background image
background image
background image

DZIEŃ PIERWSZY

1

Roz​po​czy​na się je​sień i drze​wa żółk​ną, czer​wie​nie​ją, bru​nat​nie​ją; nie​wiel​kie uzdro​wi​sko w pięk​-

nej do​li​nie wy​glą​da jak​by do​ko​ła nie​go sza​lał po​żar. Pod ko​lum​na​dą spa​ce​ru​ją ko​bie​ty, na​chy​la​ją się
nad źró​dła​mi. To ko​bie​ty, któ​re nie mogą mieć dzie​ci i spo​dzie​wa​ją się, że w tym ku​ror​cie sta​ną się
płod​ne.

Ku​ra​cju​szy-męż​czyzn jest znacz​nie mniej, lecz prze​cież są, gdyż uzdro​wi​sko nie​za​leż​nie od swych

wa​lo​rów  gi​ne​ko​lo​gicz​nych  wzmac​nia  po​dob​no  tak​że  ser​ce.  Mimo  to  jed​nak  na  jed​ne​go  pa​cjen​ta
przy​pa​da dzie​więć pa​cjen​tek, co do​pro​wa​dza do sza​łu nie​za​męż​ną mło​dą ko​bie​tę, pra​cu​ją​cą tu jako
pie​lę​gniar​ka i ob​słu​gu​ją​cą bez​płod​ne damy w ba​se​nie.

Róża uro​dzi​ła się tu​taj, ma tu oby​dwo​je ro​dzi​ców; czy wy​rwie się kie​dy​kol​wiek z tej dziu​ry, tak

prze​raź​li​wie  ob​fi​tu​ją​cej  w  ko​bie​ty?  Jest  po​nie​dzia​łek.  Dy​żur  do​bie​ga  koń​ca.  Jesz​cze  tyl​ko  ostat​nie
gru​be baby owi​nąć w prze​ście​ra​dła, po​ukła​dać na łóż​kach, otrzeć im twa​rze i zdo​być się na uśmiech.

– Więc za​te​le​fo​nu​jesz? – py​ta​ją Różę ko​le​żan​ki; jed​na to pulch​na trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka, dru​ga jest

młod​sza i chu​da.

– A niby cze​mu nie? – od​po​wia​da.
– Tyl​ko się nie łam – do​da​je jej otu​chy trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia w dro​dze za ka​bi​ny prze​bie​ral​ni,

gdzie pie​lę​gniar​ki mają swą szaf​kę, sto​lik i te​le​fon.

– Po​win​na byś za​dzwo​nić do nie​go do domu – mówi zło​śli​wie chu​da.
Wszyst​kie trzy ro​ze​śmia​ły się. Kie​dy śmiech ucichł, Róża po​wie​dzia​ła:
– Znam nu​mer do tego te​atrzy​ku.

2

To była strasz​na roz​mo​wa. Kie​dy tyl​ko usły​szał w te​le​fo​nie jej głos, zląkł się.
Za​wsze  czuł  strach  przed  ko​bie​ta​mi,  cho​ciaż  żad​na  w  to  nie  wie​rzy​ła  i  gdy  im  o  tym  mó​wił,

wszyst​kie uwa​ża​ły to tyl​ko za ko​kie​te​ryj​ny żart.

– Jak się masz? – spy​tał.
– Nie naj​le​piej – od​po​wie​dzia​ła.
– Dla​cze​go?
– Mu​szę z tobą po​mó​wić – rze​kła pa​te​tycz​nie.
Wła​śnie tego pa​te​tycz​ne​go tonu ocze​ki​wał z prze​ra​że​niem już od sze​re​gu lat.
– O czym? – w jego gło​sie znać było przy​gnę​bie​nie.
– Mu​szę z tobą pil​nie po​mó​wić – po​wtó​rzy​ła.
– Co się sta​ło?
– Je​stem inna niż wte​dy, gdy mnie po​zna​łeś.
Za​tka​ło go zu​peł​nie. Ode​zwał się do​pie​ro po dłuż​szej chwi​li:
– Jak to?
– Nie mia​łam tego już sześć ty​go​dni.
Prze​mógł się i po​wie​dział:
– To może nic nie być. To się cza​sa​mi zda​rza i nic nie zna​czy.

background image

– Nie, tym ra​zem to jest to.
– To nie​moż​li​we. Po pro​stu nie​moż​li​we. W każ​dym ra​zie nie mo​gło to się stać z mo​jej winy.
Obu​rzy​ła się:
– Słu​chaj, co ty so​bie wła​ści​wie o mnie my​ślisz?
Bał się jej do​tknąć, bo w ogó​le bał się jej.
– Nie, nie chcę cię ura​zić, to ab​surd, dla​cze​go miał​bym chcieć cię ura​żać, mó​wię tyl​ko, że ze mną

nie mo​gło się to stać, nie mu​sisz się ni​cze​go oba​wiać, to po pro​stu nie​moż​li​we, nie​moż​li​we fi​zjo​lo​-
gicz​nie.

– No to prze​pra​szam – po​wie​dzia​ła bar​dzo ura​żo​nym to​nem. – Wy​bacz, że za​wra​ca​łam ci gło​wę.
– Nie, nie, nie – zląkł się, że się roz​łą​czy. – Masz ra​cję, że do mnie dzwo​nisz! Oczy​wi​ście chęt​nie

ci po​mo​gę. To wszyst​ko da się za​ła​twić, oczy​wi​ście.

– Za​ła​twić? Co masz na my​śli?
Zmie​szał się. Nie miał od​wa​gi na​zwać rze​czy po imie​niu:
– No… za​ła​twić.
– Na to, o czym ty my​ślisz, nie licz. Wy​bij to so​bie z gło​wy. Nie zro​bię tego, choć​bym mia​ła zmar​-

no​wać so​bie ży​cie.

Zno​wu zdrę​twiał ze stra​chu, ale tym ra​zem prze​szedł nie​śmia​ło do kontr​ata​ku:
–  Więc  po  co  dzwo​nisz,  jak  nie  chcesz  ze  mną  o  tym  mó​wić?  Chcesz  się  mnie  po​ra​dzić  czy  o

wszyst​kim już po​sta​no​wi​łaś?

– Chcę się cie​bie po​ra​dzić.
– Przy​ja​dę do cie​bie.
– Kie​dy?
– Dam ci znać.
– Do​brze.
– No to na ra​zie, bądź zdro​wa.
– Bądź zdrów.
Od​wie​sił słu​chaw​kę i wró​cił do sal​ki, w któ​rej ćwi​czył jego ze​spół.
– Pa​no​wie, ko​niec pró​by – po​wie​dział. – Ja już dzi​siaj nie mogę.

3

Gdy odło​ży​ła słu​chaw​kę, była czer​wo​na ze zde​ner​wo​wa​nia. Zi​ry​to​wa​ło ją, jak Kli​ma za​re​ago​wał

na to, co mu po​wie​dzia​ła. Po​iry​to​wa​na była już zresz​tą na dłu​go przed​tem.

Po​zna​li się dwa mie​sią​ce temu, gdy sław​ny trę​bacz wy​stę​po​wał ze swym ze​spo​łem w uzdro​wi​sku.

Po  kon​cer​cie  od​by​ła  się  po​pi​ja​wa,  na  któ​rą  zo​sta​ła  za​pro​szo​na.  Trę​bacz  wy​róż​nił  ją  po​nad  inne  i
spę​dził z nią noc.

Od tego cza​su nie ode​zwał się ani słów​kiem. Po​sła​ła mu dwa razy pocz​tów​ki z po​zdro​wie​nia​mi,

ale ni​g​dy nie od​po​wie​dział. Raz, bę​dąc w sto​li​cy, za​dzwo​ni​ła do nie​go do te​atrzy​ku, w któ​rym we​-
dług po​sia​da​nych przez nią in​for​ma​cji od​by​wał pró​by z ze​spo​łem. Męż​czy​zna, któ​ry ode​brał te​le​fon,
chciał, by się przed​sta​wi​ła, a na​stęp​nie po​wie​dział, że pój​dzie po​szu​kać Kli​my. Po chwi​li wró​cił z
wia​do​mo​ścią, że pró​ba już się skoń​czy​ła i pan trę​bacz wy​szedł. Po​my​śla​ła, że ukry​wa się przed nią, i
po​czu​ła nie​na​wiść, tym więk​szą, że już wte​dy za​czę​ła się oba​wiać, czy nie jest w cią​ży.

–  Po​wia​da,  że  to  nie​moż​li​we  fi​zjo​lo​gicz​nie!  Do​bre  so​bie!  Nie​moż​li​we  fi​zjo​lo​gicz​nie!  Cie​ka​wa

je​stem, jaką bę​dzie miał minę, jak mu uro​dzę!

Oby​dwie ko​le​żan​ki przy​ta​ki​wa​ły z za​pa​łem. Już tego dnia, gdy w wy​peł​nio​nej parą sali ob​wie​ści​-

background image

ła  im,  że  mi​nio​nej  nocy  prze​ży​ła  nie​za​po​mnia​ne  chwi​le  ze  sław​nym  czło​wie​kiem,  trę​bacz  stał  się
wspól​ną wła​sno​ścią wszyst​kich jej ko​le​ża​nek. Niby zja​wa uno​sił się w sali, w któ​rej peł​ni​ły na prze​-
mian  dy​żu​ry,  a  ile​kroć  ktoś  wy​mie​niał  jego  na​zwi​sko,  chi​cho​ta​ły  w  du​chu,  jak​by  mó​wio​no  o  kimś,
kogo  zna​ko​mi​cie  zna​ją.  Gdy  zaś  się  do​wie​dzia​ły,  że  Róża  jest  w  cią​ży,  ogar​nę​ła  je  dziw​na  ra​dość,
po​nie​waż od tej pory obec​ny był fi​zycz​nie wśród nich w głę​bi jej cia​ła.

– No do​brze, do​brze, uspo​kój się, dziew​czy​no! – kle​pa​ła ją po ple​cach trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. –

Zna​la​złam coś dla cie​bie – roz​ło​ży​ła dość wy​bru​dzo​ny i zmię​to​szo​ny nu​mer ilu​stro​wa​ne​go cza​so​pi​-
sma. – Po​patrz!

Wszyst​kie  trzy  obej​rza​ły  fo​to​gra​fię  mło​dej  ład​nej  bru​net​ki,  sto​ją​cej  na  es​tra​dzie  z  mi​kro​fo​nem

przy ustach.

Róża usi​ło​wa​ła z tych paru cen​ty​me​trów kwa​dra​to​wych wy​czy​tać swo​ją przy​szłość.
– Nie wie​dzia​łam, że jest taka mło​da – po​wie​dzia​ła z pew​ną oba​wą.
– Coś ty! – ro​ze​śmia​ła się trzy​dzie​sto​pię​cio​let​nia. – To fot​ka sprzed dzie​się​ciu lat. Obo​je są prze​-

cież w jed​nym wie​ku. Gdzie jej do cie​bie!

4

W cza​sie roz​mo​wy te​le​fo​nicz​nej Kli​ma uprzy​tam​niał so​bie, że tej okrop​nej wia​do​mo​ści spo​dzie​-

wał się od daw​na. Nie cho​dzi​ło by​naj​mniej o oto, by mógł mieć roz​sąd​ny po​wód do przy​pusz​czeń, że
przy oka​zji owej fa​tal​nej po​pi​ja​wy Różę za​płod​nił (prze​ciw​nie, pew​ny był, że po​są​dzi​ła go nie​słusz​-
nie), ale na ta​kie za​wia​do​mie​nie cze​kał już wie​le lat, już dłu​go przed​tem, nim po​znał pie​lę​gniar​kę.

Skoń​czył dwu​dzie​sty pierw​szy rok ży​cia, kie​dy ja​kaś za​ko​cha​na blon​dyn​ka umy​śli​ła so​bie uda​wać

przed nim cią​żę, by zmu​sić go do ślu​bu. Były to strasz​ne ty​go​dnie, pod ko​niec któ​rych do​stał skur​czy
żo​łąd​ka i za​ła​mał się ner​wo​wo. Od tego cza​su wie, że cią​ża to cios, któ​ry może spaść na czło​wie​ka
ze​wsząd i w każ​dej chwi​li, cios, prze​ciw któ​re​mu nie wy​my​ślo​no żad​ne​go pio​ru​no​chro​nu, a któ​ry za​-
po​wia​da pa​te​tycz​ny głos w te​le​fo​nie (wła​śnie, rów​nież wte​dy blon​dyn​ka tę zło​wiesz​czą no​wi​nę za​-
ko​mu​ni​ko​wa​ła mu naj​pierw przez te​le​fon). Tam​to przej​ście spra​wi​ło, że po​tem za​wsze już sty​kał się
z ko​bie​ta​mi z uczu​ciem nie​po​ko​ju (na​wet je​śli mimo to dość gor​li​wie) i po każ​dej rand​ce bał się po​-
nu​rych na​stępstw. Po​cie​szał się co praw​da, że przy jego cho​ro​bli​wej ostroż​no​ści praw​do​po​do​bień​-
stwo ta​kie​go nie​szczę​ścia wy​no​si le​d​wie jed​ną ty​sięcz​ną pro​cen​tu, ale na​wet i ta jed​na ty​sięcz​na po​-
tra​fi​ła na​pę​dzić mu stra​chu.

Kie​dyś,  ma​jąc  przed  sobą  wol​ny  wie​czór,  za​te​le​fo​no​wał  do  dziew​czy​ny,  któ​rą  ostat​nio  wi​dział

przed dwo​ma mie​sią​ca​mi. Po​znaw​szy go po gło​sie, za​wo​ła​ła:

– Mój Boże, to ty! Nie mo​głam się już do​cze​kać, kie​dy do mnie za​dzwo​nisz! Tak bar​dzo po​trze​bo​-

wa​łam, że​byś za​dzwo​nił!

A mó​wi​ła to z ta​kim na​ci​skiem, tak pa​te​tycz​nie, że ser​ce ści​snął mu zna​ny nie​po​kój i po​czuł całą

du​szą, że chwi​la, któ​rej oba​wiał się, na​de​szła. Po​nie​waż chciał spoj​rzeć praw​dzie w oczy moż​li​wie
jak naj​prę​dzej, przy​brał po​sta​wę ofen​syw​ną:

– Ale dla​cze​go mó​wisz mi to ta​kim tra​gicz​nym gło​sem?
– Wczo​raj umar​ła moja mama – po​wie​dzia​ła, a on ode​tchnął z ulgą.
Lecz wie​dział, że to, cze​go się boi, i tak go nie omi​nie.

5

– No to star​czy. Ale niby dla​cze​go? – po​wie​dział per​ku​si​sta i Kli​ma opa​mię​tał się wresz​cie. Ota​-

cza​ły go za​tro​ska​ne twa​rze mu​zy​ków z jego ze​spo​łu. Opo​wie​dział im, co się sta​ło. Chłop​cy odło​ży​li

background image

in​stru​men​ty i sta​ra​li się coś mu do​ra​dzić.

Pierw​sza rada była ra​dy​kal​na: Osiem​na​sto​let​ni gi​ta​rzy​sta oświad​czył, że taką dziew​czy​nę, jak ta,

któ​ra wła​śnie dzwo​ni​ła do ich li​de​ra i trę​ba​cza, na​le​ży z całą sta​now​czo​ścią spła​wić.

– Po​wiedz jej, że może so​bie ro​bić, co się jej żyw​nie po​do​ba. To nie jest two​je dziec​ko, więc nic

cię to nie ob​cho​dzi. A jak się bę​dzie upie​rać, to pró​ba krwi wy​ka​że, z kim jej się to przy​da​rzy​ło.

Trę​bacz za​opo​no​wał. Pró​ba krwi prze​waż​nie ni​cze​go nie wy​ka​zu​je, a wte​dy na​dal bie​rze się pod

uwa​gę to, co twier​dzi ko​bie​ta.

Gi​ta​rzy​sta od​parł, że do żad​nej pró​by krwi nie doj​dzie. Dziew​czy​na za​ła​twio​na w taki spo​sób bę​-

dzie bar​dzo do​brze uwa​żać, by nie ścią​gnąć na sie​bie nie​po​trzeb​nych kło​po​tów, a jak się zo​rien​tu​je,
że po​mó​wio​ny męż​czy​zna nie jest tchórz​li​wym ma​zga​jem, sama zaj​mie się usu​nię​ciem pło​du na wła​-
sny koszt.

– A wresz​cie na​wet gdy​by uro​dzi​ła, to cała ka​pe​la ze​zna przed są​dem, że​śmy się z nią wte​dy prze​-

spa​li wszy​scy. I niech so​bie szu​ka​ją mię​dzy nami oj​czul​ka!

Ale Kli​ma po​wie​dział:
– Wie​rzę,  że  by​ście to  zro​bi​li.  Tyl​ko że  ja  do  tego cza​su  daw​no  już osza​lał​bym  z  nie​pew​no​ści  i

stra​chu.  W  tych  spra​wach  je​stem  naj​więk​szym  tchó​rzem  pod  słoń​cem  i  chcę  jak  naj​prę​dzej  mieć
pew​ność.

Wszy​scy się z nim zgo​dzi​li. Me​to​da gi​ta​rzy​sty jest w za​sa​dzie do​bra, ale nie dla każ​de​go. Przede

wszyst​kim nie na​da​je się dla czło​wie​ka, któ​ry nie ma sil​nych ner​wów. Po dru​gie, nie jest do​bra dla
czło​wie​ka sław​ne​go i bo​ga​te​go, dla któ​re​go ko​bie​tom opła​ca się pod​jąć na​wet zu​peł​nie obłą​kań​cze
ry​zy​ko. Przy​chy​li​li się więc do po​glą​du, że za​miast dziew​czy​nę sta​now​czo spła​wiać, trze​ba skło​nić
ją  do  skro​ban​ki  me​to​dą  ła​god​nej  per​swa​zji.  Ale  jaką  za​sto​so​wać  ar​gu​men​ta​cję?  Ry​so​wa​ły  się  trzy
pod​sta​wo​we moż​li​wo​ści:

Spo​sób pierw​szy to apel do współ​czu​ją​ce​go dziew​czę​ce​go ser​dusz​ka: Kli​ma po​roz​ma​wia z pie​lę​-

gniar​ką jak ze swo​ją naj​lep​szą przy​ja​ciół​ką; szcze​rze zwie​rzy się jej ze wszyst​kie​go; po​wie, że jego
żona jest po​waż​nie cho​ra i wia​do​mość, że mąż ma dziec​ko z inną ko​bie​tą, kom​plet​nie by ją za​ła​ma​ła;
że  nie  wy​trzy​mał​by  ta​kiej  sy​tu​acji  ani  mo​ral​nie,  ani  ner​wo​wo;  i  że  dla​te​go  pro​si  pie​lę​gniar​kę,  by
oka​za​ła mu li​tość.

Za​strze​że​nie wo​bec tego spo​so​bu było cha​rak​te​ru za​sad​ni​cze​go. Nie moż​na opie​rać ca​łej stra​te​gii

na czymś tak nie​pew​nym i zwod​ni​czym, jak sen​ty​men​tal​na do​broć pie​lę​gniar​ki. Je​śli nie ma ona ser​ca
wy​jąt​ko​wo za​cne​go i peł​ne​go współ​czu​cia, taka me​to​da ob​ró​ci się prze​ciw Kli​mie. Dziew​czy​na po​-
czu​je się ura​żo​na nad​mier​ny​mi wzglę​da​mi, ja​ki​mi upa​trzo​ny oj​ciec jej dziec​ka da​rzy inną ko​bie​tę, i
bę​dzie po​czy​nać so​bie tym twar​dziej.

Me​to​da dru​ga to apel do roz​sąd​ku dziew​czy​ny: Kli​ma po​sta​ra się jej wy​tłu​ma​czyć, że nie jest i ni​-

g​dy nie bę​dzie pew​ny, czy dziec​ko rze​czy​wi​ście jest jego. Zna pie​lę​gniar​kę z jed​ne​go tyl​ko spo​tka​nia
i zu​peł​nie nic o niej nie wie. Nie ma naj​mniej​sze​go po​ję​cia, z kim jesz​cze się spo​ty​ka. Nie, nie, nie
po​dej​rze​wa jej, że roz​myśl​nie chce go oszu​kać, ale chy​ba nie za​mie​rza mu wma​wiać, że nie mie​wa
sto​sun​ków z in​ny​mi męż​czy​zna​mi! Na​wet zaś gdy​by tak twier​dzi​ła, skąd Kli​ma ma mieć pew​ność, że
mówi praw​dę? A czy roz​sąd​nie by​ło​by uro​dzić dziec​ko, któ​re​go oj​ciec ni​g​dy nie bę​dzie pew​ny swe​-
go  oj​co​stwa?  Czy  Kli​ma  mógł​by  po​rzu​cić  żonę  dla  dziec​ka,  o  któ​rym  nie  wie,  czy  na​praw​dę  jest
jego? Czy może Róża chce, aby dziec​ku ni​g​dy nie było dane po​znać wła​sne​go ojca?

Rów​nież  prze​ciw​ko  temu  spo​so​bo​wi  wy​su​nię​to  za​rzu​ty  na​tu​ry  za​sad​ni​czej.  Ba​si​sta  (naj​star​szy

wie​kiem czło​nek ze​spo​łu) za​uwa​żył, że li​cze​nie na roz​są​dek dziew​czy​ny by​ło​by jesz​cze więk​szą głu​-
po​tą  od  ra​chub  na  jej  współ​czu​cie.  Lo​gi​ka  ar​gu​men​ta​cji  tra​fi  w  próż​nię,  pod​czas  gdy  pie​lę​gniar​ka
weź​mie so​bie do ser​ca, że uko​cha​ny męż​czy​zna nie wie​rzy w jej praw​do​mów​ność. Za​chę​ci ją to, by z

background image

płacz​li​wym upo​rem jesz​cze bar​dziej ob​sta​wa​ła przy swych twier​dze​niach i za​my​słach.

Wresz​cie ist​nia​ła jesz​cze moż​li​wość trze​cia:
Kli​ma bę​dzie za​kli​nać się, że cię​żar​ną dziew​czy​nę ko​chał i ko​cha. Naj​mniej​szej wzmian​ki o tym,

że dziec​ko mo​gła​by mieć z kimś in​nym! Prze​ciw​nie, bę​dzie pła​wił się w zdro​jach za​ufa​nia, mi​ło​ści i
czu​ło​ści.  Obie​ca  wszyst​ko,  włącz​nie  z  roz​wo​dem.  Na​kre​śli  jej  ich  wspa​nia​łą  przy​szłość.  Po  czym
wła​śnie w imię tej przy​szło​ści po​pro​si ją, aby ze​chcia​ła prze​rwać cią​żę. Wy​ja​śni jej, że uro​dze​nie
dziec​ka by​ło​by przed​wcze​sne i po​zba​wi​ło​by ich naj​pięk​niej​szych pierw​szych lat mi​ło​ści.

W tej znów ar​gu​men​ta​cji za mało było tego, cze​go po​przed​nia mia​ła w nad​mia​rze: lo​gi​ki. Jak to

moż​li​we,  że  Kli​ma  jest  tak  bar​dzo  za​ko​cha​ny  w  pie​lę​gniar​ce,  je​śli  przez  dwa  mie​sią​ce  jej  uni​kał?
Ale ba​si​sta twier​dził, że za​ko​cha​ni za​wsze za​cho​wu​ją się nie​lo​gicz​nie i nie ma nic prost​sze​go, niż ja​-
koś to dziew​czy​nie wy​tłu​ma​czyć. Osta​tecz​nie wszy​scy zgo​dzi​li się, że ten trze​ci spo​sób praw​do​po​-
dob​nie bę​dzie naj​od​po​wied​niej​szy, gdyż ape​lu​je do uczu​cia dziew​czy​ny, któ​re w za​ist​nia​łej sy​tu​acji
wy​da​je się je​dy​ną rze​czą sto​sun​ko​wo pew​ną.

6

Na​stęp​nie  wy​szli  z  te​atrzy​ku,  na  rogu  roz​sta​li  się  i  tyl​ko  gi​ta​rzy​sta  od​pro​wa​dził  Kli​mę  pod  sam

dom.  On  je​den  nie  zga​dzał  się  z  pro​po​no​wa​nym  pla​nem.  Uwa​żał,  że  jest  nie​god​ny  li​de​ra,  któ​re​go
ubó​stwiał.

– Idąc do ko​bie​ty, nie za​po​mnij bi​cza! – za​cy​to​wał Nie​tz​sche​go, z któ​re​go ca​łej twór​czo​ści znał

wy​łącz​nie to jed​no zda​nie.

– Dro​gi chłop​cze – wes​tchnął Kli​ma – tym ra​zem bicz to ona ma na mnie.
Wte​dy gi​ta​rzy​sta za​pro​po​no​wał sze​fo​wi, że po​je​dzie z nim do uzdro​wi​ska sa​mo​cho​dem, tam Kli​-

ma wy​wa​bi dziew​czy​nę na szo​sę, a on ją prze​je​dzie.

– Nikt mi nie udo​wod​ni, że nie wbie​gła sama pod koła. Gi​ta​rzy​sta był naj​młod​szym człon​kiem ze​-

spo​łu, uwiel​biał Kli​mę i Kli​ma wzru​szył się jego sło​wa​mi:

– Rów​ny gość z cie​bie – po​wie​dział.
Gi​ta​rzy​sta za​czął przed​sta​wiać szcze​gó​ły swe​go pla​nu. Po​licz​ki mu pa​ła​ły.
– Rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – rzekł Kli​ma.
– Wa​hasz się? Prze​cież to Świ​nia!
– Na​praw​dę strasz​nie rów​ny gość z cie​bie, ale to nie​moż​li​we – po​wtó​rzył Kli​ma i po​że​gnał się z

nim.

7

Gdy  zo​stał  sam,  za​czął  za​sta​na​wiać  się  nad  pro​po​zy​cją  chłop​ca  i  nad  tym,  dla​cze​go  ją  od​rzu​cił.

Nie dla​te​go, że był szla​chet​niej​szy od gi​ta​rzy​sty, lecz je​dy​nie – że był bar​dziej tchórz​li​wy. Strach, że
mógł​by  być  oskar​żo​ny  o  udział  w  mor​der​stwie,  nie  był  ani  tro​chę  mniej​szy  od  stra​chu,  że  zo​sta​nie
uzna​ny za ojca. Wy​obra​ził so​bie, jak sa​mo​chód wpa​da na Różę, wy​obra​ził ją so​bie le​żą​cą w ka​łu​ży
krwi na szo​sie i na krót​ko do​znał peł​ne​go ulgi szczę​ścia. Ale wie​dział, że ule​ga​nie grze wy​obraź​ni
jest bez sen​su. Miał te​raz po​waż​ne zmar​twie​nie. My​ślał o swo​jej żo​nie. Ach, Boże, ju​tro ma uro​dzi​-
ny.

Było parę mi​nut przed szó​stą, za chwi​lę za​mkną skle​py. Mi​giem wpadł jesz​cze do kwia​ciar​ni i ku​-

pił ogrom​ny bu​kiet róż. Na​szła go myśl, że będą to okrop​ne uro​dzi​ny. Bę​dzie mu​siał uda​wać, że ser​-
cem i umy​słem jest przy niej, bę​dzie mu​siał zaj​mo​wać się nią, być dla niej czu​ły, za​ba​wiać ją, śmiać
się  z  nią  ra​zem,  a  przy  tym  nie​ustan​nie  bę​dzie  my​ślał  o  pew​nym  ob​cym,  da​le​kim  brzu​chu.  Bę​dzie

background image

zmu​szał się do mó​wie​nia przy​mil​nych słó​wek, ale jego myśl bę​dzie da​le​ko stąd, uwię​zio​na w mrocz​-
nej celi tam​tych cu​dzych wnętrz​no​ści jak w izo​lat​ce.

Uświa​do​mił so​bie, że spę​dze​nie tych uro​dzin w domu by​ło​by po​nad jego siły i po​sta​no​wił wy​jaz​-

du do Róży nie od​wle​kać.

W  tym  zresz​tą  tak​że  nie  było  nic  ku​szą​ce​go.  Z  pod​gór​skie​go  uzdro​wi​ska  wia​ło  nań  pust​ką  jak  z

praw​dzi​wej pu​sty​ni. Ni​ko​go tam nie znał. Może tyl​ko z wy​jąt​kiem tego ame​ry​kań​skie​go pa​cjen​ta, któ​-
ry po​czy​nał so​bie jak kie​dyś bo​ga​ci miesz​cza​nie w ma​łych mia​stach i po kon​cer​cie po​dej​mo​wał cały
ze​spół w swo​im apar​ta​men​cie. Po​trak​to​wał ich wy​śmie​ni​ty​mi trun​ka​mi, oto​czył żeń​skim per​so​ne​lem
ku​ror​tu, przez co po​śred​nio spra​wił, że Kli​ma wpa​ko​wał się w tę hi​sto​rię z Różą. Ach, żeby cho​ciaż
ten czło​wiek, któ​ry wte​dy od​no​sił się do nie​go z bez​gra​nicz​ną życz​li​wo​ścią, był jesz​cze w uzdro​wi​-
sku!  Kli​ma  uchwy​cił  się  tej  wi​zji  jak  ostat​niej  de​ski  ra​tun​ku,  bo​wiem  w  chwi​lach,  ja​kie  wła​śnie
prze​ży​wał, męż​czy​zna ni​cze​go nie po​trze​bu​je bar​dziej, niż przy​ja​zne​go zro​zu​mie​nia ze stro​ny in​ne​go
męż​czy​zny.

Jesz​cze raz wró​cił do te​atrzy​ku i wszedł do por​tier​ni. Za​mó​wił roz​mo​wę mię​dzy​mia​sto​wą. Wkrót​-

ce usły​szał w słu​chaw​ce głos Róży. Po​wie​dział jej, że przy​je​dzie do niej już ju​tro. Ani sło​wem nie
na​wią​zał  do  wia​do​mo​ści,  któ​rą  oznaj​mi​ła  mu  kil​ka  go​dzin  temu.  Roz​ma​wiał  z  nią,  jak​by  byli  parą
bez​tro​skich ko​chan​ków.

Mię​dzy jed​nym a dru​gim zda​niem za​py​tał:
– Czy ten Ame​ry​ka​nin jest jesz​cze w uzdro​wi​sku?
– Aha, jest – od​po​wie​dzia​ła Róża.
Ulży​ło mu i nie​co gła​dziej niż przed​tem po​wtó​rzył, że cie​szy się na myśl, że ją zo​ba​czy.
– A jak je​steś ubra​na? – rzekł na​stęp​nie.
– A bo co?
Już wie​le lat z po​wo​dze​niem sto​so​wał ten trik w te​le​fo​nicz​nym flir​cie.
– Chcę wie​dzieć, jak je​steś wła​śnie te​raz ubra​na. Chcę so​bie cie​bie wy​obra​zić.
– Mam czer​wo​ną su​kien​kę.
– W czer​wo​nym musi ci być bar​dzo do twa​rzy.
– Chy​ba tak – po​wie​dzia​ła.
– A pod spodem?
Ro​ze​śmia​ła się.
No cóż, każ​da za​wsze się śmia​ła, gdy o to py​tał.
– W ja​kich je​steś maj​tecz​kach?
– Też czer​wo​nych.
– Już się cie​szę, że cie​bie w nich zo​ba​czę – rzekł i po​że​gnał się z nią. Zda​wa​ło mu się, że przy​jął

wła​ści​wy ton. Na chwi​lę po​czuł ulgę. Ale tyl​ko na chwi​lę, gdyż uzmy​sło​wił so​bie, że nie po​tra​fi my​-
śleć  o  ni​czym  in​nym  niż  o  Róży,  wo​bec  cze​go  dzi​siej​szą  roz​mo​wę  z  żoną  po​wi​nien  ogra​ni​czyć  do
naj​nie​zbęd​niej​sze​go mi​ni​mum. Sta​nął przed kasą kina, w któ​rym szedł ame​ry​kań​ski we​stern, i ku​pił
dwa bi​le​ty.

8

Choć Ka​mi​la Kli​mo​wa była o wie​le bar​dziej pięk​na niż cho​ra, to prze​cież cho​ra była. Z po​wo​du

złe​go sta​nu zdro​wia mu​sia​ła zre​zy​gno​wać przed kil​ku laty z ka​rie​ry pio​sen​kar​skiej, któ​ra uprzed​nio
za​pro​wa​dzi​ła ją w ra​mio​na jej dzi​siej​sze​go męża.

Pięk​na mło​da pani, na​wy​kła do po​dzi​wu, na​gle mia​ła gło​wę peł​ną szpi​tal​nej woni kar​bo​lu. Od​no​-

background image

si​ła wra​że​nie, jak​by jej świat od świa​ta męża od​gra​dza​ło te​raz sie​dem gór.

Gdy Kli​ma w ta​kich chwi​lach wi​dział jej smut​ną twarz, ser​ce kra​ja​ło mu się z bólu i wy​cią​gał do

niej (po​nad tymi fik​cyj​ny​mi gó​ra​mi) drżą​ce z mi​ło​ści ręce. Ka​mi​la zro​zu​mia​ła, że w jej smut​ku tkwi
siła, któ​rej ist​nie​nia przed​tem nie po​dej​rze​wa​ła, a któ​ra Kli​mę przy​cią​ga, roz​czu​la i do​pro​wa​dza do
łez. Nic dziw​ne​go, że tym nie​spo​dzie​wa​nie zna​le​zio​nym in​stru​men​tem za​czę​ła (za​pew​ne na​wet bez​-
wied​nie, ale tym czę​ściej) się po​słu​gi​wać. Prze​cież je​dy​nie wte​dy, gdy prze​glą​dał się w jej ścią​gnię​-
tej bó​lem twa​rzy, mo​gła być jako tako pew​na, że w jego my​ślach nie ry​wa​li​zu​je z nią żad​na inna ko​-
bie​ta.

Al​bo​wiem ta prze​ślicz​na pani bała się ko​biet i wi​dzia​ła je wszę​dzie. Ni​g​dy i ni​g​dzie nie uszły jej

uwa​gi. Umia​ła od​kryć je w to​nie gło​su, ja​kim Kli​ma ją wi​tał, kie​dy wra​cał do domu. Umia​ła wy​czuć
je w za​pa​chu jego ubrań. Nie​daw​no zo​ba​czy​ła na biur​ku męża ode​rwa​ny z brze​gu ga​ze​ty skra​wek pa​-
pie​ru, na któ​rym jego ręką za​pi​sa​na była ja​kaś data. Oczy​wi​ście, mo​gło się to od​no​sić do naj​roz​ma​it​-
szych spraw, pró​by kon​cer​tu, roz​mo​wy z agen​tem, ale ona przez cały mie​siąc my​śla​ła tyl​ko o tym, z
jaką ko​bie​tą spo​tka się Kli​ma tego dnia, i cały mie​siąc źle spa​ła.

Je​że​li  tak  prze​ra​żał  ją  pod​stęp​ny  świat  ko​biet,  czy  nie  mo​gła  zna​leźć  so​bie  po​cie​chy  w  świe​cie

męż​czyzn?

Ra​czej  nie.  Za​zdrość  ma  za​dzi​wia​ją​cą  wła​ści​wość:  oświe​tla  ja​sny​mi  pro​mie​nia​mi  tego  jed​ne​go

je​dy​ne​go  męż​czy​znę,  tłu​my  in​nych  po​zo​sta​wia​jąc  w  ab​so​lut​nej  ciem​no​ści.  Myśl  pani  Kli​mo​wej  nie
umia​ła po​ru​szać się ina​czej niż w kie​run​ku, w któ​rym bie​gły te drę​czą​ce pro​mie​nie, i jej mąż stał się
dla niej je​dy​nym męż​czy​zną na świe​cie.

Te​raz usły​sza​ła klucz w zam​ku i jej oczom uka​zał się trę​bacz z bu​kie​tem róż.
W  pierw​szej  chwi​li  ogar​nę​ła  ją  ra​dość,  ale  za​raz  ode​zwa​ły  się  wąt​pli​wo​ści:  Cze​mu  przy​no​si

kwia​ty już dzi​siaj, je​śli jej uro​dzi​ny będą do​pie​ro ju​tro? Co to zno​wu ma zna​czyć?

– Nie bę​dzie cię ju​tro w domu? – po​wi​ta​ła go.

9

Z tego że przy​niósł róże już dziś wie​czo​rem, wca​le prze​cież nie wy​ni​ka​ło, że ju​tro ma go nie być.

Lecz jej nie​uf​ne czuł​ki, za​wsze czuj​ne, za​wsze za​zdro​sne, po​tra​fi​ły gru​bo wcze​śniej prze​wi​dzieć każ​-
dy ukry​wa​ny za​miar mał​żon​ka. Za każ​dym ra​zem, gdy Kli​ma zda​wał so​bie spra​wę z ist​nie​nia owych
strasz​li​wych czuł​ków, któ​re go ob​na​ża​ły, śle​dzi​ły, de​ma​sko​wa​ły – ogar​nia​ło go bez​na​dziej​ne znu​że​-
nie. Nie​na​wi​dził ich i był pew​ny, że je​że​li jego mał​żeń​stwu coś za​gra​ża, to tyl​ko one.

Za​wsze był prze​ko​na​ny (i z tego punk​tu wi​dze​nia za​wsze miał cał​ko​wi​cie czy​ste su​mie​nie), że je​-

śli cza​sem okła​mu​je żonę, to je​dy​nie dla​te​go, że chce ją oszczę​dzić, uchro​nić przed wszel​kim nie​po​-
ko​jem i że to ona sama pa​ku​je się w cier​pie​nie przez tę swo​ją nie​uf​ność.

Pa​trząc te​raz na jej twarz, czy​tał z niej po​dej​rze​nia, smu​tek oraz zły hu​mor. Miał ocho​tę pra​snąć

bu​kie​tem o zie​mię, ale się opa​no​wał. Wie​dział, że w dniach, któ​re na​dej​dą, bę​dzie mu​siał pa​no​wać
nad sobą rów​nież w sy​tu​acjach znacz​nie trud​niej​szych.

– Masz coś prze​ciw​ko temu, że przy​nio​słem ci kwia​ty już dzi​siaj? – spy​tał i żona za​raz wy​czu​ła w

jego gło​sie roz​draż​nie​nie, to​też po​dzię​ko​wa​ła i po​szła na​lać wody do wa​zo​nu.

– Ten cho​ler​ny so​cja​lizm! – rzekł Kli​ma, gdy wró​ci​ła.
– Sta​ło się coś?
–  No  po​patrz  tyl​ko.  Sta​le  zmu​sza​ją  nas  do  wy​stę​pów  za  dar​mo.  To  na  rzecz  wal​ki  z  im​pe​ria​li​-

zmem, to z oka​zji rocz​ni​cy re​wo​lu​cji, to znów na uro​dzi​ny ja​kie​goś dy​gni​ta​rza i jak nie chcę, by nas
zli​kwi​do​wa​li, mu​szę się na to wszyst​ko zga​dzać. Nie masz po​ję​cia, jak dziś zno​wu się ze​zło​ści​łem.

background image

– A co było? – spy​ta​ła bez więk​sze​go za​in​te​re​so​wa​nia.
–  Pod​czas  pró​by  przy​szła  do  nas  ja​kaś  tam  re​fe​rent​ka  z  rady  na​ro​do​wej  i  da​lej  nas  po​uczać,  co

wol​no  nam  grać,  a  cze​go  nie  wol​no,  i  w  koń​cu  zmu​si​ła  nas,  że​by​śmy  dali  dar​mo​wy  kon​cert  dla
Związ​ku  Mło​dzie​ży,  a  co  gor​sza,  ju​tro  mu​szę  spę​dzić  cały  dzień  na  ja​kiejś  idio​tycz​nej  kon​fe​ren​cji,
gdzie znów będą nas uczyć, jak mu​zy​ka ma po​ma​gać w bu​do​wie so​cja​li​zmu. Zmar​no​wa​ny dzień, zu​-
peł​nie zmar​no​wa​ny dzień! I to wła​śnie dzień twych uro​dzin!

– Chy​ba nie będą trzy​mać cię tam do nocy!
– No niby nie. Ale wy​obraź so​bie, w ja​kim hu​mo​rze wró​cę. Dla​te​go chcia​łem po​sie​dzieć z tobą

tro​chę w spo​ko​ju przy​naj​mniej dzi​siej​sze​go wie​czo​ru – rzekł, uj​mu​jąc żonę za ręce.

– To miło z two​jej stro​ny – po​wie​dzia​ła pani Kli​mo​wa i Kli​ma wy​czuł z jej gło​su, że z tego, co

mó​wił o ju​trzej​szej kon​fe​ren​cji, nie wie​rzy ani jed​ne​mu sło​wu.

Pani Kli​mo​wa nie ośmie​la​ła się wpraw​dzie ujaw​niać wo​bec nie​go, że mu nie wie​rzy. Wie​dzia​ła,

że jej brak za​ufa​nia do​pro​wa​dza go do sza​łu. Ale Kli​ma daw​no już stra​cił wia​rę w jej za​ufa​nie. Czy
mó​wił praw​dę, czy kła​mał, za​wsze po​są​dzał ją, że go po​dej​rze​wa. Lecz te​raz nic już nie moż​na było
zro​bić i mu​siał mó​wić da​lej, jak​by wie​rzył, że i ona mu wie​rzy, ona zaś (z twa​rzą smut​ną i obcą) wy​-
py​ty​wa​ła go o ju​trzej​szą kon​fe​ren​cję, chcąc mu do​wieść, że w jej re​al​ność nie wąt​pi.

Na​stęp​nie wy​szła do kuch​ni przy​go​to​wać ko​la​cję. Prze​so​li​ła ją. Za​wsze lu​bi​ła go​to​wać i go​to​wa​-

ła świet​nie (ży​cie nie roz​pie​ści​ło jej i nie od​uczy​ło za​jęć go​spo​dar​skich) i Kli​ma wie​dział, że je​że​li
tym ra​zem po​tra​wa się nie uda​ła, to wy​łącz​nie dla​te​go, że Ka​mi​la cier​pia​ła. Oczy​ma du​szy wi​dział
bo​le​sny, szyb​ki ruch, ja​kim wsy​pa​ła do garn​ka za dużą szczyp​tę soli, i ser​ce mu się ści​snę​ło. Zda​wa​-
ło mu się, że w prze​so​lo​nych kę​skach od​naj​du​je smak jej łez i łyka swo​je wła​sne prze​wi​ny. Wie​dział,
że Ka​mi​la prze​ży​wa męki za​zdro​ści, wie​dział, że w nocy zno​wu nie bę​dzie spa​ła, chciał więc ją gła​-
skać, ca​ło​wać, uspo​ka​jać, ale wnet uświa​do​mił so​bie, że to zbęd​ne, bo jej czuł​ki od​kry​ły​by w piesz​-
czo​tach tyl​ko jego nie​czy​ste su​mie​nie.

Wresz​cie  po​szli  do  kina.  Bo​ha​ter,  któ​ry  na  ekra​nie  zgrab​nie  wy​cho​dził  cało  z  wszyst​kich  zdra​-

dziec​kich za​sa​dzek, pod​no​sił ja​koś Kli​mę na du​chu. Wi​dział sie​bie na jego miej​scu i chwi​la​mi zda​-
wa​ło mu się, że na​mó​wie​nie Róży na skro​ban​kę to dro​biazg, z któ​rym dzię​ki swe​mu wdzię​ko​wi oraz
szczę​śli​wej gwieź​dzie po​ra​dzi so​bie śpie​wa​ją​co.

Po​tem po​ło​ży​li się obok sie​bie na sze​ro​kim łóż​ku. Pa​trzył na nią. Le​ża​ła na ple​cach z gło​wą za​głę​-

bio​ną w po​dusz​ce, z bro​dą le​ciut​ko unie​sio​ną i oczy​ma utkwio​ny​mi w su​fi​cie, a on w tym na​pię​tym
wy​prę​że​niu  jej  cia​ła  (przy​po​mi​na​ła  mu  za​wsze  stru​nę,  mó​wił  jej,  że  ma  „du​szę  stru​ny”)  w  jed​nej
chwi​li  uj​rzał  na​gle  całą  jej  kwin​te​sen​cję.  Wła​śnie,  cza​sa​mi  zda​rza​ło  mu  się  (były  to  cu​dow​ne  mo​-
men​ty), że w jed​nym jej ge​ście czy ru​chu wi​dział jak​by całą hi​sto​rię jej cia​ła i du​szy. Były to chwi​le
ja​kie​goś  ab​so​lut​ne​go  ja​sno​wi​dze​nia,  ale  rów​nież  ab​so​lut​ne​go  roz​rzew​nie​nia:  ta  ko​bie​ta  ko​cha​ła  go
bo​wiem, gdy jesz​cze nic nie zna​czył, po​tra​fi​ła za​wsze po​świę​cić dla nie​go wszyst​ko, w lot ro​zu​mia​ła
każ​dą jego myśl, dzię​ki cze​mu mógł roz​ma​wiać z nią o Arm​stron​gu i o Stra​wiń​skim, o głup​stew​kach i
o kło​po​tach, była mu naj​bliż​sza ze wszyst​kich lu​dzi… Te​raz wy​obra​ził so​bie, że to słod​kie cia​ło, ta
słod​ka  twarz  by​ły​by  mar​twe  i  czuł,  że  nie  prze​żył​by  jej  ani  o  je​den  dzień.  Wie​dział,  że  go​tów  jest
bro​nić jej do ostat​nie​go tchu, że go​tów jest od​dać za nią swe ży​cie.

Lecz to po​czu​cie dła​wią​cej mi​ło​ści trwa​ło tyl​ko se​kun​dę, było bez​sil​nym prze​bły​skiem, gdyż jego

umysł wy​peł​nio​ny był cał​ko​wi​cie przy​gnę​bie​niem i stra​chem. Le​żał koło Ka​mi​li, wie​dział, że ko​cha
ją  bez​gra​nicz​nie,  ale  du​chem  był  nie​obec​ny.  Gła​skał  ją  po  twa​rzy,  jak​by  ro​bił  to  z  nie​zmie​rzo​nej,
wie​lu​set​ki​lo​me​tro​wej od​le​gło​ści.

background image

DZIEŃ DRUGI

1

Było  oko​ło  dzie​wią​tej  rano,  gdy  na  par​kin​gu  na  skra​ju  zdro​jo​wi​ska  (da​lej  już  sa​mo​cho​dom  nie

wol​no było wjeż​dżać) za​trzy​mał się ele​ganc​ki bia​ły wóz i wy​siadł z nie​go Kli​ma.

Przez śro​dek ku​ror​tu cią​gnął się dłu​gi park z traw​ni​kiem, rzad​ko ro​sną​cy​mi drze​wa​mi, dróż​ka​mi

wy​sy​pa​ny​mi  pia​skiem  oraz  ko​lo​ro​wy​mi  ła​wecz​ka​mi.  Po  obu  stro​nach  sta​ły  bu​dyn​ki  sa​na​to​ryj​ne,
wśród  nich  rów​nież  „Dom  Mark​sa”,  gdzie  w  po​ko​iku,  w  któ​rym  trę​bacz  spę​dził  był  pew​nej  nocy
dwie fa​tal​ne dla sie​bie w skut​kach go​dzi​ny, miesz​ka​ła sio​stra Róża. Na​prze​ciw „Domu Mark​sa” po
dru​giej stro​nie par​ku wzno​si​ła się naj​pięk​niej​sza bu​dow​la ca​łe​go uzdro​wi​ska, w sty​lu se​ce​syj​nym z
po​cząt​ku stu​le​cia, peł​na stiu​ko​wych ozdób i z mo​zai​ką nad wej​ściem. Ona jed​na uzy​ska​ła przy​wi​lej
za​cho​wa​nia bez zmia​ny daw​nej na​zwy: „Rich​mond”.

– Czy pan Ber​tlef miesz​ka tu jesz​cze? – spy​tał Kli​ma por​tie​ra.
Otrzy​maw​szy od​po​wiedź twier​dzą​cą, wbiegł po czer​wo​nym chod​ni​ku na pierw​sze pię​tro i za​pu​-

kał do drzwi.

Gdy wszedł, uj​rzał Ber​tle​fa wy​cho​dzą​ce​go mu na spo​tka​nie w pi​ża​mie. Za​że​no​wa​ny za​czął prze​-

pra​szać za nie​za​po​wie​dzia​ne naj​ście, ale Ber​tlef mu prze​rwał:

–  Przy​ja​cie​lu!  Pro​szę  się  nie  uspra​wie​dli​wiać!  Spra​wił  mi  pan  naj​więk​szą  przy​jem​ność,  ja​kiej

zda​rzy​ło mi się do​znać tu​taj od ko​go​kol​wiek w tych po​ran​nych go​dzi​nach.

Po​trzą​snął dło​nią trę​ba​cza i cią​gnął da​lej:
– W tym kra​ju lu​dzie nie ce​nią so​bie po​ran​ka. Bu​dzą się gwał​tow​nie na dzwo​nek bu​dzi​ka, któ​ry

dru​zgo​ce ich sen jak cios sie​kie​ry, i od razu sta​ją się nie​wol​ni​ka​mi ża​ło​sne​go po​śpie​chu. Niech mi
pan po​wie, cóż może być wart dzień, któ​ry za​czy​na się od ta​kie​go aktu prze​mo​cy? Co musi dziać się z
ludź​mi, któ​rzy co dzień za po​śred​nic​twem bu​dzi​ka do​zna​ją mi​nia​tu​ro​we​go elek​trow​strzą​su? Każ​de​go
dnia przy​zwy​cza​ja się ich do prze​mo​cy, każ​de​go dnia od​ucza się ich od roz​ko​szy. Pro​szę mi wie​rzyć,
że o cha​rak​te​rze lu​dzi de​cy​du​ją ich po​ran​ki.

Ujął Kli​mę de​li​kat​nie za ra​mio​na, po​sa​dził go w fo​te​lu i kon​ty​nu​ował:
– A ja tak bar​dzo ko​cham te po​ran​ne go​dzi​ny bez​czyn​no​ści, przez któ​re wol​no, ni​czym po peł​nym

rzeźb mo​ście, prze​cho​dzę z nocy do dnia, ze snu do jawy. To ta część dnia, kie​dy był​bym ogrom​nie
wdzięcz​ny za mały cud, za nie​spo​dzia​ne spo​tka​nie, któ​re prze​ko​na​ło​by mnie, że sny mej nocy trwa​ją
na​dal i że mię​dzy przy​go​dą snu a przy​go​dą dnia nie roz​cią​ga się prze​paść.

Ob​ser​wu​jąc Ber​tle​fa, cho​dzą​ce​go w pi​ża​mie po po​ko​ju i przy​gła​dza​ją​ce​go ręką szpa​ko​wa​te wło​-

sy, trę​bacz za​uwa​żył, że jego dźwięcz​ny głos ma nie​za​tar​ty ak​cent ame​ry​kań​ski, a do​bór słów ce​chu​je
uj​mu​ją​ca sta​ro​świec​czy​zna, ła​two da​ją​ca się wy​tłu​ma​czyć tym, że w oj​czyź​nie swych przod​ków ni​g​-
dy nie miesz​kał, ję​zy​ka oj​czy​ste​go zaś na​uczył się wy​łącz​nie w śro​do​wi​sku ro​dzin​nym.

– I nikt, mój przy​ja​cie​lu – po​chy​lił się te​raz nad Kli​mą z po​ufa​łym uśmie​chem – nikt w tym ku​ror​-

cie  nie  może  przyjść  mi  w  su​kurs.  Na​wet  pie​lę​gniar​ki,  ską​d​inąd  tak  po​tul​ne,  mają  zgor​szo​ne  miny,
gdy wa​bię je, aby spę​dzi​ły ze mną ra​do​sne chwi​le w po​rze mego śnia​da​nia, wsku​tek cze​go wszyst​kie
spo​tka​nia zmu​szo​ny je​stem od​kła​dać aż na wie​czór, gdy mimo wszyst​ko by​wam już nie​co zmę​czo​ny.

Na​stęp​nie pod​szedł do sto​li​ka z te​le​fo​nem i spy​tał:
– Kie​dy pan przy​był?

background image

– Te​raz, rano – wy​ja​śnił Kli​ma. – Sa​mo​cho​dem.
– Z pew​no​ścią jest pan głod​ny – po​wie​dział Ber​tlef i pod​niósł słu​chaw​kę. Za​mó​wił dwa śnia​da​-

nia.

– Czte​ry jaj​ka po wie​deń​sku, ser, ma​sło, ro​ga​li​ki, mle​ko, szyn​ka, her​ba​ta.
Kli​ma tym​cza​sem roz​glą​dał się po po​ko​ju. Wiel​ki okrą​gły stół, krze​sła, fo​te​le, lu​stro, dwie ko​zet​-

ki,  drzwi  do  ła​zien​ki  i  do  dru​gie​go,  przy​le​głe​go  po​ko​ju,  w  któ​rym  –  jak  za​pa​mię​tał  –  mie​ści​ła  się
mała sy​pial​nia. Tu​taj, w tym wspa​nia​łym apar​ta​men​cie, wszyst​ko się roz​po​czę​ło. Tu sie​dzie​li pi​ja​ni
chłop​cy z jego ze​spo​łu, któ​rym do to​wa​rzy​stwa bo​ga​ty Ame​ry​ka​nin za​pro​sił kil​ka pie​lę​gnia​rek.

– Tak – rzekł Ber​tlef – tego ob​ra​zu, któ​re​mu pan się przy​glą​da, po​przed​nio tu nie było.
Do​pie​ro  te​raz  trę​bacz  spo​strzegł  ob​raz  przed​sta​wia​ją​cy  bro​da​te​go  męż​czy​znę  z  dziw​nym  bla​do​-

nie​bie​skim pier​ście​niem wo​kół gło​wy i z pędz​lem oraz pa​le​tą w ręce. Ob​raz wy​glą​dał na pry​mi​tyw​-
ny, lecz Kli​ma wie​dział, że licz​ne ob​ra​zy spra​wia​ją​ce wra​że​nie pry​mi​ty​wów są sław​ne.

– Kto to ma​lo​wał?
– Ja sam – od​po​wie​dział Ber​tlef.
– Nie wie​dzia​łem, że pan ma​lu​je.
– Bar​dzo lu​bię ma​lo​wać.
– A kto to jest? – ośmie​lił się spy​tać trę​bacz.
– Świę​ty Ła​zarz.
– Czyż​by Ła​zarz był ma​la​rzem?
– To nie jest Ła​zarz bi​blij​ny, tyl​ko świę​ty Ła​zarz, mnich, któ​ry żył w dzie​wią​tym wie​ku w Kon​-

stan​ty​no​po​lu. To mój pa​tron.

– Aha – rzekł trę​bacz.
–  Był  to  na​der  szcze​gól​ny  świę​ty.  Cier​piał  nie  od  po​gan  za  wia​rę  w  Chry​stu​sa,  lecz  od  złych

chrze​ści​jan, za to, że zbyt lu​bił ma​lo​wać. Jak panu może wia​do​mo, w ósmym i dzie​wią​tym wie​ku w
Ko​ście​le  grec​kim  pa​no​wał  su​ro​wy  asce​tyzm,  nie​to​le​ran​cyj​ny  wo​bec  wszel​kich  uciech  do​cze​snych.
Rów​nież ob​ra​zy oraz rzeź​by uwa​ża​no za prze​ja​wy wy​stęp​nej zmy​sło​wo​ści. Ce​sarz Teo​fil ka​zał znisz​-
czyć ty​sią​ce pięk​nych ob​ra​zów i za​bro​nił ma​lo​wać memu umi​ło​wa​ne​mu Ła​za​rzo​wi. Ale Ła​zarz wie​-
dział, że swy​mi ob​ra​za​mi chwa​li Boga i nie ustą​pił. Teo​fil wię​ził go, mę​czył, chciał, by Ła​zarz wy​-
rzekł się pędz​la, lecz Bóg był mu mi​ło​ściw i do​dał sił, by prze​trzy​mał sro​gie ka​tu​sze.

– Bar​dzo pięk​na hi​sto​ria – po​wie​dział trę​bacz uprzej​mie.
– Wspa​nia​ła. Lecz pan z pew​no​ścią przy​szedł do mnie nie po to, by oglą​dać moje ob​raz​ki, tyl​ko z

ja​kichś in​nych po​wo​dów.

W tej chwi​li roz​le​gło się pu​ka​nie i w drzwiach uka​zał się kel​ner z wiel​ką tacą. Po​sta​wił ją na sto​-

le i na​krył dla obu męż​czyzn do śnia​da​nia.

Ber​tlef za​pro​sił trę​ba​cza do sto​łu i rzekł:
– Śnia​da​nie nie jest tak wy​śmie​ni​te, by​śmy nie mo​gli kon​ty​nu​ować roz​mo​wy. Pro​szę, niech mi pan

po​wie, co leży panu na ser​cu!

Tak  więc  trę​bacz  żu​jąc  przed​sta​wiał  swo​ją  spra​wę,  a  Ber​tlef  w  kil​ku  miej​scach  prze​ry​wał  mu

opo​wieść do​cie​kli​wy​mi py​ta​nia​mi.

2

Przede wszyst​kim za​sta​no​wi​ło go, cze​mu Kli​ma nie od​po​wie​dział Róży na żad​ną z jej kar​tek, wy​-

krę​cał się od roz​mo​wy z nią i ni​g​dy nie zro​bił choć​by jed​ne​go przy​ja​zne​go ge​stu, któ​ry prze​dłu​żył​by
ich mi​ło​sną noc o ci​che, ła​go​dzą​ce echo.

background image

Trę​bacz przy​znał, że nie po​czy​nał so​bie przy​zwo​icie ani mą​drze. Ale nie mógł się prze​móc. Myśl

o ja​kim​kol​wiek dal​szym kon​tak​cie z tą dziew​czy​ną na​pa​wa​ła go wstrę​tem.

– Uwieść ko​bie​tę – rzekł Ber​tlef, nie kry​jąc nie​za​do​wo​le​nia – to umie byle du​reń. Lecz umieć ją

po​rzu​cić, o, po tym wła​śnie po​zna​je się doj​rza​łe​go męż​czy​znę.

– Wiem – przy​znał Kli​ma ze smut​kiem. – Ale ten wstręt, ta nie​prze​zwy​cię​żal​na od​ra​za, to jest we

mnie sil​niej​sze od wszel​kich szla​chet​nych po​sta​no​wień.

– Mój pa​nie – zdu​miał się Ber​tlef – czy pan jest mi​zo​gi​nem?
– Mó​wią tak o mnie.
– Ale skąd się to w panu bie​rze? Nie wy​glą​da pan prze​cież ani na im​po​ten​ta, ani na ho​mo​sek​su​ali​-

stę!

– Istot​nie, nie je​stem im​po​ten​tem ani ho​mo​sek​su​ali​stą. To coś znacz​nie gor​sze​go – wy​znał me​lan​-

cho​lij​nie trę​bacz. – Ja ko​cham wła​sną żonę. To moja ero​tycz​na ta​jem​ni​ca, któ​rej ogrom​na więk​szość
lu​dzi zu​peł​nie nie po​tra​fi zro​zu​mieć.

Jego wy​zna​nie było tak wzru​sza​ją​ce, że obaj na chwi​lę umil​kli. Upły​nę​ła bo​daj mi​nu​ta, nim trę​-

bacz znów pod​jął te​mat:

– Tego nikt nie ro​zu​mie, a naj​mniej moja żona. My​śli, że wiel​ka mi​łość wy​ra​ża się w ten spo​sób,

że czło​wiek zu​peł​nie nie za​da​je się z in​ny​mi ko​bie​ta​mi. A tym​cza​sem to bzdu​ra. Nie ma chwi​li, by
nie cią​gnę​ło mnie do ja​kiejś ob​cej ko​bie​ty, ale gdy tyl​ko ją po​sią​dę, coś jak​by po​tęż​na ka​ta​pul​ta od​-
rzu​ca mnie od niej na po​wrót do Ka​mi​li. Cza​sa​mi mó​wię so​bie, że za tymi in​ny​mi ko​bie​ta​mi uga​niam
się wy​łącz​nie dla tej ka​ta​pul​ty, dla tego od​rzu​ce​nia i cu​dow​ne​go lotu (peł​ne​go czu​ło​ści, pra​gnie​nia i
po​ko​ry) do wła​snej żony, któ​rą z każ​dą ko​lej​ną nie​wier​no​ścią ko​cham co​raz to bar​dziej.

– Czy​li że sio​stra Róża była dla pana je​dy​nie utwier​dze​niem w mi​ło​ści mo​no​ga​micz​nej?
– Tak – rzekł trę​bacz. – I to utwier​dze​niem na​der przy​jem​nym. Sio​stra Róża, kie​dy wi​dzi się ją po

raz pierw​szy, ma bo​wiem wie​le wdzię​ku, a za​ra​zem jest nad​zwy​czaj ko​rzyst​ne, że ten wdzięk w dwie
go​dzi​ny wy​czer​pu​je się cał​ko​wi​cie, wsku​tek cze​go nic już nie cią​gnie czło​wie​ka do dal​sze​go prze​by​-
wa​nia z nią i ka​ta​pul​ta sil​nie wy​rzu​ca go do wspa​nia​łe​go lotu po​wrot​ne​go.

– Dro​gi przy​ja​cie​lu, wąt​pię, aże​bym na kimś in​nym mógł le​piej niż na panu udo​wod​nić, że nad​-

mier​na mi​łość jest grzesz​na.

– Są​dzi​łem, że mi​łość do żony to je​dy​ne, co we mnie do​bre​go.
– I my​lił się pan. Zbyt sil​na mi​łość do pań​skiej żony nie rów​no​wa​ży pań​skiej nie​czu​ło​ści, prze​-

ciw​nie,  jest  jej  źró​dłem.  Po​nie​waż  pań​ska  żona  jest  dla  pana  wszyst​kim,  wszyst​kie  inne  ko​bie​ty  są
dla pana ni​czym albo, ina​czej mó​wiąc, są dziw​ka​mi. A to wiel​kie bluź​nier​stwo i wiel​ki brak po​sza​-
no​wa​nia dla istot bę​dą​cych two​ra​mi Boga. Dro​gi przy​ja​cie​lu, ten ro​dzaj mi​ło​ści jest he​re​zją.

3

Ber​tlef od​su​nął pu​stą fi​li​żan​kę, wstał od sto​łu i wy​szedł do ła​zien​ki, z któ​rej Kli​ma usły​szał naj​-

pierw szum le​ją​cej się wody, a po chwi​li rów​nież jego głos:

– Czy uwa​ża pan, że czło​wiek ma pra​wo za​da​wać śmierć nie​na​ro​dzo​ne​mu dzie​cię​ciu?
Już wi​dok por​tre​tu bro​da​cza z au​re​olą nie​co go za​nie​po​ko​ił. Za​pa​mię​tał Ber​tle​fa jako jo​wial​ne​go

bon vi​van​ta i zu​peł​nie nie przy​szło mu do gło​wy, że mógł​by on być czło​wie​kiem wie​rzą​cym. Te​raz
po​czuł skurcz ser​ca, gdyż zląkł się, że usły​szy po​ucze​nia mo​ral​ne i je​dy​na jego oaza na pu​sty​ni tego
uzdro​wi​ska oka​że się fa​ta​mor​ga​ną. Smęt​nym gło​sem po​wie​dział:

– Na​le​ży pan do tych, któ​rzy to na​zy​wa​ją mor​der​stwem?
Ber​tlef dłu​go nie od​po​wia​dał. Wresz​cie, ubra​ny już w strój dzien​ny i sta​ran​nie ucze​sa​ny, wy​szedł

background image

z ła​zien​ki.

– Mor​der​stwo to sło​wo, któ​re zbyt za​la​tu​je krze​słem elek​trycz​nym – rzekł. – Mnie cho​dzi o coś in​-

ne​go.  Wi​dzi  pan,  ja  uwa​żam,  że  ży​cie  na​le​ży  przyj​mo​wać  z  ca​łym  do​bro​dziej​stwem  in​wen​ta​rza.  To
pierw​sze przy​ka​za​nie, jesz​cze przed De​ka​lo​giem. Wszyst​kie zda​rze​nia są w ręku bo​żym, my zaś ab​-
so​lut​nie nie wie​my, co może stać się ju​tro. Pra​gnę przez to po​wie​dzieć, że przyj​mo​wa​nie ży​cia z ca​-
łym do​bro​dziej​stwem in​wen​ta​rza ozna​cza przyj​mo​wa​nie nie​prze​wi​dy​wal​ne​go. A dziec​ko to kon​cen​-
trat nie​prze​wi​dy​wal​no​ści. Dziec​ko to jed​na wiel​ka nie​spo​dzian​ka. Nie wie pan, co z nie​go wy​ro​śnie,
co panu przy​nie​sie, i wła​śnie dla​te​go musi je pan przy​jąć. W prze​ciw​nym ra​zie żyje pan tyl​ko po​ło​-
wicz​nie, żyje pan jak ten, kto, nie umie​jąc pły​wać, bro​dzi przy brze​gu, cho​ciaż praw​dzi​we mo​rze jest
tyl​ko tam, gdzie głę​bia.

Trę​bacz kontr​ar​gu​men​to​wa!, że dziec​ko nie jest jego.
– Zgo​da – rzekł Ber​tlef. – Ale niech pan też szcze​rze przy​zna, że na​wet gdy​by było pań​skie, na​ma​-

wiał​by pan Ró​życz​kę na skro​ban​kę z jed​na​ko​wym upo​rem. Ro​bił​by pan to ze wzglę​du na swo​ją żonę
i grzesz​ną mi​łość, jaką pan do niej żywi.

– Tak, przy​zna​ję – po​wie​dział trę​bacz. – Na​kła​niał​bym ją do skro​ban​ki we wszel​kich oko​licz​no​-

ściach.

Ber​tlef stał opar​ty o drzwi ła​zien​ki i uśmie​chał się:
– Ro​zu​miem i by​naj​mniej nie będę pana do ni​cze​go na​ma​wiał. Za sta​ry je​stem na to, by chcia​ło mi

się na​pra​wiać świat. Po​wie​dzia​łem, co my​ślę, i dość na tym. Po​zo​sta​nę pań​skim przy​ja​cie​lem, na​wet
je​że​li  bę​dzie  pan  po​stę​po​wał  nie​zgod​nie  z  mymi  prze​ko​na​nia​mi,  i  do​po​mo​gę  panu,  na​wet  je​śli  nie
będę się z pa​nem zga​dzał.

Trę​bacz pod​niósł wzrok na Ber​tle​fa, któ​ry ostat​nie zda​nie wy​po​wie​dział ak​sa​mit​nym gło​sem mą​-

dre​go ka​zno​dziei. Wy​warł na nim ma​je​sta​tycz​ne wra​że​nie. Zda​wa​ło mu się, że wszyst​ko, co Ber​tlef
mówi, mo​gło​by słu​żyć jako le​gen​da, przy​po​wieść, przy​kład, roz​dział z ja​ko​wejś no​wo​żyt​nej Ewan​-
ge​lii. Miał ocho​tę (zro​zum​my go, był po​de​ner​wo​wa​ny i skłon​ny od prze​sad​nych ge​stów) ni​sko mu się
po​kło​nić.

– Zro​bię dla pana, co bę​dzie w mo​jej mocy – kon​ty​nu​ował Ber​tlef. – Za chwi​lę wy​bie​rze​my się

do  mo​je​go  przy​ja​cie​la,  or​dy​na​to​ra  Sla​my,  któ​ry  zaj​mie  się  le​kar​ską  stro​ną  pań​skie​go  pro​ble​mu.
Niech mi pan tyl​ko po​wie, w jaki spo​sób za​mie​rza pan na​kło​nić Ró​życz​kę do de​cy​zji, przed któ​rą tak
się wzbra​nia?

4

To był trze​ci te​mat, na któ​rym się za​trzy​ma​li. Kie​dy trę​bacz przed​sta​wił swój plan, Ber​tlef po​wie​-

dział:

– Przy​po​mi​na mi to zda​rze​nie, któ​re sam prze​ży​łem, gdy w cza​sach peł​nej przy​gód mło​do​ści pra​-

co​wa​łem jako ro​bot​nik w por​to​wych do​kach, gdzie roz​no​si​ła nam śnia​da​nia dziew​czy​na o nie​zwy​kle
do​brym ser​cu, któ​ra ni​ko​mu ni​cze​go nie umia​ła od​mó​wić. Ale za taką do​broć ser​ca (i cia​ła) męż​czyź​-
ni od​pła​ca​ją zwy​kle ra​czej gru​biań​stwem niż wdzięcz​no​ścią, tak więc by​łem je​dy​nym, któ​ry od​no​sił
się do niej grzecz​nie i z sza​cun​kiem, choć wła​śnie mnie nic z nią nie łą​czy​ło. Moja grzecz​ność spra​-
wi​ła,  że  za​ko​cha​ła  się  we  mnie.  Za​dał​bym  jej  ból  i  po​ni​żył​bym  ją,  gdy​bym  się  z  nią  wresz​cie  nie
prze​spał. Uczy​ni​łem to jed​nak tyl​ko je​den je​dy​ny raz i na​tych​miast jej wy​ja​śni​łem, że na​dal będę ko​-
chał  ją  mi​ło​ścią  du​cho​wą,  lecz  ko​chan​ka​mi  już  być  nie  mo​że​my.  Roz​pła​ka​ła  się,  ucie​kła,  prze​sta​ła
wi​tać  się  ze  mną  i  jesz​cze  bar​dziej  osten​ta​cyj​nie  od​da​wa​ła  się  wszyst​kim  in​nym.  Po  upły​wie  zaś
dwóch mie​się​cy oznaj​mi​ła mi, że za​szła ze mną w cią​żę.

background image

– Był pan więc w ta​kiej sa​mej sy​tu​acji jak ja! – za​wo​łał trę​bacz.
– Ach, przy​ja​cie​lu – wes​tchnął Ber​tlef – czyż​by nie wie​dział pan, że to, co zda​rzy​ło się panu, jest

udzia​łem wszyst​kich męż​czyzn na świe​cie?

– I co pan zro​bił?
–  Po​stą​pi​łem  po​dob​nie  jak  pan  za​mie​rza,  ale  z  jed​ną  róż​ni​cą.  Pan  chce  mi​łość  przed  Różą  uda​-

wać, pod​czas gdy ja wte​dy na​praw​dę da​rzy​łem ją mi​ło​ścią. Zo​ba​czy​łem przed sobą bied​ną dziew​-
czy​nę, przez wszyst​kich po​ni​ża​ną i krzyw​dzo​ną, bied​ną dziew​czy​nę, któ​ra do​tąd do​zna​ła uprzej​mo​ści
od jed​ne​go tyl​ko czło​wie​ka i nie chce go utra​cić. Ro​zu​mia​łem, że ko​cha mnie, i nie mo​głem gnie​wać
się na nią, że ujaw​nia to w je​dy​ny spo​sób, w jaki po​tra​fi, tymi tyl​ko środ​ka​mi, ja​kie pod​szep​nę​ła jej
owa nę​dza mo​ral​na, za któ​rą nie po​no​si​ła prze​cież winy. Niech pan słu​cha, co jej od​po​wie​dzia​łem:
„Wiem bar​dzo do​brze, że za​szłaś w cią​żę z kimś in​nym. Lecz wiem rów​nież, że ucie​kłaś się do tego
pod​stę​pu z mi​ło​ści i za mi​łość chcę ci od​pła​cić mi​ło​ścią. Nie ob​cho​dzi mnie, z kim masz to dziec​ko,
i je​śli chcesz, poj​mę cię za mał​żon​kę.”

– To było czy​ste sza​leń​stwo!
–  A  prze​cież  może  sku​tecz​niej​sze  niż  pań​skie  prze​myśl​ne  po​stę​po​wa​nie.  Gdy  jesz​cze  kil​ka  razy

po​wtó​rzy​łem tej ku​rew​ce, że ją ko​cham i oże​nię się z nią, na​wet je​śli bę​dzie mieć dziec​ko, roz​pła​ka​-
ła się i przy​zna​ła, że chcia​ła mnie oszu​kać. W ob​li​czu mej do​bro​ci po​ję​ła, jak rze​kła, że nie jest mnie
god​na i ni​g​dy nie mo​gła​by wyjść za mnie.

Trę​bacz za​my​ślił się i mil​czał, a Ber​tlef do​dał:
–  Cie​szył​bym  się,  gdy​by  to  wy​da​rze​nie  mo​gło  być  panu  po​moc​ne  jako  pa​ra​bo​la.  Niech  pan  nie

usi​łu​je uda​wać przed Różą mi​ło​ści, lecz nie​chaj pan się po​sta​ra po​ko​chać ją na​praw​dę. Niech pan
spró​bu​je  oka​zać  jej  współ​czu​cie.  Na​wet  je​że​li  pana  okła​mu​je,  pro​szę  spró​bo​wać  do​strzec  w  tym
kłam​stwie jej spo​sób ko​cha​nia. Je​stem pe​wien, że wte​dy nie oprze się sile pań​skiej do​bro​ci i sama
za​ła​twi wszyst​ko tak, żeby pana nie skrzyw​dzić.

Sło​wa Ber​tle​fa wy​war​ły na trę​ba​czu wiel​kie wra​że​nie. Ale kie​dy wy​raź​niej wy​wo​łał w swej pa​-

mię​ci po​stać Róży, zro​zu​miał, że dro​ga mi​ło​ści, któ​rą Ame​ry​ka​nin mu wska​zu​je, dla nie​go jest nie​do​-
stęp​na; że jest to dro​ga świę​tych, a nie zwy​czaj​nych lu​dzi.

5

Róża sie​dzia​ła za sto​li​kiem w wiel​kiej hali ła​zie​nek, gdzie pod ścia​na​mi sta​ły łóż​ka, na któ​rych

wy​po​czy​wa​ły ko​bie​ty po za​bie​gach. Przyj​mo​wa​ła skie​ro​wa​nia od dwóch no​wych pa​cjen​tek. Wpi​sa​ła
datę, wy​da​ła im klu​czy​ki od szat​ni, ręcz​ni​ki i dłu​gie prze​ście​ra​dła. Na​stęp​nie spoj​rza​ła na ze​ga​rek i
skie​ro​wa​ła się (mia​ła je​dy​nie bia​ły far​tuch na go​łym cie​le, po​nie​waż wy​ka​fel​ko​wa​ne sale peł​ne były
na​grza​nej pary) do tyl​nej hali, na ba​sen, w któ​rym w cu​do​twór​czej źró​dla​nej wo​dzie plu​ska​ło się ze
dwa​dzie​ścia na​gich ko​biet. Wy​wo​ła​ła na​zwi​ska trzech z nich, żeby je za​wia​do​mić, że czas wy​zna​czo​-
ny  na  ich  ką​piel  już  mi​nął.  Damy  po​słusz​nie  wy​sko​czy​ły  z  ba​se​nu,  za​trzę​sły  wy​dat​ny​mi  biu​sta​mi,  z
któ​rych ka​pa​ła woda, i truch​ci​kiem po​dą​ży​ły za Różą do pierw​sze​go po​miesz​cze​nia. Tam wy​cią​gnę​ły
się  na  wol​nych  łóż​kach,  a  Róża  owi​nę​ła  jed​ną  po  dru​giej  w  prze​ście​ra​dła,  otar​ła  im  oczy  łóż​kiem
płót​na  i  na​rzu​ci​ła  jesz​cze  na  nie  cie​płe  koce.  Uśmie​cha​ły  się  do  niej,  ale  ona  nie  od​wza​jem​nia​ła
uśmie​chu.

To nic przy​jem​ne​go uro​dzić się w ma​łej mie​ści​nie, do któ​rej rok​rocz​nie zjeż​dża dzie​sięć ty​się​cy

ko​biet i nie​mal ani je​den mło​dy męż​czy​zna; tu już w wie​ku pięt​na​stu lat ko​bie​ta może do​kład​nie zo​-
rien​to​wać się w ca​ło​kształ​cie szans ero​tycz​nych, ja​kie bę​dzie mia​ła do koń​ca ży​cia, je​śli nie zmie​ni
miej​sca  za​miesz​ka​nia.  A  zmie​nić  miej​sce  za​miesz​ka​nia?  Za​kład,  gdzie  była  za​trud​nio​na,  zwal​niał

background image

pra​cow​ni​ków  bar​dzo  nie​chęt​nie,  a  jej  ro​dzi​ce  tak​że  re​ago​wa​li  obu​rze​niem  na  każ​dą  wzmian​kę  o
prze​pro​wadz​ce.

Nie, ta dziew​czy​na, choć na ogół sta​ra​ła się su​mien​nie speł​niać swe obo​wiąz​ki, nie da​rzy​ła pa​-

cjen​tek zbyt​nią mi​ło​ścią. Moż​na wy​li​czyć trzy przy​czy​ny ta​kie​go sta​nu rze​czy:

Za​wiść: przy​je​cha​ły tu​taj od mę​żów, od ko​chan​ków, ze świa​ta, któ​ry jej wy​da​wał się kwit​nąć ty​-

sią​cem spo​sob​no​ści, ja​kie dla niej są nie​do​stęp​ne, choć ma ład​niej​sze pier​si, dłuż​sze nogi i re​gu​lar​-
niej​szy owal twa​rzy niż one.

Oprócz za​wi​ści – nie​cier​pli​wość: zja​wia​ły się tu owia​ne swo​imi da​le​ki​mi przy​go​da​mi, pod​czas

gdy ona wciąż tkwi​ła w mo​no​to​nii, rok temu taka sama jak te​raz; prze​ra​ża​ło ją, że jej czas mija w tej
ma​łej dziu​rze, w któ​rej nic się nie dzie​je, i cho​ciaż była mło​da, sta​le my​śla​ła o tym, że ży​cie mi​nie,
za​nim ona w ogó​le za​cznie żyć.

Po  trze​cie  –  czu​ła  in​stynk​tow​ną  nie​chęć  do  ich  mno​go​ści,  zmniej​sza​ją​cej  war​tość  po​szcze​gól​nej

ko​bie​ty  jako  ta​kiej.  Była  oto​czo​na  smut​ną  in​fla​cją  dam​skich  biu​stów,  po​śród  któ​rych  rów​nież  tak
pięk​ne pier​si jak jej tra​ci​ły na war​to​ści.

Wła​śnie bez uśmie​chu opa​tu​li​ła ostat​nią z trzech pa​cjen​tek, gdy do sali zaj​rza​ła jej chu​da ko​le​żan​-

ka i krzyk​nę​ła:

– Te​le​fon!
Minę mia​ła tak uro​czy​stą, że Róża za​raz wie​dzia​ła, kto do niej dzwo​ni. Czer​wo​na na twa​rzy po​-

szła do ka​bi​ny, pod​nio​sła słu​chaw​kę i wy​mie​ni​ła swo​je na​zwi​sko.

Kli​ma przy​wi​tał się z nią i spy​tał, kie​dy bę​dzie mia​ła dla nie​go czas.
– Koń​czę o trze​ciej – od​po​wie​dzia​ła. – O czwar​tej mo​gli​by​śmy się spo​tkać.
Na​stęp​nie usta​la​li miej​sce spo​tka​nia. Róża chcia​ła, żeby to była naj​więk​sza w uzdro​wi​sku wi​niar​-

nia, otwar​ta cały dzień. Chu​da ko​le​żan​ka, któ​ra sta​ła koło niej, nie spusz​cza​jąc wzro​ku z jej ust, ski​-
nę​ła  po​ta​ku​ją​co  gło​wą.  Trę​bacz  ze  swej  stro​ny  wo​lał​by  zo​ba​czyć  się  z  Różą  gdzieś,  gdzie  by​li​by
sami, i pro​po​no​wał, żeby wy​je​cha​li ra​zem jego wo​zem poza ku​rort.

– To nie ma sen​su. Gdzie bę​dzie​my jeź​dzi​li? – po​wie​dzia​ła.
– By​li​by​śmy sami.
– Jak się mnie wsty​dzisz, to nie trze​ba było przy​jeż​dżać – rze​kła Róża, a ko​le​żan​ka znów z apro​-

ba​tą ski​nę​ła.

– Nie to mia​łem na my​śli – rzekł Kli​ma. – Więc za​cze​kam o czwar​tej przed wi​niar​nią.
– Zna​ko​mi​cie – po​wie​dzia​ła chu​da ko​le​żan​ka, gdy Róża od​wie​si​ła słu​chaw​kę. – Chciał​by spo​tkać

się z tobą w ja​kimś ustron​nym miej​scu; ale ty mu​sisz się po​sta​rać, żeby wi​dzia​ło was jak naj​wię​cej
lu​dzi.

