background image

ANDRE NORTON

TAJNI  AGENCI  

CZASU

TOM I CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Robert Pryliński)

background image

l

Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam 

młody   człowiek   nie   wydałby   się   zbyt   groźny.   Wzrostem   wprawdzie 
przewyższał nieco przeciętnego mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to 
uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a niemal chłopięca twarz nie 
wyróżniała   się   żadnymi   szczególnymi   cechami...   no,   chyba   że   ktoś 
spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich 
głębi.

Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany 

mógł z łatwością roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty 
ulic miasta końca dwudziestego stulecia.

Ale   pod   mimikrą,   niezbędną   do   przeżycia   w   środowisku,   które 

zawsze uznawał za wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - 
kipiąca energią i czasem ledwie kontrolowaną agresją.

Więzień   doskonale   zdawał   sobie   sprawę,   że   jest   uważnie   ob-

serwowany przez strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że 
zauważa   jego   obecność.   Czy   ten   podstarzały   gliniarz   oczekuje   jakiejś 
reakcji? No więc, nic z tego.

Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. 

Ciekawe,   dlaczego   jeszcze   się   z   nim   cackają?   Czemu   miało   służyć   to 
pranie   mózgu   dzisiejszego   ranka?   Ross   Murdock   został   zepchnięty   do 
defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać swój bystry 
umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śled-
czego, i wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe 
wrażenie strachu, jaki był wówczas jego udziałem.

Drzwi   izby   zatrzymań   otworzyły   się   gwałtownie.   Ross   opanował 

odruchową   chęć   zwrócenia   głowy   w   tamtym   kierunku.   Usłyszał   tylko 
kaszlnięcie strażnika -jakby ten chciał rozruszać struny głosowe po ponad 
godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos:

- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć! 
Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował 

odruchy wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym 
gliną nie miały teraz sensu. Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, 
chłopiec,   który   właśnie   zrozumiał   swe   błędy.   Taka   uległość   często 
okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym przekonać.

Przeszedł   do   sąsiedniego   pokoju   i   z   niepewnym   uśmiechem   na 

background image

twarzy stanął przed mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, 
aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia Ord Rawie. Co za niefart, że akurat 
Krzywy   Nos   musiał   dostać   jego   sprawę.   Będzie   musiał   wysłuchać 
długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w 
głowie...

- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne 

oczy spod wpół przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały.

- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa 

lekko drżącym głosem.

Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak 

bańka mydlana. Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy 
wciąż  tu  siedział  i przyglądał się  Rossowi  takim samym  przenikliwym 
wzrokiem jak dzisiejszego ranka.

- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - 

Krzywy Nos też patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie 
był   nawet   w   połowie   tak   napawający   strachem.   -   Powinieneś   zostać 
skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...

Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym 

projekcie systemu penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi 
raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego pewność siebie została poważnie 
zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei.

- Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, 

Murdock. Czego zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję 
w najmniejszym stopniu.

Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się 

sędziemu, musiała być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.

- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez 

ochotników.  Zdaje   mi   się,  że  zdałeś   pomyślnie   wstępne   testy.   Jeśli   się 
zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego zadania zostanie ci zaliczony w 
poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś ojczyźnie, 
której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...

- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje 

papiery... - powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.

- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął 

background image

rozłożone kartki do segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w 
cieniu mężczyzny.

- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross   westchnął   z   ulgą.   Pierwsza   górka   za   nim.   Dotąd   zawsze 

dopisywało mu szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.

Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w 

krąg   światła.   Jego   spojrzenie   wciąż   napawało   Rossa   niepokojem.   Na 
użytek   Krzywego   Nosa   mógł   przywdziewać   różne   maski,   ale   z   tym 
człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata czasu.

- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie 

zapowiada się najlepiej.

Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie 

korytarzem. Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą 
budynku. Może go potem szukać w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli 
do   windy.   Zamiast   tego   wspięli   się   w   górę   po   drabinkach 
przeciwpożarowych.   Upokorzony   Ross   zauważył,   że   po   wspinaczce   w 
tempie narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o 
co najmniej piętnaście lat towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów 
zmęczenia.

Wyszli   na   zasypany   śniegiem   dach.   Major   błysnął   latarką,   na-

prowadzając ciemny kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross 
nagle zaczął wątpić w słuszność swego wyboru.

- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. 

Ton jego donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross 
wzdrygnął się mimowolnie.

Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i 

równie gadatliwym pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad 
miasto, którego wąskie i ciemne uliczki znał jak własną kieszeń. Światła 
miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku nocy i w 
śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie 
zadawał jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany 
gorzej niż tylko ignorowany w milczeniu.

background image

Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w 

dole ani jednego znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na 
północ czy na południe. Ale zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg 
czerwonych lamp, świecących tak intensywnie, że ich blask przebijał się 
nawet przez grubą kurtynę śnieżnych płatków. Helikopter osiadł na ziemi.

- Wyłaź!
I   znów   odruchowo   wykonał   rozkaz.   Stał   drżąc   z   zimna   pośród 

śnieżnej zamieci. Jego lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na 
ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni, mroźny wiatr był bezlitosny.

Ktoś   chwycił   Murdocka   za   ramię   i   skierował   ku   niskiemu   bu-

dynkowi. Trzask drzwi i Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w 
błogosławiony krąg ciepła i światła.

- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o 

jakichś próbach protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden 
ubrany w dziwaczny kombinezon ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki 
hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do niego właśnie podszedł 
towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem major 
przywołał   Murdocka   ruchem   dłoni.   Ross   przeszedł   w   ślad   za   nim   do 
wewnętrznego pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek.

Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył 

go do rozmiaru Rossa.

- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross 

ubrał się w kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na 
głowę hełm. Drugi z mężczyzn stał już przy drzwiach.

-   Lepiej   znikajmy,   Kelgarries,   bo   śnieżyca   przytrzyma   nas   tu   na 

dobrze.

Wyszli   ponownie   na   lądowisko.   Już   helikopter   był   dość   zaska-

kującym   środkiem   transportu,   ale   maszyna,   do   której   podeszli   teraz, 
wyglądała jak przeniesiona wprost z następnego stulecia. Smukły pojazd 
stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skierowany wprost w 
niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem 
do wejścia.

Ross   niechętnie   zajął   wskazane   mu   miejsce.   Leżał   na   plecach   z 

uniesionymi   i   podkurczonymi   nogami,   tak   że   kolanami   niemal   dotykał 
brody. Co gorsza, musiał dzielić ciasną kabinę z majorem leżącym obok w 
podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą pokrywę. Byli zamknięci.

background image

W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła 

strachowi. Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym 
uczuciem. Ale  to,  co  czuł teraz, nie było  zwykłym strachem -  to  było 
przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z trudem powstrzymał torsje. 
Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego wpływu 
na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z 
nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz.

Jak   długo   już   trwa   ten   koszmar?   Kilka   minut?   Godzin?   Stracił 

rachubę czasu.

Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. 

Walczył rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...

Przytomność   wracała   powoli.   Przez   moment   myślał,   że   utracił 

wzrok,   potem   jednak   otaczająca   go   ciemność   zaczęła   zmieniać   się   w 
szarość...

Po   dłuższej   dopiero   chwili   dotarło   do   niego,   że   już   nie   leży   na 

plecach, tylko spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go 
świat drżał w rytmie delikatnej wibracji, która przeszywała też jego ciało.

Ross  Murdock  do  tej  pory  tak  długo  cieszył  się  wolnością, gdyż 

posiadał umiejętność szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat 
rzadko   zdarzało   mu   się   stawać   w   obliczu   osoby   lub   wydarzenia,   przy 
których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do defensywy i na razie 
nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w 
milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały 
intensywnie, aż do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, 
że wszystko, co mu się przydarzyło dzisiejszego dnia, miało tylko jeden 
cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go uległym. Dlaczego?

Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też 

bystrym obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w 
tak młodym wieku. Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla 
Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla całej reszty świata. A jego kartoteka 
wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez trudu postawić na 
nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od innych przestępców - jak 
dotąd   większość   zarzutów   kierowanych   przeciwko   niemu   opierała   się 
wyłącznie na poszlakach. Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i 
starannie planował każdą akcję.

Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych? 

Istotny   do   tego   stopnia,   że   urządzono   całe   to   przedstawienie,   by   nim 

background image

wstrząsnąć? Do czego właściwie się zgłosił? Czy miał robić za świnkę 
morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i ekonomicznej w 
użyciu broni? Dość usilnie, musiał przyznać, starano się wytrącić go z 
równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. 
Dobrze więc, będzie zagubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im 
chodzi.   Tylko   czy   to   wystarczy,   żeby   wywieść   w   pole   majora?   Miał 
wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.

Panowała   już   głęboka   noc.   Najwyraźniej   zeszli   z   drogi   śnieżnej 

burzy,   a   może   lecieli   ponad   nią.   Przez   przezroczysta   pokrywę   kokpitu 
widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało tylko księżyca.

Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą 

wiedzą   zaskakiwał   wielu   ludzi,   którym   zdarzyło   się   mieć   z   nim   do 
czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w miejskiej bibliotece, gdzie czytał 
książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze się przydaje. 
Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości 
pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu 
życie.

Teraz  więc  starał   się   ułożyć  jakąś   logiczną   całość  z   rozsypanych 

fragmentów  informacji,  jakimi  dysponował.  Siedział  w  kokpicie  jakiejś 
supernowoczesnej maszyny o napędzie atomowym. Tak zaawansowanej 
technicznie, że na pewno nie używano by jej do nieistotnej misji.  A to 
znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to jakąś 
nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka 
więc cierpliwie, będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko 
otwartych oczu i uszu.

W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić 

terytorium kraju. Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej 
połowie państw świata, by utrzymywać “zimny pokój"? Co prawda, jeśli 
wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się trudniejsza, ale 
szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas.

Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta 

ponownie opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł 
naprowadzających na lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do 
celu, aż do momentu, gdy maszyna osiadła twardo na ziemi.

Major   sprawnie   wydostał   się   na   zewnątrz   i   Ross   mógł   przybrać 

wygodniejszą pozycję. Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą 
go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i stanął niepewnie na platformie 

background image

wyładunkowej.

Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne 

pole. Widział za to kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był 
głodny i bardzo zmęczony. Miał nadzieję, że jeśli major zamierza dalej 
prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka.

W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. 

Jeśli miał stąd wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak 
dłoń na jego ramieniu ponaglała go nieubłaganie do marszu ku uchylnym 
drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza śnieżnego pagórka. Albo 
śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej roboty. 
Odnosił   wrażenie,   że   ten   śnieżny   kamuflaż   nie   był   jednak   dziełem 
przyrody.

Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by 

dokładnie przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był 
jednym ciągiem badań lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze 
dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie lekarze przestali go opukiwać i 
osłuchiwać,   przeszedł   całą   serię   dziwnych   testów,   których   celu   też 
oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, 
bo   chyba   tak   tylko   można   nazwać   ciasne   pomieszczenie,   w   którym 
znajdowało się jedynie łóżko i głośnik w jednym z rogów pod sufitem. 
Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż wyglądało. Wyciągnął 
się   więc   na   nim   wygodnie   i   wlepił   oczy   w   głośnik.   Jak   dotąd   nie 
powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając 
spokojnie na koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na 
razie nie oddał ani piędzi terenu w tej walce.

- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco 

metalicznie, ale niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.

Ross   przygryzł   wargi.   Uważnie   obejrzał   już   każdy   cal   tego   po-

mieszczenia i nie dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wpro-
wadzony.   Mając   gołe   ręce   za   jedyne   narzędzie,   nie   mógł   marzyć   o 
wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę, luźne 
spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać.

- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to 

znaczenia. Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.

Rozległo   się   szczęknięcie,   które   było   niezawodnym   znakiem,   że 

major się wyłącza. Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross 

background image

usłyszał   słodkie   trele,   które   natychmiast   skojarzył   ze   śpiewem   ptaków. 
Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i parkowych 
gołębi,  i żaden  z  tych  gatunków   z pewnością  nie potrafił  tak  śpiewać, 
niemniej to z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od 
głośnika i spojrzał w przeciwległym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, 
że   usiadł   gwałtownie,   gotów   do   natychmiastowego   odparcia 
niespodziewanego ataku.

Ściany   tam   nie   było!   Zamiast   na   nią,   patrzył   na   strome   zbocze 

wzgórza,   na   którego   szczycie   znajdował   się   jodłowy   las   przykryty 
śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też na samym zboczu, a zapach 
jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne podmuchy wiejącego 
od wzgórza wiatru.

Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które 

od wieków oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie 
stada   wilków.   Ross   nigdy   dotąd   nie   słyszał   tego   dźwięku,   ale   jego 
podświadomość, z całym jej dziedzictwem genetycznym, rozpoznała go 
niezawodnie   -   zew   nadciągającej   śmierci.   Wkrótce   też   dostrzegł   szare 
cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły 
się w pięści, gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią.

Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki 

miał   tylko   łóżko,   na   którym   dotąd   leżał.   Jeden   z   szarych,   smukłych 
kształtów uniósł głowę i patrzył wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły 
czerwonym   blaskiem.   Ross   porwał   w   dłonie   koc   okrywający   łóżko, 
zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku.

Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł 

ponury pomruk. Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie 
przewyższa   rozmiarami   każdego   psa,   jakiego   kiedykolwiek   widział. 
Trzymał   jednak   koc   w   rozpaczliwym   odruchu   obrony.   Nagle   pojął,   że 
zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie 
znajdującym się poza jego polem widzenia.

Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst 

powietrza.   Zwierzę   wyskoczyło   w   górę   gwałtownym   susem,   upadło   z 
powrotem i potoczyło się po ziemi, próbując desperacko wgryźć się kłami 
w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego żeber. Zaskowyczał jeszcze 
raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi.

Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w 

sobie i postąpił na trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu 

background image

wilkowi.   Nie   był   zdziwiony,   gdy   jego   wyciągnięta   ręka   natrafiła   na 
niewidzialną   przeszkodę.   Powoli   przesunął   dłonią   w   lewą   i   w   prawą 
stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy 
wciąż mówiły mu, że znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to 
także uszy i nozdrza.

Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast 

znalazł wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i 
rozluźniony usiadł z powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona 
wersja telewizji, taka z symulacją zapachów, podmuchów wiatrów i innych 
oddziaływań   na   zmysły,   które   czyniły   obraz   bardziej   realnym.   Efekt 
końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko 
ogląda film.

Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły 

w las, ale ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie 
skończył. Wciąż słyszał otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na 
dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, czemu ten 
pokaz miał służyć.

W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym 

wilkiem, chwycił go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując 
rozmiar zabitej bestii do stojącego przed nim człowieka, Ross uznał, że nie 
pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było nadnaturalnych rozmiarów. 
Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla Rossa obco.

Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, 

jeśli oceniać go po śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. 
Miał na sobie kubrak z niewyprawionej skóry, sięgający nieco powyżej 
kolan   i   ściągnięty   pasem.   Pas   ten   był   zresztą   nieco   bardziej 
skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze 
sobą   małych   metalowych   płytek   i   podtrzymywał   także   wielki   sztylet 
wiszący   w   poprzek   piersi.   Muskularne   ramiona   mężczyzny   okrywał 
niebieski   płaszcz,   spięty   pod   szyją   wielką   broszą.   Buty,   również   z 
niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała 
futrzana   czapa,   spod   której   widać   było   kosmyki   ciemnobrązowych 
włosów. Nie miał brody, a jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego 
żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie golił się.

Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z 

pewnością   był   biały.   Jego   ubiór   też   w   niczym   nie   przypominał   stroju 
Indian. Mimo dość prymitywnych szat, przybysza otaczała niezwykła aura 

background image

dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie. Widać było, że jest 
kimś ważnym w swoim świecie.

Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale 

w rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się 
osiołki, które trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki 
były obciążone powiązanymi liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze 
jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie czwarty, też odziany w 
skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał odkrytą 
głowę,   jego   płowe,   niemal   białe   włosy   rozwiewał   wiatr.   Ukląkł   nad 
martwym   wilkiem,   dobył   noża   i   sprawnie   zdjął   skórę   ze   zwierzęcia. 
Jeszcze   nim   skończył,   w   polu   widzenia   pojawiły   się   trzy   dalsze   pary 
obładowanych   paczkami   osiołków.   Wreszcie   okrwawiona   skóra 
powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i 
podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.

background image

2

Ross   był  tak  zaabsorbowany   rozgrywającą  się  przed   jego   oczami 

sceną,   że   zaskoczyła   go   nagła,   kompletna   ciemność,   która   zapadła   nie 
tylko nad miejscem akcji, ale także wewnątrz celi.

- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż 

wraz ze światłem umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego 
szumu   urządzeń   wentylacyjnych,   którego   Ross   nawet   nie   rejestrował, 
dopóki ten nie zanikł.

Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, 

którego doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem 
mógł się przynajmniej swobodnie poruszać.

Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed 

siebie   dłońmi,   aby   namacać   ścianę.   Miał   zamiar   znaleźć   ukryte   drzwi, 
którymi go tu wprowadzono, i uciec z ciemnej celi.

Tutaj!   Jego   dłoń   dotknęła   płaskiej   i   gładkiej   powierzchni   ściany. 

Przesunął   po   niej   ręką   i   nagle   trafił   na   pustkę.   Mógł   posługiwać   się 
wyłącznie zmysłem dotyku, ale to wystarczyło, by być pewnym, że są tam 
drzwi,   i   to   otwarte   drzwi.   Przez   moment   zawahał   się,   tknięty   nagle 
irracjonalną   myślą,   że   jeśli   przestąpi   próg,   znajdzie   się   na   wzgórzu   z 
wilkami.

-   Co   za   głupota!   -   powiedział   na   głos   sam   do   siebie.   I   właśnie 

dlatego,   ze   czuł   narastający   niepokój,   postąpił   naprzód   zdecydowanym 
krokiem.   Pragnął   zrobić   coś,   cokolwiek,   co   nie   będzie   po   prostu 
wykonywaniem   rozkazów   innych   ludzi,   ale   działaniem   z   własnej 
inicjatywy.

Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, 

gdyż przestrzeń za drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak 
pomieszczenie, które pozostało za jego plecami.

Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą 

przed   siebie   ręką.   Kilka   kroków   dalej   utracił   nagle   kontakt   z   twardą 
powierzchnią ściany. Niemal się przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. 
To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana wróciła na swoje 
miejsce,   a   on   przywarł   do   niej   z   ulgą.   Potem   następne   drzwi...   Ross 
zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, 
co   upewniłoby  go,   że   nie   jest   sam   w   tym   mrocznym   labiryncie.   Nie 
usłyszał   jednak   nic;   nie   czuł   nawet   najmniejszego   ruchu   powietrza,   a 

background image

ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.

I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a 

prawą   wyciągnął   przed   siebie   w   mrok.   Po   chwili   wyczuł   twardą 
powierzchnię.   Luka   była   szersza   niż   jakiekolwiek   drzwi.   Może   to 
skrzyżowanie   korytarzy?   Miał   zamiar   zbadać   to   dokładniej,   gdy   nagle 
usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.

Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się 

uchwycić nawet najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak 
widoczności   utrudnia   także   nasłuchiwanie.   Nie   potrafił   zidentyfikować 
tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu... czy to mógł być ruch 
powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?

Po   chwili   jednak   był   pewien,   że   coś   porusza   się   ku   niemu   na 

poziomie podłogi. Coś pełznącego, a nie kroczącego...

Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać 

czoła temu, co tam pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, 
które w dodatku mogły być ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej 
do czynienia z człowiekiem.

Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross 

dosłyszał również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała 
każdy ruch wielkim wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu 
wizję skradającego się w mroku olbrzymiego wilka, węszącego chciwie 
zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki odwrót, ale zmusił się 
do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając się 
przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie.

Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione 

oczy.   Z   podłogi   dobiegł   go   głośny   jęk   przechodzący   w   uporczywe 
krztuszenie się. Światło, takie jak do tej pory, znów oświetlało korytarze 
jednostajnym   blaskiem   i   Ross   dostrzegł,   że   faktycznie   stoi   na 
skrzyżowaniu   korytarzy.   Przez   ułamek   sekundy   odczuł   absurdalne 
zadowolenie, że właściwie ocenił to w ciemnościach...

A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna 

istota przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków 
od   Rossa.  Ale   jego   ciało   i   głowa   były   owinięte   bandażami   w   stopniu 
uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identyfikację.

Jedna z  obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i 

całe   ciało   uniosło   się   na   niej   nieco,   przemieszczając   się   o   parę 
centymetrów   do   przodu.   Zanim   Ross   zdołał   się   poruszyć,   na   prze-

background image

ciwległym   krańcu   korytarza   pojawił   się   biegnący   mężczyzna.   Murdock 
rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.

Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej 

na podłodze istocie.

-   Hardy!   Hardy!   -   głos,   który   Ross   znał   dotąd   tylko   z   twardych 

komend, brzmiał teraz ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!

Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na 

nogi i podparł.

-   Już   dobrze,   Hardy.   Wróciłeś.   Jesteś   bezpieczny.  To   jest   baza   - 

mówił   spokojnie   łagodnym   głosem,   jak   ktoś   uspokajający   przerażone 
dziecko.

Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, 

opadły teraz luźno wzdłuż ciała.

- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak 

ochrypły skrzek.

- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.
- To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj 

do łóżka.

Obandażowana   dłoń   znów   uniosła   się   nieco   i   dotknęła   ramienia 

Kelgarriesa, jakby chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.

- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. 

Dopiero teraz Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał 
jego   obecności.   -   Murdock,   idź   do   tamtych   drzwi   i   zawołaj   doktora 
Farella!

-   Tak   jest,   sir!   -   odpowiedź   była   równie   automatyczna,   jak 

wykonanie   rozkazu.   Ross   dotarł   do   właściwych   drzwi,   zanim   jeszcze 
dobrze zrozumiał, co robi.

Oczywiście   znowu   nikt   niczego   mu   nie   wyjaśnił.   Obandażowany 

Hardy   został   zabrany   przez   doktora   i   dwóch   jego   asystentów,   a   major 
poszedł wraz z nimi, wciąż podtrzymując chorego.

Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z 

drugiej strony, nie mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane 
korytarze   czy   wrócić   do   swej   celi.   Człowiek,   którego   przed   chwilą 
zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu, do którego 
tak pochopnie się zgłosił.

background image

Nie   miał   nigdy   wątpliwości,   że   to   coś   ważnego.   Że   może   być 

niebezpieczne,   też   podejrzewał.   Ale   co   innego   abstrakcyjne,   bliżej 
nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego tak konkretny i realny widok, 
jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od pierwszych chwil 
Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to 
jak najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.

- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się 

błyskawicznie z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, 
jaką chwilowo posiadał.

Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej 

pory   i   którzy   zajmowali   w   bazie   wyższe   stanowiska.   Stał   przed   nim 
nieznajomy, o brązowej skórze. Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, 
miały   jego   włosy,   natomiast   oczy   były   jasno-błękitne   i   zupełnie   nie 
pasowały do reszty.

Smagły   nieznajomy   stał   w   niedbałej   pozie   ze   swobodnie   opusz-

czonymi wzdłuż ciała rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś 
łamigłówką, którą należało rozwiązać. A kiedy znów przemówił, jego głos 
był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji:

- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, 

jakby mówił: “To jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się 
opanować.

- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał 

zaczepnie.

Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
-   Tu   się   pracuje   w   parach.   Dobiera   je   maszyna   -   odpowiedział 

niedbale zapytany i zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.

Odwrócił   się   na   pięcie,   zanim   Ross   zdołał   coś   powiedzieć. 

Rozzłościło go takie lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od 
zadawania pytań majorowi i innym oficerom, ale partner powinien chyba 
udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień.

- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
 Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł 
Ross powstrzymał wybuch.

background image

-   OK.   Ale   co   się   tutaj   robi?   Słuchaj,   dopiero   co   widziałem 

czołgającego się po korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili 
przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co my mamy robić?

Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły 

mu wargi.

- Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek. 

Straty w ludziach są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać 
nam maksymalne wsparcie...

- Jakich porażek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe 

przyspieszył kroku, jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego 
istnieć.

Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. 

Podążając za Ashem, stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć 
dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego miał zamiar dokładnie wypytać 
kogoś, o co tu właściwie chodzi.

Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego 

przed drzwiami, zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także 
przytłumiony szczęk kuchennych naczyń i stołowej zastawy.

- Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę 

zawalony tydzień.

Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych. 

Wszyscy obecni - Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy 
pozostałych dwóch stołach. Niektórzy już jedli, a inni właśnie podchodzili 
do   krzeseł,   niosąc   obficie   wyładowane   jedzeniem   tace.   Wszyscy   byli 
ubrani w koszule, luźne spodnie i mokasyny - widać strój ten stanowił coś 
w rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało 
się niczym szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z 
trudem   powstrzymał   się,   by   nie   okazać   zaskoczenia.   Ponieważ   zebrani 
zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic nienaturalnego, Ross także 
rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją tacką w 
rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, 
skośnoocy,   z   długimi   czarnymi   wąsami.   Rozmawiali   jednak   w   jego 
własnym języku, i to ze swobodą, która sugerowała, że jest to także ich 
język   ojczysty.   Oprócz   imponujących   czarnych   wąsów   wyróżniały   ich 

background image

niebieskiej   barwy   tatuaże   umieszczone   na   czołach   i   na   grzbietach 
ruchliwych dłoni.

Druga   para   wyglądała   jeszcze   bardziej   fantastycznie.   Mieli 

wprawdzie jasne włosy,  ale za  to  zaplecione w   długie  warkocze,  które 
swobodnie opadały na ich potężne plecy. Trudno jednak było nazwać ich 
zniewieściałymi,   zważywszy   na   ich   potężne   bary,   słuszny   wzrost   i 
zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach.

- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z 

miejsca,   zapraszając   gestem   podchodzącego   z   tacą   Ashe'a.   -Kiedy 
wróciłeś? I gdzie jest Sanford?

Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał 

kawę, i zapytał z nieukrywaną troską w głosie:

- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie 

radzi. - Uśmiechnął się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego 
Ross nigdy by się po nim nie spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi 
milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby urodził się z wagą w ręce.

Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech   znikł   z   twarzy   pytanego.   Jej   wyraz   znów   stał   się   bez-

namiętny.

- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł.
-   Hodaki,   Feng   -  Ashe   nawet   nie   spojrzał   w   jego   stronę,   tylko 

ruchem głowy wskazał obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją 
tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze, wskazując blondynów.

-   Ashe!   -   od   sąsiedniego   stołu   podszedł   do   nich   jeszcze   jeden 

mężczyzna.

Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. 

Był też znacznie młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z 
samokontrolą,   jak   ocenił   Ross.   Ten   zapewne   odpowiedziałby   na   kilka 
pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język - przemknęło mu przez 
głowę.

-   Co   tam.   Kurt?   -  Ashe   zwrócił   się   do   niego   z   wyraźnym   lek-

ceważeniem,   ale   nadchodzący   nie   dał   po   sobie   poznać   obrazy,   co 
spodobało się Rossowi.

background image

- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. 

Van Wyke zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeżuł kęs 
pożywienia i dopiero, gdy go przełknął, odpowiedział:

- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko 

zarejestrowanie prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.

- Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na początku głos 

Kurta nabrał teraz mocy. - Torturowany! 

Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego? 
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to 

nie znaczy, że coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie, 
albo u was! - wskazał palcem Fenga, a potem obu blondynów.

- Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark -zauważył 

chłodno Jansen. - Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym 
problem. Przedstawiono ci zagrożenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, 
wiesz, co się może stać...

Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał 

pojęcia, co tu robi, ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że 
częścią ich treningu jest właśnie zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu 
dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aż do spotkania sam na sam z 
Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie więc jadł 
spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań.

- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy 

rozkaz...

Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy 

wysyłani. Hardy miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało 
i może się jeszcze zdarzać...

- Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje 

się, że ci dzikusi w twoim świecie też umieją dobrze oprawiać więźniów?

-   Oj,   zamknij   się!   -   Jansen   wstał   zirytowany.  A  ponieważ   prze-

wyższał   Kurta   o   dobre   dwadzieścia   centymetrów   i   prawdopodobnie 
mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie, jego życzeniu stało się za 
dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś się do Millairda. I posłuchaj, 
człowieczku  - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej 

background image

poczekaj z tym, aż sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem głośno 
protestuj. Nikt nie jest tam pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a 
Hardy miał wielkiego pecha. I tyle. Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to 
było   jego   szczęście.   On   sam   będzie   pierwszym,   który   ci   to   powie   - 
przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki?

- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie 

jak drobny Azjata.

Feng uśmiechnął się do Rossa.
-   Ci   trzej   zawsze   próbują   pokonać   się   nawzajem,   ale   jak   dotąd 

pojedynki pozostają nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś 
wreszcie....

Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy 

skończyli posiłek, wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej 
areny z miejscem dla graczy z jednej strony i półkolem siedzeń z drugiej. 
To,   co   nastąpiło   potem,   wciągnęło   Rossa   równie   silnie,   jak   oglądana 
wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł oglądać walkę, choć nie było 
to fizyczne starcie.

Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak 

wkrótce zrozumiał, w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających 
się na ich drodze problemów.

Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierzchołkami 

równobocznego   trójkąta.   Ashe   spojrzał   najpierw   na   jasnowłosego 
olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę.

- Teren? - spytał krótko.
-   Wewnętrzne   równiny!   -   odpowiedzieli   równocześnie,   a   potem 

roześmiali się, spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał.

- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął 

otwartą dłonią podłoża areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła 
wokół graczy pociemniały, okrywając ich cieniem, natomiast cała podłoga 
pomiędzy   nimi   zamieniła   się   w   miniaturowy   świat.   Dostrzegał   nawet 
wysokie   stepowe   trawy   kołyszące   się   pod   delikatnymi   podmuchami 
wiatru.

- Czerwone!
- Niebieskie!
- Żółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na 

te   komendy   na   planszy   pojawiły   się   maleńkie   światełka   w   żądanych 

background image

kolorach.

- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
-   Niebieskie   -jeźdźcy!   -   zabrzmiał   niemal   równocześnie   głos 

Hodakiego.

- Żółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od 

Jansena.

- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
-  Aha   -   usłyszał   Ross   mruknięcie   Hodakiego.   Niemal   wyobraził 

sobie jego wzruszenie ramion.

Gra   się   rozpoczęła.   Ross   słyszał   co   nieco   o   szachach,   o   grach 

wojennych rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych 
grach,   które   wymagały   od   grających   szybkich   reakcji   i   wyćwiczonej 
pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich wszystkich i jeszcze 
czymś   o   wiele   więcej.   Gdy   tylko   pozwolił   swobodnie   działać   swojej 
wyobraźni,   natychmiast   ruchome   światełka   zmieniły   siew   nomadów, 
kupiecką karawanę, w wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane 
formowanie szyków, bitwy, drobne zwycięstwa w potyczkach, za którymi 
często następowały strategiczne porażki...

Ta   gra   mogła   trwać   całymi   godzinami.   Wokół   siebie   słyszał 

ożywione dyskusje, a często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się 
wygłaszać swoje opinie na tyle wyciszonymi głosami, by nie wpływać na 
decyzje   graczy.   Ross   sam   nie   mógł   powstrzymać   drżenia   emocji,   gdy 
karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie też 
pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został zmuszony do 
ucieczki. Była to niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło 
mu   się   kiedykolwiek   oglądać.   Szybko   też  zdał   sobie   sprawę,   że   trzej 
grający mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich niewiarygodne 
zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do 
osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.

Wreszcie   Jansen   roześmiał   się,   gdy   czerwona   linia   karawany 

uformowała ścisły szyk.

-   Warowny   obóz   przy   źródle   -   oznajmił   -   ale   z   licznymi   po-

sterunkami zewnętrznymi.

Natychmiast   kilka   czerwonych   światełek   rozjarzyło   się   wokół 

głównej pozycji.

background image

- I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do 

dnia sądu ostatecznego i nikt się nie przełamie.

- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a 

wtedy...

- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - Cóż 

to będzie za dzień! Ale na razie rozejm.

- Zgoda!
Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też 

uważajcie na siebie, chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów 
do gry, kiedy wrócę.

Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła 

jego zmysły na czas rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na 
ramieniu   i   spojrzał   w   tamtym   kierunku.   Stał   za   nim   Kurt,   pozornie 
interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego, która 
wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do podliczania punktów.

- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo 

przy   jakiejkolwiek   nadarzającej   się   sposobności.   Miał   zamiar   się 
dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne towarzystwo.

background image

3

Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował 

uchylające się powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz 
i był teraz gotowy do skoku jak dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na 
osobę,   która   wśliznęła   się   do   ciemnego   pomieszczenia.   Zaczekał 
spokojnie,   aż   tajemniczy   gość   podejdzie   do   łóżka,   i   dopiero   wtedy 
płynnym ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.

- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, może dwa 

szybkie oddechy, a potem cichy śmiech w ciemnościach.

- Gotowy?
Akcent   przybysza   nie   pozostawiał   wątpliwości,   z   kim   ma   do 

czynienia - Kurt składał mu zapowiedzianą wizytę.

- A sądziłeś, że nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóżka. - 

Inaczej nie traciłbym czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, 
trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, 
czy to prawda, że widziałeś dziś w nocy Hardy'ego?

- Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego 

rozkazami. Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać 
tak jak on?

- A jest takie niebezpieczeństwo?
-   Niebezpieczeństwo!   -   parsknął   Kurt.   -   Niebezpieczeństwo... 

człowieku,   ty   nie   wiesz,   co   znaczy   to   słowo.   Jeszcze   nie   wiesz.  Więc 
pytam   cię   jeszcze   raz   -   chcesz   skończyć   tak   jak   Hardy?   Póki   co   nie 
pochwycili   cię   w   swoje   wnyki,   dlatego   tutaj   jestem.   I   jeśli   dobrze 
zrozumiesz,   co   do   ciebie   mówię,   zwiejesz   stąd,   zanim   nagrają   cię   na 
taśmę.

- Nagrają na taśmę?
Kurt   roześmiał   się,   ale   przez   ten   śmiech   przebijał   gniew,   nie 

wesołość.

-   A   tak.   Znają   tu   sporo   sztuczek.   To   są   wszystko   mózgowcy, 

jajogłowi   i   mają   wiele   ciekawych   gadżetów.   Wpuszczają   cię   w   taką 
maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze, nie możesz opuścić bazy, 
nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli chcesz 

background image

stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.

Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważnie. 

Jego argumenty brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak 
Ross był ignorantem, jeśli chodzi o stan współczesnej techniki. Prawdę 
rzekłszy, wierzył, że wszystkie wynalazki techniczne są możliwe, jeśli nie 
teraz, to w nieodległej przyszłości.

- Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani 

major, ani nawet Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się 
stąd,   tylko   że   nie   mogę   tego   dokonać   sam.   Dlatego   czekałem,   aż 
sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł pogadać, zanim przyszpilą 
go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery 
i nie sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz 
szansę nawiać stąd z kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał 
drugi raz takiej szansy.

Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się 

już   części   swych   podejrzeń.   To   prawda,   że   zamierzał   stąd   uciec   przy 
pierwszej   nadarzającej  się   sposobności   i   jeśli   Kurt   miał  jakiś   poważny 
plan,   tym   lepiej.   Oczywiście   możliwe,   że   Kurt   go   tylko   podpuszcza, 
testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał skorzystać.

- Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz, 

chłopie, gdzie my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że 
właściwie   moglibyśmy   być   i   na   nim.   Masz   zamiar   wracać   do   domu 
kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo ja myślę, że nie 
dasz   rady,   a   przynajmniej   nie   bez   map   i   partnera,   który   zna   nieco   to 
miejsce.

- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie 

jestem pilotem. A ty?

- Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. 

Nawet samoloty nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez 
radar. Gdzieś ty się uchował? Nie wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół 
takich rzeczy? Ci goście tutaj śledzą Czerwonych, a Czerwoni ich.  Obie 
strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach.

- Kotach?
-   Pługach   śnieżnych,   takich   traktorach   -   powiedział   Kurt   nie-

cierpliwie. - Nasze zapasy są składowane o parę mil na południe i raz w 

background image

miesiącu   kot   jedzie,   by   część   przywieźć.   Prowadzenie   kota   to   żadna 
sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.

- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy 

założeniu,   że   Kurt   mówił   prawdę,   podróż   przez   arktyczne   pustkowia 
ukradzionym pługiem wydawała mu się, delikatnie mówiąc, ryzykowna. 
Murdock miał, co prawda, dość mgliste pojęcie o regionach polarnych, ale 
był pewien, że łatwo można tam stracić życie.

- Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i 

zamierzam zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo?

No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako 

kogoś, kto przede wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy 
ryzykowaliby, bez dokładnie opracowanego planu.

- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. 

Potem dla ciebie nie będzie stąd wyjścia.

- Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę -powiedział 

ostrożnie Ross.

- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową 

mojego mózgu. Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną 
dzisiaj albo muszę zaczekać na następnego faceta, który tu wyląduje.

Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, że 

Ross wiedział, iż faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał 
się. Oczywiście pragnął wolności, zwłaszcza że niezbyt podobało mu się 
to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał też Kurtowi, nawet nie mógł się 
zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że  rozumiał go znacznie lepiej niż 
Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie.

- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy 

dostrzegł, że jego rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się już od 
dłuższego   czasu,   ale   musi   być   nas   dwóch.   Musimy   się   zmieniać   przy 
prowadzeniu   kota.   Nie   będzie   czasu   na   odpoczynek,   dopóki   nie 
znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po 
drodze są ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę, 
na której zaznaczono te punkty. Wchodzisz w to?

Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie 

background image

będzie ostatni. Majątu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko 
tu   trafiłeś.   Radzę   ci,   lepiej   jedź   ze   mną,   zamiast   ryzykować   życie   na 
wypadzie.

- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w 

przeszłość. Nie w taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki 
jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś dzikie czasy, sprzed znanej historii...

- Ależ to niemożliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, 

po   co   im   te   długie   warkocze?   Ponieważ   oni   podróżują   do   czasów,   w 
których   wojownicy   nosili   takie   warkoczyki...   i   do   tego   wielkie   topory, 
którymi   potrafili   rozłupać   człowieka   na   pół!  A  Hodaki   i   jego   partner? 
Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli 
połowę Europy.

Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś widział ryciny 

przedstawiające   wojowników   z   długimi   warkoczami   -   wikingów.   A 
Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale 
przecież podróż w  przeszłość jest niemożliwa! Oczywiście, pamiętał te 
sceny z dzisiejszego  ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie wyprawionych 
skórach. Żaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. Czyżby 
Kurt   jednak   mówił   prawdę?   Scena,   którą   dane   mu   było   oglądać, 
przemawiała na korzyść tej tezy.

- Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych 

- ciągnął Kurt. - Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się 
Hardy'emu i uwierz mi, nie było to szczególnie miłe, o nie.

- Ale po co? 
Kurt tylko prychnął.
-   Tego   ci   nie   powiedzą,   dopóki   nie   nadejdzie   czas   twojego 

pierwszego   wypadu.   Ja   nawet   nie   chcę   wiedzieć,   po   co.  Ale   wiem   na 
pewno, że nie mam zamiaru trafić w jakąś dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec 
może mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, że major John Kelgames 
czy   nawet   Millaird   czegoś   tam   poszukują.   Najpierw   w   każdym   razie 
wypróbuję swój plan.

Przekonanie   brzmiące   w   głosie   Kurta   przełamało   wahania   Rossa. 

Niech będzie, on też spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie 
i w tym czasie, i nie miał zamiaru poznawać innych.

Kiedy   tylko   Ross   podjął   decyzję,   Kurt   natychmiast   przystąpił   do 

background image

akcji. Jego znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. 
Tylko dwa razy uwięziły ich automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie 
chwilę.   Kurt   dysponował   małym   tajemniczym   przedmiotem,   który 
wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały.

Korytarze   były   wystarczająco   oświetlone,   by   zapewnić   jaką   taką 

widoczność, ale gdy przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku 
sale.   Kurt   musiał   czasami   prowadzić   Rossa   za   rękę.   Omijał   wtedy 
niewidoczne   meble   i   systemy   ochronne   z   rutyną,   która   sugerowała,   że 
wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz 
większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, że miał 
niewiarygodne szczęście, trafiwszy na takiego partnera.

W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał 

mu Kurt. Nie było może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że 
Kurt postarał się dobrać właściwy rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie 
wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną. Kurt wciąż trzymał 
Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli ciężkie 
drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.

Kot   był   dziwną   maszyną,   ale   Ross   nie   miał   czasu   uważniej 

przestudiować jego konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, 
zamykanej   od   góry   czymś   w   rodzaju   szklanej   bani,   i   po   chwili   silnik 
maszyny   ożył   pod   wprawnymi   dłońmi   Kurta.   Jak   przypuszczał   Ross, 
jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że oddalają się 
od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę.

Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, 

że Kurt liczy coś powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić 
punkt, w którym się znajdują. Gdy doliczył do dwudziestu, maszyna pod 
jego   ręką   wykonała   szeroki   półkolisty   skręt   w   prawo,   a   po   następnej 
dwudziestce   w   przeciwnym   kierunku.   Powtórzył   ten   manewr 
sześciokrotnie   i   Ross   nie   potrafił   już   określić,   czy   wciąż   podążają   w 
powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał na moment liczyć, zapytał:

- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął 

Kurt. - Baza nie potrzebuje murów, żeby powstrzymać intruzów. Mają inne 
sposoby.   Powinieneś   podziękować   losowi,   że   pierwsze   pole   minowe 
minęliśmy bez eksplozji...

Ross   przełknął   ślinę.  Ale   starał   się   nie   dać   po   sobie   poznać,   jak 

bardzo przeraziły go słowa towarzysza.

background image

- Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment 

żałował podjęcia tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła 
go wprost na pole minowe, podczas gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w 
bazie.

I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym 

razem skręcali pod kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a 
potem zerknął z podziwem na człowieka siedzącego za kierownicą. Jak 
Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną trasę? Naprawdę musiało mu 
zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na każdym 
skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrów.

-   Dobrze,   że   koty   mają   napęd   atomowy   -   mruknął   Kurt   podczas 

jednej   z   dłuższych   przerw   pomiędzy   manewrami,   -   Inaczej   już   dawno 
skończyłoby się paliwo.

Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć 

stopy od silnika. Przecież konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - 
skarcił się w myślach. Jednak oczami wyobraźni widział promieniujący 
atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie manewrować i znów 
ruszył prosto.

-  Wydostaliśmy   się!   -   zakomunikował   z   westchnieniem   ulgi.   Kot 

wytrwale czołgał się naprzód.

Ross   nie   dostrzegał   na   tym   pustkowiu   ani   śladu   szlaku   czy   ja-

kichkolwiek   punktów   odniesienia,   ale   Kurt   prowadził   maszynę   z 
niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki. Dopiero po dłuższym 
czasie zatrzymał się.

- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
-   No...   potrafię   prowadzić   samochód...   ale   to...   -   Ross   miał 

wątpliwości.

- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola 

minowe, a te już za nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym 
światłem   kontrolki   pulpitu   -   to   będzie   cię   utrzymywać   na   kursie.   Jeśli 
umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko.

Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą 

wskazywał, zaczęła mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, 
gdy odchylali się od głównego kursu.

- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To 

znaczy, że jesteś na kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała. 

background image

Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra, przejmij ster, sam zobaczysz.

