background image

Michał Szołochow

Los człowieka

Eugenii Grigoriewnie Lewickiej, członkowi KPZR od 1903 roku 

Pierwsza   powojenna   wiosna   nad   górnym   Donem   była   wyjątkowo 

raptowna i natarczywa. W końcu marca powiały od Morza Azowskiego ciepłe 

wiatry i już po dwóch dniach do czysta obnażyły się piaski na lewym brzegu 

Donu, wzdęły zawalone śniegiem wąwozy i jary, stepowe rzeczki rozsadziwszy 

lody wezbrały wściekle i drogi stały się prawie nie do przebycia. 

O   tej   nieprzychylnej   porze   roztopów   musiałem   pojechać   do   Stanicy 

Bukanowskiej.   Odległość   była   niewielka   –   raptem   około   sześćdziesięciu 

kilometrów – ale, jak się okazało nie tak łatwo było ją pokonać. We dwóch z 

moim towarzyszem wyruszyliśmy przed wschodem słońca. Para wypasionych 

koni, napinając szory jak struny, ledwie ciągnęła ciężką bryczkę. Koła zapadły 

się   po   piasty   w   wilgotnym   piasku,   zmieszanym   ze   śniegiem   i   lodem,   po 

godzinie na bokach i zadach końskich pod cienkimi szlejami wystąpiły białe 

obfite   płaty   piany,   a   w   świeżym   porannym   powietrzu   rozeszła   się   ostra, 

odurzająca woń końskiego potu i rozgrzanego dziegciu z dobrze nasmarowanej 

uprzęży. 

Tam gdzie koniom było szczególnie ciężko, złaziliśmy z bryczki i szliśmy 

pieszo. Pod nogami chlupał roztajały śnieg, iść było trudno, ale po bokach drogi 

utrzymywał się kryształowo iskrzący się w słońcu lód i tamtędy jeszcze trudniej 

było się posuwać. Dopiero po sześciu mniej więcej godzinach przejechaliśmy 

trzydzieści kilometrów i znaleźliśmy się u przeprawy na Jelance. 

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Nieduża,   miejscami   wysychająca   latem   rzeczułka   naprzeciw   Chutoru 

Mochowskiego   w   błotnistych,   porosłych   olchami   zatopach   rozlała   na   cały 

kilometr.   Trzeba   było   przeprawić   się   na   kruchej   płaskodennej   łodzi,   która 

mogła   unieść   najwyżej   trzy   osoby.   Odprawiliśmy   konie.   Na   drugim   brzegu 

czekał   na   nas   w   kołchozowej   szopie   stary,   pozostawiony   tam   jeszcze   zimą 

willis, który w niejednych bywał opałach. Nie bez obawy wsiadłem z kierowcą 

do   zmurszałej   łodzi.   Towarzysz   nasz   został   z   rzeczami   na   brzegu.   Ledwie 

odbiliśmy, gdy z przegniłego dna trysnęły w różnych miejscach małe fontanny 

wody.   Wszystkim,   co   było   pod   ręką,   zatykaliśmy   niepewną   łupinę   i 

wyczerpywaliśmy   z   niej   wodę,   byleby   jakoś   dotrzeć   do   celu.   Po   godzinie 

byliśmy na drugim brzegu Jelanki. Kierowca sprowadził z chutoru samochód, 

podszedł do łodzi  i rzekł ujmując wiosło: 

Jeżeli to przeklęte koryto nie rozwali się na wodzie, to przyjedziemy 

za jakieś dwie godziny, wcześniej nas nie oczekujcie.

Chutor leżał daleko na uboczu, a dokoła przystani panowała taka cisza, 

jaka bywa w bezludnych miejscach tylko jesienią i na przedwiośniu. Od wody 

ciągnęło   wilgocią,   cierpką   goryczą   butwiejącej   olchy,   a   z   dalekich 

nadchoperskich   stepów,   tonących   w   liliowym   mgielnym   tumanie,   lekki 

wietrzyk   przynosił   wiecznie   młody,   ledwie   uchwytny   aromat   ziemi,   która 

niedawno wyzwoliła się spod śniegu. 

Nieopodal na nabrzeżnym piasku leżał obalony płot. Usiadłem na nim 

chcąc   zapalić,   ale   gdy   wsunąłem   rękę   do   kieszeni   watowanych   spodni, 

stwierdziłem z wielką przykrością, że paczka „Biełomorów” zupełnie zamokła. 

Podczas przeprawy fala chlusnęła przez burtę głęboko zanurzonej łodzi i po pas 

oblała mnie mętną wodą. Nie myślałem wówczas o papierosach, bo rzuciwszy 

2

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

wiosło trzeba było czym prędzej wylewać wodę, żeby łódź nie zatonęła, teraz 

zaś, głośno wyrzekając na własną nieuwagę, ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni 

rozmiękłą paczkę i przykucnąwszy zacząłem po jednym rozkładać na płocie 

brunatne od wilgoci papierosy. 

Było   południe.   Słońce   przypiekało   jak   w   maju.   Miałem   nadzieję,   że 

papierosy szybko wyschną. Prażyło tak silnie, że już zaczynałem żałować, iż na 

drogę włożyłem żołnierskie watowane spodnie i kurtkę. Był to pierwszy po 

zimie   prawdziwie   ciepły   dzień.   Dobrze   było   tak   siedzieć   sobie,   całkowicie 

oddając się ciszy i samotności, zdjąć z głowy starą żołnierską czapkę uszatą, 

suszyć   na   wietrzyku   mokre   od   ciężkiego   wiosłowania   włosy   i   bezmyślnie 

obserwować przepływające po bladym błękicie wydęte, białe obłoki. 

Wkrótce spostrzegłem, że zza ostatnich zabudowań chutoru, wyszedł na 

drogę   mężczyzna.   Prowadził   za   rękę   małego   chłopczyka,   który,   sądząc   po 

wzroście, mógł mieć najwyżej pięć, sześć lat. Wlekli się znużonym krokiem w 

kierunku przeprawy, ale zrównawszy się z samochodem, skręcili w moją stronę. 

Wysoki,   lekko   przygarbiony   mężczyzna,   podszedł   bliżej,   rzekł   stłumionym 

basem: 

Cześć kolego!

Dzień dobry! - uścisnąłem wyciągniętą do mnie stwardniałą dłoń. 

Mężczyzna nachylił się do chłopczyka i powiedział: 

Przywitaj się z wujciem, synku. On pewnie też jest kierowcą tak jak 

twój tatuś. Tylko że my jeździliśmy ciężarówką, a on gania tym małym 

samochodem.

Patrząc mi prosto w oczy jasnymi jak niebo ślepkami i uśmiechając się 

leciutko, chłopczyk śmiało podał mi różową, chłodną rączkę. Potrząsnąłem nią 

3

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

delikatnie i spytałem: 

Cóż to, mój staruszku, masz taką zimną rękę? Na dworze cieplutko a ty 

marzniesz?

Malec   ze   wzruszającą   dziecinną   ufnością   oparł   się   o   moje   kolano   i 

podniósł ze zdziwieniem białawe brewki. 

Przecież ja nie jestem staruszek, wujciu. Jestem mały chłopiec i wcale nie 

marznę, a ręce mam zimne, bo lepiłem kule ze śniegu, i dlatego...

Ojciec zdjął wypchany plecak i, znużonym ruchem siadając obok mnie, 

powiedział: 

Kłopot   mam   z   tym   pasażerem!   Przez   niego   nogi   poobijałem.   Zrobię 

większy  krok, on już w  kłus  przechodzi, no i masz ci los, jak tu się 

przystosować do takiego piechura. Zamiast jednego kroku robię trzy i tak 

idziemy każdy sobie, jak koń z żółwiem. A tu jeszcze z oka nie można go 

spuścić.   Ledwie   się   człowiek   odwróci,   on   już   włazi   w   kałużę   albo 

odłamuje kawałek lodu i ssie zamiast cukierka. Nie, to niemęska rzecz 

podróżować   z   takim   pasażerem,   i   w   dodatku   na   własnych   nogach.   - 

Zamilkł   na   chwilę,   potem   zapytał:   –  A  ty,   bracie,   pewnie   na   swego 

zwierzchnika czekasz?

Jakoś przykro mi było rozczarować go, więc odpowiedziałem: 

A jakże, czekam.

Z tamtej strony przyjadą? 

Tak. 

Nie wiesz, czy prędko łódź tu będzie? 

Za jakieś dwie godziny. 

4

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

W porządku. No cóż, na razie odpoczniemy, nie ma się dokąd śpieszyć. A 

ja tak idę sobie tędy i patrzę: swój chłop, brat-kierowca się opala. Dobra, 

pomyślę, podejdę do niego, zapalimy razem. Samemu to i palić, i nawet 

umierać   nudno.   Ale   tobie   dobrze   się   powodzi,   papierosy   palisz. 

Zamoczyłeś je, tak? No, bracie, przemoczony tytoń to jak koń z felerem, 

na nic się nie zda. Czekaj, lepiej mojego gwoździa zapalimy. 

Wydobył z kieszeni wojskowych drelichowych spodni zwinięty w rulonik 

jedwabny, wytarty kapciuch malinowego koloru, rozwinął go, a ja zdążyłem 

przeczytać wyhaftowany w rogu napis „Kochanemu żołnierzowi od uczennicy 

VI klasy Lebiediańskiej Szkoły Średniej”. 

Zapaliliśmy bardzo mocnego samosieja i długo milczeliśmy. Miałem chęć 

zapytać go, co za konieczność wypędza go z domu na takie roztopy, lecz on 

ubiegł mnie pytaniem: 

Całą wojnę przy kierownicy?

Prawie całą. 

Na froncie? 

Tak. 

No, bracie, i ja tam dosyć najadłem się biedy. 

Położył na kolanach duże ciemne ręce, zgarbił się. Spojrzałem na niego z 

boku i zrobiło mi się nieswojo... Czyście widzieli kiedykolwiek oczy jak gdyby 

przysypane popiołem, tak pełne nieuleczalnego śmiertelnego smutku, że trudno 

w nie patrzeć? Takie właśnie oczy miał mój przygodny rozmówca. 

Odłamał z płotu suchą, zakrzywioną gałązkę i dobrą chwilę wodził nią w 

milczeniu po piasku, kreśląc jakieś zawiłe figury, a potem zaczął: 

5

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Czasami nie śpi człowiek w nocy, patrzy w ciemność pustymi oczami i 

myśli:   „Za  coś   ty   mnie,   życie,  tak   pokaleczyło?   Za  co  ta  kara?”  Nie 

znajdę   odpowiedzi   ni   w   ciemności,   ni   w   biały   dzień...   Nie   ma   i   nie 

doczekam   się   jej!   -   Naraz   opamiętał   się;   łagodnie   popychając   synka, 

rzekł:

Idź kochasiu, pobaw się nad wodą, nad dużą wodą dzieci zawsze coś dla 

siebie znajdą. Tylko uważaj, żebyś nóg nie przemoczył. 

Jeszcze gdyśmy w milczeniu palili, ukradkiem przyglądałem się ojcu i 

synowi   i   uderzyła   mnie   rzecz,   moim   zdaniem   dość   niezwykła.   Chłopczyk 

ubrany był skromnie, lecz porządnie. Świadczył o tym dobrze skrojony, długi 

kubraczek, podbity zniszczonym koźlim futerkiem, jak i to, że małe butki były 

obleczone   na   wełnianą   skarpetkę,   i   nader   kunsztownie   zacerowany   rękaw 

kubraczka   –   wszystko   zdradzało   kobiece   staranie,   wprawną   matczyną   rękę. 

Natomiast ojciec wyglądał inaczej: wypalona w kilku miejscach watówka była 

niedbale, z gruba zacerowana, łata  na podniszczonych spodniach nie przyszyta 

jak należy, ale raczej przyścibiona szerokim męskim ściegiem; na nogach miał 

prawie nowe żołnierskie buty, ale grube wełniane skarpety były zjedzone przez 

mole, widać nie dotknęła ich ręka kobieca... Już wówczas pomyślałem: „Albo 

wdowiec, albo też nie żyje dobrze z żoną...” 

Ale w tej chwili on, odprowadziwszy syna wzrokiem, zakaszlał głucho i 

znów zaczął mówić, ja zaś cały zamieniłem się w słuch. 

