background image

 

www.bookswarez.prv.pl

 

 

 

Autor - James White 

Tytuł - Szpital kosmiczny  

Tłumaczenie - Wiktor Bukato 

Opracowanie - 

Mariusz Szydlik 

 

 

1... Lekarz  

Stworzenie zajmujące przedział sypialny O'Mary ważyło około pół tony, miało 
szeć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za 
nogi, pokryte za było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. 
Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a cinienie 
atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w porównaniu z ziemskim pozwalały 
spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O'Mara wiedział jednak, że mimo 
swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna; miała bowiem zaledwie 
pół roku, a już stała się wiadkiem tragicznej mierci rodziców, jej mózg za 
rozwinięty był na tyle, że ów wypadek miertelnie ją przeraził. 
- P-p-przywiozłem tu tego malca - powiedział Waring, jeden z operatorów 
sekcyjnych pola przyciągającego. Nie cierpiał O'Mary, nie bez powodu, ale 
usiłował to ukryć. 
- C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan 
normalnie pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki kto nie przyleci 
z jego planety. Zresztą ten k-k-kto już leci... 
Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetycznoć skafandra, 
by wyjć, zanim O'Mara zdąży co powiedzieć o wypadku. 
- Przyniosłem trochę tego, co on je - zakończył szybko. - Zostawiłem w luzie. 
O'Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową 
fizyczną zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często 
mu się zdarzały; twarz miał grubą i kanciastą, za sylwetkę przesadnie 
umięnioną. Wiedział, że jeli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął 
nim ten wypadek, Waring pomyli, że po prostu udaje. O'Mara dawno już 
odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych 
cieplejszych uczuć. 
Natychmiast po odejciu Waringa poszedł do luzy po ów sławetny rozpylacz, 
którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał 
to urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnocią, przebiegał w mylach to, co 
będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. 
Spoglądając markotnie przez iluminator luzy na elementy gigantycznej 
układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach szeciennych przestrzeni 
kosmicznej, spróbował się zastanowić. Jednak myli ciągle uciekały od 
wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłoci lub 
przeszłoci. 
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w 
Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem 
galaktyki macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku 
Magellana, miała stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym 
wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach różnych planet, 
uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, cinienia, siły 
ciążenia, promieniowania i składu atmosfery wedle potrzeb pacjentów i 
opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej olbrzymiej i skomplikowanej 
konstrukcji przekraczała możliwoci nawet najbogatszego wiata, toteż 
poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem 
przetransportowały je na miejsce montażu. 
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem. 
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A 
jednak mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy 

background image

planów należało przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które 
powinny do siebie pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało 
koniecznoć manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i 
odpychających. Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar 
tych segmentów w Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładnoć 
pozostawały w dalszym ciągu ogromne. 
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema 
schodzącymi się płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, 
niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym 
wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.  
Istoty, które poniosły mierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na 
czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w 
fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących Kosmos. Doroli Hudlarianie 
ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która 
wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem cinienia atmosferycznego na 
własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej 
atmosferze o niższym cinieniu łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej. 
Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym sporód wszystkich ras 
Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je 
szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej. 
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby 
Caxtona do wciekłoci, poza innymi względami. O'Mara westchnął ciężko, 
następnie uznał, że stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i 
zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni. 
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezporednio 
przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na 
każdej innej planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba 
co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego 
małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach za 
odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomylał O'Mara, już 
najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, 
jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go opryskiwać. 
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia 
przyjemnoć małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął 
z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O'Mary było teraz 
natrafić na szybko poruszający się obiekt, samemu jednoczenie ćwicząc 
szybkie uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. 
Umeblowanie sypialni również ucierpiało. 
Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze 
przedziału sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o 
ostrym zapachu, w drzwiach pojawił się Caxton. 
- Co się tu dzieje? - zapytał kierownik sekcji. 
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowoci nieskomplikowanej; 
ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który 
zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a 
także w szczególnoci wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu 
komu dopiec. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach kierownik sekcji 
był zapewne całkiem znonym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu 
owe "inne okolicznoci" nie zaistniały. 
Odpowiedział na pytanie nie okazując złoci, którą kipiał. 
- Po tym wszystkim - dodał na zakończenie - chyba będę trzymał tego malca 
na zewnątrz i tam go będę karmił. 
- Nie ma mowy! - rzucił Caxton. - On ma tu być przez cały czas. Ale o tym 
później. Teraz chciałbym się czego dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać 
pańską wersję. 
Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O'Mary, ale już z góry wątpi w 
każde jego słowo.  
- Zanim będzie pan mówił dalej - przerwał Caxton, gdy O'Mara zdołał 
wypowiedzieć dwa zdania - chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega 
jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam 

background image

samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę 
przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie ledztwo. - 
Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. - Muszę pana 
ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy. 
O'Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg 
wydarzeń. Wiedział, że jego wyjanienia oparte są na kruchych podstawach, a 
przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły 
przemawiać na jego korzyć, uczyniłoby te wyjanienia jeszcze bardziej 
nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał co powiedzieć, 
ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się. 
- Ale czy kto w i d z i a ł, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje 
Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych wiatłach 
ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjania powód 
ich bezsensownego zachowania - a przy okazji wychodzi pan na 
niezgorszego bohatera - ale może jednak włączył pan te wiatła dopiero p o 
wypadku i włanie pańskie zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o 
malcu, który się zaplątał tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, 
które mają pana oczycić z bardzo poważnego zarzutu... 
- Waring mnie widział - przerwał O'Mara. 
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu 
ustąpił niesmakowi i pogardzie. O'Mara poczuł, że mimo woli się rumieni. 
- Waring, co? - powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. - Bardzo 
sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i 
przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła. 
Nawet jeli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A 
jeli pana nie widział, sąd pomyli, że faktycznie widział, ale nie chce 
powiedzieć. O'Mara, pan mnie przyprawia o mdłoci. 
Caxton obrócił się i ruszył w stronę luzy. Przekroczywszy próg obrócił się 
ponownie. 
- Potrafi pan tylko rozrabiać, O'Mara - rzekł gniewnie. - Jest pan tylko 
chamskim, kłótliwym kłębkiem mięni i koci, który ma jednak tyle kwalifikacji, 
że nie opłaci się pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim 
zdolnociom dostał pan ten przedział na własnoć. Wcale tak nie było; jest pan 
dobry; ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie 
chciał z panem mieszkać... 
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie 
słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się miertelna groźba. 
- ... A gdyby temu małemu stała się jaka krzywda, O'Mara, gdyby w ogóle co 
mu się stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić... 
Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomylał O'Mara, gdy kierownik 
sektora opucił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym 
półtonowym żywym czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak 
zdawał się wiecznocią. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina na 
działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co pozostawienie psa poza domem 
na noc; oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co 
ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O'Mara miał do 
czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie uczciwym i mocno 
rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.  
Szeć miesięcy temu, kiedy O'Mara dostał etat na budowie Szpitala 
Kosmicznego, stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy, 
która, choć sama w sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży 
grubo poniżej jego możliwoci. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się 
niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli 
uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak 
potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, 
mógłby się interesować takimi subtelnociami, jak elektronika czy psychologia. 
Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo 
ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych rozmów, aby olnić 
personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod wrażeniem 
jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił: Potem za 

background image

niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: "Nadaje się do 
ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej". 
Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile 
można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się 
powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak 
żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie. 
Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego. 
Od ponurej przeszłoci do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszoci przywrócił 
go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było co 
z tym zrobić i to szybko. Popiesznie włożył skafander i wyszedł przez luzę.  

II  

Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego 
kiedy miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny 
sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O'Mary zahermetyzowano i 
wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z 
łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częciach konstrukcji panowała 
zupełna próżnia jak i nieważkoć. O'Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi 
korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych 
jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie 
przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób 
było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotamy MSVK. Jednak wszystkie 
pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomiecić Hudlarianina, 
albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O'Mara zaklął doć niewinnie, 
ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego 
maleńkiego terytorium i potoczył wokół wciekłym spojrzeniem. 
Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w 
przestrzeni elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na 
ich powierzchni jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako wiatła 
ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O'Mara pomylał, że 
wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego, ciasnego 
skupiska gwiazd, całkiem nie-brzydkiego, jeli ma się odpowiedni nastrój, żeby 
je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większoci z tych zawieszonych w 
Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi pól siłowych pilnujący tych 
częci, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że 
O'Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie. 
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego 
zapachu, pomylał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki 
do nosa. 
Gdy przestąpił próg luzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał 
długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko 
wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa 
pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie 
maleństwo jest znowu głodne. O'Mara chwycił za rozpylacz. 
Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie 
przerwało mu wejcie doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej 
Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe 
palce. 
- Zdaje się, że zranił się pan w nogę - mruknął. Spójrzmy na to. 
Badał nogę O'Mary z największą delikatnocią, ale widać było, że robi to tylko 
z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta. 
- To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych cięgien - powiedział 
powciągliwie. - Miał pan szczęcie. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu co do 
smarowania. Malował pan pokój? 
- Co... - zaczął O'Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. - 
A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił, 
kiedy go opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć... 
- Nie, nie mogę - odrzekł Pelling. - I tak mam przeładowaną głowę chorobami 
i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie 

background image

hipnotamy o fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic 
nie może przydarzyć! - Głono pociągnął nosem i skrzywił się. - Dlaczego pan 
nie wystawi go na zewnątrz? 
- Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce - powiedział O'Mara z goryczą. - 
Przeraża ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota 
za kark... 
- Hmmm - chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. - No, ale to pański 
problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni. 
- Chwileczkę! - zawołał O'Mara pospiesznie, kutykając za lekarzem i ciągnąc 
za sobą chwilowo pustą nogawkę. - A jeli co się zdarzy? I w ogóle powinny 
gdzie być jakie przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakie 
najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym... 
- Rozumiem - rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie w moim 
przedziale plącze się pewna książka, co jakby poradnik pierwszej pomocy 
Hudlarianom. Ale on jest w języku uniwersalnym... 
- Znam uniwersalny - powiedział O'Mara. Pelling wyglądał na zdumionego. - 
Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podelę panu tę książkę. - Skinął mu 
przelotnie głową i wyszedł.  
O'Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy 
to natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na 
kanapie w drugim pokoju ciesząc się na myl o dobrze zasłużonym 
odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znony i zaczął wmawiać w 
siebie koniecznoć zaakceptowania istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się 
osiągnąć jedynie stoicki spokój. 
Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki 
zaczęły mu opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe 
odrętwienie. O'Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli 
zasypiać... 
Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i 
autorytatywną natarczywocią ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu 
słyszał, za jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni. 
O'Mara instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z 
przekleństwem na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz. 
Mały był znowu głodny! 
Podczas następnych osiemnastu godzin O'Mara coraz lepiej przekonywał się, 
jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał 
przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jako nigdy się nie 
zgadało o istotnych sprawach. Na przykład na temat snu. 
Sądząc po ostatnich obserwacjach i dowiadczeniach młode osobniki tej rasy 
nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały 
się głównie pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były 
wykonane z metalu i przytwierdzone do podłogi; te za, które były, ulegały 
pogięciu przestając być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej 
młody FROB siadał skulony w kącie rozplątując i ponownie zaplątując macki. 
Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego 
się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O'Marę 
jednak przyprawiał o mdłoci i oczopląs. 
A co dwie godziny, może kilka minut wczeniej lub później; musiał karmić tego 
potworka. Jeli miał szczęcie, malec leżał spokojnie, jednak najczęciej trzeba 
było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim 
wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w 
warunkach wysokiej grawitacji i potężnego cinienia atmosferycznego na 
planecie Hudlar. Tutaj, przy sile ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta 
ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się wietnie. 
O'Mara za wcale; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką 
nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę, i pozwalał 
miertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w niewiadomoci. Był tak 
kompletnie, tak całkowicie wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym 
opryskiwaniu, w żaden sposób nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo 
będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa rycząca dysonansem syrena 

background image

okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomnoci i wymuszała jak u 
pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy, 
opętańczy hałas. 
Po prawie trzydziestu godzinach O'Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, 
czy malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego 
znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili 
załamania zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że 
Pelling nigdy by nie pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w 
sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton za, tylko 
trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezporednich, którzy 
uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara 
żartu dostawała to, na co zasłużyła. 
Ale przypućmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż 
podejrzewał to O'Mara? Przypućmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje 
powierzając opiekę nad małym FROB-em? O'Mara ciężko zaklął, ale przez 
ostatnie dziesięć czy dwanacie godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało 
mu to przynosić ulgę emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie 
usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało jego umysł. 
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho. 
O'Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć 
znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka, 
której się nabawił, to po prostu wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie 
powinno odbić się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym 
wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. A w każdym razie obecne 
kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. 
Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go 
do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy. 
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu 
wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne dostawione przed nim zadanie 
nie wykorzystywało w pełni lego możliwoci. No więc miał tu problem, który 
wystawiał na próbę jego wytrzymałoć fizyczną oraz zdolnoć rozumowania. 
Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie czy to 
będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa miesiące. A co więcej, sprawi, że stan 
dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie będzie wiadczył na 
jego korzyć... 
Czterdzieci osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem 
Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się 
wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myli wcale nie wydawały się 
O'Marze dziwne. 
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła 
zmiana. Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał 
zamiaru się uciszyć! 
Pierwszą reakcją O'Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. 
Dzieci płaczą, daje im się jeć, więc przestają płakać - przynajmniej na chwilę. 
Zachowanie malca było do tego stopnia nie fair, że przez jaki czas, zbyt tym 
wstrząnięty, nie wiedział, jak się zachować. 
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O'Marę 
waliły długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokoci i 
natężenia dźwięku wedle jakiej zwariowanej zasady, której nie sposób było 
odgadnąć, kiedy indziej za ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, 
jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i 
przerwy od dwóch sekund do pół minuty, w czasie których O'Mara kulił się w 
oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał - około dziesięciu 
minut - a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało. 
- Co się stało do cholery?! - usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był 
całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.  
Kiedy malec ujrzał O'Marę, natężenie i natarczywoć okrzyków wzrosły. 
Zewnętrzny, przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca - który 
służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie 
oddychały - przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O'Mara zatkał 

background image

uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło. 
- Cicho bądź! - ryknął. 
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i 
zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich 
potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myli 
schroniły się w jakim zacisznym, rozsądnym i dobrze wykowanym zakątku 
jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów 
przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z 
powstałych w ten sposób dwu osobowoci jedna znała powód hałasu i 
akceptowała go, podczas gdy druga - czysto fizyczny O'Mara - zareagował 
instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca. 
- Cicho! CICHO! - wrzasnął O'Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami. 
Jakim cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać. 
O'Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go 
mordercza, nieopanowana wciekłoć. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu 
ból rąk i chorej nogi zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym 
ciągu walił zdrową nogą i wykrzykiwał obelgi. Okropnoć tego, co zrobił, 
wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie obrzydzenie. 
Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie 
poczuć tego lania; malec przestał płakać więc co jednak do niego dotarło. 
Oczywicie istoty klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe 
dzieci mają czułe miejsca: Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na 
szczycie czaszki... 
Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O'Mary runęło w otchłań snu, jego ostatnią 
składną mylą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego 
Ziemia wydała. 
Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym 
i naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg wiadomoci. 
Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapadł w 
sen. Po raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków 
Waringa wchodzącego przez luzę. 
- D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieć - rzekł rzucając O'Marze niewielką 
książeczkę. - Żebymy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmoci dla 
pana. Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje? 
- Śpi - odparł O'Mara. 
Waring zwilżył wargi. - Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał. 
- T-t-to do niego podobne - przedrzeźniał go O'Mara. 
Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to 
szczupły młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry 
materiał na bohatera. Zaraz po przybyciu O'Mara został dosłownie zasypany 
opowieciami o tym manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie 
montowania siłowni zdarzył się wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który 
nie był odpowiednio ekranowany przed promieniowaniem. Nie stracił jednak 
głowy i postępując według instrukcji przekazywanych mu przez znajdującego 
się na zewnątrz technika zdołał zapobiec niekontrolowanej reakcji jądrowej, 
która mogła kosztować życie wszystkich zatrudnionych w tym sektorze. 
Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka promieniowania, którą 
otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego mierć. 
Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i 
Waring nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na nim swoje piętno, 
przekonywano O'Marę. Waring miewał okresy utraty przytomnoci, zaczął się 
jąkać. W jego systemie nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale 
nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę innych rzeczy, które O'Mara miał 
sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi. Waring uratował im 
wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I dlatego, kiedy 
Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu 
wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznociowych i 
losowych, a ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty. 
I dlatego Waring był zepsutym, nieznonym, głupim gówniarzem. 
O'Mara umiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zacinięte pięci. On sam 

background image

nigdy nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka, 
którą ów manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że 
O'Mara go poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że 
bijatyka z nim nie jest najlepszym pomysłem. 
- Wejdź i popatrz sam - powiedział w końcu O'Mara. - Rób, co C-C- Caxton 
każe. 
Obaj weszli do rodka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał 
mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już ić i ruszył w stronę luzy. 
O'Mara wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to 
ze strachu, że on wspomni o wypadku. 
- Chwileczkę - powiedział O'Mara. - Kończy mi się substancja pokarmowa, 
więc może by mi przyniósł... 
- Niech p-p-pan sam sobie weźmie! 
O'Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok. 
- Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeli o tego malca trzeba 
dbać do tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim 
razie poważnym zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po 
pożywienie i pozostawił go samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie, 
co mogłoby się stać z malcem, gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono 
mnie odpowiedzialnocią za jego stan, więc żądam... 
- A-a-ale on nie... 
- Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które powięcisz co drugi czy trzeci dzień 
ze swego okresu odpoczynku powiedział ostro O'Mara. - Nie marudź już. I 
przestań się zapluwać; jeste już w takim wieku, że powiniene mówić dobrze. 
Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a 
następnie, przez ciągle zacinięte szczęki wypucił oddech. Towarzyszący temu 
dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór luzy powietrznej. 
- To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku - 
powiedział bardzo powoli. - Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywnoć... 
zostanie pojutrze wmontowana do głównego kompleksu. Substancję 
pokarmową trzeba będzie przenieć wczeniej. 
- No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować - O'Mara wyszczerzył 
zęby w umiechu. - Na początku mówiłe trochę nerwowo, ale zrozumiałem 
każde słowo. Idzie ci wietnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał 
zbiorniki z pożywieniem koło luzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz 
malucha. 
Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O'Marę przeróżnymi obelgami 
nie powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy. 
- Mówiłem już, że idzie ci wietnie - rzekł O'Mara karcącym tonem. - Wcale nie 
musiałe się popisywać.  

III 

 
Po wyjciu Waringa O'Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o 
demontażu kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły 
ciążenia rzędu 4G, a poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich 
w jednym z zasadniczych elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na 
wmontowanie w główny korpus, oznaczało to, że koniec budowy szpitala 
nastąpi za pięć, może za szeć tygodni. Manewrowi pól siłowych na 
stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach montowanych płaszczyzn 
będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając je łagodnie ku 
sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i odpowiednio 
ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy wiatła ostrzegawcze, aż do 
ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko 
oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi 
próbami. 
O'Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w 
niańkę. 
Myl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec 
nigdy jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadziecia godzin od 

background image

czasu, gdy usnął, czy też raczej, od kiedy O'Mara wykopał go spać. Owszem, 
istoty klasy FROB były wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale 
stracił przytomnoć wskutek uderzeń? 
O'Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać. 
Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco 
o opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednoczenie uczucia ulgi i 
rozpaczy. Okazało się, że jego napad wciekłoci i kopniaki okazały się dobrą 
rzeczą; młode osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy 
obliczył, z jaką siłą dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode, 
okazało się, że jego wciekły atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym 
miejscu książka ostrzegała przed przekarmianiem i tu O'Mara miał 
niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie wystarczyło małego karmić co 
pięć czy szeć godzin podczas okresu czuwania, a gdy nadal zdradzał oznaki 
niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną, czyli 
poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB 
potrzebują doć często kąpieli. 
Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą 
piaskowania, ale O'Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego cinienia 
i gęstoci atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać, 
był sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia 
malca. Miał olbrzymie wątpliwoci, czy uda mu się wpać we wciekłoć za 
każdym razem, kiedy malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot. 
Ale przynajmniej okazało się, że O'Mara będzie miał mnóstwo czasu, by co 
wymylić, bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie 
czuwają przez dwie pełne doby, potem za pią przez pięć.  
Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O'Mara zdołał 
wymylić metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu 
jeszcze dwa dni na odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go 
czekała, gdy malec się obudzi. Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to 
mordercze zajęcie, ale O'Mara odkrył po pierwszych dwóch tygodniach tego 
cyklu, że dostosował się do niego zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A pod 
koniec czwartego tygodnia ból i sztywnoć nogi ustąpiły zupełnie, a malec nie 
sprawiał najmniejszego kłopotu. 
Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa 
układanka była już gotowa, jeli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na 
skrajach. Przybył też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał 
pytania wszystkim z wyjątkiem O'Mary. 
On, za nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeli 
tak, to co powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem, 
niepodobnym do zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem. 
O'Mara pomylał, że on sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po 
prawdzie nie powinien niepokoić się wynikiem ledztwa prowadzonego przez 
Kontrolera. Ocenił całą sytuację i związane ze sprawą osoby, i udało mu się 
przewidzieć reakcje wszystkich. Ale zależało to od tego, co Waring powiedział 
Kontrolerowi.  
Masz stracha! pomylał O'Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje 
ulubione teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą 
wyników. Chciałby poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty? 
A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby lepą zmienną do układu, który 
powinien być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnocią by wszystko 
popsuł. Niemniej jednak pokusa była silna. 
Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O'Mara 
czytał o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają 
młode osobniki klasy FROB, czujnik luzy dał znać, że kto przyszedł. O'Mara 
szybko zsunął się z kanapy i stanął twarzą do wejcia usilnie starając się 
sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień. 
Ale to był tylko Caxton. 
- Mylałem, że to Kontroler - powiedział O'Mara. 
- Jeszcze go tu nie było, co? - mruknął kierownik sekcji. - Może myli, że to 
strata czasu. Po tym, co mu powiedzielimy, uważa pewnie, że sprawa jest 

background image

jasna. Kiedy tu przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki. 
O'Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler 
przesłuchiwał już Waringa, ale nie była to silna pokusa. 
- Przyszedłem - rzekł oschle Caxton - żeby zapytać się o wodę. Dział 
zaopatrzenia mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan 
potrzebować. Założył pan akwarium, czy co? 
O'Mara celowo zwlekał z odpowiedzią. 
- Czas już na kąpiel malca - rzekł. - Chce pan popatrzeć? 
Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza 
powstałego w ten sposób otworu. 
- Co pan robi? - wybuchnął Caxton. - To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno 
panu jej dotykać... 
Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieci stopni. Caxton runął na cianę z 
przekleństwem na ustach. O'Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne 
drzwi luzy, po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę 
sypialni. Caxton poszedł za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że 
O'Mara nie ma ani uprawnień, ani dostatecznych kwalifikacji, żeby 
dokonywać przeróbek w układach sztucznego ciążenia. 
- To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak, 
żeby dawał strumień wody pod cinieniem - powiedział O'Mara, kiedy znaleźli 
się wewnątrz przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację 
oblewając wodą niewielki fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty 
był nadawaniem coraz bardziej nieokrelonego kształtu przedmiotowi, który był 
kiedy krzesłem. Ludzi zignorował całkowicie. 
- Proszę spojrzeć - O'Mara kontynuował - na ten fragment skóry, gdzie 
substancja odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jaki czas przemywać, 
bowiem stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina 
powodując wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo 
nieszczęliwy i, hm, głony... 
Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda 
odbija się od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze 
przez całe pomieszczenie, prosto do luzy. Może zresztą i dobrze, że nie 
patrzył na małego, bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jaką plamę o 
takiej barwie i strukturze, jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic 
groźnego, ale lepiej, żeby Caxton nie zobaczył i nie zadawał pytań. 
- Co tam jest? - zapytał kierownik wskazując na sufit 
Aby zapewnić małemu konieczną iloć pieszczot, O'Mara musiał sklecić 
specjalny zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię 
zawiesił u sufitu. Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą 
mógł rozdawać porządne, solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego 
cielska malca. Każde z takich klepnięć momentalnie umierciłoby człowieka. 
Miał jednak wątpliwoci, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne 
kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego 
stosowania. 
O'Mara ruszył w stronę wyjcia. - To tylko podnonik blokowy - odpowiedział na 
pytanie Caxtona.  
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do luzy, obecnie 
częciowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również 
wilgotne. więc je też tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i 
otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń 
kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu 
płaska, a ciany pionowe. Następnie zamknąwszy luzę od zewnątrz wydostał z 
niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak pieprz. 
- Ładnie pan to sobie wszystko urządził - powiedział zrzędliwie Caxton 
wkładając hełm. - Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców. 
Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej - dodał i wyszedł. 
O'Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na 
skórze. Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal 
powierzchnia skóry wyglądała w tym miejscu jak popękana. O'Mara potarł 
łagodnie to miejsce, a Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał 

background image

pytająco. 
- A mylisz, że ja wiem - powiedział O'Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie 
przypomnieć, żeby już o czym takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. 
Im prędzej to zrobi, tym lepiej. 
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za 
pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował 
wszystkie znaczące dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną 
metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej iloci 
dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, była nauka 
przy użyciu hipnotam. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania 
zmysłowe, wiedzę i osobowoć jednej istoty bezporednio do mózgu drugiej. 
Daleko w tyle za nimi, jeli chodzi o powszechnoć zastosowania i dokładnoć, 
była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany 
uniwersalnym. 
Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi 
wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z 
zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli 
krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolnoć tę posiadało wiele ras 
inteligentnych, to zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co 
O'Marze jawiło się jako plamka barwy szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło 
mieć inną barwę - od szarożółtej do brudnopurpurowej - a kłopot polegał na 
tym, że autorem książki mogła być taka włanie inna istota. 
Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla 
różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a 
O'Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomocią języka uniwersalnego.  
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwoci 
nękającej Hudlarianina, za owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła 
dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z 
niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem za 
powrócił do studiowania książki. 
Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które 
zapadali młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że 
dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, często 
spotykanych na jego planecie. Ta choroba była zapewne hudlariańskim 
odpowiednikiem odry, przekonywał samego siebie O'Mara; ale wyglądało to 
groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się, że jest ich już siedem; 
nabrały odcienia ciemniejszego, a oprócz tego malec nieustannie tłukł o 
siebie mackami. Bez wątpienia musiały go te miejsca bardzo swędzić. 
Uzbrojony w tę nową informację O'Mara powrócił do książki. 
I nagle znalazł. Objawy były przedstawione jako "szorstkie, odmiennie 
zabarwione plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie 
wchłonięcia drobin pożywienia". Leczenie polegało na spłukiwaniu 
podrażnionych miejsc po każdym karmieniu w celu zmniejszenia swędzenia, 
plamy za miały same zniknąć po jakim czasie. Obecnie choroba ta była na 
Hudlarze bardzo rzadka, za jej objawy występowały z dramatyczną 
gwałtownocią. I znikały równie szybko, jak się pojawiły. O ile pacjent miał 
zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdziła książka, nie była 
niebezpieczna. 
O'Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu 
i odległoci. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że rednica 
plamy może dochodzić do pół metra, za ich liczba zwiększyć się do 
dwunastu. Potem zaczną znikać, co nastąpi po około szeciu godzinach licząc 
od czasu, kiedy zauważył pierwszą plamę. 
Nie było się o co martwić.  

IV 

 
Po zakończeniu kolejnego karmienia O'Mara dokładnie oczycił miejsca 
pokryte niebieskimi plamami, ale mały Hudlarianin nadal trzepał mackami i 
silnie dygotał. O'Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący 
słoń z szecioma wciekle wijącymi się trąbami. Zajrzał jeszcze raz do książki, 

background image

która jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach 
choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynym rodkiem łagodzącym 
przykre uczucie swędzenia może być tylko odpoczynek i utrzymywanie 
zaatakowanego obszaru w czystoci. 
Dzieci to paskudne utrapienie, pomylał z wciekłocią. 
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to całe trzepanie mackami i dygotanie 
nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z 
przyzwyczajenia i przestanie, gdy się odwróci jego uwagę? Jednak 
gwałtownoć tego procesu poddawała w wątpliwoć to przypuszczenie. O'Mara 
wybrał wszakże dwudziestopięciokilogramowy odważnik i za pomocą swego 
podnonika podciągnął pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić go i opuszczać na 
miejsce około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; 
kiedy odkrył, że "poklepywanie" tego miejsca sprawia malcowi najwięcej 
przyjemnoci. Dwadziecia pięć kilo zrzucone z wysokoci dwóch i pół metra 
było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą. 
Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy 
jednak O'Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął rzucać się jeszcze 
silniej niż poprzednio wpadając nawet w pełnym biegu na ciany i resztki 
umeblowania. W czasie jednej takiej szaleńczej szarży o mało nie dostał się 
do drugiego pokoju; powstrzymało go jedynie to, że nie zmiecił się w 
drzwiach. Do tej pory O'Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo 
mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni. 
Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina 
szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju próbując zebrać 
myli. 
Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Ale tak 
się nie stało; ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanacie, a rednica 
wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Była tak duża, że podczas 
następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry wyniesie połowę 
normalnej, w wyniku czego mały dozna dalszego osłabienia spowodowanego 
niedostatkiem pożywienia. Każdy za wiedział, że swędzących miejsc nie 
należy drapać, jeli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i 
zaostrzyć stanu chorobowego... 
Ochrypły ryk syreny przerwał jego myli. Wedle dotychczasowego 
dowiadczenia O'Mara zrozumiał, że jest to dźwięk wydawany przez silnie 
przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że mały FROB 
opada z sił. 
Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O'Mara wątpił, czy 
ktokolwiek byłby w stanie jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu; 
kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten za wiedział na temat 
młodych Hudlarian jeszcze mniej niż O'Mara, który tym zagadnieniem 
zajmował się przez ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko 
stratą czasu, małemu za nie pomogłoby nic, a poza tym istniała poważna 
możliwoć, że nie zważając na obecnoć badającego sprawę wypadku 
Kontrolera Caxton postarałby się, by O'Marze przytrafiło się co 
nieprzyjemnego za to, że dopucił do choroby malca. Nie można było mieć 
wątpliwoci, że kierownik sekcji obarczy winą włanie jego. 
Caxton nie lubił O'Mary. Nikt nie lubił O'Mary. 
Gdyby O'Mara był lubiany przez współpracowników, nikt nie miałby zamiaru 
obarczać go winą za chorobę małego; nie doszłoby też do natychmiastowego 
i jednogłonego obwinienia go o spowodowanie mierci jego rodziców. A on 
postanowił udawać człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to 
cholernie dobrze. 
Może faktycznie był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką 
łatwocią? Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożnoci pełnego 
użycia swego mózgu ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że 
zgorzkniał; może rola, którą, jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego 
prawdziwy charakter? 
Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłocił. 
Jednak takie mylenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów 

background image

leżało, przynajmniej częciowo, w wykazaniu, że jest odpowiedzialny, 
cierpliwy, uprzejmy i ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego 
współpracownicy. Aby to osiągnąć, musi najpierw udowodnić, że można mu 
powierzyć opiekę nad dzieckiem. 
Zastanowił się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie 
bezporednio; psycholog raczej nie będzie wiedział o mało znanych chorobach 
dzieci hudlariańskich, ale może sam Korpus... Jako galaktyczna policja, 
gosposia do wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby 
doć prędko znaleźć kogo, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi. 
Jednak ten kto prawie na pewno będzie włanie na Hudlarze, a tamtejsze 
władze znały już sytuację osieroconego malca i pomoc zapewne już od 
tygodni była w drodze. Bez wątpienia przyjdzie prędzej niż mógłby 
sprowadzić ją Kontroler. Może i przyjdzie na czas, by uratować małego. A 
może też zjawić się za późno. 
Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O'Mary. 
Nie groźniejsza niż odra u ludzi... 
Jednak odra u ludzkiego dziecka może być bardzo groźna, jeli się trzyma 
chorego w chłodzie, lub też w innych warunkach, które same w sobie nie są 
szkodliwe, jednak grożą miercią organizmowi, którego odpornoć została 
obniżona w wyniku choroby lub niedożywienia. Książka Pellinga zalecała 
odpoczynek, czystoć i nic poza tym. A może jednak? Może w tym wszystkim 
tkwiło jakie zasadnicze założenie? Dowcip polegał na tym, że pacjent 
omawiany w książce znajdował się podczas choroby na swej rodzinnej 
planecie. W normalnych warunkach owa choroba była zapewne łagodna i 
krótkotrwała. 
Ale sypialni O'Mary w żaden sposób nie można było uznać za normalne 
warunki dla dotkniętego chorobą młodego Hudlarianina. 
Wraz z tą mylą pojawiło się i rozwiązanie, o ile nie było w ogóle za późno, by 
je zastosować. O'Mara zerwał się z kanapy i popieszył w stronę schowka na 
skafandry. Wkładał włanie ciężki kombinezon roboczy, gdy zabrzęczał 
komunikator. 
- O'Mara - ryknął głos Caxtona, gdy włączyła się fonia - Kontroler chce z 
panem mówić. Miał być dopiero jutro, ale... 
- Dziękuję panu, panie Caxton - przerwał mu spokojny, stanowczy głos. - 
Nazywam się Craythorne, panie O'Mara - rzekł Kontroler po chwili przerwy. - 
Jak pan wie, miałem się z panem zobaczyć jutro, ale udała mi się wczeniej 
pozałatwiać parę spraw, co dało mi czas na wstępną rozmowę...  
Że też musiał akurat teraz przyleźć, zapieklił się w duchu O'Mara. Skończył 
wkładać skafander nie mocując jednak ani hełmu, ani rękawic. Zaczął 
wyłamywać płytkę, pod którą znajdował się regulator atmosfery. 
- ... Prawdę mówiąc - kontynuował Kontroler spokojnym głosem - pańska 
sprawa jest wyjątkiem, jeli wziąć pod uwagę, czym się tu zajmuję. Do mnie 
należy załatwianie zakwaterowania i tak dalej, dla najróżniejszych istot, które 
będą pracować w tym szpitalu, a także dołożenie wszelkich starań, by 
uniknąć tarć między nimi, kiedy się tu znajdą. Trzeba się zająć 
najdrobniejszymi szczegółami, ale w tej chwili mam trochę czasu. A pan mnie 
zaciekawia, O'Mara. Chciałbym panu zadać kilka pytań. 
Ale spryciarz! pomylał O'Mara połową mózgu, podczas gdy druga upewniła 
się, że regulatory atmosferyczne są we właciwym położeniu. Pozostawił 
swobodnie zwisającą płytę i zaczął unosić element podłogi, pod którym krył 
się układ sztucznego ciążenia. 
- Proszę mi wybaczyć - odparł trochę nieprzytomnie - że będę rozmawiał nie 
przerywając pracy. Pan Caxton wyjani panu... 
- Już mu powiedziałem o malcu - włączył się Caxton - i jeli pan myli, że go 
pan nabierze udając zakrzątaną mamusię...! 
- Rozumiem - powiedział Kontroler. - Chciałbym również owiadczyć, że 
zmuszanie pana do przebywania w obecnoci nieletniego osobnika klasy 
FROB, gdy nie było to konieczne, stanowi niezwykle okrutny i wyrafinowany 
sposób znęcania się i za to, co pan przeszedł przez ostatnich pięć tygodni, 
powinni panu zdjąć z dziesięć lat z wyroku jeli oczywicie udowodnią panu 

background image

winę. A na razie... wie pan, zawsze wolę widzieć, z kim rozmawiam. Czy 
może pan włączyć wizję? 
Układ sztucznego ciążenia tak nagle przełączył się z 1G na 2G, że 
zaskoczyło to O'Marę całkowicie. Ramiona się pod nim ugięły i walnął piersią 
o podłogę. Ryk przerażenia jego pacjenta, który doszedł z pokoju obok, 
musiał zapewne zagłuszyć łoskot wywołany upadkiem, ponieważ ani Caxton, 
ani Kontroler nie zapytali o nic. O'Mara zrobił pompkę, najtrudniejszą, jaką w 
życiu wykonał, i z trudem uniósł się na kolana. 
Ledwie udało mu się uspokoić oddech. - Bardzo mi przykro, ale moja kamera 
wysiadła - powiedział. 
Kontroler milczał wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ani 
trochę w to nie wierzy, ale na razie nie zwraca uwagi na kłamstwo. 
- No to tymczasem przynajmniej pan mnie zobaczy - powiedział w końcu i 
ekran komunikatora rozjarzył się. 
Pojawiła się na nim twarz młodego jeszcze mężczyzny o krótko 
przystrzyżonych włosach, którego oczy wyglądały na starsze o dwadziecia lat 
od reszty twarzy. Na naramiennikach dopasowanej, ciemnozielonej kurtki 
widniały dystynkcje majora, za na klapach znajdował się kaduceusz. O'Mara 
pomylał, że w innych okolicznociach mógłby nawet polubić tego faceta. 
- Muszę co zrobić w drugim pokoju - skłamał ponownie. - Za chwilę wracam. 
Zaczął ustawiać degrawitator skafandra na minus 2 G, co powinno 
zrównoważyć obecne ciążenie w kabinie oraz umożliwić mu zwiększenie go 
później do 4 G bez większej dla siebie niewygody. Następnie ustawi 
degrawitator na minus 3 G, przez co uzyska normalne pozorne ciążenie 1 G. 
Tak w każdym razie powinno było się stać. 
Zamiast tego albo degrawitator albo układ sztucznego ciążenia, albo też oba 
układy razem zaczęły wytwarzać impulsy co pół G i pokój oszalał. Było to tak, 
jakby znajdował się w szybkiej windzie, która ciągle zatrzymywała się i 
ruszała. Częstotliwoć tych zrywów szybko się zwiększała, aż O'Marą rzucało 
w górę i w dół tak gwałtownie, że zęby zaczęły mu dzwonić. Nim zdołał na to 
zareagować, dołączyła się dodatkowa komplikacja. Niezależnie od różnicy 
natężenia, system sztucznego, ciążenia zaczął działać nie tylko pod kątem 
prostym do podłogi, ale oscylował od dziesięciu do trzydziestu stopni od 
pionu. Żaden rzucony na pastwę sztormu statek morski tak się nie kołysał i 
nie zapadał. O'Mara zachwiał się, gorączkowo usiłując chwycić się kanapy, 
ale nie trafił i walnął ciężko o cianę. Nim zdołał wyłączyć degrawitator, 
następny impuls rzucił nim o cianę naprzeciwko. 
W pomieszczeniu ponownie zapanowało stałe ciążenie rzędu 2 G. 
- Czy to jeszcze długo potrwa? - zapytał nagle Kontroler. 
Podczas tych ostatnich burzliwych sekund O'Mara prawie zupełnie zapomniał 
o majorze z Korpusu. Dokonał nadludzkiego wysiłku próbując nadać swemu 
głosowi naturalne brzmienie i jednoczenie stłumione, tak jakby mówił z 
sąsiedniego pokoju. 
- Może potrwać - odrzekł. - Mógłby pan przyjć później? 
- Zaczekam - powiedział Kontroler. 
Przez następne kilka minut O'Mara usiłował nie myleć o potłuczeniach, jakich 
doznał mimo ochrony, którą dawał mu ciężki kombinezon roboczy; próbował 
skupić się na tym, jak wyjć z tych najnowszych tarapatów. Zaczął pojmować, 
co się stało. 
Kiedy dwa generatory grawitacyjne o tej samej mocy i częstotliwoci zaczęły 
działać razem, wytworzyło się zakłócenie, które wpłynęło na stabilnoć obu 
systemów. Układ w kwaterze O'Mary był tylko prowizoryczny, zasilany takim 
samym generatorem, jak układ w skafandrze, aczkolwiek zazwyczaj stosuje 
się różnicę częstotliwoci, by zapobiec podobnym zakłóceniom. Jednak przez 
ostatnie pięć tygodni O'Mara majstrował przy układzie sztucznego ciążenia - 
dodając mu mocy, kiedy mały miał się kąpać - i pewnie niechcący zmienił 
częstotliwoć. 
Nie wiedział, co zepsuł, a nawet gdyby wiedział, nie było czasu na naprawę. 
O'Mara ostrożnie włączył degrawitator jeszcze raz i powoli zaczął zwiększać 
moc. Pierwsze oznaki niestabilnoci pojawiły się przy trzech czwartych G. 

background image

Cztery G mniej trzy czwarte, to nieco powyżej 3 G. Wyglądało na to, mylał 
ponuro, że nie będzie mu za słodko...  

 
O'Mara zatrzasnął hełm, a następnie połączył przewodem mikrofon w 
skafandrze z komunikatorem, żeby móc rozmawiać i żeby jednoczenie ani 
Caxton, ani Kontroler nie domylili się, że włożył skafander. Jeli ma z 
powodzeniem zakończyć zabieg, nie mogą podejrzewać, że w rodku dzieje 
się co niezwykłego. Następnie przyszedł czas na ostateczne dostrojenie 
regulatora atmosfery i układu sztucznego ciążenia. 
W ciągu dwóch minut cinienie atmosferyczne wewnątrz pomieszczenia 
zwiększyło się szeciokrotnie, a pozorna grawitacja doszła do 4 G. Warunki w 
kabinie osiągnęły stan najbardziej zbliżony do "normalnych" dla Hudlarianina, 
jaki O'Mara był w stanie uzyskać. Napinając trzaskające od wysiłku mięnie 
barku - bowiem działający niepełną mocą degrawitator zabierał tylko trzy 
czwarte G z czterech, z jakimi przyciągała podłoga - wyciągnął 
niewiarygodnie niezgrabny i ciężki przedmiot, który kiedy był jego ręką, i 
przewrócił się na plecy. 
Czuł się tak, jakby jego malec siedział mu na piersi; przed oczami migotały 
mu wielkie, czarne plamy. Między nimi dostrzegł kawałki sufitu i gdzie z boku 
ekran komunikatora. Widniejąca na nim twarz zdradzała oznaki 
zniecierpliwienia. 
- Już jestem, majorze - wydyszał O'Mara. Usiłował opanować oddech, by nie 
wyrzucać z siebie słów zbyt szybko: - Sądzę, że chce pan usłyszeć ode mnie, 
jak to było? 
- Nie - powiedział Kontroler. - Przesłuchałem już nagrania, które zrobił 
Caxton. Ciekawi mnie natomiast pańska przeszłoć od chwili pańskiego 
przybycia. Sprawdziłem i co mi tu nie pasuje... 
W rozmowę wdarł się grzmiący ryk malca. Pomimo niższego tonu 
spowodowanego zwiększonym cinieniem powietrza, O'Mara rozpoznał 
sygnał: mały był głodny. 
Potężnym wysiłkiem przetoczył się na bok, a następnie oparł się na łokciach. 
Odczekał chwilę w tej pozycji zbierając siły, by stanąć na czworakach. Kiedy 
mu się to udało, stwierdził, że ręce i nogi nabrzmiewają mu, jakby miały 
pęknąć, od cinienia gromadzącej się w nich krwi. Ciężko dysząc położył się 
na piersiach. Natychmiast krew przepłynęła mu do przednich częci ciała i 
wzrok przesłoniły czerwone plamy. 
Nie mógł się czołgać na czworakach ani pełznąć na brzuchu. Przy ponad 
trzech G nie mógł też stanąć i ić. Co mu pozostawało? 
Ponownie przekręcił się na bok, a potem na plecy, tym razem jednak wsparty 
na łokciach. Podpórka na kark w skafandrze podtrzymywała mu głowę, ale 
rękawy miały tylko cienkie podkładki i bolały go łokcie. Serce mu łomotało z 
wysiłku, gdy starał się unieć w górę choć częć ciała, które było trzy razy 
cięższe niż zwykle. Co gorsza, znowu zaczął tracić przytomnoć. 
Z pewnocią musi być jaki sposób zrównoważenia lub przynajmniej rozłożenia 
owego parcia na ciało, tak by mógł zachować przytomnoć i poruszać się. 
O'Mara próbował przypomnieć sobie wygląd foteli przeciwciążeniowych, 
których używano przed wprowadzeniem sztucznej grawitacji. Była to pozycja 
częciowo pochylona, przypomniał sobie nagle, z kolanami podciągniętymi do 
góry... 
Na łokciach, poladkach i stopach pełzł jak limak centymetr po centymetrze w 
stronę sypialni. Jego bogactwo mięni, które tak często wprawiało go w 
zakłopotanie, tym razem bardzo się przydało; przeciętny człowiek w tych 
warunkach rozpłaszczyłby się bezsilnie na podłodze. A i tak trwało to 
kwadrans, nim dotarł do rozpylacza znajdującego się w sypialni. Prawie bez 
przerw trwał ogłuszający ryk malca. Przy podwyższonym cinieniu powietrza 
hałas był tak głony i tubalny, że O'Marze wydawało się, iż wibruje każda jego 
kosteczka. 
- Czy pan mnie słyszy? - ryknął Kontroler w krótkiej chwili spokoju. - Niech 
pan uspokoi tego gówniarza! 

background image

- Jest głodny - odparł O'Mara. - Uspokoi się, gdy go nakarmię... 
Rozpylacz był zamontowany na wózku; O'Mara wyposażył go w spust 
pedałowy, by mieć obydwie ręce wolne do celowania. Teraz, gdy ruchy 
pacjenta zostały ograniczone przez ciążenie 4 G, nie musiał używać rąk. 
Naciskając wózek ramieniem ustawił go w potrzebnej pozycji i łokciem 
nacisnął pedał. Wyrzucony pod wielkim cinieniem strumień odchylił się trochę 
ku dołowi z powodu podwyższonego ciążenia, w końcu jednak udało się 
malca pokryć pożywieniem. Jednak obmycie chorych partii skóry było daleko 
trudniejsze. Strumień wody, którym bardzo niezręcznie było kierować z 
poziomu podłogi, w ogóle nie trafiał tam, gdzie trzeba. O'Marze udało się 
jedynie opłukać szeroką plamę o jaskrawoniebieskiej barwie, która powstała z 
połączenia trzech osobnych plam, obecnie za zajmowała prawie jedną 
czwartą powierzchni skóry.  
Wreszcie O'Mara wyprostował nogi i powoli osunął się tyłem na podłogę. 
Pomimo ciążenia trzykrotnie przewyższającego normalne, zmiana pozycji 
przyniosła mu niemal ulgę; wszakże poprzednio musiał trwać nieruchomo 
przez pół godziny. 
Malec przestał płakać. 
- Chciałem powiedzieć - rzekł Kontroler z naciskiem, gdy wyglądało na to, że 
cisza potrwa kilka minut - że pańskie opinie z poprzednich miejsc pracy nie 
pokrywają się z tym, o czym dowiedziałem się tutaj. Poprzednio był pan, tak 
jak i teraz osobnikiem niespokojnym, wiecznie niezadowolonym, jednak 
zawsze cieszył się pan uznaniem u kolegów i tylko trochę mniejszym - u 
zwierzchników; to ostatnie za dlatego, że pańscy zwierzchnicy bywali w 
błędzie, pan za - nigdy... 
- Miałem co najmniej tyle oleju w głowie, co oni wszyscy - powiedział O'Mara 
znużonym głosem - i często dawałem tego dowody. Ale brakowało mi 
inteligentnego w y g l ą d u; miałem wypisane na czole "cham" ! 
To ciekawe, pomylał, ale guzik mnie to wszystko teraz obchodzi. 
Nie mógł oderwać oczu od jaskrawoniebieskiej plamy na boku Hudlarianina. 
Błękit pogłębił się jeszcze, za porodku plamy powstał jaki obrzęk. Wyglądało 
to tak, jakby ultratwardy naskórek zmiękł i ogromne cinienie wewnętrzne 
Hudlarianina spowodowało opuchliznę. O'Mara miał nadzieję, że zwiększenie 
cinienia i ciążenia do poziomu normalnego dla Hudlarian powinno 
zahamować ten proces o ile nie był to objaw czego zupełnie innego. 
Mylał już wczeniej o tym, by pociągnąć swój pomysł dalej, nasycić drobinami 
substancji odżywczej powietrze wokół pacjenta. Na Hudlarze pożywienie 
mieszkańców składało się z mikroorganizmów unoszących się w gęstej 
atmosferze; jednak książka wyraźnie zalecała, by cząstki żywnoci usuwać z 
chorych partii naskórka, tak więc podwyższone ciążenie i ciążenie powietrza 
powinny wystarczyć... 
- ... Tym niemniej - mówił Kontroler - gdyby podobny wypadek przydarzył się 
panu w którym z poprzednich miejsc pracy, uwierzono by panu. Gdyby nawet 
była to pańska wina, wszyscy broniliby pana przed kim z zewnątrz, jak ja. Co 
więc spowodowało tę przemianę z dobrego, lubianego kolegi, w k o g o t a k i 
e g o? 
- Nudziłem się - odrzekł krótko O'Mara. 
Malec nie wydał jeszcze żadnego dźwięku, ale charakterystyczne ruchy 
macek sygnalizowały, że wybuch nastąpi za chwilę. I nastąpił. Przez 
następne dziesięć minut rozmowa była, oczywicie, niemożliwa. 
O'Mara z wysiłkiem przekręcił się na bok i uniósł na krwawiących już, 
porozbijanych łokciach. Wiedział, w czym rzecz; malec domagał się kolejnej 
porcji pieszczot, które zwykle dostawał po jedzeniu. O'Mara podczołgał się 
powoli do dwóch lin umocowanych do przeciwwag wchodzących w skład jego 
wynalazku do poklepywania. Zamierzał naprawić swoje przeoczenie. Ale... 
końce lin zwisały metr nad podłogą.  
Oparty na jednym łokciu, usiłując unieć w górę potężny ciężar drugiej ręki 
O'Mara pomylał, że równie dobrze koniec liny mógłby być odległy o cztery 
kilometry. Twarz i całe ciało pokrywał mu pot, gdy powoli, chwiejąc się do 
tego stopnia, że za pierwszym razem chybił, dosięgnął ręką w rękawicy liny i 

background image

uchwycił jej koniec. Trzymając mocno linę opadł powoli pociągając ją za sobą. 
Przyrząd działał na zasadzie przeciwwag, toteż linki kierujące jego ruchami 
można było pociągać bez specjalnego wysiłku. Solidny ciężarek opadł 
niezgrabnie na grzbiet malca, co równało się uspokajającemu klepnięciu. 
O'Mara odpoczął przez chwilę, a następnie z ogromnym trudem powtórzył 
klepnięcie za pomocą drugiej linki; gdy za nią pociągał, unosił jednoczenie 
pierwszy ciężarek gotowy do ponownego użycia. 
Mniej więcej po ósmym klepnięciu stwierdził, że nie widzi już końca liny, po 
którą sięga, choć i tak udawało mu się jeszcze odnaleźć go dotykiem. Zbyt 
długo trzymał głowę powyżej poziomu reszty ciała i przez cały czas 
balansował na granicy utraty przytomnoci. Zmniejszenie dopływu krwi do 
mózgu miało również inne skutki... 
- No już dobrze, dobrze - O'Mara usłyszał swej własny głos, wyraźnie rzewny 
- już wszystko dobrze, tatu jest przy tobie, tylko cicho... 
Najzabawniejszy w tym wszystkim był fakt, że istotnie odczuwał 
odpowiedzialnoć i jaką gniewną troskę o malca. Nie po to go raz uratował, 
żeby teraz mu się co przytrafiło! Zapewne trzy G, które przyciskały go teraz 
do ziemi powodując, że każdy oddech równał się wysiłkowi całego dnia pracy, 
a najmniejszy ruch stawał się wyczynem, do którego potrzebował wszystkich 
swoich sił, przypomniał mu inny nacisk - powolnego, nieubłaganego parcia ku 
sobie dwóch olbrzymich martwych i bezlitosnych mas metalu. 
Wypadek. 
Jako montażysta przydzielony do tej akurat zmiany O'Mara włączył włanie 
wiatła ostrzegawcze, kiedy ujrzał dwoje dorosłych Hudlarian w pogoni za ich 
małym, dokładnie w tym miejscu, gdzie miały się zewrzeć dwie płaszczyzny. 
Wołał do nich przez autotranslator, namawiając ich, aby oddalili się w 
bezpieczne miejsce, podczas gdy on sam wyciągnie malca stamtąd. Był 
znacznie mniejszy od rodziców i zwierające się płaszczyzny zagroziłyby mu 
nieco później, co pozwoliłoby O'Marze w porę wyprowadzić go z 
niebezpiecznej strefy. Ale albo autotranslatory Hudlarian były wyłączone, albo 
woleli nie powierzać losu dziecka miniaturowej przy nich istocie ludzkiej, doć 
że trwali na miejscu, między zbliżającymi się segmentami, aż było za późno. 
O'Mara patrzył bezsilnie, jak łączące się segmenty miażdżą ciała Hudlarian. 
Do spóźnionego już działania poderwał O'Marę widok plączącego się wród 
ciał rodziców malca, wciąż jeszcze całego i zdrowego ze względu na 
niewielkie wymiary. Udało mu się go stamtąd wyciągnąć, nim oba elementy 
zbliżyły się zbyt niebezpiecznie, choć sam ledwie uszedł z życiem. Przez kilka 
nerwowych sekund zdawało mu się, że jego noga również pozostanie na 
miejscu wypadku.  
W każdym razie to nie jest miejsce dla dzieci, pomylał patrząc na dygocące, 
zwijające się ciało pokryte plamami jaskrawego, ostrego błękitu. Nikomu nie 
powinno się pozwalać na przywożenie tu dzieci, nawet takim twardzielom, jak 
Hudlarianie. 
Ale major Craythorne znowu co mówił. 
- ... Sądząc po tym, co słyszę przez komunikator powiedział cierpko Kontroler 
- zajmuje się pan nienajgorzej swoim podopiecznym. Utrzymanie małego w 
zdrowiu i dobrym samopoczuciu na pewno będzie panu policzone. 
W zdrowiu i dobrym samopoczuciu, pomylał O'Mara raz jeszcze sięgając po 
linę. W z d r o w i u! 
- ... Są jeszcze inne względy - kontynuował spokojny głos. - Czy zaniedbał 
pan włączenia wiateł ostrzegawczych i dokonał tego dopiero po wypadku, co 
się panu zarzuca? Pomijając pańskie poprzednie opinie, tutaj zyskał pan 
sobie opinię zgryźliwego kłótnika znęcającego się nad słabszymi. No, a 
pańskie zachowanie wobec młodego Waringa... ! Kontroler przerwał, a na 
jego twarzy pojawił się lekki wyraz dezaprobaty. 
- Kilka minut temu - kontynuował - powiedział pan, że wszystko dlatego, że 
się pan nudził. Proszę to wyjanić. 
- Chwileczkę, majorze - przerwał Caxton. Jego twarz pojawiła się na ekranie 
obok Craythorne'a. - On z jakiego powodu stara się zyskać na czasie, jestem 
tego pewien. Te wszystkie przerwy, ten jego zadyszany głos, to niby 

background image

uciszanie malca - to wszystko jego gierki, żeby pokazać, co to z niego za 
znakomity pielęgniarz. Chyba pójdę i wyciągnę go stamtąd, żeby stanął przed 
panem twarzą w twarz... 
- To niepotrzebne - powiedział szybko O'Mara. Odpowiem na wszystkie 
pytania, w tej chwili. 
Miał przed oczyma straszny widok reakcji Caxtona, gdyby ten zobaczył malca 
w obecnym stanie; obraz ten jego samego przyprawiał o mdłoci, a przecież 
już przywykł. Caxton nie zastanowi się ani przez moment, ani też nie będzie 
czekał na wyjanienia; nie pomyli też, czy to było w porządku zostawić młode 
stworzenie innej rasy pod opieką człowieka, który nie ma najmniejszego 
pojęcia o jego fizjologii ani o chorobach. Caxton po prostu zareaguje. 
Gwałtownie. 
Co się za tyczy Kontrolera... 
O'Mara był zdania, że jako udałoby mu się wykręcić ze sprawy wypadku, ale 
jeli mały umrze, nie ma żadnej szansy. Hudlarianin zapadł na łagodną, 
aczkolwiek rzadko spotykaną chorobę, która powinna już przed kilku dniami 
ustąpić, a zamiast tego czyniła dalsze postępy; malcowi groziła więc mierć, o 
ile ostatni desperacki wysiłek O'Mary zmierzający do odtworzenia warunków z 
jego rodzinnej planety nie da rezultatów. Teraz trzeba mu było czasu. Według 
książki - od czterech do szeciu godzin. 
Nagle uwiadomił sobie daremnoć wszystkiego. Stan malca nie poprawiał się - 
FROB nadal skręcał się i drżał, i w ogóle wyglądał jak najbardziej chore i 
pożałowania godne stworzenie, jakie kiedykolwiek ujrzało wiatło dzienne. 
O'Mara zaklął bezsilnie. To, co robił teraz, trzeba było uczynić wiele dni 
wczeniej; mały był już na najlepszej drodze na tamten wiat, za kontynuacja 
zabiegów ze sztucznym ciążeniem jego samego zapewne umierci lub zrobi 
kaleką na całe życie. I dobrze mu tak!  