Nie   było   łatwo   zamienić   się   miejscami   w   ciasnej   kabinie,   ale   w 

końcu   zdołali   tego   dokonać   i   Ross   zacisnął   kurczowo   dłonie   na   kole 
sterowym. Włączył silnik i ruszył przed siebie, wpatrując się bardziej w 
kontrolkę na blacie niż w białą przestrzeń rozciągającą się przed nim. Po 
kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, o co w tym chodzi. Faktycznie, 
było   to   proste.   Kurt   przyglądał   mu   się   jeszcze   przez   chwilę,   a   potem 
mruknął   zadowolony   i   zaczął   układać   się   do   drzemki.   Kiedy   opadło 
pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem nieznanej maszyny, cała 
operacja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po raz, 
ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą 
robotę odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar pokazać, że on też może być 
przydatny.   Gdyby   tylko   na   śnieżnym   polu   pojawiły   się   jakieś   punkty 
odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby dążyć, wtedy nie byłoby to tak 
nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z kursu, 
tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet 
nie zdawał sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów zbudził 
się Kurt. Zauważył to dopiero, gdy jego towarzysz odezwał się z prze-
kąsem:

-  A  cóż   to,   Murdock,   prywatny   budzik?   W   porządku,   widzę,   że 

myślisz   w   razie   potrzeby.   Ale   lepiej   się   teraz   prześpij,   bo   w   końcu 
zboczymy na dobre.

Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się 

miejscami   i   prawie   natychmiast   po   tym   skulił   się   w   fotelu,   próbując 
przyjąć w tej ciasnocie najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy 
mógłby się przespać, senność go opuściła. Kurt jednak był przekonany, że 
jego towarzysz zapadł w sen. Podążał bowiem stałym kursem jeszcze tylko 
dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie, sięgając za koło sterowe. Ross 
dojrzał delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt zasłonił połą 
swego ubrania. Jedną ręką wciąż prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho 
wystukiwać na tajemniczym przedmiocie nieregularny rytm.

Dla   Rossa   ta   czynność   nie   miała   najmniejszego   sensu.   Usłyszał 

jednak   wyraźnie   coś   na   kształt   westchnienia   ulgi,   jakie   wydał   Kurt, 
ponownie schowawszy dziwny instrument, jakby udało mu się wykonać 
właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot zatrzymał 
się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy.

- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem? 

background image

Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców? 
Kurt roześmiał się.
-  A,   major.   Naprawdę   chciałbym,   żeby   się   tu   teraz   zjawił.  Ależ 

miałby niespodziankę! Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem 
wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z kłami i pazurami...

Ross   usiadł   wyprostowany.   Zaczynał   czuć   brzydki   zapach   dużej 

afery  i podejrzewał, że  właśnie tkwi w  samym jej środku. Przejrzał w 
myślach   wszystkie   możliwości   i   uznał,   że   każda   z   nich   grozi   mu 
zmiażdżeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mógł czekać 
Kurt?

Wprawdzie   Ross   przez   większą   część   swego   życia   prowadził 

prywatną   wojnę   z   systemem   prawnym,   ale   przez   lata   spędzone   na   tej 
wojnie podjazdowej zdołał sobie wypracować własny kod postępowania, 
którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarówno morderstwo, jak i 
zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto opierał się wszelkiemu 
zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali mocodawcy Kurta, 
były   nie   tylko   absurdalne   i   nielogiczne,   więcej   -   należało   im   się 
przeciwstawiać do ostatniego tchu.

- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos 

nie zdradzał śladu emocji.

-   Jeszcze   nie.   A   jeśli   zamierzasz   zgrywać   bohatera,   Murdock, 

odradzam ci to - w głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, 
który tak drażnił Rossa w głosie majora. - Ta operacja, kosztowała wiele 
wysiłku i wiele zależy od jej wyników. I nie pozwolę jej nikomu zepsuć w 
ostatniej fazie...

- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się 

zmusić Kurta do mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał 
myśleć wnikliwie i szybko.

-   Nie   widzę   powodów,   by   opowiadać   ci   w   szczegółach   smutną 

historię mojego życia, Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz 
zamiar jeszcze trochę pożyć, to radzę ci siedź teraz cicho i stosuj się do 
rozkazów.

Kurt   musiał   być   uzbrojony,   inaczej   nie   przemawiałby   z   taką 

pewnością siebie. Z drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza 
chwila, by grać bohatera - na razie miał do czynienia tylko z Kurtem. I 

background image

lepiej chyba być martwym bohaterem, niż trafić w ręce przyjaciół Kurta z 
drugiej strony bieguna.

Bez   ostrzeżenia   Ross   rzucił   się   w   bok,   całym   ciężarem   ciała 

przygniatając Kurta do ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod 
jego   futrzany   kaptur,   próbując   zacisnąć   je   na   gardle   ofiary. 
Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, że dał się 
zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu 
ciężar zarówno własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóż, 
ale   Murdock   zdołał   uchwycić   uzbrojony   nadgarstek.   I   szamotali   się, 
skrępowani częściowo grubymi futrzanymi ubraniami. Przez głowę Rossa 
przebiegła szybka myśl, że Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy 
bardziej   nadającej   się   do   tego   okazji.   Teraz   miał   przynajmniej   szansę. 
Toteż walczył twardo, oczekując okazji do nokautującego ciosu.

Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk 

Rossa   nieco   osłabł   zaatakował   i   został   wyprowadzony   w   pole   nagłym 
unikiem   przeciwnika.   Nie   zdołał   powstrzymać   bezwładności   własnego 
ciała i huknął głową w koło sterowe kota.

Osunął się na ziemię.
W   ciągu   kilku   najbliższych   chwili   Ross   działał   błyskawicznie. 

Związał swoim pasem nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. 
Potem pchnął wciąż nieprzytomnego mężczyznę na swoje miejsce i usiadł 
za sterami.

Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - 

musi stąd wiać jak najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, 
zawracając kota o sto osiemdziesiąt stopni.

Światełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z powrotem 

do bazy?

background image

4

Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podej-

mowali decyzje dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć, 
jak   podczas   rozmowy   z   sędzią   Rawlem,   ale   niepokoił   się   znacznie 
bardziej.

Wtedy,   w   mrokach   polarnej   nocy,   nawet   gdyby   chciał,   nie   miał 

żadnej szansy ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę 
ze swymi mocodawcami, wpadł wprost na drużynę pościgową z bazy. I 
miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcześniej opisał mu Kurt - 
maszynę, która podążałaby ich tropem niestrudzenie, dopóki każda z jej 
części   nie   pokryłaby   się   rdzą.   Kurt   nie   potrafił   jednak   tak   skutecznie 
wykiwać mechanizmów obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaż na 
początku faktycznie udało mu się je zmylić.

Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że 

złapano go podczas drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A 
ponieważ oczekiwanie dłużyło się już w godziny, zaczynał sądzić, że w 
niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację.

Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko 

siedzieć i rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie 
przychodziła mu do głowy żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby 
ucieczki nauczył się przynajmniej jednego - Kelgarries i pozostali w tej 
bazie byli  najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory miał do 
czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście 
najwyraźniej stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej bazy nie ma 
ucieczki.

Był   przecież   pod   wrażeniem   przygotowań,   jakie   poczynił   Kurt   - 

przygotowań,   które   znacznie   przewyższały   jego   możliwości.   W   końcu 
Kurta   zaopatrzono   we   wszystkie   diaboliczne   urządzenia,   jakich   tylko 
mogli   dostarczyć   Czerwoni.   Tych   ostatnich   nie   czekało   zresztą   miłe 
przyjęcie   w   miejscu   spotkania  z  Kurtem.   Kelgarries   natychmiast   po 
wysłuchaniu raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I 
zanim jeszcze Ross dotarł do bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji 
rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt, już przytomny, po raz 
pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami - wiedział 
doskonale, co oznacza ten błysk.

background image

Rozległ   się   szczęk   otwieranych   drzwi.   Ross   usiadł   na   łóżku, 

spoglądając   odważnie   w   kierunku   zbliżającego   się   przeznaczenia.  Tym 
razem   nie   miał   zamiaru   robić   żadnego   przedstawienia.   Nie   czuł   się   w 
najmniejszym stopniu winny za swą próbę ucieczki. Gdyby Kurt okazał się 
tym,  kim  miał   być,  wszystko   poszłoby   dobrze.  To,  że  okazał  się  kimś 
innym, było zwykłym pechem.

Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego 

napięcie Rossa nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo 
surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a ze sobą.

-   Zacząłeś   paskudnie,   Murdock   -   Kelgarries   przysiadł   na   brzegu 

wnęki w ścianie, która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną 
szansę,   więc   możesz   uważać   się   za   szczęściarza.  Wiemy,   że   nie   jesteś 
kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratuje. Chcesz coś dodać do 
tej historii, którą nam przekazałeś?

- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, 

ono pojawiało się automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.

- Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech 

nieśmiałego, zawstydzonego chłopca.

- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a 

jadaczkę trzyma zamkniętą na kłódkę...

- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by 

spodobało ci się towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.

-   Wtedy   go   o   to   jeszcze   nie   podejrzewałem.   Nie   wtedy,   gdy 

zaczynaliśmy ucieczkę.

-   Tak.   A   gdy   odkryłeś   prawdę,   podjąłeś   kroki   zapobiegawcze. 

Dlaczego?

Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
-   Ponieważ   nie   lubię   niewolnictwa,   które   panuje   po   jego   stronie 

muru.

- Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze 

jeden numer, a nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym 
myśleć. No, zadaj te swoje pytania.

- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. 

- Mam na myśli te gadki o skokach w przeszłość.

background image

- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
-  Widzisz,   Murdock,   jesteśmy   w   kropce.   Z   powodu   twojej   małej 

wyprawy musimy powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukolwiek przed 
ostatecznym przygotowaniem. Słuchaj więc uważnie i lepiej natychmiast 
zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio zadania, które właśnie 
wykonujesz.   Czerwoni   wystrzelili   Sputnika,   a   potem   Muttnika.   Jak 
dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My rozwiązaliśmy pewne problemy 
nieco później. Było kilka spektakularnych katastrof na Księżycu, potem 
stacja orbitalna, która za nic nie chciała trzymać się na kursie, a potem 
cisza.   Przez   ostatnie   ćwierćwiecze   nie   porywaliśmy   się   na   żadne 
kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele 
wpadek, zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy 
podążać   tropem   czegoś   naprawdę   wielkiego,   znacznie   większego   niż 
jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy polecieć. Widzisz, do każdego 
odkrycia w nauce dochodzi się etapami. Można dokładnie odtworzyć dro-
gę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle stajesz oko w oko z 
odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie rozwiązanie tego 
problemu byś zaproponował?

Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie widział 

związku między tą gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries 
oczekuje poważnej odpowiedzi. Czuł też, że to, co teraz powie, zaważy 
znacznie na ocenie majora.

- Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej 

tajemnicy - odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do 
tego, kto ogłasza się jego autorem.

Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla twojego 

istnienia. Co byś zrobił?

- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej 

strony   kurtyny   doszli   do   trzech   takich   wielkich   odkryć.   Jedno   z   nich 
zdołaliśmy   rozgryźć,   skopiować,   a   potem   użyć   do   własnych   celów,   po 
kilku   twórczych   poprawkach.   Pozostałe   dwa   są   dla   nas   technologiami 
niewiadomego   pochodzenia,   chociaż   powiązanymi   z   pierwszym   z   tych 
odkryć. Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety, 
nas goni. Z nieznanych nam powodów Czerwoni, mimo iż mają już pewne 

background image

niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze gotowi, by ich użyć. Czasami te 
rzeczy   funkcjonują   poprawnie,   a   czasami   kompletnie   zawodzą.   Krótko 
mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czerwoni prowadzą eksperymenty z 
technologiami, które dla nich też są obce...

-   Więc   skąd   je   uzyskali?   Z   innego   świata?   -   wyobraźnia   Rossa 

pracowała pełną parą. - Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę 
międzyplanetarną? Czyżby nawiązano kontakt z inną inteligentną rasą?

- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, 

nie   o   przestrzeń.   Siedem   lat   temu   dotarł   do   nas   człowiek   z   Berlina 
Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim umarł, zdołał nagrać na taśmę 
zadziwiające dane, które w pierwszej chwili uznano za brednie w delirium. 
Ale ponieważ było to już po wystrzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się 
zlekceważyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie 
jednemu z naszych naukowców, który udowodnił, że zawierają prawdę. 
Podróżami   w   czasie   jak   dotąd   zajmowała   się   wyłącznie   fantastyka, 
wszystkie   poważne   gałęzie   nauki   uważały   je   za   niemożliwe.   I   nagle 
odkryliśmy, że Czerwoni to robią...

-   Ma   Pan   na   myśli,   że   skaczą   w   przyszłość   i   sprowadzają   sobie 

maszyny?

Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją 

i odpowiedział może nieco zbyt emocjonalnie.

-   Słuchaj,   ja   wiem,   że   mojemu   wykształceniu   daleko   do   was, 

jajogłowych,   ale   wiem   też   doskonale,   że   im   bardziej   cofasz   się   w 
przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My jeździmy samochodami, 
a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My mamy pistolety, a wystarczy 
cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów wywijających mieczami i 
strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich 
strzały wrogów...

-  A  i   tak   przebijały   -   wtrącił  Ashe.   -   Przyjrzyj   się   bitwie   pod 

Azincourt, a dowiesz się, jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo 
francuskie.

Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz 

się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni 
mogą znaleźć tam coś, czego nie potrafilibyśmy przebić dzisiaj?

background image

- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - 

odparł major. - Tyle, że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale 
raczej gdzie. Ponieważ gdzieś w przeszłości udało im się skontaktować z 
cywilizacją zdolną produkować broń i technologie tak zaawansowane, że 
są one niedostępne dla naszych ekspertów. My musimy odnaleźć to źródło 
wiedzy  i  albo  wykorzystać je  dla  własnych  celów, albo  raz  na zawsze 
zamknąć do niego dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy.

Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w 

starych grobach i odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś 
podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana cywilizacja nie pozostawiłaby po 
sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz odkryć?

background image

-   To   zależy   -   wtrącił   ponownie  Ashe   -   od   rodzaju   cywilizacji. 

Egipcjanie wznosili wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z 
miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli tak uprzejmi, że zamieszkiwali 
obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu ich dzieł. 
Miasta   Azji   Mniejszej   też   wznoszono   z   gliny   i   kamienia.   Również 
używano   tam   miedzi   i   brązu   i   klimat   też   sprzyjał...   Grecy   wznosili 
marmurowe   i   kamienne   mury,   zostawili   po   sobie   księgi   opisujące   ich 
wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu Inkowie, Majowie 
i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku 
budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, 
jeśli istniała kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche 
stopy,   która   nie   miała   zamiaru   wznosić   trwałych   konstrukcji,   a   której 
dzieła celowo miały szybko się zużywać i być zastępowane nowymi, co 
mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po nich 
zostać,   zwłaszcza   jeśli   w   międzyczasie   był   okres   zlodowacenia,   jeśli 
lodowiec zmiótł wszystko, co zdołali  wytworzyć? Są dowody na to, że 
położenie   biegunów   na   naszej   planecie   było   niegdyś   inne   i   że   obecny 
północny region polarny miał klimat zbliżony do tropikalnego. Katastrofa 
na tyle gwałtowna, by zmienić położenie biegunów planety, z pewnością 
mogła też doszczętnie zniszczyć każdą cywilizację, nieważne jak potężną. 
Mamy   wystarczająco   wiele  dowodów,   by   twierdzić,  że  taki  lud   musiał 
istnieć, ale wciąż musimy ich szukać.

- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major 

wstając. - Jest archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i 
wie, co mówi. Musimy prowadzić poszukiwania w czasach, nim powstały 
pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili się nad Tygrysem. A w 
dodatku   nasz   wróg   musi   nas   doprowadzić   do   tego   miejsca.   I   po   to  tu 
właśnie jesteś.

- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują 

znaleźć odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi, 
z wielu zresztą krajów zaangażowanych w realizację tego projektu, stała 
się   zbyt   cywilizowana.   Ich   reakcje   są   przewidywalne,   nie   potrafią   oni 
przełamać   pewnych   schematów.   Jeżeli   nawet   bezpośrednie   zagrożenie 
zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak zagubieni, że nie 
zdołają  w   pełni   wykorzystać   swej   wiedzy   i  umiejętności.   Zresztą,   jeśli 
nauczysz przeciętnego człowieka zabijać, tak jak na przykład zdarzało się 

background image

w   czasie   wojny,   musisz   się   potem   mocno   napracować,   by   ponownie 
dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak ludzie o 
innym   typie   osobowości.   Urodzeni  komandosi,   tajni   agenci,   którzy 
potrzebują do życia olbrzymiej dawki niebezpieczeństwa i emocji. Nie jest 
ich wielu, ale w czasie wojny stanowią potężną broń. Gorzej w czasie 
pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają się ciężarem dla 
każdego  społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo - 
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie 
tylko otrzymali najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ 
osobowości   -   amerykańskich   pionierów   podbijających   Dziki   Zachód. 
Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie pogrzebani, ale w obecnych 
czasach,   ktoś   taki,   stanowi   duży   problem   dla   społeczeństwa.   Można 
powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym 
czasie. Nasi ludzie muszą być  ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć 
sporą ilość wiedzy, przetrwać ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez 
nasze testy. Rozumiesz?

Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami.
- Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ osobowości 

nie pasujący do naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy 
tu   zakład   karny.   Nigdy   byś   się   tu   nie   zjawił   tylko   dlatego,   że   jesteś 
przestępcą.   Musiałeś   pomyślnie   przejść   nasze   testy   psychologiczne. 
Nawiasem mówiąc,  nawet  ktoś, kogo  w   naszych  czasach  określono  by 
mordercą,   w   innej   epoce   mógł   być   bohaterem   -   to   dość   ekstremalny 
przykład, ale jednak prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, nie tylko 
musi   przetrwać   w   tamtych   czasach,   on   musi   uchodzić   za   normalnego 
członka swej społeczności...

- A co się stało z Hardym? 
Major uciekł wzrokiem w bok.
-   Przy   takiej   operacji   nie   sposób   uniknąć   pomyłek.   Nigdy   nie 

twierdziliśmy, że nie zdarzają się problemy albo że nie istnieje ryzyko. 
Mamy tam do czynienia nie tylko z ludźmi z różnych epok, ale także, jeśli 
uda nam się natrafić na gorący trop, musimy sobie radzić z Czerwonymi. 
Oni   podejrzewają,   że   podążamy   ich   śladem.   Zdołali   wsadzić   tu   Kurta 
Vogela. Teraz już wiesz wszystko, Murdock. Gdy przejdziesz ostateczne 
testy,   będziesz   miał   jeszcze   możliwość   powiedzenia   tak   lub   nie   przed 
swym   pierwszym   skokiem.   Jeśli   jednak   powiesz   nie,   pozostaniesz   na 

background image

zawsze w tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może nigdy 
wrócić do normalnego życia. Ryzyko, że przechwycą go nasi przeciwnicy, 
jest zbyt duże.

- Nigdy?
Major wzruszył ramionami.
-  Ta   operacja   może   potrwać   bardzo   długo.   Nie   potrafię   określić, 

kiedy się zakończy. Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego 
szukamy, albo dopóki nie poniesiemy całkowitej klęski. I to była ostatnia 
karta, którą musiałem wyłożyć na stół. - Przeciągnął się. - Jutro zaczynasz 
trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy nadejdzie czas, musisz dać nam 
odpowiedź.   Na   razie   pracujesz   w   zespole   z  Ashem,   który   pomoże   ci 
przebrnąć przez szkolenie.

Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknięcia, 

jednak po namyśle Ross uznał, że zdoła go strawić. Trening, jakiemu go 
wkrótce poddano, odsłonił przed nim całkiem nowy świat. Judo i zapasy 
spodobały mu się od razu i bardzo się cieszył swymi szybkimi postępami. 
Gorzej szło mu z wymagającą niezwykłej wprost cierpliwości i precyzji 
nauką   strzelania   z   łuku   i   walki   długim   sztyletem   z   brązu.   Potem   zaś 
nadeszły   długie   godziny   nauki   języka   i  nieznanych   obyczajów 
społecznych,   zapamiętywanie   niezliczonych   tabu   i   wskazań   moralnych. 
Ross nauczył się także prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin, 
którego to sposobu używano niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać 
wartość ołowianych sztabek ze sznurami korali z bursztynu czy wyprawio-
nymi skórami zwierząt. Zrozumiał też, dlaczego jako wprowadzenie do 
operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę handlową.

Podczas   tych   dni   jego   odczucia   względem   Ashe'a   zmieniły   się 

diametralnie. Po prostu nie można z kimś pracować tak długo i tak blisko, 
nie   zmieniając   swego   doń   nastawienia.   Albo   bowiem   musi   dojść   do 
gwałtownego konfliktu, albo też partnerzy muszą się do siebie dostosować. 
Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił 
się   z  ignorantem,  musiał   zamienić   się   w   szacunek   dla   tego   człowieka; 
szacunek, który mógłby się nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze swej 
strony obniżył nieco tarczę beznamiętnego nauczyciela. Ross nie starał się 
na   siłę   przełamywać   dzielącej   ich   bariery,   której   przyczyną   był   tego 
pewien - był szczególny sposób, w jaki zgłosił się “na ochotnika" do tego 
projektu.   Co   zresztą   dało   mu   nieco   do   myślenia,   mimo   iż   odsuwał   od 
siebie to uczucie. Jak dotąd był zawsze dumny ze swych dokonań, teraz 

background image

zaczynał żałować, że nie były to dokonania nieco innego typu.

Tymczasem   ludzie   pojawiali   się   i   odchodzili.   Zniknął   Hodaki   ze 

swym partnerem. Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu 
w   bazie   dawno   już   zatracił   poczucie   upływającego   czasu.   Stopniowo 
poznał   cały   ten   wielki   obszar   pod   pokrywą   śniegu   i   lodu.   Były   tam 
laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, arsenały zawierające uzbrojenie 
widywane wyłącznie w muzeum, a także biblioteki pełne kaset wideo i 
taśm. Ross chłonął wszystko tak intensywnie, że wiele razy, padając nocą 
wyczerpany na posłanie, czuł się jak wielka gąbka, która właśnie osiągnęła 
niemożliwy do przekroczenia poziom absorbcji.

Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni 

kilt,  jaką  widział  niegdyś   u  łowcy  wilków;  nauczył się  golić  pewnymi 
ruchami za pomocą długiego noża z brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby 
jeszcze   lepiej   wykorzystać   czas,   podczas   słuchania   niezliczonych   taśm, 
leżał   pod   lampami   kwarcowymi,   aż   jego   skóra   stała   się   ciemna   i 
pomarszczona  jak  skóra  Ashe'a.  Zawsze  też  mógł  wysłuchać  w  wolnej 
chwili jakichś ważnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się 
uronić najmniejszego słowa.

- Brąz - Ashe zważył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano 

z rogu jakiegoś zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków, 
które   w   odróżnieniu   od   ostrza   błyszczały   metalicznie.   -   Czy   wiesz, 
Murdock, że brąz może być twardszy od stali? Gdyby nie fakt, że żelazo 
występuje w tak obfitych złożach i jest znacznie łatwiejsze w obróbce, 
prawdopodobnie   nigdy  nie   wyszlibyśmy   z   epoki   brązu.   Żelazo   jest 
powszechniejsze   w   przyrodzie   i   tańsze,   kiedy   więc   pierwszy   kowal 
nauczył sieje wykorzystywać, oznaczało to koniec pewnego stylu życia i 
początek nowego. Tak, brąz jest dla nas niezwykle ważny, podobnie jak 
ludzie, którzy w nim pracują. Kowali uważano kiedyś niemal za świętych. 
Tajemnice   ich   fachu   były   sekretem   ważniejszym   niż   więzi   z   klanem, 
szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć na przyjęcie w każdej wiosce, był 
też bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach drogami opiekowali 
się   bogowie,   między   podróżnikami   panował   pokój.   Świat   był   wtedy 
niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było 
miejsca do polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z 
siłami natury niż z innym człowiekiem...

- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka władania 

sztyletem i łukiem?

background image

-   Były   wojny   lokalne,   ot,   kłótnie   pomiędzy   rodami,   klanami   czy 

szczepami. A łuk... łuk przydawał się do innej walki, przeciw  wielkim 
zwierzętom, wilkom, dzikom...

- Niedźwiedziom jaskiniowym?
Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.
- Zrozum wreszcie, Murdock, że historia jest nieco dłuższa, niźli ci 

się wydaje. Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie zachodzą na siebie. 
Aby zapolować na niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka 
tysięcy lat wcześniej i wtedy miałbyś w dłoni kamienną włócznię, o ile, 
oczywiście, byłbyś tak głupi, żeby się na to porywać.

- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić 

swoje trzy grosze w ten przydługi wykład.

background image

5

Ross szybko się przekonał, że zgłoszenie gotowości do drogi wcale 

nie   oznacza,   iż   natychmiast   wyruszy   ku   starożytnej   Brytanii.   Na   za-
powiedziane przez Ashe'a, jutro" musiał jeszcze poczekać kilka dni. Tam w 
przeszłości miał występować jako kupiec z ludu pucharu* i tych kilka dni 
przeznaczono   na   dokładne   przetestowanie   jego   fałszywej   osobowości; 
upewnienie   się,   czy   zapamiętał   każdy   jej   szczegół,   tak   aby   żaden 
niebaczny   gest   czy   słowo   nie   mogły   zdradzić   jego   prawdziwego 
pochodzenia.

Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez 

agentów. Nie był to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i 
czujny na każde odstępstwo od przyjętych norm postępowania, którymi to 
cechami   charakteryzowała   się   większość   ludów   tamtego   okresu. 
Zajmowali się głównie handlem, toteż byli bardzo ruchliwym plemieniem. 
Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg oddziaływań ich dość wysokiej 
jak na owe czasy kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które przetrwały 
do   czasów   współczesnych   -liczne   groby,   zawierające   pomiędzy 
zgromadzonymi   tam   przedmiotami,   charakterystyczne   dla   tego   ludu 
puchary. Groby te rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po 
Brytanię. Handlarze nie polegali w swych podróżach po dalekich stronach 
jedynie na sile tabu, jakim była świętość i nietykalność podróżnych. Lud 
pucharu słynął też z doskonałych umiejętności łuczniczych. Byli to śmiali 
ludzie. Pchani żądzą zysku, zakładali liczne osady i faktorie, starając się 
prowadzić   pokojową   egzystencję   pomiędzy   ludami   o   odrębnych   zwy-
czajach,   pomiędzy   osiadłymi   rolnikami   i   wędrującymi   pasterzami, 
pomiędzy   przybrzeżnymi   rybakami   i   leśnymi   łowcami.   Takim   właśnie 
człowiekiem miał być Ross.

Ostatnią inspekcję przed podróżą Murdock przeszedł w towarzystwie 

Ashe'a.

Włosy   nie   urosły   im   jeszcze   na   tyle,   by   wymagały   plecenia   w 

warkocze, ale wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z 
szorstkiego materiału, który przeniesiono z tamtych czasów, nieprzyjemnie 
ocierały skórę i nie były wcale idealnie dopasowane. Ale wykonanie pasów 
z brązu, pokrowców na łuki i kołczanów, które nosili na plecach, oraz 
samych łuków, było prawdziwym szczytem kunsztu rękodzielnika. Ashe 

background image

nosił ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało mistrza 
kupieckiego - spięty znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w 
wilcze   zęby   i   bursztynowe   paciorki.   Znacznie   niższą   pozycję   Rossa 
znamionował nie tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale też fakt, że 
jego osobistą biżuterię stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona 
pojedynczym agatem.

Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróż w czasie i 

w jaki sposób można się przenieść z polarnego obszaru zachodniej półkuli 
do Brytanii, która leżała na półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce 
przekonał, dość skomplikowany proces.

Sama   podróż   w   czasie   okazała   się   stosunkowo   prosta,   chociaż 

powodowała   nieco   nieprzyjemności.   Musiał   tylko   przejść   krótkim 
korytarzem i stanąć przez moment bez ruchu na okrągłej płycie, na którą 
padał intensywny snop światła. Stojąc tam, Ross nagle poczuł, że z jego 
płuc   dosłownie   wysysane   jest   powietrze.   Miał   też   silne   mdłości   i 
nieprzyjemne wrażenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej chwili 
paniki, nagle znów złapał oddech i patrzył na przygasające światło. Kiedy 
zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.

Podróż   poprzez   czas   była   łatwa   i   szybka.   Nieco   inaczej   było   z 

podróżą   przez   przestrzeń   do   Brytanii.   Mógł   istnieć   tylko   jeden   punkt 
transferowy, jeśli mieli zachować w 

  *   Ang.,   heakermen   (beaker   traders).   “ludy   kultury   pucharów 

dzwonowatych" zamieszkujących duże obszary Europy we wczesnej epoce 
brązu, (przyp. tłum.).

tajemnicy cały ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do 

danej   epoki   musieli   szybko   i   w   tajemnicy   zostać   przewiezieni   w 
wyznaczone miejsca. Ross, który zdołał już poznać ścisłe reguły dotyczące 
przenoszenia przedmiotów z jednej epoki w drugą, zastanawiał się, w jaki 
sposób odbywa się taka podróż. Nie mogli przecież tracić całych miesięcy 
i lat na podróże przez morza i lądy.

Rozwiązanie   problemu   było   pomysłowe.  Trzy   dni   później   Ross   i 

Ashe kołysali się na fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej 
czegoś,   co   wyglądało   jak   wieloryb   dla   każdego,   kto   nie   zechciałby 
sprawdzić twardości jego skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli jeszcze 
kwestią odległej przyszłości. Ashe zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się 
do   chybotliwej   łódeczki,   przytrzymując   się   wciąż   burty   ich 

background image

zamaskowanego okrętu podwodnego.

Dzień był mglisty i pochmurny, toteż brzeg, do którego zmierzali, 

ledwie   majaczył   na   horyzoncie.   Ross   trząsł   się   z   zimna   i   emocji.   Na 
polecenie Ashe'a  chwycił wiosło i  pomógł towarzyszowi skierować ich 
prymitywną łódź ku odległemu lądowi. Świtało, jednak nie dostrzegł ani 
śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.

Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobliski las 

był   jeszcze   przykryty   resztką   śnieżnego   płaszcza,   choć   równocześnie 
widzieli   już   pierwsze   zwiastuny   wiosennej   zieleni.   Ross   wiedział   z 
wcześniejszych   nauk,   że   Brytania   była   w   tym   okresie   bardzo   rzadko 
zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala łowców i rybaków założyła już swe 
wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala najeźdźców, którzy słynęli z 
budowy masywnych grobów i mieli nader skomplikowane wierzenia. Na 
szczytach niektórych wzgórz powstawały pierwsze wioski-forty połączone 
drogami.   Funkcjonowały   w   nich   prawdziwe   “fabryki"   produkujące 
kamienną   broń   i   narzędzia.   Przemysł   ten   jeszcze   kwitł,   gdyż   metal 
przywożony przez handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć. 
Brąz był jednak wciąż tak rzadki i tak cenny, że co najwyżej naczelnicy 
wiosek   mogli   poszczycić   się   posiadaniem   metalowego   sztyletu.   Nawet 
groty strzał w kołczanie Rossa zostały wykonane z kamienia.

Wyciągnęli   canoe   w   głąb   lądu   i   umieściwszy   w   naturalnym 

zagłębieniu w ziemi, przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe 
rozejrzał   się   uważnie   po   okolicy,   poszukując   jakichś   naturalnych 
drogowskazów.

- W głąb, tam... - Ashe użył języka ludu pucharu i Ross zrozumiał, że 

od tej pory musi nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale także 
myśleć jak jeden z nich. Wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia 
musi ukryć głęboko w swej podświadomości. Jego zainteresowanie ma 
budzić wyłącznie zysk i obecna wartość towarów.

Obaj   mężczyźni   ruszyli   w   kierunku   faktorii   Gog,   gdzie   pierwszy 

partner Ashe'a, słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.

Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mokre 

szmaty i całkowicie zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jednak Ashe 
wytrwale kroczył w głąb wyspy z pewnością kogoś, kto doskonale zna 
swój szlak. Pewność ta została nagrodzona pół mili dalej, gdy faktycznie 
wyszli na jedną z dróg.

Tutaj  Ashe   bez   wahania   skręcił   na   wschód   i   ruszył   przed   siebie 

background image

równym spokojnym krokiem. Pokój dla podróżnych obowiązywał tylko za 
dnia.   W   nocy   bowiem   na   szlaku   odważali   się   przebywać   jedynie 
najbardziej zdesperowani przestępcy i wygnańcy, a od nich nie należało się 
spodziewać poszanowania praw.

Teraz   cała   wiedza,   którą   wtłaczano   Rossowi   do   głowy   podczas 

szkolenia, zaczynała mieć jakiś sens. Podążał wprawdzie ślepo za swym 
przewodnikiem, ale węszył dziwne zapachy dochodzące spośród krzewów, 
nasłuchiwał odgłosów spomiędzy drzew, wyczuwał pod stopami rozmiękłą 
ziemię...   doświadczał   tego,   co   dotychczas  było   tylko   zbiorem 
teoretycznych nauk.

Szlak, którym podążali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej 

chwili   powiew   wiatru   przyniósł   do   ich   nozdrzy   swąd   różniący   się 
zdecydowanie od naturalnych zapachów lasów i łąk. Ashe zatrzymał się 
tak   gwałtownie,   że   Ross   niemal   na   niego   wpadł.   Widząc   napięcie   na 
twarzy   towarzysza,   rozejrzał   się   czujnie   wokół.   Tak,   nie   mylił   się,   to 
zapach spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie zaczął kasłać. 
Drewno, spalone drewno. Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał 
gestem ukrycie się w krzakach.

Dalszą   drogę   ku   szczytowi   wzgórza   odbyli   czołgając   się   między 

wilgotnymi kępami trawy i pozbawionymi jeszcze liści krzewami. Dopiero 
u   samego   wierzchołka   zbocza   znajdowało   się   trochę   wiecznie   zielonej 
kosodrzewiny,   która   dawała   nieco   lepsze   schronienie.   Ashe   odgarnął 
iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.

Obszar   pogorzeliska   rozciągał   się   od   wyraźnie   widocznych   ruin 

budynków   do   leżącej   po   przeciwległej   stronie   wzgórza   dolinie.   Kilka 
nadpalonych bali stało pionowo, jak ostatnie zęby w szczęce starca. Tyle 
tylko   pozostało   z   tego,   co   kiedyś   zapewne   było   zewnętrzną   palisadą. 
Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie zostało nic.

- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.
Ashe   w   milczeniu   skinął   głową.   Przyglądał   się   wszystkiemu   ze 

skupieniem.

Ross   wiedział,   że   jego   bystrym   oczom   nie   umknie   najmniejszy 

nawet szczegół. Ustalenie przyczyny, a może i sprawców katastrofy mogło 
być kwestią życia i śmierci.

Ashe   badał   pogorzelisko   przez   blisko   godzinę,   szukając   przede 

wszystkim śladów walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krzewów i 
wytarł zabrudzone popiołem i błotem ręce o mokrą trawę. Wciąż milczał.

background image

- Nikt ich nie zaatakował. Chyba że napastnicy zadali sobie potem 

trud zamaskowania śladów... - odezwał się Ross. 

Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.
- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był 

zwykły atak. Nie ma żadnych śladów napastników, ani nadchodzących, ani 
opuszczających to miejsce.

- Więc co? - zapytał Ross.
- Może piorun... to możliwe i naprawdę lepiej, żeby tak było. Albo... 

-   błękitne   oczy   Ashe'a   były   zimne   i   nieprzyjazne,   tak   jak   zimny   i 
nieprzyjazny był krajobraz wokół nich.

- Albo? - spytał Ross.
- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!
Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby 

sztylet mógł coś pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.

Byli   tu   tylko   we   dwóch,   lecz   stanowili   część   większej   siatki 

agentów,   którzy   we   wszystkich   epokach   poszukiwali   zatartych   tropów 
czegoś,   co   nie   pasowało   do   danego   okresu,   starając   się   zlokalizować 
wroga.  A  Czerwoni   robili   dokładnie   to   samo.   Czy   zniszczenia,   które 
właśnie oglądali, były pozostałością ich sukcesu?

Dowody na to, że tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w 

samo serce tego, co kiedyś  było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć 
niewiele wiedział o sprawach wojskowości, był pewien, że to, co oglądają, 
jest pozostałością po eksplozji. Na szczycie wzgórza był wyraźny krater. 
Ashe stanął właśnie na  jego skraju, lustrując wzrokiem rozsypane wokół 
resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni.

- Czerwoni?
- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.
Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch zniszczył 

ich jedyne połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w powietrze wraz z 
całym budynkiem.

- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy 

około dziesięciu dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, że czeka 
nas   coś   poważniejszego   niż   wycieczka   szkoleniowa,   która   miała   ci 
pokazać,   jak   było   w   Brytanii   cztery   tysiące   lat   temu.   Musimy   się 
dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z jakiej przyczyny!

Ross spojrzał na pogorzelisko.
- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.

background image

- Tak.
Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aż do momentu, gdy 

czarni od sadzy i z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu 
martwych ciał, opadli wreszcie bez sił na trawę.

- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przypuszczać, 

że tylko wtedy ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w 
nocy   na   zewnątrz   ze   strachu   przed   duchami,   a   nasi   ludzie   jak   zawsze 
dostosowują się do miejscowych zwyczajów. Tylko w nocy można było 
zabić wszystkich jedną bombą.

A   wszyscy   oprócz   dwóch   agentów   byli   prawdziwymi   ludźmi 

pucharu. Napastnicy zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego 
osiemnaście   było   niewinnymi   ofiarami,   wśród   nich   również   kobiety   i 
dzieci.

- Kiedy to się stało? - spytał Ross.
- Może dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeżenia, 

inaczej   Sandy   by   nas   zawiadomił.   Nie   miał   żadnych   podejrzeń.   Jego 
ostatnie   raporty   były   rutynowe,   a   to   oznacza,   że   nie   był   świadom 
zagrożenia.

- Co teraz zrobimy? Ashe spojrzał na Rossa.
- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy 

się. Pójdziemy do wioski Nodrena. Będziemy przerażeni i zrozpaczeni. 
Pamiętaj, że znaleźliśmy naszych krewnych martwych. Wypytamy ludzi, 
którzy znają mnie jako mieszkańca tej faktorii.

Zeszli   szlakiem   ze   wzgórza   i   skierowali   się   w   stronę   najbliższej 

wioski. Pierwszy dostrzegł ich, a może raczej wyczuł, pies.

Była to duża kudłata bestia, która warczała wściekle, obnażając kły 

niczym   wilk.   Pies   był   jednak   nieco   mniejszy   od   wilka,   a   między 
ostrzegawczymi warknięciami wyrywały mu się zgoła nie wilcze krótkie 
szczeknięcia. Ashe na wszelki wypadek przygotował łuk, wyciągnąwszy 
go z pokrowca pod płaszczem.

-   Hej   tam!   -   zawołał.   -   Przychodzę,   by   mówić   z   Nodrenem,   z 

Nodrenem ze Wzgórz!

Odpowiedziało   mu   tylko   warczenie   psa.   Przetarł   dłonią   twarz. 

Rozsmarował przy tym popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu 
jeszcze głębszy wyraz żałoby.

-   Kto   przemawia   do   Nodrena?   -   słowa   zostały   wypowiedziane   z 

dziwnym akcentem, ale Ross zdołał je zrozumieć.

background image

-  Ten,   który   z   nim   polował   i   ucztował.  Ten,   który   zawarł   z   nim 

przyjaźń z pomocą ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.

- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe 

duchy - te ostatnie słowa zostały wykrzyczane wysokim, spanikowanym 
tonem.

Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko 

oczy na krzaki, spoza których dochodził głos jego rozmówcy.

- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? -zapytał 

ostro.   -   To  Assha   pyta.   Piliśmy   swą   krew   na   znak   przyjaźni   i   razem 
polowaliśmy   na   śnieżnego   wilka   i   na   dzika   w   jego   wściekłej   szarży. 
Nodren nie pozwala innym przemawiać w swym imieniu, bo Nodren jest 
mężczyzną i wodzem szczepu!

- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w 

kałużę tuż przed Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze 
sobą zło!

- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew 

moich krewnych? Czy pomiędzy faktorią a miastem Nodrena pojawiły się 
strzały wojny? Czy to dlatego chowasz się w krzakach? Czy boisz się 
pokazać Asshy swą twarz, twarz tego, który tak odważnie przemawia z 
ukrycia i rzuca stamtąd kamieniami?

- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie 

drażnimy duchów ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i pożarł 
wśród   grzmotów   piorunów.   To   Lurgha   przemówił   wśród   grzmotów. 
Lurgha   wypalił   was   ogniem.   Ściga   was   gniew   Lurghy,   handlarze! 
Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął płomień jego gniewu.

Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk 

grzmotu   i   ogień   z   nocnego   nieba...   bomba!   Prawdopodobnie   wobec 
takiego sposobu ataku Ashe niewiele dowie się od tubylców. Ich przesądy 
już  powodują,  że  uważają za przeklętych  nie tylko  tych, co  zginęli  na 
wzgórzu, ale także tych, którzy ocaleli.

- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąż żywy 

wędrować po szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A 
jednak  Assha   jest   żywy   i   widzisz   go.  Assha   mówi   i   słyszysz   go.   Nie 
odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi dla małych dzieci.

-   Duchy   także   chodzą   i   przemawiają   do   nieszczęśliwych   ludzi   - 

zabrzmiała odpowiedź. - Może to ducha Asshy teraz oglądam i słyszę...

Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po 

background image

chwili   znów   pojawił   się   na   drodze,   wlokąc   ze   sobą   rzucającego   się 
człowieka, którego bez zbytniej ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.

Mężczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub 

na szczycie głowy. Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał 
gruby wełniany pas.

-  Aha,  więc   to   Lal   o   Szybkim  Języku,  który   tak   głośno   mówi   o 

duchach i gniewie Lurghy! - Ashe przyjrzał się uważnie swemu jeńcowi. - 
A teraz, Lal, ponieważ już przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce 
go zdziwi - opowiedz mi więcej o tym gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o 
tym,   co   się   stało   z   Sanfrą,   który   był   moim   bratem,   i   z   pozostałymi   z 
mojego   ludu.   Bo   ja   jestem  Assha   i   wiesz   doskonale,   czym   jest   gniew 
Asshy. Widziałeś, jak ten gniew pożarł Twista Wygnańca, który przybył ze 
złymi ludźmi. Gniew Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej  - 
Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy, że Lal skulił się ze strachu i 
odwrócił wzrok.

Kiedy   zdecydował   się   przemówić,   z   jego   głosu   znikła   zupełnie 

poprzednia pewność siebie.

- Assha wie, że jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie 

swego wielkiego noża ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię 
na wzgórzu. Najpierw pięść jego piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił 
ją ogień jego oddechu...

- I widziałeś to na własne oczy. Lal?
Drobny mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
-  Assha   wie,  że   Lal   nie   jest   wojownikiem,   który   mógłby   stać   i 

patrzeć na cuda Lurghy i nie utracić wzroku. Sam Nodren obserwował ten 
cud...

- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w domach, a 

światem zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać? 
Skąd wiedział, że przybywa Lurgha?

Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmierzyły 

szybkim spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki. 
Potem ponownie zwrócił wzrok na czubki butów Ashe'a.

- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki sposób 

sam Nodren poznał tajemnicę nadejścia Lurghy?

- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi 

głos. Tym razem należący do kobiety. - Mów do Asshy prostą mową. Jeśli 
jest   duchem,   wie   doskonale,   że   nie   mówisz   prawdy.   A   jeśli   jest 

background image

człowiekiem, który umknął przed gniewem Lurghy... - w jej głosie brzmiał 
wyraźny podziw.

Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:
- Mówi się, że przyszła wiadomość, że na cudzoziemców spadnie 

gniew Lurghy, a Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami, 
aby   wiedzieli,   że   handlarze   są   przeklęci   i   że   kiedy   następny   raz   się 
pojawią, mają powitać ich włócznie.

-   A   ta   wiadomość...   jak   została   dostarczona?   Czy   głos   Lurghy 

zabrzmiał wprost w uszach Nodrena, czy też powtórzyły go usta jakiegoś 
człowieka?

- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.
- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i chowa się 

przed nim w blasku południowego słońca!

Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była 

ważną osobą w szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, patrząc Ashe'owi 
prosto w oczy. Na rzemieniu na jej szyi wisiał błyszczący metalowy dysk, 
a   drugi   podobny   stanowił   zapięcie   jej   pasa.  Włosy   miała   związane   na 
czubku głowy rzemieniem ozdobionym drobnymi agatami.

-  Pozdrowiona  niech  będzie  Cassca,  ta,  która  Sieje  -  głos  Ashe'a 

zabrzmiał  bardzo   formalnie.  -  Ale  dlaczego  Cassca  ukrywała  się  przed 
Assha?

-   Twoje   wzgórze   odwiedziła   śmierć   -   odparła   kobieta   -   i   ty   też 

pachniesz   śmiercią...   śmiercią   z   ręki   Lurghy.   Ci,   którzy   przychodzą   ze 
wzgórza,   może   nie   kroczą   już   w   swych   ciałach   -   wyciągnęła   rękę 
gwałtownym ruchem i dotknęła palcem policzka Ashe'a. Skinęła głową. - 
Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, że duchy wyglądają normalnie 
dla wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś spalony przez 
Lurghę.

- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.
- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko Nodren, ale 

też Hangor, Effar i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego 
Miejsca.   -   Wykonała   dłonią   dziwny   gest   i   mówiła   dalej:   -   Niedługo 
nadejdzie czas siewu i chociaż to Lurgha przynosi słońce i deszcz ziemi. 
Wielka Matka przyjmuje siew. A tylko kobiety mogą wejść ku niej do 
Wewnętrznego   Kręgu.   -   Znów   wykonała   dziwny   gest.   -  Wtedy   jednak 
staliśmy na zewnątrz i składaliśmy pierwszą ofiarę, a z niebios rozległa się 
muzyka, jakiej nigdy nie słyszeliśmy. Głosy śpiewały w dziwnym języku. - 

background image

Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu. - A potem prze-
mówił   głos.   I   mówił,   że   Lurgha   został   rozgniewany   przez   obcych   ze 
wzgórza, i że tej jeszcze nocy spadnie na nich jego gniew. I że Nodren 
musi być świadkiem gniewu, aby widział, jak Lurgha karze tych, którzy go 
rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy w nocy rozległ się dźwięk...

- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.
- Nodren powiedział, że to było jak odległy pomruk, a na niebie, 

przesłaniając   gwiazdy,   pojawił   się   ciemny   cień   ptaka   Lurghy.   I   wtedy 
Lurgha   uderzył   we   wzgórze   grzmotem,   wichrem   i   błyskawicą.   Nodren 
uciekł, bo gniew boga był przerażający. A teraz my, wyznawcy Wielkiej 
Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła pomiędzy nami a 
gniewem Lurghy.

-  Assha   dziękuje   Cassce,   która   jest   sługą   Wielkiej   Matki.   Niech 

udany będzie siew i obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powiedział 
Ashe, ignorując leżącego u jego stóp Lala.

- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć, 

że choć mnie chroni ręka Matki i nie obawiam się niczego, wielu z mojego 
ludu podniesie przeciw tobie włócznię, bo tak nakazał Lurgha.

- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca. 
Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa 

poszedł za nim.

Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.

background image

6

Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala 

- czy to mógł być samolot?

- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie 

wykonali swoją robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma już 
sensu   nawiązywać   kontaktu   z   miastem   Dorthy   lub   Mungi. 
Prawdopodobnie tam również objawił się głos Lurghy na ich korzyść, a 
naszą, niestety, wielką stratę.

- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lurghy, 

przynajmniej nie w takim stopniu jak ten mężczyzna.

- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I służy bogini znacznie starszej 

i znacznie potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini 
płodności   i   urodzaju.   Lud   Nodren   wierzy,   że   jeśli   Cassca   nie   odprawi 
rytuałów i nie zasieje pierwszej partii pola wiosną, nie będzie żadnych 
zbiorów. Czuje się więc chroniona przez boginię i nie obawia się gniewu 
Lurghy. Ci ludzie są teraz w trakcie zmiany systemu wierzeń, ale część 
spośród rytuałów, które odprawia Cassca, przetrwa do naszych czasów pod 
płaszczykiem magii, choć, oczywiście, ulegną sporym przekształceniom.

Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno 

kotłowały  się  gwałtowne  myśli.  Nagle  zamilkł  i odwrócił  się w   stronę 
morza.

- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aż przybędzie po nas okręt. 

Potrzebna nam kryjówka.

- Będą na nas polować tubylcy?
-   To   niewykluczone.   Niech   ktoś   tylko   wpadnie   na   pomysł   od-

czynienia uroku nad tymi, nad którymi ciąży klątwa, a będziemy mieli 
poważne kłopoty. Wielu z tych ludzi to doświadczeni tropiciele i myśliwi, 
a   Czerwoni   mogą   mieć   wśród   nich   agenta,   który   im   doniesie,   że   ktoś 
powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz w trasie, bo 
wiemy, że Czerwoni pojawili się właśnie w tym okresie. Oni też muszą 
mieć   tu   sporą   bazę,   skoro   użyli   samolotu.   Nie   można   zbudować 
transportera   w   czasie   na   tyle   dużego,   by   przeniósł   taką   ilość   sprzętu. 
Wszystko,   czego   tu   używamy,   zostało   zgromadzone   już   na   miejscu,   a 
używanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby to dostrzec któryś z 
tubylców. Na szczęście większość baz założyliśmy na terenach dzikich i 

background image

niezaludnionych. Krótko mówiąc, jeśli Czerwoni mają samolot, to został 
on skonstruowany tutaj, a to oznacza, że mają sporą bazę. - Ashe myślał na 
głos, a jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zostawiając Rossa 
coraz bardziej w tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej 
okolicy wraz z Sandym. Jakieś pół mili na zachód jest jaskinia. To będzie 
nasze schronienie na dzisiejszą noc.

Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się 

niezamieszkana. Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w 
skale, z której wypływał niewielki strumyczek, a jego brzegi pokrywała 
cieniutka   warstwa  lodowej   kry.  Ross   pierwszy  wszedł  do   groty,  niosąc 
zebrane na polecenia Ashe'a gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem, 
toteż po długiej wędrówce w lodowatych podmuchach wiatru marzył o 
jakimkolwiek schronieniu, choćby tak surowym jak skalna nisza. Spiesząc 
się,   zaniedbał   podstawowych   środków   ostrożności.   Jeden   duży   krok   i 
pośliznąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuż przed wejściem do 
jaskini.   Następne,   co   dojrzał,   to   śnieżna   futrzana   kula   mknąca   w   jego 
kierunku z groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął 
się wokół jego gardła i ramion, prawdopodobnie uratował mu życie - tylko 
on został uchwycony w kły zwierzęcia.

  Z   okrzykiem   zaskoczenia   Ross   przeturlał   się   na   bok,   próbując 

rozpaczliwie sięgnąć do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł płomień bólu. 
Potem zaś walka przeniosła się gdzieś nad jego ciało, a on stracił na chwilę 
oddech   w   wyniku   silnego   uderzenia   w   pierś.   Przez   mgłę   słyszał   tylko 
warczenie   i   sapanie.   Jeszcze   kilka   silnych   szturchnięć   i   walczące   ciała 
odsunęły   się.  Wciąż   oszołomiony,   zdołał   uklęknąć.   Bój   trwał.   O   kilka 
kroków dalej ujrzał Ashe'a przywalonego cielskiem olbrzymiego śnieżnego 
wilka. Ashe oplótł  nogami grzbiet zwierza, jedną ręką chwycił go  pod 
gardło,   utrzymując   na   dystans   pysk   bestii,   a   drugą   dźgał   sztyletem 
podbrzusze.

Teraz Ross też już był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił 

sztylet między żebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć 
serca. Wilk zadrżał konwulsyjnie i zesztywniał nagle z prawie ludzkim 
jękiem.  Ashe   wydostał   się   spod   bestii,   ciężko   dysząc,   i   zaczął   czyścić 
sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie płynęła wąska strużka krwi, a kilt w 
tym miejscu był rozerwany aż do pasa. Pozostał jednak niewzruszony.

- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. - 

Przygotuj lepiej łuk.

background image

Ross nałożył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuniką, 

chroniąc przed zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą, 
że dzięki treningom jest całkiem niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię 
zaprotestowało bólem, gdy napiął łuk.

Dostrzegł, że Ashe nie wstaje.
- Coś poważnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływającą teraz 

obficiej ze zranionej nogi towarzysza.

Ashe  w   odpowiedzi  podciągnął  rozerwany  materiał  i  pokazał  mu 

paskudnie wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda. 
Przycisnął   dłoń   do   otwartej   rany,   ruchem   głowy   wskazał   jednak 
ponaglająco jaskinię.

- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie możemy się tym zająć, dopóki nie 

mamy pewności.

Ross   przeszedł   przez   strumień   i   pochylił   się   przy   wejściu   do 

pieczary.   Od   razu   wyczuł   nieprzyjemny   odór   zwierzęcego   legowiska. 
Uniósł   kamień   i   cisnął   go   w   ciemną   czeluść,   czekając   na   reakcję 
ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o skalną ścianę, ale poza 
tym nie rozległ się żaden inny dźwięk. Podobny rezultat przyniósł drugi 
rzut, pod nieco innym kątem. Wyglądało na to, że jaskinia jest pusta. Kiedy 
się   tam   usadowią   i   rozpalą   ogień   u   wylotu,   powinna   być   w   miarę 
bezpiecznym schronieniem. Już uspokojony, wszedł nieco głębiej, by po 
chwili wrócić w miejsce, gdzie pozostawił partnera.

- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to ciężarna. - 

Trącił czubkiem buta martwe cielsko. Założył już na udo opaskę uciskową, 
a jego twarz była wykrzywiona lekkim grymasem bólu.

- W każdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu.... 
Ross   odłożył   łuk   i   pochylił   się   nad   raną  Ashe'a.   Była   głęboka   i 

wyglądała dość paskudnie.

- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaciśnięte zęby.
Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stamtąd 

małą paczuszkę. Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknął trzy 
pigułki,   czwartą   Ross   rozgniótł   na   przygotowanym   opatrunku.   Kiedy 
zakończył bandażowanie, Ashe wyraźnie się rozluźnił.

- Miejmy nadzieję, że podziała - mruknął. - Przysuń się teraz, żebym 

mógł   cię  dosięgnąć.   Przyjrzę  się   temu   zadrapaniu.  Ugryzienia   zwierząt 
potrafią się paskudnie jątrzyć.

Dopiero   gdy   Ross   także   został   zabandażowany   i   zmusił   się   do 

background image

przełknięcia   gorzkiego   lekarstwa   antyseptycznego,   pomógł   Ashe'owi 
dokuśtykać do jaskini. Pozostawił go na moment przed wejściem i oczyścił 
nieco wnętrze. Potem zaś  pomógł rannemu towarzyszowi ułożyć się w 
miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.

Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć 

przemoczone rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłużyć 
ustrzelony   ptak,   teraz   obłożony   gliną   i   umieszczony   pod   gorącymi 
polanami.

Zaczęło   się   pechowo,   to   fakt   -   pomyślał   Ross   -   ale   teraz   mają 

wreszcie schronienie, ogień i żywność. Tylko ręka bolała piekielnie, aż po 
łokieć,   przy   każdym   poruszeniu.   Chociaż   Ashe   nie   zdradzał   się   z 
cierpieniem   w   najmniejszym   stopniu,   Ross   przypuszczał,   że   jego 
towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego też starannie ukrywał 
swoje odczucia. Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami. Murdock 
wysysał z rozkoszą każdą najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z 
tłuszczu dłonie. Ashe legł z wysiłkiem na zaimprowizowanym łożu. Na 
jego twarzy tańczyły blaski i cienie, których źródłem był ogień.

- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy możliwości kontaktu 

z bazą po zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie 
mogę ryzykować większej utraty krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny 
w lesie...

Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, że gdyby 

nie Ashe, to nie śnieżny wilk byłby teraz ścierwem leżącym przed jaskinią. 
Nie   zdobył   się   jednak   na   słowa   podziękowania.   Chyba   blokowało   je 
zawstydzenie.

Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofiarować 

swoją siłę, jeśli tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.

- Będziemy musieli zapolować na....
- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle że do tego trzeba się przejść w dół 

strumienia. Tam jest lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez 
dłuższy   czas,   wypłoszyła   wszystkie   większe   zwierzęta.   Jednak   to   nie 
żywność mnie martwi, ale...

- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłużny, także 

wpadając w pół słowa. - Tyle że ja wciąż mogę wykonywać polecenia. To 
jest twój teren, a ja jestem zielony. Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić, 
zrobię to najlepiej jak potrafię.

Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie 

background image

zdradzała żadnych uczuć.

-   Po   pierwsze,   musisz   obedrzeć   tego   wilka   ze   skóry.  A   potem 

zakopać ścierwo. Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to 
robił na zewnątrz, może zjawić się jej samiec i zaskoczyć cię przy robocie.

Ross  nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale 

nie zadawał pytań. Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery 
razy więcej czasu niż łowcy, którego kiedyś pokazano mu na taśmie, i z 
pewnością   nie   wykonał   tego   lepiej.   Zanim   nakrył   kamieniami   ścierwo 
wilka, musiał dokładnie wyszorować się w strumieniu. Kiedy wrócił do 
jaskini, Ashe leżał już z zamkniętymi oczami. Ross z ulgą usiadł na swoim 
legowisku i starał się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym piekielnym 
pulsowaniu bólu w ramieniu...

Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drewna, 

aby dołożyć chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast 
wściekły, na samego siebie.

- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.
Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawiając go 

czuwającego   przy   ogniu.   Jak   wiele   zawdzięczali   czujności   Ashe'a, 
zrozumiał kilka chwil później, gdy wiatr przyniósł całkiem bliskie wycie 
wilka. Może nie był to nawet partner zabitej wilczycy, ale z pewnością 
jakiś nieodległy krewniak.

Następnego   poranka   Ross,   pozostawiwszy   Ashe'owi   odpowiedni 

zapas   drewna,   postanowił   spróbować   szczęścia   na   bagnach   w   dole 
strumienia. Niskie skłębione chmury, które pokrywały niebo zeszłego dnia, 
gdzieś   odpłynęły,   i   mógł   cieszyć   oczy   pogodnym   porankiem,   chociaż 
podmuchy wiatru wciąż były lodowate. Mimo to był żywy i mógł znów 
oglądać słońce, toteż humor znacznie mu się poprawił.

Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym życiu, 

jakie przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą 
była nauka teorii, a inną wykorzystanie tego w praktyce. Był pewien, że 
Ashe miałby sporo ubawu z jego skautowskich prób.

Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomiędzy 

bezlistnymi brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawiały się 
pagórki   solidniejszego   gruntu   wyglądające   jak   małe   wysepki.   Wkrótce 
Ross   dostrzegł   unoszącą   się   zza   jednego   z   takich   pagórków   niewielką 
smugę dymu. Następnym interesującym obiektem był ciemniejszy punkt, 
w którym z bliższej odległości rozpoznał prymitywny szałas. Po co ktoś 

background image

miałby się osiedlać na takim bagnisku? Nie miał pojęcia. Mógł to być 
tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.

Jednak   ptaki   pożywiające   się   pośród   trzcin,   pluskające   siew   sa-

dzawkach   i   hałasujące   wniebogłosy   nie   zdawały   się   przez   nikogo 
niepokojone.

Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejętności 

łuczniczych.   Miał   w   kołczanie   tylko   sześć   strzał   przeznaczonych   do 
polowania na ptaki. Zamiast ciężkich metalowych czy kamiennych grotów 
używanych   na   grubszego   zwierza   były   wyposażone   w   lekkie   główki   z 
zaostrzonych kości. Nie minęło kilka minut, gdy zamiast tych strzał miał 
cztery   martwe   ptaki   powiązane   za   nóżki.   Pobliskie   stadko   zerwało   się 
wprawdzie na chwilę, ale zaraz powróciło do przerwanej uczty. Następną 
zdobyczą   był   zając   -   dorodna,   tłusta   sztuka,   która   bezczelnie   bez 
najmniejszego   lęku   wpatrywała   się   w   Rossa   spoza   kępy   trzcin.   Kiedy 
trafiony zając fiknął w pobliską kałużę, myśliwy odruchowo wyszedł z 
ukrycia by zabrać łup. Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i po-
łożył dłoń na rękojeści sztyletu - z pobliskich krzewów przypatrywał mu 
się nieznajomy człowiek.

Przez  długą,  pełną   napięcia   chwilę  krzyżowały   się   spojrzenia   ich 

oczu. Ross dostrzegł podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika 
obcego, przybrudzone błotem i jakby spalone ogniem, przypominały jego 
własny strój. Włosy miał związane z tyłu, a nie umocowane w czub, jak 
większość lokalnych szczepów.

Ross   odezwał  się  pierwszy,  choć  jego   dłoń  wciąż  spoczywała   na 

rękojeści broni.

-  Wyznaję   ogień   i   obróbkę   metalu,   wschodzące   słońce   i   płynącą 

wodę - zaczął powitalną ceremonię ludu pucharu.

- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki 

tajemniczemu kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a 
któż  mógłby   powstrzymać  nurt  wody?   -  odpowiedział  obcy   ochrypłym 
głosem.

Teraz,   gdy   Ross   miał   czas   przyjrzeć   mu   się   uważniej,   dostrzegł 

paskudą oparzelinę biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co 
do obcego pewne podejrzenia, które postanowił natychmiast sprawdzić.

- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...
- Ashe'a!
Powiedział   “Ashe'a",   nie   “Asshy"!   Mimo   to   Ross   postanowił 

background image

zachować ostrożność.

-   Czy   pochodzisz   ze   wzgórza,  które  omiotła   gniewna   błyskawica 

Lurghy?

Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na 

jego   klatce   piersiowej   była   niczym   w   porównaniu   z   paskudnie 
poparzonymi i pokrytymi bąblami udami. Przyglądał się uważnie Rossowi, 
a potem jego dłoń wykonała gest, który dla niewtajemniczonego tubylca 
mógł   być   jednym   z   zaklęć   odpędzających   zło,   ale   dla   Murdocka   miał 
całkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do góry nieodparcie kojarzył mu 
się ze znacznie nowszymi czasami...

- Sanford?
Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.
- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo 

się podawał, ale z drugiej strony, mógł też być szpiegiem Czerwonych. 
Ross nie zapomniał jeszcze lekcji, jaką dał mu Kurt.

- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy żadnych szans. 

Nie   oczekiwaliśmy   kłopotów.   Właśnie   uganiałem   się   za   osłem,   który 
zerwał się ze sznura, i byłem w połowie stoku, kiedy nas stuknęli. Gdy 
potem doszedłem do siebie, byłem już na dole, a pół fortu leżało na mnie. 
A reszta... no cóż, widziałeś chyba to miejsce?

Ross skinął głową.
- Co robisz tutaj?
McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.
-   Próbowałem   rozmawiać   z   Nodrenem,   ale   odegnali   mnie   ka-

mieniami. Wiedziałem, że Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na 
niego na plaży, ale dotarłem tam za późno. Potem pomyślałem, że będzie 
tędy   przechodził,   aby   skontaktować   się   z   okrętem   podwodnym,   więc 
czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie jest Ashe?

Brzmiało   to   logicznie.   Ale   teraz,   gdy   Ashe   był   ranny,   Ross 

postanowił   nie   ryzykować   nawet   w   najmniejszym   stopniu.   Wepchnął 
sztylet do pochwy i zarzucił na plecy zająca.

- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...
- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem! Ross odszedł 

bez   słowa.   Był   pewien,   że   nieznajomy   nie   zdoła   go   dogonić.   Jeśli   to 
szpieg, niech wie, że trafił na kogoś, kto miał już do czynienia z Kurtem 
Vogelem.

background image

Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteż było już dobrze 

popołudniu, gdy Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy 
ognisku.   Najwyraźniej   podczas   nieobecności   swego   towarzysza   spędzał 
czas   na   struganiu   kostura,   który   leżał   obok.   Zdobycz   łowiecka   Rossa 
spotkała   się   z   jego   żywym   entuzjazmem,   ale   stracił   wszelkie 
zainteresowanie jedzeniem, gdy tylko usłyszał o spotkaniu na bagnach.

- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew 

unosi się do góry, gdy się uśmiecha.

- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.
- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.
Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego. 

Tak, miał małą szczerbę w przednich zębach. Skinął głową.

-   To   jest   McNeil.   Mimo   to   dobrze,   że   go   tu   od   razu   nie   przy-

prowadziłeś. Stałeś się ostrożny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknął 
ponownie.

- I po tym, co usłyszałem od ciebie, że Czerwoni mogą tu kogoś na 

nas zasadzić.

Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.
- Nigdy nie należy ich lekceważyć. Ale człowiek, którego spotkałeś, 

to   faktycznie   McNeil,   i   lepiej,   żebyśmy   byli   razem.   Dasz   radę   go   tu 
przyprowadzić?

- Myślę, że tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opowieści 

sam zaszedł w to miejsce.

Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i zaklął 

cicho, oparzywszy sobie język.

- Dziwne, że Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A może nie 

chciała wspominać, że go odpędzili. Pójdziesz teraz?

- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. Założę się, że jest 

głodny.

Znów odbył drogę na bagna.
Tym   razem   nie   dostrzegł   smugi   dymu.   Zawahał   się.   Trzcinowa 

wysepka, na której stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila. 
Była pusta. Czy McNeil sam udał się w drogę? Czy też coś się stało?

O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiałby 

powiedzieć, dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę 
pobliskich krzewów. Ale ponieważ to zrobił, wylatująca lina, która miała 
zacisnąć się na jego gardle, zsunęła się bezsilnie po jego ramieniu. Gdy 

background image

opadła   na   ziemię,   przydepnął   ją   błyskawicznie.   Potem   równie   szybkie 
pochylenie   się   i   szarpnięcie   i   trzymający   drugi   koniec   zaskoczony 
napastnik wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.

Ross znał już tę okrągłą twarz.
- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w 

międzyczasie   walnąć   kolanem   w   twarz   sięgającego   po   kamienny   nóż 
przeciwnika.   Ten   upuścił   broń,   którą   Ross   kopnął   w   krzaki.   -   Na   co 
polujesz. Lal?

- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskrywana 

pasja.

Nie   próbował   jednak   na   nowo   podjąć   walki,   gdy   Ross   pewnym 

chwytem za gardło pchnął go w kierunku krzewów. W znajdującym się za 
nimi   zagłębieniu   na   szczęście   nie   było   wody,   tylko   nieco   błota.   Na 
szczęście dla McNeila, który leżał tam skrępowany za ręce i nogi, bez 
specjalnej troski o jego poparzone ciało.

background image

7

Ross związał Lala liną, która miała służyć jako arkan na jego własną 

szyję. Upewnił się, że silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim pochylił się, 
by rozciąć więzy McNeila. Lal skulił się przy przeciwległej ściance rowu 
trzęsąc się na całym ciele. Jego przerażenie było tak widoczne, że Ross 
nawet nie czuł satysfakcji z wygranej walki. Było mu raczej głupio.

- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z więzów i 

pomógł wstać.

McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił 

się z bólu.

- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy. 
Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:
- Czy szczep nas ściga?
-   Lurgha   rozkazał.   Głos   jego   brzmiał   z   niebios.   Każdy   handlarz, 

który uciekł przed jego gniewem, ma być schwytany i złożony w ofierze 
dla użyźnienia pól.

-  Aha,   starożytna   ofiara   przed   pierwszym   wiosennym   siewem   - 

przypomniał sobie Ross wyuczoną lekcję. Każdego obcego wędrowca albo 
członka wrogiego szczepu schwytanego określonego dnia miał spotkać taki 
właśnie los. Jeśli rok był pechowy i nie schwytano żadnego człowieka, 
można było od biedy złożyć w ofierze wilka lub jelenia. Ale najlepsza była 
ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozkazał - głos z nieba rozkazał - że 
handlarze mają być tegoroczną ofiarą. Ashe! Przecież jakiś tropiciel może 
trafić też do niego.

- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jednocześnie w 

dłoń linę, na której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go 
wypytać o szczegóły tego nowego rozkazu Lurghy.

Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo marszu do 

możliwości swego poparzonego towarzysza, który gonił już resztkami sił. 
Wprawdzie zaczął dość ambitnie, ale wkrótce już wlókł się noga za nogą. 
Ross ponaglił Lala do szybkiego marszu. Przywiązywał go do drzewa co 
kilkadziesiąt metrów, a potem powracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą 
dotarli do jaskini tuż przed zmrokiem. U jej wylotu wciąż jeszcze płonęło 
ognisko.

- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia - 

background image

I Lal. Ale skąd ty tu, Lalu z miasta Nodrena?

-   Nieporozumienie   -   odpowiedział   za   niego   Ross,   pomagając 

McNeilowi usadowić się na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił 
handlarzy na podarunki dla Lurghy.

- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz 

moich krewnych? Czy wydał go Nodren? Czy już zapomniał o więzach 
krwi   pomiędzy   nami?   Bo   przysięgą   na   samego   Lurghę   były   one 
potwierdzone!

- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.
Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł 

twarzą do ziemi, tak że mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze 
splecionych włosów. Murdock zorientował się z niejakim zdziwieniem, że 
drobny człowieczek łka jak dziecko. Całe jego ciało drżało w niemym 
szlochu.

- Aaaa - zajęczał ponownie.
Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił 

za   czub   włosów   i   uniósł   głowę   Lala   znad   ziemi.   Oczy   tubylca   były 
zamknięte, ale po policzkach płynęły łzy, a usta złożyły się do następnej 
żałosnej skargi.

- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaż starał się to zrobić w 

miarę delikatnie. - Przecież nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noża. Moja 
strzała nie przebiła twej skóry. Wciąż żyjesz, choć mogłeś być martwy. 
Ciesz się więc życiem i spróbuj je zachować, opowiadając nam wszystko, 
co wiesz.

Podczas   spotkania   na   drodze   Cassca   wykazała   się   inteligencją 

rozluźniając   napięcie,   które   pojawiło   się   między   nimi.   Wszystko 
wskazywało  na to, że  Lal  jest  człowiekiem  całkowicie  innego  rodzaju. 
Jego   umysł   był   bardzo   prosty   i   niewiele   myśli   mogło   się   w   nim 
zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam kompletny 
chaos. Wyciągali z niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.

Lal   był   biedny.   Tak   biedny,   że   nie   mógł   nawet   marzyć,   iż   kie-

dykolwiek   będzie   posiadał   na   własność   któryś   z   tych   cennych   przed-
miotów,   jakie   handlarze   ze   wzgórz   sprzedawali   bogaczom   z   miasta 
Nodrena. Lal był także czcicielem Wielkiej Matki, a nie kimś, kto składa 
ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich ludzi, nie 
zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena 
przekonał się o zagładzie osiedla handlarzy na wzgórzach, które rozpadło 

background image

się w proch po uderzeniu gniewnej pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym 
bardzo. O tyle tylko, że wpadł na pomysł przeszukania wzgórza. Gniew 
Lurghy   mógł   wszak   zwrócić   się   przeciwko   handlarzom,   ale   może   nie 
dotyczył tych wszystkich pięknych przedmiotów, które posiadali? Udał się 
więc w sekrecie w to miejsce na poszukiwania. To, co tam ujrzał, prze-
konało go o potędze Lurghy i do tego stopnia wstrząsnęło jego prostym 
umysłem, że uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o przedmiotach, po 
które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego chciwe 
myśli...

W   tym   momencie   Ashe   przerwał   potok   jego   wymowy.   Skąd 

wiadomo, że Lurgha dostrzegł Lala?

Ponieważ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie 

poranka, kiedy wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił 
doń na bagnach. Do niego, do Lala, który jest tylko niczym mamy insekt 
pełzający po ziemi.

A jak przemówił doń Lurgha? Głos Ashe'a był łagodny i cichy.
Wprost   z   niebios.   Jakby   przemawiał   do   samego   wodza   Nodrena. 

Powiedział,   że   widział   Lala   na   wzgórzach,   a   więc   Lal   będzie   jego 
pokarmem. Jednak Lurgha nie pożre go, jeśli Lal będzie mu usługiwał na 
inny sposób. A on. Lal, leżał twarzą do ziemi, słuchając tego bezcielesnego 
głosu i przysięgał, że będzie służył Lurghdze aż do kresu swych dni.

Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych handlarzy, 

który ukrywa się na bagnach, i związanie go. Lal miał zawołać ludzi z 
wioski i razem mieli zanieść jeńca na wzgórze, na którym Lurgha okazał 
swój gniew, i pozostawić go tam. Potem mogli powrócić i wziąć to, co tam 
znajdą,   wraz   z   błogosławieństwem   ich   pól   w   czas   siewów,   i 
błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, że stanie 
się wedle woli Lurghy, a teraz nie może spełnić swej przysięgi. Lurgha 
zatem pożre go niechybnie. Nie ma dlań żadnej nadziei...

-   Czy   jednak   -   powiedział  Ashe   łagodnym   głosem   -   nie   służyłeś 

Wielkiej Matce przez wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze 
pierwszego owocu, nawet jeśli zbiory z twego małego pola były skromne?

Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąż była zapłakana i prze-

rażona. Dłuższą chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu. 
Potem przytaknął skwapliwie.

- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To prawda, że 

jesteś biednym człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecież teraz 

background image

jest najgorsza pora roku, gdy ludzie często umierają z głodu, nim nadejdą 
nowe zbiory. Wielka Matka dba o swoje dzieci i to właśnie ona oddała cię 
w   nasze   ręce.   Tak   właśnie   mówię   do   ciebie.   Lal,   ja,  Assha   spośród 
handlarzy, i mówię do ciebie prostą mową - Lurgha, który zniszczył nasze 
osiedle,   Lurgha,   który   przemawia   z   niebios,   nie   przyniesie   ci   niczego 
dobrego...

- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemności, 

spomiędzy mrocznych duchów!

- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem 

tworem światła i dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie, 
ona daje płodność młodym kobietom, aby urodziły synów, którzy noszą 
włócznię za swym ojcem, i córki, które będą przędły i obsiewały pola 
złotym   ziarnem.   Gniew   Lurghy   skierowany   jest   ku   nam.   Lal.   Nie   ku 
ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego gniew.

Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował już mrok.
- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest 

Assha z handlarzy i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani 
też Nodrena, ani nikogo  z jego  ludu. Niech dosięgnie tylko mnie. Tak 
rzekłem!

Ross   dostrzegł   nieznaczny   ruch   dłoni   Ashe'a.   Najwyraźniej 

przygotował on jakiś drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. Jakoż 
faktycznie   u   wylotu   jaskini   zapłonął   gwałtownym   błyskiem   wielce 
widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął przerażony, ale ponieważ błysk 
trwał tylko przez moment, odważył się spojrzeć tam ponownie.

- Widziałeś, że Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na 

mnie   tylko   będzie   zwrócony   jego   gniew.  A  teraz   -  Ashe   dokuśtykał   z 
powrotem i wyciągnąwszy skórę białego wilka, rozłożył ją przed Lalem - 
zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z tego kurtynę w drzwiach Domu Matki. 
Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo rzadka. Matka będzie rada z 
tak   cennego   podarunku.   A   ty   powiesz   Wielkiej   Matce,   co   ci   się 
przydarzyło,   i   powiesz,   iż   wierzysz,   że   jej   moc   większa   jest   niż   moc 
Lurghy. A Matka będzie z ciebie wielce zadowolona. Ale nie powiesz ni 
słowa ludziom z wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie 
chcę, by ktokolwiek stanął pomiędzy nami.

To   mówiąc,   rozwiązał   linę   krępująca   ręce   Lala.   Ten   zaś   dotknął 

skóry śnieżnego wilka a jego oczy lśniły z podziwu.

- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zadowolona, 

background image

bo od wielu już lat nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu. 
Jestem   naprawdę   małym   człowiekiem,   nie   mnie   przeto   mieszać   się   w 
spory   między   wielkimi.   Lurgha   przyjął   twoje   słowa,   nie   moja   to  więc 
sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas jakiś, jeśli zechcesz mi 
zezwolić, Assha. Jestem bowiem człowiekiem o lekkim i długim języku i 
często   mówię   to,   czego   powiedzieć   nie   chcę.   Jeśli   więc   zadadzą   mi 
pytanie, odpowiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi pytania, nie 
odpowiem więc.

McNeil roześmiał się.
Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.
- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niż sądzisz. 

Nie powinieneś jednak także zostawać tutaj.

 Lal ponownie zgiął się w ukłonie.
- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąży teraz gniew Lurghy, a ja nie 

chcę znaleźć się w jego zasięgu. Dlatego też odejdę na bagna. Są tam ptaki 
i zające, będę więc miał czas obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do 
Matki, naprawdę była warta jej błogosławieństwa. Chciałbym za twym 
pozwoleniem, Assha odejść jeszcze tej nocy.

- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.
Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze 

pozostałym i znikł w ciemnościach doliny.

- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.
- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co 

miałem z nim zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby ucieczkę. A na 
wolności znów by na nas polował. Teraz zaś mam nadzieję, że przez jakiś 
czas będzie trzymał się z dala od Nodrena i w ogóle zniknie wszystkim z 
oczu. Lal może nie jest bardzo bystry, ale jest niezłym myśliwym. A teraz 
ma powody  się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego  tropiciela, by  go 
znalazł. Jednego za to się dowiedzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, że nie do 
końca wyczyścili to miejsce. Co się właściwie stało, McNeil?

Opowiedział   im   wszystko   ze   szczegółami.   Potem  Ashe   usiadł   na 

posłaniu, a Ross zajął się przygotowaniem kolacji.

-   W   jaki   sposób   namierzyli   posterunek?   -   zastanawiał   się  Ashe, 

wpatrując się w pełgające płomienie ogniska.

- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źródło. 

Tylko to przychodzi mi do głowy. A to oznacza, że musieli nas szukać już 
od dłuższego czasu.

background image

- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych? McNeil potrząsnął 

przecząco głową.

- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co 

robił. Gdybym go  nie znał, sam bym przysiągł, że jest  jednym z ludu 
pucharu. Miał przy tym wspaniałą sieć informatorów w całej Brytanii. To 
zadziwiające,   jak   potrafił   to   zorganizować.   Myślę,   że   fakt   jego 
przynależności   do   gildii   kowali   był   wielce   pomocny.   Mógł   zdobyć 
mnóstwo ciekawych wieści w każdej wiosce, w której tylko było coś do 
roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się nieco na łokciu dla podkreślenia 
swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu stronach Kanału, 
ani daleko na pomocy. O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się, 
zanim   jeszcze   zdecydowaliśmy   się   na   przykrywkę   ludu   pucharu. 
Zwłaszcza, że ich klany są niezwykle liczne w Hiszpanii.

Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.
-   Ich   stała   baza   z   transporterem   musi   być   gdzieś   w   granicach 

terytorium, którym władają także w naszych czasach.

-   Mogą   równie   dobrze   siedzieć   na   Syberii   i   śmiać   się   w   głos! 

-wybuchnął McNeil - Tam nie mamy szansy się dostać.

- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i oblizując 

palce   z  tłuszczu.  -  Wtedy   też   natrafiliby   na  stare  problemy   odległości. 
Gdyby to, czego szukają, znajdowało się w ich obecnych granicach, nigdy 
byśmy   nie   wpadli   na   ich   trop.   To   leży   gdzieś   poza   ich 
dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas. Oni zaś muszą 
umieścić swój punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko 
możliwe. Nasze problemy logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż 
ich.

- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej 

bazy. Tam w żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli 
chodzi o nich, założę się o wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest 
gdzieś w Europie, a do tego musieli wytłuc trochę ludzi. Jeśli używają 
samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...

- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to przecież tylko 

magia, ptak Lurghy.

- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, podobnie 

jak   my   -   potrząsnął   głową  Ashe.   -   Wszystko,   co   pochodzi   z   naszych 
czasów,   musi   być   tak   ukryte   lub   zamaskowane,   aby   nie   kojarzyło   się 
tubylcom   z   dziełem   ludzkich   rąk.   Nasz   okręt   podwodny   wygląda   jak 

background image

wieloryb.   Ich   samolot   z   pewnością   przypomina   ptaka,   ale   nie   mogą 
ryzykować, że ktoś przyjrzy mu się bliżej. Nie mamy pojęcia, co mógłby 
spowodować taki wyciek technologii w tych czy też innych prymitywnych 
czasach, jak mogłoby to zmienić bieg historii.

- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyślenia na 

ten temat - załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet nauczył go, jak go 
używać. I tak nie uda mu się stworzyć własnego. Ta technologia leży poza 
jego   możliwościami.   Ci   ludzie   nie   potrafiliby   wytworzyć   takiego 
przedmiotu.

- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekceważ umiejętności 

tutejszych   rzemieślników   ani   też   wrodzonej   inteligencji   ludzi   tej   ery. 
Tubylcy   prawdopodobnie   nie   potrafiliby   stworzyć   pistoletu,   ale   to 
mogłoby   pchnąć   ich   myśli   w   nowym   kierunku.   I   kto   wie,   czy   nie 
unicestwilibyśmy   tym   samym   naszego   świata.   Dlatego   nie   śmiemy 
zmieniać  przeszłości. To  jest  tak  jak  z wynalezieniem broni  atomowej. 
Każdy chciał ją wyprodukować, a teraz siedzimy wszyscy i trzęsiemy się 
ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony, by jej użyć.

- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, staramy się 

nie pozostać w tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch, 
żeby przypadkiem nie zniszczyć świata, w którym żyjemy?

- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził 

się tą jałową dyskusją.

- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd 

zabrać za dziewięć dni.

- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil 

spojrzał na swoje nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.

Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdrowia i 

wkrótce   już   niecierpliwił   się   bezczynnością,   ale   Ashe   wciąż   jeszcze 
kuśtykał zbyt poważnie, by mogli ryzykować marsz.

Ross   na   przemian   z   McNeilem   polowali   w   okolicy   i   patrolowali 

najbliższy   teren.   Nie   natrafili   jednak   na   żadne   ślady   tubylców. 
Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa i zaszył się gdzieś na bagnach z dala od 
swego ludu.

Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez 

zbędnych   słów   zrozumiał,   że   nadeszła   pora   wymarszu.   Palenisko   było 
przysypane   ziemią.   Pożywili   się   naprędce   upieczoną   poprzedniej   nocy 
dziczyzną   i   w   milczeniu   opuścili   jaskinię,   zanurzając   się   w   oparach 

background image

chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do nich schodzący z czat 
McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali powoli, ale 
wytrwale w kierunku biegnącego pomiędzy wioskami szlaku.

Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do 

zamieszkanych terenów. Ross omal nie przewrócił się w płytkim rowie, 
który, jak się potem okazało, był granicą uprawnego poletka. Mgła wciąż 
była gęsta, ale z oddali dochodziło beczenie owiec i ujadanie psa. Ashe 
zatrzymał się na moment, węsząc w powietrzu jak pies gończy. Ruszyli 
dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinając całą serię małych 
poletek.

Tymczasem   mgła   gęstniała.   Ashe   wyraźnie   przyspieszył   kroku 

opierając   się   ciężko   na   wystruganym   przez   siebie   kosturze.   Odetchnął 
głośno   z   wyraźną   ulgą,   gdy   nagle   z   mgły   wyłoniły   się   dwa   kamienne 
monolity sterczące jak dziwaczne filary. Trzecia kamienna płyta leżała na 
nich poziomo. Konstrukcja ta przypominała prymitywny łuk, pod którym 
należało przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej doliny.

Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wrażenie, 

że coś się czai za tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesądny. Kiedy 
studiował wierzenia tych prymitywnych ludów, nie traktował ich poważnie 
ani przez chwilę. A jednak, gdyby był tu teraz sam, odwróciłby się na 
pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie było dla niego.

Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem 

i gestem nakazał obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał 
to polecenie. Mimo iż czuł niemiłe, wilgotne dotknięcia mgły na karku i 
twarzy,   przypadł   do   ziemi   za   karłowatymi   roślinkami   rosnącymi   w 
pobliżu.

Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - przemknęło 

mu   przez   myśl.   Kiedy   McNeil   przysiadł   obok   niego,  Ashe   wydobył   z 
gardła miękki, przenikliwy odgłos przypominający ptasi zew. Powtórzył go 
trzy   razy,   nim   z   mgły   wynurzyła   się   jakaś   postać.  Postać   w   długim, 
sięgającym ziemi szaro-białym płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a 
kaptur   płaszcza   całkowicie   krył   oblicze.   Zatrzymała   się   tuż   przed 
kamiennym   łukiem,   a   Ashe,   nakazując   gestem   towarzyszom,   aby   nie 
ruszali się z miejsca, postąpił ku niej kilka kroków.

- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, 

co daje owoce.

-   Obcy   przybyszu,   którego   ściga   gniew   Lurghy   -   zabrzmiał 

background image

stłumiony   przez   kaptur   głos   Casski   -   czego   tu   szukasz?   Jak   śmiesz 
pojawiać się w miejscu, do którego żaden mężczyzna nie ma wstępu?

-   Ciebie   szukam.   Bo   tej   nocy,   gdy   przybył   Lurgha,   ty   byłaś 

świadkiem jego przybycia.

Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.
- Skąd to wiesz, przybyszu?
Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chciałaś na 

własne oczy ujrzeć potęgę Lurghy.

Kiedy   po   chwili   milczenia   odpowiedziała,   Ross   słyszał   gniew   i 

frustrację w jej głosie.

- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. Gdyż Lurgha przybył. Przybył, 

dosiadając ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać 
ofiary Lurghdze i zabiegać o jego łaski. Nikt zaś nie będzie już słuchać 
stów Matki, nikt nie ofiaruje jej pierwszego owocu ze swych...

- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy możesz mi to 

wyjawić, ty, która czekasz nadejścia Matki?

- Jakąż różnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś ujmuje lub 

przysparza jego mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A może 
tak, w jakiś dziwny sposób? Powiedz mi, Assha.

- Może tak. Odpowiedz, proszę.
Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.
- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uważnie, wiedząc, że chroni 

mnie moc Matki, i że nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie pożreć. Czy ta 
wiedza  czyni  Lurghę mniejszym w   twoich  oczach, Assha?  Przecież  on 
pożarł wszystko, co do ciebie należało, wraz z twoimi krewnymi.

-   Może   tak   -   powtórzył  Ashe.   -   Nie   sądzę,   by   Lurgha   przybył 

ponownie.

Wzruszyła ramionami, a ciężki płaszcz załopotał na wietrze.
- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe, 

by przebywał tu jakikolwiek mężczyzna.

I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli 

ze swego ukrycia.

McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.
- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje 

się Bałtyk.

background image

8

Dziesięć dni później Ashe leżał wygodnie wyciągnięty na szpitalnym 

łóżku w arktycznej bazie, ze starannie zabandażowaną nogą i kubkiem 
gorącej   kawy   w   ręce.   Z   ponurym   uśmiechem   spoglądał   na   Nelsona 
Millairda.

