background image
background image

 

 
 

Zgodnie z prawem

 

Dixie Browning 

 

Tytuł oryginału: GRACE AND THE LAW 

 
 

WIOSENNE FANTAZJE 

 

background image

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy 

 
Przyjechała na ten pogrzeb, by wziąć do siebie Chada, 

swojego siostrzeńca. Właściwie od początku powinna by- 
ła go mieć pod swą opieką. I byłoby tak, gdyby nie... 

Grace zamyśliła się. Śpiewny głos młodego księdza 

działał na nią usypiająco. 

-  Nasz bliski odszedł na wieki... - słyszała jak przez 
mgłę. 
Z lekkim poczuciem winy, że na pewien czas pozwoliła 

swoim myślom powędrować gdzieś daleko, spróbowała 
skoncentrować się na bliskim, który odszedł na wieki. 

-  Thomas Chancellor był wspania-a-łym... - zainto- 

nował pastor. 

Grace słabo znała Toma, swojego szwagra. Jeśli zaś 

chodzi o siostrę, to nie łączyło je nic od czasu, kiedy 
ich matka wyprowadziła się z domu, zabierając ze sobą 
pięcioletnią Coral. Grace miała wtedy dziesięć lat. Mo- 
głaby na palcach policzyć, ile razy od tamtej pory wi- 
działa się z Coral albo z matką, Irene. 

R

 S

background image

 
Nieoczekiwanie osobą, z którą czuła się najbardziej 

związana w całej rodzinie był Chad. Jej siostrzeniec, je- 
dyne dziecko Toma i Coral, miał teraz jakieś osiem lat. 
Grace widziała go w swoim życiu zaledwie trzy razy. 
Raz, kiedy miał sześć tygodni, raz - w wieku trzech lat, 
i raz - kiedy skończył pięć. Ostatnim razem spędziła 
z nim siedem cudownych dni. Coral i Tom krótko po 
ślubie przenieśli się z Virginia Beach do Palm Springs 
i któregoś dnia, wybierając się do Nowego Jorku, a po- 
tem do Paryża, zadzwonili do niej. Okazało się, że niania 
dziecka w ostatniej chwili dostała zapalenia wyrostka 
robaczkowego, podróży nie można było odłożyć, a w tak 
krótkim czasie nie zdołali znaleźć innej opiekunki. 

Grace nie dała się długo prosić. Zgodziła się spotkać 

z nimi na lotnisku w Norfolk, jakieś trzy godziny drogi 
od domu, odebrać Chada i zając się nim do czasu, gdy 
rodzice odbiorą go w drodze powrotnej. Bardzo się de- 
nerwowała, ale Coral z łatwością rozwiała jej niepokoje. 

- Najwyższy czas, skarbie, żebyś poznała swojego 

siostrzeńca - powiedziała radośnie. - Poza tym chyba 
potrzebujesz kogoś, kto mógłby cię rozweselić. W końcu 
mieszkasz sama. 

Istotnie, ich ojciec, Bartram O’Donald, zmarł kilka 

miesięcy wcześniej. Coral, z powodów, których Grace 
nigdy do końca nie zrozumiała, nie mogła przylecieć na 
pogrzeb. Ale miała rację co do jednego - Grace potrze- 
bowała towarzystwa kogoś, kto wypełniłby pustkę, która 
ostatnio ją otaczała. 

Te siedem dni, które spędziła wówczas z Chadem, by- 

ło dla niej cudownym przeżyciem. Do tej pory nie miała 
zielonego pojęcia o tym, jak opiekować się dziećmi,

R

 S

background image

 
 
Chad był jednak spokojny, posłuszny i nie sprawiał wię- 
kszych kłopotów. Dogadywali się wspaniale, spacerowali 
razem po plaży, obserwowali mewy, rybaków i turystów, 
a także rozmawiali; głównie o zmarłym dziadku, którego 
chłopiec widział tylko raz, kiedy był jeszcze za mały, 
żeby cokolwiek pamiętać. 

Chada zafascynowało rybołówstwo. Chciał koniecznie 

dowiedzieć się jak najwięcej o pracy rybaków, więc Gra- 
ce cierpliwie tłumaczyła mu, jakie stosuje się sieci, jak 
się je zastawia i jak wyciąga. W krótkim czasie, który 
z nią spędził, zmienił się z bladego, poważnego dziecka, 
nieco zbyt grzecznego i lękliwego jak na swój wiek, 
w opalonego, niesfornego chłopca, niestrudzenie gania- 
jącego mewy po plaży i marzącego o hodowaniu w do- 
mu kraba. 

Przed przyjazdem Toma i Coral Chad zaplanował już 

sobie całe życie. Zamierzał szybko skończyć przedszkole, 
a potem przenieść się do domu dziadka i łowić ryby 
z ciocią Grace. 

Coral nie była zachwycona, kiedy syn poinformował 

ją o swoich planach. Tom natomiast po prostu uniósł jed- 
ną ze swych cienkich, jasnych brwi i się roześmiał. 

- Cofasz się w rozwoju, Chadwick. W zeszłym tygo- 

dniu chciałeś być strażakiem, dwa tygodnie temu kow- 
bojem, a teraz... Chyba jednak powinniśmy pomyśleć 
o wysłaniu cię w przyszłym roku do szkoły, zanim przyj- 
dą ci do głowy jeszcze bardziej szalone pomysły. Ukłoń 
się teraz ładnie pannie O'Donald i podziękuj jej za opie- 
kę. Jestem pewien, że ma ważniejsze rzeczy na głowie 
niż zajmowanie się tobą. 

To powiedziawszy, Tom odwrócił się do Grace i usi- 

R

 S

background image

 
 
łował wcisnąć jej w dłoń zwitek banknotów. Natychmiast 
odtrąciła jego rękę. 

Chciał, by wzięła pieniądze za opiekę nad własnym 

siostrzeńcem! Grace miała ochotę zabić go na miejscu. 

Ale przecież nie życzyła mu śmierci. Ani wtedy, ani 

później. 

Boże, czy ten koszmar wreszcie się skończy? Czy bę- 

dzie mogła zabrać biednego chłopca do domu i ułożyć 
życie sobie i jemu? 

Basowe, potężne tony organów rozbrzmiały w koście- 

le, budząc Grace z zadumy. Dlaczego do tej pory nigdzie 
nie spostrzegła Chada? Fakt, trochę się spóźniła, bo naj- 
pierw objechała całe Chesapeake, zanim w końcu zna- 
lazła właściwy kościół. Usiadła w ostatnim rzędzie, nie 
zwracając na siebie większej uwagi ani zachowaniem, 
ani strojem - zrezygnowała bowiem z ostentacyjnej ża- 
łoby, futra i klejnotów. Po pierwsze - w czerni wyglądała 
blado, a po drugie - uważała, że nie urazi nikogo, zja- 
wiając się na pogrzebie w płaszczu koloru wielbłądziej 
sierści i szarobrązowych spodniach. 

Musi być jeszcze jakieś skrzydło - tłumaczyła sobie, 

rozglądając się po mrocznym wnętrzu świątyni - w któ- 
rym siedzą najbliżsi krewni Toma. Chociaż, o ile dobrze 
się orientowała, z wyjątkiem Chada tylko ona zaliczała 
się do rodziny. Przed ślubem Coral wspominała, że Tom 
nie ma nikogo. 

Ślub Coral... Grace westchnęła ciężko. Na weselu sio- 

stry była jedynie gościem. Coral wybrała druhny spośród 
najlepszych przyjaciółek. Wszystkie były piękne, choć 
nie dorównywały urodą pannie młodej. 

- Rozumiesz mnie, skarbie, prawda? - usprawiedli- 

R

 S

background image

 
 
wiała się, kiedy Grace weszła na piętro domu matki 
w Norfolk, żeby popatrzeć na siostrę w strojnej sukni 
ślubnej. 

Oczywiście, Grace wszystko rozumiała. Dla Coral 

i Irene wygląd znaczył wiele. Może najwięcej. Irene 
O'Donald, cała w różowym jedwabiu przetykanym kry- 
ształowymi paciorkami, na ślubie wyglądała rzeczywiście 
olśniewająco. Natomiast Bartram O'Donald, który w wy- 
pożyczonym smokingu prowadził do ołtarza swą córkę, 
prezentował się fatalnie. Irene chciała nawet, żeby w tej 
roli zastąpił go jej aktualny kochanek, ale Grace się sprze- 
ciwiła, i tym razem Coral stanęła po stronie siostry, nie 
matki. 

Wspomnienia o ślubie siostry nieodparcie nasuwały 

jej na myśl drużbę Toma. W czasie całej ceremonii Grace 
nie była w stanie oderwać od niego wzroku, podobnie 
zresztą jak wszystkie kobiety, nie wyłączając Irene. Żadna 
z nich nie mogłaby pozostać obojętna wobec mężczyzny 
takiego jak Ramsay Adams. 

Grace spotkała w życiu kilku przystojnych mężczyzn. 

Z niektórymi nawet się umawiała, jednak szybko traciła 
wszelkie złudzenia co do ich właściwej natury. Część 
z nich okazywała się prostakami, część mięczakami, 
a część typowymi męskimi egoistami. Ci naprawdę przy- 
stojni byli zwykle zbyt zarozumiali i pewni siebie, żeby 
zainteresować się kobietą, która nie rzuca się w oczy i nie 
zwraca na siebie uwagi modnym strojem i jaskrawym 
makijażem.                                      ^ 

Nic więc dziwnego, że Grace uważała większość przy- 

stojnych mężczyzn za nudziarzy. Aż do czasu, kiedy po- 
znała Ramsaya Adamsa. Wysoki, ciemny - o zbyt suro- 

R

 S

background image

 
 
 
wym typie urody, by można w nim było widzieć klasy- 
czną piękność - natychmiast rozbudził jej wyobraźnię. 
Poznali się właściwie dopiero na przyjęciu weselnym. 
Grace, znalazłszy sobie miejsce z boku, sączyła właśnie 
drugi kieliszek szampana i obserwowała tańczące pary. 
Dokładnie w momencie, kiedy minął ją Ramsay Adams 
z jedną z druhen, ktoś popchnął ją od tyłu. Instynktownie 
uniosła ręce, starając się zachować równowagę i z prze- 
rażeniem spostrzegła, że szampan chlusnął Ramsayowi 
w twarz, a następnie powoli zaczął skapywać na jego 
śnieżnobiały kołnierzyk. 

-  O Boże! - jęknęła urocza rudowłosa dziewczyna. 

Spojrzała spod oka na winowajczynię, ocierając kilka 

kropli alkoholu ze spódnicy, a Grace ze wstydu miała 

ochotę zapaść się pod ziemię. 

Muzycy skończyli grać i rozległy się burzliwe oklaski. 

Ramsay, zadziwiająco spokojny i opanowany, jakby 
z włosów i czoła nie ściekał mu szampan, a koszula nie 
przykleiła się do piersi, przeprosił na chwilę Grace i od- 
prowadził partnerkę do stolika. 

Korzystając z jego nieobecności, Grace już miała znik- 

nąć za drzwiami, kiedy znalazł się przy niej ponownie. 

-  Siostra Coral, zgadza się? Nazywam się Ramsay 

Adams i jestem drużbą Toma. Nie wiem, dlaczego do 
tej pory nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale skoro już 
mamy szansę naprawić to zaniedbanie, może zdradzisz 
mi, jak masz na imię? 

Z bliska, gdy mogła przyjrzeć się jego skórze, złotym 

ognikom w ciemnoszarych oczach, gdy czuła ciepło jego 
ciała i subtelny zapach wody kolońskiej, robił jeszcze 
bardziej oszałamiające wrażenie. 

R

 S

background image

 
 
-  Grace... Grace O’Donald - powiedziała cicho 

i niepewnie. - Przepraszam bardzo. Jeśli mogłabym coś 
zrobić... Oczywiście, zapłacę za pralnię i... 

-  Mogłabyś ze mną zatańczyć - odparł z półuśmie- 

chem, od którego jej serce zabiło tak mocno, że nie mogła 
złapać tchu. 

-  Nie idzie mi to najlepiej. Skończy się tak, że jeszcze 

będę musiała zapłacić za maść na odciski. 

Wyciągnął ręce i roześmiał się głośno. Grace stała 

bezradnie. Głos rozsądku nakazywał jej ostrożność, był 
jednak coraz cichszy i cichszy, aż wreszcie przestała go 
słuchać. Przemierzyli w tańcu szeroki, łukowy hol, aż 
wreszcie znaleźli się w przedpokoju. Teraz byli sami, nie 
licząc kelnera niosącego tacę z pustymi kieliszkami. 

Ostatni raz Grace tańczyła trzy lata temu na balu 

z okazji zakończenia szkoły. Ale to, co przeżywała teraz, 
było nieporównywalne z niezdarnymi, młodzieńczymi 
tańcami. Sunęli wolno i sennie, jakby unosili się 
w chmurach. W ramionach Ramsaya nie zachowywała 
się już niezgrabnie, nie była sztywna i niezdarna. Prze- 
ciętna, niewysoka Grace O’Donald - czarna owca w ro- 
dzinie i od urodzenia brzydkie kaczątko - nagle, w jakiś 
magiczny sposób, przemieniła się w łabędzia. Tańczyła 
walca tak, jakby przez całe życie nie robiła nic innego. 
Tańczyła z najprzystojniejszym mężczyzną na świecie, 
a on prowadził ją, jakby była równie urocza i godna po- 
żądania jak pozostałe dwie panie O’Donald. Kiedy drugi 
utwór się skończył, Ramsay objął ją .pewnym i silnym 
ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi, wdychając 
aromat szampana, wody kolońskiej o zapachu drzewa 
sandałowego i zdrowego, ciepłego męskiego ciała. 

R

 S

background image

 
 
 
-  Kim jesteś? - szepnął, łagodnie ściągając ciemne 

brwi, a Grace w jakiś sposób wyczuła, że pyta o coś wię- 
cej, niż wskazywałyby na to słowa. 

-  Nie wiem - odparła z całkowitą szczerością. 

I wtedy zjawiła się Coral. 

-  Ram! Gdzieś ty się, do diabła, podziewał? Melanie 

czeka. No już, pospiesz się, homary stygną. Usiądziecie 
przy naszym stole, ty i Mel. Grace, posadziłam cię przy 
drzwiach z Raverendem i panią Cahill, dobrze, skarbie? 
Bądź tak miła i obejrzyj zdjęcia ich wnuków. Pani Cahill 
gania mnie z tym swoim albumem od kilku godzin. Za- 
wsze świetnie sobie radziłaś ze staruszkami. 

Urywany kaszel z sąsiedniej ławki gwałtownie przy- 

wrócił Grace do rzeczywistości. Rozejrzała się dokoła 
z poczuciem winy. Jeszcze chwila, a zupełnie zapomnia- 
łaby, kim jest i gdzie jest jej miejsce. 

Tak więc po dziewięciu latach miała znowu spotkać 

Ramsaya Adamsa. Nie będzie jej pamiętał, to pewne. List, 
który do niej wysłał po katastrofie lotniczej, nie dawał 
co do tego żadnych złudzeń. 

Zwracał się do niej: „Szanowna Panno O’Donald". 

Sam list został podyktowany sekretarce i napisany na ma- 
szynie, ale to było najmniej ważne. Istotne było, że to 
on sprawował teraz opiekę nad Chadem i że od sześciu 
tygodni stosował przeróżne wybiegi, by uniemożliwić jej 
kontakt z chłopcem, którego chciała zabrać do siebie. Pi- 
sała do niego, dzwoniła, nawet udała się do jego biura 
- na próżno. Nie odpisywał, nie było go, a nawet jeśli 
sekretarka przekazywała mu informacje o jej telefonach, 
nie raczył na nie odpowiadać. 

Grace zacisnęła z wściekłością dłonie na drewnianym 

R

 S

background image

 
 
oparciu kościelnej ławy. Cienka skóra brązowych ręka- 
wiczek zalśniła w promieniach marcowego słońca, które 
przebijało się skutecznie przez grube, przyciemnione 
szkło zakurzonych witraży. Grace nosiła rękawiczki nie 
tylko po to, by zasłonić szorstkie, zaczerwienione ręce, 
ale również dlatego, by ukryć przykry zapach tranu. 

0 świcie tego ranka wypłynęła na połów. Potem, jak za- 

wsze, wzięła prysznic i dokładnie wyszorowała dłonie, 
najpierw mydłem, następnie octem, by wreszcie wetrzeć 
w nie chyba z pół litra perfumowanego balsamu do rąk. 
Mimo to wciąż obawiała się, że ktoś się odwróci i zechce 
się dowiedzieć, skąd pochodzi ten smród zdechłej ryby. 

Na wszelki wypadek pociągnęła nosem, ale poczuła 

jedynie kurz, płyn do czyszczenia mebli, mdłą woń kwia- 
tów i ten chłodny, kredowy zapach, który chyba zawsze 
panuje w pustych kościołach i klasach szkolnych. 

Gdzie, do licha, podziewa się ten przeklęty prawnik? 
I gdzie jest Chad? Wypatrując wśród żałobnych gości 

sylwetki chłopca, Grace zastanawiała się, jak będą wyglą- 
dały pierwsze godziny, kiedy wreszcie weźmie go pod 
swoją opiekę. Gdzie dzisiaj zanocują? Czy wystarczy jej 
pieniędzy na pokrycie kosztów noclegu dwóch osób? Bo 
przecież ośmioletni chłopiec jest już chyba za duży, żeby 
spać z nią w jednym pokoju. Choć, z drugiej strony, mo- 
że jest jeszcze za mały, by mieć własny? Tak, chociaż 
trzy razy w tygodniu udzielała lekcji gry na fortepianie 
początkującym maluchom, miała niewielkie pojęcie 
o dzieciach. Ale to nic, szybko się nauczy. 

Msza się skończyła. Żałobnicy zaczęli się podnosić, 

ustawiać przy brzegach ławek i rozmawiać ściszonymi 
głosami. Grace również wstała. Dopiero teraz zdała sobie 

R

 S

background image

 
sprawę, jak bardzo zmarznięte są jej stopy. Dotychczas 
nie zwracała na to uwagi, pochłonięta wypatrywaniem 
wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny z dzieckiem. 

A może z żoną i kilkorgiem dzieci? 
To dziwne, że ich do tej pory nie odnalazła. Chad 

mógł się zmienić, jak wszystkie dzieci, ale nie Ramsay 
Adams. No, chyba że wyłysiał i bardzo przytył. Czy nie 
wolałaby, żeby tak właśnie się stało? Mogłaby wtedy nie 
zaprzątać sobie głowy jego wspaniałą sylwetką, lecz sku- 
pić się na celu, dla którego tu przybyła. 

Spojrzała w górę, ku rozświetlanym przez słońce wi- 

trażom. We wpadających do chłodnego wnętrza smugach 
światła wirowały smutno pyłki kurzu, podobne spadają- 
cym aniołom. Nieoczekiwanie oczy Grace wypełniły się 
łzami. Jej broda zaczęła drżeć. 

Coral odeszła, umarła, już jej nie ma. Piękna, złoto- 

włosa Coral zginęła w wieku dwudziestu sześciu lat, 
gdzieś między Las Vegas i Palm Springs, stając się ofiarą 
katastrofy lotniczej. Ofiarą głupoty swojego męża, który 
uważał, że dzięki posiadanym milionom dolarów może 
nawet po pijanemu zasiąść za sterem swego prywatnego 
odrzutowca. 

Ram siedział, dopóki kościół nie opustoszał. Przez 

chwilę zastanawiał się, czy dobrze zrobił, nie przypro- 
wadzając chłopca na pogrzeb. Według opinii fachowców, 
dzieci wcale nie przerażają podobne ceremonie, co wię- 
cej, dzięki nim łatwiej godzą się ze śmiercią najbliższych. 

Ale im lepiej go poznawał, tym bardziej utwierdzał 

się w przekonaniu, że Chad Chancellor nie cierpi z po- 
wodu żałoby tak, jak można by się było tego spodziewać. 

R

 S

background image

 
Tylko na pozór było to dziwne. Zgodnie bowiem ze sło- 

wami pani Bullard, która opiekowała się chłopcem po 
zajęciach w szkole, Chad prawie nie znał swoich rodzi- 
ców. 

Wypełniając warunki postawione w testamencie To- 

ma, po jego śmierci Ram zwolnił panią Bullard, a dom 
w Palm Springs oddał w ręce kompetentnego agenta nie- 
ruchomości. Chłopca natomiast zabrał ze sobą i polecił 
opiece swojej gospodyni, Edith Suggs. 

Pierwsze tygodnie nie były dla niego łatwe. Wszyscy 

troje zresztą potrzebowali czasu, by przyzwyczaić się do 
nowej sytuacji. Z biegiem dni Ram zaakceptował, a na- 
wet polubił zmianę, jaka nastąpiła w jego życiu. Cieszyły 
go wieczorne powroty do domu, w którym mieszkał wraz 
z nim Chad. Wracał teraz już nie tylko do czystego mie- 
szkania i czekającej w lodówce potrawki na kolację. 

-  Panie Adams, jeśli pan chce, proszę skorzystać 

z mojego gabinetu i chwilę ochłonąć. 

Wyrwany z zamyślenia Ram podniósł wzrok, spojrzał 

na pastora i potrząsnął głową. Zupełnie stracił poczucie 
czasu. Kościół był już niemal pusty. 

-  Dziękuję, to nie będzie konieczne. To była wzru- 

szająca ceremonia, pastorze. 

-  Cóż, państwo Chancellor wprawdzie nie mieszkają 

już w Norfolk, ale nadal mają tu znajomych. Dziadek 
pana Chancellora zafundował kościołowi wszystkie okna 
w zachodnim skrzydle, a matka pani Chancellor została 
tu pochowana niecałe pięć lat temuA jeśli mnie pamięć 
nie myli. Zdaje się, rak wątroby. Biedna kobieta, wciąż 
była piękna... Zresztą, obie takie były, prawda? Urocze 
kobiety, urocze... 

