background image

archive.today

webpage capture

Zapisywane z

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/dom.htm

żadne inne screeny z tym adresem

szukaj

24 Lut 2015 19:23:43 UTC

Wszystkie strony z domeny 

www.nawolyniu.pl

udostępnij

pobierz .zip

zgłoś raport o błędzie

Strona

Zrzut ekranu

Spis artykułów

Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.

Tomasz Antoni Żak

Rozdział 12.

Pokrzywy i porcelana

Droga Pani S.!

W  moim  do  Pani  pisaniu  wciąż  i  wciąż  szukam  polskiej  podmiotowości  Kresów.  W

sumie chodzi przede wszystkim o uporządkowanie swego, naszego życia. O powrót do

domu.  Są  tacy,  a  jest  ich  dzisiaj  bardzo  wielu,  dla  których  kresowe  peregrynacje,  to

tylko metafora tęsknoty za dobrem, pięknem i baśniowo spełniającą się nadzieją. Dla

nas jednak - pozwoli Pani, że użyję tutaj liczby mnogiej - jest to jednak nic innego, jak

próba  zdefiniowania  skutecznej  receptury  lekarstwa  na  "całe  to  zło",  które  polskość,

Polaków  i  samą  Polskę  chce  uczynić  jedynie  mitem.  Stanisław  Wyspiański  w

kongenialnym dramacie, nomen omen "Wyzwolenie", sformułował to precyzyjnie:

Naród  się  zgubił.  Tak,  wszystko  byłoby  dobrze,  tylko  naród  się  zgubił.

Oczywiście,  nie  sam.  To  my  go  zgubiliśmy,  my,  tak  jest,  my.  Nie  przez

wojny, nie przez klęski i porażki wojenne, bo te się dadzą zmienić, bo to są

chwilowe  rzeczy,  bardzo  chwilowe.  Nie  dopilnowaliśmy,  zlekceważyliśmy.  A

oni robili swoje.

Nie widzicie tego? Naprawdę nie widzicie, czego chcą?

Według  nich  Polska  ma  być  mitem,  mitem  narodów,  państwem  ponad

państwy, prześcigającym wszystkie, jakie są. Republiki i Rządy; oczywiście

niedościgłym, wymarzonym. Ma być marzeniem - tak, ideałem - oczywiście!

I tylko marzeniem. Polska według nich ma się nie stać nigdy. Tak - nigdy ma

się STAĆ, nigdy BYĆ, nigdy się urzeczywistnić.

W  tym  cytacie  pojawiają  się  m.in.  "oni",  czyli  ktoś,  kto  nie  jest  nami;  ktoś,  kto  jest

naszym wrogiem, nam szkodzi. Szkodzi nam, Polakom i naszemu krajowi - Polsce. Czy

nie ma Pani wrażenia, że "oni" znów do nas wrócili? Że jedną z ich wizytówek jest tzw.

Karta  Polaka,  która  przyznawana  "po  uważaniu",  a  nie  wedle  krwi  rodzinnej,

skutecznie  odpycha  od  nas  Kresy?  Że  adekwatny  certyfikat  "dobrego  Polaka",

definiowany od paru lat przez zaprzyjaźnione z rządzącymi media, równie skutecznie

podzielił nasz kraj, także w zakresie oceny naszej przeszłości i sensu polskiej walki o

niepodległość i przedrozbiorowe granice?

W praktyce faryzejska wykładnia takiego myślenia brzmi dokładnie tak:

Wskutek nieustannego powtarzania w mediach fraz "wspólnota narodowa",

"Polacy",  powstaje  wrażenie,  że  obywatele  polscy  niebędący  etnicznymi

Polakami po prostu się nie liczą. Utrwalił się też stereotyp, że Polacy to tylko

katolicy.  W  demokracjach  zachodnich  mówi  się  o  narodzie  politycznym,

akcentuje  się  lojalność  wobec  prawa  i  instytucji  politycznych,  a  nie

pochodzenie  etniczne  czy  wyznaniowe.  To  jest  prawdopodobnie  kierunek

ewolucji  społeczeństw  typu  zachodniego.  W  tym  sensie  kult  wspólnoty

narodowej jest anachronizmem.

Tak  swoje  obywatelskie  i  narodowe  credo  w  roku  2010,  ledwie  dwa  miesiące  po

Smoleńsku,  przedstawił  na  łamach  tygodnika  "Polityka"  Adam  Szostakiewicz,  znany

reprezentant medialnego Salonu.