VI 

 
Macki malca skuliły się w sposób wskazujący, że zaraz zacznie się płacz. 
O'Mara z ponurą determinacją zaczął unosić się na łokciach przygotowując 
do kolejnego seansu pieszczot. Choć tyle mógł zrobić. I choć sam był 
przekonany, że wszystko to jest niepotrzebne, jednak maluchowi trzeba było 
dać szansę. O'Mara potrzebował czasu, aby bez przeszkód zakończyć 
"kurację" skóry, a tym samym zapewnić sobie możliwoć udzielenia pełnych i 
wyczerpujących odpowiedzi na pytania Kontrolera. Jeli FROB znowu zacznie 
płakać, wszystko szlag trafi. 
- ... za pańską uprzejmą pomoc - mówił oschle major. 
- Po pierwsze, potrzebne mi jest wyjanienie tej nagłej zmiany w pańskiej 
osobowoci. 
- Nudziłem się - powiedział O'Mara. - Czułem się nie wykorzystany. Może 
zresztą zachciało mi się podokuczać innym. Jednak głównym powodem, dla 
którego grałem rolę skurczybyka, było to, że postawiłem sobie zadanie, do 
którego przyjemniaczek się nie nadawał. Wiele czytałem i uważam się za 
nienajgorszego psychologa amatora... 
Nagle nastąpiła katastrofa. Gdy O'Mara sięgał po linę uwiązaną do 
przeciwwagi, poliznął się na łokciu i runął na podłogę z wysokoci prawie 
metra. Przy ciążeniu trzech G równało się to upadkowi z ponad dwóch 
metrów. Na szczęcie O'Mara miał wciąż na sobie ciężki kombinezon roboczy 
z wyciełanym wewnątrz hełmem, nie stracił więc przytomnoci. Wydał jednak 
okrzyk przerażenia i padając instynktownie uchwycił się liny. 
To był jego błąd. 
Jeden ciężarek opadł, drugi poleciał zbyt wysoko do góry. Z hukiem uderzył w 
sufit i obluźnił wspornik podtrzymujący lekki metalowy dźwigar, na którym 
zawieszone były ciężarki. Cała konstrukcja zaczęła się zelizgiwać, zapadać i 
w końcu gwałtownie pociągnięta siłą 4 G sunęła na znajdującego się pod nią 
malca. Oszołomiony O'Mara nie potrafił odgadnąć, czy siła, która zadziałała 
na Hudlarianina, równała się nieco tylko silniejszemu klepnięciu, czy była 
odpowiednikiem klapsa w tyłek, czy też czym znacznie poważniejszym. Po 
tym wszystkim malec był bardzo spokojny, co go zaniepokoiło. 

background image

- ... Po raz trzeci pytam - krzyknął Kontroler - co się tam dzieje, do cholery?! 
O'Mara mruknął co, czego nawet sam nie zrozumiał. Wtedy włączył się 
Caxton. 
- Tam jest co nie tak i założę się, że to chodzi o tego małego! Idę sam 
zobaczyć... 
- Niech pan zaczeka! - krzyknął desperacko O'Mara. - Proszę mi dać szeć 
godzin... 
- Zobaczymy się - odrzekł Caxton - za dziesięć minut. - Caxton! - krzyknął 
O'Mara. - Jeli otworzy pan luzę ze swojej strony, zabije mnie pan! Zablokuję 
właz wewnętrzny i jeli pan otworzy zewnętrzny, uleci całe powietrze. Wtedy 
major straci swego więźnia. 
Nastała cisza; po czym odezwał się Kontroler: 
- Po co panu - zapytał - te szeć godzin? 
O'Mara spróbował potrząsnąć głową, by rozjanić myli, ale ponieważ głowa 
ważyła teraz trzy razy tyle, co zwykle, tylko nadwerężył sobie kark. Po co mu 
było szeć godzin? Rozglądając się dookoła zaczął się poważnie nad tym 
zastanawiać. Podczas upadku aparatury do pieszczot zniszczeniu uległ 
zarówno rozpylacz do pożywienia, jak i połączony z nim zbiornik z wodą. Nie 
mógł malca ani karmić, ani myć, ani nawet dobrze go zobaczyć poprzez 
zwaloną konstrukcję. Przez te szeć godzin mógł więc tylko go pilnować i 
czekać na cud. 
- Idę tam - powtórzył uparcie Caxton. 
- Nigdzie pan nie pójdzie - odrzekł major, nadal uprzejmie, ale tonem nie 
znoszącym sprzeciwu. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Pan zaczeka na 
zewnątrz, dopóki nie porozmawiam z O'Marą w cztery oczy... A teraz, 
O'Mara, co się dzieje?  
Ponownie rozpłaszczony na plecach O'Mara usiłował na tyle opanować 
oddech, by móc prowadzić dłuższą rozmowę. Postanowił, że najlepiej będzie 
powiedzieć mu całą prawdę, a potem błagać, by dopomógł w uratowaniu 
malca w miarę swoich możliwoci, czyli dając mu te szeć godzin spokoju. 
Jednak w czasie całego przemówienia O'Mara czuł się fatalnie, a wzrok 
odmawiał mu posłuszeństwa do tego stopnia, że nie potrafił stwierdzić, czy 
ma oczy otwarte czy zamknięte. Widział, że kto podaje majorowi jaki 
papierek; Kontroler nie przeczytał go jednak, dopóki O'Mara nie skończył 
mówić. 
- Dostał pan w koć - powiedział w końcu Craythorne. Na chwilę na jego 
twarzy pojawiło się współczucie; potem głos jego stał się ponownie surowy. - I 
normalnie musiałbym postąpić według pańskiej propozycji i dać panu te szeć 
godzin. W końcu pan ma książkę i wie pan więcej niż my. Jednak w ciągu 
ostatnich minut sytuacja się zmieniła. Otrzymałem wiadomoć, że przyjechało 
dwóch Hudlarian, z których jeden jest lekarzem. Niech pan ustąpi, O'Mara. 
Chciał pan dobrze, ale teraz niech kto wykwalifikowany uratuje tyle, ile się da. 
Dla dobra dziecka - dodał.  
Trzy godziny później Caxton, Waring i O'Mara siedzieli przed biurkiem 
Kontrolera patrząc mu w twarz. Craythorne dopiero co wszedł. 
- Będę bardzo zajęty przez kilka najbliższych tygodni - odezwał się 
energicznie - więc sprawę tę załatwimy szybko. Po pierwsze, wypadek. Panie 
O'Mara, wszystko w tej sprawie zależy od tego, czy Waring potwierdzi pańską 
wersję. Jak mi się wydaje, co pan tu sobie sprytnie zaplanował. Słyszałem już 
zeznanie Waringa, ale dla zaspokojenia mojej ciekawoci, niech mi pan powie, 
co pana zdaniem on powiedział? 
- Podtrzymał moją wersję - odrzekł O'Mara znużonym głosem. Nie miał 
wyboru. 
Popatrzył w dół, na swoje dłonie, wciąż myląc o beznadziejnie chorym 
dziecku, które pozostawił w swojej kwaterze. Cały czas wmawiał sobie, że nie 
jest odpowiedzialny za to, co się stało, ale gdzie w głębi duszy czuł, że gdyby 
zdobył się na większą elastycznoć umysłu i wczeniej zaczął leczenie 
cinieniem powietrza, mały byłby już zdrowy. Wynik ledztwa w sprawie 
wypadku, jaki by nie był, niemiałby już większego znaczenia, podobnie jak 
sprawa Waringa. 

background image

- Dlaczego pan uważa, że nie miał wyboru? - nacierał ostro Kontroler. 
Caxton otworzył szeroko usta wyglądając na zmieszanego. Waring unikał 
wzroku O'Mary i zaczynał się rumienić. 
- Kiedy tu przybyłem - powiedział O'Mara matowym głosem - szukałem dla 
siebie jakiego dodatkowego zajęcia, żeby zabić wolny czas. Tym zajęciem 
stało się zaszczuwanie Waringa. To on jest powodem tego, że stałem się 
odrażającym typem, ponieważ tylko w ten sposób mogłem nad nim pracować. 
Żeby to zrozumieć, trzeba trochę się cofnąć w czasie. 
Z powodu tamtego wypadku z siłownią wszyscy ludzie z tego odcinka czuli 
się jego dłużnikami; zresztą szczegóły pan zna. Sam Waring był wrakiem 
człowieka. Fizycznie znajdował się poniżej stanu normalnego: trzeba było mu 
zastrzykami poprawiać morfologię, a sił miał tylko tyle, by obsługiwać pulpit 
sterownicy, toteż bardzo rozczulał się nad samym sobą. Psychicznie był 
ruiną. Pomimo zapewnień Pellinga, że zastrzyki będą potrzebne jeszcze tylko 
przez kilka miesięcy, był przekonany, że zapadł na złoliwą anemię. Uważał 
również, że stał się bezpłodny, znowu wbrew wszystkiemu, co mówił mu 
doktor. To przewiadczenie sprawiło, że zaczął mówić i zachowywać się w 
sposób przyprawiający o dreszcze każdego normalnego człowieka - bowiem 
podłoże takich majaczeń jest zawsze patologiczne, a przecież nie było z nim 
aż tak źle. Kiedy zobaczyłem, jak się sprawy mają, zacząłem przy każdej 
sposobnoci namiewać się z niego. Zaszczuwałem go bezlitonie. Tak więc, 
według mnie, Waring nie miał innego wyboru, jak potwierdzić moją wersję. 
Wymagała tego zwykła ludzka wdzięcznoć. 
- Zaczynam rozumieć - powiedział major. - Niech pan mówi dalej. 
- Wszyscy dookoła byli jego dozgonnymi dłużnikami - kontynuował O'Mara. - 
Ale zamiast nałożyć mu hamulce, nagadali mu, przydusili go współczuciem. 
Pozwolili mu zwyciężać we wszystkich bójkach, grze w karty czy w czym tam 
jeszcze, i w ogóle traktowali go jak małego bożka z cynfolii. Ja nic takiego nie 
robiłem. Kiedy zaseplenił, zająknął się lub zrobił co niezdarnie, wtedy 
niezależnie od tego, czy spowodowane to było wmówioną w siebie 
niesprawnocią, czy faktyczną fizyczną wadą, na którą nie mógł nic zaradzić, 
ja spadałem na niego całym rozpędem. Może czasem byłem zbyt ostry, ale 
trzeba pamiętać, że byłem jedynym usiłującym naprawić zło wyrządzone 
przez pięćdziesięciu innych. Oczywicie Waring nienawidził mnie z całego 
serca, ale zawsze miał pewnoć, jak się mają sprawy między nim a mną. 
Nigdy mu nie ustępowałem. W tych nielicznych przypadkach kiedy udawało 
mu się mnie przewyższyć, wiedział, że nastąpiło to wbrew moim wysiłkom; 
nie tak jak z jego przyjaciółmi, którzy pozwalali mu wygrywać i w ten sposób 
odzierali te zwycięstwa z wszelkiej wartoci. Tego włanie mu było trzeba na 
jego dolegliwoci; kogo, kto traktowałby go jak równego, i nie ustępował ani na 
jotę. Kiedy więc zdarzyło się to nieszczęcie - zakończył O'Mara - byłem 
prawie pewien, że Waring dostrzeże to, co dla niego robiłem - dostrzeże 
wiadomie oraz podwiadomie - i zwykła wdzięcznoć połączona z tym, że w 
zasadzie jest on porządnym facetem, nie pozwoli mu na zatajenie faktów, 
które mogłyby mnie oczycić. Czy miałem słusznoć? 
- Miał pan - powiedział major. Zatrzymał się na chwilę, by uciszyć Caxtona, 
który protestując zerwał się na równe nogi, i potem mówił dalej: 
- Teraz za dochodzimy do młodego Hudlarianina. Najwyraźniej złapał on 
jedną z tych łagodnych, lecz rzadkich chorób, które z powodzeniem można 
leczyć tylko na rodzinnej planecie. - Umiechnął się nagle. - Przynajmniej tak 
mylano jeszcze kilka godzin temu. W tej chwili nasi hudlariańscy przyjaciele 
stwierdzają, że zaczął już pan właciwe leczenie, a im pozostaje tylko 
poczekać parę dni i malec będzie zdrów jak ryba. Ale na pana są wciekli, 
O'Mara, że skonstruował pan specjalne urządzenie do poklepywania i 
uciszania malca, i robił pan to znacznie częciej niż potrzeba. Dziecko zostało 
bezwstydnie przekarmione i rozpieszczone do tego stopnia, że jak sami 
mówią, w chwili obecnej znacznie bardziej woli przebywać w towarzystwie 
ludzi niż przedstawicieli własnej rasy... 
Nagle Caxton rąbnął pięcią w biurko. - Chyba nie ma pan zamiaru pucić mu 
tego płazem - krzyknął, purpurowy na twarzy. - Waring czasem nie wie, co 

background image

mówi... 
- Panie Caxton - powiedział ostro Kontroler. Wszystkie dowody wskazują, że 
postępowanie pana O'Mary, zarówno w sprawie wypadku jak i podczas 
późniejszej opieki nad małym, było nienaganne. Mam jeszcze jedną sprawę 
tylko do niego, zechcą więc obaj panowie wyjć... . 
Caxton wypadł przez drzwi jak burza; za nim, nieco spokojniej, wyszedł 
Waring. W drzwiach obrócił się, posłał O'Marze cztery słowa, z których tylko 
jedno było cenzuralne, umiechnął się nagle i wyszedł. Major westchnął. 
- O'Mara - powiedział surowo - znowu jest pan bez pracy. A ja, choć z zasady 
nie daję rad, o które mnie nie proszono, chciałbym panu przypomnieć o paru 
sprawach. Za kilka tygodni zacznie napływać personel medyczny i techniczny 
Szpitala, składający się z przedstawicieli praktycznie wszystkich znanych ras 
Galaktyki. Do mnie należeć będzie rozmieszczenie ich i zapobieganie 
tarciom, tak aby w końcu utworzyli współpracujący ze sobą zespół. Nie 
powstały jeszcze żadne podręczniki opisujące takie zagadnienia, ale 
wysyłając mnie tutaj moi zwierzchnicy uprzedzali, że zadanie będzie 
wymagało dobrego psychologa - praktyka, który ma doć zdrowego rozsądku i 
nie przestraszy się zaplanowanego ryzyka. Wydaje mi się, że z pewnocią 
dwóch takich psychologów wypełni to zadanie jeszcze lepiej... 
O'Mara słuchał oczywicie Kontrolera, ale mylami był przy umiechu, którym 
obdarzył go Waring. Teraz wiedział już, że zarówno mały FROB, jak i Waring 
zostali uratowani. W obecnym radosnym stanie ducha nie potrafiłby nikomu 
odmówić. Najwyraźniej jednak major opacznie zrozumiał jego roztargnienie. 
- ... Cholera jasna, przecież proponuję panu pracę! Pan się do tego doskonale 
nadaje, czy pan tego nie rozumie? To jest szpital, człowieku, a pan włanie 
wyleczył naszego pierwszego pacjenta!  

 

2... Szpital  

Światła Szpitala Głównego w Sektorze Dwunastym połyskiwały na tle mglistej 
powiaty gwiazd niczym olbrzymia, nieco zniekształcona choinka. Iluminatory 
dawały różnokolorowe wiatła: żółte, czerwonopomarańczowe, łagodnie 
zielone, wreszcie jaskrawoniebieskie. Niektóre miejsca były zupełnie ciemne: 
tam płyty metalu osłaniały te oddziały, w których owietlenie było tak jaskrawe, 
że trzeba było przed nimi chronić oczy pilotów przelatujących statków; albo 
też panowały takie ciemnoci i chłód, że nawet wiatła odległych gwiazd nie 
dopuszczano do istot przebywających w tych pomieszczeniach. 
Dla istot rasy Telfi znajdujących się na statku, który wychynął z 
nadprzestrzeni jakie dwadziecia mil od tej potężnej konstrukcji, owa 
olepiająca feeria promieniowania optycznego była zbyt nikła, by potrafiły ją 
dostrzec bez pomocy instrumentów. Telfi byli pożeraczami energii. Kadłub ich 
statku jarzył się pełgającą niebieską powiatą radioaktywnoci, za jego wnętrze 
wypełniało pole twardego promieniowania; były to normalne warunki na 
statkach tej rasy. Jedynie w częci rufowej sytuacja nie była normalna. Rdzeń 
reaktora siłowni leżał w kawałkach, nie osłonięty, porozrzucany po całej 
maszynowni napędu planetarnego; z tego powodu natężenie promieniowania 
było tam zbyt wysokie nawet dla Telfi. 
Zespół intelektu zbiorowego, który był kapitanem statku Telfi - a jednoczenie 
jego załogą - włączył komunikator bliskiej łącznoci i przemówił staccato owym 
językiem bzyków i kląskań, którego Telfi używają do rozmów z tymi ciemnymi 
istotami, które nie są w stanie zespolić się we wspólnocie Telfi. 
- Mówi stuczłonowa wspólnota Telfi - powiedział powoli i wyraźnie. - Potrzeba 
nam pomocy; na pokładzie są zabici i ranni. Należymy do klasy VTXM, 
powtarzam, VTXM... 
- Proszę o bliższe dane. Czy stan rannych jest groźny? - Głonik komunikatora 
przemówił w chwili, gdy kapitan miał ponowić wezwanie. Telfi podał szybko 
dane i czekał. Wokół niego, wewnątrz niego znajdowała się setka 
wyspecjalizowanych członów, które tworzyły jego zbiorowy umysł i ciało. 
Niektóre z członów były teraz lepe i głuche, może nawet martwe, nie 
odbierające żadnych doznań zmysłowych; ale były też i inne, które 

background image

emanowały tak silnym, rozdzierającym cierpieniem, że zbiorowy umysł Telfi 
zwijał się z bólu, targany współczuciem. Czy ten głos nigdy nie odpowie, 
zastanawiał się; a jeli odpowie, to czy będzie w stanie im pomóc? 
- Nie możecie się zbliżyć do Szpitala bliżej niż na pięć mil - powiedział nagle 
głos. - W przeciwnym razie wystąpi zagrożenie dla nieosłoniętych statków w 
sąsiedztwie, a także dla tych istot wewnątrz Szpitala, które mają niską 
tolerancję radioaktywnoci. 
- Rozumiemy - powiedział Telfi. 
- Bardzo dobrze - odrzekł głos. - Musicie sobie również zdawać sprawę, że 
wasza rasa jest dla nas zbyt radioaktywna i nie możemy zająć się wami 
bezporednio. W waszym kierunku wysłano już zdalnie sterowane urządzenie, 
za co do ewakuacji, to znacznie ułatwiłoby ją przeniesienie rannych jak 
najbliżej największego luku statku. Jeli nie da się tego zrobić, nie martwcie 
się; mamy urządzenia, które są w stanie przedostać się na pokład waszego 
statku i zabrać stamtąd rannych. 
Na zakończenie głos owiadczył, że choć Szpital jest przekonany, że uda mu 
się udzielić pomocy pacjentom, jakiekolwiek dokładniejsze prognozy w chwili 
obecnej są niemożliwe. 
Zespół Telfi pomylał, że wkrótce minie ból przeszywający jego umysł i 
rozrzucone po całym statku ciało - ale jednoczenie zniknie prawie jedna 
czwarta tego ciała...  
Przepełniony tym uczuciem zadowolenia, które możliwe jest tylko po 
przespanej nocy i dobrym niadaniu, przed sobą za mając perspektywę 
ciekawej pracy, Conway ruszył żwawo w kierunku swego oddziału. Oczywicie, 
nie był to faktycznie j e g o oddział; gdyby zaszło co poważnego, jego 
zadaniem było tylko wrzeszczeć o pomoc. Zważywszy jednak, że przebywał 
tu dopiero od dwóch miesięcy, nie krzywił się zbytnio na to wiedząc, że 
upłynie jeszcze wiele czasu, nim powierzą mu przypadki wymagające czego 
więcej poza mechanicznymi metodami leczenia. Pełną wiedzę o fizjologii 
każdej obcej rasy można było uzyskać w ciągu kilku minut zapisując ją sobie 
w głowie za pomocą hipnotamy; jednak zdolnoć wykorzystania tej wiedzy, 
szczególnie w chirurgii, przychodziła z czasem. Z poczuciem wiadomej dumy 
Conway patrzył w przyszłoć, którą spędzi nabywając owe zdolnoci. 
Na przecięciu korytarzy natknął się na znanego mu przedstawiciela klasy 
FGLI, stażystę z planety Tralthan, który niósł swe słoniowate ciało na szeciu 
gąbczastych nogach wyglądających jeszcze bardziej gumowato niż zwykle. 
Siedzący mu na grzbiecie mały symbiont klasy OTSB był tak zmęczony, że 
prawie nieprzytomny. 
- Dzień dobry - powiedział Conway rzeko. 
- A bodajby cię... - padła odpowiedź z autotranslatora, przez co pozbawiona 
emocji. 
Conway umiechnął się. Wczoraj wieczorem w izbie przyjęć panowało 
znaczne ożywienie; jego nie wołano, ale wyglądało na to, że Tralthańczyka 
ominęła zarówno pora wypoczynku jak i snu. 
Kilka kroków za nim szedł inny, w towarzystwie przedstawiciela klasy DBDG, 
czyli tej samej, co Conway. Nie całkiem jednak podobny do człowieka; DBDG 
było to ogólne oznaczenie obejmujące ważniejsze cechy fizyczne, jak liczbę 
rąk, głów, nóg i tak dalej, a także ich rozmieszczenie. Tego, że istota ta miała 
dłonie o siedmiu palcach, zaledwie półtora metra wzrostu, a w sumie 
wyglądała jak ogromnie kosmaty pluszowy mi (Conway zapomniał, z jakiego 
układu pochodzi ta rasa, ale pamiętał, że przybyła z planety, na której 
nastąpiło gwałtowne zlodowacenie, co spowodowało u tamtejszej najbardziej 
zaawansowanej umysłowo formy życia rozwój inteligencji oraz wystąpienie 
gęstego, czerwonego futra) klasyfikacja nie uwzględniała, chyba że kto 
chciałby rozbić ją na podgrupy. DBDG miał ręce założone na plecach i 
uparcie wpatrywał się w podłogę. Jego olbrzymi towarzysz okazywał podobne 
skupienie, wybrał jednak sufit ze względu na odmienne położenie organów 
wzroku. Obaj mieli na ramionach opaski zdradzające ich specjalizację; byli to 
ni mniej ni więcej, tylko arystokraci profesji, czyli Diagnostycy. Mijając ich 
Conway nie miał nawet głono zaszurać nogami, a co dopiero przywitać się. 

background image

Zapewne, mylał, obaj Diagnostycy zajęci byli jakim problemem medycznym 
albo, co równie prawdopodobne, dopiero co się posprzeczali i naumylnie nie 
zwracali na siebie uwagi. Diagnostycy byli dziwnymi osobnikami. Nie to, żeby 
od razu odznaczali się pomieszaniem zmysłów, ale ich praca wymagała od 
nich pewnej dozy szaleństwa.  
Na każdym przecięciu korytarzy głoniki wyrzucały z siebie niezrozumiały 
bełkot, który Conway ledwie słyszał po drodze; gdy jednak rozległy się słowa 
w jego ojczystym języku i padło jego własne nazwisko, stanął jak wryty. 
- ... Natychmiast do luku przyjęć nr 12 - powtarzał monotonnie głos. - Klasa 
VTXM-23. Dr Conway zgłosi się natychmiast do luku przyjęć nr 12. Klasa 
VTXM-23... 
Z początku przemknęło mu przez głowę, że to nie o niego chodzi. Brzmiało to 
tak, jakby miał się zająć jakim przypadkiem i to poważnym, bowiem "23" po 
symbolu klasy oznaczało liczbę pacjentów. Za symbol klasy, VTXM, był mu 
całkowicie obcy. Conway wiedział, oczywicie, co oznaczają poszczególne 
litery, ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że mogą występować w takim 
zestawieniu. Jedyne, co można było wywnioskować, to to, że chodziło o jaką 
rasę telepatyczną (informowała o tym litera V na początku oznaczenia, gdzie 
podawano najważniejszą cechę tych istot, przy której wszystkie cechy 
fizyczne były drugorzędne), egzystującą dzięki bezporedniemu przetwarzaniu 
energii promienistej, a występującą zazwyczaj w cile współpracującej ze sobą 
grupie lub nawet we wspólnocie. Kiedy jeszcze zastanawiał się, czy poradzi 
sobie z takim przypadkiem, nogi same doprowadziły go do luku dwunastego. 
Jego pacjenci czekali już przy luku, zamknięci w małej kasetce obudowanej 
ołowianymi cegłami; wszystko leżało już na wózku do noszy. Dyżurny lekarz 
poinformował Conway'a w kilku słowach, że rasa ta nazywa się Telfi, że 
wstępne badania wykazały koniecznoć skorzystania z Bloku Radiacyjnego, 
który włanie przygotowywano, za ze względu na to, że pacjentów łatwo było 
przemieszczać, Conway mógł zaoszczędzić czas wstępując po drodze do 
hipnotamoteki po nagrania dotyczące fizjologii Telfi, podczas gdy pojemnik z 
pacjentami zaczeka na korytarzu. 
Conway wyraził wdzięcznoć skinieniem głowy, skoczył na transporter i 
uruchomił go starając się sprawiać wrażenie, że co takiego robi codziennie. 
Miłe, choć pracowite życie Conwaya w tym wielkim, osobliwym zakładzie o 
nazwie "Szpital Główny", zakłócała jedna tylko nieprzyjemnoć, która spotykała 
go po raz kolejny w momencie wejcia do hipnotamoteki: oto służbę pełnił tam 
Kontroler. Conway nie lubił Kontrolerów. Obecnoć któregokolwiek z nich 
działała na niego tak, jak kontakt z nosicielem choroby zakaźnej. Conway 
chlubił się tym, że jako istota rozumna, cywilizowana i etyczna nigdy nie 
będzie w stanie znienawidzić kogokolwiek lub czegokolwiek. Jednak 
Kontrolerów uparcie nie znosił. Wiedział, oczywicie, że są tacy, komu zdarzy 
się co przeskrobać i powinien być taki kto, kto może podjąć kroki konieczne 
do utrzymania spokoju. Ale ponieważ brzydził się przemocą w każdej postaci, 
nie mógł zmusić się do tego, by polubić ludzi, którzy muszą podejmować takie 
kroki. 
I po co w ogóle Kontrolerzy w szpitalu? 
Mężczyzna w schludnym ciemnozielonym kombinezonie siedzący przed 
pulpitem kontrolnym hipnoedukatora odwrócił się szybko usłyszawszy wejcie 
Conwaya, który doznał kolejnego szoku. Poza dystynkcjami majora na 
ramionach kontroler miał również odznakę lekarza z wężem Eskulapa! 
- Nazywam się O'Mara - powiedział major miłym głosem. - Jestem naczelnym 
psychologiem w tym domu wariatów. A pan, to doktor Conway, jak sądzę. 
W odpowiedzi Conway zmusił się do umiechu wiedząc, umiech ten wygląda 
na wymuszony i że major wie o tym. 
- Chce pan tamę o Telfi - rzekł O'Mara nieco chłodniejszym tonem. - No więc, 
doktorze, tym razem trafił się panu istny dziwoląg. Niech pan nie zapomni 
wymazać go sobie z pamięci po zakończeniu leczenia; proszę mi wierzyć, nie 
zechce go pan zatrzymać. Proszę tu złożyć odcisk palca, a potem tam usiąć. 
Podczas dopasowywania na głowie opaski i elektrod hipnoedukatora Conway 
starał się zachować kamienny wyraz twarzy i nie uchylać się od dotknięcia 

background image

sprawnych, twardych rąk majora. O'Mara miał włosy krótko przycięte, o szarej 
metalicznej barwie. W jego oczach również pojawiłoˇ się przenikliwe 
metaliczne błyski. Conway wiedział, że te oczy obserwują jego reakcje, a 
teraz równie bystry umysł formułuje odpowiednie wnioski. 
- No, dobra - powiedział w końcu O'Mara, gdy było już po wszystkim. - Jednak 
zanim pan pójdzie, doktorze, chciałbym pana zaprosić na małą pogawędkę; 
nazwijmy ją "rozmową reorientacyjną". Nie teraz jednak, bo spieszy się pan 
do swoich pacjentów, ale wkrótce. 
Wychodząc Conway czuł, jak wzrok O'Mary wwierca mu się w plecy. 
Powinien starać się o niczym nie myleć, tak jak mu poradzono, aby nowo 
wpojona wiedza mogła się dobrze utrwalić, ale zamiast tego dręczyła go myl, 
że jednym z przedstawicieli kierownictwa Szpitala był Kontroler, a co więcej, 
również lekarz. W jaki sposób udało się połączyć te dwie profesje? Pomylał o 
opasce; którą miał na ramieniu; znajdowały się tam: Czarnoczerwony Krąg 
Tralthanu, Płomienne Słońce chlorodysznych Illensańczyków oraz ziemski 
wąż Eskulapa. Wszystkie były zaszczytnymi symbolami medycyny trzech 
głównych ras Unii Galaktycznej. A oto u doktora O'Mary odznaki na kołnierzu 
stwierdzają, że jest lekarzem, za naramienniki - że zupełnie czym innym. 
Jedno było teraz zupełnie pewne: Conway nie osiągnie pełni szczęcia, dopóki 
nie odkryje, dlaczego Naczelny Psycholog Szpitala jest Kontrolerem.  

II 

 
Conway miał po raz pierwszy do czynienia z hipnotamą o fizjologii 
nieziemców; zainteresowało go owe zjawisko "podwójnego widzenia" 
psychologicznego, które w coraz większym stopniu oddziaływało na jego 
umysł, co było niewątpliwym dowodem, że tama "przyjęła się". Zanim dotarł 
do Bloku Radiacyjnego, stał się jakby dwiema istotami jednoczenie: 
człowiekiem z Ziemi nazwiskiem Conway oraz wielkim pięciusetczłonowym 
zespołem Telfi, który utworzył się, by przygotować psychiczny zapis 
wszystkiego, co było wiadome o fizjologii tej rasy. Była jedna niedogodnoć - o 
ile w ogóle była to niedogodnoć - hipnoedukatora. Otóż osoba przechodząca 
"szkolenie" nie tylko otrzymywała zapis wiedzy, ale również i całą osobowoć 
istoty dysponującej tą wiedzą. Nic dziwnego tedy, że Diagnostycy, którzy 
zatrzymywali w głowach czasem i dziesięć różnych zapisów jednoczenie, 
często zachowywali się dziwacznie. 
Wkładając skafander antyradiacyjny i przygotowując pacjentów do badania 
wstępnego Conway pomylał, że Diagnostycy pełnią najważniejsze funkcje w 
Szpitalu. Czasem, w chwilach samozadowolenia, sam mylał o tym, że niegdy 
że stanie się jednym z nich. Ich głównym zadaniem była praca twórcza w 
zakresie ksenomedycyny za pomocą wiedzy zapisanej na tamach, używanej 
jako odskoczni; do nich należał także udział w konsyliach, gdy pojawiał się 
przypadek, do którego nie było hipnotamy fizjologicznej, w celu postawienia 
diagnozy i przepisania leczenia. 
Nie dla nich były zwykłe, przyziemne choroby i skaleczenia. Aby Diagnostyk 
zechciał rzucić okiem na pacjenta, musiał pochodzić z wyjątkowej rasy i 
stanowić przypadek beznadziejny, o krok od mierci. Gdy jednak już zabierał 
się za niego, pacjenta można było od razu uznać za wyleczonego, bowiem 
Diagnostycy czynili cuda z nużącą regularnocią. 
Conway wiedział, że lekarzy pomniejszego kalibru zawsze kusiło by zostawić 
sobie w głowie zapis z hipnotamy, w nadziei, iż pewnego dnia zdarzy im się 
jakie fenomenalne odkrycie, które przyniesie im sławę. Jednak u osób 
zrównoważonych i praktycznych, jak on sam, owa pokusa zawsze 
pozostawała tylko pokusą.  
Conway nie widział swych miniaturowych pacjentów, mimo że zbadał 
każdego z nich oddzielnie. Nie mógł ich oglądać, chyba że zadałby sobie 
wiele niepotrzebnego kłopotu z ekranowaniem i wstawianiem luster. Wiedział 
jednak dokładnie, jak wyglądają, z zewnątrz i w rodku, ponieważ dzięki tamie 
stał się praktycznie jednym z nich. Owa wiedza, połączona z wynikami badań 
i historią choroby, dała Conwayowi wszelkie dane do rozpoczęcia leczenia. 

background image

Jego pacjenci stanowili częć zespołu Telfi obsługującego krążownik 
międzygwiezdny, na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie, 
przypominające chrząszcze i - każde z osobna - głupie stworzonka były 
pożeraczami promieniowania radioaktywnego, ale ten wybuch był zbyt silny 
nawet jak dla nich. Tę dolegliwoć można by zaklasyfikować jako niezwykle 
silny przypadek przejedzenia połączony z długotrwałym podrażnieniem 
układu czuciowego, a szczególnie orodków bólu. Gdyby po prostu umiecił ich 
w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę radioaktywną - a taka 
kuracja nie była możliwa na ich wysokopromieniotwórczym statku - można 
było oczekiwać, że około siedemdziesięciu procent z nich po kilku godzinach 
powróci do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęcie, a Conway 
mógł nawet wyszczególnić osobniki należące do tych siedemdziesięciu 
procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, bowiem groziła im utrata 
zdolnoci łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu. 
Tylko kto, kto może wczuć się w umysł, osobowoć i instynkty Telfi, potrafi w 
pełni docenić rozmiary tragedii. 
Tragedia była ogromna, szczególnie że, jak wykazała historia choroby, to 
włanie te osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawnoć 
przez te kilka sekund potrzebnych do zdemontowania stosu atomowego i 
uratowania statku od całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do 
stanu chwiejnej równowagi opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym 
niż zwykle u Telfi. Jeli pobór energii zostanie przerwany choć na chwilę, 
ucierpią orodki kontaktowe w mózgu. Poszczególne osobniki znajdą się w 
sytuacji amputowanych rąk czy nóg, którym zostanie tylko tyle inteligencji, by 
mogły uwiadomić sobie, że zostały oddzielone od reszty ciała. Z drugiej 
strony, gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te wypaliłyby się w 
ciągu tygodnia. 
Była jednak metoda leczenia tych nieszczęników - w istocie jedyna metoda. 
Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy Conway czuł, że metoda 
ta niezbyt go satysfakcjonuje - to tylko kwestia podjęcia okrelonego, 
przemylanego ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych. 
Nic, co mógłbym sam zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na 
wynik leczenia. Czuł się jak mechanik, nic więcej. 
Szybko ustalił, że szesnastu sporód jego pacjentów cierpi na silną 
niestrawnoć w wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających 
promieniowanie butlach, tak aby promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze 
radioaktywnych ciał nie zakłóciło "głodówki". Butle te umiecił w niewielkim 
reaktorze ustawionym na normalną radiację dla Telfi, z czujnikiem, który miał 
spowodować odpadnięcie ekranu, gdy nadmierna radioaktywnoć wewnątrz 
ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało leczenia specjalnego. U miecił ich w 
innym reaktorze i włanie ustawiał regulatory na warunki najbardziej zbliżone 
do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii, kiedy zabrzęczał 
pobliski komunikator. Conway skończył pracę, sprawdził i dopiero później 
przyjął wezwanie. 
- Tu Informacja. Doktorze Conway, otrzymalimy włanie pytanie ze statku Telfi 
o stan ofiar wypadku. Czy może pan już co przekazać? 
Conway wiedział, że to, co ma do przekazania, nie było takie najgorsze, ale 
wolałby, żeby było jeszcze lepsze. Rozbicie lub modyfikacja istniejącej 
wspólnoty Telfi równało się miertelnemu urazowi dla zainteresowanych 
osobników; wiadom, dzięki hipnotamie, ich położenia Conway współczuł im 
ogromnie. 
- Szesnastu pacjentów - powiedział ostrożnie - wróci do stanu normalnego w 
ciągu około czterech godzin. Wród pozostałych siedmiu będzie chyba 
pięćdziesiąt procent zejć miertelnych, ale pewnoć będę miał za kilka dni. 
Umieciłem ich w reaktorze dającym dwa razy więcej energii niż im zwykle 
potrzeba, a następnie będę to zmniejszał do poziomu normalnego. Połowa 
powinna przeżyć. Czy to jest jasne? 
- Przyjąłem. - Głos zamilkł, by po kilku minutach odezwać się ponownie. - 
Wspólnota Telfi stwierdziła, że to bardzo dobrze i wyraziła wdzięcznoć. 
Koniec rozmowy. 

background image

Conway powinien był się ucieszyć, że tak dobrze sobie poradził ze swym. 
pierwszym przypadkiem, ale z jakiego powodu czuł rozczarowanie. Teraz, 
kiedy było już po wszystkim, czuł w głowie dziwny mętlik. Cały czas mylał o 
rym, że pięćdziesiąt procent z siedmiu równało się trzy i pół, a co Telfi poczną 
z połową członu? Miał nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie 
trzy, i że nie będą one psychicznymi kalekami. Mylał, jak to przyjemnie jest 
być Telfi i przez cały czas wsysać w siebie promieniowanie, i odbierać bogate 
i różnorodne doznania zespolonego ciała, złożonego nawet z setek członów. 
Teraz poczuł, jak jego własne ciało jest zimne i samotne. Musiał podjąć 
heroiczny wysiłek, by oderwać się od ciepła Bloku Radiacyjnego. 
Na korytarzu ponownie wsiadł na transporter, który następnie pozostawił przy 
luku przyjęć. Należało teraz udać się do hipnotamoteki i skasować zapis Telfi; 
właciwie otrzymał taki rozkaz. Ale nie chciało mu się ić - na myl o O'Marze 
poczuł się ogromnie nieprzyjemnie, a może i trochę przestraszony. Zawsze 
źle znosił obecnoć wszystkich Kontrolerów, ale tu było inaczej. Chodziło o 
postawę O'Mary, a także o ową pogawędkę, o której tamten wspominał. 
Poczuł się wtedy taki mały, jak gdyby Kontroler był czym wyższym od niego, a 
w żaden sposób Conway nie potrafił pojąć, jak można czuć się małym przed 
jakim parszywym Kontrolerem! 
Doznał wstrząsu, tak bowiem silne przepełniały go uczucia. Jako 
cywilizowany, zrównoważony osobnik powinien być niezdolny do takich myli. 
To graniczyło z typową nienawicią. Z kolei przerażony swoim własnym 
stanem Conway starał się zapanować nad mylami. Postanowił usunąć na bok 
ten problem i zgłosić się do hipnotamoteki dopiero po zakończeniu obchodu. 
Taka wymówka była do przyjęcia, gdyby O'Mara chciał pytać o powód 
spóźnienia, a zresztą przez ten czas naczelny psycholog mógł wyjć lub 
zostać wezwany. Conway miał wielką nadzieję, że tak będzie. 
Rozpoczął obchód od przedstawicieli klasy AUGL z planety Chalderescol II; 
ów osobnik był jedynym pacjentem w sali przeznaczonej dla tej rasy. Conway 
wsunął się w odpowiedni ubiór ochronny - którym w tym wypadku był strój 
płetwonurka - i przeszedł przez luzę do zbiornika wypełnionego zielonkawą, 
letnią wodą mającą imitować rodowisko naturalne pacjenta. Ze znajdującej 
się wewnątrz zbiornika szafki pobrał instrumenty, a następnie głono obwiecił 
swoje przybycie. Jeli Chalder gdzie tam mocno chał, a Conway by go nagle 
zbudził, konsekwencje mogły być poważne. Jeden nieopatrzny ruch ogonem i 
na sali znalazłoby się dwóch pacjentów zamiast jednego. 
Chalder pokryty był pancernymi płytami i łuskami; trochę był podobny do 
dwunastometrowego krokodyla, z tym, że zamiast nóg miał doć nieregularny 
układ krótkich płetw, a od połowy opasywał go szereg wstążkowatych macek. 
Unosił się w wodzie bezwładnie w pobliżu dna zbiornika, a jedyną oznaką 
życia, jaką okazywał, były pojawiające się co jaki czas koło skrzeli pęcherzyki 
gazu. Conway zbadał go pobieżnie - z powodu Telfi obchód był już poważnie 
spóźniony - i zadał mu zwykłe pytanie. W jaki niewyobrażalny sposób 
odpowiedź dotarła przez wodę do autotranslatora, a stamtąd do słuchawek w 
postaci wypowiedzianych powoli, beznamiętnie słów. 
- Jestem poważnie chory - powiedział Chalder. Cierpię. 
Kłamiesz, pomylał Conway, w żywe oczy! Dr Lister, dyrektor Szpitala i 
najprawdopodobniej najwybitniejszy Diagnostyk obecnej doby bez mała 
rozebrał Chaldera na najdrobniejsze kawałeczki. Jego diagnoza brzmiała 
"hipochondria", za stan zaawansowania - "nieuleczalna". Owiadczył poza tym, 
że rozstępy pewnych fragmentów pancerza na ciele pacjenta, a co za tym 
idzie, podrażnienia w tych miejscach, pojawiły się w wyniku lenistwa i 
obżarstwa tego potężnego skurczybyka. Każdy wie, że stworzenia 
zewnątrzszkieletowe tyją w rodku swego szkieletu! Diagnostycy nie słynęli z 
najwłaciwszej postawy wobec chorych. 
Chalderowi pogorszyło się naprawdę dopiero wówczas, gdy groziło mu 
wypisanie do domu; tak więc Szpital zyskał stałego pacjenta. Ale nikomu to 
nie przeszkadzało. Lekarze i psycholodzy, zarówno zatrudnieni na miejscu, 
jak i przybyli z zewnątrz, zbadali go dokładnie i powtarzali te badania 
wielokrotnie. Robili to również stażyci i pielęgniarze ze wszystkich ras 

background image

reprezentowanych wród personelu szpitalnego. Studenci odznaczający się 
różnym stopniem delikatnoci często i regularnie sondowali Chaldera, uciskali i 
ostukiwali, a on uwielbiał to bezgranicznie. Szpitalowi odpowiadał taki układ, 
podobnie jak Chalderowi. Nikt mu już więcej nie mówił o odesłaniu do domu.  

III 

 
Płynąc w górę zbiornika Conway zatrzymał się na chwilę. Czuł się dziwnie. W 
dalszej kolejnoci powinien pójć do dwóch istot metanodysznych 
przebywających w chłodnej częci jego oddziału, ale sama myl o tym, że ma 
się tam udać, napełniała go obrzydzeniem. Pomimo tego, że woda była 
ciepła, a w dodatku zgrzał się nieco podczas pływania wokół potężnego ciała 
pacjenta, czuł jednak chłód; poza tym dałby wiele, żeby dookoła niego 
znalazło się jakie towarzystwo w postaci choćby grupki studentów. Zwykle 
Conway nie cierpiał towarzystwa, a już szczególnie studentów, ale teraz czuł 
się wyalienowany, samotny i opuszczony przez przyjaciół. Uczucia te były tak 
silne, że aż go przeraziły. Pomylał, że bezwzględnie powinien porozmawiać z 
psychologiem, choć niekoniecznie z O'Marą. 
Konstrukcja Szpitala w tej strefie przypominała stos spaghetti - prostych, 
zagiętych i niesamowicie pokręconych kawałków makaronu. Na przykład 
każdy korytarz wypełniony ziemską atmosferą miał obok siebie, nad sobą i w 
dole - nie mówiąc o tych, które przecinały go w poprzek wiele innych 
korytarzy wypełnionych odmiennymi wariantami atmosfery, cinienia i 
temperatury, zabójczymi dla istot tlenodysznych. Dzięki temu, w razie nagłej 
koniecznoci lekarz dowolnej rasy mógł dotrzeć "swoim" korytarzem do 
pacjenta również dowolnej rasy i nie musiał przy tym przemierzać całego 
Szpitala w stroju chroniącym go przed warunkami panującymi w kolejnych 
sektorach; taka wędrówka była i powolna, i niewygodna. Lepszym wyjciem 
okazało się przebieranie w strój ochronny dopiero u drzwi odwiedzanej sali, 
co Conway włanie robił. 
Przypomniawszy sobie rozkład korytarzy swego oddziału wiedział, że może 
skorzystać ze skrótu, który doprowadzi go do jego zimnokrwistych pacjentów 
przez wypełniony wodą korytarz wiodący od sali Chaldera, następnie przez 
luzę do chlorodysznych Illensańczyków klasy PVSJ i dwa poziomy w górę do 
sali metanowej. Oznaczało to, że w ciepłej wodzie pozostanie trochę dłużej, a 
naprawdę czuł, że jest mu zimno. 
W sali chlorowej przemknął obok niego na swych strunowatych odnóżach 
pacjent klasy PVSJ. Conway poczuł przemożną chęć rozmowy z nim, o 
czymkolwiek. Musiał się przemóc, żeby pójć dalej. 
Ubiór ochronny, który istoty klasy DBDG - takie jak on sam - nosiły w czasie 
przebywania w sali metanowej, był faktycznie niedużym, opancerzonym 
pojazdem. Miał wewnątrz grzejniki utrzymujące przy życiu pasażera, z 
zewnątrz za wyposażony był w urządzenie chłodnicze, inaczej ciepło 
pancerza natychmiast ugotowałoby pacjentów, dla których najmniejszy 
przebłysk promieniowania termicznego - a nawet wiatła - był zabójczy. 
Conway nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie działa skaner używany do badań 
(wiedzieli to tylko ci z obsługi technicznej, którzy mieli fioła na punkcie 
różnych zmylnych aparacików), ale na pewno nie na zasadzie promieni 
podczerwonych. Te również były za gorące dla pacjentów. 
W czasie badania Conway tak podkręcił regulatory grzejników, że aż spływał 
potem - a mimo to było mu zimno. Nagle zdjęło go przerażenie. Może czym 
się zaraził? Gdy z powrotem znalazł się na korytarzu z atmosferą tlenową, 
spojrzał na tarczę czujnika wszczepionego w skórę przedramienia. Tętno, 
cinienie i równowaga endokrynologiczna były w porządku, jeli nie liczyć 
niewielkich odchyleń spowodowanych zdenerwowaniem. Również w krwi nie 
było żadnych ciał obcych. Co mu więc dolegało?  
Skończył obchód, jak mógł najszybciej. Znowu miał mętlik w głowie. Jeli to 
jego mózg robił mu kawały, powinien podjąć konieczne kroki, by temu 
zaradzić. To musi mieć co wspólnego z tą hipnotamą Telfi, którą sobie 
zapisał. O'Mara mówił co na ten temat, choć Conway w tej chwili nie mógł 
sobie przypomnieć, co to było. Jednak pójdzie natychmiast do hipnotamoteki, 

background image

obojętne czy tam będzie O'Mara, czy nie. 
Po drodze minęło go dwóch Kontrolerów, obaj byli uzbrojeni. Conway 
wiedział, że powinien poczuć do nich swą zwykłą wrogoć, a także szok 
spowodowany widokiem uzbrojonych ludzi w Szpitalu - i wszystko to odczuł, 
ale jednoczenie chciał przyjaźnie poklepać ich po plecach lub nawet ucisnąć: 
tak bardzo pragnął mieć obok siebie ludzi, rozmawiać, wymieniać z nimi 
poglądy i wrażenia, aby pozbyć się tego strasznego uczucia samotnoci. Gdy 
zrównali się z nim, wydobył z siebie drżącym głosem "Dzień dobry". Po raz 
pierwszy w życiu, sam z siebie przemówił do Kontrolera. Jeden z nich 
umiechnął się lekko, drugi skinął głową. Obaj spojrzeli nań dziwnie mijając go, 
bowiem okropnie szczękał zębami. 
Zamiar udania się do hipnotamoteki ukształtował się już wyraźnie, ale sam 
pomysł nie wyglądał już tak atrakcyjnie. Tam było zimno i ponuro, przy tych 
wszystkich maszynach i przyćmionym owietleniu, a za jedyne towarzystwo 
mógł służyć O'Mara. Conway chciał zgubić się w tłumie, im większym, tym 
lepszym. Pomylał o pobliskiej stołówce i skierował się w tamtą stronę. Na 
skrzyżowaniu korytarzy dostrzegł napis: "Kuchnia dla sal nr 52 do 68, klasy 
DBDG, DBLF i FGLI". To mu przypomniało, że czuje ogromny chłód... 
Dietetycy byli tak zajęci, że go nie zauważyli. Conway wybrał sobie piecyk 
dobrze już rozżarzony i oparł się o niego, skąpany w sterylizujących 
promieniach ultrafioletu, nie zwracając uwagi na swąd spalenizny 
wydobywający się z jego odzieży. Było mu teraz cieplej, odrobinę cieplej, ale 
owo okropne uczucie bezgranicznej, kompletnej samotnoci nie opuszczało 
go. Czuł się wyobcowany, niekochany, niepotrzebny. Żałował, że w ogóle 
przyszedł na wiat. 
Kiedy Kontroler - jeden z tych, których Conway niedawno minął na korytarzu - 
zdumiony jego osobliwym zachowaniem zbliżył się doń ubrany w popiesznie 
pożyczony od jednego z kucharzy ubiór termiczny, ujrzał, że po policzkach 
Conwaya spływają powoli wielkie łzy...  
- Ma pan - powiedział znajomy głos - wiele szczęcia, ale bardzo mało rozumu. 
Conway otworzył oczy i stwierdził, że leży na tapczanie do kasowania 
hipnozapisów, z góry za patrzą na niego O'Mara i jeszcze jeden Kontroler. 
Plecy przypominały rednio usmażony befsztyk, a całe ciało piekło, jakby się 
mocno opalił. O'Mara obrzucił go wciekłym spojrzeniem. 
- Pańskie szczęcie polega na tym - rzekł - że nie doznał pan poważnych 
poparzeń i nie olepł, za głupota - bo nie powiedział mi pan, że to pańska 
pierwsza hipnotama... 
W tym momencie w głosie O'Mary zabrzmiała jakby nuta wyrzutów sumienia, 
ale tylko przelotnie. W dalszym ciągu swojej przemowy poinformował 
Conwaya, że gdyby ten raczył go o tym poinformować, przeprowadziłby na 
nim hipnozabieg pozwalający odróżnić własne potrzeby od potrzeb sztucznie 
zapisanych w jego umyle. Dopiero po wprowadzeniu danych o dokonaniu 
hipnozapisu do kartoteki O'Mara zdał sobie sprawę, że Conway jest 
nowicjuszem, a skąd, do cholery, naczelny psycholog ma widzieć, kto jest 
nowy, a kto nie, w szpitalu tej wielkoci. A zresztą, gdyby Conway bardziej się 
przejmował swoim zadaniem, a nie tym, że to Kontroler zrobił mu zapis, nigdy 
nic podobnego by się nie wydarzyło. 
Conway, mówił dalej O'Mara zjadliwie, jest, jak się okazuje, obłudnym 
bigotem, który nawet nie stara się ukryć swych uczuć, że splugawiło go 
dotknięcie takiej nieokrzesanej bestii, jaką jest Kontroler. W jaki sposób kto na 
tyle inteligentny, by dostać pracę w Szpitalu, mógł przy tym żywić podobne 
uczucia, naczelny psycholog nie potrafił pojąć. 
Conway czuł, że twarz mu płonie. Rzeczywicie głupio zapomniał powiedzieć 
mu, że to jego pierwszy raz. O'Mara bez trudu mógł pociągnąć go do 
odpowiedzialnoci za zaniedbanie obowiązków wobec siebie samego - które to 
oskarżenie w szpitalu z taką mnogocią rodowisk życiowych było równie 
poważne, jak zaniedbanie obowiązków wobec pacjenta - i spowodować 
wylanie go z pracy. Jednak w chwili obecnej nie to bolało go najbardziej, choć 
sama możliwoć przerażała go. Najbardziej poczuł się dotknięty tym, że oto 
jeden z Kontrolerów ruga go w obecnoci drugiego. 

background image

Ten drugi, który z pewnocią go tu przyniósł, patrzył teraz nań z wysoka z 
wyrazem żartobliwego współczucia w spokojnych brązowych oczach. Conway 
przyjął to jeszcze gorzej niż wymysły O'Mary. Jakim prawem jaki Kontroler mu 
współczuje! 
- ... A jeli nadal nie pojmuje pan, co się stało - O'Mara ciągnął sucho - to panu 
powiem: pozwolił pan, przyznaję, z braku dowiadczenia, by osobowoć Telfi, 
którą zapisał pan sobie za pomocą hipnotamy, na pewien czas zdominowała 
pańską. Jej potrzeby twardego promieniowania, wielkiej iloci ciepła i wiatła, a 
przede wszystkim wspólnoty psychicznej koniecznej przy jednoci umysłu 
zbiorowego, stały się pańskimi potrzebami, oczywicie w postaci najbliższych 
ludzkich odpowiedników. Przez pewien czas doznawał pan tych samych 
wrażeń, co pojedynczy człon Telfi, a taki człon odcięty od wszelkiego kontaktu 
psychicznego z resztą grupy jest bez wątpienia istotą ogromnie nieszczęliwą. 
W miarę udzielania wyjanień O'Mara uspokajał się. Nie przytrafiło się panu - 
powiedział prawie już normalnym tonem - nic groźniejszego poza silnym 
oparzeniem skóry. Pańskie plecy będą jeszcze przez jaki czas podrażnione, a 
później zaczną swędzić. I dobrze panu tak. Teraz niech pan już idzie. Nie 
mam ochoty oglądać pana aż do dziewiątej pojutrze. Proszę sobie zostawić tę 
porę do mojej dyspozycji. To jest polecenie służbowe; czeka nas ta mała 
pogawędka, pamięta pan?  
Już na korytarzu Conway poczuł się jak balon, z którego uszło powietrze; do 
tego doszedł jeszcze silny gniew wymykający się spod jego kontroli, co w 
sumie przyprawiało go o frustrację. Przez całe dwadziecia trzy lata swego 
życia nie pamiętał, żeby przeżył co równie przykrego psychicznie. Chcąc nie 
chcąc czuł się jak mały chłopczyk - niegrzeczny, nie umiejący się zachować 
mały chłopczyk. Za Conway zawsze był dzieckiem grzecznym i dobrze 
wychowanym. To bolało. 
Nie zauważył, że jego wybawca stoi nadal obok niego, dopóki tamten nie 
przemówił. 
- Niech pan się tak nie przejmuje majorem - powiedział życzliwie Kontroler. - 
W zasadzie to sympatyczny facet; sam pan się o tym przekona, gdy pan go 
znowu zobaczy. W tej chwili jest zmęczony i trochę rozdrażniony. Widzi pan, 
włanie do Szpitala przybyły trzy kompanie sił porządkowych, a następne są w 
drodze. Ale w obecnym stanie nie będą dla nas zbyt użyteczne - większoć z 
nich ledwie trzyma się na nogach z powodu zmęczenia walką. Major O'Mara i 
jego personel będą musieli udzielić im pierwszej pomocy psychicznej, 
zanim... 
- Zmęczenie walką - powtórzył Conway najbardziej obraźliwym tonem, na jaki 
było go stać. Z całego serca nie znosił pouczeń albo współczucia od ludzi, 
jego zdaniem intelektualnie i moralnie niżej stojących od niego. - Sądzę - 
dodał - że oznacza to, iż zmęczyli się zabijaniem innych? 
Ujrzał jak młoda, lecz już dojrzała twarz Kontrolera tężeje, a w oczach zapala 
się co między bólem i gniewem. Kontroler urwał. Otworzył usta szykując się 
do steku obelg w stylu O'Mary, lecz rozmylił się. 
- Jak na kogo, kto przebywa tu już od dwóch miesięcy - powiedział cicho - ma 
pan delikatnie mówiąc, bardzo mało realistyczne poglądy na Korpus 
Kontrolerów. Nie potrafię tego pojąć. Czy miał pan aż tyle roboty, że nie 
zdążył pan z nikim zamienić słowa, czy co? 
- Nie - odrzekł zimno Conway. - Tam, skąd przyleciałem, nie rozmawiamy o 
ludziach pańskiego pokroju, ale o przyjemniejszych rzeczach. 
- Mam nadzieję - rzekł Kontroler - że pańscy przyjaciele, o ile ich pan ma, 
uwielbiają poklepywać innych po plecach. - Obrócił się i odszedł. 
Conway skrzywił się mimo woli na myl o tym, że cokolwiek cięższego niż 
piórko miałoby dotknąć jego spieczonych i podrażnionych pleców. Pomylał 
jednak również o pozostałych słowach Kontrolera. A więc jego stosunek do 
Kontrolerów był mało realistyczny? Czy miał więc usprawiedliwiać gwałt i 
morderstwa, czy miał szukać przyjaciół wród ludzi za nie odpowiedzialnych? 
Tamten wspominał o przybyciu kilku kompanii Korpusu. Dlaczego? Po co? 
Jego dotychczas niewzruszoną wiarę w siebie zaczęła nadgryzać niepewnoć. 
Co pominął, co ważnego. 

background image

Kiedy po raz pierwszy trafił do Szpitala, osobnik, który przekazał mu pierwsze 
instrukcje i polecenia, uzupełnił je o kilka słów zachęty. Powiedział, że dr 
Conway musiał zapewne zdać wiele egzaminów, by dostać się do Szpitala, i 
że dyrekcja wita go i ma nadzieję, że zostanie z nimi. Okres próby się już 
zakończył i odtąd nikt nie będzie próbował go na czym przyłapać, ale jeli z 
jakiego powodu - czy będą to tarcia z przedstawicielami własnej, czy innej 
rasy lub też wystąpienie jakiej psychozy ksenologicznej - znajdzie się w tak 
trudnym położeniu, że nie będzie mógł dalej pracować w Szpitalu, no to z 
wielkim żalem i bardzo niechętnie, ale otrzyma zgodę na odejcie. 
Poradzono mu również, aby starał się poznać jak najwięcej osobników 
różnych ras i starał się zdobyć zaufanie, a może i przyjaźń. W końcu 
dowiedział się, że jeli znajdzie się w kłopotach z powodu własnej 
niewiadomoci lub z innych przyczyn, powinien skontaktować się z jednym z 
dwóch Ziemian, których nazwiska brzmiały O'Mara i Bryson - a z którym, to 
zależało od rodzaju problemu choć, oczywicie, każda odpowiednio 
przeszkolona istota dowolnej rasy udzieli mu na jego probę pomocy. 
Zaraz później poznał chirurga ordynatora oddziału, do którego został 
skierowany; był to bardzo zdolny Ziemianin nazwiskiem Mannon. Dr Mannon 
nie był jeszcze Diagnostykiem, choć bardzo się o to starał, i miał dlatego 
jeszcze pewne cechy ludzkie objawiające się przez znaczną częć dnia. Był 
dumnym posiadaczem niedużego psa, który trzymał się tak blisko niego, że 
odwiedzający doktora nieziemcy podejrzewali istnienie więzi symbiotycznej 
pomiędzy nim i psem. Conway bardzo lubił doktora Mannona, ale teraz zaczął 
zdawać sobie sprawę, że jego zwierzchnik był jedynym osobnikiem jego 
własnej rasy, któremu okazywał przyjazne uczucia. 
To z pewnocią było cokolwiek dziwne. Conway zaczął się nad sobą 
zastanawiać. 
Po owych słowach otuchy na początku pracy w Szpitalu mylał, że stoi na 
pewnych nogach, szczególnie gdy stwierdził, jak łatwo przychodzi mu 
nawiązywanie przyjaźni z nieziemcami z personelu. Wobec swoich kolegów 
ludzi był nadal doć sztywny - poza wymienionym już wyjątkiem -- ze względu 
na ich lekceważący lub nawet pogardliwy stosunek do swojej i jego pracy. Ale 
żeby miały powstać jakie tarcia - to było nie do pomylenia. 
Tak było do dzisiaj, kiedy to O'Mara dał mu do zrozumienia, że jest maty i 
głupi; oskarżył go o bigoterię i nietolerancję i ogólnie strzaskał jego dumę na 
kawałki. To było bez wątpienia rozwijające się tarcie i gdyby podobne 
traktowanie ze strony Kontrolerów miało trwać nadal, Conway wiedział, że 
będzie zmuszony odejć ze Szpitala. Był wszak człowiekiem cywilizowanym i 
wysoko etycznym - dlaczego więc kontrolerzy mieliby mu wymylać? Conway 
nie potrafił tego zrozumieć. Dwóch rzeczy był jednak wiadom: chciał pozostać 
w Szpitalu, a poza tym potrzebował pomocy.  

IV 

 
Przyszło mu na myl nazwisko Brysona, jednego z tych, do których miał się 
zwrócić, gdyby wpadł w tarapaty. Drugie z nich, O'Mary, już się nie liczyło, ale 
co do Brysona... 
Conway nie poznał dotąd nikogo o tym nazwisku, ale przechodzący 
Tralthańczyk wskazał mu, jak go znaleźć. Dotarł jednak tylko do drzwi, na 
których widniała wizytówka "Kapitan Bryson, Kapelan, Korpus Kontroli"! 
Potem odwrócił się ze złocią i odszedł. Następny Kontroler! Pozostawała tylko 
jedna osoba, która mogła mu pomóc: doktor Mannon. Trzeba było najpierw z 
nim spróbować. 
Gdy jednak Conway odszukał swego zwierzchnika, ten był zamknięty w bloku 
operacyjnym dla klasy LSVO, gdzie asystował Chirurgowi - Diagnostykowi z 
Tralthanu przy bardzo skomplikowanej operacji. Conway udał się na galeryjkę 
obserwacyjną, by tam zaczekać, aż Mannon skończy. 
Operowana istota klasy LSVO pochodziła z planety o gęstej atmosferze i 
niewielkiej grawitacji. Był to skrzydlaty osobnik o ogromnie kruchym ciele, co 
sprawiało, że w całej sali operacyjnej panowało ciążenie bliskie zeru i lekarze 
byli przymocowani pasami do swych stanowisk wokół stołu. Niewielka istota 

background image

klasy OTSB, która symbiotycznie współżyła ze słoniowatym Tralthańczykiem, 
nie była przypięta; nad stołem utrzymywały ją skutecznie drugorzędne macki 
nosiciela. Conway wiedział, że OTSB nie może stracić kontaktu ze swym 
nosicielem na dłużej niż kilka minut, inaczej w jego mózgu zajdą 
nieodwracalne zmiany. Zaciekawiony, mimo własnych zmartwień, zaczął 
baczniej przyglądać się temu, co robią lekarze. 
Zobaczył, że odsłonięto fragment przewodu pokarmowego pacjenta 
ujawniając przywarłą doń niebieskawą, gąbczastą narol. Nie dysponując 
hipnozapisem fizjologii LSVO Conway nie mógł stwierdzić, czy stan pacjenta 
jest poważny, czy też nie, ale operacja należała bez wątpienia do trudnych 
technicznie, co można było wywnioskować z tego, jak Mannon pochylił się 
nad stołem, a także z tego, że macki Tralthańczyka, które w danej chwili nie 
były w użyciu, zacisnęły się mocno. Maleńki symbiont jak zwykle prowadził 
mikrorozpoznanie za pomocą cienkich jak druty, zakończonych organami 
wzroku i przyssawkami macek, przesyłając ogromnemu nosicielowi bardzo 
szczegółowe dane optyczne na temat pola operacji, a potem otrzymując 
instrukcje oparte na tych danych. Sam Tralthańczyk oraz doktor Mannon mieli 
zadania stosunkowo prymitywne - zaciskanie, podwiązywanie i wycieranie 
płynów ustrojowych. 
Mannon nie miał wiele do roboty poza przyglądaniem się, jak nosiciel kieruje 
ultraczułymi mackami symbionta, ale Conway widział jego dumę, że choć tyle 
może zrobić. Tralthańczycy ze swymi symbiontami byli najlepszymi 
chirurgami w Galaktyce. Gdyby nie to, że ich rozmiary uniemożliwiały 
operowanie niektórych grup pacjentów, jedynymi chirurgami w Szpitalu byliby 
przedstawiciele klasy FGLI.  
Conway czekał przed drzwiami, gdy operujący lekarze opuszczali salę. Jedna 
z macek Tralthańczyka mignęła w powietrzu i stuknęła Mannom doć mocno w 
głowę, co oznaczało najwyższe uznanie. Natychmiast zza pobliskiej szafki 
wypadł kłębek futra i zębów w kierunku tego wielkiego stwora, który 
najwyraźniej atakował jego pana. Conway widział tę zabawę wiele razy, a 
mimo to nadal wydawała mu się absurdalna. Kiedy pies Mannom wciekle 
oszczekiwał stwora przewyższającego wzrostem jego i jego pana, wyzywając 
go na miertelny pojedynek, Tralthańczyk cofał się z udanym strachem 
wołając: - Ratujcie mnie przed tym straszliwym potworem! - Pies krążył, wciąż 
wciekle szczekając i chwytając zębami stwardniałą skórę okrywającą szeć 
słoniowatych nóg Tralthańczyka. Ten żartobliwie umykał, cały czas wołając o 
pomoc i jednoczenie uważając, by nie zmiażdżyć maleńkiego napastnika 
którą ze swych potężnych stóp. Odgłosy walki cichły w głębi korytarza. 
Kiedy hałas osłabł do tego stopnia, że można było co poza nim usłyszeć, 
Conway odezwał się: - Doktorze, czy może mi pan pomóc? Potrzebuję 
porady, a przynajmniej informacji. Lecz to doć delikatna sprawa... 
Dostrzegł, że brwi Mannon unoszą się, a na jego ustach pojawia się 
umieszek. 
- Oczywicie, z chęcią bym panu pomógł - powiedział Mannon - ale obawiam 
się, że jakakolwiek rada, której mógłbym w tej chwili udzielić, nie byłaby warta 
funta kłaków. - Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku; zamachał rękami 
jak ptak. - Wciąż mam w głowie tamę LSVO, a wie pan, jak to jest: połowa 
mojego mózgu myli, że jestem ptakiem, druga za jest o tym przekonana tylko 
częciowo. Ale jakiej porady pan potrzebuje? - zapytał przekrzywiając głowę w 
ptasi sposób. - Jeli to ów szczególny przypadek szaleństwa zwany miłocią 
albo każda inna dolegliwoć psychiczna, niech pan pójdzie do O'Mary. 
Conway natychmiast potrząsnął głową; ktokolwiek, byle ale O'Mara. - Nie - 
powiedział. - Sprawa ma charakter bardziej filozoficzny, może etyczny... 
- I to wszystko? - wybuchnął Mannon. Chciał jeszcze co powiedzieć, ale na 
jego twarzy pojawił się wyraz skupienia, zasłuchania. Nagłym skinieniem 
kciuka wskazał pobliski głonik cienny. 
- Rozwiązanie pańskiego poważnego problemu - powiedział - musi poczekać. 
Wzywają pana. 
- ... Doktor Conway - mówił pospiesznie głos - proszony jest o udanie się do 
sali 87 i wykonanie pacjentom zastrzyków pobudzających... 

background image

- Ale sala 87 nie jest nawet na naszym oddziale! - zaprotestował Conway. - 
Co się tam dzieje? Mannon stracił nagle wszelki humor. 
- Wydaje mi się, że wiem - powiedział. - Radzę panu zarezerwować kilka 
takich zastrzyków dla siebie; z pewnocią się panu przydadzą. - Obrócił się na 
pięcie i popiesznie odszedł mrucząc do siebie, że powinien szybko skasować 
tamę, zanim i jego zaczną szukać.  
Sala 87 była pokojem rekreacyjnym Oddziału Nagłych Wypadków; gdy 
Conway wszedł do rodka, ujrzał wszystkie stoły, krzesła, a nawet częć 
podłogi zajęte przez siedzących i leżących Kontrolerów w zielonych 
mundurach. Niektórzy z nich nie mieli nawet siły unieć głowy, gdy się pojawił. 
Jedna z postaci z najwyższym trudem uniosła się z krzesła i ruszyła 
chwiejnym krokiem w jego kierunku. Był to następny Kontroler z 
naramiennikami majora i wężem Eskulapa na klapach. 
- Maksymalna dawka - powiedział. - Ja pierwszy i zaczął zdejmować kurtkę. 
Conway rozejrzał się po sali. Było ich tu chyba ze stu, wszyscy w stanie 
skrajnego wyczerpania, co można było poznać po ich poszarzałych twarzach. 
Jego niechęć do Kontrolerów nie znikła, ale w końcu byli to w jaki sposób jego 
pacjenci i zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków. 
- Jako lekarz sprzeciwiam się stanowczo - powiedział surowo. - Widzę, że 
zastrzyki pobudzające były już podawane - i to o wiele za często. Potrzebny 
wam jest sen... 
- Sen? - odezwał się jaki głos. - A co to takiego? 
- Spokój, Teirnan - rzekł major zmęczonym głosem. - Ja za, jako lekarz - 
zwrócił się do Conwaya - stwierdzam, że jestem w pełni wiadom ryzyka. 
Proponuję, żebymy nie tracili czasu. 
Conway wziął się szybko i sprawnie do robienia zastrzyków. Ustawiali się 
przed nim mężczyźni o otępiałym spojrzeniu i zesztywniałych od zmęczenia 
kociach. Pięć minut później wymaszerowali z sali sprężystym krokiem. W ich 
oczach pojawił się nienaturalny blask sztucznie wywołanej żywotnoci. Gdy 
tylko zakończył podawanie zastrzyków, usłyszał raz jeszcze swoje nazwisko z 
głonika, który nakazywał mu udać się do luku nr 6 i tam oczekiwać na dalsze 
polecenia. Conway wiedział, że luk nr 6 jest jednym z dodatkowych wejć do 
Oddziału Nagłych Wypadków. 
Idąc piesznie w tamtą stronę uwiadomił soki; nagle, że jest zmęczony i 
głodny. Nie dane było mu jednak długo się a. ad tym zastanawiać. Głoniki 
przekazywały wezwanie dla wszystkich stażystów, by udali się do Oddziału 
Nagłych Wypadków, oraz polecały przenieć pacjentów z przyległych 
oddziałów, gdzie się tylko da. Komunikaty były przedzielone niezrozumiałym 
bełkotem języków innych ras, których przedstawiciele otrzymywali podobne 
polecenia. 
Wyglądało na to, że Oddział Nagłych Wypadków został powiększony. Po co? 
Skąd mieli przybyć ci wszyscy poszkodowani? Myli Conwaya zamieniły się w 
jeden wielki, zmęczony znak zapytania.  

