background image

 

background image

Michalak Katarzyna 

 

Czarny książę 

 
 
 
 
 
 

Ulice Miasta po zmroku pustoszeją. Giną piękne, młode kobiety. Morderca zabija je 

elegancko, finezyjnie, z fantazją. Inspektor Paul de Vries odchodzi od zmysłów, 

gorączkowo szukając sprawcy. Podejrzanych jest wielu. Ofiarą może być każda. Trop 

prowadzi do Czarnego Księcia, przystojnego i niebezpiecznego Maksymiliana Romanowa, 

spadkobiercy potężnego rodu.   Między dwoma mężczyznami staje piękna, młodziutka 

Konstancja, sprzedana za ojcowskie długi. Przyjaźń zmienia się w śmiertelną nienawiść, 

nienawiść prowadzi do zbrodni. Pozostaje jedno pytanie: kto prowadzi tę grę? 

Niesamowita opowieść o zwodniczej miłości, pożądaniu, zdradzie i morderstwie. Galeria 

mrocznych postaci na ulicach grzesznego i zepsutego Miasta końca wieku. Prawdziwa 

gratka dla miłośników gorących, namiętnych i niebezpiecznych historii.

 

 
 
 
 
 

background image

P r o l o g

background image

Szła szybko, bo godzina była późna, a Miasto nocą nie zachęcało do 

spacerów. Za długo oddawała się namiętności w Zakazanym Owocu, 
za  długo...  Pantofelki  ze  złoconymi  obcasami  stukotały  o  kamienny 
bruk.  Owinęła  się  szczelniej  czarną  peleryną,  a  na  głowę  nasunęła 
kaptur  obszyty  srebrnym  lisem.  Płomienie  gazowych  latarni  dawały 
światła na tyle, by nocny przechodzień nie skręcił sobie kostki, ale już 
boczne  uliczki  przecinające  Promenadę  -  główną  ulicę  Miasta,  przy 
której stały najwspanialsze pałace starej arystokracji i co bogatszych 
nuworyszów, tonęły w ciemnościach. 

I właśnie z jednej z tych uliczek wysunęła się ciemna sylwetka, która 

podążyła  za  spieszącą  do  domu  dziewczyną.  Ta,  słysząc  kroki  za 
plecami,  obejrzała  się  przestraszona.  Widząc  zbliżającą  się  do  niej, 
otuloną  w  czarną  pelerynę  postać,  przyspieszyła  kroku.  Dopiero  na 
dźwięk swego imienia, wypowiedzianego znajomym głosem miękko i 
pieszczotliwie,  stanęła.  W  następnej  chwili  obracała  się  z  pełnym 
niedowierzania uśmiechem. 

-  To  ty?  -  zapytała,  a  jej  spojrzenie  złagodniało.  -Myślałam,  że... 

Bałam się... 

- Ciii... 
Umilkła posłusznie, zsuwając kaptur z jasnych włosów. 
W  następnej  chwili  została  pociągnięta  w  mrok  uliczki  i  całowała 

gorące, namiętne usta tak łapczywie, jak parę kwadransów wcześniej. 

Podciągnęła  suknię,  by  paląca  dłoń  miała  łatwiejszą  drogę  do 

wilgotnego,  rozpalonego  wnętrza,  tam,  gdzie  nabrzmiała  płeć 
domagała się szybkiego zaspokojenia. 

background image

Jęknęła przeciągle, czując nieustępliwe palce wsuwające się głęboko 

do środka. Druga dłoń spoczęła na jej karku, wsunęła się we włosy, 
odgięła  głowę  do  tyłu,  by  usta  mogły  teraz  pieścić  odsłoniętą 
bezbronnie  szyję.  Rozpływała  się...  Zatracała  w  narastającej 
rozkoszy... 

-  Proszę...  Proszę...!  -  szeptała,  wyrzucając  biodra  do  przodu,  by 

poczuć gorące, zaborcze palce jeszcze głębiej, jeszcze intensywniej, aż 
do  końca,  aż  do  jednego  przeszywającego  na  wskroś  spazmu, 
wydobywającego z gardła przeciągły, zwierzęcy okrzyk, który... urwał 
się nagle. 

Ostrze  lancetu  precyzyjnie  wbiło  się  w  nasadę  karku,  przecinając 

rdzeń kręgowy. 

Runęła na bruk jak szmaciana lalka. Serce stanęło w pół uderzenia. 

Nie  zdążyła  krzyknąć  z  przerażenia,  nie  zdążyła  zawołać  o  pomoc. 
Prawdę mówiąc, nawet nie wiedziała, że umiera... 

Dłonie,  te  same,  które  całowała  nie  dalej  niż  godzinę  wcześniej, 

podtrzymały  upadające  ciało  i  złożyły  je  pod  ścianą,  gdzie  było 
niewidoczne z ulicy. 

W  momencie,  gdy  lancet,  którym  zadały  śmiertelny  cios,  odcinał 

skrawek sukni martwej dziewczyny, odezwał się cichy głos sumienia, 
nie,  nie  sumienia,  a  rozsądku:  „Te  zabawy  stają  się  niebezpieczne. 
Skończ z nimi, bo zawiśniesz na stryczku". 

- Skończę. Już niedługo. O n będzie ostatni. Zabiję j e g o i... tak, to 

będzie koniec. 

background image

ROZDZIAL I 
 
 

background image

Leżała naga na wielkim, miękkim łożu. Ręce miała przywiązane do 

dwóch kolumn wznoszących się u wezgłowia, ale nogi wolne. Złączyła 
ciasno kolana, zacisnęła uda, choć wiedziała, że gdy tylko on stanie w 
drzwiach, rozchyli je bezwstydnie, niczym dziwka. 

Czekała. 
Ciało  drżało  lekko  z  niepewności,  ale  wiedziała,  że  za  chwilę  ta 

niepewność zmieni się w bolesne pragnienie. Gdy tylko on przestąpi 
próg, ona zacznie błagać, by dał jej rozkosz. 

Purpurowe jedwabne zasłony spływały z sufitu, unosząc się i falując 

w powiewach wiatru od otwartego okna. Chłodne powietrze muskało 
jej sutki, rozpalone czoło, gorącą skórę. 

Wyciągnięte  ręce  bolały,  ale  nie  był  to  ból  nieznośny,  on  nie 

pozwoliłby, żeby cierpiała. Bardziej bolało oczekiwanie i narastająca 
niepewność: przyjdzie, czy nie przyjdzie? 

Drzwi za jej plecami skrzypnęły cicho. Na miękkim dywanie rozległy 

się  stłumione  kroki,  a  do  rozwartych  nozdrzy  doleciał  zapach  tego 
mężczyzny  -  jedyna  w  swoim  rodzaju  woń  piżma  i  dobrej  wody  po 
goleniu  -  który  sprawił,  że  wnętrze  skręcił  bolesny  skurcz.  Między 
nogami poczuła liźnięcie ognia. I zdradliwą wilgoć. Ledwie pojawił się 
w pokoju, a ona już płonęła z pożądania. Zwykłej zwierzęcej żądzy. 

Położył  się  obok.  Czuła  to,  choć  nie  śmiała  nań  spojrzeć,  z  głową 

odwróconą w stronę okna. Pragnęła, by jej dotknął. 

On również tego pragnął... 

background image

Wsparł  się  na  łokciu.  Dotknął  dłonią  jej  policzka,  nieznoszącym 

sprzeciwu  ruchem  nakazując,  by  patrzyła  mu  w  oczy.  Czarne  jak 
czeluści  piekieł.  Oczy,  na  których  dnie  płonął  ogień.  I  obietnica 
rozkoszy. 

Nie  musiał  uczynić  nic  więcej,  by  rozchyliła  uda,  nie  zdając  sobie 

nawet z tego sprawy. Ale on chciał czegoś jeszcze. Leniwymi ruchami 
dłoni zaczął pieścić jej nagie ciało. Gładził aksamitną skórę, wbijając 
wzrok  w  jej  szeroko  otwarte  oczy.  Ujął  w  dwa  palce  sutek.  Jęknęła. 
Pochylił się i nie zważając na te ciche protesty, które tak naprawdę były 
błaganiem o więcej, otoczył go ustami i zaczął ssać. Jęknęła ponownie. 
Jeszcze  boleśniej.  Pragnienie  stało  się  nie  do  zniesienia.  Wilgoć 
spomiędzy jej nóg zaczęła rosić prześcieradło. 

On  był  tego  świadom,  ale  nie  zamierzał  zbyt  szybko  kończyć 

pieszczot. 

Jeszcze  chwilę  owijał  język  wokół  sztywnej  wisienki,  by  w  końcu 

unieść głowę, spojrzeć jej prosto w oczy i zapytać niskim, gardłowym 
głosem: 

- Jesteś gotowa? Kiwnęła głową. 
- Powiedz to. 
Przełknęła  głośno,  wiedząc,  co  się  za  chwilę  stanie,  ale  sekundę 

później wyszeptała: 

- Weź mnie. Jestem twoja. 
Uniósł kącik ust w uśmiechu, po czym... bez namysłu, bez ostrzeżenia 

wbił dwa palce w jej rozedrganą, spływającą sokami płeć. Wygięła się 
w łuk, nadziewając się na jego dłoń jeszcze bardziej i... 

Obudził ją własny jęk. 

background image

Chwytając  łapczywie  powietrze,  jak  po  szalonym  biegu,  usiadła. 

Pomacała  dłońmi  dookoła,  jeszcze  półprzytomna.  Była  w  swoim 
pokoju, w swoim łóżku. Bogu dzięki! 

Ten  sen,  ten  przeklęty  sen  wracał  za  każdym  razem,  gdy  przed 

zaśnięciem płakała w poduszkę. Sprawiał jeszcze więcej bólu, wpędzał 
w poczucie winy, zostawiał wstyd i rozpalone, niezaspokojone ciało. I 
wilgoć między nogami. 

Zerwała  się,  płonąc  z  zażenowania,  mimo  że  nikt  nie  mógł  jej 

widzieć.  Dopadła  toaletki,  gdzie  stał  krucyfiks  i  obraz  Jezusa  na 
krzyżu.  Osunęła  się  na  kolana,  złożyła  ręce  do  modlitwy  i  zaczęła 
urywanymi  słowami  błagać  o  wybaczenie.  Mimo  najróżniejszych 
pokus  i  ataków  była  dziewicą.  Zachowała  czystość.  Nie  pozwoliła 
tknąć się t a m brudną dłonią mężczyzny. 

Dlaczego więc śniła o występnym Czarnym Księciu, który raz bierze 

ją, ot tak, jak swoją własność, raz trzyma w tajemniczym pokoju bez 
okien, związaną i  zakneblowaną, aż  ona błaga o zlitowanie, to  znów 
-jak  dzisiaj  -  rozbudza  dotykiem,  by  zostawić  niemal  płaczącą  z 
pożądania? I te słowa, za każdym razem takie same: „Jesteś gotowa? 
Powiedz to". I jej chętna, zbyt chętna odpowiedź: „Weź mnie". 

- Panie Boże, wybaw mnie od grzesznych myśli i grzesznych słów - 

szeptała, modląc się gorąco. - Jestem posłuszna twoim przykazaniom, 
jestem... 

„Jesteś małą, brudną dziwką" - zabrzmiały jej w głowie słowa ciotki, 

po których wybiegła z pokoju, zaszyła się u siebie i płakała dotąd, aż 
zmorzył ją sen. 

background image

Dlaczego?  Za  co  spotykają  tak  podły  los?  Była  dobrą  córką,  była 

posłuszną córką, była... 

Była. Teraz jest tutaj. W tym domu. W roli służącej. Z dawnego życia 

pozostały  jej  tylko  bezsensowne  zasady,  wpajane  przez 
świętoszkowatego,  a  przy  tym  zakłamanego  ojca,  jego  długi,  które 
musiała spłacić, i... sny. Sny o mężczyźnie, który miał ją wyzwolić i 
jednocześnie zniewolić po stokroć. 

Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała o nim marzyć. 
Zwinęła  się  w  kłębek,  rozżalona  i  nieszczęśliwa,  i  zapadła  w 

niespokojny sen bez snów. 

Czarny  Książę  już  się  nie  pojawił.  Nie  istniał.  Na  jej,  Konstancji 

Lubowieckiej, szczęście. 

Świt srebrzył ściany skromnej, skąpo umeblowanej sypialni: wąskie, 

twarde łóżko, ciężka, brzydka komoda z miednicą i dzbankiem pełnym 
lodowatej wody, szafa na tych kilka ubrań, które Konstancja zabrała z 
domu,  wreszcie  jedyny  ładny  przedmiot  -  toaletka  z  kryształowym 
okrągłym  lustrem,  którą  ojciec  przysłał,  pewnie  targany  wyrzutami 
sumienia,  parę  dni  po  sprzedaniu  córki.  Niewiele  wystawniejszy  był 
ten  pokój  niż  cela  w  klasztorze.  I  nie  brzydszy  niż  ten,  do  jakiego 
przywykła w domu. Ojciec skąpił jedynaczce i na ładne ciuszki, i na 
przedmioty,  którymi  mogłaby  karmić  spragnioną  piękna  duszę.  Po 
prawdzie skąpił wszystkiego, oprócz niechcianych pieszczot. 

Konstancja leżała cicho, bez ruchu, patrząc niewidzącym wzrokiem 

w poszarzały, dawno niemalowany sufit. 

background image

Za  parę  chwil  w  wielkim  domu  zacznie  się  zwykła  poranna 

krzątanina:  kucharka  -  jak  zwykle  niezadowolona  z  przyniesionych 
przez  służącą  zakupów  -  będzie  ciskać  garnkami,  mamrocząc  pod 
nosem  przekleństwa;  pokojówka  zacznie  krzątać  się  po  zimnych 
pokojach,  rozpalając  w  kominkach;  na  zewnątrz  chłopak  „do 
wszystkiego" będzie pucował starą, rozpadającą się landarę i wyblakły 
herb na jej drzwiczkach, pogwizdując tę samą co zwykle melodię. 

Janek - tak ma na imię chłopak „do wszystkiego" - to jedyna istota w 

tym  domu,  która  nie  gardzi  Konstancją.  Nie  to,  żeby  był  jej 
przyjacielem, ona nie ma przyjaciół na tym świecie, ale przynajmniej 
odpowiada  na  jej  powitanie  i  uśmiecha  się  z  rzadka,  gdy  ciotka  nie 
widzi. Wyrzuciłaby go na bruk, widząc jakiekolwiek zainteresowanie 
swoją znienawidzoną bratanicą. 

„Za co mnie tak nienawidzisz?" - to pytanie Konstancja zadaje sobie 

od  dwóch  miesięcy.  Od  dnia,  w  którym  uporządkowane,  spokojne  i 
bezpieczne życie niespełna osiemnastoletniej wtedy dziewczyny legło 
w  gruzach.  Wszystko  okazało  się  pozorem,  kłamstwem,  a  ona  sama 
została  przez  ojca  sprzedana  za  długi  ciotce  Klarze,  którą  widziała 
może dwa razy w życiu, tak po prostu. 

„Pójdziesz na służbę do cioci Klary, odpracujesz nasze zobowiązania 

-  «Nasze?!»  -  i  wrócisz  do  tatusia,  który  już  nigdy,  przyrzekam, 
Kotuniu,  nie  wpędzi  nas  w  kłopoty".  Skoro  tak  mówił,  powinna  mu 
wierzyć. 

Ale nie wierzyła. W ani jedno jego słowo. Już nie. 

background image

Skoro jednak ciotka jej nie cierpiała, po co trzymała ją przy sobie? 

Mogła ją przecież komuś wynająć i z zysków pomniejszać dług ojca. 

Gdyby Konstancja wiedziała, co szykuje dla niej Klara Gott i w jaki 

sposób  będzie  spłacać  ten  dług,  padłaby  ciotce  do  nóg,  błagając  o 
pozostanie w dużym, zimnym, ponurym domu. Na razie dziewczyna 
żyła w nieświadomości, rozżalona na zły los i złych ludzi, samotna i 
zagubiona. 

Jedyną pociechą  -  i jednocześnie strapieniem  -były sny o  Czarnym 

Księciu. 

Konstancja przypomniała sobie ten ostatni. Ponownie czując ciepło 

rodzące się w podbrzuszu, podbiegła do miski stojącej na komodzie w 
rogu pokoju i ochlapała twarz zimną wodą. Ciepło zniknęło tak samo, 
jak  wyraz  rozmarzenia  na  drobnej,  ślicznej  twarzyczce  dziewczyny. 
Duże,  chabrowe  oczy,  które  chwilę  wcześniej  błyszczały  jak  w 
gorączce, teraz przygasły. 

Podeszła  do toaletki, usiadła na twardym, podniszczonym  krześle i 

patrząc  z  niechęcią  na  swoje  odbicie,  zaczęła  rozczesywać  długie, 
złociste  niczym  pierwszy  promień  słońca  włosy.  To  była  jej  jedyna 
ozdoba, przynajmniej tak się dziewczynie wydawało. 

Nie wiedziała, bo nikt jej tego nie mówił, że ma piękne, szlachetne 

rysy twarzy - skąd się wzięły u córki podrzędnego urzędnika, który nie 
grzeszył urodą? 

Nie  wiedziała,  że  piersi,  ukryte  pod  wysoko  zapiętą  koszulą,  ma 

kształtne i jędrne, ani za małe, ani za duże, pasujące w sam raz do jej 
szczupłej sylwetki i... dłoni spragnionego mężczyzny, że talię ma tak 
wąską, że 

background image

mężczyzna  objąłby  ją  złączonymi  palcami,  a  nogi,  skrywane  pod 

niemodnymi spódnicami, szczupłe i kształtne, aż prosiły o męską dłoń, 
która gładziłaby aksamitnie gładką skórę na udach. 

Ona tego nie wiedziała. Wiedział zaś... jej ojciec. I ukrywał córkę w 

domu, pragnąc ją mieć tylko dla siebie. Aż do chwili, gdy po prostu ją 
oddał  umiejącej  ocenić  dobry  towar  ciotce.  Konstancja  Lubowiecka 
była  zgubiona,  choć  też  jeszcze  o  tym  nie  wiedziała.  Wiedział  zaś 
każdy, kto na nią spojrzał. 

Mężczyźni  oglądali  się  z  niekłamanym  zachwytem  za  ślicznym 

stworzeniem,  które  przemykało  ulicami  Miasta  z  oczami  wbitymi  w 
bruk. Niejeden chętnie zagadałby do złotowłosej dziewczyny, niejeden 
nie  skończyłby  na  rozmowie,  ale...  Konstancji  zawsze  towarzyszył 
cerber w postaci ciotki, która skutecznie odstręczała wielbicieli. Ona, 
Klara  Gott,  mierzyła  wyżej.  Znacznie  wyżej.  Należało  jedynie 
dopilnować, by ptaszyna nie wymknęła się z jej rąk zbyt szybko! 

Drzwi  sypialni  otworzyły  się  tak  gwałtownie,  że  dziewczyna 

podskoczyła z cichym okrzykiem. Do środka, oczywiście bez pukania, 
wpadła  niska,  pulchna  kobieta  o  nalanej  twarzy,  czerwonej  od  zbyt 
dużej  ilości  wieczornej  whisky,  i  oczach  zamglonych  relanium, 
którego z whisky raczej się łączyć nie powinno. 

-  Ty  jeszcze  nieubrana?!  -  wrzasnęła  na  widok  struchlałej 

dziewczyny. 

- Przepraszam, ciociu - wyszeptała Konstancja. 
- Myślisz, że płacę ci za wylegiwanie się w łóżku do południa?! 

background image

  „Nie płacisz mi" - chciała odpowiedzieć, ale wyszeptała potulnie: 
- Nie, ciociu, przepraszam. 
- Masz kwadrans na doprowadzenie się do porządku! Anka przyniesie 

ci do przymiarki suknię, którą dzisiaj włożysz. Musi leżeć idealnie, bo 
wieczorem  pójdziemy...  -  Nagle  urwała,  przechyliła  głowę,  mierząc 
bratanicę taksującym spojrzeniem. 

Ona, Klara, nie miała wątpliwości, że dziewczyna jest piękna i świeża 

niczym  poranek.  W  tym  pełnym  zepsucia  Mieście  będzie  łakomym 
kąskiem  dla  każdego,  komu  Klara  zdecyduje  się  ją  zaprezentować. 
Jeszcze  tylko  tydzień...  siedem  dni.  Tyle  brakuje  Konstancji  do 
osiemnastych urodzin. Do dnia, gdy rzeczywiście zacznie spłacać długi 
swego  rozpustnego,  zepsutego  do  szpiku  kości  ojca.  A  Klara  Gott 
dopilnuje, by on nigdy z długów nie wyszedł... 

- Wyszykuj się dziś porządnie - odezwała się łagodniejszym tonem. - 

Możesz nawet wziąć kąpiel w mojej łazience. Anka dopasuje suknię. 
Kupiłam  ją  dla  ciebie  specjalnie  na  wielkie  wyjścia.  Po  śniadaniu 
przejdziemy się po mieście, potem odwiedzimy kilku moich przyjaciół, 
wieczorem zaś... Wieczorem przedstawię cię towarzystwu. Postaraj się 
wypaść jak najlepiej. Od tego zależy los twój i tego plugawca. 

Konstancja  nie  musiała  pytać,  kogo  ciotka  ma  na  myśli.  O  swoim 

bracie zawsze wyrażała się w podobny, pełen pogardy sposób. Pogarda 
ta przeszła z ojca na córkę. 

background image

-  Gdy  będziesz  gotowa,  przyjdziesz  do  mojego  gabinetu.  Nim 

wyjdziemy, rzucę okiem, czy wszystko jest w porządku. Pamiętaj, to 
twój wielki dzień! 

Boleśnie  uszczypnęła  dziewczynę  w  policzek,  po  czym  wyszła, 

zagarniając poły starego, brudnego szlafroka. 

Anka, pokojówka, zapukała krótko do drzwi i jak zwykle nie czekając 

na  ciche  „proszę",  weszła  do  środka.  Ogarnęła  zdegustowanym 
spojrzeniem  małą,  ciasną  klitkę,  którą  jej  chlebodawczyni 
przeznaczyła dla jedynej krewnej. Nawet ona miała ładniejszy pokój. 
Wzrok kobiety spoczął na owej krewnej, tkwiącej nieruchomo niczym 
posążek  przy  toaletce.  Co  za  piękne,  a  jednocześnie  nieśmiałe 
stworzenie! W dzisiejszych czasach dziewczyny o takiej urodzie nosiły 
się dumnie, niemal wyzywająco, wiedząc, że na jedno skinienie będą 
miały  u  swych  stóp  każdego  mężczyznę,  jakiego  zapragną,  najlepiej 
starego i bogatego, a wraz z nim wolność i władzę. A ta, szara myszka, 
każdym gestem, każdym spojrzeniem przepraszała, że żyje. 

Nieliczna  służba  omijała  dziewczynę  szerokim  łukiem  -  tak 

przykazała  wszystkim  Klara.  Bała  się,  że  któraś  z  dziewczyn  zbyt 
szybko otworzy niewinnej Konstancji oczy na to, jaki naprawdę jest 
dzisiejszy świat, jak przydatna jest uroda i jak przydatni potrafią być... 
mężczyźni. 

Stara  i  rozpustna  jak  brat  megiera  jeszcze  bardziej  bała  się,  że 

ogrodnik  czy  chłopak  „do  wszystkiego"  pozbawią  Konstancję  jej 
największego atutu: dziewictwa, 

background image

które  należało  strzec  za  wszelką  cenę.  Bo  Klara  Gott  zgarnie  za 

niewinność bratanicy wysoką cenę! 

O  tym  plotkowano  w  kuchni,  na  pokojach  i  w  stajni:  o  ślicznej 

Konstancji  i  pieniądzach,  jakie  zbije  na  nieświadomej  podstępu 
dziewczynie  jej  własna  ciotka.  Czy  służącym  było  żal  Konstancji? 
Niespecjalnie. Każdy miał swoje problemy. Jeśli dziewczyna albo jej 
ojciec byli na tyle głupi, by zaufać Klarze - ich strata. 

Tylko  Anka  próbowała  okazać  Konstancji  nieco  serca,  na  co  ta 

ostatnia  reagowała  zmieszaniem  i  nieufnością.  Może  nie  była  taka 
głupia? 

-  Dzień  dobry,  panienko  -  odezwała  się  od  progu.  Konstancja 

uśmiechnęła się nieśmiało. 

-  Ponoć  macie  dzisiaj  z  panią  Klarą  jakieś  wyjście.  Sukienkę  już 

przygotowałam, teraz pójdziemy się porządnie umyć. Ta mała, podła 
Lusia już przygotowuje kąpiel. Potem osuszę panience włosy, zaplotę 
w koronę i pomogę włożyć suknię. Pani Klara specjalnie zamówiła ją u 
Goldbluma.  Spodoba  się  panience,  dam  sobie  rękę  uciąć.  Stary 
Goldblum piękne kiecki szyje. 

Tak paplając, Anka zdążyła zaścielić łóżko, przelać wodę z miednicy 

do  wiadra  i  skierować  się  do  drzwi.  Z  ręką  na  klamce  spojrzała 
wyczekująco na Konstancję. Ta, chcąc nie chcąc, wstała i ruszyła za 
kobietą. 

O kąpieli, pachnącej kwieciem pomarańczy, w wannie pełnej gorącej 

wody  Konstancja  marzyła  od  dwóch  miesięcy.  Od  kiedy  postawiła 
stopę w tym niegościnnym domu. 

background image

Teraz, mając marzenie na wyciągnięcie ręki, poczuła, że jeśli zaraz 

nie zanurzy się po szyję w wodzie, zacznie krzyczeć, drapać i gryźć! 

Anka,  widząc  błyszczące  oczy  dziewczyny,  uśmiechnęła  się  pod 

nosem. 

- Już, już, zara panienka weźmie kąpiel. Najpierw zwiążemy włosy, 

żeby nie namokły... 

-  Ale  ja  chcę  je  porządnie  umyć!  -  Konstancja  zaprotestowała  z 

przerażeniem. 

Nawet w rodzinnym domu mogła kąpać się do woli. Tutaj jej piękne, 

długie włosy zaczynały przypominać wronie gniazdo! 

- No dobrze, już dobrze - mruknęła Anka, splatając ciężkie pukle w 

długi  warkocz.  Mimochodem  musnęła  dłonią  kark  dziewczyny.  Ta 
drgnęła  niespokojnie.  -  Umyjemy  także  włosy.  Proszę  unieść  ręce. 
Zdejmę panience koszulę i dam do prania. 

- J-ja sama zdejmę - zająknęła się dziewczyna, kraśniejąc. 
- O, co też panienka gada! Od tego jest służba! -Anka zdecydowanym 

gestem chwyciła za rąbek lnianej koszuli i pociągnęła w górę. 

Dziewczyna  zacisnęła  usta,  by  powstrzymać  się  od  dalszych 

protestów,  i  pozwoliła  się  rozebrać.  Stała  naga,  nie  śmiąc  podnieść 
oczu na służącą. A może powinna? Bo przygotowałaby się wcześniej 
na to, co za chwilę miało nastąpić. 

Anka tkwiła naprzeciw niej, przyciskając  materiał do  wznoszących 

się  coraz  szybciej  piersi,  i  chłonęła  wzrokiem  piękne,  nagie,  młode 
ciało. Niewiele się ta- 

background image

kich  po  tym  domu  przewijało,  a  ona,  Anka,  lubiła...  pooglądać. 

Podotykać też lubiła, ale na to jeszcze nie czas. Jeszcze śliczna młoda 
łania jest zbyt płochliwa. Może gdy się nieco rozgrzeje... 

- Wejdź do wanny, panienko - odezwała się chrapliwie. 
Konstancja  szybko  uniosła  nogę  i  troskliwie  podtrzymana  przez 

służącą  zanurzyła  się  w  wodzie,  wydając  westchnienie  pełne  ulgi  i 
rozkoszy.  Leżała  przez  parę  długich,  pięknych  chwil  z  zamkniętymi 
oczami,  a  wszystkie  troski  ostatnich  tygodni  powoli  odchodziły  w 
zapomnienie. 

Czując  na  ramieniu  dotknięcie  czyjejś  ręki,  drgnęła  i  otworzyła 

szeroko oczy. 

To  tylko  Anka.  Namydloną  dłonią  zaczęła  masować  jej  szyję  i 

ramiona, mrucząc uspokajająco: 

-  Ciii,  umyjemy  panieneczkę...  Co  za  piękna,  gładziutka,  bielutka 

skóra. Co za śliczniuchne wisienki... 

Dłoń  służącej  zsunęła  się  niżej,  najpierw  nieśmiało,  potem  coraz 

swobodniej  krążąc  dookoła  piersi.  Konstancja  wstrzymała  oddech. 
Chciała  protestować,  chciała  wyskoczyć  z  wanny  i...  I  co?  Zrobić 
awanturę pokojówce, że tają myje? Nigdy nie miała służby, skąd więc 
mogła wiedzieć, czy to należy, czy nie należy do obowiązków Anki? 
Zresztą... dotyk rąk kobiety nie był nieprzyjemny, a rezygnować z tego 
powodu z rozkoszy kąpieli... Zamknęła z powrotem oczy i osunęła się 
niżej w ciepłą, rozkołysaną toń. 

Palce  służącej  jak  gdyby  nigdy  nic  musnęły  jeden  sutek,  który 

natychmiast stwardniał i pociemniał. 

background image

Konstancja wstrzymała oddech. Palce zatańczyły dookoła drugiego, 

pocierając, masując, pieszcząc. Oddech kobiety przyspieszył. 

- Moja śliczna,  moja mała dziewczynka. Taka gładka, taka  miła... - 

mruczała coraz bardziej chrapliwie. 

Konstancja, czując narastający płomień, tam w środku, zacisnęła uda. 

Chciała natychmiast przerwać te zabiegi, chwycić Ankę za nadgarstek, 
powstrzymać zuchwałą dłoń i odepchnąć, ale... pragnęła też, by ta dłoń 
dotykała jej nadal. Tam niżej też. Zwłaszcza tam... gdzie rosło potężne, 
wszechogarniające pożądanie. 

Kobieta odgadła to od razu. Po rumieńcu na policzkach dziewczyny, 

po  jej  płytkim,  coraz  szybszym  oddechu,  po  coraz  silniej,  coraz 
rozpaczliwiej  zaciskających  się  udach.  Dłoń  popełzła  w  dół.  Głos 
hipnotyzował: 

-  Ciii,  cicho,  dziecinko,  spokojnie.  Anka  umyje  maleńką  cipusię. 

Anka zrobi dziecince dobrze. Rozewrzyj udka, kochana, wpuść Ankę, 
umyjemy dziewczynkę... 

Konstancja,  drżąc  z  zawstydzenia  i  pogardy  dla  samej  siebie, 

rozchyliła nogi. Zwinne palce wpełzły między płatki jej płci, dotknęły 
łechtaczki,  wniknęły  głębiej,  aż  po  nasadę  kciuka.  Wysunęły  się  i 
zagłębiły  ponownie.  Dziewczyna  przygryzła  wargi,  by  nie  jęknąć. 
Służąca  uklękła,  pochyliła  głowę  i  przyciągnęła  do  ust  pierś 
dziewczyny, biorąc między wargi twardy, sterczący sutek. Przygryzła 
go,  owinęła  językiem,  zaczęła  ssać.  Konstancja  zesztywniała  od 
koniuszków palców po czubek głowy. 

background image

  „Nieee!"- krzyczał jej umysł. „Taaak!"- błagało ciało. 
Zaciskała powieki coraz mocniej i otwierała się na palący dotyk coraz 

szerzej. To o n ją pieścił. Czarny Książę. To j e g o  palce wbijały się w 
jej płeć coraz gwałtowniej, coraz mocniej, coraz natarczywiej; to j e g o 
język owijał się dookoła brodawki jak wąż, ssąc nienasycenie; to j e g o 
głos  zaklinał,  nakazywał,  błagał...  I  gdy  ciało  dziewczyny  już,  już 
miało eksplodować rozkoszą, już, już miało zaznać spełnienia... 

- Dość!!! - krzyknęła, zrywając się na równe nogi. Woda bryznęła na 

wszystkie strony. 

Anka zatoczyła się w tył, plasnęła tyłkiem o podłogę, zamrugała jak 

obudzona  ze  snu  trzaśnięciem  w  twarz  i  uniosła  nic  nierozumiejący 
wzrok na stojącą nad nią dziewczynę. 

- Dosyć - powtórzyła Konstancja tonem, który zmroził kobietę. Nigdy 

by się takiego po tym słodkim dziecku nie spodziewała. I ten błysk stali 
w granatowych oczętach... 

Służąca oblizała mimowolnie wargi i podniosła się ociężale. 
- Jak tam sobie panienka życzy. - Wzruszyła ramionami. - Niech sama 

się umyje, skoro taka niedotykalska - dodała i ostentacyjnie wyszła z 
łazienki. 

Konstancja  zaś,  niemal  płacząc  z  frustracji  i  wstydu,  dokończyła 

szybko kąpiel, przyrzekając sobie, że już nigdy nie skorzysta z łazienki 
ciotki i „pomocy" pokojówki. 

background image

Owinięta  w  duży  ręcznik,  nieco  przetarty  na  brzegach,  biegiem 

wróciła do swojego pokoju. Padła na łóżko i ukryła rozpaloną twarz w 
poduszce. Całe ciało bolało ją od niespełnionego pożądania. Całe ciało 
krzyczało o zlitowanie. O dotyk, o rękę wciśniętą między uda, o... 

-  Nie!  -  krzyknęła  z  płaczem,  uderzając  pięścią  w  materac.  -  Nie 

jestem taka! Nie jestem małą, brudną dziwką! 

- Ależ nikt tak o tobie, panienko, nie mówi.  - Usłyszała za plecami 

cichy głos. 

Odwróciła się, ocierając wierzchem dłoni oczy. W drzwiach, wahając 

się przed wejściem, stała dziewczyna do posług, młodsza od tamtej. 

Głos  protestu zamarł Konstancji w  gardle. Czy nigdy nie dadzą jej 

spokoju?! 

- Przyniosłam suknię. Anka mi kazała. - Dziewczyna wysunęła ręce z 

przewieszoną przez nie lśniącą, cienką tkaniną.  - Jest bardzo piękna, 
chociaż nieco... Sama zobacz, panienko. 

Rozwinęła suknię, trzymając za ramiączka, i... Konstancja zobaczyła. 
-  Nie  nałożę  czegoś  takiego!  -  krzyknęła  ze  zgrozą,  patrząc  na 

wyuzdany,  niemal  przezroczysty  materiał.  -Każdy,  kto  na  mnie 
spojrzy, uzna, że jestem naga! Ze zarabiam na życie ciałem! 

„Jeszcze nie" - zgodziła się w myślach służąca. „Ale za parę dni..." 
Konstancja minęła ją i wybiegła z pokoju, nadal owinięta jedynie w 

ręcznik. Wpadła niczym burza do 

background image

garderoby, gdzie ciotka przygotowywała się do wyjścia. Ta na widok 

roztrzęsionej bratanicy uniosła wydepilowane, przyczernione węglem 
brwi. Konstancja cisnęła w ciotkę zwiniętą materią. 

-  Ta  suknia!  Ona  jest  wulgarna!  Nie  założę...  Trzask!  Uderzenie  w 

twarz przerwało dziewczynie 

w pół słowa. 
Poderwała dłoń do policzka. W oczach ponownie zalśniły łzy. 
- Śmiesz odrzucać mój hojny podarunek? - zawarczała Klara, mrużąc 

z wściekłości blade oczy. - Jesteś podłą, niewdzięczną dziwką, ot co! I 
nie wytrzeszczaj mi tu gał! Wracaj do pokoju, szykuj się do wyjścia! 
To  ja  będę  decydować,  co  moja  dziewczyna  do  towarzystwa  ma 
włożyć, a czego nie. Pamiętaj, gdzie twoje miejsce i co mogę zrobić z 
twoim  ojcem,  jeśli  zaczniesz  się  stawiać!  Zgnije  w  więzieniu!  W 
ciemnej, najpodlejszej celi! A ty skończysz na ulicy! 

Wypchnęła bratanicę z pokoju i trzasnęła drzwiami. 
Zaraz potem uśmiechnęła się jadowicie. „Mam cię, podła dziewucho, 

w  garści  i  nic,  kompletnie  nic  nie  możesz  na  to  poradzić.  Nie  masz 
nikogo na tym świecie, kto wziąłby twoją stronę, o czym doskonale, 
choć jesteś taka głupia, wiesz". 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ROZDZIAL II   
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Konstancja  otulona  płaszczem,  z  kapturem  narzuconym  na  jeszcze 

wilgotne  włosy  uczesane  w  koronę,  siedziała  wciśnięta  w  kąt 
muzealnego pojazdu. 

Klara  Gott  była  bogata.  Stacją  było  na  piękne  stroje,  czysty, 

odnowiony dom i dobrą służbę, ale oprócz wielu innych przywar i wad, 
była też chorobliwie skąpa, co nie przysparzało jej sympatii śmietanki 
towarzyskiej  Miasta.  Nosiła  przestarzałe,  pocerowane  i  rozpaczliwie 
niemodne  suknie,  nadżarte  przez  mole  płaszcze  i  pelisy,  żałośnie 
śmieszne kapelusze. Pasowało to jak ulał do zabytkowej landary, która 
może  i  była  krzykiem  mody  parę  dziesięcioleci  temu,  ale  teraz  na 
twarzach  przyjaciółek  i  znajomych,  pozdrawianych  z  okien 
rozpadającego  się  powozu,  budziła  jedynie  pełen  wyższości  i 
politowania  uśmiech.  Ten  wielki,  skrzypiący,  czarny  powóz,  sunący 
niczym  karawan  między  lekkimi,  błyszczącymi  koczami,  zawsze,  za 
każdym  razem  zwracał  na  siebie  -  i  dwie  pasażerki  -  uwagę,  czego 
Konstancja wolałaby uniknąć. 

Teraz ciotka, niczym udzielna księżna, siedziała obok przebranego w 

liberię  ogrodnika  i  pozdrawiała  królewskim  gestem  znajomych  i 
przyjaciół. A może zwykłych przechodniów? Bo patrzyli na nią jak na 
wariatkę, nie odwzajemniając pozdrowień. 

Konstancja wstydziła się podwójnie: i za ciotkę, umalowaną niczym 

podstarzała  kurtyzana,  i  za  suknię,  która  niewiele  ukrywała,  a  zbyt 
wiele  odkrywała.  Oby  nie  zmuszano  jej,  Konstancji,  do  zrzucenia 
peleryny. Oby dzień zakończył się na zwykłej przejażdżce... 

Ale Klara miała inne plany. 
 

background image

Najpierw  objechała  pół  Miasta.  Później  wpadła  do  kilku 

zaprzyjaźnionych  domów,  przedstawiając  wszystkim  swą  „ukochaną 
dziecinę,  przygarniętą  z  dobrego  serca,  wyrwaną  z  niedoli  i  biedy, 
ofiarę  nieudolnego  ojca".  „Dziecina"  rzeczywiście  wyglądała  na 
przerażoną i zahukaną. Wyglądała na ofiarę ojcowskiej nieudolności. 
Owinięta ciasno czarnym płaszczem, z oczami okrągłymi ze strachu, 
budziła w sercach kobiet współczucie, u małżonków tychże... niemałe 
zainteresowanie.  Widząc  to,  Klara  Gott  dobrze  pilnowała 
podopiecznej. Pilnowała też planu. Wzbudzić ciekawość i pożądanie - 
teraz  tylko  tyle.  Wieczorem  zaś,  jeśli  Bóg  da,  przyjdzie  czas  na  coś 
więcej. 

Słońce  chyliło  się  ku  zachodowi,  oblewając  szkarłatem  najwyższe 

piętra  budynków,  gdy  w  końcu  opuściła  ostatnie  gościnne  progi, 
wylewnie żegnana przez gospodarzy. 

Konstancja potulnie wsunęła się do powozu i wcisnęła w swój kąt, 

marząc o powrocie do domu, jakikolwiek by ten dom nie był. Jednak 
nie było jej to dane. Jeszcze nie. 

-  Do  Europejskiego  -  rzuciła  ciotka  stangretowi,  a  Konstancja 

stłumiła westchnienie. Wieczór się widać dopiero zaczynał... 

Kwadrans później podjechały pod najpiękniejszy hotel w Mieście. 
Lokaj  w  czerwonym  uniformie  podał  dłoń  wysiadającym  i 

odprowadził  zdumionym  spojrzeniem  przedpotopowy  wehikuł.  Kto 
dziś  jeździ  czymś  takim?  Tylko  stare  lafiryndy  jak  ta  baba.  Ale 
młodsza 

 

background image

jest  niczego  sobie...  Słodziutka.  Warta  tygodniowych  napiwków. 

Obrócił się przez ramię, wiodąc za Konstancją wzrokiem. Dziewczyna, 
zupełnie  tego  nieświadoma,  podążała  za  ciotką,  rozglądając  się  z 
mimowolnym zachwytem po pełnych przepychu wnętrzach. 

Hol  tonął  w  marmurze,  krysztale  i  złocie.  Strzeliste  kolumny, 

biegnące  od  podłogi  po  szklany  sufit,  ogromne  lustra  w  złotych 
ramach,  kryształowe  żyrandole,  rzucające  na  ściany  i  gości  miriady 
iskierek,  lokaje  w  czerwonych  mundurach,  szamerowanych  czernią  i 
złotem - wszystko to wprawiało zahukaną dziewczynę w zdumienie i 
zachwyt. 

- Nie gap się jak sroka w gnat i nie rozdziawiaj ust - syknęła do niej 

ciotka i uśmiechnęła się słodko do dwóch gwardzistów stojących przed 
ciężkimi dębowymi drzwiami. 

- Zaproszenie - rzucił jeden z nich, nic sobie nie robiąc ze słodkich 

uśmiechów. 

Klara sięgnęła do torebki i wyciągnęła podłużny kartonik. 
Gwardziści  bez  słowa  usunęli  się  z  drogi,  a  drzwi  zaczęły  się 

otwierać, choć nikt nie pociągnął za klamkę. 

- No chodźżeż! - ponagliła dziewczynę ciotka, bojąc się, że zaraz je 

zawrócą. 

Konstancja  wstrzymała  oddech  i  przekroczyła  próg  zaczarowanego 

świata. 

Sala  była  ogromna.  I  wypełniona  po  brzegi  głośnymi, 

podekscytowanymi ludźmi. Oblegali oni stoły 

 

background image

do  ruletki  i  stoliki  do  pokera,  automaty  do  gry,  obstawiając  i 

kibicując,  jeśli  zaś  byli  graczami,  krzycząc  z  podniecenia  przy 
wygranej  bądź  rwąc  włosy  z  głowy  po  przegranej,  jednym  słowem: 
oddając się hazardowi z najwyższej półki. 

Kasyno  urządzono  z  klasą  i  przepychem.  Było  szczytem  luksusu  i 

byle kto nie miał tutaj wstępu. 

Mężczyźni obowiązkowo nosili czarne fraki do ta-kichż kamizelek i 

białych,  wykrochmalonych  koszul,  kobiety  przywdziały  wieczorowe 
suknie, a ich szyje, palce i nadgarstki kapały od złota i diamentów. Czy 
to złoto i te diamenty były prawdziwe? Nie mniej niż arystokratyczne 
tytuły  większości  tu  zgromadzonych...  O  tym  szeptała  Konstancji 
ciotka Klara, uśmiechając się fałszywie do mijanych osób. 

-  Ta,  widzisz  ją?  W  tej  wyfiokowanej  kiecce,  no  tej,  białej  jak  u 

dziewicy. Niby hrabiną się tytułuje, a to zwykła kurwa, którą hrabia, 
owszem,  obraca,  ale  nic  więcej.  A  ten  tam,  baron  zakichany,  ukradł 
tytuł szlachcicowi, na którego doniósł policji. Ze ten niby służącego 
zamordował. A kto wie, jak było naprawdę? Ten, pożal się Boże, baron 
wykupił  majątek  i  tytuł  nieszczęśnika  za  grosze  i  teraz  puszy  się 
bezczelnie. O tempom, o mores! — westchnęła obłudnie, wywracając 
oczami. 

Konstancja  zacisnęła  tylko  usta.  Chciała  stąd  uciec.  Chciała  jak 

najszybciej opuścić to pełne grzechu i rozpusty miejsce, gdzie ludzie 
tracili zmysły i wszelkie hamulce dla pieniędzy. 

- Chodź, mam zarezerwowane miejsce przy tamtym stoliku. - Klara 

pociągnęła bratanicę za sobą do 

 

background image

najdalszego i najciemniejszego kąta. Już gorszego miejsca dostać nie 

mogła. 

Dziewczyna,  usiłując  nie  otrzeć  się  o  żadnego  ze  spoconych 

mężczyzn, poszła za nią. 

Dookoła wirującej ruletki było gwarno jak w ulu. Gracze wprawdzie 

milczeli,  ale  widzowie  -  wprost  przeciwnie.  Gdy  ktoś  wygrywał, 
gwizdali, krzyczeli, tłukli go po plecach. Kiedy kolejny przegrywał... 
robili to samo. 

Klara Gott, rozparta na krześle, przystąpiła do gry, obstawiając czarną 

dwójkę. Konstancja stanęła za oparciem, zaciskając palce na gładkim, 
wypolerowanym  drewnie.  Teraz,  gdy  dotarła  do  tego  kąta,  mogła 
spokojnie się rozejrzeć. Ku swej uldze stwierdziła, że suknia, do której 
nałożenia  ją  zmuszono,  wcale  nie  jest  bardziej  wyzywająca  niż 
większość garderób zgromadzonych tu kobiet. Przynajmniej dekolt z 
przodu sięgał pod szyję, a nie do pępka. Dekoltu z tyłu nie widziała, na 
swoje szczęście. 

Od  hałasu  i  dymu  z  cygar  dziewczynie  zaczęła  pękać  głowa.  Stała 

więc w milczeniu, z półprzymkniętymi oczami, modląc się o szybkie 
zakończenie tego wieczoru. Głosy to wznosiły się, to opadały, zlewając 
się  w  usypiającą  niczym  podszepty  szatana  melodię,  lecz  nagle... 
zaczęły milknąć, jeden po drugim. 

Na całej wielkiej sali zapadła niezwykła cisza. 
Konstancja  uniosła  ciężkie  powieki,  rozglądając  się  dookoła  w 

poszukiwaniu źródła tej ciszy i w momencie, gdy je znalazła... nogi się 
pod nią ugięły. Z całych sił musiała chwycić się oparcia. 

 

background image

  „Nie, to niemożliwe!!!" - zakrzyczał jej umysł. „On nie istnieje! Jest 

tylko snem!" 

- Czarny Książę! - Usłyszała szept jednej z kobiet i niemal zemdlała. 
Bo oto  mężczyzna z jej snów stał  w szeroko rozwartych drzwiach, 

wodząc po sali spojrzeniem pana i władcy. 

Był dokładnie taki, jak w jej śnie: odziany w czarną koszulę i czarne, 

obcisłe  spodnie,  wysoki,  szczupły,  o  pięknych  rysach  twarzy, 
kruczych, lekko falujących włosach opadających na kark, oczach tak 
ciemnych, że  wydawały  się  granatowe, i spojrzeniu bystrym niczym 
polujący  jastrząb.  Wąski  pas,  szerokie  ramiona  i  umięśnione  uda 
zdradzały siłę fizyczną. Nikt nie wątpił, że równie silny ma charakter. 

Konstancja  ogromniejącymi  oczami  patrzyła,  jak  mężczyzna  rusza 

środkiem sali, a ludzkie morze rozstępuje się przed nim. Szedł - nie, nie 
szedł,  a  kroczył  -  niczym  udzielny  książę,  witany  przez  wiernych 
poddanych  -  tak  właśnie  się  Konstancji  wydawało.  Niczym  fala 
przyboju poprzedzały go dwa słowa, szeptane przez dziesiątki ust: 

- Czarny Książę! 
Mężczyźni pozdrawiali go uściskiem ręki, kobiety, te, którym na to 

pozwolił, pocałunkiem w policzek. Niejedna próbowała zatrzymać go 
choć na sekundę, przytrzymać za mankiet, szepnąć parę słów, ale on z 
wdziękiem wyswobadzał rękę i szedł dalej, ku... 

„Boże,  on  zmierza  tutaj!"  -  spanikowany  umysł  Konstancji 

nakazywał natychmiastową ucieczkę, ale 

 

background image

nogi  nie  chciały  słuchać.  Reszta  ciała  również.  Dziewczynie 

pozostało modlić się, by mężczyzna minął stolik, nie zwracając na nią 
uwagi, a jeśli już, to żeby przysiadł się do grających. Dlaczego jednak 
miała wrażenie, czy raczej przeczucie, że on doskonale wie, dokąd czy 
raczej po kogo idzie? Ze idzie właśnie po nią, Konstancję? 

Czekała, sparaliżowana strachem, aż mężczyzna zacznie witać się z 

siedzącymi przy stole, wtedy ona... ona cofnie się w cień. 

Podawał rękę pierwszemu z graczy, gdy to właśnie uczyniła - zrobiła 

krok w tył i... natychmiast przykuła jego uwagę. 

Czarne  jak  antracyt  oczy  przyszpiliły  ją  w  miejscu.  W  piersiach 

zabrakło tchu. Serce zamarło w pół uderzenia. Jedyne, co w tej chwili 
żyło w ciele dziewczyny, to pulsujące ciepło tam, w dole. 

On  zmierzył  ją  leniwym  spojrzeniem  od  ukrytych  pod  suknią  nóg, 

przez rysujące się pod obcisłą tkaniną piersi, aż pod odsłonięte ramiona 
i  splecione  w  koronę  włosy.  Przesunął  wzrok  na  pełne,  ciemno-
czerwone  usta  dziewczyny,  teraz  lekko  uchylone,  niczym  do  krzyku 
albo westchnienia, a potem spojrzał wprost w jej szafirowe oczy i tym 
spojrzeniem zawładnął nią do reszty. Była w nim obietnica rozkoszy, 
ciekawość i pożądanie. Była tajemnica i zapowiedź spełnienia. Ale w 
tym  spojrzeniu  czaił  się  również  mrok.  Ostrzegał  i  groził:  „Uciekaj, 
póki czas. Póki masz szansę uciec". 

Konstancja nie miała tej szansy. 

background image

Nogi nie słuchały spanikowanego umysłu. Słuchały oczu mężczyzny. 
On  obszedł  stół,  stanął  tuż  przy  dziewczynie  i  położył  dłoń  na  jej 

palcach, zaciśniętych na oparciu krzesła. Dotyk parzył, ale nie było już 
czasu na ucieczkę. 

Ciotka  Klara  poderwała  się  z  miejsca,  chciała  coś  powiedzieć, 

zachwycona, że zyskały jego zainteresowanie, ale wystarczyło jedno 
spojrzenie czarnych źrenic i... usiadła ciężko. 

Książę znów patrzył w pociemniałe oczy Konstancji. 
-  Widzę  panią  pierwszy  raz  -  zaczął  niskim  i  melodyjnym  głosem, 

którym  mógł  zahipnotyzować  każdą  kobietę,  nie  tylko  małą,  głupią 
prowincjuszkę.  -  Proszę  pozwolić,  że  się  przedstawię:  Maksymilian 
Romanow,  dla  przyjaciół  Maks.  Mam  nadzieję,  że  zostaniemy 
przyjaciółmi? - Uniósł pytająco brew, a potem ujął dłoń dziewczyny i 
ucałował. 

Próbowała coś odrzec, ale zaciśnięta krtań nie chciała wypuścić ani 

słowa. 

-To moja bratanica, Konstancja Lubowiecka. - Pospieszyła z pomocą 

ciotka,  w  duchu  klnąc  dziewczynę  za  jej  gapiostwo.  „Taka  okazja! 
Taka  okazja!  A  ta  milczy  jak  wiejski  ćwok!  Już  dam  ja  tej  głupiej 
dziewusze  popalić,  gdy  tylko  wrócimy  do  domu!"  -  Przyjechała  do 
mnie z prowincji. Jest trochę nieśmiała, ale zmienimy to, popracu... - 
urwała, zmiażdżona jego wzrokiem. 

-  Konstancja,  cóż  za  piękne  imię  -  rzekł  cicho,  znów  patrząc  na 

dziewczynę. Nie wypuszczał przy tym jej dłoni ze swojej. Pociągnął ją 
lekko ku sobie, by wyszła zza krzesła i ukazała mu się w pełnej krasie. 

 

background image

Dotyk  jego  dłoni  palił  coraz  bardziej.  Spojrzenie  czarnych  oczu 

również. Sen powrócił. 

Powróciło znajome pragnienie, ból i żar, narastające w podbrzuszu i 

jeszcze ta zdradliwa wilgoć między udami, do której on zaraz znajdzie 
dojście, w którą on zaraz zanurzy palec, może dwa, i zapyta pewnym, 
niskim głosem: Jesteś gotowa?". 

Konstancja  stłumiła  jęk.  Zachwiała  się.  Podtrzymał  ją  ramieniem  i 

chciał coś powiedzieć, lecz w tym momencie jej usta zaczęły drżeć, a w 
kącikach oczu pojawiły się dwie łzy. 

-  Proszę  mnie  nie  dotykać  -  wyszeptała,  podnosząc  nań  udręczone 

spojrzenie. 

Uniósł pytająco brew. 
- Proszę mnie nie dotykać t a m .  
Mężczyzna  przyglądał  się  chwilę  spłonionej  twarzyczce, 

błyszczącym  od  łez  oczom,  nabrzmiałym  niechcianym  pożądaniem 
ustom i drżącym ramionom dziewczyny, a potem uśmiechnął się lekko, 
pochylił ku niej i szepnął: 

- Nie będę pani t a m  dotykał. Przynajmniej nie tak od razu. 
Puścił ją, odwrócił się i odszedł swobodnym, równym krokiem. Ona 

zaś,  Konstancja,  oparła  się  o  ścianę  i  próbowała  wyrównać  oddech, 
utrzymać  się  na  nogach,  przybrać  obojętny  wyraz  twarzy,  zrobić 
cokolwiek, by odwrócić od siebie uwagę siedzących przy stole. 

Oni  jednak  wiedzieli  swoje:  ta  mała  ślicznotka  wpadła  w  oko 

Czarnemu Księciu. Od teraz należało 

 

background image

się z nią liczyć i okazywać względy jej ciotce. Kto wie, na czym to 

zainteresowanie się skończy. Kto na nim straci, a kto zyska. 

Nagle  obie,  Konstancja  i  Klara,  znalazły  się  w  centrum  uwagi.  Ta 

pierwsza stała wprawdzie bez słowa z oczami wbitymi w podłogę, za 
to ta druga rozgadała się za obydwie. Z detalami opowiadała historię 
„swej kochanej, biednej brataniczki", rozwodziła się nad jej zaletami, 
których  dotąd  nie  dostrzegała,  zachwalała  urodę,  wychowanie, 
maniery  i...  niewinność.  Ktoś  przyglądający  się  temu  z  boku  mógł 
odnieść wrażenie, że chce Konstancję dobrze sprzedać. I tak naprawdę 
by się nie pomylił. 

Dziewczyna tylko raz uniosła głowę, gdy przed Czarnym Księciem 

otworzyły się drzwi sali, a on wyszedł, nie oglądając się za siebie. Och, 
jak żal, jak bardzo żal zrobiło się Konstancji, że nie pobiegła za nim. Że 
raz jeszcze nie zajrzała w te czarne, palące oczy. Powiedziałaby mu... 
powiedziała... 

„Proszę mnie nie dotykać!" - oto co byś mu powiedziała, mała, głupia 

kretynko. 

Zacisnęła zęby, by się nie rozpłakać. 
Straciła jedyną okazję na poznanie mężczyzny ze snów. Teraz ciotka, 

ten  cerber  strzegący  jej  dzień  i  noc,  na  pewno  nie  dopuści  do 
ponownego spotkania. Czarny Książę, należący do najpotężniejszego 
rodu Romanowów, nie wziąłby przecież kogoś tak  mało znaczącego 
jak Konstancja za żonę. Mogłaby zostać co najwyżej jego kochanką, a 
na to ciotka przecież nie pozwoli! 