Na   początku   życie   moje   było   zwyczajne.   Urodziłem   się   w   guberni 

woroneskiej   w   roku   tysiąc   dziewięćsetnym.   Podczas   wojny   domowej 

służyłem   w  Armii   Czerwonej,   w   dywizji   Kikwidzego.   W   głodowym 

dwudziestym   drugim   roku   ruszyłem   na   Kubań,   tam   harowałem   na 

6

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

kułaków jak wół i dlatego ocalałem. A ojciec matka i siostra w domu z 

głodu pomarli. Zostałem sam. Krewnych – jakby ktoś wymiótł -  nigdzie 

nikogo, ani żywej duszy. No i po roku wróciłem z Kubania, sprzedałem 

chatę i wróciłem do Woroneża. Najpierw pracowałem jako cieśla, potem 

przeniosłem się do fabryki, wyuczyłem ślusarki. Wkrótce ożeniłem się. 

Żona   moja   wychowała   się   w   Domu   Dziecka.   Sierota.   Dobra   mi   się 

dostała dziewczyna. Cicha, wesoła, zgodna i główkę miała nie od parady 

– nie pasowała do mnie. Już jako dziecko dobre cięgi brała od życia i 

może to właśnie wpłynęło na jej charakter. Jakby ktoś na nią z boku 

patrzył, to nie wydawała się znowu taka nadzwyczajna, ale ja przecież nie 

z boku na nią patrzyłem, tylko z bliska. I na całym świecie nie było dla 

mnie piękniejszej od niej i bardziej upragnionej, nie było i nie będzie.

Przychodzi człowiek z roboty zmęczony, a nieraz zły jak diabeł. A ona na 

ordynarne słowo nie odpowie urąganiem. Delikatna, łagodna, krząta się 

koło mnie, ze skóry wyłazi, żeby smaczny kąsek dla mnie przyrządzić, 

choć się nie przelewało. Patrzę na nią i złość mi przechodzi, a za chwilę 

ściskam ją i mówię: „Przebacz kochana Irinko, że byłem taki cham. Ale 

widzisz, źle mi dzisiaj poszła robota.” I znów zgoda między nami i lekko 

mi na duszy. A ty wiesz, bracie, jakie to ma znaczenie przy pracy. Rano 

zrywam się na równe nogi, lecę do fabryki i każda robota w rękach mi się 

pali i sporzy! Tak, bardzo ważne mieć dobrą żonę-przyjaciela. 

Czasem po wypłacie szło się popić z kolegami. Zdarzyło się nieraz i tak, 

że wraca człowiek do domu i takie zygzaki wypisuje nogami, aż pewnie 

strach z boku patrzeć. Cała ulica dla mnie za wąska, nie mówiąc już o 

zaułkach. Byłem wtedy chłop zdrowy i silny jak diabeł, popić mogłem 

7

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

tęgo, a do domu zawsze trafiłem na własnych nogach. Nie bez tego, że 

czasami ostatni kawałek drogi odbywałem na pierwszym biegu, to znaczy 

na czworakach, ale przecież doszedłem. I znów ani słowa wymówki, ani 

krzyku, ani awantury. Moja Irinka tylko się ze mnie prześmiewa, i to 

ostrożnie,   żebym   się   po   pijanemu   nie   obraził.   Zdejmuje   mi   buty   i 

szepcze: „Kładź się od ściany, Andriusza, bo jeszcze we śnie spadniesz z 

łóżka.” A ja walę się jak wór z owsem i wszystko pływa mi przed oczami. 

Przez sen tylko słyszę, że ona mnie leciutko głaszcze po głowie i szepcze 

coś czule, użala się nade mną... 

Rano ściąga mnie z łóżka na dwie godziny przed pójściem do roboty, 

żebym przyszedł do siebie. Wie, że po przepiciu nic do ust nie wezmę, ale 

szykuje   ogórek   kiszony   i   jeszcze   coś   na   uleżenie,   potem   nalewa 

szklaneczkę   wódki:   „Wypij   klina,   Andriusza,   tylko   nie   więcej,   mój 

drogi.” No i czy można zawieść takie zaufanie? Wypiję, podziękuję jej 

bez słów, samym spojrzeniem, pocałuję i jazda do roboty jakby nigdy nic. 

A gdyby mi się postawiła sztorcem, jak byłem pijany, albo jakieś krzyki 

czy wymysły – to, jak Bóg na niebie, na drugi dzień też bym się upił. Tak 

przecież bywa w innych rodzinach, gdzie żona głupia; napatrzyłem się na 

takie narwane baby, to i wiem. 

Niedługo dzieci zaczęły nam przychodzić na świat. Najpierw urodził się 

synek, a potem rok po roku dwie dziewczynki. Wtedy odbiłem się od 

kolegów. Całą wypłatę przynosiłem do domu, rodzina się powiększała, 

szkoda tracić na wypitkę. W wolny od pracy dzień kufel piwa wypiłem, i 

na   tym   koniec.   W   dwudziestym   dziewiątym   roku   zapaliłem   się   do 

samochodów.  Nauczyłem  się   prowadzić   i  siadłem  przy   kierownicy  na 

8

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

ciężarówce. Potem się wciągnąłem i już nie chciałem wracać do fabryki. 

Przy   kierownicy   robota   wydawała   mi   się   weselsza.   Tak   przeżyłem 

dziesięć lat i nawet nie zauważyłem, że przeleciały. Minęły jak sen. Cóż 

to   jest   zresztą   dziesięć   lat?   Zapytaj   któregoś   ze   starszych   ludzi,   czy 

zauważył, jak życie przeleciało. Gdzie tam, nic nie zauważył! Przeszłość 

jest jak ten daleki step we mgle. Rano szedłem tamtędy, dokoła było 

jasno, a zrobiłem dwadzieścia kilometrów i oto mgła już zasnuła step, już 

się stąd nie odróżni lasu od burzanów, pola od łąki... 

Przez   te   dziesięć   lat   pracowałem   dniem   i   nocą.   Zarabiałem   dobrze, 

żyliśmy nie gorzej od innych. I z dzieci miałem pociechę – cała trójka 

uczyła   się   doskonale,   a   najstarszy,  Anatol,   okazał   się   taki   zdolny   do 

matematyki, że nawet w gazecie powiatowej o nim pisali. Skąd się wziął 

u niego taki wielki talent do tej nauki, sam nie wiem, bracie. Tylko mi to 

bardzo pochlebiało i dumny byłem z niego, taki dumny, że strach! 

Przez dziesięć lat uzbieraliśmy trochę grosza i przed wojną postawiliśmy 

sobie dwupokojowy  domek, ze spiżarnią i korytarzykiem. Irina kupiła 

dwie   kozy.   Czegóż   nam   jeszcze   brakowało?   Dzieci   jedzą   kaszę   z 

mlekiem, mamy dach nad głową, wszyscyśmy odziani i obuci, no więc 

wszystko w porządku. Tylko że pobudowałem się nie bardzo szczęśliwie. 

Dali mi działkę – sześćset metrów – blisko fabryki samochodów. Gdyby 

moja chałupka była w innym miejscu, to może życie ułożyłoby mi się 

inaczej... 

I naraz przyszła wojna. Na drugi dzień wezwanie mobilizacyjne, a na 

trzeci   –   wsiadaj,     bracie,   w   pociąg.   Odprowadzała   mnie   cała   moja 

czwórka – Irina, Anatol i córki: Nastieńka i Oleńka. Wszystkie dzieci 

9

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

trzymały się dzielnie. No, nie obeszło się bez tego, żeby moim córkom 

łzy nie błyszczały w oczkach. Anatolowi tylko ramiona drgały, jakby z 

zimna, szło mu już wtedy na siedemnasty rok. Ale moja Irina... Takiej 

nigdy jej nie widziałem przez siedemnaście lat naszego pożycia. W nocy 

koszula na ramieniu i na piersi nie wysychała mi od łez, rano ta sama 

historia... Jak przyszliśmy na dworzec, z żalu patrzeć na nią nie mogłem: 

wargi od łez nabrzmiałe, włosy wysunęły się spod chustki, oczy mętne, 

błędne jak u człowieka niespełna rozumu. Oficerowie każą wsiadać, a ona 

padła mi na pierś, ręce na szyi zacisnęła i drży cała jak podcięte drzewo... 

I dzieci jej tłumaczą, i ja – nic nie pomaga! Inne kobiety rozmawiają z 

mężami, z synami, a moja przylgnęła do mnie jak liść do gałęzi, tylko 

drży cała i ani słowa wykrztusić nie może. Proszę ją: „Weź się w garść, 

miła   moja!   Powiedz   mi   choć   słówko   na   pożegnanie.”   Mówi   więc   i 

szlocha   przy   każdym   słowie:   „Najdroższy   mój...   Andriusza...   nie 

zobaczymy się... już więcej... na tym świecie...” 

To mnie z żalu nad nią serce rwie się w kawały, a ona mi takie rzeczy 

mówi na ostatek! Powinna pamiętać, że i mnie nie jest lekko rozstawać 

się z nimi, przecie  nie  do teściowej na bliny  wyjeżdżam.  Złość  mnie 

wzięła! Siłą zdjąłem jej ręce z mojej szyi i lekko odepchnąłem. Zdało mi 

się, że bardzo leciutko, ale już taką miałem paskudną siłę; Irina cofnęła 

się, postąpiła ze trzy kroki w tył i znów idzie do mnie małymi kroczkami, 

ręce wyciąga a ja krzyczę: „To takie twoje pożegnanie? Dlaczego mnie 

przed czasem grzebiesz, jeszcze za życia?!...” No, ale znów ją objąłem, 

widząc przecie, że nie wie, co się z nią... 

Urwał naraz wpół słowa i w ciszy, która nastąpiła, usłyszałem, jak mu coś 

10

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

rzęzi i bulgoce w gardle. Cudze wzruszenie udzieliło się i mnie. Spojrzałem z 

boku na siedzącego obok człowieka, lecz nie dostrzegłem ani jednej łzy  w 

oczach,   jak   gdyby   martwych,   zgasłych.   Siedział   ponuro   schyliwszy   głowę, 

tylko jego duże, bezwolnie opuszczone ręce drżały lekko, trzęsła się broda, 

drgały twardo zarysowane usta... 

Nie trzeba wspominać, przyjacielu! - przemówiłem cicho, lecz widocznie 

nie   usłyszał   moich   słów,   bo   jakimś   ogromnym   wysiłkiem   woli 

przemógłszy   wzruszenie   rzekł   nagle   ochrypłym,   dziwnie   zmienionym 

głosem:

Do samej śmierci, do ostatniej godziny życia, umierać będę, a jeszcze 

sobie nie wybaczę, że ją wtedy odepchnąłem! 

Znów zamilkł na długo. Próbował skręcić papierosa, ale gazeta pękała, 

tytoń wysypywał mu się na kolana. Wreszcie jakoś sobie z tym poradził, kilka 

razy zaciągnął się chciwie i pokasłując mówił dalej: 

Oderwałem się od Iriny, wziąłem jej twarz w dłonie, całuję, a ona usta ma 

jak   lód.   Pożegnałem   się   z   dziećmi,   lecę   do   wagonu,   już   w   biegu 

wskoczyłem na stopień. Pociąg ruszył wolniutko – i tak przejeżdżałem 

obok  swoich.  Patrzę, moje  sieroty  zbiły  się w  gromadkę,  machają  mi 

rękami,   chcą   się   uśmiechnąć,   ale   ani   rusz   nie   mogą.   A   Irina   ręce 

przycisnęła do piersi, usta białe jak kreda coś szepczą, patrzy na mnie, 

okiem nie mrugnie, cała się chyli do przodu, jakby szła pod silny wiatr... I 

taka właśnie na całe życie została mi w pamięci... Taką też przeważnie 

widuję we śnie... O, dlaczego ją wtedy odepchnąłem! Do tej pory, ile razy 

wspomnę, to jakby mi ktoś wbijał tępy nóż w serce...

Sformowano naszą jednostkę pod Białą Cerkwią na Ukrainie. Dano mi 

11

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

zisa   „5”.  Na   nim  też   pojechałem  na   front.  No,  cóż  ci  o  wojnie  będę 

opowiadał,   sam   widziałeś   i   wiesz,   jak   to   było   na   początku.   Listy   od 

swoich   otrzymywałem   często,   ale   sam   rzadko   posyłałem   im   kartkę. 