 
W pobliżu luku nr 6 zastał tralthańskiego Diagnostyka pogrążonego w 
rozmowie z dwoma Kontrolerami. Conway poczuł oburzenie na widok 
osobistoci tak dystyngowanej będącej w komitywie z kim równie godnym 
pogardy, jak Kontroler. Potem jednak pomylał z odrobiną goryczy, że w tym 
miejscu nic go już nie może zdziwić. Dwóch innych Kontrolerów stało przy 
luku obok wizjera. 
- Witam, doktorze - odezwał się uprzejmie jeden z nich. Skinął głową w 
kierunku ekranu. - Teraz wyładowują przy lukach nr 8, 9 i 11. Nasz transport 
będzie tu lada chwila. 
Szklana płyta wizjera przekazywała wstrząsający obraz; Conway nigdy 
jeszcze nie widział tylu statków jednoczenie. Ponad trzydzieci lniących, 
srebrnych igieł, od dziesięcioosobowych jachtów kosmicznych po 
gargantuiczne transportowce Korpusu Kontroli, wyszywało powoli wokół 
siebie skomplikowany wzór czekając na pozwolenie dokowania i rozładunku. 
- Niewąska robótka - zauważył Kontroler. 

background image

Conway zgodził się z nim w duchu. Pola odpychające, które zabezpieczały 
okręty przed zderzeniem z różnymi kosmicznymi mieciami, wymagały dużej 
przestrzeni. Ekrany meteorytowe musiały sięgać przynajmniej na pięć mil od 
chronionego statku, jeli miały skutecznie odbijać mniejsze i większe ciała 
niebieskie. W przypadku znaczniejszego statku ta odległoć musiała być 
jeszcze większa. Ale statki znajdujące się w pobliżu Szpitala oddzielały 
zaledwie setki metrów; poza umiejętnociami pilotów żadnej ochrony przed 
zderzeniem nie miały. Piloci musieli przeżywać naprawdę trudne chwile. 
Conway nie zdążył jednak wiele zobaczyć, gdyż przybyli trzej stażyci z Ziemi, 
a za nimi inny, klasy DBDG, poronięty czerwonym futrem, i następny, klasy 
DBLF, przypominający gąsienicę. Wszyscy mieli opaski lekarzy. Rozległ się 
silny zgrzyt metalu o metal, wiatełko przy luku zmieniło barwę z czerwonej na 
zieloną, co oznaczało, że statek zacumował właciwie i pacjenci znaleźli się w 
luzie. 
Transportowani na noszach przez Kontrolerów pacjenci należeli tylko do 
dwóch klas: DBDG, czyli ludzkiej typu ziemskiego oraz DBLF - 
gąsienicopodobnej. Zadaniem Conwaya i innych znajdujących się tu lekarzy 
było zbadanie rannych i skierowanie do odpowiednich sal Oddziału Nagłych 
Wypadków. Zabrał się do pracy, wspomagany przez Kontrolera, który miał 
wszystkie cechy kwalifikowanego pielęgniarza, oprócz odpowiednich odznak. 
Przedstawił się jako Williamson. 
Widok pierwszego pacjenta był wstrząsem dla Conwaya - nie dlatego, że jego 
stan był poważny, ale z powodu charakteru obrażeń. Przy trzecim przypadku 
zatrzymał się nagle tak że asystujący mu Kontroler spojrzał na niego 
pytająco. 
- Co to był za wypadek? - wybuchnął Conway. Liczne rany z nadpalonymi 
brzegami. Rany szarpane jak od odłamków wyrzuconych siłą eksplozji. jak...? 
- Utrzymujemy to oczywicie w tajemnicy - powiedział Kontroler - ale 
spodziewałem się, że przynajmniej pogłoski dotrą do każdego. - Usta jego 
zacisnęły się, a ów szczególny błysk, który zdaniem Conwaya wyróżniał 
wszystkich Kontrolerów, pojawił mu się w oczach. - Zachciało im się wojny - 
mówił dalej, skinąwszy głową w kierunku leżących dookoła Ziemian i 
gąsienicowców. - Niestety, chyba trochę wojna ta wymknęła się spod kontroli, 
zanim zdołalimy ją stłumić. 
Wojna, pomylał Conway czując, jak ogarniają go mdłoci. Ludzie z Ziemi czy 
innej zasiedlonej przez Ziemian planety usiłowali zabić przedstawicieli innego 
gatunku, tak im fizycznie bliskiego. Słyszał, że rzeczy takie czasem się 
zdarzają, ale nigdy właciwie nie wierzył, aby jakakolwiek inteligentna rasa 
mogła na taką skalę postradać zmysły. Tyle ofiar... 
Pogarda i niesmak ogarniające go w związku z tą całą przerażającą sprawą 
nie przeszkodziły mu jednak dostrzec osobliwej rzeczy: oto wyraz twarzy 
Kontrolera wyrażał dokładnie te same uczucia! Skoro Williamson miał takie 
poglądy na wojnę, może był czas, by zrewidować poglądy na Korpus 
Kontroli? 
Uwagę Conwaya przyciągnęło nagłe zamieszanie o kilka kroków na prawo od 
niego. Pacjent - Ziemianin zajadle protestował przeciwko temu, by badał go 
lekarz klasy DBLF; słowa, w których wyrażał swój sprzeciw, nie były 
najbardziej wyszukane. Lekarz zdradzał oznaki urażonego zakłopotania, ale 
ranny zapewne nie dysponował dostateczną wiedzą o fizjonomice DBLF, by 
to stwierdzić. Mimo to jednak stażysta starał się uspokoić pacjenta 
beznamiętnym głosem z autotranslatora. 
Sprawę załatwił Williamson. Obrócił się nagle w stronę protestującego 
pacjenta, pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilkanacie centymetrów od 
siebie, i przemówił spokojnym, niemal swobodnym tonem, od którego jednak 
Conwayowi przeszły ciarki po plecach. 
- Słuchaj, przyjacielu - powiedział. - Mówisz, że nie życzysz sobie, żeby jeden 
z tych mierdzących robaków, który chciał cię zabić, próbował teraz ciebie 
łatać, tak? No to wbij sobie do swego łba i zatrzymaj to tam: ten włanie robak 
jest tu lekarzem. A poza tym, tu nie ma wojen. Wszyscy należycie do tej 
samej armii, w której mundurem jest koszula nocna; więc leż cicho, zamknij 

background image

buzię i zachowuj się. Inaczej dostaniesz po pysku. 
Conway wrócił do przerwanej pracy podkrelając w pamięci uwagę, by jeszcze 
raz przemyleć swój stosunek do Kontrolerów. Kiedy poszarpane, potłuczone i 
popalone ciała pacjentów przepływały pod jego rękami, jego umysł jako 
dziwnie oderwał się od tego wszystkiego. Co jaki czas na jego twarzy pojawiał 
się zaskakujący Williamson wyraz; wyglądało na to, że człowiek ten zadawał 
kłam wszystkiemu, co opowiadano o Kontrolerach. Czyżby ten 
niezmordowany, spokojny człowiek o dłoniach niewzruszonych jak skała miał 
być mordercą, sadystą o niskiej inteligencji i bez zasad moralnych? Trudno 
było w to uwierzyć. Obserwując Williamsona z ukrycia między pacjentami, 
Conway powoli podejmował decyzję. Była to bardzo trudna decyzja. Jeli nie 
będzie uważał, łatwo poparzy sobie palce. Z O'Marą było to niemożliwe, 
podobnie jak z różnych powodów z Brysonem i Mannonem, ale teraz z 
Williamsonem... 
- Hm... Williamson - Conway zaczął z wahaniem; lecz dokończył pytanie w 
popiechu - czy zabił pan kiedy kogo? 
Kontroler wyprostował się gwałtownie. Usta jego zacisnęły się w wąską, białą 
linię. - Powinien pan wiedzieć, że Kontrolerom nie należy zadawać takich 
pytań. Ale czy pan to wie? - Zawahał się, a gniew jego powstrzymywała 
ciekawoć, wywołana burzą uczuć szalejącą na twarzy Conwaya. - Co pana 
gryzie, doktorze? - zapytał z trudem.  
Conway bardzo żałował, że w ogóle zadał to pytanie, ale było już za późno, 
żeby się wycofać. Zrazu jąkając się zaczął opowiadać o swoich ideałach 
związanych z powołaniem medycznym, a potem o przerażeniu i zmieszaniu 
wywołanym odkryciem, że Szpital Główny - instytucja, która w jego mylach 
ucieleniała najwyższe ideały - zatrudniała kontrolera na stanowisku 
Naczelnego Psychologa, a być może, jeszcze innych przedstawicieli Korpusu 
na odpowiedzialnych stanowiskach. Conway wiedział już teraz, że Korpus nie 
był orodkiem wszelkiego zła, że oddelegował swoją Dywizję Medyczną do 
pomocy w ich obecnej trudnej sytuacji. Ale i tak, przecież Kontrolerzy...  
- Dostarczę panu jeszcze. jednego wstrząsu - powiedział sucho Williamson - 
informując pana o tym, co jest powszechnie znane, że nikomu na myl nie 
przychodzi, by o tym mówić. Doktor Lister, dyrektor Szpitala, jest również 
członkiem Korpusu Kontroli... Oczywicie, nie nosi munduru - dodał szybko - 
bo Diagnostycy z czasem zaczynają zapominać o drobiazgach, a Korpus 
nieprzychylnie spogląda na nieporządne umundurowanie nawet u generała 
brygady.  
Lister jest Kontrolerem! - Ale dlaczego? - wybuchnął Conway wbrew swojej 
woli. - Wszyscy wiedzą, cocie za jedni. Jak wam się po pierwsze udało 
zdobyć tu władzę? 
- Najwyraźniej nie wszyscy wiedzą - przerwał Williamson - bo pan, na 
przykład nie wie.  

VI 

 
Kontroler nie był rozgniewany, co Conway stwierdził, gdy obaj odchodzili już 
od pacjenta, by zająć się następnym. Zamiast tego na jego twarzy malowało 
się co, co przywodziło na myl ojca pouczającego dziecko o jakich mało 
przyjemnych prawdach życiowych. 
- Przede wszystkim - powiedział Williamson delikatnie zdejmując opatrunek 
polowy z ciała rannego gąsienicowca - pańskie problemy wynikły z tego, że 
pan, tak jak cała pańska grupa społeczna, należycie do gatunku znajdującego 
się pod ochroną. 
- C o t a k i e g o? - wykrzyknął Conway. 
- Gatunek pod ochroną - powtórzył Williamson. Osłaniany przed niewygodami 
współczesnego życia. To z pańskiej warstwy społecznej - w całej Unii, nie 
tylko na Ziemi - pochodzą praktycznie wszyscy wielcy artyci, muzycy i 
przedstawiciele wolnych zawodów. Większoć z was potrafi przeżyć całe życie 
nie wiedząc o tym, że znajdujecie się pod ochroną, że od dzieciństwa jestecie 
odizolowani od mniej przyjemnych realiów naszej tak zwanej cywilizacji, i że 
wasze poglądy pacyfistyczne i etyczne stanowią luksus, na który wielu z nas 

background image

po prostu nie może sobie pozwolić. Pozwala się wam na ten luksus w nadziei, 
że kiedy powstanie z niego filozofia, która pewnego dnia uczyni wszystkie 
istoty w Galaktyce prawdziwie cywilizowanymi, prawdziwie dobrymi. 
- Nie wiedziałem... - zająknął się Conway. - A... a z tego, co pan mówi, 
wynika, że my - to znaczy ja - jestem zupełnie bezużyteczny... 
- Oczywicie, że pan nie wiedział - rzekł łagodnie Williamson. Conway 
zastanawiał się, jak to możliwe, że taki młody człowiek rozmawia z nim z 
wyższocią, a on nie czuje urazy. W jaki sposób tamten zyskał w jego oczach 
autorytet. 
- Był pan zapewne - mówił dalej Kontroler - zamknięty w sobie, mało 
rozmowny, otulony w pańskie szczytne ideały. Niech pan zrozumie, nie ma w 
nich nic złego, ale po prostu trzeba dopucić trochę szaroci między białym i 
czarnym. Nasza współczesna cywilizacja - powrócił do głównego wątku 
rozmowy - opiera się na maksymalnej wolnoci dla jednostki. Pojedynczy 
osobnik może robić, co chce, o ile nie jest to szkodliwe dla innych. Tylko 
Kontrolerzy nie mają tych swobód. 
- A co z gettami dla "normalnych"? - przerwał mu Conway. Oto w końcu 
Williamson powiedział co, z czym można się było definitywnie nie zgodzić. - 
Przebywanie pod nadzorem Kontrolerów w zamkniętym obszarze kraju trudno 
nazwać wolnocią. 
- Jeli pan dobrze się zastanowi - odrzekł Williamson - sam pan uzna, iż 
"normalnym", czyli tej grupie na prawie każdej planecie, która uważa, że 
jedynie ona jest reprezentatywna dla danej rasy, w odróżnieniu od okrutnych 
Kontrolerów czy też estetów bez charakteru - czyli ludzi z pańskiej warstwy, 
słowem, że tym "normalnym" nie ogranicza się swobody. Po prostu z 
oczywistych względów zaczęli się oni sami łączyć w skupiska i włanie w tych 
zbiorowiskach samozwańczych "normalnych" Kontrolerzy mają najwięcej 
roboty. "Normalni" mają wszelkie swobody włącznie z prawem zabijania 
siebie nawzajem, jeli sobie tego życzą; obecnoć Kontrolerów ma tylko nie 
dopucić do tego, by ucierpiał ten z nich, kto nie chce brać w tym udziału. 
Podobnie, gdy na jakiej planecie czy planetach nagromadzi się odpowiednio 
dużo tego szaleństwa, pozwalamy, by stoczono wojnę na jakiej wyznaczonej 
do tego celu planecie. Staramy się tylko, by wojna nie była ani długa, ani 
krwawa. - Williamson westchnął. - Tym razem nie docenilimy ich. Ta wojna 
była i długa, i krwawa - zakończył tonem samooskarżenia. 
Conway opierał się jeszcze w myli przed zaakceptowaniem tego radykalnie 
nowego poglądu na istotę sprawy. Przed przybyciem do Szpitala nie miał 
bezporednich kontaktów z Kontrolerami, bo i po co? Za "normalni" z Ziemi 
wydawali mu się postaciami romantycznymi, może nieco pyszałkowatymi i 
chełpliwymi, ale to wszystko. Oczywicie, to od nich pochodziła większoć złych 
słów o Kontrolerach, które usłyszał. Może i "normalni" nie byli tak 
prawdomówni i obiektywni, jakimi się mienili... 
- Trudno uwierzyć w to wszystko - zaprotestował. Sugeruje pan, że Korpus 
Kontroli odgrywa większą rolę w całym układzie niż "normalni" lub my, klasa 
twórcza! -Potrząsnął gniewnie głową..- Ależ pan sobie wybrał czas na 
dyskusje filozoficzne! 
- To pan ją zaczął - odrzekł Williamson. 
Na to już Conway nie znalazł odpowiedzi. 
Musiało minąć już kilka ładnych godzin, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu. 
Wyprostował się i ujrzał za sobą pielęgniarza klasy DBLF, który trzymał 
strzykawkę. 
- Zastrzyk pobudzający, doktorze? - zapytał pielęgniarz. 
Conway momentalnie uwiadomił sobie, że nogi się pod nim chwieją i ma 
trudnoci ze zogniskowaniem wzroku. I zapewne ruchy jego stały się wyraźnie 
powolne, skoro pielęgniarz sam zwrócił się do niego. Conway skinął głową i 
podwinął rękaw palcami, które zmieniły się w pięć grubych, zmęczonych 
parówek. 
- Aj! - krzyknął nagle z bólu. - Co to jest, szeciocalowy gwóźdź? 
- Przykro mi bardzo - powiedział pielęgniarz -- ale zanim do pana 
przyszedłem, robiłem zastrzyki dwóm lekarzom mojej rasy, a jak pan wie, 

background image

nasza skóra jest grubsza i twardsza niż wasza. Toteż igła się stępiła. 
Zmęczenie Conwaya zniknęło w ciągu kilku sekund. Poza lekkim mrowieniem 
w dłoniach i szarymi plamami na twarzy, które tylko inni mogli zobaczyć, czuł 
się trzeźwy, rzeki i fizycznie wypoczęty, jak gdyby dopiero co wyszedł spod 
prysznica po dziesięciu godzinach snu. Zanim skończył badanie kolejnego 
pacjenta, rozejrzał się szybko dookoła i stwierdził, że przynajmniej tutaj liczba 
rannych oczekujących na pomoc stopniała do ledwie garstki, za liczba 
Kontrolerów była o połowę mniejsza niż na początku. Pacjentów otoczono już 
opieką, za Kontrolerzy zmienili się w pacjentów. 
Wszędzie tak się działo: Kontrolerzy, którzy spali niewiele, lub wcale podczas 
przewożenia rannych, którzy zmuszali swoje ciała do pracy za pomocą 
licznych zastrzyków pobudzających i zwykłego, zaciętego męstwa, by pomóc 
zaharowanym lekarzom, ci Kontrolerzy teraz, jeden po drugim, dosłownie 
padali na miejscu, pospiesznie potem przenoszeni na salę chorych, bowiem 
niezależnie od woli organizmu mięnie serca i płuc odmawiały posłuszeństwa 
wraz z innymi. Kładziono ich na specjalnych oddziałach, gdzie automatyczne 
urządzenia prowadziły masaż serca, stosowały sztuczne oddychanie i 
podawały dożylnie substancje odżywcze. Conway dowiedział się, że tylko 
jeden z nich zmarł. 
Korzystając z chwili spokoju poszedł wraz z Williamsonem do wizjera i wyjrzał 
na zewnątrz. Rój oczekujących statków zmalał tylko minimalnie, ale Conway 
wiedział, że to z powodu tych, które dopiero co nadleciały. Nie mieciło mu się 
w głowie, gdzie oni chcą pomiecić tych wszystkich rannych. Nawet te 
korytarze, gdzie można było postawić łóżka, były już przepełnione, za przez 
cały czas trwało przesuwanie pacjentów wszystkich ras z jednego miejsca w 
inne, by uzyskać więcej przestrzeni. Ale to nie była jego sprawa, a 
przeplatające się tory statków stanowiły dziwnie uspokajający widok. 
- Komunikat nadzwyczajny - odezwał się nagle głonik. - Pojedynczy statek, 
jedna osoba na pokładzie, rasa jak dotąd, nie znana; wymaga 
natychmiastowej pomocy. Pilot statku tylko częciowo ma nad nim kontrolę, 
jest ciężko ranny i ma trudnoci. w porozumiewaniu się. Alarm przy wszystkich 
lukach przyjęć! 
Och nie, pomylał Conway, nie w takiej chwili! Poczuł w żołądku chłód, a 
jednoczenie nawiedziło go straszne przeczucie tego, co się miało zdarzyć. 
Williamson uchwycił się brzegów wizjera, aż pobielały kostki jego palców. 
- Patrz! - wykrzyknął nieswoim, pełnym rozpaczy głosem i wyciągnął rękę. 
Intruz zbliżał się do roju statków z szaleńczą prędkocią, dziko manewrując. 
Krótki, ciemny i nieokrelony cygarowaty kształt zbliżył się i wdarł w plątaninę 
statków, nim Conway zdołał dwa razy odetchnąć. Statki rozproszyły się w 
straszliwym zamieszaniu, ledwie unikając zderzenia zarówno ze sobą, jak i 
nadlatującym intruzem, a ten wciąż mknął przed siebie. Na jego drodze 
znajdował się tylko jeden statek, transportowiec Korpusu, który otrzymał 
zezwolenie na dokowanie i zbliżał się już do luku przyjęć. Transportowiec był 
ogromny, niezdarny i nieprzystosowany do szybkich manewrów, i nie miał ani 
czasu, ani możliwoci, by usunąć się z drogi. Zderzenie zdawało się 
nieuniknione, a transportowiec załadowany był po brzegi rannymi... 
Ale nie. W dosłownie ostatniej chwili mknący statek zboczył z toru. 
Obserwujący go ujrzeli, jak ominął transportowiec, a jego krótki, cygarowaty 
kształt obrócił się zmieniając w krąg, który rósł w oczach z mrożącą krew w 
żyłach szybkocią. Statek leciał prosto na nich! Conway chciał zamknąć oczy, 
ale patrzył jak zafascynowany na tę olbrzymią masę metalu pędzącą w jego 
kierunku. Ani on, ani Williamson nie usiłowali nawet podbiec do skafandrów. 
Od tego, co miało nastąpić, dzieliły ich tylko ułamki sekund. 
Statek był już nad ich głowami, gdy ponownie zmienił kurs, bowiem jego 
ranny pilot desperacko usiłował uniknąć przeszkody większej niż poprzednio, 
masy Szpitala. Ale za późno, statek uderzył. 
Potworny, podwójny wstrząs doszedł ich od podłogi, gdy statek przebił się 
przez dwuwarstwowy pancerz. Dalej nastąpiły kolejne, łagodniejsze drgnięcia, 
kiedy wbijał się we wnętrznoci wielkiego szpitala. Zabrzmiała krótka kakofonia 
krzyków - ludzkich i nieludzkich - a także gwizdów, szelestów i gardłowych 

background image

chrząknięć wydawanych przez istoty ulegające obrażeniom, utonięciu, 
zatruciu gazem czy dekompresji. Do oddziału wypełnionego czystym chlorem 
wdarła się woda. Chmura zwykłego powietrza przedostała się przez otwór w 
cianie pomieszczenia zajmowanego przez istoty nie znające innych 
warunków poza mrozem i próżnią głębokiego Kosmosu; teraz, przy 
pierwszym zetknięciu z powietrzem, skurczyły się one, zginęły, a ich ciała 
uległy rozkładowi. Woda, powietrze i kilkanacie innych mieszanek 
atmosferycznych połączyło się tworząc luzowatą, brunatną i wysoce żrącą 
mieszaninę, która wyparowała i wykipiała w Kosmos. Jednak o wiele 
wczeniej, nim się to wszystko stało, zatrzasnęły się hermetyczne grodzie 
skutecznie izolując tę straszną ranę zadaną przez uderzający jak pocisk 
statek.  

VII 

 
Przez chwilę wszyscy trwali jak sparaliżowani; potem szpital zareagował. Nad 
głowami szalał głonik wyrzucając jednak z siebie słowa spokojne i 
opanowane. Technicy i konserwatorzy wszystkich ras mieli zgłosić się 
natychmiast po wyznaczone im zadania. Obwody antygrawitacyjne w 
oddziałach LSVD i MSVK zaczęły odmawiać posłuszeństwa i cały personel 
medyczny w tej okolicy miał się zająć umieszczaniem pacjentów w otulinach 
zabezpieczających, a następnie przenieć ich, zanim własny ciężar zmiażdży 
ich ciała, na salę operacyjną nr 2 dla grupy DBLF, gdzie sztucznie ciążenie 
obniżono do poziomu jednej dwudziestej G. W dziewiętnastym korytarzu 
AUGL nastąpił nie umiejscowiony jeszcze przeciek chloru i wszystkie istoty 
klasy DBDG ostrzeżono przed skażeniem w okolicach ich stołówki. A poza 
tym dr Lister proszony jest o zgłoszenie się do biura. 
Gdzie w mózgu Conwaya pojawiła się myl, że oto wszystkich innych wzywa 
się do wyznaczonych zadań, natomiast doktora Listera się prosi. Wtem 
usłyszał, jak kto z tyłu wymienia jego nazwisko, i obrócił się. 
Był to Mannom który pospiesznie zbliżał się do Williamson i Conwaya. 
- Widzę, że jestecie wolni w tej chwili - powiedział. - Mam dla was robotę. - 
Zatrzymał się na chwilę, a gdy Conway skinął potakująco głową, popędził bez 
tchu dalej. 
Kiedy uderzający statek wrył się w konstrukcję Szpitala na pół kilometra, 
wyjaniał po drodze Mannon, obszar próżni ograniczony przez hermetyczne 
grodzie nie ograniczał się tylko do tunelu wybitego przez wrak. Ze względu na 
położenie grodzi wewnątrz Szpitala pojawiło się jakby wielkie próżniowe 
drzewo, którego pniem był wybity tunel, a gałęziami - odchodzące od niego 
otwarte odcinki korytarzy. Do niektórych z nich przylegały sekcje, które można 
było zahermetyzować samodzielnie, i istniała możliwoć, że kto tam jeszcze 
żyje. 
W innych warunkach nie byłoby wielkiej potrzeby przyspieszania akcji 
ratowniczej wobec zamkniętych w tych pomieszczeniach, którzy swobodnie 
mogli przebywać tam przez kilka dni, ale tym razem pojawiła się dodatkowa 
komplikacja. Rozbity statek zatrzymał się w pobliżu rodka, a właciwie "orodka 
nerwowego" - Szpitala, czyli tej sekcji, w której znajdowały się urządzenia 
regulujące warunki rodowiskowe. Jak wszystko na to wskazywało, znajdował 
się ram jaki żywy osobnik - być może pacjent, kto z personelu medycznego, 
albo też nawet pasażer rozbitego statku, który miotał się po pomieszczeniu i 
sam o tym nie wiedząc, coraz bardziej uszkadzał regulatory sztucznej 
grawitacji. Gdyby taki stan rzeczy trwał nadal, mogło to spowodować 
poważne awarie w oddziałach, a nawet mierć istot, które przywykły do 
niższych wartoci siły ciążenia. 
Doktor Mannon chciał, aby Conway i Williamson udali się tam i wyprowadzili 
owego osobnika, zanim spowoduje nieodwracalne zniszczenia. 
- Poszedł tam już kto, z klasy PVSJ - dodał - ale te istoty słabo się spisują w 
skafandrach. Posyłam więc tam was dwóch, abycie popchnęli sprawę 
naprzód. W porządku? No to jazda. .  
Wyposażeni w degrawitatory obaj ratownicy wyszli na zewnątrz obok 
zniszczonej sekcji i popłynęli w próżni tuż nad zewnętrzną powłoką Szpitala, 

background image

ku otworowi wyrwanemu w niej przez uderzający statek. Degrawitatory 
ułatwiały w znacznym stopniu manewrowanie w stanie nieważkoci, toteż 
Conway i Williamson nie oczekiwali niczego szczególnego po drodze, którą 
mieli przebyć. Ze sobą mieli liny i magnetyczne kotwiczki, za Williamson - 
tylko dlatego, że tak przewidywał zestaw wyposażenia służbowego skafandra 
Kontrolerów - miał również broń. Zapas powietrza w skafandrach wystarczał 
na trzy godziny. 
Zrazu posuwali się naprzód z łatwocią. Statek wybił o otwory o gładkich 
brzegach w cianach i stropach sal szpitalnych, a nawet w kilku urządzeniach 
należących do ciężkiego sprzętu. Conway mógł łatwo zajrzeć w głąb mijanych 
korytarzy, ale nigdzie nie było widać oznak życia. Mijali przerażające szczątki 
istot żyjących w warunkach wysokiego cinienia atmosferycznego; nawet na 
Ziemi cinienie wewnętrzne rozniosłoby je na strzępy. Tu za, gdy zostały nagle 
wystawione na działanie całkowitej próżni, ów proces był znacznie 
gwałtowniejszy. W jednym z korytarzy Conway ujrzał przypadek tragiczny: oto 
antropoidalny pielęgniarz klasy DBDG - jedna z istot pokrytych czerwoną, 
niedźwiedzią siercią - został zgilotynowany przez zamykającą się 
hermetyczną gródź, przed którą nie umknął na czas. Z jakiego powodu widok 
ten wstrząsnął Conwayem mocniej niż wszystko, co widział wczeniej tego 
dnia. 
W miarę posuwania się w głąb Szpitala natrafiali na coraz więcej "obcego" 
żelastwa, czyli poszycia i elementów konstrukcyjnych z wraku; i zdarzało się, 
że musieli sobie ręcznie torować drogę w tej gęstwinie. 
Williamson posuwał się przodem, około dziesięciu metrów przed Conwayem, 
gdy nagle zniknął mu z oczu. W słuchawkach Conwaya rozległ się okrzyk 
zdziwienia przerwany brzękiem metalu uderzającego o metal. Conway, który 
przytrzymywał się wystającej sztaby, zacisnął instynktownie na niej dłonie i 
poczuł przez rękawicę lekką wibrację. Żelastwo przesuwało się! Na chwilę 
zdjął go strach, potem jednak uwiadomił sobie, że ruch odbywał się głównie w 
tym miejscu, z którego przyszedł, to jest nad jego głową. Drżenie ustało kilka 
minut później, przy czym okazało się, że strzępy metalu tylko nieznacznie 
zmieniły położenie. Dopiero wtedy Conway przywiązał się mocno do sztaby 
liną i ruszył na poszukiwanie Kontrolera.  
Williamson leżał twarzą w dół ze zgiętymi kolanami i łokciami, częciowo 
ukryty pod zwałami złomu znajdującymi się około pięciu metrów poniżej. 
Słaby, nieregularny oddech, który Conway słyszał w słuchawkach, dowodził, 
że szybka reakcja Kontrolera, który rękami zakrył kruche szkło hełmu, 
uratowała mu życie. Jednak to, czy Williamson przeżyje ten wypadek, 
zależało od rodzaju obrażeń, a te z kolei zależały od siły ciążenia wycinka 
podłogi, który ciągnął go w dół. 
Było teraz oczywiste, że wypadek został spowodowany przez fragment 
podłogi, w którym ciągle działa system sztucznej grawitacji pomimo 
olbrzymich zniszczeń w rejonie katastrofy. Conway był niewymownie 
wdzięczny za to, że siła ciążenia działa tylko prostopadle do powierzchni 
obwodu, a ów wycinek podłogi byk lekko wygięty. Gdyby był skierowany w 
górę, zarówno on sam, jak i Kontroler spadliby w dół i to z wysokoci znacznie 
większej niż pięć metrów. 
Ostrożnie popuszczając linę ratunkową Conway zbliżył się do skulonej 
postaci Williamson. Zacisnął kurczowo palce na linie, gdy zbliżył się do pola 
działania obwodu grawitacyjnego, ale wkrótce ucisk jego zelżał, gdy 
uwiadomił sobie, że siła ciążenia wynosi najwyżej półtora G. Teraz, gdy stała 
grawitacja ciągała go w dół, zaczął opuszczać się po linie, ręka za ręką. 
Mógłby po prostu użyć degrawitatora, by zneutralizować ciążenie i spłynąć w 
dół, ale to było zbyt ryzykowne. Gdyby przypadkowo wysunął się poza pole 
działania owego kawałka podłogi, degrawitator wyrzuciłby go w górę z 
fatalnym zapewne skutkiem. 
Gdy Conway dotarł do Kontrolera, ten był nadal nieprzytomny. Choć nie 
można było stwierdzić tego na pewno ze względu na skafander, Conway 
podejrzewał wielokrotne złamania obu rąk. Uwalniając bezwładne ciało z 
otaczającej go masy złomu uwiadomił sobie, że Williamsonowi potrzebna jest 

background image

pomoc, natychmiastowa pomoc z wykorzystaniem wszystkich możliwoci 
Szpitala. Domylił się, że Kontroler otrzymał niedawno mnóstwo zastrzyków 
pobudzających, co zapewne wyczerpało jego zapas sił. Kiedy odzyska 
przytomnoć, o ile w ogóle ją odzyska, może nie przetrzymać szoku.  

VIII 

 
Conway miał włanie wezwać pomoc, gdy w pobliżu jego hełmu przeleciał jaki 
kawałek metalu o poszarpanych krawędziach. Obrócił się gwałtownie i tylko 
dlatego zdołał uniknąć uderzenia następnym kawałkiem żelastwa, który 
nadlatywał w jego kierunku. Dopiero wtedy dojrzał sylwetkę nieziemca w 
skafandrze, częciowo ukrytą w plątaninie metalu w odległoci około dziesięciu 
metrów. Ów nieziemiec obrzucał go, czym popadło. 
Bombardowanie ustało natychmiast, gdy osobnik ów upewnił się., że Conway 
zwrócił na niego uwagę. Przekonany, że odnalazł tajemniczego rozbitka, 
którego wybryki spowodowały szaleństwa systemu sztucznego ciążenia w 
Szpitalu, Conway popieszył w jego stronę. Natychmiast jednak spostrzegł, że: 
nieziemiec w ogóle nie był w stanie się poruszać bowiem przygniotły go, 
dziwnym trafem nie zagrażając życiu i zdrowiu, dwa elementy konstrukcyjne. 
Jedyną wolną macką starał się dosięgnąć czego z tyłu skafandra. Conway 
przez chwilę łamał sobie nad tym głowę; ale potem zobaczył radiostację 
przytroczoną do grzbietu tamtego; z boku wisiał oderwany kabel. Umocował 
go ponownie na miejscu używając plastra chirurgicznego jako izolacji i 
natychmiast z jego własnych słuchawek dobiegł go bezduszny głos 
autotranslatora. 
Był to ów PVSJ, którego wysłano przed nimi, by sprawdził, czy kto nie 
pozostał przy życiu. Schwytany w tę samą pułapkę, co nieszczęsny Kontroler, 
zdołał jeszcze użyć degrawitatora, by zmniejszyć prędkoć upadku. 
Przedobrzył jednak, bowiem upadł, tyle że w innym miejscu. Uderzenie było 
stosunkowo łagodne, jednak spowodowało osunięcie się luźno zawieszonej 
masy żelastwa, która uwięziła go i uszkodziła mu radio. 
PVSJ, który był chlorodysznym Illensańczykiem, tkwił teraz solidnie 
przywalony złomem; wszelkie wysiłki Conwaya, by go uwolnić, były 
bezskuteczne. Tymczasem przyjrzał się insygniom specjalnoci tamtego, 
wymalowanym na skafandrze. Symbole tralthańskie i illensańskie nic mu nie 
mówiły, ale trzecim, najbliższym odpowiednikiem w symbolice ludzi, był krzyż. 
Illensańczyk okazał się kapelanem. Można się było tego spodziewać. 
Ale teraz miał już dwóch nie mogących się poruszać pacjentów zamiast 
jednego. Nacisnął guzik nadajnika i odchrząknął. Nim jednak zdołał wydobyć 
z siebie choć słowo, zadudnił mu w uszach, zdyszany głos doktora Mannona. 
- Doktorze Conway! Kontrolerze Williamson! Zgłosić się natychmiast! 
- Włanie miałem to zrobić - odrzekł Conway i poinformował Mannona o 
swoich przejciach. Następnie wspomniał o pomocy dla Williamson i kapelana, 
ale Mannon mu przerwał. 
- Przykro mi - rzucił popiesznie - ale to niemożliwe. Fluktuacje grawitacyjne 
zwiększyły się powodując zapewne osiadanie potrzaskanych elementów, 
ponieważ tunel nad panem jest dosłownie zamurowany żelastwem. 
Konserwatorzy usiłują się przebić, ale... 
- Może ja z nim porozmawiam - wdarł się inny głos, po czym rozległ się głony 
łoskot, jak zawsze, gdy kto komu wyrywa mikrofon. - Doktorze Conway, mówi 
Lister. Niestety, muszę pana poinformować, że zdrowie pańskich towarzyszy 
ma w tej chwili drugorzędne znaczenie. Pańskim zadaniem jest dotarcie do 
tamtego osobnika zamkniętego w sterowni ciążenia i uspokojenie go. Niech 
mu pan da po łbie, jeli to konieczne, ale niech go pan powstrzyma. On rujnuje 
cały Szpital! 
Conway przełknął linę. - Tak jest, panie doktorze - powiedział i zaczął się 
zastanawiać, w jaki sposób przedrze się w głąb otaczającej go gmatwaniny 
złomu. Sytuacja wyglądała na beznadziejną.  
Nagle uczuł, że co ciągnie go w bok. Złapał za najbliższy wystający pręt, i 
trzymał się, jakby od tego zależało życie. Poprzez tkaninę skafandra doszedł 
go brzękliwy zgrzyt przesuwanego metalu. Szczątki konstrukcji znowu się 

background image

przesuwały. Po chwili przyciągająca go siła zniknęła równie nagle, jak się 
pojawiła, a jednoczenie rozległ się krótki jakby warknięcie okrzyk 
Illensańczyka. Conway obrócił się i zobaczył, że w miejscu, w którym przed 
chwilą znajdował się kapelan, ziała teraz wielka dziura, zapadająca się w 
nicoć. 
Ledwie zmusił się, by pucić trzymany pręt. Wiedział, że przyciąganie, które 
nim niedawno szarpnęło, było wynikiem chwilowego włączenia się gdzie 
poniżej obwodu sztucznego ciążenia. Jeli obwód ten włączyłby się ponownie, 
w momencie gdy Conway płynął w próżni nie trzymając się niczego... Wolał o 
tym nie myleć. 
Przesunięcie się rumowiska nie zmieniło pozycji Williamson, który wciąż leżał 
tam, gdzie go Conway pozostawił. Kapelan jednak musiał polecieć w głąb 
tunelu. 
- Nic się nie stało? - zawołał Conway z troską w głosie. 
- Chyba nie - doszła go odpowiedź Illensańczyka. Jednak wciąż czuję 
odrętwienie. 
Conway dopłynął ostrożnie do nowo powstałego otworu i spojrzał w dół. Pod 
nim znajdowało się bardzo duże pomieszczenie, zalane wiatłem z jakiego 
źródła z boku. Z odległoci około dwunastu metrów widać było tylko podłogę, 
ponieważ ciany znajdowały się poza polem widzenia. Podłogę pokrywał 
dywan z ciemnoniebieskiej rolinnoci o rurkowatych łodygach i bulwiastych 
liciach. Conway przez jaki czas nie mógł rozpoznać owego pomieszczenia, 
dopóki nie domylił się, że to zbiornik wodny dla istot klasy AUGL, tyle że bez 
wody. Gruba, miękka rolinnoć pokrywająca jego dno służyła zarówno za 
pożywienie, jak i wystrój wnętrza zbiornika. Illensańczyk miał szczęcie, że 
wylądował na tak sprężystej powierzchni. 
Kapelan nie był już uwikłany w żelastwo i owiadczył, że czuje się na tyle 
dobrze, iż może pomóc Conwayowi w zmaganiach z osobnikiem znajdującym 
się w sterowni sztucznego ciążenia. Gdy mieli już przystąpić do schodzenia w 
głąb tunelu, Conway spojrzał w kierunku źródła wiatła, które na wpół 
wiadomie dostrzegł poprzednio, i zaparło mu oddech. 
Przez jedną ze cian zbiornika AUGL, która była przezroczysta, zobaczył 
korytarz zaadaptowany na tymczasową salę szpitalną. Po jednej stronie stały 
łóżka, na których leżały gąsienicowate istoty klasy DBLF wbijane w materace 
z plastikogąbki lub podrzucane w górę przez szaleńcze i nieprzewidziane 
konwulsje targające obwodami sztucznego ciążenia. Wokół pacjentów 
rozpięto prowizoryczne siatki, by utrzymać ich w łóżkach, a i tak, mimo tej 
męczarni, można uznać ich za szczęciarzy.  
Gdzie w głębi Szpitala trwała ewakuacja której z sal i przez widoczny odcinek 
korytarza ciągnęła procesja pełzających, przewijających się i podskakujących 
istot - niczym zawartoć jakiej kosmicznej arki Noego. Byli tam przedstawiciele 
wszystkich ras tlenodysznych i wielu oddychających inną atmosferą; ludzcy 
pielęgniarze i Kontrolerzy pomagali im w przechodzeniu. Dowiadczenie 
musiało nauczyć pielęgniarzy że wyprostowanie się i chodzenie w pozycji 
pionowej grozi połamaniem koci lub pęknięciem czaszki, bowiem poruszali się 
na czworakach. Gdyby szarpnął nimi nagły zryw ciążenia rzędu trzech lub 
czterech G, droga upadku byłaby znacznie krótsza. Conway zauważył, że 
większoć ma na sobie degrawitatory, ale nie korzysta z nich, ponieważ były 
one bezużyteczne w warunkach, gdy stała grawitacyjna zmieniała się z 
szalejącą zmienną. 
Widział, jak osobniki klasy PVSJ w baloniastych osłonach to rozpłaszczają się 
na podłodze jak preparaty pod szkiełkiem, to znów ulatują w powietrze. A za 
nimi pacjenci z Tralthanu holowani w potężnych, nieporęcznych uprzężach - 
bowiem masywni Tralthańczycy byli również podatni na urazy wewnętrzne 
pomimo swej ogromnej siły. Znajdowały się tam także istoty klas DBDG, 
DBLF, CLRS, a także niezidentyfikowani pacjenci w kulistych pojemnikach na 
kołach, od których buchało niemal widoczne zimno. Pojedynczo, popychani, 
ciągnięci albo też o własnych siłach krok za krokiem przesuwali się wzdłuż 
szyby pochylając się i prostując jak kłosy pszenicy w wietrzny dzień, szarpani 
skurczami obwodów ciążenia. 

background image

Conway prawie mógł sobie wyobrazić, że czuje owe wahania grawitacji w 
miejscu, w którym się znajdował, ale wiedział, że uderzający statek musiał po 
drodze uszkodzić wszystkie obwody. Z trudem odwrócił wzrok od owego 
ponurego pochodu i znowu ruszył w głąb tunelu. 
- Conway! - głos Mannona warknął kilka minut później. - Ten rozbitek w 
sterowni jest już odpowiedzialny przynajmniej za tyle samo ofiar, co samo 
uderzenie statku! Cała sala pacjentów LSVO straciła życie, gdy ciążenie 
wzrosło na trzy sekundy z jednej ósmej do czterech G. Co się dzieje? 
Conway owiadczył, że tunel wybity w konstrukcji Szpitala jest coraz węższy, 
ponieważ kadłub i lżejsze urządzenia statku zdzierały się w czasie przebijania 
do tego poziomu. Przed nim zapewne znajdowała się tylko ciężka 
maszyneria, jak generatory hipernapędu i tak dalej. Jego zdaniem, musi być 
już bardzo blisko końca tunelu oraz owej istoty - nie wiadomego sprawcy 
całego spustoszenia. 
- Dobrze - odrzekł Mannon - ale nich się pan spieszy! 
- Ale czy technicy nic mogą się przedostać? Na pewno... 
- Nie mogą - przerwał mu głos Listera. - W okolicach sterowni występują 
wahania ciążenia do dziesięciu G. Zadanie jest niewykonalne. Także dotarcie 
do pańskiego szlaku z wnętrza Szpitala jest również niemożliwe. 
Oznaczałoby to ewakuację korytarzy w sąsiedztwie, a wszystkie są 
wypełnione pacjentami... - Głos Listera cichł; najwyraźniej odwrócił się od 
mikrofonu, ale Conway zdołał pochwycić jeszcze jego słowa: - Przecież 
inteligentna istota nie może tak poddać się panice, żeby... No, niech ja go 
dostanę w swoje ręce... 
- Może nie jest inteligentna - powiedział inny głos. Może to jakie dziecko z 
oddziału położniczego FGLI. 
- Jeli tak, to spuszczę mu takie lanie... 
W tym miejscu rozmowę zakończył ostry stuk w słuchawkach sygnalizujący 
wyłączenie nadajnika. Conway, który nagle zdał sobie sprawę, jaki stał się 
ważny, zaczął się spieszyć, jak tylko mógł.  

IX 

 
Conway i Illensańczyk opucili się na niższy poziom trafiając do sali, gdzie w 
próżni, poród ruchomych elementów wyposażenia sali unosiły się cztery ciała 
osobników klasy MSVK - delikatnych, trójnożnych istot przypominających 
bociany. Ruchy ich ciał i przedmiotów zdawały się nieco nienaturalne, jak 
gdyby kto je przed chwilą potrącił. Był to pierwszy lad tajemniczego osobnika, 
którego poszukiwali. Po chwili znaleźli się w wielkim pomieszczeniu o 
metalowych cianach, oplecionych labiryntem pionowo sterczących i nie 
osłoniętych mechanizmów. Na podłodze tkwił w wybitym przez siebie 
zagłębieniu generator hipernapędu, wokół którego leżały porozrzucane 
odłamki urządzeń sterowni. Pod nimi znajdowały się szczątki istoty, której 
klasy już nie można było okrelić. Obok generatora w mocno nadwerężonej 
podłodze ziała dziura wybita przez jaki inny element ciężkiego sprzętu statku. 
Conway pospieszył do otworu i spojrzał w dół. 
- Tam jest! - krzyknął podniecony. 
Pod nimi znajdowała się ogromna sala, która mogła być tylko sterownią 
sztucznego ciążenia. Podłogę, ciany i sufit - bowiem w sterowni panowała 
zawsze nieważkoć i próżnia - pokrywały nieliczne szeregi przysadzistych 
metalowych szafek, pomiędzy którymi ledwie mogli się przecisnąć nawet 
technicy z Ziemi. Ale technicy nie mieli potrzeby przychodzić tu często, 
ponieważ urządzenia znajdujące się w tym niezmiernie ważnym 
pomieszczeniu miały układy samonaprawiające. Teraz ta funkcja była 
wystawiona na ciężką próbę. 
Istota, którą Conway tymczasowo zaklasyfikował jako AACL, leżała na trzech 
delikatnych szafkach kontrolnych. Dziewięć innych, wszystkie migające 
czerwonymi wiatełkami awaryjnymi, znajdowało się w zasięgu szeciu 
wężowatych macek, wysuniętych przez otwory w zmętniałym plastikowym 
skafandrze. Macki miały przynajmniej szeć metrów długoci, a zakończone 
były rogowatymi narolami, które, sądząc z rozmiaru wyrządzonych szkód, 

background image

musiały być twarde jak stal. 
Conway przygotowany był na to, że poczuje litoć, gdy ujrzy stworzenie ranne, 
zdjęte przerażeniem i oszalałe z bólu. Zamiast tego zobaczył istotę na 
pierwszy rzut oka w doskonałym zdrowiu, która wciekle rozbijała regulatory 
sztucznego ciążenia, z taką szybkocią, z jaką wbudowane w nie 
samonaprawcze roboty starały się je odtworzyć. Conway klął i zaczął 
gwałtownie szukać częstotliwoci nadajnika tamtego. Nagle w jego 
słuchawkach rozległ się ostry, wysoki pisk. 
- Mam cię! - mruknął ponuro. 
Gdy tylko tamten usłyszał jego głos, pisk ustał natychmiast, podobnie jak 
wszelkie ruchy siejących zniszczenie macek. Conway odnotował częstotliwoć, 
a następnie przełączył się ponownie na zakres używany przez siebie i 
Illensańczyka. 
- Wydaje mi się - powiedział chlorodyszny kapelan, gdy Conway opowiedział 
mu, co usłyszał - że ta istota jest miertelnie przerażona, a dźwięk, który 
wydała, był okrzykiem przerażenia; inaczej autotranslator przełożyłby go na 
zrozumiałe słowa. To, że pisk i niszczycielskie działanie ustało, gdy 
stworzenie usłyszało głos, jest wielce obiecujące, ale uważam, że powinnimy 
zbliżać się powoli, cały czas upewniając je, że chcemy mu pomóc. Jego 
zachowanie tam dole wskazuje, według mnie, na to, że uderza we wszystko 
co się porusza, toteż moim zdaniem konieczne jest zachowanie ostrożnoci. 
- Tak, proszę księdza - powiedział Conway z uczuciem. 
- Nie wiemy, w którą stronę skierowane są organy wzroku tej istoty - mówił 
dalej Illensańczyk - proponuję więc, abymy podeszli z przeciwnych stron. 
Conway skinął głową. Obaj ustawili swoje radiostacje na nowy zakres i 
zaczęli ostrożnie przesuwać się w kierunku sufitu sterowni. Mając w 
degrawitatorach taką rezerwę mocy żeby przylgnąć do metalowej 
powierzchni, odpełzli od siebie na przeciwległe ciany i zsunęli się po nich na 
podłogę. Gdy stworzenie znalazło się między nimi, zaczęli się powoli ku 
niemu zbliżać. 
Urządzenia samonaprawcze przez cały czas pracowały usuwając szkody 
wyrządzone przez tę szóstkę przypominających anakondy macek, lecz samo 
stworzenie w dalszym ciągu leżało spokojnie. Nie wydawało również żadnych 
dźwięków. Conway ciągle mylał o zniszczeniach spowodowanych bezmylnym 
miotaniem się po sterowni. Słów, które cisnęły mu się na usta, w żaden 
sposób nie można było nazwać uspokajającymi; wobec tego kwestię 
porozumienia się z rozbitkiem pozostawił kapelanowi. 
- Nie obawiaj się niczego - Illensańczyk mówił już po raz dwudziesty. - Jeli 
jeste ranny, powiedz nam. Przyszlimy tu po to, aby ci pomóc... 
Jednak od strony stworzenia nie doszedł żaden ruch, żadne słowo. 
Powodowany nagłym impulsem Conway włączył zakres doktora Mannona. 
- Wydaje mi się - powiedział - że rozbitek należy do klasy AACL. Czy może mi 
pan powiedzieć, skąd się tu wziął, a także dlaczego albo nie chce, albo nie 
może się do nas odezwać? 
- Porozumiem się z Izbą Przyjęć - powiedział Mannon po krótkim milczeniu. - 
Czy jednak jest pan pewny, że to włanie ta klasa? Nie przypominam sobie, 
żebym tu kiedy widział kogo z AACL: czy na pewno nie jest to 
kreppeliańska... 
- To na pewno nie jest kreppeliańska omiornica przerwał Conway. - Ma szeć 
macek głównych; teraz leży spokojnie nic nie robiąc... 
Conway przerwał nagle, tak zaskoczony, że zamilkł, bowiem jego 
stwierdzenie, że istota nic nie robi, przestało być aktualne. Stwór pomknął w 
kierunku sufitu tak szybko, że zdawało się, jakby dotknął go w tym samym 
momencie, co wystartował. Conway ujrzał, już teraz nad sobą, jak kolejna 
szafka roztrzaskuje się na kawałki, a kilka następnych odpada, wyrwanych 
przez szukające zaczepienia macki. W słuchawkach Mannon krzyczał co o 
skokach ciążenia w dotychczas bezpiecznym sektorze Szpitala i o 
wzrastających stratach, ale Conway nie był w stanie nic odpowiedzieć. 
Patrzył bezsilnie, jak AACL przygotowuje się do kolejnego lotu. 
- ... Przyszlimy tu, aby ci pomóc - mówił kapelan w chwili; gdy szecioramienny 

background image

stwór wylądował cztery metry od niego. Przyssał się mocno pięcioma 
mackami wyrzucając szóstą potężnym, łukowatym zamachem, którym 
zagarnął Illensańczyka i cisnął nim o cianę. Ze skafandra kapelana buchnął 
życiodajny chlor na moment okrywając mgiełką bezkształtne, nieszczęsne 
ciało, które odbiwszy się od ciany wylądowało na rodku sterowni. AACL 
ponownie zaczął wydawać swoje piski. 
Conway słyszał swój własny głos bełkotliwie zdający relację Mannonowi, 
następnie za Mannona wzywającego okrzykiem Listera. W końcu odezwał się 
sam Lister. 
- Musi pan go zabić, Conway - powiedział ochryple dyrektor. Musi pan go 
zabić, Conway! 
Dopiero te słowa pomogły mu się otrząsnąć i powrócić do normalnego stanu. 
Ach, jakie to podobne do Kontrolera, pomylał gorzko, rozwiązać problem za 
pomocą morderstwa. I wymagać od lekarza, osoby powołanej do ratowania 
życia, aby je odebrał. Nie miało znaczenia, że przyszła ofiara była 
nieprzytomna ze strachu; spowodowała wiele zamieszania w Szpitalu, więc 
należy ją zabić. 
Conway bał się przedtem, bał się i teraz: Przy poprzednim stanie umysłu 
łatwo było poddać się panice i zastosować prawo dżungli: "zabij, bo ciebie 
zabiją". Ale nie teraz. Bez względu na to, co miało stać się z nim lub ze 
Szpitalem, nie zabije istoty obdarzonej intelektem, a Lister może sobie 
krzyczeć, aż zsinieje... 
Nagle zaskoczyło go, że i Lister, i Mannon krzyczą na niego usiłując odeprzeć 
jego argumenty. Prawdopodobnie swoje rozumowanie przeprowadził na głos, 
sam o tym nie wiedząc. Ze złocią wyłączył ich zakres. 
Jednak jeszcze jeden głos bełkotał co do niego: powolny, ciszony, straszliwie 
zmęczony, często przerywany jękami bólu. Przez obłędną chwilę Conway 
pomylał, że to duch martwego kapelana powtarza argumenty Listera, ale po 
chwili spostrzegł, że co się nad nim porusza. 
Przez otwór w suficie łagodnie przepływała postać w skafandrze - Williamson. 
W jaki sposób ciężko ranny Kontroler tu dotarł, Conway nie był w stanie 
pojąć; złamane koci rąk uniemożliwiały sterowanie degrawitatorem, a więc 
Williamson musiał przebyć całą drogę odbijając się nogami i mając nadzieję, 
że jaki wciąż czynny przewód grawitacyjny nie pociągnie go po raz drugi. 
Conway aż skurczył się na myl o tym, ile razy te wielokrotnie połamane 
kończyny musiały zderzyć się z przeszkodami po drodze. A mimo to Kontroler 
mylał tylko o tym, by namówić Conwaya, żeby ten zabił rozbitka na dole. 
Coraz bliżej dołu, a odległoć malała z każdą sekundą... 
Conway poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark. Nie mogąc się 
zatrzymać ranny Kontroler wysunął się już z dziury w suficie i płynął ku 
podłodze, prosto na przyczajonego stwora! Conway patrzył zafascynowany, 
jak jedna z twardych niczym stal macek zaczyna się rozwijać przygotowując 
się do mierciononego zamachu. 
Instynktownie rzucił się w kierunku unoszącego się w próżni Kontrolera, nie 
mając czasu, by pomyleć o swej odwadze - lub głupocie. Zwarł się z 
Williamsonem z głuchym trzaskiem i objął go nogami, by mieć wolne ręce do 
obsługi degrawitatora. Zaczęli się wciekle obracać wokół wspólnego rodka 
ciężkoci, a ciany, sufit i podłoga z jej groźnym "lokatorem" wirowały tak 
szybko, że Conway ledwie mógł skupić wzrok na regulatorach. Zdawało mu 
się, że lata całe minęły, nim opanował wirowanie i skierował siebie i 
Kontrolera ku dziurze w suficie, za którą było bezpiecznie. Byli już prawie u 
celu, kiedy Conway ujrzał, jak gruba, niczym lina okrętowa, macka pędzi w 
jego kierunku...  

 
Co uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż mu dech zaparło. Przez straszną 
chwilę mylał, że butle tlenowe odpadły, skafander się rozdarł, a on sam 
chwyta wciekle ustami próżnię. Jednak wywołany strachem krzyk wpucił 
strumień tlenu do płuc. Conway nigdy jeszcze z takim smakiem nie wdychał 
powietrza z butli. 

background image

Macka stwora musnęła go tylko, toteż kręgosłup ocalał, ucierpiała jedynie 
radiostacja. 
- Jak się pan czuje? - zapytał z troską Conway, gdy już ułożył Williamsona w 
pomieszczeniu nad sterownią. Żeby Kontroler mógł go usłyszeć, musieli się 
zetknąć hełmami. 
Przez kilka minut nie było odpowiedzi. Potem powrócił ów znużony, 
nabrzmiały bólem półszept. 
- Bolą mnie ręce. Jestem zmęczony - słowa Kontrolera rwały się. - Ale 
wszystko będzie dobrze... kiedy mnie zabiorą... na salę... - Williamson umilkł. 
Po chwili jego głos zabrzmiał ponownie, jakby z większą siłą. - To znaczy, 
jeżeli w Szpitalu pozostanie jeszcze kto żywy, żeby mnie leczyć. Bo jeli nie 
powstrzyma pan naszego przyjaciela z dołu... 
Conway zawrzał nagle gniewem. 
- Do jasnej cholery - wybuchnął - czy nigdy pan nie ustąpi? Niech pan sobie 
to wbije do głowy: nie mam zamiaru zabić istoty rozumnej! Moje radio jest 
rozbite, więc nie muszę słuchać wrzasków Listera i Mannona, a żeby i pana 
nie słyszeć, wystarczy mi odsunąć hełm. 
Głos Kontrolera znowu osłabł 
- Ja wciąż słyszę Mannona i Listera - powiedział Williamson. - Oni mówią, że 
teraz dostało się oddziałowi ósmemu, czyli drugiej sekcji dla pacjentów z 
planet o niskiej grawitacji. Pacjenci i lekarze leżą rozpłaszczeni ciążeniem 3 
G. Jeszcze kilka minut tego i nigdy już się nie podniosą. Wie pan, że klasa 
MSVK nie odznacza się silną budową ciała... 
- Zamknij się! - ryknął Conway. Z wciekłocią odsunął się, przerywając kontakt. 
Kiedy gniew jego zmalał na tyle, że ponownie mógł widzieć, zauważył, że 
usta Kontrolera już się nie poruszają. Oczy jego były zamknięte, twarz szara i 
pokryta potem wywołanym szokiem; nie widać było również oznak oddechu. 
Absorbenty wewnątrz hełmu nie pozwalały, by szkiełko zamgliło się od 
oddechu, toteż Conway nie miał pewnoci; ale Williamson mógł już nie żyć. 
Przy jego zmęczeniu odsuwanym wielokrotnie za pomocą zastrzyków 
pobudzających, przy jego ranach Conway już dawno się mógł spodziewać 
jego zgonu. Z jakiego powodu nagle zapiekły go oczy. 
W ciągu ostatnich kilku godzin oglądał już tyle mierci i krwi, że jego wrażliwoć 
na cierpienie stępiała do tego stopnia, iż reagował na nie jak automat 
medyczny. To uczucie osobistej krzywdy, osierocenia go przez Kontrolera 
musiało być po prostu czasowym nawrotem tej wrażliwoci. Jednego był 
wszakże pewien - że nikt tego medycznego automatu nie zdoła skłonić do 
zbrodni. Wiedział już, że Korpus Kontroli czynił więcej dobra niż zła - ale on 
nie był Kontrolerem. 
A przecież i O'Mara, i Lister byli jednoczenie Kontrolerami i lekarzami, a 
sława tego drugiego rozciągała się na całą Galaktykę. Czy chcesz być lepszy 
od nich? pytał go jaki głos gdzie w mózgu. Jeste tu tylko ty, mówił dalej w 
głos, a praca Szpitala została zdezorganizowana, dookoła za umierają istoty 
rozumne - wszystko przez tego stwora tam w dole. Jakie są według ciebie, 
szanse przeżycia? Droga, którą tu przybyłe, jest zawalona i nikt ci nie 
przyjdzie z pomocą, a więc ty też umrzesz. Czyż nie tak?  
Conway usiłował desperacko trwać przy swoim postanowieniu, okryć się nim 
jak skorupą. Ale ów natarczywy, ów tchórzliwy głos w jego głowie rozbijał tę 
skorupę. Z uczuciem prawdziwej ulgi Conway zobaczył, że usta Kontroler 
znowu się poruszają. Szybko przysunął swój hełm. 
- ... Ciężko panu jako lekarzowi - głos był coraz słabszy - ale pan musi. 
Przypućmy, że to pan jest tam w dole, oszalały ze strachu, a może i bólu, i w 
chwili opamiętania kto panu powie, co pan zrobił, co pan nadal robi, ile istot 
ma pan na sumieniu... - Głos zadrżał, ucichł, a następnie powrócił. - Czy pan 
nie wolałby raczej umrzeć niż dalej zabijać? 
- Ale ja nie mogę! 
- Czy na jego miejscu nie wolałby pan umrzeć? 
Conway poczuł, jak jego skorupa ochronna rozpada się. W ostatniej, 
desperackiej próbie oporu, odwleczenia strasznej decyzji, powiedział: - No, 
może, ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym go zabić. Rozerwałby mnie na 

background image

strzępy, zanim bym się do niego zbliżył... 
- Mam broń - powiedział Kontroler. 
Conway nie pamiętał potem, jak ustawiał przyrządy celownicze, a nawet kiedy 
wyjął broń z kabury Kontrolera. Pistolet leżał w jego dłoni, wycelowany w 
stworzenie na dole, a Conway czuł chłód i niesmak. Jednak nie ustąpił 
Williamsonowi całkowicie. Pod ręką miał rozpylacz z szybkoschnącą masą 
plastyczną, za pomocą której, jeli użyło jej się szybko, można było czasem 
uratować życie osoby, której skafander uległ przedziurawieniu. Conway chciał 
tylko zranić stwora obezwładniając go, a następnie uszczelnić jego skafander 
plastikiem. Sprawa była trudna i ryzykowna, ale nie potrafił zabijać z zimną 
krwią. 
Ostrożnie uniósł drugą rękę, by przytrzymać broń, i wycelował. Następnie 
wystrzelił. 
Kiedy opucił broń, ze stwora nie pozostało nic poza rozrzuconymi po sterowni 
zwijającymi się fragmentami macek. Conway żałował teraz, że nie zna się na 
broni, i nie umiał dostrzec, iż pistolet strzela pociskami eksplodującymi, a 
ponadto został ustawiony na ogień ciągły... 
Usta Williamsona poruszyły się znowu. Conway przytknął hełm powodowany 
wyłącznie odruchem. Już przestało mu na czymkolwiek zależeć. 
- ... Wszystko w porządku, doktorze - mówił Kontroler. - To nikt... 
- Teraz już nikt - zgodził się posępnie Conway. Powrócił do oględzin pistoletu 
Kontrolera i poczuł żal, że tak go dokładnie opróżnił. Gdyby został choć jeden 
pocisk, choć jeden, wiedziałby, jak go użyć.  
- Przyszło to panu z trudem, wiemy o tym - mówił major O'Mara. Jego głos nie 
był już ostry, a stalowoszare oczy patrzyły łagodnie, jakby ze współczuciem i 
chyba dumą. - Lekarz zazwyczaj nie musi podejmować takich decyzji, dopóki 
nie będzie starszy, bardziej zrównoważony, dojrzalszy - o ile w ogóle takim w 
końcu się staje. Pan jest albo był pan dzieciakiem przejedzonym idealizmem - 
w nieco kołtuńskiej i obłudnej wersji - dzieciakiem, który nawet nie wiedział, 
czym naprawdę jest Kontroler. 
O'Mara umiechnął się. Jego dwie wielkie, twarde dłonie spoczęły dziwnie po 
ojcowsku na ramionach Conwaya. To, co pan zrobił - mówił dalej - mogło 
zniszczyć zarówno pańską karierę, jak i równowagę umysłową. Ale nie ma 
sprawy, nie potrzebuje pan siebie o nic obwiniać. Wszystko jest w porządku. 
Conway mylał tępo, że szkoda, iż nie otworzył wówczas szkła hełmu i nie 
skończył z tym wszystkim, zanim technicy dotarli do sterowni sztucznego 
ciążenia i nie odnieli jego i Williamsona do O'Mary. Major musi być niespełna 
rozumu. On, Conway, pogwałcił naczelną zasadę etyczną jego zawodu i zabił 
istotę obdarzoną intelektem. Absolutnie wszystko było nie w porządku. 
- Niech mnie pan posłucha - powiedział poważnie O'Mara. - Chłopcom z 
łącznoci udało się odtworzyć oraz sterowni rozbitego statku, wraz z pilotem, 
bezporednio przed zderzeniem. Pilotem nie był pański AACL, rozumie pan? 
Była to istota klasy AMSO, należąca do jednej z rolejszych ras w Kosmosie, a 
jej przedstawiciele często trzymają w charakterze zwierząt domowych 
nieinteligentne osobniki klasy AACL. Poza tym na licie chorych Szpitala nie 
ma również istot tej klasy, toteż zwierzak, którego pan zabił, był po prostu 
odpowiednikiem oszalałego ze strachu psa w skafandrze ochronnym. - 
O'Mara potrząsnął ramionami Conwaya, aż mu się głowa zakołysała. Czy 
teraz lepiej się pan czuje? 
Conway poczuł, jak wraca doń życie. Skinął głową w milczeniu. 
- Może pan ić - powiedział, umiechając się, O'Mara - i nadrobić trochę snu. Za 
co do rozmowy reorientacyjnej, niestety, nie mam w tej chwili czasu. Niech mi 
pan niej kiedy przypomni, jeli pana zdaniem, będzie jeszcze potrzebna...  