Millaird,  Kelgames,  doktor  Webb   -  szefowie   projektu   -  nie  tylko 

przeszli przez wrota transportera, aby  spotkać się z trójką przybyszy  z 
Brytanii, ale teraz tłoczyli się w ciasnym pokoju, niemal przygniatając do 
ściany Rossa i McNeila. Bo to właśnie było to! To, na co polowali od 
wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!

Tylko   Millaird,   dyrektor   naczelny,   nie   był   o   tym   do   końca 

przekonany.   Ten   potężny   mężczyzna   o   nalanej   twarzy   i   bujnej, 
rozwichrzonej   czuprynie   siwiejących   włosów   nie   wyglądał   na   in-
telektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie wystarczająco długo, 
by   wiedzieć,   że   właśnie   grube,   owłosione   ręce   Millairda   pozbierały 
wszystkie luźne sznurki poruszające operacją Retrograde i splotły je w 
sprawnie   funkcjonującą   całość.   Teraz   zaś   dyrektor   siedział   rozparty 
niedbale na krześle, znacznie zresztą za małym na jego potężne cielsko, i 
gryzł w zamyśleniu drewnianą wykałaczkę.

-   No   to   mamy   pierwszy   trop   -   skomentował   bez   nadmiernej 

ekscytacji.

-   Raczej   porządną   brukowaną   drogę!   -   wszedł   mu   w   słowo 

Kelgarries. Major był zbyt podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z 
nogi na nogę, jakby był gotów już w tej chwili obrócić się na pięcie i gnać 
na   wroga.   -   Czerwoni   nie   niszczyliby   Gog,   gdyby   nie   uważali   tego 
posterunku za zagrożenie. W tym sektorze czasowym musi się znajdować 
ich główna baza!

- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird. 

- Nie ta, której szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor 
czasowy. Myślisz, że spokojnie tu na nas zaczekają, aż pojawimy się z 
większymi siłami?

A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.
- Jak długo trwa rozmontowanie dużej bazy? - zapytał. - Co najmniej 

miesiąc. Jeśli poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...

Millaird uderzył swymi ciężkimi łapskami o tłuste uda i roześmiał 

background image

się, choć był to raczej wisielczy humor.

-  A  gdzie   konkretnie   poślemy   tę   ekipę,   Kelgarries?   Na   północny 

wschód od Brytanii? To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mówiąc. 
Oczywiście - zwracał się teraz do Ashe'a - dowiedziałeś się wszystkiego, 
czego było można. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania?

- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekonany, że 

jesteśmy   bezpieczni  jak   u   mamusi.  Nie   mam   pojęcia,  jak   nas   znaleźli, 
chyba   że   namierzyli   sygnał   komunikacyjny.  A  jeśli   tak,   to   musieli   nas 
poszukiwać   od   dłuższego   czasu,   bo   używamy   bardzo   nieregularnych 
częstotliwości nadawania.

-   Czerwoni   są   cierpliwi   i   niegłupi.   Mogą   też   mieć   urządzenia,   o 

jakich nie mamy pojęcia. My też jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie 
mamy ich gadżetów. I czas działa na naszą niekorzyść. Jakieś wnioski, 
Webb? - Millaird zwrócił się do trzeciego, dotąd milczącego mężczyzny.

Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
-   Tylko   jeden   punkt,   którym   chciałbym   uzupełnić   nasze   przy-

puszczenia   -   odparł.   -   Sądzę,   że   mają   bazę   w   rejonie   Bałtyku.   Nawet 
obecnie   te   tereny   są   dla   nas   niedostępne,   a   wtedy   znajdowały   się   tam 
liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o tej części Europy. Ich baza 
może być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby ukryć instalacje 
na sto różnych sposobów.

Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.
-   Nie   zaszkodzi   wysłać   tam   kilku   agentów   w   naszych   czasach. 

Uruchomimy   wywiad   wojskowy,   a   może   i   cywilny.   Może   znajdą   coś 
ciekawego. Ale to spory rejon.

Webb przytaknął.
-   Mamy   jedną   wskazówkę  -   szlaki   handlowe.  W  czasach   kultury 

pucharów dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. Najważniejszy w 
tym   rejonie   był   szlak   bursztynowy.   Większość   mieszkańców   stanowili 
wtedy łowcy, było też trochę rybaków wzdłuż wybrzeża. W interesujących 
nas czasach mieli już kontakty z handlarzami. - Zdjął okulary nerwowym 
ruchem. - Poza tym Czerwoni sami mogą mieć tam kłopoty...

- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.
- Inwazja plemion należących do kultury czekanów bojowych. Jeśli 

jeszcze się nie pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal 
migracyjnych w tym kraju. Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych 
Celtów i plemion nordyckich. Nie wiemy nawet, czy wytępili pierwotnych 

background image

mieszkańców czy też zasymilowali się z nimi.

-   Szkoda,   że   nie   wiemy   -   skomentował   McNeil   -   bo   dla   nas   ta 

różnica może się sprowadzać do topora w czaszce lub też nie.

-   Nie   sądzę,   żeby   atakowali   handlarzy.   Dzisiejsze   znaleziska 

świadczą,   że   lud   pucharu   kontynuował   swój   handel,   mimo   zmiany 
klientów - uspokoił go Webb.

- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podżegał - Ashe podał pusty 

kubek Rossowi. -Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począwszy od tego 
momentu   nasi   wrogowie   mogą   podejrzewać   każdą   faktorię   handlarzy, 
która pojawi się w pobliżu ich terytorium.

Webb pokręcił w zamyśleniu głową.
- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpływanie na 

bieg historii. Na to Czerwoni by się nie odważyli, zwłaszcza że mają tylko 
ogólne   podejrzenia.   Pamiętaj,   że   oni   wcale   nie   mniej   obawiają   się 
majstrować   w   przeszłości   niż   my.   Nie,   raczej   skupią   się   na   uważnych 
obserwacjach. Musimy zrezygnować z komunikowania się radiem...

-   Wykluczone!   -   przerwał   mu   gwałtownie   Millaird.   -   Możemy 

zmniejszyć  liczbę  połączeń,  ale  nie  poślę  tam   chłopców  pozbawionych 
możliwości szybkiego kontaktu. Niech chłopcy w laboratorium spróbują 
pomajstrować trochę przy radiu, tak aby nie można było go wykryć. Czas! 
- zabębnił palcami na swym grubym kolanie. - Wszystko sprowadza się do 
kwestii czasu.

- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj głosem. - 

Jeśli   Czerwoni   obawiają   się,   że   zostali   wykryci,   muszą   zdemontować 
swoją bazę w tamtym czasie. I już nad tym intensywnie pracują. Możemy 
nie   dostać   drugiej   takiej   szansy,   aby   ich   namierzyć.  Trzeba   ruszać   jak 
najszybciej.

Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpatrywał 

się W drzwi. Na okrągłej twarzy Webba malowało się zniechęcenie.

- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. - 

Jaka jest twoja diagnoza?

- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć 

dni. Oparzenia McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właściwie już się 
zagoiła.

- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spojrzał bystro 

na majora. - Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo 
spośród znajdujących się w akcji można ściągnąć bez ryzyka zakłóceń w 

background image

projekcie?

- Nikogo. Chociaż nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wyke’a. Ci 

od czekanów mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora 
zgasł   równie   szybko,   jak   się   pojawił.   -   Nie,   nie   mają   odpowiedniego 
przygotowania językowego i kulturowego. I nie wiemy, czy te szczepy już 
się tam pojawiły. Nie poślę nieprzygotowanych ludzi. Jedna wpadka może 
nie tylko zagrozić ich życiu, ale też pogrążyć cały projekt.

- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwołamy, kogo 

tylko można, i przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, że to 
musi potrwać. W międzyczasie zaś...

- Czy możesz określić region z większym przybliżeniem niż tylko 

okolice Bałtyku? - Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.

- Niewiele możemy zrobić. Co najwyżej posłać tam okręt podwodny 

na te pięć dni. Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy 
ich namierzyć. Wszystko zależy od tego, czy Czerwoni mają kogoś poza 
bazą, kto działa obecnie w terenie. To mało prawdopodobne...

- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem 

człowieka czynu.

- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauważył Webb.
- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpliwość. - 

To jedyne wsparcie, jakie możemy dać naszym chłopcom.

Nie kontynuując już dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.
-   Popracuję   trochę   nad   mapami   -   zwrócił   się   do  Ashe'a.   -   Nie 

posyłaliśmy zwiadowców nad Bałtyk. Nie odważymy się również wysłać 
tam samolotu szpiegowskiego. To będzie skok w ciemność.

-   Jeśli   masz   tylko   jedną   drogę,   podążasz   nią,   prawda?   Chętnie 

dowiem się wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przekazać, Miles.

Ross   do   tej   pory   sądził,   że   przygotowania   do   jego   pierwszej 

wyprawy były wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały ciężar 
kolejnej podróży miał spoczywać na barkach tylko ich trzech, toteż prawie 
natychmiast zostali poddani intensywnemu szkoleniu i już trzeciej nocy 
Ross miał taki chaos w głowie, iż mimo potwornego zmęczenia, nie mógł 
zasnąć. Uważał, że więcej mu namieszano w umyśle, niż go nauczono. 
Zwierzył się McNeilowi z tych niewesołych myśli.

- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni 

muszą przejść znacznie poważniejsze szkolenia i nie będą gotowi szybciej 
niż   za   jakieś   trzy,   cztery   tygodnie.   Zmiana   epoki   wymaga   nie   tylko 

background image

zdobycia nowej wiedzy, ale też wymazania starej.

- A nowi ludzie?
-   Gwarantuję   ci,   że   Kelgarries   przetrząsa   teraz   wszystkie   kąty, 

poszukując   takich. Ale  oni   muszą  pasować   fizycznie  do   cywilizacji,   w 
której   mają   się   znaleźć.   Jeśli   umieścisz   na   przykład   niskiego, 
ciemnowłosego   faceta   między   nordyckimi   żeglarzami,   łatwo   go   będzie 
zauważyć   i   zapamiętać...   zbyt   łatwo.   Nie   możemy   ryzykować.   Więc 
Kelgarries   musi   szukać   ludzi,   którzy   nie   tylko   psychicznie,   ale   także 
fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet, który nie jest człowiekiem 
morza, nie będzie się zachowywać jak człowiek morza, rozumiesz? A jeśli 
chcesz   kogoś   wsadzić   do   plemienia   wędrującego   ze   stadami   bydła,   to 
musisz znaleźć pastucha. Jedyną ochroną agenta - jak i całego projektu - 
jest dopasowanie go do właściwego czasu i miejsca.

Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie 

sprawę,   jak   bardzo   ich   trójka   jest   podobna   do   siebie.   Wszyscy   byli 
podobnego wzrostu, wszyscy mieli brązowe włosy i jasne oczy - Ashe 
niebieskie, on sam szare, McNeil orzechowe - i podobną budowę - smukli, 
drobnokościści,   ruchliwi.   Nigdy  jeszcze   nie   spotkał   prawdziwego 
handlarza   z   ludu   pucharu,   ale   przypomniał   sobie   film,   który   widział 
pierwszego dnia. Wszyscy trzej przypominali fizycznie ludzi, pod których 
się podszywali.

Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy 

do pokoju wpadł Kelgames. Za nim zobaczyli ociężałą postać Millairda.

-   Mamy   ich!   -   krzyknął   major   od   progu.   -   Tym   razem   to   nam 

sprzyjało szczęście! A Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!

Webb   przyglądał   się   rozentuzjazmowanemu   majorowi   z   lekkim 

uśmiechem.

- No cóż, cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypuszczam, że 

okręt ma dla nas namiary?

Kelgarries położył na stole kartkę papieru, którą dotąd wymachiwał 

tryumfalnie jak sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem 
pochylił się nad mapą i naniósł na nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.

- No, to nieco zawęża pole działania - mruknął. Ashe roześmiał się 

głośno.

- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wąski", Miles. 

Pamiętaj, że mamy odbyć tę drogę piechotą, więc różnica dwudziestu mil 
to niemało.

background image

-  Ten   punkt   jest   spory   kawał   od   wybrzeża   -   zaprotestował   także 

McNeil, spojrzawszy na mapę. - W ogóle nie znamy tego regionu...

Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.
- Myślę, że możemy przyznać tej akcji status czerwony - powiedział 

pełnym wątpliwości tonem, jakby czekał, że ktoś się z nim nie zgodzi.

Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.
- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na 

spadochronach.   Dostaniecie   specjalny   sprzęt.   Jeśli   już   go   użyjecie, 
posypiecie go specjalnym proszkiem, który da wam Miles. Po dziesięciu 
minutach po sprzęcie nie zostanie ani śladu. Nie mamy tego za wiele i nie 
możemy   nadużywać,   ale   sytuacja   jest   szczególna.   Znajdziecie   bazę   i 
podacie współrzędne. W tym czasie, w którym będziecie, nie powinno to 
być trudne. Pamiętajcie jednak, że nas interesuje to, co jest na drugim 
końcu   tamtejszego   transportera   czasowego.   Dopóki   nie   zlokalizujecie 
także tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.

- Istnieje możliwość - zauważył Ashe - że Czerwoni mają więcej niż 

jedno   stanowisko   pośrednie.   Mogli   się   wycwanić   i   zbudować   cały   ich 
szereg,   by   zatrzeć   ślady.   Każdy   transporter   wiódłby   więc   dalej   w 
przeszłość...

-   Dobrze.   Jeśli   tak   będzie,   dostarczcie   nam   tylko   położenie 

następnego   w   kolejce   -   odparł   Millaird.   -   Stamtąd   podejmiemy   trop, 
choćbyśmy   musieli   posłać   chłopaków   w   skórach   dinozaurów.   Musimy 
znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie prowadzi do niej prosta droga, trudno 
- pójdziemy krzywą.

- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.
- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.
- I dostała ją?
Major uśmiechnął się ponuro.
- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacznie 

ostrzejsze zasady wobec swoich.

- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.
-   Jakaś   lokalna   dysputa   na   tematy   religijne.   Zrobiliśmy,   co   było 

można, ale nie jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie odczytaliśmy 
ich kod. Zdaje nam się, że odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło 
dobrze.

- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.
- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam, 

background image

Gordon,   omal   nie   przekroczyłeś   niebezpiecznej   granicy.   Włączanie   w 
nasze   sprawy   Wielkiej   Matki   to   była   bardzo   śliska   sprawa.   Miałeś 
szczęście, że poszło gładko.

- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być może nawet dzięki temu 

przeżyliśmy.   Ale   zapewniam   cię,   że   nie   zamierzam   zaczynać   żadnej 
świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.

Rossa   szkolono   w   zakresie   posługiwania   się   mapą,   ale   nadal   nie 

potrafił wyobrazić sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które 
widniały na papierze. Miał więc nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś 
naturalne   punkty   orientacyjne,   najlepiej   dużych   rozmiarów.   Tylko   coś 
takiego mógłby zapamiętać.

Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda, 

nie było rodzajem przygody, na którą pisałby się dobrowolnie. Już sam 
wyskok wymagał dobrego wyczucia czasu, a lot na spadochronie w nocy i 
podczas   deszczu   nie   należał   do   przyjemnych.   Ten   skok   na   ślepo,   w 
kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych 
testów, jakie przechodził w życiu. A jednak udało się, podobnie jak udało 
mu się wylądować bez specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą 
obrali za cel.

Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę 

spadochronu   na   środek   polany.   Podczas   tej   roboty   usłyszał   donośne 
ryczenie dochodzące z powietrza i tylko dzięki temu zdążył zejść z drogi 
lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili zaczął się rzucać 
pod splątanym płótnem. Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał 
o dwóch zwierzakach, które wysłano wraz z nimi. Na szczęście specjalnie 
dobrano   spokojniejsze   ze   spokojnych,   więc   kiedy   zwierzę   poczuło   na 
karku ręce Rossa i usłyszało jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło 
rozplatać się ze sznurów.

- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.
- Tutaj. Mam jednego osła.
- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.
Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie 

była tak gęsta, jak między drzewami. Praca szła sprawnie. Spadochrony 
zostały   zebrane   w   jeden   tobół.   Zgodnie   ze   słowami   Webba,   padający 
deszcz   powinien   tylko   przyspieszyć   proces   zniszczenia,   który   mieli 
wywołać za pomocą środka chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny. 
Świecił delikatnym zielonkawym blaskiem.

background image

Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać 

do świtu. Wszystko w ich dotychczasowej podróży zależało od szczęścia i 
to na razie dopisywało. Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i 
nie obserwował lądowania, ich przybycie pozostało niezauważone. Dalszy 
plan   działania   był   bardzo   elastyczny.   Udając   handlarzy   zamierzających 
zbudować   nową   faktorię   mieli   rozbić   obóz   nad   rzeką   wypływającą   z 
pobliskiego   jeziora,   która   potem   skręcała   na   południe   i   uchodziła   do 
morza. Wiedzieli, że ten rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były 
niewiele   liczniejsze   od   rodziny.   Większość   mieszkańców   stanowili 
myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w zależności 
od   pory  roku.   Wzdłuż   wybrzeża   znajdowało   się   kilka   stałych   osad 
rybackich, które z czasem miały zamienić się w miasta. Wprawdzie na 
południu było kilka pionierskich osad rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu 
jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra i bursztyn. A 
lud pucharu handlował oboma tymi towarami.

Kiedy   znaleźli   w   miarę   bezpieczne   schronienie   w   wykrocie   przy 

powalonej sośnie, Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar 
- przedmiot będący znakiem rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował". 
Przygotował   porcję   gorzkiego   pobudzającego   napoju,   który   handlarze 
zwykli popijać w drodze. Puchar krążył z rąk do rąk. Napój smakował 
paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we wnętrznościach. Potem 
przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty. Wreszcie pojawiły 
się pierwsze promienie słońca.

Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży 

charakterystycznych   dla   ludu   pucharu.   Jeszcze   tylko   zabezpieczyli   łuki 
przed   przemoczeniem   i   mogli   wreszcie   wyruszyć   na   południe   w 
poszukiwaniu rzeki.

Ashe   prowadził,   Ross   ciągnął   osły,   McNeil   był   strażą   tylną.   Nie 

znaleźli żadnej ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do 
skraju jeziora.

- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.
Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.
McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kiedy 

czekali w milczeniu na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak 
tętni   życiem   otaczający   ich   las.   Po   pniu   drzewa   przebiegła   wiewiórka. 
Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu, przekrzywiła 
głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się jeden z ostów, wiewiórka 

background image

umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na pożegnanie rudą kitą.

Chociaż   zdawało   się,   że   wokół   panuje   cisza,   Ross   słyszał   cichy 

szum, szum składający się z tysięcy drobnych dźwięków. Może dlatego, że 
tak bardzo się wsłuchiwał, usłyszał odgłos innego rodzaju...

Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie 

krzaki. Nie minęła chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy 
nich McNeil.

- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.
- Jakie?
-   Tubylcy.   Ale   znacznie   dziksi,   niż   kiedykolwiek   widziałem   na 

taśmach.   Zdaje   się,   że   jesteśmy   poza   zasięgiem   głównego   nurtu   cy-
wilizacji.

Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by 

kiedykolwiek słyszeli o handlarzach.

- Ilu?
-   Trzy,   może   cztery   rodziny.   Większość   mężczyzn   musi   być   na 

polowaniu, bo przeważają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, że 
ostatnio niezbyt im się szczęściło.

- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powiedział 

Ashe.   -   Na   razie   ich   ominiemy   i   pójdziemy   do   rzeki.   Pohandlujemy 
później. Tak czy owak, na pewno nawiążemy z nimi kontakt.

background image

9

Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła - 

ale jak dotąd idzie nam całkiem nieźle.

Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z 

powalonych drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu 
następnego drewnianego pnia. Ich tymczasowe schronienie nabierało cech 
trwałości. Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny myśliwy, dostrzegłby tylko 
zwyczajnych handlarzy wznoszących swój fort.

Wszyscy   byli   zresztą   pewni,   że   są   obserwowani   przez   łowców. 

Musieli   zawsze   dla   własnego   bezpieczeństwa   zakładać,   że   są   śledzeni. 
Nocą mogli zachowywać się nietypowo, ale w dzień każdy musiał grać 
swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś publiczność czy też nie.

Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła 

wielu   onieśmielonych   ludzi   do   obozu   dziwnych   przybyszy,   którzy 
ofiarowywali różne cuda w zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra. 
Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się rozeszła i już wkrótce dwa 
następne   klany   przysłały   pierwszych   wysłanników.   Agenci   zadawali 
tubylcom   wiele  pytań,   gdy   tylko   nadarzała   się   okazja   do   dłuższej 
pogawędki. Chociaż tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do 
porozumienia   się   wystarczały   gesty   i   kilka   szybko   wyuczonych 
podstawowych   słów.   Ponadto  Ashe   zdołał   się   zaprzyjaźnić   z   najbliżej 
mieszkającym   klanem,   pierwszym,   z   którym   się   zetknęli,   i   często 
wyprawiał się z nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania 
okolicy.   Wszak   na   tym   nieznanym   terenie   chcieli   znaleźć   bazę 
Czerwonych.

Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.
-   Jeśli   Czerwoni   nie   są   handlarzami   myślał   na   głos   -   to   jakiej 

przykrywki mogą używać? 

McNeil wzruszył ramionami.
- Łowców, rybaków...
- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?
- Albo tak jak i mężczyzn - z naszych czasów, albo poradziliby sobie 

z tym na sposób wielu współczesnych plemion.

- Masz na myśli zabicie mężczyzn i przejęcie ich rodzin!? -spytał 

Ross.

background image

Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uważał się za twar-

dziela, ale podczas realizacji tego projektu już kilka razy zdarzyło mu się 
stanąć oko w oko z czymś, co naprawdę nim wstrząsnęło.

- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to 

setki razy przy różnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych 
klanach, mocno zresztą rozproszonych, byłoby to niezwykle łatwe.

- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby 

prowadzić   koczowniczego   trybu   życia.   Musieliby   przenosić   bazę   na 
plecach.

- No dobrze, więc założyliby wioskę rolniczą. Aha, już wiem, co 

masz na myśli - w pobliżu nie ma żadnej wioski. A jednak muszą tu być, 
może pod ziemią.

Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy, 

gdy Ashe wrócił z polowania z samą przewieszoną przez ramię. Ross znał 
swego partnera wystarczająco dobrze, by wyczuć jego podekscytowanie.

- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.
- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmiechając 

się tajemniczo

- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, że Czerwoni lubią się bawić 

w siły nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz duchy. I co robią te 
duchy?

-  Zamieszkują  górzysty  teren  na południowy  wschód  stąd. Teren, 

który jest ścisłym tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwierzak wlazł do 
tego   kraju   duchów.   A   wtedy   Ulffa   odwołał   wszystkich   w   wielkim 
pośpiechu. Zdaje się, że każdy łowca, który się tam zapuścił, znikał bez 
śladu,   a   jeśli   nawet   zdołał   się   stamtąd   wyczołgać,   był   potwornie 
poparzony.  To   jedna   sprawa.   -   Usiadł   przy   ogniu   i   przeciągnął   się   ze 
znużeniem. - Druga jest dla nas nieco

bardziej   kłopotliwa.   Obóz   “naszego   ludu",   znajdujący   się   jakieś 

dwadzieścia   mil   stąd   na   południe,   o   ile   dobrze   oceniam   odległość   na 
podstawie   opowieści,   został   tydzień   temu   starty   z   powierzchni   ziemi. 
Powiedziano   mi   to   jako   krewnemu   ofiar...   McNeil   wyprostował   się 
gwałtownie.

- Polują na nas?
-   Niewykluczone.   Z   drugiej   strony,   może   chodzić   o   standardowe 

środki ostrożności.

- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.

background image

- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, że jacyś obcy dzicy najechali obóz w 

nocy.

- W nocy? - gwizdnął McNeil.
- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten 

sposób. Albo ktoś niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są 
tak pewni siebie, że nie dbają o zasady. Ale to była robota dzikich albo 
kogoś, kto ich udawał. Chociaż krążą także paskudne pogłoski, że duchy 
wyjątkowo nie lubią handlarzy i mogą ukarać za ich przyjmowanie swym 
gniewem...

- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.
- Zgodzicie się zatem, że brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak 

mało podejrzliwych ludzi jak my.

-   Proponuję   zaprzestać   na   razie   wypraw   z   łowcami   -   powiedział 

McNeil. - Może się zdarzyć, że ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z 
wilkiem lub jeleniem.

- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bardzo prości, 

ale ich umysły pracują według zupełnie innych wzorców niż nasze. Zdaje 
nam się, że wyprowadzamy ich w pole, wystarczy jednak drobna pomyłka 
i rezultat może być tragiczny. W międzyczasie proponuję umocnić nieco 
naszą   siedzibę.   Proponuję   też   wystawić   straże,   choć   możliwie   nie 
rzucające się w oczy.

-  A  może   lepiej   upozorować   zniszczenie   naszego   obozu   i   nasze 

przeniesienie się na łono Abrahama? - zasugerował McNeil. -Moglibyśmy 
wyruszyć ku górom duchów, podróżując nocami, a ludzie Ulffa niech sobie 
myślą, że nie żyjemy.

- To też niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się 

bowiem, że ci, którzy najechali poprzedni obóz, zostawili wyraźne ślady 
swych morderstw. A tego raczej nie zdołamy przygotować.

McNeil był nie przekonany.
- Może udałoby się upozorować coś w tym guście...
- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? -powiedział 

cicho   Ross.   Stał   przy   palisadzie,   którą   otoczyli   swą   chatę,   i   właśnie 
wyglądał na zewnątrz. Ashe w mgnieniu oka stanął u jego boku.

- Co jest?
Teraz   Ross   przekonał   się,   że   długie   godziny   wsłuchiwania   się   w 

odgłosy lasu nie poszły na mamę.

- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebieski, 

background image

który łowi żaby nad rzeką.

Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.
- Zabierzcie suche racje żywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod 

ręką   po   skórzanej   sakwie   z   żelaznym   zapasem.   McNeil   pośpiesznie 
chwycił   sakwy.   I   znów   rozległ   się   krzyk   ptaka,   donośny,   przenikliwy, 
słyszalny   z   daleka.   Ross   wiedział,   że   z   tego   właśnie   powodu   został 
wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim krokiem podszedł do 
przywiązanych osłów i jednym ruchem przeciął linki. Zapewne powolne, 
łagodne   stworzenia   padną   łupem   jakichś   leśnych   drapieżców,   ale 
przynajmniej dał im szansę ucieczki.

McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć podróżne 

sakwy, chwycił drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę, 
i   dołączył   spokojnym   krokiem   do   maszerującego   w   tamtym   kierunku 
Rossa.

Mieli   nadzieję,   że   ewentualnym   obserwatorom   ich   ruchy   nie 

wydadzą się podejrzane. Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z 
napastników był w gorącej wodzie kąpany, bo nagle usłyszeli świst strzały. 
Leciała w kierunku ogniska. Ashe uniknął śmierci tylko dlatego, że akurat 
pochylił   się,   by   dołożyć   drew   do   ognia.  Teraz   błyskawicznym   ruchem 
chwycił   naczynie   z   wodą   i   chlusnął   w   płomienie,   a   sam   ruszył   w 
przeciwnym kierunku. Ross i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na 
ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi rzeki.

- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.
 Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.
- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czołgali się 

przez   krzaki,   dwukrotnie   zastygając   w   kompletnym   bezruchu,   ze 
sztyletami   w   dłoniach,   i   nasłuchując   szelestu   gałęzi   zdradzającego 
zbliżanie się jednego z napastników. Za każdym razem Ross miał ochotę 
zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdołał zwalczyć ten impuls.

Wstążka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czarnymi 

krzewami. Wciąż jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i, 
szarego w nocy, śniegu w ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały 
też zapomnieć dokuczliwe ukąszenia przenikliwego wiatru.

W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross 

w bezwiednym odruchu paniki uniósł się już na kolana i byłby może stanął 
na   nogi   i   pognał   w   kierunku,   z   którego   przybyli,   gdyby   ciężka   ręka 
McNeila nie opadła mu na ramię.

background image

- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki 

do tego brodu.

Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali 

przed siebie wzdłuż rzeki. Rzeka przybrała już po wiosennych deszczach i 
chociaż wciąż daleko było jej do stanu powodziowego, zaczynała rozlewać 
się szerzej. Dopiero dwa dni wcześniej odkryli miejsce, w którym mogli 
dostrzec piaszczyste dno. Gdyby  teraz  udało im się przekroczyć rzekę, 
mogliby   odgrodzić   się   od   nieznanego   wroga   wodną   zaporą.  To   dałoby 
chwilę oddechu, chociaż Ross aż się kulił na samą myśl o przeprawie przez 
lodowatą   wodę.   Nie   dalej   jak   wczoraj   widział   duże   drzewa   niesione 
rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...

Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostatni raz 

słyszał w Brytanii - wycie polującego wilka. Po kilku sekundach w dole 
rzeki rozległ się podobny odgłos.

- Ashe!
Wciąż   zachowując   wszelkie   środki   ostrożności,   przesuwali   się 

powoli wzdłuż brzegu, aż wreszcie spotkali się z Ashem. Już w komplecie 
przeprawili się przez rzekę i kontynuowali marsz na południe, zmierzając 
w kierunku gór. I wtedy wydarzyła się katastrofa.

Tym razem Ross nie został ostrzeżony przez ptasi zew. Choć to on 

był   w   ariergardzie,   nie   usłyszał   ani   nie   wyczuł   zbliżającego   się   z   tyłu 
niebezpieczeństwa. W jednej chwili widział sylwetki podążających przed 
nim McNeila i Ashe'a, a w następnej wszystko stało się ciemnością.

Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w 

tyle głowy. Zmusił się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do 
wnętrza   jego   czaszki   z   siłą   rzuconej   włóczni,   a   ból   nagle   stał   się 
niemożliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i wymacał na głowie potężnego 
guza.

-  Assha....  - to  miał  być głośny  krzyk, ale niestety  nawet  on  nie 

usłyszał własnego głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk. 
Wilk? Nie, wilk już nie żył, ale przecież coś wyło na drugim brzegu rzeki.

Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz rozpoznał ten 

przenikliwy snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost 
na nie. Wciąż był oszołomiony, ale spróbował zebrać myśli. Zdaje się, że 
istniała jakaś przyczyna, dla której powinien uciekać? Ale skąd uciekał, 
dokąd i dlaczego? Kiedy usiłował się skupić, widział tylko mgliste obrazy 
z przeszłości, które nie tworzyły żadnej sensownej całości. Nagle w jego 

background image

polu widzenia pojawił się jakiś ruchomy obiekt. Widział go na tle innego 
obiektu, który już wcześniej uznał za pień drzewa. Czworonożna istota z 
czerwonym językiem zwisającym z pyska. Podeszła na sztywnych nogach. 
W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało jego ciało, a potem 
wydało z siebie serię krótkich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku 
ugodziła   głowę   Rossa   z   taką   siłą,   że   aż   zamknął   oczy.   Chwilę   potem 
poczuł na twarzy jakąś lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy. 
Ujrzał nad sobą brodatą twarz, którą, jak mu się zdawało, widział już w 
przeszłości.

Jakieś   ręce   dźwignęły   go   tak   gwałtownym   ruchem,   że   ponownie 

zapadł w całkowitą ciemność.

Kiedy się obudził, była już noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł. 

Pomacał   rękoma   dookoła   siebie.   Leżał   na   stosie   futer,   a   jedno   z   nich 
służyło mu za przykrycie.

- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię. A jednak to nie Assha 

pojawił się w odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z 
kubkiem w dłoni miała związane z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w 
świetle ognia jak żyły srebra. Ross był pewien, że już ją kiedyś widział, ale 
nie   mógł   sobie   przypomnieć,   kiedy   i   gdzie.  Kobieta   uniosła   mu   nieco 
głowę, przytknęła kubek do  ust i  wlała do gardła jakąś gorzką, palącą 
ciecz. Poczuł ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go, kobieta 
wyszła. Ross został sam. Mimo bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.

Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego 

żonę.   Stracił   poczucie   upływającego   czasu.   Zorientował   się   jednak,   że 
właśnie Frigga poleciła przynieść go  tu, mimo iż inni nie wierzyli, by 
zdołał   wyrwać   się   śmierci.   Pielęgnowała   go   wytrwale   i   w   końcu 
przywróciła życiu.

Dlaczego   zadała   sobie   ten   trud,   Ross   zrozumiał,   gdy   jego   stan 

poprawił się na tyle, że mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła 
wiedzy. Dlatego zaczęła interesować się ziołami i została znachorką. Ross 
stanowił wyzwanie dla jej medycznych umiejętności, a teraz gdy zdołała 
go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od niego tak wiele, jak tylko można.

Ulffa czy inni mężczyźni ze szczepu na pewno bardziej pożądaliby 

metalowej broni handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania 
takiej odzieży, jaką miał na sobie obcy, chciała słuchać opowieści o jego 
zwyczajach i o ziemiach, które przemierzył. Toteż zasypywała Rossa nie 
kończącymi   się   pytaniami.   Odpowiadał   w   miarę   swych   możliwości, 

background image

albowiem wciąż jeszcze znajdował się w pół śnie pół jawie i nie był nawet 
pewien realności obecnych zdarzeń, a co dopiero przeszłych. Przeszłość 
była zamglona i odległa, choć co pewien czas wracała doń natrętna myśl, 
że miał do spełnienia jakieś zadanie.

Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po 

wycofaniu się napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łupów: brzytwy z 
brązu, dwa noże do oprawiania zwierząt, kilka haczyków na ryby oraz 
tkaniny,   którymi   zajęła   się   Frigga.   Ross   przyglądał   się   obojętnie   temu 
rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość jego myśli koncentrowała 
się   na   potwornych   bólach   głowy,   których   powracające   ataki   często 
pozbawiały go przytomności na całe godziny lub nawet dni.

Mimo to zdołał zrozumieć, że klan Ullfy też obawia się napaści ze 

strony tych samych ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak 
rozesłani we wszystkich kierunkach zwiadowcy meldowali o wycofaniu 
się napastników na południe.

Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świa-

domy, ale która mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. Otóż 
Ross Murdock naprawdę umarł w momencie, gdy na brzegu rzeki powalił 
go cios w głowę. Młody mężczyzna, którego za pomocą swego kunsztu 
przywróciła   do   przytomności   Frigga,   był   Rossa   z   ludu   pucharu.  Tenże 
Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych, którzy go napadli, porwali 
jego krewnych. A ludzie, którzy się nim opiekowali, w pełni rozumieli to 
uczucie.

Żądza   pomsty,   jak   również   powracające   natrętnie   myśli   o   za-

pomnianym zadaniu, pchały go do czynu, mimo że miał jeszcze kłopoty z 
ustaniem na nogach. Stracił wprawdzie łuk, ale potrzebował zaledwie kilku 
godzin, by sporządzić nowy. Za swą miedzianą bransoletę kupił od Ullfy 
tuzin najlepszych strzał. Natomiast zapinkę z agatu, która przytrzymywała 
płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej wdzięczności.

Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obozie. 

Był gotów, chociaż tył głowy wciąż pobolewał przy dotknięciu. Gdy Ulffa 
zarządził   wyprawę   łowiecką   na   południe,   Ross   wyruszył   wraz   z   jego 
ludźmi.

Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była 

tabu. Ross przeżył chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja" 
zapanowało nad jego osobowością, bał się. Wiedział, że góry są tabu i nie 
powinien tam iść. Zarazem czuł, że właśnie w górach jest to, czego szukał

background image

Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie 

potrafił określić. Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, promień słońca 
padający pomiędzy drzewa ukazał jego oczom nacięcie na jednym z pni. 
Na   mgnienie   oka   obie   osobowości   Rossa   znów   stały   się   całością   i 
natychmiast podszedł do tego znaku. A kiedy znalazł kolejne nacięcia na 
pniach był pewien, że to oznaczenie szlaku, który poprowadzi go przez 
nieznane terytorium. I wtedy pragnienie odnalezienia krewnych przemogło 
obawy przed gniewem bogów.

Wkrótce się upewnił, że była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło 

oczyszczone   z   liści   i   obudowane   kamieniami,   widział   kilka   stopni 
wyżłobionych na torfowym zboczu. Ross szedł, rozglądając się czujnie 
wokół,   nasłuchując   każdego   najmniejszego   dźwięku.   Nie   urodził   się   w 
lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego prawdziwa osobowość została 
przytłumiona, być może jeszcze szybciej.

Tej   nocy   nie   rozpalił   ognia.   Spał   we   wnętrzu   przegniłego   pnia 

drzewa.   Budził   się   dwukrotnie;   raz,   gdy   zabrzmiał   odległy   zew   wilka, 
drugi - gdy usłyszał łoskot padającego spróchniałego drzewa powalonego 
przez wiatr.

Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od którego 

oddalił się nieco na noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pięciu brodatych 
mężczyzn   odzianych   w   futra.   Przypominali   łowców   Ulffy.   Zapadł 
bezszelestnie   w   krzaki   i   obserwował,   jak   oddalają   się   w   kierunku,   w 
którym   zmierzał.   Dopiero   gdy   znikli   z   pola   widzenia,   ruszył   w   dalszą 
drogę.   Szedł   ich   tropem   cały   następny   dzień   utrzymując   bezpieczną 
odległość. Dostrzegł ich ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali się 
na posiłek na szczycie jednego ze wzgórz.

Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł 

spojrzeć na leżącą poniżej dolinę.

I   dostrzegł   osadę.   Solidne   drewniane   budowle   otoczone   palisadą. 

Widywał   już   przedtem   osiedla   o   podobnych   rozmiarach,   to   jednak 
zbudowane było z taką precyzją, że zdawało się nierealne.

Spoglądał   w   dół   na   mieszkańców   niezwykłego   grodu.   Niektórzy 

wyglądali jak odziani w skóry łowcy, których śledził, ale bynajmniej nie 
wszyscy. Po chwili nie zdołał powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia, 
gdy z jednego z domów wyszedł człowiek z jego ludu!

To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, że czuł się nieswojo, mimo 

iż nie wyczuwał żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na 

background image

kolana,   by   dojrzeć   dalsze   szczegóły,   gdy   nagle   w   powietrzu   świsnął 
rzucony arkan. Lina opasała go na wysokości piersi i pociągnęła potężnym 
szarpnięciem,   które   nie   tylko   pozbawiło   jego   płuca   powietrza,   ale   też 
unieruchomiło ręce.

background image

10

Murdock   poddał   się   szybciej,   niż   się   spodziewał.   Jeszcze   trzy 

tygodnie temu, gdy został pojmany, nie spodziewał się, że tak łatwo można 
ukorzyć jego buntowniczą naturę. Teraz zaś stał pokornie, przyglądając się 
przesłuchującemu go mężczyźnie. Ten, choć ubrany jak handlarz z jego 
ludu, używał języka, którego Ross nie znał.

-   Nie   będziemy   się   tu   bawić   -   wreszcie   zabrzmiały   słowa,   które 

Murdock zrozumiał. - Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny 
w   znacznie   mniej   uprzejmy   sposób.  Więc   się   staraj.   Po   pierwsze,   kim 
jesteś i skąd przybywasz?

Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak 

narasta w nim wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i władzy, 
zwyciężył   jednak   zdrowy   rozsądek.   Już   wstępne   przyjęcie,   jakie 
zgotowano mu w tej wiosce, pozostawiło wiele śladów na jego ciele. Nie 
ma sensu dać się katować bez potrzeby, bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie 
będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.

-   Jestem   Rossa   z   handlarzy   -   odpowiedział,   mierząc   uważnym 

spojrzeniem   swego   rozmówcę.   -   Przybyłem   tu   w   poszukiwaniu   moich 
krewnych, którzy zostali w nocy zaatakowani przez wrogów.

Człowiek   siedzący   za   stołem   uśmiechnął   się   i   rzekł   coś   do   po-

zostałych w dziwnym języku. Mówił tak gniewnym tonem, że Ross, mimo 
iż nie rozumiał ani słowa, odruchowo cofnął się o krok.

Jeden z siedzących obok mężczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił 

się do Murdocka w języku ludu pucharu:

- Skąd przybyłeś?
Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był też 

drobniejszej budowy niż człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w 
ciągu następnych paru dni pracował nad jego uległością.

- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. Ta ziemia obfituje w 

futra i inne bogactwa, które można zebrać i kupić. Handlarze podróżują w 
pokoju i nie chcą z nikim walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy 
zabijali nie z chęci zysku. Powód ich ataku jest mi nieznany.

Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu 

pucharu.   Tak,   pochodzi   z   południa.   Jego   ojcem   był   Gurdi,   który   miał 
faktorię handlową w ciepłych krajach nad brzegiem wielkiej rzeki. To była 

background image

pierwsza podróż Rossy na nowe tereny. Przybył tu z bratem krwi swego 
ojca,  Asshą,  który  jest  znanym  podróżnikiem.  Z  Asshą  podróżował  też 
Makna, także sławny, choć nie tak bardzo.

Oczywiście, że Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc 

to stwierdzenie. Wystarczyło przecież na niego spojrzeć, by być pewnym, 
że płynie w nim krew handlarzy, a nie dzikich leśnych ludzi. Jak długo zna 
Asshę? Ross wzruszył ramionami. Asshą przyszedł do faktorii ojca zeszłej 
zimy i pozostał tam przez porę mrozów. Gurdi i Asshą zmieszali swą krew, 
gdy   Asshą   uratował   Gurdiego   z   wiosennej   powodzi.   Podczas   akcji 
ratunkowej Asshą utracił swą łódź i towary, toteż Gurdi wynagrodził mu te 
straty.

Ross   opowiedział   ze   szczegółami   także   historię   ich   ostatniej 

ucieczki. Jednocześnie nie mógł się pozbyć uczucia, że mówi o sprawach, 
które wydarzyły się w dalekiej przeszłości i to komuś innemu. Może ten 
ból głowy, pamiątka po uderzeniu, powodował, że przeszłość zdawała mu 
się obojętna i odległa.

- Sądzę - cichy mężczyzna zwrócił się do tego, który siedział za 

stołem - że to naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.

Jednak mężczyzna za stołem wciąż był rozdrażniony. Na gest jego 

dłoni ktoś obrócił brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie 
w stronę drzwi wyjściowych. Murdock usłyszał słowa wypowiedziane w 
nieznanym mu gardłowym języku i silne uderzenie pięści o blat stołu. Czy 
to miało być ostrzeżenie? Groźba?

Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leżała 

ani jedna skóra, mogąca posłużyć za posłanie. Ponieważ mężczyzna, który 
wypytywał   go   spokojnym   tonem,   nakazał   zdjęcie   więzów,   Ross   mógł 
rozmasować zdrętwiałe ramiona, przywracając im normalne krążenie krwi 
i czucie. Wciąż też starał się zrozumieć, gdzie właściwie trafił. Przyjrzał 
się wcześniej osadzie ze wzgórza i był pewien, że nie jest to zwyczajna 
faktoria handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce mogą przebywać 
Assha i Makna?

Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do 

środka miskę i mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył 
palce w letniej już papce. Zjadł wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana. 
Piekielny ból głowy osłabł nieco i Ross miał nadzieję, że gdy się wyśpi, 
znowu będzie mieć jasny umysł. Przezornie ułożył się do snu pod samymi 
drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi, nie budząc go od razu.

background image

Kiedy się obudził, wciąż panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu 

się śniło, ale już w momencie przebudzenia czuł wewnętrzną pewność, że 
dzieje się coś niezwykłego. Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi 
zesztywniałe  po   śnie  na  twardej  podłodze.  Wciąż  nie  mógł  się  pozbyć 
dziwnego  uczucia,   że   coś   powinien   zrobić,   że   czas   pracuje   na   jego 
niekorzyść.

