są zdolni do uczuć 

— stwierdza doktor

 Benway, tnąc pacjenta 

skalpelem. —

 To tylko odruchy... Niezła rozrywka.

 

        —

 Już jako niemowlęta uczą się mówić: “Tak".

 

        —

 Najlepsze są małe kłopoty, jak powiedział jeden pedofil do drugiego.

 

        —

 Kochanie, kiedy sobowtóry zaczynają przymierzać twoje ubrania i 

kopać cię pod stołem, sytuacja staje się naprawdę groźna...

 

        Zrozpaczona ciota usiłuje zedrzeć sportową marynarkę z odchodzącego 
chłopca.

 

        —

 Moja kaszmirowa marynarka za dwieście dolarów!... 

— piszczy. 

        — Ma roma

ns z latahem, chce dominować absolutnie, głupek... Latah 

naśladuje wszystkie jego manieryzmy i po prostu wysysa z niego całą osobowość 
jak okropna pijawka... “Nauczyłeś mnie wszystkiego, czym jesteś... Potrzebuję 
nowego przyjaciela". A biedny Bubu nie może odpowiedzieć, bo nie ma już 
osobowości.

 

        ĆPUN: Więc siedzimy w tej potwornej dziurze i chlamy syrop 

przeciwkaszlowy. 

        PROFESOR: Koprofagia, panowie, to jedna z najtańszych form rozpusty...

 

        —

 Występuję od dwudziestu lat w filmach porn

ograficznych i jeszcze 

nigdy nie upadłem tak nisko, by udawać orgazm.

 

        —

 Żadna narkomanka nie zadusiła jeszcze swojego dziecka... Kobiety są 

do kitu, synu. 

background image

 

 62 

        —

 Ta cała oświata seksualna... Równie dobrze mógłbym zanieść ubranie 

do pralni... 
        —

 Nagle przestaje mnie całować i pyta: “Masz zapasowy but?"

 

        —

 Opowiedziała mi, jak czterdziestu Arabów wciągnęło ją do meczetu i 

zgwałciło po kolei... W porządku, teraz ty, Ali. Doprawdy, kociaki, 
najbardziej niesmaczna opowieść, jaką kiedykolwiek słyszałem. Niedługo 
przedtem zgwałciła mnie banda szalejących nudziarzy.

 

        Przed kawiarnią Sargasso siedzi grupka skwaszonych nacjonalistów, 
gwiżdżąc na widok przechodzących ciot i trajkocąc po arabsku... Ulicą 
nadchodzą Ciem i Jody, ubrani jak burżuje na plakacie komunistycznym.

 

        CLEM: Przybyliśmy pasożytować na waszym zacofaniu.

 

        JODY: Innymi słowy, żerować na waszej nędzy.

 

        NACJONALISTA: Świnie! Łajdaki! Psie syny! Nie wiecie, że mój lud jest 
głodny?!

 

        CLEM: Niezmiernie mnie to cieszy. 

        Nacjonalista pada martwy, zatruty nienawiścią... Na scenę wpada doktor 

Benway. 
         
        —

 Odsuńcie się! Zróbcie mi miejsce! 

 Pobiera próbkę krwi. 

— To 

wszystko, co mogę zrobić. Cóż, pora na mnie.

 

        Na ojczystych 

wysypiskach śmieci płonie podróżna pedalska choinka, a 

chłopcy biją konia w szkolnej toalecie 

 ileż, ach, ileż młodzieńczych 

orgazmów na tym starym dębowym sedesie...

 

        Zaśnij w dolinie Czerwonej Rzeki, gdzie wiszą pajęczyny, gdzie czarne 
okna i chłopięce kości...

 

        Dwóch murzyńskich pedałów wrzeszczy na siebie.

 

        PEDAŁ PIERWSZY: Zamknij dziób, ty granulomo!... Wszyscy nazywają cię 

“Ohydny Lu!" 

        DEKLAMATORKA: Dzieweczka ze słodkim tyłkiem.

 

        PEDAŁ DRUGI: Miau! Miau! (Wkłada lamparcią skórę i stalowe szpony).

 

        PEDAŁ PIERWSZY: Och, och, dama z towarzystwa! (Ucieka z krzykiem przez 
rynek, ścigany przez ryczącego transwestytę...)

 

        Ciem podstawia nogę sparaliżowanemu kalece i odbiera mu kule... 

Parodiuje jego spazmy i

 drżączkę...

 

        W dali odgłosy zamieszek 

 tysiące rozhisteryzowanych Pomorzan.

 

        Żaluzje spadają jak gilotyny. Panika wsysa kelnerów do kawiarni, a 
drinki i tace pozostają zawieszone w powietrzu.

 

        CHÓR PEDAŁÓW: Zgwałcą nas wszystkich, wiem, wiem! (Pedały biegną do 
apteki po wazelinę).

 

        LIDER PARTYJNY (unosząc dramatycznie dłoń): Oto głos ludu!

 

        Przekupień Pearson biegnie po świeżo skoszonym trawniku, ścigany przez 
gangsterskiego komendanta Karmy. Chowa się wśród węży na pustym parkingu, aż 

wreszcie zostaje wytropiony przez psa... 

        Na rynku nie ma nikogo prócz starego pijaka, który śpi z głową w 
pisuarze. Wpadają demonstranci, wrzeszcząc: “Śmierć Francuzom!" i rozdzierają 
pijaka na strzępy.

 

        SALYADOR HASSAN (wijąc się przy dziurce od klucza):

 

        Popatrzcie tylko na ich twarze: ta piękna zlewająca się 

protoplazma!... 

        Tańczy taniec fluidystów.

 

        Po podłodze tarza się skomląc pedał i doznaje orgazmu.

 

        —

 O Boże, jakie to podniecające! Jak milion pulsujących kutasików!

 

        BENWAY: Chętnie bym im zrobił analizę krwi.

 

        Grubas z siwą brodą i szarą twarzą, ubrany w podniszczoną brązową 
dżelabę, nuci nie otwierając ust: 

 

        —

 Och, laleczki, piękne laleczki... 

 

background image

 

 63 

        Z okolicznych u

lic wpadają na rynek oddziały policjantów o wąskich 

wargach, wydatnych nosach i chłodnych szarych oczach. Okładają demonstrantów 
pałami i kopią z zimną, metodyczną brutalnością.

 

        Aresztowani demonstranci odjeżdżają ciężarówkami. Unoszą się żaluzje i

 

mieszkańcy Interzone wychodzą na plac pokryty zębami, sandałami i kałużami 

krwi. 
        Skrzynka zaginionego marynarza jest w ambasadzie, a wicekonsul 

przekazuje jego matce złe wieści.

 

        Nie ma... ranek... świt... n'existe plus... Gdybym wiedział, 

tobym 

pani powiedział... Tak czy owak, dotarł do Wschodniego Skrzydła... Wyszedł 
przez niewidzialne drzwi... Nie tutaj.... Może go pani szukać... Niedobrze... 
No bueno... Psyjć f piontek...7

 

         
 
      ISLAM S.A. I PARTIE INTERZONE 
       
        Prac

owałem w firmie Islam S.A., finansowanej przez A. J., sławnego 

handlarza seksem. A. J. wywołał niegdyś międzynarodowy skandal towarzyski 

— 

przybył na bal księcia de Yentre przebrany za wielką prezerwatywę z dewizą: No 

pasaran! 
        —

 Trochę w złym guści

e, synu —

 zauważył książę.

 

        — Brakuje wazeliny, prawda? —

 odparował A. J.

 

        Miał na myśli skandal wazelinowy, który był wówczas jeszcze w stanie 
embrionalnym. A. J., którego riposty odnoszą się często do przyszłości, jest 

mistrzem ukrytych aluzji: ich znaczenie wychodzi na jaw dopiero po pewnym 
czasie. 

        W działalności Islamu S.A. uczestniczy także Salvador Hassan O'Leary, 
król przemytu cieląt. Filia jego przedsiębiorstwa wyasygnowała bliżej nie 
określone kwoty, a jedna z osobowości wtórnych Hassana współpracuje z Islamem 
w charakterze doradcy, nie utożsamiając się jednak z jego polityką, metodami 
ani celami. Nie można również nie wspomnieć o Ciemię i Jodym, Sporyszowych 
Braciach, którzy zdziesiątkowali republikę Hassana zatrutą pszenicą, 

Ahmedzie Patologu i Halu Żółtaczce, hurtowniku owoców i warzyw.

 

        Szeregowymi członkami spółki są mułłowie, mufti, husejnowie, kadi, 
glaoisi, szejkowie, sułtanowie i derwisze 

 uczestniczą oni w normalnych 

zebraniach, na których przywódcy rozsądnie się nie pokazują. Chociaż delegatów 
poddaje się przy wejściu rewizji, zebrania kończą się zawsze masakrą. Mówców 
oblewa się często benzyną i podpala, a nieokrzesani pustynni szejkowie 
likwidują swoich przeciwników za pomocą karabinów maszynowych przemyśln

ie 

ukrytych w brzuchach oswojonych owieczek. Na salę obrad wślizgują się narodowi 
męczennicy z granatami schowanymi w tyłkach i nagle wybuchają, co pociąga za 
sobą liczne ofiary... Prezydent Ra powalił raz na ziemię premiera brytyjskiego 
i zgwałcił pederastycznie, co transmitowano na żywo w telewizji do wszystkich 
krajów arabskich. W Sztokholmie słyszano dzikie okrzyki radości. W Interzone 
istnieje prawo zabraniające organizacji zebrań Islamu S.A. bliżej niż osiem 

kilometrów od granicy miasta. 
         
    

    A. J., pochodzący w istocie z Bliskiego Wschodu, upodobnił się niegdyś 

do angielskiego dżentelmena. Po upadku Imperium Brytyjskiego stracił jednak 
brytyjski akcent, a po drugiej wojnie światowej Kongres przyznał mu 
obywatelstwo amerykańskie. A. J. to a

gent, podobnie jak ja, lecz nikt nie 

zdołał odkryć, dla kogo pracuje. Krążą pogłoski, że reprezentuje trust 
gigantycznych owadów z innej galaktyki... Uważam, że jest zwolennikiem 
faktualizmu (podobnie jak ja); naturalnie mógłby być również agentem 

fluidyst

ów (program fluidystów sprowadza się do tego, by wszyscy ludzie zlali 

się w jedną protoplazmatyczną amebę). W tej branży nigdy nie można być niczego 

pewnym. 

background image

 

 64 

        Legenda A. J.? 

Międzynarodowy playboy i nieszkodliwy kawalarz. To 

właśnie A. J. wpuścił pir

anie do basenu lady Sutton-

Smith, a podczas przyjęcia 

wydanego przez ambasadę amerykańską z okazji Święta Niepodległości dolał do 
ponczu mieszaninę yage, haszyszu i johimbiny, co doprowadziło do orgii. Kilka 
znanych osobistości 

— naturalnie Amerykanów — zm

arło później ze wstydu. Śmierć 

ze wstydu to zjawisko znane tylko wśród indiańskiego plemienia Kwakiutlów i 

Amerykanów —

 inni mówią po prostu: Zut alors albo: Son cosas de la vida, albo: 

“Wyruchał mnie Allach Wszechmogący..."

 

        Kiedy członkowie Towarz

ystwa Przeciwników Fluoru z Cincinnati spotkali 

się, aby uczcić zwycięstwo czystą źródlaną wodą, natychmiast wypadły im 
wszystkie zęby. 

 

 Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, bracia i siostry z Towarzystwa Przeciwników 

Fluoru, odnieśliśmy dziś wspaniały trium

f... Precz z ohydnym zagranicznym 

fluorem! Uczyńmy ten piękny kraj równie czystym jak jędrna pupa młodego 
chłopca!... A teraz zaintonujmy nasz hymn: “Stare dębowe wiadro"!

 

        Studnię oświetlają barwne neonowe światła mieniące się ohydnie jak 

szafa gra

jąca. Przeciwnicy fluoru maszerują gęsiego koło studni i każdy 

nabiera kubek wody ze starego dębowego wiadra...

 

        Stare dębowe wiadro, stare dębowe wiadro...

 

        Staredzebowefiadzo... 

        A. J. zakaził wodę wyciągiem z południowoamerykańskiej winorośli, 
która wywołuje paradontozę.

 

        (O winorośli tej opowiedział mi stary niemiecki poszukiwacz złota 
umierający na uremię w Pasto w Kolumbii. Występuje ona jakoby w okolicach 
Putumayo. Nigdy jej nie znalazłem. Zresztą niezbyt się starałem... T

en sam 

Niemiec mówił mi o wielkim koniku polnym o nazwie xiucutil: “Jest tak silnym 
afrodyzjakiem, że człowiek umiera, jeśli natychmiast po zetknięciu z nim nie 
przeleci kobiety. Widziałem Indian, którzy na widok xiucutila biegali w kółko 

i bili konia". Ni

estety, sam nie natknąłem się nigdy na xiucutila...)

 

        Pewnego wieczoru w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, podczas premiery, 

A. J., zabezpieczony sprayem odstraszającym owady, wypuścił na widownię rój 

xiucutilów. 

        Pani Yandrebligh, rozgniótłs

zy xiucutila: “Och... och... 

Ooooooooooooch!!!" Wrzaski, brzęk tłuczonego szkła, odgłos dartych ubrań. 
Wznoszący się chór pisków, jęków, skomleń i okrzyków... Woń spermy, wilgotnych 
cip, potu i stęchły zapach penetrowanych odbytów... Podłogę zaścielają 

brylanty, futra, suknie wieczorowe, orchidee, garnitury i bielizna, na których 

kłębi się oszalały tłum nagich ciał.

 

        A. J. zarezerwował kiedyś na rok naprzód stolik w restauracji Chez 
Robert. Robert to tęgi smakosz czuwający nad najlepszą kuchnią świat

a. Jego 

spojrzenie jest tak szydercze i pogardliwe, że niejeden gość chcąc mu się 
przypodobać, jął tarzać się w drgawkach na podłodze.

 

        A. J. przybywa do restauracji wraz z sześcioma Indianami z Boliwii, 
którzy między daniami żują liście koki. Kiedy Robert pochyla się 
majestatycznie nad ich stolikiem, A. J. unosi wzrok i woła: “Hej, chłopcze, 
przynieś mi trochę keczupu!"

 

        (Inna wersja: A. J. wyciąga z kieszeni butelkę keczupu i bryzga nim po 

sali). 
        Trzydziestu smakoszy natychmiast prze

staje jeść. Słychać nawet 

skwierczenie sufletu. Robert ryczy gniewnie jak zraniony słoń, biegnie do 
kuchni i uzbraja się w tasak do mięsa. Kelner warczy groźnie, a jego twarz 
przybiera dziwny fioletowy odcień... Rozbija butelkę szampana “Brut", rocznik 

tys

iąc dziewięćset dwadzieścia sześć... Pierre, szef sali, chwyta długi nóż 

rzeźniczy. Wszyscy trzej ścigają A. J. po restauracji, rycząc z wściekłości... 
Przewracają stoły, zrzucają na podłogę butelki drogich win i wspaniałe 
potrawy... Słychać gromkie okrzyki: “Zlinczować go!" Stary smakosz z 
oszalałymi, przekrwionymi oczyma mandryla sporządza katowską pętlę z 

background image

 

 65 

czerwonego aksamitnego sznura od kotary... A. J., wzięty w dwa ognie i 
zagrożony co najmniej poćwiartowaniem, zgrywa swoją kartę atutową... Odrzuca 
głowę do tyłu i chrząka jak świnia, po czym do restauracji wpada setka 
wygłodzonych wieprzy, które zaczynają pożerać potrawy. Robert, tknięty 
apopleksją, pada na podłogę niczym ścięte drzewo; wieprze rozrywają go na 
strzępy. “Szkoda, że nie mogą docenić jego 

smaku" — mówi A. J. 

        Z miejscowego zakładu psychiatrycznego wychodzi brat Roberta, Paul; 
przejmuje restaurację i nastawia ją na tak zwaną “kuchnię transcendentalną"... 
Jakość potraw stopniowo spada, aż wreszcie w lokalu podaje się najgorsze 
świństwa, choć klienci nie protestują, sterroryzowani reputacją Chez Robert.

 

        Przykładowe menu:

 

        Zupa z wielbłądziej szczyny z gotowanymi glistami

 

        Filet ze zgniłej płaszczki z wodą kolońską i pokrzywami

 

        Supreme de Boeuf w oleju rycynowym z pikantnym sosem ze zbuków i 
pluskiew 
        Limburger flamboyant w moczu diabetyka i wydzielinie sromowej 
kokoty... 

        Klienci spokojnie wymierają na botulizm... Później w restauracji 
pojawia się A. J. wraz ze świtą Arabów, uchodźców z Bliskieg

o Wschodu. Próbuje 

potraw i krzyczy: 
        —

 Boże, co za świństwo! Ugotujcie tego mądralę w jego własnej urynie!

 

        Tak oto powstała legenda A. J., czarującego kawalarza i ekscentryka... 
Cięcie... Na ekranie pojawia się panorama Wenecji... Śpiewając

y gondolierzy i 

gołębie na placu Świętego Marka.

 

        Istnieje stara wenecka anegdota o moście Świętego Marka. Grupa 
weneckich marynarzy wróciła z rejsu dookoła świata: wszyscy stali się 
pedałami, toteż oczekujące na nich kobiety musiały przejść przez m

ost z 

cyckami na wierzchu, żeby obudzić ich uśpione żądze. Batalion szturmowy na 
most Świętego Marka, biegiem!

 

        —

 To operacja WNW, wszystko na wierzchu, dziewczęta! Jeśli nie 

podziałają na nich wasze cycki, pokażcie tym pedałom cipy!

 

        — Och, Gertie, to prawda! Wszystko prawda! Jakie one stare i 
pomarszczone! 
        —

 Nie mogę tego znieść!

 

        —

 Wstrętne babska!

 

        Paul mówił mądrzej, bo znał się na mężczyznach śpiących z mężczyznami, 
robiących rzeczy nieprzyzwoite. Nieprzyzwoite 

— ot

o właściwe słowo. Kto chce 

się natknąć na fiuta, gdy ma ochotę zerżnąć cipę? Nagle pojawia się facet i 
robi mu z tyłkiem coś nieprzyzwoitego.

 

        A. J. biega po placu Świętego Marka, tnąc gołębie kordelasem.

 

        — Dranie! Skurwysyny! — krzyczy. Wch

odzi na pokład statku, 

monstrualnej pozłacanej różowobłękitnej galery z żaglami z fioletowego 

aksamitu. Ma na sobie fantastyczny mundur admiralski z epoletami, baretkami i 

medalami, brudny, podarty i źle zapięty... Podchodzi do ogromnej greckiej urny 
zwieńczonej złotym posążkiem chłopca z erekcją. Łapie chłopca za jaja i z 
fiuta posążka tryska strumień szampana. A. J. ociera usta i rozgląda się.

 

        — Gdzie moi Nubijczycy, do cholery?! — ryczy. Sekretarz unosi wzrok 
znad komiksu.         
        — Piepr

zą się... Latają za dziwkami.        

 

        —

 Co za sukinsyny! Co począć bez Nubijczyków?

 

        —

 Może wynająć gondolę?

 

        —

 Gondolę?! 

— wrzeszczy A. J. —

 Wydaje się par będę pływał gondolą? 

Zrefować grotżagiel i przygotować wiosła, panie Hysiop..

. Poradzimy sobie 

sami. 
         

        Hyslop wzrusza z rezygnacją ramionami. Naciska palcem guziki na 
pulpicie kontrolnym... Opadają żagle i z kadłuba wysuwają się wiosła.

 

background image

 

 66 

        —

 I włącz perfumy, dobrze? Kanał śmierdzi jak ściek.

 

        — Gardenia? 

Drzewo sandałowe?

 

        ——

 Nie. Ambrozja. Hyslop naciska kolejny guzik i statek spowija gęsty 

obłok perfum. A. J. kaszle gwałtownie...

 

        —

 Włącz wentylatory! 

— krzyczy. —

 Duszę się!... Hyslop kaszle 

dyskretnie w chusteczkę. Naciska guzik.

 

        R

ozlega się warkot wentylatorów, które oczyszczają powietrze. A. J. 

staje na rufie przy sterze. 
        —

 Pełny ciąg! 

 Pokład zaczyna dygotać. 

— Avanti, do licha! — krzyczy 

A. J. i statek odpływa z ogromną szybkością. Wywraca gondole pełne turystów, 

cudem 

unika zderzenia z jachtem motorowym, płynie slalomem od jednego brzegu 

kanału do drugiego (na brzeg wylewa się ogromna fala, topiąc przechodniów), 
druzgoce flotyllę zacumowanych gondoli, aż wreszcie odbija się od nabrzeża i 
wypływa wirując na środek kanału... Z dziury w kadłubie! tryska dwumetrowa 

fontanna wody. 
        —

 Marynarze do pomp, panie Hyslop! Toniemy!... Statek kołysze się 

gwałtownie i A. J. wypada za burtę.

 

        —

 Opuścić statek, do licha! Wszyscy na brzeg! Ekran blednie przy 

dźwiękach muzyk

i mambo. 

         

        Uroczyste otwarcie “Escuela Amigo", szkoły dla młodocianych 
przestępców z Ameryki Łacińskiej ufundowanej przez A. J. Na widowni siedzą 
członkowie ciała profesorskiego i dziennikarze. A. J. wchodzi na mównicę 
udekorowaną flagami amerykańskimi.

 

        A. J.: Zacytujmy nieśmiertelne słowa ojca Flanagana: “Nie ma złych 
chłopców..." Gdzie rzeźba, do licha?!

 

        TECHNIK: Mam ją przywieźć?

 

        A. J.: A jak sądzisz? Mam ją odsłonić in absentia?

 

        TECHNIK: W porządku, w porzą

dku... Zaraz wracam. 

        Ciągniona przez traktor rzeźba wjeżdża na scenę i staje przed mównicą. 
A. J. naciska guzik. Pod sceną zaczynają ogłuszająco wyć turbiny. Wiatr zwiewa 
z rzeźby czerwoną aksamitną zasłonę, która opada na członków ciała 

profesorsk

iego w pierwszym rzędzie... Między widzami przelatują kłęby kurzu i 

śmieci. Wycie powoli cichnie. Profesorowie wyplątują się spod zasłony... 
Wszyscy spoglądają z zapartym tchem na rzeźbę.

 

        OJCIEC GONZALES: Matko Boża!

 

        DZIENNIKARZ “TIME": Nie

 wierzę!..

 

        “DAILY NEWS": Przecież to pedał!...  

 

        Chłopcy gwiżdżą.

 

        Kiedy kurz opada, ukazuje się monumentalna rzeźba z lśniącego różowego 
marmuru. Nagi chłopiec pochyla się nad śpiącym towarzyszem, najwyraźniej 
zamierzając obudzić go fiutem. Trzyma go prawą ręką, a lewą sięga po przepaskę 
na biodrach śpiącego. Widać sugestywnie wypięte pośladki. Obaj chłopcy mają 

kwiaty za uszami i identyczny wyraz twarzy, senny a zarazem okrutny, niewinny 

i zepsuty. Rzeźba stoi na wapiennym postumenc

ie, na którym widnieje dewiza 

szkoły: “Z nim i dla niego".

 

        A. J. rozbija butelkę szampana na wypiętych pośladkach młodzieńca.

 

        —

 Pamiętajcie, chłopcy, oto źródło szampana!...   

 

         

MANHATTAŃSKA SERENADA

 

         

        A. J. i jego świta wchodzą do nocnego lokalu w Nowym Jorku. A. J., w 
kraciastych spodniach i kaszmirowej marynarce, prowadzi pawiana na złotym 
łańcuchu.

 

        KIEROWNIK: Chwileczkę! Chwileczkę! Co to takiego?

 

        A. J.: Mój ilyryjski pudelek. Przesympatyczne zwierz

ątko, obecnie 

bardzo modne. Doda klasy pańskiej spelunce.

 

background image

 

 67 

        KIEROWNIK: Wygląda zupełnie jak pawian. Proszę zostawić go na 
zewnątrz.

 

        CZŁONEK ŚWITY: Nie wie pan, kto to jest? To A. J., ostatni z wielkich 

utracjuszy. 
        KIEROWNIK: Niech zab

iera swojego pawiana i niech utracjuszy się gdzie 

indziej. 

        A. J. zatrzymuje się przed innym klubem i zagląda do środka.

 

        A. J.: Eleganckie pedały i stare cipy. Do licha, znaleźliśmy właściwe 

miejsce! Avanti, ragazzi! 

        Wbija w podłogę złoty gwóźdź, uwiązuje pawiana, po czym prowadzi 
wytworną konwersację ze swoją świt

 

        — Fantastyczne!... 
        — Niewiarygodne!... 
        — Cudowne!... 

        A. J. wkłada do ust długą cygarniczkę z nieprzyzwoicie elastycznego 
materiału, która kołysze się i faluje niczym glista.

 

        A. J.: Więc leżę płasko na brzuchu na wysokości dziesięciu tysięcy 

metrów... 

        Kilku pedałów siedzących w pobliżu unosi głowy niczym zwierzęta, które 
zwietrzyły niebezpieczeństwo. A. J. zrywa się na równe nogi z nieartykułowanym 

okrzykiem. 
        — Ty czerwonodupcu! — wrzeszczy. —

 Ja cię nauczę srać na podłogę!...

 

        Wyciąga z parasola bat i wali pawiana w tyłek. Małpa wrzeszczy i 
wyrywa złoty gwóźdź. Wskakuje na sąsiedni stolik i włazi na starą kobietę,

 

która pada na zawał.

 

        A. J.: Przepraszam, szanowna pani. Dyscyplina przede wszystkim. 

        Biczuje wściekle pawiana, który lata po całej sali, piszcząc, warcząc 
i srając ze strachu. Małpa skacze na gości, biega po szynkwasie, wiesza się na 

kotar

ach i żyrandolach...

 

        A. J.: Będziesz srał we właściwym miejscu albo już nigdy się nie 

wysrasz! 

        CZŁONEK ŚWITY: Wstydź się! Jak możesz drażnić A. J. po tym, co dla 
ciebie zrobił?

 

        A. J.: Niewdzięcznicy! Wszystko niewdzięcznicy! Wyrwałe

m go ze szponów 

starej cioty! 

        Oczywiście nikt nie wierzy w legendę A. J. Sam A. J. twierdzi, że jest 
“niezależny", co oznacza w istocie: “Pilnuj własnego nosa..." Nie istnieją już 
ludzie niezależni... W Interzone roi się od wariatów różnego autoram

entu, ale 

nie ma nikogo, kto zachowywałby neutralność.