XI 

 
W ciągu czternastu godzin, które Conway przespał, napływ rannych zmalał do 
poziomu, z którym można było sobie poradzić. Poza tym nadeszła wiadomoć, 
że wojna się skończyła. Technikom i konserwatorom z Korpusu Kontroli udało 
się usunąć elementy potrzaskane przez rozbity statek i załatać pancerz 
Szpitala. Gdy wewnątrz wybitego tunelu przywrócono normalne cinienie 

background image

atmosferyczne, prace remontowe postępowały szybko naprzód, tak że kiedy 
Conway obudził się i ruszył na poszukiwanie doktora Mannona, stwierdził, że 
pacjentów przenosi się do sekcji, które jeszcze kilka godzin wczeniej były 
ciemną, pozbawioną atmosfery plątaniną żelastwa. 
Swojego zwierzchnika odnalazł nieopodal głównego oddziału nagłych 
wypadków dla klasy FGLI. Mannon pochylał się nad ciężko poparzonym 
DBLF, którego gąsienicowate ciało wręcz ginęło na ogromnym stole 
przeznaczonym dla Tralthańczyków. Dwa inne gąsienicowce, pod 
znieczuleniem, leżały na równie olbrzymim łóżku stojącym pod cianą, a 
jeszcze jeden leżał lekko się zwijając na wózku koło drzwi. 
- Gdzie pan był, do cholery? - odezwał się Mannon głosem zbyt zmęczonym, 
by zabrzmiał w nim gniew. Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, dodał: - A, 
niech pan już nie mówi. Każdy podbiera personel innym, a stażyci nie mają 
nic do powiedzenia... 
Conway poczuł, że twarz mu czerwienieje. Nagle zawstydził się tego 
czternastogodzinnego snu, ale miał zbyt mało odwagi, by Mannona 
wyprowadzić z błędu. 
- W czym mogę pomóc, panie doktorze? - zapytał zamiast tego. 
- Może pan - odrzekł Mannon wskazując na pacjentów. - Ale to będzie 
paskudna robota. Rany kłute i cięte, głębokie. Odłamki metalu w dalszym 
ciągu w ciele, uszkodzenie narządów jamy brzusznej i ostry krwotok 
wewnętrzny. Bez hipnotamy nie da pan sobie rady. Niech pan po idzie i 
szybko wraca, jasne? 
Kilka minut później Conway leżał w gabinecie O'Mary zapisując sobie tamę o 
fizjologii DBLF. Tym razem nie unikał dotknięcia rąk majora. 
- Jak się czuje Kontroler Williamson? - zapytał zdejmując hełm. 
- Wyżyje - odparł sucho O'Mara. - Sam Diagnostyk składał mu gnaty. Nie ma 
prawa umrzeć... 
Conway wrócił do Mannona, jak mógł najprędzej. Dowiadczał już 
charakterystycznego rozdwojenia psychicznego; poza tym wysiłkiem woli 
opanowywał potrzebę pełzania na brzuchu, wiedział więc, że zapis się przyjął. 
Podobni do gąsienic mieszkańcy planety Kelgia bardzo przypominali Ziemian 
zarówno w metaboliźmie, jak i usposobieniu, toteż zamęt w jego głowie był 
mniejszy niż w przypadku poprzedniej tamy z rasą Telfi. Tym niemniej 
osiągnął zbliżenie z istotami, które leczył; zbliżenie, które w istocie sprawiało 
mu ból. 
Pojęcie broni, pocisku i celu jest bardzo proste - trzeba tylko wycelować, 
nacisnąć spust, a cel jest już martwy lub obezwładniony. Pocisk nie myli w 
ogóle, celujący nie myli tyle, ile trzeba, za cel... cierpi. 
Conway widział ostatnio zbyt wiele obezwładnionych celów i kawałki metalu, 
które wryły się w nie głęboko, pozostawiając czerwone kratery w 
poszarpanym ciele, potrzaskane koci i rozerwane naczynia krwionone. Potem 
jeszcze pozostawał długi, bolesny proces rekonwalescencji. Ktokolwiek sieje 
takie zniszczenie wród istot mylących, czujących, zasługuje na co 
boleniejszego niż psychiatria korekcyjna O'Mary. 
Kilka dni wczeniej Conway wstydziłby się takich myli, a i teraz czuł się trochę 
zażenowany. Zastanawiał się, czy niedawne wydarzenia zapoczątkowały w 
nim proces degradacji moralnej, czy po prostu zaczynał być dorosły? 
Pięć godzin później było już po wszystkim. Mannon dał pielęgniarce 
polecenia, by czwórka pacjentów znajdowała się pod stałą obserwacją, ale 
najpierw kazał jej przynieć co do zjedzenia. Dziewczyna wróciła po paru 
minutach z wielką paczką kanapek, a także wiecią, że ich stołówka została 
zajęta na sypialnię męską dla lekarzy -Tralthańczyków. Wkrótce potem 
Mannon zasnął w czasie jedzenia drugiej kanapki. Conway załadował go na 
transporter i zawiózł do jego pokoju. Po drodze trafił na tralthańskiego 
Diagnostyka, który kazał mu udać się do oddziału urazowego klasy DBDG. 
Tym razem Conway zajmował się pacjentami z jego własnej rasy, a jego 
dojrzewanie czy może degeneracja moralna pogłębiała się. Zaczynał myleć, 
że Korpus Kontroli jest cholernie łagodny wobec niektórych osobników.  
Trzy tygodnie później Szpital Kosmiczny pracował już normalnie. Wszyscy 

background image

pacjenci, poza najciężej rannymi, zostali już przetransportowani do szpitali 
planetarnych. Uszkodzenia spowodowane uderzeniem statku już naprawiono. 
Tralthańczycy opucili stołówkę i Conway nie musiał już porywać jedzenia w 
locie że stolików do narzędzi. Lecz o ile w przypadku całego szpitala sprawy 
wróciły do normalnego etanu, o tyle z Conwayem wszystko miało się inaczej. 
Został całkowicie zwolniony od obowiązków na swoim oddziale i przeniesiony 
do grupy złożonej zarówno z ludzi jak i nieziemców, których większoć 
zajmowała stanowiska wyższe od niego. Wszyscy zostali poddani 
przeszkoleniu w zakresie ratownictwa kosmicznego. Niektóre problemy 
związane z wyławianiem rozbitków ze zniszczonych statków kosmicznych, a 
szczególnie tych z działającymi jeszcze źródłami energii, były dla Conwaya 
kompletnym zaskoczeniem. Przeszkolenie zakończyło się ciekawym, 
aczkolwiek nieco karkołomnym egzaminem praktycznym, który udało mu się 
zdać, po czym nastąpił bardziej umysłowy kurs filozofii porównawczej 
nieziemców. Jednoczenie trwało szkolenie dotyczące skażeń: co zrobić, gdy 
nastąpi przeciek w oddziale metanodysznych, a temperatura grozi 
podniesieniem się powyżej minus stu czterdziestu stopni, co zrobić w 
przypadku istoty chlorodysznej wystawionej na działanie tlenu, istoty 
wyposażonej w skrzela - na działanie powietrza oraz odwrotnie. Conway aż 
wzdrygał się na myl o tym, że niektórzy z jego współtowarzyszy na kursie 
mogliby zastosować na nim sztuczne oddychanie - niektórzy ważyli bowiem 
po pół tony! - ale szczęliwie na końcu tego szkolenia egzaminu praktycznego 
nie było. 
Każdy z wykładów podkrelał znaczenie szybkiej i dokładnej oceny klasy 
napływających pacjentów, którzy często mogą nie być w stanie podać jej 
samodzielnie. W czteroliterowym systemie klasyfikacyjnym pierwsza litera 
była kluczem do ogólnej przemiany materii, druga oznaczała liczbę i 
rozmieszczenie kończyn i narządów zmysłów, za pozostałe dwie okrelały 
zespół wymagań co do cinienia atmosferycznego oraz siły ciążenia, co 
również informowało o masie fizycznej oraz rodzaju powłoki pokrywającej 
ciało danego osobnika. Litery A, B i C na pierwszym miejscu odnosiły się do 
istot wododysznych. D i F odpowiadały ciepłokrwistym organizmom 
tlenodysznym; tu mieciła się większoć ras inteligentnych. Istoty z klasy G do K 
były również tlenodyszne, ale bardziej przypominały owady i żyły w niskiej sile 
ciążenia. L i M pochodziły również z planet o małej grawitacji, ale wyglądem 
przypominały ptaki. Istoty chlorodyszne należały do klasy O i P. Potem 
następowały wszystkie osobliwoci - pożeracze promieniowania 
radioaktywnego, istoty o krwi zamrożonej albo krystaliczne, stworzenia, które 
mogły zmieniać dowolnie swój kształt, a także osobniki posiadające różne 
uzdolnienia parapsychiczne. Telepaci, tacy jak Telfi, otrzymywali na 
pierwszym miejscu literę V. W ramach zajęć wykładowcy wywietlali przez trzy 
sekundy na ekranie obraz stopy jakiej istoty, lub fragment jej skóry, i jeli 
Conway nie potrafił na podstawie tak pobieżnych oględzin wyrecytować 
odpowiedniej klasy, padało wiele ironicznych słów. Wszystko to było bardzo 
ciekawe, ale Conway zaczął się trochę niepokoić, gdy stwierdził, że przez 
szeć tygodni nie oglądał ani jednego pacjenta. Postanowił zadzwonić do 
O'Mary i wypytać go oczywicie z szacunkiem i oględnie. 
- Na pewno chce pan wrócić na oddział - rzekł O'Mara, gdy Conway doszedł 
w końcu do sedna rozmowy. Również doktor Mannon chciałby pana z 
powrotem. Ale ja mam dla pana robotę i nie chcę, żeby pan ugrzązł gdzie 
indziej. Niech pan jednak nie sądzi, że tylko zabija pan czas. Uczy się pan 
wielu pożytecznych rzeczy, doktorze. Przynajmniej sądzę, że się pan uczy. 
Żegnam. 
Odkładając mikrofon interkomu Conway pomylał, że wiele z tego, czego się 
uczył, odnosi się osobicie do majora O'Mary. Nie istniał kurs na temat 
naczelnego psychologa, ale właciwie to jakby był, bowiem z każdego wykładu 
wyłaniała się jego postać. Conway dopiero zaczynał pojmować, jak blisko był 
wyrzucenia ze Szpitala za zachowanie podczas incydentu a Telfi. 
O'Mara miał stopień majora w Korpusie Kontroli, ale Conway wiedział już, że 
wewnątrz Szpitala trudno było znaleźć jakie granice jego władzy. Jako 

background image

naczelny psycholog był odpowiedzialny za zdrowie psychiczne wszystkich 
nader różnych osobników i ras wród personelu oraz za łagodzenie wszelkich 
zadrażnień, jakie mogłyby między nimi wystąpić. 
Przy najwyższej nawet tolerancji i wzajemnym szacunku nadal zdarzały się 
sytuacje, w których takie zadrażnienia się pojawiały. Sytuacje potencjalnie 
niebezpieczne wynikały z ignorancji i nieporozumienia; również jaka istota. 
mogła zapać na neurozę ksenofobiczną, która, miałaby negatywny wpływ na 
jej przydatnoć zawodową czy równowagę psychiczną albo obie te rzeczy na 
raz. Na przykład lekarz z Ziemi, który miał w podwiadomoci niechęć do 
pająków, nie mógłby odnaleźć w sobie, mając pacjenta Illensańczyka, tyle 
medycznej neutralnoci, by go wyleczyć. Do O'Mary należało więc wykrycie i 
usunięcie takich oznak niebezpieczeństwa albo też, jeli wszystko zawiedzie, 
pozbycie się owego potencjalnie niebezpiecznego osobnika, nim zadrażnienia 
te przybiorą postać otwartego konfliktu. Owa ochrona przed błędnym, 
niezdrowym lub nietolerancyjnym myleniem stanowiła obowiązek, który 
O'Mara wypełniał z takim zacięciem, że zyskał sobie u niektórych przydomek 
"drugiego Torquemady". Istoty z tych planet, na których nie było nigdy 
żadnych odpowiedników Inkwizycji, obrzucały go innymi epitetami i to często 
prosto w twarz. Ale w kanonie zasad O'Mary Usprawiedliwione Wyzwiska nie 
stanowiły objawów niewłaciwego mylenia, toteż poważne tego reperkusje się 
nie zdarzały. 
O'Mara nie był odpowiedzialny za psychologiczne braki pacjentów Szpitala, 
ale ponieważ często nie można było stwierdzić gdzie kończy się ból czysto 
fizyczny, a zaczyna psychosomatyczny, również i wtedy pytano go o zdanie. 
To, że O'Mara zwolnił Conwaya z obowiązków na oddziale, mogło oznaczać 
zarówno degradację, jak i awans. Jeli jednak Mannon potrzebował go z 
powrotem, w takim razie zadanie, które miał dla niego O'Mara, musiało być 
ważniejsze. Conway był wobec tego przekonany, że z psychologiem nic mu 
nie grozi; ta myl była bardzo przyjemna. Jednak gryzła go ciekawoć. 
Następnego ranka wezwano go, by się zjawił w gabinecie naczelnego 
psychologa...  

 

3... Kłopoty z Emilią 

 
Był to zapewne jeden z tych olbrzymich transportowców przewożących 
kolonistów, na których potrafiły przejć cztery pokolenia, nim przyleciały z 
jednej gwiazdy na drugą, dopóki hipernapęd nie odstawił do lamusa tak 
gigantycznych jednostek, mylał Conway przyglądając się wielkiej "kropli", 
którą widać było przez iluminator za biurkiem O'Mary. Za wyjątkiem oszklonej 
kabiny pilota wszystkie rzędy galerii obserwacyjnych oraz iluminatorów 
zostały zakryte grubymi - płytami metalowymi solidnie umocnionymi z 
zewnątrz, by wytrzymały potężne cinienie w rodku statku. Nawet w 
zestawieniu z ogromem Szpitala statek wydawał się potężny. 
- Odpowiada pan za kontakt między Szpitalem a lekarzem i pacjentem z tego 
statku - powiedział naczelny psycholog O'Mara patrząc uważnie na Conwaya. 
- Lekarz należy do rasy niewielkich rozmiarów. Pacjent podobny jest do 
dinozaura. 
Conway usiłował nie dać poznać po sobie zdumienia. Wiedział, że O'Mara 
analizuje jego reakcje i przewrotnie chciał mu to utrudnić, jak tylko potrafił. 
- Co mu jest? - zapytał po prostu. 
- Nic - odrzekł O'Mara. 
- Więc to problem psychologiczny? 
Naczelny psycholog potrząsnął głową. 
- No więc co takiego może robić w szpitalu zdrowa, zrównoważona 
psychicznie i inteligentna istota... 
- Ona nie jest inteligentna. 
Conway nabrał powoli powietrza w płuca i odetchnął. Najwyraźniej major 
bawił się z nim w zgadywankę. Nie, żeby miał co przeciwko temu, ale pod 
warunkiem, że dostanie uczciwą szansę odgadnięcia właciwych odpowiedzi. 
Spojrzał raz jeszcze na olbrzymi kształt zaadaptowanego transportowca i 

background image

zamylił się. 
Zainstalowanie hipernapędu w tak ogromnym statku kosztowało dużo, a 
poważne zmiany konstrukcyjne kadłuba - jeszcze więcej. Wyglądało na to, że 
kto zadał sobie wiele trudu jedynie dla... 
- Już mam! - wykrzyknął Conway umiechając się. To nowy okaz, który mamy 
pokroić i zbadać... 
- Boże uchowaj! - zawołał O'Mara z przerażeniem. Rzucił szybkie, niemal 
paniczne spojrzenie na małą kulę z plastiku, częciowo zakrytą stosem książek 
na biurku. 
- Ta cała sprawa - mówił dalej - została uzgodniona na najwyższym szczeblu, 
co najmniej podkomisji Rady Galaktycznej. Na czym to wszystko ma polegać, 
ani ja, ani nikt inny w Szpitalu nie wie. Być może lekarz, który przybył tu z 
pacjentem i który ma się nim zajmować, powie panu kiedy... - Ton głosu 
O'Mary wyrażał wątpliwoć, że to nastąpi. - ... Jednakże od Szpitala, jak i od 
pana wymaga się tylko pomocy i współpracy - zakończył.  
Z dalszych słów majora wynikało, że istota, która w tym przypadku 
występowała jako lekarz, należała do niedawno odkrytej rasy, którą 
tymczasowo zaklasyfikowano jako VUXG. Oznaczało to, że istoty owe 
posiadały pewne zdolnoci parapsychiczne, potrafiły przekształcać praktycznie 
wszystkie substancje w energię na własne potrzeby oraz mogły przystosować 
się do każdego właciwie rodowiska. Były one małe i nieomal niezniszczalne. 
Lekarz ów był telepatą, ale jego etyka oraz zakaz ingerencji w sferę 
prywatnych myli nie pozwalały mu na stosowanie tej zdolnoci do 
porozumiewania się z nie-telepatą, nawet gdyby jego zakres odbioru 
obejmował myli ludzkie. Z tego powodu porozumiewanie się miało 
następować wyłącznie poprzez autotranslator. Była to rasa długowieczna, 
zarówno jeli chodzi o długoć życia poszczególnych osobników, jak i historię 
pisaną - a przez cały ten ogromny przeciąg czasu nie było u nich żadnej 
wojny. 
Była to cywilizacja stara, wiatła i skromna, zakończył O'Mara, niezmiernie 
skromna. Tak bardzo, że do innych ras, nie tak skromnych jak ona, odnosiła 
się z pogardą. Conway będzie musiał być bardzo taktowny, bowiem tę 
najwyższą, nieledwie przytłaczającą skromnoć łatwo można pomylić z czym 
innym. 
Conway przyjrzał się uważnie O'Marze. Czy w tych bystrych, szarostalowych 
oczach nie pojawił się ironiczny umieszek? Czy na kanciastej, pewnej siebie 
twarzy nie było wyrazu sztucznej obojętnoci? I nagle, zupełnie już zbity z 
tropu, dostrzegł mrugnięcie majora. 
Ignorując je, odezwał się: 
- Według mnie, oni strasznie zadzierają nosa. 
Ujrzał jak usta O'Mary skrzywiły się i w tym momencie, z dramatyczną 
raptownocią włączył się do rozmowy nowy głos. 
- Znaczenie wypowiedzianej przed chwilą uwagi nie jest dla mnie jasne - 
zadudnił beznamiętny głos z autotranslatora. - Zadzieramy, czyli unosimy... 
co? - Nastąpiła krótka chwila milczenia, po której głos mówił dalej: - 
Przyznaję, że moje zdolnoci umysłowe są bardzo ograniczone; chciałbym 
jednak z całą pokorą owiadczyć, że moje niezrozumienie w tym przypadku nie 
wynika tylko z mojej winy, ale częciowo wywodzi się z owej ubolewania 
godnej skłonnoci młodych i mniej praktycznych ras do wydawania 
pozbawionych sensu dźwięków, kiedy zupełnie nie ma takiej potrzeby. 
W tym włanie momencie wzrok Conwaya, który gwałtownie rozglądał się po 
pokoju, padł na przezroczystą plastykową kulę leżącą na biurku O'Mary. 
Teraz, kiedy przyjrzał się jej dokładniej, zauważył pasek, którym do kuli 
przymocowany był aparat, zapewne autotranslator. Wewnątrz pojemnika 
pływało c o . 
- Doktorze Conway - rzekł sucho naczelny psycholog - oto doktor Arretapec, 
pański nowy szef. - I dodał, bezgłonie poruszając ustami: - Musi pan tak mleć 
ozorem? 
Stwór w plastykowej kuli; nie przypominający niczego innego poza suszoną 
liwką w syropie, był więc owym lekarzem należącym do klasy VUXG! Conway 

background image

poczuł, że twarz mu płonie. Jak to dobrze, że autotranslator przekładał tylko 
znaczenie poszczególnych słów nie zagłębiając się w ich wydźwięk 
emocjonalny - w tym przypadku ironiczny! Inaczej znalazłby się w mocno 
niezręcznej sytuacji. 
- Ponieważ potrzebna jest tu najcilejsza współpraca - dodał szybko major - a 
ciężar ciała istoty imieniem Arretapec jest niewielki, będzie pan go n o s i ł w 
czasie pracy. - O'Mara zgrabnie przemienił swe słowa w czyn i przytroczył 
pojemnik do ramienia Conwaya. 
- Może pan ić - powiedział, gdy skończył. - Szczegółowe polecenia, kiedy i 
gdzie będą potrzebne, zostaną panu przekazane bezporednio przez doktora 
Arretapeca. 
To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomylał Conway kwano, wychodząc. Oto 
miał na ramieniu lekarza - nieziemca - który wyglądał jak przezroczysta, 
trzęsąca się jak galareta kluska, za ich wspólnym pacjentem był zdrowy i 
krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego kolega po fachu nie 
bardzo chciał wyjanić. Conway słyszał kiedy o lepym posłuszeństwie, ale lepa 
współpraca była dlań pojęciem nowym, i jego zdaniem, raczej głupim.  
Po drodze do luku siedemnastego, czyli tam, gdzie Szpital połączony był ze 
statkiem, na którym znajdował się ich pacjent, Conway usiłował 
nieziemskiemu lekarzowi wyjanić organizację Szpitala Głównego Sektora 
Dwunastego. 
Dr Arretapec od czasu do czasu zadawał jakie rzeczowe pytania, a więc 
zapewne był zainteresowany tematem. 
Pomimo że Conway był na to przygotowany, jednak ogrom wnętrza 
zaadaptowanego transportowca wstrząsnął nim. Z wyjątkiem dwóch 
poziomów najbliższych powłoki zewnętrznej statku, gdzie obecnie znajdowały 
się generatory sztucznego ciążenia, technicy z Korpusu Kontroli wycięli ze 
rodka wszystko, pozostawiając ogromną pustą kulę o rednicy około szeciuset 
metrów. Powierzchnia wewnętrzna owej kuli zapaćkana była błotem i 
wilgocią. Tu i ówdzie znajdowały się wielkie, niechlujne stosy powyrywanej 
rolinnoci, w większoci wdeptanej w błoto. Conway zauważył również, że 
znaczna jej częć zwiędła i zamierała. 
Mając dotychczas do czynienia z lniącą, aseptyczną czystocią Szpitala 
stwierdził, że ów widok szczególnie działa na jego system nerwowy. Zaczął 
rozglądać się za pacjentem. 
Jego wzrok przesunął się w górę ponad stertę błota i porozrzucanych rolin, aż 
w końcu wysoko, po przeciwnej stronie kuli zobaczył, że błoto przechodzi w 
małe, głębokie jeziorko. Tuż pod powierzchnią wody widać było jaki ruch i 
wirowanie. Nagle nad wodą ukazała się nieduża głowa osadzona na 
ogromnej, sinusoidalnej szyi; rozejrzała się i ponownie zanurzyła się z 
ogromnym pluskiem. 
Conway ocenił odległoć, a następnie stan terenu pomiędzy nim i jeziorem. 
- To daleka droga - powiedział - wezmę degrawitator... 
- Nie będzie to potrzebne - odrzekł Arretapec. Ziemia nagle usunęła się spod 
nóg i oto Conway leciał już w kierunku odległego jeziora. 
Klasyfikacja VUXG, przypomniał sobie, kiedy już odzyskał oddech, obejmuje 
istoty dysponujące pewnymi zdolnociami parapsychicznymi...  

II 

 
Wylądowali łagodnie niedaleko brzegu jeziora. Arretapec powiedział 
Conwayowi, że chce skoncentrować przez kilka chwil swoje procesy mylowe, 
i poprosił go, żeby przez ten czas był cicho i nie poruszał się. Kilka sekund 
później Conway poczuł, że swędzi go gdzie wewnątrz ucha. Dzielnie porzucił 
myl o tym, żeby wetknąć tam palec i podrapać się; zamiast tego całą uwagę 
skupił na powierzchni jeziora. 
Nagle toń wody przebiło szaro-brunatne, wielkie jak góra cielsko zakończone 
z jednej strony długą, zwężającą się szyją z drugiej za ogonem gwałtownie 
uderzającym o wodę. Przez chwilę Conway mylał, że potwór po prostu 
wyskoczył na powierzchnię jak gumowa piłka, ale potem wytłumaczył sobie, 
że to dno jeziora musiało się gwałtownie zapać pod dinozaurem dając 

background image

optycznie podobny efekt. Nadal wciekle wymachując szyją, ogonem i 
czterema potężnymi jak kolumny nogami olbrzymi gad dotarł do brzegu 
jeziora i wylazł na błoto, lub też raczej w błoto, bowiem zapadł się w nie aż po 
kolana. Conway ocenił, że te kolana znajdowały się przynajmniej trzy metry 
nad ziemią, że rednica cielska w najszerszym miejscu wynosiła około pięciu 
metrów, za od głowy do ogona potwór liczy sobie ich dobrze ponad trzydzieci. 
Ciężar cielska oszacował na około czterdzieci tysięcy kilogramów. Potwór nie 
miał żadnego naturalnego pancerza na ciele, ale na końcu ogona, jak na tak 
ogromny narząd wykazującego zdumiewającą ruchliwoć, znajdowało się 
zgrubienie kostne, z którego wyrastały dwa zrogowaciałe, zakrzywione do 
przodu, groźnie wyglądające kolce. 
Gdy Conway przyglądał się ogromnemu gadowi, ten nadal kotłował się w 
błocie, wyraźnie podrażniony. Nagle opadł na kolana, a jego długa szyja 
przechyliła się do przodu, aż w końcu głowa znalazła się u podbrzusza. Była 
to osobliwa, ale także jaka żałosna pozycja. 
- On jest bardzo przestraszony - rzekł Arretapec. Tutejsze warunki niezbyt 
dobrze udają jego naturalne rodowisko. 
Conway potrafił zrozumieć potwora i współczuć mu. Bez wątpienia 
poszczególne elementy owego rodowiska zostały odtworzone dokładnie, ale 
zamiast rozmiecić je w sposób naturalny, zrzucono je w jedną kupę błota. Z 
pewnocią nie zrobiono tego celowo, pomylał. Zapewne cały ten bałagan w 
rodowisku został spowodowany jakimi trudnociami z układem sztucznego 
ciążenia. 
- Czy stan psychiczny pańskiego pacjenta - zapytał ma znaczenie dla 
powodzenia pańskiej pracy? 
- I to bardzo - odrzekł Arretapec. 
- Wobec tego najpierw trzeba spowodować, by pacjent był bardziej 
zadowolony ze swego losu.- powiedział Conway i przykucnął. Pobrał próbki 
wody z jeziora, błota i różnych odmian pobliskiej rolinnoci. W końcu 
wyprostował się. 
- Czy mamy tu jeszcze co do roboty? - zapytał. 
- W chwili obecnej nic nie mogę zrobić - odparł Arretapec. 
Głos z autotranslatora był bezbarwny i oczywicie pozbawiony emocji, ale ze 
względu na przerwy między słowami Conway doszedł do przekonania, że 
VUXG jest głęboko rozczarowany.  
Znalazłszy się ponownie przy luku wejciowym Conway zdecydowanie ruszył 
w kierunku jadalni dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Był głodny. 
W jadalni dostrzegł wielu kolegów po fachu: gąsienicowców DBLF, które 
wszędzie poruszały się powoli, z wyjątkiem sali operacyjnej; humanoidów 
typu ziemskiego, takich jak on sam, którzy należeli do klasy DBDG, oraz 
potężnych, wielkoci słonia Tralthańczyków - klasy FGLI którzy wraz ze swymi 
symbiontami OTSB byli na najlepszej drodze, by znaleźć się wród dostojnych 
Diagnostyków. Jednak nie wdając się w żadną rozmowę Conway 
skoncentrował się na uzyskaniu jak najwięcej informacji o planecie, z której 
pochodził pacjent-gad. 
Dla swobodniejszej konwersacji wyjął Arretapeca z plastykowego pojemnika i 
umiecił go na stole, pomiędzy talerzem z ziemniakami i sosjerką. Pod koniec 
posiłku ze zdumieniem ujrzał, że doktor wytrawił dwucalowy otwór w stole ! 
- W głębokim zamyleniu - odrzekł Arretapec, gdy Conway doć rozdrażnionym 
głosem zażądał wyjanień proces przyjmowania pożywienia i trawienia staje 
się u nas automatyczny i niewiadomy. Nie gustujemy w jedzeniu dla 
przyjemnoci, tak jak wy, bowiem osłabia to wartoć naszych procesów 
mylowych. Jeli jednak spowodowałem jaką szkodę... 
Conway pospiesznie zapewnił go, że plastikowa serweta jest stosunkowo 
niewiele warta w obecnych okolicznociach, po czym szybko wymknął się z 
jadalni. Nie próbował wyjaniać, że personel obsługujący stołówkę cokolwiek 
wcieknie się z powodu zniszczenia stosunkowo niewiele wartej własnoci. 
Po obiedzie Conway odebrał analizę próbek, a następnie ruszył do gabinetu 
kierownika Działu Eksploatacji. Siedział tam nidiański niedźwiadek ze złoconą 
opaską na ramieniu oraz Ziemianin w mundurze Kontrolera, z naszywkami 

background image

pułkownika na naramiennikach, w klapie za miał odznakę Dywizji 
Technicznej. Conway przedstawił sytuację oraz to, co jego zdaniem powinno 
być zrobione, o ile to w ogóle możliwe. 
- To jest możliwe - rzekł czerwony niedźwiadek zagłębiwszy się w stos 
wydruków, które przyniósł Conway ... 
- O'Mara owiadczył mi, ze koszty nie grają roli przerwał Conway, wskazując 
głową istotę, którą miał na ramieniu. - Maksymalna współpraca, tak 
powiedział. 
- W takim razie możemy to zrobić - żywo wtrącił pułkownik. Przyglądał się 
Arretapecowi z twarzą wyrażającą niemal strach. - Zastanówmy się: 
transportowce do przywiezienia wszystkiego z jego rodzinnej planety; szybciej 
i taniej niż synteza jego pożywienia tutaj. Potrzebne nam idą również dwie 
kompanie z Dywizji Technicznej oraz ich wszystkie roboty, aby mu wymocić 
gniazdko. Oprócz tych dwudziestu paru ludzi, którzy go tu przywieźli. - Przez 
chwilę patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma, podczas gdy jego mózg 
błyskawicznie liczył. - Trzy dni - powiedział w końcu. 
Zważywszy nawet, że podróż w nadprzestrzeni trwała dosłownie mgnienie 
oka, Conway i tak był zdania, że trzy dni to bardzo krótko. Powiedział to 
pułkownikowi. 
Kontroler przyjął wyrazy uznania z ledwie dostrzegalnym umiechem. - 
Jeszcze pan nam nie powiedział, po co to wszystko - zapytał. 
Conway odczekał całą minutę, by dać Arretapecowi doć czasu na odpowiedź, 
ale VUXG milczał. Sam mógł tylko mruknąć: - Nie wiem - po czym szybko 
wyszedł. 
Na następnych drzwiach, przez które weszli, znajdował się napis tłustym 
drukiem: "Naczelny Dietetyk dla klas DBDG, DBLF i FGLI, Dr K.W. Hardin". 
Doktor Hardin uniósł swą wspaniałą siwą głowę znad jakich wykresów, którym 
się przyglądał. 
- No i co ci dolega? - ryknął. 
Conway w dalszym ciągu czuł podziw i respekt dla Hardina, ale przestał już 
się go bać. Wiedział, że Naczelny Dietetyk dla osób obcych był czarujący, 
wobec znajomych stawał się nieco gwałtowny, za wobec przyjaciół - 
opryskliwy. Jak mógł najzwięźlej, postarał się wyjanić, co mu dolega. 
- Powiadasz więc, że mam tam poleźć i powtykać w ziemię to wiństwo, które 
on żre, żeby mylał, że to samo wyrosło? - przerwał w pewnym momencie 
Hardin. - Co ty sobie mylisz, do cholery, że kim ja jestem? A w ogóle, ile żre 
ta wielka brudna krowa? 
Conway podał mu wyliczone dane. 
- Trzy i pół tony lici palmowych dziennie! - zaryczał Hardin bez mała unosząc 
się znad biurka. - Oraz delikatne zielone pędy... O, bogowie! A mnie mówią, 
że dietetyka to nauka cisła. Ścisłe trzy i pół tony zielska! Ha! 
Conway wybrał ten moment, by wyjć. Wiedział, że wszystko będzie w 
porządku, bowiem Hardin nie zdradzał żadnych oznak czarującego 
usposobienia. 
Arretapecowi wyjanił, że Naczelny Dietetyk nie jest niechętnie nastawiony do 
współpracy, choć mogło to tak zabrzmieć. Ale pomoże równie chętnie, jak 
tamci dwaj poprzednio. VUXG stwierdził, że przedstawiciele tak krótko żyjącej 
i niedojrzałej rasy nie potrafią się powstrzymać przed tak nienormalnym 
zachowaniem.  
Nastąpiła druga wizyta u pacjenta. Tym razem Conway wziął ze sobą 
degrawitator i uniezależnił się od teleportacyjnych zdolnoci Arretapeca. Obaj 
przelecieli nad tą wielką, poruszającą się górą cielska i koci, ale Arretapec ani 
razu nie dotknął potwora. Nie wydarzyło się nic poza tym, że pacjent znowu 
okazywał podniecenie, a Conwaya co jaki czas swędziało w uchu. Przelotnie 
zerknął na czujnik wszczepiony w przedramię, by sprawdzić, czy jaki obcy 
czynnik nie dostał mu się do krwi, ale wszystko było w porządku. Może po 
prostu miał uczulenie na dinozaury. 
Wróciwszy do Szpitala Conway stwierdził, że częstotliwoć i gwałtownoć jego 
ziewania grożą zwichnięciem szczęki i pojął, że ma za sobą ciężki dzień. 
Pojęcie snu było całkowicie obce Arretapecowi, ale nie wyrażał żadnych 

background image

sprzeciwów, by Conway oddał się temu stanowi, skoro było to konieczne dla 
jego kondycji fizycznej. Conway zapewnił go, że jest to konieczne i najkrótszą 
drogą udał się w stronę swego pokoju. 
Przez chwilę kłopotał się, co zrobić z Arretapecem. VUXG był ważną 
osobistocią; nie mógł go tak po prostu zostawić gdzie w szafce czy w kącie, 
nawet jeli stworzenie to było tak odporne, że nawet w dużo gorszych 
warunkach czułoby się dobrze. Nie mógł go również, ot tak sobie, odstawić na 
bok, jeli nie chciał go urazić. W każdym razie, on sam czułby się mocno 
urażony na jego miejscu. Żałował, że O'Mara nie przekazał mu instrukcji na 
taką okolicznoć. W końcu umiecił stworzenie na blacie biurka i zapomniał o 
nim. 
Arretapec musiał usilnie o czym myleć przez noc, bowiem rano w blacie 
biurka widniał trzycalowy otwór.  

 

III  

Drugiego dnia po południu między oboma lekarzami rozgorzała kłótnia. To 
znaczy, Conway uznał to za kłótnię. Co za o tym sądził obco mylący 
nieziemiec, czyli Arretapec, można było tylko zgadywać. 
Zaczęło się od tego, że VUXG zażądał, by Conway zachowywał się cicho i 
bez ruchu, gdy on sam zapadł w to swoje milczenie. Arretapec wrócił na 
swoje stałe miejsce na ramieniu Conwaya wyjaniając, że lepiej będzie się tam 
mógł skoncentrować, niż gdy częć myli będzie skupiał na lewitacji. Conway 
zrobił, co mu kazano, bez słów, choć w usta cisnęło się wiele pytań: Co było 
pacjentowi? Co Arretapec mu robił? I jak mu to robił, skoro żaden z nich 
nawet nie dotknął dinozaura? Conway znalazł się w pożałowania godnej 
sytuacji lekarza, któremu nie wolno zastosować swej sztuki na pacjencie. 
Ciekawoć go pożerała i dokuczała mu. Mimo to jednak trwał w bezruchu. 
Ale swędzenie w uchu odezwało się znowu, dużo silniej niż poprzednio. 
Ledwie dostrzegł strugi błota i wody wyrzucane w górę przez dinozaura, który 
wygrzebywał się z płycizny na brzeg. Dręczące nie zlokalizowane swędzenie 
bezlitonie się spotęgowało, aż w końcu z nagłym okrzykiem przestrachu 
Conway klepnął się w ucho i zaczął je zapamiętale drapać. Przyniosło mu to 
natychmiastową i błogosławioną ulgę, ale... 
- Nie mogę pracować, gdy się pan wierci - powiedział Arretapec, którego 
rozdrażnienie można było poznać tylko po szybkoci wypowiadania 
poszczególnych słów. - Dlatego proszę natychmiast odejć. 
- Nie wierciłem się - gniewnie zaprotestował Conway. - Ucho mnie swędziało 
i... 
- Swędzenie, szczególnie w takim stopniu, że spowodowało pańskie 
poruszenie, jest oznaką dolegliwoci fizycznej, którą należy leczyć - przerwał 
VUXG. - Może też być spowodowane przez organizmy pasożytnicze lub 
symbiotyczne, które zamieszkują, być może bez pańskiej wiedzy, pana ciało. 
Chciałem zwrócić uwagę, iż zaznaczyłem wyraźnie, że mój asystent musi być 
w doskonałym zdrowiu fizycznym, a nie, żeby wiadomie czy niewiadomie był 
nosicielem pasożytów - który to typ, rozumie pan, jest szczególnie skłonny do 
wiercenia się - może więc pan pojąć moje niezadowolenie. Gdyby nie nagłe 
pańskie poruszenie się, może udałoby mi się co osiągnąć. Proszę więc odejć. 
- Ach ty zarozumiały...  
Dinozaur wybrał sobie włanie ten moment, by wleźć z powrotem do wody, 
stracić grunt pod nogami i chlapnąć na brzuch z tak ogromnym pluskiem, 
jakiego Conway nigdy jeszcze nie słyszał. Lecące w powietrzu błoto i woda 
całkowicie go przemoczyły, za niewielka fala przypływowa omyła mu stopy. 
Odwróciło to na tyle jego uwagę, że nie dokończył obelgi, za w powstałej w 
ten sposób chwili milczenia zdał sobie sprawę, że Arretapec nie miał zamiaru 
go osobicie obrazić. Istniało wiele ras inteligentnych - nosicieli pasożytów, z 
których pewne były wręcz konieczne dla zdrowia przedstawicieli tych ras. W 
ich przypadku epitet "zawszony" mógł oznaczać "w doskonałym stanie 
zdrowia". Może Arretapec i chciał go obrazić, ale pewnoci mieć nie mógł. A 
VUXG był w końcu bardzo ważną osobistocią... 

background image

- I co takiego udałaby się panu osiągnąć? - zapytał ironicznie. Nadal był 
wciekły, ale postanowił toczyć walkę na poziomie profesjonalnym, a nie 
osobistym. Poza tym wiedział, że autotranslator pominie cały obraźliwy 
wydźwięk tonu jego słów. 
- Co w ogóle stara się pan uzyskać i jak ma pan zamiar to zrobić, gdy - tak mi 
się zdaje, z tego, co widzę - tylko pan patrzy na pacjenta? 
- Nie mogę panu powiedzieć - odrzekł Arretapec po kilku sekundach. - Moje 
przedsięwzięcie jest... jest ogromne. Dotyczy przyszłoci. Nie zrozumiałby pan. 
- Skąd pan wie? Gdyby pan mi powiedział, co pan robi, może mógłbym 
pomóc. 
- Nie może pan pomóc. 
- Słuchaj pan - powiedział Conway wyprowadzony z równowagi - nawet nie 
usiłował pan skorzystać ze wszystkich możliwoci Szpitala. Obojętne, co pan 
chce zrobić ze swoim pacjentem, powinien pan przede wszystkim 
przeprowadzić szczegółowe badanie - unieruchomić go, a następnie 
przewietlić, zrobić biopsję i wszystko, co trzeba. Dałoby to panu cenne dane 
fizjologiczne, którymi mógłby się pan posłużyć... 
- Mówiąc po prostu - przerwał Arretapec - sugeruje pan, że aby zrozumieć jaki 
złożony organizm czy aparat, należy rozłożyć go na częci składowe, które 
trzeba poznawać po kolei. Moja rasa nie uważa, że obiekt należy niszczyć, 
choćby częciowo, aby go poznać. Dlatego też wasze prymitywne metody 
badawcze są dla mnie bezwartociowe. Proponuję, by pan odszedł. 
Conway wyszedł zgrzytając zębami. 
Powodowany pierwszym impulsem chciał wedrzeć się do pokoju O'Mary i 
zażądać, by naczelny psycholog znalazł sobie kogo innego jako chłopca na 
posyłki dla Arretapeca. Jednak major wspominał, że zadanie to jest ważne, i 
miałby wiele niemiłych słów do powiedzenia, gdyby uznał, że Conway poddał 
się, bo się obraził, gdy nie zaspokojono jego ciekawoci lub urażono jego 
dumę. Było wielu lekarzy; szczególnie asystentów Diagnostyków, którym nie 
wolno było dotykać pacjentów, więc może Conwayowi nie podoba się, że kto 
taki, jak Arretapec, jest jego zwierzchnikiem...? 
Gdyby pojawił się u O'Mary w obecnym stanie umysłu, istniało realne 
niebezpieczeństwo, że psycholog uzna, iż Conway jest psychicznie nie 
przystosowany do swego stanowiska. Niezależnie od prestiżu jakim jest 
zatrudnienie w Szpitalu, praca ta przynosiła zarówno zadowolenie, jak 
korzyci. Gdyby okazało się, że Conway nie nadaje się do dalszej pracy w 
Szpitalu, i odesłanoby go do jakiej pracy planetarnej, byłoby to największą 
tragedią w jego życiu. 
Skoro jednak nie mógł zwrócić się do O'Mary, do kogo miał pójć? Zwolniony z 
jednego zajęcia, nie otrzymawszy innego Conway nie miał nic do roboty. Stał 
rozmylając przez kilka minut na przecięciu dwóch korytarzy, a obok niego 
przechodziły i przesuwały się istoty reprezentujące cały przekrój życia 
rozumnego Galaktyki. Nagle wpadł na pomysł. Było co, co mógłby zrobić, co 
zrobiłby i tak, gdyby wszystko nie działo się w takim popiechu. 
Biblioteka szpitalna miała kilka pozycji o czasach prehistorycznych na Ziemi, 
zarówno w postaci nagrań, jak i staromodnych, mniej poręcznych książek. 
Conway ustawił je w stosie na stoliku i przygotował się do zaspokojenia w ten 
okrężny sposób swej ciekawoci zawodowej na temat pacjenta. 
Czas mijał szybko.  
Od razu odkrył, że termin "dinozaur" odnosi się do wszystkich większych 
gadów. Pacjent Arretapeca, jeli pominąć jego większe rozmiary i kostną narol 
na końcu ogona, był identyczny zewnętrznie z brontozaurem, który żył w 
bagnach okresu jurajskiego. Również był rolinożerny, ale w odróżnieniu od 
pacjenta, nie miał możliwoci obrony przed mięsożernymi gadami owego 
okresu. Było tam również zdumiewająco wiele danych fizjologicznych, które 
Conway żarłocznie sobie przyswoił. 
Stos pacierzowy składał się z olbrzymich kręgów, wewnątrz pustych, z 
wyjątkiem ogonowych. Ta oszczędnoć materiału przyczyniła się do 
stosunkowo niewielkiej wagi zwierzęcia, mimo jego rozmiarów. Brontozaur był 
jajorodny. Miał małą głowę; czaszka należała do najmniejszych ze wszystkich 

background image

kręgowców. Jednak poza znajdującym się w niej mózgiem istniał jeszcze 
dobrze rozwinięty orodek nerwowy w okolicy kręgów krzyżowych, kilka razy 
większy od prawdziwego mózgu. Uważano, że brontozaur rósł powoli, a jego 
ogromne rozmiary są wynikiem długowiecznoci; gad ten potrafił żyć ponad 
dwiecie lat. 
Ich jedyną obroną przeciwko współczesnym im drapieżcom było krycie się i 
pozostawanie pod wodą; mogły tam żerować, a wyłaniały się tylko na krótką 
chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Zaczęły wymierać, gdy zmiany geologiczne 
spowodowały wysychanie ich bagnistego rodowiska, pozostawiając je na 
łasce naturalnych wrogów. 
Jeden z autorytetów twierdził, że te olbrzymie gady były największą pomyłką 
natury. A jednak, utrzymywał inny, przetrwały one przez trzy okresy 
geologiczne - trias, jurę i kredę - w sumie liczące sto czterdzieci milionów lat, 
czyli doć długo, jak na czas trwania "pomyłki", zważywszy, że człowiek 
istnieje dopiero od około pół miliona lat...  
Conway wyszedł z biblioteki w przewiadczeniu, że odkrył co ważnego, ale co 
to było, nie mógł sobie przypomnieć; bardzo go to drażniło. W czasie 
pospiesznego obiadu stwierdził, że potrzebuje dalszych informacji, a tylko 
jedna osoba mogła mu ich udzielić. Musiał znowu pójć do O'Mary. 
- A gdzież to nasz mały przyjaciel? - zapytał ostro psycholog, gdy Conway 
wszedł do jego pokoju kilka minut później. - Pokłócilicie się, czy co? 
Conway przełknął linę i spróbował zapanować nad głosem. 
- Doktor Arretapec - odrzekł - chciał przez jaki czas samotnie popracować nad 
pacjentem, ja za poszedłem do biblioteki poczytać trochę o dinozaurach. 
Chciałem się zapytać, czy są może dla mnie jakie dodatkowe informacje? 
- Trochę - odparł O'Mara. Przez kilka bardzo denerwujących chwil przyglądał 
się Conwayowi. 
- Oto one - powiedział w końcu. 
Statek badawczy Korpusu Kontroli, który odkrył rodzinną planetę Arretapeca, 
stwierdziwszy wysoki stopień cywilizacji jej mieszkańców wyjawił im zasadę 
hipernapędu. Jedną z pierwszych planet, które te istoty odwiedziły, był 
surowy, młody wiat pozbawiony istot rozumnych, gdzie jednak zainteresowała 
ich pewna rasa zwierząt - gigantycznych gadów. Rodacy Arretapeca 
owiadczyli Radzie Galaktycznej, że przy odpowiedniej pomocy będą mogli 
osiągnąć co, co okaże się korzystne dla całej cywilizacji Kosmosu, a 
ponieważ rasa telepatów nie mogła kłamać ani nawet pojąć istoty kłamstwa, 
otrzymali więc pomoc, o którą prosili i tak oto Arretapec i jego pacjent przybyli 
do szpitala. O'Mara owiadczył również, że ma jeszcze jedną dobrą 
informację: otóż, jak się wydaje, owe istoty klasy VUXG dysponują jaką 
zdolnocią prekognicji. Nie znajdowała ona dotąd zastosowania, bowiem nie 
dotyczy jednostek, tylko całych społeczeństw, a i to w tak odległej przyszłoci i 
przypadkowo, że była praktycznie bezużyteczna. 
Conway wyszedł od O'Mary mając jeszcze większy mętlik w głowie niż 
poprzednio. 
Nadal próbował zebrać porozrzucane strzępy informacji w co, co miałoby jaki 
sens, ale albo był zbyt zmęczony, albo za głupi. A zmęczony był na pewno; 
przez te dwa ostatnie dni jego mózg zdawał mu się gęstą, znużoną mgłą... 
Pomylał, że między tymi dwoma zdarzeniami - przybiciem Arretapeca i tym 
nie wyjanionym zmęczeniem musi być jaki związek; był w dobrej kondycji 
fizycznej, a żaden wysiłek mięni ani umysłu nigdy go jeszcze nie wyczerpał w 
takim stopniu. Zresztą, czyż VUXG nie powiedział, że to uczucie swędzenia 
jest objawem rozstroju psychicznego? 
I oto nagle jego praca z Arretapecem nie wydawała mu się już tylko nużąca 
czy denerwująca. Conway zaczynał się obawiać o swoje zdrowie. Przypućmy, 
że swędzenie jest spowodowane przez jaki nowy rodzaj bakterii, których jego 
wskaźnik osobisty nie potraf wykryć? Pomylał już o czym podobnym, gdy jego 
wiercenie się spowodowało wyrzucenie go przez Arretapeca, ale przez resztę 
dnia podwiadomie starał się przekonać siebie, iż nie było to nic takiego, 
ponieważ natężenie tych sensacji zmalało prawie do zera. Teraz wiedział już, 
że powinien był wtedy poprosić, by zbadał go jaki dowiadczony internista. 

background image

Nawet teraz powinien to zrobić. 
Był jednak bardzo zmęczony. Przyrzekł sobie, że rano poprosi doktora 
Mannona, swego poprzedniego zwierzchnika, by go zbadał. Rano także 
będzie musiał jako się pogodzić z Arretapecem. Zasypiając, cały czas głowił 
się nad tym, jaką to dziwną chorobą mógł się zarazić, a także, jak należy 
przepraszać istoty klasy VUXG.  

IV 

 
Następnego dnia w blacie biurka widniała kolejna dziura, w której siedział 
Arretapec. Gdy tylko Conway siadając dał poznać, że się obudził, VUXG 
odezwał się do niego. 
- Przyszło mi na myl wczoraj - powiedział - że być może, oczekiwałem zbyt 
wiele, jeli chodzi o samokontrolę, równowagę emocjonalną oraz zdolnoć 
znoszenia czy też ignorowania drażniących drobiazgów, od istot, które są 
stosunkowo, ma się rozumieć - na niskim poziomie umysłowym. Dlatego też 
poczynię wszelkie starania, by mieć to na uwadze podczas naszych 
następnych kontaktów. 
Dopiero po kilku minutach doszło do Conwaya, że Arretapec go w ten sposób 
przeprosił. Pomylał wtedy, że są to najbardziej obraźliwe przeprosiny, jakie w 
życiu słyszał, i dobrze to wiadczy o jego samokontroli, bo nie wspomniał o 
tym Arretapecowi. Zamiast tego umiechnął się i zaczął się upierać, że to jego 
wina. Następnie obaj udali się do pacjenta. 
Wnętrze transportowca zmieniło się nie do poznania. Zamiast pustej kuli 
pokrytej błotnistą mazią z ziemi, wody i lici, trzy czwarte jej powierzchni 
stanowiło doskonałą reprodukcję krajobrazu mezozoicznego. Nie był on 
jednak dokładnie taki sam, jak na obrazkach oglądanych przez Conwaya 
poprzedniego dnia, bowiem tam była to dawna ziemska era, rolinnoć za 
wewnątrz statku została przeniesiona z planety pacjenta. Ale różnice były 
zdumiewająco niewielkie. Największa zmiana nastąpiła na niebie. 
Tam, gdzie poprzednio widać było przeciwległą stronę kuli, obecnie 
znajdowała się białoniebieska mgiełka, wród której płonęło bardzo naturalnie 
wyglądające słońce. Puste wnętrze statku zostało prawie całkowicie zakryte 
tym półprzezroczystym gazem, toteż obecnie trzeba było bardzo bystrego oka 
oraz uprzedzonego o wszystkim umysłu, by stwierdzić, że nie jest to 
rzeczywista powierzchnia planety, z autentycznym słońcem płonącym na 
zamglonym niebie. Technicy wykonali dobrą robotę. 
- Nie sądziłem, aby w tych warunkach możliwe było tak skomplikowane i 
naturalne odtworzenie - powiedział nagle Arretapec. - Należą się panu słowa 
uznania. To powinno mieć bardzo pozytywny wpływ na pacjenta.  
Istota, o której mówiono - z jakiego osobliwego powodu technicy nazywali ją 
"Emilią" - z zadowoleniem objadała licie z dziesięciometrowej roliny 
przypominającej kształtem palmę. To, że znajdowała się na suchym lądzie 
zamiast żerować pod wodą, było, jak domylał się Conway, symptomatyczne 
dla jej stanu psychicznego, bowiem starożytny brontozaur niezmiennie 
umykał do wody w chwili zagrożenia, gdyż woda była jego jedyną osłoną. 
Najwyraźniej neo-brontozaur nie miał żadnych zmartwień. 
- W zasadzie to samo, co wyposażenie sali dla każdego pacjenta żyjącego w 
warunkach różnych od ziemskich powiedział skromnie Conway. - Różnica 
polegała tylko na skali wykonanych prac. 
- Niemniej jednak jestem pod wrażeniem tego wszystkiego - odrzekł 
Arretapec. 
Najpierw przeprosiny, a teraz komplementy, pomylał kwano Conway. Gdy 
zbliżyli się i VUXG raz jeszcze ostrzegł go, by zachowywał się spokojnie, 
Conway odgadł, że zmiana usposobienia Arretapeca jest wynikiem dzieła 
techników. Skoro pacjent znajduje się obecnie w idealnych warunkach, 
terapia, jaka by nie była, ma większe szanse powodzenia... 
Nagle swędzenie pojawiło się znowu. Zaczęło się w zwykłym miejscu, w 
rodku prawego ucha, ale tym razem rozszerzyło się i spotęgowało, aż w 
końcu Conwayowi zdawało się, że cały jego mózg pokryty jest pełzającymi 

background image

robaczkami. Poczuł, jak występują nań zimne poty i przypomniał sobie swoje 
obawy z poprzedniego dnia, kiedy to postanowił pójć do doktora Mannon. Nie 
był to wytwór jego wyobraźni; to było co poważnego, może nawet miertelnie 
poważnego. Panicznym, bezwiednym ruchem wyrzucił obie ręce ku głowie 
strącając na ziemię pojemnik z Arretapecem. 
- Znowu się pan wierci... - zaczął VUXG. 
- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał Conway. Wymamrotał co 
nieskładnego, że musi wyjć, że to ważne i nie może poczekać, po czym uciekł 
w popłochu.  
Trzy godziny później siedział w gabinecie Mannon do przyjęć klasy DBDG, a 
pies doktora to na niego warczał, to przewracał się na grzbiet bezskutecznie 
usiłując nakłonić Conwaya do zabawy. Ten jednak nie miał ochoty na 
zwyczajowe poszturchiwania i zapasy, które i jemu, i psu sprawiały wielką 
przyjemnoć, gdy był po temu czas. Całą uwagę skupił na schylonej głowie 
jego byłego szefa oraz wykresach leżących na biurku. Nagle Mannon 
podniósł wzrok. 
- Nic panu nie jest - orzekł tym swoim stanowczym tonem, którym zwracał się 
do studentów i pacjentów podejrzanych o symulowanie choroby. - Och, nie 
mam wątpliwoci - dodał kilka sekund potem - że pan rzeczywicie odczuwa to 
wszystko: zmęczenie, swędzenie i tak dalej... ale jakim przypadkiem zajmuje 
się pan obecnie? 
Conway opowiedział mu wszystko. W czasie tej opowieci Mannon kilkakrotnie 
się umiechnął. 
- Zakładam, że jest to pański pierwszy długotrwały, hm... kontakt z telepatą, a 
także, że nikomu jeszcze pan o tym przede mną nie mówił? - ton Mannon 
sugerował raczej owiadczenie niż pytanie. - I oczywicie, chociaż czuje pan to 
swędzenie najsilniej, gdy znajduje się pan w pobliżu tego VUXG-a oraz 
pacjenta, występuje ono również słabiej kiedy indziej. 
Conway skinął głową. - Odczuwałem je przez chwilę zaledwie pięć minut 
temu. 
- Oczywicie wraz ze wzrostem odległoci następuje osłabienie - powiedział 
Mannon. - Jednak, jeli o pana chodzi, nie ma się pan czego obawiać. 
Arretapec usiłuje bezwiednie, rozumie pan - zrobić z pana telepatę. Wyjanię 
to panu... 
Otóż okazuje się, że trwający przez dłuższy czas kontakt z jaką istotą 
obdarzoną zdolnociami telepatycznymi pobudza pewne rejony mózgu 
ludzkiego, w których znajdują się albo zaczątki zmysłu telepatycznego, który 
rozwinie się w przyszłoci, albo też pozostałoć takowego, który człowiek 
posiadał w okresie prymitywnym, ale go zatracił. 
W rezultacie następowało doć kłopotliwe, choć nieszkodliwe podrażnienie. 
Jednakże w bardzo rzadkich przypadkach, dodał Mannon, owa bliskoć 
wywoływała w człowieku co jakby sztuczny zmysł telepatyczny, w wyniku 
czego mógł on czasem odbierać myli od telepaty, z którym uprzednio 
pozostawał w kontakcie, ale tylko od niego. We wszystkich tych przypadkach 
zdolnoć występowała wyłącznie od pewnego czasu i znikała, gdy istota 
odpowiedzialna, za jej wywołanie rozstawała się z tym człowiekiem. 
- Jednak owe przypadki telepatii wzbudzonej są niezwykle rzadkie - zakończył 
Mannon - i najwyraźniej pan odbiera tylko jej drażniący dodatek, inaczej 
dowiedziałby się pan, co zamierza Arretapec po prostu odczytując jego myli... 
Gdy Mannon kontynuował swoje wyjanienia, Conway uwolniony już od 
obawy, że złapał jaką nieznaną chorobę, mylał intensywnie. W miarę, jak 
przypominał sobie poszczególne sprawy związane z brontozaurem i 
Arretapecem, strzępki rozmowy z tym ostatnim i wreszcie jego własne 
badania nad życiem - i wyginięciem - ziemskich, dawno wymarłych 
olbrzymich gadów, w jego głowie formował się niejasny obraz. Był to 
szaleńczy obraz - lub przynajmniej zniekształcony - i nadal niekompletny, ale 
w końcu cóż innego taka istota, jak Arretapec, mogła robić z pacjentem 
podobnym do brontozaura; pacjentem, któremu nic nie dolegało? 
- Słucham? - powiedział Conway. Zdał sobie sprawę, że Mannon mówił co do 
niego, czego nie usłyszał. 

background image

- Mówiłem, że jeli dowie się pan, co Arretapec robi, niech pan mi powie - 
powtórzył Mannon. 
- O, ja wiem, co on robi - odparł Conway. - Przynajmniej sądzę, że wiem; i 
rozumiem, dlaczego nie chce o tym mówić. To z powodu miesznoci, na jaką 
by się naraził, gdyby mu się nie udało, skoro sam pomysł jest absurdalny. Nie 
wiem natomiast, p o c o to robi... 
- Doktorze Conway - powiedział Mannon podejrzanie słodko - jeli pan mi nie 
powie, o co chodzi, to, jak to treciwie ujmują nasi co głupsi stażyci, przerobię 
panu kiszki na podwiązki. 
Conway wstał popiesznie. Musiał niezwłocznie wrócić do Arretapeca. Skoro 
miał teraz pewne pojęcie o tym, co jest grane, musiał zająć się paroma 
rzeczami - pilnie potrzebnymi zabezpieczeniami, o których kto taki, jak VUXG, 
mógł nie pomyleć. 
- Przykro mi, panie doktorze - odrzekł roztargnionym głosem - ale nie mogę 
panu powiedzieć. Widzi pan, w wietle tego, co pan mi mówił, istnieje 
możliwoć, że to, co wiem, pochodzi bezporednio, telepatycznie, z mózgu 
Arretapeca i dlatego stanowi tajemnicę lekarską. Muszę teraz pędzić, ale 
bardzo panu dziękuję. 
Znalazłszy się na korytarzu rzucił się biegiem do najbliższego komunikatora i 
wezwał Dział Eksploatacji. Po głosie, który się odezwał, rozpoznał owego 
pułkownika z Dywizji Technicznej, którego spotkał poprzednim razem. 
- Czy kadłub tego zaadaptowanego transportowca zapytał szybko - wytrzyma 
uderzenie ciała o masie około czterech ton, poruszającego się z prędkocią, 
hm... między trzydzieci i sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Poza mm, 
jakie rodki bezpieczeństwa podjąłby pan, aby nie dopucić do konsekwencji 
takiego wydarzenia? 
- Chyba pan żartuje - odparł pułkownik po dłuższej chwili milczenia. - Ciało to 
przeleci przez kadłub jak przez sklejkę. Jednak w przypadku powstania 
takiego otworu wewnątrz statku jest doć powietrza, by technicy zdążyli włożyć 
skafandry. Czemu pan pyta? 
Conway szybko mylał. Chciał, żeby co zrobiono, ale nie chciał mówić po co. 
Powiedział pułkownikowi, że obawia się o systemy grawitacyjne utrzymujące 
sztuczne ciążenie wewnątrz statku. Było ich tak wiele, że niech no tylko który 
sektor przypadkowo odwróci kierunek przebiegu energii i odepchnie 
brontozaura od siebie, zamiast go przytrzymywać... 
Z pewnym rozdrażnieniem pułkownik zgodził się, że obwody grawitacyjne 
mogłyby przełączyć się na odpychanie, a także można je było skupić w siłowe 
pola odpychające i przyciągające, ale taka przemiana nie następowała tylko 
dlatego, że kto by dmuchnął. Wmontowano w nie urządzenia 
zabezpieczające, które... 
- Mimo wszystko - przerwał Conway - czułbym sil znacznie bezpieczniejszy, 
gdyby można było wszystkie obwody grawitacyjne ustawić tak, że w 
przypadku zbliżania się spadającego ciężkiego ciała automatycznie włączały 
odpychanie. Czy to możliwe? 
- Czy to jest rozkaz? - zapytał pułkownik - czy po prostu nie może pan spać w 
nocy? 
- Niestety, to rozkaz - odrzekł Conway. 
- W takim razie to możliwe. - Ostry trzask w słuchawce postawił kropkę na 
zakończenie rozmowy. 
Conway ruszył w drogę, by ponownie dołączyć do Arretapeca i stać się znów 
idealnym asystentem, który zna odpowiedzi na pytania, jeszcze zanim 
zostaną zadane. Poza tym, pomylał kwano, będzie musiał tak manewrować, 
by VUXG zadawał mu odpowiednie pytania, na które on zna odpowiedź.  

