background image

ANNE McCAFFREY

OCALENI

(Przełożyła Lucyna Targosz)

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kai z trudem uniósł odrobinę powieki i zobaczył skałę. Zamknął oczy. Tu nie powinno być 

żadnej  skały.  A zwłaszcza  takiej, która mówi. Bo skała najwyraźniej  wydawała  dźwięk, który 

przypominał jego imię. Wyglądało na to, że tylko mięśnie wokół oczu są posłuszne woli Kaia. Poza 

tym nie mógł nawet poruszyć palcem. Spróbował przeanalizować ów brak wszelkich doznań; na 

koniec uznał, że nie byłby zdolny do myślenia, gdyby nie znajdował się w swoim ciele. Uspokoił 

się. I postarał się szerzej otworzyć oczy. 

- Kkkk...aaaah...eeee! 

Te dźwięki odpowiadały jego imieniu, lecz od wieków nie słyszał, żeby je w ten sposób 

wymawiano. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy to było. I stopniowo zyskiwał świadomość, że ma 

szyję,  ramiona,   klatkę   piersiową.  Bezwład  ustępował  powoli.  O  tak,  czuł,  że  klatka   piersiowa 

porusza się w prawidłowym oddechu, lecz powietrze wciągane do płuc było stęchłe i pozostawiało 

w gardle Kaia dziwaczny posmak. Odzyskawszy zmysł węchu, Kai zrozumiał, że wcale nie był 

sparaliżowany. Był uśpiony.

- Kkkk...aaaa...eee! Wuuuuh...aaaakkkhhuhh! 

Chłopak jeszcze szerzej rozchylił powieki. Ta cholerna skała zajmowała całe pole widzenia, 

zwieszając się nad nim niebezpiecznie. A kiedy tak patrzył w milczeniu, z niedowierzaniem, skała 

wolniutko wypuściła wyrostek, który się rozdzielił na trzy macki. Owymi mackami pochwyciła 

ramię Kaia - delikatnie, lecz zdecydowanie - i zaczęła nim potrząsać.

-   Tor?   -   Głos   chłopaka   zadziwiająco   przypominał   dźwięki   wydawane   przez   skałę; 

odchrząknął, oczyszczając gardło z lepkiej flegmy, i znów się odezwał: - Tor? Zjawiłeś się?

Tor wydał zgrzytliwy dźwięk, który Kai uznał za potwierdzenie; ale wyczuł też wyraźną 

naganę. Chłopak przypomniał sobie wszystko i jęknął. Wcale nie był pogrążony w normalnym śnie 

- hibernował! A Tor się zjawił, bo dotarło do niego wołanie o pomoc.

- Mmmm...óóówwww.

Kai patrzył, jak Wypustka Tora kładzie mu na piersi mały szary przedmiot, tak by otwór był 

zwrócony ku ustom. Głęboko zaczerpnął powietrza; jego umysł nie działał jeszcze jak należy. Miał 

więc kłopoty ze znalezieniem słów, które by najlepiej wyjaśniały, dlaczego się ośmielił oderwać 

Theka   od   badania   zewnętrznych   planet   tego   układu.   Wiadomość,   którą   wtedy   nadał,   była 

jednoznaczna: “Bunt! Pilne! Pomoc niezbędna!" A może nie cała sekwencja została przesłana, 

zanim grawitanci zniszczyli system łączności.

- Szszszsz...czczcze...góółłłłyyy.

background image

Kai poczuł, jak zakołysała się permaplasowa podłoga wahadłowca, kiedy skała o imieniu 

Tor sadowiła się obok niego.

- Wwww...szszszyy...ssstkkkooo - dorzucił Tor, kiedy Kai otworzył usta.

Chłopak gwałtownie zamknął usta; wolałby, żeby Tor dał mu więcej czasu na zebranie 

myśli. W końcu Thek nie musiał się przejmować czasem. A “dokładne sprawozdanie" w jego 

rozumieniu znaczyło, że raport powinien być zwięzły i treściwy - to zaś przyjdzie teraz Kaiowi z 

trudem. Będzie więc mówić normalnie. Tor potem dostosuje odczyt do wymagań Theków.

- Krążyły pogłoski, że postanowiono spisać Zespół Badawczy na straty. Grawitanci cofnęli 

się   do   fazy   pierwotnej   wszystkożerności.   Zmusili   resztę   załogi   do   zamknięcia   się   w   jednym 

budynku, na który celowo skierowali wielkie stada przestraszonych roślinożerców, bo chcieli ich 

śmierci.   Czworo   Adeptów   wydostało   się   i   schroniło   w   wahadłowcu,   który   przywaliły   wielkie 

cielska. Uciekli nocą. Dotarli do naturalnej groty, nie znanej grawitantom i czekali na pomoc. Po 

siedmiu dniach jedynym logicznym wyjściem okazał się kriogeniczny sen. Koniec raportu.

- Oooodddd...pppoooczczcz...nnniiijjj.

Kai poczuł lekkie jak piórko dotknięcie na ramieniu, usłyszał syk, doświadczył chłodu i 

mrowienia. Po ciele chłopca z zadziwiającą szybkością rozlało się dziwne ciepło. Łatwiej mu było 

oddychać; spróbował poruszyć głową i ramionami. Czuł mrowienie w palcach. Z coraz większą 

łatwością mógł nimi poruszać.

- W w wwy yy...ppppoooczczczy... w ww waajjj.

Kai usłuchał, choć nie był zadowolony z tego polecenia. Musiał jednak uznać, że Tor o 

wiele lepiej zna kriogeniczny sen i wychodzenie z niego; ale myślał już jasno. Zbyt jasno, bo zdołał 

sobie przypomnieć - i to z kłopotliwą dokładnością - wszystko, co zmusiło ich do skorzystania z 

kriogenicznego snu.

Jak   długo   hibernowali?   Miał   o   to   spytać,   ale   zabrakło   mu   śmiałości,   żeby   wypytywać 

Theka, ile czasu upłynęło od wysłania SOS do zjawienia się Tora. Rzadko zadawano Thekom 

pytania dotyczące czasu, bo owe długowieczne krzemowe istoty liczyły go w syderycznych latach 

swojej macierzystej planety - co zwykle odpowiadało stuleciom u takich efemerycznych gatunków, 

jakiego przedstawicielem był Kai.

Jego nadgarstek! Tardma złamała go z wielką rozkoszą, kiedy wraz z Paskuttim wpadła do 

sterówki. Lunzie nastawiła kości, gdy zdołali uciec buntownikom. Kai wypróbował palce lewej 

dłoni. Kości nadgarstka potrzebują około sześciu tygodni, żeby się zrosnąć. Przegub był sztywny, 

lecz nie bardziej niż prawy. Sześć tygodni? A może dłużej?

Zostawił kwestię czasu i z satysfakcją stwierdził, że buntownicy nie odnaleźli wahadłowca. 

Uśmiechnął   się,   myśląc   o   wściekłym   rozczarowaniu,   jakie   ich   ucieczka   musiała   sprawić 

background image

Paskuttiemu!   Pewno  szukali  ich   dopóty,   dopóki  dysponowali   choć  jednym   działającym   pasem 

nośnym. Buntownicy - Paskutti, Tardma, Tanegli, Divisti... Kai zawahał się, a potem dodał jeszcze 

Berru i Bakkuna. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego się przyłączyli do buntu; zwłaszcza do takiego 

bezpodstawnego buntu.

Chłopak ostrożnie odwrócił głowę w lewo, w stronę szeregu uśpionych postaci: oto resztki 

jego ekipy geologów  i ksenobiologów  Varian. Varian miała  taki uroczy profil... Za nią  leżała 

Lunzie, a jeszcze dalej widać było długą, krzepką postać Triva. Czterej Uczniowie jako ostatni 

pogrążyli się w kriogenicznym śnie.

Seria dziwnych, głębokich pomruków sprawiła, że Kai zwrócił głowę w prawo, ku małej 

sterówce wahadłowca. Chłopak widział już przedtem dwie kończyny Theka, ale teraz wyglądało na 

to, że “kawałki" Tora są wszędzie, nawet w takich miejscach wahadłowca, których Kai nie mógł 

dostrzec. Zamrugał parę razy oczami. Kiedy znów spojrzał, Tor już wciągnął większość wypustek.

Kaia bardzo zdumiała taka ruchliwość przedstawiciela gatunku słynnego z nieskończonego 

milczenia, dziesięcioleci kontemplacji i zwięzłości mowy.

- Uuuuszszsz.. .kkkoodddzz.. .ooonnnyyy.

Przy pomocy owego słowa Thek powiedział Kaiowi nie tylko to, że szkody były wielkie, 

ale i to, że nie zdoła ich naprawić, co Tora ogromnie irytowało. Chłopak pomyślał, że to cud, iż 

lokator, skonstruowany przez Portegina, zdołał naprowadzić Tora na wahadłowiec.

- Statek badawczy powrócił? - spytał po długim namyśle Kai, choć była to raczej próżna 

nadzieja, by statek badawczy wracał po trzy niezależne zespoły.

- Nnnnniiiieeee - odparł obojętnie Thek; najwyraźniej nic go nie obchodziła nieobecność 

statku.

Kai westchnął z rezygnacją i zaczął się zastanawiać, czy aby Gaber nie miał racji: ich małą 

grupkę spisano na straty. Gabera na pewno, bo zabito go na samym początku buntu. No, ale trzecia 

grupa, uskrzydleni Ryxi, którzy chcieli skolonizować swoją planetę, chyba zastanawiali się nad 

milczeniem   tych   z   Irety?   Chłopak   przypomniał   sobie,   jak   się   wściekał   pełen   temperamentu 

przywódca   Ryxiów,   kiedy   podczas   ostatniego   kontaktu   -   potem   łączność   została   przerwana   - 

wspomniał mu, że na Irecie istnieją inteligentne skrzydlate istoty. Ale w końcu statek z kolonii 

Ryxiów byłby pilotowany przez przedstawiciela innego gatunku, może humanoida. Na pewno...

- Ryxiowie? - spytał z nadzieją Kai.

Nastąpiło długie milczenie i Tor wysłał jedną mackę ku desce kontrolnej. Cisza przedłużała 

się, więc chłopak szykował się do powtórzenia pytania, sądząc, że Tor go nie dosłyszał.

- Bbbbrrraaakkk łłłłąąączczcznnnooośśśccciii.

Kai zrozumiał: Thekowi nie zależało na utrzymywaniu kontaktu z tak nadpobudliwymi i - 

background image

według standardów jego rasy - nieodpowiedzialnymi skrzydlatymi osobnikami.

Chłopak odetchnął z ulgą. To i tak kłopotliwe, że musieli przywołać na pomoc Theka, lecz 

odwołanie się do wsparcia Ryxiów byłoby jeszcze bardziej upokarzające. Ryxiowie z rozkoszą 

rozpaplaliby taką wspaniałą  wieść po całym  wszechświecie,  ku pognębieniu ras pozbawionych 

skrzydeł.

Kai mógł już bez trudu poruszać szyją i głową. Przyjrzał się uśpionym współtowarzyszom. 

Dłoń   Varian   leżała   tak,   jak   się   wysunęła   z   jego   ręki,   rozluźnionej   snem.   Tor   zainstalował   w 

wahadłowcu przymglone oświetlenie; na pewno po to, żeby czuć się pewniej, bo Thekowie nie 

potrzebowali   światła.   Chłopak   dotknął   dłoni   Varian   -   sztywnej   i   zimnej,   w   okowach 

kriogenicznego snu. Patrzył, wstrzymując oddech, póki nie dostrzegł jak pierś dziewczyny wznosi 

się i opada w spowolnionym oddychaniu. Dopiero wtedy uspokoił się i westchnął z ulgą.

Potem odwrócił się w stronę Tora, lecz wyczuł, że Thek całkowicie “się wycofał": stał się 

wielkim, gładkim głazem o spłaszczonej, ściśle przylegającej do podłoża podstawie; nie wystawała 

z niego nawet najmniejsza wypustka. Był to właściwy owej rasie stan kontemplacji i Kai wolał go 

nie przerywać. Leżał spokojnie, dopóki go nie zaczęło kręcić w nosie. Zdusił kichnięcie i poczuł się 

głupio - przecież kichnięcie nie wytrąci Theka z zamyślenia, ani nie zbudzi pozostałych. Owo 

kręcenie w nosie było wstępem do innych “kręceń" w jego ciele, które uznał za efekt działania 

wstrzykniętych mu przez Theka stymulatorów. Tor nie powiedział, że Kai ma leżeć bez ruchu; po 

prostu kazał mu odpoczywać. Widocznie już dość wypoczął.

Chłopak   zaczął   ćwiczenia   poprawiające   napięcie   mięśni   i   -   choć   się   spocił   -   wkrótce 

przekonał się, że hibernacja nie wyrządziła mu żadnej szkody, a wygojony nadgarstek nie sprawiał 

kłopotu. Już dawno odpadł plaskin, którym Lunzie usztywniła złamanie. To by znaczyło, że spali 

co najmniej cztery, pięć miesięcy.

Kai   spojrzał   na   swój   chronometr,   ale   tarcza   była   pusta.   Wyczerpały   się   nawet 

“długowieczne" baterie. Jak dawno temu?

Ćwiczenia   odniosły   jeszcze   jeden   skutek:   chłopak   wstał   ostrożnie,   a   potem,   poprzez 

zalegającą wahadłowiec mgłę kriogenicznego snu, pobrnął do toalety. W drodze powrotnej obejrzał 

każdego ze śpiących  i zaobserwował osobliwą przemianę rysów  twarzy.  Bonnard, który był  w 

połowie   drugiej   dekady   swych   lat,   wydawał   się   dwukrotnie   starszy   od   Dimenona.   Portegin 

wyglądał tak, jakby wciąż się martwił sprawnością wymyślonego przez siebie lokatora. Lunzie, 

pragmatyczna   lekarka,   uśmiechała   się   -   co   się   rzadko   zdarzało,   kiedy   nie   spała   -   a   jej   twarz 

wyrażała łagodność kłócącą się z kwaśnym usposobieniem. Przyznała, że już kiedyś się poddała 

hibernacji; w jej danych zapisano chronologiczny wiek - i zawsze było w dziewczynie coś, co 

uderzało Kaia, jakaś wyniosła tolerancja: jakby już widziała większość z tego, co wszechświat miał 

background image

do zaoferowania i nie zamierzała tracić energii na ekscytowanie się czymś jeszcze.

Triv, kolejny adept Dyscypliny, wyglądał ponuro i groźnie; linia ust, podbródka i czoło 

ujawniały   siłę,   która   nie   była   tak   wyraźnie   widoczna,   kiedy   spokojnie   wypełniał   codzienne 

obowiązki.

Tor nadal trwał w bezruchu, więc Kai usiadł obok Varian; nawet teraz, kiedy spała, czuł 

łączące ich więzy. Była piękna. Nagle zauważył, że połowa twarzy dziewczyny jakby się obsunęła, 

a druga nieco uniosła - wyglądała na zdziwioną, jakby kriogeniczny sen ją zaskoczył. Zatęsknił 

nagle za jej serdeczną obecnością. Kto wie, jak długo Tor pozostanie owym niekomunikatywnym 

głazem? Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać, zanim podda się samooskarżeniom w 

posępnej ciszy. Varian była współdowódcą, więc oczywiście należało ją obudzić. Nagle Kai zdał 

sobie sprawę, jakie to szczęście, że Tor potrafił go rozpoznać. Gdyby tak obudził... powiedzmy 

Aulię, ta wpadłaby w histerię z powodu samej  obecności Theka, a potem dostałaby konwulsji 

uświadomiwszy   sobie,   że   poddano   ją   hibernacji   bez   wcześniejszego   uzgodnienia   z   nią   tego 

zabiegu! Aulia była dobrym geologiem, ale charakterek miała okropny.

Kai rozejrzał się w mglistym świetle za zestawem budzącym - leżał pokryty pyłem, tuż 

obok czystego miejsca, które chłopak zajmował śpiąc. Pył?  Wahadłowiec nie był, rzecz jasna, 

hermetycznie zamknięty - i hibernujący potrzebują powietrza - ale żeby osadziła się warstewka 

pyłu...

Kolejność   wtryskiwaczy   była   dokładnie   oznaczona.   Cylindry   wykalibrowano   według 

dawek na ciężar ciała. Opis przy pierwszym cylindrze poinformował Kaia, że powinien zaczekać ze 

wstrzyknięciem   stymulatorów,   dopóki   nie   zobaczy   wyraźnych   oznak,   że   budzony   wychodzi   z 

hibernacji.

Chłopak ostrożnie wstrzyknął odpowiednią dawkę w ramię Varian i czekał, usiłując sobie 

przypomnieć własne przechodzenie od kriogenicznego snu do świadomości. Nie dostrzegł żadnej 

zmiany na uśpionej twarzy dziewczyny. Może wstrzyknął zbyt mało specyfiku. Sprawdził dawkę i 

zaczął się zastanawiać, czy aby dobrze ocenił wagę Varian. Namyślał się właśnie nad podaniem 

dodatkowej, małej, dozy, kiedy powieki dziewczyny drgnęły. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że 

oddycha ona w normalnym tempie.

- Varian? - pochylił się nad nią, dotykając jej ramienia i z uśmiechem patrzył, jak usiłuje 

rozkleić powieki; przypomniał sobie starą opowieść i delikatnie ucałował wargi dziewczyny.

-   Kkkkkaaaaiiii?   -   otworzyła   i   zaraz   zamknęła   oczy;   uniesieniem   lewego   kącika   ust 

wyraziła swoje uznanie.

- Odpręż się, Varian, wypocznij. Wkrótce odzyskasz siły.

- Jjjjaaakkk? - wyszeptała.

background image

- Tor się zjawił. Nie mów już nic, kochanie. Pozwól zadziałać stymulatorom. Jestem przy 

tobie. Nic się nie zmieniło!

- Uuuuhhhh! - Dziewczynie zaburczało w brzuchu, a jej pełen obrzydzenia okrzyk rozbawił 

Kaia.

- No cóż, Thek ruszył się z miejsca z naszego powodu. Ma mój pełny raport. Nagrałem go - 

wyjaśnił szybko, widząc zdumienie Varian. - Teraz pewno przetrawia moje słowa. - Wskazał na 

milczącą   skałę.   -   Nie   ruszaj   się   jeszcze   -   ostrzegł   dziewczynę,   bo   zauważył,   jak   się   napinają 

mięśnie jej szyi, jak walczy z długotrwałym bezruchem. - Chyba ci już podam te stymulatory, ale 

nie szalej. O, ramię ci się wygoiło - dorzucił. Zanim Tardma złamała mu nadgarstek, Paskutti 

poważnie zranił Varian w ramię.

Dziewczyna uniosła brwi w wyrazie przyjemnego zaskoczenia i natychmiast je zmarszczyła 

w namyśle.

-   Nie,   Varian,   nie   mam   pojęcia,   jak   długo   spaliśmy.   Paskutti   uszkodził   chronometr 

wahadłowca. Przecież był zamontowany tuż nad komunitem, przypomnij sobie.

Dziewczyna przewróciła z rozpaczą oczami i usiłowała oczyścić gardło.

- Spiesz się powoli. - Ostrzegawczo położył dłoń na jej ramieniu. - A może mam obudzić 

Lunzie...?

Varian potrząsnęła głową; poruszyła językiem, wnętrze ust zwilgotniało.

- Przede wszystkim... przywódcy - jej głos brzmiał równie chrypliwie i niewyraźnie, jak 

przedtem głos Kaia i chłopak powściągnął uśmiech.

- Jeżeli czujesz mrówki w palcach dłoni i stóp, to zacznij ćwiczenia Dyscypliny na małe 

mięśnie. Ćwiczenia przywrócą ci krążenie i tonus.

Varian zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła oczy, koncentrując się.

- Nie mam pojęcia, nad czym Tor tak rozmyśla - ciągnął Kai - ale nie potrafi naprawić 

komunitu.   Nie   powiedział,   czy   odebrał   nasz   komunikat,   czy   też   się   zorientował,   że   nie 

nawiązujemy   rutynowego   kontaktu.   ARCT-10   się   nie   odezwał,   lecz   Tor   nie   wydaje   się   tym 

poruszony.   Trudno   mi   stwierdzić,   czy   to   zwyczajna   obojętność   Theków,   czy   też   nie.   -   Kai 

roześmiał się i dorzucił: - Nie było kontaktu z Ryximi.

Dziewczyna zachichotała jak przed hibernacją, więc się do niej uśmiechnął. Jej oczy aż 

iskrzyły się śmiechem.

- Na starych taśmach na mojej planecie - słowa wolniutko spływały z jej warg - książę 

budzi pocałunkiem śpiącą piękność po upływie stu lat. Uroczy sposób budzenia. - Uniosła rękę i 

musnęła palcami usta Kaia.

- Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, czy to istotnie było sto lat! - odparł chłopak, ujmując 

background image

palce Varian i całując je w, jak uznał, odpowiednim stylu. Wciąż trzymał dłoń dziewczyny, kiedy 

nagle   go   olśniło:   -   Moglibyśmy   to   szybciutko   sprawdzić.   Wyjdźmy   z   jaskini   i   pokażmy   się 

złocistym ptakom. Jeżeli zareagują, to nie spaliśmy aż tak długo.

- Nie mam pojęcia, jak długo one żyją.

- Odczuwam niepowstrzymaną potrzebę, żeby rozpoznało mnie coś, co mnie pamięta - tu 

spojrzał na nieruchomego Theka i uderzył się pięścią w pierś - a nie tylko ta skała!

- Gdyby to było sto lat, buntownicy już by na nas nie czatowali.

-   Celna   uwaga.   Nawet   najnowsze   baterie   starczą   najwyżej   na   dwa   łata.   Przypuszczam 

również, że zostali w drugim obozie, bo dobrze go zaopatrzyli w ostatnim dniu wypoczynku...

- Ostatni dzień wypoczynku? - Varian spojrzała na Kaia z rozbawieniem zmieszanym z 

niedowierzaniem. - Jak dawno był ów ostatni dzień wypoczynku?

- W czasie subiektywnym czy obiektywnym? - odparował i uśmiechnął się, żeby złagodzić 

uwagę.

-  Dobre pytanie. - Dziewczyna mówiła już o wiele swobodniej; zaczęła zginać łokcie i 

kolana.   -   Hej,   moje   stawy  wspaniale   działają!   -   Usiadła,   mrucząc   coś   pod   nosem,   bo   oporne 

mięśnie pozbawiły ową czynność wdzięku. - Wygląda na to, że wszystko świetnie działa - dodała, 

kierując się ku toalecie.

Odeszła,   a   Kai   przypatrywał   się   Torowi.   Potem   obszedł   Theka   wokoło,   szukając 

magnetofonu. Z całkowitym brakiem szacunku zaczął rozmyślać, czy Tor na nim usiadł, połknął go 

lub może wytworzył termoodporną kieszeń, w której mógł przechowywać kruche wytwory obcej 

mu techniki.

- Będzie tak tkwił całymi dniami - stwierdziła z niesmakiem Varian, wracając do Kaia. - 

Chodź. Chcę zobaczyć, co też się wydarzyło na zewnątrz. I chciałabym się czegoś napić, żeby 

przepłukać usta z pyłu, no i dać memu biednemu skurczonemu żołądkowi trochę prawdziwego 

jedzonka.

Mrugnęła kpiąco do Kaia, bo dobrze wiedziała, że on, urodzony i wychowany na statku, 

nigdy - w przeciwieństwie do niej - nie zauważał niemiłego posmaku syntetycznej żywności.

Uchylili śluzę wyjściową wahadłowca na tyle tylko, żeby rzucić okiem na zewnątrz i nie 

rozrzedzić   zanadto   gazów   kriogenicznego   snu.   Powietrze   smagnęło   im   twarze   jak   wilgotna, 

cuchnąca   ścierka.   Varian   mruknęła   ze   zdziwieniem   i   zaczęła   głęboko   oddychać,   żeby   się 

zaadaptować do tak nagłej zmiany temperatury. Kai sądził z początku, że obudzili się w nocy; ale 

kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku zobaczył, że to gęste, zielone liście przesłaniają 

wylot jaskini. Pojazd Theka zrobił w tej zasłonie wyrwę: stożkowaty transporter tkwił parę metrów 

od włazu wahadłowca.

background image

- A gdzie jest napęd?! - Zawołała Varian, kiedy oglądali osobliwy pojazd. - Ma ten sam 

kształt co Tor, tylko jest trochę obszerniejszy. - Wykonała gest pełen zdumienia, a potem dotknęła 

matowego metalu zaokrąglonej lufy i pospiesznie cofnęła dłoń. - Ojej, z tego bije ciepło.

Kai stał u dziobu Thekowego pojazdu i oglądał na wpół otwarty, ciężki właz. Zajrzał do 

środka;   usiłował   się   domyślić   przeznaczenia   rozmaitych   dziwacznych   wybrzuszeń   i   zagłębień, 

rozmieszczonych na metalowym pierścieniu sekcji dziobowej.

- Jedynie  Thek jest w stanie pilotować  taki piekielny statek z nieomal  nieprzejrzystym 

ekranem! - wykrzyknęła dziewczyna i odwróciła się, obojętna na tajemnice nawigacji Theków. 

Chwyciła pnącze i uwiesiła się na nim, wypróbowując wytrzymałość. - Dostarczy nam jedzenia na 

całe tygodnie, o ile się tym zadowolimy.

Zanim Kai zdążył ją powstrzymać, Varian rozpędziła się, uwiesiła na pnączu i wyfrunęła 

poza jaskinię.

- Hoooop!

- Varian! - Chłopak rzucił się naprzód i złapał ją w locie powrotnym; wyobraźnia podsunęła 

mu okropną wizję pękającego pnącza i dziewczyny spadającej do morza, na pewną śmierć.

- Przepraszam, Kai - powiedziała, ale w jej głosie nie było ani odrobinki skruchy. - Nie 

mogłam się opanować. Robiłam to mnóstwo razy na Fomalhaut, kiedy byłam mała. - Wyczuła, że 

go naprawdę przestraszyła i zmieniła ton. - To lekkomyślne postępowanie, skoro nie jestem w 

pełnej formie, ale... - Uśmiechnęła się doń szelmowsko. - W Theku jest coś takiego, co sprawia, że 

się zachowuję...

- Dziecinnie? - dokończył chłopak; już się uspokoił i zdał sobie sprawę, że i jego reakcja 

była przesadna.

-   Tak,   dziecinnie.   Czy   widziałeś   kiedyś   Thekowe   dziecko,   młode,   pączek,   pisklę, 

szczeniaczka... a może nazwałbyś to kamyczkiem?

Varian zawsze się śmiała bardzo zaraźliwie, więc Kai zawtórował jej i teraz, na przekór 

swoim kłopotom i zmartwieniom; przytulił ją mocno, wyrażając milczące uznanie dla jej zdolności 

dopatrywania się zabawnych stron każdej sytuacji.

- No, widzisz, tak jest o wiele lepiej - potarła swój nosek o jego nos. - Dla mnie Thek to 

mrok i przeznaczenie. - Uwolniła się z jego objęć i pochwyciła pnącze. - Wiesz, to dziwne, że takie 

liany rosną na skale pterodaktyli. Czyżby nasza obecność...

Varian uwiesiła się na pnączu i znów wyfrunęła poza jaskinię; spojrzała ku niebu, a potem 

w prawo.

- One nadal mieszkają ponad nami - oznajmiła wracając. 

Pozwoliła, by liana znów ją wyniosła poza jaskinię i tym razem spojrzała w lewo. - To 

background image

jedyne   urwisko   porośnięte   pnączami.   Jestem   pewna,   że   to   była   naga   skała,   kiedy 

przyprowadziliśmy tu wahadłowiec. - Po raz trzeci wyfrunęła poza jaskinię, a potem puściła lianę i 

z uśmiechem wylądowała obok Kaia. - I na dodatek te pnącza dają owoce. - Sięgnęła do buta i 

triumfalnie gwizdnęła, wyciągając nóż. - Zbyt delikatny, jak my, żeby przebić bok grawitanta; lecz, 

chwała Krimowi, zostawili go nam. Mam zamiar odciąć soczysty, świeży owoc na śniadanie. Czy 

jak tam nazwiemy ów posiłek.

Zanim Kai zdążył zaprotestować, dziewczyna wzięła nóż w zęby i wspięła się po lianie. 

Chłopak wypróbowywał wytrzymałość jednej z łodyg, kiedy radosny głos Varian zmusił go do 

spojrzenia w górę. Instynktownie złapał przedmiot, który mu rzuciła.

- A oto następny. Są bardzo dojrzałe, więc nie duś ich zbyt mocno.

- Varian... - Ścisnął za mocno melon t wspaniały, słodki zapach sprawił, że ślinka napłynęła 

mu do ust.

- Mogłabym sama zjeść wszystkie. Jeszcze jeden dla ciebie! - Dziewczyna zsunęła się w 

dół.

- Nie powinniśmy jeść zbyt dużo na początek - oznajmił Kai; usiadł obok niej, a ona odcięła 

plaster melona i podała mu.

- Pewno tak. - Odcięła  plaster dla  siebie; odgryzła  kęs  miękkiego  zielonego  miąższu i 

zamruczała z rozkoszy - Mniamm! No dalej! Jedz! - ponagliła Kaia; sok ściekał jej po brodzie.

- Robię to tylko dla EEC - rzekł chłopak, udając, że jest przerażony koniecznością zjedzenia 

nie przetworzonej żywności. Pierwszy słodki kęs rozpłynął mu się w ustach i Kai musiał przyznać 

w skrytości ducha, że naturalne pożywienie jest o niebo soczystsze i lepsze niż syntetyczne.

Jedli powoli, dokładnie żując każdy kęs.

- Sądzę, że warzywa korzeniowe dałyby nam więcej białka, za to te owoce podniosą poziom 

cukru  we krwi - stwierdziła  mądrze  Varian. - Oooo, ależ  to  pyszne.  Jednego nie rozumiem  - 

podjęła, machając nie dojedzonym plastrem melona - jakim cudem wyrosły tu te pnącza. - Uniosła 

plaster uciszając chłopaka. - Zgoda, nie wiemy, jak długo spaliśmy, a na Irecie wszystko rośnie w 

piorunującym tempie. No, ale pozostałe urwiska nadal są gołe. Pterodaktyle żywią się głównie 

rybami i trawami z Doliny Przesmyku. Te pnącza wcale stamtąd nie pochodzą. No, i ta część 

urwiska bardziej przypomina las niż skalną zaporę. Pnącza schodzą aż do samej wody.

- Przyznaję, że to zadziwiająca wybiórczość. Czy widziałaś ptaszyska?

- Parę; krążyły wysoko. I nie sądzę, żeby mnie zauważyły, jeśli ci o to chodzi. Jest wczesny 

ranek, pochmurny i mglisty. Nie mogłam stąd dostrzec ich łowisk, lecz przypuszczam, że rybacy 

już działają.

- Zaczekamy, aż się dobrze pożywią - oznajmił z powagą Kai - a dopiero potem się im 

background image

pokażemy.

- O, widzę, że zapamiętałeś moje uwagi, że nie należy przeszkadzać jedzącym zwierzętom!

- Nie minęło aż tyle subiektywnego czasu, Varian!

Kai uśmiechnął się, bo dziewczyna  automatycznie  spojrzała na swój chronometr, który, 

rzecz jasna, nie działał. Zerknęła w stronę wahadłowca:

- Może powinniśmy obudzić Lunzie albo Triva?

- Nie widzę potrzeby, żebyśmy ich budzili, zanim Tor dojdzie do jakichś wniosków.

-   Albo   raczy   nam   powiedzieć,   ile   czasu   właściwie   minęło.   To   właśnie   najbardziej 

chciałabym   wiedzieć!   -   Varian   niemalże   się   rozzłościła.   -   Gdyby   nie   te   pnącza   i   wyczerpane 

baterie, można by pomyśleć, że po prostu zaspaliśmy. - Wzdrygnęła się.

- To przygnębiające - Kai świetnie wyczuł jej nastrój. - Wszechświat w ogóle nie zauważył, 

że nas zabrakło. - Zabrzmiało to tak pompatycznie jak słowa Gabera, więc prędko odgryzł kawałek 

melona, kryjąc w ten sposób swoje zakłopotanie.

- I to mnie gryzie. Mamy tak mało czasu - wskazała na wahadłowiec z dumającym Thekiem 

w   środku   -   żeby   zostawić   jakiś   ślad,   czymś   się   zasłużyć.   Tak   bardzo   chciałam   coś   po   sobie 

zostawić!  Oby Krim zniszczył  tych  wstrętnych,  obrzydliwych  buntowników! Wściekam się na 

myśl, że nasz los jest dowodem ich zwycięstwa! - Varian poderwała się i cisnęła plaster melona 

poza kotarę pnączy; usłyszeli cichy plusk, kiedy wpadł do wody. - O nie, na Krima! My też mamy 

coś do powiedzenia pomimo tego całego bałaganu i nie obchodzi mnie, jak długo spaliśmy. Jakiś 

statek EEC odnajdzie ten lokator. A kiedy to się stanie, nadciągnie na orbitę, żeby korzystać z 

bogactw Irety! A ja tu wtedy będę!

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie chcieli, żeby ich wędrówki do i z wahadłowca rozrzedziły gaz kriogenicznego snu albo 

przeszkodziły Thekowi, zanim będzie gotów do “rozmów" z nimi. Usiedli więc w pobliżu wylotu 

jaskini. Przelotny, gęsty deszcz, typowy dla tropikalnego klimatu Irety, zakołysał pnączami; wiatr 

wepchnął je do jaskini.

- Wiesz co, Kai? - odezwała się po długim milczeniu dziewczyna. - Czuję zapach tego 

wiatru.

- Hmmm?

- To znaczy... nie czuję już zaduchu Irety. Łapię inne wonie: gnijące ryby i psujące się 

owoce i jeszcze coś, co cuchnie gorzej niż Ireta, kiedy tu wylądowaliśmy.

- Masz rację! - odrzekł chłopak, węsząc uważnie.

Żadne   z   nich   nie   było   zachwycone   -   Ireta   przede   wszystkim   woniała   hydrotellurkami. 

Nosili specjalne filtry nosowe, żeby zneutralizować ów odór.

-   Przypuszczam   -   rzekła   z   rezygnacją   Varian   -   że   najlepiej   jest   się   przyzwyczaić   do 

wszechobecnego smrodu, bo wtedy można wyczuć inne wonie, ale...

- Wiem. Wszystko tylko nie hydrotellurek. Lunzie mówiła, że zmysł powonienia można... - 

Kai zamilkł, szukając odpowiedniego słowa.

- Przeprogramować - podpowiedziała, pochylając się ku wylotowi jaskini i węsząc z uwagą; 

potem odwróciła się i zbadała zapach wnętrza. - Część tego nowego zapaszku dolatuje ze statku 

Theka. Jaki toto ma napęd?

- Ojciec mówił, że na krótkich dystansach Thekowie wykorzystują własną energię.

- Krótkie dystanse? Czyli podróże wewnątrz-układowe?

- Wszystko jest względne - zachichotał Kai. - Thekowie wyjaśnili nam, że są rodzajem 

granitu z radioaktywnym  rdzeniem, który dostarcza im energii. Dzięki temu mogą wypuszczać 

nibynóżki. Mają zapas ciekłego krzemu, z którego tworzą wypustki. “Naładowany" Thek potrafi 

się poruszać z zadziwiającą szybkością. Astrofizyk z ARCT opowiadał mi, że słyszał z godnego 

zaufania   źródła,   iż   Thekowie   uwielbiają   siedzieć   na   radioaktywnym   granicie   -   w   ten   sposób 

zdobywają energię. Przypuszczam,  że znajdziemy na Irecie taki granit, o ile znów dostaniemy 

niezbędny ekwipunek.

-   Czegokolwiek   by  używali,   cuchnie   to   przeokropnie.   O   wiele   gorzej   niż   sama   Ireta   - 

skrzywiła   się  wymownie.  -  Jakim   cudem   wiesz  o  Thekach   więcej  ode  mnie?  Przecież   jestem 

ksenobiologiem. Wpadło mi do głowy, że właściwie nigdy nie badaliśmy Theków, prawda?

background image

-   A   czy   moglibyśmy?   -   roześmiał   się   Kai.   -   Przy   ich   pozycji   w   Skonfederowanych 

Planetach?!

- Hmmm, no tak. Wymogli na nas należyty szacunek i pełen lęku respekt. Tymi swoimi 

długimi okresami milczenia i nieomylnością. - Wstała i chodziła wokół statku Theka, ostrożnie 

ostukując metal. - Nikt nigdy nie przeprowadził analizy metalu Theków, prawda?

- Nie.

- Ten odór pochodzi nie tylko z tego statku - odwróciła się gwałtownie i pospieszyła do 

zasłony z pnączy. - Część dolatuje stamtąd! Nie tylko przyprawia o mdłości, ale sprawia, że... 

Odbiera mi siłę woli.

- To bezczynność tak na ciebie działa, Varian - rzekł chłopak, wyciągnięty wygodnie na 

skalistym dnie jaskini.

- Ile czasu potrzebuje Thek, żeby dojść do jakichś wniosków? - Spojrzała z irytacją na 

wahadłowiec.

- Uważam, że to zależy od rodzaju owych wniosków. Varian...

Dziewczyna zaatakowała go znienacka i niemal jej się udało, ale zdołał odparować jej atak. 

Znów rzuciła się na niego ze śmiechem, ale chłopak chwycił ją za nadgarstki. Żadne nie zyskiwało 

przewagi, bo dorównywali sobie umiejętnościami, a brak praktyki nic tu nie zmienił. Zaprzestali 

walki i przeszli do serii ćwiczeń izometrycznych, stanowiących część treningu Uczniów. Kiedy 

skończyli,  obydwoje byli  spoceni i zakurzeni. Stanęli u wylotu jaskini, bo bryza przynosiła tu 

świeższe powietrze.

- Miło się przekonać, że hibernacja nie osłabiła za bardzo ani naszych mięśni, ani naszego 

refleksu - Kai otarł rękawem czoło i twarz.

- Tylko rozmazałeś kurz, Kai. Mam nadzieję, iż to oznacza, że nie spaliśmy zbyt długo. - 

Dziewczyna chwyciła pnącze i wychyliła się w deszcz.

- Opłukałaś sobie tylko twarz.

- Lepsze to niż nic. Dałabym wiele za prawdziwą kąpiel! - Varian spojrzała na pnącze. - 

Hej, możemy sobie zafundować prysznic! Wdrapmy się na szczyt urwiska, Kai. i pozwólmy, żeby 

deszcz nas opłukał. Leje całkiem mocno!

- Prysznic z deszczu? - przeraził się chłopak; czy ktoś w ogóle mógłby się myć deszczem? 

Zwłaszcza iretańskim, pachnącym niemal tak paskudnie jak powietrze.

- Tak, deszczowy tusz. Nie jest to tak aseptyczne jak pyłowe natryski, których używacie na 

ARCT-10, za to o wiele lepsze niż tak tkwić w warstwie kurzu i obumarłych komórek naskórka! 

No, a poza tym jedno z nas potrzebuje więcej owoców. Te ćwiczenia pobudziły mój apetyt.

- Ja też jestem głodny - zgodził się Kai; skóra go swędziała od potu i “gryzła".

background image

- Głodny na tyle, żeby jeść surowiznę? - uśmiechnęła się Varian. - Jeszcze cię przekabacę.

-   To   potrzeba   chwili.   Lepiej   dokonajmy   prawdziwego   wypadu   -   powiedział   chłopak.   - 

Zbadaj pnącza.

Kai uchylił śluzę wahadłowca, wśliznął się do środka i natychmiast ją zamknął; wydostała 

się tylko odrobinka gazu kriogenicznego snu. Tor nadal trwał nieruchomo. Chłopak odczepił noże 

od   butów   Dimenona   i   Portegina,   odpiął   młotek   z   pasa   Portegina   i   zabrał   Lunzie   środki 

antyseptyczne   i   przeciwbólowe.   Następnie   zrolował   dwa   cienkie,   termiczne   koce,   w   których 

mogliby przynieść owoce - i wyszedł, nie spojrzawszy już na Tora.

Varian też nie próżnowała - przywiązywała długie, krzepkie pnącza do kratownicy na rufie 

wahadłowca.

- Jeśli się tak zakotwiczymy,  to wiatr nas nie zwieje. Chciałabym, żeby deszcz wkrótce 

ustał, ale wygląda na to, że będzie padać przez pół dnia. Widziałam tylko dwa ptaszyska, lecz nie 

mogłam ich rozpoznać w tej ulewie. Czy Tor chociaż drgnął? - Wzięła przedmioty, które podał jej 

Kai i rozmieściła je po kieszeniach; koc zamotała na ramionach. - Oto twoje pnącze. I pamiętaj, nie 

patrz w dół, Kai!

Varian podskoczyła w górę, uchwyciła lianę i oplotła ją nogami; zaczęła się wspinać.

Kai   stwierdził,   że  strasznie   go  korci,   żeby  spojrzeć   w  dół;  zwłaszcza  wtedy,   gdy  jego 

pnącze   zaczęło   się   kołysać   tam   i   z   powrotem   na   górnej   krawędzi   urwiska.   Chociaż   Varian 

“zakotwiczyła" liany, wiatr pchnął chłopaka na kamienną ścianę. Mimo to dotarł na szczyt równo z 

dziewczyną. Ponad leżącym w dole morzem przetoczył się grzmot.

- Może nas stąd zmieść, jeśli szkwał jest taki potężny, na jaki wygląda - Varian wskazała na 

strugi deszczu smagającego wodę.

Kaia nie trzeba było popędzać - poszedł za nią w kierunku dających jakie takie schronienie 

zarośli. Dziewczyna  zaczęła  się nagle rozbierać:  rzuciła koc, buty i torbę pod gęste, skórzaste 

listowie.

- O rety! Co za deszcz! - zawołała. Zsunęła kombinezon i wyszła w strugi wody, unosząc 

twarz ku górze.

Kai też się rozebrał i ostrożnie wyszedł na ulewny deszcz. Dziewczyna zaczęła nacierać mu 

plecy, posługując się kombinezonem jak ręcznikiem. Skupiła się głównie na tym miejscu pomiędzy 

łopatkami, gdzie skóra najbardziej swędzi od potu.

- Bosko! - zawołała triumfalnie. - Zamiast gąbki i pumeksu użyjemy piasku! Tylko nie trzyj 

zbyt mocno! - krzyknęła do Kaia poprzez ulewę i grzmoty.

Natarli się porządnie, na wpół podtopieni przez lejącą się z nieba i opływającą ich wodę. 

Kai byłby zachwycony ową kąpielą, gdyby nie dręczące go uczucie, że to śmieszne tak skakać na 

background image

szczycie urwiska, w strugach ulewy. Było trochę prawdy w uwagach Varian, że za bardzo wrósł w 

życie   na   statku.   Przedtem,   zanim   wybuchł   bunt,   nigdy   nie   miał   bezpośredniego   kontaktu   z 

żywiołami Irety. Zawsze chroniło go pole siłowe albo skorupa ślizgacza czy ściany kopuły. A dziś 

stał nagi w ulewnym deszczu pierwotnej planety.

- Jeśli nie przespaliśmy przesunięcia osi magnetycznej - wrzasnęła Varian poprzez ulewę - 

to zaraz powinno wzejść słońce. Nasze kombinezony natychmiast wyschną! Mam nadzieję, że będą 

suche, zanim sobie przypieczemy skórę!

Kończyła płukać swoje odzienie, kiedy deszcz ustał i słońce przebiło się poprzez chmury. 

Wykręcili kombinezony i strzepnęli je, a potem pobiegli ku skrajowi gęstych zarośli. Rozwiesili 

kombinezony na pnączach, tuż przy granicy cienia.

- Och, Kai! Czuję się o wiele lepiej, o wiele lepiej! - powiedziała dziewczyna. Wycisnęła 

wodę z włosów i nastroszyła je, potem znów ich dotknęła. - Wiesz, chyba urosły. Gdybyśmy tak 

wiedzieli, jak szybko rosną włosy podczas kriogenicznego snu... - Uważnie zbadała pasemko i 

potrząsnęła głową; na Kaia poleciały kropelki wody, ona zaś odchyliła głowę i zamknęła oczy, 

chroniąc je przed blaskiem słońca.

- Hej, Varian, nie zniesiemy dłużej tego słońca - zaniepokoił się Kai i zaprowadził ją do 

cienia.

-   Nawet   twoje   złamanie   nic   nam   nie   mówi   -   dziewczyna   przesunęła   palce   po   jego 

nadgarstku. - Gdybyś był zwierzęciem, to bym orzekła, że złamanie jest na tyle stare, by wchłonęły 

się nadmierne złogi wapnia. - Twarz dziewczyny posmutniała nagle w przesianych przez listowie 

promieniach słońca Arretan. - Kai, czy zyskamy jakiś punkt odniesienia, żeby oszacować upływ 

czasu?

-   Żyjemy,   Varian.   Ocaleliśmy,   przetrwaliśmy   bunt   -   przytulił   ją   mocno,   pocałował   w 

policzek, poczochrał wilgotne włosy. - Zjawiła się pomoc, co prawda mało komunikatywna. W tym 

czasie...

Kai przyciągnął Varian do siebie i ułożył wygodnie. Jego dłonie muskały dziewczynę w 

delikatnej pieszczocie. Odpowiedziała łagodnymi, zachęcającymi ruchami. Jej pocałunki były tak 

słodkie, że Kai zaczął się zastanawiać, dlaczego nie zadziałały pewne odruchy. Ramiona Varian 

zaczęły drżeć ze śmiechu, lecz wcale go to nie zdziwiło ani nie uraziło.

- Kości się zrosły - parsknęła mu prosto w policzek - mięśnie są krzepkie, więc czemuż to 

nie jesteśmy w pełnej formie? Jesteśmy zgrzybiali obiektywnie, lecz nie subiektywnie!

Wyrażona śmiechem konsternacja dziewczyny sprawiła, że Kai przytulił ją jeszcze mocniej 

- na wpół przepraszająco, na wpół po to, żeby się opanować i samemu nie roześmiać.

- O, młoda damo, gdybyś tylko wiedziała, jak często marzyłem, żeby być z tobą sam na 

background image

sam...

- Wiem, Kai, wiem. Ja też tego chciałam. To cholernie przykre... Oooo, jaki podły wiatr! - 

porwała koc i okryła siebie i chłopaka; poruszone wiatrem szorstkie łodygi dotknęły ich nagiej 

skóry. - Odwróćmy nasze kombinezony. Chyba już wyschły z tej strony.

Wyskoczyła z ukrycia, ale wcale nie przewróciła strojów na drugą stronę, lecz strzepnęła je 

i przyniosła. Podała Kaiowi jego kombinezon:

-   Załóżmy   je,   bo   inaczej   coś   wpełznie   do   środka   -   wzdrygnęła   się   na   wspomnienie 

maleńkich owadów, które dopiero co strząsnęła z kombinezonów.

Kai   wsunął   nogę   w   wilgotną   nogawkę   i   wymamrotał   coś   na   temat   ciągłych 

nieprzyjemności.

-   Zacznijmy   zbierać   owoce,   Kai.   No   i   chciałabym   jakoś   zakotwiczyć   nasze   pnącza   na 

szczycie skały. Oooo, cóż to wypatrzyłam?

- To nie owoce - odparł współdowódca, patrząc  ze zmarszczonymi  brwiami  na pęczek 

brązowawych, owalnych “cosiów", rosnących tuż nad ich głowami.

- Racja, lecz hadrozaury poszukiwały takich pęczków, a i biedny Dandy je lubił. O, tam są 

drzewa owocowe.

Raz - dwa wypełnili tobołki z koców owocami i orzechami; umocowali bagaż na plecach 

tak, żeby im nie przeszkadzał w schodzeniu i ruszyli poprzez odsłonięty szczyt urwiska.

- Ptaszyska są o długość skrzydła - powiedziała Varian i pomachała do nich. - Wiem, że to 

głupio, myśleć... Hej, zobaczyły nas. Zmieniają kąt lotu. - Zatrzymała się, podziwiając widok. - 

Wiesz, jeśli nas rozpoznają, to się okaże, że wcale tak długo nie spaliśmy!

- Varian... - Kaiowi zaschło w gardle, ujął dłoń dziewczyny i usiłował ją zaciągnąć pod 

osłonę drzew. - To absolutnie nie wygląda na serdeczne powitanie!

- Nie bój się, Kai. Przecież nigdy nie wyrządziliśmy im żadnej krzywdy. Nie mogłyby...

Zaraz   jednak   cofnęła   się   wraz   z   chłopakiem,   bo   nie   mogła   nie   dostrzec   groźby   w 

zachowaniu złocistych ptaszysk, które nurkowały wprost na nich, z wysuniętymi sztywno szyjami i 

rozchylonymi dziobami. Kai i Varian w ostatniej chwili schronili się w gęstym listowiu.

- Oj, potrafią manewrować! - wykrzyknęła dziewczyna z podziwem, choć drżenie głosu 

świadczyło,   iż   jest   świadoma,   że   ledwo   uniknęli   niebezpieczeństwa.   -   Ale   dlaczego,   Kai? 

Dlaczego? O, Krimowie! Co sprawiło, że ptaki reagują agresją na widok ludzi? - Przysiadła u stóp 

drzewa.

- Odpowiedź brzmi: inni humanoidzi, nieprawdaż? - chłopak mówił łagodnym tonem, bo 

wiedział, jak bardzo Varian podziwiała piękne, wścibskie, złociste ptaszyska; to zrozumiałe, że ich 

atak ogromnie ją przygnębił.

background image

- A więc możemy uznać, że Paskutti wraz z przyjaciółmi dotarli aż tutaj... i nie znaleźli nas!

- I byli tak wredni wobec ptaszysk, że one wciąż to pamiętają.

- Więc to byłoby dość świeże zdarzenie? No dobra, ale skoro buntownicy dotarli aż tu i 

poranili ptaszyska, to dlaczego pnącza zakryły jaskinię? I ile czasu trzeba było na to. - Dotknęła 

grubej łodygi,  która spoczywała  obok niej. - I tak musieliśmy hibernować, bo nieprzebyty  jar 

odgradzał nas od roślinności, potrzebnej nam dla procesora.

Varian wstała i ruszyła wzdłuż liany, oddalając się od urwiska. Po paru metrach z trudem 

utrzymała równowagę. Kai musiał ją podtrzymać.

- Jar wcale nie zniknął. - Dziewczyna uklękła, zanurzyła dłoń i ramię w roślinach. - Liany 

przerzuciły   nad   nim   most.   Nie   rozprzestrzeniły   się   dalej,   bo   ptaki   oczyszczają   z   nich   swoje 

urwiska. - Usiadła, wsparła łokcie o kolana i uderzała jedną pięścią o drugą. - Atakować i chronić. 

To bez sensu.

- Jaki jest poziom inteligencji tych ptaków, Varian?

- Nie wiem, ale i tak obie te postawy wykluczają się wzajemnie. A przecież... ptaki są 

opiekuńcze.   Pamiętasz   tego   podrostka,   który   się   wywrócił?   Dorosły   osobnik   natychmiast   mu 

pomógł.   No,   i...   -   uniosła   palec,   podkreślając   znaczenie   tej   uwagi   -   wcale   się   wówczas   nie 

zachowywały agresywnie wobec nas, choć byliśmy o parę metrów od nich. A dziś zaatakowały! - 

Usiadła nagle i wpatrywała się w Kaia tak intensywnie, że aż się wystraszył. - I były tu tylko dwa 

ptaszyska. Kiedy wyłaziliśmy z jaskini, latały wysoko. Potem padało. A kiedy wyszło słońce, my 

byliśmy ukryci w zaroślach. Więc nie widziały, że wyszliśmy z jaskini. Uznały, że jesteśmy tu 

obcy!

Kai zerknął poprzez liście na skały. Ptaki właśnie się tam sadowiły, żeby ich pilnować.

- Musimy zaczekać do zmroku, kiedy odlecą na swoje grzędy, czy też zajmą się innymi 

sprawami. Weź jeszcze jeden orzech hadrozaura!

- Ależ jesteśmy odważni! Naturalna żywność!

Zanim   dobrali   się   do   nieregularnego,   jasnobrązowego   jądra,   musieli   zmiażdżyć   twardą 

skorupę   pomiędzy   dwoma   kamieniami.   Varian   uważnie   przyjrzała   się   zawartości   orzecha, 

powąchała   i   ułamała   kawałek.   Skrzywiła   się,   poczuwszy   smak   owego   kawałeczka,   jednak 

dokładnie go pogryzła i połknęła.

- Może trzeba w tym najpierw zasmakować - stwierdziła, oglądając resztki jądra; potem 

cisnęła je przez ramię i krzepiąco uśmiechnęła się do zaniepokojonego Kaia. - Wolę melony. Są 

smaczniejsze.

Kończyli   soczysty,   słodki   melon,   kiedy   usłyszeli   jakieś   poświstywanie   i   trąbienie. 

Poderwali się więc i ostrożnie wyjrzeli poprzez liście.

background image

To powrócili rybacy i wszystkie dorosłe ptaki towarzyszyły tym, które niosły sieć. Varian 

stwierdziła,   że   albo   kolonia   się   zbytnio   nie   rozrosła,   albo   łowienie   i   przynoszenie   zdobyczy 

należało do obowiązków tylko niektórych ptaszysk. Chłopak i dziewczyna patrzyli, jak ciężkie, 

uplecione  z trawy sieci  zostały opuszczone  w dół  i opróżnione  na płaską powierzchnię,  która 

służyła   ptakom   jako   główny   skład   żywności.   Nastąpiły   teraz   przyloty   i   odloty   -   ptaszyska 

napełniały torby rybami i zanosiły je tym, które siedziały w jaskiniach bądź na gniazdach. Starsze 

osobniki kontrolowały łapczywość młodszych.

- Gdyby tylko... - wycedziła przez zęby Varian; westchnęła zawiedziona i usiadła, opierając 

się o pień drzewa. Kai przyłączył  się do dziewczyny:  mimo  całego zamieszania związanego z 

karmieniem i tak nie zdołaliby niepostrzeżenie wrócić do jaskini. Nagle dziewczyna uśmiechnęła 

się   do   niego,   powrócił   jej   humor.   -  Ciekawa   jestem,   jak  zareagowałyby   na   Theka,   gdyby   się 

pokazał?

Czekali; znów spadł ulewny deszcz. Potem promienie słońca zmieniły dżunglę w parową 

łaźnię - musieli przetrzymać i to. Niekiedy drzemali.

Obudziła ich cisza - wiatr ustał przed zachodem słońca. Podnieśli się, zdezorientowani i 

spojrzeli na siebie niepewnie w gasnącym świetle.

- Strażnicy nadal czuwają! - oznajmiła Varian, wyjrzawszy poprzez liście.

Na   pobliskich   skałach,   na   rozmaitej   wysokości   siedziało   dziewięć   złocistych   ptaszysk. 

Wszystkie patrzyły w tym samym kierunku.

- Czy mogą nas tu wypatrzeć? - spytał zmienionym głosem Kai. - Albo wywęszyć?

- Jeśli wiatr wieje z ich strony, to nie. Nie sądzę, żeby wiedziały o naszej obecności. - Głos 

Varian nie brzmiał zbyt pewnie. - Węch nie jest mocną stroną ich gatunku. Uważam, że przede 

wszystkim posługują się wzrokiem. No i nie sądzę, żeby osobniki z tej planety wykształciły jakieś 

dodatkowe zdolności czuciowe.

- Porównujesz je do Ryxiów?

-   Nie,   raczej   do   owych   pierwotnych   ziemskich   stworzeń,   które,   według   Trizeina, 

przypominają. - Varian trzepnęła dłońmi o kolana. - Gdybyśmy go tak nie więzili w laboratorium, 

to może by się nam udało rozwikłać choć jedną z anomalii tej planety. Skąd się wzięły na Irecie 

stworzenia,   które   zamieszkiwały   Ziemię   w   mezozoiku?   Każdy   ksenobiolog   w   FSP   wie,   że 

identyczne formy życia nie mogą spontanicznie powstać na odległych planetach; bez względu na 

podobieństwo owych światów i ich początków!

- Czy owa uwaga podpowiada nam choć trochę, jak mamy wrócić do jaskini i do Tora? Nie 

mam zamiaru łazić w ciemnościach po tych lianach.

- Ja też nie - Varian wyprostowała się nagle. - Momencik! Zanim zasnęliśmy, Triv i inni 

background image

chodzili parę razy do jaru, żeby zebrać materiał do syntezatora. Ptaszyska były tylko zaciekawione, 

o ile pamiętam, tylko patrzyły i wcale się agresywnie nie zachowywały. Ale... - uniosła znacząco 

palec - chronią swoje młode. Może dlatego tak pilnują jaskini, bo znajduje się na ich terytorium?

- Sądzisz, że chroniłyby i nas, po tamtym spotkaniu i rajdach po owoce?

- Zupełnie możliwe. Gdybyśmy tylko wiedzieli, jak długo spaliśmy! Jeśli jednak grawitanci 

dotarli aż tutaj i podczas poszukiwań wahadłowca zachowywali się ze zwykłą sobie agresywnością, 

to ptaki mogły się rozzłościć. Załóżmy, że tu byli. A więc to grawitanci zmienili bierną ciekawość 

ptaków w czynną agresję. Tylko że to wcale nie wyjaśnia owej zasłony z pnączy! Opiekuńczości 

można   nauczyć,   można   ją   uwarunkować.   Ptaki   są   najinteligentniejsze   spośród   istot,   jakie 

znaleźliśmy na Irecie, lecz czy są aż tak inteligentne? Nie sądzę, żeby tak było.

Zamilkła; Kai mógł tylko wzruszać ramionami - nie znał się na ksenobiologii.

- Czy to mgła się podnosi? - spytała dziewczyna, wysilając wzrok w narastającym mroku 

krótkiego iretańskiego zmierzchu. - Osłoniłaby nas.

Patrzyli,   jak   mgła   unosi   się   od   morza   i   snuje   ponad   skrajem   urwiska.   Oddalili   się   od 

kryjówki ledwo o dziesięć kroków, kiedy runęły ku nim cztery skrzydlate stwory, celując w nich 

dziobami  i  pazurami.  Varian  i  Kai  wpadli   pod osłonę  roślinności,  a  szpony ptaków   przeorały 

listowie ponad ich głowami.

- Skąd wiedziały? Przecież nie mogły niczego zobaczyć! - wysapał Kai, kiedy odzyskał 

oddech.

- Hałas! - Varian z niesmakiem spojrzała na swoje buty; tupnęła. - To zdradza nasze ruchy. 

Zaraz ci pokażę...

Wypatrzyła skalne okruchy i rzuciła kilka na skalną płaszczyznę. Obydwoje wiedzieli, że są 

bezpieczni, a mimo to przysiedli, słysząc łopot skrzydeł ptaków reagujących na hałas.

- No i? - spytał Kai.

- No i czekamy...

- Jak długo tym razem?

- Ptaki nie są stworzeniami nocnymi. Wrodzone nawyki wezmą górę prędzej czy później i 

wartownicy   wrócą   do   swoich   gniazd.   Zwłaszcza   -   dodała,   widząc   sceptycyzm   chłopca   -   że 

postaramy się je przekonać, że nas już tutaj nie ma. Może by tak kamienie obsunęły się do jaru...

- Hmmm...

- A potem, na bosaka, pójdziemy na paluszkach do domu...

- Brzmi to całkiem prosto.

-   Wiem   -   ton   głosu   Varian   wskazywał,   iż   wie,   że   proste   plany   mogą   nagle   wykazać 

poważne wady.

background image

Zaczęli   jednak   szukać   miejsca,   w   którym   brzeg   jaru   opadałby   łagodniejszym   skosem. 

Oznaczyli je złamaną gałęzią, do której przywiązali lianę. Z trudem znaleźli odpowiednią liczbę 

kamieni i zgromadzili je przy gałęzi. Maleńka lawina zeszła do jaru, a oni trwali bez ruchu, dopóki 

całkiem nie ucichł łopot skrzydeł. Spieszyli się, bo iretańska noc mogła im pokrzyżować szyki. 

Ostatnie przygotowania  czynili  w ciemnościach. Zdjęli buty i przymocowali  je do tobołków z 

koców.

- Wpadła mi do głowy niepokojąca myśl - szepnęła Varian z ustami tuż przy uchu Kaia. - 

Nie pamiętam, jak daleko jest stąd do skraju urwiska. Może zobaczymy je dopiero wtedy, gdy do 

niego dotrzemy... lub spadniemy.

Kai zastanowił się i odpowiedział:

-   I   tak   będziemy   przechodzić   przez   szczyt   w   mroku,   prawda?   A   skoro   są   dziennymi 

stworzeniami, to zasną, jeśli zostawimy im więcej czasu. Wtedy... - zamilkł, bo coś mu znienacka 

przyszło na myśl: - A gdybyśmy tak zrobili długą linę z pnączy i rozwijali ją, idąc? I jeszcze jedna 

lawinka...

Varian   ścisnęła   dłoń   chłopca   i   zaczęła   ścinać   kolejne   łodygi.   Szeptem   ustalili,   że   do 

krawędzi urwiska powinno być około trzydzieści metrów; dziewczyna związała odpowiednią liczbę 

łodyg.

Czekali w ciemnościach, nasłuchując głosów wydawanych przez nocne stworzenia, które 

popiskiwały, skubały coś i grzebały w czymś. Kai oddychał w sposób znany Uczniom Dyscypliny, 

co miało rozluźnić napięte nerwy i uspokoić pobudzoną wyobraźnię. Owe nocne odgłosy, choć tak 

cichutkie,  niosły w  sobie groźbę. Czuł, że Varian również stosuje ćwiczenia  i to go odrobinę 

uspokajało.

Nagle dziewczyna zniknęła i Kai wystraszył się.

- Nie ma już mgły i są tam tylko trzy śpiące  ptaszyska  - zaszeptała  po chwili Varian, 

wracając.

- Idziemy?

Położyła dłoń na jego ręce, a potem ruszyła przodem, ostrożnie rozsuwając zarośla; Kai 

rozwijał linę z pnączy.

Liany gęsto pokrywały szczyt urwiska, lecz pomiędzy ich łodygami było tyle miejsca, że 

bosymi   stopami   stąpali   po   chłodnym   kamieniu.   Mocno   pochylony   Kai   patrzył   na   białe   stopy 

Varian; szli, zawsze gotowi uciec w stronę jaru. Chłopak trzymał  mocno linę. Varian, leciutko 

dotykając jego ramienia, patrzyła na zadziwiająco świetliste sylwetki ptaków: ich zdobne czubami 

głowy były skierowane ku jarowi. Skrzydła miały zwinięte. Kai zastanawiał się, czy czepiają się 

skały pazurami “dłoni", żeby nie spaść. Siedziały nieruchomo; pewno spały.

background image

Czas   ma   wiele   aspektów,   myślał   ponuro   Kai,   kiedy   tak   kontynuowali   ową   powolną, 

pozornie nieskończoną podróż. Istnieje czas obiektywny, stracony w kriogenicznym śnie - może to 

całe   wieki,   a   może   zaledwie   kilka   lat.   Trudno   mu   jednak   było   subiektywnie   ścierpieć   ową 

“odmianę" czasu, której właśnie doświadczał. Mięśnie nóg zaczynały sztywnieć, ręce pociły się ze 

strachu. Bał się, że za mocne szarpnięcie rozerwie linę, lub że nie będzie w stanie zrzucić gałęzi, co 

miało odwrócić uwagę ptaków. Varian zatrzymała się nagle i odwróciła ku Kaiowi.

- Musimy znaleźć te liany, po których rano się wspinaliśmy - szepnęła. - Powinny być po 

prawej stronie. Nic nie widzę, ale czuję, że powinniśmy iść w tę stronę.

Kai zerknął nerwowo na śpiące ptaki - tkwiły przed nimi, akurat na prawo. Varian szarpnęła 

go   za   rękaw,   więc   poszedł   za   nią,   ostrożnie   omijając   pnącza   i   stawiając   stopy   na   kamieniu. 

Nieomal wpadł na dziewczynę, która przysiadła znienacka; potrzebował całej siły woli, żeby nie 

wypuścić z rąk liny bezpieczeństwa. Przeraził się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że zostały tylko 

dwie pętle owej liny. Chciał ostrzec Varian i zderzyli się nosami.

- Lina mi się zaraz skończy.

- Chyba znalazłam “nasze" pnącza, tak mi się przynajmniej zdaje. - Dziewczyna położyła 

dłoń Kaia na grubej łodydze.

Odsunęła się dalej i skinęła głową, że znalazła swoją lianę i mogą schodzić.

Kai zmusił się do Dyscypliny, siłą woli starał się rozproszyć napięcie. Wtem w dłoni został 

mu jedynie koniec liny bezpieczeństwa.

- Varian!

Odwróciła ku niemu ledwo widoczną bladą twarz. Wiedział, że dostrzegła jego podniesione 

ręce; uniosła kciuk, a potem pochyliła się i ruszyła wzdłuż liany, która miała ją przenieść poza skraj 

urwiska, ku jaskini.

Kai szarpnął najmocniej jak zdołał, poczuł, że pnącze zawibrowało. Pobiegł, przesuwając 

dłonie po szorstkiej łodydze i licząc kroki. Oby tylko nie zlecieć z urwiska.

Łoskot sypiących się do jaru kamieni tak go wystraszył, że byłby się pomylił w liczeniu 

kroków. Ptaki poderwały się z krzykiem. Obejrzał się na nie. Ku jego nieopisanej uldze głowy 

miały zwrócone w przeciwnym kierunku.

- Jestem już na skraju urwiska, Kai!

Gdy tam dotarł, stopa ześliznęła mu się z krawędzi. Zacisnął dłonie na krzepkiej łodydze i - 

ślepo wierząc, że to ta właściwa - zaczął się po niej spuszczać. Otarł knykcie o skałę i wydostał się 

na   wolną   przestrzeń,   a   liana   zakrzywiła   się   w   dół,   na   szczęście   zakotwiczona   na   kratownicy 

wahadłowca.

- Krimsowie! Złapałam złą lianę! - zawołała nagle Varian.

background image

- Wychyl się w moją stronę! Złapię cię!

- Nie!

Usłyszał   jej   okrzyk   poprzez   wrzaski   ptaków.   Tylko   wpojona   im   obojgu   Dyscyplina, 

mówiąca, że jeden z przywódców powinien przeżyć, zmusiła Kaia do dalszego schodzenia, dopóki 

nie znalazł się w jaskini i nie poczuł, że może puścić lianę. Podniósł się chwiejnie; wylot jaskini 

rysował się przed nim nieco jaśniejszą czernią.

- Varian!

- Jestem po twojej prawej stronie! Złapałam złą lianę. Jest za krótka. Widzisz mnie?

Nie widział. Przesłaniała ją kotara pnączy.

- Kai, czy możesz złapać tę lianę? Potrząsnę nią! 

Wypatrzył poszarpywane pnącze, wciągnął je do jaskini i zamocował.

- W porządku! Przeskocz na nią i opuść się!

Gdy dotknęły go stopy dziewczyny, nakierował je na spąg jaskini. Przytulili się mocno do 

siebie;   drżeli,   odreagowując   przebyte   niebezpieczeństwa.   Nie   zawracali   sobie   już   głowy 

Dyscypliną.

Potem, trzymając się za ręce, podeszli do wahadłowca, zdjęli zaimprowizowane sakwy i 

ostrożnie wyjęli z nich orzechy i owoce. Na koniec opatulili  się kocami i niemal natychmiast 

zasnęli.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- Kaaaaiiii!

Przeraźliwy dźwięk, który wyrwał chłopaka ze snu, nie tylko  wydobywał  się ze źródła 

niepokojąco bliskiego jego uszu, lecz również wprawiał w drżenie skałę, na której Kai leżał.

-   Hmmm?  Cccoo   się   dzieje?   -   Varian   uniosła   głowę,   spoczywającą   dotąd   na   prawym 

ramieniu chłopaka. - Tor? - zamrugała, patrząc na zwieszający się nad nimi potężny głaz.

Dziewczyna odsunęła się, a Thek zdecydowanym gestem położył magnetofon na brzuchu 

chłopaka; Kai aż sapnął.

- Lokalizacja starego czujnika? - spytał grobowym tonem magnetofon.

- Starego czujnika? - W głosie Varian brzmiało zdumienie, jakie wzbudziło w niej i Kaiu 

owo   nieoczekiwane   pytanie.   -   Z   trudem   uniknęliśmy   śmierci,   zabrali   nam   cały   ekwipunek 

potrzebny do przeżycia, nie mieliśmy z nikim łączności, a on...

- Logika typowa dla Theków - Kai przytulił ją mocno, żeby zamilkła. - Tor zajął się tym, co 

interesuje jego, a nie nas. Zastanawiam się, czy to nie ten stary czujnik skłonił go do zjawienia się 

tutaj.

- Hmmm? - Varian z trudem usiadła i szybciutko odsunęła nogi od granitowego cielska 

Tora.

- Pamiętasz, gdzie ostatnio widziałaś ten czujnik? - spytał ją chłopak.

- Szczerze mówiąc, miałam ważniejsze sprawy na głowie niż takie starożytne znalezisko, 

ale... - zmarszczyła brwi i usiłowała sobie przypomnieć. - Chyba w kopule Gabera. Paskutti na 

pewno się tym nie zainteresował. A może jakieś tajemnicze powody skłoniły Bakkuna, żeby się 

nim zajął?

- Bakkun? - Kai przypomniał sobie grawitantageologa, z którym często latał na wyprawy. - 

Nie, on by to zostawił w spokoju. I tak już wiedział, gdzie są złoża rudy. - Kai spojrzał na Theka. - 

Główny budynek!

Tor zadudnił, lecz Varian naglącym szarpnięciem przyciągnęła uwagę Kaia.

- Kai, jeśli on tam poleci, to możemy wziąć baterie i towarzyszyć mu. Grawitanci nie mogli 

korzystać ze ślizgaczy, skoro nie mieli baterii. Więc powinny wciąż tam tkwić. Gdybyśmy mieli 

jakiś środek transportu...

- Lecimy z tobą, Tor! - rzekł Kai głośno i dobitnie, i powtórzył to zdanie, bo Tor dalej 

dudnił.

- Ciekawe, czy znajdzie się tu dla nas miejsce? - Varian z namysłem patrzyła na statek 

background image

Theka.

Okazało   się,   że   zmieści   się   tam   tylko   jedno   z   nich,   a   i   to   ledwo,   ledwo.   Baterię 

przymocowali gładko po jednej stronie “wierzchołka" Tora, za to dodatkowa osoba musiała wygiąć 

się ponad Thekiem i wcisnąć w sklepienie statku. Kai obejrzał dokładnie to miejsce i powiedział 

Varian:

- Lepiej obudź Lunzie i Triva. Reszta może dalej hibernować, ale chciałbym obudzić dwoje 

Uczniów.

- Czyżbyś  spodziewał się jakichś kłopotów? Tutaj? - Dziewczyna  rozłożyła  ramiona  w 

geście pełnym niedowierzania.

- Nie - uśmiechnął się Kai. - Nie tutaj. Nie wiem jednak, jak długo zostanę z Torem. Lepiej, 

żebyś miała z kim pogadać. No i oni dwoje mogą się przydać ze względu na doświadczenie, jakie 

zdobyli w trakcie poprzednich wypraw.

Varian   kiwnęła   potakująco   głową   i   uśmiechnęła   się   do   chłopaka.   Tor   zaniknął   statek. 

Temperatura skalistego ciała Theka była o wiele wyższa, niż się Kai spodziewał, więc biedak przez 

prawie cały - na szczęście krótki! - lot wczepiał się w uchwyty, które zrobił mu Tor. Kai zapamiętał 

ów lot jako serię swoich zadziwiających wyczynów akrobatycznych i zielonych smug - ślizgacz 

Theka rozwijał zdecydowanie większą prędkość niż ta, do której są przyzwyczajeni humanoidzi. W 

końcu Thek wyhamował i zaczął zataczać koła.

- Tu? - zadudnił Tor; dźwięk zagrzmiał w zamkniętej przestrzeni.

Otumaniony Kai spojrzał w dół. Zastanawiał się, jakim cudem mógł cokolwiek rozpoznać 

przy szybkości, z jaką krążyli. Czuł mdłości. 

- Tu!

Potwierdziłby wszystko, byle tylko ustało to piekielne wirowanie; rozpoznał jednak płytę, 

na której  spoczywał  niegdyś  wahadłowiec.  Tor wylądował  w tym  właśnie miejscu. Kai puścił 

uchwyty i poczekał, aż Thek otworzy statek; wreszcie wyszedł na twardy grunt. O, nieprędko 

zgodzi się znów polecieć statkiem Theków!

Chłopak odwrócił się i patrzył na główny budynek. Przypomniał sobie, co widział tam po 

raz ostatni: ciałko hyracotherium, z szyją zmiażdżoną przez grawitantów w zbytecznym pokazie 

brutalności; urocze botaniczne szkice Terrilli wdeptane w ziemię, pogruchotane dyski i kasety. 

Usłyszał grzmot. Serce w nim zamarło; odwrócił się niespokojnie ku zboczu, na którym wtedy 

zobaczył czarny szereg ciężko stąpających hadrozaurów, pędzonych przez buntowników na główny 

budynek. Ale tym razem był to burzowy grzmot.

Kai, stojąc w strugach nagłej iretańskiej ulewy, wpatrywał się w amfiteatr z piasku i skał. 

Dwie kolumny sterczały tam, gdzie osłona siłowa tworzyła wejście - był to jedyny ślad, jedyne 

background image

świadectwo, że niegdyś przebywali tu ludzie. Ile czasu potrzebowali padlinożercy Irety, żeby się 

uporać z górą martwych hadrozaurów i oczyścić to miejsce? Nie został nawet jeden róg. Nic tu nie 

rosło, więc nie mógł ocenić upływu czasu. Kiedy tu mieszkali, ów amfiteatr był piaszczystą misą.

Rozglądał   się,   instynktownie   sprawdzając,   czy   aby   od   równiny   nie   nadciągają   znów 

niszczycielskie hordy roślinożerców. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak silnie tamte 

wypadki wryły się w jego podświadomość. Uznał, że tej nocy powinien się uciec do Dyscypliny - 

nie   może   się  przecież   nabawić  jakiegoś  urazu,   który  by  się  ujawnił  w   przyszłości,   na  innych 

planetach, i wszystko skomplikował.

- Gdzie? - Tor wyłonił się z pojazdu i toczył ku chłopakowi.

Kai wskazał miejsce, gdzie stała kopuła Gabera; przypomniał sobie ze smutkiem, że musieli 

zostawić jego ciało. I ono obróciło się w pył. Chłopak często się zastanawiał w kosmosie nad ową 

starożytną, grzebalną sentencją. Tutaj była prawdziwa.

- Czujnik był tam!

Tor zsuwał się w dół stoku - nierówności terenu nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody; 

chłopak zauważył, że Thek zostawia za sobą dymiący ślad. Skała była tak rozgrzana, że ciepło 

przenikało przez grube podeszwy butów Kaia.

- Tu? - zgrzytnął Tor, zatrzymując się we wskazanym miejscu.

- Tu stała kopuła geologa; główne pomieszczenie znajdowało się tutaj. - Chłopak stanął w 

tym miejscu. - A po tamtej stronie była część mieszkalna.

Tu   przerwał   i   popatrzył   na   Tora   -   nigdy   jeszcze   nie   wygłosił   do   Theka   takiej   długiej 

przemowy; ciekaw był, czy tamten złapał sens jego oracji. Otworzył usta, żeby przełożyć to na 

ulubione przez ową rasę lapidarne zdanka, lecz powstrzymało  go mruknięcie Tora. Kai po raz 

któryś   z   kolei   zastanowił   się,   czy   te   krzemowe   istoty   nie   miały   przypadkiem   zdolności 

telepatycznych. Prawdę mówiąc, zawsze wiedziałeś, o co Thekowi chodzi, chociaż wyrażał się 

nadzwyczaj   skrótowo.   Bez   trudu   odróżniałeś   polecenie   od   pytania,   na   które   trzeba   było 

odpowiedzieć “tak" lub “nie", choć wskazówki były niezmiernie skąpe.

Tor   ruszył   z   miejsca   i   rozpoczął   poszukiwania.   Przesuwał   szeroką   wypustkę   tuż   nad 

pylistym podłożem. Przebył dziesięć metrów, zawrócił i zbadał następny pas.

Kai uznał, że jego pomoc jest zbędna i zaczął schodzić w dół łagodnego stoku, aż do 

miejsca,   gdzie   niegdyś   było   przejście   w   osłonie   siłowej.   Zostały   tylko   resztki   wytrzymałych 

kolumn,   a   pokrywające   je   szczerby   świadczyły,   że   wykorzystywano   je   do   celów,   których   nie 

przewidział   projektant.  Chłopak  wiedział,  że   buntownicy  zabrali   ślizgacze   z  miejsca  postoju  - 

musieli   jednak   uczynić   to   “ręcznie",   bo   Bonnard   schował   wszystkie   baterie.   Kai   przystanął   i 

uważnie obserwował otoczenie. Nie miał pojęcia, jak szerokim hakiem szły hadrozaury. Był za to 

background image

pewny, że buntownicy źle ocenili zasięg “pola rażenia". Gromady zwierząt musiały się przecisnąć 

przez wąskie skalne gardło, prowadzące do obozowiska, więc żeby ocalić ślizgacze, trzeba je było 

przenieść w jakieś bezpieczne miejsce - gdzieś niezbyt daleko, w górę zbocza. Pojazdy były ciężkie 

nawet dla krzepkich grawitantów, no i nie mieli za dużo czasu na ich usunięcie.

Chłopak skierował się w lewo, ku gęsto zarośniętemu zboczu. Obejrzał się - Tor nadal 

szukał czujnika. Nie zrobi mu różnicy, jeśli Kai zajmie się swoimi sprawami. Thek potrzebuje 

trochę czasu na znalezienie czujnika, choćby działał nie wiem jak skutecznie. I zawsze istnieje 

możliwość, że buntownicy go zabrali.

Kai miał  nadzieję, że nie zabrali  ślizgaczy;  lub że ich nie uszkodzili  tak, żeby się nie 

nadawały do użytku. Zakładał, że ślizgacze były zbyt cenne, by je tak potraktować. Buntownicy na 

pewno uznali, że dorównują ludziom, których uważali za słabszych od siebie i którym zabrali cały 

ekwipunek niezbędny do przeżycia. No i Paskutti pewno nie zrezygnował łatwo z szukania baterii, 

co by z kolei tłumaczyło wczorajsze zachowanie ptaków.