 

background image

Co ci się roi, dziewczyno! Takie myśli to grzech! Ciotka ma rację - 

jesteś małą, brudną dziwką. Brak słów pogardy dla ciebie! - wyrzucała 
sobie  Konstancja,  stojąc  cicho  pod  ścianą,  aż  wieczór  się  skończył, 
ciotka straciła wszystkie pieniądze i mogły wracać do domu. 

Szła  za  starą  kobietą,  mruczącą  pod  nosem  przekleństwa  na 

wszystkich hazardzistów razem i każdego z osobna, i na krwiopijcę, 
właściciela kasyna, pożal się Boże, księcia Maksymiliana. 

- A wiesz, że to rzeczywiście książę? Z t y c h Romanowów? Po co 

nam  teraz  arystokracja?  Więcej  szumu  dookoła  tytułów,  niż  one  są 
warte...  -  zrzędziła  ciotka,  nie  oglądając  się  na  podążającą  za  nią 
niczym  wierny,  posłuszny  pies  bratanicę.  -  Choćby  mój.  Co  mi  po 
herbie, jeśli darmozjadów nim nie nakarmię? 

„Chyba  że..."  -  ale  tego  już  ciotka  nie  powiedziała  na  głos.  Nagle 

uzmysłowiła sobie, czego dziś dokonała. Zwróciła uwagę właśnie tego, 
kogo pragnęła upolować! Nie marzyła, że dziś jej się to uda. Myślała, 
że  dziewucha  wpadnie  w  oko  kilku  co  bogatszym  starym  durniom, 
tymczasem  zainteresował  się  nią  sam  Czarny  Książę!  Co  za  cud 
prawdziwy! Może trzeba dziewczynę traktować łagodniej? Urabiać ją 
miękką ręką? Pozwalać na więcej i rozpieszczać prezentami? Kto wie, 
jak daleko to słodkie kociątko zajdzie i na jakie salony ona, Klara Gott, 
dzięki bratanicy trafi? 

-  Dobrze  się  spisałaś  -  rzuciła  łaskawie  przez  ramię.  Drzwi  kasyna 

rozwarły się przed nimi i Konstancja 

już miała opuścić piękną, wielką salę, żegnając ją ostat- 
 

background image

nim spojrzeniem, gdy podbiegł do niej lokaj w barwach Romanowów 

i podał zaskoczonej dziewczynie kwiat: szkarłatną  różę przewiązaną 
czarną wstążką. 

Ciotka wciągnęła ze świstem powietrze. 
Konstancja  uniosła  dłoń,  dotknęła  wstążki  i  cofnęła  rękę,  jakby 

kawałek jedwabiu mógł parzyć. 

-  Weź  to,  głupia  dziewczyno!  -  warknęła  Klara,  posyłając  zaraz 

lokajowi przymilny uśmiech. 

Konstancja  ujęła  łodyżkę  delikatnie,  jak  gdyby  była  ze  szkła. 

Przesunęła wstążkę między palcami i uśmiechnęła się nieśmiało, choć 
ten, który podarował jej kwiat, nie mógł tego uśmiechu widzieć. 

Dziewczyna  opuszczała  to  miejsce  z  głową  uniesioną  nieco  wyżej, 

niż  kiedy  tu  przybyła.  Wiedziała  jedno:  Czarny  Książę  istnieje 
naprawdę. Podarował jej zapowiedź następnego spotkania. Może już 
tej  nocy,  w  kolejnym  śnie,  a  może  następnego  dnia,  na  jawie?  Tego 
dziewczyna nie wiedziała. Miała jedynie pewność, że go zobaczy. Już 
wkrótce. 

Zamyślona  nie  zwróciła  uwagi  na  grupkę  ludzi,  głośnych  i 

rozbawionych, którzy wchodzili właśnie do kasyna. Za to jedna z tych 
osób - młoda, najwyżej dwudziestoletnia piękność o ciemnozielonych 
oczach i włosach barwy dojrzałego kasztana - uważnie przyjrzała się 
Konstancji. Odprowadziła ją spojrzeniem, aż ta zniknęła w powozie. 
Dopiero ponaglający głos jednego z mężczyzn: - Anastazjo, czekamy 
na  ciebie!  -  sprawił,  że  dziewczyna  nazwana  Anastazją  dołączyła  do 
towarzystwa. 

background image

ROZDZIAŁ III 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Podchodząc  do  stolika,  czuł,  jak  łomoce  mu  serce,  gardło  zaciska 

zwykły  ludzki  strach,  a  po  plecach  spływa  strużka  potu.  Jego 
przełożony,  z  którym  zaraz  miał  się  spotkać,  był  niebezpieczny. 
Władza, silny charakter i bezwzględność - to była zabójcza mieszanka. 
Wśród  wrogów  cieszył  się  złą  sławą  człowieka,  któremu  lepiej  nie 
wchodzić w drogę. Podwładni szanowali go, ale i bali się, jak on sam w 
tej chwili. Przyjaciołom potrafił okazać wielkie serce,  choć  miał ich 
niewielu.  Natomiast  kobiety...  Dla  jednego  uśmiechu,  jednego 
spojrzenia  szarych  oczu  o  przenikliwym,  niemal  drapieżnym 
spojrzeniu  każda,  jedna  w  jedną,  poszłaby  na  koniec  świata  i  z 
powrotem.  On  jednak  nie  wykorzystywał  tej  władzy,  mając  inną 
kochankę... 

Mężczyzna  siedział  w  głębi  sali,  tam  gdzie  niemal  nie  dochodziło 

światło. W mroku błyszczały tylko te bystre, uważne oczy. 

Stanął naprzeciw niego, ukłonił się. 
- Dobry wieczór panu. 
Tamten kiwnął głową i zapytał bez zbędnych wstępów: 
- Co ze sprawą de Muriel? 
Serce znów podeszło mu do gardła. 
-  Nie  mam  dobrych  wiadomości  -  wykrztusił.  Nikt  nic  nie  widział, 

nikt nic nie słyszał. Było późno... 

-  Nie  chcę  słyszeć  żadnych  wymówek  -  w  głosie  mężczyzny 

zabrzmiał lodowaty chłód - bo nie za to nam płacą. Coś jeszcze? 

Przestąpił  z  nogi  na  nogę.  Może  kolejną  informacją  zatrze  złe 

wrażenie. 

 

background image

- W  Mieście pojawiła się nowa dziewczyna. Piękna dziewczyna. Już 

zwróciła  na  siebie  uwagę  księcia  Romanowa.  Być  może  będzie  tą, 
której pan potrzebuje. 

Z ulgą zauważył błysk zainteresowania w szarych oczach tamtego. 
- Tutaj mam jej fotografię i wszystko, co o tej dziewczynie mogłem 

zebrać  w  tak  krótkim  czasie.  -Położył  na  skraju  stolika  kopertę  z 
szarego  papieru,  niezbyt  grubą,  co  tamten  natychmiast  zauważył, 
krzywiąc się lekko. - Jest dosyć tajemnicza... 

- Potrzebuję mordercy de Muriel i pozostałych trzech kobiet. - Uciął. - 

Musimy rozpracować tę sprawę do końca miesiąca. Jeśli ona - tu rzucił 
spojrzenie na kopertę - nie spełni moich oczekiwań, ten czas skróci się 
znacząco. Zrozumiano? 

Nie musiał potwierdzać. Rozmowa była skończona. Mógł opuścić to 

miejsce ze źle skrywaną ulgą i modlić się, by dziewczyna była taka, jak 
go zapewniano: młoda, śliczna i niewinna. I najlepiej chętna. Bardzo 
chętna. 

- Czy spełniła pana oczekiwania? - zapytał pokornie, mając nadzieję, 

że tamten przytaknie. 

Mężczyzna oderwał wzrok od fotografii. 
- To nie moje oczekiwania ma spełnić. Załatw mi dwa zaproszenia na 

piątkowy bal w rezydencji Romanowów. 

Przytaknął  pospiesznie.  To  coś,  co  mógł  zrobić.  Może  panna 

Konstancja Lubowiecka odwróci na jakiś czas uwagę szefa od tamtej, 
Madlaine  de  Muriel.  Trzeba  mieć  taką  nadzieję,  bo  miesiąc  na 
zdobycie informacji to stanowczo za mało. 

 

background image

Pożegnał się uniżonym ukłonem i odszedł szybko. 
Mężczyzna  zaś  wrócił  spojrzeniem  do  fotografii.  Jego  uwagę 

przykuwały  wielkie,  piękne  oczy  dziewczyny,  patrzącej  wprost  w 
obiektyw  aparatu.  Ktoś  mniej  uważny  odnalazłby  w  nich  jedynie 
niewinność  i  smutek,  ale  on,  Paul  de  Bries,  zauważył  coś  jeszcze. 
Błysk determinacji. I to dało mu do myślenia. Tak, dziewczyna mogła 
być  cennym  nabytkiem.  Należało  dopilnować,  by  trafiła  tam,  gdzie 
miała trafić. W ręce tego, komu Paul ją przeznaczył. On też mierzył 
wysoko. Zupełnie jak Klara Gott... 

Czy jednak uda się mu uczynić z panny Konstancji osobę, którą chciał 

widzieć u boku księcia Romanowa? 

Jeszcze raz przyjrzał się pięknym, smutnym oczom patrzącym nań z 

czarno-białej fotografii. 

W  tym  dziwnym  roku,  w  którym  wróżbici  przepowiadali  koniec 

świata, w ostatnim roku dziewiętnastego wieku, ludzie żyli właśnie tak, 
jakby świat miał się za kilka miesięcy skończyć: pełnią życia, oddając 
się przyjemnościom i rozpuście. Szczególnie w Mieście, które miało 
własny  kodeks  moralny.  Tutaj  z  największej  cnotki  można  było 
uczynić  rozwiązłą  kurtyzanę,  a  z  niewiniątka  rasową  uwodzicielkę. 
Tutaj  najzacniejszy  doktor,  na  co  dzień  niosący  pomoc  chorym  i 
cierpiącym,  mógł  zasmakować  w  wyrafinowanym  morderstwie, 
zabijając swe ofiary za pomocą ostrego lancetu.  W  Mieście  Grzechu 
nic nie było stałe i pewne. A im bardziej prawe serce miał ten, kto tu 
trafił, tym staczał się niżej. 

Tak.  Konstancja  Lubowiecka  znakomicie  nadawała  się  do  celów 

inspektora Paula de Briesa. 

 

background image

Klara Gott była szczęśliwa! Była wręcz w siódmym niebie! Owszem, 

w cichości ducha marzyła, że debiut bratanicy wczorajszego wieczoru 
spowoduje zainteresowanie jej osobą, a przy okazji i ciotka wróci na 
salony, ale nie spodziewała się aż takiego entuzjazmu! 

Zaproszenia od rana płynęły wartkim potokiem. 
Drzwi podupadłej rezydencji rodu Gottów nie zamykały się. Kołatka 

w  kształcie  głowy  lwa  co  rusz  zapowiadała  kolejnego  służącego, 
trzymającego w dłoni kopertę zdobną złoceniami, a w niej zachęcający 
opis a to wieczorku przy kartach, a to skromnego przyjęcia na sto osób, 
to  wreszcie  balu,  urządzanego  przez  księżnę  X  czy  hrabinę  Y, 
kończący  się  uprzejmym  zaproszeniem  panny  Konstancji 
Lubowieckiej, oczywiście w towarzystwie kochanej Klary Gott. Czyż 
można było odmówić tak miłym słowom? 

Oczywiście! 
Klara obracała się w tych kręgach wystarczająco długo, by wiedzieć, 

że nic tak nie podsyca zainteresowania jak tajemniczość. A im bardziej 
Konstancja będzie niedostępna, tym bardziej pożądana na salonach. 

W jej imieniu - i swoim własnym - ciotka odpowiadała na zaproszenia 

uprzejmie i odmownie, przepraszając po stokroć i tłumacząc odmowę 
delikatnym  zdrowiem  podopiecznej.  Nie  miała  złudzeń:  śmietanka 
towarzyska  Miasta  zainteresowała  się  Konstancją  tylko  dlatego,  że 
wczoraj  zwrócił  na  nią  uwagę  książę  Romanow.  Gdyby  nie  to,  dziś 
Klara musiałaby się zastanawiać, jak wkręcić się w kręgi tych nadętych 
arystokratów, których zarówno uwielbiała, jak i nie- 

 

background image

nawidziła. I zazdrościła im, wszystkiego: pieniędzy, władzy, blichtru. 

Po  prostu  zżerała  ją  zawiść.  I  jeszcze  nimi  gardziła,  bo  wszystko  to 
byli... A ona, Klara Gott, była... Tak naprawdę była nikim. Brzydka, 
głupia i zawistna zraziła do siebie wszystkich, którzy mogli zostać jej 
przyjaciółmi, zaraz na początku, gdy wyszła za zubożałego szlachetkę, 
który po rodzicach odziedziczył li tylko starą, sypiącą się rezydencję, 
długi  karciane  ojca  i  trochę  ziemi  na  wsi,  która  z  ledwością  była  w 
stanie wykarmić dwoje właścicieli. 

Jedynie  córka  cyrulika  zechciała  poślubić  tego  bankruta,  a  gdy  to 

uczyniła... gdy razem z mężem dostała tytuł szlachecki, nakłoniła go 
do  sprzedania  ziemi,  kupienia  za  te  środki  małej  fabryczki  mydła  na 
południu kraju i rozkręciła interesik na tyle, by w miarę spokojnie żyć 
w  drogim  snobistycznym  Mieście.  Do  dziś,  pięć  lat  po  śmierci  pana 
Gotta, do kabzy Klary spływały pieniądze zarobione na mydle, co było 
jej  wielką  tajemnicą.  Gdyby  ktokolwiek  tutaj,  broń  Boże,  się  o  tym 
dowiedział, byłaby skończona w towarzystwie! 

A  przecież  i  tak  była.  Już  od  pierwszego  przyjęcia,  na  które 

zaproszono  pana  Gotta  wraz  z  nowo  poślubioną  małżonką,  by 
towarzystwo mogło ją poznać. 

Na  bal,  organizowany  przez  powszechnie  uwielbianą  hrabinę 

Lacrobc,  Klara  przyszła  umalowana  jak  kurtyzana  i  odziana  w 
wulgarną suknię, która wręcz obscenicznie opinała się na jej otyłym 
ciele,  po  czym,  zupełnie  dosłownie  zrozumiawszy  słowa  męża: 
„Musisz wkupić się w łaski hrabiego", zostawiła zdumionego Gotta na 
progu, uwiesiła się na ramieniu pana 

background image

domu i zaczęła szeptać mu do ucha zachęcające sprośności. 
Hrabina  ze  słodkim  uśmiechem  niemal  siłą  odciągnęła 

poczerwieniałego na twarzy z niezdrowego podniecenia małżonka od 
równie podnieconej Klary i... to był pierwszy i ostatni występ Gottów 
na salonach. 

Przez  dziesięć  lat  Klara,  skazana  na  ostracyzm,  mogła  jedynie 

pozdrawiać niedoszłe przyjaciółki z okien landary. Pan Gott wymykał 
się  wieczorami  z  domu  na  partyjkę  pokera  czy  popijawę  w  męskim 
gronie, lecz razem nie byli zapraszani nigdzie. 

Klara  pielęgnowała  urazę  aż  do  jego  śmierci,  próbując  co  rusz  z 

powrotem  wkupić  się  w  łaski  arystokracji,  gdy  zaś  Gott  zmarł  na 
palpitację serca, usunęła się w cień, zakopała w ponurym gmaszysku, 
które  odziedziczyła  po  mężu,  i  pielęgnując  nienawiść  w  sercu, 
czekała... 

Czekała  na  taki  dzień  jak  dziś.  Dzień,  w  którym  posypią  się 

zaproszenia, a ona będzie je odrzucać. Wszystkie, oprócz tego, które 
przyniósł przed chwilą lokaj w wytwornej liberii. 

Na  piątkowy  bal,  organizowany  na  cześć  swej  siostry,  Anastazji 

Nikołajewny Romanowej, zapraszał sam Czarny Książę. 

Tego zaproszenia Klara nie mogła i nie chciała odrzucić. Przycisnęła 

kredowy papier do ust, potem do obfitej piersi, wciśniętej w gorset, i 
wyszeptała: 

-  Będziesz  mój,  Maksymilianie  Romanow,  będziesz  mój!  Nawet 

gdybym miała osobiście przywlec 

 

background image

tę dziewuchę do twojej sypialni i przytrzymać, gdy będziesz ją brał, 

będziesz mój! 

Bo Klara Gott także śniła o Czarnym Księciu. 
Od tamtego wieczoru, dziesięć lat temu, gdy po raz pierwszy i ostatni 

go ujrzała. 

- Konstancjo! Kotulu kochana! Pokaż  mi się,  kochaneczko!  - Klara 

biegła  przez  dom,  potem  po  schodach  na  piętro,  gdzie  mieścił  się 
surowy  pokój  bratanicy,  klaszcząc  w  ręce  i  wołając  dziewczynę, 
podniecona  do  nieprzytomności.  Dostały  zaproszenie  do  pałacu 
Romanowów! Dziś zaczyna się ich droga na szczyt! Gdzie się podziała 
ta dziewucha?! Jak wygląda?! Czy nie skołtuniły się jej włosy? Czy nie 
wyskoczył na twarzy pryszcz? 

Dziewczyna, która od rana tkwiła w swojej celi, na przemian modląc 

się i chodząc niespokojnie w tę i z powrotem, w oczekiwaniu aż ciotka 
ją  wezwie,  teraz  wypadła  na  korytarz,  piękna  i  niewinna,  w  długiej 
białej koszuli i złocistych włosach spływających miękkimi falami aż 
do pośladków. 

Klarze na widok bratanicy zaparło dech w piersi. 
O  tak!  Taka  spodobałaby  się  księciu  jeszcze  bardziej!  W  negliżu, 

otulona  tylko  tymi  włosami,  z  błyszczącymi  oczami  barwy  nieba, 
rozchylonymi  ustami,  aż  nieprzyzwoicie  pełnymi  jak  na  niewinne 
dziewczę,  a  w  szczególności  z  tymi  dwiema  ciemnymi  wisienkami 
rysującymi się pod cienkim materiałem koszuli, które wieńczyły jędrne 
piersi dziewczyny. 

Klara obejrzała sobie podopieczną od stóp do głów pierwszego dnia, 

gdy ta, zrozpaczona i przerażona do 

background image

granic  możliwości,  zawitała  w  domu  ciotki.  Obejrzała  sobie 

Konstancję nagutką, jak ją Pan Bóg stworzył, podszczypując skórę na 
pośladkach  i  piersiach,  zupełnie  głucha  na  nieśmiałe,  pełne 
dziewiczego wstydu protesty dziewczyny. Kazała jej rozchylić usta, by 
z  zadowoleniem  stwierdzić,  że  Konstancja  ma  piękne,  białe,  równe 
zęby, potem dokładnie obejrzała pszeniczne włosy, sprawdzając, czy 
dziewczyna  nie  przywlokła  ze  wsi  wszy,  by  wreszcie  stwierdzić  z 
zadowoleniem, że bratanica jest zdrowa i... piękna. Bardzo piękna. Tak 
piękna,  że  Klarę  skręciła  zawiść.  Ale  w  następnej  chwili  kobieta 
uśmiechnęła  się  do  siebie.  Musi  ładnie  ten  dar  od  losu  opakować,  a 
potem z zyskiem go sprzedać. 

Zamówiła u najlepszego krawca złotą suknię z cienkiego szyfonu, w 

której  Konstancja  wystąpiła  poprzedniego  wieczoru,  i  tak  jak  Klara 
przewidywała, jak wymarzyła to sobie i wymodliła, bratanica od razu 
ustrzeliła najcenniejszą ofiarę: księcia Maksa Romanowa. Jej, Klary, 
księcia... 

- Chodź, moja słodka gołąbeczko, pokaż się cio-tuli - gruchała teraz 

do  oniemiałej  dziewczyny,  wciągając  ją  z  powrotem  do  małego, 
ciemnego pokoju i zatrzaskując Ance, która szła za swą panią krok w 
krok, drzwi przed nosem. 

Rozejrzawszy  się  po  pomieszczeniu,  Klara  zmarszczyła  nos.  Na 

początku,  dwa  miesiące  temu,  gdy  chciała  pokazać  bratanicy,  gdzie 
będzie jej miejsce, pokój ten wydał się odpowiedni. Dziś jednak, gdy 
miała w rękach żyłę złota, należało to bogactwo odpowiednio oprawić. 

 

background image

-  Zaraz  każę  Ance  przygotować  gościnny  salonik  z  sypialnią. 

Zajmiesz go do czasu, gdy... - „Zagarnie cię do swojego haremu Maks 
Romanow  albo  któryś  z  jego  bogatych  przyjaciół,  mam  nadzieję,  że 
stary i brzydki, bo takiego ci w głębi serca życzę, nieznośnie piękna 
Konstancjo" - dokończyła w myślach. 

-  Ten  mi  odpowiada,  ciociu  -  odezwała  się  pokornie  dziewczyna.  - 

Naprawdę nie zasługuję na nic więcej. 

Tu Klara mogła się zgodzić, zamiast tego wykrzyknęła nieszczerze: 
-  Ależ  co  ty  mówisz,  drogie  dziecko!  Za  kilka  dni  kończysz 

osiemnaście  lat!  Stajesz  się  kobietą!  Musisz  mieć  swój  zaciszny, 
uroczy  kącik,  gdzie  będziesz  podejmować  równie  młode  i  śliczne 
dziewczęta jak ty! 

„I  ich  tatusiów  również,  jeśli  książę  Romanow  cię  odrzuci"-  tego 

oczywiście Klara nie mogła powiedzieć swej podopiecznej, która stała 
przed  nią  zarumieniona  z  zakłopotania,  nie  do  końca  rozumiejąc 
zmianę zachowania ciotki. 

Konstancja nie była głupią gęsią. Zdawała sobie sprawę, że to dzięki 

zainteresowaniu Czarnego Księcia ciotka stała się tak miła, ale... nic 
więcej  o  Maksie  Romanowie  nie  wiedziała.  Tylko  tyle,  że  jest 
powszechnie  uwielbiany,  bogaty  i  wszechpotężny  -  o  tym  szeptała 
służba. No i bardzo, wręcz zniewalająco przystojny, czego sama do-
świadczyła. Z rozmarzenia wyrwały ją słowa ciotki: 

- Wyskakuj z koszuli! 
Uniosła  brwi,  ale  posłusznie  ściągnęła  białą  materię  przez  głowę. 

Stojąc naprzeciw Klary, naga i drżą- 

background image

ca,  wbiła  wzrok  w  wytarty  chodnik,  ale  ciotka  ujęła  jej  twarz  pod 

brodę i rzekła cicho: 

- Patrz mi w oczy. Muszę wiedzieć, czy jesteś ze mną szczera. 
- Jestem ciociu - odparła cicho, zupełnie nieprzygotowana na to, co 

ma nastąpić. 

- Rozsuń nogi - rozkazała kobieta. Konstancja posłała jej spłoszone, 

pełne żalu spojrzenie. 

- Rozsuń! - powtórzyła twardo ciotka, a gdy dziewczyna to uczyniła... 

wsunęła  dłoń  między  jej  uda  i  zaczęła  niespiesznie  pieścić  ukryty 
wśród miękkich, jasnych kędziorków wzgórek. 

Dziewczyna jęknęła tylko i nie był to jęk rozkoszy. Jeszcze nie. 
Palce ciotki - jak ona może! - dotykały intymnego wnętrza, wsuwały 

się  głębiej,  by  zaraz  się  cofnąć.  Konstancja,  stojąc  nieruchomo  ze 
wzrokiem wbitym w ścianę naprzeciwko, próbowała powstrzymać łzy 
i... podstępną, rodzącą się w głębi trzewi rozkosz. 

„Nie chcę tego!" - krzyczał umysł. 
„Owszem,  chcesz"  -  odpowiadało  ciało,  a  uda  rozchylały  się  coraz 

bardziej zachęcająco. 

Ku swej zgrozie poczuła, że biodra same wychodzą tym natrętnym, 

gorącym palcom naprzeciw. Ze wbrew swej woli nadziewa się na nie, 
spragniona  narastającej  rozkoszy.  Ze  zdradziecka  wilgoć  zaczyna 
spływać wprost na nieubłaganą dłoń ciotki Klary. 

Kobieta zaśmiała się gardłowo. 
- Lubisz to, co? 
 

background image

Konstancja zacisnęła powieki, by nie rozpłakać się ze wstydu. 
-  O  taaak  -  szepnęła  ciotka,  rozwierając  srom  dziewczyny  i  coraz 

mocniej wwiercając się w ciepłe, lepkie od soków wnętrze. - Wyobraź 
sobie, że to jego dłoń. Ze pieści cię Czarny Książę... Zaraz cofnie rękę, 
sięgnie do spodni, wyciągnie nabrzmiały pal i jednym ruchem nadzieje 
cię aż po jądra... 

Konstancja jęknęła z udręką i poczęła wyrzucać biodra do przodu raz 

po raz, zupełnie już nie panując nad ciałem. 

Trzask! 
Siarczysty policzek otrzeźwił ją w sekundę. 
Zamrugała, 

zaskoczona. 

Rozwarła 

powieki, 

patrząc 

nic 

nierozumiejącym  wzrokiem  na  wykrzywioną  pogardą  i  wściekłością 
twarz Klary. 

- Ty mała dziwko! Ty suko w rui! Wystarczy wsadzić ci rękę między 

nogi, byś wystawiła dupcię i pozwoliła się brać! 

Ciotka chwyciła jej brodę w dłoń, ściskając mocno, bezlitośnie. Nie 

było w tym uścisku ani cienia poprzedniej czułości. 

- Nigdy go nie zdobędziesz, będąc tak chętną, tak łatwą - wycedziła. 
Konstancja głośno przełknęła. Długo powstrzymywane łzy rozbłysły 

w  chabrowych  oczach  i  spłynęły  po  płonących  ze  wstydu  i  żalu 
policzkach. 

-  Skończysz  w  podrzędnym  burdelu,  a  nie  w  łożu  Maksymiliana 

Romanowa. - Ciotka nie znała, co to litość. - Chyba że... 

 

background image

Puściła bratanicę. 
- Chyba że? - podjęła tamta nieśmiało. 
- Będziesz mnie słuchać. 
- Będę, ciociu. 
Klara  przyglądała  się  bratanicy  spod  zmrużonych  powiek.  Taka 

piękna,  taka  niewinna  i  jednocześnie  tak  rozbudzona...  Nie  będzie 
łatwo utrzymać ją w ryzach, oj nie. 

- To dobrze. Bo wiedz, że przeznaczyłam cię albo Czarnemu Księciu, 

albo...  hrabiemu  von  Tief.  Obleśnemu  staruchowi,  co  to  lubi  krzyk 
gwałconej dziewicy. Gwałconej przez jego majordomusa, bo hrabiemu 
fiut już nie staje. 

Konstancja  zbladła  śmiertelnie.  Przez  chwilę  miała  nadzieję,  że 

ciotka chce ją tylko przestraszyć, ale ta dodała: 

- Już o ciebie pytał. I przyrzekam ci, że jeśli nie Maks, to on. Będziesz 

posłuszna? 

Dziewczyna, niezdolna do wykrztuszenia słowa, kiwnęła głową. 
-  Dobrze  -  odparła  Klara  z  zadowoleniem.  -  Urządzimy  ci  piękny 

buduar  w  saloniku  na  dole.  Ty  masz  tylko  jedno  zadanie:  wyglądać 
olśniewająco i odmawiać. Wszystkiego wszystkim. A już najbardziej 
być nieprzystępna dla Maksymiliana Romanowa. Zrozumiałaś? 

Dziewczyna  znów  potaknęła.  Klara  zmierzyła  ją  od  stóp  do  głów 

uważnym spojrzeniem. 

-  Jeśli  następnym  razem  stwierdzę,  a  często  będę  to  sprawdzać,  że 

sprzeniewierzyłaś swoje dziewictwo 

 

background image

z byle kim, a nawet i z Romanowem, każę cię wychłostać, a potem 

wyrzucę na ulicę, twego ojca zaś spotka najgorsze. Dopiero przed tym, 
kogo  wskażę,  i  wtedy,  kiedy  ci  pozwolę,  możesz  rozłożyć  nogi. 
Zamierzam wydać na ciebie ostatni wdowi grosz i nie pozwolę byś go 
przetraciła... 

Klara  Gott  zwykła  dotrzymywać  obietnic.  Zwłaszcza  tych  danych 

samej sobie. Będzie hojna dla Konstancji. Lecz nie dlatego, że nagle 
pokochała bratanicę. Jeśli chcesz wyjąć, najpierw włóż" - to było jedno 
z  ulubionych  powiedzonek  mieszkanki  starego  domu  przy  ulicy 
Królewskiej. 

Czym prędzej posłała więc służącą po najlepszego krawca w Mieście, 

przykazując dziewce, by nie wracała bez niego, bo straci posadę. Lusia 
musiała być bardzo przekonująca i obiecać staremu Goldblumowi złote 
góry,  bo  ten  przyczłapał  pospiesznie,  nie  bacząc  na  stertę 
niedokończonych sukien, na które klientki wyczekiwały niecierpliwie 
w związku ze zbliżającym się balem. A może... może stary człowiek, 
mający jednak dobry słuch, dosłyszał plotki o pięknej Konstancji, która 
za pierwszym razem, ledwo pojawiła się w progach Europejskiego, już 
wpadła w oko jego właścicielowi? I właścicielowi połowy Miasta, do-
dajmy. 

Książę Maksymilian Romanow był najbardziej szczodrym klientem 

Goldbluma,  dbał  o  garderobę  swoich  podopiecznych  jak  o  własną. 
Jemu się nie odmawiało. Dlatego też krawiec pospieszył na pierwsze 

 

background image

wezwanie  Klary  Gott,  czy  raczej  jej  bratanicy.  Może  go  nawet 

wyczekiwał? 

Chwilę po tym, jak zapukał do drzwi domu Gottów, poproszono go 

do  odświeżonego,  przewietrzonego  saloniku,  pośrodku  którego  już 
czekała... 

Stary człowiek mlasnął językiem o podniebienie na widok spłonionej 

piękności, popatrującej na niego nieśmiałym chabrowym spojrzeniem. 
Złociste  włosy  spływały  w  miękkich  falach  aż  do  niespotykanie 
szczupłej  talii  dziewczyny.  Jędrne  piersi,  wyraźnie  rysujące  się  pod 
cienką koszulą, unosiły się w spiesznym oddechu. Piękne, pełne usta 
rozchyliła  lekko,  zupełnie  bezwiednie  przeciągnąwszy  po  nich 
językiem, i w tym momencie Jonas Goldblum poczuł, że budzi się jego 
starcza kuśka. Spodobało mu się to. 

Odchrząknął. Podszedł w ukłonach do dziewczyny. Ucałował drobną, 

smukłą dłoń i zapytał miłym w jego mniemaniu głosem: 

- Jakąż toaletę życzy sobie nasza księżniczka? 
- Skromną, ale wyjątkową. - Padło za jego plecami. 
Przyskoczył  do  Klary  i  począł  całować  jej  ręce.  Wyrwała  się 

niecierpliwie  -  na  co  jeszcze  dzień  wcześniej  nie  mogłaby  sobie 
pozwolić - i rozkazała władczo: 

-  Bierz  się  pan  do  roboty.  Moja  Kocia  kochana  ma  wyglądać 

olśniewająco. Suknia ma ukazywać wszystko to, co lubią pieścić oczy 
mężczyzny, ale nie ukazywać niczego. Jasno się wyraziłam? 

-  Najzupełniej,  pani  Gott,  najzupełniej.  -  Krawiec  w  głębokich 

ukłonach cofnął się i wrócił do dziewczyny. 

 

background image

W następnej chwili zapomniał o despotycznej Klarze, skupiając się 

całkowicie na Konstancji. 

Ta  stała  bez  ruchu,  niemal  wstrzymując  oddech.  Pozwalała  się 

okrążać, cmokać sobie nad uchem, mierzyć miarą krawiecką, dotykać 
to tu, to tam, ale zawsze z uniżonymi przeprosinami, dotąd, aż Jonas 
odstąpił dwa kroki i rzekł, patrząc na dziewczynę z ukontentowaniem: 

- Grecka bogini. Jak nic grecka bogini! 
- Grecy są, zdaje się, śniadzi i czarnowłosi - zauważyła zimno Klara. 
- A więc grecka niewolnica. Słowiańska branka oddana zwycięzcy w 

zamian za wolność ojca. 

- Który ojciec oddałby córkę... - zaczęła Klara nieprzejednanie i naraz 

urwała.  Właściwie  to  bardzo  dobre  porównanie.  -  Niech  będzie 
niewolnica. Ale nic wyuzdanego! Żadnej nagości! 

-  Będzie  skromna  jak  lilia  i  piękna  niczym  jutrzenka.  Już  moja, 

starego  Goldbluma,  w  tym  głowa,  droga  pani  Gott.  Poproszę  tylko 
zaliczkę. Dwie sztuki złota... 

- Dwie sztuki?! 
-  ...bym  mógł  zakupić  najprzedniejszy  jedwab  -kontynuował,  nie 

zważając  na  oniemiały  wzrok  skąpej  kobiety.  -  I  nasza  Konstancja 
rzuci na kolana cały dwór Romanowa, włącznie z nim samym. 

To  przekonało  Klarę.  Mamrocząc  przekleństwa,  poszła  do  swojej 

sypialni, by ze skrytki wyjąć odkładane od lat pieniądze. Gdy wróciła, 
krawiec  nadal  kręcił  się  przy  Konstancji,  po  raz  kolejny  dokładnie 
zdejmu- 

 

background image

jąc miarę, zwłaszcza z biustu dziewczyny. Ta milczała - właściwie od 

początku  nie  wyrzekła  ani  słowa  -przygryzając  lekko  wargę  z 
narastającej irytacji. 

-  Wystarczy  tych  miar!  -  Klara  odpędziła  starca  wielkopańskim 

machnięciem ręki, wcisnęła mu w dłoń tyle, ile sobie życzył, po czym 
zapytała: - Na kiedy suknia będzie gotowa? 

- Jutro przyniosę do pierwszej miary. Zdążymy na czas. 
To  zapewnienie  musiało  kobiecie,  odprowadzającej  pełnym  żalu 

spojrzeniem krawca i swoje dwie sztuki złota,  wystarczyć.  Zaraz po 
jego wyjściu przeniosła złe oczy na bratanicę. 

- Widzisz, ile mnie kosztujesz? Spróbuj tylko zawieść. .. - syknęła. 
- Nie zawiodę, ciociu. - Usłyszała w odpowiedzi cichy, potulny głos. 
I  ta  potulność,  zamiast  ułagodzić,  nagle  Klarę  rozgniewała. 

Doskoczyła do dziewczyny i wymierzyła jej policzek. 

- A to za co?! - krzyknęła Konstancja, unosząc dłoń do piekącej skóry. 
- Pokaż, że masz choć trochę charakteru! Myślisz, że Maks Romanow 

lubi  takie  „przepraszam-że-żyję"?!  Jego  siostra,  Anastazja,  niewiele 
starsza  od  ciebie,  ty  memło,  jeździ  konno,  strzela  nie  gorzej  od 
Romanowa  i  potrafi  się  postawić  każdemu!  Masz  się  jej  dobrze 
przyjrzeć na balu i wziąć z niej przykład, bo obejdziesz się smakiem, a 
ja razem z tobą, rozumiesz? 

 

background image

Skończyła tę tyradę i aż zgrzytnęła zębami, wiedząc, że zaraz padnie 

pokorne: „Rozumiem, ciociu", ale o dziwo usłyszała krótkie: 

-Tak. 
Uniosła brwi. A potem znów spoliczkowała dziewczynę. 
- Nie bądź bezczelna - wycedziła i wyszła. 
Gdyby  ktoś  w  tej  chwili  spojrzał  na  Konstancję,  ujrzałby  w  jej 

jasnych i niewinnych do tej pory oczach czystą nienawiść. 

Jonas  Goldblum,  mimo  że  stary  lubieżnik,  był  mistrzem  w  swoim 

fachu. Suknia - prosta biała szata z jedwabiu, obszyta przepiękną złotą 
lamówką, udrapowana w taki sposób, że podkreślała smukłe kształty 
dziewczyny,  ale  nie  była  wyzywająca  -  stanowiła  dzieło  sztuki. 
Konstancja  zaś  w  nią  przywdziana,  z  włosami  upiętymi  wysoko  na 
grecki sposób, wyglądała zachwycająco, wręcz zniewalała pięknem i 
niewinnością. 

Klara,  obejrzawszy  bratanicę  ze  wszystkich  stron,  niczym  klacz  na 

aukcji,  w  końcu  cmoknęła  z  uznaniem  i  bez  szemrania  wypłaciła 
krawcowi  resztę  wynagrodzenia.  W  drodze  do  domu  wstąpiły  po 
pantofelki na niewielkim obcasiku, po kolacji zaś ciotka zniknęła na 
chwilę w swoim pokoju i wróciła z podłużnym pudełeczkiem. 

Pomachała nim Konstancji przed nosem. 
- To nagroda za dobre sprawowanie. Jeśli spiszesz się na balu, tak jak 

oczekuję, dostaniesz ją na własność. 

 

background image

Nie!  Nie  pokażę  ich  jeszcze.  Jutro!  -  Pacnęła  dziewczynę  w 

wyciągniętą  po  pudełeczko  dłoń.  -  Możesz  iść  do  swoich 
apartamentów. - Tak od trzech dni Klara nazywała skromny salonik i 
niewielką sypialnię, przydzieloną bratanicy. - Wyśpij się porządnie, bo 
jutro czeka cię wielki dzień. Nie chcę widzieć żadnych podkrążonych 
oczu. Żadnych pryszczy! 

Konstancja dygnęła i już chciała odejść, gdy zatrzymało ją: 
- Czy czegoś nie zapomniałaś? 
Klara  wyciągała  do  niej  dłoń,  ozdobioną  wielkim,  wulgarnym 

pierścieniem. 

Dziewczyna  posłusznie  ucałowała  tę  dłoń,  szepcząc  słowa 

podziękowania, i umknęła do siebie. 

Ona sama była równie przejęta jak ciotka. Gdzie tam przejęta - wprost 

umierała ze strachu! Jutro musi, po prostu musi zainteresować swoją 
osobą Czarnego Księcia! Jeśli jej się uda, ciotka będzie zadowolona, a 
ona sama, Konstancja... Ona będzie miała jedną szansę na milion, by 
raz na zawsze uwolnić się od ojca i jego siostry i... Czy może marzyć o 
czymś więcej, niż o zostaniu książęcą nałożnicą? Czy jeżeli będzie wy-
starczająco  uległa  i  namiętna,  Maksymilian  Romanow  pojmie  ją  za 
żonę? 

„Zrobię  wszystko,  by  tak  się  stało"  -  przyrzekła  sobie  w  duchu.  - 

„Ciotka  powtarza,  że  mam  być  nieprzystępna.  Uwodzić,  ale  gdy 
mężczyzna  zapragnie  czegoś  więcej,  umknąć,  bo  on  musi  czuć  się 
zdobywcą. Nie wiem, czy potrafię grać brak uczuć, skoro za jeden jego 
uśmiech oddałabym ciało i duszę, ale..." 

 

background image

Urwała.  Spojrzała  w  lustro.  Powoli  zdjęła  z  ramion  koszulę  i 

pozwoliła, by spadła na podłogę. Stała przed połyskującą taflą naga i 
przyglądała  się  swemu  ciału  uważnie,  taksująco.  Objęła  wąską  talię 
dłońmi, uniosła piersi, zajrzała w chabrowe oczy, opuściła powieki i 
spojrzała  uwodzicielsko  spod  firany  długich  czarnych  rzęs,  uniosła 
kąciki  pełnych,  czerwonych  ust  w  nieśmiałym  uśmiechu  i  nagle  ten 
uśmiech  stał  się  prowokacyjny,  spojrzenie  też.  Oparła  jedną  rękę  na 
biodrze  i  uniosła  zgiętą  w  kolanie  nogę  tak,  że  ujrzała  karminowe 
wargi między udami. 

Konstancji spodobało się to, co zobaczyła. 
Czy jednak spodoba się Czarnemu Księciu? 
Przymknęła  powieki  i  zaczęła  z  początku  delikatnie,  potem  coraz 

gwałtowniej pieścić wilgotniejące wnętrze. 

„To  jego  dłoń.  To  on  mnie  dotyka"  -  pomyślała.  Ogień  pożądania 

smagnął  jej  lędźwie.  Zacisnęła  usta,  by  nie  jęczeć.  „Weź  mnie,  mój 
książę, weź..." - błagała go w myślach, wbijając palce coraz głębiej i 
szybciej,  niemal  brutalnie.  Bolało,  ale  ten  ból  tylko  wzmagał 
podniecenie. „Bierz mnie! Mocniej, kochany, mooocnieeeej...". Z ust 
wydarł się przeciągły jęk. Patrząc wprost w swe szeroko otwarte oczy, 
szczytowała.  Z  rozstawionymi  niczym  dziwka  nogami,  z  ręką 
wyrzucaną  przez  drgające  biodra,  z  dwiema  łzami  toczącymi  się  po 
policzkach  i...  poczuciem  wstydu  tak  palącym,  że  rozkosz  zgasła 
niemal natychmiast. 

 

background image

Narzuciła  gorączkowo  koszulę  na  ramiona  i  padła  krzyżem  przed 

małym  ołtarzykiem,  stojącym  w  rogu  pokoju.  Leżała  tak  długie 
godziny, modląc się gorąco o łaskę i wybaczenie, ale sama modlitwa i 
błagania nie wystarczały... 

background image

ROZDZIAŁ IV   
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Pałac  Romanowów  oświetlony  był  dziesiątkami  lampionów  i 

gazowych  latarni.  Na  olbrzymi,  brukowany  podjazd  przed  głównym 
wejściem co chwila podjeżdżał powóz. Lokaj w czarno-złotej liberii 
otwierał  drzwiczki,  by  zaraz  potem  pomóc  w  wysiadaniu  pysznie 
odzianym  damom  i  dziewczętom  w  uroczych,  skrzących  się  od 
maleńkich  brylancików  sukniach.  Panowie  we  frakach  i  cylindrach 
wynurzali  się  godnie  i  kroczyli  dumni  za  swymi  paniami  ku  za-
praszająco otwartym wrotom, zza których dobiegały dźwięki muzyki. 

W  rozległym  holu  panowie  oddawali  nakrycia  głowy,  panie  zaś 

płaszcze  i  peleryny,  po  czym  wszyscy  zanurzali  się  w  barwny, 
roztańczony tłum, zachwyceni jak zawsze przybraniem sali balowej. 

Była  ogromna.  Zajmowała  prawe  calusieńkie  skrzydło  wielkiego 

pałacu.  Podłoga  z  egzotycznego  drewna  lśniła  niczym  lustro,  cały 
ranek froterowana do połysku przez służbę. Wielkie okna, sięgające od 
podłogi do samego sufitu, przybrane były girlandami żywego bluszczu 
i  złotych,  lśniących  w  blasku  tysięcy  świec  wstążek.  Ściany  zdobiły 
draperie  ze  złoto-zielonego  brokatu.  Pośrodku,  nad  głowami 
tańczących  zawisł  ogromny  żyrandol,  ozdobiony  migotliwymi 
kryształami. 

Pana domu i jego siostry nie było między tańczącymi, ale nikt się tym 

specjalnie  nie  przejmował.  Nikt  nie  czuł  się  też  urażony.  Udzielny 
władca Miasta, książę Maksymilian Romanow, mógł robić, co mu się 
żywnie podobało. Nikt nie śmiałby się skarżyć. Jego 

 

background image

siostra zaś, księżniczka Anastazja, równie niepokorna i niezależna jak 

on, mogła być w tej chwili wszędzie. Nawet całować się w stajniach z 
chłopcem do posług. Brat wybaczyłby jej wszystko... 

On sam stał na galerii, ukryty w podcieniu filaru, niewidoczny z dołu, 

i  miał  wszystkich  jak  na  dłoni.  Czarne  oczy  uważnie  mierzyły 
napływającą falę gości. Bystry wzrok lustrował twarze wchodzących, 
od razu odgadując ich nastroje. Już w pierwszym momencie wiedział, 
że księżna Lońska pokłóciła się z mężem, który zdążył przed wyjściem 
sporo  wypić,  natomiast  hrabina  Domogradzka  popatrywała  na 
towarzyszącego  jej  córce  kapitana  zupełnie  jak  na  kochanka.  Ma-
ksymilian  uśmiechnął  się  lekko.  Przystojny  kapitan  wprawdzie 
podawał ramię młodziutkiej, zakochanej w nim bez pamięci hrabiance, 
ale to jej matce posyłał wiele mówiące spojrzenia. 

Romanow  odwrócił  wzrok.  Nic  mu  do  romansów  i  awantur 

arystokracji, znudzonej, zblazowanej, łaknącej coraz to innych uciech, 
coraz to nowych podniet. 

On czekał na kogoś innego. 
Nagle,  dotąd  zrelaksowany  i  spokojny,  zacisnął  palce  na  poręczy 

schodów, aż pobielały mu knykcie. Tego gościa się nie spodziewał... 

Inspektor Paul de Bries przekroczył swobodnym, pewnym krokiem 

próg  roziskrzonej  sali.  Omiótł  uważnym  spojrzeniem  tłum  gości,  po 
czym  potoczył  wzrokiem  po  galerii  i  od  razu  zauważył  stojącego  w 
cieniu filaru księcia Romanowa. Ten, z rękami splecionymi 

 

background image

na  piersiach,  patrzył  wprost  na  inspektora.  Paul  skinął  Maksowi 

głową, po czym ruszył w kierunku schodów prowadzących na galerię. 

- Witam, książę - rzekł parę chwil później, wyciągając rękę. 
Romanow podał swoją. 
- Inspektorze. 
Uścisnęli sobie dłonie krótko i mocno. 
- Bal zapowiada się wielce udany - zauważył grzecznie policjant. 
-  Dziękuję,  że  znalazł  pan  chwilę  czasu  w  swym  napiętym 

harmonogramie, by zaszczycić nas swoją obecnością - odparł równie 
grzecznie książę. 

-  To  dla  mnie  zaszczyt,  Wasza  Wysokość.  -  Inspektor  skłonił  się  z 

ręką  na  piersi.  I  nagle  obaj,  w  tym  samym  momencie,  parsknęli 
śmiechem. Książę klepnął mężczyznę w ramię przyjacielskim gestem. 

-  Nie  będziemy  chyba  gawędzić  o  balu,  de  Bries?  Zdradzisz,  co 

porabiasz wśród tłumu, którym gardzisz, czy mam zgadywać? 

- Zgaduj. 
-  Śledztwo  utknęło  w  martwym  punkcie  i  rozpaczliwie  łapiesz  się 

każdego sposobu, by zdobyć informacje? 

-Jesteś zbyt przenikliwy jak dla mnie, Maks. Ponownie się zaśmiali, 

ale nie był to śmiech tak beztroski jak poprzednio. 

- Ta ostatnia ofiara...? 
-  Zamordowana  ostrym  narzędziem  wbitym  w  kark  Bardzo 

precyzyjnie wbitym. Żaden nożownik nie 

 

background image

bawi się w takie subtelności. - De Bries oparł się dłońmi o balustradę 

i  lustrował  tłum  tak  uważnie,  jak  Maks  Romanow  parę  chwil  przed 
jego  przybyciem.  -Szybka  śmierć  bez  rozlewu  choćby  kropli  krwi... 
Nie  rozumiem  tego.  Seryjni  mordercy  lubią  oglądać  spektakularne 
skutki  swych  czynów.  Cwiartować,  upuszczać  krew  jeszcze  żywej 
ofierze, obdzierać ją ze skóry, dusić... 

- Oszczędź mi tych szczegółów - mruknął książę. 
-Ten zaś... Nie rozumiem... - ciągnął dalej inspektor, jakby nie słyszał 

słów  Romanowa.  Nagle  spojrzał  nań  ze  zdziwieniem.  -  Takiś 
wrażliwy?  To  ty  podczas  wojny  prowadziłeś  swój  oddział  w 
najkrwawszy bój. 

Maks  skrzywił  się,  jakby  wspomnienie  niedawnych  bitew  było  mu 

niemiłe.  A  przecież  wsławił  się  jako  doskonały  dowódca  i  nazbierał 
więcej  odznaczeń,  niż  jego  przyjaciel  z  gimnazjum,  Paul  de  Bries, 
mógł sobie życzyć. 

-To, że zabijałem podczas wojny, nie znaczy jeszcze, że lubię słuchać 

o mordowanych młodych kobietach. 

-  A  właśnie,  gdzie  jest  twoja  siostra?  Zmiana  tematu  zaskoczyła 

księcia. 

-  A  co  Anastazja  ma  do  tych  morderstw?  -  zapytał  tonem  bardziej 

ostrym, niż by chciał. 

-  Może  być  następną  ofiarą  -  odparł  powoli  inspektor,  patrząc  mu 

prosto w oczy. - Żadna z nich nie jest bezpieczna. Nawet, a może w 
szczególności...  -zawiesił  na  chwilę  głos  -  ...piękna  Konstancja 
Lubowiecka. 

 

background image

Książę zrobił krok w przód i stanął obok niego. 
Obaj patrzyli na zachwycające zjawisko, które pojawiło się właśnie w 

drzwiach sali. 

Złotowłosa dziewczyna w swej dziewiczo białej sukni z mieniącego 

się jedwabiu, opinającego jej zgrabne, szczupłe ciało, ze sznurem pereł 
na  szyi  i  diademie  w  upiętych  włosach,  wyróżniała  się  na  tle 
kolorowych,  odzianych  w  rozłożyste  krynoliny  kobiet  jak  łabędź 
wyróżnia się w tłumie pawi. Nie było mężczyzny, który nie zwróciłby 
na nią uwagi, gdy stała tak przez chwilę na progu sali, nie wiedząc, co 
ma ze sobą uczynić, dokąd się udać. Dopiero stara kwoka Gott ruszyła 
przodem, nakazując bratanicy podążać za sobą, ale i wtedy dziewczynę 
odprowadzały  głodne  spojrzenia  arystokratów  i  pełne  zawiści 
spojrzenia  -  ich  towarzyszek.  Konstancja  nie  była  najpiękniejszą 
dziewczyną w tym towarzystwie, ale sposób, w jaki suknia podkreślała 
jej kibić, piersi i długie nogi... Każdy chyba mężczyzna pomyślał w tej 
chwili, że nie miałby nic przeciwko, żeby tę kibić zagarnąć ramieniem, 
piersi ująć w dłonie, a nogi... nogi same mogłyby się przed nim roz-
łożyć.  Karceni  przez  żony  i  przyjaciółki  powracali  do  tańca,  ale 
dziewczyna stała się obiektem plotek kobiet i pożądania mężczyzn. Te 
pierwsze niemal w tym samym momencie ją znienawidziły, ci drudzy 
także, bo zdawali sobie sprawę, że ten łakomy kąsek przypadnie komu 
innemu. Na pewno nie im. 

Inspektor,  stojący  na  galerii  obok  księcia  Romanowa,  odetchnął 

głęboko, ze zdumieniem zdając sobie sprawę z tego, że wstrzymywał 
oddech. 

 

background image

-Jak ja ci czasami zazdroszczę  -  mruknął. Maks posłał  mu pytające 

spojrzenie. 

- Nie udawaj niewiniątka. Chyba nikt nie ma wątpliwości, kto ją tu 

zaprosił i w jakim celu. 

- Ja nie mam na pewno - odrzekł książę, uśmiechając się lekko. - Twój 

zastępca  wyżebrał  zaproszenie  od  mojego  majordomusa.  Domyślam 
się, że nie dla siebie i swej małżonki... 

- Chyba nie podejrzewasz, że dla mnie! - zaczął z oburzeniem Paul, 

ale książę mu przerwał: 

-  Ty  nie  potrzebujesz  zaproszenia.  Wchodzisz  bezczelnie  wszędzie 

tam, gdzie chcesz, czy jesteś mile widziany, czy nie. Stąd wnioskuję, 
że to zaproszenie było dla niej. - Ponownie spojrzał na siadającą przy 
stoliku w rogu sali Konstancję. 

-Jesteś za bystry jak dla mnie. - Inspektor pokręcił głową z udanym 

żalem. - Naprawdę sam jej nie zaprosiłeś? - zaczął, zapominając o tym 
drobnym  incydencie.  -  Przecież  już  całe  Miasto  wie,  że  wpadła  ci  w 
oko. 

Romanow  zapatrzył  się  na  dziewczynę,  odgarniającą  subtelnym 

ruchem dłoni kosmyk włosów z policzka. 

- Skoro już wszyscy o tym wiedzą... - Chciał ruszyć schodami w dół, 

ale przytrzymała go za ramię dłoń inspektora. 

- Poczekaj chwilę. 
Książę spojrzał nań pytająco. 
- Madlaine de Muriel w ostatnią noc swego krótkiego życia bawiła się 

w jednym z twoich klubów. Zakazanym Owocu. 

 

background image

- Wiem o tym - odmruknął Maks. 
-  Dokładnie  tak,  jak  każda  z  poprzednich  ofiar...  -dodał  inspektor, 

patrząc przyjacielowi prosto w oczy. 

- Co sugerujesz? - W głosie księcia zabrzmiała stal. I groźba. 
- Te cztery młode dziewczęta łączy nie tylko śmierć od ostrza wbitego 

w kark, ale i twoja osoba, Maks - odparł cicho de Bries. - Wybacz, ale 
muszę cię aresztować. 

Te słowa wstrząsnęły Romanowem do głębi. Długą chwilę wpatrywał 

się w twarz inspektora, wreszcie rzekł powoli: 

- Ty żartujesz, prawda, Paul? 
- Przykro mi, Maks. 
- Chcesz mnie zamknąć w podłej celi ot tak, bez dania powodów? 
-  Wiesz,  że  na  dwie  doby  mogę  zatrzymać  każdego,  kogo 

podejrzewam... 

- A podejrzewasz mnie? Inspektor wytrzymał jego spojrzenie. 
- To cztery młode kobiety, Maks. Każdy w tym zepsutym do szpiku 

kości Mieście jest podejrzany. 

- Może więc zamknij siebie? - W głosie księcia zabrzmiał sarkazm. 

Wszystkiego się po Paulu de Brie-sie mógł spodziewać, ale nie tego, że 
zaaresztuje go we własnym domu, podczas balu na cześć jego siostry! - 
Dlaczego to ty miałbyś nie mordować tych dziewczyn? Zdradź powód, 
czemu  ja  jestem  bardziej  podejrzany  niż  ktokolwiek  tutaj?!  -  Maks 
dawał się coraz bardziej ponosić gniewowi. 

 

background image

-  Wybacz,  książę,  ale  mam  powody,  by  zacząć  właśnie  od  Waszej 

Wysokości - odparł oficjalnym tonem inspektor. 

-Jakie, do cholery?! 
„Tego  nie  mogę  ci  powiedzieć,  bo  nie  wpadłbyś  w  zastawioną  na 

ciebie pułapkę" - pomyślał inspektor. 

-  Bardzo  proszę,  byś  nie  stawiał,  książę,  oporu.  Wolałbym 

wyprowadzić cię tylnymi drzwiami, bez kajdanek na rękach, nie robiąc 
zamieszania. - Położył na ramieniu przyjaciela, teraz już byłego, ciężką 
dłoń. Ten odepchnął ją z pasją. 

- Zrób to! - syknął. - Zakuj mnie jak zbrodniarza i wyprowadź przy 

wszystkich. Niech całe Miasto zobaczy jak ten, który powinien stać na 
straży prawa, łamie je bezczelnie i bez dania racji. Zrób to! - Wycią-
gnął przed siebie złączone nadgarstkami ręce. 

Ciężka cisza narastała między nimi. 
-  Wybacz,  przyjacielu  -  przerwał  ją  wreszcie  inspektor  i  sięgnął  do 

kieszeni  surduta  po  kajdanki.  Maks  patrzył  z  niedowierzaniem,  jak 
chwilę potem zaciskają się na jego rękach. 

- Co ty wyprawiasz?! - padło nagle od strony schodów. 
Obaj obrócili się w momencie, gdy na galerię wpadła rudowłosa furia. 