R

 S

background image

 
-  Tak. To prawda. 
Obie były piękne i zimne jak arktyczny wschód 

słońca. 

-  Chciałbym skorzystać z okazji i podziękować panu 

w imieniu kościoła za darowiznę. Od lat myślimy o ku- 
pnie nowego pieca i tak się zastanawiałem, czy by... 

-  Nie ma sprawy, proszę wydać te pieniądze, na co 

pan zechce. - Ram wyciągnął rękę i uścisnął szybko sła- 
bą, suchą dłoń pastora. - Jeszcze raz dziękuję za wszy- 
stko. 

Nagle zapragnął się stąd wynieść. Dość już miał tych 

mdłych zapachów i obłudnych sentymentów pomrukiwa- 
nych przez ludzi, którzy oddaliby wszystko, żeby tylko 
się dowiedzieć, ile zostawili Chancellorowie, komu przy- 
padnie spadek i czy to prawda, że wśród spadkobierców 
jest jeszcze dziecko. 

Tak, było dziecko. Była też i siostra. Siostra, o której 

- biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności - po ich je- 
dynym krótkim spotkaniu Ram myślał o wiele za dużo. 
Kiedy tylko dowiedział się o katastrofie, próbował do niej 
zadzwonić, ale w książce telefonicznej znalazł tysiące 
O’Donaldów, choć ani jednej Grace O’Donald. Ostate- 
cznie odnalazł jedynie numer jej skrytki pocztowej. Wi- 
docznie tam, na wyspie, nie używają numerów ulic. Na- 
pisał więc do niej, mając nadzieję, że list dotrze do Grace, 
zanim ta dowie się wszystkiego z mediów. 

Jak się spodziewał, niedługo potem rozpoczęła się ba- 

talia prawna o prawo do opieki nad Chadem. Ram nie 
mógł poświęcić jej tyle czasu, ile by chciał. Musiał prze- 
cież znaleźć chłopcu nową szkołę, pojechać kilka razy 
do Kalifornii, by nadzorować postępowanie spadkowe 

R

 S

background image

 
 
Toma i przygotowania do pogrzebu. Polecił więc jedynie 
sekretarce, żeby napisała do Grace i zapewniła ją, że 
Chad znajduje się pod dobrą opieką i że wszystkie spra- 
wy związane z pogrzebem zostały załatwione. 

Grace O’Donald. Śmieszna sprawa, nie była przecież 

typem kobiety, jakie się pamięta, a jednak ta pozornie 
nie zwracająca na siebie uwagi istota wciąż powracała 
w jego wspomnieniach. 

Było to tym bardziej dziwne, że krótko po weselu 

Toma zaczął się spotykać z pewną kobietą. Tak się za- 
angażował, że kupił nawet pierścionek zaręczynowy, ale 
jakoś nigdy nie zdobył się na to, żeby jej go wręczyć. 
Czas ani nastrój nigdy nie wydały mu się odpowiednie. 
Potem pojawiły się jeszcze inne kobiety, lecz tylko Addie 
Blake była mu naprawdę bliska. Ale to nie ona, nie ele- 
gancka, wręcz doskonała figura Addie gościła w jego nie- 
spokojnych snach. Z przyczyn, których nie umiał wyjaś- 
nić, w chwilach, gdy był zbyt zmęczony, żeby pracować, 
i zbyt zdenerwowany, żeby zasnąć, zawsze śnił o małej 
opalonej twarzyczce Grace, jej jasnych, bursztynowych 
oczach i zamyślonym, nieprzytomnym spojrzeniu. 

Dziwne, w jaki sposób pracuje ludzki umysł. Widział 

tę kobietę zaledwie raz, i to tylko przez kilka minut. Przez 
owe dziewięć lat zebrał o niej trochę informacji. Wiedział 
na przykład, że kiedy Irene O'Donald odeszła od męża, 
jej starsza córka postanowiła zostać z ojcem i zamiesz- 
kała na Outer Banks. Parę razy miał ochotę pojechać tam 
na dzień lub dwa i spotkać się z nig pod jakimkolwiek 
pretekstem, ale z tego bądź innego powodu nigdy dó tego 
nie doszło. 

I gdy zdawało się już, że o niej zapomniał, wspomnie- 

R

 S

background image

 
 
nia wróciły po śmierci Coral i Toma, kiedy to musiał 
zappiekować się ich synem. Jako adwokat i przyjaciel 
Chancellora wiedział, że jeśli Grace, jako szwagierka To- 
ma, oczekuje wysokiego spadku, to srogo się rozczaruje. 
Było tego wprawdzie sporo, ale po spłaceniu wierzycieli, 
a było ich zaskakująco wielu, i opłaceniu podatków, pie- 
niędzy starczy akurat na to, by utworzyć fundusz na wy- 
kształcenie chłopca. Ram już się zresztą do tego zabrał. 

Ciekawe, czy Grace zechce obalić testament Toma? 
Ram stanął w wychodzących na zalany słońcem dzie- 

dziniec drzwiach świątyni i odetchnął głęboko wczesno- 
marcowym powietrzem. A niech to! Nie wiedzieć czemu, 
miał nadzieję, że Grace będzie chciała zakwestionować 
ten testament, a on... Tak, przydałaby mu się teraz jakaś 
porządna walka, sprawa, przy okazji której mógłby wy- 
ładować swoją wściekłość, frustrację i... do diabła, żal! 
Znał Toma od dawna i chociaż często się nie zgadzali, 
pozostali dobrymi przyjaciółmi. Tom zawsze twierdził, 
że potrzebuje w życiu jednej osoby, prywatnej i publi- 
cznej zarazem, której mógłby bezgranicznie ufać. Ram 
był właśnie tą osobą, na dobre i złe. 

Upewniwszy się, czy wszyscy już wyszli, Ram za- 

mknął za sobą drzwi i ruszył po wyłożonym płytami 
chodniku za róg wysokiego, kamiennego budynku. Nie 
miał ochoty wracać do biura, wolał pojechać prosto do 
domu, zabrać chłopca i udać się z nim do domku 
w Sandbridge. Słony wiatr pomógłby mu zapomnieć 
przyprawiającą o mdłości słodycz zapachu lilii. 

- Pan Adams? 
Odwrócił się wolno i spojrzał na kobietę, która go za- 

czepiła. Przyglądając się jej ostrożnie, skinął głową. 

R

 S

background image

 
 
-  Pan mnie prawdopodobnie nie pamięta. Jestem Gra- 

ce O'Donald, siostra Coral i ciotka Chada. 

Pamiętał ją. Pamiętał aż za dobrze. 
-  Miło znów panią spotkać, panno O'Donald - przy- 

witał się dyplomatycznie. 

Była niższa, niż ją zapamiętał, ale poza tym doskonale 

odpowiadała jego wspomnieniom. Na weselu ubrana była 
na szaro, teraz miała na sobie ciemne okrycie. Cała była 
jakaś... ciemna. Ciemne włosy, ciemna skóra, ciemny 
płaszcz, ciemne pończochy. 

Niezłe nogi. Cholera, naprawdę niezłe nogi. 
Wyciągnęła rękę, a on ją uścisnął. Jak na kobietę mia- 

ła silny uścisk dłoni, ale jakoś wcale go to nie zaskoczyło. 
Spokojne, ciemne oczy. Tak, jej oczy były spokojne na- 
wet wtedy, gdy była zażenowana, przypomniał sobie 
z nieoczekiwanym uczuciem czułości. 

Spróbował porównać ją z Coral, lecz między siostrami 

nie zachodziło żadne podobieństwo. Coral miała oczy jas- 
noniebieskie i platynowe blond włosy, była olśniewająco 
piękną kobietą, czemu nawet największy wróg nie mó- 
głby zaprzeczyć. Natomiast uroda Grace zdała się Ra- 
mowi dość przeciętna. Nie miał więc pojęcia, dlaczego 
na tak długo utkwiła mu w pamięci. 

Dziewięć lat. Dwa krótkie walce dziewięć lat temu, 

a on nadal pamiętał, co czuł, gdy trzymał ją w ramio- 
nach, pamiętał jej zapach, a nawet sposób, w jaki złapała 
oddech i spłoniła się, kiedy w szybkim obrocie wsunął 
nogę między jej nogi. 

-  Chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś sprawie, 

panno O'Donald? 

-  W jakiejś sprawie? Nie odpowiedział pan na żaden 

R

 S

background image

 
 
z moich telefonów. Pisałam i dzwoniłam do znudzenia, 
a pan nie odpowiadał. A kiedy pojechałam do Norfolk 
i dotarłam do pańskiego biura, jedyne, czego się dowie- 
działam od tego smoka broniącego dostępu do pana ga- 
binetu, to to, że będzie pan poza biurem cały dzien i nie 
ma możliwości się z panem skontaktować! 

-  Mogła pani zadzwonić do mnie do domu. 
-  Wie pan dobrze, że pańskiego numeru nie ma 

w książce telefonicznej. A w biurze nie chciano mi go 
podać. 

-  Hmm, tak... Wie pani... Moi pracownicy dostali 

polecenie, żeby nie podawać go nikomu. Przepraszam za 
tę niedogodność. 

-  Niedogodność? Przetrzymuje pan mojego siostrzeń- 

ca, kiedy on akurat mnie najbardziej potrzebuje. Chcę 
wiedzieć, dlaczego! 

-  Jeśli skończy pani te lamenty, Grace - odparł Ram 

ironicznie - to może powiem pani, dlaczego. 

-  Lamenty! - Grace z oburzenia otworzyła usta. Nig- 

dy jeszcze nie zdarzyło jej się lamentować. Ani razu! 
Nawet wtedy, gdy matka zabrała Coral i odeszła z domu 
bez pożegnania: Nawet wtedy, gdy ojciec zmarł na zawał 
podczas zakładania sieci. Nawet wtedy, gdy jakiś kretyn 
odciął połowę jej nowiutkich więcierzy. Warte były setki 
dolarów, nie wspominając o dochodzie, jaki mogłyby 
przynieść. - Co pan zrobił z moim siostrzeńcem? - za- 
pytała. 

-  Informowałem już panią, że Chadwick ma się do- 

brze, jeśli wziąć pod uwagę zaistniałe okoliczności. Po 
prostu nie widziałem powodu, żeby go znowu niepokoić. 

-  Wcale nie zamierzam go niepokoić. Chcę go jedy- 

R

 S

background image

 
 
nie zabrać z powrotem do domu jego dziadka i stworzyć 
mu normalną rodzinę. Chłopiec potrzebuje jej teraz bar- 
dziej niż kiedykolwiek. 

-  Ma przecież dom. Jest pod dobrą opieką. 
-  Obcych! A ja jestem jego ciotką! Tom nie miał żad- 

nej rodziny, więc z jego strony nie ma się kto zająć dziec- 
kiem. Dlaczego rozmyślnie trzyma pan Chada z dala ode 
mnie? 

Podniosła głos, a to nie było w jej stylu. Grace, po- 

dobnie jak jej ojciec, nigdy nie poddawała się emocjom 
i nie okazywała gniewu. Teraz jednak była wściekła, 
a fakt, że Ramsay Adams milczał cierpliwie, spokojny 
i opanowany, jeszcze bardziej ją irytował. 

Boże! I pomyśleć o tych wszystkich godzinach, jakie 

spędziła, marząc na jawie... i we śnie! Cóż, dobrze znana 
prawda się potwierdza: przystojni mężczyźni nie są warci 
powietrza, którym oddychają! Dajcie jej wreszcie jakie- 
goś prostego, ciężko pracującego rybaka! 

Przez chwilę znowu nie mogła złapać tchu, zupełnie 

jak wtedy, podczas tańca w ogromnym, pustym przed- 
pokoju. Czuła się wówczas jak w bajce, przez moment 
była równocześnie Kopciuszkiem, Królewną Śnieżką 
i Calineczką. Ale to, co zdarza się w bajce, rzadko zdarza 
się w życiu. Książe, który wówczas miał wejrzenie ciepłe 
i łagodne, patrzył teraz na nią wzrokiem zimnym, lodo- 
watym. Grace zacisnęła dłonie w kieszeniach i śmiało 
popatrzyła mu w oczy. Chciała, żeby w tym spojrzeniu 
wyczytał, co o nim myśli. Co myśli o człowieku, który 
broni dostępu do biednego, osieroconego dziecka, który 
wykorzystuje swoją wiedzę prawną do tak niecnego celu. 

Nie odwrócił wzroku. Nie odezwał się, a i ona nie

R

 S

background image

 
 
bardzo wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Przynajmniej 
nie dorzuciła niczego, co mogłoby jeszcze pogorszyć sy- 
tuację. 

Wygląda więc na to, że Ramsay Adams nie ustąpi, 

że dojdzie między nimi do walki o chłopca. Zadrżała. 
To on miał w ręku wszelkie atuty. To on umiał walczyć, 
nie ona. 

-  No więc? Kiedy planuje pan oddać mi chłopca? 

- syknęła. - Wie pan doskonale, że przyjechałam tu, że- 
by go zabrać do domu. Prosiłam sekretarkę o przekazanie 
panu, żeby zabrał pan na pogrzeb rzeczy Chada. Bez nie- 
go nie wyjadę. 

Starała się być opanowana i stanowcza. Niestety, jej 

głos drżał i nie brzmiał zbyt pewnie. 

-• Nie będziemy tutaj rozmawiać - odezwał się wre- 

szcie. - Kilka przecznic dalej jest takie miejsce, gdzie 
możemy napić się kawy. Jadła już pani lunch? 

Dochodziła pierwsza. Pogrzeb zaplanowano na dwu- 

nastą dla wygody urzędników, którym zależało na wzię- 
ciu w nim udziału, a mogli to zrobić jedynie w czasie 
przerwy w pracy. Grace nie jadła jeszcze lunchu. Nie jad- 
ła też śniadania, ale nie zamierzała mu tego mówić. 

-  Zjem, kiedy tylko powie mi pan, skąd mogę zabrać 

Chada. Muszę zdążyć do domu, zanim zrobi się ciemno. 
Mam jeszcze trochę pracy. 

Zupełnie jakby jej nie słyszał, Ramsay chwycił Grace 

pod ramię i poprowadził w stronę jedynego samochodu, 
który pozostał na parkingu. Był to lśniący czarny sedan. 
Jej własny pick-up stał zaparkowany pół przecznicy dalej, 
bo kiedy wreszcie trafiła pod właściwy adres, wszystkie 
bliższe miejsca były już zajęte. 

R

 S

background image

 
 
Nie protestowała i pozwoliła się prowadzić. Ale tylko 

dlatego, że Ramsay Adams był jedynym ogniwem łączą- 
cym ją z Chadem. Gdyby odeszła, wyglądałoby na to, 
że się poddała. 

-  Zatrudniłabym prawnika, ale przecież pan jest pra- 

wnikiem, prawda? - mruknęła. - Odda mi go pan, czy 
nie? 

Ram spojrzał na Grace. Była wściekła. Właściwie nie 

mógł jej za to winić. Rzeczywiście, korespondencja, którą 
do niego kierowała, nie doczekała się żadnej odpowiedzi. 
Tylko że on naprawdę nic nie wiedział ani o telefonach, 
ani o listach. Jego sekretarka miała właśnie jakieś po- 
ważne kłopoty osobiste. Ponadto stała się nadopiekuńcza 
od czasu, kiedy jakiś poirytowany gość wpadł do pobli- 
skiego biura i z niewielkiej odległości zastrzelił adwokata 
swojej żony, która właśnie wystąpiła o rozwód. 

Ale żeby w ogóle go nie informować?! Tego już było 

za wiele. Starał się być wyrozumiały, kiedy robiła bałagan 
w papierach, lecz będzie musiał z nią poważnie poroz- 
mawiać, skoro w taki sposób traktuje klientów. 

-  No i? Czekam na odpowiedź - przypomniała mu 

Grace, kiedy otwierał samochód. Skrzyżowała ręce na 
piersiach i wyzywająco uniosła brodę. - Szkoda, że nie 
ma pan kieliszka szampana. Zwilżyłabym nim nieco to 
pańskie nadęte męskie ego! 

Przez chwilę dostrzegł w jej oczach tę samą wraż- 

liwość, tę samą rozpaczliwą godność, która dziewięć 
lat temu skłoniła go, by wziąć ją w ramiona i zatańczyć 
walca. 

-  Porozmawiamy o tym przy kawie. Jeżeli jest pani 

głodna, to mają tam świetne kanapki. 

R

 S

background image

 
 
-  Nie, dziękuję - odparła, ale nawet mijający ich au- 

tobus nie był w stanie zagłuszyć odgłosów dochodzących 
z jej żołądka. 

Ram uśmiechnął się krzywo. Nagle, mimo tej ponurej 

okazji, mimo mroźnej marcowej pogody i nasuwających 
się wspomnień, które tylko komplikowały całą sytuację, 
poczuł się dobrze. Nieoczekiwanie zniknął ten dziwny 
niepokój, który od paru lat męczył go coraz częściej. 

Zastanawiał się, czy determinacja Grace nie wiąże się 

przypadkiem z perspektywą spadku, myślą o wielkich 
pieniądzach. Gdyby chodziło o Coral albo Toma, nie 
miałby co do tego żadnych wątpliwości. Dla nich obojga 
pieniądze były najważniejsze. Chłopiec zajmował dopiero 
drugie miejsce. 

A może nawet trzecie, poprawił się. Dla Chancellorów 

rozrywki były niemal równie ważne co gromadzenie bo- 
gactwa. Coral i Tom byli do siebie podobni: niedbali he- 
doniści - rodzaj ludzi, którzy nigdy na pierwszym miej- 
scu nie postawią dziecka i rodziny. Tomowi po prostu 
podobał się pomysł posiadania syna, który mógłby 
odziedziczyć po nim wszystko, łącznie z nazwiskiem. 
A Coral? Bez wątpienia odbijała sobie na chłopcu dzie- 
więć miesięcy niewygód. 

Ram ustawił wsteczne lusterko i zapiał pas, spraw- 

dzając, czy Grace również to zrobiła. 

-  Dlaczego tak bardzo zależy pani na tym chłopcu? 

Wiem, że nie widzieliście się od kilku lat. Chodzi o pie- 
niądze? 

Skrzywiła się. Uraził jej dumę. 
-  A jeśli powiem, że tak? 
-  Nie uwierzę. 

R

 S

background image

 
 
I chociaż Ram nie wiedział nic więcej o siostrze ko- 

biety, którą gardził, tego jednego był pewien. 

Zjechał na środkowy pas i nacisnął pedał gazu. Czuł 

się dobrze. Cholernie dobrze! Czy czasem nie zwariował? 
Jak mógł czuć się dobrze w zimny marcowy dzień, tuż 
po pogrzebie przyjaciela, nie mając w planach nic bar- 
dziej ekscytującego niż praca, której zaczynał nienawi- 
dzić, z kobietą u boku, zdecydowaną walczyć z nim do 
upadłego o to, czego pragnęli oboje? 

A jednak... Tak. Czuł się dobrze. 

R

 S

background image

 

 

 

 

Rozdział drugi 

 
W kawiarence nie panował żaden szczególny nastrój, 

za to aromat był tak silny, że można go było kroić nożem. 
Świeżo zmielona kawa, ciepłe rogaliki i inne niemożliwe 
do zidentyfikowania przysmaki. Ramsay zaprowadził 
Grace do stolika przy oknie i pomógł jej zdjąć płaszcz. 
Powstrzymał w sobie chęć rozbierania jej dalej i zado- 
wolił się podziwianiem sukienki z brązowego dżerseju 
i złocistej chusty w kolorowe abstrakcyjne wzory. Za- 
równo suknia jak i chusta były naturalnie niedrogie. Gu- 
stownie zestawione, pasowały jednak zaskakująco dobrze 
do jej szczupłej figury. Kobieta ma styl, pomyślał, pod- 
suwając jej krzesło, nim zajął miejsce po drugiej stronie 
stołu. O tym zapomniał. Pamiętał jedynie, jakie to uczu- 
cie mieć ją w ramionach. Mimo że wydawała się taka 
delikatna, była w niej siła, która go zdumiała. 

- Dwie kawy kolumbijskie i talerz ciastek - powie- 

dział do kelnerki. - Tylko bezkofeinową - dodał, a na- 
stępnie zwrócił się do Grace: - Nie wydaje mi się, że- 
byśmy potrzebowali jeszcze czegoś na rozbudzenie. 

R

 S

background image

 
Grace złożyła ręce na kolanach i przez zaparowane 

okno wyjrzała na pociemniałe nagle od chmur niebo. Nie 
mogła się odprężyć, chociaż błogie ciepło zaczynało po- 
woli rozchodzić się po jej przemarzniętym ciele. Siedziała 
wyprostowana, plecami prawie nie dotykając oparcia, 
i czekała, aż Ramsay Adams odda pierwszy strzał. Pra- 
wnik czy nie, nie uda mu się jej zastraszyć. Sprawiedli- 
wość była wszak po jej stronie. 

-  No dobrze, powiedz mi, Grace, czym ty się wła- 

ściwie zajmujesz. Zdaje się, że podczas naszego pier- 
wszego spotkania do tego nie doszliśmy. - Wyrzucał 
z siebie potok słów w sposób podstępnie gładki, 
a Grace zdała sobie sprawę, że ten człowiek zarabia na 
życie wmawianiem ludziom, że czarne jest białe, a nie- 
właściwe właściwe. - O ile pamiętam, mówiłaś, że mu- 
sisz wracać do domu, bo masz dużo pracy. Cóż to za 
praca? 

-  Przede wszystkim łowię ryby, panie Adams. 
-  Ramsay - poprawił ją. - Albo Ram, jak wolisz. - 

Uśmiechnął się uprzejmie. - Powiedziałaś, że łowisz ry- 
by. Czy dobrze usłyszałem? 

-  Owszem - odparła spokojnie i odwzajemniła 

uśmiech. - Przez trzy popołudnia w tygodniu udzielam 
lekcji gry na fortepianie, a resztę czasu spędzam na ob- 
sługiwaniu dwustu więcierzy, w które łowię kraby. Pod 
koniec sezonu, kiedy ich cena spada i nie opłaca się już 
tym zajmować, wyciągam je na brzeg i zarzucam sieci, 
sześć, czasem więcej... 