Tutaj  potrzebna  jest  nam  odtrutka,  czyli  po  prostu  inna  lektura,  stawiająca  sprawę

miłości  Ojczyzny  "z  głowy  na  nogi".  Na  przykład  książki  najważniejszego  polskiego

pisarza XX wieku, Józefa Mackiewicza, który jak nikt inny opisał to, co dzisiaj staje się

faktem, a w początkach ubiegłego wieku dopiero się "wykluwało" właśnie na Kresach,

choć Wyspiański, a jeszcze wcześniej Krasiński, jakoś profetycznie to zapisali w swej

twórczości.  Wszyscy  oni  przewidzieli  więc  władzę  swołoczy  i  draństwa  nad  dobrem  i

porządkiem. Przewidzieli, że "Finis Poloniae" zacznie się od zdjęcia krzyża ze ściany i

splugawienia  polskiego  domu.  We  wrogiej  Polsce  polityce  państw,  powstałych  po

rozpadzie ZSRR na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej, widoczny jest jakiś kompleks.

Niektórzy  twierdzą  -  i  znając  historię,  trudno  się  z  tym  nie  zgodzić  -  że  jest  to

kompleks  winy  z  lat  40-tych  XX  wieku.  Tak  i  ja  oceniam  ukraiński  pro  banderowski

nacjonalizm i litewski szowinizm. Polskiej krzywdy i krwi na rękach nie mają natomiast

Białorusini.  Nic  więc  dziwnego,  że  pomimo  obecnej  oficjalnej  antybiałoruskiej  polityki

Warszawy,  Białoruś  wciąż  jest  najbardziej  przyjaznym  Polakom  sąsiadem.  Także  w

okresie  I  wojny  światowej  i  bolszewickich  pogromów,  ziemie  białoruskie  były

stosunkowo spokojne, choć wokoło płonęły polskie wsie i dwory.

"Ptasznik z Wilna" tak o tym pisał w "Lewej wolnej" (pierwsze wydanie w Londynie w

1965 r.):

Na  prawo  od  drogi,  aleja  wysadzana  brzozami  prowadziła  do  jakiegoś

majątku.  Karol  skręcił  w  nią  bardziej  odruchowo,  niż  z  istotnego

przekonania, że znajdzie tam czego potrzebuje: pejcz na konia, dratwę do

zeszycia nachrapnika...

Wrota  stały  otworem  przed  świeżo  wyjechanymi  koleinami  kół.  Snać

gospodarze  niedawno  opuszczali  swój  dom.  Dwór  widniał  płaski,  nieduży;

pomiędzy  kolumnami  ganku  czerniły,  jak  krzyk  ust,  wyłamane  odrzwia,

zniekształcone przez czarny kadłub fortepianu, który utkwił w progu. Chłopi

zgromadzeni  na  podjeździe  i  na  klombie  stratowanych  kwiatów,  musieli

Karola  dojrzeć  już  wcześniej,  bo  panowało  tam  milczenie  zwróconych  ku

niemu  twarzy.  Ledwo  jakiś  pomruk.  Wtem,  kilkunastu  ruszyło  rzędem

naprzeciw. Wyraz ich oczu zaciemniony był daszkami czapek, ale wyczuł w

tym powolnym stąpaniu i rozpoznał po nagłym stłoczeniu strwożonych bab

koło  ganku,  że  idzie  ku  niemu  coś  groźnego.  Był  sam  naprzeciw  tłumu.

Zatrzymał  konia,  i  również  powoli  zdejmował  z  pleców  karabin.  Rząd

chłopów  zatrzymał  się  milczącym  murem  w  odległości  kilkudziesięciu

kroków.  Karol  zawrócił  konia  i  odjeżdżał  stępa  maskując  spokój.  "Rabują

opuszczony dwór...".

Co widać z okna dworu w Mickiewiczach.

"Nie  ma  przypadków,  są  tylko  znaki"  -  te  często  przywoływane  słowa  kapelana

Czerwonego  Krzyża  z  czasów  II  wojny  światowej,  słynnego  kaznodziei,  zmarłego  w

1987 r. ks. Bronisława Bozowskiego, to byłoby idealne motto mojej "wycieczki" do wsi

Mickiewicze. 

Nie 

pojechałem 

tam, 

aby 

weryfikować 

ewentualną

adamomickiewiczowską etymologię nazwy tej miejscowości, tym bardziej, że z naszym

wieszczem  nic  ona  nie  ma  wspólnego,  choćby  z  tego  powodu,  że  pierwszą  znaną  o

Mickiewiczach  wzmiankę  historyczną  datuje  się  już  na  rok  1578.  Wówczas  zresztą

zapisywano  tę  nazwę  cyrylicą  (co  logiczne  dla  tej  strefy  kulturowej)  i  w  brzmieniu,

które niewątpliwie przybliża nas do prawdziwego pochodzenia tej nazwy + Mitkowicze.