Napisało się, że wszystko w porządku, pomalutku wojujemy i że chociaż 

teraz się cofamy, to niedługo już zbierzemy siły i wtedy zadamy frycowi 

bobu. Bo cóż jeszcze można było napisać? Okropny to był czas i nie do 

listów   było   człowiekowi.   Trzeba   zresztą   przyznać,   żem   nieskory   do 

wygrywania   na   boleściwych   strunach   i   ścierpieć   nie   mogłem   takich 

oferm, co to dzień w dzień, trzeba czy nie trzeba, pisali do żon albo do 

swoich   lubych,   smarki   na   papierze   rozmazując:   „Trudno   jest,   ciężko, 

tylko patrzeć, jak mnie zabiją.” Skarży się taka gnida, współczucia szuka, 

mazgai się i ani mu w głowie, że te nieszczęsne kobieciny i dzieci nie 

mają tam na tyłach słodszego od nas życia. Całe państwo na nich się 

opiera!   Jakież   to   barki   musiały   mieć   nasze   żony   i   dzieci,   żeby   tyle 

unieść?   A   przecież   uniosły,   dały   radę!   I   taki   śmierdziel,   płaczliwa 

duszyczka, użala się w liście, a tamtej zapracowanej kobiecie jakby kto 

nogi podciął. Po takim liście każda robota z rąk leci nieboraczce. Nie! Na 

to   jesteś   mężczyzną,   na   toś   żołnierzem,   żeby   wszystko   wytrzymać, 

wszystko znieść, jeśli już przyszła konieczność. A jeśli więcej siedzi w 

tobie z baby niż z mężczyzny, to wkładaj kieckę z fałdami, żeby swój 

chudy zadek, ile można nastroszyć, żebyś choć z tyłu babę przypominał, i 

jazda buraki pleść albo krowy doić – a na froncie takich nie potrzeba, tam 

i bez ciebie smrodu dosyć!

Ale ja nawet roku nie wojowałem... Przez ten czas dwa razy byłem ranny, 

zawsze dosyć lekko. Raz – w rękę, bez naruszenia kości, a później w 

12

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nogę.   Za   pierwszym razem  kulą   z  samolotu,   za  drugim  –   odłamkiem 

pocisku. Dziurawiły mi szkopy samochód i z góry i z boków, a jednak, 

bracie, jakoś szczęściło mi się na początku. Szczęściło się, szczęściło, aż 

wreszcie - klapa... W maju czterdziestego drugiego pod Łozowieńkami, 

dostałem   się   do   niewoli   przez   taki   głupi   przypadek.   Niemiec   wtedy 

zdrowo nacierał, a tu w jednej naszej baterii haubic 122 mm zabrakło 

pocisków.   Naładowaliśmy   więc   mój   samochód   amunicją,   aż   po   sam 

wierzch,  zmachałem się  przy  tej  robocie,  aż  mi  się  bluza  całkiem do 

pleców przylepiła. Cholerny był pośpiech, bo bitwa zbliżała się z każdą 

chwilą – z lewej grzmiały czyjeś czołgi, z prawej strzelanina, na wprost 

strzelanina, zaczynało już być bardzo gorąco... 

Dowódca naszej kompanii samochodowej pyta: „Skoczysz, Sokołow?” 

Też pytanie! Tam może koledzy moi giną, a ja będę się wymigiwał?! „ O 

czym tu gadać! - odpowiadam. - Muszę skoczyć i basta.” „No to wal! - 

mówi. - Gaz do dechy!” 

No i dałem gazu. W życiu moim tak nie jechałem jak wtedy. Wiedziałem, 

że nie kartofle wiozę i że z takim ładunkiem trzeba ostrożnie, ale jak tu 

można było zachować ostrożność, kiedy tam chłopaki biją się z pustymi 

rękami, a tu cała droga na przestrzał pod ogniem artylerii. Przeleciałem ze 

sześć   kilometrów,   już   miałem   skręcić   na   polną   drogę   prowadzącą   do 

wąwozu, gdzie stała bateria, a tu naraz patrzę – matko jedyna! - na lewo i 

na prawo od traktu nasza piechota wysypuje się na szczere pole, a pociski 

już wybuchają między szeregami. Co mam robić? Jechać z powrotem? 

Walę na pełnym gazie! Do baterii został może kilometr, już skręciłem na 

polną drogę, alem nie dotarł do swoich, bracie... Widać Niemiec wsadził 

13

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mi pocisk z dalekosiężnego tuż obok wozu. Nie słyszałem ani wybuchu 

ani nic, tylko jakby mi w głowie coś trzasnęło i więcej nie pamiętam. 

Jakim cudem wyszedłem z tego żywy i ile czasu tak przeleżałem o jakieś 

osiem metrów od rowu – nie mam pojęcia. Ocknąłem się, ale wstać ani 

rusz – głowa mi pęka, trzęsę się jak w febrze, o oczach ćma, w lewym 

ramieniu coś chrupie i chrzęści, a w całym ciele taki ból, jakby mnie na 

przykład przez dwa dni  z rzędu tłukli, czym popadło. Długo czołgałem 

się na brzuchu, aż wreszcie jakoś się podniosłem. Jednakże dalej nic nie 

rozumiem,   gdzie   jestem   i   co   się   ze   mną   dzieje.   Pamięć   całkiem   mi 

odebrało, jakby uciął. I boję się z powrotem położyć. Boję się, że więcej 

nie wstanę, że tak już zemrę. Stoję i chwieję się na wszystkie strony jak 

topola podczas burzy. 

Kiedy wreszcie oprzytomniałem jakoś i rozejrzałem się, co i gdzie, to 

jakby mi kto serce obcęgami ścisnął – naokoło leżą pociski, te, które 

wiozłem, trochę dalej mój samochód w drzazgi rozbity, wywrócony do 

góry kołami, a bitwa... bitwa już gdzieś za mną się toczy... Jak to się 

stało? 

Nie ma co ukrywać, że wtedy się nogi same pode mną ugięły i padłem jak 

ścięty, bom zrozumiał, że jestem już w okrążeniu, a raczej w niewoli u 

faszystów. Tak to na wojnie bywa... 

Och, bracie, niełatwa to rzecz przekonać się, żeś nie z własnej woli został 

jeńcem. Kto nie doświadczył tego na własnej skórze, temu nie od razu 

trafisz do serca, żeby po ludzku zrozumiał, co to znaczy. 

Leżę więc i słyszę, że dudnią czołgi. Cztery średnie czołgi niemieckie na 

pełnym gazie przejechały obok mnie w tamtą stronę, skąd ja wyruszyłem 

14

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

z pociskami... Jakże to można było przeżyć? Potem ciągniki z armatami, 

kuchnia polowa, potem przeszła piechota, niedużo, tak najwyżej jedna 

pełna kompania. Coraz to spojrzę na nich kątem oka i znów policzek 

przyciskam do ziemi, i zamykam oczy – mierzi mnie patrzeć na nich i na 

sercu mdło... 

Myślałem, że wszyscy przeszli, podniosłem głowę, a tu sześciu żołnierzy 

z automatami maszeruje o jakieś sto metrów ode mnie. Patrzę, skręcają z 

drogi – wprost na mnie. Idą milczkiem. „No – myślę – śmierć moja tuż- 

tuż.” Usiadłem, bo przykro tak na leżąco umierać, potem wstałem. Jeden 

z nich o kilka kroków przede mną szarpnął ramieniem, zdjął automat. I 

patrzcie, z jakiej śmiesznej gliny człowiek jest ulepiony: żadnej paniki, 

żadnego lęku nie było w tej chwili w moim sercu. Tylko spoglądam na 

niego i myślę: „Zaraz odda do mnie serię, ale gdzie będzie strzelał? W 

głowę czy przez pierś?” Jakby nie jedno licho, w którym miejscu mnie 

przedziurawi. Młody był chłopak, na oko wcale niebrzydki, czarniawy – 

usta   cienkie   jak   nitka,   oczy   zmrużone.   „Ten   zabije   bez   namysłu”   - 

miarkuję sobie. Tak też było – podniósł automat, a ja nic, tylko patrzę mu 

prosto w oczy i milczę; tymczasem drugi, kapral, zdaje się, starszy od 

niego wiekiem, można powiedzieć, że dobrze już w latach, coś krzyknął, 

odsunął go na bok, a sam podszedł do mnie, szwargoce coś po swojemu, 

prawą rękę w łokciu mi zgina i maca mięśnie. Wypróbował i powiada: 

„O-o-o!”, ręką na zachodzące słońce pokazuje, że niby: „Jazda, bydlę 

robocze, pracować na nasz Reich.” Gospodarz, taka jego mać! 

Ale   czarniawy   popatrzył   na   moje   buty,   całkiem   jeszcze   przyzwoite,   i 

pokazuje mi: „Zdejmuj!” Usiadłem na ziemi, zdjąłem buty, oddałem mu. 

15

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Po prostu z rąk mi je wyrwał. Odwinąłem onuce, podaję mu, i spoglądam 

na niego z dołu. A on jak nie wrzaśnie, jak nie zaklnie po swojemu i znów 

łapie za automat. A tamci rechoczą. No, ale w końcu jakoś odeszli. Tylko 

ten   czarniawy,   jeszcze   po   drodze   ze   trzy   razy   obejrzał   się   na   mnie, 

ślepiami błyska jak wilk, wścieka się – i dlaczego? Jakbym to ja buty mu 

zabrał, a nie on mnie. 

Cóż   było   robić,   bracie,   nie   miałem   gdzie   się   podziać.  Wyszedłem   na 

drogę, zakląłem strasznie, tak po woronesku, z przydechem, i ruszyłem na 

zachód,   do   niewoli!...   Piechur   był   wtedy   ze   mnie   pożal   się   Boże, 

najwyżej kilometr na godzinę. Chcę zrobić krok naprzód, a tu mnie rzuca 

na boki, zataczam się po całej drodze jak pijany. Przeszedłem kawałek i 

dogoniła mnie kolumna naszych jeńców z tej samej dywizji, w której 

służyłem. Pędziło ich z dziesięciu niemieckich żołnierzy z automatami. 

Ten, który szedł na przedzie kolumny, zrównał się ze mną i bez jednego 

słowa trzasnął mnie na odlew kolbą automatu w głowę. Gdybym upadł, 

ani  chybi  przygwoździłby   mnie  serią   do  ziemi,  ale   nasi   złapali   mnie, 

jakem   leciał,   wepchnęli   w   środek   i   pół   godziny   prowadzili   pod   ręce. 

Kiedym   oprzytomniał,   jeden   z   nich   szepnął:   „Broń   cię,   Boże,   żebyś 

upadł!   Choć   resztkami   sił,   ale   idź,   inaczej   dobiją   cię.”   Szedłem   więc 

resztkami sił. 

Jak tylko słońce zaszło, Niemcy wzmocnili konwój, podrzucili jeszcze 

ciężarówką ze dwudziestu z automatami i pognali nas przyspieszonym 

marszem. Ciężej ranni nie mogli nadążyć za resztą, więc ich od razu na 

drodze dobijali. Dwóch naszych próbowało uciec, ale się nie połapali, że 

przy księżycu w takim szczerym polu widać wszystko jak jasna cholera, 

16

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

no i, ma się rozumieć, ich też zabili. O północy przyszliśmy do jakiejś 

wpół spalonej wioski. Zapędzili nas na nocleg do cerkwi ze strzaskaną 

kopułą. Na kamiennej podłodze ani ździebełka słomy, a my wszyscy bez 

płaszczy, w samych bluzach i spodniach, tak że nie było co pod głowę 

podłożyć.   Niektórzy   nawet   bluz   na   sobie   nie   mieli   tylko   płócienne 

koszule.   Byli   to   przeważnie   młodzi   oficerowie,   którzy   pozrzucali 

płaszcze i bluzy, żeby uchodzić za szeregowych. No i jeszcze obsługa 

artyleryjska nie miała bluz... Jak pracowali rozebrani przy działach, tak 

ich wzięto do niewoli. 