Róża  wciąż  była  moc​no  zde​ner​wo​wa​na  i  czu​ła  tre​mę  przed  spo​tka​niem.  Zu​peł​nie  nie  umia​ła  już

wy​obra​zić so​bie Kli​my. Jak wy​glą​da, jak się uśmie​cha, jaki ma spo​sób by​cia? Wspo​mnie​nie o ich je​-
dy​nym spo​tka​niu było nad​zwy​czaj mgli​ste. Ko​le​żan​ki bar​dzo wy​py​ty​wa​ły ją wte​dy o trę​ba​cza, chcia​-
ły wie​dzieć, jaki jest, co mówi, jak wy​glą​da, gdy zdej​mie ubra​nie, i jak się ko​cha. Ale ona nie umia​ła
im nic po​wie​dzieć i po​wta​rza​ła tyl​ko, że to było jak sen.

Nie był to czczy fra​zes: Męż​czy​zna, z któ​rym spę​dzi​ła dwie go​dzi​ny w łóż​ku, zstą​pił do niej z pla​-

ka​tów. Jego fo​to​gra​fia na​bra​ła na chwi​lę trój​wy​mia​ro​wej ma​te​rial​no​ści, cie​pła i cię​ża​ru, aby wkrót​-
ce  znów  stać  się  nie​ma​te​rial​nym  i  bez​barw​nym  ob​ra​zem,  po​wie​lo​nym  w  ty​siącu  od​bi​tek  i  przez  to
jesz​cze bar​dziej abs​trak​cyj​nym i nie​rze​czy​wi​stym.

Wsku​tek tego że wów​czas tak szyb​ko skrył się przed nią za swym gra​ficz​nym sym​bo​lem, po​zo​sta​ło

jej nie​przy​jem​ne po​czu​cie jego do​sko​na​ło​ści. Nie mo​gła przy​po​mnieć so​bie naj​mniej​sze​go szcze​gó​łu,
któ​ry zni​żył​by go i przy​bli​żył do niej. Gdy był da​le​ko, zaj​mo​wa​ła po​sta​wę sta​now​czą i bo​jo​wą, ale

background image

te​raz, kie​dy czu​ła już jego bli​skość, od​wa​ga ją opusz​cza​ła.

– Nie łam się – po​wie​dzia​ła chu​da. – Będę trzy​mać za cie​bie kciu​ki.

6

Gdy Kli​ma skoń​czył roz​mo​wę z Różą, Ber​tlef wziął go pod ra​mię i za​pro​wa​dził do „Domu Mark​-

sa”, gdzie miesz​kał i przyj​mo​wał pa​cjent​ki dok​tor Sla​ma. W po​cze​kal​ni sie​dzia​ło kil​ka ko​biet, lecz
Ber​tlef bez wa​ha​nia czte​ry razy krót​ko za​stu​kał w drzwi ga​bi​ne​tu. Po chwi​li wy​szedł do nich wy​so​ki
męż​czy​zna w bia​łym far​tu​chu, w oku​la​rach i z po​tęż​nym no​cha​lem. Po​wie​dział ko​bie​tom w po​cze​kal​-
ni: „Chwi​lecz​kę, za​raz wra​cam” i wy​pro​wa​dził obu pa​nów na ko​ry​tarz, a stam​tąd do swo​je​go miesz​-
ka​nia, znaj​du​ją​ce​go się pię​tro wy​żej.

– Jak się pan ma, mi​strzu? – zwró​cił się do trę​ba​cza, gdy wszy​scy trzej usie​dli. – Kie​dy zno​wu uj​-

rzy​my pana u nas na kon​cer​cie?

– Już ni​g​dy w ży​ciu – od​po​wie​dział Kli​ma – bo to uzdro​wi​sko przy​no​si mi pe​cha.
Ber​tlef wy​ja​śnił dok​to​ro​wi Sla​mie, co zda​rzy​ło się trę​ba​czo​wi, a Kli​ma do​dał:
–  Chciał​bym  pro​sić  pana  o  po​moc.  Przede  wszyst​kim  cie​kaw  je​stem,  czy  rze​czy​wi​ście  za​szła.

Może jej się tyl​ko opóź​ni​ło. Albo za​mie​rza mnie wro​bić. Kie​dyś daw​no jed​na dziew​czy​na już wy​cię​-
ła mi taki nu​mer. I też była blon​dyn​ką.

– Nie po​wi​nien pan ni​g​dy za​da​wać się z blon​dyn​ka​mi – rzekł dok​tor Sla​ma.
– Wła​śnie – zgo​dził się Kli​ma. – Blon​dyn​ki to moje nie​szczę​ście. Pa​nie or​dy​na​to​rze, to było wte​-

dy  strasz​ne.  Na​ma​wia​łem  ją,  żeby  po​szła  się  zba​dać.  Ale  w  tak  wcze​snej  cią​ży  ni​cze​go  nie  moż​na
jesz​cze stwier​dzić na sto pro​cent. Wo​bec tego chcia​łem, żeby zro​bio​no jej test na my​szach. Po​le​ga to
na tym, że mocz ko​bie​ty wstrzy​ku​je się my​szy i je​że​li zwie​rząt​ku wy​stą​pią zmia​ny w jaj​ni​kach…

– To zna​czy, że dama jest w sta​nie bło​go​sła​wio​nym – do​koń​czył dok​tor.
– Nio​sła po​ran​ny mocz w bu​te​lecz​ce, to​wa​rzy​szy​łem jej, a ona przed sa​mym am​bu​la​to​rium upu​ści​-

ła tę bu​te​lecz​kę na chod​nik. Rzu​ci​łem się na sko​ru​py, żeby ura​to​wać choć kil​ka kro​pel! Za​cho​wy​wa​-
łem się, jak gdy​by upu​ści​ła Świę​ty Gra​al! Roz​bi​ła ją umyśl​nie, bo wie​dzia​ła, że nie jest w cią​ży, i
chcia​ła prze​dłu​żyć moje męki ile tyl​ko się da.

– Ty​po​we po​stę​po​wa​nie blon​dy​nek – rzekł dok​tor Sla​ma, nie oka​zu​jąc zdzi​wie​nia.
– Uwa​ża pan, że blon​dyn​ki są inne niż bru​net​ki? – za​py​tał Ber​tlef.
– Wia​do​ma spra​wa – od​parł Sla​ma – Ja​sne i ciem​ne wło​sy to dwa bie​gu​ny ludz​kie​go cha​rak​te​ru.

Wło​sy ciem​ne zna​mio​nu​ją mę​skość, od​wa​gę, szcze​rość i ener​gię, pod​czas gdy ja​sne sym​bo​li​zu​ją ko​-
bie​cość, de​li​kat​ność, bez​sil​ność i bier​ność. Blon​dyn​ka jest więc nie​ja​ko ko​bie​tą do kwa​dra​tu. Kró​-
lew​na musi mieć zło​te wło​sy. Dla​te​go też ko​bie​ty, któ​re chcą być jesz​cze bar​dziej ko​bie​ce, far​bu​ją
się na pło​wo, ni​g​dy na czar​no.

–  Bar​dzo  by  mnie  in​te​re​so​wa​ło,  w  jaki  spo​sób  pig​ment  wy​wie​ra  wpływ  na  du​szę  czło​wie​ka  –

rzekł Ber​tlef po​wąt​pie​wa​ją​co.

– Tu nie cho​dzi o pig​ment. Blon​dyn​ka, zwłasz​cza sztucz​na, mimo woli do​pa​so​wu​je się do swych

wło​sów. Chce być wier​na swo​je​mu ko​lo​ro​wi i robi z sie​bie kru​chą istot​kę, la​lecz​kę z sa​skiej por​ce​-
la​ny, do​ma​ga się czu​ło​ści i przy​sług, ga​lan​te​rii i ali​men​tów, sama nic nie umie so​bie za​ła​twić, na po​-
zór jest szczy​tem sub​tel​no​ści, a w grun​cie rze​czy cham​ką. Gdy​by ciem​ne wło​sy we​szły po​wszech​nie
w modę, ży​ło​by się na świe​cie o wie​le le​piej. By​ła​by to naj​po​ży​tecz​niej​sza re​for​ma spo​łecz​na, jaką
kie​dy​kol​wiek prze​pro​wa​dzo​no.

– Czy​li cał​kiem moż​li​we, że Róża chce tyl​ko wy​strych​nąć mnie na dud​ka – Kli​ma szu​kał na​dziei

w sło​wach Sla​my.

background image

– Nie. Przed​wczo​raj ją ba​da​łem. Jest w cią​ży – rzekł dok​tor Sla​ma.
Ber​tlef spo​strzegł, że twarz trę​ba​cza zzie​le​nia​ła, i po​wie​dział:
– Pa​nie dok​to​rze, jest pan prze​cież prze​wod​ni​czą​cym tej ko​mi​sji, któ​ra udzie​la ze​zwo​leń na skro​-

ban​ki.

– Tak – rzekł Sla​ma. – W pią​tek mamy po​sie​dze​nie.
– To zna​ko​mi​cie – po​wie​dział Ber​tlef. – Na​le​ża​ło​by się z tym po​śpie​szyć, bo nasz przy​ja​ciel go​-

tów się nam za​ła​mać.

O ile mi wia​do​mo, w tym kra​ju nie​chęt​nie po​zwa​la​cie na prze​ry​wa​nie cią​ży.
– Bar​dzo nie​chęt​nie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mam w ko​mi​sji dwie baby, któ​re re​pre​zen​tu​ją wła​dzę

lu​do​wą.  Są  nie​sa​mo​wi​cie  szka​rad​ne  i  nie​na​wi​dzą  wszyst​kich  ko​biet,  któ​re  do  nas  przy​cho​dzą.  Wie
pan,  kto  jest  naj​więk​szym  mi​zo​gi​nem  na  świe​cie?  Ko​bie​ta.  Pa​no​wie,  ża​den  męż​czy​zna,  na​wet  pan
Kli​ma, w któ​re​go już dwie damy wma​wia​ły, że za​szły przez nie​go w cią​żę, ni​g​dy nie czuł ta​kiej nie​-
na​wi​ści do ko​biet, jaką czu​ją do sie​bie one same. Jak się pa​nom wy​da​je, po co one w ogó​le sta​ra​ją
się nas usi​dlić? Tyl​ko po to, by zra​nić i po​ni​żyć swe ko​le​żan​ki. Bóg wło​żył ko​bie​tom w ser​ca nie​na​-
wiść do in​nych ko​biet, bo chciał, żeby ludz​kość się roz​mna​ża​ła.

–  Go​tów  je​stem  na​tych​miast  wy​ba​czyć  panu  tę  fi​li​pi​kę  –  po​wie​dział  Ber​tlef  –  po​nie​waż  pra​gnę

wró​cić do spra​wy na​sze​go przy​ja​cie​la. Ostat​nie sło​wo w tej ko​mi​sji na​le​ży mimo wszyst​ko do pana i
te szka​rad​ne baby mu​szą się z pa​nem li​czyć.

– Ostat​nie sło​wo na​le​ży do mnie, ale i tak za​mie​rzam się z tego wy​co​fać. Nie przy​no​si mi to ani

gro​sza. Ile pan, mi​strzu, zgar​nia za je​den kon​cert?

Suma, któ​rą Kli​ma wy​mie​nił, pod​nie​ci​ła dok​to​ra:
– Czę​sto za​sta​na​wiam się nad tym – po​wie​dział – że wła​ści​wie mógł​bym do​ra​biać so​bie mu​zy​ką.

Cał​kiem zno​śnie gram na per​ku​sji.

– Gra pan na per​ku​sji? – wy​ka​zał gor​li​we za​in​te​re​so​wa​nie trę​bacz.
– Wła​śnie – rzekł dok​tor Sla​ma. – Mamy w na​szym Domu Kul​tu​ry for​te​pian i per​ku​sję. W wol​-

nych chwi​lach lu​bię so​bie po​bęb​nić.

– To świet​nie! – za​wo​łał trę​bacz, szczę​śli​wy, że ma oka​zję pod​li​zać się or​dy​na​to​ro​wi.
– Ale nie mam tu​taj part​ne​rów, żeby za​ło​żyć or​kie​strę z praw​dzi​we​go zda​rze​nia. Tyl​ko far​ma​ceu​ta

gra do​syć przy​zwo​icie na for​te​pia​nie. Już nie​raz wspól​nie ćwi​czy​li​śmy. Wie pan co? – za​my​ślił się. –
Kie​dy ta Róża zgło​si się na ko​mi​sję…

– Ba, żeby się tyl​ko zgło​si​ła! – wes​tchnął Kli​ma.
Dok​tor Sla​ma mach​nął ręką:
– Wszyst​kie się chęt​nie zgła​sza​ją. Ko​mi​sja wy​ma​ga jed​nak, żeby sta​wił się rów​nież oj​ciec, więc

pan bę​dzie mu​siał przyjść ra​zem z nią. I żeby nie jeź​dzić tu tyl​ko z po​wo​du ta​kie​go głup​stwa, mógł​by
pan  przy​je​chać  już  o  dzień  wcze​śniej  i  wie​czo​rem  da​li​by​śmy  kon​cert.  Trąb​ka,  for​te​pian,  per​ku​sja.
Tres fa​ciunt or​che​strum. Jak na pla​ka​cie znaj​dzie się pań​skie na​zwi​sko, sala bę​dzie peł​na. Co pan na
to?

Kli​ma za​wsze aż do prze​sa​dy dbał o pro​fe​sjo​nal​ną do​sko​na​łość swo​ich wy​stę​pów i jesz​cze dwa

dni temu pro​po​zy​cja or​dy​na​to​ra wy​da​wa​ła​by mu się cał​ko​wi​tym ab​sur​dem. Dziś jed​nak nie in​te​re​so​-
wa​ło  go  nic  prócz  trze​wi  pew​nej  pie​lę​gniar​ki  i  na  py​ta​nie  le​ka​rza  za​re​ago​wał  uprzej​mym  en​tu​zja​-
zmem:

– Zna​ko​mi​cie!
– Na​praw​dę? Zga​dza się pan?
– Oczy​wi​ście.
– A pan co na to? – Sla​ma zwró​cił się do Ber​tle​fa.

background image

– Że to wy​bor​ny po​mysł. Nie wiem tyl​ko, jak zdą​ży pan w cią​gu dwóch dni wszyst​ko przy​go​to​-

wać.

Sla​ma  miast  od​po​wie​dzieć  wstał  i  pod​szedł  do  te​le​fo​nu.  Wy​krę​cił  ja​kiś  nu​mer,  ale  nikt  się  nie

zgła​szał.

– Grunt to za​raz zro​bić afi​sze, ale na​sza se​kre​tar​ka jest chy​ba na obie​dzie – rzekł. – Wol​na sala to

dro​biazg. To​wa​rzy​stwo Wie​dzy Po​wszech​nej or​ga​ni​zu​je w czwar​tek pre​lek​cję an​ty​al​ko​ho​lo​wą, któ​rą
ma wy​gło​sić mój ko​le​ga. Bę​dzie uszczę​śli​wio​ny, jak go po​pro​szę, żeby wy​mi​gał się pod pre​tek​stem
cho​ro​by. A pan mu​siał​by chy​ba przy​je​chać już w czwar​tek w po​łu​dnie, że​by​śmy spró​bo​wa​li, jak nam
to ra​zem wyj​dzie. Czy może nie trze​ba?

– Nie, nie – po​wie​dział Kli​ma. – Trze​ba. Mu​si​my przed​tem tro​chę się zgrać.
– Ja też tak uwa​żam – zgo​dził się Sla​ma. – Prze​ćwi​czy​li​by​śmy naj​bar​dziej efek​tow​ny re​per​tu​ar. Ja

mam świet​nie opra​co​wa​ny Sa​int Lo​uis Blu​es i When The Sa​ints Go Mar​chin’ In. Opra​co​wa​łem so​-
bie kil​ka so​ló​wek, cie​kaw je​stem, jak też się panu spodo​ba​ją. Za​raz, za​raz, a co robi pan dzi​siaj po
po​łu​dniu? Nie miał​by pan ocho​ty na pró​bę?

– Nie​ste​ty, dziś po po​łu​dniu mu​szę na​ma​wiać Różę, żeby zgo​dzi​ła się na skro​ban​kę.
Sla​ma znów mach​nął ręką:
– A daj pan spo​kój. Ona zgo​dzi się i bez na​ma​wia​nia.
– Pa​nie or​dy​na​to​rze – głos Kli​my na​brzmia​ły był proś​bą – może ra​czej we czwar​tek…
–  Ja  też  my​ślę  –  po​parł  go  Ber​tlef  –  żeby  pa​no​wie  od​by​li  pró​bę  ra​czej  we  czwar​tek.  Dziś  nasz

przy​ja​ciel nie umiał​by się chy​ba skon​cen​tro​wać. A poza tym zda​je się, że nie wziął ze sobą trąb​ki.

– To praw​da – przy​znał Sla​ma.
Za​pro​sił obu przy​ja​ciół do re​stau​ra​cji na​prze​ciw​ko, lecz na uli​cy do​pa​dła ich pie​lę​gniar​ka i za​-

czę​ła bła​gać pana or​dy​na​to​ra, żeby wró​cił do ga​bi​ne​tu. Dok​tor Sla​ma prze​pro​sił więc kom​pa​nów i
po​zwo​lił jej za​cią​gnąć się z po​wro​tem do swych bez​płod​nych pa​cjen​tek.

7

Do  po​ko​iku  w  „Domu  Mark​sa”  Róża  prze​nio​sła  się  od  ro​dzi​ców,  miesz​ka​ją​cych  w  po​bli​skiej

miej​sco​wo​ści, ja​kieś pół roku temu. Obie​cy​wa​ła so​bie po od​dziel​nym miesz​ka​niu Bóg wie co, ale od
tego  cza​su  zdą​ży​ła  się  już  zo​rien​to​wać,  że  z  po​ko​iku  oraz  wol​no​ści  ko​rzy​sta  mniej  szczę​śli​wie  i
skrom​niej, niż wi​dzia​ła to uprzed​nio w ma​rze​niach.

Kie​dy dzi​siaj po trze​ciej przy​szła z ła​zie​nek do domu, za​sko​czy​ło ją nie​przy​jem​nie, że roz​wa​lo​ny

na tap​cza​nie cze​kał na nią oj​ciec. Było jej to nie na rękę, chcia​ła bo​wiem w sku​pie​niu za​jąć się swo​-
ją gar​de​ro​bą, ucze​sać się i wy​brać od​po​wied​nią su​kien​kę na dzi​siej​sze spo​tka​nie.

– Co tu ro​bisz? – spy​ta​ła go gder​li​wie, zła na por​tie​ra, któ​ry znał ojca i za​wsze skłon​ny był otwo​-

rzyć mu po​kój pod jej nie​obec​ność.

– Tra​fi​ła mi się wol​na chwi​la – rzekł oj​ciec. – Mamy tu dziś ćwi​cze​nia.
Oj​ciec był człon​kiem ochot​ni​czej stra​ży po​rząd​ko​wej. To​wa​rzy​stwo le​ka​rzy pod​kpi​wa​ło so​bie ze

star​szych  pa​nów,  z  opa​ska​mi  na  rę​ka​wach  i  waż​ny​mi  mi​na​mi  pa​ra​du​ją​cych  po  uli​cach,  więc  Róży
było wstyd, że oj​ciec tym się zaj​mu​je.

– Że też ci się chce – mruk​nę​ła.
– Ciesz się, że masz ojca, któ​ry ni​g​dy się nie próż​nia​czył i próż​nia​czyć się nie bę​dzie. My, eme​ry​-

ci, jesz​cze po​ka​że​my wam, mło​dym, co po​tra​fi​my!

Róża po​my​śla​ła, że musi dać mu się wy​ga​dać, a jed​no​cze​śnie sa​mej za​jąć się wy​bo​rem su​kien​ki.

Otwo​rzy​ła sza​fę.

background image

– Strasz​nie je​stem cie​ka​wa, co po​tra​fi​cie – po​wie​dzia​ła.
– Nie​jed​no. To, moje dziec​ko, jest uzdro​wi​sko zna​ne na ca​łym świe​cie. A tym​cza​sem jak tu wy​-

glą​da? Dzie​cia​ki ga​nia​ją po traw​ni​kach!

– O raju… – po​wie​dzia​ła Róża, prze​glą​da​jąc su​kien​ki. Żad​na jej się nie po​do​ba​ła.
– Żeby tyl​ko dzie​cia​ki, ale ile tu psów! Rada na​ro​do​wa już daw​no na​ka​za​ła, żeby psy cho​dzi​ły tyl​-

ko na smy​czy i w ka​gań​cach! Ale tu nikt nie słu​cha, każ​dy robi, co mu się po​do​ba.

Zaj​rzyj tyl​ko do par​ku!
Róża wy​cią​gnę​ła jed​ną z su​kie​nek i ukry​ta za otwar​ty​mi drzwia​mi sza​fy za​czę​ła się roz​bie​rać.
– Wszyst​ko ob​si​ku​ją! Na​wet pia​sek na pla​cy​ku za​baw dla dzie​ci! No i wy​obraź so​bie, że ja​kieś

dziec​ko bawi się tam i chleb z ma​słem upad​nie mu do tej pia​skow​ni​cy. Po​tem wszy​scy się dzi​wią,
skąd tyle cho​rób! Po​patrz tyl​ko! – oj​ciec pod​szedł do okna. – Na​wet w tej chwi​li la​ta​ją tam lu​zem
czte​ry psy!

Róża wy​szła zza sza​fy i prze​glą​da​ła się w lu​strze. Nie​ste​ty, mia​ła tyl​ko małe lu​stro na ścia​nie, w

któ​rym wi​dzia​ła się je​dy​nie do pasa.

– Ale cie​bie to nie ob​cho​dzi, praw​da? – za​py​tał oj​ciec.
– Ob​cho​dzi – po​wie​dzia​ła, co​fa​jąc się od lu​stra na czub​kach pal​ców, żeby spraw​dzić, jak pre​zen​-

tu​ją się w tej suk​ni jej nogi. – Nie gnie​waj się, ale za​raz mu​szę gdzieś iść i śpie​szy mi się.

– Ja tam uzna​ję tyl​ko po​li​cyj​ne wil​czu​ry lub psy my​śliw​skie – rzekł oj​ciec. – Zu​peł​nie nie ro​zu​-

miem tych lu​dzi, co mają psa w miesz​ka​niu. Jesz​cze tro​chę, a ko​bie​ty prze​sta​ną ro​dzić i będą wo​zić
w wó​zecz​kach pu​dle!

Róża nie była za​do​wo​lo​na z ob​ra​zu, jaki prze​ka​za​ło jej lu​stro. Po​wró​ci​ła do sza​fy i szu​ka​ła su​-

kien​ki, w któ​rej by​ło​by jej bar​dziej do twa​rzy.

– Uchwa​li​li​śmy, że pies może być w domu tyl​ko wte​dy, jak wszy​scy lo​ka​to​rzy wy​ra​żą na to zgo​dę

na ogól​nym ze​bra​niu. A poza tym pod​nie​sie​my opła​tę za psy.

– Wi​dzę, że masz nie lada kło​po​ty – za​uwa​ży​ła Róża i po​my​śla​ła, jak to do​brze, że nie musi już

miesz​kać w domu. Od dzie​ciń​stwa oj​ciec od​strę​czał ją swo​im po​ucza​niem i ko​men​de​ro​wa​niem. Tę​-
sk​ni​ła do świa​ta, w któ​rym lu​dzie mó​wią in​nym ję​zy​kiem niż on.

– Nie masz się z cze​go śmiać. Psy to na​praw​dę bar​dzo po​waż​ny pro​blem i nie ja je​den je​stem tego

zda​nia, ale na​wet naj​wyż​sze oso​bi​sto​ści z kie​row​nic​twa po​li​tycz​ne​go. Moż​li​we, że za​po​mnia​no za​-
py​tać cie​bie, co jest waż​ne, a co nie. Ty byś im oczy​wi​ście po​wie​dzia​ła, że naj​waż​niej​sze na świe​cie
są two​je kiec​ki – oświad​czył, wi​dząc, że cór​ka cho​wa się za drzwi sza​fy i zno​wu się prze​bie​ra.

– Na pew​no są waż​niej​sze od two​ich psów – od​gry​zła się.
Po​now​nie sta​ła na pal​cach przed lu​strem i na​dal się so​bie nie po​do​ba​ła. Lecz nie​za​do​wo​le​nie z

sie​bie prze​ra​dza​ło się z wol​na w prze​ko​rę: po​my​śla​ła zło​śli​wie, że trę​bacz bę​dzie mu​siał za​ak​cep​to​-
wać ją tak​że w tej ta​niut​kiej su​kien​czy​nie, i spra​wi​ło jej to szcze​gól​ną sa​tys​fak​cję.

–  Tu  cho​dzi  o  hi​gie​nę  –  kon​ty​nu​ował  oj​ciec.  –  W  na​szych  mia​stach  ni​g​dy  nie  bę​dzie  czy​sto,  jak

psy  będą  nam  sra​ły  na  chod​ni​kach.  I  cho​dzi  o  mo​ral​ność.  Nie  wy​pa​da,  żeby  lu​dzie  w  po​miesz​cze​-
niach dla lu​dzi roz​piesz​cza​li psy.

Sta​ło się coś, cze​go Róża na​wet so​bie nie uświa​da​mia​ła: ta​jem​ni​czym spo​so​bem, nie​do​strze​gal​-

nie, jej prze​ko​ra łą​czy​ła się z obu​rze​niem ojca. Nie czu​ła już do nie​go daw​nej ostrej nie​chę​ci, prze​-
ciw​nie, mimo woli z jego gniew​nych słów czer​pa​ła ener​gię.

– My tam ni​g​dy w domu żad​nych psów nie mie​li​śmy i ja​koś nam ich nie bra​ko​wa​ło – rzekł oj​ciec.
Cią​gle pa​trzy​ła w lu​stro i czu​ła, że cią​ża daje jej prze​wa​gę, ja​kiej do​tąd nie mia​ła. Czy się so​bie

po​do​ba, czy nie, trę​bacz przy​je​chał do niej i naj​uprzej​miej za​pra​sza ją do wi​niar​ni. Zresz​tą (spoj​rza​-
ła na ze​ga​rek) w tej chwi​li pew​nie już na nią cze​ka.

background image

– Ale zo​ba​czysz, dziec​ko, już my za​pro​wa​dzi​my tu po​rzą​dek! – śmiał się oj​ciec, ona zaś od​po​wie​-

dzia​ła mu tym ra​zem ła​god​nie, nie​mal z uśmie​chem:

– Cie​szy mnie to, ta​tu​siu. Ale te​raz mu​szę iść.
– Ja tak​że. Za chwi​lę za​cznie się dal​szy ciąg ćwi​czeń. Wy​szli ra​zem przed „Dom Mark​sa” i tam

się po​że​gna​li.

Róża wol​nym kro​kiem ru​szy​ła w stro​nę wi​niar​ni.

8

Kli​ma  ni​g​dy  nie  umiał  w  peł​ni  wejść  w  rolę  świa​tow​ca,  po​pu​lar​ne​go  ar​ty​sty,  któ​re​go  wszy​scy

zna​ją, i od​czu​wał ją – zwłasz​cza te​raz, zgnę​bio​ny pry​wat​ny​mi tro​ska​mi – jako czyn​nik dzia​ła​ją​cy na
jego nie​ko​rzyść, jako kulę u nogi. Gdy wszedł z Różą do we​sty​bu​lu wi​niar​ni i zo​ba​czył na ścia​nie na​-
prze​ciw  szat​ni  swą  wiel​ką  fo​to​gra​fię  na  pla​ka​cie,  któ​ry  zo​stał  tam  jesz​cze  po  ostat​nim  kon​cer​cie,
ogar​nę​ło go za​kło​po​ta​nie. Pro​wa​dząc dziew​czy​nę do sali, ma​chi​nal​nie zga​dy​wał, kto z go​ści go roz​-
po​zna. Bał się ich oczu, zda​wa​ło mu się, że ze​wsząd ob​ser​wu​ją go i kon​tro​lu​ją, czy wy​glą​da i za​cho​-
wu​je  się  tak,  jak  tego  odeń  ocze​ki​wa​no.  Po​czuł  na  so​bie  kil​ka  za​cie​ka​wio​nych  spoj​rzeń.  Sta​rał  się
igno​ro​wać je i skie​ro​wał się w głąb sali, do sto​li​ka, od któ​re​go przez wiel​kie okno otwie​rał się wi​-
dok na ko​ro​ny par​ko​wych drzew.

Gdy usie​dli,  uśmiech​nął  się do  Róży,  po​gła​skał ją  po  ręce  i po​wie​dział,  że  do​brze jej  w  tej  su​-

kien​ce. Za​prze​cza​ła skrom​nie, ale on trwał przy swo​im i przez chwi​lę sta​rał się mó​wić na te​mat jej
po​wa​bu. Że jest zdu​mio​ny jej wy​glą​dem. Przez całe dwa mie​sią​ce my​ślał o niej, aż ma​lar​skie dzia​ła​-
nie jego wspo​mnień wy​two​rzy​ło mu jej ob​raz, któ​ry oka​zał się od​le​gły od rze​czy​wi​sto​ści. I co szcze​-
gól​ne,  choć  my​ślał  o  niej  prze​po​jo​ny  tę​sk​no​tą,  mimo  to  praw​dzi​wy  jej  wy​gląd  prze​wyż​sza  tam​ten,
bę​dą​cy dzie​łem wy​obraź​ni.

Róża po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że trę​bacz przez dwa mie​sią​ce wca​le się nie od​zy​wał, więc nie

wy​da​je się jej, by wspo​mi​nał ją na​zbyt czę​sto.

Na  ten  za​rzut  do​brze  się  przy​go​to​wał.  Wy​ko​nał  ręką  ruch  zna​mio​nu​ją​cy  znu​że​nie  i  po​wie​dział

dziew​czy​nie, że nie po​tra​fi​ła​by so​bie wy​obra​zić, jak strasz​ne dwa mie​sią​ce prze​żył. Róża spy​ta​ła, co
mu się przy​da​rzy​ło, lecz trę​bacz nie chciał wcho​dzić w szcze​gó​ły. Rzekł tyl​ko, że za​znał wiel​kiej nie​-
wdzięcz​no​ści i na​gle zo​stał zu​peł​nie sam, bez przy​ja​ciół, bez jed​ne​go bli​skie​go mu czło​wie​ka.

Tro​chę oba​wiał się, że Róża może za​cząć roz​py​ty​wać go dro​bia​zgo​wo o wspo​mnia​ne kło​po​ty, bo

wte​dy mógł​by za​plą​tać się we wła​snych kłam​stwach. Oba​wy oka​za​ły się jed​nak płon​ne. Co praw​da
pie​lę​gniar​kę  bar​dzo  cie​ka​wi​ło,  że  Kli​ma  miał  złą  pas​sę,  ale  za​do​wo​li​ła  się  ta​kim  wy​tłu​ma​cze​niem
dwu​mie​sięcz​ne​go  mil​cze​nia,  sama  zaś  treść  jego  stra​pień  była  jej  cał​ko​wi​cie  obo​jęt​na.  Dla  niej  w
owych mie​sią​cach smut​ku waż​ny był tyl​ko sam smu​tek.

– Wie​le o to​bie my​śla​łam i chęt​nie bym ci po​mo​gła – po​wie​dzia​ła.
– By​łem tak znie​chę​co​ny do ca​łe​go świa​ta, że wo​la​łem nie po​ka​zy​wać się ni​ko​mu na oczy. Smut​ny

współ​to​wa​rzysz nie jest do​brym współ​to​wa​rzy​szem – od​parł.

– Mnie tak​że było smut​no – wy​zna​ła.
– Wiem – gła​skał ją po ręce.
–  Od  daw​na  już  my​śla​łam,  że  będę  mieć  z  tobą  dziec​ko.  A  ty  się  nie  od​ży​wa​łeś.  Ale  ja  bym  to

dziec​ko uro​dzi​ła, na​wet gdy​byś do mnie nie przy​je​chał, na​wet gdy​byś już ni​g​dy nie chciał mnie wi​-
dzieć. Mó​wi​łam so​bie, że na​wet jak zo​sta​nę zu​peł​nie sama, to przy​naj​mniej będę mieć two​je dziec​ko.
Ni​g​dy bym się go nie po​zby​ła. Nie, ni​g​dy…

W tej chwi​li Kli​mę za​mu​ro​wa​ło, cały jego mózg wy​peł​ni​ło bez​gło​śne prze​ra​że​nie.

background image

Na szczę​ście kel​ner, le​ni​wie ob​słu​gu​ją​cy go​ści, za​trzy​mał się aku​rat przy ich sto​li​ku i spy​tał, co

za​ma​wia​ją.

– Ko​niak – wes​tchnął trę​bacz i za​raz się po​pra​wił: – Dwa ko​nia​ki.
I znów za​pa​dła ci​sza, wresz​cie Róża po​now​nie wy​szep​ta​ła:
– Za skar​by świa​ta nie da​ła​bym go so​bie ode​brać.
– Nie mów tak – opa​no​wał się wresz​cie. – To prze​cież nie tyl​ko two​ja spra​wa. Dziec​ko to prze​-

cież spra​wa nie tyl​ko sa​mej ko​bie​ty. To spra​wa oboj​ga. I oby​dwo​je mu​szą być tu jed​ne​go zda​nia. W
prze​ciw​nym ra​zie wszyst​ko może się źle skoń​czyć.

Za​le​d​wie to po​wie​dział, już zro​zu​miał, że wła​ści​wie te​raz po​śred​nio uznał, że jest oj​cem dziec​ka,

i że od tej chwi​li bę​dzie roz​ma​wiał z Różą już tyl​ko na grun​cie tego przy​zna​nia się. Wie​dział wpraw​-
dzie,  że  dzia​ła  zgod​nie  z  pla​nem,  że  jest  to  ustęp​stwo,  któ​re  z  góry  brał  pod  uwa​gę,  lecz  mimo
wszyst​ko prze​ląkł się swo​ich słów.

Ale oto schy​lał się już nad nimi kel​ner z dwo​ma ko​nia​ka​mi:
– To pan jest pa​nem Kli​mą, trę​ba​czem?
– Tak – rzekł Kli​ma.
– Dziew​czy​ny z kuch​ni pana po​zna​ły. Więc to pan jest na tym pla​ka​cie?
– Ja.
– Po​dob​no jest pan ido​lem wszyst​kich ko​biet od dwu​na​stu do sie​dem​dzie​się​ciu lat! – po​wie​dział

kel​ner i do​dał, zwra​ca​jąc się do Róży: — Wszyst​kie baby wy​dra​pią ci oczy z za​zdro​ści!

Od​cho​dząc, obej​rzał się kil​ka​krot​nie i uśmie​chał się z na​tręt​ną po​ufa​ło​ścią.
Róża jesz​cze raz po​wtó​rzy​ła:
–  Ni​g​dy  nie  mo​gła​bym  się  go  po​zbyć.  I  ty  też  bę​dziesz  kie​dyś  szczę​śli​wy,  że  bę​dziesz  je  miał.

Prze​cież ja zu​peł​nie ni​cze​go od cie​bie nie chcę. Chy​ba nie my​ślisz so​bie, że cze​goś od cie​bie chcę.
Mo​żesz być zu​peł​nie spo​koj​ny. To tyl​ko moja spra​wa i jak chcesz, to nie mu​sisz o nic się trosz​czyć.

Nic  nie  może  zde​ner​wo​wać  męż​czy​zny  bar​dziej  niż  ta​kie  uspo​ka​ja​ją​ce  sło​wa.  Kli​ma  miał  na​gle

wra​że​nie, że ura​to​wa​nie cze​go​kol​wiek jest po​nad jego siły i że już le​piej z wszyst​kie​go zre​zy​gno​wać.
Mil​czał  –  a  Róża  mil​cza​ła  tak​że,  wsku​tek  cze​go  sło​wa,  któ​re  wy​gło​si​ła,  na​dal  ro​sły  w  tej  ci​szy  i
spra​wia​ły, że trę​bacz czuł się co​raz bar​dziej bez​sil​ny i nie​szczę​sny.

Ale po​tem uka​zał mu się w my​ślach ob​raz żony. Wie​dział, że nie może ka​pi​tu​lo​wać. Su​nął więc

ręką po mar​mu​ro​wym bla​cie sto​li​ka, aż do​tknął pal​ców Róży. Ści​snął je i po​wie​dział:

– Za​po​mnij na chwi​lę o tym dziec​ku. Dziec​ko wca​le nie jest tu naj​waż​niej​sze. Czy my​ślisz, że my

dwo​je nie mamy so​bie nic in​ne​go do po​wie​dze​nia? My​ślisz, że przy​je​cha​łem do cie​bie tyl​ko z po​wo​-
du tego dziec​ka?

Róża wzru​szy​ła ra​mio​na​mi.
– Naj​waż​niej​sze jest to, że bez cie​bie było mi smut​no. Wi​dzie​li​śmy się prze​cież tyl​ko tak krót​ko.

A przy tym nie było dnia, bym cie​bie nie wspo​mi​nał.

Za​milkł, a Róża rze​kła:
– Przez całe dwa mie​sią​ce w ogó​le się nie ode​zwa​łeś, a ja pi​sa​łam do cie​bie dwa razy.
– Nie gnie​waj się na mnie – po​wie​dział trę​bacz. – Spe​cjal​nie się nie od​zy​wa​łem. Nie chcia​łem.

Ba​łem się tego, co do​ko​ny​wa​ło się we mnie. Bro​ni​łem się przed mi​ło​ścią. Chcia​łem po​słać ci dłu​gi
list, za​pi​sa​łem na​wet wie​le kar​tek, ale w koń​cu wszyst​kie po​dar​łem. Ni​g​dy nie zda​rzy​ło mi się tak
się za​ko​chać i prze​ra​ża​ło mnie to. I… cze​mu nie miał​bym się przy​znać? Chcia​łem też spraw​dzić, czy
me uczu​cie nie jest tyl​ko prze​lot​nym ocza​ro​wa​niem. Po​wie​dzia​łem so​bie: je​śli jesz​cze na​stęp​ny mie​-
siąc będę pod ta​kim jej uro​kiem, to znak, że to, co do niej czu​ję, nie jest ułu​dą, lecz praw​dzi​wą mi​ło​-
ścią.

background image

– No i co te​raz my​ślisz? – spy​ta​ła Róża ci​cho. – Czy to tyl​ko ułu​da?
Sły​sząc ta​kie py​ta​nie, trę​bacz po​jął, że jego plan za​czy​na przy​no​sić re​zul​ta​ty. Nie pusz​czał więc

już ręki dziew​czy​ny i mó​wił da​lej, z co​raz więk​szą ła​two​ścią: W tej chwi​li, sie​dząc na​prze​ciw niej,
ro​zu​mie, że pod​da​wa​nie jego uczuć dal​szej pró​bie by​ło​by zbęd​ne, bo​wiem wszyst​ko jest ja​sne. A o
dziec​ku nie chce roz​ma​wiać, bo dla nie​go waż​na jest Róża, nie jej dziec​ko. Zna​cze​nie nie​na​ro​dzo​ne​-
go dziec​ka spro​wa​dza się je​dy​nie do tego, że te​raz przy​wo​ła​ło go do Róży. Wła​śnie, to dziec​ko, któ​re
nosi  ona  w  swym  ło​nie,  we​zwa​ło  go  tu,  do  uzdro​wi​ska,  i  po​zwo​li​ło  mu  prze​ko​nać  się,  jak  bar​dzo
Różę ko​cha; dla​te​go też (uniósł kie​li​szek ko​nia​ku) wzno​si to​ast za to dziec​ko.

Jed​nak​że za​raz zląkł się, do ja​kie​go kosz​mar​ne​go to​a​stu do​pro​wa​dzi​ło go wła​sne kra​so​mów​stwo.

Ale sło​wa zo​sta​ły już wy​po​wie​dzia​ne. Róża pod​nio​sła swój kie​li​szek i szep​nę​ła:

– Wła​śnie. Za na​sze dziec​ko.
I wy​pił ko​niak.
Trę​bacz sta​rał się co żywo za​ga​dać nie​szczę​sny to​ast i znów oświad​czył, że wspo​mi​nał Różę każ​-

de​go dnia i w każ​dej go​dzi​nie.

Po​zwo​li​ła so​bie na uwa​gę, że w sto​li​cy z pew​no​ścią ota​cza​ją go ko​bie​ty o wie​le bar​dziej in​te​re​-

su​ją​ce od niej.

Od​po​wie​dział, że po uszy ma ich nie​na​tu​ral​no​ści i sno​bi​zmu. Różę sta​wia po​nad nimi wszyst​ki​mi,

ża​łu​je tyl​ko, że jest za​trud​nio​na tak da​le​ko od nie​go. Czy nie chcia​ła​by prze​nieść się do sto​li​cy?

Od​par​ła, że wo​la​ła​by być tam, ale zna​le​zie​nie eta​tu nie jest ła​twe.
Ro​ze​śmiał  się  po​błaż​li​wie  i  rzekł,  że  w  sto​łecz​nych  szpi​ta​lach  ma  wie​lu  zna​jo​mych,  więc  za​ła​-

twie​nie dla niej pra​cy nie przed​sta​wia​ło​by po​waż​niej​szych trud​no​ści.

Mó​wił tak jesz​cze dłuż​szą chwi​lę, sta​le trzy​ma​jąc ją za rękę, i na​wet nie za​uwa​żył, kie​dy po​de​szła

do  nich  nie​zna​jo​ma  dziew​czy​na.  Nie  zwa​ża​jąc  na  to,  że  im  prze​szka​dza,  peł​nym  za​pa​łu  gło​sem  po​-
wie​dzia​ła:

– Pan jest pa​nem Kli​mą! Za​raz pana po​zna​łam! Chcia​ła​bym tyl​ko, żeby mi się pan tu​taj pod​pi​sał!
Kli​ma za​czer​wie​nił się. Uświa​do​mił so​bie, że trzy​ma Różę za rękę i wy​zna​je jej mi​łość w miej​scu

pu​blicz​nym, na oczach wszyst​kich obec​nych tam lu​dzi. Wy​da​ło mu się, że sie​dzi ni​czym na are​nie am​-
fi​te​atru,  a  cały  świat,  prze​mie​nio​ny  w  roz​ba​wio​ną  pu​blicz​ność,  ze  zło​śli​wym  re​cho​tem  śle​dzi  jego
wal​kę o ży​cie.

Dziew​czy​na po​da​ła mu ćwiart​kę pa​pie​ru. Kli​ma pra​gnął pod​pi​sać się jak naj​szyb​ciej, tyl​ko że ani

zbie​racz​ka au​to​gra​fów, ani on nie mie​li przy so​bie dłu​go​pi​su.

– Masz dłu​go​pis? – szep​nął do Róży.
Na​praw​dę szep​nął, po​nie​waż nie chciał, by dziew​czy​na za​uwa​ży​ła, że zwra​ca się do pie​lę​gniar​ki

per ty. Wnet jed​nak zro​zu​miał, że mó​wie​nie so​bie po imie​niu znacz​nie mniej świad​czy o in​tym​no​ści
ich sto​sun​ków niż trzy​ma​nie za rękę, więc po​wtó​rzył swo​je py​ta​nie gło​śniej:

– Masz dłu​go​pis?
Ale Róża po​krę​ci​ła prze​czą​co gło​wą i dziew​czy​na wró​ci​ła do swo​je​go sto​li​ka, gdzie sie​dzia​ła w

kom​pa​nii kil​ku chłop​ców i dziew​cząt. To​wa​rzy​stwo na​tych​miast sko​rzy​sta​ło z oka​zji i wraz z nią sku​-
pi​ło się wo​kół Kli​my. Ktoś po​dał mu dłu​go​pis, wszy​scy wy​ry​wa​li z ma​łe​go no​te​si​ka kart​ki, na któ​-
rych mu​siał się pod​pi​sy​wać.

Z  punk​tu  wi​dze​nia  przy​ję​te​go  pla​nu  wszyst​ko  było  w  po​rząd​ku.  Im  wię​cej  osób  sta​wa​ło  się

świad​ka​mi ich za​ży​ło​ści, tym ła​twiej Róża mo​gła uwie​rzyć, że jest ko​cha​na. Ale wbrew roz​sąd​ko​wi
ir​ra​cjo​nal​ny strach trę​ba​cza prze​ra​dzał się w pa​ni​kę. Przy​szło mu do gło​wy, że Róża jest ze wszyst​ki​-
mi  w  zmo​wie.  Wy​obra​ził  so​bie  nie​ja​sno,  jak  wszy​scy  ci  lu​dzie  będą  świad​czy​li  prze​ciw  nie​mu  w
spra​wie  o  usta​le​nie  oj​co​stwa:  „Tak,  wi​dzie​li​śmy,  sie​dzie​li  na​prze​ciw  sie​bie  jak  ko​chan​ko​wie,  gła​-

background image

skał ją po ręce i roz​ko​cha​nym wzro​kiem pa​trzył jej w oczy…”

Strach ten rósł jesz​cze wsku​tek próż​no​ści trę​ba​cza: Kli​ma nie uwa​żał Róży za do​sta​tecz​nie pięk​ną,

aby po​zwo​lić so​bie na trzy​ma​nie jej za rękę. Tro​chę ją krzyw​dził. Była znacz​nie ład​niej​sza, niż mu
się  w  owej  chwi​li  zda​wa​ło.  Tak  samo  jak  mi​łość  do​da​je  uko​cha​nej  ko​bie​cie  uro​dy,  tak  też  strach
przed ko​bie​tą, któ​rej się oba​wia​my, nie​pro​por​cjo​nal​nie zwięk​sza każ​dą jej wadę.

Wresz​cie wszy​scy od nich ode​szli.
– Ten lo​kal wca​le mi się nie po​do​ba – rzekł Kli​ma. – Nie chcia​ła​byś się prze​je​chać?
Była cie​ka​wa jego wozu i wy​ra​zi​ła zgo​dę. Kli​ma za​pła​cił.
Opu​ści​li wi​niar​nię. Przed nimi znaj​do​wał się mały park z sze​ro​ką ale​ją wy​sy​pa​ną pia​skiem. Fron​-

tem do wi​niar​ni sta​ło tam w sze​re​gu oko​ło dzie​się​ciu męż​czyzn. Byli to prze​waż​nie pa​no​wie w star​-
szym wie​ku. Na rę​ka​wach wy​mię​tych ubrań każ​dy z nich miał czer​wo​ną opa​skę, wszy​scy trzy​ma​li w
dło​niach dłu​gie tyki.

Kli​ma zdę​biał:
– A to co ta​kie​go?
Ale Róża od​par​ła:
– Nic, nic, po​każ mi, gdzie masz sa​mo​chód – i pró​bo​wa​ła go szyb​ko od​cią​gnąć.
Trę​bacz nie mógł jed​nak ode​rwać oczu od tych lu​dzi. Ab​so​lut​nie nie po​tra​fił zro​zu​mieć, do cze​go

słu​żą im dłu​gie żer​dzie, za​koń​czo​ne dru​cia​ną pę​tlą. Sta​rusz​ko​wie wy​glą​da​li jak za​pa​la​cze ga​zo​wych
la​ta​mi,  jak  ry​ba​cy  ło​wią​cy  la​ta​ją​ce  ryby,  jak  od​dział  obro​ny  te​ry​to​rial​nej,  wy​po​sa​żo​ny  w  ja​kąś  ta​-
jem​ni​czą broń.

Kie​dy tak na nich pa​trzył, wy​da​ło mu się, że je​den z nich uśmie​cha się do nie​go. Prze​stra​szy​ło go

to, co wię​cej – tym ra​zem zląkł się sa​me​go sie​bie: po​my​ślał, że ma już ha​lu​cy​na​cje i w każ​dym wi​dzi
ko​goś, kto go śle​dzi i ob​ser​wu​je. Nie sta​wiał więc opo​ru, gdy Róża śpiesz​nie skie​ro​wa​ła się z nim
na par​king.

9

– Chciał​bym po​je​chać z tobą gdzieś da​le​ko – po​wie​dział, pra​wą ręką obej​mu​jąc Różę w ra​mio​-

nach,  a  lewą  ści​ska​jąc  kie​row​ni​cę.  –  Gdzieś  da​le​ko  na  po​łu​dnie.  Po  dłu​gich  szo​sach,  bie​gną​cych
wzdłuż wy​brze​ża. Znasz Wło​chy?

– Nie znam.
– Więc obie​caj mi, że po​je​dziesz tam ze mną.
– Nie sza​lej, do​brze?
Róża  po​wie​dzia​ła  to  je​dy​nie  przez  skrom​ność,  ale  trę​bacz  na​tych​miast  prze​ra​ził  się,  że  jej  „nie

sza​lej” od​no​si się do ca​łej jego de​ma​go​gii, któ​rą wła​śnie przej​rza​ła. Lecz nie miał już od​wro​tu.

– Tak, sza​le​ję. Za​wsze mie​wam sza​lo​ne po​my​sły. Taki już je​stem. Z tym że w od​róż​nie​niu od in​-

nych ja te sza​lo​ne po​my​sły tak​że re​ali​zu​ję. Wierz mi, nie ma nic pięk​niej​sze​go, niż wpro​wa​dzać sza​-
lo​ne po​my​sły w czyn. Chciał​bym, by moje ży​cie było jed​nym wiel​kim sza​lo​nym po​my​słem. Chciał​-
bym,  że​by​śmy  te​raz  nie  wra​ca​li  już  do  uzdro​wi​ska,  chciał​bym  je​chać  z  tobą  co​raz  da​lej  i  da​lej,  aż
do​je​cha​li​by​śmy nad mo​rze. Zna​la​zł​bym tam so​bie pra​cę w ja​kiejś ka​pe​li i wę​dro​wa​li​by​śmy ra​zem od
jed​nej nad​mor​skiej miej​sco​wo​ści do dru​giej.

Za​trzy​mał auto w miej​scu, skąd roz​ta​czał się pięk​ny wi​dok na oko​li​cę. Wy​sie​dli. Za​pro​po​no​wał

jej spa​cer po le​sie. Ru​szy​li, wkrót​ce zaś sie​dli na drew​nia​nej ła​wecz​ce, po​zo​sta​łej tam z cza​sów, gdy
mniej jeż​dżo​no sa​mo​cho​da​mi, za to ro​bio​no wię​cej pie​szych wy​cie​czek do la​sów. Cią​gle obej​mo​wał
jej ra​mio​na. Nie​spo​dzie​wa​nie rzekł smut​nym gło​sem:

background image

– Wszy​scy my​ślą, że mam strasz​nie we​so​łe ży​cie. Trud​no o więk​szą omył​kę. W rze​czy​wi​sto​ści je​-

stem sza​le​nie nie​szczę​śli​wy. Nie tyl​ko w ostat​nich mie​sią​cach, ale od wie​lu już lat.

O ile wzmian​kę trę​ba​cza o po​dró​ży do Włoch Róża uzna​ła za prze​sad​ną (w jej kra​ju tak nie​licz​ni

mo​gli  swo​bod​nie  wy​jeż​dżać  za  gra​ni​cę!)  i  od​nio​sła  się  do  niej  z  pod​świa​do​mą  nie​uf​no​ścią,  o  tyle
smu​tek,  któ​rym  te​raz  po​wia​ło  z  jego  słów,  miał  dla  niej  roz​kosz​ny  za​pach.  Chło​nę​ła  go  jak  aro​mat
wie​przo​wej pie​cze​ni.

– Jak ty mo​żesz być nie​szczę​śli​wy?
– Jak ja mogę być nie​szczę​śli​wy… – wes​tchnął trę​bacz.
– Je​steś sław​ny, masz wspa​nia​ły sa​mo​chód, masz pie​nią​dze, masz pięk​ną żonę…
– Pięk​na to ona jest… – rzekł trę​bacz gorz​ko.
– Wiem – po​wie​dzia​ła Róża. – Ale nie jest już mło​da. Jest w two​im wie​ku, praw​da?
Kli​ma  do​my​ślił  się,  że  pie​lę​gniar​ka  mu​sia​ła  zbie​rać  szcze​gó​ło​we  in​for​ma​cje  o  jego  żo​nie  i  po​-

czuł, jak wzbie​ra w nim gniew. Kon​ty​nu​ował jed​nak:

– Tak, jest w tym sa​mym wie​ku, co ja.
– Mniej​sza o to. A czy ty je​steś sta​ry? Ty wy​glą​dasz jak chło​pak – oświad​czy​ła.
–  Tyl​ko  że  męż​czy​zna  po​trze​bu​je  młod​szej  ko​bie​ty  –  od​parł  Kli​ma.  –  A  już  zwłasz​cza  ar​ty​sta.

Mnie po​trzeb​na jest mło​dość, Różo, na​wet so​bie nie wy​obra​żasz, jak ko​cham w to​bie twą mło​dość.
Cza​sa​mi zda​je mi się, że już tego nie znio​sę. Sza​leń​czo pra​gnę się oswo​bo​dzić. Za​cząć wszyst​ko od
nowa i ina​czej. Różo, ten twój te​le​fon wczo​raj… Na​gle mia​łem po​czu​cie, że to znak, któ​ry daje mi
los.

– Na​praw​dę? – spy​ta​ła ci​cho.
– A jak ci się wy​da​je, cze​mu za​raz znów za​dzwo​ni​łem? Na​gle po​czu​łem, że ni​cze​go nie wol​no mi

już od​kła​dać na po​tem. Że mu​szę wi​dzieć cię za​raz, za​raz, za​raz… – za​milkł i zaj​rzał jej prze​cią​gle
w oczy. – Ko​chasz mnie?

– Ko​cham. A ty?
– Strasz​nie cię ko​cham – rzekł.
Schy​lił się nad nią i przy​ło​żył swe usta do jej ust. Były to usta czy​ste i mło​de, z pięk​nym wy​kro​-

jem mięk​kich warg i wy​czysz​czo​ny​mi zę​ba​mi, wszyst​ko w nich było jak na​le​ży, prze​cież przed dwo​-
ma  mie​sią​ca​mi  tak​że  cią​gnę​ło  go,  by  je  ca​ło​wać.  Ale  wła​śnie  dla​te​go,  że  wte​dy  te  usta  go  wa​bi​ły,
wi​dział je przez mgieł​kę po​żą​da​nia i nic nie wie​dział o ich rze​czy​wi​stej po​sta​ci: ję​zyk w nich przy​-
po​mi​nał mu pło​mień, a śli​na była upoj​nym nek​ta​rem. Do​pie​ro usta, któ​re go nie wa​bi​ły, na​raz sta​ły
się rze​czy​wi​ście (i je​dy​nie) usta​mi, a więc tym żar​łocz​nym otwo​rem, przez któ​ry dziew​czy​na wchło​-
nę​ła już set​ki ki​lo​gra​mów kne​dli, kar​to​fli i zup, zęby mia​ły swe małe plom​by, śli​na zaś nie była upoj​-
nym  nek​ta​rem,  lecz  ro​dzo​ną  sio​strą  plwo​ci​ny.  Trę​bacz  miał  usta  peł​ne  jej  ję​zy​ka,  jak​by  był  on  nie​-
smacz​nym kę​skiem, któ​re​go nie spo​sób prze​łknąć, a nie wy​pa​da wy​pluć.

Wresz​cie  po​ca​łu​nek  się  skoń​czył.  Wsta​li  i  po​szli  da​lej.  Róża  była  nie​mal  szczę​śli​wa,  ale  mimo

wszyst​ko uświa​da​mia​ła so​bie, że spra​wa, z po​wo​du któ​rej za​dzwo​ni​ła do trę​ba​cza i zmu​si​ła go do
przy​jaz​du, w ich roz​mo​wie na​dal nie była po​ru​szo​na. Nie ma​rzy​ła o dłu​giej roz​mo​wie na ten te​mat.
Prze​ciw​nie, to, o czym mó​wi​li te​raz, uwa​ża​ła za mil​sze i waż​niej​sze. Chcia​ła jed​nak, żeby ta po​mi​ja​-
na przy​czy​na mimo wszyst​ko była obec​na, na​wet je​śli tyl​ko w for​mie dys​kret​nej, de​li​kat​nej i skrom​-
nej. To​też gdy po róż​nych wy​zna​niach mi​ło​snych Kli​ma oświad​czył, że zro​bi wszyst​ko, żeby móc z
Różą żyć, ode​zwa​ła się:

– Je​steś bar​dzo ko​cha​ny, mu​si​my prze​cież my​śleć i o tym, że nie je​stem już sama.
– Tak – rzekł Kli​ma i zro​zu​miał, że wła​śnie na​de​szła chwi​la, któ​rej bał się cały czas: naj​słab​sze

za​węź​le​nie ca​łej jego de​ma​go​gii.

background image

– Tak, masz ra​cję. Nie je​steś sama, ale to wca​le nie jest tu naj​waż​niej​sze. Chcę być z tobą, bo cię

ko​cham, a nie dla​te​go, że je​steś w cią​ży.

– Tak – ode​tchnę​ła głę​bo​ko Róża.
– Nie ma nic bar​dziej ża​ło​sne​go niż mał​żeń​stwa za​wie​ra​ne tyl​ko dla​te​go, że ktoś nie​chcą​cy spło​-

dził dziec​ko. A poza tym, ko​cha​nie, je​że​li mam być szcze​ry, chcę, że​byś zno​wu była taka jak przed​-
tem. Że​by​śmy zno​wu byli tyl​ko sami, we dwo​je, bez ni​ko​go trze​cie​go mię​dzy nami. Ro​zu​miesz mnie?

– Nie, o tym nie ma mowy, tego nie mogę zro​bić, tego ni​g​dy bym nie zro​bi​ła – bro​ni​ła się.
Co  praw​da,  jej  sło​wa  nie  wy​ni​ka​ły  z  głę​bo​kie​go  prze​ko​na​nia.  Osta​tecz​na  pew​ność,  jaką  dał  jej

przed​wczo​raj  dok​tor  Sla​ma,  była  tak  świe​żej  daty,  że  jesz​cze  nie  wie​dzia​ła,  jak  po​stę​po​wać  da​lej.
Nie przy​świe​cał jej ża​den prze​my​śla​ny w szcze​gó​łach plan, mia​ła tyl​ko świa​do​mość, że jest w cią​ży,
i prze​ży​wa​ła ją jako wiel​kie wy​da​rze​nie, jesz​cze bar​dziej zaś jako szan​sę i oka​zję, któ​ra dru​gi raz tak
ła​two się nie po​wtó​rzy. Czu​ła się sza​cho​wym pion​kiem, któ​ry wła​śnie do​szedł do koń​ca sza​chow​ni​cy
i stał się kró​lo​wą. Roz​ko​szo​wa​ła się nie​spo​dzie​wa​nym uzy​ska​niem nie​by​wa​łej wprost wła​dzy. Wi​-
dzia​ła, jak na jej za​wo​ła​nie dzie​ją się ist​ne cuda: sław​ny trę​bacz przy​jeż​dża do niej ze sto​li​cy, wozi
ją wspa​nia​łym sa​mo​cho​dem, wy​zna​je jej mi​łość. Nie mo​gła wąt​pić, że mię​dzy cią​żą a tak na​gle uzy​-
ska​ną wła​dzą ist​nie​je ja​kiś zwią​zek. Je​śli nie chcia​ła utra​cić wła​dzy, nie mo​gła re​zy​gno​wać też z cią​-
ży.

Trę​bacz mu​siał więc na​dal dźwi​gać swe brze​mię.
– Ko​cha​nie, ja nie tę​sk​nię do tego, by za​ło​żyć ro​dzi​nę. Ja tę​sk​nię do mi​ło​ści. Tyś jest moją mi​ło​-

ścią, a dziec​ko zmie​nia każ​dą mi​łość w ro​dzi​nę. W nudę. W kło​po​ty. W znie​chę​ce​nie. Każ​dą ko​chan​-
kę zmie​nia w mat​kę. Ty dla mnie nie je​steś mat​ką. Je​steś ko​chan​ką i z ni​kim nie chcę się tobą dzie​lić.
Na​wet z dziec​kiem.

Były to pięk​ne sło​wa, Róża słu​cha​ła ich z przy​jem​no​ścią, lecz mimo wszyst​ko krę​ci​ła gło​wą:
– Nie, tego bym zro​bić nie mo​gła. To prze​cież two​je dziec​ko. Prze​cież nie mo​gła​bym po​zbyć się

twe​go dziec​ka.

Nie przy​cho​dził mu już do gło​wy ża​den nowy ar​gu​ment, po​wta​rzał w kół​ko te same sło​wa i bał

się, by nie do​strze​gła ich nie​szcze​ro​ści.

– Masz już prze​cież trzy​dzie​ści lat – po​wie​dzia​ła. – Czy ni​g​dy nie pra​gną​łeś mieć dziec​ka?
Do​tych​czas rze​czy​wi​ście nie pra​gnął. Ko​chał Ka​mi​lę tak, że dziec​ko obok niej tyl​ko by mu prze​-

szka​dza​ło. Gdy przed chwi​lą prze​ko​ny​wał o tym Różę, nie było to czczym wy​my​słem. Do​kład​nie ta​-
kie same zda​nia od lat szcze​rze i z prze​ko​na​niem kie​ro​wał do swo​jej żony.

– Już sześć lat je​steś żo​na​ty i nie ma​cie dzie​ci. By​ła​bym taka szczę​śli​wa, że mogę dać ci dziec​ko.
Uzmy​sła​wiał so​bie, że wszyst​ko zwra​ca się prze​ciw nie​mu. Nad​zwy​czaj​ny cha​rak​ter jego mi​ło​ści

do  Ka​mi​li  zda​je  się  Róży  być  do​wo​dem  bez​płod​no​ści  tam​tej  i  bu​dzi  w  niej  po​su​nię​tą  do  zu​chwal​-
stwa od​wa​gę.

Ro​bi​ło się co​raz chłod​niej, słoń​ce chy​li​ło się ku ho​ry​zon​to​wi, czas ucie​kał, a on wciąż od nowa

po​wta​rzał, co raz już jej po​wie​dział, ona zaś po​wta​rza​ła swo​je „nie, nie, tego bym zro​bić nie mo​gła”.
Czuł się w śle​pej ulicz​ce, nie wi​dział wyj​ścia, i wy​da​wa​ło mu się, że prze​gry​wa na ca​łej li​nii. Był
tak zde​ner​wo​wa​ny, że za​po​mniał trzy​mać ją za rękę, za​po​mniał ca​ło​wać ją i mó​wić czu​łym gło​sem.
Uświa​do​mił to so​bie z lę​kiem i pró​bo​wał od​zy​skać rów​no​wa​gę. Przy​sta​nął, uśmiech​nął się do niej i
ob​jął  ją.  Był  to  uścisk  zmę​cze​nia.  Tu​lił  ją  do  sie​bie,  przy​ci​skał  gło​wę  do  jej  po​licz​ka,  a  w  isto​cie
opie​rał się w ten spo​sób na niej, od​po​czy​wał, ko​rzy​stał z chwi​li wy​tchnie​nia, gdyż wy​da​wa​ło mu się,
że cze​ka go jesz​cze da​le​ka dro​ga, na któ​rą brak mu sił.

Ale Róża też była już u kre​su wy​trzy​ma​ło​ści. Ona tak​że nie mia​ła już żad​nych ar​gu​men​tów i czu​ła,

że męż​czyź​nie, któ​re​go chce się po​zy​skać, sa​me​go „nie” dłu​go po​wta​rzać nie​po​dob​na.

background image

Uścisk  trwał  dłu​go,  a  gdy  Kli​ma  wy​pu​ścił  ją  ze  swych  ra​mion,  schy​li​ła  gło​wę  i  gło​sem  peł​nym

od​da​nia rze​kła:

– No to po​wiedz mi, co mam zro​bić.
Trę​bacz nie wie​rzył wła​snym uszom. Przy​szło to na​gle i nie​spo​dzie​wa​nie, przy​nio​sło prze​ogrom​ną

ulgę.  Tak  wiel​ką,  że  mu​siał  bar​dzo  pa​no​wać  nad  sobą,  by  jej  zbyt​nio  nie  uze​wnętrz​nić.  Po​gła​dził
dziew​czy​nę po twa​rzy i po​wie​dział, że or​dy​na​tor Sla​ma jest jego do​brym zna​jo​mym i wy​star​czy, je​śli
Róża zgło​si się za trzy dni na ko​mi​sję. On pój​dzie tam z nią ra​zem. Nie musi się ni​cze​go oba​wiać.

Róża nie opo​no​wa​ła, on zaś od​zy​skał chęć kon​ty​nu​owa​nia swej roli. Obej​mo​wał jej ra​mio​na, co

chwi​la za​trzy​my​wał się i ca​ło​wał ją (jego ra​dość była tak wiel​ka, że po​ca​łun​ki zno​wu były spo​wi​te
w ro​man​tycz​ną mgieł​kę). Po​now​nie mó​wił, że Róża musi prze​nieść się do sto​li​cy. Po​wta​rzał na​wet
baj​kę o po​dró​ży nad mo​rze.

Po​tem  słoń​ce  skry​ło  się  już  za  ho​ry​zon​tem,  na  las  spadł  zmrok,  po​nad  wierz​choł​ki  świer​ków

wspi​nał się okrą​gły księ​życ. Wra​ca​li do sa​mo​cho​du. Kie​dy wy​szli na szo​sę, oby​dwo​je zna​leź​li się w
świe​tle re​flek​to​ra. Po​cząt​ko​wo my​śle​li, że mija ich wóz z za​pa​lo​ny​mi świa​tła​mi, ale za​raz oka​za​ło
się, że re​flek​tor spe​cjal​nie skie​ro​wa​ny jest na nich. Na​le​żał do mo​to​cy​kla sto​ją​ce​go po dru​giej stro​-
nie szo​sy; na przed​nim sio​deł​ku sie​dział czło​wiek, któ​ry ich ob​ser​wo​wał.

– Pro​szę cię, chodź​my szyb​ciej – po​wie​dzia​ła Róża.
Po​de​szli  do  auta.  Męż​czy​zna  sie​dzą​cy  na  mo​to​rze  zsiadł  i  za​czął  zbli​żać  się  do  nich.  Kli​ma  wi​-

dział  tyl​ko  jego  ciem​ną  syl​wet​kę,  bo  re​flek​tor  świe​cił  mu  w  ple​cy,  pod​czas  gdy  trę​ba​cza  i  Różę
oświe​tlał z przo​du.

– Chodź no tu! – męż​czy​zna pod​biegł do Róży. – Mu​szę z tobą po​ga​dać! Chy​ba jest o czym! Mamy

dużo do po​mó​wie​nia!

Krzy​czał z iry​ta​cją i jak​by od rze​czy.
Trę​bacz tak​że się zi​ry​to​wał, był zbi​ty z tro​pu i nie umiał zdo​być się na nic in​ne​go, niż dać wy​raz

swo​je​mu obu​rze​niu z po​wo​du nie​zbyt grzecz​ne​go za​cho​wa​nia in​tru​za:

– Ta pani jest ze mną, nie z pa​nem! – oświad​czył.
– Z pa​nem też mam o czymś do po​ga​da​nia, że​byś pan wie​dział! – za​wo​łał nie​zna​jo​my. – My​ślisz

pan, że jak je​steś pan sław​ny, to wszyst​ko panu wol​no? Zda​je się panu, że mo​żesz ją pan tu​ma​nić? Że
bę​dziesz pan mą​cić jej w gło​wie? Dla pana to nic trud​ne​go! Tyl​ko że ja na pań​skim miej​scu też bym
to umiał!

Róża sko​rzy​sta​ła z tego, że mo​to​cy​kli​sta zwró​cił się do trę​ba​cza, i wśli​znę​ła się do sa​mo​cho​du.

Mo​to​cy​kli​sta do​padł wozu, ale okno było za​mknię​te, a dziew​czy​na wci​snę​ła gu​zik ra​dia. Z auta roz​-
le​gła  się  ja​zgo​tli​wa  mu​zy​ka.  Na​stęp​nie  trę​bacz  też  we​mknął  się  do  środ​ka  i  za​trza​snął  za  sobą
drzwicz​ki. Auto peł​ne było gło​śnej mu​zy​ki. Przez szy​bę wi​dzie​li tyl​ko syl​wet​kę krzy​czą​ce​go męż​czy​-
zny i jego roz​ge​sty​ku​lo​wa​ne ra​mio​na.

– To taki wa​riat, któ​ry mnie cią​gle prze​śla​du​je – rze​kła Róża. – Pro​szę cię, pręd​ko ru​szaj!

10

Za​par​ko​wał  sa​mo​chód,  od​pro​wa​dził  Różę  pod  „Dom  Mark​sa”,  po​ca​ło​wał  ją,  a  gdy  znik​nę​ła  w

drzwiach, po​czuł w so​bie zmę​cze​nie jak po czte​rech nie​prze​spa​nych no​cach. Był już póź​ny wie​czór.
Drę​czył go głód i wy​da​wa​ło mu się, że nie ma sił, by siąść za kie​row​ni​cą i po​pro​wa​dzić wóz. Za​tę​-
sk​nił do uspo​ka​ja​ją​cych słów Ber​tle​fa i ru​szył na prze​łaj przez park do „Rich​mon​du”.

Kie​dy do​szedł do wej​ścia, rzu​cił mu się w oczy wiel​ki afisz, na któ​ry pa​da​ło świa​tło ulicz​nej la​-

ta​mi. Wiel​ki​mi nie​zdar​ny​mi li​te​ra​mi wy​pi​sa​no na nim jego na​zwi​sko, a ni​żej – mniej​szy​mi – na​zwi​-

background image

ska  Sla​my  i  far​ma​ceu​ty.  Afisz  był  wy​ko​na​ny  ręcz​nie  i  na  do​da​tek  ozdo​bio​ny  ama​tor​skim  ry​sun​kiem
przed​sta​wia​ją​cym zło​tą trąb​kę.

Tem​po, w ja​kim dok​tor Sla​ma zor​ga​ni​zo​wał pro​pa​gan​dę kon​cer​tu, trę​bacz uznał za do​bry znak, bo

wy​da​ło mu się do​wo​dem jego so​lid​no​ści. Wbiegł po scho​dach na górę i za​stu​kał do drzwi Ber​tle​fa.

Nikt mu nie od​po​wie​dział.
Za​pu​kał jesz​cze raz – i na​dal było ci​cho.
Za​nim zdą​żył po​my​śleć, że przy​by​wa nie w porę (Ame​ry​ka​nin sły​nął z roz​le​głych sto​sun​ków z ko​-

bie​ta​mi), jego ręka już na​ci​snę​ła klam​kę. Drzwi nie były za​mknię​te. Kli​ma wszedł do po​ko​ju i zdę​-
biał. Nic nie wi​dział. Nie wi​dział nic prócz bla​sku pły​ną​ce​go z rogu po​ko​ju. Był to blask dziw​ny: nie
przy​po​mi​nał  ani  bia​łe​go  świa​tła  ja​rze​niów​ki,  ani  żół​ta​we​go  –  ża​rów​ki.  To  świa​tło,  wy​peł​nia​ją​ce
całe po​miesz​cze​nie, było nie​bie​ska​we.

W tej chwi​li jed​nak spóź​nio​na myśl do​go​ni​ła sza​lo​ną rękę trę​ba​cza i pod​po​wie​dzia​ła mu, że do​-

pusz​cza się nie​dy​skre​cji, o tak póź​nej go​dzi​nie bez za​po​wie​dzi i na​wet bez we​zwa​nia wcho​dząc do
cu​dze​go  po​ko​ju.  Prze​ląkł  się  swe​go  bra​ku  tak​tu,  cof​nął  się  na  ko​ry​tarz  i  szyb​ko  za​mknął  za  sobą
drzwi.

Był jed​nak tak skon​fun​do​wa​ny, że nie od​cho​dził, tyl​ko na​dal ster​czał pod drzwia​mi i za​sta​na​wiał

się, skąd może po​cho​dzić to dziw​ne świa​tło. Przy​szło mu na myśl, że Ame​ry​ka​nin stoi w po​ko​ju nago
i wy​sta​wia się na dzia​ła​nie nad​fio​le​to​wych pro​mie​ni kwar​ców​ki. Ale oto drzwi otwo​rzy​ły się i uka​-
zał  się  w  nich  sam  Ber​tlef.  Nie  był  nagi,  miał  na  so​bie  ten  sam  gar​ni​tur,  któ​ry  wło​żył  już  rano.
Uśmiech​nął się do Kli​my:

– Cie​szę się, że pan jesz​cze zaj​rzał. Pro​szę do środ​ka.
Trę​bacz wszedł z cie​ka​wo​ścią do po​ko​ju, oświe​tlo​ne​go jed​nak, jak się prze​ko​nał, zwy​kłym ży​ran​-

do​lem zwi​sa​ją​cym z su​fi​tu.

– Oba​wiam się, że panu w czymś prze​szko​dzi​łem – po​wie​dział.
– Ależ skąd – od​parł Ber​tlef, wska​zu​jąc w stro​nę okna, koło któ​re​go mu​zyk wi​dział przed chwi​lą

źró​dło nie​bie​ska​we​go świa​tła. – Me​dy​to​wa​łem. Nic wię​cej.

– Kie​dy wsze​dłem, pro​szę wy​ba​czyć, że tak wtar​gną​łem, wi​dzia​łem tu​taj ja​kieś nad​zwy​czaj dziw​-

ne świa​tło.

– Świa​tło? – za​śmiał się Ber​tlef. – Nie po​wi​nien pan tak bar​dzo przej​mo​wać się tą cią​żą. Wi​dzę,

że ule​ga pan od tego ha​lu​cy​na​cjom.

– Może zda​wa​ło mi się, bo wsze​dłem z ciem​ne​go ko​ry​ta​rza.
– Moż​li​we – zgo​dził się Ber​tlef. – Ale niech​że pan opo​wia​da, jak po​szło!
Kli​ma za​czął re​la​cjo​no​wać, Ame​ry​ka​nin jed​nak wnet prze​rwał mu py​ta​niem:
– A może jest pan głod​ny?
Trę​bacz przy​tak​nął, więc go​spo​darz wy​cią​gnął z sza​fy pacz​kę kra​ker​sów i pusz​kę szyn​ki, któ​rą za​-

raz otwo​rzył.

Kli​ma cią​gnął swo​ją opo​wieść, łap​czy​wie po​chła​niał ko​la​cję i spo​glą​dał py​ta​ją​co na Ber​tle​fa.
– Uwa​żam, że wszyst​ko skoń​czy się do​brze – uspo​ka​jał go Ber​tlef.
– A jak pan są​dzi, co to za czło​wiek cze​kał na nas przy sa​mo​cho​dzie? – za​py​tał Kli​ma.
Ame​ry​ka​nin wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Nie mam po​ję​cia. Tak czy ina​czej, te​raz nie ma to już naj​mniej​sze​go zna​cze​nia.
– To praw​da. Mu​szę ra​czej po​my​śleć, jak wy​tłu​ma​czę Ka​mi​li, że kon​fe​ren​cja cią​gnę​ła się tak dłu​-

go.

Było już bar​dzo póź​no. Po​krze​pio​ny i uspo​ko​jo​ny trę​bacz wsiadł do wozu i ru​szył do sto​li​cy. Dro​-

gę oświe​tlał mu wiel​ki, okrą​gły księ​życ.

background image

DZIEŃ TRZECI

1

Jest  śro​da  rano,  uzdro​wi​sko  znów  bu​dzi  się  do  gwar​ne​go  ży​cia.  Stru​mie​nie  wody  pły​ną  do  wa​-

nien, ma​sa​ży​ści opie​ra​ją ręce na ob​na​żo​nych ple​cach pa​cjen​tek. Na par​king wje​chał wła​śnie oso​bo​-
wy sa​mo​chód. Nie luk​su​so​wa li​mu​zy​na, jak wóz, któ​ry za​trzy​mał się w tym sa​mym miej​scu wczo​raj,
ale  zwy​czaj​ny  po​jazd,  ja​kie  ma  więk​szość  zmo​to​ry​zo​wa​nych  w  tym  kra​ju.  Za  kie​row​ni​cą  sie​dział
męż​czy​zna w wie​ku oko​ło czter​dzie​stu pię​ciu lat. Był sam. Na tyl​nych sie​dze​niach pię​trzy​ło się kil​ka
wa​li​zek.

Męż​czy​zna  wy​siadł,  za​mknął  auto,  dał  do​zor​cy  par​kin​gu  pięć  ko​ron  i  skie​ro​wał  swe  kro​ki  do

„Domu Mark​sa”; prze​szedł jego ko​ry​ta​rza​mi do drzwi, na któ​rych znaj​do​wa​ła się ta​blicz​ka z na​zwi​-
skiem  or​dy​na​to​ra.  Wszedł  do  po​cze​kal​ni  i  za​pu​kał  do  ga​bi​ne​tu.  Wyj​rza​ła  pie​lę​gniar​ka,  męż​czy​zna
przed​sta​wił się jej i po chwi​li wy​szedł do nie​go dok​tor Sla​ma.

– Ja​kub! Kie​dy przy​je​cha​łeś?
– Przed chwi​lą!
– To wspa​nia​le! Mamy mnó​stwo rze​czy do omó​wie​nia!… Wiesz co… – rzekł po krót​kim za​sta​no​-

wie​niu. – Te​raz nie mogę wyjść. Chodź ze mną do ga​bi​ne​tu. Skom​bi​nu​ję ci far​tuch.

Ja​kub nie był le​ka​rzem i ni​g​dy jesz​cze nie prze​kro​czył pro​gu ga​bi​ne​tu gi​ne​ko​lo​gicz​ne​go. Lecz dok​-

tor Sla​ma już ujął go pod ra​mię i wpro​wa​dził do bia​łe​go po​ko​ju, gdzie na dziw​nym fo​te​lu le​ża​ła naga
ko​bie​ta z roz​ło​żo​ny​mi no​ga​mi.

– Pro​szę po​ży​czyć far​tuch panu dok​to​ro​wi – po​le​cił Sla​ma pie​lę​gniar​ce, któ​ra otwo​rzy​ła sza​fę i

po​da​ła Ja​ku​bo​wi bia​ły le​kar​ski ki​tel. – Chodź, spójrz no. Chciał​bym, że​byś po​twier​dził moją dia​gno​-
zę – przy​wo​łał go​ścia do ko​bie​ty, naj​wy​raź​niej ogrom​nie ucie​szo​nej, że ta​jem​ni​cę jej jaj​ni​ków, z któ​-
rych mimo wszel​kich wy​sił​ków nie na​ro​dził się do​tąd ża​den po​to​mek, będą zgłę​biać dwie sła​wy.

Dok​tor  Sla​ma  po​now​nie  za​czął  ob​ma​cy​wać  na​rzą​dy  pa​cjent​ki,  wy​po​wie​dział  kil​ka  ła​ciń​skich

słów, któ​re Ja​kub skwi​to​wał po​twier​dza​ją​cym po​mru​kiem, a na​stęp​nie za​py​tał:

– Jak dłu​go tu​taj bę​dziesz?
– Je​den dzień.
– Dzień? Ta okrop​nie mało, ni​cze​go nie zdą​ży​my omó​wić!
– Kie​dy pan dok​tor mnie do​ty​ka, to wte​dy boli – ode​zwa​ła się ko​bie​ta z unie​sio​ny​mi no​ga​mi.
– To musi trosz​kę bo​leć, to nic ta​kie​go – po​wie​dział Ja​kub, aby za​ba​wić przy​ja​cie​la.
– Tak, pan dok​tor ma ra​cję – po​twier​dził Sla​ma. – To nic ta​kie​go. Wszyst​ko w po​rząd​ku. Za​pi​szę

pani se​rię za​strzy​ków. Bę​dzie pani przy​cho​dzić na nie tu​taj, do sio​stry, co dzień o szó​stej rano. Te​raz
może się już pani ubie​rać.

– Wła​ści​wie wpa​dłem, żeby się z tobą po​że​gnać – rzekł Ja​kub.
– Jak to po​że​gnać?
– Wy​jeż​dżam za gra​ni​cę. Ze​zwo​li​li mi na emi​gra​cję.
Tym​cza​sem ko​bie​ta zdą​ży​ła się już ubrać i roz​sta​ła się z dok​to​rem Sla​mą oraz jego ko​le​gą.
– To ci do​pie​ro no​wość! Tego to się nie spo​dzie​wa​łem! – dzi​wił się dok​tor Sla​ma. – Je​że​li wpa​-

dłeś, by się ze mną po​że​gnać, w ta​kim ra​zie po​ślę dzi​siaj te baby do wszyst​kich dia​błów.

– Pa​nie dok​to​rze – wtrą​ci​ła się do roz​mo​wy sio​stra – wczo​raj też je pan po​od​sy​łał. Na ko​niec ty​-

background image

go​dnia bę​dzie​my mie​li ogrom​ne za​le​gło​ści!

– No to pro​szę we​zwać na​stęp​ną! – po​wie​dział dok​tor Sla​ma i wes​tchnął.
Sio​stra wpro​wa​dzi​ła ko​lej​ną pa​cjent​kę, któ​rą obaj męż​czyź​ni ob​rzu​ci​li roz​tar​gnio​nym wzro​kiem;

stwier​dzi​li, że jest ład​niej​sza od po​przed​niej. Sla​ma spy​tał, jak się czu​je po ką​pie​lach, a na​stęp​nie
ka​zał jej się ro​ze​brać.