 
- Zapewnił mnie pan - powiedział Conway do Arretapeca piątego dnia 
współpracy - że pański pacjent nie cierpi na dolegliwoć fizyczną; nie wymaga 
także leczenia psychiatrycznego. Wnioskuję z tego, że chce pan, drogą 
telepatii lub jaką zbliżoną, wywołać pewne zmiany w strukturze jego mózgu. 
Jeli mój wniosek jest prawidłowy, mam wobec tego dla pana wiadomoć, która 

background image

może pomóc, lub choćby pana zainteresować: 
Na mojej planecie w czasach prehistorycznych żył olbrzymi gad, podobny do 
pańskiego pacjenta. Z jego szczątków wydobytych przez archeologów wiemy, 
że posiadał on drugi orodek nerwowy, kilkakrotnie większy niż właciwy mózg, 
znajdujący się w okolicy kręgów krzyżowych; gad potrzebował go 
najprawdopodobniej do kierowania ruchami tylnych kończyn, ogona i tak 
dalej. Gdybymy mieli tu do czynienia z podobnym przypadkiem, musiałby się 
pan zająć dwoma mózgami, a nie jednym. 
Czekając na odpowiedź Conway dziękował Opatrznoci, że VUXG należy do 
rasy wysoko rozwiniętej etycznie, która nie uznaje stosowania telepatii wobec 
nie-telepatów; inaczej Arretapec wiedziałby, że Conway pewien jest istnienia 
u Emilii dwóch orodków nerwowych. Gdy pewnej nocy Arretapec zajęty był 
wygryzaniem kolejnej dziury w biurku Conwaya, za on sam i pacjent 
smacznie spali, jego kolega potajemnie przewietlił nic nie podejrzewającego 
dinozaura. 
- Pańskie domniemania są słuszne - odezwał się w końcu VUXG - a te 
informacje interesujące. Nie wiedziałem dotąd, że jedna istota może posiadać 
dwa mózgi. To może wyjaniać owe niezwykłe trudnoci w kontakcie z tym 
stworzeniem. Zbadam to. 
Conway znowu poczuł swędzenie w głowie, ale tym razem był na to 
przygotowany i nie zareagował "wierceniem się". W końcu swędzenie ustało. 
- Jest reakcja - powiedział Arretapec. - Po raz pierwszy otrzymałem 
odpowiedź. - Swędzenie pojawiło się znowu i zaczęło wzrastać. 
Było to nie tylko takie wrażenie, jakby mrówki z rozżarzonymi do czerwonoci 
szczypcami wyjadały mu mózg, mylał Conway cierpiąc, lecz starając się nie 
poruszyć i nie rozproszyć skupionego Arretapeca, gdy ten w końcu do czego 
dochodził; wrażenie było takie, jakby kto zardzewiałym gwoździem wybijał 
dziury w jego biednym, rozdygotanym mózgu. Jeszcze nigdy dotąd tak się nie 
czuł; była to istna tortura. 
I nagle nastąpiła subtelna zmiana w rodzaju doznań. Nie zmniejszenie, a 
pewien dodatek. Conway pochwycił jaki przelotny błysk czego - jakby kilka 
taktów wielkiego utworu muzycznego odtwarzanych z pękniętej płyty lub 
piękno dzieła sztuki, które jest popękane i zniekształcone prawie nie do 
poznania. Był pewien, że na chwilę, poprzez zakłócające fale bólu, zajrzał do 
myli Arretapeca. 
Teraz wiedział już wszystko...  
VUXG otrzymywał odpowiedzi przez cały dzień, ale były to odruchy 
przypadkowe, gwałtowne i niekontrolowane. Po jednej szczególnie 
dramatycznej reakcji, w czasie której przerażony dinozaur zrównał z ziemią 
drzewa na całym hektarze, a następnie w popłochu schronił się w jeziorze, 
Arretapec ogłosił koniec pracy. 
- To na nic - powiedział. - Stwór nie chce sam zrobić tego, czego go uczę, a 
kiedy zmuszam go, wpada w przerażenie. 
W beznamiętnym, płaskim głosie z autotranslatora nie słychać było żadnych 
emocji, ale Conway, który miał przelotny kontakt z umysłem Arretapeca, 
domylał się owego gorzkiego rozczarowania, które tamten odczuwał. 
Ogromnie chciał pomóc, ale wiedział, że żadnego bezporedniego wsparcia 
nie może udzielić - w tym przypadku właciwą pracę musiał wykonać 
Arretapec, on sam za mógł tylko czasem to i owo popchnąć naprzód. Gdy 
wrócił do swego pokoju na noc, ciągle jeszcze łamał sobie głowę nad tym 
problemem, a zanim zasnął, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź. 
Następnego dnia wraz z Arretapecem wytropili doktora Mannona, który włanie 
wchodził do bloku operacyjnego a klasy DBLF. 
- Panie doktorze, czy możemy pożyczyć pańskiego psa? - zapytał Conway. 
- Do celów zawodowych, czy dla rozrywki? - Mannon zmierzył go 
podejrzliwym wzrokiem. Był tak bardzo przywiązany do swego psa, że 
niektórzy lekarze - nieziemscy podejrzewali między nimi jaki związek 
symbiotyczny. - Nic mu się nie stanie - zapewnił go Conway. - Będę 
wdzięczny. 
Conway odebrał smycz od trzymającego psa stażysty z Tralthanu. - Teraz 

background image

wracamy do mojego pokoju - powiedział do Arretapeca. 
Dziesięć minut później pies Mannona biegał wciekle szczekając dookoła 
pokoju, Conway za obrzucał go poduszkami i podgłówkami. Nagle jedna z 
poduszek trafiła psa przewracając go. Dźwięk łap szorujących i lizgających 
się po plastykowej posadzce ustąpił gwałtownemu wybuchowi pisków i 
warknięć. 
Conway poczuł, jak co unosi go w powietrze zawieszając na wysokoci trzech 
metrów nad podłogą. 
- Nie sądziłem - zahuczał z biurka głos Arretapeca że chce pan zrobić mi 
pokaz ziemskiego sadyzmu. Jestem wstrząnięty, przerażony. Niech pan 
natychmiast wypuci to nieszczęsne zwierzę. 
- Proszę mnie postawić na ziemi, a wszystko wyjanię - odrzekł Conway.  
Ósmego dnia oddali psa Mannonowi i powrócili do pracy nad dinozaurem. 
Pod koniec drugiego tygodnia wciąż jeszcze pracowali, a ich obu oraz 
pacjenta obgadywano, opiskiwano, owistywano i ochrząkiwano we wszystkich 
językach, które były w użyciu w Szpitalu. Pewnego dnia siedzieli w jadalni, 
gdy Conway uwiadomił sobie, że wybrzękujący komunikaty głonik wywołuje 
włanie jego nazwisko. 
- ... O'Marą przez interkom - mówił monotonnie głonik. - Uwaga, doktor 
Conway. Proszę się jak najprędzej skontaktować z majorem O'Marą przez 
interkom... 
- Przepraszam - powiedział Conway do Arretapeca spoczywającego na 
kostce plastiku, którą kierownik obsługi znacząco umiecił na stole Conwaya. 
Ruszył w kierunku najbliższego komunikatora. 
- To nie jest sprawa życia i mierci - odrzekł O'Mara zapytany, o co chodzi. - 
Chciałbym uzyskać od pana kilka wyjanień. Na przykład: 
Doktor Hardin pieni się z wciekłoci, bowiem służąca za pożywienie rolinnoć, 
którą z taką troską sadzi i uzupełnia, została spryskana jaką substancją 
chemiczną, która pogorszyła jej smak. I dlaczego pewna częć żywnoci 
zachowała swój dawny smak, ale trzymacie ją pod kluczem? Po co wam 
projektor trójwymiarowy? I skąd w tym wszystkim pies Mannon? - O'Mara 
chcąc nie chcąc zatrzymał się, by nabrać oddechu, po czym wyrzucał z siebie 
dalsze oskarżenia. - A pułkownik Skempton mówi, że jego technicy biegają 
jak szaleni montując wam coraz to nowe generatory pól siłowych. Nie o to 
chodzi, że on ma co przeciwko temu, ale jego zdaniem, gdyby tę całą 
maszynerię umiecić na zewnątrz zamiast w rodku, to ten wrak, w którym obaj 
się grzebiecie, mógłby stawić czoło i dołożyć krążownikowi Federacji. No, a 
jego ludzie, hm... - O'Mara utrzymywał swój głos na poziomie konwersacji, ale 
słychać było, że robi to z trudem. - Wielu z nich musi szukać mojej fachowej 
porady. Niektórzy z nich, zapewne ci szczęliwsi, po prostu nie wierzą 
własnym oczom. Inni za to znacznie bardziej woleliby zobaczyć różowe 
słonie. 
Nastąpiło krótkie milczenie, po którym O'Mara mówił dalej. 
- Mannon owiadczył mi, że gdy chciał pana zapytać, zasłonił się pan etyką 
zawodową i nie chciał pan nic powiedzieć. Zastanawiałem się... 
- Bardzo mi przykro, ale... - powiedział niezręcznie Conway. 
- Ale co wy robicie, do jasnej cholery!? - wybuchnął O'Mara. - A zresztą, 
wszystko jedno. Życzę powodzenia. Koniec rozmowy.  
Conway pospieszył do swego miejsca, by podjąć przerwany dyskurs z 
Arretapecem. 
- Wygłupiłem się - powiedział, gdy w chwilę później opuszczali jadalnię. - 
Trzeba było wziąć pod uwagę czynnik wielkoci. No, ale teraz już mamy... 
- Obaj się wygłupilimy, przyjacielu Conway - poprawił Arretapec monotonnym 
głosem autotranslatora. Jak dotąd, większoć pańskich pomysłów dała 
pozytywne rezultaty. Stanowi pan dla mnie nieocenioną pomoc, do tego 
stopnia, że czasem podejrzewam, iż odgadł pan, co chcę osiągnąć. Mam 
nadzieję, że również ten ostatni pomysł da wyniki. 
- Będziemy trzymać kciuki. 
Tym razem Arretapec nie zwrócił uwagi, jak to miewał w zwyczaju, że po 
pierwsze, nie wierzy w szczęliwy przypadek, po drugie za, nic ma palców. 

background image

Arretapec zdecydowanie coraz lepiej pojmował obyczaje ludzi. Conway za 
pragnął bardzo, żeby ów nieskalany VUXG odczytał teraz jego myli, żeby 
mógł poznać, jak dalece Conway się w to zaangażował, jak bardzo chciał, 
żeby popołudniowy eksperyment Arretapeca się powiódł. 
Przez całą drogę do transportowca czuł wzrastające napięcie. Kiedy dawał 
ostatnie instrukcje technikom i upewniał się, że wszyscy wiedzą, co robić w 
każdej możliwej sytuacji, czuł, że żartuje trochę za wiele i mieje się nieco zbyt 
głono. Ale w końcu wszyscy okazywali oznaki przemęczenia. A w jaki czas 
później, gdy stanął bliżej niż pięćdziesiąt metrów od pacjenta obwieszony 
sprzętem jak choinka degrawitator opinający go w pasie, wyzwalacz i monitor 
projektora stereoskopowego umocowane na piersi, na ramionach za 
zawieszona ciężka radiostacja - jego napięcie osiągnęło stadium 
nieruchomoci, jak u sprężyny, której bardziej już nie można nakręcić. 
- Ekipa projekcyjna gotowa - rozległ się jaki głos. 
- Pożywienie na miejscu - odezwał się inny. 
- Wszyscy operatorzy pól siłowych na stanowiskach zaraportował trzeci. 
- W porządku, doktorze - powiedział Conway do unoszącego się w powietrzu 
Arretapeca i przesunął nagle suchym językiem po jeszcze suchszych 
wargach. - Niech pan robi swoje. 
Nacisnął wyzwalacz projektora i oto natychmiast wokół niego i nad nim 
pojawił się niematerialny obraz jego samego, ale o wysokoci piętnastu 
metrów. Zobaczył, jak głowa pacjenta unosi się; usłyszał ów niski, jęczący 
dźwięk, który brontozaur wydawał w chwilach podniecenia lub przestrachu, a 
który tak dziwacznie kontrastował z jego rozmiarami. W końcu ujrzał, jak 
pacjent cofa się niezgrabnie ku brzegowi jeziora. Ale Arretapec zawzięcie 
wysyłał ku niemu silne fale uczucia spokoju i zaufania - i oto wielki gad 
uspokoił się. Bardzo powoli, aby go nie spłoszyć, Conway wykonał ruchy 
sięgania za siebie, podnoszenia czego i położenia tego przed sobą. Ponad 
nim jego piętnastometrowy obraz uczynił to samo. 
Ale w miejscu, gdzie olbrzymia dłoń obrazu sięgnęła ziemi, znajdowała się 
wiązka rolinnoci, a gdy jego ręka się uniosła, wiązka poszybowała za nią, 
utrzymywana przez delikatnie prowadzone trzy skupione pola siłowe. Świeża, 
wilgotna jeszcze wiązka lici palmowych znalazła się w pobliżu wciąż jeszcze 
niespokojnego brontozaura, pozornie położona przez olbrzymią dłoń, która 
następnie wycofała się. Po chwili oczekiwania, która Conwayowi zdała się 
wiecznocią, potężna zakrzywiona szyja wygięła się w dół. Brontozaur zaczął 
skubać... 
Conway raz jeszcze wykonał te same ruchy, a potem znowu. Za każdym 
razem jego piętnastometrowy obraz przybliżał się coraz bardziej. 
Wiedział, że brontozaur mógł w razie potrzeby jeć znajdującą się wokół niego 
rolinnoć, ale od kiedy rozpylacz doktora Hardina włączył się do akcji, nie było 
to zbyt smaczne pożywienie. Gad poznawał; że te smaczne kąski, to dawne, 
pyszne jedzonko; wieże, soczyste, słodko pachnące, które nie wiedzieć 
czemu, ostatnio jako zniknęło. Skubanie przeszło w żarłoczne pożeranie. 
- Bardzo dobrze - powiedział Conway. - Etap drugi...  

VI 

 
Korzystając z pomocy małego monitora, w którym widać było, jak się jego 
obraz faktycznie ma do wielkoci brontozaura, Conway ponownie wysunął 
rękę. Umieszczony na przeciwległej cianie niewidoczny operator kolejnego 
pola siłowego włączył je, synchronizując jego działanie z ruchami ręki, co w 
sumie dało taki efekt, jakby pacjenta głaskano po potężnym karku stosując 
zdecydowany, choć łagodny nacisk. Po pierwszej chwili przestrachu pacjent 
powrócił do jedzenia, co jaki czas drżąc lekko. Arretapec doniósł, że 
brontozaurowi sprawia to przyjemnoć. 
- A teraz - powiedział Conway - pobawimy się trochę mniej delikatnie. 
Dwie olbrzymie ręce spoczęły na boku gada, zmasowane pola siłowe pchnęły 
go, przewracając z trzaskiem, który wstrząsnął ziemią. Przerażony teraz 
naprawdę brontozaur rzucał się wciekle i unosił nogi, na próżno usiłując 
dźwignąć niezgrabne i ociężałe cielsko na nogi. Lecz potężne race nie 

background image

zamierzały zadać miertelnego ciosu; nadal tylko głaskały go i poklepywały. 
Brontozaur uspokoił się i zaczął ponownie okazywać zadowolenie, ale ręce 
nagle zmieniły pozycję. Pola siłowe pochwyciły leżące ciało, uniosły je i 
przywróciły na drugą stronę. 
Włączywszy degrawitator, by zwiększyć swą ruchliwoć, Conway zaczął 
podskakiwać obok brontozaura i ponad nim, a Arretapec, który był z 
pacjentem w kontakcie psychicznym, cały czas donosił o skutkach 
poszczególnych bodźców. Conway poklepywał olbrzymiego gada, głaskał go, 
okładał pięciami i popychał swymi potężnymi niematerialnymi rękoma, a przez 
cały czas obsługa pól siłowych znakomicie za nim nadążała... 
Podobne zabiegi miały już miejsce poprzednio, połączone z innymi 
działaniami, które, jak szeptano, jednego technika wpędziły w alkoholizm, za 
przynajmniej czterech innych z niego wyleczyły. Ale dopiero, kiedy wzięto pod 
uwagę czynnik wielkoci, - tak jak dzi, przy użyciu trójwymiarowego projektora, 
wyniki dowiadczeń zaczęły być obiecujące. Poprzednio, przez miniony 
tydzień wyglądało to, jakby mysz maltretowała psa bernardyna. Nic więc 
dziwnego, że brontozaur wpadł w panikę, gdy przytrafiały mu się 
najprzeróżniejsze niewytłumaczalne rzeczy, a jedyną ich przyczyną, którą był 
w stanie zobaczyć, były dwie maleńkie ledwie przezeń widzialne istotki! 
Rasa, do której należał pacjent, zamieszkiwała swą planetę od stu milionów 
lat, a jej przedstawiciele byli niezwykle długowieczni. Chociaż jego obydwa 
mózgi były stosunkowo niewielkie, miał on znacznie więcej inteligencji od psa, 
toteż wkrótce Conway nauczył go służyć i prosić. 
A dwie godziny później brontozaur uniósł się w powietrze.  
Uleciał w górę momentalnie: monstrualny, niezgrabny, niemożliwy do 
opisania potwór, którego ogromne nogi bezwolnie wykonywały ruchy jak przy 
chodzeniu, a wielka szyja i ogon zwisały lekko się kołysząc. To mózg 
krzyżowy, a nie czaszkowy sterował lewitacją, pomylał Conway, gdy olbrzymi 
gad zbliżył się do wiązki lici palmowych, które zachęcająco zwisały 
szećdziesiąt metrów nad jego głową. Ale był to drobiazg. Brontozaur 
lewitował, a o to chodziło. Chyba że... 
- Czy pan mu pomaga? - Conway zapytał ostro Arretapeca. 
- Nie. 
Odpowiedź była jak zwykle z koniecznoci beznamiętna, ale gdyby VUXG był 
człowiekiem, byłby to okrzyk triumfu. 
- Dobra, stara Emilia - rozległ się okrzyk w słuchawkach Conwaya. Był to 
chyba jeden z operatorów pól siłowych. - Uwaga, przelatuje obok! 
Brontozaur nie trafił w zawieszoną wiązkę lici i unosił się coraz szybciej. 
Wykonał niezgrabny, konwulsyjny ruch, by dosięgnąć jej w locie, co nadało 
jego ciału wyraźny ruch wirowy. Dalsze gwałtowne ruchy szyi i ogona tylko 
pogarszały sytuację... 
- Lepiej ją stamtąd zdjąć - powiedział z naciskiem inny głos. - To sztuczne 
słońce może jej spalić ogon. 
- ... A to wirowanie napędza jej strachu - zgodził się Conway. - Uwaga, 
operatorzy pól! 
Ale było już za późno. Słońce, ziemia i niebo wirowały jak szalone wokół 
istoty, która dotąd była przyzwyczajona do solidnego gruntu pod nogami. 
Chciała gdzie uciec - w górę lub w dół, gdziekolwiek. Pomimo desperackich 
wysiłków Arretapeca, by go uspokoić, nastąpiła, ponowna teleportacja. 
Conway ujrzał, jak owa olbrzymia góra cielska i koci startuje znienacka, 
przynajmniej cztery razy szybciej niż na początku. 
- Uwaga, sektor H! - ryknął. - Wyhamujcie go, ale łagodnie! 
Ale nie było ani czasu, ani miejsca na łagodne hamowanie. Aby uniknąć 
miertelnego uderzenia o wewnętrzną powierzchnię statku - a także przebicia 
jej i wylecenia w Kosmos - operatorzy musieli działać płynnie lecz stanowczo, 
toteż brontozaurowi to z koniecznoci ostre hamowanie musiało się wydać 
silnym uderzeniem o przeszkodę. Ponownie uniósł się w górę. 
- Uwaga, sektor C! Leci na was! 
Jednak i tu wystąpiło to samo, co w sektorze H - zwierzę wystraszyło się i 
uleciało jeszcze w inną stronę. I tak to trwało: olbrzymi gad migał z jednej 

background image

strony statku na drugą, aż... 
- Mówi Skempton - rozległ się ostry, autorytatywny głos.- Moi ludzie twierdzą, 
że podstawy generatorów pól siłowych nie są przystosowane do czego 
takiego. Nie są odpowiednio zamocowane. Poszycie kadłuba pękło w omiu 
miejscach. 
- Czy nie można... 
- Łatamy przecieki tak szybko, jak się da - przerwał Skempton odpowiadając 
na pytanie Conwaya jeszcze przed jego zadaniem. - Ale to łomotanie 
roztrzęsie statek... 
W tym momencie włączył się Arretapec. 
- Doktorze Conway - powiedział - mimo, iż to jest oczywiste, że pacjent 
wykazał zdumiewającą sprawnoć w zakresie swego nowego talentu, to jest 
ona ograniczona przez przerażenie i oszołomienie. Jestem przekonany, że to 
bolesne dowiadczenie spowoduje nieodwracalne szkody w procesie mylenia 
istoty... 
- Conway, u w a g a!  
Brontozaur zatrzymał się blisko powierzchni w odległoci kilkuset metrów, po 
czym mignął w bok, dokładnie tam, gdzie stał Conway. Ale leciał po linii 
prostej w wydrążonej wewnątrz kuli, toteż jej zakrzywiona powierzchnia 
dążyła mu na spotkanie. Conway ujrzał, jak mknące ciało kołysze się i 
obraca, ponieważ operatorzy pól usiłują zmniejszyć prędkoć lotu. I oto 
potężne ciało pruło już przez niskie, gęsto rosnące drzewa, a zaraz potem 
ryło szeroką płytką bruzdę w miękkiej, bagnistej ziemi pchając przed sobą 
niewielki pagórek wyrwanej rolinnoci. Conway znajdował się dokładnie na 
jego drodze. 
Nim zdołał włączyć degrawitator, ziemia uniosła się przed nim i przykryła go. 
Przez kilka minut był zbyt oszołomiony, by pojąć, dlaczego nie może się 
ruszać. Następnie spostrzegł, że tkwi po pas w kleistej mazi składającej się z 
odłamków gałęzi i błota. Wstrząsy i drżenia, które odczuwał całym ciałem, 
pochodziły od brontozaura, który gramolił się na nogi. Conway uniósł wzrok i 
ujrzał nad sobą jego ogromne, niezgrabnie obracające się cielsko, po czym 
usłyszał klanięcia i trzaski wywołane nogami zapadającymi się prawie po 
kolana w ziemię i podszycie. 
Stworzenie ponownie zmierzało w kierunku jeziora, a Conway znajdował się 
na jego drodze... 
Zaczął krzyczeć i szamotać się usiłując zwrócić na siebie uwagę, bowiem i 
degrawitator, i radio uległy zniszczeniu, a on sam znalazł się w pułapce. 
Olbrzymi gad podszedł bliżej, jego potężna, lekko wygięta szyja przesłoniła 
wiatło, a ogromna przednia noga uniosła się, by go umiercić i jednoczenie 
pogrzebać. I nagle Conway poczuł, jak co porywa go w górę i unosi w pobliże 
fruwającego pojemnika z suszoną liwką pływającą w syropie... 
- W chwilowym podnieceniu - powiedział Arretapec - zapomniałem, że pan 
potrzebuje mechanicznego urządzenia do teleportacji. Proszę przyjąć wyrazy 
ubolewania. 
- N-nic nie szkodzi - odrzekł Conway drżącym głosem. Nadludzkim wysiłkiem 
opanował rozdygotane nerwy. Potem zobaczył w dole operatorów pól 
siłowych. 
- Dajcie tu nowe radio i zdalne sterowanie projektora! - zawołał nagle. 
Dziesięć minut później, choć potłuczony i poobijany, był gotów do dalszej 
pracy. Stał na brzegu jeziora, Arretapec wisiał u jego ramienia, a nad nim 
ponownie wznosił się jego piętnastometrowy wizerunek. Arretapec, który był 
w kontakcie psychicznym z brontozaurem znajdującym się pod powierzchnią 
jeziora, owiadczył, że ważą się losy eksperymentu. Pacjent miał wstrząsające 
przejcia, ale obecnie znajdował się w bezpiecznym dlań miejscu pod wodą 
tam, gdzie dotychczas znajdował ratunek przed głodem i napacią wrogów - i 
to, wraz z psychicznym uspokojeniem powodowanym przez Arretapeca, 
wywierało nań uspokajający wpływ. 
Conway czekał, raz z nadzieją, raz w czarnej rozpaczy. 
Czasami siła jego uczuć zmuszała go do przeklinania. Nie byłoby to takie 
trudne; i nie znaczyłoby dla niego tak wiele, gdyby nie doznał wówczas 

background image

kontaktu z umysłem Arretapeca, ani gdyby tak nie polubił tej sztywnej i 
przesadnie protekcjonalnej kulki gnoju. Przecież każda istota z takim 
intelektem, która chciała osiągnąć to, co zamierzał Arretapec, miała prawo do 
uczucia wyższoci. 
Nagle wielka głowa wysunęła się ponad powierzchnię wody i ogromne cielsko 
wylazło na brzeg. Powoli, niezgrabnie zgięły się tylne nogi, a długa 
stożkowata szyja uniosła się ku górze. Brontozaur znowu chciał się bawić. 
Co cisnęło Conwaya za gardło. Popatrzył w stronę, gdzie leżało kilkanacie 
gotowych do użycia wiązek soczystej zieleniny, za jedna z nich znajdowała 
się już w drodze gada. Zamachał nagle ręką. - Och, dajcie mu wszystkie - 
powiedział. - Zasłużył na nie...  
- ... Więc kiedy Arretapec zapoznał się z warunkami na planecie pacjenta - 
mówił nieco sztywno Conway - a jego zdolnoć prekognicji powiedziała mu, 
jaka będzie najprawdodobniej przyszłoć tego wiata, po prostu musiał 
spróbować ją zmienić. 
Conway znajdował się w biurze naczelnego psychologa i zdawał wstępny, 
ustny raport w otoczeniu zaciekawionych lekarzy O'Mary, Hardina, 
Skemptona i dyrektora Szpitala. Byłoby wielką przesadą, gdyby kto stwierdził, 
że czuł się swobodnie. 
- Arretapec należy jednak do starej, dumnej rasy, a zdolnoć telepatii zwiększa 
jeszcze jego wrażliwoć: telepaci oczywicie czują, co inni o nich mylą. 
Propozycja Arretapeca była tak miała; a jego i jego rasę narażała na tak 
ogromną miesznoć, gdyby się nie powiodła, że po prostu musiał wszystko 
trzymać w tajemnicy. Warunki na planecie brontozaurów wskazywały, że po 
wymarciu olbrzymich gadów nie powstanie tam inna rasa inteligentna, a z 
geologicznego punktu widzenia owo wymarcie nie było zbyt odległe. Rasa, do 
której należy pacjent, zamieszkiwała tę planetę już od doć dawna - jej 
uzbrojony ogon i zdolnoć pływania pozwoliły im przeżyć bardziej drapieżne i 
wyspecjalizowane współczesne im gatunki - ale zmiany klimatyczne były 
nieuniknione, a dinozaury nie mogły podążyć za słońcem ku równikowi, 
bowiem lądy tej planety dzieliły się na wiele małych kontynentów. Brontozaur 
nie umie przebyć oceanu. Gdyby jednak owe gigantyczne gady można było 
skłonić do wykształcenia parapsychicznej zdolnoci teleportacji, bariera 
oceanu zniknie, a wraz z nią niebezpieczeństwo nadchodzącego głodu i 
braku żywnoci. To włanie powiodło się doktorowi Arretapecowi. 
- Skoro Arretapec dał brontozaurowi zdolnoć teleportacji drogą 
bezporedniego oddziaływania na mózg - włączył się w tym momencie O'Mara 
- dlaczego, nie można tego samego osiągnąć u nas? 
- Prawdopodobnie dlatego, że dajemy sobie wietnie radę bez tego - odparł 
Conway. - Z drugiej strony pacjentowi wykazano i dano do zrozumienia, że 
owa zdolnoć jest konieczna dla jego przeżycia. Gdy sobie to uwiadomi, 
będzie używał tej zdolnoci i przekazywał ją, bowiem występuje ona w postaci 
utajonej prawie u wszystkich gatunków. Wychowanie istot inteligentnych na 
planecie, która inaczej stałaby się martwa - oto projekt godny tych 
szlachetnych nauczycieli... 
Conway mylał teraz o tamtym krótkim, prekognicyjnym wejrzeniu w myli 
Arretapeca - o obrazie cywilizacji, która rozwinie się na planecie 
brontozaurów, a także o tych monstrualnych, a jednoczenie pełnych dziwnej 
gracji istotach, które będą ją zamieszkiwać w jakiej bardzo odległej przyszłoci. 
Nie wypowiedział jednak tych myli głono. 
- Jak większoć telepatów - rzekł zamiast tego - Arretapec był jednoczenie 
delikatny i niechętny czysto fizycznym metodom dowiadczeń. Dopiero kiedy 
pokazałem mu psa doktora Mannona i wyjaniłem, że ucząc zwierzę jakiej 
nowej umiejętnoci dobrze jest nauczyć je kilku sztuczek z nią związanych, 
zaczęlimy do czego dochodzić. Pokazałem mu tę zabawę, w której rzucam w 
psa poduszkami, a ten, szarpiąc je przez chwilę, robi z nich stos i pozwala się 
rzucić w ten stos. W ten sposób zademonstrowałem, że stworzenia na niezbyt 
wysokim poziomie umysłowym nie mają nic przeciwko - w pewnych granicach 
niewielkiej szamotaninie... 
- A, więc powiedział O'Mara spoglądając w zamyleniu na sufit - to tym się pan 

background image

zajmuje w wolnych chwilach... 
Pułkownik Skempton zakasłał. - Minimalizuje pan swój udział w tym 
wszystkim - powiedział. - Pańska przezornoć polegająca na wypełnieniu 
kadłuba polami siłowymi... 
- Jest jeszcze jedna sprawa, nim powiem im do widzenia - przerwał 
popiesznie Conway. - Arretapec usłyszał, niektórzy ludzie nazywają pacjenta 
"Emilią". Chciałby wiedzieć dlaczego. 
- Wcale się nie dziwię - powiedział O'Mara z naciskiem. - Otóż - ciągnął 
sznurując usta - jeden człowiek obsługi lubujący się we wczesnej powieci, a 
szczególnie w utworach sióstr Bronte - Charlotte, Anne i Emilii - przezwał 
naszego pacjenta "Emilia Brontozaur". Muszę przyznać, że odczuwam 
osobiste, zawodowe zainteresowanie umysłem, który kojarzy w podobny 
sposób... - O'Mara miał taką minę, jakby w powietrzu unosił się nieprzyjemny 
zapach. 
Conway jęknął współczująco. Odwracając się, by wyjć, pomylał, że jego 
ostatnie i najtrudniejsze zadanie będzie zapewne polegało na wyjanieniu 
szlachetnemu doktorowi Arrepecowi, czym jest żart słowny.  
Arretapec i dinozaur wyjechali następnego dnia, oficer Korpusu Kontroli 
odpowiedzialny za zaopatrzenie Szpitala wydał olbrzymie westchnienie ulgi, a 
Conway ponownie znalazł się na oddziale. Tym razem był jednak czym więcej 
niż zwykłym wyrobnikiem medycznym. Postawiono go na czele sekcji w 
Oddziale Pediatrycznym i chociaż musiał posługiwać się danymi, lekami i 
historiami chorób dostarczonymi przez Diagnostyka Thornnastora, ordynatora 
Oddziału Patologii, nikt nie patrzył mu teraz na ręce. Miał prawo chodzić po 
całej sekcji i mówić sobie, że to j e g o oddział. A O'Mara przyrzekł mu nawet 
asystenta! 
- ... Stało się oczywiste, odkąd pan tu przybył - powiedział mu major - że lepiej 
się pan czuje w towarzystwie nieziemców niż przedstawicieli własnej rasy. 
Usadzenie pana z doktorem Arretapecem było próbą, którą przeszedł pan z 
honorem, za asystent, którego otrzyma pan za kilka dni, może stać się 
kolejnym testem. 
O'Mara zamilkł na chwilę; potem mówił dalej potrząsnąwszy głową w 
zdziwieniu: - Nie tylko się panu doskonale układa w stosunkach z 
nieziemcami, ale nikt nawet nie plotkuje o tym, że się pan ugania za 
spódniczkami... 
- Nie mam czasu - odrzekł poważnie Conway. Wątpię, żebym kiedy miał. 
- Nie szkodzi, mizoginia jest dopuszczalną neurozą odrzekł O'Mara 
przechodząc następnie do rozmowy o nowym asystencie. Potem Conway 
wrócił na swój oddział i pracował dużo pilniej, niż gdyby jaki zwierzchnik 
patrzył mu na ręce. Był tak zajęty, że uszły jego uszu pogłoski na temat 
dziwacznego pacjenta, którego przyjęto na trzeci oddział obserwacyjny...  

 

4... Kłopotliwy goć 

 
Pomimo ogromnych zasobów wiedzy medycznej dostępnych w Szpitalu, nie 
mających sobie równych w cywilizowanej Galaktyce, zdarzały się przypadki w 
Szpitalu Kosmicznym, z którymi nic już nie można było zrobić. Takim włanie 
przypadkiem był pacjent należący do klasy SRTT, czyli takiego typu 
fizjologicznego, jakiego jeszcze nigdy w Szpitalu nie widziano. Było to 
stworzenie amebowate, posiadające zdolnoć wysuwania dowolnych kończyn, 
narządów zmysłów czy też powłoki ochronnej właciwej dla rodowiska, w 
którym się znajdowało; jego fantastyczna zdolnoć adaptacyjna rodziła 
pytania, jak w ogóle co takiego mogło zapać na jakąkolwiek chorobę? 
Najbardziej zagadkowym aspektem tej sprawy był zupełny brak wszelkich 
objawów. Nie występowały żadne zakłócenia w pracy organizmu, częste w 
przypadku istot pozaziemskich; nie było też żadnych groźnych infekcji 
bakteryjnych. Zamiast tego pacjent po prostu roztapiał się - cicho, spokojnie, 
bez szmeru i sprawiania komukolwiek kłopotu, niczym kawałek lodu 
pozostawiony w ciepłym pomieszczeniu. Jego ciało dosłownie przemieniało 
się w wodę. Żadne zastosowane rodki nie zdołały zahamować tego procesu, 

background image

za wszyscy Diagnostycy i lekarze pomniejszej rangi, choć nadal, i to coraz 
intensywniej poszukiwali właciwego leku, zaczynali sobie zdawać sprawę z 
pewną goryczą, że pasmo cudów medycznych, które Szpital Główny Sektora 
Dwunastego robił z monotonną już regularnocią, wkrótce ulegnie przerwaniu. 
I z tego powodu jeden z najsurowszych przepisów Szpitala miał zostać na jaki 
czas uchylony.  
- Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od początku - powiedział doktor Conway 
usiłując nie gapić się na mieniące się wszystkimi kolorami, nie całkiem 
jeszcze zanikłe skrzydła swego nowego asystenta. - Od Izby Przyjęć, gdzie 
załatwia się sprawy związane z przybyciem pacjentów. 
Conway chwilę odczekał na ewentualne uwagi tamtego, tymczasem jednak 
żwawo maszerując w wymienionym kierunku. Starał się wyprzedzać swego 
towarzysza. Nie chciał ić obok niego nie dlatego, żeby go urazić, ale po 
prostu bał się zrobić mu krzywdę, co mogło grozić, gdyby przysunął się bliżej. 
Nowy asystent był przedstawicielem klasy GLNO szecionożnym, 
zewnątrzszkieletowym, przypominającym owada przybyszem z planety 
Cinruss. Grawitacja na tej planecie wynosiła mniej niż jedną dwunastą 
ciążenia ziemskiego, co spowodowało, że owady urosły do takich rozmiarów i 
stały się grupą dominującą. Z tego powodu jednak przybysz musiał 
zaopatrzyć się aż w dwa degrawitatory, by zneutralizować ciążenie w 
Szpitalu, które inaczej rozgniotłoby go o podłogę. Jeden aparat zupełnie by 
mu do tego celu wystarczył, ale Conway ani trochę nie dziwił się swemu 
asystentowi, że chciał czuć się bezpiecznie. Był to osobnik niewiarygodnie 
kruchy, kształtu wrzecionowatego, o niezgrabnym wyglądzie, a nazywał się dr 
Prilicla. 
Prilicla przeszedł już staż w szpitalach planetarnych i mniejszych zakładach 
wielorodowiskowych, nie był więc zupełnie zielony, co zakomunikowano 
Conwayowi. Ale naturalnie wobec rozmiarów i skomplikowanej struktury 
Szpitala będzie się czuł zagubiony. Conway miał być przez jaki czas jego 
przewodnikiem i nauczycielem, po czym, kiedy skończy się jego aktualny 
przydział do Pediatrii, przekaże obowiązki Prilicli. Najwyraźniej dyrektor 
Szpitala uważał, że przedstawiciele ras żyjących w niskim ciążeniu, 
charakteryzujące się ogromną wrażliwocią i subtelnocią dotyku, wyjątkowo 
nadają się do opieki i właciwego obchodzenia się z co bardziej delikatnymi 
embrionami istot pozaziemskich. 
To byłby dobry pomysł, pomylał Conway szybciutko ustawiając się pomiędzy 
Priliclą i stażystą z Tralthanu prącym przed siebie na szeciu słoniowatych 
nogach, gdyby wzmiankowane osobniki przystosowane do niskiego ciążenia 
były w stanie przeżyć kontakt z masywniejszymi i bardziej niezgrabnymi 
kolegami. 
- Rozumie pan - powiedział Conway pokazując asystentowi drogę do Izby 
Przyjęć - że już zapisanie niektórych pacjentów samo w sobie jest 
problemem. Z mniejszymi osobnikami nie jest tak źle, ale jeli jest to 
Tralthańczyk lub dwunastometrowy AUGL z Chalderescolu... - urwał nagle. - 
Oto jestemy - dodał. 
Przez szeroki, przezroczysty odcinek ciany widać było pomieszczenie, w 
którym znajdowały się trzy potężne biurka, choć w chwili obecnej zajęte było 
tylko jedno. Znajdujący się za nim osobnik był Nidiańczykiem, błyskające za 
wiatełka wskaźników dowodziły, że dopiero co połączył się ze statkiem 
zbliżającym się do Szpitala. 
- Proszę posłuchać... - zaczął Conway. 
- Pańska identyfikacja - zażądał czerwony niedźwiadek typowym dla tej rasy 
warkliwym staccato, które autotranslator Conwaya przekazał w postaci 
beznamiętnych słów w języku angielskim, za podobny aparat Prilicli - w jego 
ojczystym języku. 
- Pacjent, goć czy personel - i jaka rasa? 
- Goć - padła odpowiedź z głonika - oraz człowiek. 
Po chwili milczenia niedźwiadek odezwał się ponownie. - Proszę podać klasę 
fizjologiczną - zażądał mrugnąwszy porozumiewawczo do Conwaya i Prilicli. - 
Wszystkie rasy inteligentne mówią o sobie "ludzie", a inne nazywają 

background image

nieludzkimi, toteż nazwa ta jest bez znaczenia...  
Conway słuchał potem tej rozmowy tylko jednym uchem, tak był zajęty 
wyobrażaniem sobie, jak też może wyglądać istota należąca do tej klasy. 
Podwójne T oznaczało, że zarówno jej kształt, jak i cechy fizyczne były 
zmienne; R - że cechowała ją wysoka wytrzymałoć na skrajne temperatury i 
cinienie, a jeszcze do tego S...! Gdyby na zewnątrz nie czekał przedstawiciel 
tej klasy, Conway nie uwierzyłby w istnienie takiego zwierzaka. 
A goć musiał być ważną osobistocią, bowiem dyżurny z Izby Przyjęć był w tej 
chwili ogromnie zajęty przekazywaniem wiadomoci o jego przybyciu do 
różnych osób w Szpitalu, z których większoć stanowili ni mniej, ni więcej 
Diagnostycy. W jednej chwili Conway poczuł nagły przypływ chęci, by 
obejrzeć owo ogromnie niezwykłe stworzenie, ale zreflektował się. Gdyby tak 
zajął się podglądaniem zamiast tym, co do niego należało, doktor Prilicla nie 
znalazłby w nim dobrego przykładu. Poza tym Conway wciąż jeszcze nie 
rozgryzł go do końca - a Prilicla mógł okazać się jakim drażliwym osobnikiem, 
uważającym, że gapienie się na przedstawiciela innej rasy po to tylko, by 
zaspokoić zwykłą ciekawoć, stanowi poważne uchybienie... 
- Gdyby to nie zakłóciło innych, ważniejszych spraw - przerwał jego myli głos 
Prilicli przekazywany przez autotranslator - to bardzo chciałbym przyjrzeć się 
temu gociowi. 
Daj ci, Boże, zdrowie! pomylał Conway, ale udawał, że rozważa tę 
propozycję. 
- W innym przypadku - powiedział w końcu - nie zezwoliłbym na to, ale 
ponieważ luk, przez który przyjmują owego SRTT, jest niedaleko stąd, a 
mamy trochę czasu, zanim powrócimy na oddział, to chyba nie będzie nic 
zdrożnego w tym, że pan zaspokoi swą ciekawoć. Proszę za mną. 
Kiwając dłonią na pożegnanie kosmatemu dyżurnemu Conway pomylał, że to 
dobrze, iż autotranslator Prilicli nie potrafi przekazać mocno ironicznego 
wydźwięku jego ostatnich słów, toteż asystent nie pomyli sobie, że Conway 
zeń się nabija. 
I nagle zesztywniał. Prilicla, uwiadomił sobie z niepokojem, ma zmysł 
empatyczny. Od momentu pierwszego spotkania nie był zanadto wylewny, ale 
i tak to, co powiedział, potwierdziło podejrzenia Conwaya w tej sprawie. Jego 
nowy asystent nie był telepatą - nie potrafił czytać w mylach - ale odbierał 
uczucia i emocje, a więc mógł być wiadom zainteresowania Conwaya. 
Przyszła mu ochota, by dać sobie samemu w zęby za to, że zapomniał o tym 
zmyle empatycznym. Ciekawe, kto tu się z kogo nabija, pomylał kwano. 
Pocieszył się w końca, że Prilicla ma przynajmniej łatwiejszy charakter niż 
niektóre osoby, z którymi do niedawna był zmuszony współpracować, jak na 
przykład doktor Arretapec. 
Do luku nr 6, gdzie miało nastąpić przyjęcie gocia, można było dotrzeć w kilka 
minut, gdyby Conway skorzystał ze skrótu przez korytarz wypełniony wodą, 
prowadzący do sali operacyjnej dla klasy AUGL, a następnie poprzez oddział 
chirurgiczny dla chlorodysznych przedstawicieli klasy PVSJ. Oznaczało to 
jednak koniecznoć nałożenia lekkiego skafandra ochronnego, a choć sam 
Conway potrafił to zrobić błyskawicznie, bardzo wątpił, czy wielonożny Prilicla 
jest równie sprawny. Wobec tego musieli ić dłuższą drogą i to szybko. 
Po drodze wyprzedzili ich Tralthańczyk ze złoconą opaską Diagnostyka oraz 
ziemski inżynier z działu Eksploatacji. Tralthańczyk parł przed siebie jak 
czołg, który poniosło, toteż Ziemianin musiał koło niego biec truchtem, by 
dotrzymać kroku. Conway i Prilicla odsunęli się z szacunkiem, by dać drogę 
Diagnostykowi - a także, by uniknąć stratowania - po czym poszli dalej. Kilka 
usłyszanych słów pozwoliło im domniemywać, że Tralthańczyk i Ziemianin 
stanowili częć komitetu powitalnego przybysza, a doć kwane uwagi inżyniera 
dotyczyły tego, że goć przybył wczeniej niż oczekiwano. 
Kiedy kilka sekund później minęli narożnik i oczom ich ukazał się wielki luk 
przyjęć, Conway ujrzał co, co wywołało jego mimowolny umiech. Przed 
lukiem zbiegały się trzy korytarze z tego poziomu oraz dwa następne z 
poziomów sąsiednich, połączone pochylniami. Po wszystkich tych 
korytarzach gnały ku luzie istoty różnych ras. Poza Tralthańczykiem i 

background image

Ziemianinem, którzy włanie ich minęli, był tam jeszcze jeden Tralthańczyk, 
dwa gąsienicowce DBLF oraz kolczasty, błonkowaty Illensańczyk w 
przezroczystym stroju ochronnym - który dopiero co wyłonił się z pobliskiego 
korytarza dla chlorodysznych istot klasy PVSJ - a wszyscy kierowali się ku 
wewnętrznej klapie olbrzymiej luzy, która już się otwierała, by wpucić 
oczekiwanego gocia. Conwayowi sytuacja ta zdawała się wysoce absurdalna. 
Oczyma wyobraźni ujrzał, jak cała ta zwariowana menażeria zbiega się 
jednoczenie w tym samym punkcie z potężnym trzaskiem... 
Umiechał się jeszcze do własnych myli, kiedy komedia gwałtownie i bez 
ostrzeżenia przemieniła się w tragedię.  

II 

 
Gdy przybysz wyszedł z luku, który się za nim zamknął, Conway ujrzał co, co 
trochę przypominało krokodyla ze zrogowaciałymi na końcach mackami, w 
większoci za było niepodobne do którego ze znanych mu stworzeń. Zobaczył, 
jak stwór usuwa się z drogi wszystkich spieszących mu na spotkanie, a potem 
nagle rzuca się w kierunku Illensańczyka, który - jak Conway przypomniał 
sobie później znajdował się najbliżej i był najmniejszy sporód witających. 
Wszyscy zaczęli krzyczeć jednoczenie, tak że autotranslator Conwaya (a 
zapewne i wszystkich innych) zaczął wydawać wysokie, oscylujące piski 
spowodowane przeciążeniem. 
Wobec zębów i rogowych zakończeń macek szarżujących przybysza 
Illensańczyk, niewątpliwie zdając sobie sprawę ze słaboci okrywającego go 
skafandra, w którym znajdował się życiodajny chlor, czmychnął z powrotem 
do własnej sekcji. Goć, któremu na drodze stanął teraz Tralthańczyk dudniący 
co, co w jego pojęciu miało wywołać uspokojenie, obrócił się nagle i popędził 
z powrotem ku luzie... 
Wszystkie luzy były wyposażone w urządzenia do szybkiego otwierania w 
razie koniecznoci; powodowały one zamknięcie jednych drzwi i 
natychmiastowe otwarcie drugich, bez czekania na wypełnienie wnętrza 
potrzebną mieszanką atmosferyczną. Illensańczyk mający za sobą 
rozszalałego przybysza, który rozdarł mu już zębami skafander, w obliczu 
grożącego mu niebezpieczeństwa mierci od zatrucia tlenem słusznie uznał 
swój przypadek za stan wyższej koniecznoci i uruchomił błyskawiczne zamki. 
Był zapewne zbyt przerażony, by dojrzeć, że przybysz nie znalazł się jeszcze 
całym ciałem wewnątrz luzy i gdy otworzą się drzwi wewnętrzne, zewnętrzne 
przetną jego ciało na dwie połowy... 
Dookoła luzy panował taki harmider, że Conway nie dojrzał, kim był ów 
szybko mylący osobnik, który uratował życie gociowi naciskając następny 
guzik otwierający jednoczenie drzwi wewnętrzne i zewnętrzne. To posunięcie 
zapobiegło przecięciu przybysza na pół, ale powstało w ten sposób 
bezporednie połączenie z sekcją PVSJ, skąd zaczęły dobywać się gęste, 
żółtawe kłęby chloru. Zanim Conway zdołał cokolwiek przedsięwziąć, czujniki 
skażenia włączyły syrenę alarmową zatrzaskując jednoczenie hermetyczne 
grodzie w najbliższej okolicy. Wszyscy znaleźli się w bardzo zgrabnej 
pułapce.  
Przez obłąkaną chwilę Conway starał się zwalczyć w sobie impuls skłaniający 
go do rzucenia się do grodzi i walenia w nie rękami. Następnie postanowił 
pobiec przez ten trujący opar do następnej luzy kontaktowej po drugiej stronie 
korytarza. W luzie jednak znajdował się jeden z techników z Eksploatacji wraz 
z gąsienicowcem DBLF, obaj tak zatruci chlorem, że Conway zwątpił, czy uda 
im się przeżyć choć tyle czasu, ile potrzeba na włożenie skafandrów 
ochronnych. Czy jemu samemu, zastanawiał się przezwyciężając mdłoci, uda 
się tam dostać? W komorze luzy były również hełmy wystarczające na około 
dziesięć minut - wymagały tego przepisy bezpieczeństwa - ale aby do nich 
dotrzeć, musiałby wstrzymać oddech przynajmniej na trzy minuty i zaciskać 
mocno oczy, bowiem choć jedno zachłynięcie się chlorem albo kontakt z 
oczami mogły spowodować trwałe kalectwo. Jak jednak miał się przedostać 
po omacku przez tę wielką, miotającą się po całej podłodze masę 
tralthańskich nóg i macek? 

background image

W ogarnięty przerażeniem chaos jego myli wdarł się głos Prilicli. - Chlor jest 
zabójczy dla mojej rasy - powiedział asystent. - Proszę mi wybaczyć. 
Prilicla robił ze sobą co dziwnego. Długie, wieloczłonowe odnóża poruszały 
się i podrygiwały, jakby wykonując jaki dziwny taniec rytualny, za dwa sporód 
czterech manipulatorów - dzięki nim jego rasa zyskała sobie sławę 
urodzonych chirurgów - wykonywały jakie skomplikowane zabiegi z czym, co 
wyglądało na rolki przezroczystej plastikowej folii. Conway niezbyt dokładnie 
widział, jak to się stało, ale nagle jego asystent ukazał się owinięty w luźną, 
przezroczystą powłokę, z której wystawało jego szeć odnóży i dwa 
manipulatory, całe ciało za, skrzydła i pozostałe dwie kończyny, które 
spryskiwały płynem uszczelniającym otwory na odnóża - wszystko było 
całkowicie okryte. Luźna powłoka wydęła się i pozostała naprężona 
dowodząc w ten sposób, że jest hermetyczna. 
- Nie wiedziałem, że pan ma... - zaczął Conway, a potem, powodowany 
nagłym przypływem nadziei, zaczął szybko mówić: - Niech pan posłucha. 
Proszę zrobić dokładnie to, co panu powiem. Niech mi pan znajdzie hełm, ale 
szybko... 
Jednak nadzieja równie szybko zgasła, zanim jeszcze skończył wydawać 
polecenie asystentowi. Ten bez wątpienia mógł znaleźć dla niego hełm, ale 
jak się przedostanie do luzy poprzez splątaną masę istot na podłodze? Jedno 
uderzenie oderwie mu odnóże albo wybije dziurę w tym słabiutkim szkielecie 
zewnętrznym niczym w skorupie jajka. Nie mógł wydać takiego polecenia, 
równałoby się to morderstwu. 
Miał włanie odwołać to wszystko i nakazać asystentowi, by siedział na 
miejscu i troszczył się o siebie, gdy ten podbiegł do ciany, wspiął się na nią 
ukonie i biegnąc po suficie zniknął w oparach chloru. Conway przypomniał 
sobie, że wiele owadopodobnych istot rozumnych ma stopy zakończone 
przyssawkami, i ponownie wróciła mu nadzieja, do tego stopnia, że jego 
umysł zaczął rejestrować inne wrażenia. 
Niedaleko niego głonik na cianie informował wszystkich znajdujących się w 
Szpitalu, że w okolicy luzy nr 6 nastąpiło skażenie powietrza, za znajdujący 
się pod głonikiem interkom wiecił czerwoną lampką i ostro buczał dając do 
zrozumienia, że kto z Eksploatacji usiłuje dowiedzieć się, czy w strefie 
skażenia znajdują się jakie żywe istoty. Pełznący w powietrzu gaz dosięgnął 
już prawie Conwaya, gdy ten schwycił mikrofon interkomu. 
- Cicho bądź i słuchaj! - krzyknął. - Mówi Conway, przy luku numer szeć. Dwie 
istoty klasy FGLI, dwie DBLF, jedna DBDG - wszystkie zatrute chlorem, ale 
jeszcze przy życiu. Jedna PVSJ w uszkodzonym ubiorze ochronnym, zatruty 
tlenem, i jeszcze jeden w górze... 
Nagłe pieczenie w oczach sprawiło, że pospiesznie pucił mikrofon. Zaczął się 
wycofywać aż do hermetycznej grodzi, patrząc jak zbliża się żółta mgła. Nie 
widział nic z tego, co dzieje się na korytarzu. Po pewnym czasie, który zdawał 
się wiecznocią, pojawił się na suficie wrzecionowaty kształt Prilicli.  

III 

 
Hełm, który przyniósł Prilicla, był właciwie maską z własnym dopływem 
powietrza, która umieszczona na twarzy, mocno przylegała do czoła, 
policzków i dolnej szczęki. Powietrza wystarczało tylko na czas ograniczony - 
około dziesięciu minut - ale mając tę maskę na twarzy i nie czując na razie 
zagrożenia dla życia Conway stwierdził, że jego myli są o wiele janiejsze. 
Jego pierwszym posunięciem było przejcie przez nadal otwartą luzę 
kontaktową. Znajdujący się w rodku PVSJ leżał nieruchomo, a na jego ciele 
widniała szara plama, pierwszy objaw swoistego nowotworu skóry. Dla klasy 
PVSJ tlen był wyjątkowo szkodliwy. Jak tylko mógł najdelikatniej Conway 
wciągnął go do jego własnego oddziału, do pobliskiego magazynku, który 
zapamiętał. W sekcji chlorodysznych cinienie było nieco wyższe w 
porównaniu z cinieniem powietrza dla ciepłokrwistych tlenodysznych, toteż 
dla Illensańczyka ta atmosfera była stosunkowo czysta. Conway zamknął go 
w magazynku wpierw wrzucając do rodka kilka warstw tkaniny z plastyku, 
która tu służyła za pociel. Po przybyłym do Szpitala SRTT nie było ladu. 

background image

Wróciwszy do korytarza wyjanił Prilicli, co trzeba zrobić. Zauważony przez 
niego wczeniej człowiek z Eksploatacji zdążył włożyć skafander, ale słaniał 
się na nogach kaszląc, a z oczu płynęły mu strumienie łez, toteż jasne było, 
że nie udzieli żadnej pomocy. Conway wymacał drogę wród ledwo 
poruszających się lub całkowicie nieprzytomnych ciał ku drzwiom luzy nr 6 i 
otworzył je. Na cianie komory znajdował się zgrabny rządek butli z 
powietrzem. Wziął dwie i wyszedł chwiejnie ze luzy. 
Prilicla okrył już arkuszem folii jedno ciało. Conway otworzył zawór butli i 
wsunął ją pod przykrycie. Patrzył, jak plastyk wydyma się i lekko marszczy 
pod strumieniem wypływającego powietrza. Był to bardzo prymitywny namiot 
tlenowy, pomylał, ale najlepszy, jaki można było w tej chwili znaleźć. Poszedł 
po następne butle. 
Po trzeciej wyprawie Conway zauważył znaki ostrzegawcze. Pocił się obficie, 
głowa mu pękała, a przed oczyma latały już czarne plamy - znak, że 
powietrze w hełmie wyczerpywało się. Powinien go zdjąć, wsadzić głowę pod 
plastyk jak inni i czekać na nadejcie pomocy. Zrobił kilka kroków ku 
najbliższej postaci pod rozciągniętą płachtą i... uderzył w podłogę. Serce 
łomotało mu w piersi, płuca stały w ogniu i nawet nie miał już siły zerwać z 
głowy hełmu... 
Ze stanu głębokiej i osobliwie przyjemnej niewiadomoci Conwaya wyrwało 
uczucie bólu: co ponawiało wytężone wysiłki, by połamać mu żebra. 
Wytrzymywał to, dopóki się dało, potem jednak otworzył oczy i ryknął: 
- Złaź ze mnie, do cholery! Nic mi nie jest! 
Silnie zbudowany stażysta, który z zapałem robił mu sztuczne oddychanie, 
uniósł się na nogi. 
- Kiedy tu przyszlimy - powiedział - ten oto pajączek owiadczył, że pan 
przestał czuć. Przez chwilę obawiałem się o pana; no, trochę się obawiałem. - 
Umiechnął się i dodał: - Jeli może pan już chodzić i mówić, O'Mara chce pana 
widzieć. 
Conway mruknął potakująco i powstał. W korytarzu zainstalowano dmuchawy 
i filtry powietrzne, które szybko usuwały ostatnie lady chloru w powietrzu. 
Wynoszono również tych, którzy ucierpieli w wypadku, niektórych na noszach 
okrytych namiotami powietrznymi, innych za pod opieką tych, którzy ich 
ratowali. Dotknął otartego miejsca na czole, skąd mu w popiechu zerwano 
maskę, a następnie nabrał w płuca kilka głębokich haustów powietrza, po to 
tylko, aby upewnić się, że koszmar sprzed kilku minut naprawdę się 
skończyła 
- Dziękuję, doktorze - powiedział ze szczerym wzruszeniem. 
- Nie ma o czym mówić, doktorze - odrzekł stażysta.  
Znaleźli O'Marę w hipnotamotece. Naczelny psycholog nie tracił czasu na 
zbędne wstępy. Wskazał krzesło Conwayowi; Prilicli za co, co przypominało 
surrealistyczny kosz namieci. 
- Co się stało? - zapytał. 
Pokój był pogrążony w cieniu, jeli nie liczyć powiaty ze wskaźników 
hipnoedukatora oraz blasku z lampy stojącej na biurku majora. Gdy Conway 
zaczął opowiadać, widział tylko dwie stwardniałe, sprawne ręce wystające z 
rękawów ciemnozielonego munduru oraz dwoje chłodnych, szarych oczu w 
pogrążonej w cieniu twarzy. W czasie relacji Conwaya ręce O'Mary nie 
poruszały się, a oczy ani razu nie odbiegły w bok. 
Kiedy relacja dobiegła końca, O'Mara westchnął i milczał przez chwilę, po 
czym powiedział: 
- W czasie wypadku przy luku numer szeć znajdowało się czterech czołowych 
Diagnostyków Szpitala, który w razie ich mierci poniósłby olbrzymią stratę. 
Szybkie działanie, które podjęlicie, pozwoliło uratować co najmniej trzech, 
toteż wyszlicie na parę bohaterów. Jednak oszczędzę wam rumieńca 
zażenowania i nie będę wałkował tej sprawy. Nie mam również zamiaru - 
dodał sucho - stawiać was w kłopotliwej sytuacji pytając, skąd się tam w ogóle 
wzięlicie. 
Conway zakasłał. 
- Mnie by interesowało - odrzekł - dlaczego ten SRTT wpadł w taki szał. 

background image

Można by powiedzieć, że to z powodu nadbiegającego mu na spotkanie 
tłumu, tylko że w ten sposób nie zachowuje się żadna inteligentna, 
cywilizowana istota. Nasi gocie to wyłącznie przedstawiciele władz albo 
specjalici zapraszani z innych placówek; nie są to osoby wpadające w panikę 
na widok istoty obcej rasy. A w ogóle po co aż tylu Diagnostyków wyszło mu 
na spotkanie? 
- Zjawili się tam - powiedział O'Mara - ponieważ chcieli zobaczyć; jak wygląda 
osobnik klasy SRTT, kiedy nie upodabnia się do kogo innego. Te dane mogły 
pomóc w przypadku, którym się obecnie zajmują. Poza tym, gdy mamy do 
czynienia z nie znaną dotychczas formą życia, nie można wywnioskować, 
jakie są pobudki jego działania. W końcu ów goć nie należy do żadnej 
kategorii osób zapraszanych do Szpitala. Tym razem jednak musielimy 
odstąpić od zasad, bowiem znajduje się u nas jego rodzic, w stanie 
agonalnym. 
- Rozumiem - rzekł cicho Conway. 
W tym momencie do pokoju wszedł Kontroler w stopniu porucznika i 
popiesznie zbliżył się do O'Mary. - Przepraszam, panie majorze - powiedział. 
- Udało mi się znaleźć lad, który pomoże nam w poszukiwaniu gocia. 
Pielęgniarz klasy DBLF doniósł, że jaki osobnik klasy PVSJ oddalił się z 
miejsca wypadku mniej więcej w interesującym nas czasie. Gąsienicowcom 
Illensańczycy nie wydają się zbyt przystojni, ale pielęgniarz owiadczył, że 
widziany przez niego wyglądał jeszcze gorzej, niczym istny potwór. Do tego 
stopnia, iż DBLF uznał, że to pacjent cierpiący na jaką straszną chorobę... 
- Sprawdził pan, czy w Szpitalu nie ma istoty klasy PVSJ chorej na co, co 
dałoby taki efekt? 
- Tak jest, panie majorze. Niema takiego przypadku. O'Mara przybrał srogi 
wyraz twarzy. - Bardzo dobrze, Carson - powiedział. - Wie pan, co trzeba 
zrobić. Skinieniem głowy zezwolił porucznikowi odejć.  
Podczas całej rozmowy Conway z trudem tylko mógł się opanować, za gdy 
Carson wyszedł, wybuchnął: 
- To co, co widziałem wychodzące z luku, miało macki i... i... No, w każdym 
razie byłe zupełnie niepodobne do PVSJ. Wiem, że SRTT potrafi zmieniać 
swą budowę fizyczną, ale żeby aż tak i w tak krótkim czasie...! 
O'Mara podniósł się nagle. 
- O tej formie życia - powiedział - nie wiemy prawie nic; nie znamy jej potrzeb, 
możliwoci, ani też modelowych reakcji emocjonalnych, a najwyższy czas, 
żebymy się dowiedzieli. Idę pogonić Collinsona z Łącznoci, żeby co 
wygrzebał: rodowisko, tło ewolucyjne, wpływy kulturowe i społeczne, i tak 
dalej. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby jaki goć tutaj ganiał, ot tak 
sobie. Narobi kłopotu tylko dlatego, że nic o nim nie wiemy. 
- A co do was dwóch - dodał - chciałbym, żebycie mieli oczy szeroko otwarte i 
wypatrywali dziwacznie wyglądających pacjentów czy embrionów na Oddziale 
Pediatrycznym. Porucznik Carson poszedł włanie ogłosić komunikat w tej 
sprawie. Jeżeli znajdziecie kogo, kto może być naszym SRTT, podchodźcie 
do niego d e l i k a t n i e. Starajcie się zdobyć jego zaufanie, nie róbcie 
żadnych gwałtownych ruchów, a przede wszystkim nie mąćcie mu w głowie - 
niech tylko jeden, z was mówi. I natychmiast kontaktujcie się ze mną. 
Kiedy już wyszli od O'Mary, Conway zadecydował, że do końca pierwszej 
połowy dyżuru niewiele więcej zrobią; odkładając więc obchód oddziału na 
popołudnie ruszył w kierunku ogromnej sali, która służyła za stołówkę dla 
wszystkich ciepłokrwistych istot tlenodysznych z personelu Szpitala. W jadalni 
był jak zwykle tłok i choć podzielono ją na sektory dla poszczególnych ras, 
Conway widział wiele stolików, przy których zeszły się - z ogromną niewygodą 
dla niektórych - istoty trzech czy czterech różnych klas, by pogadać o 
sprawach zawodowych. 
Conway wskazał Prilicli wolny stolik i sam zaczął się ku niemu przepychać. 
Na miejscu stwierdził, że jego asystent wspomagany przez nadal jeszcze 
sprawne skrzydła dotarł tam pierwszy i w odpowiednim czasie, by 
pokrzyżować zamiary dwóch ludzi z Eksploatacji kierujących się ku temu 
samemu stolikowi. Podczas tego pięćdziesięciometrowego przelotu uniosło 

background image

się kilka głów, ale tylko na chwilę - bywalcy tej stołówki przyzwyczajeni byli do 
znacznie osobliwszych widoków. 
- Sądzę, że większoć naszego jedzenia będzie odpowiadać pańskiemu 
metabolizmowi - powiedział Conway, gdy już usiedli - ale może ma pan jakie 
szczególne preferencje? 
Prilicla miał preferencje, a Conway omal się nie zakrztusił, gdy je usłyszał. 
Jednak nie o kombinację dobrze ugotowanego spaghetti i surowej marchewki 
tu chodziło, które to zestawienie samo w sobie nie było jeszcze takie złe; ale 
raczej o sposób, w jaki Cinrussańczyk zabrał się do jedzenia. Za pomocą 
wszystkich wciekle pracujących manipulatorów gębowych Prilicla zwijał 
spaghetti w swego rodzaju linę, która znikała w jego przypominającym dziób 
otworze gębowym. Podobne rzeczy zazwyczaj nie działały na Conwaya, ale 
tym razem widok ten wywołał nieprzyjemne reakcje w żołądku. 
Nagle Prilicla zatrzymał się. - Mój sposób przyswajania pokarmu nie 
odpowiada panu - powiedział. - Przesiądę się... 
- Nie, nie - odrzekł szybko Conway pojmując, że empata Prilicla odebrał jego 
reakcję. - Zapewniam pana, że to niepotrzebne. Jednak widzi pan, tutejsza 
etykieta wymaga, aby istoty znajdujące się w mieszanym towarzystwie 
używały tych samych przyrządów do jedzenia, co gospodarz albo najstarszy 
rangą wród siedzących przy stole. Hm, czy poradzi pan sobie widelcem? 
Prilicla poradził sobie z widelcem. Conway nigdy przedtem nie widział tak 
szybko znikającego spaghetti. 
Z tematu jedzenia rozmowa przeszła, doć zresztą naturalnie, na szpitalnych 
Diagnostyków oraz system hipnotamowy, bez którego owi dostojni medycy - 
podobnie zresztą jak cały Szpital - nie mogliby pracować. 
Diagnostycy zasłużenie cieszyli się szacunkiem i podziwem wszystkich w 
szpitalu, po trochu za i współczuciem. Bowiem hipnotama nie tylko dawała 
zwykłą wiedzę; również cała osobowoć istoty przekazującej tę wiedzę 
przechodziła do ich umysłów. Tym samym Diagnostycy poddawali się 
dobrowolnie najdrastyczniejszym rodzajom wielokrotnej schizofrenii, przy 
czym owe obce składniki znajdujące się w ich umysłach bywały tak odmienne 
pod każdym względem, że często posługiwały się nawet odmiennym 
systemem logiki. 
Jedynym wspólnym mianownikiem była tylko potrzeba wszystkich lekarzy, 
bez względu na wielkoć, kształt czy liczbę nóg, by wyleczyć chorego. 
Przy pobliskim stoliku siedział Diagnostyk - Ziemianin, który wyraźnie zmuszał 
się, by zjeć najzupełniej normalny befsztyk. Conway skądinąd wiedział, że ten 
człowiek zajęty był przypadkiem, który wymagał zastosowania wiedzy 
zawartej na hipnotamie fizjologicznej Tralthańczyków. Ta wiedza uwypukliła w 
jego mylach osobowoć dostarczyciela zapisu, a Tralthańczycy brzydzili się 
mięsem we wszystkich postaciach...  