Mało brakowało, żeby chłopak przegapił ślizgacze: pnącza tak je zarosły, że wyglądały jak 

naturalne skalne twory. Szarpnął łodygi i zaklął, bo kolce podrapały mu dłonie. Wyjął nóż; odłamał 

gałąź z drzewa, podważał nią pnącza i odcinał je.

Gdyby choć jeden ślizgacz był sprawny... Aparatura była zaplombowana. Nawet grawitant 

musiałby się mocno namęczyć, żeby zniszczyć solidny plastmetalowy szkielet i obudowę.

Teraz   zaś   sam   Kai   męczył   się   i   pocił   w   strumieniach   gęstego   porannego   iretańskiego 

deszczu; strugi wody przenikały poprzez listowie i chłopak ślizgał się w błocku, oblegany przez 

roje owadów, które miały swe kryjówki w pnączach.

Wreszcie   wyczuł   palcami,   że   konsoleta   jest   nietknięta;   pochylił   się   i,   nie   zważając   na 

mrowie maleńkich istotek, przekonał się, że podłoga jest cała, a złącza zasilania nienaruszone. 

Westchnął z ulgą i oparł się o pień drzewa. Nagle zobaczył błysk płomienia wznoszącego się w 

zamglone deszczowe niebo i zrozumiał, że Thek wystartował. Osłupiały ze zdumienia patrzył bez 

ruchu, jak kłębiąca się mgła zaciera ślad przelotu Tora. Potem poderwał się i - nie zważając na 

oślepiający go pot - pobiegł ku byłej budowli. Jeśli został bez baterii...

Varian przez  moment  widziała  Kaia, wygiętego  łukowato ponad Torem;  wczepił  się w 

zaimprowizowane   uchwyty.   Nie   zazdrościła   mu   tej   podróży!   Pojazd   zawrócił   ostrożnie   w 

ograniczonej przestrzeni jaskini - Thek był świetnym pilotem. I nic dziwnego, skoro sam dostarczał 

energii,   a   statek   jedynie   go   osłaniał.   Jak   to   dobrze   być   Thekiem,   pomyślała   dziewczyna, 

niewrażliwym na różne przykrości, które dręczą delikatniejsze rasy, jak na przykład jej własna, 

długowiecznym i odpornym na wszystko poza novą. Ktoś opowiedział jej niegdyś, że Thekowie 

background image

tworzyli nove, żeby “nastroić" swój rdzeń. Krążyła też zabawna historyjka mówiąca, że rozmaite 

planety,   zwane   przez   Theków   “ojczystymi",   to   w   istocie   martwe   światy   pokryte   rzędami 

olbrzymich, stożkowatych skał. Starzy Thekowie nie umierali - zmieniali się w góry tak wielkie, że 

już   nie   mogły   się   poruszać.   Pasy  asteroidów,   występujące   w   większości   Thekowych   układów 

planetarnych - to w rzeczywistości fragmenty tych krzemowych istot, które nie wytrzymały trudów 

podróży na wybrane przez siebie miejsce spoczynku.

Varian wyjrzała poza pnącza, żeby śledzić lot towarzyszy i obserwować reakcję ptaków. Te 

w powietrzu jakby się na chwilę zatrzymały,  te na skałach zaczęły wydawać dźwięki zarazem 

radosne i pełne przestrachu. Żaden ptak nie mógł oczywiście “dotrzymać kroku" statkowi Theka, 

lecz wszystkie dorosłe osobniki poleciały w ślad za nim. Snop promieni słonecznych przedarł się 

przez   poranną   mgłę   i   deszcz,   i   dziewczyna   westchnęła   z   zachwytu.   Złocista   sierść   ptaszysk 

zapłonęła pomiędzy zachmurzonym niebem i zamgloną ziemią.

Wtem pojęła, że statek Theka z przezroczystą kopułą przypominał ptaka z odrzuconymi w 

tył skrzydłami. Obejrzała się i przyjrzała jajowatemu wahadłowcowi - wniosek sam się narzucał. 

Ptaki ochraniały jaskinię! Broniły tego, co uznały za jajo w fazie inkubacji.

Varian roześmiała się. Biedne ptaszyska! Jak długo trwał już proces wylęgania? Ależ je to 

musiało zadziwiać! A mimo to... pomyślała o ptakach z większym respektem. Nie tylko zdobywały 

żywność, plotły sieci i chroniły młode: potrafiły otoczyć opieką i inne gatunki. Ogromnie ciekawe! 

Warto to zanotować i zająć się tym, kiedy wróci na ARCT-10. Jeśli wróci.

Dziewczyna wśliznęła się do wahadłowca uważając, żeby nie wypuścić zbyt dużo gazów 

kriogenicznych. Jedyne mgliste światełko tworzyło niesamowity nastrój. Varian cieszyła się, że ma 

obudzić Lunzie i Triva. Zupełnie jej nie odpowiadała perspektywa samotnego wyczekiwania w 

wahadłowcu lub jaskini. Musiała się czymś zająć. Na pierwszy ogień poszła instrukcja budzenia z 

hibernacji.

Dała Lunzie i Trivowi pierwszy zastrzyk i usiadła obok nich. Należało poczekać z kolejną 

dawką, dopóki temperatura ich ciał nie wróci do normy. Varian martwiła się o Lunzie. Czy istniały 

jakieś ograniczenia co do czasu trwania hibernacji? Potrząsnęła głową i zaczęła myśleć o innych 

sprawach. Skoro Tor przyleciał, żeby zobaczyć, co się z nimi dzieje - nawet jeśli szło mu tylko o 

stary czujnik - to na pewno zjawi się prawdziwa pomoc. Nie porzucono ich, bo wtedy Thek by się 

nie zjawił, choćby mu nie wiadomo jak zależało na tym czujniku. Miała nadzieję, że będzie on dla 

Theków nie lada zagadką - komputerowe zapisy na ARCT-10, obejmujące niemal wszystko, co 

wiedziano o dziejach owej starożytnej rasy, nic nie wspominały o poprzedniej eksploracji Irety. A 

wystarczyło,   by   Portegin   uruchomił   monitor   sejsmiczny,   żeby   odczytać   analizy   gleby   i   skał, 

dostarczane   przez   czujniki   rozmieszczone   przez   trzy   ekipy   geologów   i   natychmiast   odebrał 

background image

słabiutkie sygnały płynące z całego kontynentalnego szelfu - sygnały świadczące o tym, że ktoś już 

umieścił  czujniki na rzekomo  nigdy nie badanej  planecie.  Kai i Gaber wykopali  jedno z tych 

urządzeń. Wysyłało bardzo słaby sygnał, ale nie różniło się od tych, które geologowie właśnie 

rozmieszczali.   Wydało   się   Varian   ogromnie   starożytne.   I   najwyraźniej   było   dziełem   Theków. 

Obecność owych starożytnych czujników tłumaczyła brak złóż mineralnych - po prostu ktoś już 

zdążył   wyeksploatować   Iretę.   Gdy   tylko   geologowie   zapędzili   się   w   bardziej   niestabilne 

sejsmicznie obszary, ich czujniki natychmiast spełniły swoje zadanie i zarejestrowały bogate złoża, 

które przesuwające się płyty wyniosły z gorącego wnętrza planety.

Varian pocieszała się, że dzięki temu Ireta budziła zainteresowanie Theków, choć może w 

ogóle   ich   nie   obchodził   los   uwięzionych   tu   ludzi.   A   jeśli   sami   zdołają   odnaleźć   i   uruchomić 

ślizgacze, to łatwiej im będzie czekać na ratunek.

Dziewczyna spojrzała na Lunzie i Triva. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku; 

tempo oddychania wracało do normy. Zdecydowała, że wyjdzie na chwilę z wahadłowca. To nie 

było w jej stylu - siedzieć bezczynnie.

Podeszła do wylotu jaskini. Uwiesiła się na lianie i wysunęła na zewnątrz. Wokół kołowały 

ptaki. Zastanawiała się, jak daleko leciały za statkiem Theka. Zwracały ku sobie zdobne czubami 

głowy,   jakby   omawiały   owo   wydarzenie.   Jakież   piękne   były   te   złociste   ptaszyska!   Słońce 

iretańskiego poranka zmieniało je w lśniące złote strzały. Podziwiała grację, z jaką zawróciły i 

usiadły na skałach. Z nieco mniejszym wdziękiem ustawiły się w półkole. Dziewczyna, zawieszona 

na lianie, z zaciekawieniem obserwowała tę naradę wielkich ptaków. Kolejne osobniki wyłoniły się 

z   jaskiń   i   dołączyły   do   głównej   grupy.   Uniosły   skrzydła,   z   ożywieniem   gestykulowały 

szponiastymi palcami. Ich jednoczesne gęganie i trąbienie zlewało się w zadziwiająco harmonijny 

dźwięk. Co też do siebie mówiły?

Varian tak zafascynowało to widowisko, że zapomniała, jak łatwo się ześliznąć po lianie i 

nieomal spadła. Zdołała wrócić do jaskini i rozcierała odrętwiałe dłonie; bardzo chciała podejść 

bliżej ptaków, choć rozsądek jej mówił, żeby się im nie pokazywała. Na koniec usadowiła się 

wygodnie po lewej stronie wylotu jaskini - widziała stąd niebo i skały, i słyszała chór ptaków, 

chociaż nie mogła ich dostrzec. Głosy ptaszysk ucichły, więc wyjrzała na zewnątrz. Leciały na 

poranne łowy, niosąc sieci w szponach.

Osłupiała ze zdumienia, kiedy trzy ptaki gładko przebyły kurtynę lian i zatrzymały się przed 

wahadłowcem. Nie widziały dziewczyny, bo całą uwagę skupiły na pojeździe. O nieba, pomyślała 

Varian. Wyraźna konsternacja ptaszysk jednocześnie bawiła ją i wzbudziła w niej współczucie. 

Czyżby się spodziewały, że zobaczą pękniętą skorupę? Coś, co przypominało ptaka, na pewno 

wyleciało z tej jaskini, a mimo to “jajo" było nienaruszone.

background image

Varian spostrzegła, że Środkowy Ptak był wyższy i miał odrobinę większe skrzydła niż jego 

towarzysze. Niższe zwróciły się ku niemu pytająco. Zaćwierkały miękko, a potem wydały dźwięk 

bardziej przypominający pomruk kota niż głos ptaka. Środkowy Ptak ostrożnie postukał dziobem w 

skorupę wahadłowca. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że westchnął. Zastygł w zadumie, a dwie 

grzebieniaste głowy pochyliły się z szacunkiem w jego stronę.

Varian z trudem się opanowała, żeby nie podejść do nich i nie powiedzieć: “Hej, chłopaki, 

to jest...". W zamian napawała się widokiem zdumionych i zakłopotanych ptaków, pragnąc znaleźć 

jakiś sposób wytłumaczenia wszystkiego jej zaskoczonym gościom i obrońcom. To były dumne, 

szlachetne istoty:  nawet krańcowe osłupienie nie odebrało im dostojeństwa. Czyżby... czyżby... 

przeszły na wyższy stopień rozwoju? Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić Ryxiów, ochraniających 

inne ptasie gatunki. Na szczęście Ryxiowie nie byli  w stanie przeszkodzić ewolucji złocistych 

ptaków! Uśmiechnęła się do siebie i patrzyła, jak dalej roztrząsają zagadkę. Środkowy Ptak zwracał 

głowę   to   ku   jednemu,   to   ku   drugiemu   towarzyszowi,   łagodnie   gruchając;   tamte   wydawały 

głośniejsze dźwięki. Ależ Yrl by się wściekł, pomyślała Varian. Jeszcze jedna myśląca skrzydlata 

rasa. Całe szczęście, że Ryxi nie przyjął do wiadomości nawet tych skąpych faktów o ptasim życiu 

na Irecie, które mu Kai przekazał. Ryxi był zdolny zaciąć się w urazie na całe życie, co bardzo 

odpowiadało dziewczynie, dopóki trzymało jego i jego pobratymców z dala od Irety.

Zespół badawczy przyczłapał do wylotu jaskini i wydostał się na zewnątrz - rozpostarli 

skrzydła, łapiąc prąd wstępujący. Varian obserwowała ich ze swego ukrycia; widziała, jak kołowali 

w powietrzu i usiedli obok pozostałych na skale narad. Kolejny wybuch harmonijnych dźwięków. 

Czy muzykalność głosów jakiegoś gatunku może stanowić wskazówkę co do jego zasadniczego 

usposobienia?   Ciekawa   obserwacja   -   harmonia   odpowiadałaby   racjonalnemu   myśleniu?   A 

dysonans - pierwotnym, instynktownym odruchom?

Varian spojrzała w niebo i zmrużyła oczy, chroniąc je od słonecznego blasku. Kai i Tor 

odlecieli już jakiś czas temu. Przy takiej szybkości dotrą do starego obozowiska o wiele prędzej niż 

zwykłym ślizgaczem.

Czas!!!   Dziewczyna   pospiesznie   wróciła   do   wahadłowca   i   szybciutko   obejrzała   swoich 

pacjentów. Nie miała czym zmierzyć upływu czasu, ale chyba nie zostawiła ich zbyt długo samych. 

Lunzie   była   cieplejsza   i   szybciej   oddychała.   Triv   także.   Już   nie   powinna   od   nich   odchodzić. 

Usiadła i owinęła się kocem.

Powrót  zabierze   Kaiowi parę  godzin,  nawet  gdyby   chłopak  znalazł  ślizgacz  w  dobrym 

stanie. Varian, aby się czymś zająć, starannie obrała i zjadła jeden z owoców; żuła starannie każdy 

kęs, żeby wydobyć z niego cały smak i jak najdłużej przeciągnąć czynność jedzenia. Układała w 

myślach  raport   zdolności   do  współpracy,   którą  się   odznaczały  złote  ptaki;   złoży  ów  raport  w 

background image

Departamencie Ksenobiologii.

Usłyszawszy długie westchnienie, poderwała się z podłogi. Lunzie! O, lekarka odwróciła 

głowę, poruszyła dłonią stopą. Czas na środki wzmacniające. Podała je Lunzie i popatrzyła na 

Triva: przechylił głowę na bok, otworzył usta i jęknął.

- Lunzie, to ja, Varian! Słyszysz mnie?

Lekarka   zamrugała,   starając   się   skupić   na   niej   wzrok.   Dziewczyna   przypomniała   sobie 

własne wysiłki i powściągnęła uśmiech. Lunzie by się nie spodobało, że ktoś się bawi jej kosztem.

- Hnnnn?

- To ja, Varian. Hibernowałaś, Lunzie. Właśnie budzę ciebie i Triva.

- Ohhhhh.

Dziewczyna  podała lekarce i Trivowi kolejną dawkę leków. Dobrze wiedziała, jakie to 

uczucie, kiedy dawno nie używane nerwy i mięśnie zaczynają reagować na sygnały płynące z 

mózgu. Zastrzyki zadziałały i po chwili Lunzie i Triv usiedli.

- Mam nadzieję, że się po przebudzeniu zbytnio nie przemęczyłaś? - odezwała się Lunzie w 

swoim zwykłym stylu.

- Jasne - zapewniła ją szybciutko Varian, świadoma, że “przemęczać się" pewno znaczy dla 

lekarki zupełnie co innego niż dla niej. - Wspaniale się czuję.

- Co się stało?

- Zjawił się Tor; ten Thek, którego zna Kai.

- Założę się, że nie po to, żeby nam pomóc! - Lunzie uniosła brwi w zdumieniu.

- Chodzi mu o ten stary czujnik! - Varian uśmiechnęła się do lekarki, uradowana, że jeszcze 

ktoś podziela jej cyniczne nastawienie do Theków. - Ten, który wykopali Kai z Gaberem.

- Po co mu to? - głos z trudem wydobywał się z gardła Triva.

- Tylko Thek to wie. - Varian wzruszyła ramionami. - Kai poleciał razem z Torem. Oby ten 

czujnik był  głęboko zagrzebany!  Oj, lepiej nie - poprawiła się prędko - bo to by znaczyło, że 

bardzo długo spaliśmy. Kai wziął ze sobą baterię i postara się odnaleźć ślizgacz.

- O ile grawitanci ich nie uszkodzili - rzekła cierpko Lunzie.

- Nie zrobili tego - stwierdził Triv. - Za bardzo byli pewni, że znajdą i nas, i baterie.

- Ślizgacz ogromnie by się przydał. - Lunzie popatrzyła na uśpionych towarzyszy i zaczęła 

ćwiczenia Dyscypliny.

- Czyżbym czuł aromat owocu? - oblizał się Triv. 

Varian obrała owoce dla niego i dla lekarki. Jedli powoli i ze smakiem, a ona opowiadała o 

tym, co się przydarzyło jej i Kaiowi. Doszli do wniosku, iż grawitanci dotarli aż na terytorium 

ptaków. Dziewczyna opisała też, z wielką przyjemnością, wizytę, którą Starsi ptaków złożyli w 

background image

jaskini po odlocie Tora. Historyjka rozbawiła Triva; Lunzie natomiast inaczej niż on wytłumaczyła 

sobie opowieść Varian, lecz nic nie powiedziała.

- Możemy bezpiecznie przebywać w głównej jaskini? - spytała lekarka, podnosząc się z 

wysiłkiem. - A może te twoje ptaki będą często tu zaglądać? Nic to, i tak wolę wyjść na zewnątrz, 

w zapaszki Irety,  niż tkwić w tym grobowcu. - Opatuliła się kocem i skierowała ku wylotowi 

jaskini.

Varian i Triv poszli za lekarką. Lunzie długo przypatrywała się pnączom, lecz nie zdradziła 

swoich myśli. Nagle zaczęła węszyć - z początku ostrożnie, potem mocniej:

- Co u licha...

- Też to zauważyłam - uśmiechnęła się Varian. - Przyzwyczailiśmy się do Irety.

- Czy na podstawie tych lian możesz oszacować, jak długo spaliśmy? - spytała lekarka.

-   Moja   wiedza   botaniczna   ogranicza   się   do   odróżnienia   roślin   jadalnych   i   trujących   - 

odparła dziewczyna, pomijając milczeniem fakt, że botanicy się zbuntowali. - Tropikalne rośliny 

rosną o wiele szybciej niż inne. Wespnij się trochę wyżej i obmyj w deszczu...

-   Prawda,   Tanegli   złamał   ci   ramię...   -   przypomniała   sobie   Lunzie   i   mocnymi   palcami 

zbadała ramię Varian; minę miała nieprzeniknioną. - Zresorbowane! Kiedy Kai odleciał? - zmieniła 

pospiesznie temat.

- Wczesnym rankiem.  Zanim ptaki wyruszyły na połów. - Dziewczyna odsunęła lianę i 

spojrzała na niebo: słońce gorzało pełnym blaskiem, więc południe dopiero co minęło. - Powinien 

wrócić lada moment.

- Miejmy nadzieję. Masz jeszcze coś oprócz owoców? Jakieś białko? Mam ogromny apetyt 

na coś konkretnego.

-   Hmmm,   udało   się   nam   znaleźć   hadrozaurowe   orzechy...   -   zaczęła   radośnie   Varian.   - 

Mieliśmy szczęście...

- Czy aby na pewno? - Kriogeniczny sen nie zmienił kostycznego poczucia humoru lekarki.

Dziewczyna próbowała ich przekonać o zaletach jędrnych orzechów i jednocześnie ukryć 

niepokój   o   Kaia   -   czemu   tak   długo   nie   wraca?   Chłopak   mógł   przypisywać   Torowi   poczucie 

lojalności - ona nie. Była pewna, że Thek by potrafił odlecieć natychmiast po znalezieniu tego 

cholernego czujnika i zostawić Kaia na pastwę losu. Co prawda chłopak musiał odszukać ślizgacz i 

sprawdzić konsoletę... Może właśnie te poszukiwania zabrały mu dużo czasu. Niepokój wyostrzył 

słuch dziewczyny, więc usłyszała krzyki ptaków. Poderwała się bez słowa i wychyliła na lianie z 

jaskini, żeby zobaczyć, co je tak zaniepokoiło. Mgła zgęstniała; świst ślizgacza zabrzmiał w uszach 

Varian jak najpiękniejsza muzyka.

- Wrócił! Wrócił! - zawołała i podbiegła do lian zakotwiczonych o wahadłowiec; zaczęła 

background image

się wspinać.

Właśnie dotarła do skraju urwiska, kiedy dwuosobowy pojazd wydobył się z mgły i zbliżał 

nierównym lotem. Krimowie! Czyżby był uszkodzony?

- Lunzie! Triv! Chodźcie tutaj!

Co Kai zamierzał zrobić? Ślizgacz skierował w dół, lecz nie wyglądało na to, żeby miał 

zatoczyć koło i wlecieć do jaskini. Kąt lotu był niewłaściwy. Cóż on wyprawia? Chce przypomnieć 

ptakom o pierwszej, pokojowej wizycie ludzi? O nie, nie takim chwiejnym lotem. Oślepiający 

blask sprawił, że nie widziała pilota w przezroczystej kopule. Ptaki też się zaniepokoiły; grupkami 

wzbijały się w powietrze. Niektóre z nich postanowiły sprawdzić, co się dzieje. Ślizgacz znów 

opadł w dół i - Varian patrzyła na to ze ściśniętym sercem - wyhamował tak gwałtownie, że się 

przestraszyła,   czy   siła   rozpędu   nie   przeniesie   go   przez   skraj   urwiska,   że   nie   runie   w   dół. 

Wyciągnęła   ręce   w   instynktownym   geście.   Dziób   ślizgacza   wbił   się   w   liany   i   pojazd   stanął. 

Dopiero wtedy zobaczyła, że Kai leży na konsolecie. Rzuciła się ku pojazdowi, nie zważając na 

kołujące ptaki. Dotarła do ślizgacza razem z pierwszym ptaszyskiem. Patrzyła na stworzenie nad 

poplamioną  i podrapaną kopułą. Ptak się cofnął, na wpół rozłożył  skrzydła  i nastawił szpony; 

zaczerpnęła powietrza i przygotowała się na atak - a wtedy długi, gruchający tryl powstrzymał 

zapędy ptaszyska. Zamknęło szpony i opuściło skrzydła. Teraz, pomyślała Varian, prędko do Kaia. 

Przycisnęła zaczep kopuły - puścił, więc pchnęła ją, żeby się szybciej odchyliła.

- Kai! Kai!

- Kaaaiii! Kaaaiii! - zawtórowały jej ptaki; już cała grupka siedziała obok pierwszego.

Chłopak jęknął. Varian, nie zważając na ptaszyska, nachyliła się do wnętrza ślizgacza, ku 

leżącemu na konsolecie Kaiowi. Z kabiny bił cuchnący, gnilny odór; otrząsnęła się ze wstrętem. 

Gdy podniosła chłopaka, wzdrygnęła się i siłą powstrzymała falę mdłości - jego twarz była krwawą 

maską. Resztki kombinezonu przylgnęły do zakrwawionego ciała. Konsoletę pokrywała krwawa 

packa.

- Lunzie! Triv! Pomocy!!! - wrzasnęła przez ramię.

- Unnnnnzzzzzi Ivvvvvellllli - podchwyciły ptaki.

- Zamknijcie się! Nie potrzebuję takiego wtóru! - huknęła na nie dziewczyna, rozładowując 

w ten sposób panikę, jaką wzbudził w niej wygląd współdowódcy; Kai znów jęknął.

Wyczuła tętnicę szyjną, sprawdziła tętno - powolne, mocne, regularne. Ufff, uciekł się do 

Dyscypliny.   Jakżeby   inaczej   zdołał   wrócić.   Czy   Lunzie   ją   usłyszała?   Varian   obejrzała   się 

niespokojnie na ptaki - zdumiała się, bo odwróciły głowy od ślizgacza, zupełnie jakby chciały 

uniknąć przykrego zapachu. I tak też było - pojazd dalej cuchnął, Kai także. Czy może go zostawić 

i zaryzykować wyprawę na skraj urwiska, żeby przyspieszyć pomoc?

background image

- Idziemy! - Dodał jej odwagi okrzyk Triva. 

Nachyliła się jeszcze bardziej i dokładniej obejrzała rany współdowódcy. Hmmm, chyba 

zaatakowało go coś, co wysysa krew; kiedy usunęła strzępy kombinezonu, ujrzała ślady ukłuć - na 

każdym perliła się kropelka krwi. Cóż za ohydny smród! Jeszcze gorszy, niż poprzedni “aromat" 

Irety. Trudno było go zapomnieć - oleisty, morski i oookrrropnie obrzydliwy!

- Można podejść? - Sponad krawędzi wychyliła się głowa Triva. - Bezpiecznie?

- A co to ma za znaczenie - odparowała Lunzie i wciągnęła się na płaski szczyt.

- Już nie są agresywne - rzekła spokojnym, opanowanym głosem Varian. - Po prostu nie 

wykonywałam gwałtownych ruchów.

- Zapewniam cię, że i ja tego nie zrobię. Co z Kaiem?

- Jest nieprzytomny. Musiał się uciec do Dyscypliny, żeby tu wrócić. Wygląda, jakby miał 

randkę z pijawką.

- Uuuu! - Lunzie zmarszczyła ze wstrętem nos. - Cóż to za zapaszek?

- To Kai.

- Tym twoim ptaszyskom ten zapach się nie podoba zupełnie tak samo, jak nam - zauważył 

Triv.

- Wyciągnijmy go ze ślizgacza, dopóki odór je odstrasza - zaproponowała Lunzie. - Nic nie 

widzę przez tę krew.

Varian i Triv wcisnęli się do kabiny i unieśli nieprzytomnego chłopaka. Triv się krzywił, bo 

zdrętwiałe po hibernacji mięśnie nie bardzo go słuchały, kiedy podnosi bezwładne ciało Kaia.

- Ten odór może i udusić! - Triv z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza. - Oooo, co się tu 

działo? - Znów się schylił do wnętrza kabiny. - Spadł? Świecą się wszystkie kontroIki awaryjne.

- Krimowie! Łudziłam się, że go zwieziemy ślizgaczem do jaskini! - jęknęła Varian.

- Odradzałbym to! Najpierw muszę dotrzeć za konsoletę - Triv wyłączył zasilanie i zamknął 

kopułę.

Lunzie wprawnie usunęła resztki kombinezonu - skórę Kaia pokrywały setki maleńkich 

ukłuć, w każdym perliła się krew. Varian wyplątała go z nogawek.

- Nawet buty są poprzekłuwane - powiedziała do Lunzie. - Nie znam żadnego stwora, który 

by to mógł zrobić.

- Pewno je zwęszył, kiedy się zbliżały - skomentowała kostycznie lekarka.

- Uwaga, dziewczyny, mamy towarzystwo. Hej!

Gdy spojrzały w górę, spadł na nie prysznic - to eskadra ptaków opróżniła torby z wody. 

Celowały przede wszystkim na Kaia: natychmiast obmyły go z krwi.

- No i co wy na to? - zdumiał się Triv. - O, lecą następne! Niee, te niosą liście!

background image

Na Kaia spadły grube, zielone liście.

- Co one chcą nam powiedzieć, Varian? - dopytywała się Lunzie.

- Wiedzą, co tak cuchnie, Lunzie. Pewno próbują nam pomóc.

- Atakowałyby dziobami i szponami - zadumał się Triv - a nie wodą i liśćmi.

- Przecież rzuciły się na ciebie i na Kaia... - zaczęła lekarka.

- Tym razem widziały, że wychodzimy z jaskini - Varian uniosła liść ku siedzącym za 

ślizgaczem ptakom. - Co mamy z tym zrobić?

Lunzie   zgniotła   czubek   mięsistego   liścia,   powąchała   i   kichnęła.   -   Jedno   jest   pewne   - 

pachnie o całe niebo przyjemniej. Może to neutralizator?

- Varian! - Triv wskazywał  na duże ptaszysko;  mógł  to być  Środkowy Ptak z jaskini: 

zgniotło liść w pazurach i rozsmarowywało po sierści.

- Hmmm, nie jest powiedziane, że to, co pomaga ptakom, pomoże i nam, ale skoro nie 

mamy nic innego... - mruknęła Lunzie i ostrożnie wycisnęła sok na rany Kaia. - Niesamowite! To 

środek ściągający! Szybko, do roboty! Jeśliby tylko zatamowały krwawienie, to już by było coś. - 

Liznęła soku: - Ooooo, gorzkie. Przypomina ałun. Bomba! Więc może i odkazi rany, jeśli to, co 

ugryzło Kaia, było jadowite jak... Cholera!

Ireta zorientowała się, jaki jest stan zdrowia Kaia i spuściła nagły,  gwałtowny,  rzęsisty 

deszcz.

- I co teraz? - Varian starała się zasłonić nogi Kaia, Lunzie i Triv chronili przed ulewą tors 

chłopaka.

Chwila - i Kai leżał w kałuży; deszcz spłukał sok z miejsc, których jego przyjaciele nie 

zdołali osłonić.

- Musimy go stąd zabrać. Czy nie możemy użyć ślizgacza? - natarczywie dopytywała się 

Lunzie.

Triv pobrnął przez kałuże ku pojazdowi; obie kobiety usłyszały,  jak klnie i zatrzaskuje 

kopułę.

- Kurczę, świeci się każda cholerna czerwona lampka! A podobno te ślizgacze są takie 

szczelne!!!

- Widzów nie potrzebujemy. No, dalej, Varian, Triv, ruszcie się. Musimy go spuścić do 

jaskini, zanim się utopi.

- Zniosę go... - Triv złapał ramię Kaia i spróbował go podnieść; natychmiast się zachwiał. - 

Nooo, co jest...

Varian podparła Triva, a Lunzie złapała osuwającego się dowódcę.

-   Dopiero   co   się   obudziliście   z   hibernacji.   -   W   głosie   Varian   pobrzmiewał   niesmak.   - 

background image

Jeszcze nie odzyskaliście sił.

Wspólnymi siłami zawlekli Kaia na skraj urwiska.

- Wcale mi się to nie podoba - mruknęła do siebie Lunzie, patrząc, jak Varian wciąga na 

szczyt luźno wiszącą lianę. - Żadne z nas temu nie podoła. - Nachyliła się, osłaniając Kaia przed 

deszczem.

- Varian - przeraził się Triv - te ptaszyska nas okrążają. Może chcą nas zepchnąć z urwiska? 

- Zasłonił Lunzie i chłopaka.

Varian odwróciła się i wstała. Jeden z ptaków wystąpił przed pozostałe; z ulgą pomyślała, 

że to chyba Środkowy Ptak. Stworzenie schyliło ku niej głowę i zamiotło skrzydłem w dworskim 

pokłonie - żaden afektowany Ryxi  tak się jej nie kłaniał. Czubek skrzydła wskazał poza skraj 

urwiska,   potem   -   na   Kaia.   Ptak   rozłożył   skrzydła   i   udawał   lot.   Wielkie   krople   uderzały   o 

płaszczyznę skrzydeł i spływały po natłuszczonej sierści.

- Czyżby on miał to samo na myśli, co ja? - zapytał Triv.

- Jeżeli tak, to istny cud.

- Chwileczkę, Varian - wtrąciła się Lunzie. - Nie mam ochoty powierzać mu Kaia.

- A mamy inne wyjście? Może tak wrzucić go do morza, skoro brak nam sił, żeby go 

znieść?   Przecież   już   raz   nam   pomogły,   przynosząc   wodę   i   liście.   Są   przyzwyczajone   do 

zespołowego działania: noszą ryby w sieciach. Skoro zrozumiały, że mamy kłopot z opuszczeniem 

Kaia do jaskini, to poradzą sobie z rozwiązaniem i tego problemu. Leje coraz mocniej, wiatr się 

wzmaga... - Upierała się dziewczyna. - Nie mamy wyboru.

Lunzie   odgarnęła   z   twarzy   mokre   włosy   i   popatrzyła   na   Varian.   Silny   poryw   wiatru 

zakołysał trojgiem ludzi. Lekarka skapitulowała i uniosła rękę na znak zgody.

- Zejdziesz wraz z Trivem. Pokierujecie ptakami. 

Rzuciła  Varian ostatnie  groźne spojrzenie i powierzyła  jej  bezwładne  ciało  Kaia. Ujęła 

lianę,   którą   podsunął   jej   Triv   i   zniknęła   za   krawędzią   urwiska.   Triv   poszedł   w   jej   ślady. 

Ksenobiolożka zorientowała się, że wicher już nią nie szarpie - ptaki otaczały ją ze wszystkich 

stron. Delikatnie objęły szponami kostki i nadgarstki Kaia. Varian cofnęła się, serce podeszło jej do 

gardła.

Chłopak   już   wisiał   w   powietrzu,   podtrzymywało   go   coraz   więcej   ptaków.   Przez   jeden 

straszliwy moment Varian przemknęło przez myśl, że zawloką go do swoich jaskiń. One jednak 

ostrożnie   przeniosły   Kaia   ponad   skrajem   urwiska   i   zaczęły   się   opuszczać   ku   wylotowi   groty. 

Czyżby słyszała, jak trzeszczą kości w przeciążonych napiętych z wysiłku skrzydłach? Otrząsnęła 

się, chwyciła lianę i zaczęła się zsuwać. Ześliznęła się kawałek po mokrym pnączu, więc przestała 

obserwować transportowanie Kaia. Zobaczyła Lunzie i Triva - przytrzymywali rozsunięte liany, 

background image

żeby ptaki mogły wlecieć. Zanim stanęła na spągu jaskini, chłopak już tam leżał. Ptaszyska złożyły 

swój ciężar i szybko się wycofały. Lunzie i Triv pospiesznie smarowali maścią ranki Kaia, które 

znowu krwawiły.

- Co z nim? - spytała Varian lekarkę.

- Nic mu nie jest. Nawet go nie zadrasnęły. Ten sok naprawdę działa ściągające.

Varian,   trochę   uspokojona,   zwróciła   się   ku   ptakom.   Popatrzyli   na   siebie   ponad   ciałem 

rannego. Nie mogła ich odpędzić machnięciem ręki, jak zwykłe ptaki i wcale nie chciała tego 

uczynić, bo przecież  dwa razy ocaliły Kaiowi życie.  Uniosła ramiona w górę, naśladując gest 

skrzydeł Środkowego Ptaka.

- O złociści lotnicy, nie wiem, jak mam wyrazić naszą wdzięczność - mówiła głębokim 

głosem,   w   którym   starała   się   zawrzeć   całą   swoją   wdzięczność.   -   Nie   przenieślibyśmy   go   do 

schronienia   ani   tak   szybko,   ani   tak   bezpiecznie   jak   wy.   Dziękujemy   wam   także   za   liście   - 

dziewczyna   wskazała   na   Lunzie   i   Triva,   nacierających   sokiem   rany   Kaia.   -   Dziękujemy   za 

wszystko,   co   dla   nas   uczyniliście.   Mam   nadzieję,   że   będziemy   żyć   we   wzajemnej   zgodzie. 

Dziękujemy wam.

- Dla was od nas - mruknęła Lunzie.

Lekarka   uśmiechnęła   się   do   najbliższego   ptaka,   uniosła   liść,   którym   nacierała   rany   i 

uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Varian prawie jej wybaczyła skłonność do wisielczego humoru. 

Ptaki wydały mruczący dźwięk, zamrugały pomarańczowymi oczami.

- Skoro masz z nimi taki dobry kontakt, to poproś o więcej liści. Albo się przynajmniej 

dowiedz, gdzie je możemy znaleźć.

Usłyszeli lekko stłumiony świergot i szelest pnączy, więc spojrzeli ku wylotowi jaskini. 

Właśnie pojawiła się grupka młodszych ptaków - w pazurach trzymały pęki liści.

- Proś, a będzie ci dane, niedowiarku - mruknął Triv. 

Ptasie podrostki weszły na sam skraj groty - tylko na tyle, aby mogły bezpiecznie złożyć 

liście   na   spągu.   Potem   Środkowy   Ptak   wydał   rozkazujący   głos,   raczej   okrzyk   niż   świergot,   i 

wszystkie ruszyły ku wyjściu. Varian wydało się, że spadły z krawędzi. Potem zobaczyła, jak się 

wznoszą i odlatują.

- Lunzie... - zaczęła dziewczyna, zamierzając powiedzieć lekarce parę “miłych" słów, lecz 

w tym samym momencie Kai jęknął i zaczął coś gorączkowo mamrotać i młócić rękami, aż Triv 

musiał mu je unieruchomić.

-   Daj   ciepły   koc,   Varian.   Dyscyplina   już   nie   działa.   Tak...   -   Lunzie   dotknęła   czoła   i 

policzków   chłopaka   -   gorączka   rośnie.   To   by   znaczyło,   że   organizm   walczy   z   zatruciem   - 

pogrzebała w torbie. - Cóż! Nie mam antybiotyków. Sam będzie musiał to zwalczyć. Triv, zdejmij 

background image

mu  drugi but, dobrze?  Ja go podtrzymam,  a ty,  Varian, usuń resztki  kombinezonu.  Hmmm.  - 

Lekarka obejrzała pierś Kaia. - Sok zamyka ranki. Gdybym tylko coś miała... Ten Thek nic nie 

mówił o ARCT-10?

- Tyle tylko, że lokator jeszcze jest.

- Nie powinnam była pytać. Jest jeszcze trochę tych soczystych owoców, Varian? Wciąż 

jestem   odwodniona.   No   i   moglibyśmy   rozpuścić   trochę   soku   w   wodzie   i   dać   Kaiowi.   Będzie 

potrzebował mnóstwa płynów, żeby zwalczyć toksyny.

Triv wysunął pojemnik poza zasłonę lian i nałapał deszczówki. Varian wycisnęła wszystkie 

owoce. Zjedli miąższ. Co jakiś czas podawali Kaiowi rozcieńczony sok. Przynosiło mu to nieco 

ulgi. Często oblizywał wargi i marszczył brwi, jakby - pogrążony w gorączkowym śnie - szukał 

kojącej wilgoci.

- Wszystko w normie - zapewniła ich Lunzie. - Kłopoty są wtedy, gdy chory nie chce 

połykać.

O zachodzie słońca gorączka znów się podniosła, a już prawie nie mieli liści. Wprawdzie 

większość ranek się zasklepiła i sok pomagał zwalczać gorączkę, ale Lunzie chciała mieć nowy 

zapas liści, który by wystarczył na noc. Varian wdrapała się na szczyt urwiska - miała nadzieję, że 

będzie tam któryś z ptaków. Znalazła spory stos liści, zgrabnie przywiązany trawą do pnączy i 

westchnęła z ulgą. Obok tkwił owoc.

- Nasi futerkowi przyjaciele nie są wcale tacy głupi - rzekła dziewczyna, z dumą pokazując 

Lunzie i Trivowi liście i owoc.

- Byłam na planetach, gdzie tego rodzaju opieka nie wróżyła nic dobrego - sarkastycznie 

odparła lekarka.

-   Dzięki   za   przypomnienie,   Lunzie.   Zjednywanie   nieznanych   bóstw,   tuczenie   przed 

uśmierceniem,  obrzędowe trucie... - Varian machnęła lekceważąco ręką. - Muszę się wydawać 

okropnie   naiwna   tak   doświadczonej   osobie   jak   ty,   ale   zwykle   miałam   do   czynienia   z 

prostodusznymi zwierzętami. I bardzo ci współczuję, że musiałaś stawiać czoła temu podstępnemu 

i przebiegłemu  drapieżcy:  człowiekowi. - Mówiła spokojnie, lecz patrzyła  na lekarkę twardym 

wzrokiem. - Moje doświadczenie podpowiada mi, że mogę zawierzyć ptakom, bo nie okazywały 

nam wrogości...

- Bo wyszliśmy z tej jaskini. Nie mogę się powstrzymać od porównywania ich z Ryxiami.

- Nie ma żadnego porównania...

- Jest, skoro usiłujesz zasugerować, że złote ptaki pamiętały człowieka, pamiętały nas - 

Lunzie stuknęła Varian palcem - a nie wiesz, jak długo żyją i jak długo hibernowaliśmy.

- Pamiętały i to, że intruzi z jaru oznaczają kłopoty, i to, że należy chronić tych w jaskini. 

background image

Opiekują się swoimi młodymi. Uważam, iż mamy szczęście, że i nas otoczyły opieką.

- Okropnie mi się nie podoba myśl, że to mogła być  tradycja przekazywana pisklakom 

przez starców - stwierdził Triv. - Jak długo według ciebie żyją ptaki, Varian?

Dziewczyna nie chciała się kłócić z Lunzie, więc z wdzięcznością przyjęła spokojne pytanie 

Triva.

- Jedynym gatunkiem o porównywalnych rozmiarach i inteligencji są Ryxiowie - udała, że 

nie słyszy niechętnego parsknięcia lekarki - a u nich długość życia jest związana z libido. Samce 

zabijają przeciwników w walkach godowych. Samce Ryxi żyją sześćdziesiąt do siedemdziesięciu 

lat. Tak jak ptakom, nie zagrażają im żadni drapieżcy. Nie mam oczywiście pojęcia, czy nie atakują 

ich jakieś pasożyty. A, te pijawki. Skoro ptaki wiedzą, co pomaga na ukąszenia, to muszą być na 

nie narażone. Załóżmy więc, że ptaki i Ryxiowie mają podobną długość życia...

- Ryxiowie nie lubią takich porównań - wtrąciła Lunzie.

- Czyli jakieś sześćdziesiąt do siedemdziesięciu lat.

-  Mogliśmy   przespać  sześćdziesiąt   lub  siedemdziesiąt  lat,  albo   sześćset.  Kai  na   pewno 

usiłował się dowiedzieć, jak długo spał.

- Sama wiesz, że Thekowie nie stosują naszych miar czasu. Nawet gdyby Kai zapytał Tora, 

wątpię, żeby otrzymał zrozumiałą odpowiedź.

- Nie lubisz Theków, prawda? - Triv z uśmieszkiem spojrzał na kwaśną minę Lunzie.

-   Znienawidziłabym   każdą   rasę,   która   by   sobie   uzurpowała   pozycję   niepodważalnego 

autorytetu we wszystkich sprawach. - Lekarka szorstkim gestem odsunęła szlachetnego Theka na 

dalszy  plan.  -  Nie   wierzę  im.  A   to  jest   właśnie  najnowszy powód  -  wskazała   na  leżącego  w 

gorączce Kaia, który nerwowo poruszał głową i usiłował wydobyć ręce spod otulającego go koca.

- Uczono nas, że powinniśmy ich czcić i szanować - zaczął Triv.

- Typowa  tresura ksenobiologiczna  - parsknęła Lunzie.  - Nic na nią  nie poradzisz,  ale 

możesz się uczyć na własnych błędach!

Kai zaczął się nerwowo miotać, próbując się wyzwolić z koców, w które go opatulili.

- Czas na sok! - lekarka sięgnęła po liście. - Ten lek działa przez jakieś półtorej godziny. 

Ciekawa jestem, czy daje efekty uboczne po dłuższym stosowaniu. Chciałabym mieć coś innego... - 

jej głos był zawzięty, lecz dłonie poruszały się delikatnie.

- Co by ci się przydało? - spytała spokojnie Varian.

- Mały mikroskop i pojemnik z lekami, które ukradł Tanegli!

-   Na   konsolecie   mrugały   czerwone   światełka,   ale   żadne   z   nich   nie   płonęło   stale   - 

powiedziała Varian. - Jutro rzucę na to okiem. Portegin miał dość narzędzi, żeby zmontować ten 

lokator,  a ja w potrzebie  jestem niezłym  mechanikiem.  Może po prostu poluzowały się jakieś 

background image

matryce, przecież ślizgacz twardo lądował. Pamiętam współrzędne wszystkich obozów... jakby to 

było wczoraj... - pochwyciła cyniczne spojrzenie Lunzie i roześmiała się. - No cóż, grawitanci 

mogliby się wszystkiego spodziewać, tylko nie przylotu któregoś z nas.

- Tym sukinsynom ogromnie by się przydał taki wstrząs - rzekła twardo lekarka. - O ile 

któryś z nich jeszcze żyje.

- To trochę niesamowita myśl: oni leżący sobie bezpiecznie w grobach - odezwał się Triv - 

a my żywi i rześcy.

- Przyzwyczaisz się - rzuciła cierpko Lunzie.

- Do czego? - spytała Varian. - Do rześkości czy do życia, choć tych, których kiedyś znałaś, 

już dawno nie ma? - Po raz pierwszy dopuściła do siebie taką myśl.

- Do jednego i do drugiego - odparła cynicznie lekarka.

- O świcie rzucę okiem na ślizgacz.

- Pomogę ci - ofiarował się Triv.

- Ty będziesz czuwał przy Kaiu jako pierwszy - oznajmiła Lunzie, wykręcając płótno i 

kładąc je na czole chłopaka. - Ja jestem zmęczona.

Varian   przyjrzała   się   jej   uważnie.   O   tak,   lekarka   była   zmęczona,   miała   dość.   Była 

zmęczona, zrezygnowana - lecz nie pokonana.

- Ja po tobie, Triv, obudź mnie - dziewczyna  otuliła się kocem i zasnęła, nim zdążyła 

podłożyć sobie ramię pod głowę.

Varian zbudziła Lunzie o pierwszym brzasku, kiedy gorączka Kaia znów zaczęła rosnąć.

- Z temperaturą tak już jest - oznajmiła lekarka, oglądając chłopaka. - Niektóre ukłucia już 

się całkiem zasklepiły. To dobrze. - Podała Kaiowi sok, który połknął łapczywie. - I to też świetnie.

Dziewczyna chciała obudzić Triva, lecz Lunzie ją powstrzymała:

- Nie dasz sobie bez niego rady? Przydałby mu się dłuższy wypoczynek.

-   Jeśli   będę   potrzebowała   pomocy,   to   zawołam   -   Varian   wzięła   narzędzia   Portegina   i 

wspięła się po lianie na szczyt urwiska.

Najpierw   musiała   wylać   deszczówkę   ze   ślizgacza   -   wystarczyło,   że   na   chwilę   otwarli 

kopułę, by woda się tam zebrała. Przy okazji obejrzała podwozie. Znalazła tylko kilka zadrapań, 

spowodowanych  twardym  lądowaniem  Kaia. Wyprostowała  ślizgacz  i  zauważyła  kilka  małych 

piórek. Zdjęła je, wygładziła i uniosła na wiatr, żeby wyschły. Na pewno nie wypadły ptaszyskom - 

przecież one miały sierść; zresztą piórka były zielonkawo-błękitne. Ich dolne partie zmiękły, górne 

nadal były sztywne - tak natłuszczone, że wilgoć im nie zaszkodziła. Varian wsunęła je ostrożnie 

do kieszeni na piersi i znów zajęła się ślizgaczem.

Włączyła   zasilanie   i   lampki   znów   zamrugały.   Może   to   tylko   konsoleta,   pomyślała 

background image

dziewczyna;  wcale nie była  dobrym  mechanikiem,  choć zapewniała  o tym  lekarkę.  Gdyby się 

okazało,   że   trzeba   naprawić   obwód   lub   matrycę,   nie   dałaby   sobie   rady.   Musieliby   zbudzić 

Portegina.   Ale   cała   ta   maszyneria   miała   przetrzymać   i   mało   wprawną   obsługę,   i   długotrwałe 

przestoje w Statku Badawczym - więc tak ją skonstruowano, żeby mimo to nie zawiodła.

Złamała plombę konsolety - miała szczęście, że wiatr wiał od prawej strony i że uniosła ją 

ku górze, dzięki czemu osłoniła twarz. Inaczej miałaby na twarzy pleśń, która dostała się do środka 

i   tam   rozrosła.   Varian   instynktownie   wstrzymała   oddech   i   cofnęła   się,   gdy   tylko   dostrzegła 

purpurową   masę.   Opuściła   odrobinę   konsoletę   i   patrzyła,   jak   wiatr   zwiewa   górne   warstwy 

paskudztwa. Zrobiła sobie maskę z części kołnierza i wypchnęła ślizgacz na wiatr, który zwiał 

resztę   pleśni,   aż   w   końcu   ukazały   się   matryce,   wciąż   jeszcze   pokryte   miękkim,   purpurowym 

meszkiem. Nawet ów kolor wydał się Varian groźny.

Potem nabrała otuchy - skoro pleśń przedostała się przez plomby, to mogła spowodować 

niewielkie zwarcia. Gdyby tak zdołała usunąć resztki... Dziewczyna odłożyła pokrywę i - nadal 

osłaniając nos i usta kołnierzem - pochyliła się, żeby obejrzeć matryce. Ostrożnie przesunęła jedno 

z narzędzi Portegina po obramowaniu, zdejmując meszek pleśni. Otarła je z tego paskudztwa i 

oczyściła następną część. Potem zaczęła szukać czegoś, co by sięgnęło w narożniki i zagłębienia. 

Jeśli   zostanie   choć   odrobinka   pleśni,   to   na   pewno   znów   się   rozrośnie.   Potrzebowała   miękkiej 

szczotki na długiej rączce - a czegoś takiego nie było w torbie Portegina. Wtem przypomniała sobie 

o zielonkawo-błękitnych piórkach.

- Dobrze jest mieć nie tylko futerkowych przyjaciół, ale i pierzastych! - wykrzyknęła.

Piórka świetnie się do tego nadawały i dziewczyna zabrała się raźno do roboty, uważając, 

żeby nie wciągnąć wraz z powietrzem najmniejszego pyłku. Prawdę mówiąc, piórka były wiele 

lepsze   od   szczotki,   bardziej   giętkie   -   wymiatały   z   załomków   wszelkie   drobiny.   Wreszcie   nie 

zostało   ani   śladu   purpurowego   meszku;   Varian   położyła   pokrywę   na   miejsce   wcisnęła   ją 

najmocniej   jak   mogła.   Znów   włączyła   zasilanie   -   świeciła   się   tylko   jedna   czerwona   lampka! 

Dziewczyna uderzyła pięścią w konsoletę i światełko zgasło.

Skończyła   w   samą   porę   -   od   morza   nadciągała   pierwsza   poranna   ulewa.   Prędziutko 

zamknęła  kopułę i dopiero wtedy spostrzegła, że ktoś obserwował jej wysiłki. Środkowy Ptak 

górował nad swymi przybocznymi. Trzy stworzenia patrzyły na nią pomarańczowymi oczami.

- Dzień dobry - Varian ukłoniła się im z powagą. - Oczyściłam konsoletę i wygląda na to, 

że ślizgacz znów działa. Zejdę teraz do jaskini, lecz wkrótce wrócę. - Dziewczyna była głęboko 

przekonana, że przedstawiciele każdej rasy lubią, kiedy się ich dostrzega, bez względu na to, czy 

rozumieją, co się do nich mówi. Ptaki uważnie nadstawiły “ucha", a więc na pewno ją słyszały. 

Mówiła dalej pogodnym tonem: - Wiem, że was to nic nie obchodzi, ale te błękitno-zielonkawe 

background image

piórka wspaniale wymiotły pleśń. Czy to z waszych przyjaciół? - Wyciągnęła ku nim jedno z 

piórek   i  była   pewna,  że  Środkowy  Ptak  pochylił  się,   by  na  nie   spojrzeć.  -  Nie   oczyściłabym 

ślizgacza, gdybym ich nie miała. - Przypięła torbę Portegina do pasa i ruszyła ku skrajowi urwiska. 

- Do zobaczenia.

- Z kim to się jeszcze zobaczysz? - zainteresowała się Lunzie.

- Z ptakami.

- A ślizgacz? - lekarka zerknęła na nią sceptycznie.

- To tylko purpurowa pleśń.

- Mam nadzieję, że nie wciągnęłaś ani odrobiny z oddechem?

- Mam zbyt dużo oleju w głowie. Do ślizgacza na szczęście przyczepiły się piórka - Varian 

wyciągnęła   je   z   kieszeni   -   więc   nimi   wszystko   omiotłam.   Wszystkie   kontrolki   zielone.   Co   z 

Kaiem?

- Bez zmian - Lunzie przeciągnęła się i napięła mięśnie ramion. - Obudzę Triva, jeśli mi 

będzie potrzebny. Mieliśmy nową dostawę, kiedy byłaś na górze - lekarka wskazała stos liści i 

owoce. - Najwyraźniej uznały, że to się nam przyda. - Z kwaśną miną szturchnęła hadrozaurowe 

orzechy.

- Wiem, że smakują jak...

- Jak odchody.

- Ale mają mnóstwo białka.

- Włożę je do syntetyzera. I tak nic nie poprawi ich smaku, a może powinnam powiedzieć: 

braku smaku?

- Oblecę obozy pomocnicze. Nie sądzę, żeby grawitanci zbytnio się rozprzestrzenili, skoro 

nie mieli ślizgaczy.

- Przecież nie wiemy, jak długo spaliśmy, ani jaką wykazali inwencję i pomysłowość...

- Też prawda - Varian nie miała zbyt wysokiego mniemania o zdolnościach grawitantów do 

przekształcania środowiska. - Ale może uzyskam jakąś wskazówkę co do upływu czasu.

- Może już wszyscy wymarli! - stwierdziła z nadzieją Lunzie.

- No, to na razie.

- Uważaj na siebie, Varian.

Kiedy dziewczyna wróciła na szczyt urwiska, wiał już poranny wiatr. Trzej Starsi odlecieli, 

lecz w powietrzu krążyło mnóstwo ich pobratymców - jedne ptaki szybowały, wykorzystując prądy 

termiczne,   inne   -  lądowały   u  wylotu   swoich   jaskiń,   żeby   wytchnąć   od  deszczu   i   porywistego 

wiatru. Varian usadowiła się w fotelu pilota, świadoma, że uważnie obserwują każdy jej ruch. 

Zamknęła   kopułę,   co   dodało   jej   pewności   siebie   i   wystartowała   w   wichrze.   Okrążyła   skałę   i 

background image

przekonała się, że pnącza dokładnie skrywały wylot jaskini - nic dziwnego, że grawitanci jej nie 

znaleźli.

Ślizgacz długo się wietrzył, a mimo to utrzymywał się w nim paskudny zapaszek. Varian 

nastawiła na maksimum obieg powietrza, lecz to niewiele pomogło. Z ulgą stwierdziła, że pojazd 

działa jak trzeba; uważnie śledziła wskaźniki na desce rozdzielczej, określała wysokość i kierunek 

według słońca. Tak była tym zajęta, że swoją eskortę zauważyła dopiero w pewnej odległości od 

skały. Ż początku myślała, że te trzy ptaki po prostu lecą przypadkowo w tym samym co ona 

kierunku. Potem musiała uznać, że dyskretnie towarzyszą ślizgaczowi - ciekawość czy ochrona? 

Tak czy tak, to działanie było jeszcze jednym dowodem ich inteligencji. Tym aroganckim Ryxiom 

dobrze zrobi, pomyślała Varian, jeśli jeszcze jeden rozumny skrzydlaty gatunek pojawi się w tym 

samym układzie słonecznym, co ich kolonia.

Poznała, że zbliża się do miejsca lądowania i stratowanego obozu głównego; zaczęła się 

zastanawiać,   czy  żyje  jeszcze  któreś   z  oznakowanych   przez  nią   zwierząt.  Włączyła  indykator. 

Warto   spróbować,   choć   pewnie   nic   to   nie   da,   bo   nie   miała   czasu   oszacować   przypuszczalnej 

długości życia oznakowanych gatunków. Czuły instrument natychmiast zarejestrował ruch i ciepło 

ciała jakiegoś zwierzęcia, lecz nie był to sygnał znacznika. Varian przelatywała akurat nad skrajem 

pasa wydeptanej ziemi. Mignęły jej głowy sięgające wierzchołków drzew - długoszyi roślinożercy 

w   nieustannym   zdobywaniu   pożywienia,   które   by   podtrzymywało   życie   w   ich   olbrzymich 

cielskach. Gdyby indykator choć raz się odezwał, wykrywając dawny jej znacznik, to dziewczyna z 

trudem by się oparła pokusie, żeby zawrócić i zidentyfikować zwierzę.

Varian leciała do obozu głównego. To coś, co zaatakowało Kaia, mogło tam wciąż być i 

czatować na więcej krwi. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Choć cyniczna uwaga Lunzie na temat 

motywów Theka bardzo niepokoiła dziewczynę, wolała myśleć, że Tor odleciał, zanim Kai został 

zaatakowany. Thekowie mogli nie rozwinąć żadnych taktyk obronnych, bo żadna inteligentna rasa 

nie ośmieliłaby się ich zaatakować. Prymitywne drapieżniki uznałyby Theka za skałę - pozbawioną 

zapachu   i   nieruchomą,   nie   wartą   zachodu.   Nikt   nie   podejrzewał   Theków   o   uczuciowość   czy 

przywiązanie  do przedstawicieli innych  ras, a przecież byli  ogromnie oddani swoim Starszym. 

Trzeba wziąć pod uwagę, dumała Varian, że Tor znał rodzinę Kaia od kilku pokoleń. I to by go na 

pewno skłoniło do wsparcia chłopaka, gdyby wpadł on w jakieś tarapaty. Musiała jednak przyznać, 

że Tor tylko po to obudził Kaia, by chłopak pomógł mu odszukać stary czujnik. Choćby jednak taki 

był główny motyw postępowania Theka, to i tak zyskali - obudzenie Kaia, potem jej, a w końcu 

odzyskanie ślizgacza, co dawało im swobodę ruchu. Varian nie była pewna, czy to im dużo da.

Zbliżała   się   do   ewentualnego   miejsca   pobytu   grawitantów   i   musiała   uważać,   żeby   nie 

porwali jej ślizgacza. Wielkie nieba! Gdyby tylko ona i Kai wcześniej dostrzegli zaczątki buntu, 

background image

uciekliby się do Dyscypliny.

I co by im to dało? Uśmiechnęła się do siebie. Czterej Uczniowie w pełni kontrolujący 

swoje   wewnętrzne   zasoby   i   tak   by   nie   poradzili   sześciorgu   grawitantom   -   chyba,   żeby   ich 

zaskoczyli.   Tymczasem   to   grawitanci   zaskoczyli   Uczniów.   Ich   czwórka   nawet   się   nie   mogła 

strategicznie   wycofać,   bo   by   zostawili   grawitantom   zakładników   -   najsłabszych   uczestników 

wyprawy.

Varian zatoczyła krąg nad starym obozem i natychmiast wypatrzyła dołek dość daleko od 

miejsca, gdzie kiedyś stała kopuła geologa. Thek się sporo naszukał czujnika. Aparat musiał zostać 

kopnięty w całym tym zamieszaniu, a potem pogrzebany pod stertą martwych bestii. Mijające lata 

jeszcze głębiej pogrążyły go w pyle i piachu. Ile piachu osiadło w amfiteatrze w ciągu roku? Ile 

minęło lat? Ile lat!

Dziewczyna zdecydowanie zmieniła tok myśli i skręciła ślizgacz w bok. Od razu zobaczyła 

połamane drzewa; to stąd niedawno startował Kai. Wylądowała w tym samym miejscu, cały czas 

nadsłuchując, czy indykator  nie wykaże  istnienia  jakiejś formy życia.  Cisza. Varian otworzyła 

kopułę. Widać było pozostałe ślizgacze - częściowo odsłonił je Kai, starając się odciąć zarastające 

je   pnącza,   a   częściowo   startujący   pojazd,   łamiąc   drzewa.   Jeśli   dopisze   im   szczęście,   zdołają 

odzyskać i uruchomić wszystkie pojazdy. Powinni z nich korzystać jak najczęściej, skoro na dole 

czają się takie stwory jak ten, który zaatakował Kaia. O, gdyby tak miała obezwładniacz!

Za nic nie mogła odgadnąć, która z istot, jakie widziała tu przed buntem, mogła aż tak 

pokaleczyć chłopaka. Kopnęła zasłonięty zielskiem ślizgacz - uniosły się chmary owadów, więc się 

cofnęła. Żadne z tych stworzonek nie przypominało pijawki.

Varian   wróciła   do   swojego   ślizgacza   i   uniosła   się   w   powietrze;   stopniowo   rozszerzała 

spiralę lotu, a indykator potrzaskiwał. Nie było tu po co zostawać. Skierowała się na północny 

zachód, a jej ptasi strażnicy za nią. Dziewczyna, dziwnie uspokojona ich widokiem, uśmiechnęła 

się do siebie. Była przekonana, że buntownicy musieli pozostać w północno-zachodnim obozie. To 

tam   spędzili   “dzień   odpoczynku"   i   zapewne   ukryli   gdzieś   w   pobliżu   zsyntetyzowane   zapasy. 

Bakkun rozpoczął bunt od północnego zachodu, a nie od

obozu   południowo-zachodniego,   zbudowanego   dla   Dimenona   i   Margit.   Poza   tym   na 

północnym zachodzie najlepiej się udawały polowania.

Obóz pomocniczy,  gdzie tak krótko mieszkali Portegin i Aulia, zbudowali na jednej ze 

stromych   turni,   wypchniętych   niegdyś   z   ziemi   przez   siły   wulkaniczne;   owe   skały   o   płaskich 

wierzchołkach   wyglądały   jak   resztki   kamiennego   przejścia.   Na   szczyt   wiodła   tylko   wąziutka 

ścieżka - tu mogły atakować tylko małe, ruchliwe stworzenia. Jednakże obecność Tyrannosaurusa, 

którego Varian nazwała kłączem  i wielkich, żarłocznych  roślinożerców  sprawiła, że owe małe 

background image

stworzenia albo wiodły nocny żywot, albo też były bardzo potulne. Jedne trzymałyby się z dala od 

nieznanych   dźwięków   i   zapachów,   inne   zostałyby   odstraszone   przez   bramki   ochronne,   nawet 

gdyby wyłączono główne pole siłowe, żeby oszczędzać energię. Pola siłowe były obliczone na trzy, 

cztery standardowe lata, więc ich brak lub obecność powinny dać Varian jakąś wskazówkę co do 

upływu czasu.

Samotne, wyniosłe skały sterczały z trawiastej równiny - nie było tam żadnych zarośli, ani 

kęp drzew, które by umożliwiły Varian niepostrzeżone zbliżenie się na odpowiednią odległość lub 

ukrycie cennego ślizgacza. Nie miała broni, więc nie mogła ryzykować dłuższej pieszej wędrówki 

przez równinę - chyba, że grawitanci przepędzili zarówno drapieżne, jak i roślinożerne zwierzęta. 

Może buntownicy nadal byli w obozie - nie chciałaby im ujawnić, że jej grupa znów się pojawiła.

Znalazła   się   już   w   pobliżu   dawnego   obozowiska,   więc   ponownie   włączyła   indykator; 

wyłączyła   go   przedtem,   bo   okropnie   ją   denerwowało,   że   stale   tylko   brzęczy,   a   nie   wyłapuje 

żadnego znakowanego zwierzęcia.

Chwilę później zobaczyła tumany kurzu. Szybko stłumiła nawrót dawnego przerażenia i 

uciekła   się   do   Dyscypliny,   żeby   zapobiec   niepożądanym   reakcjom   emocjonalnym.   Dostrzegła 

również, teraz już bez zdenerwowania, czarną falującą linię - galopujące zwierzęta. Wzniosła się 

wyżej,   żeby  zajrzeć   poza  tumany  pyłu   i  włączyła  przedni  ekran.   Indykator  brzęczał   wściekle, 

potem   nagle   zamilkł   i   dziewczyna   zobaczyła   to,   co   kryła   pyłowa   zasłona.   Ogromne   cielsko 

drapieżcy - kłącza, zwanego na Ziemi Tyrannosaurus rex. Straszliwy jaszczur gnał wściekle, lecz 

wcale   nie   ścigał   bezmyślnie   uciekających   roślinożerców.   Przed   kłączem   mknęła   mała   figurka. 

Varian podkręciła powiększenie i aż sapnęła ze zdumienia, pomimo Dyscypliny.

Niezgrabnego,   lecz   nieustępliwego   kłącza   poprzedzał   człowiek;   wspaniale   zbudowany 

młodzieniec   o   długich,   mocno   umięśnionych   nogach   umykał   przed   jaszczurem   z   zadziwiającą 

szybkością. Wyglądało na to, że kieruje się ku jednej ze skał, ale miał jeszcze długą drogę do 

przebycia. I chyba nie zdąży - wskazywały na to napięte z wysiłku mięśnie szyi, pot zalewający 

twarz, ciężki oddech.

Varian przyjrzała się dokładniej kłaczowi; dlaczego pogardził mięsistymi roślinożercami i 

gnał za człowiekiem? Już wiedziała - poniżej prawego oka bestii tkwiła gruba dzida. Chybiła celu i 

teraz chwiała się, budząc w rannej bestii chęć zemsty. Chwilami kłacz, warcząc z bólu, uderzał 

łapami w dzidę, ale nie mógł jej wyrwać. Dziewczyna  zastanawiała się, jak wyglądał grot i z 

podziwem myślała, jak wielkiej siły trzeba było, żeby tak głęboko wbić dzidę.

Uciekający   człowiek   musiał   być   potomkiem   buntowników:   miał   budowę   kogoś 

wychowanego na planecie o zwiększonej grawitacji, choć brak mu było przerośniętej muskulatury. 

Wspaniale   ciskał   dzidą.   Varian,   jako   ksenobiolog,   nie   pochwalała   polowania   na   jakiekolwiek 

background image

stworzenia,   ale   przecież   musiała   teraz   uratować   młodego   łowcę.   Był   najwspanialszym 

młodzieńcem,   jakiego   w   swoim   życiu   widziała.   Nie   miała   niestety   nic,   żeby   go   ratować   z 

powietrza; nie miała nawet liany. Mogłaby zawisnąć tuż nad równiną i zabrać go do ślizgacza, lecz 

jaszczur gnał zbyt prędko. A gdyby młodzieniec się sprzeciwił... Ale czemuż miałby to uczynić? 

Jego rodzice - dziadowie? pradziadowie? - musieli coś opowiadać swoim pochodzeniu. Latający 

pojazd nie powinien go wystraszyć. No a poza tym człowiek, który ruszył samotnie na kłącza, na 

pewno   się   tak   łatwo   nie   przestraszy   -   i   to   nawet   czegoś,   czego   nigdy   przedtem   nie   widział. 

Zawróciła ślizgacz zrównała się z biegnącym, lecąc w tym samym tempie.

- Właź! Szybko! - krzyknęła Varian, odchylając kopułę.

Młodzieniec zmylił krok i nieomal upadł. Wcale nie zbliżył się do ślizgacza, lecz odbił w 

bok.

- Chcesz, żeby cię zjadł ten potwór?

Dziewczyna nie wiedziała, czy jej nie zrozumiał, czy też uznał ją za nowe zagrożenie. Język 

nie   mógł   się  aż   tak   zmienić   przez   kilka   pokoleń.   A   może   było   ich   więcej   niż   kilka?   Znowu 

spróbowała się do niego zbliżyć, a on znów odbił w bok.

- Daj mi spokój! - zawołał z wysiłkiem; zwolnił przez to. 

Varian wzniosła ślizgacz wyżej i zwolniła lot; starała się zrozumieć, dlaczego nie chce, aby 

go uratowała.

Biegacz wyglądał na dojrzałego mężczyznę, bez wątpienia w trzeciej dekadzie lat; choć 

może to ściągnięta wysiłkiem twarz sprawiała, że wydawał się starszy. Nigdy nie dotrze do tej 

cholernej skały, stwierdziła Varian z bezstronnością zawdzięczaną Dyscyplinie. Niech więc mknie 

do swego celu, a raczej - niech ów cel go goni. Zawsze zdążę mu pomóc, o ile to się okaże 

konieczne, pomyślała dziewczyna.

Kłacz chyba nigdy nie widział ślizgacza; a może jego mózg potrafił zarejestrować tylko 

jeden obiekt na raz - Varian zbliżyła się do jaszczura, lecz on nie zwrócił na nią uwagi. Dziewczyna 

spostrzegła,  że   dzida  pod  okiem  to   nie  jedyna  rana   zwierzęcia.  Krew   buchała  obficie  z  kilku 

skaleczeń - ileż jeszcze musi jej utracić, zanim padnie? Zatoczyła  koło i wtedy ranne zwierzę 

pierwszy  raz   się   potknęło   i   ryknęło   donośnie.   Nie   miała   żadnych   wątpliwości   -   bestia   słabła. 

Ustawiła ślizgacz tuż za kłączem, gotowa się włączyć, gdyby się okazało, że młodzieniec nie zdoła 

umknąć swojej rannej ofierze.

Przyjrzała  się dokładniej  widocznemu  na ekranie  mężczyźnie.  Ubrany był  w  przepaskę 

biodrową; rzemienie, mocujące skórzane obuwie, oplatały łydki aż do kolan. Miał również szeroki 

pas - Varian gotowa była przysiąc, że to część starego pasa nośnego - do którego przymocował 

kilka dużych noży i torbę, uderzającą go teraz o nogi. Do pleców przywiązał jakąś rurę, nie mogła 

background image

odgadnąć   jej   przeznaczenia.   W   dłoni   ściskał   niewielką   kuszę   -   świetną   broń,  którą   na   pewno 

przestrzeliłby bok prawie każdej iretańskiej bestii.

Dziewczyna  przypomniała sobie, że nie znalazła  się tu po to, żeby zaspokoić słabostki 

młodego człowieka, ściganego przez drapieżcę, którego sam sprowokował. Dotarło też do niej, że 

skoro on ma tylko kuszę i dzidę, to ona pewno tylko traci czas, szukając obozu buntowników. Jeśli 

on musi w ten sposób walczyć o przeżycie, to mikroskop i inne potrzebne Lunzie rzeczy na pewno 

zostały zniszczone.

Varian postanowiła jednak zniżyć lot i zabrać młodzieńca nawet wbrew jego woli. Niemal 

w   tej   samej   sekundzie   jaszczur   wydał   zduszony   ryk   i   padł,   orząc   bruzdę   pyskiem   i   piersią, 

próbował wstać i upadł bezwładnie. Uciekający obejrzał się przez ramię i zaczął zawracać ku bestii 

- wcale nie zwolnił, bo był pewny, że zwierz jest martwy.

Varian, wciąż utrzymując Dyscyplinę, wylądowała w pobliżu martwego drapieżcy.  Była 

świetną sprinterką, więc zawsze zdąży uciec do ślizgacza, zanirn ów niesamowity mężczyzna ją 

złapie.

Gdy   do   niego   podeszła,   właśnie   usiłował   wyszarpnąć   dzidę.   Wzięła   głęboki   wdech, 

położyła dłoń na drzewcu i wykorzystała siłę, jaką jej dała Dyscyplina. Broń wysunęła się z rany 

tak gładko, że zdumiony młodzieniec aż się cofnął, pozostawiając dzidę w ręce Varian. Obejrzała 

grot: Dyscyplina przemogła jej wrodzony wstręt do okrwawionych przedmiotów. Otarła krew o 

bok bestii, zakłócając spokój niezliczonym pasożytom. Metalowy grot był hartowany, z wieńcem 

haczyków - nic dziwnego, że kłacz nie mógł go wyrwać. Varian zdziwiła się, że jej się to udało. 

Przy okazji wyrwała też trochę ciała i kości. Leżące cielsko pokryły miriady owadów.

- Czy mnie zrozumiesz, jeśli będę mówić bardzo powoli? - spytała młodego olbrzyma; 

patrzył to na nią, to na dzidę, którą tak łatwo wyciągnęła. - Przypuszczam, że mnie nie rozumiesz.

-   Rozumiem.   Chciałbym   dostać   swoją   dzidę.   -   Kiedy   mu   ją   oddała,   uważnie   obejrzał 

haczykowaty grot; potem znów spojrzał na Varian: owe dumne, jasne oczy niepokoiły ją, była 

zadowolona,  że  chroni ją Dyscyplina.  - Mogłaś  uszkodzić  haczyki,  a trzeba  dużo  czasu, żeby 

wykuć taki grot. Wcale nie widać, że masz tyle siły.

Dziewczyna niedowierzająco poruszyła ramionami. A więc Bakkun i pozostali wyszli poza 

studium drewnianych pałek.

- Jestem bardzo silna - powiedziała, wiedząc, że może się jej to przydać. - Czy jesteś jedną z 

tych osób, która ocalała? Jednym z ekipy badawczej ARCT-10? Szczerze mówiąc, oblecieliśmy 

planetę   i   nie   spodziewaliśmy   się   nikogo   znaleźć.   Twoje   zjawienie   się...   i   umiejętności...   to 

niespodzianka.

- I ty jesteś niespodzianką! - W jego głosie była i nutka rozbawienia, i powściągliwość. - 

background image

Nazywają mnie Aygar.

- A mnie Rianav - szybko zanagramowała swoje imię. - Czemu twoja grupa nie pozostała w 

miejscu, o którym mówi zapis?

- A czemu nie kierowaliście się naszym lokatorem? - w oczach młodzieńca tańczyły kpiące 

iskierki.

- Waszym  lokatorem? Oooo, umieściliście go w północno-wschodnim obozie? - Varian 

poczuła się niemile zaskoczona i jednocześnie zdumiona, ale nie wypadła z roli i przybrała ton 

łagodnej przygany.

-   W   obozie?   -   Zakpił   wyraźnie,   lecz   potem   stał   się   ostrożniejszy.   -   Jesteś   ze   statku 

kosmicznego?

- Oczywiście. Złapaliśmy wołanie o pomoc, nadawane z satelitarnego lokatora. Rzecz jasna 

musieliśmy odpowiedzieć na nie i zbadać całą sprawę. Jesteś jednym z grupy badawczej, jaką 

zostawił tu ARCT-10?

- Raczej nie. Porzucono ich tutaj bez żadnych wyjaśnień i bez wyposażenia, które by im 

pozwoliło przeżyć. - W oczach młodzieńca zamigotał gniew i oburzenie, zesztywniał.

A   więc   to   taką   historyjkę   rozpowiadali   buntownicy   -   przynajmniej   częściowo   mówili 

prawdę.

-   Wspaniale   się   przystosowałeś   do   warunków   panujących   na   tej   planecie   -   zauważyła 

Varian. Co jeszcze ma mu zdradzić i jak oszacować czas trwania swojej hibernacji? Może on 

należy do pierwszego pokolenia?

- Jesteś zbyt uprzejma - odparł.

-   Moja   życzliwość,   młody   człowieku,   ma   swoje   granice.   Lecę   właśnie   do   obozu 

pomocniczego, o którym wspomina ostatni zapis w lokatorze. Czy ktoś z tamtej wyprawy jeszcze 

żyje?

Dziewczyna starała się odgadnąć, czyim mógł być synem. A może wnukiem, pomyślała 

smutno. Stawiała na Bakkuna i Berru - tylko ci grawitanci mieli jasne oczy. Aygar miał oczy jasne, 

błyszczące, bystre, a rysy twarzy zbyt delikatne jak na potomka Tardmy lub Divisti.

- Jedna osoba przeżyła - wycedził bezczelnie.

- Jedno z dzieci z tamtej grupy? - Może go zmusi, żeby zdradził dalsze szczegóły historyjki 

buntowników.

- Dzieci? - zdumiał się Aygar. - Przecież tam nie było dzieci!

- Według zapisu z lokatora - rzekła Varian, w nadziei, że zasiewa ziarno wątpliwości w 

umyśle młodzieńca - było tam troje dzieci: chłopiec o imieniu Bonnard oraz dwie dziewczynki, 

Terilla i Cleiti, wszyscy w drugiej dekadzie lat.

background image

- Nie było żadnych dzieci. Tylko sześcioro dorosłych. Porzuconych przez ARCT-10. - Był 

święcie przekonany, że mówi prawdę, lecz ona wiedziała, że to kłamstwo, choćby nie wiadomo jak 

w to wierzył.

-   Lokatory   satelitarne   zazwyczaj   mówią   prawdę.   A   zapis   brzmiał:   wylądowało 

dziewiętnaścioro, a nie sześcioro - odparła, starając się, by w jej głosie było słychać irytację i 

zdumienie. - Jak się nazywają wasi przywódcy?

- Teraźniejsi czy ówcześni? - Aygar gniewem zamaskował zmartwienie.

- Obojętnie.

- Paskutti i Bakkun, który jest moim przodkiem.

- Paskutti? Bakkun? Zapis wymienia inne imiona... To bardzo dziwne. Mówiłeś, że przeżyła 

jedna osoba z tamtej grupy?

- Tanegli, lecz on już traci siły, więc pewno umrze już niedługo - owa słabość stanowiła 

wręcz obrazę dla młodzieńczej siły Aygara.

- Tanegli? A co z Kaiem i Varian? Z lekarką Lunzie, chemikiem Trizeinem?

- Nigdy nie słyszałem takich imion - rzekł Aygar z nieprzeniknioną twarzą. - Może tylko 

sześcioro przeżyło stratowanie głównego obozu?

- Stratowanie?

-   Bardzo   łatwo   je   przerazić   -   Aygar   gniewnie   machnął   ręką   ku   pasącym   się   daleko 

roślinożercom - i właśnie tamtego dnia wpadły w panikę, a mój przodek i tamtych  pięcioro z 

trudem przeżyli. - Oparł dzidę o ziemię i wyprostował się dumnie. - Gdyby nie mieli siły trzech 

mężczyzn, to by nie zdołali uciec przed stadem!

Varian   spojrzała   na   spokojne   zwierzęta,   jakby   szacowała   ich   możliwości.   -   No   cóż, 

przypuszczam,  że  uciekające   w  panice  stado  mogło  przerwać   nawet   duże  pole  siłowe. Pewno 

dlatego   zostały   tylko   resztki   plastykowych   wsporników.   Gdzie   teraz   mieszkacie?   W   obozie 

pomocniczym?

- Nie. - Chłopak wyciągnął większy nóż i zaczął nacinać brzuch martwej bestii; z trudem 

ciął twardą skórę. - Kiedy wyczerpała się osłona siłowa - ciągnął, sapiąc z wysiłku - zaczęły nas 

atakować   stworzenia   żerujące   nocą.   Teraz   mieszkamy   w   jaskiniach,   w   pobliżu   kopalń   żelaza. 

Żywimy się mięsem zwierząt, które schwytamy lub zabijemy na łowach - mówił z zawziętością. - 

Żyjemy  i umieramy.  Teraz  to jest nasz świat. Zbyt  późno się zjawiliście,  żeby nam w czymś 

pomóc. Odejdź!

- Nie zapominaj  o uprzejmości,  młodzieńcze,  kiedy rozmawiasz  ze mną  - pouczyła  go 

zimno Varian, przepajając Dyscypliną każde włókienko swego ciała.

Aygar  wstał  i   odłożył   krwawy płat  mięsa,  który akurat  wyciął.  Ton  głosu  dziewczyny 

background image

wzbudził w nim gniew, przymrużył oczy; Varian wolała przyspieszyć bezpośrednie starcie, dopóki 

dysponowała pełną Dyscypliną, a on był zmęczony długotrwałym biegiem.

- Nie uznajemy już władzy tych, którzy nas porzucili na tym dzikim, bezlitosnym świecie.

- Ów świat, młodzieńcze, czyli Ireta, należy do Skonfederowanych Planet i nie wolno ci...

Trudna do zniesienia  bezczelność  dziewczyny  wyprowadziła  go wreszcie z równowagi. 