Dłuższy czas nie było odpowiedzi. Kolejna prawnicza 

sztuczka, pomyślała Grace, walcząc ze swoim własnym 
brakiem pewności siebie. 

R

 S

background image

 
 
-  Hm, muzyka i rybołówstwo. Dość niezwykła kom- 

binacja. 

-  Nic nadzwyczajnego. Z zawodu jestem nauczyciel- 

ką muzyki, a całe życie, w każdej wolnej chwili, łowiłam 
z ojcem ryby. Ale przecież nie musi pan wiedzieć tego 
wszystkiego. Dla naszej sprawy wystarczy, że mam włas- 
ny, nie obciążony hipoteką dom i zarabiam wystarczająco 
dużo, by móc utrzymać dziecko. Jeśli zażąda pan refe- 
rencji, mogę je dostarczyć, ale nie wydaje mi się, żeby 
to było konieczne. W końcu to ja mam się zajmować 
chłopcem. Pan jest tylko prawnikiem. 

-  No... - zaczął Ram, lecz nie zdążył powiedzieć 

więcej, gdyż obok stolika pojawiła się kelnerka z dwoma 
talerzami, półmiskiem ciastek, dzbankiem parującej kawy 
i dwoma grubymi kubkami. Grace nalała kawy do kub- 
ków; modląc się, żeby żołądek nie wprawił jej znowu 
w zakłopotanie. Nie była przygotowana na bitwę o prawo 
do opieki nad chłopcem. Po prostu chciała się z nim spot- 
kać i zabrać go do domu, gdzie jego miejsce. Skąd mogła 
wiedzieć, że to nie będzie takie proste? 

Patrzyła gniewnie na klasyczny wzór jedwabnego kra- 

wata Ramsaya, skubała ciastko i zastanawiała się, jak naj- 
lepiej rozegrać tę batalię. Zawsze była otwarta i bezpo- 
średnia, tym razem jednak taka postawa nie mogła przy- 
nieść spodziewanych efektów. 

Adams przyglądał jej się spod kruczoczarnych brwi, 

więc odłożyła na talerz nie dokończone ciastko i prze- 
łknęła z trudem. Sam jego krawat kosztował zapewne 
więcej niż całe jej ubranie. Ale przecież dla chłopca waż- 
niejsze były uczucia: czułość, miłość, poczucie bezpie- 
czeństwa. Czy pieniądze mogły mieć jakieś znaczenie? 

R

 S

background image

 
 
Czemu nie? W rozprawie o opiekę nad dzieckiem każdy 

rozsądny prawnik mógłby ujawnić jej skromne środki fi- 
nansowe i wykorzystać ten fakt przeciwko niej. Gdyby 
tylko Ramsay wiedział, jak bardzo były one skromne 
i niepewne, miałaby takie szanse jak kula śnieżna w og- 
niu piekielnym! 

-  Tak przy okazji, pomyślałem, że w zaistniałej sy- 

tuacji najlepiej byłoby wypisać Chada ze szkoły z inter- 
natem w Kalifornii i na resztę semestru wiosennego 
umieścić w prywatnej szkole niedaleko mojego domu. 
Całkiem dobrze już się tu czuje. Nie wydaje mi się, żeby 
zależało mu na szkole z internatem. 

-  Szkoła z internatem! Ależ to jeszcze dziecko! 
-  No właśnie. Chyba byłby szczęśliwszy w normalnej 

szkole. 

-  Bez wątpienia. Tym bardziej że szkoły na Hatteras 

są doskonałe. Na wyspie mamy nawet jedną prywatną. 
Będzie mu tam dobrze. 

Oczy Rama zwęziły się. 
-  Moja gospodyni troszczy się o niego, jakby był jej 

własnym synem. 

-  Ale ja zatroszczę się jeszcze lepiej, jest przecież 

moim siostrzeńcem! - wybuchnęła Grace. 

-  Nie zamierzasz ustąpić, co? 
W jego głosie było coś, co zabrzmiało niemal jak po- 

dziw, ale Grace nie mogła sobie pozwolić na osłabienie 
własnej czujności. Nie była pewna, czy to nie jedna z pra- 
wniczych sztuczek Ramsaya Adamsa, wiedziała jednak, 
że nie powinna mu ufać. Wiedziała też, że sposób, w jaki 
na nią działa, nie ma nic wspólnego z Chadem. 

-  Nie muszę ustępować - powiedziała z cichą deter- 

R

 S

background image

 
 
minacją. - To pan nie ma racji i jeśli będę musiała z pa- 
nem walczyć, zrobię to, choć to Chad najbardziej na tym 
ucierpi. Tylko człowiek okrutny może traktować dziecko 
w ten sposób. 

-  Okrutny? - Ram powtórzył łagodnie. Oparł się 

o stół, trzymając w swych wielkich dłoniach kamionko- 
wy kubek. W ciemnoszarych oczach na chwilę zagościło 
rozbawienie. - Zdaje się, że przeoczyłaś kilka ważnych 
faktów, Grace, a może o nich nie wiedziałaś. Tak się skła- 
da, że jestem ojcem chrzestnym Chada. Byłem przy jego 
chrzcie. - Uniósł znacząco ciemne brwi. - A ty? Gdzie 
wtedy byłaś? Byłem gościem na jego pierwszych uro- 
dzinach. Gdzie wtedy byłaś? Spotkał mnie zaszczyt ase- 
kurowania go na rowerze, kiedy po raz pierwszy odczepił 
od niego dwa dodatkowe kółka. Byłaś przy tym? Czy 
w jakiś dziwny sposób nie zwróciliśmy na siebie uwagi? 

Pół ciastka w jej żołądku nagle zmieniło się w ciężki 

kamień. Ostrożnie odstawiła kubek i przygotowała się do 
obrony, nie zdając sobie sprawy, że wcale jej o to nie 
prosił. 

-  Wydaje mi się jednak - zaczęła - że krewni mają 

pierwszeństwo przed rodzicami chrzestnymi. A jeśli idzie 
o to, że nie było mnie przy najważniejszych wydarze- 
niach w życiu mojego siostrzeńca, to musi pan wiedzieć, 
że przelot z jednego końca kraju na drugi jest drogi. I 
chociaż bardzo chciałam, nie mogłam tak po prostu wsiąść 
do samolotu, by odwiedzić Chada. 

Od czasu kiedy Tom i Coral przenieśli się na zachód 

- Chad miał wtedy dwa miesiące - rzadko się do niej 
odzywali. O chrzcie siostrzeńca też dowiedziała się już 
po fakcie, ale ten człowiek nie musiał o tym wiedzieć. 

R

 S

background image

-  W tym właśnie rzecz - stwierdził spokojnie Ram. 

- W obecnych czasach pieniądze to rzecz niezbędna, by 
wychować i wykształcić dziecko, szczególnie takie, które 
przywykło do... hm... pewnego, jak by to nazwać, stan- 
dardu życia. Poza tym Chad potrzebuje wyjątkowo sta- 
rannej opieki i... ochrony. Jako spadkobierca twój sio- 
strzeniec jest wiele wart. Wiesz o tym, prawda? Może 
właśnie na to liczyłaś, domagając się opieki nad nim? 

Grace poczuła, jak jej twarz robi się czerwona. 
-  Może sobie pan myśleć, co pan tylko chce, panie 

Adams, to i tak niczego nie zmieni. Fakty są takie, że 
mam prawo zabrać Chada ze sobą, a pan nie ma prawa 
go przede mną ukrywać, i to wbrew jego woli. Czy 
w ogóle powiedział mu pan, że przyjeżdżam? 

-  Ależ ja nie wiedziałem, że po niego przyjedziesz. 
-  Powiedziałam pańskiej sekretarce, że zamierzam go 

dzisiaj zabrać. 

Ram rozłożył bezradnie ręce. 
-  Ta wiadomość nigdy do mnie nie dotarła. Dzwoniłaś 

czy pisałaś? A jeśli pisałaś, to czy wysłałaś ten list do 
firmy, czy do domu? 

-  Pisałam! Wiedziałam, że dzwonienie nic nie da! 

Przepisałam nazwisko i adres z papieru firmowego. Mu- 
siał pan dostać ten list! 

-  To firma musiała go dostać. Czy wyraźnie napisałaś 

moje nazwisko? To dość duża firma. 

-  Napisałam: Szanowny Pan Adams, a nie: Szanowni 

Panowie Adams, Cornwall, Stover i Haymes! - krzyk- 
nęła zirytowana. - Wystarczyło otworzyć kopertę, sza- 
nowny panie Adams! 

-  Dziękuję, szanowna panno O'Donald. 

R

 S

background image

 
 
Grace wbiła w niego twarde spojrzenie. Chciała go 

speszyć, tak jak peszyła mężczyzn w sortowni ryb, odkąd 
po śmierci ojca sama wypływała na połów, lecz ten diabeł 
nawet nie poruszył rzęsą. Jeśli miał w sobie choć odro- 
binę człowieczeństwa, nie dawał tego po sobie poznać. 
Jego ręce spoczywały nieruchomo na stole, a wyraz twa- 
rzy nie zdradzał żadnych uczuć. Jeśli występuje w sądzie, 
pomyślała, to pewnie nalega, żeby ława przysięgłych 
składała się z samych kobiet. Zakłada zapewne, że żadna 
z nich nie będzie w stanie nawet pomyśleć o przeciw- 
stawieniu się jego woli. 

-  Poddajesz się? - zapytał z leniwym uśmiechem, 

a ona miała ochotę kopnąć go pod stołem. 

-  Nigdy. Nawet za milion lat - odparła, żałując jed- 

nocześnie, że nie założyła na ten pogrzeb czegoś nowsze- 
go, jaśniejszego. Że nie zrobiła czegoś ciekawszego 
z włosami, a tylko związała je wstążką. Że przynajmniej 
nie pomalowała ust po tym, jak zlizała całą szminkę, krą- 
żąc po okolicy w poszukiwaniu właściwego kościoła. 
- Niezależnie od tego, co pan myśli na ten temat, przy- 
jechałam pożegnać siostrę, co uczyniłam, i zabrać do sie- 
bie mojego siostrzeńca, co właśnie zamierzam uczynić. 
Może pan ze mną współpracować albo wyjaśnić policji, 
dlaczego ukrywa pan dziecko przed rodziną. Wybór na- 
leży do pana, panie Adams. 

-  Ramsay - poprawił ją. - Wiesz, Grace, zawsze po- 

dziwiałem twoją odwagę. W połączeniu z odpowiednią 
dawką rozsądku mogłoby to zatuszować wiele twoich 
wad. A co do Chada... Znajduje się teraz dokładnie tam, 
gdzie pozostanie w ciągu dającej się przewidzieć przy- 
szłości. A ty, jeśli po raz drugi w ciągu dwóch miesięcy 

R

 S

background image

 
narazisz go na zmianę szkoły, jedynego w tej chwili miej- 
sca, które w jego życie wnosi jakąś stabilizację, wpaku- 
jesz się w takie tarapaty, na jakie raczej nie jesteś przy- 
gotowana. Wierz mi, nie grożę ci dla przyjemności, cho- 
dzi mi jedynie o dobro chłopca. 

Pochyliła się do przodu, oparła o blat stołu i spojrzała 

na niego z błaganiem w oczach. 

-  Ale ja... 
-  Posłuchaj, Grace - nie dał jej skończyć. - Najpierw 

posłuchaj, a potem powiesz mi, czy to, co zaraz usły- 
szysz, nie ma sensu. Zrobisz to dla mnie? Dla Chada? 

Spuściła na chwilę wzrok i westchnęła zrezygnowana. 

Na jej twarzy wyraźnie widać było, że została pokonana. 
Powinien czuć się zadowolony ze zwycięstwa, a jednak 
wcale tak nie było. Z ciemnych oczu Grace mógł czytać 
bez trudu, a to, co wyczytał z nich w tej chwili, nie na- 
pełniało go szczególną dumą. 

Spojrzał w dół, na jej dłonie. Były pięknie ukształ- 

towane, miały krótkie, nie pomalowane, niezbyt równo 
przycięte paznokcie. U podstawy kciuka dostrzegł nakle- 
jony pasek plastra. Ram zawsze umiał docenić kobiece 
dłonie. Miękkie, delikatne, z doskonałym manikiurem - 
drażniące zapachem jakichś egzotycznych i erotycznych 
perfum. 

Pod wpływem czystego impulsu - czegoś, na co nie 

pozwolił sobie od dawna - sięgnął po lewą dłoń Grace 
i zanim zdążyła ją wyszarpnąć, zamknął ją w swojej, do- 
tykając rzędu odcisków u podstawy jej palców. Usłysza- 
wszy westchnienie, oprzytomniał f- puścił dłoń kobiety, 
jakby płonęła żywym ogniem. Zanim jednak to zrobił, 
w całym ciele poczuł dziwne drżenie. 

R

 S

background image

 
 
To samo przydarzyło mu się dziewięć lat temu, kiedy 

- również pod wpływem impulsu - odprowadził swoją 
partnerkę do stolika i wrócił, żeby zatańczyć walca z ko- 
bietą, która przed chwilą chlusnęła mu w twarz szampa- 
nem. 

Oj, panie Adams, pomyślał z przekąsem, czy nie po- 

winien pan wreszcie wybrać się na zaległy urlop? 

-  Dobra, oto, co proponuję - odezwał się, chrzą- 

kając. - Szkoła skończy się pod koniec maja. Wolał- 
bym, żebyś do tego czasu zostawiła Chada pod moją 
opieką. Naprawdę lepiej nie wprowadzać w jego ży- 
cie kolejnych zmian. Zna mnie od urodzenia, a teraz 
właśnie potrzebuje znajomej twarzy bardziej niż kiedy- 
kolwiek. Przyjeżdżaj do niego w weekendy, kiedy tylko 
będziesz załatwiała w pobliżu jakieś interesy. Musicie się 
przecież znowu poznać. Za jakiś czas porozmawiamy 
o tym, czy ma spędzić z tobą tydzień w czasie wakacji. 
Co ty na to? 

Grace zaczęła protestować, ale szybko jej przerwał: 
-  Zanim odpowiesz, powinnaś wiedzieć, że jestem nie 

tylko ojcem chrzestnym Chada, ale również administra- 
torem funduszu powołanego w celu zapewnienia środ- 
ków na jego kształcenie, a także wykonawcą testamentu 
Toma i Coral. Zamierzam wkrótce wystąpić o przyznanie 
mi opieki nad dzieckiem. Nie mam powodów przypusz- 
czać, że nie uzyskam zgody. 

Wyłożył przed nią swoje karty i czekał. Tym razem 

jednak Grace nie załamała się, ani nie zaczęła krzyczeć, 
jakby to zrobiła na jej miejscu Coral. Przez chwilę za- 
stanawiał się, dlaczego nie czuje żadnej satysfakcji. 
Wszystko przybierało przecież taki obrót, jak zaplanował. 

R

 S

background image

 
Patrzył, jak Grace zsuwa ręce ze stołu na kolana. Roz- 

sądna kobieta. Rozumie, że jest pokonana. 

-  No dobrze - odparła krótko. - To chyba wszystko, 

co mieliśmy sobie do powiedzenia. Przynajmniej na razie. 

Taki ton kobiecego głosu nieodparcie kojarzył mu się 

ze świecami i nastrojową muzyką. Niski, trochę ochrypły. 
Zupełnie niepodobna do siostry. Przyparta do muru Coral 
zaczynała przeraźliwie piszczeć. Była to jedna z wielu 
rzeczy, jakich w niej nie lubił, ale nie był to odpowiedni 
czas na rozpamiętywanie wad zmarłej. 

-  Słuchaj, a może byś pojechała do mnie - powie- 

dział i sam zdumiał się tą nagłą propozycją. - Jest tam 
sporo miejsca, moja gospodyni też się do nas wprowa- 
dziła. Mogłabyś spotkać się z Chadem i wyruszyć do do- 
mu jutro z samego rana. 

Lepiej niż większość mężczyzn Ram zdawał sobie 

sprawę, jak bardzo niebezpieczna może być zbytnia po- 
ufałość z przeciwnikiem. To najlepszy sposób na zatra- 
cenie obiektywności. 

-  Nie. Dziękuję. - Z godnością, która mu się spodo- 

bała, podniosła torebkę i rękawiczki i wstała od stołu. 
- Prosto, a potem trzecia poprzeczna, zgadza się? 

-  Kościół? Zawiozę cię, oczywiście. 
Rzucił na stół kilka banknotów. Dzięki Bogu, nie przy- 

jęła jego oferty! Zupełnie przestał nad sobą panować. 
Czuł się tak, jakby dopadała go choroba, która przez 
ostatnie półtora miesiąca dziesiątkowała pracowników je- 
go biura. Dwa dni temu do pracy przyszły tylko trzy 
osoby. 

-  To nie jest konieczne. Mogę sama…. 
Złapał ją za ramię, poprowadził przez zatłoczone po- 

R

 S

background image

 
mieszczenie i gwałtownym gestem otworzył zaparowane 
szklane drzwi, omal nie zderzając się z inną parą, która 
właśnie wchodziła. Zatrzymał się dopiero na chodniku. 

- Przywiozłem cię tu i odwiozę z powrotem, jasne? 

- powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. 

Nie sprzeciwiła się, ale jej wojownicza mina dosadnie 

wyrażała, jakie są jej myśli. Przegrała bitwę, ale była 
święcie przekonana, że wojna jeszcze się nie skończyła. 

Niech więc będzie i tak, zdecydował z podświadomą 

radością. 

 
Pogoda marcowa na Outer Banks zmieniała się nie- 

ustannie. Zniknęły małe zatoczki, zmyło domki plażowe, 
zalało autostrady, ale Grace, która zawsze podchodziła 
do życia pragmatycznie, nie miała powodów do narzekań. 
Sezon na kraby osiągnął swój szczyt, pracowała więc te- 
raz wyjątkowo intensywnie. Brała dwa dolary za każdy 
kilogram, a dzięki nowej wyciągarce mogła wyciągnąć 
nawet dwieście więcierzy, założyć nową przynętę, zwa- 
żyć i oznakować połów, i wrócić do domu przed połud- 
niem następnego dnia. Dawało to przeciętnie sto pięć- 
dziesiąt do dwustu kilogramów z połowu, czasem więcej, 
jeśli pogoda była sprzyjająca. 

Wiedziała jednak, że sezon nie będzie trwał wiecznie. 

Nadejdą dni, kiedy zacznie wiać zbyt silny wiatr, żeby 
wychodzić w morze. Dni, kiedy spadnie mgła tak gęsta, 
że stojąc przed domem, nie dostrzeże nawet zarysu swojej 
łodzi, zacumowanej przy brzegu. 

Takich właśnie dni, kiedy nie mogła wypłynąć, bała 

się najbardziej. I to nie tylko z powodu krabów. Dużo 
gorsze było to, że miała wtedy za dużo czasu na roz- 

R

 S

background image

 
myślania. Minęło już dwa i pół tygodnia od ponownego 
spotkania z Ramsayem Adamsem, mężczyzną, który 
przez dziewięć lat regularnie gościł w jej marzeniach. Ale 
to o Chada się martwiła, nie o Ramsaya. 

Nie było dnia, żeby się nie zastanawiała, czy jest zdro- 

wy, czy w ogóle ją pamięta i czy Ramsay powiedział 
mu wtedy, że przyjechała po niego i chciała go zabrać 
do siebie. Nie było wieczoru, żeby się za niego nie mod- 
liła. Grace nigdy nie prosiła o wiele, ani w modlitwach, 
ani w życiu. Była silna, zdrowa i rozsądna, mogła więc 
polegać wyłącznie na sobie. Tak to przynajmniej widzia- 
ła. Były jednak sytuacje, na które miała ograniczony 
wpływ. Tak właśnie było z Chadem. Dlatego też w tej 
sprawie musiała polegać na kimś silniejszym od siebie. 
Modliła się więc wytrwale, bo jak na razie tylko tyle 
mogła zrobić dla chłopca. W całym domu było wówczas 
tak cicho, że przy każdym kroku rozlegało się donośne 
echo. 

Pewnego razu, kiedy porywisty wiatr i gęsta mgła 

uniemożliwiły jej wypłynięcie w morze, zabrała się do 
czyszczenia łodzi. Po kilku dniach niepogody wszystkie 
części drewniane i metalowe lśniły jak nowe. Kiedy bu- 
rzowa pogoda się przedłużała, Grace wzięła się za gene- 
ralne porządki w domu. Umyła okna, zdjęła zasłony, 
uprała je, nakrochmaliła i wyprasowała. Nie bardzo lubiła 
prasować; wraz z ojcem nigdy nie przykładali do tego 
większego znaczenia, było to jednak lepsze niż samotna 
bezczynność. Tak więc pomiędzy wpajaniem najmłodsze- 
mu chłopcu Shoemakerów wyczucia rytmu, słuchaniem 
po raz pięćsetny „Dla Elizy" i wymyślaniem jakichś bar- 
dziej skomplikowanych wprawek dla wyjątkowo uzdol- 

R

 S

background image

 
 
nionej pianistycznie Cecil Ann Williams, Grace sprzątała, 
sprzątała i jeszcze raz sprzątała, by zdusić w sobie ból 
samotności. 

Samotność. Właśnie. Wreszcie się do tego przyznała. 

Po śmierci ojca czekały ją jedynie następujące kolejno 
po sobie lata uczenia gry na fortepianie, łowienia krabów 
i ryb i zajmowania się ogrodem. Każdy rok będzie taki 
sam, aż w końcu kości powygina artretyzm i zabraknie 
jej sił, by zarzucić sieci czy założyć więcierze. A więc 
przez najbliższe parędziesiąt lat - kraby, ryby, fortepian 
i ogród. 