IV 

 
Po obiedzie Conway zabrał Priliclę na pierwsze sale, do których zostali 
przydzieleni, po drodze za zasypywał go następnymi liczbami i szczegółami. 
Szpital składał się z trzystu osiemdziesięciu czterech poziomów i potrafił 
dokładnie odtworzyć rodowiska szećdziesięciu omiu różnych gatunków istot 
rozumnych obecnie znanych Federacji Galaktycznej. Conway nie miał 
zamiaru przerazić swego asystenta ogromem tej wielkiej lecznicy; nie 
chodziło też o przechwałki, jakkolwiek był bardzo dumny z faktu, iż udało mu 
się zdobyć pracę w tej znanej placówce. Po prostu nie miał pewnoci, jak 
Prilicla jest w stanie zabezpieczyć się przeciwko różnym warunkom, z którymi 
wkrótce się zetknie, a jego przemowa była wstępem do właciwego tematu. 
Niepotrzebnie się jednak denerwował, bowiem Prilicla zademonstrował mu 
jak to ów lekki, półprzejrzysty strój ochronny, który ocalił go przy luku nr 6, 
można było wzmacniać od wewnątrz polem siłowym o małym natężeniu, 
podobnym do tego, którego używano do zabezpieczenia statków 
międzygwiezdnych przed meteorytami. W razie potrzeby Prilicla mógł również 
zgiąć do wewnątrz nogi nie pozostawiając ich na zewnątrz kombinezonu, tak 
jak to uczynił przy luzie. 

background image

Kiedy przebierali się przed wejciem do przeznaczonej dla klasy AUGL częci 
Oddziału Pediatrycznego, skąd mieli zacząć obchód, Conway zaznajamiał 
asystenta z historią choroby znajdujących się tu istot. 
W pełni rozwinięty osobnik klasy fizjologicznej AUGL był dwunastometrowym, 
jajorodnym, rybiokształtnym, opancerzonym mieszkańcem planety 
Chalderescol II. Jednak stworzenia znajdujące się obecnie na oddziale 
wylęgły się dopiero szeć tygodni temu i miały zaledwie metr długoci. Dwa 
wczeniejsze mioty z tej samej matki były, podobnie zresztą jak i ten, pod 
każdym względem normalne, a potomstwo wyglądało na cieszące się dobrym 
zdrowiem. Mimo to dwa miesiące później żadne z dzieci nie pozostało przy 
życiu. Sekcja przeprowadzona na ich planecie wykazała, że powodem mierci 
było ostre zwapnienie chrząstek praktycznie we wszystkich stawach ich ciał, 
ale nie wyjaniła powodu owego schorzenia. Obecnie Szpital bacznie ledził 
potomstwo z ostatniego wylęgu, a Conway zaczął mieć nadzieję, że sprawdzi 
się powiedzenie, iż do trzech razy sztuka. 
- Obecnie zaglądam do nich codziennie - mówił Conway - a co trzeci dzień 
biorę hipnotamę AUGL i przeprowadzam dokładne badanie. Teraz, jako mój 
asystent, pan będzie musiał robić to samo. Kiedy jednak weźmie pan tamę, to 
radzę panu wymazać ją zaraz po badaniu, chyba że zechce pan chodzić 
przez cały dzień w połowie przekonany, że jest pan rybą, zachowując się 
odpowiednio do tego... 
- Podobna krzyżówka byłaby intrygująca, ale powodowałaby niewątpliwie 
ogromną dezorientację - zgodził się Prilicla. Jego ciało z wyjątkiem dwóch 
manipulatorów, było obecnie całkowicie ukryte w kokonie stroju ochronnego, 
odpowiednio obciążonego, by zmniejszyć kłopotliwy wypór cieczy. Widząc, że 
Conway również jest gotów, asystent włączył mechanizm luzy; a kiedy już 
weszli do wielkiego zbiornika ciepłej, zielonkawej cieczy, który stanowił salę 
szpitalną AUGL, zapytał: 
- Czy pacjenci pozytywnie reagują na leczenie? 
Conway potrząsnął głową. Potem, uwiadomiwszy sobie, że gest ten może nic 
nie znaczyć dla osobnika klasy GLNO, dodał: 
- Jestemy nadal na etapie rozpoznania i leczenie jeszcze się nie rozpoczęło. 
Mam jednak kilka pomysłów, których nie mogę panu przedstawić, dopóki nie 
weźmiemy jutro obaj tamy AUGL. W każdym razie pewien jestem, że dwóch z 
naszych trzech pacjentów wyjdzie z tego - w sumie ten trzeci będzie musiał 
posłużyć jako królik dowiadczalny, by uratować pozostałych dwóch. Objawy 
pojawiają się i pogłębiają bardzo szybko - dodał - i włanie dlatego potrzebna 
mi taka cisła obserwacja. Teraz, kiedy punkt krytyczny jest tak blisko, trzeba 
chyba będzie przejć na obserwację w odstępach trzygodzinnych, toteż 
opracujemy sobie jaki grafik, żeby nie stracić za dużo snu. Widzi pan, im 
szybciej wykryjemy pierwsze objawy, tym więcej czasu będziemy mieli na 
działanie i tym większe szanse na uratowanie wszystkich trzech. Bardzo 
chciałbym, żeby mi wyszedł taki "hat-trick".  
Powiedziawszy to Conway pomylał, że Prilicla i tak jeszcze nie będzie 
wiedział, co to takiego "hat-trick", ale wkrótce się dowie, jak należy 
interpretować te wszystkie jego skinienia, gesty i przenonie. Conway 
przeszedł kiedy przez to samo jako podwładny zwierzchników - nieziemców; 
czasem zachodził w głowę, klnąc na czym wiat stoi, dlaczego to nikt nie 
wymylił hipnotamy z idiomatyki pozaziemskiej do pomocy takim wieżo 
upieczonym stażystom, jak on. Były to jednak tylko myli powierzchowne; w 
głębi duszy Conway widział obraz ostry i niewzruszony, jakby namalowany, 
młodego osobnika, nieledwie w fazie embrionalnej, którego rozwijający się 
szkielet zewnętrzny składający się z około setki płytek kostnych zazwyczaj 
swobodnie przesuwających się czy poruszających na elastycznych zawiasach 
chrząstek, by umożliwić poruszanie się i oddychanie, miał oto przeistoczyć się 
w skamieniałą skorupę, więżącą, na krótką już tylko chwilę, zamkniętą w niej 
oszalałą wiadomoć... 
- Czy mogę być w czym pomocny? - zapytał Prilicla odwołując w mgnieniu 
oka myli Conwaya z niedalekiej przyszłoci do teraźniejszoci. Cinrussańczyk 
przyglądał się trzem smukłym, opływowym kształtom migającym po wielkim 

background image

zbiorniku. Zapewne zastanawiał się, w jaki sposób uda się przytrzymać które 
ze stworzeń na czas konieczny do zbadania. - Szybko się poruszają, prawda? 
- dodał. 
- Owszem - odparł Conway. - Poza tym są bardzo delikatne i tak młode, że 
praktycznie w chwili obecnej nie można ich uznać za istoty obdarzone 
rozumem. Łatwo je przerazić, a każda próba zbliżenia się wprawia je w taką 
panikę, że szaleją po zbiorniku, dopóki nie wyczerpią swych sił lub nie 
doznają kontuzji uderzając o ciany. Musimy więc założyć pole minowe... 
W kilku słowach wyjanił i zademonstrował, jak należy rozmiecić pojemniki ze 
rodkiem nasennym, który rozpuszcza się w wodzie, oraz w jaki sposób 
łagodnie i z daleka naprowadzić na owe "miny" nieuchwytnych pacjentów. 
Później, już kiedy obaj zajmowali się badaniem trzech nieruchomych ciałek i 
Conway zobaczył, jak czuły i precyzyjny był dotyk manipulatorów Prilicli i jak 
bystre jego wnioski, wzrosły jego nadzieje na pomylny dla pacjentów obrót 
sprawy. 
Po wyjciu z ciepłego i, zdaniom Conwaya, przyjemnego rodowiska sali AUGL 
przeszli obaj do sekcji istot radioaktywnych. Tym razem badanie znajdujących 
się tam pacjentów przebiegało zza szeciometrowej osłony, za pomocą zdalnie 
sterowanych mechanizmów. W tej częci Oddziału Pediatrycznego nie było nic 
pilnego. Wchodząc Conway pokazał Prilicli mnóstwo rur zbiegających się w 
tym miejscu. Wyjanił, że Wydział Eksploatacji wykorzystuje sekcję 
radioaktywną jako zapasowy reaktor do owietlania i ogrzewania Szpitala. 
Przez cały czas głoniki w cianach przekazywały monotonnym głosem 
informacje o poszukiwaniach uciekiniera. Nie znaleziono go jeszcze; 
natomiast wzrastała iloć pomyłkowych rozpoznań i zwykłych przywidzeń. 
Conway nie miał zbyt wysokiej opinii o tym SRTT od czasu rozmowy z 
O'Marą, ale teraz trochę się zaniepokoił na myl o tym, co zbiegły goć może 
nabroić szczególnie w jego oddziale, nie mówiąc już o tym, że niektórzy 
sporód pacjentów też mogą mu co zrobić. Gdyby choć trochę więcej wiedział 
o nim, gdyby miał jakie pojęcie o jego sile... Postanowił porozumieć się z 
O'Marą. 
- Według ostatnio otrzymanych informacji - odpowiedział naczelny psycholog 
na pytanie Conwaya - klasa SRTT rozwinęła się na planecie krążącej wokół 
swego słońca po orbicie ekscentrycznej. Zmiany geologiczne i klimatyczne 
były tego rodzaju, że do przeżycia potrzebny był wysoki stopień zdolnoci 
adaptacyjnych. Istoty te, zanim osiągnęły stadium inteligencji, posługiwały się 
jako metodą obrony albo przybieraniem jak najbardziej przerażającej normy, 
albo też upodabnianiem się do napastnika w nadziei, że w ten sposób unikną 
wykrycia. Ochronna mimikra stała się najpowszechniejszą metodą unikania 
niebezpieczeństwa, do tego stopnia, że proces ów stał się prawie 
automatyczny. Kolejne dane dotyczą rozmiarów i masy ciała tych istot w 
różnym wieku, z których wynika, że rasa ta jest długowieczna. Te niezbyt 
pomocne informacje, wydobyte ze sprawozdania statku badawczego, który tę 
planetę odkrył, kończą się zastrzeżeniem, że to wszystko jest tylko do naszej 
informacji, oraz wzmianką, jakoby omawiane istoty nigdy nie chorowały. Ha! 
- Zgadzam się z panem - powiedział Conway. 
- Jeden szczegół, być może, wyjania, dlaczego ten SRTT wpadł w panikę po 
przylocie - dodał O'Mara. - Wród tych istot obowiązuje zwyczaj, że przy mierci 
rodzica obecni są najmłodsi potomkowie, a nie najstarsi. Istnieje niezwykle 
silny związek emocjonalny pomiędzy rodzicem a najmłodszym dzieckiem. 
Ocena masy ciała pozwala uznać naszego uciekiniera za osobnika bardzo 
młodego. Oczywicie nie jest to noworodek, ale daleko mu do dojrzałoci. 
Conway wciąż jeszcze rozmylał nad tym, co przed chwilą usłyszał, podczas 
gdy major mówił dalej. 
- Co do jego ograniczeń, przypuszczam, że sekcja metanodysznych jest dla 
niego za zimna, podczas gdy oddział radioaktywnych zbyt gorący, podobnie 
jak owa sławetna łaźnia turecka na poziomie osiemnastym, gdzie znajdują się 
istoty oddychające parą wodną o niezwykle wysokiej temperaturze. Poza tym, 
wiem tyle co i pan na temat tego, gdzie się może w tej chwili znajdować. 
- Gdybym zobaczył tego rodzica, może by to co pomogło - odrzekł Conway. - 

background image

Czy to będzie możliwe? 
- Ledwo ledwo - mruknął sucho O'Mara po dłuższej chwili milczenia. - W 
najbliższym otoczeniu pacjenta aż się roi od Diagnostyków i innych 
supermenów medycyny... Ale niech pan przyjdzie po zakończeniu obchodu, a 
postaram się to załatwić. 
- Dziękuję panu - odparł Conway i przerwał połączenie. 
Wciąż jeszcze miał niejasne wątpliwoci co do przybysza; jakie ponure 
przeczucie, że nie było to jego ostatnie zetknięcie z tym pozaziemskim 
nieletnim chuliganem, który w najwyższym stopniu opanował sztukę 
charakteryzacji. Conway pomylał kwano, że może oto jego bieżące zajęcia 
obudziły w nim instynkt macierzyński; gdy jednak zreflektował się, ile szkody 
może spowodować taki osobnik klasy SRTT - wliczając w to szkody w 
sprzęcie i umeblowaniu, zakłócenia regularnoci ważnych terapii oraz rany, a 
może nawet mierć spowodowaną niewiadomym działaniem zrobiło mu się 
cokolwiek niedobrze. 
Bowiem nieudane polowanie na uciekiniera uprzytomniło mu pewien bardzo 
niepokojący fakt, że SRTT nie był zbyt młody i niedojrzały, aby nie poradzić 
sobie ze luzami łączącymi poszczególne sekcje... 
Na wpół gniewnie, Conway odsunął te bezpłodne obawy w głąb myli i zaczął 
udzielać Prilicli wyjanień na temat pacjentów na sali, którą mieli zaraz 
wizytować, a także w sprawie rodków zabezpieczających i metod badań 
koniecznych w przypadku przebywających tam istot. 
Na sali tej znajdowało się dwadziecia osiem młodych osobników klasy FROB. 
Były to niskie, przysadziste, niezwykle silne istoty pokryte rogowatym 
naskórkiem niczym elastyczną płytą pancerną. Dorosłe osobniki tej rasy, przy 
znacznie zwiększonej masie ciała, poruszały się powoli i ociężale, ale malcy 
migali zdumiewająco szybko, jak na siłę ciążenia czterokrotnie 
przewyższającą ziemskie oraz wysokie cinienie atmosferyczne ich 
naturalnego rodowiska. W tych warunkach obchód odbywał się w ciężkich 
kombinezonach, a personel medyczny i pomocniczy nigdy nie poruszał się po 
podłodze, z wyjątkiem nagłych, niebezpiecznych przypadków. Do badań 
unoszono pacjentów z podłogi specjalnym wyciągiem zakończonym 
chwytakiem; wciągano ich do specjalnej kopułki w stropie, gdzie usypiano ich 
przed zwolnieniem uchwytu. Zastrzyk usypiający podawano długą, niezwykle 
mocną igłą, którą trzeba było wbić w miejscu połączenia tułowia z przednią 
nogą - od strony brzucha. Było to jedno z nielicznych miękkich miejsc na ciele 
tych istot. 
- ... Sądzę, że złamie pan wiele igieł, zanim się pan tego nauczy - zakończył 
wyjanienia Conway - ale nic nie szkodzi; niech pan tylko nie sądzi, że sprawia 
im pan ból. Te słodkie maleństwa są tak gruboskórne, że gdyby obok którego 
wybuchła bomba, ledwie zmrużyłby oko. 
Zamilkł na kilka sekund. Nadal jednak szybko maszerował w kierunku sali 
FROB wraz z Priliclą, którego szeć wieloczłonowych, cienkich jak ołówki 
odnóży zajmowało bez mała cały korytarz, zawsze jednak jako dalej od nóg 
Conwaya. Minęło już uczucie stąpania po skorupach jaj, którego Conway 
doznawał, gdy szedł obok Prilicli. Nie bał się już, że Cinrussańczyk pokruszy 
się i rozpadnie pod lada dotknięciem. Prilicla udowodnił już swą umiejętnoć 
unikania wszelkich kontaktów, które mogą być dlań szkodliwe, a robił to, 
zdaniem przyzwyczajonego już Conwaya, w sposób zarówno zwinny jak i 
wdzięczny. 
Pomylał, że człowiek umie przyzwyczaić się do każdego współpracownika. 
- Wracając jednak do naszych gruboskórnych maluchów podsumował - sile 
fizycznej tego gatunku, a szczególnie dotyczy to osobników młodszych, nie 
towarzyszy odpornoć na zakażenia bakteryjne i wirusowe. Później zaczynają 
wytwarzać konieczne przeciwciała i jako doroli są nieprzyzwoicie wręcz 
zdrowi, ale w okresie dzieciństwa... 
- Łapią wszelkie choroby - wpadł mu w słowo Prilicla. - W tym wszystkie nowo 
wykryte. 
Conway zamiał się. 
- Zapomniałem, że osobniki klasy FROB trafiają do większoci szpitali 

background image

pozaziemskich, i że mógł się pan już z nimi zapoznać. Wie pan również, że 
owe dolegliwoci rzadko kończą się miercią dziecka, ale ich leczenie jest 
długie, skomplikowane i niewdzięczne; bo gdy tylko się kończy, malcy łapią 
zaraz nową chorobę. Żaden z naszych dwudziestu omiu przypadków nie jest 
poważny; właciwie są one u nas tylko dlatego, że próbujemy tu opracować 
uderzeniową surowicę, która sztucznie wytwarzałaby u nich ową odpornoć na 
zakażenia pozostającą im na całe życie i... Stop! 
Ostatnie słowo wypowiedział ostro, cicho, popiesznie, jakby krzyknął 
szeptem. Prilicla zamarł przywarłszy do podłogi zaopatrzonymi w przyssawki 
nogami, patrząc wraz z Conwayem w głąb korytarza na istotę, którą przed 
chwilą wyłoniła się z przecznicy. 
Osobnik ten na pierwszy rzut oka wyglądał jak Illensańczyk. Bezkształtne; 
pokryte kolcami ciało, z suchą, szeleszczącą błoną spinającą górne i dolne 
wyrostki, należało niewątpliwie do chlorodysznych osobników klasy PVSJ. Ale 
były tam też dwie macki gębowe przeniesione z klasy FGLI oraz płat sierci z 
klasy DBLF i, tak jak oni, osobnik ów oddychał atmosferą bogatą w tlen. 
Mógł to być tylko poszukiwany uciekinier. 
Mając przed sobą wcielone zaprzeczenie wszelkich prawideł fizjologii Conway 
poczuł, jak mu serce łomocze gdzie w gardle. Pamiętając o cisłych 
zaleceniach O'Mary, by nie przestraszyć przybysza, próbował wymylić co 
przyjaznego, uspokajającego. Jednak SRTT rzucił się do ucieczki 
natychmiast, gdy ich zobaczył, a jedyne słowa, jakie przyszły do głowy 
Conwayowi, były: 
- Szybko, za nim! 
Biegnąc na olep dotarli do skrzyżowania i pucili się korytarzem, którym 
uciekał SRTT. Prilicla mknął po suficie, by nie trafić pod stopy Conwaya. 
Jednak to, co ujrzeli, sprawiło, że Conway zapomniał o wszystkich 
zaleceniach o łagodnym i przyjaznym postępowaniu. 
- Stój, durniu! - ryknął. - Nie idź tam! 
Uciekinier znajdował się u wejcia na salę FROB. Ścigający go Conway i 
Prilicla dotarli do luzy o sekundę za późno i bezsilnie patrzyli przez okienko, 
jak SRTT otwiera drzwi wewnętrzne i pociągnięty przez siłę ciążenia 
czterokrotnie przewyższającą normalne, niknie im z oczu. W rezultacie drzwi 
wewnętrzne zamknęły się automatycznie pozwalając lekarzom wejć do luzy i 
przygotować się do warunków na sali. 
Conway jak oszalały przebierał się w ciężki kombinezon, który znajdował się 
w komorze luzy. Szybko włączył degrawitator kompensujący ciążenie 
wewnątrz sali. Prilicla postępował podobnie z własnym ekwipunkiem. 
Sprawdzając zaciski i zapięcia kombinezonu i przeklinając tę zbędną stratę 
czasu Conway patrzył przez okienko do wnętrza sali, a to co widział, 
przyprawiało go o dreszcz przerażenia. 
Pseudo-illensańskie ciało przybysza leżało rozpłaszczone na podłodze. SRTT 
dygotał z lekka; a oto już jeden z większych pacjentów zbliżał się z łoskotem, 
by obejrzeć ten osobliwie wyglądający przedmiot. Zapewne jedną ze swych 
olbrzymich płaskich stóp nastąpił na leżącego zbiega, ten bowiem szarpnął 
się nagle i zaczął się szybko i niewiarygodnie przeistaczać. Słabe, błoniaste 
wyrostki przedstawiciela klasy PVSJ jakby wtopiły się w ciało, które przybrało 
ów kocisty, jaszczurowaty kształt z groźnymi rogowatymi mackami, który obaj 
lekarze widzieli przy luzie nr 6. Była to najbardziej przerażająca postać klasy 
SRTT. 
Jednak masa młodego pacjenta była prawie pięciokrotnie większa od masy 
przybysza, toteż nic dziwnego, że FROB wcale się nie przestraszył. Opucił 
swą masywną głowę w dół i trącił uciekiniera posyłając jego ciało ku 
przeciwległej cianie oddalonej o szeć metrów. FROB chciał się bawić. 
Obaj lekarze wydostali się już ze luzy i zaleźli się na galeryjce pod sufitem, 
skąd widok był lepszy. SRTT znowu się przeistaczał. Widocznie jaszczurczy 
kształt nie zdał egzaminu przy czterokrotnym ciążeniu przeciwko tym 
nieletnim potworom i przybysz próbował czego innego. 
FROB zbliżył się doń ponownie i obserwował go jak urzeczony.  

background image

 
- Doktorze Prilicla - rzekł pospiesznie Conway - czy potrafi pan obsługiwać 
chwytak? Dobrze! Proszę więc się nim zająć... 
Gdy Prilicla pomykał po galeryjce do kopuły sterowni, Conway ustawił 
degrawitator na nieważkoć i skoczył w kierunku podłogi. 
- Będę panem kierował z dołu! - zawołał. 
Mały FROB jednak bardzo dobrze znał Conwaya, który najpewniej nieźle mu 
zalazł za skórę nie chcąc się w nic bawić poza wbijaniem igieł w ciało malca 
mocno przytrzymywanego chwytakiem na miejscu. Toteż mimo rozpaczliwych 
okrzyków Conwaya i wymachiwania ramionami, FROB nie zwracał na niego 
uwagi. Natomiast pozostali pacjenci okazali zainteresowanie nadal 
przemieniającym się uciekinierem... 
- Nie! - krzyknął Conway widząc z przerażeniem, jaki ma być efekt 
transformacji. - Nie! Stój! Zmień się w co innego! 
Jednak było już za późno. Zdawało się, że wszyscy pacjenci oddziału 
galopują ku przybyszowi z grzmiącą wrzawą podnieconych charknięć i 
pisków, które autotranslator przetłumaczył jako: - Lala! Laleczka! Daj mi lalę! 
Wyskakując w górę, by uniknąć stratowania, Conway popatrzył w dół na 
kłębowisko pacjentów, przekonany, iż nieszczęsny SRTT pożegnał się już z 
życiem. Ale nie przybyszowi udało się jako uciec czy też wyliznąć spod 
tratujących go nóg oraz ciekawych, uderzających jak maczugi głów. Przywarł 
teraz ciasno do ciany; potłuczony, nadal jednak zachowując kształt, który 
przybrał niczym kameleon w błędnym przewiadczeniu, że jako miniaturowy 
FROB będzie bezpieczny. 
- Szybko! Łap go! - wolał Conway. 
Prilicla nie zasypiał gruszek w popiele. Masywne szczęki chwytaka wisiały już 
nad oszołomionym, ledwie ruszającym się uciekinierem. Zatrzasnęły się 
włanie w tej chwili, kiedy rozległ się okrzyk. Conway schwycił się jednej z lin 
wyciągu i wraz z chwytakiem uniósł się w górę. 
- Już ci nic nie grozi - powiedział do zbiega. - Uspokój się. Chcę ci pomóc... 
W odpowiedzi nastąpił tak silny wstrząs, że Conway omal nie odpadł od liny. 
Nagle SRTT przemienił się w kłębek giętkich olizgłych zwojów, które 
przesunęły się między szczękami chwytaka i z klanięciem opadły na podłogę. 
Mali pacjenci zatrąbili ochoczo i ruszyli do kolejnego ataku. 
Conway pomylał z przerażeniem połączonym ze współczuciem i jednoczenie 
ze zniecierpliwieniem, że SRTT, który doznał pierwszego szoku zaraz po 
przybyciu, od tamtej chwili cały czas uciekał, a obecnie był zbyt 
przestraszony, by można było mu pomóc, tym razem nie wyjdzie z tego cało. 
Chwytak był bezużyteczny, ale istniała jeszcze jedna możliwoć. Jeli ułatwi 
ucieczkę przybyszowi, ten przynajmniej wyżyje, choć O'Mara pewnie obedrze 
Conwaya potem ze skóry. 
Na cianie naprzeciwko luzy wejciowej znajdowały się drzwi, przez które 
małych pacjentów przywożono na salę. Były to zwykłe drzwi, ponieważ w 
znajdującym się za nimi korytarzu, który prowadził do bloku operacyjnego dla 
klasy FROB, utrzymywano podobne ciążenie i cinienie powietrza, jak na sali. 
Conway popłynął w powietrzu ku włącznikowi mechanizmu otwierającego i 
rozsunął drzwi na ocież patrząc, jak SRTT, który nie postradał ze strachu 
zmysłów do tego stopnia, by nie dostrzec drogi ucieczki, przemyka się na 
zewnątrz. Drzwi zamknęły się w samą porę, zanim małym pacjentom udało 
się za nim pogonić. Następnie Conway skierował się w stronę kopuły 
sterowniczej, by o całym tym strasznym wydarzeniu donieć O'Marze. 
Sytuacja bowiem była znacznie gorsza, niż się wszystkim wydawało. Gdy 
Conway znajdował się jeszcze po drugiej stronie sali, ujrzał co, co poważnie 
utrudniało schwytanie i uspokojenie uciekiniera, a także wyjaniało, dlaczego 
SRTT nie zareagował na jego słowa, gdy siedział w chwytaku. Na podłodze 
leżały bowiem potrzaskane, stratowane szczątki autotranslatora przybysza. 
Gdy Conway miał już włączyć interkom, Prilicla zapytał go: 
- Przepraszam, panie doktorze, czy moja zdolnoć wyczuwania pańskich 
emocji drażni pana? Czy gdybym głono powiedział, co stwierdziłem, byłoby to 
dla pana niewygodne? 

background image

- Hę? Co takiego? - zdziwił się Conway. Pomylał, że pewnie w tej chwili aż 
bucha od niego zniecierpliwieniem wynikającym z tego, że jego asystent 
wybrał sobie rzeczywicie wspaniały moment, by zadawać t a k i e pytania! 
Zrazu chciał co odburknąć, ale po namyle uznał, że kilka chwil zwłoki w 
sprawozdaniu dla O'Mary nie będzie miało znaczenia, a być może, dla Prilicli 
jest to ważna sprawa. Ci nieziemcy są czasem zabawni. 
- Odpowiedź na oba pytania brzmi "nie" - odparł krótko. - Choć w tym drugim 
przypadku, gdyby w pewnych okolicznociach przekazał pan swe obserwacje 
osobie trzeciej, mógłbym być zakłopotany. A czemu pan pyta? 
- Dlatego, że zdawałem sobie sprawę z pańskiego zaniepokojenia o los 
owego SRTT w konfrontacji z pańskimi pacjentami - odparł Prilicla - a 
obawiam się jeszcze bardziej zwiększyć to zaniepokojenie mówiąc panu o 
rodzaju i natężeniu emocji, jakie przed chwilą wykryłem w mylach tej istoty. 
- Wal pan - westchnął Conway. - Gorzej jak teraz być nie może... 
Ale mogło i było.  
Gdy Prilicla skończył mówić, Conway oderwał dłoń od wyłącznika interkomu, 
jak gdyby guzikowi wyrosły nagle zęby i ugryzły go. 
- Tego mu nie mogę powiedzieć przez interkom! - wybuchnął. - Na pewno 
dotarłoby to do pacjentów, a gdy oni się dowiedzą, lub choćby kogo z 
personelu, wybuchnie panika. 
Przez chwilę cały się trząsł. 
- Chodźmy! - zawołał. - Trzeba znaleźć O'Marę! 
Jednak naczelnego psychologa nie było w jego gabinecie ani w przyległym 
pomieszczeniu hipnotamoteki. Ale jeden z jego asystentów widział go, jak 
gnał na czterdziesty siódmy poziom do sali obserwacyjnej nr 3. 
Było to ogromne pomieszczenie o wysokim stropie, w którym utrzymywano 
siłę ciążenia i temperaturę odpowiednią dla ciepłokrwistych istot 
tlenodysznych. Tutaj lekarze z klas DBDG, DBLF i FGLI przeprowadzali 
badania wstępne nad co bardziej zagadkowymi lub egzotycznymi 
przypadkami, pacjenci za, o ile takie warunki rodowiskowe były dla nich 
nieodpowiednie, pozostawali pod wielkimi, prostopadłociennymi kloszami 
rozmieszczonymi w odstępach na podłodze. Salę tę lekceważąco nazywano 
menażerią. W rodku Conway ujrzał tłum medyków wszelkich kształtów i ras, 
zgromadzony wokół klosza stojącego porodku pomieszczenia. Był to 
zapewne ów stary i dogorywający SRTT, o którym tyle mówiono, ale teraz 
Conway nie miał na nic innego czasu, dopóki nie pomówi z O'Marą. 
Naczelnego psychologa zobaczył przy pulpicie łącznoci znajdującym się przy 
cianie. Pospieszył w jego kierunku. 
Gdy zdawał relację, O'Mara słuchał go bez emocji, kilkakrotnie otwierając 
usta, jakby chciał przerwać; za każdym razem jednak zaciskał je jeszcze 
mocniej, z jeszcze większą zaciętocią. Kiedy jednak Conway dotarł do tego 
miejsca w swej opowieci, w którym ujrzał potrzaskany autotranslator; major 
gestem nakazał mu milczenie i tym samym gwałtownym ruchem dłoni 
nacisnął wyłącznik interkomu. 
- Dajcie mi pułkownika Skemptona z Technicznej warknął. - Pułkowniku - 
zaczął, gdy tamten się zgłosił nasz zbieg znajduje się w okolicy oddziału 
pediatrycznego, w sekcji FROB. Niestety, jest pewna komplikacja, zgubił 
autotranslator... - Przez chwilę słuchał słów Skemptona. - Ja też nie wiem - 
odparł - jakim cudem ma pan go uspokoić, skoro nie można się z nim 
porozumieć, ale tymczasem niech pan zrobi, co się da. Nad sprawą 
porozumienia włanie pracujemy. 
Trzasnął wyłącznikiem w górę, znowu w dół. - Colinsona, z Łącznoci - rzucił. - 
Witam, majorze. Potrzebuję połączenia z grupą badawczą korpusu, na 
planecie, z której pochodzi nasz uciekinier; tak, tej, o której pan zbierał dane 
kilka godzin temu. Może to pan załatwić? Niech przygotują nagranie w jego 
języku - za chwilę panu powiem, co ma zawierać - a potem je tu przekażą. 
Treć tego nagrania, które ma zrobić dorosły osobnik klasy SRTT, ma być 
mniej więcej taka... 
Przerwał, gdy z głonika buchnęły słowa majora Colinsona. Szef Łącznoci 
przypomniał oto pewnemu przyklejonemu do biurka konowałowi, że planeta 

background image

SRTT znajduje się po drugiej stronie Galaktyki, że subradio jest tak samo 
wrażliwe na zakłócenia, jak normalne, a jego fale wzbogacone o szum 
wszystkich znajdujących się po drodze słońc, staną się w istocie nieczytelne. 
- Niech więc powtarzają nagranie - odrzekł O'Mara. - Na pewno odróżnicie 
jakie słowa i zdania, z których uda się sklecić treć komunikatu. Jest nam to 
bardzo potrzebne, a dlaczego, to zaraz panu powiem... 
Klasa SRTT skupiała osobniki długowieczne, wyjaniał pospiesznie naczelny 
psycholog, które rozmnażały się obojnaczo z wielkim bólem i wysiłkiem, w 
znacznych odstępach czasu. Stąd też istniała silna więź uczuciowa, a poza 
tym co w obecnej sytuacji było znacznie ważniejsze - posłuszeństwo 
osobników młodych wobec starszych. Istniało również przekonanie 
graniczące niemal z pewnocią, iż niezależnie od postaci, jaką przybiera 
przedstawiciel tej rasy, zawsze zachowuje organy mowy i słuchu, które 
pozwalają mu porozumiewać się ze swymi pobratymcami. Gdyby więc 
dorosły osobnik z tej planety mógł nagrać jaką ogólną reprymendę 
wystosowana do młodego, który źle się zachował, kiedy nie powinien, i gdy 
przekaże się ją do Szpitala, a tu z kolei odtworzy przez głoniki, wrodzone 
posłuszeństwo uciekiniera wobec starszych załatwi sprawę. 
- ... I to włanie - powiedział O'Mara do Conwaya wyłączywszy interkom - 
powinno rozwiązać nasz drobny problem. Przy odrobinie szczęcia nasz goć 
za parę godzin będzie już spokojny. Tak więc już po pańskim zmartwieniu, 
niech się pan odpręży... 
Urwał ujrzawszy wyraz twarzy Conwaya. - Co jeszcze? - zapytał cicho. 
Conway skinął głową. - Doktor Prilicla - rzekł wskazując swego asystenta - 
wykrył to drogą empatii. Musi pan zdawać sobie sprawę, że psychika 
uciekiniera jest w paskudnym stanie: smutek z powodu umierającego rodzica, 
przerażenie, którego doznał przy luzie nr 6, gdy wszyscy rzucili się w jego 
kierunku, wreszcie ta młócka, przez którą przeszedł na sali małych FROB-ów. 
Osobnik ten jest młody, niedojrzały, a te przejcia spowodowały, że kieruje się 
teraz czysto zwierzęcymi odruchami. Poza tym... hm... Conway zwilżył 
zeschnięte usta - ... czy kto sprawdził, kiedy ten SRTT ostatnio jadł? 
Istotne znaczenie tego pytania nie uszło również uwagi O'Mary. Zbladł nagle i 
ponownie chwycił mikrofon interkomu. 
- Dajcie mi szybko Skemptona! - warknął. - Skempton? Pułkowniku, może to 
zabrzmi melodramatycznie, ale niech pan włączy tłumik pańskiego interkomu. 
Jest jeszcze jedna komplikacja...  
Odchodząc od biurka O'Mary Conway pytał sam siebie, czy ma zatrzymać się 
jeszcze na krótkie spojrzenie na umierającego SRTT, czy też pospieszyć na 
swój oddział. Podczas niedawnego dramatycznego kontaktu z uciekinierem 
Prilicla wykrył w jego umyle silne uczucie głodu oprócz spodziewanego 
strachu i zmącenia myli. To włanie spowodowało, że najpierw Conway, a 
potem O'Mara i Skempton pojęli, iż przybysz stał się miertelnie 
niebezpieczny. Młode osobniki wszystkich ras są z reguły samolubne, okrutne 
i dzikie; powodowany nasilającymi się mękami głodowymi ich SRTT na 
pewno zdecyduje się na kanibalizm. W swym obecnym stanie psychicznym 
nawet nie uwiadomi sobie tego, ale to nie zrobi już żadnej różnicy pacjentom, 
którzy staną się jego ofiarami. 
Jaka szkoda, że pacjenci Conwaya byli w większoci mali, bezbronni i... 
smaczni. 
Z drugiej strony spojrzenie na rodzica może zasugerować mu jaką metodę 
postępowania z potomkiem, za jego ciekawoć dotycząca miertelnego 
przypadku istoty klasy SRTT nie ma z tym nic wspólnego... 
Starał się włanie przysunąć jak najbliżej klosza ze znajdującym się pod nim 
pacjentem, nie potrącając jednoczenie zasłaniającego mu widok lekarza, gdy 
ten obrócił się z irytacją pytając: - A może wlezie mi pan na plecy, do 
cholery?... A, witam pana, Conway. Przyszedł pan tu, by podsunąć kolejną 
uzasadnioną, nieprawdopodobną sugestię, prawda? 
Był to doktor Mannon ongi zwierzchnik Conwaya, obecnie awansowany na 
starszego lekarza z szybkimi widokami na tytuł Diagnostyka. Jak już 
kilkanacie razy wyjaniał Conwayowi, zaprzyjaźnił się z nim dlatego zaraz po 

background image

jego przybyciu do Szpitala, że miał słaboć do bezpańskich psów, kotów i 
wieżo upieczonych medyków. Aktualnie zezwolono mu na stałe 
przetrzymywanie w głowie treci jedynie trzech hipnotam - mikrochirurga z 
Tralthanu oraz dwóch chirurgów z niskograwitacyjnych klas LSVO i MSVK, 
toteż przez znaczną częć dnia jego reakcje były całkiem ludzkie. W chwili 
obecnej, unosząc ze zdziwieniem brwi przyglądał się Prilicli, który nie był w 
stanie przecisnąć się przez tłum zgromadzony wokół klosza. 
Conway wdał się w szczegółowy opis charakteru i osiągnięć nowego 
asystenta, ale Mannon mu przerwał. 
- Wystarczy, chłopcze - zahuczał. - Zaczyna to brzmieć jak przesadnie 
pochlebna opinia służbowa. Lekka ręka i zdolnoci empatyczne będą panu 
bardzo pomocne w waszym obecnym zajęciu. To mogę przyznać. No, ale 
zawsze dobierał pan sobie osobliwych współpracowników - latające kulki 
gnoju, owady, dinozaury i tym podobne - sam pan przyzna, że doć dziwaczne 
istoty. Nie licząc tej pielęgniareczki z dwudziestego trzeciego poziomu, przy 
czym muszę tu pochwalić pański gust... 
- Czy nastąpił jaki przełom w tym przypadku, panie doktorze? - zapytał 
Conway zdecydowanie wracając do głównego toku rozmowy. Mannon był 
najzacniejszym człowiekiem pod słońcem, ale miał przykry zwyczaj 
drażnienia się z kim aż do bólu. 
- Żaden - odparł Mannon. - A to, co mówiłem o nieprawdopodobnych 
sugestiach, to szczera prawda. Wszyscy je tu wysuwają; zwykła technika 
diagnostyczna jest zupełnie bezużyteczna. Niech mu się pan tylko przyjrzy! 
Zrobił miejsce Conwayowi, który poczuwszy na ramieniu co jakby dotknięcie 
ołówka domylił się, że Prilicla również pochyla się, by spojrzeć na SRTT.  

VI 

 
Stworzenie pod kloszem wymykało się wszelkim opisom z tego prostego 
powodu, że od momentu rozpoczęcia rozpadu próbowało jednoczenie 
przybrać wiele różnych postaci. Były tam wyrostki zarówno stawowe jak i 
mackowate, połacie ciała pokryte łuskami, skórą i zrogowaceniami, 
zmarszczona powłoka obok zaczątków otworów gębowych i skrzelowych, co 
łącznie dawało przeraźliwą mieszaninę. Jednak szczegóły fizjologiczne były 
niewyraźne, bowiem cała zwiotczała masa ciała była miękka, rozpływająca 
się niczym figura woskowa zbyt długo stojąca w ciepłym pomieszczeniu. 
Przez cały czas na dno klosza wyciekał płyn z ciała pacjenta; jego poziom 
sięgał już piętnastu centymetrów. 
Conway przełknął linę. 
- Zważywszy na zdolnoć adaptacyjną tego gatunku Powiedział - na jego 
niewrażliwoć na urazy fizyczne, a także mając na uwadze ów niesamowity 
powikłany stan jego ciała powiedziałbym, że możemy tu mieć do czynienia z 
problemem wynikającym z przyczyn psychologicznych. 
Mannon popatrzył na niego przeciągle z razem podziwu na twarzy. 
- Przyczyny psychologiczne, co? - odparł sucho. Cudownie! A cóż innego 
mogłoby spowodować taki stan pacjenta, który jest niewrażliwy zarówno na 
urazy jak i zakażenia bakteryjne, jeli nie awaria mózgownicy? Nie zechciałby 
pan bliżej sprecyzować tej swojej hipotezy? 
Conway poczuł, że uszy i kark pieką go ze wstydu. Nie odezwał się. 
Mannon mruknął co, po czym mówił dalej: - Ten płyn, w którym roztapia się 
jego ciało, to zwykła woda plus parę niegroźnych mikroorganizmów, które w 
nim pływają. Próbowalimy wszelkich fizycznych i psychologicznych metod 
leczenia, jakie nam przyszły do głowy, ale bez rezultatu. Niedawno kto 
zasugerował, by pacjenta zamrozić - po to, żeby zahamować rozpad ciała, jak 
i po to, by dało to nam więcej czasu na nowe pomysły. Jednak sprzeciwiono 
się temu, ponieważ w obecnym stanie taki zabieg mógłby pacjenta 
natychmiast zabić. Kilka istot z ras telepatycznych usiłowało dostroić się do 
jego myli mając nadzieję, ze w ten sposób mu pomogą, za O'Mara zabrnął 
nawet tak daleko w redniowiecze, że próbował prymitywnej metody 
elektrowstrząsów. Nic jednak nie skutkuje. W sumie zebralimy, pojedynczo i 
w konsyliach, opinie prawie wszystkich ras Galaktyki, a mimo to nie możemy 

background image

dojć, co mu dolega... 
- Skoro podłoże jest psychologiczne - wtrącił Conway - to moim zdaniem 
telepaci powinni... 
- Nie - odrzekł Mannon. - U tej istoty funkcje umysłowe i pamięciowe 
rozmieszczone są równomiernie na całym ciele, a nie zamknięte w trwałej 
puszce czaszkowej. Inaczej nie mogłaby ona dokonywać tak poważnych 
zmian w swej strukturze fizycznej. W chwili obecnej jej umysł zanika, rozpada 
się na coraz to mniejsze zespoły, tak małe, że telepaci nie mogą na nie 
wpływać. 
- Ten SRTT to istne dziwadło - kontynuował Mannon w zamyleniu. - 
Oczywicie wywodzi się drogą ewolucji z życia oceanicznego, ale potem na 
jego planecie nastąpiły wybuchy aktywnoci wulkanicznej, trzęsienia ziemi, 
powierzchnia planety pokryła się siarką i kto wie czym jeszcze, a w końcu 
drobne zakłócenie aktywnoci ich słońca przemieniło całą planetę w pustynię, 
którą jest do dzi. Mieszkańcy tej planety musieli mieć wysoką zdolnoć 
adaptacji, by to wszystko przeżyć. A ich sposób rozmnażania się - przez 
pączkowanie i podział, w trakcie których rodzic traci znaczną częć swej masy 
- jest również ciekawy, ponieważ oznacza to, że młody osobnik, powstając, 
bierze ze sobą znaczną częć ciała/mózgu rodzica. Noworodek nie przejmuje 
pamięci wiadomej, ale zatrzymuje wspomnienia podwiadome, które pozwalają 
mu przystosować się... 
- Ale to oznacza - wybuchnął Conway - że jeli rodzic przekazuje potomstwu 
częć swego ciała/mózgu, to pamięć podwiadoma poszczególnych osobników 
sięga... 
- A włanie podwiadomoć jest siedliskiem wszelkich psychoz - przerwał mu 
O'Mara, który w tym momencie stanął za nimi. - Niech pan już nic nie mówi, 
sama myl o tym jest dla mnie koszmarem. Już sobie wyobrażam 
psychoanalizę pacjenta, którego podwiadomoć sięga wstecz na pięćdziesiąt 
tysięcy lat...  
Wkrótce potem rozmowa urwała się i Conway, nadal w obawie o to, co 
porabia SRTT junior, pospieszył na oddział dziecięcy. W jego okolicy aż roiło 
się od techników i umundurowanych na zielono kontrolerów, ale uciekiniera 
nikt od tamtej pory nie widział. Conway wyznaczył jednej z pielęgniarek - tej, z 
której Mannon tak lubił sobie pokpiwać dyżur w sali AUGL, bowiem 
spodziewał się, że w każdej chwili co się tam może zacząć; sam za wraz z 
Priliclą przygotował się do wejcia do sekcji metanowej. 
Tutaj również czekały ich zwykłe czynnoci przy obchodzie. Podczas nich 
Conway zamęczał Priliclę pytaniami o stan emocjonalny starszego SRTT. 
Jednak Cinrussańczyk nie był w stanie wiele pomóc; powiedział tylko tyle, że 
wykrył w nim chęć dezintegracji, której nie potrafił dokładnie opisać, bowiem 
dotychczas z niczym podobnym się nie zetknął. 
Wszedłszy do sekcji metanowej zauważyli, że Collinson nie tracił czasu: ze 
ciennych głoników dobywał się łoskot zakłóceń, przez które ledwie 
przedzierały się dźwięki w jakim nieznanym języku - zapewne nagrania z 
planety SRTT. Conway pomylał, że gdyby to on był przestraszonym 
dzieckiem wsłuchującym się w głos starający się przekrzyczeć podobny ryk, 
wcale by go to nie uspokoiło. Poza tym atmosfera tej planety prawie na 
pewno ma inną gęstoć, co jeszcze powiększa zniekształcenia głosu. Nie 
podzielił się tym z Priliclą, ale pomylał, że będzie to istny cud, jeli ta kakofonia 
spowoduje skutki zamierzone przez O'Marę. 
Jazgot umilkł nagle przerwany wezwaniem: - Doktor Conway proszony jest do 
interkomu - po czym rozległ się na nowo z niesłabnącą siłą. Conway 
pospieszył do najbliższego aparatu. 
- Mówi pielęgniarka Murchinson ze luzy sekcji AUGL, panie doktorze - rozległ 
się zdenerwowany głos kobiecy. - Kto... to znaczy co... przeszło przed chwilą 
obok mnie do sali głównej. Z początku mylałam, że to pan, ale kiedy toto 
zaczęło otwierać zawór wewnętrzny nie założywszy skafandra, zdałam sobie 
sprawę, że musi to być nasz zbieg. - Zawahała się. - Ze względu na stan 
pacjentów nie chciałam wszczynać alarmu przed porozumieniem się z 
panem, ale mogę... 

background image

- Nie, dobrze pani zrobiła - wtrącił szybko Conway. - Zaraz tam będziemy. 
Pięć minut później, gdy znaleźli się przy luzie, pielęgniarka miała już 
przygotowany skafander dla Conwaya. Jej własny kombinezon nieco 
redukował wrażenie wywołane owym zespołem cech fizjologicznych, który 
sprawiał, że zatrudnieni w Szpitalu ludzie nie potrafili patrzeć na nią jedynie z 
zawodową obojętnocią. Jednak w tej chwili uwaga Conwaya skupiała się 
całkowicie na okienku w zaworze wewnętrznym i tym "czym", co za nim 
pływało. 
To "co" bardzo przypominało Conwaya. Kolor włosów był właciwy, podobnie 
jak cera i białe "ubranie". Jednak rysy były całkowicie nieproporcjonalne, a w 
dodatku zestawione w taki sposób, że sprawiały straszliwe wrażenie, za szyja 
i ręce nie wystawały z kitla - one z niego w y r a s t a ł y. Przypominało to 
posąg z ołowiu, niezgrabnie wymodelowany i niedbale pomalowany. 
Wiedział, że SRTT nie stanowi na razie zagrożenia dla życia maleńkich 
pacjentów sekcji, ale nie na długo, bo przechodził już transformację. Jego 
ramiona i nogi powoli się zrastały, za z ciała zaczynały wyłaniać się długie, 
wąskie wyrostki, bez wątpienia zaczątki płetw. Pacjenci klasy AUGL byli poza 
zasięgiem istoty ludzkiej klasy DBDG, ale SRTT adaptował się już do wody 
zyskując potrzebną szybkoć. 
- Do rodka! - przynaglał Conway. - Musimy go stamtąd przegnać, zanim... 
Prilicla jednak nie rozpoczynał owych wygibasów, które w efekcie dawały 
ochronną powłokę. 
- Wykryłem w jego emocji emocjonalnej interesującą zmianę - rzekł nagle. - W 
dalszym ciągu jest tam strach, pomieszanie i dominujące nad wszystkim 
uczucie głodu... 
- Głodu! - pielęgniarka Murchinson nie zdawała sobie dotąd sprawy ze 
miertelnego niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się pacjenci. 
- ... Ale jest jeszcze co - mówił Prilicla nie zauważając, że mu przerwano. - 
Mogę to opisać jako dalekie uczucie zadowolenia połączone z tą samą 
dążnocią do dezintegracji, jaką stwierdziłem niedawno u jego rodzica. Nie 
wiem jednak, czemu przypisać tę nagłą zmianę. 
Conway mylał tylko o swej trójce maleńkich pacjentów oraz o drapieżnej 
postaci, którą przybierał uciekinier. 
- Zapewne temu - odparł niecierpliwie - że ostatnie wydarzenia miały wpływ 
również na jego równowagę umysłową, a owo ladowe uczucie przyjemnoci 
pochodzi stąd, że lubi wodę... 
Urwał gwałtownie czując zamęt w mylach galopujących zbyt szybko, by 
można było sformułować jaką wypowiedź, czy nawet uporządkowaną, 
logiczną koncepcję. Raczej była to gorączkowa gmatwanina faktów, refleksji i 
szaleńczych hipotez, które kipiały mu teraz w mózgu, by w końcu, jakim 
cudownym sposobem uspokoić się i ułożyć się w... odpowiedź. 
Był pewien, że żaden z tych tytanów myli zgromadzonych w sali 
obserwacyjnej nie mógł wpać na to rozwiązanie, ponieważ nie mieli oni przy 
sobie obdarzonego zdolnociami empatycznymi osobnika w chwili, gdy młody 
przedstawiciel tej rasy, bliski pomieszania zmysłów ze strachu i rozpaczy, 
zanurzył się nagle w ciepłym, żółtawym płynie wypełniającym sekcję AUGL... 
Kiedy inteligentny, dojrzały osobnik o złożonym umyle napotyka na wrażenia 
nieprzyjemne i bolesne w odpowiednio wysokim natężeniu, wynikiem tego 
jest ucieczka od rzeczywistoci. Zrazu jest to chęć powrotu do prostych, 
beztroskich dni dzieciństwa, a potem, gdy okazuje się, że tamten okres nie 
był ani taki beztroski, ani taki nieskomplikowany, jakim się go pamięta, 
następuje ostateczna ucieczka w okres płodowy i zamarły w bezruchu, w 
braku aktywnoci umysłowej, stan katatonii. Jednak dla dojrzałego osobnika 
SRTT katatoniczny stan płodowy nie był łatwy do osiągnięcia, ponieważ jego 
system rozrodczy polegał na tym, że zamiast nie narodzonego jeszcze płodu 
znajdującego się w ciepłym i wygodnym łożysku matki, przyszłym potomkiem 
była częć dojrzałego ciała rodzica przez cały czas współuczestnicząca w jego 
przemianach i działaniach. Bowiem w ciele osobnika klasy SRTT każda 
komórka była siedliskiem umysłu - w przypadku istoty, której wszystkie 
komórki mogą się wzajemnie wymieniać, jakakolwiek cezura umysłowa jest 

background image

niemożliwa. 
Jak można podzielić szklankę wody nie odlewając częci do innego 
pojemnika? 
Dlatego też ogarnięty psychozą osobnik zmuszony będzie cofać się coraz 
dalej i dalej angażując się po drodze w niezliczone przemiany i adaptacje, w 
poszukiwaniu owego nieistniejącego łożyska matki. Będzie cofał się daleko... 
daleko, aż w końcu osiągnie ów stan bezrozumny, do którego dążył, a jego 
umysł, nierozdzielny z ciałem, stanie się ciepłą wodą kipiącą życiem 
jednokomórkowym, z którego wykształcił się drogą ewolucji. 
Conway znał już powód dezintegracji ciała SRTT seniora. Co więcej, był 
pewien, że zna już sposób rozwiązania tego potwornego rebusu. Gdyby tylko 
mógł być pewien tego, że tak jak w przypadku większoci innych gatunków 
dojrzałe, bardziej złożone umysły SRTT popadały w szaleństwo szybciej niż 
umysły młode, nie w pełni rozwinięte... 
Jak przez mgłę uwiadamiał sobie, że podszedł do interkomu i zażądał 
połączenia z O'Marą, oraz że pielęgniarka i Prilicla zbliżyli się, by słyszeć, co 
mówi. Potem zdawało mu się, że godziny całe minęły, nim naczelny 
psycholog wchłonął to wszystko, co usłyszał, i odpowiednio zareagował. W 
końcu: 
- To bardzo pomysłowe, doktorze - odezwał się cierpko major. - Co więcej, 
jestem przekonany, że tak się włanie rzeczy mają i nic tu nie da dalsze 
teoretyzowanie. Szkoda jedynie, że nasza wiadomoć tego, co się stało, nie 
pomoże pacjentowi... 
- O tym też mylałem - żywo przerwał Conway i według mnie obecnie 
największym problemem dla nas jest uciekinier. Jeli wkrótce go nie złapiemy i 
nie obezwładnimy, będą poważne ofiary wród personelu i pacjentów, 
przynajmniej w moim oddziale, o ile jeszcze nie gdzie indziej. Niestety, z 
przyczyń technicznych pański pomysł uspokojenia go za pomocą nagrania w 
jego języku nie dał, jak dotąd, pozytywnych rezultatów... 
- Ujął to pan bardzo oględnie - odparł sucho O'Mara. 
- Ale - mówił dalej Conway - gdyby pomysł ten zmodyfikować w taki sposób, 
że do uciekiniera przemówiłby i uspokoił go znajdujący się u nas rodzic. 
Gdyby go wyleczyć... 
- Wyleczyć go! A co pan sobie myli, do cholery, że co my robimy przez całe 
trzy tygodnie? - zapytał gniewnie major. Potem jednak zdał sobie sprawę, że 
pytanie Conwaya nie było głupie rozmylnie czy dla żartu; że było ono 
najzupełniej poważne... - Proszę dalej, doktorze - dodał bezbarwnym głosem. 
Conway mówił dalej. Kiedy skończył, w głoniku interkomu rozległo się donone 
westchnienie ulgi. 
- Sądzę, że ma pan zupełną słusznoć; musimy tego spróbować bez względu 
na ryzyko, o którym pan wspominał - mówił podniecony O'Mara. Zaraz jednak 
opanował się i przyjął poważny ton. - Niech pan tam obejmie kierownictwo. 
Wie pan lepiej od innych, co trzeba zrobić. Proszę wykorzystać 
pomieszczenie rekreacyjne dla klasy DBLF na poziomie pięćdziesiątym 
dziewiątym, blisko pańskiej sekcji. Można je szybko ewakuować. 
Wykorzystamy zwykłe linie łącznoci, więc nie stracimy czasu na montaż 
nowych, a ów specjalny sprzęt, którego panu trzeba, będzie tam najdalej za 
piętnacie minut. Może więc pan w każdej chwili zaczynać, doktorze... 
Zanim Conway przerwał połączenie, usłyszał głos majora wydający polecenia 
sprowadzające się do tego, że wszyscy Kontrolerzy i cały personel na terenie 
oddziału pediatrycznego mają stawić się do dyspozycji doktora Conwaya i 
doktora Prilicli. Ledwie zdążył odwrócić się od interkomu, gdy Kontrolerzy w 
zielonych mundurach zaczęli wchodzić do luzy.  