Zaatakował, licząc na przewagę siły i wzrostu; zamachnął się szeroko, celując w bok głowy Varian 

-  chciał   ją  ogłuszyć.   Gdyby   nie  Dyscyplina,  dziewczynie  groziłoby  zdruzgotanie   o kłącza  lub 

nadzianie się na jeden z ostrych pazurów martwej bestii. A tak - chwyciła ramię Aygara i rzuciła 

chłopakiem o ziemię. Natychmiast się poderwał - świetnie wyćwiczony w takich bójkach - ale 

widać było, że i jego ciało, i pewność siebie bardzo ucierpiały. Varian nie chciała go upokorzyć - 

był rozumnym, bardzo atrakcyjnym młodzieńcem, który wierzył w opowieść o porzuceniu. Musiała 

jednak udowodnić mu swoją wyższość, bo inaczej  naraziłaby na szwank cały swój plan. No i 

powinna pamiętać, że od niej zależy bezpieczeństwo Kaia, Lunzie i całej reszty, jeszcze uśpionych 

w wahadłowcu.

Nie dała się nabrać na markowany atak z prawa, ale zdumiała się, kiedy skoczył, żeby jej 

podciąć nogi. Miała o wiele szybszy refleks. Skoczyła mu na plecy, kiedy zanurkował i starała się 

znaleźć odpowiedni splot nerwowy; drugie ramię podsunęła pod brodę Aygara i odgięła mu głowę 

w tył. Usiłował się przetoczyć na plecy, lecz oplotła jego nogi swoimi i rozsunęła je szeroko, z całą 

siłą dawaną przez Dyscyplinę; chłopak jęknął z bólu. Usłyszała trzask drącego się materiału - pękło 

jego skromne odzienie.

- Dwie przegrane na trzy walki, a zapewniam cię, że przegrałbyś i trzecią, zostałyby uznane 

za   zwycięstwo   szybszego   zawodnika   w   większości   kultur,   w   których   sprzeczki   rozstrzyga   się 

walką wręcz. Powiedziałam “szybszego", bo to jedna z podstawowych przewag, jakie mam nad 

tobą;   w   walkach   wręcz   szkolili   mnie   mistrzowie   sztuki   wojennej.   -   Głos   Varian   nie   zdradzał 

dręczącego ją napięcia. - To jasne, że nigdy nie opowiem nikomu o naszym pojedynku, lecz nie 

mogę pozwolić, żebyś był agresywny: czy to wobec mnie, czy wobec kogokolwiek z mojej misji. 

Przysłano  nas tutaj, żebyśmy sprawdzili, co się stało z poprzednią wyprawą i... i tymi,  którzy 

ocaleli. Zapewniam cię, że patrole FSP i EEC wielkodusznie traktują ludzi w takim położeniu. A 

więc: czy wykażesz dobrą wolę i mogę cię uwolnić, czy też mam ci skręcić kark?

Varian czuła, jak Aygar głośno przełyka ślinę, udręczony nie tylko fizycznie.

- Wygrałaś! - wykrztusił wreszcie przez zaciśnięte zęby.

- Niczego nie wygrałam - dziewczyna doceniła to poddanie się i szanowała go za to, że się 

na nie zdobył. - Nigdy nie używam tego słowa - dodała.

Powoli  rozluźniła  chwyt   krępujący nogi  chłopaka,   potem  puściła   jego  szyję   i  przestała 

background image

naciskać zakończenie nerwu. Jednak zanim cofnęła palce, ucisnęła raz jeszcze - zyskała dzięki 

temu czas, żeby wstać i cofnąć się. Nie była pewna, czy przestrzega się tutaj kodeksu honorowego.

Aygar podniósł się wolniutko, gardło miał suche i ściśnięte, z trudem oddychał. Nawet nie 

próbował rozmasować sobie nerwu, choć ramię wisiało bezwładnie i musiało go boleć. Nie zwrócił 

też uwagi na podartą przepaskę. Varian patrzyła na jego twarz, którą coraz bardziej przesłaniały 

roje krwiolubnych  owadów, kłębiące się wokół nich i martwego kłącza. Młodzieniec oddychał 

głęboko, twarz miał nieprzeniknioną, nie malowały się na niej żadne uczucia.

Dziewczyna łatwo pojęła swoje wzburzenie i zmieszanie. Był wspaniale umięśniony - nie 

tak jak grawitant, który stale musi walczyć z nadmiernym ciążeniem. Nie było na nim ani grama 

zbędnego tłuszczu. Miał przystojną, męską twarz. Był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich 

kiedykolwiek widziała. Varian żałowała, że musiała  go pokonać, uciekając się do Dyscypliny. 

Wychowano   go   według   twardych   zasad   grawitantów   -   może   jej   nigdy   nie   wybaczyć,   że   go 

pokonała. A ona pewnie nigdy mu nie będzie mogła wytłumaczyć, jak jej się to udało.

- Nie spodziewałem się, Rianav, że jesteś taka silna.

- Wiem, Aygarze, że na to nie wyglądam. Nie lubię takich popisów. Jestem osobą spokojną 

i rozważną, bo spokój i rozwaga dają lepsze rezultaty niż pokazy siły fizycznej.

- Rozwaga? I honor? - Chłopak gorzko się zaśmiał. - Żeby porzucić małą grupę geologów 

na dzikiej planecie.

- To ryzyko Służby, na które wszyscy... - Varian gestem wyraziła ubolewanie.

- Ja nie. Nie miałem wyboru.

-   Słusznie,   masz   prawo   mi   to   wyrzucać.   Jesteś   niewinną   ofiarą   okoliczności,   które 

wymknęły się spod kontroli. Wciąż nie ma ARCT-10, statku, który przywiózł badaczy na Iretę.

- Nie wrócił? Przez czterdzieści trzy lata? - Aygar nie krył pogardy. - Czy właśnie tego 

statku szukałaś, kiedy się natknęłaś na lokator?

-  Niekoniecznie,  ale   nasz  kodeks   wymaga,   żebyśmy   odpowiedzieli   na  twoje  wołanie  o 

pomoc.

- Nie moje. Moich dziadów...

- Odebraliśmy komunikat i nasz statek tu przybył; nieważne, kto nadał ów sygnał.

- I pewno mam być wam za to wdzięczny? - Aygar znów się zabrał za odcinanie kawałków 

mięsa  z żeber  kłącza;  pierwszy plaster wyrzucił,  bo roił się od skrzydlatego  robactwa. Varian 

stwierdziła, że to zajęcie budzi w niej wstręt i to pomimo Dyscypliny. - Czterdzieści trzy lata, żeby 

odpowiedzieć na wołanie o pomoc? Ależ rącza w działaniu jest ta wasza organizacja! No cóż, 

przeżyliśmy i żyjemy dalej. I teraz nie potrzebujemy waszej pomocy.

- Może i tak. Ilu was jest, po dwóch generacjach? - Przy takiej małej puli genowej, dumała 

background image

Varian, pewno mnożyli się wsobnie.

Aygar roześmiał się, zupełnie jakby odczytał jej myśli:

-   Mnożyliśmy   się   bardzo   rozważnie,   Rianav   i   wyprodukowaliśmy   większość   naszej... 

jakbyś to nazwała?... przypadkowej kolonii?

- Irety nie ma na liście planet do skolonizowania. Sprawdziliśmy to natychmiast, bo nie 

wolno   nam   pomagać   kolonii,   która   nie   potrafi   sama   siebie   wyżywić   -   szorstkość   odpowiedzi 

ostrzegła dziewczynę, że Dyscyplina przestaje działać. Gadanie Gabera przetrwało dwie generacje.

- Niewątpliwie - młodzieniec maskował gniewny sarkazm sztuczną uprzejmością. - Jakie 

masz plany, szlachetna Rianav?

- Raczej instrukcje. - Spojrzała na Aygara przeciągle, do ostatka wygrywając rolę wybawcy. 

- Muszę wrócić do bazy i powiedzieć im o tobie.

- Nie zawracaj sobie głowy.

- Jak to wszystko przetransportujesz?

- Nauczyliśmy się paru sztuczek - uśmiechnął się, zdaniem dziewczyny z wyższością.

- Czy mógłbyś mi podać współrzędne waszego nowego obozowiska?

Tym razem w uśmiechu Aygara było więcej rozbawienia niż bezczelności, za to całą drwinę 

zawarł w odpowiedzi:

- Pobiegnij w dobrym tempie w prawą stronę, miń pierwsze wzgórza, skręć w parów, ale 

uważaj na węże wodne; potem idź z biegiem rzeki do pierwszych wodospadów, wybierz łatwiejszą 

drogę na szczyt skały - jest dobrze oznakowana - i trzymaj się linii wapienia - przypuszczam, że 

odróżniasz wapń od granitu? Dolina się rozszerzy. Pola uprawne powiedzą ci, że do nas dotarłaś - 

uśmiechnął   się   złośliwie.   -   O   tak,   odkryliśmy,   że   owoce,   jarzyny   i   ziarna   zbóż   zapewniają 

zbilansowaną dietę; wiemy to, choć nie możemy przetwarzać żywności. - Grzebał we wnętrzu 

martwej bestii i nagle uniósł w ociekających krwią dłoniach jakiś ciemny, brązowawo-czerwony 

ochłap. - A to jest najbardziej pożywne ze wszystkich mięs, wątroba gromowego jaszczura.

-   Czyżbyś   mi   dawał   do   zrozumienia,   że   zabiłeś   to   zwierzę   tylko   dla   jego   wątroby?   - 

Wyszkolenie ksenobiologiczne wzięło górę nad rolą wybawcy.

- My nie zabijamy bez zastanowienia, Rianav. Zabijamy po to, żeby żyć. - Aygar wrócił do 

swych zajęć; pochylił się nad kłączem i wycinał kolejne kawały cennej wątroby.

- Istotnie, to zasadnicza różnica. Za to my nie wiemy, jakie niebezpieczeństwa nam grożą w 

waszym świecie. Czy pomocniczy obóz, o którym mówi zapis, leży daleko od waszych obecnych 

siedzib?

- Nie.

Aygar zdjął z pleców dziwną rurę. Wyjął z niej coś, co Varian uznała za rolkę syntetycznej 

background image

tkaniny   -   lekkiej,   wodoodpornej   i   na   tyle   trwałej,   że   mogła   przetrwać   czterdzieści   trzy   lata. 

Chłopak wprawnie rozciągnął tkaninę na ziemi i zaczął na niej układać kawałki mięsa, natychmiast 

je owijając, żeby nie przylgnęły do niego owady.

- Spotkamy się tam za trzy dni - powiedział.

- Czy tak długo potrwa twój powrót do bazy? - Varian nie zdołała opanować zdziwienia.

-   Ależ   skąd.   -   Chłopak   zawinął   kolejne   kawałki   i   spojrzał   w   niebo.   Poszła   za   jego 

przykładem i zobaczyła kołujące padlinożercę; wypatrzyła też trzy ptaszyska i była ciekawa, czy i 

on je zauważył. - Musimy się spieszyć po udanych łowach. Albo one pomylą nas z padliną. Nie, 

dotrę do domu przed nocą, ale przecież muszę poinformować moich towarzyszy-wygnańców o 

szczęśliwym odzyskaniu kontaktu z innymi światami.

Varian  oceniła,  że  zapakował   pięćdziesiąt  do  sześćdziesięciu  kilogramów   mięsa.   Aygar 

przywiązał rurę do podstawy pakunku i zręcznie przyczepił rzemienie z ochraniaczami  w tych 

miejscach, w których miały spoczywać na jego ramionach - ładunek był przygotowany. Opłukał 

ręce wodą z pojemnika i pokrył je czystą gliną; cały czas zerkał na ścierwniki. Zarzucił ładunek na 

plecy, poprawił rzemienie. Spojrzał na Varian tak uważnie, że aż się przestraszyła. Z kieszonki na 

prawym   przedramieniu   wyjęła   ciemne   plastykowe   pudełko,   w   którym   niegdyś   nosiła   tabletki 

wzmacniające. Chłopak widział, że ma coś w ręce, ale nie mógł dostrzec, co to jest. Udała, że 

naciska kciukiem przełącznik i podniosła pudełko do ust.

- Jednostka Trzecia  do Bazy.  Jednostka  Trzecia  do Bazy.  - Parsknęła  z dezaprobatą.  - 

Włączyli rejestrator. Wszyscy opuścili obóz! - spojrzała gniewnie na Aygara. - Baza, nawiązałam 

kontakt z ocalonymi, współrzędne 87,58 na 72,33. Wracam do bazy. Koniec - znów zamarkowała 

naciśnięcie przełącznika i schowała pudełko. - Natychmiast wracam do bazy. Opowiem im o was. 

Powodzenia, Aygarze i do zobaczenia za trzy dni! - Ruszyła prędko ku ślizgaczowi.

Gdy dostrzegła kątem oka, że chłopak szybkim krokiem zdąża w swoją stronę, odetchnęła z 

ulgą. Przez chwilę obawiała się, że Aygar coś zrobi. Spojrzała na niebo - sępy krążyły coraz niżej; 

odejście chłopaka było dla nich zachęcającym sygnałem, a jej się nie bały. W trawach czekały na 

ucztę inne stworzenia. Na szczęście nie miała daleko do ślizgacza, ale całkiem bezpiecznie poczuła 

się dopiero wtedy, kiedy zatrzasnęła kopułę.

Wystartowała  i  skierowała  się  na  południowy  zachód.  Znów  dostrzegła   Aygara   - biegł 

lekko, choć niósł taki ciężar i dopiero co skończył polowanie. Może trzeba będzie opowiedzieć się 

za osadnictwem, skoro w tych warunkach rozwijali się tak wspaniale przystosowani ludzie.

Dziewczyna żałowała, że nie działa jej naręczny komunit; mogłaby opowiedzieć Lunzie o 

tym,   że   buntownicy   przeżyli   i   że   przekazali   potomkom   swój   punkt   widzenia   na   całą   sprawę. 

Chciałaby też móc spytać Aygara, czy on i jego ludzie mieli do czynienia z owym stworzeniem, 

background image

które zaatakowało Kaia - a jeśli tak, to czy wiedzą, jak go można wyleczyć. Dowiedziała się od 

potomka grawitantów, że drugi obóz był opuszczony. Zastanawiała się, czy warto tam lecieć - 

wątpliwe,   by   znalazła   tam   coś,   co   by   się   jej   przydało.   A   już   na   pewno   nic   z   tego,   czego 

potrzebowała Lunzie. Hmmm, gdyby Kaiowi się nie poprawiło - Varian zdecydowanie nie chciała 

brać pod uwagę najgorszego - miałaby świetny pretekst, żeby jeszcze dziś się skontaktować z 

Aygarem. Jego ludzie musieli mieć do czynienia z ową “pijawką", może nawet znali antidotum na 

jej jad. Mogłaby mu powiedzieć, że owo stworzenie zaatakowało kolegę z jej ekipy - w końcu 

byłaby   to   prawda.   Wykrzywiła   się   do   komunitu   na   konsolecie   i   nagle   się   zorientowała,   że 

urządzenie działa, choć ona nie ma z kim nawiązać łączności. Varian przypomniała sobie, że są 

jeszcze cztery inne ślizgacze z nieuszkodzonymi komunitami. Obudzą Portegina, a on wymontuje 

co trzeba z jednego lub dwóch pojazdów i naprawi komunit wahadłowca; żeby się choć mogli 

porozumiewać ze statkami. I tak zostaną im dwa, a może i trzy ślizgacze nadające się do użytku. 

Nawet gdyby się im nie udało nawiązać kontaktu z mijającym ten system statkiem EEC, to powinni 

znów nawiązać łączność z Thekiem. Albo z Ryximi.

Varian skrzywiła się paskudnie na samą myśl o tym, że będą musieli poprosić Ryxiów o 

pomoc: ależ oni się napuszą z dumy! Co więcej, wcale nie chciała, żeby się dowiedzieli o ptakach 

czegoś więcej, niż już do nich dotarło.

Kai   musi   wyzdrowieć.   Po   buncie   sześciorga   grawitantów   znaleźli   się,   w   najlepszym 

przypadku, w trudnej lub - jakby to określił czarnowidz - rozpaczliwej sytuacji. Teraz, pomimo 

poranienia  Kaia, ich  położenie  było  o wiele lepsze.  Buntownicy mieli  na  Irecie  swoje  własne 

problemy, a Varian czuła, że jej pierwszy kontakt z młodszym pokoleniem zapewnił jej grupie 

niekwestionowaną przewagę. A może nie? Pod koniec ich spotkania zauważyła  w zachowaniu 

Aygara coś, co ją zaniepokoiło. To dlatego zamarkowała ów “kontakt z bazą".

Dyscyplina   przestała   działać   i   mięśnie   Varian   rozluźniły   się.   Dziewczyna   zjadła   resztę 

owocu, lecz to nie wystarczyło, żeby uzupełnić wydatkowaną energię. Szkoda, że nie zabrałam ze 

sobą   substancji   odżywczych,   pomyślała   z   irytacją.   Chyba   po   prostu   dlatego,   skarciła   się   za 

zapominalstwo, że zużyli resztki, aby wyzwolić się z szoku, kiedy ocaleli przed stratowaniem przez 

przerażone hordy roślinożerców.

Varian przypomniała sobie, co Aygar opowiadał o tym wydarzeniu i uśmiechnęła się. Czy 

zdawał sobie sprawę, jaką głupotą byłoby pozostawienie sześciu ludzi, żeby stworzyli kolonię? Nie 

miał pojęcia o genetyce. Hmmm, coś jednak wiedział, skoro wspomniał o rozradzaniu się.

To   raczej   zmęczenie,   a   nie   ciekawość   skłoniło   dziewczynę,   żeby   poleciała   do   starego 

obozu. Będzie tam bezpieczna i może się jej uda przespać z godzinę - potem wróci do jaskini. I tak 

była blisko tego obozowiska, więc chciała rzucić na nie okiem.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Deszcz   i   smętna   parna   mgła   sprawiły,   że   owo   miejsce   miało   jeszcze   bardziej   ponury 

wygląd, niż Varian pamiętała. Pod koniec lotu dziewczyna zauważyła grupę drzew owocowych - 

zniżyła   się   i   zerwała   z   górnych   gałęzi   dojrzałe,   złociste,   soczyste   kule.   Nieco   pokrzepiona 

wylądowała w starym obozie pomocniczym. Istotnie, wyglądał wiekowo.

Nie było kopuły, zapewniającej wygodne mieszkanie dwojgu ludziom. Puste, pozbawione 

roślinności   miejsce,   gdzie   niegdyś   stała,   otaczały   długie   kamienne   budowle.   Tu   i   ówdzie   w 

zagłębieniach nagromadził się niesiony wiatrem pył i rosły tam malusieńkie roślinki. Budowle były 

tak   dobrze   zachowane,   że   Varian   zastanawiała   się,   czemu   buntownicy   stąd   odeszli.   Może 

dokuczały im owady, które teraz przepędził deszcz, ale za to zawsze roztaczał się stąd wspaniały 

widok na  okalające wzniesienie  równiny.  Pomyślała  jednak,  że grawitanci  nie  potrafiliby  tego 

docenić.

Dalej widać było korony drzew oplecione pnączami, lecz ośmiobok budowli otaczał pusty, 

wybetonowany, szeroki na kilka metrów pas; beton pękał, rozsadzany korzeniami upartych pnączy. 

Za owym pasem znów kłębiła się bujna roślinność, lecz Varian postanowiła najpierw obejrzeć 

budowle, które wyglądały tak ponuro, że nie potrafiła ich nazywać domami czy mieszkaniami.

Podeszła do najbliższej budowli i przekonała się, że okna były oszklone; starła kurz, ale i 

tak niewiele mogła dostrzec przez grube, nierówne szkło. Potem jej oczy się przyzwyczaiły do 

półmroku i zobaczyła, że pomieszczenia ogołocono ze wszystkiego, poza kamiennymi półkami w 

rogu   każdego   z   nich.   Drzwi   były   solidne,   drewniane,   pokryte   jakąś   szklistą   substancją,   która 

zapewne miała chronić drewno przed zakusami iretańskich insektów. Nad klamką zamkniętych 

drzwi osadzono metalowe ćwieki; mieszkańcy posłużyli się chyba jakimś kodem, bo klamka ani 

drgnęła,   choć   ćwieki   poddawały   się   naciskowi   kciuka.   Varian   obejrzała   pozostałe   siedem 

budynków i przekonała się, że wszystkie były identyczne: cztery pokoje, po dwa z każdej strony 

holu wejściowego. Okna były tak wąskie, że tylko małe dziecko mogłoby się przez nie przecisnąć. 

Czemu odeszli, mając takie solidne budowle? I mnóstwo miejsca na rozbudowę.

Wydostała się poza ośmiokąt i zobaczyła kolejne budowle. Dwie z nich miały kominy i to 

tak okopcone, że nie zdołały ich obmyć dziesięciolecia deszczów. W jednej musiała być kuźnia lub 

nawet zakład metalurgiczny. Ślady na betonie wskazywały, że stały tu niegdyś jakieś urządzenia i 

piec do wypalania. Jaką energią się; posługiwali? Wodną? Tutaj, na górze? Prawda, przecież na 

Irecie zawsze wiał wiatr! Dziewczyna tak się przyzwyczaiła do nieustannego wiaterku - wiatru - 

wichru - wichrzyska, że o mało co zapomniałaby o tym najprostszym źródle energii.

background image

Paskutti   wcale   się  bezpodstawnie   nie   przechwalał,   kiedy  twierdził,   że   on   i   jego   ludzie 

spokojnie przetrwają na Irecie. Jeśli wierzyć Aygarowi, a przecież grot jego dzidy świadczył o 

mistrzowskiej obróbce metalu, to nie potrzebują pomocy Planet Skonferedowanych. Może i nie 

potrzeba im PS, pomyślała Varian, kopiąc grudę błota, ale na pewno przydałaby się większa pula 

genów, bo inaczej grozi im degeneracja w wyniku chowu wsobnego i stracą wszystko, co osiągnęli.

Czuła, że powinna się przede wszystkim przejmować swoimi sprawami - wyzdrowieniem 

Kaia, wizyta tutaj nic jej nie pomoże. Mimo to nie mogła się powstrzymać, żeby nie zajrzeć do 

budowli wzniesionych poza kwaterami mieszkalnymi. Mogły jej dostarczyć mnóstwa informacji o 

jakości życia buntowników. Obróbka metali, produkcja szkła, garncarstwo, wykorzystanie energii 

wiatru   -   to   wszystko   stwarzało   podstawy  życia   na   zupełnie   niezłym   poziomie.   Uwagę   Varian 

przyciągnął   długi   budynek,   umieszczony   poza   “centrum   przemysłowym",   w   pobliżu   bujnej 

roślinności. Drzwi znajdowały się od strony zarośli. Rośliny pieniły się bujnie, a jednak coś było 

nie tak, coś ją niepokoiło. Przyglądała im się przez chwilę, aż zdała sobie sprawę, że są to drzewa 

owocowe, które ktoś posadził w regularnych odstępach, tak że drzewa danego gatunku tworzyły 

odrębne rzędy. Podeszła bliżej - metalowe podpory podtrzymywały pnącza, obwieszone grubymi 

strąkami; za nimi rosły kolczaste krzewy, obsypane czerwonymi  jagodami; potem wyłaniał się 

kolejny rząd drzew - a dalej, przy murze, rosły niższe rośliny głuszone przez zdziczałe pnącza, zaś 

na murze, w zagłębieniach - osobliwy, pierzasty purpurowy mech.

Varian nie przepadała za purpurą od czasu spotkania z dziwną pleśnią w ślizgaczu; musiała 

jednak przyznać, że ma przed sobą zarośnięty ogród. Przyjrzała się jeszcze raz owej długiej szopie i 

dopiero teraz dostrzegła, że budynek  nie ma  okien. Magazyn  plonów z ogrodu? Tak; z bliska 

dostrzegła   drewniane   drzwi   -   wyrzeźbiono   na   nich   pnącza,   drzewa   i   inne   rośliny   z   taką 

dokładnością, że nawet ktoś słabo znający się na botanice mógł je potem rozpoznać w naturze.

Co wiedział Aygar? Ze już dawno się nauczyli bilansować dietę? Varian rozpoznała bogatą 

w   karoten   trawę   z   Doliny   Przesmyku,   trawę,   której   potrzebowały   zarówno   ptaki,   jak   i 

Tyrannosaurus rex. Dziewczyna przekonała się, że na drzwiach odwzorowano wszystkie gatunki 

roślin   rosnących   w   zapuszczonym   teraz   ogrodzie.   To   musiało   być   dzieło   Divisti,   botanika 

wyprawy.

Dziewczyna przedzierała się przez chaszcze, zbierając przy okazji znane sobie owoce; w 

końcu dotarła do pnączy ze strąkami. Dotknęła najbardziej dojrzałego strąka - otworzył się łatwo, 

ukazując   duże,   jasnozielone   ziarna,   które   świeżo   i   przyjemnie   pachniały.   Odgryzła   maluteńki 

kawałeczek,   gotowa   wypluć,   gdyby   poczuła   niemiły   smak.   Ziarna   były   kruche,   o   mączystym 

smaku - tak jej zasmakowały, że łakomie wyjadła zawartość całego strąka. Jadła i zbierała ziarna, 

ile mogła unieść. Zaniosła je do ślizgacza i zawróciła. Wykrzyknęła coś, wsiadła do pojazdu i 

background image

podprowadziła go ku ogrodowi. Starała się zebrać próbki z każdej rośliny, także z tych na murze. 

Zastanawiała się, czy Divisti kiedykolwiek pomyślała tym, że jej ogród wspomoże tych, których 

grawitantka-botanik chciała zabić. Na tyłach ogrodu Varian znalazła owe grube kędzierzawe liście, 

które ptaki przyniosły dla Kaia.

-   A   więc   i   wy   mieliście   do   czynienia   z   pijawkami,   coo?   -   Była   zadowolona,   że   ów 

mieszkaniec Irety również grawitantom przysporzył bólu i kłopotów.

Załadowała ślizgacz do granic możliwości, potem sprawdziła, czy ma próbkę każdej rośliny 

uwiecznionej  na drzwiach  magazynu.  Zadowolona  z nieoczekiwanych  zbiorów  wzniosła  się w 

powietrze i skierowała wprost na południe, ku skałom ptaszysk. Po pięciu minutach lotu dostrzegła 

Aygara,   biegnącego   krętym   parowem.   Wpadły   jej   do   głowy   dwa   pomysły,   więc   skierowała 

ślizgacz ku chłopakowi.

- Muszę z tobą porozmawiać, Aygarze - powiedziała

posadziła pojazd na ziemi; zaczekała, aż chłopak do niej podejdzie i dopiero wtedy wyszła 

ze ślizgacza. - Próbowałam cię odszukać. Miałam wiadomość z bazy. Jeden z moich towarzyszy 

został zaatakowany przez... przez... coś, co...

- Co wysysa krew? - spytał pospiesznie.

- Skąd wiesz?

- Nazywamy je “płaszczakami".

- To płaszczaki? - Dziewczyna była zaszokowana i zdumiona; żadne z owych morskich 

stworzeń, które Terrilla tak nazwała, nie było ziemnowodne! Wstrząsnęła się z obrzydzenia.

- Mają rozmaite kształty - mówił Aygar - szukają ciepła i przyczepiają się do swojej ofiary; 

przywierają do niej i owijają w swoje połowy...

- Swoje co?

- Nie wiem, jakie przeszłaś szkolenie, Rianav, ale na pewno widziałaś dziwaczne formy 

życia poza Iretą. - Chłopak ukląkł, wyjął nóż i zaczął rysować na ziemi płaszczaka. - Kurczą się z 

jednej strony i przekoziołkowują na drugą; mają dwa palce, tu i tu, i to właśnie nimi mogą ciasno 

przywrzeć do żywej ofiary. Jeśli łup jest martwy, osiadają na nim i jedzą go. - Obojętnie wzruszył 

ramionami. - Można je wywąchać, ale ty pewnie jesteś tu zbyt krótko, żeby o tym wiedzieć?

- Dwa dni - odpowiedziała wymijająco Varian, bo znów poczuła ową dziwną rezerwę, która 

na pewno nie płynęła z Dyscypliny. - Skoro znacie te płaszczaki, to pewno wiecie, jak sobie z nimi 

radzić?

- To zaatakowany żyje? - zdumiał się Aygar.

- Tak, lecz jest nieprzytomny majaczy i krwawi obficie z najgorszych z... ukłuć.

- Sądziłem, że ludzie z ekip badawczych mają specjalne pasy, które ich chronią...

background image

- Nie wiem, czy jego pas był włączony, czy nie - odparła surowo dziewczyna, dając do 

zrozumienia, że nie omieszka sprawdzić, czy aby nie zaniedbano jakichś środków ostrożności.

- Skoro przeżył  kilka pierwszych  godzin, to znaczy,  że ukłucia nie uszkodziły żadnych 

ważnych organów, na pewno ocaleje. Kiedy już się znajdziesz blisko obozu głównego, to poszukaj 

niskiej rośliny o grubym pniu i liściach jakby pokrytych meszkiem. - Aygar narysował liść, jaki 

ptaki przyniosły Kaiowi. - Wybierz najgrubsze liście i wyciśnij je bezpośrednio na ukłucia; rób to 

tak długo, dopóki rany się nie zasklepią.

- Powiedzieli mi, że ma wysoką gorączkę...

- To podaj mu jakiś środek przeciwgorączkowy. Gdy to nie pomagało, jedna z osób z naszej 

pionierskiej grupy posłużyła się purpurowym mchem, który zwykle rośnie na drzewach rodzących 

zielone śliwki lub złociste melony, na północnej stronie pnia. Na pewno rosną w pobliżu obozu. 

Ugotuj   ten   mech   i   zostaw,   żeby   się   zmacerował.   Potem   wlej   choremu   do   gardła.   Paskudnie 

smakuje, lecz obniża gorączkę.

Aygar wstał, zarzucił na ramiona pakunek z mięsem i ruszył w swoją stronę.

- Koniec wywiadu - mruknęła do siebie Varian. 

Dziewczynę   tak   uradowały   informacje,   jakich   jej   udzielił,   że   nie   uraziło   jej   ani   nagłe 

odejście Aygara, ani to, że się wcale nie zdziwił, iż widzi ją drugi raz tego samego dnia. Wdrapała 

się po stoku parowu i wgramoliła do ślizgacza tak prędko, jakby uciekała przed ścigającym ją 

płaszczakiem, chciwym jej ciepłej krwi.

Płaszczaki Terrilli! Te same wodne stworzenia, których ptaki z taką ostrożnością unikały, 

kiedy znalazły je zaplątane w sieci z rybami. Skoro był to stwór ziemnowodny, to nic dziwnego, że 

przeżył, choć jego wodni pobratymcy wymarli. Trudno jednak było uwierzyć, że to niewielkie 

stworzenie, przypominające małą przejrzystą  chusteczkę, jest aż tak groźne. W tym  momencie 

Varian   przypomniała   sobie,   z   jaką   żarłoczną   łapczywością   rzuciły   się   morskie   płaszczaki   za 

odbiciem ślizgacza na wodzie. Patrzyła przez chwilę na swoją dłoń, rozmyślając, co by się stało, 

gdyby taki płaszczak zamknął ją w ssącej otulinie... Potrząsnęła głową - to zwykłe po Dyscyplinie 

wyczerpanie i depresja. Sięgnęła po kilka strąków i powoli gryzła ziarna; były o wiele bardziej 

sycące niż słodki owoc.

Purpurowy mech? Na pewno ten sam, który rósł na murze ogrodu Divisti. Zastanawiała się, 

czy zebrała go wystarczająco dużo; no ale przynajmniej wiedziała, czego szukać.

Była   to   bardzo   owocna   wyprawa;   lecz   jedno   się   Varian   ogromnie   nie   podobało   - 

czterdzieści trzy lata to stanowczo za długo, żeby ARCT-10 nie dał znaku życia. Za to o wiele za 

mało, żeby małe morskie stworzenie przekształciło się w coś tak dużego, by atakować człowieka. 

Chociaż na Irecie mogły istnieć również większe stwory,  kiedy tu wylądowali - zanim zdołali 

background image

zbadać cały kontynent, wybuchł bunt.

Varian   znów   zadrżała;   pomyślała,   że   jej   odraza   do   płaszczaków   wynika   po   części   ze 

wspomnień   o   krwiopijących   Galormisach:   w   dzień   byli   przyjacielscy,   w   nocy   -   śmiertelnie 

niebezpieczni.

Deszcz ustał, mgła się rozproszyła i zachodzące słońce ostatni raz spojrzało na zrodzony 

przez siebie świat. Ptaki leciały nieco z tyłu za ślizgaczem, złociście wspaniałe na tle wieczornego 

półmroku. Varian nie zauważyła ich ani w obozie pomocniczym, ani przy spotkaniu z Aygarem. 

Wiedziała jednak, że całą podróż odbyła pod ich dyskretną strażą.

O, nieba! Ależ była zmęczona. Żeby tylko mrok nie zapadł zbyt szybko i wystarczyło jej 

refleksu, żeby wprowadzić ślizgacz do jaskini... Przez kilka ostatnich kilometrów towarzyszyło 

dziewczynie więcej ptaków; bardzo ją wzruszyła ich dworność, o ile to było to. Czy i one, tak jak 

Lunzie, martwiły się, że zniknęła na cały dzień?

Wylądowała całkiem nieźle, biorąc pod uwagę to, że celowała ślizgaczem w ciemny otwór, 

słabo rozświetlony palącym się po lewej stronie jaskini ogniskiem. Posadziła pojazd, który raz 

jednak podskoczył, bo przeoczyła nierówność dna jaskini.

- Czy Kai lepiej się czuje? - zawołała Varian, odrzucając kopułę.

-   Tak,   ale   znów   nam   zaczyna   brakować   liści   -   odparła   Lunzie,   podnosząc   się   sponad 

opatulonego chłopaka.

- Przywiozłam je i coś do jedzenia także. I mam ci piekielnie dużo do opowiedzenia.

- Jakiś ekwipunek?

- Nie, za to mam skuteczny środek na tę gorączkę - Varian wzięła purpurowy mech z 

piętrzącego się w ślizgaczu stosu roślin i podała lekarce.

- To? - Lunzie powąchała mech. - Niby czemu?

-   Gorąco   zalecane   przez   miejscowego   medyka.   -   Dziewczyna   uśmiechnęła   się,   widząc 

reakcję Lunzie. - Tak, natrafiłam na jednego z mieszkańców. O, wszystko gra. Powiedziałam, że 

należę do ekipy ratunkowej. Jest wnukiem Bakkuna.

Varian opowiadała to z promiennym uśmiechem, jak najlepszy dowcip galaktyki. Lunzie 

jeszcze przez parę sekund międliła mech w palcach, potem spojrzała w oczy dziewczyny:

- Wnuk!

- Tak. Hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata.

- Tylko trochę dłużej, niż przypuszczałam - stwierdziła lekarka; jej spokój rozczarował 

Varian. - Co jeszcze przywiozłaś? - Lunzie zerknęła na stos roślin w ślizgaczu.

- To wszystko nadaje się do jedzenia, a te ziarna smakują lepiej niż owoce. Co z Kaiem? - 

Dziewczyna   wylazła   wreszcie   ze   ślizgacza   i   ruszyła   ku   nieruchomej   postaci   współdowódcy, 

background image

starając się zbytnio nie potykać po drodze. - Czy odzyskał przytomność? - Usiadła przy jego boku.

- Nie, lecz gorączka trochę spadła. Nie ruszaj się przez chwilę - rzekła Lunzie i zanim 

dziewczyna zorientowała się w jej zamiarach, zaaplikowała jej zastrzyk.

- Nie powinnaś tym szafować. Mam...

- Wcale nie szafuję - głos lekarki cichł powoli w uszach usypiającej Varian. - Nie widziałaś 

swojej twarzy, była kredowobiała. Czyżbyś przez calutki dzień stosowała Dyscyplinę?

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Varian budziła się powoli: najpierw usłyszała zawziętą dyskusję, ale nie mogła rozróżnić 

poszczególnych  słów; albo specjalnie mówili  cicho, żeby jej nie zbudzić, albo byli  za daleko. 

Chciała wstać, lecz to wymagało zbyt dużego wysiłku. Czyżby znów znalazła się w kriogenicznym 

śnie? Nie! Leżała,  w miarę  wygodnie, na posłaniu ze sprężystych  gałęzi, nie zaś na podłodze 

wahadłowca czy pylistym dnie jaskini. Na twarzy i dłoniach czuła powiewy lekkiego wiatru.

Varian nie tyle była zmęczona, co zobojętniała. Mimo to w jej umyśle zapłonęła iskierka: 

tyle miała do opowiedzenia Lunzie; to paskudnie ze strony lekarki, że ją tak “wyłączyła".

Dalej nasłuchiwała. Rozmawiało dwóch mężczyzn. Więc Kai lepiej się czuje! Jak dobrze 

znów słyszeć jego głos! Ale przez trzy dni nie wzmocni się na tyle, żeby polecieć z nią do Aygara. 

Powinni obudzić Portegina. Nie może się przecież spotkać z Aygarem - i kto tam z nim jeszcze 

będzie - bez silnego wsparcia. Skoro tak ją wyczerpał jeden dzień Dyscypliny, to czy po trzech 

dniach będzie na tyle silna, żeby znów czerpać z owych głębokich rezerw?

Co   takiego   było   w   postawie   Aygara,   że   się   aż   tak   zaniepokoiła?   Wyraz   jego   oczu   - 

ostrożny, szacujący, pełen namysłu; nie takiej reakcji oczekiwała od kogoś, kto po raz pierwszy się 

zetknął z kimś spoza planety! A więc o to chodziło! Spodziewał się kogoś, ale nie jej. I nie kogoś, 

kto go pokona w walce wręcz.

Varian poczuła smakowity, pikantny zapach. W brzuchu jej zaburczało, ślinka napłynęła do 

ust. Zdała sobie nagle sprawę, że jest okropnie głodna i poruszyła się niespokojnie.

- A mówiłam, że zapach ją obudzi - odezwała się nagle Lunzie i Varian otworzyła oczy.

Lekarka,   Triv   i   Kai   siedzieli   przy   ognisku,   nad   którym   wisiał   teraz   kociołek.   Varian 

podparła się na łokciu:

- Umieram z głodu - oznajmiła.

- Lunzie wrzuciła do garnka po kawałku wszystkiego, co przywiozłaś - odezwał się Triv - i 

okazało się to bardzo smaczne.

Napełnił mieszaniną skorupę owocu, utwardzoną dymem i podał Varian, w chwilę później 

wręczył jej z pańskim gestem drewnianą łyżkę.

- O, widzę, że się podniosła kultura jedzenia - zachichotała dziewczyna. - Co z Kaiem? - 

spytała. Był już co prawda przytomny, lecz jakiś dziwnie bierny, co się jej wcale nie podobało.

-  Zaczęliśmy  budzić   Portegina  -  oznajmił   Triv;  przykucnął   obok Varian,  zasłaniając  ją 

przed tamtą dwójką i szepnął: - Ciągle gorączkuje. Mówi, że go zaatakował wielki płaszczak. Nie 

odzyskuje sił tak prędko, jakby Lunzie sobie tego życzyła. - Dalej mówił już normalnym tonem: - 

background image

Kai uważa, że jeśli będziemy mieli  płytki  z reszty ślizgaczy,  to zdołamy uruchomić łączność; 

powinniśmy naprawić większość szkód, jakie wyrządził Paskutti.

- Cały czas miałam nadzieję, Triv, że się nam to uda - Varian spróbowała polewki, a potem 

zaczęła ze smakiem i zapałem zajadać. - Ależ to wspaniałe! - Spałaszowała wszystko, a potem bez 

namysłu wstała i podeszła do ogniska po nową porcję. Zanim napełniła miseczkę, zatrzymała się 

przy Kaiu: był niepokojąco blady i wyczerpany, z trudem zdołał się uśmiechnąć. - Wyglądasz o 

wiele lepiej, niż przy naszym ostatnim spotkaniu - powiedziała.

- Nie mogłem wyglądać gorzej, niż się teraz czuję - parsknął ironicznie chłopak.

- A co? - droczyła się z nim Varian. - Czyżby ci nie zasmakował purpurowy mech? Divisti 

wyhodowała go specjalnie do zwalczania twojej gorączki!

Kai wykrzywił się tak paskudnie, że pozostała trójka wybuchnęła śmiechem.

-   Za   to   wspaniale   zabija   gorączkę   -   stwierdziła   Lunzie   z   kostycznym   uśmieszkiem.   - 

Ciekawa jestem, co by powiedziała Divisti, gdyby się dowiedziała, że jej rośliny tak nam będą 

dobrze służyć! - Lekarka zwróciła się ku Varian, oczy miała poważne: - Mówiłaś wieczorem, że 

hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata?

- Przekazałabym ci i pozostałe wiadomości, gdybyś mi tak brutalnie nie przeszkodziła. - 

Dziewczyna łypnęła ponuro na Lunzie, lecz ta tylko się uśmiechnęła.

- Zasnęłaś w odpowiednim momencie - oznajmiła lekarka. - Czy jacyś buntownicy jeszcze 

żyją?

- Tylko jeden z nich. Tanegli.

- Widziałaś go? - zapytał Kai.

- Nie. Za to spotkałam krzepkiego młodzieńca o imieniu Aygar. Ów wspaniały młodzian 

akurat uśmiercał kłącza przy pomocy dzidy z metalowym grotem z zadziorami.

- Wspaniały??? - Kai skrzywił się z najwyższym niesmakiem.

- Zastosował właściwą strategię - odparła wymijająco Varian; nie chciała się wdawać w 

niepotrzebne szczegóły.

- Nie wiesz przypadkiem, czy nadal mieszkają w obozie pomocniczym?

- Nie. Przenieśli się do innych siedzib.

- No to gdzie był ogród Divisti? - zrzędził Kai.

- Może zacznę od początku...

- Ale najpierw zjedz drugą miseczkę polewki - oznajmiła twardo Lunzie.

Varian pałaszowała z apetytem, nie przejmując się obowiązującymi przy jedzeniu dobrymi 

manierami; cieszyła  się, że zyskała czas na uporządkowanie myśli. Wyskrobała resztki pysznej 

potrawy i - pokrzepiona i wzmocniona - opowiedziała o wydarzeniach poprzedniego dnia, które 

background image

rozegrały się pod okiem nieoczekiwanej eskorty ptaszysk.

Nikt nie przerywał jej opowieści pytaniami. Kiedy opowiadała o zwycięskim pojedynku z 

Aygarem,   dodając,   że   dopiero   co   umykał   przed   rozwścieczonym   kłączem,   w   oczach   Lunzie 

zalśniły złośliwe iskierki. Za to Kai z niezadowoleniem zmarszczył  brwi. Hmmm, cóż, może i 

powinna była sobie darować ów pokaz siły; ale wtedy nigdy by się jej nie udało zaskoczyć Aygara 

i pokonać go. Czworgu słuchaczom bardzo się podobało, że przedstawiła się jako osoba z wyprawy 

ratowniczej,   poszukującej   członków   pierwszej   ekspedycji.   Owo   bezczelne   kłamstwo   mógł 

zdemaskować tylko Tanegli.

- Aygar powiedział mi, że Tanegli jest bardzo słaby i już długo nie pożyje - poinformowała 

ich dziewczyna.

- Miejmy więc błogą nadzieję, że go nie będzie wśród osób, z którymi się spotkasz - Lunzie 

zmarszczyła   brwi.   -   Nie   mogę   pojąć,   jak   to   się   stało,   że   przeżył   właśnie   on,   najstarszy   z 

grawitantów; a Bakkun i Berru, młodsi od niego, już nie żyją.

- Jak długo mogli zachować swoje grawitacyjne przystosowanie na planecie o mniejszym 

ciążeniu? - spytał Triv.

- Gdyby udało im się symulować zwiększoną grawitację i ćwiczyć w takich warunkach...

- Wygląda na to, że własnoręcznie wnieśli na górę wszystkie kamienie, z których budowali 

osadę   -   stwierdziła   Varian.   -   A   stoi   tam   osiem   dużych   budynków   oraz   sześć   czy   siedem 

mniejszych, z łupkowymi dachami.

- To mogło być dobre ćwiczenie - w głosie Lunzie brzmiało jednak powątpiewanie.

- Gdyby się bawili w ścigaj-kłacza-aż-się-wykrwawi-na-śmierć - wtrąciła Varian - to by nie 

obrośli tłuszczem.

- Ich potomkowie nie mają, oczywiście, takich problemów i odziedziczyli  zdolności do 

wspaniałej rozbudowy mięśni - ciągnęła Lunzie. - Ten Aygar musi być bardzo wytrzymały, jeśli 

uciekał przed rozwścieczonym drapieżcą, aż ów się wykrwawił na śmierć; i jeszcze próbował cię 

pokonać, Varian. Czyli nadal są o wiele silniejsi od nas. Lepiej udajmy się na to spotkanie silni 

Dyscypliną i nie w pojedynkę. Racja, Kai?

- Będę przy tobie, Varian!

Dziewczyna kiwnęła potakująco głową, lecz spojrzała na Lunzie; lekarka milczała, za to jej 

oczy powiedziały “nie".

- Musimy mieć łączność - Varian zerknęła na Portegina, który obudził się już na tyle, żeby 

przysłuchiwać się całej rozmowie.

- Na pewno coś zmajstruję, zwłaszcza jeśli będą działać komunity ślizgaczy. Przy takiej 

ilości matryc powinienem naprawić nawet to, co Paskutti rozwalił w wahadłowcu; przynajmniej do 

background image

użytku planetarnego.

- Szkoda, że nie mamy żadnej broni obezwładniającej - Varian podrapała się w ucho. - Coś 

mnie niepokoi w zachowaniu Aygara, choć nie umiem powiedzieć, co!

- Jaką miał broń? - zapytał Portegin. Dziewczyna opisała kuszę i Portegin się roześmiał:

- Możemy mieć coś lepszego, jeśli tylko Lunzie zostało trochę narkotyżerów!

- Hmmm,  prawdę mówiąc, zostało - rzekła zdumiona lekarka. - Niezbyt  dużo - dodała 

pospiesznie - ale wystarczy na kilka strzał.

- Świetnie. No to potrzeba mi jeszcze trochę twardego drewna i będziesz miała broń, która 

unieruchomi twojego kusznika, zanim zdąży wycelować.

- O ile zdołamy pierwsi wystrzelić - stwierdziła Varian.

- Oby tak było! - oznajmiła zdecydowanym tonem Lunzie.

- Nie mam ochoty nikogo zastrzelić - sprzeciwiła się Varian. - Hibernacja nie zmieniła 

moich poglądów.

- Za to drastycznie zmieniła okoliczności. Jest nas pięcioro... - lekarka wskazała na każde z 

nich - przeciwko nie wiadomo ilu potomkom sześciorga buntowników. Nigdy nie mieliśmy zbyt 

wielkiej przewagi nad grawitantami; a teraz jeszcze mniej nad nimi górujemy, bo znajdują się w 

świetnie   sobie   znanym   terenie,   którego   my   dotąd   nawet   nie   widzieliśmy.   Wspaniale   się 

przystosowali do środowiska. Zdobyłaś wczoraj punkt, Varian. Musimy to utrzymać, nieważne 

jakim sposobem. Nie możemy przecież trwać bezustannie w Dyscyplinie. No, a przede wszystkim 

musimy chronić śpiących! - wskazała wahadłowiec.

- Pociesza mnie fakt, że pilnowały cię ptaki - wtrącił Kai.

- Istotnie; ale to dobre tylko wtedy, kiedy nikt z nas nie może ci towarzyszyć - Lunzie 

zwróciła się do dziewczyny: - Czy Aygar powiedział ci, ilu ludzi mieszka w nowej osadzie i czemu 

opuścili starą?

- Kiedy przestaliśmy walczyć, strzegł się mnie równie pilnie jak ja jego. W opuszczonym 

obozie było osiem budynków. Najwyraźniej zabrali kopułę; był po niej ślad na ośmiokątnym placu 

otoczonym przez owe budowle. W każdym budynku były cztery pokoje; całkiem puste - zostały w 

nich tylko kamienne półki.

- Cztery razy osiem równa się trzydzieści dwa, co nam nic nie mówi - odezwała się Lunzie. 

- Tardma mogła urodzić dwoje, no może troje dzieci, była najstarsza. Berru i Divisti mogły rodzić 

co roku przez jakieś dwadzieścia lat, gdyby musiały. Zakładam, że dzieci miały różnych ojców i że 

zapisywali, które jest czyje; musieli się postarać o możliwie największą pulę genów...

- I tak będą mieli kłopoty w trzecim lub czwartym pokoleniu, kiedy cechy recesywne...

- O ile sobie przypominam ich karty medyczne - przerwała Kaiowi Lunzie - to Bakkun, 

background image

Berru i Divisti są z innej grupy genowej niż pozostali, którzy pochodzą z Modremu w Roju. Istnieje 

też osobliwa anomalia genetyczna, sprawiająca, że nosiciele cech recesywnych nie mogą przetrwać 

na planetach o zwiększonej grawitacji. Takie dzieciaki albo się wywozi z owych planet, albo... - 

lekarka   westchnęła   i   z   ożywieniem   dokończyła:   -   A   więc   tych   sześcioro   jest...   było 

najwspanialszymi przedstawicielami grawitantów, najczystszymi genetycznie po trzech, czterech 

generacjach przystosowanych do świata o zwiększonej grawitacji. Najlepsi kandydaci na rodziców.

- Aygar jest podobny do Berru - odezwała się Varian, żeby przerwać długotrwałe milczenie.

- No, to tym bardziej trzeba na niego uważać. Ani Berru, ani Bakkunowi nie brakowało 

rozumu.

- I dlatego nawet mi nie przyszło do głowy, że się przyłączą do Paskuttiego - wtrącił Triv. - 

Jak mogli się nabrać na gadanie Gabera, że nas porzucono.

- No, bo porzucono - Varian nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu, choć zdawała sobie 

sprawę, jak niewielkie mają szansę w konfrontacji z grawitantami. - Przynajmniej dopóki ARCT-

10 sobie o nas nie przypomni. Kai, czy Tor coś mówił, kiedy lecieliście do obozu?

-   Zbyt   byłem   zajęty   czepianiem   się   uchwytów,   żeby   rozmawiać.   A   gdy   już   się   tam 

znaleźliśmy, Tor natychmiast zaczął szukać czujnika, a ja ślizgaczy. Właśnie znalazłem jeden z 

nich, kiedy usłyszałem, że Thek wystartował. - Kai potrząsnął głową, przypominając sobie, co 

wówczas pomyślał. - Gdy wróciłem do obozu, przekonałem się, że zostawił baterię z uchwytem i 

dziurę po wykopanym czujniku.

- Nawet nie poczekał, żeby się przekonać, czy ślizgacz jest na chodzie? - zainteresował się 

Portegin.

-   Nooo,   te   ślizgacze   mogą   wytrzymać   przeraźliwe   ciśnienia   i   fatalne   warunki   -   Kai 

spróbował zbagatelizować sprawę.

Lunzie prychnęła.

- Czyli Tor może powrócić? - dopytywał się Portegin.

- Nie liczyłabym  na to - odparła lekarka; krzątała się przy ognisku i przyniosła Kaiowi 

skorupę pełną dziwnego płynu. - Wiem, że to paskudztwo, ale wspaniale zbiło ci gorączkę. Wypij.

- Pachnie ohydnie - Kai z obrzydzeniem spojrzał na purpurowy płyn.

- Więc tym skuteczniej podziała - roześmiała się Varian. 

Kai   wypił   jednym   haustem.   Zatrząsł   się   z   obrzydzenia   i   pospiesznie   zagryzł   plastrem 

owocu,   podanym   mu   przez   Lunzie.   Varian   ukryła   uśmiech.   Kai   szybko   uzależniał   się   od 

naturalnego pożywienia, choć budziło w nim niechęć. Potem lekarka odwróciła się i z surową miną 

podeszła do trochę tym przestraszonej dziewczyny. Ujęła jej nadgarstek i sprawdziła tętno.

- Zalecałabym ci, Varian, cały dzień odpoczynku po tych wyczynach...

background image

- Obie wiemy, Lunzie, że to niemożliwe. Muszę polecieć z Trivem po resztę ślizgaczy.

- Mógłbym polecieć z wami i wymontować to, co będzie nam potrzebne - zaproponował 

Portegin.

- Jeszcze nie jesteś w formie na takie eskapady, kochanieńki - zgasiła go Lunzie.

- Będę spokojniejszy, jak ściągniemy tu pozostałe ślizgacze.

-   Nie   widzę   problemu,   Kai   -   Triv   wstał   i   pomógł   się   podnieść   Varian.   -   Ten   duży 

czteroosobowy ślizgacz z łatwością zabierze dwa mniejsze, zamocowane do ładowni. Varian musi 

tylko uważać na płaszczaki.

- Wy wąchasz je - powiedział Kai.

- Właśnie dlatego ona musi ze mną lecieć - stwierdził Triv. - Boja na razie czuję tylko 

zapaszek Irety.

- W jaki sposób to cię zaatakowało, Kai? - spytała dziewczyna.

- Od tyłu. - Skrzywił się. - Zamocowałem baterie i odwróciłem się, kiedy dopadł mnie 

płaszczak. Sądziłem, że to po prostu większa dawka iretańskiego smrodku.

-   Zaczekajcie   chwilkę   -   zawołał   Lunzie,   gdy   Triv   i   Varian   ruszyli   ku   ślizgaczowi; 

pogrzebała w stercie jakichś rzeczy i wysoko uniosła ręce: w jednej dłoni trzymała gruby zwój liny, 

a w drugiej coś, co mogło być tylko pasem siłowym oraz - o, cudzie! - naręczny komunii.

- Gdzieżeś to znalazła?! - Varian przeskoczyła przez ognisko i z zapałem oglądała łupy.

Lunzie pozwoliła sobie na uśmiech, widząc, jaki efekt wywarły jej znaleziska.

- Bonnard miał komunit i pas. Jak pamiętasz, buntownicy go nie złapali, więc zachował i 

jedno,   i   drugie.   Załóż   pas   siłowy,   Varian.   Wątpię,   żeby   płaszczakom   zasmakowały   impulsy 

elektryczne. A linę zsyntetyzowałam z lian. - Podała zwój Porteginowi.

Varian zapięła pas siłowy i od razu poczuła się pewniej. Lunzie założyła naręczny komunit.

-   Teraz   będziecie   mnie   mogli   o   wszystkim   informować.   Zyskamy   na   czasie   -   lekarka 

uśmiechnęła się pokrzepiająco do Varian.

- I pamiętaj o odorze - doradził jej na odchodnym Kai. 

Varian i Triv zaciągnęli ślizgacz na lewy kraniec wylotu jaskini, żeby nie zasypać pyłem 

ogniska i rekonwalescentów. Wysunęli się poza krawędź skały i od razu wpadli w zdradliwy prąd 

powietrzny. Dziewczyna robiła, co mogła, żeby wyrównać nurkujący lot pojazdu. Nagle otoczyły 

ich ptaki - Varian nie miała pojęcia, jak te stworzenia mogą ocalić ślizgacz.

- Skąd wiedziały, że mamy kłopoty?! - zawołał Triv. Odchylony mocno na oparciu fotela 

nie odrywał oczu od gnającej na ich spotkanie wody.

Varian kątem oka zauważyła grubą, usianą przyssawkami mackę - wystrzeliła z wody i 

uderzyła w rufę ślizgacza. Ptaki od razu zaatakowały: ich ostre dzioby szarpały mackę, dopóki nie 

background image

odpadła i nie zniknęła w morzu.

- Niewiele brakowało, na Pierwszego Ucznia! - wykrzyknął Triv.

Dziewczynie   udało   się   poderwać   ślizgacz;   musnęli   powierzchnię   morza.   Wznieśli   się   i 

zawrócili   ku   skale,   popatrzyli   w   dół.   Przypominający   ośmiornicę   potwór   rzucił   się   na   cień 

ślizgacza; wił się, atakowany przez ptaki - wreszcie musiał się zanurzyć w głębiny.

- Chyba muszę zamontować jakiś wiatrowskaz u wylotu jaskini - mruczał do siebie Triv. - 

Gdyby nie te ptaszyska...

Varian, jeszcze drżąc z przeżytych dopiero co emocji, gorąco poparła ów projekt. Wznieśli 

się ponad skały, zalewani deszczem, przyniesionym przez ten zdradliwy prąd powietrza.

Zanim dolecieli do głównego obozu, deszcz ustał. Słońce stało wysoko na niebie, mokre 

liście   obficie   parowały.   Varian   wylądowała   i   wokół   ślizgacza   natychmiast   zawirowały   roje 

kłujących, tnących i brzęczących owadów. Triv milczał; czemu milczał - domyśliła się dopiero, 

gdy wylądowali.

-   Zdawałoby   się,   że   to   było   wczoraj...   -   rzekł   cicho,   patrząc   na   opustoszały   naturalny 

amfiteatr. Jego oczy spoczęły na miejscu, gdzie kiedyś stała główna kopuła, potem przesunęły się 

tam, gdzie mieściła się pracownia kartograficzna Gabera, wreszcie - ku miejscu zajmowanemu 

niegdyś przez pomieszczenie buntowników: wtedy zacisnął wargi, spojrzał twardo.

- Teraźniejszość jest ważniejsza, Triv - odezwała się Varian.

Ponieważ dziewczyna miała pas siłowy, nalegała, żeby Triv został w zamkniętym ślizgaczu, 

dopóki ona sama nie upora się z roślinnością kryjącą pozostałe pojazdy. Znalazła kij, którym się 

posługiwał   Kai   -   tkwił   w   miękkiej,   gliniastej   glebie.   Varian   użyła   go   jako   broni   przeciwko 

koloniom ślimaków, robaków i krocionogich insektów, które miały swoje kryjówki w chaszczach 

pomiędzy ślizgaczami.  W innych  okolicznościach  zapewne  by się zajęła  badaniem owej mini-

fauny. Gdy w końcu uporała się z zaroślami, Triv wyszedł spod kopuły ślizgacza. Wspólnie, z 

wielkim wysiłkiem, wyciągnęli pozostałe pojazdy ze stwardniałego błocka - stały tak ponad cztery 

dziesięciolecia.

- Nie ma żadnych uszkodzeń - Triv zbadał wprawnymi dłońmi boczne płyty.

- Ślizgacze tego typu wychodziły bez szwanku z gorszych opresji, że wspomnę choćby o 

szlamie na Tanebris 5 - stwierdziła Varian, sadowiąc się przy konsolecie czteroosobowego pojazdu. 

- Czas na trudniejsze zadania. - Wyłączyła pas siłowy, pośliniła palec i sprawdziła, skąd wieje 

wiatr. - Stań po mojej prawej i przesuń się z wiatrem, jeśli zmieni kierunek. - Dziewczyna wyjęła 

piórko z kieszeni na piersi i zasalutowała nim Trivowi, potem włączyła pas siłowy. - Purpurowa 

pleść musuje jak herbatka z mchu Divisti. Uważaj, żeby to paskudztwo nie poleciało na ciebie, 

choćby mnie oblepiło - dodała i skruszyła uszczelnienie jednym z narzędzi Portegina.

background image

Purpurowa   pleśń   wykipiała   ze   swego   więzienia   i   Varian   odsunęła   się   od   konsolety. 

Osłaniała twarz płytą czołową, a wiatr zwiewał puszyste, splątane grzyby. Kiedy się upewniła, że 

większość pleśni została zwiana, zabrała się do oczyszczania matryc, sięgając piórkiem w każdy, 

nawet najmniejszy zakamarek. Potem odkurzyła płytę kontrolną. Wreszcie założyła i uszczelniła 

płytę czołową, i dała znak Trivowi, że może zamontować baterię.

-   Nie   będę   teraz   tracić   czasu   na   czyszczenie   pozostałych   konsolet,   Triv.   Zabierzmy 

Ślizgacze do ładowni i wynośmy się stąd - Varian czuła się nieswojo, choć nie docierał do niej 

żaden niepokojący zapach i to nawet wtedy, kiedy wyłączyła pas siłowy, żeby mieć pewność, że 

nie tłumi on odoru zwiastującego zbliżanie się groźnego płaszczaka.

Dwa   Ślizgacze   bez   trudu   zmieściły   się   w   ładowni.   Triv   zamocował   je   wymyślnymi 

splotami liny. Skończyli robotę po dwóch godzinach intensywnego wysiłku. Jak dobrze wiedzieć, 

ile czasu upłynęło, pomyślała Varian. Często zerkała na chronometr na konsolecie. Poprosiła Trwa, 

żeby pilotował czteroosobowy ślizgacz - chłopak był silniejszy od niej i bardziej wypoczęty. Sama 

stanęła   po   jego   lewej   stronie,   żeby   widzieć   jego   znaki,   gdyby   je   dawał   i   obserwować,   czy 

przywiązane Ślizgacze nie przesuną się podczas lotu. Byli już w powietrzu, kiedy Triv dał pierwszy 

znak. Varian spojrzała na Ślizgacze, ale nie zauważyła nawet ich przesunięcia. Dopiero potem 

zorientowała się, że chłopak pokazuje w górę, i zobaczyła trzy ptaki, które im towarzyszyły. Owo 

spotkanie z morskim potworem tak ją przeraziło, że nawet nie zauważyła ptasiej eskorty. Zaśmiała 

się sama do siebie, ciekawa, czy to te same ptaki, które towarzyszyły jej w poprzedniej wyprawie, 

czy też ich zmiennicy. A może to ich obecność zapobiegła atakowi płaszczaka? Musi koniecznie 

zapytać  Kaia, czy ptaszyska  eskortowały jego i Tora;  co  prawda mocno  w  to wątpiła  - Thek 

podróżował z taką szybkością!

Nic   nie   zakłóciło   lotu   powrotnego.   Varian   wprowadziła   do   jaskini   mniejszy   ślizgacz   i 

posadziła go tak blisko wahadłowca, jak tylko zdołała  - chciała, żeby Triv miał  jak najwięcej 

miejsca.   Duży   pojazd   wylądował   po   lewej   stronie   groty.   Lunzie   i   Portegin,   jeszcze   nieco 

zesztywniały po długotrwałym śnie, pomogli w rozładunku.

Portegin chciał natychmiast przystąpić do roboty, lecz Varian ostrzegła go przed purpurową 

pleśnią. Przywiązali pojazd do cięższego ślizgacza i wysunęli z jaskini, żeby wiatr mógł wywiać 

grzyby poza tymczasowe ich mieszkanie.

- Wiem, jak to zrobić, Varian - zniecierpliwił się Portegin.

- Pozwól mi się tym zająć - wtrąciła się Lunzie i odpięła dziewczynie pas siłowy choć ta 

protestowała, twierdząc, że się wspaniale czuje. - Po prostu nie widzisz, jak wyglądasz - dodała 

lekarka urągliwie. - Potrzebujesz tyle odżywki, ile tylko zdołam w ciebie wpompować.

- Jestem silniejsza niż się zdaje - oznajmiła dziewczyna i odwróciła się w stronę Kaia, 

background image

słysząc jego śmiech.

- Skoro ja musiałem posłuchać Lunzie, to i ciebie to nie ominie, współdowódco. Usiądź 

przy mnie, łykaj swoje lekarstwo i cierp wraz ze mną - chłopak wskazał Varian miejsce koło siebie.

Posłuchała go, myśląc sobie, że nareszcie może mu się przyjrzeć, po raz pierwszy od czasu, 

gdy poranił  go płaszczak.  Wyglądał  o wiele lepiej, lecz  na rękach i czole wciąż jeszcze miał 

czerwone plamki. Lunzie podała im miseczki z owocowych skorup.

- Znowu mech? - spytała Varian, widząc kolor Kaiowej mikstury.

- Uporałam się z jego paskudnym smakiem - powiedziała lekarka.

Dziewczyna powąchała swoją zupkę, spodziewając się aromatu porannego posiłku:

- Wielkie nieba! A cóż to takiego?!

- To, czego ci potrzeba! Wypij. - Lunzie zostawiła ich, szykując porcje dla pozostałych.

- Uporała się ze smakiem tego paskudztwa - rzekł Kai, chlipnąwszy mikstury - ale dopiero 

wtedy, kiedy ją namówiłem, żeby tego spróbowała. - Uśmiechnął się. - Po tym, czego tam dodała, 

mam wilczy apetyt. Zjadłbym wszystko, co by mi podano i domagał się więcej. - Wypił wszystko i 

sięgnął po mały czerwony owoc.

- Kai! Jesz owoc! Świeży owoc!

-   Przecież   ci   powiedziałem,   że   jestem   taki   głodny,   że   mogę   zjeść   wszystko!   Nawet 

naturalną żywność!

W tym czasie Triv oczyścił z grzybów oba ślizgacze i Portegin mógł zabrać się do pracy. 

Już wcześniej - zanim wrócili Varian i Triv - wymontował  uszkodzony komunii wahadłowca. 

Cenny plasfilm Lunzie chronił płytki przed kurzem i paprochami, jakie wiatr nawiewał do jaskini. 

Portegin już po chwili zaczął narzekać, że musi tak precyzyjną robotę wykonywać przy pomocy 

młotka i obcęgów. Kucał przy tym jak prawdziwy jaskiniowiec. Triv poradził mu w końcu, żeby 

się przeniósł z tym  wszystkim  do dużego ślizgacza, pod osłonę przezroczystej  kopuły.  Lunzie 

niechętnie   oddała   jedną   ze   swoich   nielicznych   medycznych   sond,   która   miała   posłużyć,   po 

rozgrzaniu, do połączenia końcówek.

- Łącza nie będą tak trzymać jak po zastosowaniu właściwego materiału, ale i to powinno 

wystarczyć - rzekł Portegin, kiedy już podziękował lekarce za jej poświęcenie.

Triv zaproponował, że pomoże Porteginowi, który nie odzyskał jeszcze w pełni kontroli nad 

wszystkimi  mięśniami.  Zmienili  ustawienie  foteli  w większym  ślizgaczu  i przy okazji znaleźli 

prawdziwe skarby. Pomiędzy tylnym fotelem a kadłubem tkwiły dwa obezwładniacze, trzy pasy 

siłowe i podnośnik do baterii, wszystko zawinięte w kombinezon.

- Ależ sprytny gałgan z tego Bonnarda! Musiał to schować, kiedy buntownicy maltretowali 

nas   w   wahadłowcu   -   zawołała   Varian;   podniosła   wysoko   pasy   i   obezwładniacze   i   odtańczyła 

background image

zwycięski taniec.

- Myślisz, że zdążył coś ukryć i w innych ślizgaczach? - spytał Kai.

Przeszukali   dokładnie   pozostałe   pojazdy,   lecz   do   ukrytych   tam   racji   żywnościowych 

dostały się już owady i grzyby.

- Przynajmniej będziemy mieli niezłe pojemniki, ale dopiero, gdy się je zdezynfekuje - 

oznajmiła Lunzie.

Ostatniego, najcenniejszego odkrycia dokonał Portegin, a i to zupełnie przypadkiem, tak 

dobrze   osłaniała   to   krzywizna   kadłuba.   Znalazł   największy   skarb:   osiem   matryc,   nowiutkich, 

jeszcze w osłonie, przez którą nie przebiła się nawet purpurowa pleśń; pięć małych separatorów; 

kilka   tuzinów   kapsułek   z   paralizatorem;   naręczny   komunit.   Wszystkie   te   skarby   zostały 

przyklejone   do   kadłuba   ślizgacza   jakąś   gumowatą   substancją,   która   już   dawno   stwardniała. 

Minione dziesięciolecia sprawiły, że stała się krucha, więc palce Portegina bez trudu wyłuskały 

każdy z tych cennych przedmiotów. Cała piątka w milczeniu patrzyła na nieoczekiwaną zdobycz; 

Varian dotknęła kapsułek paralizatora i przerwała ciszę:

- Przez te czterdzieści trzy lata musieli wyczerpać wszystkie swoje rezerwy. I choćby byli 

nie wiem jak inteligentni, to nie byli w stanie stworzyć takiej technologii, żeby wyprodukować 

następne.

- Jasne, że nie, skoro polują na te Trizeinowe “błyskawiczne jaszczury" przy pomocy kuszy 

i dzidy - rzekła Lunzie. - Miło mieć znów przewagę.

Varian nienawidziła wszelkiej broni, jednak ucieszył ją widok obezwładniaczy. Odkrycie 

uwolniło ją też od gnębiącej ją depresji. Dziewczyna była o wiele bardziej wyczerpana, niż się 

przyznawała i nawet pożywne zupki Lunzie nie usunęły znużenia. Nie mogłaby więc przez dłuższy 

czas stosować Dyscypliny - a wymagałoby tego od niej każde spotkanie z Aygarem i jego ludźmi. 

Broń   zapewniała   dziewczynie   psychiczną   przewagę   nad   tamtymi,   przewagę,   której   tak 

potrzebowała.

- Jeśli potrafią obrabiać metal i są sprytni - odezwał się Triv, ważąc w dłoni obezwładniacz 

- to mogli wynaleźć prymitywną broń palną. Ten obezwładniacz nie ma takiego zasięgu, jak taka 

broń, a nawet kusza.

- Dzięki lepszej strategii i tak będziemy górą - stwierdziła niedbale Varian.

- Pamiętaj, że ślizgacze nie mogą wpaść w ręce buntowników; w razie czego musicie je 

nawet zniszczyć - rzucił gwałtownie Kai i zaklął, bo głos mu się załamał jak przy mutacji.

- W ogóle nie muszą zobaczyć ślizgaczy - powiedziała dziewczyna - przecież mamy pasy 

nośne.

- Nawet nie wspominaj o zniszczeniu ślizgaczy! - sprzeciwił się Portegin, unosząc dłonie w 

background image

geście pełnym zdumienia i przerażenia. - Mogę odłączyć przełącznik startu i tylko my będziemy 

wiedzieć, jak uruchomić pojazd.

- Czy mógłbyś zapewnić łączność pomiędzy naręcznym komunitem a wahadłowcem lub 

ślizgaczem?

- Chyba nie bierzesz czteroosobowego ślizgacza, Varian? - zapytał Kai.

- Krimowie! Pewno, że nie, ale chyba chciałbyś wiedzieć, co się dzieje?

- Gdybym miał jakiś wzmacniacz... - mamrotał do siebie Portegin. - Lunzie, musisz mieć 

coś w tym rodzaju?

Lekarka niechętnie podała mu siateczkę i obrazowo pouczyła, co go czeka, jeśli zniszczy 

lub   uszkodzi   którąś   z   jej   nielicznych,   cennych   pomocy   medycznych.   Zdecydowanie 

zaprotestowała, kiedy Kai chciał pomóc Trivowi i Porteginowi. Zmusiła go do owinięcia pokłutych 

dłoni płótnem nasączonym sokiem z liści i położyła mu okłady na poranioną twarz. Potem nakazała 

Varian godzinny odpoczynek przed wyprawą po żywność. Lunzie potrzebowała świeżych roślin do 

syntetyzera - musiała przecież zaspokoić wilcze apetyty obudzonych z kriogenicznego snu; poza 

tym chciała wiedzieć, jakie jadalne owoce, rośliny strączkowe i zioła rosną w pobliżu.

Varian obawiała się, że nie zaśnie: Triv i Portegin rozmawiali cicho i czasem klęli, wiatr 

szeleścił   zasłoną   pnączy,   Lunzie   i   Kai   wydawali   jakieś   dziwne   odgłosy.   A   tu   ledwo   zdążyła 

zamknąć oczy, już lekarka ją budziła. I to właśnie ją zapędziła do ślizgacza, choć Triv nie miał 

teraz wiele do roboty - patrzył, jak Portegin składa kolektor. Siąpiący deszczyk wcale nie poprawił 

dziewczynie humoru; Lunzie wskazała na przejaśniające się na południowym zachodzie niebo i 

nakazała Varian, by poleciała tam, gdzie będą widzieć, co zbierają i nie zmokną przy tym.

Trzy ptaki natychmiast odłączyły się od swoich towarzyszy, krążących w pobliżu jaskiń. 

Rybacy już dawno wrócili i większość dorosłych ptaszysk odsypiała posiłek w swoich jaskiniach 

lub zajmowała się tam jakimiś tajemniczymi sprawami.

- One tylko tak lecą i obserwują nas? - spytała po pewnym czasie Lunzie.

- Kiedy lecę ślizgaczem, to tak...

- Kiedy uważają, że jesteś bezpieczna? - uśmiechnęła się kostycznie lekarka.

- Gdy ścierwniki zaczęły krążyć nad martwym kłączem, ptaszyska przyspieszyły.

- To się może przydać.

Jakaś nutka w głosie Lunzie, nie lubiącej jałowej gadaniny, ostrzegła Varian, że lekarka 

uważnie bada parę spraw.

- Czy Kai jest poważnie chory, Lunzie?

- Trudno powiedzieć, bo nie mogę wykonać testów. Jego dłonie odzyskują czucie, a i twarz 

nie jest już taka odrętwiała;  przynajmniej  on tak mówi.  Jednak nie odzyskał pełnej władzy w 

background image

rękach. Mam nadzieję, że to minie, gdy tylko jego organizm wydali resztki toksyn. Przydałoby mi 

się więcej owego mchu, o ile go znajdziemy, i spory zapas tych mięsistych liści - Lunzie pokazała 

Varian czerwoną pręgę na ręce. - Sok liści działa jak analgetyk, a ja nie umiem się obchodzić z 

otwartym ogniem.

- Jak długo jeszcze potrwa, zanim Kai wydobrzeje?

- Kilka tygodni. Przez cztery, pięć dni nie pozwolę mu na żaden wysiłek. Potem czeka go 

powolna rekonwalescencja.

Varian w milczeniu przetrawiała owe wieści.

- Triv może polecieć z tobą i z Porteginem, jeżeli już skończył naprawy. Ale ja muszę 

zostać i pilnować Kaia.

- Tak. Czuje się za nas odpowiedzialny, więc może wyciąć jakiś numer.

- Co cię tak zaniepokoiło w tamtym spotkaniu, Varian?

- Sama nie wiem. W zachowaniu Aygara było coś takiego...

- No, myślę - zachichotała lekarka.

- Lunzie! Sama powiedziałaś, że nie jestem w najlepszej formie...

- Nawet i w najgorszej byłabyś łakomym kąskiem dla mężczyzny pozbawionego kobiety. 

No i wspaniale byś zasiliła ich pulę genową.

Varian nie mogła temu zaprzeczyć; a jednak była pewna, że za zachowaniem Aygara kryło 

się coś jeszcze.

- Może i było w tym seksualne zainteresowanie, Lunzie, ale to nie wszystko... Czułam, że... 

że ma dla mnie jakąś niespodziankę. I wspomniał o ich lokatorze. Tak, ten lokator ma coś z tym 

wspólnego, coś, dzięki czemu aż tak się nie przejął, że go pokonałam.

- Po co im lokator? - spytała Lunzie. Dziewczyna potrząsnęła głową, a lekarka wydęła w 

zadumie wargi; znienacka wskazała w dół i na sterburtę: - Czy to przypadkiem nie mech tam, w 

dole?

Varian skręciła ostro; dźwięk ślizgacza wypłoszył jakieś niewielkie zwierzaki. Pospiesznie 

włączyła indykator - ale i on wykrył tylko małe stworzenia, umykające prędko z pobliża pojazdu. 

Wylądowały; dziewczyna cały czas zerkała na ptaki. Dopóki krążyły leniwie, czuła się bezpieczna.

- To nie ten mech - skrzywiła się z niesmakiem Lunzie i podetknęła próbkę pod nos Varian.

- Cuchnie!

- Jest kryptogamiczny!

- Naprawdę?

- Rozmnaża się przez zarodniki. A nam jest potrzebny briofityczny. Czyżbyś nie zauważyła, 

że roślinki z ogrodu Divisti są głównie briofityczne?

background image

-   Mam   uraz   na   punkcie   grzybów   -   wstrząsnęła   się.   Varian.   -   Ale   nie   zauważyłam   w 

ogrodzie ani jednego. Zaś purpurowy mech był jedynym przedstawicielem swojego gatunku.

- Nie lekceważ grzybów. Niektóre z nich, choć dziwaczne i odpychające, są przepyszne i 

ogromnie pożywne.

- I aromatyczne?

- Czy wy, urodzeni na planetach, zawsze się tak przejmujecie zapachami? - uśmiechnęła się 

Lunzie i zaczęła oczyszczać ręce z mchu.

- Zawsze sądziłam, że to wy, ze statków, bardziej zwracacie uwagę na zapaszki.

- Bezpiecznie tu? Możemy się trochę rozejrzeć? - lekarka popatrzyła na zagajnik.

-   Czemu   nie?   -   odparła   Varian,   rzuciwszy   okiem   na   ptaki.   -   Tylko   nastawię   głośniej 

indykator.

Zagłębiły się w lasek; szły wśród potężnych drzew - gałęzie znajdowały się wysoko ponad 

ziemią, na pniach widniały ślady: to tu opierały łapy długoszyje roślinożerne, sięgając po gałęzie i 

liście. Po całej rozległej równinie rozsiane były skupiska drzew. W dali widać było hydrozaury - 

przyginały młode drzewka, żeby dosięgnąć smacznych gałązek. Obie kobiety przekonały się, że nic 

tu nie znajdą, więc wróciły do ślizgacza i wystartowały. Leciały na południowy wschód, dopóki nie 

dotarły   do   kilkusetmetrowego   uskoku.   Roślinność   na   dole   ogromnie   się   różniła   od   tej   na 

płaskowyżu. Było tam sporo miejsc, gdzie by mogły lądować, lecz indykator brzęczał nieustannie i 

Varian wolała nie ryzykować bez potrzeby.

-   Jutro   możemy   poszukać   na   bagnach,   tam,   gdzie   widzieliśmy   hyracotherium   - 

zaproponowała dziewczyna, a Lunzie przyznała, że to wspaniałe miejsce dla purpurowego mchu.

Już   zawracały,   kiedy   Varian   dostrzegła   na   północnym   skraju   uskoku   drzewa   pokryte 

strąkami.   Było   tam   co   prawda   tyle   miejsca,   że   spokojnie   mógłby   wylądować   kosmiczny 

krążownik, lecz wszędzie się kłębiły duże, zbrojne w kły zwierzaki - albo walczyły ze sobą, albo 

taranowały łbami pnie drzew, starając się strząsnąć strąki, które następnie hałaśliwie zajadały. Co 

prawda   uciekły   na   widok   ślizgacza,   ale   Varian   wolała   nie   lądować;   krążyła   wokół   drzew,   na 

bezpiecznej   wysokości,   a   Lunzie   zrywała   strąki,   radośnie   pomrukując   o   tym,   ileż   to   białka 

zawierają.