W nocy lunął taki deszcz, żeśmy wszyscy przemokli do nitki. Kopułę 

zmiótł ciężki pocisk, czy też bomba lotnicza, dach calutki podziurawiony 

odłamkami,   nawet   przy   ołtarzu   nie   było   suchego   miejsca.   Tak 

przekimaliśmy całą noc, jak te owce w ciemnej owczarni. W nocy słyszę, 

że ktoś mnie targa za rękę i pyta: „Towarzyszu, czyś nie ranny?” „A 

czego   chcesz,   chłopie?”-   odpowiadam.   On   na   to:   „Jestem   lekarzem 

wojskowym, może potrzebujesz jakiejś pomocy?” Poskarżyłem mu się, 

że mi lewe ramię puchnie, coś w nim chrupie i okropność jak boli. A on 

mówi twardym głosem: „Zdejmuj bluzę i koszulę.” Zdjąłem wszystko, on 

zaczął   mi   obmacywać   ramię   szczupłymi   palcami,   ale   tak,   że   mi 

pociemniało   w   oczach.   Zgrzytam   zębami   i   powiadam:   „Tyś   pewnie 

weterynarz,   a   nie   doktor   dla   ludzi.   Dlaczego   to   bolące   miejsce   tak 

gnieciesz, okrutniku?” On dalej obmacuje i odpowiada ze złością: „Stulże 

pysk! Na rozmówki mu się zebrało. Trzymaj się, teraz jeszcze bardziej 

zaboli.” I jak szarpnie moją rękę – aż mi czerwone iskry zamigotały w 

oczach. 

17

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Oprzytomniałem   wreszcie   i   pytam:   „Co   robisz,   faszysto   nieszczęsny? 

Rękę mam strzaskaną a ty ją jeszcze szarpiesz.” Słyszę, że zaśmiał się 

cicho i mówi: „Myślałem, że mnie rąbniesz prawą, ale okazuje się, żeś 

spokojny chłop. Twoja ręka nie była strzaskana, tylko zwichnięta, a ja ci 

właśnie ją nastawiłem. No, jak teraz, lżej trochę?” Rzeczywiście, czuję, 

że ból jakoś przechodzi. Podziękowałem mu serdecznie i poszedł dalej, 

pytając   szeptem   w   ciemności:   „Ranni   są?”   Co   to   znaczy   jednak 

prawdziwy lekarz! Nawet w niewoli po ciemku spełniał swoje wielkie 

dzieło. 

Niespokojna to była noc. Jeszcze gdy nas parami wpędzali do cerkwi, 

dowódca konwoju uprzedził, że nikogo nie wypuszczą za swoją potrzebą. 

A   tu   jak   na   złość   przypiliło   jednego   wierzącego.   Wytrzymywał,   aż 

wreszcie zaczął jęczeć: „Nie mogę – powiada – zapaskudzać świętego 

miejsca!   Przecież   jestem   wierzący,   chrześcijanin!   Co   mam   robić, 

chłopcy?”  A   cóż   nasi,   znasz   przecież   naszych   chłopaków.   Jedni   się 

śmieją,   drudzy   urągają,   inni   dowcipkują   i   dają   mu   różne   rady. 

Rozśmieszył nas wszystkich, ale cała ta historia źle się skończyła: zaczął 

stukać do drzwi i prosić, żeby go wypuścili. No i doprosił się: faszysta 

rąbnął   serię   przez   całą   szerokość   drzwi,   zabił   tego   pobożnego,   a   w 

dodatku jeszcze trzech żołnierzy. Jednego zaś ciężko ranił, tak że skonał, 

nim rozedniało. 

Złożyliśmy   zabitych   w   jedno   miejsce,   siedliśmy   wszyscy,   przycichli   i 

zamyśleni – nie bardzo to wesoły początek... Ale niewiele czasu minęło, a 

już   zaczęliśmy   półgłosem   rozmawiać,   szeptać,   kto   skąd   jest,   z   jakiej 

części kraju, w jaki sposób znalazł się w niewoli. Koledzy  z jednego 

18

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

plutonu czy też znajomi z tej samej kompanii, zgubieni w ciemnościach, 

teraz nawoływali się po cichu. I naraz usłyszałem prowadzoną obok mnie 

przyciszoną rozmowę. Jeden powiada: „Jeżeli jutro, zanim pognają dalej, 

ustawią nas i będą wywoływali komisarzy, komunistów i Żydów, to ty nie 

chowaj się! I tak ci się nie uda. Myślisz, że jak zdjąłeś bluzę, toś już z 

dowódcy plutonu na szeregowca zjechał? Nic z tego! Nie mam zamiaru 

odpowiadać   za   ciebie.   Ja   pierwszy   cię   wskażę!   Wiem   przecież,   żeś 

komunista i żeś mnie agitował do partii – teraz odpowiadaj za swoją 

robotę.” Mówił to ten, który siedział blisko mnie po lewej ręce, a znów z 

drugiej jego strony jakiś głos odparł: „Zawsze podejrzewałem, Kryżniew, 

że nie jesteś porządnym człowiekiem. Szczególnie wtedy, gdyś odmówił 

wstąpienia do partii tłumacząc się brakiem wykształcenia. Ale nigdy nie 

sądziłem, że możesz być zdrajcą. Skończyłeś przecież siedmiolatkę.” Ten 

zaś leniwie odpowiada: „Skończyłem, no i co z tego?” Nastało długie 

milczenie, potem – poznałem po głosie – dowódca plutonu odezwał się 

cicho: „Nie wydawaj mnie, towarzyszu Kryżniew.” Tamten zaśmiał się 

również cichutko: „Towarzysze – powiada – zostali za linią frontu, a ja 

nie twój towarzysz, nie proś, bo i tak cię wydam. Bliższa ciału koszula.” 

Zamilkł znowu, a mnie aż ciarki przeszły na taką niegodziwość. „Nie - 

myślę sobie – nie pozwolę ci, sukinsynu, wydać swojego dowódcy! Moja 

głowa w tym, że z tej cerkwi sam nie wyjdziesz, tylko cię jak ścierwo 

wywloką za nogi!” Jak trochę rozedniało, widzę, że obok mnie leży na 

wznak chłop z gębą jak donica, ręce założył pod głowę, a koło niego, 

objąwszy kolana, siedzi w samej tylko koszuli chudziutki chłopczyna z 

perkatym   nosem,   bardzo   blady   na   twarzy.   „No   –   myślę   dalej   –   taki 

19

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chłopaczek   nie   da   rady   takiemu   tłustemu   wałachowi.   Będę   musiał   to 

wziąć na siebie.” 

Trąciłem   go   i   pytam   szeptem:   „Tyś   dowódca   plutonu?”   Nic   nie 

odpowiedział, tylko głową skinął. „To ten chce cię wydać?” Znów skinął 

głową. „No – powiadam – przytrzymaj mu nogi, żeby nie wierzgał. Tylko 

żywiej!” - a sam zwaliłem się na tamtego chłopa i palce moje zacisnęły 

się   na   jego   grdyce.  Ani   zipnął.   Przytrzymałem   go   tak   pod   sobą   parę 

minut, wreszcie się podniosłem. O jednego zdrajcę mniej, już nie będzie 

sypał! 

Tak mi się po tym zrobiło niedobrze, tak strasznie chciało mi się umyć 

ręce,   jakbym   udusił   nie   człowieka,   tylko   jakiegoś   śliskiego   gada... 

Pierwszy raz w życiu zabiłem, i to swojego... Jaki on tam zresztą swój? 

Gorszy   przecie   od   obcego,   bo   zdrajca.   Wstałem   i   powiadam   do 

chłopaczka: „Chodźmy stąd, towarzyszu, cerkiew jest wielka.” 

Rano, tak jak mówił ten Kryżniew, ustawili nas wszystkich koło cerkwi, 

otoczyli żołnierzami, i trzech oficerów SS zaczęło wyciągać tych, których 

uważali   za   najbardziej   niebezpiecznych.   Spytali,   kto   jest   komunistą, 

oficerem, komisarzem, ale okazało się, że takich nie ma. Nie było też 

drania,   który   mógłby   wydać,   bo   komunistów   była   wśród   nas   prawie 

połowa,   i   oficerowie   byli,   no   i,   samo   przez   się,   komisarze.   Spośród 

przeszło   dwustu   ludzi   wzięli   tylko   czterech.   Jednego   Żyda   i   trzech 

szeregowców   Rosjan.   Wszyscy   trzej   Rosjanie   byli   czarniawi,   z 

kędzierzawymi włosami i dlatego spotkało ich to nieszczęście. Podchodzą 

do takiego i pytają: „Jude?” Mówi, że Rosjanin, ale nawet słuchać go nie 

chcą. Wychodź, i basta. 

20

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Rozstrzelali tych nieboraków, a nas popędzili dalej. Dowódca plutonu, z 

którym   zadusiliśmy   tamtego   zdrajcę,   trzymał   się   mnie   do   samego 

Poznania,   a   pierwszego   dnia   ciągle   ściskał   mi   w   marszu   rękę.   W 

Poznaniu rozłączyli nas z jakiejś tam przyczyny. 

Widzisz, chłopie, ja od pierwszego dnia postanowiłem uciekać do swoich. 

Ale chciałem zbiec na pewniaka. Aż do Poznania, gdzie umieścili nas w 

prawdziwym obozie, nie nadarzyła mi się odpowiednia okazja. Dopiero w 

obozie poznańskim nawinęło mi się coś takiego: w końcu maja posłali 

nas do pobliskiego lasku kopać groby dla naszych zmarłych jeńców – 

bardzo   dużo   naszych   umierało   wtedy   na   dyzenterię.   Kopię   ja   tę 

poznańską glinę i wciąż się rozglądam dokoła. Naraz spostrzegłem, że 

dwóch wartowników usiadło i zabrało się do jedzenia, a trzeci zdrzemnął 

się na słoneczku. Rzuciłem łopatę i powolutku poszedłem za krzak... A 

potem – biegiem, prosto w stronę, gdzie słońce wschodzi... 

Moi wartownicy nie prędko się widać połapali. Ale skąd ja, taki mizerak, 

znalazłem   w   sobie   tyle   siły,   żeby   przejść   w   ciągu   dnia   czterdzieści 

kilometrów – sam nie wiem. Tylko że nic nie wyszło z moich marzeń: 

złapali   mnie   czwartego   dnia,   kiedy   byłem   już   daleko   od   przeklętego 

obozu. Psy policyjne szły moim śladem i znalazły mnie w nie skoszonym 

owsie. 

O świcie bałem się iść polem, do lasu zaś było co najmniej trzy kilometry, 

chciałem   więc   dzień   przeleżeć   w   owsie.   Natarłem   w   dłoniach   ziaren, 

trochę zjadłem, resztę wsypałem na zapas do kieszeni, a tu naraz słyszę 

ujadanie psów i warkot motocykli... Serce we mnie stanęło, bo psy coraz 

bardziej szczekają. Ległem na płask i zasłoniłem się rękami, żeby mi 

21

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

choć   twarzy   nie   pogryzły,   dopadły   mnie   i   w   jednej   chwili   zdarły 

wszystkie moje łachmany. Zostałem tak, jak mnie matka urodziła. Tarzały 

mnie   po   owsie,   jak   chciały,   a   pod   koniec   jedno   psisko   zaczęło   mi 

przednimi   łapami   skakać   na   pierś   i   jakby   do   gardła   się   dobierać,   ale 

jeszcze póki co nie ruszało. 

Podjechali   Niemcy   na   dwóch   motocyklach.   Najpierw   sami   tłukli,   ile 

wlazło, potem znów poszczuli psami, że tylko strzępy skóry i mięsa ze 

mnie leciały. Nagiego, całego we krwi przywieźli mnie do obozu. 

Miesiąc przesiedziałem w karcerze za ucieczkę, ale przecie wyżyłem... 

wyżyłem! 

Ciężko mi bracie, wspominać, a jeszcze ciężej opowiadać o tym, co się 

przeszło w niewoli. Kiedy człowiek wspomni nieludzkie męczarnie, jakie 

musiał znosić tam w Niemczech, kiedy wspomni wszystkich przyjaciół-

towarzyszy zamordowanych w obozach, serce już nie w piersi bije, ale do 

gardła podchodzi i dech zapiera. 

Gdzież to mnie nie pędzili przez dwa lata niewoli! Objechałem połowę 

Niemiec – byłem w Saksonii robotnikiem, w zakładach krzemowych, w 

Zagłębiu Ruhry woziłem węgiel w kopalni, w Bawarii omal garbu się nie 

dorobiłem na robotach ziemnych, byłem też jakiś czas w Turyngii i diabli 

wiedzą   gdzie   jeszcze   musiałem   włóczyć   się   po   niemieckiej   ziemi. 

Przyroda,   bracie,   jest   tam   różnoraka,   ale   katowali   nas   i   rozstrzeliwali 

wszędzie jednakowo. A bili ci dranie, te przez Boga przeklęte gady, tak, 

jak   u   nas   żadnego   zwierzęcia   się   nie   bije.   Bili   pięściami,   tratowali 

nogami, tłukli pałkami gumowymi i wszelkim żelastwem, jakie im się 

nawinęło   pod   rękę,   nie   mówiąc   już   o   kolbach   karabinowych   i  innym 

22

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

drewnie. 