– Okrop​nie dłu​go trwa​ło, za​nim dali mi pasz​port. Ale po​tem w dwa dni by​łem go​to​wy do wy​jaz​-

du. Nie mia​łem na​wet chę​ci z ni​kim się że​gnać.

– Tym bar​dziej cie​szę się, że wpa​dłeś tu​taj – po​wie​dział dok​tor i po​le​cił mło​dej ko​bie​cie wdra​-

pać się na fo​tel gi​ne​ko​lo​gicz​ny. Wcią​gnąw​szy gu​mo​wą rę​ka​wi​cę, za​głę​bił rękę w cie​le pa​cjent​ki.

– Chcia​łem zo​ba​czyć tyl​ko cie​bie i Olgę – po​wie​dział Ja​kub. – Mam na​dzie​ję, że z nią wszyst​ko

w po​rząd​ku.

– Mo​żesz być spo​koj​ny – od​po​wie​dział Sla​ma, ale ton jego gło​su wska​zy​wał, że nie wie, na co

od​po​wia​da. Bez resz​ty sku​pił się na ba​da​niu. – Bę​dzie​my mu​sie​li wy​ko​nać nie​wiel​ki za​bieg. Niech
się pani ni​cze​go nie oba​wia, to bę​dzie zu​peł​nie bez​bo​le​sne.

Pod​szedł do oszklo​nej szaf​ki i wy​jął z niej strzy​kaw​kę, któ​ra za​miast igły mia​ła krót​ką na​kład​kę ze

sztucz​ne​go two​rzy​wa.

– Co to ta​kie​go? – zdzi​wił się Ja​kub.
– W cią​gu tych dłu​gich lat opra​co​wa​łem pew​ne nowe me​to​dy, któ​re oka​za​ły się nad​zwy​czaj sku​-

tecz​ne. Mo​żesz uznać to za prze​jaw mo​je​go ego​izmu, ale na ra​zie uwa​żam je za swą ta​jem​ni​cę.

– Mogę się nie oba​wiać? – ko​bie​ta le​żą​ca z roz​ło​żo​ny​mi no​ga​mi spy​ta​ła gło​sem, w któ​rym wię​cej

było ko​kie​te​rii niż stra​chu.

– Ani tro​chę – po​wie​dział dok​tor Sla​ma i za​nu​rzył ko​niec strzy​kaw​ki w pro​bów​ce, z któ​rą ob​cho​-

dził  się  ze  szcze​gól​ną  tro​skli​wo​ścią.  Na​stęp​nie  pod​szedł  do  ko​bie​ty,  wsu​nął  jej  strzy​kaw​kę  mię​dzy
nogi i na​ci​snął tło​czek.

– Bo​la​ło?
– Nie – od​par​ła.
– Przy​je​cha​łem też po to, by zwró​cić ci ta​blet​kę – rzekł Ja​kub.
Jed​nak​że dok​tor Sla​ma nie zwra​cał więk​szej uwa​gi na jego sło​wa, wciąż za​ję​ty swo​ją pa​cjent​ką.

Z po​waż​nym, za​my​ślo​nym ob​li​czem lu​stro​wał ją od stóp do głów.

– W pani przy​pad​ku – oznaj​mił – do​praw​dy szko​da by​ło​by nie mieć dzie​ci. Ma pani świet​ne, dłu​-

gie nogi, od​po​wied​nio ukształ​to​wa​ną mied​ni​cę, zna​ko​mi​tą klat​ką pier​sio​wą i bar​dzo przy​jem​ne rysy
twa​rzy.

Do​tknął gło​wy pa​cjent​ki, ob​ma​cał jej bro​dę i do​dał:
– Pięk​na żu​chwa, wszyst​ko bar​dzo do​brze wy​mo​de​lo​wa​ne.
Po​tem ujął ją jesz​cze raz za udo:
– I ma pani wspa​nia​łe, moc​ne ko​ści. Zda​ją się wprost świe​cić spod pani mię​śni.
Jesz​cze chwi​lę za​chwy​cał się w ten spo​sób pa​cjent​ką, ob​ma​cu​jąc jej cia​ło, ona zaś ani nie pro​te​-

sto​wa​ła, ani nie śmia​ła się za​lot​nie, gdyż po​wa​ga za​in​te​re​so​wa​nia le​ka​rza spra​wia​ła, że do​tyk jego
ręki da​le​ki był od ja​kiej​kol​wiek nie​mo​ral​no​ści.

Wresz​cie po​zwo​lił jej się ubrać i zwró​cił się do przy​ja​cie​la:
– Co mó​wi​łeś?
– Że chciał​bym ci zwró​cić ta​blet​kę.
– Jaką ta​blet​kę?
Ko​bie​ta ubra​ła się i spy​ta​ła:
– Więc uwa​ża pan, pa​nie dok​to​rze, że mogę mieć na​dzie​ję?

background image

– Je​stem ogrom​nie za​do​wo​lo​ny – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Uwa​żam, że spra​wy roz​wi​ja​ją się

po​myśl​nie i że obo​je, i pani, i ja, mo​że​my li​czyć na suk​ces.

Ko​bie​ta po​dzię​ko​wa​ła i opu​ści​ła ga​bi​net, Ja​kub zaś wró​cił do prze​rwa​nej roz​mo​wy:
– Da​łeś mi kie​dyś ta​blet​kę, któ​rej nikt inny nie chciał mi dać. Te​raz, kie​dy wy​jeż​dżam, zda​je mi

się, że już ni​g​dy nie bę​dzie mi po​trzeb​na i że po​wi​nie​nem ją zwró​cić.

– Ależ zo​staw ją so​bie. Taka pi​guł​ka może być rów​nie przy​dat​na tu, jak gdzie in​dziej.
– Nie, nie. Ta ta​blet​ka na​le​ży do tego kra​ju. Chcę zo​sta​wić temu kra​jo​wi wszyst​ko, co jego jest –

rzekł Ja​kub.

– Pa​nie dok​to​rze, we​zwę na​stęp​ną pa​cjent​kę – ode​zwa​ła się sio​strzycz​ka.
– Pro​szę ode​słać te baby do domu – za​re​pli​ko​wał Sla​ma – Od​wa​li​łem dzi​siaj ka​wał ro​bo​ty. Zo​ba​-

czy sio​stra, ta ostat​nia ko​bie​ta na pew​no bę​dzie ro​dzić. Jak na je​den dzień chy​ba star​czy, nie?

Sio​strzycz​ka pa​trzy​ła na dok​to​ra życz​li​wym wzro​kiem, ale nie prze​ja​wia​ła chę​ci usłu​cha​nia go.
Sla​ma zro​zu​miał wy​mo​wę jej spoj​rze​nia.
– Więc do​brze, pro​szę ich nie od​sy​łać, tyl​ko po​wie​dzieć, że wró​cę za pół go​dzi​ny.
– Pa​nie dok​to​rze, wczo​raj tak​że było to tyl​ko pół go​dzi​ny i mu​sia​łam bie​gać za pa​nem po uli​cy.
– Niech sio​stra się nie mar​twi, za pół go​dzi​ny je​stem z po​wro​tem – uspo​ko​ił ją Sla​ma i po​wie​-

dział przy​ja​cie​lo​wi, żeby zdjął far​tuch.

Wy​pro​wa​dził go na​stęp​nie z bu​dyn​ku i po​wiódł przez park do sto​ją​ce​go po dru​giej stro​nie „Rich​-

mon​du”.

2

Na  pierw​szym  pię​trze  do​szli  po  dłu​gim  czer​wo​nym  chod​ni​ku  aż  na  sam  ko​niec  ko​ry​ta​rza.  Tam

dok​tor Sla​ma otwo​rzył drzwi i wpro​wa​dził przy​ja​cie​la do ma​łe​go, ale przy​jem​ne​go po​ko​iku.

– To ład​nie z two​jej stro​ny – po​wie​dział Ja​kub – że za​wsze znaj​du​jesz tu dla mnie ja​kiś po​kój.
– Na tym koń​cu ko​ry​ta​rza mam te​raz po​ko​je dla za​pro​te​go​wa​nych pa​cjen​tów. W są​siedz​twie twe​-

go znaj​du​je się pięk​ny na​roż​ny apar​ta​ment, w któ​rym za daw​nych cza​sów miesz​ka​li mi​ni​stro​wie i fa​-
bry​kan​ci. Ulo​ko​wa​łem tam naj​cen​niej​sze​go na​sze​go pa​cjen​ta, bo​ga​te​go Ame​ry​ka​ni​na, któ​re​go przod​-
ko​wie po​cho​dzą stąd. Uwa​żam go po​nie​kąd za przy​ja​cie​la.

– A Olga gdzie miesz​ka?
– W „Domu Mark​sa”, jak ja. Nie ma tam źle, mo​żesz się nie oba​wiać.
– Grunt, że się nią za​ją​łeś. Jak tam jej spra​wy?
– Ty​po​we przy​pa​dło​ści ko​biet o la​bil​nym sys​te​mie ner​wo​wym.
– Prze​cież pi​sa​łem ci, ja​kie mia​ła ży​cie.
– Więk​szość ko​biet przy​jeż​dża do tego uzdro​wi​ska, że​by​śmy za​pew​ni​li im płod​ność. W przy​pad​ku

twej pod​opiecz​nej by​ło​by jed​nak le​piej, gdy​by się zbyt wiel​ką płod​no​ścią nie od​zna​cza​ła. Czy wi​-
dzia​łeś ją ro​ze​bra​ną?

– Na Boga, skąd​że zno​wu – od​parł Ja​kub.
–  To  ją  so​bie  obej​rzyj!  Pier​siąt​ka  ma  ma​leń​kie  i  zwi​sa​ją​ce  z  tor​su  jak  dwie  śliw​ki.  Wi​dać  jej

wszyst​kie że​bra. Na przy​szłość za​wsze zwra​caj wię​cej uwa​gi na klat​kę pier​sio​wą. Klat​ka pra​wi​dło​-
wa po​win​na być agre​syw​na, mie​rzyć na ze​wnątrz, roz​pie​rać się, jak​by chcia​ła za​jąć jak naj​więk​szą
prze​strzeń. Ale by​wa​ją rów​nież klat​ki pier​sio​we, któ​re w prze​ci​wień​stwie do tam​tych znaj​du​ją się w
de​fen​sy​wie, co​fa​ją się przed świa​tem i są jak ka​ftan bez​pie​czeń​stwa, za​ci​ska​ją​cy się wo​kół czło​wie​-
ka co​raz cia​śniej, aż go wresz​cie cał​kiem za​du​si. Ona ma wła​śnie taką. Po​wiedz jej, żeby ci po​ka​za​-
ła.

background image

– Tego jej nie po​wiem – rzekł Ja​kub.
– Bo​isz się, że gdy​byś ją zo​ba​czył, nie chciał​byś na​dal uwa​żać jej za swą pod​opiecz​ną?
– Prze​ciw​nie, boję się, że zro​bi​ło​by mi się jej jesz​cze bar​dziej żal.
– Chło​pie – zmie​nił te​mat Sla​ma – ten Ame​ry​ka​nin to sza​le​nie in​te​re​su​ją​cy fa​cet.
Lecz Ja​kub spy​tał:
– Gdzie ją za​sta​nę?
– Kogo?
– Olgę.
– Te​raz jej nie za​sta​niesz. Jest na za​bie​gach. Całe przed​po​łu​dnie po​win​na być w ba​se​nie.
– Nie chciał​bym się z nią roz​mi​nąć, czy nie da​ło​by się tam za​dzwo​nić?
Dok​tor Sla​ma pod​niósł słu​chaw​kę, wy​krę​cił nu​mer, a jed​no​cze​śnie nie prze​sta​wał mó​wić do swe​-

go przy​ja​cie​la:

–  Przed​sta​wię  ci  go,  mu​sisz  go  dla  mnie  roz​gryźć.  Z  cie​bie  jest  zna​ko​mi​ty  psy​cho​log.  Ty  mi  go

roz​szy​fru​jesz. Wią​żę z nim pew​ne pla​ny.

– Ja​kie? – spy​tał Ja​kub, ale w tej chwi​li Sla​ma mó​wił już do słu​chaw​ki:
– Sio​stra Róża? No i jak?… Tym pro​szę się zu​peł​nie nie przej​mo​wać, w pani sta​nie ta​kie mdło​ści

to rzecz nor​mal​na. Chcia​łem za​py​tać, czy nie ką​pie się tam w ba​se​nie moja pa​cjent​ka, ta, co to miesz​-
ka obok pani… Tak? To pro​szę jej prze​ka​zać, że ma go​ścia ze sto​li​cy, żeby się ni​g​dzie nie od​da​la​ła…
Tak, o dwu​na​stej bę​dzie cze​kał na nią przed ła​zien​ka​mi.

Dok​tor od​wie​sił słu​chaw​kę.
– No więc sły​sza​łeś. Spo​tkasz się z nią w po​łu​dnie. Do dia​ska, o czym to mó​wi​li​śmy?
– O tym Ame​ry​ka​ni​nie.
– Ra​cja – rzekł Sla​ma. – To nie​zwy​kle cie​ka​wy gość. Wy​le​czy​łem mu żonę. Nie mo​gli mieć dzie​-

ci.

– A on na co się tu​taj le​czy?
– Na ser​ce.
– Mó​wi​łeś, że wią​żesz z nim ja​kieś pla​ny.
– To wprost po​ni​ża​ją​ce – roz​zło​ścił się Sla​ma – co musi ro​bić w tym kra​ju le​karz, żeby żyć na ja​-

kim ta​kim po​zio​mie! Ju​tro przy​je​dzie ten sław​ny trę​bacz, Kli​ma. Mu​szę akom​pa​nio​wać mu na per​ku​-
sji!

Ja​kub nie wziął słów dok​to​ra na se​rio, mimo to udał zdzi​wie​nie:
– Jak to? Więc ty grasz na per​ku​sji?
– No cóż, chło​pie! Co mam ro​bić, jak te​raz po​więk​szy mi się ro​dzi​na!
– Nie może być! – tym ra​zem Ja​kub zdzi​wił się rze​czy​wi​ście.
– Bę​dziesz miał dziec​ko? A więc się oże​ni​łeś?
– Oże​ni​łem się – od​rzekł Sla​ma.
– Z Mimi?
Mimi była le​kar​ką w uzdro​wi​sku; Sla​ma cho​dził z nią już od wie​lu lat, ale do​tąd za​wsze po​tra​fił

w ostat​niej chwi​li wy​krę​cić się od ślu​bu.

– Tak, z Mimi – od​po​wie​dział. – Wiesz prze​cież, że co nie​dzie​la ła​zi​łem z nią na górę, na wie​żę

wi​do​ko​wą.

– Więc jed​nak oże​ni​łeś się – rzekł Ja​kub smęt​nie.
– Za każ​dym ra​zem, kie​dy szli​śmy pod górę – kon​ty​nu​ował Sla​ma – Mimi na​ma​wia​ła mnie, że​by​-

śmy się po​bra​li. A ja by​łem tak zmor​do​wa​ny tą wspi​nacz​ką, że czu​łem się sta​ry i wy​da​wa​ło mi się,
że nie po​zo​sta​je mi nic in​ne​go, jak tyl​ko się oże​nić. Ale w koń​cu za​wsze zdo​ła​łem się opa​no​wać i jak

background image

po​tem scho​dzi​li​śmy spod wie​ży w dół, od​zy​ski​wa​łem świe​żość i już mi się że​nić nie chcia​ło. Aż tu
pew​ne​go razu  Mimi  wy​bra​ła okręż​ną  tra​sę  i ta  dro​ga  pod  górę tak  się  dłu​ży​ła, że  zgo​dzi​łem  się  na
ślub, gdy do szczy​tu było jesz​cze da​le​ko. A te​raz spo​dzie​wa​my się dziec​ka i mu​szę tro​chę my​śleć o
for​sie. Ten mój Ame​ry​ka​nin ma​lu​je tak​że świę​te ob​raz​ki. Moż​na by je zna​ko​mi​cie opy​lić. Co ty na to?

– My​ślisz, że świę​te ob​raz​ki są po​kup​ne?
– Jesz​cze jak! Chło​pie, żeby tak usta​wić stra​gan pod ko​ścio​łem, kie​dy jest wła​śnie od​pust, i sprze​-

da​wać po stó​wie, sta​li​by​śmy się bo​ga​cza​mi! Ja bym mu je sprze​da​wał i dzie​lił​bym się z nim po po​-
ło​wie.

– I co on na to?
– Ten gość ma tyle szma​lu, że nie wie, co z nim ro​bić, i na ża​den ge​szeft go nie na​mó​wię – po​wie​-

dział Sla​ma i za​klął.

3

Olga do​brze wi​dzia​ła, że sio​stra Róża ma​cha do niej z brze​gu ba​se​nu, ale pły​wa​ła da​lej, uda​jąc,

że jej nie za​uwa​ży​ła.

Te dwie ko​bie​ty nie lu​bi​ły się. Dok​tor Sla​ma za​kwa​te​ro​wał Olgę w po​ko​iku są​sia​du​ją​cym z po​ko​-

jem  pie​lę​gniar​ki.  Róża  mia​ła  zwy​czaj  gło​śne​go  pusz​cza​nia  ra​dia,  a  Olga  spra​gnio​na  była  spo​ko​ju.
Kil​ka​krot​nie wa​li​ła w ścia​nę, sio​stra zaś w od​po​wie​dzi za każ​dym ra​zem jesz​cze bar​dziej roz​krę​ca​ła
gał​kę po​ten​cjo​me​tru.

Róża ma​cha​ła cier​pli​wie i w koń​cu uda​ło się jej po​wia​do​mić pa​cjent​kę, że o dwu​na​stej bę​dzie na

nią cze​kać ja​kiś gość ze sto​li​cy.

Olga od razu do​my​śli​ła się, że to Ja​kub, i ogar​nę​ła ją nie​zmier​na ra​dość. Za​raz też sama zdzi​wi​ła

się tej ra​do​ści: „Jak to się dzie​je, że czu​ję taką ra​dość, gdy do​wia​du​ję się, że przy​jeż​dża?”.

Olga bo​wiem na​le​ża​ła do tych no​wo​cze​snych ko​biet, któ​re lu​bią roz​dwa​jać się, dzie​lić na isto​tę

prze​ży​wa​ją​cą i isto​tę ob​ser​wu​ją​cą.

Ale na​wet Olga ob​ser​wu​ją​ca cie​szy​ła się. Świet​nie zda​wa​ła so​bie spra​wę z nie​sto​sow​no​ści tego,

by Olga prze​ży​wa​ją​ca cie​szy​ła się aż tak nie​przy​tom​nie, a po​nie​waż była zło​śli​wa, ta nie​sto​sow​ność
ją śmie​szy​ła. Ba​wi​ło ją, kie​dy so​bie wy​obra​ża​ła, jak Ja​kub by się prze​stra​szył, gdy​by do​wie​dział się,
że jej ra​dość jest aż tak im​pul​syw​na.

Wska​zów​ka wi​szą​ce​go nad ba​se​nem ze​ga​ra po​ka​zy​wa​ła za kwa​drans dwu​na​stą. Olga za​sta​na​wia​-

ła się, jaką też minę zro​bił​by Ja​kub, gdy​by rzu​ci​ła mu się na szy​ję i za​czę​ła ca​ło​wać go jak ko​chan​ka.
Do​pły​nę​ła do brze​gu, wy​szła z wody i uda​ła się do ka​bi​ny, by się ubrać. Była tro​chę zła, że o jego
przy​jeź​dzie  nie  wie​dzia​ła  już  rano.  Wło​ży​ła​by  na  sie​bie  coś  lep​sze​go.  A  tak  mia​ła  tyl​ko  ten  sza​ry,
nie​atrak​cyj​ny strój, któ​ry psuł jej hu​mor.

By​wa​ło  –  jak  na  przy​kład  przed  chwi​lą,  gdy  pły​wa​ła  w  ba​se​nie  –  że  cał​ko​wi​cie  za​po​mi​na​ła  o

swym wy​glą​dzie. Te​raz jed​nak sta​ła w ka​bi​nie przed ma​łym lu​strem i wi​dzia​ła się w sza​rym ko​stiu​-
mi​ku. Jesz​cze nie​wie​le mi​nut temu uśmie​cha​ła się zło​śli​wie na myśl, że mo​gła​by rzu​cić się Ja​ku​bo​wi
na szy​ję i na​mięt​nie go wy​ca​ło​wać. Ale po​mysł ten przy​szedł jej do gło​wy w ba​se​nie, gdzie pły​wa​ła
nie​ja​ko  bez​cie​le​śnie,  tyl​ko  jako  swo​bod​na  myśl.  Te​raz,  na​gle  znów  ob​da​rzo​na  cia​łem  oraz  ko​stiu​-
mem, była nie​zmier​nie da​le​ko od tej we​so​łej fan​ta​zji i wie​dzia​ła, że znów jest tym wła​śnie, za co – a
do​pro​wa​dza​ło ją to do fu​rii – Ja​kub ją za​wsze uwa​ża: małą dziew​czyn​ką, któ​ra po​trze​bu​je po​mo​cy.

Gdy​by  Olga  była  choć  odro​bi​nę  głup​sza,  może  uwa​ża​ła​by  się  za  zu​peł​nie  ład​ną.  Po​nie​waż  była

by​stra, wi​dzia​ła sie​bie znacz​nie brzyd​szą niż była w rze​czy​wi​sto​ści, bo praw​dę mó​wiąc, nie była ani
pięk​na, ani szpet​na i ża​den męż​czy​zna o prze​cięt​nym po​czu​ciu es​te​ty​ki nie wy​rzu​cił​by jej z łóż​ka.

background image

Po​nie​waż lu​bi​ła się roz​dwa​jać, rów​nież te​raz ta Olga, któ​ra zaj​mu​je się ob​ser​wa​cją, kar​ci tę, któ​-

ra prze​ży​wa: Co z tego, że wy​glą​da tak czy ina​czej? Po co drę​czy się pa​trze​niem w lu​stro?

Czy  na​praw​dę  nie  jest  ni​czym  wię​cej,  jak  tyl​ko  przed​mio​tem  prze​zna​czo​nym  dla  mę​skich  oczu?

Tyl​ko to​wa​rem, któ​ry sam wy​sta​wia się na sprze​daż? Czy nie po​tra​fi być nie​za​leż​na od swo​je​go wy​-
glą​du przy​naj​mniej w ta​kim stop​niu, jak więk​szość męż​czyzn?

Wy​szła z pa​wi​lo​nu ła​zie​nek i zo​ba​czy​ła, że twarz Ja​ku​ba przy​bra​ła na jej wi​dok wy​raz do​bro​dusz​-

nej czu​ło​ści. Wie​dzia​ła, że za​miast po​dać jej rękę, po​głasz​cze ją po wło​sach, niby grzecz​ną có​ruch​nę.
I oczy​wi​ście tak zro​bił.

– Gdzie pój​dzie​my na obiad? – spy​tał.
Po​wie​dzia​ła, że mogą zjeść w sto​łów​ce dla ku​ra​cju​szy, gdzie przy jej sto​le jest wol​ne miej​sce.
Sto​łów​ka  oka​za​ła  się  ogrom​nym  po​miesz​cze​niem,  gę​sto  za​peł​nio​nym  sto​li​ka​mi  i  kon​su​men​ta​mi.

Ja​kub z Olgą usie​dli i dłu​go cze​ka​li, nim kel​ner​ka na​la​ła im do głę​bo​kich ta​le​rzy zupę. Dwie oso​by
sie​dzą​ce przy ich sto​le sta​ra​ły się na​wią​zać roz​mo​wę z Ja​ku​bem, któ​re​go od razu za​li​czy​ły do zgod​-
nej ro​dzi​ny ku​ra​cju​szy. To​też tyl​ko w chwi​lach przerw w ogól​nej roz​mo​wie mógł spy​tać Olgę choć​by
o kil​ka spraw prak​tycz​nych: czy jest za​do​wo​lo​na z tu​tej​sze​go ży​wie​nia, czy jest za​do​wo​lo​na z le​ka​-
rza, czy jest za​do​wo​lo​na z za​bie​gów. Gdy za​py​tał, jak miesz​ka, po​wie​dzia​ła, że ma okrop​ną są​siad​kę.
Ru​chem gło​wy wska​za​ła mu je​den z są​sied​nich sto​li​ków, przy któ​rym ja​dła obiad Róża.

Po​tem współ​sto​łow​ni​cy po​że​gna​li się i ode​szli, Ja​kub zaś, przy​pa​tru​jąc się Róży, rzekł:
– He​gel po​czy​nił kie​dyś cie​ka​we spo​strze​że​nie o tak zwa​nym grec​kim pro​fi​lu, któ​re​go pięk​no po​-

le​ga jego zda​niem na tym, że nos two​rzy z czo​łem jed​ną li​nię, wsku​tek cze​go na pierw​szy plan wy​su​-
wa się gór​na po​ło​wa gło​wy, sta​no​wią​ca sie​dli​sko ro​zu​mu i du​cha. Przy​glą​dam się two​jej są​siad​ce i
stwier​dzam, że w jej wy​pad​ku jest od​wrot​nie, cała twarz kon​cen​tru​je się wo​kół ust. Spójrz, jak za​-
wzię​cie  żuje,  a  za​ra​zem  jak  gło​śno  mówi!  Ta​kie  wy​ak​cen​to​wa​nie  dol​nej,  zmy​sło​wej  czę​ści  twa​rzy
nie spodo​ba​ło​by się He​glo​wi, lecz przy tym ta dziew​czy​na, choć robi na mnie wra​że​nie do​syć nie​-
sym​pa​tycz​ne, jest cał​kiem ład​na.

– Tak uwa​żasz? – spy​ta​ła Olga.
Z jej gło​su prze​bi​ja​ło nie​za​do​wo​le​nie, więc Ja​kub szyb​ko do​rzu​cił:
– Ale jej ust bał​bym się. Żeby mnie nie po​żar​ły.
I do​dał jesz​cze:
–  Z  cie​bie  He​gel  był​by  bar​dziej  za​do​wo​lo​ny.  Do​mi​nan​tę  two​jej  twa​rzy  sta​no​wi  czo​ło,  któ​re  na​-

tych​miast in​for​mu​je każ​de​go o twej in​te​li​gen​cji.

– Strasz​nie złosz​czą mnie ta​kie spo​strze​że​nia – po​wie​dzia​ła Olga po​ryw​czo. – Za​wsze ma z nich

w ja​kiś spo​sób wy​ni​kać, że fi​zjo​no​mia czło​wie​ka sta​no​wi od​bi​cie jego du​cha. A to prze​cież kom​plet​-
na bzdu​ra. Ja wy​obra​żam so​bie moją du​szę z wy​dat​ną bro​dą i zmy​sło​wy​mi usta​mi, a tym​cza​sem bro​-
dę mam małą i usta tak​że małe. Gdy​bym ni​g​dy nie wi​dzia​ła się w lu​strze i mu​sia​ła opi​sać swój wy​-
gląd  na  pod​sta​wie  tego,  jak  sama  znam  sie​bie  od  we​wnątrz,  wy​szło​by  z  tego  coś  zu​peł​nie  do  mnie
nie​po​dob​ne​go! Je​stem kimś cał​kiem in​nym, niż moż​na by są​dzić z wy​glą​du!

4

Trud​no  zna​leźć  wła​ści​we  sło​wo,  by  okre​ślić  sto​su​nek  łą​czą​cy  Ja​ku​ba  z  Olgą.  Była  cór​ką  jego

przy​ja​cie​la, któ​ry zo​stał stra​co​ny, gdy mia​ła sie​dem lat. Ja​kub po​sta​no​wił pod​ów​czas za​jąć się osie​-
ro​cia​łą  dziew​czyn​ką.  Sam  nie  miał  dzie​ci  i  ku​si​ło  go,  żeby  pod​jąć  się  ta​kie​go  nie​zo​bo​wią​zu​ją​ce​go
oj​co​stwa. Żar​tem na​zy​wał ją swo​ją wy​cho​wa​ni​cą.

Sie​dzie​li te​raz w po​ko​ju Olgi. Olga włą​czy​ła ma​szyn​kę, po​sta​wi​ła na niej gar​nu​szek z wodą, a Ja​-

background image

kub  uzmy​sło​wił  so​bie,  że  nie  może  się  zde​cy​do​wać  na  wy​ja​wie​nie  jej  po​wo​du  swo​jej  wi​zy​ty.  Za
każ​dym ra​zem, kie​dy już chciał po​wie​dzieć, że przy​był, aby się z nią po​że​gnać, ogar​niał go strach, że
za​brzmi to na​zbyt pa​te​tycz​nie i spo​wo​du​je wy​two​rze​nie się at​mos​fe​ry na​sy​co​nej nie​po​żą​da​nym sen​ty​-
men​ta​li​zmem. Od daw​na już po​dej​rze​wał, że dziew​czy​na ko​cha się w nim po​ta​jem​nie.

Olga wy​ję​ła z sza​fy dwie fi​li​żan​ki, na​sy​pa​ła do nich zmie​lo​nej kawy i za​la​ła ją wrząt​kiem. Mie​-

sza​jąc cu​kier, Ja​kub usły​szał jej sło​wa:

– Słu​chaj, Ja​kub, jaki był na​praw​dę mój oj​ciec?
– A co chcia​ła​byś o nim wie​dzieć?
– Czy na​praw​dę ża​den zły czyn nie ob​cią​żał jego su​mie​nia?
– Co też ci przy​szło do gło​wy? – zdzi​wił się.
Oj​ciec Olgi zo​stał już do​syć daw​no pu​blicz​nie zre​ha​bi​li​to​wa​ny i uzna​ny za stra​co​ne​go nie​słusz​nie.

W jego nie​win​ność nikt nie wąt​pił.

– Nie my​śla​łam o tym w taki spo​sób – od​par​ła. – Cho​dzi​ło mi o coś wręcz od​wrot​ne​go.
– Nie ro​zu​miem – rzekł Ja​kub.
– Po​my​śla​łam, czy nie zro​bił ko​muś in​ne​mu tego sa​me​go, co zro​bi​li jemu. Ci, co po​sła​li go na szu​-

bie​ni​cę, byli prze​cież krop​ka w krop​kę tacy sami jak on. Wy​zna​wa​li tę samą wia​rę, byli ta​ki​mi sa​my​-
mi  fa​na​ty​ka​mi.  Wie​rzy​li,  że  każ​dy  po​gląd  choć​by  tro​chę  od​mien​ny  śmier​tel​nie  za​gra​ża  re​wo​lu​cji  i
byli po​dejrz​li​wi. Ska​za​li go na śmierć w imię świę​tych spraw, w któ​re on rów​nież wie​rzył. Dla​cze​go
więc nie mógł​by po​stę​po​wać z in​ny​mi tak samo, jak oni po​stą​pi​li z nim?

– Czas pły​nie nie​ubła​ga​nie i prze​szłość sta​je się co​raz bar​dziej nie​zro​zu​mia​ła – po​wie​dział Ja​kub

z wa​ha​niem. – Co wiesz o swo​im ojcu, je​śli nie li​czyć paru li​stów, kil​ku kar​tek z jego dzien​ni​ka, któ​-
ry ci ła​ska​wie zwró​ci​li, i garst​ki wspo​mnień jego przy​ja​ciół?

– Dla​cze​go się wy​krę​casz? – na​le​ga​ła Olga. – Spy​ta​łam cie​bie wy​raź​nie. Czy mój oj​ciec był taki

sam jak ci, któ​rzy po​sła​li go na śmierć?

– Chy​ba tak – Ja​kub wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Dla​cze​go więc on tak​że nie mógł​by do​pu​ścić się ta​kich sa​mych okru​cieństw?
– Uj​mu​jąc rzecz teo​re​tycz​nie – po​wie​dział Ja​kub nad​zwy​czaj wol​no – uj​mu​jąc rzecz teo​re​tycz​nie,

mógł zro​bić in​nym cał​kiem to samo, co inni zro​bi​li jemu. Nie ma na świe​cie czło​wie​ka, któ​ry nie po​-
tra​fił​by sto​sun​ko​wo lek​ką ręką po​słać swe​go bliź​nie​go na śmierć. Ja przy​naj​mniej ta​kie​go nie spo​tka​-
łem. Je​śli kie​dyś lu​dzie pod tym wzglę​dem się zmie​nią, to stra​cą naj​istot​niej​szą ce​chę Swo​je​go czło​-
wie​czeń​stwa. Wte​dy nie będą już ludź​mi, tyl​ko ja​kimś in​nym ga​tun​kiem stwo​rzeń.

– Wy to mi się ba​jecz​nie po​do​ba​cie! – wy​buch​nę​ła, zwra​ca​jąc się w licz​bie mno​giej do ty​się​cy

Ja​ku​bów. – Dzię​ki temu, że ro​bi​cie mor​der​ców ze wszyst​kich lu​dzi, wa​sze wła​sne mor​der​stwa prze​-
sta​ją być zbrod​nia​mi i są tyl​ko nie​od​łącz​ną ce​chą ro​dza​ju ludz​kie​go!

– Więk​szość lu​dzi – rzekł Ja​kub – ob​ra​ca się w idyl​licz​nym krę​gu mię​dzy swym do​mem a miej​-

scem pra​cy. Żyją na bez​piecz​nym te​ry​to​rium poza do​brem i złem. Wi​dok czło​wie​ka, któ​ry mor​du​je,
wpra​wia ich w nie​kła​ma​ne prze​ra​że​nie. Wy​star​czy jed​nak, by​śmy wy​pro​wa​dzi​li ich z tego za​cisz​ne​-
go  te​re​nu,  a  sami  sta​ną  się  mor​der​ca​mi,  na​wet  nie  wie​dząc  jak.  Ist​nie​ją  pró​by  i  pu​łap​ki,  z  któ​ry​mi
mie​wa się do czy​nie​nia tyl​ko w wy​jąt​ko​wych mo​men​tach hi​sto​rycz​nych. I nikt nie po​tra​fi im spro​stać.
Ale mó​wie​nie o tym jest cał​ko​wi​cie zbęd​ne. Dla cie​bie nie ma zna​cze​nia, co twój oj​ciec teo​re​tycz​nie
mógł zro​bić, bo i tak w ża​den spo​sób nie da się tego udo​wod​nić. Cie​bie po​win​no in​te​re​so​wać tyl​ko,
co zro​bił, a cze​go nie zro​bił. Pod tym zaś wzglę​dem su​mie​nie miał czy​ste.

– Mo​żesz być tego zu​peł​nie pew​ny?
– Zu​peł​nie. Nikt nie wie o tym le​piej niż ja.
–  Na​praw​dę  cie​szę  się,  że  sły​szę  to  od  cie​bie  –  po​wie​dzia​ła  Olga.  –  To,  o  co  cię  py​ta​łam,  nie

background image

przy​szło mi do gło​wy ot tak so​bie. Już od dłuż​sze​go cza​su do​sta​ję ano​ni​mo​we li​sty. Pi​szą mi w nich,
że nie mam pra​wa uda​wać cór​ki mę​czen​ni​ka, bo mój oj​ciec, nim go stra​ci​li, sam po​słał do wię​zie​nia
wie​lu nie​win​nych lu​dzi, któ​rych je​dy​ną winą było, że my​śle​li o świe​cie ina​czej niż on.

– Non​sens – rzekł Ja​kub.
–  Przed​sta​wia​ją  mi  go  w  tych  li​stach  jako  za​cie​kłe​go  fa​na​ty​ka  i  czło​wie​ka  okrut​ne​go.  Li​sty  są

wpraw​dzie ano​ni​mo​we i peł​ne zło​ści, lecz nie są pry​mi​tyw​ne. Au​to​rzy wy​po​wia​da​ją się po​wścią​gli​-
wie, rze​czo​wo i ści​śle, to​też nie​mal im uwie​rzy​łam.

–  To  wciąż  ta  sama  ze​msta  –  za​uwa​żył  Ja​kub.  –  Coś  ci  po​wiem.  Kie​dy  two​je​go  ojca  za​mknę​li,

aresz​ty były peł​ne tych, któ​rych po​sła​ła tam re​wo​lu​cja na swym pierw​szym eta​pie. Więź​nio​wie roz​-
po​zna​li  w  nim  zna​ne​go  ko​mu​ni​stycz​ne​go  po​li​ty​ka,  więc  przy  pierw​szej  oka​zji  rzu​ci​li  się  na  nie​go  i
spra​li go do nie​przy​tom​no​ści. Straż​ni​cy przy​glą​da​li się temu ze zło​śli​wym uśmie​chem.

– Wiem – po​wie​dzia​ła Olga i Ja​kub zdał so​bie spra​wę z tego, że mówi jej coś, co sły​sza​ła nie​je​-

den raz.

Daw​no już po​sta​no​wił ni​g​dy nie mó​wić o tych wszyst​kich spra​wach, ale mu się nie uda​wa​ło. Kto

prze​żył ka​ta​stro​fę sa​mo​cho​do​wą, tak​że na próż​no za​bra​nia so​bie ją wspo​mi​nać.

– Wiem – po​wtó​rzy​ła – ale ja się tym lu​dziom nie dzi​wię. Wię​zi​li ich bez sądu, czę​sto bez naj​-

mniej​sze​go po​wo​du. I na​gle zo​ba​czy​li przed sobą jed​ne​go z tych, któ​rych uwa​ża​li za od​po​wie​dzial​-
nych.

– Z chwi​lą, kie​dy twój oj​ciec przy​wdział wię​zien​ny strój, był jed​nym z nich. Znę​ca​nie się nad nim

nie mia​ło naj​mniej​sze​go sen​su, a już zwłasz​cza na oczach za​do​wo​lo​nych z tego straż​ni​ków. Nie było
to nic wię​cej, jak tyl​ko tchórz​li​wa ze​msta. Wy​pły​wa​ją​ce z naj​niż​szych po​bu​dek pra​gnie​nie za​dep​ta​nia
bez​bron​nej ofia​ry. I li​sty, któ​re do​sta​jesz, są pło​dem tej sa​mej ze​msty, któ​ra, jak wi​dzę, jest sil​niej​sza
niż czas.

– Ależ Ja​ku​bie! Prze​cież były ich w kry​mi​na​łach set​ki ty​się​cy! Ty​sią​ce z nich ni​g​dy już nie wró​ci​-

ły! I ni​g​dy ża​den wi​no​waj​ca nie zo​stał uka​ra​ny! Prze​cież ta chęć ze​msty jest tyl​ko nie​za​spo​ko​jo​nym
pra​gnie​niem spra​wie​dli​wo​ści!

– Msz​cze​nie się za ojca na cór​ce nie ma nic wspól​ne​go ze spra​wie​dli​wo​ścią. Przy​po​mnij so​bie,

że z po​wo​du ta​tu​sia stra​ci​łaś dom ro​dzin​ny, mu​sia​łaś opu​ścić mia​sto, nie wol​no ci było stu​dio​wać. Z
po​wo​du nie​ży​ją​ce​go taty, któ​re​go pra​wie nie zna​łaś! I te​raz z po​wo​du taty masz być prze​śla​do​wa​na z
ko​lei  przez  tych  dru​gich?  Zdra​dzę  ci  naj​smut​niej​sze  od​kry​cie  mego  ży​cia:  Ci,  co  sta​li  się  ofia​ra​mi,
nie byli ani odro​bi​nę lep​si od tych, któ​rzy ich na ofia​rę prze​zna​czy​li. Po​tra​fię wy​obra​zić ich so​bie w
od​wró​co​nych ro​lach. Ty mo​żesz wi​dzieć w tym dą​że​nie do zdo​by​cia ali​bi, umoż​li​wia​ją​ce​go czło​wie​-
ko​wi uwol​nie​nie się od od​po​wie​dzial​no​ści i zwa​le​nie jej na bar​ki Stwór​cy, któ​ry wy​my​ślił czło​wie​-
ka ta​kim, jaki jest. Może to i do​brze, że tak to wi​dzisz. Po​nie​waż dojść do tego, że mię​dzy wi​no​waj​cą
a ofia​rą nie ma róż​ni​cy, zna​czy po​rzu​cić wszel​ką na​dzie​ję. A to, moja mała dziew​czyn​ko, na​zy​wa się
pie​kłem.

5

Oby​dwie ko​le​żan​ki nie mo​gły się do​cze​kać, kie​dy do​wie​dzą się, jak wy​pa​dła wczo​raj​sza rand​ka

Róży, ale tego dnia mia​ły dy​żur na dru​gim koń​cu uzdro​wi​ska i zła​pa​ły swą przy​ja​ciół​kę do​pie​ro koło
trze​ciej. Za​sy​pa​ły ją py​ta​nia​mi.

Róża ocią​ga​ła się z od​po​wie​dzią, wresz​cie po​wie​dzia​ła nie​pew​nie:
– Mó​wił, że mnie ko​cha i że się ze mną oże​ni.
– Wi​dzisz! A nie mó​wi​łam? – za​trium​fo​wa​ła chu​da. – Więc się roz​wie​dzie?

background image

– Mó​wił, że tak.
– Nie ma in​ne​go wyj​ścia! – skon​sta​to​wa​ła we​so​ło trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Co dziec​ko, to dziec​-

ko. A jego żona jest bez​dziet​na.

Te​raz Róża mu​sia​ła już wy​ło​żyć kawę na ławę.
– Mó​wił, że za​bie​rze mnie do Pra​gi. Znaj​dzie mi tam ro​bo​tę. Mó​wił, że na wa​ka​cje wy​je​dzie​my

do Włoch. Ale nie chce od razu za​czy​nać od dziec​ka. I ma ra​cję. Te pierw​sze lata są naj​pięk​niej​sze i
gdy​by​śmy mie​li dzie​ci, nic by​śmy ze sobą nie uży​li.

Trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka osłu​pia​ła.
– Co ta​kie​go? I ty chcesz je usu​nąć?
Róża przy​świad​czy​ła.
– Zwa​rio​wa​łaś? – krzy​cza​ła na nią chu​da.
– Zro​bił cię w ko​nia – za​uwa​ży​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Jak tyl​ko je usu​niesz, on się na cie​bie

wy​pnie.

– Dla​cze​go miał​by się wy​piąć?
– Za​łóż się! – rze​kła chu​da.
– Prze​cież mnie ko​cha…
– A skąd wiesz, że cię ko​cha? – spy​ta​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka.
– Mó​wił mi.
– To cze​mu nie ode​zwał się całe dwa mie​sią​ce?
– Bał się mi​ło​ści – po​wie​dzia​ła Róża.
– Co ta​kie​go?
– Jak ci to wy​tłu​ma​czyć? Bał się, że się we mnie za​ko​chał.
– I dla​te​go się nie od​zy​wał?
– Chciał spraw​dzić, czy może mnie za​po​mnieć. To chy​ba moż​na zro​zu​mieć, no nie?
– Aha – za​uwa​ży​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – A kie​dy się do​wie​dział, że do​ro​bił ci brzu​cho, to od

razu ska​po​wał, że cię za​po​mnieć nie może.

– Mó​wił, że cie​szy się z tego, że je​stem w cią​ży. Ale nie ze wzglę​du na dziec​ko, tyl​ko dla​te​go, że

się ode​zwa​łam. Zro​zu​miał, że mnie ko​cha.

– O rany, ale ty je​steś duma! – jęk​nę​ła chu​da.
– A to niby dla​cze​go?
– Bo dziec​ko to je​dy​ne, co masz – wy​ja​śni​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka. – Jak po​zwo​lisz ode​brać so​-

bie dziec​ko, nie bę​dziesz mia​ła nic i on się na cie​bie wy​pnie.

– Ja chcę, żeby mnie chciał dla mnie sa​mej, a nie z po​wo​du dziec​ka!
– Słu​chaj, za co ty się uwa​żasz? Cze​mu miał​by chcieć cię dla cie​bie sa​mej?
Dłuż​szy czas roz​ma​wia​ły, nie kry​jąc pod​nie​ce​nia. Obie ko​bie​ty wciąż po​wta​rza​ły Róży, że dziec​-

ko to je​dy​ny jej atut, z któ​re​go nie moż​na re​zy​gno​wać.

– Ja ni​g​dy nie po​zby​ła​bym się dziec​ka. Tyle ci po​wiem. Ni​g​dy, ro​zu​miesz, ni​g​dy – mó​wi​ła chu​da.
Róża po​czu​ła się na​raz jak mała dziew​czyn​ka i za​py​ta​ła (tym sa​mym zda​niem, któ​re dzień przed​-

tem przy​wró​ci​ło Kli​mie chęć do ży​cia):

– Więc po​wiedz​cie mi, co mam zro​bić?
– Trwać przy swo​im – od​par​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka, na​stęp​nie otwo​rzy​ła szu​fla​dę swo​jej szaf​ki

i wy​ję​ła fiol​kę ta​ble​tek: – Masz, weź to! Je​steś strasz​nie zde​ner​wo​wa​na. To cię uspo​koi.

Róża wło​ży​ła ta​blet​kę do ust i po​łknę​ła.
– I za​trzy​maj już so​bie tę fiol​kę. Tam pi​sze, żeby brać trzy razy dzien​nie, ale bierz tyl​ko wte​dy, jak

bę​dziesz chcia​ła się uspo​ko​ić. Że​byś w ner​wach nie zro​bi​ła ja​kie​goś głup​stwa. Nie za​po​mi​naj, że to

background image

sta​ry cwa​niak. Z nie​jed​ne​go pie​ca chleb ja​dał! Ale tym ra​zem tak ła​two się nie wy​krę​ci!

Już zno​wu nie wie​dzia​ła, co ro​bić. Jesz​cze przed chwi​lą my​śla​ła, że jest zde​cy​do​wa​na, lecz ar​gu​-

men​ty ko​le​ża​nek brzmia​ły prze​ko​ny​wa​ją​co i za​chwia​ły jej po​sta​no​wie​niem. Peł​na nie​po​ko​ju scho​dzi​-
ła ze scho​dów ła​zie​nek.

W  we​sty​bu​lu  pod​biegł  do  niej  roz​trzę​sio​ny  i  czer​wo​ny  na  twa​rzy  mło​dy  czło​wiek.  Spoj​rza​ła  na

nie​go koso:

– Mó​wi​łam ci, że tu​taj ni​g​dy nie wol​no ci na mnie cze​kać. A już po tym, coś na​roz​ra​biał wczo​raj,

zu​peł​nie nie ro​zu​miem, jak śmiesz!

– Pro​szę, nie gnie​waj się na mnie! – za​wo​łał mło​dzian z roz​pa​czą.
– Pssst! — osa​dzi​ła go. – Jesz​cze bę​dziesz mi tu​taj urzą​dzał sce​ny!
Po​wie​dziaw​szy to, chcia​ła odejść.
– Jak nie chcesz żad​nych scen, to nie ucie​kaj przede mną!
Co moż​na było zro​bić? Koło nich krę​ci​li się pa​cjen​ci, co chwi​la mi​jał ich ktoś w bia​łym far​tu​chu.

Róża nie chcia​ła wzbu​dzać sen​sa​cji, mu​sia​ła więc po​zo​stać i za​cho​wy​wać się moż​li​wie jak naj​na​tu​-
ral​niej.

– Więc cze​go chcesz? — szep​nę​ła.
– Ni​cze​go. Chcia​łem cię tyl​ko pro​sić, że​byś mi wy​ba​czy​ła. Wierz mi, sam je​stem zły, że tak się za​-

cho​wa​łem. Ale pro​szę, przy​się​gnij, że nic cię z nim nie łą​czy.

– Już ci mó​wi​łam, że nic.
– To przy​się​gnij.
– Nie bądź dziec​kiem, w ta​kich głu​pich spra​wach nie będę przy​się​ga​ła.
– Bo mię​dzy wami coś było.
– Już ci mó​wi​łam, że nie. A jak mi nie wie​rzysz, to nie mamy o czym roz​ma​wiać. To zwy​kły mój

zna​jo​my.  Co,  może  mi  nie  wol​no  mieć  wła​snych  zna​jo​mych?  Sza​nu​ję  go.  Cie​szę  się,  że  jest  moim
zna​jo​mym.

– Ro​zu​miem. Ja ni​cze​go ci nie za​rzu​cam – mó​wił chło​piec.
– Ju​tro ma tu​taj kon​cert. Mam na​dzie​ję, że nie bę​dziesz znów mnie szpie​go​wał.
– Jak mi dasz sło​wo ho​no​ru, że nic cię z nim nie łą​czy!
– Po​wie​dzia​łam ci już, że da​wa​nie sło​wa ho​no​ru w ta​kich spra​wach jest po​ni​żej mo​jej god​no​ści.

Ale sło​wo ho​no​ru, że jak jesz​cze raz bę​dziesz mnie szpie​go​wał, to już w ży​ciu nie wol​no ci przyjść
do mnie.

– Różo, kie​dy ja cie​bie ko​cham – rzekł mło​dzian nie​szczę​śli​wym gło​sem.
–  Ja  cie​bie  też  –  po​wie​dzia​ła  Róża  chłod​no  –  ale  ja​koś  jesz​cze  z  tego  po​wo​du  nie  urzą​dzam  ci

scen na szo​sie.

– Kie​dy ty mnie nie ko​chasz. Ty się mnie wsty​dzisz.
– Nie pleć…
– Ni​g​dzie nie wol​no mi się z tobą po​ka​zać, ni​g​dzie z tobą iść…
–  Pssst  –  po​now​nie  ofuk​nę​ła  go,  bo  zno​wu  pod​niósł  głos.  –  Oj​ciec  by  mnie  za​bił.  Mó​wi​łam  ci

prze​cież, jak mnie pil​nu​je. A te​raz nie złość się, ale mu​szę już iść.

Mło​dy czło​wiek chwy​cił ją za rękę:
– Nie od​chodź jesz​cze!
Róża w ge​ście roz​pa​czy unio​sła oczy, wbi​ja​jąc wzrok w su​fit. Mło​dy czło​wiek do​rzu​cił:
– Gdy​by​śmy się po​bra​li, wszyst​ko by​ło​by ina​czej. Nie mógł​by nic po​wie​dzieć. I mie​li​by​śmy dzie​-

ci.

–  Nie  chcę  mieć  dzie​ci!  –  po​wie​dzia​ła  Róża  gwał​tow​nie.  –  Ode​bra​ła​bym  so​bie  ży​cie,  gdy​bym

background image

mia​ła mieć dziec​ko!

– Dla​cze​go?
– Dla​te​go. Nie chcę żad​ne​go dziec​ka i już.
– Różo, ja cie​bie ko​cham – zno​wu po​wtó​rzył mło​dzian.
A Róża na to:
– I dla​te​go chcesz do​pro​wa​dzić mnie do sa​mo​bój​stwa, tak?
– Do sa​mo​bój​stwa? – zdu​miał się.
– Tak jest! Do sa​mo​bój​stwa!
– Różo! – jęk​nął mło​dzie​niec.
– Do​pro​wa​dzisz mnie do tego! Mó​wię ci! Na pew​no mnie do​pro​wa​dzisz!
– Czy mogę przyjść wie​czo​rem? – spy​tał po​kor​nie.
– Nie, dzi​siaj nie – od​mó​wi​ła, lecz zda​ła so​bie spra​wę, że musi go ja​koś uspo​ko​ić, i do​da​ła ła​-

god​niej: — Mo​żesz kie​dyś zno​wu do mnie za​dzwo​nić, Fra​nek. Ale do​pie​ro po nie​dzie​li.

I od​wró​ci​ła się, żeby odejść.
– Cze​kaj – po​wie​dział mło​dy czło​wiek. – Coś ci przy​nio​słem. Na prze​pro​si​ny.
Po​dał jej małą pa​czusz​kę. Wzię​ła ją i szyb​ko wy​szła na uli​cę.

6

– Czy dok​tor Sla​ma na​praw​dę jest ta​kim ory​gi​na​łem, czy tyl​ko uda​je? – za​py​ta​ła Olga Ja​ku​ba.
– Za​sta​na​wiam się nad tym przez cały czas, od kie​dy go po​zna​łem – od​po​wie​dział.
– Ory​gi​na​łom nie żyje się naj​go​rzej, je​że​li uda się im spra​wić, żeby lu​dzie sza​no​wa​li ich ory​gi​nal​-

ność  –  rze​kła  Olga.  –  Dok​tor  Sla​ma  jest  fan​ta​stycz​nie  roz​tar​gnio​ny.  W  po​ło​wie  zda​nia  za​po​mi​na,  o
czym mó​wił. Cza​sem za​ga​da się na uli​cy i spóź​nia się do ga​bi​ne​tu o dwie go​dzi​ny. Ale mimo to nikt
nie ma śmia​ło​ści gnie​wać się na nie​go, bo pan dok​tor jest wła​śnie ofi​cjal​nie uzna​wa​nym ory​gi​na​łem i
tyl​ko pro​stak mógł​by kwe​stio​no​wać jego pra​wo do ory​gi​nal​no​ści.

– Na​wet je​śli jest nie wiem jak wiel​kim ory​gi​na​łem, my​ślę, że le​czy cię cał​kiem nie​źle.
– Chy​ba tak, ale wszyst​kim nam się wy​da​je, że prak​ty​ka le​kar​ska jest dla nie​go czymś dru​go​rzęd​-

nym, co prze​szka​dza mu w wy​ko​ny​wa​niu wie​lu znacz​nie waż​niej​szych za​jęć. Ju​tro na przy​kład bę​dzie
grać na per​ku​sji.

– Za​raz, za​raz – Ja​kub wpadł Ol​dze w sło​wo. – Więc to praw​da?
– Ra​czej tak. W ca​łym uzdro​wi​sku wi​szą pla​ka​ci​ki in​for​mu​ją​ce, że ju​tro gra tu​taj sław​ny trę​bacz

Kli​ma, a jako per​ku​si​sta wy​stę​pu​je pan or​dy​na​tor Sla​ma.

– Nie do wia​ry – rzekł Ja​kub. – Wca​le mnie nie zdzi​wi​ło, że Sla​ma za​mie​rza bęb​nić. To naj​więk​-

szy fan​ta​sta, ja​kie​go znam. Lecz jesz​cze nie wi​dzia​łem, żeby ja​kieś ma​rze​nie mu się speł​ni​ło. W stu​-
denc​kich cza​sach, kie​dy się po​zna​li​śmy, Sla​ma miał mało pie​nię​dzy. Za​wsze miał ich nie​wie​le i za​-
wsze snuł ma​rze​nia, jak je za​ro​bić. Wte​dy pla​no​wał, że wy​sta​ra się o sukę aire​da​le ter​rie​ra, po​nie​-
waż ktoś mu po​wie​dział, że jej szcze​nię​ta sprze​da​je się po czte​ry ty​sią​ce. Na​tych​miast prze​pro​wa​dził
ob​li​cze​nia. Suka ro​dzi​ła​by dwa razy na rok po pięć szcze​niąt. Dwa razy pięć jest dzie​sięć, dzie​sięć
razy czte​ry ty​sią​ce to czter​dzie​ści ty​się​cy rocz​nie. Wszyst​ko prze​my​ślał w naj​drob​niej​szych szcze​gó​-
łach. Nie bez tru​du wkradł się w ła​ski kie​row​ni​ka sto​łów​ki, któ​ry obie​cał mu co dzień da​wać dla psa
reszt​ki z kuch​ni. Dwóm ko​le​żan​kom na​pi​sał pra​ce dy​plo​mo​we, żeby za to wy​pro​wa​dza​ły psa na spa​-
cer. Miesz​kał w aka​de​mi​ku, gdzie trzy​ma​nie psów było za​ka​za​ne. Co ty​dzień ku​po​wał więc ad​mi​ni​-
stra​tor​ce bu​kiet róż, aż wresz​cie obie​ca​ła zro​bić dla nie​go wy​ją​tek. Mniej wię​cej dwa mie​sią​ce za​-
pew​niał swo​jej suce od​po​wied​nie wa​run​ki, ale my wszy​scy wie​dzie​li​śmy, że ni​g​dy mieć jej nie bę​-

background image

dzie. Po​trze​bo​wał czte​rech ty​się​cy, za któ​re mógł​by ją ku​pić, a nikt mu tej sumy nie po​ży​czył. Nikt nie
brał  go  po​waż​nie.  Wszy​scy  uwa​ża​li,  że  to  bez​płod​ny  fan​ta​sta,  wpraw​dzie  nad​zwy​czaj  spryt​ny  i
przed​się​bior​czy, ale tyl​ko w kró​le​stwie ima​gi​na​cji.

– Bar​dzo to wszyst​ko ład​ne, ja jed​nak nie ro​zu​miem twe​go dziw​ne​go sen​ty​men​tu do nie​go. Prze​-

cież na nie​go na​wet nie moż​na li​czyć. Nie umie ni​g​dzie przyjść na czas i już ju​tro za​po​mni, co dziś
obie​cał.

– To nie​zu​peł​nie tak. Kie​dyś bar​dzo mi po​mógł. Wła​ści​wie to nikt ni​g​dy nie po​mógł mi tak bar​dzo

jak on.

Ja​kub  się​gnął  do  ma​łej  kie​szon​ki  w  ma​ry​nar​ce  i  wy​ło​wił  z  niej  zwi​nię​tą  bi​buł​kę.  Roz​wi​nął  ją,

uka​za​ła się bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka.

– Co to ta​kie​go? – spy​ta​ła Olga.
– Tru​ci​zna.
Przez chwi​lę roz​ko​szo​wał się za​cie​ka​wio​nym spoj​rze​niem dziew​czy​ny, na​stęp​nie kon​ty​nu​ował:
– Mam ją od prze​szło pięt​na​stu lat. Kie​dy wów​czas prze​ży​łem swój rok wię​zie​nia, coś zro​zu​mia​-

łem. Czło​wiek musi być pew​ny przy​naj​mniej jed​ne​go: że zo​sta​nie pa​nem swej śmier​ci i bę​dzie mógł
wy​brać  jej  czas  i  spo​sób.  Ma​jąc  tę  pew​ność,  moż​na  bar​dzo  wie​le  wy​trzy​mać.  Za​wsze  się  wie,  że
moż​na im uciec, gdy wy​bie​rze się od​po​wied​ni mo​ment.

– Ty mia​łeś ją ze sobą w wię​zie​niu?
– Nie​ste​ty nie, ale zdo​by​łem ją za​raz po wyj​ściu.
– Ale wte​dy już jej nie po​trze​bo​wa​łeś!
– Tu czło​wiek ni​g​dy nie wie, kie​dy jej może po​trze​bo​wać. A poza tym dla mnie to jest spra​wa za​-

sa​dy. Czło​wiek po​wi​nien do​sta​wać tru​ci​znę w dniu doj​ścia do peł​no​let​no​ści. Po​win​no się wrę​czać
mu  ją  z  uro​czy​stym  ce​re​mo​nia​łem.  Nie  po  to,  żeby  ku​si​ła  do  sa​mo​bój​stwa.  Prze​ciw​nie,  żeby  żył  w
więk​szym spo​ko​ju i pew​niej. Żeby żył ze świa​do​mo​ścią, że jest pa​nem swo​je​go ży​cia i śmier​ci.

– A skąd ją wy​trza​sną​łeś?
– Sla​ma za​czy​nał jako bio​che​mik w la​bo​ra​to​rium. Przed​tem zwró​ci​łem się do ko​goś in​ne​go, lecz

ten ktoś uznał za swój mo​ral​ny obo​wią​zek od​mó​wić. Sla​ma zaś sam spo​rzą​dził dla mnie ta​blet​kę bez
naj​mniej​sze​go wa​ha​nia.

– Pew​nie dla​te​go, że jest ory​gi​na​łem.
– Pew​nie. Ale przede wszyst​kim dla​te​go, że mnie ro​zu​miał. Wie​dział, że nie je​stem hi​ste​ry​kiem,

któ​ry lu​bu​je się w sa​mo​bój​czych ko​me​diach. Po​jął, o co mi cho​dzi. Dziś chcę od​dać mu tę ta​blet​kę.
Już nie będę jej po​trze​bo​wał.

– Wszyst​kie nie​bez​pie​czeń​stwa już mi​nę​ły?
– Ju​tro rano na za​wsze wy​jeż​dżam z tego kra​ju. Do​sta​łem za​pro​sze​nie na uni​wer​sy​tet i na​sze wła​-

dze po​zwo​li​ły mi je​chać.

Na​resz​cie to wy​krztu​sił. Spoj​rzał na Olgę i zo​ba​czył, że się uśmie​cha. Zła​pa​ła go za rękę:
– Na​praw​dę? To wspa​nia​łe! Ży​czę ci wszyst​kie​go naj​lep​sze​go!
Wy​ka​zy​wa​ła po​dob​ną al​tru​istycz​ną ra​dość, jaką od​czu​wał​by i on, gdy​by do​wie​dział się, że to ona

wy​jeż​dża za gra​ni​cę, gdzie bę​dzie jej się do​brze wio​dło. Za​sko​czy​ło go to, po​nie​waż za​wsze bał się,
że  jej  przy​wią​za​nie  do  nie​go  mia​ło  cha​rak​ter  bar​dziej  sen​ty​men​tal​ny.  Te​raz  był  za​do​wo​lo​ny,  że  tak
nie jest, lecz za​ra​zem – o dzi​wo! – nie​co do​tknię​ty.

Olga tak prze​ję​ła się tą wia​do​mo​ścią, że prze​sta​ła py​tać o bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę, le​żą​cą mię​dzy

nimi w zmię​tej bi​buł​ce. Ja​kub mu​siał przed​sta​wić jej szcze​gó​ło​wo wszyst​kie aspek​ty swej przy​szłej
dzia​łal​no​ści.

– Strasz​nie się cie​szę, że ci się to uda​ło. Tu​taj do koń​ca ży​cia był​byś ele​men​tem po​dej​rza​nym. Na​-

background image

wet twej wła​snej pra​cy nie dali ci wy​ko​ny​wać. A przy tym sta​le glę​dzą o mi​ło​ści do oj​czy​ste​go kra​-
ju.  Jak  czło​wiek  może  ko​chać  kraj,  w  któ​rym  nie  wol​no  mu  pra​co​wać?  Po​wiem  ci,  że  ja  nie  czu​ję
naj​mniej​szej mi​ło​ści do oj​czy​zny. Czy to źle z mo​jej stro​ny?

– Nie wiem – od​rzekł Ja​kub. – Na​praw​dę nie wiem. Co do mnie, by​łem do tego kra​ju dość przy​-

wią​za​ny.

– Może to i nie​do​brze – cią​gnę​ła Olga – ale ja zu​peł​nie nie czu​ję do nie​go przy​wią​za​nia. Co ma

mnie wią​zać?

– Czło​wie​ka wią​żą rów​nież smut​ne wspo​mnie​nia.
– Wią​żą? Z czym? Z kra​jem, w któ​rym się uro​dził? Nie poj​mu​ję, jak moż​na mó​wić o wol​no​ści, a

jed​no​cze​śnie nie zrzu​cać z sie​bie tego brze​mie​nia. Drze​wo prze​cież nie jest u sie​bie tam, gdzie nie
może ro​snąć. Drze​wo jest u sie​bie tam, gdzie znaj​du​je od​po​wied​nią wil​got​ność.

– A ty masz tu​taj od​po​wied​nią wil​got​ność?
–  Na  ogół  tak.  Gdy  wresz​cie  po​zwo​li​li  mi  stu​dio​wać,  mam,  cze​go  chcę.  Będę  zaj​mo​wa​ła  się

moim przy​ro​do​znaw​stwem i o ni​czym in​nym nie chcę nic wie​dzieć. Ja tu​tej​szych ukła​dów nie wy​my​-
śli​łam i nie czu​ję się za nie w naj​mniej​szym stop​niu od​po​wie​dzial​na. Ale kie​dy wła​ści​wie je​dziesz?

– Ju​tro.
– Tak pręd​ko? – zła​pa​ła go za rękę. – Słu​chaj, jak już by​łeś tak miły i przy​je​cha​łeś, żeby się ze

mną po​że​gnać, to nie śpiesz się tak.

Znów  było  to  coś  in​ne​go  niż  się  spo​dzie​wał.  Nie  za​cho​wy​wa​ła  się  jak  dziew​czy​na,  któ​ra  się  w

nim skry​cie ko​cha, ale też nie jak wy​cho​wa​ni​ca, od​no​szą​ca się doń ni​czym cór​ka do ojca. Trzy​ma​ła
go za rękę, de​li​kat​nie i wy​mow​nie, pa​trzy​ła mu w oczy i po​wta​rza​ła:

– Nie śpiesz się! Co ja bym z tego mia​ła, gdy​byś wpadł tu je​dy​nie po to, by po​wie​dzieć mi „że​-

gnaj”?

Ja​kub był nie​co za​że​no​wa​ny.
– Zo​ba​czy​my – po​wie​dział. – Sla​ma też mnie na​ma​wia, że​bym jesz​cze na tro​chę zo​stał.
– Ko​niecz​nie mu​sisz zo​stać – orze​kła Olga. – Mamy dla sie​bie tak mało cza​su. Te​raz po​win​nam

zno​wu iść na za​bie​gi…

Za​my​śli​ła się, po czym oświad​czy​ła, że sko​ro jest tu Ja​kub, ni​g​dzie nie pój​dzie.
– Nie, nie, mu​sisz iść. Nie wol​no ci za​nie​dby​wać ku​ra​cji – sprze​ci​wił się. – Od​pro​wa​dzę cię.
– Na​praw​dę? – spy​ta​ła roz​ra​do​wa​nym gło​sem.
Otwo​rzy​ła sza​fę i cze​goś w niej szu​ka​ła.
Na sto​le w roz​wi​nię​tej bi​buł​ce le​ża​ła bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka Olga je​dy​ny czło​wiek, któ​re​mu wy​-

ja​wił ta​jem​ni​cę jej ist​nie​nia, sta​ła ple​ca​mi do niej, z gło​wą w otwar​tej sza​fie. Ja​kub po​my​ślał, że ta
bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka to dra​mat jego ży​cia dra​mat prze​szło​ści, już nie​mal za​po​mnia​ny i przy​pusz​-
czal​nie nie​cie​ka​wy. I uznał, że naj​wyż​szy czas po​zbyć się tego nie​cie​ka​we​go dra​ma​tu, roz​stać się z
nim czym prę​dzej i po​zo​sta​wić go już za sobą. Po​now​nie za​pa​ko​wał ta​blet​kę w bi​buł​kę i wsu​nął w
kie​szon​kę ma​ry​nar​ki.

Olga wy​ję​ła z sza​fy tor​bę, wło​ży​ła do niej ręcz​nik, za​mknę​ła sza​fę i po​wie​dzia​ła:
– Mo​że​my iść.

7

Od dłuż​sze​go już cza​su Róża sie​dzia​ła na par​ko​wej ław​ce i nie była w sta​nie się mszyć, pew​nie

dla​te​go, że jej my​śli też tkwi​ły wciąż nie​ru​cho​mo w jed​nym miej​scu.

Jesz​cze  wczo​raj  wie​rzy​ła  we  wszyst​ko,  co  trę​bacz  jej  po​wie​dział.  Nie  tyl​ko  dla​te​go,  że  było  to

background image

przy​jem​ne, ale tak​że – bo było prost​sze: po​zwa​la​ło jej ze spo​koj​nym su​mie​niem zre​zy​gno​wać z dal​-
szej wal​ki, na któ​rą nie mia​ła sił. Gdy jed​nak te​raz ko​le​żan​ki wy​śmia​ły ją, zno​wu mu nie wie​rzy​ła i
my​śla​ła o nim z nie​na​wi​ścią, po​nie​waż w głę​bi du​szy bała się, że nie jest ani dość spryt​na, ani do​sta​-
tecz​nie upar​ta, by go przy​przeć do muru.

Bez za​in​te​re​so​wa​nia nad​dar​ła pa​pier pa​czusz​ki, któ​rą dał jej Fran​ci​szek. Wi​dząc w środ​ku ja​sno​-

nie​bie​ski ma​te​riał, do​my​śli​ła się, że do​sta​ła w pre​zen​cie noc​ną ko​szu​lę: ko​szu​lę, w któ​rej chciał​by
co dzień ją wi​dzieć; co dzień, przez wie​le dni, przez wszyst​kie dni ży​cia. Wpa​trzo​na w ja​sno​nie​bie​-
ski ko​lor tka​ni​ny od​nio​sła na​gle wra​że​nie, że ta błę​kit​na pla​ma roz​le​wa się, roz​prze​strze​nia, zmie​nia
się w grzę​za​wi​sko do​bro​ci i od​da​nia, w grzę​za​wi​sko nie​wol​ni​czej mi​ło​ści, któ​ra ją w koń​cu po​chło​-
nie.

Kogo nie​na​wi​dzi​ła bar​dziej? Tego, któ​ry jej nie chciał, czy tego, któ​ry o nią za​bie​gał?
Tak  więc  sie​dzia​ła,  przy​twier​dzo​na  do  ław​ki  obu  nie​na​wi​ścia​mi,  i  na​wet  nie  za​uwa​ży​ła,  co  się

dzie​je wo​kół niej. Tym​cza​sem przy chod​ni​ku za​trzy​mał się mi​kro​bus, a za nim sta​nę​ła za​mknię​ta zie​-
lo​na cię​ża​rów​ka, z któ​rej do​bie​ga​ło wy​cie i szcze​ka​nie psów. Drzwi mi​kro​bu​su otwar​ły się i wy​siadł
sta​ry  męż​czy​zna  z  czer​wo​ną  opa​ską  na  rę​ka​wie.  Róża  przy​glą​da​ła  się  tej  sce​nie  tę​pym  wzro​kiem,
przez chwi​lę nie uświa​da​mia​jąc so​bie, na co pa​trzy.

Męż​czy​zna krzyk​nął do wnę​trza mi​kro​bu​su ja​kąś ko​men​dę i z drzwi wy​nu​rzył się na​stęp​ny sta​rzec,

też z czer​wo​ną opa​ską; w ręku trzy​mał dłu​gą, trzy​me​tro​wą tykę, na któ​rej koń​cu umo​co​wa​na była dru​-
cia​na pę​tla. Za nim wy​ska​ki​wa​li ko​lej​ni męż​czyź​ni. Usta​wi​li się w sze​reg przed au​to​ka​rem. Wszy​scy
byli sta​rzy, wszy​scy mie​li na rę​ka​wach czer​wo​ne opa​ski i wszy​scy trzy​ma​li w rę​kach dłu​gie tyki za​-
koń​czo​ne dru​cia​ną pę​tlą.

Męż​czy​zna, któ​ry wy​sko​czył pierw​szy i nie miał tyki, ko​men​de​ro​wał, w na​stęp​stwie cze​go star​si

pa​no​wie, jak za​stęp dzi​wacz​nych ko​pij​ni​ków, wy​ko​na​li kil​ka razy bacz​ność i spo​cznij. Po​tem rzu​cił
inną ko​men​dę i za​stęp star​ców pu​ścił się truch​tem do par​ku. Tam roz​sy​pa​li się, każ​dy po​gnał w in​nym
kie​run​ku, jed​ni po ścież​kach, inni na prze​łaj przez traw​ni​ki. W par​ku spa​ce​ro​wa​li ku​ra​cju​sze, bie​ga​ły
dzie​ci – te​raz wszy​scy za​trzy​ma​li się, ze zdu​mie​niem pa​trząc na star​szych pa​nów szar​żu​ją​cych z po​-
chy​lo​ny​mi ty​ka​mi.

Róża tak​że zbu​dzi​ła się z odrę​twie​nia, w ja​kie za​pa​dła w trak​cie swo​ich roz​wa​żań, i przy​glą​da​ła

się ak​cji. W jed​nym ze star​szych pa​nów po​zna​ła ojca. Po​pa​trzy​ła na nie​go z nie​chę​cią, lecz bez zdzi​-
wie​nia.

Koło  brzo​zy  na  środ​ku  traw​ni​ka  bie​gał  kun​del.  Je​den  ze  star​szych  pa​nów  mszył  w  jego  stro​nę.

Pies pa​trzył na nie​go za​cie​ka​wio​ny. Sta​ruch wy​su​ną! tykę przed sie​bie i sta​rał się za​rzu​cić dru​cia​ną
klucz​kę na jego gło​wę. Lecz tyka była dłu​ga, star​cze ręce zaś sła​be, więc nie mógł tra​fić. Dru​cia​na
pę​tla ki​wa​ła się nie​pew​nie wo​kół psiej gło​wy, kun​del przy​pa​try​wał się jej z za​in​te​re​so​wa​niem.

Ale  oto  od  dru​giej  stro​ny  nad​biegł  sta​ru​cho​wi  z  po​mo​cą  inny  eme​ryt,  któ​ry  miał  ręce  sil​niej​sze,

to​też pies uwiązł wresz​cie w dru​cia​nej ob​ro​ży. Sta​ruch szarp​nął tycz​kę, drut za​cią​gnął się na ko​sma​-
tej szyi zwie​rzę​cia, pies za​sko​wy​czał. Obaj eme​ry​ci za​śmia​li się i po​wle​kli psa przez traw​nik do za​-
par​ko​wa​nych  wo​zów.  Otwo​rzy​li  wiel​kie  drzwi  cię​ża​rów​ki,  z  któ​rej  wy​pły​nę​ła  sil​na  fala  psie​go
szcze​ko​tu, i wrzu​ci​li kun​dla do środ​ka.

Wszyst​ko, co tu wi​dzia​ła, re​je​stro​wa​ła tyl​ko jako ele​ment swo​jej wła​snej hi​sto​rii: była nie​szczę​-

śli​wą ko​bie​tą mię​dzy dwo​ma świa​ta​mi – świat Kli​my nie chciał jej przy​jąć, świat Fran​cisz​ka na​to​-
miast, z któ​re​go usi​ło​wa​ła umknąć (świat ba​na​łu i nudy, świat fia​ska i ka​pi​tu​la​cji), przy​szedł po nią
w  po​sta​ci  tego  od​dzia​łu  sztur​mo​we​go,  chciał  zła​pać  ją  i  uwię​zić  w  jed​nej  z  ta​kich  dru​cia​nych  klu​-
czek.

Na  piasz​czy​stej  alej​ce  par​ku  stał  mniej  wię​cej  dwu​na​sto​let​ni  chło​piec.  Roz​pacz​li​wie  przy​wo​ły​-

background image

wał swo​je​go pie​ska, któ​ry za​błą​kał się w krza​kach. Za​miast psa pod​biegł jed​nak do chłop​ca oj​ciec
Róży z tyką. Chło​piec na​tych​miast umilkł. Bał się wo​łać psa, gdyż wie​dział, że sta​ruch z tyką upro​-
wa​dził​by go. Ru​szył więc bie​giem po ścież​ce, by ujść star​co​wi, ale sta​rzec też po​biegł. Bie​gli te​raz
je​den obok dru​gie​go: oj​ciec Róży z tycz​ką i chło​piec, któ​ry się w bie​gu roz​sz​lo​chał. W pew​nej chwi​-
li  chło​piec  od​wró​cił  się  i  po​pę​dził  z  po​wro​tem.  Oj​ciec  Róży  rów​nież  za​wró​cił.  Znów  bie​gli  obok
sie​bie.

Wte​dy z krza​ków wy​nu​rzył się jam​nik. Oj​ciec Róży wy​su​nął do nie​go tykę, ale pie​sek omi​nął ją i

pod​biegł do chłop​ca. Ten pod​niósł go i przy​tu​lił do sie​bie. Ojcu Róży po​śpie​szy​li w su​kurs inni star​-
cy i wy​rwa​li jam​ni​ka z ob​jęć chłop​ca. Chło​piec pła​kał, krzy​czał i młó​cił na wszyst​kie stro​ny pię​ścia​-
mi, że aż star​cy mu​sie​li wy​krę​cić mu ręce i za​tkać usta, po​nie​waż jego wrza​ski nie​po​trzeb​nie zwra​ca​-
ły uwa​gę prze​chod​niów. Inna spra​wa, że ci, cho​ciaż się oglą​da​li, to jed​nak bali się in​ter​we​nio​wać.

Nie  chcia​ła  dłu​żej  pa​trzeć  na  swe​go  ojca  oraz  jego  kom​pa​nów.  Lecz  do​kąd  pójść?  W  po​ko​iku

mia​ła  nie​skoń​czo​ny  kry​mi​nał,  ale  jej  nie  cie​ka​wił,  w  ki​nie  wy​świe​tla​li  film,  któ​ry  już  oglą​da​ła,  w
holu „Rich​mon​du” stał wiecz​nie włą​czo​ny te​le​wi​zor. Zde​cy​do​wa​ła się na te​le​wi​zję. Pod​nio​sła się z
ław​ki. Po​śród nie​ustan​nie do​bie​ga​ją​cych ze wszyst​kich stron okrzy​ków star​ców jesz​cze raz uzmy​sło​-
wi​ła so​bie z całą in​ten​syw​no​ścią, co nosi w swo​im ło​nie – i zda​ło się jej, że jest to świę​te. Zmie​nia​-
ło ją i no​bi​li​to​wa​ło. Od​dzie​la​ło od tych sza​leń​ców, któ​rzy ga​nia​ją psy. W gło​wie za​świ​ta​ła jej nie​ja​-
sna myśl, że nie ma pra​wa pod​da​wać się, nie ma pra​wa ka​pi​tu​lo​wać, bo​wiem w brzu​chu nosi swą je​-
dy​ną na​dzie​ję: je​dy​ny bi​let do kra​iny przy​szło​ści.

Do​szedł​szy na skraj par​ku, zo​ba​czy​ła Ja​ku​ba. Stał na chod​ni​ku przed „Rich​mon​dem” i ob​ser​wo​-

wał sce​nę roz​gry​wa​ją​cą się na traw​ni​ku. Wi​dzia​ła go raz tyl​ko, dzi​siaj pod​czas obia​du, ale za​pa​mię​-
ta​ła. Nie cier​pia​ła pa​cjent​ki, któ​ra na pe​wien czas sta​ła się jej są​siad​ką i wa​li​ła w ścia​nę za każ​dym
ra​zem, gdy Róża pu​ści​ła choć tro​chę gło​śniej ra​dio, więc od​no​si​ła się z nie​chę​cią do wszyst​kie​go, co
w ja​kimś stop​niu z nią się wią​za​ło.

Twarz  tego  męż​czy​zny  nie  po​do​ba​ła  się  jej.  Uzna​ła,  że  jest  iro​nicz​na,  a  ona  nie​na​wi​dzi​ła  iro​nii.

Za​wsze  jej  się  zda​wa​ło,  że  iro​nia  (wszel​ka  iro​nia)  jak  uzbro​jo​ny  war​tow​nik  stoi  w  bra​mie  do  jej
przy​szło​ści, ba​daw​czo mie​rzy ją wzro​kiem i krę​ci od​mow​nie gło​wą. Wy​pro​sto​wa​ła się i za​mie​rza​ła
mi​nąć Ja​ku​ba, pro​wo​ku​jąc go pręż​ny​mi pier​sia​mi i de​mon​stru​jąc dumę swe​go brzu​cha.

A tym​cza​sem ten czło​wiek (do​strze​ga​ła go je​dy​nie ką​tem oka) rzekł na​gle piesz​czo​tli​wym, ła​god​-

nym gło​sem:

– Chodź tu… no, chodź tu do mnie…
W pierw​szej chwi​li nie ro​zu​mia​ła, cze​mu ją woła. Zmy​li​ła ją de​li​kat​ność jego gło​su, nie wie​dzia​-

ła, jak od​po​wie​dzieć. Ale kie​dy się obej​rza​ła, zo​ba​czy​ła, że tuż za nią kro​czy spa​sio​ny bok​ser z py​-
skiem po​dob​nym do wstręt​nej ludz​kiej gęby.

Głos Ja​ku​ba przy​wa​bił psa, Ja​kub ujął go za ob​ro​żę:
– Chodź ze mną, bo jak nie, to źle skoń​czysz.
Pies uf​nie uno​sił łeb. Czer​wo​ny ję​zor po​wie​wał jak we​so​ły pro​por​czyk.
Była to se​kun​da upo​ko​rze​nia, śmiesz​ne​go, bła​he​go, a prze​cież do​tkli​we​go: nie przy​jął do wia​do​-

mo​ści  ani  jej  pro​wo​ka​cji,  ani  dumy.  My​śla​ła,  że  mówi  do  niej,  tym​cza​sem  mó​wił  do  psa.  Prze​szła
obok nie​go i za​trzy​ma​ła się na schod​kach przed wej​ściem do „Rich​mon​du”.

Do Ja​ku​ba przy​cwa​ło​wa​li dwaj star​cy z ty​ka​mi. Przy​glą​da​ła się nie bez zło​śli​wo​ści i od​ru​cho​wo

sta​nę​ła po ich stro​nie.