- Nie zapomnij współrzędnych, Varian. Będziemy potrzebować tych strąków. Właśnie one 

dają mojej potrawie smak i aromat.

Ruszyły ku nadmorskim skałom złocistych ptaków. Zatrzymały się tylko raz jeszcze, przy 

drzewach owocowych; Varian zanotowała ich współrzędne. Dojrzałe owoce, zerwane z gałęzi, do 

których nie mogły sięgnąć pasące się zwierzęta, napełniały kopułę ślizgacza słodkim aromatem.

- Już się więcej nie zatrzymam, Lunzie, choćbyś nie wiem co zobaczyła. Robi się coraz 

background image

ciemniej i nie mam ochoty wlatywać nocą do jaskini.

- Mogłabym obudzić Bonnarda - stwierdziła w pewnej chwili Lunzie, kiedy podziwiały 

zachód słońca. - Potrafiłby pilotować ślizgacz, prawda? Jest bystry, szybki i myślący. Poza tym...

- Słuchaj, skoro jesteś niespokojna, to Portegin może z tobą zostać.

- Chodzi mi o ciebie, współdowódco, nie o mnie. Żadne z was nie jest bezpieczne, jeśli 

potrzeba im świeżej krwi.

- O co ci właściwie chodzi, Lunzie? Powiedz mi. Mam już dość przykrych niespodzianek.

- Może to tylko moja wrodzona podejrzliwość, Varian, lecz ten twój Aygar wspomniał o 

lokatorze. Od buntu upłynęły czterdzieści trzy lata...

- No i?

- Co wiesz o bumach wśród planetarnych mniejszości?

-   Hmm?   -   Nagła   zmiana   tematu   zaskoczyła   Varian.   -   Słyszałam   pogłoski,   że   wybrane 

planety zwykle dostają się pod zarząd którejś z ważniejszych SP. Tłumaczy się to, rzecz jasna, 

względami finansowymi. O, kurczę! Ty chyba nie... - spojrzała z przerażeniem na Lunzie - chyba 

nie sądzisz, że jacyś buntownicy opanowali ARCT-10?

- Bunt  rzadko wybucha  na  badawczych  statkach-bazach  - uśmiechnęła  się wymuszenie 

lekarka. - Są tam przedstawiciele zbyt wielu mniejszości, panują zbyt różnorodne nastroje, no i 

cholernie ścisły nadzór zapobiega opanowaniu takiego statku. Sama wiesz, że można odizolować, 

wypełnić gazem lub odłączyć dowolny sektor statku-bazy i nie zakłóci to stabilności reszty, nie 

uszkodzi ani systemów podtrzymujących życie, ani układów napędowych czy kontrolnych. Poza 

tym na ARCT-10 jest spora grupa Theków. A z nimi nikt nie zadrze. Myślałam o wyprawach na 

planety takie jak ta; podczas tych wypraw nawet duże ekipy po prostu znikały; tak mówią plotki. 

Nie   porzucano   tych   ekip   na   pastwę   losu;   nie   było   śladu   po   jakichś   katastrofach,   doniesień   o 

przypadkowych   zgonach,   nic.   Same   pogłoski   i   żadnych   oficjalnych   komunikatów,   żadnych 

wyjaśnień. No i powiadomień o odnalezieniu zaginionych jednostek. Pewno, ów brak wieści czy 

oficjalnych   komunikatów   można   tłumaczyć   nieustannymi   przekształceniami   tak   rozległej 

Federacji.   Bardzo   niewiele   spraw   załatwia   się   szybko,   zwłaszcza   jeśli   chodzi   o   Theków. 

Czterdzieści trzy lata od naszego wołania o pomoc? - Lunzie dumała ponuro. - To akurat tyle, mój 

drogi   współdowódco,   ile   potrzebuje   kapsuła,   aby   dotrzeć   do   miejsca   przeznaczenia   i   żeby 

ratownicy dolecieli do rozbitków. To dlatego, przynajmniej moim zdaniem, ten twój Aygar zbytnio 

się nie przejmował bilansem genowym swojej kolonii. I dlatego był zdumiony, że nie kierowałaś 

się jego lokatorem.

- To by tłumaczyło jego zachowanie - Varian gwizdnęła przeciągle. - No, ale te trzy dni? 

Czy może być aż tak przekonany, że wylądują, skoro nie mają żadnej łączności? - Dziewczyna 

background image

zmarszczyła brwi, rozmyślając nad teorią Lunzie. - Kiedy znów na niego natrafiłam, pozbył się 

mnie tak szybko, jak zdołał.

- Co by znaczyło, że przybysze albo już wylądowali, albo wkrótce to zrobią.

- Na pewno chcą sobie przywłaszczyć Iretę!

- Jeszcze gorzej znasz prawo kosmiczne niż botanikę, Varian. Jeśli moja teoria ma jakieś 

podstawy, to genialnie zagrałaś, podając się za członka nowej wyprawy SP.

- Tak? Dlaczego?

- Po pierwsze - tu Lunzie odgięła jeden palec - grawitanci nie podejrzewają, że jesteś z 

pierwszej  ekspedycji;  będą dalej  uważać, że zginęliśmy po stratowaniu głównego obozu przez 

hordy roślinożerców, albo że hibernujemy. A po drugie, jeżeli ekipa ratownicza zjawi się przed 

wezwanymi przez nich posiłkami, to nie będą mogli rościć sobie praw do tej planety.

- A czemu mieliby uważać, że mogą sobie rościć takie prawa? - zaciekawiła się Varian.

- Istnieje specjalny kodeks prawa kosmicznego, dotyczący rozbitków ze statków, którzy 

zdołali dotrzeć do planet nadających się do zamieszkania oraz porzuconych członków ekspedycji, 

którym się udało osiągnąć określony poziom rozwoju społecznego.

- A co mówi ów kodeks prawa kosmicznego o buntownikach?

- Ogólnie rzecz biorąc, lepiej, żebyśmy uchodzili za członków ekipy ratowniczej.

-  Jak  ci   się  nie   powiedzie   za  pierwszym   razem,   to  robisz  kolejny ruch?   -  zażartowała 

Varian.

- Otóż to.

- Ale gdy przylecą wezwane przez nich posiłki, zorientują się, że wokół Irety nie krąży 

żaden inny statek.

- Owe posiłki, moja miła Varian, na pewno będą nielegalne i absolutnie nie będzie im 

zależało na tym, żeby je dostrzegł jakiś inny statek. Pewno wejdą w atmosferę zachowując radiową 

ciszę, najszybciej jak zdołają, starając się, żeby ich nikt nie wykrył. Orbita statku ratowniczego 

musi być synchroniczna z miejscem lądowania zaginionej ekipy, więc nawet spory pojazd może 

uniknąć   wykrycia,   zwłaszcza   jeśli   ma   inteligentnego   dowódcę.   Potem   przywłaszczą   sobie   ów 

bogaty świat i dadzą upust swoim anachronicznym zachciankom. To by wyjaśniało, czemu tacy 

specjaliści  jak Bakkun i Berru rozsiewali  owe idiotyczne  pogłoski, że  nas  porzucono. Grali  o 

planetę.

- Szkoda, że zmarli i nie mogą się nią cieszyć - stwierdziła ponuro Varian. - Ale przecież 

wzniecili bunt, Lunzie, wiec nie można dopuścić, żeby na tym skorzystali.

- Jeszcze nic nie zyskali - rzekła sucho lekarka. - A ich potomkowie nie mogą odpowiadać 

za grzechy ojców. Musimy przeżyć i zaświadczyć, że bunt miał miejsce.

background image

- No, to jak... - zaczęła z oburzeniem dziewczyna.

- Potomkowie mają tylko częściowe prawa - wyjaśniła pospiesznie Lunzie. - Nie zajmuj się 

tym teraz. Lepiej pomyśl o tym, że jeśli przybędzie ten ich statek, to będzie miał ślizgacze i inne 

wyposażenie. Będą mogli rozpocząć poszukiwania naszego wahadłowca.

- Co nie znaczy, że go znajdą.

- Sądzę, że nie musimy im pokazywać wahadłowca? - spytała Lunzie.

- Jest gdzieś daleko, sporządza mapy kontynentu - oznajmiła radośnie Varian. - Przepisy nie 

wspominają, jak liczna powinna być ekipa ratownicza, więc nasz statek mógł wysłać tylko nas 

pięcioro. I Tor wie... - dziewczyna zaśmiała się tak głośno, że Lunzie aż się skrzywiła, ogłuszona 

echem owego śmiechu odbijającego się od niewielkiej kopuły ślizgacza. - Grawitanci, wliczając w 

to Bakkuna i Beru, sami siebie przechytrzyli. Jeśli ten czujnik, po który Tor pomknął z takim 

zapałem, jest rzeczywiście dziełem Theków, to ta planeta należy do nich od milionów lat. I nie 

zrezygnują z niej.

-   To   może   nie   mieć   już   żadnego   znaczenia,   Varian,   skoro   tyle   czasu   upłynęło   od 

zainstalowania   tego   czujnika.   Możesz   być   pewna,   że   Bekkun   nie   zapomniał   donieść   za 

pośrednictwem   kapsuły   o   bogatych   złożach   transuranowców   na   Irecie.   Ci,   którzy   przybędą, 

wyczyszczą planetę równie dokładnie, jakby to zrobili Inni. I dopiero wtedy zaczną się spory, kto 

miał do tego prawo.

- Czy naprawdę istnieją jacyś Inni, Lunzie? - wstrząsnęła się Varian.

- Nikt tego nie wie. Ale byłam kiedyś na planecie, która niegdyś musiała być tak bujna, 

urocza i bogata, jak Ireta.

- Buntownicy nie powinni ograbić tej planety.

- I ja jestem tego zdania.

- Może powróci stary ARCT-10...

-   Lepiej   się   zastanówmy,   czym   dysponujemy   -   rzekła   Lunzie   i   uniosła   dłoń,   uciszając 

protesty Varian. - Nigdy nie zdawałam się na los. Kiedy jutro spotkacie się z Aygarem, wszyscy 

troje - ty, Triv i Portegin - musicie mieć pasy nośne i obezwładniacze. A ty i Triv uciekniecie się do 

pełnej Dyscypliny. - Zamilkła i dorzuciła po chwili: - No, i chyba ujawnię wam wszystkie Bariery.

-   Bariery?   -   Varian   zerknęła   z   przerażeniem   na   lekarkę,   z   tym   aspektem   Dyscypliny 

zapoznawano jedynie nielicznych, wybranych Uczniów.

-   Jeżeli   grawitanci   wylądowali,   to   jedynym   zabezpieczeniem   dla   was   i   dla   naszych 

uśpionych   przyjaciół   będą   właśnie   Bariery   -   odparła   spokojnie   Lunzie.   Zdaje   się,   pomyślała 

dziewczyna,   że   lekarka   bardziej   się   przejmuje   tym,   że   musi   ujawnić   owe   tajemnice   niż 

okolicznościami, które do tego doprowadziły.

background image

Leciały w milczeniu; wreszcie z wieczornej mgły wyłoniły się białe skalne urwiska i w 

jednym z nich ukazał się czarny wlot jaskini-schronienia.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy   już   wszyscy   nasycili   się   pyszną   potrawą   ugotowaną   przez   Lunzie   i   zjedli   tyle 

owoców, ile zdołali, Varian poprosiła lekarkę, żeby podzieliła się z nimi swoją teorią na temat 

planów grawitantów co do Irety.

- To właśnie w ten sposób grawitanci przywłaszczyli sobie układ S-192 - uniósł się Triv.

- S-192 miał dwie planety - przypomniała Lunzie.

- Za to tutaj są dzikie zwierzęta, na które mogą polować i jeść ich mięso - rzuciła ponuro 

Varian.

- No, a złoża transuranowców uczynią z nich bogaczy - odezwał się Kai. - O ile zdołają 

dowieść swoich praw.

- Co się im nie uda, ponieważ żyjemy - rzekł gniewnie Portegin.

- Ale oni o tym nie wiedzą - przypomniała mu Varian.

- Pamiętajcie o dwóch sprawach, przyjaciele - wtrąciła Lunzie. - Potomkowie buntowników 

przeżyli i są na niezłym poziomie technologicznym, skoro potrafią obrabiać metal i skonstruowali 

lokator. To ich kwalifikuje...

- My też przeżyliśmy - wściekł się Portegin.

-   My   -   odparowała   Lunzie,   rzuciwszy   mu   ponure   spojrzenie   -   dalej   musimy   dbać   o 

przeżycie. Po drugie, potomkowie pierwszych buntowników nie mogą odpowiadać za przestępstwa 

swoich dziadków.

- Wciąż żyje Tanegli - Varian sama zdumiała się ostrym tonem swojego głosu.

- Toteż podejrzewam, że najpierw namówi dowódcę owego statku, żeby nas odszukał - 

odezwał się Kai. - Skoro nie znaleźli wahadłowca pod martwymi roślinożercami, to domyślili się, 

że ktoś przeżył i hibernuje.

- Aygar wierzy, że ich tu celowo porzucono - powiedziała Varian.

- Tylko twoje kłamstewko i to, co mu powiedzieli, powstrzymało Aygara od zaatakowania, 

Varian - w głosie Lunzie brzmiał gniew. - Musimy utrzymać przy życiu siebie i ich - wskazała na 

wahadłowiec - dopóki nie przybędzie ARCT-10.

- ARCT-10 pewno zginął w tym kosmicznym sztormie - parsknął ironicznie Portegin.

- Mało prawdopodobne - zgasiła go Lunzie. - Kiedyś przespałam siedemdziesiąt osiem lat, 

zanim mnie zabrał mój statek.

- Więc uważasz, Lunzie, że ARCT-10 po nas wróci? - zdumiał się Portegin.

- Zdarzyły się jeszcze dziwniejsze rzeczy. Pamiętaj, Varian, że w cokolwiek by wierzył 

background image

Aygar, Tanegli wie swoje zdaje sobie sprawę, że któreś z nas mogło przeżyć. Nie może ryzykować, 

że ARCT-10 wróci i odnajdzie wahadłowiec dzięki naszemu lokatorowi. Musimy się zastanowić, 

jak ochronić nie tylko nas samych, ale i uśpionych kolegów, powinniśmy udawać, że nie mamy nic 

wspólnego   z   ARCT-10.   Jeśli   ów   statek   naprawdę   został   zniszczony,   to   będą   o   tym   wiedzieć 

wszyscy dowódcy - w tym i dowódca statku grawintantów - więc nie możemy się podawać za 

ekipę ratowniczą z ARCT-10.

- No to do jakiego statku mamy się przyznawać, Lunzie? - uśmiechnął się Kai; zachrypnięty 

głos zdradzał, że jeszcze nie wydobrzał.

Varian   zerknęła   na   niego;   zastanawiała   się,   czy   był   przeciwny   przywódczym   zapędom 

Lunzie.   Oczy   Kaia   błyszczały,   i   to   nie   z   gorączki.   Zupełnie   jakby   pochwalał   i   popierał 

nieoczekiwaną pomysłowość lekarki.

- Możemy sobie wybrać: frachtowiec, statek pasażerski, inny statek badawczy... - wzruszyła 

ramionami Lunzie, powracając nagle do swojej zwykłej pasywności. - Przypomnij nam, Varian, co 

powiedziałaś Aygarowi.

- Że należę do ekipy wysłanej po odebraniu wołania o pomoc.

- Każdy statek musi zareagować na taki sygnał... - rzucił Portegin.

- Tylko statek floty mógł przechwycić wieści z naszego lokatora - przypomniał im Triv.

- No i wiedziałby, jakie bogactwa kryje ta planeta i przysłałby ekipę choćby po znaleźne - 

stwierdził Portegin.

- To właśnie dałam do zrozumienia - powiedziała Varian. - Potem Aygar przedstawił mi 

swoją wersję całej historii.

- Że jego dziadowie zostali porzuceni...? - zapytał Kai.

- Rozmyślnie porzuceni - skrzywiła się Varian - po tragicznym wydarzeniu, kiedy to uległ 

zniszczeniu główny obóz. Pamiętaj, że nie wspomniano, iż jedno z nas było dowódcą.

- Czyżby ów honor przypadł Paskuttiemu? - roześmiał się Kai.

-   Nie   pytałam   -   dziewczyna   wzruszyła   ramionami.   -   Dowiadywałam   się   o   dzieci.   I 

powiedziałam też, że dalej nie ma wieści o ARCT-10 - zawahała się, niepewna jak to przyjmą.

- No to co? - teraz z kolei Kai wzruszył ramionami. - Nie byłoby nas tutaj, gdyby powrócił, 

jak planowano, w ciągu standardowego roku. Co mnie zastanawia, to te czterdzieści trzy lata. To 

zupełnie nie pasuje do czasu, jakiego by potrzebowała kapsuła automatyczna, żeby dotrzeć do 

miejsca przeznaczenia. Przecież buntownicy mieli nasze kapsuły.

- Pewno czekali, żeby się upewnić, że ARCT-10 naprawdę nie przyleci - zastanawiała się 

Varian.

- Czy wiedzieli, że ARCT-10 nigdy nie nawiązał z nami łączności? - spytała Lunzie.

background image

- O tym wiedzieliśmy tylko ja i Kai.

- Bakkun mógł się domyślić - rzekł powoli Kai.

- Na podstawie tego, czego nie mówiliśmy? - zapytała Varian, a chłopak potaknął.

- Powinniśmy byli wymyślić jakąś wiadomość z ARCT-10 - dorzucił Kai.

- Wątpię, czy to by powstrzymało grawitantów. - Parsknęła Lunzie - Kiedy już mieli te 

swoje krwawe rozrywki i pokosztowali zwierzęcego białka, doszły do głosu ich najgorsze cechy.

Zapanowała pełna napięcia cisza. W końcu Varian zadrżała i powiedziała:

- Przecież ogród Divisti dawał tyle roślinnego białka, że starczyłoby  dla drugiej szóstki 

grawitantów.

-   Mówiłam,   że   czekali   -   zaczęła   Lunzie,   potem   zamilkła,   skubiąc   wargę   i   po   chwili 

ciągnęła: - Może próbowali odszukać wahadłowiec i baterie, które tak sprytnie ukrył Bonnard. 

Wiedzieli,  że Kai zdążył  nadać komunikat,  zanim Paskutti zniszczył  komunit, prawda? No, to 

musieli zaczekać i przekonać się, czy nadejdzie pomoc. Na pewno się też spodziewali, że uda nam 

się zmontować  jakiś  prowizoryczny lokator dla owych  ratowników; chociaż  Thek potrzebował 

czterdziestu trzech lat, żeby zareagować na wezwanie.

- Chyba nie sądzisz, że mają jakiś alarm, który ich ostrzeże, że wylądował statek? - wtrąciła 

nerwowo Varian.

- Nie ma mowy - Portegin zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie przy ich wyposażeniu. 

Pamiętaj, że zabrali tylko części zamienne, a nie całe urządzenia.

-   No   tak,   lecz   Aygar   wspomniał   o   kopalniach   rud   żelaza   i   mieli   jakieś   zakłady 

metalurgiczne.

- Bakkun był dobrym inżynierem - nie dał się przekonać Portegin - ale nawet ja, mając do 

dyspozycji owe części, nie potrafiłbym zbudować takiego skanera. A im był potrzebny skaner o 

planetarnym zasięgu.

- Tak więc - podsumował Kai - czekali, żeby się upewnić, że ARCT-10 nie przyleci w 

umówionym terminie. Czekali też, żeby się przekonać, czy ktoś nie odebrał naszego sygnału, i aby 

ów  sygnał  stał  się  w  końcu  zbyt  słaby,   żeby  gdziekolwiek   dotrzeć.  Dopiero  wówczas  wysłali 

kapsułę do jednej z kolonii grawitantów i zaprosili techników i osadników.

- Jeśli  ma  przylecieć  statek, wiozący tyle  ludzi i zapasów, żeby się to przedsięwzięcie 

opłacało, to muszą wybudować lądowisko! - wykrzyknął Triv.

-   To   by   tłumaczyło,   czemu   porzucili   wspaniałe   siedlisko   w   obozie   pomocniczym!   - 

zawołała Varian.

- I dlaczego Aygar woli się spotkać z tobą właśnie tam, a nie w nowym obozowisku - 

dokończyła Lunzie z kwaśną miną. - Takie przygotowania tłumaczą też owe czterdzieści trzy lata.

background image

- Grawitanci potrzebowali całych lat, żeby wykarczować taką dżunglę, zbudować lądowisko 

i bronić go przed atakami dżungli - rzekł z niejakim podziwem Portegin.

- Prawdopodobnie dostali odpowiedź potwierdzającą i podającą przybliżony czas przylotu - 

dodał Triv.

Zastanawiali się nad tym ze smutkiem.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli im powiemy, że jesteśmy z okrętu Floty, z krążownika - 

przerwał w końcu milczenie Triv. - One co pewien czas przesyłają raporty do Sztabu Głównego, no 

i nikt przy zdrowych zmysłach nie zadrze z krążownikiem.

- Czy Aygar wie o tym? - zażartowała Varian.

- On nie, ale kapitan nadlatującego statku na pewno - odparł Triv. - Poza tym krążownik 

mógł tu wysadzić ekipę ratowniczą i odlecieć w kierunku Theków i Ryxiów.

- Skoro już ustaliliśmy,  skąd jesteśmy - oznajmił z udawaną rześkością Kai - to może 

byśmy się tak przenieśli do obozu Dimenona i Margit. O ile jeszcze istnieje.

- Dlaczego miałby nie istnieć? - odezwał się Triv. - Wątpię, żeby grawitanci marnowali moc 

pasów siłowych na rozmontowanie go i przetransportowanie do swojej siedziby.

- Czy nie powinniśmy raczej udać się do głównego obozu? - zapytał Portegin.

- Byliśmy w nim - odparła Varian - ale tam płaszczak zaatakował Kaia, prawda? I dlatego 

przenieśliśmy  się do drugiego  obozu pomocniczego  - wstała  i przeciągnęła  się.  - Powinniśmy 

załatać dziury w osłonie z lian. Wtedy śpiący będą bezpieczni.

Triv wziął rankiem jeden z małych ślizgaczy i poleciał sprawdzić, w jakim stanie jest obóz 

Dimenona i Margit, który miał im służyć jako baza wypadowa do badań w południowo-zachodniej 

części głównego kontynentu Irety. Portegin, wspomagany przez Varian i Lunzie, zabrał matryce 

wymontowane   z   dwóch   pozostałych   małych   ślizgaczy   i   z   nie   uszkodzonych   komunitów 

wahadłowca.  Był  pewny,   że  zmontuje   z tych   części  komunity  w  dwóch  małych   ślizgaczach  i 

jednym czteroosobowym oraz typowy lokator - rekwizyt  ekipy ratunkowej z krążownika Flory 

Kosmicznej.   Rozgrzany   czubek   sondy   służył   jako   lutownica;   najzręczniej   posługiwała   się   nią 

Lunzie, cały czas pomstując na takie wykorzystywanie jej drogocennego sprzętu medycznego.

Varian   nie   za   bardzo   się   im   przydała.   Nie   miała   ani   serca,   ani   cierpliwości   do   takiej 

żmudnej dłubaniny; od razu oznajmiła, że lepiej się nadaje do łączenia lian niż matryc.

Zabrała   się   do   tej   ciężkiej,   wyciskającej   poty   roboty,   w   której   dodatkowe   utrudnienie 

stanowiły nagłe iretańskie ulewy i parne, gorące powietrze. Liany mocno czepiały się skał, więc 

dziewczyna sporo się namęczyła przy ich odrywaniu. Potem splatała je, aż gęsta zasłona skryła 

wylot jaskini. Pamiętała też o linach do odsuwania owej zasłony, żeby ślizgacze mogły swobodnie 

latać w obie strony. Przyciągnęła młode pędy do owej szczeliny - roślinność iretańska rozrastała się 

background image

tak szybko, że po paru tygodniach liany szczelnie zasłonią wylot jaskini.

Powrócił Triv i oznajmił, że obóz ocalał i że mieszkają tam teraz różne mniejsze i większe 

stworzenia.   Na   szczęście   działały   wsporniki   osłony,   więc   obóz   będzie   się   nadawał   do 

zamieszkania, gdy tylko przegonią intruzów.

Lunzie wykorzystała liany, które zostały Varian po zamaskowaniu jaskini: zsyntetyzowała 

dodatkowe racje żywnościowe i lekkie koce z włókien. Załadowali je do mniejszych ślizgaczy, a w 

większym   wygodnie   umościli   Kaia.   Lunzie   obejrzała   jeszcze   śpiących   i   zaprogramowała 

uwolnienie dodatkowej porcji gazów kriogenicznych. Triv pociągnął liny, odsłaniając wylot jaskini 

i trzy ślizgacze wyleciały w wieczorny deszczyk. Wylądowali na szczycie urwiska i poczekali na 

Triva.   Przejął   mały   ślizgacz   od   Lunzie,   a   ona   dołączyła   do   Varian   i   Kaia,   lecących   dużym 

ślizgaczem. Varian wystartowała i od razu spojrzała w zachmurzone niebo:

- Nie ma ptaków!

- Mają dość rozumu, żeby nie latać w taką ulewę! - odparła Lunzie, osuszając dłonie i 

patrząc na deszcz bijący w kopułę ślizgacza.

- Zawsze mi towarzyszyły.

- Mówiłaś mi o tym. Nie jesteś aby przesądna, Varian? - zachichotała ironicznie lekarka.

- Tylko na tyle, żeby przedkładać ich towarzystwo nad jego brak!

- Bardzo długo nas pilnowały - zachrypiał Kai.

- Obydwoje przypisujecie im wyższą inteligencję niżby należało.

Varian spojrzała na Kaia i obdarzyła go szorstkim uśmiechem, który on zaraz odwzajemnił. 

Deszcz stawał się coraz  gęstszy i przez resztę  lotu dziewczyna  musiała  poświęcić całą  uwagę 

pilotowaniu.

Triv i Portegin pierwsi dotarli do starego obozu pomocniczego. Duży ślizgacz lądował w 

mglistym iretańskim zmierzchu. Obóz wywarł na Kaiu niesamowite wrażenie; chłopak wiedział, że 

nie było tu nikogo od ponad czterech dziesięcioleci - a jednak obóz nie zmienił się ani odrobinę, 

jakby przespał te lata tak jak oni. Kai zdawał sobie sprawę, że to skaliste otoczenie uchroniło 

obozowisko. Wiatr i deszcz tylko w niewielkim stopniu spatynowały kopułę, postawioną przez 

Dimenona i Margit. Na zewnątrz płonęło małe ognisko. Jego blask podnosił na duchu, a dym choć 

trochę odstraszał owady, zanim uruchomili osłonę siłową. Kiedy już wszystkie pojazdy były na 

ziemi,   pospiesznie   podłączyli   baterię.   Owady  uderzały  teraz   w   pole   siłowe   i   ginęły  z   cichym 

syknięciem - resztki ich powłok spływały na ziemię. Kai z trudem przemaszerował od ślizgacza do 

kopuły. Okropnie go denerwowała owa niesprawność; utrzymywał w tajemnicy fakt, że nadal nie 

odzyskał czucia w miejscach, gdzie płaszczak najgłębiej się wessał. Nie mógł się powstrzymać od 

nerwowych   zerknięć   na   boki,   jakby   się   spodziewał,   że   płaszczaki   czają   się   tuż   za   osłoną. 

background image

Zastanawiał   się   przez   chwilę,   czy   pole   siłowe   zatrzyma   owe   paskudztwa.   Jasne,  że   zatrzyma. 

Przecież niegdyś powstrzymało nawet hordy roślinożerców... przez krótki czas.

Mięśnie   Kaia   znów   drżały,   okropność.  Taki   krótki   spacer,   a   już   miał   dość.   Lunzie   go 

ostrzegła,   żeby   nie   próbował   wykorzystywać   Dyscypliny   do   radzenia   sobie   ze   słabością 

rekonwalescenta;   ale   zwykłe,   codzienne,   podstawowe   ćwiczenia   Dyscypliny   na   pewno   by   mu 

pomogły. I nawet mogłyby mieć zasadnicze znaczenie, gdyby się nie powiodło spotkanie Varian z 

Aygarem. Wcale mu się ów pomysł  nie podobał, nawet jeśli cała trójka miała mieć broń. Kai 

próbował oszacować, jak liczni mogą być potomkowie buntowników po dwóch generacjach. No, a 

jeśli wylądował  już statek z osadnikami,  to roszczenia  buntowników  popierałyby  teraz  tysiące 

grawitantów. Tak czy owak, jego drużyna wiele ryzykowała.

Gdzie się podział ARCT-10? Czemu Tor tak się palił do odszukania starego czujnika? I 

dlaczego zaraz potem odleciał? Kai sam sobie tłumaczył, że szary człowiek nie powinien domagać 

się wyjaśnień od Theka. Co z oczu, to i z myśli. A przecież Tor go zbudził tylko dlatego, że chciał 

znaleźć czujnik.

I  jak  się  powodziło   Ryxim  na   ich  nowej  planecie?  Kai   zastanawiał  się  nad   tym,  choć 

świetnie   wiedział,   że  Vrl,  jego skrzydlaty  “kontakt",  pewnie  się  wcale  nie  przejął  milczeniem 

geologa.   Ryxiowie   prawdopodobnie   nie   skontaktowali   się   z   Thekiem.   Jasne,   że   nie;   chociaż, 

rozmyślał   Kai,   nawet   zwykła   uprzejmość   powinna   była   skłonić   dowódcę   statku   Ryxich   do 

odszukania grupy iretańskiej. Chyba że uznał, iż ARCT-10 zabrał ich z Irety zgodnie z planem.

Ta ostatnia myśl znów przywołała podstawowe pytanie: co się stało z ARCT-10? Wielkie 

statki-bazy   wychodziły   bez   szwanku   z   najgorszych   opałów.   Statek   EEC   mógł   bezpiecznie 

przebywać   nawet   w   pobliżu   supernowej.   Chyba   tylko   czarna   dziura   stanowiłaby   dla   niego 

zagrożenie - ale żaden EEC by się nie narażał na takie ryzyko. Ani jedna z ras nieprzyjaznych 

Skonfederowanym   Planetom   nie   była   na   etapie   lotów   kosmicznych;   a   więc   tylko   Inni   mogli 

zaatakować ARCT-10. Kompletna tajemnica. Kai głęboko westchnął.

-   Czyżby   nie   działały   na   ciebie   wonie   kolacji?   A   już   myślałam,   że   się   pogodziłeś   z 

koniecznością jedzenia naturalnych produktów! - głos Varian wyrwał chłopaka z zadumy.

- Jestem taki głodny, ze wszystko zjem! - uśmiechnął się do dziewczyny i wziął od niej 

miseczkę.

Kiedy   skończyli   jeść,   Lunzie   zebrała   i   wypłukała   miseczki   i   napełniła   je   kawałkami 

owoców, zalanych sokiem. Kai był już bardzo zmęczony, więc odstawił miseczkę na bok, wśliznął 

się   pod   lekki   koc   i   zamknął   oczy.   Drzemał   przy  akompaniamencie   ziewania   Portegina   i   jego 

utyskiwań, że “wcale się tyle nie narobiłem, żeby aż tak się zmęczyć!"

- Jeszcze się całkiem nie otrząsnąłeś ze skutków hibernacji - pouczała go Lunzie. - Jutro też 

background image

jest dzień i czeka cię robota. Dzisiejsze zadanie skończone.

Kai słyszał, jak pozostali opatulają się kocami i szybko zasypiają, co zdradziły ich oddechy; 

sam nie mógł zasnąć i zazdrościł im, że tak łatwo zapadli w sen. Ogromnie się zdziwił, kiedy 

znienacka usłyszał spokojny głos Lunzie:

- Porteginie, Varian i Trivie, słuchajcie, co wam powiem. Będziecie Dyszeć tylko mój głos. 

Będziecie posłuszni tylko mnie. Dokładnie wypełnicie moje polecenia, ponieważ zawierzacie mi 

swoje życie. Potwierdźcie.

Zafascynowany tymi słowami Kai usłyszał, jak cała trójka wyraża zgodę.

- Nie będziesz odczuwał żadnego bólu, Porteginie, bez względu na to, co uczynią twojemu 

ciału.   Twoje   ciało,   od   pierwszego   ciosu,   będzie   pozbawione   czucia,   niewrażliwe   na   ból.   Nie 

będziesz krwawił. Nakażesz ciału, żeby spokojnie i bez oporu znosiło rany. Będziesz mógł ujawnić 

tylko swoje imię, Portegin, i swoje zaszeregowanie: sternik pierwszej kategorii na krążowniku 218-

ZD-43   z   Floty  Kosmicznej   Skonfederowanych   Planet.   Jesteś   członkiem   ekipy  ratowniczej.   To 

wszystko, co wiesz o swych obecnych losach. Pamiętasz całe dzieciństwo i wcześniejszą służbę, z 

tym, że odbywałeś ją we Flocie Kosmicznej. Jesteś pierwszy raz na Irecie. Nie będziesz odczuwał 

żadnego bólu, bez względu na to, co się przydarzy twojemu ciału i umysłowi. Posiadasz barierę 

przeciwko   bólowi   i   ingerowaniu   w   twój   umysł.   Twój   umysł   jest   odporny   na   wszelkie   próby 

wdarcia się do niego. To ja kontroluję twoje nerwy i ośrodki bólowe. Nie pozwolę, by cokolwiek 

sprawiło ci ból lub wpędziło w rozpacz.

Lunzie nakazała Porteginowi, żeby powtórzył jej instrukcje. Kai słyszał tylko monotonny 

szept kolegi, nie zdołał rozróżnić poszczególnych słów.

Potem lekarka zabrała się do Varian, którą nazywała Rianav. Tu polecenia były o wiele 

bardziej   skomplikowane.   Lunzie   wymyśliła   dla   dziewczyny   dwa   lata   spędzone   w   korpusie 

wojskowym  ojczystej  planety;  wplotła  w ową historię  prawdziwe  szczegóły zupełnie  nieznane 

Kaiowi, a o których lekarka, o dziwo, świetnie wiedziała. Sugestia hipnotyczna miała sprawić, że 

Varian-Rianav będzie myśleć i działać jak zawodowy oficer Floty. Lunzie wzniosła też bariery, 

mające  chronić Varian-Rianav przed próbami  wdarcia się w jej umysł  i przed bólem, o wiele 

skuteczniejsze   niż   samokontrola,   którą   dawała   dziewczynie   Dyscyplina.   Zastępcza   osobowość 

Varian była takim logicznym splotem faktów; i półprawd, że Kai zaczął się zastanawiać, czy aby 

lekarka nie wykorzystuje biografii jakiejś rzeczywistej osoby. Chłopaka ogarnęło pełne respektu 

zdumienie; zdał sobie sprawę, że słucha Adepta, który osiągnął najwyższy stopień wtajemniczenia, 

choć w danych osobowych lekarki nie było nic, co by o tym  mówiło. No i nie powinno być; 

wspomniano tylko o stażu w Seripan, ośrodku, gdzie nauczano Dyscypliny; znaczenie tego faktu 

mogli docenić wyłącznie inni Uczniowie.

background image

W   końcu   lekarka   ustanowiła   bariery   w   umyśle   Triva-Titri-vella.   Kai   zaś   zaczął   się 

zastanawiać, czy zarząd ARCT miał jakieś ukryte powody, żeby polecić właśnie ją na medyka w 

ich wyprawie. Uznał, że był to czysty przypadek, bo niby cóż to mogło być innego? Uczniami była 

większość lekarzy: w końcu sugestia hipnotyczna skuteczniej znosiła ból niż analgetyki i świetnie 

się nadawała do Jęczenia urazów psychicznych. Ekspedycję iretańską uważano za całkiem banalną 

- prościutkie  poszukiwanie  złóż  transuranowców; i  to właśnie  dlatego,  Kai był  o tym  święcie 

przekonany,   współdowództwo   powierzono   dwojgu   młodym   ludziom.   Rozmyślał   ponuro   o 

zarzutach przeciwko niemu i Varian: bunt, zajęcie przez grawitantów Irety, która mogła się stać 

jedną z najbogatszych w surowce planet SP. Na pewno się to nie spodoba korpusowi Badawczo-

Oceniającemu, a jeszcze mniej SP - Federacja wolała zachować pełną kontrolę nad wszystkimi 

złożami transuranowców i dzierżawić je wyłącznie silnym i stabilnym korporacjom.

Nie powinniśmy hibernować, rozmyślał Kai, lecz zrobić wszystko, żeby pokrzyżować plany 

grawitantów; nie miał jednak pojęcia, co mogliby zrobić, skoro nie mieli ani broni, ani niezbędnego 

sprzętu. Pierwsza powinność dowódcy - wrócić do bazy z nieuszczuploną załogą; najlepiej po 

wypełnieniu powierzonego mu zadania. Kai westchnął z rezygnacją...

- Nie spałeś, Kai? - spytała cicho Lunzie; zorientował się, że stoi obok niego i trzyma w 

dłoni jego miseczkę z owocami.

- Dodałaś tam czegoś? - otworzył oczy i spojrzał na lekarkę.

Skinęła potakująco głową. Dziwne, że nigdy wcześniej nie zauważył, jakie ona ma piękne i 

zniewalające oczy. Uniósł miseczkę i najpierw wypił sok, a potem zjadł owoc.

- Nie byłem głodny. Ogromnie się cieszę, Lunzie, że mogłaś im dać dodatkową osłonę.

- O tak, łatwiej się kłamie, jeżeli jest się przekonanym, że to szczera prawda.

- Nie będę się tak przejmował jutrzejszym spotkaniem.

- Jestem pewna, że nie będziesz - w szepcie Lunzie brzmiały nutki rozbawienia, wyjęła 

pustą miseczkę z dłoni Kaia.

Środek, który dodała do owoców zadziałał natychmiast. Kai osunął się w sen, świadom 

tego, że rano nie będzie pamiętał, iż Lunzie jest Adeptem.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Rianav żałowała, że nie leci z nimi cały oddział. Titrivell i Portegin to dobrzy żołnierze, 

była już razem z nimi w najróżniejszych opałach; ale troje ludzi wyposażonych jedynie w pasy 

siłowe i obezwładniające to trochę mało,  o ile jej podejrzenia są słuszne. Hmm, może  jednak 

wystarczą,   jeżeli   kapitan   nie   dopuści   do   lądowania   statku   kolonistów.   Rianav   sądziła,   że 

“ocaleńcy" nie dysponują żadną wymyślną bronią, skoro Aygar polował z kuszą i dzidą. Jednak 

nawet taki prymitywny oręż stanowił zagrożenie: strzały z kuszy mogły przebić metalową osłonę, a 

z   bliższej   odległości   przeniknąć   i   przez   ceramiczny   kadłub   ślizgacza.   Obezwładniacze   tamtej 

ekspedycji już na pewno nie działają. Zarówno ona, jak i Titrivell poradzą sobie bez trudu z dwoma 

lub   trzema   takimi   osobnikami   jak   Aygar,   więc   nie   miała   powodów,   żeby   się   obawiać   owego 

spotkania. Niepokoiło ją tylko to, iż Aygar nalegał, żeby odbyło się poza obecnym siedliskiem jego 

ludzi.

Rianav wzięła kurs na obóz pomocniczy i przekazała stery Porteginowi. Chciała się skupić 

przed spotkaniem z tamtymi. Zajęła punkt obserwacyjny przy lewej burcie, Titrivell - przy prawej. 

Właściwie   nie   było   widać   nic   poza   wielkimi,   obwieszonymi   pnączami   drzewami   i   szlakami 

wydeptanymi przez jakieś ogromne bestie. Wolałaby nie przeprowadzać tam żadnej akcji.

- Poruczniku? - Głos Portegina wyrwał Rianav z zadumy; spojrzała w tę stronę, co on.

- Ależ olbrzymie bestie! Rejestrujesz to, Portegin? Chciałabym, żeby kapitan to zobaczył!

- Tak jest, dowódco!

- Muszą ważyć wiele ton - Titrwell spojrzał ponad ramieniem Portegina. - Całe szczęście, 

że jesteśmy tu, w górze!

- Założę się, że nieźle dają popalić grawitantom - Portegin aż się obejrzał za hordą stworów, 

pożerających wszystko, co się znalazło w zasięgu ich wężowatych szyj.

- Nie czas na żarty, Portegin - rzuciła zimno Rianav.

Nie można pozwolić nawet na najmniejsze aluzje do spożywania mięsa. Każdy członek 

Federacji, który łamie prawo zakazujące spożywania żywych istot, naraża się na wyrzucenie z SP.

- Słyszałem z dobrze poinformowanych źródeł, poruczniku - rzekł skruszony Portegin - że 

grawitanci na swoich planetach wcale nie przestrzegają zakazu.

- To kolejny powód naszej obecności. Choćby i były takie głupie, na jakie wyglądają - 

Rianav  szerokim gestem wskazała na następne stado żerujących  zwierząt  - te, jak każdy inny 

gatunek, muszą mieć szansę dalszego rozwoju. A my musimy im ją zapewnić.

- Poruczniku, jakieś latające stwory na jedenastej - odezwał się Portegin.

Były   tam   trzy   złociste   stworzenia.   Rianav   nie   potrafiła   z   tej   odległości   określić,   czy 

background image

porastały je pióra, czy sierść, ale ich obecność dodawała jej pewności siebie. Dziwne...

- Czy mam im uciec? - spytał  Portegin, kiedy się okazało, że złotoskrzydłe  stworzenia 

zmieniły kurs i lecą na tej samej wysokości i z tą samą prędkością, co ślizgacz.

- Nie ma potrzeby, sterniku. Nie wydają się agresywne. Raczej ciekawskie. Uciekniemy im 

bez trudu, jeśli staną się wrogie - Rianav była osobliwie zadowolona z tej eskorty i z przyjemnością 

patrzyła na pełne gracji i siły ruchy wielkich skrzydeł.

-  One nas obserwują, poruczniku - zawołał Titrivell. - Wszystkie trzy zwróciły głowy w 

naszą stronę.

- Nie atakują nas.

Tylko raz przerwali lot. Rianav wypatrzyła sporą kępę drzew owocowych: górne konary 

uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców; przyjemna odmiana po służbowych racjach. Żadne z 

nich się nie zastanawiało, skąd wiedzą, że to jadalne owoce.

W   końcu   dotarli   do   rozległej   równiny,   usianej   wzniesieniami   i   stadami   pasących   się 

zwierząt. Rianav nakazała sternikowi, żeby krążył, zbliżając się do wyznaczonego miejsca. Sama 

patrzyła na monitor, szukając śladów obecności Aygara i jego ludzi.

-  Pewno ukryli się w tych barakach - zasugerował Titrivell.

-  Pełna Dyscyplina - rzuciła Rianav, sygnalizując skinieniem głowy, że docenia tę uwagę. - 

Zostań w ślizgaczu, sterniku. Jeśli nas pokonają lub dam ci znak do lotu, zameldujesz o wszystkim 

dowódcy. Ten ślizgacz nie może wpaść w ich ręce. Nie wyłączaj komunitu i wypatruj oznak, że 

gdzieś   w   pobliżu   ląduje   większy   statek.   -   Wskazała   na   południowo-wschodnie   wzgórza,   bo 

podejrzewała, że tam właśnie mieści się obozowisko grawitantów.

Rianav   i   Titrivell   mieli   dość   czasu   -   przy   tej   szybkości   lotu   -   na   osiągnięcie   pełnej 

Dyscypliny. Lecz kiedy Rianav rozpoczęła ćwiczenia, poczuła nieoczekiwany przypływ energii, 

tak   potężny   zastrzyk   adrenaliny,   jakiego   nigdy   w   dyscyplinie   nie   doświadczyła.   Dziewczyna 

popatrzyła  na Titrivella i domyśliła się, że i on tego doznał. Hmmm, to prawda, że z każdym 

zastosowaniem Dyscypliny zwiększało się swoje możliwości, ale żeby coś takiego?! Musi o to 

zapytać dowódcę, gdy tylko wrócą do krążownika.

Portegin wylądował na okrągłym placu, gdzie kiedyś przez długi czas musiała się wznosić 

jakaś kopuła. Titrivell otworzył kopułę i Rianav zeskoczyła zręcznie na ziemię. Titrivell podążył za 

nią; zamknął kopułę ślizgacza i dał Porteginowi znak, żeby ją zaklinował. Rianav dostrzegła, że 

Titrivell szerzej otwiera oczy i w tym samym momencie usłyszała cichy dźwięk - powoli spojrzała 

w tę stronę.

Sześcioro   ludzi   -   trzy   kobiety   i   trzech   mężczyzn   -   ustawiło   się   w   szeregu,   niby   do 

uroczystego powitania. Każde z nich było ubrane w mundur. Rianav poczuła - pomimo Dyscypliny 

background image

- ukłucie niepokoju. Potem dostrzegła, że mundury były połatane i że nikt z owej szóstki nie miał 

ani pasa siłowego, ani obezwładniacza. A więc posiłki jeszcze nie przybyły. To byli potomkowie 

grawitantów   z   pierwszej   wyprawy;   zakpili   sobie   z   niej,   przywdziewając   stroje   przodków. 

Dziewczyna cieszyła się, że ma obezwładniacz. Tamci byli wyżsi, masywniejsi i ciężsi niż ona czy 

Titrivell. Rianav wahała się tylko przez chwilę, potem ruszyła ku nim - ani niedbale, ani oficjalnie. 

Przesuwała wzrok po ich twarzach, zupełnie jakby się spodziewała, że kogoś rozpozna. Zatrzymała 

się cztery metry przed Aygarem i zasalutowała.

-  Jesteś punktualny, Aygarze.

-  Ty też - skrzywił usta w półuśmiechu i zerknął na Titrivella, stojącego dwa kroki za swoją 

porucznik oraz pilota przy konsolecie zamkniętego ślizgacza. - Czy wasz poraniony towarzysz 

przeżył?

-  Tak. I przesyła ci podziękowania za lek.

-  Nie mieliście już kłopotów z płaszczakami?

-   Nie - odparła Rianav. - Wam pewno nie zagrażają na tym wzniesieniu? - zakończyła 

pytaniem.

-  Już stąd wyrośliśmy - odparł Aygar, co wywołało uśmieszki jego pięciorga kompanów.

-  Być może nie wiecie, że Skonfederowane Planety rekompensują ocalonym...

-  Nie zostaliśmy ocaleni, poruczniku - przerwał jej Aygar. - Urodziliśmy się na tej planecie. 

Ona jest nasza.

-   Ależ, Aygarze - rzekła pojednawczym tonem Rianav, wskazując na jego towarzyszy - 

sześcioro ludzi może mieć na własność tylko tyle, aby zaspokoić swoje potrzeby.

-  Jest nas więcej niż sześcioro.

-  Bez względu na to, jak liczna jest wasza grupa, prawa SP stwierdzają jednoznacznie...

-  Tutaj my stanowimy prawo, Rianav! I to my cię oskarżamy o gwałcenie naszych praw!

Słuch dziewczyny, dodatkowo wyostrzony Dyscypliną, uchwycił zmianę w głosie Aygara. 

Natychmiast chwyciła obezwładniacz i strzeliła w Aygara i dwóch ludzi po jego prawej stronie - 

zanim   zdążyli   się   na   nią   rzucić.   Titrivell   obezwładnił   pozostałą   trójkę.   Rianav   podeszła   do 

nieruchomych   ciał,   leżących   na   pylistym   gruncie;   wciąż   trzymała   w   dłoni   obezwładniacz,   bo 

nastawiła  go na  średnią  moc  i nie  wiedziała,  jak długo będą  sparaliżowani.  Pochyliła  się  nad 

Aygarem i przekręciła go na plecy - oczy chłopaka płonęły gniewem. Dała znak Titrivellowi, żeby 

tak samo ułożył pozostałych.

- Nie będziesz się mógł ruszyć przez jakieś pięćdziesiąt minut. Pewno twoi dziadkowie 

opowiadali   o   obezwładniaczach.   Nic   wam   się   nie   stanie,   ten   paraliż   nie   zostawi   śladów. 

Wypełniamy naszą misję i staramy się nie używać broni przeciwko innym humanoidom, ale trzech 

background image

na jednego to nieuczciwa gra. I wcale nie naruszyliśmy waszych praw, Aygarze. Nasz krążownik 

odebrał wołanie o pomoc  i odpowiedział na nie. To nasz obowiązek. Nie wątpię, iż to wasza 

izolacja   sprawiła,   że   nie   znacie   podstawowych   praw   galaktyki.   Będę   wyrozumiała   i   nie 

powiadomię   moich   przełożonych   o   waszym   agresywnym   zachowaniu.   Nie   możecie   mieć   na 

własność planety, która figuruje w Rejestrze Federacji jako nie zbadana. Posiadanie czegoś stwarza 

korzystną   sytuację   prawną,   lecz   wy  posiadacie   -   podkreśliła   ostatnie   słowo   -   jedynie   maleńki 

skrawek   tej   lesistej   planety;   i   nieważne,   ilu   jest   teraz   potomków   pierwszej   wyprawy.   Zresztą 

decyzja nie należy do mnie. Mam zbadać stan faktyczny i złożyć raport.

Aygar napiął z całej siły mięśnie szyi, starał się przełamać bezwład.

- Możesz sobie zrobić krzywdę, Aygarze. Uspokój się, a nic ci się nie stanie.

Huknął  grom  i  oślepiająco   zajaśniała  błyskawica.   Chmury,  które  się  zaczęły  zbierać  w 

trakcie krótkotrwałej potyczki zgęstniały i skłębiły się.

- Oooo! To cię na pewno ostudzi! - Rianav przypięła obezwładniacz do pasa i ruszyła do 

ślizgacza, dając Trivowi znak, żeby poszedł w jej ślady.

- Jest tu więcej takich jak oni? - spytał Titrivell, sadowiąc się w ślizgaczu.

- Sądzę, że powinniśmy to sprawdzić. - Rianav skinęła na Portegina, żeby się przesiadł na 

drugi przedni fotel. - Aygar powiedział mi, jak tam dojść pieszo. Nie wiem, czy wskazał właściwy 

kierunek, lecz możemy polecieć i sprawdzić. “Biegnij w dobrym tempie w prawo, miń pierwsze 

wzgórza, skręć w prawo, w parów, ale uważaj na węże wodne; potem idź z biegiem rzeki do 

pierwszych  wodospadów, wybierz łatwiejszą drogę na szczyt  skały,  trzymaj  się linii  wapienia, 

dopóki dolina się nie rozszerzy", tak brzmiały jego słowa. Uprawne pola wskażą nam ich siedzibę. 

- Rianav parsknęła urągliwie.

Poprowadziła ślizgacz tym samym kursem jak przy pierwszej wizycie, potem przeleciała w 

poprzek parowu, w którym spotkała Aygara. Wskazany parów doprowadził ją do rzeki o bystrym 

nurcie - skalne rumowisko odgradzało wody od starego koryta. Skierowała ślizgacz w górę rzeki i 

po pewnym czasie dotarli do przepięknych wodospadów, wysokich na jakieś czterdzieści metrów.

- Wykorzystali je - Portegin wskazał na lewo. - Zamontowali napędowe koło wodne i coś, 

co wyglądało na elektrownię.

Portegin  zerknął  na Rianav,  ciekaw,  czy zechce  to obejrzeć, lecz  dziewczyna  wzniosła 

właśnie ślizgacz ponad wodospad i nie spuszczała oka ze ścieżki wiodącej po prawej stronie - 

dlatego Titrivell i Portegin wcześniej niż ich porucznik zobaczyli następne, większe wodospady.

- Czy i tutaj mają elektrownię?

- Tak, i to większą niż tamta - odparł Portegin, kierując kamerę na ów obiekt.

- A tu mamy pola uprawne - oznajmił Titrivell, kiedy ślizgacz wzniósł się ponad wodospad. 

background image

- I fałd nieciągłości!

- Cooo? - zdumiała się Rianav, patrząc na krajobraz.

-   To   by   wyjaśniało   istnienie   owej   doliny   -   ciągnął   Titrivell.   -   Prawdopodobnie   dno 

niegdysiejszego morza. Patrzcie, jaka rozległa!

-   Teraz   wiemy,   dlaczego   opuścili   tamto   wzniesienie   -   powiedziała   Rianav.   -   Na   tym 

olbrzymim płaskowyżu spokojnie wyląduje nawet największy statek. Widzicie lądowisko?

Ślizgacz zakreślił spiralę i zawisł, a oni spoglądali na rozległą dolinę. Zaczął padać deszcz, 

lecz pierwszy plan krajobrazu był dobrze widoczny. Mgiełka przesłoniła rzekę i tarasowate pola, 

zaczynające się na jej brzegu. W oddali było widać pomarańczowe i czerwone błyski - to wulkany 

dorzucały   swoje   dymy   do   porannej   mgły.   Po   lewej   stronie   rzeki   kłębiła   się   gęsta   dżungla, 

wspinająca się na wzniesienia i granie.

- Proszę spojrzeć, poruczniku! - Titrivell wskazywał coś la prawej stronie. - Jak sprytnie 

wykorzystali ukształtowanie formacji brzegowej!

- Co wykorzystali?

- A tam, o ile zdoła to pani dostrzec we mgle... w tej skale jest kruszec! Jej barwa o tym 

świadczy - Titrivell zagwizdał, w oczach błysnęła ekscytacja. - Wszędzie widać ów kolor. Tam jest 

mnóstwo rudy żelaza.

- No i mamy drugi powód ich przeprowadzki - stwierdziła sucho Rianav, tłumiąc nadmierny 

entuzjazm Titrivella.

-   Ooo,   kominy!   -   Titrivell   nie   dał   się   poskromić;   dziewczyna   wykonała   półobrót.   - 

Odlewnia... i to duża. O cholera, szyny... biegną do... czy zechciała by pani, poruczniku... o jakieś 

trzydzieści stopni...

- Szukamy lądowiska, Titrivell! - oburzyła się Rianav, lecz zmieniła kurs.

- Nie musimy  wypatrywać,  poruczniku. - odparł  Titrivell.  - Jeżeli ów  tor prowadzi do 

kopalni lub do...

Rianav poprowadziła ślizgacz skrajem płaskowyżu. Roślinność nagle zniknęła i zobaczyli 

wielki, połyskujący w deszczu dół.

- To kopalnia odkrywkowa!

- Nie miałam pojęcia, Titrivellu, że się tak świetnie znasz na górnictwie! - roześmiała się 

Rianav; była zdumiona: ani prymitywna broń Aygara, ani jego barbarzyńska powierzchowność nie 

wzbudziły   w   dziewczynie   podejrzeń,   że   potomkowie   buntowników   mają   aż   tak   rozwinięty 

przemysł.

- Trudno nie zauważyć takiej odkrywki i nie zorientować się, co to jest - odparł Titrivell; 

patrzył poza ową jamę w ziemi Rianav skierowała ślizgacz w tę samą stronę, ku olbrzymiemu 

background image

płaskowyżowi.

- Nie muszą zbyt daleko transportować urobku - odezwał się Portegin. - I do domów też 

mają blisko. Trzy stopnie w prawo widać sporą osadę.

-   Wolałabym   wiedzieć,   czy   już   skończyli   lądowisko,   czy   nie.   Dziewczyna   cały   czas 

pamiętała, że musi zdać swemu dowódcy jak najpełniejszy raport - powinna więc dowiedzieć się, 

jak liczna jest tutejsza społeczność. Skierowała ślizgacz w stronę osady. Geometrycznie ułożone 

budowle otaczały kopułę z poprzedniej ekspedycji - porysowana przez niesiony wiatrem piasek, 

zbrązowiała od słońca, ale wciąż zdatna do użytku, najwyraźniej stanowiła centralny punkt osady. 

Mieszkańcy,   nie   zwracając   uwagi   na   deszcz,   wykonywali   swoje   codzienne   prace.   Wkrótce 

dostrzegli ślizgacz i zaczęli go sobie pokazywać.

- Lądowisko jest tam, poruczniku - Portegin uniósł głowę znad skanera. - No bo po cóż by 

ogołocili z wszelkiej roślinności połowę płaskowyżu. Nawet droga wiedzie w tamtym kierunku.

- Policzcie ich - Rianav zawróciła ślizgacz i powoli przeleciała nad osadą.

- Naliczyłem czterdziestu dziewięciu - oznajmił Portegin - ale dzieciaki za bardzo się kręcą.

- A ja pięćdziesięcioro - dorzucił Titrivell. - Nie, pięćdziesięciu jeden. Jakaś kobieta wyszła 

z kopuły, prowadzi kogoś... mężczyznę. Czyli pięćdziesięcioro dwoje.

-   Ten   starzec   jest  pewno   ostatnim   pozostałym   przy   życiu   buntownikiem   -   stwierdziła 

Rianav; przyspieszyła i skierowała ślizgacz ku drodze, o której wspomniał Portegin.

Nawet   w   padającym   deszczu   trudno   było   nie   dostrzec   lądowiska,   choć   kratownicę 

zaścielały naniesione przez wiatr szczątki i błoto - całą ziemię, jak okiem sięgnąć, podzielono na 

kwadraty.

-   Trzeba   im   oddać   sprawiedliwość   -   stwierdził   Portegin.   -   Chociaż   to   grawitanci,   ale 

dokonali wspaniałego wyczynu. Wystarczyły im cztery dziesięciolecia, żeby od zera dojść aż do 

tego.

Rianav poleciała daleko nad płaskowyż i uznała, że grawitanci już skończyli lądowisko. 

Potem zawróciła w stronę osady.

- Wylądujemy? - spytał Portegin; widać było tłumek, czekający na nich na skraju osady. - 

Starzec daje nam znaki. Spodziewa się, że wylądujemy - chłopak był niespokojny.

- W końcu po to tu przylecieliśmy, Portegin - pouczyła go sucho Rianav.

- Na pewno nie mają obezwładniaczy. W przeciwnym razie daliby je ludziom Aygara - 

dodał Titrivell.

- Aygar mógł nie powiedzieć starszyźnie o spotkaniu z nami - rzekła Rianav. - Jego ludzie 

byli bardzo młodzi.

- Korzystniej dla nich, poruczniku, zachować status “nie uratowanych" aż do przybycia tego 

background image

statku z kolonistami - dorzucił Titrivell.

- Przecież już tu jesteśmy, no nie? - prychnął Portegin.

-   Wygląda   na   to,   że   nieźle   wyjdą   na   odszkodowaniach   przysługujących   rozbitkom   - 

stwierdził Titrivell.

- Przecież wiemy, że Aygar ma większe aspiracje - przypomniała im Rianav. - Na szczęście 

to nie nasza sprawa. My mamy tylko zareagować na sygnał alarmowy i zbadać sytuację.

Dziewczyna   wylądowała   jakieś   sto   metrów   od   tłumu   i   przekazała   stery   Porteginowi   z 

takimi   samymi   instrukcjami   jak   poprzednio.   Razem   z   Titrivellem   ruszyła   w   górę   łagodnego 

wzniesienia. Starzec i podtrzymująca go kobieta wyszli im naprzeciw; mężczyzna szedł tak szybko, 

jak mu pozwalała zniekształcona noga.

Może   i   mają   hutnictwo   pozwalające   na   zbudowanie   kratownicy   lądowiska,   pomyślała 

Rianav, lecz zaniedbali sztukę medyczną. Przecież w tej wyprawie była chyba jakaś lekarka.

- Jesteście ze statku osadników?! - wykrzyknął podekscytowany starzec. - Orbitujecie? Nie 

ma potrzeby. O, tam - wskazał na płaskowyż za dziewczyną - położyliśmy kratowlicę. Trzeba tylko 

naprowadzić na nią statek.

Mężczyzna  podchodził  coraz bliżej  i Rianav  się zorientowała,  że zamierza  ją uściskać. 

Cofnęła się i zasalutowała, w ten uprzejmy sposób unikając bezpośredniego kontaktu.

- Porucznik Rianav z krążownika 218 ZaidDayan 43. Odebraliśmy wasz sygnał alarmowy...

-   Sygnał   alarmowy?   -   Starzec   wyprostował   się   dumnie;   w   jego   postawie   pojawiła   się 

niechęć i wzgarda. - Nie wysłaliśmy takiego sygnału.

Musiał być niegdyś potężnym mężczyzną, pomyślała Rianav; teraz mięśnie mu zwiotczały, 

a skóra obwisła. Masywny kościec okrywało sflaczałe ciało.

- Tak, porzucono nas tutaj. Większość naszego ekwipunku została zniszczona, kiedy hordy 

roślinożerców stratowały obóz. Nie mogliśmy wysłać żadnej wiadomości. Straciliśmy wszystkie 

ślizgacze i wahadłowiec. Nasi wredni, wyniośli i dufni zleceniodawcy nie zawracali sobie nami 

głowy, zostawili nas na pastwę losu. Daliśmy sobie jednak radę. Przeżyliśmy.  My, grawitanci, 

świetnie sobie radzimy na tej planecie. Ona należy do nas. Dajcie sobie spokój z tym alarmowym 

lokatorem.   To   nie   my   go   uruchomiliśmy.   Niepotrzebna   nam   wasza   pomoc.   Nie   możecie   nam 

odebrać tego, do czego sami doszliśmy.

Rianav zauważyła kątem oka, że Titrivell wyciągnął obezwładniacz. Dostrzegła to również 

kobieta u boku starca i szepnęła coś, co uciszyło jego gniewną przemowę.

- Hmmm? To? - mężczyzna spojrzał uważniej i skrzywił pogardliwie, rozpoznając broń. - 

No, oczywiście. Przychodzić z obezwładniaczem do pokojowo nastawionych ludzi. Przedrzeć się 

siłą   przez   nasze   szeregi!   Odebrać   nam   to   wszystko,   co   wypracowaliśmy   przez   cztery 

background image

dziesięciolecia!   Mówiłem,   że   nigdy   nam   nie   pozwolą   zatrzymać   Irety.   Zawsze   sobie 

przywłaszczacie najlepsze planety, prawda?

-   Odpowiedzieliśmy   na   sygnał   alarmowy,   sir,   jak   nam   nakazuje   prawo   kosmiczne. 

Przekażemy   raport   do   Sztabu   Głównego   Floty.   Teraz   zaś   możemy   wam   zaoferować   pomoc 

medyczną lub...

- Sądzisz, że cokolwiek przyjmiemy od takich jak wy! - obruszył się starzec. - Niczego od 

was nie chcemy! Zostawcie nas! Przeżyliśmy. To nasz świat. Zasłużyliśmy na niego. Zdobyliśmy 

go. I kiedy...

Towarzysząca starcowi kobieta zasłoniła mu usta dłonią:

- Wystarczy, Tanegli. Rozumieją.

Starzec ustąpił, lecz dalej mamrotał coś pod nosem i rzucał gniewne spojrzenie na dwoje 

kosmicznych żołnierzy.

- Wybacz mu, poruczniku - rzekła do Rianav kobieta. - Nie żywimy do was niechęci. I jak 

sama widzisz - wskazała szerokim gestem solidne budowle i krzepkich ludzi - świetnie się nam tu 

powodzi. Dzięki, że się zjawiliście, lecz już nie ma żadnego niebezpieczeństwa. - Zasłoniła sobą 

starca i dodała: - Cierpi na związane z wiekiem przywidzenia, majaczy o ratownikach i zemście. 

Jest zawzięty i wrogo usposobiony, ale my nie. Dziękujemy wam za to, że odpowiedzieliście na 

sygnał.

- Skoro nie wy go nadaliście, to kto? - spytała Rianav.

- Tardma, jedna z tamtej wyprawy, twierdziła, że wiadomość wysłano przed zniszczeniem 

głównego   obozu.   Ale   nikt   nie   przybył.   Często   więc   podawano   jej   słowa   w   wątpliwość   - 

odpowiedziała kobieta.

I ona, podobnie jak Aygar, chciała się ich jak najszybciej pozbyć. Rianav była pewna, że 

Aygar nie powiedział ani tej kobiecie, ani starcowi o spotkaniu podczas polowania na kłącza.

- Nie przyda się wam nic z naszych zapasów? Niczego nie potrzebujecie? Leków? Matryc? 

Czy macie jakiś działający komunit? Moglibyśmy wezwać statek handlowy. Oni są zawsze chętni 

do robienia interesów, a taka młoda społeczność... - Rianav spojrzała za Tanegliego.

Owa kobieta to pewno jego córka, jest do niego podobna. Pozostali trzymali się z tyłu, lecz 

najwyraźniej starali się dosłyszeć każde słowo. Niektóre dzieciaki podchodziły z boku, żeby się 

lepiej przyjrzeć ślizgaczowi.

- Jesteśmy samowystarczalni - brzmiała twarda odpowiedź.

- Nie macie żadnych kłopotów z żyjącymi tu istotami? Widzieliśmy wielkie...

- Na tym płaskowyżu nie zagrażają nam ani olbrzymie roślinożerne, ani polujący na nie 

drapieżcy.

background image

-   Złożę   odpowiedni   raport   -   Rianav   zasalutowała   i,   zachowując   marsową   minę, 

pomaszerowała do ślizgacza; Titrivell tuż za nią.

Dziewczyna wolałaby mieć tych ludzi przed sobą, nie za plecami. Wyczuwała, jaki spięty 

był Titrivell; dzięki Dyscyilinie szła równym krokiem i pokonała chęć spojrzenia za siebie.

Portegin, z twarzą ściągniętą napięciem, tak energicznie odrzucił kopułę ślizgacza, że aż 

odskoczyła.   Rianav   i   Titrivell   natychmiast   wskoczyli   do   środka;   ledwo   zdążyli   usiąść,   a   już 

Portegin - bez żadnego rozkazu - poderwał pojazd i ruszył w drogę powrotną.

-   Każdy   z   dorosłych   mieszkańców   przerastał   nas   o   dobre   trzydzieści   centymetrów, 

poruczniku - powiedział Portegin; zaschło mu w gardle.

- Gdy tylko zasłoni nas przed nimi ten grzebień, sterniku, bierz kurs prosto na nasz obóz.

- Nie muszą tu walczyć z grawitacją - zauważył Titrivell - a mimo to są krzepcy i twardzi.

- Muszą być tacy, jeżeli chcą przeżyć na tej planecie i nie stracić z oczu głównego celu.

- Celu, poruczniku?

-   Tak,   sterniku.   Chcą,   by   przyznano   im   prawo   do   całej   planety,   a   nie   tylko   do   tego 

płaskowyżu, do czego mają prawo jako rozbitkowie.

- Przecież nie mogą tego żądać! Prawda, poruczniku? - Portegin wiercił się niespokojnie na 

fotelu pilota, raz po raz zaciskając dłonie na drążku sterowniczym.

- To się wyjaśni, gdy złożymy raport naszym przełożonym, sterniku.

Rianav potarła czoło, rozdrażniona własnymi słowami - brzmiały jakoś fałszywie, choć nie 

umiała powiedzieć, dlaczego.

Resztę drogi przebyli w milczeniu; częściowo dlatego, że burzowa pogoda nie sprzyjała 

rozmowom, częściowo dlatego, że Rianav i Titrivell byli ogromnie znużeni, kiedy opuściła ich 

Dyscyplina.

Słońce nagle przebiło się przez chmury, jakby miało dość kaprysów pogody i oczom trojga 

podróżników  ukazał   się rozległy  widok:  wielka  dżungla,   ciągnąca   się na  południe   aż  do pasa 

wulkanów i na wschód, aż po poszarpane górskie szczyty, nagie, pozbawione bujnej, purpurowej i 

zielonej  roślinności.  Rianav rozejrzała  się  wokół  i dostrzegła  trzy złociste  ptaki;  ich  obecność 

uspokoiła ją, choć nie miała pojęcia dlaczego. Ptaszyska leciały nieco w tyle za ślizgaczem; a kiedy 

Portegin wylądował przed osłoną siłową obozu, zatoczyły krąg i odleciały na północny zachód. Ich 

zniknięcie zasmuciło dziewczynę, choć nie rozumiała czemu. Przejście w osłonie otworzyło się i 

podeszła do nich kobieta.

- Raportuj, Varian.

Zaskoczona   dziewczyna   zamrugała   powiekami   i   ostro   szarpnęła   głową.   Ta   osoba   nie 

należała do dowództwa.

background image

- Obiecałam ci barierę, Varian - rzekła kobieta z uśmieszkiem. - Czyżbym ją zbyt głęboko 

osadziła?

Ten posthipnotyczny sygnał zmienił Rianav z powrotem w Varian:

- Rety!  Jak ci się udało tego dokonać, Lunzie?  - dziewczyna  spojrzała  na Triva, który 

dopiero co był kimś zupełnie innym, i na Portegina.

Triv potrząsał głową, a Portegin, który akurat wychodził ze ślizgacza, o mało nie upadł ze 

zdziwienia.

- Co się dzieje? Nie jesteśmy z żadnego krążownika! - Przeżycia całego dnia wtopiły się w 

jego   prawdziwą   osobowość;   Portegin   osunął   się   na   burtę   ślizgacza.   -   To   znaczy,   że   tak,   ot, 

poszliśmy między tych grawitantów... Ale jak?

-   Lunzie   tego   dokonała   -   roześmiała   się   Varian;   w   jej   śmiechu   mieszały   się   i   ulga,   i 

ogromne napięcie: dotarło do niej, czego dokonali.

-   Najbardziej   przekonujący   jest   ten   człowiek,   który  uważa   swoje   słowa   za   prawdziwe, 

Porteginie - stwierdziła Lunzie.

- A ty po prostu sprawiłaś, że nasze historie pasowały do siebie? - zapytał Triv.

-   Rada   jestem,   że   nie   doszło   do   konfrontacji.   Chodźcie   już.   -   Lekarka   wskazała   im 

wlatujące pod osłonę małe owady. - Kai dość się nadenerwował.

- Wraca do zdrowia? - zaciekawiła się Varian.

- Powolutku. Jady tego płaszczaka zaatakowały zmysł dotyku. Kai poparzył sobie dłoń, 

chwytając gorącą łupinę owocu i nie poczuł ani żaru, ani bólu. To ja wyczułam swąd przypalonego 

ciała. Musimy go pilnować.

Varian   weszła   pod   kopułę   i   stwierdziła,   że   ocenia   wnętrze   oczami   Rianav:   schludnie, 

funkcjonalnie,  choć dość prymitywnie  i ciasno. I to Rianav spojrzała  na smukłego  chłopaka - 

ułożenie ciała i bladość twarzy świadczyły o zatruciu jadami płaszczaka; Aygar był bardziej w jej 

guście.   Varian   potrząsnęła   gniewnie   głową,   odpędzając   “Rianav".   Nie   była   żadną   Rianav, 

porucznikiem   z   nie   istniejącego   krążownika;   była   Varian,   ksenobiologiem-weterynarzem.   I   to 

właśnie ona, ze względu na stan Kaia, musi objąć dowództwo nad nieliczną drużyną. Czy aby na 

pewno?   Lunzie   działała   dużo   bardziej   zdecydowanie   i   efektywnie.   Wciąż   jednak   powracała 

osobowość Rianav. Varian ogromnie chciała być znów tylko sobą, pozbyć się natarczywych myśli 

pani porucznik.

- Cieszę się, Varian, że bezpiecznie wróciłaś - szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Kaia; po 

wygojonych ukłuciach płaszczaka zostały bledsze ślady. Czy i w tych miejscach nie ma czucia, 

zastanawiała   się   Varian.   -   Lunzie   wciąż   mnie   zapewniała,   że   nic   ci   się   nie   stanie,   ale   ja   nie 

dowierzam tym grawitantom.

background image

- To już nie są grawitanci - parsknął drwiąco Triv. - Nawet Tanegli. Jest teraz ułomnym, 

sflaczałym starcem, cierpiącym na przywidzenia.

- Nie nazwałabym tego “przywidzeniami." - W Varian znów wzięła górę tamta.

- A może byście zaczęli od początku? - zaproponowała Lunzie.

Usiedli i Varian zaczęła opowiadać, lecz znów stała się Rianav, relacjonującą suche fakty. 

Triv dorzucał swoje spostrzeżenia, a Portegin słuchał i niekiedy potrząsał głową, jakby z trudem 

godził się z tym, co słyszał.

- Czy Tanegli cię rozpoznał? - zaciekawił się Kai.

-  Nie.   Ale  przecież  wcale  się  nie   spodziewał,   że  nas  zobaczy  -  odparła   Varian,  mimo 

wszystko zasmucona starczym osłabieniem ciała i osobowości Tanegliego. A może to były myśli 

Rianav? - Podaliśmy się za ekipę ratowniczą; poza tym dla nas upłynął zaledwie tydzień czasu 

subiektywnego, a dla niego czterdzieści trzy lata.

-   Rianav,   to   znaczy   Varian...   -   poprawił   się   Triv;   zaśmiał   się   i   rzucił   jej   skruszone 

spojrzenie. - Varian wspaniale grała rolę porucznika, Kai.

- Nasze zjawienie się, nawet jako ekipy ratowniczej, ogromnie Tanegliego zaniepokoiło - 

ciągnęła Varian, zdecydowana stłumić swoje drugie ja. - Spodziewał się, że ze ślizgacza wyjdą 

osadnicy-grawitanci i oznajmią, że ich statek właśnie przyleciał.

- Aygar nie wspomniał o spotkaniu z tobą?

- Nie...

- Nader starannie przygotował powitanie w starym obozowisku - zakpił Triv. - Nie byli 

jednak   dość   szybcy   dla   wojaków   wspomaganych   Dyscypliną...   -   Lunzie   zerknęła   na   niego   z 

rozbawieniem, więc dodał smutno: - Noo, byliśmy pod działaniem Dyscypliny i uważaliśmy się za 

wojaków.

- Użyliście obezwładniaczy - raczej stwierdziła niż zapytała lekarka.

-   Wyrównały   szansę   -   powiedziała   Varian.   -   Nastawiliśmy   je   na   średnią   moc,   więc 

unieruchomiliśmy to towarzystwo najwyżej na pięćdziesiąt minut. Padało.

- Uważam, że to świetnie zrobi twoim przyjaciołom - oznajmiła Lunzie. - I wątpię, żeby 

przyznali się do nieudanej wyprawy, kiedy powrócą do swoich. Choć to i tak nie ma znaczenia.

-   Bo   nasz   podstęp   i   tak   wyjdzie   na   jaw,   gdy   tylko   wyląduje   statek   z   osadnikami?   - 

dopytywał się Kai.

Lunzie puściła oko, jakby ją całkiem źle zrozumiał; nie złapał, o co jej szło.

-   Gdy   tylko   wyląduje   statek,   natychmiast   zaczną   nas   szukać   -   odezwała   się   Varian.   - 

Wreszcie będą mieli i ludzi, i sprzęt, żeby przeszukać całą Iretę.

- Ooo? - ubawiła się Lunzie. - Przecież twierdziłaś, że wspaniale odegraliście role ekipy 

background image

ratowniczej.

- No tak, ale...

- Ów statek nie ma upoważnień od SP - ciągnęła lekarka. - Mówiliście, że mają elektrownie 

wodne? No, to dysponują wystarczającą ilością energii, żeby wysłać sygnał ostrzegawczy do statku 

z osadnikami. Ponieważ lot jest nielegalny, to nie będą mieli najmniejszej ochoty na spotkanie z 

krążownikiem SP. Pamiętajcie, że takie wielkie statki muszą hamować, gdy tylko wejdą do układu 

słonecznego. Na pewno będą podchodzić od bieguna. Czy zauważyliście jakiś radiolokator, kiedy 

krążyliście nad osadą?

- Nie, mgła była za gęsta - wtrącił się Portegin - ale założę się, że jest za kratownicą, na 

grani.

- Czy mogą również odbierać? - spytała Lunzie.

- Zabrali z wahadłowca wszystkie zapasowe matryce - rzekł ponuro Portegin.

-   Bakkun   na   tyle   znał   się   na   technice,   żeby   sobie   z   tym   poradzić   -   dodał   Kai, 

przypomniawszy sobie personalną fiszkę grawitanta.

- Im dłużej będą gadać ze statkiem, tym więcej zyskamy na czasie - ucieszyła się lekarka.

- Jak i po co zyskamy na czasie? - zapytała Varian; zaskoczył ją błysk w oku Lunzie.

- Żeby zgłosić nasze pretensje do Irety. To gra o zbyt wysoką stawkę i żaden dowódca 

statku osadniczego nie wyląduje, dopóki się nie upewni, czy za jednym z księżyców Irety nie czai 

się aby jakiś krążownik lub... - Lekarka spojrzała na Portegina: - Czy mamy dość matryc,  by 

nawiązać łączność z Ryximi?

- Z Ryximi? - zdumiała się Varian; łypnęła gniewnie na lekarkę. Ryxiowie nie mogą się 

dowiedzieć o ptakach.

- Niemal o nich zapomniałem - przyznał Kai.

- Nie nawiązywałabym z nimi łączności - sprzeciwiła się Varian. - W czym nam mogą 

pomóc?

- I niby dlaczego mieliby to zrobić? - zaciekawił się Triv.

- Opowieść Kaia o ptakach wcale się Yrlowi nie podobała - upierała się dziewczyna. - 

Chyba wiesz, Lunzie, jacy są Ryxiowie?

- Pewno, że wiem. O ile sobie przypominam, Kai, mówiłeś, że wysłali kapsułę wzywającą 

statek osadniczy. Powinni już być dobrze zadomowieni...

- Czemu by  mieli nam pomóc? - spytał Kai; i on, podobnie jak Varian, był  przeciwny 

nawiązywaniu   łączności   z  Ryximi,   choć   z   mniej   altruistycznych   pobudek.   -  Pewno  uznali,   że 

ARCT-10 zabrał nas z Irety wiele lat temu.

- Ryxiowie zazwyczaj zatrudniają na swoich statkach ludzkie załogi. - Lunzie pominęła 

background image

wątpliwości   Kaia.   -   Bardzo   bym   się   zdziwiła,   gdyby   co   jakiś   czas   nie   odwiedzał   ich   statek 

dostawczy.

- Czyżbyś  chciała im zaproponować, żeby udawali krążownik, Varian? I co nam z tego 

przyjdzie? Co najwyżej trochę opóźni lądowanie statku osadniczego grawitantów.

- Nawet najmniejsze opóźnienie jest dla nas korzystne - rzekła niewzruszenie Lunzie. - 

Służy naszej sprawie.

- A jakaż to sprawa? - spytała Varian, nieco uspokojona: może Ryxiowie nie będą w to 

wmieszani?

-   Zwłoka;   działanie   opóźniające.   A   przede   wszystkim   odwleczenie   lądowania   statku 

osadniczego i umocnienia zdobyczy grawitantów.

- Świetnie im szło, jak dotąd - stwierdziła Varian. - Założyli i utrzymują osadę na takim 

okrutnym, prymitywnym świecie...

- Po czyjej jesteś stronie? - Kai był zaskoczony jej słowami.

- Po naszej, oczywiście. Musisz jednak przyznać, że wykonali wspaniałą robotę, choć ich 

porzucono, nieważne z jakiej przyczyny.