 

        Hassan to zwolennik fluidyzmu; krążą pogłoski, że jest także tajnym 
telepatystą.

 

 Do diabła, chłopcy 

 mówi z rozbrajającym uśmiechem. 

— Jestem po prostu 

starym nowotworem złośliwym i muszę się rozrastać.

 

        Ma pustą, woskową twarz, mówi z teksańskim akcentem z okolic Dallas i 
nosi kowbojskie buty, szerokoskrzydły kapelusz, nieodłączne ciemne okulary 
oraz dobrze skrojony garnitur z banknotów o wysokich nominałach. (Banknoty : 
te są legalnym środkiem płatniczym, ale staną się zbywalne dopiero po pewnym 
terminie... Ich wartość nominalna dochodzi do miliona klamów).

 

        —

 Czuję, jak się na mnie rozmnażają 

 mówi nieśmiało Hassan. 

— To 

trochę tak, cóż, jakbym był samicą skorpiona noszącą na

 ciele swoje 

potomstwo... Do licha, mam na-

dzieję, że was nie zanudzam... 

 

        Salvador, znany wśród przyjaciół jako Sally 

 zawsze trzyma pod ręką 

kilku “przyjaciół", płacąc im od godziny 

 wyleczył się na handlu cielętami 

podczas drugiej wojny światowej. (Wyleczyć się to znaczy zbić majątek.; 
Wyrażenie używane przez nafciarzy z Teksasu). Jego fotografia, przechowywana w 
archiwum Departamentu Zdrowej Żywności i Narkotyków, przedstawia mężczyznę 
uderzająco podobnego do mumii: twarz Hassana, gładka, nala

na i pozbawiona 

background image

 

 68 

porów, wygląda jak impregnowana parafiną. Jedno oko jest ołowianoszare i 
wyłupiaste, pokryte nieprzejrzystymi plamkami, drugie zaś czarne i lśniące jak 

u owada. 

        Jego oczy są zazwyczaj ukryte za ciemnymi okularami. Wygląda groźnie i 

tajemniczo — nikt nie rozumie jego gestów i aluzji —

 i przywodzi na myśl 

agenta bliżej nie określonego reżimu policyjnego.

 

        W chwilach podniecenia Salvador mówi łamaną angielszczyzną z wyraźnym 
włoskim akcentem. Czyta i mówi biegle po etrusku.

 

     

   Brygada kontrolerów podatkowych poświęciła wiele lat na kompilację 

dossier międzynarodowych interesów Sala... Działa on na całym świecie, 
oplótłszy go pajęczyną fikcyjnych spółek zarejestrowanych pod jego 
niezliczonymi pseudonimami. Posługuje się dwudzi

estoma trzema paszportami i 

był czterdzieści dziewięć razy deportowany 

 w tej chwili toczą się procedury 

deportacyjne na Kubie, w Hondurasie, Honkongu i Jokohamie. 
        Salvador Hassan O'Leary, alias Pantoflarz, alias Krzywy Marv, alias 
Leary Weterynar

z, alias Cielęcy Pete, alias Placenta Juan, alias Wazelinowy 

Ahmed, alias El Chinche, alias El Culito i tak dalej, i tak dalej przez 

piętnaście bitych stron maszynopisu, wszedł po raz pierwszy w konflikt z 
prawem w Nowym Jorku, gdy podróżował z osobnikiem znanym brooklyńskiej policji 
jako Blubber Wilson, który wyłudzał pieniądze od fetyszystów w sklepach z 
butami, udając policjanta. Hassana oskarżono o podstępne oszustwo i podawanie 
się za oficera policji. Ale znał już podstawową regułę tego fachu: przede 

w

szystkim pozbyć się blaszki. Jak określa to Czajnik: “Jeśli znajdziesz się w 

kotle, synu, pozbądź się blaszki, choćbyś miał ją połknąć". Hassan uniknął 
aresztowania z fałszywą odznaką policyjną i złożył zeznania obciążające 

Wilsona, którego skazano na bezt

erminowy pobyt w więzieniu (w stanie Nowy Jork 

oznacza, to trzy lata na Riker's Island). Śledztwo w sprawie Hassana umorzono. 
“Zawsze miałem szczęście do przyzwoitych gliniarzy" 

— mawia Hassan. I 

rzeczywiście, spotykał ich po każdej wpadce. Jego dossier za

wiera trzy strony 

pseudonimów świadczących o skłonności do współpracy z przedstawicielami prawa 
i porządku: Gliniarski Kochaś, Kapuś Marv, Gruchająca Hebe, Ali Szpicel, Sal 
Kapusta, Skomlący Kapeć, Wazelinowy Sopran, Opera z Bronxu, Kumpel Glin, 

Automatycz

na Sekretarka, Piszczący Syryjczyk, Gruchający Fiut, Muzyczny Pedał, 

Krzywy Ryj, Bajeczny Kapo, Leary Kapiszon, Śpiewający Judasz, Gert Donos.

 

        Prowadził sex

-

shop w Jokohamie, był dealerem opium w Bejrucie i 

alfonsem w Panamie. Podczas drugiej wojny

 światowej handlował nabiałem w 

Holandii i fałszował masło

 

starym smarem do łożysk. Później opanował rynek wazeliny w Afryce Południowej, 
aż wreszcie zbił fortunę na cielętach. Świetnie prosperował, zalewając 
światowy rynek fałszowanymi medykamentami i tan

imi podróbkami najrozmaitszych 

towarów. Nieskuteczny odstraszacz rekinów, rozcieńczone antybiotyki, skasowane 
spadochrony, sfermentowana surowica przeciwko jadowi węży, przeterminowane 

szczepionki, dziurawe szalupy ratunkowe. 
 
        Ciem i Jody, dwaj eme

rytowani aktorzy wodewilowi, dorabiają jako 

rosyjscy agenci, których zadanie polega na tym, by kompromitować USA na arenie 
międzynarodowej. Kiedy aresztowano ich w Indonezji za pederastię, Ciem 
powiedział sędziemu śledczemu:

 

        —

 Nie jestem pedałem. Przecież to tylko żółtki. Ubrani w czarne 

stetsony i czerwone szelki pojawili się w Liberii.

 

        —

 Więc zastrzeliłem tego starego czarnucha, a on upadł na bok i zaczął 

wierzgać nogą.

 

        —

 Świetnie, ale czy kiedykolwiek spaliłeś czarnucha? Obchodzą 

Bidonville, kopcąc wielkie cygara:

 

        —

 Trzeba tu ściągnąć parę buldożerów, Jody. Oczyścić to gówno.

 

        Podążają za nimi ponure tłumy w nadziei ujrzenia jakiegoś niezwykłego 
amerykańskiego barbarzyństwa.

 

background image

 

 69 

        —

 Trzydzieści lat w show

-biznesie 

i jeszcze nigdy nie widziałem czegoś 

takiego... Muszę kupić Bidonville, strzelić sobie hery, wyszczać się na Czarny 
Kamień, wezwać wiernych na modlitwę, ubrany w świńską skórę, odwołać program 
pomocy gospodarczej, dając jednocześnie komuś dupy... Co, czy jestem już 
ośmiornicą? 

: skarży się Ciem.

 

        Zamierzają porwać helikopterem Czarny Kamień i zastąpić go zagrodą dla 
świń, które witałyby pielgrzymów głośnym chrumkaniem.

 

        —

 Będziemy je uczyć kwiczeć: “Hura! Hura! Hura! Niestety, tego nie da 

się zrobić. 

 

        —

 Ali Wong Chapultepec z Panamy załatwił nam ładunek pszenicy. Pewien 

fiński szyper wyciągnął kopyta w miejscowym burdelu i zostawił pszenicę 
szefowej... Jego ostatnie słowa brzmiały: “Byłaś dla mnie jak matka". Więc 
kupiliśmy towar w dobrej wierze... Daliśmy starej dziesięć gramów hery.

 

        —

 I to pierwszorzędnej. Z Aleppo. 

 

        —

 Z minimalną ilością mleka w proszku.        

 

        —

 Kto zagląda darowanemu koniowi w tyłek?     

 

        —

 Czy to prawda, że na przyjęciu u Hassana podaliście! Arabom kuskus z 

tej pszenicy?  
        —

 Zgadza się. Wypalili tyle marihuany, że zaczęli wariować w środku 

przyjęcia... My piliśmy tylko mleko... Wrzody! żołądka, rozumiesz. 

 

        — Jasne.  
        —

 Zaczęli biegać jak wariaci, krzycząc, że się palą, i większość 

umarła nazajutrz rano. 

 

        —

 A reszta w dzień później. 

 

        —

 Nic dziwnego, skoro oddawali się rozpuście.

 

        —

 Robili się czarni i odpadały im nogi: wyglądało to bardzo zabawnie. 

 

        —

 Straszliwe rezultaty uzależnien

ia od marihuany.  

        —

 Ja to samo pomyślałem. 

 

        —

 Więc zaczęliśmy handlować bezpośrednio ze starym sułtanem, znanym 

latahem. Potem wszystko szło już jak po maśle, można rzec.

 

        —

 Wprost trudno uwierzyć, że kilku rozgoryczonych osobników ścigało 

nas aż do łodzi.

 

        —

 Choć przeszkadzał im nieco brak nóg.

 

        — I liczne zaburzenia mózgowe. 

        (Sporysz to chorobotwórczy grzybek rosnący na pszenicy. Mieszkańców 
średniowiecznej Europy okresowo dziesiątkowały epidemie choroby wywoły

wanej 

przez sporysz, zwanej ogniem świętego Antoniego. U ofiar często rozwijała się 
gangrena: ich nogi czerniały i odpadały).

 

        Clem i Jody sprzedali siłom powietrznym Ekwadoru transport skasowanych 
spadochronów. Manewry: chłopcy lecą w dół na spadochronach przypominających 
podarte kondomy... młoda krew ochlapuje brzuchatych generałów... Daleki 
grzmot: Clem i Jody odlatują odrzutowcem nad Andami...

 

         

        Dokładne cele firmy Islam S.A. są niejasne. Każdy zaangażowany w jej 
działalność ma inny punkt widzenia i zamierza nabić wspólników w butelkę.

 

        A. J. uprawia propagandę na rzecz zniszczenia Izraela:

 

        —

 Panuje tak wielka niechęć do Zachodu, że coraz trudniej uwodzić 

młodych Arabów... Sytuacja staje się doprawdy nieznośna... Izra

el to 

przeszkoda w obopólnym porozumieniu... 

        Typowa zasłona dymna wykorzystywana przez A. J.

 

        Ciem i Jody twierdzą, że chcą zniszczyć bliskowschodnie pola naftowe, 
aby podnieść wartość swojego majątku w Wenezueli.

 

        Ciem pisze piosenkę

 do melodii “Crawdad" (Big Bili Broonzy): 

         
        Co zrobisz, jak wyschnie ropa?  

        Zdychającym Arabom dam kopa,

 

         

background image

 

 70 

        Salvador operuje na międzynarodowym rynku finansowym, aby zamaskować, 
przynajmniej przed szeregowymi członkami, swoją działalność na rzecz 
fluidyzmu... Ale po yage zdradza się przed przyjaciółmi.

 

        — Islam to galareta —

 mówi, tańcząc taniec fluidystów... Później, nie 

mogąc nad sobą zapanować, śpiewa ohydnym falsetem:

 

         

        Trzęsie się na krawędzi,

 

        Jedno pchnięcie i zleci.

 

        Hej, Maw, szykuj moją woalkę. 

 

         
        —

 Wynajęli Żyda z Brooklynu, by się podawał za nowe wcielenie 

Mahometa... W istocie rzeczy urodził go święty z Mekki, a doktor Benway 
dokonał cesarskiego cięcia...

 

        —

 Jeśli Ahmed nie wyjdzie, sami go wyciągniemy... Łatwowierni Arabowie 

bez zastrzeżeń akceptują podstawionego osobnika.

 

        —

 Fajni goście z tych Arabów... 

— mówi Ciem. — Mili naiwniacy... 

        Oszust wygłasza przez radio codzienne pogadanki:

 

        —

 Witajcie, drodzy radiosłuchacze! Mówi Ahmed, wasz prorok... Wygłoszę 

dziś surę o potrzebie higieny i świeżego oddechu... Przyjaciele, ssijcie 

cukierki chlorofilowe Jody'ego... 
         

        A teraz słówko o partiach politycznych Interzone...

 

  

      Oczywiste jest, że fluidyści to, z wyjątkiem jednego, kompletni 

idioci, choć kto jest czyim idiotą, okaże się dopiero po ostatecznej 
absorbcji... Fluidyści chętnie oddają się rozmaitym perwersjom, zwłaszcza 

praktykom sadomasochistycznym. 
        Flui

dyści wiedzą z reguły, o co toczy się gra, natomiast telepatyści 

słyną z ignorancji na temat natury telepatyzmu, a także z barbarzyństwa, 
hipokryzji i panicznego lęku przed rzeczywistością... Tylko interwencja 
faktualistów powstrzymała telepatystów przed u

mieszczeniem Einsteina w 

zakładzie psychiatrycznym. Można powiedzieć, że tylko nieliczni telepatyści 
wiedzą, co robią; są to najniebezpieczniejsi i najbardziej zdeprawowani ludzie 
na świecie... Techniki telepatyczne były z początku prymitywne... Cięcie. Na

 

ekranie Krajowy Kongres Elektroniczny w Chicago. 

        Uczestnicy kongresu wkładają płaszcze... Ktoś przemawia bezbarwnym 

tonem sprzedawczyni w sklepie: 
        —

 Na koniec chciałbym państwa ostrzec... Logiczną konsekwencją badań 

encefalograficznych jest biokontrola, to znaczy sterowanie ruchami, procesami 

myślowymi, reakcjami emocjonalnymi i percepcją zmysłową za pomocą sygnałów 
elektrycznych wprowadzonych bezpośrednio do systemu nerwowego badanego.

 

        —

 Głośniej! Zabawniej! 

— Uczestnicy kongresu w

ychodzą w kłębach kurzu.

 

        —

 Tuż po narodzinach neurochirurg instaluje w mózgu miniaturowy 

odbiornik radiowy, który pozwala władzom sterować obywatelem za pomocą 

odpowiednich nadajników. 

        W ogromnej pustej sali opada kurz; czuć zapach rozgrzanego żelaza i 
pary, w dali syczy chłodnica... Mówca przekłada notatki i zdmuchuje z nich 
pył...

 

        —

 Pierwowzorem aparatu biokontrolnego jest telepatia... Badanego można 

na nią uwrażliwić narkotykami lub w inny sposób, bez wszczepiania 

jakichkolwiek od

biorników. Ostatecznie wszyscy telepatyści będą wyłącznie 

nadawać... Zastanawiali się państwo kiedyś nad kodeksami Majów? Wyobrażam to 
sobie tak: kapłani, stanowiący jeden procent ludności, panowali nad 
pospólstwem za pomocą telepatii... Musieli przez cały czas nadawać, bo gdyby 
cokolwiek odbierali, znaczyłoby to, że wpływa na nich ktoś mający własne życie 
psychiczne. Telepatysta nieustannie nadaje, lecz nie może się odświeżyć przez 
kontakt z innymi. Prędzej czy później zaczyna mu brakować emocji, które mógłby 
przesyłać. Emocje nie rodzą się w pustce. Telepatysta to najbardziej samotny 

background image

 

 71 

człowiek na świecie. Poza tym w danym czasie i miejscu może istnieć tylko 
jeden telepatysta... W końcu ekran ciemnieje... Telepatysta zmienia się w 
ogromną stonogę... Ludzie palą ją na stosie i wybierają w wolnych wyborach 
nowego telepatystę... Majów ograniczała izolacja... Teraz jeden telepatysta 
może sprawować władzę nad całą planetą... Władza nie służy nigdy żadnym celom 
praktycznym... Jest narkotykiem, jak morfina... Im więcej jej się ma, tym 
więcej się potrzebuje...

 

         

        Pośrednie miejsce zajmują kopiści, będący w istocie partią 
umiarkowaną... Ich nazwa pochodzi stąd, że odcinają sobie niewielkie kawałki 
ciała i hodują z nich własne kopie. Gdyby proces kopiowania nie został 
zatrzymany, w końcu na planecie pozostałaby tylko jedna istota powielona 
miliony razy... Czy ciała te byłyby naprawdę niezależne i czy rozwinęłyby się 
u nich cechy indywidualne? Wątpię. Kopie muszą się od czasu do czasu odświeżać 

przez kontakt

 z komórką macierzystą. Jest to jeden z artykułów wiary kopistów, 

którzy żyją w strachu przed buntem kopii... Niektórzy kopiści sądzą, że 
procesem tym można sterować, by nie powstał monopol jednej kopii. “Wyhodujmy 
po prostu kilka nowych kopii, by nie czuć się samotnie w podróży... lecz 
surowo kontrolujmy liczbę kopii niepożądanych" 

 mówią. Niepożądana staje się 

w końcu każda kopia prócz własnej. Naturalnie jeśli na danym obszarze pojawia 
się nagle mnóstwo identycznych kopii jakiejś osoby, wszyscy wiedzą, co się 
święci. Pozostali obywatele mogą wówczas ogłosić tak zwany “szluppit" (masowe 
wyniszczanie wszystkich kopii, które dają się rozpoznać). Aby uniknąć 
eksterminacji swoich kopii, ludzie poddają je często operacjom plastycznym i 

charakteryzacji. Kopie i

dentyczne ośmielają się hodować tylko najbardziej 

rozpasani i bezwstydni osobnicy. 

        Matołkowaty albinos, produkt wielopokoleniowej selekcji genów 
recesywnych (maleńkie bezzębne usta porośnięte czarnymi włoskami, ciało kraba, 

szpony zamiast ramion, o

czy na szypułkach), wyprodukował aż dwadzieścia 

tysięcy swoich identycznych kopii.

 

        —

 Moje kopie są wszędzie jak okiem sięgnąć aż po horyzont 

 mówił 

dziwnym owadzim głosem, czołgając się wokół tarasu. 

 Nie muszę ich hodować w 

szambie, a później przebierać za hydraulików albo kierowców... Ich 
olśniewającej urody nie szpeci chirurgia plastyczna ani wulgarna 
charakteryzacja. Stoją dumnie w świetle słońca, prezentując światu piękno 
swoich ciał, lic i dusz. Uczyniłem je na swój obraz i podobieństwo, po 

czym 

rzekłem: “Idźcie i rozmnażajcie się, albowiem to wy posiądziecie ziemię".

 

        Kiedy chciano wysterylizować hodowlę kopii szejka Aracknida, wezwano 
zawodowego czarownika... Już miał zadąć w trąby, gdy nagle wtrącił się Benway:

 

        —

 Nie męcz się. One wszystkie umrą na ataksję Friedricha. Studiowałem 

neurologię u profesora Fingerbottoma w Wiedniu... Wspaniały starzec... znał 
każdy nerw w ludzkim ciele. Źle skończył... Jego wypadająca odbytnica okręciła 
się wokół tylnej ośki limuzyny księcia de Yentre. Na siedzeniu z żyrafiej 
skóry pozostało tylko puste ciało... Rozległo się okropne mlaśnięcie, a 
ciśnienie wessało nawet oczy i mózg... Duć de Yentre mówi, że zapamięta to 
straszliwe mlaśnięcie na zawsze i zabierze do swojego mauzoleum.

 

        Poniew

aż nie istnieją pewne sposoby identyfikacji zamaskowanej kopii 

(chociaż każdy kopista twierdzi, że ma własną niezawodną metodę), kopiści są 
histerycznie podejrzliwi. Jeśli ktoś wyraża liberalne poglądy, natychmiast 
słyszy stek wyzwisk:

 

        —

 Ty śmierdząca kopio wybielonego czarnucha!...

 

        W barach nieustannie dochodzi do bójek. Pewne okolice uległy prawie 
całkowitemu wyludnieniu wskutek lęku przed kopiami Murzynów, często 
jasnowłosymi i błękitnookimi. Wszyscy kopiści mają ukryte lub jawne skłonnoś

ci 

homoseksualne. Zdeprawowane stare cioty straszą chłopców: “Jak się prześpisz z 
dziewczyną, twoje kopie nie będą chciały rosnąć". Powszechne są próby rzucania 
czarów na cudzą hodowlę kopii. Wszędzie słychać okrzyki: “Niech twoja hodowla 

background image

 

 72 

zgnije!...", po c

zym następują odgłosy bijatyki... Kopiści oddają się masowo 

czarnej magii i znają niezliczone metody niszczenia komórki macierzystej, 
zwanej także protoplazmatycznym tatusiem, przez torturowanie lub zabicie 
schwytanej kopii... Władze zrezygnowały w końcu z

 próby ograniczenia zabójstw 

lub nielegalnej produkcji kopii. Jednakże przed wyborami przeprowadza się 
pokazowe akcje w górskich regionach Interzone, gdzie niszczy się ich ogromne 

hodowle. 

        Uprawianie seksu z kopią jest surowo zabronione i powszechn

ie 

praktykowane. Istnieją bary o złej sławie, gdzie bezwstydni homoseksualiści 
otwarcie mizdrzą się do swoich kopii. Ochroniarze hotelowi wsadzają głowy do 
numerów i pytają: “Czy nie śpi pan z kopią?"

 

        Nad barami, w których gromadzą się wulgarne kopie prostytutek, wiszą 
szyldy: “Tu nie daje się d..." Można powiedzieć, że przeciętny kopista żyje 
miotany strachem i wściekłością, nie mogąc osiągnąć ani obłudnego 
samozadowolenia telepatystów, ani amoralnej beztroski fluidystów... Jednakże 
fluidyści, telepatyści i kopiści nie są w istocie odrębnymi partiami: zdarza 
się, że jedna i ta sama osoba należy do dwóch, a nawet trzech ugrupowań. 

 

        Faktualiści to przeciwnicy fluidystów, kopistów, a zwłaszcza 

telepatystów. 
        Biuletyn Komitetu Koordynacyjnego Faktualistów na temat kopii: 

        “Należy stanowczo odrzucić idiotyczny pomysł zalania planety tak 
zwanymi «pożądanymi kopiami». Wysoce wątpliwe, czy kopie mogą być w ogóle 
pożądane, albowiem istoty te są próbą ingerencji w naturalne procesy przemi

an. 

Nawet najinteligentniejsze i genetycznie udoskonalone kopie stanowią ogromne 
zagrożenie dla życia na całej planecie..."

 

        Biuletyn faktualistów, wersja wstępna, hasło “fluidyzacja":

 

        “Nie odrzucamy naszego protoplazmatycznego pochodzenia, lecz staramy 

się zachować elastyczność i nie wpaść! w bagno fluidyzmu..."

 

        Biuletyn faktualistów, wersja próbna i niekompletna: 

        “Stanowczo stwierdzamy, że nie sprzeciwiamy się badaniom nad 
telepatią. Telepatia, prawidłowo stosowana i pojmowana, może stanowić 
doskonałą obronę przed zorganizowanym przymusem i tyranią ze strony grup 
nacisku lub pojedynczych maniaków władzy. Sprzeciwiamy się jednak 
wykorzystywaniu jej w celu kontrolowania, zmuszania, poniżania, eksploatowania 

czy niszczenia indyw

idualności innych istot żywych. Telepatia nie może być 

nigdy procesem jednokierunkowym. Próby emitowania jednostronnych transmisji 

telepatycznych są bezwzględnym złem..."

 

        Biuletyn faktualistów, wersja ostateczna: “Telepatystę można 
definiować tylko przez negację. To obszar niskiego ciśnienia, ssąca pustka. 
Istota całkowicie anonimowa, pozbawiona oblicza, bezbarwna. Prawdopodobnie 
rodzi się z oczami pokrytymi nieprzejrzystą błoną. Zawsze wie, dokąd zdąża., 

podobnie jak wirus. Nie potrzebuje oczu. 
        —

 Czy może istnieć więcej niż jeden telepatysta?

 

        —

 O tak, ale to nie może trwać długo. Niektórzy ludzie sądzą, iż 

przekazują telepatycznie treści umoralniające, lecz nie zdają sobie sprawy, że 
sama transmisja telepatyczna jest złem. Naukowcy mówią: «Telepatia przypomina 
energię atomową... Trzeba ją tylko okiełznać». Koniec jest następujący: chory 
na niestrawność technik wypija dwuwęglan sodu i naciska guzik, który zmienia 
Ziemię w kosmiczny pył. («Moje beknięcie będzie słyszalne na Jowiszu!»)

 

 

       Artyści mylą telepatię z tworzeniem. «Nowy środek wyrazu!» 

 krzyczą, 

choć ich sztuka staje się sterylna... Filozofowie debatują o metodach i celach 
nie wiedząc, że telepatia służy tylko telepatii, podobnie jak morfina. 
Spróbujcie brać morfinę w jakimś celu... Niektórzy uzależnieni od coca

-coli 

lub aspiryny mówią o złowrogim pięknie telepatii. Ale nikt nie mówi zbyt 
długo. Telepatyści nie mówią".

 

        Telepatysta nie jest istotą ludzką... To ludzki wirus. (Wszystkie 

wirusy to zdegenerowane komórki

 pasożytujące na komórkach macierzystych; na 

background image

 

 73 

przykład zdegenerowane komórki wątroby wywołują żółtaczkę i tak dalej. Każdy 
gatunek ma własnego wirusa: zdegenerowany obraz samego siebie).

 

        Roztrzaskany obraz człowieka przesuwa się komórka po komórce... Nędza, 
nienawiść, wojna, skorumpowana policja, biurokracja, szaleństwo 

— to wszystko 

symptomy działania ludzkiego wirusa.

 

        Ludzkie wirusy można w tej chwili izolować i unieszkodliwiać.

 

         

PREZES SĄDU

 

       

        Biuro prezesa sądu mieści się w ogromnym gmachu z czerwonej cegły. 
Rozstrzyga się tam sprawy cywilne, przeciągając postępowanie tak długo, dopóki 
strony nie umrą lub nie wycofają pozwu. Źródło owych opóźnień to gigantyczne 
archiwa, w których panuje kompletny bałagan: akta może odnaleźć jedynie prezes 
sądu i sztab jego pomocników, a poszukiwania trwają często całe lata. W 
istocie rzeczy prezes ciągle szuka akt procesu o odszkodowanie, który 
zakończył się ugodą w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Duża część gmachu 
popadła w ruinę, a w pozostałych często dochodzi do zawałów. Bardziej 

niebezpieczne zadania prezes powierza swoim asystentom, z których wielu 

straciło życie w służbie. W tysiąc dziewięćset dwunastym roku dwustu siedmiu z 
nich zginęło wskutek zawału skrzydła północno 

-

 połud

niowo - wschodniego. 