Assha!   Uchwycił   się   kurczowo   tej   myśli.   Musi   znaleźć  Asshę   i 

Maknę. W trojkę na pewno znajdą sposób, by się wydostać z tej wioski. To 
właśnie była ta ważna rzecz, o której miał pamiętać!

Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak 

Ross   był   pewien,   że   to   wcale   nie   najgorsza   rzecz,   jaka   mogła   go   tu 
spotkać.   Wiedział   też,   że   musi   się   stąd   wydostać,   zanim   nadejdzie   ta 
najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec? Stracił sztylet i łuk, nie ma 
nawet   tej   długiej   szpili   do   płaszcza,   ponieważ   podarował   ją   Frigdze. 
Przebiegł   rękami   po   ubraniu,   sprawdzając,   co   pozostało   mu   z 
przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z brązu, przytrzymujący kilt. 
Zważył   go   w   dłoni   i   ocenił  długość.   To   był   prawdziwy   cud 
rękodzielnictwa.   Pokryte   wzorami   koła   z   brązu,   połączone   po   pięć,   i 
przednia zapinka w kształcie lwiej głowy, której wysunięty język służył za 
uchwyt   do   przytrzymywania   pochwy   ze   sztyletem.   Był   ciężki.   Mógł 
posłużyć za broń, jeśli zostanie użyty w dobrym momencie.

A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było 

powszechnie   wiadomo,   że   tylko   najlepsi   i   najbystrzejsi   wojownicy 
wyruszają na dalekie handlowe szlaki. To zaszczyt być handlarzem pośród 
tej   głuszy   -   przemknęło   mu   przez   głowę,   gdy   stał   tak   czekając   w 
ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-bala o Srebrzystym Rogu. 
Jeśli   kiedykolwiek   powróci   do   faktorii   Gurdiego,   Ba-bal,   którego   łódź 
przemierza niebiosa od świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu pięć 
zarżniętych wołów, beczkę najlepszego piwa i przepiękny bursztyn.

Ross   czekał   z   cierpliwością,   której   nauczył   się   w   obu   swych 

przeszłościach - tej prawdziwej i tej fałszywej. Jakże często musiał czekać 
w ciemnościach, w kompletnej ciszy na właściwy moment, by uderzyć. I 
teraz właśnie ten moment nadchodził, nadchodził szybkim, zdecydowanym 
krokiem i zatrzymał się tuż przed drzwiami jego celi....

Błyskawicznym   kocim   susem   Ross   przypadł   do   ściany   tuż   obok 

drzwi,   gdzie   miał   szansę   pozostać   niezauważony   przez   potrzebną   mu 
sekundę lub dwie. Jeśli atak ma się zakończyć sukcesem, musi nastąpić 

background image

wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby wyjmowanej z okuć i szykował 
się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na łańcuchu.

Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał 

wyraźną   sylwetkę   wchodzącego.   Mężczyzna   mruknął   coś   pod   nosem, 
patrząc na rzucone w kąt ubranie Rossa, które w tych ciemnościach mogło 
uchodzić za skulonego śpiącego człowieka. Przybysz połknął przynętę i 
postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco daleko, by Murdock zatrzasnął 
drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z rozmachem, mierząc 
swą zaimprowizowaną bronią w głowę obcego.

Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natychmiast, 

gdy ciężki pas uderzył w czaszkę mężczyzny z miażdżącą siłą. Dopisało 
mu szczęście! Ross podtrzymał opadający kilt i ponownie go przepasał. A 
potem gorączkowo przeszukał leżącego u jego stóp człowieka. Nie był 
pewien,  czy  mężczyzna żyje. Tak  czy  owak, bez wątpienia  szybko  nie 
odzyska przytomności. Ściągnął z leżącego płaszcz, odnalazł sztylet przy 
jego boku i przypiął do własnego pasa. Potem powolutku uchylił drzwi i 
wyjrzał przez powstałą szparę. Nie dostrzegł nikogo, toteż szybkim susem 
wypadł z celi, trzymając w dłoni gotowy do użycia sztylet. Nadal nikogo...

Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet zamknięty 

tam człowiek odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego 
kompani pomyślą, że to Ross, co może nieco opóźnić pościg.

Problem w tym, że ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu 

Murdocka. Dużo trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym 
zamieszkanym przez wrogów labiryncie pomieszczeń. Nie miał wprawdzie 
pojęcia,   w   którym   z   wioskowych   budynków   są   trzymani,   lecz   ten,   w 
którym   znajdował   się   teraz,   był   największy   i   wyglądał   na   kwaterę 
najważniejszych członków tutejszej wspólnoty. To zaś mogło oznaczać, że 
pełni też funkcję więzienia.

Korytarz,   w   którym   się   znalazł,   oświetlała   tylko   pochodnia 

umocowana   w   ścianie   kilka   kroków   dalej.   Dawała   wystarczająco   dużo 
światła,   choć   także   mocno   dymiła,   powodując,   iż   w   całym   wnętrzu 
budynku   panował   charakterystyczny   duszący   swąd.   Ross   przywarł   do 
ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy najlżejszym nawet 
dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budynku była o tej porze pusta, 
gdyż ani nie dojrzał, ani nie usłyszał żadnego człowieka. Minął za to dwoje 
drzwi.   Spróbował   je   otworzyć,   ale   były   zablokowane   z   drugiej   strony. 
Wreszcie dotarł do zakrętu korytarza,  gdzie zamarł, słysząc dochodzącą 

background image

zza rogu cichą rozmowę.

Gdybyż   był   tak   czujny   i   potrafił   tak   wytężać   słuch,   zanim   go 

pochwycono. Ale teraz nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miejsca, z 
którego   mógł   dyskretnie   zajrzeć   za   róg,   i   o   mało   nie   zdradził   swej 
obecności nagłym okrzykiem.

Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał 

się   tyłem   do   tego   samego   spokojnego   mężczyzny,   który   brał   udział   w 
niedawnym   przesłuchaniu  Rossa.  Brązowe  włosy   o  charakterystycznym 
odcieniu, głowa pochylona lekko w znajomy sposób - wiedział, kogo ma 
przed   sobą,   mimo   iż   nie   mógł   dojrzeć   twarzy   mężczyzny.   Mężczyzna, 
który   rozmawiał   z   Assha   odwrócił   się   i   odszedł   w   dół   korytarza, 
pozostawiając go przed zamkniętymi drzwiami. Widząc, że jego przyjaciel 
wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i zaraz zniknie mu z oczu, Ross 
odważył się postąpić kilka kroków naprzód.

Assha   wszedł   do   pustego   pokoju   i   stanął   na   błyszczącej   płycie 

znajdującej się na podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której 
nie   potrafił   wytłumaczyć,   podskoczył   ku   niemu   jednym   gwałtownym 
susem i również stanął w objętym luminescencją kręgu. Dalej wypadki 
potoczyły się błyskawicznie.

Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zorientować, że 

twarz, w którą patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na 
niej kompletne zaskoczenie. Zareagował błyskawicznie. Jego potężny cios 
trafił obcego w tchawicę i w tym momencie cały świat zawirował wokół 
nich   w   szaleńczym   tańcu.   Rossowi   zakręciło   się   w   głowie,   a   żołądek 
podszedł   aż   do   gardła.   Zgiął   się   niemal   wpół   nad   powalonym   ciałem 
swego   przeciwnika.   Oburącz   chwycił   się   za   głowę,   czując,   że   jakaś 
przemożna siła stara się wyrwać mu ją spomiędzy ramion.

Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty 

fragment podświadomości podpowiadał Rossowi, że przeżył już kiedyś coś 
podobnego. Odetchnął głęboko kilka razy. Uspokoił się nieco i ponownie 
zajął się człowiekiem leżącym u jego stóp.

Nieznajomy wciąż oddychał. Ross pochylił się nad nim i z niejakim 

wysiłkiem   ściągnął   z   płyty,   na   której   stali.   Potem   związał   go   i 
zakneblował. Dopiero gdy się upewnił, że jeniec mu nie zagraża, rozejrzał 
się uważnie wokół.

Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przygasła. 

Rossa z ludu pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomyślał przelotnie o 

background image

leśnych   duchach   i   innych   tajemniczych   sprawach.   Nie   znaczyło   to,   że 
handlarze   wierzyli   w   duchy,   które   były   postrachem   prymitywnych 
plemion,   jeśli   jednak   coś   nagle   znikało   i   pojawiało   się   znikąd,   sprawa 
wymagała   przemyślenia.   Murdock   odciągnął   wracającego   powoli   do 
przytomności jeńca pod ścianę pokoju, a sam ponownie stanął na płycie, 
zdecydowawszy,   że   duchy   duchami,   a   wszystko   musi   mieć   racjonalne 
wytłumaczenie. Ale mimo iż potarł dłońmi o gładką powierzchnię płyty, ta 
nie rozjarzyła się ponownie światłem.

Ponieważ jeniec  zaczynał  się niepokojąco wiercić, Ross  rozważał 

przez   moment   możliwość   uciszenia   go   poprzez   walnięcie   w   potylicę 
rękojeścią sztyletu. Odrzucił  tę myśl, uznał bowiem,  że przyda mu  się 
przewodnik.   Przeciął   więzy   na   kostkach   jeńca   i   dźwignął   go 
zdecydowanym   ruchem   do   pozycji   stojącej,   w   niedwuznaczny   sposób 
przykładając mu sztylet do pleców. Jeżeli są tu jakieś inne niespodzianki, 
sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.

Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam korytarz, ani 

nawet na podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był 
niezwykle   krótki   i   kończył   się   kolejnymi   drzwiami,   a   jego   ściany 
zbudowano z jakiejś gładkiej substancji, błyszczącej  jak wypolerowany 
metal,   śliskiej   i   zimnej   w   dotyku.   Właściwie   całe   to   miejsce   było 
przeraźliwie zimne, niczym górski strumień wczesną wiosną.

Wciąż prowadząc  przed  sobą  jeńca,  Ross   doszedł  do  kończących 

korytarz drzwi. Za nimi zobaczył niezwykłą plątaninę metalowych prętów 
i sześcianów. Rossa z handlarzy zmarszczył brwi i przyglądał im się ze 
zdumieniem.   Jednak   po   namyśle   zdecydował,   że   nie   jest   to   aż   takie 
dziwne.   Na   przeciwległej   ścianie   wisiała   tablica,   na   której   w 
nieregularnych odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś 
tajemniczy obiekt z metalowego drutu wisiał na oparciu stojącego opodal 
krzesła.

Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross 

dopadł  go  i pociągnął za ubranie,  aż  obaj  znaleźli się  przed  jednym  z 
metalowych sześcianów. Murdock wstał i rozejrzał się uważnie po całym 
pomieszczeniu, nie dotykając jednak niczego. Nie miał pojęcia, do czego 
służą wszystkie otaczające go przedmioty. Zauważył, że z kilku otworów 
w   podłodze  dmucha  ciepłe  powietrze.  Mimo   to   w   pokoju   było   równie 
chłodno jak na korytarzu.

Tymczasem   światełka   na   tablicy   zaczęły   zapalać   się   i   gasnąć   ze 

background image

znacznie większą częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jakby nad jego 
głową   pojawił   się   rój   rozgniewanych   i   gotowych   do   ataku   owadów. 
Spoglądał z niepokojem na migające światełka, próbując odkryć źródło 
niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyższe i głośniejsze tony.

Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do pomieszczenia 

wszedł jakiś mężczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i założył 
sobie na głowę tajemniczy metalowy przyrząd. Jego ręce zaczęły poruszać 
się po tablicy ze światełkami. Obserwujący go Ross nie rozumiał jednak 
natury wykonywanej czynności.

Jeniec   próbował   dać  jakiś   sygnał,  ale  Murdock  był  czujny   i  nie-

dwuznacznie   przytknął   sztylet   do   jego   szyi.   Sygnał,   który   przyzwał 
mężczyznę, ucichł. Zgasły też kolorowe światełka; w pokoju natomiast 
rozległa   się   seria   nieregularnych   krótkich   i   długich   dźwięków.   Ręce 
nieznajomego mężczyzny jeszcze szybciej zaczęły poruszać się po tablicy. 
Ross tymczasem uważnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą, ani 
jednym   z   handlarzy.   Nosił   ciemnozielony   strój,   najwyraźniej 
jednoczęściowy,   który   zakrywał   nie   tylko   tułów,   ale   także   nogi   i   ręce. 
Włosy miał tak krótkie, że jego czaszka zdawała się niemal łysa.

Ross   potarł   czoło   w   zamyśleniu,   ponieważ   jego   umysł   znów   był 

atakowany przez mgliste wspomnienia. Mimo iż ten człowiek wyglądał 
dziwacznie, widział już kiedyś takich jak on, ale przecież nie w faktorii 
Gurdiego nad południową rzeką. Gdzie i kiedy on, Rossa, spotkał się z tak 
dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pamięta tego dokładnie?

Jeszcze raz zabrzmiał odgłos ciężkich kroków i pojawił się kolejny 

mężczyzna.   Jest   odziany   w   futro,   ale   nie   należy   do   leśnych   łowców   - 
zadecydował Ross, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem. Luźna futrzana 
bluza z odrzuconym do tyłu kapturem, wysokie buty i cała reszta jego 
stroju...   z   pewnością   nie   był   to   wyrób   prymitywnych   szczepów.   I   ten 
człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich znajdowała się w zwykłym 
miejscu, po obu  stronach nosa,  a druga, o mrocznej i nieprzeniknionej 
barwie -wyżej, na czole.

Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zaś 

uwolnił   częściowo   głowę   z   drutów   i   zaczęli   rozmawiać   w   dziwnym 
języku. Światełka dalej migotały, za to buczący dźwięk ucichł zupełnie. 
Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła energia. Korzystając z chwili nieuwagi 
tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z metalowych prętów. Głośne 
brzęknięcie wywołało błyskawiczną reakcję na obu rozmawiających. Ten z 

background image

krótkimi włosami zdjął z głowy  dziwny przyrząd, zerwał się na równe 
nogi, a jego towarzysz równie szybkim ruchem wydobył pistolet.

Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie rozpoznała w 

czarnym metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów 
do   walki.   Pchnął   swego   jeńca   w   stronę   nadbiegającego   mężczyzny   w 
futrzanym okryciu, a sam skoczył w przeciwnym kierunku. Za plecami 
usłyszał   huk,   który   spowodował   nagłe   ukłucie   bólu   pod   czaszką.   Gnał 
jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić źródło tego 
huku. Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla 
strzelca. W pełnym  biegu  wpadł  na trzeciego  człowieka, który  właśnie 
wchodził do środka. Razem zwalili się na ziemię splątani w jedną ruchomą 
masę.

Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymierzały 

ciosy, których kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie należał jednak do 
łatwych,   i   mimo   desperackich   wysiłków,   Murdock   został   w   końcu 
pokonany. Przewrócono go na brzuch i wykręcono do tyłu ręce. Poczuł, jak 
zimne   metalowe  obręcze   zaciskają   się   na   jego   nadgarstkach.   Potem 
ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się swym wrogom.

Wszyscy   trzej   stali   nad   nim,   wykrzykując   coś   w   nieznanym   mu 

języku. Wreszcie jeden z nich  odszedł  na moment i powrócił  z byłym 
jeńcem Rossa. Sobowtór Asshy był wyraźnie rozwścieczony, jego oczy 
rzucały gniewne błyski. Na jego skórze w miejscach, gdzie znajdowały się 
więzy, widniały czerwone ślady

- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochylając się 

nad Rossem.

-   Ja   jestem   Rossa,   syn   Gurdiego   z   handlarzy   -   odparł   Murdock 

dumnym i pewnym głosem, mimo żądzy mordu, którą czytał wyraźnie w 
oczach swego rozmówcy. - Byłem więźniem. Ale nie zdołaliście długo 
utrzymać mnie w niewoli. I nadal nie zdołacie.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.
- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy 

dla ciebie znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz 
uciec.

Powiedział   coś   do   pozostałych   i   chociaż   słowa   były   dla   Rossa 

niezrozumiałe, w pełni rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Postawiono go 
na nogi i pchnięto do marszu.

Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozglądał 

background image

się   wokół,   rejestrując   wszystkie   te   dziwaczne   przedmioty,   których 
zastosowania   nie   pojmował.  Wreszcie   zatrzymali   się   i   dwaj   mężczyźni 
odziali się w takie same futrzane stroje jak ten, który od początku miał na 
sobie jeden z nich.

Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iż w walce stracił 

płaszcz.   Drżał   z   zimna   coraz   bardziej,   kąsany   cały   czas   podmuchami 
lodowatego   wiatru   hulającego   po   opustoszałych   korytarzach   i   salach. 
Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje, ale jednego był pewien - nie był to 
żaden z drewnianych budynków wioski. Więc gdzie? I jak się tu dostał?

W   końcu   doszli   do   niewielkiego   pomieszczenia   wypełnionego 

mnóstwem   metalowych   przedmiotów   o   barwie   jaskrawego   szkarłatu   i 
fioletu,   wyposażonych   w   pręty,   które   jarzyły   się   wszystkimi   kolorami 
tęczy. Dalej były już tylko okrągłe drzwi. Kiedy jeden ze strażników naparł 
na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate powietrze.

background image

11

Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, że ściany tunelu w 

kolorze przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwitywały 
jakieś ciemne obiekty, to zwykły lód. Wzdłuż sufitu lodowego korytarza 
biegł czarny kabel z podłączonymi doń w regularnych odstępach lampami. 
Ich blask ani o jotę nie zmniejszał panującego tu chłodu.

Ross zadrżał. Każdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał 

zesztywniałe z zimna. Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz 
przez jednego ze strażników. Był przy tym pewien, że gdyby teraz upadł, 
gdyby poddał się temu zimnu, nigdy już nie wstałby ponownie. Nie miał 
pojęcia,   jak   długo   wędrowali   pomiędzy   lodowymi   ścianami,   w   końcu 
jednak   dotarli   do   otworu   prowadzącego   na   zewnątrz   -   wielce 
nieregularnego otworu, który wyglądał jak wyrąbany toporem. Kiedy zaś 
się wynurzyli, Ross ujrzał najbardziej dziką scenerię w swoim życiu.

Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj 

cały świat zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały, 
pusty   i   całkowicie   zastygły   w   bezruchu,   jeśli   nie   liczyć   mroźnych 
podmuchów wiatru rozwiewających śnieżne zaspy.

Strażnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które 

dotąd nosili uniesione na czoło, gdyż blask słońca odbijający się od grudek 
lodu boleśnie drażnił spojówki oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i 
to mimo iż cały czas starał się wpatrywać we własne stopy. Nie dano mu 
zresztą dużo czasu na rozglądanie się wokół. Jeden ze strażników szarpnął 
za arkan u jego szyi i pociągnął jak psa w dalszą drogę.

Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to 

ścieżka wydeptana przez przechodzących przed nimi ludzi, ale głęboka 
koleina. Najwyraźniej ciągnięto tędy jakieś ciężkie obiekty. Ross pośliznął 
się   na   zesztywniałych   nogach,   ale   zdołał   utrzymać   równowagę, 
przestraszony, że w razie upadku będą go ciągnąć na powrozie przez śnieg. 
Odrętwienie całego ciała zaczynało także dochodzić do jego umysłu. W 
głowie mu wirowało. Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły 
unoszącej się z lodowego podłoża.

Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał 

zmusić swego zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, że 
Rossowi zdało się, iż upadł na ostrze noża. Nie czuł jednak bólu. Bez 

background image

najmniejszych emocji obserwował kilka kropli krwi, które powoli spłynęły 
po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina szarpnęła i Ross przejechał 
kawałek   na   brzuchu.   Potem   jeden   ze   strażników   chwycił   go   za   pas   i 
postawił z powrotem na nogi.

Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróży przez 

śnieg. Tak naprawdę nie bardzo już go to obchodziło. Tylko buntownicza 
natura, ukryta gdzieś w głębokich pokładach świadomości, nie pozwalała 
mu się poddać i zrezygnować z dalszego wysiłku, dopóki był jeszcze w 
stanie ruszać nogami i zachował jakieś przebłyski zrozumienia. Ale szedł z 
coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł jeszcze dwukrotnie. Za 
drugim   razem   stało   się   to   podczas   schodzenia   z   oblodzonego   pagórka. 
Kiedy z niego zjechał, podciął  też mężczyznę, który wiódł go na linie. 
Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leżał bez ruchu, niezdolny stanąć na 
nogach. Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wrażenie, jakby patrzył z 
zewnątrz, jak szarpią go, policzkują, jak próbują pobudzić go do życia. 
Jednak jego ciało nie reagowało.

Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi arkan. 

Gdzieś z przodu usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym 
pustkowiu.   Jeszcze   kilka   razy   potrząśnięto   jego   ciałem.   Aż   wreszcie 
pchnięto   go   w   dół   i   poturlał   się   bezwładnie   po   śniegu.   Gdy   dalej   nie 
zareagował   najmniejszym   nawet   ruchem,   strażnicy   stracili   dla   niego 
zainteresowanie.

Część odchodzącej już w niebyt świadomości Rossa - ta należąca do 

handlarza - była zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała 
się   poddać   temu   letargowi,   poddać   się   temu   mroźnemu   światu.   Ale 
podświadomość Rossa Murdocka przypomniała mu o obowiązkach wobec 
projektu   i  pchnęła  do  jeszcze  jednego   wysiłku.  Jedną  z  podstawowych 
cech   Rossa   była   zawsze   osobliwa   zimna   nienawiść,   która   często 
motywowała   go   do   działania.   Kiedyś   nienawidził   warunków,   w   jakich 
przyszło mu egzystować, i wszelkiej władzy. Teraz zaś zaczęła się w nim 
rodzić nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by 
zamarzł na śmierć.

Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia, 

ale chyba posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół. 
Leżał   w   wąskiej   lodowej   rozpadlinie,   której   zamarznięte   ściany   były 
twardsze od stali. Gdyby tu pozostał, jego wrogom udałoby się spełnić 
swój zamiar...

background image

Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwignął się 

na nogi. Szczelina, która miała być jego grobem, na szczęście nie była aż 
tak głęboka, jak to - zapewne w pośpiechu - ocenili zabójcy. Sądził, że 
zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi swe ciało do wykonywania poleceń 
umysłu.

I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale 

co   powinien   robić   dalej?   Nie   było   sensu   wracać   tam,   skąd   przyszedł. 
Nawet przy założeniu, że zdołałby pokonać taką odległość, u celu drogi 
znajdował się ten sam budynek, w którym go uwięziono. Jeśli ci ludzie 
zostawili   go   tutaj   na   pewną   śmierć,   nie   zapewnią   mu   bezpiecznego 
schronienia.

A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś prowadzić. 

Może u celu znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego 
wyjścia,   jak   tylko   uchwycić   się   tej   nadziei,   Ross   skręcił   w   tamtym 
kierunku. Szlak biegł dalej w dół zbocza. Wielkie zaspy śniegu i lodowe 
wieże   były   poprzedzielane   skalnymi   formacjami,   które   wyglądały   jak 
olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową szatę wierzchnią. 
Okrążając   jedną   z   takich   wielkich   skał   Ross   spojrzał   w   dół   do   stóp 
górskiego zbocza. Biała płaska przestrzeń. Szlak schodził tam, biegł przez 
śnieżne pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły, prawdopodobnie górnej 
części   struktury   osadzonej   głębiej   pod   ziemią.   Kopułę   wykonano   z 
ciemnego materiału.

Ross porzucił ostrożność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed 

wiatrem. Drżąc z zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł 
do zewnętrznych drzwi budynku - zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł 
na   nie   resztką   sił   i   z   westchnieniem   ulgi   wtoczył   się   do   środka,   gdy 
posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, że otacza go błękitne pulsujące światło.

To   pobudziło   go   ponownie   do   wysiłku   -   światło   było   odległą 

obietnicą   ciepła,   którego   tak   potrzebował.   Doczołgał   się   do   kolejnych 
drzwi w przeciwległej ścianie krótkiego, prowadzącego w dół korytarza. 
Tutaj się zatrzymał i odruchowo przycisnął pozbawione zupełnie czucia 
dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, że czuje ciepło! Jego oddech nie 
pozostawiał   obłoków   pary,   mimo   iż   oddychał   głęboko   i   szybko.   Gdy 
zrozumiał w nagłym przebłysku świadomości, co to oznacza, znów ode-
zwał się w nim zwierzęcy instynkt życia. Jeśli pozostanie w tym przejściu, 
umrze. Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci świadomość, a czuł, że 
jest już bardzo, bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda. Ta 

background image

myśl dodała mu sił. Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być 
może, ostatni już przypływ energii.

Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowadziły w 

mrok na dole i ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, że budynek, w 
którym się znajduje, jest naprawdę wielkich rozmiarów. W dół nie odważył 
się pójść, bo gdy tam spoglądał, czuł zawroty głowy.

Zaczął   mozolną   wspinaczkę   w   górę.   Mijał   kolejne   platformy,   z 

których   na   wzór   pajęczej   sieci   rozchodziły   się   promieniście   liczne 
korytarze. Zbliżał się do następnej, gdy nagle usłyszał, zwielokrotniony 
przez echo, odgłos dochodzący z dołu. Coś tam się ruszało! Wciągnął z 
wysiłkiem   swe   ciało   na   platformę,   wyjątkowo   słabo   oświetloną,   mając 
nadzieję, że wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, że nie 
będzie   widoczny   z   szybu   głównego.   Przebył   zaledwie   kilka   kroków 
wybranym tunelem i opadł bez sił, dysząc ciężko. Przeturlał się ku ścianie 
korytarza i usiłował wstać, opierając się rękami o jej gładką powierzchnię. 
I przeleciał przez ścianę!

Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zorientował 

się, że leży na czymś miękkim i że otacza go ciepłe powietrze. Poczuł silne 
ukłucie na wysokości ud, a potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło 
wirować w obłędnym tańcu barw. Jego zmęczony umysł zapadł w świat 
sennych marzeń.

Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jeszcze na 

granicy snu i jawy, przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił. 
Leżał z zamkniętymi oczami i układał te sny w jedną całość. Sny? Nie, był 
pewien, że nie były to sny, lecz wspomnienia prawdziwych zdarzeń. Rossa 
z  ludu   pucharu  i  Ross   Murdock, agent  w   tajnym   projekcie  rządowym, 
znów byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia. Ale stało się.

Gdy   otworzył   oczy,   zobaczył   nad   sobą   sklepienie   o   barwie 

łagodnego   błękitu   przechodzącej   na   obrzeżach   w   szarość.  Te   spokojne 
kolory   podziałały   na   jego   wciąż   roztrzęsiony   umysł   jak   uspokajające 
słowa.   Po   raz   pierwszy,   odkąd   został   zaatakowany   nad   rzeką,   znikły 
uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć miejsca zranienia, które 
jeszcze   wczoraj   było   tak   bolesne,   że   reagowało   na   najmniejszy   ucisk. 
Teraz   nie   poczuł   bólu.   Po   potężnym   ciosie   w   głowę   pozostała   mu   na 
pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.

Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczywało w 

metalowej konstrukcji przypominającej kształtem kołyskę, zanurzonej w 

background image

czerwonawej   galaretowatej   substancji   o   aromatycznym   zapachu.   Nie 
odczuwał  już zupełnie zimna ani  też głodu. Czuł się  zrelaksowany  jak 
chyba nigdy w życiu. Usiadł w swej kołysce, ścierając dziwną galaretę z 
ramion i piersi. Zeszła bez problemów, nie pozostawiając na  jego skórze 
ani wilgoci, ani żadnej plamy.

W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znajdował, 

było oprócz dziwnego łoża, także kilka innych przedmiotów. W przedniej, 
wąskiej   części   dostrzegł   dwa   siedzenia   przypominające   kształtem 
odwrócone wiadra, a przed nimi blat z jakimiś urządzeniami kontrolnymi, 
których zastosowania nie znał.

Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoża, za jego 

plecami rozległ się cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany 
na kłopoty. Ale to tylko otworzyły się niewielkie drzwiczki od skrytki w 
ścianie.   Wewnątrz   znajdował   się   spory   pakunek.   Najwyraźniej   było   to 
zaproszenie, by go wziąć.

Zawierał   złożoną   tkaninę,   ściśniętą   i   zapieczętowaną   w   prze-

zroczystym opakowaniu, które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią 
próbą. Wydobył ubranie wykonane z materiału, jakiego nigdy dotąd nie 
oglądał. Gładka, błyszcząca powierzchnia sugerowała metal, ale w dotyku 
materiał   był   miększy   od   najdelikatniejszego   jedwabiu.   Barwa   tkaniny 
zmieniała   się   płynnie   przy   każdym   poruszeniu.   Była   ciemnogranatowa, 
jasnofioletowa, to znów intensywnie zielona.

Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików 

biegnących w równej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym 
miejscu właśnie szata rozsunęła się. Kiedy wsunął się do środka, ubiór 
przylgnął   do   jego   ciała.   Przez   ramię   biegł   zielony   pas   tkaniny,   który 
zapewne   należało   nałożyć   na   rząd   guzików.   U   dom   zaś,   kostium 
obejmujący   jego   nogi   jak   długie   skarpety,   uformował   podeszwy   pod 
stopami.

Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwilę 

stał,   przesuwając   w   zamyśleniu   dłońmi   po   gładkiej   powierzchni   tej 
cudownej   tkaniny,   która   była   dlań   takim   samym   dziwem   jak   całe 
otoczenie.   Jego   umysł   pracował   jasno.   Doskonale   pamiętał   wszystkie 
przeszłe wydarzenia aż do momentu, kiedy przeleciał przez ścianę. Był 
pewien,   że   przebywał   nawet   nie   w   jednym,   ale   w   dwóch   czasowych 
transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci? Jeśli tak, to czy nadal jest 
więźniem?   Dlaczego   więc   najpierw   pozostawili   go   umierającego   na 

background image

mrozie, a teraz traktowali w taki sposób? Nie widział też podobieństwa 
między pierwszą lodową stacją, gdzie pojmali go Czerwoni, a miejscem, w 
którym się teraz znajdował.

 Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat 

w porę, by zobaczyć, jak jego łoże składa się w sześcian i przesuwa ku 
ścianie pokoju. Podszedł do krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy 
poruszały  się  bezszelestnie.  Usiadł na  jednym z  siedzeń  i przyjrzał się 
nieznanym   urządzeniom.   Przypominały   system   sterowniczy   tego 
helikoptera,   którym   odbył   pierwszy   etap   swojej   fantastycznej   podróży 
przez czas i przestrzeń. Siedzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał 
sobie sprawę, że nie zostało skonstruowane z myślą o takim kształcie jakie 
miało jego ciało.

Kształt,   jaki   miało   jego   ciało...   Ta   wanna,   czy   też   może   łoże, 

wypełnione   galaretą...   To   ubranie,   które   z   taką   precyzją   i   łatwością 
dostosowało się do jego rozmiarów...

Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urządzeniom 

na blacie. Tak, słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze 
żaden   z   agentów!   Znajduje   się   w   pomieszczeniu   obcej   rasy,   na   której 
istnieniu oparli swój projekt Millaird i Kelgarries! To jest właśnie źródło, 
albo jedno ze źródeł, z którego Czerwoni czerpali niezwykłe technologie, 
przewyższające dokonania współczesnej nauki!

Świat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzeniami. 

Cylinder z siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczymi. Czy należy 
do obcych? A wanna i cała reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała 
te urządzenia? Czy to maszyny dostarczyły mu ubranie? A co się stało z 
tuniką, w której się tu zjawił?

Rozejrzał   się   uważnie   po   pomieszczeniu.   Nie   dostrzegł   ani   swej 

tuniki, ani pasa, ani skórzanych butów. Nie mógł też zrozumieć obecnego 
stanu swego ciała - braku zmęczenia, głodu i pragnienia.

Były   możliwe   dwa   wyjaśnienia.  Albo   obcy   wciąż   tu   mieszkają   i 

udzielili mu pomocy z jakichś nieznanych powodów, albo też całą pracę 
wykonywały automaty, których twórcy dawno już przestali istnieć. Nie 
potrafił   dokładnie   sobie   przypomnieć   drogi,   jaką   przebył   od   momentu 
wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, że gdzieś się wspinał, że 
czołgał się przez puste korytarze, że nie widział ani nie słyszał żadnych 
żywych istot. Teraz zaś rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu 
drzwi, którymi musiał  się  tu  dostać,  i  nie  widział najmniejszej rysy  w 

background image

żadnej ze ścian.

Chcę   wyjść!   -   zażądał   głośno,   stając   na   środku   ciasnego   po-

mieszczenia.   Jego   wzrok   ponownie   omiatał   wszystkie   kąty   w   po-
szukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic sienie stało, opukał i obmacał każdy 
cal pomieszczenia - wciąż bez rezultatu. Gdyby tylko pamiętał, jak się tu 
dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawiało się w jego umyśle, to 
moment, gdy oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w 
dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej wanny z galaretą?

Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było 

wysokie. Gdy wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. 
Stanął   w   miejscu,   w   którym   przedtem,   przed   złożeniem,   stała   pokryta 
galaretą kołyska.

Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozytywny 

rezultat. Błękitna substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach, 
pchnął jeszcze raz na tyle silnie, na ile mógł w tak niewygodnej pozycji. 
Najwyraźniej  zwolnił   jakąś   blokadę,   bo   fragment  sufitu   odskoczył   tym 
razem tak gwałtownie, że Ross upadłby, gdyby nie złapał dla utrzymania 
równowagi jednego z cylindrycznych krzeseł.

Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdującego 

się nad jego głową okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz. 
Krótki   pochyły   szyb   z   nikłym   światełkiem   przenikającym   przez 
przeciwległą   ściankę.   Ross   pchnął   w   tym   miejscu   i   otworzywszy   bez 
najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do znajomego korytarza.

Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z którego 

przybył, a jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bowiem widział 
wyraźnie, że wyszedł z małego, zakończonego ostrym dziobem pojazdu w 
kształcie   pocisku.   Pojazd   spoczywał   w   czymś   w   rodzaju   kieszeni 
przymocowanej   u   boku   większej   struktury,   jak   statek   w   śluzie,   i 
najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy strzelby. 
Ale jakie było jego zastosowanie?

Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne 

rakieta o napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym 
stanie,   że   został   automatycznie   umieszczony   w   jakimś   urządzeniu 
regenerującym. Jakie małe pojazdy mogłyby być wyposażone w systemy 
regenerujące?   Tylko   takie,   które   mają   działać   w   niebezpiecznych 
sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, którzy opuścili główną 
strukturę w pośpiechu. , Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!

background image

Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby 

przydatne na statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się 
wokół z narastającym zaciekawieniem. Czy możliwe, że cała ta budowla 
jest   statkiem,   który   tu   wylądował,   został   opuszczony   i   zapomniany,   a 
Czerwoni teraz po prostu go plądrują? To by pasowało! Fakty składały się 
w tak spójną całość, że Ross był prawie przekonany, iż jego wnioski są 
słuszne. Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.

Przymknął   drzwi   wiodące   do   łodzi   ratunkowej,   tak   aby   w   razie 

potrzeby móc je łatwo odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał 
się ukryć.

Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i zatrzymał 

się   tam   nasłuchując.   W   dole   słyszał   dźwięki.   Brzęknięcia   metalu 
uderzającego w metal i chyba przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś 
panowała   cisza.   Najpierw   więc   zbada   ten   rejon,   zostawiając   bardziej 
niebezpieczne miejsce na później.

Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyżej, aż stanął w 

szerokim pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było 
czubkiem   całej   kopuły.   Znajdowało   się   tu   tak   wiele   nieznanych   mu 
urządzeń, dźwigni, przycisków, że aż stanął zdumiony, sycąc oczy samym 
widokiem.   Naliczył   pięć   tablic   kontrolnych   podobnych   do   tej,   jaka 
znajdowała się w szalupie ratunkowej, a przy każdej z nich stały dwa albo 
trzy   cylindryczne   siedzenia.   Te   jednak   unosiły   się   lekko   nad   ziemią, 
oplecione   pajęczyną   lin.   Położył   dłoń   na   jednym   z   nich   -   ugięło   się 
elastycznie.

Tablice kontrolne też były znacznie bardziej skomplikowane. Ta w 

małym   stateczku   przypominała   przy   nich   dziecinną   zabawkę.   Ross 
pociągnął   nosem.   Powietrze   w   szalupie   ratunkowej   miało   świeży   i 
przyjemny zapach; tutaj wyczuwał lekki odór stęchlizny.

Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglądając im 

się   z   uwagą.   Tego,   że   znajduje   się   w   głównej   kabinie   pilotów,   był 
całkowicie pewien. Właśnie z tego miejsca można było wprawić w ruch 
całą tę olbrzymią masę, którą miał pod stopami, i skierować w dowolnym 
kierunku.   Czy   to   pojazd   morski,   czy   powietrzny?   Półkolisty   kształt 
przemawiał raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak zaawansowana jak 
ta, musiała pozostawić po sobie jakieś ślady. Ross był gotów uwierzyć, że 
znajduje się teraz w znacznie odleglejszej przeszłości niż 2000 rok p.n.e., 
ale mimo wszystko nie wątpił, że jakieś ślady po tych, którzy potrafili 

background image

budować takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. Może 
właśnie   Czerwoni   je   znaleźli.   Może   odkryli   je   na   swych   terenach, 
powiedzmy na Syberii. Albo w jakichś dzikich zakątkach Azji.

Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł polegać tylko 

na   informacjach   zdobytych   podczas   kursu   w   bazie   i   własnych   bardzo 
nieuporządkowanych   wiadomościach,   które   gromadził,   czytając   różne 
książki.   Jednak   świadomość   istnienia   tak   zaawansowanej   rasy,   zdolnej 
stworzyć taki statek, poruszyła go do głębi. Gdyby można ich odnaleźć, 
gdyby można nawiązać kontakt z istotami, które miały taką wiedzę... Ale 
przecież   o   to   właśnie   chodziło   w   projekcie!  A  on   był   jedynym   jego 
członkiem,   który   trafił   na   ten   ślad!   Musi   jakoś   wydostać   się   z   tego 
śnieżnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich 
towarzyszy. Może jest to niemożliwe, ale przecież trzeba spróbować. Już 
ci,   którzy   porzucili   go   na   śnieżnym   pustkowiu,   uważali,   że   nie   zdoła 
przeżyć. A jednak żyje. I dzięki tej nieznanej rasie i jej wynalazkom jest 
nawet w zupełnie dobrej formie.

Ross   usiadł   na   jednym   z   cylindrycznych   krzeseł.   Tym   samym 

uniknął natychmiastowej katastrofy, jako że chwilowo nie był widoczny od 
strony schodów, które właśnie zadudniły odgłosem ciężkich kroków. Ktoś 
wspinał się na górę, a z kabiny sterowniczej było tylko jedno wyjście.

background image

12

Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł 

na podłogę. Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabiny, ale 
okazał   się   on   zdecydowanie   za   mały.   Poczuł   natomiast,   że   od   strony 
najmniejszej z tablic rozdzielczych, przy której znajdowały się tylko dwa 
siedzenia,   dochodzi   bardzo   intensywny   i   nieprzyjemny   swąd.   Nie   miał 
czasu badać tego zjawiska. Ponieważ w całym pomieszczeniu nie znalazł 
niczego co mogłoby od biedy posłużyć za broń, w ostatnim desperackim 
odruchu skoczył w kierunku schodów. Pozostała tylko walka.

Podczas   treningu   w   bazie   nauczono   go   pewnego   ciosu,   który 

wymagał wprawdzie dużej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu, 
często   nawet   miał   skutki   śmiertelne.   Teraz   Ross   zamierzał   go   użyć. 
Człowiek, który wchodził na górę, był już tuż.

Na   poziomie   podłogi   pokazała   się   ludzka   głowa.   Ross   uderzył, 

wiedząc już w momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywającego na 
karku   futrzanego   kaptura,   że   zamiar   się   nie   powiódł.  Ale   na   szczęście 
wystarczył sam impet nieoczekiwanego ciosu. Ze zduszonym okrzykiem 
mężczyzna znikł w otworze podłogi, spadając wprost na swego towarzysza 
znajdującego się kilka stopni niżej. Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu, 
a  potem dalsze krzyki z niższego poziomu i wreszcie huk strzału, który 
rozdarł ciszę szybu. Cofnął się gwałtownie ze schodów z powrotem do 
kabiny   sterowniczej.   Wprawdzie   opóźnił   nieco   moment   ostatecznej 
konfrontacji,   ale   mieli   go   tu   w   pułapce.   Wystarczyło,  by   poczekali 
cierpliwie   na   dalszy   rozwój   wypadków.  Wprawdzie   podczas   pobytu   w 
szalupie ratunkowej odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wytrzyma 
tu bez wody i jedzenia?

Skoro   jednak   zyskał   nieco   na   czasie,   musi   to   wykorzystać. 

Przyjrzawszy   się   ponownie   siedzeniom,   Ross   dostrzegł,   że   można   je 
odczepić z sieci. Dokonawszy tego, przyciągnął wszystkie do wylotu klatki 
schodowej i zbudował prowizoryczną barykadę. Nie wytrzyma długo, jeśli 
ktoś   zdecydowanie   naprze   od   dołu,   ale   miał   przynajmniej   nadzieję,  że 
przyjmie   na   siebie   kule,   jeżeli   ktoś   będzie   próbował   trafić   go   z   dołu 
rykoszetem.   Jakoż   od   czasu   do   czasu   słyszał   huk   wystrzału   i   krzyki 
skierowane   wyraźnie   do   niego,   decydował   jednak,   że   to   za   mało,   by 
zmusić go do opuszczenia kryjówki.

background image

Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole 

na przyciskach i dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go 
to, miał bowiem nadzieję, że pośród niezliczonych mechanizmów znajdzie 
takie, które zdoła zidentyfikować i wykorzystać. Jeszcze raz  stanął przy 
urządzeniach kontrolnych i zamyślił się głęboko. Z tego miejsca kierowano 
statkiem.   A   więc   te   przyrządy   muszą   umożliwiać   pilotowi   nie   tylko 
sterowanie   pojazdem,   ale   kontrolowanie   oświetlenia,   ogrzewania, 
wentylacji, oraz systemów obronnych! Oczywiście mechanizmy mogą już 
nie działać, ale przecież w łodzi ratowniczej wszystko funkcjonowało bez 
zarzutu. Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.

Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w 

dzieciństwie, obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed 
siebie   palcem.   Potem   zaś   otworzył   oczy,   by   zobaczyć,   co   ma   do 
powiedzenia przeznaczenie.

Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdowały się 

trzy   siedzenia.   Podszedł   do   niej   powoli,   będąc   w   pełni   świadom,   że 
dotknięcie  tych urządzeń może rozpocząć łańcuch  zdarzeń, których  nie 
zdoła kontrolować. Z dołu rozległ się następny strzał, co przypomniało mu, 
że nie ma innego wyjścia.

Ponieważ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował 

się   kształtem   poszczególnych   urządzeń.  Wybrał   drążek   przypominający 
mały przełącznik. Był ustawiony w pozycji górnej, więc pociągnął go w 
dół i policzył powoli do dwudziestu, oczekując na efekt. Nic. Poniżej był 
okrągły   przycisk   oznaczony   dwoma   wężykami   i   dwiema   czerwonymi 
kropkami. Murdock wcisnął go do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń, 
przycisk   nie   powrócił   do   swej   poprzedniej   pozycji.   Brak   widocznych 
efektów zachęcił Rossa do dalszego działania. Po obu stronach przycisku 
znajdowały   się   dwie   dźwignie.   Spróbował   je   poruszyć   w   poziomie, 
wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.