- A teraz są na najlepszej drodze - zimny ton Lunzie dotknął Varian o wiele boleśniej niż 

wzburzenie Kaia - do okradzenia Skonfederowanych Planet.

- Okradzenia?

- A jakbyś  nazwała przywłaszczenie sobie całej planety?  - spytała z powagą lekarka. - 

Dokonają tego, jeżeli wyląduje ów statek osadniczy. Och, SP mogą oskarżyć Tanegliego o bunt. - 

Tu wzruszyła ramionami, podkreślając całą bezużyteczność takiej legalistycznej demonstracji. - I 

my, i nasi śpiący koledzy nie dostaniemy nic za owe czterdzieści trzy lata, bo nie będziemy się 

mogli wykazać żadnymi osiągnięciami.

- Wysłano nas jako ekipę badawczą - bronił się Kai.

- Która nie wypełniła swojego zadania - Lunzie znów wzruszyła ramionami.

- Co proponujesz, Lunzie? - zaciekawiła się Varian.

- Jeśli i my będziemy mogli pochwalić się znacznymi osiągnięciami, to zniknie pretekst do 

oddania grawitantom całej Irety, nawet gdyby wylądował ich statek. Musimy po prostu podjąć 

nasze pierwotne zadania: badania geologiczne i ksenobiologiczne. Korzystniej byłoby nie dopuścić 

do   lądowania   statku   osadniczego,   obojętnie   jakim   sposobem.   A   gdyby   się   nam   jakoś   udało 

uprawomocnić   to   “uratowanie",   zanim   by   wylądowali,   to   osiedleńcom   zostałby   jedynie   ów 

płaskowyż.

- No, to dobrze wybrali - westchnął Triv - bo tam właśnie znajdują się bogate złoża rud 

żelaza. Poza tym Aulia i ja, akurat w dniu wybuchu buntu, wykryliśmy promieniowanie uranu w 

background image

miejscu, gdzie się wypiętrzył łańcuch górski. Nie zdążyliśmy ci o tym powiedzieć, Kai.

- Coś im się przecież należy za tyle trudu - skomentowała ironicznie lekarka i rzekła do 

dziewczyny: - Są jeszcze twoi ulubieńcy, Varian; nikt nie może zakłócać ich ewolucji. Stanę przed 

Radą Najwyższą i zażądam ich ochrony, ochrony należnej wszystkim inteligentnym rasom.

- Można by to rozciągnąć na całą planetę - oznajmiła Varian.

- Bardzo możliwe - zgodziła się Lunzie. - Zwłaszcza jeżeli się okaże, że Trizein ma rację i 

że   na   Iretę   dostały   się   jakimś   sposobem   stworzenia   z   ziemskiej   ery   mezozoicznej.   To   byłby 

wspaniały argument.

- Nie w przypadku planety tak bogatej w transuranowce - stwierdził autorytatywnie Kai.

- Może jakoś by się to dało pogodzić - odpowiedziała Lunzie. - Lecz jeżeli wyląduje statek 

osadniczy...

- A jeśli nas odnajdą? - spytał Triv.

-   To   pierwsza   rzecz,   do   której   nakłoni   ich   Aygar   -   wtrąciła   Varian;   dobrze   pamiętała 

gniewne, obiecujące zemstę spojrzenie młodzieńca.

- Moglibyśmy obudzić Dimenona i Margit - stwierdził z namysłem Kai.

- I Trizeina - dorzuciła lekarka.

- Czemu właśnie jego? - zdziwił się Portegin. - Jest analitykiem i nie miałby teraz żadnej 

aparatury.

- Jest naszym ekspertem od ery mezozoicznej - wyjaśniła Lunzie.

- Czy mógłbyś zbudować zagłuszacz ich nadajnika, Porteginie? - zapytał Kai.

- Trzeba by znowu polecieć w pobliże osady - Portegin

nie krył niechęci.

- Ale nie za blisko - pocieszył go Triv.

- Nie będą się spodziewać ingerencji “ratowników" - 

uśmiechnął się Kai.

- Dobry pomysł - stwierdziła Varian, ucieszona, że jej współdowódca znów podkreśla swoją 

rangę. - Im szybciej się go zbuduje, tym lepiej.

- Zgoda! - stwierdziła z nieoczekiwaną emfazą Lunzie. - Gdyby jednak na to miały pójść 

matryce potrzebne do łączności z Ryximi...

- Nie, sądzę, że mamy ich wystarczająco dużo - odparł radośnie Portegin, nieświadomy 

osłupienia malującego się na twarzach obydwojga współdowódców.

-   Kai   -   Lunzie   obcesowo   odwróciła   się   do   technika   -   czy   dokładnie   pamiętasz,   gdzie 

znaleźliśmy rudę?

- Bardzo dokładnie - odparł zapytany odpowiednim tonem.

background image

- Świetnie. Gdy tylko wrócę do wahadłowca, przepuszczę włókna roślinne przez syntetyzer, 

żebyśmy mieli na czym pisać, Trizein nigdy nie zapomina wyników analiz, więc będzie mógł 

odtworzyć swoje notatki.

- Terilla mogłaby odtworzyć swoje znakomite rysunki roślin - podsunęła Varian.

- Dzieci źle znoszą szok psychiczny, wywołany “utratą czasu" - stwierdziła zimno Lunzie. - 

I dorosłym ciężko jest się pogodzić z tym, że większość ich przyjaciół i niemal cała najbliższa 

rodzina  albo jest już bardzo wiekowa, albo nie żyje.  - Po tych  słowach zapadła  głucha  cisza. 

Lekarka spojrzała kolejno w twarze kolegów i podjęła łagodniejszym już tonem: - Dla nas też jest 

to   ciężkie   i   przykre,   lecz   przynajmniej   mamy   do   wypełnienia   zadanie,   któremu   się   możemy 

poświęcić - przerwała i rozejrzała się wokół. - Spijmy już. Jutro czeka nas mnóstwo roboty.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Gdzieś w połowie nocy Varian stwierdziła, że tylko Lunzie śpi spokojnie. Dziewczyna była 

w   rozterce:   chciałaby   porozmawiać   o   wydarzeniach   dnia   i   wykorzystać   ciszę   nocy   do 

uporządkowania gmatwaniny myśli i odczuć. Niepokoiło ją, że Lunzie tak zręcznie narzuciła jej 

osobowość Rianav, choć nie miała nic przeciwko odgrywaniu tej roli. Chodziło raczej o to, że jako 

Rianav wcale nie pragnęła zemsty, raczej współczuła potomkom buntowników, nawet Tanegliemu, 

i była im życzliwa. Varian natomiast nie powinna żywić najmniejszego współczucia dla człowieka, 

który wraz ze swoimi kompanami obrabował ją z czterdziestu trzech lat kontaktów z krewnymi i 

przyjaciółmi. No i nie należy zapominać, że bunt prawdopodobnie postawił pod znakiem zapytania 

jej karierę w Służbie. Zaś Służba była teraz jedynym pewnym punktem zakotwiczenia. Rodzice 

dziewczyny pewno już nie żyli. Brat i dwie siostry, wszyscy przyjaciele - wchodzili w siódme lub 

ósme dziesięciolecie życia i myśleli o tym, czym wypełnić lata emerytury. Trudno oczekiwać, żeby 

powitali radośnie młodziutką Varian.

Ile razy coś takiego przydarzyło się Lunzie? Owo pytanie pojawiło się znienacka w sennych 

myślach dziewczyny i od razu przestała się nad sobą rozczulać. Lunzie bardzo się zmieniła po 

obudzeniu z kriogenicznego snu. A może to Varian, zaprzątnięta swoją ksenofobią, nie potrafiła 

przedtem   docenić   osobowości   lekarki?   Zanim   wybuchł   bunt,   Lunzie,   pochłonięta   swoimi 

obowiązkami,   raczej   trzymała   się   na   uboczu.   W   przebiegu   Służby   Lunzie   nie   było   nic 

nadzwyczajnego. To H normalne, że jak większość lekarzy znała Dyscyplinę. Czysty przypadek, że 

ją   przydzielono   do   ich   wyprawy...   a   może   nie?   Dała   się   poznać   jako   Adept;   okazało   się,   że 

mnóstwo   wie   o   katastrofach   statków,   nielegalnym   osadnictwie   i   przepisach   dotyczących 

ratownictwa. Czyżby już raz przeżyła zniszczenie statku?

Varian   westchnęła;   nie   potrafiła   ułożyć   tej   łamigłówki.   Ogromnie   współczuła   Kaiowi. 

Zauważyła, jak mu drżą ręce, jak nagłe skurcze skręcają ciało; wszyscy udawali, że tego nie widzą. 

Czy   chłopak   odzyska   zmysł   dotyku?   Czy   znikną   te   białe   cętki   po   ukłuciach   frędzlastego 

płaszczaka? Pragnęła, żeby znów był taki jak dawniej, przyjaciel i kochanek, antidotum na Aygara.

Czymże były te płaszczaki? Aygar mówił, że przyciągnęło je ciepło, ale nie zaatakowały ani 

jej, ani Triva, kiedy oczyszczali resztę ślizgaczy. Ciepło? Tor, miotający się tam i z powrotem po 

obozie głównym  w poszukiwaniu owego czujnika wydzielił pewnie tyle  ciepła  co czterdziestu 

ludzi. Tor, przyjaciel rodziny, zwabił płaszczaka i zostawił Kaia na pastwę stwora.

Lunzie  ma  rację, dumała  Varian,  nie chcąc  budzić  dzieci.  Biedactwa.  Choć pewno ich 

rodzice jeszcze żyją i z radością je powitają, lecz przyjaciele z dzieciństwa są już w średnim wieku. 

background image

Chwileczkę! Lunzie może się mylić. Dzieci łatwo się przystosowują. Czyżby lekarka chroniła je z 

jakichś sobie tylko znanych powodów? Ale jakich? Terilla świetnie rysowała; bardzo by im się 

teraz przydała. Bonnard udowodnił, że jest pomysłowy i zaradny. Aulii lepiej nie budzić, przyznała 

Varian. To nie pora, żeby się męczyć z histeryczką.

Przestań rozmyślać i zaśnij, nakazała sobie dziewczyna. Przecież jesteś zmęczona, prawda? 

Jutro też czeka cię ciężki dzień. Hmmm, a jak uzupełni czterdziestoletnie braki w ksenobiologii? 

Zaczęła się nad tym zastanawiać i w końcu zasnęła.

Kai przewracał się z boku na bok, lecz nie zdołał się wygodnie ułożyć i usnąć. Bezsenność 

była   dla   niego   nowym   doświadczeniem   -   przez   ostatnie   dni   albo   głęboko   spał,   albo   chociaż 

drzemał. Nigdy przedtem nie interesował się zbytnio ani swoim wyglądem, ani ciałem, zawsze 

zdrowym i sprawnym. Na statku-bazie każdy przechodził badania okresowe.

Sekcja   medyczna   ARCT-10   miała   dane   ze   wszystkich   znanych   SP   układów   i   mogła 

zsyntezować najrzadsze leki i szczepionki; prędko sobie radzono z wszelkimi niedomaganiami. 

Varian może być przeciwna nawiązywaniu kontaktu z Ryximi, lecz jeśli Lunzie ma rację i oni 

rzeczywiście zatrudniają ludzi na statkach, to owi ludzie mają dostęp do zdobyczy. A w SP można 

by znaleźć   lek  na   jego  przypadłość.  Cóż,  teraz  nic   nie   może  zrobić  w   tej   sprawie.   Znów   się 

poruszył,   najciszej   jak   mógł   i   wówczas   uświadomił   sobie,   że   śpiący   zwykle   często   zmieniają 

pozycję,   a   tymczasem   koledzy   leżą   nieruchomo.   Czyżby   i   oni   nie   spali,   dręczeni   przykrymi 

myślami?

Kai założyłby się o dowolną rzecz, że Varian trapi się przybyciem Ryxich i tym, że zaczną 

“badać" jej ulubione ptaszyska. Dobrze rozumiał niepokój dziewczyny.  Za to trudniej mu było 

pojąć jej postawę wobec potomków buntowników. Potomkowie? Ocaleńcy? Prekoloniści? Może 

chodzi  tylko   o  pozbycie   się  zastępczej   osobowości,   którą  wymyśliła  dla   niej   Lunzie.   Hmmm, 

Varian   urodziła   się   na   planecie,   więc   była   skłonna   solidaryzować   się   z   każdą   udaną   próbą 

osadnictwa; zaś on, urodzony na statku, inaczej na to patrzył. Czy aby na pewno? Może po prostu 

żywił inne uprzedzenia?

Kai był świadom, że i Triv w pewnym stopniu sympatyzuje z pracowitymi osiedleńcami. 

Gdyby nie to, że Lunzie poderwała ich wszystkich do podjęcia na nowo badań geologicznych i 

ksenobiologicznych, miałby duże wątpliwości co do lojalności tych dwojga.

Dziwne, że nikt nie wspomniał o ARCT-10, ani nie wyraził najmniejszego zainteresowania 

losami licznej załogi owego statku. Kai stłumił urazę. Dla niego ARCT-10 był domem, lecz Triv, 

Portegin, Lunzie i Varian to “kontraktowi specjaliści" ściągnięci z innych systemów gwiezdnych. 

Na   statku   urodził   się   on,   Kai,   nieżyjący   już   Gaber,   Aulia   i   troje   dzieciaków:   Terilla,   Cleiti   i 

Bonnard. Tylko on jeden spośród pięciorga obudzonych z kriogenicznego snu uważał ARCT-10 za 

background image

rodzinny dom - powinien o tym pamiętać i nie żywić urazy do kolegów.

Cóż się mogło przydarzyć ARCT-10? Kai nie słyszał, żeby kiedykolwiek uległ zniszczeniu 

okręt tych rozmiarów. Mogły się rozpaść lub zostać uszkodzone poszczególne sektory, lecz cały 

okręt? Jednostka rozmiarów niewielkiego księżyca? Chłopaka nic nie obchodziły losy grawitantów 

i ich gra o Iretę. Chciałby, żeby Tanegli, choć już stary, odpowiadał za bunt. Na SP czekały inne, 

bogate światy - powinni to wykorzystać. Chciałby również wiedzieć, czemu spóźniał się ARCT-10, 

gdzie był, czym się zajmował, dlaczego tu nie wrócił - chciałby się tego dowiedzieć choćby po to, 

żeby   uśmierzyć   niepokój   i   troskę.   W   końcu   Kai   zasnął,   próbując   sobie   wyjaśnić   nieobecność 

ARCT-10.

Triv   ukołysał   się   do   snu   powtarzaniem   współrzędnych   ich   wcześniejszych   znalezisk; 

powtarzał   je   tak   długo,   aż   był   pewny,   że   wykuł   je   na   blachę.   Początkowo   martwił   się,   że 

sprzątnięto mu sprzed nosa wszelkie korzyści, jakich się spodziewał po wyprawie. Ogromnie by się 

ucieszył, gdyby dało się nadrobić utracony czas. To jasne, że jego saldo powinno wzrosnąć przez 

owe lata hibernacji. Żaden bank nie rozproszy jego aktywów, dopóki nie będzie wiadomo, co stało 

się z ich właścicielem. Spróbował dla zabawy oszacować obecny stan konta - czterdzieści trzy lata 

akumulacji, procent składany. Triv niezbyt się przejmował przespaniem tylu dziesięcioleci, bo z 

nikim   go   nie   łączyły   jakieś   ściślejsze   więzy.   Wszystko   było   w   porządku,   dopóki   odsetki 

powiększały jego finansowe zasoby. Liczył też na należny mu procent od bogactw, jakie SP zaczną 

eksploatować na Irecie.

Triv   usłyszał   cichutki   szelest   i   ostrożnie   obrócił   głowę.   Znowu   Kai.   Poczuł   przelotne 

współczucie i sympatię; to go tylko upewniło, że słusznie unikał wszystkich więzi. Już niedługo, 

gdy tylko Ireta spełni jego oczekiwania, będzie mógł żyć z procentów od kapitału... Znajdzie sobie 

jakąś   spokojną,   wygodną,   leżącą   na   uboczu   planetę,   zwiąże   się   z   jakąś   potulną   istotą,   żeby 

zaspokajała jego potrzeby i będzie robił, co mu się tylko zamarzy, o ile mu się coś zamarzy! Poza 

tym zawsze znajdzie jakąś robotę - geolog z takim doświadczeniem i Uczeń Dyscypliny.

Portegin cieszył  się, że Aulia dalej hibernuje i zarazem go to drażniło. Dobrze znał jej 

wady;   jednak   tworzyli   zgrany   zespół   badawczy   i   dobraną   parę.   Już   się   otrząsnął   ze   skutków 

hibernacji i zaczynało mu brakować Aulii. Przyszło mu też na myśl, że teraz dziewczyna bardziej 

doceni   ich   związek   -   będą   z   jednego   czasu!   Nie   będzie   jej   łatwo   nawiązać   przyjaźń   z 

“subiektywnymi" rówieśnikami.

Portegin nadal złościł się na Lunzie za manipulowanie jego osobowością. Może i miała 

zgodę Kaia i Varian, lecz on sam nie wyraził przecież zgody na “dłubanie" w swoim umyśle. 

Wiedział   co   prawda,   że   Adepci   nigdy   nie   nadużywali   swoich   możliwości,   bo   tylko   bardzo 

nieliczni, godni całkowitego zaufania, osiągali owe szczyty, a mimo to był zły na lekarkę. Jedyna 

background image

korzyść,   którą   przyniósł   ten   dzień,   to   pewność,   że   nie   stracą   premii   za   minerały   i   kruszce. 

Ciekawiło go, czy Kai i Varian naciągną choć trochę swój subiektywny wiek - powiedzmy o trzy, 

cztery lata;  ci, którzy hibernowali  podczas  służby,  dostawali  tylko  minimalną  stawkę  i to bez 

względu na powody, które ich zmusiły do hibernacji. Żeby Kai się wreszcie wygodnie ułożył, 

myślał Portegin. Stara się robić jak najmniej hałasu, ale to jest jeszcze gorsze. Lunzie nawet nie 

drgnęła, od kiedy się położyli. Portegin podziwiał lekarkę. Nigdy przedtem nie podejrzewał, że jest 

ona kimś więcej niż tylko medykiem. Zasnął, starając się oszacować spodziewane premie.

Lunzie leżała tak spokojnie, gdyż nakazała swemu ciału bezruch i rozluźnienie. Rozmyślała 

nad wydarzeniami minionego dnia: w gruncie rzeczy pomyślnymi, choć wyraźne zainteresowanie 

Varian tym osadnikiem, Aygarem, mogło stać się źródłem kłopotów. Trzeba odciągnąć od niego 

dziewczynę, na nowo rozbudzić jej zainteresowanie ptakami, rozniecić zawodowe ambicje ochrony 

owej   rasy.   Lunzie   podzielała   pogląd   Varian,   że   nie   należy   Ryxiom   udzielać   zbyt   obszernych 

informacji   o   złocistych   ptaszyskach.   Owe   ptaki   to   rasa   godna   uwagi.   Dobrze   by   się   było   też 

dowiedzieć, skąd się wzięły na Irecie te olbrzymie roślinożerne i drapieżcy z mezozoicznej ery 

Ziemi. Owe całkowicie bezużyteczne stwory miały tu zadziwiająco dobre warunki życia. Planeta 

obfitowała   w   anomalie.   Lunzie   ogromnie   lubiła   łamigłówki,   zwłaszcza   jeżeli   jako   pierwsza 

zabierała się do ich rozwiązywania. Jeszcze nigdy nie natrafiła na tyle niewiadomych. Rutynowy 

przydział, no nie? Ponownie wszystko rozważyła i uznała, że ma spore szansę na wyciągnięcie 

królika   z   kapelusza.   Zachichotała   bezgłośnie   -   może   raczej   z   hełmu   kosmicznego?   Nooo,   nie 

powinna być zbyt zachłanna; nadmierna zachłanność prowadzi do zadufania, przeceniania siebie, a 

takie nastawienie raczej szkodzi niż pomaga. Dwa sukcesy ułagodzą Radę Adeptów. Hmmm, jeśli 

pomyślnie   zakończy   oba   główne   zadania,   to   może   się   spodziewać,   że   się   jej   powiedzie   i   z 

pozostałymi. Lunzie dobrze wiedziała, że może się tak bawić zmiennymi i to bez uwzględniania 

czynnika przypadku - przez calutką noc, a nie wyczerpie nawet połowy ewentualnych powiązań i 

możliwości; toteż zainicjowała wprowadzającą w sen “ścieżkę" hipnotyczną.

Następnego ranka, po pożywnym śniadaniu, lekarka poleciała czteroosobowym ślizgaczem 

do   jaskini   ptaków.   Varian   i   Portegin   wzięli   jeden   z   mniejszych   pojazdów   i   wyruszyli   na 

geologiczno-ksenobiologiczne zwiady. Triv udał się na tereny, gdzie w przeddzień zaczął terkotać 

licznik promieniowania. Kai chętnie by mu towarzyszył, lecz był jeszcze zbyt słaby i uznano, że 

bardziej się przyda jako oficer dyżurny. Miał więcej roboty, niż się spodziewali, bo nie było na 

czym   zapisywać   współrzędnych   i   meldunków.   Na   szczęście   pod   kopułą   został   płaski,   pylisty 

kawałek ziemi - Kai znalazł ostry patyk i właśnie tam notował współrzędne i wszelkie dodatkowe 

wyjaśnienia. Po drugiej stronie wydeptanej przez siebie ścieżki zaczął rysować mapę Irety; chciał, 

żeby była jak najdokładniejsza. Zaczął od skalnej płyty - na pewno niewiele się zmieniła przez te 

background image

czterdzieści trzy lata. Nagle uśmiechnął się. Mogą się czepiać Tora, ile dusza zapragnie, ale to jego, 

Kaia, osobista zasługa, że Thek przyleciał na Iretę szukać dawno zapomnianego czujnika swoich 

pobratymców. Kai był przekonany, że Tor by się nie zjawił, gdyby ów starożytny czujnik nie miał 

dla niego żadnego znaczenia. Czemu jednak potrzebował aż czterdziestu lat, żeby się zdecydować 

na poszukiwania?

Chłopak naniósł na mapę olbrzymią północno-wschodnią równinę, usianą owymi dziwnymi 

skalnymi formacjami - na jednym z takich płaskich górotworów założyli obóz pomocniczy. Miał 

ochotę oznaczyć te skalne wyniesienia kamykami. Nie bardzo wiedział, jak wyglądają tereny, na 

których znajdowała się osada; Triv mówił, że to chyba wypiętrzone niedawno - oczywiście w 

geologicznej rachubie czasu! - dno morza. Prawdopodobnie znajdowało się już poza “bezpieczną" 

płytą  skalną, na skraju obszarów czynnych  tektonicznie. Zdążyli  tam zarejestrować działalność 

wulkanów, zanim wybuchł bunt.

Kai musiał pozostawić obszary biegunów jako terra incognito. Osobliwe ukształtowanie 

Irety i jej  bardzo gorące wnętrze  sprawiały,  że bieguny były  gorętsze niż tereny równikowe i 

bardziej niż one tektonicznie czynne. Mogły tam zajść olbrzymie zmiany - nawet przez te cztery 

dziesięciolecia.

Odezwała się Lunzie, przerywając kartograficzne prace Kaia. Podała, że bezpiecznie dotarła 

do   jaskini   i   że   eskortowały   ją   trzy   ptaki.   Nazbierała   mnóstwo   roślinnych   włókien   i   zamierza 

wyprodukować   z   nich   tyle   papieru,   żeby   starczyło   na   wszystko.   Zbudzi   innych,   a   poza   tym 

spróbuje zrobić z soków roślin coś w rodzaju atramentu. Sądzi, że najlepiej się do tego nadają 

hadrozaurowe orzechy, bo ich skorupa plami palce.

Zasmucony   Kai   powrócił   do   swojej   mapy,   lecz   wkrótce   nabrał   otuchy   -   była   to 

trójwymiarowa, duża mapa; Lunzie na pewno nie wyprodukuje tak dużego arkusza papieru. Zrobił 

z   gliny   skały   i   śródlądowe   morze   ptaszysk,   oznaczył   chorągiewkami   z   gałązek   i   trójkątnych, 

purpurowych liści położenie trzech obozów.

Potem   odezwała   się   Varian,   przerywając   Kaiowi   pracę   nad   mapą.   Doniosła   o   złożach 

uranitytu; podała również, że jej indykator wykrył wielkie stada zwierząt - odmianę hadrozaurów, 

których przedtem nie widziała - i że się zbliża do Wielkiego Przesmyku, gdzie rosła karotenowa 

trawa.

Chłopak wrócił do swojego zajęcia i wyżłobił Przesmyk. Dobrze się przy tym bawił i wcale 

nie był zadowolony, kiedy komunit znów się odezwał. To była Varian, ogromnie podekscytowana. 

Minęła jeszcze dymiący ciek lawy i widziała duże i małe płaszczaki: jedne polowały, inne siedziały 

“zamknięte" na zdobyczy.

- Niektóre z nich przyczepiły się do wielkich zwierząt. A te głupie wielkoludy nawet nie 

background image

zauważają, że coś je żywcem zjada! I nie mogę im pomóc.

- Zabrałaś obezwładniacz, Varian?

- Nie mamy tyle naboi, Kai, żeby je zużywać na...

- Nie chodzi o marnowanie, Varian. Sprawdź tylko, czy odstraszą płaszczaki.

- Dobra. Wypróbuję je na takim zwierzaku, który ma jeszcze szansę przeżycia.

Kai rozrabiał błoto na łańcuch górski za Przesmykiem i zastanawiał się, ile trzeba ciepła, 

żeby zwabić płaszczaka. Varian i Triv najwyraźniej wydzielali zbyt mało ciepła, żeby się na nich 

rzucił stwór z głównego obozu. Ten obóz pomocniczy został wzniesiony dla dwójki geologów; 

teraz będą tu mieszkać w siedmioro. Czy to oznacza przekroczenie krytycznego punktu nagrzania? 

A jeżeli tak, to czy pole siłowe odstraszy płaszczaki? Kai porzucił mapę i dokładnie obejrzał teren. 

Kopuła   stała   na   wzniesieniu   o   stromych   stokach.   Gołe   skalne   ściany   oparły   się   nawet   bujnej 

iretaflskiej roślinności. Tutaj nie przegapią żadnego płaszczaka.

Jeszcze jedna zagadka Irety - płaszczaki jako drapieżcy. Kai nie miał zbyt wielu okazji do 

pogadania z Varian. Był chory, a dziewczyna i Lunzie dzjałały w interesie całej grupy. Zupełnie 

logiczne. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że więź łącząca go z dziewczyną osłabła. Próbował 

się   łudzić,   że   nie   ma   to   żadnego   związku   ze   spotkaniem   przez   Varian   Aygara   i   potomków 

buntowników. Może nie powinien ich tak nazywać, ale to słowo samo mu się nasuwało na myśl. 

Nieee, pewno się myli i za dużo sobie wyobraża: Varian ani trochę się nie zmieniła, to tylko resztki 

barier ochronnych, ustanowionych przez Lunzie.

Brzęczyk interkomu wyrwał Kaia z niewesołych myśli. Zgłosił się Triv. Doniósł, że odkrył 

bogate złoża rud żelaza, ale nie mógł jednak lądować, bo jego ślizgacz wypłoszył sporo dużych 

zwierząt z porastających grań gęstych chaszczy.

- Wiem, że takie lądowanie nic by nam nie dało, ale próbka skał to zawsze coś - prychnął 

geolog. - Powinniśmy byli poprosić lud Aygara o wsparcie, zamiast je im oferować.

- Oni mają technikę z “wieku żelaza", Triv. Lepiej pozostańmy przy transuranowcach. Daj 

spokój metalom; uważaj na czujnik!

Kai powrócił do swojej mapy, ale stracił cały zapał do tej roboty. Najchętniej wdeptałby 

wszystko w ziemię. Już nawet uniósł nogę i zamierzał spłaszczyć górę, lecz spostrzegł, że ma 

okrwawioną pięść. Wystraszył  się; obejrzał dokładnie jedną dłoń, potem drugą i pospieszył  do 

kopuły: musiał zmyć błoto i dokładnie zbadać skaleczenia, których w ogóle nie poczuł. Okazało 

się, na szczęście, że to tylko zadrapania i płytkie rozcięcia. Kai jeszcze oglądał swoje dłonie, a tu 

już   powrócił   pierwszy   ślizgacz.   Chłopak   niemal   się   rozgniewał   na   takie   pogwałcenie   jego 

samotności.

Ledwo Triv zdążył posadzić swój ślizgacz, gdy z wieczornej mgiełki wynurzył się drugi, z 

background image

Varian   i   Porteginem   na   pokładzie.   Varian   zatrzymała   Triva,   zanim   wszedł   pod   osłonę;   miała 

mnóstwo owoców i strąków do przyniesienia. Wreszcie cala trójka znalazła się pod osłoną pola 

siłowego   i   mało   brakowało,   a   Triv   rzuciłby   całe   naręcze   owoców   i   strąków   prosto   na 

trójwymiarową   mapę   Kaia.   Powstrzymał   go   w   ostatniej   chwili   okrzyk   Varian.   Dziewczyna   i 

Portegin, objuczeni zdobyczą, rozpływali się nad dziełem dowódcy.

- Musiałem zachować proporcje - Kai uciszył ich przesadne zachwyty. - No i nie wiemy 

przecież, jak działalność tektoniczna zmieniła północny i południowy obszar biegunowy...

- Jesteście tam?! - przerwał im ochrypły okrzyk od wejścia.

- To Lunzie - zawołała Varian, rozglądając się, gdzieby tu położyć swój ładunek.

- Chodźcie no tu, wy troje! - przywołała ich lekarka. - Oni się jeszcze nie trzymają zbyt 

pewnie na nogach. Kai, zajmij się tą cholerną osłoną.

Kai   był   zadowolony,   że   całe   zamieszanie,   związane   z   powitaniem   Trizeina,   Margit   i 

Dimenona,   odwróciło   uwagę   Lunzie   od   jego   rąk.   Potem   nowo   obudzeni   zostali   wygodnie 

ulokowani pod kopułą, a Varian zawołała Kaia, żeby jej pomógł przy rozładowaniu zbiorów.

- Jeśli wciąż będziesz miał opuszczone ręce... - przerwała, patrząc na dłoń, którą wyciągnął 

po owoce; dotknęła pokaleczonych palców i spojrzała w twarz chłopaka. - To przesądza wszystko, 

Kai. Nawiążemy kontakt z kimś, kto będzie mógł ci pomóc. Nawet frachtowiec powinien mieć 

program medyczny w swoim komputerze.

- Varian, jeżeli Ryxiowie...

-   Przede   wszystkim   muszę   chronić   przedstawicieli   mojego   własnego   gatunku,   Kai   - 

posapywała z gniewu i irytacji, unikając patrzenia chłopakowi w oczy. Spojrzała na mapę: gasnący 

blask   zachodzącego  słońca   podkreślał   kontury  gór  i  Przesmyku.   -  A  mapę  też   możemy  sobie 

zapisać na plus!

Varian   obładowała   Kaia   swoimi   zbiorami,   osłaniając   liśćmi   jego   pokaleczone   dłonie   i 

uśmiechając   się   przy   tym   porozumiewawczo;   w   końcu   przyjacielsko   popchnęła   go   w   stronę 

kopuły.

Trizein   uraczył   ich   sążnistym   monologiem   na   temat   typów   przypuszczalnej   drogi 

ewolucyjnej,   zwyczajów,   temperamentu   i   sposobów   rozmnażania   wszystkich   stworzeń,   które 

widział   w   drodze   od   jaskiń   ptaszysk   do   obozu   pomocniczego.   Dimenon   szepnął   im   z 

rozbawieniem,   że   chemik   niemal   doprowadził   Lunzie   do   białej   gorączki,   bo   upierał   się,   żeby 

zboczyli za tym lub owym zwierzem, żeby się mógł dokładnie mu przyjrzeć. Przywłaszczył też 

sobie parę płacht, które Lunzie wyczarowała dla Kaia z roślin i upierał się, że jego praca jest o 

wiele bardziej doniosła dla SP niż nawet najwspanialsze złoża transuranowców. Przecież odkrycie 

owych   bestii   raz   na   zawsze   rozstrzygnie   odwieczne   spory   paleontologów,   biologów   i 

background image

ksenobiologów - spory o możliwość konwergencyjnej biologii, o możliwość powstania podobnych 

form życia na odległych planetach. Tu dodał, podkreślając słowa szaleńczą gestykulacją, że coś 

takiego   byłoby  całkowicie   nieprawdopodobne,  nieoczekiwane   i nie  do  pomyślenia   na planecie 

słońca trzeciej generacji, co potwierdziłby każdy zoolog najniższej rangi.

Trizein   przerwał   tokowanie   tylko   po   to,   żeby   podziwiać   jeden   ze   swych   rysunków, 

przepraszał za niedopracowanie szkicu, tu i ówdzie poprawił linię lub kontur. Wreszcie Lunzie 

uciszyła go, mówiąc, że teraz każdy powinien coś zjeść i podtykając mu miseczkę. Jednak jego 

entuzjazm był tak zaraźliwy, że nawet Kai się uśmiechnął, ciesząc się z radości kolegi.

- Jutro też polecimy na wyprawę, Trizeinie - oznajmiła radośnie Varian. - Mam trawy z 

Doliny Przesmyku. Lunzie, czy potrzeba ci do syntezowania...

- Muszę wyprodukować więcej papieru, bo Trizein zużywa go w piorunującym tempie - 

parsknęła lekarka, ale i w jej oczach tańczyły wesołe ogniki.

- Jak sobie radzą grawitanci ze zdobywaniem witaminy C, Lunzie, skoro dla nas jest tak 

niezbędna? - zapytał Triv.

- To wielki kontynent. Jeżeli jest tu jeden obszar z tfawą bogatą w karoten, zajadaną przez 

Trizeinowe   zwierzaki,   to   musi   być   i   drugie   takie   miejsce.   Divisti   musiała   wiedzieć,   że 

potrzebujemy witaminy C. W przeciwnym razie nie mieliby ani zębów, ani włosów, a jakoś o tym 

nie wspominaliście - tu Lunzie zerknęła na Varian.

- Lunzie, Portegin powinien lecieć z tobą i rozmontować maszt lokatora - oznajmiła ku 

zdumieniu   wszystkich   dziewczyna.   -   Przemyślałam   całą   sprawę   i   uznałam,   że   jeśli   Ryxiowie 

korzystają ze statków z ludzką załogą, jak nam mówiłaś, to właśnie taki statek wyślą  do nas. 

Uważam, że niewiele dokonamy bez odpowiedniego ekwipunku. Grawitanci dostali, co chcieli i 

stanowczo sobie nie życzę, żeby nas pozbawiono czegoś więcej niż przespany czas.

- Czegoś więcej niż przespany czas? - zainteresował się Dimenon.

- To było tak dawno - łagodziła Margit. - Radiosonda zapisuje nasze odkrycia na nasze 

konto, prawda, Kai? - Chłopak potaknął, więc podjęła: - A więc nasze roszczenia są uzasadnione...

- Dopóki nie zjawi się statek osadniczy - przerwała Lunzie. Owa obsesja lekarki coraz 

bardziej intrygowała Kaia. Potem zwróciła się do Varian: - Wątpię, czy Ryxiowie odpowiedzą na 

nasze wezwanie. Jak się nazywa ten ich pierzasty... - machnęła ręką i spojrzała na Kaia.

- Vrl - poddał niechętnie.

- Ten Vrl pewno jeszcze żyje. I wątpię, żeby mu zależało na kontaktach z nami.

- Ryxiowie istotnie długo żyją na planetach o słabej grawitacji - odezwała się Varian. - 

Musimy   spróbować   nawiązać   z   nimi   łączność.   Będziemy   potrzebować   wielu   rzeczy,   żeby 

zrealizować cele naszej wyprawy. - Popatrzyła na Lunzie: - Rianav i sternik z krążownika 218-ZD-

background image

43 powinni się jutro ponownie przelecieć na płaskowyż - znacząco pochyliła głowę. - Zagłuszymy 

ich lokator i wyślemy Ryxim wiadomość.

- Gdyby miał przylecieć jakiś frachtowiec - podpowiedział Kai - to niech się pokaże nad 

obozem buntowników. Dobrze się zastanowią, zanim wezwą ten swój statek osadniczy.

- A ze mną kto jutro poleci? - spytał żałośnie Trizein.

- Ja - odparł Triv.

- Czyli wznawiamy badania? - spytała z nadzieją Margit.

- Jasne! - odrzekł Kai.

- Mogę tu zostać jako koordynator, Kai - zaofiarowała się Lunzie.

- Dzięki za propozycję, ale muszę zredukować wiadomość dla Ryxiów...

Varian uśmiechnęła się i chłopak przypomniał sobie, jak poprzednio zostawał w obozie, 

żeby nawiązać łączność z Ryximi; dodało mu to otuchy.

Bladym świtem Rianav poderwała swojego sternika; mieli wystartować wczesnym rankiem. 

Kiedy lekarka się zbudziła, w kociołku bulgotała już pożywna polewka. Rianav wiedziała, że nic 

się nie przedostanie przez chroniące kopułę pole siłowe; mimo to niepokoiło ją, że nie wystawiono 

żadnych wart - w końcu była to wroga planeta.

Lekarka   zamknęła   za   nimi   przejście,   machając   im   na   pożegnanie,   kiedy   odlatywali 

dwuosobowym ślizgaczem.

Otoczył ich mrok pochmurnego przedświtu i Rianav cieszyła się, że już raz lecieli tą trasą i 

znali ukształtowanie terenu. Prowadziła ślizgacz na sporej wysokości. Panującą w kabinie ciszę 

zakłócało jedynie sporadyczne pobrzękiwanie indykatora.

Byli w powietrzu już godzinę, kiedy nagle indykator zajazgotał histerycznie.

- Cóż to takiego? - spytał Portegin.

- Coś okropnie wielkiego, sterniku!

- Na tej planecie nie ma tak wielkich latających stworów...

- Mam nadzieję!

- I ciepłota jest zbyt wysoka - Rianav skręciła w prawo, unikając zderzenia.

Jakiś masywny obiekt przeciął tor lotu ślizgacza. Ujrzeli złocisto-białe gazy odrzutu.

- Co to takiego, na siedem słońc? - Portegin wykręcał szyję, śledząc lot tamtego statku.

- Jakiś pojazd o podświetlnej szybkości, sądząc po układzie napędowym.

- Z obozu grawitantów? - zaniepokoił się Portegin.

- Wątpię, sterniku. Nadleciał ze wschodu, nie z północnego wschodu.

- Zwiadowcy?

- Za duży.

background image

-   Chyba   że   statek   osadniczy   jest   wyposażony   w   wojskowe   pojazdy...   -   zastanowił   się 

Portegin.

- Dość, sterniku. Nie kłopoczmy się bez potrzeby. Mamy rozkazy do wykonania.

-   Tak   jest,   poruczniku   -   odparł,   a   Rianav   uśmiechnęła   się   do   siebie,   słysząc   w   głosie 

podwładnego sceptycyzm i niemal zuchwalstwo. - Może jednak powinniśmy poinformować o tym 

bazę? Lub donieść naszemu krążownikowi o takim pogwałceniu powietrznej przestrzeni Irety?

- Nie, jeżeli ujawniłoby to intruzowi położenie naszego obozu, sterniku. Krążownik i tak go 

pewnie   zauważył.   Nie   widzę   powodu,   żeby   przerywać   ciszę   radiową   i   tym   samym   ujawnić 

podsłuchującym naszą obecność. Zwłaszcza że kierujemy się ku płaskowyżowi.

- Lecz jeśli ich statek już wylądował, nie musimy zagłuszać lokatora.

-   Najpierw   musimy   się   dostać   na   płaskowyż,   sterniku   -   Rianav   twardo   ucięła   dalszą 

dyskusję.

Kiedy dolecieli do pierwszego z wodospadów, ponury iretański świt zaczął już rozjaśniać 

ciemne niebo.

- Czy to nie jest za jasne, jak na świt, poruczniku? - zapytał Portegin, wskazując na widok 

za prawą burtą: pod niskimi iretańskimi chmurami lśnił jaskrawo żółty krąg.

- Cholernie dziwne! - Rianav poderwała ślizgacz pod ostrym kątem; chciała wykorzystać 

osłonę wzgórz otaczających płaskowyż.

Nagle usłyszeli głos:

- Tu wyprawa ratownicza! Czy jest ktoś przy radiolokatorze? - Nastąpiła chwila ciszy i ten 

sam niecierpliwy głos rzekł do kogoś: - Nic nie ma na tej częstotliwości, szefie... Roger. Wszystkie 

częstotliwości na maksimum.

Indykator zaczął buczeć. Nie świergotać czy skrzeczeć, lecz buczeć - Rianav wiedziała z 

doświadczenia,   że   to   oznacza   powolne   opuszczanie   się   ku   nim   jakiegoś   dużego   powietrznego 

obiektu.

- Statek? Widzisz go, Portegin?

- Nie. Może powinienem odpowiedzieć na ich wezwanie?

- Nie, skoro kierują się na ten radiolokator. Cholera jasna! - zaklęła Rianav.

- Stało się! - szepnął ponuro Portegin.

Wznieśli się ponad osłonę wzgórz, z których wydobyto rudę żelaza, żeby przygotować leże 

dla   wielkiego   transportowca   -   właśnie   lądował.   Dół   pancerza   jaśniał   światłem,   a   lądowisko 

wyznaczały łuki świetlne; to ich blask dostrzegli Rianav i Portegin.

- To nie to wywołało buczenie indykatora - zaprotestował Portegin i obejrzał się; otworzył 

usta, chcąc coś powiedzieć, kiedy z wnętrza transportowca błysnął piorun.

background image

Rianav obróciła ślizgacz wokół osi, w rozpaczliwej próbie uniknięcia snopu światła. Nic 

więcej nie pamiętała.

- Kai? Obudziłeś się, Kai?

Panika w głosie Dimenona sprawiła, że Kai skoczył ku komunitowi.

- Słucham.

- Niech to licho, Kai. Mamy tutaj Theków. Wszędzie dokoła. Dużych i małych, jakby coś 

szykowali!

- Gdzie jesteś, Dim?

- Nad warstwą uranitytu...

Głos Dimenona nagle zamilkł. Kai próbował przywrócić połączenie. Nie dlatego, że się bał, 

iż Margit i Dimenonowi zagraża jakieś niebezpieczeństwo ze strony Theków; po prostu chciał 

usłyszeć  dokładniejszy raport. Nie udało mu się połączyć  z geologami, więc przełączył  się na 

Lunzie.

- Gdzie jesteś, Lunzie?

- W pobliżu jaskini. A co?

- Właśnie miałem wiadomość od Dimenona, że przy pierwszej żyle uranitytu pojawili się 

Thekowie. Potem zamilkł.

- Thekowie? Chyba będzie lepiej, Kai, jeśli “wskrzesimy" Varian i odwołamy to wszystko. 

Skoro są tutaj Thekowie...

- Tu wyprawa  ratownicza.  Czy jest ktoś przy radiolokatorze?  Nadajemy na wszystkich 

częstotliwościach. Jesteśmy wyprawą ratowniczą. Kierujemy się na wasz radiolokator!

Kai i Lunzie byli ogłuszeni i zdumieni.

-   Szanuj   bębenki   naszych   uszu,   wyprawo   ratownicza   -   pouczyła   ich   Lunzie.   -   Skąd 

jesteście?

- Od Ryxiów.

- Zachowajcie ciszę radiową i kierujcie się na lokator - poleciła im zdecydowanym tonem 

lekarka. - Zgłoszę się do ciebie, bazo.

Kai   też   zachował   ciszę.   Który   lokator,   chciał   krzyknąć.   I   czemu   wszędzie   sterczą 

Thekowie? Ma ostrzec Varian czy nie? Cóż, jeśli statek ratowniczy kierował się ku radiolokatorowi 

grawitantów, to dziewczyna sama zrezygnuje. Chłopak się uspokoił. Skoro pojawili się Thekowie, 

to znaczy, że Tor ich o wszystkim poinformował. I to pewno Tor spowodował wysłanie wyprawy 

ratowniczej przez Ryxiów. Głos, który słyszeli, świadczył, że brali w niej udział ludzie. Zaraz 

potem   Kai   znalazł   sobie   nowy   powód   do   niepokoju   -   widać   tego   dnia   było   mu   pisane 

denerwowanie się. Tor mógł nie wiedzieć, że zbudzili innych członków swojej ekipy oraz że na 

background image

planecie działali grawitanci. Czy Thek widział jakąś różnicę pomiędzy ludźmi a grawitantami? 

Dimenon by nie wpadł w panikę na widok Theka, nawet gdyby się spotkał z całą ich hordą. I 

zapytałby o Tora, nieprawdaż? Kai czekał dwie, pełne niepokoju, godziny.

- Kai, jesteś tam? - Chłopak jeszcze nigdy nie słyszał tak pogodnego głosu lekarki.

- Jestem, jestem! A gdzieżbym miał być?!

- Na przepustce - roześmiała  się z jego sarkazmu.  - Z lokatorem na skale wszystko  w 

porządku.   Muszę   przeprosić   Varian.   Te   jej   ptaszyska   są   o   wiele   inteligentniejsze   niż   się 

spodziewaliśmy.

- Czemuż to?

- Przysięgłabym, że odróżniają mój ślizgacz od tego, który wysłał kapitan Godheir. Kiedy 

tu doleciałam, ptaki broniły przed intruzami jaskini i naszego wahadłowca...

- Godheir? Kto to?

- To kapitan “Mazer Star", statku zaopatrzeniowego Ryxich. I przepraszam cię, Kai. Twój 

Thek, Tor, nakazał Ryxiom wysłanie wyprawy ratowniczej po ciebie, lecz ich statek był akurat w 

rejestrze   i   dlatego   przyleciał   dopiero   teraz.   To   pojazd   średniej   wielkości.   Musieli   lądować   w 

dżungli. Wysłali ślizgacz, a ptaszyska go zaatakowały. Są groźne w powietrzu. Kiedy nadleciałem, 

bitwa  była  w  pełnym  toku. Gdy się zbliżyłam,  ptaki  eskortowały mnie  do jaskini.  Kapitan to 

potwierdzi.   -   Kai   nie   rozumiał,   dlaczego   to   tak   cieszyło   Lunzie.   -   Więc   poprosiłam   kapitana 

Godheira, żeby wysłał po ciebie ślizgacz i kilku ludzi do pilnowania kopuły. Jeżeli jego ekipa 

zwiadowcza nie znajdzie rozwiązania, to zrobi to krążownik. Godheir próbuje nawiązać kontakt z 

Dimenonem,   ale   powiedział,   że   wyśle   tam   swoich   ludzi,   jeżeli   podasz   współrzędne.   -   Kai 

pospiesznie to uczynił. - Aha, Kai, złożyłam na ręce kapitana Godheira oficjalne oskarżenie o bunt. 

Poprosi cię, żebyś to potwierdził.

Chłopaka   zatkało   -   oficer   medyczny,   nawet   Adept,   raczej   nie   powinien   wnosić   takich 

oskarżeń, skoro żyją obaj dowódcy wyprawy.

- Sam byś chciał, Kai, żeby zarejestrowali nasze oskarżenie - dodała Lunzie, bez cienia 

skruchy   za   taką   uzurpację   nie   przysługujących   jej   praw   -   bo   wylądował   statek   osadniczy   i 

krążownik go pilnuje.

- Co z Varian i Porteginem?

- Transportowiec strzelił do ich ślizgacza - poinformowała lekarka głosem wypranym  z 

wszelkich emocji - lecz krążownik zdołał częściowo osłabić uderzenie. Obydwoje żyją i są na 

krążowniku. Poczekaj w obozie, Kai. Uzyskaliśmy większą pomoc, niż nam było potrzeba.

- Są jakieś wieści o ARCT-10?

- Nie, ale Godheir może po prostu ich nie znać. Może na krążowniku coś wiedzą. Zapytam, 

background image

kiedy zabezpieczą transportowiec. Zachowaj spokój, Kai. Nie denerwuj się. Do szybkiego!

Dopiero teraz chłopak zauważył krew na swoich dłoniach. Tak mocno ściskał komunii, że 

pokaleczył sobie palce. Wątpił, czy pomoże mu jakaś jednostka diagnostyczna; ale miał nadzieję, 

że dadzą mu osłony na dłonie na i łydki, żeby się bez przerwy nie kaleczył. Włożył dłonie do misy 

z wodą - nawet nie wyczuł jej ciepłoty. Natarł nacięcia maścią i obandażował ręce.

A więc statek osadniczy mimo wszystko wylądował. To czy mieli na karku krążownik, czy 

nie,   nie   miało   teraz   większego   znaczenia.   Czas   działał   na   ich,   ludzi,   niekorzyść   -   nie   zdołali 

zrealizować swoich planów. On sam, Kai, nie sprawdził się jako dowódca. Chłopak krążył ponuro 

wokół trójwymiarowej mapy. W końcu wziął hadrozaurowe orzechy, które przywiozła Varian i 

położył   najmniejszy   w   pobliżu   jaskini   ptaków,   większy   na   skraju   płaskowyżu   grawitantów,   a 

największy - w samym środku lądowiska. Potem usiadł, opuścił obandażowane dłonie i czekał na 

ślizgacz.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Czyjeś ręce potrząsały Rivanav; dziewczyna jęknęła. Ból przeszył jej ciało.

- Daj mi spokój...

- Mowy nie ma. Muszę cię stąd wyciągnąć - odparł znajomy głos; ręce ujęły dziewczynę 

pod pachy i uniosły dziwnie bezwładne ciało z fotela pilota. - Jesteś cała, poruczniku. Odpręż się.

- Spokojnie - zawołał jakiś inny, władczy głos.

- Jesteś lżejsza niż myślałem - szepnął znajomy głos. Rianav z trudem otworzyła oczy i aż 

wstrzymała oddech.

Z jej twarzy kapała krew. Wyciągały ją z fotela krzepkie, wielkie ręce. Dziewczyna zaczęła 

się szarpać.

- Spokój - zażądał niecierpliwie Aygar. - Jestem pod strażą i nie mam ochoty znów dostać 

strzału z obezwładniacza. Nie musisz się mnie bać. Ani moich ludzi. - W głosie chłopaka brzmiała 

gorycz; wyciągnął Rianav z fotela pilota, nie nadużywając swojej przewagi.

-   Przestań   paplać   -   zakomenderował   głos   dochodzący   skądś   z   dołu;   dziewczyna   nie 

odzyskała jeszcze orientacji. - Po prostują wyciągnij. Ostrożnie i powoli. Lekarz!

- Ja ją zniosę - oznajmił Aygar, a Rianav pomyślała, że nie stracił ani odrobiny swojej 

arogancji.

Chłopak zaczął schodzić stromym i nierównym zejściem, a ona się uspokoiła. Rozejrzała 

się wkoło; krew spływająca po jej twarzy utrudniała widzenie. Dziób ślizgacza wbił się w skalną 

ścianę. Jakiś krzepki młodzian wyciągał stamtąd bezwładnego Portegina. Piętnaście metrów niżej, 

na   szerszej   skalnej   półce,   przy   szalupie   krążownika   stała   grupka   ludzi   obserwujących   akcję 

ratowniczą. Niektórzy mieli w dłoniach obezwładniacze. Rianav zamrugała, żeby poprawić ostrość 

widzenia   i   spojrzała   na   rozległy   płaskowyż   -   tkwił   tam   teraz   olbrzymi,   przysadzisty   statek 

osadniczy   i   lśniący,   smukły,   groźny   krążownik   średniego   zasięgu.   Na   statecznikach   rufy 

krążownika widniał napis: 218-ZD-43. Dziewczynę ogarnęła nagle niczym nie uzasadniona panika 

i wpiła palce w ramiona Aygara.

-   Przecież   mówiłem,   że   nic   ci   nie   zrobię.   Te   typki   tylko   szukają   pretekstu,   żeby   nas 

sprzątnąć - w głosie chłopaka było jeszcze więcej goryczy.

- Zestrzelił nas wasz transportowiec.

- Ech, ty i ta twoja wyprawa ratownicza. Przez cały czas wasz krążownik tropił nasz statek!

Zadrżała, wyczuwając gniew Aygara, świadoma sprzecznych, niedorzecznych emocji. Lecz 

chłopak już'zszedł na skalną półkę i Rianav zabrano z jego ramion. Próbowała protestować, widząc, 

background image

że uzbrojeni mężczyźni odpychają Aygara na bok. Lekarz zbadał jej źrenice, ktoś inny opatrzył 

zranione czoło. Coś jej wstrzyknięto w ramię - jakiś potężny środek wzmacniający, bo poczuła 

nagły przypływ energii.

- Wyjdziesz z tego - mruknął lekarz i odsunął się. Dał znak swojemu pomocnikowi, żeby 

pomógł   dziewczynie   obmyć   się   z   krwi;   w   pobliżu   kłębiła   się   chmura   iretańskich   owadów, 

zwabionych słodkim zapachem krwi.

-   Poruczniku   Rianav.   -   Dziewczyna   spojrzała   na   mówiącego   te   słowa   oficera:   nigdy 

przedtem go nie widziała. Krążowniki tej klasy nie są aż tak wielkie, żeby oficerowie pozostawali 

sobie obcy; na twarzy mężczyzny malowały się różne uczucia: ciekawość, oczekiwanie, odrobina 

lęku. - Komendant Sassinak czeka na pani meldunek.

Rianav chciała zyskać choć chwilę, żeby się opanować i skupić, więc spojrzała w stronę 

badanego właśnie Portegina i spytała:

- Co z nim?

- Głowa będzie go bolała jeszcze gorzej niż panią - odparł rześko lekarz, wskazując rozcięte 

czoło Portegina. - Kość cała, to powierzchowna rana. Hej, wy tam, zabierzcie go z tego cuchnącego 

powietrza i od tych krwiopijczych owadów!

Tak oto zachęcił Aygara i jego towarzysza, żeby zanieśli Portegina do szalupy.

- Kazaliśmy tym  dwóm młodym  tubylcom,  żeby was wyciągnęli - rzekł przepraszająco 

oficer do Rianav. - Mówili - tu prychnął sceptycznie - że i tak mieli zamiar was wyratować. - 

Weszli do stateczku, więc zniżył głos. - Od miesięcy nie byliśmy na żadnej planecie i baliśmy się, 

że nie uda się nam do was dostać. Nie mogliśmy zapobiec temu wypadkowi. Przykro nam, że to 

było   aż   tak   twarde   lądowanie.   Zobaczyliśmy,   że   ten   transportowiec   do   was   strzela   i   naszej 

komendant   udało   się   jedynie   trochę   zamortyzować   upadek   waszego   ślizgacza.   Wszystko 

zabezpieczone? - rzucił do podwładnego.

- Tak jest, sir.

Rianav  wyciągnęła  szyję   -  zobaczyła   Portegina  przypiętego   do  fotela,  towarzyszyli  mu 

medycy.   Czterech   marines   -  dwaj   z   obezwładniaczami   w   dłoniach   -  pilnowało   Aygara   i   jego 

współplemieńca.

- Dlaczego ci dwaj są pod strażą, poruczniku? - spytała Varian, zapinając pasy.

- To  buntownicy.  Twoi  ludzie  wnieśli  oskarżenie  o bunt.  Była  to  pierwsza  rzecz,  jaką 

oznajmił twój dowódca mojej komendant.

Coś się nie zgadzało w słowach porucznika; i chodziło nie tylko o to, że przecież musieli 

podlegać tej samej komendant. Młody porucznik pochylił się ku dziewczynie i rzekł cicho:

- Zgłosili się wszyscy członkowie twojej ekipy, Rianav. Nie musisz się martwić. - Przerwał 

background image

i wydał sternikowi rozkaz powrotu na ZD-43; potem z widocznym samozadowoleniem, uśmiechnął 

się do dziewczyny: - Transportowiec grawitantów nawet się nie zorientował, że mu siedzimy na 

ogonie. Sassinak to sprytna i mądra komendant.

Stateczek wystartował, a Rianav ścisnęła skronie drżącymi palcami. Uraz głowy musiał być 

poważniejszy niż się na pozór zdawało, bo cierpiała na selektywną amnezję. Wiedziała, że ma 

nadlecieć statek osadniczy, lecz nie miała pojęcia, że ściga go krążownik. Wiedziała, że służy na 

ZD-43,   ale   nie   znała   żadnego   z   towarzyszących   jej   teraz   mężczyzn   i   nie   potrafiła   wymienić 

nazwiska dowódcy.

- Szliście tropem transportowca? - zapytała dziewczyna. Była przekonana, że jej krążownik 

krążył wokół planety i wcale nie zamierzał lądować, ona zaś była członkiem wyprawy ratowniczej, 

wysłanej w odpowiedzi na wołanie o pomoc.

- Jak tylko wszedł w nasz sektor patrolowy. Takie “maleństwa" jak ten statek znakuje się 

natychmiast,   na   początku   budowy.   Zgodnie   z   długofalowym   planem   Federacji,   dotyczącym 

zapobieganiu piractwu planetarnemu. Więc gdy tylko podrzucona im “pluskwa" pobudziła nasze 

czujniki, mieliśmy ich na oku. Sprawdziliśmy Rejestr i wiedzieliśmy' o nich wszystko - porucznik 

uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Transportowiec zbudowano na Yoroshinskym i sprzedano Dopli; 

to planeta grawitantów w sektorze Signi. Teraz zaś leciał w ogromnie podejrzanym kierunku: w 

stronę, gdzie tylko nieliczne systemy zostały udostępnione do kolonizacji. Polecieliśmy więc za 

nimi, jak po sznurku, kierując się sygnałami “pluskwy".

Lekki   wstrząs   poinformował   Rianav,   że   szalupa   przycumowała.   Młody   porucznik 

pospiesznie   odpiął   pasy,   wstał   i   nakazał   medykom,   żeby   zanieśli   Portegina   do   szpitala 

pokładowego, a marines - żeby wyprowadzili więźniów i osadzili w areszcie. Właśnie odwrócił się 

kurtuazyjnie ku Rianav, kiedy odezwał się komunii.

-   Wiadomość   dla   porucznik   Rianav,   sir   -   oznajmił   sternik,   wstając   z   fotela   i   dając 

dziewczynie znak, by w nim usiadła. Potem obaj mężczyźni dyskretnie wyszli.

- Tu porucznik Rianav - zgłosiła się i włączyła ekran; ujrzała znaną sobie twarz, twarz 

swojej lekarki.

- Melduj, Varian.

Słowa Lunzie usunęły bariery i Varian-Rianav opadła na oparcie fotela; obie osobowości 

zderzyły się i zawirowało jej w głowie.

- Troszkę się przeliczyliśmy, Varian. Mamy tu teraz liczniejsze wsparcie, niż nam potrzeba. 

Co z tobą?

- Rozcięta  głowa i uczucie, że straciłam  pamięć.  Portegin  nadal jest nieprzytomny,  ale 

mówią, że się wygrzebie. Wiedziałaś, że ten krążownik to ZD-43, Lunzie?

background image

-   Tak   mi   powiedziano.   Dobrze   się   złożyło,   prawda?   Czy   słyszeliście   to   wezwanie   na 

wszystkich częstotliwościach, kiedy lecieliście na płaskowyż?

- Kto to był? - Varian-Rianav całkiem odzyskała pamięć.

- To wyprawa ratownicza naszych przyjacielskich Ryxiów. Nawiasem mówiąc, bez Ryxiów 

na pokładzie - zachichotała Lunzie. - O mało nie spalili niespodzianki komendant Sassinak. To ten 

Tor   Kaia   ogłosił   alarm,   ale   Ryxiowie   musieli   czekać,   aż   ich   statek   wróci   z   wyprawy   po 

zaopatrzenie. Dopiero wtedy mogli nam udzielić pomocy. Aha, Dimenon zameldował Kaiowi, że 

gromadnie nadlecieli Thekowie.

- Gromadnie?

- Cała trzydziestka, wedle ostatniego liczenia. To mnóstwo, jak na nich.

- Tor jest wśród nich?

- Nie wiem. Dimenon zdążył donieść, że się zjawili, a potem Kai stracił z nim łączność. 

Kapitan Godheir wysłał ślizgacz po Margit i Dimenona. Jak tylko wrócisz, opowiem ci wiele o 

twoich bezcennych ptaszyskach. Ale najpierw komendant Sassinak z tobą pogada. Kiedy składałam 

kapitanowi Godheirowi doniesienie o buncie, nie miałam pojęcia, że jest tu i krążownik. Chciałam, 

żeby   to   oskarżenie   zostało   jak   najszybciej   wniesione   i   zarejestrowane.   Sassinak   poprosi   cię 

dokładny raport. Budzę teraz pozostałych. Będą potrzebne ich zeznania. Poza tym i tak mogą się 

już obudzić. Uzyskamy niezbędną pomoc i będziemy mogli zrealizować nasze pierwotne cele.

- Jak się ma Kai, Lunzie?

- Jest w ambulatorium Godheira. Możemy go podleczyć. Jak już mówiłam, nie wiedziałam 

o krążowniku. Jeżeli nie uda się ludziom Godheira, Kaiem zajmą się medycy z krążownika.

Ktoś chrząknął znacząco za plecami Varian.

- Dołączę do ciebie, Lunzie, gdy tylko załatwię jakiś transport. Na razie rób to, co uznasz za 

konieczne.

- Oooo, to mi daje wielką swobodę.

- Nic więcej ci nie potrzeba - stwierdziła ironicznie Varian, a Lunzie uśmiechnęła się i 

przerwała połączenie.

Varian wstała i spojrzała na porucznika:

- Wszystko mi się poplątało po tym wypadku. Nie pamiętam, jak się nazywasz.

-   Borander   -   uśmiechnął   się   do   niej.   -   Komendant   Sassinak   cię   oczekuje   -   dał   do 

zrozumienia,   że   to   pilne.   -   Wiesz,   dużo   lepiej   teraz   wyglądasz.   A   trochę   się   o   ciebie   bałem. 

Zdawało się, że nie jesteś sobą.

- Bo nie byłam.

Szalupa  wylądowała  obok krążownika,  przy jednej z otwartych  śluz. Varian, stojąc we 

background image

włazie  stateczku,  widziała  wielki  transportowiec  grawitantów, otoczony bojowymi  ślizgaczami. 

Krążowniki też nie były małe, lecz w porównaniu z olbrzymim transportowcem, ZD-43 wyglądał 

jak maleństwo. Tylko jedna śluza wielkiego statku stała otworem; grawitantów nie było widać. 

Dziewczyna miała nadzieję, że działa krążownika są wycelowane w wielki statek: wyglądał tak 

groźnie   i   tak   się   rozsiadł,   jakby   już   miał   tu   pozostać.   Trocheja   pocieszało   to,   że   większość 

kolonistów hibernowała podczas lotu do miejsca przeznaczenia.

- Muszę przyznać, że wybudowali odpowiednie lądowisko - oznajmił Borander, wskazując 

kogoś po prawej.

Obok szalupy, strzeżeni przez marines, przykucnęli Aygar i ten drugi; przyjaciel Aygara 

łypał gniewnie na Varian. Chłopak natomiast patrzył prosto przed siebie, obojętny na wszystko, w 

tym i broń marines.

- Dlaczego ci dwaj są pod strażą, Boranderze?

- Przecież to buntownicy - odparł zagadnięty.

- Ci dwaj nie są buntownikami, poruczniku Boranderze. Urodzili się na Irecie i z buntem 

nie mają nic wspólnego. Nie powinno się ich więzić.

- Słuchaj, twoi ludzie wnieśli oskarżenie o bunt, najpierw do kapitana Godheira, potem do 

komendant Sassinak...

- I to również nie odnosi się ani do Aygara czy kogoś z jego pokolenia, ani nawet do ich 

rodziców.

-   Przypuszczam,   że   nie   pomagali   budować   owego   ladowiska,   by   przyjąć   nielegalny 

transport... - szydził Borander, otrząsnąwszy się ze zdziwienia.

- Sądzę, że śledztwo ustali, iż Aygar został wprowadzony w błąd i dlatego nie można go 

oskarżać o świadome łamanie przepisów EEC.

- Nie ja będę o tym decydować - rzekł sztywno Borander. - Komendant Sassinak czeka na 

ciebie.

- Aygar może wiec iść z nami. Od razu wszystko wyjaśnię.

Chłopak zachował obojętność, za to jego towarzysz gapił się na Varian z ustami otwartymi 

ze zdumienia; przypominał dziewczynie Tardmę.

- Przecież nie mogę wejść do biura komendant z tymi dwoma...

- Ja mogę. - Varian przepoiła swój; głos Dyscypliną. - Przypominam, poruczniku, że jestem 

współdowódcą wyprawy na Iretę, więc mam rangę gubernatora planety protem. Któż jest więc 

wyższy stopniem?

- Ty... pani - Borander przełknął i służbiście się wyprężył. - Ale to się wcale nie spodoba 

komendant.

background image

Dziewczyna zignorowała tę uwagę i rzekła do Iretańczyków:

- Aygarze, czy ty i twój przyjaciel zechcecie nam towarzyszyć?

Spojrzała   znacząco   na   marines   i   na   Borandera;   porucznik   dał   żołnierzom   znak,   żeby 

schowali broń. Aygar podniósł się swobodnie i bez strachu.

- Czy jesteś jednym z wnucząt Tardmy? - spytała Varian nieznajomego Iretańczyka.

- Nazywam się Winral - burknął, zerkając na nią z rosnącym niepokojem.

Borander ruszył pospiesznie ku trapowi krążownika; Aygar szedł obok dziewczyny, Winral 

za nimi. Varian zauważyła, choć tego nie skomentowała, że porucznik dał znak marines, żeby 

osłaniali tyły.

- Czy mój ślizgacz jest bardzo uszkodzony, poruczniku? Jak tylko zobaczę się z komendant, 

będę chciała wrócić do swojego obozu.

- Dziób jest rozbity, a bateria rozładowana - odparł oficjalnym tonem Borander. - Rozkażę, 

żeby naładowano baterię i naprawiono uszkodzenia.

Varian wyczuła, iż porucznik wcale się nie spodziewa, że ona wyjdzie żywa ze spotkania z 

jego komendant. Przebyli połowę drogi, kiedy spadła jedna z nagłych, gwałtownych iretańskich 

ulew. Dziewczynę rozbawiło to, że ani ona, ani Aygar i Winral nie zwrócili uwagi na deszcz, 

natomiast marines aż się wzdrygnęli.

- Zostawmy im tę planetę - mruknął jeden z nich na tyle głośno, żeby go wszyscy usłyszeli. 

- Cuchnie tu...

Borander gwałtownie się obejrzał, ale nie spostrzegł, kto to powiedział. Wysublimowana 

obojętność Aygara tylko wzmogła irytację porucznika.

Varian nie należała do żadnej z jednostek, więc nie musiała oddać honorów fladze przy 

wchodzeniu na pokład. Mimo to dziewczyna  ledwo się powstrzymała,  żeby nie pójść w ślady 

Borandera. Natychmiast zjawił się oficer dyżurny i zaprotestował przeciwko obecności Aygara i 

Winrala.

-   Jako   protem   gubernator   planety   pragnę   wyjaśnić   komendant   Sassinak   pewne 

nieporozumienie. To ja zaprosiłam tutaj tych dwóch mężczyzn.

- Komendant Sassinak już przesłuchała buntowników.

-   Buntownika.   -   Varian   z   mocą   podkreśliła   liczbę   pojedynczą.   -   Ci   ludzie   nie   mogą 

odpowiadać za wykroczenia dziadków. Czy wyraziłam się jasno, poruczniku?

- Tak jest, psze pani.

- Czy zaprowadzisz mnie do swojej komendant? - zapytała Borandera.

Zachowanie towarzyszącego im Borandera zdradziło Varian, jak bardzo miał jej dość i jak 

bardzo chciał się jej pozbyć. Zdenerwowało ją - a może Rianav? - że Aygara pilnowali ludzie pod 

background image

bronią. Varian i Rianav wierzyły, że chłopak istotnie zamierzał pomóc rozbitkom ze ślizgacza. Co 

by zrobił, gdyby już ich stamtąd wyciągnął, to już całkiem inna sprawa. Mimo to uważała, że musi 

wymóc na załodze krążownika właściwe traktowanie Aygara.

Cała trójka - Varian, Aygar i Winral - podążała za Boranderem przez labirynt przejść w 

głąb krążownika; dziewczyna wyczuwała, że Iretańczyk  żywo się wszystkim interesuje. Po raz 

pierwszy w życiu zetknął się z tak wymyślnymi wytworami nauki i technicznej potęgi. Na pewno 

wychowano go na opowieściach o takich cudeńkach; opowieściach zaprawionych  kłamstwami, 

które miały usprawiedliwić grawitantów. Winral był najwyraźniej wstrząśnięty tym, co widział; 

gapił   się   na   wszystko,   wpadał   na   ścianki.   Aygar   również   nie   zdołał   stłumić   ciekawości   i 

podniecenia tym, co go otaczało, lecz mimo to zachował godność i opanowanie.

Na koniec wprowadzono ich do gabinetu komendant - było to obszerne pomieszczenie, w 

którym   największą   ścianę   zajmowały   terminale   komputera   i   ekrany.   Naprzeciwko   ekranów 

ustawiono   konsolety   i   siedziska.   Komendant   siedziała   w   opływowym   obrotowym   fotelu,   przy 

konsoli   i   dużym   biurku.   Varian   rzuciła   okiem   na   ekrany   -   na   jednym   widniała   osada,   na 

pozostałych jedenastu różne fragmenty opasłego transportowca.

- Ogromnie się cieszę, dowódco Varian, że nic ci się nie stało - rzekła komendant wstając i 

wyciągając   rękę   do   dziewczyny.   Sassinak   była   wysoką,   żylastą   kobietą   o   czarnych,   krótko 

ostrzyżonych   włosach   bez   odrobiny   siwizny;   jej   gładka   postać   promieniowała   niewyczerpaną 

energią i poczuciem władzy, nabytym przez dziesiątki lat dowodzenia. Skinęła głową Aygarowi. - 

Trochę nas tu dużo. Uwzględniono twoją uwagę, dotyczącą... urodzonych na tej planecie. - Tu 

wskazała na Aygara i Winrala; odchrząknęła, osłaniając usta lewą dłonią. Varian dostrzegła w jej 

oczach wesoły blask. - Zapewniam cię, że weźmiemy to pod uwagę we wszystkich przyszłych 

kontaktach z... tubylcami. Jak wiesz, żyje tylko jeden z właściwych buntowników. I jest w tak złej 

kondycji, że można to określić jako “zgrzybiałość".

- Oskarżenie o bunt to tylko formalność, pani komendant. Wniesiono je po to, żeby chronić 

moich towarzyszy i zapobiec zawłaszczeniu Irety.

- Rozumiem, dowódco Varian. Zapewniam cię, że było to bardzo mądre posunięcie, skoro 

kilka grup rości sobie prawa do Irety. Chyba już wiesz, że zjawiło się tu sporo Theków.

- Tak.

-   No   to   jesteś   równie   zbita   z   tropu   jak   ja.   Dobrze.   Ogromnie   nie   lubię   być 

niedoinformowana.

- Czy pani wie, gdzie jest teraz ARCT-10?

-   Jeszcze   jedno   pytanie,   na   które   nie   umiem   odpowiedzieć   -   uśmiechnęła   się   smutno 

komendant   Sassinak.   -   Właśnie   zapytaliśmy   o   to   Dowództwo   tego   sektora.   Ściągaliśmy   ów 

background image

transportowiec przez wiele sektorów, co nie sprzyjało zdobywaniu wieści o ARCT-10. Gdy tylko 

się dowiemy, gdzie jest, natychmiast damy ci znać. Nie dotarły do nas żadne pogłoski o katastrofie 

statku tej klasy; a sama wiesz, że gdyby się coś takiego wydarzyło, to nie udałoby się tego ukryć. 

Nie musimy już zachowywać ciszy radiowej, więc możemy poprosić o uzupełnienie danych. - 

Sassinak dzieliła uwagę pomiędzy Varian a ekrany; teraz spojrzała na rosłą postać Aygara; Winrala 

całkiem zignorowała. - Czas, by ustalić wasz status, sir. Czy możesz mi powiedzieć, kim jesteś? - 

Włączyła rejestrator.

- Aygar, syn Grali i Tetuma; po matce wnuk Berru i Bakkuna, po ojcu wnuk Paskuttiego i 

Divisti - brzmiała dumna, wyzywająca odpowiedź.

- A ty?

- Winral, syn Auny i Mella; po matce wnuk Tanegliego i Divisti, po ojcu: wnuk Tardmy i 

Paskuttiego - odparł ponuro.

- Ach, tak. Przy tak małej puli genetycznej musieliście bardzo uważać, żeby nie wystąpiła 

wsobność, nieprawdaż? - Sassinak nacisnęła kilka klawiszy. - Urodzeni i wychowani na Irecie; 

wasi przodkowie mieli przywódców. Wasza kolonia wydaje się świetnie zorganizowana - spojrzała 

pytająco na Aygara.

- Naszym wodzem był najpierw Paskutti. Po jego śmierci władzę przejął Berru, a po nim 

mój ojciec, Tetum.

- A więc zgodnie z obowiązującymi zasadami jesteście obywatelami Irety, Iretańczykami. - 

Sassinak odchyliła się w fotelu. - Moja wiedza o waszej planecie opiera się na raportach sprzed 

czterdziestu   trzech   lat,   zarejestrowanych   w   radiolokatorze.   Jak   rozumiem,   nie   ma   tu   innych 

rozumnych gatunków...

- Są ewoluujące gatunki - wtrąciła pospiesznie Varian. Dostrzegła zdumienie i zaskoczenie 

w oczach Aygara oraz zdziwienie w oczach Sassinak.

- W żadnym z waszych raportów nie było o tym ani słowa.

- Wysłaliśmy je tak dawno temu...

- Powiedziano mi, że jeszcze przed dziesięcioma dniami hibernowaliście?

- W swoim raporcie wspominałam o gatunku posiadającym zdolność latania, o złocistych 

ptakach...

- A tak. I to one są owym “ewoluującym gatunkiem"? Ptaki? I Ryxiowie w jednym układzie 

planetarnym? Ryxiom się to na pewno nie spodoba.

- Nikt im o tym nie powiedział, czyż nie?

- Na pewno nie. Byłam zbyt zajęta pomaganiem twoim ludziom, dowódco Varian. - W 

głosie Sassinak zabrzmiały ostrzejsze tony. - Zajmę się tą sprawą, jeżeli zajdzie taka konieczność. 

background image

W każdym razie Aygar jest tutejszym rezydentem, stałym mieszkańcem. Oskarżenie o bunt go nie 

dotyczy. Zgodnie z prawami i zasadami obowiązującymi w Federacji, Aygarze, twoi ludzie, osiedli 

tu od dwóch generacji, mają prawo do wszystkiego, co osiągnęli i zbudowali w ciągu owych lat... 

w tym i do lądowiska, gdy tylko zostanie zalegalizowane. - Komendant skinęła na stojącego w 

pobliżu   podoficera:   -  Chcę,   żeby  zapisano   i   ogłoszono,   że   oskarżenie   o   bunt   dotyczy   jedynie 

Tanegliego. Zaś Aygar i jego ludzie są uwolnieni od tego zarzutu, przywraca się im ich mienie i 

pozwala na kontynuowanie działalności.

- Przygotowywaliśmy się na przyjęcie kolonistów - wtrącił Aygar.

- Podobasz mi się, młody człowieku - zachichotała Sassinak. - Ten świat rodzi śmiałych i 

stanowczych   ludzi.   Jednakże   oni   -   tu   machnęła   ręką   w   kierunku   ekranu,   na   którym   widniał 

transportowiec   grawitantów   -   są   nielegalnymi   imigrantami,   próbującymi   zająć   planetę 

sklasyfikowaną jako świat, który można badać, lecz nie wolno się osiedlać. Mogą pozostać, gdzie 

są, dopóki trybunał nie osądzi owego wykroczenia. I uprzedzam, że w waszym najlepiej pojętym 

interesie - gestem dała do zrozumienia, że dotyczy to i ich obu, i całej osady - nie powinniście mieć 

z nimi absolutnie żadnych kontaktów. Jakakolwiek zmowa może zagrozić przyznaniu wam tego, co 

zdobyliście i całkowicie zaprzepaścić waszą przyszłość. - Sassinak nachyliła się ponad konsoletą: - 

Znakomicie wystartowaliście, Aygarze. Umocnijcie owe zaczątki, zanim zbierze się trybunał. To 

samo radzę i tobie, Varian, choć zdaję sobie sprawę, że tym się właśnie zajmujecie, ty i twoi ludzie, 

od momentu wyjścia z hibernacji. - Komendant wstała, obeszła konsoletę i spojrzała na Aygara; 

była wysoką, krzepką kobietą, lecz przy nim zdawała się nieduża. - Gdybyś postanowił opuścić tę 

planetę, młody człowieku, to byłby z ciebie wspaniały marinę.

Aygar pochylił głowę i spojrzał na nią; jego twarz i oczy były wyprane z wszelkich uczuć:

- To jest mój świat, pani komendant. Cała planeta...

- Nie, Aygarze, nie cała - w głosie Sassinak znów zabrzmiały twarde tony - nie cała planeta, 

a tylko ta jej część, którą ty i twoi ludzie uprawiacie i eksploatujecie. Czy dostatecznie jasno się 

wyraziłam? - Chłopak kiwnął potakująco głową, więc komendant rozluźniła się i uśmiechnęła. - 

Będę ci bardzo zobowiązana, jeżeli mi pozwolisz obejrzeć waszą osadę. Zawsze staram się jak 

najwięcej dowiedzieć o planetach, które odwiedzam - Sassinak podała Aygarowi rękę.

Varian obawiała się przez chwilę, że chłopak zignoruje ów gest. Potem, gdy jego wielka 

łapa ujęła drobniejszą dłoń Sassinak, wystraszyła się, czy aby Aygar nie zechce się popisać swoją 

krzepą. Sama nie wiedziała, dlaczego tak jej zależy, żeby chłopak wywarł na Sassinak jak najlepsze 

wrażenie - przecież mieli zupełnie odmienne plany co do przyszłości Irety Varian mogła obwiniać 

Rianav za orędowanie za Aygarem, lecz przecież to właśnie jako Varian obstawała za uwolnieniem 

go od niesłusznych zarzutów.

background image

- Mamy wiele do zrobienia. - Aygar wypuścił dłoń Sassinak.

-   Rozumiem   to.   -   Komendant   zręcznie   dała   do   zrozumienia,   że   żałuje,   iż   się   do   tego 

przyczyniła.