Na jakie inne rozrywki mogła liczyć?. Jej życie towa- 

rzyskie ostatnio ograniczało się do ochotniczej pracy kie- 
rowcy i czytania na głos ludziom, którym oczy odmówiły 
już posłuszeństwa. Bardzo pięknie, bardzo szlachetnie... 
Dlaczego więc poczuła się nagle taka niezadowolona? 

Uśmiechnęła się smutno. Czyż los jej ojca nie był po- 

dobny? Po odejściu żony i najmłodszej córki zrozpaczo- 
ny Bartram O'Donald szukał zapomnienia w pracy. Irene, 
chociaż urodziła się na Hatteras, była zbyt piękna i zbyt 
ambitna, żeby mogło zadowolić ją życie żony rybaka. 
Chciała się wyprowadzić, lecz ojciec się na to nie zgodził. 
Po jednej z kłótni wyjechała więc, zabierając ze sobą 
piękną Coral, a starszą córkę zostawiając ojcu. Grace nig- 
dy nie zrozumiała i nie zaakceptowała decyzji matki, mu- 
siała się jednak z nią pogodzić. Widząc cierpienie ojca, 
robiła wszystko, by wynagrodzić mu tę stratę. On jej po- 
trzebował. 

Teraz znowu ktoś jej potrzebował. Dziecko. Chłopiec 

o niebieskich oczach Coral, płowej czuprynie, z wyso- 
kim czołem i mocno zarysowaną szczęką odziedziczoną 

R

 S

background image

 
po dziadku. W czasie jedynego tygodnia, jaki spędzili 
razem na Hatteras, gdy Chad miał pięć lat, ten pusty, 
stary dom jakby ożył. Chad był dla niej synem, którego 
zawsze pragnęła i który mógł wypełnić pustkę jej życia. 
To, że Ramsay Adams tak się upiera, by zatrzymać chło- 
pca przy sobie, było dla niej trudne do zrozumienia. Ten 
człowiek miał przecież wszystko - pieniądze, dobry za- 
wód, życie towarzyskie. Była pewna, że ma już z tuzin 
własnych synów. A jeśli nawet nie, to zapewne nie z bra- 
ku okazji! 

Do diabła, nie podda się tak łatwo! Wygra z nim tę 

walkę! 

Z błyskiem determinacji w oczach Grace wyłączyła 

radio, sięgnęła po ostatni numer „National Fisherman" 
i usiadła do kolacji składającej się z szynki i wczoraj- 
szych tostów. Miała już za sobą połowę posiłku, kiedy 
ktoś zapukał do frontowych drzwi. Zdziwiona uniosła 
głowę. Większość jej znajomych korzystała z tylnego 
wejścia i nie zawracała sobie głowy pukaniem. Po prostu 
otwierali drzwi i wołali, sprawdzając, czy jest w domu. 

- Kto, do cholery...? - mruknęła, podnosząc się 

z miejsca i w tej samej chwili tknęło ją przeczucie tak 
silne, że aż niewytłumaczalne. Jeszcze zanim otworzyła 
drzwi, wiedziała już, kto stoi po drugiej stronie. 

Chadwick. 
Bardzo urósł, od kiedy widziała go ostatnio, ale roz- 

poznałaby go wszędzie. Te niebieskie oczy, złote loki... 
Szczęka jej ojca była teraz znacznie wyraźniej zaryso- 
wana i... Och, Boże, przecież się nie rozpłacze! 

Spojrzała na Ramsaya Adamsa, który stał obok chło- 

pca, i zaraz tego pożałowała. Do tej pory widywała go 

R

 S

background image

 
ubranego oficjalnie, w garnitur, krawat. Teraz, w zwy- 
kłym ubraniu, podobał się jej jeszcze bardziej. Nie znosiła 
go, był jej wrogiem, lecz musiała przyznać, że robił na 
niej oszałamiające wrażenie. Fantazje, którym się odda- 
wała przez minione lata, były niczym w porównaniu 
z tym, co widziała i co czuła teraz. 

-  Może powinienem był najpierw zadzwonić - ode- 

zwał się. - Próbowałem rano, ale nikt nie odpowiadał. 

-  Mhm... Ostatnio bywają kłopoty z połączeniem. 

Zalało plażę - mruknęła wyjaśniająco. Miał na sobie cie- 
mną drelichową koszulę, gruby sweter w kolorze kości 
słoniowej i wytarte sztruksy, ale równie dobrze mogłaby 
to być zwykła przepaska na biodra. - Rano... przez kilka 
godzin pracowałam przy sieciach, więc... - zaczęła nie- 
pewnym głosem, jednak nie bardzo wiedziała, co napra- 
wdę chce powiedzieć. 

-  Jasne - przerwał jej. - Możemy wejść? 
Cofnęła się i dopiero wtedy dostrzegła, że u stóp męż- 

czyzny stoi wypchany plecak. Fioletowo-zielony ze śmie- 
sznymi obrazkami po bokach. Coś w sam raz dla po- 
ważnego prawnika z najbogatszych dzielnic Wirginii, po- 
myślała, uśmiechając się do siebie. 

-  Jeśli sprawiamy ci kłopot, powiedz. W pobliżu są 

motele. 

Nie zwracając uwagi na to haniebne stwierdzenie, 

Grace zwróciła się do chłopca, który do tej pory nie ode- 
zwał się ani słowem. Trącał nogą jakieś stare więcierze, 
nie puszczając ani na chwilę sztruksowych spodni wujka. 

-  Chad, jestem twoją ciocią. Pewnie mnie nie pamię- 

tasz, ale kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś pięć lat. 
Nauczyłam cię grać „Wlazł kotek na płotek" i wiązać 

R

 S

background image

 
 
sieci, pamiętasz? - Przyjrzała mu się bliżej. Jego włosy 
pociemniały. Obecnie było w nim mniej z Coral, a wię- 
cej z dziadka. I, o ile mogła to ocenić, nic z Toma. - Nie 
powinieneś być w szkole? - zapytała. Była ostatnia środa 
marca. W większości szkół do wakacji zostały przynaj- 
mniej dwa miesiące. 

-  W szkole wybuchła epidemia - wyjaśnił Ramsay. 

- Ma być z powrotem w poniedziałek, więc pomyśleli- 
śmy, że to doskonała okazja do złożenia ci wizyty. Chyba 
że w czymś przeszkadzamy? 

Grace podniosła wzrok z cichego siostrzeńca na gó- 

rującego wzrostem nad obojgiem mężczyznę. Wiedzia- 
ła doskonale, do czego zmierza. Stara się zbić ją z tro- 
pu, udowodnić, że nie nadaje się do opieki nad dziec- 
kiem. 

Powstrzymując nagłą chęć parsknięcia śmiechem, za- 

stanawiała się, co spodziewał się tu zastać. Półnagich fa- 
cetów wyczołgujących się spod stołu? Huczną imprezę 
na pełnym gazie? Może powinno jej to pochlebić, ale 
wcale tak nie było. 

-  Wcale mi nie przeszkadzacie. Chad, jesteś głodny? 

Właśnie usiadłam do kolacji. Jest szynka i tosty, mam 
też hot-dogi.,. albo możemy zrobić sobie spaghetti. Wy- 
bór nie jest duży, ale... 

-  Mogą być hot-dogi - stwierdził Ram. - Co ty na 

to, synu? Zjesz dwie parówki? 

Wzrok Chada powędrował od jednej twarzy do dru- 

giej. Wreszcie chłopiec przytaknął niepewnie. Zrobiło jej 
się go żal. Niełatwe musiało być jego życie przez ostat- 
nich kilka tygodni. Stracił rodziców, dom, kolegów 
w szkole. Musiał przenieść się na dragi koniec kraju, by 

R

 S

background image

 
 
zamieszkać z człowiekiem, który nawet nie był jego 
krewnym. 

A teraz przyjechał tutaj, do miejsca, którego prawie 

nie pamiętał, do ciotki, której prawie nie znał. Po raz 
pierwszy w głowie Grace zaświtała myśl, że może Ram- 
say miał rację, upierając się, by oszczędzić chłopcu ko- 
lejnych przenosin. 

Jeden z jej uczniów był w wieku Chada. Ośmioletni 

chłopcy powinni być ciekawi świata, głośni i żądni przy- 
gód. Tyle wiedziała. Chad był inny - wysoki na swój 
wiek, stanowczo zbyt cichy, zbyt nieśmiały i zbyt dobrze 
wychowany, skłonny do napadów złego humoru i łez. 
Czy ona, Grace, poradzi sobie ze wszystkimi problemami, 
z jakimi mogła się wiązać obecność chłopca w jej domu? 

-  W takim razie hot-dogi! - powiedziała wesoło, by 

zagłuszyć w sobie niewesołe myśli, i ruszyła do kuchni. 
- Jeśli chcecie się umyć, łazienka jest na lewo. Chad, 
pamiętasz? Kiedy byłeś tu ostatnio, kotka zatrzasnęła się 
w łazience na dole i przeszukaliśmy całą okolicę, zanim 
wreszcie usłyszałeś jej pisk. 

-  Aha. A ty myślałaś, że to tylko mewa - odezwał 

się chłopiec z nieśmiałym uśmiechem, którego widok 
zrodził w jej sercu przypływ czułości. 

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, Grace spoj- 

rzała ukradkiem na stojącego za nią mężczyznę. W wą- 
skim holu jego ramiona sprawiały wrażenie niezwykle 
szerokich, lecz Grace wmawiała sobie, że to tylko z po- 
wodu grubego swetra. Jedno jest pewne - pomyślała - 
musi mieć się na baczności. Ona chce mieć Chada przy 
sobie, a Ramsay z pewnością ani myśli jej ustąpić i użyje 
wszelkich sposobów, żeby postawić na swoim. 

R

 S

background image

 
Szykuje się więc zażarta walka, to pewne. Nie lżejsza 

od tej, jaką swego czasu stoczył ojciec z trzydziesto- 
kilogramowym okoniem, którego złapał na żyłkę prze- 
widzianą na zaledwie pięciokilowy połów. Oboje, opraw- 
ca i ofiara, męczyli się kilka godzin, aż wreszcie Bartram 
zwyciężył i przy aplauzie kilkudziesięciu zgromadzo- 
nych rybaków wyciągnął rekordową sztukę na molo 
w San Francisco. 

Wkładając pięć parówek do rondelka, Grace zaczęła 

się zastanawiać, kto w tej rozgrywce będzie źle wypo- 
sażonym rybakiem, a kto nieszczęśliwą rybą. 

R

 S

background image

 

 

 

Rozdział trzeci 

 
Nie zbłaźnisz się przez tego faceta. Nie zbłaźnisz się 

przez tego faceta, nie i już! - powtarzała sobie Grace 
do znudzenia. Od samego rana czuła dziwny niepokój 
na każdą o myśl o Ramsayu. Miała z nim walczyć, miała 
wygrać w tej walce, lecz zamiast bojowego nastroju jej 
duszę wypełniały obawy. Czy zdoła mu się przeciwsta- 
wić? Czy zdoła mu się... oprzeć? 

Po raz ostatni sprawdziła, czy Chadwick ma porząd- 

nie zasznurowany kapok, a potem odbiła od molo wy- 
budowanego jeszcze przez jej ojca. Deski już się wy- 
tarły i wypaczyły, ale nadal były równie mocne jak daw- 
niej. 

-  Gotowi? Trzymać się, ruszamy - powiedziała, usta- 

wiając silnik na mniejszą szybkość niż normalnie. 

Kiedy wrócili na ląd kilka godzin później, Chad po- 

zbył się już typowej dla siebie nieśmiałości. Wiele razy 
musiała go upominać, żeby nie ruszał się z miejsca, póki 
nie przycumują. 

-  Jejku, te kraby są naprawdę duże, prawda, ciociu? 

R

 S

background image

 
-  Prawda. Ale poczekaj tylko, kiedy zobaczysz panią 

krab ze swoim notatnikiem! 

-  Notatnik? Kraby nie noszą notatników. Żartujesz! 
Zaczęła się dyskusja na temat anatomii porównawczej 

krabów rodzaju męskiego i żeńskiego, która trwała do 
momentu, kiedy natknęli się na Ramsaya wychodzącego 
im na spotkanie zza rogu domu. 

-  Wujku, wujku, wiesz, gdzie pani krab nosi swój 

notatnik? Na brzuchu! A wiesz, co to jest, to takie długie 
i cienkie na brzuchu kraba? To tam trzyma swoje... 

-  Chad, zostawiłeś w łodzi puszki coli. Lepiej przy- 

nieś je do domu. 

Chłopiec śmignął jak strzała, a Grace z twarzą bar- 

dziej zaczerwienioną, niż usprawiedliwiałby to rześki pół- 
nocno-zachodni wiatr, starannie unikała wzroku Rama. 
Roześmiał się wesoło. 

-  Lekcja anatomii? W tym wieku? - zapytał. 
-  Lekcja biologii. 
-  Co za różnica? 
-  Nie mam pojęcia, a ty przestań się śmiać! — wy- 

buchnęła po części zirytowana, a po części rozbawiona 
faktem, że na wzmiankę o narządach rozrodczych kraba 
zareagowała niczym przerażona swoim dojrzewaniem 
małolata. 

Ram roześmiał się jeszcze głośniej, choć wiele go to 

kosztowało. Obudził się z potwornym bólem głowy, któ- 
ry nie ustąpił przez cały poranek spędzony na oczeki- 
waniu, aż Grace i Chad wrócą z morza. Przyjechał akurat 
na czas, żeby zobaczyć, jak wyciągają pierwszy połów. 
Obserwował ich przez chwilę, potem udał się do mia- 
steczka w poszukiwaniu kawiarni, gdzie mógłby popić 

R

 S

background image

 
dwie aspiryny. Jak dotąd nie przynosiły spodziewanego 
efektu. 

-  Wrzuć je do kosza z odpadkami - Grace poinstruo- 

wała Chada biegnącego z pustymi puszkami, po czym 
spytała Ramsaya, czy znalazł sobie jakiś nocleg. 

Podał jej nazwę motelu położonego kilka kilometrów 

dalej. Spędził w nim fatalną noc. Częściowo dlatego, że 
zawsze sypiał lepiej we własnym łóżku, trochę z powodu 
bólu głowy, głównie jednak przeszkadzał mu fakt, że nie 
mógł przestać myśleć o Grace O'Donald. 

Poprzedniego wieczoru został tylko na kolację, wy- 

słuchał Chada brzdąkającego na fortepianie krótki utwór, 
którego nauczył się trzy lata temu, a potem odjechał. 
W samą porę, bo jeszcze chwila, a zacząłby ją błagać, 
żeby znalazła mu jakiś wolny kąt u siebie, najlepiej 
w swoim łóżku. 

-  Pomyślałem, że moglibyśmy pojechać gdzieś na 

lunch - zaproponował. 

-  Wstawiłam rano kości od szynki na zupę. 
-  Nie zepsuje się. 
-  Możesz zjeść z nami - zaproponowała, spoglądając 

na niego spod ciemnych brwi. 

Ramsay nie bardzo wiedział, co kryje się za tym prze- 

nikliwym spojrzeniem. Wobec chłopca zachowywała się 
w sposób całkowicie naturalny, ale w stosunku do niego 
coś było nie tak. Chciałby móc myśleć, że pociąga ją 
w takim samym stopniu, w jakim ona jego, lecz zapewne 
zachowaniem Grace kierowała po prostu zwykła podej- 
rzliwość. 

I nie bez powodu - nie zamierzał jej przecież ustąpić. 
-  Co ty na to, synu, zupa czy hamburger? 

R

 S

background image

 
Chad, ściągając, brudne adidasy, uśmiechnął się nie- 

śmiało i powiedział: 

-  Pomogłem przygotować warzywa na zupę. Płaka- 

łem tylko przy cebuli, a przy marchewce, selerze i zie- 
mniakach już nie. Nawet się nie skaleczyłem. Naprawdę 
byłem ostrożny, prawda, ciociu? 

-  Bardzo ostrożny. I bardzo mi pomogłeś. 
-  No. A ta zupa na pewno jest super. Wiecie co? Mu- 

simy się pospieszyć, bo jak nie, to kraby zjedzą się na- 
wzajem i na rynku może spaść cena... 

Ram spojrzał na Grace ponad burzą kręconych, zło- 

tych włosów, pochylonych pilnie nad zasupłanym sznu- 
rowadłem. Wymienili spojrzenia - ciepłe, życzliwe, jak- 
by nie było między nimi żadnego konfliktu, jakby szczę- 
śliwa twarz chłopca pogodziła ich i odsunęła na bok 
wszystkie waśnie. 

Rama uderzyła bezpośredniość spojrzenia czystych, 

bursztynowych oczu Grace. Ich uczciwość. Ta kobie- 
ta nie grała, była szczera. A on? Całe jego życie opar- 
te było na różnych gierkach. Czasem nawet odnosił wra- 
żenie, iż wszystko, co udało mu się osiągnąć w ciągu 
tych trzydziestu siedmiu lat, było iluzją. Grał z ojcem 
i przegrał, pozostając przy zawodzie, który tak napra- 
wdę nigdy go nie pociągał. Dość często udawał kogoś 
innego wobec partnerów w firmie, czasem wobec klien- 
tów. Udawał również przed kobietami, z którymi spo- 
radycznie się spotykał. Niektóre z nich były zaintereso- 
wane stałym związkiem, na który on nie miał ochoty, 
inne interesowało raczej to, co mógłby"'dla nich zrobić 
jako prawnik. Ech, tak naprawdę coraz częściej myślał 
o tym, by rzucie to swoje wygodne, ułożone, ale jakże 

R

 S

background image

 
często pełne fałszu i udawania życie i zacząć wszystko 
od nowa. 

Przez chwilę, kiedy Grace i Chad ustawiali na stole 

talerze, smarowali masłem pieczywo i nalewali wspania- 
łą, parującą zupę, Ram poczuł, że jego głowa robi się 
dziwnie lekka, jakby tu, w niewielkiej rybackiej chacie, 
z dala od zgiełku miasta, jakimś cudem udało mu się po- 
zbyć całego bagażu przykrych emocji. 

Trwało to jednak zbyt krótko. Ramsay zjadł swoją 

porcję, a Chad, który pomagał w przygotowaniu skład- 
ników i był wielce zafascynowany efektem swojej pracy, 
zmusił go do nałożenia sobie dokładki. 

Teraz z każdą minutą Ram czuł się coraz gorzej. Już 

nie tylko bolała go głowa, ale jeszcze żołądek wyprawiał 
przedziwne harce. 

Za to Grace wciąż nie mogła się nadziwić, że Ramsay 

Adams siedzi tu, w jej nędznej małej kuchni, je ugoto- 
waną przez nią zupę i pije kawę z jednego z poobijanych 
kubków. W końcu mężczyźni tacy jak on jadają głównie 
w ekskluzywnych restauracjach, w których serwuje się 
wymyślne koktajle i szlachetne wina. 

A może powinna mu zaproponować trochę wina ciotki 

Manie? Ciotka zmarła kilka lat temu, ale powinno być 
jeszcze kilkanaście butelek jej słodkiego domowego wi- 
na. Oczywiście o ile od tego czasu korek się nie wykru- 
szył i wszystko nie wyparowało. Albo nie zmieniło się 
w ocet. 

Chad posmarował kolejną kromkę pieczywa konfiturą 

figową, pochłonął ją w trzech kęsach, po czym zapytał 
grzecznie, czy może odejść i pograć na fortepianie 
w drugim pokoju. 

R

 S

background image

 
-  Oczywiście, że możesz - odparła Grace. -Ale za- 

nim dotkniesz fortepianu, umyj ręce. Nie chcę, żebyś wy- 
smarował dżemem klawisze. Jutro po południu przycho- 
dzi do mnie uczeń na lekcje. 

-  Dobrze, psze pani. To znaczy, dziękuję, ciociu. To 

lecę. Ju-huu! 

Kiedy Chad trzasnął drzwiami i wybiegł do holu, 

twarz Ramsaya wykrzywił grymas bólu. 

-  Zdaje się, że boli cię głowa? - Grace podniosła się, 

zbierając ze stołu talerze i sztućce. - Wziąłeś coś? 

-  Aspirynę. Widocznie za mało. - Cierpiał, nie trzeba 

było zbytniej przenikliwości, żeby to stwierdzić. Starał 
się wprawdzie to ukryć - jadł tosty i zupę - lecz Grace 
widziała, że coś z nim nie tak. Albo nie odpowiada mu 
jej kuchnia - orzekła - albo czuje się znacznie gorzej, 
niż daje po sobie poznać. 

-  Jeśli chcesz poleżeć w spokoju, zabiorę Chada na 

dwór. Wspaniale się zaaklimatyzował, prawda? I tak 
szybko... 

-  Tak. Rzeczywiście - mruknął Ram niewyraźnie. - 

Chyba... Chyba wrócę do motelu. Może wieczorem za- 
biorę was na kolację. 

-  Lepiej się prześpij. Przyniesiemy ci z Chadem coś 

do jedzenia, żebyś nie musiał nigdzie wychodzić. Może 
duszoną rybę albo jakąś inną lekkostrawną... 

Nie dokończyła, bowiem Ramsay zbladł nagle, mruk- 

nął pospieszne przeprosiny, odsunął na miejsce krzesło 
i wybiegł pospiesznie z kuchni. Chwilę potem usłyszała 
budzące grozę i zarazem współczucie odgłosy, dochodzą- 
ce z łazienki na końcu holu. Czyżby to była reakcja na 
jej kulinarną propozycję? 

R

 S

background image

 
Przed drzwiami łazienki spotkała Chada. 
-  To chyba moja wina - szepnął żałośnie. - W ze- 

szłym tygodniu ja byłem chory. Wszystkie dzieci wy- 
miotowały, niektóre nawet w szkole. Mickey McCarthy 
zwymiotował na pracę domową Samanthy Poole. Pani 
nauczycielka powiedziała, że Samantha będzie musiała 
jeszcze raz ją przepisać. To niesprawiedliwe, prawda? 

-  Prawda - przytaknęła Grace, zastanawiając się, co 

robić: przygotować łóżko w pokoju ojca, czy od razu 
dzwonić po lekarza? 