        Kiedy mieszkaniec Interzone zostaje pozwany do sądu, jego adwokaci 
czynią starania, by sprawę przekazano pod jurysdykcję prezesa. Powód traci 
wówczas wszelkie szansę na zwycięstwo, toteż na wokandę wchodzą jedynie sprawy 

wytacz

ane przez dziwaków i paranoików, którym zależy na rozgłosie. Rzadko 

udaje im się go zyskać, gdyż reporterzy pojawiają się w sądzie wyłącznie w 

sezonie ogórkowym. 

        Sąd znajduje się w miasteczku Pigeon Hole poza terenem metropolii. 
Mieszkańcy miasteczka, otoczonego przez lasy i bagna, są takimi idiotami i 
barbarzyńcami, że władze umieściły ich w rezerwacie otoczonym radioaktywnym 
żelaznym ogrodzeniem. W odwecie mieszkańcy Pigeon Hole wypisują na murach 
hasła: “Nie pokazujcie się tu, miastowe dupki!" Robią to zresztą zupełnie 
niepotrzebnie, gdyż żaden mieszkaniec miasta nie przybyłby za nic w świecie do 
Pigeon Hole, chyba że w pilnej sprawie.

 

        Lee ma pilną sprawę. Musi złożyć zaprzysiężone oświadczenie, że 
choruje na dżumę; pozwoli mu to uniknąć e

ksmisji z domu, w którym mieszka od 

dziesięciu lat, nie płacąc czynszu. Żyje w ciągłej kwarantannie. Pakuje do 
walizki niezliczone zeznania, oświadczenia, prośby i świadectwa, po czym łapie 

autobus do granicy. Miejski celnik przepuszcza go bez kontroli. “M

am nadzieję, 

że w tej walizce masz bombę atomową".

 

         

        Lee połyka garść tabletek uspokajających i wchodzi do szopy, w której 
mieści się komora celna Pigeon Hole. Celnicy przeglądają jego papiery przez 
trzy godziny, zaglądając przy tym do zakurzonych regulaminów i odczytując 
niezrozumiałe ustępy kończące się zdaniami w rodzaju: “W związku z powyższym 
podlega karze więzienia i grzywny na mocy artykułu sześćset sześćdziesiąt 
sześć". Spoglądają znacząco na Lee.

 

        Oglądają jego papiery pod szkłem powiększającym.

 

        —

 Czasem usiłują w nich przemycać sprośne wierszyki.

 

        —

 Może zamierzasz sprzedawać te dokumenty jako papier toaletowy. To do 

twojego osobistego użytku?

 

        — Tak. 
        —

 Mówi, że tak.

 

        —

 Masz na to jakiś dow

ód? 

        —

 Mogę przedłożyć zaprzysiężone zeznanie.

 

        —

 Mądrala. Rozbierz się.

 

        —

 Tak. Może ma sprośne tatuaże. Obmacują go i sondują tyłek, szukając 

dowodów pederastii. Przepłukują włosy i posyłają wodę do analizy.

 

background image

 

 74 

        —

 Może ukrył narkotyki we włosach?

 

        Na koniec rekwirują walizkę i Lee wychodzi z szopy uginając się pod 
ciężarem dwudziestopięciokilogramowego worka pełnego dokumentów.

 

        Na zbutwiałych drewnianych schodach sądu siedzi kilkunastu 
archiwistów. Patrzą bladoniebieskimi oczyma na zbliżającego się Lee, obracając 
powoli głowy na pomarszczonych brudnych szyjach, gdy wchodzi po stopniach i 
przekracza próg. W środku unoszą się kłęby kurzu, a z sufitu spadają kawałki 
tynku. Lee wspina się po schodach grożących zawaleniem

 — przeznaczono je do 

kasacji w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku. Jeden ze stopni pęka 
z trzaskiem i ostre drewniane drzazgi ranią Lee w łydkę. W końcu dociera do 

windy malarskiej przyczepionej wytartymi linami do belki prawie niewidocznej w 

kurzu, po czym wchodzi ostrożnie do kabiny diabelskiego młyna. Jego ciężar 
wprawia w ruch maszynerię hydrauliczną (odgłosy płynącej wody). Kabina porusza 
się gładko i cicho, aż zatrzymuje się koło zardzewiałego żelaznego balkonu, 

przetartego jak podeszwa s

tarego buta. Lee idzie długim korytarzem, mijając 

niezliczone drzwi, w większości zabite deskami. W jednym z gabinetów, z 
mosiężną tabliczką BLISKOWSCHODNIE ROZKOSZE, widać mugwumpa łapiącego termity 
długim czarnym językiem. Drzwi gabinetu prezesa sądu są 

otwarte. Prezes siedzi 

za biurkiem, czytając dokumenty, otoczony przez sześciu asystentów. Lee s! w 
progu. Prezes nie przestaje mówić, nie unosząc oczu.

 

        PREZES: Wpadłem któregoś dnia na Teda Spigota... Fajny facet, trudno o 

drugiego takiego w Inter

zone... Pamiętam, że był piątek, bo żona miała akurat 

bóle miesiączkowe, a ja poszedłem do apteki Parkera przy Dalton Street, 
naprzeciwko Salonu Masażu Etycznego Ma Greena, gdzie kiedyś była stajnia 
Jeda... Cóż, Jed, zaraz sobie przypomnę jego nazwisko, nosił przepaskę na 
lewym oku, a jego żona pochodziła ze Wschodu, chyba z Algieru, i po śmierci 
Jeda znów wyszła za mąż za jednego z Hootów, Cierna Hoota, jeśli dobrze 
pamiętam, też fajnego gościa, trudno o drugiego takiego, który miał wówczas 
pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć lat.

 

        —

 Moja żona ma bóle miesiączkowe 

 mówię do Parkera. 

— Sprzedaj mi 

butelkę nalewki opiumowej.

 

        —

 Musisz się wpisać do księgi, Arch 

- odpowiada -  Nazwisko, adres i 

data zakupu. Tak mówi prawo. 
        —

 Jaki dziś dzień? 

— pytam. 

        —

 Piątek, dwunasty.

 

        —

 Chyba już pora 

 mówię.

 

        —

 Był tu rano jakiś facet 

— mówi Parker. —

 Z miasta. Elegant. Miał 

receptę na dziesięć deko morfiny... Śmieszna recepta na kawałku papieru 

toaletowego... Od razu mu powi

edziałem: “Podejrzewam, że jest pan narkomanem, 

proszę pana".

 

        —

 Paznokcie od nóg wrastają mi w ciało. Cierpię męki 

— mówi. 

        —

 Cóż 

— ja na to —

 trzeba zachować ostrożność. Ale jeśli jest pan 

naprawdę chory i dostał pan receptę od dyplomowanego lekarza, chętnie pana 
obsłużę.

 

        —

 Ten kruk rzeczywiście ma dyplom 

— mówi. 

        —

 Cóż, chyba się pomyliłem: dałem mu zamiast morfiny słoik proszku do 

czyszczenia klozetów... Musiał dostać niezłego kopa.

 

        —

 Na pewno dobrze oczyściło mu kre

w.  

        —

 Wiesz, to samo przyszło mi do głowy. Lepsze niż siarka i melasa... A 

teraz, Arch, nie myśl, że jestem wścibski, ale nie powinno się mieć sekretów 
przed Bogiem i aptekarzem, zawsze to powtarzam... Ciągle ruchasz Starą Siwą 
Kobyłę?

 

        — Al

eż, Parker... Wiesz, że jestem żonaty; niedawno wybrano mnie także 

diakonem. Nie dobierałem się nikomu do tyłka od młodości.

 

        —

 To były czasy, Archie... Pamiętasz, jak wziąłem musztardę zamiast 

gęsiego smalcu? Zawsze myliłem słoiki. Słyszeli twoje krzyki w całym 
Cipolizowie. Piszczałeś jak wykastrowany chomik.

 

background image

 

 75 

        —

 Mylisz się, Parker. To ja wziąłem musztardę i musiałem czekać, aż 

przestaniesz ryczeć.

 

        —

 Pobożne życzenia, Arch. Czytałem o tym kiedyś w magazynie wydawanym 

w tej zielonej bud

ce za stacją kolejową... Cóż, Arch, wracając do tego, o czym 

rozmawialiśmy, źle mnie zrozumiałeś... Mówiąc o Starej Siwej Kobyle, miałem na 
myśli twoją żonę... Z tymi wszystkimi wrzodami, kataraktami, odmrożeniami, 
hemoroidami i pryszczycą nie jest już tak

a jak dawniej. 

        —

 Tak, Liz jest rzeczywiście chorowita. Po dwunastym poronieniu 

kompletnie zapadła na zdrowiu... Dziwna sprawa, Parker. Doktor Ferris 
powiedział mi wprost: “Nie powinieneś się z nią zadawać". I popatrzył na mnie 
przeciągle, aż dostałem gęsiej skórki... Cóż, masz rację, Parker. Liz nie jest 
już taka jak dawniej. A twoje lekarstwa wcale jej nie pomagają. Odkąd zaczęła 
używać kropli do oczu, które sprzedałeś jej w zeszłym miesiącu, nie odróżnia 
już dnia od nocy... Rzeczywiście, nie rucham już Liz, tej starej krowy, nie 
teraz, gdy mam tę śliczną piętnastoletnią małą... Znasz tę czarną, co 
pracowała kiedyś w Salonie Wybielania Skóry i Prostowania Włosów Marylou?

 

        —

 Ładujesz tego czarnego kurczaka, Arch? Ładujesz tę cipkę?

 

        —

 Ładuję, Parker, ładuję. Cóż, pora na mnie. Muszę wracać do swojej 

starej. 
        —

 Założę się, że najpierw trzeba ją smarować...

 

        —

 Jasne, jest sucha jak pieprz... Cóż, dzięki za nalewkę.

 

        —

 Dzięki, że wpadłeś, Archie... 

Che, che, che... Hej,

 Archy, przyjdź 

kiedyś wieczorem, jak ci będzie smutno, to napijemy się razem johimbiny.

 

        —

 Przyjdę, Parker, na pewno. Zabawimy się jak za dawnych czasów.

 

        Wróciłem do domu, zagrzałem wody, zmieszałem nalewkę z goździkami, 

cynamonem i sasafra

sem, po czym dałem to wypić Liz, której naprawdę trochę 

ulżyło. Tak czy owak,  przestała mi dokuczać... Później poszedłem znowu do 
Parkera, po kondom... a jak wychodziłem, wpadłem prosto na Roya Bane, fajnego 
chłopa, trudno o drugiego takiego w Interzone. 

Roy mówi do mnie: 

        — Widzisz tego starego czarnucha na pustym parkingu, Arch? Przychodzi 

tu co wieczór tak punktualnie, że można regulować zegarek. Widzisz go za tymi 
pokrzywami? Codziennie o wpół do dziewiątej wieczór bije w krzakach konia watą 

szk

laną... Nazywają go Czarnuch Kaznodzieja.

 

        W ten sposób zorientowałem się mniej więcej, która jest godzina, a po 
jakichś dwudziestu minutach zacząłem czuć działanie hiszpańskiej muchy, którą 
zażyłem w aptece Parkera. Szedłem właśnie drogą do miastec

zka czarnuchów i 

dotarłem do zakrętu koło Grennel Bóg... W budzie na zakręcie mieszkał kiedyś 
stary czarnuch... Spalili go w Cipolizowie... Dostał pryszczycy i oślepł... A 
ta biała dziewczyna z Texarkany zaczęła skrzeczeć:

 

        — Roy, ten stary czarnuch

 lubieżnie na mnie patrzy. Do licha, dostaję 

od tego gęsiej skórki!

 

        —

 Nie martw się, słodziutka. Spalimy go.

 

        —

 Zróbcie to powoli, kochany. Rozbolała mnie przez niego głowa. Więc 

spalili czarnucha, a facet wrócił z żoną do Texarkany, nie płacąc za benzynę. 
Stara Lou, która prowadzi stację benzynową, mówiła o tym przez całą jesień:

 

        —

 Ci miastowi przyjeżdżają tutaj, palą czarnucha i nawet nie raczą 

zapłacić za benzynę.

 

        Cóż, budę rozebrał Chester Hoot i odbudował na tyłach swojeg

o domu w 

Bied Yalley. Pokrył okna czarnym płótnem i nie wypada nawet mówić, co tam 
robi... Chester bywa naprawdę dziwny... Więc na tym zakręcie, gdzie stała 
kiedyś buda czarnucha, niedaleko domu starego Brooksa, zalewanego każdej 
wiosny przez powódź... tylko dom nie należał wtedy do Brooksa... mieszkał tam 
niejaki Scranton. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym szukali tam wody... 
Chyba znacie faceta, który to robił... Gość nazwiskiem Hump Clarence, dorabiał 
sobie różdżkarstwem... Fajny facet, trudno o drugie

go takiego w Interzone... 

Więc to na tym zakręcie zobaczyłem nagle Teda Spigota, jak się pieprzył z 

kundlem... 

background image

 

 76 

        Lee odchrząknął. Prezes spojrzał nań znad okularów.

 

        PREZES: Jeśli wysłuchasz do końca tego, co chcę powiedzieć, zajmę się 
twoją sprawą, młody człowieku.

 

        Zaczai opowiadać anegdotkę o czarnuchu, który zaraził się wścieklizną 

od krowy. 

        PREZES: Ojciec mówi do mnie: “Skończ robotę, synu, i chodźmy zobaczyć 
tego szalejącego czarnucha..." Przykuli go łańcuchem do łóżka; ryczał jak 
krowa... Szybko mi się znudziło. Cóż, proszę wybaczyć, ale mam interesik w 

wychodku, che, che, che... 

        Lee słuchał z przerażeniem. Prezes spędzał niekiedy w wychodku długie 
tygodnie, żywiąc się skorpionami i studiując Montgomery Ward. Jego a

systenci 

wyważali kilkakrotnie drzwi i wynosili go stamtąd w stanie kompletnego 
wyczerpania. Lee postanowił zgrać swój ostatni atut.

 

        LEE: Panie Anker, zwracam się do pana jak jeden członek Klubu Płetwali 

do drugiego. 

        Wyciągnął legitymację klubu, pamiątkę z młodości, a prezes spojrzał na 
nią podejrzliwie.

 

        PREZES: Nie wyglądasz jak prawdziwy płetwal... Co sądzisz o gudłajach?

 

        LEE: Panie Anker, sam pan wie, że każdy żydzior marzy tylko o tym, by 
przelecieć chrześcijańską dziewczynę... Niedługo utniemy im całą resztę...

 

        PREZES: Cóż, gadasz rozsądnie jak na miastowego... Dowiedzcie się, 
czego chce, i zajmijcie się nim... Dobry z niego chłopak.

 

         
 
      INTERZONE 
       
        Jedyny rodowity mieszkaniec Interzone, k

tóry nie jest pedałem, to 

szofer Andrew Keifa. Keif traktuje to jako użyteczny pretekst, by móc zerwać 
stosunki z każdym, z kim nie ma ochoty się widywać: “Zeszłego wieczoru 
próbowałeś uwieść Aracknida. Nie pokazuj się więcej w moim domu". Mieszkańcom 

Inte

rzone zawsze urywa się wieczorem film i nikt nigdy nie może być pewien, że 

nie usiłował uwieść mało apetycznego Aracknida.

 

        Aracknid to kiepski szofer, ledwo umie prowadzić. Pewnego razu 
przejechał ciężarną góralkę z ładunkiem węgla drzewnego na plecach; poroniła 
na ulicy zakrwawione niemowlę. Keif siedział na krawężniku, mieszając krew 
patykiem, gdy tymczasem policjanci przesłuchiwali Aracknida i w końcu 
aresztowali góralkę za naruszanie przepisów sanitarnych.

 

        Aracknid jest ponurym, nieapety

cznym młodzieńcem o pociągłej sinawej 

twarzy. Ma krogulczy nos i wielkie żółte zęby. Każdy może bez trudu znaleźć 
atrakcyjnego szofera, lecz Aracknida mógł znaleźć tylko Andrew Keif, 
błyskotliwy, dekadencki młody powieściopisarz mieszkający w przebudowanym

 

pisuarze w dzielnicy domów publicznych. 

        Interzone to jeden ogromny budynek. Ściany pokoi wykonano z 
rozciągliwego materiału, a gdy w pomieszczeniu znajduje się zbyt wielu ludzi, 
ktoś przelatuje z plaśnięciem przez ścianę prosto do następnego pomie

szczenia, 

następnego łóżka, gdyż pokojami są zwykle łóżka, w których prowadzi się 
interesy. Cała Interzone brzęczy cicho jak ogromny ul w rytm seksu i handlu.

 

        —

 Dwie trzecie procenta. Nie ustąpię, choćbym pękł!

 

        —

 Ale gdzie są faktury, kocha

siu? 

        —

 Na pewno nie tam, gdzie ich szukasz. To byłoby zbyt oczywiste.

 

        —

 Kontener levisów z wszytymi fałszywymi genitaliami. Madę in 

Hollywood. 
        — Hollywood w Syjamie. 
        —

 Cóż, styl jest amerykański.

 

        — Jaka prowizja?... Prowizja... Prowizja... 
        —

 Tak, złociutki, ładunek wazeliny z oryginalnych odpadków wielorybich 

z południowego Atlantyku, przechodzący obecnie kwarantannę w Tierra del Fuego. 

background image

 

 77 

Prowizja, mój drogi?! Jeśli zrobimy ten interes, będziemy się tarzać w szm

alu! 

(Odpadki wielorybie to materiał gromadzący się w trakcie szlachtowania 
złowionego wieloryba. Ohydna substancja cuchnąca na milę rybami. Nikt jeszcze 
nie znalazł dla niej żadnego zastosowania).

 

        Handlem wazeliną ma się zająć Interzone Imports S.

A., firma prowadzona 

przez Mandego i Leifa, którzy specjalizują się w farmaceutykach i prowadzą 
całodobową poradnię wenerologiczną (wykryli jak dotąd sześć nowych chorób 

wenerycznych). 

        Marvie i Leif rzucają się w wir interesów. Wynajmują greckiego 

agenta 

okrętowego i przekupują grupę celników. Jednakże wnet zaczynają się kłócić i w 
końcu donoszą na siebie do ambasady, skąd zostają odesłani do Wydziału Nic Nas 
To Nie Obchodzi, po czym wylatują tylnymi drzwiami na pokryty łajnem pusty 

parking, gdzie s

ępy walczą o rybie głowy. Histerycznie grożą sobie pięściami.

 

        —

 Chcesz mnie okraść z prowizji!

 

        —

 Prowizji?! A kto wyniuchał ten genialny interes?!

 

        —

 Ale to ja mam fakturę!

 

        —

 Łajdaku! Nigdy nie zobaczysz faktury, jeśli ja się na to nie zgodzę!

 

        —

 Cóż, pocałujmy się i pogódźmy. Nie jestem podły ani nikczemny.

 

        Ściskają sobie bez entuzjazmu ręce i całują się w policzki. Realizacja 
umowy ciągnie się miesiącami. Angażują ekspedytora. Na koniec Marvie otrzymuje 

czek n

a czterdzieści dwa kurdy turkiestańskie, które mają nadejść przelewem 

przez Amsterdam z anonimowego banku w Ameryce Łacińskiej: zajmie to mniej 
więcej jedenaście miesięcy.

 

        Wreszcie możemy się odprężyć w kafejce. Marvie pokazuje mi kserokopię 

czeku.

 Naturalnie nie nosi przy sobie oryginału, aby jakiś zawistnik nie opluł 

podpisu zmywaczem atramentu ani nie uszkodził w inny sposób.

 

        Namawiamy go, by uczcił sukces, stawiając wszystkim kolejkę, ale on 
śmieje się jowialnie i mówi:

 

        — W istoc

ie rzeczy nie stać mnie na drinka. Wydałem już całą sumę na 

lekarstwo na rzeżączkę Alego. Ma ją znowu z przodu i z tyłu. O mało nie 
wyrzuciłem go przez ścianę do następnego łóżka, ale wszyscy wiecie, jaki 

jestem sentymentalny. 
        Marvie kupuje sobie j

ednak szklankę piwa, wyciągnąwszy z rozporka 

poczerniałą monetę.

 

        — Reszty nie trzeba. 

        Kelner kładzie monetę na śmietniczce, pluje na stół i odchodzi.

 

        —

 Dupek! Zazdrości mi zarobku!

 

        Marvie przebywa w Interzone “od zeszłego roku", jak to określa. Jest 

na emeryturze —

 poprzednio pracował “dla dobra służby" na jakimś trudnym do 

określenia stanowisku w Departamencie Stanu. Był kiedyś bardzo przystojnym,

 

        krótko ostrzyżonym chłopcem, lecz obecnie ma nalaną, tęgą twarz i dwa 
podbródki. Przytył także w biodrach. 

 

        Pechowy Leif jest wysokim, chudym Norwegiem z przepaską na oku i 
uniżonym uśmiechem zastygłym na twarzy. Jego życie to pasmo nieudanych 
przedsięwzięć. Splajtował jako hodowca żab, szynszyli, syjamskich ryb bojo

wych 

i perłopławów. Usiłował bez powodzenia promować dwuosobowe trumny Gniazdko 
Kochanków, zmonopolizować rynek prezerwatyw w okresie niedoboru gumy, 
prowadzić pocztowy burdel wysyłkowy i opatentować penicylinę. Przegrał ogromne 

sumy w kasynach europejskic

h i na wyścigach konnych w USA, stosując rujnujące 

systemy zakładów. Porażkom w interesach towarzyszył straszliwy pech w życiu 
osobistym. Banda rozbestwionych marynarzy amerykańskich wybiła mu w Brooklynie 
przednie zęby. Wypił kiedyś w Panamie litr nalewki opiumowej i zemdlał w 
parku, po czym sępy wydziobały mu oko. Przez pięć dni tkwił uwięziony w 
windzie, cierpiąc męki głodu narkotycznego, i przeżył atak biegunki, płynąc 
statkiem ukryty w schowku na szczotki. Kiedyś zachorował w Kairze na zapalenie 

otrzew

nej; szpital okazał się tak przepełniony, że Leifa umieszczono w 

toalecie. Grecki chirurg zaszył w nim podczas operacji żywą małpę, po czym 

background image

 

 78 

nieszczęsnego pacjenta zgwałcili zbiorowo arabscy sanitariusze, a jeden z 
posługaczy ukradł mu penicylinę, zastępując ją proszkiem do szorowania 
klozetów. Pewnego razu dostał syfa w tyłku i angielski lekarz wyleczył go 
lewatywą z wrzącego kwasu siarkowego; kiedy indziej lekarz niemiecki, 
zwolennik tak zwanej “medycyny technicznej", usunął mu wyrostek robaczkowy 

zardzewi

ałym otwieraczem do konserw i nożycami do cięcia blachy (uważał teorię 

bakteryjnego pochodzenia chorób za absurd). Zadowolony z sukcesu, wyciął 
Leifowi prawie wszystkie narządy wewnętrzne. “Ciało ludzkie jest pełne 
niepotrzebnych części. Po co od razu dwie

 nerki? Wystarczy jedna... Organy nie 

powinny być tak ściśnięte. Potrzebują Lebensraumu, podobnie jak Vaterland".

 

        Ekspedytor nie otrzymał jak dotąd wynagrodzenia, a Manie musiał 
zwodzić go jeszcze przez jedenaście miesięcy, aż do realizacji czeku. 
Ekspedytor przyszedł podobno na świat na promie kursującym między Interzone a 
Wyspą. Zajmował się przyśpieszaniem dostaw towarów. Nikt nie wiedział na 
pewno, czyjego usługi mają jakąkolwiek wartość, a samo wymienienie jego 
nazwiska zawsze doprowadzało do kłótni. Rozmówcy dzielili się natychmiast na 
jego zwolenników i przeciwników: pierwsi twierdzili, że im pomógł, drudzy zaś, 
iż okazał się kompletnie bezużyteczny.

 

        Wyspa, leżąca tuż koło Interzone, jest bazą brytyjskiej piechoty i 

marynarki wojennej.

 Anglia dzierżawi wyspę za darmo, formalnie odnawiając 

dzierżawę na początku każdego roku. Na miejskim wysypisku śmieci zbiera się 
wówczas cała ludność Wyspy 

 obecność jest obowiązkowa. Prezydent Wyspy czołga 

się przez śmieci ku gubernatorowi brytyjskiemu

, odzianemu w nieskazitelny 

mundur wojskowy, po czym wręcza mu akt przedłużenia dzierżawy, podpisany przez 
wszystkich mieszkańców. Gubernator przyjmuje dokument i chowa do kieszeni.

 

        —

 Więc zdecydowaliście się pozwolić nam pozostać na następny rok? 

To 

miło z waszej strony. I wszyscy są z tego zadowoleni?... Czy jest ktoś 

niezadowolony? 

        Żołnierze w dżipach celują w tłum z karabinów maszynowych, przesuwając 

powoli lufy tam i z powrotem. 
        —

 Wszyscy zadowoleni? Świetnie. 

 Uśmiecha się jowialnie do klęczącego 

prezydenta. —

 Zatrzymam wasz dokument na wypadek, gdybyście się rozmyślili. 

Cha! Cha! Cha! —

 Jego głośny, metaliczny śmiech dudni nad wysypiskiem śmieci, 

a tłum wtóruje pod lufami karabinów.

 

        Na Wyspie skrupulatnie przestrzega s

ię reguł demokracji. Istnieje 

dwuizbowy parlament, nieustannie debatujący na temat wywozu śmieci i inspekcji 
wychodków, jedynych spraw, nad którymi ma jurysdykcję. Przez krótki okres w 
połowie dziewiętnastego wieku parlament sprawował kontrolę nad Minister

stwem 

Hodowli Pawianów, jednakże przywilej ten cofnięto ze względu na ciągłą 
absencję senatorów.

 

        Pawiany sprowadzili z Trypolisu na wyspę piraci w siedemnastym wieku. 
Istnieje legenda, że jeśli pawiany opuszczą Wyspę, padnie ona łupem 
najeźdźców. Tożsamość owych najeźdźców pozostaje całkowitą tajemnicą, jednakże 
zabicie pawiana jest przestępstwem karanym śmiercią, choć złośliwe małpy 
dręczą mieszkańców w niemożliwy sposób. Od czasu do czasu któryś z wyspiarzy 
dostaje amoku, zabija kilkanaście pawianów, po czym popełnia samobójstwo.