- Sądzę, że mogę cię zapewnić nie tylko w moim imieniu, lecz i w imieniu pozostałych 

obywateli   Irety,   iż   z   przyjemnością   zaprezentujemy   ci   to,   co   zdołaliśmy   wyrwać   wrogiemu   i 

dzikiemu środowisku.

Sassinak skinęła głową i uśmiechnęła się, pojmując aluzję. Varian poczuła ulgę - Aygar 

wybrał dyplomację, rozumiejąc, że siłą nic nie wskóra.

-   Pochwalam   twoje   podejście   do   sprawy,   Aygarze.   Przyślę   po   ciebie   później   mojego 

adiutanta,   komandora   porucznika   Fordelitona.   Będziesz   się   mógł   zapoznać   z   prawami   i 

przywilejami, jakie wam przysługują w myśl kodeksów Skonfederowanych Planet, z których to 

praw będziecie mogli skorzystać przy najbliższej okazji. W myśl przepisów dotyczących katastrof 

statków,  będziecie  mogli  ponownie  uzyskać  to samo  wyposażenie,  którym  dysponowała  tamta 

ekspedycja  z   wyjątkiem  broni.  Zamierzam   dość   wyrozumiale  zinterpretować   owe  pargrafy,  co 

umożliwi   poprawę   waszej   sytuacji.   -   Sassinak   skinęła   na   podoficera:   -   Czy   zechciałbyś 

odprowadzić Aygara do śluzy, Del?

Widząc,  że Varian wolałaby wyjść  z Aygarem,  powstrzymała  ją. - Mamy jeszcze parę 

spraw   do   omówienia,   dowódco   Varian   -   rzekła,   siadając   za   konsoletą.   Chłopak   wyszedł.   - 

Wspaniały mężczyzna z tego Aygara. Jest tu więcej takich? - Nutka zmysłowości w głosie Sassinak 

sprawiła, że Varian kolejny raz zmieniła o niej zdanie.

- Spotkałam tylko kilku z jego pokolenia...

- Ach, pokolenie - westchnęła Sassinak. - Twoje wyprzedziło cię o czterdzieści trzy lata. 

Czy będziecie potrzebować porady?

-  Dowiem  się, kiedy do  nich  wrócę  - odparła  oschle  dziewczyna.  -  Mnie  ten   problem 

jeszcze nie dotyczy. Czy nic pani nie przemilczała w sprawie ARCT-10?

- Oczywiście, że nie. Nie mam takich rozkazów; choć, na bogów, cała ta sprawa coraz 

bardziej   się   komplikuje.   Uchodźcy   z   korpusu   ekspedycyjnego,   oskarżenie   o   bunt,   populacja 

potomków grawitantów, miejscowe rozumne rasy oraz Thekowie, zjawiający się znienacka i to w 

zadziwiająco sporej liczbie. Cholernie dużo jak na jeden raz. Tak? - rzekła do podoficera, który 

dyskretnie powrócił.

- Już naprawiono ślizgacz dowódcy Varian.

- A prawda, pewno byś już chciała powrócić do swoich. Chciałabym dostać wyczerpujący 

raport od każdego z twojej ekipy, a zwłaszcza od najmłodszych. Liczę, że dostarczycie je już jutro. 

Poza   tym   uzupełnijcie   relacje   zawierające   obserwacje   z   wyprawy.   Czy   już   wszystko   jest   na 

background image

pokładzie ślizgacza dowódcy Varian?

- Tak, pani komendant.

- Była pani bardzo szczodra, pani komendant.

- Nawet nie wiesz, Varian, co załadowano do twojego ślizgacza. - Sassinak z rozbawieniem 

uniosła   brew.   -   Po   pierwsze,   taśmy   stanowiące   dowód   wykroczenia.   I   to,   co   zamówiła   twoja 

lekarka. Na statku Ryxich nie było pełnego zestawu tego, co jest jej potrzebne. Wcale mnie to nie 

dziwi. A jako protem gubernator planety - z łagodną kpiną powtórzyła słowa Varian - możesz 

żądać   od   Fordelitona,   mojego   adiutanta,   dostarczenia   wszystkiego,   czego   potrzebujesz.   Twoja 

lekarka ma na imię Lunzie, prawda? - Sassinak pochyliła się ku Varian; w jej oczach błyszczało 

rozbawienie. Gdy dziewczyna potaknęła, uśmiechnęła się. - Ktoś z nas musiał się wreszcie na nią 

natknąć.   Trzeba   to   uczcić.   Czy   zechcesz   przekazać   Lunzie   wyrazy   najwyższego   szacunku?   I 

zaproszenie na stosowny bankiet, który się odbędzie przy pierwszej dogodnej okazji? Spodziewam 

się, że “Zaid-Dayan" zabawi tu przynajmniej do chwili przybycia trybunału, choć na służbie nigdy 

nic nie wiadomo. Nie mogę zaprzepaścić szansy spotkania się z Lunzie. Nieczęsto ma się okazję 

ugościć własną pra-pra-prababkę. Del, zaprowadzisz dowódcę Varian do jej ślizgacza?

Dziewczynę tak oszołomiły nieoczekiwane słowa Sassinak, że dopiero w połowie drogi do 

śluzy   przypomniała   sobie   o   Porteginie.   Del   dość   chętnie   zgodził   się   zaprowadzić   ją   do 

pokładowego szpitalika.

- Skanowanie nie wykazało pęknięcia kości czaszki, dowódco Varian - wyjaśniła Mayerd, 

główny lekarz - lecz chory jest rozkojarzony.

- To znaczy, że trudno mu uwierzyć, iż jest na pokładzie ZD-43? - dziewczyna pojmowała 

wątpliwości Portegina.

- Skąd wiesz?

Znaleźli się w lecznicy; Portegin był jedynym pacjentem.

- O rany, jak się cieszę, że panią widzę, poruczniku - powiedział, dając znaki, by do niego 

podeszła. Potem dorzucił niespokojnym szeptem: - Dzieje się coś dziwnego, poruczniku. Nikogo 

nie rozpoznaję. Przecież nie mogli zmienić załogi w trakcie lotu, chyba że grawitanci...

- Melduj, Portegin - rzekła Varian, naśladując ostry ton Lunzie.

- Coo? O, kurczę! - Portegin opadł na poduszki; odzyskiwał zablokowaną pamięć, z jego 

twarzy i ciała znikło napięcie. - A już się bałem, że coś ze mną nie tak!

- Przeżyłam to samo. - Dziewczyna współczująco ścisnęła ramię kolegi.

- Czyli wszystko w porządku? - Palce Portegina wpiły się w rękę Varian. - To znaczy... 

zestrzelił nas transportowiec grawitantów i obudziłem się na pokładzie krążownika. Czy to misja 

ratownicza ARCT-10? Co z innymi? Dlaczego uważaliśmy, że jesteśmy z tego krążownika?

background image

Varian wyjaśniła mu wszystko i przywołała Mayerd. Powiedziała, że Porteginowi już się 

polepszyło i poprosiła o jego zwolnienie. Medyk zgodziła się niechętnie, lecz wymogła obietnicę, 

że przez dzień lub dwa chory będzie się oszczędzał.

- Będę się zajmował tylko matrycami i kolbą lutowniczą - obiecywał Portegin, wskakując w 

nowiutki kombinezon.

Kiedy już byli  w swoim ślizgaczu  z rozbitym  dziobem,  Varian uzupełniła  opowieść, a 

Portegin z zapałem oglądał ładunek, rozpływając się z zachwytu nad rozmaitością matryc, narzędzi 

i jedzenia.

- Ooo, mamy butelczynę sverulańskiej brandy! Eeee, widzę nalepkę z imieniem Lunzie. 

Prezencik od komendant Sassinak? Jakaś jej przyjaciółka?

- Można tak powiedzieć - przyznała Varian, zachowując dyskrecję; przyszło jej na myśl, że 

lekarka pewno by nie chciała rozgłaszać tak dalekiego pokrewieństwa.

- Szkoda! To wspaniały napitek, dobrze oliwi gardło - Portegin ostrożnie odstawił butelkę i 

usiadł obok dziewczyny. - O, proszę, wróciła nasza eskorta. Skąd one wiedzą, że to my, skoro tyle 

ślizgaczy się tu kręci?

- Spróbuję się dowiedzieć. Lunzie twierdzi, że odróżniają nasz ślizgacz od tego z “Mazer 

Star".

-  Taak?  No  cóż,  każdy  silnik  pracuje trochę   inaczej,  więc  wydaje   przy  tym   odmienny 

dźwięk; choćby je zbudowano w tej samej fabryce i z takich samych elementów. Różnicę widać 

dopiero na tych wymyślnych monitorach. Tak mi przynajmniej mówiono.

- Mózgi nadal są najwymyślniejszymi  komputerami. Ptaki po prostu towarzyszą nam w 

locie i już. Słuchaj no, nie zauważyłeś przypadkiem, czy leciały za nami od bazy?

- Było ciemno, Varian, kiedy wyruszyliśmy, no i byliśmy tacy zaaferowani... I nasze mózgi 

się różnią. Nie mam pojęcia, co one sobie wyobrażają tak z nami lecąc, ale, kurczę, cieszę się, że 

są.

- Ja też. I jeśli mi się uda, to przez następne dni będę obserwować całe mnóstwo tych 

ptaszysk.

Tak się jednak złożyło, że okoliczności pokrzyżowały plany Varian. Kiedy dotarli do skał 

złocistych  ptaków, wybuchła  nawałnica  i dziewczyna  musiała  schować ślizgacz w bezpiecznej 

jaskini. To uniemożliwiło  jej  rozpoczęcie  natychmiastowe  rozpoczęcie  obserwacji ptaszysk.  W 

jaskini wiele się zmieniło, urządzono ją wygodniej: w tyle wydzielono sektor sypialny, w pobliżu 

paleniska   ustawiono   stoły,   wygodne   siedziska   i   lampy;   znalazły   się   tam   również   agregaty   do 

gotowania i schładzania żywności oraz do usuwania odpadków. Specjalne osłony chroniły przed 

owadami. Varian, pamiętając polecenie Sassinak, zmusiła Portegina, żeby nagrał swoje zeznanie, 

background image

zanim   zabierze   się   do   naprawy   konsolety   w   wahadłowcu.   Potem   zapytała   lekarkę,   gdzie   się 

podziewa reszta załogi. Dowiedziała się, że Kai był diagnozowany w szpitaliku “Mazer Star" i 

zaraz potem wyruszył wraz z geologiem-amatorem z załogi kapitana Godheira na poszukiwanie 

Dimenona, Margit i Tora.

- Właśnie w takiej kolejności - oznajmiła Lunzie. - O ile Thekowie pozwolą im wylądować; 

są wprost zafascynowani iretańskimi kopalniami. Dimenon mówi, że tkwią tam i napychają się. 

Przysięga na wszystkie świętości, że widział, jak rosną.

- Czy sekcja diagnostyczna znalazła dla Kaia jakieś lekarstwa?

-  Niestety nie. Uważam, że lepiej będzie dla niego, jeśli zajmie się geologią, zamiast się 

zamartwiać i modelować mapy z błota - odparła szorstko lekarka. - Dostał rękawice ochronne i 

odpowiedni ubiór. Zagroziłam Perensowi, wiesz, to ten nawigator Godheira, że go obedrę ze skóry, 

jeżeli Kai się choć zadrapie. Powinnaś się cieszyć, że Kai odzyskał wigor.

- Ależ cieszę się, cieszę. Gdzie Triv i Trizein? - zapytała dziewczyna; wersję geologa mogła 

zarejestrować później.

- Też ich nie ma. Wzięli duży ślizgacz. Sama wiesz, że Triv obiecał Trizeinowi “wyprawę 

na potwory". Bonnard oznajmił, że skoro ma teraz pięćdziesiąt osiem lat, to jest pełnoprawnym 

członkiem załogi i poleciał z nimi. Terilla chciała być ich rysowniczką, więc i jej pozwoliłam 

polecieć. Nie chciałam, by nerwowe dzieciaki nadużyły gościnności Godheira.

- A Cleiti?

- Jest na “Mazer Star", pomaga Obirowi robić łóżka do naszego sektora sypialnego - Lunzie 

wskazała   na   dalszą   część   jaskini.   -   Godheir   postanowił,   że   zapewni   nam   wszelkie   możliwe 

wygody. Lekka robota dobrze im wszystkim zrobi, mięśnie się im rozruszają i wzmocnią.

- Aulia?

- Ona... - lekarka z odrazą machnęła ręką - przychodzi do siebie po szoku, jakiego doznała 

dowiedziawszy się, ile lat przespała. Nie omieszkałam jej wyjaśnić, że na ARCT-10 będzie cztery 

dziesiątki lat młodsza od swoich rówieśniczek.

- I co, pocieszyło ją to?

- Nie aż tak, jak uwaga Triva, że przez cały ten czas rosły procenty na jej koncie. Chciała 

się przenieść na krążownik, ale zrezygnowała, kiedy jej powiedziałam, że pilnują transportowca 

grawitantów. Wybiłam jej z głowy ten kaprys. Pewno byś się chciała zająć swoimi ptaszyskami. A 

ja   się   wezmę   do   katalogowania   miejscowych   roślin   jadalnych   i   leczniczych   Divisti;   może   się 

okazać, że mają jeszcze inne zastosowania medyczne - Lunzie triumfalnie wyciągnęła mikroskop, 

załadowany do ślizgacza przez oficera do spraw naukowych.

- Najpierw musisz nagrać swoją opowieść o buncie grawitantów - zatrzymała ją Varian i 

background image

puściła   dopiero   wtedy,   kiedy   lekarka   wzięła   kasetę.   -   Aha,   jeszcze   coś   -   przypomniała   sobie 

dziewczyna - komendant Sassinak twierdzi, że jest twoją pra-pra-pra-prawnuczką.

Na kamiennej zwykle twarzy lekarki odmalowała się taka burza uczuć, że Varian żałowała, 

że   nie   ma   pod   ręką   kamery.   Oblicze   Lunzie   wyrażało   kolejno  szok,   zdumienie,   zaprzeczenie, 

konsternację i na koniec rezygnację. Potem lekarka zamrugała i przybrała zwykłą minę.

-   Myślę,   że   mogłaby   nią   istotnie   być.   Moja   rodzina   zawsze   miała   pociąg   do   służby 

wojskowej i wędrówek.

- Wiedziałaś, że dowodzi ZD-43?

- Nie. Niby skąd? Na pewno nie była dowódcą ZD-43 przed czterdziestoma trzema laty, 

kiedy   zapadaliśmy   w   kriogeniczny   sen.   Krążownik   był   wówczas   doprowadzany   do   gotowości 

bojowej. Widziałam zawiadomienie na ARCT-10 i potem mi się to przypomniało.

- Zaprasza nas na poczęstunek, gdy tylko nadarzy się okazja.

- Jaka ona jest?

- Hmmm... - Varian przekornie opóźniała odpowiedź. - Myślę, że jest między wami duże 

rodzinne podobieństwo... w sposobie bycia.

-   Ponieważ   dowódcy   Floty   zwykle   smacznie   jedzą   -   odparła   Lunzie,   obdarzywszy 

dziewczynę przeciągłym, przenikliwym spojrzeniem - a mam już po uszy tych naszych zupek, więc 

przyjmuję zaproszenie.

-   I   przesyła   ci   jeszcze   to,   wraz   z   pozdrowieniami   -   Varian   wręczyła   lekarce   butelkę 

sverulańskiej brandy.

- Widzę, że ma dobry gust. Wiele się spodziewam po tym przyjęciu.

- Lunzie! - Varian wskazała na taśmę schowaną w kieszeni lekarki.

- Dobrze, dobrze, zajmę się najpierw tym nagraniem. A butelkę osuszymy wieczorem! - I 

Lunzie, dźwigając butelczynę, mikroskop i załadowaną tacę, ruszyła ku pomieszczeniu, które przed 

dwoma tygodniami służyło Trizeinowi jako laboratorium.

Varian   akurat   usiadła,   żeby   nagrać   swój   raport,   kiedy   usłyszała   wlatujący   do   jaskini 

ślizgacz. Kierował nim niewysoki, barczysty mężczyzna; jego okrągła twarz bezustannie wyrażała 

dobry   nastrój.   Przybyły   radośnie   pomachał   do   dziewczyny.   Zjawił   się,   żeby   osobiście   ich 

przeprosić.

- Wpadłbym tu już wcześniej, gdybym tylko wiedział, że jesteście w potrzebie. Jak tylko 

dotarło  do  nas  wezwanie   Theka,   od  razu  sprawdziłem  zapisy  w  komputerze.   Była  tam  wasza 

ostatnia rozmowa z Vrl, ale potem Ryxiowie przez pięć miesięcy nie raczyli się z wami połączyć. 

Po tym czasie zanotowano brak odpowiedzi od was i uznano, że zabrał was ARCT-10.

- Czy masz jakieś wieści o tym statku?

background image

- Nie, ale to o niczym nie świadczy - zapewnił ją z uśmiechem Godheir. - Statek badawczy 

nie musi przecież  gadać o wszystkim  z takim najemnikiem  jak ja. Wszystko może  być  w jak 

największym porządku - dodał z powagą. - Na pewno bym wiedział, gdyby taki statek zaginął. 

Rany! Przecież wciąż jeszcze zawodzą na temat LSTC-8, który w ubiegłym stuleciu wpadł w ten 

gazowy obłok. Sama wiesz, że brak wiadomości to dobra wiadomość. No i krążownik dostanie 

najnowsze wieści. Tymczasem ja i moja załoga zrobimy wszystko, co w naszej mocy... nawet 

poobserwujemy te ptaszyska. Ależ łowiły tego raka, było na co popatrzeć!

- Nagrałeś to?

- No pewnie! A poza tym - uśmiechnął się Godheir - nagraliśmy ich atak na nas, przylot 

Lunzie i całą resztę. Na najlepszej taśmie. Jeden z mojej załogi jest przyrodnikiem-amatorem. 

Powinnaś zobaczyć jego taśmy z Ryxiami...

- Kapitanie Godheir, czy zgodnie z kontraktem musi pan o wszystkim informować Ryxich?

- Prawdę mówiąc,  w ogóle z nimi  nie rozmawiamy  - Godheir puścił perskie oko - co 

świetnie   rozumiesz,   o   ile   znasz   Ryxich;   a   podejrzewam,   że   znasz,   bo  inaczej   byś   się   tak   nie 

martwiła. Więc nie musisz się obawiać, że coś chlapnę: ja lub ktoś z mojej załogi. Ryxiowie dobrze 

nam płacą, inaczej byśmy nie odnawiali kontraktu. - Nachylił się ponad stołem i uspokajająco 

poklepał ramię Varian. - Powiedz, co jeszcze możemy dla was zrobić? Przywiozłem parę rzeczy, o 

które prosiła Lunzie. Pomagała nam ta miła dziewuszka, Cleiti. To źle, że tak długo jest z dala od 

swoich.

- Cleiti jest tutaj? - Dziewczyna sięgnęła po kolejną kasetę.

- Jest w głębi jaskini. Ustawia łóżka.

Varian ruszyła w tamtą stronę; Godheir szedł za nią, zapewniając, że Cleiti nie wykonuje 

żadnej   ciężkiej   pracy   -   po   prostu   nadzoruje   Obira.   Rzeczywiście   -   siedziała   sobie   na   świeżo 

zmontowanym   stołku,   przysłuchując   się   paplaninie   gadatliwego   “majstra   do   wszystkiego". 

Zobaczyła Varian i wstała; uśmiechnęła się ze smutkiem - ów dzielny uśmiech bardziej chwytał za 

serce niż łzy. Varian powściągnęła chęć przytulenia dziewczynki. Zamiast tego wyjaśniła małej, jak 

bardzo potrzebna jest jej opowieść o buncie.

-   Mogę   się   tym   zająć,   kiedy   Obir   będzie   pracował   -   oznajmiła   Cleiti   i   z   dziwnym 

zakłopotaniem wzięła kasetę. - Bez trudu sobie wszystko przypomnę. W końcu czuję się tak, jakby 

to było tylko tydzień temu.

Varian   zdołała   coś   wymruczeć   w   odpowiedzi   i   odeszła;   zdążyła   jeszcze   dostrzec 

rozbawione mrugnięcie Obira. Nadal lało; porywisty wicher szarpał zasłoną pnączy. Trzeba ściąć te 

liany,  pomyślała  dziewczyna.  Już spełniły swoje zadanie.  Tak by się chciała  zająć obserwacją 

ptaków; paskudna ta iretańska pogoda. Hmm... no to popracuje nad tym piekielnym raportem, póki 

background image

tak leje.

- Pewno masz mnóstwo roboty - rzekł Godheir, słysząc pełne irytacji westchnienie Varian: 

z jednej kieszeni wyjął jakiś dziwny pękaty przedmiot, z drugiej mały woreczek. - Trochę podymię 

- oznajmił. Dziewczyna domyśliła się, że to fajka. - Choć w tym powietrzu nie poczuję żadnego 

aromatu! Ale przynajmniej nie zatruję atmosfery Irety! - zachichotał i rozsiadł się wygodnie. - 

Aromat tytoniu to połowa przyjemności z palenia fajki.

- A ta druga połowa?

- Zabawa z nabijaniem fajki.

-   To   dość   skomplikowane   -   stwierdziła   Varian,   przyjrzawszy   się   temu   zajęciu;   potem 

jeszcze raz podziękowała Godheirowi za wszystko i spytała: - Czy zawoła mnie pan, kapitanie, 

kiedy przestanie padać?

- Ależ oczywiście!

Varian wróciła do wahadłowca; może to było tylko złudzenie, ale zdawało się jej, że czuje 

aromat tytoniu z fajki kapitana. Przypominała sobie wydarzenia, które doprowadziły do buntu i 

zazdrościła   Cleiti   owego   prostodusznego:   “to   tylko   tydzień   temu".   Notowała,   dopisywała   i 

zmieniała tekst, aż była pewna, że wszystko jest jak należy. Nie dorzuciła żadnych komentarzy, na 

przykład o swoich podejrzeniach co do skandalicznych rozrywek grawitantów w ów wolny dzień. 

Bunt   był   niezaprzeczalnym   faktem;   rozziew   czasowy   pomiędzy   obiema   grupami   dobitnie   to 

podkreślał. Z uwagą przesłuchała nagranie i uznała, że już nic nie musi zmieniać. Dorzuciła tylko 

krótkie wyjaśnienia. Potem podeszła do śluzy i wyjrzała ku wylotowi jaskini.

Cleiti, Godheir i Obir siedzieli przy ognisku; z fajki kapitana co jakiś czas wydobywały się 

kłęby szaro-błękitnego dymu i unosiły wokół nich w podmuchach wpadającego do jaskini wiatru. 

Nie ma wątpliwości, pomyślała Varian. Faktycznie mogła wyczuć zapach tytoniu, nie zdołały go 

zagłuszyć zwykłe iretańskie smrodki. Cleiti dostrzegła dziewczynę i przyniosła kasetę ze swoim 

raportem.

- Wygląda na to, Varian, że kapitan Godheir wie wszystko o buncie - szepnęła; oczy miała 

okrągłe ze zdumienia. - Czy można mówić o wszystkim, co się wydarzyło? A może zataić pewne 

szczegóły?

- Możesz mówić o wszystkim, o czym tylko zechcesz, Cleiti - zapewniła ją dziewczyna. 

Miała   nadzieją,   że   owe   rozmowy   przywrócą   nienaturalnie   wyciszonemu   dziecku   dawną 

impulsywność i energię. Niech szlag trafi Tardmę i Paskuttiego za to, co zrobili małej, za szok, 

który przez nich przeżyła: szok, który dla Cleiti “wydarzył się tydzień temu" i jeszcze nie stracił na 

ostrości.

- Kapitan Godheir twierdzi, że jeszcze nigdy nie rozmawiał z ofiarą buntu.

background image

- Bunt nie zdarza się zbyt często, Cleiti. Kapitan zna nasz oficjalny raport, lecz mogą go 

ciekawić twoje odczucia. Pamiętaj, że nie musisz o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz.

Dziewczynka  zastanawiała  się  nad   tym  przez   chwilę.   A  potem,  uśmiechając  się   trochę 

swobodniej, powiedziała:

- Myślę, że chcę o tym opowiedzieć kapitanowi i Obirowi. Tak grzecznie słuchają. Mówią, 

że to dlatego - tu uśmiech przypomniał dawną figlarność Cleiti - że jestem od nich starsza - i 

dziewczynka wróciła do siedzących przy ogniu panów.

Kiedy pojawiła się Lunzie ze swoją kasetą, Varian wciąż jeszcze mamrotała przekleństwa 

pod adresem grawitantów.

- Czy Cleiti nie jest za spokojna, Lunzie?

-   Nie   sądzę;   jeżeli   weźmie   się   wszystko   pod   uwagę,   to   nie.   Po   części   wynika   to   z 

dochodzenia do formy po hibernacji, po części z opóźnionej reakcji na tamten szok. To dlatego 

dbam o to, żeby wszyscy wciąż byli czymś  zajęci. Żeby nie mieli tyle czasu na rozmyślania i 

zamartwianie się.

- Aulia?

- O, ona też jest zajęta - parsknęła szyderczo  lekarka. - Użala się nad sobą. Tak ją to 

pochłania,  że  nie  ma  czasu  na  nic  innego.  Może  Portegin  poprawi  jej  humor;  o  ile  raczy  się 

oderwać od konsolet wahadłowca. Jak myślisz, Varian, dałabyś radę przynieść jakiegoś płaszczaka 

z żerowiska ptaków?

- To znaczy “przynieść", żeby ci wyświadczyć  przysługę, czy “przynieść", bo mi na to 

pozwolą? Bo już ktoś próbował i mu się to nie udało, a mnie lubią, więc nie zaprotestują?

- Hmmm, może i by mu się to udało - skrzywiła się Lunzie - gdyby zaczekał, aż podzielą 

połów. Ciebie znają. A analiza toksyn płaszczaka bardzo by pomogła w leczeniu Kaia.

- I tak muszę zaczekać, aż minie nawałnica.

- Zdawało mi się, że teraz jest najlepsza okazja do zdobycia płaszczaka, bo ptaki chronią się 

przed wichurą w jaskiniach. Skorzystaj ze schodów.

- Ze schodów??? - zdumiała się Varian.

- Przecież ci mówiłam, że Godheir zapewnia nam wszelkie wygody. - Lunzie wskazała na 

prawy kąt jaskini. - To tylko klatka szybowa z wgłębieniami na stopy; ale doprowadzi cię na sam 

szczyt i wicher cię nie zdmuchnie. O wiele wygodniejsze niż wspinaczka po lianach, prawda? - 

dodała, idąc za dziewczyną. - Główny mechanik Godheira, Kenley, zajmuje się fotografowaniem i 

obserwacją ptaków, ma takie hobby. I to właśnie on przygotował chwytacz na długim trzonku, 

rękawice ochronne i pojemnik na płaszczaka. Na górę! - Lunzie wskazała kierunek kciukiem i 

uśmiechnęła się do dziewczyny. - Jesteś naszym ekspertem od ptaszyskologii.

background image

- Niech frajer tyra bez chwili wytchnienia, co?

- A pewnie. I ty musisz być wciąż czymś zajęta i czynna.

- Najlepiej się czuję, kiedy mogę robić to, po co tu przyleciałam - odwzajemniła się lekarce 

uśmiechem i zręcznie wspięła się po drabince; wiatr wciąż był dość silny, więc Varian doceniła 

“klatkę ochronną".

Na   szczycie   czekał   na   dziewczynę   Kenley,   oparty   o   swój   ślizgacz.   Wylądował   niemal 

dokładnie tam, gdzie Varian posadziła swój pojazd owego odległego wolnego dnia. Pole siłowe 

Kenleya   prawie   całkowicie   chroniło   przed   słabym   już   deszczem   i   całkowicie   osłaniało   przed 

owadami,   które   znów   się   zaczęły   pojawiać.   Główny   mechanik   był   smukłym,   śniadym, 

ciemnowłosym i brązowookim mężczyzną o łagodnym usposobieniu. Varian od razu wyczuła w 

nim zagorzałego zwolennika złocistych ptaków.

-   Czy   to   ty   jesteś   owym   śmiałkiem,   który   próbował   zdobyć   płaszczaka?   -   spytała 

dziewczyna, biorąc od niego ekwipunek.

- Taa. Tylko  zapomniałem  o pierwszym  przykazaniu  z psychologii  zwierząt:  nigdy nie 

przeszkadzaj tym, którzy się posilają. Na szczęście miałem pas nośny, więc mogłem prysnąć do 

jaskini. Bardzo je zirytowałem.

Varian uśmiechnęła się - teraz też miał pas nośny; ekwipunek przyczepił do drugiego pasa. 

Dotarli tuż pod żerowisko.

- Nie musisz iść ze mną, ale dobrze by było, gdybyś mnie ostrzegł, jeżeli jakieś się pojawią, 

żeby sprawdzić, co się dzieje.

Kenley kiwnął potakująco głową; Varian zamocowała ekwipunek “na płaszczaka" tak, żeby 

jej nie przeszkadzał w wspinaczce.

- Postaram się dotrzeć na szczyt tak daleko po prawej, jak tylko zdołam, jak najdalej od 

resztek pożywienia. Rzucają płaszczaki na sam skraj lub w rozpadlinę.

Varian   i   Kenley  spojrzeli   w   stronę   jaskini   ptaków;   deszcz   już  ustał,   więc   była   dobrze 

widoczna. Na zewnątrz nie było ani jednego ptaszyska. Dziewczyna zaczęła się wspinać, Kenley 

poszedł w jej ślady.

- Kurczę! Nadlatują! - ostrzegł ją Kenley. Usłyszała szum kamery. - Nic się przed nimi nie 

ukryje! Czym się posługują? Radarem? Sonarem? Czymś innym?

- Zamierzam to wykryć. Nagrywasz to? - Varian nie spuszczała wzroku z krążących w 

mżawce ptaków.

Stwory wylądowały na “morskim" skraju żerowiska dokładnie w tym samym momencie, 

kiedy dziewczyna dotarła na górę. O parę cali od jej butów leżały wysuszone szczątki płaszczaków. 

Jakiś metr dalej lekko falowała parka tych paskudztw. Jeden był otwarty, drugi - zamknięty.

background image

- Witajcie! - odezwała się Varian jak najserdeczniejszym tonem; wyciągnęła do ptaszysk 

obie ręce i wolniutko posuwała się ku płaszczakom. - Powinnam wam była przynieść trochę trawy 

z Przesmyku, ale nie byliśmy tam ostatnio; no i pomyślałam o tym dopiero teraz. Poza tym chcę 

czegoś, co wy i tak odrzucacie i wcale sobie nie życzę, żebyście nabrały złych przyzwyczajeń i 

potem   spodziewały   się   prezentów   przy   każdym   naszym   spotkaniu.   Czy   będziecie   mieć   coś 

przeciwko temu, żebym wzięła któreś z tych paskudztw? - W czasie swojej przemowy dziewczyna 

założyła rękawice i otwarła pojemnik; potem wolniutko wyciągnęła chwytak w kierunku na wpół 

żywego płaszczaka; cały czas patrzyła na ptaki.

- Uwaga! - Okrzyk Kenleya zmusił ją do szybszego działania.

Zręcznie capnęła chwytakiem oba płaszczaki i pospiesznie umknęła przed spodziewanym 

atakiem ptaków.

- Masz choć jednego? Kurczę! Co one teraz robią? Słuchaj, chyba nie chciały cię złapać... - 

mówił Kenley.

Varian,   osłonięta   przez   skały   pod   żerowiskiem,   wrzuciła   płaszczaki   do   pojemnika; 

wstrzymywała   oddech,   broniąc   się   przed   smrodem   bijącym   od   paskudztw.   Potem   wyjrzała, 

sprawdzając, co też tak podekscytowało Kenleya. Ptaki metodycznie wrzucały do jaru wszystkie 

szczątki płaszczaków - zupełnie tak, jakby chciały usunąć to, co mogło stanowić zagrożenie dla ich 

gości.

- Zdobyłam dwie sztuki!

- Wszystko nagrałem! - zawołał Kenley. - Ależ one są szybkie! Zarówno w powietrzu, jak i 

na ziemi. Choć gdy skoczyły ku tobie, to na wpół podlatywały. Wiesz co, sądzę, że rano chciały 

mnie odpędzić od płaszczaków, a nie od swojego pożywienia.

Varian i Kenley cofnęli się od skalnej ściany - podleciały ku nim dwa ptaszyska: miały 

srogą  postawę  i  skrzeczały  coś  niemelodyjnie.  Rozłożyły   szeroko  skrzydła   i potrząsnęły  nimi, 

jakby dla  podkreślenia  swoich  “słów",  potem  wyciągnęły  głowy ku  dwojgu ludziom.  Były   za 

wysoko, żeby ich dosięgnąć, a mimo to Varian i Kenley pochylili się.

- Zupełnie jak dzieci, które chciały uniknąć zasłużonego klapsa - uśmiechnął się Kenley.

- No to udawajmy, że nas odpowiednio ukarały i zmiatajmy stąd.

Wrócili do jaskini i oddali pojemnik ze zdobyczą Lunzie. Kenley uraczył Varian filmem z 

atakiem ptaszysk na “Mazer Star"; zobaczyła, jak się wycofały, kiedy pojawił się ślizgacz lekarki i 

jak osłaniały ów pojazd przed intruzem. Mżawka i mgła sprawiły,  niestety,  że sceny z ptasiej 

stołówki   były   zamazane.   Kenley   nie   wpadł   na   pomysł,   żeby   zmienić   film   czy   zastosować 

odpowiedni filtr.

- Powtórzę to nagranie. Może dopuszczą mnie bliżej, jeżeli będę z tobą.

background image

- Mam lepszy pomysł: rankiem polecimy z ptasimi rybakami. To dopiero warto sfilmować! 

Cholera! - Varian pstryknęła palcami, przypominając sobie, że Sassinek czeka na raporty. - Hmm, 

może mi się uda dostarczyć pani komendant to, na co czeka i wrócić na czas, żeby cię zabrać na 

połów. Chciałabym  wykazać, że takie zespołowe działanie ujawnia wysoki poziom inteligencji 

złotych ptaków.

Dziewczyna   opowiadała   właśnie   Kenleyowi   o   epizodzie   z   Trzema   Ptakami   i   o   swoich 

domysłach, kiedy wrócił Kai z Dimenonem i Margit. Kaiowi nie udało się ani odnaleźć Tora, ani 

nawiązać rozmowy z jakimś Thekiem - wielkim, małym czy średnim.

- Thekowie zupełnie zamilkli - stwierdził chłopak; wyglądało na to, że odzyskał dawne 

usposobienie. - Może za rok lub dwa któryś z nich raczy przekazać moją wiadomość.

- Kai powinien był podejść do któregoś z Theków, popukać w skorupę i głośno i wyraźnie 

rzec: “Przekażesz?" - Dimenon też był w świetnym humorze. Splótł ramiona na wysokości piersi i 

wydał szereg krótkich warknięć; uśmiechał się przy tym bezwstydnie. - “Czekam na kontakt z 

Torem".

Geolog nie  miał czasu na dalsze rozmowy,  bo wrócili Triv, Trizein, Bonnard i Terilla. 

Napotkane gatunki zwierząt wprawiły Trizeina w taki zachwyt, iż - jak twierdzili jego towarzysze - 

przestawał mówić o przedstawicielu jednego z nich tylko po to, żeby natychmiast zacząć paplać o 

tym, którego właśnie widzieli. Bonnard udawał, że go przyginają ku ziemi kasety z filmami. Terilla 

machała  plikiem  rysunków. Triv natomiast ruszył  ku ognisku i jedzeniu. Varian odczekała, aż 

przebrzmią   pierwsze   opowieści   i   dopiero   wtedy  im   powiedziała,   że   muszą   nagrać   raporty   dla 

Sassinak.

-   Przecież   oni   wszyscy   już   nie   żyją,   prawda?   -   Na   buzi   Terilli   odmalował   się   nagły 

przestrach, głos jej zadrżał; Bonnard natychmiast znalazł się przy niej i otoczył ją ramieniem.

- Tanegli żyje, ale jest bardzo stary i zgrzybiały - powiedziała Varian i obdarzyła małą 

pokrzepiającym uśmiechem.

- Sądziłem, że bunt zszedł już na dalszy plan - zdziwił się Triv. - Jakżeby inaczej? Przecież 

wylądował nielegalnie transportowiec z kolonizatorami...

- Bunt jest zawsze główną kwestią - oświadczył gniewnie Kai.

- Piractwo planetarne to poważniejsza sprawa.

- Tylko dlatego, że się zdarza częściej niż bunt - na wpół zażartował Portegin.

- O wiele za często - Lunzie wcale nie było do śmiechu. - Federacja zwykle dowiaduje się o 

takim piractwie dopiero wtedy, gdy ktoś spośród zaborców puści farbę. A wtedy jest już za późno.

- A kiedy jest “za późno", żeby ukarać przestępczą działalność? - Kai najwyraźniej miał na 

myśli bunt, a nie piractwo.

background image

- O tym zadecyduje trybunał, Kaiu - Lunzie wyraźnie złagodniała. - Ta sprawa jest zbyt 

skomplikowana   jak   na   moją   znajomość   prawa.   Czy   nie   uważasz   jednak,   że   zgrzybiałość   i 

świadomość   daremności   czterdziestotrzyletnich   wysiłków   stanowią   wystarczającą   karę?   - 

Dostrzegła upór Kaia i wzruszyła ramionami. - Czyż nie pociesza cię fakt, że przyczyniłeś się do 

zapobieżenia nielegalnemu zajęciu Irety?

- Czy Federacja nagradza zapobieżenie piractwu? - zainteresował się Triv.

Nikt tego nie wiedział, lecz ów pomysł bardzo się im spodobał.

- Jaka nagroda przywróci nam stracony czas - spytał cicho Kai - i zdrowie?

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dzięki  szczodrobliwości  komendant  Sassinak  zjedli   obfitą   kolację.  Zaraz  potem  Varian 

dostała z krążownika wiadomość, że ona i Kai mają się stawić o 0900 na bardzo ważne spotkanie. 

Chłopak już spał.

-   Potrzebuje   snu   -   stwierdziła   spokojnie   Lunzie   .   -   Zużył   dziś   tyle   energii,   której   mu 

przecież brakuje, na poszukiwania tego swojego Theka. - Lekarka gestem zaprosiła dziewczynę do 

swojej kwatery, z dala od sektora, gdzie spał Kai. - Chodź. Zajmiemy się brandy, którą dostałam od 

mojej pełnej uprzejmości krewniaczki. Przyda się nam to po tym obfitym jedzeniu.

Varian chętnie przyjęła zaproszenie i poszła z lekarką do jej kwatery, całkiem wygodnej, 

jak się okazało.  Mikroskop zajmował  honorowe miejsce  na dużym  biurku;  równiutko ułożone 

szkiełka   z   preparatami   i   stosiki   kartek   z   notatkami   świadczyły,   że   Lunzie   nie   zmarnowała 

popołudnia. Umeblowania dopełniały: koja, półki, rejestrator, odtwarzacz i dwa wygodne fotele.

Korek wyskoczył z miłym dla ucha dźwiękiem i Lunzie zamruczała z uznaniem, rozlewając 

bursztynowy płyn. Podała szklaneczkę Varian, porozkoszowała się chwilę aromatem swojej porcji 

brandy i w końcu z uśmiechem, który nader rzadko gościł na jej twarzy, usadowiła się w drugim 

fotelu. Stuknęły się szklaneczkami.

- Za bogów, dzięki którym rosła!

- Za ziemię, która ją wy karmiła!

Brandy   gładko   spłynęła   w   gardło   dziewczyny.   Chwilę   potem   Varian   z   trudem   łapała 

powietrze, oczy wychodziły jej z orbit. Łzy przesłoniły jej wzrok i dopiero gdy zniknęły, poczuła 

wspaniały smak sverulańskiej brandy. Zaklinała się, że czuła, jak rozluźniają się jej napięte nerwy.

- Ale mocne! - szepnęła z podziwem.

- Istotnie. - Lunzie pociągnęła kolejny łyczek, wydawało się, że nie odczuła takich sensacji.

Varian z respektem patrzyła na swoją szklaneczkę. Czuła, jak jej ciało ogarnia przyjemne 

ciepło i rozluźnienie. Znów ostrożnie łyknęła, oczekując powtórzenia sensacji. Jednak brandy nie 

okazała się już tak ostra. A może to gardło odrętwiało.

- Główną atrakcją Sverulanu - podjęła lekarka - są rośliny, które po fermentacji dają ową 

brandy - wskazała na swoje notatki. - Mam nadzieję, że Divisti natrafiła na coś równie dobrego. 

Jestem przekonana, że grawitanci nie mogliby tu tak długo egzystować bez jakiegoś stymulatora. - 

Ponownie uniosła szklaneczkę.

- Lunzie?

- Hmmmm?

background image

- Czy jest coś, co przed nami zataiłaś?

- W sprawie Irety? - Lekarka patrzyła w oczy Varian; w jej spojrzeniu nie było fałszu. - Nie. 

I na pewno nic nie wiedziałam o planowanym akcie piractwa. To był czysty przypadek. Jeśli zaś 

idzie o tak dogodne pojawienie się ZD-43... Cóż, statki Floty mają rozkaz iść śladem “pluskwy", 

jeżeli   ją   wykryją   ich   czujniki,   a   ludzie   tacy  jak  ja,  pełniący   wyznaczone   funkcje   -   tu  Lunzie 

obdarzyła   Varian   zabawnym   uśmieszkiem   -   mają   czynić   wszystko,   by   zapobiec   nielegalnemu 

zajęciu planety. Nie sądzę, byśmy mogli więcej zdziałać w sprawie Irety... - Lekarka spojrzała 

pokrzepiająco   na   dziewczynę.   -   Muszę   ci   powiedzieć,   że   byłam   w   tej   samej   sytuacji,   co   wy 

wszyscy. I wcale nas tu nie porzucono! Sądziłam wtedy, że Ireta jest najmniej łakomym kąskiem 

dla   piractwa.   Grawitanci   rzeczywiście   musieli   być   zdesperowani,   skoro   chcieli   sobie 

przywłaszczyć taką cuchnącą planetę.

- Aromat transuranowców zabił ten smród.

- Cynizm nie jest w twoim stylu, Varian. Niech badania nad tymi ptaszyskami przywrócą ci 

wiarę   w   rodzaj   ludzki.   Te   złote   stwory   zasługują   na   to,   żeby   je   chronić.   Nie   zapominaj,   że 

Ryxiowie są tuż, tuż i gdyby Iretę udostępniono...

-  A  dlaczego   by miano  oddać  Iretę   kolonistom?   - Samo   wspomnienie  pompatycznych, 

nietolerancyjnych Ryxich sprawiło, że dziewczynę ogarnął lęk.

- Bo to bogaty świat. I jest tu już osada, dysponująca olbrzymim lądowiskiem, na którym 

mógłby siąść najcięższy z przewożących rudę frachtowców. Rozprawiono by się krótko z owymi 

grawitantami z transportowca i wyrzucono by ich stąd. Lecz trybunał mógłby udostępnić resztę 

planety do eksploatacji, choćby po to, żeby trzymać  w szachu ludzi Aygara; oczywiście jeżeli 

Thekowie   zrezygnują   ze   swych   praw   do   bogactw   Irety.   A   za   pierwszeństwem   Theków 

przemawiają owe starożytne czujniki, które wykopał Kai. Istnieje jednak prawo, które mówi, jak 

długo nie zgłoszona zdobycz pozostaje własnością swoich odkrywców. Ta horda Theków może 

być forpocztą ich eksploratorów. Dobrze by było, gdybyś, jako ksenobiolog, zajęła się również 

płaszczakami. Dwa ewoluujące gatunki to lepiej niż jeden. Mógłby to być argument przeciwko 

roszczeniom Theków.

Varian aż zadrżała ze wstrętu i niechęci.

- Nie lekceważ ich - ostrzegła ją Lunzie. - Sama wiesz, że i drapieżniki mogą wykazywać 

inteligencję. Choćby my! Oczywiście płaszczaki nie są tak urocze jak twoje ptaszyska, lecz im 

więcej wyciągniesz z badań nad tymi  paskudztwami, tym  więcej uzyskasz w sprawie ochrony 

ptaków. Nawet i walkowerem. - Lunzie pociągnęła kolejny łyk brandy.  - A propos, przyjęłam 

zaproszenie  Sassinak na jutrzejszy wieczór. Ty i Kai też jesteście zaproszeni. - Lekarka znów 

spoważniała.   -   Mam   nadzieję,   że   wymyślniej   sze   aparaty   Mayerd,   głównej   lekarki,   dokonają 

background image

analizy toksyn płaszczaka i wynajdą jakąś odtrutkę dla Kaia. I coś, co zregeneruje mu unerwienie. 

Bo toksyny w końcu się ulotnią, ale on jest nam potrzebny teraz, i to w dobrej formie. - W tym 

momencie Varian z powagą uniosła szklaneczkę i pociągnęła brandy. - Lepiej idź się połóż, zanim 

brandy cię unieruchomi - poradziła jej Lunzie.

Lekarka  jak  zwykle  miała   rację.  Głęboki   sen  poprawił  samopoczucie   i  wygląd  Varian. 

Jaśniej myślała i była gotowa walczyć - na przykład z kłączami, gdy zaszła taka konieczność. Kai 

też miał na twarzy zdrowe rumieńce. On i Portegin przyłączyli się do dziewczyny przy śniadaniu; 

rozważali, co też Portegin ma najpierw naprawić: ekran sejsmiczny czy konsoletę wahadłowca.

-   Działa   już   łączność   i   mogę   tu   wam   zmontować   zdalne   sterowanie   -   mówił   właśnie 

Portegin.  -  Zajmie  mi  to  tylko  chwilkę   - uśmiechnął  się  przepraszająco  do  Varian  - ale   będę 

potrzebował jeszcze kilku matryc i lutownic, dwie numer cztery...

- Zrób listę! - doradziła mu dziewczyna, udając rezygnację.

- Już to zrobiłem. - Portegin prędziutko i bezczelnie wręczył jej kartkę, na której spisał 

swoje “skromne" potrzeby. - I wtedy będziemy się mogli porozumiewać bezpośrednio z ARCT-10, 

o ile się wreszcie pojawi.

- Dimenon i ja chcemy się dowiedzieć, czy Thekowie naprawdę przycupnęli tam, gdzie 

znajdują się te starożytne czujniki. Dimenon pamięta niektóre współrzędne, ale nasze czujniki są 

tak blisko tamtych, że nie możemy być niczego pewni. Musimy mieć ekran.

- Po co mieliby szukać swoich? Łatwiej znaleźć nasze, nowsze, nieprawdaż? - zirytował się 

Portegin.

- Logika Theków jest niezrozumiała dla nas, zwykłych śmiertelników - stwierdziła Lunzie. - 

Mimo to chciałabym nawiązać kontakt z jak największą liczbą przedstawicieli tej rasy... z tymi, 

którzy raczą nam odpowiedzieć.

- Lunzie, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że dla mnie ważniejsze byłoby pozostanie tutaj? - 

zniecierpliwił się Kai. - Czy sekcja diagnostyczna krążownika może mi lepiej pomóc niż Godheira?

- Teraz mamy płaszczaka i możemy im go dać do zbadania, a Mayerd jest specjalistą od 

egzotycznych   toksyn   z   rozmaitych   planet.   Poza   tym   im   szybciej   oczyścimy   twój   organizm   z 

toksyn, tym prędzej się pozbędziesz tego ochronnego stroju i będziesz mógł normalnie działać! 

Dostatecznie jasno się wyraziłam? Poza tym - lekarka uniosła rękę - Sassinak sobie życzy, żebyś 

tam był na 0900 rano. No a ponowna diagnoza nie zajmie przecież zbyt dużo czasu, prawda? Kai 

musiał jej przyznać rację.

- No, to chodźmy. Czy zechciałbyś być moim kamerzystą? - spytała go Varian, zarzucając 

sobie   na   ramię   torbę   z   wszystkimi   raportami.   -   Nie   zmarnowałabym   czasu   przelotu.   -   Nie 

zawadziło przypomnieć Kaiowi, że nie tylko on musiał zmienić plany. - Gdybyś mógł nagrać naszą 

background image

ptasią eskortę, byłoby wspaniale - powiedziała dziewczyna, kiedy się sadowili w powyginanym 

ślizgaczu. - Muszę sprawdzić, czy nie dało by się naprawić dziobu.

Chłopak   wdrapał   się   do   ślizgacza   i   przypiął   pasami.   Ubrany   był   w   specjalny   strój   z 

miękkiej  tkaniny,  watowany na łydkach, udach, kolanach, łokciach i przedramionach;  miał też 

rękawice  - miało  go to uchronić  przed skaleczeniami.  Przyciągnął  kamerę,  sprawdził, czy jest 

załadowana, ustawił ostrość i przesłonę. Varian spostrzegła głębokie cienie pod oczami Kaia, które 

dziwnie kontrastowały z białą skórą wokół śladów ukłuć.

- Gotowe! - rzucił chłopak.

Varian skinęła głową i wyprowadziła ślizgacz z jaskini, prosto w poranne mgły. Kłębiła się 

koło nich żółtawa mgła i dziewczyna kierowała się w tej zupie raczej wskazaniami instrumentów 

niż wzrokiem.

- No i nici z nagrania - skrzywiła się z niesmakiem. - Na to nie pomogą żadne filtry.

Zabrzęczał indykator.

- Jakieś żywe istoty na siódmej - na twarzy Kaia pojawił się cień uśmiechu. - Masz tę swoją 

eskortę.

- Jakim cudem widzą w tym mroku?

- Zapytaj je.

- Dowcipniś! Kiedy mi się trafi taka okazja?!

- Znam ten ból!

Ta krótka wymiana zdań skutecznie rozładowała napięcie. Lecieli w półmroku. Kai milczał, 

świadom, jakiej koncentracji wymaga od Varian pilotowanie ślizgacza w takich warunkach. Mgła 

zaczęła się rozpraszać dopiero po jakiejś godzinie lotu.

- Kai, czemu Tor zniknął?

- I mnie to dziwi. Zwłaszcza że powiadomił Ryxiów i przysłał nam tu Godheira.

- Czy takie gromadzenie się Theków w jednym miejscu nie jest dość niezwykłe?

-   Nadzwyczaj.   Nigdy   przedtem   nie   słyszałem   o   czymś   takim.   Ciekaw   jestem,   czy 

komendant Sassinak pozwoli mi zajrzeć do banków pamięci krążownika.

Varian uśmiechnęła się do siebie i odparła:

- Coś mi się zdaje, że jest gotowa współdziałać w pełnym zakresie. Ojjj, wyłącz go - dodała, 

bo trudno im było przekrzyczeć jazgot indykatora. Kai wyłączył go w połowie “bip".

Wynurzyli  się z mgły ponad zalaną słońcem, usianą kępami drzew równiną; w pobliżu 

głównego  obozu sprzed  buntu. Varian  odwróciła  głowę i zobaczyła,  jak z  mgły wylatują  trzy 

eskortujące ich ptaszyska - złocista sierść stworów płonęła w blasku słońca.

- Dlaczego Sassinak wezwała nas na to zebranie?

background image

- Mogę podać z pięćdziesiąt powodów.

- A może dostała jakąś wieść o ARCT-10 i nie chce tego wszystkim ujawnić?

Varian zerknęła na Kaia, lecz na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Losy ARCT-

10 muszą być dla niego niezmiernie ważne: całe pokolenia jego rodziny przychodziły na świat na 

pokładach statków kosmicznych. Toteż ARCT-10 był dla chłopaka rodzinnym domem w o wiele 

większym stopniu niż jakakolwiek planeta dla niej samej.

- Może i tak - odparła wymijająco; ogromnie chciała dodać mu otuchy, lecz nie mogła tak 

od razu odrzucić owych domysłów. - To nie w stylu Sassinak, żeby osładzać gorzką pigułkę...

- I zdaje sobie sprawę, jakie to ma znaczenie dla morale większości z nas.

- Ile czasu potrzeba, Kai, żeby nowe dane dotarły do krążownika znajdującego się w takiej 

odległości od centrali sektora?

Chłopak ze świstem wciągnął powietrze, a potem uśmiechnął się z zakłopotaniem:

- Jeżeli poprosili o to wczoraj, to dane nie dotrą przed dzisiejszym rankiem.

- Kapitan Godheir twierdzi, że na pewno by coś słyszał, gdyby ARCT-10 zaginął.

- Hmmmmmm.

- Wiem, że to słaba pociecha, lecz brak wiadomości może być dobrą wiadomością. Hej, 

jeszcze nie miałam okazji ci donieść, że Sassinak jest pra-pra-prawnuczką Lunzie!

- No nie!

- Powiedziała mi to wczoraj, kiedy się ze mną żegnała. Byłam w szoku przez cały powrotny 

lot. Żeby ułatwić Lunzie przełknięcie tej wieści, wysłała jej buteleczkę sverulańskiej brandy.  - 

Varian przyjacielsko stuknęła Kaia pod żebro. - Wiem, że niezbyt cenisz sobie planetarne napitki, 

lecz ten jest naprawdę przepyszny. Potrać czułą strunę Lunzie, a może da ci łyczek, o ile sama 

cichcem nie wysuszyła  butelki.  Nie, chyba  nie wysuszyła;  nikt nie mógłby wypić takiej  ilości 

sverulańskiej brandy i być następnego dnia na chodzie!

- Lunzie matką! Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić!

- A ja mogę. Przecież matkuje nam, oczywiście na swój sposób. Jej prawdziwe dziecko 

pewno już dawno nie żyje i cztery pokolenia potomków też, a Lunzie nadal jest w dobrej kondycji. 

I młodsza od Sassinak.

- Ci, którzy jak ja urodzili się na statkach, raczej nie stykają się z takimi anomaliami.

- Na Irecie jest ich całe mnóstwo, więc nie mogło zabraknąć i paradoksu dotyczącego ludzi! 

Ciekawa jestem, czy Lunzie nam zdradzi, ile czasu spędziła w kriogenicznym  śnie. Jedno jest 

pewne: to ani na jotę nie stępiło jej dowcipu!

Minęli obszar czystego nieba i dostali się w nawałnicę; Varian znów musiała poświęcić całą 

uwagę pilotowaniu ślizgacza. Wyprzedzili nawałnicę i dotarli do płaskowyżu wraz z obniżającymi 

background image

się chmurami; Kai zdążył  się przyjrzeć okolicy.  Varian przeleciała nad lądowiskiem i chłopak 

ujrzał oba statki: mniejszy - smukły i groźny oraz ten drugi - wielki i przysadzisty. Obejrzał też 

sobie z lotu ptaka osadę, odlewnię i puste sektory lądowiska.

- Chyba przygotowali to dla kilku transportowców, co?

- Na to wygląda - odparła dziewczyna.  - O, kurczę! Aygar złapał  Sassinak za słowo - 

wskazała na trzy ślizgacze na skraju osady i kręcących  się przy nich ludzi. - Nie tracą czasu. 

Ciekawa jestem, dokąd się wybierają.

- Dali im ślizgacze? - nachmurzył się Kai.

- Mają do tego takie samo prawo jak my...

- Buntownicy nie powinni korzystać...

- Tylko Tanegli został uznany za buntownika...

- Ci ludzie współdziałali w zmowie przeciwko SP - Kai energicznym gestem wskazał na 

transportowiec.

- Tak, oni współdziałali. To oni są przestępcami, Kaiu, a nie Aygar i jego ludzie.

- Nie rozumiem cię, Varian - twarz chłopaka wyrażała napięcie. - Jak możesz stawać po ich 

stronie?

- Wcale nie staję po ich stronie, Kaiu. Nie mogę jednak odmówić uznania ludziom, którzy 

nie tylko potrafili przeżyć na Irecie, ale i przygotowali takie lądowisko! - Dziewczyna zatoczyła 

łuk;   chciała   posadzić   ślizgacz   tuż   obok  otwartego   luku  “Zaid-Dayan".   -   Gdyby   tak   ARCT-10 

“oskubał" radio-lokator lub zjawił się w czasie!

- Gdyby - wycedził Kai.

- Jak znów będziesz w formie, to z radością przejdę na “gdy". Gdy się dowiemy, o co idzie 

Thekom. Gdy się dowiemy, co o tym wszystkim sądzi trybunał...

Wylądowali i Kai ostrożnie wydostał się ze ślizgacza. Varian udawała, że sprawdza kasety 

z raportami.  Nie mogła  patrzeć,  jak powoli i niezdarnie  porusza się ten niegdyś  tak zwinny i 

energiczny chłopak. Potem wzięła pojemnik z zamrożonymi przez Lunzie płaszczakami.

Przy wejściu powitał  ich ciemnoskóry,  szczupły i pełen energii oficer. Miał dystynkcje 

komandora porucznika i odznakę adiutanta. Uśmiechnął  się do nich, ukazując bielutkie zęby i 

jednocześnie przywoływał kogoś zamaszystymi gestami.

- Dowódco Varian, dowódco Kaiu, jestem Fordeliton.

Cieszę się, że mogłem was poznać i być wam pomocny. Widzieliśmy, jak nadlatuje wasz 

ślizgacz. A oto i Mayerd.

Przybiegła   naczelna   lekarka;   przywitała   się   z   Kaiem,   patrząc   nań   zwężonymi   oczami. 

Potem spytała Varian:

background image

- Jak Portegin?

- Montuje ekran sejsmiczny ze skarbów, które dostaliśmy od waszej komendant - odparła 

dziewczyna. - Mam dla ciebie płaszczaka.

- Właśnie tego potrzebuję. - Mayerd wzięła pojemnik z zamrożonymi stworami. - Idź z 

Fordelitonem, Kaiu. Zgłoszę się po ciebie, gdy tylko to przeanalizujemy. - Lekarka pospiesznie 

odeszła.

- Proszę za mną - Fordeliton wskazał kierunek. - Na następnym skrzyżowaniu korytarzy w 

lewo, Varian. Drugie drzwi...

Dziewczyna   zatrzymała   się   przed   drzwiami,   na   których   widniała   plakietka   z   imieniem 

Fordelitona:

- Sądziłam, że mamy się spotkać z komendant Sassinak.

- Poniekąd. Nie wydaje mi się, byśmy coś przeoczyli. Wprowadzono ich akurat wtedy, 

kiedy szedłem was powitać - odparł tajemniczo Fordeliton; zwolnił zamek i przepuścił przodem 

Varian i Kaia.

Jak na krążownik, było to zadziwiająco obszerne pomieszczenie, jedną ścianę zajmowały 

terminale, monitory i pomocnicze kontrolki. Główny ekran był włączony; ku zdumieniu Varian 

pokazywał gabinet Sassinak i odbywające się tam spotkanie.

- Sprawdza ich  papiery.  Miała to przeciągnąć  tak długo, dopóki się tu nie znajdziecie. 

Usiądźcie, proszę... - Fordeliton nacisnął jakiś przycisk. - O, już wie, że jesteście. Aresztowaliśmy 

ich wczoraj za nielegalne lądowanie na zamkniętej dla kolonistów planecie. Zapewniali, że tylko 

odpowiedzieli   na   wołanie   o   pomoc   i   kierowali   się   sygnałem   z   tego   radiolokatora.   Sassinak 

zaproponowała to poranne spotkanie, by wszystko wyjaśnić. Ze zrozumiałych względów chciała, 

żebyście obydwoje tutaj byli.

Varian usiadła na podsuniętym krześle, ani na chwilę nie spuszczając z oczu ekranu.

- Chyba nie jest tam z nimi sama? - szepnęła do Fordelitona; instynktownie ściszyła głos, 

widząc piątkę tkwiących przed Sassinak grawitantów.

- Ów pręt, którym tak niedbale bawi się komendant, to ogłuszacz - uśmiechnął się adiutant. 

- Tuż za naszym polem widzenia stoi grupa Weftów w mundurach marines; no i jest jeszcze, rzecz 

jasna, rutynowa eskorta.

- Weftowie? - zdumiał się Kai. Weftowie byli tajemniczymi, zmiennokształtnymi morfami, 

dysponującymi zadziwiającymi zdolnościami - jeszcze żaden humanoid nie zwyciężył w walce z 

Weftem.

- Tak się szczęśliwie złożyło, że mamy na pokładzie sześć grup Weftów. Pozostali zajmują 

strategiczne pozycje w transportowcu. W swojej własnej postaci.

background image

Varian  i Kai odetchnęli z ulgą; obecność tylu Weftów wywarła na nich spore wrażenie. 

Dziewczyna   przestała   kurczowo   ściskać   poręcze   krzesła   i   zerknęła   na   kolegę,   który   ostrożnie 

ułożył dłonie na kolanach. Potem poświęciła całą swoją uwagę Sassinak.

Komendant przeglądała dokumenty transportowca, i niby mimowolnie bawiła się przy tym 

ogłuszaczem.   Tuż   przed   jej   biurkiem   siedziało   pięcioro   grawitantów,   trzech   mężczyzn   i   dwie 

kobiety: masywni, o grubych, niemal okrutnych rysach, charakterystycznych dla owych mutantów. 

Poplamione kombinezony przecinały szerokie biodrowe pasy, ogromnie wśród nich modne. Tym 

razem nie było przy owych pasach żadnej broni czy narzędzi. Varian próbowała przekonać samą 

siebie, że wcale nie mają wrogich min - po prostu nie marnowali sił i energii na bezużyteczne gesty 

i   miny,   i   to   nawet   na   planetach   o   mniejszym   niż   ich   światy   ciążeniu.   Niestety,   zbyt   dobrze 

pamiętała,   jaką   przyjemność   sprawiło   Paskuttiemu   i   Tardmie   poturbowanie   jej   i   Kaia   oraz 

zastraszenie   dwóch   dziewczynek.   Owe   wspomnienia   sprawiły,   że   nie   potrafiła   się   zdobyć   na 

bezstronność i obojętność.

- Tak... o, tak, kapitanie Cruss - głos Sassinak wprost ociekał słodyczą - wygląda na to, że 

papiery są w jak największym porządku. Każdy doceni fakt, że rycersko zboczyliście z trasy, żeby 

nieść innym pomoc.

- To wcale nie było wołanie o pomoc - rzekł głębokim, niemalże tubalnym głosem Cruss. - 

To była kapsuła z wiadomością dla ARCT-10. Jak ci już wczoraj mówiłem, znaleźliśmy tę kapsułę 

dryfującą   w   przestrzeni.   Była   tak   uszkodzona,   że   nie   udałoby   się   nam   jej   naprawić,   jednak 

zdołaliśmy odtworzyć nagranie. To był głos Paskuttiego, dokładnie przystawał do wzorca głosu 

jednego z naszych, Paskuttiego właśnie, który się zaciągnął na ARCT-10. Jak się przekonaliśmy, 

nikt o nim nie słyszał od ponad czterdziestu trzech lat. W takim przypadku mieliśmy obowiązek 

sprawdzić, co się z nim stało.

- I jakież to nieszczęście przytrafiło się owemu Paskuttiemu?

- Jego obóz stratowały jakieś olbrzymie  roślinożerne zwierzęta. Paskutti i pięcioro jego 

towarzyszy   uszli   z   życiem.   Prawie   cały   sprzęt   został   tak   zniszczony,   że   nie   nadawał   się   do 

naprawy. Kapsuła zwrotna jest solidna, więc ocalała i Paskutti mógł przesłać wiadomość. Jednakże 

kapsuła nie dotarła do ARCT-10, bo została uszkodzona tuż po wyjściu poza granice tego układu 

słonecznego. Myją znaleźliśmy. Przyniosłem ją, sama możesz zobaczyć.

Kapitan Cruss z butną galanterią złożył na biurku Sassinak powyginaną metalową skorupę. 

Kapsuła już dawno straciła moduł napędowy i baterię - była więc nie tylko pokiereszowana, ale i 

krótsza. Został z niej tylko moduł z nagraniem. Sassinak nawet nie próbowała podnieść takiego 

ciężaru.

- Jak im się, u diabła, udało tak spłaszczyć kapsułę zwrotną?! - szepnął Kai.

background image

- Już oni się postarali, żeby zmajstrować coś takiego - wesolutko oznajmił Fordeliton.

-   Rozumiem,   że   przekopiowaliście   ową   wiadomość   do   pamięci   waszego   komputera   - 

stwierdziła Sassinak.

- Kai, można to zrobić? - zapytała Varian.

-   Nie   tak   łatwo   -   odrzekł   Fordeliton.   -   Wszystko   zależy   od   tego,   jak   zarejestrowano 

wiadomość. Jeżeli nasze podejrzenia są słuszne i faktycznie istnieje zmowa grawitantów, że zajmą 

każdą   planetę,   która   im   się   nawinie,   to   już   Paskutti   zadbał   o   to,   żeby   każdy   mógł   przejąć 

wiadomość. Ciiiii.

- Może pani odczytać ową wiadomość z naszego komputera - odparł Cruss.

-   Cóż   za   pomyślne   zrządzenie   losu,   że   ów   Paskutti   dysponował   kapsułą   zwrotną. 

Prawdopodobnie została tak uszkodzona podczas ataku zwierząt na obóz, że potem całkiem się 

popsuła. Postąpił pan właściwie, kapitanie Cruss; właśnie tego oczekuje Federacja od statków, 

które przejmą wołanie o pomoc. Jednakże ów akt miłosierdzia nie zmienia faktu, że w pamięci 

mojego komputera  Ireta figuruje jako “nie zbadana"; co, rzecz jasna, oznacza, że zakazane  są 

wszelkie próby kolonizacji. Sam pan rozumie, że w takich przypadkach muszę się ściśle stosować 

do   praw   i   przepisów   obowiązujących   w   Federacji.   Wysłałam   już   wiadomość   do   Dowództwa 

Sektora i wkrótce powinnam otrzymać rozkazy. Ponieważ jest to wroga i bardzo niebezpieczna 

planeta - tu Sassinak lekko się wzdrygnęła - więc muszę zażądać, żebyście ty, twoi oficerowie i ci 

pasażerowie, którzy nie hibernują, nie opuszczali pokładu statku...

Kapitan  Cruss  wstał. Pozostali  grawitanci  poszli w jego ślady.  Jeżeli  chcieli  zastraszyć 

komendant swoim ogromem, to im się nie udało - nawet nie drgnęła.

-   Muszę   przyznać   -   ciągnęła   Sassinak   swobodnym   tonem   -   że   ocaleni   z   pogromu 

zadziwiająco   dobrze   sobie   poradzili   w   tak   wrogim   środowisku.   Zdołali   nawet   wybudować 

lądowisko,   żeby   idący   im   z   pomocą   statek   miał   gdzie   usiąść.   Godne   najwyższego   podziwu   i 

pochwał.   Jak   wiem,   chętnie   by  wam   dostarczyli   świeżych   owoców   i   warzyw,   żebyście   mogli 

odsapnąć od syntetycznego pokarmu. Rzecz jasna w ramach handlu wymiennego - uśmiechnęła się 

do grawitantów. - Mam nadzieję, że macie wystarczające zapasy wody: tutejsza ma obrzydliwy 

smak  i  zapach.  -  Szorstkie  burknięcie   i  machnięcie  dłonią   oznaczało,   że  Cruss   nie  potrzebuje 

dodatkowych wyjaśnień. - Tym lepiej. Uważam, że jak tylko Dowództwo was zwolni, powinniście 

wyruszyć ku celowi waszej wyprawy. Udzielimy tubylcom wszelkiej niezbędnej pomocy. Możecie 

być tego pewni - Sassinak wstała, dając tym znak, że spotkanie dobiegło końca.

Varian spostrzegła,  że komendant trzymała  ogłuszacz w prawej ręce i niby to niedbale 

uderzała   nim  o  dłoń   lewej.  Cruss   wykonał  gest  w   kierunku   kapsuły  -  Sassinak   opuściła   pręt, 

uniemożliwiając kapitanowi zabranie jej, lecz nie dotknęła przy tym jego nadgarstka.

background image

- Wydaje mi się, że powinniście to zostawić. Sztab będzie chciał sprawdzić, dlaczego nie 

dotarła do miejsca przeznaczenia. Nie można dopuścić, żeby taki sprzęt źle działał.

Varian nigdy się nie dowiedziała, co by zrobił w tej sytuacji Cruss, bo nagle pojawili się 

Weftowie: po jednym na każdego grawitanta. Dziewczyna z przyjemnością patrzyła, jak szydercze 

miny gości zmieniają się w wyraz trwogi. Cruss odwrócił się i odszedł ciężkim krokiem. Pozostali 

zrobili to samo.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za grawitantami, Sassinak natychmiast odwróciła swój fotel. 

Patrzyła teraz wprost na Varian i obu mężczyzn. Fordeliton dotknął jakiegoś przycisku i komendant 

uśmiechnęła się.

- Czy widzieliście cały przebieg spotkania? - spytała, masując mięśnie szyi.

- Wszystko świetnie zgrałaś w czasie, jak zwykle zresztą - odezwał się Fordeliton.

- Mają całkiem niezłą przykrywkę: papiery stwierdzające, że lecą do kolonii grawitantów 

dwa systemy dalej. Może się mylę, więc sprawdź to, Ford, ale coś mi się zdaje, że owa kolonia już 

osiągnęła dopuszczalną liczebność. Czy zniszczono wszystkie wasze zapisy, Varian?

- Jeżeli chodzi o to, czy mamy seryjny numer kapsuły zwrotnej, to powinien być w bankach 

pamięci   wahadłowca.   Sprawdzimy   to,   jak   tylko   Portegin   naprawi   konsoletę.   Lecz   tę   kapsułę 

skradziono z naszych magazynów przed zniszczeniem obozu...

- Czy wspomniałaś o tym w swoim raporcie? Mam nadzieję, że mi go przywiozłaś?

- Wspomniałam. - Dziewczyna spojrzała na Kaia.

- Ja także. Pani komendant...

- Słucham?

- Czy pani wierzy, że zboczyli z trasy, bo dotarło do nich to SOS?

- Gdyby nie to, że żyjecie i twierdzicie co innego, nie miałabym powodu, by wątpić w ich 

słowa, nieprawdaż? Coś mi się wydaje - uśmiechnęła się ze złośliwym zadowoleniem - że tym 

razem   wpadli   we   własne   sidła,   bo   możecie   im   udowodnić   współudział.   Nie   mają   pojęcia,   że 

żyjecie...

- Aygar wie - wychrypiał Kai.

-   Czy   sądzisz,   że   pozwoliliśmy   im   na   kontakty   z   kolonistami?   Ależ,   dowódco   Kaiu... 

Zadbałam   o   to,   żeby   obie   grupy   się   nie   zetknęły.   Jedyny   żyjący   buntownik   znajduje   się   na 

pokładzie mojego statku. Czy on cię rozpozna?

- Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z Taneglim - odezwała się Varian - myślał, że jestem 

z transportowca. Powiedziałam mu, że przybywam ze statku ratowniczego; nie mógł się doczekać, 

kiedy mu  zejdę z oczu. Trzeba  jednak pamiętać,  że absolutnie  się nie spodziewał,  iż zobaczy 

Varian. Dla niego minęło tak wiele czasu...

background image

- O tak, to prawda - zadumała się z uśmiechem Sassinak. - Coś im, “wadze ciężkiej", nie 

służy buta i wyniosłość wobec nas, “wagi lekkiej", prawda? - spytała ze smutkiem. - Złośliwość 

losu   sprawia,   że   tacy   jak   Cruss   wyrzucają   poza   nawias   tych,   którzy   torują   drogę;   oczywiście 

dopiero wtedy, kiedy już wykonali czarną robotę. Ciekawa jestem, czy Tanegli i jego kompania 

kiedykolwiek   o   tym   pomyśleli...   Nie   oczekiwali,   rzecz   jasna,   ani   że   ja   się   zjawię,   ani   że   wy 

ocalejecie. - Komendant uśmiechnęła się z zadowoleniem. - A już na pewno się nie spodziewali, że 

Thekowie tak się zainteresują Iretą. Czy mógłbyś mi, Kaiu, wyjaśnić ów fenomen?

- Nie, pani komendant. Nie wydobyłem ani słówka z żadnego z nich. Nie ma wśród nich 

mojego znajomego Theka, Tora. Czy mógłbym sprawdzić w waszym komputerze dane dotyczące 

Theków? Chciałbym się dowiedzieć, czy już kiedyś pojawiali się tak licznie na jakiejś planecie. 

Wygląda na to, że się gromadzą tam, gdzie znaleźliśmy starożytne czujniki.

- Starożytne czujniki? - zdziwiła się Sassinak. - Przecież ta planeta nigdy nie była badana; 

tak wynika z danych Floty.

- I my tak uważaliśmy, pani komendant - rzekł sucho Kai. - A jednak mój zespół geologów 

znalazł tu niezmiernie starożytne czujniki.

- Fascynujące. Mam nadzieję, że cała ta sprawa zostanie wyjaśniona.

-   Czy   pani   obecność   tutaj,   komandor   Sassinak   -   zaczął   oficjalnie   Kai   -   świadczy,   że 

przybyła pani na odsiecz ekipie badawczej z ARCT-10?

- Ależ skąd, drogi Kaiu - uśmiechnęła się Sassinak. - Nie miałam pojęcia, że tu jesteście. 

Pod moją jurysdykcją znajduje się tylko i wyłącznie ów transportowiec. Wy zaś byliście i nadal 

jesteście uprawnioną, legalną ekipą badawczą na Irecie. Co oznacza, jak słusznie mi przypomniała 

Varian, że ona i ty jesteście protem gubernatorami tej planety. Ponieważ wasz SB nie zabrał was 

stąd   w   umówionym   terminie,   zgodnie   z   prawem   FSP   nabyliście   status   “rozbitków";   albo 

“opuszczonych", jeżeli bardziej wam odpowiada to określenie. Każdy statek Floty ma obowiązek 

udzielić   opuszczonym   wszelkiej   pomocy   i   dostarczyć   wam   to,  czego   potrzebujecie.   Czy  teraz 

wszystko jasne?

- O, tak.

- Czy będziecie wieczorem na kolacji?

- Tak, pani komendant. Dziękujemy za zaproszenie.

- Chyba nie za często zdarza się okazja do spotkania przedstawicieli dwóch tak odległych w 

czasie pokoleń, prawda? I to nawet w tym pomylonym  wszechświecie! - rzuciła ze śmiechem 

Sassinak i przerwała połączenie.

-   No,   gubernatorzy,   czy   macie   jakieś   nie   cierpiące   zwłoki   potrzeby?   -   uśmiechnął   się 

Fordeliton;   podali   mu   swoje   spisy.   -   Wspaniale.   Teraz   mogę   oddać   Kaia   w   ręce   Mayerd   i 

background image

sprowadzić Varian do kwatermistrza. Mayerd jest świetna w swoim fachu - mówił, prowadząc ich 

przez plątaninę korytarzy - i wprost uwielbia medyczne łamigłówki. A w medycynie kosmicznej 

króluje teraz  rutyniarstwo.  Mayerd  ciągle  pisze  jakieś  przemądre  artykuły  dla  “Space Medical 

Journal". Po raz pierwszy od czterech miesięcy wylądowaliśmy na planecie. Szkoda, że tu tak 

cuchnie. Moglibyśmy skorzystać z przepustek.

- Najtrudniejsze jest pierwsze czterdzieści lat - pocieszył go Kai.

Fordeliton zatrzymał się przed wejściem do szpitalika. Chłopak skrzywił się i pomachał na 

pożegnanie Varian i adiutantowi.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Varian   szła   z   Fordelitonem   do   kwatermistrzostwa,   kiedy   pojawił   się   Aygar   z   dwoma 

towarzyszami. Aygar powitał dziewczynę sztywnym skinieniem głowy. Wszyscy trzej odziani byli 

w   skąpy   iretański   strój;   mieli   też   pasy   siłowe,   ogłuszacze   i   magazynki.   Varian   uznała,   że 

Iretańczycy są o wiele bardziej udaną i pociągającą odmianą człowieka niż grawitanci.

Dziewczyna dostała wszystko ze swojej listy, choć nie było na niej filtrów zapachowych, 

zdaniem kwatermistrza absolutnie niezbędnych, i właśnie miała poprosić o dostarczenie wszystkich 

rzeczy do ślizgacza, kiedy zabrzęczał komunit Fordelitona.

- Chwileczkę, Varian, to dotyczy ciebie. Komendant Sassinak pozdrawia cię i pyta, czy 

moglibyśmy  natychmiast  do niej  pójść. Żołnierzu,  dopilnujcie, by to wszystko  dostarczono  do 

ślizgacza gubernator Varian.

Dziewczyna ze zdumieniem stwierdziła, że u Sassinak byli już Kai, Mayerd i Florasse, 

córka Tanegliego, którą spotkała będąc u Rianav. Zjawił się też Aygar.

-   Akurat   otrzymałam   raport   od   geologa   Dimenona,   z   południowego   wschodu   Irety   - 

powiedziała komendant, włączając główny ekran. - Uznał, że powinniśmy się o tym dowiedzieć.

- To tam Dimenon ostatnio znalazł złoża - odezwał się Kai, rozpoznając teren.

- I tam znajduje się teraz dwadzieścioro troje małych Theków, o ile moje informacje są 

prawdziwe - dorzuciła z uśmiechem Sassinak. - Patrzcie.

Jeszcze nie przebrzmiały jej słowa, a Kai nie mógł powstrzymać  przerażenia i wstrętu. 

Głęboko   wciągnął   powietrze   i   wysunął   przed   siebie   obie   ręce   -   na   ekranie   płaszczaki   powoli 

zbliżały się do małych Theków.

- Te paskudztwa czeka niemiła niespodzianka, gubernatorze - pocieszyła go Sassinak.

Mimo to Kai aż odchylił się w tył i z trudem oddychał. Pierwszy płaszczak rozciągnął się i 

owinął wokół Theka. Varian z zainteresowaniem śledziła jednocześnie reakcję Kala i to, co się 

działo na ekranie. Nie była jedyną osobą, która dyskretnie obserwowała chłopaka - to samo czyniła 

Mayerd. Okazało się, że płaszczak połakomił się na śmiercionośną dla niego istotę - zaczął się 

rozpuszczać i zanim zdążył się cofnąć, został z niego tylko chrzestny szkielet. Inne paskudztwa 

spotkał   ten   sam   los.   Zafascynowani   widzowie   spostrzegli,   że   pozostałe   płaszczaki   zwolniły   i 

wreszcie, zaniepokojone, stanęły w miejscu.

- Varian, czy zajmowałaś się również tymi... tymi... jak je nazwałeś, Aygarze? - spytała 

Sassinak.

- Płaszczaki - głos Aygara sprawił, że Kai oderwał oczy od ekranu.

background image

- Tak je nazwała mała Terilla - powiedział chłopak i odwrócił wzrok od iretaficzyka.

Wielkolud tylko skinął głową i ciągnął:

- Niezależnie od tego, czym są te czarne piramidy...

- To Thekowie! - rzucił cierpko Kai.