Ram wyszedł z łazienki, zanim zdążyła podjąć decy- 

zję. Jego twarz była szara, a oddech urywany, jakby właś- 
nie przebiegł osiem kilometrów pod górę. Ten żałosny 
widok wzbudził w sercu Grace współczucie. Zapragnęła 
wziąć go w ramiona i przytulić do piersi jego głowę. 
Dość dziwaczne pragnienie, zważywszy na to, jakie za- 
miary miał wobec niej i wobec Chada... 

-  Przepraszam - odezwał się. 
-  Nie ma za co. Poczekaj chwilę, zaraz przygotuję 

ci łóżko i zadzwonię po lekarza. On będzie wiedział naj- 
lepiej, co się dzieje i jak ci pomóc. 

-  Nie, dziękuję... Motel. Prześpię to. Za kilka godzin 

mi przejdzie. 

-  Nie bądź śmieszny - żachnęła się i popchnęła go 

w stronę krzesła. Nawet się nie sprzeciwił. - Siedź tu, 
póki cię nie zawołam. Chad, chodź, pomożesz mi po- 
ścielić łóżko. 

-  Naprawdę nie rób sobie kłopotu! - zawołał za nią 

Ram. - Już i tak jest mi wystarczająco głupio. Wrócę 
do motelu. 

Grace wzięła się pod boki i spojrzała na niego suro- 

R

 S

background image

 
wym wzrokiem. Nie przyszło jej to łatwo, bowiem Ram 
wyglądał rzeczywiście fatalnie i budził w niej jedynie 
opiekuńcze uczucia. 

-  Jeśli wrócisz do motelu, ja i Chad pojedziemy za 

tobą. Sam powiedziałeś, że potrzeba ci jedynie snu. Prze- 
śpisz się więc tutaj. Miejsca jest mnóstwo. 

Nie odpowiedział. Spuścił tylko głowę, zrezygnowa- 

ny, i stęknął żałośnie. 

To było łatwe zwycięstwo. Ramsay był zbyt słaby, 

żeby protestować. Mimo to Grace czuła odrobinę saty- 
sfakcji, że przynajmniej w tej sprawie jej ustąpił. Może 
uda jej się także zwyciężyć w tej najważniejszej walce, 
jaką miała z nim stoczyć - w walce o Chada? Tym bar- 
dziej, że mały szybko ją polubił i lgnął teraz do niej jak 
mucha do miodu. Tak, prędzej czy później Ramsay 
Adams musi jej ustąpić. W końcu nie trzeba kończyć stu- 
diów prawniczych, by wiedzieć, że właściwie i tak jest 
się na straconej pozycji. 

-  Psze pani... To znaczy, ciociu Grace, pamiętasz, 

jak graliśmy w te prostokąciki z kropkami? Masz je je- 
szcze? 

-  Domino? Jest pewnie gdzieś. Może w szafce pod 

schodami? Poszukaj tam, a ja zajmę się panem Adamsem. 
Kiedy poczuje się lepiej, przyda się coś, co powstrzyma 
go od łażenia po ścianach. Domino nada się do tego do- 
skonale. 

Ramsay Adams grający w domino? Trudno to było 

sobie wyobrazić. 

Ułożywszy chorego w łóżku, Grace-zostawiła obok 

szklankę coli, ręcznik i plastykowe wiaderko, sama zaś 
pojechała do motelu po jego rzeczy. Zabrała stamtąd je- 

R

 S

background image

 
szcze nie rozpakowaną torbę i szybko wróciła do swoich 
dwóch mężczyzn. 

Jej dwaj mężczyźni. Jak cudownie to brzmi, pomy- 

ślała. I jak nieprawdopodobnie. 

Do kolacji Grace i Chad grali cicho w domino, usta- 

lając stopniowo reguły, gdyż oboje nie bardzo je pamię- 
tali. Tuż po posiłku Grace umieściła siostrzeńca w od- 
dzielnym pokoju ze stertą książek, które kiedyś należały 
do jej ojca, i dyskretnie zajrzała do drugiego z gości. 
Spał w najlepsze. Zamknęła za sobą drzwi i na palcach 
wróciła na dół, by posprzątać po posiłku. 

Ramsay Adams śpi smacznie pod jej dachem. Wciąż 

trudno było jej w to uwierzyć. Jego nagie ciało przykryte 
jest kołdrą, którą tyle razy prała i cerowała własnymi rę- 
koma. Kiedy weszła do sypialni, leżał na brzuchu z sze- 
roko rozsuniętymi nogamir a jego gołe ramiona były roz- 
rzucone na poduszce. Pragnęła zostać i popatrzeć na nie- 
go, choćby przez chwilę, ale zdrowy rozsądek zwyciężył. 
I bez tego miała problemy z utrzymaniem na wodzy swo- 
jej fantazji. 

Nie. Nie ma sensu rozbudzać wyobraźni. Nic ich nie 

łączy poza konfliktem interesów. On jest prawnikiem, 
a ona prostą rybaczką. Jutro rano, jak zawsze, obudzi 
się, złapie kubek odgrzanej kawy, wskoczy w ubranie, 
założy sztormiak, wyciągnie łódź i wypłynie do swoich 
więcierzy. Nie jest przecież na tyle głupia, by nie od- 
różniać rzeczywistości od marzeń. 

Wytarła ostatni talerz, odstawiła go do szafki, odwie- 

siła ściereczkę, zamknęła na klucz tylne drzwi i zgasiła 
światło. 

Ale kiedy już się umyła i przebrała w koszulę nocną 

R

 S

background image

 
 
- beznadziejny, pozbawiony wdzięku kawałek bawełny 
zamówiony z katalogu biura sprzedaży wysyłkowej - za- 
pragnęła po raz ostatni spojrzeć na swojego pacjenta. 
A nuż jego stan się pogorszył... 

Tym razem Ram leżał na plecach. Wyciągnął się na 

cała długość starego żelaznego łóżka jej ojca. Pod kołdrą 
spoczywały sto osiemdziesiąt trzy centymetry zupełnie 
nagiego umięśnionego ciała. Ramsay Adams wyglądał tak 
wspaniale, tak męsko, nawet z tą delikatną zielonkawą 
bladością na twarzy, że Grace musiała sporo się natrudzić, 
by odegnać od siebie coraz natarczywiej napływające 
i coraz bardziej wyraziste lubieżne myśli. 

-  Bądź rozsądna, Grace O'Donald -mruknęła do sie- 

bie pod nosem. - Nie czas na romanse. Lepiej przejrzyj 
ostatni numer „National Fisherman". 

Kiedy zajrzała do pokoju Chada, chłopiec jeszcze czy- 

tał. 

-  Może pójdziesz już spać? - zapytała łagodnie. 
-  A czy rano będziemy coś łowić? 
-  Tak, kraby. O świcie. Ale obawiam się... 
-  Wiem. Nie możesz mnie ze sobą zabrać. - Jego 

mała twarzyczka posmutniała. Zrobiło jej się go żal. Któ- 
ry to raz spotyka go w życiu zawód? 

-  Jeszcze wiele razy wypłyniemy razem na połów - 

obiecała. - Ale jutro jedno z nas musi zostać z panem 
Adamsem. Źle bym się czuła, zostawiając go samego, 
a ty? 

-  Ja też. - Wyraźnie ukrywał rozczarowanie. Grace 

pomyślała, że chłopiec w jego wieku nie powinien tak 
łatwo godzić się na ustępstwa i tak bardzo być posłuszny. 

Pod tym względem Chad przypominał matkę. Coral, 

R

 S

background image

 
 
piękna, mądra, zawsze szukająca aprobaty matki, też była 
posłuszna. W przeciwieństwie do Grace, bardziej zwią- 
zanej z ojcem i niemal od dziecka szczęśliwszej na łodzi 
niż z lalkami, lusterkiem i szminką. 

-  Może kiedy wujek Ram się obudzi, będzie chciał 

pograć ze mną w domino? - powiedział Chad z rezyg- 
nacją w głosie. 

-  Może - odparła Grace, chociaż szczerze wątpiła, 

czy Adams, pozostając w tak kiepskim stanie, będzie 
miał w najbliższym czasie ochotę na jakiekolwiek roz- 
rywki. - Lepiej idź już spać, słoneczko. Jeśli jutro wujek 
będzie czuł się lepiej, to zabiorę cię do sortowni ryb. 

Zgasiła w pokoju światło, odłożyła książkę na miejsce 

i pochyliła się nad siostrzeńcem, żeby pocałować go 
w czoło na dobranoc. Jego włosy pachniały wiatrem 
i słoną wodą. Właściwie powinna wysłać go jeszcze do 
łazienki, ale doszła do wniosku, że jeśli raz pójdzie do 
łóżka nie uczesany i z nie umytymi zębami, to nie stanie 
mu się krzywda. W jego wieku przygładzała włosy ręką, 
nawet nie rozplatając warkocza, zakładała czyste skar- 
petki na brudne nogi, po czym wsuwała się pod kołdrę. 
W przeciwieństwie do Coral, nieodmiennie śpiącej w ró- 
żowej, pachnącej piżamie, z lalką Barbie na poduszce. 

Na wszystko przyjdzie czas. Kiedy Chad już z nią 

zamieszka, ustalą obowiązki, które będzie musiał spełnić 
przed położeniem się do łóżka. 

 
Kolejny atak mdłości nadszedł w środku nocy. Ram 

z trudem dotarł do łazienki. Spędził tam dobrych parę 
minut, a przed wyjściem, chcąc się orzeźwić, spryskał 
twarz zimną wodą, mocząc przy okazji całą górę piżamy. 

R

 S

background image

 
Wstrząsały nim dreszcze, na przemian robiło mu się zim- 
no i gorąco, a głowa bolała go tak, jakby waliło w nią 
sześć młotów pneumatycznych. 

Nabrawszy pewności, że zdoła wrócić o własnych si- 

łach do sypialni, zgasił światło i ruszył przez ciemny ko- 
rytarz. Na miejscu zastał Grace. Miała na sobie baweł- 
nianą koszulę nocną, najwyraźniej zaprojektowaną przez 
jakąś misjonarkę pod koniec dziewiętnastego wieku. Wło- 
sy splecione w warkocz opadały jej na plecy. Wyglądała 
tak słodko i niewinnie, że aż jęknął. 

-  Wyjdź stąd - mruknął. - Proszę. 
Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było, żeby oglądała 

go w takim stanie. 

Nie posłuchała. Kilkoma wprawnymi ruchami wygła- 

dziła pościel i poprawiła poduszki. Ram wiedział, że po- 
winien okazać jej wdzięczność, ale był w stanie wymam- 
rotać tylko coś niezrozumiałego i wgramolić się na łóżko. 
Boże, nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł się aż tak fatalnie! 

-  W przyszłym roku zaszczep się przeciw grypie - 

odezwała się, spokojnie przykrywając go kołdrą. 

Spojrzał na nią oburzony, ale szczękające zęby unie- 

możliwiały mu jakąkolwiek ripostę. Do cholery, takie 
szczepionki są dobre dla dorastających chudzielcow 
i emerytów, ale nie dla niego! Poza tym, dopadła go 
prawdopodobnie jakaś wyjątkowo wredna odmiana, któ- 
rej jeszcze nie odkryto. Wiadomo przecież, że wirusy imi- 
tują się teraz tak szybko, iż nie sposób nadążyć z opra- 
cowywaniem nowych lekarstw. 

-  Nie mam czasu na choroby - wymamrotał. 
-  Świetnie. To wyzdrowiej. 
-  Tyle pracy, tyle wyjazdów... 

R

 S

background image

 
-  Następnym razem wyślij kogoś innego. A sam zo- 

stań w domu i się wykuruj. 

-  Otrułaś mnie. Ta zupa, którą jadłem... 
-  Nie gadaj bzdur. Od początku pobytu na wyspie 

byłeś chory. 

W jego rozpalonych gorączką oczach zabłysło wyzwa- 

nie. 

-  Tylko niech ci się nie zdaje, że to cokolwiek zmie- 

nia. Chłopiec zostaje ze mną. 

-  Porozmawiamy o tym, kiedy już będziesz przy 

zdrowych zmysłach. 

-  No właśnie. Gdybym był przy zdrowych zmysłach, 

nie zadawałbym się z kobietą, która gra na fortepianie 
i łowi ryby! 

-  A ponieważ właśnie to robisz, znaczy, że coś jest 

z tobą nie tak, więc przestań gadać i śpij. - Grace uśmie- 
chnęła się. Tak, uśmiechnęła się do niego, mimo niezbyt 
przyjemnej wymiany zdań! 

Ram jęknął i przewrócił się na drugi bok, postana- 

wiając nie zwracać na nią uwagi, póki nie odejdzie. 

Minęło kilka chwil, a on wiedział, że Grace wciąż 

przy nim stoi. Jednocześnie chciał i nie chciał, żeby ode- 
szła. A kiedy poczuł na policzku jej chłodną rękę, nie 
mógł się powstrzymać od odwrócenia twarzy w jej stro- 
nę. Kto by pomyślał, że dotyk tej spracowanej dłoni może 
przynieść taką ulgę? 

-  Nie powinnaś tu siedzieć - wymamrotał. - Zarazisz 

się. 

-  Przeszłam to w zeszłym miesiącu. 
-  Tę... złośliwą odmianę? 
-  Jasne. A na co innego mogłabym chorować? - za- 

R

 S

background image

 
pytała. W jej głosie zabrzmiała nuta wesołości, sympatii 
i odrobina triumfu. 

Ram wyciągnął rękę, schwycił Grace za palce i przy- 

ciągnął jej dłoń do swego czoła. Była taka kojąca, taka 
łagodna... Gdyby nie to, że czuł się tak fatalnie, miałby 
ochotę... 

Majaki. Musiał mieć bardzo wysoką gorączkę, bo my- 

śli kłębiące się w jego zbolałej głowie były całkowicie 
irracjonalne. 

-  To niczego nie zmienia... - ostrzegł ją ponownie na 

wypadek, gdyby pomyślała o wykorzystaniu jego chwilo- 
wej niedyspozycji. - Cholera, głowa mnie boli jak diabli. 

-  Więc nie mów niepotrzebnie. Może przyłożymy ci 

lód do głowy, a poduszkę rozgrzewającą przy nogach? 
Co ty na to? 

Chciał jej powiedzieć, że jeśli nadal będzie go doty- 

kała w ten sposób i przemawiała do niego tym łagodnym 
głosem, póki nie zaśnie, to może uda mu się przeżyć tę 
noc. Problem w tym, że jego męska duma nie chciała, 
by Grace oglądała go w łóżku, bezradnego jak nowo na- 
rodzone niemowlę. 

 
Następnego dnia rano, zaraz po powrocie z połowu, 

Grace pospieszyła, by sprawdzić stan swojego pacjenta. 
Zdjęła buty i żółty sztormiak na tylnej werandzie, umyła 
i posmarowała kremem ręce, a potem na palcach weszła 
na górę. Chad na powitanie przekazał jej wiadomość, że 
wujek Ram nie miał kolejnych ataków mdłości. Pochwalił 
się też, że sam przygotował sobie śniadanie i zapytał, czy 
może pooglądać kreskówki w telewizji. Grace pogłaskała 
go po głowie i pozwoliła włączyć telewizor, a sama, 

R

 S

background image

 
w dżinsach, z rozwianymi przez wiatr włosami i policz- 
kami zaróżowionymi od chłodnej bryzy, zajrzała do śpią- 
cego mężczyzny. I dopiero teraz, kiedy zobaczyła go 
wciąż leżącego w łóżku jej ojca, przyznała się przed sobą, 
że bała się, czy Ram nie opuści rybackiej chaty, korzy- 
stając z nieobecności jej właścicielki. 

Może lepiej by było, gdyby to zrobił, pomyślała smut- 

no, podchodząc bliżej, by przyjrzeć się śpiącej postaci. 
Ściągnął z siebie kołdrę, zrzucił na podłogę poduszkę roz- 
grzewającą, a jego naga pierś unosiła się miarowo. Nawet 
chory wyglądał wspaniale. 

Podniosła ciepły już okład z lodu, uklękła przy po- 

duszce elektrycznej i wyłączyła ją z kontaktu. Kiedy od- 
wróciła się, żeby spojrzeć na niego po raz ostatni, miał 
już otwarte oczy i przyglądał się jej, leżąc nieruchomo. 
Mogłaby przysiąc, że nie narobiła hałasu, a jednak się 
obudził. Jego oczy nie były już rozpalone gorączką, ale 
spoglądały na nią równie intensywnie jak w nocy. 

-  Ładnie ci z takimi włosami. 

Zakłopotana, nieśmiało poprawiła je ręką. 

-  Dziękuję - wydusiła z siebie. Komplementy, nawet 

tak drobne i nic nie znaczące, onieśmielały ją. Nigdy nie 
sądziła o sobie, że jest ładna. Czyżby Adams szykował 
jakiś podstęp? - Masz ochotę na śniadanie? - zapytała. 

Jego usta skrzywiły się z rozbawieniem. 
-  Chciałbym powiedzieć: tak, ale rozsądek doradza 

co innego. Może za jakiś czas. Najpierw wstanę. 

-  Wstaniesz dopiero jutro. Do tego czasu powinieneś 

jednak coś zjeść. 

-  Mylisz się. Wstanę za jakieś dwie minuty. Sam 

wiem, czego mi trzeba. 

R

 S

background image

 
-  Świetnie. Upieraj się jak osioł, a zobaczymy, co 

z tego wyniknie. 

-  Nie ma to jak zgodność poglądów. 
Spojrzał na nią z ironią, a Grace zdała sobie nagle 

sprawę, że zapewne cuchnie od niej rybami - przyszła 
tu przecież prosto po opróżnieniu sieci. Speszyła się, lecz 
nie chcąc dać tego po sobie poznać, podniosła dumnie 
głowę i opuściła szybko pokój. Za plecami usłyszała ci- 
chy, tłumiony śmiech. Miała ochotę trzasnąć drzwiami, 
ale nie chciała dać mu tej satysfakcji. Niech nie myśli, 
że tak łatwo może wyprowadzić ją z równowagi! 

-  Gotowy do wyjścia do sortowni?! - zawołała do 

Chada. Nalała sobie filiżankę kawy, przygotowała tost 
i ukroiła kawałek żółtego sera. - Nasz pacjent szybko 
wraca do zdrowia. Myślę, że da sobie radę bez nas. 

 
Wrócili kilka godzin później, po zważeniu i oznako- 

waniu krabów. Po drodze zrobili zakupy i obejrzeli la- 
tarnię morską. Grace obiecała chłopcu, że choć od kilku 
lat wieża jest zamknięta z powodu remontu, któregoś dnia 
pozwoli mu wspiąć się na szczyt tak, jak sama robiła to 
w dzieciństwie. 

Ramsaya zastali na dole. Ubrany w sztruksowe spod- 

nie i granatową flanelową koszulę, siedział w wygodnym 
starym fotelu, który Grace niedawno obiła drelichem, by 
na sztywnym materiale nie było znać brudu. Biedaczysko, 
wyglądał blado i żałośnie. Kiedy Chad podbiegł do nie- 
go, chcąc opowiedzieć mu o ogromnej rybie, którą wi- 
dział w chłodni, mężczyzna skrzywił się tylko. 

-  Zastanawiałem się, czy w ogóle zamierzacie wrócić 

- powiedział, gdy chłopiec popędził do kuchni. 

R

 S

background image

 
Zapowiada się piękny wieczór, pomyślała Grace. Mi- 

nęła zaledwie druga po południu, a ten już jest wściekły. 

-  A ja się zastanawiałam - odparła - czy nie uciek- 

niesz do motelu. 

-  Nie łudź się. Zabrałaś Chada. Bez niego nigdzie 

nie wyjadę. 

No, tak. Mogła przewidzieć, że nie pójdzie jej tak 

łatwo. 

-  Czy możemy o tym porozmawiać później? Muszę 

rozpakować zakupy. Dla ciebie kupiłam zupę i krakersy, 
chyba ci nie zaszkodzą. Lubisz gorącą herbatę? 

-  Porozmawiamy o tym teraz - przerwał jej. - A co 

do lunchu, zatrzymamy się z Chadem gdzieś po drodze. 
- Uniósł się lekko z fotela i zawołał: - Chad! Spakuj 
swoje rzeczy, dobrze? Czas się zbierać. 

-Jak to? - zaniepokoiła się Grace. - Myślałam... 

Mówiłeś przecież, że szkoła zaczyna się w poniedziałek. 

-  Czy sądzisz, że ja też mam wakacje? 
Grace, równie wściekła co zawiedziona, odwróciła się 

gwałtownie, potykając na skórzanej torbie, tej samej, którą 
wczoraj przytargała z motelu. Była spakowana, zapiętą, go- 
towa do podróży. A niech go szlag! Jeśli naprawdę 
zamierza 
już teraz wracać do domu, to po co w ogóle przyjeżdżał? 
To nie fair, ani w stosunku do niej, ani wobec Chada. 

Ze złością upchnęła zakupy do lodówki i do szafek. 

Tyle tego wszystkiego kupiła! Ulubiony sok Chada, mnó- 
stwo świeżych jarzyn, najdroższy rodzaj musli, zapas mle- 
ka, który starczy jej chyba na miesiąc, a nawet trzy lu- 
zowane kurczaki - luksus, na który rzadko sobie pozwa- 
lała - by przygotować lekkostrawną potrawę dla cierpią- 
cego Rama. 

R

 S

background image

 
 
-  Ciociu, czy będę tu jeszcze mógł kiedyś przyjechać? 

- zapytał Chad, stojąc już w drzwiach. Miał przeraźliwie 
smutną minę. W jednej ręce ściskał swój kolorowy ple- 
cak, w drugiej kurtkę. 

-  Oczywiście. Kiedy tylko zechcesz. A gdy już skoń- 

czy się szkoła, będziesz mógł nawet ze mną trochę po- 
mieszkać. Wujek Ram nam to obiecał. 

Chłopiec rozchmurzył się natychmiast. 
-  Naprawdę? Słowo? Pomogę ci łowić ryby i... i sam 

będę ścielił łóżko... i w ogóle. Pani Suggs mówi, że jej 
bardzo pomagam w domu. 