Teraz  wszystko  staje  się  jasne:  Mitkowicze  to  nazwa  wywiedziona  od  imienia  Dymitr,

zdrobniale  Mitka,  Mitja.  Mogło  to  więc  być  nawiązanie  do  imienia  jakiegoś  lokalnego

kniazia, rycerza, lub po prostu założyciela osady. Mimo to, nasze dzisiejsze kojarzenie

tej  nazwy  z  autorem  13-zgłoskowej  opowieści  o  "ostatnim  zajeździe  na  Litwie",  jest

jakoś uprawnione i na pewno dodaje temu miejscu dodatkowego kresowego kolorytu.

Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

Świeciły się z daleka pobielane ściany (...)

Ale  i  bez  tych  konotacji,  kresowość  (czytaj:  polskość)  Mickiewiczów  jest  -  jakby  to

powiedzieć  -  modelowa.  W  tomie  VI  "Słownika  geograficznego  Królestwa  Polskiego  i

innych  krajów  słowiańskich",  wydawanego  w  Warszawie  przez  Filipa  Sulimierskiego  i

Władysława Walewskiego w latach 1880 - 1914 czytamy, że tę zamieszkałą przez 26

osadników wieś, leżącą o 10 wiorst na południe od Nieświeża, charakteryzują "grunta

dobre, lekko wzgórkowate, miejscowość bezleśna".

Kiedy po dwóch, może trzech kilometrach od zjazdu z głównej szosy Nieśwież - Kleck,

skończył  się  asfalt,  a  wokoło  falujący  krajobraz  kolorowały  żółciami  przestrzenie  pól

uprawnych i pastwisk, gdzieniegdzie tylko akcentowane kępami drzew, powiedziałem:

"Jest  tak,  jakbyśmy  się  cofnęli  w  czasie".  Potem,  gdzieś  na  linii  horyzontu,  niczym

reprodukcja  sielskiego  XIX-wiecznego  pejzażu,  pojawiło  się  wielkie  stado  krów  (nie

pamiętam, kiedy tak liczne stado bydła widziałem). A zaraz potem zobaczyliśmy wieś.

Zatrzymajmy  się  w  tym  miejscu  Pani  S.,  dokładnie  tak,  jak  wówczas  zatrzymaliśmy

samochód.  Przed  mną  -  jakieś  kilkaset  metrów  dalej  -  ktoś  ustawił  ogromne  płótno

Chełmońskiego, albo może któregoś z braci Gierymskich (to pewnie tak apropos tego

pejzażu  z  krowami).  To  było  coś  ogromnego  i  sięgało  od  południowego  po  północny

skłon nieba. Ale przecież to nie był obraz, to nie była nawet żadna filmowa makieta. To

było  naprawdę  Pani  S.  -  myśmy  cofnęli  się  w  czasie  o  te  sto  lat.  Za  drgającymi

gorącem  płaszczyznami  pól  uprawnych,  wśród  sadów,  rozpychały  się  dachy  stodół  i

domów.  Wszystko  w  pastelach,  wszystko  w  drewnie,  żadnego  muru,  ściany,  żadnej

prostopadłościennej  bryły,  żadnych  słupów  z  elektryką.  Było  więc  faktycznie  tak,

jakbyśmy  się  cofnęli  w  czasie,  a  przecież  to  było  dzisiaj.  Obok  stała  pani  Ryszarda

Schabowska, z domu Tomaszewska i nie minęła jeszcze godzina, jak byliśmy razem na

cmentarzu  w  Klecku,  gdzie  Rysia  szukała  grobu  swego  dziadka  Szymona.  A

Tomaszewscy  do  wojny  mieszkali  właśnie  tutaj,  w  swoim  dworze  w  Mickiewiczach,

wszystkiego 10 kilometrów od najbliższego miasta, czyli właśnie Klecka.

Och, te nasze "dworskie" skojarzenia. Współczesne, sentymentalne a pełne ignorancji,

łzawe i w rezultacie "rozmemłane" traktowanie Kresów, to przy naszej wiedzy i pojęciu

o  polskim  dworze,  dworku  czy  nawet  pałacu  jeszcze  nic,  bo  z  tym  jest  gorzej,  a

dokładnie tak, jak w tym powiedzeniu: "Himalaje to małe góry...". Oczywiście, dzisiaj

co  raz  ukazują  się  na  rynku  księgarskim  opracowania  dotyczące  a  to  dworskich

obyczajów  świątecznych,  a  to  zachowania  przy  stole,  albo  na  przykład  kuchni

dworskiej. Możemy przeczytać szczegółowe monografie dotyczące powozów czy broni

myśliwskiej,  albo  architektury  parkowej.  A  w  końcu  też,  śladem  tabloidalnych

przekazów,  pojawiają  się  książki  o  skandalach  obyczajowych,  dla  których  tłem  czyni

się często dworskie przedwojenne dekoracje.