Furia, której było na imię Anastazja. 

-  Coś  zrobił  mojemu  bratu?!  Uwolnij  go!  Natychmiast!  -  Uniosła 

szpicrutę i była gotowa strzelić inspektora w twarz, gdyby Maks nie 
krzyknął ostro: 

-Nie! 
 

background image

Dłoń z pejczem opadła, ale gniew księżniczki Romanowej nie. 
-  Zdejmij  mu  te  kajdany,  gadzie  bez  sumienia!  -wycedziła.  Na  jej 

usiane  drobnymi  piegami  policzki  wystąpił  rumieniec  gniewu.  -  Jak 
śmiesz wchodzić do mojego domu i zakuwać w żelazo mojego brata?! 
Myślisz, że służba pozwoli go wyprowadzić?! 

-  Anastazjo...  -  próbował  mitygować  ją  książę,  ale  napadła  w 

następnej chwili i na niego: 

-  A  ty?  Ty,  Maksymilian  Romanow,  kapitan  strzelców  konnych, 

pozwalasz się zakuć bez słowa protestu przez byle glinę i...? 

- Jeżeli zależy ci na bezpieczeństwie własnym i innych mieszkanek 

tego Miasta, pozwolisz nam opuścić dom. Bez niepotrzebnych scen. - 
W głosie inspektora zabrzmiała determinacja. 

- Chyba nie sugerujesz, że to Maks morduje te kobiety i że podniósłby 

rękę na mnie?! - Księżniczka czekała, aż inspektor zaprzeczy, ale ten 
milczał, patrząc jej twardo w oczy. 

„Jakaż ona piękna - przemknęło mu przez myśl -szczególnie w tym 

momencie, z furią w tych zielonych, płonących ślepiach..." 

Anastazja stanęła im na drodze do schodów, nagle spokojna, i rzekła: 
-Jeżeli chcesz go wyprowadzić, musisz przejść po mnie. 
Książę patrzył na siostrę z dumą i miłością. W jej gestach, w jej głosie 

i słowach nie było cienia teatralności. Zawsze odważna i szczera, robiła 
i mówiła to, co dyktowało jej serce. I skoro obiecywała inspektorowi, 

 

background image

że  nie  pozwoli  uprowadzić  jego,  Maksa,  bez  walki,  to  właśnie 

zamierzała uczynić: walczyć. Choćby i ją miano za to aresztować. 

Paul de Bries znał księżniczkę równie dobrze jak Romanow. I widział 

tę samą niezłomność w jej spojrzeniu, którą czuł we własnym sercu. 
Które z nich zwycięży w tej potyczce? 

-  Tylko  na  jedną  dobę  -  zaczął  pojednawczo.  -W  najlepszej  celi, 

przeznaczonej dla osób równych wam urodzeniem. 

-Nie. 
Krótkie  „nie"  Anastazji  sprawiło,  że  tym  razem  w  inspektorze 

zawrzał gniew. Dlaczego ludzie muszą wszystko utrudniać. 

- Nie rób scen! - warknął. - Nikt nie musi wiedzieć, że Maks zniknie 

na jedną noc i jeden dzień! 

-  Wystarczy,  że  ja  będę  mieć  tego  świadomość.  Mój  brat  nie  jest 

mordercą,  a  ty  nie  masz  prawa  go  więzić.  Nawet  przez  jeden  głupi 
dzień. Nawet przez godzinę. 

-Twój brat znał każdą z ofiar! Być może jest ostatnim, który widział 

je żywe i... 

Trzasnęła go w twarz z taką siłą, że zatoczył się na ścianę. 
-  Anastazjo!  -  krzyknął  Maks  zaniepokojony  rozwojem  wypadków. 

On sam parę dni w areszcie wytrzyma, ale jego siostra nie może tam 
trafić przez niego! -Wybacz jej, Paul. Chodźmy już. 

Inspektor otarł wierzchem dłoni krew z rozciętej wargi i odezwał się 

powoli,  z  trudem  hamując  furię,  do  nadal  patrzącej  nań  hardo 
księżniczki: 

 

background image

-  Udam,  pani,  że  nie  uczyniłaś  tego,  co  uczyniłaś.  Musiałbym 

aresztować i ciebie. 

- Spró... - zaczęła, ale książę posłał jej miażdżące spojrzenie. Tylko 

jedno. Za to takie, że umilkła i cofnęła się z przejścia, przełykając łzy. 

-  Zdejmij  mi  to,  de  Bries.  Nie  będę  stawiał  oporu  -mruknął  do 

inspektora. 

Ten  z  widoczną  ulgą  przekręcił  kluczyk  i  schował  kajdanki  do 

kieszeni. 

-  Nie  masz  nic  przeciwko  temu,  żebyśmy  podczas  twojej 

nieobecności przeszukali pałac? - zapytał, nim książę zrobił pierwszy 
krok ku schodom. 

Ten  obrócił  się  i  teraz  jego  zmiażdżył  wzrokiem,  ale  w  następnej 

chwili odrzekł krótko: -Nie. 

Zeszli  z  galerii  i  zniknęli  w  bocznym  korytarzu,  odprowadzani 

zranionym spojrzeniem księżniczki Anastazji. 

Tej nocy zginęła kolejna dziewczyna. 
Jej ciało znaleziono niedaleko rezydencji Romanowów. 
-  To  może  być  każdy  z  pięciuset  gości!  -  wykrzyknął  wzburzony 

Maks,  gdy  inspektor  wypuszczał  go  z  celi.  -  Każdy  z  pozostałych 
paruset tysięcy mieszkańców Miasta! Czemu uwzięliście się na moją 
rodzinę?! 

Paul  de  Bries  zasugerował  przed  chwilą,  że  morderstwa  mogła 

dokonać księżniczka Anastazja, by oczyścić z podejrzeń swego brata. 

 

background image

-  Rozumiem,  że  najpierw  to  ja  ćwiczyłem  mordowanie  niewinnych 

dziewcząt  ciosem  lancetu  w  kark,  potem  przekazałem  tę  jakże 
przydatną umiejętność niewinnej siostrze. Czyś ty oszalał, de Bries?! 
Jeśli nie odszczekasz tych podłych kalumni, wyzwę cię na pojedynek. 
Bóg mi świadkiem! 

- Spokojnie, nie unoś się tak - próbował go mitygować inspektor, ale 

to jeszcze bardziej rozgniewało księcia. 

-  Mam  się  nie  unosić  gniewem,  podczas  gdy  ty  robisz 

psychopatycznego  mordercę  najpierw  ze  mnie,  potem  z  Anastazji?! 
Gdybym  rzucił  takie  oszczerstwo  w  twarz  twojej  świętej  pamięci 
siostrze, też słuchałbyś tego spokojnie?! 

Twarz  inspektora  zastygła.  Maks  poczuł,  że  zagalopował  się  w 

gniewie. Niespełna dziesięcioletnią siostrę Paula de Briesa zgwałcił, a 
potem  zamordował  jeden  z  maruderów.  To  spowodowało,  że  młody 
mężczyzna  zaraz  po  wojnie  wstąpił  w  szeregi  policji  i  zaczął  bez-
względnie  ścigać  wszelkiej  maści  złoczyńców.  Ścigać  dotąd,  aż  nie 
ujął i nie doprowadził skazanego wyrokiem sądu na szafot. 

- Wybacz, nie powinienem był tego mówić - odezwał się Romanow, 

widząc cień nieznośnego bólu w oczach przyjaciela. On też szczerze 
opłakiwał  straszną  śmierć  uroczej,  radosnej  dziewczynki.  -  Zrozum 
jednak,  że  po  tym,  co  cię  spotkało,  twoje  oskarżenia  w  stosunku  do 
mnie  są  tym  trudniejsze  do  zniesienia.  Paul,  spójrz  na  mnie,  jak 
mógłbym uczynić taką krzywdę jakiejkolwiek kobiecie? 

 

background image

De Bries uniósł nań pociemniałe oczy. 
- Ty nie. W nocy morderca dokonał kolejnego zabójstwa, usuwając 

cię  z  kręgu  podejrzanych.  Ale  on  tutaj  jest.  Bardzo  blisko,  Maks.  I 
zaatakuje znowu. Kolejna młoda, śliczna dziewczyna, stojąc u progu 
życia,  straci  je  od  ciosu  lacetem.  Tym  razem  może  to  być  t w o j a  
siostra. 

Maksymilian Romanow przełknął z trudem, przez zaciskające się z 

nagłego  strachu  gardło.  Inspektor  miał  rację.  Należy  udzielić  mu 
wszelkiej  pomocy,  jakiej  zażąda,  a  nie  walczyć  z  nim  na  każdym 
kroku. Bądź co bądź, stoją po tej samej stronie barykady. 

- Co mam robić? - zapytał cicho. 
- Po pierwsze: otocz dyskretną opieką Anastazję. Nie może stać się jej 

krzywda - odrzekł de Bries, a w myślach dodał: Jeśli dzięki tej opiece 
morderstwa ustaną, będzie to oznaczało, że to ona ich dokonywała". 

Książę nie był głupi i domyślił się widać tego podtekstu, bo zmrużył 

czarne oczy, ale... nic nie rzekł. Jemu też zależało, by oczyścić siostrę z 
podejrzeń. 

- Naprawdę myślisz, że tych zbrodni może dokonywać kobieta? 
Paul pokręcił głową. 
-  Nie.  Ale  nie  mogę  wykluczać  nikogo.  Jeżeli  przyjmę,  że  to 

mężczyzna, będę miał oczy zamknięte na drugą możliwość i znów ktoś 
zginie. 

- Rozumiem. Zrobię to, co mi radzisz. Coś jeszcze? 
-  Pozwól  przeszukać  każdy  z  należących  do  ciebie  klubów,  kasyn, 

hoteli, pałaców. Wszystko, do czego masz klucze. 

background image

- Myślisz, że morderca jest tak głupi, by ukryć gdzieś w moim domu 

narzędzie zbrodni? 

„Będziemy szukać również czegoś innego" - pomyślał de Bries, a na 

głos rzekł: 

- Pięciu zabójstw dokonano tym samym ostrzem. Nasz Doktor Śmierć 

lubi swój lancet i używa tylko 

jego- 
Romanow zastanawiał się przez chwilę nad czymś głęboko, patrząc 

na inspektora. 

- Pozwolisz mi obejrzeć ciało ostatniej ofiary? 
- Nie! 
To  „nie"  było  zbyt  ostre  i  zbyt  raptowne,  jak  na  zwykłą  odmowę. 

Inspektor  ukrywał  jakiś  ważny  szczegół,  może  dowód,  może  ślad, 
który jednoznacznie wskazywał na niego, Maksymiliana Romanowa. 

- To nie jest tak, jak myślisz - zaczął de Bries, by nieco złagodzić to 

wrażenie.  -  Na  tym  etapie  śledztwa  nie  możemy  ujawniać  więcej 
informacji  niż  te,  które  są  znane  tobie  i  opinii  publicznej:  ofiary  są 
zabijane  ciosem  w  kark,  wszystkie  co  do  jednej  to  młode  kobiety, 
arystokratki lub szlachcianki, które same oddaliły się od towarzystwa i 
wpadły w  ręce  zabójcy. Dopilnuj, by żadna z twoich znajomych nie 
była tak lekkomyślna. 

Maks kiwnął powoli głową. Nadal miał wrażenie, że przyjaciel nie 

mówi mu całej prawdy, ale znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nic 
więcej zeń nie wyciągnie. Może za jakiś czas, ale nie dzisiaj. 

-  Cóż,  dziękuję  za  darmową  noc  w  apartamencie  i  wystawne 

śniadanie  -  zażartował,  wyciągając  do  Paula  rękę.  Ten  uścisnął  ją 
mocno. Obaj pomyśleli w tym 

background image

samym momencie, że dzięki nieszczęsnej dziewczynie, której śmierć 

oczyściła  Romanowa  z  zarzutów,  znów  są  przyjaciółmi.  -  Jeszcze 
jedno:  gdy  mnie  przyskrzyniłeś,  wróciłeś  do  pałacu?  De  Bries 
potaknął. 

- Czy... Konstancja... Z kimś wyszła? Inspektor uśmiechnął się lekko. 
- Ciotka strzegła jej niczym cerber przez całą noc. Wyszły nad ranem, 

tylko w swoim towarzystwie. Jeśli zależy ci na tej dziewczynie, ją też 
otocz opieką. 

- Tak zrobię. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ROZDZIAŁ V 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Bal u Romanowów przez długie dni był tematem rozmów, a przede 

wszystkim plotek. Ani książę, ani księżniczka nie pojawili się na nim 
nawet na chwilę. Żadne z nich nie powitało ani nie pożegnało gości. Za 
to  nad  ranem  w  bocznej  uliczce  znaleziono  trupa.  Kolejną  ofiarę 
Doktora Śmierć. 

W  serca  mieszkańców  Miasta  wkradł  się  strach.  Nie  wierzyli  już 

nikomu, popatrując nieufnie na służbę, stajennych, sąsiadów, kupców, 
lecz  w  szczególną  niełaskę  popadli  cyrulicy,  lekarze  i  fryzjerzy.  Ci 
wszyscy, którzy mieli na co dzień do czynienia z ostrymi narzędziami, 
a co ważniejsze: potrafili z nich korzystać. 

Jedyną  osobą,  która  okazała  się  poza  podejrzeniami,  był  Czarny 

Książę, bo - jak w tajemnicy wygadał się jego majordomus, w takiej 
tajemnicy,  która  natychmiast  obiega  całe  Miasto  -  spędził  tę  noc  w 
areszcie,  doprowadzony  tam  przez  samego  inspektora  de  Briesa.  To 
było  mocne  alibi,  bo  i  nazwisko,  które  to  alibi  zapewniało,  darzono 
niechętnym  szacunkiem  i  zupełnie  szczerymi  obawami.  Skoro  ten 
policjant nie wahał się zamknąć samego Romanowa, mógł to uczynić z 
każdym. A z aresztu mieszczącego się w ponurym, szarym gmaszysku 
czasami szło się prosto na szubienicę... 

Konstancja  słyszała  plotki  -  służące  Klary  Gott  lubiły  gadać  -  i  jej 

rozczarowanie,  że  bal  okazał  się  straconym  wieczorem,  bo  Czarny 
Książę się nie pojawił, przerodziło się we współczucie, bo podczas gdy 
ona,  Konstancja,  popijała  poncz  w  jego,  Maksa,  pałacu,  on  cierpiał 
niewygody w ponurej celi. Pragnęła uczynić coś, by książę Romanow 
dowiedział się o tym współ- 

background image

czuciu. Pragnęła... Prawdę mówiąc, pragnęła  j e g o .   Choć ujrzeć 

na parę chwil, nacieszyć oczy wspaniałą sylwetką, przystojną twarzą i 
gorącym spojrzeniem czarnych oczu. Usłyszeć jego głos, poczuć jego 
zapach, może też dotknięcie dłoni na policzku? Kto wie... 

Do późna w nocy czekała, aż ciotka i służba usną, po czym otuliła się 

od  stóp  do  głów  ciemnym  płaszczem,  który  za  dnia  ukryła  pod 
łóżkiem,  i  wymknęła  przez  uchylone  okno  wprost  na  ciemną,  cichą 
ulicę. 

Promenada była pusta. 
Miasto bało się nieuchwytnego mordercy. 
Konstancja  przemykała  ostrożnie  pod  ścianami  domów  i  murami 

otaczającymi rezydencje, rozglądając się co chwila, czy nikt za nią nie 
podąża.  Każdy  szelest,  każde  miauknięcie  dzikiego  kota  czy  pisk 
szczura przyprawiały dziewczynę o gwałtowne bicie serca, ale biegła 
dalej, zdecydowana dotrzeć do pałacu Romanowów i... 

-  Dokąd  to,  panienko?  -  zatrzymało  ją  nagle.  Stanęła  jak  wryta. 

Przerażenie sparaliżowało ją 

w mgnieniu oka. Mężczyzna zaszedł ją od tyłu. Albo czekał na ofiarę 

w bocznej uliczce, albo też podążał za nią przez cały czas, kryjąc się 
sprytnie za każdym razem, gdy oglądała się za siebie. 

Podszedł  teraz  do  niej,  zajrzał  w  twarz,  ukrytą  pod  kapturem,  i 

wycedził: 

-  Niedobrze  jest  wracać  tak  późno  samej.  Nie  wiesz,  że  w  Mieście 

grasuje okrutny morderca? 

Dziewczyna,  patrząc  wystraszonymi  oczami  w  brodatą  twarz, 

zdobyła się na kiwnięcie głową. Gdy chwy- 

 

background image

cił ją za ramię, pisnęła tylko i osunęła się bez przytomności na ziemię. 
Gryząca  woń  soli  trzeźwiących  sprawiła,  że  Konstancja  zaczęła 

odzyskiwać  przytomność.  Czyjaś  dłoń  podsuwała  jej  pod  nos 
buteleczkę  z  amoniakiem.  Usłyszała  pełen  ulgi  głos,  ten,  który  tak 
pragnęła usłyszeć: 

- Budzi się. Dziękuję, Anastazjo. 
Słysząc  oddalający  się  stukot  pantofelków  i  ciche  trzaśnięcie 

drzwiami, zdecydowała się unieść powieki. Czarny Książę pochylał się 
ku niej i z niepokojem zaglądał w zamglone oczy dziewczyny. Przetarł 
jej  czoło  i  policzki  ręczniczkiem  z  taką  troską  i  czułością,  że 
Konstancja poczuła łzy pod powiekami. 

- Coś ty, na Boga jedynego, robiła nocą sama na ulicy?! - wykrzyknął 

cicho. - To mógł być on, zabójca, a nie mój gwardzista! Dokądś szła, 
szalona, nierozważna dziewczyno?! 

- Do was, książę - odparła cicho, z trudem panując nad łzami. 
Maks oniemiał. 
-  Ciotka  pozwoliła  pani  samej  wyjść,  wiedząc,  z  jakim 

niebezpieczeństwem się to wiąże, po to tylko, byś mogła, pani, mnie 
uwieść?! Ryzykujesz życiem dla... 

-  To  nie  tak!  -  przerwała  mu  błagalnie,  nie  mogąc  znieść  myśli,  że 

wysnuł takie wnioski. - Nikt mnie nie przysyłał! Sama wymknęłam się 
z domu! Chciałam panu powiedzieć, jak bardzo współczuję, że spędził 
pan noc w... - Jakież głupie, jak naiwne wydało się teraz jej samej to 
wytłumaczenie, ten pretekst... - 

background image

Gdyby  ciotka  wiedziała,  gdzie  teraz  jestem,  zabiłabym  mnie  - 

dokończyła cicho, kryjąc twarz w dłoniach. 

-  Przybiegłaś  do  mnie  w  koszuli  nocnej,  by  zapewnić  o  swoim 

współczuciu? - zapytał wolno Romanow. 

Kiwnęła głową. 
- Nie pomyślałam... Sama nie zasznurowałabym gorsetu... 
- Mogłaś nałożyć tę białą jedwabną suknię - zauważył, uśmiechając 

się  leciutko,  czego  siedząca  ze  zwieszoną  głową  dziewczyna  nie 
widziała. 

Przytaknęła powtórnie, nie mając nic na swoje usprawiedliwienie. 
Nagle poczuła jego dłoń, zmuszającą ją, by spojrzała mu w oczy. 
- Po co przyszłaś? - zapytał cicho, niskim, zmysłowym głosem. 
- Musiałam... musiałam... - Wpatrywała się w jego czarne oczy, nie 

mogąc zebrać myśli. - Musiałam cię zobaczyć - wydusiła wreszcie z 
desperacją. 

Pochylił się ku niej i zaczął całować  miękkie, wilgotne od łez usta 

dziewczyny.  Nie  odwróciła  głowy.  Nie  cofnęła  się.  Przeciwnie: 
zarzuciła  mu  ręce  na  szyję  i  zaczęła  oddawać  pocałunki  z  coraz 
większym żarem, coraz większą namiętnością. Dotąd, aż on chwycił ją 
za nadgarstki i oderwał od siebie delikatnie, ale stanowczo. 

-  To  mogłoby  zajść  za  daleko  -  wychrypiał  głosem  nabrzmiałym 

pożądaniem. 

Konstancja,  płonąc  cała  od  bolesnego  pragnienia,  kiwnęła  tylko 

głową. 

 

background image

-  Odwiozę  cię  do  domu  -  rzekł,  wstając.  Odwróciła  oczy  od 

wypukłości w jego spodniach. 

Wyciągnął rękę i rzekł krótko: 
- Chodź. 
A  potem  poprowadził  ją  do  stajni,  podsadził  na  grzbiet 

nieosiodłanego ogiera i sam usiadł za nią. Koń, mając nałożoną jedynie 
tranzelkę, ruszył do wyjścia. Maks prowadził go jedną ręką i silnym 
uściskiem kolan. Drugą obejmował ciasno Konstancję. 

Przez cienki materiał koszuli, bo peleryna zsunęła się na bok, czuła 

każdy  mięsień  jego  ciała.  Mocne,  muskularne  uda,  twardy  brzuch, 
szeroką  pierś,  silne  ramię,  przyciskające  ją  do  siebie,  lecz  w 
szczególności  czuła wbijające się  między jej pośladki  wybrzuszenie, 
co  doprowadzało  ją  do  obłędu  z  frustracji  i  niespełnienia.  Milczała, 
walcząc z pożądaniem. Milczał i on. Koń szedł wolno, noga za nogą, 
niepopędzany przez swego pana. 

Nie zdając sobie sprawy, że to robi, Konstancja coraz silniej napierała 

na gorącą męskość, pocierając spragnionym sromem o koński grzbiet. 

Rzucone zduszonym tonem: - Przestań! - sprawiło, że zamarła. 
-  Przestań,  bo  skręcimy  choćby  w  tę  ulicę,  ściągnę  cię  na  ziemię, 

wduszę plecami w mur i wezmę na stojąco. 

„Zrób to!" - zakrzyczało zwijające się wewnątrz z pragnienia ciało. 

On  był  doskonale  tego  świadom,  ale  w  przeciwieństwie  do 
niedoświadczonej  dziewczyny  potrafił  panować  nad  własnym 
pożądaniem. 

 

background image

Zeskoczył nagle, pozostawiając Konstancję na końskim grzbiecie, po 

czym ujął wodze i zaczął prowadzić zwierzę za sobą. Dziewczynie nie 
pozostało nic innego, niż utrzymać się w pionie i... patrzeć na gibką 
sylwetkę idącego przodem mężczyzny. I tak -w milczeniu - dotarli do 
domu Gottów. 

Książę  ściągnął  Konstancję  na  ziemię.  Chwilę,  ale  była  to  krótka 

chwila,  wahał  się,  czy  jednak  nie  wziąć  jej  na  ręce,  nie  zanieść  do 
uśpionej  stajni  i  tam  nie  kochać  się  z  nią  do  utraty  tchu,  ale  znów 
rozsądek i żelazna wola wzięły górę nad pożądaniem. 

Pomógł jej wdrapać się na taras i gdy był pewien, że bez przeszkód 

wróci do łóżka, rzekł cicho: 

- To nie koniec, najdroższa, to dopiero początek. Będziesz moja, ale 

na moich i tylko moich warunkach. 

Paul de Bries, sfrustrowany do granic, pochylał się nad ciałem młodej 

kobiety.  Zimnym  i  martwym.  Leżało  na  stole  sekcyjnym  w 
więziennym  prosektorium,  nadal  odziane  w  strojną,  skrzącą  się 
sztucznymi brylantami, błękitną suknię, której skrawek wielkości dłoni 
odcięto ostrym narzędziem. Tym samym, które zatopiono wcześniej w 
rdzeniu kręgowym ofiary. 

-  Co  za  skurwiel  -  warknął  inspektor  do  siebie.  -Zabija  tą  samą 

metodą, biorąc taką samą pamiątkę. Niemal w środku miasta morduje 
kolejną  szlachciankę.  Co  ja  gadam  „w  środku  miasta",  na  moich 
oczach  nieomalże!  Dorwę  cię,  gadzie,  i  przyrzekam  już  dziś,  że 
zawiśniesz. A jeżeli mi się uda, to wcześniej będziesz łamany kołem... 

 

background image

- Mówił pan coś do mnie, inspektorze? - Zastępca de Briesa, ten sam, 

który  wskazał  na  Konstancję  jako  kandydatkę  na  wywiadowczynię, 
podniósł  wzrok  znad  okularu  mikroskopu,  pod  którym  badał  próbki 
pobrane spod paznokci zamordowanej dziewczyny. 

Paul spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. 
- Masz coś? 
- Nic szczególnego. Odrobina naskórka, ale nie wygląda to na ślady 

walki, raczej namiętności. 

-  Poszukaj  tej  namiętności  gdzie  indziej.  -  Paul  odstąpił  od  stołu, 

robiąc miejsce Robertowi Gawryłowowi, który, mimo młodego wieku, 
zadziwiał go nieraz bystrymi uwagami, uważnością podczas oględzin i 
wprawą  w  manipulowaniu  chirurgicznymi  narzędziami.  Mimo  tego 
ostatniego  Gawryłow  był  poza  wszelkimi  podejrzeniami.  Gdyby 
inspektor  przestał  ufać  swoim  współpracownikom,  równie  dobrze 
mógłby złożyć dymisję. 

Parę  minut  później,  gdy  inspektor  zajmował  się  badaniem  pod 

mikroskopem próbek ziemi pobranej z miejsca zbrodni, jego zastępca 
uniósł głowę i rzekł: 

- Ofiara nie była dziewicą. Są ślady współżycia, ale żadnych obcych 

wydzielin. 

- Czyli jest ostrożny - mruknął de Bries. - Tak jak poprzednio. 
- Albo... - zaczął z wahaniem Gawryłow, po czym pokręcił głową nad 

niedorzecznością tego pomysłu i zajął się dalszymi oględzinami ciała. 

-  Albo?  -  podjął  inspektor,  również  pochylając  się  nad  nagimi 

zwłokami młodej dziewczyny. 

background image

- Może uprawiała miłość z kobietą? 
Paul de Bries zmarszczył brwi, przyglądając się śladom na ramieniu 

denatki. 

- Przepraszam, szefie, to niedorzeczne. 
-  Nie.  Dlaczego?  Nie  wykluczamy  żadnej  możliwości.  -  Patrzył  na 

podbiegnięte krwią pręgi, znaczące białą skórę. Takie ślady zostawiają 
w chwili uniesienia paznokcie kochanki. Albo kochanka o wyjątkowo 
smukłych,  wymanikiurowanych  dłoniach.  Nic  nie  było  pewne. 
Wszystko zaś gmatwało się coraz bardziej. Im więcej ofiar, tym więcej 
znaków zapytania. I żadnej odpowiedzi... 

- Nawet cios zadany był z pozycji osoby równej wzrostem albo nawet 

niższej niż ofiara. Jak poprzednio - ciągnął młody mężczyzna. Tak, to 
też  zauważyli  i  odnotowali.  Lecz  ten  fakt  o  niczym  nie  świadczył. 
Może zabójca tak właśnie układał do ciosu dłoń z ostrym narzędziem? 

-  Musimy  mieć  umysł  otwarty  na  wszelkie  możliwości  -  odparł 

inspektor. 

- Po co odcina kawałek sukni? - Zastępca patrzył teraz na leżącą obok 

ciała strojną szatę. - Na pamiątkę? Kolekcjonuje te szmatki? Podnieca 
się nimi? 

- Może po to, by podrzucić komu innemu - odparł inspektor. 
Gawryłow spojrzał nań zdumiony i pełen szacunku zarazem. 
- To nie przyszłoby mi do głowy. 
- Jemu owszem. Może sam wpadłbyś na to w momencie, gdybyśmy 

powiesili człowieka, a zabójstwa zaczęłyby się od nowa. 

 

background image

Zastępca aż się wzdrygnął. 
- Spotkał się pan z czymś takim? Inspektor pokręcił głową. 
-  Ja  na  szczęście  nie.  -  Okrył  ciało  białym  całunem.  -  Dziś  nie 

wymyślimy  nic  więcej.  Zbierz  ludzi  i  wyjdźcie  w  teren,  raz  jeszcze 
porozmawiać  z  jej  rodziną  i  przyjaciółmi.  Może  ktoś  coś  sobie 
przypomni? Wypytaj delikatnie, z kim mogła się kochać tamtej nocy, 
choć... pewnie była dyskretna. Jak zwykle... Ja natomiast złożę wizytę 
pewnej  młodej  damie,  która  -  mimo  iż  wykluczyliśmy  z  grona 
podejrzanych  Maksymiliana  Romanowa  -  może  nadal  okazać  się 
przydatna. 

Klara  Gott  spodziewała  się  różnych  gości  podczas  triumfalnego 

powrotu na łono śmietanki towarzyskiej Miasta, ale to... było dla niej 
całkowitym zaskoczeniem. Służący, gdy tylko ujrzał na progu wysoką, 
wyprostowaną  sylwetkę  inspektora  de  Briesa,  skłonił  się  nisko, 
zostawił gościa w drzwiach i pognał do chlebodawczyni, która akurat 
przymierzała  stare,  ściągnięte  ze  strychu  suknie,  mając  nadzieję 
przerobić je na krzyk ostatniej mody. 

Służący wpadł do pokoju bez pukania i nie zważając na marszczące 

się w wyrazie niezadowolenia brwi swej pani, wyszeptał: 

-Jest tutaj! Przyszedł! 
Klara  aż  podskoczyła,  klasnąwszy  w  dłonie,  lecz  następne  słowa 

mężczyzny sprawiły, że i ona zbladła: 

- Gliniarz, naczelny inspektor de Bries nas nawiedził! 
 

background image

-  Zaprowadź  go  do  salonu  -  rozkazała,  natychmiast  opanowując 

zaskoczenie  i  niepokój.  -  Poleć  Ance,  żeby  przygotowała  herbatę  i 
podała ciasteczka na najlepszej porcelanie. Zaraz do niego zejdę. 

Klara,  ubierając  się  gorączkowo  w  czarną,  skromną  suknię, 

przeszukiwała pamięć i sumienie. Nigdy, przez niemal pięćdziesiąt lat 
życia,  nie  interesowała  się  nią  policja,  dlaczegóż  więc  stało  się  to 
dzisiaj?  Wprawdzie  ostatnio  wiele  się  wydarzyło:  znakomity  debiut 
Konstancji, 

mnóstwo 

zaproszeń 

do 

najświetniejszych 

arystokratycznych  domów,  zainteresowanie  tą  głupią  dziewuchą 
samego Romanowa, wreszcie... kolejne morderstwo tuż za rogiem jego 
posiadłości - tak, to mogło pośrednio zwrócić uwagę inspektora na jej 
dom. 

Pospieszyła  szczypnięciem  w  ramię  pokojówkę,  która  próbowała 

dopiąć  guziki  gorsetu  na  otyłym  ciele  Klary,  i  wreszcie  ruszyła  na 
powitanie niespodziewanego gościa. 

- Inspektorze... - Weszła do salonu z wyciągniętymi ku mężczyźnie 

dłońmi. 

Ten wstał i uścisnął je krótko. 
-  Dziękuję  za  poczęstunek  -  wskazał  talerzyk  z  ciasteczkami,  które 

pamiętały chyba czas wojny -lecz przyszedłem tu w obowiązkach, nie 
towarzysko. 

-  Chce  mnie  pan  aresztować?  -  zapytała  Klara,  jednocześnie 

przechylając głowę, tak by kosmyk tłustych włosów opadł na policzek. 
Jej wydawało się, że wygląda przy tym filuternie - Paul de Bries urodą 
nie  ustępował  Czarnemu  Księciu  -  natomiast  w  oczach  inspektora  i 
służącego było to co najwyżej żałosne. 

 

background image

-  Gdybym  chciał  panią  aresztować,  przysłałbym  kogoś  innego. 

Pragnę rozmawiać z panną Konstancją Lubowiecką. 

Z twarzy starej kobiety natychmiast zniknął uśmiech. Usta zacisnęły 

się w wąską kreskę, co nie uszło uwagi inspektora. 

Konstancja,  tylko  ta  cała  Konstancja,  dlaczego  ona,  pani  Gott,  nie 

budziła  takiego  zainteresowania  pięknych  mężczyzn?  Przecież  ma 
więcej  do  zaoferowania  niż  tylko  -  przemijającą  przecież  -  urodę  i 
młodość!  Jest  doświadczoną  kochanką,  niebiedną,  niebrzydką,  a  i 
intelekt  u  niej  większy  niż  u  tej  durnej,  małej  dziwki!  Z  trudem 
uśmiechnęła się do czekającego na odpowiedź inspektora i odrzekła: 

- Oczywiście, zaraz zapytam Kotuni, czy zechce się z panem spotkać. 
Zniknęła,  by  po  chwili  wrócić  i  z  trudem  hamując  satysfakcję, 

oznajmić: 

- Moja bratanica jest niedysponowana. Proszę przyjść... 
Przerwał jej władczym uniesieniem dłoni. 
-  Pani  mnie  nie  zrozumiała:  moja  wizyta  nie  ma  charakteru 

towarzyskiego,  przyszedłem  nieoficjalnie  przesłuchać  pannę 
Lubowiecką.  Jeżeli  jest  niedysponowana  -  o  ile  w  ogóle  z  nią  pani 
rozmawiała - dostanie wezwanie na komendę i spotkam się z nią, czy 
chce  tego,  czy  nie,  w  mniej  komfortowych  warunkach.  Z  panią 
również. 

Klara  obróciła  się  na  pięcie  i  pomknęła  do  pokojów  zajmowanych 

przez dziewczynę. Ta siedziała przed 

 

background image

toaletką i z nieobecnym  wyrazem pięknej twarzyczki szczotkowała 

długie, złociste włosy. 

- Ubierz się przyzwoicie i przyjdź do salonu!  -Wściekły głos ciotki 

wyrwał ją z zamyślenia. 

Znieruchomiała na sekundę czy dwie, ściskając mocniej szczotkę w 

dłoni, by potem odwrócić się ku kobiecie z potulnym uśmiechem. 

- Wychodzimy gdzieś, ciociu? 
- Policja chce z tobą gadać. 
Klara z satysfakcją patrzyła, jak dziewczyna blednie. Niemal słyszała 

myśli przebiegające przez tę małą, głupią główkę. Tak, tak, nawet to 
niewiniątko  zastanawiało  się  nie  mniej  gorączkowo,  jak  kwadrans 
wcześniej  ona  sama,  co  też  przeskrobało,  że  zainteresowali  się  nim 
stróże prawa. 

- Nie siedź i nie gap się na mnie jak cielę na malowane wrota, tylko 

włóż  najskromniejszą  suknię  i  przyjdź  do  salonu.  I  to  szybko! 
Inspektor nie lubi czekać! 

„Inspektor?! Przyszedł po nią sam inspektor?!" Konstancja poczuła, 

że za chwilę zemdleje. Przecież... 

Poderwała się na równe nogi, podbiegła do szafy, cisnęła szczotkę w 

najdalszy  kąt  i  narzuciła  na  ramiona  szarą  suknię,  w  której  tu 
przyjechała. Lusia, która przybiegła, by pomóc dziewczynie, szybko 
ściągnęła tasiemki gorsetu, sznurując je ciasno. 

Dziewczyna, czując, że brakuje jej oddechu, ruszyła do salonu. 
Inspektor stał przy oknie, tyłem do drzwi, widząc w szybie każdego, 

kto wchodzi do pokoju. Konstan- 

 

background image

cja  zatrzymała  się  w  progu,  próbując  zapanować  nad  emocjami. 

Patrzyła  na  wyprostowaną,  muskularną  sylwetkę  mężczyzny,  na 
wspaniale  skrojony  czarny  surdut,  który  miał  na  sobie,  silne  uda 
rysujące  się  pod  wąskimi,  czarnymi  spodniami,  półdługie,  czarne 
włosy  opadające  na  kark  i...  czuła  w  podbrzuszu  zdradziecki  żar, 
leniwie podążający w górę. 

Mężczyzna odwrócił się powoli ku niej. 
Teraz  on  zapatrzył  się  na  piękne  zjawisko,  spoglądające  nań  tymi 

niesamowitymi oczami, barwy letniego nieba. Niepokój malujący się 
w  źrenicach  dziewczyny  i  blada  twarzyczka,  w  której  te  oczy 
wydawały się jeszcze większe, tylko dodawały pannie Lubowieckiej 
uroku.  Nie  dziwił  się  przyjacielowi,  że  ten  zainteresował  się  tą 
pięknością. On sam chętnie... 

„Dosyć!" - nakazał sobie, zduszając wszelkie uczucia w zarodku. 
Skinieniem dłoni zaprosił dziewczynę do środka. 
Weszła  z  nieśmiałym,  przepraszającym  uśmiechem  i  usiadła  na 

brzeżku krzesła. Za nią wsunęła się Klara Gott, a w drzwiach pojawiły 
się ciekawskie twarze służby. 

Inspektor bezceremonialnie ujął starą kobietę za ramię i wyprowadził 

na  korytarz,  po  czym  zamknął  drzwi  i  przekręcił  w  zamku  klucz. 
Konstancja, widząc to, drgnęła. 

-  Przepraszam,  że  niepokoję  panią  w  jej  własnym  domu  -  zaczął 

niskim, głębokim, bardzo męskim głosem - uznałem jednak, że tutaj 
będzie się pani czuła swobodniej. 

background image

Kiwnęła głową. 
-  Jak  pani  zapewne  wie,  w  ciągu  ostatnich  miesięcy  dokonano  w 

Mieście kilku morderstw. - Patrzył, jak dziewczyna blednie ponownie i 
zaczął się zżymać w myślach na swą gruboskórność, ale nie zamierzał 
niczego  owijać  w  bawełnę.  Sprawa  była  zbyt  poważna,  jej  życie 
narażone podobnie jak życie innych młodych kobiet, by bawić się w 
gierki  słowne.  -  Ktoś  brutalnie  pozbawia  życia  dziewczęta  z 
najzacniejszych rodzin, a ja chcę jak najszybciej ująć go i powieść na 
szafot,  by...  następną  ofiarą  jego  dewiacji  nie  była...  -  Chciał 
dokończyć „pani", ale widząc, że dziewczyna lada chwila zemdleje, po 
prostu  pozwolił,  by  to  niewypowiedziane  słowo  wybrzmiało  w  jej 
umyśle. 

Patrzył, jak młoda kobieta próbuje zapanować nad słabością, gotów 

podtrzymać ją, gdyby zaczęła osuwać się na ziemię, ale Konstancja, 
wychowana w surowym, wiejskim domu przez gruboskórnego ojca, po 
paru chwilach odrzekła cicho: 

- Rozumiem. Czy mogę jakoś pomóc? 
Spojrzenie,  utkwione  do  tej  pory  w  silnie  splecionych  dłoniach, 

przeniosła  na  inspektora,  a  jemu  zaparło  dech  w  piersiach.  Jej  oczy 
lśniły od powstrzymywanych łez, usta, pełne, karminowe, rozchyliła 
lekko, jakby zachęcała do... 

„Co ty sobie roisz, de Bries?!"- po raz drugi musiał przywołać się do 

porządku.  „Rozum  ci  odjęło?!  Ona  nie  jest  dla  ciebie!  Ty  możesz 
liczyć  jedynie  na  pocałunek  dziwki  z  haremu  Romanowa,  a  nie  tej 
niewinnej piękności! Wiesz, komu jest przeznaczona i kto ją tej 

 

background image

niewinności pozbawi. I dopiero wtedy, gdy ten ktoś znudzi się panną 

Konstancją, będziesz mógł spróbować. .. Dosyć!" 

-  Owszem  -  odparł  powoli.  -  Chciałbym  zaproponować  pani 

współpracę. 

Uniosła lekko brwi. 
- Każdy może być zabójcą, ale zapewne zdaje sobie pani sprawę, że 

uwagę  policji  przyciąga  książę  Maksymilian  Romanow,  szczególnie 
po tym, jak ostatniego  morderstwa dokonano tuż pod jego bokiem  - 
ciągnął,  nie  zważając  na  jej  próby  protestu.  -  W  naszym  wspólnym 
interesie  -  pani  i  moim  -  jest  całkowite  oczyszczenie  go  z  wszelkich 
podejrzeń. Chciałbym, aby mi pani w tym pomogła. 

Siedziała przez chwilę sztywno wyprostowana. 
- Mam zostać pana szpiegiem? -Tak. 
Krótkie, acz treściwe „tak". 
Paul de Bries rzeczywiście nie owijał w bawełnę. 
Konstancja mierzyła go przez chwilę wzrokiem. Gdyby wiedział, że 

ich interesy są tak naprawdę rozbieżne... 

- A jeżeli odmówię? - zapytała sucho. 
- Ma pani prawo. To prośba, nie rozkaz, jednak... Jak powiedziałem, 

dla dobra Maksa Romanowa... 

-  Nie  znam  tego  mężczyzny.  Spotkałam  go  tylko  raz  w...  -  urwała. 

Czy mogła przyznać się przed inspektorem policji, że była w kasynie? 
Nawet jeśli doskonale o tym wiedział, z jej ust nie mogło paść takie 
wyznanie. 

 

background image

- I spotka go pani jeszcze wiele razy. - Wstał. -Proszę się zastanowić 

nad moją propozycją. Wstała i ona. 

Wyciągnęła do niego dłoń, on ujął ją, pochylił nisko głowę i dotknął 

ustami  gładkiej,  pachnącej  skóry.  Niewinny,  szarmancki  pocałunek 
zmienił się nagle w intymną pieszczotę, którą oboje poczuli aż na dnie 
jaźni. Trwał sekundę, ale i w nim, i w niej zmienił wszystko. 

Paul  przytrzymał  dłoń  Konstancji  jeszcze  przez  chwilę,  nie  śmiąc 

unieść oczu. Nie był pewny, czy zdoła zapanować nad rozpaczliwym 
pragnieniem,  które  w  tym  momencie  czuł.  Nie  było  to  zwykłe 
zwierzęce pożądanie - to potrafił w sobie zdusić w jednej sekundzie. 
Przejmująca samotność, którą do tej pory rzadko sobie uświadamiał, 
nagle  wgryzła  się  w  serce  mężczyzny,  a  on  poczuł,  że  dziewczyna, 
która stoi przed nim, zapełniłaby pustkę w jego życiu. 

Konstancja  łagodnie  wyswobodziła  dłoń,  równie  poruszona,  co  on. 

Jeśli do tej pory wydawało jej się, że od pierwszej chwili, gdy zaczął 
pojawiać się w jej snach, pożąda ponad wszystko Czarnego Księcia, że 
to jego żoną pragnie zostać, ale jeśli nie żoną, to chociaż nałożnicą, by 
dzielić z nim życie i łoże, w tej jednej chwili, mając tak blisko Paula de 
Briesa, poczuła, że to on jest jej przeznaczony, to za nim poszłaby na 
koniec świata. 

Przeraziła się. 
Zapragnęła w jednej chwili spakować swój skromny dobytek i uciec, 

dokąd nogi poniosą, bo to uczucie było dla niej prostą drogą ku zgubie. 
Mimo to musiała 

 

background image

- po prostu musiała! - zatrzymać go jeszcze na parę chwil. 
Już  kierował  się  ku  drzwiom,  milczący,  posępny,  gdy  dobiegł  go 

cichy głos dziewczyny: 

- Zrobię to, o co pan prosi. Dla dobra księcia Romanowa - zrobię to. 
Odwrócił  się.  Spojrzał  prosto  w  niebieskie  oczy  Konstancji.  I 

wyczytał  w  nich  prawdę.  Podziękował  skinieniem  głowy  i  wyszedł 
szybko. 

Konstancja  opadła  na  krzesło  bez  sił.  Serce  łomotało  jej  w  piersi, 

oddech,  zduszony  przez  ciasno  zasznurowany  gorset,  rwał  się.  Była 
bliska omdlenia, tylko siłą woli trzymała się prosto. W następnej chwili 
wpadła do salonu ciotka, żądna plotek, i Konstancja musiała zadowolić 
ją  odpowiedzią,  nie  wzbudzając  żadnych  podejrzeń.  Klara  Gott  nie 
może się dowiedzieć, że odtąd serce dziewczyny bije dla kogoś innego 
niż Czarny Książę. A tym bardziej nie może się o tym dowiedzieć on 
sam. 

background image

ROZDZIAŁ VI 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Maksymilian  Romanow  nie  mógł  sobie  znaleźć  miejsca. 

Wspomnienie ostatniej nocy, a zwłaszcza podróży z Konstancją, która 
ociera  się  o  jego  męskość  pośladkami,  doprowadzając  go  niemal  do 
szaleństwa,  nie  dawało  mu  spokoju  ani  przez  resztę  nocy,  ani  przez 
cały dzień. 

Obszedł pałac od piwnic po strych, zlecając zarządcy nieistotne prace 

naprawcze.  Przeszedł  do  ogrodu  i  tam  suszył  głowę  ogrodnikom, 
którzy  i  bez  uwag  mocodawcy  wiedzieli,  co  robić.  Wreszcie,  mając 
dosyć samego siebie, dosiadł tego samego ogiera, który niósł ich nocą, 
zarzucił  na  ramię  strzelbę  i  pognał  przez  Miasto,  ponury  niczym 
demon, by parę kwadransów później wjechać w las. 

Szybki galop ostudził nieco rozpalone myśli. 
Maks  ściągnął  wodze,  wstrzymując  zwierzę,  i  pozwolił  mu  iść 

własnym tempem, sam zaś oddał się rozmyślaniom. 

Wiedział  jedno:  uczucia,  które  wzbudziła  w  nim  Konstancja 

Lubowiecka, domagały się zaspokojenia. On, Maksymilian Romanow, 
nie  zazna  spokoju,  dopóki  nie  posiądzie  tej  dziewczyny,  wszystko 
jedno,  czy  za  jej  zgodą  czy  wbrew  woli.  Czuł  jej  pożądanie.  Była 
bardziej  rozbudzona,  niż  ktokolwiek  mógł  się  spodziewać  po  jej 
niewinnych minkach i płochliwym spojrzeniu. Drzemała w niej dzika, 
pierwotna namiętność i jeśli on jej nie zaspokoi i nie okiełzna, zrobi to 
ktoś inny, ten, który będzie szybszy i bardziej bezwzględny od niego. 
Dziewczyna, niczym kotka w rui, gotowa była na miłość, wystarczyło 
zwabić ją do łoża... 

 

background image

  „Dzisiaj!"  -  postanowił.  Dziś  wieczorem  ją  zdobędzie.  Jeszcze  nie 

cieleśnie,  ale  dziś  wyrwie  ją  ze  szponów  Klary  Gott  i  uczyni  z 
dziewczyny swą własność. Taaak, była stworzona do miłosnej niewoli 
i Maks dobrze wykorzysta jej naturalne zdolności... 

Na  samą  myśl  o  tym,  jak  cudowną  kochanką  może  się  okazać  ta 

niewinna piękność, poczuł, jak znów budzą się w nim demony. Wbił 
pięty w koński bok i pognał ku miejscu, gdzie zawsze oczekiwano go z 
otwartymi ramionami i chętnym, spragnionym jego pieszczot ciałem. 

Niewielu znało drogę do małego, kamiennego domu, ukrytego wśród 

leśnych ostępów, a nawet ci, co ją znali, omijali to ustronie, wiedząc, 
pod  czyim  jest  protektoratem.  Kobieta,  która  je  zamieszkiwała,  nie 
była  warta  utraty  łask  Czarnego  Księcia,  pozostawiano  ją  więc  w 
spokoju.  Tyle  innych,  chętnych  i  niedrogich,  wyglądało  męskich 
ramion w samym Mieście... 

Maksymilian  skręcił  w  wąską  ścieżkę  i  po  kilku  minutach 

wstrzymywał  konia  przed  drewnianą  furtką.  Dom  sprawiał  wrażenie 
wymarłego, ale on wiedział, że w tym właśnie momencie uwięziona tu 
istota mierzy doń z potężnej broni, w którą sam ją zaopatrzył lata temu. 
Mieszkała  zupełnie  sama,  a  Maks  nie  uniósłby  jeszcze  ciężaru  jej 
śmierci z rąk rabusiów czy gwałcicieli. 

W  następnej  chwili  drzwi  otworzyły  się  szeroko  i  Świetlana 

Grigorijewna wypadła na podwórze. 

- Wasza Wysokość! Mój książę! - wykrzyczała, nie posiadając się z 

radości. - Tak długo nie widzia- 

 

background image

łam was, panie! Proszę, proszę do środka! - Uchyliła furtkę i stanęła w 

niej,  patrząc  na  Romanowa  oczami  pełnymi  radości  i  obawy. 
Przyjechał  niezapowiedziany.  Czy  zostanie  z  nią  na  parę  pełnych 
namiętności  chwil,  które  muszą  jej  wystarczyć  do  następnej  wizyty, 
czy też przyjechał pożegnać się raz na zawsze, rzucić jej kilka sztuk 
złota i kazać iść precz, dokąd wola? 

On owinął wodze wokół drzewa, po czym podszedł do kobiety i bez 

słowa wziął ją na ręce. 

Wtuliła  rozgorączkowane  czoło  w  szeroką  pierś  mężczyzny  i 

pozwoliła się nieść prosto do sypialni. 

Tam rzucił ją na łóżko, podwinął spódnicę szarej sukni, odsłaniając 

nagie  uda,  i...  po  prostu  wtargnął  sztywną,  nabrzmiałą  męskością  w 
gorącą płeć kobiety, nie zważając, czy jest na to gotowa, czy nie. 

Poruszał  się  szybko,  gwałtownie,  niemal  brutalnie.  Ona  przygryzła 

wargi, by nie jęczeć z bólu. Ale już po chwili poczuła, jak wilgotnieje, 
jak sama pragnie tego zbliżenia i jak bardzo na nie czekała. Nim jednak 
zdążyła wyjść księciu naprzeciw, opleść ciasno udami i brać go, tak jak 
on  ją  brał...  skończył  jednym  silnym  pchnięciem  i  z  cichym  jękiem 
rozkoszy opadł bez sił obok kobiety. 

Leżała długie chwile w ciszy, gładząc go po włosach. To właśnie w 

niej  cenił:  milczała,  gdy  on  milczał,  gdy  mówił...  milczała  również. 
Była jedyną kobietą na świecie, która wolała słuchać niż paplać. 

Uniósł  głowę, pocałował ją w usta i nadal leżąc nieruchomo obok, 

zagłębił  palec  w  jej  wnętrzu,  pieszcząc  od  niechcenia,  powolnymi 
ruchami łechtaczkę. 

 

background image

Kobieta  nie  została  mu  dłużna.  Zacisnęła  palce  szczupłej,  ciepłej 

dłoni  na  jego  miękkim  członku  i  posuwistymi  ruchami  sprawiła,  że 
znów był gotów. 

Tym  razem  wziął  ją  od  tyłu.  Podwójnie,  członkiem  i  ręką.  I 

wstrzymywał  się  dotąd,  aż  ona  osiągnęła  rozkosz  pierwsza.  Chwilę 
później on doszedł również, w najwyższym uniesieniu krzycząc imię 
innej. 

Konstancja  przymierzała  nową  suknię,  przyniesioną  po  południu 

przez  mistrza  Jonasa.  Ciotka  doprawdy  rozszalała  się  z  wydatkami  i 
złożyła  zamówienie  na  dwa  komplety  garderoby  dla  swej 
podopiecznej.  Klara,  podniecona  niczym  rekin,  który  zwietrzył  łup, 
kręciła  się  dookoła  stojącej  pośrodku  dziewczyny  i  krawca 
poprawiającego na niej materiał, dogadując, udzielając rad i dzieląc się 
uwagami,  których  nikt  nie  słuchał:  dziewczyna  stała  nieruchomo 
niczym  posąg,  zamyślona  i  oderwana  od  rzeczywistości,  a  stary 
Goldblum  korzystał  z  okazji,  by  znów  podotykać  jej  młodego, 
pięknego ciała. 

Dziś  dostały  zaproszenie  podpisane  przez  samego  księcia 

Romanowa.  Na  partyjkę  pokera  w  kasynie  Hotelu  Europejskiego. 
Oczywiście  zaproszona  była  Klara  Gott,  bo  młodej  pannie  nie 
wypadało  oddawać  się  takim  rozrywkom,  ale  było  wiadome  samo 
przez się, że bez Konstancji może się nie pokazywać. 

Dziewczyna nie wychodziła z domu przez ostatnie trzy dni, bo ciotka 

uznała,  że  towarzystwo  musi  się  za  Konstancją  stęsknić.  Mówiąc 
„towarzystwo",  miała  oczywiście  na  myśli  Czarnego  Księcia. 
Odrzuciła 

 

background image

więc  kilka  zaproszeń  na  wieczorki  przy  herbatce  i  bale  w  mniej 

znaczących  rezydencjach,  ale  na  widok  słowa  „kasyno"  i  imienia 
„Maksymilian" klasnęła w dłonie i natychmiast ponagliła Jonasa, by 
kończył suknię w kolorze oczu Konstancji: ciemnobłękitną, jak niebo 
tuż przed zachodem słońca... 

-  Co  tak  milczysz?  -  Pytanie  ciotki  wyrwało  dziewczynę  z 

zamyślenia. 

Zarumieniła się. 
-  Marzysz  o  pięknym,  młodym  Romanowie,  co?  -Uśmiechnęła  się 

domyślnie ciotka i mimowolnie oblizała wargi. Ona też o nim myślała. 
Coraz częściej. 

Konstancja milczała ze wzrokiem wbitym w podłogę. Gdyby Klara 

wiedziała, o kim tak naprawdę myśli... I z kim pragnie się spotkać tego 
wieczoru... Choć na parę chwil... Zamienić kilka słów, zajrzeć w szare 
jak burzowe niebo oczy, poczuć na dłoni dotyk ust w zdawkowym, nic 
nieznaczącym pocałunku... Musi go zobaczyć! Tylko jak? 

Ale  przecież  jest  jego  szpiegiem!  Sam  ją  o  to  prosił,  a  ona  się 

zgodziła! Powinien dać jej wskazówki, w jaki sposób przekazywać mu 
informacje.  Oczywiście  bezpośrednio  jemu,  nie  zastępcy  czy 
zwykłemu posterunkowemu! Jeszcze tylko jedna kwestia: jakie niby 
informacje miała do przekazania Paulowi de Briesowi, skoro od trzech 
dni siedziała niczym pokutnica w domu! 

Może... 
„Nawet  o  tym  nie  myśl!!!"  -  zakrzyczała  w  myślach.  „I  tak 

prowokujesz los! Dziś wieczorem spotkasz się z Romanowem, sam cię 
przecież zaprosił. Może 

 

background image

usłyszysz  coś,  co  zainteresuje  inspektora.  Wtedy  wymkniesz  się  z 

domu i..." 

Przymknęła powieki, by przywołać obraz męskiej, wyrazistej twarzy 

mężczyzny. Dotknęła dłoni w miejscu, gdzie złożył pocałunek. 

- Proszę się nie ruszać, rybeńko - zaszczebiotał krawiec. 
I nagle... zupełnie niechcący, wbił szpilkę w pierś dziewczyny, a ona - 

to był odruch - jak nie trzaśnie go w twarz! 

Klara krzyknęła. 
Krawiec poleciał na szafę i odbił się od niej. 
Konstancja  przyskoczyła  doń,  z  dłonią  uniesioną  do  następnego 

uderzenia i twarzą zmienioną nienawiścią. 

Stary człowiek zasłonił się przedramieniem i za-skowyczał. 
Dziewczyna  zamarła  bez  ruchu.  Opuściła  powoli  rękę.  Zamrugała, 

jak obudzona ze snu. Spojrzała na Goldbluma oczami, z których tamto 
przerażające uczucie gdzieś pierzchło. Znów były jasne i przytomne, a 
w ich kącikach zebrały się dwie łzy. 

- Przepraszam! Przepraszam, panie Goldblum! Nie wiem, co we mnie 

wstąpiło. Powinnam być bardziej opanowana. 