Tym razem efekt był, a jakże! Rozległ się donośny, dudniący sygnał, 

który   narastał   do   głośności   powodującej   drgania   całej   kabiny.   Ross, 
kompletnie ogłuszony, wcisnął z powrotem jedną dźwignię, a potem drugą. 
Sygnał   wciąż   ryczał,   chociaż   teraz   znacznie   ciszej   i   z   nieco   niższą 
częstotliwością.   Ross   potrzebował   jednak   czegoś   więcej   niż   hałasu. 
Przesunął się z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzuciło mu się w 
oczy   pięć   okrągłych   przycisków   oznaczonych   symbolami   w   barwie   tej 
samej   żywej   zieleni,   jaką   miały   guziki   na   jego   szacie.   Dwa   wężyki, 

background image

kropka, podwójna linia, dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyżowane 
linie...

Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross 

wcisnął   wszystkie   szybkimi   ruchami.   Tym   razem   efekt   był   wręcz 
spektakularny.   Przeciwległy   kraniec   blatu   uniósł   się   nagle   w   górę   i 
przybrał   kształt   sporego   trójkątnego   ekranu,   na   którym   zatańczyły   i 
zamigotały   kolorowe   fale.   Sygnał   dźwiękowy   przeszedł   w   gniewne 
skrzeczenie, jakby statek protestował przeciwko temu, co robił Ross.

No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, że nie miał pojęcia co. Ale 

przynajmniej wiedział, że statek wciąż jest sprawny. Zamierzał wydobyć z 
niego nieco więcej niż oburzone skrzeczenie, bo to właśnie przypominały 
mu dźwięki, które teraz słyszał. Zupełnie jakby - zastanowił się - ktoś 
pouczał go w nieznanym języku. A jednak potrzebował czegoś więcej niż 
efektów dźwiękowych i świetlnych.

Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był 

mniejszy - tylko dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z 
nich, kolorowe fale tańczące na ekranie nagle zamieniły się w jednolite 
brązowe tło, na którym przez moment zamigotał jakiś obraz. Może nie 
trzeba   przesuwać   tej   dźwigni   maksymalnie   w   górę?   Ross   przyjrzał   się 
szczelinie,   w   której   poruszał   się   drążek,   i   dojrzał   kilkanaście   małych 
punkcików wzdłuż niej. Wybór częstotliwości? Nie zaszkodzi sprawdzić. 
Najpierw jednak podskoczył szybko do swej zaimprowizowanej barykady 
u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by ktoś próbował 
ją forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąż się odzywały, ale pojedynczo 
i w regularnych odstępach czasu.

Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z 

otwartymi ze zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-
brązowe   linie   zaczęły   tworzyć   wyraźny   obraz.   Dalsze   przesuwanie 
dźwigni powodowało przybliżanie lub oddalanie tego obrazu. Kojarzyło 
mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycił drugi  przełącznik i 
ustawił   go   w   takiej   samej   pozycji   jak   pierwszy.   Rozmazany   obraz   i 
tańczące wokół cienie nagle nałożyły się na siebie z właściwą ostrością. 
Tylko kolory wciąż były brązowe, choć spodziewał się czerni i bieli.

Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a jego 

dłoń chwyciła kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie należała 
do   człowieka,   ale   nieco   przypominała   ludzką.   Była   trójkątna,   o   ostro 
wystających   kościach   policzkowych.   Poniżej   nich,   zwężała   się 

background image

przechodząc następnie w szeroką żuchwę, łączącą się po bokach z górną 
częścią.   Ciemna   skóra   była   obficie   porośnięta   włosem,   a   na   szczycie 
głowy, włosy  tworzyły  spory  czub. Istota  miała  wydamy, zakrzywiony, 
błyszczący   nos   i   dwoje   dużych,   okrągłych   oczu.   W   tych   oczach 
niewątpliwie błyszczała inteligencja, jak również niebotyczne zdumienie 
na widok Rossa. Murdock miał wrażenie, że patrzą na siebie przez okno.

Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie, 

poruszała swymi nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął 
ślinę.

- Halo - powiedział automatycznie. Głos, który wydobył z gardła, był 

tylko  cichym  westchnieniem  i być  może  nawet  nie dotarł  do  istoty  na 
ekranie,   bo   ta   wciąż   zadawała   pytania,   o   ile   to   byty   pytania.   Ross, 
opanowawszy pierwsze zaskoczenie, próbował dojrzeć, co jest za plecami 
jego rozmówcy. Mimo iż obraz był nieostry, zdawało mu się, że obca istota 
znajduje   się   w   pomieszczeniu   podobnym   do   tego,   w   którym   sam 
przebywał. A więc skontaktował się ze statkiem tego samego typu, tyle że 
tamten nie był opuszczony!

Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen 

irytacji skrzek skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu, 
by zrobić miejsce dla tego, kogo wezwała.

Pojawienie   się   Futrzaka   było   dla   Rossa   niespodzianką,   a   teraz 

czekała   go   następna.   Istota,   która   wpatrywała   się   w   niego   z   ekranu, 
wyglądała zupełnie inaczej. Miała bladą skórę i twarz znacznie bardziej 
podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była całkiem łysa. Ponadto obcy miał 
na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał z szalupy ratunkowej. 
Łysoń   nic   nie   mówił,   wpatrywał   się   tylko   w   Murdocka   przenikliwym 
wzrokiem, a wyraz jego oczu z każdą chwilą stawał się bardziej wrogi. 
Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go spojrzenie Kelgarriesa,  ale 
to  było   nic  w  porównaniu  z  siłą  gniewu,  jaka  biła  ze  wzroku  obcego. 
Gniewu i przestrogi. Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w 
nim przekorę i zawziętość. Oddychał ciężko, patrzył jednak obcemu prosto 
w oczy i miał nadzieję, że to spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iż 
będzie miał poważne kłopoty, jeśli spróbuje stanąć Rossowi na drodze.

Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wrogów na 

statku. Za późno usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w 
tamtym kierunku, dostrzegł rozrzucone krzesła i pistolet skierowany w swą 
pierś.   Po   krótkiej   chwili   wahania   podniósł   ręce   do   góry,   bo 

background image

niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł, rozumiał doskonale. Do 
kabiny wkroczyli dwaj Czerwoni odziani w filtra.

W tym z przodu Murdock rozpoznał mężczyznę, którego wcześniej 

pomyłkowo wziął za Ashe'a. On także zdumiał się, widząc twarz Rossa, 
ale   natychmiast   wydał   zdecydowany   rozkaz   swemu   towarzyszowi.  Ten 
stanął   za  Murdockiem   i  związał  mu  ręce   na  plecach.  Ross  jeszcze  raz 
spojrzał na ekran i dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu 
widowisko. Twarz obcego nie była już zimna i obojętna, malowało się na 
niej kompletne zaskoczenie

Teraz także przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z 

nich skoczył do urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrotnie drążkami, aż 
zarówno w pokoju, jak i na ekranie zapanowała cisza.

- Kim jesteś? - mężczyzna podobny do Ashe'a przemówił powoli w 

języku ludu pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spojrzeniem.

- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pytanie. Miał 

na sobie taki sam uniform jak Łysoń i najwyraźniej nawiązał kontakt z 
byłymi właścicielami tego statku. Niech to da Czerwonym do myślenia.

Ci   jednak   nie   odezwali   się.   Bez   słowa   pchnęli   Rossa   w   stronę 

schodów.

Ponieważ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało 

się   niemożliwe,   zatrzymali   się   na   pierwszej   platformie   i   uwolnili   mu 
dłonie. Oczywiście pistolet wciąż był wymierzony w jego plecy. Spieszyli 
się wyraźnie, toteż Ross starał się opóźniać tempo marszu, jak tylko mógł. 
Zdał sobie bowiem sprawę, że poprzez sam fakt rozpoznania pistoletu jako 
broni,   poprzez   poddanie   się   tej   groźbie,   zdradził   swoje   prawdziwe 
pochodzenie. Musi więc teraz zrobić wszystko, aby nie doprowadzić ich do 
projektu. Tym razem był pewien, że nie pozostawią go w pierwszej lepszej 
lodowej szczelinie.

Przekonał się, że ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu 

futrzane okrycie, ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc 
zabierali go z powrotem do swojej bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest 
transporter, którym będzie mógł powrócić do swoich. Na pewno znajdzie 
jakiś   sposób,   by   się   do   niego   dostać.   Dlatego   też   nie   sprawiał   więcej 
kłopotu   eskorcie   i   bez   protestu   podążał   znajomą   już   drogą  w   górę   ku 
ośnieżonym   skałom.   Miał   nadzieję,   że   uznali   to   za   objaw   całkowitej 
rezygnacji,   taki   przynajmniej   wyraz   starał   się   nadać   swej   twarzy.   Gdy 
dotarli na wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.

background image

Ocenił, że co najmniej połowa leży poniżej powierzchni gruntu. Albo 

więc pojazd spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek 
powietrzny, musiał z wielką siłą uderzyć o ziemię w poważnej katastrofie. 
On zaś nawiązał kontakt z innym, podobnym statkiem! I żadna z istot, 
które tam widział, nie była człowiekiem.

Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. Uważał, że ludzie, którzy 

go pojmali, po prostu plądrują statek. A sądząc po rozmiarach pojazdu, 
ładunek   musi   być   duży.  Ale   skąd   pochodzi?   Czyje   ręce   wykonały   te 
przedmioty? A raczej jaki rodzaj rąk? Dokąd statek zmierzał? I w jaki 
sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było wiele, a odpowiedzi żadnej. 
Ross   miał   nadzieję,   że   poprzez   nawiązanie   kontaktu   z   prawowitymi 
właścicielami statku zaszkodził Czerwonym. Może obcy podejmą jakieś 
kroki, by odzyskać swoją własność? Łysoń zrobił na nim spore wrażenie 
podczas ich krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby nie poznawać go 
osobiście, zwłaszcza jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak 
musiał   skoncentrować   się   na   czym   innym.   Musiał   utrzymywać 
Czerwonych   w   niepewności,   co   do   jego   tożsamości,   tak   długo,   jak   to 
możliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby mu użyć transportera 
czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej zasadzie działa ta platforma. 
Był natomiast pewien, że właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z 
czasów handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być może zdołałby 
uciec. Musiał tylko dotrzeć do rzeki i pójść wzdłuż jej nurtu aż do ujścia. 
Tam  w  regularnych  odstępach  czasu   miał  pojawiać  się  ich   okręt.  Ross 
zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo realizacji tego planu jest 
znikome,   ale   nie   widział   najmniejszego   powodu,   żeby   się   poddawać   i 
ustępować Czerwonym.

Kiedy doszli do ich bazy, zauważył, że w jej zbudowanie włożono 

naprawdę wiele umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wyglądała tylko jak 
krawędź jęzora lodowca i gdyby nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie 
podejrzewał, że pod zewnętrzną warstwą lodu kryje się coś więcej.

Weszli   przez   lodowy   tunel   do   wnętrza.   Szybkim   krokiem   minęli 

szereg   małych   pomieszczeń,   którym   Ross   nie   miał   nawet   czasu   się 
przyjrzeć. Wreszcie pchnięto go do jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się 
za nim z trzaskiem. Ręce wciąż miał związane.

Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niż korytarze, 

którymi szli. Ross stał bez ruchu, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się 
do   mroku.   Po   kilku   chwilach   usłyszał   dochodzące   gdzieś   z   ciemności 

background image

stłumione puknięcie.

-   Kto   tam   jest?-   zapytał   w   języku   ludu   pucharu,   zdecydowany 

utrzymywać swą fałszywą tożsamość, choć prawdopodobnie było to już 
bez   znaczenia.   Nie   usłyszał   odpowiedzi,   ale   po   chwili   głuchy   odgłos 
stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli postąpił krok naprzód, i zaczął 
obmacywać otaczające go ściany. Zorientował się, że znajduje się w małej 
pustej celi. Odgłos uderzeń dochodził zza jednej ze ścian. Przyłożył do niej 
głowę,  nasłuchując.   Nie  był   to   regularny   dźwięk   pracującej   maszyny   - 
niektóre przerwy trwały dość długo, to znów kilka uderzeń następowało po 
sobie bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!

Czyżby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe 

- stwierdził Ross, nasłuchując przez dłuższą chwilę - odgłosy były zbyt 
nieregularne.   Wyglądało   na   to,   że   te   dłuższe   przerwy   są   chwilami 
oczekiwania   na   rezultat   pracy.   A   może   ktoś   wstrzymywał   oddech, 
nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność wyjdzie na jaw?

Ross   położył   się   na   ziemi   z   głową   przytkniętą   do   ściany,   aby 

wyraźnie   słyszeć   dziwne   odgłosy,   i   spróbował   uwolnić   ręce.   Niestety, 
jedynym rezultatem tych prób była zdarta skóra na nadgarstkach. Wciąż 
miał na sobie futrzane okrycie i było mu zdecydowanie za gorąco, mimo 
panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie na gołych dłoniach. 
Tylko   w   części   ciała   odzianej   wyłącznie   w   szatę   obcych   nie   czuł   ani 
zimna, ani ciepła. Wszystko  wskazywało na to, że była wyposażona w 
jakiś regulator temperatury.

Podjął   jeszcze   jedną   próbę   uwolnienia   rąk,   pocierając   nimi 

energicznie o ścianę za swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stukanie 
ucichło.   Tym   razem   przerwa   trwała   tak   długo,   że   Ross   zupełnie   nie 
wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał się o ścianę, a głowa opadła mu na 
piersi.

Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu 

wzrósł też jego wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi, 
przez które został wtrącony do tej celi. Zaczął kopać w nie ze złością. 
Miękkie podeszwy jego dziwnego ubioru tłumiły te uderzenia, ale mimo to 
coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły się nagle i Ross stanął twarzą 
w twarz z jednym ze strażników.

-   Jeść!   Chcę   jeść!   -   krzyknął   w   języku   ludu   pucharu.   Strażnik 

zignorował jego żądanie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, że 
ten   stracił   równowagę.   Murdock   został   zawleczony   do   innego 

background image

pomieszczenia,   gdzie   stanął   przed   czymś,   co   w   myślach   nazwał 
trybunałem.

Dwóch  z siedzących  tam  mężczyzn  znał -  sobowtór Ashe'a i  ten 

spokojny człowiek, który przesłuchiwał go w  poprzedniej bazie. Trzeci 
mężczyzna,   najwyraźniej   o   największej   władzy,   przyglądał   mu   się 
uważnie, chociaż zachowywał przy tym obojętny wyraz twarzy.

- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.
- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, muszę coś 

zjeść. Nie zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę, 
który ukradł sól z faktorii...

- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego 

Ross   oceniał   jako   najwyższego   rangą.   -   A   czyim,   powiesz   nam   we 
właściwym   czasie.   Najpierw   opowiesz   nam   o   statku,   o   tym,   co   tam 
znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego urządzeniami... I lepiej zastanów się 
chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. - Sięgnął do boku i Ross po 
raz kolejny patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O, widzę, że wiesz, 
do  czego  to  służy. Dziwna  wiedza jak  na handlarza  z  niewinnej  epoki 
brązu. I nie miej wątpliwości, że użyję tego przedmiotu. Oczywiście nie 
zabiję cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany, sprawiają 
potworny ból, mimo iż nie są groźne dla życia. Kirszow, zdejmij z niego to 
futro!

Ręce   Rossa   zostały   uwolnione,   a   futrzana   bluza   znalazła   się   na 

ziemi. Przesłuchujący uważnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się 
pod spodem.

background image

A  teraz   powiesz   nam   wszystko,   co   chcemy   usłyszeć.  Ton,   jakim 

wyrzekł te słowa, przejął Rossa chłodem. Podobnie czuł siew obecności 
majora Kelgarriesa. Może także Ashe miał w sobie coś takiego. No i ten 
Łysoń,   którego   oglądał   na   ekranie.   Nie   miał   wątpliwości,   że   jego 
rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na pewno  znał wiele  metod, za 
pomocą których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co chciałby usłyszeć, i 
na pewno metody te nie były przyjemne dla ofiary. Ross postanowił bronić 
się   w   jedyny   możliwy   sposób   -   selekcjonować   informacje   i   rzucać   im 
stopniowo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione. Nie-
łatwo tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potyczkach z 
władzą. Niech więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po  słowie. 
Może czas będzie pracował na jego korzyść...

- Jesteś agentem...
Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia.
-   Przyszedłeś   tu   na   przeszpiegi   pod   maską   barbarzyńskiego 

handlarza   -   płynnie,   bez   żadnej   zmiany   w   tonie   głosu,   przesłuchujący 
przeszedł z mowy ludu pucharu na język angielski.

Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uważał swoją umiejętność 

nie zdradzania się z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzał na 
przesłuchującego go mężczyznę wzrokiem zagubionego chłopca, który nie 
bardzo rozumie, co do niego mówią. W przeszłości nieraz używał tego 
spojrzenia, by wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się 
powiedzie? Bardzo w to wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co 
nastąpiło po chwili, Ross Murdock zachował szacunek do samego siebie.

Usłyszeli   odległy   wybuch,   który   zadudnił   jak   potężny   grzmot. 

Podłoga pod ich stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich głowami 
nagle   poruszyły   się   gwałtownie,   jakby   dłoń   rozzłoszczonego   giganta 
wyrwała   całą   bazę   z   lodowego   gniazda   i   pchnęła   poprzez   śnieżne 
pustkowie.

background image

13

Ross   wpadł   na   strażnika,   został   odepchnięty   i   wleciał   na   ścianę. 

Mężczyzna   krzyczał   coś   w   języku,   którego   Murdock   nie   rozumiał. 
Zdecydowany rozkaz dowódcy opanował nagłą panikę, ale jasne było, że 
dla   niego   te   wydarzenia   też   są   zaskoczeniem.   Dwóch   mężczyzn 
natychmiast   porwało   Rossa   i   brutalnie   pociągnęło   do   celi.   Jeszcze   nie 
zatrzasnęli za nim drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs. Pchnęli go 
więc do środka bez zbytnich ceremonii.

Przywarł   w   ciemnościach   do   dającej   wątpliwe   poczucie   bez-

pieczeństwa ściany. Całe pomieszczenie zadrżało jeszcze dwukrotnie i za 
każdym   razem   Ross   słyszał   towarzyszące   wstrząsom   odległe   wybuchy. 
Bombardowanie! Ostatni wstrząs  był wyjątkowo potężny. Ross padł na 
ziemię. Wyraźnie odczuwał drżenie podłogi. Jego żołądek kurczył się w 
konwulsjach strachu, jakiego dotąd nigdy nie zaznał.

Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.
Ross, odczekał dłuższą chwilę i ostrożnie usiadł. Podłoga i ściany 

przestały drżeć. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, dostrzegł ich wyraźny 
świetlny obrys. To znaczyło, że w ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy. 
Podszedł do drzwi na czworakach. Nagle za plecami usłyszał ostry dźwięk, 
który   osadził   go   w   miejscu.   Chociaż   nie   widział   nic   w   ciemnościach, 
mógłby przysiąc, że było to pocieranie metalu o metal. Dźwięk dochodził 
zza ściany. Podczołgał się tam i przyłożył ucho do jej powierzchni. Teraz 
słyszał nie tylko skrobanie, ale też wyraźne stukanie i szelesty...

Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozostawała 

gładka i nienaruszona. Nagle tuż nad głową, usłyszał kolejne skrobnięcie 
metalu. Tym razem dźwięk był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się 
otwór. Ktoś się przez nią przebijał! Ross dostrzegł słabe migotanie światła, 
potem   zaś   coraz   wyraźniej   widział   poruszający   się   w   otworze   czubek 
narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w powstałej dziurze pojawiła 
się ręka trzymająca światło. Przez moment Ross miał ochotę ją pochwycić, 
ale liznąwszy, że może mieć do czynienia z potencjalnym sojusznikiem, 
postanowił spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Ręka cofnęła 
się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne uderzenie i duży fragment 
muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą się 
postać, a za nią kolejną. Oświetlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego 

background image

z wchodzących widział aż nadto wyraźnie.

- Assha! - zawołał.
Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły mężczyzna 

skoczył jak pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoździł go do ziemi, 
zacisnął ręce na szyi i zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili 
uścisk na szyi zelżał i Ross zaczął z trudem łowić powietrze. Czuł się, co 
tu dużo mówić, nieco oszołomiony.

- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna 

gwałtowna   eksplozja.   Tym   razem   wstrząs   nie   tylko   zwalił   ich   z   nóg. 
Potężne drżenie przebiegło także wzdłuż wszystkich ścian i sufitu. Ross 
odruchowo   nakrył   głowę   ramieniem.   Nie   mógł   się   pozbyć   paskudnego 
wrażenia, że cały budynek zaczyna się powoli osuwać. Po chwili jednak 
znów zapanowała cisza. Podniósł powoli głowę.

- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.
- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego 

atakuje. Ty, Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?

- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, że w jego głosie nie słychać 

drżenia.

- Następny kret - odezwał się McNeil.
-   Zaraz,   nie   rozumiem   -   Ross   zwrócił   się   ku   temu   obszarowi 

ciemności, gdzie prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez 
cały czas? Próbujecie wydostać się z więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar 
przekopać się przez ten lodowiec, pod którym siedzimy?

-   Lodowiec!   -   wykrzyknął   Ashe   zapominając   o   ostrożności. 

-Jesteśmy wewnątrz lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...

- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodowiec, lód, 

no tak.

- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym 

przyjaciołom mnóstwa informacji, które już od dawna mają, oraz wielu 
fantastycznych opowieści, o  jakich  nawet  im się  nie śniło. Nie wiedzą 
tylko, że mamy przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały czas próbujemy 
uciec.   Zadziwiające,   co   można   zapakować   do   środka   pasa   albo   pod 
podeszwy butów. Tak więc prowadzimy własne poszukiwania...

-   Ale   ja   nie   dostałem   żadnego   specjalnego   sprzętu   -   Ross   był 

oburzony tą jawną niesprawiedliwością.

-   Nie   -   przyznał  Ashe,   a  jego   ton   pozostał   chłodny.   -   Nigdy   nie 

dostają go początkujący. Mogliby go użyć w niewłaściwym momencie. 

background image

Mimo to radziłeś sobie całkiem nieźle...

Narastająca   złość   Rossa   zapewne   znalazłaby   teraz   ujście,   ale 

przeszkodził   temu   wyraźny   trzask   pękającego   sufitu,   który   przejął 
przerażeniem   ich   wszystkich.   Murdock   zaczął   już   sobie   wyobrażać 
grobowiec   pod   lodem.   Cisza,   która   teraz   zapadła,   była   nie   mniej 
przerażająca   niż   ten   trzask.   A   potem   usłyszeli   krzyk,   nie,   raczej 
przeraźliwy wrzask. Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle poszerzać, a 
potem one same wysunęły się z zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach 
przed pułapką.

- Chodu!!!
Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale już w drzwiach zatrzymała ich 

kolejna seria dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jednym - z seriami z 
karabinów. Gdzieś dalej toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz 
łysego oficera ze statku i przemknęło mu przez głowę, że może właśnie on 
toczy ten bój. Obcy przeciwko Czerwonym plądrującym ich statek. A jeśli 
tak, to czy obcy odróżnią Czerwonych od ich jeńców? Obawiał się, że nie.

Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu, 

przypłaszczeni   do   ściany,   pojawiło   się   dwóch   biegnących   mężczyzn. 
Stanęli, zaskoczeni widokiem zbiegłych jeńców.

Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na 

opuszczone stanowisko. Jeden z mężczyzn zawahał się i chciał zawrócić, 
drugi jednak szarpnął go za ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z 
automatu. Pierwszy z biegnących jęknął cicho, padł na kolana i osunął się 
twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego towarzysza, a potem skoczył w 
boczny  korytarz o  włos  unikając  śmierci,  gdy  kolejna seria z  karabinu 
odłupała fragment ściany na skrzyżowaniu tuneli.

Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa 

się   kakofonia   wrzasków,   strzałów   i   jęków   bólu,   którym   towarzyszyło 
dziwne syczenie. Ashe skoczył do leżącego na korytarzu i pochwycił jego 
karabin.   Następnie   zdecydowanym   gestem   nakazał   pozostałej   dwójce 
ucieczkę w stronę przeciwną do odgłosów bitwy.

- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli 

do następnego oświetlonego skrzyżowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? 
Nasi chłopcy ich znaleźli?

- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.
- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.
- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...

background image

-   Statku?   -   zawtórował   McNeil.   -  A  to   skąd?   -  Teraz   w   jasnym 

świetle   wyraźnie   było   widać   obce   pochodzenie   ubrania   Rossa.   McNeil 
przejechał dłonią po jego powierzchni tkaniny.

-   Ze   statku   -   odparł   Ross   niecierpliwie.   -  Ale   jeśli   atakują   ci   ze 

statku, nie odróżnią nas od Czerwonych...

Przerwała mu następna potężna eksplozja i po raz trzeci już Ross 

wylądował   na   ziemi.   Światła   na   korytarzu   zamigotały,   zszarzały,   a 
wreszcie zgasły.

-   Świetnie   -   usłyszeli   zgryźliwy   komentarz   McNeila.   -   Teraz 

możemy sobie urządzić wyścig ślepców.

-   Platforma   transportera.   -   Ross   powrócił   do   swego   pierwotnego 

planu ucieczki. - Jeśli zdołamy się do niej dostać...

Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil używali podczas drążenia 

tunelu. Ponieważ zdawało się, że wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej. 
Ashe szedł przodem, McNeil zamykał pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe 
wie dokąd ich prowadzi. Odgłosy walki ostatecznie ucichły, zatem któraś z 
walczących   stron   musiała   odnieść   zwycięstwo.  A  to   oznaczało,   że   za 
chwilę ktoś może odkryć ich obecność.

Ross zawsze uważał, że ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak 

dostrzegł, iż daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, że Ashe, 
wcale nie prowadził ich do transportera. Weszli do małego archiwum.

Na   stole,   leżały   trzy   szpule   z   taśmą,   które   Ashe   natychmiast 

pochwycił. Dwie wsunął pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.

Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety, 

wszystkie były zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój. 
Ross czekał już przy drzwiach.

- Do platformy! - ponaglił.
Ashe jeszcze raz z żalem obejrzał się na zamknięte szuflady.
- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął. Teraz 

zdenerwował się nawet McNeil.

- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo. 

Ja   nie   zamierzam.   Jeszcze   jeden   wstrząs   i   będziemy   pochowani   tak 
głęboko   pod   lodem,   że   nawet   nas   nie   namierzą.   Wynośmy   się   stąd! 
Dzieciak ma rację. Wiejmy!

I   jeszcze   raz   Ashe   powiódł   ich   bezbłędnie   przez   opustoszałe 

korytarze bazy do punktu transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta 
świeciła się. Miał już pewne obawy, że skoro siadła elektryczność, także 

background image

płyta mogła przestać działać. Wskoczył błyskawicznie na platformę. Ashe i 
McNeil dołączyli do niego skwapliwie.

Gdy już otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli dochodzący 

z dali krzyk, a potem huk wystrzału. Ross poczuł, że Ashe osuwa się na 
niego,  i  podtrzymał  go   ręką.  Zdawało  mu  się,  że  za  świetlistą  zasłoną 
dostrzegł postać przywódcy Czerwonych, a za jego plecami pozbawioną 
włosów głowę obcego - samą głowę, zanurzoną w zielonej poświacie.

Czy   ci   dwaj   byli  teraz   sojusznikami?   Zanim   jednak   mógł   się 

upewnić,   czy   widział   ich   naprawdę   czy   też   było   to   tylko   złudzenie, 
dopadły   go   znajome   zawroty   głowy   związane   z   podróżą   w   czasie. 
Wszystko znikło z pola widzenia.

- ... wolni. Zjeżdżajmy stąd!
Ross   dostrzegł   pochylone   barki   Ashe'a   i   podekscytowaną   twarz 

McNeila.   McNeil   właśnie   ściągał  Ashe'a   z   płyty.  Ashe   został   trafiony. 
Strumień krwi płynął z dziury w jego barku, cała górna część tuniki była 
przesiąknięta krwią. Wzięli go pod ręce. Zachował na tyle świadomości, że 
poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.

Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich żaden komitet powitalny. 

Ross w myślach podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo 
nawet jeśli trafili znów do epoki brązu, wciąż byli na terytorium wroga. A 
z rannym Ashem ich szansę na ucieczkę spadły niemal do zera. Zrobili mu 
prowizoryczny   opatrunek,   drąc   na   paski   kilt   McNeila.   Ashe,   chociaż 
osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach, który był motorem 
działań całej trójki. Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross chwycił 
karabin rannego i wpatrywał się w płytę transportera, gotów przywitać 
ołowiem każdego, kto by się na niej pojawił.

- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.
Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwawionej 

tuniki.

- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.
- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.
-   Naprzód!   -   zakomenderował  Ashe.   -   Platforma...   -   powiedział 

jeszcze.

Ale platforma wciąż pozostawała pusta. Ross zauważył, że pojawili 

się we właściwym czasie, bo otaczały ich ściany  z drewnianych  bali i 
kamieni, które pamiętał z wioski.

- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.

background image

- Powinien...wkrótce.
Pognali więc przed siebie, nie czekając.
Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś 

poruszał   się   bezszelestnie.   Sam   jednak   nieprędko   znalazłby   drzwi 
prowadzące na zewnątrz. I Ashe znowu przejął rolę przewodnika. Tylko 
raz musieli się chować. Poza tym, bez przeszkód dotarli do właściwych 
drzwi. Ashe ciężko dysząc oparł się o ścianę. McNeil przytrzymywał go, 
by   nie   upadł.  W  tym   czasie   Ross   zdjął   z   uchwytów   belkę.  Weszli   do 
pogrążonej w nocnych ciemnościach wioski.

- Którędy? - zapytał McNeil.
Ku   zdumieniu   Rossa,  Ashe   nie   skierował   się   w   stronę   bramy   w 

palisadzie, lecz wskazał górskie zbocze.

- Spodziewają się, że pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.
- To wygląda na ciężką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.
 Ashe spojrzał na niego.
-   Jeśli   będzie   dla   mnie   za   ciężka,   powiem   ci   -   rzekł.   -  A  teraz 

naprzód.

Zaczął   szybkim   tempem,   okazując,   że   marsz   nie   sprawia   mu 

trudności,   ale   jego   towarzysze   szli   po   obu   stronach   gotowi   do   na-
tychmiastowej pomocy.

Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdołaliby 

uciec z wioski tylko o własnych siłach. Był pewien, że zrobili wszystko, co 
w ich mocy, ale powodzenie ucieczki wymagało w tamtych warunkach 
niesamowitego szczęścia.

Miało być jednak inaczej, niż sobie wyobrażali. Ledwie dotarli do 

małej chatki, odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli, 
zaczęły się fajerwerki. Jakby wiedzeni jedną myślą, wszyscy trzej padli 
płasko na ziemię. Z dachu budynku stojącego w centrum wioski uniósł się 
nagle snop jaskrawozielonego światła. Wokół tego promienia dach zajął się 
ogniem   o   bardziej   już   naturalnym  czerwono   żółtym   kolorze.   Z   innych 
domów   wybiegli   krzyczący   ludzie.   Tymczasem   ogień   ogarnął   całą 
budowlę.

- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.
Pognali   w   stronę   palisady,   mieszając   się   z   tłumem   zdezoriento-

wanych   i  wyrwanych   ze  snu   ludzi   biegających   wokół.  Fala   ognia   roz-
przestrzeniała   się,   oświetlając   dokładnie   teren.   Zbyt   dokładnie.  Ashe   i 
McNeil mogli roztopić się w tłumie, ale niezwykła odzież Rossa zbytnio 

background image

rzucała się w oczy.

Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili  Ashe'a, a gdy on 

znalazł się po drugiej strome, McNeil podążył jego śladem. Ross, wspi-
nający się jako trzeci, siedział już niemal na czubku, kiedy nagle objął go 
snop światła. Rozległ się wysoki, rozdzierający powietrze wrzask, jakiego 
nigdy w życiu nie słyszał. Murdock błyskawicznie podciągnął się w górę, 
wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na palisadzie. Spojrzał w dół, 
w ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil czekają tam na niego, 
czy już uciekli dalej. Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie namyślając 
się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.

Wylądował   paskudnie   na   kolanie.   Na   szczęście   dzięki   przygoto-

waniu do skoków spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i 
pobiegł co sił w stronę gór. Za plecami słyszał innych ludzi wspinających 
się na palisadę i skaczących w dół, toteż nie odważył się krzyczeć, by nie 
ściągnąć sobie na kark wrogów.

Wioska   położona   była   w   najszerszej   części   doliny.   Za   palisadą 

otwarty teren zwężał się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross 
najbardziej obawiał się, że zgubi swych towarzyszy i nie zdoła odnaleźć 
ponownie ich śladów. Dzięki swemu ubraniu, które w nocy przybierało 
ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał, przypadłszy do ziemi, umknąć 
uwadze   uciekinierów,   którzy   przebiegli   koło   niego.   Słysząc   jednak   ich 
przerażony bełkot w języku, którego używał klan Ullfy, przekonał się, że 
większość   mieszkańców   wioski   to   niewinni   ludzie,   nieświadomi   jej 
prawdziwej funkcji. Byli pewni, że zaatakowały ich nocne demony. A więc 
wśród uciekających mogło być zaledwie kilku Czerwonych.

Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokości 

zatrzymał   się,   by   odpocząć.   Spojrzał   za   siebie.   Nie   był   zaskoczony 
ujrzawszy w wiosce obcych, zaglądających do domów. Zapewne szukali 
ukrywających   się   mieszkańców.   Wszyscy   byli   ubrani   w   takie   same 
uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki błyszczały w świetle 
ognia. Zdumiało go, że przechodzili przez płonące ściany, najwyraźniej nic 
sobie nie robiąc z żaru i ognia.

Ludzie,   którzy  nie   zdołali   uciec   z   wioski   bądź   biegali   głośno 

krzycząc, bądź też padali na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na 
swój los. Każdego z pochwyconych prowadzono do grupy obcych, którzy 
stali przy głównym budynku. Większość ludzi odpychano z powrotem w 
ciemność,   kilku   jednak   pozostało   tam   w   niewoli.   Najwyraźniej   trwało 

background image

jakieś   sortowanie.   Nie   było   wątpliwości,   że   obcy   załatwiają   swe 
porachunki z Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać szczegółów. 
Zaczął więc znów mozolną wspinaczkę, aż wreszcie dotarł do przełęczy.

Czekała go droga w dół, toteż nie czekając długo, ruszył wprost w 

mrok.

Zdecydował się zatrzymać, gdy był już zbyt zmęczony i zbyt głodny, 

by utrzymać się na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej 
skwapliwie.   Serce   tłukło   mu   się   nieznośnie   w   piersi,   a   każdy   oddech 
powodował kłucie w płucach.

Obudził  się o  świcie,  gotów   do  walki  z  nieznanym  czającym  się 

obok przeciwnikiem. Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad 
sobą   zobaczył   twarz   McNeila.   Widząc   ulgę   w   oczach   Rossa,   McNeil 
cofnął dłoń.

Murdock   wyczołgał   się   ze   skalnej   dziury,   zmuszając   do   wysiłku 

zesztywniałe i poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...

- A Ashe? - zapytał.
Pokryta   kilkudniowym   rudym   zarostem   twarz   McNeila   miała 

zatroskany wyraz. Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt. 
Po   chwili   wyciągnął   w   kierunku   Rossa   zaciśniętą   pięść,   w   której 
najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił dłoń i McNeil wsypał w nią 
garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i natychmiast poczuł głód. 
Zaczął  przeżuwać   suchy   pokarm.   Gdy   skończył,   podążył   za   swym 
towarzyszem,   który,   wciąż   nie   raczywszy   się   odezwać,   schodził   ku 
położonemu niżej lasowi.

-   Nie   jest   dobrze   -   wychrypiał   wreszcie   McNeil   w   języku   ludu 

pucharu. - Ashe czasami traci przytomność. Rana na jego ramieniu jest 
znacznie poważniejsza niż początkowo sądziłem. Grozi mu zakażenie. W 
lesie aż roi się od ludzi, którzy zwiali z tej przeklętej wioski. Wszyscy są 
głęboko przekonani, że demony podążają ich tropem. Jeśli zobaczą cię w 
tym ubraniu...

-  Wiem.   Zdjąłbym   je,   gdybym   mógł   -   zgodził   się   Ross.   -  Ale 

najpierw muszę zdobyć jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym 
mrozie.

- A może powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. - 

Nie wiem, co tam się stało, ale działo się niemało.

Ross   pochylił   się   i   nabrał   garść   śniegu   leżącego   w   zagłębieniu 

skalnym. Nie było to wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło 

background image

ugasić palące pragnienie.

- Mówiłeś, że Ashe traci przytomność. Co możemy zrobić, żeby mu 

pomóc, i jaki jest dalszy plan?

- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia 

mamy spotkać się ze statkiem.

Wyglądało to na niemożliwe do wykonania, ale przecież tak wiele 

niemożliwych   rzeczy   wydarzyło   się   ostatnio.   Trzeba   spróbować.   Ross 
nabrał kolejną garść śniegu i wepchnął go do ust, a potem podążył za 
znikającym między drzewami McNeilem.

background image

14

I tyle mojej opowieści. Resztę już wiesz.
Ross   trzymał   ręce   tuż   nad   płomieniem   skromnego   ogniska,   jakie 

rozpalili w niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali specjalnie w tym 
celu. Czuł przyjemne ciepło rozchodzące się po zmarzniętych dłoniach.

Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego 

źrenicach, czy rozpalało je podniecenie po tym, co usłyszał, czy była to 
tylko gorączka? Znaleźli tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały 
skał, które osunęły się wraz z lawiną, utworzyły prowizoryczną grotę. Od 
czasu ich ucieczki z wioski minęło czterdzieści osiem godzin. Teraz, o 
zmierzchu, McNeil robił obchód najbliższej okolicy.

- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu - 

Ashe   przesunął   się   na   posłanie   z   gałęzi   i   liści,   które   dla   niego 
przygotowali.

- Nie rozumiem.
- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Brano ją pod 

uwagę. Teraz Kelgarries będzie się rumienił...

-   Latające   talerze?   -   Ross   przypuszczał,   że  Ashe   znów   bredzi   w 

gorączce. Zastanawiał się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i 
będzie chciał odejść. Nie może przecież go związać. No i nie był pewien, 
czy zdołałby obezwładnić Ashe'a w prawdziwej walce.

-   Ten   okrągły   statek   nie   został   zbudowany   w   naszym   świecie. 

Pomyśl trochę, Murdock. Pomyśl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o 
tym łysym. Czy któryś z nich wyglądał na Ziemianina?

- Ale.... statek kosmiczny!
Więc jednak. Chociaż dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. 

Odkąd   człowiek   zaniechał   eksperymentów   z   lotami   kosmicznymi   po 
pierwszych   nieudanych   próbach   z   satelitami,   podróże   międzyplanetarne 
były co najwyżej przedmiotem kpin. Ale przecież widział statek na własne 
oczy. Nawet urządzenia, które znalazł w kapsule ratunkowej, przewyższały 
wszystko, co kiedykolwiek wymyślili ludzie.

- Taką hipotezę już wysunięto - Ashe leżał na wznak i wpatrywał się 

w zwał kamieni, pni i ziemi, który stanowił ich sufit. -Wysunął ją facet o 
nazwisku   Charles   Fort,   autor   paru   innych   śmiałych   pomysłów,   który 
zresztą znajdował dużą przyjemność w drażnieniu, zadufanego w sobie i 

background image

napęczniałego   jak   balon   świata   nauki.   Zebrał   kilka   półek  dokumentów 
zawierających informacje o niewyjaśnionych wydarzeniach i zwrócił się 
do   naukowców,   aby   spróbowali   znaleźć   wytłumaczenie.   Jedna   z   jego 
hipotez   zakładała,   że   system   olbrzymich   sztucznych   robót   ziemnych 
znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS wyryty 
przez jakichś kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy 
właśnie nie udowodniliśmy jego słuszności.

- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dlaczego nie 

znaleźliśmy żadnego ich śladu w naszych czasach?

  -   Ponieważ   wrak,   który   odwiedziłeś   znajdował   się   w   erze   lo-

dowcowej. Czy zdajesz sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy 
lodowcowe i nie wiemy, w którym Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to 
około miliona lat temu, a ostatni lodowiec cofnął się z okolic stanu Nowy 
Jork   jakieś   trzydzieści   osiem   tysięcy   lat   temu.   To   był   początek   epoki 
kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i pierwsi ludzie 
dopiero zaczynali się pojawiać na cieplejszych obrzeżach tego obszaru. 
Zmieniał   się   klimat,   zmieniały   się   kontynenty.   W   Kansas   było   kiedyś 
morze,  Anglia   była   częścią   Europy.   Gdyby   więc   nawet   rozbiło   się   i 
pięćdziesiąt statków, mogły zostać starte na proch przez sunące masy lodu, 
pogrzebane   przez   trzęsienia   ziemi   lub   po   prostu   zardzewiałyby,   nim 
pojawiłby się jakiś człowiek, który by je podziwiał. Ale tak wielu wraków 
z pewnością nie było. Czy ty myślisz, że Ziemia działała na nich jak lampa 
na owady?

- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później, 

kiedy   ludzie   byliby   w   stanie   nawiązać   kontakt?   -   Ross   wciąż   miał 
wątpliwości.

- Wiele może być przyczyn, a wszystkie można dopasować do naszej 

obecnej   wiedzy.   Cywilizacje   rozwijają   się,   istnieją!   upadają,   i   często 
zabierają   ze   sobą   w   nicość   wynalazki   i   odkrycia,   które   uczyniły   je 
wielkimi.   Bo   w   jaki   sposób   Indianie   zdołali   utwardzić   złoto   do   tego 
stopnia,   że   nadawało   się   jako   materiał   na   broń?   Jakimi   sekretami 
dysponowali   wznoszący   piramidy   Egipcjanie?   Setki   uczonych   do   dziś 
spierają się o to i o wiele innych rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku 
handlowego do Indii. Handlarze z epoki brązu podróżowali w głąb Afryki. 
Rzymianie   wiedzieli   o   istnieniu   Chin.   Potem   nastąpił   upadek   tych 
imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla naszych europejskich przodków 
w   średniowieczu   Chiny   były   niemal   legendą,   a   o   tym,   że   Egipcjanie 

background image

żeglowali niegdyś wokół Przylądka Dobrej Nadziei, nawet nie wiedziano. 
Załóżmy,   że   nasi   obcy   reprezentowali   jakąś   międzygwiezdną   federację 
albo imperium, które doszło do najwyższego punktu swego rozwoju, a 
potem znów stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie 
barbarzyńskich   planet,   i   że   stało   się   to,   nim   ludzie   zaczęli   malować 
pierwsze obrazki na ścianach jaskiń. Albo załóżmy, że nasza planeta była 
pechowa i rozbiło się tu zbyt wiele statków, więc zrezygnowano z całego 
tego   sektora   i   kapitanowie   statków   kosmicznych   na   wszelki   wypadek 
omijali go. A może mieli prawo, że jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty 
rozumne,   muszą   być   pozostawione   w   spokoju,   dopóki   nie   dorosną  do 
kosmicznych lotów.

- Tak. - Każda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów 

był w nie uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, że zarówno Futrzak, jak i Łysoń 
pochodzą z innego świata, niż że należą do przodków jego własnej rasy. - 
Ale w jaki sposób Czerwoni zlokalizowali statek?

- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabraliśmy, 

prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy - powiedział w zamyśleniu Ashe. - 
Chociaż   jedną   hipotezę   mam.   Czerwoni   przez   ostatnie   sto   lat   badali 
Syberię.   Na   olbrzymich   obszarach   tej   krainy   w   przeszłości   zachodziły 
bardzo   gwałtowne   zmiany   klimatyczne.   Czasem   nawet   w   ciągu   jednej 
doby.   Mamuty,   które   znajdowano   w   wiecznej   zmarzlinie,   miały   w 
żołądkach na wpół strawione tropikalne rośliny. Zupełnie, jakby zamarzły 
niemal   natychmiast.   Jeżeli   podczas   badań   terenu   Czerwoni   trafili   na 
pozostałości   statku,   pozostałości   na   tyle   dobrze   zachowane,   że   mogli 
pojąć, co znaleźli, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je 
lepiej we wcześniejszym czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej 
pory.

- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?
- Oficerowie statków w żadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów - 

Ashe zaniknął oczy.

Wciąż była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Pogładził 

obcą tkaninę. Choć przylegała do skóry tak ściśle, że niemal jej nie czuł, 
dawała tyle ciepła, iż nie potrzebował żadnego innego ubioru. Jeśli Ashe 
miał   rację   co   do   innego   świata,   to   gdzie   był   ten   świat,   na   którym 
potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła ta szata, zanim trafiła 
w jego ręce?

Zupełnie   nieoczekiwanie   do   ich   kryjówki   wsunął   się   McNeil   z 

background image

dwoma zającami w dłoniach.

- Jak leci? - zapytał.
Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.
-   Nie   najgorzej   -   oczy   Ashe'a   były   wciąż   zamknięte,   ale   od-

powiedział na pytanie McNeila szybciej, niż Ross zdołał otworzyć usta. - 
Jak daleko jesteśmy od rzeki? I czy mamy towarzystwo?

- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towarzystwo 

mamy, i to nader liczne.

To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.
- Jakie?
- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołożył kilka 

patyków. - Coś się dzieje w górach. Wygląda to jak duża fala migracyjna. 
Naliczyłem pięć rodzinnych klanów dążących na zachód - a to tylko jeden 
poranek.

-   Opowieści   wieśniaków   o   demonach   mogły   ich   przepłoszyć 

-zastanowił się Ashe.

-   Może   -   McNeil   nie   wyglądał   na   przekonanego.   -   Im   szybciej 

dojdziemy do rzeki, tym lepiej. Mam nadzieję, że chłopcy na okręcie będą 
czekać, tak jak obiecali. Jedna rzecz działa na naszą korzyść - wzbiera fala 
powodziowa.

- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe 

znów położył się na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.

McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające 

i wieszał je nad ogniskiem.

-   Pięć   mil   w   tym   terenie   -   powiedział   powoli   -   to   dobry   dzień 

marszu...   -   powstrzymał   się   przed   dokończeniem   “dla   zdrowego 
człowieka".

- Dam radę - zapewnił ich Ashe.
Obaj   jego   towarzysze   byli   pewni,   że   dopóki   jego   ciało   będzie 

wykonywać rozkazy umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli też, że nie ma 
sensu dyskutować.

Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z wezbraną 

falą wiosennej powodzi. Migracja wciąż trwała. Dwa razy musieli zaszyć 
siew krzakach, skąd obserwowali wędrujące klany. Za drugim razem była 
to naprawdę spora grupa, niosąca wielu rannych i poszukująca dogodnego 
miejsca do przeprawy.

-   Nieźle   oberwali   -   skomentował   McNeil.   Kiedy   zwiadowcy 

background image

plemienia powrócili z wieścią, że nigdzie w pobliżu nie ma dogodnego 
brodu, mężczyźni rozpoczęli budowę tratw.

- Śpieszą się, uciekają- powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski. 

Spójrzcie na ich stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie są także 
krewniakami Ulffy. Chyba przybyli z dalszych okolic.

-   To   mi   przypomina   zwierzęta   uciekające   przed   pożarem   lasu. 

Niemożliwe,   żeby   wszystkie   te   plemiona   nagle   postanowiły   szukać 
nowych terenów - zauważył McNeil.

- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.
Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.
- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się. - 

Wiem, to ci od czekanów bojowych - powiedział po chwili tryumfalnym 
szeptem,   dumny,   że   udało   mu   się   dopasować   brakujący   fragment 
układanki.

- Od czekanów?
- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w 

tym okresie historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich 
podstawową bronią, mieli też konie.

- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?
- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie 

wiemy zbyt wiele o topornikach poza tym, że wędrowali na zachód ze 
wschodnich stepów. Dotarli ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli 
przodkami   Celtów,   którzy   także   kochali   konie.  Ale   w   tych   czasach   to 
dopiero pierwsza fala przypływu.

- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawyrokował 

McNeil, ale zdawali sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki 
ten klan nie pójdzie swoją drogą.

Leżeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli 

świadkami   przybycia   dodatkowej   niewielkiej   grupy   mężczyzn   z 
pomalowanymi na czerwono twarzami; ci także mieli wielu rannych. Wraz 
z ich nadejściem gorączkowy ruch nad rzeką nabrał rozmiarów paniki.

Trzej   czający   się   w   krzakach   agenci   również   byli   poważnie 

zaniepokojeni. Nie mogli po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować 
tratwę   na   tyle   porządną,   by   poniosła   ich   aż   do   ujścia,   do   morza.   Na 
zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. A tego właśnie nie mieli.

Gdy   tylko   ostatnia   tratwa   z   uchodźcami   znalazła   się   na   rzece   i 

odpłynęła na odległość strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za 

background image

nim. Nie mieli nawet kamiennych narzędzi, jakimi dysponowali tubylcy, 
ale   mimo   to   pod   kierunkiem   Ashe'a   zaczęli   budować   swoją   tratwę. 
Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciemno, a poza tym zmęczenie 
dawało im się we znaki.

W  pewnej   chwili  Ashe   wskazał   w   stronę,   z   której   przybyli.   Do-

strzegli   tam   wyraźne   światło   ognia.   Ognisko   musiało   być   spore,   skoro 
widzieli je z takiej odległości.

- Obóz? - zastanowił się McNeil.
-   Tak   -   zgodził   się   Ashe.   -   Ci,   którzy   rozpalili   ten   ogień,   są 

najwyraźniej tak liczni, że nie muszą zachowywać środków ostrożności.

- Będą tu już jutro?
- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma 

zbyt wiele trawy dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę 
tych łąk, które ominęliśmy wczoraj i zarządził co najmniej tygodniowy 
popas. Jeżeli jednak potrzebują wody...

-   Przyjdą  po   nią   wprost   tutaj  -   dokończył  ponuro   McNeil.   -   Nie 

możemy zostać w tym miejscu.

Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w 

plecach. Ręce go paliły, a to przecież był dopiero początek pracy. Gdyby 
Ashe był sprawny, mogliby przywiązać się do pojedynczych bali i spłynąć 
w dół z prądem, by znaleźć jakieś bezpieczniejsze miejsce na stocznię. Ale 
wiedział, że Ashe nie da rady podjąć takiego wysiłku.

Ross przespał tę noc głębokim snem, ponieważ jego ciało było zbyt 

zmęczone,   by   przejmować   się   zmartwieniami   umysłu.   Wczesnym 
świtaniem obudził go McNeil i razem podjęli na nowo walkę z opornymi 
pniami, mając za jedyne narzędzie noże. Za łącznik mogły służyć tylko 
pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które upolowali kilka 
dni temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na 
polowanie. Ale kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, tratwa była gotowa. 
Inna sprawa, że nikt nie gwarantował, iż będzie ona posłuszna tyczce lub 
wiosłu sternika.

Ashe  wgramolił  się  na  platformę  i  położył  się  bezsilnie  na  kilku 

gałęziach,   które   dla   niego   przynieśli.   Miał   wypieki,   oczy   błyszczały 
gorączką. Chciwie wypił wodę, którą podali mu w dłoniach, i odetchnął z 
wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego twarz mokrą trawą. Mamrotał coś 
niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli zrozumieć słów.

McNeil   zepchnął   tratwę   na   wodę.   Zatańczyła   w   bystrym   nurcie, 

background image

który natychmiast porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko 
stracili   z   oczu   miejsce,   w   którym   obozowali,   szczęście   opuściło   ich. 
McNeil  wściekle  odpychał   się  tyczką,  by   utrzymać  tratwę  w  głównym 
nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i kawały drewna. Zbliżało się 
do nich także całe wyrwane z korzeniami olbrzymie drzewo. Rozłożyste 
gałęzie zahaczyły o jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z tyłu, ale 
ledwie Ross odetchnął z ulgą, znowu dojrzał zbliżający się groźny taran

- Bliżej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.
Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pewien, 

że jeżeli w nią uderzą, nie będą mieli żadnych szans. Próbował odepchnąć 
tratwę tyką, ale jego silne pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w 
jakieś zagłębienie w rzecznym dnie.

Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała 

mu   usta.   Na   wpół   przytomny   zdołał   utrzymać   głowę   na   powierzchni. 
Trening   w   bazie   obejmował   też   pływanie,  ale  zajęcia  w   basenie  i   pod 
kontrolą znacznie różniły się od walki o życie w lodowato zimnej rzece.

Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy? 

Chwycił   go   desperacko   i   otarł   sobie   skórę   na   dłoniach   o   szorstką 
powierzchnię.   Drzewo!   Zamrugał   oczami,   aby   odzyskać   zdolność 
widzenia.   Nie   mógł   jednak   dźwignąć   się   na   tyle   wysoko,   by   spojrzeć 
ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do drzewa i liczyć, że 
rzeka poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z tratwą.

Po dłuższej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma 

korzeniami, utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda 
zmroziła zupełnie jego dłonie, na szczęście resztę ciała pokrywała szata 
obcych i jej ochrona wciąż działała. Był jednak zbyt zmęczony, by puścić 
drzewo i próbować dotrzeć do brzegu, zwłaszcza że zapadał już zmierzch.

Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk, 

która uwięzia między korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem, 
że   nie   mógł   powstrzymać   się   przed   głośnym   wrzaskiem.   Prąd   rzeczny 
zawirował wokół niego i woda na moment zakryła mu głowę - drzewo 
zahaczyło konarami o kamienne dno.

Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzciny i 

śmierdzący zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota 
na wyżej położony ląd i opadł na skąpaną w łagodnym blasku księżyca 
łąkę.

Przez chwilę leżał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był 

background image

zbyt zmęczony, by się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego 
psa. Krótkie, przyzywające szczęknięcia, które na pewno nie wydobywały 
się z gardzieli wilka czy polującego lisa. Słuchał ich, wciąż otępiały, a 
potem doszedł go jeszcze jeden odgłos - kopyt pędzących w galopie.

Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastunem 

niebezpieczeństwa.   Jego   umysł   był   równie   zdrętwiały   jak   dłonie,   więc 
dłuższą   chwilę   trwało,   nim   w   pełni   zdał   sobie   sprawę,   co   to   może 
oznaczać.

Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle jasnej 

tarczy księżyca lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z trawy dobiegł 
go pojedynczy zduszony skrzek i skrzydlaty cień uniósł się ponownie z 
ofiarą w szponach. I znów zabrzmiało ujadanie - tym razem bliżej.

Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na linii lasu. 

Czy to strażnicy pilnujący koni? Ross wiedział, że powinien wrócić do 
rzeki,   jednak   nie   potrafił   się   do   tego   zmusić.   Jej   nurt   przejmował   go 
zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy go wytropią? Czytał kiedyś, że psy gubią 
trop w wodzie, i to pobudziło go do działania.

Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem 

się wspiął, Ross stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie. 
Zatrzymał się dopiero w trzcinach. Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł 
z   twarzy.   Drzewo,   na   którym   tu   dotarł,   wciąż   było   przy   brzegu.   Jakiś 
boczny przybrzeżny prąd wypchnął jego ukorzenioną część na piaszczystą 
mieliznę.

Powyżej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bardzo 

blisko, i zaraz też odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie 
odbył   drogę   przez   trzciny,   a   potem   przepłynął   wąską   przestrzeń   wody 
pomiędzy nimi a zaczepionym drzewem.

Wkrótce   dojrzał   na   wysokim   brzegu   sylwetkę   psa,   do   którego 

wkrótce dołączył drugi, jeszcze większy i głośniej ujadający kompan. Ross 
zastanawiał   się   przez   chwilę,   czy   zwierzęta   są   w   stanie   go   dojrzeć 
pomiędzy cieniami w dole, czy też po prostu tylko węszą jego obecność. 
Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i odpłynął dalej ku środkowi 
rzeki, ale na razie mógł tylko leżeć jak leżał - między korzeniami, które 
wprawdzie   zasłaniały   go   nieco   od   strony   lądu,   jednak   mamą   byłyby 
zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z pochodniami.

Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy czołgał się 

poprzez trzciny, całe jego ciało pokryło się warstwą ciemnego błota, które 

background image

stanowiło znakomity kamuflaż. Dlatego też mężczyźni, którzy w ślad za 
psami   pojawili   się   na   skarpie,   nie   dostrzegli   nic   poza   pniem   drzewa 
spoczywającym na błotnistej mieliźnie, mimo że cisnęli w dół pochodnię, 
by oświetlić trzcinowe pole.

Słyszał   ich   głosy   pośród   jazgotu   psów.   Potem   jeden   z   mężczyzn 

uniósł pochodnię i w jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, że inny gestami 
odwołuje psy, które niechętnie, nadal ujadając, wycofały się wreszcie.

Ross   z   cichym   szlochem   opadł   pomiędzy   mokre   i   niewygodne 

korzenie. Wciąż był wolny.

background image

15

W   pierwszych   promieniach   wschodzącego   słońca   Ross   dostrzegł 

strzęp   tkaniny   zaczepiony   o   jeden   z   niesionych   przez   wodę   konarów. 
Przeszedł kilka kroków ku przybrzeżnej mieliźnie, na której utknął ten 
kawałek drewna. Rozpoznając strzęp materiału, zanim jeszcze go dotknął - 
rzemień, którym związane były włosy McNeila -Murdock usiadł ciężko na 
piasku, bezwiednie obracając go w dłoniach i patrząc z rozpaczą na pustą 
rzekę. Utracił wszelką nadzieję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani Ashe, ani 
McNeil nie przeżyli katastrofy.

Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielką 

miał szansę ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto 
znowu   wstawać,   znów   szukać   żywności,   znów   szukać   ciepłego 
schronienia...

Zawsze sądził, że potrafi iść przez życie zupełnie sam, że czuje się 

najpewniej,   gdy   polega   tylko   na   sobie.   Teraz   to   przekonanie   zostało 
porwane przez rzeczny nurt razem z całą siłą woli, która utrzymywała go 
przy życiu podczas ostatnich dni. Dotychczas zawsze widział przed sobą 
jakiś cel, nieważne jak odległy. Teraz nie miał nic. Gdyby nawet zdołał 
dotrzeć do ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób skontaktować 
się   z   okrętem   podwodnym.   Poza   tym   w   bazie   mogli   ich   już   uznać   za 
zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali żadnego kontaktu.

Ross   zawiązał   bezwiednie   na   nadgarstku   przepaskę   McNeila, 

ostatnią pamiątkę po swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i rozpaczy 
starał   się   nie   poddawać   zwątpieniu.   Nie   miał   szans,   by   ponownie 
skontaktować   się   z   klanem   Ulffy.   Podobnie   jak   wszystkie   plemiona 
leśnych łowców, z pewnością uciekli przed najazdem konnych nomadów. 
Nie było więc sensu wracać. A czy był sens iść naprzód?

Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które 

zapowiadają letnie upały. W nabrzeżnych krzewach, które już zaczynały 
się zielenić, brzęczały roje owadów. Ptaki zerwały siew górę, kołując nad 
jego   głową   i   krzycząc   podekscytowane   -   przekazywały   swym 
pobratymcom ostrzeżenie przed zbliżającym się człowiekiem.

Ross wciąż był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ściągnął 

wszystkie   te   ozdoby,   odkrywając   szatę   obcych,   która   najwyraźniej   nie 
ucierpiała   podczas   rzecznej   podróży.   Przynajmniej   mógł   się   wreszcie 

background image

umyć.

Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z 

błota.  W   świetle   słońca   jego   dziwna   szata   błyszczała   tak   intensywnie, 
jakby   nie   tylko   pochłaniała   słoneczne   promienie,   ale   także   je   odbijała. 
Ross wszedł głębiej w rzekę i zaczął płynąć. Nie dlatego, że miał przed 
sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, że wydało mu się to prostsze niż 
ponowne wspinanie się na brzeg.

Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brzegom. 

Właściwie nie miał nadziei, że ujrzy tratwę, nie łudził się też, że któryś z 
jej pasażerów mógł dotrzeć na ląd. Chociaż z drugiej strony, jakaś część 
jego przekornego umysłu jeszcze się nie poddała zupełnemu zwątpieniu.

Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczucie 

kompletnej   obojętności,   które   opanowało   go   dzisiejszego   ranka.   Toteż 
kiedy ponownie wyszedł na ląd, miał nieco więcej chęci do życia. Miejsce 
wydawało się bezpieczne - dość głęboka zatoka wrzynająca się w ląd oraz 
wysoka   skarpa.   U   jej   podnóża   Ross   rozebrał   się   i   rozwiesił   ubranie, 
wystawiając je na słoneczny żar.

Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuż 

wodnych, była jednym z najcudowniejszych posiłków, jakie jadł w życiu. 
Zaspokoiwszy głód, przeciągnął się leniwie i podszedł do konaru wierzby, 
na którym powiesił ubranie. I wtedy przekonał się, że fortuna patrzyła na 
niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.

Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak 

bezszelestny był drobny ruch wierzbowych witek, które zadrżały, gdy w 
pień drzewa uderzyła włócznia. Ross pospiesznie złapał swoje ubranie i w 
tym pośpiechu potknął się, padając jak długi na piasek. Już tylko z  dołu 
mógł się przyjrzeć dwóm stojącym tuż nad nim mężczyznom, na których 
łasce się znalazł.

W odróżnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. 

Ich jasne włosy splecione były w długie warkocze. Skórzane tuniki sięgały 
do   polowy   ud,   na   nogach   mieli   również   skórzane   spodnie   przepasane 
ciasno   kilkoma   kolorowymi   paskami.   Stroje   uzupełniały   ołowiane 
bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z paciorków i zwierzęcych 
kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych ludzi na którejś z 
taśm szkoleniowych w bazie.

Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeżenie, ale druga była już 

gotowa do groźniejszego rzutu, toteż Ross uczynił znany we wszystkich 

background image

chyba epokach gest poddania się - powoli puścił ubranie i uniósł  obie 
otwarte dłonie na wysokość ramion.

- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali 

daleko, była szansa, że kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.

Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem 

podskoczył ku Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i 
powiedział coś do swego towarzysza. Zdawał się zafascynowany tkaniną. 
Ross   zastanawiał   się,   czy   istnieje   szansa   przehandlowania   ubrania   za 
własną wolność.

Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie sztylety, 

których z chęcią używali także handlarze, ale również w topory. Kiedy 
tylko Ross opuścił nieco dłonie, człowiek stojący przed nim natychmiast 
sięgnął do pasa po topór, wydając przy tym groźne warknięcie. Murdock 
natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę, że mogą mu dać toporem 
po głowie i wziąć szatę bez zbędnych targów.

Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować także jego jako część 

łupu. Zarzuciwszy szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed 
siebie niedwuznacznym gestem.

Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru smagały 

plecy, a ostre kamienie raniły bose stopy.

Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by skoczyć w 

dół i uciekać rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuż za 
Rossem i kiedy tylko zakończyli wspinaczkę, uchwycił jego nadgarstek i 
wykręcił mu rękę za plecy. W takiej pozycji Murdock odbył resztę drogi 
prowadzącej przez podmokłą łąkę. U celu pasły się trzy kudłate koniki, 
które trzymał na długich linach trzeci obcy. W pewnej chwili Ross stąpnął 
na  ostry  kamień  ukryty  w  trawie. Nieoczekiwany  ból  wyzwolił w   nim 
wybuch   tłumionej   dotąd   złości.   Murdock   obrócił   się   gwałtownie, 
podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na ziemię, ale Ross 
znalazł się na górze. Zaatakowany zdążył tylko wydać okrzyk zaskoczenia, 
a   Ross   już   trzymał   w   jednej   dłoni   jego   sztylet,   drugą   zaś,   wreszcie 
uwolnioną z upokarzającego chwytu, chwycił go za gardło.

Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozostałych 

mężczyzn. Ci patrzyli na to, co się działo, z otwartymi ustami. Dopiero po 
chwili oprzytomnieli i chwycili za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na 
gardle powalonego przeciwnika i przemówił w języku, którego nauczył się 
od ludzi Ulffy:

background image

- Wy uderzyć... on umrzeć.
Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili 

broń. Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross poważył się na więcej.

- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez 

moment myślał, że nie usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego 
jeńca.   Ten   jęknął   cicho.   Mężczyzna   niosący   szatę   Rossa   zrzucił   ją   z 
ramienia i położył na trawie, a sam wycofał się. Przytrzymał konia, dosiadł 
go i nakazał gestem to samo swemu kompanowi. Obaj oddalili się stępa.

Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. Zdążył w nią wskoczyć, 

gdy zobaczył, że leżący na ziemi mężczyzna otwiera oczy i błyskawicznie 
sięga do pasa w poszukiwaniu broni. Ross nie spuszczał z niego wzroku, 
kończąc dopinać swój strój.

- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształcona 

przez dziwny akcent.

- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. - 

Ja iść - wskazał w stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał sztylet i topór.

Obcy aż zawył z oburzenia.
- Nie być dobrze... 
Ross roześmiał się.
- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja. 
Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmie-

chem. Usiadł, rozcierając gardło. Wciąż szczerzył zęby, ubawiony.

- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otaczającym 

podnóże gór.

Ross potrząsnął przecząco głową
- Ja handlarz - odparł.
- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z metalowych 

bransolet na swym przedramieniu - Handlować to?

- To. I więcej rzeczy.
- Gdzie?
Ross wskazał na ujście rzeki.
- Słona woda. Handel tam. Mężczyzna wyglądał na zagubionego.
- Dlaczego ty tu?
- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać 

na drzewach - wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.

Najwyraźniej idea podróży tratwą nie była mu obca, bo mężczyzna 

skinął ze zrozumieniem głową.

background image

Wstał i podszedł do swego konia.
- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty pokazać, jak 

zrobić Tulka spać. Zabrać Tulka sztylet i topór.

Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposobiony, 

ale jak długo to potrwa? Potrząsnął głową.

- Ja iść słona woda. Mój wódz tam. Tulka zaprzeczył energicznie.
-   Ty   mówić   nieprawda.   Twój   wódz   tam!   -   wskazał   na   wschód 

teatralnym gestem. - Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać dużo to - 
dotknął swej bransolety - też noże, topory, jeśli on przyprowadzić ty.

Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie 

Foscara i obiecywał nagrodę za znalezienie go? Ale jak to możliwe?

- Skąd ty znać mój wódz?
Tulka   roześmiał   się   tym   razem,   jakby   ubawiony   niedomyślnością 

Rossa.

-   Ty   nosić   świecąca   skóra   i   twój   wódz   nosić   świecąca   skóra. 

Powiedzieć: wy znaleźć druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych 
rzeczy dla tego, kto przywieść ty.

Świecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? 

Ross pamiętał snop światła, który namierzył go, gdy opuszczał wioskę 
Czerwonych. Ale dlaczego go szukają, i to tak intensywnie, że włączają w 
to tubylców? Czemu Ross Murdock jest dla nich tak ważny? Wiedział 
jednak na pewno, że nie zamierza ułatwiać im tego zadania, dlatego też nie 
miał najmniejszego zamiaru spotykać się z wodzem, który obiecał nagrodę 
za jego pochwycenie.

Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeżenia. Jego wierzchowiec 

pomknął   wprost   na   Rossa,   który   w   ostatniej   chwili   uskoczył   przed 
stratowaniem.   Jednocześnie   uderzył   toporem,   ale   ta   broń   była   dlań   za 
ciężka i nie potrafił się nią posługiwać.

Toteż cios przeciął tylko powietrze, a że bark konia zahaczył go w 

biegu, Ross przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez 
końskie kopyto. W następnej chwili jeździec już leżał na nim, przyciskając 
go   do   ziemi.   Na   szczęce   Rossa   wylądowała   potężna   pięść   i   zapadł   w 
ciemności.

Kiedy   powróciła   mu   świadomość,   zorientował   się,   że   leży   na 

brzuchu w poprzek czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi 
zwisają   w   dół,   nie   mieszcząc   się   na   tej   podpórce.   Regularne   podskoki 
powodowały   nieprzyjemne   łupanie   w   głowie.   Ross   próbował   zmienić 

background image

niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie sprawę, że ręce ma związane na 
plecach. Czuł ich ciężar uciskający wygięty kręgosłup. Zrozumiał, że leży 
przerzucony przez grzbiet jadącego konia. Nie mógł nic zrobić, by zmienić 
swe położenie, pozostawała tylko nadzieja, że koń nie przejdzie w cwał. 
Do jego uszu dochodziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco głowę, 
dostrzegł drugiego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.

Wkrótce   znalazł   się   w   jakimś   hałaśliwym   miejscu.   Zewsząd 

dochodziły doń krzyki ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ściągnięty z 
jego grzbietu i bezceremonialnie rzucony na ziemię. Mimo pyłu w oczach i 
ustach, starał się przyjrzeć otaczającej go scenerii.

Dostrzegł   skórzane   namioty,   służące   za   schronienie   długowłosym 

gigantom i ich równie wysokim kobietom. Całe to towarzystwo właśnie się 
schodziło, by przyjrzeć się jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził 
się i otaczający go ludzie odwrócili się ku nadchodzącemu mężczyźnie. 
Już   ci,   którzy   pochwycili   Rossa,   byli   imponującej   postury,   ale   ten   był 
prawdziwym olbrzymem. Leżąc na ziemi u jego stóp, Ross czuł się jak 
małe, bezradne dziecko.

Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średniego. 

Potężnie umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jednak śmiało 
spojrzał  na  przybysza. Kipiała  w  nim taka sama złość,  jak  wtedy,  gdy 
atakował Tulkę.

- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja 

więcej wart niż wyglądać - powiedział, używając łamanej mowy łowców.

Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń, 

która   z   powodzeniem   mogła   pomieścić   obie   dłonie   Rossa.   Chwycił 
Murdocka   za   szatę   i   podniósł   na   nogi,   nie   zdradzając   przy   tym 
najmniejszego   wysiłku.   Nawet   stojąc,   Ross   był   o   dobre   dwadzieścia 
centymetrów niższy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał mu hardo w 
oczy.

-   Moje   ręce   wciąż   związane   -   powiedział   to   najbardziej   pro-

wokującym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu 
pewne   zrozumienie   charakteru   tych   ludzi.   Cenili   tylko   tych,   którzy 
potrafili pokazać, że są im równi.

-   Dziecko   -   Foscar   puścił   szatę   Rossa   i   przesunął   ręką   po   jego 

barkach i klatce piersiowej. Murdock zachwiał się.

-   Dziecko?   -  mimo   wszystko   zdołał   wydobyć   z   siebie   śmiech.   - 

Zapytaj Tulkę. Ja nie dziecko. Nóż Tulki, topór Tulki w moich rękach. 

background image

Konia Tulka użyć... pokonać ja.

Foscar spojrzał na niego uważnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóż i topór? Ennar! - 

zawołał, obracając się przez ramię, a jeden z mężczyzn postąpił ku niemu.

Był niższy i dużo młodszy od wodza, jego twarz miała chłopięcy 

wygląd. Patrzył na Foscara z podekscytowaniem. Był uzbrojony w topór i 
sztylet,   a   ponieważ   miał   też   dwa   naszyjniki   oraz,   podobnie   jak   wódz, 
bransolety na przedramionach, Ross domyślił się, że musi to być krewny 
Foscara.

- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! -powtórzył, 

wskazując na Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. -Ty wziąć topór i 
nóż Ennara - rozkazał. - Tak jak wziąć Tulki. Na jego sygnał ktoś rozciął 
więzy   krępujące   nadgarstki   Murdocka.   Ross   rozprostował   zdrętwiałe 
dłonie,  a potem pomacał swą  szczękę. Foscar  zapewne  upokorzył  tego 
młodzieńca,   nazywając   go   dzieckiem.  A  więc   chłopak   będzie   chciał 
pokazać, co jest wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z zaskoczenia na 
Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar może na przykład kazać go zarżnąć od 
razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.

- Wziąć topór i nóż - Foscar cofnął się o kilka kroków, nakazując 

gestem swym ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.

Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękojeści 

topora. Nikt przecież nie powiedział, że chłopak nie może używać broni w 
walce.   Jednak   przekonał   się,   że   te   dzikusy   mają   wyczucie   sportowego 
ducha. Dostrzegł, że Tulka szepce coś wodzowi do ucha. W chwilę potem 
Foscar zaryczał donośnym głosem.

Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył. 

Ross   widział   jego   gniewne   spojrzenie.   Młodzieniec   musiał   wygrać   tę 
walkę, by ocalić honor, on zaś musiał ją wygrać, by ocalić życie. Krążyli 
czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w oczy swego przeciwnika niż na 
jego zaciśnięte pięści.

W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem 

jeszcze z muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuścili 
mu niezłe manto, tylko po to, aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów, 
które   mogły   ocalić   życie   w   sytuacji   takiej   jak   ta.   Ale   wtedy   był 
przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się  przekonać, czy jest takim 
twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.

Komentarze widzów pobudziły Ennara do żwawszej akcji. Ruszył na 

background image

przeciwnika pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niżej. 
Nabrał w garść piasku i sypnął w twarz atakującemu. Ich ciała zderzyły się 
i Ennar przeleciał nad jego ramieniem, lądując jak długi na ziemi. Gdyby 
Ross był wypoczęty, walka byłaby już zakończona. Ale poruszał się zbyt 
wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po chwili Murdock znalazł się w 
trudnej   sytuacji.   Ręka   leżącego   wystrzeliła   ku   niemu   błyskawicznie   i 
chwyciła go za nogę nieco powyżej kostki. Ross, pomny nauk, upadł bez 
oporu, starając się przynajmniej częściowo przygnieść przeciwnika. Ennar, 
nieco zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment. Murdock 
wykorzystał to. Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w 
nerki   przeciwnika.   Nie   trafił   czysto,   ale   przynajmniej   umknął   przed 
niedźwiedzim uściskiem, w jakim tamten starał się go zamknąć. Dzięki 
treningom w bazie wciąż mógł walczyć, ale zarazem uzmysłowił sobie, że 
nie zdoła wygrać. Jedyne, co osiągnie, to opóźnienie własnej klęski.

Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął 

na nich zęby i jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na 
twarzy   gorący   oddech   i   ostatnim   wysiłkiem   wyszarpnął   się   spod 
przywalającego go ciała. Zdołał klęknąć na jedno kolano. Ennar także się 
dźwignął   -   stał   na   czworaka,   jak   gotowe   do   skoku   zwierzę.   Ross 
zaryzykował całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł najwyżej 
jak mógł i opuścił błyskawicznym ruchem na kark  przeciwnika. Ennar 
opadł płasko na ziemię, a sekundę później Ross osunął się bez czucia na 
jego ciało.

background image

16

Murdock leżał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która 

stanowiła dach namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwilowo 
całkowicie stracił zainteresowanie swym dalszym losem. Na razie liczyła 
się teraźniejszość, a ta rysowała się w czarnych barwach. Powiedzmy, że 
nie uległ Ennarowi - czy raczej osiągnął remis - ale też nie błysnął niczym 
nadzwyczajnym,   więc   właściwie   poniósł   klęskę.   Trochę   go   wprawdzie 
zaskoczyło, że wciąż żyje, ale zaraz doszedł do wniosku, że to ze względu 
na   jego   wartość   handlową.  W  końcu   obcy   obiecali   hojną   zapłatę.   Nie 
najlepsza perspektywa.

Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbitego w 

ziemię pala. W podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie 
przekręcać głowę z boku na bok. Niewolnik, jeden z łowców wziętych do 
niewoli   przez   migrujących   jeźdźców,   karmił   go   kawałkami   wędzonego 
mięsa.

- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek ciężkiego buta 

ląduje między jego żebrami. Jęknął z bólu, co miało być też protestem 
przeciw takiemu traktowaniu. W mdłym świetle dojrzał twarz Ennara i nie 
mógł się powstrzymać przed grymasem uśmiechu, widząc jego podbite 
oko i siniaki na szczęce.

- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to 

maksymalnie pogardliwie.

Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóż.
-   Uciąć   za   długi   język   dobra   rzecz!   -   Ennar   wykrzywił   twarz   w 

uśmiechu, klękając przy więźniu.

Ross poczuł dreszcz przerażenia, stokroć bardziej nieprzyjemny od 

bólu. Ennar naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, że 
młodzieniec rozcina więzy na jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu, 
by   się   nad   nim   znęcać.   Ręce   miał   wolne,   ale   całkowicie   odrętwiałe. 
Dlatego leżał bez ruchu, podczas gdy Ennar uwolnił też jego nogi. W górę!

Gdyby   nie   pomocna   dłoń   Ennara,   Ross   nie   zdołałby   stanąć   na 

nogach.   Długo   na   nich   nie   ustał,   padł   jak   długi   na   twarz,   gdy   tylko 
młodzieniec go puścił.

Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli 

Rossa z namiotu i doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś 

background image

narada.

Była tak gorąca, że dyskutanci nader często chwytali za rękojeść 

topora   lub   noża   podczas   wykrzykiwania   swych   argumentów.   Ross   nie 
rozumiał wprawdzie ich języka, ale szybko się zorientował, że to on jest 
przedmiotem sporu i że decydujący głos będzie należał do Foscara, który 
jeszcze nie poparł żadnej ze stron.

Usiadł   tam,   gdzie   pozostawili   go   niewolnicy,   i   zaczął   rozcierać 

zdrętwiałe ramiona. Był tak obolały i tak zmęczony, że nie dbał o rezultat 
debaty. Cieszył się, że uwolniono go ze sprawiających ból więzów.

Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar 

podszedł do niego i powiedział.

- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć 

ciebie do twój wódz.

- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iż 

wiedział, że protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda. 
On być zły, gdy ja nie przyjść. Foscar spotka jego gniew...

Ennar roześmiał się.
- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie 

zadowolony - tak myśleć ja.

-   Tak   myśleć   i   ja   -   zgodził   się   z   rezygnacją   Ross.   Resztę   nocy 

spędził, leżąc pomiędzy Ennarem a drugim czujnym strażnikiem. Okazali 
się oni na tyle łaskawi, że nie związali go ponownie. Rano mógł więc już 
zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał kawały pieczystego brudnymi rękoma. 
Wspaniały był to posiłek.

Podróż jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzono go 

na jednym z kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod 
brzuchem zwierzęcia. Również ręce miał związane, na szczęście w taki 
sposób,  że   mógł   uchwycić   się  grzywy   wierzchowca.  Dzięki  temu   miał 
nadzieję,   że   się   na   nim   utrzyma.   Jego   konia   ciągnął   na   linie   jadący   z 
przodu Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył na więźnia, 
co na drogę przed nimi.

Skierowali się na północny wschód w stronę gór. Chociaż Ross me 

miał najlepszego wyczucia kierunku w terenie, był gotów się założyć, że 
zmierzają wprost do wioski, którą swego czasu zniszczyli obcy. Postanowił 
się dowiedzieć, jak przebiegało spotkanie ludzi ze statku z jeźdźcami.

- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara. Młodzieniec odrzucił 

jeden ze swych warkoczy na plecy i utkwił oczy w twarzy Rossa.

background image

-  Twój   wódz  przyjść  do  nasz  obóz.  Mówić  Foscar  -   dwa,  cztery 

spania temu.

- Jak mówić Foscar? Mowa łowców? Po raz pierwszy Ennar zawahał 

się. Mruknął coś pod nosem i wreszcie wysapał:

- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie słowa ludzi 

lasu. Mówić do nas dobrze.

Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z innego 

czasu   mógł   mówić   językiem   prymitywnego   barbarzyńskiego   plemienia, 
które żyło w czasach odległych o tysiąclecia? Czy obcy ze statku także 
potrafili podróżować w czasie? Czy mieli własne stacje transferowe?

- Ten wódz - czy on jak ja? 
Ennar znów się zawahał.
- Jego szata jak twoja.
- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross. Sam nie wiedział, do czego 

zmierza. Może po prostu chciał przekonać tych tubylców, że jest kimś 
innym niż człowiek, który płaci za jego głowę i któremu go sprzedają?

- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy. 

Dziwny wódz nie mieć włosów na głowie, oczy inne.

- Ty też widzieć? - zapytał Ross.
- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać 

Foscar. Zrobić magię z ogniem, polecieć do góry! - wskazał ręką jeden z 
krzaków rosnących opodal. - Oni wskazać mała, mała włócznia... ogień z 
ziemi i spalić. My powiedzieć, cały obóz, że my nie dać człowiek. Oni 
powiedzieć dużo dobrych rzeczy, jeśli my znaleźć i dać człowiek.

- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. Włosy, oczy, inne. Oni źli...
- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumaczenie, które w 

pełni pasowało do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak 
jest.

- Mój lud bardzo potężny, dużo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć 

mnie do słona woda, oni zapłacić dużo, więcej niż dziwny wódz.

Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.
- Słona woda gdzie? - spytał Tulka. Ross wskazał na zachód.
- Kilka spań tam...
- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wiele spań, 

gdzie nie znać szlak... może nic ludzi tam, może nic słonej wody. Mówisz 
wszystkie rzeczy podwójnym językiem, żeby my nie wieźć ty do wódz. 
My nie iść ten szlak nawet jedno słońce... znaleźć wódz, dostać dobre 

background image

rzeczy. Dlaczego my robić trudne rzeczy? My móc robić łatwe.

Jakiż jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice? 

Zaklął cicho w poczuciu bezsilności. Ale już dawno temu przekonał się, że 
uleganie ślepej furii nie rozwiąże problemu, chyba że taki wybuch miał na 
kimś zrobić wrażenie. A do tego trzeba mieć przewagę, on zaś nie miał 
nawet wolnych rąk.

Podróżowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego 

dwaj   towarzysze   musieli   kryć   się   po   lasach,   nadrabiając   drogi.   Teraz 
zbliżali się do gór nieco z innego kierunku i Murdock, chociaż bardzo się 
starał, nie widział żadnych znajomych znaków rozpoznawczych w terenie. 
Gdyby jakimś cudem zdołał się uwolnić, musiałby po prostu podążać na 
zachód w linii prostej i liczyć, że trafi na rzekę.

W  południe   stanęli   na  popas   przy   kilku   drzewach   rosnących   nad 

niewielkim strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę 
roku. Wygłodzone zimą owady dawały się mocno we znaki, szczególnie 
koniom   i   Rossowi,   który   nie   mógł   ich   odganiać   związanymi   rękoma. 
Wkrótce chodziły po całym jego ciele.

Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym 

drugi koniec liny zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim 
przypiekać kawałki sarniny.

Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem zadania, gdyż 

po posiłku większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet 
zapadli   w   sen.   Kiedy   Ross   rozejrzał   się   po   otaczających   go   twarzach 
dostrzegł,   że   Tulka   i   Ennar   znikli.   Być   może   udali   się   naprzód,   by 
powiadomić obcych o przybyciu plemienia.

Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauważalnie, jak 

odeszli.   Stanęli   przed   Foscarem   i   zdali   mu   raport.   Wkrótce   Foscar 
podszedł do Rossa i rzekł:

- Idziemy. Twój wódz czeka...
Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.
- Nie mój wódz!
Foscar wzruszył ramionami.
- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę. 

Więc on twój wódz!

I   znów   Ross   został   wsadzony   na   konia   i   przywiązany   do   jego 

grzbietu. Ale tym razem plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam 
pojechał   z   Ennarem   i   Foscarem   oraz   dwoma   innymi   ludźmi,   którzy 

background image

stanowili   ariergardę.   Pozostali   mężczyźni   nie   dosiedli   koni   tylko 
poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w zamyśleniu obserwował ich cichy 
odwrót.   Zdaje   się,   że   Foscar   nie   ufał   tym,   z   którymi   robił   interesy,   i 
zabezpieczał się na wszelki wypadek. Jednak Murdock nie miał pojęcia, 
czy   ten   brak   zaufania   -   który   zresztą   mógł   być   tylko   zwyczajną 
ostrożnością Foscara - okaże się korzystny dla niego.

Mała grupka jadąc stępa zbliżyła się do łączki pod lasem. Po raz 

pierwszy Ross wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukrytej doliny, 
mniej więcej milę od wąskiego przesmyku, powyżej którego leżał między 
skałami, szpiegując wioskę, i gdzie został pojmany. Wtedy dotarł tu od 
północy, idąc górą parowu.

Koń   Rossa   ruszył   nieco   gwałtowniej,   gdy   Foscar   ponaglił   swego 

wierzchowca   u   wejścia   do   przesmyku.   Galopował   ku   miejscu,   gdzie 
czekali obcy.

Murdock czuł, że zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał 

się też jeźdźców Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcymi ogarniał go 
lęk, przeraźliwy lęk. Wiedział bowiem, co może go spotkać z rąk ludzi, 
choćby najgorszych, ale nie miał pojęcia, co zrobią z nim te istoty?

Foscar   zatrzymał   się,   zsiadł   z   wierzchowca   i   usiadł   naprzeciw 

obcych. Ross naliczył ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pewien, bo 
wciąż   spora   odległość   dzieliła   konnych   od   postaci   w   niebieskich 
uniformach.

Minęły   długie   minuty,   nim   wreszcie   Foscar   uniósł   rękę   i   gestem 

przyzwał swych ludzi, by zbliżyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia 
uderzeniem pięt i wyrwał do przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca 
Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy zbliżyli się w wolniejszym tempie. Murdock 
dostrzegł,   że   obaj   są   uzbrojeni   we   włócznie,   które   teraz   przesunęli   do 
przodu.

Przebyli już trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross 

widział wyraźnie pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w 
jego kierunku. I wtedy nastąpił niespodziewany atak.

Jeden   z   przybyszy   uniósł   broń,   przypominającą   nieco   karabin 

maszynowy, tyle że o nieco dłuższej rękojeści.

Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór 

i nóż. W dodatku do końca nie rozumiał, co mu zagraża. Nagle osunął się 
na ziemię, i nie poruszył się więcej. Tylko jego koń drgnął niespokojnie, 
jakby targnięty nagłym uczuciem strachu.

background image

Powstałą   ciszę   przeciął   drugi   krzyk   -   krzyk   Ennara.   Młodzieniec 

ściągnął wodze swego galopującego konia tak gwałtownie, że ten niemal 
przysiadł na tylnych nogach. Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku 
lasu. Tuż obok Rossa przeleciała włócznia! Otarła się o jego ramię. Nie 
mógł jednak kontrolować konia, toteż ten skręcił i pognał w las za swym 
poprzednikiem, co zmyliło drugiego z rzucających. Obaj strażnicy również 
skierowali konie w ślad za uciekającym Ennarem.

Ross   przywarł   do   grzywy   swego   wierzchowca.   Największym 

przerażeniem   przejmowała   go   myśl,   że   może   zsunąć   się   z   grzbietu 
zwierzęcia. Ponieważ nogi miał przywiązane, byłby wleczony po ziemi i 
narażony   na   śmiertelne   niebezpieczeństwo.   Trzymał   więc   grzywę 
kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę przywiązaną do 
pyska swego konia, miałby jakąś szansę, by kontrolować jego bieg. Ale w 
obecnej sytuacji mógł tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, że nie 
spadnie.