A ja chciałbym, aby zamiast tej retoryki wyrosłej prosto z komunistycznej propagandy,

która jeżeli nawet posługiwała się prawdą, to po to, aby nie powiedzieć wszystkiego,

albo  powiedzieć  to,  co  skutecznie  zaciemniało  obraz;  a  więc  chciałbym,  żeby  temu

dzisiejszemu  "ble,  ble,  ble"  przeciwstawiać  prawdziwą  opowieść  o  dworze  polskim.

Chodzi mi o to, Pani S., aby oddać sprawiedliwość proporcjom określonych zachowań i

postaw ludzkich, które możemy z dworem, jako takim, kojarzyć. Rzecz w tym, aby w

końcu opowiedzieć o dworze, jako miejscu ciężkiej pracy przede wszystkim. O dworze,

jako  miejscu  kreowania  i  obrony  wiary  katolickiej,  która  Ojczyznę  konstytuowała

nawet w największych tarapatach. I o dworze, jako przestrzeni, w której rodziły się i

najpełniej rozwijały uczucia patriotyczne.

Stop! - powie Pani. - A co z miłością Ojczyzny wyrosłą w oficynie miejskiej kamienicy,

albo w wiejskiej chałupie czy pod dachem prowincjonalnej plebanii, albo też w którymś

z domów Nowego Miasta w Nieświeżu? Ależ wszystko się zgadza! Każde z tych miejsc,

jak i wiele innych, może być i bywało Ojczyzny ołtarzem, bastionem wiary i wzorcem

etosu  pracy  oraz  wypełniania  obowiązków  stanu.  Każde  z  nich,  ale  ze  świadomością,

że  wszystko  tam  ma  swój  początek  w  kosmosie  sarmackiego,  a  jeszcze  wcześniej

piastowskiego dworu.

I tutaj, właśnie w duchy przywracania właściwych proporcji, od razu warto napisać, że

słowo  najbardziej  definiujące  ludzi  mieszkających  w  dworkach  i  dworach,  to  nie

magnateria  czy  arystokracja,  ale  ziemianie.  W  tym  słowie  objawia  się  jednoznacznie

podstawowy paradygmat życia tych ludzi, czyli relacja do ziemi i to ziemi rozumianej,

jako uprawna, jako ta, która karmi, daje chleb. I żeby to było możliwe, to trzeba na

niej  pracować,  a  nawet  więcej  -  trzeba  tę  ziemię  kochać.  Paradoksalnie,  większość

lubianych przez nas książek czy filmów nawiązujących do tzw. "cywilizacji dworków",

pomija  ten  aspekt  sprawy.  Jeżeli  nawet  dwór  jest  patriotyczny,  to  ma  to  wymiar

bardziej  "niedzielny",  a  więc  pozbawiony  sześciu  dni,  podczas  których  ziemianin  nie

tyle "machał szabelką", co kosą. Ot tak, jak Bogumił Niechcic, w do bólu prawdę tego

dworkowego  świata  oddającej  ekranizacji  powieści  "Noce  i  dni"  Marii  Dąbrowskiej

(premiera w roku 1975 r.; reżyserował Jerzy Antczak).

Powszedni  dzień  typowego  "pana  dziedzica"  zaczynał  się  często  już  przed  świtem.

Śniadanie jadł najwcześniej dopiero po porannym udoju i wydaniu wszelkich bieżących

dyspozycji  gospodarczych.  Potem  z  reguły  był  objazd  pól,  który  trwał  parę  godzin

(często  także  po  obiedzie)  oraz  obchodzenie  wszystkich  budynków  gospodarczych.

Polska  wieś  żyła  przede  wszystkim  z  produkcji  roślinnej  (burak  cukrowy,  pszenica,

żyto,  ziemniaki)  i  zwierzęcej  (bydło,  trzoda  chlewna,  konie).  Większość  majątków

wykorzystywała  w  swych  pracach  gospodarczych  także  lasy,  stawy  oraz  sady,  a  im

dalej w XX wiek, to tym częściej przy dworach pojawiała się gospodarka przemysłowa

(tartaki,  cegielnie,  gorzelnie  itd.).  Dzień  pracy  kończył  się  długo  po  zapadnięciu

zmierzchu. Nader często - tak, jak to czynił pan Niechcic - trzeba było też stawać do

roboty równo z pracującymi w majątku chłopami. I niekoniecznie wynikało to z faktu,

że  ów  szlachcic  -  dziedzic  był  tylko  "klepiącym  pańską  biedę"  administratorem,  co

zresztą  dotyczyło  bardzo  wielu  dworów  i  dworków.  Niejednokrotnie,  a  szczególnie

właśnie  na  Kresach  północno-wschodnich,  trudno  było  na  co  dzień  odróżnić  tego

"lepiej urodzonego" - szlachcica od chłopa. Obaj zależeli od tego, co "Bóg dał", ziemia

urodziła, a wojna czy inne "morowe powietrze" nie zabrało.