-  Nie wątpię. We dwoje szybko poradzimy sobie ze 

wszystkim, a potem będziemy mogli pograć w domino 
i poczytać książki dziadka. 

-  Nooo! 
-  No dobrze - przerwał im Ramsay. - Pożegnaj się 

już z ciocią, Chadwick. Podziękuj jej za gościnność. 

Grace spojrzała na Rama z wyrzutem. 
-  Przecież możesz go u mnie zostawić - powiedziała 

cicho, gdy Chad odszedł w stronę samochodu. - Odwio- 
złabym go w niedzielę po południu - zaproponowała. 

-  Nie - odparł krótko i zaczął układać bagaże w ba- 

gażniku swego wozu. 

-  Nie jesteś jeszcze zdrowy, a do Norfolk długa dro- 

ga. Co będzie, gdy znów ogarnie cię słabość? Pomyślałeś 
o tym? 

-  Nie martw się. 
-  Jak mam się nie martwić?! - zirytowała się ponow- 

nie. - Skąd w tobie taka pewność?! Ta choroba zwala 
z nóg silniejszych od ciebie! 

-  Grace, nie komplikuj sprawy. Powiedziałem, że po- 

R

 S

background image

 
 
zwolę chłopcu przyjechać tu latem i dotrzymam słowa. Nie 
dopuszczę jednak, by czuł się rozdarty między tobą a mną. 
Robię to dla jego dobra. On i bez tego wiele przeszedł. 

Spojrzała na niego bezradnie, czując się winna, za- 

kłopotana i zła. Czy miała jednak zniżyć się do płaczu 
i błagań? Nie, nigdy. Powściągnęła targające jej sercem 
uczucia i odezwała się spokojnym, opanowanym głosem: 

-  Posłuchaj, Ramsay. Chad potrzebuje matki. Zawsze 

potrzebował. Nie znałam dobrze Coral, choć była moją 
siostrą, ale nie sądzę, żeby była dobrą matką. Gospodyni 
domowa też nie wystarczy. 

-  Pani Suggs? O, ona jest niezawodna. Ale masz ra- 

cję. Coral była fatalną matką. Tom zresztą nie był lepszy. 
Wmówili Chadowi, że powód, dla którego wysłali go do 
szkoły z internatem, to ich częste wyjazdy służbowe. 
Oboje wiemy, że było inaczej. Tom i Coral byli lekko- 
duchami i egoistami. W ich życiu najbardziej liczyły się 
przyjemności. O obowiązkach i odpowiedzialności na- 
wet nie chcieli słyszeć. 

Choć odczucia Grace były zgodne z opinią, którą 

przed chwilą usłyszała z ust Rama, jego słowa zraniły 
ją. Nie było jednak sensu ani protestować, ani się obrażać. 
W końcu Ram znał ich lepiej niż ona. 

-  Myślałem, że przyjaźniłeś się z Tomem - rzekła, 

owijając się szczelniej swym starym żółtym swetrem. Po- 
żałowała nagle, że nie ma na sobie czegoś nowszego, 
bardziej eleganckiego. 

-  Tak, byliśmy przyjaciółmi. Wychowywaliśmy się 

razem w podobnych warunkach. Cały rząd niań, szkoły 
z internatami, obozy wakacyjne... Chodziliśmy do tej sa- 
mej szkoły, razem studiowaliśmy, chociaż kiedy dorośli- 

R

 S

background image

 
 
śmy, zdaliśmy sobie sprawę, że w niewielu rzeczach się 
zgadzamy. 

-  Wiedziałam, że jesteś adwokatem Toma, byłeś druż- 

bą na jego ślubie, ale... 

-  A ty byłaś siostrą panny młodej - przerwał jej. - Tą, 

która oblała mnie szampanem. 

Grace poczuła, jak się rumieni. 
-  Miałam nadzieję, że zapomniałeś. 
-  Nie zapomniałem. - Oparł się o framugę drzwi. 

Sprawiał teraz wrażenie mniej niedostępnego, mniej nie- 
realnego niż wtedy, gdy elegancko ubrany tańczył z nią 
walca w pustym przedpokoju. Zdawał się jej bliższy, bar- 
dziej bezpośredni, a przez to - znacznie bardziej niebez- 
pieczny. - Nie, żebym nie próbował - dodał. 

-  Ja też próbowałam - odparowała, a potem ugryzła 

się w język. Po nagłym błysku zainteresowania w jego 
oczach zrozumiała, że wyjawiła swój najgłębszy sekret. 
- Słuchaj, jeśli masz jechać, to jedź! - wybuchnęła. - 
Może ci się zdaje, że wyzdrowiałeś, ale wierz mi, do- 
staniesz dreszczy, nim dojedziesz do domu, więc im szyb- 
ciej wyruszysz... 

-  O czym tak bardzo starałaś się zapomnieć, Grace? 
-  O niczym! - krzyknęła zła i zażenowana. Powie- 

trze między nimi zdawało się pulsować, utrudniając od- 
dychanie. - Czy zdarzyło się coś, o czym nie mogłabym 
zapomnieć? 

-  Sama odpowiedz. Bo ja... zaczynam się zastana- 

wiać, czy może jest jakiś sposób, żeby rozwiązać nasz 
problem. 

-  Nasz problem? Ach... chodzi o Chada. Mam na- 

dzieję, że pozwolisz mi wreszcie wziąć go na stałe. 

R

 S

background image

 
Podniósł dłoń do góry, jakby chciał zapobiec kolejnym 

kłótniom. 

-  Nie czas na takie dyskusje. Głowa pęka mi z bólu. 

Obiecuję, że będę się dobrze opiekował Chadem. W przy- 
szłym tygodniu każę mu do ciebie zadzwonić, a później 
zdecydujemy na spokojnie, w jaki sposób moglibyśmy 
się nim podzielić. 

-  Nie będziemy się dzielić. Jego miejsce jest przy 

mnie i nie zamierzam ustąpić! - Nie odpowiedział, pa- 
trzył na nią tylko z cierpliwą wyrozumiałością, więc do- 
dała: - Ram, nie mam nikogo oprócz Chada, a on nie 
ma nikogo prócz mnie. Potrzebujemy się nawzajem. Nie 
możesz tego zrozumieć? 

Westchnął ciężko, po czym podniósł swą torbę po- 

dróżną. 

-  Gdybym miał jakąkolwiek nadzieję, że przystaniesz 

na moją propozycję, może spróbowałbym cię do niej 
przekonać. 

-  Nic by ci to nie dało. 
-  Dałoby. Całkiem sporo. Ale na to przyjdzie czas 

później. Tak, później, Grace. Później to jakoś załatwimy 
- powiedział i odwrócił się, by odejść. 

-  Zaczekaj! - zawołała za nim. - Nie odchodź jesz- 

cze! 

Nie posłuchał. 
Grace patrzyła jakiś czas, jak idzie powoli do samo- 

chodu, wysoki, lekko pochylony. Potem odwróciła się, 
wbiegła do salonu, opadła ciężko na fotel i ukryła twarz 
w dłoniach. 

-  Niech go szlag! - szepnęła. - Niech go jasna cho- 

lera! 

R

 S

background image

 

 

 

 

Rozdział czwarty 

 
W oknach na frontowej ścianie domu nie paliło się 

ani jedno światło, co znaczyło, że pani Suggs siedzi w ku- 
chni. Ram, jak zwykle ostatnio, wrócił do domu wcześ- 
niej. Było tak przynajmniej od kilku miesięcy, od kiedy 
najpierw Chad, a nieco później również poproszona o to 
gospodyni, zamieszkali wraz z nim. Wcześniej często zo- 
stawał w biurze po godzinach, dopóki głód nie zmusił 
go do poszukania czegoś do jedzenia, a wyczerpanie - do 
powrotu do domu. 

Dziś wieczór też został dłużej. Musiał zakończyć wre- 

szcie sprawę, którą zajmował się przez ostatnie dwa mie- 
siące. Po całym dniu czuł się zmęczony, ale był to miły 
rodzaj zmęczenia, któremu towarzyszy satysfakcja ze 
skutecznej i pożytecznej pracy. Tym razem bowiem, za- 
miast pomagać jakiejś korporacji w uniknięciu sankcji 
prawnych, miał do czynienia z konkretnymi ludźmi i pra- 
wdziwymi problemami. Sprawa dotyczyła weterana ka- 
leki i jego chorej na cukrzycę żony. Padli oni ofiarą chci- 
wego i bezwzględnego właściciela kamienicy, w której 

R

 S

background image

 
 
wynajmowali mieszkanie, a dzięki pomocy Ramsaya mo- 
gli obecnie przenieść się do nowego, dobrze utrzymanego 
budynku. Uzyskali też prawo do opieki medycznej i spo- 
łecznej. 

Ram został wprawdzie prawnikiem nie z wyboru, ale 

z konieczności, takie jednak dni jak ten sprawiały, że ła- 
twiej mu było znieść niedole tego zawodu. 

Zamiast wejść do kuchni, gdzie spodziewał się 

zastać Chada odrabiającego pracę domową i panią 
Suggs kończącą przygotowywać kolację, otworzył 
drzwi do swojego gabinetu, po czym cicho zamknął je 
za sobą. 

W ciągu zaledwie kilku tygodni, jakie upłynęły od 

czasu, kiedy Ram zaopiekował się Chadem, a później od- 
wiedził wraz z nim Grace O'Donald, atmosfera panująca 
w jego domu zmieniła się nie do poznania. Obecność 
chłopca i gospodyni wypełniły przeraźliwą pustkę 
i chłód panujące tu do tej pory. Dom ożył. Zadowolony 
i zachęcony, Ram planował nawet zmianę wystroju 
wnętrz - dokupi nowe meble, może obrazy, dywaniki, 
no i jakieś drobiazgi, które tworzą nastrój i panujący kli- 
mat. Do tej pory jego wielki dom, kupiony po przejęciu 
ojcowskiej praktyki, wyposażony był jedynie w podsta- 
wowe sprzęty, a on sam nie zdawał sobie sprawy z tego, 
że mieszkanie może być ciepłe i przytulne. Uświadomiła 
mu to dopiero wizyta u Grace. 

Wzdychając nieświadomie, Ram ściągnął marynarkę 

i podrapał się po plecach. Był zmęczony. Boże, jak bar- 
dzo zmęczony! To nie była praca dla niego. Już jakiś 
czas temu doszedł do wniosku, że gdyby mógł wybierać, 
robiłby wszystko z wyjątkiem tego, czym zajmował się 

R

 S

background image

 
 
obecnie. Czy już do końca życia ma robić to, co go nudzi 
tylko dlatego, że tak chciał jego ojciec? 

Ojciec. Charles Bartram Adams. Prawie nie znał tego 

człowieka. Długie lata spierał się z nim, co ma robić 
w dorosłym życiu. Gdy był na trzecim roku studiów, do- 
wiedział się, że ojciec ma raka. Od tego czasu skończy- 
ły się wszelkie dyskusje, a marzenia, by zajmować się 
tym, co interesowało go najbardziej - botaniką i geologią 
morską - musiały ustąpić wobec twardej rzeczywistości. 

- Podaj mi nazwisko chociaż jednego geologa, który 

kiedykolwiek zarobił większą forsę! - mawiał ojciec, kie- 
dy Ram wspominał o swych planach. - Albo miłośnika 
drzewek, który zbił fortunę! 

Od tego czasu minęło prawie piętnaście lat. Charles 

Adams zmarł, żona przeżyła go o półtora roku, lecz do 
tego czasu przyszłość syna była już przesądzona. 

Po śmierci ojca Ram sprzedał dom po rodzicach i ku- 

pił nowy, skromniejszy i nie tak okazały. Wkrótce potem 
zaczął spotykać się z Addie Blake, w pewnym momencie 
myślał nawet o małżeństwie. Addie była wspaniałą, nie- 
zwykle atrakcyjną i inteligentną kobietą. Kiedy jednak 
zaangażowała się w działania jakichś radykalnych ru- 
chów politycznych, zraził się do niej i wycofał. Ostate- 
cznie Addie przeniosła się na zachodnie wybrzeże i zajęła 
polityką, a Ram poświęcił firmie, choć dla nikogo nie 
było tajemnicą, że nie ma serca do kariery prawniczej. 
Za daleko jednak zaszedł w tym zawodzie, by zaczynać 
wszystko od początku. 

Westchnął ponownie, poluzował "krawat i usiadł na 

krześle. Wraz z biurkiem, komputerem i półkami pełny- 
mi książek stanowiło ono jedyne wyposażenie pokoju. 

R

 S

background image

 
Ściany były białe. Wszystkie ściany w tym domu były 

sterylnie białe. Po dwóch dniach spędzonych w koloro- 
wym mieszkaniu Grace czuł się u siebie niemal jak 
w szpitalu. Wszystko było tu równe, proste, czyste, as- 
cetyczne. Ot, choćby salon - czarna skórzana sofa i czar- 
ny stolik do kawy. Niby stylowy, ale bez porównania 
mniej przytulny niż ten u Grace. Tamten pokój, cały 
wytapetowany, witał gości przykrytą barwną narzutą sofą, 
krzesłami różnych kształtów i rozmiarów i zasypanym 
nutami fortepianem. A stolik do kawy w salonie Grace 
pokrywały książki, czasopisma, kilka kostek domina i na 
wpół ułożone puzzle. Niby bałagan, ale uroczy. Można 
było przynajmniej odnieść wrażenie, że ktoś tam mieszka. 
A tu? 

Nic więc dziwnego, że Chad odjeżdżał z Hatteras nie- 

zbyt chętnie. Prawdę mówiąc nawet on, Ram, miał ochotę 
zostać dłużej w tej rybackiej chacie. Odwrócić się i po- 
biec z powrotem do ciepła Grace, jej troski i delikatnego 
humoru. Do jej przytulnego gniazdka. 

Do urządzenia własnego gniazdka Ram zaangażował 

zawodowego dekoratora wnętrz. Z początku nawet po- 
dobały mu się jego pomysły. Wycofał się w chwili, gdy 
zdał sobie sprawę, że mieszkanie zaczyna przypominać 
pięciogwiazdkowy hotel, a nie coś, co sobie wymarzył. 
Nigdy jednak się nie zdobył, by zmienić to, co już zostało 
zrobione. 

-  Proszę pana? To znaczy... wujku? 
Drzwi otworzyły się cicho i na lśniący parkiet padła 

smuga światła. 

-  Wejdź, synu. - Ram wyciągnął się na fotelu i przy- 

cisnął palce do pulsujących skroni. - Zapal światło, do- 

R

 S

background image

 
brze? Siedziałem po ciemku, by dać odpocząć oczom. 
Co z kolacją? 

-  Będzie kurczak i ananas w cieście. 
-  Ciasto z kurczakiem i ananasem? W życiu nie pró- 

bowałem czegoś takiego. 

-  Ojej, przecież wiesz, o co mi chodzi, wujku! Pie- 

czony kurczak, a na deser ciasto z ananasem, wiśniami 
i jeszcze czymś na wierzchu. Pomogłem pani Suggs uło- 
żyć to wszystko w formie i wylałem na wierzch surowe 
ciasto. 

Ram zmierzwił loki chłopca i obaj ruszyli do jadalni. 
Podobnie jak reszta domu, jadalnia zawierała jedynie 

najniezbędniejsze sprzęty. I znów, choć urządzona była 
w zgodzie z najnowszymi trendami w zakresie wzornic- 
twa wnętrz, nie mogła się równać skromnej kuchni Grace. 
Tutaj - lśniące blaty, gładkie powierzchnie, nowoczesne 
urządzenia; tam - sosnowy stół, kredens własnej roboty, 
książki kucharskie, radio, krótkofalówka i mnóstwo 
kwiatów doniczkowych. 

Nagle poczuł wielką chęć, by znaleźć się tam, spojrzeć 

Grace w oczy, usłyszeć jej głos... Wziąć ją w ramiona 
i poczuć to ciepło, tę siłę, zadziwiającą w tak małej oso- 
bie. 

-  Panie Adams! - Głos pani Suggs wyrwał go z roz- 

myślań. 

-  Tak... co? Kurczak? Wyśmienicie. 
Gospodyni nałożyła Chadowi drugi kawałek i posłała 

Ramowi piorunujące spojrzenie, które kazało mu się za- 
stanowić, jak długo patrzył w przestrzeń. 

-  Przepraszam. Myślami byłem jeszcze w biurze. 

Poprawka: myślami był daleko poza biurem. Od dnia 

R

 S

background image

 
pogrzebu Toma coraz częściej zdarzały mu się chwile 
rozkojarzenia. Znów poprawka: nie tyle od pogrzebu To- 
ma, co od spotkania z kobietą, która przez minione dzie- 
więć lat nawiedzała go w snach. 

A kiedy wreszcie zaczął przyzwyczajać się do jej obe- 

cności w swoim życiu, pojechał do niej, by rozchorować 
się i zwymiotować w jej łazience. Wspaniały sposób na 
zrobienie dobrego wrażenia na kobiecie, pomyślał z go- 
ryczą. 

Przez resztę wieczoru Chad opowiadał z przejęciem 

o szkole, samolotach sterowanych radiem i Barcie Simp- 
sonie, pani Suggs wypełniała krótkie chwile milczenia 
uwagami na temat wzrostu cen bananów i kamieni ner- 
kowych swojej siostry, a Ram myślał o Grace O'Donald. 
O tym, jak dotykała w środku nocy jego rozpalonej twa- 
rzy,, o jej miękkim, niskim głosie i o dziwnym fakcie, 
że była jednocześnie nauczycielką muzyki, rybakiem 
i siostrą kobiety tak próżnej i nieciekawej jak Coral 
Chancellor. 

Grace już spała, kiedy zadzwonił telefon. Odruchowo 

spojrzała na fosforyzujące cyfry budzika. Dziesięć po je- 
denastej. Kto może dzwonić o tej porze? Czyżby coś się 
stało na morzu? Może trzeba zorganizować wyprawę ra- 
tunkową? 

Zwlokła się z łóżka i pobiegła do telefonu w holu. 

Od dawna już miała sobie założyć telefon w sypialni, 
ale podobnie jak wielu innych rzeczy, tego też dotychczas 
nie zrobiła. Czasami trudno było się zmobilizować. 

-  Halo? - wymamrotała. 
-  Grace? - usłyszała w słuchawce męski głos. - Po- 

R

 S

background image

 
 
słuchaj, Grace, tak się zastanawiałem, czy... - Ramsay 
Adams? Oprzytomniała w jednej chwili. - ...czy nie za 
późno dzwonię? Powinienem był zaczekać, ale pomyśla- 
łem, że rano pewnie nie będzie cię w domu... że wy- 
płyniesz na połów i wrócisz dopiero po południu... 

-  Ramsay - przerwała mu - czy coś się stało? Z Cha- 

dem wszystko w porządku? Nie zaraził się od ciebie? 

-  Nie, nie - uspokoił ją. - Z nim wszystko w porządku. 

Przecież to ja zaraziłem się od niego. Ale nie dlatego 
dzwonię. Chodzi o to, że... Może odwiedziłabyś Chada? 

Grace milczała. Ten nieoczekiwany telefon, ta propo- 

zycja, zaskoczyły ją do tego stopnia, że mogła jedynie 
stać nieruchomo i gapić się tępo w linoleum, od niepa- 
miętnych czasów pokrywające hol na górze. 

-  No? Co ty na to? - zapytał Ram po dłuższej chwili. 

- Chcesz przyjechać w piątek i spędzić z nami week- 
end? Zobaczysz, jak on się czuje, sprawdzisz jego szkołę, 
może pojedziemy na kilka godzin do Sandbridge... On 
bardzo by tego chciał. - Cisza przeciągała się. Ram, ku 
własnemu zdumieniu, usłyszał, jak mówi: „proszę". On, 
Ramsay Adams, prawnik o żelaznych nerwach, który 
w trakcie procesu potrafił upokorzyć świadka swoim mil- 
czeniem bardziej niż większość ludzi torturami, zniżał 
się do próśb. - Proszę, zastanów się nad tym. Jak nie 
dziś, to jutro. Zadzwonię rano, albo później w ciągu dnia, 
jak ci wygodniej. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest 
już tak późno... 

-  Nie... tak... to znaczy... 
-  Albo mógłbym przyjechać po ciebie, jeśli boisz się 

utknąć w korku... 

R

 S

background image

 
-  Nie mogę uwierzyć, że to robię - mruknęła do sie- 

bie Grace po raz trzeci, mijając granicę między Północną 
Karoliną i Wirginią. Nie miała czasu do stracenia. Wie- 
działa doskonale, do czego Ram zmierza. Chciał jej udo- 
wodnić swoją przewagę, pokazać to wszystko, co mógł 
zaofiarować Chadowi, a na co jej nie było stać. 

Zgoda. Miał wspaniały dom, gosposię i dobrze płatną 

pracę, podczas gdy ona mieszkała w starej chacie, a cały 
jej majątek stanowił fortepian oraz kilka nie najnowszych 
już łódek, sieci i więcierzy. Mając jednak to i ogród, nig- 
dy nie cierpiała głodu, płaciła regularnie podatki, a nawet 
udało jej się trochę zaoszczędzić. Jedyne, co mogło prze- 
mawiać na jej niekorzyść, to fakt, że w czasie kiedy wy- 
pływała na połów, chłopiec musiałby zostawać sam, bez 
opieki. Ale i to da się pewnie jakoś rozwiązać. 

Tak czy inaczej, Ramsay Adams mógł zaoferować 

dziecku komputer, rower i ekskluzywną szkołę, ona zaś 
dom skromny, ale z tradycjami, bliskość morza i twarde, 
ale konkretne życie. 

Z drugiej jednak strony, życie w mieście jest nie mniej 

konkretne, pomyślała, hamując gwałtownie, żeby uniknąć 
nagłego zderzenia w sznurze pojazdów na Military High- 
way. 