VII 

 
Młodego SRTT trzeba było w jaki sposób zwabić do sali rekreacyjnej, którą 
tymczasem przemieniono w jedną wielką pułapkę. Najpierw trzeba było 
zmusić go do wyjcia z sekcji AUGL. Udało się to przy pomocy dwunastu 
Kontrolerów pływających, ociekających potem i klnących na czym wiat stoi w 
ciężkich skafandrach służbowych, którzy niezgrabnie uganiali się za 

background image

przybyszem, aż zapędzili go w takie miejsce, skąd luza była jedyną drogą 
ucieczki. 
W prowadzącym do luzy korytarzu czekali już na niego Conway, Prilicla i 
kolejny oddział Korpusu, wszyscy ubrani odpowiednio do warunków 
panujących w najgroźniejszych rodowiskach, przez które przyszłoby im cigać 
zbiega. Pielęgniarka Murchison też usiłowała pójć z nimi - chciała być 
obecna, jak się wyraziła, przy "dobiciu zwierza" - ale Conway owiadczył ostro, 
że jej miejsce jest przy trzech małych pacjentach i niech się tym zajmie. 
Taka ostra reakcja zaskoczyła i jego samego, ale nerwy miał napięte do 
granic wytrzymałoci. Jeli jego koncepcja, o której z takim entuzjazmem 
opowiadał O'Marze, nie da rezultatu, istniało wszelkie prawdopodobieństwo, 
że w Szpitalu zamiast jednego znajdą się dwaj nieuleczalnie chorzy pacjenci 
klasy SRTT. W tym wypadku słowa "dobicie zwierzyny" były wyjątkowo 
niefortunnie dobrane. 
Uciekinier przemienił się znowu, tym razem przybierając jakby postać ludzką 
w rezultacie zadziałania półautomatycznego mechanizmu obronnego 
wyzwolonego przez cigających. Biegł człapiąc po korytarzu na nogach, które 
były zbyt chwiejne i zginały się w niewłaciwych miejscach, a jednoczenie 
łuskowata, brunatna powłoka, którą był pokryty w zbiorniku AUGL, drżąc, 
marszcząc się i wygładzając zmieniała się w róż i biel ciała ludzkiego i 
fartucha lekarskiego. Conway potrafił bez obrzydzenia przyglądać się 
najróżniejszym stworom Kosmosu cierpiącym na najstraszliwsze choroby, ale 
widok osobnika klasy SRTT przeistaczającego się w biegu w człowieka 
przyprawił go o mdłoci. 
Nagły sprint uciekiniera w korytarz prowadzący do sekcji MVSK zaskoczył 
cigających, którzy zwalili się w wierzgający stos zaraz za drzwiami luzy. Istoty 
klasy MSVK były trójnożne, o wyglądzie cokolwiek przypominającym bociana; 
wymagały bardzo niskiej siły ciążenia, do której ludziom trudno było się od 
razu przystosować. Jednak, kiedy Conway wciąż jeszcze fruwał po 
pomieszczeniu, kosmiczne dowiadczenie Kontrolerów pozwoliło im szybko 
stanąć na nogach. Uciekiniera zapędzono z powrotem do sekcji 
tlenodysznych. 
Było przez chwilę strasznie, pomylał Conway z ulgą, bowiem słabe owietlenie 
i nieprzezroczysta mgła, którą istoty klasy MSVK nazywają atmosferą mogły 
utrudnić odnalezienie zbiega, gdyby znikł im z oczu. Jeli co takiego 
zdarzyłoby się w tym stadium... Conway wolał o tym nie myleć. 
Ale sala rekreacyjna była już niedaleko, a SRTT pędził włanie w jej kierunku. 
Znowu przemieniał się w co niskiego i ciężkiego, biegnącego na czterech 
kończynach. Było to tak, jakby kurczył się w sobie, grubiał; pojawiły się 
zaczątki skorupy. W tym stanie mijał włanie skrzyżowanie, z którego wybiegli 
dwaj Kontrolerzy dziko wrzeszcząc i wymachując rękami. Tym sposobem 
zagonili go w korytarz, w którym znajdowały się drzwi prowadzące do sali 
rekreacyjnej. 
Korytarz był pusty... 
Conway zaklął siarczycie. W poprzek korytarza miało stać, zagradzając 
drogę, kilku Kontrolerów, ale pogoń dotarła na miejsce tak szybko, że nie 
zdążyli oni jeszcze wyjć z sali, gdzie rozstawiali sprzęt, i zająć pozycji. 
Uciekinier na pewno minie właciwe drzwi i popędzi dalej. 
Conway nie wziął jednak pod uwagę bystrego umysłu i jeszcze 
sprawniejszego ciała doktora Prilicli. Jego asystent zdał sobie zapewne 
sprawę z sytuacji w tej samej chwili, co on. Pomknął korytarzem, docignął 
zbiega, następnie wskoczył na sufit, minął go i z powrotem znalazł się na 
podłodze. Conway usiłował co krzyczeć, ostrzec go, że swym kruchym ciałem 
nie zdoła zatrzymać ciganego, który obecnie do złudzenia przypominał 
potężnego, zwinnego i dobrze opancerzonego kraba, i że jest to akcja 
samobójcza. Ujrzał jednak, co Prilicla chce zrobić. 
W niszy znajdującej się jakie dziesięć metrów przed zbiegiem stał 
samojezdny transporter noszowy. Prilicla gwałtownie wyhamował obok niego, 
trzasnął w starter i pobiegł dalej. Cinrussańczyk powodował się nie głupią 
brawurą, ale szybkim myleniem i działaniem, co w tych okolicznociach było 

background image

znacznie pożyteczniejsze. 
Pozostawiony bez opieki wózek ruszył chwiejnie korytarzem - prosto na 
nacierającego "kraba". Nastąpił metaliczny łoskot zderzenia i wybuch gęstego 
żółtoczarnego dymu w wyniku zwarcia w akumulatorach. Zanim jeszcze 
wentylatory zdołały oczycić powietrze z dymu, Kontrolerzy okrążyli już 
ogłuszonego, prawie nie poruszającego się uciekiniera i zagnali go do sali 
rekreacyjnej. 
Po chwili do Conwaya zbliżył się oficer Korpusu. Skinieniem głowy wskazał 
dziwaczny zestaw przyrządów, dopiero co pospiesznie zgromadzony w 
pomieszczeniu. Aparatura leżała w stosach przy cianach, obok 
umundurowanych mężczyzn otaczających salę ciasnym szeregiem. Porodku 
obracał się powoli SRTT szukając drogi ucieczki. 
- Doktor Conway, jak sądzę? - zapytał oficer niby to niedbale, ale wyraźnie 
pożerała go ciekawoć. - No więc, doktorze, co mamy teraz robić? 
Conway zwilżył wargi. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym zbyt długo - 
mylał, że to, co miał zrobić, przyjdzie mu łatwo, skoro młody SRTT stał się 
takim utrapieniem dla Szpitala, a szczególnie dla jego oddziału. Teraz jednak 
obudziło się w nim współczucie. Był to w końcu tylko dzieciak, który przestał 
nad sobą panować w wyniku żalu, niewiadomoci i przerażenia razem 
wziętych. Jeli się nie uda... 
Otrząsnął się ze zwątpienia i bezsilnoci. - Widzi pan to co porodku sali? - 
powiedział szorstko. - Trzeba je miertelnie przestraszyć.  
Musiał, oczywicie, rozwinąć swoje polecenie, ale Kontrolerzy w lot pochwycili, 
co miał na myli, i z wielkim ożywieniem i entuzjazmem zajęli się, przysłanym 
dla nich sprzętem. Przyglądając się temu ponuro Conway rozpoznał 
urządzenia należące do działu uzdatniania powietrza, służby łącznoci i 
najprzeróżniejszych kuchni, wszystko potrzebne do takiego celu, do jakiego 
nigdy go nie projektowano. Były tam urządzenia wydające przenikliwy gwizd, 
przeraźliwe wycie i wreszcie inne, składające się z dwóch metalowych tac 
zderzanych ze sobą. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze okrzyki ludzi 
operujących tymi źródłami hałasu. 
Nie było już wątpliwoci, że SRTT jest przerażony Prilicla natychmiast 
przekazywał informacje o jego reakcjach emocjonalnych. Ale nie był jeszcze 
dostatecznie przestraszony. 
- Cisza! - ryknął nagle Conway. - Teraz sprzęt nieakustyczny! 
Dotychczasowy jazgot był tylko wstępem. Teraz przyszła kolej na rzeczywicie 
silne wrażenia - ale wszystko w ciszy, bowiem jakikolwiek dźwięk wydany 
przez SRTT musiał być teraz słyszalny. 
Wokół dygocącej postaci w rodku sali buchnęły ogniste kule, olepiająco jasne, 
ale o niewielkiej temperaturze. Jednoczenie zadziałały pola siłowe to pchając, 
to ciągnąc malca po podłodze; raz rzucały go w powietrze, po chwili za 
rozpłaszczały na podłodze. Pola działały na tej samej zasadzie, co 
degrawitatory, ale z o wiele większą precyzją. Inni operatorzy pól używali ich 
do rzucania zapalonych rakiet w kierunku unieruchomionej, dziko szamocącej 
się postaci, w ostatniej chwili zmieniając kierunek ich lotu. 
SRTT był już przerażony nie na żarty, tak bardzo, że wyczuwali to nawet nie-
empaci. Kształty, jakie przybierał, niły się Conwayowi po nocach jeszcze 
przez wiele tygodni. Uniósł do ust mikrofon. - Czy jest jaka reakcja? - zapytał. 
- Jeszcze nic - głos O'Mary zagrzmiał z głoników rozstawionych wokół sali. - 
Nie mam pojęcia, co robicie, ale trzeba to jeszcze wzmocnić. 
- Ale ta istota znajduje się już w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego... - 
zaczął Prilicla. 
- Jeli pan nie może tego znieć, proszę wyjć! - wpadł na niego Conway. 
- Powoli, doktorze - ostro zabrzmiał głos O'Mary. Rozumiem, co pan czuje, 
ale niech pan pamięta, że ostateczny rezultat to wszystko wykreli... 
- Ale jeli się nie uda... - zaprotestował Conway. - A, zresztą... Przepraszam - 
to ostatnie skierował już do Prilicli. - Jak pan sądzi - to już mówił do stojącego 
obok oficera - w jaki sposób można jeszcze bardziej zintensyfikować nasze 
działania? 
- Dreszcz mnie przechodzi na myl o tym, że ja sam mógłbym znaleźć się w 

background image

podobnej sytuacji - powiedział Kontroler przez zęby - ale można jeszcze 
spróbować wirowania. Niektóre istoty mogące znieć praktycznie wszystko 
zupełnie puchną w czasie wirowania...  
Do cięgów, które SRTT obrywał od pól siłowych, dołączyło się jeszcze 
wirowanie - nie zwykłe obroty, ale dziki, kołyszący, podrygujący ruch wirowy, 
na sam widok którego Conwayowi żołądek podszedł do gardła. Zapalone flary 
migały wokół niego to z góry, to z dołu, niczym oszalałe księżyce wokół swej 
planety. Już wielu sporód obserwatorów straciło swój pierwszy entuzjazm do 
tej akcji, za Prilicla kołysał się i dygotał na swych szeciu patykowatych nogach 
miotany huraganem emocji, który groził porwaniem go ze sobą. 
Conway pomylał gniewnie, że włączenie Prilicli do tej sprawy było błędem; 
żaden empata nie powinien stawiać czoła podobnemu piekłu emocji. Zresztą 
błąd popełnił już na samym początku, bo cały ten pomysł był okrutny, 
sadystyczny, niesprawiedliwy. Ujrzał siebie jako co gorszego od potwora... 
Wirujący wysoko porodku sali rozmazany kształt, który był młodym SRTT, 
wydał piskliwy, przerażony gulgot. 
Z głoników w cianach wydobył się straszliwy łoskot; okrzyki, piski, trzask i 
tupot wielu nóg nakładający się na jakie dźwięki znacznie powolniejsze i 
wielokrotnie cięższe. Słychać było głos O'Mary co sił w płucach wykrzykujący 
jakie nie wiadomo do kogo adresowane wyjanienia. 
- Do jasnej cholery, przestańcie już, wy tam! - rozległ się niezidentyfikowany 
głos. - Tatu malucha obudził się i demoluje cały interes! 
Szybko, lecz łagodnie, zatrzymali obrót malca i pucili go na ziemię, potem za 
czekali w napięciu, aż okrzyki i trzaski dochodzące do nich przez głoniki z sali 
obserwacyjnej, osiągnąwszy crescendo, opadną. Ludzie stali nieruchomo 
patrząc to na siebie nawzajem, to na pojękującą istotę na podłodze, to na 
głoniki w cianie i czekali. Aż w końcu doczekali się. 
Dźwięki dochodzące z głonika przypominały ów gulgot transmitowany kilka 
godzin wczeniej, ale już bez ryku zakłóceń, a ponieważ wszyscy dookoła mieli 
włączone autotranslatory, słychać było również tłumaczenie. 
Był to głos SRTT seniora, wyleczonego, bowiem stanowiącego już fizyczną 
jednoć, przemawiającego zarówno uspokajająco jak i z wyrzutem do swego 
niesfornego potomka. Sprowadzało się to do stwierdzenia, że mały był bardzo 
niegrzeczny, że musi zaprzestać gonitw i bałaganienia, a nic niemiłego mu się 
nie stanie, jeli będzie słuchał otaczających go istot. Im prędzej tak się stanie, 
zakończył rodzic, tym szybciej będą obaj mogli udać się do domu. 
Conway wiedział, że uciekinier przeszedł przez straszliwe męki psychiczne. 
Może i zbyt ciężkie. Pełen napięcia przyglądał się mu - wciąż jeszcze ni to 
rybie, ni to ssakowi, ni to ptakowi - jak kutykał w stronę ludzi. Kiedy malec 
łagodnie i posłusznie trącił jednego z Kontrolerów w kolano, okrzyk radoci, 
który się rozległ o krok od niego, o mało nie spowodował powtórnego szoku.  
- Kiedy Prilicla dostarczył mi klucza do tego, na co cierpi starszy SRTT, 
upewniłem się, że kuracja musi być wstrząsowa - mówił Conway do 
Diagnostyków i Ordynatorów zgromadzonych wokół biurka O'Mary. 
Już to, że siedział w tak dostojnym towarzystwie, było dostatecznym 
dowodem uznania, jakim się cieszył, ale i tak denerwował się podczas 
dalszych wywodów. - Jego regres ku - dla niego - stadium płodu, czyli ku 
całkowitej dezintegracji na pojedyncze, nie mylące komórki pływające w 
pierwotnym oceanie, był bardzo zaawansowany, może i za bardzo sądząc z 
jego stanu fizycznego. Major O'Mara próbował już różnych terapii 
wstrząsowych, ale istota ta, przy swej fantastycznie elastycznej budowie 
komórkowej, mogła to wszystko zneutralizować lub zignorować. Moja 
koncepcja zakładała wykorzystanie cisłej więzi fizycznej i emocjonalnej, które 
wykryłem pomiędzy Seniorem i jego ostatnim potomkiem. W ten sposób 
chciałem dotrzeć do Seniora. 
Conway zamilkł obiegając wzrokiem otaczającą ich ruinę. Sala obserwacyjna 
nr 3 wyglądała, jakby trafiła w nią bomba. Conway wiedział o tych kilku 
gorączkowych minutach, jakie upłynęły między ocknięciem się Seniora z 
katatonii, a udzieleniem mu wyjanień. Odchrząknął i mówił dalej: 
- Zwabilimy więc Juniora do sali rekreacyjnej i próbowalimy go przestraszyć, 

background image

jak się dało najbardziej, jednoczenie transmitując wydawane przez niego 
dźwięki do pomieszczenia, w którym znajdował się rodzic. Poskutkowało. 
Starszy SRTT nie mógł leżeć spokojnie, podczas gdy jego najmłodszy i 
najukochańszy potomek znajdował się w straszliwym niebezpieczeństwie; 
troska rodzicielska i uczucie przezwyciężyły i zniszczyły obłęd, a pacjenta 
przywróciły do obecnego czasu i rzeczywistoci. Senior był w stanie uspokoić 
potomka i wszystko skończyło się dobrze. 
- Znakomicie pan to wydedukował, doktorze - powiedział ciepło O'Mara. - 
Trzeba pana pochwalić... 
W tej chwili przerwał mu sygnał interkomu. Pielęgniarka Murchison 
powiadamiała o pierwszych oznakach zesztywnienia u trzech małych 
pacjentów klasy AUGL i poprosiła, by doktor szybko przyszedł. Conway 
zażądał hipnotamy o klasie AUGL dla siebie i Prilicli, i wyjanił zgromadzonym, 
że sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. W czasie zapisu Diagnostycy i 
ordynatorzy zaczęli wychodzić. Nieco rozczarowany Conway pomylał, że 
wezwanie pielęgniarki zepsuło, być może, najważniejszą chwilę w jego życiu. 
- Niech się pan nie martwi, doktorze - pocieszył go O'Mara, znowu czytając w 
jego mylach. - Gdyby to wezwanie przyszło pięć minut później, głowa by się 
panu tak rozdęła, że nie mógłby pan zrobić zapisu... 
Dwa dni później Conway po raz pierwszy i ostatni pokłócił się z Priliclą. 
Twierdził, że bez pomocy zdolnoci empatycznych swego asystenta - które 
spełniały niezwykle pożyteczną rolę jako narzędzie diagnostyczne - oraz bez 
czujnoci pielęgniarki Murchison wyleczenie wszystkich trzech pacjentów 
byłoby niemożliwe. Cinrussańczyk owiadczył, że nie leży w jego naturze 
sprzeciwianie się poglądom zwierzchnika, ale w tym przypadku doktor 
Conway myli się całkowicie. Pielęgniarka Murchison powiedziała, że cieszy 
się, iż mogła pomóc, i poprosiła o trochę wolnego. 
Conway zgodził się, po czym kontynuował kłótnię z Priliclą, choć bez żadnej 
nadziei na sukces. Uczciwie był przekonany, że bez pomocy małego empaty 
nie byłby w stanie uratować trzech pacjentów - może nawet żadnego. Ale był 
szefem, a kiedy szef wraz z asystentami mają jakie osiągnięcia, zasługi 
niezmiennie przypisuje się szefowi. 
Kłótnia, o ile było to właciwe słowo na okrelenie w zasadzie tylko 
przyjacielskiej sprzeczki, trwała przez wiele dni. Na Oddziale Pediatrycznym 
wszystko szło dobrze; nie zaszły żadne poważne wydarzenia, którymi 
zaprzątano by sobie głowę. Obaj lekarze nie wiedzieli jeszcze o wraku statku 
kosmicznego, który holowano już do Szpitala, ani o rozbitku, który się w tym 
statku znajdował. 
Conway nie wiedział również, że przez następne dwa tygodnie cały personel 
Szpitala będzie nim pogardzał.  

 

5... Pacjent z zewnątrz 

 
Krążownik Korpusu Kontroli "Sheldon" wychynął z nadprzestrzeni około 
pięciuset mil od Szpitala Kosmicznego, polem własnych generatorów 
hipernapędu. Z tej odległoci holując wrak, który był powodem jego przybycia, 
potężna, jasno owietlona konstrukcja zawieszona w przestrzeni 
międzygwiezdnej gdzie na skraju Galaktyki zdawała się jedynie przyćmioną 
plamką wiatła, ale dowódca krążownika utrzymywał tę odległoć stojąc w 
obliczu trudnej decyzji. Gdzie wewnątrz ciągniętego przezeń wraku 
znajdowała się żywa istota pilnie potrzebująca pomocy lekarskiej. Jednak tak 
jak każdy odpowiedzialny strażnik porządku dowódca miał związane ręce ze 
względu na zagrożenie osób postronnych - w tym przypadku personelu i 
pacjentów największego wielorodowiskowego szpitala Galaktyki. 
Pospiesznie połączywszy się z Izbą Przyjęć wyjanił sytuację i otrzymał 
zapewnienie, że natychmiast zajmą się sprawą. Skoro los rozbitka znalazł się 
w fachowych rękach, dowódca zdecydował, że ze spokojnym sumieniem 
może powrócić do badania wraku, który w każdej chwili groził eksplozją. 
W gabinecie naczelnego psychologa Szpitala dr Conway kręcił się 
niespokojnie w wygodnym fotelu i patrzył na kwadratową, kamienną twarz 

background image

O'Mary poprzez otchłań zagraconego blatu biurka. 
- Niech się pan uspokoi, doktorze - powiedział nagle O'Mara najwyraźniej 
czytając w jego mylach. - Gdybym wezwał pana na dywanik, podsunąłbym 
panu mniej wygodne krzesło. Przeciwnie, polecono mi pana pochwalić i 
poinformować o awansie. Moje gratulacje. Jest pan teraz, Boże miej nas w 
swej opiece, starszym lekarzem. 
Zanim Conway zdołał zareagować, psycholog uniósł potężną, kwadratową 
dłoń. 
- Moim osobistym zdaniem - kontynuował - popełniono straszliwą omyłkę, ale 
najwyraźniej pański sukces w sprawie owego rozpuszczającego się SRTT 
oraz rola, jaką odegrał pan w przypadku lewitującego dinozaura wywarły 
wrażenie na kierownictwie; oni mylą, że stało się to dzięki pańskim 
zdolnociom, a nie czystemu przypadkowi. Co do mnie - wyszczerzył zęby - 
nie powierzyłbym panu nawet własnego wyrostka. 
- Jest pan bardzo uprzejmy - odrzekł sucho Conway. 
Major znowu się umiechnął. - A czego pan oczekiwał, pochwał? Do mnie 
należy leczenie głów, a nie nadymanie ich. Teraz, jak sądzę, przyda się panu 
kilka chwil, by przywyknąć do nowego zaszczytu... 
Conway bez zwłoki docenił, co znaczy dla niego ta zmiana. Na pewno 
sprawiła mu ona przyjemnoć - spodziewał się awansu na starszego lekarza 
nie wczeniej niż za dwa lata. Ale też trochę się przestraszył. 
Od tej chwili włoży na ramię opaskę ze złotym galonem, a w korytarzach i 
jadalniach przysługiwać mu będzie prawo pierwszeństwa przed wszystkimi 
poza innymi starszymi lekarzami i Diagnostykami. Na każde żądanie otrzyma 
potrzebny sprzęt i pomoc. Zostanie obarczony pełną odpowiedzialnocią za 
wszystkich pacjentów znajdujących się pod jego opieką i nie będzie mógł się 
z tego wykręcić lub zwalić na kogo innego. Ograniczeniu ulegnie jego 
osobista swoboda. Będzie musiał prowadzić wykłady dla pielęgniarzy, szkolić 
stażystów i prawie na pewno brać udział w którym z długoterminowych 
programów badawczych. Obowiązki te spowodują koniecznoć stałego 
pozostawienia w głowie przynajmniej jednej hipnotamy fizjologicznej, a 
zapewne dwóch. Jak wiedział, ten aspekt sprawy nie będzie wcale przyjemny. 
Starsi lekarze obarczeni stałymi obowiązkami dydaktycznymi musieli stale 
mieć w głowie jedną lub dwie hipnotamy. Na plus można było zapisać tylko to, 
że będzie w lepszej sytuacji niż każdy Diagnostyk, przedstawiciel elity 
szpitalnej, którego umysł uważano za wystarczająco odporny, by zapisać im 
na stałe szeć, siedem czy nawet dziesięć tam. Te umysły, przeładowane 
danymi, miały prowadzić badania przyczynkowe w medycynie ksenologicznej 
oraz diagnostykę nowych schorzeń u przedstawicieli nie znanych dotąd ras. 
Jedno z popularnych powiedzeń Szpitala, które podobno wymylił sam 
naczelny psycholog, głosiło, że ktokolwiek był dostatecznie zrównoważony 
psychicznie, by zostać Diagnostykiem, jest niewątpliwie pomylony. 
Hipnoedukator zapisywał bowiem w umysłach nie tylko dane fizjologiczne, ale 
także całą pamięć i osobowoć istoty, która owe dane przekazała. W rezultacie 
każdy Diagnostyk poddawał się dobrowolnie najostrzejszej postaci 
wielokrotnej schizofrenii... 
Nagle myli Conwaya przerwane zostały słowami O'Mary. - ... A teraz, kiedy 
już pan urósł o cały metr i na pewno już pana ponosi, mam dla pana robotę. 
W pobliże Szpitala sprowadzono wrak, we wnętrzu którego znajduje się żywy 
rozbitek. Jak się wydaje, nie można tam zastosować zwykłej procedury 
wydobywania istot żywych z wraków. Klasyfikacja rozbitka nie jest znana, 
bowiem nie udało się jeszcze zidentyfikować statku. Nie wiemy, co ta istota 
je, czym oddycha ani w ogóle, jak wygląda. Chciałbym, żeby pan się tam udał 
i uporządkował to wszystko, mając na celu jak najszybsze sprowadzenie 
pacjenta na leczenie do Szpitala. Poinformowano nas, że jego ruchy 
wewnątrz wraku są coraz słabsze - zakończył energicznie - proszę więc 
traktować sprawę jako pilną. 
- Tak jest - odrzekł Conway szybko wstając. U drzwi zatrzymał się. Potem 
długo jeszcze zastanawiał się nad zuchwałocią tego, co powiedział na 
pożegnanie naczelnemu psychologowi (ostatecznie zdecydował, że to awans 

background image

uderzył mu do głowy). 
- A ja włanie mam pański parszywy wyrostek. Kellerman wyciął go trzy lata 
temu. Zamarynował go i ofiarował na nagrodę w turnieju szachowym. Słój stoi 
na mojej biblioteczce... 
O'Mara w odpowiedzi jedynie skłonił głowę, jakby spotkał go jaki komplement.  
Wyszedłszy na korytarz Conway skierował się do najbliższego komunikatora i 
połączył z działem transportu. 
- Mówi doktor Conway - zaczął. - Potrzebuję tendra na pilną wizytę u 
pacjenta. Poza tym pielęgniarza umiejącego obsługiwać analizator, i o ile to 
możliwe, mającego dowiadczenie w wyławianiu rozbitków z wraków statków 
kosmicznych. Będę przy luku przyjęć nr 8 za parę minut... 
Biorąc pod uwagę wszystkie okolicznoci doć prędko dotarł do celu. Raz jeden 
musiał przylgnąć do ciany korytarza, gdy mijał go zamylony Diagnostyk z 
Tralthanu dudniący szecioma słoniowatymi nogami, mający na plecach 
swego symbionta, maleńkiego i prawie pozbawionego inteligencji 
przedstawiciela klasy OTSB. Conway nie miał nic przeciwko ustępowaniu z 
drogi Diagnostykom; zresztą kombinacja FGLI/OTSB dawała w efekcie 
najlepszych chirurgów w Galaktyce. Przeważnie jednak osoby, które 
napotykał - w większoci pielęgniarze klasy DBLF oraz paru przedstawicieli 
ptakopodobnej klasy LVSO - jemu ustępowały z drogi. Co dowodziło, że 
poczta pantoflowa Szpitala działa sprawnie, bowiem Conway miał wciąż 
jeszcze na ramieniu swą starą opaskę.  
Jego nadymająca się od dumy głowa natychmiast powróciła do właciwych 
rozmiarów po spotkaniu ze stworzeniem czekającym na niego przy luku 
ósmym. Był to jeszcze jeden pielęgniarz klasy DBLF, który zobaczywszy 
Conwaya natychmiast zaczął pohukiwać i popiskiwać w swoim języku. 
Autotranslator Conwaya przełożył te dźwięki na zrozumiałą mowę. 
- Czekam na pana już siedem minut - brzmiały słowa pielęgniarza. - 
Powiedziano mi, że przypadek jest pilny, a widzę, że pan się wlecze, jakby się 
wcale nie spieszyło... 
Słowa padające z autotranslatora były jak zawsze wyprane z wszelkiej 
emocji, pielęgniarz mógł zatem żartować, pokpiwać albo po prostu stwierdzać 
fakt nie zamierzając okazywać braku szacunku. W to ostatnie Conway mocno 
powątpiewał; wiedział jednak, że jeli teraz straci cierpliwoć, na nic mu się to 
nie przyda. 
- Mógłbym może skrócić czas pańskiego oczekiwania - odezwał się wziąwszy 
głęboki oddech - gdybym całą drogę pokonał biegiem. Jestem jednak 
przeciwny bieganiu z tego powodu, że niepotrzebny popiech osoby na moim 
stanowisku stwarza złe wrażenie. Kto mógłby pomyleć, że z jakiego powodu 
ogarnął mnie popłoch, i zwątpiłby w moją sprawnoć. By więc wszystko było 
jasne - zakończył sucho - nie wlokłem się, ale szedłem pewnym, rytmicznym 
krokiem. 
Dźwięku, który pielęgniarz wydał w odpowiedzi, autotranslator nie 
przetłumaczył. 
Conway wszedł przed pielęgniarzem do kanału łączącego luk ze statkiem; w 
kilka sekund później wystartowali. W tylnym ekranie tendra nieprzeliczone 
wiatełka Szpitala zaczęły się nagle zbiegać. Conway poczuł pierwsze oznaki 
niepokoju. 
Nie po raz pierwszy wzywano go do wraku i całą procedurę znał dobrze. 
Nagle jednak uwiadomił sobie, że teraz tylko on jest odpowiedzialny za to, co 
się stanie, że nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, jeli co się nie uda. Co 
prawda, nigdy przedtem o taką pomoc nie prosił, ale miło było wiedzieć, że w 
razie potrzeby jest taka możliwoć. Ogarnęła go nagła potrzeba zrzucenia 
częci nowo nabytej odpowiedzialnoci na kogo innego - na przykład na doktora 
Priliclę, łagodnego pająka, który był jego asystentem na pediatrii - albo 
któregokolwiek z innych lekarzy, obojętne czy człowieka, czy nie. 
Przez całą drogę do wraku pielęgniarz, który przedstawił się jako Kursedd, 
mocno grał mu na nerwach. Odznaczał się zupełnym brakiem taktu i chociaż 
Conway znał powód tej cechy charakteru, niełatwo było mu się z nią oswoić. 
Rasa, do której należał Kursedd, nie miała właciwie zmysłu telepatycznego, 

background image

ale jej przedstawiciele potrafili doć dokładnie odgadywać myli obserwując 
zachowanie się interlokutora. Osobnik tej rasy miał czworo oczu na 
szypułkach, dwa czułki słuchowe, skórę pokrytą siercią, która czasem gładko 
przylegała do ciała, czasem za sterczała jak u dopiero co wykąpanego psa, a 
także wiele innych w wysokim stopniu zmiennych i wiele wyrażających cech 
wyglądu. Zrozumiałe więc, że ta gąsienicowata rasa nigdy nie mogła wyuczyć 
się sztuki dyplomacji. Jej przedstawiciele zawsze mówili to, co myleli, 
ponieważ i tak myli te były przejrzyste dla drugiego osobnika, a więc 
wypowiedź niezgodna z nimi nie miała sensu. 
I oto tender zbliżał się już do krążownika Korpusu Kontroli i zawieszonego 
pod nim wraku.  
Jeli nie liczyć jasnopomarańczowej barwy, wrak ten wyglądał tak samo, jak 
wszystkie poprzednie, które Conway widział. W tym względzie statki 
przypominały ludzi: gwałtowny kres życia wyzbywał je z wszelkiej 
indywidualnoci. Conway kazał pielęgniarzowi zrobić kilka okrążeń, a sam 
podszedł do wizjera dziobowego. 
Z bliska było dokładnie widać strukturę wewnętrzną rozbitego statku, 
ponieważ uderzenie, jakie otrzymał, praktycznie go rozpołowiło. Wewnątrz 
zbudowany był z ciemnego, doć zwyczajnie wyglądającego metalu, a zatem 
jaskrawe zabarwienie pancerza wynikało z zastosowania lakieru tego koloru. 
Conway starannie zanotował ten fakt w pamięci, bowiem odcień lakieru mógł 
potem dać mu pojęcie o zakresie widzialnoci organów wzroku osobnika, a 
także, czy atmosfera jego planety jest przezroczysta, czy też nie. Po kilku 
minutach uznał, że powierzchowna obserwacja wraku nic mu więcej nie da, i 
dał sygnał Kurseddowi, by ten zacumował u burty "Sheldona". 
Śluza wejciowa krążownika była niewielka, a wrażenie to potęgował jeszcze 
tłum Kontrolerów w zielonych mundurach, którzy oglądali, dyskutowali oraz 
ostrożnie trącali palcami osobliwie wyglądający mechanizm - wyraźnie 
wydobyty ze statku - leżący na pokładzie. W pomieszczeniu huczał 
zawodowy żargon przynajmniej z pół tuzina specjalnoci i nikt nie zwracał 
uwagi ani na lekarza, ani na pielęgniarza, dopóki Conway dwukrotnie głono 
nie odchrząknął. Wówczas od tłumu oderwał się oficer z naszywkami majora, 
o szczupłej twarzy i siwiejących skroniach. 
- Summerfield. Jestem dowódcą tego krążownika odezwał się energicznym 
głosem obrzucając jednoczenie czułym spojrzeniem to, co leżało na 
podłodze. - A wy, to, jak sądzę, ci fachmani ze Szpitala? 
Conway poczuł rozdrażnienie. Potrafił oczywicie zrozumieć, co czuli ci ludzie: 
wrak międzygwiezdnego statku należącego do nieznanej cywilizacji był 
rzadkim znaleziskiem, którego wartoci niepodobna było ustalić. Jednak 
Conway mylał inaczej. Wytwory obcych kultur stały na drugim miejscu, daleko 
za koniecznocią zbadania, a potem ratowania życia nieziemca. Dlatego 
włanie od razu przystąpił do rzeczy. 
- Majorze Summerfield - rzekł ostro - musimy upewnić się co do warunków 
rodowiska rozbitka oraz odtworzyć je, jak można najszybciej, zarówno w 
Szpitalu jak i w tendrze, który go tam zabierze. Czy kto mógłby pokazać nam 
wrak? Może jaki odpowiedzialny oficer, jeli to możliwe obznajomiony z... 
- Oczywicie - przerwał Summerfield. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał 
jeszcze co powiedzieć, ale wzruszył ramionami i obrócił się. - Hendricks! - 
warknął. 
Podszedł do niego porucznik ubrany w dolną częć skafandra; na jego twarzy 
malował się niepokój. Kapitan szybko wszystkich przedstawił, po czym 
powrócił do tajemniczego przedmiotu na podłodze. 
- Potrzebne nam będą ciężkie skafandry - powiedział Hendricks. - Dla pana 
się znajdzie, doktorze Conway, ale doktor Kursedd jest klasy DBLF... 
-Nic nie szkodzi - wtrącił Kursedd. - Mam skafander w tendrze. Będę za pięć 
minut. 
Pielęgniarz popełzł falistym ruchem ku luzie. Jego sierć unosiła się i opadała 
powolnymi falami przebiegającymi od rzadkich kępek na szyi do gęstszego 
futra na ogonie. Conway miał już sprostować pomyłkę Hendricksa w sprawie 
funkcji Kursedda, ale nagle uwiadomił sobie, że pielęgniarz objawił silną 

background image

reakcję emocjonalną, gdy nazwano go doktorem: owo falowanie sierci było z 
pewnocią czym spowodowane! Nie będąc w tej samej klasie, co Kursedd, 
Conway nie wiedział, czy był to przejaw dumy lub przyjemnoci z "awansu", 
czy też pielęgniarz miał się w żywe oczy - których miał czworo - z błędu. Nie 
było to takie ważne, toteż postanowił nic nie mówić.  

II 

 
Drugi raz Hendricks nazwał Kursedda doktorem, kiedy wszyscy trzej 
wchodzili do wraku, ale tym razem reakcję pielęgniarza skrył jego skafander. 
- Co tu się stało? - zapytał Conway rozglądając się dookoła z 
zaciekawieniem. - Wypadek, zderzenie, czy co? 
- Według naszej teorii - odparł porucznik Hendricks - zawiodła jedna z dwu 
par generatorów utrzymujących statek w nadprzestrzeni podczas lotu z 
prędkocią większą od wiatła. Jedna połowa statku momentalnie wyskoczyła z 
nadprzestrzeni, co automatycznie oznaczało, że przeszła do prędkoci 
podwietlnej. Rezultatem było rozerwanie statku na dwie połowy. Częć z 
uszkodzonymi generatorami została z tyłu, ponieważ po awarii druga para 
generatorów działała jeszcze przez jaką sekundę. By odizolować uszkodzone 
sektory, zadziałały zapewne przeróżne urządzenia zabezpieczające, ale 
praktycznie awaria rozniosła statek w strzępy, więc na niewiele się to zdało. 
Tym niemniej włączył się automatyczny sygnał alarmowy, który szczęliwie 
usłyszelimy, a prawdopodobnie gdzie wewnątrz zachowała się atmosfera, bo 
słyszelimy ruchy rozbitka. Nie mogę jednak przestać myleć - zakończył 
poważnym tonem - o losie drugiej połowy wraku. Stamtąd nie wysłano - może 
nie można było - wołania o ratunek; inaczej też bymy je usłyszeli. Tam też kto 
mógł przeżyć. 
- To rzeczywicie szkoda - przyznał Conway. - Tego jednak uratujemy - dodał 
pewniejszym głosem. - Jak się do niego zbliżyć? 
Zanim Hendricks odpowiedział, sprawdził u wszystkich degrawitatory i 
zbiorniki powietrza. - Nie można - odparł - przynajmniej na razie. Chodźmy, 
pokażę wam dlaczego. 
Conway pamiętał, że O'Mara wspominał co o trudnociach z dotarciem do 
rozbitka, ale uznał wówczas, że chodzi po prostu o zwykły problem z 
tarasującymi drogę szczątkami urządzeń. Jednak wziąwszy pod uwagę 
rzeczowoć porucznika Hendricksa w szczególnoci, a znaną sprawnoć 
Korpusu Kontroli w ogóle, był już teraz pewien, że problem nie należał do 
zwyczajnych. 
Tym niemniej, w miarę posuwania się w głąb wraku ratownicy napotykali na 
wyjątkowo mało przeszkód. Dookoła unosiło się jak zwykle trochę luźnych 
szczątków, ale poważniejszego zawału nie było. Dopiero, kiedy Conway 
przyjrzał się bliżej otoczeniu, mógł w pełni ocenić skutki awarii. Nie było ani 
jednego elementu, czy to podpory ciany, czy kawałka pancerza, który nie 
byłby wyrwany, pęknięty, czy choćby poluzowany w szwach. A po drugiej 
stronie przedziału, do którego weszli, widać było przepalone drzwi chronione 
tymczasową luzą zbryzganą szybko schnącą masą izolacyjną. 
- Oto nasz problem - odezwał się Hendricks w odpowiedzi na pytające 
spojrzenie Conwaya. - Awaria rozwaliła statek prawie całkowicie. Gdybymy 
nie byli w nieważkoci, rozpadłby się pod naszym ciężarem. - Przerwał, by 
pomóc Kurseddowi, który nie mógł się przepchnąć przez otwór w drzwiach. - 
Wszystkie hermetyczne drzwi zapewne zatrzasnęły się automatycznie, ale 
ponieważ statek jest w takim stanie, zamknięte grodzie nie muszą oznaczać, 
że po drugiej stronie jest jakakolwiek atmosfera. I choć wiemy już, jak te 
grodzie otworzyć, nie możemy mieć pewnoci, że ich poruszenie nie 
spowoduje otwarcia wszystkich pozostałych drzwi w statku, z fatalnym 
skutkiem dla rozbitka. 
W słuchawkach Conwaya rozległo się ciężkie westchnienie, po którym 
porucznik mówił dalej: 
- Jestemy więc zmuszeni zakładać luzy przy wszystkich grodziach, do których 
dotarlimy, aby spadek cinienia, gdy zaczniemy się przebijać, był tylko 
minimalny. Jednak to wszystko zabiera wiele czasu, a nie ma żadnej 

background image

możliwoci skrócenia tego nie narażając jednoczenie życia rozbitka. 
- Na to trzeba sprowadzić więcej ekip ratunkowych odparł Conway. - Jeli w 
krążowniku jest ich za mało, możemy sprowadzić więcej ze Szpitala. W ten 
sposób skrócimy czas... 
- W żadnym wypadku, doktorze! - przerwał Hendricks z naciskiem. - Jak pan 
sądzi, dlaczego zatrzymalimy się pięćset mil od Szpitala? Mamy dowody, że 
we wraku zachowały się znaczne rezerwy energii i dopóki nie wiemy 
dokładnie jakiej i gdzie, musimy pracować z największą ostrożnocią. Chcemy 
uratować rozbitka, ale nie mamy zamiaru zginąć razem z nim w eksplozji. Nie 
mówili panu o tym w Szpitalu? 
Conway potrząsnął głową. - Może nie chcieli mnie martwić. 
- Ja też nie chcę - zamiał się Hendricks. - Mówiąc poważnie, szansa eksplozji 
jest z każdą chwilą mniejsza, o ile podejmiemy odpowiednie rodki ostrożnoci. 
Jeżeli jednak zaroi się tu od ludzi z palnikami i łomami, to wybuch będzie 
prawie pewny. 
W czasie wywodu porucznika zdążyli przejć przez dwa inne przedziały i krótki 
odcinek korytarza. Conway zauważył, że wnętrze każdego pomieszczenia 
pomalowane było na inny kolor. Uznał, że rasa, której przedstawicielem był 
rozbitek, ma zapewne wysoce oryginalne pojęcie o kolorystyce wnętrz. 
- Kiedy spodziewa się pan do niego dotrzeć? - zapytał. 
Hendricks odrzekł ponuro, że jest to bardzo proste pytanie, które wymaga 
długiej i złożonej odpowiedzi. Obcy zdradził swą obecnoć hałasem, a mówiąc 
dokładniej, drganiem struktury statku wywołanym jego ruchami. Jednak stan 
wraku oraz to, że te ruchy były nieregularne i słabły, nie pozwalały dokładnie 
ustalić miejsca, w którym się znajduje. Ratownicy przebijali się ku rodkowi 
wraku zakładając, że tam najpewniej znajduje się jakie nieuszkodzone, 
szczelne pomieszczenie. A przy tym, w wyniku hałasu i drgań 
spowodowanych przez ludzi nie było już słychać ruchów rozbitka, co 
umożliwiłoby bliższe ustalenie jego położenia. 
Ujmując to w liczbach, odpowiedź na postawione pytanie brzmiała: od trzech 
do siedmiu godzin. 
A kiedy już do niego dotrą, pomylał Conway, trzeba będzie wziąć próbki, 
zanalizować i odtworzyć jego atmosferę, a także właciwe dla niego ciążenie, 
przygotować go do przeniesienia do Szpitala i udzielić wszelkiej możliwej 
pierwszej pomocy, zanim rozpocznie się właciwe leczenie. 
- O wiele za długo - powiedział przerażony: Skoro rozbitek słabnie, nie można 
oczekiwać, że przeżyje do tego czasu. - Musimy przygotować pomieszczenie 
w Szpitalu bez oglądania pacjenta; inne postępowanie jest wykluczone. 
Zrobimy tak... 
Conway wydał szybkie polecenia, by zerwano kilka płytek podłogowych 
obnażając w ten sposób znajdujące się pod nimi obwody sztucznego 
ciążenia. On sam nie bardzo się na tym zna, powiedział o tym 
Hendricksonowi, ale porucznik na pewno doć dokładnie zorientuje się w ich 
mocy. Wszystkie cywilizowane Galaktyki, które opanowały sztukę podróży 
kosmicznych, neutralizują i wytwarzają grawitację w ten sam sposób; jeli rasa 
rozbitka robi to inaczej, to i tak będzie można uznać, że akcja ratownicza nie 
zda się na nic. 
- ... Cechy fizyczne przedstawiciela dowolnej rasy mówił dalej - można 
wydedukować na podstawie próbek jego żywnoci, wielkoci i energochłonnoci 
obwodów sztucznego ciążenia, a także składu powietrza, które zachowało się 
gdzie w odcinkach przewodów. Dostateczne nagromadzenie tego rodzaju 
danych pozwoli nam odtworzyć jego rodowisko... 
- Niektóre z tych fruwających przedmiotów to zapewne pojemniki z żywnocią - 
wtrącił nagle Kursedd. 
- To możliwe - zgodził się Conway. - Ale najpierw trzeba zdobyć jaką próbkę 
atmosfery i zanalizować ją. W ten sposób zdobędziemy ogólne pojęcie o 
metaboliźmie rozbitka, dzięki czemu uda się nam potem odróżnić puszki z 
syropem od pojemników z farbą...!  
Poszukiwania mające na celu wykrycie i wyodrębnienie systemu 
doprowadzającego powietrze rozpoczęły się w kilka sekund później. Conway 

background image

wiedział, że w każdym pomieszczeniu statku kosmicznego z koniecznoci 
znajduje się mnóstwo rur i przewodów, ale taka iloć, jaką zawierał tu choćby 
najmniejszy przedział, zdumiewała go swą złożonocią. Ich widok wywoływał u 
niego jaką niejasną myl, gdzie w zakamarkach mózgu, ale albo jego centra 
skojarzeniowe nie działały właciwie, albo ów bodziec nie był zbyt silny - w 
każdym razie nic mu nie przyszło do głowy. 
Conway oraz pozostali ratownicy działali według założenia, że jeli każdy 
przedział można było odizolować hermetycznymi grodziami, w takim razie 
przewody powietrzne do takiego sektora powinny być przedzielone zaworami 
przy wejciu i wyjciu. Toteż znalezienie odcinka przewodu zawierającego 
jeszcze powietrze było tylko kwestią czasu. Jednak labirynt otaczających ich 
rur zawierał również przewody energetyczne i telekomunikacyjne, z których 
częć była pewnie nadal pod napięciem. Toteż trzeba było przeledzić każdy 
odcinek aż do jakiej przerwy, by wyeliminować wszystkie przewody poza 
powietrznymi. Był to długi i żmudny proces. Conway aż wrzał w duchu ze 
złoci na myl o tej czysto mechanicznej zgadywance, od szybkiego 
rozwiązania której zależało życie pacjenta. Żywił wciekłą nadzieję, że ekipa 
przebijająca się do wnętrza wraku pierwsza dotrze do pacjenta, tak że będzie 
mógł z powrotem stać się w pełni sprawnym lekarzem, a nie technikiem z 
dwiema lewymi rękami. 
Po upływie dwóch godzin ograniczono zakres możliwoci do jednej, ciężkiej 
rury, która po prostu musiała być przewodem powietrznym. 
Wszystko wskazywało na to, że prowadzi do niej siedem wlotów! 
- No, jeli kto potrzebuje siedmiu składników... -- zaczął Hendricks, po czym 
popadł w kłopotliwe milczenie. 
- Tylko jeden przewód dostarcza składnika głównego - odrzekł Conway. - 
Pozostałe muszą zawierać potrzebne elementy ladowe albo składniki 
obojętne, jak na przykład azot w naszym powietrzu. Gdyby te zawory 
regulacyjne, które widać na każdym przewodzie, nie zamknęły się, gdyby 
przedział się rozhermetyzował, można byłoby odczytać z ich ustawień 
dokładną proporcję poszczególnych składników. Mówił pewnym głosem, ale 
w głębi ducha nie czuł się pewnie. Miał przeczucie. 
Kursedd przesunął się do przodu. Ze swego zestawu wyciągnął niewielki 
palnik, zwęził płomień otrzymując dwudziestocentymetrową iglicę ognia, po 
czym dotknął nią jednego z przewodów wlotowych. Conway zbliżył się 
trzymając w pogotowiu otwartą butelkę do próbek. 
Z przewodu trysnął strumień żółtawej pary i Conway skoczył ku niemu. W 
butelce znalazło się niewiele gazu, ale doć, by przeprowadzić analizę. 
Kursedd zaatakował kolejny przewód. 
- Sądząc po wyglądzie - rzekł nie przerywając pracy - powiedziałbym, że jest 
to chlor. A jeli chlor jest głównym składnikiem jego atmosfery, pacjenta będzie 
można umiecić w zmodyfikowanej sali dla klasy PVSJ. 
- Jako mi się nie wydaje - odparł Conway - żeby to było takie proste. 
Ledwie skończył mówić, gdy silny strumień pary wypełnił pomieszczenie białą 
mgłą. Kursedd oskoczył instynktownie odrywając płomień palnika od 
przedziurawionej rury. Para przeistoczyła się w wielkie krople 
przezroczystego płynu, które wciekle bulgocąc zmieniały się w gaz. Wygląda 
to i zachowuje się jak woda, pomylał Conway pobierając kolejną próbkę. 
Po wykonaniu otworu w trzecim przewodzie płomień palnika wyraźnie urósł i 
pojaniał, póki znajdował się w strumieniu uchodzącego gazu. Nie było żadnej 
wątpliwoci, dlaczego. 
- Czysty tlen - orzekł Kursedd ujmując w słowa myli Conwaya - albo prawie 
czysty. 
- Woda może być - wtrącił Hendricks - ale chlor i tlen tworzą w sumie 
mieszaninę zupełnie nie nadającą się do oddychania. 
- Zgadzam się - powiedział Conway. - Dla każdej istoty chlorodysznej tlen jest 
miertelny w ciągu paru sekund i odwrotnie. Ale może być tak, że jeden z tych 
gazów stanowi bardzo niewielki procent, lad tylko. A może oba są tylko 
elementami ladowymi, a głównego składnika jeszcze nie wykrylimy. 
W ciągu kilku następnych chwil otwarto cztery pozostałe przewody i pobrano 

background image

próbki. Tymczasem Kursedd najwyraźniej rozważał hipotezę Conwaya. 
Odezwał się dopiero, gdy odchodził do tendra i znajdującej się tam aparatury 
analitycznej. 
- Jeli te gazy mają być tylko w ilociach ladowych odezwał się bezbarwny głos 
autotranslatora - dlaczego w takim razie wszystkich tych i obojętnych 
składników nie miesza się zawczasu i dostarcza łącznie z utleniaczem lub 
jego odpowiednikiem, tak jak robimy to my, i większoć innych ras? Wszystko 
wtedy dopływa jednym przewodem. 
Conway odchrząknął zmieszany. Biedził się z tym samym problemem i nawet 
nie wiedział, jak do niego podejć. Tymczasem odezwał się ostrym tonem: 
- Proszę szybko wykonać analizy, za porucznik Hendricks i ja postaramy się 
ustalić rozmiary ciała rozbitka oraz właciwe dla niego cinienie atmosferyczne. 
I proszę się nie martwić - zakończył sucho - wszystko się z czasem wyjani. 
- Miejmy nadzieję, że jeszcze w czasie leczenia - odparł na odchodnym 
Kursedd - a nie przy sekcji zwłok. 
Bez dalszego ponaglania Hendricks zaczął odsuwać powyginane płytki 
podłogowe, by dostać się do obwodów sztucznego ciążenia. Wygląda na to, 
że porucznik wie, co robi, pomylał Conway, toteż zostawił go przy tym zajęciu 
i poszedł szukać jakich mebli.  

III 

 
Katastrofa spowodowała zupełnie inne skutki niż typowe zderzenie, w którym 
wszystkie przedmioty ruchome oraz znaczna częć tych, które powinny być 
nieruchome, zostają uniesione siłą bezwładnoci i rzucone w kierunku punktu 
kolizji. Tutaj nastąpił krótki, gwałtowny wstrząs, który zniszczył wszystkie 
elementy mocujące, takie jak ruby, nity i spojenia na statku. Meble, które na 
każdym statku zazwyczaj należą do przedmiotów szczególnie kruchych, 
ucierpiały najwięcej. 
Gdyby miał krzesło czy łóżko, mógłby doć dokładnie ustalić kształt i sposób 
poruszania się jego użytkownika, a także, czy okryty był on twardą skórą, czy 
też dla wygody potrzebował sztucznej wyciółki. Natomiast badanie 
zastosowanych materiałów oraz wyglądu mebla dałoby mu pojęcie o tym, 
jakie ciążenie jest normalne dla owej istoty. Miał jednak wyraźnie pecha. 
Niektóre ze szczątków fruwających po różnych pomieszczeniach bez 
wątpienia wchodziły kiedy w skład jakich sprzętów ale były tak dokładnie 
przemieszane ze sobą, że zidentyfikowanie ich nie było łatwiejsze od 
układania równoczenie szesnastu przemieszanych łamigłówek. Zastanowił 
się, czy nie powiedzieć o tym O'Marze, ale zrezygnował. Major na pewno nie 
jest ciekaw tego, jak mu nie idzie. 
Włanie grzebał w szczątkach czego, co mogło być kiedy rzędem szafek, 
mając tęskną nadzieję, że natrafi na skarb w postaci odzieży albo fotografii 
nieziemca, gdy w hełmie rozległ się głos Kursedda. 
- Analiza skończona - zaraportował pielęgniarz. - W próbkach nie ma nic 
godnego uwagi, jeżeli się je potraktuje oddzielnie. Natomiast razem tworzą 
mieszaninę miertelną dla każdej istoty obdarzonej układem oddechowym. Jak 
by te gazy nie mieszać, w rezultacie otrzymuje się gęstą, trującą mgłę. 
- Proszę dokładniej - odrzekł Conway ostro. - Potrzebne mi są dane, a nie 
osobiste opinie. 
- Poza zidentyfikowanymi już gazami - powiedział Kursedd - jest tam jeszcze 
amoniak, CO2, oraz dwa gazy obojętne. Łącznie, we wszystkich 
kombinacjach, jakie jestem w stanie sobie wyobrazić, tworzą atmosferę 
ciężką, trującą i prawie zupełnie nieprzezroczystą. 
- To niemożliwe! - warknął Conway. - Widział pan, jak są pomalowane ich 
pomieszczenia: same pastelowe kolory. Istoty żyjące w nieprzezroczystej 
atmosferze nie są wrażliwe na subtelne odcienie barw... 
- Doktorze Conway - przerwał przepraszająco głos Hendricksa - zakończyłem 
już badanie tego obwodu. Moim zdaniem ustawiony jest na pięć G. 
Ciążenie równe pięciokrotnej grawitacji ziemskiej oznaczało również 
proporcjonalnie wysokie cinienie atmosferyczne. Owa istota musi więc 
oddychać gęstą zupą, trującą mieszaniną gazów - ale przezroczystą, dodał 

background image

popiesznie w myli. Poza tym były jeszcze dalsze bezporednie, a może i 
niebezpieczne konsekwencje. 
- Niech pan powie ekipie ratunkowej - zwrócił się szybko do Hendricksa - 
żeby bardziej uważali, o ile to możliwe, nie zwalniając tempa pracy. Każdy 
stworek żyjący pod pięcioma G ma swoją siłę, a istoty znajdujące się w stanie 
zagrożenia życia nie raz ogarniała panika. 
- Rozumiem - odparł Hendricks zaniepokojonym tonem i wyłączył się. 
Conway powrócił do rozmowy z Kurseddem. 
- Słyszał pan, co powiedział porucznik - mówił już spokojniej. Proszę 
spróbować jakich kombinacji pod wysokim cinieniem. I proszę pamiętać: to 
ma być p r z e z r o c z y s t a atmosfera! 
Nastąpiło dłuższe milczenie.- Tak jest - odezwał się w końcu pielęgniarz. - 
Chciałbym jednak dodać, że nie lubię zbytecznej roboty, nawet na rozkaz. 
Przez kilka sekund Conway usilnie starał się opanować; w końcu trzask w 
słuchawkach uwiadomił mu, że DBLF przerwał połączenie. Wówczas z ust 
wyrzucił kilka słów, które nawet po wyżęciu z wszelkiej emocji przez 
autotranslator nie pozostawiłyby najmniejszej wątpliwoci w umyle 
jakiegokolwiek nieziemca, że Conway jest wciekły. 
Wkrótce jednak jego gniew na tego głupiego, zarozumiałego, wprost 
impertynenckiego pielęgniarza, którego mu wetknięto, zaczął słabnąć. Może i 
Kursedd nie był głupi, mimo wszystkich innych wad. Powiedzmy, że miał rację 
co do nieprzezroczystoci atmosfery - co wtedy z tego wynikało? Wynikała 
kolejna sprzeczna informacja. 
Cały wrak był pełen takich sprzecznoci, mylał ze znużeniem Conway. Jego 
kształt i budowa nie wskazywały na to, że był przeznaczony dla istot 
przyzwyczajonych do wysokiej grawitacji, a mimo to obwody sztucznego 
ciążenia mogły dać aż 5 G. A kolorystyka wnętrz dowodziła, że zakres 
częstotliwoci wiatła widzianego przez te istoty zbliżony był do ludzkiego. A 
jednak, według Kursedda, ich powietrze wymagało radaru, by się w nim 
poruszać. Nie mówiąc już o nie wiadomo dlaczego tak skomplikowanym 
systemie napowietrzania oraz jasnopomarańczowej barwie kadłuba... 
Chyba już po raz dwudziesty Conway usiłował zbudować jaki rozsądny obraz 
sytuacji z danych, którymi rozporządzał. Bezskutecznie. Może gdyby 
podszedł do tego z innej strony... 
Gwałtownie wcisnął guzik nadajnika. - Poruczniku Hendricks - powiedział - 
proszę połączyć mnie ze Szpitalem, z majorem O'Marą. I chciałbym, żeby 
tego słuchał major Summerfield, pan oraz pielęgniarz Kursedd. Czy da się to 
załatwić? 
Hendricks mruknął potakująco. - Jedną chwileczkę powiedział. 
Poród trzasków, brzęczenia i pisków Conway usłyszał urywane słowa 
Hendricksa, następnie łącznociowca z "Sheldona" wzywającego Szpital, a w 
końcu beznamiętny głos autotranslatora dyżurnego centrali szpitala. W czasie 
krótszym niż minuta, którą zakładał sobie Conway, gwar ucichł i rozległ się 
stanowczy, znajomy głos. 
- Mówi naczelny psycholog - warknął O'Mara. Słucham. 
Conway naszkicował, jak mógł najpobieżniej, sytuację na wraku, 
poinformował o dotychczasowym braku jakichkolwiek ustaleń oraz o 
stwierdzonych przez nich sprzecznych danych. 
- Ekipa ratunkowa - mówił - kieruje się ku rodkowi wraka, ponieważ tam 
najprawdopodobniej znajduje się rozbitek. Mogą oni jednak trafić do jakiej 
klitki gdzie z boku, toteż może trzeba będzie przeszukać wszystkie przedziały, 
by go odnaleźć. Nie wykluczam, że może to potrwać parę dni. Rozbitek - 
zakończył grobowym głosem - jeli jeszcze żyje, na pewno jest w ciężkim 
stanie. Nie mamy tyle czasu. 
- No więc ma pan problem, doktorze. Co pan zamierza przedsięwziąć? 
- Mylę - odparł Conway wymijająco - że może pomogłoby ogólniejsze 
spojrzenie na całą sprawę. Gdyby major Summerfield mógł mi opowiedzieć o 
okolicznociach odnalezienia wraku - jego pozycji, kursie oraz wszystkich 
swoich obserwacjach, które zdoła sobie przypomnieć. Na przykład, czy 
przedłużenie toru lotu statku pomogłoby nam odszukać planetę, z której 

background image

pochodzi? To by rozwiązało... 
- Niestety nie, doktorze - odezwał się Summerfield. - Wytyczając przebytą 
przez statek drogę ustalilimy, że prowadzi ona przez niezbyt odległy system 
planetarny. Układ ten został jednak przez nas już zbadany ponad sto lat temu 
i wpisany do rejestru planet zdatnych do kolonizacji. Oznacza to, jak pan wie, 
że nie ma tam istot rozumnych. A żadna rasa nie wzniosła się jeszcze od zera 
do techniki lotów międzygwiezdnych w ciągu wieku, toteż wrak nie może 
pochodzić z tamtego układu. Dalsze przedłużenie tej linii prowadzi donikąd, a 
mówiąc cilej, w przestrzeń międzygalaktyczną. Moim zdaniem, katastrofa 
musiała spowodować gwałtowną zmianę kursu, tak że położenie i tor lotu 
wraka w momencie odnalezienia nic nam nie powiedzą. 
- I tyle zostało z mojego wietnego pomysłu - powiedział Conway ze smutkiem, 
po czym kontynuował już bardziej zdecydowanym tonem: - Ale gdzie musi 
być druga połowa wraka. Gdybymy ją odnaleźli, a szczególnie, gdyby 
znajdowało się w niej ciało lub ciała innych członków załogi, to by nam 
wszystko rozwiązało! Zgadzam się, że proponuję dojcie do celu bardzo 
okrężną drogą, ale sądząc po tym, jak wolno nam teraz idzie, może to być 
droga najszybsza. Chciałbym, by zarządzono poszukiwania drugiej połowy 
wraka - zakończył Conway i czekał na wybuch burzy. 
Major Summerfield wykazał najkrótszy czas reakcji dostarczając pierwszego 
podmuchu huraganu. 
- To niemożliwe! Nie zdaje sobie pan sprawy z tego, czego pan żąda! 
Potrzeba byłoby co najmniej dwustu jednostek - całej sub- floty Sektora! - aby 
zbadać tę strefę w takim czasie, żeby był z tego jaki pożytek. I tylko po to, 
żeby dostarczyć panu martwego osobnika, którego mógłby pan pokrajać i być 
może w ten sposób pomóc drugiemu, który do tego czasu może umrzeć. 
Wiem, że według pańskich zasad życie jest cenniejsze niż wszelka kalkulacja 
materialna - Summerfield mówił już nieco spokojniej - ale ta graniczy już z 
szaleństwem. Poza tym nie mam kompetencji, by zarządzić ani nawet 
zaproponować taką operację... 
- Szpital je ma - burknął O'Mara, po czym zwrócił się do Conwaya: - Kładzie 
pan głowę pod topór, doktorze. Jeli w wyniku akcji rozbitek zostanie 
uratowany, nie sądzę, żeby kto marudził z powodu tego całego zamieszania i 
kosztów operacji. Może nawet Korpus pochwali pana za odkrycie nowej rasy 
inteligentnej. Jeli jednak nieziemiec umrze albo okaże się, że nie żył już w 
chwili, gdy zaczynano poszukiwania, no to nie chciałbym być wtedy w 
pańskiej skórze. 
Patrząc uczciwie na całą sprawę Conway nie powiedziałby, że zależy mu na 
tym pacjencie bardziej niż zwykle, a na pewno nie na tyle, żeby rzucić na 
szalę całą swą karierę z powodu słabej nadziei, że uda się go uratować. 
Raczej powodowała nim gniewna ciekawoć oraz jakie niejasne przeczucie, że 
posiadane przez nich sprzeczne dane tworzą tylko częć obrazu obejmującego 
co więcej niż tylko wrak i samotnego rozbitka. Nieziemcy nie budowali 
statków tylko po to, by dostarczać łamigłówek lekarzom z Ziemi, toteż owe 
pozornie sprzeczne informacje muszą co oznaczać... 
Przez chwilę zdawało mu się, że ma już odpowiedź. Gdzie na granicy jego 
myli powstawał mglisty, nieukształtowany jeszcze obraz... który zatarł się, 
gwałtownie i całkowicie, na skutek podnieconego głosu Hendricksa 
wołającego w słuchawkach: 
- Doktorze, znaleźlimy rozbitka! 
Kiedy Conway kilka minut później dotarł na miejsce, ujrzał zainstalowaną już 
prowizoryczną luzę powietrzną. Hendricks oraz ludzie z ekipy ratowniczej 
rozmawiali stykając się hełmami, aby nie blokować fali. Ale najcudowniejszy, 
był widok mocno napiętej tkaniny, z której zbudowana była luza. 
W rodku było powietrze. Hendricks włączył nagle radio. 
- Może pan wejć, doktorze - powiedział. - Ponieważ już go mamy, możemy po 
prostu otworzyć drzwi, a nie przecinać ich palnikiem. - Wskazał nadęty 
materiał luzy. 
- Cinienie w rodku wynosi około siedmiuset hektopaskali. 
Nie za duże, pomylał trzeźwo Conway, zważywszy, że w normalnym 

background image

rodowisku rozbitka panowało, jak zakładano, ciążenie 5 G, a tej morderczej 
grawitacji towarzyszy ogromne cinienie atmosferyczne. Miał nadzieję, że 
starczyło, by utrzymać życie. Doszedł do wniosku, że przez cały czas od 
chwili wypadku musiało uchodzić powietrze. Może cinienie wewnętrzne tego 
stworzenia dostosowało się do tego i je uratowało. 
- Próbkę atmosfery do Kursedda, szybko! - nakazał Conway. - Jak już 
poznają jej skład, zwiększenie cinienia będzie drobnostką, gdy już znajdą się 
w tendrze. - Proszę również postawić czterech ludzi przy tendrze - dodał 
szybko. - Potrzebny będzie sprzęt specjalny, by wydostać stąd rozbitka, i 
może trzeba będzie się spieszyć.  
Do maleńkiej luzy wszedł razem z Hendricksem. Porucznik sprawdził 
szczelnoć, przesunął dźwignię znajdującą się koło drzwi i wyprostował się. 
Trzeszczenie skafandra uwiadomiło Conwayowi, że cinienie wzrasta w miarę 
napływu powietrza z otwierającego się przedziału. Z satysfakcją zauważył, że 
jest to czyste powietrze, a nie supergęsta mgła, którą przepowiadał Kursedd. 
Hermetyczne drzwi ruszyły, chwilę zawahały się, gdy rozszerzony od gorąca 
segment wsuwał się do wnęki, potem za raptownie rozsunęły się na ocież. 
- Proszę nie wchodzić, dopóki pana nie zawołam szepnął Conway i 
przekroczył próg. W słuchawkach rozległo się potwierdzające mruknięcie 
Hendricksa, a zaraz potem glos Kursedda, który poinformował, że nagrywa 
wszystko, co się dzieje. 
Pierwszy rzut oka na nieznany typ fizjologiczny dawał zawsze Conwayowi 
mętny obraz: Jego umysł starał się dopasować cechy fizyczne do innych, 
znanych mu istot, a czy z powodzeniem, czy też nie, zawsze zabierało to 
trochę czasu. 
- Conway! - rozległ się ostry głos O'Mary. - Zasnął pan, czy co? 
Conway zupełnie zapomniał o naczelnym psychologu, Summerfieldzie i tych 
wszystkich łącznociowcach, z którymi był w kontakcie. Pospiesznie 
odchrząknął i zaczął relacjonować: 
- Istota jest w kształcie piercienia; trochę przypomina napompowaną dętkę. 
Zewnętrzna rednica wynosi ponad dwa i pół metra, za gruboć piercienia 
ponad pół metra. Na pierwszy rzut oka masa jest czterokrotnie większa od 
mojej. Nie porusza się; nie widać też oznak poważnych uszkodzeń ciała. 
Wziął głęboki oddech i mówił dalej: - Zewnętrzna powłoka ciała jest gładka, 
połyskliwa, barwy szarej, poza tymi partiami, które pokryte są grubą, brązową 
narolą. Obejmuje ona połowę ciała i wygląda na rakowatą narol, o ile nie jest 
naturalną powłoką ochronną. Może to być wynikiem poważnej dekompresji. 
Od zewnętrznej strony znajdują się dwa rzędy krótkich, mackowatych 
wyrostków, obecnie cile przylegających do ciała. Widać ich pięć par; nie 
sprawiają wrażenia wyspecjalizowanych. Nie ma również żadnych organów 
wzroku ani pobierania pokarmu. Podchodzę, by lepiej się przyjrzeć. 
Gdy zbliżał się do stworzenia, nie wywołało to z jego strony żadnej widocznej 
reakcji. Przyszło mu do głowy, że może pomoc nadeszła zbyt późno. Wciąż 
nie widział ani oczu, ani otworu gębowego, ale dostrzegł małe otworki 
przypominające skrzela i co, co wyglądało jak ucho. Wyciągnął rękę i 
delikatnie dotknął jednej ze złożonych macek. 
To, co nastąpiło, było tak gwałtowne, jak eksplozja bomby. 
Conwayem rzuciło o podłogę; stracił w prawym ramieniu czucie od ciosu, 
który zgruchotałby mu przegub, gdyby nie ciężki skafander. Wciekle 
manipulował degrawitatorem, aby nie odbić się od podłogi, po czym powoli 
wycofał się w stronę drzwi. Kakofonia pytań padających ze słuchawek 
uporządkowała się na tyle, że można było wyróżnić dwa podstawowe: 
dlaczego krzyknął i co to za łoskot, który włanie było słychać? 
- Uhm... - odparł Conway drżącym głosem - włanie ustaliłem, że rozbitek żyje. 
Stojący w drzwiach Hendricks zakrztusił się. - Nie wiem - powiedział 
wstrząnięty - czy kiedy widziałem kogo bardziej żywotnego. 
- Gadajcie do rzeczy, wy dwaj! - warknął O'Mara. Co się dzieje? 
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, mylał Conway patrząc na toroidalny 
stwór to podskakujący, to toczący się po pomieszczeniu. Dotknięcie wyzwoliło 
w nim odruch paniki i choć za pierwszym razem powodem był Conway, to 

background image

obecnie dotknięcie czegokolwiek - cian, podłogi, a nawet unoszących się w 
powietrzu szczątków - wywoływało ten sam skutek. Pięć par silnych, 
elastycznych macek migało dookoła zataczając półmetrowe łuki; siła ich 
uderzeń cały czas rzucała stworzeniem po przedziale. Niezależnie od tego, 
którą częcią masywnego ciała czego dotknął, macki uderzały we wszystkich 
kierunkach. 
Conway schronił się w luzie wykorzystując moment, kiedy dzięki szczęliwemu 
zbiegowi okolicznoci nieziemiec zawisł bezwładnie porodku pomieszczenia 
powoli się obracając i w ogóle ogromnie przypominając starożytną stację 
kosmiczną. Ale już znosiło go ku cianie i trzeba było szybko zorganizować 
akcję, zanim rozbitek zacznie znowu szaleć. 
Nie zwracając na razie uwagi na O'Marę Conway powiedział szybko: - 
Potrzebna będzie gęsta siatka, rozmiar piąty, a także plastykowa powłoka do 
przykrycia oraz zestaw pomp. W obecnym stanie nie możemy się 
spodziewać, że rozbitek będzie się zachowywał spokojnie. Po obezwładnieniu 
go i zamknięciu w powłoce możemy wypełnić ją odpowiadającą mu 
atmosferą, co powinno wystarczyć do przeniesienia do tendra. A tam już 
będzie czekał Kursedd. Ale proszę pospieszyć się z tą siecią! 
Jakim cudem istota przyzwyczajona do wysokiego cinienia atmosferycznego 
może zdradzać tak olbrzymią ruchliwoć w wysoko rozrzedzonym powietrzu, 
tego Conway nie potrafił zrozumieć. 
- Jak idzie analiza, Kursedd? - zapytał nagle. 
Na odpowiedź czekał tak długo, że przez chwilę sądził, iż pielęgniarz przerwał 
łącznoć; w końcu jednak dotarły do niego wypowiedziane powoli, z 
koniecznoci pozbawione emocji słowa: 
- Już skończyłem. Skład powietrza w przedziale rozbitka jest taki, że gdyby 
pan, doktorze, zdjął hełm, mógłby pan nim oddychać. 
I to było największą sprzecznocią, pomylał oszołomiony Conway. Wiedział, że 
Kursedd musi być równie zdumiony. Nagle rozemiał się na myl o tym, jak t e r 
a z zapewne zachowuje się sierć pielęgniarza...  