Ja​kub trzy​mał psa za ob​ro​żę i pro​wa​dził w stro​nę scho​dów. Sta​rzec za​wo​łał:
– Pusz​czaj pan za​raz tego psa!
A dru​gi:

background image

– W imie​niu pra​wa!
Ja​kub nie zwra​cał na nich uwa​gi i szedł da​lej, lecz jed​na tyka zjeż​dża​ła tuż koło nie​go w dół, dru​-

cia​na pę​tla huś​ta​ła się nie​pew​nie nad łbem bok​se​ra.

Ja​kub chwy​cił ko​niec tycz​ki i od​trą​cił ją na bok.
Nad​biegł trze​ci sta​ruch, wo​ła​jąc:
– To jest utrud​nia​nie wy​ko​ny​wa​nia czyn​no​ści urzę​do​wych! We​zwę or​ga​ny bez​pie​czeń​stwa!
A głos in​ne​go star​ca oskar​żał:
– Bie​gał po par​ku! Wbrew za​ka​zo​wi bie​gał po pla​cy​ku za​baw dla dzie​ci! Szczał dzie​ciom na pia​-

sek! Co panu mil​sze: dzie​ci czy psy?

Róża  ob​ser​wo​wa​ła  tę  sce​nę  z  wy​so​ko​ści  schod​ków.  Duma,  któ​rą  przed  chwi​lą  czu​ła  je​dy​nie  w

brzu​chu, roz​le​wa​ła się po ca​łym jej cie​le, umac​nia​jąc ją w woli opo​ru. Gdy Ja​kub zbli​żył się i wcho​-
dził z psem na stop​nie, po​wie​dzia​ła:

– Ten pies tu wejść nie może!
Ja​kub od​po​wie​dział ła​god​nym gło​sem, ale ona nie mo​gła już się cof​nąć. Roz​kra​czo​na w sze​ro​kich

drzwiach „Rich​mon​du” po​wta​rza​ła:

– To jest bu​dy​nek dla pa​cjen​tów, a nie dla psów. Psów wpro​wa​dzać nie wol​no!
– A pa​nien​ka nie mia​ła​by ocho​ty też wziąć w rękę ta​kiej tyki ze strycz​kiem? – za​py​tał i usi​ło​wał

we​pchnąć się z psem w drzwi.

Róża  usły​sza​ła  w  tym  zda​niu  znie​na​wi​dzo​ną  iro​nię,  spy​cha​ją​cą  ją  na  po​wrót  tam,  skąd  wy​szła,

tam, gdzie nie chcia​ła być. Mgła gnie​wu prze​sło​ni​ła jej oczy. Sa​pa​ła psa za ob​ro​żę. Te​raz trzy​ma​li go
oby​dwo​je. Ja​kub cią​gnął do bu​dyn​ku, ona prze​ciw​nie.

Ujął rękę Róży w nad​garst​ku i ener​gicz​nie ode​rwał od ob​ro​ży, aż dziew​czy​na się za​to​czy​ła.
– Pan też naj​chęt​niej wo​ził​by w wóz​ku psy za​miast dzie​ci! – krzyk​nę​ła za nim.
Obej​rzał się, omiótł ją wzro​kiem. Ich spoj​rze​nia na​par​ły na sie​bie ca​łym cię​ża​rem na​głej i ni​czym

nie​ma​sko​wa​nej nie​na​wi​ści.

8

Bok​ser bie​gał po po​ko​ju, roz​glą​dał się cie​ka​wie, ab​so​lut​nie nie​świa​dom, ja​kie​mu uszedł nie​bez​-

pie​czeń​stwu. Ja​kub legł na tap​cza​nie i za​sta​na​wiał się, co z nim zro​bić. Pies po​do​bał mu się, wy​glą​-
dał po​czci​wie, był we​so​ły. Bez​tro​ska,' z jaką w kil​ka mi​nut za​do​mo​wił się w ob​cym po​ko​ju i za​przy​-
jaź​nił z ob​cym czło​wie​kiem, była aż po​dej​rza​na i zda​wa​ła się gra​ni​czyć z głu​po​tą. Kie​dy ob​wą​chał
wszyst​kie kąty, wsko​czył do Ja​ku​ba na tap​czan i uło​żył się koło nie​go. Ja​ku​ba to zdzi​wi​ło, ale przy​jął
ten prze​jaw za​ży​ło​ści bez sprze​ci​wu. Po​ło​żył rękę na grzbie​cie psa i z sa​tys​fak​cją sy​cił się cie​płem
zwie​rzę​ce​go cia​ła. Za​wsze lu​bił psy. Były bli​skie, przy​mil​ne, wier​ne, a jed​no​cze​śnie kom​plet​nie nie​-
zro​zu​mia​łe. Czło​wiek ni​g​dy nie bę​dzie wie​dział, co wła​ści​wie dzie​je się w gło​wach i ser​cach tych
uf​nych, we​so​łych przed​sta​wi​cie​li ob​cej i nie​po​ję​tej dlań na​tu​ry.

Po​skro​bał psa po grzbie​cie i po​my​ślał o sce​nie, któ​rej przed chwi​lą był świad​kiem. Sta​rzy lu​dzie

z dłu​gi​mi ty​ka​mi byli dla nie​go nie​odrod​ny​mi brać​mi kla​wi​szy, ofi​ce​rów śled​czych i do​no​si​cie​li na​-
słu​chu​ją​cych, czy są​siad nie wy​po​wia​da się w skle​pie na te​ma​ty po​li​tycz​ne. Co skła​nia​ło tych osob​-
ni​ków do ich ża​ło​snej dzia​łal​no​ści? Złość? Za​pew​ne, ale rów​nież tę​sk​no​ta do po​rząd​ku. Bo​wiem tę​-
sk​no​ta do po​rząd​ku chce prze​kształ​cić świat lu​dzi w nie​na​tu​ral​ne im​pe​rium, w któ​rym wszyst​ko idzie
jak  z  płat​ka,  funk​cjo​nu​je  pod​po​rząd​ko​wa​ne  po​na​do​so​bo​we​mu  re​gu​la​mi​no​wi.  Tę​sk​no​ta  do  po​rząd​ku
jest  za​ra​zem  tę​sk​no​tą  do  śmier​ci,  gdyż  ży​cie  to  nie​ustan​ne  na​ru​sza​nie  po​rząd​ku.  Albo  mó​wiąc  ina​-
czej: tę​sk​no​ta do po​rząd​ku jest szla​chet​nym pre​tek​stem, któ​rym uspra​wie​dli​wia swe po​czy​na​nia nie​-

background image

na​wiść do czło​wie​ka.

Na​stęp​nie  przy​po​mniał  so​bie  ja​sno​wło​są  dziew​czy​nę,  któ​ra  nie  chcia​ła  wpu​ścić  go  z  psem  do

„Rich​mon​du”, i po​czuł do niej ostrą nie​chęć. Star​cy z tycz​ka​mi nie draż​ni​li go, ta​kich jak oni znał do​-
brze, li​czył się z ich ist​nie​niem, ni​g​dy nie wąt​pił, że ist​nie​ją, mu​szą ist​nieć, jak też – że za​wsze będą
jego prze​śla​dow​ca​mi. Lecz ta dziew​czy​na to wie​czy​sty po​wód jego klę​ski. Była ład​na i po​ja​wi​ła się
na  sce​nie  nie  w  roli  prze​śla​dow​cy,  tyl​ko  jako  widz,  któ​ry,  po​rwa​ny  wi​do​wi​skiem,  utoż​sa​mił  się  z
prze​śla​du​ją​cy​mi. Ja​ku​ba za​wsze wpra​wia​ło w prze​ra​że​nie, że ci, któ​rzy się przy​glą​da​ją, skłon​ni będą
przy​trzy​mać katu ofia​rę. Kat bo​wiem z bie​giem cza​su stał się po​sta​cią zna​ną, z któ​rą wią​za​ła ich są​-
siedz​ka za​ży​łość, pod​czas gdy z prze​śla​do​wa​ne​go ema​nu​je ja​kiś ary​sto​kra​tyzm. Du​sza mo​tło​chu, nie​-
gdyś za​pew​ne iden​ty​fi​ku​ją​ca się z prze​śla​do​wa​ny​mi nę​dza​rza​mi, dziś iden​ty​fi​ku​je się z nę​dzą prze​-
śla​dow​ców. Bo​wiem w na​szym stu​le​ciu po​lo​wa​nie na lu​dzi jest po​lo​wa​niem na uprzy​wi​le​jo​wa​nych:
na tych, któ​rzy czy​ta​ją książ​ki lub mają psa.

Czuł pod ręką cie​płe cia​ło zwie​rzę​cia i my​ślał, że ta ja​sno​wło​sa dziew​czy​na zja​wi​ła się jako ta​-

jem​ni​czy sym​bol, by dać mu do zro​zu​mie​nia, że w tym kra​ju ni​g​dy nie bę​dzie ko​cha​ny i że ona, wy​-
słan​nicz​ka ludu, za​wsze chęt​nie przy​trzy​ma go, je​że​li ja​cyś lu​dzie wy​cią​gną w jego stro​nę żerdź za​-
koń​czo​ną dru​cia​ną pę​tlą. Ob​jął psa i przy​gar​nął do sie​bie. Wy​da​wa​ło mu się, że nie może zo​sta​wić
go tu na pa​stwę losu, że po​wi​nien wy​wieźć go z sobą z tego kra​ju jako pa​miąt​kę prze​śla​do​wań, jako
jed​ne​go z tych, co uszli cało. Na​stęp​nie wy​obra​ził so​bie, że ukry​wa tu​taj u sie​bie to we​so​łe psi​sko
jak​by to był ucie​ki​nier ści​ga​ny przez po​li​cję, i ze​bra​ło mu się na śmiech.

Roz​le​gło się pu​ka​nie, do po​ko​ju wszedł Sla​ma.
– Do​brze, że na​resz​cie je​steś w domu. Szu​kam cie​bie przez całe po​po​łu​dnie. Gdzie się obi​jasz?
–  Wi​dzia​łem  się  z  Olgą,  a  po​tem…  –  chciał  opo​wie​dzieć  mu  przy​go​dę  z  psem,  ale  Sla​ma  prze​-

rwał:

– Mo​głem się tego do​my​ślać. Tak mar​no​tra​wić czas, gdy mu​si​my omó​wić tyle spraw. Po​wie​dzia​-

łem już Ber​tle​fo​wi, że tu je​steś, i za​ła​twi​łem, że nas za​pro​sił do sie​bie.

W tej chwi​li bok​ser ze​sko​czył z tap​cza​nu, pod​szedł do dok​to​ra, sta​nął na tyl​nych ła​pach, a przed​-

ni​mi oparł mu się o pier​si. Sla​ma, nie dzi​wiąc się ni​cze​mu, po​dra​pał psa po szyi, mó​wiąc przy tym:

– Tak, tak, Bob​ciu, tak, grzecz​ny Bo​bik…
– Więc to jest Bo​bik?
– Tak, to jest Bo​bik – przy​świad​czył Sla​ma i wy​ja​śnił, że pies na​le​ży do kie​row​ni​ka re​stau​ra​cji,

znaj​du​ją​cej się w le​sie w po​bli​żu uzdro​wi​ska; nie​mal wszy​scy go tu​taj zna​ją, po​nie​waż lubi się włó​-
czyć.

Pies zro​zu​miał, że o nim mowa, i spra​wi​ło mu to przy​jem​ność. Mer​dał ku​sym ogo​nem i sta​rał się

po​li​zać Sla​mie twarz.

Dok​tor po​wie​dział:
– Ty je​steś świet​nym psy​cho​lo​giem. Mu​sisz dziś do​brze mu się przy​pa​trzyć. Nie wiem, jak się do

nie​go do​brać. A wią​żę z nim wiel​kie pla​ny.

– Te świę​te ob​raz​ki?
– Świę​te ob​raz​ki to głup​stwo – rzekł Sla​ma. – Cho​dzi o rze​czy waż​niej​sze. Chcę, żeby mnie ad​op​-

to​wał.

– Ad​op​to​wał?
–  Uznał  za  syna.  To  dla  mnie  spra​wa  ży​cio​wej  wagi.  Kie​dy  zo​sta​nę  jego  sy​nem,  au​to​ma​tycz​nie

otrzy​mam oby​wa​tel​stwo ame​ry​kań​skie.

– Chcesz emi​gro​wać?
– Co to, to nie. Pro​wa​dzę wła​śnie tu​taj za​kro​jo​ne na wiel​ką ska​lę do​świad​cze​nia i nie chcę ich

background image

prze​ry​wać. O tym tak​że chciał​bym dziś z tobą po​roz​ma​wiać, bo będę cię do nich po​trze​bo​wał. Ale z
ame​ry​kań​skim  pasz​por​tem  będę  mógł  swo​bod​nie  po​dró​żo​wać  po  ca​łym  świe​cie.  W  inny  spo​sób
zwy​czaj​ny czło​wiek ni​g​dzie stąd nie po​je​dzie. A ja okrop​nie chciał​bym wy​brać się do Is​lan​dii.

– Dla​cze​go aku​rat do Is​lan​dii?
– Ni​g​dzie nie łowi się le​piej ło​so​si – od​parł Sla​ma i cią​gnął da​lej: – Drob​ne kom​pli​ka​cje wią​żą

się z tym, że Ber​tlef jest ode mnie star​szy le​d​wie o sie​dem lat. Będę mu mu​siał wy​ja​śnić, że oj​co​stwo
ad​op​cyj​ne jest sta​nem praw​nym, któ​ry nie ma nic wspól​ne​go z oj​co​stwem na​tu​ral​nym i że teo​re​tycz​-
nie  mógł​by  mnie  przy​spo​so​bić,  na​wet  gdy​by  był  ode  mnie  młod​szy.  On  to  chy​ba  ro​zu​mie,  ale  ma
strasz​nie mło​dą żonę. Moją pa​cjent​kę. Zresz​tą po​ju​trze tu przy​je​dzie. Wy​sła​łem Mimi do sto​li​cy, żeby
cze​ka​ła na nią na lot​ni​sku.

– Mimi wie o twym pla​nie?
– Ma się ro​zu​mieć. Po​le​ci​łem jej, żeby za wszel​ką cenę zy​ska​ła przy​chyl​ność swo​jej przy​szłej te​-

ścio​wej.

– A ten Ame​ry​ka​nin? Co on na to?
– To wła​śnie naj​więk​sza trud​ność. Ten fa​cet nie po​tra​fi ni​cze​go się do​my​ślić. Dla​te​go po​trze​bu​ję

cie​bie, że​byś mu się przy​pa​trzył i do​ra​dził mi, jak go na​mó​wić.

Sla​ma spoj​rzał na ze​ga​rek i oznaj​mił, że Ber​tlef już na nich cze​ka.
– Ale co bę​dzie z Bo​bi​kiem? – spy​tał Ja​kub.
– A skąd go wzią​łeś? – za​in​te​re​so​wał się Sla​ma.
Ja​kub opo​wie​dział przy​ja​cie​lo​wi, jak ura​to​wał psu ży​cie, ale Sla​ma za​to​pił się w swych my​ślach

i słu​chał jed​nym uchem. Gdy Ja​kub skoń​czył, rzekł:

– Pani kie​row​ni​ko​wa to moja pa​cjent​ka. Dwa lata temu uro​dzi​ła do​rod​ne​go chło​pa​ka. Bar​dzo lu​-

bią Bo​bi​ka, po​wi​nie​neś im go ju​tro od​wieźć. Na ra​zie damy mu pro​szek na​sen​ny, żeby się nam nie
na​przy​krzał.

Wy​cią​gnął z kie​sze​ni fiol​kę i wy​sy​pał z niej ta​blet​kę. Przy​cią​gnął psa, otwo​rzył mu pysk i wrzu​cił

pro​szek do gar​dła.

– Za chwil​kę bę​dzie smacz​nie spał – oświad​czył i wy​pro​wa​dził Ja​ku​ba z po​ko​ju.

9

Ber​tlef po​wi​tał obu go​ści. Ja​kub roz​glą​dał się po po​ko​ju. Pod​szedł do ob​ra​zu, na któ​rym na​ma​lo​-

wa​ny był bro​da​ty świę​ty.

– Sły​sza​łem, że pan ma​lu​je – po​wie​dział do Ber​tle​fa.
– Tak – od​parł Ber​tlef. – To jest świę​ty Ła​zarz, mój pa​tron.
– A cze​mu zro​bił mu pan nie​bie​ską au​re​olę? – zdzi​wił się Ja​kub.
– Cie​szę się, że pan pyta. Lu​dzie na ogół pa​trzą na ob​raz i nie wie​dzą, co wi​dzą. Na​ma​lo​wa​łem

au​re​olę na nie​bie​sko po pro​stu dla​te​go, że au​re​ola w rze​czy​wi​sto​ści jest nie​bie​ska.

Ja​kub zdzi​wił się po raz dru​gi, Ber​tlef zaś mó​wił da​lej:
– Lu​dzie, szcze​gól​nie go​rą​co ko​cha​ją​cy Boga, na​gra​dza​ni są świę​tą ra​do​ścią, któ​ra wy​peł​nia ich

wnę​trze i pro​mie​niu​je z nie​go na ze​wnątrz. Świa​tło tej bo​skiej ra​do​ści jest ła​god​ne i sto​no​wa​ne, i ma
ko​lor błę​ki​tu nie​ba.

– Za​raz, za​raz – prze​rwał mu Ja​kub. – Więc pan są​dzi, że au​re​ola to coś wię​cej niż tyl​ko sym​bol

ma​lar​ski?

– Oczy​wi​ście – rzekł Ber​tlef. – Tyl​ko pro​szę so​bie nie wy​obra​żać, że z głów świę​tych wy​do​by​wa

się  nie​ustan​nie  i  że  świę​ci  cho​dzą  po  świe​cie  jak  ru​cho​me  la​tar​nie.  Oczy​wi​ście,  że  nie.  Je​dy​nie  w

background image

pew​nych  chwi​lach  wiel​kiej  ra​do​ści  we​wnętrz​nej  pły​nie  z  nich  nie​bie​ska​wy  blask.  W  pierw​szych
wie​kach po śmier​ci Je​zu​sa, gdy było wie​lu świę​tych i wie​lu tych, któ​rzy zna​li ich oso​bi​ście, nikt nie
miał wąt​pli​wo​ści, jaki jest ko​lor au​re​oli, i na wszyst​kich ob​ra​zach i fre​skach z tam​tych cza​sów znaj​-
dzie ją pan nie​bie​ską. Do​pie​ro od pią​te​go wie​ku ma​la​rze stop​nio​wo za​czy​na​ją ma​lo​wać ją rów​nież
w  in​nych  ko​lo​rach,  jak  na  przy​kład  w  po​ma​rań​czo​wym  lub  żół​tym.  W  sztu​ce  go​tyc​kiej  jest  już  wy​-
łącz​nie  zło​ta.  Było  to  bar​dzo  de​ko​ra​cyj​ne  i  le​piej  wy​ra​ża​ło  ziem​ską  po​tę​gę  oraz  chwa​łę  Ko​ścio​ła.
Lecz do praw​dzi​wej au​re​oli nie było po​dob​ne ani tro​chę bar​dziej, niż ów​cze​sny Ko​ściół do pier​wot​-
ne​go chrze​ści​jań​stwa.

– Nie wie​dzia​łem o tym – rzekł Ja​kub.
Ber​tlef pod​szedł do szaf​ki z trun​ka​mi. Uzgad​niał chwi​lę z obu go​ść​mi, któ​rą bu​tel​kę wy​brać. Na​-

le​wa​jąc na​stęp​nie ko​niak do trzech kie​lisz​ków, zwró​cił się do dok​to​ra Sla​my:

– Mam na​dzie​ję, że nie za​po​mni pan o tym nie​szczę​snym ojcu. Bar​dzo mi na tym za​le​ży.
Sla​ma za​pew​nił Ber​tle​fa, że wszyst​ko pój​dzie do​brze. Ja​kub za​py​tał, o co cho​dzi. Kie​dy mu wy​ja​-

śnio​no (do​ceń​my szla​chet​ną dys​kre​cję oby​dwu pa​nów: na​wet przed Ja​ku​bem nie zdra​dzi​li ani jed​ne​-
go na​zwi​ska), wy​ra​ził wiel​kie współ​czu​cie dla nie​zna​ne​go za​pład​nia​cza:

–  Kto  z  nas  nie  ma  za  sobą  ta​kie​go  mę​czeń​stwa!  To  jed​na  z  wiel​kich  prób.  Ci,  któ​rzy  ule​gną  i

wbrew swej woli sta​ną się oj​ca​mi, po​nio​są klę​skę, z któ​rej nie po​dźwi​gną się do koń​ca ży​cia. Sta​ją
się wte​dy źli, jak wszy​scy lu​dzie, któ​rzy prze​gra​li, i ży​czą iden​tycz​ne​go losu wszyst​kim in​nym.

– Przy​ja​cie​lu! – wy​krzyk​nął Ber​tlef. – Mówi pan to w obec​no​ści szczę​śli​we​go ojca! Je​śli za​trzy​-

ma się pan tu jesz​cze dwa-trzy dni, uj​rzy pan mego pięk​ne​go syna i od​wo​ła pan, co te​raz po​wie​dział!

– Nie od​wo​łam – oświad​czył Ja​kub – gdyż pan nie stał się oj​cem wbrew wła​snej woli.
– Da​li​bóg, nie. Je​stem oj​cem z mej woli i z woli dok​to​ra Sla​my.
Dok​tor  przy​tak​nął  z  ukon​ten​to​wa​niem  i  po​wie​dział,  że  on  tak​że  ma  na  oj​co​stwo  inny  po​gląd  niż

Ja​kub, o czym zresz​tą świad​czy bło​go​sła​wio​ny stan jego ko​cha​nej Mimi.

– Je​dy​ne – do​dał – co bu​dzi we mnie pe​wien scep​ty​cyzm, je​śli cho​dzi o roz​pła​dza​nie się, to nie​-

roz​waż​ny do​bór ro​dzi​ców. Wprost nie do wia​ry, jak pa​skud​ne in​dy​wi​dua de​cy​du​ją się na pro​kre​ację.
Wi​docz​nie są​dzą, że brze​mię szpe​to​ty sta​nie się lżej​sze, gdy po​dzie​lą się nim z po​tom​stwem.

Ber​tlef na​zwał sta​no​wi​sko dok​to​ra Sla​my es​te​tycz​nym ra​si​zmem:
– Pro​szę nie za​po​mi​nać, że nie tyl​ko So​kra​tes był brzy​da​lem, ale rów​nież wie​le słyn​nych ko​cha​-

nek  nie  od​zna​cza​ło  się  do​sko​na​ło​ścią  fi​zycz​ną.  Ra​sizm  es​te​tycz​ny  nie​mal  za​wsze  świad​czy  o  bra​ku
do​świad​cze​nia Ci, któ​rzy nie za​nu​rzy​li się do​sta​tecz​nie głę​bo​ko w świe​cie uciech mi​ło​snych, mogą
oce​niać ko​bie​ty wy​łącz​nie na pod​sta​wie tego, co wi​dzą. Ale ci, któ​rzy zna​ją je rze​czy​wi​ście, wie​dzą,
że oczy po​tra​fią nam prze​ka​zać tyl​ko nie​wiel​ki uła​mek tego, co ko​bie​ta może nam dać. Gdy Bóg za​-
chę​cił ludz​kość, by ko​cha​ła się i mno​ży​ła, miał na wzglę​dzie, pa​nie dok​to​rze, i szpet​nych, i uro​dzi​-
wych. Je​stem zresz​tą pe​wien, że kry​te​rium es​te​tycz​ne za​wdzię​cza​my dia​błu, nie Bogu. W raju nikt nie
czy​nił róż​ni​cy mię​dzy brzy​do​tą a pięk​nem.

W tym miej​scu włą​czył się do de​ba​ty Ja​kub. Po​wie​dział, że w jego nie​chę​ci do roz​mna​ża​nia się

wzglę​dy es​te​tycz​ne nie ode​gra​ły żad​nej roli:

– Mógł​bym jed​nak wy​mie​nić dzie​sięć in​nych po​wo​dów, dla któ​rych nie chcę być oj​cem.
– Pro​szę mó​wić, cie​ka​wi mnie to – rzekł Ber​tlef.
–  Przede  wszyst​kim  nie  lu​bię  ma​cie​rzyń​stwa  –  roz​po​czął  Ja​kub  i  za​my​ślił  się.  –  Era  no​wo​żyt​na

zde​ma​sko​wa​ła  już  wszyst​kie  mity.  Dzie​ciń​stwo  daw​no  już  nie  jest  okre​sem  nie​win​no​ści.  Freud  od​-
krył  sek​su​alizm  nie​mow​lę​cia  i  po​wie​dział  nam  wszyst​ko  o  Edy​pie.  Tyl​ko  Jo​ka​sta  wciąż  po​zo​sta​je
osło​nię​ta, nikt nie ośmie​la się jej ob​na​żyć. Ma​cie​rzyń​stwo jest ostat​nim, naj​więk​szym tabu – i tkwi w
nim rów​nież naj​więk​sze prze​kleń​stwo. Nikt do ni​cze​go nie jest sil​niej przy​ku​ty niż mat​ka do swe​go

background image

dziec​ka. Ta​kie przy​ku​cie na za​wsze oka​le​cza du​szę dziec​ka, mat​ce zaś doj​rze​wa​nie syna przy​spa​rza
naj​okrut​niej​szych mi​ło​snych utra​pień, ja​kie tyl​ko ist​nie​ją. Twier​dzę, że ma​cie​rzyń​stwo jest prze​kleń​-
stwem, i nie chcę go po​mna​żać.

– Pro​szę da​lej – rzekł Ber​tlef.
– Mno​żyć ma​tek nie chcę tak​że z in​nych po​wo​dów – po​wie​dział Ja​kub z nie​ja​kim za​kło​po​ta​niem.

– Lu​bię ko​bie​ce cia​ło i ogar​nia mnie wstręt, gdy so​bie wy​obra​żę, że ta umi​ło​wa​na pierś zmie​ni się w
bu​kłak na mle​ko.

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– Pan dok​tor na pew​no nam po​twier​dzi, że do ko​biet, któ​re leżą w szpi​ta​lu po za​bie​gu prze​rwa​nia

cią​ży, le​ka​rze i pie​lę​gniar​ki od​no​szą się o wie​le go​rzej niż do po​łoż​nic i dają im od​czuć pew​ną po​-
gar​dę, na​wet je​śli im sa​mym po​dob​ny za​bieg choć​by je​den raz w ży​ciu tak​że bę​dzie po​trzeb​ny. Jest to
w nich bo​wiem sil​niej​sze od wszel​kich ra​cji ro​zu​mo​wych, po​nie​waż kult ro​dze​nia to wy​nik dyk​ta​tu
na​tu​ry. To​też w pro​pa​gan​dzie roz​mna​ża​nia nie ma co szu​kać ja​kich​kol​wiek ar​gu​men​tów ra​cjo​nal​nych.
Może  pa​no​wie  są​dzą,  że  w  pro​kre​acyj​nej  mo​ral​no​ści  Ko​ścio​ła  roz​brzmie​wał  głos  Je​zu​sa  lub  że  w
roz​wi​ja​nej przez pań​stwo ko​mu​ni​stycz​ne pro​pa​gan​dzie ro​dze​nia prze​ma​wia Marks? Samo pra​gnie​nie
za​cho​wa​nia ga​tun​ku spra​wi, że ludz​kość na swo​jej ma​łej Zie​mi nie​dłu​go się za​du​si. Ale pro​pa​gan​da
po​pu​la​cyj​na  jest  pro​wa​dzo​na  na​dal  i  pu​bli​ka  roni  łzy,  roz​rzew​nia​jąc  się  na  wi​dok  kar​mią​cej  mat​ki
albo wy​krzy​wia​ją​ce​go bu​zię nie​mow​lę​cia. Brzy​dzi mnie to. Gdy so​bie wy​obra​żę, że miał​bym z mi​-
lio​na​mi in​nych en​tu​zja​stów po​chy​lać się z bez​myśl​nym uśmie​chem nad dzie​cię​cym wó​zecz​kiem, czu​-
jąc mróz w krzy​żach.

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– I mu​szę oczy​wi​ście my​śleć też o tym, na jaki to świat ska​zał​bym swo​je dziec​ko. Wkrót​ce za​bra​-

ła​by  mi  je  szko​ła  –  i  wbi​ja​ła​by  mu  w  gło​wę  nie​praw​dy,  któ​re  ja  sam  przez  całe  ży​cie  na  próż​no
zwal​cza​łem. Czy mam pa​trzeć, jak z mo​je​go po​tom​ka wy​ra​sta kon​for​mi​stycz​ny du​reń? Czy może po​-
wi​nie​nem prze​ka​zać mu wła​sny świat idei i po​tem wi​dzieć, że jest nie​szczę​śli​wy, gdyż tra​pią go ta​kie
same kon​flik​ty jak mnie?

– Da​lej – rzekł Ber​tlef.
– I na​tu​ral​nie mu​szę my​śleć rów​nież o so​bie. W tym kra​ju ka​rze się dzie​ci za nie​po​słu​szeń​stwo ro​-

dzi​ców, a ro​dzi​ców za nie​po​słu​szeń​stwo dzie​ci. Iluż to mło​dych lu​dzi wy​la​no ze stu​diów, bo ich ro​-
dzi​ce po​pa​dli w nie​ła​skę! A ileż ro​dzi​ców zgo​dzi​ło się na do​ży​wot​nie tchó​rzo​stwo, byle tyl​ko nie za​-
szko​dzić swym dzie​ciom! Kto tu​taj chce za​cho​wać cho​ciaż​by jaką taką wol​ność, nie po​wi​nien mieć
dzie​ci – po​wie​dział Ja​kub i umilkł.

– Je​że​li tych po​wo​dów ma być dzie​sięć – rzekł Ber​tlef – to po​wi​nien pan wy​mie​nić jesz​cze pięć.
– Ostat​ni po​wód jest tak waż​ki, że wy​star​czy za pięć – za​re​pli​ko​wał Ja​kub. – Po​sia​da​nie dziec​ka

ozna​cza peł​nię apro​ba​ty dla czło​wie​ka. Gdy​bym miał dziec​ko, by​ło​by to tak, jak​bym twier​dził: „Uro​-
dzi​łem się, za​kosz​to​wa​łem ży​cia i uzna​łem, że jest na tyle do​bre, iż za​słu​gu​je, by je re​pro​du​ko​wać.”

– A pan do​szedł do prze​ko​na​nia, że ży​cie nie jest do​bre? – za​py​tał Ber​tlef.
Ja​kub chciał wy​ra​zić się pre​cy​zyj​nie, więc po​wie​dział ostroż​nie:
– Wiem tyl​ko, że nie mógł​bym oświad​czyć z głę​bo​kim prze​ko​na​niem: „Czło​wiek jest two​rem do​-

sko​na​łym i chcę go zre​pro​du​ko​wać.”

– Bie​rze się to stąd, że ty po​zna​łeś ży​cie wy​łącz​nie z jed​nej stro​ny, i to naj​gor​szej – wtrą​cił się

dok​tor Sla​ma. – Ty ni​g​dy nie po​tra​fi​łeś żyć. Za​wsze my​śla​łeś, że two​im obo​wiąz​kiem jest, jak to się
mówi, an​ga​żo​wać się. Być w cen​trum wy​da​rzeń. Ale co to było, te two​je wy​da​rze​nia? Po​li​ty​ka. A w
ży​ciu po​li​ty​ka jest spra​wą naj​mniej istot​ną i naj​mniej war​to​ścio​wą. Po​li​ty​ka to brud​na pia​na na rze​-
ce, pod​czas kie​dy wła​ści​we ży​cie rze​ki to​czy się znacz​nie głę​biej. Ba​da​nia płod​no​ści ko​biet trwa​ją

background image

już ty​sią​ce lat. Oto hi​sto​ria god​na za​ufa​nia i so​lid​na. I jest jej zu​peł​nie obo​jęt​ne, jaki rząd jest aku​rat
przy wła​dzy. Ja, któ​ry wcią​gam gu​mo​wą rę​ka​wi​cę i ba​dam ko​bie​ce or​ga​ny, je​stem o wie​le bar​dziej
w cen​trum wy​da​rzeń niż ty, któ​ry o mały włos nie stra​ci​łeś ży​cia tyl​ko z tro​ski o do​bro ludu.

Za​miast bro​nić się, Ja​kub przy​świad​czył za​rzu​tom przy​ja​cie​la, więc dok​tor Sla​ma, za​chę​co​ny tym,

kon​ty​nu​ował:

– Ar​chi​me​des nad swo​imi ko​ła​mi, Mi​chał Anioł nad blo​kiem ka​mie​nia, Pa​steur nad swy​mi pro​-

bów​ka​mi – je​dy​nie oni zmie​nia​li ży​cie lu​dzi i two​rzy​li praw​dzi​we dzie​je, pod​czas gdy po​li​ty​cy… –
za​milkł i mach​nął po​gar​dli​wie ręką.

– Pod​czas gdy po​li​ty​cy? – Ja​kub pod​jął wy​zwa​nie. – Po​wiem ci to. Je​śli na​uka i sztu​ka rze​czy​wi​-

ście są głów​ną i wła​ści​wą are​ną dzie​jów, to po​li​ty​ka, prze​ciw​nie, jest za​mknię​tym la​bo​ra​to​rium na​-
uko​wym,  w  któ​rym  prze​pro​wa​dza  się  nie​by​wa​łe  eks​pe​ry​men​ty  na  czło​wie​ku.  Ludz​kie  eg​zem​pla​rze
do​świad​czal​ne  strą​ca​ne  są  tam  w  za​pad​nię  i  po​now​nie  wy​no​szo​ne  na  sce​nę,  ma​mio​ne  okla​ska​mi  i
stra​szo​ne eg​ze​ku​cją, de​nun​cjo​wa​ne i zmu​sza​ne do de​nun​cja​cji. Pra​co​wa​łem w tym la​bo​ra​to​rium jako
la​bo​rant,  lecz  słu​ży​łem  też  w  nim  kil​ka  razy  za  ofia​rę  wi​wi​sek​cji.  Wiem,  że  nie  wy​two​rzy​łem  żad​-
nych war​to​ści (po​dob​nie jak nikt z tych, któ​rzy pra​co​wa​li tam ze mną), ale le​piej niż inni do​wie​dzia​-
łem się, czym jest czło​wiek.

– Ro​zu​miem pana – rzekł Ber​tlef. – Znam to la​bo​ra​to​rium, choć sam ni​g​dy nie by​łem w nim la​bo​-

ran​tem, za​wsze je​dy​nie mor​ską świn​ką. Woj​na za​sta​ła mnie w Niem​czech. Ko​bie​ta, któ​rą wte​dy ko​-
cha​łem, do​nio​sła na mnie do ge​sta​po. Przy​szli do niej i po​ka​za​li jej moją fo​to​gra​fię, na któ​rej by​łem
w  ra​mio​nach  in​nej  nie​wia​sty.  Zra​ni​ło  ją  to,  a  jak  pa​nom  wia​do​mo,  mi​łość  czę​sto  przy​bie​ra  po​stać
nie​na​wi​ści. Sze​dłem do wię​zie​nia ze szcze​gól​nym uczu​ciem, że wtrą​ca mnie do nie​go mi​łość. Czyż to
nie wspa​nia​łe, zna​leźć się w rę​kach ge​sta​po i wie​dzieć, że wła​ści​wie jest to przy​wi​le​jem czło​wie​ka
za​nad​to ko​cha​ne​go?

– Tym – od​po​wie​dział Ja​kub – co naj​sil​niej znie​chę​ci​ło mnie do czło​wie​ka, jest ła​twość, z jaką

jego  okru​cień​stwo,  ma​łość  i  ogra​ni​czo​ność  po​tra​fi  przy​wdziać  ma​skę  li​ry​zmu.  Po​sła​ła  pana  na
śmierć i prze​ży​wa​ła to jako dzia​ła​nie w afek​cie pod wpły​wem za​wo​du mi​ło​sne​go. Panu zaś, idą​ce​mu
pod szu​bie​ni​cę z winy ogra​ni​czo​nej ko​bie​ty, wy​da​wa​ło się, że gra pan rolę w tra​ge​dii, któ​rą na​pi​sał
dla was Szek​spir.

– Po woj​nie przy​szła do mnie za​pła​ka​na – cią​gnął Ber​tlef, jak​by nie sły​szał uwag Ja​ku​ba. – Po​-

wie​dzia​łem jej: „Nie masz się cze​go oba​wiać, Ber​tlef ni​g​dy się nie mści.”

– Wie pan – rzekł Ja​kub – czę​sto my​ślę o kró​lu He​ro​dzie. Zna pan tę hi​sto​rię. Po​wia​da​ją, że do​-

szła go wia​do​mość, iż na​ro​dził się przy​szły król ży​dow​ski, więc w oba​wie o tron ka​zał wy​mor​do​wać
wszyst​kie nie​mow​lę​ta. Wy​obra​żam so​bie He​ro​da ina​czej, choć wiem, że to tyl​ko igrasz​ka wy​obraź​ni.
Moim zda​niem He​rod był kró​lem wy​kształ​co​nym, mą​drym i bar​dzo szla​chet​nym, któ​ry dłu​go pra​co​-
wał w la​bo​ra​to​rium po​li​ty​ki i wie​dział, czym jest ży​cie i czło​wiek. Ro​zu​miał, że czło​wiek nie po​wi​-
nien  zo​stać  stwo​rzo​ny.  Zresz​tą,  jego  wąt​pli​wo​ści  nie  były  aż  tak  nie​sto​sow​ne  i  grzesz​ne.  Je​że​li  się
nie  mylę,  Stwór​ca  rów​nież  zwąt​pił  w  czło​wie​ka  i  no​sił  się  z  za​mia​rem  znisz​cze​nia  tego  swo​je​go
dzie​ła.

– Tak jest – przy​świad​czył Ber​tlef. – Pi​sze o tym Moj​żesz w roz​dzia​le szó​stym Ge​ne​sis: „Zgła​dzę

lu​dzi, któ​rych stwo​rzy​łem, z po​wierzch​ni zie​mi; bo żal mi, że ich stwo​rzy​łem.”

– I może tyl​ko chwi​li sła​bo​ści Stwór​cy za​wdzię​cza​my, że osta​tecz​nie po​zwo​lił No​emu ura​to​wać

się w arce i od nowa roz​po​cząć dzie​je ludz​ko​ści. Czy mo​że​my być pew​ni, że Bóg ni​g​dy tej sła​bo​ści
nie ża​ło​wał? Lecz cóż, ża​ło​wał czy nie ża​ło​wał, już nic nie dało się zro​bić. Bóg nie może ośmie​szać
się  nie​ustan​nym  zmie​nia​niem  swych  de​cy​zji.  Kto  wie  jed​nak,  czy  to  nie  On  sam  na​tchnął  He​ro​da
swo​ją my​ślą? Czy moż​na to wy​klu​czyć?

background image

Ber​tlef wzru​szył ra​mio​na​mi i zbył py​ta​nie mil​cze​niem.
– He​rod był kró​lem. Od​po​wia​dał nie tyl​ko za sie​bie. Nie mógł po​wie​dzieć so​bie jak ja: „Niech

inni ro​bią so​bie, co chcą, ja się roz​mna​żać nie będę.” He​rod był kró​lem i wie​dział, że musi de​cy​do​-
wać nie tyl​ko za sie​bie, ale tak​że za in​nych – i zde​cy​do​wał za ludz​kość, że czło​wiek nie bę​dzie się
już wię​cej re​pro​du​ko​wał. I tak oto do​szło do rze​zi nie​wi​nią​tek. Nie z ni​skich po​bu​dek, ja​kie mu przy​-
pi​su​je tra​dy​cja. He​rod kie​ro​wał się naj​szla​chet​niej​szym dą​że​niem, aby wresz​cie wy​zwo​lić świat ze
szpo​nów czło​wie​ka.

– Pań​ska in​ter​pre​ta​cja He​ro​da na​wet mi się po​do​ba – po​wie​dział Ber​tlef. – Po​do​ba mi się do tego

stop​nia,  że  od  dziś  będę  wy​obra​żał  so​bie  rzeź  nie​wi​nią​tek  jak  pan.  Ale  pro​szę  nie  za​po​mi​nać,  że
wła​śnie  w  cza​sie,  gdy  He​rod  zde​cy​do​wał,  że  ludz​kość  prze​sta​nie  ist​nieć,  na​ro​dził  się  w  Be​tle​jem
chłop​czyk, któ​ry uszedł jego sie​pa​czom. A po​tem ten chło​piec wy​rósł i rzekł lu​dziom, że trze​ba tyl​ko
jed​nej je​dy​nej rze​czy, by war​to było żyć: aby się wza​jem​nie mi​ło​wa​li. Może He​rod był bar​dziej wy​-
kształ​co​ny i do​świad​czo​ny. W koń​cu Je​zus był mło​dzie​niasz​kiem i zbyt wie​le o ży​ciu ra​czej nie wie​-
dział. Może całą Jego na​ukę moż​na tłu​ma​czyć tyl​ko Jego mło​do​ścią i bra​kiem do​świad​cze​nia. Na​iw​-
no​ścią, je​śli pan woli. A prze​cież On miał ra​cję.

– Ra​cję? A kto do​wiódł tej ra​cji? – za​py​tał Ja​kub na​pa​stli​wie.
– Nikt – od​parł Ber​tlef. – Nikt nie do​wiódł i nie do​wie​dzie. Je​zus tak ko​chał swe​go Ojca, że nie

mógł uznać Jego dzi​da za złe. Skła​nia​ła Go do tego mi​łość, nie ro​zum. Spór mię​dzy Nim a He​ro​dem
może prze​to roz​strzy​gnąć tak​że je​dy​nie na​sze ser​ce. War​to być czło​wie​kiem czy nie? Nie mam na to
naj​mniej​sze​go do​wo​du, lecz wie​rzę wraz z Je​zu​sem, że war​to.

Na​stęp​nie wska​zał z uśmie​chem na dok​to​ra Sla​mę:
– Prze​cież dla​te​go wy​sła​łem tu moją żonę, by le​czy​ła się u pana dok​to​ra, któ​ry w mych oczach jest

jed​nym ze świę​tych uczniów Je​zu​so​wych, gdyż umie ro​bić cuda i po​bu​dzać do ży​cia uśpio​ne łona ko​-
biet. Wzno​szę to​ast za jego zdro​wie!

10

Ja​kub za​wsze od​no​sił się do Olgi z oj​cow​ską po​wa​gą i lu​bił żar​tem na​zy​wać sie​bie „star​szym pa​-

nem”. Ale ona wie​dzia​ła, że ma wie​le ko​biet, z któ​ry​mi po​czy​na so​bie cał​kiem ina​czej, i za​zdro​ści​ła
im tego. Dziś jed​nak po raz pierw​szy przy​szło jej na myśl, że w Ja​ku​bie mimo wszyst​ko jest coś star​-
cze​go. Jego za​cho​wa​nie spra​wi​ło, że do​le​ciał ją za​pach stę​chli​zny, wy​czu​wa​ny przez czło​wie​ka mło​-
de​go w ze​tknię​ciu z po​ko​le​niem star​szych.

Star​szych pa​nów po​zna​je się po tym, że chlu​bią się mi​nio​ny​mi cier​pie​nia​mi i prze​kształ​ca​ją je w

mu​zeum, do któ​re​go za​pra​sza​ją, kogo się da (ach, te smut​ne mu​zea są tak rzad​ko zwie​dza​ne!). Olga
po​ję​ła, że w mu​zeum Ja​ku​ba jest głów​nym ży​wym eks​po​na​tem, a jego szla​chet​nie al​tru​istycz​ny sto​su​-
nek do niej ma na celu do​pro​wa​dze​nie zwie​dza​ją​cych do pła​czu.

Dzi​siaj po​zna​ła rów​nież naj​cen​niej​szy z nie​ży​wych eks​po​na​tów mu​zeum: bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę.

Gdy ją przy niej roz​wi​jał, sama dzi​wi​ła się, że nie jest ani tro​chę prze​ję​ta. Ro​zu​mia​ła co praw​da, że
Ja​kub w cięż​kich cza​sach my​ślał o sa​mo​bój​stwie, ale śmie​szył ją pa​tos, z ja​kim ją o tym po​wia​da​-
miał. Wy​da​ło się jej za​baw​ne, że roz​wi​jał ta​blet​kę z bi​buł​ki tak ostroż​nie, jak​by to był dro​go​cen​ny
dia​ment. Nad​to nie ro​zu​mia​ła, dla​cze​go chce w dniu swe​go wy​jaz​du zwró​cić tru​ci​znę dok​to​ro​wi Sla​-
mie,  gdy  jed​no​cze​śnie  twier​dził,  że  każ​dy  do​ro​sły  czło​wiek  wi​nien  być  pa​nem  swo​jej  śmier​ci  we
wszel​kich oko​licz​no​ściach. Czy na ob​czyź​nie nie może za​cho​ro​wać na raka i tak samo po​trze​bo​wać
tru​ci​zny?  Ale  nie,  dla  Ja​ku​ba  ta​blet​ka  nie  była  po  pro​stu  tru​ci​zną,  lecz  sym​bo​licz​nym  re​kwi​zy​tem,
któ​ry te​raz w ja​kimś sa​kral​nym ob​rzę​dzie musi prze​ka​zać ar​cy​ka​pła​no​wi. Było to śmiesz​ne.

background image

Po wyj​ściu z ła​zie​nek skie​ro​wa​ła swe kro​ki do „Rich​mon​du”. Mimo wszyst​kich zło​śli​wych my​śli

cie​szy​ło ją, że zo​ba​czy Ja​ku​ba. Mia​ła nie​prze​par​tą ocho​tę spro​fa​no​wać jego mu​zeum i za​cho​wać się
w  nim  nie  jak  eks​po​nat,  lecz  jak  ko​bie​ta.  Była  więc  nie​co  za​wie​dzio​na,  gdy  w  drzwiach  zna​la​zła
wia​do​mość, że znaj​dzie go w są​sied​nim po​ko​ju. To​wa​rzy​stwo in​nych onie​śmie​la​ło ją, zwłasz​cza że
Ber​tle​fa nie zna​ła, a dok​tor Sia​nia za​zwy​czaj trak​to​wał ją z uprzej​mą, ale wy​raź​ną non​sza​lan​cją.

Ber​tlef jed​nak szyb​ko prze​ła​mał jej nie​śmia​łość, przed​sta​wił się, skła​da​jąc głę​bo​ki ukłon, i skar​-

cił dok​to​ra Sla​mę, że do​tych​czas nie za​po​znał go z ko​bie​tą tak in​te​re​su​ją​cą.

Sla​ma od​rzekł, że Ja​kub po​wie​rzył mu dziew​czy​nę pod opie​kę, więc roz​myśl​nie nie przed​sta​wił

jej Ber​tle​fo​wi, wie​dząc, że żad​na ko​bie​ta mu się nie oprze.

Ber​tlef  przy​jął  to  wy​ja​śnie​nie  z  we​so​łą  sa​tys​fak​cją.  Na​stęp​nie  pod​niósł  słu​chaw​kę  i  za​mó​wił  w

re​stau​ra​cji ko​la​cję.

– Wprost  nie  do wia​ry  –  po​wie​dział dok​tor  Sla​ma  –  jak w  tej  za​pa​dłej dziu​rze,  gdzie  w  żad​nej

knaj​pie nie do​sta​nie się przy​zwo​itej ko​la​cji, na​sze​mu przy​ja​cie​lo​wi uda​je się żyć tak do​stat​nio.

Ber​tlef po​gme​rał ręką w sto​ją​cym koło te​le​fo​nu otwar​tym pu​deł​ku po cy​ga​rach, peł​nym srebr​nych

pół​do​la​ró​wek:

– Czło​wiek nie może być skne​rą… – za​śmiał się.
Ja​kub  za​uwa​żył,  że  do​tych​czas  nie  wi​dział  ni​ko​go,  kto  tak  go​rą​co  wie​rzył​by  w  Boga,  a  za​ra​zem

umiał być ta​kim sy​ba​ry​tą.

– Przy​pusz​czal​nie dla​te​go, że jesz​cze ni​g​dy nie wi​dział pan praw​dzi​we​go chrze​ści​ja​ni​na. Sło​wo

„ewan​ge​lia” zna​czy, jak panu wia​do​mo, ra​do​sną no​wi​nę. Ra​do​wa​nie się ży​ciem to naj​istot​niej​sze z
wska​zań Je​zu​sa.

Olga uzna​ła, że nada​rza się od​po​wied​nia oka​zja, żeby włą​czyć się do roz​mo​wy:
–  Je​śli  mogę  po​le​gać  na  tym,  co  mó​wi​li  nam  nasi  na​uczy​cie​le,  chrze​ści​ja​nie  wi​dzie​li  w  ży​ciu

ziem​skim je​dy​nie pa​dół łez i cie​szy​li się, że praw​dzi​we ży​cie roz​pocz​nie się po śmier​ci.

– Dro​ga pani – rzekł Ber​tlef. – Pro​szę nie wie​rzyć na​uczy​cie​lom.
– I wszy​scy świę​ci – cią​gnę​ła swo​je Olga – nie ro​bi​li nic in​ne​go, jak tyl​ko re​zy​gno​wa​li z ży​cia.

Za​miast się ko​chać, bi​czo​wa​li się, za​miast roz​ma​wiać jak my, usu​wa​li się do pu​stel​ni, a miast za​ma​-
wiać ko​la​cje przez te​le​fon, żuli ko​rzon​ki.

–  Pani  zu​peł​nie  nie  ro​zu​mie  świę​tych.  Byli  to  lu​dzie,  któ​rzy  nie​zmier​nie  ce​ni​li  so​bie  ży​cio​we

przy​jem​no​ści, tyle tyl​ko, że osią​ga​li je in​ny​mi dro​ga​mi. Jak pani my​śli, co spra​wia czło​wie​ko​wi naj​-
więk​szą przy​jem​ność? Może pani zga​dy​wać, ale źle by pani od​ga​dła, gdyż nie jest pani dość szcze​ra.
To  nie  za​rzut,  po  pro​stu  szcze​rość  wy​ma​ga  sa​mo​wie​dzy,  a  sa​mo​wie​dza  przy​cho​dzi  z  wie​kiem.  Jak
więc  mo​gła​by  być  szcze​ra  dziew​czy​na,  któ​ra  tak  pro​mie​niu​je  mło​do​ścią  jak  pani?  Nie  może  być
szcze​ra,  po​nie​waż  na​wet  nie  wie,  co  w  niej  sie​dzi.  Ale  gdy​by  wie​dzia​ła,  mu​sia​ła​by  zgo​dzić  się  ze
mną, że naj​więk​szej przy​jem​no​ści do​zna​je się, gdy się jest po​dzi​wia​nym. Nie są​dzi pani?

Olga od​po​wie​dzia​ła, że zna więk​sze przy​jem​no​ści.
– Nie zna pani – rzekł Ber​tlef. – Pro​szę wziąć tego wa​sze​go bie​ga​cza, co to zna go tu każ​de dziec​-

ko, tego, co wy​grał trzy ko​lej​ne olim​pia​dy. Uwa​ża pani, że re​zy​gno​wał z ży​cia? A prze​cież nie​wąt​pli​-
wie za​miast roz​ma​wiać, ko​chać i uczto​wać mu​siał bie​gać wciąż w kół​ko po bo​isku. Jego tre​ning był
bar​dzo po​dob​ny do tego, co ro​bi​li nasi wiel​cy świę​ci. Świę​ty Ma​ka​ry Alek​san​dryj​ski, prze​by​wa​jąc
na pu​sty​ni, re​gu​lar​nie na​peł​niał kosz pia​skiem, brał go na ple​cy i na​stęp​nie przez wie​le dni wę​dro​wał
z nim po bez​kre​snych rów​ni​nach aż do krań​co​we​go wy​czer​pa​nia. Ale wi​docz​nie dla wa​sze​go bie​ga​-
cza  oraz  Ma​ka​re​go  Alek​san​dryj​skie​go  ist​nia​ła  ja​kaś  wiel​ka  na​gro​da,  któ​ra  znacz​nie  prze​ra​sta​ła
wszel​kie ich tru​dy. Wie pani, co to zna​czy, sły​szeć okla​ski ogrom​ne​go olim​pij​skie​go am​fi​te​atru? Nie
ma  więk​szej  ra​do​ści!  Świę​ty  Ma​ka​ry  Alek​san​dryj​ski  do​brze  wie​dział,  cze​mu  dźwi​ga  na  grzbie​cie

background image

kosz  z  pia​skiem.  Sła​wa  jego  re​kor​do​wych  po​dró​ży  przez  pu​sty​nię  roz​nio​sła  się  ry​chło  po  ca​łym
świe​cie chrze​ści​jań​skim. I świę​ty Ma​ka​ry Alek​san​dryj​ski był jak ów wasz bie​gacz. Ten też zwy​cię​żył
naj​pierw na pięć ty​się​cy me​trów, po​tem jesz​cze na dzie​sięć ty​się​cy, a wresz​cie było mu tego mało i
wyj​grał  rów​nież  ma​ra​ton.  Żą​dzy  po​dzi​wu  nie​po​dob​na  za​spo​ko​ić.  Świę​ty  Ma​ka​ry  przy​był  nie​roz​po​-
zna​ny  do  klasz​to​ru  ta​benc​kie​go  i  pro​sił,  żeby  przy​ję​to  go  tam  jako  mni​cha.  Kie​dy  póź​niej  na​stą​pił
okres czter​dzie​sto​dnio​we​go po​stu, na​de​szła jego wiel​ka chwi​la. Pod​czas gdy inni po​ści​li sie​dząc, on
pod​czas po​stu przez wszyst​kie czter​dzie​ści dni stał! Był to triumf, o ja​kim pani na​wet by się nie śni​-
ło! Albo niech so​bie pani przy​po​mni świę​te​go Szy​mo​na Słup​ni​ka! Usta​wił na pu​sty​ni słup, na któ​rym
była tyl​ko mała plat​for​ma. Nie moż​na było na niej sie​dzieć, je​dy​nie stać. I stał tam całe ży​cie, a cały
świat  chrze​ści​jań​ski  en​tu​zja​stycz​nie  po​dzi​wiał  ten  nie​wia​ry​god​ny  re​kord,  któ​rym  czło​wiek  zda​wał
się prze​kra​czać gra​ni​ce ludz​kich moż​li​wo​ści. Świę​ty Szy​mon Słup​nik to był Ga​ga​rin trze​cie​go wie​ku.
Czy w ogó​le po​tra​fi pani so​bie wy​obra​zić, jaka bło​gość ogar​nę​ła świę​tą Agniesz​kę Pa​ry​ską, gdy do​-
wie​dzia​ła się od ga​lij​skiej wy​pra​wy ku​piec​kiej, że świę​ty Szy​mon Słup​nik wie o niej i bło​go​sła​wi
jej z wy​żyn swo​je​go słu​pa? A jak się pani zda​je, dla​cze​go sta​rał się po​bić re​kord? Może dla​te​go, że
nie za​le​ża​ło mu na ży​ciu ani na lu​dziach? Niech pani nie bę​dzie na​iw​na! Oj​co​wie Ko​ścio​ła świet​nie
wie​dzie​li, że świę​ty Szy​mon Słup​nik jest za​ro​zu​mial​cem i pod​da​li go pró​bie. W imie​niu zwierzch​no​-
ści du​chow​nej ka​za​li mu zejść ze słu​pa i za​prze​stać ry​wa​li​za​cji. Dla świę​te​go Szy​mo​na Słup​ni​ka był
to praw​dzi​wy cios! Lecz był tak mą​dry albo spryt​ny, że usłu​chał. Oj​co​wie Ko​ścio​ła nie byli prze​ciw​-
ni jego re​kor​dom, chcie​li tyl​ko mieć pew​ność, że próż​ność Szy​mo​na nie bę​dzie więk​sza od jego po​-
słu​szeń​stwa. Wi​dząc, z ja​kim smut​kiem zsu​wa się ze słu​pa, na​tych​miast po​le​ci​li mu wró​cić na górę,
w wy​ni​ku cze​go świę​ty Szy​mon mógł umrzeć na swym słu​pie, oto​czo​ny mi​ło​ścią i po​dzi​wem świa​ta.

Olga, któ​ra słu​cha​ła z uwa​gą, przy ostat​nich sło​wach par​sk​nę​ła śmie​chem.
– To ogrom​ne pra​gnie​nie po​dzi​wu nie jest śmiesz​ne, lecz wzru​sza​ją​ce – rzekł Ber​tlef. – Ten, kto

pra​gnie być po​dzi​wia​ny, lgnie do lu​dzi, czu​je się z nimi zwią​za​ny, nie może żyć bez nich. Świę​ty Szy​-
mon Słup​nik jest sam w prze​strze​ni, na jed​nym me​trze kwa​dra​to​wym słu​pa. A prze​cież jest ze wszyst​-
ki​mi  ludź​mi!  W  swej  wy​obraź​ni  wi​dzi  mi​lio​ny  oczu,  któ​re  na  nie​go  pa​trzą.  Jest  obec​ny  w  my​ślach
mi​lio​nów i ra​du​je się tym. To wiel​ki przy​kład umi​ło​wa​nia lu​dzi i ży​cia. Na​wet by pani nie po​dej​rze​-
wa​ła,  moja  dro​ga,  jak  bar​dzo  Szy​mon  Słup​nik  jest  wciąż  żywy  w  nas  wszyst​kich.  I  jak  do  dzi​siaj
two​rzy lep​szy bie​gun na​szych je​stestw.

Wtem dało się sły​szeć pu​ka​nie do drzwi i do po​ko​ju wszedł kel​ner, pcha​jąc przed sobą wó​zek pe​-

łen po​traw. Na​rzu​cił na stół ob​rus i za​czął na​kry​wać do ko​la​cji. Ber​tlef się​gnął do pu​deł​ka po cy​ga​-
rach i wsu​nął mu do kie​sze​ni garść mo​net. Na​stęp​nie wszy​scy za​bra​li się do je​dze​nia, a kel​ner stał za
nimi, do​le​wał wina i pod​su​wał jed​no da​nie po dru​gim.

Ber​tlef ze znaw​stwem ko​men​to​wał smak po​szcze​gól​nych po​traw, Sla​ma zaś na​po​mknął, że na​wet

nie pa​mię​ta, od jak daw​na tak do​brze nie jadł.

– Ostat​ni raz chy​ba, kie​dy jesz​cze go​to​wa​ła moja mama, ale wte​dy by​łem bar​dzo ma​leń​ki. Mia​łem

pięć lat, gdy zo​sta​łem sie​ro​tą. Świat, w któ​rym ży​łem od tego cza​su, był mi obcy i obca zda​wa​ła mi
się też kuch​nia. Umi​ło​wa​nie po​traw wy​ra​sta z umi​ło​wa​nia lu​dzi.

– Rze​czy​wi​ście, to praw​da – po​wie​dział Ber​tlef, uno​sząc na wi​del​cu kęs wo​ło​wi​ny.
– Osa​mot​nio​ne​mu dziec​ku wszyst​ko prze​sta​je sma​ko​wać. Pro​szę mi wie​rzyć, do dziś bo​le​ję nad

tym, że nie mam ojca ni mat​ki. Pro​szę mi wie​rzyć, że i dzi​siaj, choć ze mnie sta​ry koń, od​dał​bym nie
wiem co za to, by mieć ta​tu​sia.

– Prze​ce​nia pan wię​zi ro​dzin​ne – rzekł Ber​tlef. – Wszy​scy lu​dzie są pań​ski​mi bliź​ni​mi. Niech pan

nie  za​po​mi​na  słów  Je​zu​sa,  gdy  chcia​no  Go  od​wo​łać  do  Jego  Mat​ki  i  bra​ci.  Wska​zał  na  swo​ich
uczniów i rzekł: „Oto moja mat​ka i moi bra​cia.”

background image

– A prze​cież Ko​ściół Świę​ty – usi​ło​wał sprze​ci​wić się dok​tor Sla​ma – nie miał naj​mniej​szych na​-

wet skłon​no​ści do li​kwi​do​wa​nia ro​dzi​ny czy za​stą​pie​nia jej swo​bod​ną wspól​no​tą ogó​łu.

– Ko​ściół Świę​ty to nie to samo, co Je​zus. A świę​ty Pa​weł, je​śli po​zwo​li mi pan to po​wie​dzieć, w

mo​ich oczach jest nie tyl​ko kon​ty​nu​ato​rem Je​zu​sa, ale za​ra​zem Jego fal​sy​fi​ka​to​rem. Już ta jego na​gła
prze​mia​na z Szaw​ła w Paw​ła! Czyż​by​śmy nie zna​li aż w nad​mia​rze ta​kich na​mięt​nych fa​na​ty​ków, któ​-
rzy z dnia na dzień zmie​ni​li jed​ną wia​rę na dru​gą? Niech nikt mi nie wma​wia, że fa​na​ty​cy kie​ru​ją się
mi​ło​ścią!  To  mo​ra​li​ści  kle​pią​cy  swe  de​ka​lo​gi.  Lecz  Je​zus  nie  był  mo​ra​li​stą.  Pro​szę  so​bie  przy​po​-
mnieć,  co  mó​wił,  kie​dy  Mu  za​rzu​ca​no,  że  nie  świę​cił  sza​ba​tu.  „To  sza​bat  zo​stał  usta​no​wio​ny  dla
czło​wie​ka, a nie czło​wiek dla sza​ba​tu.” Je​zus ko​chał ko​bie​ty! A czy umie pan wy​obra​zić so​bie świę​-
te​go Paw​ła jako ko​chan​ka? Świę​ty Pa​weł by mnie po​tę​pił, bo​wiem ko​cham ko​bie​ty. Ale nie Je​zus.
Nie  wi​dzę  nic  złe​go  w  tym,  by  ko​chać  ko​bie​ty,  wie​le  ko​biet,  i  być  ko​cha​nym  przez  ko​bie​ty,  przez
wie​le ko​biet – Ber​tlef uśmie​chał się, za​do​wo​lo​ny z sie​bie. – Przy​ja​cie​le, nie mia​łem lek​kie​go ży​cia i
śmierć nie​raz za​glą​da​ła mi w oczy. Ale pod jed​nym wzglę​dem Bóg był dla mnie hoj​ny. Mia​łem bez
liku ko​biet i wszyst​kie mnie ko​cha​ły.

Bie​siad​ni​cy skoń​czy​li już ko​la​cję i kel​ner przy​stą​pił do sprzą​ta​nia ze sto​łu, gdy znów dało się sły​-

szeć pu​ka​nie. Było sła​biut​kie i nie​śmia​łe, jak​by wy​ma​ga​ło za​chę​ty. Ber​tlef po​wie​dział:

– Pro​szę!
Drzwi otwo​rzy​ły się i we​szło dziec​ko. Była to dziew​czyn​ka mniej wię​cej pię​cio​let​nia, w bia​łej

su​kie​necz​ce  z  fal​ban​ka​mi,  prze​pa​sa​na  sze​ro​ką  bia​łą  szar​fą,  zwią​za​ną  z  tyłu  na  ol​brzy​mią  ko​kar​dę,
któ​rej koń​ce przy​po​mi​na​ły dwa skrzy​deł​ka. W ręku trzy​ma​ła kwiat: wiel​ką da​lię. Wi​dząc w po​ko​ju
tyle lu​dzi, któ​rzy na​gle za​sty​gli i zwró​ci​li na nią swo​je spoj​rze​nia, za​trzy​ma​ła się i nie śmia​ła iść da​-
lej.

Jed​nak​że Ber​tlef wstał, roz​pro​mie​nił się i po​wie​dział:
– Nie bój się, anio​łecz​ku, zbliż się.
I oto dziec​ko, któ​re te​raz zo​ba​czy​ło uśmiech Ber​tle​fa, jak​by zna​la​zło w nim opar​cie, ro​ze​śmia​ło

się i pod​bie​gło do nie​go. Ber​tlef wziął z jego ręki kwiat i po​ca​ło​wał ma​leń​stwo w czo​ło.

Wszy​scy zgro​ma​dze​ni przy sto​le oraz kel​ner przy​glą​da​li się ze zdu​mie​niem tej sce​nie. Dziec​ko z

wiel​ką bia​łą ko​kar​dą za ple​ca​mi na​praw​dę było po​dob​ne do ma​łe​go anioł​ka. A Ber​tlef, sto​jąc po​chy​-
lo​ny z ło​dy​gą da​lii w ręku, przy​po​mi​nał te​raz ba​ro​ko​we po​są​gi świę​tych, ja​kie sto​ją na ryn​kach ma​-
łych mia​ste​czek.

– Dro​dzy przy​ja​cie​le – zwró​cił się do swych go​ści. – Było mi z wami do​brze i mam na​dzie​ję, że

wam ze mną tak samo. Chęt​nie sie​dział​bym z wami do póź​nej nocy, ale wi​dzi​cie, że nie mogę. Ten
pięk​ny  anioł  przy​zy​wa  mnie  do  ko​goś,  kto  na  mnie  cze​ka.  Mó​wi​łem  wam,  że  ży​cie  prze​śla​do​wa​ło
mnie na róż​ne spo​so​by, ale ko​bie​ty mnie ko​cha​ły.

Trzy​ma​jąc  da​lię  przy  pier​si,  dru​gą  ręką  do​ty​kał  ra​mie​nia  dziew​czyn​ki.  Jed​no​cze​śnie  kła​niał  się

ca​łe​mu to​wa​rzy​stwu. Ol​dze wy​da​wał się śmiesz​nie te​atral​ny. Była za​do​wo​lo​na, że od​cho​dzi i że na​-
resz​cie bę​dzie mo​gła zo​stać sama z Ja​ku​bem.

Ber​tlef od​wró​cił się i ru​szył z dziew​czyn​ką do drzwi. Ale przed​tem się​gnął jesz​cze do pu​deł​ka po

cy​ga​rach i wrzu​cił do kie​sze​ni so​lid​ną garść srebr​nych mo​net.

11

Kel​ner usta​wiał na wóz​ku brud​ne ta​le​rze i opróż​nio​ne bu​tel​ki. Gdy wy​je​chał z po​ko​ju, Olga spy​ta​-

ła:

– Kim wła​ści​wie jest ta dziew​czyn​ka?

background image

– Ni​g​dy jej nie wi​dzia​łem – rzekł Sla​ma.
– Wy​glą​da​ła na​praw​dę jak mały anioł – do​rzu​cił Ja​kub.
– Anioł, któ​ry mu strę​czy ko​chan​ki? – ro​ze​śmia​ła się Olga.
–  Otóż  to  –  pod​chwy​cił  Ja​kub.  –  Anioł  raj​fur  i  strę​czy​ciel.  Wła​śnie  tak  wi​nien  wy​glą​dać  jego

anioł stróż.

– Nie wiem, czy to był anioł – po​wie​dział Sla​ma – ale dziw​ne, że ni​g​dy tej dziew​czyn​ki nie wi​-

dzia​łem, choć znam tu nie​mal wszyst​kich.

– W ta​kim ra​zie – uśmiech​nął się Ja​kub – jest tyl​ko jed​no wy​ja​śnie​nie. Nie była z tego świa​ta.
– Nie​za​leż​nie od tego, czy był to anioł, czy có​recz​ka tu​tej​szej po​ko​jów​ki – ode​zwa​ła się Olga – za

jed​no  rę​czę:  wca​le  nie  szedł  do  żad​nej  ko​bie​ty!  To  czło​wiek  strasz​nie  sa​mo​lub​ny  i  nic  in​ne​go  nie
robi, tyl​ko się chwa​li.

– Mnie się po​do​ba – rzekł Ja​kub.
– Być może – za​re​pli​ko​wa​ła Olga – lecz mimo to uwa​żam, że jest naj​bar​dziej sa​mo​lub​nym czło​-

wie​kiem, jaki cho​dzi po świe​cie. Go​to​wam się za​ło​żyć, że na go​dzi​nę przed na​szą wi​zy​tą dał ja​kiejś
dziew​czyn​ce  garść  pół​do​la​ró​wek  i  po​pro​sił  ją,  aby  o  wy​zna​czo​nej  go​dzi​nie  przy​szła  tu  z  kwia​tem.
Lu​dzie na​boż​ni mają ogrom​ny ta​lent do re​ży​se​ro​wa​nia cu​dów.

– Cie​szył​bym się bar​dzo, gdy​by pani mia​ła ra​cję – po​wie​dział dok​tor Sla​ma – bo pan Ber​tlef jest

cięż​ko cho​ry i każ​da noc spę​dzo​na na mi​ło​ści to dla nie​go wiel​kie ry​zy​ko.

– Więc wi​dzi pan, że mia​łam ra​cję. Wszyst​kie te wzmian​ki o ko​bie​tach to tyl​ko czcza ga​da​ni​na!
– Dro​ga pani – rzekł dok​tor Sla​ma – je​stem jego le​ka​rzem i przy​ja​cie​lem, a mimo to w tych spra​-

wach nie mam naj​mniej​szej pew​no​ści. Po pro​stu nie wiem.

– I na​praw​dę jest taki cho​ry? – za​py​tał Ja​kub.
–  A  jak  my​ślisz,  dla​cze​go  miesz​ka  już  pra​wie  rok  w  tym  ku​ror​cie,  a  jego  mło​da  żona,  do  któ​rej

bar​dzo tę​sk​ni, przy​la​tu​je do nie​go tyl​ko od cza​su do cza​su?

– Bez nie​go zro​bi​ło się tu na​gle tak ja​koś smut​no – rzekł Ja​kub.
Rze​czy​wi​ście, cała trój​ka po​czu​ła się na​raz osie​ro​co​na i nikt nie miał już chę​ci dłu​żej prze​by​wać

w cu​dzym apar​ta​men​cie.

Sla​ma pod​niósł się z krze​sła:
– Od​pro​wa​dzę pan​nę Olgę do domu i jesz​cze się przej​dzie​my. Mamy wie​le do omó​wie​nia.
– Nie chce mi się jesz​cze spać! – pro​te​sto​wa​ła Olga.
– Na pa​nią jest już naj​wyż​szy czas. Po​le​cam to pani jako le​karz – po​wie​dział Sla​ma su​ro​wo.
Wy​szli z „Rich​mon​du” i mszy​li przez park. Po dro​dze Olga zna​la​zła oka​zję, by szep​nąć Ja​ku​bo​wi:
– Chcia​ła​bym dziś wie​czo​rem być z tobą…
Ale Ja​kub wzru​szył je​dy​nie ra​mio​na​mi, gdyż Sla​ma na​rzu​cał im swą wolę na​der au​to​ry​ta​tyw​nie.

Od​pro​wa​dzi​li dziew​czy​nę do „Domu Mark​sa” i Ja​kub w obec​no​ści przy​ja​cie​la nie po​gła​skał jej na​-
wet po wło​sach, jak miał w zwy​cza​ju. An​ty​pa​tia dok​to​ra do pier​si, któ​re są po​dob​ne do śli​wek, tre​-
mo​wa​ła go. Wi​dział na twa​rzy Olgi za​wód i zły był, że wy​rzą​dził jej przy​krość.

– I co ty na to? – za​py​tał Sla​ma, kie​dy zo​sta​li sami w alei par​ku. – Sły​sza​łeś, jak mó​wi​łem, że po​-

trze​bu​ję ojca. Na​wet głaz by nade mną za​pła​kał. A ten mi na to o świę​tym Paw​le. Czy na​praw​dę nie
może się do​my​ślić? Już dwa lata wbi​jam mu do gło​wy, że je​stem sie​ro​tą, i wy​chwa​lam ko​rzy​ści, ja​-
kie daje po​sia​da​nie ame​ry​kań​skie​go pasz​por​tu. Ty​siąc razy na​po​my​ka​łem przy nim niby to mi​mo​cho​-
dem o róż​nych przy​pad​kach ad​op​cji. We​dług mo​ich ob​li​czeń wszyst​kie te alu​zje daw​no już po​win​ny
na​su​nąć mu myśl, żeby mnie ad​op​to​wać.

– Za bar​dzo jest wsłu​cha​ny w sa​me​go sie​bie – za​uwa​żył Ja​kub.
– Tak, to praw​da – zgo​dził się Sla​ma.

background image

– Je​śli jest cięż​ko cho​ry, nie po​wi​nie​neś się temu dzi​wić – rzekł Ja​kub i do​dał: – Oczy​wi​ście je​śli

na​praw​dę jest z nim tak źle, jak mó​wi​łeś.

– Jest jesz​cze go​rzej – po​wie​dział Sla​ma. – Pół roku temu miał nowy, bar​dzo roz​le​gły za​wał. Od

tego cza​su nie może so​bie po​zwo​lić na żad​ne dłuż​sze po​dró​że i żyje tu​taj jak je​niec. Jego ży​cie wisi
na wło​sku. I on wie o tym.

– Wi​dzisz – za​sta​no​wił się Ja​kub – poza tym daw​no po​wi​nie​neś zro​zu​mieć, że me​to​da alu​zji jest

nie​do​bra, gdyż alu​zje skła​nia​ją go je​dy​nie do re​flek​sji, któ​rych przed​mio​tem jest on sam. Po​wi​nie​neś
przed​sta​wić mu swe ży​cze​nie bez owi​ja​nia w ba​weł​nę. Na pew​no speł​nił​by je, on lubi speł​niać ży​-
cze​nia. Po​kry​wa mu się to z wy​obra​że​niem, ja​kie ma sam o so​bie. Pra​gnie nieść lu​dziom ra​dość.

– Je​steś ge​niu​szem! – za​wo​łał Sla​ma i przy​sta​nął. – To pro​ste jak jaj​ko Ko​lum​ba, z nim na​praw​dę

tak jest! A ja, du​reń, zmar​no​wa​łem dwa lata ży​cia tyl​ko dla​te​go, że źle go roz​szy​fro​wa​łem! Zmar​no​-
wa​łem dwa lata ży​cia, nie​po​trzeb​nie ma​ru​dząc! I to two​ja wina, bo trze​ba było już daw​no mi po​ra​-
dzić!

– Ty już daw​no po​wi​nie​neś za​py​tać.
– Już dwa lata u mnie nie by​łeś!
Przy​ja​cie​le szli przez po​grą​żo​ny w noc​nych ciem​no​ściach park, od​dy​cha​jąc świe​żym po​wie​trzem

wcze​snej je​sie​ni.

– Sko​ro uczy​ni​łem go oj​cem, to chy​ba za​słu​gu​ję na to, by on uczy​nił mnie sy​nem! – rzekł Sla​ma.
Ja​kub po​twier​dził.
– Całe nie​szczę​ście bie​rze się stąd – pod​jął Sla​ma po dłuż​szej prze​rwie, na​brzmia​łej na​my​słem –

że czło​wie​ka ota​cza​ją głup​cy. Czy ja w tym mie​ście mogę zwró​cić się do ko​goś o radę? Czło​wiek in​-
te​li​gent​ny od chwi​li przyj​ścia na świat ska​za​ny jest na cał​ko​wi​tą sa​mot​ność. Nie my​ślę o ni​czym in​-
nym, bo to moja dzie​dzi​na: ludz​kość pro​du​ku​je nie​wia​ry​god​ne mnó​stwo głup​ców. Im głup​sze in​dy​wi​-
du​um, tym bar​dziej chce się mno​żyć. Jed​nost​ki do​sko​na​łe pło​dzą naj​wy​żej jed​no dziec​ko, a naj​lep​-
sze, jak ty, do​cho​dzą do wnio​sku, że wca​le nie na​le​ży się roz​mna​żać. To ka​ta​stro​fa. A ja wciąż ma​rzę
o świe​cie, w któ​rym czło​wiek ro​dził​by się nie po​śród ob​cych, ale wśród swo​ich bra​ci.

Ja​kub słu​chał ora​cji Sla​my, ale nie wi​dział w niej nic szcze​gól​nie cie​ka​we​go. A Sla​ma cią​gnął da​-

lej:

–  Nie  uwa​żaj  tego  za  fra​zes!  Nie  je​stem  po​li​ty​kiem,  tyl​ko  le​ka​rzem  i  sło​wo  „brat”  dla  mnie  ma

zna​cze​nie kon​kret​ne. Brać​mi są ci, któ​rzy mają co naj​mniej jed​no z ro​dzi​ców wspól​ne. Wszy​scy sy​-
no​wie Sa​lo​mo​na byli brać​mi, choć po​cho​dzi​li od set​ki róż​nych ma​tek. Mu​sia​ło to być wspa​nia​łe! Co
ty na to?

Ja​kub wdy​chał świe​że po​wie​trze i nie wie​dział, co od​po​wie​dzieć.
– Oczy​wi​ście – kon​ty​nu​ował Sla​ma – bar​dzo trud​no by​ło​by zmu​szać lu​dzi, żeby ob​cu​jąc z płcią

od​mien​ną mie​li na wzglę​dzie in​te​re​sy po​tom​stwa. Ale też nie o to cho​dzi. W dwu​dzie​stym wie​ku mu​-
szą prze​cież zna​leźć się inne spo​so​by roz​wią​za​nia pro​ble​mu roz​sąd​ne​go two​rze​nia dzie​ci. Czło​wiek
nie może w nie​skoń​czo​ność mie​szać mi​ło​ści z pło​dze​niem.

Z tą my​ślą Ja​kub się zgo​dził.
– Cie​bie jed​nak in​te​re​su​je, jak uwol​nić mi​łość od pło​dze​nia – po​wie​dział Sla​ma. – Mnie zaś cho​-

dzi ra​czej o to, jak uwol​nić pło​dze​nie od mi​ło​ści. Chciał​bym cię wta​jem​ni​czyć w mój pro​jekt. Mam
w pro​bów​ce swą sper​mę.

Na​resz​cie Ja​kub za​czął na​praw​dę uwa​żać.
– Co ty na to?
– Że to zna​ko​mi​te! – rzekł Ja​kub.
– Wspa​nia​łe! – od​parł Sla​ma. – Dzię​ki temu wy​le​czy​łem już z nie​płod​no​ści ogrom​ną licz​bę ko​-

background image

biet. Nie za​po​mi​naj, że wie​le dam nie ma dzie​ci tyl​ko dla​te​go, że ich mę​żo​wie są bez​płod​ni. Mam
wiel​ką klien​te​lę z ca​łe​go kra​ju, a prócz tego w ostat​nich czte​rech la​tach pro​wa​dzę rów​nież ba​da​nia
gi​ne​ko​lo​gicz​ne ko​biet z na​sze​go mia​sta. Po​dejść ze strzy​kaw​ką do pro​bów​ki i na​stęp​nie wstrzyk​nąć
ba​da​nej ko​bie​cie ży​cio​daj​ną sub​stan​cję to drob​nost​ka.

– I ile już masz dzie​ci?
– Ro​bię to już od kil​ku lat, ale ewi​den​cję mam bar​dzo nie​do​kład​ną. Cza​sem nie mogę być pew​ny

swo​je​go  oj​co​stwa,  bo  pa​cjent​ki  by​wa​ją  mi,  że  tak  po​wiem,  nie​wier​ne  i  zdra​dza​ją  mnie  ze  swo​imi
mę​ża​mi. Poza tym wy​jeż​dża​ją do swych miast i nie​kie​dy nie mogę się do​wie​dzieć, ja​kie były wy​ni​ki
ku​ra​cji. Nie​co le​piej orien​tu​ję się, je​śli cho​dzi o pa​cjent​ki miej​sco​we.

Sla​ma umilkł, a roz​czu​lo​ny Ja​kub za​to​pił się w roz​my​śla​niach. Pro​jekt Sla​my urzekł go i wzru​szył,

bo do​strzegł w nim pa​zur swe​go sta​re​go przy​ja​cie​la – nie​po​praw​ne​go fan​ta​sty.

– To musi być pięk​ne, mieć dzie​ci z ty​lo​ma ko​bie​ta​mi… – wes​tchnął.
– I wszyst​kie te dzie​ci są ro​dzeń​stwem – do​dał Sla​ma.
Zno​wu szli, wdy​cha​li won​ne po​wie​trze i mil​cze​li. Wresz​cie Sla​ma po​wie​dział:
– Wiesz, czę​sto tak so​bie my​ślę, że cho​ciaż to i owo w tym kra​ju się nam nie po​do​ba, to jed​nak je​-

ste​śmy za nie​go od​po​wie​dzial​ni. Strasz​nie mnie zło​ści, że nie mogę swo​bod​nie po​dró​żo​wać po świe​-
cie, ale trwa​le oj​czy​zny ni​g​dy bym nie po​rzu​cił. I ni​g​dy bym jej nie oczer​niał. Prze​cież wpierw mu​-
siał​bym oczer​niać sa​me​go sie​bie. Co kto z nas zro​bił, by była lep​sza? Co kto z nas zro​bił, żeby dało
się tu​taj żyć? Żeby to był kraj, w któ​rym mo​gli​by​śmy czuć się u sie​bie? Jed​na​ko​woż u sie​bie… – głos
Sla​my przy​cichł i zła​god​niał – u sie​bie czło​wiek może czuć się je​dy​nie mię​dzy swy​mi. A po​nie​waż
po​wie​dzia​łeś, że wy​jeż​dżasz, po​my​śla​łem, że mu​szę cię na​mó​wić, że​byś wziął udział w mym pro​jek​-
cie. Mam tu dla cie​bie pro​bów​kę. Ty bę​dziesz gdzieś na ob​czyź​nie, a tym​cza​sem tu​taj będą ro​dzi​ły
się two​je dzie​ci. I za dzie​sięć, dwa​dzie​ścia lat zo​ba​czysz, jaki to bę​dzie wspa​nia​ły kraj.