Jadąc zgodnie ze wskazówkami Rama, po kilkunastu 

minutach przepychania się zatłoczonymi ulicami dotarła 
wreszcie pod właściwy adres. Dzielnica była zamożna 
i elegancka. Domy stojące z dala od ulicy, potężne ży- 
wopłoty, ogrodzenia i bramy z kutego żelaza. Posesja nu- 
mer 143, przed którą zatrzymała się Grace, wyglądała 
podobnie. 

-  Przeklęty fanfaron - mruknęła, wjeżdżając swym 

R

 S

background image

 
pordzewiałym pick-upem na kręty podjazd. Jeśli myśli, 
że poczuje się onieśmielona tym przepychem i zaparkuje 
gdzieś z boku, to jest w błędzie. 

Zatrzymała się przed głównym wejściem, zaciągnęła 

hamulec ręczny i wysiadła. W tej samej chwili na po- 
witanie wybiegł jej Chad, ciągnąc za sobą psa na nie- 
bieskiej smyczy. 

-  Ciociu Grace, ciociu Grace, mam psa! Widzisz? 

Nazywa się Katie. To znaczy ten pies. Bo ten pies to 
ona. Wujek Ram mówi, że Katie ma rodowód. Mo- 
żesz ją zawołać, wtedy do ciebie przyjdzie. W każdym 
razie zazwyczaj przychodzi. I już poznaje mój głos, 
wiesz? 

Po entuzjastycznym powitaniu Katie i Chada przyszła 

kolej na surową minę gospodyni, Edith Suggs. Grace cier- 
pliwie zniosła podejrzliwe oględziny starszej pani i sama 
też przyjrzała się jej badawczo. W końcu to ona zajmuje 
się chłopcem, kiedy Ram jest w pracy. 

-  Umieściłam panią w pokoju sąsiadującym z sypial- 

nią Chada, panno O'Donald - poinformowała ją gospo- 
dyni. - Moja jest zaraz obok, w razie gdyby potrzebo- 
wała pani czegoś w nocy. Chad zaprowadzi panią na 
miejsce. 

Innymi słowy, pomyślała Grace, masz się nie plątać 

po sypialniach, panno O'Donald. 

-  Dziękuję - odparła. - Jeśli pani pozwoli, pójdę się 

odświeżyć. Katie zgotowała mi... hm, gorące powitanie. 

-  Może pani zostawić spódnicę na dole. Zobaczę, czy 

da się wywabić te ślady zabłoconych łap. Można ją prać 
w wodzie, prawda? 

-  Oczywiście, wszystko tak piorę. Bardzo pani dzię- 

R

 S

background image

 

 
kuję. Zabrałam tylko spódnicę, sukienkę i parę dżinsów, 
więc każda czysta szmatka jest na wagę złota. 

Gospodynię rozchmurzyła nieco ta uwaga, więc Grace 

ruszyła na górę w lepszym humorze. Prowadził ją Chad. 
Chciał osobiście pokazać cioci nie tylko jej pokój, ale 
też sypialnię wujka Rama, chociaż bez widoku tej ostat- 
niej Grace mogłaby przeżyć. 

-  Umyję się i spotkamy się na dole, dobrze? - po- 

wiedziała, kiedy postawiła wreszcie walizkę na przydzie- 
lonym jej łóżku. 

Dziesięć minut później zwiedzała już cały dom. 
-  To jest kuchnia - trajkotał mały. - Pani Suggs robi 

naprawdę dobre ciasta. Czasami jej pomagam. A to ja- 
dalnia. Tutaj jemy. Śniadania i takie tam. A to jest, eee... 
sumerium? Someralum? 

- Solarium? - podpowiedziała, a on skinął głową. 
-  O, właśnie. Tam nic nie ma, tylko kupa pustych 

pudełek. Pani Suggs mówi, że w nich się sadzi różne 
rośliny. Chcesz wyjść ze mną na dwór? W garażu mam 
nowy kosz. Możemy pograć w koszykówkę. Katie lubi 
grać. Biega za piłką, ale nie może złapać jej zębami. 
A jak wujek Ram wróci z pracy, to może pojedziemy 
do Sandbridge, do naszego domku. Będziemy puszczać 
na wodę muszelki i inne rzeczy! Założę się, że to lubisz, 
co? Po drodze kupimy sobie lody, tylko nic nie mów 
pani Suggs, bo ona uważa, że to nam popsuje apetyt. 
Tylko że nigdy go nam nie psuje. 

Więc Ram ma domek na plaży w Sandbridge. Kolejna 

rzecz, którą mógł dać dziecku, a ona nie - domek let- 
niskowy. 

-  Pojedziesz z nami, ciociu, dobrze? Spodoba ci się 

R

 S

background image

 
 
nasz domek. Tylko że on cały prawie się zapadł. Wujek 
mówi, że to wszystko przez korozję. Ciociu, co to jest 
korozja? Takie coś, co wycieka ze starych baterii? 

-  Sądzę, że wujek miał na myśli erozję, a nie ko- 

rozję... 

Grace patrzyła na paplającego bez ustanku Chada i nie 

mogła wyjść ze zdumienia. W niczym nie przypominał 
smutnego i małomównego dziecka, które odwiedziło ją 
przed trzema laty. Co więcej, chłopiec był weselszy i bar- 
dziej towarzyski niż kilka tygodni temu, kiedy pojawił 
się na Hatteras wraz z Ramem. Czyżby tak bardzo się 
zmienił pod opieką Adamsa? A jednak. Zdawał się szczę- 
śliwszy i bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek. 

To oznacza, pomyślała, choć z trudem przychodziło 

jej uznać ten fakt, że Ramsay Adams sprawdził się w roli 
opiekuna wyjątkowo dobrze. Oznacza to również, że jej 
szanse w walce z nim zmalały. Bo przecież to szczęście 
Chada liczy się najbardziej, nie jej własne. A jeśli byłby 
szczęśliwszy tu z Ramem niż z nią na wyspie... 

Opadło ją przygnębienie. Aby je zwalczyć, zgodziła 

się zagrać z siostrzeńcem w koszykówkę. Biegała za pił- 
ką, śmiała się głośno i wyskakiwała wysoko w górę pod 
koszem. Kiedy zderzyła się z chłopcem w wyskoku, in- 
stynktownie zamknęła go w swoich objęciach, chroniąc 
przed upadkiem, i głośno pocałowała. 

-  Jejku, ciociu, nie musisz tego robić - powiedział, 

lecz zauważyła, że nie otarł policzka. 

Grali dalej. Piłka odbiła się od deski i Chad popędził 

za nią ze śmiechem, by ją złapać. Grace rzuciła się w tym 
samym kierunku i gdy już niemal miała piłkę w dłoniach, 
potknęła się o podekscytowanego psa, który zaplątał się 

R

 S

background image

 
 
gdzieś między jej nogami. Wylądowała w samym środku 
grządki na kwiaty i wybuchnęła śmiechem tak silnym, 
że aż łzy pociekły jej po policzkach, aż rozbolało ją gard- 
ło i serce. 

-  Hej! Co tu się dzieje? 
Na dźwięk znajomego głosu Grace podniosła wzrok 

i, osłaniając oczy brudną ręką, dostrzegła pochylającego 
się nad nią Ramsaya. Ubrany był w stalowoszary garnitur 
i gustowny jedwabny krawat. Wyciągnął rękę, podźwig- 
nął Grace i przytrzymał jej dłoń, mocno, długo, póki jej 
nie cofnęła. 

-  Nie dotykaj mnie, cała jestem brudna - powiedzia- 

ła, z trudem łapiąc oddech. 

Przez chwilę wpatrywał się w nią intensywnie, po 

czym zwolnił uścisk. Grace spuściła wzrok, chcąc ukryć 
twarz przed jego spojrzeniem, i zaczęła pospiesznie czy- 
ścić zabrudzone spodnie. 

-  Potknęłam się o Katie - mruknęła. 
-  Tak? A to co znowu? - zapytał i pochylił się, by 

otrzeć palcem jej umazany łzami i kurzem policzek. - 
Przecież nie wylądowałaś na twarzy, co? A może to twój 
makijaż? - Uśmiechnął się szeroko i przysunął bliżej. 

-  A może chciałbyś, bym przy najbliższej okazji 

chlusnęła ci w twarz szampanem? - odparowała i ode- 
pchnęła jego rękę. - Nabyłam już w tym pewnej wprawy. 

-  A może masz ochotę zatańczyć walca? - Zniżył 

głos, a jego oczy zalśniły w sposób, którego Grace nawet 
nie śmiała interpretować. 

-  Wujku, możemy pojechać do twojego domku? 

Głos chłopca sprawił, że Ram oprzytomniał. Uff, je- 
szcze krok, a posunąłby się za daleko. Cofnął się i z pew- 

R

 S

background image

 
 
nego dystansu przyjrzał stojącej przed nim kobiecie 
z umorusaną buzią. A więc stało się. Oto jest, stoi przed 
nim ta, którą od dawna pragnął mieć obok siebie i która 
była tak niebezpieczna. Nie tylko dla Chada, o wiele bar- 
dziej dla niego, Ramsaya Adamsa, i dla jego życiowych 
planów. 

Dlaczego właściwie skłonił ją do przyjazdu? Przecież 

teraz jego samotny dom na zawsze naznaczony zostanie 
jej obecnością, śmiechem, miękkim, niskim głosem. Prze- 
cież odtąd już nie będzie miał dokąd uciec przed jej wspo- 
mnieniem. Co gorsza, zdawało mu się, że wcale nie chce 
uciekać... 

Do licha, co się stało? 
Chwilowa niedyspozycja umysłowa. To na pewno to. 

Tak, niepoczytalność umysłowa. Inaczej nie da się tego 
wytłumaczyć. 

O Boże, westchnął. A więc w końcu doszło do tego. 

Postradał rozum. I to z czyjego powodu! 

R

 S

background image

 

 

 

 

Rozdział piąty 

 
Grace zbyt późno zdała sobie sprawę, że nie powinna 

była tu przyjeżdżać. Ta wizyta w niczym nie mogła po- 
móc sprawie Chada, a już na pewno nie przynosiła spo- 
koju jej myślom. 

Przedtem wszystko było inaczej. Na weselu Coral czy 

po pogrzebie, w zaparowanej kawiarence, Ram zdawał 
się jej piękny, wspaniały, przystojny, ale nie całkiem rze- 
czywisty. Bardziej był przybyszem z marzeń niż kimś re- 
alnym. Realni i rzeczywiści byli spoceni, przeklinający 
bez żenady mężczyźni z plamami soli na ubraniach, z ja- 
kimi najczęściej miała do czynienia. 

Teraz, kiedy poznała go bliżej, nie był już tym księ- 

ciem z bajki, który tańczył z nią walca przed laty, a jed- 
nak nie przestał wprawiać w drżenie jej niespokojnego 
serca. Przeciwnie, biło coraz mocniej i szybciej. 

Prawdziwy czy nie, Ramsay Adams był mężczyzną, 

z którym musiała się zadawać, jeśli marzyła o odzyskaniu 
siostrzeńca. Zadawać - to mało powiedziane. Aby zabrać 
Chada na Hatteras, musiała stoczyć z Ramsayem walkę. 

R

 S

background image

 
Jak jednak walczyć z kimś, kto okazuje dziecku tyle 

dobroci? Bo choć Grace miała powody do podawania 
w wątpliwość słuszności argumentów, którymi Ram się 
kierował, biorąc chłopca do siebie, nie mogła mieć żad- 
nych wątpliwości co do jego uczciwości i odpowiedzial- 
ności. 

Jak walczyć z kimś, kto od tylu lat jest przedmiotem 

najwymyślniejszych fantazji i najskrytszych marzeń? 

Przypomniała sobie jedyną noc, jaką Ram spędził 

u niej na Hatteras. Czuwając przy nim, gdy spał złożony 
zwalającą z nóg, ciężką grypą, odważyła się marzyć 
o czymś innym niż dotychczas. Do tej pory jej myśli wy- 
pełniał szczupły niebieskooki tancerz w nienagannie 
skrojonym czarnym smokingu. Wtedy przestała myśleć 
o bajce, szampanie i walcu; zaczęła marzyć o wspólnym 
życiu na dobre i złe, o chorobie i zdrowiu, bogactwie 
i biedzie, radości i nieszczęściu. Razem. 

Grace westchnęła ciężko i zdjęła ubłocone dżinsy. 

Włożyła ostatnie czyste ubranie, jakie jej zostało - ró- 
żową sukienkę z czerwonym plecionym paskiem - 
i spojrzała w lustro. Jej twarz płonęła. 

- Żadnych marzeń - szepnęła do lustra, czesząc wło- 

sy i wiążąc je wstążką w koński ogon. - Tylko się roz- 
czarujesz. 

Jedno było jasne. Jeśli chce zachować resztki godno- 

ści, będzie musiała się stąd wyrwać, i to jak najszybciej. 
Nie zrezygnuje z walki o Chada, lecz bliskość Ramsaya 
z pewnością jej w tej walce nie pomoże. 

Umyta, ubrana i uczesana, przyjrzała się krytycznie 

pokojowi, w którym ją zakwaterowano. Był to prawdo- 
podobnie pokój gościnny, ale równie dobrze mógł być 

R

 S

background image

 
 
magazynem mebli, tyle bowiem oferował ciepła i pry- 
watności. Żadnych kolorowych makatek, żadnego obrazu, 
żadnego dywanika przy łóżku. Jedynie śnieżnobiałe ścia- 
ny, takie same żaluzje i narzuta na łóżko. 

Wyjrzała przez jedno z trzech okien. Wychodziło na 

wyłożony kostką dziedziniec, otoczony kilkoma pustymi 
doniczkami na kwiaty. Przez pozostałe dwa widać było 
coś, co prawdopodobnie miało być ogrodem. Niestety, 
z wyjątkiem kilku mizernych krzaków nic w nim nie 
rosło. 

Grace wiele by dała za jedną ciężarówkę żyznej ziemi 

z tego ogrodu. Mogłaby wymieszać ją z jałowym pia- 
skiem i spróbować zasadzić u siebie róże, o których za- 
wsze marzyła. 

-  Grace, wszystko w porządku? Dobrze się czujesz? 

- Zza drzwi usłyszała Ramsaya. 

Próbując uspokoić serce, które przyspieszyło gwał- 

townie na dźwięk tego głosu, Grace po raz ostatni spo- 
jrzała w obramowane mahoniem lustro. 

-  Tak - odparła pospiesznie. - Za chwilę zejdę na dół. 

Ale wcale nie czuła się dobrze. Trzęsła się niczym 

osika miotana huraganem. Po co jej to było? Gdyby 

miała 
choć tyle rozumu, ile Bóg podarował strusiowi, nie przy- 
jeżdżałaby tu, lecz została w domu, na dzikiej wyspie. 
Tam było jej miejsce. 

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, drzwi otworzyły się 

i do środka wszedł Ramsay Adams. 

-  Ja... - zaczął niepewnie. - Przepraszam... Nie by- 

łem pewien, czy nie otarłaś sobie ręki podczas upadku. 
Pomyślałem, że może potrzebujesz czegoś do zdezyn- 
fekowania rany. 

R

 S

background image

 
 
-  Nie, dziękuję. 
Ale może przydałoby się coś na palpitację serca, do- 

dała w myślach. 

-  Pamiętasz, Grace... Mówiłem kiedyś, że może znaj- 

dzie się jakiś sposób na nasze kłopoty... - Spojrzała na 
niego zaskoczona, a on odwrócił się i wyjrzał przez ok- 
no. - No... Sposób na podzielenie się Chadem. Myślałem 
o tym sporo i sądzę, że moglibyśmy... No wiesz... mniej 
więcej po równo. 

Odwrócił wzrok od okna i przespacerował niespokoj- 

nie po pokoju. Po chwili zatrzymał się przed Grace i po- 
patrzył prosto w jej oczy. 

Wytrzymała jego ciężkie, intensywne spojrzenie. 

Skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chciała się zasłonić. 
Stał teraz tak blisko niej, że widziała wyraźnie kurze łapki 
w kącikach oczu, czuła delikatną woń cytrusów, drzewa 
sandałowego i jeszcze czegoś - czegoś o zapachu piżma, 
męskiego, zniewalającego i... przerażającego! 

-  Nie chcę się dzielić. 
-  A przyszło ci do głowy, że chłopiec może potrze- 

bować ojca? - zapytał i odwrócił wzrok. 

Wsunął dłonie w tylne kieszenie spodni i znów wy- 

konał kilka nerwowych kroków. Gdyby Grace go nie zna- 
ła, pomyślałaby, że czuje się skrępowany tą rozmową. 
Zdjął marynarkę, poluzował krawat i rozpiął dwa górne 
guziki przy koszuli, a jednak zachowywał się tak, jakby 
miał za ciasny kołnierzyk. 

-  Mam do czynienia z mężczyznami na co dzień. 

Przecież wcale nie zamierzam zabiefać go do żeńskiego 
zakonu. A co do wspólnych planów... Odnośnie Chada, 
oczywiście... Widzisz, ty i ja mieszkamy chyba zbyt da- 

R

 S

background image

 
leko od siebie. Tydzień z tobą, tydzień ze mną, to za 
dużo zamieszania. Ostatecznie moglibyśmy podzielić wa- 
kacje i święta. Ja wezmę go na Boże Narodzenie i Święto 
Dziękczynienia, ty na Święto Niepodległości, no ale co 
ze szkołą? - westchnęła. - Ramsay, to nie wypali. - 
Włosy, które uczesała i związała gładko wstążką, zaczęły 
się wysuwać, potrząsnęła więc niecierpliwie głową. 

-  Skąd ta pewność? - nie dawał za wygraną. - Po- 

słuchaj, Grace, może wyda ci się to głupie, ale daj mi 
skończyć, zanim cokolwiek powiesz, zgoda? - Już chcia- 
ła się odwrócić, złapał ją jednak za ramię i przytrzymał 
mocno. - Grace! - powtórzył z naciskiem. - Sporo 
ostatnio myślałem. O nas... 

Sporo myślał! Dobre sobie! Jedyne, o czym Grace by- 

ła w stanie pomyśleć w tej chwili, to że jeśli natychmiast 
nie zabierze ręki z jej ramienia, ona zmięknie jak masło 
na gorącej kukurydzy. 

-  Słucham - powiedziała spokojnie, modląc się, żeby 

nie usłyszał, jak głośno, jak rozpaczliwie wali jej biedne 
serce. 

Nie mogła patrzeć mu w oczy, spuściła więc wzrok 

na jego szyję. Skóra Ramsaya, jędrniejsza i ciemniejsza, 
niż można by się spodziewać u człowieka, który prawdo- 
podobnie pędzi siedzący tryb życia, nagle zwilgotniała. 

-  Mówię o małżeństwie. 
Serce Grace zatrzymało się gwałtownie, po czym za- 

częło bić z jeszcze większą mocą. Czyżby to ona maja- 
czyła teraz w gorączce? Czy on naprawdę to powiedział? 
A może to złudzenie, jakieś słuchowe omamy? 

-  Co... co powiedziałeś? - wyjąkała, spoglądając 

bezradnie w jego oczy. 

R

 S

background image

 
 
-  Grace, nie... nie patrz tak na mnie! 
-  Jak? 
-  Jakbyś, jakbyś... Do licha, sama się o to prosisz 

- szepnął i przycisnął wargi do jej ust. Nim zdążyła osu- 
nąć się na ziemię, Ram zamknął ją w ramionach i przy- 
trzymał, a ona poddała się swoim starym fantazjom z ła- 
twością, jakiej nabyła w ciągu tylu lat. 

To, co się stało, było zarazem tak rzeczywiste i tak nie- 

wiarygodne! Grace wcisnęła się mocniej w ramiona Rama. 
Smakował lepiej niż szampan, lepiej niż wszystko, co 
mogła 
wyobrazić sobie w najśmielszych marzeniach. Po pierwszej 
chwili gwałtownej namiętności całował ją teraz lekko, de- 
likatnie, sycąc się miękkością jej gorących ust. Nie było 
już ratunku, nie było odwrotu. Była zgubiona. 

A może powinna się bronić, protestować? 
Spróbowała się uwolnić, on jednak tylko mocniej op- 

lótł ją twardymi jak stal ramionami. Przycisnął głowę 
Grace do swego ramienia, a jego usta zaczęły błądzić 
po jej włosach, karku, szyi. Czuła na skórze ciepły i wil- 
gotny oddech. Oboje z trudem łapali powietrze... 

Grace westchnęła błogo, zamknęła oczy i poddała się 

wzbierającej w niej, gorącej, błogiej, rozkosznej fali, któ- 
ra pełzła powoli, lecz nieuchronnie od stóp, przez uda, 
coraz wyżej i wyżej... 

Nie! Nie poddała się! Nie można... 
-  Ram... 
-  Nic nie mów. Jeszcze przez chwilę nic nie mów, 

dobrze? - szepnął, nie mogąc złapać tchu. 

Nie mogła jednak milczeć. Nie mogła poddać się wła- 

dzy uczuć, nie będąc pewną słów, które padły wcześniej. 
Uczucia mogły ją łudzić, słowa istniały naprawdę. 

R

 S

background image

 
Małżeństwo. Czyżby Ram proponował jej małżeń- 

stwo? 

-  Nie zrozumiałam cię - odezwała się. 
-  Nic nie mówiłem - odparł, nie puszczając jej z ob- 
jęć. 
-  To znaczy... tego... przedtem... 
-  Przed czym, Grace? 
Boże, dlaczego on się z nią droczy! 
-  Mówię poważnie, Ramsay. 
Nie zareagował. Pochylił się nad jej uchem, a ona pod 

wpływem gorącego oddechu mężczyzny znów poczuła 
rozkoszne dreszcze przebiegające po całym ciele. Wspar- 
ła dłonie na jego masywnym torsie i spróbowała ode- 
pchnąć go od siebie. 

-  Do diabła, mówię poważnie! - podniosła głos. 
-  A myślisz, że ja nie? - Ciągle trzymał ją w ramio- 

nach. 