- A ja bardziej uważny - odparł, nieco udobruchany. 
Ciotka  Klara  natomiast,  otrząsnąwszy  się  z  szoku,  dopadła  do 

dziewczyny, szarpnęła ją boleśnie za włosy i wysyczała: 

 

background image

- Ładnie się zachowujesz w tym zacnym domu, nie ma co! Przynosisz 

wstyd  swojej  opiekunce  i  nie  ujdzie  ci  to  płazem.  Pomyślę  nad 
odpowiednią  karą,  a  teraz  marsz  do  swojego  dawnego  pokoju. 
Zostaniesz tam do wieczora, kiedy to, niestety, będę musiała zabrać cię 
do  Europejskiego,  choć  jako  żywo  na  żadną  rozrywkę  nie 
zasługujesz... 

-  Ależ,  pani  Klaro,  przymiarka...  -  zaczął  oponować  krawiec,  ale 

kobieta odparła: 

-  Już  dosyć  naobłapiałeś  pan  tę  dziewczynę.  Miary  zdjąłeś  na  całą 

garderobę. Żegnam pana, panie Goldblum. 

- A zaliczka? 
-  Całą  kwotę  dostaniesz  pan  wieczorem,  jeśli  oczywiście  suknia 

będzie dobrze leżała. 

Tak  zbyty  wyszedł  pospiesznie,  trąc  piekący  policzek  i  obiecując 

sobie,  że  gdy  tylko  ta  pięknotka  straci  łaski  Romanowa,  on,  stary 
Goldblum,  postara  się,  by  trafiła  wprost  w  jego  ręce.  Był  bogaty,  a 
Klara  chciwa.  Dogada  się  z  nią,  to  pewne,  bo  nienawidziła  swojej 
bratanicy tak, że już teraz chętnie oddałaby ją komuś takiemu jak on, 
co  do  tego  miał  pewność.  Musi  tylko  trochę  poczekać,  aż  słodka 
brzoskwinka  zostanie  zerwana  przez  Czarnego  Księcia,  wyssana  do 
ostatniej  kropli  dziewiczego  soczku  i  równie  szybko  odesłana  tam, 
skąd przyszła. Jonas Goldblum był cierpliwy. Bardzo cierpliwy... 

Paul  de  Bries  jadł  obiad  w  towarzystwie  Maksa,  zmuszając  się  do 

uważności. Książę zaprosił go do 

 

background image

rezydencji  Romanowów  na  znak  dobrej  woli  i  teraz  opowiadał 

przyjacielowi,  jakie  kroki  przedsięwziął,  by  chronić  swoją  siostrę  i 
wszystkie kobiety będące pod jego opieką. 

- Nie mam tylu ludzi, by przydzielić obstawę każdej z młodych dam, 

ale  wydałem  stanowcze  dyspozycje  odźwiernym  i  gwardzistom,  by 
żadnej  nie  wypuszczać  samotnie.  Nawet  bez  jej  zgody.  Każda 
dziewczyna przekraczająca próg któregokolwiek z moich klubów musi 
dostosować się do tych zarządzeń. 

-  I  myślisz,  że  uczynią  to  z  chęcią?  -  Paul  uśmiechnął  się  z 

powątpiewaniem. Znał młode kobiety, starsze również, i wiedział, że 
każdy  zakaz  jest  dla  nich  zachętą  do  złamania  go.  Podejrzewał,  że 
dzięki  temu  posunięciu  na  ulicach  Miasta  będzie  więcej  samotnych 
kobiet niż do tej pory. 

-  Przecież  to  dla  ich  dobra  -  odparł  Maks  bez  przekonania.  -  Co 

jeszcze mogę zrobić? 

- Zamknij kluby - padła krótka odpowiedź. Książę pokręcił głową. 
- Dopiero miałbyś zajęcie. - Zaśmiał się. - Tabuny wyposzczonych, 

niewiernych  małżonków  szukających  przygód  na  ciemnych  ulicach 
Miasta.  Watahy  kobiet,  starszych  i  młodszych,  w  pogoni  za  tym 
samym... Nie, nie, to nie nadmiar rozrywki jest zagrożeniem, a jej brak. 
Temu bydlakowi - mam na myśli mordercę - musi się bardzo nudzić, 
skoro urządza sobie takie polowania. 

Paul  przypatrywał  się  uważnie  Romanowowi,  gdy  ten  mówił  owe 

słowa. Nie znalazł na twarzy przyjaciela ni śladu fałszu, a jednak nie 
wyzbył się do reszty 

 

background image

podejrzeń.  Czarny  Książę  miał  wszystko:  pieniądze,  władzę, 

uwielbienie, brakowało mu jedynie nowych podniet. A co pobudzało 
lepiej niż zadawanie wyrafinowanej śmierci i umykanie pogoni? 

„Tak, Maks, jeżeli komuś w tym mieście nudzi się na tyle, by bawić 

się  w  mordercę,  to  tym  kimś  jesteś  ty.  Tylko  jak,  na  Boga,  zabiłeś 
ostatnią ofiarę, siedząc w areszcie?!" 

Nagle inspektora zmroziło pewne podejrzenie. Już miał odpowiedź. I 

miał zabójcę. 

Anastazja  wpadła  do  jadalni  zaróżowiona  na  ślicznej  twarzy  po 

konnej przejażdżce. Wspaniałe kasztanowe włosy wymknęły się spod 
siateczki  cylindra,  ozdobionego  ciemnozieloną  wstążką,  pasującą  do 
koloru  oczu  dziewczyny.  Tren  czarnej  amazonki,  lamowanej  zieloną 
taśmą,  przerzuciła  sobie  przez  ramię.  Suknia  podkreślała  szczupłą 
kibić  dziewczyny  i  kształtne  piersi,  czego  ona  zdawała  się  być 
doskonale świadoma. Na widok Paula uśmiechnęła się, podbiegła doń i 
ucałowała gładki, pachnący wodą po goleniu policzek mężczyzny. 

- Czy mogę się przyłączyć? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, 

usiadła obok niego. - Jestem okropnie głodna! 

Inspektor podsunął dziewczynie półmisek z pieczystym i przyglądał 

się bez słowa, jak nakłada sobie solidną porcję. 

-  Anastazjo...  -  próbował  mitygować  ją  brat,  ale  posłała  mu  tylko 

uroczy uśmiech. 

background image

Czy  to  śliczne,  niewinne,  pełne  wdzięku  i  beztroski  stworzenie 

mogłoby przyłożyć smukłą, białą dłoń do straszliwej  zbrodni?  -  Oto 
nad  czym  rozmyślał  de  Bries,  patrząc  na  Anastazję  Romanową.  A 
jeżeli  tak,  to  czy  potrafiłoby,  ot  tak,  siedzieć  obok  niego,  Paula  de 
Briesa,  wiedząc,  że  wcześniej  czy  później  on  pojmie  ją,  wtrąci  do 
aresztu, by na końcu powieść na szafot? 

„Znam  cię  przecież  od  dzieciństwa!"  -  krzyczał  w  myślach  do 

Anastazji.  „Czy  byłabyś  zdolna  do  takiego  zakłamania?!  W  imię 
miłości - owszem. A brata kochasz  ponad życie... Mogłaś nawet nie 
wiedzieć, że cię wykorzystał jako alibi". 

- Byłaś w areszcie tej nocy, gdy zatrzymałem Maksa? - zapytał nagle. 
Dłoń  Anastazji,  która  niosła  do  ust  widelec  z  kawałkiem  pieczeni, 

znieruchomiała. 

-  Oczywiście!  -  odparła  dziewczyna  bez  namysłu.  -  Pobiegłam  tam 

zaraz za wami. 

- Nie weszłaś do środka? 
- Nie wpuściłeś mnie! 
- Co to za pytania, de Bries?  - wtrącił się nagle Romanow.  - Znów 

zaczynasz? 

Paul  nie  zwrócił  nań  uwagi.  Patrząc  prosto  w  zielone  oczy 

dziewczyny, powtórzył wolno pytanie: 

- Weszłaś do środka? 
Przez chwilę wytrzymała jego spojrzenie, w końcu jednak westchnęła 

i spuściła wzrok. 

-  Weszłam.  Przepraszam,  Paul,  ale  weszłam.  Musiałam  osobiście 

przekonać się, czy Maksowi nie dzieje się krzywda. 

background image

- I przekonałaś się? - De Bries z trudem pilnował, by jego głos brzmiał 

spokojnie, niemal beznamiętnie. Wiedział, choć patrzył na Anastazję, 
że z takim samym trudem książę panuje nad narastającą wściekłością. 
Nim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć, Maks wybuchnął: 

-  Dość  tego!  Jeżeli  chcesz  przesłuchać  moją  siostrę,  musisz  ją 

zamknąć, ale najpierw spróbuj wyjść cały i żywy z tego domu! 

-  Grozisz  przedstawicielowi  prawa  -  odparł  Paul,  nadal  patrząc  na 

pobladłą  dziewczynę.  -  Ona  była  w  noc  twojego  zatrzymania  w 
cytadeli i swymi wdziękami nakłoniła strażnika do wypuszczenia cię z 
celi,  a  ty  zamordowałeś  kolejną  ofiarę,  żeby  mieć  alibi.  Właśnie  je 
straciłeś,  Maksymilianie  Romanow.  -  Dopiero  teraz  przeniósł  ostre, 
niemal nienawistne spojrzenie z siostry na brata. 

Ten wstał, pobladły z furii. 
-  Odszczekaj  to,  de  Bries  -  zaczął,  z  trudem  cedząc  słowa.  - 

Odszczekaj, albo wetknę ci te oszczerstwa z powrotem do gardła! 

- Lepiej udowodnij, że spędziłeś w celi całą noc. Od momentu, kiedy 

cię w niej zamknąłem, do chwili, gdy cię wypuściłem. Potrafisz? 

Romanow opadł ciężko na krzesło. Anastazja przenosiła pociemniałe 

ze zgrozy spojrzenie to na niego, to na inspektora. 

-  Ja...  nie  rozumiem  -  wyszeptała.  -  Przecież  uwięziłeś  Maksa.  Ty 

miałeś klucz. Nikt inny. Jak  mógł wyjść  i... zabić? Nie on! Nie  mój 
brat! Jak śmiesz po- 

background image

nownie  rzucać  nań  takie  oskarżenie?!  -  W  dziewczynie  rozgorzał 

gniew.  Poderwała  się  z  zaciśniętymi  pięściami,  gotowa  bronić  brata 
choćby  za  cenę  życia,  ale  Paul  de  Bries  nie  patrzył  na  nią.  Nie 
spuszczał wzroku z Romanowa. 

- Wystarczyło pół godziny. Nawet nie, jeden kwadrans - mówił cicho, 

niemal  hipnotyzując  przyjaciela  głosem  -  by  wrócić  do  pałacu, 
wywabić  na  zewnątrz  Annę  von  Hochenbaum,  przecież  ufała  ci  i 
poszła za tobą bez wahania, a potem... Tak to było, Maks? 

Czarny Książę posłał mu udręczone spojrzenie: 
- Nie, Paul. Nie wychodziłem z celi i nie zabiłem tej dziewczyny. Ani 

żadnej innej. Przesłuchaj strażników. .. 

- Którzy ot tak przyznają się, że na chwilkę, dosłownie na kwadransik 

wypuścili  więźnia?  Takiego  więźnia?  -  Inspektor  pokręcił  głową  z 
ironicznym  półuśmiechem.  -  Przykro  mi,  przyjacielu,  ale  jesteś 
areszto... 

Przerwało  mu  wtargnięcie  do  pokoju  Roberta  Gawryłowa,  którego 

próbował zatrzymać kamerdyner. 

- Przepraszam, Wasze Wysokości, panie inspektorze, że przerywam 

posiłek, ale... nie mogłem czekać. 

Podszedł do Paula, pochylił się ku niemu i wyszeptał, nie zdając sobie 

sprawy z powagi swych słów w tym właśnie momencie: 

- To kobieta. Te morderstwa popełniła kobieta! De Bries uniósł nań 

zdumiony wzrok. -Jesteś pewien? 

Młody mężczyzna kiwnął głową. 

background image

- Mam dowody... - Nagle jego rozgorączkowane spojrzenie spoczęło 

na  śmiertelnie  bladej  księżniczce  Romanowej  i  głos  uwiązł  mu  w 
gardle. 

Inspektor wstał i rzekł krótko: 
- Chodźmy. 
Przeprosił zdawkowo Maksymiliana i jego siostrę i wyszedł. 
Książę  dogonił  go  za  progiem  jadalni  i  odwrócił  do  siebie 

szarpnięciem za ramię. 

-  Nie  wolno  ci  tak  traktować  mnie  i  Anastazji  w  moim  domu!  - 

krzyknął  znów  wściekły.  -  Najpierw  rzucasz  na  mnie  straszliwe 
podejrzenie  -  Paul,  na  Boga,  o  wielokrotne  morderstwo  -  po  czym 
żegnasz się uprzejmie i... wychodzisz, jak gdyby nigdy nic?! 

-  A  mam  cię  przymknąć  powtórnie?  -  De  Bries  strącił  jego  dłoń  z 

ramienia. 

- Skoro według ciebie ja zabiłem te dziewczyny, owszem! 
Inspektor pokręcił tylko głową. Przyszło mu na myśl, że Maks znów 

próbuje kryć siostrę. Był gotów wrócić do aresztu, oddać się pod sąd, 
byleby  tylko  odsunąć  podejrzenia  od  Anastazji.  Czyżby  i  Romanow 
zaczął ją podejrzewać? 

-  Wybacz,  Maks,  ale  nie  zamykam  niewinnych  ludzi.  Przepraszam 

też,  że  zwątpiłem  w  ciebie,  lecz...  -  urwał.  Żadne  słowa  nie 
wymazałyby  tamtych,  które  wypowiedział  parę  minut  wcześniej, 
oskarżając przyjaciela o potworną zbrodnię. Nie wiedział już jednak, 
komu ufać... Popadając w coraz większą frustrację, nie mając żadnych 
śladów przybliżających go do pochwy- 

background image

cenia  mordercy,  tracił  zaufanie  we  własne  osądy  i  wiarę  w 

najbliższych przyjaciół i współpracowników. Bez zastrzeżeń wierzył 
jeszcze jedynie Robertowi Gawryłowowi i skoro ten twierdził, że ma 
dowody... 

- Chodźmy stąd - rzucił do zastępcy, jak poprzednio, i nie zważając 

już na Romanowa, wyszedł z pałacu. 

Zbiegając  po  szerokich  białych  stopniach,  odetchnął  z  głębi  duszy. 

Bardzo,  bardzo  chciał  schwytać  zabójcę.  Choćby  po  to,  by  oczyścić 
Romanowów z podejrzeń raz na zawsze. 

- To może być ona. - Usłyszał cichy głos Gawryłowa. - Księżniczka 

Anastazja... 

Inspektor nic nie odpowiedział. Nie zaprzeczył, ani nie potaknął, bo 

właśnie dotarło do niego - tego na wskroś uczciwego mężczyzny - że 
oskarżał  przyjaciela  nie  na  podstawie  dowodów  czy  rzeczywistych 
podejrzeń,  a...  przez  zazdrość.  Jeszcze  wczoraj  darzył  Maksymiliana 
Romanowa  szczerą  przyjaźnią,  trwającą  niezmiennie  od  czasów 
szkolnych,  dziś  był  gotów  rzucać  nań  najgorsze  kalumnie,  bo  był 
zakochany w kobiecie, którą dostanie nie on, Paul de Bries, a Czarny 
Książę.  Zawsze  i  wszędzie  pierwszy  Czarny  Książę,  przy  którym 
każdy inny stawał się nikim. 

To Maksymilian Romanow miał każdą kobietę, której zapragnął. To 

przed nim gięły się wszystkie karki w Mieście. To jemu składano hołdy 
i to do jego kiesy wpływały największe pieniądze. Ot tak, bez wysiłku, 
zgarniał wszystko, co najlepsze. On, Czarny 

background image

Książę,  największa  chluba  i  zarazem  zakała  tego  nieszczęsnego 

Miasta. 

Czyż  można  się  było  dziwić  inspektorowi  de  Briesowi,  że  darzył 

Romanowa zarówno miłością, jak i nienawiścią? 

Konstancja...  Jeżeli  i  ona  miała  wpaść  w  ręce  zmanierowanego, 

bezdusznego  władcy  Miasta,  niech  ten  chociaż  okupi  to  zwycięstwo 
cierpieniem. 

Nie on był mordercą, którego dopadnie - tak, to jedyny pewnik, że w 

końcu go dopadnie - Paul de Bries? Niech tak będzie. Ale jeśli zabój 
czynią  była  Anastazja  Romanowa...  Zemsta  będzie  gorzka,  ale 
satysfakcjonująca. Oboje: i książę, i księżniczka, zasłużyli na ból. 

Zwrócił się ku Robertowi tak gwałtownie, że tamten o mało na niego 

nie wpadł. 

- Mów. Wszystko, czego się dowiedziałeś. 
-  Anna,  ostatnia  ofiara,  podczas  balu  odebrała  liścik,  zaraz  potem 

wyszła.  Za  bramą  pałacu  odprawiła  służącego  i  ruszyła  szybkim 
krokiem. Służący widział, jak do jego pani dołącza kobieta w pelerynie 
zakrywającej twarz. Uspokojony, że Anna ma towarzystwo, zawrócił 
do stajni i zaczął pić z innymi - to dlatego nie pisnął na początku ani 
słowa, bał się, by nie obwiniono go o śmierć pani. Pół godziny później 
znaleziono Annę martwą. 

- Jesteś pewien, że służący nie zmyśla, byśmy to jego nie aresztowali? 
- Potwierdzili to wszyscy, z którymi pił. Ich zeznania są spójne. Pan 

zapewne zechce tych ludzi przesłuchać raz jeszcze? 

background image

Inspektor kiwnął głową. 
-  To  nadal  za  mało,  by  wykluczyć  udział  mężczyzny  w  tych 

zbrodniach... - odparł po namyśle. 

- Ostrze za każdym razem wchodzi pod tym samym kątem - zauważył 

zastępca. - Ofiary nie broniły się, co może nasuwać przypuszczenie, że 
znały mordercę albo nie obawiały się go. Czy też jej. Nie było śladów 
stosunku  płciowego  z  mężczyzną.  U  żadnej  z  ofiar.  Lecz  na  pewno 
miłość  przed  śmiercią  uprawiały.  -  Młody  mężczyzna  patrzył  na 
przełożonego z wyczekiwaniem. Ten po dłuższej chwili przytaknął. 

- Musimy ostrzec  mieszkanki Miasta, że w towarzystwie kobiet też 

nie są bezpieczne - odrzekł powoli i z namysłem. - Nikomu nie mogą 
ufać. Śmierć krąży pośród nich. I wypatruje następnej ofiary. 

„Oby nie była nią Konstancja Lubowiecka" - dokończył w myślach. 
Tymczasem  to  właśnie  ona  czekała  na  Paula  de  Briesa  w  jego 

gabinecie. 

Na widok prześlicznej, młodej kobiety, która zajmowała jego myśli 

od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, inspektor stanął jak wryty w 
drzwiach  gabinetu.  Konstancja  odwróciła  się  od  okna,  przez  które 
widziała  dziedziniec  cytadeli,  i  spojrzała  na  stojącego  w  progu 
mężczyznę  wielkimi,  niebieskimi  oczami,  w  których  zdążył  się  już 
zakochać. 

- Przepraszam, że pana niepokoję - zaczęła cichym, drżącym głosem - 

mam jednak informację, która może się okazać... 

background image

Urwała,  widząc  nadchodzącą  ciotkę.  Inspektor  obejrzał  się  przez 

ramię i rzekł do Klary stanowczym tonem: 

- Proszę wybaczyć, ale muszę zamienić z pani bratanicą kilka słów na 

osobności. -nie zważając na pełen rozpaczy okrzyk: „A cóż ona znów 
zmalowała?!", rzucił do Roberta, by nikogo nie wpuszczał, wszedł do 
pokoju i zamknął za sobą drzwi. 

Zatrzymał  się  pośrodku  i  przez  długą  chwilę  patrzyli  na  siebie  w 

milczeniu.  On  chłonął  obraz  dziewczyny  ze  swych  snów,  ona 
próbowała  uspokoić  mocno  bijące  serce  i  przyspieszony  oddech, 
przykładając do piersi smukłą dłoń. Zapragnął ponownie ująć ją i do-
tknąć ustami, ale... wiedział, że nie wolno mu tego uczynić. 

„Ona nie jest dla ciebie" - upomniał się w myślach, po czym zmusił 

do  odwrócenia  wzroku  i  podejścia  do  biurka.  Wziął  do  rąk  jakieś 
dokumenty i czekał. 

- Moja ciocia dostała zaproszenie na dzisiejszy wieczór do kasyna w 

Hotelu Europejskim. Od księcia Romanowa. Ja też muszę tam pójść. 

Ostatnie słowa wypowiedziała nieomal z bólem. 
Uniósł na nią pociemniałe oczy. 
I znów czas zatrzymał się między nimi. 
- Mogłabym zbliżyć się do księcia i... - szept umilkł. 
„Nie  chcę,  byś  się  do  niego  zbliżała!"-  chciał  krzyknąć,  ale  nadal 

milczał. Od czasu, gdy ujrzał ją w tym pokoju, nie wyrzekł ani słowa. 

Zrobiła  krok  do  przodu.  Potem  następny  i  nim  zdołał  rzec:  „Nie!", 

była już tak blisko, na wyciągnię- 

background image

cie ręki... Więc wyciągnął ją. Ujął miękką, ciepłą dłoń dziewczyny i 

wtulił  usta  w  jej  wnętrze.  Konstancja  westchnęła  tylko.  Trwali  tak 
długą chwilę, bez najmniejszego ruchu, bojąc się choć jednym gestem 
przerwać ten magiczny moment. 

Wreszcie  Paul  wypuścił  dłoń  dziewczyny  i  podniósł  głowę.  Ona 

zrobiła krok w tył. Oboje oddychali z trudem, próbując zapanować nad 
burzą  uczuć.  Jego  oczy  pociemniały  z  pragnienia,  jej  błyszczały  od 
powstrzymywanych  łez.  Wiedzieli,  że  dopóki  Czarny  Książę  stoi 
między nimi, nie ma dla nich przyszłości. 

Konstancja owinęła się  peleryną, jakby nagle ogarnął ją śmiertelny 

chłód,  i  ruszyła  do  drzwi.  Paul  odprowadzał  ją  spojrzeniem,  ale  nie 
próbował zatrzymać. Tuż przed wyjściem odwróciła się, by coś rzec, 
ale pokręcił głową. Wyszła bez pożegnania. 

On usiadł ciężko w fotelu, wpił palce we włosy i trwał tak dotąd, aż 

pukanie  do  drzwi  kazało  mu  wyprostować  się  i  powrócić  do  roli 
bezwzględnego inspektora policji, który nie miał żadnych uczuć. 

Gdy zastępca wszedł do gabinetu, Paul de Bries rzucił krótko: 
- Bierzemy się za księżniczkę Anastazję. To ona. 
Maksymilian Romanow po wyjściu przyjaciela -choć o przyjaźni nie 

mogło  być  już  mowy,  nie  po  tym,  jak  inspektor  uparł  się  wrobić 
rodzinę Romanowów w seryjne morderstwo - stał przez parę chwil jak 
ogłuszony. Naraz dopadł bladej jak śmierć siostry, chwycił 

background image

ją za ramiona i potrząsnął tak silnie, że aż jej wzrok oprzytomniał, a w 

oczach pojawiły się łzy bólu. 

-  Uważaj  na  siebie,  słyszysz?!  -  wydusił  książę.  -Pilnuj  się!  - 

Przycisnął siostrę do piersi z całych sił i kryjąc twarz w jej włosach, 
słuchał, jak łka. - On nie odpuści. De Bries będzie ścigał zabójczynię 
tych dziewczyn dotąd, aż ją dopadnie. Jeżeli... jeżeli... -Głos uwiązł mu 
w gardle. Nie był w stanie wypowiedzieć tych słów. 

- To nie ja. - Usłyszał cichy głos Anastazji i aż osłabł z ulgi. Skoro ona 

mówiła, że jest niewinna, on jej wierzył. 

- Mimo wszystko masz się mieć na baczności - odparł miękko, czule, 

stawiając siostrę przed sobą. - Możesz być następną ofiarą. 

Kiwnęła  głową,  cmoknęła  brata  w  policzek  i  wyszła  zmęczonym 

krokiem do swoich pokojów, by się przebrać po spacerze. Z dawnej, 
uroczej, pełnej życia Anastazji Romanowej został jedynie cień. 

Maks  odprowadził  ją  wzrokiem,  po  czym,  jak  kilka  dni  wcześniej, 

ruszył do stajni, dosiadł ulubionego ogiera i pognał w stronę lasu, gdzie 
czekało nań wytchnienie w ramionach kochanki... 

background image

ROZDZIAŁ VII 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Swietłanę poznał na jakimś przyjęciu. Przyjaciel z wojska przywiódł 

swą  narzeczoną  i  przedstawił  ją  śmietance  towarzyskiej  Miasta,  nie 
bacząc na pełne wyższości komentarze, że owa narzeczona swoje lata 
ma, a on, Władimir Kazanów, mógłby wybrać którąś z młodych panien 
na wydaniu. Czego brakuje im, co znalazł u tamtej? 

Maks,  koneser  kobiecego  ciała,  znał  odpowiedź  w  chwili,  gdy 

Świetlana  Grigorijewna  przekroczyła  próg  salonu.  Była  piękna, 
owszem,  ale  podobne  jej  otaczały  księcia,  od  kiedy  zaczął  się 
interesować  kobietami,  jednak  Swieta  miała  coś  jeszcze,  w  błysku 
niesamowitej, fiołkowej barwy oczu, w pełnych gracji gestach dłoni, w 
kształtach  ciała,  z  którego  chciało  się  zedrzeć  suknie  i  gorsety,  by 
obnażone podziwiać niczym dzieło sztuki, a potem kochać do utraty 
tchu...  -  to  właśnie  uczynił  Czarny  Książę  jeszcze  tej  samej  nocy. 
Podstępem zwabił piękną Swietłanę do jednego z pustych pokoi, tam 
zmusił  ją  szantażem  -  na  przemian  ze  słodkimi  słówkami  -  do 
uległości,  a  potem  zdarł  z  niej  suknię  i  halki,  postawił  pośrodku 
pokoju, nagą i drżącą, i długie chwile chłonął piękno jej ciała, okrytego 
jedynie wodospadem lśniących w mroku czarnych włosów. 

Potem wziął ją tak, jak się bierze swoją własność, nie pytając o zgodę. 

Bezwzględnie,  niemal  brutalnie,  nie  dbając  o  uczucia  kochanki, 
zaspokoił  żądzę,  czując  jakąś  przewrotną  satysfakcję,  że  oto  posiadł 
narzeczoną  dawnego  przyjaciela.  Aż  w  końcu  opadł  na  skotłowaną 
pościel obok kobiety, z trudem powstrzymującej łzy... 

background image

To stało się bardzo szybko. 
Ktoś  musiał  donieść  Władimirowi,  gdzie  podziewają  się  jego 

narzeczona  i  przyjaciel,  bo  mężczyzna  wpadł  do  pokoju  gotów  do 
walki. 

Maks zdążył jedynie dopiąć spodnie, na których ściągnięcie nie tracił 

czasu,  i  już  musiał  bronić  życia  przed  oszalałym  z  wściekłości 
niedoszłym panem młodym. Ten nacierał na księcia z rapierem i Maks 
nie  miał wątpliwości, że chce go zabić  -  on  mógł się  bronić jedynie 
pogrzebaczem,  porwanym  z  kominka.  To  była  niezła  broń,  ale  jak 
długo można nią walczyć? 

Władimir  atakował  z  furią,  Maksymilian  cofał  się,  odpierając  silne 

ciosy w milczeniu. Nie próbował przepraszać ani łagodzić sytuacji, nie 
miał nawet takiego zamiaru. Bawił się tą potyczką, mimo że to nie była 
zabawa,  a  walka  na  śmierć  i  życie.  Gdzieś  z  oddali  dobiegał  płacz 
kobiety, jej prośby i błagania, ale mężczyźni nie zważali na to. Chcieli 
się pozabijać, ot co. 

Który z nich wpadł na stolik i strącił lampę naftową? Nikt się już tego 

nie dowie. 

Ogień buchnął na pokój. 
Świetlana krzyknęła dziko. 
Władimir obejrzał się odruchowo, tracąc przeciwnika z oczu. 
Maksymilian  wziął  zamach  i  z  całej  siły  wbił  pogrzebacz  w  szyję 

mężczyzny. 

Chlusnęła  krew.  Kobieta  krzyczała.  Goście  i  służba  zbiegli  się, 

próbując ugasić pożar. 

Książę, stojąc nad umierającym przeciwnikiem, oprzytomniał nagle i 

zdał sobie sprawę z tego, co uczy 

background image

nił:  zabił  broniącego  czci  swojej  narzeczonej  przyjaciela,  a  ową 

narzeczoną dopadły płomienie. Wspaniałe włosy zajęły się ogniem. 

Rzucił  się  ku  kobiecie  z  tym,  co  chwycił  w  ręce:  strojną  narzutą. 

Owinął materią wyrywającą się Swietłanę, chwycił na ręce i wypadł na 
korytarz. Tam trzymał ją dotąd, aż omdlała, a płomienie zgasły. 

Służba w tym czasie zdążyła zdusić ogień w sypialni. 
Gdy  wynosili  na  zewnątrz  ciało  Władimira,  Romanow  odwrócił 

głowę. Targany wyrzutami sumienia nie chciał patrzeć na efekt swych 
poczynań. Owszem, świadkowie do teraz mówią, że zabił w obronie 
własnej  -  rapier  przeciw  pogrzebaczowi  -  ale  Maks  wiedział  swoje: 
gdyby  nie  jego  przewrotność  i  zwykła  zwierzęca  żądza,  przez  którą 
sięgnął  po  narzeczoną  przyjaciela,  ten  żyłby,  a  Świetlana...  Książę 
zdjął narzutę z leżącej na podłodze kobiety i krzyknął cicho na widok, 
jaki  ukazał  się  jego  oczom.  Ogień  dosięgną!  twarzy  i  zmienił  jej 
połowę w czerwoną, nabrzmiałą maskę. Romanow ponownie odwrócił 
wzrok... 

Uratował  Swietłanie  życie,  owszem,  ale  jednocześnie  złamał  je  na 

zawsze. 

Kobieta  długo  leczyła  poparzenia  twarzy,  blizny  oszpeciły  gładką 

dotąd skórę. W jednej chwili straciła ukochanego człowieka i pozycję 
towarzyską,  bo  przed  niewierną  zamknęły  się  drzwi  wszystkich 
szanujących  się  domów  w  Mieście.  Oczywiście  przed  Czarnym 
Księciem  nadal  stały  one  otworem,  bo  w  oczach  arystokratycznych 
hipokrytów on niczym nie zawinił. Tak, posiadł narzeczoną innego, 

background image

ale przecież za jej zgodą, tak, zabił Władimira, ale w obronie własnej 

-  Maksymilian  Romanow  był  niewinny,  a  całe  zajście  przeszło  do 
romantycznych legend otaczających Czarnego Księcia. I tylko w nim 
samym coś się zmieniło... 

Otoczył Swietłanę opieką. Łożył na jej leczenie. Kupił dla niej dom w 

lesie, by nie dosięgły jej krzywe spojrzenia i ludzka pogarda, a potem... 
potem oswajał ją dotąd, aż wybaczyła i pokochała go całym sercem. 

Od tej pory odwiedzał Swietłanę, ilekroć czuł taką potrzebę. Tylko w 

jej  ramionach  doznawał  pełnego  zaspokojenia  i  ciała,  i  duszy. 
Oddawała  mu  się  z  wdzięcznością  i  pokorą,  jakiej  nie  znajdował  u 
innych, bo przecież gdyby nie jego szczodrość i dobroć, skończyłaby 
jako żebraczka. A kiedy czas zatarł poczucie winy, on zaczął czuć tę 
samą satysfakcję, co tamtego wieczoru, gdy zabił jej przyszłego męża. 
Skrzywdził tę niewinną kobietę raz i krzywdził do tej pory, a ona mimo 
to kochała go i zaspokajała jego żądze tak chętnie, z takim oddaniem, 
jak wierny pies. 

Teraz leżała obok, gładząc nagą pierś kochanka szczupłymi palcami i 

wtulając we wnętrze jego dłoni gorące, nabrzmiałe miłością usta. 

-  Ostatnio  często  mnie  odwiedzasz,  mój  książę  -powiedziała  cicho, 

zaglądając mu w oczy. 

Leżał  na  wznak,  z  ramieniem  pod  głową  i  patrzył  niewidzącym 

wzrokiem  w  pobielony  sufit.  Zamrugał,  jakby  obudziła  go  tymi 
słowami  ze  snu,  i  przeniósł  spojrzenie  na  twarz  kochanki.  Na  jej 
zniekształcony przez blizny profil. Skrzywił się lekko, na co ona 

background image

zareagowała natychmiastowym odwróceniem głowy. Włosy, które w 

końcu odrosły, ukryły szpetotę. 

-  Mam  kłopoty  -  odparł,  choć  nie  miał  zamiaru  nikomu  się  z  nich 

zwierzać. Tutaj jednak jego tajemnice były bezpieczne. Swietłana nie 
miała  komu  ich  przekazać.  -  Poznałem  dziewczynę.  Piękną,  młodą 
łanię i... 

-  Co  stoi  na  przeszkodzie,  byś  ją  sobie  wziął?  -  zapytała  cicho, 

pilnując, by nie słyszał bólu w jej głosie. Ale on mówił właśnie po to, 
by  zadać  kochance  ból.  Ranienie  Świetlany  sprawiało  Maksowi 
perwersyjną przyjemność. 

- Nic - uciął krótko. - Będzie moja wcześniej czy później. Ale ja chcę 

czegoś  więcej  niż  młodego  ciała  w  łożu.  Pragnę  się  w  końcu 
ustatkować.  Ożenić.  I  to  jest  mój  problem:  czy  piękna  Konstancja 
Lubowiecka nadaje się na żonę? M o j ą  żonę? 

Swietłana usiadła nagle, na co on w pierwszym momencie nie zwrócił 

uwagi.  Dopiero  po  chwili  spojrzał  zdumiony  na  pobladłą  twarz 
kochanki. 

-  Konstancja  Lubowiecka?  -  wyszeptała.  -  Córka  Kazimierza 

Lubowieckiego? 

Kiwnął głową. 
-  Widzę,  że  nieobce  ci  to  nazwisko  i  nieobca  rodzina.  Wiesz  coś  o 

nich? 

Kobieta z wahaniem pokręciła głową. 
- Niewiele, same plotki. Mój ojciec bywał w miasteczku niedaleko ich 

majątku i... Sąsiedzi omijali tamten dwór z daleka. 

- Dlaczego? 

background image

-  Lubowiecki,  choć  zdolny  cyrulik,  co  niejednemu  życie  uratował, 

uchodził za perwersyjnego okrutnika. Brał wiejskie kobiety gwałtem, a 
gdy któryś chłop protestował, nie szczędził bata. Zdarzyło się też kilka 
tajemniczych zgonów, ale ludzie woleli przymykać oczy, niż narażać 
się  na  gniew  pana.  Konstancja  nie  miała  łatwego  dzieciństwa... 
Możliwe, że i ją ojciec... 

-  Przekonam  się  o  tym  osobiście.  Już  niedługo.  -  Maksymiliana 

niewiele obeszły słowa kochanki. On sam przeszedł w młodości piekło 
za  sprawą  despotycznego  ojca,  który  również  rzucał  się  na  każdą 
spódniczkę  w  zasięgu  wzroku,  a  gdy  nie  dostał  tego,  co  chciał,  po 
dobroci, sięgał po bat. Śmierć uwolniła ziemię od tego tyrana, a jego 
synowi dała upragnioną wolność i fortunę. Teraz on uwolni Konstancję 
od innego tyrana i da jej wszystko, czego nie dostała w dzieciństwie. 
Obsypie ją klejnotami, ubierze w najpiękniejsze suknie, a na koniec, 
gdy będzie pewien, że pragnie pojąć tę właśnie dziewczynę za żonę... 
tak, dopiero wtedy ją weźmie. Dopiero wtedy... 

Do  tej  jednak  chwili  musi  gdzieś  zaspokajać  wściekłe  pożądanie, 

jakie budziła w nim Konstancja, a ciało świetlany jest tak chętne... tak 
ponętne... 

Z  głuchym  pomrukiem  zagarnął  kobietę  ramieniem  pod  siebie, 

gotów, by w nią wtargnąć, gdy tylko ona rozsunie nogi. Uczyniła to 
szybko, jak zawsze, gotowa go przyjąć w wilgotniejące wnętrze. Gdy 
uderzał  -  mocno,  głęboko,  rytmicznie  -  z  wdzięcznością  wychodziła 
mu naprzeciw, nie zważając na ból, jaki 

background image

jej zadaje. Kochała Maksymiliana Romanowa mimo wszystko, całym 

zdruzgotanym sercem i żyła tylko dla niego, tylko dla tych chwil, gdy 
wpadał  do  jej  sypialni,  rzucał  ją  na  łóżko  i  brał  niczym  dziki  ogier, 
silnymi pchnięciami pozbawiając tchu. Dla tych chwil, gdy czuła, że 
jest mu wszystkim, Swietłana Grigorijewna zaprzedała swoją duszę. 

Ten  wspaniały,  piękny,  bogaty  mężczyzna  był  jej  i  tylko  jej.  Choć 

przez kilka krótkich chwil... 

Tego  wieczoru  kasyno  w  Hotelu  Europejskim  było  pełne  pięknych 

kobiet i eleganckich mężczyzn. Otwierało swe podwoje jedynie raz w 
tygodniu,  więc  arystokracja  Miasta,  spragniona  hazardu  na  najwyż-
szym poziomie, ciągnęła tłumnie szeroką Promenadą. Pod wspaniały 
wyniosły gmach zajeżdżały kocze i kolasy. Damy w gronostajowych 
futrach, narzuconych na strojne suknie, stąpały po czerwonym dywanie 
u boku odzianych we fraki i smokingi towarzyszy. 

Tylko  Czarny  Książę,  jak  zwykle  w  czarnej  marynarce  i  czarnych 

spodniach - choć doskonałego kroju, to jednak zbyt nonszalanckich jak 
na  taką  okazję  -  stał  na  galerii  i  obserwował  napływających  gości 
gorejącymi w mroku oczami. Oparty o kolumnę, z rękoma splecionymi 
na piersiach nie był widoczny z parteru, ale sam widział wszystkich. 

- A ty co tu robisz, de Bries? - mruknął do siebie, gdy inspektor stanął 

w progu wielkiej sali, oddając czarny płaszcz lokajowi. - Przyszedłeś 
się rozerwać czy szpiegować? 

background image

W tym momencie Paul, jak parę dni wcześniej, skierował spojrzenie 

w górę. Maks nie zdążył się cofnąć. Inspektor uśmiechnął się ledwo 
zauważalnie  i  skinął  księciu  głową,  ten  odpowiedział  tym  samym  i 
nagle... już miał odpowiedź, czemu zawdzięczał tę wizytę. 

„Przekonamy  się  jeszcze  dziś,  czy  mam  rację"  -  pomyślał,  czując 

mimo woli zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. 

Kasyno  ożyło  gwarem  rozmów.  Ruletki  rozpoczęły  swój  taniec. 

Stoliki były oblegane przez chętnych do gry. 

Kiedy  drzwi  otworzyły  się  po  raz  kolejny,  do  środka,  dumnie 

wyprostowana  wkroczyła  Klara  Gott,  a  tuż  za  nią  Konstancja 
Lubowiecka,  zachwycająca  w  jedwabnej  białej  sukni  obszytej 
tysiącami drobnych, lśniących w blasku świec kryształków. Wyglądała 
niczym  płatek  śniegu,  skromna,  ale  śliczna,  dziewiczo  czysta,  acz 
wzbudzająca  pożądanie.  Chciało  się  ją  pochwycić  w  ręce  i 
jednocześnie podziwiać jedynie z daleka... 

Oczy  mężczyzn  odprowadziły  cudne  zjawisko  do  miejsca,  które 

zajęła  -  tym  razem  wskazano  im  stolik  pośrodku  sali.  Oczy  kobiet 
ciskały błyskawice, a zęby zaciskały się z zazdrości i nienawiści. Ta 
przybłęda  bez  tytułów  i  koneksji  tylko  dzięki  swej  urodzie  miała 
szansę zgarnąć najlepszy kąsek w Mieście, księcia Romanowa. 

Na  sali  znalazłoby  się  parę  osób,  które  życzyłyby  dziewczynie 

spotkania z Doktorem Śmierć. Anastazja, której wzrok w tej sekundzie 
padł na wpatrzonego 

background image

w  Konstancję  brata,  oszołomionego,  zachwyconego  do  granic  jej 

wspaniałą urodą, również nie miałaby nic przeciwko temu. To się musi 
źle skończyć. Oby dla tej dziewczyny. Oby nie dla Maksa czy dla niej, 
Anastazji.  Księżniczka  odwróciła  pociemniałe  z  nienawiści  oczy  i 
skierowała się ku Paulowi de Briesowi. 

Nie  bała  się  go.  Miała  czyste  sumienie  i  wierzyła  w  jego  poczucie 

sprawiedliwości. Paul nie skalał do tej pory rąk śmiercią niewinnego 
człowieka. Nie posłał na szafot kogoś, kto nie dokonał zarzucanych mu 
czynów. Anastazji wydawało się, że jest bezpieczna. 

Inspektor  pozwolił,  by  podeszła  doń  i  zaczęła  rozmowę,  choć  jego 

serce wyrywało się ku Konstancji. Potrafił jednak nad sobą panować. 

- Dobry wieczór, inspektorze - zaczęła księżniczka oficjalnym tonem, 

ale  już  następne  słowa  brzmiały  naturalnie,  ciepło  i  serdecznie:  - 
Wybaczę ci twoje dzisiejsze zachowanie, Paul, jeśli odkupisz swe winy 
i dotrzymasz mi towarzystwa dzisiejszej nocy. 

Bez słowa skłonił się i ucałował jej dłoń. Nie mógł obiecać tego, o co 

prosiła, bo jeżeli inna poprosi o to samo... 

- Przyszedłeś dla rozrywki czy służbowo? - indagowała bez zbytniej 

ciekawości,  idąc  u  boku  mężczyzny  środkiem  sali.  -  Może  szukasz 
wśród  gości  Doktora  Śmierć?  -  Zajrzała  mu  w  oczy,  nie  odwrócił 
wzroku. - Naprawdę myślisz, że to ktoś z nas? Może to zwyrodniały 
służący  czy  gwardzista?  Żebrak,  złodziejaszek  czy  wreszcie  zwykły 
włóczęga? Dlaczego zwracasz się przeciwko swojej klasie? 

background image

- Dobrze wiesz, Anastazjo, że żadna z ofiar nie została obrabowana. 

Nie  spotkałem  się  też  z  takim  wyrafinowaniem  w  przypadku 
włóczęgów,  choćby  nie  wiem  jak  zdeprawowanych.  Oni  mordują 
równie szybko, ale ciosem noża pod żebra, daleko im do finezji, z jaką 
zabija Doktor Śmierć. Morderca jest tu, na tej sali, w tym momencie. 
Rozgląda się, wypatrując następnej ofiary. 

Powiódł wzrokiem po tłumie rozentuzjazmowanych gości. Anastazja 

podążyła  za  jego  spojrzeniem,  czując  lodowaty  dreszcz  biegnący 
wzdłuż  kręgosłupa,  skuwający  serce  przerażeniem.  Do  tej  pory  nie 
przyjmowała  do  wiadomości  ostrzeżeń  brata,  w  tym  momencie 
zrozumiała, że to ona może być następna. Dziś, jutro czy pojutrze może 
poczuć ostrze na karku i osunąć się na zimny bruk bez życia. Przeraziło 
to księżniczkę śmiertelnie. 

De Bries przyglądał się pobladłej dziewczynie, myśląc o tym samym. 
Możesz  być  następna,  piękna,  pełna  życia  i  uroku  Anastazjo 

Romanowa, o ile to nie ty zadajesz śmiertelny cios. Twoja bladość jest 
odpowiedzią  na  to  pytanie,  ale  nie  mogę  go  wypowiedzieć,  bo 
skłamiesz.  Miej  się  więc  na  baczności,  jeżeli  jesteś  niewinna.  Jeśli 
jesteś morderczynią, strzeż się tym bardziej. 

Ukłonił  się  dziewczynie  i  zostawił  ją,  zdrętwiałą  z  przerażenia, 

pośrodku sali. 

Dotknięcie  czyjejś  dłoni  na  ramieniu  nieomal  wyrwało  krzyk  z  jej 

gardła.  Szarpnęła  się  w  tył,  ale  słysząc  uspokajający  głos  brata,  z 
pełnym ulgi westchnieniem, 

background image

które  zabrzmiało  jak  szloch,  pozwoliła  się  ująć  pod  łokieć  i 

poprowadzić do stolika, przy którym siedziały Klara z bratanicą. 

- Coś się stało? - zapytał jeszcze szeptem Maks. -Cała drżysz. Coś ci 

powiedział? - Spojrzał z niechęcią na oddalającego się inspektora. 

- Ostrzegał przed mordercą. Mówił, że on jest tutaj, wśród nas. I... ja 

mu wierzę. 

Książę wzruszył ledwo zauważalnie ramionami i po chwili witał się z 

siedzącymi przy stoliku do gry gośćmi. A gdy Konstancja podniosła 
nań swe niezwykle piękne oczy, w jednej sekundzie zapomniał o całym 
świecie.  O  obawach  swej  siostry  również.  W  błękitnym  spojrzeniu 
można się było zatracić... 

Było  dobrze  po  północy.  Goście  bawili  się  znakomicie.  Nic  nie 

zakłócało  beztroskiego  nastroju.  Klara  Gott  to  wygrywała,  to 
przegrywała i wciąż miała ochotę na więcej. Anastazja i Maksymilian 
Romanowowie krążyli między przyjaciółmi i znajomymi, zamieniając 
z każdym parę miłych słów. Gdyby nie byli rodzeństwem, stanowiliby 
idealną  parę.  Oboje  piękni,  dumni  i  świadomi  swej  pozycji.  Ona 
urocza, on władczy. Bogaci do granic przyzwoitości i tej przyzwoitości 
pozbawieni. Podziwiani przez całe Miasto, przez wszystkich tak samo 
kochani, jak nienawidzeni. 

Patrząc na siostrzano-braterską miłość, z jaką się do siebie zwracali, 

nikt nie miał wątpliwości, że Anastazja jest jedynym czułym punktem 
księcia Romanowa. Jeżeli ktoś chce go dosięgnąć, wystarczy, że ude- 

background image

rzy w ten właśnie punkt. Paul de Bries, obserwując tę dwójkę przez 

cały  wieczór,  nagle  to  sobie  uświadomił  i...  straszne  przeczucie 
zmroziło mu serce. 

Maksymilian właśnie oddał siostrę któremuś z przyjaciół i podszedł 

do stolika, przy którym siedziały Klara z Konstancją. 

Paul,  nadal  czując  chłód  w  sercu,  ruszył  w  tę  samą  stronę.  Musi 

porozmawiać z Maksymilianem, ostrzec go. Musi chronić... 

„Zaraz, zaraz, co on mówi? Co...?!" 
- Tak właśnie. Dobrze mnie pani zrozumiała. Zagrajmy o najwyższą 

stawkę: Konstancję. 

Przy  stoliku  zapadła  cisza.  Oczy  wszystkich  wpatrywały  się  z 

niedowierzaniem  i  narastającym  podnieceniem  w  Czarnego  Księcia. 
Ten opierał się niedbale obiema dłońmi o oparcie krzesła, na którym 
spoczywała,  nieruchomo  niczym  kamienna  rzeźba,  Konstancja 
Lubowiecka, i ciągnął: 

- Jeżeli przegram, spłacę pomnożone przez sto długi jej ojca, a pani 

wyjdzie stąd bogata. Jeśli zaś wygram, pani bratanica będzie moja. 

Ot tak. „Będzie moja". 
Klara Gott siedziała ogłuszona tymi słowami. Jednocześnie chciała 

tego i nie chciała! Konstancja była warta dużo więcej niż to, co winien 
był Klarze Lubowiecki, ale z drugiej strony już dziś oddałaby dziewkę 
w ręce tego, któremu ją przeznaczyła! Może jednak stawka pójdzie w 
górę, jeśli Klara przystąpi do gry? A nuż uda się jej wygrać i nie dość, 
że  zatrzyma  dziewczynę,  to  jeszcze  książę  obsypie  ją  złotem?  I 
oczywi- 

background image

ście przy następnej okazji znów spróbuje Konstancję zdobyć? 
Tak!  Ten  zakład  był  wyśmienitym  pomysłem!  Trzeba  sobie 

przypomnieć  tylko  zasady  gry  i...  liczyć  na  szczęście.  Na  dużo 
szczęścia. 

- Wchodzę do gry. - Usłyszała nagle i nie wierząc własnym uszom, 

przeniosła osłupiałe spojrzenie z księcia na... inspektora policji, który 
jak gdyby nigdy nic zajmował jedno z wolnych krzeseł. 

Przy  stoliku  nagle  zostało  ich  troje:  Maksymilian  Romanow,  Klara 

Gott i Paul de Bries. Nikt więcej nie śmiał przystąpić do pojedynku z 
Czarnym  Księciem.  Każdy  wiedział,  że  jego  gniew  w  przypadku 
przegranej będzie straszny. Tak jak straszne było spojrzenie, które w 
tej chwili posłał inspektorowi. 

- A stać cię na to? - wycedził. 
-  Przyjmiesz  weksel  -  odparł  spokojnie  Paul.  Nie  zapytał,  czy 

Romanow zechce to uczynić, a właśnie stwierdził fakt. 

Maks  w  jednej  chwili  opanował  gniew,  skupiając  spojrzenie  na 

przyjacielu. Badał jego twarz i próbował wyczytać intencje, które nim 
powodowały.  Dopiero  gdy  na  Paula  spojrzała  również  Konstancja... 
Maks  miał  jasność.  Tych  dwoje  było  w  sobie  zakochanych! 
Dziewczyna,  której  pragnął  on,  Maksymilian  Romanow,  i  która, 
wydawało  się  do  dziś,  pragnęła  jego,  i  mężczyzna,  którego  do 
niedawna nazywał przyjacielem! 

Ta  rozgrywka  może  być  całkiem  ciekawa.  Co  jednak  będzie,  gdy 

Konstancję wygra... de Bries? 

background image

Książę, który zazwyczaj nie uciekał się  do żadnych sztuczek  i grał 

uczciwie,  wierząc  w  swą  szczęśliwą  gwiazdę  i  mistrzowskie 
umiejętności,  tym  razem  postanowił  odwiesić  uczciwość  na  kołek. 
Stawka  była  zbyt  wysoka,  by  ryzykować  przegraną.  A  że  każda, 
absolutnie każda talia kart w tej sali była znaczona... 

-Ja... ja się nie zgadzam - odezwała się naraz Konstancja. Cicho, ale 

stanowczo.  -  Nie  jestem  rzeczą,  by  można  mnie  było  wygrać  czy 
przegrać. 

-  Zamknij  się!  -  syknęła  Klara.  Tylko  tego  brakowało,  by  przez 

„zgadzam  się"  czy  „nie  zgadzam"  tej  niewdzięcznej  dziwki  straciła 
taką okazję. - Jeżeli się nie zamkniesz, jeszcze dziś sprzedam cię do 
najpodlejsze-go burdelu i będziesz błagała księcia, by cię wykupił. Stój 
więc i milcz! 

Dziewczyna zacisnęła usta, pochyliła głowę i wbiła wzrok we własne 

ręce, zaciśnięte kurczowo na oparciu  krzesła. Żaden z  mężczyzn nie 
skomentował tego ani słowem. 

-  Żądam  nowej  talii,  którą  sama  wskażę  -  odezwała  się  Klara 

ponownie. 

Książę kiwnął przyzwalająco głową. 
Podszedł  krupier  z  tacą,  na  której  leżał  stos  nowych,  szczelnie 

opakowanych  kart.  Klara  wybrała  jedną  z  talii,  wyjęła  plik  kart  i 
obejrzała dokładnie kilka z nich. Romanow uśmiechnął się w duchu z 
politowaniem. Jeżeli już on sam znaczył karty, czynił to tak, by nikt, 
absolutnie nikt nie był w stanie wypatrzyć znaków. Delikatne nakłucia 
cienką  igłą  były  wyczuwalne  tylko  przez  tego,  kto  je  wykonał.  Na 
pewno nie przez 

background image

pazerną babę, której ręce trzęsły się z chciwości i podniecenia, a oczy 

- jak oczy rekina, który poczuł krew - wypatrywały pełnej kiesy, a nie 
ukrytych znaków. 

Klara zadowolona skinęła głową i oddała talię krupierowi. 
Gra się rozpoczęła. 
Pierwsze rozdanie. 
Klara  z  zadowoleniem  przyjmuje  dwie  pary,  asy  na  piątkach,  Paul 

krzywi się lekko na widok żałosnej pary dwójek, zaś Maks... jego twarz 
jest  doskonale  nieruchoma.  Nikt  nie  wie,  jakie  karty  dostał.  I  jakie 
dobiera, również nie. 

Następuje rozdanie za rozdaniem. Emocje  rosną.  Klara, wiedząc, o 

jaką stawkę gra się toczy, próbuje zdobyć trzeciego asa. Paul w pewnej 
chwili  wymienia  cztery  karty  i...  aż  wstrzymuje  oddech,  widząc,  co 
dostał w zamian! Jedna jedyna dama kier i będzie miał królewskiego 
pokera! Musi, musi wykazać się cierpliwością i czekać na upragnioną 
damę!  Musi  również  zachować  pokerową  twarz,  bo  jego  rywal... 
właśnie mówi słowo, za które Paul go przeklina: 

- Sprawdzam. 
Zegnaj, Konstancjo Lubowiecka. 
Klara  Gott  wzdycha  ciężko,  jakby  do  tej  pory  przez  całą  grę 

wstrzymywała powietrze, ale zaraz z zadowoloną miną wykłada trzy 
piątki. 

- Mało - mówi Romanow. 
Kobieta dorzuca dwa asy i uśmiecha się zadowolona. Fuli. Całkiem 

mocna karta. 

- Inspektorze? - Książę zwraca się do Paula. 

background image

Ten kręci głową. Bez damy kier nie ma nic. Kompletnie nic. 
Romanow rzuca na stół karetę króli i w następnej sekundzie patrzy 

wprost na Konstancję. Jesteś moja. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Z tamtego wieczoru pamiętała poszczególne obrazy. Czas porwał się 

na  strzępy,  tracąc  ciągłość,  a  może  to  jej  umysł  funkcjonował  z 
przerwami? 

Cisza,  jaka  zapanowała  na  sali  po  rzuceniu  na  stół  czterech  króli. 

Nagły aplauz, wręcz wrzask radości i podniecenia, gdy do wszystkich 
dotarło,  że  Czarny  Książę  wygrał  tę  partię.  Uścisk  jego  dłoni  na  jej 
nadgarstku, jakby bał się, że zdobycz umknie i... chęć wyrwania ręki, 
odepchnięcia tej dłoni, uwolnienia się od niechcianego mężczyzny raz 
na zawsze, która w następnej chwili ustąpiła miejsca innemu uczuciu - 
gdy spojrzała na Paula de Briesa. Na zastygły w niewzruszoną maskę 
wyraz jego twarzy, na jego oczy wpatrzone w nią, Konstancję, i rękę 
wysuniętą w stronę kart, ale tak naprawdę w j e j stronę... 

Konstancja odwróciła wzrok pierwsza. 
Paul wstał i odszedł bez pożegnania. 
Książę, odprowadziwszy go wzrokiem, z nieprzeniknionym wyrazem 

twarzy ukłonił się zdawkowo Klarze i zebranym wokół stołu gościom, 
po  czym  -  nie  wypuszczając  nadgarstka  dziewczyny  -  rzucił  półgło-
sem: 

- Idziemy. 
Ona bezwolnie ruszyła za swoim panem do wyjścia. 
Klara Gott siedziała długą chwilę bez ruchu, całkiem oszołomiona. W 

jednej chwili zrozumiała, że to koniec. Koniec kariery, nim na dobre 
się rozpoczęła. Bez dziewczyny była nikim i pozostanie nikim. Żadna 
arystokratka nie zaprosi jej, Klary, na herbatkę czy najmarniejsze 

background image

przyjęcie, o balu nie wspominając. Na Konstancję liczyć nie będzie 

mogła, co to, to nie. Nie po tych uderzeniach w piękną buzię, szarpaniu 
za  włosy,  poniewieraniu  na  każdym  kroku  i  dwóch  miesiącach  w 
brzydkim, małym pokoiku. Owszem, wprowadziła bratanicę na salony 
i... nie dostanie nic w zamian. Kompletnie nic! 