Na nie​bie stał okrą​gły księ​życ (bę​dzie stać tak do ostat​nie​go dnia na​szej hi​sto​rii, któ​rą z tego po​-

wo​du mamy pra​wo na​zy​wać hi​sto​rią księ​ży​co​wą). Dok​tor Sla​ma od​pro​wa​dził Ja​ku​ba do „Rich​mon​-
du”.

– Ju​tro nie mo​żesz jesz​cze wy​je​chać – po​wie​dział.
– Mu​szę. Cze​ka​ją na mnie – rzekł Ja​kub, ale wie​dział, że da się na​mó​wić.
–  Non​sens  –  po​wie​dział  Sla​ma.  –  Cie​szę  się,  że  mój  plan  ci  się  po​do​ba.  Ju​tro  mu​si​my  omó​wić

wszyst​kie jego szcze​gó​ły.

background image

DZIEŃ CZWARTY

1

Rano, kie​dy pani Kli​mo​wa wy​cho​dzi​ła z domu, jej mąż le​żał jesz​cze w łóż​ku.
– Nie mu​sisz już tak​że wy​jeż​dżać? – spy​ta​ła go.
– A co się będę śpie​szył? Mam dość cza​su na tych idio​tów – od​po​wie​dział, ziew​nął i ob​ró​cił się

na dru​gi bok.

Już  przed​wczo​raj  w  nocy  po​wia​do​mił  ją,  że  na  mę​czą​cej  kon​fe​ren​cji  mu​siał  się  zo​bo​wią​zać  do

po​ma​ga​nia ze​spo​łom ama​tor​skim i w związ​ku z tym w czwar​tek wie​czo​rem weź​mie udział w kon​cer​-
cie w pew​nym pod​gór​skim uzdro​wi​sku, z ja​kimś le​ka​rzem i far​ma​ceu​tą, któ​rzy upra​wia​ją jazz. Bar​-
dzo przy tym prze​kli​nał, ale pani Kli​mo​wa wpa​try​wa​ła się w jego twarz i świet​nie wie​dzia​ła, że za
owy​mi prze​kleń​stwa​mi nie ma ani tro​chę szcze​rej zło​ści, bo też żad​ne​go kon​cer​tu nie bę​dzie: Kli​ma
wy​my​ślił go so​bie je​dy​nie po to, by zy​skać czas na ja​kąś mi​łost​kę. Umia​ła wszyst​ko wy​czy​tać z jego
twa​rzy – ni​cze​go przed nią nie mógł ukryć. Gdy te​raz, mru​cząc coś nie​po​chleb​ne​go, prze​wró​cił się na
dru​gi  bok,  na​tych​miast  zro​zu​mia​ła,  że  zro​bił  to  nie  dla​te​go,  że  był  sen​ny,  lecz  aby  ukryć  przed  nią
twarz i unie​moż​li​wić jej dal​sze do​cho​dze​nie.

Po​szła do te​atru. Gdy przed laty cho​ro​ba okra​dła ją z ra​do​ści, jaką da​wa​ły jej świa​tła ram​py, za​-

ła​twił jej tam po​sa​dę urzęd​nicz​ki. Nie było to ta​kie złe, spo​ty​ka​ła co dzień cie​ka​wych lu​dzi i mo​gła
sto​sun​ko​wo swo​bod​nie ukła​dać so​bie czas pra​cy. Sia​dła za biur​kiem, żeby na​pi​sać kil​ka urzę​do​wych
li​stów, ale nie po​tra​fi​ła na ni​czym się sku​pić.

Nic  nie  zdo​ła  tak  bez  resz​ty  wy​peł​nić  czło​wie​ka,  jak  za​zdrość.  Gdy  rok  temu  zmar​ła  jej  mat​ka,

było  to  oczy​wi​ście  nie​szczę​ście  znacz​nie  więk​sze  niż  ja​kaś  tam  mi​ło​sna  afe​ra  trę​ba​cza.  A  jed​nak
śmierć mat​ki bo​la​ła Ka​mi​lę mniej, choć ją bar​dzo ko​cha​ła. Tam​ten ból był mi​ło​sier​nie wie​lo​barw​ny:
za​wie​ra​ły się w nim smu​tek, tę​sk​no​ta, wzru​sze​nie, wy​rzu​ty su​mie​nia (czy do​sta​tecz​nie trosz​czy​ła się
o mat​kę? czy nie za​nie​dby​wa​ła jej?) i ci​chy uśmiech. Tam​ten ból był mi​ło​sier​nie roz​pro​szo​ny: my​śli
od​bi​ja​ły się od mat​czy​nej trum​ny i szy​bo​wa​ły w kra​inę wspo​mnień, do wła​sne​go dzie​ciń​stwa, a na​-
wet  da​lej,  do  dzie​ciń​stwa  mat​ki,  bie​gły  ku  dzie​siąt​kom  co​dzien​nych  kło​po​tów,  wy​bie​ga​ły  w  przy​-
szłość, któ​ra sta​ła otwo​rem i w któ​rej jako po​cie​sze​nie (tak, było to parę wy​jąt​ko​wych dni, kie​dy był
dla niej po​cie​sze​niem) cze​kał na nią Kli​ma.

Ból za​zdro​ści na​to​miast nie miał tak sze​ro​kie​go pola dzia​ła​nia – ob​ra​cał się ni​czym wier​tło wo​kół

jed​ne​go punk​tu. Nic go nie roz​pra​sza​ło. Je​śli śmierć mat​ki otwie​ra​ła wro​ta przy​szło​ści (in​nej, bar​-
dziej sie​ro​cej i za​ra​zem doj​rzal​szej), to ból spo​wo​do​wa​ny nie​wier​no​ścią mał​żon​ka żad​nej przy​szło​-
ści nie otwie​rał. Wszyst​ko spro​wa​dza​ło się do jed​ne​go (nie​zmien​nie obec​ne​go) wy​rzu​tu. Po śmier​ci
mat​ki Ka​mi​la mo​gła słu​chać mu​zy​ki, mo​gła na​wet czy​tać; gdy za​zdro​ści​ła, nie mo​gła ro​bić zu​peł​nie
nic.

Już wczo​raj przy​szło jej do gło​wy, by po​je​chać do uzdro​wi​ska i prze​ko​nać się o re​al​no​ści po​dej​-

rza​ne​go  kon​cer​tu,  ale  za​raz  zre​zy​gno​wa​ła  z  tego  po​my​słu,  bo  wie​dzia​ła,  że  Kli​ma  nie  zno​si  jej  za​-
zdro​ści i ujaw​nia​nie jej wo​bec nie​go jest nie​wska​za​ne. Lecz za​zdrość wi​ro​wa​ła w niej jak roz​pę​dzo​-
ny sil​nik i Ka​mi​la nie mo​gła zro​bić nic in​ne​go, jak tyl​ko pod​nieść słu​chaw​kę te​le​fo​nu. Sama przed
sobą uspra​wie​dli​wia​ła się, że dzwo​ni na dwo​rzec bez kon​kret​ne​go za​my​słu, na sku​tek roz​tar​gnie​nia,
tyl​ko dla​te​go, że nie może sku​pić się nad urzę​do​wym li​stem.

background image

Kie​dy się do​wie​dzia​ła, że po​ciąg od​jeż​dża o je​de​na​stej przed po​łu​dniem, wy​obra​ża​ła so​bie, jak

idzie nie​zna​ny​mi uli​ca​mi, szu​ka afi​sza z na​zwi​skiem Kli​my, jak do​py​tu​je się w dy​rek​cji uzdro​wi​ska,
czy nie wie​dzą o kon​cer​cie, na któ​rym ma wy​stę​po​wać jej mąż, jak do​wia​du​je się, że żad​ne​go kon​-
cer​tu nie ma, i po​tem błą​dzi, nie​szczę​śli​wa i oszu​ka​na, po pu​stym, ob​cym mie​ście. A po​tem wy​obra​-
zi​ła  so​bie,  jak  na​za​jutrz  Kli​ma  bę​dzie  opo​wia​dał  jej  o  kon​cer​cie,  a  ona  bę​dzie  roz​py​ty​wać  go  o
szcze​gó​ły. Bę​dzie pa​trzeć mu w oczy, bę​dzie słu​chać jego fan​ta​zjo​wa​nia i pić z gorz​ką roz​ko​szą tru​ją​-
cy nek​tar jego kłamstw.

Sama jed​nak na​tych​miast do​szła do prze​ko​na​nia, że tak po​stę​po​wać nie może. Nie może prze​cież

spę​dzać  ca​łych  dni  i  ty​go​dni  wy​łącz​nie  na  śle​dze​niu  go  i  roz​pa​mię​ty​wa​niu  pod​su​wa​nych  przez  za​-
zdrość ob​ra​zów. Boi się, żeby go nie utra​cić, i wła​śnie z sa​me​go tego stra​chu pew​ne​go razu go stra​ci!

Ale inny głos nie​zwłocz​nie od​po​wia​dał z pod​stęp​ną na​iw​no​ścią: Prze​cież wca​le nie po​je​dzie po

to,  by  go  szpie​go​wać!  Prze​cież  Kli​ma  po​wie​dział,  że  bę​dzie  grał  na  kon​cer​cie,  i  ona  mu  wie​rzy!
Wła​śnie dla​te​go, że nie chce już za​zdro​ścić, przyj​mu​je jego sło​wa po​waż​nie i bez po​dej​rzeń! Po​wie​-
dział prze​cież, że nic go tam nie cią​gnie, że lęka się nud​ne​go dnia i wie​czo​ru! Chce więc je​chać do
nie​go tyl​ko po to, by zgo​to​wać mu miłą nie​spo​dzian​kę! Gdy na za​koń​cze​nie kon​cer​tu Kli​ma ze znu​-
dze​niem bę​dzie się kła​niał, drę​cząc się w du​chu per​spek​ty​wą nu​żą​cej dro​gi po​wrot​nej, ona prze​drze
się pod es​tra​dę, on zo​ba​czy ją i obo​je we​so​ło uśmiech​ną się do sie​bie!

Wrę​czy​ła  dy​rek​to​ro​wi  mo​zol​nie  na​pi​sa​ne  li​sty.  W  te​atrze  ją  lu​bio​no.  Do​ce​nia​no  fakt,  że  żona

sław​ne​go mu​zy​ka umie być skrom​na i ko​le​żeń​ska. Ema​nu​ją​cy z niej od cza​su do cza​su smu​tek roz​bra​-
jał wszyst​kich. Czy dy​rek​tor umiał​by jej od​mó​wić? Obie​ca​ła, że wró​ci w pią​tek po po​łu​dniu i po​tem
zo​sta​nie do wie​czo​ra, by wy​ko​nać swo​ją pra​cę do koń​ca.

2

Była dzie​sią​ta. Olga jak co dzień wzię​ła od Róży wiel​kie bia​łe prze​ście​ra​dło i klucz. Na​stęp​nie

po​szła do ka​bi​ny, zdję​ła su​kien​kę, po​wie​si​ła ją na wie​sza​ku, za​rzu​ci​ła na sie​bie prze​ście​ra​dło ni​czym
an​tycz​ną togę, za​mknę​ła ka​bi​nę, od​da​ła klucz Róży i prze​szła do dru​giej sali, gdzie znaj​do​wał się ba​-
sen. Prze​wie​si​ła prze​ście​ra​dło przez ba​rie​rę i ze​szła po stop​niach do wody, w któ​rej ta​pla​ło się już
wie​le in​nych ko​biet. Ba​sen był nie​wiel​ki, Olga jed​nak wie​rzy​ła, że pły​wa​nie jest nie​zbęd​ne dla jej
zdro​wia, i pró​bo​wa​ła zro​bić kil​ka temp. Wzbu​rzy​ła wsku​tek tego wodę, któ​ra chlap​nę​ła jed​nej z pań
w otwar​te, za​ję​te roz​mo​wą usta.

– Zwa​rio​wa​ła pani, czy co? – po​szko​do​wa​na krzyk​nę​ła na Olgę zrzęd​nym gło​sem. – To nie ba​sen

pły​wac​ki!

Ko​bie​ty sie​dzia​ły przy kra​wę​dziach zbior​ni​ka jak wiel​kie żaby. Olga bała się ich. Wszyst​kie były

od niej star​sze, ma​syw​niej zbu​do​wa​ne, mia​ły wię​cej tłusz​czu i skó​ry. Sia​dła więc upo​ko​rzo​na mię​dzy
nie i za​sty​gła w bez​ru​chu z po​nu​rą miną.

Na​gle spo​strze​gła, że w pro​gu sali stoi mło​dy męż​czy​zna ni​skie​go wzro​stu, w dżin​sach i po​dar​tym

swe​trze. Krzyk​nę​ła:

– A ten co tu​taj robi?
Wszyst​kie ko​bie​ty od​wró​ci​ły się w stro​nę, w któ​rą pa​trzy​ła. Za​czę​ły śmiać się i pisz​czeć.
Ale wła​śnie na salę we​szła Róża, wo​ła​jąc:
– Przy​je​cha​li fil​mow​cy! Będą fil​mo​wać pa​nie do kro​ni​ki!
Ko​bie​ty w ba​se​nie po​now​nie wy​buch​nę​ły śmie​chem.
– Co to zno​wu za po​mysł? – pro​te​sto​wa​ła Olga.
– Mają ze​zwo​le​nie dy​rek​cji uzdro​wi​ska – wy​ja​śni​ła jej Róża.

background image

– Co mnie ob​cho​dzi dy​rek​cja uzdro​wi​ska? Mnie nikt o zgo​dę nie py​tał! – dar​ła się Olga.
Mło​dzie​niec  w  po​dar​tym  swe​trze  (z  szyi  zwie​szał  mu  się  świa​tło​mierz)  pod​szedł  do  ba​se​nu  i

przy​glą​dał się Ol​dze z uśmiesz​kiem, któ​ry wy​dał się jej ob​le​śny:

– Dro​ga pani, ty​sią​ce lu​dzi osza​le​ją z za​chwy​tu, kie​dy zo​ba​czą pa​nią na ekra​nie!
Ko​bie​ty od​po​wie​dzia​ły ko​lej​ną sal​wą śmie​chu, a Olga za​kry​ła pier​si dłoń​mi (nie było to trud​ne,

gdyż – jak wie​my – przy​po​mi​na​ły dwie śliw​ki) i sku​li​ła się za in​ny​mi.

Do ba​se​nu zbli​ży​li się dwaj męż​czyź​ni w dżin​sach.
–  Pro​szę,  żeby  pa​nie  za​cho​wy​wa​ły  się  zu​peł​nie  na​tu​ral​nie,  jak​by  nas  tu  nie  było  –  po​wie​dział

wyż​szy z nich.

Olga się​gnę​ła ręką do ba​lu​stra​dy, przez któ​rą prze​rzu​co​ne było jej prze​ście​ra​dło. Owi​nę​ła się w

nie jesz​cze w ba​se​nie, za​nim wy​szła po stop​niach na wy​ło​żo​ną ka​fel​ka​mi pod​ło​gę sali; prze​ście​ra​dło
było mo​kre, ka​pa​ła z nie​go woda.

– Kur​czę bla​de, gdzie się pani wy​bie​ra? – za​wo​łał mło​dy czło​wiek w po​dar​tym swe​trze.
– Ma pani prze​pi​sa​ny jesz​cze kwa​drans ba​se​nu! – krzyk​nę​ła w ślad za nią Róża.
– Ona się wsty​dzi! – śmiał się ba​sen za jej ple​ca​mi.
– Żeby jej kto nie od​gryzł cze​go z tej jej uro​dy! – rzu​ci​ła Róża.
– Kró​lew​na z baj​ki! – roz​legł się głos z ba​se​nu.
– Kto nie chce się fil​mo​wać, ten oczy​wi​ście może odejść – po​wie​dział ła​god​nym gło​sem wy​so​ki

męż​czy​zna w dżin​sach.

– My nie mamy się cze​go wsty​dzić! Praw​da, że je​ste​śmy ślicz​ne?! – ode​zwa​ła się grom​ko ja​kaś

gru​ba dama i po​wierzch​nia ba​se​nu za​drga​ła od po​wszech​ne​go śmie​chu.

– Ale tam​ta pani nie ma pra​wa od​cho​dzić! Po​win​na tu być jesz​cze pięt​na​ście mi​nut! – pro​te​sto​wa​-

ła Róża, spo​glą​da​jąc za od​da​la​ją​cą się krnąbr​nie do szat​ni Olgą.

3

Nikt nie może gnie​wać się na Różę za to, że nie jest w do​brym hu​mo​rze. Ale dla​cze​go tak ją roz​-

draż​ni​ło,  że  Olga  nie  chcia​ła  po​zwo​lić  się  fil​mo​wać?  Dla​cze​go  tak  bez  resz​ty  utoż​sa​mi​ła  się  z  tłu​-
mem gru​bych ko​biet, któ​re po​ja​wie​nie się męż​czyzn wi​ta​ły we​so​łym pi​skiem?

I cze​mu wła​śnie te gru​be ko​bie​ty tak we​so​ło pisz​cza​ły? Chy​ba nie dla​te​go, że chcia​ły​by po​chwa​lić

się przed mło​dy​mi męż​czy​zna​mi swą uro​dą i uwieść ich?

Ależ skąd! Ich osten​ta​cyj​ny bez​wstyd wy​ni​kał wła​śnie ze świa​do​mo​ści, że co jak co, ale uwo​dzi​-

ciel​skim uro​kiem nie dys​po​nu​ją. Były peł​ne nie​chę​ci do mło​do​ści i chcia​ły wy​eks​po​no​wać swe bez​-
u​ży​tecz​ne sek​su​al​nie ciel​ska jako szy​der​czą ka​ry​ka​tu​rę ko​bie​ce​go aktu. Szpe​to​tą swo​ich ciał pra​gnę​ły
mści​wie pod​wa​żyć re​no​mę ko​bie​cej uro​dy, wie​dzia​ły bo​wiem, że cia​ła brzyd​kie i pięk​ne ko​niec koń​-
ców są ta​kie same i że brzyd​kie rzu​ca​ją cień na pięk​ne, szep​cząc męż​czyź​nie do ucha: „Spójrz, to jest
naj​szczer​sza praw​da owe​go cia​ła, któ​re tak cię ocza​ro​wa​ło! Po​patrz, ten wiel​ki, ob​wi​sły cyc jest tym
sa​mym, co owa pierś, któ​rą tak nie​do​rzecz​nie ubó​stwiasz!”

We​so​ły bez​wstyd gru​bych bab w ba​se​nie był ne​kro​fil​skim tań​cem nad ulot​no​ścią mło​dych lat i to

tań​cem  tym  we​sel​szym,  że  w  ba​se​nie  znaj​do​wa​ła  się  też  ofia​ra  –  mło​da  dziew​czy​na.  Kie​dy  Olga
owi​nę​ła  się  prze​ście​ra​dłem,  uzna​ły  to  za  sa​bo​to​wa​nie  swo​je​go  okrut​ne​go  ob​rzę​du  i  ogar​nę​ła  je
wście​kłość.

Lecz  Róża  nie  była  prze​cież  ani  gru​ba,  ani  sta​ra  –  ba,  była  na​wet  ład​niej​sza  od  Olgi!  Dla​cze​go

więc nie so​li​da​ry​zo​wa​ła się z nią?

Gdy​by była zde​cy​do​wa​na usu​nąć płód i wie​rzy​ła, że cze​ka ją szczę​śli​wa mi​łość z Kli​mą, wszyst​-

background image

ko od​czu​wa​ła​by ina​czej. Mi​łość męż​czy​zny wy​od​ręb​nia ko​bie​tę z tłu​mu in​nych, Róża prze​to ra​do​śnie
prze​ży​wa​ła​by swo​ją nie​po​wta​rzal​ną jed​nost​ko​wość. W gru​bych ba​bach wi​dzia​ła​by swych wro​gów,
a w Ol​dze – sio​strę. Sprzy​ja​ła​by jej, jak pięk​no sprzy​ja in​ne​mu pięk​nu, szczę​ście in​ne​mu szczę​ściu,
mi​łość in​nej mi​ło​ści.

Ale ubie​głej nocy Róża bar​dzo źle spa​ła i do​szła do prze​ko​na​nia, że w mi​łość Kli​my wie​rzyć nie

może, a za​tem wszyst​ko, co wy​od​ręb​nia​ło ją z tłu​mu, oka​za​ło się ułu​dą. Je​dy​nym, co mia​ła, był ów
roz​wi​ja​ją​cy się w jej brzu​chu kie​łek, chro​nio​ny przez spo​łe​czeń​stwo oraz tra​dy​cję. Je​dy​nym, co mia​-
ła, był udział w po​wszech​no​ści nie​wie​ście​go losu, na któ​re​go po​par​cie mo​gła li​czyć.

A ko​bie​ty w ba​se​nie to była wła​śnie ko​bie​cość w swej po​wszech​no​ści: ko​bie​cość od​wiecz​ne​go

ro​dze​nia, kar​mie​nia, prze​kwi​ta​nia, ko​bie​cość kpią​ca z owej ulot​nej chwi​li, kie​dy ko​bie​ta uwie​rzy, że
jest ko​cha​na, i czu​je się jed​nost​ką nie​po​wta​rzal​ną.

Mię​dzy  ko​bie​tą,  któ​ra  wie​rzy,  że  jest  nie​za​stą​pio​na,  a  ko​bie​ta​mi,  któ​re  przy​wdzia​ły  gie​zło  po​-

wszech​ne​go nie​wie​ście​go losu, nie ma po​jed​na​nia. Po nie​prze​spa​nej nocy, wy​peł​nio​nej roz​my​śla​nia​-
mi, Róża (o, nie​szczę​sny trę​ba​czu!) opo​wie​dzia​ła się po stro​nie tych dru​gich.

4

Ja​kub trzy​mał ręce na kie​row​ni​cy. Na są​sied​nim sie​dze​niu, po jego pra​wej stro​nie, ulo​ko​wał się

Bo​bik,  któ​ry  co  chwi​la  wy​cią​gał  do  nie​go  łeb  i  li​zał  go.  Za  ostat​ni​mi  ni​ski​mi  dom​ka​mi  mia​stecz​ka
wzno​si​ło się kil​ka wie​lo​pię​tro​wych blo​ków. Jesz​cze rok temu nie było ich tu. Ja​ku​bo​wi wy​da​wa​ły
się ohyd​ne. Sta​ły po​śród zie​lo​ne​go pej​za​żu niby mio​tły w wa​zo​nie. Ja​kub po​gła​skał Bo​bi​ka, któ​ry z
za​do​wo​le​niem ga​pił się na kra​jo​braz, i po​my​ślał, że Bóg był mi​ło​sier​ny wo​bec psów, nie wy​po​sa​ża​-
jąc ich w po​czu​cie pięk​na.

Pies zno​wu go po​li​zał (za​pew​ne czuł, że Ja​kub wciąż o nim my​śli). Ja​ku​bo​wi prze​szło przez gło​-

wę, że jego oj​czy​zna nie zmie​nia się ani na lep​sze, ani na gor​sze, tyl​ko im da​lej, tym sta​je się śmiesz​-
niej​sza: prze​żył w niej kie​dyś po​lo​wa​nia na lu​dzi, a wczo​raj wi​dział po​lo​wa​nie na psy, jak​by było to
jed​no i to samo przed​sta​wie​nie w in​nej ob​sa​dzie. Za​miast ofi​ce​rów śled​czych i kla​wi​szów wy​stę​po​-
wa​li w nim eme​ry​ci, a za​miast wię​zio​nych po​li​ty​ków – bok​ser, kun​del i jam​nik.

Przy​po​mnia​ło mu się, jak kil​ka lat temu jego są​sie​dzi w sto​li​cy zna​leź​li pod drzwia​mi miesz​ka​nia

swo​je​go kota z wbi​ty​mi w oczo​do​ły gwoź​dzia​mi, ucię​tym ję​zy​kiem i spę​ta​ny​mi ła​pa​mi. Dzie​ci z uli​-
cy ba​wi​ły się w do​ro​słych. Ja​kub po​now​nie po​gła​skał Bo​bi​ka po łbie i za​par​ko​wał sa​mo​chód przed
go​spo​dą.

Wy​sia​da​jąc spo​dzie​wał się, że pies rzu​ci się ra​do​śnie do drzwi swo​je​go domu. Tym​cza​sem Bo​bik

ska​kał na Ja​ku​ba i chciał się ba​wić. Wte​dy jed​nak dało się sły​szeć: „Bo​bik!” – i pies po​pę​dził do ko​-
bie​ty, któ​ra sta​ła na pro​gu.

– Je​steś nie​po​praw​nym włó​czę​gą – po​wie​dzia​ła, po czym prze​pro​si​ła Ja​ku​ba i za​py​ta​ła, czy Bo​-

bik dłu​go już mu się na​przy​krza.

Kie​dy po​wie​dział, że spę​dził z psem noc i te​raz przy​wiózł go au​tem, ko​bie​ta ob​sy​pa​ła go gło​śny​-

mi po​dzię​ko​wa​nia​mi i za​raz za​pro​si​ła do środ​ka. Po​sa​dzi​ła go w nie​wiel​kim po​ko​ju, gdzie od​by​wa​ły
się praw​do​po​dob​nie przy​ję​cia w ści​słym gro​nie, i wy​bie​gła, aby przy​wo​łać męża.

Po chwi​li wró​ci​ła z mło​dym męż​czy​zną, któ​ry przy​siadł się do Ja​ku​ba i, po​da​jąc mu rękę, po​wie​-

dział:

–  Musi  pan  być  bar​dzo  do​brym  czło​wie​kiem,  że  przy​je​chał  pan  spe​cjal​nie  dla  Bo​bi​ka.  On  jest

okrop​nie głu​pi i wciąż się włó​czy. Ale my go lu​bi​my. Może zjadł​by pan obiad?

– Z przy​jem​no​ścią.

background image

Ko​bie​ta wy​szła do kuch​ni. Na​stęp​nie Ja​kub opo​wie​dział, jak ura​to​wał Bo​bi​ka przed pę​tlą eme​ry​-

tów.

– A to do​pie​ro kur​wy! – za​wo​łał mło​dy czło​wiek i za​raz krzyk​nął za sie​bie: – Wera! Chodź no tu!

Sły​sza​łaś, co te kur​wy na dole znów wy​pra​wia​ją?

Wera  we​szła  do  po​ko​ju  z  tacą,  na  któ​rej  stał  ta​lerz  pa​ru​ją​cej  zupy.  Do​sia​dła  się  i  Ja​kub  mu​siał

jesz​cze  raz  opo​wia​dać  wczo​raj​szą  przy​go​dę.  Pies  sie​dział  pod  sto​łem  i  po​zwa​lał  skro​bać  się  za
usza​mi.

Gdy Ja​kub skoń​czył zupę, pod​niósł się dla od​mia​ny męż​czy​zna; wy​biegł do kuch​ni i przy​niósł pie​-

czeń wie​przo​wą z kne​dla​mi.

Ja​kub sie​dział przy oknie, było mu do​brze. Męż​czy​zna prze​kli​nał tych na dole (Ja​ku​ba fa​scy​no​wa​-

ło, że swą go​spo​dę uwa​żał za miej​sce na gó​rze, za Olimp, umoż​li​wia​ją​cy mu pa​trze​nie z wy​żyn i z
dy​stan​su), a jego żona przy​pro​wa​dzi​ła za rącz​kę dwu​let​nie​go chłop​czy​ka.

– Po​dzię​kuj panu – zwró​ci​ła się do dziec​ka – że przy​pro​wa​dził ci Bo​bicz​ka.
Chłop​czyk wy​mię​dlił kil​ka nie​zro​zu​mia​łych słów i ro​ze​śmiał się do Ja​ku​ba. Na dwo​rze świe​ci​ło

słoń​ce, żółk​ną​ce li​ście za​glą​da​ły ła​god​nie w okno. Było ci​cho, go​spo​da znaj​do​wa​ła się wy​so​ko po​-
nad świa​tem i pa​no​wał w niej spo​kój.

Ja​kub, cho​ciaż sam nie chciał się roz​mna​żać, lu​bił dzie​ci.
– Madę pań​stwo sym​pa​tycz​ne​go chłop​czy​ka – po​wie​dział.
– Jest ko​micz​ny – od​par​ła ko​bie​ta. – Nie wiem, po kim ma ten ogrom​ny ki​nol.
Ja​ku​bo​wi sta​nął przed ocza​mi nos jego przy​ja​cie​la.
– Dok​tor Sla​ma mó​wił mi – rzekł – że pani się u nie​go le​czy​ła.
– Pan zna dok​to​ra? – spy​tał ra​do​śnie mło​dy męż​czy​zna.
– To mój ko​le​ga – wy​ja​śnił Ja​kub.
–  Je​ste​śmy  mu  bar​dzo  wdzięcz​ni  –  po​wie​dzia​ła  mło​da  ma​mu​sia.  Ja​kub  po​my​ślał,  że  to  dziec​ko

jest przy​pusz​czal​nie jed​nym z po​myśl​nych re​zul​ta​tów eu​ge​nicz​ne​go pro​jek​tu Sla​my.

– To nie le​karz, to po pro​stu cza​ro​dziej – rzekł mło​dy czło​wiek z po​dzi​wem.
Ja​ku​bo​wi prze​mknę​ło przez gło​wę, że ta trój​ka tu​taj, w tej be​tle​jem​sko spo​koj​nej at​mos​fe​rze, jest

świę​tą ro​dzi​ną i że to dziec​ko rów​nież po​cho​dzi nie od ojca ziem​skie​go, ale od Boga-Sla​my.

No​sa​ty  chłop​czyk  znów  wy​beł​ko​tał  kil​ka  nie​zro​zu​mia​łych  sy​lab.  Mło​dy  męż​czy​zna  po​pa​trzył  na

nie​go z mi​ło​ścią.

– Skąd mo​żesz wie​dzieć – po​wie​dział do żony – któ​ry z two​ich da​le​kich przod​ków miał duży no​-

chal.

Ja​kub ro​ze​śmiał się, przy​szło mu bo​wiem na myśl oso​bli​we py​ta​nie: Czy swo​ją Mimi dok​tor Sla​-

ma tak​że wpro​wa​dził w stan od​mien​ny za po​mo​cą strzy​kaw​ki?

– Nie mam ra​cji? – re​cho​tał mło​dy oj​ciec.
– Oczy​wi​ście, że pan ma – po​wie​dział Ja​kub. – Jest coś ogrom​nie po​cie​sza​ją​ce​go w tym, że my

od daw​na bę​dzie​my spa​li w gro​bie, a po świe​cie za​cznie so​bie wę​dro​wać nasz nos.

Wszy​scy się śmia​li i po​mysł, że Sla​ma mógł​by być oj​cem chłop​czy​ka, wy​da​wał się już Ja​ku​bo​wi

tyl​ko za​baw​nym snem.

5

Fran​ci​szek przy​jął pie​nią​dze od pani, któ​rej wła​śnie na​pra​wił lo​dów​kę. Wy​szedł przed dom, do​-

siadł  wier​ne​go  mo​to​cy​kla  i  po​je​chał  na  skraj  mia​stecz​ka,  żeby  zdać  utarg  w  przed​się​bior​stwie,
świad​czą​cym usłu​gi in​sta​la​tor​skie dla ca​łe​go po​wia​tu. Kil​ka mi​nut po dru​giej był już zu​peł​nie wol​ny.

background image

Zno​wu za​pa​lił mo​tor i pojć​chał do uzdro​wi​ska. Na par​kin​gu zo​ba​czył bia​łą li​mu​zy​nę. Usta​wił mo​to​-
cykl obok niej i ru​szył przez ko​lum​na​dę w stro​nę Domu Kul​tu​ry, gdyż spo​dzie​wał się, że znaj​dzie tam
trę​ba​cza.

Nie kie​ro​wa​ła nim zu​chwa​łość ani agre​sja. Już nie chciał ro​bić skan​da​lu. Prze​ciw​nie, zde​cy​do​wa​-

ny był trzy​mać ner​wy na wo​dzy, ugiąć się i pod​po​rząd​ko​wać. Mó​wił so​bie, że jego mi​łość jest tak
ogrom​na,  że  go​tów  jest  dla  niej  na  naj​więk​sze  ofia​ry.  Jak  ksią​żę  z  baj​ki  zno​si  dla  swej  kró​lew​ny
wszel​kie udrę​ki i tru​dy, wal​czy ze smo​kiem i prze​pły​wa oce​an, tak i on go​tów jest znieść naj​więk​sze,
baj​ko​we upo​ko​rze​nia.

Cze​mu jest tak po​kor​ny? Dla​cze​go nie ro​zej​rzy się ra​czej za ja​kąś inną dziew​czy​ną? Prze​cież w

pod​gór​skim uzdro​wi​sku jest ich – i to po​nęt​nych – tak wie​le?

Fran​ci​szek jest młod​szy od Róży, jest więc na swo​je nie​szczę​ście bar​dzo mło​dy. Kie​dy doj​rze​je,

do​wie się, że wszyst​ko prze​mi​ja, i bę​dzie wie​dział, że za ho​ry​zon​tem jed​nej ko​bie​ty otwie​ra się na​-
tych​miast ho​ry​zont in​nych ko​biet. Jed​nak do​tych​czas nie wie, co to ta​kie​go czas. Od dzie​ciń​stwa żyje
w świe​cie, któ​ry trwa i nie zmie​nia się, żyje jak​by w nie​ru​cho​mej wiecz​no​ści, wciąż ma tego sa​me​go
ojca oraz tę samą mat​kę, a Róża, któ​ra go uczy​ni​ła męż​czy​zną, uno​si się nad nim ni​czym skle​pie​nie
nie​ba, je​dy​ne​go nie​ba, ja​kie jest tyl​ko moż​li​we. Ży​cia bez niej nie umie so​bie wy​obra​zić.

Wczo​raj po​słusz​nie obie​cał pie​lę​gniar​ce, że nie bę​dzie jej szpie​go​wać, i był zde​cy​do​wa​ny wca​le

się dziś z nią nie spo​ty​kać. Mó​wił so​bie, że in​te​re​su​je go tyl​ko trę​bacz, a śle​dząc go, nie na​ru​szy w
isto​cie swo​je​go przy​rze​cze​nia. Za​ra​zem jed​nak wie​dział, że to je​dy​nie wy​kręt i że Róża po​tę​pi​ła​by
ta​kie po​stę​po​wa​nie. Ale było to w nim sil​niej​sze od wszel​kich ra​cji ro​zu​mo​wych czy po​sta​no​wień,
było sil​ne jak nar​ko​ma​nia. Mu​siał go wi​dzieć. Mu​siał wi​dzieć go jesz​cze raz, dłu​go i z bli​ska. Mu​-
siał spoj​rzeć w twarz swej udrę​ce. Mu​siał przyj​rzeć się jego cia​łu, któ​re​go zwią​zek z cia​łem Róży
wy​da​wał mu się nie​wy​obra​żal​ny i nie​wia​ry​god​ny. Mu​siał przyj​rzeć się mu, jak​by moż​na było stwier​-
dzić ocza​mi, czy ich cia​ła mogą się ze sobą łą​czyć, czy nie.

Na  po​dium  gra​li  już  dok​tor  Sla​ma  na  per​ku​sji,  ja​kiś  drob​ny  człe​czy​na  na  for​te​pia​nie,  Kli​ma  na

trąb​ce. Tro​chę krze​seł na sali za​ję​li mło​dzi chłop​cy, fani jaz​zu, któ​rzy wśli​zgnę​li się tu, żeby obej​rzeć
pró​bę. Fran​ci​szek nie mu​siał się oba​wiać, że przy​czy​na jego obec​no​ści zo​sta​nie ujaw​nio​na. Był pew​-
ny, że we wto​rek trę​bacz, ośle​pio​ny re​flek​to​rem mo​to​cy​kla, nie wi​dział jego twa​rzy, a dzię​ki ostroż​-
no​ści Róży nikt inny nie wie​dział nie​mal nic o sto​sun​kach, ja​kie go z nią łą​czy​ły.

Trę​bacz  prze​rwał  grę  i  sam  usiadł  do  for​te​pia​nu,  żeby  prze​grać  drob​ne​mu  czło​wiecz​ko​wi  frag​-

ment, któ​ry wy​obra​żał so​bie w in​nym tem​pie. Fran​ci​szek sie​dział w jed​nym z tyl​nych rzę​dów i prze​-
kształ​cał się z wol​na w cień, któ​ry tego dnia nie opu​ści mu​zy​ka ani na mo​ment.

6

Wra​ca​jąc z pod​miej​skiej go​spo​dy ża​ło​wał, że u jego boku nie sie​dzi we​so​ły pies, któ​ry li​zał​by go

co  chwi​la  po  twa​rzy.  I  za​raz  po​my​ślał,  jaki  to  cud,  że  przez  całe  czter​dzie​ści  pięć  lat  swe​go  ży​cia
miej​sce obok sie​bie za​cho​wał wol​ne, dzię​ki cze​mu te​raz może opu​ścić ten kraj lek​ko, bez ba​ga​ży, bez
brze​mion, sam, z fał​szy​wym (a jed​nak pięk​nym) złu​dze​niem mło​do​ści, jak stu​dent, któ​ry do​pie​ro ma​-
rzy o wspa​nia​łej przy​szło​ści.

Sta​rał się my​śleć wy​łącz​nie o tym, że opusz​cza oj​czy​znę. Sta​rał się do​ko​nać prze​glą​du do​tych​cza​-

so​we​go swe​go ży​cia. Sta​rał się wi​dzieć je jak roz​le​gły kra​jo​braz, za któ​rym czło​wiek oglą​da się z tę​-
sk​no​tą,  kra​jo​braz  nie​zmier​nie  od​le​gły.  Ale  nie  uda​wa​ło  mu  się.  To,  co  był  w  sta​nie  zo​ba​czyć  poza
sobą oczy​ma du​szy, było nie​wiel​kie, spłasz​czo​ne niby za​pię​ty akor​de​on. Z wiel​kim wy​sił​kiem przy​-
wo​ły​wał uryw​ki wspo​mnień, z któ​rych da​ło​by się skle​cić ja​kieś złu​dze​nie prze​ży​tych lo​sów.

background image

Pa​trzył na przy​droż​ne drze​wa. Ich li​ście były zie​lo​ne, czer​wo​ne, żół​te i bru​nat​ne. Lasy na​su​wa​ły

sko​ja​rze​nie z po​ża​rem. Po​my​ślał, że wy​jeż​dża w dniach gdy pło​ną lasy, a jego ży​cie oraz wspo​mnie​-
nia  ob​ra​ca​ją  się  w  tych  cu​dow​nych  i  nie​czu​łych  pło​mie​niach  w  po​piół.  Czy  po​wi​nien  drę​czyć  się
tym, że się nie drę​czy? Czy po​wi​nien czuć żal z tego po​wo​du, że zu​peł​nie nie czu​je żalu?

Żalu nie czuł, ale śpie​szyć się tak​że nie miał chę​ci. Zgod​nie z umo​wą z za​gra​nicz​ny​mi przy​ja​ciół​-

mi  po​wi​nien  już  prze​jeż​dżać  gra​ni​cę,  ale  czuł,  jak  znów  opa​no​wu​je  go  kunk​ta​tor​skie  le​ni​stwo,  ten
słyn​ny te​mat żar​tów w gro​nie jego zna​jo​mych, po​nie​waż ogar​nia​ło go wła​śnie w chwi​lach, kie​dy nie​-
zbęd​ne było dzia​ła​nie sta​now​cze i zde​cy​do​wa​ne. Wie​dział, że do ostat​nie​go mo​men​tu bę​dzie mó​wił,
że musi je​chać dziś jesz​cze, ale zda​wał też so​bie spra​wę z tego, że od rana robi wszyst​ko, by od​wlec
wy​jazd z tego sym​pa​tycz​ne​go uzdro​wi​ska, do któ​re​go od lat już jeź​dził do swe​go przy​ja​cie​la, cza​sem
z bar​dzo du​ży​mi prze​rwa​mi, lecz za​wsze z przy​jem​no​ścią.

Za​par​ko​wał sa​mo​chód (tak jest, tam, gdzie stoi już bia​ły wóz trę​ba​cza i czer​wo​ny mo​tor Fran​cisz​-

ka) i wszedł do wi​niar​ni, w któ​rej za pół go​dzi​ny miał spo​tkać się z Olgą. Spodo​bał mu się sto​lik w
głę​bi pod oknem, skąd wi​dać było pło​ną​ce drze​wa par​ku, nie​ste​ty aku​rat tam usa​do​wił się ja​kiś pan
w wie​ku oko​ło trzy​dziest​ki. Ja​kub usiadł przy są​sied​nim sto​li​ku. Nie wi​dział stam​tąd drzew, za​cie​ka​-
wi​ło  go  na​to​miast  za​cho​wa​nie  trzy​dzie​sto​lat​ka,  któ​ry  był  wy​raź​nie  zde​ner​wo​wa​ny,  nie  spusz​czał
wzro​ku z wej​ścia i nie​ustan​nie przy​tu​py​wał.

7

Wresz​cie we​szła. Kli​ma ze​rwał się z krze​sła, wy​szedł jej na spo​tka​nie i po​pro​wa​dził ją do sto​li​ka

pod oknem. Uśmie​chał się do niej, jak​by chciał tym uśmie​chem po​wie​dzieć, że ich układ po​zo​sta​je w
mocy, że oby​dwo​je są spo​koj​ni, zrów​no​wa​że​ni i da​rzą się za​ufa​niem. W wy​ra​zie twa​rzy dziew​czy​ny
do​szu​ki​wał się po​zy​tyw​ne​go od​ze​wu na ten swój uśmiech, lecz go tam nie znaj​do​wał. Za​nie​po​ko​iło
go to. Bał się mó​wić o spra​wie, o któ​rej na​praw​dę my​ślał, i roz​po​czął kon​wen​cjo​nal​ną kon​wer​sa​cję,
któ​ra  mia​ła  wy​two​rzyć  at​mos​fe​rę  bez​tro​ski.  Jego  sło​wa  roz​bi​ja​ły  się  jed​nak  o  jej  mil​cze​nie  jak  o
ska​łę.

Aż na​gle mu prze​rwa​ła:
– Roz​my​śli​łam się. To by​ła​by zbrod​nia. Ty może mógł​byś zro​bić coś ta​kie​go, ale ja nie.
W trę​ba​czu wszyst​ko się w tej chwi​li za​ła​ma​ło. Onie​mia​ły wpa​try​wał się w Różę i nie miał jej

nic do po​wie​dze​nia. Znaj​do​wał w so​bie tyl​ko roz​pacz​li​we zmę​cze​nie. A Róża po​wta​rza​ła:

– To by​ła​by zbrod​nia.
Pa​trzył na nią i zda​wa​ła mu się nie​re​al​na. Ta ko​bie​ta, któ​rej wy​glą​du, gdy był od niej da​le​ko, nie

umiał  na​wet  przy​wo​łać  na  pa​mięć,  te​raz  uka​zu​je  mu  się  jako  prze​kleń​stwo  ca​łe​go  ży​cia.  (Jak  my
wszy​scy, Kli​ma rów​nież uzna​wał za re​al​ne to tyl​ko, co wkra​cza​ło w jego ży​cie od we​wnątrz, stop​-
nio​wo,  or​ga​nicz​nie,  pod​czas  gdy  to,  co  po​ja​wia​ło  się  z  ze​wnątrz,  nie​spo​dzie​wa​nie  i  przy​pad​ko​wo,
uwa​żał za in​wa​zję nie​re​al​no​ści. Nie​ste​ty, nie ma nic bar​dziej re​al​ne​go niż taka nie​re​al​ność.)

Po​tem przy ich sto​li​ku zja​wił się kel​ner, któ​ry po​znał trę​ba​cza już przed​wczo​raj. Przy​niósł na tacy

dwa ko​nia​ki i jo​wial​nie po​wie​dział:

– Mam na​dzie​ję, że uda​ło mi się z pań​stwa oczu wy​czy​tać, cze​go pań​stwo so​bie ży​czy​li.
Do Róży zaś rzekł to samo, co ze​szłym ra​zem:
– Oj, uwa​żaj! Bo ci wszyst​kie dzie​wu​chy wy​dra​pią oczy!
I aż się krztu​sił ze śmie​chu.
Kli​ma tym ra​zem zbyt sil​nie tkwił w nie​wo​li swo​je​go stra​chu, aby sło​wa kel​ne​ra mo​gły do nie​go

do​trzeć. Łyk​nął ko​nia​ku i po​chy​lił się do Róży:

background image

– Słu​chaj, prze​cież już się umó​wi​li​śmy. Wszyst​ko so​bie wy​ja​śni​li​śmy. Dla​cze​go na​gle zmie​ni​łaś

zda​nie? Prze​cież zga​dza​łaś się, że naj​pierw przez kil​ka lat mu​si​my żyć tyl​ko dla sa​mych sie​bie. Różo!
Prze​cież  ro​bi​my  to  je​dy​nie  w  imię  na​szej  mi​ło​ści  i  je​dy​nie  dla​te​go,  żeby  mieć  dziec​ko  kie​dyś,  gdy
na​praw​dę oby​dwo​je bę​dzie​my tego pra​gnę​li.

8

Ja​kub od razu po​znał pie​lę​gniar​kę, któ​ra wczo​raj chcia​ła wy​dać Bo​bi​ka na łup star​com. Nie mógł

ode​rwać od niej wzro​ku, cie​ka​wi​ło go bar​dzo, o czym roz​ma​wia ze swo​im to​wa​rzy​szem. Nie ro​zu​-
miał jed​nak ni sło​wa, za​uwa​żył je​dy​nie, że ich roz​mo​wa peł​na jest na​pię​cia.

Po męż​czyź​nie wnet było wi​dać, że do​wie​dział się cze​goś przy​kre​go. Mi​nę​ło tro​chę cza​su, za​nim

zno​wu był w sta​nie coś po​wie​dzieć. Z wy​ra​zu jego twa​rzy moż​na było wy​czy​tać, że dziew​czy​nę na
coś na​ma​wia i o coś pro​si. Lecz ona trwa​ła w za​cię​tym mil​cze​niu.

Ja​kub od​niósł wra​że​nie, że cho​dzi o czy​jeś ży​cie. Ja​sno​wło​są dziew​czy​nę wciąż wi​dział jako tę,

któ​ra skłon​na jest przy​trzy​mać ofia​rę katu, i nie wąt​pił ani przez chwi​lę, że jej to​wa​rzysz opo​wia​da
się po stro​nie ży​cia, a ona po stro​nie śmier​ci. Mło​dy czło​wiek chce ura​to​wać czy​jeś ży​cie, pro​si o
po​moc, lecz blon​dyn​ka od​ma​wia i z jej winy ktoś umrze.

A po​tem za​uwa​żył, że mło​dy czło​wiek prze​stał na​le​gać, uśmie​cha się i na​wet głasz​cze dziew​czy​nę

po twa​rzy. Czyż​by się po​ro​zu​mie​li? Ależ skąd! Jej oczy pod ja​sny​mi wło​sa​mi upar​cie wpa​tru​ją się w
dal, uni​ka​jąc spoj​rze​nia męż​czy​zny.

Ja​kub nie mógł ode​rwać wzro​ku od dziew​czy​ny, w któ​rej od wczo​raj nie po​tra​fił wi​dzieć ni​ko​go

in​ne​go,  jak  tyl​ko  po​moc​ni​cę  ka​tów.  Jej  twarz  była  uro​dzi​wa  i  pu​sta.  Wy​star​cza​ją​co  uro​dzi​wa,  aby
przy​wa​bić męż​czy​znę, i wy​star​cza​ją​co pu​sta, aby wszyst​kie go​rą​ce proś​by męż​czy​zny zgi​nę​ły w niej
bez śla​du. Twarz ta była za​ra​zem dum​na i Ja​ku​bo​wi na​su​nę​ła się myśl, że po​wo​dem tej dumy nie jest
jej uro​da, lecz wła​śnie pust​ka.

Zda​wa​ło mu się, że w tej twa​rzy wi​dzi ty​sią​ce in​nych, któ​re do​brze znał. Zda​wa​ło mu się, że całe

jego ży​cie nie było ni​czym in​nym, jak tyl​ko nie​ustan​nym dia​lo​giem z tą wła​śnie twa​rzą. Kie​dy sta​rał
się jej coś wy​tłu​ma​czyć, ona peł​na ura​zy pa​trzy​ła gdzieś w bok, na jego ar​gu​men​ty od​po​wia​da​ła na​-
głą zmia​ną te​ma​tu, je​śli uśmie​chał się do niej, wy​po​mi​na​ła mu lek​ko​myśl​ność, je​śli ją o coś pro​sił,
oskar​ża​ła go o wy​wyż​sza​nie się, ta twarz, któ​ra ni​cze​go nie ro​zu​mia​ła, a o wszyst​kim de​cy​do​wa​ła,
twarz pu​sta ni​czym pu​sty​nia i dum​na z tej swo​jej pust​ki.

Po​my​ślał, że dziś wi​dzi ją jesz​cze, ale po raz ostat​ni, bo już ju​tro wy​je​dzie z jej kró​le​stwa.

9

Róża rów​nież za​uwa​ży​ła Ja​ku​ba i po​zna​ła go. Czu​ła na so​bie jego wzrok i tre​mo​wa​ło ją to. Zda​-

wa​ło się jej, że jest osa​czo​na przez dwóch męż​czyzn, któ​rzy się po kry​jo​mu zmó​wi​li, osa​czo​na przez
dwa spoj​rze​nia, wy​ce​lo​wa​ne w nią jak dwie lufy.

Kli​ma po​wta​rzał swe ar​gu​men​ty, a ona nie wie​dzia​ła, jak od​po​wia​dać. Dość szyb​ko do​szła prze​to

do prze​ko​na​nia, że tam, gdzie cho​dzi o przy​szłe dziec​ko, ro​zum nie ma nic do ro​bo​ty i pra​wo gło​su
mają tyl​ko uczu​cia. W mil​cze​niu od​wró​ci​ła twarz, by ujść obu spoj​rze​niom, i za​czę​ła wy​glą​dać przez
okno. Dzię​ki pew​ne​mu sku​pie​niu zro​dzi​ło się w niej przy tym roz​ża​le​nie nie​zro​zu​mia​nej ko​chan​ki i
mat​ki – zro​dzi​ło się i ro​sło w jej du​szy ni​czym cia​sto na kne​dle. Po​nie​waż nie umia​ła wy​ra​zić go sło​-
wa​mi, sta​ra​ła się sy​gna​li​zo​wać je wzro​kiem, utkwio​nym w jed​nym punk​cie wi​docz​ne​go za szy​bą par​-
ku.

Lecz wła​śnie tam, gdzie wpa​try​wa​ła się tępo, uj​rza​ła na​gle zna​jo​mą po​stać – i zlę​kła się. Te​raz już

background image

wca​le nie sły​sza​ła, co Kli​ma do niej mówi. Było to już trze​cie spoj​rze​nie, któ​re​go lufa mie​rzy​ła w
nią  –  i  w  do​dat​ku  naj​nie​bez​piecz​niej​sze  ze  wszyst​kich.  Al​bo​wiem  po​cząt​ko​wo  (czy​li  kil​ka  ty​go​dni
temu) Róża wca​le nie była taka pew​na, kto jest przy​czy​ną jej przy​szłe​go ma​cie​rzyń​stwa. Pod uwa​gę
bra​ny był znacz​nie bar​dziej ten, kto w tej chwi​li po​ta​jem​nie ją ob​ser​wu​je, kiep​sko ukry​ty za par​ko​-
wym drze​wem. Było tak jed​nak tyl​ko z po​cząt​ku, bo po​tem im da​lej, tym bar​dziej skłon​na była uznać
za spraw​cę za​płod​nie​nia trę​ba​cza, aż na ko​niec zde​cy​do​wa​ła, że to z całą pew​no​ścią on. Pro​szę mnie
do​brze zro​zu​mieć: Nie za​mie​rza​ła pod​stęp​nie wro​bić go w swo​ją cią​żę. Swą de​cy​zją nie przy​zna​wa​-
ła kłam​stwu pry​ma​tu nad praw​dą. Zde​cy​do​wa​ła, że tak było na​praw​dę.

Ma​cie​rzyń​stwo zresz​tą jest spra​wą tak świę​ta, że wy​da​wa​ło jej się nie​moż​li​we, żeby jego przy​-

czy​ną był ktoś, kim nie​mal po​gar​dza​ła. Nie lo​gicz​na re​flek​sja, ale ja​kieś po​nadro​zu​mo​we olśnie​nie
prze​ko​na​ło ją, że zajść w cią​żę mo​gła je​dy​nie z kimś, kto jej się po​do​bał, na kim jej za​le​ża​ło i kogo
da​rzy​ła  po​dzi​wem.  A  gdy  po​tem  usły​sza​ła  w  słu​chaw​ce  te​le​fo​nu,  że  ten,  kogo  wy​ty​po​wa​ła  na  ojca
swe​go dziec​ka, jest wstrzą​śnię​ty, wy​lęk​nio​ny i nie bro​ni się przed swo​im oj​cow​skim po​słan​nic​twem,
klam​ka za​pa​dła: z tą chwi​lą była nie tyl​ko pew​na swej praw​dy, ale tak​że go​to​wa o nią wal​czyć.

Kli​ma umilkł i po​gła​skał Różę po twa​rzy. Wy​rwa​na ze swych roz​my​ślań, zo​ba​czy​ła jego uśmiech.

Po​wie​dział jej, że do​brze by zro​bi​li, wy​jeż​dża​jąc znów sa​mo​cho​dem za mia​sto, bo ten sto​lik dzie​li
ich jak chłod​ny mur.

Prze​stra​szy​ła się. Fran​ci​szek wciąż stał w par​ku za drze​wem i wpa​try​wał się w okno wi​niar​ni. A

je​że​li znów ich na​pad​nie, gdy wyj​dą? I je​że​li znów zro​bi sce​nę, jak we wto​rek?

– Pła​cę za dwa ko​nia​ki – mó​wił wła​śnie Kli​ma do kel​ne​ra.
Wy​cią​gnę​ła z to​reb​ki szkla​ną fiol​kę.
Trę​bacz wrę​czył kel​ne​ro​wi bank​not i wspa​nia​ło​myśl​nym ge​stem dał mu do zro​zu​mie​nia, że resz​ty

nie trze​ba.

Róża otwo​rzy​ła fiol​kę, wy​sy​pa​ła z niej na dłoń ta​blet​kę i szyb​ko ją po​łknę​ła.
Gdy za​my​ka​ła fiol​kę, trę​bacz zno​wu od​wró​cił się w jej stro​nę i po​pa​trzył jej w twarz. Oby​dwie

jego ręce wy​su​nę​ły się ku jej dło​niom, wy​pu​ści​ła więc fiol​kę i przy​ję​ła do​tyk jego pal​ców.

– Chodź, pój​dzie​my – po​wie​dział.
Róża wsta​ła. Zo​ba​czy​ła, że Ja​kub mie​rzy ją nie​przy​ja​znym spoj​rze​niem, i pręd​ko skie​ro​wa​ła oczy

gdzie in​dziej.

Gdy wy​szli na uli​cę, po​pa​trzy​ła z lę​kiem na park, lecz Fran​cisz​ka już tam nie było.

10

Ja​kub wstał, wziął nie​do​pi​ty kie​li​szek wina i prze​siadł się do zwol​nio​ne​go sto​li​ka. Z przy​jem​no​-

ścią wyj​rzał przez okno na po​czer​wie​nia​łe drze​wa par​ku i jesz​cze raz po​my​ślał, że to po​żar, w któ​re​-
go pło​mie​nie wrzu​ca całe swo​je do​tych​cza​so​we czter​dzie​sto​pię​cio​le​cie. Na​stęp​nie jego wzrok ze​śli​-
zgnął się na blat sto​łu.

Koło po​piel​nicz​ki spo​strzegł za​po​mnia​ną wą​ską szkla​ną fiol​kę. Wziął ją w rękę i obej​rzał: przy

na​zwie nie​zna​ne​go mu leku do​pi​sa​no ołów​kiem: „3 x dzien​nie”. Ta​blet​ki w środ​ku mia​ły ko​lor bla​-
do​nie​bie​ski. Zda​ło mu się to nie​zwy​kłe.

Były  to  ostat​nie  jego  go​dzi​ny  na  zie​mi  oj​czy​stej,  to​też  wszyst​kie  drob​ne  zda​rze​nia  na​bie​ra​ły  dla

nie​go wy​jąt​ko​we​go sen​su i zmie​nia​ły się w ale​go​rycz​ny te​atr. „Co to zna​czy – po​my​ślał – że wła​śnie
dziś ktoś zo​sta​wia mi na sto​le fiol​kę bla​do​nie​bie​skich prosz​ków? I dla​cze​go zo​sta​wia mi je aku​rat ta
ko​bie​ta, Spad​ko​bier​czy​ni Po​li​tycz​nych Na​go​nek i Po​moc​ni​ca Ka​tów? Czyż​by chcia​ła mi w ten spo​-
sób po​wie​dzieć, że bla​do​nie​bie​skie prosz​ki wciąż jesz​cze mogą mi się przy​dać? A może przy​po​mi​-

background image

na​jąc o tru​ciź​nie chce po​wia​do​mić mnie o swo​jej nie​prze​mi​ja​ją​cej nie​na​wi​ści? Albo chce mi po​wie​-
dzieć, że mój wy​jazd z tego kra​ju jest taką samą re​zy​gna​cją, jak po​łknię​cie bla​do​nie​bie​skiej ta​blet​ki,
któ​rą no​szę w kie​szon​ce?”

Się​gnął do kie​sze​ni, wy​jął zwi​nię​tą bi​buł​kę i roz​pro​sto​wał ją. Gdy te​raz spoj​rzał na swą ta​blet​kę,

wy​da​ło mu się, że mimo wszyst​ko ma od​cień nie​co ciem​niej​szy niż te w za​po​mnia​nej fiol​ce. Otwo​-
rzył ją i wy​sy​pał jed​ną ta​blet​kę na dłoń. Tak, jego była odro​bi​nę ciem​niej​sza i mniej​sza. Wrzu​cił obie
do fiol​ki. Gdy te​raz spoj​rzał na nie, na pierw​szy rzut oka nie było wi​dać żad​nej róż​ni​cy. Na gó​rze, na
nie​win​nych  ta​blet​kach,  prze​zna​czo​nych  za​pew​ne  do  za​ży​wa​nia  przy  naj​po​spo​lit​szych  nie​do​ma​ga​-
niach, spo​czę​ła za​ma​sko​wa​na śmierć.

W  tej  chwi​li  do  sto​li​ka  po​de​szła  Olga.  Za​kor​ko​wał  po​spiesz​nie  fiol​kę,  po​ło​żył  ją  obok  po​piel​-

nicz​ki i wstał, by przy​wi​tać się z przy​ja​ciół​ką.

–  Do​pie​ro  co  wi​dzia​łam  tego  sław​ne​go  trę​ba​cza  Kli​mę!  Czy  to  moż​li​we?  –  wy​rzu​ci​ła  z  sie​bie,

sia​da​jąc na​prze​ciw Ja​ku​ba. – Szedł z tą okrop​ną babą! Co ja mia​łam z nią dziś w ła​zien​kach!

Na​gle prze​rwa​ła, bo Róża wła​śnie sta​nę​ła przy ich sto​li​ku i po​wie​dzia​ła:
– Zo​sta​wi​łam tu prosz​ki.
Nim  zdą​żył  od​po​wie​dzieć,  do​strze​gła  fiol​kę  le​żą​cą  obok  po​piel​nicz​ki  i  wy​cią​gnę​ła  po  nią  rękę.

Ale Ja​kub był szyb​szy i po​chwy​cił ją pierw​szy.

– Pro​szę mi to od​dać! – wark​nę​ła Róża.
– Chciał​bym pa​nią o coś pro​sić – po​wie​dział Ja​kub. – Czy mógł​bym wziąć so​bie jed​ną ta​blet​kę?
– Niech pan da spo​kój, nie mam cza​su…
– Za​ży​wam wła​śnie to samo le​kar​stwo i…
– Nie je​stem ob​jaz​do​wą ap​te​ką – prze​rwa​ła mu.
Ja​kub chciał od​kor​ko​wać fiol​kę, ale za​nim mu się to uda​ło, Róża się​gnę​ła po nią. Szyb​ko za​ci​snął

fiol​kę w dło​ni.

– Co pan wy​pra​wia! Pro​szę mi dać te prosz​ki! – krzyk​nę​ła.
Pa​trząc jej pro​sto w oczy, Ja​kub po​ma​łu roz​wie​rał dłoń.

11

Wsłu​cha​na w stu​kot kół, z całą wy​ra​zi​sto​ścią uzmy​sło​wi​ła so​bie da​rem​ność swo​jej wy​pra​wy. Jest

prze​cież ab​so​lut​nie pew​na, że w uzdro​wi​sku jej męża nie ma. Więc dla​cze​go tam je​dzie? Tłu​cze się
czte​ry go​dzi​ny po​cią​giem po to tyl​ko, by do​wie​dzieć się tego, co wie z góry, i znów je​chać z po​wro​-
tem? Tym, co ją gna​ło, nie był jed​nak ża​den ob​my​ślo​ny plan. Był to umiesz​czo​ny w niej mo​tor, któ​ry
krę​cił się co​raz szyb​ciej i nie da​wał się za​ha​mo​wać.

(Tak jest, za​rów​no Fran​ci​szek, jak i Ka​mi​la zo​sta​li wy​strze​le​ni w prze​strzeń opi​sy​wa​ne​go zda​rze​-

nia jak dwie ra​kie​ty, któ​ry​mi zdal​nie kie​ru​je śle​pa – cóż to więc za kie​ro​wa​nie? – za​zdrość.)

Po​łą​cze​nie mię​dzy sto​li​cą a pod​gór​skim ku​ror​tem nie jest naj​lep​sze i pani Kli​mo​wa mu​sia​ła się

trzy razy prze​sia​dać, za​nim wresz​cie zmor​do​wa​na wy​sia​dła na idyl​licz​nej sta​cji, peł​nej re​kla​mo​wych
pla​ka​tów, za​le​ca​ją​cych tu​tej​sze lecz​ni​cze źró​dła oraz cu​dow​ne bło​to. Z dwor​ca do uzdro​wi​ska szła
to​po​lo​wą ale​ją. Na po​cząt​ku ko​lum​na​dy wpadł jej w oko ręcz​nie ma​lo​wa​ny afisz, na któ​rym czer​wie​-
ni​ło się na​zwi​sko jej męża. Za​sko​czo​na sta​nę​ła przed nim i po​ni​żej prze​czy​ta​ła dwa inne.

Wprost  nie  mo​gła  uwie​rzyć:  A  więc  jej  nie  okła​mał!  Było  do​kład​nie  tak,  jak  po​wie​dział!  W

pierw​szych se​kun​dach ogar​nę​ła ją nie​zmier​na ra​dość, po​czu​ła, że wra​ca daw​no stra​co​ne za​ufa​nie.

Ale ra​dość trwa​ła bar​dzo krót​ko, bo wnet uświa​do​mi​ła so​bie, że ist​nie​nie kon​cer​tu wca​le nie sta​-

no​wi do​wo​du wier​no​ści mał​żeń​skiej Kli​my. Na wy​stęp w tym pro​win​cjo​nal​nym ku​ror​cie z pew​no​-

background image

ścią zgo​dził się je​dy​nie dla​te​go, że chciał spo​tkać się tu z ja​kąś ko​bie​tą. I na​gle po​my​śla​ła, że wszyst​-
ko przed​sta​wia się go​rzej niż się spo​dzie​wa​ła, i że zna​la​zła się w si​dłach:

Przy​je​cha​ła, aże​by stwier​dzić, że męża tu​taj nie ma, i w ten spo​sób (znów, któ​ry to już raz!) po​-

śred​nio  do​wieść  mu  nie​wier​ność.  Te​raz  jed​nak  sy​tu​acja  ule​gła  zmia​nie:  nie  przy​ła​pie  go  na  kłam​-
stwie,  tyl​ko  (i  to  cał​kiem  bez​po​śred​nio  i  jed​no​znacz​nie)  na  nie​wier​no​ści.  Czy  bę​dzie  tego  chcia​ła,
czy nie, zo​ba​czy obcą ko​bie​tę, z któ​rą Kli​ma spę​dza dzi​siej​szy dzień. Gdy to so​bie wy​obra​zi​ła, omal
nie roz​dy​go​ta​ły się jej ko​la​na. Była wpraw​dzie od daw​na pew​na, że wszyst​ko wie, lecz do​tych​czas
ni​cze​go (żad​nej jego ko​chan​ki) nie wi​dzia​ła. Zresz​tą, praw​dę mó​wiąc, nie wie​dzia​ła ni​cze​go, do​my​-
śla​ła  się  tyl​ko,  że  wie,  i  temu  do​my​sło​wi  nada​wa​ła  ran​gę  pew​no​ści.  Wie​rzy​ła  w  jego  nie​wier​ność
jak chrze​ści​ja​nin w ist​nie​nie Boga. Chrze​ści​ja​nin jed​nak wie​rząc w Boga jest cał​ko​wi​cie pe​wien, że
ni​g​dy Go nie uj​rzy. Na myśl, że zo​ba​czy dziś Kli​mę z obcą ko​bie​tą, ogar​nę​ła ją taka sama zgro​za, jaką
zdję​ty był​by chrze​ści​ja​nin, gdy​by Pan Bóg za​te​le​fo​no​wał do nie​go z za​po​wie​dzią, że przyj​dzie dziś
na obiad.

Nie​po​kój prze​ni​kał całe jej cia​ło. Wtem usły​sza​ła, że ktoś wy​krzy​ku​je jej imię. Obej​rza​ła się i zo​-

ba​czy​ła trzech mło​dych męż​czyzn, sto​ją​cych po​środ​ku ko​lum​na​dy. Byli w dżin​sach i swe​trach, ar​ty​-
stycz​ną nie​dba​ło​ścią stro​ju od​bi​ja​li od nud​nej sta​ran​no​ści, jaka ce​cho​wa​ła spa​ce​ru​ją​cych po dep​ta​ku
ku​ra​cju​szy. Śmia​li się do niej.

– Cześć! – za​wo​ła​ła.
Byli to fil​mow​cy, przy​ja​cie​le, zna​jo​mi z cza​sów, kie​dy wy​stę​po​wa​ła jesz​cze z mi​kro​fo​nem na es​-

tra​dach.

Naj​wyż​szy z nich, re​ży​ser, za​raz wziął ją pod rękę:
– Jak​by to było pięk​nie, móc so​bie wy​obra​żać, że przy​je​cha​łaś tu​taj do nas i dła nas…
– A tym​cza​sem przy​je​cha​ła tyl​ko do męża… – skon​sta​to​wał ze smut​kiem jego asy​stent.
– Co za pech! – rzekł re​ży​ser. – Naj​pięk​niej​sza ko​bie​ta sto​li​cy wię​zio​na w klat​ce przez pew​ne​go

trę​ba​cza, wsku​tek cze​go już całe lata ni​g​dzie nie moż​na jej zo​ba​czyć…

– Kur​czę bla​de – ode​zwał się ope​ra​tor (mło​dzie​niec w po​dar​tym swe​trze) – chodź​my to ob​lać!
Są​dzi​li, że ten swój kra​so​mów​czy po​dziw skła​da​ją u stóp pro​mien​nej kró​lo​wej, któ​ra, nie zwra​ca​-

jąc nań więk​szej uwa​gi, ci​śnie go do wi​kli​no​we​go ko​sza, peł​ne​go wzgar​dzo​nych da​rów. Tym​cza​sem
ona przyj​mo​wa​ła ich sło​wa z wdzięcz​no​ścią, ni​czym chro​ma dziew​czy​na, na​gle mo​gą​ca oprzeć się na
czy​imś do​bro​czyn​nym ra​mie​niu.

12

Olga  coś  tam  mó​wi​ła,  a  Ja​kub  my​ślał  o  tym,  że  pod​rzu​cił  nie​zna​jo​mej  ko​bie​cie  tru​ci​znę,  któ​rą

może ona w każ​dej chwi​li po​łknąć.

Sta​ło się to na​gle, sta​ło się szyb​ciej, niż zdo​łał zdać so​bie spra​wę, co robi. Sta​ło się bez udzia​łu

jego świa​do​mo​ści.

Olga cią​gle mó​wi​ła, peł​na obu​rze​nia, a Ja​kub w du​chu uspra​wie​dli​wiał się, że nie chciał dać jej

fiol​ki, że w koń​cu ona sama go do tego zmu​si​ła.

Lecz  le​d​wie  tak  po​my​ślał,  już  wie​dział,  że  to  ta​nia  wy​mów​ka.  Miał  ty​siąc  moż​li​wo​ści,  żeby  jej

nie usłu​chać. Jej bez​czel​no​ści mógł prze​ciw​sta​wić swo​ją, mógł spo​koj​nie wy​sy​pać fa​tal​ną ta​blet​kę
na dłoń i scho​wać do kie​sze​ni.

A sko​ro już nie oka​zał się do​sta​tecz​nie rzut​ki i tego nie uczy​nił, osta​tecz​nie mógł po​biec za nią i

wy​znać, że w fiol​ce jest tru​ci​zna. Nie by​ło​by prze​cież trud​no wy​ja​śnić, skąd się tam wzię​ła.

A on tym​cza​sem sie​dzi i pa​trzy na Olgę, któ​ra gada i gada.

background image

Po​wi​nien ra​czej wstać i po​biec za tą pie​lę​gniar​ką. Prze​cież jest jesz​cze czas. Prze​cież na​le​ży zro​-

bić wszyst​ko, by ura​to​wać jej ży​cie. Dla​cze​go za​tem sie​dzi i ani drgnie?

Olga mó​wi​ła, a on dzi​wił się so​bie, że sie​dzi i nie ru​sza się.
Uznał,  że  musi  za​raz  wstać  i  po​szu​kać  Róży.  Za​sta​na​wiał  się,  jak  wy​tłu​ma​czyć  Ol​dze,  że  musi

odejść. Czy wy​ja​wić jej, co się sta​ło? Uzmy​sło​wił so​bie, że nie może. Bo je​śli pie​lę​gniar​ka za​ży​je
le​kar​stwo,  nim  ją  do​go​ni?  Czy  Olga  może  do​wie​dzieć  się,  że  Ja​kub  jest  mor​der​cą?  A  na​wet  gdy​by
zła​pał ją w porę, jak uza​sad​nić Ol​dze, że tak dłu​go się wa​hał? Jak wy​ja​śnić, że w ogó​le od​dał tę fiol​-
kę? Prze​cież już te​raz, na​wet w tej krót​kiej chwi​li, gdy sie​dzi tu bez​czyn​nie, w oczach każ​de​go ob​ser​-
wa​to​ra musi ucho​dzić za mor​der​cę!

Nie, nie może zwie​rzyć się Ol​dze – ale co by tu jej po​wie​dzieć? Jak uza​sad​nić, że na​gle wsta​nie

od sto​li​ka i gdzieś po​bie​gnie?

A czy to w ogó​le waż​ne, co jej po​wie? Ja​ki​miż to głup​stwa​mi wciąż się przej​mu​je? Gdy cho​dzi o

śmierć albo ży​cie, ja​kie zna​cze​nie ma, co Olga so​bie po​my​śli?

Wie​dział, że jego roz​wa​ża​nia są bzdur​ne i że każ​da se​kun​da wa​hań zwięk​sza nie​bez​pie​czeń​stwo,

w któ​rym zna​la​zła się pie​lę​gniar​ka. Wła​ści​wie prze​cież już te​raz jest za póź​no. Przez ten czas, gdy
się waha, tak bar​dzo od​da​li​ła się ze swo​im to​wa​rzy​szem od wi​niar​ni, że na​wet nie wie​dział​by, gdzie
jej szu​kać. Bo czy wie, do​kąd po​szli? W ja​kim kie​run​ku ru​szyć w po​goń?

Lecz na​tych​miast zro​zu​miał, że to rów​nież jest tyl​ko nową wy​mów​ką. Trud​no by​ło​by szyb​ko ich

zna​leźć,  ale  nie  by​ło​by  to  nie​moż​li​we.  Nie  jest  za  póź​no,  aby  coś  zro​bić,  ale  trze​ba  przy​stą​pić  do
dzia​ła​nia na​tych​miast, je​że​li nie ma być za póź​no!

– Już od sa​me​go rana mam zły dzień – uża​la​ła się Olga. – Za​spa​łam, spóź​ni​łam się na śnia​da​nie,

nie  chcie​li  już  mi  go  wy​dać,  w  ła​zien​kach  byli  ci  idio​tycz​ni  fil​mow​cy.  A  tak  bar​dzo  bym  chcia​ła,
żeby dzi​siej​szy dzień, kie​dy wi​dzę cie​bie ostat​ni raz, był dla mnie pięk​ny. Na​wet nie wiesz, jak mi na
tym za​le​ży. Ja​ku​bie, czy ty w ogó​le mo​żesz so​bie wy​obra​zić, jak mi na tym za​le​ży?

Prze​chy​li​ła się po​nad sto​li​kiem i uję​ła Ja​ku​ba za ręce.
– Nie oba​wiaj się, nie ma po​wo​du, że​byś mia​ła dzi​siaj zły dzień – ode​zwał się z wy​sił​kiem, gdyż

zu​peł​nie  nie  umiał  skon​cen​tro​wać  się  na  jej  spra​wach.  Ja​kiś  głos  przy​po​mi​nał  mu  sta​le,  że  pie​lę​-
gniar​ka ma w to​reb​ce tru​ci​znę i że on de​cy​du​je o jej ży​ciu lub śmier​ci. Głos ten na​tręt​nie go prze​śla​-
do​wał, a przy tym był dziw​nie sła​by, jak​by do​bie​gał z nie​zgłę​bio​nych ot​chła​ni.

13

Ja​dąc  z  Różą  le​śnym  trak​tem,  Kli​ma  spo​strzegł,  że  tym  ra​zem  prze​jażdż​ka  luk​su​so​wym  wo​zem

wca​le nie dzia​ła na jego ko​rzyść. Róża nie da​wa​ła się wy​rwać z pan​ce​rza nie​przy​stęp​no​ści, to​też trę​-
bacz na dłu​go umilkł. Kie​dy ci​sza sta​ła się już zbyt cięż​ka, spy​tał:

– Przyj​dziesz na kon​cert?
– Nie wiem – od​po​wie​dzia​ła.
– Przyjdź! – za​chę​cił ją.
Wie​czor​ny wy​stęp do​star​czył te​ma​tu do roz​mo​wy, któ​ra na chwi​lę przy​tłu​mi​ła to​czą​cy się mię​dzy

nimi spór. Kli​ma zdo​był się na żar​to​bli​wą opo​wieść o or​dy​na​to​rze, któ​ry gry​wa na bęb​nach, i w du​-
chu po​sta​no​wił odło​żyć de​cy​du​ją​ce star​cie z Różą na wie​czór.

– Cie​szę się, że za​cze​kasz na mnie po kon​cer​cie – po​wie​dział. – Tak jak po​przed​nim ra​zem, kie​dy

tu gra​łem…

Gdy  już  wy​rzekł  ostat​nie  sło​wa,  zdał  so​bie  spra​wę  z  ich  zna​cze​nia.  Tak  jak  po​przed​nim  ra​zem

zna​czy, że po kon​cer​cie po​win​ni by się ko​chać. Miły Boże, jak to się sta​ło, że zu​peł​nie nie brał tej

background image

moż​li​wo​ści pod uwa​gę?

Dziw​ne to, ale aż do tej chwi​li wca​le nie przy​szło mu na myśl, że mógł​by się z nią prze​spać. Jej

zaj​ście w cią​żę bez​sze​lest​nie i nie​do​strze​gal​nie prze​nio​sło ją na te​ren po​za​sek​su​al​ny, na któ​rym rzą​-
dzi strach. Na​ka​zał so​bie wpraw​dzie być dla niej czu​ły, po​sta​no​wił, że bę​dzie ca​ło​wał ją i gła​skał,
więc ro​bił to sta​ran​nie, ale był to je​dy​nie pe​wien ze​staw ru​chów, czczy sym​bol, bez żad​ne​go za​in​te​-
re​so​wa​nia fi​zycz​ne​go.

Gdy te​raz za​sta​na​wiał się nad tym, przy​szło mu na myśl, że brak za​in​te​re​so​wa​nia cia​łem Róży był

naj​więk​szym błę​dem, ja​kie​go do​pu​ścił się w tych dniach. Tak, te​raz sta​ło się to dla nie​go zu​peł​nie ja​-
sne (i zły był na przy​ja​ciół, któ​rych się ra​dził, że nie zwró​ci​li mu na to uwa​gi): ab​so​lut​nie ko​niecz​ne
jest, by się z nią prze​spał! Prze​cież ta na​gła ob​cość, któ​rą dziew​czy​na osło​ni​ła się przed nim i któ​rej
on  nie  po​tra​fił  prze​nik​nąć,  wy​ni​ka​ła  stąd  wła​śnie,  że  ich  cia​ła  po​zo​sta​ją  so​bie  da​le​kie.  Od​trą​ca​jąc
dziec​ko,  owoc  jej  łona,  tym  sa​mym  ob​raź​li​wie  od​trą​ca  jej  cię​żar​ne  cia​ło.  Po​wi​nien  więc  wy​ka​zać
tym więk​sze za​in​te​re​so​wa​nie jej cia​łem nie​cię​żar​nym. Po​wi​nien prze​ciw​sta​wić jej cia​ło nie​ro​dzą​ce
ro​dzą​ce​mu i zna​leźć w nim swe​go sprzy​mie​rzeń​ca.

Gdy to wszyst​ko so​bie uzmy​sło​wił, po​czuł nowy przy​pływ na​dziei. Uści​snął ra​mię Róży i po​chy​lił

się ku niej:

– Ser​ce mi się kra​je, gdy się kłó​ci​my. Wiesz co, ja​koś to bę​dzie. Naj​waż​niej​sze, że je​ste​śmy ra​-

zem. Nie po​zwo​li​my, by kto​kol​wiek po​zba​wił nas tej nocy i bę​dzie to noc rów​nie pięk​na jak tam​ta.

Trzy​ma​jąc kie​row​ni​cę jed​ną ręką, dru​gą obej​mo​wał jej ra​mio​na i na​gle wy​da​ło mu się, że gdzieś

da​le​ko w jego głę​bi bu​dzi się tę​sk​no​ta do jej na​giej skó​ry. Ucie​szył się, gdyż ta tę​sk​no​ta była w sta​nie
pod​su​nąć mu je​dy​ny wspól​ny ję​zyk, któ​rym mógł​by się z nią po​ro​zu​mieć.

– A gdzie się spo​tka​my? – za​py​ta​ła.
Kli​ma zdał so​bie spra​wę, że całe uzdro​wi​sko zo​ba​czy, z kim odej​dzie po kon​cer​cie. Ale nie było

wyj​ścia:

– Za​raz jak tyl​ko się to skoń​czy, przyjdź do mnie za es​tra​dę.

14

Pod​czas  gdy  Kli​ma  znów  śpie​szył  do  Domu  Kul​tu​ry,  żeby  jesz​cze  raz  prze​ćwi​czyć  Sa​int  Lo​uis

Blu​es i When The Sa​ints Go Mar​chin’ In, Róża roz​glą​da​ła się bacz​nie do​oko​ła. Jesz​cze przed chwi​-
lą, ja​dąc sa​mo​cho​dem, za​uwa​ży​ła go kil​ka razy we wstecz​nym lu​ster​ku, jak w pew​nej od​le​gło​ści po​-
dą​ża za nimi na mo​to​cy​klu. Te​raz jed​nak ni​g​dzie go nie wi​dzia​ła.