Zawsze  jednak  polski  szlachecki  dom  (dwór  czy  dworek)  wyglądał  podobnie.  I  tutaj

wreszcie możemy czuć się trochę usatysfakcjonowani, bo wyświetlający się w naszych

głowach  obraz  dojazdowej  alejki,  spuentowanej  wspartym  na  dwóch  kolumnach

gankiem  przysadzistej,  tonącej  w  zieleni  sadyby,  to  faktycznie  niemal  rzeczywisty

standard  odpowiadający  temu  jakby  akwarelowemu  skojarzeniu.  Tak  też  swój  dom

zapamiętała Maria Dunin-Kozicka, która niemal równolegle do bardziej znanej "Pożogi"

Zofii  Kossak-Szczuckiej,  a  nie  mniej  przejmująco,  opisała  w  książce  "Burza  od

Wschodu" (wydana w roku 1925) początek zagłady Kresów po rewolucji bolszewickiej.

Pochylmy się więc nad tym malunkiem:

Widoczny  już  z  dala,  stał  dwór  (...)  na  wzgórzu,  kąpiąc  się  latem  w

słonecznej  przestrzeni,  zwartością  grubych  ścian  i  dokładnością  dębowych

drzwi  i  okien  stawiając  mężnie  czoła  mroźnym,  zimowym  podmuchom.

Pośrodku ganek wjazdowy o kilkunastu płaskich, szerokich schodach. (...) W

okresie  letnim  wokoło  dworu  biegł  szlak  kwiecisty  z  ponsowych,  wiecznie

kwitnących  Crimston´ów  i  złoto-żółtych  Nielów,  pnących  się  bujnie  po

granitowych  złomach  wysokiego  cokołu  i  sięgających  drewnianych

kolumienek  krytej  werandy.  -  Z  drugiej  strony  terasa,  otoczona  żelazną

balustradą, i znowu powódź oplatających się giętkimi łodyżkami, różowych,

bukietowych różyczek.

Rysia  nie  zapamiętała  ani  Crimston'ów,  ani  złoto-żółtych  Nielów,  bo  zapamiętać  nie

mogła,  choćby  nawet  te  kwiaty  kiedyś  ktoś  tutaj  zasadził  i  pielęgnował.  W  ogóle  ze

mną  dotarła  do  Mickiewiczów  po  raz  drugi  w  życiu  (pierwszy  raz,  to  było  jakieś  trzy

lata wcześniej) i tak naprawdę, to miała nawet problem ze wskazaniem drogi do dworu

swoich  dziadków.  Dwór,  który  zawsze  był  punktem  odniesienia  dla  całej  okolicy,

obecnie "został wyrzucony" poza wieś, poza jej opłotki, a prowadząca do niego polna

droga, to raczej dojazd do pól, niż do dawnej sadyby Tomaszewskich. Dwór, czy raczej

to co z niego zostało, istnieje jeszcze, ale jakby go już nie było. Zapadnięty w połowie

dach kryją litośnie jakieś pnącza i krzewy. A wokoło morze traw i pokrzyw sięgających

piersi.  Pokrzywy  przychodzą,  gdy  odchodzi  człowiek  i  to  one,  a  nie  "bukietowe

różyczki", zdobią dzisiaj dwór.

Pokrzywy  i  jakieś  kłujące  pnącza  skutecznie  bronią  też  dojścia  do  starej  ogromnej

sosny. Ona właśnie wskazała nam drogę do tego miejsca. To o niej opowiadano Rysi,

jako  miejscu  szczególnym.  Najpierw  ze  względu  na  koło  od  wozu,  które  kilkadziesiąt

lat  temu  u  szczytu  drzewa  zamontował  na  bociani  pożytek  dziadek  Szymon.  I  koło

tutaj, jakimś cudem, wciąż trzyma się czubka sosny, choć ten został już wiele lat temu

odstrzelony  częściowo  przez  piorun.  Pod  tym  drzewem  lubił  odpoczywać  właściciel

dworu.  Zdarzyło  się  parę  razy,  że  swą  ulubioną  fajkę  palił  w  tym  miejscu  pospołu  z

papierosem  ćmionym  przez  kolegę  z  czasów  legionowych,  niejakiego  Józefa

Piłsudskiego.  I  te  obecności  Marszałka  w  prowincjonalnej  wsi  nowogródzkiego

województwa, to jest właśnie drugie signum miejsca, które zachowało się w rodzinnej

legendzie.  Spod  sosny  do  prawego  przyczółku  dworu  nie  było  więcej  jak  30  metrów.