 

        Prezydentem wybiera się zawsze jakiegoś szczególnie niepopularnego i 
znienawidzonego osobnika. Prezydentura to największe nieszczęście i hańba, 
jakie może spotkać mieszkańca Wyspy. Prezydenci są narażeni na takie 

u

pokorzeni że tylko nieliczni sprawują urząd przez całą pięcioletnią kadencję; 

zwykle umierają po roku czy dwóch, kompletnie załamani. Ekspedytor był 
prezydentem przez całe pięć lat. Później zmienił nazwisko i poddał się 
operacji plastycznej, aby zapomnieć o hańbie.

 

        —

 Tak, naturalnie, że panu zapłacimy... 

 tłumaczył ekspedytorowi 

Marvie. —

 Proszę spokojnie czekać. Może to trochę potrwać...

 

        —

 Spokojnie czekać?! Niech pan posłucha...

 

background image

 

 79 

        —

 Tak, wiem, bank zamierza odebrać sztuczną nerkę pańskiej żony, bo 

nie płaci pan rat... Odłączą pańską babkę od płucoserca.

 

        —

 To doprawdy niesmaczne, chłopcze... Szczerze mówiąc, żałuję, że w 

ogóle się tym zająłem. Ten cholerny smalec ma w sobie za dużo kwasu 
siarkowego. W zeszłym tygodniu odwiedziłem skład celny, wsadziłem do beczki 
kij od szczotki i smalec natychmiast go zżarł. Poza tym straszliwie śmierdzi. 
Powinien się pan wybrać na spacer koło portu.

 

        — Nawet nie zamierzam! —

 zaskrzeczał Marvie. W Interzone nie wolno 

nawet zbliżać się do tego, czym się handluje. Rodzą się wówczas podejrzenia, 
że jest się detalistą, czyli w istocie pospolitym kramarzem. Duża ilość 

towarów w Interzone jest sprzedawana przez handlarzy ulicznych. 
        — Dlaczego mówi mi pan to wszystko? To obrzydliwe! Niec

h się o to 

martwią detaliści!

 

        —

 Och, wam nie robi to żadnej różnicy, możecie zawsze dać nogę... 

Aleja muszę dbać o opinię... Będzie z tego afera.

 

        —

 Sugeruje pan, że ta transakcja jest nielegalna?

 

        — Nie nielegalna, tylko podejrzana. Bardzo podejrzana. 
        —

 Wracaj na Wyspę! Sprzedawałeś kiedyś swój tyłek w pisuarach za pięć 

peset! 
        —

 I nie było wielu chętnych 

 wtrącił Leif.

 

        Ekspedytor nie mógł znieść aluzji do swojego wyspiarskiego 
pochodzenia. Wstał, umiejętnie naśladując obrażonego angielskiego dżentelmena 
i szykując się do druzgocącej riposty, lecz zamiast tego na jego wargach 
pojawił się uśmiech skopanego kundla. W świetle łukowym nienawiści objawiło 
się jego oblicze sprzed operacji plastycznej... Zaczai miotać przekleństwa 
ohydnym gardłowym narzeczem wyspiarzy.

 

        Wyspiarze udają, że nie rozumieją tego języka, lub w żywe oczy 
zaprzeczają jego istnieniu.

 

        —

 Jesteśmy Brytyjczykami 

 twierdzą. 

 Nie mówimy żadnym przeklętym 

narzeczem. 
        Ekspedytor

 zaczyna bryzgać kropelkami śliny i wydziela falę smrodu, 

która otacza go niczym zielonkawa mgiełka. Marvie i Leif odsuwają się, dygocąc 

ze strachu. 
        —

 Zwariował! 

 woła Marvie. 

 Zabierajmy się stąd! Dają nurka w mgłę, 

która wisi zimą nad Interzone niczym opary łaźni tureckiej.

 

         
EGZAMIN 
       

        Carl Peterson znalazł w swojej skrytce kartę pocztową Iz nakazem 
stawienia się o dziesiątej u doktora Benwaya j w Ministerstwie Higieny 

Psychicznej i Profilaktyki... 
        “Czego, do licha, m

ogą ode mnie chcieć? 

 pomyślał z irytacją. 

— To 

chyba jakaś pomyłka". Wiedział jednak, że ministerstwo nie popełnia pomyłek... 
Z pewnością nie |myli ludzi...

 

        Carlowi nie przyszłoby nawet do głowy się nie stawić, j choć nie grozi 
za to żadna kara... Freelandia to państwo dobrobytu... Jeśli obywatel 
czegokolwiek potrzebuje, od worka mąki poczynając, a na partnerze erotycznym 
kończąc, odpowiednie ministerstwo natychmiast zaspokaja jego zachciankę. 
Groźba zawarta w tej wszechogarniającej usłużności tłamsi wszelkie myśli o 

buncie... 

        Carl przeszedł przez plac ratuszowy... W lśniących kaskadach wody 
pławiły się gigantyczne posągi nagich mężczyzn z mosiężnymi genitaliami... Na 
niebie widać było kopułę ratusza.

 

        Spojrzał na amerykańskiego homoseksualistę, który spuścił wzrok i 
zajął się regulacją obiektywu swojej leiki...

 

        Carl wkroczył w stalowy emaliowany labirynt ministerstwa, podszedł do 
okienka informacji... i pokazał wezwanie.

 

background image

 

 80 

        —

 Piąte piętro... pokój dwadzieścia sześć. W pokoju numer dwadzieścia 

sześć powitała go pielęgniarka, która spojrzała nań zimnymi podwodnymi oczyma.

 

        — Doktor Benway oczekuje pana —

 rzekła z uśmiechem. 

 Proszę wejść.

 

        “Jakby nie miał nic lepszego do roboty, tylko czekać na mnie" 

— 

pomyślał Carl.

 

        W gabinecie, wypełnionym mlecznobiałą poświatą, panowała absolutna 

cisza. 

        Doktor uścisnął dłoń Carla, spoglądając na jego pierś...

 

        “Już go gdzieś widziałem 

 pomyślał Carl. 

— Tylko gdzie?" 

        Usiadł i skrzyżował nogi. Zerknął na popielniczkę na biurku i zapalił 
papierosa... Patrzył na doktora nieruchomym pytającym wzrokiem, w którym krył 
się cień bezczelności.

 

        Doktor wydawał się zawstydzony... Wiercił się... pokasływał... 
przekładał papiery...

 

        — Hmmmm... —

 mruknął w końcu. 

 Pan Carl Peterson, jak sądzę... 

— 

Profesorskim gestem zsunął okulary na czubek nosa... Carl skinął w milczeniu 
głową... Doktor nie patrzył na niego, lecz jednak zauważył ten ruch... Nasunął 
palcem okulary na właściwe miejsce, po czym otworzył teczkę leżącą na białym 

emaliowanym blacie biurka. 
        — Mmmmmmmm. Carl Peterson —

 powtórzył pieszczotliwym tonem, zacisnął 

wargi i pokiwał głową. 

 Wie pan, oczywiście, że próbujemy 

 odezwał się 

nagle. —

 Wszyscy próbujemy, choć nie zawsze nam się udaje. 

 Umilkł i 

przyłożył dłoń do czoła. 

 Usiłujemy przystosować państwo do potrzeb 

obywateli: uczynić je tylko narzędziem! 

 Jego głos zabrzmiał niespodziewanie 

głęboko i donośnie, a Carl wzdrygnął się. 

 Uważamy to za jedyną funkcję 

państwa. Nasza wiedza... naturalnie niepełna... 

 Machnął pogardliwie 

dłonią... 

 Weźmy na przykład... kwestię, hm, dewiacji seksualnych. 

 Zaczął 

się huśtać na fotelu i Carl poczuł się nagle nieswojo. 

 Uważamy to za 

nieszczęście... chorobę nie różniącą się zbytnio od, powiedzmy, gruźlicy... 
Tak, gruźlicy 

 powtórzył z naciskiem, jakby Carl próbował oponować. 

— Z 

drugiej strony każda choroba nakłada pewne zobowiązania na władze 
odpowiedzialne za zdrowie publiczne, choć należy przy tym minimalizować 
ewentualne przykrości nieszczęsnego osobnika, który bez własnej winy uległ 
infekcji... Oczywiście mam na myśli minimalizację przykrości pozwalających 
skutecznie zabezpieczyć zdrowych obywateli... Przymusowe szczepienia ochronne 
przeciw ospie nie uchodzą za nic zdrożnego... P

odobnie jak kwarantanna chorób 

zakaźnych... Z pewnością przyzna pan, iż osoby zarażone tak zwaną les malades 
gallants, che, che, che, powinny być kierowane na przymusowe leczenie. 

— 

Doktor chichotał i huśtał się w fotelu niczym mechaniczna zabawka... Carl 
zorientował się, że Benway oczekuje jakiegoś komentarza.

 

        —

 Brzmi to rozsądnie 

 rzekł.

 

        Doktor przestał się śmiać. Nagle znieruchomiał.

 

        —

 Wróćmy teraz do kwestii, hm, dewiacji seksualnych. Szczerze mówiąc, 

nie rozumiemy do końca, dlaczego niektórzy ludzie wolą seksualne towarzystwo 
przedstawicieli własnej płci. Wiemy jednak, iż zjawisko to jest dość pospolite 
i że w pewnych okolicznościach przysparza naszemu resortowi sporych kłopotów.

 

        Benway po raz pierwszy spojrzał na Carla. W jego oczach nie było 
ciepła ani nienawiści, ani żadnych uczuć znanych Carlowi z doświadczenia: były 
to oczy chłodne i pełne napięcia, drapieżne i nieludzkie. Carl miał przez 
chwilę wrażenie, że znalazł się w podwodnej grocie, odcięty od źródeł ciepła i 
pewności. Jego obraz samego siebie 

 spokojnego, słuchającego z lekką pogardą 

wykładu Benway a 

 przyblakł, jakby mlecznobiała poświata wysysała z niego 

siły żywotne.

 

        — Leczenie owych chorób jest w chwili obecnej, hm, objawowe. 
        Benway odchy

lił się nagle do tyłu i wybuchnął metalicznym śmiechem. 

Carl patrzył nań z przerażeniem. “To wariat" 

 pomyślał. Twarz doktora stała 

background image

 

 81 

się nagle nieprzenikniona jak u pokerzysty. Carl poczuł nagle dziwny ucisk w 
brzuchu, jakby jechał szybkobieżną windą.

 

    

    Doktor spojrzał na teczkę leżącą na biurku i odezwał się nieco 

protekcjonalnym tonem: 
        —

 Proszę się nie obawiać, młody człowieku. To tylko żart zawodowy. 

Kiedy lekarze określają leczenie jako objawowe, znaczy to, że choroba jest 

nieuleczalna i m

ożna tylko ulżyć cierpieniom pacjenta. Zresztą to właśnie 

staramy się robić. 

 Carl znów poczuł chłodne muśnięcie spojrzenia doktora. 

— 

Próbujemy przywrócić homoseksualistom poczucie własnej wartości i naturalnie 
zapewniamy stosowne ujście energii seksualn

ej z osobnikami o podobnych 

skłonnościach. Izolacja nie bywa wskazana, gdyż homoseksualizm jest równie 
mało zakaźny jak rak. Rak, moja pierwsza miłość... 

 Doktor umilkł. Wydawało 

się, że wyszedł przez niewidzialne drzwi, pozostawiając przy biurku puste 

ci

ało. 

 Cóż, może się pan dziwi, dlaczego w ogóle zajmujemy się tą sprawą? 

— 

spytał nagle rześkim głosem i na jego wargach pojawił się uśmiech jasny i 
chłodny niczym śnieg w blasku słońca. Carl wzruszył ramionami.

 

        — To nie moja sprawa... Zastanawiam

 się tylko, dlaczego mnie tu 

wezwano i dlaczego mówi mi pan te... te... 
        — Nonsensy? 

        Carl mimo woli się zarumienił, a doktor odchylił się do tyłu i złączył 

koniuszki palców. 
        —

 Młodzi zawsze się śpieszą 

 rzekł mentorskim tonem. 

— Pewnego dnia 

nauczy się pan, co znaczy cierpliwość. Nie, Carl... Wolno mi się tak do pana 
zwracać?... Nie unikam odpowiedzi na pańskie pytanie. W razie podejrzenia 
gruźlicy właściwy wydział ministerstwa może poprosić chorego, a nawet zażądać 
od niego, by się poddał badaniu fluoroskopowemu. To rutynowa procedura, 
rozumie pan. Większość takich badań daje wynik ujemny. Można powiedzieć, że 
wezwaliśmy pana, by poddał się pan swego rodzaju fluoroskopii psychicznej. 
Muszę dodać, że po naszej rozmowie jestem względnie pewny, że rezultat okaże 
się negatywny...

 

        —

 Przecież to śmiechu warte. Zawsze interesowałem się tylko 

dziewczętami. Mam w tej chwili narzeczoną i zamierzam się ożenić. 

 

        —

 Tak, Carl, wiem. I właśnie dlatego jest pan tutaj. Badanie krwi 

prz

ed zawarciem małżeństwa, to przecież rozsądne, prawda?

 

        —

 Proszę, doktorze, niech pan mówi bez ogródek. Doktor wydawał się nie 

słyszeć. Wstał z krzesła i zaczai chodzić po gabinecie, mówiąc leniwym, cichym 
głosem:

 

        —

 Zdradzę ci w największej tajemnicy, drogi chłopcze, że mamy dowody 

działania czynnika dziedzicznego. Wpływy środowiskowe. Wielu ukrytych lub 
jawnych homoseksualistów zawiera niestety związki małżeńskie. Kończą się one 
często... Urazy dzieciństwa... 

 Doktor mówił i mówił bez końca. Mówił o 

schizofrenii, raku, obciążeniu dziedzicznym.

 

        Carl zdrzemnął się na chwilę. Otwierał zielone drzwi. Poczuł nagle 
ohydny smród i zbudził się nagle. Głos doktora był dziwnie jednostajny i 
martwy; kojarzył się z szeptem narkomana:

 

        — Test Kleiberga-

Stanisławskiego na kłaczkowanie nasienia... Użyteczne 

narzędzie diagnostyczne... Wskazuje przynajmniej na brak potencjalnych 
skłonności... W pewnych przypadkach, na tle całości obrazu... 

 Głos doktora 

stał się nagle piskliwy i donośny. 

— Pie

lęgniarka pobierze, hm, próbkę.

 

        —

 Proszę tu. 

 Pielęgniarka otworzyła drzwi do pustej małej salki o 

białych ścianach. Wręczyła Carlowi słoiczek. 

 Jak będzie pan gotów, proszę 

zawołać.

 

        Carl zawstydził się, jakby własna matka ofiarowała mu chusteczkę z 
wyhaftowanym nieprzyzwoitym napisem. Ejakulował do słoiczka, brutalnie 
pieprząc pielęgniarkę opartą o ścianę z przejrzystych cegiełek.

 

        “Stara szklana cipa" —

 pomyślał szyderczo i zobaczył w świetle zorzy 

polarnej cipę pełną odłamków kolorowego szkła.

 

background image

 

 82 

        Umył penis i zapiął rozporek.

 

        Coś obserwowało każdą jego myśl z zimną, cyniczną nienawiścią, śledząc 
skurcze moszny i odbytnicy. Znajdował się w pokoju wypełnionym zielonkawą 
poświatą.

 

        Umeblowanie składało się z łoża małżeńskiego i czarnej szafy z wielkim 
lustrem. Nie widział własnej twarzy. W czarnym fotelu klubowym siedział 
człowiek w białej koszuli i brudnym papierowym krawacie. Miał opuchniętą, 
nalaną twarz i gorączkowo płonące oczy.

 

        —

 Coś nie w porządku? 

 spytała obojętnie pielęgniarka. Podała Carlowi 

szklankę wody i z wyniosłą pogardą obserwowała, jak pije. Odwróciła się i z 
wyraźnym niesmakiem wzięła do ręki słoiczek. 

 Czeka pan jeszcze na coś? 

— 

spytała nagle ostrym tonem. Ostatni raz zwracano się w te

n sposób do Carla w 

dzieciństwie.

 

        — Nie, dlaczego? 
        —

 Wobec tego może pan już iść 

 rzekła i zajęła się słoiczkiem. Z 

cichym okrzykiem obrzydzenia otarła z ręki kroplę spermy.

 

        Carl podszedł do drzwi.

 

        — Czy mam wyznaczony term

in następnej wizyty? Spojrzała nań z 

dezaprobatą i zdziwieniem.

 

        — Otrzyma pan wezwanie, rzecz jasna. 

        Stojąc w progu małej salki patrzyła, jak Carl przechodzi przez 
poczekalnię i otwiera drzwi. Odwrócił się i zawadiacko pomachał jej ręką. Ni

poruszyła się ani nie zmieniła wyrazu twarzy. Kiedy schodził po schodach z 
policzkami płonącymi ze wstydu, na jego wargach błąkał się fałszywy uśmiech. 
Homoseksualista spojrzał nań i uniósł znacząco brew.

 

        —

 Coś nie tak?

 

        Carl pobiegł do parku i usiadł na pustej ławce koło brązowego fauna z 
cymbałami.

 

        —

 Opowiedz mi o wszystkim, mały. Od razu poczujesz się lepiej 

 rzekł 

Amerykanin, pochyliwszy się nad Carlem: jego aparat fotograficzny kołysał się 
przed twarzą młodego człowieka niczym olbrzymia kobieca pierś.

 

        — Spierdalaj! 

        W zwierzęcych brązowych oczach pedała kryło się coś podłego i 
wstrętnego. 

-II;, 

        —

 Och, na twoim miejscu bym nie przeklinał, dziubdziusiu. Też jesteś 

na haku. Widziałem, jak wychodziłeś z insty

tutu. 

        — Co przez to rozumiesz? -

 spytał ostro Carl.

 

        —

 Och, nic. Zupełnie nic. 

 

         
        —

 No cóż, Carl 

 zaczął doktor, uśmiechając się i patrząc na usta 

młodego człowieka. 

 Mam dla ciebie dobrą wiadomość. 

 Podniósł z biurka 

arkus

ik błękitnego papieru i demonstracyjnie skupił na nim wzrok. 

— Twój 

test... test Robinsona-

Kleiberga na kłaczkowanie nasienia...

 

        —

 Zdawało mi się, że to test Blomberga

-

Stanisławskiego 

 przerwał 

Carl. Doktor zachichotał.

 

        —

 Och, skądże znowu... Wyprzedzasz mnie, młody człowieku. Chyba źle 

mnie zrozumiałeś. Test Blomberga

-

Stanisławskiego to zupełnie inna para 

kaloszy. Mam szczerą nadzieję, że okaże się niepotrzebny... 

— Znów 

zachichotał. 

 Jednakże tymczasem wyniki testu KS wydają się... 

— Prz

yglądał 

się arkusikowi, trzymając go na odległość ramienia 

 ...wydają się 

najzupełniej ujemne. Więc może nie będziemy już dłużej sprawiać ci przykrości. 
A więc... 

 Złożył starannie arkusik i schował do teczki. Przerzucił 

znajdujące się w niej dokumenty. Na koniec zmarszczył brwi i zacisnął wargi. 
Zamknął teczkę, położył na niej dłoń i pochylił się do przodu. 

— Kiedy 

służyłeś w wojsku, Carl... musiały być... w istocie na pewno były długie 
okresy, gdy byłeś pozbawiony, hm, przyjemności obcowania z płcią piękną. 
Podczas owych bez wątpienia przykrych i trudnych okresów miałeś na pewno 

background image

 

 83 

zdjęcia ładnych dziewcząt, prawda? A może nawet cały ich harem? 

Che, che, 

che... 
        

Carl spojrzał na doktora z wyraźnym niesmakiem.

 

        —

 Tak, oczywiście 

 odpowiedział.

 —

 Wszyscy mieliśmy takie zdjęcia.

 

        —

 A teraz, Carl, chciałbym ci pokazać kilka takich zdjęć. 

— Benway 

wyjął z szuflady kopertę. 

 Wybierz, proszę, dziewczynę, pierwszą lepszą 

dziewczynę!

 

        Carl wyciągnął zdrętwiałe palce i dotknął jednej z po

dobizn. Doktor 

schował fotografię z powrotem do pliku zdjęć, potasował je z wprawą zawodowego 
szulera i znów rozłożył przed Carlem.

 

        — Jest tutaj? 

        Carl pokręcił przecząco głową.

 

        —

 Naturalnie, że nie. Jest tam, gdzie jej miejsce. A gd

zie jest 

miejsce kobiety?! —

 Benway otworzył teczkę i wyciągnął fotografię dziewczyny 

przyczepioną do testu Rorschacha. 

 Czy to ona? i Carl skinął głową w 

milczeniu. 
         —

 Masz dobry gust, chłopcze. Mówiąc w największej tajemnicy, niektóre 

z owych dz

iewcząt to w istocie chłopcy... 

 Zręcznymi palcami szulera zaczął 

przekładać fotografie, jakby grał w trzy karty. 

 Pedały, prawda? 

— Jego brwi 

poruszały się w górę i w dół z niewiarygodną szybkością. Carl nie dostrzegł w 
zdjęciach niczego niezwykłego. Twarz doktora po drugiej stronie biurka była 
absolutnie nieruchoma i pozbawiona wyrazu. Carl znów poczuł lekkie ściskanie w 
brzuchu i genitaliach, jakby znajdował się w szybkobieżnej windzie.

 

        —

 Pokonujesz nasz mały tor przeszkód w imponującym stylu, 

Carl... 

Chyba myślisz, że to trochę niemądre, co?

 

        —

 Prawdę mówiąc... tak.

 

        —

 Jesteś szczery... To dobrze... A teraz, Carl... 

 Przeciągnął 

pieszczotliwie imię młodego człowieka niczym stary pedał zamierzający 
poczęstować cię papierosem marki

 “Old Gold". 

        Gliniarze mają swoje sztuczki.

 

        —

 Dlaczego nie zaproponujesz czegoś porucznikowi? 

 pyta, kiwając 

głową w stronę swojego rozjarzonego super

-ego, które nazywa zawsze 

porucznikiem. —

 Porucznik jest właśnie taki: grasz z nim uczciwie, to on także 

gra z tobą uczciwie... Potraktujemy cię łagodnie... Jeśli nam pomożesz.

 

        W jego słowach otwiera się panorama kafeterii, rogów ulic i barów. 
Narkomani odwracają wzrok, ładując sobie w kanał.

 

        —

 Pedał się myli.

 

        Obżarty barbituranami pedał rozwalił się w klubowym fotelu z 
wyciągniętym językiem.

 

        Wstaje w transie i wiesza się, nie zmieniając wyrazu twarzy ani nie 
chowając języka.

 

        Rucha go w tyłek.

 

        — Znasz Marty'ego Steela? —

 Ruchnięcie.

 

        — Tak. 
        —

 Możesz od niego kupić? 

 Ruchnięcie. Ruchnięcie

 

        — Kiepska sprawa. 
        —

 Ale możesz, co? 

 Ruchnięcie, ruchnięcie. 

 Sprzedał ci w zeszłym 

tygodniu. —

 Ruchnięcie... ruchnięcie ruchnięcie... 

 Możesz od niego kupić na 

przykład dzisiaj.

 — Spokój. 

        — Nie! Nie! Tylko nie to!! 
        —

 Posłuchaj: będziesz grzeczny... 

 trzy złośliwe ruchnięcia 

— ...albo 

wyrucha cię porucznik. Co wolisz? 

 Unosi pytająco brew.

 

        —

 A więc, Carl, czy mógłbyś mi powiedzieć, ile razy i w jakich 

oko

licznościach oddawałeś się praktykom homoseksualnym? 

 Głos Benwaya 

cichnie. —

 Jeśli nigdy tego nie robiłeś, uznam cię za dość nietypowego młodego 

człowieka. 

 Unosi upominające palec. 

— Tak czy owak... —

 Puka w teczkę i 

background image

 

 84 

uśmiecha się obleśnie. Carl spostrzega, że teczka ma piętnaście centymetrów 
grubości. Wygląda, jakby znacznie pogrubiała, odkąd wszedł do gabinetu.

 

        —

 Cóż, w czasie służby wojskowej... pedały robiły mi propozycje i 

czasami... jak byłem zupełnie spłukany...

 

        —

 Ależ oczywiście, 

Carl! —

 uśmiecha się serdecznie doktor. 

— Na twoim 

miejscu zrobiłbym to samo, nie wstydzę się tego powiedzieć, che, che, che... 
Cóż, pomińmy te najzupełniej zrozumiałe sposoby, hm, polepszenia stanu swojego 
portfela. A czy istniały również sytuacje, gdy cz

ynniki ekonomiczne nie 

odgrywały żadnej roli? 

 Palec pukający w teczkę pachnie chlorem i stęchlizną, 

kojarzącą się z nie mytymi jądrami.

 

        W mózgu Carla eksplodowały zielone sztuczne ognie. Ujrzał chude, 
opalone ciało zbliżającego się Hansa, poczuł czyjś przyśpieszony oddech. 
Sztuczne ognie zgasły. Zadygotał z odrazy i zerwał się na równe nogi, trzęsąc 
się z wściekłości.

 

        — Co pan tam pisze? —

 spytał ostro.

 

        —

 Często zapadasz w ten sposób w drzemkę w środku

 

        rozmowy?... 
        —

 Nie spałem. 

 

        — Doprawdy? 
        —

 Po prostu cała ta sytuacja jest zupełnie nierealna... Wychodzę. Mam 

to w nosie. Nie może mnie pan zmusić do pozostania.

 

        Ruszył w stronę drzwi. Szedł i szedł, jego nogi stały się ciężkie jak 
ołów, a drzwi były coraz dalej.

 

        —

 Dokąd idziesz, Carl? 

 spytał doktor głosem dobiegającym z wielkiej 

odległości.

 

        —

 Wychodzę... przez drzwi...

 

        — Zielone drzwi, Carl? 

        Doktor mówił ledwo słyszalnym szeptem. Gabinet eksplodował w 

przestrzeni. 
         
 

      CZY WIDZIAŁEŚ PANTOPONOWĄ RÓŻĘ?

 

       

        Trzymaj się z dala od Queen's Plaza, synu... Pełno tam pedałów 
chcących uwieść młodego ćpuna... Za wiele poziomów... Ze schowka na miotły 
bucha żar... Płonące lwy atakują biedną pijaczkę... D

ostaje kopa gratis od 

nowojorskich ćpunów...

 

        Pedale, Kapusiu, Irlandczyku, Żeglarzu, strzeżcie się... Popatrzcie 
wzdłuż tej drogi, nim nią pójdziecie... Żeglarz i Irlandczyk powiesili się w 
katakumbach... Kapuś zmarł z przedawkowania, a Pedał zwariował...

 

        Obok przejeżdża metro z czarnym żelaznym rykiem...

 

        —

 Queen's Plaża to złe miejsce... Za wiele poziomów i schowków...