W  pierwszym  momencie,  gdy  to  zrozumiała,  zwróciła  się  z 

błagalnym  grymasem  twarzy  w  stronę  dziewczyny,  ale  tamta  nie 
patrzyła na nią. Stara kobieta podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem i... 
aż wstrzymała oddech, a potem zaśmiała się w duchu. Bo Konstancja w 
tym  momencie  cierpiała  bardziej  niż  ona.  Inspektor  policji,  który 
niespodziewanie przystąpił do gry, również. 

Tu  was  mam!  Uradowana  patrzyła  na  dwoje  zakochanych,  co  na 

pewno nie uszło uwagi Czarnego Księcia, o nieee, jego czarne oczy 
błyszczały złowrogo i nie był to błysk triumfu... Może da się to jakoś 
wykorzystać?  Ona,  Klara,  mogłaby  się  przysłużyć  tym  dwojgu. 
Mogłaby ułatwić zakochanym tajemne schadzki, a gdy zdobędzie ich 
zaufanie...  Gdy  Maks  Romanow  wstał  i  rzucił  do  Konstancji  przez 
zaciśnięte  zęby:  „Idziemy!",  Klara  nieomal  roześmiała  się  na  głos. 
Prawdę mówiąc, zabawa dopiero się zaczyna, a ona ma szansę nieco 
namotać w tym trójkąciku. Musi tylko cierpliwie poczekać, aż książę 
da dziewczynie tak popalić, że ta zatęskni za domem i ciotunią. Klara 
przywitają z otwartymi ramionami! 

- Wasza Wysokość, proszę... - jęknęła cicho Konstancja, gdy długimi 

krokami, nie zważając na nią, 

background image

szedł przez hol w stronę schodów, ciągnąc ją za sobą. 
- Chciałabym pożegnać się z ciotką, chciałabym... 
-Już  ja  wiem,  kogo  byś  chciała  -  odwarknął,  po  czym  jednym 

szarpnięciem zwrócił ją ku sobie i przycisnął do piersi tak mocno, że 
straciła oddech. Patrzyła w jego pociemniałe z wściekłości oczy, bojąc 
się głębiej odetchnąć. 

- Za nim poszłabyś bez słowa skargi, co? Jak to się stało, że jeszcze 

niedawno oddałabyś mi się w ciemnej ulicy, a dziś marzysz o innym? 
Kiedy to zbliżyliście się do siebie na tyle, by poczuć pożądanie? Tylko 
nie mów, że to miłość! - Zaśmiał się cicho, pogardliwie, widząc, jak 
dziewczyna otwiera usta, by zaprotestować. - W miłość między tobą a 
nim  nie  uwierzę.  On  nie  potrafi  kochać.  Ty  umiesz  tylko  kręcić 
ponętnie tyłkiem. A skoroś taka niewyżyta, dogodzę ci dzisiaj tak, że 
zapomnisz o Paulu de Briesie. 

Szarpnął ją w kierunku drzwi. Wyszli na podjazd, gdzie czekał już 

powóz Romanowów. 

Wepchnął dziewczynę do środka, wsiadł za nią i... wydał zduszony 

okrzyk: 

-  Anastazjo!  Co  ty  tu  robisz?!  Ciemnozielone  oczy  siostry,  teraz 

niemal  czarne,  patrzyły  nań  bez  wzruszenia,  niemal  surowo,  gdy 
mówiła: 

-  Chcę,  żebyś  odesłał  tę  dziewczynę  do  domu.  Nie  życzę  sobie  jej 

obecności w pałacu. 

Książę usiadł naprzeciw nich i pochylił się ku siostrze, chcąc ująć jej 

dłonie w swoje, ale cofnęła się. 

-  Nie  miałaś  nic  przeciwko  Marii  Dubrownej  ani  Isabell 

Montgomery... - zaczął pojednawczym tonem, ale księżniczka odparła 
krótko: 

background image

- Przeciwko tej tu mam. 
-Ja mogę... - zaczęła Konstancja, ale Maks przerwał jej niecierpliwie: 
- Żadna z was nie będzie decydowała za mnie. Ona - skinął w stronę 

Konstancji - zamieszka w pałacu, a ty - wbił ostre spojrzenie w siostrę - 
pogodzisz się z tym bez szemrania. 

- A jeśli nie? - Anastazja uniosła wyzywająco podbródek. 
- Droga wolna. - Maks kopnięciem otworzył drzwiczki pojazdu. Przez 

długą  chwilę  mierzyli  się  wzrokiem.  Nagle  księżniczka  wstała, 
wyskoczyła  na  zewnątrz,  nim  zdołał  ją  powstrzymać,  trzasnęła 
drzwiczkami i krzyknęła: 

- Pożałujesz tego! 
Po czym pobiegła w noc. 
Czarny  Książę,  pobladły  z  furii,  walnął  pięścią  w  ściankę  powozu, 

dając znać stangretowi, by ruszał. Konstancja zaś wtuliła się plecami w 
oparcie  fotela,  by  nie  zechciał  wyładować  wściekłości  na  niej.  Ale 
Maksymilian  Romanow  potrafił  zapanować  nad  emocjami.  Wtedy 
kiedy chciał, oczywiście. 

Paul  de  Bries  obserwował  tę  scenę,  stojąc  w  podcieniu  filaru.  On 

również potrafił być chłodny i opanowany. Owszem, rywal odjeżdżał z 
jego  ukochaną,  owszem,  spędzi  ona  dzisiejszą  noc  w  ramionach 
tamtego,  ale...  w  tym  momencie  ważniejsza  była  księżniczka 
Anastazja, która biegła sama, w ciemną noc, wprost w objęcia śmierci. 
Gdy powóz znikł w mroku, inspektor bez wahania ruszył za nią... 

background image

Widząc, jak skręca z jasno oświetlonej Promenady w ciemną uliczkę, 

pokręcił głową i przyspieszył kroku, lecz nagle, w chwili gdy również 
miał skręcić, zatrzymał się. Nie dlatego, że zrezygnował ze śledzenia 
księżniczki,  nie  dlatego  również,  że  odeszła  go  chęć  chronienia  jej 
przed niebezpieczeństwem czekającym w ciemnych zaułkach Miasta... 

- To ja, Anastazjo - odezwał się cicho. Dziewczyna, która za rogiem 

przylgnęła plecami 

do  ściany  domu,  ściskając  w  dłoni  sztylet,  na  dźwięk  znajomego 

głosu opuściła broń. 

- Czego chcesz?  - zapytała odpychającym tonem, z trudem panując 

nad łzami. 

Ona nadal stała za załomem muru, on wciąż na ulicy. 
- Wiem, czego nie chcę. Nie chcę, by stała ci się krzywda. 
- Więc nie pozwól mu, Paul. Zrób wszystko, by ta... ta mała, podła 

zdzira nie trafiła do mojego domu. 

-  Anastazjo...  -  zaczął  pojednawczym  tonem,  choć  zraniła  go  do 

żywego, wyrażając się w ten sposób o Konstancji. 

-Wiem!  Wiem,  że  jesteś  w  niej  zakochany!  Nawet  ktoś  najbardziej 

tępy na świecie by to zrozumiał, widząc, jak się gapicie na siebie, jak 
stajesz do pojedynku o nią! Wiem, że nie przyjmiesz słowa prawdy o 
pannie Lubowieckiej, nawet jeśli wypowie je ktoś, kto nie potrafi cię 
okłamać... 

Nie widział twarzy dziewczyny, ukrytej za murem, ale wiedział, że 

płacze. 

- Ona nie jest taka, jaką wy, mężczyźni, ją widzicie... Ja... się jej boję 

- dokończyła z desperacją, wyszła zza 

background image

węgła  i  stanęła  naprzeciw  Paula.  Blisko.  Na  wyciągnięcie  ręki. 

Wystarczy, że sięgnie po tę młodą, ognistowłosą piękność i... 

-  Paul,  kocham  cię.  Wiesz  to  nie  od  dziś  -  zaczęła  miękko,  choć  z 

bólem. - Nie będę się narzucać z niechcianą miłością, ale proszę cię 
jako przyjaciela i obrońcę: nie pozwól, by Konstancja zamieszkała w 
moim domu. 

Mężczyzna  patrzył  w  błyszczące  od  łez  oczy  dziewczyny,  którą 

również  kochał,  ale  jak  siostrę,  choć  nie  tego  oczekiwała.  Pragnął 
zamknąć  ją  w  ramionach,  uspokoić  cichym:  „Dobrze,  będzie,  jak 
pragniesz", ale nie mógł albo nie chciał tego uczynić. 

-  Za  dużo  ode  mnie  wymagasz  -  odparł  głosem  bardziej  surowym, 

niżby chciał. - Nie  mam wpływu na wybory twojego brata. Co niby 
miałbym mu powiedzieć? „Nie zgadzam się, byś zapraszał do siebie 
pannę  Lubowiecką?"  Na  jakiej  niby  podstawie?  Jak  bym  to 
wytłumaczył inaczej niż zazdrością? Już wystarczająco zbłaźniłem się 
dziś wieczorem, zasiadając do gry... -dokończył z goryczą. 

- Spłacę twoje długi, tylko... 
- Nie! Ani się waż! - krzyknął z gniewem. 
Nie zważając na ten gniew, Anastazja  zarzuciła  mu  ręce na szyję i 

wtuliła się weń całym ciałem, które drżało lekko pod niedającą ciepła 
aksamitną peleryną. 

-  Paul,  ona  nie  jest  taka  niewinna,  za  jaką  chce  uchodzić!  - 

wyszeptała. 

Próbował oderwać od siebie dziewczynę, ale nie pozwoliła na to. 
- Którejś nocy ją śledziłam i... 

background image

Chwycił jej drobną twarz w dłonie i przytrzymał, wbijając gniewny 

wzrok w jej źrenice. 

-  Tak!  Dobrze  słyszysz!  Śledziłam  twoją  śliczną,  niewinną 

Konstancję... 

-  W  nocy?  Wyszłaś  sama  w  noc,  wiedząc,  że  po  ulicach  krąży 

bezwzględny morderca?! - Paul z trudem panował nad gniewem. 

- Boisz się o mnie? - Anastazja zaśmiała się cicho. 
- Albo utwierdzam w przeświadczeniu, że to ty zabijasz - odmruknął. 
Pokręciła głową. 
- Jeżeli już, to ona. 
Paul cofnął się o krok tak gwałtownie, że Anastazja się zachwiała. 
- Nie będę słuchał tych podłych, bezpodstawnych oskarżeń! Zamiast 

włóczyć się samotnie po nocach, zadbaj o dobre alibi, gdy znów ktoś 
zginie! 

Chciał odejść, ale zatrzymała go, równie rozgniewana jak on. 
- Nie interesuje cię, co widziałam? Może mam zgłosić się na policję i 

złożyć oficjalne zeznanie? 

- Co widziałaś? - rzucił nieprzyjaznym tonem i bez krzty ciekawości. 
- Otóż twoja Konstancja... 
- I nie mów tak o niej. Teraz jest Konstancją twojego brata. 
- Nie wydaje ci się podejrzane, że w ogóle znalazła się nocą na ulicy? 
- Nie  mniej ani nie więcej niż fakt, że ty również  - odparł chłodno, 

ale... tak, zdziwiło go to. Anastazja 

background image

Romanowa  była  wolnym  duchem,  mogła  wchodzić  do  pałacu  i 

wychodzić  o  różnych  porach  dnia  i  nocy,  nikogo  nie  dziwiły  jej 
samotne  eskapady,  choć  teraz,  w  tych  niespokojnych  czasach, 
obawiano się o życie księżniczki. 

Co  jednak  robiła  na  ulicach  uśpionego  Miasta  Konstancja 

Lubowiecka,  strzeżona  niczym  źrenica  oka  przez  cerbera  zwanego 
Klarą Gott? 

- Dobrze, opowiedz mi o wszystkim, co cię zaniepokoiło - rzekł już 

spokojniejszym tonem. 

Księżniczka skinęła głową, patrząc nań lekko zmrużonymi oczami. 

Jeżeli nie chciała stracić Paula na zawsze, musi teraz mocno uważać na 
każde słowo. 

- Gdy pojawiła się w kasynie i od razu wpadła w oko memu bratu, 

postanowiłam się jej przyjrzeć. Chciałam wiedzieć, czy jest tak piękna, 
jak  to  mówią,  i  czy...  stanowi  zagrożenie.  Wiem,  co  powiesz,  Maks 
miewał  niezliczone  miłostki  i  nie  raz  sprowadzał  do  domu  swoje 
kochanki, ale czułam, że tym razem to może być coś poważniejszego 
niż przelotny romans. Rzeczywiście, Konstancja jest godna grzechu - 
przyznała z westchnieniem. 

Paul ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz. 
- Nie ustępujesz jej urodą i wdziękiem - rzekł cicho, serdecznie, ale 

odtrąciła jego dłoń. 

-  Mimo  to  wybrałeś  ją-  odparła  z  goryczą.  Nic  nie  mógł  na  to 

odpowiedzieć. 

-  Wiem,  wiem,  serce  nie  sługa  -  prychnęła,  nie  doczekawszy  się 

zaprzeczenia, i po chwili mówiła dalej: - Ukryłam się w stajniach przy 
domu jej ciotki i cier- 

background image

pliwie  czekałam.  Na  początku  nie  wiadomo  na  co,  ale...  następnej 

nocy  cierpliwość  się  opłaciła.  To  twoje  niewiniątko,  co  na  pierwszy 
rzut oka do trzech nie potrafi zliczyć, około trzeciej nad ranem, gdy sen 
jest  najtwardszy,  wyjrzało  przez  okno,  po  czym  całkiem  sprawnie 
przeszło po wąskim gzymsie, zsunęło się po konarach wiązu rosnącego 
pod  domem,  przemknęło  pod  murem  do  ukrytej  furtki  i...  tyle  je 
widziałam. 

Paul słuchał tych słów z rosnącym niedowierzaniem. 
Konstancja? O trzeciej w nocy? Wymyka się z domu ciotki?! Nie, to 

nie mieściło się inspektorowi w głowie. Przecież znał się na ludziach! 
Umiał  poznać,  kto  jest  do  takich  czynów  zdolny,  a  kto  nie!  I 
Konstancja... Ona nie potrafiłaby...! 

Czy jednak na pewno? 
Czy nie zaślepia cię uczucie, Paulu de Briesie? 
A  może  to  Anastazja  widziała,  co  chciała  zobaczyć?  Może  to 

pokojówka  wymykała  się  na  tajemną  schadzkę?  -To  właśnie 
powiedział na głos. 

Księżniczka zaśmiała się cicho i pokręciła głową. 
- Wiem, że chciałbyś to właśnie usłyszeć, ale nic z tego, mój kochany. 
Skrzywił  się  lekko  na  to  „mój  kochany".  Niechciane  uczucie 

dziewczyny ciążyło mu coraz bardziej. 

- To była panna Lubowiecka, przykro mi, inspektorze de Bries. 
- Wymykanie się z domu, nawet nocą, nie jest jeszcze przestępstwem 

-  zauważył  chłodno.  -  Od  nocnych  spacerów  do  morderstwa  droga 
daleka. 

background image

Wzruszyła ramionami. 
- Nie mam dowodów, że to ona je popełniła, a jedynie przeczucie... 
- Nie chcę tego słuchać! - przerwał jej z gniewem. 
- Więc czekaj na kolejną ofiarę! - Księżniczkę też poniosło. - A gdy 

już  będziesz  pochylał  się  na  zimnym  ciałem  zamordowanej 
dziewczyny, być może moim ciałem, przypomnij sobie tę rozmowę! I 
fakt, że cię ostrzegłam! Na twoim sumieniu zaciąży następna śmierć! 

Odwróciła  się  na  pięcie  i  chciała  odejść,  ale  zatrzymał  ją  żelazny 

uścisk dłoni inspektora. 

-  Nic  z  tego,  moja  panno.  Nie  pozwolę  ci  narażać  się  na 

niebezpieczeństwo. 

Próbowała się wyrwać, ale zamknął ją w objęciach i czekał dotąd, aż 

uspokoiła się i ucichła, łykając łzy. 

-  Mogłabym  cię  zabić,  wiesz?  -  Poczuł  pod  żebrem  ostrze  sztyletu, 

który przez cały ten czas miała w ręku. - Mogłabym zatopić ten nóż w 
twoim  nieczułym  sercu  i  powiedzieć,  że  uczyniłam  to  w  obronie 
własnej. Ze to ty jesteś Doktorem Śmierć. 

- Nie mogłabyś, bo nie potrafisz zabijać z zimną krwią - odparł cicho. 
-  Ona  potrafi,  wiesz?  Twoja  błękitnooka  Konstancja.  Zapytaj,  skąd 

pochodzi i jak się tam zabawiała, będąc małą, słodką dziewczynką... 

Słowa księżniczki nie dawały mu zasnąć. Chciał jechać do majątku 

Lubowieckich  jeszcze  tej  nocy,  ale  był  zbyt  wyczerpany,  by  myśleć 
jasno i działać roz- 

background image

sądnie.  Długie  chwile  przewracał  się  z  boku  na  bok  w  zimnym, 

pustym  łóżku,  marząc,  by  wszystko,  co  powiedziała  dziś  Anastazja, 
okazało się łgarstwem albo koszmarnym snem. Ona jednak nie myślała 
przyznawać się do kłamstwa, choć zarzucał jej to przez całą drogę do 
pałacu Romanowów. 

Wreszcie, tuż pod bramą, krzyknęła z wściekłością: 
- Nie wierzysz mi? Więc sam ją zapytaj! Grzeje pewnie łóżko memu 

bratu! 

Paul, zraniony do żywego, oddał ją w ręce pałacowej gwardii i wrócił 

do  siebie,  przez  całą  drogę  ciskając  gromy  na  głowę  Anastazji,  a 
potem,  gdy  znalazł  się  wreszcie  w  swojej  sypialni,  wyobrażał  sobie 
Konstancję w ramionach przyjaciela. 

Nie mógł zasnąć. 
Książę Maksymilian Romanow także nie spał. 
Wracając  do  pałacu,  mierzył  Konstancję,  wciśniętą  w  kąt  powozu, 

wściekłym, niemal nienawistnym wzrokiem. 

- Mając wybór między tobą a moją siostrą, wybrałem ciebie - rzekł 

zduszonym głosem. - Obyś okazała się tego warta. 

- Nie prosiłam o to - odszepnęła, a jego zdumiał sam fakt, że śmiała 

się w takiej chwili odezwać. Czyżby w tym potulnym kociątku kryła 
się lwica? On, Czarny Książę, lubił obłaskawiać dzikie koty, a jeśli nie 
było to możliwe, łamać im karki... 

Mierzył  drżącą  dziewczynę  spojrzeniem  do  momentu,  gdy  powóz 

zatrzymał się, a stangret otworzył 

background image

drzwiczki. Dopiero wtedy odwrócił wzrok i wysiadł, nie czekając na 

nią. 

Służący  pomógł  Konstancji  wysiąść  i  powiódł  ją  do  salonu,  gdzie 

miała oczekiwać na dalsze polecenia. 

Nikt ze służby nie wiedział, jak ma traktować nowo przybyłą. Czy to 

nowa  kochanka  pana  domu?  Przyjaciółka  księżniczki?  Pokojówka? 
Przyszła księżna? 

Na wszelki wypadek więc postanowili trzymać się od niej z daleka i 

czekać  na  rozwój  wypadków.  Ona  również  czekała,  nie  zdjąwszy 
nawet peleryny, obszytej drogim futrem, którą ciotka Klara zamówiła 
dla bratanicy zaraz po balu. 

Ciotka Klara... Jak bardzo Konstancja pragnęła w tej chwili znaleźć 

się w domu swej krewnej. Nawet i w pokoiku na poddaszu, ciasnym i 
zimnym,  o  ileż  jednak  przytulniejszym  od  wspaniałego  salonu  Ro-
manowów.  Salonu  skąpanego  w  świetle  świec,  złocie  i  królewskim 
błękicie.  O  ścianach  wyłożonych  ręcznie  malowanymi  jedwabnymi 
tapetami.  Oknach  na  całą  wysokość,  teraz  zasłoniętych  ciężkimi 
storami, lśniącej podłodze i dywanach z grubym włosiem, w których 
tonęły  stopy.  Żyrandolu,  zdobnym  w  kryształy,  które  rzucały  wokół 
tęczowe skry. Z kominkiem naprzeciw drzwi, w którym mimo późnej 
pory trzaskał ogień... 

Piękny  był  to  pokój,  ale  pusty.  Konstancja  czuła  tę  pustkę  każdą 

komórką  swego  ciała.  I  jeszcze  strach,  co  przyniesie  jutro.  Nie,  nie 
jutro, a najbliższa noc! 

Nie  miała  wątpliwości,  że  Czarny  Książę  udowodni  swe  prawa  do 

niej, Konstancji Lubowieckiej, jeszcze przed świtem... 

background image

- Zabraniam ci się tak zachowywać! - krzyknął Romanow na widok 

siostry wbiegającej do holu. W jego głosie brzmiały ulga i złość, tak 
jak  w  oczach  księżniczki  mógł  ujrzeć  skruchę  i  wyzwanie 
jednocześnie. -Nie wolno ci włóczyć się samej po zmroku, słyszysz?! 

- Nie byłam sama - wycedziła w odpowiedzi. - Towarzyszył mi Paul 

de Bries. 

- O, to rzeczywiście byłaś w dobrych rękach! -prychnął ironicznie. - 

Chciał cię aresztować? 

-  Chronić.  Skoro  nie  potrafi  tego uczynić  mój  brat.  Książę  pobladł. 

Cios był celny. 

- Nie ja wygnałem cię z powozu. 
- Nie ty - zgodziła się. - Ty jedynie dałeś mi wybór: twoja nowa flama 

albo ja. Wybrałam za ciebie. 

- Nie waż się tak mówić o... 
- Będę mówiła, co mi się podoba - rzuciła przez ramię, wychodząc z 

pokoju.  -  Obyś  ty  nie  musiał  kiedyś  wybierać.  Między  lojalnością  w 
stosunku do rodziny a zwykłym, zwierzęcym pożądaniem. 

Chciał ją zatrzymać i potrząsnąć rozwydrzoną smarkulą z całych sił, 

ale Anastazja umknęła do swoich pokojów, a on skompromitował się 
przed służbą wystarczająco jak na jeden wieczór. W tym domu ściany 
miały uszy i już każdy, od kamerdynera do kuchcika, wiedział, że pan 
ma nową miłość, której panienka Anastazja widocznie nie znosiła. 

Przyszłość zapowiadała się nader ciekawie... 
Maks  przeszedł  do  biblioteki,  usiadł  ciężko  w  fotelu,  odebrał  od 

majordomusa szklaneczkę whisky 

background image

i przełknął palący płyn jednym haustem. Zapatrzył się w płomienie 

skaczące  po  drwach  w  kominku,  myśląc  nad  tym,  co  go  czeka  w 
najbliższych dniach. Anastazja znienawidziła wybrankę jego serca od 
pierwszego  spojrzenia.  Tak  samo  mocno,  jak  on  od  pierwszego 
spojrzenia się w Konstancji zakochał. 

Bo był zakochany. To nie zwykłe zauroczenie kazało mu uganiać się 

za tą dziewczyną, a coś więcej. Od chwili, gdy ją ujrzał, gdy zatonął w 
błękitnym niczym morska toń spojrzeniu, gdy to spojrzenie uniosło się 
i zajrzało na dno jego duszy, wiedział, że nie spocznie, dopóki jej nie 
zdobędzie. Chciał, by te oczy wypełniły się pożądaniem i miłością. Do 
niego. By pełne, pięknie wykrojone usta całowały go do utraty tchu. By 
delikatne dłonie pieściły jego ciało, a szczupłe uda rozchylały się dla 
niego i tylko dla niego. 

Chciał ją posiąść. 
Teraz. 
Wstał. Odstawił pustą szklankę i ruszył do salonu, gdzie dziewczyna 

trwała w niespokojnym oczekiwaniu. 

Gdy  tylko  stanął  na  progu  pokoju,  wiedziała,  że  spełniły  się  jej 

najgorsze obawy. Był niczym dzikie zwierzę, gotowe do spółkowania. 

W kilku krokach przemierzył salon i stanął przed drżącą dziewczyną. 

Chwycił  jej  twarz  w  dłonie  i  zatopił  usta  w  jej  ustach,  wdarł  się 
językiem między rozwarte niczym do krzyku wargi dziewczyny i spijał 
z nich słodycz. I ten krzyk. 

Całował  dotąd,  aż  zaczęła  tracić  oddech  i  przytomność,  a  i  jemu 

zabrakło tchu. 

background image

Porwał  mdlejącą  dziewczynę  na  ręce  i  zaczął  przemierzać  po  dwa 

stopnie na raz w drodze do swej sypialni. 

Tam cisnął ją na wielkie, zasłane purpurową pościelą łoże i chwilę 

później zaczął zdzierać z siebie odzienie. 

Marynarka poszła w kąt. Guziki koszuli rozprysły się  na wszystkie 

strony,  bo  nie  miał  ochoty  rozpinać  jednego  po  drugim,  niemal 
oszalały z podniecenia. W następnej chwili odkopnął na bok spodnie i 
wreszcie  nagi  ruszył  w  kierunku  znieruchomiałej  z  przerażenia 
dziewczyny. 

Sztyletem  wyciągniętym  spod  materaca  rozciął  wiązanie  gorsetu. 

Suknia, halka, koszula - zdjęcie tego wszystkiego zajęło mu niewiele 
więcej  czasu.  Widząc  nóż  w  jego  dłoni  i  morderczą  determinację  w 
czarnych oczach, nie próbowała się bronić. Chwilę później leżała naga 
i bezbronna, zdana na łaskę i niełaskę swego pana. 

Przygwoździł jej ciało swoim i znów zaczął całować, ale tym razem 

nie poprzestał na ustach, pragnąc skosztować każdego centymetra jej 
skóry. Pieścił językiem, ssał, lizał zachłannie, głodny wciąż bardziej i 
bardziej.  Próbowała  się  wyrwać,  ale  trzymał  mocno.  Brutalnie, 
bezwzględnie egzekwując swoje prawo do jej ust, jej piersi, jej ciała. 
Wiła się pod jego pieszczotą, wbrew sobie czując, jak i ją ogarnia to 
zwierzęce,  pierwotne  podniecenie.  Jak  i  ona  pragnie  spełnienia  w 
ramionach tego mężczyzny. 

Wbiła paznokcie w jego ramiona, przyciągając go do siebie z całych 

sił. Podrzuciła biodrami raz i drugi, 

background image

szukając wyprężonej, sztywnej, gorącej męskości, by nadziać się na 

nią i brać, i dawać, dawać i brać. 

Ale... Maks Romanow brał kochanki tylko na swoich prawach. Był 

zdobywcą, a nie niewolnikiem. Cofnął się w momencie, gdy już, już 
miała wchłonąć go w wilgotne, rozpalone wnętrze. 

Rozwarła szeroko oczy, nic nie rozumiejąc. 
-  Nie  tak  szybko,  moja  droga  -  wymruczał.  -  Zabawa  dopiero  się 

zaczyna. Twoje dziewictwo skonsumujemy w stosownym momencie. 
Teraz  pokażesz,  czego  nauczyli  cię  stajenni,  bo  nie  uwierzę,  że  tak 
rozbudzona  stałaś  się  dopiero  tutaj,  w  skromnych  progach  mojej 
sypialni. 

Odwróciła  twarz,  pragnąc  umrzeć  ze  wstydu,  ale  siłą  zmusił  ją,  by 

spojrzała mu w oczy. 

- Zabawiałaś się z nimi. - To było stwierdzenie faktu, a nie pytanie, 

jednak ona odpowiedziała niemal z nienawiścią: 

- Nie z nimi. 
-  Kto  więc  był  twoim  nauczycielem?  Jak  daleko  się  posunął?  Czy 

rzeczywiście jesteś dziewicą, czy też...? 

-Jestem! 
Znienacka  wbił  palec  w  jej  płeć,  aż  jęknęła  z  zaskoczenia  i  bólu. 

Natrafił na opór i cofnął dłoń. Mówiła prawdę, a on zachował się jak 
skończony łajdak. Jednak musiało się jej to podobać, bo wysunęła - już 
nie wiedział, czy mimowolnie czy celowo - biodra do przodu, szukając 
zaspokojenia. 

-  Lubisz to...  - szepnął ze zdziwieniem.  - Urodziłaś się, by dawać i 

brać rozkosz. Wszystko jedno, z kim 

background image

zlegniesz i gdzie, w książęcym łożu czy na żołnierskiej pryczy, jesteś 

urodzona  do  miłości.  I  taka  perła,  dziewiczo  biała,  wpadła  w  moje 
ręce... 

Opadł na bok i wsparł się na łokciu, mierząc nagie ciało dziewczyny 

głodnym spojrzeniem. Ale był to głód kogoś, kto ma pewność, że za 
chwilę  naje  się  do  syta.  I  odkłada  ten  posiłek,  by  rozkosz  była  tym 
większa. 

- Proszę, Wasza Wysokość, błagam... Jeśli mnie chcecie, weźcie, ale 

nie poniżajcie - wyszeptała, łykając łzy upokorzenia. 

- To broń się! - syknął. I znów jej dopadł. 
Tym  razem  nie  było  to  już  pragnienie,  a  dzika,  zwierzęca  żądza. 

Pragnął zadać jej taki sam ból, jakim płonęło jego ciało. 

I zrobił to. 
Zagarnął językiem brodawkę jej piersi i przygryzł tak, że rzuciła się 

jak  w  agonii.  Krzyknęła,  ale  zdusił  ten  krzyk  dłonią.  Próbowała 
odepchnąć jego głowę, gdy bezlitośnie ssał wrażliwe ciało, kąsając je 
co  chwila,  ale  nie  pozwolił  na  to,  unieruchamiając  jej  ręce.  Zaczęła 
walczyć,  jakby  od  tego  zależało  jej  życie,  jednocześnie  głęboko  w 
podbrzuszu  czując...  narastający  żar.  Z  jej  gardła  wydarł  się 
mimowolny, pierwotny krzyk, który podniecił go jeszcze bardziej. 

Odepchnął  ręką  jej  uda.  Zacisnęła  je  z  całych  sił.  Aż  warknął  z 

frustracji. I ukarał ją w następnej chwili, wbijając się w jej usta. 

Całował  tak  gwałtownie  i  dotąd,  aż  i  ona  poczuła,  że  dłużej  nie 

wytrzyma, że musi poczuć go w sobie te- 

background image

raz,  natychmiast,  że  musi  ją  wypełnić  twardą,  nieustępliwą 

męskością, wbić się po samo dno i uderzać, uderzać raz za razem, jak 
taran, jak zdobywca, dotąd, aż... rozłożyła uda szeroko, zapraszająco, 
jemu nie trzeba było niczego więcej. Zrobił to, czego oboje pragnęli. 
Wdarł się do rozpalonego wnętrza jednym silnym uderzeniem, a ona 
krzyknęła dziko z przeszywającego na wskroś bólu i... spełnienia. 

Dygotała  w  jego  ramionach  jeszcze  przez  parę  sekund,  a  potem 

opadła bez zmysłów na zakrwawioną pościel. 

Oprzytomniał  w  jednej  chwili.  Wycofał  się  z  wilgotnego  wnętrza, 

choć  pragnął  dojść  do  końca,  i  położył  na  boku,  przyglądając  się 
bezwładnemu  ciału  dziewczyny  ze  zdumieniem  i  fascynacją.  Co  za 
nie-oszlifowany  diament  mu  się  trafił!  Studnia  rozkoszy,  która 
zaspokoi każde, dosłownie każde pragnienie! 

Nie  odda  jej  nikomu.  Będzie  strzegł  tego  klejnotu  niczym  źrenicy 

oka. On i tylko on będzie czerpał z tej studni, spijał życiodajny płyn. A 
jeśli  ktokolwiek  wyciągnie  po  ten  skarb  rękę,  on,  Maksymilian 
Romanow, zabije go. Tak po prostu. 

Zaczął  delikatnie,  z  czułością  cucić  dziewczynę.  Wreszcie,  gdy 

uniosła powieki, położył się na niej, wspierając się na łokciach, wsunął 
do środka i zaspokoił własne pragnienie, a ona, tłumiąc jęki, pozwoliła 
mu na to bez walki. 

Konstancja  patrzyła  na  śpiącego  mężczyznę  lekko  zmrużonymi 

oczami. Zadał jej ból, ale też dał rozkosz, 

background image

o jakiej nawet nie marzyła. Potrafiła zaspokajać siebie ręką i była tak 

zaspokajana,  nigdy  jednak  nie  czuła  takiego  spełnienia  jak  z  nim, 
Czarnym Księciem. 

Wiedziała, że tej nocy zmienił ją w nienasyconą bestię, jaką on sam 

był.  Ze  będzie  podążała  za  pragnieniem,  wręcz  żądzą  rozkoszy 
dokądkolwiek  on  ją  powiedzie.  Zrobi  dla  zniewalającej  błogości 
wszystko, czego on zażąda, i jeszcze więcej. Mówił prawdę: urodziła 
się  po  to,  by  dawać  i  brać  miłość.  By  zaspokajać  głód  własny  i 
kochanka. 

Była dziwką. Małą, brudną dziwką. 
Śmierć  niewinnej  już  nie  wystarczy,  by  odkupić  grzech  dzisiejszej 

nocy... 

Źrenice dziewczyny rozszerzyły się nienaturalnie. 
Gdyby w tym momencie Maks się ocknął, przeraziłby się wyrazem 

jej twarzy. 

Wstała, krzywiąc się lekko z bólu, podeszła do torebki, ciśniętej w kąt 

razem  z  suknią,  i  wyciągnęła  szczotkę  do  włosów.  Pięknie 
grawerowaną,  srebrną  szczotkę  o  długim,  miękkim  włosiu, 
wyglądającą  zupełnie  niewinnie  w  dłoni  dziewczyny.  Parę  ruchów 
palcami  i  oto  rączka  szczotki  odsunęła  się,  ukazując  ukryte  ostrze. 
Cienkie,  ale  mocne.  I  ostre.  Piekielnie  ostre.  Jeden  cios  w  rdzeń 
kręgowy przynosi natychmiastową śmierć. 

Konstancja  wróciła  do  łóżka,  na  którym  spokojnie  spał  książę 

Romanow.  Usiadła  obok  niego,  ważąc  śmiercionośne  narzędzie  w 
dłoni. 

Za nieczyste myśli i uczynki musi odpokutować. Musi złożyć ofiarę. 

Tą ofiarą będzie... 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Przechyliła  głowę  śpiącego  lekko  na  bok,  odsłaniając  kark. 

Przyłożyła ostrze w dobrze sobie znanym punkcie. Jedno pchnięcie, a 
zagłębi się między kręgi. To takie łatwe, takie proste! 

- A ty tak łatwo i prosto powędrujesz na szubienicę - szepnęła. - W 

żaden sposób nie uwolnisz się od zarzutu morderstwa. Pamiętasz, kto 
miał  być  ostatni?  Pamiętam  -  odpowiedziała  pokornie  samej  sobie. 
-Więc zrób to! Baranek domaga się ofiarnej krwi! 

Konstancja poczuła, że budzi się w niej zupełnie inny głód niż jeszcze 

przed chwilą. Już nie pożąda męskiego ciała. Nie pragnie zaspokojenia 
twardą  męskością.  Nie.  Ten  głód  mogła  zaspokoić  tylko  śmierć. 
Przyszedł czas na n i e g o. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

ROZDZIAL IX 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Paul de Bries miał gościa. W progu jego gabinetu, znajdującego się 

we  wschodnim  skrzydle  cytadeli,  ponownie,  jak  kilka dni  wcześniej, 
stała Konstancja Lubowiecka. Tak jak poprzednio w skromnej, szarej 
sukni, z włosami upiętymi w kok pod równie skromnym kapeluszem i 
błękitnymi oczami nieco przygaszonymi po nieprzespanej nocy. 

- Chciałam... z panem porozmawiać - powiedziała cicho, robiąc krok 

do środka. 

Zastępca zamknął za nią drzwi. 
Paul  wstał,  obszedł  biurko  i  zatrzymał  się  pośrodku  gabinetu, 

niepewny,  czy  podejść  do  niej  i  choć  na  chwilę  poczuć  jej  dłoń  w 
swojej, czy też będzie lepiej dla nich obojga, gdy zostanie tam, gdzie 
jest. 

To  ona  podeszła  do  niego,  z  wahaniem  ujęła  chłodną,  silną  dłoń 

mężczyzny i... tym razem to ona wtuliła usta w jej zagłębienie. Fala 
gorąca zalała go od stóp do głów. W lędźwiach zapłonęło pożądanie, w 
sercu  bolesna  miłość. Trwał tak długą chwilę, przyjmując pieszczotę 
jej ust, a gdy poczuł, że nie wytrzyma już ani sekundy dłużej, zrobił 
krok w tył. 

-  Nie  wolno  nam  -  wychrypiał  nieswoim  głosem.  Konstancja 

zachwiała się jak od uderzenia. Musiał 

pochwycić ją wpół, bo zaczęła osuwać się na podłogę. W następnej 

chwili przyciskał ją do piersi, niczym najcenniejszy skarb, pewien, że 
gdyby teraz do gabinetu wszedł Maks Romanow, skończyłby z kulą w 
głowie. Niechby ścigali potem jego, Paula, za  morderstwo do końca 
świata. 

 

background image

Uniosła  głowę.  Napotkawszy  pociemniałe  spojrzenie  mężczyzny, 

rozchyliła lekko wilgotne usta. Nie mógł się oprzeć temu zaproszeniu. 
Zaczął  całować  te  usta,  na  początku  delikatnie,  przelewając  w 
pocałunek czułość, jaką żywił do dziewczyny, z każdym uderzeniem 
serca  coraz  mocniej  i  zachłanniej,  gdy  czułość  zmieniła  się  w 
pragnienie. I wściekłą zazdrość, że jeszcze parę godzin wcześniej te 
usta całował tamten. Czarny Książę. 

Konstancja przylgnęła do Paula tak, jakby chciała stopić się z nim w 

jedno.  Przez  cienki  materiał  sukni  czuła  każdy  mięsień  jego 
muskularnego ciała, silne uda, wąskie biodra, szeroką pierś... Czuła też 
twardą  wypukłość  w  spodniach  i  aż  jęknęła  z  przemożnej  chęci 
zatopienia tej męskości w swoim wnętrzu. Poruszyła się, niczym kotka 
w rui, potarła spragnione łono o lędźwie mężczyzny i teraz on stłumił 
jęk, niemal rozpaczliwy, tak bardzo pragnął tej dziewczyny. 

Miał  jednak  dość  rozsądku,  by  uczynić  to,  co  zrobił  w  następnym 

momencie: oderwał ją od siebie, odsunął na odległość wyciągniętych 
rąk, oparł rozgorączkowane czoło o jej czoło i powtórzył łamiącym się 
głosem: 

- Nie wolno nam. Należysz do niego. Ja o swoje życie nie dbam, ale 

on zabije i mnie, i ciebie, jeśli tylko dostanie dowód zdrady. 

- Nie dostanie - zapewniła go gorąco. - Nikt się nie dowie! 
- Nie, Konstancjo. Gdy będziesz wolna, gdy on cię odprawi... Wtedy 

poproszę cię o rękę. Ale teraz... 

Obrócił ją w kierunku drzwi. 
 

background image

-  Chciałam  panu  coś  powiedzieć.  Mam  informacje!  -  próbowała 

jeszcze z nim walczyć, ale odrzekł: 

-  Chciałaś  się  ze  mną  spotkać.  Tylko  tyle  i  aż  tyle.  Zegnaj, 

Konstancjo. 

Podprowadził ją do drzwi. Z oczami pełnymi łez, które w tym akurat 

miejscu  nikogo  nie  dziwiły,  wyszła  na  zewnątrz.  Drzwi  do  gabinetu 
zamknęły się z głuchym trzaskiem. Oparł się o nie plecami, przytknął 
wierzch dłoni do oczu i stał tak minutę czy dwie, niezdolny wrócić do 
pracy. Ta dziewczyna rzuciła na niego urok, tego był pewien, i Bóg 
jeden wie, jak to się skończy. 

Miał w pamięci słowa Anastazji: „Ona nie jest tak niewinna, za jaką 

chce  uchodzić"  i  „Zapytaj,  jak  się  zabawiała,  będąc  małą,  słodką 
dziewczynką"  i...  nie  chciał  ich  pamiętać!  Powinien  pojechać  do 
majątku Lubowieckich i popytać o Konstancję, ale... nie chciał znać jej 
przeszłości!  Chciał  widzieć  ją  taką,  jaka  była  w  jego  marzeniach: 
czysta,  nietknięta  ręką  mężczyzny,  słodka  i  niewinna.  Właśnie  tak! 
Anastazja jest po prostu zazdrosna o jego miłość do innej! 

Pukanie do drzwi sprawiło, że wziął się w garść, wrócił za biurko i 

rzekł krótko: 

- Wejść! 
Robert  Gawryłow,  który  wiedział  więcej,  niżby  jego  szef  sobie 

życzył,  nie  skomentował  ani  słowem  przybycia  Konstancji 
Lubowieckiej tu, do cytadeli, i opuszczenia przez nią tego gabinetu ze 
łzami płynącymi po policzkach. Młodego mężczyzny nie interesowała 
ta  dziewczyna,  dopóki  nie  popełniła  przestępstwa,  za  to  bardzo 
interesował go ktoś inny... 

 

background image

-  Panie  inspektorze,  czy  wyrazi  pan  zgodę  na  przeszukanie  pałacu 

Romanowów? 

- W  jakim celu? - De Bries uniósł brew. 
- Sugerował pan, że morderczynią jest księżniczka Anastazja. Jeśli to 

ona, musi gdzieś gromadzić swoje „trofea", gdzieś blisko, by mieć je 
pod ręką, gdy tylko zapragnie podniety. Sam pan mówił, że psychopaci 
tak właśnie czynią: gromadzą pamiątki po ofiarach i potem... 

- Dosyć. Na razie nie wyrażam zgody. 
- Na co czekamy? Na kolejne zabójstwo?! 
- Zapomina się pan! - Chłodny głos przełożonego ostudził młodego 

człowieka. 

-  Jeśli  możemy  zapobiec  następnej  zbrodni..  .Jeżeli  od  naszych 

działań  zależy  życie  młodej  dziewczyny...  -  Robert  Gawryłow 
próbował  jeszcze  go  przekonać,  zupełnie  nie  rozumiejąc,  dlaczego 
inspektor wycofał się z pomysłu przeszukania siedziby Romanowów. 
Czyżby  chronił  księżniczkę  Anastazję?  To  do  tego  twardego  stróża 
prawa niepodobne! Nie kosztem życia niewinnych istnień! 

Ale Paul de Bries był nieprzejednany. I to bynajmniej nie z powodu 

Anastazji. 

Mijał miesiąc od poprzedniego zabójstwa. W Mieście narastał strach. 

Kto  będzie  następny?  Czyje  ciało  spocznie  na  zimnych  kamieniach 
bruku? Czy śmierć będzie szybka, jak dotychczas, i dopadnie ofiarę w 
ciemnej  uliczce,  czy  też  morderca  zapragnie  zabawić  się  w  inny 
sposób? 

 

background image

Matki nie wypuszczały córek z domów po zmroku, mężowie strzegli 

młodych żon. Anastazji Romanowej zawsze towarzyszył gwardzista. 
Natomiast Konstancja... Ona wybierała się w krótką podróż do domu, 
do ojca, który zaniemógł. Miała jej towarzyszyć Klara Gott i tylko ona. 
Dziewczyna  odmówiła  wielkodusznej  propozycji,  że  sam  Czarny 
Książę zawiezie ją do majątku Lubowieckich i zostanie tam tak długo, 
jak tego dziewczyna będzie potrzebowała. 

- Zrozum, kochany - mówiła, suwając biodrami po jego lędźwiach, z 

członkiem głęboko zanurzonym w ciasnym, wilgotnym wnętrzu - chcę 
pojechać do rodzinnego domu, by spędzić parę dni ze starym ojcem, 
przywołać najlepsze wspomnienia z dzieciństwa, móc wrócić do ciebie 
i już nigdy nie oglądać się wstecz. 

- Przyspieszyła ruchy, wydobywając z ust kochanka przeciągły jęk. 

W tej chwili nie mógłby jej niczego odmówić. 

Pochyliła  się  nad  nim  i  -  nadal  poruszając  się  niczym  szalona 

amazonka, popędzająca konia do biegu 

-  zaczęła  pieścić  ustami  i  dłońmi  skórę  na  jego  piersiach,  ssać 

sterczące brodawki, przygryzać do bólu płatek ucha, orać paznokciami 
ramiona  i  plecy,  tak  by  ból  sprawiał  rozkosz,  a  rozkosz  dawała  ból. 
Uwielbiał to. Uwielbiali to oboje. 

Będąc już blisko, bardzo blisko spełnienia, wpił palce w jej pośladki i, 

podrzucając biodrami, zaczął uderzać jeszcze mocniej, nadziewać ją na 
twardą, gorącą męskość jeszcze głębiej, aż doszedł, krzycząc jej imię. 

 

background image

Uśmiechnęła się, widząc rozkosz malującą się na twarzy kochanka. 

Zaciśnięte  powieki,  ciało  pulsujące  w  rytm  gorących  strug, 
wypełniających jej wnętrze, usta, szepcące niczym modlitwę: 

-  Konstancjo,  kocham  cię,  kocham.  Moja  piękna,  moja  wspaniała, 

moja... 

Głowa mężczyzny opadła na bok. Wyczerpany do cna zasnął. 
Ona  zsunęła  się  z  jego  lędźwi,  ułożyła  wygodnie  obok,  zaspokoiła 

jego  bezwładną  dłonią,  bo  sama  też  przecież  zasłużyła  na  odrobinę 
rozkoszy,  po  czym  zaczęła  planować  podróż  na  południe,  gdzie 
czekało spełnienie zupełnie innego rodzaju, ale... coraz bardziej palące. 

Już prawie od miesiąca mieszkała w pałacu przy Promenadzie, jako 

nowa  utrzymanka  księcia  Romanowa,  choć  on  wolał  mówić  o 
Konstancji  „moja  niewolnica",  co  w  jego  ustach  brzmiało  nie 
obelżywie, a bardzo wyrafinowanie. Uczył dziewczynę ars amandi z 
poświęceniem  godnym  większej  sprawy,  przy  czym  miała  ona 
zaspokajać  seksualne  gusta  jego  i  tylko  jego.  Była  przy  tym  bardzo 
pojętną uczennicą, chętną do podejmowania nowych wyzwań. 

Studiowali  razem  zamorską  księgę  -  Kamasutrę,  wypróbowując  po 

kolei  wszystkie  przedstawione  tam  pozycje,  niektóre  kojarzące  się 
raczej z akrobatyką, nie seksem, czasem Maks pokazywał dziewczynie 
sprośne grafiki, co zawsze niepomiernie ją podniecało  i natychmiast 
dobierała się do jego spodni. 

Kilka  razy  książę  zabrał  swą  nałożnicę  do  Zakazanego  Owocu, 

ulubionego klubu nocnego, w którym 

 

background image

zbierała  się  śmietanka  towarzyska  Miasta  obojga  płci  -  ta  bardziej 

bezpruderyjna - na całonocne igraszki, a który Konstancji kojarzył się 
tylko z jednym czy raczej z jedną: to tu poznała Madlaine de Muriel, 
swą czwartą ofiarę. 

Tak,  tak,  właśnie  w  ten  sposób  urocze  niewiniątko,  jakim  jeszcze 

miesiąc  temu  zdawała  się  być  piękna  Konstancja  Lubowiecka, 
polowała na młode dziewczęta... 

Wyrywała się z rodzinnego domu na dwa, trzy dni, wmawiając ojcu, 

że  musi  dokonać  oczyszczenia  duszy  na  rekolekcjach  w  miejskiej 
Katedrze,  a  nocować  będzie  u  przyjaciółki.  Jeśli  zbytnio  oponował, 
dolewała mu do wina narkotyku i... była wolna. Przyjeżdżała do Miasta 
koleją,  zawsze  odziana  w  szarą,  nierzucającą  się  w  oczy  suknię, 
szczelnie  owinięta  czarną  peleryną,  i  ruszała  na  łowy  do  któregoś  z 
wielu  nocnych  klubów,  gdzie  nikogo  nie  dziwiła  ozdobna  maska 
ukrywająca twarz. W tych przybytkach zakazanych uciech ukrywać się 
musiała niejedna spragniona ich mężatka czy narzeczona. 

Konstancja zaraz po wejściu wypatrywała w tłumie gości samotnej 

dziewczyny, która... interesowała się nie mężczyznami, a własną płcią, 
po  czym  subtelnieją  uwodziła.  Gdy  znalazły  się  razem  w  jednej  z 
licznych  alków,  przeznaczonych  dla  jednonocnych  kochanków, 
Konstancja kochała się ze swą ofiarą czule i z oddaniem, by ta przed 
śmiercią  pamiętała  tylko  nieziemską  rozkosz.  I  żeby  pragnęła  jej 
więcej. 

Rozstawały  się  zawsze  wśród  łez,  wilgotnych  pocałunków  i 

zapewnień, że niedługo spotkają się ponow- 

 

background image

nie jedna z nich wiedziała, że to „niedługo" nastąpi już za parę minut. 
Konstancja  zwykle  wychodziła  pierwsza,  przez  nikogo  nie 

nagabywana. Ukrywała się następnie w ciemnym zaułku, obserwując 
wejście  do klubu, i cierpliwie czekała na pojawienie się ofiary. Szła 
potem za nią cicho jak kot, z kapturem nasuniętym na twarz, pilnując, 
aby  nikt  jej  nie  zauważył,  a  tym  bardziej  nie  zatrzymał,  by  w  końcu 
dopaść  dziewczynę  -  zawsze  mile  zaskoczoną  jej  powtórnym 
pojawieniem się tego wieczoru - i zwabić do bocznej uliczki. I by tam, 
w  zupełnych  ciemnościach,  po  długim  pocałunku,  pożegnalnym 
pocałunku, 

zatopić  ostrze  lancetu,  ukrytego  w  zwykłej, 

niewzbudzającej podejrzeń szczotce do włosów, w karku ofiary. 

Nieszczęsna umierała szybko, tak szybko, że nawet nie zdążyła się 

przestraszyć czy zdziwić, iż śmierć nadeszła z rąk kochanki, ta zaś... 
ona  przeżywała  orgazm  niczym  uderzenie  pioruna:  krótki,  zaledwie 
kilkusekundowy, ale tak silny, że niemal zbijał ją z nóg. Odchodząc z 
miejsca zbrodni, czuła wilgoć płynącą po udach. To właśnie było jej 
oczyszczenie:  śmierć  niewinnej  i  rozkosz  zmywały  z  czarnej  duszy 
Konstancji Lubowieckiej - przynajmniej tak jej się w chorym umyśle 
zdawało - grzech nieczystych myśli i uczynków, ale przede wszystkim 
brud z lepkich łap ojca, który zabawiał się z córką od jej najmłodszych 
lat. 

Zadając śmierć dziewczynom niewiele starszym od siebie, które stały 

na progu życia i nigdy miały zaznać 

 

background image

jego  radości  i  zmartwień,  nie  czuła  najmniejszych  wyrzutów 

sumienia.  Bóg  wymagał  ofiar  dla  odkupienia  grzechów  i  zbawienia 
duszy. Jeżeli ktoś był winien, to On. 

Tylko  wewnętrzny  przymus  zbierania  „pamiątek"  po  ofiarach: 

skrawków sukni, w które najpierw wycierała ostrze lancetu, wydawał 
się  Konstancji  nie  pasować  do  rytuału  oczyszczenia,  ale  lubiła  w 
czasie, który dzielił kolejne zbrodnie, powracać myślami do tamtych 
chwil  i  tamtych  dziewcząt  i  próbować  przeżyć  tamtą  nieziemską 
rozkosz. 

Nigdy jej się to nie udało. 
Z każdym zabójstwem Konstancja zdawała sobie jednak sprawę, że 

rytuał  staje  się  coraz  bardziej  niebezpieczny.  Ryzykowała  głową, 
wywabiając z balu na cześć Anastazji Romanowej śliczną Annę von 
Hochenbaum. Wprawdzie nikogo nie zdziwiło to, że ona, Konstancja, 
oddaliła się od ciotki na kilka minut za potrzebą, ale... tak, ryzykowała 
życiem. Kobiety stawały się coraz bardziej podejrzliwe i niespokojne. 
Anna  w  pierwszej  chwili  chciała  uciekać.  Dosłownie  w  ostatnim 
momencie Konstancja ułagodziła ją pocałunkami i pieszczotą. 

Wiedziała,  że  Paul  jest  coraz  bliżej  rozwiązania  zagadki  Doktora 

Śmierć. Jeden błąd i właśnie de Bries poprowadzi ją, Konstancję, na 
szafot. 

Chyba że... 
Półleżąc  na  sofie,  z  głową  na  kolanach  Czarnego  Księcia  i  oczami 

utkwionymi  w  otoczonej  wianuszkiem  wielbicieli  Anastazji, 
uśmiechnęła się. 

 

background image

Tak jak Maks Romanow był zazdrosny o każdego mężczyznę, który 

śmiał  posłać  Konstancji  choć  jedno  spojrzenie,  jeden  niewinny 
uśmiech,  tak  bardzo  mu  się  podobały  igraszki  kochanki  z  innymi 
kobietami. 

- Podoba ci się ta czarna kotka? - zapytał półgłosem leżącej na sofie 

dziewczyny, wskazując czarnowłosą piękność, która, skąpo odziana w 
strój odaliski, tańczyła właśnie pośrodku niewielkiego salonu. 

Konstancja,  nadal  z  głową  na  jego  kolanach,  czując  obok  policzka 

wypukłość w spodniach, uniosła nań niewinne, błękitne oczy i kiwnęła 
lekko  głową.  Niemal  w  tej  samej  chwili,  gdy  dostała  nieme 
przyzwolenie, niewinność pierzchła, a błękit pociemniał. 

Wstała  powoli,  leniwie.  Maks  klepnął  ją  zachęcająco  po  pupie, 

okrytej niemal przezroczystym szyfonem. Miała na sobie mieniące się 
w świetle świec szarawary i skąpy, wyszywany cekinami staniczek. Jej 
szczupła talia i płaski brzuch były odsłonięte. Materiał, którym okryła 
swe wdzięki, również nie pozostawiał zbyt wiele pola dla wyobraźni. 
Mężczyźni, którzy siedzieli dookoła tańczącej, a i kobiety również, na 
widok Konstancji, wstającej z sofy, wstrzymali oddech. Poruszała się 
równie wdzięcznie jak tancerka, ale była po stokroć od niej piękniejsza. 
I podniecona niczym rekin czujący świeżą krew. 

Podeszła do tamtej i poruszając się w tym samym zmysłowym rytmie, 

ujęła  jej  twarz  w  obie  dłonie,  po  czym  zaczęła  całować  pełne, 
karminowe  usta.  Dziewczyna,  której  imienia  nawet  nie  znała,  z 
początku  zaskoczona,  w  następnej  chwili  dała  się  ponieść  czarowi 
chwili, pieszczocie rąk i warg. 

 

background image

Po chwili wiły się wokół siebie w coraz bardziej namiętnym tańcu, 

bez  cienia  skrępowania  zaspokajając  się  leniwymi  ruchami  dłoni, 
zanurzając języki głęboko w gardle kochanki, obejmując się udami i 
trąc  spragnioną  płcią  o  gładką  skórę.  Konstancja  była  już  blisko, 
bardzo blisko szczytu, gdy surowe, chłodne: „Wystarczy" Romanowa, 
kazało jej przerwać natychmiast. 