Ot, parę kroków i można było wejść na werandę, usiąść na wiklinowych krzesłach i -

na  przykład,  jeżeli  to  był  gorący,  letni  dzień,  jak  dzisiaj  -  ochłodzić  się  gruszkowym

kompotem,  który  przygotowała  pani  Maria.  Nawet  sobie  to  wyobraziłem.  Piłsudski

dopala  swego  papierosa,  maleńki  niedopałek  kiepuje  na  kamieniu,  ciężko  się  unosi  z

niskiej  ławeczki  pod  sosną  i  ogląda  się  na  Tomaszewskiego,  który  właśnie  uderza

cybuchem  fajki  o  cholewę  wysokiego  buta:  -  Nu,  Szymon,  zdało  by  się  coś  napić;

żoneczka woła. I ruszają razem... prosto przez to morze pokrzyw.

Najlepsze  położenie  domu  jest  południowo-wschodnie  od  ogrodu.  Dom  na

południe  wystawiony  ma  wiele  niedogodności:  jedna  strona  zbyt  gorąca,

druga  za  zimna.  Obicia,  malowidła,  sprzęty  płowieją  od  zbytniego  słońca;

odrewnienie pęka (...).

Żeby  mieszkanie  było  zdrowem,  trzeba  aby  w  niem  nie  było  wilgoci;

konieczną  więc  jest  rzeczą  aby  było  o  trzy  lub  cztery  stopy  wyższe  nad

poziom.  Mury  nie  mają  być  gipsem,  ale  wapnem  pociągane:  pierwszy

odpada i ciągnie w sobie wilgoć.(...)

Co się tyczy rozkładu wewnątrz domu, tu jeszcze więcej przedstawia mi się

trudności,  ze  względu  jak  rozliczne  są  położenia.  Przyjmując  więc

jakikolwiek wzór, opiszę Ci dom złożony z sieni opalanej czyli przedpokoju,

jadalni,  chowalni,  bawialni,  sypialni,  pokoju  dla  dzieci,  garderoby,  pokoju

męzkiego,  mieszkań  dla  gości,  do  których,  podług  możności  i  potrzeby,

dodaćby  można  kaplicę,  pokoje  dla  panien,  dla  synów  starszych,  pokój

bilardowy, itp. (...)

Tak  doradzała  polskim  gospodyniom  Karolina  z  Potockich  Nakwaska  w  swym

trzytomowym dziele pt. "Dwór wiejski", które wydano w Lipsku w roku 1857. I trzeba

przyznać,  że  przy  budowie  i  urządzaniu  większości  dworów  i  dworków,  te  uwagi

faktycznie stosowano w praktyce.

Studnia koło dworu w Mickiewiczach.

O  tych  regułach  powiada  nam  też  ruina  domu  w  Mickiewiczach.  Najpierw  jego

klasyczna  geograficzna  orientacja  (nasza  legendarna  sosna  stoi  po  południowo-

wschodniej stronie, a podjazd był od północnego-zachodu). Później podniesiony o ok.

40 cm fundament domu i to zabezpieczające przed wilgocią wapno, a w zasadzie jego

resztki  widoczne  tu  i  ówdzie  na  ułożonych  z  belek  ścianach.  Także  klasycznym  zdaje

się  być  rozkład  wnętrza  domu.  Dwór  Tomaszewskich  składał  się  więc  z  ośmiu

pomieszczeń otaczających z trzech stron sień, choć nie był to układ symetryczny, gdyż

strona  wschodnia  budynku  była  dłuższa  niż  zachodnia,  i  tam  właśnie,  w  tej

przedłużonej  części  domu,  zlokalizowano  kuchnię  oraz  -  od  południa  -  jeszcze  jedno,

do  kuchni  przylegające  pomieszczenie.  Do  opalanej  narożnym  kominkiem  sieni

wchodziło  się  przez  odkryty  klasyczny  ganek  obrośnięty  winem.  Drzwi  na  wprost

wiodły  do  bawialni,  z  której  można  było  wyjść  dalej  na  zabudowaną  południową

werandę i do ogrodu (kilkadziesiąt metrów na prawo stoi wiadoma sosna). Natomiast

w amfiladzie pomieszczeń na prawo od sieni, najpierw była jadalnia, a potem kuchnia.

Z jadalni poprzez małe drzwi można było wejść do jednej z dwóch sypialni ( a z niej

dalej  na  prawo  do  wspomnianego  pokoju  za  kuchnią).  Piszę:  z  dwóch  sypialni,  gdyż

druga  zlokalizowana  była  po  zachodniej  stronie  dworu  i  tak  jak  z  pierwszej,  można

było  do  niej  wejść  poprzez  bawialnię,  ale  kierując  się  w  lewo.  Sypialnia  ta  miała

ponadto  połączenie  z  gabinetem  -  biblioteką,  gdzie  można  było  dotrzeć  przede

wszystkim bezpośrednio na lewo z sieni.