- A więc ci Thekowie okazali się godnymi przeciwnikami płaszczaków. Czy oni zawsze 

wydzielają tyle ciepła?

- Tak.

- Co powiedziałeś, Kaiu? - Mayerd przerwała ciszę, która zapadła po jego odpowiedzi. - Że 

Thekowie opychają się iretańską energią?

Chłopak szorstko przytaknął.

- Czy poinformowano nas o Thekach, Florasso? - zapytał Aygar.

Kobieta z wolna potrząsnęła głową, nie spuszczała oka z ekranu.

- Oni nie są z tego świata, Aygarze, więc po cóż by nam były te wiadomości. - W jej głosie 

brzmiało tyle goryczy i zawodu, że Kai spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Czego szukają ci Thekowie na mojej planecie? - Aygar patrzył to na Varian, to na Kaia.

- Sami chcielibyśmy to wiedzieć, Aygarze - odparła Sassinak. - Thekowie są nadzwyczaj 

długowieczną rasą; nam, biednym efemerydom, z rzadka raczą udzielać informacji i tylko takich, 

na jakie ich zdaniem, zasługujemy.

- Są więc naszymi władcami?

- Ależ skąd! Jakkolwiek zajmują poczesne miejsce w Federacji. Sam dopiero co widziałeś, 

że nikt nie może bezkarnie zadzierać z Thekami. Teraz jednak najważniejsze jest dla nas to, co wy, 

rodowici Iretańczycy, wiecie o płaszczakach?

- Że należy się od nich trzymać z daleka - Aygar zerknął na Kaia.

- I co jeszcze? - ponagliła go Sassinak.

- Że zwabia je ciepło ciała ofiary. Owijają się wokół zdobyczy i “zatrzaskują" na niej. 

Potem wydzielają sok trawienny i pochłaniają swój łup. Kombinezon uratował ci życie - zwrócił 

się Aygar do Kaia. - Płaszczaki z trudem trawią syntetyczne włókna.

-  Jak się  bronicie   przed  tymi  stworami?  Macie   jakąś   specjalną   broń przeciwko  nim?   - 

zainteresowała się Sassinak.

-   Uciekamy   -   Varian   była   teraz   pewna,   że   krzepki   młodzian   odznaczał   się   poczuciem 

humoru   -   ponieważ   nie   mamy   żadnej   broni   przeciwko   nim.   Najlepsi,   jak   się   okazuje,   byli 

Thekowie.

Fordeliton   głośno   kaszlnął   i   nawet   Sassinak   wyglądała   na   zaskoczoną   lekceważącymi 

słowami Iretańczyka.

background image

- A płomień?

- Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się rozpuszczały - wzruszył ramionami Aygar. - I 

nie   mamy   przecież   miotacza   płomieni.   Poza   tym   jeszcze   nigdy   się   nie   pojawiły   na   naszym 

płaskowyżu.

Sassinak znów spojrzała na ekran - na płaszczaki cofające się przed Thekami.

- Zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen, widzieliśmy morskie płaszczaki - odezwała się 

Varian - lecz brak dowodów na istnienie związków pomiędzy oboma gatunkami. Może lądowe 

płaszczaki są na wyższym  szczeblu rozwoju ewolucji - wzdrygnęła się. - Wolę nie myśleć, do 

czego byłyby zdolne we współdziałaniu. Te wodne są wyraźnie mniejsze. Aha, ptaszyska też ich 

unikają.

- Morskie płaszczaki? - Aygar ze zdumieniem zmarszczył brwi.

- Tak. Nasz chemik  wykonał  analizę  ich tkanek.  Te stwory to jeszcze  jedna anomalia, 

kolejna z zagadek Irety. Forma życia o budowie całkowicie odmiennej od dinozaurów...

- Dinozaurów?! - wykrzyknął zdziwiony Fordeliton.

- A, tak. Wszystko znajdziecie w moim raporcie - rzekła Varian. - Jest tutaj Tyrannosaurus 

rex, którego nazwałam kłączem, są najrozmaitsze gatunki hadrozaurów, grzebieniaste i hełmiaste, 

poza tym są hyracotheńa i pteranodony, te ostatnie nazywam złocistymi ptakami lub ptaszyskami...

- Przecież to absurdalne... - zaczął Fordeliton.

- Tak samo twierdzi Trizein. To nasz ekspert od gadów mezozoicznych...

- Czy na waszym płaskowyżu też są dinozaury? - dopytywał się z zapałem Fordeliton.

- Nie - odrzekł Aygar. - Osiedliliśmy się tu właśnie dlatego, że na szczęście brak tutaj tak 

olbrzymich  zwierząt. Unikamy dinozaurów dokładnie tak samo, jak płaszczaków. A zwłaszcza 

dotyczy to złotych ptaszysk. - Tu zerknął na Varian.

- One są zupełnie nieszkodliwe - upierała się dziewczyna.

Aygar powątpiewająco uniósł brwi, Florasse również.

- Widzę, że każda ze stron musi się podzielić swoimi informacjami - Sassinak zręcznie i 

stanowczo przejęła kontrolę. - Oraz że musicie ze sobą współdziałać. Sądzę, że minie tydzień lub 

dwa, zanim dostanę rozkazy czy to ze Sztabu, czy od trybunału. Jak już wspominałam, każdy statek 

Floty musi udzielić rozbitkom pomocy; oczywiście w rozsądnych granicach. Na razie nie będziemy 

zwracać uwagi - komendant niedbale wskazała transportowiec grawitantów - na tę komplikację. 

Mój krążownik był w kosmosie przez cztery miesiące i załodze należy się przepustka. Nawet na tak 

cuchnącej planecie. Wielu z moich ludzi ma dodatkowy fach - są wśród nich geolodzy, botanicy, 

metalurdzy,   agronomowie,   analitycy   wszelkiej   maści   -   Sassinak   podał   Aygarowi   i   Kaiowi   i 

wydruki. - Sądzę, gubernatorze, że zdołamy tak ułożyć grafik dyżurów, żeby mógł pan skorzystać z 

background image

pomocy   wszystkich   potrzebnych   specjalistów.   Moi   ludzie   potrafią   nadrobić   swoim   zapałem 

ewentualny brak doświadczenia. - Kai wziął kartę, lecz Aygar nawet nie wyciągnął po nią ręki. 

Sassinak ze zniecierpliwieniem potrząsnęła płachtą papieru. - Masz prawo traktować podejrzliwie 

wszelkie oferty bezinteresownej pomocy, młodzieńcze, lecz nie bądź głupi. Ty i twoi ludzie macie 

tyle samo do zyskania lub stracenia, co druga grupa. Wiedz, że do moich obowiązków należy 

chronienie   wszelkich   różnorodnych   i   tajemniczych   form   życia,   a   nie   niszczenie   go.   Florasse 

poruszyła się niespokojnie, ręka jej drgnęła, lecz w tym samym momencie Aygar wziął wydruk i 

sztywno skinął głową.

- Byłabym wdzięczna, gdybyście i wy, Iretańczycy, sporządzili dla mnie raporty o formach 

życia, z jakimi się tu zetknęliście. Dziękuję wam - Sassinak wstała, sygnalizując, że spotkanie 

dobiegło końca. Dała jednak znak, że Varian i Kai mają jeszcze zostać, a kiedy drzwi zamknęły się 

za tamtymi, spytała: - I cóż, Mayerd, znalazłaś coś?

- Jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.

- Co takiego? Zawiódł cię twój diagnostyczny pieszczoszek?

-   Możesz   się   wyśmiewać   z   mojego   zespołu,   ale   potwierdził   trafność   leczenia 

zaordynowanego przez “Mazer Star". Wkrótce dostaniemy bardziej obszerny raport. - Lekarka była 

pewna swego.

- Czyli mogę wrócić do swoich? - Kai miał kamienną twarz.

- O ile zabierzesz ze sobą Fordelitona. On ma bzika na punkcie dinozaurów.

- Dinozaury tutaj?! To musi być jakaś pomyłka - wybuchnął adiutant.

- Trizein twierdzi, że nie ma żadnej pomyłki. I nasz chemik ma fioła na punkcie dinozaurów 

- odrzekła Varian. - Ta planeta tkwi w erze mezozoicznej.

- To absolutnie niemożliwe, droga Varian, żeby na Irecie pojawiły się takie monstra, jakie 

grasowały na Ziemi przed milionami lat.

- Doskonale o tym wiemy, komandorze - dziewczyna uśmiechnęła się smutno - ale tak 

właśnie jest i Trizein to potwierdza. O wszystkim opowiedzieliśmy w naszych raportach.

- Widzę, że będę się musiała solidnie zająć tymi raportami. A już chciałam, żeby Ford to za 

mnie zrobił - Sassinak skrzywiła się z rezygnacją. - No cóż, nie mogę go tu siłą zatrzymywać, 

skoro te “maleństwa" istotnie biegają po Irecie. Mamy jeszcze innych przyrodników, Ford?

- O, tak, psze pani: jest jeszcze Maxnil, Crilsoff i Pendelman. Aha, i Anstel, ale on ma 

służbę.

- Możemy się bez nich obejść, prawda? To świetnie. Przyjmiecie paru ludzi do swojego 

góralskiego   gniazda,   gubernatorzy?   -   Varian   potwierdziła   i   Sassinak   skinęła   na   Fordelitona.   - 

Zajmiesz się tym, Ford, dobrze? Dostaniesz ślizgacz; i weź jakieś zapasy. Będziemy w kontakcie. 

background image

A teraz zmykajcie stąd wszyscy, ale już! - Komendant wsunęła pierwszą kasetę z raportem do 

czytnika i popędziła ich machnięciem ręki. - Mam mnóstwo raportów do przesłuchania.

Wyszli posłusznie i chętnie, zupełnie jak dzieciaki zwolnione z lekcji. Fordeliton nie krył 

podniecenia.

- Słuchajcie, zaraz skrzyknę Maxnila, Crilsoffa i Pendelmana, załadujemy taśmy i lecimy za 

wami, dobrze?

- Czy nie znalazłoby się też miejsce dla jednego lub dwóch geologów? - zapytał Kai.

- Jasne, jasne - Fordeliton wyciągnął szyję i spojrzał na wydruk w dłoni chłopaka. - Dobrzy 

są Baker, Bullo i Macud, nie żałują trudu. Akurat nie mają służby i pewno się nudzą, więc łatwo 

ich przekonam, żeby ze mną polecieli - uśmiechnął się Fordeliton. - Nie ma sprawy. Nawet sobie 

nie wyobrażacie, jaka to dla nas frajda.

Dotarli   do   luku   krążownika   i   Varian   ujrzała,   jak   z   osady   Iretańczyków   startują   trzy 

ślizgacze i kierują się na południowy wschód. Ciekawa była, czy lecą do obozu, który przedtem 

porzucili. Sprawdziła, czy Kai je zauważył, ale właśnie rozprawiał z Fordelitonem o zaopatrzeniu.

- Jeśli macie zapasowe indykatory,  to mógłbyś  jeden zamontować w swoim ślizgaczu - 

powiedziała adiutantowi.

- Pewno, że mamy. Zamontuję go. Polecę ze wami, jak tylko zbiorę ludzi.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Na   szczęście   Fordeliton   zawiadomił   ich,   że   nadlatuje.   Dzięki   temu   Varian   zdążyła 

wystartować   i   zapobiec   atakowi   ptaszysk   na   jego   ślizgacz.   Widziane   po   drodze   stworzenia 

wydatnie   wzmogły   podniecenie   adiutanta   Sassinak.   Teraz,   lecąc   za   dziewczyną   do   jaskini, 

zachwycił się złocistymi ptakami; Maxnil, Cristoff i Pendelman też byli nimi oczarowani.

-  Sama   nie  wiem,  co  z  wami   zrobić  - przyznała  uczciwie  Varian.  -  Trizein   poleciał   z 

Bonnardem i Terillą...

- Czy moglibyśmy do nich dołączyć? - zapytał z zapałem Fordeliton.

- To nie miałoby sensu. Jaką szybkość i zasięg ma wasz ślizgacz? - odparła dziewczyna, 

szukając mapy głównego kontynentu Irety, którą wieczorem narysował Kai.

- Zwykły standard Floty; ponaddź wieko wy.

- Naprawdę? Czy mielibyście coś przeciwko lotowi w rejony bieguna? Jeszcze tam nie 

dotarliśmy. Czy wasz ślizgacz wytrzyma wysokie temperatury?

- Oczywiście!

- No, to świetnie - Varian wskazała obszar wokół północnego bieguna. - Chciałabym się 

przekonać, czy jakaś odmiana płaszczaków przystosowała się do życia w tym żarze.

- Zeskanuję tę mapę i możemy lecieć.

Pozwoliła   im   odlecieć   dopiero   wtedy,   kiedy   kolejny   ślizgacz   znalazł   się   na   terytorium 

ptaków.   Geolodzy   zapowiedzieli   swoje   przybycie,   więc   Varian   miała   okazję   zobaczyć   atak 

ptaszysk. Zamieszanie wywabiło z kryjówki Lunzie.

- Powinnaś była wylecieć im naprzeciw i wprowadzić do jaskini - pouczyła dziewczynę 

lekarka.

- No, już za dużo tego dobrego - mruknęła Varian i ruszyła na odsiecz ślizgaczowi.

Wysiedli   z   niego   geolodzy-amatorzy   z   “Zaid-Dayan":   Baker,   Bullo   i   Macud.   Kai   z 

Dimenonem   wspólnie   ustalili,   którym   z   nie   zbadanych   jeszcze   rejonów   mają   się   zająć. 

Podekscytowani, natychmiast tam polecieli.

- Chociaż potrzebujemy pomocy, żeby wypełnić nasze zadania - stwierdziła Varian - to nie 

możemy bez przerwy niepokoić ptaków.

- Czemu nie mielibyśmy wrócić do naszego starego obozu głównego? - rzuciła Lunzie. Kai 

zesztywniał, więc wzruszyła ramionami i dodała: - To tylko taki pomysł.

- Nie  taki najgorszy,  Lunzie  - odparł  chłopak,  głęboko zaczerpnąwszy powietrza.  - To 

całkiem rozsądna propozycja. Chciałbym się przekonać, czy osłona siłowa powstrzyma płaszczaki. 

background image

Czterdzieści trzy lata to stanowczo za mało, żeby z form morskich rozwinęły się formy lądowe, 

prawda? - Kai przełknął i głęboko odetchnął. - To Tor przywabił to paskudztwo do obozu. Trzeba 

więc ograniczyć odwiedziny Theków. Wtedy będziemy mogli odbudować nasz obóz. Miałoby to i 

inne dobre strony, nie tylko ochronę ptaków. Przecież to właśnie tam szukałby nas ARCT-10. A 

skoro   ślizgacze   z   “Zaid-Dayan"   mają   tak   duży   zasięg,   to   nie   musielibyśmy   zakładać   obozów 

pomocniczych. Ty Varian, mogłabyś tu zostać i spokojnie obserwować ptaki.

- Podoba mi się ten pomysł, Kaiu - stwierdziła Lunzie. - Potrzeba jednak mnóstwa sprzętu...

- Zrobimy spis. Sassinak obiecała, że da nam wszystko, co straciliśmy.

- Czy odbudowa obozu to ociupinkę nie za wiele?

- Powołam się wieczorem na nasze pokrewieństwo - zapowiedziała lekarka. - Krew nie 

woda, więc Sassinak nie powinna nam pożałować tych paru sztuk sprzętu.

Ptaki   znów   podniosły   alarm   i   Varian   -   klnąc   z   zapałem   i   inwencją,   które   wywołały 

uśmiechy na twarzach Kaia i Lunzie - ruszyła na odsiecz przylatującym. Tym razem zjawiła się 

Mayerd.   Właśnie   otwierała   kopułę   swojego   ślizgacza,   kiedy   wróciła   Varian,   więc   gestem 

przeprosiła dziewczynę za zamieszanie. Potem wyskoczyła za smukłego, jednoosobowego pojazdu, 

sięgnęła po trzy większe pakunki i jeden mniejszy i ruszyła ku Kaiowi i Lunzie.

- Mój moduł diagnostyczny gadał sam ze sobą jeszcze ze dwie godziny po twoim odejściu, 

Kaiu,   ale   wreszcie   wykoncypował   nową   kurację   i   parę   ciekawych   wniosków.   Rzadko   udziela 

rozstrzygających   odpowiedzi.   Ty   jesteś   Lunzie,   prawda?   -   zapytała   Mayerd.   Uwolniła   się   od 

paczek i podała jej rękę.

- Tak. Porucznik komandor Mayerd, jak sądzę?

- Mayerd wystarczy - odparła i uśmiechnęła się do Kaia. - Okazało się, że nie tylko jesteś 

zatruty toksynami płaszczaka, ale i uczulony na te związki. Mój MD wynalazł leki, które pomogą 

usunąć   toksyny   oraz   zneutralizują   uczulenie;   a   poza   tym   dał   maść   na   te   ukłucia;   powinna 

przywrócić  czucie. No i jeszcze zalecił  ów  nowy regenerator  nerwów  - spojrzała  na Lunzie - 

crimjenetic: Leczyliśmy tym paraliż z Perseusza... - Lunzie nie zareagowała i Mayerd zamrugała 

oczami. - A prawda, przecież nic o tym nie wiesz! To się wydarzyło przed dwudziestoma laty...

- Przyśniło mi się - pocieszyła ją Lunzie.

-   Więc   pewno   zechcesz   przeczytać   o   crimjeneticu   -   uśmiechnęła   się   Mayerd.   -   Dawał 

wspaniałe   efekty   przy   najrozmaitszych   uszkodzeniach   nerwów.   Mam   trochę   dyskietek   z 

najświeższym Przeglądem Medycznym Federacji; pożyczę ci je, żebyś mogła nadgonić przespany 

czas.   Przypomnij   mi   o   tym   wieczorem.   A   prawda...   -   podała   im   paczki.   -   Lunzie,   dla   ciebie 

wybrałam   zieleń.   Statystyka   mówi,   że   przedstawiciele   naszej   profesji   wybierają   ten   kolor   w 

dziewięciu przypadkach na dziesięć. Mam nadzieję, że nie jesteś tym jednym odmieńcem.

background image

-   Zwykle   jestem,   lecz   zieleń   to   bardzo   twarzowy   kolor.   Dzięki,   że   pomyślałaś   o 

odpowiednich strojach.

- Przyszło  mi na myśl,  że pewno nie wpisałyście  sukienek na listę najpotrzebniejszych 

rzeczy. Kiedy zobaczyłam przygotowania w oficerskiej messie, uznałam, że powinnam się zabawić 

w kostiumologa. Dla ciebie, Kaiu, błękit, a tobie, Varian, powinno być ładnie w tej czerwieni. 

Przepraszam, że nie uprzedziłam o swoim przylocie. Te twoje pteranodony są cudowne.

- Nasze stroje też są wspaniałe - oznajmiła Lunzie, gładząc ciemnozielony materiał dłonią o 

krótkich palcach. - Jak zaopatrzone są magazyny “Zaid-Dayan"?

- Można w nich znaleźć prawie wszystko - odparła z dumą Mayerd. - Jesteśmy w drodze 

dopiero od czterech miesięcy, więc jeszcze nie nadszarpnęliśmy naszych zapasów. Czemu pytasz? 

Potrzebujesz czegoś?

- Kilku kopuł, parę wytrzymałych osłon siłowych...

- Takich, które by zdołały upiec płaszczaka? - zachichotała Mayerd.

- Trafiłaś w sedno!

- Daj mi swój spis. Dobrze się złożyło, że jesteś spokrewniona z komendant, co?

- Wspaniałe zrządzenie losu!

- Jeszcze nie sporządziliśmy takiej listy - wtrąciła Varian. - Tuż przed twoim przylotem 

postanowiliśmy, że się stąd wyniesiemy, zanim ptaki stracą całą sierść ze strachu.

- Poza tym jaskinia to dość dziwaczne miejsce na główny obóz - zauważyła Mayerd.

- Była  świetna,  gdy...  - zaczęła  Varian i przerwała,  bo jedna z nagłych  nawałnic  Irety 

wepchnęła do środka liany, strugi deszczu i najróżniejsze śmieci.

- Nawet najsilniejsze pole siłowe nie zdołałoby ochronić przed taką nawałnicą - wzdrygnęła 

się Mayerd. Cofnęła się bliżej paleniska, z kieszeni na udzie wyjęła bloczek i pisak i spojrzała na 

nich wyczekująco: - Ile kopuł? Jak duża osłona siłowa? Meble? Wyposażenie? Oświetlenie?

Mayerd wyciągnęła z nich o wiele obszerniejszą listę niż ta, którą by sami sporządzili. 

Kiedy Varian zaprotestowała, obawiając się, że przesadzają, lekarka natychmiast rozproszyła te 

obawy:

-  Sassinak  poleciła,   żeby  dostarczyć  wam   wszystko  co   trzeba,   oczywiście   w  granicach 

rozsądku...

- Chyba nie nazwiesz tego umiarkowanymi żądaniami. - Varian wskazała spis.

Mayerd popatrzyła na dziewczynę, unosząc ze zdumieniem brwi.

- Kiedy Sassinak zobaczy te kopuły, osłony siłowe...

- Sassinak - Mayerd zawiesiła głos, żeby uwydatnić imię swojej komendant - nawet nie 

raczy rzucić okiem na tak banalny spis. Sprawa transportowca zajmuje jej cały dzień. Przekażę tę 

background image

listę   bezpośrednio   do   kwatermistrzostwa   i   dopilnuję,   żeby   rankiem   dostarczyli   wszystko   na 

miejsce.   -   Podeszła   do  swojego   ślizgacza,   odsunęła   kopułę   i   usadowiła   się  w   fotelu.   -  Ó   ile, 

oczywiście, któreś z nas będzie jutro rano na chodzie. Podajcie mi współrzędne tego obozu, dopóki 

jestem w stanie je zapisać. - Kai spojrzał na zapis i przytaknął. - No, to do zobaczenia.

Varian nie oparła się pokusie - uczepiła się liany i wychyliła na zewnątrz, żeby zobaczyć, 

jak ptaszyska zareagują na szybki lot ślizgacza Mayerd. Kilka młodych rzuciło się w pogoń, lecz 

natychmiast zrozumiały, że nie dogonią pojazdu; zaczęły więc zataczać leniwe koliska - najpierw w 

prawo, potem w lewo. Zupełnie tak, pomyślała dziewczyna, jakby osią obrotu uczyniły jedno, a 

potem drugie skrzydło.

-   Wolałbym,   żebyś   tak   nie   ryzykowała   -   powiedział   zaniepokojony   Kai,   kiedy   już 

bezpiecznie wylądowała w jaskini.

- Po pierwsze, to fajna zabawa. A po drugie, musiałam się śpieszyć, żeby nie stracić tego 

widoku, zaś drabinka była za daleko. Kaiu... - Varian wyciągnęła rękę żeby porozumiewawczo 

ścisnąć ramię chłopaka; powstrzymała się jednak: przypomniała sobie, co go spotkało i nie była 

pewna, czy dotknięcie by go nie posiniaczyło. - Chciałam ci powiedzieć, Kaiu, że to wspaniale, iż 

pomyślałeś o przeniesieniu stąd obozu, żeby w ten sposób ochronić ptaszyska przed niepożądanymi 

wpływami.

-   Gdybyśmy   tu   zostali   -   chłopak   wzruszył   ramionami   -   nie   mogłabyś   obserwować 

zwyczajów ptaszysk. O ile w ogóle takowe mają. Poza tym uważam - uśmiechnął się smutno - że 

powrót w tamto miejsce odpędzi wiele cieni i strachów. Czy chcesz zatrzymać tu wahadłowiec?

Varian rozejrzała się wokół, popatrzyła na wszelkie udogodnienia, dzieło kapitana Godheira 

i Obira.

- Będzie mi tu wygodnie ł bez wahadłowca. Chodzi mi też o reakcję ptaków na jego odlot. 

To może być ciekawe - uśmiechnęła się.

- Myślisz, że się spodziewają, iż rozwinie skrzydła, kiedy dorośnie? Lub że coś się z niego 

wykluje?

- Już raz tak się im zdawało: wówczas, kiedy Tor się tu zjawił.

Uśmiechnęli  się; znów  panowała między nimi  pełna harmonia.  Kai czule  uścisnął dłoń 

dziewczyny:

- Chodź. Znów musimy się zająć przygotowaniami.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Krótki iretański wieczór zmienił się właśnie w noc, kiedy Kał, Lunzie i Varian dotarli do 

“Zaid-Dayan".   W   osadzie   zapaliły   się   światła;   silny   reflektor   oświetlał   centralny   plac,   wokół 

którego stały domostwa. Na potężnym cielsku transportowca grawitantów rozjarzyły się czerwone, 

nocne punkty świetlne - wielki statek wyglądał jeszcze bardziej złowieszczo niż za dnia. Tu i tam, 

jak   robaczki   świętojańskie,   migotały   pojazdy   patrolowe;   były   to   niewielkie,   dwuosobowe 

platformy, szybkie i zwrotne. Schodnia ZD była rzęsiście oświetlona. Gdy Varian wylądowała, ku 

jej zdumieniu żołnierze utworzyli honorowy szpaler od schodni do ślizgacza.

- Czemu  nigdy nie ma  ludzkiej  eskorty wówczas, kiedy by się najbardziej  przydała?  - 

mruknęła Lunzie; trzy ptaki, jak zwykle, towarzyszyły im aż tutaj.

- Odleciały? - spytała Varian. Niebo zasłaniała warstwa ciemnych chmur, niezwykle jasny 

wieczór przecinały od czasu do czasu błyskawice.

- Przecież doprowadziły nas bezpiecznie do dużych jajek. - Lunzie była w dobrym humorze 

i Kai zastanawiał się, czy wytrwa w tym nastroju przez cały wieczór; zapowiadało się pamiętne 

przyjęcie.

Wysiedli ze ślizgacza. Powitał ich ostry głos gwizdka.

- O, kurczę! Czeka nas wielka pompa! - zawołał Kai.

Z   przejęcia   chłopak   zapomniał   o   ostrożności   i   zaczepił   dłonią   o   obramowanie   kopuły. 

Varian i Lunzie nic nie zauważyły, zafascynowane wojskowymi honorami. Kai zerknął na rękę, 

lecz nie dostrzegł żadnej rany. Pospiesznie ruszył za obiema kobietami - i jemu mile schlebiała cała 

ta oprawa.

- Niech Opatrzność wynagrodzi Mayerd za to, że pomyślała o strojach - szepnęła Kaiowi 

Varian.

- Patrzcie tylko! - zawołała Lunzie, wyciągając ręce.

U  wejścia  czekał  na nich  Fordeliton,  w  srebrzysto-czarno-błękitnym  uniformie  Floty,  z 

piersią   zdobną   licznymi   medalami.   Tuż   obok   stała   Mayerd,   w   równie   wspaniałym   mundurze, 

przepasana   szarfą   medyka.   Żadne   z   nich   jednak   nie   dorównywało   wspaniałości   Sassinak, 

oczekującej swoich gości. Komendant przywdziała czarną toaletę - powiewną, fałdzistą spódnicę 

naszyto maleńkimi, migotliwymi gwiazdkami, a obcisłą górę stroju udrapowano błękitem. Na lewej 

piersi  widniały  zdobne  klejnotami  miniaturki   odznaczeń;   na  ramieniu   wyhaftowano  klejnotami 

oznaki jej rangi. Kai nigdy nie widział oficerów z ARCT w pełnej gali - może na SB obowiązywały 

inne zwyczaje niż we Flocie.

background image

-   Spotkanie   z   tobą,   Lunzie,   to   zaszczyt   i   przyjemność!   -   Sassinak   wyprężyła   się   i 

zasalutowała.

- To istotnie niecodzienna okazja - wycedziła lekarka i mocno uścisnęła dłoń komendant.

Obie   kobiety   patrzyły   na   siebie   dłuższą   chwilę,   a   potem   Sassinak   uśmiechnęła   się   i 

przechyliła głowę na bok. Kai i Varian wymienili spojrzenia - ależ to przypominało Lunzie!

-   Była   pani   nadzwyczaj   szczodra   dla   opuszczonej   krewniaczki,   komendant   Sassinak. 

Brandy była doprawdy znakomita.

- Mów mi Sassinak, proszę - komendant zasygnalizowała, jak się mają do siebie zwracać. - 

Nic dziwnego, że chciałam godnie uczcić niespodziewane spotkanie z antenatką.

- Zapowiada się niezapomniany wieczór - szepnęła Mayerd, ujmując ramię Kaia.

- Besler,  odprowadź  kompanię  honorową - rozkazał  Fordeliton  oficerowi  dyżurnemu.  - 

Tędy, gubernator Varian...

Istotnie,  był  to niezapomniany wieczór. Po czwartym  bezwstydnym  kalamburze  Lunzie 

Fordelitona opuściły resztki powagi i opanowania. Varian nie miała najmniejszych skrupułów i 

wprost płakała ze śmiechu. Kai uśmiechał się od ucha do ucha, aż zaczął się obawiać, że uszkodzi 

sobie twarz. Jedynie Mayerd nie rozluźniła się do końca, choć i jej komendant nie onieśmielała. 

Stewardom udawało się jakoś zachować poważne miny, mimo to Varian gotowa była przysiąc, że 

parę   razy   słyszała   w   bocznym   pokoju   niepohamowane   wybuchy   śmiechu.   A   jedzenie   było 

przepyszne! Dziewczyna widziała, jak Kai grzecznie próbuje nieznane potrawy; nie chciał wprawić 

Lunzie w zakłopotanie.

Varian uważała, że owe dania są absolutnie niezwykłe, wyborne i wyśmienite, o całe niebo 

smaczniejsze   od   tego,   co   jedli   ostatnio.   Kai   stanowczo   powinien   jeść   z   większym   smakiem! 

Potrawy uzupełniały się nawzajem, porcje miały odpowiednią wielkość i każda z nich zachęcała do 

skosztowania następnej. Szklanki zmieniano z każdym winem, a wina były boskie.

W   późniejszych   rozmowach   Varian   i   Kai   przyznali   się   sobie,   iż   liczyli,   że   się   więcej 

dowiedzą o wcześniejszej karierze Lunzie i z jakiej planety pochodzi. A tu nie wspomniano nawet 

imienia dziecka, którego dalekim potomkiem była Sassinak. Pokrewieństwo komendant i Lunzie 

nie   ulegało   najmniejszej   wątpliwości:   podobne   miały   miny   i   sposób   bycia,   gesty,   pochylenie 

głowy,  uniesienie brwi, poczucie humoru, które przerzucało mosty nad przepaścią dzielącą tak 

odległe pokolenia.

Na stole  zostały już tylko  delikatne  filiżaneczki  cha  i eleganckie  kieliszki  do likierów. 

Sassinak spytała Kaia:

- Jak mi powiedziano, zamierzacie wrócić do swego dawnego obozu-bazy. Czy to nie tam 

zaatakował cię płaszczak?

background image

- Tak, ale uważam, że to Tor go przywabił. My wydzielamy jedynie nikły ułamek tego 

ciepła, co Thekowie. Przed czterdziestoma laty wszyscy byliśmy w obozie, a nie pojawił się żaden 

płaszczak. Poza tym owa lokalizacja zachowała swoje zalety.

-   Dopóki   będę   w   pobliżu,   zapewnię   wam   dodatkową   ochronę.   A   może   byśmy   tak, 

Fordelitonie, przetestowali globy w tych niezwykłych warunkach? Co ty na to?

- Jestem za, pani komendant. Jeszcze ich nie sprawdzano w obecności tak różnorodnych 

form życia. Thekowie, ludzie, dinozaury, złociste ptaki i płaszczaki! Dopiero teraz będzie można w 

pełni ocenić zalety tych zabaweczek.

- Globy to urządzenia ostrzegające, świeżo oddane na użytek Floty. Nie będę się wdawać w 

szczegóły,   lecz   muszę   powiedzieć,   że   odpowiednio   zaprogramowany   glob,   zawieszony   nad 

waszym obozem, ustrzeże was przed takimi drapieżcami jak dinozaury i płaszczaki. Wyjaśnijcie 

mi, jak zdołaliście uciec spod kopuły i uniknąć stratowania?

- Przecież mówiłem o tym w moim raporcie - zdumiał się Kai.

- Owszem, jest tam suche stwierdzenie, cytuję: “Wydostaliśmy się tylnym wejściem spod 

kopuły   i   schroniliśmy   w   wahadłowcu   w   chwili,   kiedy   forpoczta   przerażonych   hadrozaurów 

przerwała pole siłowe." - Sassinak wpatrywała się długo w Kaia, a potem rzekła do Varian: - Ty 

byłaś jeszcze bardziej lakoniczna: “Uciekliśmy spod kopuły i dotarliśmy do wahadłowca." Koniec i 

kropka. Więc jak właściwie zdołaliście uciec do wahadłowca?

- Triv i ja odwołaliśmy się do Dyscypliny i w ostatniej chwili wyskoczyliśmy spod kopuły.

- W ostatniej  chwili? - Fordeliton, pełen podziwu, spojrzał na swoją komendant, a ona 

potaknęła.

- Grawitanci nie pochwycili małego Bonnarda?

- Nie. Bonnard był wolny - odparł Kai. - Wpadł na pomysł, żeby schować baterie...

- Tym samym unieruchomił ślizgacze. Znakomity pomysł. Widzę, że buntownicy popełnili 

klasyczny   błąd:   nie   docenili   przeciwnika.   Zawsze   to   podkreślali   na   Taktyce,   prawda,   Ford?   - 

Sassinak uniosła brew i z pobłażliwym uśmiechem spojrzała na adiutanta.

- Istotnie, istotnie - Fordeliton osłonił usta serwetką i starał się nie patrzeć na Sassinak.

-   Przejdźmy   teraz   do   dalszej   części   waszych   raportów.   Twoje   złociste   ptaki,   Varian, 

naprawdę   muszą   być   inteligentne,   skoro   was   chroniły,   a   odpędzały   Iretańczyków.   O   tej   ich 

wrogości wnioskuję z dzisiejszych słów Aygara.

-   Wśród   ptaków   istnieją   zaczątki   tradycji,   zwyczajów.   Podejrzewam,   że   buntownicy 

naruszyli  jakieś tabu, że szukali czegoś zbyt  blisko jaskiń ptaszysk i zostali zaatakowani. One 

odpędziłyby każdego, kto by się zbliżał do naszego schronienią od strony jaru. Wydaje mi się 

również, że ptaki potrafią odróżniać dźwięki silników różnych ślizgaczy.

background image

- Co jeszcze o nich wiesz?

- Nie zdołałam się jeszcze dowiedzieć tyle, ile bym chciała. Do tej pory obserwowałam 

raczej jak reagują na nas, a nie ich wzajemne relacje. Bardzo bym się chciała wreszcie tym zająć.

- Mnie zaś najbardziej interesuje fakt - Mayerd poruszyła się na krześle - że owe stworzenia 

znały odtrutkę na toksyny płaszczaków. I że się zorientowały, iż tego właśnie potrzebujecie. To, 

moim zdaniem, dobrze świadczy o poziomie ich inteligencji.

-   Ponad   prymitywnymi   istotami   stawia   je...   -   Sassinak   przerwała   czując,   że   ktoś   na 

korytarzu pragnie przyciągnąć jej uwagę. - Słucham, o co chodzi?

Ukazał się Borander, niezadowolony, że musi przerwać rozmowę.

-   Mieliśmy   panią   informować   o   wszelkich   próbach   nawiązania   kontaktu   pomiędzy 

transportowcem a Iretańczykami.

- Istotnie.  Kto próbował nawiązać  kontakt? - Sassinak natychmiast  odrzuciła odświętne 

maniery.

-   Transportowiec.   Przechwycono   sygnał   nadany   do   osady.   Proponowali   nawiązanie 

kontaktów.

- No i?

- Osada nie odpowiedziała.

- Iretańczycy nie mogli odpowiedzieć! - wtrąciła Lunzie. - Przecież nie mają komunitów!

- Nie mają? - zdumiał się Fordeliton.

- Komunity naszej wyprawy na pewno nie przetrwały czterdziestu trzech lat w tym klimacie 

- odezwała się Varian. - Chyba że daliście im nowe.

- Nie. Zdziwiło nas to, lecz Aygar powiedział, że nie potrzebują czegoś takiego - potrząsnął 

głową Fordeliton. - Nie chcieli też baterii, które by mogły zasilać jakikolwiek komunii znanego 

typu.

- Na jakiej częstotliwości nadawał Cruss? - spytał nagle Kai, a Sassinak z aprobatą uniosła 

brew.  Borander   podał  częstotliwość   i  chłopak   uśmiechnął  się  z   satysfakcją:  -  Nasza  wyprawa 

korzystała z tej częstotliwości, pani komendant.

- Ciekawe, ciekawe. Jakim cudem nasz niewinny kapitan Cruss zdołał się tego dowiedzieć z 

“wiadomości"   w   uszkodzonej   kapsule   zwrotnej?   Przesłuchałam   to   nagranie.   W   ogóle   nie 

wspomniano o częstotliwościach. Cruss zbyt daleko się zapędził.

- Ciekawe, czemu Cruss chce nawiązać kontakt z ludźmi, którzy tego wcale nie pragną - 

zachichotała Lunzie.

- Czyżby Aygar rozgrywał jakąś skomplikowaną grę? - spytała Sassinak.

- Nie sądzę - odezwała się Varian i twarz Kaia pociemniała. - Jasno przedstawił swój punkt 

background image

widzenia: to jego planeta i zamierza tu pozostać.

- Chwała mu, jeśli zdoła to osiągnąć - rzekła komendant. - Boranderze, przekaż pochwały 

porucznikowi komandorowi Dupaynilowi. To wchodzi w zakres jego obowiązków. - Borander 

odszedł, a Sassinak zwróciła się do swoich gości: - Dupaynil jest z Wywiadu Floty. Varian, czy 

Iretańczycy mają specyficzny akcent lub swój dialekt? - Dziewczyna rozproszyła wątpliwości i 

komendant mówiła dalej: - Przyjaciele, powiodło się zbyt wiele aktów planetarnego piractwa, zbyt 

wiele dobrze zorganizowanych ekspedycji wylądowało na planetach, które przez pół wieku miały 

być niedostępne dla kolonizatorów. Szczerze mówiąc, to przede wszystkim grupy osób, które nie 

mają ochoty przestrzegać paragrafów Karty Federacji dotyczących ekologii, nieagresji czy praw 

mniejszości.   Niecodzienne   okoliczności   takiego   spontanicznego   osadnictwa   wychodzą   na   jaw 

dopiero   później   -   już   po   fakcie,   kiedy   Federacja   już   nie   może   zlikwidować   takiej   dobrze 

rozwiniętej,  wydajnej  kolonii. Im więcej  się dowiemy na temat  modus  operandi, tym  szybciej 

położymy kres takiej działalności.

- Czy piratami są zawsze grawitanci? - zapytał Kai.

- Ależ skąd - odparła Sassinak, rysując kieliszkiem kółko po adamaszkowym obrusie. - 

Tyle,   że   to   im   się   najbardziej   szczęściło   w   tym   procederze.   Przywłaszczali   sobie   planety 

przeznaczone   dla   innych   mniejszości.   Ireta   jest   tego   najlepszym   przykładem.   Ma   normalną 

grawitację.

- To jedyna normalna rzecz na tej planecie - mruknęła do siebie Lunzie.

- Mimo to - Sassinak spojrzała życzliwie na swoją antenatkę - Ireta jest zbyt łakomym 

kąskiem, by ją zostawić w łapach tych cholernych grawitantów! Powinni szukać planet o dużym 

ciążeniu, gdzie ich mutacja byłaby użyteczna.

- A więc wykrycie, kto organizuje te pirackie eskapady, miałoby wielką wartość? - zapytała 

Lunzie.

-  Byłoby wręcz bezcenne, moja najdroższa pra-pra-pra-prababko, bezcenne. Masz jakieś 

hipotezy?

- Jedną, lecz nie chcę jej zdradzać przedwcześnie. Po prostu to, co powiedziałaś, obudziło 

jakieś echa w mojej pamięci. - Lunzie gestem wyraziła niezadowolenie, że nie może sobie tego 

“czegoś" przypomnieć. - Chciałabym, o ile można, towarzyszyć temu twojemu asowi wywiadu... - 

spojrzeniem dała do zrozumienia, że dotyczy to również Varian, Kaia i porucznika.

Varian wzruszyła ramionami i spojrzała na Kaia.

-   Z   największą   przyjemnością   -   powiedział   chłopak   -   pokrzyżuję   szyki   planetarnym 

piratom.

Dało się słyszeć dyskretne stukanie do drzwi. Sassinak natychmiast udzieliła pozwolenia i 

background image

do   sali   wszedł   smukły,   smagły   mężczyzna.   Jednym   spojrzeniem   ogarnął   wszystkich 

zgromadzonych i zatrzymał je na komendant.

-   Jakby   ci   się   podobała   rola   Iretańczyka,   z   radością   witającego   desant   grawitantów, 

Dupaynilu?

- Nareszcie coś, co by zabiło nudę, pani komendant.

-   Panie,   panowie,   przepraszam,   że   musimy   tak   prędko   zakończyć   to   miłe   spotkanie.   - 

Sassinak wstała; energiczne ruchy nie pasowały do eleganckiej toalety,  spódnica zawirowała. - 

Możemy skorzystać z twojej oferty, Lunzie? Odprowadzisz gości do ich ślizgacza, Ford?

- Będziesz nas o wszystkim informować, Sassinak? - Kai podniósł się ostrożnie i powoli.

- Pewno, że będzie - uśmiechnęła się Lunzie. - Twardo wierzę w kult przodków.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kai   i   Varian   zwołali   następnego   ranka   wszystkich   “ocaleńców"   i   wyjaśnili,   dlaczego 

wracają do starego obozu-bazy. Zaprotestowała jedynie Aulia - głośnym, histerycznym wrzaskiem 

oznajmiła, że wysyła się ich na pewną śmierć, tam, gdzie znów ich stratują te olbrzymie bestie i 

gdzie   się   czają   stwory,   które   zaatakowały   Kaia.   Jednak   mimo   swojej   gruboskórności,   szybko 

wyczuła powszechne potępienie i jej wrzaskliwy monolog przeszedł w buntownicze mamrotanie.

- Komendant  Sassinak  dała nam potężne  osłony siłowe - poinformował  ich Kai - oraz 

zupełnie   nowe   urządzenie,   ostrzegające   przed   wszelkimi   zagrożeniami.   Uważam,   że   spokojnie 

możemy tam wrócić. Zresztą właśnie tam szukałby nas ARCT-10.

- Przez te czterdzieści trzy lata ARCT-10 mógł dolecieć do następnej galaktyki. Pewno 

dlatego nikt o nim nie słyszał.

- Równie dobrze - krzyknęła ostro Lunzie - mogło być i tak, że przez te czterdzieści trzy 

lata wydostawał się z burzy kosmicznej.

Aulia zamierzała kontynuować kłótnię i głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby dać odpór 

lekarce, lecz wypuściła je ze świstem, bo Portegin mocno ją uszczypnął. Roztarta rękę i spojrzała 

na Triva - mina pełna irytacji i silnie zaciśnięte szczęki chłopaka sprawiły, że zamilkła obrażona i 

nadąsała się.

- Lepiej się zabierzmy do przenosin. Ludzie z “Zad Da-yan" będą na nas czekać w obozie o 

0900. Do roboty.

- Ty - Lunzie  wskazała  na Kaia - będziesz  głównym  nadzorcą całego  przedsięwzięcia. 

Siadaj tam! - Władczym gestem wskazała siedzisko przy palenisku.

Kai uśmiechnął się do niej i godnie, jak na nadzorcę przystało, zajął wskazane miejsce.

Przygotowania   nie   zabrały   im   zbyt   wiele   czasu   -   szybko   zabezpieczyli   skromne 

wyposażenie wahadłowca i zapakowali resztę do ślizgaczy. W jaskini miał zostać dwuosobowy 

ślizgacz i niezbędne wyposażenie, żeby Varian mogła kontynuować obserwację ptaszysk, o ile 

pozwoli na to pogoda i okoliczności. Zjawił się Kenley i paru ludzi z “Mazer Star", żeby im 

towarzyszyć.

Triv miał pilotować wahadłowiec; złapał nadąsaną Aulię za łokieć i wepchnął do środka. 

Lunzie poszła za nimi. “Żeby jej natrzeć uszu, jeśli będzie trzeba", mruknęła gniewnie do Varian. 

Ostatni wsiadł Portegin, równie posępny jak Aulia, lecz z odmiennych powodów. Dimenon, Trizein 

ze swoim ekwipunkiem, Terilla i Cleiti lecieli czteroosobowym ślizgaczem. Trizein dwoił się i 

troił,   pouczając   dziewczynki,   co   mają   sfilmować.   Dimenon   miał   udzielić   Bonnardowi   lekcji 

background image

pilotażu.   Bonnard   pomrukiwał,   że   taka   lekcja   mu   się   już   od   dawna   należała   -   poważnemu, 

pięćdziesięcioośmioletniemu mężczyźnie. Margit i Kai lecieli małym ślizgaczem, wyładowanym 

pozostałymi rzeczami.

Kiedy już byli gotowi do odlotu, Kenley wspiął się na szczyt urwiska - chciał sfilmować 

sam odlot i reakcję ptaków. - O ile pogoda mi na to pozwoli - dodawał ponuro. Widać było, jak od 

morza nadlatuje kolejna nawałnica. Varian z drugą kamerą miała zostać w jaskini. Spodziewała się, 

że Trzy Starsze Ptaki przyjdą tutaj, kiedy odleci “duże jajo". Odlot wahadłowca mógł  narazić 

ptaszyska   na   szok   kulturowy,   ale   nie   było   na   to   rady.   Wahadłowiec   powinien   się   znaleźć   w 

głównym   obozie.   Jego   odlot   umożliwi   zorientowanie   się   w   pojętności   i   percepcji   ptaszysk,   a 

Varian ogromnie chciała to zbadać.

Jako pierwsze wyleciały z jaskini mniejsze ślizgacze. Uderzyły w nie porywy wichru, lecz 

pojazdy prędko umknęły poza ich zasięg. Cięższy wahadłowiec trzeba było najpierw odwrócić 

dziobem do wylotu; Triv zręcznie sobie z tym poradził. Potem majestatycznie wyprowadził go z 

jaskini i dostojnie wzniósł ponad urwisko. Varian uśmiechnęła się do siebie: że też starego Triva 

trzymają się takie teatralne zagrania! Wydało się jej, że usłyszała zdziwiony okrzyk Kenleya, lecz 

wicher buczał coraz głośniej i nie była tego pewna.

Wahadłowiec i ślizgacz odleciały - jaskinia ziała pustką; maleńki “pokoik" Varian zupełnie 

tu nie pasował. Dziewczyna usiadła przy ognisku, oparła kamerę na ramieniu. Wiatr wepchnął do 

jaskini   pnącza   i   strugi   porannego   deszczu;   deszcz   zrosił   twarz   Varian   i  pokropił   ogień,   który 

zasyczał.  Dziewczyna  była  pewna, że słyszy okrzyki  ptaków, przenikliwe  i pełne podniecenia, 

czemuż nie pomyślała o tym, żeby dać Kenleyowi naręczny komunii! Mógłby jej teraz powiedzieć, 

co się tam dzieje. Tak, na pewno słyszała krzyki ptaków i człowieka. Czekała cierpliwie.

W   końcu   jej   cierpliwość   została   nagrodzona.   Pnącza   nagle   się   rozsunęły   i   do   jaskini 

wleciały trzy ptaki. Wylądowały w podyktowanej szacunkiem odległości od miejsca, gdzie tak 

długo spoczywał wahadłowiec. Varian natychmiast uruchomiła kamerę i uśmiechnęła się do siebie: 

że też przypisuję im takie uczucia! Trzy Ptaki wpatrywały się w puste “gniazdo"; skrzydła wciąż 

jeszcze miały na wpół rozwinięte. Dwa stworzenia pytająco spojrzały na Środkowego Ptaka, a on 

jakby   wzruszył   ramionami   i   złożył   skrzydła,   z   rezygnacją   akceptując   niemiłą   prawdę.   Potem 

wszystkie ptaszyska przysiadły, mocniej stuliły skrzydła i lekko wciągnęły szyje. Varian wyraźnie 

odczuwała bijący od nich smutek i rozczarowanie. Usłyszała cichuteńki dźwięk. To na pewno nie 

był  wiatr, to musiał  być  głos ptaków, smutny i żałosny.  Tak smutny,  że dziewczynę  przeszył 

dreszcz i uznała, że czas się ujawnić.

Odkładała kamerę, gdy nieoczekiwanie ukazał się Kenley, ześlizgując się po drabince. Ptaki 

rozłożyły skrzydła, zasyczały i krzyknęły głośno. Varian aż się przestraszyła.

background image

- Stój spokojnie, Kenley! Pokaż im otwarte dłonie! To znak, że nie masz złych zamiarów!

-   Pewnie,   że   tak!   -   Kenley   pospiesznie   wykonał   wszelkie   polecenia,   lecz   przywarł   do 

drabinki, bo ptaszyska najwyraźniej zamierzały go zaatakować.

I tak wykazał sporo odwagi, że nie uciekł. Stał bez ruchu, aż Varian poderwała się, ominęła 

sunące ku niemu ptaki i osłoniła go.

-   Nie   czyńcie   mu   nic   złego!   -   zawołała,   rozkładając   szeroko   ramiona,   próbując 

powstrzymać stworzenia. - Przecież mnie znacie! Musicie mnie pamiętać!

- A jeżeli nie pamiętają? - Kenley chwycił pierwszy szczebel drabinki.

- Nie mam złych  zamiarów! Przecież  mnie  znacie! - Varian z wysiłkiem  zachowywała 

przyjazny ton głosu.

Ptaki były tak blisko, że dziewczyna czuła bijący od nich zapach ryb i ostrą woń. Uniosły 

spiczaste   dzioby   i   patrzyły   na   nią   przenikliwymi,   wrogimi   oczami.   Poruszały   palczastymi 

wyrostkami w zgięciu skrzydeł, jakby zamierzały ją pochwycić.

- Żałuję, że znów nie mam dla was trawy z Doliny Przesmyku. Wiem, że to nie pora, żeby 

przychodzić do was z pustymi  rękami. Lecz naprawdę się nie spodziewałam, że Kenley się tu 

zjawi, zanim zdążę z wami porozmawiać. Wiem, że nie rozumiecie moich słów, że pojmujecie 

tylko ton głosu. Ale wiecie przecież, że staram się być przyjazna i miła? Prawda?

Środkowy Ptak wznosił się nad Varian jak wieża; poruszał “palcami" i lekko przechylił 

głowę, patrząc na dziewczynę prawym okiem.

- Cholera! Że też nie mam ogłuszacza! Co teraz zrobisz, Varian?

- Nie przestanę mówić - odparła, uśmiechając się do ptaków od ucha do ucha. - A ty się nie 

waż poruszyć, chyba, że się na mnie rzucą. Wtedy zwiewaj po drabince! - Mówiła to wszystko 

radosnym,   przyjaznym   głosem;   Kenley   jęknął,   więc   dodała:   -   Nie   waż   się!   Masz   być   równie 

przyjazny i radosny jak ja. One rozumieją ton głosu. Jęk nie był dobrym pomysłem. Kapujesz?

- Załapałem.

Żarliwość odpowiedzi rozbawiła dziewczynę. Ostrożnie wyciągnęła rękę do ptaka.

- Przekonajmy się, czy możemy sobie pozwolić na gesty, które, mam nadzieję, zapoczątkują 

długotrwałą przyjaźń. - Dziewczyna nie spuszczała oka ze Środkowego Ptaka; stworzenie było 

równie zaciekawione jej ruchami, jak ona jego reakcją na nie. Dotknęła “palca", ptak się nie cofnął, 

więc przesunęła dłoń na powierzchnię skrzydła. - Hej, zupełnie jakbyś się natarł oliwą! To wcale 

nie przypomina sierści!

- To on ma sierść? A ja myślałem, że ptaki zawsze mają pióra! - zdumiał się Kenley.

-   Jest   taki   punkt   w   rozwoju   ewolucyjnym,   kiedy   sierść   przekształca   się   w   pióra   albo 

odwrotnie. Te ptaszyska mają futerko.

background image

Varian   cofnęła   rękę.   Środkowy   Ptak   cały   czas   wpatrywał   się   w   dziewczynę   szeroko 

otwartymi oczami. Teraz mrugnął parę razy - zupełnie jak małe dziecko, które w napięciu czekało 

na nieznane i doznało miłej niespodzianki.

- No, proszę! To wcale nie było takie straszne, co? - uśmiechnęła się dziewczyna.

Odwróciła   się   ku   mniejszemu   stworzeniu   i   delikatnie   dotknęła   jego   “palców".   Zniosło 

dotknięcie, lecz natychmiast się cofnęło o kroczek.

- W porządku, rozumiem - rzekła i popatrzyła na trzecie gtaszysko; i ono się cofnęło, jakby 

wyczuwając jej zamiary. - Świetnie was rozumiem - oznajmiła i znów spojrzała na Środkowego 

Ptaka. - To ty jesteś ten twardziel, co?

Stworzenie cicho zamruczało. Jego szyja pulsowała.

- Oooo, widzę, że się ze mną zgadzasz? - Varian znów wyciągnęła wolniutko rękę ku trzem 

“palcom",   ujęła   jeden   z   nich   i   delikatnie   ścisnęła.   -   Iretański   uścisk   dłoni.   Pierwszy   kontakt 

pomiędzy naszymi gatunkami.

- Ależ masz odwagę! - westchnął Kenley.

- Nie waż się poruszyć.

- Ani ociupinkę. Wszystko w twoich rękach.

Varian   wciąż   ściskała   “palec"   ptaszyska   i   szeroko   się   uśmiechała,   świadoma,   z   jaką 

intensywnością się w nią wpatrywało. Wreszcie “palce" ostrożnie oddały uścisk. Były ciepłe i 

suche; dziewczynę ciekawiło, jak ptak odczuł dotyk jej dłoni. “Palce" rozluźniły się, więc cofnęła 

rękę.

- Zazwyczaj mówimy: “Cześć, jak się masz?" - Varian pochyliła się w lekkim ukłonie i 

roześmiała triumfalnie, bo Środkowy Ptak się odkłonił.

- Powinienem był  to nagrać. Naprawdę powinienem. Przecież po to tu zostałem, nie? - 

zajęczał Kenley, więc dziewczyna z trudem opanowała gniew.

- To nie trzeba było gnać po drabince, jakby cię ścigał Galormis - odparowała. Zirytowało 

ją wtrącanie się Kenleya, lecz zdołała zachować przyjazny ton głosu.

- Nie zlazłbym - odparł - gdybym wiedział, że masz tu gości. Ale przecież nie wiedziałem. 

Jak się tu dostały?

- Przyleciały.

- Bardzo mi przykro. Spieszyłem się. Muszę to nagrać

- O jedno cię proszę, żadnych gwałtownych ruchów, Kenley. - Varian patrzyła  w oczy 

Środkowego Ptaka.

Ptaszysko wydało głęboki dźwięk i jego dwaj towarzysze zaczęli się cofać. Potem i ono 

cofnęło   się   tyłem,   z   wyszukaną   uprzejmością   -   ten   manewr   był   trudny  dla   takiego   olbrzyma. 

background image

Kolejne   “słowa"   i   trzy   ptaki   z   godnością   podreptały   ku   wylotowi   jaskini   i   odleciały.   Kenley 

pogalopował za nimi z kamerą.

- Rany!  Mam  to na taśmie!  - Kenley już zapomniał,  że  to przez  niego  nie sfilmowali 

pierwszego bezpośredniego kontaktu z ptaszyskami.

Varian westchnęła z ogromną ulgą. Rękawem otarła pot z czoła, kolana się pod nią ugięły. 

Wróciła do ogniska i ciężko usiadła w fotelu.

- Pierwsza zasada przy filmowaniu zwierząt o nie znanych ci obyczajach: podchodź do nich 

bardzo ostrożnie - pouczyła Kenleya.

-   Hej,   Varian!   Te   trzy   wróciły   na   grzędę,   ale   całe   ich   mnóstwo   leci   nad   morzem   na 

południowy wschód!

Dziewczyna   poderwała   się   i   skoczyła   do   wylotu   jaskini.   Uwiesiła   się   na   lianie, 

“wykołysała" na zewnątrz i zadarła głowę. Nawałnica minęła. Na tle mglistego nieba widać było 

ptaki z sieciami w pazurach.

- Potrzebujemy jeszcze mnóstwo taśmy, Kenleyu! Będziemy łowić ryby! Pospiesz się!

Obydwoje   pomknęli   do   ślizgacza.   Chwała   niebiosom!   Nareszcie   mogła   się   zająć 

obserwacją ptaszysk! Nie mogła się tego doczekać od momentu wyjścia z hibernacji.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Kiedy Kai z towarzyszami dotarli do dawnego obozu-bazy, czekały tam już na nich cztery 

pojazdy z “Zaid-Dayan". Technicy usuwali stare podpory osłony siłowej. Nowe leżały w pobliżu.

Chłopak wylądował przy największym ślizgaczu, z którego wysiadł Fordeliton. Pomachał 

Kaiowi. Potem obaj patrzyli, jak Triv osadza wahadłowiec dokładnie w tym samym miejscu, co 

przed czterdziestoma trzema laty. Efekt deja-vu sprawił, że Kai odwrócił oczy od tego widoku i 

wciągnął Fordelitona w rozmowę.

- Powinieneś tu znaleźć wszystko, co zamówiłeś poprzez Mayerd. - Ford szerokim gestem 

wskazał trzy ślizgacze i lśniącą szalupę. - Nasza komendant dorzuciła jeszcze to i owo.

- Może buteleczkę sverulańskiej brandy, o której tyle słyszałem? - uśmiechnął się Kai.

-   To   by   mnie   ogromnie   zdziwiło.   Chroni   napitki   jak   kody   destrukcji.   Muszę   jednak 

przyznać,   że   wyglądała   na   bardzo   z   siebie   zadowoloną   i   ucieszoną   że   nie   ma   śladu   po   tym 

Dupaynilu. Lunzie nie puściła pary?

-  Nie  miałem   czasu  jej  zapytać  -  odparł  Kai, który całkiem  zapomniał   o wczorajszym 

wydarzeniu. - A Lunzie nie paple po próżnicy.

- Zupełnie jak jej pra-para-pra - Ford z irytacją zacisnął wargi. Potem zmienił ton: - No, ale 

zostawmy   te   drobiazgi   i   przejdźmy   do   konkretów.   Mam   tę   zabaweczkę,   o   której   wspominała 

komendant Sassinak. Zakodowałem tam wszystkie ważne wiadomości o tej planecie. Nawet to 

nagranie Dimenona o płaszczakach. Teraz tylko trzeba ją zawiesić. - Skinął na Kaia, żeby poszedł 

za nim do szalupy; tam ukląkł przy małej, czarnej, plastykowej kasecie, otworzył ją i wyjął matową 

kulę. Uśmiechnął się szeroko, pokazując kulę Kaiowi: - To ci dopiero zabaweczka! - otworzył 

jakąś przegródkę, coś dostroił i zamknął kulę. - Teraz możemy ją puścić na wiatr.

- Na wiatr?

- No, troszeczkę jej pomożemy - przyznał Ford. Wyszli ze statku i Fordeliton pospieszył ku 

małemu stosikowi kamieni.

- Tu jest środek obszaru chronionego polem siłowym. No to rraz! - i Fordeliton podskoczył, 

unosząc   kulę   do   góry;   wznosiła   się   jeszcze   chwilę,   a   potem   zatrzymała,   leniwie   wirując   i 

rozsiewając łagodną poświatę. Ford otrzepał ręce. - Teraz już nic małego, średniego czy wielkiego 

nie podejdzie tu cichcem, bez waszej wiedzy. A jeżeli będzie na “liście intruzów", to zostanie 

natychmiast ogłuszone. Czujesz się bezpieczniej?

- Skoro ta zabawka jest tak dobra, jak mówisz.

- Jest. - Ford ostrożnie ścisnął ramię Kaia. - Co jeszcze możemy dla was zrobić?

background image

W tym samym momencie zadziałało pole siłowe i rozległy się radosne okrzyki “ocaleńców" 

i ochotników z “Zaid-Dayan".

- Teraz możemy wreszcie wrócić do spraw zarzuconych czterdzieści trzy lata temu.

- Dopiero wtedy, kiedy kopuły będą gotowe - przypomniał Ford i Kai przytaknął.

Tym razem Trizein wolał kopułę od kwatery w wahadłowcu. Ofiarował się również, że 

będzie   nadzorował  trójkę  dzieciaków.  Wzniesiono   więc  dla  niego  jedną z  większych  kopuł,  z 

czterema  niewielkimi  sypialniami  i  sporym  laboratorium.  Dimenon  i Margit  chcieli  wrócić  do 

swojego   obozu   pomocniczego.   Portegin   z   Aulią   wybrali   miejsce   na   swoją   kopułę.   Triv   wziął 

“jedynkę",   Kai   także.   Potem   ustalono,   gdzie   stanie   największa   kopuła,   z   mesą   i   salą   ogólną. 

Okazało się, że dostawa była większa niż zamówienie, więc wzniesiono jeszcze kopuły dla Varian i 

dla ewentualnych gości. Kai znów ogarnął spojrzeniem naturalny amfiteatr: pole siłowe błyskało, 

unicestwiając uderzające w nie owady; ani jedna z nowo zbudowanych kopuł nie stała tam, gdzie 

budowle pierwszego obozu. Doskonale rozumiał, dlaczego.

Wśród   ochotników   znajdowali   się   dwaj   stewardzi   z   “Zaid-Dayan",   którzy   podali   teraz 

posiłek, wzbogacając go iretańskimi owocami i zieleniną.

- Zadziwiające! - odezwał się jeden z ochotników. - Nie spodziewałem się, że na takiej 

cuchnącej planecie może w ogóle wyrosnąć coś jadalnego! A to jest pyszne!

- A ja myślę - dorzucił drugi - że na tej cholernej planecie nie czujemy prawdziwego smaku. 

Smród zakłóca nasz zmysł smaku i powonienia.

- Czyli nie należy sądzić po samym zapachu lub po samym wyglądzie - wymądrzała się 

Margit. - Czy możemy wraz z Dimenonem wrócić na nasze włości, Kaiu?

Chłopak nie zdążył  odpowiedzieć, bo rozległ się przeszywający świst. Spojrzał w górę, 

podejrzewając, że to glob ich przed czymś ostrzega i kątem oka dostrzegł, jak Fordeliton naciska 

guzik   swojego   komunitu.   Przez   twarz   oficera   przemknęło   rozczarowanie.   Spojrzał   na   Kaia   ze 

smutnym uśmiechem i skinął na swoich ludzi.

- Przykro mi, Kai, odwołują nas. Od chwili lądowania mieliśmy żółty alarm. Teraz mamy 

czerwony. - Ford wstał i zamaszyście machnął ręką. - No, załoga. Wracamy.

Rozległy się pełne niezadowolenia pomruki i jęki, lecz wszyscy karnie ruszyli ku drzwiom.

-   Nie   należy   odchodzić   zaraz   po   poczęstunku.   Mama   mnie   nauczyła,   że   to   bardzo 

niegrzecznie - powiedział starszy steward, uśmiechem przepraszając za nieporządek w sektorze 

kuchennym.

- Nie martw się, zaczekamy na ciebie ze sprzątaniem! - zakpiła przyjaźnie Margit.

- Postaram się dać znać, co się dzieje - mówił Fordeliton do idącego obok Kaia. - Macie tu 

glob, więc nie musicie się niczego obawiać.

background image

- Powodzenia - to tylko zdołał powiedzieć chłopak.

Triv odsłonił przejście w osłonie siłowej, wypuścił szalupę i ślizgacze. Potem je zamknął i 

poszedł do Kaia.

- Czy ten ich alarm oznacza, że nie wolno się nam stąd ruszyć?

- Ford nic o tym nie wspominał.

- Czyli możemy zacząć robotę od miejsca, w którym ją przerwaliśmy?

- Działa już nowy ekran sejsmiczny, Porteginie?

- O tak, działa i ma nam sporo do powiedzenia - odparł zapytany, znacząco unosząc brwi.

- Jak to? - zaciekawił się Kai, kiedy szli do wahadłowca.

- Zaraz się przekonacie - rzekł Portegin.

Popatrzyli na ekran i zrozumieli. Nie było już podwójnych sygnałów, które tak zaniepokoiły 

geologa. Na ekranie widniała jedna siatka.

- Thekowie zabrali wszystkie stare czujniki?

- Na to wygląda. Jak myślisz, Kaiu, zjedli je? - spytał Portegin. - Dimenon twierdzi, że tak.

- Są do tego zdolni - rzucił Triv.

- Kiedy zniknęły z ekranu sygnały starych czujników?

- Jeszcze wczoraj, kiedy uruchamiałem i sprawdzałem ekran, było ich z pięćdziesiąt lub 

więcej  - odrzekł  Portegin.  - Dzisiaj  włączyłem  go dopiero  wtedy,  kiedy postawiliśmy  kopuły. 

Rzuciłem na niego okiem tuż przed gongiem na posiłek. Tylko parę zostało, o tam - Portegin 

wskazał na skraj ekranu. - A teraz wszystkie zniknęły. Na pewno je połknęli. Czujnik odczytuje 

poprzez każdą przeszkodę.

- Ale nie przez Theka - odezwała się Margit.

- Powinny przenikać nawet przez krzemowe cielsko Theka - uśmiechnął się Triv.

- A więc musieli je zjeść - upierał się Portegin. - Zjedli i dokładnie strawili.

Kai długo wpatrywał się w ekran, choć wcale nie widział siatki czujników. Wreszcie rzekł:

-  Wróciliśmy.   Znów  mamy   odpowiednie  wyposażenie.  Wciąż  jeszcze   nie  wykonaliśmy 

swoich zadań. Lepiej weźmy się do roboty, zamiast tak siedzieć i gadać o tym, czego nie możemy 

zmienić i na co nie mamy żadnego wpływu. Margit i Dimenonie, wracajcie do swojego obozu i 

podejmijcie badania. Przynajmniej nic nie zakłóca odczytu na ekranie Portegina. Co wybierasz 

Triv?

- Chciałbym ruszyć na północ, dalej niż byliśmy. Jest tam wulkaniczne pasmo, które może 

być bardzo interesujące geologicznie.

- Zgoda. Czy weźmiesz ze sobą Bonnarda?

- Z przyjemnością.

background image

- Jakie masz plany na resztę dnia, Lunzie? - spytał Kai lekarkę.

Bez słowa potrząsnęła głową.

- Będziesz pilotem Trizeina?

- A ty kierownikiem bazy? Świetny pomysł.

- Wiedziałem, że ci się spodoba - uśmiechnął się do niej Kai.

-   Trochę   lepiej   wyglądasz,   ale   nie   powinieneś   się   przemęczać,   skoro   nie   ma   takiej 

konieczności - burknęła i ruszyła do wahadłowca.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Nastąpiło zwykłe w takich razach zamieszanie i wreszcie wszystkie zespoły wyruszyły do 

swoich zadań.

-  Może  cię   to  zaciekawi,   Kaiu -  zdążyła   mu   powiedzieć  Lunzie  -  więc  ci  zdradzę,  że 

Dupaynil   i   ja   porozmawialiśmy   sobie   z   Crussem   przez   komunit   -   uśmiechnęła   się   ponuro.   - 

Dupaynil udawał wnuka Paskuttiego i Tardmy, ja wnuczkę Bakkuna i Berru. Cruss marzy o tym, 

żeby przemycić kilku swoich ludzi na tę planetę. Obiecuje nam złote góry za pomoc. Dupaynil jest 

oporny, a ja podejrzliwa. Będę cię o wszystkim informować.

Kai ogromnie się zirytował - nie chciał, żeby na Irecie pojawiło się choć kilku grawitantów. 

Nigdy nie był mściwy, lecz podstępne knowania Crussa doprowadzały prawego i wyrozumiałego 

chłopaka nieomal do furii. Miał ochotę wziąć udział w zastawieniu zasadzki, lecz wiedział, że by 

się zdradził. Szczerze się cieszył, że Cruss coraz bardziej się pogrąża.

Kai   usiłował   sam   siebie   przekonać,   że   takie   negatywne   uczucia   były   sprzeczne   z 

Dyscypliną i że powinien się ich pozbyć. Potem zdał sobie sprawę - i aż się roześmiał - że choć 

nienawiść to paskudne uczucie, to jednak wspaniale pobudza krążenie. Dziś rano czuł koniuszki 

palców, kiedy nakładał maść. Hmmm, może to efekt działania leku, a nie dobroczynny wpływ 

sprawiedliwego gniewu. Poruszył  palcami; ciągle jeszcze nie czuł na skórze dotyku  rękawic. I 

dobrze, przynajmniej posługuje się rękami, jakby nie miał rękawic.

Chłopak szedł przez amfiteatr w stronę wahadłowca. Opustoszały obóz sprawiał dziwne 

wrażenie. Cóż, zaraz się zajmie raportem Dimenona i Margit o ich wczorajszych znaleziskach: 

bogatych złożach rud metali i transuranowców - wszystko to przywłaszczyli by sobie grawitanci, 

gdyby ZD ich nie powstrzymał! Kai dotarł do śluzy wahadłowca i dopiero wtedy usłyszał brzęczyk 

komunitu. Pognał do sterówki i nacisnął przełącznik z takim impetem, że o mało się nie skaleczył.

- “Zaid-Dayan" do obozu-bazy! - Na ekranie ukazała się konsoleta krążownika i komendant 

Sassinak. - A już myślałam, że wszyscy gdzieś polecieliście! Masz jakiś pojazd, Kaiu? Nadlatuje 

spora grupa Theków i prosi o pozwolenie na lądowanie. Najpierw nadawali w kierunku lokatora 

przy jaskini ptaków.

- Ojej - przypomniał sobie chłopak - zapomnieliśmy rozmontować ten radiolokator!

- Nic takiego się nie stało! - Sassinak uśmiechem dała do zrozumienia, że Varian była 

ogromnie zaskoczona i zdumiona koniecznością “pogawędki" z lakonicznymi Thekami.

- Czy jest wśród nich Tor?

- Nie podali swoich imion.

background image

- Nie mam żadnego ślizgacza.

- Szalupa już startuje.

Kai nagrał wiadomość dla każdego, kto by się zgłosił do bazy i sprawdził, czy nie ma 

żadnych “dziur" w osłonie siłowej; dopiero potem usłyszał gwizd powietrza prutego przez szalupę. 

Kula się rozjarzyła, lecz wróciła do zwykłego zabarwienia. Pilotem był Ford.

- Przywiozłem naszych stewardów. Nie lubię zostawiać takiego bałaganu w mesie - rzekł 

Fordeliton.

Kai   uśmiechnął   się   na   pożegnanie   i   jeden   ze   stewardów   zamknął   przejście   w   osłonie 

siłowej. Chłopak wszedł na pokład szalupy. Ford gestem dał mu znak, żeby usiadł i zapiął pasy.

- Jeszcze nigdy nie widziałem tak licznego zgromadzenia naszych szacownych przyjaciół. 

Nasz oficer naukowy obserwował tych od Dimenona i przysięga, że się znacznie powiększyli.

- Dimenon sądzi, że oni się objadają. I najwyraźniej w świecie pochłonęli wszystkie stare 

czujniki, które dawały “echo" na naszym ekranie.

Fordeliton zawrócił szalupę i - zanim Kai zdążył złapać oddech - włączył przyspieszenie. 

Pojazd był bardzo nowoczesny, lecz przeciążenie i tak dawało się we znaki.

- Ilu ich widziano? - wymamrotał Kai przez maltretowane przeciążeniem wargi. Nacisk 

nagle ustał.

- Dziewięciu. Z tego trzech równie wielkich jak transportowiec. Tak przynajmniej mówią 

nasze sensory.

Kaia zdumiał ogrom Theków.

- Są jacyś mniejsi? - spytał. - Gdyby tak Tor był wśród nich...

- Są trzy Olbrzymie Niedźwiedzie, trzy Średnie Niedźwiedzie i trzy Małe Niedźwiedziątka - 

uśmiechnął się radośnie Fordeliton. - Nic się nie martw. Jedną z licznych specjalności Sassinak jest 

rozmowa  z Thekami.  - I z nutką złośliwości  dodał:  - Chociaż  ciekaw  jestem,  czy nasza miła 

komendant da sobie radę z tak liczną grupą szacownych sprzymierzeńców Federacji.

Po paru minutach byli już na miejscu. Fred właśnie hamował, kiedy z “Zaid-Dayan" podano 

im nowe współrzędne lądowania.

- Chcą, żebyśmy usiedli w pobliżu osady - powiedział Ford, zerknąwszy na mapę i ruszył w 

tamtym kierunku. Włączył przedni ekran. - I już widzę, dlaczego!

Kai wychylił się do przodu na tyle, na ile mu pozwoliły pasy i spojrzał na ekran; nie chciał 

uronić ani odrobiny z tak niecodziennego widoku. Aż sapnął ze zdumienia.

Wcześniejsze,   żartobliwe   uwagi   Forda   o   imponujących   rozmiarach   Theków   bardzo   go 

rozbawiły. Teraz uśmiechnął się jeszcze szerzej - trzy Małe Niedźwiedziątka wyższe od niego, 

mierzącego prawie dwa metry,  tkwiły przy głównej śluzie krążownika, a żołnierze pospiesznie 

background image

ustawiali się w honorowy szpaler. Jeden ze Średnich Niedźwiedzi wolniutko lądował za tamtymi 

trzema. Pozostałe Średnie Niedźwiedzie zajmowały pozycje po obu stronach dziobu transportowca 

grawitantów. Kai objął to jednym  rzutem oka, a potem zagapił  się z niedowierzaniem na trzy 

Olbrzymie Niedźwiedzie, które dostojnie spływały na lądowisko za transportowcem.

- Jak świetnie się złożyło - zauważył Fordeliton - że Iretańczycy zbudowali takie wielkie 

lądowisko. Inaczej te olbrzymy pewno by się nie odważyły tu lądować. Oooops! Pospieszyłem się 

z oceną.

Fordeliton   “zawiesił"   szalupę   nad   wyznaczonym   dla   nich   miejscem   lądowania,   dzięki 

czemu   mieli   wspaniały   widok   na   to,   co   się   działo.   Trzy   Olbrzymie   Niedźwiedzie   z   wielką 

godnością - jaki napęd u licha stosowały?! - opuściły swe cielska na lądowisko. I dalej szły w głąb, 

aż kratownica zaczęła dymić, topić się i kipieć. Spod olbrzymich Theków wyciekało płynne żelazo. 

Fordeliton tak zaraźliwie ryczał ze śmiechu, że Kai poszedł w jego ślady. Thekowie nagle przestali 

opadać; płynne czerwone żelazo ściemniało i w jednej chwili scaliło się.

- Niedużo brakowało, co? - Fordeliton z rozmachem klepnął Kaia i natychmiast go za to 

przeprosił.   -   Mam   błogą   nadzieję,   że   ktoś   to   nagrał!   Koniecznie   trzeba   to   zachować   dla 

potomności. A co by było, gdyby tak szli w dół, w dół i w dół?

- Nic by nie było. Właśnie tu wybudowano kratownicę, bo pod tym płaskowyżem rozciąga 

się skalna skorupa, która by zatrzymała nawet Theka. - Kai uśmiechnął się do Fordelitona. - Ale 

wątpię, czy grawitantom szło o dogodzenie Thekom. Widziałeś już kiedyś takie olbrzymy?

- Zawsze myślałem, że tacy wielgachni Thekowie już się nie przemieszczają. Coś ty znalazł 

takiego na tej cholernej planecie, Kaiu, co ich wywabiło z wygodnych nisz? A w ogóle to gdzie oni 

mieszkają? W niszach czy na szczytach gór? Nieważne.

Ford wylądował i obaj natychmiast ruszyli ku “Zaid Dayan". Sassinak wraz z oficerami już 

szła w stronę Theków. Kai i Fordeliton przyłączyli się do nich. Komendant Sassinak powitała ich 

skinieniem   głowy.   Nagle   stanęli   jak   wryci   -   rozległ   się   głośny   dźwięk   i   jeden   z   Malutkich 

Niedźwiedzi ruszył naprzód.

- Kaaaaaiiiiieeee! - był w tym i nakaz, i rozpoznanie.

-   To   brzmi   jak  twoje  imię,   Kaiu.   Ustępuję   ci   pola   -  Sassinak   przywołała   go   gestem   i 

mrugnęła do niego, kiedy ją mijał.

- Tor? - spytał chłopak, stając przed Thekiem; to musiał być jego znajomy z ARCT-10, 

żaden inny Thek nie rozpoznałby konkretnego człowieka wśród tylu osób. - Tor? - Świadomość, że 

patrzy   na   niego   czterech   Theków   a   słucha   kolejnych   pięciu   przytłaczała   Kaia;   łatwiej   byłoby 

rozmawiać przez znajomego!

- Tor odpowiada.

background image

Kai odetchnął z ulgą, a potem zdał sobie sprawę, że Tor odpowiada na pytanie, którego mu 

nie zadał. A raczej na pytanie stawiane zresztą bezskutecznie, jego pobratymcom.

Śmignęła wypustka Theka, podając czujnik. Kai wyciągnął więc po niego rękę, z wtedy 

wypustka cofnęła się - chłopak stał z wyciągniętymi rękami; jeszcze nigdy się tak głupio nie czuł w 

obecności Theka.

- Zzzzzaaaa ggooorrąąąceee. Ppppaaatrzzz.

Kai nachylił się posłusznie i spojrzał na czujnik. Był taki sam jak ten, który Tor wykopał w 

ich starym obozie.

- To robota Theków?

Rozległ się grzmot. Wszyscy spojrzeli bojaźliwie w niebo Irety, zasnute chmurami, lecz Kai 

przypuszczał,  że to się  odezwał Thek.  Ów  grzmot  wydał  jeden z  olbrzymów,  górujących  nad 

transportowcem.

- Gdzie został znaleziony? - Kaia całkiem zaskoczyła światowość owego pytania, lecz wziął 

się w garść i podał współrzędne.

Znów huknął grzmot, odpowiedziało mu nieco cichsze mruknięcie; Kai uznał, że to był Tor, 

bo   górna   część   cielska   tego   ostatniego   lekko   zafalowała   -   zupełnie   jakby   się   obrócił   ku 

pobratymcowi.

- Spytaj  go, Kaiu, czy Thekowie roszczą  sobie prawa do Irety - szepnęła  mu  na ucho 

Sassinak.

- Sprawdzamy! - Ku zdumieniu wszystkich, Thek odpowiedział bezpośrednio Sassinak, a 

potem  dodał,   pogłębiając   ich  osłupienie:   -  Rozejść   się.  Skontaktujemy  się   -  I  zesztywniał,  co 

oznaczało - Kai świetnie o tym wiedział - że już się nie odezwie.