 

        —

 Czy widziałeś Pantoponową Różę? 

 spytał stary ćpun, włożył czarny 

płaszcz i poszedł na plac... W bramach

 przy Market Street wszystkie rodzaje 

masturbacji i perwersji. Szczególnie potrzebują tego młodzi chłopcy.

 

        Do rzeki stacza się zabetonowany gangster... Załatwili go w łaźni... 
Czy to Wiśniowy Gio, czy Gillig z Westminster Place? Tylko martwe palce mówią 

Braille'em... 

        Missisipi toczy cichą uliczką wielkie wapienne głazy...

 

        —

 Rył go w gil! 

 wrzasnął Kapitan.

 

        Odległe burczenie w brzuchu... Z zorzy polarnej spadają zatrute 
gołębie... Fontanny są puste: ...Mosiężne posągi kroczą przez głodne place i 
zaułki Miasta...

 

        Szukanie żyły o świcie chorym na mak...

 

        Tylko syrop od kaszlu... 

        Tysiące narkomanów szturmuje krystaliczne kliniki kręgosłupa, gotuje 

Szare Damy... 

background image

 

 85 

        W wapiennej jaskini człowiek z głową meduzy powiedział do celnika: 
“Bądź ostrożny"... Ręka zastygła centymetr od tyłka...

 

        Po stacji metra biegną krzycząc dekoratorzy, biją kasjerów...

 

        —

 Wielokrotne złamanie 

 rzekł gruby lekarz. 

 Jestem specjalistą...

 

        W bramach śliskic

h od plwociny Kocha szaleje ostentacyjna 

konsumpcja... 

        Stonoga trze pyskiem o zardzewiałe żelazne drzwi przeżarte przez mocz 
miliona wróżek...

 

        To nie bogactwo doznań, ale zgniły proch, żyła potarta używaną watą...

 

         
KOKAINOWE ROBACZKI 
       

        Szary pilśniowy kapelusz i czarny płaszcz Żeglarza skręcają się od 
głodu. W porannym słońcu widać jego sylwetkę w pomarańczowej aureoli morfiny. 
Pod filiżanką kawy leży papierowa serwetka 

 znak tych, co przesiadują w 

kafejkach, restauracj

ach, barach i poczekalniach świata. Ćpun, nawet taki jak 

Żeglarz, żyje w czasie narkotyku, a gdy wkracza w czas innych, musi czekać, 
jak wszyscy petenci. (Ile kaw na godzinę?)

 

        Do środka wszedł chłopiec i usiadł przy barze, czekając na głodzie. 
Żeglarz zadygotał. Jego twarz zmętniała, otoczona brązową mgiełką, a dłonie 
poruszały się po stole czytając Braille'a chłopca. Patrzył na kędziory 
kasztanowych włosów na jego szyi.  

 

        Chłopiec poruszył się i podrapał po karku. 

 

   Coś mnie ugryzło, Joe. Co za spelunkę prowadzisz?

 

— Kokainowe robaczki, synu —

 odpowiedział Joe, unosząc jaja ku światłu. 

 

 Podróżowałem z Irenę Kelly, zabawną babką. W Butte w Montanie dostała 

kokainowych robaczków i biegała po hotelu wrzeszcząc, że chińscy policjanci 
gonią ją z tasakami do mięsa. Znałem gliniarza w Chicago, który wąchał kokę w 
postaci kryształów, błękitnych kryształów. Zwariował i zaczął wrzeszczeć, że 
gonią go agenci FBI, po czym wybiegł na ulicę i wsadził głowę do kubła na 
śmieci.

 

        “Co robisz?" — sp

ytałem, a on odpowiedział: “Odejdź, bo cię zastrzelę! 

Dobrze się schowałem!" Wszyscy stawimy się na apel w niebie, prawda?

 

        Joe spojrzał na Żeglarza i rozłożył ręce, wzruszając ramionami. Ii

 

        —

 Straciłeś dealera, synu 

 odezwał się Żeglarz, rozdzielając słowa 

chłodnymi palcami.

 

        Chłopiec spłoszył się. Jego twarz pokryta czarnymi bliznami ćpania 
zachowała dziki, niewinny wyraz: nieśmiałe zwierzęta wyglądające zza szarych 

arabesek trwogi. 
        —

 Nie kapuję, Jack.

 

        Obraz Żeglarza wyostrzył się nagle. Odwinął klapę marynarki, pokazując 
zaśniedziałą igłę do zastrzyków.

 

        —

 Dla dobra służby przeszedłem na emeryturę... Usiądź i poczęstuj się 

jagodzianką... Twoja małpa je uwielbia... Ma po nich miękkie, lśniące futro...

 

        C

hłopiec poczuł dotknięcie na ramieniu i nagle coś wciągnęło go za 

przepierzenie, aż wylądował na krześle z cichym plaśnięciem. Spojrzał w oczy 
Żeglarza: zielony wszechświat z chłodnymi czarnymi prądami.

 

        — Jest pan agentem? 
        —

 Wolę określenie

 wektor. —

 Dźwięczny basowy śmiech zawibrował w ciele 

chłopca.

 

        —

 Mam chleb, człowieku, rozumiesz?

 

        —

 Nie chcę twojej forsy, tylko czasu.

 

        —

 Nie kapuję.

 

        Żeglarz trzymał w dłoniach coś różowego; nagle rozmazał się jak 

otoczony g

orącym powietrzem.

 

        —

 Załadujesz sobie?

 

        — Tak. 

background image

 

 86 

        —

 Pojedziemy metrem. Mają własną straż, nie noszą kopyt, tylko gumy. 

Pamiętam, jak Pedał i ja poszliśmy raz na Queen's Plaża. Trzymaj się z dala od 
Queen's Plaża, synu... okropne miejsce... wszędzie gliny. Za wiele poziomów. 
Ze schowka na szczotki bucha żar... Płonące lwy atakują biedną pijaczkę, 
dostaje kopa gratis od nowojorskich ćpunów... A więc, Pedale, Kapusiu, 
Irlandczyku, Żeglarzu, strzeżcie się... Popatrzcie wzdłuż tej drogi, zani

m na 

nią wstąpicie...

 

        Obok przejeżdża metro z czarnym żelaznym rykiem. 

 

         

DEZYNSEKTOR ODWALA KAWAŁ DOBREJ ROBOTY

 

       

        Żeglarz musnął delikatnie dębowe drzwi, pozostawiając na nich lekkie 
fosforyczne smugi śluzu. Wsunął w nie rękę po łokieć, odciągnął wewnętrzny 
rygiel i stanął z boku, by przepuścić chłopca.

 

        Pusty pokój wypełnił się ciężkim, bezbarwnym odorem śmierci.

 

        —

 Zapadnia nie była wietrzona, odkąd dezynsektor wytruł dymem 

kokainowe robaczki —

 wyjaśnił przepraszająco Żeglarz.

 

        Wyostrzone zmysły chłopca badają otoczenie. Wynajęte mieszkanie przy 
torach wibrujące niemym ruchem. W kuchni wzdłuż jednej ściany metalowe koryto 
(to metal, prawda?), połączone ze swego rodzaju akwarium lub zbiornikiem 
wypełnionym przezroczystym zielonym płynem. Podłogę zaśmiecają spleśniałe 
przedmioty: pas elastyczny do podtrzymywania jakiegoś delikatnego organu w 
kształcie płaskiego wachlarza, skomplikowane gorsety, duże jarzmo w kształcie 
litery U z porowatego różowego kamienia, niewielkie ołowiane cylindry otwarte 
na jednym końcu.

 

        Prądy ruchu dwóch ciał zmąciły zastałe jeziora zapachów: zwiędła 
chłopięca woń zakurzonych szatni, chlorowana woda w basenie, zaschnięta 
sperma. W powietrzu krążą inne aromaty, dotykając nieznany

ch drzwi. 

        Żeglarz sięgnął pod stolik, wyjął niewielką paczuszkę, po czym szybko 
zdarł z niej papier pakowy. Wśród brudnych naczyń na stole położył pompkę, 
igłę i łyżeczkę. Ale wąsy karaluchów nie sięgały ku okruchom ciemności.

 

        — Dezynsektor

 odwala kawał dobrej roboty 

 rzekł. 

 Czasem aż za 

dobrej. 

        Sięgnął do kwadratowej blaszanej puszki i wyjął płaską paczuszkę w 

czerwono-

złotym chińskim papierze.

 

        “Jak opakowanie petard" —

 pomyślał chłopiec. W wieku czternastu lat 

stracił dwa palce... wypadek podczas pokazu sztucznych ogni... później w 
szpitalu, pierwsze ciche dotknięcie morfiny.

 

        —

 Sztuczne ognie są tutaj, synu 

 powiedział Żeglarz i dotknął dłonią 

tyłu głowy. Uśmiechnął się i otworzył paczuszkę.

 

        — Czysta, stu

procentowa hera. Prawie nikt nie przeżył. I wszystko 

należy do ciebie.

 

        —

 Więc czego ode mnie chcesz?

 

        — Czasu. 
        —

 Nie kapuję.

 

        —

 Mam coś, czego potrzebujesz 

 ciągnął Żeglarz, dotykając dłonią 

paczki. Wyszedł do pokoju od frontu i jego głos stał się odległy i niewyraźny: 

 Ty masz coś, czego ja potrzebuję... pięć minut... godzina... dwie... 

cztery... osiem... Może wyprzedzam sam siebie... Codziennie trochę śmierci.., 

To wymaga czasu... —

 Wrócił do kuchni i mówił dalej wyraźnym, czystym głosem: 

 Pięć lat działka. Nie kupisz tego taniej na ulicy. 

 Przyłożył palec do 

grzbietu nosa chłopca. 

 Dokładnie pośrodku.

 

        — Nie wiem, o czym pan mówi. 
        — Zrozumiesz, dziecino... w swoim czasie. 
        —

 W porządku. Więc co mam robić?

 

        —

 Zgadzasz się?

 

        — Tak, owszem... —

 Zerknął na paczkę. 

 Niech będzie.

 

background image

 

 87 

        Chłopiec dostał gęsiej skórki. Żeglarz przyłożył dłoń do jego czoła i 
wyciągnął różowe przejrzyste jajo z zamkniętym, pulsującym okiem. We wnętrzu 
wrzała c

zarniawa substancja. 

        Żeglarz pieścił jajo nagimi, nieludzkimi dłońmi 

 były ciemnoróżowe, 

żylaste, z długimi białymi mackami wyrastającymi z czubków palców. Chłopiec 
poczuł nagle strach przed śmiercią; przestał oddychać i krew ścięła mu się w 
żyłach. Oparł się o ścianę, która ugięła się lekko. Wreszcie przyszedł do 
siebie. Żeglarz gotował towar.

 

        —

 Wszyscy stawimy się na apel w niebie, prawda? 

 spytał, dotykając 

żyły chłopca i masując gęsią skórkę miękkim palcem starej kobiety. Wbił igłę w 

c

iało. Na dnie pompki rozkwitła czerwona orchidea. Nacisnął tłoczek i patrzył, 

jak roztwór wnika w żyłę, w milczeniu wsysany przez spragnioną krew.

 

        — Jezu, fantastycznie! —

 westchnął chłopiec. Zapalił papierosa i 

rozejrzał się po kuchni, wstrząsany 

drgawkami hipoglikemii. — A ty nie 

bierzesz? —

 spytał.

 

        —

 Tego gówna? Ćpanie to ulica jednokierunkowa. Nie ma powrotu. Nigdy 

nie można się cofnąć.

 

         

        Nazywają mnie dezynsektorem. Zajmowałem się kiedyś truciem karaluchów 
i patrzyłem na ich taniec brzucha w żółtym środku owadobójczym (“Trudno go 
teraz dostać, paniusiu... Wojna. Dam pani trochę... Dwa dolary"). Grube 
pluskwy spadające z różowych tapet w nędznych hotelikach przy North Clark i 
zatruty szczur, który pożarł kilka niemowląt. Nie będziesz? 

 

         
         

        Moje obecne zadanie: odnaleźć żywych i dokonać ich eksterminacji. 
Zniszczyć nie ciała, tylko “matryce" 

 no właśnie, przecież nie jesteście w 

stanie tego zrozumieć. Mamy bardzo nielicznych. Ale nawet jeden może 

przewr

ócić tacę z jedzeniem. Źródłem niebezpieczeństwa, jak zawsze, są agenci 

i przechodzący na stronę przeciwnika: A. J., Czajnik, Czarny Pancernik (nie 
kąpał się od czasu epidemii w Argentynie w tysiąc dziewięćset trzydziestym 
piątym roku, pamiętacie?), Lee, Żeglarz i Benway. I wiem, że gdzieś w mroku 
czai się agent, który depce mi po piętach. Bo wszyscy agenci przechodzą w 
końcu na stronę przeciwnika,, a opozycjoniści zdradzają... 

 

         
 

      ALGEBRA GŁODU

 

       

        Fats przybył z miejskiej wieży ciśnień, skąd tryskają strumienie 
żywych form, po czym ulegają natychmiast pożarach a to, co je pożera, kryje 
się w czarnej mgiełce czasu...

 

        Tylko nieliczne docierają do Queen's Plaża i wypływają wezbraną rzeką, 
broniąc się przed zniszczeniem zatrutą śliną, czarnym zgniłym mięsem, pleśnią 
i zielonym smrodem, który rozdziera płuca i wywołuje torsje...

 

        Fats miał obnażone nerwy i czuł śmiertelne spazmy miliona chłodnych 
kopów... Nauczył się algebry głodu i przeżył...

 

        Pewnego piątku Fats poszedł na Queen's Plaża: szara, przezroczysta 
małpa z fioletowymi dłońmi i okrągłym pyskiem piskorza porośniętym szarą 
szczeciną, szukająca blizn morfiny...

 

        Przechodzący bogacz popatrzył nań ze zgrozą i Fats jął się tarzać po 
ziemi, sikając i srając ze strachu. Wreszcie zaczai jeść własne gówno, a 
nieznajomy, poruszony owym hołdem złożonym mocy jego spojrzenia, wyrzucił z 
brzękiem monetę z piątkowej laski (piątek to święto muzułmańskie, gdy bogacze 
rozdają jałmużnę).

 

        Fats nauczył się służyć Czarnemu Mięsu i wyhodował tłuste akwarium 
ciała...

 

background image

 

 88 

        Jego puste oczy na szypułkach omiatały powierzchnię świata... Krążyły 
wokół niego szare, przezroczyste małpy, ssąc towar i przekazując go Fatsowi, 
który rósł i rósł, wypełniając bulwary, restauracje i poczekalnie świata 

szarym szlamem morfiny. 
        Biuletyny sztabu partii pisane obscenicznymi szaradami przez 

hebefreników, latahów i małpy, szyfr pierdzący solubisów, Murzyni błyskiem 
złotych zębów przekazuj ą j informacje w alfabecie Morse'a, otwierając i 
zamykając usta, arabscy demonstranci wysyłają sygnały dymne oblewając eunuchów 
benzyną na wysypisku śmieci i podpalając ich (eunuchowie dają najlepszy dym, 
czarny i gęsty jak gówno), mozaika melodii, garbaty żebrak gra na fletni Pana, 

zimne wiatry 

wieją z pocztówkowego Chimborazi, flety ramadanu, dźwięk pianina 

w szumie wiatru na ulicy, zniekształcone rozmowy radiowe policjantów, ulotki 
reklamowe towarzyszące walkom ulicznym wołają o pomoc.

 

        Dwóch agentów rozpoznało się przez wybór praktyk seksualnych, pieprząc 
tajemnice atomowe od przodu i od tyłu szyfrem tak skomplikowanym, że tylko 
dwaj fizycy świata udają, że go rozumieją, a jeden kategorycznie zaprzecza 
drugiemu. Później agent kupujący tajemnice zostanie powieszony za zbrodnicze 

posiadani

e systemu nerwowego i przekaże zdobyte wiadomości, przesyłając je w 

konwulsjach orgazmu za pośrednictwem elektrod przyczepionych do penisa.

 

        Rytm oddechowy starego zawałowca, taniec brzucha, warkot motorówki na 
gładkiej wodzie. Kelner strząsa kropelkę martini na mężczyznę w szarym 
flanelowym garniturze, który sięga rozpaczliwie po rewolwer, wiedząc, że go 
rozpoznano. Narkomani wyłażą przez okno toalety w barze, gdy obok przejeżdża z 
łoskotem pociąg. Gimp, zrobiony na kowboja w Waldorfie, rodzi stado 

szczurów. 

(Zrobić na kowboja: W nowojorskim slangu przestępczym oznacza to absolutny 
wyrok śmierci. Szczur to szczur to szczur to szczur. Kapuś). Głupawe dziewice 
patrzą na angielskiego pułkownika, który galopuje niosąc na lancy kwiczące pe

-

kari. Elegancki

 pedał patronuje barowi w sąsiedztwie, aby otrzymywać biuletyn 

od martwej matki żyjącej w synapsach. Chłopcy bijący konia w szkolnej toalecie 
wiedzą o sobie nawzajem, że są agentami z galaktyki X, idą do podejrzanej 
spelunki, gdzie siedzą obszarpani i źli, pijąc ocet winny i jedząc cytryny, by 
skonfundować saksofonistę, przystojnego Araba w błękitnych okularach, 
podejrzanego, że jest nieprzyjacielskim telepatystą. Światowa organizacja 
ćpunów, nastrojonych na nutę zgniłej spermy... podwiązujących żyły w 

wyna

jętych pokojach... dygocących o poranku... (Starzy narkomani ciągnący 

czarny dym na zapleczu chińskiej pralni. Mała Melancholiczka umiera z 
przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu, w Arabii, Paryżu, Mexico City, 
Nowym; Jorku, Nowym Orleanie...) Żywi i martwi... w ciągu, na wieszaku, w 
ciągu i znowu na wieszaku... łapią radarowy sygnał maku... a dealer je podroby 
przy Dolores Street... ładujący w kanał w Bickfords... ścigani po Placu 
Giełdowym przez wyjącą watahę ludzi. Malarie świata ukryte w rozdygot

anej 

protoplazmie. Strach pieczętuje gówniany przekaz pismem klinowym. Chichocący 
demonstranci kopulują przy. okrzykach płonącego czarnucha. Samotni 
bibliotekarze łączą się w duchowym pocałunku zgniłych oddechów. Masz grypę,; 
bracie? Ból gardła, jakby je przewiał gorący popołudniowy wiatr? Witaj w 
Międzynarodowej Loży Syfilisu; pierwsze ciche dotknięcie szankra uczyni cię 
członkiem rzeczywistym. Bezgłośny szum lasu akumulatorów orgazmu, nagła cisza 
miast,; gdy ćpun ładuje sobie w kanał. Nad światem wybuchają sztuczne ognie 
orgazmu. Nałogowy palacz herbaty zrywa się wrzeszcząc: “Boję się!" i wybiega w 
meksykańską ciemność. Kat sra ze strachu na widok skazanego na śmierć. Oprawca 
krzyczy do ucha nieugiętej ofiary. Nożownicy biją się, pływając w adrenalinie. 

Ra

k stoi u drzwi ze śpiewającą depeszą.

 

         
 
      HAUSER I O'BRIEN 
       

background image

 

 89 

        Kiedy wpadli o ósmej rano do mojego pokoju, wiedziałem, że to moja 
ostatnia, jedyna szansa. Ale oni o tym nie wiedzieli, bo niby skąd? Po prostu 

rutynowe aresztowanie. Je

dnakże nie okazało się wcale rutynowe.

 

        Do Hausera podczas śniadania zadzwonił porucznik:

 

        —

 Weź O'Briena i zwińcie faceta nazwiskiem Lee, William Lee. Zróbcie 

to w drodze do centrum. Mieszka w hotelu Lamprey przy Sto Trzeciej Ulicy koło 

Broadwayu. 
        —

 Wiem, gdzie to jest. I kojarzę tego gościa.

 

        —

 Dobrze. Pokój sześćset sześć. Po prostu go aresztujcie i nie 

zawracajcie sobie głowy rewizją. Zabierzcie tylko wszystkie książki, listy, 
rękopisy, wszystkie papiery, jasne?

 

        — Ja

sne. Ale głównie książki, tak?

 

        —

 Po prostu je przywieźcie 

 uciął porucznik i rozłączył się.

 

        Hauser i O'Brien. Pracowali w miejskiej brygadzie antynarkotykowej od 

dwudziestu lat. Weterani tak samo jak ja. Ćpałem wtedy od szesnastu. Wcale 

pr

zyzwoici jak na policjantów. Przynajmniej O'Brien. O'Brien odgrywał rolę 

dobrego gliniarza, a Hauser złego. Zespół kabaretowy. Hauser na powitanie 
walił człowieka w mordę 

 po prostu, żeby przełamać lody. Później O'Brien 

częstował delikwenta papierosem mar

ki “Old Gold" —

 pasowały one do niego w 

jakiś sposób 

 i zaczynał opowiadać różne uspokajające bajeczki. Niezły gość i 

nie chciałem tego robić, ale nie miałem wyjścia.

 

        Podwiązywałem sobie akurat żyłę do porannego zastrzyku, gdy weszli do 

pokoju, ot

worzywszy drzwi specjalnym wytrychem, który działa nawet wtedy, 

kiedy klucz tkwi w zamku. Przede mną leżała na stole paczka towaru, 

strzykawka, spirytus, wata i szklanka wody. 
        — No, no! —

 powiedział O'Brien. 

 Dawnośmy się nie widzieli, co?

 

        —

 Włóż płaszcz, Lee 

 rzekł Hauser, wyciągnąwszy rewolwer. Podczas 

aresztowania zawsze wyciągał rewolwer z przyczyn psychologicznych: żeby nie 
dopuścić do szaleńczej próby ucieczki.

 

        —

 Mogę sobie jeszcze przedtem strzelić, chłopcy? 

 spytałem. 

— Macie 

tu i tak mnóstwo dowodów... 

        Zastanawiałem się, jak się dostać do walizki, gdy! mi odmówili. Nie 
była zamknięta, lecz Hauser trzymał w ręce broń.

 

        —

 Chce sobie strzelić 

 powiedział Hauser.

 

        —

 Wiesz, że nie wolno nam na to pozwolić

, Bili —

 odezwał się O'Brien 

słodkim głosem dobrego gliniarza, przeciągając moje imię z oleistym, lubieżnym 
namysłem.

 

        Znaczyło to naturalnie: “A czym nam się zrewanżujesz, Bili?" Popatrzył 
na mnie i uśmiechnął się odrażającym, nagim uśmiechem stare

go umalowanego 

zboczeńca.

 

        —

 Mógłbym wam wystawić Marty'ego Steela 

 rzekłem.

 

        Wiedziałem, że piekielnie chcą dostać Marty'ego. Był dealerem od 
pięciu lat, a nie mogli się do niego dobrać. Marty, długoletni weteran, bardzo 
uważał, komu sprzedaje. Musiał znać kogoś długo i bardzo dobrze, zanim wziął 
od niego pieniądze. Nikt nie może powiedzieć, że przeze mnie trafił do 
pierdla. Mam świetną opinię, ale Marty nic mi nigdy nie sprzedał, bo nie znał 
mnie dostatecznie długo. Taki był ostrożny.

 

        — Marty'ego? —

 prychnął O'Brien. 

 Możesz od niego kupić?

 

        — Jasne. 

        Mieli pewne podejrzenia. Nie można być gliniarzem przez całe życie, 
nie stając się chorobliwie podejrzliwym.

 

        —

 W porządku 

 rzekł na koniec Hauser. 

 Ale radzę ci, żebyś to 

załatwił, Lee.

 

        —

 Załatwię. Jestem wam bardzo wdzięczny, naprawdę.

 

        Podwiązałem ramię trzęsącymi się rękoma: typowy narkoman.

 

background image

 

 90 

        “Po prostu stary ćpun, chłopcy, wrak człowieka". Właśnie takie 
starałem się robić wrażenie. Jak się spodziewałem, Hauser odwrócił wzrok, gdy 
zacząłem szukać żyły: jest to cholernie brzydki widok.

 

        O'Brien siedział na oparciu fotela, paląc old golda i spoglądając z 
rozmarzeniem przez okno, jakby się zastanawiał, co zrobi po przejściu na 

emerytur

ę.

 

        Od razu trafiłem w żyłę. Do wnętrza strzykawki trysnął wąski 
strumyczek krwi, przywodzący na myśl czerwony sznurek. Nacisnąłem tłoczek i 
czułem herę wnikającą do krwiobiegu, by nasycić milion wygłodzonych komórek, 
by dać siłę osłabionym mięśniom. Policjanci obserwowali mnie. Napełniłem 
strzykawkę spirytusem.

 

        Hauser podrzucał policyjnego colta z krótką lufą i rozglądał się po 
pokoju. Miał wspaniałe, intuicyjne wyczucie niebezpieczeństwa. Lewą ręką 
uchylił drzwi garderoby i zajrzał do środka. Ogarnęły mnie mdłości. “Jeśli 
teraz otworzy walizkę, jestem skończony" 

 pomyślałem.

 

        Hauser zwrócił się gwałtownie w moją stronę.

 

        —

 Skończyłeś?! 

 warknął. 

 I lepiej nie próbuj nam wciskać żadnego 

gówna z Martym! —

 Jego słowa zabrzmiały tak brzydko, że aż się sam zdziwił.

 

        Podniosłem strzykawkę pełną spirytusu i dotknąłem igły, by się 
upewnić, że siedzi ciasno.

 

        —

 Jeszcze sekundkę 

 powiedziałem.

 

        Wypuściłem ze strzykawki cienki strumyczek spirytusu, trafiając 

Hauser

a prosto w oczy. Ryknął z bólu i uniósł lewą rękę do twarzy, jakby 

próbował zedrzeć niewidzialny bandaż, tymczasem ja przyklęknąłem i sięgnąłem 
do walizki. Otworzyłem ją i chwyciłem lewą ręką kolbę pistoletu 

— jestem 

praworęczny, ale strzelam lewą ręką. W tejże chwili Hauser dał ognia i pocisk 
trafił z trzaskiem w ścianę za moimi plecami. Uniosłem broń i wpakowałem 
szybko dwie kule w brzuch Hausera tuż pod kamizelkę, gdzie widać było skrawek 
białej koszuli. Hauser chrząknął przeciągle i zgiął się wpół. O'Br

ien, 

zesztywniały ze strachu, usiłował wyrwać rewolwer spod pachy, lecz ja objąwszy 
mocno palcami prawej ręki nadgarstek lewej, by nie poderwać broni w chwili 
naciskania spustu, strzeliłem mu prosto w środek czoła, tuż poniżej linii 
siwych włosów. Kiedy widziałem go ostatnio piętnaście lat temu 

 przyszedł 

wtedy aresztować mnie po raz pierwszy 

 był tak samo siwy jak teraz. Runął z 

fotela twarzą do ziemi. Natychmiast zgarnąłem do teczki swoje notatki, herę i 
pudełko pocisków, wsunąłem pistolet za pasek od spodni i wyszedłem na 
korytarz, wkładając jednocześnie marynarkę.