Dwór  miał  ponadto  ogromny  wysoki  strych,  na  którym,  po  stronie  zachodniej

zlokalizowano  jeszcze  jedno  pomieszczenie,  wykorzystywane  czasami  jako  pokój

gościnny, ale raczej tylko w miesiącach letnich.

Teraz mógłbym opowiadać o sprzętach, o zegarze w sieni i ogromnej lampie naftowej

w bawialni, o setkach książek w bibliotece, o nieznanych dzisiaj statkach kuchennych,

o  wizerunku  Ostrobramskiej,  który  wisiał  w  zachodniej  sypialni  i  o  wielu,  wielu

przedmiotach  lub  czynnościach  charakteryzujących  polski  ziemiański  dom.  Mógłbym,

ale  pomyślałem,  że  ważniejszym  będzie  przypomnieć  jeden  z  naszych  patriotycznych

"dekalogów".  Znamy  ten  Zofii  Kossak  Szczuckiej  o  Polsce,  napisany  w  Warszawie

podczas  okupacji  niemieckiej,  ale  mało  kto  kojarzy  dziesięć  "Przykazań  domowych"

Marii  Rodziwiczówny,  które  pisarka  umieściła  na  honorowym  miejscu  swego  domu  -

dworu w Hruszowej koło Kobrynia (dzisiaj to też Białoruś). One najlepiej opowiadają o

tym, co najważniejsze:

1. Czcij i zachowaj ciszę, pogodę i spokój domu tego.

2. Będziesz stale zajęty pracą według twoich sił, zdolności i zamiłowań.

3.  Nie  będziesz  śmiecił  i  czynił  bałaganu  ani  zamieszania  domowego

porządku.

4. Pamiętaj abyś nie ranił myślą ni ust mową o złem, marności i głupstwie.

5. Nie będziesz opowiadał, szczególnie przy posiłkach, o chorobie, kalectwie,

kryminałach i smutkach.

6.  Nie  będziesz  się  gniewał  ani  podnosił  głosu,  z  wyjątkiem  śmiechu  i

śpiewu.

7. Nie będziesz zatruwał powietrza złym i kwaśnym humorem.

8. Nie wnoś do domu twego szatańskiej czci pieniądza i przekleństwa jego

spraw.

9.  Zachowaj  przyjacielstwo  dla  Bożych  stworzeń,  dla  domowników

przyjętych, jak - psy, ptaki, koty.

10.  Nie  okazuj  trwogi  a  znoś  ze  spokojem  dopust  Boży,  jako  głód  i  chłód,

biedę i chorobę.

Wszystko  to  -  i  domy,  i  rzeczy  i  zasady  postępowania  -  zostało  poddane  okrutnej

rewolucyjnej degeneracji. Resztki polskiego domu wpisane w te krzaki i zarośla, w ten

ocean  pokrzyw,  traw,  dzikich  kwiatów  i  buczenia  pszczół,  już  są  martwe.  Bardziej

martwe  niż  groby  na  kresowych  cmentarzach.  Nie  ma  metafory  -  jest  tylko  smród

najlepszego z ustrojów, krwawa pieczęć imperium zła i nienawiści. Tak, Pani S., tak to

widzę.  Wszedłem  do  środa  przez  coś,  co  kiedyś  było  oknem.  Wiesia  nie  weszła.  I

dobrze.  A  ja  wszedłem  tam,  jak  do  grobu  (tak  mi  się  skojarzyło)  i  pierwszą  rzeczą  ,

którą  zobaczyłem,  była  leżąca  w  gnoju  podłogi  porcelanowa  filiżanka.  Podniosłem  ją.

Miała oderwane uszko.

Dobry mamy dzisiaj czas na zdrajców polskiego domu, pani S. Robią to inaczej, jak w

czasach saskich, ale popyt na ich "pracę" jest nie mniejszy. Jeżeli "oni" wrócili, to ktoś

"intelektualnie" musiał ich formować. Zacytujmy więc:

Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że przerażała mnie przed wojną, podczas

wojny  i  przeraża  całe  te  dziesięciolecia  po  wojnie.  Jak  powinien  zachować

się  schwytany  przez  nią  człowiek  (urodzenie  się  tam  czy  język)  jeśli  chce

być  rozumny,  trzeźwy,  spokojny,  a  przy  tym  uczciwy?  Jeżeli  uważa  te

bezustanne  ofiary,  konspiracje,  powstania  za  zupełny  nonsens,  po  prostu

dlatego, że w "normalnych" krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99%

Francuzów żyło jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest normalne. (...)