Czu​ła  się  jak  szczu​te  zwie​rzę,  ści​ga​ne  przez  czas.  Wie​dzia​ła,  że  musi  do  ju​tra  wie​dzieć,  cze​go

chce, i nie wie​dzia​ła nic. Na ca​łym świe​cie nie było ży​wej du​szy, któ​rej mo​gła​by wie​rzyć. Wła​sna
ro​dzi​na była jej obca. Fran​ci​szek ko​chał ją, ale ona wła​śnie dla​te​go mu nie ufa​ła (jak ła​nia nie ufa
my​śli​we​mu). Kli​my nie da​rzy​ła za​ufa​niem – po​dob​nie jak my​śli​wy nie da​rzy za​ufa​niem łani. Z ko​le​-
żan​ka​mi przy​jaź​ni​ła się wpraw​dzie, ale im tak​że nie we wszyst​kim wie​rzy​ła (jak my​śli​wy nie do​wie​-
rza in​nym my​śli​wym). Szła przez ży​cie sa​mot​nie, w ostat​nich zaś mie​sią​cach z prze​dziw​nym to​wa​rzy​-
szem, któ​re​go nio​sła w swym ło​nie, i o któ​rym jed​ni twier​dzi​li, że jest jej naj​więk​szym szczę​ściem,
inni znów wprost prze​ciw​nie, a ona sama nie wie​dzia​ła, jak się do nie​go usto​sun​ko​wać.

Nie wie​dzia​ła. Była po brze​gi wy​peł​nio​na nie​wie​dzą. Nie było w niej nic prócz nie​wie​dzy. Nie

wie​dzia​ła na​wet, do​kąd idzie.

Prze​cho​dzi​ła  koło  re​stau​ra​cji  „Sla​via”,  naj​gor​szej  knaj​py  w  ku​ror​cie,  brud​nej  mor​dow​ni,  któ​rą

od​wie​dza​li  miej​sco​wi,  by  pić  piwo  i  splu​wać  na  pod​ło​gę.  Kie​dyś  był  to  bo​daj​że  lep​szy  lo​kal  i  z
owych  cza​sów  po​zo​sta​ły  jesz​cze  w  ma​łym  ogród​ku  trzy  drew​nia​ne,  po​ma​lo​wa​ne  na  czer​wo​no  (ale

background image

już  odra​pa​ne)  sto​ły  z  krze​sła​mi,  pa​miąt​ka  bur​żu​azyj​nych  uciech:  ogród​ko​wych  ka​pe​li,  wie​czor​ków
tań​cu​ją​cych i dam​skich sło​necz​nych pa​ra​so​lek, opar​tych o krze​seł​ka. Ale co o tych cza​sach wie​dzia​ła
Róża,  któ​ra  przez  ży​cie  szła  tyl​ko  po  wą​skiej  kład​ce  te​raź​niej​szo​ści,  bez  żad​nej  pa​mię​ci  hi​sto​rycz​-
nej?  Nie  mo​gła  wi​dzieć  cie​nia  ró​żo​wej  pa​ra​sol​ki,  rzu​ca​ne​go  tu  z  od​le​głej  epo​ki,  wi​dzia​ła  tyl​ko
trzech męż​czyzn w dżin​sach, jed​ną ład​ną ko​bie​tę oraz bu​tel​kę wina po​środ​ku nie​na​kry​te​go sto​łu.

Je​den z męż​czyzn za​wo​łał na nią. Obej​rza​ła się i po​zna​ła ope​ra​to​ra w po​dar​tym swe​trze.
– Pro​si​my do nas! – krzyk​nął.
Usłu​cha​ła go.
– To uro​cze dziew​cząt​ko umoż​li​wi​ło nam dzi​siaj rano na​krę​ce​nie krót​kie​go fil​mu por​no – ope​ra​tor

przed​sta​wił Różę ko​bie​cie, któ​ra po​da​ła jej rękę i mruk​nę​ła nie​zro​zu​mia​le swe na​zwi​sko.

Róża sia​dła obok ope​ra​to​ra. Ten po​sta​wił przed nią kie​li​szek i na​peł​nił go wi​nem.
Była szczę​śli​wa, że coś się dzie​je. Że nie musi za​sta​na​wiać się, do​kąd iść i co ro​bić. Że nie musi

po​dej​mo​wać de​cy​zji, czy ma za​cho​wać dziec​ko, czy prze​ciw​nie.

15

Mimo  wszyst​ko  na  coś  się  w  koń​cu  zde​cy​do​wał.  Za​pła​cił  kel​ne​ro​wi  i  po​wia​do​mił  Olgę,  że  od​-

cho​dzi i spo​tka​ją się po​now​nie przed sa​mym kon​cer​tem.

Olga spy​ta​ła, co bę​dzie ro​bił, i Ja​kub miał pa​skud​ne uczu​cie, że jest na prze​słu​cha​niu. Od​po​wie​-

dział, że musi zo​ba​czyć się ze Sla​mą.

– Do​brze – po​wie​dzia​ła – ale to nie może za​jąć ci tyle cza​su. Pój​dę się prze​brać i o szó​stej znów

cze​kam tu​taj. Za​pra​szam cię na ko​la​cję.

Od​pro​wa​dził ją do „Domu Mark​sa”. Gdy zni​kła w ko​ry​ta​rzu wio​dą​cym do po​koi, na​chy​lił się do

por​tie​ra:

– Prze​pra​szam, czy sio​stra Róża jest u sie​bie?
– Nie – rzekł por​tier. – Jej klucz wisi.
– Mam do niej bar​dzo pil​ną spra​wę. Nie wie pan, gdzie mógł​bym ją zna​leźć?
– Nie mam po​ję​cia.
– Wi​dzia​łem ją przed chwi​lą z tym trę​ba​czem, co gra tu dziś wie​czo​rem.
– Tak, ja tak​że sły​sza​łem, że coś z nim kom​bi​nu​je – po​wie​dział por​tier. – On te​raz pew​no ma pró​-

bę w Domu Kul​tu​ry.

Gdy  sie​dzą​cy  na  po​dium  za  swo​imi  bęb​na​mi  dok​tor  Sla​ma  zo​ba​czył  w  drzwiach  Ja​ku​ba,  za​raz

kiw​nął do nie​go ręką. Ja​kub od​po​wie​dział uśmie​chem i ro​zej​rzał się po rzę​dach krze​seł. Na sali sie​-
dzia​ło oko​ło dzie​się​ciu fa​nów (oczy​wi​ście, Fran​ci​szek prze​mie​nio​ny w cień Kli​my zno​wu był mię​-
dzy nimi). Usiadł i cze​kał, czy nie po​ja​wi się pie​lę​gniar​ka.

Za​sta​na​wiał się, gdzie jesz​cze jej szu​kać. W tej chwi​li mo​gła być w naj​roz​ma​it​szych miej​scach, o

któ​rych nie miał po​ję​cia. Może spy​tać trę​ba​cza? Lecz jak go spy​tać? A je​że​li już się jej coś przy​da​-
rzy​ło?  Ja​kub  przed  chwi​lą  uprzy​tom​nił  so​bie,  że  jej  ewen​tu​al​na  śmierć  bę​dzie  ab​so​lut​nie  nie​wy​tłu​-
ma​czal​na i że mor​der​ca, któ​ry za​bi​jał bez mo​ty​wu, bę​dzie nie do wy​kry​cia. Czy więc po​wi​nien zwra​-
cać na sie​bie uwa​gę? Czy po​wi​nien zo​sta​wiać po so​bie ślad i kie​ro​wać na sie​bie po​dej​rze​nie?

Za​raz jed​nak sam sie​bie zga​nił. Gdy ży​cie ludz​kie znaj​du​je się w nie​bez​pie​czeń​stwie, nie wol​no

ro​zu​mo​wać tak tchórz​li​wie. Sko​rzy​stał z prze​rwy mię​dzy dwo​ma utwo​ra​mi i wszedł od tyłu na es​tra​-
dę. Sla​ma od​wró​cił się ra​do​śnie do nie​go, lecz on po​ło​żył pa​lec na ustach i po​pro​sił ci​cho dok​to​ra,
żeby za​py​tał Kli​mę, gdzie w tej chwi​li jest pie​lę​gniar​ka, z któ​rą jesz​cze go​dzi​nę temu sie​dział w wi​-
niar​ni.

background image

– Cze​go wy wszy​scy od niej chce​cie? – mruk​nął Sla​ma z nie​chę​cią. – Gdzie jest Róża? – za​wo​łał

na​stęp​nie do trę​ba​cza, któ​ry za​czer​wie​nił się i po​wie​dział, że nie wie.

– W ta​kim ra​zie mówi się „trud​no” – za​uwa​żył Ja​kub. – Prze​pra​szam, graj​cie da​lej.
– Jak ci się po​do​ba na​sza or​kie​stra? – spy​tał go dok​tor Sla​ma.
– Ogrom​nie – od​parł Ja​kub.
Zszedł z es​tra​dy i zno​wu siadł w jed​nym z rzę​dów. Wie​dział, że wciąż po​stę​pu​je cał​kiem nie tak,

jak po​wi​nien. Gdy​by na​praw​dę za​le​ża​ło mu na jej ży​ciu, wsz​czął​by alarm i za​wia​do​mił kogo się tyl​-
ko  da,  by  ją  szyb​ko  zna​leź​li.  Ale  on  wy​brał  się  na  po​szu​ki​wa​nia  tyl​ko  po  to,  by  mieć  ali​bi  wo​bec
wła​sne​go su​mie​nia.

Jesz​cze raz sta​nął mu przed ocza​mi mo​ment, gdy po​da​wał jej fiol​kę z tru​ci​zną. Czy rze​czy​wi​ście

do​ko​na​ło  się  to  szyb​ciej,  niż  zdo​łał  zdać  so​bie  spra​wę,  co  robi?  Czy  rze​czy​wi​ście  do​ko​na​ło  się  to
bez udzia​łu jego świa​do​mo​ści?

Wie​dział, że to nie​praw​da. Jego świa​do​mość nie spa​ła. Raz jesz​cze wy​obra​ził so​bie tę twarz pod

pło​wy​mi  wło​sa​mi  i  zro​zu​miał,  że  po​da​nie  jej  fiol​ki  z  tru​ci​zną  wca​le  nie  było  przy​pad​kiem  (jego
świa​do​mość  wca​le  nie  spa​ła),  lecz  speł​nie​niem  daw​ne​go  pra​gnie​nia,  któ​re  od  lat  już  cze​ka​ło  na
sprzy​ja​ją​ce oko​licz​no​ści i było tak sil​ne, że wresz​cie samo przy​wo​ła​ło oka​zję.

Wstrzą​snął  się  z  prze​ra​że​nia.  Wstał  i  znów  po​biegł  do  „Domu  Mark​sa”.  Lecz  Róży  wciąż  nie

było.

16

Co za idyl​la, ja​kie wy​tchnie​nie! Jaka prze​rwa w dra​ma​cie! Ja​kie roz​kosz​ne po​po​łu​dnie z trze​ma

fau​na​mi!

Obie prze​śla​dow​czy​nie trę​ba​cza, oba jego nie​szczę​ścia sie​dzą na​prze​ciw sie​bie, obie piją wino z

tej sa​mej bu​tel​ki i oby​dwie są jed​na​ko​wo szczę​śli​we, że są tu​taj i przy​naj​mniej przez chwi​lę nie mu​-
szą my​śleć o nim. Ja​każ to wzru​sza​ją​ca zgo​da, co za zro​zu​mie​nie!

Pani Kli​mo​wa pa​trzy na tych trzech chłop​ców, z któ​ry​mi kie​dyś na​le​ża​ła do jed​nej pacz​ki. Pa​trzy

na nich, jak​by wi​dzia​ła ne​ga​tyw dzi​siej​sze​go swo​je​go ży​cia. Ona, po​grą​żo​na w kło​po​tach, sie​dzi tu
vis-à-vis szcze​rej bez​tro​ski, ona, przy​ku​ta do jed​ne​go męż​czy​zny, sie​dzi na​prze​ciw​ko trzech fau​nów,
re​pre​zen​tu​ją​cych nie​skoń​czo​ną róż​no​rod​ność świa​ta męż​czyzn.

Sło​wa fau​nów zmie​rza​ją do ja​sno wy​tknię​te​go celu: spę​dzić z obie​ma ko​bie​ta​mi noc, spę​dzić ją w

piąt​kę.  Cel  to  ilu​zo​rycz​ny,  bo  wie​dzą,  że  mąż  pani  Kli​mo​wej  jest  tu​taj,  ale  za​ra​zem  tak  pięk​ny,  że
dążą do nie​go mimo jego nie​osią​gal​no​ści.

Pani  Kli​mo​wa  wie,  o  co  im  cho​dzi,  i  daje  się  uno​sić  w  tym  kie​run​ku,  zwłasz​cza  że  to  tyl​ko  gra

wy​obraź​ni,  tyl​ko  za​ba​wa,  tyl​ko  ku​sze​nie  ma​rzeń.  Śmie​je  się  z  dwu​znacz​nych  po​wie​dzo​nek,  żar​tu​je
za​chę​ca​ją​co z nie​zna​jo​mą dziew​czy​ną i cie​szy​ła​by się, gdy​by ten an​trakt trwał jak naj​dłu​żej, by jesz​-
cze dłu​go nie mu​sia​ła zo​ba​czyć swej ry​wal​ki i spoj​rzeć praw​dzie w oczy.

Jesz​cze jed​na bu​tel​ka wina, wszy​scy są we​se​li, wszy​scy są pod​chmie​le​ni, cho​ciaż nie tyle wi​nem,

co ra​czej tym prze​dziw​nym na​stro​jem, tą chę​cią prze​dłu​że​nia chwi​li, któ​ra już wkrót​ce mi​nie.

Pani Kli​mo​wa czu​je, że pod sto​łem do jej le​wej nogi przy​ci​snę​ła się łyd​ka re​ży​se​ra. Wie o tym

do​brze, lecz nie od​su​wa nogi. Jest to do​tknię​cie wią​żą​ce ich wy​mow​ną ni​cią ko​kie​te​rii, lecz za​ra​zem
do​tknię​cie,  do  któ​re​go  mo​gło  dojść  mi​mo​wol​nie  i  któ​re  jest  tak  bła​he,  że  nie  musi  go  na​wet  być
świa​do​ma. Mie​ści się ono cał​ko​wi​cie na po​gra​ni​czu mię​dzy nie​win​no​ścią a bez​wsty​dem. Ka​mi​la nie
chce prze​kro​czyć tej gra​ni​cy, ale cie​szy się, że może po​zo​sta​wać wła​śnie na niej (na tym wą​skim te​-
re​nie  nie​spo​dzie​wa​nej  wol​no​ści),  a  bę​dzie  za​do​wo​lo​na  jesz​cze  bar​dziej,  je​że​li  ta  cza​row​na  li​nia

background image

prze​su​nie się w kie​run​ku dal​szych słow​nych alu​zji i dal​szych do​tknięć oraz igra​szek. Chro​nio​na dwu​-
znacz​ną nie​win​no​ścią tej ru​cho​mej gra​ni​cy, chcia​ła​by pły​nąć tak w nie​skoń​czo​ność, co​raz da​lej i da​-
lej.

Je​śli uro​da Ka​mi​li, ja​śnie​ją​ca aż nie​mal nie​przy​jem​nie, zmu​sza re​ży​se​ra do pod​bo​ju ostroż​ne​go i

po​wol​ne​go, to ba​nal​ny wdzięk Róży wabi ope​ra​to​ra sil​nie i nie​po​ha​mo​wa​nie. Obej​mu​je dziew​czy​nę
wo​kół ki​bi​ci i do​ty​ka jej biu​stu.

Ka​mi​la  przy​pa​tru​je  się  tym  za​bie​gom.  Tak  daw​no  już  nie  wi​dzia​ła  z  bli​ska  nie​przy​zwo​itych  ge​-

stów ob​cych lu​dzi! Pa​trzy na dłoń męż​czy​zny, któ​ra przy​kry​wa dziew​czę​cą pierś, na​ci​ska ją, tłam​si i
gła​dzi  przez  su​kien​kę.  Pa​trzy  na  twarz  Róży,  nie​ru​cho​mą,  peł​ną  zmy​sło​we​go  od​da​nia,  bier​ną.  Ręka
głasz​cze pierś, czas pły​nie słod​ko, Ka​mi​la czu​je, że do jej dru​giej nogi do​su​nę​ło się te​raz ko​la​no asy​-
sten​ta.

I wte​dy mówi:
– Chcia​ła​bym dzi​siaj prze​hu​lać całą noc.
– Pal dia​bli tego two​je​go trę​ba​cza! – od​po​wia​da re​ży​ser.
– Pal go dia​bli! – po​wta​rza za nim asy​stent.

17

W tej chwi​li ją po​zna​ła. Tak, to ta twarz, któ​rą ko​le​żan​ki po​ka​zy​wa​ły jej na fo​to​gra​fii! Gwał​tow​-

nym ru​chem od​trą​ci​ła rękę ope​ra​to​ra.

– Co się wy​głu​piasz? – zdzi​wił się.
Po​now​nie usi​ło​wał ob​jąć ją i znów zo​stał ode​pchnię​ty.
– Na co pan so​bie po​zwa​la! – ofuk​nę​ła go.
Re​ży​ser i jego asy​stent ro​ze​śmia​li się.
– Pani to mówi se​rio? – spy​tał asy​stent.
– Oczy​wi​ście, że se​rio – od​po​wie​dzia​ła ostro.
Asy​stent po​pa​trzył na ze​ga​rek i zwró​cił się do ope​ra​to​ra:
– Jest punkt szó​sta. Sy​tu​acja zmie​ni​ła się, bo na​sza przy​ja​ciół​ka o każ​dej go​dzi​nie pa​rzy​stej za​cho​-

wu​je się skrom​nie. Czy​li mu​sisz wy​trwać do siód​mej.

Zno​wu  roz​legł  się  śmiech.  Róża  była  czer​wo​na  z  upo​ko​rze​nia.  Zo​sta​ła  przy​ła​pa​na,  gdy  bier​nie

pod​da​wa​ła  się  cu​dzym  za​chcian​kom.  Zo​sta​ła  przy​ła​pa​na  przez  naj​więk​szą  ry​wal​kę,  jaką  mia​ła  w
swym ży​ciu – i wszy​scy się z niej śmia​li.

Re​ży​ser wy​kła​dał ope​ra​to​ro​wi:
– A może po​wi​nie​neś zwró​cić się do pani z proś​bą, żeby w dro​dze wy​jąt​ku ze​chcia​ła uznać szó​stą

za nie​pa​rzy​stą?

– Uwa​żasz, że jest teo​re​tycz​nie moż​li​we uznać szóst​kę za licz​bę nie​pa​rzy​stą? – spy​tał asy​stent.
– Tak – cią​gnął swo​je re​ży​ser. – Eu​kli​des w sła​wet​nych Ele​men​tach mówi o tym do​słow​nie: „W

pew​nych szcze​gól​nych i wiel​ce ta​jem​ni​czych oko​licz​no​ściach po​nie​któ​re licz​by pa​rzy​ste za​cho​wu​ją
się jak​by były nie​pa​rzy​sty​mi.” Są​dzę, że mamy do czy​nie​nia wła​śnie z ta​ki​mi ta​jem​ni​czy​mi oko​licz​-
no​ścia​mi.

– A więc zga​dza się pani, Różo, że​by​śmy uwa​ża​li tę szó​stą za nie​pa​rzy​stą?
Róża mil​cza​ła.
– Zga​dzasz się? – schy​lił się ku niej ope​ra​tor.
–  Pa​nien​ka  mil​czy  –  rzekł  asy​stent  –  mu​si​my  się  zde​cy​do​wać,  czy  jej  mil​cze​nie  mamy  uznać  za

zgo​dę, czy za sprze​ciw.

background image

– Mo​że​my prze​gło​so​wać – ode​zwał się re​ży​ser.
– Słusz​nie – po​parł go asy​stent. – Kto jest za tym, że Róża się zga​dza, by szóst​ka w tym wy​pad​ku

była licz​bą nie​pa​rzy​stą? Ka​mi​la! Gło​su​jesz pierw​sza!

– My​ślę, że Róża na pew​no się zga​dza – po​wie​dzia​ła Ka​mi​la.
– A ty jak, re​ży​se​rze?
– Je​stem głę​bo​ko prze​ko​na​ny – rzekł re​ży​ser swo​im ła​god​nym gło​sem – że pan​na Róża uzna sześć

za licz​bę nie​pa​rzy​stą.

– Ope​ra​tor jest za bar​dzo za​in​te​re​so​wa​ny, więc nie gło​su​je. Ja gło​su​ję za – oznaj​mił asy​stent. –

Zde​cy​do​wa​li​śmy więc trze​ma gło​sa​mi, że mil​cze​nie Róży ozna​cza zgo​dę. Z cze​go wy​ni​ka, pa​nie ope​-
ra​to​rze, że wi​nie​neś na​tych​miast kon​ty​nu​ować tak pięk​nie roz​po​czę​te dzie​ło.

Ope​ra​tor po​chy​lił się nad Różą i ob​jął ją ręką tak, że znów do​tknął jej pier​si. Róża ode​pchnę​ła go

jesz​cze ener​gicz​niej niż przed​tem i krzyk​nę​ła:

– Pa​szoł won z tymi brud​ny​mi ła​pa​mi!
– Różo, to prze​cież nie jego wina, że tak mu się pani po​do​ba. By​li​śmy wszy​scy w ta​kim świet​nym

hu​mo​rze… – uję​ła się za ope​ra​to​rem Ka​mi​la.

Jesz​cze  przed  chwi​lą  Róża  była  zu​peł​nie  bier​na  i  zda​wa​ła  się  cał​ko​wi​cie  na  bieg  wy​da​rzeń,  by

niósł ją, do​kąd ze​chce, jak​by chcia​ła od​czy​tać swój los z przy​pad​ków, ja​kie się jej przy​da​rzą. Da​ła​by
się po​de​rwać, da​ła​by się uwieść, na​mó​wić na co​kol​wiek, byle tyl​ko po​mo​gło jej to zna​leźć wyj​ście
ze śle​pej ulicz​ki, w któ​rej się zna​la​zła.

Lecz przy​pa​dek, na któ​ry tak roz​pacz​li​wie li​czy​ła, uka​zał na​gle wro​gie ob​li​cze i Róża, po​ni​żo​na w

obec​no​ści ry​wal​ki, przez wszyst​kich wy​kpi​wa​na, uświa​do​mi​ła so​bie, że ma tyl​ko je​den so​lid​ny punkt
opar​cia, jed​ną po​cie​chę i ra​tu​nek: płód w swo​im ło​nie. Cała jej du​sza (po​now​nie! po​now​nie!) zstę​-
po​wa​ła  w  dół,  do  jej  wnę​trza,  w  głąb  jej  cia​ła,  i  Róża  utwier​dza​ła  się  w  prze​ko​na​niu,  że  tego,  co
spo​koj​nie kieł​ku​je w niej, nie może ni​g​dy się wy​zbyć. To jej ukry​ty atut, wy​no​szą​cy ją wy​so​ko po​nad
ich  śmiech  i  brud​ne  łap​ska.  Mia​ła  ogrom​ną  chęć  im  to  po​wie​dzieć,  wy​krzy​czeć  pro​sto  w  twarz,
wziąć na nich od​wet za wszyst​kie prze​śmiew​ki – i na niej za tę jej po​błaż​li​wą uprzej​mość.

„Tyl​ko za​cho​wać spo​kój” – po​wta​rza​ła so​bie, się​ga​jąc do to​reb​ki po fiol​kę. Wy​cią​gnę​ła ją i wte​-

dy po​czu​ła, że obca ręka sil​nie ści​snę​ła jej nad​gar​stek.

18

Nikt nie wi​dział, jak nad​cho​dził. Zja​wił się na​gle. Róża, któ​ra ob​ró​ci​ła ku nie​mu gło​wę, uj​rza​ła

jego uśmiech.

Trzy​mał ją wciąż za rękę; czu​ła jego sil​ny uścisk i usłu​cha​ła go: fiol​ka z po​wro​tem spa​dła na dno

to​reb​ki.

– Sza​now​ni pań​stwo po​zwo​lą, że się przy​sią​dę. Na​zy​wam się Ber​tlef.
Ża​den z obec​nych męż​czyzn nie był za​chwy​co​ny przy​by​ciem nie​pro​szo​ne​go pana, ża​den z nich mu

się nie przed​sta​wił, a Róża była za mało wy​ro​bio​na to​wa​rzy​sko, aby do​ko​nać ogól​nej pre​zen​ta​cji.

– Wi​dzę, że moje przyj​ście nie​co ze​psu​ło pań​stwu na​strój – rzekł Ber​tlef.
Przy​niósł so​bie sto​ją​ce w po​bli​żu krze​sło i usta​wił je przy nie​za​ję​tym szczy​cie sto​łu, tak że sie​-

dział te​raz na​prze​ciw wszyst​kich, ma​jąc Różę po pra​wej ręce.

– Pro​szę o wy​ba​cze​nie. Mam już taki oso​bli​wy zwy​czaj, że nie przy​cho​dzę, tyl​ko się zja​wiam.
– Je​że​li tak, to nie​chaj pan po​zwo​li – ode​zwał się asy​stent – że uzna​my, iż jest pan tyl​ko zja​wą, i

nie bę​dzie​my po​świę​ca​li panu uwa​gi.

– Chęt​nie na to po​zwo​lę – od​parł Ber​tlef z lek​kim ukło​nem. – Oba​wiam się je​dy​nie, że mimo naj​-

background image

lep​szej woli może się to pań​stwu nie udać.

Od​wró​cił się w stro​nę oświe​tlo​nych drzwi bu​fe​tu i kla​snął w dło​nie.
– Sze​fie, a wła​ści​wie to kto pana tu pro​sił? – za​py​tał ope​ra​tor.
– Chce mi pan dać do zro​zu​mie​nia, że nie je​stem mile wi​dzia​ny? Mo​gli​by​śmy odejść z Różą już

te​raz, ale mam swo​je przy​zwy​cza​je​nia. Każ​de​go dnia pod wie​czór sia​du​ję przy tym sto​le i piję wino
– spoj​rzał na ety​kiet​kę bu​tel​ki sto​ją​cej na sto​le. – Oczy​wi​ście lep​sze od tego, któ​re pań​stwo te​raz pi​-
je​cie.

– Cie​kaw je​stem, w jaki spo​sób zna​la​zł​by pan ja​kieś lep​sze wino w tej spe​lu​nie – rzekł asy​stent.
– Coś mi się zda​je, sze​fie, że cho​ler​nie się pan prze​chwa​la – do​rzu​cił ope​ra​tor, pra​gnąc ośmie​szyć

nie​pro​szo​ne​go go​ścia. – Co praw​da w pew​nym wie​ku czło​wie​ko​wi nie po​zo​sta​je już nic in​ne​go, jak
tyl​ko się prze​chwa​lać…

–  Myli  się  pan  –  rzekł  Ber​tlef,  jak​by  nie  sły​sząc  do​cin​ków  ope​ra​to​ra.  –  W  tej  go​spo​dzie  mają

ukry​te lep​sze wina niż w naj​droż​szych ho​te​lach.

W tej chwi​li po​da​wał już rękę kie​row​ni​ko​wi, któ​ry przed​tem nie​mal się nie po​ka​zy​wał, te​raz zaś

kła​niał się Ber​tle​fo​wi i py​tał:

– Czy mam na​kryć dla wszyst​kich?
– Oczy​wi​ście! – od​po​wie​dział mu Ber​tlef, po czym zwró​cił się do ca​łe​go to​wa​rzy​stwa: – Pa​nie i

pa​no​wie, za​pra​szam was, aby​ście na​pi​li się ze mną wina, któ​re​go sma​ku pró​bo​wa​łem już tu​taj wie​lo​-
krot​nie i za​wsze znaj​do​wa​łem go wy​bor​nym. Czy pań​stwo się zga​dza​ją?

Nikt mu nie od​po​wie​dział, tyl​ko kie​row​nik oświad​czył:
–  Co  się  ty​czy  po​traw  i  trun​ków,  mogę  sza​now​nym  pań​stwu  za​le​cić,  by  cał​ko​wi​cie  zda​li  się  na

pana Ber​tle​fa.

– Przy​ja​cie​lu – rzekł Ber​tlef do kie​row​ni​ka – pro​szę przy​nieść dwie flasz​ki i wiel​ki pół​mi​sek se​-

rów.

Na​stęp​nie zwró​cił się do wszyst​kich przy sto​le:
– Niech się pań​stwo nie krę​pu​ją. Przy​ja​cie​le Ró​życz​ki są rów​nież mo​imi przy​ja​ciół​mi.
Z bu​fe​tu nad​biegł chłop​czyk le​d​wie dwu​na​sto​let​ni, nio​sąc tacę z kie​lisz​ka​mi, ta​le​rzy​ka​mi i ob​ru​-

sem. Po​sta​wił ją na są​sied​nim sto​le i się​gnął po​mię​dzy ra​mio​na​mi go​ści, by ze​brać nie​do​pi​te kie​lisz​-
ki.  Od​niósł  je  wraz  z  do  po​ło​wy  opróż​nio​ną  bu​tel​ką  tam,  gdzie  po​sta​wił  przed  chwi​lą  tacę.  Po​tem
dłu​go strze​py​wał ścier​ką da​le​ki od czy​sto​ści stół, by móc po​ło​żyć na nim bie​lut​ki ob​rus. Kie​dy chciał
wziąć ze sto​łu obok od​sta​wio​ne tam kie​lisz​ki i po​usta​wiać je przed każ​dym z go​ści, Ber​tlef po​wie​-
dział:

–  Tego  brud​ne​go  szkła  i  flasz​ki  z  reszt​ką  si​ka​cza  już  tu  nie  sta​wiaj.  Ta​tuś  przy​nie​sie  nam  lep​sze

wino.

– Sze​fie – za​opo​no​wał ope​ra​tor – a nie był​by pan ła​skaw po​zwo​lić nam pić, na co mamy ocho​tę?
– Jak pan so​bie ży​czy – od​parł Ber​tlef. – Je​stem prze​ciw​ny uszczę​śli​wia​niu lu​dzi na siłę. Każ​dy

ma pra​wo do swo​je​go cien​kie​go wina, do swej głu​po​ty i swo​je​go bru​du za pa​znok​cia​mi. Wiesz co,
chłop​cze – zwró​cił się do ma​łe​go kel​ne​ra – po​staw przed każ​dym obok jego daw​ne​go kie​lisz​ka rów​-
nież próż​ny nowy. Moi go​ście będą mo​gli swo​bod​nie wy​brać mię​dzy wi​nem, któ​re spło​dzi​ły mgły, a
wi​nem zro​dzo​nym ze słoń​ca.

Te​raz przed każ​dym rze​czy​wi​ście sta​nę​ły dwa kie​lisz​ki, je​den pu​sty, a dru​gi z nie​do​pi​tym wi​nem.

Do sto​łu pod​szedł kie​row​nik z dwie​ma bu​tel​ka​mi, jed​ną przy​trzy​mał mię​dzy ko​la​na​mi i ener​gicz​nym
ru​chem od​kor​ko​wał. Na​lał Ber​tle​fo​wi odro​bi​nę wina. Ber​tlef uniósł kie​li​szek do warg, skosz​to​wał i
po​wie​dział do kie​row​ni​ka:

– Jest świet​ne. Rocz​nik dwu​dzie​sty trze​ci?

background image

– Dwu​dzie​sty dru​gi – od​po​wie​dział kie​row​nik.
– Pro​szę na​le​wać – po​le​cił Ber​tlef i kie​row​nik ob​szedł z bu​tel​ką stół, na​peł​nia​jąc wszyst​kie próż​-

ne kie​lisz​ki.

Ber​tlef ujął swój w pal​ce.
– Przy​ja​cie​le, spró​buj​cie tego wina. Ma słod​ki smak prze​szło​ści. Sma​kuj​cie je, jak by​ście wy​sy​-

sa​li z dłu​giej ko​ści szpik ja​kie​goś daw​no za​po​mnia​ne​go lata. Chciał​bym za po​mo​cą to​a​stu po​łą​czyć
prze​szłość z te​raź​niej​szo​ścią i słoń​ce roku dwu​dzie​ste​go dru​gie​go ze słoń​cem chwi​li obec​nej. A tym
słoń​cem jest Róża, ta pro​sta dziew​czy​na, któ​ra jest kró​lo​wą, sama o tym nie wie​dząc. Na tle tego ku​-
ror​tu pre​zen​tu​je się ni​czym klej​not przy łach​ma​nach że​bra​ka. Jest tu jak księ​życ za​po​mnia​ny na po​bla​-
dłym nie​bie dnia. Jest jak mo​tyl po​la​tu​ją​cy na śnie​gu.

Ope​ra​tor zdo​był się na wy​mu​szo​ny śmiech:
– Sze​fie, nie prze​sa​dza pan?
– Nie prze​sa​dzam – po​wie​dział Ber​tlef i od​wró​cił się w stro​nę ope​ra​to​ra. – To tyl​ko panu wy​da​je

się ina​czej, bo pan za​wsze wi​dzi wszyst​ko gor​sze niż jest, taki już z pana pio​łun, taki zan​tro​po​mor​fi​-
zo​wa​ny ocet! Jest pan wy​peł​nio​ny kwa​sa​mi, któ​re bul​go​czą w panu jak w kol​bie al​che​mi​ka! Od​dał​by
pan ży​cie za to, by od​kryć wo​kół sie​bie szpe​to​tę, któ​rą nosi pan w so​bie. Je​dy​nie w taki spo​sób może
pan choć przez chwi​lę czuć się po​go​dzo​ny ze świa​tem. Gdyż świat, któ​ry jest pięk​ny, dla pana jest
okrop​ny, mę​czy pana i swo​ją siłą od​środ​ko​wą nie​ustan​nie wy​rzu​ca na ze​wnątrz. Cóż to musi być za
nie​zno​śna sy​tu​acja, mieć brud za pa​znok​cia​mi i sie​dzieć koło pięk​nej ko​bie​ty! Dla​te​go tę ko​bie​tę naj​-
pierw trze​ba splu​ga​wić, aby do​pie​ro po​tem moż​na było nią się ra​do​wać. Tak to jest, mój pa​nie! Cie​-
szę się, że cho​wa pan ręce pod stół, wi​docz​nie mia​łem ra​cję, mó​wiąc o pań​skich pa​znok​ciach!

– Ki​cham na for​my i po​zo​ry, nie je​stem, jak pan, bła​znem w bia​łym koł​nie​rzy​ku i w kra​wa​cie! –

od​gryzł się ope​ra​tor.

–  Pań​skie  brud​ne  pa​znok​cie  i  dziu​ra​wy  swe​ter  nie  są  ni​czym  no​wym  pod  słoń​cem  –  po​wie​dział

Ber​tlef. – Kie​dyś daw​no pe​wien fi​lo​zof ze szko​ły cy​ni​ków pa​ra​do​wał dum​nie po Ate​nach w dziu​ra​-
wym płasz​czu, aby wszy​scy mo​gli po​dzi​wiać jego obo​jęt​ność na wszel​kie kon​we​nan​se. So​kra​tes, wi​-
dząc go, rzekł mu: „Przez dziu​rę w two​im płasz​czu wi​dzę twą próż​ność.” Rów​nież pań​ski brud, mój
pa​nie, jest sa​mo​lub​ny, a pań​ska sa​mo​lub​ność jest brud​na.

Róża nie mo​gła przyjść do sie​bie po osza​ła​mia​ją​cym za​sko​cze​niu. Czło​wiek, któ​re​go zna​ła tyl​ko

prze​lot​nie jako pa​cjen​ta, po​śpie​szył jej z po​mo​cą jak​by spadł z nie​ba, a ona była ocza​ro​wa​na jego
peł​nym uro​ku, nie​wy​mu​szo​nym spo​so​bem by​cia i zim​ną krwią, z jaką nisz​czył bez​czel​ne​go ope​ra​to​ra.

– Wi​dzę, że pana za​mu​ro​wa​ło – po​wie​dział Ber​tlef do ope​ra​to​ra po krót​kiej chwi​li ci​szy. – Ale

pro​szę mi wie​rzyć, wca​le nie chcia​łem pana do​tknąć. Je​stem mi​ło​śni​kiem po​go​dy du​cha, nie spo​rów,
i je​że​li da​łem się po​nieść elo​kwen​cji, go​tów je​stem pana prze​pro​sić. Nie chcę ni​cze​go wię​cej, jak
tyl​ko by skosz​to​wa​li pań​stwo mo​je​go wina i wy​pi​li wraz ze mną za Ró​życz​kę, dla któ​rej tu przy​sze​-
dłem.

Ber​tlef znów uniósł kie​li​szek, ale nikt się do nie​go nie przy​łą​czył.
– Pa​nie go​spo​da​rzu – za​pro​po​no​wał. – Niech pan speł​ni z nami ten to​ast.
– Tym wi​nem za​wsze – od​parł kie​row​nik, wziął z są​sied​nie​go sto​łu pu​sty kie​li​szek i na​peł​nił go. –

Pan Ber​tlef wie, co to do​bre wino. Daw​no już tra​fił do mej piw​nicz​ki, jak ja​skół​ka, le​cąc z da​le​kich
kra​jów, tra​fia do swe​go gniaz​da.

Ber​tlef  za​chi​cho​tał  szczę​śli​wym  śmie​chem  czło​wie​ka  sły​szą​ce​go  po​chleb​stwa  pod  swym  ad​re​-

sem.

– Wy​pi​je pan z nami za Ró​życz​kę? – za​py​tał.
– Za Ró​życz​kę? – po​wtó​rzył jak echo kie​row​nik.

background image

– Tak, za Ró​życz​kę – Ber​tlef wska​zał wzro​kiem swo​ją są​siad​kę. – Czy po​do​ba się panu tak samo

jak mnie?

– Z pa​nem wi​dzi się tyl​ko pięk​ne ko​bie​ty. Nie mu​siał​bym na​wet na pa​nią pa​trzeć, żeby wie​dzieć,

że jest pięk​na, je​że​li sie​dzi koło pana.

Uszczę​śli​wio​ny Ber​tlef znów za​chi​cho​tał, kie​row​nik za​wtó​ro​wał mu i, o dzi​wo, do​łą​czy​ła do nich

rów​nież Ka​mi​la, któ​rą zja​wie​nie się Ber​tle​fa od po​cząt​ku ba​wi​ło. Śmiech ten był nie​ocze​ki​wa​ny, a
za​ra​zem  ja​koś  dziw​nie,  z  nie​wy​tłu​ma​czal​nych  po​wo​dów  za​raź​li​wy.  Do  Ka​mi​li  przy​łą​czył  się  wie​-
dzio​ny uprzej​mą so​li​dar​no​ścią re​ży​ser, do re​ży​se​ra asy​stent, a wresz​cie tak​że Ró​życz​ka, któ​ra rzu​ci​ła
się  w  ów  chó​ral​ny  śmiech  niby  w  ra​mio​na  ko​goś,  kto  mógł​by  ją  uszczę​śli​wić.  Był  to  pierw​szy  jej
śmiech tego dnia. Pierw​sza chwi​la ulgi i wy​tchnie​nia. Śmia​ła się naj​gło​śniej ze wszyst​kich i wciąż
było jej tego śmie​chu za mało.

Ber​tlef uniósł kie​li​szek:
– Za Ró​życz​kę!
Rów​nież kie​row​nik pod​niósł kie​li​szek, i Ka​mi​la, i re​ży​ser oraz jego asy​stent, i wszy​scy po​wtó​rzy​-

li za Ber​tle​fem:

– Za Ró​życz​kę!
W koń​cu na​wet ope​ra​tor uniósł swój i bez sło​wa za​czął pić.
Re​ży​ser po​cią​gnął łyk i po​wie​dział:
– Ależ to jest na​praw​dę zna​ko​mi​te wino!
– A nie mó​wi​łem panu? – śmiał się kie​row​nik.
Tym​cza​sem chło​piec po​sta​wił na środ​ku sto​łu wiel​ki pół​mi​sek se​rów.
– Pro​szę brać, są świet​ne! – za​chę​cał Ber​tlef.
– Do​praw​dy – zdzi​wił się re​ży​ser – skąd wy​trza​snął pan taki wy​bór se​rów, czu​ję się, jak​bym był

we Fran​cji.

I oto na​gle na​pię​cie zu​peł​nie ustą​pi​ło, wszy​scy się od​prę​ży​li, roz​ga​da​li, na​kła​da​li so​bie na ta​le​-

rzy​ki sery, dzi​wi​li się, gdzie kie​row​nik je zdo​był (w tym kra​ju, gdzie tak mało ga​tun​ków sera) i do​le​-
wa​li so​bie wina.

A gdy za​ba​wa roz​krę​ci​ła się na ca​łe​go, Ber​tlef wstał i ukło​nił się:
– Było mi bar​dzo miło w to​wa​rzy​stwie pań​stwa i ser​decz​nie wszyst​kim dzię​ku​ję. Mój przy​ja​ciel,

dok​tor Sla​ma, ma dziś wie​czo​rem kon​cert i chce​my go z Ró​życz​ką po​słu​chać.

19

Róża i Ber​tlef znik​nę​li w lek​kiej mgieł​ce za​pa​da​ją​ce​go zmierz​chu. Pier​wot​ny za​pał, któ​ry uno​sił

to​wa​rzy​stwo przy sto​le na wy​śnio​ną wy​spę roz​pu​sty, ulot​nił się już i nie było spo​so​bu, by wzbu​dzić
go po​now​nie. Wszyst​kich ogar​nął smu​tek.

Pani Kli​mo​wa czu​ła się jak obu​dzo​na ze snu, w któ​rym chcia​ła​by jesz​cze za wszel​ką cenę tro​chę

po​być. Po​my​śla​ła, że wła​ści​wie wca​le nie musi iść na kon​cert. Że dla niej sa​mej by​ło​by fan​ta​stycz​ną
nie​spo​dzian​ką, gdy​by te​raz prze​ko​na​ła się na​gle, że przy​je​cha​ła nie po to, aże​by śle​dzić męża, lecz by
prze​żyć przy​go​dę. Że by​ło​by cu​dow​nie po​zo​stać z tymi trze​ma fil​mow​ca​mi, a rano po​ta​jem​nie wró​cić
do domu. Coś jej pod​szep​ty​wa​ło, że po​win​na tak zro​bić; że był​by to nie lada wy​czyn; wy​zwo​le​nie;
ozdro​wie​nie i wy​rwa​nie się z za​klę​te​go krę​gu.

Ale  była  już  na​zbyt  trzeź​wa.  Już  zno​wu  była  je​dy​nie  samą  sobą,  ze  swą  prze​szło​ścią,  ze  swo​ją

cięż​ką gło​wą, peł​ną sta​rych, drę​czą​cych my​śli. Chęt​nie prze​dłu​ży​ła​by ten krót​ki sen bo​daj o parę go​-
dzin, ale wie​dzia​ła, że zblakł już i roz​pły​wa się niby ciem​ność nad ra​nem.

background image

– Ja też będę mu​sia​ła iść – po​wie​dzia​ła.
Na​ma​wia​li ją, by tego nie ro​bi​ła, lecz wie​dzie​li, że nie mają już do​sta​tecz​nej siły ani pew​no​ści

sie​bie, żeby ją tu za​trzy​mać.

– Kur​czę bla​de – zdzi​wił się ope​ra​tor – ten gość, co to za je​den?
Chcie​li za​py​tać o to kie​row​ni​ka, ale z chwi​lą gdy Ber​tlef od​szedł, znów nikt się nimi nie zaj​mo​-

wał. Z bu​fe​tu do​bie​gał gwar pod​chmie​lo​nych go​ści, a oni sie​dzie​li osa​mot​nie​ni nad nie​do​pi​tym wi​-
nem i nie​do​je​dzo​ny​mi se​ra​mi.

– Niech so​bie bę​dzie kim chce, w każ​dym ra​zie ze​psuł nam wie​czór. Jed​ną damę nam po​rwał, a

te​raz dru​ga sama od​cho​dzi. Chodź​my od​pro​wa​dzić Ka​mi​lę.

– Nie – sprze​ci​wi​ła się. – Pro​szę, zo​stań​cie. Chcę pójść tam sama.
Już nie była jed​ną z nich. Ich obec​ność już jej prze​szka​dza​ła. Za​zdrość przy​szła po nią jak śmierć.

Już była w jej mocy i ni​ko​go prócz niej nie do​strze​ga​ła. Wsta​ła i ru​szy​ła w tę samą stro​nę, co przed
chwi​lą Ber​tlef z Ró​życz​ką. Z da​le​ka usły​sza​ła jesz​cze tyl​ko, jak ope​ra​tor mó​wił:

– Kur​czę bla​de…

20

Ja​kub  i  Olga  przed  roz​po​czę​ciem  kon​cer​tu  po​szli  za  es​tra​dę,  do  po​ko​ju  dla  wy​ko​naw​ców,  żeby

uści​snąć rękę Sla​mie, i do​pie​ro po​tem skie​ro​wa​li się do sali. Olga chcia​ła wyjść pod​czas prze​rwy,
żeby móc być przez cały wie​czór sama z Ja​ku​bem. Ja​kub sprze​ci​wiał się, ar​gu​men​tu​jąc, że przy​ja​ciel
się po​gnie​wa, ale ona twier​dzi​ła, że ich wcze​śniej​sze​go znik​nię​cia na​wet nie za​uwa​ży.

Sala była nie​mal peł​na i w ich rzę​dzie były wol​ne tyl​ko dwa miej​sca – dla nich.
– Ta baba ści​ga mnie dziś jak cień – szep​nę​ła Olga, kie​dy sia​da​li.
Ja​kub ro​zej​rzał się i zo​ba​czył, że koło Olgi sie​dzi Ber​tlef, a obok nie​go pie​lę​gniar​ka, któ​ra ma w

to​reb​ce tru​ci​znę. Ser​ce prze​sta​ło mu na chwi​lę bić, ale po​nie​waż przez całe ży​cie sta​rał się ukry​wać
emo​cje, po​wie​dział cał​kiem spo​koj​nie:

– Jak wi​dzę, zna​leź​li​śmy się w rzę​dzie bi​le​tów bez​płat​nych, któ​re Sla​ma po​roz​da​wał swo​im zna​-

jo​mym Zna​czy to, że wie, gdzie sie​dzi​my, i zo​rien​tu​je się, je​śli wyj​dzie​my.

– Po​wiesz mu, że z przo​du jest zła aku​sty​ka i że z tego po​wo​du po prze​rwie prze​sie​dli​śmy się da​-

lej – od​par​ła Olga.

W  tej  chwi​li  na  es​tra​dę  wszedł  już  Kli​ma  ze  zło​tą  trąb​ką  w  ręce  i  pu​blicz​ność  za​czę​ła  kla​skać.

Gdy za nim po​ja​wił się dok​tor Sla​ma, okla​ski wzmo​gły się jesz​cze i przez salę prze​bie​gła fala gło​-
śne​go szme​ru. Sla​ma stał skrom​nie za trę​ba​czem, nie​zręcz​nym ru​chem ra​mie​nia usi​łu​jąc za​sy​gna​li​zo​-
wać, że głów​ną po​sta​cią kon​cer​tu jest gość ze sto​li​cy. Pu​blicz​ność po​jęt​nie spo​strze​gła roz​bra​ja​ją​cą
nie​zgrab​ność tego ge​stu i od​po​wie​dzia​ła jesz​cze go​ręt​szym aplau​zem. Gdzieś z tyłu roz​le​gło się:

– Niech żyje dok​tor Sla​ma!
Pia​ni​sta, z ca​łej trój​ki naj​bar​dziej nie​po​zor​ny i naj​sła​biej wi​ta​ny, siadł na ta​bo​re​cie przy for​te​pia​-

nie,  Sla​ma  roz​siadł  się  za  im​po​nu​ją​cym  agre​ga​tem  per​ku​sji,  trę​bacz  zaś  za​czął  lek​kim,  ryt​micz​nym
kro​kiem krą​żyć mię​dzy pia​ni​stą a Sla​mą.

Okla​ski już uci​chły, pia​ni​sta ude​rzył w kla​wi​sze i za​czął so​lo​wą in​tro​duk​cję, lecz Ja​kub za​uwa​żył,

że jego przy​ja​ciel jest nie​swój i z nie​po​ko​jem roz​glą​da się do​oko​ła. Trę​bacz też spo​strzegł, że dok​tor
ma ja​kieś trud​no​ści, i pod​szedł do nie​go. Sla​ma szep​nął mu coś, po czym obaj po​chy​li​li się nad pod​-
ło​gą. Chwi​lę przy​glą​da​li się jej ba​daw​czo, wresz​cie trę​bacz pod​niósł pa​łecz​kę, któ​ra upa​dła i po​to​-
czy​ła się pod nogę for​te​pia​nu. Po​dał ją Sla​mie.

Te​raz pu​blicz​ność, w sku​pie​niu ob​ser​wu​ją​ca ten epi​zod, wy​buch​nę​ła no​wym aplau​zem, a pia​ni​sta,

background image

któ​ry wziął te okla​ski za oce​nę swo​jej przy​gryw​ki, nie prze​ry​wa​jąc gry kła​niał się jed​no​cze​śnie sali.

Olga zła​pa​ła Ja​ku​ba za rękę i szep​nę​ła:
– To wspa​nia​łe! Tak wspa​nia​łe, że zda​je mi się, iż w tej chwi​li mój dzi​siej​szy pech już się koń​czy!
Wresz​cie do for​te​pia​nu do​łą​czy​ły też trąb​ka i per​ku​sja. Kli​ma dął w in​stru​ment, nie​ustan​nie prze​-

mie​rza​jąc  es​tra​dę  drob​ny​mi,  ryt​micz​ny​mi  krocz​ka​mi,  a  dok​tor  Sla​ma  tkwił  za  swy​mi  bęb​na​mi  jak
oka​za​ły, ma​je​sta​tycz​ny Bud​da.

Ja​kub wy​obra​ził so​bie, że pie​lę​gniar​ka mo​gła​by te​raz, pod​czas kon​cer​tu, się​gnąć po lek, po​łknąć

ta​blet​kę,  zwi​nąć  się  w  kon​wul​sjach  i  po​zo​stać  mar​twa  na  krze​śle,  pod​czas  gdy  na  es​tra​dzie  dok​tor
Sla​ma na​dal wa​lił​by w bęb​ny, a pu​blicz​ność kla​ska​ła​by i wzno​si​ła okrzy​ki.

I oto na​gle po​jął, dla​cze​go ta dziew​czy​na do​sta​ła bi​let w tym sa​mym rzę​dzie co on: to dzi​siej​sze

nie​spo​dzie​wa​ne spo​tka​nie w wi​niar​ni było ku​sze​niem, pró​bą. Od​by​ło się tyl​ko po to, aby mógł uj​rzeć
w lu​strze swą po​do​bi​znę: po​do​bi​znę ko​goś, kto pod​rzu​ca tru​ci​znę bliź​nie​mu swe​mu. Ale ten, kto wy​-
sta​wia go na tę pró​bę (Bóg, w któ​re​go nie wie​rzy), nie pra​gnie krwa​wych ofiar, nie pra​gnie krwi nie​-
win​ne​go.  Wy​ni​kiem  pró​by  nie  ma  być  śmierć  Róży,  lecz  je​dy​nie  au​to​de​ma​ska​cja  Ja​ku​ba,  ma​ją​ca
uwol​nić go od nie​uza​sad​nio​nej dumy z wła​snej mo​ral​no​ści. Pie​lę​gniar​ka dla​te​go sie​dzi w tym sa​mym
rzę​dzie, by jesz​cze te​raz, w ostat​niej chwi​li, mógł ją ura​to​wać. I dla​te​go koło niej sie​dzi czło​wiek, z
któ​rym się wczo​raj za​przy​jaź​nił i któ​ry mu w tym po​mo​że.

Tak, po​cze​ka na pierw​szą oka​zję, może na pierw​szą prze​rwę mię​dzy dwo​ma utwo​ra​mi, i zwró​ci

się do Ber​tle​fa z proś​bą, aże​by wszy​scy tro​je wy​szli na ko​ry​tarz. Tam ja​koś im to wy​ja​śni i nie​wia​ry​-
god​ne sza​leń​stwo się skoń​czy.

Mu​zy​cy skoń​czy​li grać pierw​szy utwór, roz​le​gły się okla​ski, pie​lę​gniar​ka po​wie​dzia​ła „prze​pra​-

szam” i w to​wa​rzy​stwie Ber​tle​fa prze​dzie​ra​ła się do wyj​ścia. Ja​kub chciał wstać i pójść za nimi, ale
Olga zła​pa​ła go za rękę i przy​trzy​ma​ła:

– Nie, pro​szę cię, nie te​raz! Za​cze​kaj, do​pie​ro po prze​rwie.
Wszyst​ko to ro​ze​gra​ło się szyb​ciej niż zdą​żył so​bie uświa​do​mić. Mu​zy​cy gra​li już na​stęp​ny utwór

i Ja​kub po​jął, że ten, kto go do​świad​cza, po​sa​dził Różę koło nie​go nie po to, żeby go ura​to​wać, ale
żeby po​nad wszel​ką wąt​pli​wość stwier​dzić jego prze​gra​ną i ska​zać go na po​tę​pie​nie.

Kli​ma trą​bił, dok​tor Sla​ma ster​czał zza bęb​nów jak wiel​ki Bud​da per​ku​sji, a Ja​kub sie​dział i nie

ru​szał się. Nie wi​dział w tej chwi​li ani Kli​my, ani dok​to​ra Sla​my, wi​dział tyl​ko sa​me​go sie​bie, wi​-
dział, jak sie​dzi i nie ru​sza się, i nie umiał ode​rwać oczu od tego prze​ra​ża​ją​ce​go wi​do​ku.

21

Kie​dy  Kli​ma  usły​szał  gło​śne  tony  swo​jej  umi​ło​wa​nej  trąb​ki,  wy​da​ło  mu  się,  że  to  on  sam  tak

dźwię​czy  i  wy​peł​nia  sobą  całą  salę.  Czuł  się  nie​po​ko​na​ny  i  sil​ny.  Róża  sie​dzia​ła  w  rzę​dzie  go​ści
uho​no​ro​wa​nych  wol​nym  wstę​pem,  obok  Ber​tle​fa  (rów​nież  w  tym  wi​dział  nie​ocze​ki​wa​ny  do​bry
znak), at​mos​fe​ra wie​czo​ru była urze​ka​ją​ca. Pu​blicz​ność słu​cha​ła z przy​jem​no​ścią, a po​nad​to była w
do​brym na​stro​ju, któ​ry sub​tel​nie pod​szep​ty​wał mu, że wszyst​ko pój​dzie po jego my​śli. Gdy roz​le​gły
się  pierw​sze  okla​ski,  ele​ganc​kim  ge​stem  wska​zał  dok​to​ra  Sla​mę,  któ​ry  tego  wie​czo​ru  stał  mu  się  z
nie​wia​do​mych po​wo​dów miły i bli​ski. Dok​tor wstał zza per​ku​sji i ukło​nił się.

Kie​dy jed​nak gra​jąc dru​gi utwór spoj​rzał na salę, stwier​dził, że krze​sło, na któ​rym sie​dzia​ła Róża,

jest pu​ste. Prze​stra​szy​ło go to. Od tej chwi​li grał nie​spo​koj​nie i prze​bie​gał ocza​mi całą salę, krze​sło
za krze​słem, spraw​dzał każ​de miej​sce – ale jej nie znaj​do​wał. Przy​szło mu na myśl, że wy​szła spe​-
cjal​nie, aby unik​nąć dal​szych jego per​swa​zji, zde​cy​do​wa​na nie sta​wić się na ko​mi​sję. Gdzie ma jej
szu​kać po kon​cer​cie? I co zro​bić, je​że​li jej nie znaj​dzie?

background image

Czuł, że gra ma​mie, me​cha​nicz​nie, bez​dusz​nie. Lecz pu​blicz​ność nie po​tra​fi​ła zo​rien​to​wać się, że

trę​bacz jest w kiep​skiej for​mie, była za​do​wo​lo​na i owa​cje po każ​dym ko​lej​nym utwo​rze przy​bie​ra​ły
na sile.

Po​cie​szał się, że mo​gła wyjść na przy​kład tyl​ko do ubi​ka​cji. Zro​bi​ło się jej nie​do​brze, jak zda​rza

się ko​bie​tom w dąży. Kie​dy jej nie​obec​ność trwa​ła nie​omal pół go​dzi​ny, po​wie​dział so​bie, że po​szła
po coś do domu i wkrót​ce wró​ci.

Ale mi​nę​ła już prze​rwa, kon​cert zbli​żał się do fi​na​łu, a jej krze​sło wciąż było pu​ste. Może nie ma

śmia​ło​ści wró​cić na salę w trak​cie kon​cer​tu? Może zja​wi się do​pie​ro pod​czas ostat​nie​go aplau​zu?

Lecz trwa​ły już ostat​nie bra​wa, a Róża nie zja​wia​ła się i Kli​ma czuł, że jego siły są na wy​czer​pa​-

niu. Słu​cha​cze ze​rwa​li się z krze​seł i krzy​cze​li: „Biiiis!”. Trę​bacz obej​rzał się na dok​to​ra Sla​mę i po​-
krę​cił gło​wą na znak, że nie chce już grać. Na​po​tkał jed​nak parę pło​ną​cych oczu, któ​re nie pra​gnę​ły
ni​cze​go, jak tyl​ko bęb​nić, bęb​nić bez koń​ca, całą noc.

Pu​blicz​ność uzna​ła ruch gło​wy Kli​my za nie​odzow​ną ko​kie​te​rię gwiaz​dy i kla​ska​ła co​raz go​rę​cej.

W tej chwi​li pod es​tra​dę prze​pcha​ła się pięk​na mło​da ko​bie​ta. Na jej wi​dok Kli​ma po​czuł, że za​raz
się za​ła​mie, że ze​mdle​je i już ni​g​dy się nie obu​dzi. Uśmie​cha​ła się do nie​go i mó​wi​ła (gło​su nie sły​-
szał, czy​tał jed​nak sło​wa z jej ust):

– Więc za​graj! Za​graj!
Uniósł trąb​kę na znak, że bę​dzie grał. Pu​blicz​ność na​tych​miast uci​chła.
Obaj jego part​ne​rzy roz​pro​mie​ni​li się i za​czę​li po​wta​rzać ostat​ni utwór. A Kli​ma czuł się, jak​by

grał  mar​sza  ża​łob​ne​go,  idąc  za  wła​sną  trum​ną.  Grał  i  wie​dział,  że  wszyst​ko  stra​co​ne,  że  te​raz  za​-
mknie już tyl​ko oczy, opu​ści ręce i trud​no, nie​chaj los go prze​je​dzie swy​mi bez​li​to​sny​mi ko​ła​mi.

22

Na sto​li​ku w apar​ta​men​cie Ber​tle​fa sta​ło kil​ka bu​te​lek ozdo​bio​nych wy​twor​ny​mi ety​kiet​ka​mi, na

któ​rych wid​nia​ły ob​co​ję​zycz​ne na​zwy. Róża nie zna​ła się na dro​gich al​ko​ho​lach i o whi​sky po​pro​si​ła
tyl​ko dla​te​go, że inne na​pi​sy były jej zu​peł​nie nie​zna​ne.

Jed​no​cze​śnie  jej  umysł  usi​ło​wał  prze​bić  się  przez  mgłę  odu​rze​nia  i  zo​rien​to​wać  się  w  sy​tu​acji.

Już kil​ka razy py​ta​ła Ber​tle​fa, jak to się sta​ło, że ją dziś zna​lazł, kie​dy wła​ści​wie na​wet jej nie zna.

– Chcę wie​dzieć – po​wta​rza​ła – chcę wie​dzieć, dla​cze​go po​my​ślał pan o mnie.
– Chcia​łem to zro​bić już daw​no – od​po​wia​dał, bez ustan​ku pa​trząc jej w oczy.
– Więc dla​cze​go zro​bił to pan wła​śnie dziś?
– Dla​te​go, że wszyst​ko ma swój czas. A nasz czas nad​szedł dzi​siaj.
Sło​wa  te  brzmia​ły  ta​jem​ni​czo,  lecz  Róża  czu​ła,  że  od​po​wia​da​ją  praw​dzie.  Bez​wyj​ścio​wość  jej

po​ło​że​nia na​praw​dę dziś już sta​ła się tak do​tkli​wa, że coś mu​sia​ło się zda​rzyć.

– Tak – ode​zwa​ła się w za​my​śle​niu. – Dziś był nie​zwy​kły dzień.
– Wie pani prze​cież, że zja​wi​łem się w samą porę – mó​wił Ber​tlef ak​sa​mit​nym gło​sem.
Różę opa​no​wa​ło nie​ja​sne, ale nie​zmier​nie słod​kie po​czu​cie ulgi: Je​że​li Ber​tlef zja​wił się wła​śnie

dzi​siaj, zna​czy to, że wszyst​kim, co się dzie​je, ktoś skądś kie​ru​je, a więc ona może nie​co od​po​cząć i
pod​po​rząd​ko​wać się tej sile wyż​szej.

– Tak, rze​czy​wi​ście, zja​wił się pan w samą porę – po​wie​dzia​ła.
– Wiem o tym.
A prze​cież cią​gle było coś, cze​go nie ro​zu​mia​ła:
– Ale dla​cze​go? Dla​cze​go przy​szedł pan do mnie?
– Po​nie​waż pa​nią ko​cham.

background image

Sło​wo „ko​cham” zo​sta​ło po​wie​dzia​ne dość ci​cho, lecz na​gle po​kój stał się go peł​ny.
Jej głos też te​raz przy​cichł:
– Pan mnie ko​cha?
– Tak, ko​cham pa​nią.
To samo mó​wi​li jej już i Fran​ci​szek, i Kli​ma, ale do​pie​ro te​raz zo​ba​czy​ła to sło​wo ta​kim, ja​kim

jest  na​praw​dę,  kie​dy  przy​cho​dzi  nie​wzy​wa​ne,  nie​cze​ka​ne  i  ni​czym  nie​osło​nię​te.  Po​ja​wi​ło  się  niby
cud. Było ab​so​lut​nie nie do wy​tłu​ma​cze​nia, ale wy​da​wa​ło się jej tym bar​dziej re​al​ne, bo​wiem spra​-
wy naj​waż​niej​sze ist​nie​ją na świe​cie bez wy​ja​śnień oraz do​wo​dów, same so​bie bę​dąc przy​czy​ną.

– Na​praw​dę? – za​py​ta​ła, a głos jej, za​zwy​czaj zbyt prze​ni​kli​wy, tym ra​zem rze​czy​wi​ście był szep​-

tem.

– Na​praw​dę.
– Prze​cież je​stem dziew​czy​ną ja​kich wie​le.
– Nie jest pani.
– Je​stem.
– Jest pani pięk​na.
– Nie je​stem.
– Jest pani de​li​kat​na.
– Nie je​stem – krę​ci​ła gło​wą.
– Ema​nu​je z pani uprzej​mość oraz do​broć.
– Nie, nie, nie – po​na​wia​ła gest prze​cze​nia.
– Wiem, jaka pani jest. Wiem to le​piej od pani.
– Nic pan nie wie.
– Wiem.
Bi​ją​ce z oczu Ber​tle​fa za​ufa​nie było jak cza​row​na ką​piel i Róża chcia​ła, by to spoj​rze​nie, któ​re

ob​my​wa​ło ją i pie​ści​ło, trwa​ło jak naj​dłu​żej.

– Na​praw​dę taka je​stem?
– Na​praw​dę. Ja wiem.
Było to pięk​ne, ni​czym eks​ta​za: czu​ła, że w jego oczach jest sub​tel​na, de​li​kat​na, czy​sta, czu​ła się

szla​chet​na  jak  kró​lo​wa.  Na​gle  było  jej  tak,  jak​by  całą  ją  wy​peł​nia​ły  miód  oraz  won​ne  zio​ła.  Sama
so​bie zda​wa​ła się taka miła, że nie spo​sób by​ło​by nie za​ko​chać się w niej. (Mój Boże, prze​cież ni​g​dy
do​tych​czas nie zda​rzy​ło się jesz​cze, żeby sama dla sie​bie była tak słod​ka i przy​jem​na!)

– Ale prze​cież pan na​praw​dę mnie nie zna – na​dal opo​no​wa​ła.
– Znam pa​nią już od daw​na. Od daw​na już się pani przy​glą​dam* a pani nic o tym nie wie. Znam

już  pa​nią  na  pa​mięć  –  do​ty​kał  pal​ca​mi  jej  twa​rzy:  –  pani  nos,  pani  uśmiech,  sła​biut​ko  za​ry​so​wa​ny,
pani wło​sy…

A po​tem za​czął roz​pi​nać jej su​kien​kę, ona zaś nie bro​ni​ła się, tyl​ko pa​trzy​ła mu w oczy, za​fa​scy​no​-

wa​na jego spoj​rze​niem, któ​re ogar​nia​ło ją niby woda, roz​kosz​na woda. Sie​dzia​ła na​prze​ciw nie​go z
ob​na​żo​ny​mi pier​sia​mi, któ​re pod jego wzro​kiem na​prę​ża​ły się, i pra​gnę​ła być wi​dzia​na i chwa​lo​na.
Całe jej cia​ło zwra​ca​ło się ku jego oczom jak sło​necz​nik ku słoń​cu.

23

Sie​dzie​li  w  po​ko​ju  Ja​ku​ba,  Olga  coś  mó​wi​ła,  a  Ja​kub  my​ślał  o  tym,  że  wciąż  jesz​cze  jest  czas.

Mógł​by prze​cież pójść raz jesz​cze do „Domu Mark​sa”, a gdy​by jej tam nie było, mógł​by wpaść do
miesz​ka​ją​ce​go w apar​ta​men​cie „Rich​mon​du” Ber​tle​fa i spy​tać go, czy nic o niej nie wie.

background image

Olga opo​wia​da​ła o czymś, a on w tym cza​sie prze​ży​wał w du​chu przy​krą sce​nę: oto tłu​ma​czy coś

pie​lę​gniar​ce, za​ci​na się, wy​krę​ca, uspra​wie​dli​wia i sta​ra się wy​cią​gnąć od niej fiol​kę ta​ble​tek. Lecz
po​tem na​gle, jak gdy​by był zmę​czo​ny tymi wi​zja​mi, z któ​ry​mi zma​gał się już ład​ne kil​ka go​dzin, po​-
czuł, że za​le​wa go sil​na fala obo​jęt​no​ści.

Nie była to obo​jęt​ność spo​wo​do​wa​na tyl​ko zmę​cze​niem. Była to obo​jęt​ność świa​do​ma i agre​syw​-

na. Ja​kub zdał so​bie spra​wę, że jest mu zu​peł​nie obo​jęt​ne, czy isto​ta o pło​wych wło​sach po​zo​sta​nie
przy ży​ciu, że wła​ści​wie gdy​by do​kła​dał sta​rań, aby ją ura​to​wać, by​ło​by to je​dy​nie uda​wa​nie i nie​-
god​na ko​me​dia. Że w isto​cie oszu​ki​wał​by w ten spo​sób tego, kto go wy​sta​wia na pró​bę. Po​nie​waż
ten, kto to robi (Bóg, któ​ry nie ist​nie​je), chce się do​wie​dzieć, jaki jest Ja​kub na​praw​dę, a nie – ja​kie​-
go uda​je. I Ja​kub po​sta​no​wił być wo​bec nie​go uczci​wy: być tym, kim jest na​praw​dę.

Sie​dzie​li na​prze​ciw sie​bie, za​głę​bie​ni w fo​te​lach, mię​dzy nimi stał ni​ski sto​lik. W pew​nej chwi​li

Ja​kub zo​ba​czył, że Olga po​chy​la się w jego stro​nę nad sto​li​kiem i usły​szał jej głos:

– Mam ocho​tę cię po​ca​ło​wać. Jak to się sta​ło, że zna​my się tak dłu​go, a nig​dy​śmy się jesz​cze nie

po​ca​ło​wa​li?

24

Prze​dzie​ra​jąc się za mał​żon​kiem do po​ko​ju dla ar​ty​stów, pani Kli​mo​wa uśmie​cha​ła się z przy​mu​-

sem,  a  du​szę  wy​peł​niał  jej  strach.  Bała  się  spoj​rzeć  w  re​al​ną  twarz  jego  ko​chan​ki.  Ale  żad​nej  ko​-
chan​ki tam nie było. Krę​ci​ło się co praw​da tro​chę dziew​cząt pro​szą​cych Kli​mę o au​to​gra​fy, lecz za​-
raz zo​rien​to​wa​ła się (wzrok mia​ła wy​ostrzo​ny jak ja​strząb), że żad​na z nich oso​bi​ście go nie zna.

Mimo to była pew​na, że ko​chan​ka znaj​du​je się gdzieś w po​bli​żu. Po​zna​ła to po mi​nie Kli​my, jego

bla​do​ści i jak​by nie​obec​no​ści. Uśmie​chał się do żony rów​nie nie​na​tu​ral​nie, jak ona do nie​go.

Z ukło​na​mi przed​sta​wi​li się jej dok​tor Sla​ma, far​ma​ceu​ta i jesz​cze kil​ka osób, przy​pusz​czal​nie le​-

ka​rze i ich żony. Ktoś rzu​cił pro​po​zy​cję, aby pójść na​prze​ciw​ko, do je​dy​ne​go tu​taj noc​ne​go baru. Kli​-
ma wy​ma​wiał się, twier​dził, że jest zmę​czo​ny. Pani Kli​mo​wa po​my​śla​ła, że ko​chan​ka cze​ka na nie​go
w ba​rze i dla​te​go wzbra​nia się pójść tam. Po​nie​waż nie​szczę​ście przy​cią​ga​ło ją niby ma​gnes, po​pro​-
si​ła go, by zro​bił jej przy​jem​ność i prze​mógł swe zmę​cze​nie.

Ale w ba​rze tak​że nie było żad​nej ko​bie​ty, któ​rą mo​gła​by po​dej​rze​wać, że jest z nim ja​koś zwią​za​-

na. Sie​dli przy wiel​kim sto​le. Dok​tor Sla​ma był roz​mow​ny i wy​no​sił trę​ba​cza pod nie​bio​sa. Far​ma​-
ceu​ta pe​łen był nie​śmia​łe​go szczę​ścia, któ​re​go nie po​tra​fił wy​sło​wić. Pani Kli​mo​wa usi​ło​wa​ła być
we​so​ła, elo​kwent​na i cza​ru​ją​ca.

– Pa​nie dok​to​rze, był pan nad​zwy​czaj​ny! – mó​wi​ła Sla​mie. – I pan, pa​nie ma​gi​strze, tak​że. I cała

at​mos​fe​ra była szcze​ra, we​so​ła, bez​tro​ska, ty​siąc razy lep​sza niż na kon​cer​tach w sto​li​cy.

Na​wet nie pa​trząc na nie​go, ni na se​kun​dę nie prze​sta​wa​ła go wi​dzieć. Wy​czu​wa​ła, że je​dy​nie z

naj​więk​szym wy​sił​kiem kry​je zde​ner​wo​wa​nie i sta​ra się rzu​cić cza​sa​mi kil​ka słów, aby nie było wi​-
dać, że du​chem jest nie​obec​ny. Było dla niej oczy​wi​ste, że mu w czymś prze​szko​dzi​ła, i to w czymś
nie bez zna​cze​nia. Gdy​by cho​dzi​ło tyl​ko o po​spo​li​ty skok w bok (Kli​ma za​wsze za​kli​nał się wo​bec
niej, że ni​g​dy nie mógł​by za​ko​chać się w żad​nej in​nej ko​bie​cie), nie po​pa​dał​by prze​cież w tak głę​bo​-
ką de​pre​sję. Nie zo​ba​czy​ła wpraw​dzie jego ko​chan​ki, ale do​my​śla​ła się, że to, co wi​dzi, to symp​to​-
my jego za​ko​cha​nia się (za​ko​cha​nia peł​ne​go cier​pień i roz​pa​czy) – i ten wi​dok drę​czył ją jesz​cze bar​-
dziej.

– Co panu jest? – spy​tał w pew​nej chwi​li far​ma​ceu​ta, któ​ry choć był naj​cich​szy, to za​ra​zem naj​-

uprzej​miej​szy i naj​bar​dziej spo​strze​gaw​czy.

– Nic, nic, zu​peł​nie nic – zląkł się Kli​ma. – Tro​chę mnie boli gło​wa.

background image

– Nie chce pan prosz​ka? – spy​tał far​ma​ceu​ta.
– Nie, nie – krę​cił gło​wą Kli​ma. – Tyl​ko pro​szę wy​ba​czyć, je​że​li mimo wszyst​ko wyj​dzie​my tro​-

chę wcze​śniej. Na​praw​dę je​stem bar​dzo zmę​czo​ny.

25

Jak to się sta​ło, że w koń​cu zdo​by​ła się na od​wa​gę?
Już od chwi​li, gdy do​sia​dła się do nie​go w wi​niar​ni, zda​wał się jej inny niż zwy​kle. Był mil​czą​cy,

a  prze​cież  uprzej​my,  roz​tar​gnio​ny,  a  prze​cież  ule​gle  po​tul​ny,  du​chem  prze​by​wał  gdzieś  in​dziej,  a
prze​cież ro​bił wszyst​ko, cze​go so​bie ży​czy​ła. Wła​śnie ta jego de​kon​cen​tra​cja (przy​pi​sy​wa​ła ją jego
bli​skie​mu wy​jaz​do​wi) była jej miła: kie​ro​wa​ła swo​je sło​wa do jego nie​obec​nej twa​rzy, jak​by wy​sy​-
ła​ła je w dal, gdzie ich wca​le nie dy​chać. Mo​gła więc mó​wić to, cze​go ni​g​dy mu jesz​cze nie po​wie​-
dzia​ła.

Te​raz, gdy za​pro​po​no​wa​ła, by się po​ca​ło​wa​li, wy​da​ło się jej, że go za​nie​po​ko​iła i prze​stra​szy​ła.

Ale nie znie​chę​ci​ła się – prze​ciw​nie, rów​nież to spra​wi​ło jej przy​jem​ność: na​resz​cie czu​ła się ko​bie​-
tą  od​waż​ną  i  pro​wo​ku​ją​cą,  jaką  za​wsze  pra​gnę​ła  być,  ko​bie​tą,  któ​ra  pa​nu​je  nad  sy​tu​acją,  trzy​ma
wszyst​kie nici w swym ręku, z cie​ka​wo​ścią ob​ser​wu​je part​ne​ra i wpra​wia go w za​kło​po​ta​nie.

Ani na mo​ment nie prze​sta​jąc pa​trzeć mu w oczy, po​wie​dzia​ła z uśmie​chem:
– Ależ nie w taki spo​sób! To by​ło​by ko​micz​ne, gdy​by​śmy przy po​ca​łun​ku po​chy​la​li się do sie​bie

po​nad sto​łem. Chodź tu​taj…

Po​da​ła  mu  rękę,  po​pro​wa​dzi​ła  go  na  tap​czan.  Roz​ko​szo​wa​ła  się  wła​snym  dow​ci​pem,  ele​gan​cją

oraz  spo​ko​jem  i  su​we​ren​no​ścią  swe​go  po​stę​po​wa​nia.  Po​tem  po​ca​ło​wa​ła  go  z  na​mięt​no​ścią,  ja​kiej
do​tych​czas nie zna​ła. Nie była to jed​nak: spon​ta​nicz​na na​mięt​ność cia​ła, któ​re nie umie się opa​no​wać
– była to na​mięt​ność mó​zgu, na​mięt​ność świa​do​ma i za​mie​rzo​na. Chcia​ła ze​rwać z Ja​ku​ba ko​stium, w
któ​rym  grał  rolę  ojca,  chcia​ła  go  za​szo​ko​wać,  a  za​ra​zem  pod​nie​cić  się  wi​do​kiem  jego  zmie​sza​nia,
chcia​ła go zgwał​cić i pa​trzeć, jak go gwał​ci, chcia​ła do​wie​dzieć się, jaki smak ma jego ję​zyk i czuć,
jak jego oj​cow​skie ręce ośmie​la​ją się z wol​na brać ją w ob​ję​cia.

Roz​pię​ła mu gu​zik ma​ry​nar​ki i sama ją z nie​go ścią​gnę​ła.

26

Przez cały czas kon​cer​tu nie spusz​czał go z oczu, a po​tem wmie​szał się mię​dzy en​tu​zja​stów, któ​rzy

ci​snę​li się za po​dium, by ar​ty​ści na​gry​zmo​li​li im na pa​miąt​kę au​to​gra​fy. Lecz Róży tam nie było. Na​-
stęp​nie do​łą​czył do gru​py lu​dzi pro​wa​dzą​cych Kli​mę do miej​sco​we​go baru. Wszedł wraz z nimi do
wnę​trza, prze​ko​na​ny, że Róża cze​ka już tam na trę​ba​cza. Ale był w błę​dzie. Po​wró​cił na uli​cę i dłu​go
pi​kie​to​wał wej​ście.

Na​gle prze​szył go ból. Do wy​cho​dzą​ce​go z baru trę​ba​cza tu​li​ła się ja​kaś po​stać ko​bie​ca. Już, już

my​ślał, że to Róża – ale nie.

Szedł za nimi aż do „Rich​mon​du”, wi​dział, jak Kli​ma z nie​zna​jo​mą ko​bie​tą we​szli do środ​ka.
Szyb​kim kro​kiem ru​szył przez park do „Domu Mark​sa”. Był jesz​cze otwar​ty. Spy​tał por​tie​ra, czy

Róża jest w domu. Nie było jej.

Znów  po​biegł  do  „Rich​mon​du”,  zdję​ty  stra​chem,  czy  tym​cza​sem  nie  we​szła  tam  za  Kli​mą.  Prze​-

cha​dzał się po ścież​ce i ob​ser​wo​wał drzwi. Nie ro​zu​miał, co się dzie​je. Na​su​wa​ło mu się mnó​stwo
do​my​słów,  ale  nie  mia​ły  dlań  więk​sze​go  zna​cze​nia,  nie  były  waż​ne.  Waż​ne  było,  że  krą​żył  wo​kół
wej​ścia i wie​dział, że bę​dzie krą​żył tak dłu​go, aż któ​reś z nich zo​ba​czy.

Po co? Jaki to mia​ło sens? Czy nie po​wi​nien ra​czej iść do domu i po​ło​żyć się spać?

background image

Mó​wił so​bie, że wresz​cie musi znać całą praw​dę.
Ale czy rze​czy​wi​ście chciał po​znać praw​dę? Czy rze​czy​wi​ście tak bar​dzo pra​gnął prze​ko​nać się,

że Róża śpi z Kli​mą? Czy nie chciał ra​czej do​cze​kać się ja​kie​goś do​wo​du, że jest nie​win​na? Tyl​ko –
czy przy swo​jej po​dejrz​li​wo​ści dał​by wia​rę ta​kie​mu do​wo​do​wi?

Nie wie​dział, dla​cze​go cze​ka. Wie​dział je​dy​nie, że bę​dzie cze​kać dłu​go, choć​by całą noc, a na​wet

wie​le  nocy.  Al​bo​wiem  za​zdro​sne​mu  czas  pły​nie  z  nie​by​wa​łą  szyb​ko​ścią.  Za​zdrość  ab​sor​bu​je  mózg
jesz​cze  bar​dziej  niż  ulu​bio​na  pra​ca  umy​sło​wa.  Nie  po​zo​sta​wia  ani  se​kun​dy  do  wła​snej  dys​po​zy​cji.
Kto za​zdro​ści, ten nie wie, co to nuda.

Fran​ci​szek spa​ce​ro​wał po krót​kim od​cin​ku ścież​ki, li​czą​cym le​d​wie sto me​trów, skąd wi​dać było

drzwi „Rich​mon​du”. Bę​dzie cho​dzić tak całą noc, gdy wszy​scy inni pój​dą już spać, bę​dzie cho​dzić
tak aż do ju​tra, aż do po​cząt​ku na​stęp​ne​go roz​dzia​łu.

Cze​mu przy​naj​mniej nie usią​dzie? Na​prze​ciw​ko „Rich​mon​du” są ław​ki!
Nie może usiąść. Za​zdrość jest jak sil​ny ból zęba. Nie moż​na przy niej nic ro​bić, nie moż​na na​wet

sie​dzieć. Trze​ba cho​dzić. Tam i z po​wro​tem.

27

Szli  tą  samą  dro​gą,  co  Ber​tlef  z  Różą  i  Ja​kub  z  Olgą,  scho​da​mi  na  pierw​sze  pię​tro,  a  po​tem  po

czer​wo​nym  plu​szo​wym  chod​ni​ku  na  sam  ko​niec  ko​ry​ta​rza,  gdzie  znaj​do​wa​ły  się  dwu​skrzy​dło​we
drzwi do apar​ta​men​tu Ber​tle​fa. Z ich pra​wej stro​ny były drzwi do po​ko​ju Ja​ku​ba, z le​wej po​kój, któ​-
ry dok​tor Sla​ma od​dał do dys​po​zy​cji Kli​mie.