 

        Słyszałem recepcjonistę i boya hotelowego wbiegających po schodach. 
Zjechałem windą na dół i wyszedłem przez pusty hol na ulicę.

 

        Był piękny jesienny dzień. Wiedziałem, że nie 

mam wielkich szans, ale 

nawet nikłe szansę są lepsze niż żadne, lepsze niż rola królika 
doświadczalnego podczas eksperymentów z ST (6) czy innymi podobnie oznaczonymi 

substancjami. 

        Musiałem szybko zrobić zapas towaru. Policja weźmie wkrótce pod 

obs

erwację nie tylko porty lotnicze, dworce kolejowe i autobusowe, lecz także 

wszystkie rejony handlu narkotykami. Pojechałem taksówką na Washington Square, 
wysiadłem i poszedłem Czwartą Ulicą, aż zobaczyłem na rogu Nicka. Zawsze można 
znaleźć dealera. Wyrasta jak spod ziemi, gdy tylko człowiek potrzebuje towaru.

 

        —

 Posłuchaj, Nick 

 powiedziałem. 

 Wynoszę się z miasta. Muszę kupić 

zapas hery. Możesz załatwić to natychmiast?

 

        Szliśmy Czwartą Ulicą. Głos Nicka zdawał się dobiegać z wielkiej 

odleg

łości.

 

        —

 Tak, chyba tak. Ale muszę pojechać na przedmieścia.

 

        —

 Możemy wziąć taksówkę.

 

        —

 W porządku, ale nie zaprowadzę cię do tego gościa, rozumiesz?

 

        —

 Rozumiem. Jedźmy. Pojechaliśmy taksówką na północ.

 

background image

 

 91 

        — Ostatnio dostajemy bardzo dziwny towar —

 mówił Nick monotonnym, 

martwym głosem. 

 Nie to, że słaby... Sam nie wiem... Po prostu inny. Może 

dodają do niego jakiegoś syntetycznego gówna?... Barbituranów czy czegoś w tym 

rodzaju... 
        —

 Co?! Już?!

 

        — Hm? Ale

 ja załatwię ci naprawdę dobrą herę, najlepszą na rynku... To 

tutaj.  
        —

 Postaraj się szybko z tym uwinąć 

 powiedziałem.

 

        —

 Potrwa to z dziesięć minut, chyba że skończył mu się towar i musi po 

niego pojechać... Lepiej idź do kawiarni i wypij filiżankę kawy... To 

niebezpieczna okolica. 

        Usiadłem przy barze i zamówiłem kawę oraz kawałek zakalcowatego 
duńskiego ciasta. Popiłem je kawą, modląc się, by przynajmniej tym razem 
(Błagam cię, Boże!) dealer miał towar pod ręką, a nie musiał jechać po niego 

do East Orange czy Greenpoint. 

        Cóż, Nick wrócił i stanął za moimi plecami. Spojrzałem na niego, bojąc 
się pytać. “To zabawne 

 pomyślałem 

 mam może jedną szansę na sto, by przeżyć 

najbliższe dwadzieścia cztery godziny (postanowiłem nie dać się wziąć żywcem, 
by spędzić kilka najbliższych miesięcy w poczekalni śmierci), a tu martwię się 
o towar". Lecz zostało mi zaledwie pięć zastrzyków, a bez hery byłbym 
uziemiony... Nick skinął głową.

 

        — Nie tutaj —

 powiedziałem. 

— Daj mi w taksówce. 

        Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do centrum. Wyciągnąłem rękę i 
odebrałem paczuszkę, po czym wsunąłem Nickowi do ręki banknot 
pięćdziesięciodolarowy. Zerknął na niego i uśmiechnął się.

 

        —

 Dzięki... Spłacę teraz długi...

 

        Usiadłem wygodnie, puszczając wodze myślom, lecz nie wytężając zbytnio 
mózgu, bo wtedy zaczyna źle funkcjonować, jak przeciążona maszyna... A nie 
mogłem sobie pozwolić na błąd. Amerykanie żyją w śmiertelnym lęku przed utratą 
panowania nad sytuacją, gdy nie mają wpływu na toczące się wypadki. 
Wolelibyśmy już pełzać na brzuchu i żreć gówno.

 

        Jeśli nauczysz się czekać spokojnie na odpowiedź, twój umysł sam 
odpowie na większość pytań. Zachowujesz się jak komputer: wprowadzasz pytanie, 

siedzisz i czekasz... t 
  

      Ja szukałem pseudonimu. Mój umysł sortował najróżniejsze ksywki, 

odrzucając natychmiast nieodpowiednie: Kapuś, Patelnia, Rudy. 
Dyskwalifikowałem je po kolei, zawężałem pole poszukiwań, odsiewałem, szukając 

imienia, odpowiedzi. 
        — Wiesz, czasam

i każe mi czekać trzy godziny. Kiedy indziej załatwia 

sprawę natychmiast.

 

        Nick śmiał się ironicznie od czasu do czasu. Rodzaj przeprosin za 
posługiwanie się mową w telepatycznymi świecie narkomana, gdzie słowami wyraża 
się tylko kaf1 tegorie ilości

owe: Ile dolarów? Ile towaru? Handel narkotykami 

nie zna ustalonych harmonogramów. Nikt ich nie dotrzymuje, chyba że przez 
przypadek. Narkoman żyje w czasie narkotyku. Jego ciało to zegar, a morfina 
przepływa przez nie jak piasek przez klepsydrę. Czas ma z

naczenie tylko w 

odniesieniu do głodu. Kiedy narkoman wnika w czas innych, musi czekać, 

podobnie jak wszyscy out-

siderzy, wszyscy petenci, chyba że wraca do czasu 

poza narkotycznego. 
        —

 Co mam powiedzieć? Wie, że zaczekam 

 zaśmiał się Nick.

 

       

 Spędziłem noc w łaźni tureckiej (homoseksualizm to najlepsza legenda 

dla agenta), gdzie złośliwy włoski łaziebny podgląda gości noktowizorem, 
doprowadzając ich do szału.

 

        —

 Hej, wy tam, w rogu! Widzę was! 

 krzyczy, po czym włącza reflektor; 

niejed

nego pedała wyniesiono po czymś takim w kaftanie bezpieczeństwa...

 

        Leżałem w otwartej kabinie spoglądając w sufit... i słuchałem 
zwierzęcych odgłosów przypadkowej żądzy...

 

background image

 

 92 

        —

 Odpierdol się!

 

        —

 Włóż dwie pary okularów, to może coś zoba

czysz! 

        Wyszedłem w precyzyjnym świetle poranka i kupiłem gazetę... Nic... 
Zadzwoniłem z automatu telefonicznego w drogerii i poprosiłem o połączenie z 
wydziałem antynarkotykowym.

 

        — Porucznik Gonzales... Kto mówi? 
        —

 Chciałbym rozmawiać z O'Brienem. Trzaski, spękane druty, przerwane 

połącz*

 

        -

 W wydziale nie pracuje nikt o takim m lam przyjemność?

 

        —

 Wobec tego chciałbym mówić z Hauserem.

 

        —

 Proszę posłuchać, w wydziale nie ma żadnego Hausera| ani O'Briena... 

Czego

 właściwie pan chce? 

 

        —

 To ważne... Mam informacje na temat dużego transportu heroiny... 

Chcę rozmawiać z Hauserem albo z O'Brienem... Nie współpracuję z nikim 

innym... 
        —

 Proszę poczekać... Połączę pana z Alcybiadesem. Zacząłem się 

zastanaw

iać, czy w wydziale pozostał jakikolwiek rodowity Amerykanin.

 

        —

 Chciałbym rozmawiać z Hauserem albo O'Brienem.

 

        —

 Ile razy mam panu powtarzać, że w naszym wydziale nie ma żadnego 

Hausera ani O'Briena... Jak się pan nazywa?

 

        Odłożyłem słuchawkę i odjechałem taksówką... Nagle zdałem sobie sprawę 
z tego, co się stało... Opuściłem czasoprzestrzeń jak węgorz, gdy przestaje 
jeść, płynąc ku Morzu Sargassowemu... Byłem zamknięty... Nigdy więcej nie 
odzyskam klucza, punktu przecięcia... Nie groził mi już pościg... odszedł wraz 
z Hauserem i O'Brienem do narkomańskiej przeszłości, gdzie heroina kosztuje 
dwadzieścia osiem dolarów za uncję i w chińskiej pralni przy Sioux Falls można 
kupić smołę po opium... Po tamtej stronie zwierciadła świata, w przeszłości z 
Hauserem i O'Brienem... wśród jeszcze nie istniejących biurokracji 
telepatycznych, monopoli czasu, narkotyków władzy, narkomanów ciężkiej wody:

 

        —

 Myślałem o tym trzysta lat temu.

 

        —

 Twój plan był wówczas niemożliwy do zrealizowani

a, a w tej chwili 

jest bezużyteczny... Jak latające machiny Leonarda da Vinci...

 

         
 

      ZWIĘDŁY WSTĘP

 

       

      NIE BĘDZIESZ?

 

       

        Po co ta góra papieru, góra śmieci? Może po to, by oszczędzić 
czytelnikowi nagłych przeskoków w przestr

zeni? Kupujesz bilet, zamawiasz 

taksówkę, wsiadasz do samolotu. Wolno nam zerknąć do przytulnej jaskini, gdy 
stewardesa pochyla się nad nami, by mamrotać o gumie do żucia, Dramaminie, a 

nawet Nembutalu. 
        —

 Mów opiumowe, słodka, to cię usłyszę.

 

        Nie jestem American Express. 

Jeśli jeden z moich ludzi pojawi się w 

Nowym Jorku w cywilnym ubraniu, a później w Timbuktu, uwodząc chłopca o oczach 
gazeli, można przyjąć, że dotarł tam zwykłym środkiem transportu...

 

        Lee agent (podwójny — poczwórny — ósemkowy —

 szesnastkowy) leczy się z 

nałogu... Podróż w czasie i przestrzeni równie znajoma jak rogi ulic dla 
ćpuna... Kuracje przeszłe i przyszłe nasycają jego widmowe ciało obrazami 
wibrującymi w niemym wietrze przyśpieszonego czasu... Strzel sobie..

. Strzel 

sobie cokolwiek... 

        Człowiek tarzający się po podłodze celi, gryzący pięści...

 

        —

 Chcesz sobie strzelić hery, Bili? Cha! Cha! Cha!

 

        Próbne wrażenia, które rozpuszczają się w świetle... strzępy zgniłej 

ektoplazmy zmiatane przez

 starego narkomana kaszlącego i plującego o 

poranku... 

background image

 

 93 

        Stare żółtobrązowe fotografie, popękane jak błoto w słońcu: Panama... 
Bili Gains usiłujący wyłudzić nalewkę opiumową od chińskiego aptekarza.

 

        —

 Mam sforę psów wyścigowych... charty rodo

wodowe... Wszystkie chore 

na dyzenterię... tropiki... sraczka... moje pieski zdychają!... 

 wrzasnął... 

W jego oczach zapłonął błękitny ogień... Płomień zgasł... Zapach stopionego 

metalu. —

 Podaję ją zakraplaczem do oczu...

 

        Nie będziesz?... Bóle miesiączkowe... moja żona... podpaski... stara 
matka... hemoroidy... bolesne... krwawiące... 

 Skinął głową w stronę lady... 

Aptekarz wyjął z ust wykałaczkę, spojrzał na nią i pokręcił głową...

 

        Gains i Lee spalili Republikę Panamy... Rozłączyli się z głośnym 
mlaśnięciem... Ciała narkomanów często się ze sobą zlewają... Gains wrócił do 
Mexico City... Rozpaczliwy trupi uśmiech chronicznego braku morfiny pokrytego 
kodeiną albo barbituranami... dziurki wypalone w szlafroku... plamy po kawie 
na podłodze... dymiący prymus... Wybuch pomarańczowego płomienia...

 

        Ambasada nie chciała podać żadnych szczegółów, oprócz miejsca pogrzebu 
na cmentarzu amerykańskim...

 

        Lee wraca do seksu, bólu i yage, gorzkiego pnącza Amazonii...

 

        Pamiętam, jak raz przedawkowałem sproszkowane cannabis... Wróciłem do 
willi na przedmieściach Tangeru, rozejrzałem się po salonie i nagle przestałem 
wiedzieć, gdzie jestem. Może otworzyłem złe drzwi i lada chwila wypadnie 
właściciel, który zacznie krzyczeć:

 

        — Co t

u robisz?! Kim jesteś?!

 

        Nie wiedziałem, co robię ani kim jestem. Postanowiłem rozegrać to 
spokojnie, by odzyskać orientację przed pojawieniem się właściciela... Zamiast 
krzyczeć: “Gdzie jestem?" rozejrzałem się spokojnie dokoła, by ustalić coś w 

pr

zybliżeniu... Nie byłem tam na początku. Nie będę na końcu... Wiedza o tym, 

co się dzieje, może być jedynie powierzchowna i względna... Cóż wiem o tym 
młodym ćpunie, cierpiącym na żółtaczkę i żywiącym się surowym opium? 
Usiłowałem mu powiedzieć: “Pewnego dnia obudzisz się bez wątroby"; chciałem go 
nauczyć przerabiać opium, żeby nie było trucizną. Ale miał szkliste oczy i nie 
chciał niczego wiedzieć. Większość narkomanów nie chce niczego wiedzieć... i 
nie można im niczego wytłumaczyć... Palacz chce

 

        t

ylko palić... Narkoman chce tylko brać... Wyłącznie strzykawka, inne 

drogi to złudzenie...

 

        Cóż, pewnie siedzi w swojej hiszpańskiej willi na przedmieściach 
Tangeru, jedząc surowe opium, wszystko naraz ze strachu, że może coś 
stracić...

 

        Pisa

rz może pisać tylko o jednej rzeczy: o wrażeniach zmysłowych w 

chwili pisania... Jestem instrumentem notującym wrażenia... Nie narzucam 
nikomu fabuły, anegdoty, ciągłości... Jeśli udało mi się zanotować 
bezpośrednio pewne procesy psychiczne, spełniłem swoją rolę... Nie dostarczam 

rozrywki... 

        Nazywają to “opętaniem"... Czasem jakaś istota wchodzi w obce ciało 

— 

drżący zarys w żółtopomarańczowej galarecie 

 i dłonie wypruwają wnętrzności z 

przechodzącej kurwy albo duszą dziecko sąsiada w nadziei złago

dzenia 

chronicznego braku mieszkań. Jestem zwykle tam, ale od czasu do czasu 
odlatuję... Nie! Nigdy nie jestem tutaj! Nigdy nie mam całkowitej kontroli, 
ale niekiedy mogę powstrzymać nieprzemyślane ruchy... Zajmuję się głównie 

patrolowaniem... Mimo najsuro

wszych środków bezpieczeństwa jestem zawsze na 

zewnątrz, wydając rozkazy, i wewnątrz kaftana galarety, która poddaje się i 
rozciąga, wyprzedzając każdy ruch, myśl, impuls, kontrolowana przez istoty z 

innej planety... 

        Pisarze mówią o słodkim, mdlącym zapachu śmierci, lecz każdy ćpun wie, 
że śmierć nie ma zapachu... zapachu, który przerywa oddech i zatrzymuje 
krążenie krwi... Śmierć jest bezwonna... Nikt nie może czuć jej odoru przez 
różowe skręty ciała i jego czarne, krwiste filtry... Woń śmierci to 

kompletny 

brak zapachu... Brak zapachu zwraca uwagę, bo wszystko, co żyje, wydziela 

background image

 

 94 

jakąś woń... Brak zapachu jest równie niepokojący jak absolutna ciemność, 

cisza, utrata orientacji w czasie i przestrzeni... 
        W okresie odstawienia narkotyków zawsze

 się śmierdzi... Narkoman 

będący w ciągu tak pachnie śmiercią, że nie można z nim wytrzymać... Ale jeśli 
przewietrzyć jego dom, znów pojawia się zapach i ciało zaczyna oddychać... To 
samo dotyczy nocnych zabaw, które rozprzestrzeniają się gwałtownie jak pożar 

lasu... 
        Kuracja jest zawsze taka sama: Uciekaj! Skacz! 

        Jeden z moich przyjaciół ocknął się nagi na pierwszym piętrze hotelu w 
Marrakeszu... (Jego matka, pochodząca z Teksasu, ubierała go w dzieciństwie w 
dziewczęce fatałaszki... Brutaln

a, lecz skuteczna terapia przeciwko 

niemowlęcej protoplazmie...) W pokoju byli poza nim trzej Arabowie z nożami w 
rękach... obserwowali go... błysk metalu i lśnienie ciemnych oczu... fragmenty 
mordu opadające powoli na dno jak odłupane kawałki opalu w glicerynie... Miał 
całą sekundę na decyzję: wyskoczył przez okno na hałaśliwą ulicę, lecąc w dół 
jak spadająca gwiazda, otoczony odłamkami szkła migocącymi w słońcu... Skręcił 
kostkę i zwichnął sobie bark... Owinięty w przejrzystą zasłonę okienną, 
podpierając się szyną, pokuśtykał na komisariat policji.

 

        Czajnik, Froim, Lee Agent, A. J., Ciem i Jody — Sporyszowi Bracia — 

Hassan O'Leary, Żeglarz, Dezynsektor, Andrew Keif, Fats Terminal, doktor 
Benway, Fingers Schafer prędzej czy później powiedzą to samo t

ymi samymi 

słowami, zajmą ten sam punkt czasoprzestrzeni. Posługując się tym samym 
aparatem wokalnym staną się jedną osobą 

 wyjątkowo niezręczny sposób 

wyrażenia rozpoznania: Ćpun nagi w słońcu...

 

        Pisarz czyta jak zwykle do lustra... Sprawdza, by 

się upewnić, że 

zbrodnia odrębnej fabuły nie powtórzy się, nie może się powtórzyć...

 

        Czym jest ta zbrodnia, wie każdy, kto kiedykolwiek patrzył w lustro: 
utrata kontroli, gdy odbicie przestaje słuchać rozkazów... Za późno, by 
zadzwonić na policję..

        Osobiście pragnę zakończyć swoją działalność, bo nie mogę dłużej 
sprzedawać surowców śmierci... Pański przypadek jest beznadziejny i 
hałaśliwy...

 

        —

 W obecnym stanie wiedzy obrona nie ma sensu stwierdził obrońca, 

unosząc wzrok znad mikrosk

opu elektronowego... 

        Róbcie interesy z Walgreenem. 
        Kradnijcie wszystko, co tylko zobaczycie. 

        Nie czujemy się odpowiedzialni.

 

        Nie wiem, jak zwrócić to białemu czytelnikowi.     

 

        Możesz o tym pisać, krzyczeć, mruczeć... malować.. grać... srać... 

dopóki tego nie robisz. 

        Senatorzy zrywają się z miejsc i żądają kary śmierci z niezłomnym 
przekonaniem wirusa głodu... Śmierć narkomanom, śmierć pedałom, śmierć 
psychopatom, którzy obrażają zastraszone, niezgrabne ciało zwierzęcą 
niewinnością swoich zgrabnych ruchów...

 

        Nad ziemią wieje czarny wicher śmierci, czując smród zbrodni odrębnego 
życia: kosiarki ciał zastygłych z przerażenia pod ogromną krzywą Gaussa...

 

        Klocki narodów znikają w ludobójczej grze w 

warcaby... Uczestniczy 

dowolna liczba graczy... 

        Prasa liberalna, mniej liberalna i reakcyjna wyraża głośno aprobatę: 
“Przede wszystkim należy zniszczyć mit istnienia na innych poziomach..." 
Dziennikarze napomykają niejasno o nieubłaganej rzeczywistości... Krowach 
chorych na pryszczycę... profilaktyce...

 

        Politycy świata desperacko przecinają linie komunikacyjne...

 

        Planeta płynie ku przypadkowemu owadziemu przeznaczeniu...

 

        Termodynamika zwyciężyła, czołgając się do mety... Chrystus krwawił... 
Czas się wyczerpał...

 

background image

 

 95 

        Możecie wejść w “Nagi lunch" w każdym punkcie przecięcia... Napisałem 
wiele wstępów. Więdną one i odpadają jak mały palec u nogi u Murzynów z Afryki 
Zachodniej, aportowany przez charta afgańskiego i złożony u s

tóp blondynki na 

tarasie klubu...  

        “Nagi lunch" to plan techniczny, instrukcja obsługi... Czarne owadzie 
żądze w ogromnych pejzażach z innych planet... Abstrakcyjne pojęcia, nagie jak 
algebra, zawężające się do czarnego gówna albo pary starzejących się ciot...

 

        Instrukcja obsługi poszerza obszar doświadczenia, uchylając drzwi na 
końcu długiego korytarza... Drzwi, które otwierają się tylko w ciszy... “Nagi 
lunch" wymaga od czytelnika ciszy. Inaczej mierzy on tylko własne tętno...

 

        Rober

t Christie, duszący kobiety na masową skalę, zadyndał w tysiąc 

dziewięćset pięćdziesiątym trzecim.

 

        Kuba Rozpruwacz, mistrz lancetu lat dziewięćdziesiątych 
dziewiętnastego wieku, nigdy nie został schwytany... Napisał list do prasy.

 

        “Następnym razem przyślę ucho... po prostu dla żartu... Nie będziesz?"

 

        —

 Ach, ostrożnie! Znowu lecą! 

 zawołał stary pedał, gdy przerwał mu 

się pas elastyczny i jądra upadły mu na podłogę... 

— Zatrzymaj je, James, ty 

stary kretynie! Nie stój tak! Nie pozwól

, żeby jaja twojego pana wpadły do 

kominka! 

        Dekoratorzy biegną krzycząc przez stację metra, biją kasjerów...

 

        Dostałem Dilaudid, biedaczysko (Dilaudid to pochodna morfiny).

 

        Szeryf w czarnej kamizelce pisze wyrok śmierci: “Jak każe pr

awo i 

wydział narkotyków..."

 

        Naruszenie artykułu trzysta trzydziestego czwartego Ustawy o zdrowiu 
publicznym... Oszukańcze doprowadzenie do orgazmu...

 

        Johnny na czworakach; Mary ssie jego penis, przesuwa palec po 

wewnętrznej stronie ud i po jądrach...

 

        Nad połamanym krzesłem i przez okno szopy na narzędzia pobielanej 
wapnem w zimnym wiosennym wietrze na wapiennym urwisku nad rzeką... księżycowy 
dym wisi na porcelanowym błękitnym niebie... nad długą smugą spermy na 
zakurzonej podłodze.

.. 

        Motel... motel... motel... poskręcane neonowe arabeski... samotność 
jęczy nad kontynentem jak syreny przeciwmgielne nad nieruchomą gładką rzeką 
podczas przypływu.

 

        Wyciśnięta cytryna zaraza bydlęca ładuje tyłek nożem wyciętym z 
kawałka ha

szu do rury — bul, bul, bul —

 wskazuje, co było niegdyś mną...

 

        — Rzeka podana, milordzie. 

        Martwe liście wypełniają fontannę, geranium i mięta rozlewają się na 

trawniku... 

        Starzejący się playboy wkłada kapelusz, wpycha wrzeszczącą żonę do 
maszyny do mielenia makulatury... Na ścianę tryska gówno i krew zmieszana z 
włosami. Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci.

 

        —

 Tak, chłopcy, w sześćdziesiątym trzecim gówno naprawdę trafiło w 

wentylator —

 zaczął stary pierdoła, który zanudzi was na śmierć w każdym 

punkcie czasoprzestrzeni. 
        —

 Zdarzyło się to dwa lata przed epidemią ludzkiej pryszczycy; 

bakterie, wylęgłe w boliwijskim wychodku, rozprzestrzeniły się przez futro 

szynszyli, które odliczono od podatku dochodowego w Kansas City... Liz 

przypisała sobie niepokalane poczęcie i urodziła przez pępek wielką małpę... 
Podobno był to dowcip lekarza: małpa cały czas siedziała mu na ramieniu...

 

        Ja, William Seward, wódz tego zwariowanego metra, pokonam potwora z 
Loch Ne

ss i zabiję Białego Wieloryba. Zmuszę szatana do posłuszeństwa i 

okiełznam drugorzędne demony. Uwolnię wasze baseny od candiru. Wydam bullę na 
temat kontroli niepokalanych poczęć...

 

        —

 Im częściej coś się zdarza, tym jest cudowniejsze 

 rzekł 

preten

sjonalny młody Norweg, siedząc na trapezie i odrabiając masońską pracę 

domową.

 

background image

 

 96 

        —

 Żydzi nie wierzą w Chrystusa, Ciem... Marzą tylko o tym, żeby 

przelecieć chrześcijańską dziewczynę...

 

        Nastoletnie anioły śpiewają na ścianach wychodków świata.

 

        —

 Chodź walić konia...

 

        — Gimpy wciska mleko w proszku... - Johhny, powieszony w 

pięćdziesiątym drugim.

 

        (Strupieszały tenor w gorsecie śpiewa arię pedała...)

 

        W tym uczciwym okręgu nie rodzą się muły na zakapturzonych umarłyc

h... 

Naruszenie artykułu trzysta trzydziestego czwartego Ustawy o zdrowiu 

publicznym... 

        Więc gdzie rzeźba i procent? Kto wie? Nie mam słowa... W domu, w mojej 
saszetce... Król szaleje z miotaczem płomieni, a morderca królów, torturowany 
przez tysiąc włóczęgów, sra na wapiennym podwórcu.

 

        Młody Dillinger wyszedł z domu i nigdy nie oglądał się za siebie.

 

        —

 Nigdy nie oglądaj się za siebie, synu... Zmienisz się 3w lizawkę dla 

starych krów... 

        Policyjna kula w zaułku... Połamane skrzydła Ikara, krzyki płonącego 
chłopca wdychane przez starego ćpuna... oczy puste jak ogromna równina 
(szelest sępich skrzydeł w suchym powietrzu).

 

        Krab, stary dziekan hien cmentarnych, wyrusza na nocną wyprawę... 

Stalowymi szczypcami wyrywa trupom 

złote zęby i koronki... Jeśli trup próbuje 

się bronić, Krab cofa się, szczękając wojowniczo szczypcami.