Chłopak spojrzał na Sassinak.

- Kazał się nam rozejść? - Szorstkość Theka bardziej ją rozbawiła niż zirytowała. - Wrócą 

do nas, gdy już uzgodnią między sobą co i jak?

- Wspaniale podsumowała pani całą rozmowę - stwierdził kurtuazyjnie Kai.

Chłopak znów sobie przypomniał bezwstydne żarciki Forda, jego aluzje do starej bajki dla 

dzieci. Thekowie tak rzadko budzili wesołość - a przecież teraz Kai z trudem pohamował śmiech. 

Zerknął na Fordelitona, lecz ten miał minę grzecznego niewiniątka.

- Zwolnij ludzi, Ford. Odwołaj czerwony alarm. Oto na co się uskarżają Thekowie. Brak 

właściwej dbałości o szczegóły. Czy możemy przejść do mojego gabinetu, panowie? Poświęcisz 

nam chwilę, Kaiu?

Chłopak przytaknął i Sassinak poprowadziła ich do swoich pomieszczeń w krążowniku. 

Jako ostatni weszli do kabiny komendant Fordeliton i wysoki, chudy mężczyzna o pociągłej twarzy 

background image

i przenikliwym spojrzeniu.

- Chyba jeszcze nie poznałeś naszego oficera naukowego, Kaiu. To właśnie kapitan Anstel, 

gubernatorze.

- Miło mi pana poznać, gubernatorze - rzekł kapitan głębokim basem. - Czytałem wasze 

raporty.   To   fascynujące!   Zupełnie   niezwykłe.   Nie   tylko   dinozaury,   a   są   to   bez   wątpienia 

najprawdziwsze dinozaury, ale i płaszczaki. Zbadałem ich chemię. Coś, czego jeszcze nie było, 

choć znalazłem dwa punkty zbieżne pomiędzy owymi płaszczakami a plastycznymi Wahksami z 

planety Mniejszego Delibesa...  Aha, przykro  mi  z tego  powodu, gubernatorze  - Anstel  usiadł, 

ożywienie zniknęło z jego twarzy.

-   Jestem   pewien,   kapitanie   Anstel,   że   Trizein   z   przyjemnością   wymieni   się   z   panem 

informacjami; jeśli tylko obowiązki pozwolą panu na spotkanie z nim - powiedział Kai.

- Byłbym zachwycony. Zawsze mnie zdumiewało, że dinozaury urzekają i fascynują takie 

ulotne, kruche stworzenia jak my, ludzie.

Sassinak uznała, że najwyższy czas przejść do rzeczy i zmieniła temat:

- Co sądzisz o ostatnich wydarzeniach, Kaiu?

- Czyżby Thekowie potrafili się martwić? - spytał chłopak i rozejrzał się wokół.

- To właśnie wyczytałeś z ogłuszającego grzmotu? - uśmiechnęła się Sassinak. - Podziwiam 

i darzę szacunkiem naszych krzemowych sprzymierzeńców, jak przystało przelotnej jętce. Lecz 

takie... - przerwała, szukając odpowiedniego słowa - tak liczne ich zgromadzenie na w gruncie 

rzeczy   podrzędnej   planecie:   to   coś   niebywałego.   Sądzę,   że   świadczy   wprost   niezwykłym 

zainteresowaniu tym światem. Zainteresowaniu wielkim jak góra, że tak powiem.

- A kto będzie Mahometem? - spytał spokojnie niepoprawny Fordeliton.

Kai stłumił śmiech; spostrzegł, że Sassinak doceniła dowcip swego adiutanta.

- Jakoś nie widzę naszych piratów w tak doniosłej roli, Fordzie. Ani nie dostrzegłam nic 

szczególnie porywającego w tej paskudnej, niezdrowej planecie, Kaiu. Czy to był ten sam czujnik, 

który ściągnął tutaj Tora? - Chłopak przytaknął, więc komendant mówiła dalej - I wszyscy mali 

Thekowie, w chwilach wolnych od przysmażania płaszczaków, zajmowali się pochłanianiem reszty 

starych czujników. Coś mi się wydaje, Kaiu, że i twoje “odżycie", i tak opatrznościowe zjawienie 

się “Zaid-Dayan" ścigającego transportowiec grawitantów, to sprawy marginalne wobec o wiele 

ważniejszej kwestii. Ponieważ znaleziono tu czujniki Theków, chociaż  Ireta figuruje jako “nie 

zbadana"   i   w   spisach   waszego   SB,   mojego   sztabu,   czuję   się   upoważniona   do   osobliwych 

domysłów.   Ośmielam   się   podejrzewać,   że   może   istnieje   jakaś   luka   w   przesławnym   łańcuch 

informacyjnym Theków. Ze ów łańcuch pękł właśnie tu, na Irecie. Zgadzacie się ze mną?

Trudno było skwitować jedynie uśmiechem wnikliwe rozważania Sassinak, więc chłopak 

background image

uznał, że komendant może mieć rację. Jak widać, bezczelne dowcipy Fordelitona silnie zachwiały 

wiarą Kaia w nieomylność Theków! Zaraz, zaraz, myślał, jeżeli Thekowie są Niedźwiedziami ze 

starej bajki, to kto byłby... no... kto byłby Złotowłosą? Na pewno nie piraci, którym Ireta coraz 

bardziej paliła się pod stopami. Nagle przestało go to bawić. Kai wcale sobie nie życzył, żeby 

Thekowie stracili przywilej nieomylności.

- Owe stare czujniki to na pewno dzieło Theków - przyznał wreszcie. - I dlatego tak się 

zainteresowali Iretą. Lecz dalej nie rozumiem, czemu czujniki i Ireta wywołały wśród nich aż takie 

zamieszanie i podniecenie.

- Ja też tego nie pojmuję - przyznała Sassinak; wzięła w dłoń ogłuszacz i zaczęła się nim 

bawić. - Jeszcze raz przejrzałam wasze raporty... - wzruszyła ramionami. - Ireta ma bogate złoża 

transuranowców, jest tu trochę metali ziem rzadkich i innych rud, lecz... A może Thekowie chcą 

ustalić, dla swojej własnej satysfakcji, dlaczego ta planeta została źle skatalogowana? Przyznam, że 

jestem równie ciekawa jak oni, dlaczego tak się stało; skąd się wzięła owa luka w informacjach. 

Nikt z nas nie chciałby podawać w wątpliwość nieomylności Theków. Nikt nie lubi, jak upadają 

jego ideały - uśmiechnęła się do Kaia, jakby szanowała i podzielała jego rozterki.

- Kiedy nasz ekran ujawnił obecność tych czujników, stwierdziliśmy, że znajdują się one 

tylko na skalnej płycie. Nigdzie indziej ich nie było - powiedział chłopak.

-   To   by   znaczyło,   że   czujniki   rozmieszczono...   -   Anstel   umilkł,   pogrążony   ogromem 

minionego czasu.

- Wiele milionów lat temu, biorąc pod uwagę geologiczną aktywność Irety - dokończył Kai.

-   A   Thekowie   zebrali   wszystkie   stare   czujniki   i   nie   możemy   oszacować   wieku   tych 

urządzeń - oburzył się Anstel; potem spojrzał z nadzieją na Kaia: - Może przypadkiem...

- Niestety, nie. Nie mieliśmy potrzebnych do tego celu aparatów. Przecież mieliśmy być 

pierwszą wyprawą.

- Czyli całe eony temu Thekowie zainstalowali tu swoje czujniki? - zapytała Sassinak.

- Jeżeli nie oni, to może ktoś inny...

- Tylko nie Inni! - oburzyła się na niby komendant. - Nie zamierzam jednego dnia stracić 

wszelkich złudzeń!

- To na pewno nie byli Inni - Kai energicznie potrząsnął głową. - Ów stary czujnik jest bez 

wątpienia   dziełem   Theków.   Niezaprzeczalnie.   Nasze   czujniki   wyglądają   dokładnie   tak   samo. 

Dopiero   teraz   doceniłem,   jaka   to   wspaniała   konstrukcja.   Sygnały   odbierane   przez   ekran   były 

słabiutkie, lecz były!

- Nie zapominajmy, że planety, na których przebywali Inni, są pozbawione życia. Obdarte 

do gołej skały. Całkowicie pozbawione życia! - oburzył się Anstel, który cenił życie we wszystkich 

background image

jego postaciach.

- Dlaczegóż więc delegacja Theków zaszczyciła nas odwiedzinami? - zapytała Sassinak.

- Pewno ktoś zapomniał, że ta planeta już była  badana i sklasyfikowana - zasugerował 

Fordeliton - i teraz próbują naprawić to przeoczenie. Ten twój przyjaciel Tor raczył stwierdzić, że 

“sprawdzają".

- Jakim cudem to sprawdzą - wtrącił się Anstel - skoro zabrali wszystkie stare czujniki?

- A może - oczy Sassinak zalśniły szelmowsko - może je muszą strawić, żeby się czegoś 

dowiedzieć? - Nachyliła się i przebiegła palcami po klawiaturze, włączyły się ekrany: Wielkie i 

Średnie Niedźwiedzie tkwiły na swoich miejscach, natomiast zniknęły Maleńkie Niedźwiedziątka; 

czwarty ekran ukazywał ten fragment Irety, gdzie płaszczaki zaatakowały Theków - nie było tam 

ani jednego olbrzyma. Rozległ się brzęczyk: - Tak? Naprawdę? - Znów dotknęła klawiatury.

Kai aż wstał ze zdumienia. Równinę poniżej obozowiska wypełniało mrowie Theków.

- Rany boskie! Zbiegną się tu płaszczaki z całej Irety! - zakrzyknął chłopak.

- Bardzo wątpię. A gdyby nawet, to wam nie zagrożą. Przecież są tam i Thekowie, i glob. 

Nie można sobie wymarzyć lepszej osłony.

- Co oni tam robią? Przecież ja jestem tutaj. I Tor o tym wie. Cholera! - denerwował się 

Kai. Potem osłupiał, pozostali również: Thekowie rozlatywali się na wszystkie strony i znikali z 

ekranu. - I co teraz?!

- No właśnie, co teraz? - Sassinak nie kryła rozbawienia i zadumy.

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przenieśli się z kwatery Sassinak do sali, w której oficerowie po służbie jedli południowy 

posiłek. Komendant przepraszała, że lunch składa się z przetworzonego pokarmu. Kai pamiętał, jak 

wychwalał potrawy na wieczornym przyjęciu, więc ugryzł się w język i nie powiedział, że jest 

bardziej   przyzwyczajony   do   syntetycznej   żywności.   Po   pierwszym   kęsie   “białek"   zaczął   się 

zastanawiać, czy aby jego preferencje pokarmowe nie były wymuszone przez okoliczności. Dania 

wyglądały apetycznie i zachęcająco, lecz Kai po raz pierwszy poczuł ów dziwaczny posmak, o 

którym stale mówiła Varian.

- Pewno tak cię zajmowały kwestie geologiczne - odezwał się Anstel; na jego chudej twarzy 

malowało się ożywienie - że nie miałeś zbyt wiele czasu dla dinozaurów?

- Niestety, tak - odparł Kai. Dotarły do niego tylko ostatnie słowa Austela, lecz uznał, że 

trzeba coś powiedzieć. - Mieliśmy w obozie osierocone małe hyracotherium... - przerwał, a potem 

dokończył: - ale to było, zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen.

- Hyracotherium? - W oczach Anstela płonęło podniecenie. - Naprawdę? Nie mylisz się? To 

właśnie z nich na Starej Ziemi rozwinęły się zwierzęta jednokopytne! Wiedziałeś o tym?

Kai nie był zbyt mocny w ksenobiologii, więc spróbował zmienić temat:

- Widzieliśmy też futrzaste ptaki...

- Futrzaste?! - zapalił się Anstel.

- A, prawda - Fordeliton miał tak niewinną minę, że ci, którzy go znali, nadstawili uszu. - 

Varian, a sam przyznasz, że to źródło godne zaufania, twierdzi, że większość widzianych przez nią 

dinozaurów   cierpiała   na   nadwagę,   źle   się   odżywiała   i   że   dręczyły   je   najrozmaitsze,   bardzo 

agresywne pasożyty. No i że natura nie była dla nich zbyt łaskawa.

- Nikt nie oczekuje od dinozaurów urody - stwierdził z godnością Anstel. - Urzekają nas 

swoim ogromem i dostojeństwem. Najrozmaitsze ich gatunki dominowały na Starej Ziemi przez 

miliony lat, w mezozoiku, dopóki przesunięcie się biegunów magnetycznych  nie spowodowało 

dramatycznych zmian w środowisku...

-   Bzdura!   Kosmiczny   obłok   zakrył   Słońce   i   to   spowodowało   zmianę   klimatu   - 

zdecydowanie sprostował Pendelman.

- Mój drogi Pendelmanie, nie ma żadnego dowodu potwierdzającego tę teorię...

- A właśnie, że jest, Anstelu! Właśnie, że jest! Bothemann z New Smithosonian Tyrkonii 

ma dowody...

- Hipoteza Bothemanna ma nader kruche podstawy! Przecież ów geologiczny obszar Italii 

background image

na   Starej   Ziemi,   gdzie   można   by   ewentualnie   znaleźć   dowody,   zapadł   się   w   początkach 

dwudziestego wieku, przy przesunięciach płyty środkowo-europejskiej...

- No ale nagrania z Centralnej Składnicy, dokonane przez ową Grupę Kalifornijską...

- Są równie niepewne, jak wszystko, co stamtąd pochodzi...

- Panowie, panowie! To, jak i dlaczego zginęły dinozaury, nie ma żadnego związku z naszą 

sprawą! - powściągnęła ich Sassinak. - Nas obchodzi to, że dinozauropodobne stwory żyją sobie na 

Irecie i całkiem dobrze się tu mają. Cieszcie się tym i podziwiajcie je, dopóki okoliczności wam 

pozwalają. A dyskusje zostawcie na długie bezsenne noce!

Zjawił   się   podoficer   kancelaryjny.   Komendant   przywołała   go   i   wysłuchała.   Potem 

uśmiechnęła się do Kaia i szeptem odpowiedziała tamtemu. Podoficer pospiesznie odszedł.

- Varian się zjawiła. Przyłączy się do nas.

- Czy ona może pamiętać, Kaiu, gdzie znaleźliście hyracotheriuml - zapytał Ansteł.

- O, tak, ale przypominam ci, że to było czterdzieści trzy lata temu.

- To chyba nie był jedyny osobnik tego gatunku? - Anstel najwyraźniej postanowił, że nie 

spocznie, dopóki nie zobaczy choć jednego takiego stwora.

-   Ona   poświęca   całą   uwagę   złocistym   ptakom,   które,   jak   się   zdaje,   przejawiają   sporą 

inteligencję - odparł Kai. Chciał, żeby Varian miała wymówkę, gdyby wolała się wykręcić od 

zakusów Anstela.

- Muszę przejrzeć moje dyskietki. Świetnie pamiętam hyracotherium, lecz te...

- Trizein twierdzi, że to są pteranodony.

- Pteranodony! - Oczy Anstela o mało nie wyskoczyły z orbit.

-   Tak,   tak,   mój   drogi   kolego.   Wyglądają   kubek   w   kubek   jak   pteranodony   -   dorzucił 

Pendelman, zachwycony, że może pogłębić mętlik w umyśle oficera naukowego. - Na własne oczy 

widziałem, jak całe stado podrywa się ze skał i buja w powietrzu. Mówię ci, to prawdziwa sztuka 

na takiej wietrznej planecie jak Ireta.

Podoficer wprowadził Varian. Dziewczyna z nieskrywaną ulgą przywitała Kaia.

- Przepraszam, że tak długo trwało, zanim tu dotarłam - rzekła do Sassinak. - Widzę, że 

Thekowie was znaleźli?

- Szukali Kaia i to z nim chcieli wymienić swe niezrównanie treściwe uwagi.

- Co się stało? A  może...  - Varian rozejrzała  się wokół, chcąc  zachować dyskrecję;  w 

odległym końcu sali kilku oficerów spokojnie rozmawiało.

Sassinak uspokoiła dziewczynę i wzrokiem poleciła Kaiowi, by wszystko wyjaśnił.

- Powrócił Tor.

- W licznym towarzystwie, żeby chronić te miłe zwierzątka?

background image

- Powrócił Tor - uśmiechnął się Kai. - On i pozostali Thekowie właśnie sprawdzają.

- Co sprawdzają?

- Tego nam nie zdradzili - szorstka uwaga komendant przypomniała obojgu Lunzie.

- Aha!

- Prawdę mówiąc, kazali się nam rozejść - dorzuciła Sassinak - i “skontaktują się".

- Milutcy są, nieprawdaż? - orzekła Varian i powiedziała do Kaia: - Nikt z nas nie pomyślał, 

żeby rozmontować ten stary radiolokator Portegina. Kenley się teraz tym zajął. Wolałabym już nie 

narażać ptaszysk na takie odwiedziny, a zwłaszcza wizyty Theków. Nie mam pojęcia, że aż tylu ich 

się   tu  zjawiło.  Chwała   niebiosom,  że   nie   wylądowali  na   mojej   skale!  Widziałam   co  zrobili  z 

lądowiskiem Aygara - zachichotała.

- Bardzo możliwe - odezwał się Fordeliton - że Thekowie się pomylili.

- Thekowie? Pomylili się? Jakie to pokrzepiające!

Kai   uznał,   że   musi   oddać   Thekom   sprawiedliwość;   w   końcu   tak   rzadko   się   mylili   w 

odniesieniu do innych planet i innych rozumnych gatunków...

-   Wiesz,   Varian,   ten   stary   czujnik   to   na   pewno   robota   Theków.   To   ich   zaskoczyło   i 

zdezorientowało. Thekowie przekazują wiedzę z pokolenia na pokolenie...

- I przydarzyła się luka pokoleniowa? - Wszyscy dokoła podzielali rozbawienie Varian.

- Najwyraźniej. Chociaż uważa się, że metoda Theków zapobiega gubieniu wiedzy.

- Cóż, Ireta to najodpowiedniejsze do tego miejsce, nieprawdaż? - zażartowała dziewczyna, 

lecz zaraz spoważniała. - Choć dalej nie rozumiem, czemu ściągnęło to tutaj aż tylu Theków. Ireta 

ma mnóstwo transuranowców, ale... A może i oni śledzą piractwo planetarne?

- Nic nam o tym nie wiadomo - odezwała się Sassinak.

- No to dlaczego ci wielcy Thekowie tkwią przy transportowcu, jakby go pilnowali?

- Wylądowali za transportowcem, bo tam leży kratownica lądowiska.

- Niezbyt im się przydała, co? - uśmiechnęła się psotnie Varian. - I co teraz?

- Miałam ochotę zadać to samo pytanie - westchnęła Sassinak. - Hmmm, skoro już tutaj są i 

skoro Flota nakazuje swoim oficerom, by z nimi współdziałali, to musimy zaczekac, aż znów będą 

gotowi do rozmów z nami. Ile lat potrzebowali, Kaiu, żeby odpowiedzieć na twoje SOS?

- Czterdzieści trzy.

- Lecz tylko trzy dni, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie

Tora - dodała komendant. - Godne uwagi przyspieszenie.

- No i co nam to dało? - Fordeliton machnął dłonią ku Wielkim Niedźwiedziom.

- Nie mam wyznaczonej służby, pani komendant, więc proszę o przepustkę - rzekł Anstel; 

wstał   z   krzesła   i   przysunął   je   do   stołu,   jak   to   robią   urodzeni   pedanci.   Sassinak   udzieliła   mu 

background image

pozwolenia; wtedy leciutko skłonił się Varian i powiedział: - Kai wspomniał, że przed hibernacją 

znaleźliście hyracotherium. Czy trasa twojej dzisiejszej podróży wiedzie w pobliżu ich siedlisk? 

Gorąco bym pragnął ujrzeć te stworzenia. Przekonałem się, że my, fani dinozaurów, mamy swoje 

ulubione gatunki. Ja przepadam za jednokopytnymi.

- Czemu nie, możemy tam polecieć. - Varian uśmiechnęła się szeroko i wstała. - Kenley i ja 

nakręciliśmy   wspaniałe   sceny   z   łowiącymi   ptaszyskami.   Wodne   stwory   dały   zwykłe 

przedstawienie i Kenley okropnie się wystraszył, kiedy jakiś płaszczak omal nas nie dopadł... - 

zamilkła na chwilę. - Wodne płaszczaki są o wiele mniejsze niż lądowe. Powinnam je jeszcze parę 

razy sfilmować.

- Byłby to dla mnie zaszczyt, pani gubernator, gdybym mógł pani w czymś pomóc.

Varian uniosła głowę - Anstel był sporo wyższy - i uśmiechnęła się do niego:

- No, to nie traćmy czasu, kapitanie. Ireta akurat uszczęśliwiła nas stosunkowo pogodnym 

dniem. Proszę zabrać sprzęt. Spotkamy się przy moim ślizgaczu. - Potem spytała Kaia: - Czy mam 

cię odwieźć do obozu-bazy, czy też zostaniesz tutaj, na wypadek gdyby... - i z szelmowską miną 

dorzuciła: - gdyby Thekowie podjęli piorunująco szybko jakąś decyzję.

- Nie, wolę wrócić do obozu - odparł chłopak. Wstał podziękował Sassinak.

- Jeżeli pani zezwoli, pani komendant, to polecę po ludzi strzegących obozu. Szalupą będzie 

najszybciej - odezwał się Fordeliton.

-   A   ja   wypełnię   moją   powinność   i   zawiadomię   Dowództwo   Sektora   o   pojawieniu   się 

Theków - oznajmiła Sassinak.

Wyszli z mesy. Komendant udała się do swojego biura, a Fordeliton, Kai i Varian poszli w 

stronę  luku.  Ford z  przesadną  ostrożnością  zerknął   na  transportowiec  i  wystające   spoza  niego 

trójgraniaste góry.

- Wciąż tu są? - spytała dziewczyna.

- Jak najbardziej!

- Robią wrażenie, no nie? Oooo, ciekawa jestem, co on o nich myśli - Varian pokazała na 

coś palcem.

Obaj mężczyźni spojrzeli w tamtym kierunku: do Średniego Theka zbliżał się jakiś ślizgacz.

- To musi być  któryś  z Iretańczyków  - stwierdził Fordeliton. - Daliśmy im ślizgacze z 

takimi oznaczeniami.

- To Aygar - powiedziała dziewczyna: - Czy wiesz, co oni robią?

-   Nie   miałem   czasu,   żeby   się   tym   zainteresować;   tyle   się   przecież   działo   w   waszych 

obozach.   Chyba   już   zdążyli   rozbić   jeden   ślizgacz.   Trzeba   czasu,   żeby   przywyknąć   do 

nowoczesnych udogodnień.

background image

Jednak   Aygar   zręcznie   posadził   ślizgacz,   wysiadł   i   obszedł   Theka.   Ciekawy   widok, 

pomyślała  Varian,   przystojny  młodzian,  wyniośle  okrążający  jedną   z  najstarożytniejszych  istot 

galaktyki: żadne z nich nie ma najmniejszych wątpliwości co do swojej pozycji w owej galaktyce, 

chociaż Aygar pragnąłby na zawsze pozostać na Irecie. Iretańczyk spostrzegł obserwującą go trójkę 

i powoli zmierzał ku nim.

- Cóż to takiego?

- To Thekowie - uśmiechnęła się Varian.

- Co oni tutaj robią?

- Sprawdzają.

Aygar odwrócił się i spojrzał na milczących, nieruchomych Theków.

- Co sprawdzają?

- Tego nam nie zdradzili.

-   Czy   zawsze   tak   niszczą   kratownice   lądowiska?   Pewno   nie   są   zbyt   mile   widzianymi 

gośćmi.

- Gdy ktoś jest tak wielki, jak ten Thek, nikt się nie odważy głośno go krytykować.

-   Ta   komendantka   twierdzi,   że   to   sprzymierzeńcy?   -   Varian   potwierdziła,   wiec   znów 

zapytał: - A niby czyi? Waszych - tu wskazał na krążownik - czy tamtych? - Machnął ręką ku 

transportowcowi.

- A ty po czyjej stronie jesteś? - głos Fordelitona był podejrzanie łagodny. - Naszej czy ich?

Aygar uśmiechnął się do niego; Varian po raz pierwszy widziała na twarzy Iretaficzyka tak 

szczere rozbawienie.

- Dowiecie się, kiedy podejmę decyzję. O ile ją podejmę. 

Młodzieniec odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego ślizgacza; szedł sprężystym 

krokiem. Lekko wskoczył do pojazdu, opuścił kopułę i wystartował.

- Varian? - wysapał Anstel. - Tak się bałem, że już odleciałaś. Musiałem wziąć parę rzeczy.

Dziewczyna z trudem stłumiła śmiech. Anstel obwiesił się najrozmaitszym sprzętem jak 

choinka bombkami - niektórych aparatów w ogóle nie znała.

- No, to możemy lecieć - oznajmiła. - Informujcie mnie o wszystkim, dobrze? Fordelitonie? 

Kaiu? I tak muszę zostawić ptaki w spokoju, żeby wróciły do siebie, więc z ochotą spełnię twoją 

prośbę, Anstelu. Ruszamy?

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Dwaj stewardzi, pozostawieni w obozie, wciąż jeszcze byli wstrząśnięci pojawieniem się 

Theków.

- Nigdy nie widziałem takiego ich tłumu - mówił starszy ze stewardów - a obleciałem spory 

szmat galaktyki.  Pojedynczych  widywałem tu i tam, ale tylu  na raz? - Podrapał się po krótko 

ostrzyżonej głowie, potem przeciągnął dłonią po twarzy, jakby ścierał z niej wszelki wyraz. - Ale 

widowisko! Warte opicia.

- Czy któryś się do ciebie odezwał?

- Odezwał?! - steward otworzył usta ze zdumienia i stuknął kciukiem w swoją pierś: - Do 

mnie?! Powiedziałem im, żeby odnaleźli krążownik - przerwał i puścił oko - bo wiem, że wszystko 

potrafią odszukać.

Kai i Fordeliton spojrzeli na siebie z rozbawieniem.

- No i znaleźli was - steward ze świstem wypuścił powietrze z płuc. - Nigdy czegoś takiego 

nie widziałem. - Lewą ręką ręką zamarkował lot. - Ci wszyscy Thekowie, zlatujący się tutaj... choć 

jak   mogą   latać   takie   krzemowe   stożki?   Nadlatują   i   ani   na   chwilę   nie   łamią   szyku...   i   lądują 

znienacka, wszyscy razem.

- Thekowie potrafią wywierać głębokie wrażenie - przyznał dwornie Fordeliton i gestem 

zaprosił stewardów na pokład szalupy.

- Przygotowaliśmy panu skromny posiłek, gubernatorze - powiedział starszy, a młodszy 

zaczął się uśmiechać, zadowolony z siebie. - Mieliśmy trochę wolnego czasu, a lubię się zajmować 

prawdziwą żywnością. Lecz tym razem chwała przypada komu innemu.

- To miło z waszej strony - uśmiechnął się Kai i skinął głową. - Wszyscy docenią te wysiłki.

- Przynajmniej w ten sposób chcielibyśmy wam wynagrodzić poprzednie nieprzyjemności.

Szalupa wystartowała i przekroczyła barierę dźwięku; kula nad obozem rozjarzyła się na 

moment, potem przybrała swą zwykłą barwę. Ciszę panującą w obozie zakłócało jedynie słabe 

posykiwanie osłony siłowej, na której spalały się owady; był to bardzo kojący dźwięk. Kai głęboko 

odetchnął; cieszyło go, że jest sam, że ma parę godzin tylko dla siebie, zanim przybędą tu pozostali. 

Poszedł do mesy, wabiony aromatem bulgocącej na wolnym ogniu potrawy.

Nagle uświadomił sobie, że nie miał okazji poszperać w bankach pamięci “Zaid-Dayan" i 

sprawdzić, czy Thekowie już się gdzieś tak licznie pojawili. Nie było to jednak aż tak ważne, zaś 

obecność Wielkich Niedźwiedzi - tu Kai uśmiechnął się do siebie - to na pewno bezprecedensowa 

sprawa. Gdy już wróci na ARCT-10, opowie o tym za parę drinków. Znów głęboko westchnął: 

background image

“Gdy wróci". I tę sprawę zapomniał wyjaśnić, choć Sassinak na pewno by wspomniała, gdyby ją 

doszły   jakieś   wieści   o   ARCT-10!   Lepiej   przemyśleć   zdumiewające   wydarzenia   dnia,   niż   się 

zamartwiać niewiadomym.

A   więc   Thekowie   już   kiedyś   tutaj   byli   i   żaden   z   nich   o   tym   nie   pamiętał,   pomimo 

wychwalanej ciągłości informacji tego gatunku. Kai wiedział, że kiedy powstaje młody Thek - 

niektórzy twierdzili, że dzieje się to wówczas, gdy dwaj Thekowie zderzą się z taką energią, że 

odskakują od nich odpryski - to natychmiast uzyskuje nie tylko pamięć całej rasy, lecz i “pamięci 

operacyjne" wszystkich swoich krewnych w linii prostej. Nikt nie wiedział, ilu właściwie było 

Theków. Kolejni dowcipnisie uzupełniali fantazją brakujące wiadomości. Twierdzili mianowicie, 

że Thekowie nigdy nie umierają - rosną i zmieniają się w planety.

Kaiowi   wpadł   do   głowy   pewien   pomysł,   o   wiele   bardziej   fantastyczny   niż   pomysł 

Fordelitona:   a   może   Ireta   to   właśnie   Thek?   Ogromnie   pociągający   pomysł,   choć   pozbawiony 

naukowych podstaw. Może na nie zbadanych przez jego ekipę obszarach Irety naprawdę wznosi się 

góra-Thek? Chłopak wypadł z mesy i pognał do wahadłowca, trawiony ciekawością - na szczęście 

uważał, żeby nie zahaczyć ramieniem śluzę. Uderzył biodrem o framugę wąskich drzwi do kabiny 

pilotów. Wystukał polecenie przywołania map sporządzonych przez sondę; oby tylko nie zniknęły 

z banków pamięci wahadłowca! Przecież minęły czterdzieści trzy lata! Odetchnął z ulgą, gdy na 

ekranie ukazały się nagrania z sondy. Chmury, jak zwykle, zasłaniały większość powierzchni Irety, 

ale filtry sondy poradziły sobie z tym i planeta ukazała się jasno i wyraźnie. No dobra, jak też 

mógłby   wyglądać   taki   starożytny   Thek?   Jak   piramida?   Ale   czy   byłby   to   najtrwalszy, 

najwytrzymalszy kształt? Pewno taka krzemowa góra byłaby na tyle  niezwykła, żeby sonda ją 

zarejestrowała?   Kai   zagryzł   wargi   i   patrzył,   jak   sonda   zmienia   orbitę,   żeby   sfilmować   nowe 

obszary głównego kontynentu. Chyba że... - Chłopak powiększył obraz łańcucha wysepek, lecz 

były to bez wątpienia twory wulkaniczne. Thekowie są przeraźliwie cierpliwi nigdy “nie wychodzą 

z siebie".

Jeśli istotnie byłby na Irecie Thek, to gdzie by się usadowił? Płyta skalna! Kai przywołał 

mapę głównego kontynentu i przyjrzał się jej uważnie. Westchnął - latali nad prawie całym tym 

obszarem i nigdzie nie dostrzegli żadnych niecodziennych formacji skalnych! Lecz czy szukali 

wówczas Theka zmienionego w górę?! Nie. A może Tor go zauważył lub otrzymał od niego jakieś 

wieści? Kiedy Thek przestaje słać myśli do swoich pobratymców? Może przestał nadawać, żeby 

przedłużyć   swoje   życie?   Lub   żeby   zachować   pamięć?   Czy   tych   czterdziestu   Theków,   którzy 

wylądowali w pobliżu obozu Dimenona, nie szukało aby swojego krewniaka?

“Sprawdzamy", powiedział Tor. I nie szło o to, czy ten stary czujnik był ich roboty, ani o to, 

czy roszczą sobie prawa do Irety. Na pewno szukali owego niezmiernie starożytnego Theka, który 

background image

nie był spokrewniony z żadną z obecnych generacji. A jeżeli Thekowie ogłoszą, że Ireta należy do 

nich, to co z tego wyniknie dla niego, Kaia i jego zespołu? Chłopak smutno westchnął. Już, już 

mieli   odnieść   jakieś   korzyści   z   tej   całej   sprawy,   a   tu   ujawniają   się   wcześniejsi   i   ważniejsi 

pretendenci. Oni zaś dostaną za te stracone czterdzieści trzy lata tylko  gołą pensję i uprzejmy 

uścisk dłoni - tyle im da Korpus Eksploracji i Ewaluacji. Przynajmniej, pocieszał się Kai, Varian 

odniesie z tego jakąś korzyść.

Rozległ się sygnał z kuli, przyjazne powiadomienie o powrocie. Kai ostrożnie i z wysiłkiem 

podniósł się z fotela pilota. Wygasił ekran i poszedł sprawdzić, kto się zjawił. Z ulgą stwierdził, że 

ląduje właśnie duży ślizgacz z grupą Trizeina. Wiedział, że musi powiedzieć kolegom o swoich 

domysłach;   choćby   po   to,   żeby   potem   nie   przeżyli   aż   takiego   szoku.   Poza   tym,   jeśli   źle 

zinterpretował fakty, ktoś z nich mógłby to wychwycić i może nawet wpaść na jakiś lepszy pomysł.

- O, dobrze, że jesteś, Kaiu - powitał go Trizein z twarzą zarumienioną z podniecenia i 

ruszył do przejścia w polu siłowym. Za nim szedł obładowany kasetami Bonnard, uśmiechając się z 

zadowoleniem.   Terilla   i   Cleiti   paplały   z   ożywieniem.   -   Niespodziewanie   natknęliśmy   się   na 

Theków. Jest ich tutaj całe mnóstwo.

- Całe tłumy, Kaiu, całe tłumy! - potwierdził Bonnard.

- Co robili? - chłopak próbował zachować spokój, lecz podniecenie kolegów tylko wzmogło 

jego niepokój.

- Szukali! - oznajmił triumfalnie Bonnard.

- Nie, drogi chłopcze, obserwowali.

- Nie, szukali; trzymali się skalnej płyty - Bonnard zerknął na Kaia, prosząc o poparcie. - 

Możemy znów korzystać z banków pamięci wahadłowca, prawda? Pokażę ci, o co mi chodzi, 

zapamiętałem współrzędne - potrząsnął głową; znów oczekiwał wsparcia.

- No, to sprawdźmy - rzucił Kai z udawaną ochotą. Zachował spokojną minę i głos, chociaż 

aż   go   mdliło   z   narastającego   rozczarowania.   To   tak   bogowie   doświadczali   niedowiarków, 

pomyślał, wracając do wahadłowca.

Na ekranie znów pojawiły się mapy i Bonnard wdał się w dyskusję z Trizeinem, z uporem 

dowodząc swojej teorii, że Thekowie przeszukują skraj skalnej płyty.

- Na pewno szukają czegoś, Kaiu - twierdził Bonnard. - Unoszą się tuż nad ziemią i latają 

tam i z powrotem, tam i z powrotem. Sądziłem, że tkwią nad starymi czujnikami. Czego szukają 

tym razem?

- Sędziwego Theka - powiedział Kai.

-   Sędziwego   Theka?   -   Trizein   zmarszczył   brwi,   zaniepokojony   i   zdumiony.   -   Nasz 

indykator nigdy nie wykrył takiego źródła ciepła, prawda, Bonnardzie?

background image

- Nie - odparł stanowczo zapytany.

Znów   rozległ   się   sygnał   z   kuli   i   Kai   skorzystał   z   tego   pretekstu,   żeby   uciec   przed 

zachwytami   Trizeina   nad   dinozaurami   i   przed   prostoduszną   wiarą   Bonnarda   w   nieomylność 

Theków.

- Kaiu! - pobiegł za nim Bonnard. - Kaiu! 

Zatrzymał  się niechętnie  i odwrócił: chłopiec  wyjmował  antyseptyczny  gazik  ze swojej 

“pierwszej pomocy". Podał go Kaiowi z nieśmiałym uśmiechem.

- Masz trochę krwi na brodzie. Lepiej, żeby nie zobaczyły tego ani Varian, ani Lunzie - 

Bonnard zawrócił na pięcie i uciekł do wahadłowca.

Kai przyłożył gazik do wargi; zniknęła gnębiąca go depresja i rozpacz. Poszedł do przejścia 

w osłonie siłowej.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Gdyby Varian  zjawiła się wieczorem w głównym  obozie, gdyby Triv, Aulia i Portegin 

wrócili na wieczorny posiłek, gdyby przylecieli Dimenon i Margit - gdyby się to przydarzyło, to 

Kai pewno by ujawnił swoje pesymistyczne domysły co do Theków i Irety. Zamiast tego fani 

dinozaurów   z   “Zaid-Dayan"   i   “Mazer   Star"   zorganizowali   nieformalną,   lecz   pełną   entuzjazmu 

dyskusję i “przerzucali" się z Trizeinem i trójką dzieciaków sensacyjnymi obserwacjami. Wymogi 

dobrego wychowania zmuszały Kaia, żeby się dostroił do entuzjazmu kolegów, choć wolałby w 

samotności przetrawić niepokojące domysły. Chyba dość dobrze udawał, bo nawet Lunzie nic nie 

zauważyła. Lekarka oglądała rysunki Terilli i przypinała najlepsze do ścian kopuły, żeby upiększyć 

nimi pomieszczenie.

Kai, broniąc się przed smutnymi myślami, zagadnął Perensa, nawigatora z “Mazer Star":

-   Co  was   tak   fascynuje   w   dinozaurach?   Przecież   to   cuchnące,   rojące   się   od  robactwa, 

niezbyt inteligentne zwierzęta? Nie mogę się w nich dopatrzeć niczego pięknego. Dla mnie to tylko 

nienasycone żołądki. Już dawno by padły z głodu, gdyby nie to, że roślinność Irety tak bujnie się 

pleni.

Perens, elegancki i mały człowieczek, potarł cieniutki wąsik i uśmiechnął się do Kaia:

- Przerabiałeś dzieje Starej Ziemi? - Gdy Kai przytaknął, Perens kontynuował: - Ja najlepiej 

pamiętam z tego rozdział o prehistorii. Reszta to tylko wojny i walki o władzę, takie same jak 

dzisiaj   w   Federacji;   może   gwałtowniejsze,   bo   ograniczone   do   jednej   małej   planety   i   zwykle 

jednego lub dwóch kontynentów. Zapamiętałem dinozaury i erę mezozoiczną. Zapamiętałem, bo 

panowały na Ziemi parę milionów lat dłużej niż my! - Znów przygładził wąsik. - Zawsze mnie 

ciekawiło, jak to możliwe, że dinozaury tak długo panowały na Starej Ziemi, a Homo sapiens w o 

wiele  krótszym  czasie omal  nie doprowadził  do samozagłady?  - Perens  wzruszył  ramionami  i 

uśmiechnął się prostodusznie do Kaia. - Dinozaury są wielkie, brzydkie i fascynujące! To wcielona 

siła, majestatyczna potęga natury!

Wtem   pojawiła   się   koło   nich   Lunzie   z   tacą   zastawioną   szklaneczkami   z   iretańskim 

napitkiem, który sama wynalazła. Nie mogła im sprawić większej przyjemności.

- Nie zmarnowałaś czasu, Lunzie! - oznajmił Kai i uśmiechnął się zachęcająco do Perensa. - 

Mam nadzieję, że nie odmówisz! To co prawda tylko lokalny napitek, ale jaki pyszny!

-   Kai,   przecież   to   z   naturalnej   fermentacji,   nie   syntetyczne!   -   Lunzie   uniosła   brew   w 

udanym zdumieniu.

- Szybko się uczę, jak przystało na pilnego Adepta - odparł i uniósł szklaneczkę w toaście. 

background image

Chciał pociągnąć łyk, lecz się powstrzymał: - Czy to się nie “pokłóci" z lekami od Mayerd?

- Przecież bym ci tego nie podała, gdyby się miało “pokłócić".

- W takim razie... - Kai opróżnił szklaneczkę i wyciągnął ją po nową porcję.

- Hmmmm. Nasze niewiniątko nabrało złych nawyków! - stwierdziła Lunzie, lecz spełniła 

jego prośbę, zanim odeszła.

Perens był ostrożny. Najpierw zwilżył usta i oblizał je. Potem pociągnął niewielki łyczek i 

roztarł językiem na podniebieniu. Kai przyglądał mu się z niejakim podziwem, bo alkoholowy 

napitek trochę “gryzł". Wreszcie Perens raczył wypić szklaneczkę.

- Niezłe, niezłe. Ciekawe, z czego to. Wybacz... - i Perens odszedł na poszukiwanie lekarki.

Kai   ruszył   w   stronę   Trizeina,   który   wykładał   Maxnilowi   i   Crilsoffowi   ewolucję 

hadrozaurów; nie omieszkał podkreślić, że jedna z rodzin owych dinozaurów zamieniła wyczulony 

zmysł węchu na ostrzejszy wzrok. Obaj panowie słuchali Trizeina z niekłamaną ciekawością, co im 

nie przeszkadzało - jak to natychmiast spostrzegł Kai - ochoczo popijać. Maxnil dał Lunzie znak, 

że prosi o ponowne napełnienie szklaneczki. Lekarka nie skąpiła napitku, więc całe towarzystwo 

wkrótce stało się zbyt wesolutkie jak dla Kaia. Pod koniec wieczoru już nie ulegało wątpliwości, że 

goście z krążownika muszą tu spać, bo żaden z nich nie mógł w tym stanie pilotować ślizgacza.

Rano poderwała ich kakofonia dźwięków. Zwykły sygnał, zignorowany przez śpiochów, 

przeszedł   w   ostre   buczenie.   Także   w   kopule   Kaia   komunit   brzęczał   coraz   głośniej.   Nacisnął 

odrętwiałymi palcami przełącznik i zgłosił się, chrypiąc.

-  Komendant Sassinak śle wyrazy szacunku, gubernatorze Kaiu. Zaprasza cię na ważne 

spotkanie i wysyła po ciebie szalupę. Czy są tam może, sir - dodał uprzejmy głos oficera dyżurnego 

- porucznik Pendelman, pierwszy podoficer Maxnil i...

- Są w głównej kopule. Zaraz ich postawię na nogi. Mogę przylecieć razem z nimi.

- Nie, sir, ich ślizgacz nie jest dość szybki. Przepraszam, właśnie się zgłosili - i oficer 

wyłączył się.

Ważne   spotkanie?   Uczucie   ulgi   walczyło   w   Kaiu   z   trwożnym   oczekiwaniem   tego,   co 

nastąpi.   Powinien   był   porozmawiać   wieczorem   ze   swoimi   ludźmi,   choćby   po   to,   żeby   ich 

przygotować. Zaraz jednak zganił się za ciągłe oczekiwanie kłopotów, które mogły w ogóle się nie 

pojawić. Spotkanie u Sassinak mogło mieć wiele innych przyczyn: zjawił się trybunał, dostała ze 

Sztabu wieści, których nie chciała szeroko rozgłaszać, albo dotarł raport od Dupaynila.

Kai wyszedł spod kopuły - Ireta, jak na zawołanie, powitała go promiennym wschodem 

słońca. Z otwartymi ustami podziwiał czysty błękit nieba, widoczny na wschodzie ponad pasmem 

gór. Dalej lśniły krwistoczerwone obłoki, cętkowane pomarańczowo i żółto - ostre, rażące oczy 

barwy.   Idąca   od   nich   ciemna   purpura   zaczęła   nasączać   kryjący   resztę   nieba   płaszcz   szarych, 

background image

nocnych chmur. W oddali zahuczał grzmot i lekki wiaterek przedostał się przez osłonę siłową, choć 

na pewno by powstrzymała silniejsze wichry. Taki piękny poranek musi być zwiastunem ważnych 

spraw, pomyślał Kai. I zaraz z niedowierzaniem zmarszczył brwi - nie był skłonny wierzyć w 

przeczucia.

- Ta piekielna planeta choć raz wygląda sympatycznie - stwierdziła Lunzie, podchodząc do 

chłopaka.

Uśmiechnął się do niej, zadowolony, że jeszcze ktoś podziwia nieoczekiwane piękno świtu.

- Co to za zamieszanie? Wyją wszystkie brzęczyki w obozie - lekarka przetarła zaspane 

oczy.

- Sassinak mnie wzywa.

- Mnie również. Czy Varian też tam będzie?

- Chyba tak. Idę obudzić oficerów.

-   Pomogę   ci   -   uśmiechnęła   się   szelmowsko   lekarka.   Oficerowie   z   “Zaid-Dayan"   nie 

żałowali sobie napitku

Lunzie, a ją zawsze bawiły skutki nadmiernego folgowania nałogom.

Kai i Lunzie ledwo zdążyli  dobudzić śpiochów, kiedy kula rozdźwięczała się radośnie. 

Wyskoczyli spod kopuły - burta szalupy lśniła w porannym słońcu, zagrzmiał nadlatujący pojazd. 

Kai otworzył przejście w osłonie siłowej.

- Nie marnują czasu, cooo? - odezwała się Lunzie. Przyleciał po nich Fordeliton.

- Mamy zabrać również Varian - oznajmił, dając im znak, żeby zapięli pasy. - Sztab Sektora 

nadesłał  uzupełnienie  danych.  Ź ARCT-10 wszystko  w porządku,  Kaiu - Ford uśmiechnął  się 

szeroko do geologa. - Sztab właśnie dostał od nich wiadomość.

- Co się z nimi działo? Wiesz coś konkretnego? - podekscytowany Kai nachylił się ku 

pilotowi, przytrzymywany pasami.

- Zamknij się, to ci wszystko powiem - pouczył go uprzejmie Ford. - Jak wiesz, polecieli 

badać kosmiczny sztorm, a ten okazał się znacznie potężniejszy niż ktokolwiek by się spodziewał. 

Sztab   uznał,   że   w   przyszłości   należy   “unikać,   powtarzam,   unikać"   takich   kosmicznych 

przyjemności. Twój statek stracił jeden silnik i główną antenę nadawczą, a pozostałe trzy silniki 

zostały poważnie uszkodzone. Odłamki podziurawiły niektóre sektory mieszkalne, na szczęście nie 

było zbyt wiele ofiar. Nie podali nazwisk tych, którzy zginęli. Wasz statek badawczy musiał się 

wlec na awaryjnym zasilaniu do najbliższego układu. Zajęło mu to akurat czterdzieści trzy lata. 

Sztab ich zawiadomił, że jesteście bezpieczni. Powinniście wkrótce dostać od nich, bezpośrednio 

od nich, dokładny raport - Ford uśmiechnął się do Kaia, zadowolony, że przynosi dobre wieści.

-   Więc   świt   był   naprawdę   zwiastunem   przyjemnych   nowin   -   Lunzie   była   radośnie 

background image

zaskoczona.

Kai wiercił się niecierpliwie, przytrzymywany pasami. Kamień spadł mu z serca.

- Zawsze się dziwiłam, dlaczego SB uważają, że wyjdą bez szwanku z wszelkich zagrożeń - 

mówiła lekarka. - Między innymi dlatego wolałam polecieć z twoim zespołem, Kaiu. Uznałam, że 

pobyt   na   planecie   jest   ociupinkę   bezpieczniejszy   niż   igraszki   z   kosmicznym   sztormem.   - 

Uśmiechnęła się krzywo. - No i faktycznie był bezpieczniejszy.

- Co takiego? Mimo buntowników, kriogenicznego snu i piratów? - zdumiał się Fordeliton.

-  Przynajmniej  miałam  pod  stopami  twardy grunt.  A  atmosfera   Irety  zawiera  mnóstwo 

tlenu.

Ford   parsknął   z   dezaprobatą   i   zatkał   nos.   Potem   pochylił   się   nad   konsoletą;   szalupa 

schodziła w dół, po Varian. Dziewczyna czekała na nich na szczycie urwiska.

- Z ARCT-10 nic się nie stało, Varian - zawołał Kai, gdy tylko się do nich przyłączyła.

Dziewczyna musiała jednak powściągnąć wybuchy radości, bo Fordeliton kazał jej usiąść i 

przypiąć   się   pasami.   Szalupa   pomknęła   w   stronę   płaskowyżu.   Kai   kilka   razy   powtórzył   to 

wszystko, co wiedział o ARCT-10 i ponownie, wspólnie z Varian, przeżył radość z ocalenia statku.

- Po co Sassinak nas wezwała skoro świt, jeżeli ARCT jeszcze tu nie leci? - dopytywała się 

dziewczyna.

- Thekowie - odparł lakonicznie Ford.

- Zweryfikowali? - zaciekawiła się Lunzie.

- Tak  sądzi nasza  komendant,  chociaż  wieść przekazano  w typowej  manierze  Theków. 

Żadnych szczegółów.

-   Nadzwyczaj   ciekawe   -   oznajmiła   lekarka;   ton   jej   głosu   sprawił,   że   Kai   i   Varian 

natychmiast na nią spojrzeli. - Co z Thekami?

- Niedźwiedzie jak stały, tak stoją - odparł Ford i nagle dorzucił z ożywieniem: - Odwołuję 

to! Poruszyły się!

Włączył główny ekran i zobaczyli płaskowyż. Krążownik i transportowiec tkwiły na swoich 

miejscach. Natomiast Średni Thekowie nie pełnili już warty u schodni “Zaid-Dayan", a Olbrzymi 

Thekowie nie górowali nad transportowcem. Jedni i drudzy znajdowali się na najdalszym krańcu 

kratownicy lądowiska. Zabrzęczał komunit.

- Tu Fordeliton. Tak, pani komendant. Widzimy, że się przemieścili. Tak? Tak jest, psze 

pani - i lekko zmienił tor lotu. - Mam was tam wysadzić. Rany boskie! - zawołał, bo nagle zawyły 

wszystkie sygnały alarmowe, ostrzegające możliwości kolizji.

- Nie zmieniaj toru lotu! - krzyknęła władczo Lunzie i Ford jej posłuchał.

Szalupa  aż   się  zakołysała,  kiedy  przemknęli   obok  niej  Thekowie,  spieszący  do  swoich 

background image

pobratymców na krańcu lądowiska..

- Co to było? - spytała Varian, świadoma, że o włos uniknęli zderzenia.

- To tłum Bonnardowych Theków - odparł zirytowany Kai; nawet Thekowie, zwłaszcza 

Thekowie, powinni przestrzegać reguł bezpieczeństwa przy lądowaniu.

- Co oni sobie myślą? Co oni wyczyniają? - Varian też była oburzona.

- Organizują zebranie - powiedziała Lunzie, a ton jej głosu zdradzał ogarniające ją napięcie. 

Nagle   odpięła   pasy.   -   Mógłbyś   zwolnić,   Ford?   Czy   tylko   Kai   i   Varian   są   zaproszeni   na   to 

spotkanie?

- Nie. Także komendant oraz - Ford wskazał na ekran - ktoś z osady i z transportowca.

Przez   lądowisko   ciężko   szedł   kapitan   Cruss;   dwa   ślizgacze   -   jeden   z   osady,   drugi   z 

krążownika, każdy z jednym pasażerem - zbliżały się w stronę Theków.

-  Cóż   oni  wyczyniają?  -  zdumiał   się  Fordeliton  i   podkręcił   powiększenie   na  przednim 

ekranie.

Tłum  mniejszych   Theków   wcale   nie  wylądował   obok  swoich   większych  pobratymców. 

Niektórzy z nich zawiśli w powietrzu, inni “przyczepili się" do Olbrzymich Niedźwiedzi, tworząc 

struktury zaprzeczające istnieniu grawitacji. Nagle pojawiły się trzy Średnie Niedźwiedzie. Dwa z 

nich zawisły,  odwróciły się i wpasowały swe stożkowe czuby w luki pomiędzy największymi 

Thekami.

- Tak, nie myliłam się - powiedziała cicho Lunzie. - Słyszałam o takiej konfiguracji, ale 

nawet nie marzyłam,  że to kiedykolwiek  zobaczę. To konferencja Theków! - w głosie lekarki 

brzmiało zdumienie i lęk. - Jeżeli chcecie pamiętać więcej niż oni wam pozwolą, Kaiu i Varian, to 

was “ekranuję".

- Nie rozumiem - Kai patrzył to na struktury tworzone przez Theków, to na surową twarz 

Lunzie.

- Ufasz mi?

- Jasne, że tak. I Thekom też. Nigdy nie skrzywdzili nikogo z naszej rasy.

- Wiesz, co oni myślą o takich efemerydach jak my? - uśmiechnęła się krzywo lekarka. - Są 

zdania, że powinniśmy wiedzieć tylko to, co absolutnie niezbędne. A ja bym chciała się dowiedzieć 

wszystkiego o tym, co się tu właściwie dzieje i co ściągnęło na Iretę aż tylu Theków. A ty nie?

Kai musiał przyznać, że i on by chciał.

- No, to świetnie. O naradach Theków wiem, że: nie zdarzają się zbyt często, może raz na 

sto lat, i że nie ma mowy, żeby wtedy cokolwiek przed nimi zataić. Nie mam pojęcia, jakim cudem 

Thekowie wnikają w obce umysły, lecz nie ma najmniejszej wątpliwości, że istotnie to czynią - 

rysy Lunzie złagodniały; kiwnęła pokrzepiająco głową. - Nie masz się czego bać, Kaiu. Czyste 

background image

sumienie i niewinne serce bardzo ci się teraz przydadzą. A, i wiem jeszcze, że ludzie uczestniczący 

w takich naradach stosunkowo niewiele z nich pamiętają. Właściwie pamiętają tylko to, co ich 

bezpośrednio dotyczy. Nie mam pojęcie, czy moje “ekranowanie" na coś się przyda, lecz warto 

spróbować. Jak myślisz? - Potrząsnęła głową, patrząc uporczywie na Kaia.

-   Lunzie   wyjaśniła   wam   zasadnicze   kwestie   -   spokojnie,   choć   z   nutką   ponaglenia, 

powiedział Ford. - Lada moment będę musiał lądować.

- Jestem za - stwierdziła Varian, prostując się i specjalnie nie patrząc na Kaia.

-   Na  pewno   chciałbyś   pamiętać   calutką   konferencję,  Kaiu   -   przekonywała   go   łagodnie 

Lunzie. - Raz na jakiś czas możemy sobie pozwolić na taki wyskok, my, efemerydy. I to wcale nie 

oznacza nielojalności wobec Theków, Kaiu.

Chłopak skinął głową na znak zgody, choć nie pozbył się całej niechęci. Sam nie wiedział, 

dlaczego się tak opiera - przecież ogromnie chciał się dowiedzieć, co się właściwie dzieje na Irecie. 

Zwłaszcza, że odnalazł się ARCT-10 i może nawet już ku nim leci.

- Odprężcie się - poleciła Lunzie - oczyśćcie umysł z wszelkich myśli, oddychajcie głęboko 

i powoli. Przygotujcie się do zapadnięcia w trans.

Tym  razem było inaczej  niż przy ustanawianiu psychicznych  barier. Lekarka po prostu 

wzmocniła   nakazy,   które   zaszczepiono   im   jako   Uczniom,   nakazy   mające   chronić   przed 

posthipnotycznymi sugestiami. Skończyła tuż przed lądowaniem szalupy, którą Fordeliton osadził 

w pobliżu ogromnej konstrukcji z Theków. Dwa Olbrzymie Niedźwiedzie dzieliła wąska szczelina, 

Średni Thekowie wisieli w powietrzu. Najmniejsi, którzy się nie “wpasowali" w sklepienie całej 

konstrukcji, unosili się po bokach, jak przypory. Katedra! Tak, to najbardziej przypomina katedrę, 

uznał Kai, przepełniony czcią i uwielbieniem.

Sassinak i Aygar wysiedli ze swoich ślizgaczy; młody Iretańczyk podejrzliwie patrzył na 

budowlę z Theków.

- Czemu się tak ustawili? - spytał Varian, a potem oskarżycielsko łypnął na Kaia. - O co 

chodzi? Po co mnie tu przywołali?

- Thekowie zaraz ci to wyjaśnią - odparła Sassinak.

- No to na co czekają? Dlaczego musieli utworzyć tę “budowlę"? - machnął lekceważąco 

ręką w stronę Theków.

- Spotkał cię wyjątkowy zaszczyt, młodzieńcze - odezwała się Lunzie, świadoma wrogości 

narastającej w Kaiu.

-   Ostatnio   spotyka   mnie   wiele   zaszczytów,   bez   których   bym   się   znakomicie   obszedł   - 

odburknął Aygar. Przesunął po nich wzrokiem i wpatrzył się w potężną sylwetę kapitana Crussa. - 

Co mu jest? Na tej planecie nie powinien mieć kłopotów z chodzeniem.

background image

Wszyscy się odwrócili i spojrzeli na grawitanta - istotnie, dziwacznie się poruszał. Odchylał 

się nieco w tył, a jego nogi poruszały się jedynie od kolan w dół, opornie i sztywno.

- Coś mi się wydaje, Aygarze, że i on niechętnie tu przybywa - rzekła z ponurym grymasem 

Lunzie. - Obojętnie jednak czy tego chce, czy nie, weźmie udział w tym spotkaniu.

Kapitan   Cruss   był   już   na   tyle   blisko,   że   dostrzegli   jego   minę   -   gniewne   oburzenie   i 

sprzeciw. Zauważyli  też, że wcale nie szedł: przesuwał się tuż nad powierzchnią ziemi i stale 

próbował wbić obcasy w grunt.

- Niewielka pomoc przyjaznych  Theków uchroniłaby nas przed tyloma  kłopotami! - W 

oczach   Lunzie   błyszczała   radość   z   niedoli   grawitanta;   spytała   Sassinak:   -   Czy   pamiętasz   całą 

debatę?

-  Zapewniam   cię,  że  tak  -  odparła  komendant.   - Chodźmy.  Niegrzecznie   kazać  czekać 

gospodarzom, skoro już wszyscy tu jesteśmy.

Sassinak z uśmiechem ujęła ramię Aygara i dumnym krokiem ruszyła ku budowli Theków. 

Pozostali   za   nią.   Niechętny   kapitan   Cruss   zamykał   pochód.   Kiedy   tylko   wszedł   do   środka, 

“katedra" zamknęła się z cichym stukiem.

“Katedra" to odpowiednie słowo, myślał Kai, rozglądając się wokół. Oświetlenie wnętrza 

potęgowało owo wrażenie.

- Czy Tor jest tutaj? - szepnęła Varian.

- Mam nadzieję - odparł Kai, przyglądając się Thekom tworzącym sufit: nagle zniknęły 

dzielące ich wąziutkie szczeliny, lecz wcale nie zrobiło się ciemniej.

- Sądzę, że odnaleźli tego starożytnego Theka - odezwała się Sassinak i wskazała na coś.

Kai dostrzegł leżący na ziemi jakby zlepek porowatych skał: matowy, ciemny, czamo-szary, 

a nie o lśniącej czerni obsydianu, charakterystycznej dla Theków.

-   Jeżeli   istotnie   jest   to   aż   tak   starożytny   Thek,   to   my,   efemerydy,   będziemy   musieli 

skorygować swoje ulubione teorie... i niektóre żarty - dodała komendant.

Kai wątpił, czy owe kpiące uwagi były bardzo na miejscu, lecz mimo to dodały mu ducha.

- Domagam  się wyjaśnień,  pani komendant,  czemu  mnie  tak haniebnie  potraktowano - 

huknął kapitan Cruss. Jego głos odbił się tak donośnym echem, że aż się skrzywili.

- Nie bądź idiotą, Cruss - Sassinak obróciła się ku wielkoludowi. - Świetnie  wiesz, że 

Thekowie rządzą się własnymi prawami. Teraz podlegasz ich jurysdykcji i lada moment wymierzą 

ci sprawiedliwość.

Kai spostrzegł, że mimowolnie utworzyli trójkąt: Cruss stał na jednym wierzchołku, Aygar 

na drugim, a on i Varian na trzecim; Sassinak znajdowała się w środku. Tyle zdążył zauważyć, 

zanim Thekowie zaczęli mówić.

background image

- Zweryfikowaliśmy - słowo to wstrząsnęło chłopakiem, choć wiedział, że właśnie dlatego 

zwołano owo osobliwe zgromadzenie. Wstrząsnęło nim dlatego, że jednocześnie stanowiło wyrok i 

spływało   sylabami   z   wewnętrznych   ścian   “katedry".   -   Ireta   należy   do   Theków,   tak   jak   setki 

milionów lat temu. Zawsze będzie należeć do Theków. A oto dlaczego...

W tym momencie jakiś dziwny dźwięk rozbrzmiał w umyśle Kaia. Chłopak zdążył jeszcze 

dostrzec, że Varian doświadczyła podobnej sensacji. Potem wszystkich otoczył czysty, “biały" ton i 

zniknęła świadomość.

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kai ocknął się, słysząc głośny jęk. I on jęknął, bo w głowie mu huczało jak nigdy przedtem. 

Czuł nieznośne gorąco, był przeraźliwie spocony, w oczach mu się ćmiło. Całkiem zrozumiałe 

dolegliwości - słońce świeciło wprost na ich głowy. Pewno niedawno spadł gęsty deszcz, o czym 

świadczyła smrodliwa, parna duchota i rdzawe błocko, otaczające suchy trójkątny spłachetek, na 

którym chwiejnie stali. Varian trzymała się kurczowo Kaia i mrugała oczami, próbując odzyskać 

ostrość wzroku. Sassinak wspierała się na Aygarze. Cruss przycupnął na ziemi; biło od niego takie 

strapienie i przygnębienie, że Kai poczuł litość dla grawitanta.

- Komendant Sassinak! - Wyrwał ich z odrętwienia radosny okrzyk Fordelitona. - Pani 

komendant!   -   wołał   Ford,   biegnąc   ku   nim   wraz   z   Lunzie   i   Florassą.   -   Nic   pani   nie   jest?   Ta 

konferencja trwała cztery i pół godziny!

- Konferencja? - Sassinak zmarszczyła brwi.

- Nie oczekuj od nich żadnych sensownych odpowiedzi, Fordzie - ostrzegła go Lunzie. 

Lekarka spojrzała w twarz każdemu uczestnikowi narady, potem ujęła pod ramię Kaia i Varian, a 

Fordelitonowi dała znak, by wsparł Sassinak. - Zabierzmy ich z tego słońca.

- Co mu zrobili ci Thekowie? - spytała Florasse; patrzyła jednak nie na Aygara, lecz na 

pognębionego kapitana transportowca.

- Tylko to, na co zasłużył - odparła lekarka.

- Aygarze? - Florasse ujęła go za ramię i potrząsnęła. - Jest w szoku.

- Jasne. Zabierz go ze słońca. Mógłby zażyć stymulator, lecz i tak za godzinę lub dwie 

dojdzie do siebie.

- Co się z nimi stało? - Florasse z rosnącym niepokojem patrzyła na skurczonego kapitana 

Crussa.

- Uczestniczyli w naradzie Theków, a to niecodzienne  przeżycie. Kiedy Aygar wróci do 

siebie, wszystko ci wyjaśni. A teraz zabierz go ze słońca, kobieto! Idziemy, Ford! - Lunzie ruszyła 

ku szalupie.

Chłodna cienistość wnętrza stateczku przyniosła zszokowanej trójce wyraźną ulgę.

-   Może   powinnaś   im   coś   zaaplikować?   -   niepokoił   się   Fordeliton,   kierując   szalupę   ku 

krążownikowi.

- Podam, podam, jak tylko wrócimy na statek. Łyk sverulańskiej brandy od razu postawi ich 

na nogi, możesz być pewny.

- Czy twoje ekranowanie zadziałało?

background image

- Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. 

Fordeliton w lot zrozumiał aluzję i poderwał szalupę do krótkiego lotu powrotnego. Kiedy 

wylądował, Sassinak podziękowała mu, wstała z fotela i spokojnie przeszła do krążownika. Kai i 

Varian za nią - tak samo spokojni, lekko uśmiechnięci. Fordeliton pospieszył  za nimi. Lunzie, 

zadowolona,   że   jej   przyjaciele   wracają   do   siebie,   zamykała   pochód.   Sassinak   bez   wahania 

poprowadziła ich do swojej kwatery. Tam od razu zasiadła za biurkiem i płynnie okręciła się ku 

konsolecie.

-   Pendelman?   Odwołaj   Weftów   z  transportowca.   Zabezpiecz   patrolowce.   Ten   statek 

wkrótce wystartuje.

Potem komendant  odwróciła się ku nim i niepewnie zamrugała  oczami.  Lunzie  wydała 

okrzyk niezadowolenia i spojrzała pytająco na Fordelitona:

- Gdzie ona chowa tę brandy?

Ford otworzył szafkę, wyjął butelkę i szklaneczki. Lunzie nalała szczodre porcje i rozdała 

wszystkim   uczestnikom   narady   Theków.   Potem   dała   znak   Fordowi,   żeby   i   dla   nich   obojga 

przygotował drinki.

-   I   nam   łyczek   dobrze   zrobi   po   tych   przeżyciach   -   lekarka   uniosła   szklaneczkę.  -   Za 

ocalonych!

Sassinak,   Varian   i   Kai   automatycznie   powtórzyli   toast   i   opróżnili   swoje   szklaneczki. 

Podziałało natychmiast. Odzyskali normalne kolory i energie.

- No, przyjaciele, co macie do opowiedzenia? - spytała Lunzie, mocno akcentując ostatnie 

słowo.

Sassinak zmarszczyła brwi i spojrzała ze zdziwieniem na swoją szklaneczkę i na nich. Kai 

ciężko zapadł w fotel i omal nie wylał swojej brandy; natomiast Varian, orientując się, co trzyma w 

dłoni, pociągnęła porządny łyk i wyciągnęła szklaneczkę po nową porcję. Fordeliton pospiesznie 

nalał każdemu kolejną porcję brandy. Zaczęli mówić wszyscy naraz, potem przypomnieli sobie o 

dobrych manierach i umilkli; wreszcie Sassinak zachichotała.

- Czy twoja reakcja oznacza, że ekranowanie podziałało? - spytała z godnością Lunzie.

-   O,   tak,   podziałało,   szacowna   antenatko   -   odparła   Sassinak.   -   Odwołałam   Weftów   i 

patrolowce, prawda, Fordzie? Świetnie. To chyba był mój pierwszy rozkaz. Czy Cruss przeżył?

- Ledwo, ledwo.

- Ale mu się dostało - zachichotała Sassinak; dotknęła skroni. - Nam wszystkim zresztą.

- Pomimo naszych czystych sumień i niewinnych serc - dodała Varian, posyłając Lunzie 

łobuzerski uśmieszek.

Sassinak włączyła komunii:

background image

- Poproś do nas komandora porucznika Dupaynila, Pendelmanie. - Potem zwróciła się do 

Lunzie: - Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co trzeba. Cruss puścił farbę. I wcale mu się nie dziwię.

- A więc wiesz, kto stoi za próbą piractwa?

- O, tak - Sassinak radośnie się uśmiechnęła. - Zaczekam z tą wieścią na Dupaynila. Kai i 

Varian też się okryli chwałą. Słusznie im się to należało.

- Wyratowaliśmy Gera dosłownie w ostatniej chwili - podjął Kai z szerokim uśmiechem. - 

Ger to ten Thek, który tu został jako strażnik...

- Ta planeta to ogród zoologiczny, Lunzie. Rezerwat dinozaurów. Thekowie je tu zwozili 

przez całe tysiąclecia, nawet przed kataklizmem  - wtrąciła z podnieceniem Varian. - Trizein  i 

pozostali mieli świętą rację: te zwierzaki pochodzą z mezozoicznej Ziemi.

- Potężne trzęsienie ziemi tak głęboko pogrzebało Gera - dorzucił Kai - że nie był w stanie 

wezwać pomocy. Zanim Thekowie zaczęli go szukać, zużył niemal całą masę swojego ciała.

- Thekowie od dawna obserwowali Starą Ziemię - przerwała mu Varian - i byli zachwyceni 

dinozaurami. Wiedzieli, że na Irecie te stworzonka zawsze będą miały odpowiednie warunki, więc 

przenosili je tutaj na długo przedtem, zanim na Ziemi zaczęła im grozić zagłada. Przywieźli im 

nawet trawę z Przesmyku, bo na Irecie nie ma witaminy A. Dinozaury to ukochane zwierzaki 

Theków.

- Dobrali się jak w korcu maku - skomentowała Lunzie. - Jedni i drudzy mają nienasycone 

apetyty.

- Dimenon miał rację, twierdząc, że Thekowie się objadają. Bo się napychali! - Varian 

parsknęła śmiechem.

-   Ireta   miała   być   początkowo   żerowiskiem   Theków   -   podjął   opowieść   Kai   -  bo   każde 

trzęsienie ziemi lub przesunięcie geologiczne uwalniało mnóstwo energii. To dlatego umieścili tu 

czujniki. Ger je wykopał. Tak się złożyło, że kiedy go zasypało trzęsienie ziemi, był najbliżej 

czujnika,   który   wydobyliśmy.   Czujniki   Theków   mają   rejestratory   -   dlatego   łykają   je,   żeby   je 

odczytać. A przy okazji jedzą. Młodych  Theków trzeba bardzo pilnować, bo by ogołocili całą 

planetę.

- Co takiego! - poderwała się Lunzie, a tamtych troje ucieszyło się z jej zdumienia. - Chyba 

nie sugerujecie, że...

- Tak właśnie uważam, Lunzie - przyznała Sassinak. - Co prawda mieliśmy pamiętać tylko 

to, co nas osobiście dotyczy, lecz uzyskaliśmy wszechstronne objaśnienia. Poznaliśmy spory kawał 

historii Theków - tu spojrzała surowo na Fordelitona. - Jeżeli sobie cenisz swoją rangę i pozycję 

Ucznia, komandorze poruczniku, to nie puścisz o tym pary z ust. Kiedy Thekowie byli młodą rasą, 

ich nienasycony apetyt gnał ich w kosmos, na poszukiwanie planet, które by im mogły dostarczyć 

background image

“surowej"   energii.   Najbardziej   im   odpowiadały   transuranowce.   Na   szczęście   nawet   w   owym 

odległym okresię odnosili się życzliwie do nowo powstających inteligentnych ras i innych form 

życia. Planety pozbawione życia “oskubywali" do gołej skały.

- A więc Inni to Thekowie - westchnęła Lunzie.

- Wszystko na to wskazuje - przyznała Sassinak. - Thekowie kierują się żelazną logiką. Nie 

minęło tysiąc lat, a zorientowali się, że jeżeli nie powściągną żarłoczności, to głód ich wygna poza 

galaktykę.

- Nic dziwnego, że poczuli sympatię do dinozaurów - roześmiał się głośno Fordeliton.

- Powinniśmy być wdzięczni losowi, że dinozaury nie wydały kosmicznych podróżników - 

dorzuciła Sassinak.

- I wdzięczni Thekom za to, że je ocalili. Lecz co teraz będzie?

Varian rozpromieniła się i odparła:

- Ponieważ jesteśmy efemerydami, kruchymi i krótko żyjącymi, to nie powtórzymy błędu 

Theków i nie zostawimy tylko jednego strażnika...

- Masz na myśli dozorcę zoo - wtrącił Kai.

- Będę mogła zostać na Irecie - ciągnęła dziewczyna - jako opiekunka planety. Będę mogła 

prowadzić  badania  nad ptakami,  wszystkimi  gatunkami  dinozaurów  i nawet nad płaszczakami, 

jeżeli   nabiorę   na   to   ochoty.   Sama   ustalę   liczebność   personelu.   -   Spojrzała   na   chłopaka 

błyszczącymi oczami. - No, Kaiu, powiedz im o sobie.

Kai uśmiechnął się z zażenowaniem:

- Rzecz jasna nie wolno tknąć transuranowców Irety. Lecz ja i mój “klan", jak to ujęli, 

możemy wydobywać wszelkie inne kopaliny przez... przez całe nasze życie? Nie jestem pewny, 

czy mieli na myśli tylko długość mojego życia.

- Nie - odparła Lunzie. - “Klan" to dla Theków na pewno ARCT-10; więc tak długo, dopóki 

będzie istniał. Zasłużyłeś na to, Kaiu. Naprawdę zasłużyłeś.

-   Co   dziwne   -   wtrąciła   Sassinak   -   Thekowie   zdają   sobie   sprawę,   że   bezpowrotnie 

utraciliście  szmat życia.  Jednakże dzięki temu mogli odnaleźć  zaginionego Góra i zapomnianą 

planetę. Osądzają wszystko z niecodzienną precyzją.

- A co z Aygarem i pozostałymi Iretańczykami?

- Thekowie potraktowali wszystkich ludzi jako jedną grupę, grupę “ocaleficów" - Varian 

zerknęła na Kaia, jego mina wyrażała pełną rezygnacji dezaprobatę. - W pewnym sensie mają rację. 

Aygar chce tu zostać.

- Dał to jasno do zrozumienia: zostanie i już - dodał Kai z niechętnym respektem.

- Thekowie zgadzają się na obecność niezbyt licznej grupy “żywieniowo-gospodarczej". 

background image

Spora część Iretańczyków Aygara chciałaby tu pozostać.

- Ciekawe, czy niektórzy z nich by się nie zaciągnęli do Floty - zamyśliła się Sassinak. - 

Weftowie   są  wspaniałymi   gwardzistami,   lecz   i   wśród  Iretańczyków   są  odpowiedni   kandydaci, 

wysocy i znakomicie umięśnieni. Zajmij się tym, Ford, może się uda paru zwerbować.

- A Tanegli? - zapytała Lunzie.

-   Buntu   nie   można   wybaczyć,   buntownika   nie   można   uniewinnić   -   odrzekła   surowo 

komendant.   -   Zabierzemy   go   do   Dowództwa   Sektora   i   tam   osądzimy.   Thekowie   byli   równie 

nieugięci co do tego, jak i ja.

- Crussa odesłali?

Sassinak splotła palce, uśmiechnęła się z satysfakcją:

- Nie tylko odesłali, ale zakazali mu latać. Ani on, ani nikt z jego załogi i nawet żaden z 

uśpionych pasażerów nie będzie mógł już nigdy opuścić powierzchni planety. Ich transportowiec 

już nigdy nie wystartuje.

- Thekowie niczego nie załatwiają połowicznie, prawda?

- Ogromnie ich niepokoiło, o ile potraficie sobie wyobrazić poruszonego czymś  Theka, 

planetarne piractwo - włączyła się Sassinak. - I cierpliwie czekali, aż my uczynimy w tej sprawie 

coś konkretnego. Dopiero planowane zajęcie Irety zmusiło ich do wtrącenia się.

Rozległo się stukanie do drzwi. Komendant odpowiedziała i wszedł Dupaynil. Przyjrzał się 

całej grupce.

- W samą porę, komandorze - podjęła Sassinak - mam dla pana dobre nowiny. Nazwiska. 

Tylko jedno mi coś mówi - wskazała oficerowi wywiadu krzesło i wystukała dane na klawiaturze 

terminalu. - Parchandri zajmuje stanowisko odpowiednie do tego rodzaju działalności...

- Naczelny Inspektor Parchandri? - wykrzyknął zszokowany Fordeliton.

- Właśnie on.

- Dobrze jest mieć kogoś wysoko postawionego w Eksploracji, Ewaluacji i Kolonizacji - 

zachichotała   cynicznie   Lunzie.   -   Taki   ktoś   najlepiej   się   orientuje,   która   planeta   dojrzała   do 

zerwania.

Kai i Varian spojrzeli na nią z osłupieniem.

- Kto jeszcze, Sassinak? - spytała lekarka. Komendant podjęła ochoczo:

-   Sęk   z   Formalhaut   jest   Federacyjnym   Radcą   do   Spraw   Wewnętrznych.   Nareszcie 

wiadomo, skąd się wzięła jego fortuna. Lutpostig to gubernator Diplo, planety grawitantów. Bardzo 

dogodne   stanowisko!   Paraden,   co   was   zapewne   nie   zdziwi,   jest   właścicielem   spółki,   która 

dostarczyła transportowiec.

- Pewno cała jego flotylla zostanie w dokach, jak ten statek - odezwała się Lunzie.

background image

-   Nigdy   by   się   nam   nie   udało   wykryć   tak   wysoko   postawionych   spiskowców,   pani 

komendant - spokojnie orzekł Dupaynil. Zmarszczył brwi. - To zadziwiające, że człowiek tak nisko 

postawiony jak Cruss ich znał ich nazwiska.

- Bo nie znał - odparła Sassinak. - Miał tylko mgliste pojęcie o tym, że w sprawę jest 

zamieszany Pełnomocnik Paraden. Thekowie wydedukowali wszystko na podstawie tego, co im 

Cruss powiedział o rekrutacji i zaopatrzeniu, i na podstawie tego, co wyciągnęli z banków pamięci 

transportowca.

- Jak możemy wykorzystać te wiadomości?

-   Z   wielką   ostrożnością,   równie   podstępnie   jak   oni,   lecz   jeszcze   bardziej   przebiegle, 

Dupaynilu,   i   na   pewno   po   zażartych   dyskusjach   w   Agencji   Wywiadowczej   Sektora.   Na   całe 

szczęście, bo jestem nadzwyczaj podejrzliwa, znam od wieków admirała Coromella i ufam mu bez 

zastrzeżeń.   Zaś   znajomość   nazwisk   winowajców,   nawet   tak   wysoko   postawionych,   to   połowa 

zwycięstwa.

- Zawiadomisz nas o dalszych kolejach tej sprawy, dobrze? - dopominała się Lunzie.

- Kapsułą zwrotną - zażartowała Sassinak i posmutniała. - Ja też dostałam rozkaz odlotu. 

Zrób   użytek   ze   swych   miodoustych   talentów,   Fordelitonie   i   postaraj   się   zwerbować   kilku 

Iretańczyków. Jeżeli potrzebujecie jeszcze czegoś, Kaiu, Varian, Lunzie, żeby dotrwać do przylotu 

ARCT-10, to z przyjemnością spełnię wasze życzenia. Załadujemy wszystko do szalupy i Borander 

dostarczy to do obozu. Jeszcze jedno - Sassinak odwróciła się i dotknęła zamka stojącej za nią 

szafki; wyjęła pierwszą butelkę, a potem wzruszyła ramionami i wyciągnęła jeszcze dwie kanciaste 

butelczyny sverulańskiej brandy, - Czy mógłbyś znaleźć szklaneczki, Fordzie? Chcę wznieść toast.

Szklaneczki zostały hojnie napełnione brandy. Sassinak wstała, reszta towarzystwa również.

- Za dzielnych, szlachetnych i mądrych “ocaleńców" z Irety! I za dinozaury!