To słowa polskiego noblisty (z książki "Rok myśliwego"), który w czas Solidarności stał

się  bohaterem  "naszej  bajki".  Zakazany  poeta,  gdzieś  z  amerykańskiej  emigracji  i

jeszcze kresowianin i to z Wilna. Zawróciło nam w głowach, prawda? Jak zauważył w

eseju  "Lewy  profil"  Jacek  Trznadel,  "opisanie  postawy  Miłosza  nie  jest  łatwe,

zważywszy  na  bardzo  bogatą,  czasem  wybitną,  fascynującą  już  kilka  pokoleń

czytelników  twórczość  i  ciągłe  do  niej  -  pamiętnikarskie  i  publicystyczne  -

autokomentarze  pisarza".  No  właśnie.  Pamiętam  i  ja  swoje  zauroczenie  "Piosenką  o

porcelanie". Kiedy trzymałem w dłoni tę filiżankę bez uszka, to właśnie ten wiersz mi

się w głowie szeptał:

(...) Równina do brzegu słońca

Miazgą skorupek pokryta.

Ich warstwa rześko chrupiąca

Pod mymi butami zgrzyta.

O świecidełka wy płonne

Co radowałyście barwą

Teraz ach zaplamione

Brzydką zakrzepłą farbą.

Leżą na świeżych kurhanach

Uszka i denka i dzbany.

Niczego mi proszę pana

Tak nie żal jak porcelany.

Nie,  nie  myślałem  wówczas  o  odległym  stąd  o  jakieś  30  km  dworze  Rejtanów  w

Hruszówce i o pieśni Jacka Kaczmarskiego, która tak genialnie opowiedziała o zdradzie

i o tym, który nie zdradził:

Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu,

Co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi,

Z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu

I nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi.

Koszulę z piersi zdarł, zupełnie jak w teatrze (...)

Kaczmarski  zaśpiewał,  to  co  Matejko  namalował,  a  historia  zapisała.  Dziś  rodziny

Rejtanów już nie ma, a ostatnim męskim dziedzicem Hruszczówki był Józef, zmarły w

1910  r.  Kilka  lat  później  zaczęto  tłuc  kresową  porcelanę.  I  tłuką  ją  do  dzisiaj,  roniąc

tylko czasem krokodyle łzy, bo poeta (także lewicowy) bywa sentymentalny, a władza

jest po prostu wyrachowana. Teraz jakby trudniej o Rejtanów - i w sejmie i w poezji.

Dobrze  więc,  że  chociaż  Zbigniewa  Herberta  pozwala  nam  znaleźć  w  tym  wszystkim

równowagę. Bo u niego, choć najczęściej pisywał wierszem białym, życie rymowało się

z twórczością. Wiersz "Dom":

Dom nad porami roku

dom dzieci zwierząt i jabłek

kwadrat pustej przestrzeni

pod nieobecną gwiazdą

dom był lunetą dzieciństwa

dom był skórą wzruszenia

policzkiem siostry

gałęzią drzewa

policzek zdmuchnął płomień

gałąź przekreślił pocisk

nad sypkim popiołem gniazda

piosenka bezdomnej piechoty

dom jest sześcianem dzieciństwa

dom jest kostką wzruszenia

skrzydło spalonej siostry

liść umarłego drzewa

Przy  starych  przedmiotach  ważna  jest  ich  proweniencja.  Każdy  antykwariusz  powie

nam,  że  najpewniej  o  pochodzeniu  filiżanki  powie  nam  sygnatura  fabryki  czy

manufaktury, z której porcelana pochodzi. Ten znak - jak wiadomo - odnajdziemy na

spodzie naczynka. Odwróciłem filiżankę, przetarłem brudną powierzchnię chusteczką.

Coś  tam  niewyraźnie  i  niebieskawo  się  rysowało.  Podszedłem  do  smugi  słonecznego

światła wpadającą przez wyrwę w dachu dworu. Tak, to był maleńki orzeł w koronie i z

berłem,  a  pod  nim  jeszcze  inicjały:  H&R.  Literatura  przedmiotu  wskazuje  nam  tutaj

jednoznacznie na producenta tej filiżanki, czyli Porzellanfabrik Heckmann & Rappsilber

w Königszelt (obecnie Jaworzyna Śląska koło Świdnicy). Znaku tego używano w latach

od  1872  do  1878.  Jak  ta  filiżanka  trafiła  do  Mickiewiczów  i  jak  przetrwała  wszystkie

burze i pożogi, niewiadomo. Zastanawiające jest natomiast to, pani S., że w polskim

domu  na  Kresach  odnalazłem  coś,  co  pochodzi  ze  stron  mojego  dzieciństwa.  Bo

przecież moja rodzina wypędzona z Wołynia osiadła właśnie na Dolnym Śląsku i tam,

w nie moim świecie był mój dom. Ale to już zupełnie inna historia...

Tomasz Antoni Żak "Dom za żelazną kurtyną. Listy do Pani S.",

Nakładem Agencji Fotograficzno-Wydawniczej Olszewski, Tarnów 2013.

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" 

www.nawolyniu.pl

0%

10%

20%

30%

40%

50%

60%

70%

80%

90%

100%