 

        Włamywacz wyruchany w więzieniu i wyrzucony z cmentarza za niepłacenie 
czynszu wchodzi bełkocąc do baru dla pedałów ze spleśniałym kwitem z lomb

ardu, 

by odebrać czarne jaja Miasta Namiotów, gdzie akwizytorzy eunuchy śpiewają 
pieśń IBM.

 

        Kraby harcujące w lesie... uprawiają przez całą noc zapasy z aniołem, 
a później, wrzucone do wodospadu odwagi, wracają do rdzawej wapiennej jaskini.

 

       

 Nad słonymi bagnami, gdzie nie rośnie nic, nawet mandragora, tryska 

czarny głód...

 

        Rozkład losowy... Kilka kurczaków... Jedyny sposób

 

        — Witaj, Cash! 
        — Na pewno jest? 
        —

 Naturalnie... Chodź.

 

        Nocny pociąg do Chicago... W poczekalni spotykam dziewczynę i widzę, 
że to ćpunka.

 

        —

 Chodź, mały.

 

        —

 A może najpierw strzał?

 

        — Nie, bo nic z tego nie wyjdzie. 

        Trzy razy... przebudzenie z dreszczem w ciepłym wiosennym wietrze 
wiejącym przez okno... piekące oczy...

 

        Wstaje naga z łóżka... Wyciąga towar ze schowka w lampie. Gotuje...

 

        —

 Odwróć się... Strzelę ci w tyłek.

 

        Wbija głęboko igłę, wyciąga, masuje pośladek...

 

        Zlizuje z palca kropelkę krwi.

 

        Przewracam się na bok, rozpuszczając się w szarym szlamie hery.

 

        W dolinie koki i niewinności smutnoocy młodzieńcy lamentują po utracie 

Danny'ego... 

        Wąchaliśmy przez całą noc i kochaliśmy się cztery razy... palce na 
czarnej tablicy... skrobanie białych kości. P

owrót z rejsu, powrót do hery... 

ą Straganiarz wierci się niespokojnie: |j 

 Zajmij się tym, dobrze, synu? 

Muszę złapać małpę. >S Słowo dzieli się na części, które istnieją w całości, 
jednakże części można brać w dowolnym porządku, od przodu i od tyłu, z p

rawej 

i z lewej, jak podczas stosunku seksualnego. Ta książka rozsypuje się we 
wszystkich kierunkach: kalejdoskop pejzaży, kakofonia melodii i ulicznych 
hałasów, pierdnięcia i wrzaski demonstrantów, zatrzaskiwane stalowe żaluzje, 
krzyki bólu i żałości, kwilenie kopulujących kotów, ryk byka ze złamanym 

background image

 

 97 

karkiem, bełkot indiańskiego czarownika w transie, krzyk mandragory, 
westchnienie orgazmu, cisza heroiny jak brzask w złaknionych komórkach, Radio 
Kair ryczące jak banda szaleńców, flety ramadanu wachlujące chorego ćpuna jak 
łagodne palce chłopca w szarym pociągu metra szukające zielonej pajęczyny...

 

        Oto objawienie i proroctwo, które mogę odebrać moim odbiornikiem 
radiowym z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku z anteną ze spermy... Miły 

czytelniku, wid

zimy Boga przez odbyt w błysku orgazmu... Przekształcamy własne 

ciało przez jego bramy... Droga wyjścia jest drogą wejścia...

 

        Ja, William Seward, legendę bohaterską opowiem... Moje serce wikinga 
płynie wielką brunatną rzeką w dżungli, gdzie o zmroku słychać warkot 
motorówki, a woda niesie pnie' drzew z ogromnymi wężami oplecionymi wokół 
konarów i smutnookimi lemurami obserwującymi brzeg 

— przez równiny Missouri 

(chłopiec znajduje różowy grot strzały), wzdłuż dalekich gwizdów pociągów. 
Później serce wraca do mnie głodne jak ulicznik, który handluje tyłkiem danym 
od Boga... Miły czytelniku, Słowo skoczy na ciebie jak lampart z żelaznymi 
szponami, odetnie ci palce rąk i nóg niczym oportunistyczny krab ziemny, 
powiesi cię i zbierze twoją spermę jak zbadany pies, owinie ci się wokół ud 
jak jadowity wąż, wstrzyknie ci zgniłą ektoplazmę... Dlaczego pies jest 

zbadany? 

        Któregoś dnia wrócę z długiej podróży od ust do tyłka, przez dni 
naszych lat, i zobaczę małego Araba z czarnym pieskiem chodzącym na ty

lnych 

łapkach... Do chłopca zacznie się łasić duży kundel i chłopiec go odepchnie, a 
kundel kłapnie zębami i warknie, jakby umiał mówić po ludzku: “Zbrodnia 

przeciwko naturze!" 

        Toteż nazywam kundla zbadanym... Nawiasem mówiąc, trzeba mieć worek 

sol

i, by przełknąć niezbadany Orient... Wasz reporter ładuje sobie codziennie 

ampułkę morfiny i siedzi przez osiem godzin niezbadany jak kupa łajna.

 

        —

 O czym myślisz? 

 pyta nieśmiały amerykański turysta.

 

        —

 Morfina działa depresyjnie na moje podwzgórze, siedzibę libido i 

emocji, a ponieważ przodomózgowie funkcjonuje tylko pobudzane przez 
tyłomózgowie, w moim mózgu nie dzieje się właściwie nic. Zdaję sobie sprawę z 
twojej obecności, ale nie ma ona dla mnie żadnego znaczenia uczuciowego, gdyż 

dea

ler odłączył mi życie "uczuciowe za długi, toteż w ogóle mnie nie 

interesujesz... Przychodź albo odchodź, sraj albo bij konia od przodu albo od 
tyłu 

 pasuje to zresztą do pedała 

— lecz trupów i narkomanów nic to nie 

obchodzi... Są niezbadani.

 

         — K

tórędy do toalety? 

 spytałem blond hostessy. 

 

        —

 Prosto, proszę pana... Miejsce dla jeszcze jednej.

 

        —

 Widziałeś Pantoponową Różę? 

 spytałem starego ćpuna w czarnym 

garniturze. 

        Szeryf z Teksasu zabił weterynarza, doktora Browbecka, 

zamieszanego w 

przemyt heroiny... Koń chory na pryszczycę potrzebuje widoku heroiny dla 
złagodzenia bólu, a reszta heroiny galopuje przez prerie i rży na Washington 
Sąuare... Wpadają ćpuni krzycząc: “Heja! Heja! Ho!"

 

        —

 Ale gdzie jest posąg? 

— zaskr

zeczał w herbaciarni pełnej ozdób z 

bambusa. W Calle Juarez w Meksyku... Zagubiony w gwałcie... Cipa zdziera z 
ciebie spodnie i gwałci cię posągowo, bracie...

 

        Tu Chicago... proszę wejść... tu Chicago... proszę wejść... Dlaczego, 
jak myślicie, noszę gumę? Puyo to bardzo wilgotne miejsce, czytelniku...

 

        — Zdejmij! Zdejmij! 

        Stary pedał spotyka samego siebie w nastolatku, dostaje kopa od 
fantomu... Przy Market Street Museum odchodzą wszystkie rodzaje masturbacji i 

perwersji... Szczególnie

 potrzebują tego młodzi chłopcy...

 

         

        Dojrzałe śliwki gotowe do zjedzenia, zagubione w okrawkach rozkoszy i 
płonących zwojach... Czytaj przerzuty ślepymi palcami. Skamieniały przekaz 
artretyzmu... “Handel to gorszy nałóg niż branie". 

— Lola La Chata, Meksyk. 

background image

 

 98 

        Wysysają trwogę ze zrostów po igłach, podwodny krzyk z odrętwiałymi 
nerwami, pulsujące ugryzienia wścieklizny...

 

        —

 Jeśli Bóg stworzył coś dobrego, zatrzymał to dla siebie 

 mawiał 

Żeglarz po dwudziestu pastylkach luminalu.

 

        (Fragmenty mordu opadają powoli na dno jak odłupane kawałki opala w 

glicerynie). 
        

Obserwował cię, nucąc bez końca: “Johnny's So Long At The Fair".

 

        

Dorabia jako dealer, by podtrzymać nałóg...

 

        — Dobrze wykorzystaj ten alkohol! —

 powiedziałem, stawiając z 

trzaskiem na stole lampkę spirytusową.

 

        —

 Nie możesz czekać... Głodne ćpuny stale osmalają mi łyżeczki 

zapałkami... Mogę za to dostać wyrok bezterminowy...

 

        —

 Myślałem, że odchodzisz... Kiepsko byś się czuł, gdybyś spieprzył 

kurację. 

 

        —

 Trzeba mieć jaja, by rzucić nałóg, synu.

 

        Szukał żył w roztapiającym się ciele. Klepsydra maku przesypuje do 

nerek ostatnie czarne ziarenka... 
        —

 Obszar kompletnie zakażony 

 mruknął, poprawiając krawat.

 

        —

 Czcili śmierć 

 rzekła stara kobieta, unosząc wzrok znad kodeksów 

Majów. —

 Śmierć stanowiła źródło ognia i mowy... Śmierć zmieniała się w 

nasiona kukurydzy. Nadeszły dni Ouab 

 

        bolesne wichry nienawiści i klęski 

 

           czarny strzał.

 

        —

 Zabierz stąd te przeklęte sprośne fotografie! 

 powiedziałem. Stary 

narkoman rozwalił się na krześle, na

-

szprycowany i obżarty luminalem... hańba 

dla krwi. 
        — Jedziesz na barbituranach? 

        Kiedy uniósł dłoń w narkomańskim geście, zapachniało wokół niego podłą 
sherry i zgniłą wątrobą... Woń chilli, mokrych płaszczy, zwiędłych jąder... 
Spojrzał na mnie przez niepewne, ektoplazmatyczne ciało kuracji... od 
odstawienia przybyło piętnaście kilogramów... miękki różowy kit, który niknie 

przy pierwszy

m cichym dotknięciu hery... Widziałem, jak to się dzieje... pięć 

kilogramów stracone w pięć minut... stał ze strzykawką w ręku... podtrzymywał 
dłonią spodnie.

 

         

        Ostry odór metalu przeżartego kwasem.

 

        Idziemy po wysypisku śmieci ku nie

bu... rozrzucone ogniska... w 

nieruchomym powietrzu wisi ciężki, czarny dym... plamiąc białe wstęgi 
neonów... Obok mnie kroczy D. L., odbicie moich bezzębnych dziąseł i łysej 
czaszki... ciało wiszące na zgniłych fosforyzujących kościach, przeżartych 

przez 

powolne zimne ognie... Niesie otwarte naczynie pełne benzyny i otacza go 

jej zapach... Przechodząc przez grzbiet zardzewiałego żelaznego wzgórza 
spotykamy grupkę tubylców... płaskie dwuwymiarowe twarze ryb ścierwojadów... ^ 

 Oblej ich benzyną i podpal...

 

         
SZYBKO... 
         

        Biały błysk... nieartykułowane owadzie krzyki..

 

        Obudziłem się z metalicznym smakiem w ustach, powstawszy z martwych  

 

        bezbarwny zapach śmierci 

 

        narodziny zwiędłej szarej małpy 

 

        poamputacyjne bóle fantomowe... 
        —

 Taksówkarze czekają na pasażerów 

 powiedział Eduardo i zmarł z 

przedawkowania w Madrycie... 

        Pociągi prochów pędzące przez różowe konwulsje spuchniętego ciała... 
błyskają światła orgazmu... zastygłe postacie na fotografiach... smukłe ramię 
wyciągnięte, by zapalić papierosa...

 

background image

 

 99 

        Stał w słomianym kapeluszu z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. 
Miękkie kłamliwe słowa spadające jak martwe ptaki na ciemną ulicę...

 

        —

 Nie... Już nie... Nic więcej...

 

        We

zbrane morze młotów pneumatycznych w liliowym zmierzchu zabarwionym 

zgniłym metalicznym zapachem kanalizacji... twarze młodych robotników 
rozmazane w żółtych aureolach karbidówek... widać popękane rury...

 

        —

 Odbudowują Miasto.

 

        Lee z roztargn

ieniem skinął głową.

 

        — Tak... Zawsze... 

        Nie znamy drogi do Zachodniego Skrzydła...

 

        Gdybym wiedział, chętnie bym wam powiedział...

 

        —

 Niedobrze... no bueno... załatwia się...

 

        —

 Nie ma towar... Psyjć f piontek.

 

         
        Tanger, 1959 
         
 
      DODATEK 

        "Brytyjski Przegląd Narkotyczny"                                                   

Rocznik 53, nr 2 l 
         
         
      LIST MISTRZA NARKOMANII 
         
        Trzeci sierpnia 1956,  
        Wenecja 
         
        Szanowny Panie Doktorze! 

        Dziękuję za Pański list. Załączam artykuł na temat skutków różnych 
narkotyków, jakie zażywałem. Nie wiem, czy uzna go Pan za godny druku. Nic mam 
nic przeciwko opublikowaniu go pod własnym nazwiskie

m. 

        Nie nadużywam alkoholu. Nie odczuwam potrzeby narkotyzowania się. 
Czuję się świetnie. Proszę przekazać moje pozdrowienia panu N. Korzystam 
codziennie z jego systemu ćwiczeń fizycznych, co daje znakomite rezultaty.

 

        Myślę o napisaniu książki o narkotykach, jeśli zdołam znaleźć 
odpowiedniego współpracownika, który zająłby się stroną techniczną.

 

         

        Z poważaniem WILLIAM BURROUGHS

 

 

        Przyjmowanie opium bądź jego pochodnych prowadzi do trudnego do 
zdefiniowania stanu określanego mianem “nałogu". (Potocznie słowo to odnosi 
się do wielu w miarę nieszkodliwych rzeczy. Mówimy o nałogowym jedzeniu 
cukierków, piciu kawy, paleniu tytoniu, oglądaniu telewizji, czytaniu powieści 
detektywistycznych, rozwiązywaniu krzyżówek). Termin ten, nadużyty w ten 
sposób, traci pożądaną precyzję znaczeniową. Przyjmowanie morfiny prowadzi do 
fizycznego uzależnienia od morfiny. Morfina staje się dla organizmu niezbędna 
jak woda i narkoman może umrzeć, jeśli nagle pozbawi się go narkotyku. Chory 

na cukr

zycę umiera bez insuliny, lecz nie jest od niej uzależniony. Jego 

potrzeba insuliny nie powstała wskutek przyjmowania insuliny. Cukrzyk 
potrzebuje insuliny, by utrzymać normalny metabolizm. Narkoman potrzebuje 
morfiny, aby utrzymać metabolizm oparty na morfinie i uniknąć piekielnie 

bolesnego powrotu do normalnej przemiany materii. 

        Zażywałem tak zwane narkotyki przez dwadzieścia pięć lat. Niektóre z 
nich wywołują uzależnienie, większość nie.

 

         
        Opiaty. —

 Dwanaście lat paliłem opium i przyjmowałem je doustnie 

(zastrzyki podskórne z opium wywołują wrzody, a wstrzyknięcia dożylne są 

background image

 

 100 

bolesne i mogą być niebezpieczne). Przyjmowałem również heroinę: podskórnie, 
dożylnie, domięśniowo i węchowo (gdy zabrakło igieł), a także morfinę, 

Dilaudid, Pa

ntopon, Eukodal, Paracodin, dioninę, kodeinę, Demerol i Metadon. 

Wszystkie owe środki w różnym stopniu uzależniają. Droga podania narkotyku nie 
ma większego znaczenia. Opium można palić, wąchać, wstrzykiwać, przyjmować 

doustnie lub doodbytniczo, lecz ostateczny rezultat jest zawsze taki sam: 

uzależnienie. Nałóg palenia opium równie trudno przezwyciężyć jak uzależnienie 
od zastrzyków dożylnych. Przekonanie, iż nałóg wstrzykiwania morfiny jest 
szczególnie szkodliwy, bierze się z irracjonalnego lęku przed igła

mi 

(“zastrzyki wprowadzają truciznę bezpośrednio do krwiobiegu" 

—jakby substancje 

wchłaniane przez żołądek, płuca czy błonę śluzową nie trafiały do krwiobiegu). 
Demerol jest narkotykiem wyraźnie słabszym od morfiny. Daje mniejszą 
satysfakcję i jest mniej skuteczny jako środek przeciwbólowy. Chociaż nałóg 
przyjmowania Demerolu łatwiej przezwyciężyć, Demerol jest z pewnością bardziej 
szkodliwy, zwłaszcza dla układu nerwowego. Brałem kiedyś Demerol przez trzy 
miesiące i pojawiły się u mnie liczne groźne symptomy: drżenie rąk (po zażyciu 
morfiny ręce są zawsze pewne), postępująca utrata koordynacji ruchowej, 
skurcze mięśni, obsesje paranoidalne, lęk przez chorobą psychiczną. W końcu 
mój organizm przestał tolerować Demerol 

 niewątpliwie zadziałał tu instynkt 

samozachowawczy —

 i przerzuciłem się na Metadon. Wszystkie opisane objawy 

natychmiast znikły. Mogę jeszcze dodać, że Demerol działa równie zapierające 
jak morfina, silniej zmniejsza apetyt i popęd płciowy, lecz nie wywołuje 
zwężenia źrenic. W ciągu lat robiłem sobie tysiące zastrzyków nie 
wysterylizowanymi, w istocie rzeczy brudnymi igłami, lecz do infekcji doszło 
dopiero po Demerolu. Pojawiły się wówczas wrzody, z których jeden należało 
oczyścić chirurgicznie. Krótko mówiąc: Demerol wydaje mi się 

niebezpieczniejszy od morfiny. Metadon jest silnym narkotykiem, skutecznym 

środkiem przeciwbólowym i wywołuje równie silny nałóg jak morfina.

 

        Początkowo brałem morfinę jako antidotum na ostry ból. Każda pochodna 
morfiny skutecznie łagodząca ból likwiduje także symptomy głodu narkotycznego. 
Płynie stąd oczywisty wniosek: każda pochodna morfiny łagodząca ból wywołuje 
uzależnienie, a im skuteczniej łagodzi ból, tym łatwiej się od niej uzależnić. 
Przeciwbólowe i uzależniające działanie morfiny opiera się prawdopodo

bnie na 

tych samych procesach metabolicznych. Morfina nie wywołująca nałogu jest czymś 
w rodzaju współczesnego kamienia filozoficznego. Z drugiej strony apomorfina 
może się okazać wyjątkowo skuteczna w łagodzeniu objawów głodu. Ale nie należy 
się spodziewać, że będzie również środkiem przeciwbólowym.

 

        Morfinizm jest zjawiskiem dobrze znanym i nie ma potrzeby go tu 

opisywać. Wydaje się jednak, że kilku kwestiom nie poświęcono dostatecznej 
uwagi. Zauważono, iż morfina jest nie do pogodzenia z alkoholem, jednakże o 
ile mi wiadomo, nikt jak dotąd tego nie wyjaśnił. Jeśli morfinista pije 
alkohol, nie doświadcza przy tym żadnej przyjemności. Odczuwa stopniowo 
narastający niepokój i musi zrobić sobie kolejny zastrzyk. Prawdopodobnie jest 
to skutkiem przeciążenia wątroby. Piłem raz alkohol po inwazji żółtaczki (nie 
brałem wówczas morfiny) i czułem to samo. W pierwszym przypadku wątroba jest 
częściowo niesprawna wskutek żółtaczki, w drugim zajęta, i to dosłownie, 
przeróbką morfiny. Ani w jednym, ani w drugim nie może przetwarzać alkoholu. 
Jeśli alkoholik uzależnia się od morfiny, morfina całkowicie zastępuje 
alkohol. Znałem kilkunastu alkoholików, którzy zaczęli brać morfinę. 
Tolerowali natychmiast duże dawki (pięćdziesiąt miligramów w zastrzyku) i 

wkrótce przes

tawali pić alkohol. Proces odwrotny nie zachodzi nigdy. 

Morfinista, gdy bierze morfinę albo gdy znajdzie się w fazie głodu, nie znosi 

alkoholu. Tolerancja na alkohol to pewny znak wyleczenia. Alkohol nigdy nie 

może być substytutem morfiny. Oczywiście wyleczony narkoman może zacząć pić i 
popaść w alkoholizm.

 

        W okresie głodu narkoman ma wyostrzoną świadomość otoczenia. Wrażenia 
zmysłowe są tak silne, że pojawiają się halucynacje. Znajome przedmioty zdają 

background image

 

 101 

się żyć własnym ukradkowym życiem. Narkoman jes

t bombardowany przez doznania, 

zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Niekiedy przeżywa stany ekstazy, jednakże 
ogólnie cierpi straszliwy ból. (Być może przeżycia te są bolesne z powodu ich 
natężenia. Przyjemność zmienia się w ból, gdy osiągnie pewien poziom 
intensywności).

 

        Zauważyłem dwa charakterystyczne wczesne objawy głodu narkotycznego: 

 

1. Wszystko staje się groźne.

 

2. Pojawia się lekka paranoja.

 

  

        Lekarze i pielęgniarki wydają się straszliwymi potworami. Podczas 
kilku kuracji doznawałem wrażenia, że otaczają mnie niebezpieczni wariaci. 
Rozmawiałem z pacjentem doktora Denta uzależnionym od petydyny, świeżo po 
odtruciu. Przyznał się do identycznych przeżyć i dodał, że przez pierwszą dobę 
lekarze i pielęgniarki wydawali się “brutalni i odrażający". Czuł ponadto 
głęboką melancholię. Inni narkomani opisywali mi swoje przeżycia tak samo. 
Psychologiczna przyczyna paranoi w okresie głodu jest oczywista: może tu 
również wchodzić w grę wspólna geneza metaboliczna. Istnieje uderzające 
podobieństwo między objawami głodu morfiny a objawami odurzenia innymi 

narkotykami. Haszysz, Bannisteria caapi (harmalina), peyotl (meskalina) 

wywołują stany nadwrażliwości zmysłowej, którym towarzyszą halucynacje. Często 
pojawiają się motywy paranoidalne. Szczególnie podobny do głodu jest stan po 
zażyciu banisterii. Wszystko wydaje się groźne. Paranoja nasila się zwłaszcza 
w razie przedawkowania. Po banisterii byłem przekonany, że czarownik indiański 
i jego pomocnik uknuli spisek, by mnie zamordować. Skutki różnych narko

tyków 

mają swoje odzwierciedlenie w stanach metabolicznych organizmu.

 

        W Stanach Zjednoczonych dealerzy stale zmniejszają narkomanom dawki 
heroiny, coraz bardziej rozcieńczając towar mlekiem w proszku, cukrem i 

barbituranami. W rezultacie wielu nark

omanów chcących się poddać terapii jest 

uzależnionych dość lekko i można ich odtruć w krótkim czasie (siedem do ośmiu 
dni). Szybko przychodzą do siebie, nie biorąc żadnych leków. Chwilową ulgę 
przynoszą środki uspokajające lub antyhistaminowe, zwłaszcza ws

trzykiwane. 

Narkoman czuje się lepiej ze świadomością, że w jego krwiobiegu znajduje się 
jakaś obca substancja. Posługiwano się w tym celu Tolserolem, Thoraziną i 

podobnymi jej tranquilizerami, barbituranami, chloralem, paraldehydem, 

środkami antyhistaminowymi, kortyzonem, rezerpiną, a nawet elektrowstrząsami 
(czy nie pora na lobotomię?). Rezultaty określano zazwyczaj jako 
“zachęcające", choć z moich doświadczeń wynika, iż należy się do nich odnosić 
bardzo sceptycznie. Oczywiście objawy głodu trzeba jakoś łagodzić i nadają się 
do tego wszystkie wymienione lekarstwa (może z wyjątkiem najczęściej używanych 
barbituranów), jednakże nie stanowią one rzeczywistego rozwiązania problemu 
głodu. Objawy głodu narkotycznego zależą w dużym stopniu od indywidualnego 

metab

olizmu i konstytucji fizycznej. Ludzie podatni na katar sienny i astmę 

cierpią podczas głodu na objawy alergiczne: katar, kichanie, łzawienie oczu, 
duszność. W takich przypadkach dużą ulgę może przynieść kortyzon i środki 
antyhistaminowe. Wymioty można prawdopodobnie łagodzić środkami 

przeciwwymiotnymi, jak torazyna. 

        Przeszedłem dziesięć kuracji, podczas których stosowano wszystkie 

wspomniane leki. Szybkie zmniejszanie dawek, powolne zmniejszanie dawek, 

przedłużony sen, apomorfina, środki antyhistaminowe, bezużyteczna francuska 
metoda z zastosowaniem substancji zwanej amorfiną, wszystko oprócz 
elektrowstrząsów. (Chętnie poznałbym rezultaty eksperymentów z 
elektrowstrząsami na kimś innym). Powodzenie każdej kuracji zależy od 
głębokości i czasu trwania nałogu, fazy głodu (środki skuteczne przy lekkim 
głodzie mogą mieć katastrofalne skutki w fazie ostrej), indywidualnych 
objawów, stanu zdrowia, wieku itd. W pewnym okresie dana kuracja może być 
zupełnie nieskuteczna, a kiedy indziej może zakończyć się suk

cesem. Albo to, 

co nie pomaga jednemu narkomanowi, może pomóc drugiemu. Nie roszczę sobie 

background image

 

 102 

pretensji do wydawania ostatecznych sądów; mogę tylko opisać własne reakcje na 
różne leki i metody.

 

        Kuracje oparte na zmniejszaniu dawek. — Najpospolitsza forma 

uleczenia; nie odkryto jak dotąd lepszego sposobu zwalczania ostrego 
uzależnienia. Pacjent otrzymuje pewną ilość morfiny, jednakże jej dawki należy 
jak najszybciej zmniejszyć. Poddawałem się kuracjom polegającym na powolnym 

zmniejszaniu dawek: zwykle ko

ńczyło się to zniechęceniem i powrotem do nałogu. 

Bardzo stopniowe odstawianie morfiny może trwać wiecznie. Większość narkomanów 
chcących się poddać kuracji zna z własnego doświadczenia objawy głodu. 
Spodziewa się nieprzyjemnych przeżyć i jest gotowa je znieść. Ale jeśli głód 
trwa dwa miesiące zamiast dziesięciu dni, narkoman może tego nie wytrzymać. 
Wolę pacjenta łamie nie natężenie bólu, tylko czas jego trwania. Jeśli 
narkoman bierze stale małe dawki pochodnych morfiny, aby przeciwdziałać 
bezsenności, nudzie czy niepokojowi wywołanemu głodem, nigdy nie przestanie 
odczuwać głodu i prawie na pewno wróci do nałogu. Przedłużony sen. 