Bili za to, żeś, bracie, Rosjanin, że jeszcze dzień biały oglądasz, za to, że 

na nich łajdaków, harujesz. Bili też za to, żeś nie tak spojrzał, nie tak 

stąpnął, nie tak się obrócił... Bili po prostu dlatego, żeby cię wreszcie 

kiedyś zatłuc na śmierć, żebyś się własną krwią zachłysnął i zdechł od 

katowania. Na pewno zbrakło w Niemczech pieców dla nas wszystkich... 

Co   się   tyczy   jedzenia,   to   karmili   nas   wszędzie   jednakowo:   sto 

pięćdziesiąt   gramów   erzacowego   chleba   pół   na   pół   z   trocinami   i 

wasserzupka z brukwi. Gorącą wodę tu i ówdzie dawali, a gdzie indziej 

nie.   Co   tu   zresztą   mówić,   sam   osądź   –   przed   wojną   ważyłem 

osiemdziesiąt   sześć   kilogramów,   a   pod   jesień   ledwo   dociągałem   do 

pięćdziesięciu. Została ze mnie tylko skóra i kości, zresztą nawet tych 

gnatów nie miałem siły dźwigać. A tu trzeba harować i słówka nie pisnąć, 

tak harować, że nawet dla konia byłoby nad siły. 

Na  początku  sierpnia  przerzucono  nas, stu  czterdziestu  dwóch jeńców 

radzieckich, z obozu pod Kostrzynem do obozu B-14 koło Drezna. W 

obozie   tym   było   podówczas   blisko   dwa   tysiące   naszych.   Wszyscy 

pracowali   w   kamieniołomach,   ręcznie   drążyli,   tłukli,   niemiecką   skałę, 

Norma  –  cztery  metry   sześcienne  dziennie  na  duszę,  pomyśl,  na  jaką 

duszę, co i bez tego ledwo-ledwo na jednej niteczce trzyma się ciała. 

Wtedy   się   dopiero   zaczęło:   po   dwóch   miesiacach   ze   stu   czterdziestu 

dwóch ludzi z naszego transportu zostało pięćdziesięciu siedmiu. Nieźle, 

bracie, co? Tu ledwie człowiek nadąża z grzebaniem swoich, a tu szerzą 

się w obozie wieści, że ponoć Niemcy wzięli już Stalingrad i pchają się 

dalej, na Syberię... Jedna zgryzota po drugiej, a tymczasem coraz gorzej 

23

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nas cisną, że już człowiek ani wzroku od ziemi nie odrywa, jakby się też 

do niej napraszał, do tej obcej, niemieckiej... A straż obozowa dzień w 

dzień pije, ryczy piosenki, cieszy się, triumfuje. 

Pewnego wieczoru wróciliśmy z roboty do baraku. Przez cały dzień padał 

deszcz,   łachmany   na   nas   wyżynać   można.   Przemarzliśmy   wszyscy   na 

zimnym wietrze jak psy, zęby nam szczękają. Wysuszyć się nie ma gdzie, 

ogrzać również, a w dodatku głodniśmy gorzej niż wilcy. Ale wieczorem 

jedzenie nam się nie należało. 

Zdjąłem   z   siebie   mokre   łachy,   rzuciłem   na   pryczę   i   powiadam:   „Oni 

potrzebują po cztery metry sześcienne urobku, a na grób dla każdego z 

nas jednego metra będzie zanadto.” Tylem powiedział, a przecież znalazł 

się wśród naszych jakiś drań, co doniósł komendantowi o moich gorzkich 

słowach. 

Komendantem   naszego   obozu,   czyli   jak   to   się   u   nich   nazywa, 

lagerfuhrerem, był Niemiec Muller. Średniego wzrostu, krępy, wyblakły, 

w ogóle jakoś dziwnie biały: i włosy miał białe, i brwi, i rzęsy, i nawet 

oczy   białawe,   wyłupiaste.   Gadał   po   rosyjsku   tak   jak   my,   nawet   „o” 

wymawiał   niczym   rdzenny   nadwołżanin.   A   już   co   do   ciężkich 

przekleństw, to był z niego majster pierwszej klasy. I gdzie się, łachudra, 

tak wyuczył! Bywało, że ustawi nas przed blokiem – tak nazywali oni 

barak – idzie wzdłuż szeregu ze sforą swoich esesmanów i prawą rękę 

trzyma   w   pogotowiu.   Ma   na   niej   skórzaną   rękawicę,   a   w   rękawicy 

ołowiana wkładka, żeby palców nie uszkodzić. Idzie i wali co drugiego w 

nos, krew mu puszcza. Nazywał to „profilaktyką przeciw grypie”. Dzień 

w   dzień   to   samo.   W   obozie   były   cztery   bloki,   więc   dziś   stosuje 

24

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

„profilaktykę” w pierwszym, jutro w drugim i tak dalej. To był kawał 

drania, pracował bez wychodnego. Tylko z jednego, głupiec, nie zdawał 

sobie sprawy. Zanim puścił w ruch rękę, to z dziesięć minut klął przed 

szeregiem, i tak sam sobie podbechtywał. Klnie, co mu na język podleci, 

a   nam   lżej   się   robi   na   duszy   –   jakby   to   słowa   nasze   własne, 

najwłaśniejsze,   jakby   wietrzyk   powiał   od   ojczystej   ziemi...   Gdyby 

wiedział, że jego przekleństwa sprawiają nam taką przyjemność, już by 

wymyślał w swoim języku, a nie po rosyjsku. Tylko jeden mój przyjaciel, 

rodem z Moskwy, okropnie był na niego zły. „Kiedy on zaczyna kląć – 

powiada – zamykam oczy i jakbym w Moskwie na Zacepiu siedział w 

piwiarni; taka mi na piwo przychodzi ochota, że mi się w głowie kręci.” 

Otóż tenże komendant wezwał mnie na drugi dzień po tym, gdy mówiłem 

o metrach sześciennych. Wieczorem przychodzi do baraku tłumacz, a z 

nim dwaj strażnicy. „Który to Andriej Sokołow?” Odpowiedziałem, że ja. 

„Marsz   z   nami,   wzywa   cię   sam  Herr   Lagerfuhrer.”  Wiadomo,   po   co 

wzywa. Na rozwałkę. Pożegnałem się z towarzyszami, wszyscy wiedzieli, 

że   na   śmierć   idę,   westchnąłem   –   i   jazda.   Idę   przez   plac   obozowy, 

spoglądam na gwiazdy, żegnam się z nimi i myślę: „Oto koniec twej 

męki, Andrieju Sokołow, a po obozowemu – numerze trzysta trzydziesty 

pierwszy.” Żal mi się zrobiło Irinki i dzieci, potem żal ucichł i wziąłem 

się w garść, żeby bez strachu, jak przystoi żołnierzowi, spojrzeć w lufę 

pistoletu i w mojej ostatniej godzinie nie pokazać wrogowi, że przecież 

ciężko mi rozstawać się z życiem... 

W  pokoju   komendanta   –   kwiaty   na   oknach,   czyściutko,   jak   u   nas   w 

porządnej   świetlicy.   Przy   stole   –   cała   władza   obozowa.   Siedzi   pięciu 

25

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mężczyzn,   golą   sznapsa   i   zagryzają   słoniną.   Przed   nimi   napoczęta 

butelka, chleb, słonina, kiszone jabłka i puszki z różnymi konserwami. W 

jednej sekundzie dostrzegłem całe to żarcie i – nie uwierzysz, bracie, - tak 

mnie zemdliło, że o mało nie zwymiotowałem. Głodny przecież byłem 

jak wilk, odwykłem od ludzkiej strawy, a tu tyle tego przede mną... Jakoś 

przemogłem mdłości, ale z wielkim wysiłkiem przyszło mi oderwać oczy 

od stołu. 

Na   wprost   mnie   siedzi   dobrze   już   podchmielony   Muller,   bawi   się 

pistoletem, przekłada go z ręki do ręki i patrzy na mnie bez mrugnięcia, 

niczym bazyliszek. Staję więc na baczność, trzaskam ściętymi obcasami i 

głośno   melduję:   „Jeniec  Andriej   Sokołow   stawia   się   na   rozkaz,  Herr 

Kommendant.” On zaś pyta: „No i cóż, Russ Iwan, cztery metry urobku to 

za dużo?” „Tak jest,  Herr Kommendant  – mówię – za dużo.” „A jeden 

starczy na grób dla ciebie?” „Tak jest, Herr Kommendant, w zupełności 

wystarczy, nawet jeszcze zostanie.” 

Muller   wstał   i   powiada:   „Wyświadczę   ci   wielki   zaszczyt,   zaraz 

rozstrzelam cię osobiście za te słowa. Tu jest niewygodnie, wyjdziemy na 

dwór, tam wyciągniesz kopyta.” „Jak wasza wola” – odpowiedziałem. 

Postał,   pomyślał   chwilę,   później   rzucił   pistolet   na   stół,   nalał   pełną 

szklankę sznapsa, wziął kawałek chleba, położył na nim plasterek słoniny, 

podaje mi to wszystko i mówi: „Wypij przed śmiercią, Russ Iwan, za 

zwycięstwo niemieckiego oręża.” 

Wziąłem już z jego rąk szklankę i zakąskę, ale jakem tylko usłyszał te 

słowa – jakby mnie kto ogniem przypiekł! Myślę sobie: „To ja, żołnierz 

rosyjski, miałbym pić za zwycięstwo niemieckiego oręża? Czego to ci się 

26

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

zachciewa,  Herr   Kommendant?!   Jeden   diabeł,   i   tak   umrę,   bodajeś 

przepadł ze swoją wódką!” 

Postawiłem szklankę na stole, położyłem zakąskę i mówię: „Dziękuję za 

poczęstunek, ale jestem niepijący.” A on się uśmiecha: „Nie chcesz pić za 

nasze zwycięstwo? W takim razie wypij za swoją śmierć.” Cóż miałem 

do stracenia? „Dobrze – powiadam – wypiję za moją śmierć i wyzwolenie 

od mąk.” Z tymi słowami wziąłem szklankę, w dwóch łykach wlałem 

wódkę do gardła, ale zakąski nie tknąłem, tylko delikatnie otarłem usta 

dłonią   i   mówię:   „Dziękuję   za   poczęstunek.   Jestem   gotów,  Herr 

Kommendant, chodźmy.” 

Ale on bacznie mi się przygląda i tak powiada: „Zjedzże choć cokolwiek 

przed   śmiercią.”   Ja   mu   na   to:   „Po   pierwszej   szklance   nic   do   ust   nie 

biorę.”   Nalewa   mi   więc   drugą   i   podaje.  Wypiłem   i   znów   nie   tykam 

zakąski – a co mi zrobią? „Przynajmniej napiję się – myślę sobie – zanim 

pójdę   na   dwór   pożegnać   się   z   życiem.”   Komendant   podniósł   wysoko 

swoje białe brwi i pyta: „Dlaczego nie bierzesz zakąski, Russ Iwan? Nie 

krępuj się!” A ja swoje: „Proszę mi darować, Herr Kommendant, ja i po 

drugiej   szklance   nie   mam   zwyczaju   przegryzać.”   Wydął   policzki, 

prychnął, a potem jak ryknie śmiechem i wśród tego śmiechu coś szybko 

szwargoce po niemiecku, widać tłumaczy moje słowa kolegom. Tamci też 

się roześmiali, zaszurali krzesłami, odwrócili do mnie mordy i już widzę, 

że jakoś inaczej na mnie spoglądają, jakby trochę łagodniej. 

Nalewa mi komendant trzecią szklankę i ręka mu się trzęsie ze śmiechu. 

Tę wypiłem powoli, ugryzłem małe kawalątko chleba, resztę położyłem 

na stole. Chciałem pokazać tym sukinsynom, że choć zdycham z głodu, to 

27

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

przecież ani mi w myśli dławić się ich ochłapami, że mam swoją rosyjską 

godność i dumę i że nie zamienili mnie w bydlę, chociaż się tak wysilali. 

Po tym wszystkim komendant zrobił poważną minę, poprawił na piersi 

swoje   dwa   żelazne   krzyże,   wyszedł   zza   stołu   bez   broni   i   powiada: 

„Słuchaj, Sokołow, jesteś prawdziwy rosyjski żołnierz. Dzielny żołnierz. 