Nagle   kilka   jardów   z   przodu   z   ziemi   trysnął   w   górę   jaskrawy 

płomień   podobny   do   tego,   który   pochłonął   wioskę   Czerwonych.   Koń 
Rossa   oszalał.   Pojawiły   się   następne   wykwity   ognia.   Przerażony 
wierzchowiec reagował za każdym razem zmianą kierunku ucieczki. Ross 
zorientował się, że obcy chcą go w ten sposób odciąć od bezpiecznego 
lasu. Nie miał tylko pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak jak 
Foscara.

W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od 

lasu. Ale wiatr przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.

Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na 

razie   jednak   koń   zawracał   ku   obcym.   Ross   słyszał   ich   krzyki   pośród 
białych kłębów.

I   wtedy   jego   wierzchowiec   popełnił   błąd.   Przebiegł   zbyt   blisko 

ognistego języka, który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarżało z 
bólu i rzuciło się gwałtownym susem pomiędzy dwa płomienie, oddalając 
się od ludzi ze statku.

Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły, 

czuł zapach palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go 
z kręgu ognia i znowu był na otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej 
z tą samą prędkością. Z lewej strony pojawił się inny koń. Pod wprawną 
ręką jednego z niedawnych gospodarzy Rossa z łatwością dopasował swój 
pęd do pędu jego konia, a potem, biegnąc równolegle, zaczął stopniowo 

background image

zwalniać.

Cwał   przeszedł   stopniowo   w   galop,   a   wtedy   jeździec   dokonał 

zadziwiającej   dla   Rossa   sztuki,   pochylając   się   w   siodle   i   w   biegu 
chwytając z ziemi linę jego wierzchowca. Wkrótce też zaczął hamować 
zbiega.

Ross był roztrzęsiony i wciąż zanosił się kaszlem. Ledwie utrzy-

mywał się na końskim grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.

Galop zwolnił do stępa, aż wreszcie oba pokryte białą pianą konie 

zatrzymały się.

Wydawało się, że jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa. 

Patrzył   do   tyłu   ku   gęstej   ścianie   dymu   i   zmarszczył   brwi,   obserwując 
szybkie rozprzestrzenianie się ognia. Zamruczał coś pod nosem i pociągnął 
konia Murdocka w kierunku, z którego Ennar przyprowadził go wcześniej.

Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła 

kosztować go życie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony, 
mógł próbować ich przekonać, że naprawdę należy do innego plemienia i 
że   sojusz   z   jego   ludem   to   najlepsze,   co   mogą   zrobić,   by   wystąpić 
przeciwko wspólnemu wrogowi.

Trudno było coś zaplanować, a przecież wiedział, że jeśli cokolwiek 

może go uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakończyło się śmiercią 
Foscara, podarowało mu tylko kilka chwil. Wciąż był więźniem, chociaż 
przynajmniej należał do jeźdźców, a nie do obcych. Być może dla obcych 
ci dzicy nie byli więcej warci niż zwierzęta.

Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym strażnikiem, 

który   wiódł   go   wprost   na   zachód.   Zatrzymali   się   przy   tym   samym 
strumyku, przy którym obozowali w południe. Jeździec przywiązał konie, 
a potem poluzował linę, którą przywiązany był Murdock do końskiego 
grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na ziemię. Ross uniósł się nieco na 
łokciu   i   zobaczył   szeroką   oparzelinę   biegnącą   wzdłuż   lewego   boku 
zwierzęcia.

Mężczyzna   przyłożył   do   skóry   konia   kilka   garści   chłodnego, 

wilgotnego błota i rozsmarował je dokładnie w poparzonych miejscach. 
Zerknął jeszcze tylko, czy oba wierzchowce mają wokół wystarczająco 
trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez słowa pchnął go na ziemię i 
przyjrzał się uważnie jego lewej nodze.

Ross rozumiał, o co chodzi strażnikowi. Jego udo, wedle wszelkich 

praw natury, powinno być także spalone przez ogień, a jednak nie czuł 

background image

bólu. Teraz, gdy jeździec oglądał jego nogę, sam mógł stwierdzić, że na 
dziwnej tkaninie nie ma najmniejszego śladu ognia. Przypomniał sobie, jak 
obcy przeszedł przez ogień w wiosce. Skoro tajemnicza tkanina chroniła 
przed zamrożeniem pośród lodów, dlaczego nie miała chronić także przed 
żarem.

Jednak   brak   oparzeń   na   ciele   Rossa   najwyraźniej   zaskoczył 

strażnika. Odszedł od Murdocka szybkim krokiem i usiadł w sporej od 
niego odległości, jakby się czegoś obawiał.

Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, jeden po 

drugim przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z 
ciałem wodza. Ich twarze były wysmarowane pyłem. Gdy pozostali ujrzeli 
ciało,   także   pokryli   twarze   pyłem,   recytując   przy   tym   jakieś   formułki. 
Potem podchodzili kolejno i dotykali prawej ręki martwego.

Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opusz-

czoną głową. Potem spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim 
krokiem. Jego oczy miały bezlitosny wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i 
przemówił,  wymawiając  powoli  i   wyraźnie  każde  słowo,  aby  Murdock 
mógł dokładnie zrozumieć jego przerażającą obietnicę:

- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu służyć poza 

niebem, aby przybiegać na jego wezwanie i drżeć na jego gniew. Psie, ty 
za Foscarem poza niebo. A on będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar, 
tak przysięgać! Foscar do nieba jak wódz. A ty, pies, leżeć u jego stóp!

Nie   tknął   go,   ale   Ross   był   pewien,   że   zamierza   spełnić   swoją 

obietnicę.

background image

17

Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc 

rósł stos, budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich zakątków 
lasu. Wreszcie górował nad całym obozem. Ciągłe zawodzenie siedzących 
w   namiotach   kobiet   było   tak   przejmujące,   że   mogło   doprowadzić   do 
szaleństwa.

Ross,   choć   był   trzymany   pod   strażą,   mógł   obserwować   przy-

gotowania. Zorientował się, że Ennar, jako najbliższy krewny zmarłego, 
poprowadzi ceremonię pogrzebową.

Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złożony - obok 

Foscara - jako ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywiązano u stóp 
stosu. Podobny los miał spotkać dwa ogary Foscara.

Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był już 

przygotowany do ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym 
tańcu szczepowy czarownik, potrząsając grzechotkami i zawodząc głosem 
przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi trudno było uwierzyć, że to 
dzieje się naprawdę i że właśnie on ma być jednym z głównych aktorów w 
tym przedstawieniu.

Wreszcie jednak, mimo iż wiedział, że ta koszmarna noc jest jego 

ostatnią, zapadł w sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna 
dłoń trzyma go za włosy i unosi w górę jego głowę.

- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?
Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, że 

się bał. Bał się, jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagrożenia zawsze 
spychał strach do podświadomości, nigdy mu się nie poddawał. Nie podda 
się i teraz... przynajmniej miał taką nadzieję.

- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.
- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać 

było, że odwaga Rossa zrobiła na nim wrażenie.

Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodziło mu po 

głowie z związku z tym ogniem. Wciąż drzemała w nim resztka nadziei. 
To   przecież   niemożliwe   -   znów   jasna   myśl   -   żeby   człowiek   porzucił 
wszelką   nadzieję,   dopóki   jeszcze   oddycha.   Zawsze   trzeba   wierzyć   do 
ostatniej sekundy, że zdarzy się coś, co odwróci los.

Mężczyźni   przywiedli   ofiarnego   ogiera   do   stosu,   którego 

background image

zwieńczeniem były teraz zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na 
jego kark nie spadł ciężki topór, a wówczas upadł niemal bez dźwięku. 
Także psy zostały zabite i złożone u stóp swego pana.

Ale Ross nie miał zakończyć życia w tak prosty sposób. Wokół niego 

już zaczynał swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, 
z   pasem   oplecionym   zaschłymi   wężowymi   skórami.   Potrząsając 
grzechotką,   zawodził   jak   głodny   kot,   a   tymczasem   inni   popychali 
Murdocka ku ofiarnemu stosowi.

Ogień,   było   coś   z   tym   ogniem...   Gdyby   tylko   mógł   sobie   przy-

pomnieć!

Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia, 

którego właśnie wleczono na stos. I nagle przypomniał sobie ten ogień na 
łące, który poparzył wierzchowca, ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie 
i głowę ma odkrytą, ale resztę ciała chroni ognioodporna tkanina obcych! 
Czy zdoła to przeżyć? Szansa była niewielka.

Już wprowadzono go na stos, i to z wciąż związanymi rękoma.
Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do 

jednego z większych bali.

Tak związanego zostawili go.
Plemię   zebrało   się   w   kręgu   wokół   ofiarnego   stosu,   zachowując 

bezpieczną   odległość.   Ennar   i   pięciu   innych   mężczyzn   zbliżyło   się   z 
różnych stron z pochodniami w dłoniach. Ross obserwował w milczeniu, 
jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły się błyskawicznie

Po chwili język ognia lizał już jego stopy. Ross wstrzymał oddech, 

przygotowując się na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata 
nie izolowała całkowicie od żaru, ale już wiedział, że zdoła stać spokojnie 
wystarczająco długo.

Ogień   strawił   więzy   na   jego   stopach,   a   on   nie   czuł   na   nogach 

większego   gorąca,   niż   gdyby   były   wystawione   na   promienie   letniego 
słońca. Zwilżył usta językiem. Sprawa z rękoma i twarzą przedstawiała się 
znacznie   gorzej.   Pochylił   się   i   zbliżył   dłonie   do   ognia.   Ze   stoickim 
spokojem znosił ból, czekając, aż płomień przyniesie mu wolność.

Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak że zdawał się 

otoczony   czerwonymi   jęzorami   jak   powiewającymi   na   wietrze   sztan-
darami, przeskoczył przez nie, starając się osłonić głowę i dłonie.

Stanął na obrzeżu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał 

przeraźliwe krzyki - prawdopodobnie przerażenia - lecz ktoś odważył się 

background image

rzucić płonącą pochodnię, która ugodziła go w udo. Poczuł co prawda 
impet   uderzenia,   ale   płomień   nie   pozostawił   najmniejszego   śladu   na 
gładkiej tkaninie.

- Aaaa!
Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechotkami. 

Ross   odepchnął  go   energicznie  zwalając  z  nóg,  a  potem   pochylił  się  i 
podniósł   pochodnię,   którą   w   niego   rzucano.   Zamachał   nią   nad   głowa 
chociaż każdy ruch był  torturą dla jego poparzonych  rąk, aż zapłonęła 
ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed sobą niczym broń, zszedł ze 
stosu, kierując się wprost na najbliższego mężczyznę i stojącą u jego boku 
kobietę.

Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i toporami, 

ale Rossowi było wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał 
sobie sprawy, jakie przerażenie wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który 
przeszedł   przez   ogień,   któremu   płomienie   nie   uczyniły   najmniejszej 
krzywdy i który teraz sięgał po ten sam ogień i zmieniał go w swą broń, to 
nie był człowiek, lecz demon!

Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histeryczny 

wrzask i uciekły w popłochu. Mężczyźni też krzyczeli gromkimi głosami, 
cofając się. Ale żaden z nich nie odważył się rzucić włóczni ani unieść 
topora. Ross przeszedł pomiędzy nimi nie oglądając się ani w prawo, ani w 
lewo.

Ruszył   w   stronę   płonącego   równolegle   z   pogrzebowym   stosem 

namiotu Foscara i przeszedł przez sam środek także tego ognia. Ryzykował 
tym   samym   dalsze   obrażenia,   ale   również   zapewnił   sobie   całkowite 
bezpieczeństwo.

Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namiotów, za 

którymi zaczynał się otwarty step. Konie - przeprowadzone na tę stronę-
obozu, aby nie wpadły w panikę na widok płonącego ofiarnego stosu - 
teraz, gdy zbliżał się z pochodnią, zaczęły ruszać się nerwowo.

Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie; 

a   potem   cisnął   ją   na   suchą   trawę   pomiędzy   namioty   a   stado.   ()gień 
natychmiast wybuchł gwałtowną pożogą. Teraz nawet gdyby chcieli go 
ścigać, nie będzie im łatwo.

Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie 

miał   poparzone,   włosy   i   brwi   osmalone,   a   w   poprzek   szczęki   biegła 
paskudna oparzelina. Ale był wolny i nie sądził, by którykolwiek z ludzi 

background image

Foscara odważył się go ścigać. Gdzieś przed nim była rzeka i ta rzeka 
płynęła   do   morza.   Ross   szedł   więc   ku   niej,   a   za   nim   pozostały   kłęby 
czarnego dymu, które przysłaniały niebo.

Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból 

poparzonych   rąk   i   to,   że   szedł   i   szedł   wciąż   naprzód   gnany   jakąś 
wewnętrzną siłą. Pamiętał też, że opadł na kolana przed strumieniem i 
zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną ulgę i że jego spieczone 
gorączką wargi chwytały chłodną wodę.

Zdawało mu się, że kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie 

było   formy   ani   czasu,   tylko   nierealne   widziadła   i   otaczająca   wszystko 
mgła. Mgła ta rozpraszała się na krótkie okresy i wówczas rozpoznawał 
otoczenie, a czasem nawet przypominał sobie, co pozostało za nim. Dzięki 
tym   krótkim   przebłyskom   świadomości   mógł   utrzymywać   właściwy 
kierunek. Ale to, co działo się pomiędzy owymi przebłyskami na zawsze 
miało pozostać dla niego tajemnicą.

Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brzegiem, 

prawie wszedł na łowiącego ryby niedźwiedzia. Potężna bestia stanęła na 
dwóch nogach i zaryczała donośnie, a Ross przeszedł obok, nie zwracając 
na   nią   najmniejszej   uwagi.   Nie   został   nawet   zaatakowany   przez 
oszołomione zwierzę.

Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w 

świetle księżyca. Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który 
wskutek tego wstrząsu przeszywał poparzone dłonie, budził go na chwilę z 
letargu.   Kiedyś   usłyszał   śpiew...   i   zorientował   się,   że   to   on   śpiewa 
donośnym głosem melodię, która będzie popularna za kilka tysięcy lat w 
miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze wiedział, że musi iść i że 
nurt rzeki jest jego przewodnikiem ku celowi, jakim było morze.

Po   kilku   dniach   okresy   świadomości   stawały   się   coraz   dłuższe   i 

następowały   coraz   częściej   jeden   po   drugim.   Pod   przybrzeżnymi 
kamieniami znajdował jakieś zwierzaki w skorupach, które zjadał chciwie. 
Raz   miał   prawdziwa   ucztę,   gdy   udało   mu   się   zabić   drągiem   zająca. 
Wysysał   ptasie   jajka   z   ukrytych   pomiędzy   trzcinami   gniazd.   To 
wystarczało, by móc iść dalej, chociaż gdyby ktoś spojrzał teraz w jego 
twarz, tylko po blasku szarych oczu mógłby poznać, że ma do czynienia z 
żywym człowiekiem.

Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, że znów jest ścigany. 

Po prostu w pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne 

background image

impulsy, które różniły się znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich 
halucynacji.

Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna 

stronę. Coś mówiło mu coraz wyraźniej, że musi wrócić, że w górach musi 
kogoś   spotkać,  że  ktoś   lub   coś   czeka  na   niego   w   miejscu,  od   którego 
ucieka.

Ale   Ross   kontynuował   marsz.   Obawiał   się   jedynie   spać.   Kiedyś 

bowiem, gdy zapadł w sen, obudził się w marszu, idąc w przeciwnym 
kierunku, tak jakby nieznana siła atakująca jego umysł potrafiła przejąć 
kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola zejdzie ze straży.

Odpoczywał   więc   w   marszu.   Jednak   dziwne   pragnienie   wciąż 

atakowało jego wolę, starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był 
pewien, że to obcy chcą przejąć nad nim kontrolę. Nie próbował jednak 
zgadywać, dlaczego to robią.

Ponieważ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagiennym 

rozlewiskom, szedł teraz przez moczary. Raz po raz przedzierał się przez 
nadrzeczne trzciny, co zawsze wywoływało głośne protesty krążących nad 
jego   głową   ptaków,   a   drobne   rzeczne   zwierzątka   z   zaciekawieniem 
wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziwnej dwunożnej istocie.

Pragnienie   powrotu   wciąż   w   nim   było.   Dlaczego   obcy   chcą,   by 

wrócił? Dlaczego nie podążają za nim? Może obawiają się oddalać zbytnio 
od punktu transferowego? Ich niewidzialna siła oddziaływania wcale nie 
słabła,   w   miarę   jak   oddalał   się   od   doliny.   Ross   nie   rozumiał   ani   ich 
motywów,  ani  metod,   jakie  stosowali,  ale  był   zdecydowany,  że  im   nie 
ulegnie.

Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przywiązał się 

pasem do pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, że musi się wyspać, 
bo   inaczej   nie  uda   mu   się   przetrwać  kilku   następnych   dni.  I   zasnął,   a 
obudził go chłód i wilgoć, i przerażenie. Woda sięgała mu już do ramienia. 
Zdał sobie sprawę, że odwiązał się przez sen i tylko dzięki temu, że był na 
wyspie i musiał wejść do wody, w porę odzyskał świadomość.

Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iż był 

pewien, że nie zdoła rozplatać węzłów w ciemności. Jakoż z głębokiego 
snu   obudziły   go   dopiero   krzyki   ptactwa   o   poranku.   Wciąż   był 
przywiązany. Rozwiązując się, Ross przyjrzał się swej szacie. Czy to ona 
może być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają dostęp do jego umysłu? 
Czy jeśli się rozbierze i zostawi szatę, będzie bezpieczniejszy?

background image

Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ule 

mechanizm nie chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się 
zdobyć jego poranione ręce. Nie zdołał też rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował 
więc i kontynuował marsz, wciąż odziany w szatę nie z tego świata.

Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka rozdzielała 

się tu na tuziny małych strumyczków. Ross stanął na niewielkim wzgórzu i 
rozejrzał się uważnie. Poczuł radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie, 
którą wielokrotnie studiowali z Ashe'em. A więc znalazł się blisko morza.

Poczuł   na   twarzy   podmuch   słonego   morskiego   wiatru.   Ciężkie 

ołowiane chmury przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą 
krajobrazem   znów   pojawił   się   cień   odchodzącej   zimy.   Usłyszawszy 
odległe   krzyki   ptaków,   Ross   ruszył   ciężko   w   tamtym   kierunku.   Mijał 
niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W jakimś gnieździe znalazł 
kilka   jajek.   Zaczął   je   chciwie   wysysać,   nie   zwracając   uwagi   na 
nieprzyjemny odór ryb. Popił jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.

Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili 

wydał   mu   się   grzmotem.  Ale   choć   niebo   zasnuły   ciężkie   chmury,   nie 
widział na nim ani śladu błyskawicy. Wsłuchując się w powtarzające się 
dźwięki,   nagle   zdał   sobie   sprawę,   że   to,   co   słyszy,   to   odgłos   fal 
rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!

Zmusił ciało do biegu i podążył w tamtym kierunku, choć wciąż 

musiał wkładać wiele wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go 
wstecz.   Wydostał   się   z   moczarów.   Zaczynało   się   piaszczyste   podłoże. 
Przed sobą zaś widział czarne skały, które otaczała biała piana przyboju!

Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po 

kolana w kłębiącej się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, pozwalając, by 
słona woda znów rozbudziła ból w każdej z ran na jego ciele, a potem 
pochylił się i zaczął ją pić. Woda była zimna i słona. Morska woda. Dotarł 
nad morze! Dokonał tego!

Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł, że 

miejsce,  w  którym  się  znajduje,  jest  trójkątem  ziemi.  Jego   wierzchołki 
stanowiły dwie niewielkie odnogi rzeki - teraz o nieco wyższym poziomie 
wody   po   wiosennej   powodzi.   Zresztą   woda,   którą   niosły,   była   właśnie 
wpychana z powrotem na ląd przez przypływ.

Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpalić, 

utracił bowiem hubkę i krzesiwo. Trudno. Ważne, że dotarł nad morze, i to 
wbrew   wszelkiemu   prawdopodobieństwu.   Położył   się   wygodnie   na 

background image

plecach. Jego pewność siebie wzrosła na tyle, że odważył się pomyśleć o 
przyszłości. Wzrokiem leniwie śledził mewy zataczające niezliczone kręgi 
w swym powietrznym tańcu. Przez moment zapragnął tylko jednego - nie 
ruszać się z tego miejsca i odpocząć...

Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był 

głodny i zmarznięty, zanosiło się na burzę - wiedział, że musi rozpalić 
ogień!   Zwłaszcza   że   ogień   mógł   być   także   sygnałem   dla   okrętu 
podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego gnało, bo ten fragment wybrzeża 
był równie dobry jak każdy inny, Ross wstał i zaczął myszkować między 
czarnymi przybrzeżnymi skałami.

Wkrótce już wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem 

załomie skalnym natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi 
znajdowały   się   resztki   zwęglonego   drewna.   Wokół   walało   się   sporo 
pustych   muszli.   Z   pewnością   była   to   pozostałość   obozowiska!   Ross 
pochylił się nad pogorzeliskiem i włożył dłoń w czarny krąg. Ku swemu 
zdumieniu poczuł ciepło!

Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zdawało 

się   tylko   bezużytecznym   popiołem.   I   ujrzał   kilka   iskierek!   To   było 
niewiarygodne szczęście. Zebrał błyskawicznie parę gałązek z pozostałych 
tu zapasów i ułożył je na żarzących się węgielkach. Kilka dmuchnięć, w 
które włożył całe serce, i udało się. Płomień objął pierwszą gałązkę. Teraz 
trzeba być bardzo ostrożnym, a on miał poranione i sztywne palce. Ale 
uczył się cierpliwości w naprawdę dobrej szkole, toteż powoli, patyczek po 
patyczku, zdołał wreszcie rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł 
się z wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z ulgą.

Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osłaniały 

płomień przed podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły 
coś w rodzaju okapu. A więc przygotowujący to obozowisko wiedział, że 
ogień nie będzie widoczny od tamtej strony, natomiast od strony morza, 
zwłaszcza w nocy, powinno być go widać całkiem dobrze.

Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sygnały - 

ale kto i komu?

Ręce   Rossa   zadrżały   lekko.   Przychodził   mu   na   myśl   tylko   jeden 

odbiorca i jeden nadawca. A więc McNeil, a może i Ashe, mimo wszystko 
przeżyli   katastrofę.   Dotarli   w   to   miejsce   i   opuścili   je   nie   dalej   niż 
dzisiejszego ranka, sądząc po żarze, jaki znalazł. Nadali sygnał. Zostali 
zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku Ameryce Północnej. Czyli 

background image

nie przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o ich śmierci, gdy 
znalazł w wodzie rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, że zakończył 
żywot w rzece. Spóźnił się zaledwie o kilka godzin!!!

Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie 

było absolutnie żadnej możliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem. 
Dzielą go od niej tysiące mil.

Tak dalece pogrążył się w rozpaczy, iż nie od razu dostrzegł, że stała 

presja wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy 
dokładał drew do ognia. Czyżby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się 
poddali? I tak przegrał wyścig z czasem, więc było mu to obojętne. Jakie 
to ma teraz znaczenie?

Drewna na opał nie miał za dużo. Uznał, że to też nie ma znaczenia. 

Jednak wstał, by zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma 
siedzieć przy tej bezużytecznej latarni morskiej? A jednak wiedział, że nie 
może jej porzucić. Ściągnął do swej kryjówki tyle drewna, że aż sam się 
roześmiał na widok barykady, którą wzniósł.

- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemówił na 

głos. - Mogą mnie tu nawet oblegać...

Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.
Na   wybrzeżu   są   przecież   rybackie   wioski.   Odpocznie   tu,   a   jutro 

pójdzie   na   południe   i   znajdzie   jedną   z   nich.   Na   te   ziemie   zaczną 
przybywać   handlarze,   zwłaszcza   teraz,   gdy   znikną   napastnicy 
prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi skontaktować...

Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się 

pojawił. Być handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno, 
ale przeżyć w tej roli całe życie?

Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku, 

którego   już   nigdy   nie   miał   zobaczyć.   I   nagle   został   zaatakowany   tak 
gwałtownie, jakby w plecy wbiła mu się rzucona z impetem włócznia.

Nie   był   to   jednak   cios   fizyczny,   lecz   rozdzierający   umysł   ból 

wewnątrz czaszki, który całkowicie sparaliżował ciało. Ross czuł, że za 
jego plecami czai się śmiertelne niebezpieczeństwo.

background image

18

Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliż, by chociaż od-

wrócić głowę i spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł 
czegoś   podobnego,   to   mogło   pochodzić   tylko   z   obcego   źródła.   Walka 
toczyła się wewnątrz jego umysłu, walka woli przeciwko woli. I ten sam 
bunt   przeciwko   wszelkiej   władzy,   który   był   głównym   motorem   jego 
postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę projektu, teraz będzie 
główną bronią Rossa w owej walce.

Zamierzał   odwrócić   głowę   i   zobaczyć,   kto   tam   stoi.   I   zrobi   to! 

Centymetr po centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, chociaż po 
całym   jego   ciele   spływał   pot,   a   każdy   oddech   wiązał   się   z   wielkim 
wysiłkiem.   Złowił   kątem   oka   plażę   poza   skałami   i   widział   tam   tylko 
piasek. Mewy też znikły, jakby były tylko złudzeniem. Albo jakby zostały 
usunięte przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało...

Obróciwszy   głowę,   Ross   postanowił   obrócić   całe   ciało.   Najpierw 

lewa ręka, powoli, jakby dźwigała jakiś potworny ciężar. Zacisnął ją na 
skale i poczuł okropny ból poparzonej skóry. A jednak cieszył go ten ból, 
bo był silniejszy niż nacisk, który wywierano na jego umysł. Toteż celowo 
przesunął   dłonią   po   ostrym   kamieniu,   koncentrując   wolę   na   cierpieniu 
fizycznym, i chociaż niemal omdlewał z bólu, poczuł, że moc atakująca 
jego umysł słabnie. Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem. Plaża 
była pusta, jeśli nie liczyć kilku przyniesionych przez rzekę kawałków 
drewna, głazów i innych rzeczy, które widział już wcześniej. A mimo to 
wiedział,   że   coś   tam   przyczaiło   się   do   ataku.   Odkrywszy,   że   ma 
przynajmniej defensywną broń w postaci bólu, zdecydował, że nie wezmą 
go bez walki.

Nagle   poczuł,   że   napierająca   nań   siła   słabnie   wyraźnie,   jakby 

przeciwnik   został   zaskoczony   albo   tą   prostą   czynnością   jakiej   Ross 
dokonał przed chwilą, albo też jego determinacją.

Ross   przesunął   się   naprzód   zdecydowanym   krokiem,   wciąż   trąc 

zranioną ręką o skałę dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i 
włożył jej koniec do ogniska.

Raz już użył ognia, aby ocalić życie i był zdecydowany zrobić to 

ponownie, chociaż jakaś jego część aż się skuliła na samą myśl o tym.

Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglądał się 

background image

wokół, poszukując najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele, 
gdyż zapadał już zmierzch. A huk przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet 
całej maszerującej armii.

- Chodź i weź mnie!
Zamachał   płonącą   gałęzią   nad   głową   i   cisnął   ją   na   piaszczyste 

wydmy.   Zanim   uderzyła   o   ziemię   pomiędzy   korzeniami   jakiegoś 
przewróconego drzewa, trzymał w dłoni kolejną pochodnię.

Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą 

ugodziło   go   tak   mocno,   teraz   znikało   powoli,   cofając   się   jak   morze 
podczas odpływu. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, że ten skromny pokaz 
odwagi na tyle oszołomił jego niewidzialnego przeciwnika, iż zrezygnował 
z   walki.   Raczej   wyglądało   to,   że   wróg   przyczaił   się   niczym   zapaśnik 
szykujący się do śmiercionośnego chwytu.

Przeto wciąż trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga 

linia jego obrony i chociaż wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał 
zrealizować   swój   plan,   jeśli   pierwsza   broń   zawiedzie.  A  tą   była   jego 
poraniona ręka, którą wciąż przyciskał do skały.

Tam, gdzie  upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął 

się   żywym   ogniem,   oświetlając   najbliższą   okolicę.   Ross   był   z   tego 
niezwykle zadowolony, bo niebo zakryły ciemne burzowe chmury. Miał 
tylko nadzieję, że atak nastąpi, zanim zacznie padać deszcz...

Jeśli   będzie   padać,   straci   tę   niewielką   przewagę,   którą   może   dać 

płomień, ale wtedy postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby 
musiał skoczyć w morze i płynąć na grzbietach północnych zimnych fal, aż 
do momentu, gdy nie będzie już mógł ruszyć ręką ani nogą.

Jeszcze raz potężne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę 

woli. Pochylił pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie 
zdołał   powstrzymać   ryku   bólu...   nie   miał   pewności,   czy   zdoła   to 
powtórzyć...

Ale   znów   wygrał!   Presja   na   jego   umysł   znikła   w   mgnieniu   oka, 

jakby   swym   czynem   przekręcił   jakiś   niewidzialny   wyłącznik.   Poprzez 
purpurową   mgłę   cierpienia   Ross   odebrał   nagle   wyraźnie   pochodzące   z 
zewnątrz uczucie zaskoczenia i niedowierzania. Nawet nie wiedział, że w 
tym pojedynku wykazał się tak ogromną siłą woli i tak głęboką percepcją, 
iż wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niżby wstrząsnął nim fizyczny cios.

- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaży, na 

której tylko łakomy ogień pożerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać 

background image

nic innego, to coś tam było - niewątpliwie żywe i doskonale ukryte. Tym 
razem w głosie Rossa zabrzmiało coś więcej niż tylko wyzwanie - to był 
ton tryumfu.

Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzymał w 

dłoni, zgasła. Nieważne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezużyteczny 
teraz patyk. Znajdzie sobie inną broń. Był tego pewien i czuł, że jego 
niewidzialny przeciwnik też to wie i jest zaniepokojony.

Wiatr   rozdmuchał   ogień,   teraz   zajęło   się   całe   powalone   drzewo. 

Między Rossem a nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia, 
która jednak z pewnością nie była barierą nie do przebycia dla tego, kto się 
za nią znajdował.

Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się 

plaży. Może pomylił się, sądząc, że przeciwnik znajduje się w zasięgu 
wzroku? Siła, która go atakowała ma z pewnością większy zasięg.

Wrzasnął   jeszcze   raz   z   całych   sił,   wyzywająco   i   pogardliwie. 

Ogarnęło   go   prawdziwe   szaleństwo,   które   wzmagał   huczący   wiatr,   ryk 
morza   i  wściekły  ból   zranionej  dłoni.  Był   gotów  przyjąć  wszystko,  co 
tylko mogli mu przesłać, a potem odepchnąć to i uderzyć ich umysły z taką 
siłą,   z   jaką   oni   atakowali   jego   umysł.   Nie   było   odpowiedzi   na   jego 
wyzwanie, nie było próby kontrataku...

Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.
- Tutaj jestem! - krzyknął. - Pokaż się, stań do walki! I wtedy dojrzał 

swych przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w 
kompletnym   milczeniu,   obserwując   go.   Ich   czarne   oczy   wyglądały   jak 
puste oczodoły na tle trupio bladych owali twarzy.

Ross   zatrzymał  się.  Mimo   iż  oddzielał   ich   piasek,   skały   i  ściana 

ognia,   wyraźnie   czuł   moc   obcych.   Zmieniła   się   jednak   jej   natura. 
Poprzednio używali jej do punktowego ataku, jak ostrza włóczni, teraz zaś 
uformowali tarczę, która miała ich chronić.

Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzucić 

nawet na chwilę. Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa. 
Murdock patrzył w ich blade, pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i 
zastanawiał się, jak przełamać tę barierę. W jego umyśle błysnęła nagła 
myśl, że ta walka będzie trwała tak długo, dopóki on będzie żył lub dopóki 
oni będą żyć. Z jakiegoś tajemniczego powodu chcieli dostać go pod swoją 
kontrolę. Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać na tym kawałku 
piachu tak długo, aż wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać im tę 

background image

myśl.

- Murrrdock!!!
Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza równie 

dobrze mógł być odległym krzykiem mewy.

- Murrrdock!!!
Ross  odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu 

się,   że   widzi   jakiś   okrągły   ciemny   przedmiot   kołyszący   się   na   falach. 
Kiosk okrętu? Ponton?

Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwrócił. W 

samą   porę,   by   dostrzec,   że   jeden   z   obcych   przeskoczył   przez   płonące 
drzewo,   nie   zważając   zupełnie   na   ogień,   i   biegł   wprost   ku   niemu, 
niewątpliwie zamierzając go pochwycić. Trzymał w ręku identyczną broń 
jak ta, która powaliła Foscara.

Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił 

go na ziemię siłą zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydał mu się 
bardzo   słaby,   ale   poruszał   się   tak   błyskawicznie,   że   Ross   nie   mógł 
uchwycić i unieruchomić jego ręki trzymającej broń ani też przydusić go 
do piasku.

Tak był przy tym pochłonięty walką, nie usłyszał odgłosu strzału i 

cichego jęku dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast 
uderzyć   uzbrojoną   ręką   swego   przeciwnika   o   kamień.   Twarz   obcego 
wykrzywił   niemy   grymas   bólu.   Jednak   w   dalszym   ciągu   wił   się   z 
zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się na piasek przez jego 
ramię.

Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aż łzy stanęły mu w 

oczach. Na moment znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale 
obcy zdążył zerwać się na nogi. Nie kontynuował jednak walki. Pognał ku 
swemu kompanowi leżącemu bez ruchu przy ścianie ognia. Błyskawicznie 
przerzucił nieprzytomnego towarzysza przez tę barierę, a następnie sam 
wskoczył w płomienie.

W tej samej chwili Ross poczuł, że niewidzialna więź łącząca go z 

obcymi znikła.

- Murdock!
Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. 

Ross wstał, ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz 
dopiero zrozumiał - okręt jednak nie odpłynął. Dwaj mężczyźni biegnący 
do niego od strony morza należeli do jego gatunku.

background image

- Murdock!
Nie   wydało   mu   się   nawet   dziwne,   gdy   w   jednym   z   biegnących 

rozpoznał   Kelgarriesa.   Ross   wskazał   gestem   nic   nie   rozumiejącemu 
majorowi, aby pomógł mu z zatrzaskami. Jeśli obcy ze statku śledzili go 
dzięki tej szacie, nie miał zamiaru doprowadzić ich do bazy, by zniszczyli 
ją jak bazę Czerwonych.

-   Musimy...się...tego...pozbyć..-   powiedział   z   wysiłkiem,   szarpiąc 

stawiające opór zatrzaski. - Można to namierzyć...

Major   nie   potrzebował   więcej   wyjaśnień.   Szarpnął   za   pasek   z 

zatrzaskami, rozrywając go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął 
z bólu przy zdejmowaniu lewego rękawa...

Kiedy   płynęli   na   pontonie,   przechodził   dodatkowe   tortury,   bo 

lodowaty wiatr i fale smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do 
okrętu   już   nie   pamiętał...   Gdy   ponownie   otworzył   oczy,   poczuł   dobrze 
znane wibracje płynącego okrętu podwodnego. Leżał bezpieczny w jego 
wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa. Obandażowany Ashe leżał 
na sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się lekarzowi, który 
rozkładał na stoliku różne medykamenty.

- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, że ten 

otworzył oczy.

- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.
- Zostawiliśmy. Co to znaczy, że można ją namierzyć? Kto może ją 

namierzyć?

-   Obcy   ze   statku   kosmicznego.   Tylko   w   ten   sposób   mogli   mnie 

śledzić podczas drogi wzdłuż rzeki.

Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą 

historię   -   o   śmierci   Foscara,   o   swej   ucieczce   ze   stosu   ofiarnego,   i   o 
pojedynku woli, który stoczył na plaży. Teraz, opowiadając, nagle zdał 
sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi, jednak Kelgarries akceptował 
każde   słowo.  Także   na   twarzy  Ashe'a   ani   przez   moment   nie   dostrzegł 
niedowierzania.

-   Stąd   więc   te   oparzenia   -   powiedział   powoli   major,   gdy   Ross 

skończył opowieść. - Włożyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich 
kontroli...

Uderzył   pięścią   w   ścianę   kabiny,   a   kiedy   Murdock   drgnął,   po-

spiesznie już otwartą dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjątkowo 
ciepło i delikatnie.

background image

- Niech śpi - powiedział do lekarza. - Należy mu się co najmniej 

miesiąc   odpoczynku.   Osiągnął   znacznie   więcej   niż   mogliśmy 
przypuszczać.

Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się, 

gdy opuszczali okręt i odbywali powrotną podróż do właściwego czasu. 
Był   pogrążony   w   półśnie   i   nie   docierały   do   niego   żadne   bodźce 
zewnętrzne.

Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do życia. Usiadł 

na łóżku i zażądał obfitego posiłku. Powróciła też dawna pewność siebie.

Doktor,   przebadawszy   Rossa   dokładnie,   pozwolił   mu   wstać   na 

chwilę   z   łóżka   i   sprawdzić   siłę   nóg.   Murdock   był   naprawdę   z   siebie 
dumny, gdy udało mu się przejść od koi do stojącego obok krzesła.

- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę i 

uśmiechnął się do Ashe'a. Jego partner wciąż nosił rękę na temblaku, ale 
poza tym wyglądał zupełnie dobrze.

- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej bazie? Co z 

Czerwonymi? Ci ze statku nie podążali naszym tropem? 

Ashe roześmiał się.
- Dopiero pozwolono ci wstać, a już chcesz wszystko wiedzieć. Tak, 

jesteśmy znów w domu. A co do reszty... no, to dość długa historia. Wciąż 
składamy całość z fragmentów, którymi dysponujemy.

Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.
- Możesz mi powiedzieć, co już wiadomo?
Wciąż czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten 

człowiek temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz też obawiał się 
jednego z jego zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły 
dyskusję.  Ale  Ashe   usiadł   na   koi.   Z   jego   zachowania   znikła   formalna 
bariera, która zwykle ich oddzielała.

- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wprawdzie w 

starym stylu, ale nie tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nieco zajęty od 
czasu, gdy wpadłeś do rzeki, prawda?

Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.
-  To   o   już   słyszałeś.   -   Nie   miał   ochoty   teraz   wracać   do   swoich 

przygód zresztą wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z 
wami i z projektem, i...

-Jedna rzecz naraz, i uważaj na swoje bandaże - Ashe przyglądał mu 

się   z   dziwną   intensywnością,   której   Ross   nie   mógł   zrozumieć.   Mówił 

background image

jednak dalej swym belferskim tonem. - Dotarliśmy do ujścia -jak, nie pytaj. 
To była prawdziwa szkoła przeżycia - roześmiał się. - Tratwa rozpadała się 
kawałek   po   kawałku   i   zdaje   się,   że  ostatnich   kilka   mil   brodziliśmy   w 
wodzie. Nie pamiętam zbyt dokładnie szczegółów, musisz o to wypytać 
McNeila, bo on był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co przeżyliśmy, 
nie   dorównuje   twoim   przygodom.   Potem   rozpaliliśmy   ognisko   i 
spędziliśmy przy nim kilka dni, aż zjawił się okręt i nas zabrał...

- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy 

badając wciąż ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, że przybył zbyt 
późno.

- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliżu 

wybrzeża przez następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby 
jednak   udało  ci  się  przeżyć.  Potem  zobaczyliśmy     twoje  widowiskowe 
fajerwerki na plaży. Reszta była już prosta.

- Ci ze statku nie podążali dalej naszym tropem?
-   Przynajmniej   nic   o   tym   nie   wiemy.   Inna   sprawa,   że   zlikwi-

dowaliśmy   bazę   na   tamtym   poziomie   czasowym.   Może   cię   za   to 
zainteresować doniesienie naszych współczesnych agentów zza żelaznej 
kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w tamtym rejonie Bałtyku. 
Wyleciała   w   powietrze   jakaś   duża   instalacja.   Czerwoni   trzymają   w 
tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypadku.

- Obcy poszli za nimi aż do naszych czasów! - Ross uniósł się z 

krzesła. - Ale dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?

-  Tu   możemy   tylko   zgadywać.  Ale  nie  sądzę,  żeby   kierowali   się 

jakimiś   prywatnymi   urazami.   Myślę,   że   istnieje   znacznie   ważniejsza 
przyczyna,   dla   której   nie   chcą,   abyśmy   używali   czegokolwiek   z   ich 
przedmiotów.

- Ależ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą już nie istnieć. 

Dlaczego więc przejmują się tym, co robimy dzisiaj?

- Jak widać, przejmują się. I to poważnie. A my musimy dopiero 

poznać przyczynę.

-   Jak?   -   Ross   odruchowo   spojrzał   na   swą   lewą   rękę   owiniętą 

szczelnie   bandażami,   pod   którymi   próbował   poruszyć   swędzącym   go 
palcem. Może powinien mieć ochotę na ponowne spotkanie z ludźmi ze 
statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich nie spotykać. Uniósł wzrok, pewien, 
że Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie dał nic po sobie poznać.

-   Prowadząc   dalej   ten   rabunek   na   własną   rękę   -   odpowiedział 

background image

spokojnie. - Te taśmy, które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znaleziono 
więcej, niż jeden statek. Słuszne były nasze przypuszczenia, że Czerwoni 
najpierw natknęli się na wrak na Syberii. Był jednak zbyt zniszczony i nie 
nadawał się do eksploracji. Mieli już wtedy jakieś pojęcie o podróżach w 
czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków, rozsyłając ludzi w różne 
epoki, tak jak my to czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten statek, który 
znasz,   i   kilka   innych.   Co   najmniej   trzy   z   nich   są   po   naszej   stronie 
Atlantyku, więc możemy swobodnie się do nich dostać. I tymi właśnie się 
zajmiemy.

- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?
- Wszystko wskazuje na to, że oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te 

statki.  Albo   nikt   nie   przeżył   katastrofy,   albo   załoga   opuściła   statek   w 
kapsułach   ratunkowych   jeszcze   w   przestrzeni.   Pewnie   nigdy   nie 
dowiedzieliby   się   o   działalności   Czerwonych,   gdybyś   nie   uruchomił 
komunikatora na statku.

Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś 

usprawiedliwienia.

- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, że wcale się nie 

zdziwił, gdy w odpowiedzi usłyszał śmiech.

- Zważywszy na to, jak bardzo pokrzyżowałeś w ten sposób plany 

naszym rywalom, zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, że musisz jeszcze 
dokładnie wyjaśnić, czego możemy się spodziewać po obcych, abyśmy 
byli przygotowani następnym razem.

- To jednak będzie następny raz?
- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na właściwym 

okresie czasu. Tak, będzie następny raz. Musimy się dowiedzieć, co tak 
starannie chcą ukryć.

- Jak myślisz, co to jest?
-   Podróże   kosmiczne!   -  Ashe   powiedział   te   słowa   miękko,   jakby 

rozkoszując się obietnicą, którą ze sobą niosły.

- Podróże kosmiczne?
- Ten statek był wrakiem. Ale przecież kiedyś latał, i to pomiędzy 

układami planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który 
poprowadzi nas ku gwiazdom. Poznamy ten sekret.

- Damy radę?
- My? - chociaż tym razem twarz Ashe pozostała poważna, jego oczy 

śmiały się do Rossa. - A więc wciąż chcesz grać w tę grę?

background image

Ross  ponownie   spojrzał   na   swą   obandażowaną   rękę   i   na   chwili; 

pogrążył się we wspomnieniach: wybrzeże Brytanii w mglisty poranek, 
podniecenie,   gdy   odkrył   statek   obcych,   walka   z   Ennarem,   nawet   ta 
koszmarna   podróż   ku   morzu.   I   na   koniec   radość,   jakiej   zaznał,   gdy 
przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów. Wiedział, że 
nie może i nie chce zrezygnować.

Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrzenie Ashe'a, 

zrozumiał, że zabrzmiało to lepiej niż jakakolwiek uroczysta przysięga.