Oderwała  się  od  tancerki  i  nie  zważając  na  nią  już  więcej,  na 

miękkich  nogach  ruszyła  ku  swemu  panu,  który  po  prostu  pchnął  ją 
przed sobą do drzwi. Ale nie tych prowadzących do wyjścia, o nie, a do 
sypialni, czekającej właśnie na taką chwilę. 

Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, wbił dziewczynę plecami w 

gładkie  drewno,  zerwał  z  niej  przezroczyste  szmatki,  rozpiął  guziki 
spodni, a potem... wziął ją, na stojąco, właśnie opartą o drzwi, których 
skrzypienie  musieli  słyszeć  wszyscy  w  salonie.  Krzyki  i  jęki 
Konstancji, szczytującej raz za razem, również. 

Takie właśnie zabawy lubił Czarny Książę. 
Omdlała  w  jego  ramionach.  Złożył  ją  na  miękkim  dywanie  i 

dokończył. Gdy uniosła powieki, scałował łzy z kącików oczu i zapytał 
niskim, jeszcze nabrzmiałym rozkoszą głosem: 

- Czy wiesz przed kim dzisiaj dałaś przedstawienie? 
Zdobyła się jedynie na przeczący ruch głową. 
- Przed naszym drogim przyjacielem, Paulem de Briesem. 
 

background image

Widział  ją,  kochającą  się  z  inną  dziewczyną  pośrodku  salonu,  ku 

uciesze gości, a potem słyszał, jak bierze ją inny. Jak Czarny Książę 
niemal publicznie kopuluje z jego, Paula, miłością, z jego marzeniem. 
Marzeniem, które zamieniło się w koszmar. 

Nie spotkał Konstancji od tamtego dnia, gdy pojawiła się po raz drugi 

w  jego  gabinecie.  Gdyby  wtedy  jej  nie  odtrącił...  może  wszystko 
potoczyłoby się  inaczej? Może  dziś  to on czerpałby z  tego naczynia 
rozkoszy, a Maks Romanow cierpiał męki niespełnionej miłości? 

„Prędzej i tobie, i jej władowałby kulę w serce, niż oddał zdobycz" - 

sprostował z goryczą. 

W starciu o kobietę z Czarnym Księciem on, Paul de Bries, nie miał 

żadnych  szans.  Oczywiście  mógł  użyć  władzy,  jaką  dawało  mu 
stanowisko  naczelnego  inspektora  policji  tego  zdeprawowanego 
Miasta,  ale  na  to  nie  pozwalał  Paulowi  honor  de  Briesów.  I  zwykła 
ludzka przyzwoitość, tak obca reszcie mieszkańców. I jej, Konstancji, 
jak się okazuje, również. 

Wyszedł  z  Zakazanego  Owocu,  gdy  krzyki  za  drzwiami  umilkły. 

Rozdygotany w środku, przeklinający i dziewczynę, i tego, którego do 
niedawna  zwał  przyjacielem.  Dziś  po  tej  przyjaźni  nie  zostało  nic. 
Zmieniła się w zimną nienawiść. 

„Gdybyś  to  ty,  łajdaku,  mordował  te  dziewczyny"-  pomyślał  i  w 

następnej  chwili  zawstydził  się  tej  myśli.  Nienawiść  nienawiścią, 
zazdrość  zazdrością,  ale  przecież  nie  życzyłby  końca  na  szubienicy 
najgorszemu wrogowi. 

 

background image

Może i Maks Romanow był zepsuty do szpiku kości, ale to Miasto go 

takim uczyniło. Opuścił szeregi wojska jako prawy człowiek i dobry 
dowódca.  Dopiero  hazard,  łatwe  kobiety,  duże  pieniądze,  władza  i 
alkohol uczyniły z księcia Maksymiliana Romanowa tego, kim się stał: 
wyklętego przez własną rodzinę wyrzutka. Bogatego wyrzutka. 

Gdyby on, Paul, był na miejscu młodego kapitana kawalerii, oparłby 

się takim pokusom? Zachowałby sumienie i czyste serce? 

„Twoje  serce  jest  tak  samo  przeżarte  zepsuciem,  jak  jego  - 

odpowiedział  uprzejmie  sam  sobie.  -  Skoro  pozwoliłeś,  by  stanęła 
między wami kobieta, zmieniając braterstwo w zapiekłą wrogość, nie 
jesteś wart więcej od Romanowa. Także i teraz idziesz do jego domu 
nie jako przyjaciel, a śmiertelny wróg, wiedziony pragnieniem zemsty. 
Mścij się więc, Paulu de Briesie, ale nie stawiaj wyżej od Czarnego 
Księcia. A o niej zapomnij. Po prostu zapomnij". 

background image

ROZDZIAŁ X 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Garnizon policji okrążył pałac Romanowów, niemniej liczny oddział 

otoczył  Zakazany  Owoc.  Na  rozkaz  inspektora  wszyscy  mieszkańcy 
tego  pierwszego  i  wszyscy  goście  bawiący  się  w  tym  drugim  zostali 
przewiezieni do cytadeli - ci, którzy stawiali opór, w kajdankach - by 
nikt  nie  przeszkodził  w  gruntownym  przeszukaniu  pałacu  przy 
Promenadzie. Od piwnic po dach. 

Paul siedział w pustej bibliotece, gdzie czasem siadywali we dwóch, 

on  i  Maks,  gawędząc  o  dawnych  czasach,  prostych,  wypełnionych 
rozkazami  i  służbą.  Słyszał,  jak  gdzieś  na  piętrze  jego  ludzie 
przeczesują sukcesywnie pomieszczenie po pomieszczeniu, pokój po 
pokoju.  Zrywają  tapety,  zdejmują  obrazy,  obstukują  cegły  w 
kominkach.  Mieli  jeden  jedyny  cel:  znaleźć  zakrwawione  strzępy 
sukien pięciu ofiar Doktora Śmierć. 

Gdy  do  biblioteki  wpadł  Robert  Gawryłow,  dłoń  niosąca  do  ust 

szklankę z wodą zamarła w pół drogi. 

- Znaleźliśmy! - wykrzyknął młody człowiek, podniecony do granic. - 

Znaleźliśmy całą kolekcję! 

Paul  zbladł.  Na  usta  cisnęło  mu  się  jedno  słowo: „Gdzie?!",  bo  od 

tego zależało życie jednego z mieszkańców pałacu. Maks, Anastazja 
czy  Konstancja?  Które  z  nich?!  Ale  zmusił  się,  by  wstać,  strzepnąć 
nonszalancko poły surduta i rzec: 

- Prowadź. 
Gdy  przekroczył  próg  bardzo  zdobnej  i  bardzo  kobiecej  sypialni, 

serce stanęło mu w pół uderzenia. 

- Mamy je! - krzyknął jeden z policjantów z nieukrywanym triumfem. 

- To tu, panie inspektorze! To tu! 

 

background image

Znudzone i coraz bardziej wściekłe towarzystwo, zamknięte w jednej 

z największych  sal cytadeli, było coraz trudniejsze  do utrzymania w 
ryzach. Dzień po upojnej nocy - zakończonej wtargnięciem policji, nie 
pierwszym  i  nie  ostatnim  -  miał  się  ku  końcowi,  a  kobietom  i 
mężczyznom nie pozwolono opuścić tego miejsca na krok. Mogli się 
oddalać jedynie za potrzebą, a i to w towarzystwie stróża prawa. 

Bardzo  się  to  gościom  Maksa  Romanowa  nie  podobało.  Jemu  zaś 

jeszcze bardziej. 

Na początku szalał z furii, odgrażając się każdemu z policjantów z 

osobna  i  wszystkim  naraz,  klnąc,  ciskając  ciężkimi  przedmiotami  w 
zaryglowane  od  zewnątrz  drzwi,  a  wreszcie  domagając  się 
natychmiastowej rozmowy z inspektorem de Briesem. 

Miłość z Konstancją, która - był tego pewien -sprowokowała Paula do 

takich działań, nie była już Czarnemu Księciu w głowie. 

Konstancja  siedziała  skulona  na  sofie,  na  której  jeszcze  niedawno 

spoczywała w ramionach Romanowa, i wodziła za księciem szeroko 
otwartymi oczami. Był nieprzewidywalny. Gdy dojdzie do ostatecznej 
rozgrywki, mógł ją ocalić, ale równie dobrze własnymi rękami nałożyć 
sznur na szyję. Gdzie tam sznur, prawdopodobnie skręci jej kark, jak 
kocięciu, ot tak! Oby fortel się udał. Oby gończe psy zmyliły trop... 

Drzwi salonu otworzyły się  nagle.  Stanął w nich inspektor Paul de 

Bries. 

Goście, którzy rzucili się ku wyjściu, zatrzymali się w pół kroku, a 

potem cofnęli, widząc zaciśnięte szczęki mężczyzny i stalowy błysk w 
jego oczach. 

background image

Omiótł  wzrokiem  wszystkich  zgromadzonych,  zatrzymując 

spojrzenie  na  Konstancji  -  poczuła,  jakby  wbił  jej  lodowate  ostrze 
prosto w serce, następnie księciu Romanowie - mimowolnie zadrżał, w 
końcu  patrząc  na  Anastazję  -  która,  nic  sobie  z  tego  nie  robiąc, 
uśmiechnęła się doń leciutko, a potem zrobił kilka kroków do przodu, 
stanął przed księżniczką i rzekł: 

-  Anastazjo  Nikołajewna  Romanowa,  jesteś  aresztowana  za 

wielokrotne zabójstwo. Podaj ręce. 

W salonie wybuchło pandemonium. 
Maks rzucił się ku inspektorowi, gotów rozerwać go na strzępy, ale 

jeden celny cios kolbą karabinu w tył głowy cisnął nim o dywan. Inni 
nie próbowali stawać w obronie księżniczki. 

Zgromadzeni w pierwszej chwili zasypali inspektora gradem pytań i 

inwektyw  za  wiele  godzin  uwięzienia,  w  następnej,  gdy  do  salonu 
wkroczyli  uzbrojeni  gwardziści,  po  prostu  starali  się  wyjść  jak 
najszybciej. 

Salon opustoszał. 
Zostali w nim tylko żołnierze, inspektor de Bries, śmiertelnie blada 

Anastazja,  jej  nieprzytomny  brat  i...  Konstancja,  bo  to  na  niej 
spoczywało lodowate spojrzenie Paula. 

- Czyja... Czy mogę wyjść? - zająknęła się. 
-  Tak.  Jest  pani  wolna  -  odparł  powoli,  a  potem  odprowadził 

wzrokiem drobną sylwetkę dziewczyny. 

W następnej chwili ta druga zwróciła na siebie jego uwagę. 
-  Paul,  jestem  niewinna.  Nie  zabiłam  tych  dziewczyn.  -  Anastazja 

uchwyciła rękaw jego surduta 

background image

i z błaganiem w zielonych oczach powtórzyła: - Jestem niewinna. 
-  To  się  okaże  podczas  śledztwa  -  odparł  niewzruszenie.  -  Proszę 

wyciągnąć ręce. 

Szczęknął zamek żelaznych pęt. 
-  Paul,  nie  zrobisz  mi  tego!  -  Do  księżniczki  zaczęła  docierać 

przerażająca prawda. - Nie zakujesz mnie w kajdany, nie wtrącisz do 
lochu! Paul, przecież ja cię kocham! 

Skinął na zastępcę. Ten z lekkim wahaniem odciągnął czepiającą się 

rąk  inspektora  dziewczynę,  po  czym  skuł  ją  w  ciężkie  żelazo  i 
wyprowadził. 

De  Bries  stał  pośrodku  pobojowiska  nad  nieruchomym  ciałem 

przyjaciela. W pustej głowie kołatała mu jedna, jedyna myśl: „Obym 
się mylił..." 

Zaraz po niej przyszła następna: „Obym się n i e   mylił". 
Konstancja  wpadła  do  pałacu  i  aż  jęknęła,  widząc  pobojowisko 

dosłownie od progu. Dom był pusty. Służba umknęła, gdy tylko została 
uwolniona przez policję. Maks leżał nieprzytomny w salonie Zakaza-
nego Owocu. Cóż miała teraz czynić ona, Konstancja, by w żadnym 
wypadku nie skupić na sobie uwagi inspektora? 

Była przygotowana na taką właśnie chwilę, przynajmniej tak jej się 

wydawało: skrawki sukien podrzuciła do sypialni Anastazji, wtykając 
je w szpary podłogi. Mogła wślizgiwać się do pokojów księżniczki pod 
jej nieobecność - służby nie dziwiło to, że nienawi- 

background image

dzące  się  dziewczyny  szpiegują  się  nawzajem  -  i  rzucać  okiem  na 

cenne trofea, choć nie odważyła się ich nigdy wyciągnąć z ukrycia i 
wziąć  do  ręki.  Ale...  czy  fortel  się  uda?  Tego  nie  wiedziała.  Policja 
miała  jednak  niepodważalny  dowód  i  na  długie  dni,  tygodnie  czy 
miesiące powinni się nim zająć. 

Do tej pory Konstancja skończy ze swym procederem. Jeszcze tylko o 

n, tylko on jeden! 

Nagle... straszliwe podejrzenie zmroziło jej krew w żyłach. 
Pobiegła  do  swego  pokoju,  przeczesanego  równie  dokładnie  jak 

sypialnia księżniczki. Dopadła toaletki. Przycisnęła szczotkę do piersi, 
oddychając z nie-wysłowioną ulgą. Gdyby odkryli, że trzonek odkręca 
się, a wewnątrz znajduje się lancet ze śladami krwi na ostrzu... Byłaby 
skończona. Ona, Konstancja, nie Anastazja. 

Do  podróżnego  kuferka  spakowała  kilka  drobiazgów,  tych,  które 

wpadły  w  jej  drżące  dłonie  i  mogły  ukryć  nieszczęsną  szczotkę. 
Wpadła do garderoby. Włożyła podróżną suknię, narzuciła na ramiona 
ciepły płaszcz i była gotowa do drogi. 

Już niedługo to wszystko się skończy, a ona będzie bezpieczna. Musi 

tylko na własne oczy ujrzeć osądzenie i skazanie innej, musi zobaczyć 
egzekucję i... będzie bezpieczna. Daleko, daleko stąd... 

Nagle zatrzymała się. Uspokoiła. 
To  całe  zamieszanie  z  rewizją  i  aresztowaniem  Anastazji  nie  było 

takie złe dla jej planów. Maks nie będzie miał jej za złe, a Paulowi nie 
wyda się podejrza- 

 

background image

ne, że zniknęła z Miasta na kilka dni, prawda? Wszyscy uciekli gdzie 

pieprz rośnie, cała ta lojalna niby służba, więc i ona, Konstancja, też 
mogła poczuć się przerażona i usunąć się z policji z drogi... 

Wyjedzie  sama,  bez  ciotki  Klary,  co  tylko  ułatwi  zadanie.  Jej 

wewnętrzny  głos  domagał  się  bowiem  krwi.  Z  dnia  na  dzień  coraz 
bardziej natarczywie. 

Stary, zniszczony dom stał cichy i spokojny. Wydawał się wymarły, z 

dawna  opuszczony,  ale  Konstancja  wiedziała,  że  gdzieś  tam,  w  jego 
trzewiach,  krył  się  potwór.  Kazimierz  Lubowiecki.  Tyran  i  despota, 
ale... nie morderca. To nie on zabił dwóch krnąbrnych chłopów, a jego 
śliczna, cichutka córeczka, która musiała przecież na kimś przećwiczyć 
cios w rdzeń kręgowy. 

Dawno,  gdy  była  małą  dziewczynką,  a  Lubowiecki  normalnym, 

kochającym ojcem, a nie plugawą bestią, razem oglądali atlas anatomii 
człowieka. To wtedy ojciec nauczył ją wielu przydatnych umiejętności. 
Na przykład jak skutecznie bronić się przed niechcianymi karesami. 

-  Ludzkie  ciało  ma  kilka  słabych  punktów,  córuś  -mówił,  tuląc 

dziewczynkę  do  siebie.  -  Krtań,  podstawa  czaszki,  genitalia.  - 
Pokazywał jej wszystko na rysunku rozebranego pana. - A jeśli trafisz 
czymś ostrym tutaj, człowiek umiera. Ot tak! - Tu pstryknął palcami. 

A  mała  Kotusia  zapamiętała,  że  gdy  wbije  się  coś  ostrego  tutaj, 

dokładnie w to miejsce, to ktoś ot tak umrze. Natychmiast postanowiła 
to sprawdzić i tego wieczoru śmierć z jej ręki poniosła pierwsza istota. 
Ulubiony piesek Konstancji. 

 

background image

Ojciec przeraził się, gdy radośnie oznajmiła, że tak! Miał rację! Gdy 

wbije  się  nożyk  do  owoców  o  tutaj...  Złoił  nic  nierozumiejącemu 
dziecku skórę i zabronił takich zabaw, ale pamięci wymazać nie mógł. 
A Konstancja była pamiętliwa. 

Gdy  dorosła,  a  ojciec  z  dobrego  tatusia  stał  się  obmierzłym 

staruchem, który pakował córce łapy w majtki przy każdej okazji, Pan 
zażądał  od  Konstancji  odkupienia  za  grzechy  własne  i  grzechy 
niezawinione. Wtedy przypomniała sobie nauki i ów skuteczny cios w 
kark. 

Długimi  nocami  wierciła  otwór  w  trzonku  szczotki.  Ukradła  ojcu  i 

umocowała  w  nasadzie  lancet  o  długim,  cienkim  szpicu,  a  potem 
naostrzyła  narzędzie  tak,  że  lekko  pchnięte  zanurzało  się  w  ciele  na 
całą głębokość. 

Na początku ostrożna i nieco przerażona tym, co zamierza uczynić, 

ćwiczyła  na  bezdomnych  psach.  Potem  z  jej  ręki  zginął  włóczęga.  I 
stara żebraczka. Wszystkie te istnienia zapłaciły życiem za podłe wy-
stępki  Kazimierza  Lubowieckiego  i  nieczyste  myśli  jego  córki. 
Konstancja  musiała  być  bardziej  ostrożna  i  polować  dalej  od  domu. 
Tak trafiła do Miasta... 

Stary  dwór  zaczęto  omijać  szerokim  łukiem.  Lubowiecki  wpadł  w 

długi  i  wreszcie  sprzedał  córkę  Klarze  Gott,  co  tylko  podsyciło 
nienawiść i żądzę zemsty w tej pierwszej. 

Konstancja nie kłamała, mówiąc ciotce, że nie tknęła ją brudna ręka 

mężczyzny.  Swego  ojca  uważała  bowiem  za  wynaturzenie. 
Cuchnącego chucią starego capa, a nie mężczyznę. I teraz wracała do 
domu, by po 

background image

raz ostatni dokonać oczyszczenia. Odkupić życiem rodzica grzechy 

dziecka.  Nie  czuła  żadnych  skrupułów,  nie  miała  wątpliwości  co  do 
słuszności  swych  czynów.  Już  dawno  bowiem  umysł  młodej 
dziewczyny  zatarł  granice  między  tym,  co  dobre,  a  tym,  co  złe.  W 
przeciwnym razie Konstancja Lubowiecka musiałaby wbić ostrze we 
własne czarne serce... 

-  Nie  zostawię  cię  tutaj  -  szeptał  książę,  trzymając  zimne,  drżące 

dłonie siostry w swych dłoniach. - Nie pozwolę, by ktokolwiek uczynił 
ci krzywdę. Przyrzekam, Anastazjo. 

-  Wierzysz,  że  jestem  niewinna?  -  Podniosła  nań  pełne  łez  oczy. 

Tylko to chciała wiedzieć: czy ukochany brat jej wierzy. 

Bez przekonania kiwnął głową. 
De Bries musiał mieć mocne dowody przeciwko niej, skoro odważył 

się  na  takie  przedstawienie.  Jeżeli  okaże  się,  że  to  Anastazja...  on, 
Maksymilian  Romanow,  nie  pozwoli  na  jej  publiczne  poniżenie. 
Przyniesie  siostrze  śmierć  sam,  którejś  nocy.  Poda  jej  truciznę  albo 
skręci kark, wszystko jedno, ale nie pozwoli, by de Bries poprowadził 
ją na szubienicę i stracił na oczach gawiedzi. 

Musi  tylko  dowiedzieć  się,  co  inspektor  znalazł  w  pałacu,  że  się 

odważył... 

Wstał z kolan i pociągnął w górę Anastazję. Ucałował koniuszki jej 

palców. 

-  Gdybyś  czegoś  potrzebowała,  daj  znać.  Przekupię  strażnika,  jeśli 

będzie trzeba, nawet cały regiment, byś miała wszystko. 

background image

Kiwnęła głową. 
Pragnęła jedynie znaleźć się na wolności. Tylko tyle! 
Znów  poczuła  piekące  łzy  pod  powiekami.  Paul  nie  mógł  ot  tak 

zamknąć  jej  w  więzieniu!  Nawet  jeśli  nie  odwzajemniał  jej  uczucia, 
była przecież dlań jak siostra! Dlaczego więc to uczynił...? 

To  ona!  To  Konstancja  musiała  coś  mu  szepnąć,  o  czymś  go 

przekonać, podjudzić przeciwko Anastazji! 

-To ona, Maks! - krzyknęła do odchodzącego brata. Zatrzymał się na 

moment. - To Konstancja! To jej sprawka! Zrób coś! Zmuś Paula, by 
wziął ją na tortury! To ona! - A gdy Maks nie obejrzał się i po prostu 
ruszył  przed  siebie,  szarpnęła  za  kraty  i  zaczęła  wyć:  -  Wypuśćcie 
mnie! Jestem niewinna!!! 

Wypadł  z  lochów  na  świeże  powietrze  i  przytknął  dłoń  do  oczu, 

pragnąc  siłą  powstrzymać  łzy.  Nie  mógł  znieść,  po  prostu  nie  mógł 
znieść cierpienia Anastazji. Co może zrobić, na Boga, by je ukrócić? 
Rozejrzał się dookoła, bliski obłędu. 

Jego  wzrok  padł  na  stojącego  w  oknie  dwa  piętra  wyżej  Paula  de 

Briesa.  Zacisnął  szczęki,  aż  chrupnęło.  Gdyby  śmierć  inspektora 
przyniosła wolność Anastazji, ten już by nie żył. Wiedział jednak, że to 
nic nie zmieni. Spowoduje jedynie, że zamkną i jego, Romanowa, a kto 
się wtedy zaopiekuje księżniczką? Kto zrobi wszystko, by oczyścić ją z 
zarzutów, a gdy okaże się winna, przynieść jej szybką, łagodną śmierć? 

background image

-  Nienawidzę  cię,  łajdaku  -  wychrypiał,  patrząc  w  górę,  tam,  gdzie 

nadal  tkwił  nieruchomo  de  Bries.  -  Zapłacisz  za  całe  zło,  jakie 
wyrządziłeś mojej rodzinie. 

W następnej chwili zdusił gniew, wszedł na górę i pokornie poprosił o 

widzenie z inspektorem. 

Ktoś  inny  odmówiłby  konfrontacji  ze  zranionym  do  granic 

możliwości władcą tego miasta, ale nie Paul de Bries. 

- Wejdź, Maks - zaprosił niemile widzianego gościa do środka. 
Czarny Książę stanął pośrodku gabinetu, a gdy tamten wskazał mu 

krzesło, usiadł naprzeciw biurka. 

Paul mierzył go uważnym spojrzeniem. 
„Może  tego  nie  zrozumiesz,  a  na  pewno  nie  docenisz,  ale 

aresztowałem  Anastazję  dla  jej  własnego  dobra  -  pomyślał.  -  W 
więzieniu  jest  bezpieczna,  a  morderczyni  poczuje  się  bezkarna  i 
popełni błąd, na który czekam już tak długo. 

- Co znalazłeś w pałacu? Na podstawie jakich dowodów aresztowałeś 

moją siostrę? - zaczął Romanow łamiącym się głosem. 

- Mocnych - odparł krótko inspektor. 
- Jakich? Muszę to wiedzieć!  Może to pomyłka? Może należały do 

kogoś  innego?  Ktoś  je  Anastazji  podrzucił?  Paul,  na  Boga,  w  imię 
naszej przyjaźni, a jeśli nic to dla ciebie nie znaczy, to służby pod jed-
nym  sztandarem,  powiedz  mi!  Błagam...  —  Nagle  ten  silny,  dumny 
mężczyzna zaczął się osuwać na kolana, gotów paść inspektorowi do 
stóp. 

background image

Ten skoczył ku niemu, poderwał go na nogi, potrząsnął za ramiona, a 

gdy to nie pomogło, strzelił Romanowa w twarz. Książę zamrugał i w 
następnej chwili podrzucił dumnie głowę. 

- Mógłbym zażądać satysfakcji za ten policzek -wycedził. 
- Mógłbyś - zgodził się de Bries obojętnie. - Nic byś jednak na mojej 

śmierci nie zyskał. Na własnej -bo strzelam równie dobrze jak ty - też 
nie. Skoro jednak powołujesz się na przyjaźń i służbę ramię w ramię, 
powiem ci, co znaleźliśmy w sypialni Anastazji, a nawet ci to pokażę. 

Odsunął szufladę biurka i wyjął kasetkę, do której klucz nosił na szyi. 

Po  chwili  wieczko  odskoczyło,  a  oczom  Maksymiliana  Romanowa 
ukazał się kawałek białej bibułki, w którą owinięte były... Poznał od 
razu i zbladł. 

- Tak, tak, Wasza Wysokość, to trofea, które morderczyni odcinała z 

sukien nieszczęsnych ofiar. Siedem istnień ludzkich, siedem skrawków 
materiału... 

- Zabójstw było pięć - wyszeptał książę zbielałymi ustami. 
- Myślę, że jednak siedem. Jeżeli wiedziałbyś o pozostałych dwóch... 
- Ona tego nie zrobiła! Nie Anastazja! 
-  Znaleźliśmy  to  w  jej  sypialni,  powtarzam.  Sprytnie  ukryte.  Jeśli 

wiesz, kto mógł jej to podrzucić, czekam... -Ton de Briesa nie zmienił 
się ani na jotę. Nie było w nim ni krzty emocji, gdy prowokował księcia 
do wypowiedzenia jednego słowa: Konstancja. 

background image

Romanow  wiedział  zaś,  że  gdy  rzuci  podejrzenie  na  dziewczynę, 

którą  Paul  kocha  i  pragnie  ponad  życie,  los  Anastazji  będzie 
przesądzony. 

- Oddam ci ją. Przyrzekam. Oddam ci Konstancję, tylko... 
- Nie kończ - przerwał mu Paul z groźbą w glosie - bo będę musiał i 

ciebie aresztować za próbę przekupstwa. 

Wstał, a Maks zrozumiał, że rozmowa dobiegła końca. 
Jak  to  się  stało,  że  misternie  budowane  imperium  Romanowów 

rozsypało się w pył, a los jego i Anastazji znalazł się w rękach jednego 
człowieka?  Zamroczony  bólem  i  rozpaczą  umysł  księcia  zapłonął 
jeszcze jednym uczuciem: żądzą zemsty. Odwrócił się gwałtownie w 
progu i wycedził: 

-  Zycie  za  życie.  Jeśli  odbierzesz  mi  Anastazję,  ja  odbiorę  ci 

Konstancję. 

Wyszedł, nie oglądając się na stojącego bez ruchu inspektora. 
Paul  wiedział,  że  ma  bardzo  mało  czasu.  Tak  naprawdę  ten  czas 

właśnie się kończył. 

Konstancja weszła do środka. 
- Ojcze, przyjechałam! - krzyknęła, stojąc w ciemnym holu. 
Gdzieś na piętrze usłyszała szuranie i po chwili Lubowiecki zaczął 

schodzić po stromych stopniach. Powoli, ostrożnie, jak czyni to każdy 
chory człowiek. Konstancja przyglądała się temu beznamiętnie. 

background image

Nie żałowała ojca, nie zamierzała mu pomagać, czekała. .. 
Wreszcie zszedł na sam dół i podszedł do córki, wyciągając ręce w 

powitalnym geście. Odtrąciła go. 

- Nie przyszłam  się tu z tobą obściskiwać  - warknęła,  cofając się o 

krok. 

Po twarzy Lubowieckiego przemknął grymas rozczarowania i żalu. 
-  To  po  coś  przyjechała?  -  mruknął,  widząc,  że  całkiem  utracił 

kochaną córeczkę. - Po pieniądze? Nie mam. 

-  Nie  potrzebuję  twojej  jałmużny.  Już  nie.  Mam  kogoś,  kto  o  mnie 

dba, rozpieszcza prezentami. Mieszkam w pięknym domu, z pięknym 
mężczyzną i robię z nim wszystko to, co ty chciałeś robić ze mną. - Za-
śmiała  się  gardłowo,  nieprzyjemnie,  widząc  rumieniec  gniewu  na 
twarzy  ojca.  -  Już  cię  nie  potrzebuję,  rozumiesz?  Chociaż...  Prawdę 
mówiąc,  czegoś  jeszcze  od  ciebie  chcę.  Na  coś  możesz  mi  się 
przydać... - Przechyliła głowę, mierząc tamtego spojrzeniem i udając 
namysł. - Ale jeszcze nie teraz... 

Powłóczyła  się  przez  kilka  godzin  po  ponurym  domostwie, 

upewniając się, że oprócz ojca nie ma w obejściu żywego ducha, i nie 
zatrzymywana  przez  starego,  bez  pożegnania,  ruszyła  w  drogę 
powrotną.  Przez  zapuszczony  ogród  i  niewielką  łąkę,  tak  jak  tu 
przybyła,  potem  nieuczęszczaną  ścieżką  w  las.  Tu  zawróciła.  W 
gęstych zaroślach przeczekała do wieczora, po czym, odczekawszy aż 
zapadnie mrok, przemknęła do najbliższego stogu siania i ukryła się w 
nim na długie godziny. 

background image

Nie  przeszkadzały  rozpieszczanej  przez  księcia  Konstancji  kłujące 

źdźbła, nie dokuczał wieczorny ziąb. Była niczym chart na polowaniu, 
całym  ciałem  i  całą  duszą  wyrywający  się  do  biegu  za  ofiarą. 
Oczekiwanie  rozgrzewało  od  środka  i  nie  pozwalało  na  narzekania. 
Liczyła się tylko nagroda, jaką otrzyma na końcu biegu: oczyszczenie. 

Było  dobrze  po  północy,  nim  zdecydowała  się  opuścić  kryjówkę  i 

wrócić do domu. 

Wślizgnęła  się  przez  niedomknięte  okno  swojej  sypialni  cicho  jak 

śmierć. Chwilę później stała  przy łóżku ojca. Spał, charcząc niczym 
prosię.  Już  tylko  za  to  miała  ochotę  uciszyć  go  na  zawsze.  Powoli, 
rozkoszując się każdą chwilą tego rytuału - zwykle nie miała tyle czasu 
co dziś - odkręciła trzonek srebrnej szczotki. Ostrze zalśniło blado w 
świetle księżyca. To była doskonała noc na ostateczne oczyszczenie... 

Uklękła obok śpiącego ojca i aż ją zemdliło od odoru przetrawionego 

alkoholu. Jeszcze przed momentem bała się, że ojciec się obudzi, gdy 
będzie  odwracała  go  na  bok,  teraz  była  pewna,  że  mogłaby  po  nim 
skakać obunóż i spałby nadal. 

Z  prawdziwą  rozkoszą  przyłożyła  lancet  w  tym  jednym,  jedynym 

punkcie i, wstrzymując oddech, pchnęła... 

Mężczyzna zwiotczał natychmiast. Oddech się urwał. 
Ona zagryzła wargi do krwi, czując wstrząsający nią orgazm. Niemal 

straciła przytomność od siły doznania. Wsparła się na ręce i oddychała 
powoli długą 

background image

chwilę.  Wreszcie  potrząsnęła  głową,  przywołując  się  do  porządku. 

Teraz należało działać wyjątkowo rozważnie. .. 

Wyciągnęła ostrze, zamknęła w trzonku szczotki, po czym pośliniła 

palec i dokładnie starła cieniutką stróżkę krwi z nasady karku ofiary 
Pod strąkami tłustych włosów ranka stała się niemal niewidoczna. Ktoś 
musiałby  wiedzieć,  czego  szukać,  by  ją  znaleźć,  a  Konstancja  nie 
zamierzała naprowadzać kogokolwiek na ten ślad. 

Musi upozorować inną śmierć. 
Gwałtowną, to oczywiste. Konstancja lubiła gwałtowne śmierci. 
Zabójstwo na tle rabunkowym na przykład. Po to przecież przyniosła 

ze sobą nóż. Wbiła ostrze w pierś ojca aż po nasadę. Przyjrzała się z 
ukontentowaniem swemu dziełu, po czym zaczęła przetrząsać szuflady 
szafek, niczym złodziej poszukujący kosztowności. 

Pod  materacem  znalazła  trzosik  z  paroma  groszami.  Pieniądze 

zabrała,  a  sakiewkę  cisnęła  na  podłogę.  Tak,  to  było  morderstwo 
doskonałe.  Mogła  wracać  do  Miasta.  Do  pałacu  Romanowów,  który 
być  może  już  niedługo  będzie  należał  tylko  do  niej.  Usunie  z  drogi 
Anastazję, omota Maksymiliana i... 

Uśmiechnęła się do siebie. 
Gdyby ktoś w tym  momencie widział ten uśmiech, zadrżałby, bo z 

wykrzywioną  drapieżnie  twarzą  ta  piękna  dziewczyna  wyglądała 
upiornie. Ale nikt nie zauważył ani jak tu weszła, ani jak wychodziła, 
zostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi i stygnące ciało ojca. 

background image

Wczesnym rankiem pojawiła się jak gdyby nigdy nic na śniadaniu w 

domu ciotki Klary. 

- A co ty tu robisz?! - wykrzyknęła kobieta. Konstancja podeszła do 

niej i pocałowała pomarszczony policzek. 

-  Poróżniliśmy  się  z  Maksymilianem  -  odrzekła  wymijająco.  - 

Postanowiłam wrócić do domu na parę dni, a że pora była późna... — 
Wzruszyła  ramionami.  -  Nie  chciałam  cię,  ciociu,  budzić. 
Przepraszam, jeśli... 

- Nie, nie! Jesteś tu mile widziana! - Kobieta, uradowana, zamachała 

rękami. - To przecież nadal twój dom! Zobacz - pociągnęła dziewczynę 
do saloniku -nic nie ruszałam. To miejsce czeka na ciebie! 

- Kochana jesteś, cioteczko - szepnęła dziewczyna ze łzami w oczach. 

- Dziękuję. 

Klara,  poruszona  widokiem  bratanicy,  a  przede  wszystkim 

odradzającą się na nowo nadzieją, przytuliła ją tak serdecznie, jak tylko 
potrafiła. 

Obie zasiadły do śniadania. 
Obie w znakomitych humorach i z takimż apetytem. 
- Pewnie pokłóciliście się o Anastazję - zauważyła domyślnie ciotka 

parę  chwil  później.  -  Romanowem  musiało  mocno  wstrząsnąć  to 
aresztowanie. 

Konstancja  wzruszyła  ramionami.  W  tej  chwili  interesowało  ją 

jedynie alibi na tę noc. Nic więcej. A ciotka jej to alibi zapewni. O ile w 
ogóle będą ją, Konstancję, przesłuchiwali. Nikt jej we dworze nie wi-
dział,  starego  Lubowieckiego  długo  jeszcze  nie  znajdą  -  taką 
przynajmniej miała nadzieję. A jeśli nawet 

background image

wszystko potoczyłoby się nie po jej myśli, jeżeli odkryją zwłoki już 

dziś,  to  przecież  noc  spędziła  tutaj,  w  Mieście,  u  swej  ukochanej 
ciotuni, czyż nie? 

Z zadowoleniem nabiła plasterek wędliny na widelec i włożyła sobie 

do ust. 

-  Czy  ty  aby  nie  jesteś  przy  nadziei?  -  zapytała  nagle  Klara, 

przyglądając się dziewczynie uważnie. 

Ta znieruchomiała, by po chwili przełknąć z trudem. 
- Co też ciocia... - zaczęła, ale... to był świetny pomysł! 
Dziecko Maksymiliana, potomek Romanowów, dlaczego wcześniej 

na  to  nie  wpadła?  Zamiast  stosować  płukankę  z  octu,  powinna  w 
dniach płodnych, o których mówiła jej znachorka, zachęcać księcia do 
większego wysiłku! 

O tym pomyśli jednak w następnej kolejności. Nie wszystko na raz, 

Konstancjo, nie wszystko na raz. W najbliższym czasie musi znaleźć 
sposób, jak pozbyć się Anastazji. Szybciej niż zrobi to kat. 

background image

ROZDZIAŁ XI 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Książę Romanow zjawił się w domu późnym popołudniem. Tę noc 

spędził  w  kochających  ramionach  Świetlany  Grigorijewnej.  Wielki 
dom,  własne  miękkie  łóżko,  podczas  gdy  Anastazja  miotała  się  po 
ciasnej celi, a potem próbowała zasnąć na twardej pryczy? O nie... Do 
wieczora miotał się po pustych, tak przeraźliwie pustych pokojach, by 
w końcu dosiąść karego ogiera i pognać do samotnego domu stojącego 
w  środku  lasu,  gdzie  zawsze  czekała  gotowa  dać  mu  pocieszenie 
Świetlana. 

Łkał niczym dziecko w jej ramionach, zwierzając się ze wszystkich 

podłych  uczynków  ostatnich  tygodni,  za  które  Bóg  ukarał  go  tak 
okrutnie. Nie, nie jego, a niewinną Anastazję. 

„Dlaczego nie ja?!" - powtarzał w nieskończoność, to miotając się w 

bezsilnej furii, to popadając w skrajną rozpacz. 

Świetlana  nie  znała  odpowiedzi.  Mogła  tylko  przyciskać  głowę 

mężczyzny do piersi i gładzić jego czarne włosy, gdy łkał bezradnie, 
albo  wodzić  za  nim  wzrokiem,  gdy  tłukł  o  ściany  naczynia  i  łamał 
sprzęty.  Wreszcie  opadł  z  sił  i  zasnął,  a  ona  leżała  obok,  gładząc 
delikatnie i czule jego nagie, muskularne ramię. 

Tuż przed południem ocknął się i mogła dać mu odrobinę rozkoszy, 

co  przyjął  z  wdzięcznością,  tak  niepodobną  do  tego  dumnego 
mężczyzny,  złamanego  niczym  zapałka  jednym  uderzeniem  w  słaby 
punkt: swą miłość do siostry. 

Potem  pożegnał  się,  znów  dumny,  znów  silny,  i  wrócił  do  Miasta. 

Musiał być właśnie tutaj, gdzie lada moment wszystko się rozegra. 

background image

Pałac był pełen służby, jak zwykle, ale nie domowników. 
-  Gdzie  Konstancja?  -  warknął  do  majordomusa,  nie  znalazłszy 

dziewczyny ani w salonie, ani w jej pokojach. 

-  Ponoć  u  pani  Gott.  Przysłała  przez  stajennego  wiadomość,  że 

zostanie tam na kilka dni. 

- I dobrze - mruknął, nakładając z powrotem płaszcz. 
Miał zamiar rozmówić się z Konstancją, wybadać, czy wie cokolwiek 

na  temat  skrawków  sukien,  ale...  to  może  poczekać.  Teraz  musiał 
zobaczyć Anastazję. 

Ale tym razem nie wpuszczono go do aresztu. 
Do gabinetu inspektora de Briesa również nie. 
Szalejącego z wściekłości straż wyprowadziła poza mury cytadeli i 

ostrzegła, że następnym razem on też trafi do celi. 

-  Proszę!  Aresztujcie  mnie!  -  Szarpnął  się  w  uścisku  gwardzisty, 

licząc, że zamkną go obok siostry, ale żołnierz odrzekł cicho i groźnie: 

-  Jeżeli  tak  bardzo  tego  pragniecie,  panie,  mamy  sporo  wolnego 

miejsca.  W  skrzydle  najbardziej  oddalonym  od  tego,  gdzie 
przetrzymywana  jest  wasza  siostra.  Na  nic  się  nie  przyda  wasze 
poświęcenie, książę, gdy oboje skończycie w lochu. 

Maks kiwnął tylko głową, niezdolny powiedzieć ni słowa, i potykając 

się niczym ślepiec, bo łzy zasnuły mu oczy, wrócił do pałacu. Musiał 
rozmówić się z Konstancją. Zmusić ją, by... 

Pokręcił  głową  w  beznadziejnej  rozpaczy.  Kogóż  zmusi,  by  wziął 

zbrodnię Anastazji na siebie? Przecież 

background image

nie niewinną dziewczynę... Opadł na krzesło przy biurku i wpił palce 

we włosy. 

- Boże, pomóż mi - wyszeptał. 
Chodził do cytadeli dzień w dzień, błagając o widzenie z siostrą. 
- Jest przesłuchiwana. 
- Ma się dobrze. 
To słyszał na przemian w odpowiedzi. 
-  Proszę  czekać  na  wezwanie.  -  To  również  mu  powtarzano.  Mimo 

wszystko przychodził. 

Zycie  bez  Anastazji  straciło  dlań  sens.  Konstancja,  która  nadal 

przebywała  u  Klary  Gott,  czekając  aż  Romanow  zatęskni  i  po  nią 
przyśle, wróciła w końcu z własnej woli po to tylko, by patrzeć na jego 
rozpacz. 

Beznamiętnie, niczym rekin obserwujący ofiarę, wodziła za Maksem 

spojrzeniem,  gdy  ten  chodził  po  pokoju  od  ściany  do  ściany, 
spowiadając się dziewczynie z wydarzeń ostatnich dni. Gdy skierował 
na  nią  zmęczone,  opuchnięte  oczy,  wyraz  jej  twarzy  zmienił  się  w 
jednej sekundzie. Teraz była zatroskana. Więcej! Wręcz wstrząśnięta! 

Dlaczego  on,  tak  zazwyczaj  bystry,  nie  przejrzał  jej  na  wylot?  Nie 

odkrył  tej  gry?  -  kiedyś  Maks  zada  sobie  to  pytanie.  Dziś  jednak 
podszedł do niej i wziął ją w ramiona, prosząc o chwilę zapomnienia. 
Bez słowa uklękła i sięgnęła do guzików jego spodni, ujęła naprężoną 
boleśnie  męskość  w  usta  i...  przerwało  im  natarczywe  pukanie  do 
drzwi. 

background image

Konstancja  poderwała  się  z  kolan,  książę  dopiął  spodnie  i  dopiero 

wtedy rzucił: 

- Wejść. 
W  następnej  chwili  do  pokoju  wsunął  się  zmieszany  majordomus, 

przepraszając, że zakłóca państwu spokój, ale jest pilna wiadomość do 
panny  Lubowieckiej.  Podał  Konstancji  list  i  wyszedł  czym  prędzej. 
Dziewczyna rozpieczętowała szarą kopertę, przebiegła wzrokiem parę 
krótkich zdań i krzyknęła cicho, z bólem. W kącikach oczu rozbłysły 
łzy. 

-  Mój  kochany  papa  nie  żyje.  Serce  -  wyszeptała,  mnąc  kartkę  w 

dłoni. 

Wyciągnął  ręce,  by  ją  przytulić,  i  chwilę  później  trzymał  w 

ramionach.  Gładził  płaczącą  cicho  dziewczynę  po  włosach,  po 
drżących  leciutko  plecach  i  zastanawiał  się,  czym  zasłużył  na  tyle 
nieszczęścia. Czy rzeczywiście był aż tak złym człowiekiem, że Bóg 
karał  tych,  których  on,  Maksymilian  Romanow,  kocha?  Jak  ma 
odpokutować za grzechy? Co przyniesie odkupienie win i przywróci 
spokój temu domowi? 

Tulił  bezradnie,  znów  bezradnie,  pogrążoną  w  udanym  smutku 

Konstancję - nie przypuszczając, że ona wiedziała wszystko o winie i 
odkupieniu - i przeklinał dzień, w którym się urodził... A wtedy, gdy 
sam  miał  pogrążyć  się  do  reszty  w  rozpaczy...  Bóg  dał  mu  jeszcze 
jedną szansę: drzwi pokoju zaskrzypiały cicho i do pokoju weszła... 

-  Anastazjo!!!  -  krzyknął,  w  jednej  chwili  zapominając  o  Bogu  i 

Konstancji. 

Ta, pozostawiona samej sobie, ukradkiem cisnęła list do kominka, a 

potem - między rozsuniętymi lekko 

background image

palcami  dłoni  zakrywających  mokrą  od  wymuszonych  łez  twarz  - 

patrzyła,  jak  Maks  chwyta  siostrę  w  ramiona,  całuje  po  policzkach, 
czole, powiekach, przyciska do piersi, z ni to śmiechem, ni szlochem, 
potem  znów  stawia  przed  sobą,  by  się  upewnić,  że  to  nie  sen,  a 
Anastazja  Romanowa,  jego  siostra,  cała,  żywa,  a  przede  wszystkim 
wolna, jest tutaj, bezpieczna w rodzinnym domu... 

Paul de Bries również patrzył na tych dwoje, stojąc w progu pokoju. 

To on otworzył drzwi celi, w której przez te wszystkie niekończące się 
dni i noce więziona była księżniczka, on poprowadził ją do powozu, 
odwiózł  do  pałacu  i  powiódł  za  majordomusem  właśnie  tu,  do 
Maksymiliana  Romanowa,  by  uważnie  przyglądać  się  powitaniu  tej 
dwójki. I reakcji tej trzeciej, która interesowała go chyba bardziej od 
Romanowów. 

Konstancja  Lubowiecka  wyglądała  równie  pięknie  jak  zazwyczaj. 

Błękitne oczy lśniły od łez, drżące leciutko ramiona wprost błagały o 
pocieszenie, bladość na twarzy czyniła ją tak kruchą, tak delikatną... 
Mimo to inspektor nie uczynił najmniejszego gestu, który by świadczył 
o jego współczuciu, wiedział bowiem, że gdy usłyszy, jak tym razem 
skrzywdził ją Czarny Książę, będzie musiał tamtego zabić. 

Powrócił wzrokiem do Romanowów. 
- Nie mam wystarczających dowodów, by więzić twoją siostrę, Maks 

- odezwał się cicho. 

Książę  poderwał  głowę  i  wbił  się  wściekłym  spojrzeniem  w  jego 

oczy.  Już  chciał  wykrzyczeć,  że  te  właśnie  dowody  wystarczyły,  by 
zamknąć Anastazję 

background image

w podlej celi, ale... Paul pokręcił ledwo zauważalnie głową i słowa 

uwięzły Maksowi w gardle. 

- Wyjdź - wydusił z trudem. - Nie mogę na ciebie patrzeć. 
De Bries skłonił się lekko i opuścił pokój, modląc się, by nie musiał tu 

już nigdy wracać z nakazem aresztowania. Jego modlitwa nie została 
wysłuchana, o czym miał się przekonać już całkiem niedługo... 

Zycie  w  Mieście  i  pałacu  Romanowów  zaczęło  wracać  na 

dotychczasowe  tory.  Zdawało  się,  że  Anastazja  dochodzi  powoli  do 
siebie. W więzieniu traktowano ją dobrze. Nikt się nad nią nie pastwił. 
Nie miała styczności z innymi więźniami, a strażnicy odnosili się do 
księżniczki z szacunkiem godnym jej urodzenia. 

Codziennie prowadzono ją na przesłuchanie do gabinetu inspektora, 

ale i tu była traktowana łagodnie. Paul z taką samą cierpliwością znosił 
jej  wybuchy  gniewu  i  rozpaczy,  co  błagania  o  wypuszczenie  na 
wolność.  Słuchał  przysiąg  i  zapewnień,  że  jest  niewinna  z  takim 
samym opanowaniem, co złorzeczeń i przekleństw. 

-  Co  ci  zrobiłam?  Dlaczego  mnie  więzisz?  -  Te  słowa  łamały  mu 

serce,  lecz  tylko  w  tych  momentach,  gdy  wierzył  w  jej  niewinność. 
Kiedy zaczynał mieć co do tego wątpliwości, serce twardniało mu na 
kamień. 

Nic  go  nie  powstrzyma  przed  pochwyceniem  morderczyni  i 

ukaraniem jej za popełnione zbrodnie. Na razie jednak czekał... Czekał 
na  następne  morderstwo,  ale  nie  doczekał  się.  W  końcu  musiał 
wypuścić więźnia, chociaż nakazał areszt domowy. 

background image

Od  tej  pory  Anastazji,  uwięzionej  w  pałacu,  pilnowało  dwóch 

policjantów. 

Jeżeli jednak to nie ona, to kto, na miłość boską?! Kto mordował te 

dziewczyny?! I kto podrzucił do sypialni księżniczki dowody zbrodni? 
Kto nienawidził jej na tyle, by pragnąć jej śmierci? Konstancji przecież 
w  niczym  nie  zagrażała!  Nie  była  konkurentką  do  ręki  Romanowa! 
Więc kto...? 

Tyle zagadek. Tyle niewiadomych... 
Potrzebował dowodów, nowych tropów, którymi mógł podążyć, a nie 

miał zupełnie nic. 

Sfrustrowany całe dnie spędzał nad aktami poprzednich zbrodni, całe 

noce zaś krążył po Mieście cicho jak upiór, mając nadzieję, że dorwie 
sprawcę na gorącym uczynku. Powoli z silnego, bystrego inspektora 
policji zmieniał się w cień samego siebie, paranoika podejrzewającego 
już 

nie  tylko  mieszkańców  pałacu,  ale  i  najbliższych 

współpracowników.  Nawet  Robert  Gawryłow,  jego  zastępca,  nie 
uniknął przesłuchania. 

De Bries wezwał go któregoś dnia do gabinetu i zadał krzywdzące 

pytanie: 

-  Może  to  ty  podrzuciłeś  Romanowej  te  dowody?  -  Skrawki  sukni 

znów  leżały  na  biurku,  niemo  przypominając  o  tym,  że  sprawca 
zbrodni nadal jest na wolności i kpi sobie z wysiłków inspektora. 

Gawryłow przewrócił oczyma i westchnął ciężko. 
-Jeśli to ja, proszę mnie aresztować. 
Paul zacisnął szczęki. Jemu nie było do śmiechu. 
-  Panie  inspektorze,  z  całym  szacunkiem,  pan  również  mógł  to 

uczynić - dodał zastępca. 

background image

W pierwszej chwili de Bries chciał rąbnąć go w twarz, z całej siły. 

Dać  w  końcu  upust  frustracji.  Dopadł  młodego  człowieka,  chwycił 
jedną ręką za przód munduru, drugą zaciśniętą w pięść uniósł do ciosu. 
Gawryłow zmrużył tylko oczy. Nie próbował się bronić. 

Pięść opadła. 
-  Masz  rację...  -  Inspektor  potarł  piekące  z  niewyspania  oczy.  - 

Zaczynam popadać w paranoję. Daj mi cokolwiek. Jakikolwiek punkt 
zaczepienia, bym mógł... 

-  Morderstwa  ustały  -  wpadł  mu  w  słowo  tamten.  Paul  zmarszczył 

brwi. 

- No właśnie. To dlatego nie ma nowych... 
-  Morderstwa  ustały  -  powtórzył  powoli  i  z  rozmysłem  Robert 

Gawryłow. - Co oznacza, że albo morderca wyniósł się z Miasta, albo 
jest zbyt dobrze strzeżony, by kontynuować swój proceder, albo... nie 
żyje.  A  dwa  tygodnie  temu  zmarł  ktoś,  kto  mógł  mieć  dostęp  przez 
swoją córkę do pokojów księżniczki Anastazji. 

Paul poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. 
-  O  kim  mówisz?  -  zapytał  wolno,  chyba  nie  chcąc  słyszeć 

odpowiedzi. Może to któryś ze służących, może... 

- Ojciec panny Konstancji wyzionął ducha. To po nim nosi żałobę. 
De Bries rozluźnił napięte ciało. 
- I myślisz, że ona, Konstancja Lubowiecka, podrzuciła te dowody, by 

kryć ojca? Wybacz, chłopcze, 

background image

ale to niemożliwe. Nawet najbardziej kochająca córka nie zrobiłaby 

czegoś takiego - ryzykując oskarżeniem o współudział w zbrodni - dla 
ojca psychopaty. 

- Ludzie różnie o nich gadają, o Lubowieckim i pannie Konstancji - 

zaczął ostrożnie Gawryłow, wiedząc, jakim uczuciem jego przełożony 
darzy dziewczynę. - Mówią, że stary był okrutnikiem i w majątku nie 
raz ktoś ginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie przepadano za 
Lubowieckimi, oj nie... Teraz odetchnęli z ulgą, to pewne. 

Paul słuchał tego z odpychającym wyrazem twarzy i pustką w oczach. 

Chyba wolałby udowodnić Konstancji morderstwo, niż dowiedzieć się, 
że kryła mordercę. 

- To niemożliwe - uciął stanowczo. - Nie chcę więcej słuchać takich 

oszczerstw. 

Gawryłow zasalutował i wyszedł. Tymczasem Konstancja szykowała 

dla wszystkich kolejną niespodziankę... 

Za dnia pogrążona w żałobie, snuła się po wielkich, pustych pokojach 

tak blada, że niemal przezroczysta, z podkrążonymi oczami i wychudłą 
twarzą.  Maksymilian  nie  śmiał  od  niej  żądać,  by  spełniała  jego  za-
chcianki, odesłać dziewczyny do domu ciotki także nie miał sumienia. 
Uciekał więc z pałacu, cichego niczym katakumby, do małego domu w 
lesie, do Świetlany. 

Anastazja spędzała dnie w swoich pokojach, nieustannie pilnowana 

przez dwóch podwładnych de Briesa. Służba szeptała, że księżniczka 
nie jest już 

background image

sobą,  że  rozważa  wstąpienie  do  klasztoru,  że  ma  widać  coś  na 

sumieniu  i  może  to  aresztowanie  nie  było  takie  całkiem 
bezpodstawne...? Posiłki przynoszono jej do saloniku sąsiadującego z 
sypialnią. Nie widywała nikogo oprócz brata. 

On,  gdy  tylko  wracał  do  domu,  a  czynił  to  każdego  wieczoru,  nie 

chcąc  zostawiać  siostry  samej  na  noc,  pierwsze  kroki  kierował  na 
piętro. Do Anastazji. 

Brał siostrę w ramiona i tulił długie chwile, niczym małe dziecko, a 

ona pozwalała na to, nie protestując, nie domagając się tych czułych 
gestów,  zupełnie  obojętna.  Czasem  tylko  błagała  go,  by  oddalił 
Konstancję Lubowiecką, ale on odmawiał. Wystarczająco wiele plotek 
krążyło  po  Mieście.  Nie  potrzebował  nowych  domysłów  i  jeszcze 
jednego wroga w postaci zranionej do żywego kobiety. 

Anastazji  nie  pozostało  nic  innego,  jak  czekać.  Czekać  na  coś, 

cokolwiek, co oczyści ją z zarzutów. Czekała na jeden fałszywy ruch 
Konstancji, nie wiedząc, że ta już go wykonała... 

Konstancja,  jak  zwykle  cicha  i  zamknięta  w  sobie,  snuła  się  po 

pałacu,  to  tu,  to  tam,  ze  wzrokiem  wbitym  w  ziemię.  Mogło  się 
wydawać,  że  jest  zamyślona,  może  nawet  zupełnie  oderwana  od 
rzeczywistości,  ale  ona  realizowała  swój  diabelski  plan.  Omiatając 
wzrokiem, czujnym i skupionym, dywany, sofy, szezlongi i poduszki, 
szukała  długich,  kasztanowych  włosów,  których  nie  pomylono  by  z 
żadnymi innymi. 

background image

Szczotka, z ukrytym w niej ostrzem, na którym zastygły kropelki krwi 

ostatniej  ofiary,  była  mocnym  dowodem,  niepodważalnym  -  kto 
śmiałby  wątpić  w  winę  podejrzanej,  mając  w  rękach  narzędzie 
zbrodni?  Należało  jedynie  wplątać  w  szczotkę  kilka  długich  włosów 
Anastazji, by nikt nie miał wątpliwości, że należy ona do księżniczki, i 
podrzucić dowód zbrodni w odpowiednim momencie inspektorowie de 
Briesowi. 