Ja także jestem żołnierzem i szanuję godnych przeciwników. Nie będę 

strzelał   do   ciebie.  W  dodatku   dziś   nasze   waleczne   wojska   doszły   do 

Wołgi   i   całkowicie   opanowały   Stalingrad.  To   wielka   dla   nas   radość   i 

dlatego wspaniałomyślnie daruję ci życie. Wracaj do swego bloku, a to 

masz   za   odwagę”   -   i   podaje   mi   ze   stołu   nieduży   bochenek   chleba   i 

kawałek słoniny. 

Przycisnąłem chleb do piersi ze wszystkich sił, słoninę trzymam w lewej 

ręce i tak mnie niespodziewany obrót rzeczy zbił z pantałyku, żem nawet 

„dziękuję” nie powiedział, tylko zrobiłem w tył zwrot, idę do wyjścia i 

myślę sobie: „Teraz mi wsoli między łopatki i nie doniosę tego jedzenia 

chłopakom.”  Ale   nie,   nic   się   nie   stało.   I   tym   razem   śmierć   bokiem 

przeszła, tylko chłodkiem od niej powiało... 

Wyszedłem od komendanta na mocnych nogach, ale po drodze całkiem 

mnie ścięło. Wtoczyłem się do baraku i padłem bez czucia na cementową 

podłogę.   Jak   mnie   nasi   ocucili,   było   jeszcze   ciemno.   „Gadajże!” 

Przypomniałem sobie, co zaszło u komendanta, i opowiedziałem im. „Jak 

podzielimy   jedzenie?”-   pyta   mój   sąsiad   z   pryczy   i   głos   mu   drży. 

Zaczekaliśmy do świtu. Chleb i słoninę krajaliśmy nicią. Każdy dostał po 

kawałku   chleba   nie   większym   od   pudełka   zapałek,   a   słoniny,   to   sam 

rozumiesz, że tylko na pomazanie ust. Ale podzieliliśmy tak, by nikt nie 

28

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

miał krzywdy. 

Niedługo   potem,   posłali   nas,   trzystu   najsilniejszych   mężczyzn,   do 

osuszania   bagien,   a  następnie   do  kopalni   w  Zagłębiu  Ruhry.  Tam  już 

zostałem do czterdziestego czwartego roku. Do tego czasu nasi dali już 

Niemcom   dobrego   łupnia   i   faszyści   przestali   poniewierać   jeńcami. 

Któregoś   dnia   ustawili   nas   wszystkich   z   dziennej   zmiany   i   jakiś 

przejezdny oberleutnant powiada do nas przez tłumacza: „Kto w wojsku 

czy jeszcze przed wojną był szoferem – wystąp!” Wystąpiło nas siedmiu z 

byłej braci szoferskiej. Dali nam zniszczone kombinezony i skierowali 

pod konwojem do Poczdamu. Jakeśmy tam przybyli, to nas porozrzucali 

każdego gdzie indziej. Mnie wyznaczyli do pracy w organizacji „Todt”. 

Niemcy mieli taką organizację do budowy dróg i urządzeń obronnych. 

Woziłem oplem-admirałem inżyniera Niemca w randze majora. Och, ale 

spasiony był ten faszysta! Malutki, pękaty, jednej miary wzdłuż i wszerz, 

w  zadzie rozłożysty  niczym najtęższa baba. Z przodu nad kołnierzem 

munduru wisiały mu trzy podbródki, a z tyłu na karku trzy tłuste fałdy. 

Tak na oko miał na sobie co najmniej trzy pudy czystego sadła. Chodzi, 

sapie   jak   parowóz,   a   kiedy   siądzie   do   żarcia,   to   -   trzymajcie   mnie! 

Bywało, że calutki dzień gębą rusza i koniak z manierki pociąga. Od 

czasu   do   czasu   i   mnie   coś   od   niego   wpadło:   każe   przystanąć,   nakroi 

kiełbasy, sera, je i popija. Kiedy jest w dobrym humorze, to i mnie ciśnie 

kawałek, jak psu. Do rąk nigdy nie podawał, nie, uważałby to za ujmę dla 

siebie. Tak czy inaczej – z lagrem ani porównania, zacząłem po trochu 

upodabniać się do człowieka, pomalutku, alem się podreperował. 

Woziłem tak swojego majora ze dwa tygodnie z Poczdamu do Berlina i z 

29

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

powrotem, aż wreszcie wysłali go na pas przyfrontowy do budowania 

umocnień   obronnych   przeciwko   naszym.   Wtedy   się   już   całkiem   spać 

oduczyłem – okrągłe noce nic, tylko przemyśliwałem, jak by tu zbiec do 

swoich, do ojczyzny. 

Przyjechaliśmy   do   Połocka.   O   świcie,   po   raz   pierwszy   od   dwóch   lat, 

usłyszałem huk naszej artylerii, och, żebyś ty wiedział, chłopie, jak mi 

serce zabiło! Nie stukało tak nawet wtedy, gdy za kawalerskich czasów 

chodziłem na spotkania z Iriną! Walki toczyły się na wschód od Połocka, 

zaledwie o jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Niemcy w mieście stali się 

źli i nerwowi, a mój tłuścioch coraz częściej zaglądał do butelki. W dzień 

wyjeżdżaliśmy za miasto, tam kierował budową umocnień, a nocą pił w 

pojedynkę. Spuchł cały, pod oczami miał worki... 

„No – myślę – nie ma co dłużej czekać, przyszła sposobna chwila! I jak 

już mam wiać, to nie sam, lecz zabiorę ze sobą mego tłuściocha, przyda 

się on naszym!” 

Znalazłem w gruzach dwukilogramowy odważnik, owinąłem go szmatą 

na   wszelki   wypadek,   jeślibym   musiał   uderzyć,   żeby   krwi   nie   było   – 

podniosłem   leżący   na   drodze   kawałek   drutu   telefonicznego,   starannie 

przygotowałem wszystko, co było mi potrzebne, i ukryłem pod przednim 

siedzeniem. Na dwa dni przed moim pożegnaniem z Niemcami wracam 

wieczorem   z   tankowania   i   widzę,   że   drogą   idzie   podoficer   niemiecki 

pijany   jak   świnia,   rękami   ściany   się   chwyta.   Zatrzymałem   się, 

zaprowadziłem   go   w   ruiny,   wytrząsnąłem   z   munduru,   zdjąłem   mu   z 

głowy furażerkę. Cały ten dobytek również wsunąłem pod siedzenie i 

zwiałem jakby nigdy nic. 

30

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

Rankiem dwudziestego dziewiątego czerwca mój major każe mi wieźć się 

za   miasto   w   kierunku   Trosnicy.   Prowadził   tam   budową   umocnień. 

Wyjechaliśmy.   Major   na   tylnym   siedzeniu   drzemie   spokojnie,   a   mnie 

serce   omal   nie   wyskoczy   z   piersi.   Jechałem   szybko,   ale   za   miastem 

zmniejszyłem   gaz,   potem   zatrzymałem   samochód,   wysiadłem, 

rozejrzałem   się   –   daleko   w   tyle   jadą   dwie   ciężarówki.   Wydobyłem 

odważnik,   otworzyłem   szeroko   drzwiczki.   Tłuścioch   rozwalił   się   na 

oparciu   siedzenia,   pochrapuje   jak   przy   boku   żony.   No   i   rąbnąłem   go 

odważnikiem w lewą skroń. Głowa mu opadła. Dla pewności stuknąłem 

go jeszcze raz, ale nie chciałem całkiem zabijać. Trzeba dostarczyć go 

naszym żywego, musi im coś niecoś opowiedzieć. Wyjąłem mu z kabury 

parabellum, wsunąłem do swojej kieszeni, za oparcie siedzenia wbiłem 

lewar, zarzuciłem majorowi na szyję drut telefoniczny i zacisnąłem na 

lewarze mocny węzeł. Zrobiłem to dlatego, by nie zwalił się na bok, nie 

spadł   przy   szybkiej   jeździe.   W   mig   wdziałem   niemiecki   mundur   i 

furażerkę, no i puściłem się prościutko tam, gdzie ziemia dudni, gdzie 

toczy   się   bój.   Przedni   skraj   niemiecki   przelatywałem   między   dwoma 

schronami bojowymi. Ze schronu wybiegli żołnierze z automatami, więc 

umyślnie zwolniłem, niech zobaczą, że to jedzie major. Ale oni podnieśli 

wrzask,   rękami   machają,   że   tam   jechać   nie   wolno,   ja   zaś   niby   nie 

rozumiejąc nacisnąłem gaz i walę na osiemdziesiątce. Zanim się połapali 

i zaczęli walić z kaemów do samochodu, ja na ziemi niczyjej kluczyłem 

już pomiędzy lejami nie gorzej od zająca. 

Tu Niemcy walą z tyłu, a tu naprzeciwko nasi bez zastanowienia prują do 

mnie   z   automatów.   Przebili   mi   w   czterech   miejscach   przednią   szybę, 

31

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chłodnicę podziurawili kulami... Ale już zaraz lasek nad jeziorem, nasi 

biegną do samochodu, a ja wpadłem do lasku, otworzyłem drzwiczki, 

buch na ziemię, całuję ją i tchu złapać nie mogę... 

Młodziutki  chłopak   z  naramiennikami   koloru   khaki,  jakich  jeszcze   na 

oczy nie widziałem, pierwszy podbiega do mnie i szczerzy zęby: „Aha, 

diabelski   frycu,   zabłądziłeś?”   Zerwałem   z   siebie   mundur   niemiecki, 

cisnąłem furażerkę, pod nogi i mówię: „Mój ty kochany gawronie! Synku 

drogi! Jakże mogę być frycem, kiedym spod Woroneża rodem? Byłem w 

niewoli,   rozumiesz?   A   teraz   odwiążcie   tego   wieprza,   który   w 

samochodzie siedzi, weźcie jego teczkę i prowadźcie mnie do waszego 

dowódcy.” Oddałem im pistolet i przechodząc tak z rąk do rąk, przed 

wieczorem   znalazłem   się   u   pułkownika,   dowódcy   dywizji.   Przedtem 

nakarmili mnie, zaprowadzili do łaźni, przesłuchali, wydali mundur, tak 

że stawiłem się w schronie pułkownika jak się należy, czysty na duszy i 

ciele, w pełni umundurowany. Pułkownik wstał od stołu i wyszedł mi 

naprzeciw. Uściskał mnie przy wszystkich oficerach i powiada: „Dziękuję 

ci,   żołnierzu,   za   cenny   gościniec,   jaki   nam   przywiozłeś   od   Niemców. 

Twój major i jego teczka mają dla nas wartość większą od dwudziestu 

języków.   Będę   się   starał,   żeby   dowództwo   przedstawiło   cię   do 

odznaczenia.”   A   ja   na   te   słowa,   na   tę   życzliwość,   poczułem   takie 

wzruszenie,   że   wargi   mi   się   trzęsły,   zapomniałem   o   subordynacji   i 

ledwiem   jedno   wykrztusił:   „Towarzyszu   pułkowniku,   proszę   o 

przydzielenie mnie do oddziału piechoty.” Ale pułkownik roześmiał się i 

poklepał   mnie   po   ramieniu:   „Jakiż   z   ciebie   wojak,   gdy   ledwie   się 

trzymasz na nogach? Dziś zaraz wyślę cię do szpitala. Tam cię podleczą, 

32

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

podkarmią, potem pojedziesz na urlop miesięczny do rodziny, a kiedy 

wrócisz do nas – zobaczymy, gdzie cię umieścić.” 

I   pułkownik,   i   wszyscy   oficerowie,   którzy   byli   u   niego   w   schronie, 

uścisnęli   mi   serdecznie   rękę   na   pożegnanie   i   wyszedłem   zupełnie 

rozklejony, bom przez te dwa lata odwykł od ludzkiego traktowania. I 

wiedz,   bracie,   że   jeszcze   długo,   gdy   przyszło   mi   ze   zwierzchnikami 

rozmawiać, głowę z przyzwyczajenia wciągałem w ramiona, jakbym się 

bał, że mnie uderzą. Tak to nas wyuczyli w faszystowskich obozach... 

Ze szpitala od razu wysłałem list do Iriny. Opisałem wszystko pokrótce, 

jak byłem w niewoli, jakem uciekał razem z niemieckim majorem. I, na 

litość, powiedz – skąd się we mnie wzięły takie dziecinne przechwałki? 

Nie wytrzymałem, tylkom jej napisał, że pułkownik obiecał przedstawić 

mnie do odznaczenia. 