— W teorii 

brzmi to nieźle. Człowiek budzi się zdrowy z długiego snu. Ogromne dawki 
chloralu, barbituranów, Thoraziny wprowadzały

 mnie w koszmarny stan 

półświadomości. Odstawienie środków nasennych po pięciu dniach wywoływało 
gwałtowny szok. Nakładały się na niego objawy ostrego głodu morfiny. Czułem 
się potwornie. Żadna z kuracji, jakie kiedykolwiek przechodziłem, nie była 

równie b

olesna. Podczas głodu dochodzi zawsze do głębokich zaburzeń rytmu snu 

i czuwania, a dalsze zaburzenie go środkami nasennymi wydaje się, łagodnie 
mówiąc, niewskazane. Odstawienie morfiny jest wystarczająco przykre, by 
dodawać do niego jeszcze odstawienie ba

rbituranów. Po dwóch tygodniach 

spędzonych w szpitalu (pięciodniowy sen i dziesięciodniowy “odpoczynek") byłem 
tak słaby, że zemdlałem, usiłując wejść po niewielkiej pochyłości. Uważam, 
przedłużony sen za najgorszą z możliwych metod leczenia narkomanii.

 

         

        Środki antyhistaminowe. 

 Stosowanie środków antyhistaminowych opiera 

się na alergicznej teorii głodu. Nagłe odstawienie morfiny wywołuje 
nadprodukcję histaminy, co prowadzi do objawów alergicznych. (We wstrząsie 
wywołanym urazem lub ostrym bólem w krwiobiegu pojawiają się duże ilości 
histaminy. Podczas ostrego bólu, podobnie jak w stanie uzależnienia, organizm 
łatwo toleruje toksyczne dawki morfiny. Króliki, mające wysoki poziom 
histaminy we krwi, są niezwykle odporne na morfinę). Moje własne doświadczenia 
ze środkami antyhistaminowymi nie są jednoznaczne. Poddałem się raz kuracji 
opartej na środkach antyhistaminowych i zakończyła się ona sukcesem. Jednakże 
byłem dość lekko uzależniony i w chwili rozpoczęcia kuracji nie brałem morfiny 

od sied

emdziesięciu dwóch godzin. Potem często zażywałem środki 

antyhistaminowe, by przeciwdziałać objawom głodu, lecz rezultaty okazały się 
rozczarowujące. Środki antyhistaminowe nasilały depresję i drażliwość (nie 
miałem typowych objawów alergicznych).

 

         
        Apomorfina. —

 Apomorfina to z pewnością najlepsza znana mi metoda 

leczenia narkomanii. Nie eliminuje całkowicie objawów głodu, lecz łagodzi je, 
tak że dają się znieść. Apomorfina likwiduje objawy ostre w rodzaju kurczów 
żołądka i nóg, drgawek i na

padów pobudzenia. Kuracja oparta na apomorfinie 

jest znacznie mniej przykra niż powolne zmniejszanie dawek, a wyleczenie jest 
szybsze i znacznie pełniejsze. Mam wrażenie, że nie uwolniłem się nigdy 
całkowicie od głodu morfiny, dopóki nie poddałem się kuracji apomorfiną. Być 
może psychologiczny głód morfiny utrzymujący się po zakończeniu kuracji nie 
jest w istocie psychologiczny, tylko metaboliczny. Silniej działające pochodne 
apomorfiny mogą się okazać skuteczne w leczeniu wszelkich form uzależnień.

 

         
        Kortyzon. —

 Kortyzon, zwłaszcza wstrzyknięty dożylnie, przynosi pewną 

ulgę.

 

         

background image

 

 103 

        Thorazina. —

 Łagodzi nieco głód, choć w małym stopniu. Nieprzyjemną 

stroną są działania uboczne w postaci depresji, zaburzeń widzenia i 
niestrawności.

 

         
        Rezerpina. —

 Nigdy nie zauważyłem żadnych efektów, oprócz lekkiej 

depresji. 
         
        Tolserol. —

 Nikłe rezultaty.

 

         
        Barbiturany. —

 Barbiturany przepisuje się często w celu zwalczenia 

bezsenności. W istocie rzeczy zaburzają one fizjologiczne mechanizmy snu, 
przedłużają okres głodu i mogą sprowokować powrót do nałogu. Wyleczony 
narkoman czuje pokusę zażycia wraz z Nembutalem niewielkiej ilości kodeiny 
albo nalewki opiumowej. (Bardzo niewielkie ilości pochodnych morfiny, zupełnie 
nieszkodliwe dla normalnego człowieka, natychmiast powodują powrót do nałogu). 
Moje własne doświadczenia potwierdzają opinię doktora Denta, że barbiturany są 

niewskazane. 
         
        Chloral i paraldehyd. — Prawdopodobnie lepsze od barbituranó

w, jeśli 

potrzebny jest środek uspokajający, jednakże obie substancje działają 

wymiotnie. 
         

        W okresach głodu zażywałem także z własnej inicjatywy następujące 
środki odurzające:

 

         
        Alkohol. —

 Absolutnie zabroniony w każdej fazie. Spożycie alkoholu 

natychmiast zaostrza głód i skłania do sięgania po morfinę. Alkohol można pić 

dopiero wtedy, gdy metabolizm powróci do normy. W przypadku silnego 

uzależnienia następuje to zwykle po miesiącu.

 

         
        Amfetamina. — Na pewien cza

s osłabia depresję w późnym okresie głodu, 

ma katastrofalne skutki w fazie ostrej i jest ogólnie niewskazana, bo wywołuje 
lęk, który narkoman łagodzi morfiną.

 

         
        Kokaina. —

 To samo odnosi się do kokainy.

 

         
        Cannabis indica (marihuana). —

 W stanie lekkiego głodu zmniejsza 

depresję i wzmaga apetyt, w fazie ostrej ma katastrofalne skutki. (Paliłem raz 
marihuanę na głodzie z koszmarnymi rezultatami). Cannabis wyostrza wrażliwość 
zmysłową. Jeśli ktoś czuje się kiepsko, będzie czuł się

 po niej jeszcze 

gorzej. Stanowczo odradzam. 
         
        Peyotl, Bannisteria caapi. —

 Nie odważyłem się na eksperyment. Myśl o 

zażyciu yage w ostrej fazie głodu wywołuje zawrót głowy. Słyszałem o 
człowieku, który odurzył się peyotlem pod koniec detoksykacji, stracił jakoby 
wszelką ochotę na morfinę i w końcu zatruł się śmiertelnie peyotlem.

 

        W przypadkach głębokiego uzależnienia wyraźne objawy fizyczne głodu 
utrzymują się przynajmniej przez miesiąc.

 

        Nigdy nie widziałem chorego psychiczni

e morfinisty ani o takim nie 

słyszałem. Narkomani są w gruncie rzeczy przeraźliwie zdrowi psychicznie. Być 
może istnieje mataboliczna niezgodność między schizofrenią a uzależnieniem od 
narkotyków. Z drugiej strony głód morfiny często wywołuje reakcje psych

otyczne 

 zazwyczaj lekką paranoję. Interesujące, że w leczeniu schizofrenii stosuje 

się te same środki co przy detoksykacji: środki antyhistaminowe, i 
trankwilizatory, apomorfinę, elektrowstrząsy.

 

        Sir Charles Sherington definiuje ból jako “psychologiczny odpowiednik 
odruchów obronnych". 

background image

 

 104 

        Autonomiczny układ nerwowy reaguje na bodźce wewnętrzne i zewnętrzne, 
rozprężając się w odpowiedzi na bodźce odbierane jako przyjemne 

— seks, 

jedzenie, miłe kontakty towarzyskie 

 i kurcząc wskutek bólu, lęk

u, strachu, 

niewygody, nudy. Morfina zaburza cały ten mechanizm. Popęd płciowy zanika, 
perystaltyka jelit ustaje, źrenice przestają reagować na światło. Organizm nie 
reaguje na ból ani przyjemność. Zaczyna funkcjonować wedle zegara morfinowego. 

Narkoman je

st odporny na nudę. Może gapić się godzinami w czubek buta albo po 

prostu leżeć w łóżku. Nie potrzebuje seksu, kontaktów towarzyskich, pracy, 
rozrywek, ćwiczeń, niczego oprócz morfiny. Morfina łagodzi ból, upodabniając 
człowieka do rośliny. (Rośliny, w większości nieruchome i niezdolne do 
odruchów obronnych, nie znają pojęcia bólu). 

 

        Naukowcy poszukują nie uzależniającego narkotyku, który? uśmierza ból, 
nie wywołując przyjemności, a narkomani pragną 

 albo myślą, że pragną 

— 

euforii bez uzależnienia. Sądzę, że obu tych zjawisk nie można rozdzielać: 
każdy skuteczny środek przeciwbólowy musi obniżać popęd płciowy, wywoływać 
euforię i uzależnienie. Idealny środek przeciwbólowy prawdopodobnie wywołałby 
uzależnienie już po pierwszym zażyciu. (Gdyby ktoś chciał zsyntetyzować taki 
środek, dobrym punktem wyjścia mogłaby być dihydroksyheroina).

 

        Narkoman żyje w krainie, gdzie nie ma bólu, seksu ani czasu. ,| Powrót 
do normalnego rytmu biologicznego wywołuje objawy głodu. Wątpię, czy 

odstawienie narkotyk

u może się w ogóle odbyć m bezboleśnie, choć ból da się 

nieco złagodzić.

 

         
        Kokaina. —

 Kokaina to najsilniej euforyzujący środek, jaki zażywałem. 

Euforia koncentruje się w mózgu. Być może kokaina działa bezpośrednio na 
połączenia nerwowe sterujące przyjemnością. Podejrzewam, że przepuszczenie 
przez nie prądu elektrycznego wywołałoby ten sam efekt. Najbardziej 
euforyzujące są zastrzyki dożylne, a przyjemność trwa zaledwie pięć do sześciu 
minut. Zastrzyki podskórne i wąchanie nie działają tak sk

utecznie. 

        Kokainiści często nie śpią przez całą noc, wstrzykując sobie w 
jednominutowych odstępach na przemian kokainę i heroinę. (Nie znałem nigdy 
nałogowego kokainisty nie uzależnionego od morfiny).

 

        Potrzeba zażycia kokainy bywa bardzo intensywna. Spędzałem całe dni 
chodząc od apteki do apteki i realizując recepty na kokainę. Można gwałtownie 
pożądać kokainy, lecz nie towarzyszy temu głód mataboliczny. Jeśli człowiek 
nie może zdobyć kokainy, kładzie się spać, śpi, wstaje i zapomina o niej.

 

Rozmawiałem l z ludźmi, którzy brali kokainę przez całe lata, po czym nagle 
odcięto im źródło dostaw. Żaden z nich nie doświadczał głodu. W istocie trudno 
sobie wyobrazić, by stymulator przodomózgowia mógł prowadzić do uzależnienia. 
Uzależnienie to domena środków uspokajających.

 

        Nadużywanie kokainy prowadzi do drażliwości, depresji, niekiedy 
psychozy narkotycznej z halucynacjami paranoidalnymi. Drażliwości i depresji 
wywołanej przez kokainę nie da się łagodzić podwyższeniem dawek. Skutecznie 

czyni 

to tylko morfina. Jeśli morfinista zażywa kokainę, prowadzi to zawsze do 

zwiększenia dawek morfiny i częstości zastrzyków.

 

         
        Cannabis indica (haszysz, marihuana). —

 Istnieją barwne opisy 

działania tego narkotyku: zaburzenia percepcji przestr

zeni i czasu, 

nadwrażliwość zmysłów, gonitwa myśli, napady śmiechu, błaznowanie. Marihuana 
wyostrza percepcję, a rezultat nie zawsze jest przyjemny. Przykrość staje się 
tragedią, depresja zmienia się w rozpacz, lęk w panikę. Wspominałem już o 

swoich strasz

liwych doświadczeniach z marihuaną w ostrej fazie głodu 

morfinowego. Poczęstowałem raz marihuaną człowieka, który lekko się czymś 
niepokoił. Wypaliwszy połowę papierosa, zerwał się nagle na równe nogi, 
krzyknął: “Boję się!" i wybiegł z domu.

 

background image

 

 105 

        Marihu

ana wywołuje również zaburzenia orientacji uczuciowej. Człowiek 

nie wie, czy coś lubi; nie może się zdecydować, czy doznanie jest przyjemne 

czy nieprzyjemne.  

        Ludzie bardzo różnie reagują na marihuanę. Niektórzy palą ją 

nieustannie, inni od czasu d

o czasu, jeszcze inni zupełnie jej nie znoszą. 

Jest szczególnie niepopularna wśród zatwardziałych morfinistów, którzy odnoszą 
się do niej z purytańską zgrozą.

 

        W Stanach Zjednoczonych znacznie wyolbrzymia się szkodliwość 

marihuany. Naszym narodowym 

środkiem odurzającym jest alkohol, a inne 

narkotyki budzą w nas zabobonny lęk. Ktokolwiek się nimi truje, zasługuje na 
kompletną ruinę umysłową i fizyczną. Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć, 
nie zważając na fakty. Marihuana nie wywołuje uzależnienia. N

ie znam dowodów 

na to, że umiarkowane palenie marihuany jest szkodliwe, choć jej nadużywanie 
może prowadzić do psychozy narkotycznej.

 

         
        Barbiturany. —

 Barbiturany z pewnością wywołują uzależnienie, jeśli 

zażywa się je w dużych dawkach (uzależnienie wywołuje dawka dzienna w 
wysokości grama). Głód barbituranów jest groźniejszy niż głód morfiny, gdyż 
towarzyszą mu halucynacje z atakami typu padaczkowego. Barbituromani często 
ranią się, padając na betonowe podłogi (w miejscach, gdzie są betonowe 
podłogi, trudno zwykle zdobyć narkotyki). Morfiniści często zażywają 
barbiturany, aby wzmocnić działanie małych dawek morfiny. Niektórzy 
uzależniają się również od barbituranów.

 

        Zażywałem co wieczór przez cztery miesiące po dwie kapsułki Nembutalu 
(razem dwieście miligramów), a po odstawieniu nie miałem żadnych objawów 
głodu. Uzależnienie od barbituranów to kwestia ilości. Prawdopodobnie nie jest 
to uzależnienie fizyczne jak w przypadku morfiny, tylko mechaniczna reakcja na 
nadmierną depresję przodo

mózgowia. 

        Człowiek uzależniony od barbituranów to obraz nędzy i rozpaczy. Traci 
koordynację ruchową, jąka się, spada ze stołków barowych, zasypia w środku 
zdania, jedzenie wypada mu z ust. Ma zamęt w głowie, jest kłótliwy i otępiały. 

Prawie zawsze 

bierze inne środki odurzające: alkohol, amfetaminę, morfinę, 

marihuanę. Barbituromani są pariasami wśród narkomanów: “Tableciarze. Nie mają 
żadnej godności". Następny krok w dół to gaz świetlny albo wąchanie amoniaku w 

kuble. 

        Mam wrażenie, że barbiturany prowadzą do najgorszej możliwej formy 
uzależnienia, odrażającej, dającej złe rokowanie, opornej na terapię.

 

         
        Amfetamina. —

 Stymulator mózgowy, podobnie jak kokaina. Duże dawki 

wywołują przewlekłą bezsenność i euforię, po czym następuje głęboka depresja. 
Amfetamina wzmaga lęk, wywołuje zaparcie i utratę łaknienia.

 

        Znam tylko jeden przypadek, gdy po odstawieniu amfetaminy wystąpiły 
objawy głodu. Moja znajoma pochłaniała przez pół roku niewiarygodne ilości 

amfetaminy, po czym wpa

dła w stan psychotyczny i trafiła na dziesięć dni do 

szpitala. Wciąż brała amfetaminę, lecz nagle odcięto jej źródło dostaw. Głód 
objawił się czymś w rodzaju ataku astmy: nie mogła złapać tchu i posiniała. 
Podałem jej środek antyhistaminowy (Thepherene), który przyniósł 
natychmiastową ulgę. Symptomy więcej się nie pojawiły.

 

         
        Peyotl (meskalina). —

 Jest to niewątpliwie środek stymulujący. 

Rozszerza źrenice, wywołuje bezsenność oraz gwałtowne mdłości. Jeżeli człowiek 

nie zwymiotuje peyotlu wkró

tce po zażyciu go, doznaje przeżyć podobnych jak po 

paleniu marihuany. Zwiększa się wrażliwość zmysłowa, zwłaszcza na kolory. 
Pojawia się również szczególny stan psychiczny polegający na utożsamieniu z 
rośliną. Wszystko wygląda niczym kaktus peyotlu. Łatwo zrozumieć, dlaczego 
Indianie uważają peyotl za ducha mieszkającego w kaktusie.

 

background image

 

 106 

        Przedawkowanie może prowadzić do paraliżu układu oddechowego i 
śmierci. Znam jeden taki przypadek. Peyotl nie wywołuje uzależnienia.

 

        Bannisteria caapi (harmalina, banisteryna, telepatyna). — Bannisteria 

caapi to szybko rosnące pnącze. Substancja aktywna znajduje się prawdopodobnie 
w świeżych pędach, zwłaszcza w korze. Na jedną osobę potrzeba pięciu pędów, 
długości dwudziestu centymetrów każdy. Pędy rozgniata się 

i gotuje przez dwie 

lub trzy godziny wraz z liśćmi krzewu o nazwie botanicznej Palicourea sp. 

rubiacea. 

        Yage albo ayuahuaska (najpospolitsze nazwy indiańskie banisterii) to 
halucynogen powodujący głębokie zaburzenia percepcji. Przedawkowanie może 

d

oprowadzić do drgawek. Antidotum są barbiturany albo inne środki uspokajające 

o działaniu przeciw drgawkowym. Każda osoba zażywająca yage po raz pierwszy 
powinna mieć pod ręką środek uspokajający na wypadek przedawkowania.

 

        Yage odurzają się czarownicy indiańscy, którzy traktują halucynacje 
jako prorocze wizje przyszłości. Używają oni także yage do leczenia 
różnorakich chorób. Banisteryna obniża temperaturę i ma skutkiem tego pewne 
zastosowanie w leczeniu febry. Jest ponadto silnym środkiem odrobaczającym. 
Działa znieczulająco i jest stosowana w bolesnych obrzędach inicjacyjnych, 
których uczestników chłoszcze się lub wystawia na ukąszenia mrówek.

 

        O ile wiem, działanie narkotyczne wykazują jedynie świeżo ścięte pędy. 
Nie udało mi się nigdy odkryć żadnej metody ekstrahowania i przechowywania 
czynnika aktywnego. Próby z preparowaniem nalewek lub suszeniem pędów 
zakończyły się fiaskiem. Farmakologia yage wymaga badań laboratoryjnych. 
Ponieważ już prymitywny wywar jest potężnym halucynogenem, czysta

 substancja 

mogłaby działać w sposób jeszcze bardziej spektakularny. Z pewnością sprawa ta 
wymaga dalszych badań.8

 

        Nie zaobserwowałem żadnych negatywnych działań ubocznych yage. 
Czarownicy zażywający je stale ze względów zawodowych cieszą się dobry

zdrowiem. Wkrótce rozwija się tolerancja, tak że można pić wywar nie 
odczuwając mdłości ani innych przykrych doznań.

 

        Yage to niezwykły narkotyk, przypominający nieco haszysz. Oba dają 
zmianę perspektywy, rozszerzenie świadomości poza normalne doznania. Jednakże 
yage wywołuje głębsze zaburzenia percepcji, którym towarzyszą halucynacje. 
Szczególnie charakterystyczne są błękitne błyski przed oczyma.

 

        Yage służy do różnych celów. Wielu Indian i białych traktuje je po 
prostu jako jeszcze jeden środek odurzający podobny do alkoholu. Bywa również 
stosowane podczas obrzędów i ma znaczenie rytualne. Młodzi Indianie Jivaro 
zażywają yage, aby nawiązać łączność z duchami przodków i poznać własną 
przyszłość. Yage stosuje się również w trakcie obrzędów in

icjacyjnych, 

wykorzystując jego działanie znieczulające. Czarownicy przyjmują yage, aby 
przewidywać przyszłość, odnajdywać przedmioty zgubione lub skradzione, odkryć 
sprawcę przestępstwa, leczyć choroby. 

 

        Alkaloid występujący w banisterii wyodrębniono w tysiąc dziewięćset 
dwudziestym trzecim roku. Dokonał tego Fisher Cardenas, który nazwał go 
telepatyną lub banisteryną. Rumf dowiódł, że telepatyna nie różni się od 

harminy, alkaloidu Perganum harmala. 

        Jest oczywiste, że Bannisteria caapi nie wywołuje uzależnienia.

 

         

        Gałka muszkatołowa. Skazańcy i marynarze odurzają się niekiedy gałką 
muszkatołową, łykając ją z wodą. Sensacje są dość podobne jak po marihuanie, 
choć towarzyszą im ból głowy i nudności. Nawet jeśli można się uzależnić od 
gałki muszkatołowej, z pewnością wcześniej następuje śmierć. Sam zażyłem gałkę 

tylko raz. 

        Indianie południowoamerykańscy stosują kilka narkotyków z rodziny 
gałki muszkatołowej. Zwykle wąchają sproszkowaną roślinę. Czarownicy 
zażywający gałkę muszkatołową wpadają w trans pozwalający przepowiadać 

background image

 

 107 

przyszłość. Jeden z moich przyjaciół chorował ciężko przez trzy dni po 
eksperymencie z narkotykiem należącym do rodziny gałki muszkatołowej.

 

         
        Datura-skopolamina. —

 Morfiniści często zażywają morfinę w połączeniu 

ze skopolaminą. 

 

        Zdobyłem kiedyś kilkanaście ampułek, z których każda zawierała 
dziesięć miligramów morfiny oraz pięć tysięcznych grama skopolaminy. Uważając 
pięć tysięcznych grama za ilość niewartą wzmianki, wstrzyknąłem 

sobie za 

jednym zamachem sześć ampułek. W rezultacie przeżyłem kilkugodzinny stan 
psychotyczny; na szczęście w porę związał mnie mój gospodarz. Nazajutrz rano 
nic nie pamiętałem.

 

        Narkotykami z grupy datury odurzają się Indianie południowoamerykańsc

i meksykańscy. Często dochodzi przy tym do wypadków śmiertelnych.

 

        Rosjanie posługują się skopolaminą w trakcie przesłuchań, osiągając 
wątpliwe rezultaty. Więzień chce wyjawić swoje sekrety, lecz nie może ich 
sobie przypomnieć. Często miesza mu się fikcyjna i rzeczywista tożsamość. Jak 
rozumiem, doskonałe rezultaty w wydobywaniu informacji z przesłuchiwanych daje 

meskalina. 
         
         

        Uzależnienie od morfiny to schorzenie fizyczne wywołane przyjmowaniem 

morfiny. Moim zdaniem psychote

rapia jest nie tylko bezużyteczna, lecz także 

niewskazana. Statystycznie rzecz biorąc, narkomanami bywają zwykle ludzie 
mający dostęp do morfiny: lekarze, pielęgniarki, osoby związane z czarnym 
rynkiem. W Persji, gdzie opium jest sprzedawane bez żadnych ograniczeń, 
uzależnione jest siedemdziesiąt procent dorosłych. Czy wobec tego należy 
poddać psychoanalizie kilka milionów Persów i ustalić, jakie głębokie 
konflikty wewnętrzne skłoniły ich do nadużywania opium? Chyba nie. Z moich 
doświadczeń wynika, że narkomani nie są w większości neurotykami i nie 
wymagają psychoterapii. Kuracja apomorfinowa i dostęp do apomorfiny w razie 
powrotu do nałogu dałyby z pewnością wyższy procent całkowitych wyleczeń niż 

jakikolwiek program “edukacji psychologicznej". 

1 Gorący kop to działka zatrutego towaru sprzedawana narkomanowi, którego chce 
się zlikwidować. Często podawana kapusiom. Zwykle strychnina, smakująca i 
wyglądająca jak autentyczny towar

 

2 W Istambule burzy się w tej chwili slumsy narkomanów. Jest tam więcej 
uzależnionych od heroiny niż w Nowym Jorku

 

3 Ludzie to w nowoorleańskim slangu gliny narkotyków

 

4 Smoła to popiół po wypalonym opium

 

5 Bang-

utot znaczy dosłownie: “wstawać i jęczeć"... Śmierć podczas koszmaru 

sennego... Przytrafia się to mężczyznom z Azji Południow

o-Wschodniej... W 

Manili notuje się około dwunastu przypadków bang

-utot rocznie. Jeden z ludzi, 

którzy wyzdrowieli, twierdził, że na jego piersi siedział mały człowieczek, 
który próbował go udusić. Ofiary często przeczuwają własną śmierć i wyrażają 
lęk, że ich penisy wnikną w głąb ciała. Czasami trzymają je kurczowo, błagając 
histerycznie, by do tego nie dopuszczono. Za szczególnie niebezpieczne uważa 
się erekcje występujące we śnie... Ktoś wymyślił specjalne urządzenie 
zapobiegające erekcji we śnie, lecz i tak zmarł na bang

-

utot. Najdokładniejsze 

sekcje zwłok ofiar bang

-

utot nie doprowadziły do wykrycia organicznej 

przyczyny zgonu. Często widoczne są cechy uduszenia [czym spowodowanego?], 
czasem stwierdza się nieznaczne krwawienia z trzustki i z płuc, zbyt nikłe jak 
na przyczynę zgonu i o niejasnej etiologii. Autor podejrzewa, że zgon wywołuje 
nieprawidłowe ukierunkowanie energii seksualnej prowadzące do erekcji płuc i 
uduszenia... [Por. artykuł doktora Nilsa Larsena “Mężczyźni dotknięci 
śmiertelnym snem" w “Saturday Evening Post" z 3 XII 1955 roku, a także artykuł 

Erle'a Stanleya Gardnera w “True Magazine"]. 

background image

 

 108 

6 Powszechnie wiadomo —

 i jest to nudny, oklepany banał 

 że ćpun, który 

przestał brać z powodu choroby, po wyzdrowieniu bierze coraz więcej i więcej

 

Stare ćpuny, weterani o twarzach pooranych przez szary makowy wiatr, jeszcze 

to pamiętają... W latach dwudziestych wielu chińskich dealerów uznało Zachód 
za tak mało wiarygodny, nieuczciwy i zły, że postanowili zwinąć interes, więc 
gdy przychodził do nich zachodni narkoman, mówili: “Nie ma towar... Psyjć f 

piontek... 

8 Po opublikowaniu tej książki odkryłem, że alkaloidy banisterii są blisko 

spokrewnione z LSD-

6, stosowanym do wywoływania psychoz eksperymentalnych. 

Myślę, że to samo odnosi się do LSD

-25.