Kie​dy otwo​rzył drzwi i za​pa​lił świa​tło, do​strzegł szyb​kie, ba​daw​cze spoj​rze​nie, ja​kim Ka​mi​la ob​-

rzu​ci​ła całe po​miesz​cze​nie: wie​dział, że szu​ka śla​dów ja​kiejś ko​bie​ty. Znał już tę jej me​to​dę. Wie​-
dział, że przy​je​cha​ła, aże​by go szpie​go​wać, i wie​dział, że bę​dzie uda​wa​ła, że przy​je​cha​ła, by spra​-
wić mu przy​jem​ność. I wie​dział też, że ona do​brze wi​dzi jego przy​gnę​bie​nie i jest pew​na, że po​krzy​-
żo​wa​ła mu pla​ny ja​kie​goś ro​man​su.

– Ko​cha​nie, na​praw​dę nie masz nic prze​ciw temu, że przy​je​cha​łam? – po​wie​dzia​ła.
A on na to:
– Jak​że mógł​bym coś mieć prze​ciw temu?
– Ba​łam się, że bę​dzie ci tu smut​no.
– Bez cie​bie by​ło​by mi tu smut​no. Ucie​szy​łem się, wi​dząc, że klasz​czesz pod es​tra​dą.
– Je​steś ja​kiś zmę​czo​ny. A może coś cię draż​ni? – spy​ta​ła.
– Nie, nie, nic mnie nie draż​ni. Po pro​stu je​stem zmę​czo​ny.
– Je​steś smut​ny, bo by​łeś tu​taj wśród sa​mych męż​czyzn, a to za​wsze cię de​pry​mu​je. Ale te​raz je​-

steś w to​wa​rzy​stwie pięk​nej ko​bie​ty. Czy nie je​stem pięk​ną ko​bie​tą?

– Oczy​wi​ście, że je​steś – rzekł Kli​ma i były to pierw​sze szcze​re sło​wa, ja​kie po​wie​dział jej tego

dnia.

Ka​mi​la była nie​biań​sko pięk​na i trę​bacz czuł bez​gra​nicz​ny ból na myśl, że to pięk​no jest w śmier​-

tel​nym  nie​bez​pie​czeń​stwie.  Lecz  pięk​no  uśmie​cha​ło  się  do  nie​go  i  za​czę​ło  się  przy  nim  roz​bie​rać.
Pa​trzył na ob​na​ża​ją​ce się cia​ło, jak gdy​by się z nim że​gnał. Pier​si, te pięk​ne pier​si, czy​ste i nie​ska​la​-
ne, wą​ska ta​lia, pod​brzu​sze, z któ​re​go wła​śnie ze​śli​znę​ły się figi. Pa​trzył na nią tę​sk​nie jak na wspo​-
mnie​nie. Jak przez szy​bę. Jak w dal. Jej na​gość była tak od​le​gła, że nie czuł naj​mniej​sze​go pod​nie​ce​-
nia.  A  prze​cież  wpi​jał  się  w  nią  nie​na​sy​co​nym  wzro​kiem.  Pił  tę  na​gość  jak  pi​je​my  stra​co​ną  prze​-
szłość i zmar​no​wa​ne ży​cie.

Ka​mi​la po​de​szła do nie​go:

background image

– Co to? Ty chcesz zo​stać w ubra​niu?
Nie miał in​ne​go wyj​ścia, jak tyl​ko się ro​ze​brać. Było mu strasz​nie smut​no.
– Niech ci się nie wy​da​je, że mo​żesz być zmę​czo​ny, kie​dy do cie​bie przy​je​cha​łam! Mam na cie​bie

chrap​kę!

Wie​dział, że to nie​praw​da. Wie​dział, że Ka​mi​la nie ma naj​mniej​szej chę​ci ko​chać się i do wy​zy​-

wa​ją​ce​go  za​cho​wa​nia  zmu​si​ła  się  je​dy​nie  dla​te​go,  że  wi​dzi  jego  smu​tek  i  my​śli,  iż  wią​że  się  on  z
jego mi​ło​ścią do in​nej ko​bie​ty. Wie​dział (mój Boże, jak ją znał!), że mi​ło​snym ape​lem chce wy​ba​dać,
jak głę​bo​ko po​grą​żo​ny jest w my​ślach o in​nej ko​bie​cie – i chce drę​czyć się jego smut​kiem.

– Na​praw​dę je​stem zmę​czo​ny – po​wie​dział.
Ob​ję​ła go i po​cią​gnę​ła na łóż​ko.
– Zo​ba​czysz, że uwol​nię cię od zmę​cze​nia – za​re​pli​ko​wa​ła i za​czę​ła igrać z jego na​gim cia​łem.
Le​żał jak na sto​le ope​ra​cyj​nym. Wie​dział, że wszyst​kie wy​sił​ki jego żony po​zo​sta​ną da​rem​ne. Jego

cia​ło za​my​ka​ło się w so​bie, stu​la​ło się, nie było w nim ani krzty eks​pan​syw​no​ści. Ka​mi​la prze​su​wa​ła
wil​got​ne war​gi po ca​łym jego cie​le, a on wie​dział, że pra​gnie mę​czyć sie​bie i jego, i nie​na​wi​dził jej.
Nie​na​wi​dził  jej  ca​łym  ogro​mem  swej  mi​ło​ści;  to  tyl​ko  ona  swo​ją  za​zdro​ścią,  swą  szpie​go​ma​nią,
swym bra​kiem za​ufa​nia, to tyl​ko ona sama swym dzi​siej​szym przy​jaz​dem spra​wi​ła, że wszyst​ko jest
stra​co​ne,  że  ich  mał​żeń​stwo  jest  pod​mi​no​wa​ne  ła​dun​kiem  wy​bu​cho​wym  umiesz​czo​nym  w  cu​dzym
brzu​chu,  ła​dun​kiem,  któ​ry  za  sie​dem  mie​się​cy  eks​plo​du​je  i  wszyst​ko  roz​wa​li.  To  tyl​ko  ona  sama
swym nie​przy​tom​nym stra​chem o mi​łość wszyst​ko znisz​czy​ła.

Przy​ło​ży​ła usta do jego pod​brzu​sza, a on czuł, jak pod ich do​ty​kiem jego czło​nek kur​czy się, jak

umy​ka przed nią, jak z każ​dą chwi​lą sta​je się mniej​szy i co​raz bar​dziej za​lęk​nio​ny. i wie​dział, że Ka​-
mi​la w nie​chę​ci jego cia​ła do​pa​tru​je się ogro​mu jego mi​ło​ści do in​nej ko​bie​ty. Wie​dział, że okrop​nie
się drę​czy i im bar​dziej drę​czy się sama, tym bar​dziej bę​dzie też drę​czyć jego – i do​ty​kać wil​got​ny​mi
war​ga​mi jego im​po​tenc​kie​go cia​ła.

28

Ni​g​dy ni​cze​go nie ży​czył so​bie mniej, niż ko​chać się z tą dziew​czy​ną. Pra​gnął da​wać jej ra​dość i

ob​sy​py​wać ją wszyst​kim, co naj​lep​sze, ale ta do​broć nie tyl​ko nie mia​ła nic wspól​ne​go z mi​ło​sną żą​-
dzą,  lecz  na​wet  wprost  wy​klu​cza​ła  ją,  bo​wiem  chcia​ła  być  czy​sta,  bez​in​te​re​sow​na  i  nie​zwią​za​na  z
żad​ną przy​jem​no​ścią ani ko​rzy​ścią.

Co jed​nak miał te​raz po​cząć? Czy po​wi​nien – w imię nie​ska​la​nia swo​jej do​bro​ci – Olgę od​trą​cić?

Wie​dział,  że  tego  zro​bić  nie  może.  Jego  od​mo​wa  zra​ni​ła​by  ją  i  może  po​zo​sta​wi​ła​by  ślad  na  dłu​go.
Ro​zu​miał, że musi wy​pić kie​lich do​bro​ci do dna.

I te​raz oto sta​ła przed nim naga. Mó​wił so​bie, że jej twarz jest szla​chet​na i miła, lecz ta po​cie​cha

zna​czy​ła bar​dzo nie​wie​le, gdy wi​dział twarz wraz z cia​łem, wy​glą​da​ją​cym jak dłu​ga, cien​ka ło​dy​ga,
na któ​rej osa​dzo​ny jest nie​pro​por​cjo​nal​nie wiel​ki owło​sio​ny kwiat.

Ale bez wzglę​du na to, jaka była, Ja​kub wie​dział, że nie ma od​wro​tu. Czuł zresz​tą, że jego cia​ło

(to cia​ło nie​wol​ni​ka) już znów jest w peł​ni go​to​we ocho​czo unieść swą dzi​dę. A jed​nak wy​da​wa​ło
mu się, że jego pod​nie​ce​nie ogar​nia ko​goś in​ne​go, da​le​ko, nie​za​leż​nie od jego psy​chi​ki, jak gdy​by był
pod​nie​co​ny bez wła​sne​go udzia​łu i jak gdy​by po ci​chu tym pod​nie​ce​niem gar​dził. Jego du​sza była da​-
le​ka od cia​ła – peł​na my​śli o tru​ciź​nie w cu​dzej to​reb​ce. Z praw​dzi​wym ża​lem przyj​mo​wa​ła do wia​-
do​mo​ści, że cia​ło śle​po i na nic nie zwa​ża​jąc kie​ru​je się swo​imi bła​hy​mi po​pę​da​mi.

I wte​dy – trwa​ło to może se​kun​dę – prze​bie​gło mu przez gło​wę wspo​mnie​nie: Miał oko​ło dzie​się​-

ciu lat, kie​dy do​wie​dział się, w jaki spo​sób ro​dzą się dzie​ci, i od tej pory owa wi​zja prze​śla​do​wa​ła

background image

go tym sil​niej, im bar​dziej szcze​gó​ło​wo po​zna​wał z bie​giem lat kon​kret​ną ma​te​rię ko​bie​ce​go or​ga​ni​-
zmu. Czę​sto wy​obra​żał so​bie swe na​ro​dzi​ny; wy​obra​żał so​bie, jak jego ciał​ko prze​su​wa​ło się przez
ten cia​sny, wil​got​ny tu​nel, jak nos i usta peł​ne miał tego dziw​ne​go ślu​zu, jak cały był nim po​ma​za​ny i
na​zna​czo​ny.  Tak  jest,  ten  ko​bie​cy  śluz  na​zna​czył  go,  by  po​tem  mieć  nad  nim  ta​jem​ną  wła​dzę  przez
całe jego ży​cie, aby mieć pra​wo w każ​dej chwi​li przy​wo​łać go i roz​ka​zy​wać oso​bli​wym me​cha​ni​-
zmom jego cia​ła. Za​wsze czuł do tego wszyst​kie​go nie​chęć i bun​to​wał się prze​ciw temu pod​dań​stwu
przy​naj​mniej tak, że nie da​wał ko​bie​tom swo​jej du​szy, że bro​nił swej wol​no​ści i sa​mot​no​ści, że na
wła​da​nie ślu​zu ze​zwa​lał tyl​ko w ści​śle wy​zna​czo​nych go​dzi​nach swe​go ży​cia. Olgę tak bar​dzo lu​bił
chy​ba  wła​śnie  dla​te​go,  że  dla  nie​go  znaj​do​wa​ła  się  cał​ko​wi​cie  poza  ob​sza​rem  sek​su  i  mógł  mieć
pew​ność, że swo​im cia​łem ni​g​dy mu nie przy​po​mni ha​nieb​ne​go spo​so​bu, w jaki przy​szedł na świat.

Do​ło​żył  wy​sił​ku,  by  ode​gnać  te  my​śli,  gdyż  jed​no​cze​śnie  sy​tu​acja  na  tap​cza​nie  roz​wi​ja​ła  się  w

szyb​kim tem​pie i ma​jąc lada se​kun​da wnik​nąć w jej dało, nie chciał ro​bić tego z uczu​ciem obrzy​dze​-
nia Po​wie​dział so​bie, że ko​bie​ta, któ​ra otwie​ra się dla nie​go, jest isto​tą, któ​rej da​ru​je je​dy​ną czy​stą
mi​łość swo​je​go żyda, i że bę​dzie ko​chał się z nią tyl​ko po to, żeby była szczę​śli​wa, by za​zna​ła ra​do​-
ści, by była pew​na sie​bie i we​so​ła.

A po​tem był zdu​mio​ny sa​mym sobą: po​ru​szał się na niej jak​by ko​ły​sał się na fa​lach do​bro​ci. Czuł

się szczę​śli​wy, było mu do​brze. Jego du​sza utoż​sa​mia​ła się po​kor​nie z dzia​ła​niem cia​ła, jak gdy​by ten
sto​su​nek  nie  był  ni​czym  in​nym,  niż  tyl​ko  fi​zycz​nym  wy​ra​zem  do​bro​tli​wej  mi​ło​ści,  czy​ste​go  uczu​cia
wo​bec bliź​nie​go. Nic już nie sta​no​wi​ło tu prze​szko​dy, nic nie brzmia​ło fał​szy​wym to​nem. Trwa​li w
na​mięt​nym uści​sku, ich od​de​chy łą​czy​ły się w jed​no tchnie​nie.

Były to pięk​ne i dłu​gie mi​nu​ty. Nie​spo​dzie​wa​nie Olga szep​nę​ła mu do ucha nie​przy​zwo​ite sło​wo.

Szep​nę​ła je raz, po​tem dru​gi i trze​ci, sama nim pod​nie​co​na.

I oto fale do​bro​ci roz​stą​pi​ły się, a Ja​kub zna​lazł się wraz z dziew​czy​ną po​środ​ku pu​sty​ni.
Nie, kie​dy in​dziej, ko​cha​jąc się z kimś, nie miał nic prze​ciw spro​śnym sło​wom. Po​bu​dza​ły w nim

zmy​sło​wość i bru​tal​ność. Dzię​ki nim ko​bie​ty sta​wa​ły się przy​jem​nie obce jego du​szy i za​ra​zem przy​-
jem​nie po​żą​da​ne przez jego cia​ło.

Na​to​miast ta​kie sło​wo w ustach Olgi w mgnie​niu oka znisz​czy​ło całą idyl​lę. Obu​dzi​ło go ze snu.

Ob​łok do​bro​ci roz​pły​nął się i oto trzy​mał w ra​mio​nach taką Olgę, jaką przed chwi​lą wi​dział: z wiel​-
kim  kwia​tem  gło​wy,  pod  któ​rym  drży  cien​ka  ło​dyż​ka  cia​ła.  Ta  wzru​sza​ją​ca  isto​ta  po​czy​na​ła  so​bie
wy​zy​wa​ją​co  jak  dziw​ka,  a  przy  tym  nie  prze​sta​wa​ła  być  wzru​sza​ją​ca;  w  re​zul​ta​cie  nie​przy​zwo​ite
sło​wa brzmia​ły ko​micz​nie i smut​no.

Lecz Ja​kub wie​dział, że nie wol​no mu nic po so​bie po​ka​zać, że musi wy​trwać, musi na​dal pić kie​-

lich do​bro​ci, gdyż te ab​sur​dal​ne ob​ję​cia to je​dy​ny jego do​bry uczy​nek, je​dy​na jego eks​pia​cja (ani na
mo​ment nie prze​sta​wał pa​mię​tać o tru​ciź​nie w cu​dzej to​reb​ce), je​dy​ne jego oca​le​nie.

29

Jak wiel​ka per​ła po​mię​dzy dwo​ma ra​mio​na​mi musz​li lśni luk​su​so​wy apar​ta​ment Ber​tle​fa, są​sia​du​-

ją​cy z dwóch stron z nie tak luk​su​so​wy​mi po​ko​ja​mi, w któ​rych miesz​ka​ją Ja​kub i Kli​ma. Ale w obu
skraj​nych  po​ko​jach  od  daw​na  już  pa​nu​je  ci​sza  i  spo​kój,  kie​dy  Róża  prze​ży​wa  jesz​cze  w  ob​ję​ciach
Ber​tle​fa ostat​ni spazm roz​ko​szy.

Po​tem leży ci​chut​ko obok nie​go, a on głasz​cze ją po twa​rzy. Po chwi​li wy​bu​cha szlo​chem. Pła​cze

dłu​go, skła​da​jąc gło​wę na jego pier​si.

Ber​tlef głasz​cze ją jak małą dziew​czyn​kę – i ona rze​czy​wi​ście czu​je się mała. Mała jak ni​g​dy do​-

tych​czas  (ni​g​dy  nie  kry​ła  się  tak  na  czy​imś  tor​sie),  ale  i  wiel​ka  jak  ni​g​dy  do​tąd  (ni​g​dy  nie  do​zna​ła

background image

tyle roz​ko​szy, co dziś). I płacz uno​si ją kon​wul​syj​nie w kra​inę do​bra, ja​kie​go rów​nież do​tych​czas nie
za​zna​ła.

Gdzie jest te​raz Kli​ma, gdzie Fran​ci​szek? Są gdzieś w da​le​kich mgłach, nik​ną na ho​ry​zon​cie, lek​cy

jak puch. A gdzie jej upar​te pra​gnie​nie, żeby jed​ne​go z nich mieć, a dro​gie​go się po​zbyć? Gdzie jej
na​pa​dy zło​ści, jej peł​ne ura​zy mil​cze​nie, któ​rym opan​ce​rzy​ła się dziś od rana?

Leży, jesz​cze po​chli​pu​je, on zaś głasz​cze ją po twa​rzy. Mówi jej, by za​snę​ła, że sam ma swą sy​-

pial​nię  w  po​ko​ju  obok.  Róża  otwie​ra  oczy  i  spo​glą​da  na  nie​go:  nagi  Ber​tlef  od​cho​dzi  do  ła​zien​ki
(sły​chać pły​ną​cą wodę), po​tem wra​ca, otwie​ra sza​fę, wyj​mu​je koł​drę i de​li​kat​nie okry​wa nią cia​ło
Róży.

Róża wi​dzi ży​la​ki na jego łyd​kach. Gdy się nad nią po​chy​lał, za​uwa​ży​ła, że jego fa​lu​ją​ce szpa​ko​-

wa​te wło​sy są rzad​kie i wi​dać pod nimi skó​rę. Cóż, jest pięć​dzie​się​cio​lat​kiem, na​wet nie​co brzu​cha​-
tym. Lecz Róży to nie prze​szka​dza. Prze​ciw​nie, jego wiek dzia​ła na nią uspo​ka​ja​ją​co, jego wiek rzu​-
ca ja​sne świa​tło na jej mło​dość, do​tych​czas sza​rą i nie​wy​raź​ną, dzię​ki cze​mu czu​je się peł​na ży​cia i
do​pie​ro na po​cząt​ku dro​gi. W jego obec​no​ści wie te​raz na​gle, że jesz​cze dłu​go po​zo​sta​nie mło​da, że
nie musi z ni​czym się śpie​szyć i nie ma po​wo​du, by bać się cza​su. Ber​tlef znów przy​sia​da obok niej,
głasz​cze ją, a ona czu​je się jak​by była scho​wa​na nie tyl​ko w ko​ją​cych do​tknię​ciach jego pal​ców, ale
tak​że w po​cie​sza​ją​cych ob​ję​ciach jego lat.

Po​tem nie​spo​dzie​wa​nie wszyst​ko gi​nie, przez gło​wę prze​su​wa​ją się jej po​plą​ta​ne ob​ra​zy pierw​-

sze​go  snu.  Znów  bu​dzi  się  i  od​no​si  wra​że​nie,  że  cały  po​kój  za​la​ny  jest  prze​dziw​nym  nie​bie​skim
świa​tłem. Co to za zdu​mie​wa​ją​cy blask, ja​kie​go jesz​cze ni​g​dy nie wi​dzia​ła? Czyż​by zstą​pił tu księ​życ
prze​sło​nię​ty nie​bie​skim kwe​fem? Lub może ona śni z otwar​ty​mi oczy​ma?

Ber​tlef uśmie​cha się do niej, wciąż głasz​cząc ją po twa​rzy.
Ona zaś te​raz już de​fi​ni​tyw​nie za​my​ka oczy i po​grą​ża się we śnie.

background image

DZIEŃ PIĄTY

1

Było  jesz​cze  ciem​no,  gdy  Kli​ma  zbu​dził  się  z  bar​dzo  płyt​kie​go  snu.  Chciał  zła​pać  Różę,  za​nim

wyj​dzie do pra​cy. Tyl​ko jak wy​tłu​ma​czyć Ka​mi​li, że wy​bie​ra się gdzieś jesz​cze przed świ​tem?

Spoj​rzał  na  ze​ga​rek:  była  pią​ta.  Wie​dział,  że  je​śli  nie  ma  roz​mi​nąć  się  z  pie​lę​gniar​ką,  musi  już

wsta​wać, ale wciąż nie przy​cho​dził mu na myśl ża​den wy​kręt. Ser​ce wa​li​ło mu ze zde​ner​wo​wa​nia,
lecz cóż moż​na było po​ra​dzić – wstał i za​czął ubie​rać się, po ci​chut​ku, by nie zbu​dzić Ka​mi​li. Za​pi​-
nał wła​śnie ma​ry​nar​kę, gdy usły​szał jej głos. Był to wy​so​ki gło​sik, mó​wią​cy na pół przez sen:

– Gdzie idziesz?
Pod​szedł do łóż​ka i po​ca​ło​wał ją de​li​kat​nie w usta.
– Spij, za​raz wra​cam.
– Pój​dę z tobą – wy​mam​ro​ta​ła Ka​mi​la, ale za​raz znów po​grą​ży​ła się we śnie.
Kli​ma po​śpiesz​nie wy​szedł z po​ko​ju.

2

Czy to moż​li​we? Wciąż jesz​cze cho​dzi tam i z po​wro​tem?
Tak.  Ale  te​raz  przy​sta​nął.  W  drzwiach  „Rich​mon​du”  zo​ba​czył  Kli​mę.  Ukrył  się,  a  na​stęp​nie

ostroż​nie ru​szył za nim do „Domu Mark​sa”. Prze​szedł koło por​tier​ni (por​tier spał) i za​trzy​mał się za
ro​giem ko​ry​ta​rza, przy któ​rym znaj​do​wał się po​kój Róży. Wi​dział, że trę​bacz puka do jej drzwi. Nikt
mu nie otwie​rał. Kli​ma za​stu​kał jesz​cze kil​ka razy, wresz​cie od​wró​cił się i od​szedł.

Fran​ci​szek wy​biegł za nim z bu​dyn​ku. Wi​dział, że idzie dłu​gą uli​cą w stro​nę ła​zie​nek, gdzie Róża

za pół go​dzi​ny ma za​cząć dy​żur. Zno​wu wbiegł do „Domu Mark​sa”. Wa​lił w drzwi Róży i szep​tał do​-
no​śnie w dziur​kę od klu​cza:

– To ja, Fra​nek! Mnie nie mu​sisz się bać! Mnie mo​żesz otwo​rzyć!
Nikt mu nie od​po​wia​dał.
Kie​dy wra​cał, por​tier wła​śnie się bu​dził.
– Róża jest w domu? – za​py​tał go Fran​ci​szek.
– Nie było jej od wczo​raj – od​po​wie​dział por​tier. Fran​ci​szek wy​szedł na uli​cę. Z da​le​ka do​strzegł

Kli​mę wcho​dzą​ce​go do pa​wi​lo​nu ła​zien​ko​we​go.

3

Róża  za​wsze  bu​dzi​ła  się  punk​tu​al​nie  o  wpół  do  szó​stej.  Rów​nież  tego  dnia,  gdy  za​sy​pia​ła  tak

pięk​nie, nie spa​ła ni odro​bi​nę dłu​żej.

Ber​tlef le​żał na boku, od​dy​chał głę​bo​ko, a jego wło​sy, któ​re za dnia sta​ran​nie za​cze​sy​wał, te​raz

były po​tar​ga​ne i od​sła​nia​ły gołą skó​rę czasz​ki. We śnie jego twarz ro​bi​ła wra​że​nie po​sza​rza​łej i star​-
szej. Na noc​nej szaf​ce sta​ło kil​ka fla​sze​czek z le​kar​stwa​mi, któ​re przy​po​mi​na​ły Róży szpi​tal. Lecz nic
z  tego  wszyst​kie​go  jej  nie  ra​zi​ło.  Przy​glą​da​jąc  się  mu,  czu​ła  na​pły​wa​ją​ce  do  oczu  łzy.  Nie  za​zna​ła
pięk​niej​sze​go wie​czo​ru niż ten wczo​raj​szy. Mia​ła dziw​ną chęć klęk​nąć przed nim. Nie uczy​ni​ła tego,
ale schy​li​ła się i po​ca​ło​wa​ła go de​li​kat​nie w czo​ło.

background image

Gdy była już na dwo​rze i zbli​ża​ła się do ła​zie​nek, zo​ba​czy​ła idą​ce​go z na​prze​ciw​ka Fran​cisz​ka.
Jesz​cze  wczo​raj  ta​kie  spo​tka​nie  zi​ry​to​wa​ło​by  ją.  Choć  ko​cha​ła  trę​ba​cza,  Fran​ci​szek  zna​czył  dla

niej nie​ma​ło. Ra​zem z Kli​mą two​rzy​li nie​roz​łącz​ną parę. Je​den uosa​biał po​wsze​dniość, dru​gi ma​rze​-
nie, je​den chciał jej, dru​gi nie chciał, od jed​ne​go pra​gnę​ła się uwol​nić, dru​gie​go po​żą​da​ła. Każ​dy z
nich okre​ślał sens eg​zy​sten​cji tego dru​gie​go. De​cy​du​jąc, że za​szła w cią​żę z Kli​mą, nie wy​kre​śla​ła
tym  sa​mym  Fran​cisz​ka  ze  swe​go  ży​cia;  prze​ciw​nie  –  wła​śnie  ist​nie​nie  Fran​cisz​ka  spra​wi​ło,  że  po​-
wzię​ła taką de​cy​zję. Sta​ła po​mię​dzy nimi jak mię​dzy dwo​ma bie​gu​na​mi swe​go ży​cia; wy​zna​cza​li pół​-
noc i po​łu​dnie je​dy​nej pla​ne​ty, jaką zna​ła. Ale dziś rano po​ję​ła na​gle, że nie jest to je​dy​na pla​ne​ta na​-
da​ją​ca się do za​miesz​ka​nia. Zro​zu​mia​ła, że może żyć i bez Kli​my, i bez Fran​cisz​ka; że nie ma po co
się śpie​szyć; że ma dość dużo cza​su; że mą​dry i doj​rza​ły męż​czy​zna może wy​pro​wa​dzić ją z tej za​klę​-
tej kra​iny, gdzie czło​wiek sta​rze​je się tak szyb​ko.

– Gdzie by​łaś w nocy? – na​tarł na nią.
– Nie twój in​te​res.
– By​łem u cie​bie. Nie było cię w domu.
–  To  zu​peł​nie  nie  twój  in​te​res,  gdzie  by​łam  –  rze​kła  Róża  i,  nie  za​trzy​mu​jąc  się,  szła  w  stro​nę

drzwi ła​zie​nek. – I nie łaź za mną. Nie ży​czę so​bie, że​byś za mną ła​ził.

Fran​ci​szek zo​stał sam przed ła​zien​ka​mi, a po​nie​waż po prze​cho​dzo​nej nocy bo​la​ły go nogi, siadł

na ław​ce, z któ​rej mógł ob​ser​wo​wać wej​ście.

Róża  wbie​gła  po  scho​dach,  na  pierw​szym  pię​trze  we​szła  do  roz​le​głej  po​cze​kal​ni,  w  któ​rej  pod

ścia​na​mi  sta​ły  ławy  i  fo​te​le  dla  pa​cjen​tów.  Przed  drzwia​mi  pro​wa​dzą​cy​mi  na  jej  od​dział  sie​dział
Kli​ma.

–  Różo!  –  wstał  i  wpa​try​wał  się  w  nią  oczy​ma,  w  któ​rych  ma​lo​wa​ła  się  roz​pacz.  –  Pro​szę  cię!

Pro​szę cię, miej ro​zum i pójdź tam ze mną!

Jego  strach  był  nagi,  odar​ty  z  ca​łej  tej  mi​ło​snej  de​ma​go​gu,  w  któ​rą  tak  pra​co​wi​cie  sta​rał  się  go

przy​stro​ić w po​przed​nich dniach.

– Chcesz się mnie po​zbyć – po​wie​dzia​ła Róża.
Zląkł się:
– Nie chcę się cie​bie po​zbyć. Prze​ciw​nie. To wszyst​ko po to, że​by​śmy mo​gli ko​chać się jesz​cze

bar​dziej.

– Nie kłam! – prze​rwa​ła.
– Różo, pro​szę cię! Je​śli nie pój​dziesz, to zda​rzy się nie​szczę​ście!
– Kto mówi, że nie pój​dę? Ale mamy jesz​cze trzy go​dzi​ny cza​su. Jest prze​cież do​pie​ro szó​sta. Mo​-

żesz jesz​cze spo​koj​nie po​spać u boku swo​jej żony!

Za​mknę​ła za sobą drzwi, prze​bra​ła się w bia​ły far​tuch i zwró​ci​ła się do trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ki:
– Słu​chaj, o dzie​wią​tej będę mu​sia​ła wyjść. Nie za​stą​pi​ła​byś mnie tu przez go​dzi​nę?
– Więc jed​nak da​łaś się na​mó​wić – po​wie​dzia​ła ko​le​żan​ka z wy​rzu​tem.
– Nie da​łam się na​mó​wić. Za​ko​cha​łam się – wy​ja​śni​ła jej Róża.

4

Ja​kub pod​szedł do okna, otwo​rzył je. My​ślał o bla​do​nie​bie​skiej ta​blet​ce – i sam nie mógł uwie​-

rzyć, że wczo​raj rze​czy​wi​ście dał ją tej ob​cej ko​bie​cie. Pa​trzył na błę​kit​ne nie​bo, chło​nął świe​że po​-
wie​trze je​sien​ne​go po​ran​ka. Świat, któ​ry wi​dział za oknem, był nor​mal​ny, spo​koj​ny, na​tu​ral​ny. Wczo​-
raj​sza przy​go​da z pie​lę​gniar​ką wy​da​ła mu się na​gle po​zba​wio​na sen​su i nie​praw​do​po​dob​na.

Wziął do ręki słu​chaw​kę i wy​krę​cił nu​mer ła​zie​nek Po​pro​sił o po​łą​cze​nie z sio​strą Różą z od​dzia​-

background image

łu ko​bie​ce​go. Cze​kał dość dłu​go. Wresz​cie ode​zwał się żeń​ski głos. Po​wtó​rzył, że chce mó​wić z sio​-
strą Różą Głos od​po​wie​dział, że sio​stra Róża jest te​raz na ba​se​nie i nie może po​dejść. Po​dzię​ko​wał i
od​wie​sił słu​chaw​kę.

Po​czuł ogrom​ną ulgę: pie​lę​gniar​ka żyje. Prosz​ki z fiol​ki za​ży​wa się trzy razy dzien​nie, więc mu​-

sia​ła  wziąć  je  wczo​raj  wie​czo​rem  i  dzi​siaj  rano,  czy​li  jego  ta​blet​kę  po​łknę​ła  już  dość  daw​no.
Wszyst​ko sta​ło się dlań na​raz zu​peł​nie ja​sne: bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ką któ​rą no​sił w kie​sze​ni jako rę​-
koj​mię swej wol​no​ści, była oszu​stwem. Jego przy​ja​ciel po​da​ro​wał mu ta​blet​kę ilu​zji.

Mój Boże, jak to moż​li​we, że ni​g​dy przed​tem na to nie wpadł? Przy​po​mniał so​bie raz jesz​cze ów

od​le​gły dzień, gdy pro​sił przy​ja​cie​la o tru​ci​znę. Wró​cił wte​dy wła​śnie z wię​zie​nia, a te​raz, po upły​-
wie wie​lu lat, ro​zu​mie, że wszy​scy uwa​ża​li, iż jego proś​ba to tyl​ko te​atral​ny gest, za po​mo​cą któ​re​go
chce  jesz​cze  raz,  kie​dy  jest  już  po  wszyst​kim,  zwró​cić  uwa​gę  oto​cze​nia  na  męki,  ja​kie  wy​cier​piał.
Jed​nak​że Sla​ma bez wa​ha​nia obie​cał mu to, o co pro​sił, i w kil​ka dni póź​niej przy​niósł lśnią​cą bla​-
do​nie​bie​ską  ta​blet​kę.  Bo  i  cze​mu  miał​by  się  wa​hać  i  coś  mu  per​swa​do​wać?  Po​stą​pił  znacz​nie  mą​-
drzej niż ci, któ​rzy od​mó​wi​li. Dał mu nie​szko​dli​we złu​dze​nie spo​ko​ju i pew​no​ści, a na do​da​tek zy​-
skał jego do​zgon​ną wdzięcz​ność.

Jak to moż​li​we, że ni​g​dy na to nie wpadł? Wte​dy wy​da​wa​ło mu się tro​chę dziw​ne, że Sla​ma dał

mu tru​ci​znę o wy​glą​dzie po​spo​li​tej, wy​ko​na​nej fa​brycz​nie pi​guł​ki. Wie​dział wpraw​dzie, że jako bio​-
che​mik ma do​stęp do tru​cizn, lecz nie poj​mo​wał, w jaki spo​sób mógł sko​rzy​stać z fa​brycz​nych urzą​-
dzeń, sztan​cu​ją​cych ta​blet​ki. Nie za​sta​na​wiał się jed​nak nad tym. Acz​kol​wiek o wszyst​kim na świe​cie
wąt​pił, ta​blet​ce wie​rzył jak Ewan​ge​lii.

Te​raz, w chwi​li ogrom​nej ulgi, był zresz​tą wdzięcz​ny przy​ja​cie​lo​wi za to oszu​stwo. Był szczę​śli​-

wy, że pie​lę​gniar​ka żyje i że cała wczo​raj​sza non​sen​sow​na przy​go​da była je​dy​nie kosz​mar​nym snem.
Nic na świe​cie nie trwa jed​nak zbyt dłu​go i zza co​raz słab​szych fal ulgi ode​zwa​ła się cie​niu​teń​ka nut​-
ka żalu:

Ja​kie to śmiesz​ne! Ta​blet​ka w kie​sze​ni przy​da​wa​ła każ​de​mu jego kro​ko​wi te​atral​ne​go pa​to​su i po​-

zwo​li​ła mu zro​bić ze swe​go ży​cia pod​nio​sły mit! Był prze​ko​na​ny, że nosi w bi​buł​ce śmierć, a tym​-
cza​sem miał tam tyl​ko ci​chy śmiech Sla​my.

Ja​kub  wie​dział,  że  ko​niec  koń​ców  jego  przy​ja​ciel  po​stą​pił  słusz​nie,  lecz  mimo  wszyst​ko  miał

wra​że​nie, że ten Sla​ma, któ​re​go ko​chał, zmie​nił się na​gle w zwy​czaj​ne​go le​ka​rza, ja​kich są ty​sią​ce.
Na​tu​ral​ność, z jaką bez wa​ha​nia po​wie​rzył mu wte​dy tru​ci​znę, róż​ni​ła go cał​ko​wi​cie od lu​dzi, któ​-
rych Ja​kub znał. W jego po​stę​po​wa​niu było coś nie​praw​do​po​dob​ne​go. Za​cho​wał się ina​czej, niż za​-
cho​wu​ją się lu​dzie w sto​sun​ku do in​nych lu​dzi. Zu​peł​nie nie brał pod uwa​gę ewen​tu​al​no​ści, że Ja​kub
mógł​by sko​rzy​stać z tru​ci​zny w ata​ku hi​ste​rii czy de​pre​sji. Oby​dwaj po​czy​na​li so​bie jak dwaj bo​go​-
wie zmu​sze​ni żyć po​śród lu​dzi – i było to pięk​ne. Było nie​za​po​mnia​ne. Aż oto na​gle mi​nę​ło.

Ja​kub pa​trzył na błę​kit​ne nie​bo i my​ślał: „Po​da​ro​wał mi dzi​siaj ulgę i spo​kój. A za​ra​zem za​brał

mi sie​bie sa​me​go, mo​je​go Sla​mę.”

5

Kli​ma  był  słod​ko  odu​rzo​ny  zgo​dą  Róży,  ale  na​wet  obiet​ni​ca  naj​więk​szej  na​gro​dy  nie  skło​ni​ła​by

go do opusz​cze​nia po​cze​kal​ni. Wczo​raj​sze nie​wy​tłu​ma​czal​ne znik​nię​cie pie​lę​gniar​ki wry​ło mu się w
pa​mięć ni​czym groź​ne me​men​to. Był zde​cy​do​wa​ny cier​pli​wie cze​kać tu​taj, żeby nikt jej nie prze​ka​ba​-
cił, nie od​wiódł od raz po​wzię​te​go za​mia​ru, nie upro​wa​dził.

Za​czę​ły się zja​wiać pa​cjent​ki, wcho​dzi​ły w drzwi, za któ​ry​mi zni​kła Róża. Nie​któ​re po​zo​sta​wa​ły

tam, inne wra​ca​ły na ko​ry​tarz i sia​da​ły w fo​te​lach pod ścia​na​mi, a wszyst​kie spo​glą​da​ły py​ta​ją​co na

background image

Kli​mę, bo​wiem na tym od​dzia​le męż​czyź​ni nie po​ja​wia​li się.

Po​tem  z  jed​nych  drzwi  wy​nu​rzy​ła  się  tęga  ko​bie​ta  w  bia​łym  far​tu​chu  i  dłu​go  mie​rzy​ła  go  wzro​-

kiem; wresz​cie po​de​szła do nie​go i za​py​ta​ła, czy może cze​ka na Różę. Za​czer​wie​nił się i przy​tak​nął.

– Nie musi pan cze​kać. Ma pan czas do dzie​wią​tej – po​wie​dzia​ła z nie​przy​jem​ną po​ufa​ło​ścią.
Kli​mie zda​wa​ło się, że wszyst​kie ko​bie​ty do​oko​ła sły​szą – i wie​dzą, o co cho​dzi.
Była mniej wię​cej za pięt​na​ście dzie​wią​ta, kie​dy z drzwi wy​szła Róża, znów ubra​na w zwy​kłą su​-

kien​kę. Do​łą​czył do niej i w mil​cze​niu wy​szli z bu​dyn​ku. Każ​de z nich za​to​pio​ne było w swych my​-
ślach, więc nie za​uwa​ży​li, że za nimi, osło​nię​ty za​ro​śla​mi par​ku, idzie Fran​ci​szek.

6

Ja​ku​bo​wi  po​zo​sta​je  już  tyl​ko  po​że​gnać  się  z  Olgą  i  ze  Sla​mą,  ale  chce  jesz​cze  przed​tem  tro​chę

(ostat​ni raz) po​spa​ce​ro​wać sa​mot​nie po par​ku i pa​trzeć no​stal​gicz​nie na drze​wa po​dob​ne do pło​mie​-
ni.

Wy​szedł na ko​ry​tarz w tej sa​mej chwi​li, gdy drzwi po​ko​ju po prze​ciw​le​głej stro​nie za​my​ka​ła za

sobą mło​da ko​bie​ta, któ​rej wy​so​ka syl​wet​ka przy​cią​gnę​ła jego uwa​gę. Zo​ba​czyw​szy jej twarz, zdu​-
miał się jej uro​dą.

– Pani jest zna​jo​mą dok​to​ra Sla​my? – zwró​cił się do niej.
Ko​bie​ta uśmiech​nę​ła się uprzej​mie:
– Skąd pan to wie?
– Wy​szła pani z po​ko​ju, któ​re​go dok​tor Sla​ma uży​wa dla swo​ich przy​ja​ciół – po​wie​dział Ja​kub i

przed​sta​wił się.

– Miło mi pana po​znać. Je​stem Kli​mo​wa. Pan dok​tor ulo​ko​wał tu mego męża. Wła​śnie idę go szu​-

kać. Pew​nie jest u pana dok​to​ra. Nie wie pan, gdzie mo​gła​bym ich zna​leźć?

Ja​kub nie mógł ode​rwać za​chwy​co​ne​go wzro​ku od twa​rzy mło​dej ko​bie​ty i po​my​ślał (po​now​nie!),

że jest tu ostat​ni dzień, a za​tem każ​de zda​rze​nie na​bie​ra szcze​gól​ne​go zna​cze​nia i sta​je się sym​bo​licz​-
nym prze​sła​niem.

Ale co ma po​wie​dzieć mu to prze​sła​nie?
– Mogę pa​nią za​pro​wa​dzić do dok​to​ra Sla​my – po​wie​dział.
– By​ła​bym panu nie​zmier​nie wdzięcz​na – od​par​ła.
Wła​śnie, co ma po​wie​dzieć mu to prze​sła​nie?
Przede wszyst​kim jest to tyl​ko prze​sła​nie – i nic wię​cej. Za dwie go​dzi​ny wy​je​dzie i z tej pięk​nej

isto​ty  nic  mu  nie  po​zo​sta​nie.  Ta  ko​bie​ta  uka​za​ła  mu  się  jako  od​mo​wa.  Spo​tkał  ją  jako  ob​raz  tego
wszyst​kie​go, co tra​ci wsku​tek swe​go wy​jaz​du.

– To dziw​ne – ode​zwał się. – Dzi​siaj będę roz​ma​wiał z pa​nem dok​to​rem Sla​mą chy​ba ostat​ni raz

w ży​ciu.

Ale prze​sła​nie, któ​re przy​no​si mu ta ko​bie​ta, mówi jesz​cze coś nad​to. Do​tar​ło do nie​go, aby jesz​-

cze w ostat​niej chwi​li po​wia​do​mić go o ist​nie​niu pięk​na. Wła​śnie, pięk​na – Ja​kub nie​omal z lę​kiem
zdał so​bie spra​wę z tego, że w isto​cie ni​g​dy nic o nim nie wie​dział, że igno​ro​wał je i ni​g​dy nie żył
dla  nie​go.  Uro​da  tej  ko​bie​ty  fa​scy​no​wa​ła  go.  Rap​tem  do​znał  uczu​cia,  że  we  wszyst​kich  jego  de​cy​-
zjach za​wsze tkwił ja​kiś błąd. Że za​po​mi​nał o po​trze​bie uwzględ​nia​nia pew​nej po​zy​cji. Wy​da​ło mu
się, że gdy​by znał tę ko​bie​tę wcze​śniej, po​wziął​by inną de​cy​zję.

– Dla​cze​go bę​dzie pan z nim roz​ma​wiać ostat​ni raz?
– Wy​jeż​dżam za gra​ni​cę. I to na dłu​go.
Rzecz nie w tym, że nie mie​wał pięk​nych ko​biet – tak nie było, ale ich po​wab za​wsze był dlań je​-

background image

dy​nie czymś dru​go​rzęd​nym. Tym, co cią​gnę​ło go do ko​biet, było pra​gnie​nie ze​msty, były smu​tek i nie​-
za​do​wo​le​nie albo współ​czu​cie i li​tość, świat ko​biet za​wsze wią​zał mu się z oso​bi​stym gorz​kim dra​-
ma​tem  w  tym  kra​ju,  w  któ​rym  był  prze​śla​dow​cą  oraz  prze​śla​do​wa​nym,  w  któ​rym  prze​żył  wie​le
awan​tur  i  nie​wie​le  idyl​li.  Lecz  oto  ta  ko​bie​ta  uka​za​ła  mu  się  nie​spo​dzie​wa​nie  nie​zwią​za​na  z  tym
wszyst​kim, nie​zwią​za​na z jego ży​ciem, przy​szła z ze​wnątrz, ob​ja​wi​ła się, ob​ja​wi​ła się mu nie tyl​ko
jako pięk​na ko​bie​ta, ale też jako uoso​bie​nie pięk​na, i po​wia​da​mia​ła go, że moż​na było żyć tu ina​czej
i dla cze​goś in​ne​go, że pięk​no to coś wię​cej niż spra​wie​dli​wość, że pięk​no to coś wię​cej niż praw​da,
że jest bar​dziej re​al​ne, bez​spor​ne, a na​wet ła​twiej osią​gal​ne, że pięk​no prze​ra​sta wszyst​ko inne i że
w tej chwi​li dla nie​go jest już osta​tecz​nie stra​co​ne. Że przy​szło tyl​ko uka​zać mu się w ostat​niej chwi​-
li, żeby so​bie nie my​ślał, że po​znał wszyst​ko i wy​czer​pał tu wszyst​kie moż​li​wo​ści ży​cio​we.

– Za​zdrosz​czę panu – po​wie​dzia​ła.
Szli ra​zem przez park, nie​bo było błę​kit​ne, par​ko​we krze​wy żół​te oraz czer​wo​ne i Ja​kub znów po​-

my​ślał, że jest to sym​bol ognia, w któ​rym go​re​ją jego na​le​żą​ce już do prze​szło​ści przy​go​dy, wspo​-
mnie​nia i oka​zje.

– Nie ma mi pani cze​go za​zdro​ścić. W tej chwi​li zda​je mi się, że nie po​wi​nie​nem ni​g​dzie je​chać.
– Dla​cze​go? Spodo​ba​ło się panu tu​taj w ostat​niej chwi​li?
– Pani mi się spodo​ba​ła. Ogrom​nie mi się pani spodo​ba​ła. Jest pani nie​zmier​nie pięk​na!
Sam nie wie​dział, jak to się sta​ło, że wy​krzyk​nął te sło​wa, za​raz jed​nak po​my​ślał, że może mó​wić

jej wszyst​ko, bo za nie​wie​le go​dzin już go tu​taj nie bę​dzie i to, co po​wie, nie po​cią​gnie za sobą naj​-
mniej​szych na​stępstw ani dla nie​go, ani dla niej. Ta nie​spo​dzia​nie od​kry​ta swo​bo​da upa​ja​ła go.

– Ży​łem jak śle​piec. Jak śle​piec. Dziś pierw​szy raz zro​zu​mia​łem, że ist​nie​je pięk​no. I że dla mnie

jest już na nie za póź​no.

Ko​ja​rzy​ła mu się z mu​zy​ką i ma​lar​stwem, z tym kró​le​stwem, któ​re​go pro​gów ni​g​dy nie prze​kro​-

czył, ko​ja​rzy​ła mu się z barw​ny​mi drze​wa​mi do​oko​ła i na​gle nie wi​dział w nich już żad​nych prze​ka​-
zów i sym​bo​li (ob​ra​zu ognia czy spa​la​nia), lecz tyl​ko i je​dy​nie eks​ta​zę pięk​na, ta​jem​nie prze​bu​dzo​ną
jej kro​ka​mi, tem​brem jej gło​su.

–  Zro​bił​bym  wszyst​ko,  aże​by  pa​nią  zdo​być.  Chciał​bym  rzu​cić  to  wszyst​ko  i  prze​żyć  całe  ży​cie

ina​czej, je​dy​nie gwo​li pani i dla pani. Ale nie mogę, bo w tej chwi​li już mnie tu​taj wła​ści​wie nie ma.
Mia​łem wy​je​chać wczo​raj i dziś je​stem tu tyl​ko jako swo​je wła​sne spóź​nie​nie.

Ach tak, te​raz na​gle zro​zu​miał, dla​cze​go dane mu było ją spo​tkać. Spo​tka​nie to ro​ze​gra​ło się poza

jego ży​ciem, na mar​gi​ne​sie jego losu, na re​wer​sie jego bio​gra​fii. Lecz tym swo​bod​niej mu się do niej
mó​wi​ło,  aż  w  pew​nej  chwi​li  po​jął,  że  i  tak  nie  jest  w  sta​nie  po​wie​dzieć  jej  wszyst​kie​go,  co  by
chciał.

Do​tknął jej ręki i po​ka​zał:
– Tu or​dy​nu​je dok​tor Sla​ma. Pro​szę pójść na pierw​sze pię​tro.
Pani Kli​mo​wa pa​trzy​ła prze​cią​gle na Ja​ku​ba, on zaś wpi​jał się w jej spoj​rze​nie, ła​god​ne i mięk​kie

jak za​mglo​na dal. Jesz​cze raz do​tknął jej ręki, od​wró​cił się i od​szedł.

Ale po​tem obej​rzał się i zo​ba​czył, że pani Kli​mo​wa stoi i pa​trzy w jego stro​nę. Obej​rzał się jesz​-

cze kil​ka razy – sta​le za nim pa​trzy​ła.

7

W  po​cze​kal​ni  sie​dzia​ło  oko​ło  dwu​dzie​stu  zde​ner​wo​wa​nych  ko​biet;  Róża  i  Kli​ma  nie  mie​li  już

gdzie  usiąść.  Na  ścia​nie  na​prze​ciw  nich  wi​sia​ły  wiel​kie  pla​ka​ty,  któ​re  za  po​mo​cą  ilu​stra​cji  i  ha​seł
mia​ły znie​chę​cić ko​bie​ty do prze​ry​wa​nia cią​ży.

background image

„Ma​mu​siu, dla​cze​go mnie nie chcesz?” – wo​la​ły ol​brzy​mie li​te​ry na pla​ka​cie, z któ​re​go uśmie​cha​-

ło się nie​mow​lę w be​ci​ku; pod nie​mow​lę​ciem wy​dru​ko​wa​ny był, też spo​ry​mi czcion​ka​mi, wiersz o
tym, jak nie​na​ro​dzo​ne dziec​ko pro​si mat​kę, aby nie po​zwo​li​ła go wy​skro​bać, i obie​cu​je jej za to ty​-
sią​ce przy​jem​no​ści: „Na czy​ich rę​kach, mamo, chcesz umrzeć, je​śli mnie nie uro​dzisz?”.

Na  in​nych  pla​ka​tach  znaj​do​wa​ły  się  wiel​kie  fo​to​gra​fie  ro​ze​śmia​nych  ma​tek,  trzy​ma​ją​cych  rącz​ki

dzie​cin​nych wóz​ków, i zdję​cia siu​sia​ją​cych chłop​czy​ków. (Kli​ma po​my​ślał, że siu​sia​ją​cy chłop​czyk
jest ar​gu​men​tem nie do od​par​cia, prze​ma​wia​ją​cym na rzecz ro​dze​nia dzie​ci; przy​po​mnia​ło mu się, jak
kie​dyś w ki​nie po​ka​za​no w kro​ni​ce fil​mo​wej siu​sia​ją​ce​go chłop​czy​ka i cała sala za​szu​mia​ła bło​gi​mi
wes​tchnie​nia​mi ko​biet.)

Po chwi​li cze​ka​nia trę​bacz za​stu​kał do drzwi; gdy wy​szła sio​stra, wy​mie​nił na​zwi​sko dok​to​ra Sla​-

my. Wkrót​ce zja​wił się dok​tor. Wrę​czył Kli​mie for​mu​larz i po​pro​sił, by ze​chciał go wy​peł​nić i na ra​-
zie cier​pli​wie cze​kał.

Kli​ma  przy​ło​żył  for​mu​larz  do  ścia​ny  i  za​czął  wy​peł​niać  po​szcze​gól​ne  ru​bry​ki:  na​zwi​sko  i  imię,

data uro​dze​nia, miej​sce uro​dze​nia. Róża mu dyk​to​wa​ła. Na​stęp​nie do​szedł do ru​bry​ki, w któ​rej było
na​pi​sa​ne: „Na​zwi​sko i imię ojca”. Za​trwo​żył się. To strasz​ne, wi​dzieć czar​no na bia​łym ta​kie ha​nieb​-
ne okre​śle​nie i do​pi​sy​wać do nie​go wła​sne per​so​na​lia.

Róża wpa​try​wa​ła się w rękę Kli​my – za​uwa​ży​ła, że drży. Na​peł​ni​ło ją to za​do​wo​le​niem.
– Pisz, pisz – po​wie​dzia​ła.
– Kogo mam tu​taj wpi​sać? – szep​nął Kli​ma.
Wy​dał się jej tchórz​li​wy i wy​stra​szo​ny, gar​dzi​ła nim. Wszyst​kie​go się boi, boi się od​po​wie​dzial​-

no​ści i boi się na​wet zło​żyć pod​pis na urzę​do​wym for​mu​la​rzu.

– No, wy​bacz, to chy​ba ja​sne, kogo masz wpi​sać – po​wie​dzia​ła.
– My​śla​łem, że to nie ma zna​cze​nia – jęk​nął.
Już jej na nim nie za​le​ża​ło, lecz w głę​bi du​szy była prze​ko​na​na, że ten tchórz​li​wy męż​czy​zna za​wi​-

nił wo​bec niej, ka​ra​nie go spra​wia​ło jej przy​jem​ność.

– Jak chcesz kła​mać, to trud​no ci się bę​dzie ze mną do​ga​dać.
Kie​dy wpi​sał swo​je na​zwi​sko, do​da​ła z wes​tchnie​niem:
– I tak jesz​cze nie wiem, co zro​bię…
– Jak to?
Po​pa​trzy​ła na jego wy​lęk​nio​ną twarz:
– Póki mi tego nie zro​bią, za​wsze jesz​cze mogę się roz​my​ślić.

8

Sie​dzia​ła  w  fo​te​lu,  nogi  po​ło​ży​ła  na  sto​le  i  wpa​try​wa​ła  się  w  po​wieść  kry​mi​nal​ną,  ku​pio​ną  na

nud​ne uzdro​wi​sko​we dni. Sama nie wie​dzia​ła jed​nak, o czym czy​ta​ła, po​nie​waż myśl jej nie​ustan​nie
wra​ca​ła do scen i słów z mi​nio​ne​go wie​czo​ru. Wszyst​ko jej się wczo​raj po​do​ba​ło, a już naj​bar​dziej
po​do​ba​ła  się  so​bie  ona  sama.  Na​resz​cie  była  taką,  jaką  za​wsze  pra​gnę​ła  być:  nie  ofia​rą  za​mia​rów
męż​czyzn, lecz sa​mo​dziel​ną twór​czy​nią wła​snych przy​gód. Ra​dy​kal​nie ze​rwa​ła z na​rzu​co​ną jej przez
Ja​ku​ba rolą nie​win​nej wy​cho​wa​ni​cy i – prze​ciw​nie – sama uro​bi​ła go so​bie zgod​nie z wła​sną wolą.

Wy​da​wa​ła  się  so​bie  ele​ganc​ka,  sa​mo​dziel​na  i  śmia​ła.  Pa​trzy​ła  na  swo​je  opar​te  o  sto​lik  nogi,

odzia​ne w bia​łe ob​ci​słe dżin​sy. Sły​sząc pu​ka​nie do drzwi, za​wo​ła​ła we​so​ło:

– Wejdź, cze​kam na cie​bie!
Ja​kub wszedł. Wy​glą​dał na zmar​twio​ne​go.
– Cześć! – po​wie​dzia​ła.

background image

Jesz​cze chwi​lę trzy​ma​ła nogi na sto​li​ku. Zda​wa​ło się jej, że Ja​kub jest za​kło​po​ta​ny, i spra​wi​ło jej

to przy​jem​ność. Wresz​cie wsta​ła i po​ca​ło​wa​ła go de​li​kat​nie w po​li​czek.

– Zo​sta​niesz tro​chę?
– Nie – od​po​wie​dział smut​nym gło​sem. – Tym ra​zem że​gnam się z tobą już na​praw​dę. Za chwi​lę

jadę. My​śla​łem, że jesz​cze ostat​ni raz od​pro​wa​dzę cię do ła​zie​nek.

– Do​bra – po​wie​dzia​ła Olga we​so​ło. – Mo​że​my się przejść.

9

Ja​kub po​zo​sta​wał bez resz​ty pod wra​że​niem pięk​nej pani Kli​mo​wej i mu​siał prze​móc pew​ną nie​-

chęć,  żeby  przyjść  po​że​gnać  się  z  Olgą,  któ​ra  po  wczo​raj​szym  wie​czo​rze  po​zo​sta​wi​ła  mu  w  du​szy
skru​pu​ły i ja​kiś osad. Za nic na świe​cie nie dał​by jej jed​nak tego po​znać. Po​wie​dział so​bie że musi
za​cho​wy​wać się wy​jąt​ko​wo tak​tow​nie, aby nie mo​gła się do​my​ślić, jak mało roz​ko​szy i ra​do​ści zna​-
lazł w ich wczo​raj​szym spół​ko​wa​niu, i by mo​gła za​cho​wać o nim jak naj​lep​sze wspo​mnie​nie. Twarz
miał  po​waż​ną,  nic  nie​zna​czą​ce  zda​nia  wy​po​wia​dał  z  me​lan​cho​lij​nym  ak​cen​tem,  do​ty​kał  lek​ko  jej
ręki, od cza​su do cza​su gła​ska! ją po wło​sach, a gdy spo​glą​da​ła mu w oczy, sta​rał się pa​trzeć tę​sk​nie.

Po dro​dze za​pro​po​no​wa​ła, żeby wstą​pi​li jesz​cze na lamp​kę wina, ale Ja​kub chciał mak​sy​mal​nie

skró​cić ich ostat​nie spo​tka​nie, gdyż i tak kosz​to​wa​ło go wie​le wy​sił​ku.

– Po​że​gna​nie to na​zbyt smut​na spra​wa. Nie chciał​bym go prze​cią​gać – po​wie​dział.
Przed wej​ściem do ła​zie​nek ujął ją za oby​dwie ręce i zaj​rzał jej głę​bo​ko w oczy.
– Ja​ku​bie – ode​zwa​ła się Olga – bar​dzo je​steś do​bry, że przy​je​cha​łeś. Wczo​raj​szy wie​czór był cu​-

dow​ny. Cie​szę się, że na​resz​cie prze​sta​łeś ba​wić się w mego tatę i stał się z cie​bie Ja​kub. To było
strasz​nie faj​ne. Praw​da, że było faj​ne?

Ja​kub po​jął, że nic tu nie ro​zu​mie. Czyż​by ta sub​tel​na dziew​czy​na uwa​ża​ła wczo​raj​szy sto​su​nek je​-

dy​nie za roz​ryw​kę? Czyż​by skło​ni​ła ją do nie​go zmy​sło​wość nie​ma​ją​ca nic wspól​ne​go z uczu​ciem?
Czyż​by we​so​łe wspo​mnie​nie o jed​nym mi​ło​snym wie​czo​rze prze​wa​ża​ło nad smut​kiem z po​wo​du roz​-
sta​nia na całe ży​cie?

Uca​ło​wał ją. Po​wie​dzia​ła, że ży​czy mu szczę​śli​wej po​dró​ży, i zni​kła w sze​ro​kich drzwiach ła​zie​-

nek.

10

Już nie​mal dwie go​dzi​ny krą​żył przed bu​dyn​kiem am​bu​la​to​rium i za​czy​nał tra​cić cier​pli​wość. Sta​-

le so​bie po​wta​rzał, że nie wol​no mu wsz​czy​nać żad​nych awan​tur, ale czuł, że pa​nu​je nad sobą reszt​-
ka​mi sił.

Wszedł do bu​dyn​ku. Uzdro​wi​sko nie było wiel​kie i wszy​scy go tu zna​li. Spy​tał por​tie​ra, czy nie

wi​dział wcho​dzą​cej Róży. Por​tier po​wie​dział, że wi​dział i do​dał, że wje​cha​ła na górę win​dą. Po​nie​-
waż win​da kur​so​wa​ła je​dy​nie na trze​cie pię​tro, a na niż​sze cho​dzi​ło się pie​szo, mógł ogra​ni​czyć swe
po​dej​rze​nia  tyl​ko  do  dwóch  ko​ry​ta​rzy  na  naj​wyż​szej  kon​dy​gna​cji.  Po  jed​nej  stro​nie  znaj​do​wa​ły  się
biu​ra,  po  dru​giej  od​dział  gi​ne​ko​lo​gicz​ny.  Naj​pierw  prze​szedł  pierw​szy  ko​ry​tarz  (był  bez​lud​ny),  w
dru​gi zaś wszedł z nie​przy​jem​nym uczu​ciem, że męż​czy​znom wstęp tam jest za​ka​za​ny. Po​tem zo​ba​czył
pie​lę​gniar​kę,  któ​rą  znał  z  wi​dze​nia.  Za​py​tał  o  Różę.  Wska​za​ła  mu  drzwi  na  koń​cu  ko​ry​ta​rza.  Były
otwar​te,  sta​ła  w  nich  grup​ka  ko​biet  i  męż​czyzn.  Fran​ci​szek  wszedł  do  środ​ka,  tam  tak​że  sie​dzia​ło
spo​ro ko​biet, ale trę​ba​cza ani Róży nie było.

– Nie wi​dzia​ły pa​nie tu​taj ta​kiej dziew​czy​ny, ta​kiej blon​dyn​ki?
Jed​na z pań wska​za​ła na drzwi biu​ra:

background image

– Są w środ​ku.
„Ma​mu​siu, dla​cze​go mnie nie chcesz?” – czy​tał Fran​ci​szek; na in​nych pla​ka​tach zo​ba​czył fo​to​gra​-

fie siu​sia​ją​cych chłop​czy​ków i roz​kosz​nych nie​mow​ląt. Za​czął się orien​to​wać, o co cho​dzi.

11

W po​ko​ju stał po​dłuż​ny stół. Po jed​nej jego stro​nie sie​dzie​li Kli​ma i Róża, po dru​giej kró​lo​wał

dok​tor Sla​ma mię​dzy dwie​ma roz​ło​ży​sty​mi ko​bie​ta​mi.

Dok​tor Sla​ma spoj​rzał na parę pe​ten​tów i po​krę​cił z obrzy​dze​niem gło​wą:
– Ogar​nia mnie smu​tek, gdy na was pa​trzę. Czy wie​cie, ja​kich sta​rań tu do​kła​da​my, aby przy​wró​-

cić  płod​ność  nie​szczę​śli​wym  ko​bie​tom,  któ​re  nie  mogą  mieć  dzie​ci?  A  wy,  lu​dzie  mło​dzi,  zdro​wi,
do​rod​ni, do​bro​wol​nie po​zby​wa​cie się tego, co naj​cen​niej​sze w ży​ciu. Z całą mocą pod​kre​ślam, że ta
ko​mi​sja nie jest po to, żeby po​pie​rać prze​ry​wa​nie cią​ży, ale żeby je re​gu​lo​wać.

Obie ko​bie​ty za​mru​cza​ły apro​bu​ją​co, a dok​tor Sla​ma na​dal ci​skał gro​my na gło​wy oboj​ga pe​ten​-

tów.  Kli​mie  gło​śno  wa​li​ło  ser​ce.  Do​my​ślał  się  co  praw​da,  że  pe​ro​ra  le​ka​rza  prze​zna​czo​na  jest  nie
dla nie​go, tyl​ko dla dwóch asy​stu​ją​cych dam, któ​re całą po​tę​gą swych ma​cie​rzyń​skich brzu​chów nie​-
na​wi​dzi​ły mło​dych ko​biet wy​krę​ca​ją​cych się od ro​dze​nia, bał się jed​nak, że sło​wa te zmięk​czą Różę.
Czy nie mó​wi​ła mu przed chwi​lą, że wciąż nie jest zde​cy​do​wa​na, jak po​stą​pić?

– Dla kogo chce​cie żyć? – kon​ty​nu​ował Sla​ma. – Ży​cie bez dzie​ci jest jak drze​wo bez li​ści. Gdy​-

bym miał od​po​wied​nią wła​dzę, to za​bro​nił​bym prze​ry​wa​nia cią​ży. Czy nie bu​dzi w was nie​po​ko​ju,
że przy​rost na​tu​ral​ny zmniej​sza się z roku na rok? U nas, gdzie mat​kę i dziec​ko ota​cza się opie​ką jak
ni​g​dzie in​dziej na świe​cie! U nas, gdzie nikt nie musi oba​wiać się o swą przy​szłość!

Obie ko​bie​ty znów za​mru​cza​ły z apro​ba​tą, a Sla​ma cią​gnął da​lej:
– To​wa​rzysz jest żo​na​ty i te​raz boi się wziąć na sie​bie wszyst​kie kon​se​kwen​cje nie​od​po​wie​dzial​-

ne​go sto​sun​ku płcio​we​go. Tyl​ko że, to​wa​rzy​szu, na​le​ża​ło po​my​śleć o tym wcze​śniej!

Dok​tor na chwi​lę za​milkł, a na​stęp​nie znów zwró​cił się do Kli​my:
–  Je​ste​ście  bez​dziet​ni.  Czy  na​praw​dę  nie  mo​że​cie  dla  do​bra  tego  nie​na​ro​dzo​ne​go  dziec​ka  roz​-

wieść się z żoną?

– Nie mogę – od​po​wie​dział Kli​ma.
– Tak, wiem – wes​tchnął dok​tor Sla​ma. – Do​sta​łem za​świad​cze​nie od psy​chia​try, że pani Kli​mo​-

wa prze​ja​wia skłon​no​ści sa​mo​bój​cze. Na​ro​dze​nie się dziec​ka za​gro​zi​ło​by jej ży​ciu, roz​bi​ło​by jed​no
mał​żeń​stwo, a sio​stra Róża i tak by​ła​by sa​mot​ną mat​ką. Co ro​bić – wes​tchnął raz jesz​cze i pod​su​nął
for​mu​larz obu ko​bie​tom, któ​re rów​nież wes​tchnę​ły i umie​ści​ły w od​po​wied​niej ru​bry​ce swe pod​pi​sy.

– Zgło​si​cie się na za​bieg w przy​szłym ty​go​dniu, w po​nie​dzia​łek o ósmej rano – po​wie​dział dok​tor

Sla​ma do Róży i po​in​for​mo​wał ją, że może odejść.

– Ale wy jesz​cze tu zo​sta​nie​cie – ode​zwa​ła się jed​na z gru​bych ko​biet do Kli​my.
Róża wy​szła, a ko​bie​ta do​koń​czy​ła swą kwe​stię:
–  Abor​cja  nie  jest  czymś  tak  nie​win​nym,  jak  się  wam  zda​je.  Na​stę​pu​je  przy  niej  wiel​ka  utra​ta

krwi. Swo​im bra​kiem od​po​wie​dzial​no​ści ogra​bi​li​ście to​wa​rzysz​kę z krwi, jest więc spra​wie​dli​we,
że​by​ście krew od​da​li.

Pod​su​nę​ła trę​ba​czo​wi ja​kiś for​mu​larz, mó​wiąc:
– Pod​pisz​cie to w tym miej​scu.
Skon​fun​do​wa​ny Kli​ma po​słusz​nie pod​pi​sał.
–  To  de​kla​ra​cja  ho​no​ro​we​go  krwio​daw​cy.  Mo​że​cie  przejść  do  ga​bi​ne​tu  obok,  tam  sio​stra  za​raz

po​bie​rze od was krew.

background image

12

Róża  prze​szła  przez  po​cze​kal​nię  ze  spusz​czo​ny​mi  oczy​ma  i  uj​rza​ła  Fran​cisz​ka  do​pie​ro  gdy  ode​-

zwał się do niej na ko​ry​ta​rzu.

– Gdzie by​łaś?
Zlę​kła się wście​kłe​go wy​ra​zu jego twa​rzy i przy​śpie​szy​ła kro​ku.
– Py​tam cie​bie, gdzie by​łaś!
– Nie twój in​te​res.
– Ja wiem, gdzie by​łaś!
– Jak wiesz, to nie py​taj.
Scho​dzi​li ze scho​dów. Róża śpie​szy​ła się bar​dzo, chcąc uciec Fran​cisz​ko​wi i unik​nąć roz​mo​wy.
– To była ko​mi​sja od prze​ry​wa​nia cią​ży – rzekł Fran​ci​szek. Róża mil​cza​ła. Wy​szli z bu​dyn​ku na

uli​cę.

– To była ko​mi​sja od prze​ry​wa​nia cią​ży. Wiem. Ty chcesz po​zbyć się pło​du.
– Zro​bię, co będę chcia​ła.
– Nie zro​bisz, co bę​dziesz chcia​ła. To tak​że moja spra​wa. Róża szła szyb​ko, nie​omal bie​gła. Fran​-

ci​szek pę​dził za nią.

Gdy byli już przy wej​ściu do pa​wi​lo​nu ła​zien​ko​we​go, po​wie​dzia​ła:
– Że​byś się nie ośmie​lił iść za mną. Ja te​raz pra​cu​ję. Nie mo​żesz prze​szka​dzać mi w pra​cy.
Fran​ci​szek był zi​ry​to​wa​ny:
– Nie ty mi bę​dziesz za​bra​niać!
– Nie masz pra​wa!
– To ty nie mia​łaś pra​wa!
Róża wbie​gła do pa​wi​lo​nu, Fran​ci​szek za nią.

13

Ja​kub cie​szył się, że wszyst​ko ma już za sobą i po​zo​sta​je mu tyl​ko ostat​nia spra​wa: po​że​gna​nie ze

Sla​mą. Wol​nym kro​kiem ru​szył spod ła​zie​nek przez park do „Domu Mark​sa”.

Z prze​ciw​nej stro​ny sze​ro​ką ale​ją nad​cho​dzi​ła pani wy​cho​waw​czy​ni, a za nią oko​ło dwu​dziest​ki

przed​szko​la​ków. Wy​cho​waw​czy​ni mia​ła w ręku ko​niec dłu​gie​go czer​wo​ne​go sznu​ra, któ​re​go wszyst​-
kie dzie​ci trzy​ma​ły się, idąc gę​sie​go. Szły wol​no, wy​cho​waw​czy​ni po​ka​zy​wa​ła im krze​wy i drze​wa, i
wy​mie​nia​ła  ich  na​zwy.  Ja​kub  przy​sta​nął  za​cie​ka​wio​ny,  gdyż  sam  ni​g​dy  nie  był  moc​ny  z  przy​ro​dy  i
wciąż na nowo za​po​mi​nał, że ja​wor na​zy​wa się ja​wor, a grab – grab.

– To jest lipa – wska​za​ła na​uczy​ciel​ka zie​lo​ne roz​ło​ży​ste drze​wo.
Spoj​rzał na dzie​ci. Wszyst​kie były w nie​bie​skich płasz​czy​kach i czer​wo​nych cza​pecz​kach. Wy​glą​-

da​ły jak​by były ro​dzeń​stwem. Po​pa​trzył na ich twa​rze i wy​da​ło mu się, że nie tyl​ko ubra​niem, ale tak​-
że wy​glą​dem nie róż​nią się od sie​bie. U co naj​mniej sied​mior​ga za​uwa​żył za​dzi​wia​ją​co wiel​kie nosy
i sze​ro​kie usta. Były po​dob​ne do dok​to​ra Sla​my.

Przy​po​mniał  so​bie  no​sa​te  dziec​ko  re​stau​ra​to​rów.  Czyż​by  eu​ge​nicz​ny  sen  Sla​my  nie  był  tyl​ko

igrasz​ką wy​obraź​ni? Czyż​by w tej oko​li​cy rze​czy​wi​ście ro​dzi​ły się dzie​ci Wiel​kie​go Ojca Sla​my?

Uznał,  że  to  śmiesz​ne.  Wszyst​kie  te  dzie​ci  wy​glą​da​ją  tak  samo,  bo  wszyst​kie  dzie​ci  na  ca​łym

świe​cie są do sie​bie po​dob​ne.

Ale po​tem znów przy​szło mu do gło​wy: A je​śli Sla​ma na​praw​dę wcie​la swój dzi​wacz​ny plan w

ży​cie? Niby cze​mu dzi​wacz​ne pla​ny nie mia​ły​by być urze​czy​wist​nia​ne?

– No, dzie​ci, a tam jest co?

background image

– To brzo​za! – od​po​wie​dział ma​lut​ki Sla​ma.
Tak, to był wy​pisz wy​ma​luj Sla​ma: miał nie tyl​ko ogrom​ny no​chal, ale też oku​lar​ki i no​so​wy głos,

któ​ry spra​wiał, że mowa przy​ja​cie​la Ja​ku​ba była uro​czo za​baw​na.

– Do​brze, Ulrycz​ku! – po​wie​dzia​ła wy​cho​waw​czy​ni.
Ja​kub  po​my​ślał,  że  za  dzie​sięć,  dwa​dzie​ścia  lat  kraj  ten  będą  za​miesz​ki​wa​ły  ty​sią​ce  Sla​mów.  I

znów  do​znał  szcze​gól​ne​go  uczu​cia,  że  żył  w  swo​jej  oj​czyź​nie  i  nie  wie​dział,  co  się  w  niej  dzie​je.
Żył, moż​na po​wie​dzieć, w sa​mym cen​trum wy​da​rzeń. Prze​ży​wał wszyst​kie ak​tu​al​no​ści. Mie​szał się
do po​li​ty​ki, omal nie stra​cił przez nią ży​cia, i choć po​tem zo​stał ze​pchnię​ty na bocz​ny tor, sta​le się
nią przej​mo​wał. Za​wsze my​ślał, że sły​szy bi​cie ser​ca, pul​su​ją​ce​go w pier​si kra​ju. Ale kto wie, co w
grun​cie rze​czy sły​szał? Czy ser​ce? Czy nie był to tyl​ko sta​ry bu​dzik? Zde​ze​lo​wa​ny sta​ry bu​dzik, któ​ry
od​mie​rzał zu​peł​nie fał​szy​wy czas? Czy wszyst​kie te wal​ki po​li​tycz​ne nie były tyl​ko błęd​ny​mi ogni​ka​-
mi, ma​ją​cy​mi od​cią​gnąć go od tego, co rze​czy​wi​ście waż​ne?

Wy​cho​waw​czy​ni  pro​wa​dzą​ca  usta​wio​ne  gę​sie​go  dzie​ci  od​da​li​ła  się  sze​ro​ką  ale​ją  par​ku.  Ja​kub

wciąż po​zo​sta​wał pod wra​że​niem pięk​nej ko​bie​ty. Wspo​mnie​nie jej uro​dy wciąż na nowo przy​wo​-
dzi​ło mu na myśl upo​rczy​we py​ta​nie: A je​śli żył w zu​peł​nie in​nym świe​cie, niż są​dził? A je​śli wi​-
dział wszyst​ko na opak? A je​śli pięk​no zna​czy wię​cej niż praw​da, a je​że​li isto​ta, któ​ra przed dwo​ma
dnia​mi przy​nio​sła Ber​tle​fo​wi kwiat da​lii, na​praw​dę była anio​łem?

– A tam co jest? – usły​szał wy​cho​waw​czy​nię.
Mały oku​la​mi​czek Sla​ma od​po​wie​dział:
– To jest ja​wor.

14

Róża  bie​gła  na  górę  po  scho​dach,  sta​ra​jąc  się  nie  oglą​dać  za  sie​bie.  Trza​snę​ła  drzwia​mi  swe​go

od​dzia​łu i po​szła szyb​ko do prze​bie​ral​ni. Na gołe cia​ło wło​ży​ła bia​ły far​tuch i ode​tchnę​ła głę​bo​ko.
Nie​przy​jem​ne zaj​ście z Fran​cisz​kiem zde​ner​wo​wa​ło ją i za​ra​zem dziw​nie uspo​ko​iło. Czu​ła, że te​raz
obaj oni, i Fran​ci​szek, i Kli​ma, są jej obcy i da​le​cy.

Wy​szła z ka​bi​ny do po​miesz​cze​nia, gdzie na ko​zet​kach pod ścia​ną le​ża​ły ko​bie​ty po ką​pie​li.
Przy sto​li​ku koło drzwi sie​dzia​ła trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka.
– No i jak, po​zwo​li​li ci na to? – spy​ta​ła chłod​no.
–  Tak.  Bar​dzo  ci  dzię​ku​ję  –  od​po​wie​dzia​ła  Róża  i  już  sama  po​da​ła  no​wej  pa​cjent​ce  klucz  oraz

duże prze​ście​ra​dło.

Le​d​wie trzy​dzie​sto​pię​cio​lat​ka ode​szła, drzwi uchy​li​ły się i uka​za​ła się w nich gło​wa Fran​cisz​ka.
– To nie​praw​da, że to wy​łącz​nie two​ja spra​wa. To spra​wa nas oboj​ga. O tym ja tak​że de​cy​du​ję!
– Pro​szę cię, spły​waj stąd! – syk​nę​ła na nie​go. – To jest od​dział ko​bie​cy, męż​czyź​ni nie mają tu

cze​go szu​kać! Spły​waj na​tych​miast, albo każę cię wy​pro​wa​dzić!

Fran​ci​szek był czer​wo​ny na twa​rzy. Po​gróż​ki Róży roz​wście​czy​ły go do tego stop​nia, że wszedł

do sali i trza​snął za sobą drzwia​mi.

– Wszyst​ko mi jed​no, co zro​bisz! – krzyk​nął. – Wszyst​ko mi jed​no!
– Mó​wię ci, na​tych​miast stąd spły​waj! – po​wie​dzia​ła Róża.
– Przej​rza​łem was! To spraw​ka tego dra​nia! Tego trę​ba​cza! Tak czy siak, wszyst​ko to jest kant i

pro​tek​cja! On za​ła​twił d to u tego dok​to​ra, bo wczo​raj ra​zem gra​li! Ale ja wi​dzę, co się świę​ci i nie
po​zwo​lę, że​byś za​mor​do​wa​ła moje dziec​ko! Ja je​stem oj​cem i mam tu coś do po​wie​dze​nia! I za​bra​-
niam ci za​bi​jać moje dziec​ko!

Fran​ci​szek wrzesz​czał, a ko​bie​ty, któ​re le​ża​ły po​za​wi​ja​ne w koce na ko​zet​kach, uno​si​ły cie​ka​wie

background image

gło​wy.

Róża była te​raz bar​dzo zi​ry​to​wa​na, bo Fran​ci​szek darł się, a ona nie wie​dzia​ła, jak wy​ci​szyć tę

awan​tu​rę.

– To wca​le nie two​je dziec​ko – po​wie​dzia​ła. – Wma​wiasz coś w sie​bie. Wca​le nie two​je.
– Co ta​kie​go? – ryk​nął Fran​ci​szek i zro​bił na​stęp​ne dwa kro​ki ku środ​ko​wi sali, by obejść sto​lik i

zbli​żyć się do Róży. – Nie moje? Ja chy​ba po​wi​nie​nem wie​dzieć naj​le​piej! I wiem!

W tej wła​śnie chwi​li z hali, gdzie znaj​do​wał się ba​sen, na​de​szła goła i mo​kra pani, któ​rą Róża po​-

win​na owi​nąć i uło​żyć. Wy​stra​szo​na pa​trzy​ła na Fran​cisz​ka, sto​ją​ce​go kil​ka me​trów od niej i wle​pia​-
ją​ce​go w nią oczy, któ​re zresz​tą jej nie wi​dzia​ły.

Róża mia​ła przez mo​ment spo​kój: po​de​szła do ko​bie​ty, na​rzu​ci​ła na nią prze​ście​ra​dło i za​pro​wa​-

dzi​ła ją na le​żan​kę.

– Co tu robi ten czło​wiek? – spy​ta​ła ku​ra​cjusz​ka, oglą​da​jąc się na Fran​cisz​ka.
– To wa​riat! Ten czło​wiek zwa​rio​wał, a ja nie wiem, jak się go stąd po​zbyć. Już sama nie wiem,

co z tym fa​ce​tem zro​bić! – wy​ja​śni​ła Róża, owi​ja​jąc ko​bie​tę w cie​płe koce.

– Ej, pro​szę pana! – za​wo​ła​ła do nie​go inna z le​żą​cych ko​biet. – Pan nie ma tu​taj nic do ro​bo​ty!

Niech​że się pan wy​no​si!

– Wła​śnie, że mam tu​taj co ro​bić! – od​po​wie​dział Fran​ci​szek z upo​rem i nie ru​szył się z miej​sca.
Kie​dy Róża znów do nie​go po​de​szła, nie był już czer​wo​ny, tyl​ko bla​dy; nie krzy​czał już, lecz mó​-

wił ci​cho i do​bit​nie:

– Coś ci po​wiem. Jak usu​niesz to dziec​ko, to ja też nie chcę już żyć. Je​śli je za​mor​du​jesz, bę​dziesz

mia​ła na su​mie​niu dwa ży​cia.

Róża wy​ko​na​ła głę​bo​ki wdech i spoj​rza​ła na sto​lik. Le​ża​ła tam to​reb​ka z fiol​ką bla​do​nie​bie​skich

ta​ble​tek. Wy​sy​pa​ła jed​ną na dłoń i po​łknę​ła.

A Fran​ci​szek prze​ma​wiał do niej gło​sem, w któ​rym nie było już krzy​ku, ale je​dy​nie proś​ba:
– Pro​szę cię, Różo. Pro​szę cię. Nie mogę żyć bez cie​bie. Ja się za​bi​ję.
W  tej  chwi​li  Róża  po​czu​ła,  że  jej  wnętrz​no​ści  prze​ni​ka  ogień.  Fran​ci​szek  wi​dział,  jak  twarz

dziew​czy​ny wy​krzy​wi​ła się z bólu, sta​jąc się nie​po​dob​na do sie​bie, jej oczy roz​war​ły się sze​ro​ko, a
za​ra​zem w ogó​le nie pa​trzy​ły, jej cia​ło skrę​ci​ło się, zwi​nę​ło, jak zła​pa​ła się rę​ka​mi za brzuch i upa​-
dła na zie​mię.