Przez dwa tygodnie spałem i jadłem. Karmiono mnie po trochu, ale za to 

często,   bo   gdyby   pozwolono   mi   jeść   do   woli,   mógłbym   się   ciężko 

rozchorować – tak powiedział doktor. No i całkiem przyszedłem do sił. 

Ale po tych dwóch tygodniach ani kęsa nie mogłem wziąć do ust. Z domu 

żadnej   odpowiedzi,   prawdę   mówiąc,   zacząłem   się   gryźć.   Jedzenie, 

choćby przez rozum, i to mi nie szło, sen mnie odleciał, różne złe myśli 

plączą się w głowie... Na trzeci dzień dostaję list z Woroneża. Nie Irina 

go   pisała,   tylko   mój   sąsiad,   stolarz   Iwan  Timofiejewicz.   Nie   daj   Bóg 

nikomu takich listów otrzymywać! Doniósł mi mój sąsiad, że jeszcze w 

czerwcu   czterdziestego   drugiego   roku,   gdy   Niemcy   bombardowali 

fabrykę, ciężka bomba trafiła prosto w moją chałupkę. Irina z córkami 

akurat była w domu... No i nie znaleźli po nich nawet śladu, a na miejscu 

33

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

chałupki – tylko dół głęboki... Nie doczytałem listu do końca. W oczach 

mi pociemniało, serce skurczyło się w kłębek i nie puści. Upadłem na 

łóżko, poleżałem trochę i dopiero wtedy skończyłem czytać. Sąsiad pisał, 

że   podczas   bombardowania   Anatol   był   w   mieście.   Wrócił   na   wieś 

wieczorem, popatrzył na wyrwę i w nocy znów poszedł do miasta. Przed 

odejściem   powiedział   sąsiadowi,   że   poprosi,   by   go   jako   ochotnika 

wysłano na front. To wszystko. 

Kiedy minął skurcz serca i krew zaszumiała mi w uszach, przypomniałem 

sobie, jak ciężko było mojej Irinie rozstawać się ze mną na dworcu. Więc 

już wtedy przeczuwało jej serce, że nie zobaczymy się więcej na tym 

świecie. A ja odepchnąłem ją... Miałem rodzinę, własny dom, wszystko to 

lepiłem przez lata i wszystko w jednej sekundzie runęło, zostałem sam. 

„Czyżby – myślałem – przyśniło mi się tylko moje nieskładne życie?” 

Przecież   w   niewoli   prawie   każdej   nocy,   w   myślach,   rozumie   się, 

rozmawiałem z Iriną i z dziećmi, dodawałem im otuchy. „Najmilsi moi – 

mówiłem   –   ja   wrócę,   nie   frasujcie   się   o   mnie,   jestem   mocny, 

przetrzymam i znów będziemy wszyscy razem...” A więc przez dwa lata 

rozmawiałem z umarłymi?! 

Opowiadający zamilkł na chwilę, potem rzekł już innym, urywanym i 

cichym głosem: 

Daj, bracie, zapalimy, bo mnie jakaś duszność chwyta.

Zapaliliśmy.   W   lesie,   na   poły   zalanym   wodą   dźwięcznie   postukiwał 

dzięcioł. Tak samo szeleścił ciepły wiatr suchymi baziami na olchach, tak samo, 

jakby pod napiętymi białymi żaglami, płynęły chmury po wysokim błękicie, ale 

34

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mnie w owej chwili bolesnego milczenia innym już wydał się bezbrzeżny świat, 

gotujący   się   ku   wielkim   spełnieniom   wiosny,   ku   wiecznemu   zawarowaniu 

życia. 

Ciążyło mi to milczenie, więc zapytałem: 

I co dalej?

Co   dalej?   -   powtórzył   mimo   woli   opowiadający.   Dalej   otrzymałem 

miesięczny   urlop   i   już   po   tygodniu   byłem   w   Woroneżu.   Piechotą 

doszedłem do miejsca, gdzie ongiś mieszkałem z rodziną. Głęboki lej 

pełen rdzawej wody, dokoła burzany po pas... Głucho, cmentarna cisza. 

Och, ciężko mi było, bracie, ciężko! Długo stałem, bolejąc serdecznie, i 

znów ruszyłem na dworzec. Ani godziny nie mogłem tam zostać, tego 

samego dnia wyjechałem z powrotem do dywizji. 

Ale   po   trzech   miesiącach   i   dla   mnie   zabłysła   radość,   jak   słonko   zza 

chmury: odnalazł się Anatol. Przysłał mi list na front, widać z innego 

frontu. Dowiedział się o moim adresie od sąsiada, Iwana Timofiejewicza. 

Jak się okazało, najpierw posłano go do szkoły artyleryjskiej, tam mu się 

przydały   jego   zdolności   matematyczny.   Po   roku   ukończył   szkołę   z 

wyróżnieniem, poszedł na front i teraz – pisał – otrzymał już stopień 

kapitana,   dowodzi   baterią   czterdziestek   piątek,   ma   sześć   orderów   i 

medali.   Słowem,   zapędził   ojca   w   kozi   róg.   Znów   z   jego   powodu   aż 

rosłem   z   dumy!   Jak   by   nie   było,   mój   rodzony   syn   jest   kapitanem, 

dowodzi baterią, to nie żarty! W dodatku jeszcze takie ordery.  To nic, że 

jego   ojciec   wozi   na   studebakerze   amunicję   i   inny   sprzęt   wojskowy. 

Ojciec przeżył już swoje, a on, mój kapitan, ma wszystko przed sobą. 

Zaczęły mnie po nocach nawiedzać starcze marzenia: jak to wojna się 

35

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

skończy, jak ożenię syna, będę żył przy młodych, trudnił się ciesielką, 

niańczył wnuczęta. Jednym słowem, takie różne historie jak to u starych 

ludzi. Ale i tu spotkała mnie okrutna klęska. W zimie nacieraliśmy bez 

ustanku, toteż nie mieliśmy czasu częściej do siebie pisać, ale pod koniec 

wojny, już niedaleko Berlina, wysłałem rano list do Anatola i na drugi 

dzień   dostaję   odpowiedź.   Zrozumiałem   wtedy,   żeśmy   obaj   różnymi 

drogami podeszli do stolicy Niemiec, a teraz znajdujemy się blisko siebie. 

Czekam i po prostu doczekać się nie mogę, kiedy się zobaczymy. No i 

zobaczyliśmy się... Akurat dziewiątego maja rano, w dniu zwycięstwa, 

zabił mojego Anatola snajper niemiecki. 

Po południu wzywa mnie dowódca kompanii. Patrzę, siedzi u niego jakiś 

nieznajomy   podpułkownik   artylerii.  Wszedłem  do   pokoju,  a  on   wstał, 

jakbym to ja był starszy stopniem. Mój dowódca kompanii powiada: „To 

do   ciebie,   Sokołow”  -   a  sam  odwrócił   się   do  okna.   Jakby  mnie   prąd 

poraził – poczułem coś złego. Podpułkownik podszedł do mnie i mówi 

cicho: „Odwagi, ojcze! Syn twój, kapitan Sokołow, poległ dziś w swojej 

baterii. Pojedziesz ze mną!” 

Zachwiałem się, alem jakoś ustał na nogach. I teraz jeszcze niby we śnie 

wspominam, że jechałem z podpułkownikiem dużym samochodem, że 

potem szliśmy przez zawalone gruzami ulice, jak przez mgłę pamiętam 

stojących w szyku żołnierzy i trumnę obitą czerwonym aksamitem. Ale 

Anatola widzę tak jak ciebie, przyjacielu. Podszedłem do trumny. Leży w 

niej syn mój – i nie mój. Mój – to tamten, zawsze skory do śmiechu 

chłopiec o szczupłych ramionach, z wystającą grdyką na cienkiej szyi, 

tymczasem   tutaj   leży   młody,   barczysty,   piękny   mężczyzna   –   oczy 

36

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

półotwarte patrzą jak gdyby gdzieś poza mnie, w nie znaną mi dalekość. 

Tylko w kącikach ust na wieki zachował się leciutki uśmiech dawnego 

synka, Tolka, jakiegoś kiedyś znałem... Ucałowałem go i odszedłem na 

bok.   Podpułkownik   wygłosił   przemówienie.   Koledzy   i   przyjaciele 

mojego Anatola łzy ocierają, a moje łzy, nie wypłakane widać, zapiekły 

się w sercu. Może dlatego tak mnie ono boli? 

Pochowałem w obcej, niemieckiej ziemi ostatnią moją radość i nadzieję; 

zagrzmiała   bateria   mojego   syna,   odprowadzająca   swego   dowódcę   w 

daleką drogę – a we mnie jak gdyby coś pękło... Wróciłem do jednostki 

nie ten sam. Ale już wkrótce mnie zdemobilizowano. Dokądże mi iść? Do 

Woroneża? Za nic! Przypominałem sobie, że w Uriupińsku mieszka mój 

przyjaciel, którego już w zimie, kiedy został ranny, zwolniono z wojska. 

Zapraszał mnie wtedy do siebie, teraz więc, przypomniawszy to sobie, 

pojechałem do Uriupińska. 

Przyjaciel   mój   i   jego   żona   byli   ludźmi   bezdzietnymi,   mieszkali   we 

własnym domku na przedmieściu. On, chociaż inwalida, pracował jednak 

w kolumnie samochodowej, do której i mnie przyjęto. Zamieszkałem u 

przyjaciela, przygarnęli mnie. Rozwoziliśmy różne towary po wsiach, a 

jesienią skierowano nas do rozwożenia zboża. W tym czasie poznałem 

mojego nowego synka, tego, który bawi się w piasku. 

Zdarzało się, że po kursie wracam do miasta i, wiadomo, pierwsza rzecz – 

do gospody przegryźć coś niecoś, no i, ma się rozumieć, golnąć setkę na 

zmęczenie. Trzeba powiedzieć, że ten niebezpieczny zwyczaj bardzo mi 

już wszedł w krew... I oto pewnego razu spostrzegłem koło gospody tego 

chłopczynę, nazajutrz – znowu go widzę. Taki malutki oberwaniec: buzia 

37

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

umazana sokiem z arbuza, zamorusana kurzem, brudny jak święta ziemia, 

rozczochrany, oczy jak gwiazdki w noc po deszczu! Tak mi przypadł do 

serca, że – dziwna rzecz – zacząłem już tęsknić za nim, spieszyłem po 

robocie, żeby go prędzej zobaczyć. Żywił się przy gospodzie tym, co mu 

kto dał. 

Czwartego   dnia   prosto   z   sowchozu   z   ładunkiem   zboża   skręcam   do 

gospody.   Siedzi   mój   chłopczyk   na   ganku,   nożętami   majta   i   widać   ze 

wszystkiego, że głodny. Wychyliłem się przez okienko i wołam do niego: 

„Hej, Waniuszka, wsiadaj prędko do samochodu, polecimy do elewatora, 

a stamtąd wrócimy tu na obiad.” Drgnął na moje wołanie, zeskoczył z 

ganku, wgramolił się na stopień i mówi cicho: „Skąd wiesz, wujku, że mi 

Wania   na   imię?   I   otworzył   oczki   szeroko,   czeka,   co   mu   odpowiem. 

Powiadam mu na to, że jestem człowiek bywały i wiem wszystko. 

Poszedł   z   prawej   strony,   otworzyłem   drzwiczki,   posadziłem   go   obok 

siebie   i   pojechaliśmy.   Taki   sprytny   chłopaczek,   a   tu   nagle   przycichł, 

zamyślił się i tylko czasem spogląda na mnie spod swoich długich, w 

górę wygiętych rzęs i wzdycha. Malutkie to jak ptaszek, a już nauczyło 

się wzdychać. Czy to jego rzecz? „Gdzie twój ojciec, Wania?” - pytam. 

Szepnął: „Zginął na froncie.” „A mama?” „Mamę bomba zabiła, kiedy 

jechaliśmy pociągiem.” „A skąd jechaliście?” „Nie wiem, nie pamiętam.” 

„I nikogo nie masz z rodziny?” „Nikogo.” „Gdzie ty nocujesz?” „A gdzie 

się zdarzy.” 

Na to wezbrały we mnie łzy gorzkie i w jednej chwili postanowiłem: „Nie 

może to być, byśmy ginęli każdy osobno! Przyjmę go za swoje dziecko!” 

Od razu zrobiło mi się na duszy lekko i dziwnie jasno. Nachyliłem się do 

38

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

niego i cichutko pytam: „Waniuszka, czy wiesz, kto ja jestem?” A on 

ledwie   wyszeptał   pytanie:   „Kto?”   Powiadam   mu   tak   samo   cichutko: 

„Twój ojciec.” 