IV 

 
Szeć godzin później szamocący się wciekle przez całą drogę rozbitek trafił do 
sali 310 B, niedużego pokoju obserwacyjnego, przylegającego do bloku 
operacyjnego głównego Oddziału Chirurgicznego dla klasy DBLF. Po tym 
wszystkim Conway nie wiedział już, czy chce nieziemca przywrócić do życia, 
czy raczej go zamordować, a sądząc po uwagach wypowiadanych przez 
Kursedda i Kontrolerów podczas przenoszenia, mieli oni podobne wątpliwoci. 
Conway przeprowadził badanie wstępne - na ile pozwalała sieć ograniczająca 
ruchy pacjenta - które zakończył popraniem próbek krwi i skóry. Przesłał je do 
Działu Patologii opatrzywszy czerwonymi nalepkami "Bardzo pilne". Nie 
skorzystał tym razem z poczty pneumatycznej, lecz poprosił Kursedda, by je 
zaniósł osobicie, ponieważ wiadomo było, że personel Działu Patologii cierpi 
na ostry daltonizm, jeli chodzi o dostrzeganie nalepek pierwszeństwa. Na 
koniec zaordynował rentgen, polecił Kurseddowi obserwować pacjenta i udał 
się do O'Mary. 
- Najgorsze już minęło - powiedział naczelny psycholog, gdy Conway 
skończył relację. - Chyba chce pan poprowadzić ten przypadek... 
- Nie... nie sądzę - odparł Conway. 
O'Mara zmarszczył brwi. - Jeli pan nie chce, proszę powiedzieć wprost. Nie 
lubię uników. 
Conway odetchnął przez nos, po czym powoli, rozciągając słowa, powiedział: 
- Chcę poprowadzić tego pacjenta. Moja wątpliwoć nie była spowodowana 
niezdecydowaniem, ale pańskim błędnym mniemaniem, że najgorsze już 
minęło. Nieprawda. Przeprowadziłem badanie wstępne i kiedy jutro nadejdą 
wyniki analiz, zrobię badanie szczegółowe. Chciałbym, żeby byli przy tym 
doktorzy Mannon i Prilicla, pułkownik Skempton oraz pan. 
Brwi O'Mary uniosły się do góry. 
- Osobliwy zestaw specjalistów, doktorze. A może mi pan powie, po co pan 
nas potrzebuje? 

background image

Conway potrząsnął głową. 
- Wolałbym nie. Jeszcze nie teraz. 
- Dobrze, przyjdziemy - odparł naczelny psycholog z wymuszoną 
uprzejmocią. - Przepraszam, że posądziłem pana o unik. Po prostu tak pan 
mamrotał i ziewał mi prosto w twarz, że rozumiałem tylko co trzecie słowo. 
Teraz niech pan pójdzie się przespać, doktorze, zanim nie wpadnie mi do 
głowy, żeby panu rozwalić łeb. 
Dopiero wtedy Conway uwiadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Jego 
chód w drodze do pokoju bardziej przypominał powłóczenie nogami niż 
pewny, rytmiczny krok...  
Następnego ranka spędził sam dwie godziny z pacjentem, zanim zwołał 
konsylium, które zamówił u O'Mary. Wszystko, co wykrył, a nie było tego 
wiele, wiadczyło, że nic konstruktywnego nie da się osiągnąć bez pomocy 
wykwalifikowanych specjalistów. 
Pierwszy przybył dr Prilicla, ów pająkowaty i niezwykle kruchy reprezentant 
klasy fizjologicznej GLNO. O'Mara oraz pułkownik Skempton - naczelny 
inżynier Szpitala przyszli razem. Dr Mannon zatrzymany na bloku DBLF, 
przybył spóźniony, prawie biegiem. Wyhamował, po czym dwukrotnie, powoli, 
obszedł pacjenta. 
- Wygląda jak obwarzanek w polewie kakaowej - powiedział. 
Wszyscy spojrzeli na niego. 
- Ta narol - rzekł Conway przysuwając tomograf nie jest ani naturalna, ani 
taka nieszkodliwa, na jaką wygląda. Chłopcy z Patologii twierdzą, że 
wykazuje wszystkie objawy nowotworu złoliwego. Jeli dobrze się przyjrzeć, 
widać, że nie jest to obwarzanek, ale osobnik o anatomii zbliżonej do 
normalnego typu DBLF - cylindryczne ciało o lekkim koćcu i silnym 
umięnieniu. Jego kształt nie jest piercieniowaty, sprawia tylko takie wrażenie, 
bowiem z jakiego sobie tylko znanego powodu osobnik ten usiłuje połknąć 
własny ogon. 
Mannon wbił wzrok w ekran tomografu, wydał niedowierzające mruknięcie, po 
czym się wyprostował. 
- Istne błędne koło, słowo daję - mruknął. - Czy dla tego O'Mara jest tutaj? 
Uważasz, że nasz pacjent ma nierówno pod sufitem? 
Conway nie uznał tego pytania za poważne i zignorował je. 
- Narol jest najgrubsza w miejscu, gdzie otwór gębowy pacjenta obejmuje 
jego ogon; zresztą jej rozmiary prawie uniemożliwiają dostrzeżenie tego 
połączenia. Przypuszczalnie ta narol jest bolesna, a przynajmniej wysoce 
drażniąca i może włanie nieznone swędzenie powoduje, że stworzenie to 
gryzie się w ogon. Albo też pozycję tę spowodował mimowolny skurcz mięni 
spowodowany narolą, w rodzaju spazmu epileptycznego... 
- Ta druga hipoteza bardziej do mnie przemawia przerwał Mannon. - Żeby 
taka narol mogła przenieć się z głowy na ogon albo odwrotnie, szczęki muszą 
być zwarte w ten sposób już od dłuższego czasu. 
Conway skinął głową. 
- Pomimo tego, co pokazywały obwody sztucznego ciążenia odkryte we 
wraku, ustaliłem, że wymagania pacjenta co do atmosfery, cinienia i grawitacji 
są zbliżone do ludzkich. Owe skrzelowate otwory z tyłu głowy, jeszcze nie 
zaatakowane narolą, to wyloty kanałów oddechowych. Mniejsze otworki, 
częciowo zasłonięte płatami ciała, są uszami. Tak więc pacjent może słyszeć 
i oddychać, ale nie może jeć. Zgadzacie się więc panowie, że pierwszym 
krokiem powinno być uwolnienie otworu gębowego? 
Mannon i O'Mara skinęli głowami. Prilicla rozpostarł cztery manipulatory w 
gecie, który wyrażał to samo, a pułkownik Skempton wpatrywał się tępo w 
sufit, najprawdopodobniej zachodząc w głowę, po co go tu wezwano. Conway 
pospieszył mu to wyjanić. 
Podczas gdy on i Mannon mieli zastanawiać się nad procedurą operacyjną, 
pułkownikowi i Prilicli przypadło opracowanie sposobu porozumienia się z 
pacjentem. Za pomocą swoich zdolnoci empatycznych Cinrussańczyk miał 
ledzi: jego reakcje, a paru specjalistów Skemptona od autotranslatorów 
będzie przeprowadzało testy foniczne. Kiedy już pozna się zakres dźwięków 

background image

odbieranych przez pacjenta, będzie można przygotować mu autotranslator i 
rozbitek pomoże wtedy w opracowaniu diagnozy i leczenia swej dolegliwoci. 
- Tu i tak jest za dużo osób - odparł pułkownik. Sam się tym zajmę. - 
Podszedł do interkomu, by zamówić potrzebny sprzęt. Conway za odwrócił 
się w stronę O'Mary. 
- Niech sam zgadnę, po co ja tu jestem - zaczął psycholog, nim jeszcze 
Conway zdołał się odezwać. - Do mnie należy najłatwiejsza rzecz: 
uspokajanie pacjenta, kiedy już będzie można z nim rozmawiać, oraz 
przekonanie go; że wy, dwaj rzeźnicy, nie chcecie mu zrobić krzywdy. 
- Włanie tak - odparł Conway z umiechem i całą swą uwagę przeniósł z 
powrotem na pacjenta. Prilicla raportował, że stworzenie nie jest wiadome ich 
obecnoci, a jego emanacja uczuciowa jest tak słaba, że zapewne pacjent jest 
jednoczenie nieprzytomny oraz skrajnie wyczerpany. Pomimo tego Conway 
ostrzegł wszystkich, żeby go nie dotykać. 
W swoim życiu widział już wiele nowotworów złoliwych, ale ten wyglądał 
wyjątkowo nieprzyjemnie. 
Niczym twarda, włóknista kora drzewa szczelnie przykrywał miejsce, w 
którym otwór gębowy pacjenta zwarł się na jego ogonie. A dodatkowym 
zmartwieniem było to, że struktura kostna szczęki mająca istotne znaczenie 
podczas operacji, była bardzo słabo widoczna na ekranie tomografu, 
ponieważ narol nie przepuszczała promieni rentgenowskich. Pod tą grubą, 
zaciemniającą obraz skorupą znajdowały się również oczy, co było jeszcze 
jednym powodem, by postępować z najwyższą ostrożnocią. 
- On się wcale nie drapał z powodu swędzenia - powiedział porywczo Mannon 
wskazując niewyraźny obraz na ekranie. - Te zęby są naprawdę zacinięte. 
Praktycznie odgryzł sobie ogon! Moim zdaniem, to bez wątpienia spazm 
epileptyczny. Zresztą fakt zadawania sobie tak silnego bólu może również 
wskazywać na niezrównoważenie psychiczne... 
- Wspaniale! - odezwał się ze wstrętem stojący z tyłu O' Mara. 
W tym momencie dostarczono sprzęt Skemptona i pułkownik oraz Prilicla 
zaczęli dostrajać autotranslator dla pacjenta. Ponieważ był on praktycznie 
nieprzytomny; test dźwiękowy musiał być ogłuszający, by w ogóle dotrzeć do 
jego wiadomoci. To spowodowało, że Mannon wraz z Conwayem wynieli się 
do sąsiedniej sali, by tam dokończyć rozmowę. 
Pół godziny później Prilicla wyszedł z sali pacjenta, by poinformować ich, że 
można już z nim rozmawiać, choć nadal wyglądało na to, że jest on tylko 
częciowo przytomny. Lekarze popiesznie weszli do rodka. 
O'Mara włanie zapewniał pacjenta, że wszyscy dookoła są do niego 
nastawieni życzliwie, że go lubią i mu współczują, i że zrobią wszystko, żeby 
mu pomóc. Przemawiał cichym głosem do własnego autotranslatora, a z 
innego aparatu, który ustawiono w pobliżu głowy nieziemca, dobywały się 
obce mlanięcia i gulgoty, potężnie wzmocnione. W przerwach między 
zdaniami Prilicla relacjonował stan psychiczny rozbitka. 
- Pomieszanie, gniew, ogromny strach - autotranslator przekazywał 
beznamiętnie słowa Cinrussańczyka. Przez kilkanacie następnych minut 
natężenie i rodzaj emanacji uczuciowej pozostawały niezmienne. Conway 
postanowił zrobić kolejny krok. 
- Niech pan mu powie - zwrócił się do O'Mary - że chcę go dotknąć. Że 
przepraszam za każdą przykroć, jaką mu to może wyrządzić. 
Wziął długą sondę zakończoną igłą i dotknął tej częci ciała, gdzie narol była 
najgrubsza. Prilicla powiadomił o braku reakcji. Najwyraźniej tylko dotykanie 
tych partii, gdzie skóra była jeszcze czysta, doprowadzało pacjenta do szału. 
Conway poczuł, że co już zaczyna pojmować. 
- Miałem nadzieję, że tak będzie - powiedział wyłączywszy autotranslator 
pacjenta. - Jeli zaatakowane sfery są niewrażliwe na ból, to będziemy mogli 
przy współpracy pacjenta uwolnić otwór gębowy nie stosując znieczulenia. 
Jeszcze za mało wiemy o jego metaboliźmie, by zastosować narkozę bez 
ryzyka dla jego zdrowia. Czy jest pan pewien - zapytał nagle Priliclę - że on 
słyszy i rozumie to, co mówimy? 
- Owszem, doktorze - odparł Cinrussańczyk - jeli mówi się powoli i wyraźnie. 

background image

Conway włączył autotranslator. 
- Chcemy ci pomóc - powiedział łagodnie. - Najpierw pomożemy ci odzyskać 
właciwy kształt ciała usuwając ogon z otworu gębowego, a następnie 
zdejmiemy tę narol... 
Siatka naprężyła się momentalnie, gdy pięć par macek zaczęło wymachiwać 
w przód i w tył. Conway odskoczył z przekleństwem na ustach, wciekły na 
pacjenta, a jeszcze bardziej na siebie, za to, że tak mu się spieszyło. 
- Strach i gniew - rzekł Prilicla. - To schorzenie... wydaje się, że są podstawy 
do tych uczuć. 
- Ale dlaczego? Chcę mu pomóc! 
Szamotanie pacjenta stało się tak gwałtowne, że aż nieprawdopodobne. 
Kruche, patykowate ciało Prilicli aż drżało pod naporem emocjonalnego 
huraganu dochodzącego z umysłu rozbitka. Jedna z macek wyrastających z 
obszaru zaatakowanego narolą zaplątała się w siatkę i oderwała od reszty 
ciała. 
Cóż za lepy, bezrozumny strach, pomylał przybity Conway. Ale Prilicla 
powiedział przecież, że taka reakcja ma swoje uzasadnienie. Conway zaklął: 
nawet myli rozbitka były sprzeczne. 
- Co takiego - wybuchnął Mannon gdy pacjent się uspokoił. 
- Strach, gniew, nienawić - relacjonował Prilicla. Rzekłbym z pełnym 
przekonaniem, że on nie chce waszej pomocy. 
- A więc jest to - wtrącił ponuro O'Mara - bardzo chory zwierzaczek... 
Te słowa przez dłuższy czas odbijały się echem w głowie Conwaya, za 
każdym odbiciem coraz głoniej. Nie były one bez znaczenia. O'Mara miał na 
myli oczywicie stan psychiczny pacjenta, ale nie to było ważne. "Bardzo chory 
zwierzaczek" - oto kluczowy fragment całej łamigłówki, wokół którego zaczął 
już się układać obrazek. Jeszcze nie był kompletny, ale starczyło, by Conway 
poczuł taką trwogę, jak nigdy w życiu. 
Kiedy przemówił, ledwie rozpoznał własny głos. 
- Dziękuję panom. Muszę pomyleć o innej metodzie nawiązania kontaktu. 
Kiedy już co będę miał, dam znać... 
Bardzo chciał, żeby już sobie poszli i dali mu to wszystko przemyleć. Chciał 
również uciec i gdzie się ukryć; ale w całej Galaktyce nie było bezpiecznego 
miejsca, od tego, czego się obawiał. 
A tamci patrzyli teraz na niego, za ich twarze wyrażały zdumienie pomieszane 
z troską i zakłopotaniem. Wielu pacjentów opierało się przed leczeniem, które 
miało im pomóc, ale to nie oznaczało, że ich lekarze mieli tego leczenia 
zaprzestać przy pierwszych oznakach sprzeciwu. Najwyraźniej wszyscy 
obecni doszli do wniosku, że Conway zląkł się tej operacji, która zapowiadała 
się wyjątkowo nieprzyjemnie i uciążliwie, toteż każdy na swój sposób starał 
się go podnieć na duchu. Nawet Skempton wysuwał jakie propozycje. 
- Jeli pan się martwi o bezpieczny anestetyk - mówił - to przecież Patologia 
może go opracować mając do dyspozycji martwy lub uszkodzony, hm, okaz. 
Chodzi mi o te poszukiwania, które pan poprzednio zarządził. Mylę, że mamy 
teraz wystarczający powód, by je przeprowadzić. Czy mam... 
- Nie! 
Teraz już naprawdę wytrzeszczyli na niego oczy. Szczególnie twarz O'Mary 
przybrała wyjątkowo wyrazisty grymas. 
- Zapomniałem panom powiedzieć - rzekł popiesznie Conway - że znowu 
rozmawiałem z Summerfieldem. On twierdzi, że ostatnio otrzymane dane 
wskazują, że odnaleziona połowa statku to akurat nie ta, która wyszła z 
katastrofy w lepszym stanie, ale włanie w gorszym. Natomiast ta druga 
połowa, jak twierdzi, nie rozleciała się w kawałki po całej okolicy, ale zapewne 
zachowała się w na tyle dobrym stanie, że zdołała samodzielnie dolecieć do 
miejsca przeznaczenia. Widzicie więc, panowie, że poszukiwania nie mają 
sensu. 
Modlił się w duchu, by Skempton się nie opierał, ani nie chciał samemu 
sprawdzić tej wiadomoci. Summerfield rzeczywicie odezwał się z wraka, ale 
jego ustalenia ani w częci nie były tak jednoznaczne, jak Conway to 
przedstawił. Na myl o tym, że ekipa Kontrolerów mogłaby przeczesywać 

background image

tamten obszar Kosmosu, w wietle tego, co teraz wiedział, oblał się zimnym 
potem. 
Jednak pułkownik skinął tylko głową i nie kontynuował tematu. Conway 
odetchnął, niezbyt głęboko, i powiedział szybko: 
- Dziękuję doktorze Prilicla, chciałbym porozmawiać z panem temat stanu 
emocjonalnego pacjenta w ciągu ostatnich kilku minut, ale nie teraz, tylko 
później. A panom bardzo dziękuję za radę i pomoc... 
Faktycznie więc wyrzucał ich za drzwi, a ich miny wiadczyły, że wiedzą o tym. 
O'Mara na pewno postawi kilka dociekliwych pytań dotyczących jego 
zachowania w tej sprawie, ale na razie Conway nie dbał o to. Kiedy wszyscy 
wyszli, polecił Kurseddowi, by ten co pół godziny sprawdzał wygląd pacjenta, 
a w razie jakiej zmiany zawołał go. Potem poszedł w kierunku swojego 
pokoju.  

 
Conway nieraz psioczył na niewielkie rozmiary miejsca służącego mu za 
sypialnię, przechowalnię paru osobistych drobiazgów oraz miejsce spotkań, 
doć rzadkich, z kolegami. Tym razem jednak owa ciasnota była 
pokrzepiająca. Usiadł na łóżku, bo o przechadzaniu się mowy nie było. Zaczął 
rozszerzać i uzupełniać ten obraz, który w błysku olnienia ujrzał podczas 
pobytu na sali pacjenta. 
Toż przecież od początku wszystko było jasne, jak na dłoni. Najpierw te 
obwody sztucznego ciążenia: głupio przeoczył fakt, że nie musiały zawsze 
być włączone na pełną moc, ale można je było ustawiać na dowolną wartoć 
pomiędzy zerem i pięć G. Potem ten system napowietrzania, tylko dlatego 
mylący, że nie od razu pojął, iż miał on służyć różnym formom życia, a nie 
tylko jednej. I jeszcze stan fizyczny rozbitka oraz barwa pancerza 
zewnętrznego - piękny, alarmujący, dramatyczny kolor pomarańczowy. 
Ziemskie pojazdy tego rodzaju, nawet naziemne, były zawsze pomalowane 
na biało. 
Był to bowiem statek - ambulans. 
Ale statki międzygwiezdne jakiegokolwiek rodzaju były wytworami rozwiniętej 
cywilizacji technicznej, która musi obejmować, lub przynajmniej spodziewać 
się objąć wiele systemów planetarnych. A kiedy jaka cywilizacja osiąga punkt, 
w którym następuje upraszczanie i specjalizacja statków, jaką tu napotkano, 
to taka rasa była naprawdę wysoko rozwinięta. W Federacji Galaktycznej 
tylko cywilizacje Illensy, Tralthanu i Ziemi osiągnęły ten poziom, a sfery ich 
wpływów były ogromne. Jak więc jeszcze jedna cywilizacja tej miary mogła 
tak długo pozostawać w ukryciu? 
Conway poruszył się niespokojnie na tapczanie. Odpowiedź na to pytanie też 
była dla niego oczywista. 
Summerfield powiedział, że odnaleziony wrak stanowi bardziej zniszczoną 
połowę statku. Druga połowa, jak można sądzić, dotarła do najbliższej bazy 
remontowej. Tak więc fragment, w którym znalazł się rozbitek, został 
oderwany w czasie tej awarii, co oznacza, że kierunek lotu lecącego bez 
napędu odłamka musiał być taki sam, jak całego statku przed katastrofą. 
Zatem nadlatywał on z planety, która w rejestrach figurowała jako nie 
zamieszkana. Ale w czasie tych stu lat od zbadania kto mógł tam założyć 
bazę, a nawet kolonię. Statek - ambulans za leciał stamtąd w przestrzeń 
międzygalaktyczną... 
Conway pomylał ponuro, że cywilizację, która przekroczyła tę przestrzeń z 
jednej galaktyki, by założyć kolonię na skraju drugiej, trzeba traktować z 
wielkim szacunkiem. I ostrożnocią. Szczególnie dlatego, że jedyny, jak dotąd, 
jej przedstawiciel nie mógł być, nawet przy największej dozie dobrej woli, 
uznany za przyjaznego. Natomiast inni reprezentanci tej cywilizacji, zapewne 
bardzo zaawansowanej medycznie, mogli bardzo źle przyjąć wiadomoć, że 
kto spaprał kurację jednego z ich chorych. Na podstawie danych, którymi 
obecnie dysponował, Conway uznał, że w ogóle mogą źle przyjąć cokolwiek i 
kogokolwiek. 
Wiedział, że podboje międzygwiezdne są logistycznie niemożliwe. Jednak 

background image

zasada ta nie dotyczyła prostych aktów agresji, w czasie których niszczy się 
całkowicie atmosferę jakiej planety nie zamierzając jej okupować lub wcielać 
do własnej sfery wpływów. Przypomniawszy sobie swój ostatni kontakt z 
pacjentem zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie natrafiono w końcu 
na totalnie nienawistną i wrogą cywilizację. 
Nagle zabuczał komunikator. To Kursedd raportował, że pacjent przez 
ostatnią godzinę zachowywał się spokojnie, ale narol rozszerzała się 
gwałtownie i groziła zakryciem jednego z otworów oddechowych nieziemca. 
Conway odrzekł, że zaraz tam będzie. Polecił, by odszukano doktora Priliclę, 
po czym ponownie usiadł. 
Podejmując przerwany tok myli zdecydował, że nie ma prawa nikomu 
powiedzieć o swoim odkryciu. Doprowadziłoby to do wysłania chmary 
Kontrolerów w celu podjęcia przedwczesnego kontaktu - przedwczesnego z 
punktu widzenia Conwaya. Obawiał się bowiem, że takie pierwsze spotkanie 
odmiennych kultur miałoby charakter ideologicznego zderzenia czołowego, a 
jedyną możliwocią osłabienia wynikłego stąd wstrząsu byłoby pokazanie 
przez Federację, że oto jej przedstawiciele uratowali, otoczyli opieką i 
wyleczyli jednego z międzygalaktycznych kolonistów. 
Oczywicie zawsze istniała możliwoć, że pacjent nie był typowym 
przedstawicielem swej rasy - że był umysłowo chory, jak to zasugerował 
O'Mara. Conway wątpił jednak, czy Obcy uznaliby to za wystarczające 
usprawiedliwienie dla fiaska leczenia. Przeciwko tej koncepcji za przemawiał 
fakt, że pacjent miał logiczny - dla siebie - powód, by bać się i odnosić wrogo 
do kogo, kto chce mu pomóc. Przez moment Conway rozważał szaloną 
koncepcję istnienia nieziemskiej moralnoci, wedle której reakcją na udzielenie 
pomocy jest nienawić, a nie wdzięcznoć. Nawet to, że rozbitka znaleziono w 
ambulansie, nie rozpraszało wątpliwoci. Dla takich jak on, pojęcie sanitarki 
miało implikacje altruistyczne - szlachetny cel i tak dalej. Jednak wiele ras, 
nawet wewnątrz Federacji, traktowało chorobę jako defekt fizyczny, którego 
usuwanie było po prostu reperacją, a nie szczytnym powołaniem. 
Wychodząc z pokoju Conway nie miał najmniejszego pojęcia, jak zabrać się 
do leczenia pacjenta. Wiedział też, że nie ma na to zbyt wiele czasu. Jak na 
razie Summerfield, Hendricks i inni badający wrak byli zbyt oszołomieni 
mnogocią znaków zapytania, by pomyleć o czym więcej. Ale było to tylko 
kwestią czasu: dni, może nawet godzin, po których wyciągną te same 
wnioski, co on. 
Wkrótce potem Korpus Kontroli wejdzie w kontakt z Obcymi, którzy bez 
wątpienia zechcą dowiedzieć się o stan swego niedomagającego brata, a ten 
do tego czasu powinien być albo całkowicie wyleczony, albo na jak najlepszej 
drodze do tego. 
Bo inaczej... 
Myl, którą Conway odpychał w najgłębsze zakamarki mózgu, brzmiała: A co 
będzie, jeli pacjent umrze...?  
Przed rozpoczęciem kolejnego badania Conway wypytał Priliclę o stan 
emocjonalny pacjenta, ale niczego nowego się nie dowiedział. Rozbitek leżał 
obecnie nieruchomo, praktycznie bez przytomnoci. Kiedy Conway przemówił 
do niego przez autotranslator, okazał strach, mimo że według zapewnień 
Prilicli rozumiał, co do niego mówiono. 
- Nie zrobię ci krzywdy - Conway mówił powoli i wyraźnie do autotranslatora 
przez cały czas się przybliżając - ale muszę cię dotknąć. Uwierz mi, proszę, 
że nie chcę ci zrobić nic złego... - Spojrzał pytająco na Priliclę. 
- Strach i... i bezradnoć - powiedział Cinrussańczyk. - Także zgoda połączona 
z groźbą... nie, z ostrzeżeniem. Najwyraźniej wierzy w to, co pan mówi, ale 
chce pana przed czym ostrzec. 
To już bardziej obiecujące, pomylał Conway. Stworzenie ostrzegało go, ale 
nie sprzeciwiło się dotknięciu. Zbliżył się i delikatnie dotknął dłonią w rękawicy 
ochronnej jednego z czystych jeszcze miejsc na skórze pacjenta. 
Aż stęknął, tak silny był cios, który odtrącił jego ramię. Odsunął się 
pospiesznie, pocierając bolące miejsce, po czym wyłączył autotranslator, by 
dać upust swym uczuciom. 

background image

Po chwili pełnego szacunku milczenia Prilicla odezwał się: 
- Otrzymalimy bardzo istotną informację, doktorze Conway. Pomimo fizycznej 
reakcji uczucia pacjenta wobec pana są dokładnie takie same, jak przed 
dotknięciem. 
- No i co? - zapytał Conway poirytowany. 
- No i to, że ten odruch musiał być mimowolny. 
Conway rozważał to przez chwilę. 
- Oznacza to także - powiedział z niesmakiem - że nie możemy zaryzykować 
narkozy ogólnej, nawet gdybymy wiedzieli, co zastosować, ponieważ serce i 
płuca funkcjonują również za pomocą mięni niezależnych od woli. Nie 
możemy go upić, a on nie jest w stanie nam pomóc przy miejscowym 
znieczulaniu... - Podszedł do pulpitu kontrolnego i nacisnął szereg guzików. 
Zaciski sieci otwarły się, za samą sieć odciągnął odpowiedni uchwyt. Przez 
cały czas - mówił dalej - pacjent rani się o tę siatkę. Stąd widać miejsce, w 
którym prawie stracił kolejną mackę. 
Prilicla sprzeciwiał się usunięciu siatki twierdząc, że jeli pacjent będzie miał 
swobodę ruchów, to tym bardziej może sobie co zrobić. Conway zwrócił 
uwagę, że w obecnej pozycji - ogon w szczękach, za dolna częć tułowia z 
pięcioma parami macek zwrócona na zewnątrz - stworzenie nie może 
specjalnie z tej swobody ruchów korzystać. A gdy się nad tym dobrze 
zastanowić, pozycja ta wygląda na doskonałą postawę obronną dla tego 
rodzaju istoty. Przypomniał sobie, jak ziemski kot walczy na grzbiecie, by 
uruchomić wszystkie pazury czterech nóg. Tu oto leżał dziesięcionogi kot, 
który mógł bronić się we wszystkich kierunkach jednoczenie. 
Wrodzone mimowolne odruchy przyszły wraz z ewolucją. Ale po co pacjent 
przyjął tę postawę obronną i stał się nieprzystępny wtedy, kiedy najbardziej 
potrzebował pomocy? 
Odpowiedź wybuchła mu w głowie niczym wielki błysk wiatła. Albo właciwie, 
poprawił w ostrożnym podnieceniu, był w dziewięćdziesięciu procentach 
pewien, że jest to właciwa odpowiedź.  
Od samego początku przyjmowano w tej sprawie błędne założenia. Jego 
nowa hipoteza opierała się na tym, że przyjęto jeszcze jedno błędne 
założenie - proste i zasadnicze. Wyjaniwszy to, można było teraz 
wytłumaczyć wrogoć pacjenta, jego pozycję fizyczną i stan umysłowy. Można 
było nawet wskazać jedyny możliwy do przyjęcia sposób postępowania. A co 
najważniejsze, Conway miał już powód, by nie uważać pacjenta za 
przedstawiciela rasy nienawistnej i nieprzejednanie wrogiej, na co zrazu 
wskazywało jego zachowanie. 
Kłopot polegał na tym, że również i ta teoria mogła okazać się błędna. 
Jego pierwszy entuzjazm osłabł, a procent pewnoci zmalał do 
osiemdziesięciu. Miał teraz inny problem: w żadnym wypadku nie mógł 
nikomu powiedzieć, jak będzie leczył pacjenta. Takie postępowanie groziło 
degradacją, za upieranie się przy swoim nawet wyrzuceniem ze Szpitala, 
gdyby pacjent umarł. Do tego stopnia sprawa była poważna. 
Conway ponownie zbliżył się do pacjenta i włączył autotranslator. Jeszcze 
zanim się odezwał, wiedział, jaka będzie reakcja, toteż jego słowa były 
zapewne aktem zbytecznego okrucieństwa, ale chciał jeszcze raz dla 
spokojnego sumienia sprawdzić tę teorię. 
- Nie obawiaj się, kochany - powiedział - za momencik będziesz taki, jak 
przedtem... 
Reakcja była tak silna, że dr Prilicla, którego zmysł empatyczny odbierał z 
pełną mocą wszystkie uczucia pacjenta, musiał opucić salę. 
Dopiero wtedy Conway zdecydował się ostatecznie.  
Przez trzy następne dni Conway regularnie odwiedzał rozbitka. Dokładnie 
notował tempo rozszerzania się grubej, włóknistej naroli, która pokrywała już 
dwie trzecie ciała pacjenta. Nie było wątpliwoci, że rozprzestrzeniała się coraz 
szybciej, jednoczenie zwiększając swą gruboć. Posłał próbki do Patologii, 
która stwierdziła, że pacjent cierpi na szczególny, wyjątkowo złoliwy 
przypadek raka skóry, a oprócz tego zapytała, czy nie można zastosować 
nawietlań lub leczenia operacyjnego. Conway odpowiedział, że jego -zdaniem 

background image

niczego podobnego nie da się przeprowadzić bez poważnego ryzyka dla 
życia pacjenta. 
Chyba najważniejszym jego dokonaniem w ciągu tych trzech dni było 
ogłoszenie, że każdy kontaktujący się z pacjentem przez autotranslator 
powinien za wszelką cenę unikać zapewnień o chęci udzielenia pomocy. 
Rozbitek już zbyt wiele wycierpiał z powodu tej źle pojętej dobroci. Gdyby 
Conway był w stanie zabronić wstępu do jego sali wszystkim poza 
Kurseddem, Priliclą i sobą samym, zrobiłby to. 
Najwięcej jednak czasu przeznaczał na przekonywanie siebie, że postępuje 
słusznie. 
Celowo unikał Mannona od czasu pierwszego badania. Nie chciał rozmowy 
ze starym przyjacielem na temat tego przypadku, bowiem Mannon był zbyt 
sprytny, by dać się zbyć wykrętami, a nawet jemu Conway nie mógł 
powiedzieć prawdy. Tęsknie mylał, że najlepiej by było, aby major 
Summerfield tak się zajął swym wrakiem, by nie zauważył oczywistych 
przesłanek; aby O'Mara i Skempton w ogóle zapomnieli, że Conway istnieje, i 
żeby Mannon trzymał się z dala od całej sprawy. 
Ale nie było mu to dane.  
Dr Mannon czekał już na niego, gdy wchodził do pacjenta po raz drugi 
piątego dnia rankiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami poprosił Conwaya 
o pozwolenie na przyjrzenie się rozbitkowi. 
- Słuchaj no, mądralo - powiedział po załatwieniu odpowiednich grzecznoci - 
mam już dosyć tego, że wpatrujesz się w ziemię albo w sufit, kiedy 
przechodzę obok. Gdybym nie był gruboskórny jak Tralthańczyk, dawno bym 
się obraził. Wiem, oczywicie, że nowo mianowani starsi lekarze ogromnie się 
przejmują swoją rolą przez pierwsze kilka tygodni, ale twoje zachowanie jest 
po prostu nieprzyzwoite. - Podniósł rękę, nim jeszcze Conway zdołał się 
odezwać. - Przyjmuję twoje przeprosiny - powiedział - a teraz do rzeczy. 
Powiedzieli mi, że narol już całkowicie zakryła ciało, że jest nieprzenikalna dla 
promieni rentgenowskich o bezpiecznym natężeniu i że obecnie można tylko 
zgadywać, jak się przemieszczają i działają organy wewnętrzne pacjenta. Nie 
można wyciąć tej masy pod narkozą, bowiem unieruchomienie wyrostków 
może również unieruchomić serce. A operacji nie można przeprowadzić, 
kiedy te macki tak wymachują. Jednoczenie pacjent słabnie, co będzie 
postępować, póki nie dostanie pożywienia, co z kolei jest niemożliwe, póki 
jego otwór gębowy nie zostanie uwolniony. By jeszcze bardziej skomplikować 
sprawę, twoje późniejsze próbki wskazują, że narol szybko poszerza się 
również w głąb, a pewne oznaki wiadczą, że jeli szybko nie przeprowadzimy 
operacji, otwór gębowy i ogon mogą zrosnąć się na stałe. Czy sprawa z 
grubsza tak wygląda? 
Conway skinął głową. 
Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej: - Powiedzmy, że 
amputujemy kończyny i usuniemy narol pokrywającą jego głowę i ogon 
zastępując skórę odpowiednim syntetykiem. Jeli pacjent będzie mógł 
przyjmować pożywienie, wkrótce powinien być na tyle silny, że operację tę da 
się powtórzyć na reszcie ciała. To drastyczny sposób postępowania, 
przyznaję, ale w tych okolicznociach sądzę, że jest on jedynym, dzięki 
któremu uratujemy życie pacjenta. A zawsze można będzie mu potem 
przeszczepić nowe kończyny lub protezy... 
- Nie! - krzyknął gwałtownie Conway. Z tego, jak Mannon na niego spojrzał, 
wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeli jego teoria była słuszna, każda 
operacja na tym etapie zakończyłaby się miercią. A jeli nie, i pacjent 
rzeczywicie okazałby się taki, na jakiego wyglądał - o skrzywionej moralnoci, 
nienawistny i nieprzejednanie wrogi - a jego bracia przybyliby go szukać...  
- Powiedzmy - mówił Conway już spokojnie - że twój przyjaciel cierpiący na 
jaką chorobę skóry znajdzie się pod opieką lekarza - nieziemca, który wymyli 
tylko tyle, żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeli 
się o tym dowiesz, będziesz wciekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jeste 
cywilizowany, tolerancyjny i skłonny do uwzględnienia czyjej niewiadomoci - a 
nie możemy przyjąć, że nasz pacjent należy do takiej włanie rasy - to i tak 

background image

rozpęta się piekło. 
- Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! - odparł wzburzony Mannon. - 
Czasem trzeba zaryzykować. Włanie w takim przypadku, jak ten. 
- Nie! - Conway znowu się sprzeciwił. 
- Może masz co lepszego do zaproponowania? 
Conway milczał przez chwilę. 
- Mam pewną koncepcję - powiedział ostrożnie - którą sprawdzam, ale na 
razie nie chcę nic mówić. Jeli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a 
jeli nie, to i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą. 
Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach zatrzymał się. 
- To, co robisz - rzekł z zakłopotaniem - musi być istnym szaleństwem, skoro 
jeste taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdyby mnie w to włączył, a sprawa 
by się rypła, winę złożono by nie na jednego, ale na dwóch... 
Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomylał Conway. Miał już ochotę 
wywnętrzyć się przed Mannonem. Ale doktor Mannon był wcibskim, 
uczynnym i bardzo zdolnym starszym lekarzem, który zawsze z powagą 
traktował swą rolę uzdrowiciela, pomimo że często sobie z niej pokpiwał. 
Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co by Conway poprosił, albo nie utrzymałby 
tego w tajemnicy . 
Conway z żalem pokręcił głową.  

VI 

 
Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten za optycznie w 
dalszym ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach 
pomarszczył się i skamieniał. Conway nie uwierzyłby, gdyby nie widział na 
własne oczy, że pacjenta przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wczeniej. 
Wszystkie kończyny zdradzające oznaki zaatakowania przez narol sterczały z 
ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami, niczym skamieniałe gałązki na 
spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że narol zakryje organy 
oddychania, Conway wstawił do nich rurki, by zachować drożnoć kanałów 
oddechowych. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to oddech 
stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazywało, że 
bicie serca było coraz słabsze, ale za to częstsze. 
Conway aż się pocił w wyniku niepewnoci. 
Gdybyż to był zwykły pacjent, mylał gniewnie, taki, którego można by leczyć 
otwarcie, a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek 
odznaczał się dodatkową komplikacją: pacjent był przedstawicielem wysoko 
rozwiniętej, a być może, nieprzyjaznej rasy; tak więc Conway nie mógł 
nikomu się zwierzyć w obawie, że zostanie zdjęty z prowadzenia tego 
przypadku, zanim zdoła dowieć słusznoci swej teorii. A cały kłopot polegał na 
tym, że owa teoria mogła być całkowicie błędna. Było bardzo 
prawdopodobne, że oto włanie powoli zabija swego pacjenta. 
Zanotowawszy w karcie choroby rytm serca i oddechu Conway zdecydował, 
że nadszedł czas zwiększenia częstotliwoci wizyt. 
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierć 
wyczyniała różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie 
pielęgniarza, by nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt 
byłby tylko taki, że Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim 
słuchaczom. Conway już był przedmiotem plotek całego personelu 
pomocniczego; poza tym zauważył już pewien chłód, z jakim odnosili się do 
niego niektórzy przełożeni tego personelu. Przy odrobinie szczęcia jednak 
wiadomoć o tym nie dotrze przez parę dni do j e g o przełożonych. 
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz 
sprawdził oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego 
emocje. 
- Jest bardzo słaby - mówił powoli Prilicla. - Zdradza oznaki życia, ale tak 
słabe, że nawet nie jest siebie wiadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity 
zanik oddechu i słaby, przyspieszony puls... - Myl o mierci była szczególnie 
przykra dla empaty, toteż wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na 
dokończenie. 

background image

- Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia mu pomocy 
- powiedział Conway na wpół do siebie. - Nie odżywiał się, a my 
spowodowalimy utratę sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak 
bronić... 
- Ale dlaczego? Chcielimy mu pomóc. 
- Oczywicie, że tak - odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak 
wiedział, autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne 
badania, gdy nastąpiła nieprzewidziana przeszkoda.  
Osobnik, który wchodząc zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i 
górę drzwi od sali, był Tralthańezykiem, czyli przedstawicielem klasy FGLI. 
Dla Conwaya wszyscy reprezentanci tej klasy byli podobni do siebie jak dwie 
krople wody, ale tego akurat znał. Był to, ni mniej ni więcej, Thornnastor, 
Naczelny Diagnostyk Patologii. 
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w stronę Prilicli. - Proszę stąd 
wyjć - zahuczał. - Pan też, pielęgniarzu. - Następnie wszystkie czworo oczu 
zwrócił na Conwaya. 
- Rozmawiam z panem na osobnoci - powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli 
- ponieważ częć z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki 
zawodowej, a nie chcę pogarszać sytuacji stawiając panu zarzuty w obecnoci 
osób trzecich. Zacznę jednak od dobrej wiadomoci: udało się nam opracować 
rodek zwalczający tę narol. Nie tylko hamuje ona jej rozszerzanie się, ale 
zmiękcza już zaatakowane partie ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i 
układ krwionony. 
O, cholera! pomylał Conway. Głono za powiedział: - To wspaniałe 
osiągnięcie. - Bo i tak było. 
- Nie udałoby się tego dokonać, gdybymy nie posłali na pokład wraka lekarza 
z zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakie wiatło na 
metabolizm pacjenta - kontynuował Diagnostyk. - Pan najwyraźniej całkowicie 
przeoczył to źródło danych, bowiem jedyne próbki, których pan dostarczył, 
zostały pobrane na wraku, kiedy pan tam przebywał, czyli był to bardzo 
niewielki ułamek tego, co można było z czasem odnaleźć. Jest to bardzo 
poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i jedynie pańska 
dotychczasowa dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej degradacji i 
odsunięcia od tego przypadku... 
Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czego, co wygląda jak 
bardzo dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna - mówił dalej Thornnastor. - 
Badanie jej zawartoci, a także inne dane pochodzące z oględzin wyposażenia 
statku doprowadziły do wniosku, że musiał być to jaki statek - sanitarka. 
Oficerowie Korpusu Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym 
powiedzielimy... 
- Kiedy? - zapytał ostro Conway. Wszystko na jego oczach legło w gruzach; 
poczuł taki chłód, jakby znalazł się w stanie szoku. Może jednak istnieje jaka 
szansa skłonienia Skemptona, by opóźnił kontakt. - Kiedy powiedzielicie im, 
że to statek - ambulans? 
- Ta wiadomoć może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie - odparł 
Thornnastor wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. - Pańską 
nadrzędną troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował 
dużo tego rodka, toteż wytwarzamy go tak szybko, jak tylko można. Zawartoć 
tej butelki wystarczy jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego. 
Proszę wstrzykiwać zgodnie z instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują 
po godzinie.  
Conway ostrożnie uniósł butelkę. - A co ze skutkami ubocznymi? - zapytał 
starając się zyskać na czasie. - Nie chciałbym ryzykować... 
- Doktorze - przerwał Thornnastor - wydaje mi się, że pańska ostrożnoć 
przybiera rozmiary graniczące z głupotą, może nawet zbrodnicze. - 
Przetworzony przez autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony by ł 
wszelkiego uczucia, ale Conway nie potrzebował zdolnoci empatycznych, by 
stwierdzić, że Thornnastor jest mocno rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z 
sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie. 
Conway zaklął soczycie. Kontrolerzy lada moment mogli skontaktować się z 

background image

kolonią Obcych, o ile już tego nie zrobili, i już wkrótce nieziemcy zaroją się w 
Szpitalu żądając wiadomoci o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeli pacjent 
okaże się wówczas w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru 
Obcych. A jeszcze wczeniej pojawią się kłopoty z samego Szpitala, bowiem 
Thornnastor nie wydawał się wcale przekonany o zdolnociach medycznych 
Conwaya. 
W ręku trzymał butelkę, której zawartoć z pewnocią mogła spowodować to 
wszystko, o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć 
to, co jak mu się wydawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się przez 
chwilę, po czym podtrzymał decyzję, którą podjął kilka dni wczeniej. Udało mu 
się schować butelkę, zanim wrócił Prilicla. 
- Niech mnie pan uważnie posłucha - powiedział ostro - zanim pan cokolwiek 
mi odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki 
prowadzę ten przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeli się mylę, a 
pan będzie w to zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja zawodowa. 
Rozumie pan? 
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych szeciu tykowatych nogach, jednak nie 
z powodu treci wypowiadanych słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway 
wiedział, że uczucia, które emanował, nie należały do najprzyjemniejszych. 
- Rozumiem - odparł Prilicla. 
- Bardzo dobrze. Teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną 
sprawdzał tętno i oddech nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna 
nastąpić zmiana i nie chciałbym przegapić tego momentu. 
Przez dwie godziny prowadzili cisłą obserwację nie wykrywając żadnych 
zmian. W pewnej chwili Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i 
Kursedda, podczas gdy on sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem. 
Powiedziano mu jednak, że pułkownik trzy dni temu opucił Szpital, że podał 
koordynaty przestrzenne miejsca, do którego się udaje, ale że nie można 
skontaktować się ze statkiem, póki ten znajduje się w ruchu. Z wielką 
przykrocią oznajmiono, że wiadomoć od Conwaya będzie musiała poczekać, 
aż pułkownik dotrze na miejsce. 
Było więc już za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z Obcymi. 
Pozostawało mu jedynie "wyleczenie" pacjenta. 
O ile mu na to pozwolą... 
Głonik w cianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział: -Doktor 
Conway proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora 
O'Mary. - Conway mylał włanie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by 
się poskarżyć, kiedy Prilicla odezwał się: - Oddech ustał prawie zupełnie. Puls 
nieregularny. 
Conway schwycił za mikrofon interkomu. - Tu Conway! - ryknął. - Proszę 
powiedzieć O'Marze, że nie mam czasu! - Potem odezwał się do Prilicli: - Ja 
też to wychwyciłem. A co z emisją uczuć? 
- Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz 
słabszy. 
- W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte. 
Conway wziął z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i 
wprowadził ją do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik 
tego badania, podobnie jak i innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich 
dwunastu godzin, nie pozostawiał wątpliwoci. Conway poczuł się nieco 
pewniej. 
- Oddech ustał prawie całkowicie - powiedział Prilicla. 
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O'Mara. Zatrzymując się w 
odległoci około dwudziestu centymetrów odezwał się doń niebezpiecznie 
spokojnym głosem: 
- A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze? 
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwoci. 
- Czy to nie może poczekać? - zapytał błagalnym tonem. 
- Nie. 
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakich 
wyjanień swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie potrzebował, 

background image

by mu nie przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do 
pacjenta i przez ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich 
domysłów na temat statku medycznego Obcych oraz kolonii, z której ów 
statek przybył. Zakończył probą do O'Mary, by ten skontaktował się ze 
Skemptonem i skłonił go do opóźnienia pierwszego kontaktu do czasu, gdy 
będzie wiadomo co konkretnego o stanie pacjenta. 
- A więc wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o 
tym - powiedział O'Mara w zamyleniu. - Potrafię zrozumieć powód, dla 
którego pan milczał. Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych 
kontaktów i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mamy ludzi specjalnie 
wyszkolonych do takich zadań. Pan jednak postąpił jak stru - nie zrobił pan 
nic mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem za, 
dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać 
przestrzenie międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik. 
Trzeba rozwiązać go szybko i pomylnie. Byłby to idealny dowód naszych 
dobrych intencji, gdybymy rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu... 
Głos O'Mary stwardniał nagle przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog 
za stał już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku. 
- ... I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego pan powinien leczyć. Niech 
pan patrzy na mnie, Conway! 
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak przedtem, że Prilicla nadal z 
uwagą prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego 
wszystko naraz wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei. 
- Podczas pierwszego spotkania - podjął O'Mara już spokojniej - uciekł pan do 
swego pokoju, zanim zdołalimy do czego dojć. Już wtedy wyglądało mi na to, 
że boi się pan, czy pan sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy. 
Później doktor Mannon zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie 
tylko dopuszczalna, ale zdecydowanie wskazana w tym stanie pacjenta. Pan 
odmówił. W końcu Patologia opracowała specyfik, który wyleczyłby go w 
ciągu paru godzin, ale pan nie skorzystał nawet i z tej szansy! 
Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki - kontynuował 
O'Mara znowu unosząc głos - ale kiedy one zaczynają się szerzyć i stają się 
uporczywe, szczególnie wród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co 
mówi z medycznego punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się 
jasne, że pomimo cisłej obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz 
przesyłanych do Patologii, nie zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic. 
Ono umierało, podczas gdy pan u d a w a ł, że pan je leczy. Tak się pan 
obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie potrafił pan podjąć nawet 
najprostszej decyzji... 
- To nieprawda! - zaprotestował Conway. Zabolało go to, nawet jeli 
oskarżenie O'Mary wynikało z niedoinformowania. Ale jeszcze gorsze od słów 
było spojrzenie majora, wyraz gniewu i pogardy, a także głębokiego bólu, że 
oto ten, któremu ufał zarówno zawodowo, jak i jako przyjaciel, mógł go tak 
potwornie zawieć. O'Mara winił siebie prawie tak samo, jak Conwaya za tę 
całą sprawę. 
- Ostrożnoć też ma swoje granice, doktorze - mówił niemal ze smutkiem. - 
Czasem trzeba się odważyć. Jeli ryzykowna decyzja jest konieczna, trzeba ją 
podjąć i trwać przy niej, mimo wszystko... 
- A cóż ja, pańskim zdaniem, robię, do cholery? - zawołał Conway z 
wciekłocią. 
- Nic! - krzyknął O'Mara. - Absolutnie nic! 
- Słusznie! - wrzasnął Conway. 
- Oddech ustał - odezwał się cicho Prilicla. 
Conway obrócił się gwałtownie i nacinięciem guzika wezwał Kursedda. - 
Praca serca? Mózg? - zapytał. 
- Puls szybszy. Emocje nieco silniejsze.  
W tej chwili zjawił się Kursedd i Conway zaczął wyrzucać z siebie polecenia. 
Potrzebował instrumentów i przyległej sali operacyjnej; podawał szczegółowo, 
co mu jest potrzebne. Aseptyka była zbędna, podobnie jak znieczulenie; 
zażądał tylko wszelkich narzędzi tnących. Pielęgniarz zniknął za drzwiami, za 

background image

Conway połączył się z Patologią pytając, czy potrafią mu dać jaki bezpieczny 
rodek wzmagający krzepliwoć, gdyby konieczny był rozległy zabieg 
chirurgiczny. Patologia mogła i obiecała dostarczyć go za kilka minut. Gdy 
Conway oderwał się od interkomu, odezwał się O'Mara: 
- Ten cały popiech, te pozory aktywnoci nie dowodzą niczego. Pacjent 
przestał oddychać. O ile jeszcze nie umarł, to jest tak blisko tego, że właciwie 
nie ma to już znaczenia, a wina jest pańska. Niech panu Bóg pomoże, 
doktorze, bo nikt inny tego nie zrobi. 
Conway gwałtownie pokręcił głową. 
- Niestety, może pan mieć rację, ale wierzę, że nie umrze - powiedział. - Nie 
mogę teraz tego jeszcze wyjanić, ale mógłby mi pan pomóc kontaktując się 
ze Skemptonem i prosząc go, by nie spieszył się z tym kontaktem. Potrzeba 
mi czasu; choć nie wiem jeszcze ile. 
- Nie umie pan przegrywać - odparł gniewnie O'Mara, ale mimo to podszedł 
do interkomu. W czasie, gdy go łączono, Kursedd przyprowadził wózek z 
instrumentami. Conway ułożył je w wygodnej odległoci od pacjenta, po czym 
odezwał się przez ramię do O'Mary: 
- Niech pan sobie to przemyli: przez ostatnie dwanacie godzin pacjent 
wydychał takie samo powietrze, jakie wdychał. Znaczy to, że oddychał, ale 
powietrza nie zużywał... 
Pochylił się szybko, ustawił stetoskop i zaczął się wsłuchiwać. Praca serca 
była nieco szybsza, jak mu się zdawało, i silniejsza. Jednak występowała w 
niej pewna nieregularnoć. Dźwięki dochodzące przez grubą, prawie 
skamieniałą narol były jednoczenie silniejsze i zniekształcone. Conway nie 
potrafił powiedzieć, czy dźwięk ten pochodził z samej pracy serca, czy też 
powodowały go jakie inne czynnoci organizmu. Niepokoiło go to, bo nie 
wiedział, jaki stan u tego pacjenta jest normalny. W końcu rozbitek znajdował 
się w ambulansie, co oznaczało, że poza jego obecnym stanem musiało z 
nim być jeszcze co nie w porządku... 
- Co pan wygaduje? - przerwał O'Mara i Conway zorientował się, że ostatnie 
swoje myli wypowiadał na głos. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że 
pacjent nie jest chory? 
- Rodząca matka - powiedział Conway w roztargnieniu - może cierpieć, ale 
zasadniczo chora nie jest.  
Żałował, że nie wie więcej o procesach zachodzących wewnątrz ciała 
pacjenta. Gdyby jego uszy nie były całkowicie pokryte narolą, spróbowałby 
znowu autotranslatora. Słyszane przez niego cmoknięcia, łomot, gulgotanie 
mogły co znaczyć. 
- Conway! - zawołał O'Mara biorąc tak głony oddech, że słychać go było na 
całej sali. - Skontaktowałem się już ze statkiem Skemptona - dodał już ciszej. 
- Wygląda na to, że się pospieszyli i doszło już do kontaktu z Obcymi. Już 
wołają pułkownika do aparatu... - Przerwał, po czym dodał: - Zrobię głoniej, 
żeby i pan mógł go słyszeć. 
- Nie za głono - odrzekł Conway, po czym zwrócił się do Prilicli: - Jak silna jest 
emocja? 
- O wiele silniejsza. Mogę już rozróżniać poszczególne uczucia. Pilna 
potrzeba, zagrożenie życia i strach - zapewne na tle klaustrofobicznym - 
zbliżający się do paniki. 
Conway obrzucił pacjenta długim, uważnym spojrzeniem. Nie było żadnych 
oznak ruchów. 
- Nie mogę dłużej czekać - odezwał się nagle. Chyba jest zbyt słaby, by 
samemu dać sobie radę. Ekrany, Kursedd. 
Ekrany miały posłużyć tylko do zasłonięcia pacjenta przed wzrokiem O'Mary. 
Gdyby psycholog ujrzał to, co miało za chwilę nastąpić nie będąc jeszcze w 
pełni wiadom, co się dzieje, bez wątpienia wyciągnąłby kolejne błędne 
wnioski posuwając się, być może; aż do tego, by siłą przeciwdziałać 
zabiegom Conwaya. 
- Uczucie zagrożenia życia wzrasta - powiedział nagle Prilicla. - Ból właciwie 
nie występuje, ale pojawiło się silne uczucie dławienia... 
Conway skinął głową. Gestem zażądał skalpela i zaczął nacinać narol 

background image

starając się ustalić jej gruboć. Narol przypominała teraz miękki, kruchy korek, 
który łatwo ustępował pod nożem. Na głębokoci dwudziestu centymetrów 
odsłoniło się co, co przypominało szarą, lepką, lekko opalizującą błonę, 
natomiast nie było ladu wypływu płynów ustrojowych. Conway odetchnął z 
ulgą, cofnął skalpel, po czym powtórzył cięcie w innym miejscu. Tym razem 
ukazująca się błona miała zielonkawy odcień i lekko drżała. Zrobił następne 
cięcie. 
Najwyraźniej przeciętna głębokoć powłoki wynosiła dwadziecia centymetrów. 
Tnąc z wciekłą szybkocią Conway otworzył ją w dziewięciu miejscach 
rozstawionych mniej więcej równo na całym ciele. Następnie spojrzał pytająco 
na Priliclę. 
- Stan psychiczny znacznie gorszy - powiedział Cinrussańczyk. - Najwyższy 
stopień przerażenia, obawa o życie, uczucie... duszenia się. Tętno 
przyspieszone i nieregularne, poważne obciążenie serca. Poza tym znowu 
traci przytomnoć... 
Nim jeszcze Prilicla skończył mówić, Conway pucił w ruch skalpel. Długimi, 
siekącymi, mocnymi cięciami połączył już istniejące otwory robiąc głębokie, 
poszarpane nacięcia. Nic się nie liczyło poza szybkocią. W żaden sposób 
zabiegu tego nie można było nazwać chirurgicznym. Każdy drwal z tępym 
toporem zrobiłby to dokładniej. 
Ukończywszy dzieło Conway stał patrząc na pacjenta przez całe trzy 
sekundy, ale nadal nie było widać żadnych ruchów. Rzucił skalpel i rękami 
zaczął rozrywać powłokę. 
Nagle na sali rozległ się podniecony głos Skemptona opisujący lądowanie na 
planecie skolonizowanej przez Obcych oraz pierwszy kontakt. 
- ... I słuchaj, O'Mara - mówił pułkownik - ich struktura społeczna jest zupełnie 
zwariowana, nigdy nic takiego nie widziałem! Są dwie osobne formy życia... 
- Jednak w ramach tego samego gatunku - wtrącił na głos Conway cały czas 
operując. Pacjent dawał już oznaki życia i zaczynał sam się uwalniać z 
powłoki. Conway chciał aż krzyczeć z radoci, ale zamiast tego kontynuował: 
Jedną z tych form jest ów dziesięcionogi znany nam osobnik, ale, bez ogona 
w zębach. Tę pozycję przyjmuje on tylko na okres przejciowy. Druga postać 
za jest... jest... Conway przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się 
istocie, która stała już przed nim uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na 
podłodze, częć cinięta tam przez Conwaya, częć za zrzucona przez samego 
pacjenta. 
- Przypatrzmy się dobrze - mówił dalej - jest to, oczywicie, istota tlenodyszna. 
Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery 
owadzie nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł. 
Grupa GKNM. Z wyglądu nieco przypomina ważkę. 
Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach, 
wykonuje większoć ciężkiej pracy. Dopiero po przebyciu stadium "poczwarki" i 
osiągnięciu sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki, można takiego 
osobnika uznać za dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej 
pracy. Z tego, jak przypuszczam, wynika doć skomplikowany system 
społeczny... 
- Miałem włanie powiedzieć - włączył się Skempton głosem wyrażającym 
smutek kogo, komu nie wypaliła bombowa wiadomoć - że dwie takie istoty 
lecą już, by zająć się rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie 
robić... 
W tej włanie chwili O'Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawiony 
mi ustami gapiąc się na pacjenta, który włanie rozpocierał swoje skrzydła. 
Następnie z wyraźnym wysiłkiem zebrał się w garć. 
- Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny powiedział. - Ale dlaczego 
nic pan nikomu nie mówił...? 
- Nie miałem jasnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna - odrzekł 
Conway poważnie. - Kiedy pacjent kilkakrotnie wpadł w panikę na propozycję 
udzielenia mu pomocy, zacząłem podejrzewać, że narol może być stanem 
normalnym. Zapewne gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu 
usunięciu jej poczwarki, gdyż taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze 

background image

inne wskazówki. Brak dopływu żywnoci, piercieniowata pozycja ze 
sterczącymi na zewnątrz mackami - wyraźna pozostałoć mechanizmu 
obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu nowej istoty, 
rodzącej się wewnątrz powoli twardnącej skorupy, a końcu to, że nasz pacjent 
wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek zanieczyszczeń, 
co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwalimy, nie miały już 
bezporedniego połączenia z organizmem:  
Conway zaczął wyjaniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze 
pewien swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia 
Mannona i Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo 
prawie normalny, i najlepiej będzie nic nie robić. Tak włanie postąpił. 
- ... Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego, co można dla 
pacjenta - mówił dalej - i nie wyobrażam sobie, aby Mannon pan czy 
ktokolwiek, kogo znam, stał sobie po prostu i nic nie robił, gdy pacjent 
wyraźnie umierałby na jego oczach. Może i kto by się zgodził z moją teorią i 
postąpił według niej, ale pewnoci mieć nie mogłem. A musielimy wyleczyć 
tego pacjenta, bowiem jego rasa była nam wówczas zupełnie nie znana... 
- Dobrze już, dobrze - przerwał O'Mara unosząc obie ręce. - Jest pan 
geniuszem, doktorze, albo czym podobnym. A teraz co? 
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem: - Musimy 
pamiętać, że pacjent znajdował się na pokładzie statku- sanitarki, toteż poza 
jego stanem musiało być co z nim nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać 
się ze swej poczwarki i należało mu pomóc. Może ta słaboć była jego 
dolegliwocią. Ale jeli to co innego, to Thornnastor i jego chłopcy będą mogli to 
teraz wyleczyć, skoro można się porozumieć z pacjentem i liczyć na jego 
pomoc. 
Chyba że - dodał nagle zaniepokojony - nasze wczeniejsze, poronione próby 
udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. - Włączył 
autotranslator, przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do 
pacjenta: 
- Jak się czujesz? 
Jego odpowiedź, krótka i do rzeczy, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w 
uszach zaniepokojonego lekarza: 
- Jestem głodny - powiedział pacjent.  

 

K O N I E C