Konstancja  nie  spodziewała  się  jednak,  że  zdobycie  tych  kilku 

głupich  włosów  będzie  tak  trudne!  Służba  ceniła  swoją  pracę  i 
wykonywała  ją  sumiennie,  a  do  pokojów  Anastazji  Konstancja  nie 
miała  wstępu.  Coraz  bardziej  sfrustrowana  wyobrażała  sobie,  jak 
wdziera  się  do  sypialni  tamtej,  chwytają  pełną  garścią  za  włosy  i 
szarpie, szarpie, a  potem uderza głową księżniczki o  kolumnę łóżka, 
raz za razem, coraz silniej, aż krew zaczyna tryskać na białą pościel, na 
ściany,  na  miękki  dywan.  Wreszcie  odrzuca  martwe  ciało  i  patrzy  z 
satysfakcją na szkliste oczy, które już nigdy... 

- Konstancjo? 
Głos  Maksymiliana  wyrwał  ją  z  tych  makabrycznych  marzeń. 

Zamrugała. Uśmiechnęła się pytająco, niewinnie. 

- Coś się stało? Miałaś taki dziwny wyraz twarzy... 
- Zamyśliłam się. 
Nie  dopytywał  więcej,  dlaczego  stoi  pośrodku  pokoju  z  dłońmi 

zaciśniętymi w pięści i twarzą wykrzywioną nienawiścią. Choć może 
powinien.  Miał  jednak  swoje  zmartwienia,  a  jednym  z  nich  był 
zmniejszający się dopływ gotówki. Musiał chwycić za gardło sute- 

background image

nerów,  właścicieli  nocnych  klubów,  przemytników  i  krupierów,  by 

poczuli twardą rękę pana. I zrozumieli, że mimo rodzinnych kłopotów, 
z Czarnym Księciem nadal należało się liczyć. 

- Parę dni będę bardzo zajęty. Dotrzymaj towarzystwa Anastazji. 
- Oczywiście, kochany. 
Rozczuliło go to słowo, które od dawna nie padło z jej ust. Przygarnął 

dziewczynę  do  siebie,  czując  narastające  pożądanie.  Zaczął  całować 
usta,  których  smaku  zdążył  zapomnieć.  Wdychać  zapach  perfum, 
których używała. Smakować skórę na szyi, gładką i gorącą. 

Konstancja  poddawała  się  chwilę  dotykowi  jego  warg  i  dłoni,  nie 

czując zupełnie nic, aż wreszcie i ona poczuła wilgoć między nogami i 
żądzę,  rodzącą  się  głęboko  w  trzewiach.  Wsunęła  palce  we  włosy 
mężczyzny, przyciągnęła jego głowę z całych sił i wpiła się ustami w 
jego usta. 

On zapragnął nagle czegoś więcej niż pocałunków. Ale nie miał chęci 

na dłuższą grę miłosną. 

Po prostu odwrócił dziewczynę tyłem, nakazał, by chwyciła się blatu 

biurka, zadarł spódnicę jej sukni, podciągnął jedną ręką halkę, drugą 
mocując się niecierpliwie z guzikami spodni, i wreszcie wbił się w jej 
wnętrze  z  głuchym  jękiem.  Zastygł  na  moment,  czując 
obezwładniającą rozkosz, ale jeszcze nie osiągnął spełnienia. Jeszcze 
nie... 

Zaczął  się  poruszać,  z  początku  wolno,  ale  głęboko,  nadziewał 

dziewczynę  na  twardą,  gorącą  męskość,  potem  coraz  szybciej, 
gwałtownie,  nieomal  brutalnie,  jakby  chciał  ją  ukarać  za  wszystkie 
nieszczęścia, jakie 

background image

sprowadziła na ten dom. Uderzał tak mocno, że musiała chwycić się 

biurka z całych sił i przygryźć wargi do krwi, by nie krzyczeć z bólu. 
Ale  moment później to  cierpienie zaczęło  jej sprawiać przyjemność. 
Lubiła i zadawać, i przyjmować ból. Wyczuł to. 

Zrozumiał,  że  kara  staje  się  nagrodą,  i  w  tej  jednej  chwili 

znienawidził  kochankę.  Gdyby  mógł,  zabiłby  ją  teraz,  zmiażdżył  jej 
ciało swoim ciałem, rozerwał na krwawe strzępy. Ale bezkarnie wolno 
mu było ją jedynie posiąść. Brutalnie i bezwzględnie. 

Zrobił to. 
Uderzał z całych sił, wbijał palce w jej biodra, aż zostawił na białej 

skórze  sińce.  Jęczała  coraz  głośniej,  z  rosnącego  bólu  i  narastającej 
rozkoszy, by wreszcie zatracić się zupełnie i wykrzyczeć: 

-Paul,och Paul!!! 
Znieruchomieli oboje. 
-Ty dziwko - syknął i wysunął się z niej. 
Trwała bez ruchu, nie śmiąc głośniej odetchnąć, gdy dopinał spodnie. 

Nie  drgnęła  nawet,  gdy  ruszał  do  drzwi.  Dopiero  jak  huknęły  o 
framugę i zamknęły się z trzaskiem, wypuściła wstrzymywane powie-
trze, podniosła głowę, rozejrzała się po pokoju, z ulgą stwierdzając, że 
jest sama, po czym z triumfującym uśmieszkiem wyszeptała: 

- Bolało, co? 
Maksymilian wyjechał chwilę później. Widziała, jak dosiada rosłego 

wierzchowca, spina go z miejsca 

background image

do galopu i wypada przez główną bramę, niknąc jej z oczu. Nadal się 

uśmiechała. Z tą samą satysfakcją. Musiał być zraniony do żywego i 
wściekły.  A  także  niezaspokojony,  co  mężczyźnie  z  jego 
temperamentem musiało mocno dawać się we znaki. 

- Ciekawe, czy nadal jesteś twardy i gotowy - szeptała do siebie. - I z 

kim  sobie  ulżysz.  Bo  mnie  już  nie  dotkniesz,  to  pewne.  Za  to,  co 
zrobiłeś mi przed chwilą, zapłacisz takim cierpieniem, o jakim ci się 
nie  śniło.  Prosiłeś,  bym  zajęła  się  twą  najdroższą  siostrą,  czyż  nie? 
Uczynię  to  z  wielką  chęcią.  Wierz  mi,  Maksymilianie  Romanow,  z 
ogromną rozkoszą... 

Cierpliwie,  jak  przyczajony  drapieżnik,  który  wie,  że  nadejdzie 

dogodny  moment,  by  zaatakować  ofiarę,  Konstancja  czekała,  aż 
nadejdzie  noc.  Zdusiła  w  sobie  chęć  wyjścia  na  ciemne  ulice  i 
powłóczenia się po Mieście - mogłoby to ściągnąć na nią bystry wzrok 
Paula de Briesa, a tego nie chciała. Była pewna, że kazał ją śledzić - 
gdy  ostatnim  razem  udała  się  na  zakupy,  czuła  na  sobie  baczne 
spojrzenie wtopionego w przechodniów na ulicy szpiega - dziś w nocy 
wolała więc nie ryzykować. 

Musi jej wystarczyć trochę podniet tutaj, w domu. 
Pałac powoli zasypiał. 
Służba  udawała  się  do  swoich  kwater  w  oficynie.  W  domu  został 

jedynie  kamerdyner,  no  i  dwóch  gwardzistów  przysypiających  pod 
drzwiami sypialni Anastazji. 

Odczekała jeszcze godzinkę, aż pogasły wszystkie światła, wreszcie 

narzuciła  na  koszulę  nocną  ciemny  płaszcz  i  wyszła  na  taras.  Już 
dawno odkryła, że do 

background image

pokojów  zajmowanych  przez  księżniczkę  można  się  dostać  po 

wąskim gzymsie okalającym cały pałac. Czy taki właśnie zamysł miał 
budowniczy, tego Konstancja nie wiedziała, ale zamierzała skorzystać 
z tego rozwiązania. 

Gzyms wychodził na szerokość dwóch dłoni, więc jej niewielka stopa 

stała  na  nim  dość  pewnie.  Rękoma  chwyciła  się  framugi  okna  i 
sięgnęła  po  sąsiednią.  Od  celu  dzieliło  ją  pięć  okien.  Innej  kobiecie 
wysokość, niebezpieczeństwo czy wreszcie strach odebrałyby chęci na 
dalszą  wędrówkę,  ale  nie  na  wpół  obłąkanej  morderczyni,  która  dla 
osiągnięcia  tego,  co  jej  chory  umysł  sobie  postanowił,  gotowa  była 
ryzykować  własnym  życiem.  Powoli,  z  nieskończoną  cierpliwością, 
przesuwała  się  ku  tarasowi  prowadzącemu  do  sypialni  Anastazji. 
Centymetr po centymetrze zbliżała się do celu. 

Oddychała powoli i spokojnie, skoncentrowana do granic, a z każdą 

sekundą była coraz bliżej uśpionej ofiary. 

Wreszcie uchwyciła się balustrady tarasu, przełożyła przez nią nogi 

i... podeszła do okna. 

Księżniczka  spała  na  boku,  z  policzkiem  opartym  na  dłoni,  bladą, 

szczupłą  twarzyczką  zwrócona  ku  oknu.  Wyglądała  tak  pięknie  i 
niewinnie.  Tak  wzruszająco...  Konstancja  uniosła  kącik  ust  w 
okrutnym uśmiechu, przyglądając się jej przez szybę, i pchnęła lekko 
uchylone okno. Ustąpiło z cichym skrzypnięciem. 

Zamarła. 
Anastazja poruszyła się, odwróciła na wznak, wyszeptała parę słów, 

ale się nie obudziła. 

background image

Konstancja  cicho  wsunęła  się  do  pokoju.  Adrenalina  zjeżyła  jej 

włoski  na  karku.  Tuż  obok,  po  drugiej  stronie  drzwi,  czuwali 
gwardziści.  Jeśli  znajdą  ją  w  tym  pokoju,  jak  się  wytłumaczy?  Czy 
uwierzą,  że  tylko  spełnia  prośbę  księcia,  by  zaopiekować  się  jego 
siostrą? Może i uwierzyliby, nie chciała jednak tego sprawdzać. 

Podeszła na palcach do łóżka, po drodze ściągając z fotela ozdobną 

poduszkę, pochyliła się ku śpiącej dziewczynie i zaczęła śpiewnie: 

- Anastaaazjo, Anastaaazjo... 
Księżniczka  drgnęła.  Uniosła  powieki.  W  jej  oczach  błysnęło 

śmiertelne  przerażenie.  Nim  otworzyła  usta  do  krzyku,  została 
przyduszona poduszką. 

-  Ciiicho,  nie  chcę  zrobić  ci  krzywdy  -  wyszeptała  uspokajającym 

tonem Konstancja. Siła, z jaką przyciskała poduszkę do twarzy tamtej, 
przeczyła tym słowom, ale w następnej chwili nacisk odrobinę zelżał. - 
Nie będziesz krzyczała, prawda? 

Za  odpowiedź  musiało  wystarczyć  drgnięcie  powiek.  Anastazja, 

zdrętwiała z przerażenia, szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w 
pochyloną nad nią twarz. Gdy poduszka uniosła się nieco, zaczerpnęła 
łyk powietrza, niemal się nim krztusząc, a w kącikach oczu błysnęły 
dwie łzy. 

Bała  się.  Śmiertelnie  się  bała  tej  drobnej,  wyglądającej  na  słabą  i 

delikatną dziewczyny, która uśmiechała się teraz leciutko, a w oczach 
miała chęć mordu. 

Konstancja  odjęła  poduszkę  od  twarzy  księżniczki,  gotowa  jednak 

natychmiast  się  na  nią  rzucić.  To  Anastazja  również  odczytała  w 
twarzy tamtej. Nie może 

background image

jej sprowokować! Musi doczekać chwili, aż ta wariatka wyjdzie, i... 

uciec!  Ukryć  się  gdzieś,  gdzie  Lubowiecka  jej  nie  znajdzie.  Teraz 
jednak nie prowokować, trwać... 

- Twój brat kazał mi się tobą zaopiekować, więc jestem - odezwała się 

tamta, jak gdyby nigdy nic. 

- J-jak tu weszłaś? - zająknęła się Anastazja. Wskazała brodą drzwi. 
- Wpuścili  mnie. Przecież nie stanowię zagrożenia dla nikogo, a na 

pewno nie dla ciebie. Szczerze cię lubię, Anastazjo - ujęła zimną dłoń 
dziewczyny - i mam nadzieję, że zostaniemy siostrami. 

Księżniczka kiwnęła głową, próbując odpowiedzieć uśmiechem, ale 

wargi  układały  się  jedynie  w  pełen  przerażenia  grymas.  Walczyła  z 
chęcią wyrwania ręki i ucieczki choćby oknem. Okno! Rzuciła szybkie 
spojrzenie  w  tamtą  stronę.  I  usłyszała  głos  Konstancji,  niski, 
ostrzegawczy pomruk bestii: 

-  Nie  radziłabym.  Jest  bardzo  wysoko.  Gdybyś  spadła  -  w  myśli 

dodała:  „a  z  moją  pomocą  spadłabyś  na  pewno"  -  zabiłabyś  się  na 
miejscu. 

Anastazja opadła na poduszkę, zupełnie bez sił. Konstancja okryła ją 

troskliwie kołdrą. 

-  Czy  potrzebujesz  czegoś  w  tym  luksusowym  więzieniu?  Może 

przemycić ci jakiś romans albo kryminał? 

„Tak,  tylko  kryminału  mi  teraz  potrzeba"  -  pomyślała  księżniczka, 

kręcąc głową. Tamta wyprostowała się i rzekła: 

- Jeżeli niczego ci nie trzeba, pójdę już sobie. Ale wrócę... - zawiesiła 

głos w jednoznacznej groźbie. 

background image

-  Dobrze.  Dziękuję  za  troskę  -  wyszeptała  Anastazja  zdrętwiałymi 

ustami,  modląc  się,  by  tamta  w  końcu  zniknęła.  Jeśli  przeżyje  jej 
wizytę... Drugiej nie będzie. 

Konstancja  wbijała  przez  chwilę  w  twarz  księżniczki  uważne 

spojrzenie,  po  czym  posłała  jej  ostatni  uśmiech  i  wyszła  z  pokoju. 
Drzwiami. 

Drzemiący gwardziści nie unieśli nawet głów. 
Anastazja jeszcze długą chwilę leżała nieruchomo, ze wstrzymanym 

oddechem  nasłuchując,  czy  tamta  nie  wraca,  po  czym  zerwała  się  z 
łóżka, przebiegła przez pokój, dopadła drzwi, szarpnęła je do siebie, a 
gdy  otworzyły  się  i  ujrzała  za  nimi  podrywających  się  na  baczność 
żołnierzy, z cichym okrzykiem ulgi zemdlała. 

background image

ROZDZIAŁ XII 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Przytomność wracała powoli. Poczucie bezpieczeństwa wcale. 
Uniosła  ciężkie  powieki  i  rozejrzała  się.  Leżała  na  sofie  w  swoim 

salonie. Jeden z gwardzistów, zaniepokojony, próbował ją delikatnie 
cucić, drugi stał nieopodal, z bronią gotową do strzału. 

- Maks. Wrócił? - szepnęła z nadzieją. 
- Nic mi o tym nie wiadomo, Wasza Wysokość. Jeżeli nie Maks, to 

kto ją obroni ją przez tamtą wariatką, no kto?! 

Anastazja znała tylko jednego mężczyznę, przy którym czułaby się 

równie bezpiecznie jak przy bracie. -Paul... 

Wstała raptownie, aż znów zakręciło jej się w głowie, i nie zważając 

na słabość, pobiegła do garderoby. Narzuciła na ramiona pelerynę, nie 
zaprzątając sobie głowy faktem, że ma na sobie jedynie cienką batysto-
wą  koszulę,  zawiązała  troczki  pod  szyją  i  rzuciła  do  stojących  pod 
drzwiami garderoby żołnierzy: 

-  Prowadźcie  mnie  do  cytadeli.  Natychmiast!  Ruszyli  ku  schodom. 

Majordomus, obudzony ich 

krokami, podbiegł do księżniczki. 
- Idę do stajni. Ty zostajesz tutaj - rzekła, nim zdołał otworzyć usta, 

takim tonem, że nie śmiał zaprotestować. 

-  Ale  dokąd  się  udajesz,  panienko?!  Jest  noc!  Co  mam  powiedzieć 

Jego Wysokości, gdy wróci?! - krzyknął, gdy szybkim krokiem ruszyła 
ku wyjściu. 

-  Ze  niezbyt  skutecznie  strzegł  siostry.  To  właśnie  mu  powiedz  - 

rzuciła ze złością przez ramię. 

background image

W  stajni,  gdzie  stała  jej  srokata  klacz  i  dwa  wierzchowce 

gwardzistów,  nie  zawracała  sobie  głowy  siodłaniem.  Po  prostu 
nałożyła  klaczy  ogłowie  i,  nie  czekając  na  strażników,  pognała 
przodem.  Ku  cytadeli.  Ku  jedynemu  bezpiecznemu  miejscu,  od 
którego tamta będzie się trzymała z daleka. 

Zamieszanie,  spowodowane  niespodziewaną  wizytą  księżniczki 

Romanowej, zastało inspektora de Briesa, mimo że pora była późna, w 
gabinecie. Ślęczał nad aktami zabójstw. Ostatnimi czasy nie zajmował 
się niczym innym. Te siedem morderstw stało się jego obsesją. Budził 
się  z  głową  pełną  pytań  bez  odpowiedzi  i  z  nimi  zasypiał,  gdy 
zmęczenie brało górę nad chęcią dorwania mordercy. 

Teraz poderwał głowę znad papierów, słysząc podniesione głosy za 

drzwiami,  wstał,  wyszedł  na  środek  pomieszczenia,  posłał  krótkie 
spojrzenie  w  stronę  opartego  o  ścianę  sztucera  i  słysząc  pukanie  do 
drzwi, rzucił ostrym tonem: 

- Wejść! 
Spodziewał się każdego o tej porze, ale... nie jej! 
Anastazja wpadła do gabinetu i nie zważając na zaciekawione twarze 

gwardzistów,  zawisła  Paulowi  na  szyi,  łkając  z  ulgi  i  przerażenia. 
Mężczyzna odruchowo zamknął drżące ciało dziewczyny w objęciach. 

- Anastazjo... - zaczął, ale przerwała mu, unosząc nań pełne łez oczy: 
- Ona chciała mnie udusić! Obiecała, że wróci! Pomóż mi, Paul! 

background image

-  Kto,  na  Boga  jedynego?!  Anastazjo,  uspokój  się,  tu  jesteś 

bezpieczna. 

Inspektor  rzucił  rozkazujące  spojrzenie  jednemu  z  żołnierzy,  a  gdy 

ten  zamknął  drzwi,  zostawiając  ich  samych,  oderwał  dziewczynę  od 
siebie i powtórzył, zaciskając ręce na jej nadgarstkach: 

- Tu jesteś bezpieczna. Kto ci groził? 
-  Ty  wiesz  kto.  I  nie  zrobisz  nic,  zupełnie  nic,  by  mnie  chronić  - 

odparła z goryczą. 

- Konstancja? Ona? 
Kiwnęła tylko głową, śmiertelnie wyczerpana. 
- Dlaczego tak nienawidzisz tej nieszczęsnej dziewczyny?  - zapytał 

cicho, nie licząc na odpowiedź. 

Anastazja uniosła brwi. Jej krótki śmiech zabrzmiał jak szloch. 
Ja nienawidzę jej? Ja?! 
Przypomniała sobie twarz tamtej, wykrzywioną okrutnym grymasem, 

i  tę  cichą,  ale  straszną  obietnicę:  „Wrócę...".  Poczuła,  że  ogarnia  ją 
słabość. Za chwilę de Bries weźmie stronę ukochanej, a ją, Anastazję, 
każe wyprowadzić i odwieźć do pałacu. I zrozumiała, że może uczynić 
tylko  jedno,  by  do  powrotu  Maksa  -  gdzie  się  podziewasz,  gdy  tak 
ciebie potrzebuję?! - zachować życie. 

-  Paul...  Ja...  chciałabym  coś  wyznać...  -  Tak  ciężko  przychodziły 

Anastazji te słowa... - To ja, Paul. To ja zabiłam te dziewczyny. 

Osłupiał. 
Długą  chwilę  wpatrywał  się  w  bladą  twarz  stojącej  przed  nim 

dziewczyny, podkrążone oczy, drżące usta, i nie wierzył, po prostu nie 
wierzył w to, co mówi. 

background image

- Tak. Zabiłam wszystkie, co do jednej. Jestem morderczynią, Paul. 
„Dlaczego?! Dlaczego, Anastazjo... ?!" 
- Usiądź - rzucił sucho, podsuwając jej krzesło, bo ledwo trzymała się 

na  nogach.  -  I  mów.  Opowiedz  wszystko  od  początku.  Od  swej 
pierwszej ofiary, którą była...? - zawiesił głos. 

Księżniczka zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć, jak miała 

na imię pierwsza zamordowana dziewczyna. 

-  Znałaś  ją,  Anastazjo.  Musisz  pamiętać,  jak  się  nazywała  -  mówił 

cicho, wbijając w nią ostre spojrzenie. 

- Tak. Pamiętam. Madlaine? Pokręcił głową. 
- Anna? 
Ponowne  zaprzeczenie.  Tylko  dwie  ostatnie  ofiary  Doktora  Śmierć 

były znane prasie, a więc i mieszkańcom Miasta. Pozostałe pięć znała 
jedynie policja. 

-  Nie  pamiętam.  Jestem  zmęczona.  -  Pokręciła  głową,  próbując 

uśmiechnąć się przepraszająco. 

-Jak  je  zabijałaś?  Czym?  Gdzie  ukryłaś  narzędzie  zbrodni?  - 

indagował dalej. 

- Wbijałam im nóż w kark. Nożyk. Nosiłam go w torebce. 
Patrzył  na  nią,  a  ona  gubiła  się  pod  tym  uważnym,  bezlitosnym 

spojrzeniem. 

- Zlecę powtórne przeszukanie pałacu. 
- Ja go wyrzuciłam! Po ostatnim morderstwie cisnęłam go do rzeki! 
Kiwnął głową, jakby przyjmował ten fakt. 

background image

-  Od  każdej  z  nich  brałaś  pewien  drobiazg.  Na...  pamiątkę.  Co  to 

było?  -  Ostatnie  pytanie,  na  które  morderczyni  musiała  znać 
odpowiedź. 

- Broszka? 
Paul zrobił krok ku dziewczynie, przykląkł na kolano i ujął jej zimne 

dłonie. 

- Anastazjo, dlaczego to robisz? - zapytał cicho. -Dlaczego bierzesz 

na swoje sumienie czyjeś zbrodnie? Kogo chronisz? 

- Siebie - odszepnęła, patrząc nań pociemniałymi oczami. 
Zacisnęła  palce  na  jego  dłoniach  i  trwali  tak  przez  kilka  uderzeń 

serca.  Wreszcie  Paul  odetchnął  głęboko,  pogładził  księżniczkę  po 
policzku i rzekł: 

- Wrócisz do aresztu i pozostaniesz tam aż do wyjaśnienia sprawy. 
Gdy  odpowiedziała  ze  szczerą  wdzięcznością:  „Dziękuję",  miał 

pewność, że to nie ona. Ta pewność przyniosła mu jednocześnie ulgę i 
rozczarowanie. 

Przywołał  gwardzistów  i  rozkazał  im  odprowadzić  księżniczkę  do 

celi, w której była poprzednio. 

-  Traktujcie  Jej  Wysokość  z  szacunkiem  -  przykazał  surowo.  -  Jest 

świadkiem, nie podejrzaną. 

Anastazja, która szła już do drzwi, obejrzała się nań ze zdumieniem. 

Odprowadzał  ją  wzrokiem,  ukrywając  wszystkie  uczucia,  jakie  nim 
targały, głęboko, bardzo głęboko. Od tej pory nie mógł sobie pozwolić 
na najmniejszy błąd. 

- Gawryłow, do mnie. - Skinął głową na zastępcę, a gdy ten wszedł do 

gabinetu, rzekł powoli, walcząc 

background image

sam  ze  sobą  o  każde  słowo:  -  Odpowiadasz  głową  za  pannę 

Lubowiecką. Nie może zniknąć z Miasta, rozumiesz? 

Młody człowiek uniósł brwi. 
-  Myślałem,  że...  -  Obejrzał  się  na  drzwi,  za  którymi  zniknęła 

księżniczka Romanowa. 

- Myliłeś się. Ja zresztą też. 
Robert  Gawryłow  powoli  kiwnął  głową.  Jeżeli  to  Konstancja  była 

morderczynią, nie mogła im umknąć. 

-Ja udam się do majątku Lubowieckich i popytam tu i ówdzie o nią i 

jej ojca. Może powinienem uczynić to już dawno? 

Inspektor nie miał sił, by przejść do swego domu, znajdującego się na 

terenie cytadeli, i zdrzemnąć się choć te kilka godzin, które pozostały 
mu  do  świtu.  Kąpiel  weźmie  w  łaźni  dla  żołnierzy,  świeży  mundur 
trzymał tu, w gabinecie. Teraz pragnął zapaść w sen bez snów. 

Położył się na sofie, całkiem wygodnej, gdzie spędził niejedną noc, i 

zamknął oczy, pewien, że za chwilę zaśnie, ale... pod powiekami ujrzał 
obraz  Konstancji  -  delikatnej,  filigranowej,  niewinnej  Konstancji, 
takiej,  jaką  zapamiętał  z  ich  ostatniego  spotkania.  Czy  jej  szczupłe, 
miękkie dłonie, które całował, mogły zadać śmierć tylu istotom? Jak to 
możliwe,  by  błękitne  oczy,  które  patrzyły  na  niego  z  taką  miłością, 
nocami wypatrywały ofiar, a potem patrzyły, jak konają? Jak ta piękna, 
młoda dziewczyna mogła być tak zepsuta, tak zwyrodniała? 

background image

Nie,  to  niemożliwe!  To  musi  być  ktoś  inny,  ktoś,  kto  kryje  się  w 

cieniu i chichoce, widząc jak on, Paul, miota się w ślepym zaułku. Kto 
mógł podrzucić Anastazji skrawki sukien pomordowanych dziewczyn? 
Kto nienawidzi jej albo Maksa tak bardzo, by życzyć śmierci niewinnej 
księżniczce? 

Nagle poraziła de Briesa pewna myśl. 
Był ktoś taki. 
Ten  trop  też  musiał  sprawdzić.  Ale  najpierw  wizyta  w  majątku 

Lubowieckich, by raz na zawsze oczyścić Konstancję z podejrzeń... 

Świt  wstawał  mglisty  i  pochmurny,  gdy  Paul  dosiadał  gniadego 

wierzchowca i kierował go ku bramie cytadeli. Owszem, mógł jechać 
karetą, gdzie byłoby ciepło i sucho, ale wolał poczuć wiatr na twarzy i 
wilgoć  we  włosach.  Konno  poruszał  się  też  znacznie  szybciej,  a  in-
spektorowi spieszyło się do rozwiązania zagadki. 

Ponaglał więc wypoczęte zwierzę do szybszego biegu, zostawiając za 

sobą  zmartwienia  ostatnich  dni.  Płaszcz  łopotał  na  wietrze  niczym 
krucze skrzydła, w olstrach przytroczonych do siodła miał dwa nabite 
pistolety,  bo  czasem  na  podmiejskich  gościńcach  dochodziło  do 
napadów, lecz rabusie znali Paula de Briesa i woleli nie wchodzić mu 
w drogę, albo po prostu miał szczęście, bo po kilkugodzinnej podróży 
bez  przeszkód  dotarł  po  kilku  godzinnej  podróży  do  miasteczka, 
leżącego  obok  celu  jego  podróży.  Chciał  zamienić  kilka  słów  z 
dowódcą posterunku, nim uda się do majątku Lubowieckich. 

background image

Na  spotkanie  wyszedł  Paulowi  starszy  mężczyzna,  odziany  w 

nieskazitelnie  czysty  i  doprasowany  mundur  -  widać  i  tu  traktowano 
służbę z należytą powagą. 

Paul  przedstawił  się,  uścisnęli  sobie  ręce  i  Karol  Schmidt  -  tak 

nazywał się dowódca posterunku - zapytał: 

- Pan przejmuje teraz to śledztwo? 
- Prowadzę je od początku - sprostował de Bries. Mężczyzna uniósł 

brwi. 

- Nic mi o tym nie wiadomo. Dostałem wiadomość, że kogoś przyślą, 

ale  rozeszło  się  po  kościach.  Kto  by  się  przejmował  śmiercią  takiej 
gnidy... 

Tym razem to Paul się zdumiał. 
- Proszę wybaczyć, ale mówimy chyba o różnych sprawach. O jakiej 

gnidzie pan mówi? 

-  No  jak  to?!  O  Kaźmirzu  Lubowieckim!  Zadźganym  we  własnym 

łóżku, niczym prosię. 

De Bries oniemiał. Ojciec Konstancji został zamordowany?! Jak to?! 
Policjant, zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, mówił dalej: 
- Ot, trzy tygodnie temu przybiegł chłop z majątku, krzycząc, że stary 

Lubowiecki  leży  bez  życia,  za  to  z  nożem  w  sercu.  Pospieszyłem  z 
dwoma podkomendnymi, wzywając po drodze koronera. Ten obejrzał 
zwłoki,  stwierdził,  że  Lubowiecki  zmarł  dwa  dni  wcześniej, 
ewidentnie  od  noża,  i  pozwolił  pochować  ciało.  Ja  przeszukałem 
miejsce  zbrodni,  stwierdzając  ślady  rabunku:  pustą  sakiewkę,  zbitą 
szybę w oknie, 

background image

takie  tam...  Nic  innego,  nic,  co  mogłoby  wskazać  zabójcę,  nie 

znalazłem,  ale  wie  pan,  stary  mieszkał  sam,  wrogów  miał,  w  długi 
karciane popadł, jednym słowem: prosił się o taki koniec. 

De Bries słuchał jego słów w milczeniu. W jego głowie kołatało się 

jedno  jedyne  pytanie:  czy  to  było  przypadkowe  zabójstwo,  czy  też 
śmierć zadała ta sama ręka, która zamordowała pozostałą siódemkę? 

- Zginął od ciosu nożem w pierś? 
- Tak. Bez wątpienia. 
- Żadnych ran na karku, nawet mało widocznych? -Ja tam denata nie 

oglądałem, ale nasz koroner jest 

bardzo dokładny. Nie przeoczyłby niczego. 
Paul odetchnął z mimowolną ulgą. Nie wierzył, że seryjny morderca 

zmienił nagle sposób zabijania.  Ta sprawa nie łączyła  się  ze sprawą 
prowadzoną przez niego, a więc nie łączyła się z Konstancją. 

Zapytał  jeszcze  o  datę  śmierci  Lubowieckiego,  zapisał  ją  sobie,  i 

postanowił  przepytać  parę  osób,  w  tym  samą  Konstancję,  gdzie  się 
znajdowały tego dnia i czy mają świadków, że właśnie tu, a nie pod 
Łubowicami, po czym podziękował za pomoc, pożegnał się i... mógł 
wracać. 

Niewiele mądrzejszy, niż tu przyjechał, ale z lżejszym sercem. 
Teraz musiał sprawdzić jeszcze jedną możliwość, która przyszła mu 

do głowy, gdy zasypiał poprzedniej nocy. Znał kogoś, kto mógł życzyć 
Romanowom  jak  najgorzej,  bo  przez  Maksymiliana  został 
skrzywdzony jak nikt inny. 

background image

Paul dosiadł gniadosza i pognał z powrotem. 
Nie  wjechał  jednak  do  Miasta.  Ominął  je  od  zachodu  i  podążył 

leśnym  traktem  ku  ukrytemu  wśród  świerków  domowi,  gdzie 
mieszkała... Świetlana Grigorijewna. To ona miała powody, by mścić 
się na Czarnym Księciu. 

Zabił  jej  narzeczonego,  zniweczył  plany  na  szczęśliwą  przyszłość, 

oszpecił,  a  na  koniec  usunął  na  margines  życia  i  zrobił  z  niej  tanią 
utrzymankę. 

Tak,  ta  kobieta  mogła  pragnąć  śmierci  Anastazji  na  szafocie,  bo 

bardziej  druzgocącego  ciosu  Maksowi  zadać  nie  można  było.  Czy 
Świetlana  mogła  jednak  zabić  tamte  kobiety,  by  dokonać  zemsty  na 
Romanowach? Tego de Bries jeszcze nie wiedział. 

Wstrzymał  wierzchowca  przed  furtką,  zeskoczył  na  ziemię, 

rozprostował się obolały po długiej jeździe i wreszcie zapukał do drzwi 
niewielkiego, ale zadbanego domostwa. 

Drzwi otworzyła mu Świetlana, z uśmiechem na ustach i nadzieją w 

oczach. I ten uśmiech, i ta nadzieja zgasły, gdy ujrzała na progu nie 
tego,  na  którego  czekała.  Zaskoczona,  krzyknęła  cicho,  po  czym 
pochyliła głowę tak, że długie włosy ukryły szpecącą pół twarzy bliznę 
po oparzeniu. 

- Jestem Paul de Bries, inspek... 
-  Wiem,  kim  jesteście,  panie  -  przerwała  mu  cicho,  ale  z  wyraźną 

wrogością. 

- Mogę wejść? 
Niechętnie  usunęła  się  z  przejścia.  Powiodła  go  do  niewielkiego 

salonu, którego okna wychodziły na 

background image

furtkę  i  drogę  przed  nią.  Musiała  tu  siadywać  przez  całe  dnie, 

oczekując na kochanka, który zjawiał się tak rzadko... 

Paul  wiedział,  że  nie  może  pozwolić  sobie  na  cieplejsze  uczucia, 

zwłaszcza wobec podejrzanej, ale mimo to współczuł jej takiego życia. 
Byłoby  lepiej,  gdyby  zginęła  w  pożarze,  zamiast  zostać  pogrzebaną 
żywcem  w  tym  odciętym  od  świata  miejscu.  Odegnał  od  siebie  te 
myśli, spojrzał na kobietę swym zwykłym, przenikającym na wskroś 
wzrokiem i zaczął: 

- Musi pani ciążyć samotność, Swietłano Grigorijewna... 
- Przywykłam. 
- Zwłaszcza teraz, gdy książę odwiedza panią coraz rzadziej... 
Uniosła na chwilę głowę i posłała mu miażdżące spojrzenie. Wcale 

się tym nie przejął. 

- ...zajęty młodą, olśniewająco piękną kochanką -dobił ją. 
Przygryzła wargi, by opanować gniew i żal, zacisnęła drobne dłonie 

w pięści. Podziwiał w tej chwili jej opanowanie. Inna rzuciłaby mu się 
z pazurami do oczu. 

- Bywa tu jeszcze, czy całkiem o pani zapomniał? -pytał dalej, bawiąc 

się od niechcenia szpicrutą. 

- Nie muszę słuchać tych impertynencji - wydusiła. 
-  Niestety,  musi  pani,  w  przeciwnym  razie  wydam  rozkaz 

doprowadzenia  pani  do  cytadeli  w  celu  przesłuchania.  I  będzie  to 
rozmowa w nieco mniej przytul- 

background image

nym  miejscu  niż  to  i  dużo  bardziej  nieprzyjemna  niż  obecna.  Pani 

wybór, droga Swietłano. 

Widział,  jak  kobieta  sztywnieje,  jak  pochyla  głowę  jeszcze  niżej, 

łykając łzy. I nagle... zrobiła coś, co nim wstrząsnęło. 

Osunęła  się  na  kolana  i  sięgnęła  do  jego  rozporka.  Odepchnął  ją, 

podrywając się gwałtownie. 

- Co pani strzeliło do głowy?! 
-  Czego  pan  chce,  inspektorze,  jeśli  nie  tego?  -  odpowiedziała 

pytaniem, nadal na klęczkach. 

- Myśli pani, że przyszedłem poniżyć ją jeszcze bardziej? - Pokręcił 

głową. - Nie jestem Maksymilianem Romanowem. 

Po  raz  pierwszy  od  początku  rozmowy  Świetlana  uniosła  głowę  i 

spojrzała  mu  prosto  w  oczy,  a  on  pomyślał,  jaką  pięknością  kiedyś 
była... 

-  Kocham go i nie powiem  nań ani jednego złego słowa. Bo po to, 

bym  pogrążyła  Maksymiliana,  pan  przyszedł,  jeśli  nie  po  tamto...  - 
Znacząco spojrzała na wypukłość w jego spodniach. 

Przyglądał się kobiecie jeszcze chwilę i zadał kolejny cios: 
- Anastazja Romanowa nie miała widać nic przeciwko tobie, ale gdy 

Maks pojmie za żonę Konstancję Lubowiecką, skończą się jego wizyty 
i pieniądze. Co wtedy uczynisz, Swietłano? 

Wreszcie  ujrzał  błysk  nienawiści  w  jej  oczach.  Na  dźwięk  imienia 

Konstancji. Jeżeli więc jedną z dwóch kobiet Świetlana uwikłałaby w 
morderstwo, byłaby to Konstancja, nie Anastazja. A Maksymilian i tak 
by cierpiał. 

background image

Nie,  to  fałszywy  trop.  Ta  kobieta  nie  miała  nic  wspólnego  z 

zabójstwami i nie podrzuciła księżniczce dowodów zbrodni. 

Posłał  jej  ostatnie  spojrzenie,  w  którym  ponownie  malowała  się 

litość, zasalutował i już miał wyjść, gdy zatrzymały go ciche słowa: 

- Gdy spotka pan Maksymiliana... -Tak? 
- Proszę mu przekazać, że na niego czekam. Kiwnął głową i wyszedł, 

nie spojrzawszy już na nią. 

Nie chciał widzieć cierpienia w oczach nieszczęsnej... 

background image

ROZDZIAŁ XIII   
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Konstancja przechadzała się po pałacu niczym udzielna księżna. 
Maksa  nie  było  już  od  tygodnia,  Anastazja  została  powtórnie 

aresztowana, służba więc, pozbawiona pana i pani, przyjęła za pewnik, 
że  rządy  w  siedzibie  Romanowów  objęła  panna  Lubowiecka  i 
podporządkowała się woli dziewczyny bez szemrania. 

Starała się być surowa, ale sprawiedliwa. Codziennie nakładała białe 

rękawiczki  i  muskając  palcami  najbardziej  niedostępne  zakamarki, 
sprawdzała, czy nie osiadł w nich kurz. Gdy na rękawiczce został choć 
ślad, nakazywała gruntowne sprzątanie pomieszczenia. 

Potrawy  musiały  być przygotowane ściśle  według jej  wskazówek  - 

gdy tylko w czymś uchybiono gustom panny Lubowieckiej, odsyłała 
pełny półmisek do kuchni. 

Nagan  udzielała  często,  chwaliła  rzadko  -  to  właśnie  uważała  za 

sprawiedliwość - i w przeciągu kilku zaledwie dni została serdecznie 
przez  służbę  znienawidzona.  Pokojówki,  garderobiane,  kucharki, 
stajenni,  a  przede  wszystkim  majordomus  z  utęsknieniem  zaczęli 
wyglądać powrotu Romanowów. 

O  tym  właśnie  dyskutowali  burzliwie  w  kuchni  -  jak  odnaleźć  i 

sprowadzić  do  domu  Jego  Książęcą  Wysokość  -  gdy  w  progu, 
niezauważona przez rozplotkowaną gromadę, stanęła Konstancja. 

Przysłuchiwała  się  chwilę  utyskiwaniom  i  zrzędzeniom,  słuchała 

gorzkich  słów  pod  swoim  adresem,  coraz  bardziej  mrużąc  błękitne 
oczy, wreszcie wypaliła: 

- On nie wróci! Jesteście skazani na mnie! Komu to nie pasuje - droga 

wolna. 

background image

W  kuchni  zapadła  martwa  cisza.  Wszyscy  patrzyli  struchlali  na 

stojącą  w  progu  młodą  dziewczynę,  której  piękną  zazwyczaj  twarz 
wykrzywił  nieprzyjemny  grymas.  Przenosiła  ostre,  wyzywające 
spojrzenie z jednego na drugie - spuszczali głowy - wreszcie zagarnęła 
wspaniałą suknię, „pożyczoną" od Anastazji, i wyszła wyprostowana, 
triumfująca. 

Od tej pory nie tylko przysparzała służbie zajęć, ale zaczęła również 

ludźmi  pomiatać.  Sprawiało  jej  to  wielką  przyjemność,  niemal 
porównywalną z rytuałem oczyszczenia. 

O następnej ofierze nie myślała zbyt często. Wiedziała, kim będzie, to 

wystarczyło. Paul de Bries stawał się coraz bardziej podejrzliwy i nie 
chciała przyciągać jego uwagi. Chyba że w zupełnie inny sposób. Tak, 
nie może pozwolić, by inspektor o niej zapomniał. 

A Anastazję wypada przecież odwiedzić. 
Znów miał tę niewiarygodnie pociągającą dziewczynę przed sobą. 
Wprowadzono ją do gabinetu zaledwie przed chwilą, a on już pragnął 

jej nad życie. Stała pośrodku pokoju, bawiąc się wachlarzem - który tak 
jak suknię przywłaszczyła sobie z garderoby księżniczki - i spoglądała 
na  mężczyznę  niewinnie,  a  zarazem  kusząco,  spod  firany  gęstych, 
długich rzęs. 

Nie potrafił się temu oprzeć. 
Podszedł,  ujął  jej  twarz  w  dłonie,  czule,  pytająco,  i...  w  następnej 

chwili  dopadł  rozchylonych  ust,  tracąc  rozsądek.  Ten  pocałunek  nie 
miał już w sobie czuło- 

background image

ści.  Prędzej  rozpacz,  jakąś  dziką  determinację,  ale  na  pewno  nie 

czułość. 

Oderwał się od niej, dygocąc z pożądania. Chciał zrobić krok w tył. 

Walczył  całym  sobą,  by  opamiętać  się,  ostudzić  zmysły,  ale  ona 
przyszła  tu  w  jednym  celu:  posiąść  duszę  i  ciało  Paula  de  Briesa. 
Zdobyć  nad  nim  taką  władzę,  jaką  miała  nad  Maksymilianem 
Romanowem. 

Chwyciła jego dłoń i wbiła sobie między rozchylone uda. Mimo że 

miała  na  sobie  suknię,  poczuł,  jak  bardzo  jest  tam  gorąca,  i  jęknął 
cicho. 

- Konstancjo, kochana moja, nie możemy... 
- Pragnę cię - przerwała mu, ocierając się o mężczyznę całym ciałem. 

-  Pragnę  cię  ponad  wszystko.  Maks  jest  taki  brutalny,  taki 
bezwzględny,  bierze  mnie  siłą,  nie  dbając  o  nic,  a  ja...  Ja  przecież 
potrzebuję miłości. Twojej miłości... - Błękitne oczy rozbłysły łzami. 
Nie mógł tego znieść. Na myśl, że Romanow krzywdzi tę dziewczynę, 
czuł nienawiść, zimną, morderczą nienawiść. I rosnące pragnienie, by 
pokazać do niedawna niewinnej dziewczynie, jak można kochać. Jak 
należy kochać. 

Znów  zaczął  ją  całować,  jedną  rękę  wplatając  w  jasne  włosy 

kochanki,  drugą  podwijając  jej  suknię,  by  dostać  się  do  źródła 
rozkoszy.  Gdy  poczuł  wreszcie  pod  palcami  wilgotną,  gorącą  płeć, 
niemal doszedł. 

Znieruchomiał, oddychając ciężko. Próbował opanować zmysły. Ale 

ona wypchnęła nagle biodra do przodu i nadziała się na jego palce. 

De Bries był zgubiony. 

background image

Nie  zważając  już  na  nic,  choćby  na  to,  że  za  drzwiami  są  jego 

podwładni,  porwał  dziewczynę  na  ręce,  przeniósł  na  sofę,  podwinął 
wysoko spódnicę i halki, rozchylił szeroko jej smukłe uda, w sekundę 
rozpiął guziki spodni i... do drzwi zapukano. Krótko, silnie. 

Paul znieruchomiał. 
Nie zdążył rzec słowa, gdy do gabinetu wszedł jego zastępca. 
Wszedł,  uniósł  brwi  z  niedowierzaniem,  mruknął:  „Przepraszam", 

odwrócił się na pięcie i wyszedł. 

De  Bries  pochylił  głowę,  zaciskając  powieki.  W  następnym 

momencie podniósł się z klęczek, mimo że próbowała go zatrzymać, 
doprowadził do porządku i wyciągnął dłoń do dziewczyny, by pomóc 
jej wstać. 

Wyciągnęła doń ręce w błagalnym geście, szepcząc: 
-Już nikt tu nie wejdzie. Możemy dokończyć. Tak bardzo cię pragnę... 
Ale pokręcił głową, wygładził jej suknię i włosy, po czym pocałował 

po  raz  ostatni,  odwrócił  i  pchnął  delikatnie  w  stronę  drzwi.  Nie 
wypowiedział słowa. Wyszła, rozpalona i niezaspokojona, a przez to 
wściekła.  Przechodząc  obok  Roberta  Gawryłowa,  posłała  mu 
nienawistne spojrzenie i syknęła: 

-Teraz możesz pan wejść. 
Z  twarzą  doskonale  obojętną  zapukał  po  raz  kolejny  i  wszedł  do 

środka. 

Inspektor stał w oknie, odwrócony do młodego mężczyzny plecami. 

Nie zamierzał się tłumaczyć tak, jak zwykle tłumaczą się przyłapani na 
gorącym uczynku: „To nie było to, o czym myślisz". Robert przecież 

background image

doskonale wiedział, co to było. Wiedział też, jak musi się czuć jego 

przełożony, zaczął więc: 

- Przepraszam, panie inspektorze, powinienem był... 
Ale tamten przerwał mu stanowczym gestem dłoni. 
-  To  ja  przepraszam.  To  niewybaczalne  z  mojej  strony.  Gdy  tylko 

zakończę sprawę tych morderstw, podam się... 

- Nie! Panie inspektorze, nie! - krzyknął młody człowiek, przerażony, 

że  przez  taką  drobnostkę,  taką  głupotę  Miasto  może  stracić 
znakomitego śledczego. A on sam  wspaniałego szefa.  -  Nie puszczę 
pary  z  ust,  nikt  się  nie  dowie.  To  przecież  nic  wielkiego,  normalna 
rzecz... 

Paul odwrócił się ku niemu, unosząc brew. 
-  Normalna  rzecz,  powiadasz?  Ty  również  uprawiasz  miłość  na 

służbie? 

Gawryłow zaczerwienił się po cebulki włosów. 
-  Nie!  Oczywiście,  że  nie,  gdzieżbym  śmiał...  -Widząc  uśmiech 

czający  się  w  kącikach  ust  tamtego,  roześmiał  się  z  ulgą.  Incydent 
pójdzie  w  zapomnienie,  inspektor  zostanie  na  swoim  miejscu,  on, 
Robert Gawryłow, także. Kto wie, jak za coś takiego mściłby się inny 
przełożony... 

-  No  dobrze.  -  Uśmiech  znikł  z  twarzy  inspektora.  -  Z  czym  tak 

pilnym  przyszedłeś,  że  nie  czekając  na  pozwolenie,  wtargnąłeś  do 
mego gabinetu? 

- Dostałem rozkaz, by pilnować panny Lubowieckiej, a ona zniknęła. 

Po  prostu  zniknęła  z  pałacu,  choć  nie  spuszczałem  oka  z  wejścia. 
Zacząłem jej szukać... 

background image

- No i znalazłeś - uciął de Bries. - Tak wielki dom musi mieć kilka 

wejść, nie uważasz? 

- Ale bramę tylko jedną. 
- Może ma furtki ukryte w murze? 
Zastępca pokręcił głową. Wiedziałby o tym i obstawił ludźmi także te 

furtki. 

- Jak więc znalazła się na zewnątrz? Przefrunęła ponad murem? 
Pytanie zadane było lekkim tonem, ale Gawryłow odparł poważnie: 
-  Możliwe.  I  zastanawia  mnie,  do  czego  jeszcze  zdolna  jest  ta 

chodząca niewinność, by osiągnąć cel. - Za późno ugryzł się w język. 
Dwuznaczne  pytanie zawisło  między nim  a inspektorem.  Dokończył 
więc, zgodnie ze swym sumieniem: - Myślę, że do wszystkiego. 

Uważny wzrok de Briesa stwardniał. 
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków i nie osądzaj zbyt szybko, bo 

stracisz  z  oczu  główny  cel:  pojmanie  mordercy.  Konstancja 
Lubowiecka nie jest w stanie skrzywdzić nikogo. 

Robert Gawryłow zachował swe wątpliwości dla siebie. Rozmowa z 

zakochanym  mężczyzną  o  ukochanej  mordującej  młode  dziewczyny 
była bezcelowa. Mógł się jedynie narazić inspektorowi, wzbudzając w 
nim niechęć, a nawet nienawiść, a tym nie mógł ryzykować. Jeszcze 
nie. 

Skłonił więc głowę. 
- Oczywiście. Wracam więc na służbę. 
Nim jednak zrobił krok ku drzwiom, na biurku inspektora rozdzwonił 

się telefon. De Bries podniósł 

background image

słuchawkę, zatrzymując jednocześnie zastępcę uniesieniem dłoni. 
Gawryłow patrzył, jak inspektor słucha słów rozmówcy, coraz silniej 

zaciskając palce, jak jego  twarz tężeje, a usta  zaciskają się  w wąską 
kreskę i... już wiedział, czego dotyczy rozmowa. Czego, a może kogo? 
Wreszcie Paul rzucił: 

- Dziękuję panu. Natychmiast wysyłam zastępcę. Odłożył słuchawkę 

i przez chwilę patrzył niewidzącym spojrzeniem na telefon, po czym 
przeniósł je na Roberta i powiedział cicho: 

-  Dzwonił  Karol  Schmidt  z  posterunku  w  Łubowicach.  Po  mojej 

wizycie nabrał wątpliwości. „Zbyt mało było krwi, jak na nóż w sercu" 
- to jego słowa. Nakazał ponowną sekcję zwłok Lubowieckiego. Poje-
dziesz tam i będziesz asystował przy zabiegu. Wiesz, czego szukać. 

Gawryłow  pobladł.  Jeżeli  ich  domysły  okażą  się  słuszne...  Jeżeli 

znajdzie ranę na karku zamordowanego... 

De Bries w odpowiedzi na niezadane pytanie kiwnął głową. 
- Może... Może to przypadek... że jego i tamte dziewczyny... Tą samą 

bronią... - zacinał się przy każdym słowie, nie potrafiąc zranić Paula de 
Briesa  jasnym  stwierdzeniem:  Jeśli  Kazimierza  Lubowieckiego 
zamordowano  w  ten  sam  sposób,  co  siedem  poprzednich  ofiar, 
uczyniła  to  jego  córka,  Konstancja".  Ale  inspektor  pokręcił  głową  i 
rzekł: 

- W tak poważnej sprawie nie należy liczyć na przypadki. 

background image

Młody mężczyzna musiał przytaknąć. Już kierował się ku drzwiom, 

gdy zatrzymał się ponownie. Musiał zadać to pytanie: 

- Jeżeli to ona, czy... aresztuje ją pan? 
W głosie Paula zabrzmiała stal, gdy odpowiadał: 
- Oczywiście. Dla morderczyni nie ma litości. 
Robert  Gawryłow  opuszczał  gabinet  z  ciężkim  sercem.  Swojemu 

szefowi życzył jak najlepiej. Jednak na pewno nie pragnął, by de Bries 
nadal  zakochany  był  w  dziewczynie,  która  według  wszelkiego 
prawdopodobieństwa miała krew na rękach. Paul zasługiwał na miłość 
kogoś godnego jego miłości. Choćby na księżniczkę Anastazję... Tak, 
na nią jak najbardziej. 

Z nadzieją w sercu, że sprawa zabójstw wkrótce się zakończy, pobiegł 

do stajni i kwadrans później gnał południowym gościńcem na złamanie 
karku. Pragnął jak najszybciej przekazać Paulowi de Briesowi dobre 
wieści, zapominając, że dla inspektora te wieści okażą się druzgocące... 

Po  wyjściu  zastępcy  Paul  opadł  na  krzesło,  zupełnie  wyzuty  z  sił. 

Oparł  głowę  na  dłoniach,  wsunął  palce  we  włosy  i  trwał  tak  długie 
chwile, zaciskając szczęki w bezsilnej rozpaczy. Wiedział, czuł całym 
sobą,  że  wreszcie  jest  na  prawidłowym  tropie,  który  jak  po  sznurku 
doprowadzi  go  do  Konstancji.  Jego  pięknej,  ukochanej,  słodkiej 
Konstancji... 

Na wspomnienie dziewczyny, jej ust, dotyku rąk, wreszcie gorącego 

wnętrza, tak chętnie mu ofiarowanego, poczuł bolesny skurcz w sercu i 
łzy w oczach. 

background image

Nie  był  do  tej  pory  zakochany  w  żadnej  kobiecie,  choć  miłość 

fizyczna  nie  była  mu  obca.  Poświęcił  się  bez  reszty  służbie.  Gdy  w 
końcu odważył się otworzyć serce na niewinną, subtelną dziewczynę, 
los  zadrwił  z  niego  okrutnie.  Dziewczynę  tę  zagarnął  najpierw  jego 
przyjaciel, uczyniwszy z niej narzędzie rozkoszy, ale widocznie tego 
było  za  mało  -  miała  się  ona  okazać  najokrutniejszą  i  najbardziej 
bezwzględną zabójczynią, jaką spotkał w swojej karierze... 

- Nie... - jęknął z rozpaczą. - Tylko nie ty... 
Nagle  przed  oczami  wyobraźni  stanął  mu  obraz  Konstancji 

prowadzonej na śmierć. Jej smukła sylwetka, odziana w szarą, prostą 
koszulę,  obcięte  tuż  przy  czaszce  włosy,  wreszcie  górujący  nad 
miejscem straceń szafot. 

Ona  zatrzymuje  się  gwałtownie  u  progu  schodów,  odwraca  się  i 

wyciąga  spętane  ręce  w  błagalnym  geście  ku  niemu,  Paulowi  de 
Briesowi. 

„Ratuj mnie" - prosi bez słów. Z pięknych oczu płyną łzy. 
On pragnie scałować te łzy, rozciąć pęta i zabrać ją daleko stąd, gdzie 

nie dosięgnie jej ręka sprawiedliwości, zamiast tego popycha skazaną 
ku  szafotowi.  Potem  patrzy,  jak  kat  zakłada  pętlę  na  jej  cienką, 
delikatną szyję, której ciepło i smak czuje do tej pory, patrzy, jak pętla 
zaciska się, jak dziewczyna chce krzyknąć, ale kat już sięga do dźwigni 
zwalniającej zapadnię. Dziewczyna leci w dół i... 

Paul krzyknął z bólem, odpędzając tę makabryczną wizję. 

background image

W tym momencie zrozumiał, że nie jest w stanie tego dokonać. 
Nie poprowadzi Konstancji na śmierć. 
Choćby była po stokroć winna, on, Paul de Bries, tego nie zrobi. 
Konstancja, zadowolona z siebie, jechała do pałacu Romanowów w 

pięknej, lśniącej kolasce zaprzężonej w czwórkę wspaniałych karoszy. 
Już  teraz  czuła  się  niczym  królowa,  uśmiechając  się  uprzejmie  do 
pozdrawiających  ją  znajomych.  Co  to  dopiero  będzie,  gdy 
rzeczywiście przejmie schedę po Romanowach? 

„Nie  tak  prędko,  moja  kochana"  -  upomniała  się  w  duchu.  -  „Na 

drodze  do  władzy  i  bogactwa  stoi  Maks,  a  zaraz  za  nim,  czy  może 
przed nim, ta suka Anastazja. Trzeba rozważyć możliwość podrzucenia 
jej  trutki  do  wina.  Nawet  więźniowi  nie  odmówią  łyczka  dobrego 
trunku,  prawda?  Arszenik  działa  powoli,  nie  ściągnie  na  mnie 
podejrzeń...  Ołów  również  należałoby  rozważyć..."  -  I  tę  wiedzę 
Konstancja wyniosła z rodzinnego domu. 