Mój Boże, co się działo! Rzucił mi się na szyję, całuje w policzki, w usta, 

w   czoło   i   niby   jemiołuszka   cieniutko   piszczy,   aż   dzwoni   w   szoferce: 

„Tatusiu najdroższy! Wiedziałem! Wiedziałem, że mnie znajdziesz! Żeby 

nie wiem co, to znajdziesz. Tak długo czekałem na ciebie!” Przytulił się 

do mnie i drży cały jak źdźbło trawy na wietrze. A ja mgłę mam w oczach 

i też cały dygocę, i ręka mi się trzęsie... Dziw, że nie wypuściłem wtedy 

kierownicy! Ale zjechałem niechcący do rowu, wyłączyłem motor. Póki 

ta mgła stała mi w oczach, bałem się jechać, żeby nie wpaść na kogo. 

Postałem tak  z  pięć  minut,  a  mój  synek  wciąż  ciśnie  się  do  mnie  ze 

wszystkich sił, milczy, tylko co chwila dreszcz nim wstrząsa. Objąłem go 

prawą   ręką,   łagodnie   przytuliłem   do   siebie,   a   lewą   zawróciłem 

ciężarówkę i pojechaliśmy do domu. O elewatorze już nie myślałem, nie 

miałem do tego głowy. 

Zostawiłem samochód pod bramą, wziąłem mego nowego synka na ręce i 

niosę do domu. A on jak mnie objął rączynami za szyję, to nie oderwał 

się,  aż  przyszliśmy  na  miejsce.  Przylepił  się  policzkiem  do  mojej  nie 

ogolonej   twarzy.  Tak   go   wniosłem.   Gospodarze   akurat   byli   w   domu. 

Wszedłem, mrugam do nich i mówię rześkim głosem. „No i znalazłem 

mojego   Waniuszkę!   Przyjmijcie   nas   dobrzy   ludzie!”   Oboje   byli 

bezdzietni,   więc   od   razu   domyślili   się,   o   co   chodzi,   zakrzątnęli   się, 

zakręcili. A tymczasem ja w żaden sposób nie mogę oderwać od siebie 

syna.  Wreszcie   jakoś   mu   wytłumaczyłem.   Umyłem   mu   ręce   mydłem, 

39

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

posadziłem przy stole. Gospodyni nalała mu talerz kapuśniaku, ale gdy 

zobaczyła, jak chciwie zaczął jeść, zalała się łzami. Stoi pod piecem i 

płacze w fartuch. Waniuszka zauważył to, podbiegł do niej, ciągnie ją za 

skraj spódnicy i mówi: „Dlaczego płaczesz, ciociu? Tatuś znalazł mnie 

koło gospody, wszyscy powinni się cieszyć, a ty płaczesz.” Ona zaś, o 

Boże, jeszcze bardziej się zanosi, cała po prostu mokra od łez! 

Po obiedzie zaprowadziłem go do fryzjera, ostrzygłem, a w domu sam 

wykąpałem go w balii, zawinąłem w czyste prześcieradło. Objął mnie i 

tak zasnął na moich rękach. Ostrożnie ułożyłem go na łóżku, pojechałem 

do elewatora, wyładowałem zboże, samochód odstawiłem na postój – i 

biegiem do sklepów. Kupiłem mu sukienne spodenki, koszulkę, sandały i 

czapkę z plecionki. Rozumie się, wszystko to okazało się nie na jego 

miarę i gatunkowo nic niewarte. Za spodnie to mnie gospodyni nawet 

zwymyślała. „W głowie ci się chyba pomieszało – powiada – na taki upał 

ubierać dziecko w sukienne spodnie!” I w trymigi maszynę do szycia na 

stół, pogrzebała w kufrze, za godzinę satynowe majteczki i biała koszulka 

z krótkimi rękawkami dla mojego Waniuszki już były gotowe. Położyłem 

się   spać   obok   niego   i   po   raz   pierwszy   od   długiego   czasu   zasnąłem 

spokojnie.  Ale   w   nocy   wstawałem   ze   cztery   razy.   Budzę   się,   a   on, 

wtulony pod moje ramię, jak wróbel pod okapem, posapuje cichutko – i 

tak mi na duszy radośnie, że nie wypowiedzieć tego słowami! Za nic nie 

chciałby się człowiek poruszyć, żeby go nie obudzić, a tymczasem nie 

wytrzymuję,   wstaję   po   cichutku,   zapalam   zapałkę,   napatrzeć   się   nie 

mogę... 

Zbudziłem się przed świtem i nie pojmuję, dlaczego mi tak duszno. A to 

40

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

mój synek wylazł spod prześcieradła, rozłożył się w poprzek mnie i nóżką 

przydusił mi gardło. Niewygodnie z nim spać, ale tak przywykłem, że 

smutno   mi   bez   niego.  W  nocy   to   pogłaszczę   śpiącego,   to   kosmyczek 

włosów  powącham i serce mi  łagodnieje,  taje, a  przecież  skamieniałe 

było od zgryzoty... 

Na początku odbywał ze mną kursy samochodem, potem przekonałem 

się,  że  tak  dalej  być  nie  może.  Ja  sam  cóż  potrzebowałem?  Kawałek 

chleba, cebula z solą – i już najadł się żołnierz na cały  dzień. Ale z 

dzieckiem   inna   sprawa   –   to   o   mleko   trzeba   się   postarać,   to   jajeczko 

ugotować, a znów bez ciepłej strawy też nie sposób go trzymać. Trzeba to 

było szybko załatwić. Zebrałem więc odwagę i zostawiłem go pod opieką 

gospodyni – do wieczora łzy wylewał, a wieczorem uciekł do elewatora, 

żeby się ze mną spotkać. Do późnej nocy czekał na mnie. 

Trudno mi było z nim na początku. Kiedyś położyliśmy się spać jeszcze 

za   widna,   przez   cały   dzień   namęczyłem   się   porządnie,   a   on,   zawsze 

szczebiotliwy   jak   wróbelek,   tym   razem   dziwnie   przycichł.   Pytam:   „O 

czym tak myślisz, synku?” A on mówi patrząc w sufit: „Tatku, gdzie 

podziałeś swój skórzany płaszcz?” Nigdy w życiu nie miałem skórzanego 

płaszcza! Musiałem się wykręcać. „Został w Woroneżu” - powiadam. „A 

dlaczego   tak   długo   mnie   szukałeś?”   „Bo   szukałem   cię,   synku,   i   w 

Niemczech, i w Polsce, i całą Białoruś przeszedłem i zjeździłem, a ty 

byłeś   w   Uriupińsku.”   „A  czy   Uriupińsk   jest   blisko   Niemiec?”   „A  od 

naszego domu daleko do Polski?” I tak gadamy sobie przed zaśnięciem. 

Myślisz,   bracie,   że   o   ten   skórzany   płaszcz   zapytał   tak   sobie?   Nie, 

wszystko to nie było takie proste. Pewnie kiedyś jego prawdziwy ojciec 

41

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

nosił taki płaszcz i on to zapamiętał. Pamięć dziecka jest jak sucha letnia 

błyskawica; błyśnie, na chwilę oświetli wszystko i gaśnie. Tak samo jego 

pamięć pracuje w przebłyskach. 

Może   mieszkalibyśmy   jeszcze   z   rok   w   Uriupińsku,   ale   w   listopadzie 

zdarzyło   mi   się   nieszczęście.   Jechałem   po   błocie,   w   jednym   chutorze 

samochód mi zarzuciło, akurat napatoczyła się krowa, no i przewróciłem 

ją.  Wiadoma   rzecz,   baby   podniosły   wrzask,   ludzie   się   zlecieli   i   licho 

nadało   inspektora.   Odebrał   mi   prawo   jazdy,   choć   go   na   wszystko 

prosiłem, żeby się zlitował. Krowa podniosła się, zadarła ogon i bryknęła 

w   uliczki,   a   ja   papiery   straciłem.   Zimę   przepracowałem   jako   cieśla, 

potem porozumiałem się listownie z moim przyjacielem i kolegą z wojska 

– jest szoferem w waszym obwodzie, w rejonie kaszarskim – i on mnie 

zaprosił do siebie. Pisze: popracujesz z pół roku w ciesielskim zawodzie, 

a potem wydadzą ci u nas nowe prawo jazdy. No i podróżuję z synkiem 

na własnych nogach do Kaszar. 

Zresztą, powiem ci, że gdyby nawet nie zdarzył mi się ten wypadek, z 

krową, i tak wyruszyłbym z Uriupińska. Smutek nie pozwala mi siedzieć 

długo na jednym miejscu. Kiedy mój Waniuszka podrośnie i trzeba będzie 

zapisać go do szkoły, wtedy może i ja się uspokoję, osiądę gdzieś na stałe. 

Ale teraz jeszcze wędrujemy po ziemi rosyjskiej. 

Za ciężko mu tak chodzić – powiedziałem. 

Niewiele on tam maszeruje na własnych nogach, przeważnie na mnie 

jedzie. Sadzam go na karku i niosę, a jak chcę kości rozprostować, to 

złazi   ze   mnie   i   biegnie   bokiem   drogi,   bryka   jak   koziołek.  Wszystko, 

bracie, byłoby nieźle, jakoś byśmy obaj przetrzymali, tylko że serce mi 

42

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

się   rozklekotało,   tłok   trzeba   by   zmienić...   Czasami   tak   mnie   chyci   i 

ściśnie, że świat mi w oczach zmierzcha. Boję się, że zemrę kiedy we śnie 

i mój synek naje się strachu. To i jeszcze jedno mnie gnębi: prawie każdej 

nocy   widzę   we   śnie   moich   drogich   zmarłych.   I   najczęściej   tak,   że   ja 

znajduję   się   za   kolczastymi   drutami,   oni   zaś   na   wolności,   po   drugiej 

stronie... Rozmawiam o wszystkim z Iriną i z dziećmi, ale jak tylko chcę 

druty rozsunąć rękami – oni oddalają się ode mnie, jak gdyby nikną w 

oczach... I aż dziwne, że w dzień trzymam się dobrze, nikt by nie wydusił 

ze mnie jednego westchnienia, w nocy zaś budzę się – a poduszka cała 

mokra od łez... 

W lesie rozległ się głos mego towarzysza, plusk wiosła w wodzie. Obcy, a 

przecież bliski mi teraz człowiek podniósł się, wyciągnął dużą, twardą jak z 

drzewa rękę: 

Żegnaj, bracie, szczęścia ci życzę!

I ja życzę ci szczęśliwej drogi do Kaszar. 

Dziękuję! Hej, synku, idziemy do łodzi! 

Chłopczyk   podbiegł   do   ojca,   ustawił   się   po   jego   prawej   stronie   i 

trzymając   się   poły   ojcowskiego   waciaka   podreptał   obok   idącego   wielkimi 

krokami mężczyzny. 

Dwaj osieroceni ludzie, dwa ziarenka piasku ciśnięte w obce strony przez 

huragan wojenny o niebywałej mocy... Co ich czeka w przyszłości? Chciałbym 

wierzyć,   że   ten   Rosjanin,   człowiek   nieugiętej   woli,   wytrwa,   że   przy   jego 

ramieniu   wyrośnie   ten   drugi,   który,   gdy   dojrzeje,   potrafi   wszystko   znieść, 

wszystko pokonać na swej drodze, jeśli go wezwie ojczyzna. 

Z ciężkim smutkiem patrzyłem za nimi... To nasze rozstanie przeszłoby 

43

background image

Michał Szołochow – Los człowieka

może całkiem spokojnie, ale Waniuszka, uszedłszy kilka kroków i zawijając 

kusymi   nóżkami,   odwrócił   się   do   mnie   twarzą,   pomachał   różową   rączką.   I 

nagle jak gdyby miękka, ale szponiasta łapa ścisnęła mi serce – odwróciłem się 

szybko. Nieprawda, nie tylko we śnie płaczą starsi, posiwiali przez lata wojny 

mężczyźni. Płaczą również na jawie. Wtedy pierwsza rzecz – odwrócić się w 

porę.  Wtedy   najpierwsza   rzecz   –   nie   ranić   serca   dziecka,   nie   pozwolić,   by 

zobaczyło, że po twoim policzku toczy się piekąca a skąpa, męska łza. 

Przełożyła -  Irena Piotrowska 

http://www.chomikuj.pl/Pierwszy_113

44