15

Olga plu​ska​ła się w ba​se​nie, gdy na​gle usły​sza​ła… Wła​ści​wie co? Nie wie​dzia​ła, co sły​szy. W

hali jed​nak​że za​pa​no​wał kom​plet​ny za​męt. Ko​bie​ty ką​pią​ce się z nią ra​zem wy​cho​dzi​ły z wody i za​-
glą​da​ły do są​sied​nie​go po​miesz​cze​nia, któ​re jak​by wsy​sa​ło w sie​bie wszyst​ko, co tyl​ko było w po​-
bli​żu. Olga tak​że zna​la​zła się w za​się​gu tego nie​po​wstrzy​ma​ne​go ssa​nia i, nie my​śląc o ni​czym, peł​na
lę​kli​wej cie​ka​wo​ści, po​dą​ży​ła w ślad za in​ny​mi.

W  sali  obok  zo​ba​czy​ła  tłum  ko​biet,  gro​ma​dzą​cy  się  bli​sko  drzwi.  Sta​ły  ple​ca​mi  do  niej,  na​gie  i

mo​kre, i wy​pi​na​jąc po​ślad​ki po​chy​la​ły się nad zie​mią. Na​prze​ciw nich za​uwa​ży​ła mło​de​go męż​czy​-
znę.

Co​raz to nowe na​gie ko​bie​ty na​pie​ra​ły na tę gru​pę, wresz​cie Olga rów​nież się tam prze​pcha​ła. Te​-

raz wi​dzia​ła, że na zie​mi leży bez ru​chu sio​stra Róża. Mło​dzie​niec ukląkł na zie​mi i za​wo​łał:

– Za​mor​do​wa​łem ją! To ja ją za​mor​do​wa​łem! Je​stem mor​der​cą!
Z ko​biet ka​pa​ła woda. Jed​na z ku​ra​cju​szek na​chy​li​ła się nad le​żą​cą Różą i sta​ra​ła się na​ma​cać jej

puls. Ale był to je​dy​nie zbęd​ny gest, nikt bo​wiem nie miał wąt​pli​wo​ści, że na​stą​pił zgon. Na​gie i mo​-

background image

kre cia​ła ko​biet tło​czy​ły się nie​cier​pli​wie jed​no przez dru​gie, by zo​ba​czyć z bli​ska śmierć, by wy​czy​-
tać ją z tej tak do​brze zna​nej im twa​rzy.

Fran​ci​szek klę​czał na zie​mi. Ob​jął Różę i ca​ło​wał jej po​licz​ki.
Ko​bie​ty sta​ły nad nimi. Spoj​rzał na nie i po​wtó​rzył:
– Ja ją za​mor​do​wa​łem! Za​aresz​tuj​cie mnie!
– Prze​cież trze​ba coś zro​bić! – ode​zwa​ła się jed​na z ko​biet.
Inna wy​bie​gła na ko​ry​tarz i za​czę​ła wzy​wać po​mo​cy. Po chwi​li nad​bie​gły dwie ko​le​żan​ki Róży, a

za nimi le​karz w bia​łym far​tu​chu. Do​pie​ro te​raz Olga uświa​do​mi​ła so​bie, że jest naga, że pcha się ra​-
zem z in​ny​mi go​ły​mi ko​bie​ta​mi w obec​no​ści ob​ce​go mło​de​go chłop​ca i nie​zna​jo​me​go le​ka​rza, i po​-
my​śla​ła, że zna​la​zła się w ko​micz​nej sy​tu​acji. Ale wie​dzia​ła, że to ni​cze​go nie zmie​ni, że na​dal bę​-
dzie tło​czyć się i zer​kać na śmierć, któ​ra ją fa​scy​no​wa​ła.

Le​karz trzy​mał le​żą​cą Różę za rękę, na próż​no sta​ra​jąc się wy​czuć tęt​no, a Fran​ci​szek znów mó​-

wił:

– Za​bi​łem ją. Pro​szę we​zwać po​li​cję. Pro​szę mnie aresz​to​wać.

16

Ja​kub zła​pał swo​je​go przy​ja​cie​la, gdy ten wra​cał wła​śnie z am​bu​la​to​rium do ga​bi​ne​tu. Po​chwa​lił

go za wczo​raj​szy wy​stęp i prze​pro​sił, że nie za​cze​kał na nie​go po kon​cer​cie.

– By​łem z tego bar​dzo nie​za​do​wo​lo​ny – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Je​steś tu​taj ostat​ni dzień, a

włó​czysz się wie​czo​rem Bóg wie gdzie. Mie​li​śmy prze​cież omó​wić tyle spraw. A już naj​gor​sze, że
pew​nie by​łeś z tą chu​dą dzie​wusz​ką. Jak wi​dzę, wdzięcz​ność to okrop​ne uczu​cie.

– Jaka tam zno​wu wdzięcz​ność? Za co miał​bym jej być wdzięcz​ny?
– Pi​sa​łeś mi, że jej oj​ciec wie​le dla cie​bie zro​bił.
Tego dnia dok​tor Sla​ma nie miał przy​jęć i fo​tel gi​ne​ko​lo​gicz​ny bez​czyn​nie stał od​su​nię​ty pod ścia​-

nę. Przy​ja​cie​le roz​sie​dli się wy​god​nie na​prze​ciw sie​bie.

– Gdzie tam – kon​ty​nu​ował roz​mo​wę Ja​kub. – Chcia​łem, że​byś się nią tu za​jął i wy​da​wa​ło mi się,

że naj​pro​ściej bę​dzie po​wie​dzieć, że mam zo​bo​wią​za​nia wo​bec jej ojca. Ale to wszyst​ko było cał​-
kiem ina​czej. Kie​dy sta​wiam już tu​taj za wszyst​kim krop​kę, to ci opo​wiem. Tra​fi​łem wte​dy do kry​mi​-
na​łu  z  peł​ną  apro​ba​tą  jej  ojca.  Jej  oj​ciec  po​słał  mnie  na  śmierć.  W  pół  roku  póź​niej  sam  szedł  na
śmierć, na​to​miast ja mia​łem szczę​ście i ja​koś jej unik​ną​łem.

– Czy​li że to cór​ka łaj​da​ka – rzekł dok​tor Sla​ma.
Ja​kub wzru​szył ra​mio​na​mi:
– Uwie​rzył, że je​stem wro​giem re​wo​lu​cji. Wszy​scy za​czę​li tak mó​wić i on im uwie​rzył.
– To dla​cze​go mó​wi​łeś, że to był twój przy​ja​ciel?
–  By​li​śmy  przy​ja​ciół​mi.  Po​czy​ty​wał  so​bie  za  tym  więk​szą  za​słu​gę,  że  gło​so​wał  za  uwię​zie​niem

mnie. Do​wiódł, że ide​ały zna​czą dla nie​go wię​cej niż ko​le​żeń​stwo. W chwi​li kie​dy ogła​szał mnie za
zdraj​cę re​wo​lu​cji, zda​wa​ło mu się, że od​rzu​ca wzglę​dy oso​bi​ste w imię cze​goś wyż​sze​go i prze​ży​-
wał to jako wiel​ki suk​ces swo​je​go ży​cia.

– I to jest po​wód, dla któ​re​go lu​bisz tę szka​rad​ną dziew​czy​nę?
– Ona prze​cież nie ma z tym nic wspól​ne​go. Jest nie​win​na.
–  Ta​kich  nie​win​nych  dziew​czyn  są  ty​sią​ce.  Je​śli  wy​bra​łeś  spo​śród  nich  wła​śnie  tę,  to  za​pew​ne

dla​te​go, że jest cór​ką swo​je​go ojca.

Ja​kub znów wzru​szył ra​mio​na​mi, a Sla​ma mó​wił da​lej:
– W to​bie jest coś rów​nie zwy​rod​nia​łe​go jak w nim. Zda​je mi się, że ty przy​jaźń do tej dzie​wu​chy

background image

też uwa​żasz za naj​więk​szy suk​ces swe​go ży​cia. Po​wścią​gną​łeś na​tu​ral​ną nie​na​wiść, prze​zwy​cię​ży​łeś
na​tu​ral​ną nie​chęć, żeby do​wieść sa​me​mu so​bie, jaki je​steś szla​chet​ny. Pięk​ne to, lecz za​ra​zem nie​na​-
tu​ral​ne i cał​ko​wi​cie zbęd​ne.

– To nie tak – za​opo​no​wał Ja​kub. – Nie chcia​łem ni​cze​go w so​bie prze​zwy​cię​żać i nie sta​ra​łem

się być szla​chet​ny. Po pro​stu zro​bi​ło mi się jej żal. I to gdy zo​ba​czy​łem ją po raz pierw​szy. Już jako
dziec​ko wy​pę​dzo​no ją z ro​dzin​ne​go domu, miesz​ka​ła z mat​ką w ja​kiejś wsi w gó​rach, lu​dzie bali się
mieć  z  nimi  do  czy​nie​nia.  Dłu​go  nie  po​zwa​la​no  jej  stu​dio​wać,  choć  jest  zdol​ną  dziew​czy​ną.  To
okrop​ne, tak prze​śla​do​wać dzie​ci z po​wo​du ich ro​dzi​ców. Czy ja też mia​łem jej nie​na​wi​dzić z po​wo​-
du ojca? Zro​bi​ło mi się jej żal. Było mi jej żal, bo stra​ci​li jej ojca, jak i dla​te​go, że jej oj​ciec po​słał
ko​le​gę na śmierć.

Wte​dy wła​śnie za​dzwo​nił te​le​fon. Sla​ma ode​brał go i przez chwi​lę słu​chał. Nie kry​jąc złe​go hu​-

mo​ru, wark​nął:

– Te​raz je​stem za​ję​ty. Mu​szę tam być?
Po​tem znów ja​kiś czas słu​chał, wresz​cie po​wie​dział:
– No do​brze, no to idę.
Od​wie​sił słu​chaw​kę i za​klął.
– Je​śli cię gdzieś wzy​wa​ją, to nie przej​muj się, ja i tak mu​szę już je​chać – rzekł Ja​kub, pod​no​sząc

się z fo​te​la.

– Do dia​ska! – zło​ścił się Sia​nia. – Ni​cze​go​śmy nie omó​wi​li. Coś prze​cież chcie​li​śmy dziś omó​-

wić. Prze​rwa​li mi wą​tek. A było to coś bar​dzo waż​ne​go. My​ślę o tym od rana. Nie wiesz, co to było?

– Nie – od​parł Ja​kub.
– Do dia​ska, a ja te​raz mu​szę biec do ła​zie​nek…
– Naj​le​piej roz​stać się wła​śnie w taki spo​sób. W środ​ku roz​mo​wy – po​wie​dział Ja​kub i uści​snął

dłoń przy​ja​cie​la.

17

Zwło​ki Róży le​ża​ły w ma​łym po​ko​ju, nor​mal​nie bę​dą​cym noc​ną dy​żur​ką le​ka​rzy. Krę​ci​ło się tam

kil​ka osób, był już tak​że in​spek​tor z po​li​cji kry​mi​nal​nej, któ​ry prze​słu​chał wła​śnie Fran​cisz​ka i za​-
pro​to​kó​ło​wał jego ze​zna​nia. Fran​ci​szek zno​wu pro​sił, żeby go aresz​to​wać.

– To pan dał jej ten pro​szek? – spy​tał in​spek​tor.
– Nie!
– No to niech pan nie mówi, że ją pan za​bił.
– Wciąż mi mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie – po​wta​rzał Fran​ci​szek.
– Dla​cze​go mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie?
– Mó​wi​ła, że od​bie​rze so​bie ży​cie, je​śli cią​gle będę się jej na​rzu​cał. Mó​wi​ła, że nie chce dziec​ka.

Że prę​dzej się za​bi​je, niż mia​ła​by mieć dziec​ko!

Do po​ko​ju wszedł dok​tor Sla​ma. Przy​wi​tał się przy​ja​ciel​sko z in​spek​to​rem, po czym pod​szedł do

zmar​łej; uniósł jej po​wie​kę i spraw​dził ko​lor spo​jów​ki.

– Pa​nie or​dy​na​to​rze, pan był prze​ło​żo​nym tej pie​lę​gniar​ki? – spy​tał in​spek​tor.
– Tak.
– Czy uwa​ża pan, że mo​gła za​żyć ja​kąś tru​ci​znę do​stęp​ną w związ​ku z tu​tej​szy​mi ku​ra​cja​mi?
Sla​ma po​now​nie spoj​rzał na zwło​ki Róży i ka​zał zre​fe​ro​wać so​bie szcze​gó​ły jej śmier​ci. Na​stęp​-

nie orzekł:

–  To  nie  wy​glą​da  na  ża​den  me​dy​ka​ment  ani  żad​ną  sub​stan​cję,  do  któ​rej  mo​gła​by  mieć  do​stęp  w

background image

na​szych ga​bi​ne​tach. Mu​siał to być ja​kiś al​ka​lo​id. Jaki, wy​ka​że sek​cja.

– Jak mo​gła wejść w jego po​sia​da​nie?
– Al​ka​lo​id to tru​ci​zna po​cho​dze​nia ro​ślin​ne​go. Nie po​tra​fię po​wie​dzieć, jak go zdo​by​ła.
– Na ra​zie wszyst​ko jest za​gad​ko​we – rzekł in​spek​tor. – Na​wet mo​ty​wy. Ten mło​dy czło​wiek ze​-

znał, że miał z nią mieć dziec​ko i że chcia​ła usu​nąć płód.

– On ją do tego zmu​sił! – krzyk​nął Fran​ci​szek.
– Kto? – za​py​tał in​spek​tor.
– Ten trę​bacz! Chciał mi ją od​bić i zmu​sił ją, by po​zby​ła się mego dziec​ka! Śle​dzi​łem ich! Był z

nią na ko​mi​sji!

– Mogę to po​twier​dzić – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Rze​czy​wi​ście roz​pa​try​wa​li​śmy dzi​siaj proś​-

bę tej sio​stry o prze​rwa​nie cią​ży.

– Czy był tam z nią ten trę​bacz? – spy​tał in​spek​tor.
– Tak – od​parł Sla​ma. – Sio​stra Róża zgło​si​ła go jako ojca swo​je​go dziec​ka.
– To kłam​stwo! To moje dziec​ko! – wo​łał Fran​ci​szek.
– Nikt w to nie wąt​pi – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Jed​nak​że sio​stra Róża mu​sia​ła zgło​sić ta​kie​go

ojca, któ​ry był​by żo​na​ty, żeby ko​mi​sja wy​ra​zi​ła zgo​dę na abor​cję.

– A więc pan wie​dział, że to kłam​stwo! – Fran​ci​szek roz​darł się na dok​to​ra Sla​mę.
– We​dług pra​wa de​cy​du​ją​ce zna​cze​nie ma to, co twier​dzi ko​bie​ta. Sko​ro sio​stra Róża po​wie​dzia​ła

nam, że za​szła w cią​żę z pa​nem Kli​mą, i sko​ro on oświad​czył to samo, nikt z nas nie miał pra​wa tego
ne​go​wać.

– Ale pan jed​nak nie wie​rzył, że pan Kli​ma jest oj​cem? – spy​tał in​spek​tor.
– Nie.
– A co skła​nia​ło pana do ta​kie​go po​glą​du?
– Pan Kli​ma od​wie​dził na​sze uzdro​wi​sko wszyst​kie​go dwa razy, a i to tyl​ko prze​lot​nie. Jest mało

praw​do​po​dob​ne, żeby mię​dzy nim a sio​strą Różą do​szło do kon​tak​tów o cha​rak​te​rze in​tym​nym. Na​sze
uzdro​wi​sko jest zbyt małe, że​bym się o ta​kiej hi​sto​rii nie do​wie​dział. Oj​co​stwo pana Kli​my było naj​-
praw​do​po​dob​niej ka​mu​fla​żem, na któ​ry sio​stra Róża na​mó​wi​ła go, żeby ko​mi​sja ze​zwo​li​ła jej na za​-
bieg. Bo ten pan na prze​rwa​nie cią​ży by się nie zgo​dził.

Ale Fran​ci​szek nie sły​szał już, co Sla​ma mó​wił. Stał bez ru​chu i ni​cze​go nie wi​dział. Sły​szał je​dy​-

nie sło​wa Róży: „Do​pro​wa​dzisz mnie do sa​mo​bój​stwa, na pew​no do​pro​wa​dzisz mnie do sa​mo​bój​-
stwa”  –  i  wie​dział,  że  jest  przy​czy​ną  jej  śmier​ci,  a  za​ra​zem  nie  poj​mo​wał  dla​cze​go,  i  ni​cze​go  nie
umiał so​bie wy​tłu​ma​czyć. Stał niby dzi​kus w ob​li​czu cudu, stał jak wo​bec cze​goś nie​re​al​ne​go, na​gle
był głu​chy i śle​py, gdyż jego zmy​sły nie po​tra​fi​ły po​jąć nie​po​ję​te​go, któ​re się nań zwa​li​ło.

(Bied​ny  Fran​cisz​ku,  przej​dziesz  przez  ży​cie  i  ni​g​dy  ni​cze​go  nie  zro​zu​miesz,  i  bę​dziesz  wie​dział

tyl​ko,  że  two​ja  mi​łość  za​bi​ła  ko​bie​tę,  któ​rą  ko​cha​łeś,  bę​dziesz  szedł  z  tym  po​czu​ciem  jak  z  taj​nym
zna​kiem  gro​zy,  jak  trę​do​wa​ty,  przy​no​szą​cy  nie​wy​tłu​ma​czal​ne  klę​ski  tym,  któ​rych  ko​cha,  pój​dziesz
przez ży​cie jak li​sto​nosz nie​szczę​ścia.)

Był bla​dy, stał jak słup soli i wca​le nie wi​dział, że do dy​żur​ki wszedł pe​łen nie​po​ko​ju jesz​cze je​-

den męż​czy​zna; pod​szedł do zmar​łej, ob​rzu​cił ją prze​cią​głym spoj​rze​niem i po​gła​dził po wło​sach.

– Sa​mo​bój​stwo. Tru​ci​zna – szep​nął dok​tor Sla​ma.
Nowo przy​by​ły gwał​tow​nie zwró​cił ku nie​mu gło​wę:
– Sa​mo​bój​stwo? Rę​czę wszyst​kim, czym tyl​ko mogę, że ta ko​bie​ta nie ode​bra​ła so​bie ży​cia. A je​-

że​li po​łknę​ła tru​ci​znę, mu​sia​ło to być za​bój​stwo.

In​spek​tor pa​trzył na przy​by​sza ze zdu​mie​niem. Był to Ber​tlef. Jego oczy pa​ła​ły gnie​wem.

background image

18

Ja​kub włą​czył sta​cyj​kę, wóz ru​szył. Mi​nął ostat​nie wil​le uzdro​wi​ska i zna​lazł się w otwar​tym te​-

re​nie.  Wie​dział,  że  jaz​da  do  gra​ni​cy  trwa  oko​ło  czte​rech  go​dzin  i  nie  miał  za​mia​ru  się  śpie​szyć.
Świa​do​mość, że prze​jeż​dża tędy ostat​ni raz, spra​wia​ła, że ten kra​jo​braz na​bie​rał dlań war​to​ści i nie​-
zwy​kło​ści. Co chwi​la wy​da​wa​ło mu się, że go nie po​zna​je, że jest inny niż są​dził, i ża​ło​wał, że nie
może już po​zo​stać w nim na dłu​żej.

A jed​no​cze​śnie na​tych​miast kontr​ar​gu​men​to​wał sam so​bie, że żad​ne od​ro​cze​nie wy​jaz​du, czy to o

dzień, czy o lata, i tak nie na​pra​wi​ło​by tego, co go te​raz tra​pi: nie po​znał​by tego pej​za​żu ni odro​bi​nę
le​piej niż do​tych​czas. Musi po​go​dzić się z tym, że opu​ści go, choć go nie po​znał, choć nie sko​rzy​stał
do koń​ca z jego uro​ków, że opu​ści go jak dłuż​nik i za​ra​zem wie​rzy​ciel, z ra​chun​ka​mi wza​jem​nie nie​-
spła​co​ny​mi.

Po​tem zno​wu przy​szła mu na myśl dziew​czy​na, któ​rej wło​żył do fiol​ki uro​jo​ną tru​ci​znę, i uznał, że

ka​rie​ra mor​der​cy była naj​krót​szą ze wszyst​kich, ja​kie sta​ły się jego udzia​łem. „By​łem mor​der​cą oko​-
ło osiem​na​stu go​dzin” – ro​ze​śmiał się.

Ale za​raz wy​ło​ni​ło się za​strze​że​nie: To nie​praw​da, że mor​der​cą był je​dy​nie tak krót​ko. Jest i po​-

zo​sta​nie nim aż do śmier​ci. Al​bo​wiem nie jest waż​ne, czy bla​do​nie​bie​ska ta​blet​ka była tru​ci​zną, czy
nie: waż​ne jest, że on był o tym prze​ko​na​ny, a mimo to pod​rzu​cił ją nie​zna​jo​mej ko​bie​cie i nie uczy​nił
nic, aby ją ura​to​wać.

Za​sta​na​wiał się jed​nak nad tym wszyst​kim z bez​tro​ską czło​wie​ka, któ​ry zro​zu​miał, że jego po​stę​-

pek nie wy​szedł poza sfe​rę nie​szko​dli​we​go eks​pe​ry​men​tu:

Jego  mor​der​stwo  było  ak​tem  szcze​gól​ne​go  ro​dza​ju.  Nie  mia​ło  żad​nych  mo​ty​wów.  Nie  mia​ło  na

celu żad​nych ko​rzy​ści dla mor​der​cy. Jaki za​tem wła​ści​wie mia​ło sens? Sens jego naj​wy​raź​niej po​le​-
gał na tym, żeby Ja​kub do​wie​dział się, że jest mor​der​cą.

Mor​der​stwo jako eks​pe​ry​ment, jako akt sa​mo​po​zna​nia – to prze​cież znał, to Ra​skol​ni​kow. Ra​skol​-

ni​kow za​mor​do​wał, by od​po​wie​dzieć so​bie na py​ta​nie, czy czło​wiek ma pra​wo za​bić osob​ni​ka bez​-
war​to​ścio​we​go i czy zdo​ła udźwi​gnąć cię​żar tego mor​der​stwa; swo​ją zbrod​nią spraw​dzał sie​bie sa​-
me​go.

Tak,  jest  tu  coś,  co  zbli​ża  go  do  Ra​skol​ni​ko​wa:  bez​ce​lo​wość  mor​der​stwa,  jego  cha​rak​ter  teo​re​-

tycz​ny. Ale są też róż​ni​ce: Ra​skol​ni​kow py​tał, czy czło​wiek zdol​ny ma pra​wo w imię swych in​te​re​-
sów zło​żyć w ofie​rze ży​cie mniej war​to​ścio​we. Na​to​miast Ja​kub, po​da​jąc pie​lę​gniar​ce fiol​kę z tru​ci​-
zną, nic ta​kie​go nie miał na my​śli. Ja​ku​ba nie cie​ka​wi, czy czło​wiek ma pra​wo zło​żyć w ofie​rze czy​-
jeś  ży​cie.  Prze​ciw​nie,  jest  prze​ko​na​ny,  że  nikt  ta​kie​go  pra​wa  nie  ma.  Ra​czej  prze​ra​ża  go  myśl,  że
wszy​scy uzur​pu​ją so​bie to pra​wo. Ja​kub żył w świe​cie, w któ​rym ży​cie łu​dzi​cie po​świę​ca​no dla do​-
bra  abs​trak​cyj​nych  idei.  Ja​kub  znał  tych,  któ​rzy  o  tym  de​cy​do​wa​li,  i  wie​dział,  że  ich  twa​rze  nie  są
złe, lecz roz​sąd​ne, że pło​ną spra​wie​dli​wym ogniem albo ja​śnie​ją do​bro​dusz​ną ple​bej​sko​ścią, cza​sem
zaś są to zu​chwa​le nie​win​ne lub smut​nie tchórz​li​we ob​li​cza lu​dzi, któ​rzy choć szu​ka​ją uspra​wie​dli​-
wień, to jed​nak skru​pu​lat​nie wy​ko​nu​ją na swo​ich bliź​nich wy​rok, wie​dząc, jak jest okrut​ny. Ja​kub do​-
brze znał te twa​rze i nie​na​wi​dził ich. Poza tym wie​dział, że każ​dy czło​wiek ży​czy ko​muś śmier​ci, a
przed mor​der​stwem po​wstrzy​mu​ją go je​dy​nie dwie rze​czy: strach przed karą i fi​zycz​na uciąż​li​wość
za​bi​ja​nia.  Wie​dział,  że  gdy​by  każ​dy  miał  moż​ność  mor​do​wa​nia  z  ukry​cia  i  na  od​le​głość,  ludz​kość
wy​mar​ła​by w kil​ka mi​nut. Eks​pe​ry​ment Ra​skol​ni​ko​wa mu​siał za​tem uwa​żać za cał​ko​wi​cie zbęd​ny.

Lecz w ta​kim ra​zie dla​cze​go dał pie​lę​gniar​ce tru​ci​znę? Mimo wszyst​ko nie był to chy​ba tyl​ko czy​-

sty przy​pa​dek? Prze​cież Ra​skol​ni​kow swo​je mor​der​stwo dłu​go ob​my​ślał i przy​go​to​wy​wał, pod​czas
gdy  on  dzia​łał  pod  wpły​wem  na​głe​go  im​pul​su,  w  cią​gu  se​kun​dy.  Wie​dział  jed​nak,  że  on  rów​nież  –
choć mimo woli – przy​go​to​wy​wał swo​ją zbrod​nię od wie​lu lat i se​kun​da, gdy pod​rzu​cił Róży tru​ci​-

background image

znę, była szcze​li​ną, w któ​rą we​szło jak łom całe jego mi​nio​ne ży​cie, całe znie​chę​ce​nie do lu​dzi.

Ra​skol​ni​kow, za​bi​ja​jąc sie​kie​rą sta​rą li​chwiar​kę, był świa​dom, że prze​kra​cza strasz​li​wy próg: że

na​ru​sza pra​wo bo​skie. Wie​dział, że sta​ru​cha jest co praw​da nik​czem​ną kre​atu​rą, ale za​ra​zem two​rem
bo​żym. Ja​kub nie po​dzie​lał tej bo​jaź​ni Ra​skol​ni​ko​wa. Dla nie​go lu​dzie nie byli two​ra​mi bo​ży​mi. Ja​-
kub ce​nił so​bie de​li​kat​ność oraz szla​chet​ność, ale prze​ko​nał się, że nie są to wła​ści​wo​ści czło​wie​ka.
Ja​kub do​brze znał lu​dzi i dla​te​go nie lu​bił ich. Ja​kub był szla​chet​ny – i dla​te​go dał im tru​ci​znę.

„Je​stem za​tem mor​der​cą wsku​tek swej szla​chet​no​ści” – po​my​ślał. Uznał, że to śmiesz​ne i smut​ne.
Ra​skol​ni​kow, któ​ry za​bił sta​rą li​chwiar​kę, nie po​tra​fił opa​no​wać strasz​li​wej bu​rzy wy​rzu​tów su​-

mie​nia. Na​to​miast Ja​kub, głę​bo​ko prze​świad​czo​ny, że czło​wiek nie ma pra​wa skła​dać w ofie​rze ży​-
cia  in​nych,  wy​rzu​tów  su​mie​nia  nie  ma.  A  przy  tym  pie​lę​gniar​ka,  któ​rej  dał  tru​ci​znę,  bez​sprzecz​nie
była isto​tą sym​pa​tycz​niej​szą od li​chwiar​ki Ra​skol​ni​ko​wa.

Usi​ło​wał so​bie wy​obra​zić, że pie​lę​gniar​ka rze​czy​wi​ście nie żyje, i ba​dał, czy po​czu​je się win​ny.

Nie, skąd, nic po​dob​ne​go. Spo​koj​ny i za​do​wo​lo​ny z sie​bie na​dal je​chał przez miły, ła​god​ny, że​gna​ją​-
cy go kra​jo​braz.

Ra​skol​ni​kow prze​ży​wał swo​ją zbrod​nię jako tra​ge​dię i ugiął się pod cię​ża​rem po​peł​nio​ne​go czy​-

nu. Ja​kub zaś nie może wyjść z po​dzi​wu, że ten jego po​stę​pek jest tak lek​ki, że nic nie waży, że zu​peł​-
nie go nie ob​cią​ża. I za​sta​na​wia się, czy w tej lek​ko​ści nie za​wie​ra się znacz​nie wię​cej gro​zy, niż w
hi​ste​rycz​nych prze​ży​ciach bo​ha​te​ra ro​syj​skiej po​wie​ści.

Je​chał wol​no i od​ry​wał się od tych my​śli, roz​glą​da​jąc się po oko​li​cy. Mó​wił so​bie, że cała przy​-

go​da z ta​blet​ką była tyl​ko za​ba​wą, za​ba​wą bez na​stępstw, jak całe jego ży​cie w tym kra​ju, w któ​rym
nie po​zo​sta​wił żad​ne​go śla​du, żad​nych ko​rze​ni, żad​nej bruz​dy, i któ​ry te​raz opusz​cza, ni​czym ła​god​ny
ze​fi​rek.

19

Lżej​szy o ćwierć li​tra krwi, Kli​ma z wiel​ką nie​cier​pli​wo​ścią cze​kał na dok​to​ra Sla​mę w po​cze​-

kal​ni przed jego ga​bi​ne​tem. Nie chciał wy​jeż​dżać z uzdro​wi​ska, za​nim się z nim nie po​że​gna i nie po​-
pro​si, by tro​chę do​pil​no​wał Róży. „Póki mi tego nie zro​bią, za​wsze jesz​cze mogę się roz​my​ślić” –
wciąż miał w uszach jej sło​wa, któ​re go prze​ra​ża​ły. Bał się, że te​raz, gdy od​je​dzie, Róża wy​zwo​li się
spod jego wpły​wu i może jesz​cze w ostat​niej chwi​li zmie​nić po​sta​no​wie​nie.

Wresz​cie  dok​tor  Sla​ma  się  zja​wił.  Pod​szedł  do  nie​go,  po​dał  mu  rękę  i  po​dzię​ko​wał  za  pięk​ny

akom​pa​nia​ment na bęb​nach.

– To był zna​ko​mi​ty kon​cert – po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Grał pan wspa​nia​le. O ni​czym tak nie

ma​rzę, jak o tym, że​by​śmy mo​gli to po​wtó​rzyć. Bę​dzie​my mu​sie​li po​my​śleć o zor​ga​ni​zo​wa​niu ta​kich
kon​cer​tów w in​nych uzdro​wi​skach.

– Tak, z przy​jem​no​ścią, gra​ło się z pa​nem świet​nie! – od​po​wie​dział skwa​pli​wie trę​bacz i do​dał: –

Chciał​bym pana o coś po​pro​sić. Żeby ze​chciał pan do​pil​no​wać tro​szecz​kę Róży. Boję się, żeby nie
strze​li​ło jej coś jesz​cze do gło​wy. Ko​bie​ty są okrop​nie nie​obli​czal​ne.

– Jej już nic do gło​wy nie strze​li, o to może pan być spo​koj​ny – rzekł dok​tor Sla​ma. – Róża nie

żyje.

Kli​ma  przez  chwi​lę  nie  ro​zu​miał  i  Sla​ma  mu​siał  mu  opo​wie​dzieć,  co  się  sta​ło.  Na  za​koń​cze​nie

do​dał:

– To sa​mo​bój​stwo, ale wy​glą​da tro​chę za​gad​ko​wo. Ktoś mógł​by przy​cze​pić się do tego, że ode​-

bra​ła so​bie ży​cie za​raz po​tem, jak była z pa​nem na ko​mi​sji. Nie, nie, nie, nie musi się pan oba​wiać –
zła​pał trę​ba​cza za rękę, wi​dząc, że mu​zyk zbladł. – Na szczę​ście na​sza sio​stra cho​dzi​ła z ta​kim jed​-

background image

nym  mło​dym  mon​te​rem,  któ​ry  jest  prze​ko​na​ny,  że  to  jego  dziec​ko.  Po​wie​dzia​łem,  że  pana  z  sio​strą
Różą ni​g​dy nic nie łą​czy​ło i że na​mó​wi​ła pana, by wziął pan to na sie​bie tyl​ko dla​te​go, że gdy obo​je
pe​ten​ci są sta​nu wol​ne​go, to ko​mi​sja na za​bieg nie ze​zwa​la. Więc niech pan nic nie na​plą​cze, gdy​by
pana o to wy​py​ty​wa​li. Wi​dzę, że u pana coś ma​mie z ner​wa​mi, a to nie​do​brze. Musi pan cał​ko​wi​cie
wró​cić do rów​no​wa​gi, prze​cież mamy jesz​cze przed sobą wie​le kon​cer​tów.

Kli​ma nie mógł zdo​być się na od​po​wiedź. Pe​łen wdzięcz​no​ści kła​niał się dok​to​ro​wi i wie​lo​krot​-

nie ści​skał mu dłoń.

Ka​mi​la  cze​ka​ła  na  nie​go  w  „Rich​mon​dzie”.  Bez  sło​wa  ob​jął  ją  i  ca​ło​wał  w  po​licz​ki.  Ca​ło​wał

każ​de miej​sce jej twa​rzy, a po​tem ukląkł i ca​ło​wał jej suk​nię, z góry na dół aż po ko​la​na.

– Co ci się sta​ło?
– Nic. Strasz​nie je​stem szczę​śli​wy, że mam cie​bie. Strasz​nie je​stem szczę​śli​wy, że je​steś.
Spa​ko​wa​li swe tor​by i po​szli do sa​mo​cho​du. Po​wie​dział, że jest zmę​czo​ny, i po​pro​sił ją, żeby po​-

pro​wa​dzi​ła.

Je​cha​li w mil​cze​niu. Kli​ma był kom​plet​nie wy​czer​pa​ny, a prze​cież czuł wiel​ką ulgę. Nie​po​ko​ił się

jesz​cze tro​chę my​ślą, że mógł​by być prze​słu​chi​wa​ny. Bał się, że wte​dy mimo wszyst​ko Ka​mi​la mo​-
gła​by się cze​goś do​wie​dzieć. Po​wta​rzał so​bie jed​nak od nowa, co po​wie​dział mu dok​tor Sla​ma. Na​-
wet gdy​by go prze​słu​chi​wa​no, wy​stą​pi w nie​win​nej (a w tym kra​ju do​syć po​wszech​nej) roli dżen​tel​-
me​na,  któ​ry  przy​znał  się  do  oj​co​stwa  przez  uczyn​ność.  Tego  nikt  nie  mógł​by  mieć  mu  za  de,  na​wet
Ka​mi​la, gdy​by ja​kimś cu​dem o tym się do​wie​dzia​ła.

Spoj​rzał na nią. Jej uro​da wy​peł​nia​ła wnę​trze wozu ni​czym moc​ne per​fu​my. My​ślał, że już przez

całe ży​cie chce wdy​chać tyl​ko ten je​den za​pach. I zda​ło mu się, że z od​da​li sły​szy ci​chy głos trąb​ki,
na któ​rej sam gra, i ślu​bo​wał so​bie, że całe ży​cie bę​dzie grał na niej tyl​ko po to, żeby spra​wić przy​-
jem​ność tej ko​bie​cie, je​dy​nej i naj​droż​szej.

20

Za  każ​dym  ra​zem,  gdy  sie​dzia​ła  za  kie​row​ni​cą,  czu​ła  się  sil​niej​sza  i  bar​dziej  sa​mo​dziel​na.  Ale

tym  ra​zem  pew​ność  sie​bie  za​wdzię​cza​ła  nie  tyl​ko  kie​row​ni​cy,  lecz  rów​nież  sło​wom  nie​zna​jo​me​go
męż​czy​zny, spo​tka​ne​go na ko​ry​ta​rzu „Rich​mon​du”. Nie mo​gła ich za​po​mnieć. I nie mo​gła za​po​mnieć
jego twa​rzy, o ileż bar​dziej mę​skiej od gład​kie​go ob​li​cza jej męża. Po​my​śla​ła, że w grun​cie rze​czy
ni​g​dy nie było jej dane po​znać praw​dzi​we​go męż​czy​zny.

Zer​k​nę​ła na znu​żo​ną twarz trę​ba​cza, na któ​rej z nie​zro​zu​mia​łych przy​czyn roz​le​wał się co chwi​la

uśmiech szczę​ścia, pod​czas gdy jego ręka gła​ska​ła ją z mi​ło​ścią po ra​mie​niu.

Ta czu​łość, prze​ra​sta​ją​ca zwy​kłą mia​rę, nie cie​szy​ła i nie wzru​sza​ła Ka​mi​li. Jej nie​wy​tłu​ma​czal​-

ność  utwier​dza​ła  ją  bo​wiem  tyl​ko  po​now​nie  w  prze​ko​na​niu,  że  trę​bacz  ma  swo​je  ta​jem​ni​ce,  swe
wła​sne ży​cie, któ​re przed nią ukry​wa i do któ​re​go jej nie do​pusz​cza. Tym ra​zem jed​nak wzbu​dzi​ło to
w niej nie ból, lecz obo​jęt​ność.

Co mó​wił ten czło​wiek? Że wy​jeż​dża na za​wsze. Ser​ce ści​snę​ła jej ci​cha, ale sil​na tę​sk​no​ta. Tę​-

sk​no​ta nie tyl​ko za tym męż​czy​zną, lecz tak​że za stra​co​ną oka​zją. I nie tyl​ko za tą kon​kret​ną oka​zją, ale
za oka​zją jako taką. Żal jej było wszyst​kich oka​zji, któ​re prze​oczy​ła, któ​re ją omi​nę​ły, któ​rych unik​nę​-
ła, a na​wet tych, któ​rych ni​g​dy nie mia​ła.

Ten męż​czy​zna mó​wił jej, że przez całe ży​cie był jak śle​piec i zu​peł​nie nie po​dej​rze​wał ist​nie​nia

pięk​na. Ro​zu​mia​ła go. Prze​cież z nią było tak samo. Ona też żyła jak śle​piec. Nie wi​dzia​ła nic prócz
jed​nej je​dy​nej po​sta​ci, oświe​tlo​nej sil​nym re​flek​to​rem za​zdro​ści. A gdy​by na​gle ten re​flek​tor prze​stał
świe​cić?  W  roz​pro​szo​nym  świe​tle  dnia  uka​za​ły​by  się  ty​sią​ce  in​nych  po​sta​ci  i  męż​czy​zna,  któ​ry

background image

przed​tem zda​wał się jej je​dy​nym na świę​cie, stał​by się jed​nym z wie​lu.

Sie​dzia​ła za kie​row​ni​cą, czu​ła, że jest ko​bie​tą pew​ną sie​bie i pięk​ną, i myśl jej bie​gła da​lej: Czy

to,  co  wią​że  ją  z  Kli​mą,  to  w  ogó​le  mi​łość,  czy  tyl​ko  strach,  że  go  stra​ci?  I  je​śli  na  po​cząt​ku  ten
strach był peł​ną lęku for​mą mi​ło​ści, to czy z bie​giem cza​su mi​łość (zmę​czo​na i wy​cze​ipa​na) nie ulot​-
ni​ła  się  nie​po​strze​że​nie  z  tej  for​my?  Czy  w  koń​cu  nie  po​zo​stał  jej  już  wy​łącz​nie  sam  strach,  strach
bez mi​ło​ści? A co się sta​nie, je​śli znik​nie rów​nież ten strach?

Trę​bacz koło niej znów za​śmiał się nie wia​do​mo dla​cze​go.
Obej​rza​ła się na nie​go i po​my​śla​ła, że je​że​li prze​sta​nie być za​zdro​sna, nie po​zo​sta​nie nic. Je​cha​ła

z wiel​ką szyb​ko​ścią – i oto przy​szło jej do gło​wy, że gdzieś przed nią na dro​dze ży​cia na​kre​ślo​na jest
li​nia, któ​ra bę​dzie ozna​cza​ła ro​zej​ście się z trę​ba​czem. I pierw​szy raz ta wi​zja nie na​pa​wa​ła jej przy​-
gnę​bie​niem ni stra​chem.

21

Olga we​szła do apar​ta​men​tu Ber​tle​fa.
– Pro​szę wy​ba​czyć – uspra​wie​dli​wia​ła się – że wpa​dam bez za​po​wie​dzi. Ale je​stem tak okrop​nie

zde​ner​wo​wa​na, że nie mogę wy​trzy​mać w sa​mot​no​ści. Na​praw​dę nie prze​szka​dzam?

W po​ko​ju sie​dzie​li Ber​tlef, dok​tor Sla​ma i in​spek​tor, któ​ry jej od​po​wie​dział:
– Nie prze​szka​dza pani. Roz​ma​wia​my o wszyst​kim już cał​kiem nie​urzę​do​wo.
– Pan in​spek​tor jest moim sta​rym przy​ja​cie​lem – wy​ja​śnił Ol​dze dok​tor Sla​ma.
– Pro​szę pana, dla​cze​go to zro​bi​ła? – spy​ta​ła Olga.
– Mia​ła scy​sję z mło​dym czło​wie​kiem, z któ​rym cho​dzi​ła, i pod​czas sprzecz​ki się​gnę​ła do to​reb​ki

i coś po​łknę​ła. Nic wię​cej nie wie​my i oba​wiam się, że już się nie do​wie​my.

– Pa​nie in​spek​to​rze – po​wie​dział Ber​tlef z na​ci​skiem – pro​szę pana, aby ze​chciał pan wziąć pod

uwa​gę to, co po​wie​dzia​łem panu do pro​to​ko​łu. Spę​dzi​łem z Różą w tym po​ko​ju ostat​nią noc jej ży​-
cia.  Moż​li​we,  że  nie  pod​kre​śli​łem  wy​star​cza​ją​co  tego,  co  naj​waż​niej​sze.  Była  to  noc  wspa​nia​ła  i
Róża była nie​wy​mow​nie szczę​śli​wa. Wy​star​czy​ło, by ta skrom​na dziew​czy​na zrzu​ci​ła z sie​bie ob​rę​-
cze, któ​ry​mi opa​sa​ło ją jej obo​jęt​ne i nie​życz​li​we oto​cze​nie, a sta​ła się z niej bły​sko​tli​wa isto​ta peł​na
mi​ło​ści, de​li​kat​no​ści, wiel​ko​dusz​no​ści, isto​ta, ja​kiej by się pan w niej nie do​my​ślał. Po​wia​dam panu,
że w cią​gu wczo​raj​szej nocy otwo​rzy​łem przed nią drzwi do in​ne​go ży​cia i że to wła​śnie wczo​raj na​-
praw​dę za​pra​gnę​ła żyć. Tyl​ko że za​raz ktoś po​krzy​żo​wał me pla​ny… – ostat​nie sło​wa wy​rzekł w na​-
głej za​du​mie i do​dał ci​cho: – Po​dej​rze​wam w tym in​ge​ren​cję pie​kła.

– Wo​bec mocy pie​kiel​nych po​li​cja kry​mi​nal​na jest bez​sil​na – za​uwa​żył in​spek​tor.
Ber​tlef pu​ścił jego iro​nię mimo uszu.
– Sa​mo​bój​stwo to na​praw​dę non​sens – kon​ty​nu​ował. – Bła​gam pana, niech pan zro​zu​mie! Nie mo​-

gła  prze​cież  za​bi​jać  się  w  chwi​li,  gdy  chcia​ła  za​cząć  żyć!  Po​wta​rzam  panu,  nie  po​zwo​lę,  by  była
oskar​żo​na o sa​mo​bój​stwo.

– Dro​gi pa​nie – po​wie​dział in​spek​tor – nikt nie oskar​ża jej o sa​mo​bój​stwo, już choć​by z tego po​-

wo​du, że sa​mo​bój​stwo nie jest prze​stęp​stwem. Sa​mo​bój​stwo nie jest rze​czą wy​mia​ru spra​wie​dli​wo​-
ści. To nie na​sza spra​wa.

–  Wła​śnie  –  rzekł  Ber​tlef.  –  Dla  pana  sa​mo​bój​stwo  nie  jest  prze​stęp​stwem,  po​nie​waż  ży​cie  dla

pana  nie  jest  war​to​ścią.  Ale  ja,  pa​nie  in​spek​to​rze,  nie  znam  więk​sze​go  grze​chu.  Sa​mo​bój​stwo  jest
gor​sze od mor​der​stwa. Mor​do​wać moż​na z ze​msty lub z chę​ci zy​sku, ale na​wet chęć zy​sku jest wy​ra​-
zem swo​iste​go, zwy​rod​nia​łe​go umi​ło​wa​nia ży​cia. Po​peł​nia​jąc na​to​miast sa​mo​bój​stwo, rzu​ca​my szy​-
der​czo  na​sze  ży​cie  Panu  Bogu  pod  nogi.  Sa​mo​bój​stwo  to  plu​nię​cie  Stwór​cy  w  twarz.  Za​po​wia​dam

background image

panu, że zro​bię wszyst​ko, by udo​wod​nić, że ta dziew​czy​na jest nie​win​na. Sko​ro twier​dzi pan, że ode​-
bra​ła so​bie ży​cie, pro​szę wy​ja​śnić mi, dla​cze​go. Jaki mo​tyw pan wy​krył?

– Mo​ty​wy sa​mo​bójstw za​wsze po​zo​sta​ją ta​jem​ni​cą – od​po​wie​dział in​spek​tor. – A poza tym szu​ka​-

nie  ich  nie  na​le​ży  do  mo​ich  obo​wiąz​ków.  Nie  może  pan  mieć  do  mnie  żalu,  że  ro​bię  tyl​ko  to,  co
wcho​dzi  w  ich  za​kres.  Mam  ich  wy​star​cza​ją​co  dużo  i  le​d​wie  im  mogę  po​do​łać.  Spra​wa  nie  jest
wpraw​dzie za​mknię​ta, ale mogę panu z góry po​wie​dzieć, że żad​ne​go mor​der​stwa nie po​dej​rze​wam.

– Po​dzi​wiam pana – rzekł Ber​tlef bar​dzo gniew​nie. – Po​dzi​wiam pana za szyb​kość, z jaką go​tów

jest pan po​sta​wić krop​kę za śmier​cią czło​wie​ka.

Olga za​uwa​ży​ła, że in​spek​to​ro​wi krew na​pły​nę​ła do twa​rzy. Wnet jed​nak opa​no​wał się i po nie​-

wiel​kiej pau​zie od​po​wie​dział gło​sem aż za uprzej​mym:

–  Do​brze.  Przyj​mę  więc  pań​skie  za​ło​że​nie,  że  mamy  do  czy​nie​nia  z  mor​der​stwem.  Za​sta​nów​my

się, w jaki spo​sób mo​gło być do​ko​na​ne. W to​reb​ce de​nat​ki zna​leź​li​śmy fiol​kę z prosz​ka​mi uspo​ka​ja​-
ją​cy​mi.  Mo​że​my  przy​jąć,  że  sio​stra  Róża  chcia​ła  za​żyć  ta​blet​kę,  żeby  się  uspo​ko​ić,  lecz  przed​tem
ktoś pod​rzu​cił jej do fiol​ki inną ta​blet​kę, wy​glą​da​ją​cą po​dob​nie, a za​wie​ra​ją​cą tru​ci​znę.

– Są​dzi pan, że Róża wzię​ła tru​ci​znę z fiol​ki z se​da​ti​va​mi? – za​py​tał dok​tor Sla​ma.
– Sio​stra Róża mo​gła oczy​wi​ście za​żyć tru​ci​znę znaj​du​ją​cą się w to​reb​ce od​dziel​nie, poza fiol​ką.

By​ło​by tak w wy​pad​ku sa​mo​bój​stwa. Je​że​li za​kła​da​my jed​nak, że było to mor​der​stwo, to nie ma in​-
nej moż​li​wo​ści, jak tyl​ko że ktoś wło​żył jej do fiol​ki tru​ci​znę o wy​glą​dzie po​dob​nym do jej le​kar​-
stwa.

– Pro​szę się nie gnie​wać, ale mu​szę za​opo​no​wać – rzekł dok​tor Sla​ma. – To wca​le nie ta​kie pro​-

ste, wy​ko​nać z al​ka​lo​idu ta​blet​kę o re​gu​lar​nym kształ​cie. Mu​siał​by zro​bić to ktoś, kto ma do​stęp do
wy​twór​ni le​ków. Tu ta​kiej moż​li​wo​ści nikt nie ma.

– Chce pan po​wie​dzieć, że spo​rzą​dze​nie ta​kiej tru​ją​cej ta​blet​ki jest wy​klu​czo​ne?
– Wy​klu​czo​ne nie jest. Ale ogrom​nie trud​ne.
– Mnie wy​star​czy, że jest moż​li​we – po​wie​dział in​spek​tor i cią​gnął da​lej: – Za​sta​nów​my się te​raz,

kto mógł być za​in​te​re​so​wa​ny śmier​cią tej ko​bie​ty. Nie była bo​ga​ta, więc wzglę​dy ma​jąt​ko​we mo​że​my
z góry wy​eli​mi​no​wać. Mo​że​my też wy​klu​czyć mo​ty​wy po​li​tycz​ne czy szpie​gow​skie. Po​zo​sta​ją tyl​ko
po​wo​dy  na​tu​ry  in​tym​nej.  Kim  są  nasi  po​dej​rza​ni?  Przede  wszyst​kim  ko​cha​nek,  któ​ry  tuż  przed  jej
śmier​cią za​ja​dle się z nią kłó​cił. Czy uwa​ża​cie pań​stwo, że to on pod​rzu​cił jej tru​ci​znę?

Na py​ta​nie in​spek​to​ra nikt nie od​po​wie​dział, więc on sam rzekł:
– Nie są​dzę, by tak było. Prze​cież ten chło​pak wciąż o nią wal​czył. Chciał się z nią oże​nić. Była z

nim w cią​ży, a na​wet gdy​by, daj​my na to, za​szła z kimś in​nym, waż​ne jest, że on był prze​ko​na​ny, że z
nim. W chwi​li gdy do​wie​dział się, że za​mie​rza usu​nąć płód, wpadł w roz​pacz. Ale pro​szę zwró​cić
uwa​gę, że Róża wra​ca​ła z ko​mi​sji do spraw re​gu​la​cji uro​dzin, a nie z za​bie​gu! Dla na​sze​go de​spe​ra​ta
nic nie było jesz​cze stra​co​ne. Płód w niej żył cią​gle, on zaś skłon​ny był zro​bić wszyst​ko, żeby go ura​-
to​wać. Ab​sur​dem jest, by w ta​kiej chwi​li pod​su​wał jej tru​ci​znę, gdy nie ma​rzył o ni​czym in​nym, jak
tyl​ko  żeby  z  nią  żyć  i  mieć  dziec​ko.  Zresz​tą  pan  dok​tor  wy​ja​śnił  nam,  że  dla  zwy​kłe​go  czło​wie​ka
spro​ku​ro​wa​nie  tru​ci​zny  o  wy​glą​dzie  nor​mal​nej  ta​blet​ki  nie  jest  ła​twe.  Skąd  wziął​by  ją  ten  na​iw​ny
chło​piec, nie​ma​ją​cy żad​nych kon​tak​tów to​wa​rzy​skich? Może ze​chce mi to pan wy​tłu​ma​czyć?

Ber​tlef, do któ​re​go in​spek​tor wciąż się zwra​cał, wzru​szył ra​mio​na​mi.
– Ale przejdź​my do na​stęp​nych po​dej​rza​nych. Mamy tu tego trę​ba​cza ze sto​li​cy. Po​znał tu​taj kie​-

dyś de​nat​kę, nie wie​my wszak​że i nie do​wie​my się ni​g​dy, jak da​le​ko za​szła ta ich zna​jo​mość. W każ​-
dym ra​zie jed​nak do​syć da​le​ko, żeby od​wa​ży​ła się pro​sić go, by oświad​czył, że płód jest jego, i to​-
wa​rzy​szył jej na ko​mi​sji. Cze​mu zwró​ci​ła się aku​rat do nie​go, a nie do ko​goś miej​sco​we​go? Nie​trud​-
no zgad​nąć. Każ​dy żo​na​ty męż​czy​zna z uzdro​wi​ska bał​by się, że spra​wa na​bie​rze roz​gło​su i bę​dzie

background image

miał w domu nie​przy​jem​no​ści. Taką przy​słu​gę mógł wy​świad​czyć jej tyl​ko ktoś, kto tu nie miesz​ka.
Poza tym po​gło​ska, że mia​ła mieć dziec​ko ze sław​nym ar​ty​stą, pie​lę​gniar​ce po​chle​bia​ła, a trę​ba​czo​-
wi nie mo​gła za​szko​dzić. Mo​że​my za​tem uznać, że pan Kli​ma po​dej​mu​jąc się tej przy​słu​gi nie mu​siał
się ni​czym przej​mo​wać. Cze​mu miał​by z tego po​wo​du mor​do​wać nie​szczę​sną pie​lę​gniar​kę? Jak wy​-
ja​śnił nam pan or​dy​na​tor, ra​czej nie jest praw​do​po​dob​ne, żeby Kli​ma na​praw​dę był oj​cem nie​na​ro​-
dzo​ne​go dziec​ka. Ale przyj​mij​my rów​nież taką moż​li​wość. Przyj​mij​my, że jest oj​cem i że jest to dla
nie​go nad​zwy​czaj nie​przy​jem​ne. Pro​szę wy​tłu​ma​czyć mi jed​nak, po co miał​by mor​do​wać, sko​ro zgo​-
dzi​ła się na za​bieg i spra​wa była już urzę​do​wo za​twier​dzo​na? Czy może, pa​nie Ber​tlef, mamy uwa​żać
Kli​mę za mor​der​cę?

– Pan mnie nie ro​zu​mie – po​wie​dział Ber​tlef ła​god​nie. – Nie chcę ni​ko​go sa​dzać na krze​śle elek​-

trycz​nym.  Chcę  je​dy​nie  oczy​ścić  Różę.  Al​bo​wiem  sa​mo​bój​stwo  jest  naj​cięż​szym  grze​chem.  Ży​cie,
na​wet wśród cier​pień, ma swą ta​jem​ną war​tość. Na​wet ży​cie na pro​gu śmier​ci jest wspa​nia​łe. Ten,
komu śmierć ni​g​dy nie za​glą​da​ła w oczy, nie wie tego, ale​ja, pa​nie in​spek​to​rze, wiem. I dla​te​go, po​-
wia​dam panu, uczy​nię wszyst​ko, by do​wieść, że to dziew​czę jest bez winy.

– Ja rów​nież usi​łu​ję to zro​bić – rzekł in​spek​tor. – Otóż mamy tu jesz​cze trze​cie​go po​dej​rza​ne​go.

To pan Ber​tlef, han​dlo​wiec z Ame​ry​ki. Sam ze​znał, że spę​dził z de​nat​ką jej ostat​nią noc. Mo​gli​by​śmy
przy​jąć, że gdy​by był mor​der​cą, ra​czej by się do tego nie przy​zna​wał. Ale to za​strze​że​nie nie wy​trzy​-
mu​je kry​ty​ki. Cała pu​blicz​ność na wczo​raj​szym kon​cer​cie wi​dzia​ła, że pan Ber​tlef sie​dział koło Róży
i że w trak​cie kon​cer​tu ode​szli do jego domu. Pan Ber​tlef wie, że w ta​kim wy​pad​ku le​piej szyb​ko się
przy​znać, niż cze​kać, aż wy​nik​nie to z ze​znań in​nych. Pan Ber​tlef mówi mi, że sio​stra Róża była z nim
tej  nocy  szczę​śli​wa.  Jak​że​by  nie!  Pan  Ber​tlef  jest  prze​cież  nie  tyl​ko  cza​ru​ją​cym  męż​czy​zną,  lecz
przede wszyst​kim ame​ry​kań​skim biz​nes​me​nem, któ​ry ma do​la​ry i pasz​port po​zwa​la​ją​cy mu po​dró​żo​-
wać po ca​łym świe​cie. Sio​stra Róża jest za​grze​ba​na w tej ma​łej dziu​rze i na próż​no szu​ka spo​so​bu
wy​do​sta​nia się stąd. Ma tu je​dy​ne​go ko​chan​ka, któ​ry chce się z nią że​nić, ale to mło​dziut​ki miej​sco​-
wy mon​ter. Je​śli wyj​dzie za nie​go, to tym sa​mym przy​pie​czę​tu​je swój los i już ni​g​dy się stąd nie wy​-
rwie. Nie mia​ła tu ni​ko​go in​ne​go i dla​te​go z nim nie zry​wa​ła. Za​ra​zem jed​nak ro​bi​ła wszyst​ko, by nie
zwią​zać się z nim de​fi​ni​tyw​nie, gdyż nie chcia​ła wy​zby​wać się swych na​dziei. A po​tem na​gle zja​wił
się eg​zo​tycz​ny męż​czy​zna o nie​na​gan​nych ma​nie​rach, któ​ry za​wró​cił jej zu​peł​nie w gło​wie. Oczy​ma
wy​obraź​ni wi​dzia​ła już, że poj​mie ją za żonę i na​resz​cie uda się jej opu​ścić ten za​pa​dły kąt. O ile po​-
cząt​ko​wo po​tra​fi​ła być ko​chan​ką dys​kret​ną, to z cza​sem sta​wa​ła się co​raz bar​dziej uciąż​li​wa. Dała
mu do zro​zu​mie​nia, że nie zre​zy​gnu​je z nie​go, i za​czę​ła go szan​ta​żo​wać. Ber​tlef jest jed​nak żo​na​ty i, o
ile mi wia​do​mo, ju​tro ma przy​je​chać do nie​go z Ame​ry​ki jego żona, o ile mi wia​do​mo, żona ko​cha​na,
mat​ka jego jed​no​rocz​ne​go dziec​ka. Ber​tlef go​tów jest zro​bić wszyst​ko, by unik​nąć skan​da​lu. Wie, że
sio​stra Róża sta​le nosi przy so​bie fiol​kę z prosz​ka​mi uspo​ka​ja​ją​cy​mi, i wie, jak wy​glą​da​ją. Ma roz​le​-
głe kon​tak​ty z za​gra​ni​cą i ma też mnó​stwo pie​nię​dzy. Ka​zać zro​bić tru​ją​cą ta​blet​kę w kształ​cie le​kar​-
stwa  Róży  to  dla  nie​go  drob​nost​ka.  Pod​czas  owej  wspa​nia​łej  nocy,  kie​dy  jego  ko​chan​ka  spa​ła,  po
kry​jo​mu wło​żył jej tru​ci​znę do fiol​ki. Uwa​żam, pa​nie Ber​tlef – in​spek​tor uro​czy​ście pod​niósł głos –
że  jest  pan  je​dy​nym  czło​wie​kiem,  któ​ry  miał  po​wód,  by  za​mor​do​wać  sio​strę  Różę  i  było  go  na  to
stać. Wzy​wam pana, aże​by się pan przy​znał.

W  po​ko​ju  za​le​gła  ci​sza.  In​spek​tor  dłu​go  pa​trzył  Ber​tle​fo​wi  w  oczy.  Ber​tlef  od​wza​jem​niał  mu  to

spoj​rze​nie rów​nie cier​pli​wie i też bez sło​wa. Na jego twa​rzy nie było ani cie​nia prze​stra​chu czy ura​-
zy. W koń​cu ode​zwał się:

–  Pań​skie  wnio​ski  nie  za​ska​ku​ją  mnie.  Po​nie​waż  nie  po​tra​fi  pan  wy​śle​dzić  mor​der​cy,  musi  pan

zna​leźć ko​goś, kto weź​mie winę na sie​bie. Jed​ną z za​dzi​wia​ją​cych ta​jem​nic ży​cia jest to, że nie​win​ni
dźwi​ga​ją winy za wi​no​waj​ców. Pro​szę, może mnie pan za​aresz​to​wać.

background image

22

Na  oko​li​cę  spa​dał  ła​god​ny  zmierzch.  Ja​kub  za​trzy​mał  sa​mo​chód  we  wsi,  za  któ​rą  w  od​le​gło​ści

kil​ku  ki​lo​me​trów  znaj​do​wa​ły  się  już  gra​nicz​ne  szla​ba​ny.  Chciał  jesz​cze  prze​dłu​żyć  ostat​nie  chwi​le
spę​dza​ne w oj​czyź​nie. Wy​siadł z wozu i ru​szył wiej​ską dro​gą.

Trud​no na​zwać tę dro​gę pięk​ną. Przed cha​łu​pa​mi po​nie​wie​ra​ły się za​rdze​wia​łe ob​rę​cze, wy​rzu​co​-

ne  koło  od  trak​to​ra,  ja​kieś  sta​re  że​la​stwo.  Była  to  wieś  za​pusz​czo​na  i  wstręt​na.  Ja​ku​bo​wi  zda​wa​ło
się, że te śmiet​ni​ska z za​rdze​wia​ły​mi ob​rę​cza​mi są jak nie​przy​zwo​ite sło​wo, któ​re jego oj​czy​zna rzu​-
ca mu na po​że​gna​nie za​miast słów, ja​kie za​zwy​czaj mówi się przy po​dob​nych oka​zjach. Do​szedł do
koń​ca dro​gi, gdzie uj​rzał pla​cyk z sa​dzaw​ką. Sa​dzaw​ka też była za​nie​dba​na, za​ro​sła rzę​są. Przy brze​-
gu bro​dzi​ło kil​ka gęsi, któ​re ja​kiś chło​pak sta​rał się po​gnać wit​ką przed sobą.

Ja​kub za​wró​cił, żeby dojść z po​wro​tem do sa​mo​cho​du. Wte​dy w oknie jed​ne​go z do​mostw zo​ba​-

czył in​ne​go chłop​ca. Ma​lec, za​le​d​wie pię​cio​let​ni, pa​trzył przez szy​bę w stro​nę sa​dzaw​ki. Może przy​-
glą​dał się gę​siom. Może ob​ser​wo​wał chło​pa​ka sma​ga​ją​ce​go pta​ki wit​ką. Stał w oknie, a Ja​kub nie
mógł  ode​rwać  od  nie​go  oczu.  Tym,  co  w  twa​rzycz​ce  dziec​ka  naj​sil​niej  przy​ku​ło  jego  uwa​gę,  były
oku​la​ry. Chłop​czyk miał na no​sie ogrom​ne oku​la​ry, w któ​rych moż​na było do​my​ślać się gru​bych so​-
cze​wek. Jego głów​ka była drob​na, a oku​la​ry wiel​kie. Dźwi​gał je na no​sie jak ba​last. Dźwi​gał je jak
swój los. Pa​trzył zza ich opraw​ki jak zza kra​ty. Tak, dźwi​gał tę opraw​kę jak kra​tę, któ​rą bę​dzie zmu​-
szo​ny no​sić z sobą przez całe ży​cie. Ja​kub spoj​rzał przez kra​tę oku​la​rów w oczy dziec​ka i na​gle ogar​-
nął go wiel​ki smu​tek.

Sta​ło się to rap​tow​nie, jak kie​dy woda prze​ry​wa wały i roz​le​wa się po oko​li​cy. Ja​kub od tak daw​-

na już nie był smut​ny! Tyle już lat! Znał tyl​ko uczu​cie przy​kro​ści, go​ry​czy, lecz nie smut​ku, któ​ry te​raz
ogar​nął go nie​spo​dzie​wa​nie i po​ra​ził.

Wi​dział dziec​ko odzia​ne w kra​tę i było mu żal tego dziec​ka oraz ca​łe​go kra​ju: wy​da​ło mu się, że

ko​chał ten kraj za sła​bo, ko​chał go nie​wła​ści​wie, i od​czuł smu​tek z po​wo​du tej złej, nie​uda​nej mi​ło​-
ści.

I na​raz przy​szło mu do gło​wy, że tym, co nie po​zwa​la​ło mu ko​chać tego kra​ju, była duma, duma z

wła​snej szla​chet​no​ści, duma z wła​snej no​bli​wo​ści, diu​na z de​li​kat​no​ści; głu​pia duma, któ​ra spra​wia​-
ła, że nie ko​chał swych bliź​nich, że nie​na​wi​dził ich, gdyż wi​dział w nich mor​der​ców. I po​now​nie po​-
my​ślał so​bie, że nie​zna​jo​mej ko​bie​cie wło​żył do fiol​ki tru​ci​znę i że mor​der​cą jest on sam. Jest mor​-
der​cą – i jego duma roz​sy​pa​ła się w proch. Stał się jed​nym z nich, stał się bra​tem tam​tych po​sęp​nych
mor​der​ców.

Chłop​czyk w ogrom​nych oku​la​rach stał w oknie jak ska​mie​nia​ły i wciąż pa​trzył w stro​nę sa​dzaw​-

ki. Ja​kub po​my​ślał, że ten chłop​czyk nie po​no​si za nic od​po​wie​dzial​no​ści, nie jest ni​cze​mu wi​nien, a
uro​dził się już ze sła​bym wzro​kiem, któ​ry bę​dzie jego udzia​łem przez całe ży​cie. I po​my​ślał nie​ja​sno,
że to, co mamy lu​dziom za złe, jest czymś da​nym, z czym już ro​dzą się i co nio​są z sobą jak cięż​ką
kra​tę. A tak​że – że on sam nie ma żad​ne​go przy​wi​le​ju, żad​ne​go pa​ten​tu na szla​chet​ność i że naj​więk​-
szą szla​chet​no​ścią jest ko​chać lu​dzi, cho​ciaż są mor​der​ca​mi.

Zno​wu zo​ba​czył w my​ślach bla​do​nie​bie​ską ta​blet​kę i wy​da​ło mu się, że wło​żył ją do fiol​ki nie​-

sym​pa​tycz​nej pie​lę​gniar​ki jako swo​je uspra​wie​dli​wie​nie; jako swój ak​ces do nich; jako proś​bę, żeby
przy​ję​li go do swo​je​go gro​na, mimo że za​wsze prze​ciw​sta​wiał się za​li​cze​niu go do nich.

Pod​szedł  szyb​kim  kro​kiem  do  sa​mo​cho​du,  otwo​rzył  drzwicz​ki,  usiadł  za  kie​row​ni​cą  i  ru​szył  ku

gra​ni​cy. Jesz​cze wczo​raj spo​dzie​wał się, że ten mo​ment przy​nie​sie mu ulgę. Że wy​je​dzie stąd z przy​-
jem​no​ścią.  Że  wy​je​dzie  skądś,  gdzie  uro​dził  się  omył​ko​wo  i  gdzie  w  isto​cie  nie  jest  jego  miej​sce.
Tym​cza​sem te​raz wie​dział, że wy​jeż​dża z je​dy​nej swej oj​czy​zny i żad​nej in​nej nie ma.

background image

23

– Niech​że się pan nie cie​szy – rzekł in​spek​tor. – Wię​zie​nie nie otwo​rzy przed pa​nem swo​ich bram

trium​fal​nych, aże​by wkro​czył pan w nie jak Je​zus Chry​stus na Gol​go​tę. Na​wet we śnie nie przy​pusz​-
cza​łem,  że  pan  mógł​by  za​bić  tę  mło​dą  ko​bie​tę.  Ob​wi​ni​łem  pana  je​dy​nie  po  to,  żeby  prze​stał  pan
twier​dzić, że zo​sta​ła za​mor​do​wa​na.

– Miło mi, że nie trak​to​wał pan swe​go oskar​że​nia po​waż​nie – po​wie​dział po​jed​naw​czo Ber​tlef. –

I słusz​nie. Wy​ka​za​łem brak roz​sąd​ku, chcąc spra​wie​dli​wość dla Róży uzy​skać wła​śnie od pana.

– Jak to miło, że pa​no​wie się po​go​dzi​li! – ode​zwał się dok​tor Sla​ma. – Jed​no może nas do pew​ne​-

go  stop​nia  po​cie​szyć.  Bez  wzglę​du  na  to,  w  jaki  spo​sób  sio​stra  Róża  umar​ła,  jej  ostat​nia  noc  była
pięk​na.

– Pro​szę spoj​rzeć na księ​życ – po​wie​dział Ber​tlef. – Świe​ci tak samo jak wczo​raj i zmie​nia ten

po​kój w ogród. Nie upły​nę​ły jesz​cze na​wet dwa​dzie​ścia czte​ry go​dzi​ny od chwi​li, kie​dy Róża była
ru​sał​ką tego ogro​du.

– A spra​wie​dli​wo​ścią na​praw​dę nie mu​si​my tak bar​dzo się przej​mo​wać – do​rzu​cił Sla​ma. – Spra​-

wie​dli​wość to nie jest spra​wa ludz​ka. Ist​nie​je spra​wie​dli​wość śle​pych i okrut​nych ustaw, nie​wy​klu​-
czo​ne też, że ist​nie​je ja​kaś spra​wie​dli​wość wyż​sza, tej jed​nak nie ro​zu​miem. Za​wsze mia​łem wra​że​-
nie, że żyję na tym świe​cie poza spra​wie​dli​wo​ścią.

– Jak to? – zdu​mia​ła się Olga.
– Mnie spra​wie​dli​wość nie ob​cho​dzi – rzekł dok​tor Sla​ma. – Jest czymś poza mną i nade mną. W

każ​dym ra​zie jest czymś nie​ludz​kim. Ni​g​dy nie będę ko​la​bo​ro​wał z tą obrzy​dli​wą po​tę​gą.

– Czy chce pan przez to po​wie​dzieć – spy​ta​ła Olga – że nie uzna​je pan ab​so​lut​nie żad​nych war​to​-

ści, któ​re mia​ły​by wa​lor po​wszech​ny?

– War​to​ści, któ​re uzna​ję, nie mają nic wspól​ne​go ze spra​wie​dli​wo​ścią.
– Na przy​kład?
– Na przy​kład ko​le​żeń​stwo – od​po​wie​dział dok​tor Sia​nia ci​chut​ko.
Wszy​scy za​mil​kli. In​spek​tor wstał, aże​by się po​że​gnać. W tej chwi​li Ol​dze przy​szło coś na​gle na

myśl:

– Ja​kie​go ko​lo​ru były ta​blet​ki w tej fiol​ce, któ​rą mia​ła Róża?
– Bla​do​nie​bie​skie​go – wy​ja​śnił in​spek​tor i do​dał z na​głym za​in​te​re​so​wa​niem: – A cze​mu pani o to

spy​ta​ła?

Olga zlę​kła się, że in​spek​tor czy​ta w jej my​ślach, więc za​czę​ła po​śpiesz​nie się wy​co​fy​wać.
– Wi​dzia​łam u niej taką fiol​kę. By​łam tyl​ko cie​ka​wa, czy to ta sama, któ​rą u niej wi​dzia​łam…
In​spek​tor nie czy​tał w jej my​ślach, był już zmę​czo​ny, to​też po​wie​dział ogól​ne „do​bra​noc” i wy​-

szedł.

Wte​dy Ber​tlef ode​zwał do Sla​my:
– Za chwi​lę będą tu na​sze żony. Wyj​dzie​my im na​prze​ciw?
– Wyj​dzie​my. Niech pan weź​mie dzi​siaj po​dwój​ną daw​kę le​karstw – rzekł dok​tor Sla​ma tro​skli​-

wie.

Ber​tlef znik​nął w są​sied​nim po​ko​iku.
– Kie​dyś daw​no dał pan Ja​ku​bo​wi tru​ci​znę – ode​zwa​ła się Olga. – Była to bla​do​nie​bie​ska ta​blet​-

ka. I miał ją sta​le ze sobą. Wiem o tym.

– Niech pani nie ple​cie głupstw. Ni​g​dy mu ni​cze​go ta​kie​go nie da​wa​łem – po​wie​dział dok​tor Sla​-

ma z na​ci​skiem.

Po​tem  z  są​sied​nie​go  po​ko​ju  wró​cił  Ber​tlef,  ozdo​bio​ny  in​nym  kra​wa​tem,  i  Olga  po​że​gna​ła  się  z

obu męż​czy​zna​mi.

background image

24

Ber​tlef i dok​tor Sla​ma szli to​po​lo​wą ale​ją na dwo​rzec.
– Niech pan po​pa​trzy na ten księ​życ – rzekł Ber​tlef. – Może mi pan wie​rzyć, dok​to​rze, wczo​raj​szy

wie​czór i noc były cu​dow​ne.

– Wie​rzę panu, ale po​wi​nien pan uni​kać tego ro​dza​ju roz​ry​wek. Ru​chy, któ​re są ta​kiej nocy nie do

unik​nię​cia, na​praw​dę sta​no​wią dla pana ogrom​ne ry​zy​ko.

Ber​tlef nie od​po​wie​dział, ale na jego twa​rzy roz​lał się pro​mien​ny wy​raz sa​tys​fak​cji i dumy.
– Zda​je mi się, że jest pan w świet​nym hu​mo​rze – po​wie​dział dok​tor Sla​ma.
– Nie myli się pan. Je​śli spra​wi​łem, że ostat​nia noc jej ży​cia była pięk​na, je​stem szczę​śli​wy.
– Wie pan – rzekł na​gle dok​tor Sla​ma – od daw​na już mam do pana dzi​wacz​ną proś​bę, któ​rej ni​g​-

dy nie mia​łem od​wa​gi panu przed​sta​wić. Ale czu​ję, że dzień dzi​siej​szy jest tak wy​jąt​ko​wy, że mógł​-
bym się ośmie​lić…

– Pro​szę śmia​ło, dok​to​rze!
– Chciał​bym, żeby mnie pan za​adop​to​wał, uznał za syna.
Ber​tlef zdu​miał się tak, że aż przy​sta​nął. Dok​tor Sla​ma za​czął wy​ja​śniać mu po​wo​dy swej proś​by.
– Cze​go  ja  bym dla  pana  nie zro​bił,  dok​to​rze  –  po​wie​dział Ber​tlef.  –  Tyl​ko czy  mo​jej  żo​nie  nie

wyda się to głu​pie? By​ła​by o pięt​na​ście lat młod​sza od swe​go syna. Czy to w ogó​le moż​li​we z praw​-
ne​go punk​tu wi​dze​nia?

– Ni​g​dzie nie na​pi​sa​no, że syn ad​op​to​wa​ny musi być młod​szy od ro​dzi​ców. Prze​cież to nie praw​-

dzi​wy syn, tyl​ko wła​śnie ad​op​to​wa​ny.

– Czy jest pan tego pew​ny?
– Daw​no już prze​kon​sul​to​wa​łem to z praw​ni​ka​mi – po​wie​dział dok​tor Sla​ma z nie​ja​kim za​że​no​-

wa​niem.

– Wie pan, ja​kieś to dziw​ne, tro​chę mnie to za​sko​czy​ło – rzekł Ber​tlef. – Ale je​stem dziś w szcze​-

gól​nie  pod​nio​słym  na​stro​ju  i  chciał​bym  ca​łe​mu  świa​tu  da​wać  je​dy​nie  ra​dość.  Je​że​li  ma  to  pana
uszczę​śli​wić… mój synu…

I dwaj męż​czyź​ni pa​dli so​bie na uli​cy w ob​ję​cia.

25

Olga  le​ża​ła  w  łóż​ku  (ra​dio  w  po​ko​ju  obok  nie  gra​ło).  Nie  mia​ła  naj​mniej​szych  wąt​pli​wo​ści,  że

Różę za​mor​do​wał Ja​kub i że wie o tym je​dy​nie ona i dok​tor Sla​ma. Dla​cze​go to uczy​nił, nie do​wie
się za​pew​ne ni​g​dy. Czu​ła na skó​rze dreszcz gro​zy, ale też (bo, jak wie​my, po​tra​fi​ła do​brze się ob​ser​-
wo​wać)  ze  zdzi​wie​niem  uzmy​sło​wi​ła  so​bie,  że  dreszcz  ten  jest  przy​jem​ny,  a  ta  gro​za  na​pa​wa  ją
dumą.

Ko​cha​ła się wczo​raj z Ja​ku​bem w cza​sie, kie​dy mu​siał mieć gło​wę peł​ną naj​okrop​niej​szych my​śli

– i wchła​nia​ła go w sie​bie w mi​ło​snym ak​cie ra​zem z nimi.

„Jak to moż​li​we, że nie bu​dzi to we mnie wstrę​tu? Cze​mu przy​pi​sać, że nie idę (i ni​g​dy nie pój​dę)

go wy​dać? Czyż​bym ja rów​nież żyła poza spra​wie​dli​wo​ścią?”

Ale im wię​cej za​da​wa​ła so​bie ta​kich py​tań, tym bar​dziej ro​sła w niej ta dziw​na, szczę​śli​wa duma,

dzię​ki któ​rej czu​ła się jak gwał​co​na dziew​czy​na, któ​rą na​gle ogar​nia odu​rza​ją​cy spazm roz​ko​szy, tym
sil​niej​szy, im bar​dziej dzie​je się to wbrew jej woli…

26

Po​ciąg wto​czył się na sta​cję. Wy​sia​dły z nie​go dwie ko​bie​ty. Jed​na z nich, mniej wię​cej trzy​dzie​-

background image

sto​pię​cio​let​nia,  do​sta​ła  ca​łu​sa  od  dok​to​ra  Sla​my;  dru​ga  była  młod​sza,  efek​tow​nie  ubra​na,  z  dziec​-
kiem na ręku – tę uca​ło​wał Ber​tlef.

– Ła​ska​wa pani ze​chce po​ka​zać mi swo​je​go chłop​czy​ka po​wie​dział dok​tor Sla​ma. – Prze​cież go

jesz​cze nie wi​dzia​łem!

–  Gdy​bym  cię  tak  do​brze  nie  zna​ła  –  śmia​ła  się  pani  Sla​mo​wa  –  mu​sia​ła​bym  cię  po​dej​rze​wać.

Spójrz, ma zna​mię na gór​nej war​dze, do​kład​nie tam, gdzie i ty!

Pani Ber​tlef spoj​rza​ła na twarz Sla​my i nie​mal krzyk​nę​ła:
– Rze​czy​wi​ście! Wte​dy, kie​dy się tu le​czy​łam, wca​le tego u pana nie spo​strze​głam!
A Ber​tlef na to:
– Jest to przy​pa​dek tak szcze​gól​ny, że ośmie​lam się za​li​czyć go do cu​dów. Pan dok​tor Sla​ma, któ​ry

przy​wra​ca ko​bie​tom zdro​wie, na​le​ży do sta​nu anio​łów i jako anioł po​zo​sta​wia na dzie​ciach, któ​rym
po​mógł przyjść na świat, swo​je zna​mię. Nie jest to więc zna​mię na​tu​ral​ne, tyl​ko aniel​skie.

In​ter​pre​ta​cja Ber​tle​fa spodo​ba​ła się wszyst​kim i wszy​scy we​so​ło się ro​ze​śmie​li.
– Zresz​tą – zwró​cił się Ame​ry​ka​nin do swej uro​czej żony – ko​mu​ni​ku​ję ci uro​czy​ście, że wła​śnie

kil​ka mi​nut temu pan dok​tor zo​stał bra​tem na​sze​go Joh​na. Jest więc cał​kiem na miej​scu, żeby jako ro​-
dzeń​stwo mie​li jed​na​ko​we zna​mię.

– Więc zde​cy​do​wa​łeś się wresz​cie… – ode​tchnę​ła uszczę​śli​wio​na pani Sla​mo​wa.
– Nie ro​zu​miem, nie ro​zu​miem! – do​ma​ga​ła się wy​ja​śnie​nia pani Ber​tlef.
– Wszyst​ko ci po​wiem, mamy dziś wie​le do opo​wie​dze​nia, wie​le też do ob​la​nia – rze​ki Ber​tlef,

bio​rąc żonę pod rękę.

Cała czwór​ka prze​szła pod la​tar​nia​mi pe​ro​nu i opu​ści​ła dwo​rzec.

Skoń​czy​łem pi​sać w roku 1972 w Cze​chach

 
Do​pi​sek:
Je​den z bo​ha​te​rów tej książ​ki, dok​tor Sla​ma, nosi w cze​skim ory​gi​na​le oraz we wszyst​kich ist​nie​-

ją​cych prze​kła​dach na​zwi​sko Szkre​ta. Pol​skie​go prze​kła​du do​ko​na​no na pod​sta​wie wy​da​nia, w któ​-
rym przez nie​po​ro​zu​mie​nie do​szło do zmia​ny na​zwi​ska tej po​sta​ci. Po​nie​waż jed​nak pol​ska pu​blicz​-
ność li​te​rac​ka po​zna​ła już wcze​śniej dok​to​ra Sla​mę z dru​go​obie​go​we​go wy​da​nia, obec​ny wy​daw​ca
książ​ki uznał za roz​sąd​niej​sze po​zo​sta​wie​nie jego na​zwi​ska w tej wła​śnie wer​sji.

 


Document Outline