Rozmyślała  przez  parę  chwil  nad  możliwościami  pozbycia  się 

księżniczki, po czym roześmiała perliście. 

Stangret rzucił jej przez ramię niechętne spojrzenie. 
A ona po prostu, jak to młoda, pełna życia dziewczyna, cieszyła się 

pięknym dniem. I niespodziankami, jakie niesie ze sobą przyszłość. 

Jedna z nich właśnie wracała do domu... 

background image

ROZDZIAŁ XIV   
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Klara Gott była niepocieszona. Dziewczyna, z którą wiązała wielkie 

nadzieje, wyrwała jej się z rąk, a owe nadzieje rozwiał ten, który już raz 
złamał  Klarze  serce.  Czarny  Książę.  Obiekt  westchnień  połowy 
Miasta. 

Kobiety  marzyły o jego silnych, męskich ramionach i... ogromnym 

majątku, mężczyźni zaś o owym majątku, którego część przypadłaby 
im  w  udziale,  gdyby  Maks  Romanow  zainteresował  się  ich  córką, 
siostrą czy, niech tam, nawet i żoną. 

Jak wkupić się w łaski tego rozpieszczanego przez życie magnata? - 

to pytanie zadawano sobie bezustannie. 

Klara również rozmyślała nad odpowiedzią. Wiedziała, że książę nie 

ma  prawdziwych  przyjaciół  w  tym  pełnym  zawiści  Mieście,  poza 
jednym - Paulem de Briesem. Człowiek ten był niebezpieczny, bystry i 
przystojny  -  to  połączenie  cech  pociągało  każdą  kobietę.  Jak  widać 
Konstancję  Lubowiecką  również.  Klara  musi  wykorzystać 
zainteresowanie  inspektora  swą  bratanicą  -  to  pewne,  wtedy  jednak 
narazi się Czarnemu Księciu! 

Co robić... Co robić?! 
Do  pokoju  wszedł,  jak  zwykle  bez  pukania,  służący  i  powiedział 

zduszonym głosem: 

- On tu jest. Znów przyszedł. 
Klara poderwała się na równe nogi, wygładzając odruchowo suknię. 

Przywołała  na  twarz  uroczy  uśmiech  -  według  niej  uroczy,  w 
rzeczywistości nieszczery i przymilny - po czym odrzekła władczo: 

- Wprowadź! 

background image

Służący w odpowiedzi wzruszył ramionami i poczłapał z powrotem 

do drzwi. 

Po chwili do salonu wszedł... nie, nie Maksymilian Romanow, a ten 

drugi: inspektor Paul de Bries. 

Kobieta mimowolnie cofnęła się o krok, widząc surowy wyraz twarzy 

mężczyzny  i  ostre  spojrzenie  jego  szarych  oczu.  Podała  mu  dłoń  do 
pocałunku, którą on tylko uścisnął i puścił. 

- Czy życzysz sobie, panie, herbaty? - zapytała słabym głosem. 
Pokręcił głową i odparł: 
- Nie przyszedłem z wizytą towarzyską. 
- Więc po co? 
-  Proszę  uznać  to  za  nieformalne  przesłuchanie.  Klara  zbladła, 

osunęła się na krzesło, splotła kurczowo ręce i spojrzała nań pokornie, 
mówiąc: 

- Jestem do waszej dyspozycji, panie inspektorze. 
- Kiedy ostatni raz Konstancja  Lubowiecka widziała  się z ojcem?  - 

Padło pierwsze pytanie. 

Klara odparła zgodnie z prawdą: 
- Gdy ten przywiózł ją do mego domu. 
- Pani brat nie żyje. Czy przed jego śmiercią albo zaraz po otrzymaniu 

tej informacji Konstancja gdzieś wyjeżdżała? 

Stara kobieta zmarszczyła brwi. 
-  N-nie  wiem  -  zająknęła  się.  -  Nie  mieszkała  wtedy  ze  mną.  To 

znaczy...  Przez  parę  dni,  owszem,  właśnie  tuż  przez  otrzymaniem 
wiadomości o śmierci mego ukochanego brata Kotusia gościła u mnie. 
Przybyła pewnej nocy, skłócona... pan wie, z kim... i została na dwa 
czy trzy dni. 

background image

Paul, słuchający jej dotąd bez emocji, poczuł nagle, że serce bije mu 

szybciej,  zmysły  się  wyostrzają,  a  umysł  zaczyna  pracować  jeszcze 
intensywniej. 

- Przybyła w nocy? Jak była ubrana? 
- W pelerynę i suknię. Szarą. Podróżną. Dobrze pamiętam, bo praczka 

sarkała, że suknia jest zszargana, a peleryna ubłocona. Zdziwiło mnie 
to, bo przecież dzięki stróżom prawa, takim jak pan, ulice w Mieście są 
suche.  -  To  ostatnie  zdanie  dodała  ze  swym  odstręczającym, 
przymilnym uśmiechem, ale Paul nie zwrócił na to uwagi. 

Wiedział  jedno:  Konstancja  była  tamtej  nocy  w  rodzinnym  domu. 

Jeżeli  Gawryłow  potwierdzi  ich  przypuszczenia,  nic  nie  uchroni 
dziewczyny przed stryczkiem. 

- Gdzie one są? Ta suknia i peleryna? 
Miał  cień  nadziei,  że  kobieta  odpowie:  „Konstancja  zabrała  je  ze 

sobą", ale ona, zadowolona, że jest tak pomocna, odparła: 

- Pelerynę nałożyła, gdy wracała do pałacu, ale suknię mam tutaj, w 

domu. Czy przynieść ją panu, ekscelencjo? 

Nie  czekając  na  odpowiedź,  pobiegła  do  pokoju,  kiedyś 

zajmowanego przez dziewczynę, by po chwili wrócić z szarą suknią 
przewieszoną  przez  ramię.  Paul  odebrał  ją,  wpatrując  się  chwilę  w 
materiał, jakby miał znaleźć na nim ślady krwi, ale suknia była czysta. 
Jeszcze pachnąca mydłem do prania. 

Mimo to rzekł: 
- Zatrzymam to. 

background image

Wstał i pożegnał się chłodno. 
Kobieta odprowadziła go wzrokiem do drzwi, a gdy zniknął za nimi, 

westchnęła  ciężko.  Wiedziała  już,  że  nie  zwróci  na  siebie  uwagi 
Maksymiliana Romanowa przy pomocy Paula de Briesa. Może za to 
ściągnąć na siebie uwagę policji... 

Nagle  pomyślała,  że  dobrym  rozwiązaniem  będzie  wyjazd  na 

inspekcję  fabryki.  Dopóki  sprawa,  za  którą  gonią  inspektor  i  reszta 
psów, nie ucichnie i nie złapią mordercy. Dopiero wtedy będzie mogła 
powrócić do swych planów. 

Pakując  się  w  dwa  podróżne  kufry,  znów  snuła  marzenia  o  pałacu 

Romanowów i muskularnych ramionach Czarnego Księcia... 

Służba coraz bardziej narzekała na pannę Lubowiecką, która czuła się 

już  tak  pewna  siebie,  że  przeniosła  do  własnej  garderoby  część  co 
piękniejszych sukien księżniczki Anastazji. 

„Niedługo zajmie jej apartamenty!" - sarkali po kątach, nie mając się 

jednak komu poskarżyć. 

Nikt  nie  śmiał  również  otwarcie  przeciwstawić  się  uzurpatorce, 

niepewny, co przyniesie przyszłość. 

Stukot podków na dziedzińcu i czyjś krzyk: „Pan przyjechał! Książę 

Romanow jest w domu!", sprawiły, że cała służba wyległa przed pałac, 
gotowa rzucić się Maksymilianowi do nóg z wdzięczności, że wrócił. 
Zapomnieli widać, jak narzekali na porywczy charakter pana czy inne 
jego  przywary,  a  księżniczkę  Anastazję  obmawiali  po  kątach. 
Zaznawszy  krótkich  rządów  Konstancji,  docenili  swych  państwa 
należycie. 

background image

Maks  oddał  wodze  stajennemu,  odpowiedział  skinieniem  głowy  na 

radosne pozdrowienia służby, po czym, przeskakując po dwa stopnie, 
wbiegł po schodach, stęskniony za domem i własnym łóżkiem. 

Zaraz  w  holu  wpadł  w  ramiona  Konstancji,  która  właśnie 

myszkowała  po  pokojach  Anastazji,  gdy  usłyszała  radosne  krzyki  i 
zamieszanie na dziedzińcu. 

Cisnęła  biżuterię  do  kasetki,  poprawiła  przed  lustrem  włosy, 

uśmiechnęła  się  do  siebie,  obciągnęła  nieco  dekolt  sukni,  by  piersi 
układały się ładniej pod zdobną materią, i była gotowa na powitanie 
księcia. Zmierzając w stronę schodów, serdecznie żałowała, że wrócił, 
a jeszcze bardziej, że w ogóle żyje, ale na ustach miała zachwycony 
uśmiech,  a  policzki  zaróżowione  z  podniecenia.  Tak,  z  okazaniem 
pożądania  na  sam  dźwięk  jego  głosu  panna  Lubowiecka  nie  miała 
najmniejszej trudności. 

Widząc  mężczyznę  wchodzącego  władczym  krokiem  do  środka, 

krzyknęła cicho i już wisiała mu na szyi, całując jego policzki i usta, 
piszcząc niczym mała dziewczynka. 

Musiał się uśmiechnąć, mimo śmiertelnego zmęczenia. Przygarnął ją 

ramieniem i szepnął: 

-  Wezmę  szybką  kąpiel,  przekąszę  co  nieco  i  przed  snem  jeszcze 

pobaraszkujemy, skoroś taka stęskniona. 

W odpowiedzi pochwyciła zębami płatek jego ucha i przygryzła, aż 

jęknął mimowolnie. 

- Ty diablico... - mruknął, odchylając jej głowę i całując gładką, białą 

szyję. 

background image

-  Jeżeli  chcesz,  będę  ci  usługiwać  przy  kąpieli...  -  Opuściła  dłoń  i 

ujęła wypukłość kryjącą się w jego spodniach. 

Majordomus, czekający, aż pan odda mu płaszcz, skrzywił się ledwo 

zauważalnie.  Konstancja,  pochwyciwszy  jego  wzrok  i  ten  grymas, 
zmrużyła lekko błękitne oczy, obiecując słudze w duszy zemstę. Wziął 
płaszcz i odszedł spiesznie. 

- Chodź, chodź, umyję cię całego. Nie ominę żadnego zakamarka. - 

Pociągnęła Maksa za ręce. Ten ze śmiechem podążył za nią. 

Łaziebne uwinęły się błyskawicznie  i nim książę  zdjął przepocone, 

brudne odzienie, wanna była pełna gorącej, pachnącej lawendą wody. 
Zanurzył się w niej z westchnieniem błogości... 

-  Obowiązki  wezwały  mnie  aż  do  stolicy  -  wyjaśnił  swoją 

przedłużającą  się  nieobecność.  -  Czekałaś?  -Konstancja  kiwnęła 
głową. - Tęskniłaś? - Znów gorliwe potaknięcie. - Jak bardzo? 

- Chcesz się przekonać, mój panie? - Przechyliła głowę, uśmiechając 

się prowokacyjnie, po czym uniosła spódnicę, ujęła jego dłoń i wsunęła 
sobie między nogi. Wilgoć spływała jej po udach, nie pozostawiając 
mężczyźnie  wątpliwości,  jak  bardzo  go  pragnie.  Uwielbiał  to! 
Gotowość kochanki mile łechtała jego męskie ego i podniecała go do 
granic. 

- Chodź do mnie - sapnął. 
Bez  namysłu  ściągnęła  suknię,  weszła  do  wanny  i  dosiadła  jego 

sztywnej,  sterczącej  ponad  powierzchnię  wody  męskości.  Zaczęła 
poruszać się ze śmiechem, 

background image

nie  bacząc  na  bryzgającą  dookoła  wodę.  On  zamknął  oczy,  odgiął 

głowę do tyłu i rozkoszował się każdym ruchem dziewczyny, każdym 
uderzeniem jej bioder, każdym zaciśnięciem pochwy na jego członku. 

Doszedł szybko, nie otworzywszy oczu. Tylko po zaciśniętych silniej 

szczękach  i  strugach  nasienia,  które  poczuła  wewnątrz,  poznała,  że 
skończył. Poruszała się jeszcze chwilę, coraz wolniej i łagodniej - tak 
jak lubił - by wreszcie zsunąć się z niego i położyć obok. 

-  Miałaś  mnie  umyć  -  zauważył  po  dłuższej  chwili,  błogo 

rozleniwiony. - Każdy zakamarek. Tak obiecałaś. 

Zaśmiała  się  znowu.  Nisko,  zmysłowo.  Namydliła  ręce  i  zaczęła 

wodzić nimi po wspaniałym, umięśnionym niczym u gladiatora, ciele 
mężczyzny.  Myła  jego  kark,  barki,  piersi,  zanurzyła  obie  dłonie  w 
gąszcz czarnych kędziorów pod pachami i niżej również, namydlając 
mosznę, potem wsunęła rękę  między jego pośladki, na co aż sapnął, 
zaskoczony. Jego męskość zareagowała od razu, znów gotowa. 

Wstał. 
Bez ociągania się objęła wargami jego członek, sterczący tuż przy jej 

twarzy,  i  zaczęła  ssać,  pomlaskując,  smakując,  owijając  językiem, 
pracując wargami. 

Maks wyprężył się, wysunął biodra do przodu, czując, że za chwilę 

eksploduje  z  nieziemskiej  rozkoszy.  I  wreszcie  po  raz  drugi  w  ciągu 
kwadransa  osiągnął  spełnienie,  tym  razem  w  ustach  kochanki. 
Przełknęła jego nasienie, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. To 

background image

również uwielbiał. Oblizała się zmysłowo, a on pomyślał, że będzie 

idealną żoną: bardzo piękną i jeszcze bardziej chętną. Niczego więcej 
nie potrzebował. 

Wstała powoli i zaczęła go całować, aż poczuł smak własnej spermy. 

To  znów  go  podnieciło,  ale  jego  męskość  miała  dosyć.  Odsunął 
Konstancję stanowczym gestem i wyciągnął dłoń po ręcznik. 

Wyskoczyła  z  wanny,  naga  i  lśniąca  od  wody  niczym  syrena,  i 

zaczęła  gorliwie  wycierać  swego  księcia  do  sucha,  nie  pomijając 
żadnego  miejsca.  Szczególnie  starannie  wytarła  jego  pachwiny  i 
podbrzusze,  trącając  niby  przypadkiem  miękkie  przyrodzenie.  Maks 
zaśmiał się chrapliwie. 

- Wybacz, kochana, ale on ma już dosyć. Ja też nie mam siły, by cię 

zaspokoić, ale chętnie popatrzę przed snem, jak robisz to sama. 

Nałożył czyste spodnie i nie zawracając sobie głowy koszulą, którą 

przyniosła  spłoniona  pokojówka,  ruszył  do  jadalni.  Konstancja, 
owinięta puszystym szlafrokiem, szła za nim krok w krok. 

-  Gdzie  Anastazja?  Chcę,  żeby  zjadła  z  nami  kolację  -  rzucił  do 

dziewczyny przez ramię. 

Ta stanęła w pół kroku. 
- To nie wiesz? Nic nie słyszałeś? 
On  też  się  zatrzymał.  Serce  zamarło  mu  na  moment  w  przeczuciu 

nieszczęścia.  Odwrócił  się  na  pięcie  i  zacisnął  palce  na  ramionach 
Konstancji, nie bacząc na to, że sprawia jej ból. 

- Co z Anastazją? - zapytał niskim, zwiastującym furię głosem. 

background image

- Inspektor... Paul de Bries... Przyszedł tu z oddziałem gwardii nocą... 

Wtargnął do pałacu i wywlókł księżniczkę, nawet nie pozwalając jej 
się ubrać... -mówiła łamiącym się, drżącym głosem, w duchu ciesząc 
się każdym zmyślonym przecież słowem. Ból, jaki odmalował się na 
twarzy  Czarnego  Księcia,  sprawił  Konstancji  większą  rozkosz,  niż 
niedawno jego ręka pieszcząca jej płeć. 

- Wywlókł Anastazję Romanową, moją siostrę, nocą?! 
Przytaknęła. 
- Tak mi przykro, Maks. Tak bardzo mi przykro... - wyszeptała. W jej 

oczach  pojawiły  się  łzy.  -  On  był  taki  brutalny...  Biedna  Anastazja, 
wleczona  przez  podwórzec,  na  oczach  służby,  niczym  zwyczajna 
zbrodniarka... 

Maks przerwał jej uniesieniem dłoni. 
Szczęki  zacisnął  tak  mocno,  że  aż  zgrzytnęło.  Twarz  miał  bladą,  a 

czarne oczy płonęły z furii i chęci mordu. Nagle się uspokoił. 

- Zabiję go - powiedział po prostu. 
Ruszył do holu, narzucając w pośpiechu koszulę, którą wyrwał z rąk 

Konstancji.  Zdumiony  i  przestraszony  wyrazem  jego  twarzy 
majordomus podał mu płaszcz. 

-  Wasza  Wysokość  już  nas  opuszcza?  Książę  posłał  mu  tylko 

miażdżące spojrzenie. Wpadł do stajni, z Konstancją podążającą tuż za 

nim,  dosiadł  pierwszego  z  brzegu  konia  i  wbił  pięty  w  jego  boki. 

Przytrzymując się jedną ręką grzywy, bez 

 

background image

siodła  i  ogłowia,  pognał  niczym  furia  w  kierunku  cytadeli,  nie 

zważając na krzyki służby, a potem przechodniów, pierzchających na 
boki. 

Konstancja  stała  jeszcze  przez  chwilę,  patrząc  na  pustą  już  teraz 

bramę, nieco zaniepokojona efektem swoich słów. Wreszcie wzruszyła 
ramionami. Z tego może wyniknąć coś złego - Czarny Książę wygna ją 
z pałacu, ale także, jeśli ona, Konstancja, rozegra to nieco rozważniej, 
coś  dobrego.  Gdyby  Maks  w  afekcie  zabił  Paula,  opłakiwałaby  go 
serdecznie, z całej duszy, ale... de Bries był coraz bliżej rozwiązania 
zagadki, a ona przez to coraz bliżej szubienicy... 

Śmierć inspektora była Konstancji Lubowieckiej całkiem na rękę. 
Na swoje szczęście dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, jak blisko 

zdobycia  ostatecznych  dowodów  przeciw  niej  był  Paul  de  Bries. 
Właściwie,  wracając  od  Klary  Gott,  czekał  tylko  na  wiadomość  od 
zastępcy, by wysłać po dziewczynę oddział straży. 

Powinien aresztować ją natychmiast, ale... musiał mieć pewność, że 

to ona. Nie wahałby się w przypadku nikogo innego, Maksa i Anastazję 
przymknął  jedynie  na  podstawie  podejrzeń,  ale  wizja  Konstancji 
zakutej  w  kajdany,  wleczonej  do  więziennej  celi  sprawiała  Paulowi 
fizyczny wręcz ból. 

Nie chciał widzieć swojej miłości w takim poniżeniu! 
Już wystarczy, że widział ją usługującą niczym niewolnica Czarnemu 

Księciu! 

 

background image

Wjechał na dziedziniec cytadeli, zeskoczył na ziemię i podał suknię, 

którą do tej pory trzymał w garści, jednemu z żołnierzy, przykazując 
mu, by natychmiast odniósł ją do jego gabinetu. Drugiemu żołnierzowi 
oddał  wodze  wierzchowca,  a  sam  zamierzał  przejść  do  skrzydła 
więziennego,  by  zajrzeć  do  Anastazji,  lecz  wtem  na  dziedziniec 
wpadł... Maksymilian Romanow. 

Zeskoczył  z  konia  niemal  w  biegu,  z  impetem  dopadł 

znieruchomiałego de Briesa i... na oczach żołnierzy z całej siły rąbnął 
go w twarz. 

Inspektor  zatoczył  się  w  tył,  ale  utrzymał  na  nogach.  Gwardziści 

chwycili  za  sztucery,  ale  powstrzymał  ich  gestem  dłoni.  Wierzchem 
drugiej  otarł  zakrwawioną  wargę.  Romanow  stał  naprzeciw  niego, 
ciężko dysząc z wściekłości. 

-Jak  mogłeś  jej  to  zrobić?  -  wyrzucił,  siłą  powstrzymując  się  od 

zadania  następnego  ciosu.  Wiedział  jednak,  że  tym  razem  dostałby 
dziesięć kul w pierś i kilka w plecy. - Jak mogłeś, ty łajdaku?! 

Paul  zrobił  krok  w  przód,  pochylił  się  ku  księciu  i  rzekł  cichym, 

lodowatym tonem: 

- Żądam satysfakcji. 
- Gdzie chcesz i kiedy chcesz - odparł tamten natychmiast. 
- Dziś o północy w opuszczonym młynie. Tylko my dwaj. 
- Tylko my - zgodził się Maks, a oczy błysnęły mu jak u wilka. 
- Własne pistolety... -1 jedna kula. 
 

background image

- Jedna mi wystarczy. 
- Mnie również. 
Nikt z otaczających ich gwardzistów nie słyszał tej wymiany zdań - 

gdyby było inaczej, nie dopuściliby do pojedynku. 

- Czy mogę zobaczyć Anastazję? - Maks zadał ostatnie pytanie. 
- Oczywiście - padła odpowiedź. 
Żołnierze  patrzyli  z  rosnącym  niepokojem,  jak  ich  zwierzchnik 

odstępuje o krok i... pozwala tamtemu odejść wolno. 

-  Panie  inspektorze...  -  zaczął  któryś,  ale  ten  uciął  jego  protest 

machnięciem ręki. 

Patrzył na oddalającego się Maksymiliana Romanowa i myślał, że ten 

pojedynek  to  dobry  pomysł...  Taaak,  jedna  kula  rozwiąże  wszystkie 
jego problemy. 

A strzelać Paul de Bries potrafił znakomicie. 
Książę wpadł do lochów, eskortowany przez strażnika, i skierował się 

prosto do celi, w której sam kiedyś spędził noc i w której spała teraz na 
wąskim łóżku jego siostra. Stał po drugiej stronie krat, czując w sercu 
płonącą żagiew gniewu. Potrzebny mu będzie ten gniew, ta wściekłość, 
by  strzelić  do  kogoś,  kto  jeszcze  niedawno  był  mu  przyjacielem, 
bratem.  Gdyby  ten  gniew  przeminął,  Maks  nie  byłby  zdolny  unieść 
pistoletu,  wycelować  i  nacisnąć  spust,  za  to  de  Bries  uczyni  to  bez 
wahania, a śpiąca spokojnie Anastazja straci brata... 

Postanowił jej nie budzić. 
 

background image

Wróci  tu za kilka godzin, gdy będzie po wszystkim.  Niepotrzebnie 

zamartwiałaby się o niego. 

Kiwnął strażnikowi głową i ruszył za nim do wyjścia. 
Dziedziniec był pusty, nie licząc wartowników, ale Maksymilian był 

pewien,  że  Paul  de  Bries  stoi  w  oknie  gabinetu  i  odprowadza  go 
spojrzeniem... 

Opuściwszy  surowe  mury  cytadeli  zastanawiał  się  chwilę,  dokąd 

teraz.  Był  śmiertelnie  wyczerpany  i  jeśli  o  północy  chciał  w  ogóle 
utrzymać broń w ręku, powinien się przespać parę godzin, ale myśl o 
powrocie do pałacu wydała mu się naraz wstrętna. Z jakiegoś powodu 
nie chciał wracać do własnego domu, do którego jeszcze pół godziny 
temu  -  naprawdę  minęło  zaledwie  pół  godziny?!  -  spieszył  z  taką 
radością. 

Później...  tuż  przed  pojedynkiem  wpadnie  do  domu  i  wyda  służbie 

polecenia  niezbędne  w  razie,  gdyby...  Nie,  nie  będzie  teraz  o  tym 
myślał. 

Wbił pięty w boki gniadosza, a ten, przynaglony do biegu, skoczył 

naprzód.  Kwadrans  później  wjeżdżali  w  okalające  Miasto  lasy, 
zdążając wąską ścieżką ku samotnemu domowi i kobiecie oczekującej 
na powrót Czarnego Księcia z nadzieją i bólem w sercu. 

Swietłana, słysząc tętent kopyt, wybiegła przed dom. Chwilę później 

rzucała  się  w  ramiona  jeźdźcowi,  który  zsunął  się  z  wierzchowca, 
wyczerpany do granic wytrzymałości. Podtrzymała Maksa troskliwie i 
powiodła do środka, zarumieniona z radości, ale i niespokojna. 

 

background image

Nie  zadawszy  ani  jednego  pytania,  otworzyła  przed  nim  drzwi 

sypialni,  pomogła  mu  się  rozebrać,  a  gdy  padł  jak  długi  na  miękkie 
łóżko,  zasłane  śnieżnobiałą,  pachnącą  pościelą,  usiadła  obok  niego  i 
zaczęła gładzić go po włosach. 

Już  zasypiając,  ujął  dłoń  Świetlany,  ucałował  i  wyszeptał,  na  wpół 

przytomnie: 

- Nie wiem, jak możesz mnie kochać po tym, co ci zrobiłem. Wybacz 

mi... 

Zasnął. 
Siedziała  jeszcze  chwilę,  zupełnie  nieruchomo,  patrząc  na  jego 

przystojną,  męską  twarz,  na  lekko  rozchylone  usta  i  drgające  w 
niespokojnym śnie powieki i wyszeptała cicho: 

-  Ja  też  nie  wiem,  ale  kocham  cię  całym  sercem.  I  już  dawno  ci 

wybaczyłam. 

Po  pobliźnionym  policzku  spłynęła  łza.  Świetlana  otarła  ją 

wierzchem  dłoni,  a  potem  otuliła  księcia  kołdrą  i  wyszła,  ostrożnie 
zamykając za sobą drzwi. 

Paul de Bries, niczym wilk w ciasnej klatce, krążył po gabinecie. Do 

północy  zostały  cztery  godziny.  Aż  cztery  -  krążąca  w  żyłach 
adrenalina nie pozwalała mu usiedzieć w miejscu - i zaledwie cztery. 
Wizja  pojedynku  z  serdecznym  przyjacielem,  teraz  śmiertelnym 
wrogiem, mało go obeszła. Ranny bywał wielokrotnie, śmierci się nie 
bał. Jedyne, co nie pozwoliło mu położyć się choć na krótką chwilę - a 
nie  sypiał  ostatnimi  dniami  prawie  wcale  -  to  brak  wiadomości  od 
Roberta Gawryłowa. 

 

background image

Wiedział, że do Łubowic droga jest daleka i jeśli zastępca utrzymał 

dobre tępo, dopiero tam dojeżdża. Zdawał sobie też sprawę, że nikt po 
nocy nie będzie z chęcią i bez protestów otwierał grobu i ekshumował 
zwłok,  a  tym  bardziej  dokonywał  powtórnej  sekcji.  Mimo  to  miał 
nadzieję,  że  Gawryłow  użyje  siły  perswazji,  a  jeśli  trzeba,  to 
przekupstwa  albo  groźby,  aby  jak  najszybciej  na  własne  oczy  ujrzeć 
ślad użycia lancetu - Paul nie miał już wątpliwości, nie po wizycie u 
Klary  Gott,  że  znajdzie  go  na  ciele  starego  Lubowieckiego  -  i 
powiadomić o tym jego, de Briesa. 

Ile czasu zajmie to młodemu mężczyźnie? Inspektor nie miał pojęcia. 

Musiał wierzyć, że dowie się o tym przed północą. 

Jeżeli  ostatecznego  dowodu  nie  będzie,  może  to  uratować  komuś 

życie. 

„Powinienem się pomodlić" - pomyślał w pewnej chwili. Ale o czym 

miałby rozmawiać z Bogiem? On, który nie miał już chyba sumienia, 
skoro  pragnął  śmierci  tych,  których  kochał?  Może  o  litość  dla  Kon-
stancji Lubowieckiej? 

Paul opadł na kolana, tu, gdzie stał, pośrodku gabinetu, splótł ręce i 

zaczął błagać Boga o zmiłowanie. Tak bardzo pragnął, by Gawryłow 
nic nie znalazł. By nie zadzwonił i  nie wykrzyczał podekscytowany: 
„Mamy ją! To ona, panie inspektorze! Jest ślad po ostrzu!" 

Jednak jego modły nie zostały wysłuchane. 
Telefon  odezwał  się  w  chwili,  gdy  Paul  de  Bries  szykował  się  do 

wyjazdu, sprawdzając, czy pistolet jest nabity i gotów do strzału. 

background image

Słysząc  dźwięk  dzwonka,  znieruchomiał,  po  czym  zmusił  się  do 

podejścia  do  biurka  i  podniesienia  słuchawki.  Słowa  Roberta 
Gawryłowa były dokładnie takie, jakich się obawiał... 

Książę  Romanow  obudził  się  w  ramionach  Swietłany  nieco  po 

dziesiątej.  W  sypialni  panowały  ciemności.  Poderwał  się  na  równe 
nogi,  bojąc  się,  że  nie  zdąży,  ale  rzut  oka  na  zegar  uspokoił go.  Do 
pojedynku zostały dwie godziny. 

Usiadł na brzegu łóżka, trąc twarz. 
Poczuwszy  dłoń  kobiety,  gładzącą  go  po  ramieniu,  zmusił  się  do 

uśmiechu. 

- Jesteś taki spięty - wyszeptała. - Czy mogę ci jakoś pomóc? 
- Kochaj mnie - odparł cicho. - Kochaj tak, jakby to był nasz ostatni 

raz. 

Ujęła jego twarz w dłonie i zaczęła całować. Policzki, czoło, powieki, 

w  końcu  usta.  Z  nieskończoną  czułością,  z  miłością  tak  wielką,  że 
krwawiło  mu  od  tego  serce.  Jakim  był  podłym  draniem,  traktując  tę 
kobietę tak, jak do tej pory traktował! Jeśli dziś w nocy wróci cały i 
zdrowy... 

„Nie przyrzekaj, Maksymilianie Romanow, czegoś, czego nie chcesz 

albo nie będziesz mógł dotrzymać. Nawet samemu sobie". - Usłyszał w 
myślach głos starego guwernera. 

Czując  pod  powiekami  piekące  łzy,  zagarnął  kochankę  ramieniem, 

położył  się  na  niej  całym  ciałem  i  po  chwili  zatracił  w  miłości, 
zapominając o przysięgach... 

background image

Godzinę  później  odprowadzała  go  do  drzwi,  czując,  czując  całym 

sercem,  że  dzieje  się  z  nim  coś  niedobrego.  Był  milczący  i 
przygnębiony. Zbywał ją półsłówkami, pochłaniając szybki, skromny 
posiłek. Nie odpowiadał na pytania o Konstancję, nie odpowiadał, gdy 
pytała, jak zdrowie Anastazji. 

Dopiero  gdy  żegnali  się  przy  furtce,  pochylił  się  ku  Swietłanie  i  z 

nieswoim wyrazem twarzy, który przeraził kobietę, chwycił ją za rękę, 
ścisnął mocno i wychrypiał: 

- Przyrzeknij, że jeśli coś mi się stanie, zaopiekujesz się Anastazją. 
- Przecież wiesz, że zrobię wszystko... 
- Przyrzeknij mi to! 
I wtedy pojęła, że dzisiejszej nocy może go stracić. 
- Przyrzekam - powiedziała, truchlejąc w duchu. 
- Zegnaj, Swieta. - Pogładził ją po policzku. Przytrzymała jego rękę, 

wtuliła  usta  w  zagłębienie  dłoni.  Uwolnił  się  i  ścisnął  boki 
wierzchowca kolanami. Zwierzę skoczyło do przodu i pognało w las. 

- Maks! - krzyknęła z rozpaczą. - Maks!!! 
Nie odwrócił się. Nie zatrzymał. Zniknął w mroku. 
Konstancja  stawiała  pasjansa  w  bibliotece,  czekając  z  rosnącym 

zniecierpliwieniem  na  powrót  pana  tego  domu,  gdy  w  końcu  na 
podjeździe  rozległ  się  dźwięk  podków.  Zupełnie  jak  kilka  godzin 
wcześniej  na  powitanie  księcia  wysypała  się  również  oczekująca  go 
służba. 

Tak jak poprzednio przywitał się z nimi, wszedł do domu i zupełnie 

jakby czas się cofnął, wpadł w ramiona Konstancji. 

background image

Tym razem nie zareagował jednak na jej prowokacyjny uśmiech. A 

gdy sięgnęła dłonią w dół, zacisnął palce na jej nadgarstku tak silnie, że 
syknęła z bólu, i odepchnął dziewczynę. 

Ruszył do gabinetu, gdzie w komodzie trzymał broń. Wyjął jeden z 

pistoletów  o  gładkiej  lufie,  przeznaczonych  tylko  do  pojedynków, 
który  już  dwukrotnie  został  użyty  w  tym  samym  celu  i  ani  razu  nie 
zawiódł. Konstancja, widząc broń w ręku księcia, zbladła. Zwrócił się 
ku niej powoli, zahipnotyzował spojrzeniem czarnych oczu tak, że nie 
mogła  uczynić  najmniejszego  ruchu,  po  czym  rzekł  cicho,  ze 
zwodniczą łagodnością: 

-  Nie  potrzebuję  tego,  by  cię  zabić.  Wystarczy,  że  zacisnę  ręce  na 

twojej  krtani,  o  tak  właśnie...  -  objął  ją  ramieniem,  drugą  dłonią 
przytrzymując gardło -a nie zdołasz nawet poprosić o litość. - Zacisnął 
palce, czując pulsującą pod skórą tętnicę. 

Szarpnęła się, tracąc oddech. Puścił ją. 
- Jesteś szalony! - krzyknęła ze złością, w którą przerodził się strach 

sprzed kilku sekund. - Nie dotykaj mnie więcej! 

-  Jak  sobie  życzysz  -  odparł  obojętnie  i  z  powrotem  sięgnął  po 

pistolet,  by  rozłożyć  go  na  części  i  naoliwić.  -  Skoro  nie  mogę  cię 
więcej dotykać - kontynuował po chwili, podczas gdy ona rozcierała 
obolałe  gardło  -  nie  wiem,  co  więcej  mógłbym  z  tobą  robić.  Jesteś 
wolna, Konstancjo Lubowiecka. Możesz odejść choćby zaraz. 

background image

W pierwszej chwili nie zrozumiała. W następnej to ona rzucała mu się 

do gardła. Próbowała sięgnąć zagiętymi niczym szpony pazurami do 
oczu, rozorać twarz, zmiażdżyć krtań, ale pochwycił jej ręce i trzymał 
mocno dotąd, aż klnąc i złorzecząc mu, opadła z sił. 

-  Odprawiasz  mnie...  -  zaszlochała.  -  Wykorzystałeś,  pozbawiłeś 

dziewictwa, a teraz odprawiasz, ot tak. 

- Otrzymasz sowite wynagrodzenie. 
- Nie chcę twoich pieniędzy! Chcę... - Urwała. 
Właściwie teraz, gdy miała pewność, że nienawidzi go, jak nikogo w 

życiu  -  tylko  ojca  nienawidziła  bardziej  -  pragnęła  tylko  pieniędzy 
Romanowów.  A  te  prawdziwe  pieniądze,  nie  jałmużnę,  jaką 
ofiarowywał jej Maks, mogła zdobyć w jeden sposób. 

- Miałam ci to powiedzieć w innych okolicznościach - zaczęła cicho - 

ale skoro tak... Jestem brzemienna, a ty za siedem miesięcy zostaniesz 
ojcem. 

Maks drgnął, jakby uderzyła go tym słowem. W jego oczach narastało 

niedowierzanie i... jeszcze coś, co się bardzo Konstancji nie spodobało. 

- Jeśli już, to nie ja, droga panno Lubowiecka -odezwał się po długiej, 

długiej  chwili  -  bo  musisz  wiedzieć,  że  nie  mogę  począć  potomka. 
Jestem bezpłodny. Kto więc zostanie szczęśliwym tatusiem? 

-  Paul  de  Bries!  -  rzuciła  z  pasją  i  wybiegła  z  pokoju,  nim  zdołał 

uczynić najmniejszy ruch. 

Stał przez parę chwil, niczym ogłuszony, po czym z nienaturalnym 

spokojem wrócił do czyszczenia broni... 

background image

ROZDZIAŁ XV 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Zegar na ratuszowej wieży wybił północ, gdy dwie ciemne sylwetki 

stanęły  pośrodku  placu,  wokół  którego  wznosiły  się  zabudowania 
spalonego przed laty młyna. Uważano, że to miejsce jest nawiedzone, i 
rzadko ktoś pojawiał się tu za dnia, a już nigdy w nocy. Chyba że była 
to noc jak ta dzisiejsza, gdy dwóch mężczyzn, niegdyś darzących się 
przyjaźnią, zapragnęło swojej śmierci. 

Paul  de  Bries  -  jeden  z  najszlachetniejszych  mieszkańców  Miasta, 

inspektor  policji  o  nieposzlakowanej  opinii  -  miał  na  sobie  prosty 
czarny surdut, białą koszulę i czarne spodnie. Stając pośrodku placu, 
zdjął płaszcz i odrzucił na bok. 

Maksymilian Romanow - dla odmiany jeden z najbardziej zepsutych 

obywateli tej metropolii, ale zapewne najpotężniejszy i najbogatszy - 
nosił się podobnie, lecz koszulę miał czarną. 

Nocą,  choćby  księżyc  świecił  tak  jasno  jak  dziś,  trudniej  trafić  w 

czarny  cel  niż  w  biały,  wprost  wołający:  „Tu  celuj!  Celuj  tutaj!". 
Czyżby przeciwnik o tym nie wiedział? Książę przyglądał się uważnie 
tamtemu, próbując odczytać z jego twarzy, co każe mu dziś stawać do 
pojedynku,  który  może  okazać  się  dla  któregoś  z  nich  śmiertelny?  I 
nagle  uderzyła  go  inna  myśl:  co  w  ogóle  spowodowało,  że  ten 
pojedynek się odbędzie?! Jakież to szaleństwo go ogarnęło, że na jedno 
słowo  kobiety,  słowo  niesprawdzone,  bo  nie  rozmawiał  o  tym  ani  z 
Anastazją,  ani  z  de  Briesem,  znieważył  przyjaciela  na  oczach 
podwładnych i teraz oto zamiast wyjaśnić sobie parę spraw przy winie 
czy nawet 

background image

za pomocą pięści, będą do siebie strzelać? Na wojnie walczyli ramię 

w ramię, tej nocy zaś... 

- Paul, nie chciałem tego - odezwał się, pilnując, by w jego głosie nie 

było cienia błagania czy prośby o odwołanie pojedynku. - Jednak to, 
jak potraktowałeś moją siostrę... 

- A jak ją niby potraktowałem? - zapytał de Bries głosem wyprutym z 

emocji.  Stał  nieruchomo,  z  opuszczonym  pistoletem  i  twarzą  jak 
wykutą z kamienia. 

-  Znieważyłeś  ją  po  stokroć  gorzej  niż  ja  ciebie.  Rozumiem,  że 

musiałeś  dokonać  aresztowania,  ale  nie  w  taki  sposób!  Nie  nocą! 
Wywlekając ją z łóżka i... 

- O czym ty mówisz? - Na twarzy Paula nie drgnął żaden mięsień, gdy 

zadawał  to  pytanie,  ale...  nie  był  ciekaw  odpowiedzi.  Już  jakiś  czas 
temu zrozumiał, że to Konstancja musiała coś Maksowi podszepnąć - 
ta  po  tysiąckroć  przeklęta  Konstancja  -  a  on,  zaślepiony  gniewem, 
uczynił to, co uczynił. I... było to Paulowi najzupełniej obojętne. 

Romanowowi  wręcz  przeciwnie,  ale  nim  zdążył  zadać  następne 

pytanie, de Bries rzekł zimno: 

- To nie ma już żadnego znaczenia. Zażądałem satysfakcji. Stawaj. 
Maks kiwnął głową. 
Odwrócił się doń plecami i odmierzył sześć kroków. 
Znów zrobił zwrot i miał przeciwnika przed sobą. 
- Jeśli zginiesz, zaopiekuję się twoim dzieckiem -rzucił z sarkazmem 

książę. - Konstancja próbowała wmówić mi, że to moje, ale jak wiesz... 

background image

-  Nie  obcowałem  z  Konstancją  -  przerwał  mu  Paul  takim  samym 

tonem jak wcześniej. 

Maks poczuł lodowaty chłód. Coś tu było nie w porządku, bardzo nie 

w porządku. Ktoś uwikłał ich w ten pojedynek, mając zapewne jakiś 
cel. I nie ktoś, a panna Lubowiecka. 

- Paul... - Chciał prosić, by tamten opuścił broń wymierzoną wprost w 

niego,  Maksymiliana,  i  wysłuchał,  co  ma  do  powiedzenia,  ale  nagle 
zrozumiał coś jeszcze: de Bries był żądny krwi i bez względu na to, co 
on, Romanow, powie, strzeli. 

„Ratuj życie!" - krzyknęło coś w jego duszy. 
Paul wyciągnął z kieszeni trzos wypełniony monetami. Maks widział 

go wyraźnie. Za chwilę tamten podrzuci sakiewkę, a gdy ta upadnie na 
ziemię, rozlegną się dwa strzały. 

- Gotów? - padło pytanie. 
Nie mogąc wydobyć głosu, książę skinął głową. Paul cisnął trzos w 

nocne niebo. Ale nie podążył za nim wzrokiem. Maks też nie. 

Chwilę  później  monety  szczęknęły  o  bruk.  Ogłuszający  strzał 

przeszył ciszę. Tylko jeden. Rozległ się jęk. I krzyk. 

To krzyczał Maks. W paru susach był przy chwiejącym się na nogach 

przyjacielu. Pochwycił go w pół, z przerażeniem patrząc na plamę krwi 
rozkwitłą  na  jego  piersi.  Szkarłat  rozlewał  się  coraz  szybciej  po 
śnieżnej bieli koszuli. Paul przycisnął odruchowo dłoń 

background image

do  rany,  po  palcach  spłynęła  mu  ciepła  ciecz.  Uniósł,  jeszcze  tym 

zdziwiony, dłoń do oczu i nagle kolana ugięły się pod nim i gdyby nie 
Maks, runąłby na zimny bruk dziedzińca. 

Trwało to kilka sekund, nie dłużej. 
Obaj wiedzieli, że zostało im bardzo mało czasu. Paul umierał. 
- Paul... - jęknął Romanow, obejmując przyjaciela z całych sił, jakby 

chciał mu oddać trochę swojej życiodajnej energii. - Wybacz mi... 

De Bries odnalazł jego dłoń i uścisnął mocno. 
-  Anastazja...  Ona  sama  do  mnie  przyszła...  -zaczął  w  wysiłkiem, 

czując, że zostało mało czasu, a chciał powiedzieć druhowi tak wiele. - 
Konstancja... ona... 

-  Proszę,  nic  nie  mów.  To  już  nieważne.  Anastazja  żyje,  nic  jej 

przecież nie zrobiłeś, Kon... 

-  Nic  nie  rozumiesz!  -  krzyknął  ranny  i  chwycił  Maksa  za  przód 

koszuli, przyciągając go do siebie. -Anastazja schroniła się w cytadeli 
przed  Konstancją! Ona  próbowała udusić  twoją siostrę podczas  snu! 
To  Konstancja...  -  Rozkasłał  się  krwią.  Żywą,  jasnoczerwoną  krwią. 
Świadomość  gasła,  a  musiał  powiedzieć  najważniejsze.  Nagle  za 
plecami pochylającego się nad nim Romanowa ujrzał złowrogi cień. - 
To Konstancja. .. - wyszeptał. - Uważaj... - Szept ucichł. Głowa Paula 
de Briesa opadła na bok. Maks potrząsnął nim za ramiona, ale w ciele 
przyjaciela nie było już życia. Plecami księcia wstrząsnął szloch. Nie 
mógł uwierzyć, po prostu nie wierzył, jakiej zbrodni się dopuścił. 

background image

Przez jego głupotę, przez zaślepienie Paul nie żył, a on, Maksymilian 

Romanow, miał na rękach jego krew. 

- Zabiłeś go. - Usłyszał nagle. 
Odwrócił się i, składając ciało przyjaciela na ziemię, wstał powoli. 
Konstancja majaczyła ciemnym kształtem na tle nocnego nieba. Nie 

widział jej twarzy, ukrytej pod peleryną, ale nie miał wątpliwości, że to 
ona. Choć tak nienawistnego głosu u niej nie słyszał. 

Ruszył ku niej. 
- Zabiłeś go - powtórzyła i tym razem w jej głosie zabrzmiał triumf. 
Aż się zachwiał, jak od uderzenia. 
- Odjedź stąd - wydusił. - Chcę go pożegnać. Zostaw nas samych. Nie 

wiem, jak się tu znalazłaś, ale idź do diabła! 

-  Śledziłam  cię.  -  Wzruszyła  ramionami.  -  Zdążył  ci  powiedzieć?  - 

Przechyliła  głowę,  przyglądając  się  martwemu  ciału,  a  Maksem 
wstrząsnęła  jej  obojętność,  zimna,  nieludzka  obojętność,  i  nagle 
przypomniał  sobie  ostatnie  słowa  Paula:  „Anastazja  schroniła  się  u 
mnie, bo Konstancja chciała ją udusić przez sen", i wybuchnął z zimną 
furią: 

- Powiedział! Jeżeli choć na krok... 
W jednej sekundzie była przy nim. Blisko, bardzo blisko. 
W następnej zarzucała mu ramiona na szyję, szepcząc gorączkowo: 
- To wszystko kłamstwa, podłe oszczerstwa... 
W kolejnej poczuł zimne ostrze na karku i nim zdążył zrozumieć... 

pchnęła. 

background image

Padł  jak  podcięty.  Nawet  nie  poczuł,  że  umiera.  Straszny  krzyk 

przeciął ciszę nocy. -Nie! Nie!!! 

Swietłana  biegła  ku  leżącemu  u  stóp  morderczyni  ukochanemu  i... 

zatrzymała  się  jak  rażona  piorunem,  bo  tamta  skierowała  swoje 
lodowato błyszczące oczy wprost na nią. 

Miała właśnie zamiar strzelić Maksowi w pierś - wyglądałoby to tak, 

jakby obaj z Paulem trafili za pierwszym strzałem, ale... ni stąd, ni z 
owąd pojawiła się ta dziwka! 

Musi zająć się i nią, a wtedy nie będzie świadków tego, co zrobiła 

dzisiejszej nocy. Dwa dobre, wypoczęte konie i jej trzeci czekają, by 
pognać z nią na koniec świata. Ucieknie, zaraz, za chwilę, gdy tylko 
skończy z kurwą Romanowa. 

Zrobiła krok w kierunku Swietłany. Ta stała jak sparaliżowana. Choć 

wiedziała, że zbliża się śmierć, nie była zdolna wykonać najmniejszego 
ruchu. Powinna była uciekać, ale... zdobyła się na jeden krok w tył. 

Ten  jeden  za  dużo.  Stopa  poślizgnęła  się  na  jakimś  przedmiocie, 

leżącym na ziemi, i kobieta poleciała w tył. 

Morderczyni była coraz bliżej. 
Swietłana zacisnęła palce na tym przedmiocie, wyszarpnęła go spod 

uda i w momencie, gdy tamta na nią skoczyła, nacisnęła spust. 

Drugi tej nocy wystrzał przeciął mrok. 
Głowa morderczyni eksplodowała. Tułów upadł tuż przed Świetlaną. 

background image

Ona drżała jeszcze przez chwilę, spazmatycznie łapiąc powietrze, by 

w końcu się podnieść. 

Nie wypuszczając pistoletu Paula z dłoni, ominęła ciało morderczyni 

i przypadła do Maksa z nadzieją, maleńką nadzieją, że jej książę żyje. 
Ale jego dłonie ziębły powoli. Oczy znieruchomiały w wyrazie żalu. 
Oddech nie unosił piersi, do której tak często ją, Swietłanę, tulił... 

Zaszlochała. Krótko. Boleśnie. 
Bez niego nie potrafiła żyć... 
Znalazła w jego kieszeni drugą kulę. Nabiła pistolet - on sam uczył 

mieszkającą  samotnie  kobietę  jak  się  bronić  -  po  czym  położyła  się 
obok  ukochanego,  po  raz  ostatni  przytuliła,  przyłożyła  pistolet  do 
skroni  i...  Przypomniała  sobie  ostatnie  słowa  Maksymiliana: 
„Przyrzeknij, że jeśli coś mi się stanie, zaopiekujesz się Anastazją". Już 
wtedy przeczuwał, że zginie. „Zegnaj, Swieta". I że widzą się ostatni 
raz. 

Zaskowyczała  z  bólu  rozdzierającego  serce.  Dłoń  z  pistoletem 

opadła. 

Była mu coś winna i uczyni to, o co ją prosił, ale jeszcze nie teraz. 

Teraz  musi  przytulić  się  do  niego  i  wykrzyczeć  całą  swoją  rozpacz, 
całe swe cierpienie. 

Gdy tuż przed świtem na plac przy zabudowaniach spalonego młyna 

wpadł Robert Gawryłow z oddziałem straży, zgroza odebrała mu głos. 
To nie był pojedynek, to była masakra. 

Na ciało morderczyni nawet nie spojrzał. 
Kobietę, która obejmowała drugiego z zabitych, nakazał zawieźć do 

szpitala. 

background image

Dopiero wtedy mógł ruszyć na uginających się nogach ku temu, który 

leżał najdalej w kałuży krwi. Gawryłow miał jeszcze nadzieję, że to nie 
on,  nie  Paul  de  Bries,  ale...  przy  ciele  opadł  ciężko  na  kolana,  ujął 
zimną  dłoń  inspektora  i  w  następnej  chwili  zgiął  się  w  straszliwym 
bólu, a z jego gardła wydarł się ni to jęk, ni szloch. 

Nad Miastem wstawał świt. 
Świt bez dwojga przyjaciół, którzy na jedną chwilę stali się wrogami i 

niemal  w  tej  samej  chwili  odeszli:  Paula  de  Briesa,  dobrego, 
szlachetnego  człowieka,  i  Maksymiliana  Romanowa,  Czarnego 
Księcia. 

background image

EPILOG 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Niewielki  dom  stał  cichy,  jakby  martwy,  pośród  szumiących 

świerków.  Okiennice  zatrzaśnięto  na  głucho,  zasłony  opuszczono, 
skrywając  wnętrze  w  mroku.  Jedyna,  która  przeżyła  masakrę  przy 
starym  młynie, przez trzy dni nie opuszczała swojej sypialni, pogrą-
żona w rozpaczy. 

Nie chciała widzieć słońca, wstającego jak co dzień, jakby dla niej, 

Świetlany,  świat  się  nie  skończył.  Nie  chciała  widzieć  służącego. 
Pragnęła pozostać sama aż do pogrzebu, a potem wrócić do tego domu, 
którego progu już nigdy nie przekroczy Czarny Książę, i umrzeć. 

Tak, przyrzekła mu, że zaopiekuje się Anastazją, ale... kto zaopiekuje 

się nią? Księżniczka poradzi sobie z bólem, otoczona przez przyjaciół i 
służących. Jest jeszcze młoda. Przed nią wszystkie blaski i radości ży-
cia. Ona, Świetlana, była martwa już teraz. 

Czwartego dnia, owinięta w czarną pelerynę, z ciężką czarną suknią 

narzuconą na wychudzone, drżące od chłodu, który skuwał je lodem, 
ciało, z woalką skrywającą twarz poszła na pogrzeb Maksa Romanowa 
i Paula de Briesa. 

Mieli zostać pochowani obok siebie, w Alei Zasłużonych, w prostych, 

hebanowych  trumnach  bez  ozdób,  co  spodobałoby  się  i  księciu,  i 
inspektorowi. 

Stanęła daleko z tyłu i choć przez całą ceremonię trzymała się prosto, 

wewnątrz umierała z każdą minutą. Serce krwawiło, choć z oczu nie 
popłynęła ani jedna łza. 

Dotrwała  do  końca.  Jako  jedna  z  ostatnich  rzuciła  grudę  ziemi  na 

grób.  Chwiejnym  krokiem  podeszła  do  Anastazji,  która  tylko  dzięki 
podtrzymującym ją przy- 

background image

jaciołom  jeszcze  stała,  uścisnęła  dłonie  nieszczęsnej  dziewczyny, 

drżące i blade, jak jej własne, i próbowała wyszeptać  parę słów, ale 
zaciśnięte gardło nie przepuściło ani jednego. 

Odwróciła się więc i odeszła. 
Długie  kilometry  przez  las  pokonała  na  piechotę,  szlochając, 

krzycząc, przeklinając cały świat, a najbardziej morderczynię. Gdy w 
końcu dowlekła się do drzwi, półprzytomna z gorączki i wyczerpania, 
upadła  zaraz  po  przekroczeniu  progu  i  leżała  tak  w  letargu  długie 
godziny.  Potem,  kiedy  odzyskała  siły  na  tyle,  by  wstać,  przeszła  do 
sypialni i wyciągnęła z komody szkatułkę, w której trzymała nieliczne 
pamiątki  po  Maksymilianie:  jego  zdjęcie,  jeden  wytarty  od  częstego 
czytania list, broszkę, którą jej kiedyś podarował na urodziny... Ukryła 
te skarby na piersi i wyszła w noc. 

Gdy  Anastazja  przyjechała  nazajutrz  do  domu  w  lesie,  zdawał  się 

drzemać  w  promieniach  zachodzącego  słońca.  W  środku  nie  było 
nikogo. 

Długo krążyła dookoła, nawołując Swietłanę, jednak ta zniknęła bez 

śladu. 

Musiała,  po  prostu  musiała  ją  znaleźć!  Świetlana  była  przy 

Maksymilianie w jego ostatnich chwilach. Anastazja musiała wiedzieć, 
że umierając, nie cierpiał. 

Wołając imię kobiety raz po raz, ruszyła ścieżką prowadzącą w głąb 

lasu. Nagle poczuła, że musi się spieszyć. Ze czas - czego czas?, czas 
na co? - się kończy. Pobiegła, coraz bardziej przerażona. 

background image

Na polanę wpadła w momencie, gdy Świetlana nakładała sobie pętlę 

na szyję. 

- Nie! Swieta, nie!!! - z krzykiem dopadła jej, chwyciła pod kolana, 

zmusiła  do  zejścia  z  rozchybotanej  gałęzi.  A  potem  długo  tuliła  do 
siebie,  głaszcząc  półprzytomną  kobietę  po  włosach  i  płacząc  cicho. 
Wreszcie tamta spojrzała na Anastazję nieco jaśniejszymi oczami. 

- Nie mogę bez niego żyć - wyszeptała. 
-  Ja  też,  Swietłano,  ja  też...  Ale  jeśli  uczynisz  to,  co  zamierzałaś, 

nigdy się z nim nie spotkasz. 

Do Świetlany po długiej chwili dotarł sens tych słów. Kiwnęła głową. 
-  Powiedz...  -  Anastazja  ujęła  jej  dłonie,  równie  zimne  jak  swoje.  - 

Czy on... Maksymilian, cierpiał przed śmiercią? Znęcała się nad nim? 

-  Odszedł  w  jednej  sekundzie.  Nie  czując,  że  umiera  -  odszepnęła 

kobieta, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła łkać rozpaczliwie. 

Trwały  obie  w  rozpaczy  przez  długie  nocne  godziny...  Wreszcie 

Anastazja objęła ją i pomogła jej wstać. 

- Chodź, wracamy do domu. 
- Nie mam domu, ten należał do Maksa. Teraz jest twój. 
-Wracamy do domu. Nigdy już nie będziesz sama. 
Ruszyły  z  powrotem  leśną  ścieżką,  rozświetlaną  brzaskiem  świtu, 

wspierając  się  nawzajem.  Wraz  ze  śmiercią  Czarnego  Księcia  życie 
mogło się kończyć, ale świat trwał nadal... 

 

Warszawa, 10 grudnia 2013