Gdybym naprawdę chciała, mogłabym się uwolnić, 

pomyślała z wyrzutem. Nim jednak zdążyła zebrać siły, 
Ram dotknął językiem brzegu jej ucha, odbierając Grace 
wszelką ochotę do obrony. Zmysłowym gestem odgarnął 
jej włosy na bok, błądził przez chwilę po wrażliwym kar- 
ku, a następnie wolno przesunął dłoń w dół pleców. Kie- 
dy spoczęła na krągłym pośladku, przycisnął dziewczynę 
mocno do siebie tak, by poczuła wzbierające w nim 
z każdą sekundą napięcie. 

-  Ram - wydusiła z trudem - cokolwiek robisz, nic 

to nie da. 

-  Nie? A mnie się wydaje, że da więcej, niż jesteśmy 

w stanie sobie wymarzyć. 

-  Mówisz od rzeczy. 

R

 S

background image

 
 
-  Może tak, a może nie - odparł i zanim zdążyła mu 

się sprzeciwić, po raz kolejny złożył ognisty pocałunek 
na jej ustach. 

Po chwili uniósł głowę, a Grace dotknęła dłońmi pło- 

nących policzków. To straszne! Nie miała już siły się bro- 
nić. Co gorsza, chciała więcej, pragnęła kolejnych pie- 
szczot, pocałunków... Czyżby rzucił na nią jakiś urok? 

-  Spójrz na mnie, Grace - polecił. 
-  Przestań! Daj mi spokój! - krzyknęła i odwróciła 

twarz. - Nie mogę się skupić, kiedy patrzysz na mnie 
w ten sposób. 

-  A jak niby na ciebie patrzę? Jakbym miał ochotę 

wziąć cię do łóżka? 

-  Nie mów tak! 
-  Przecież chcesz, żebym był szczery. Więc jestem. 

Czy to dziwne, że po tych gorących pocałunkach, którymi 
mnie obsypałaś, mam na to ochotę? - Roześmiał się, wi- 
dząc jej zawstydzony wzrok. - Ależ tak, ty też mnie ca- 
łowałaś - dokuczał jej łagodnie. - Aż tak nie wyszedłem 
z wprawy, żeby nie wiedzieć, co czuje kobieta, z którą 
się całuję. 

Grace jęknęła. Zacisnęła mocno oczy, ale to nie po- 

mogło. Jak mogłoby pomóc, skoro Ramsay Adams po- 
trafił czytać w jej myślach, znał wszystkie jej tajemnice 
i najgłębiej skrywane marzenia? 

Tego dnia na przyjęciu weselnym, kiedy wziął ją w ra- 

miona i zmusił do tańca, też musiał wiedzieć, co czuje 
zakompleksiona, podpierająca ściany dziewczyna w nie- 
zbyt twarzowej sukni. Czego pragnie,"© czym marzy... 

Wykorzystał to! Zadrwił z niej! 
O co jednak chodzi mu teraz? Odsunęła się o krok, 

R

 S

background image

 
 
żeby ich ciała nie stykały się dłużej' ze sobą, ale wcale 
nie poczuła się przez to lepiej. Ani odrobinę. 

-  Ram, sam mówiłeś, że chcesz poważnie porozma- 

wiać. Porozmawiajmy więc, ale nie tutaj. 

-  Czyżbyś się bała? - zażartował. 
-  Ciebie? Chyba kpisz. Nie wiem, jakie są twoje pra- 

wdziwe intencje, ale jednego możesz być pewien - 
w sprawie Chada nie ustąpię. 

-  Czy sądzisz, że tylko o to mi chodzi, Grace? - spy- 

tał łagodnie i wziął ją za rękę. 

-  A nie? - Cofnęła się jeszcze o krok. Musiała ze- 

brać siły, żeby podnieść głowę i wytrzymać jego spoj- 
rzenie. 

Przez chwilę stali nieruchomo i patrzyli sobie w oczy 

tak intensywnie, że żadne z nich nie usłyszało dziecię- 
cych kroków na drewnianych schodach. Wreszcie Chad 
zapukał do drzwi i zawołał: 

-  Wujku, jesteś tam?! Czy z ciocią wszystko w po- 

rządku? 

Ram mruknął coś pod nosem niezadowolony i zawołał 

do chłopca: 

-  Tak, synu, nic jej nie jest! Poproś panią Suggs, żeby 

przyniosła kawę do mojego gabinetu, dobrze? 

-  Czy będę mógł jeszcze pograć z ciocią w koszy- 

kówkę? Na dworze wciąż jest jasno. 

Wcale nie było. Zmrok zapadał szybko, a na niebie 

zbierały się deszczowe chmury. Ram spojrzał na Grace 
z uśmiechem. 

-  Chyba na dzisiaj wam wystarczy - odpowiedział. 

- Ciocia Grace powinna dojść do siebie po upadku. 

-  To może weźmiemy ją do domku? - Chłopiec był 

R

 S

background image

 
 
niestrudzony w podsuwaniu kolejnych pomysłów na uda- 
ny wieczór. - Założę się, że spodobają jej się obrazy i cała 
reszta. 

-  To jutro - odparł Adams stanowczym głosem. - 

A dzisiaj po kolacji może zagralibyśmy z nią w Chiń- 
czyka? Co ty na to? 

-  Ju-huu! - Zza drzwi usłyszeli radosny okrzyk, 

a potem kroki dudniące po schodach. Kiedy ucichły, Ram 
znowu podszedł do okna. 

-  Mam nadzieję, że to ci odpowiada. Pewnie będziesz 

czuła się obolała... Polecam długą, gorącą kąpiel. 

-  Dostosuję się. 
-  Świetnie. A gdybyś potrzebowała pomocy - ode- 

zwał się łagodnie, krzywiąc twarz w uśmiechu - zaśpie- 
waj coś. To będzie taki znak. - Nim zdążyła wymyśleć 
stosowną ripostę, Ram znienił temat: - Wiesz, Chad 
uwielbia wszelkie gry. Rywalizację. Zdaje się, że będę 
musiał poważniej zainteresować go sportem. 

-  Rybołówstwo to też sport. 
-  Rybołówstwo? Grace, bądź poważna. 
-  Naprawdę! 
-  Jasne. Zarzucasz sieci i wyciągasz rybki. 
. - Tylko pozornie to jest takie proste. Możesz mi wie- 

rzyć. Łowienie ryb jest jak hazard i emocjonuje nie mniej 
niż baseball czy koszykówka. Ciągle czekasz na tę wielką 
sztukę i za każdym razem masz nadzieję, że właśnie ją 
wyciągniesz. Musisz sporo wiedzieć, żeby się udało, 
a czasem sporo zaryzykować. Potrzebna do tego i pre- 
cyzja, i siła, i doświadczenie. Rybołówstwo to gra, która 
może być znacznie bardziej fascynująca niż uganianie się 
za piłką. 

R

 S

background image

 
Ram oparł się o wysoką, mahoniową szafkę i zapytał 

z uśmieszkiem, który wprawiał ją w irytację: 

-  To dlatego właśnie tym się zajmujesz, Grace? Dla 

tego dreszczyku emocji? 

-  Nie - odparła ostro. - Łowię ryby, bo całe życie 

to robiłam. 

-  A muzyka? 
-  Muzyka? - Wzruszyła ramionami. - Nie zarobisz 

nią na chleb. Mam kilku uczniów, czasem grywam w ko- 
ściele... Ale chyba teraz nie czas na takie rozmowy. Wo- 
lałabym zejść na dół, nim pani Suggs przyjdzie po nas 
na górę. Właściwie już zostałam ostrzeżona, żeby... no... 
no, wiesz. 

-  Nie pomylić czasem sypialni? - zapytał z szerokim 

uśmiechem, na który Grace zareagowała ponownym 
wzruszeniem ramion i pospiesznym opuszczeniem po- 
koju. 

Ram dogonił ją na schodach. 
-  Wieczorem, kiedy Chad położy się spać, wrócimy 

do naszej rozmowy - powiedział cicho. - Ciągle jeszcze 
mamy kilka spraw do załatwienia. 

Zapowiadana rozmowa musiała jednak trochę po- 

czekać. Najpierw zadzwonił telefon. Ram odebrał go 
w swoim gabinecie i rozmawiał przez ponad pół godzi- 
ny. Potem była kolacja, a po niej Chad uparł się, żeby 
zagrać w Chińczyka - dwóch mężczyzn przeciwko jed- 
nej kobiecie. Skończyło się pogromem. Grace pobiła ich 
obu. 

-  Zdaje się, że często w to grałaś - roześmiał się 

Ram, bujając się na tylnych nogach krzesła. 

-  A mówiłam, że nie? 

R

 S

background image

 
-  Nie ostrzegłaś nas, że jesteś w tym taka dobra, pra- 

wda, Chad? 

-  Jejku, głowę bym dał, ciociu, że jesteś bardzo dobra 

w wielu grach - odezwał się chłopiec z podziwem. 

Już miała skromnie przyznać się do swoich umiejęt- 

ności, kiedy kątem oka dostrzegła znaczące spojrzenie 
Rama. Oblała się rumieńcem. 

-  Nie, nie we wszystkich - mruknęła i zaczęła zbie- 

rać miseczki po prażonej kukurydzy. 

-  Powiedz już cioci dobranoc, Chad. 
-  O, rany... Muszę, wujku? 
-  Tak, synu. 
Grace po raz kolejny z uznaniem pomyślała o wpły- 

wie, jaki wywierał na chłopca pobyt w domu Ramsaya. 
Co się stało z tym dzieckiem, które kładło się spać bez 
żadnego marudzenia, mówiło tylko zapytane, a kiedy 
ktoś zwracał się do niego bezpośrednio, wpatrywało się 
w czubki swoich butów? 

-  Jutro pokażemy cioci Grace naszą prywatną plażę, 

co? Może nawet pościgasz się z nią w zbieraniu musze- 
lek. Choć nie liczyłbym na to, że uda ci się z nią wygrać. 
Ta kobieta ma chyba jeszcze kilka asów w rękawie. - 
Pogłaskał chłopca po głowie i posłał go do łazienki. Gra- 
ce również podniosła się z miejsca, by odejść, lecz Ram 
ją powstrzymał. - Nie odchodź. Nie skończyliśmy naszej 
rozmowy. 

-  Nie możemy zaczekać do rana? - Czuła się zmę- 

czona, ale to nie dlatego chciała uciec. - To był długi 
dzień. 

-  Pewnie rano rozstawiałaś jeszcze swoje sidła? 
-  Więcierze. Tak. Wytrzymają do jutra, ale jeśli się 

R

 S

background image

 
 
napełnią i nie opróżnię ich przez kilka dni z rzędu, mój 
połów sam zacznie się pożerać. 

-  Cóż, światem rządzi prawo dżungli. Silniejszy zjada 

słabszego. 

-  Niestety. Całe szczęście, że w tym przypadku do- 

tyczy to krabów - odparła i zebrała szklanki ze stołu. 
- Odniosę je do kuchni. 

-  Pani Suggs zajmie się nimi rano. 
-  Ale... 
-  Grace, usiądź. Kilka godzin temu poprosiłem cię 

o coś, pamiętasz? Chciałbym usłyszeć twoją odpowiedź. 

Grace posłusznie usiadła na krześle. 
-  Tak dokładnie... to o co ci chodziło? 
-  O co...? A to co znowu za pytanie? - Gdyby Grace 

nie znała go dobrze, mogłaby pomyśleć, że jest zażeno- 
wany; - Prosiłem cię o rękę, do cholery! A tobie się wy- 
dawało, że o co? 

R

 S

background image

 

 

 

 

Rozdział szósty 

 
Grace długo wpatrywała się w niego nieprzytomnym 

wzrokiem. 

-  Naprawdę... naprawdę to miałeś na myśli? - wy- 

dusiła z siebie wreszcie. - Myślałam, że już od dawna 
nie praktykuje się czegoś takiego? 

-  Czego? Małżeństwa? 
-  Małżeństwa z rozsądku. Przecież o tym mówisz. 

Wzruszył ramionami, nie patrząc jej w oczy. Grace 

bardzo to odpowiadało, nie była bowiem pewna, czy 

chce, żeby Ram wyczytał z jej spojrzenia, jakie wrażenie 
wywarła na niej wzmianka o małżeństwie. 

-  Większość małżeństw zawiera się z rozsądku - 

stwierdził 

-  Może i tak, ale mi chodziło o to, że... 
-  Daj spokój, Grace - przerwał jej. - Nie zaczynajmy 

uczonych dyskusji. Zadałem ci pytanie. Powiedz jasno: 
tak czy nie? 

-  A jeśli odmówię? 

R

 S

background image

 
-  Przypuszczam, że będziemy musieli wymyślić jakiś 

inny układ. 

Grace chrząknęła z zakłopotaniem. 
-  A jeśli się zgodzę? - zapytała nieśmiało. 

Wzrok Rama nagle się rozpogodził, ale tylko na chwilę. 

-  To omówimy szczegóły i przejdziemy do następnej 

sprawy. Musisz jednak wiedzieć, że niezależnie od tego, 
czy wyjdziesz za mnie z rozsądku, czy nie, jako moja 
żona nie będziesz spała w oddzielnej sypialni. 

Nie wiedziała, jak ma zareagować na to oświadczenie. 

Jednego tylko było pewna: nie zważając na ściśnięte 
gardło, suchość w ustach i gwałtowne bicie serca, po- 
winna być jak najbardziej konkretna i rzeczowa. 

-  Więc spodziewasz się, że zamknę dom, sprzedam 

wszystkie łodzie, sieci i... 

-  Tego nie powiedziałem. 
-  Nie? Więc może ty porzucisz karierę prawniczą 

i przeniesiesz się na Hatteras, aby łowić ze mną ryby? 
A może zaczniesz uczyć muzyki? Moglibyśmy podzielić 
się fortepianem. 

-  Nie tylko fortepianem będziemy się dzielić - mruk- 

nął Ram. Wstał i zatrzasnął pudełko z planszą do Chiń- 
czyka. Spojrzał na Grace. Nie wyglądał na zadowolonego 
z przebiegu tej rozmowy. - Prześpij się - odezwał się 
w końcu. - Porozmawiamy jutro. Na razie nie myśl 
o tym wszystkim. Odpocznij. Rano łatwiej ci będzie roz- 
mawiać. 

Grace podniosła się energicznie i wyprostowała 

z godnością. Wypadło to dość mizernie. 

-  Nie mamy o czym rozmawiać. Przecież wcale mnie 

nie znasz. Ja ciebie też nie. To stanowi główny problem. 

R

 S

background image

 
 
-  Naprawdę? A może znamy się lepiej, niż chcieli- 

byśmy się do tego przyznać? 

-  Niby skąd? Widzieliśmy się cztery razy w ciągu 

dziewięciu lat. To za mało... 

-  Dziewięć lat to mnóstwo czasu. 
-  Cztery razy! W sumie najwyżej kilka godzin. 
-  No dobrze. Połóż się już, Grace. Jeszcze jeden 

dzień, może dwa, po tylu latach nie zrobią wielkiej róż- 
nicy. 

Dużo później, wpatrując się w ciemny sufit sypialni 

nad głową, Grace wciąż nie mogła zrozumieć, jak Ram 
mógł się spodziewać, że trzydziestoletnia kobieta będzie 
w stanie spokojnie zasnąć po pierwszych oświadczynach, 
jakie usłyszała w swym życiu. 

Dla niego to nic nowego, pomyślała z gorzkim roz- 

bawieniem. Zapewne oświadczał się już wielokrotnie. Ale 
skoro tak, to gdzie się podziały jego wszystkie żony? 
Odeszły? Jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić. Ramsay 
Adams był przecież mężczyzną, o którym większość ko- 
biet mogła tylko marzyć - silny, inteligentny, uprzejmy, 
dobrze sytuowany, z dużym poczuciem humoru - no, 
chyba że był chory albo próbował za wszelką cenę prze- 
forsować swoje plany. Do tego wysoki, ciemnowłosy i za- 
bójczo przystojny... 

A to łotr! Bez wątpienia leży sobie teraz wyciągnięty 

wygodnie na łóżku i pochrapuje beztrosko, podczas gdy 
ona bije się z myślami, czy sprawić, aby jej sny stały 
się rzeczywistością, czy odrzucić tę zadziwiającą propo- 
zycję matrymonialną. 

Oby tylko jej dawny sen nie zamienił się w koszmar! 

R

 S

background image

 
Początek kwietnia, jak co roku, był w stanie Wirginia 

czasem kontrastów. Zima przeplatała się z latem. Gołe, 
pozbawione jeszcze liści drzewa wznosiły się obok roz- 
kwitających różnobarwnych kwiatów. Wiosenny, ciepły 
wiaterek roznosił stare jesienne liście po świeżo pozie- 
leniałych trawnikach, a delikatne pędy przebijały się 
przez czarną wilgotną ziemię w poszukiwaniu odrobiny 
słońca. 

Grace z przyzwyczajenia wstała wcześnie. Źle się czu- 

ła w olbrzymiej sypialni, wyniosła więc sobie kawę przed 
dom i przykucnęła na skraju pustej grządki. Jej myśli 
przeskakiwały niespokojnie z tematu na temat. Raz my- 
ślała o rzeczach istotnych, najistotniejszych, a już po 
chwili - o zupełnie błahych... 

Odruchowo dotknęła bezlistnej łodygi jakiegoś ziel- 

ska, jedynej rosnącej tu rośliny. Gdyby ten ogród należał 
do niej, kwitłyby teraz w nim wiosenne petunie, może 
nasturcje, kępki aromatycznych ziół... 

Ale nie należał do niej. Ani ogród, ani ten dom, ani 

Chad, ani... Ramsay. 

Po śniadaniu Grace uparła się, że do domku na plaży 

pojedzie swoim pick-upem. Chciała wyjechać zaraz po 
lunchu. Ram co prawda nie tak to zaplanował, ale nie 
próbował się spierać. Pojechał więc z nią jako przewod- 
nik, a pani Suggs z Chadem podążyli za nimi jego 
samochodem. Dzień był słoneczny, więc na drodze do 
Virginia Beach porobiły się gigantyczne korki. Wszystko 
to nie sprzyjało poruszaniu poważnych tematów. Zrezyg- 
nowany, Ram pogodził się więc z tym, że na decydują- 
cą rozmowę będzie musiał poczekać do kolejnego week- 
endu. 

R

 S

background image

 
 
Domek wyglądał na zniszczony i zaniedbany, chyba 

bardziej niż można by to wytłumaczyć wyjątkowo srogą 
tego roku zimą. Przyglądając mu się krytycznie, Ram pró- 
bował zobaczyć go oczami Grace. Cóż, nie prezentował 
się zbyt efektownie. Małe pokoiki, dokoła zniszczona we- 
randa tkwiąca niepewnie na próchniejących palikach... 
Za kilka lat, jeśli erozja będzie posuwać się w obecnym 
tempie, prawdopodobnie się zawali. 

A jednak, mimo burz i sztormów, stoi tu uparcie od 

czterech lat, kiedy go kupił. I nawet gdyby jutro zmyła 
go fala, Ram i tak by twierdził, że tych parę desek dało 
mu o wiele więcej, niż za nie zapłacił. Chwile, które tu 
spędził, liczyły się bardziej niż wszystko. Długie spacery 
po plaży, zachody słońca, gdy wiatr wieje prosto w twarz, 
samotne wieczory, gdy trzeba zapalić lampę naftową, bo 
właśnie wysiadło światło... Za cztery lata terapii u naj- 
lepszych lekarzy zapłaciłby więcej, a nie zyskał połowy 
tego co tutaj. 

-  Jest dość... hm... skromny - powiedział niepewnie. 
Grace uśmiechnęła się na widok tej rezydencji i za- 

kłopotanej miny jej właściciela. Wiedziała, że Ram jest 
niesamowicie dumny z tego kawałka plaży. Nie tego jed- 
nak się spodziewała po kimś, kto zajmuje elegancką po- 
sesję w reprezentacyjnej dzielnicy wielkiego miasta. 
Miejsce, do którego ją przywiózł, było rzeczywiście wię- 
cej niż skromne, musiała jednak przyznać, że miało swój 
urok. 

-  No to wejdź, tylko uważaj na pierwszy schodek. - 

Złapał ją za ramię i ten krótki kontakt przypomniał Grace 
gorące chwile, jakie przeżyli wczoraj w jej sypialni. 

Pani Suggs, narzekając głośno na wilgoć, rdzę i pleśń, 

R

 S

background image

 
zawróciła do samochodu po koszyki z jedzeniem. Ram 
zabrał je od niej i zaniósł na górę, a Chad i Katie po- 
biegli radośnie ku brzegowi oceanu. 

-  Chad! - zawołał za chłopcem Adams. - Tylko uwa- 

żaj. Pamiętasz zasady? - Zwracając się do Grace, uspokoił 
ją: - Nie martw się o niego. Wie dobrze, ile mu wolno. 
Będziemy mogli zresztą zerkać na nich przez okno. 

Rozsunął zasłony i otworzył okna w skąpo umeblo- 

wanym, połączonym z kuchnią salonie. Grace w tym 
czasie przyjrzała się rzędowi fotografii na wyłożonych 
ciemną boazerią ścianach. Zdjęcia i cała kolekcja pamią- 
tek wiązała się z ratownictwem oceanicznym. 

-  Czy to wszystko już tu było, kiedy kupowałeś ten 

dom? - spytała zaciekawiona, odwracając się w stronę 
Ramsaya. 

Pqdwinął rękawy swej czarnej koszuli, odsłaniając sil- 

ne, opalone ręce. Stał przy oknie i patrzył urzeczony na 
białe grzywy morskich fal, a na jego twarzy malowało 
się szczęście. Chyba pierwszy raz widziała go tak od- 
prężonego. Jego oczy nabrały blasku, zmarszczki na twa- 
rzy wygładziły się, wyglądał teraz... fascynująco! 

Niebezpieczna fascynacja... 
-  Słucham? - zwrócił się do niej z roztargnieniem. 

- A, nie... Zawsze mnie to interesowało - powiedział, 
jakby zażenowany tym wyznaniem. 

-  Mój pradziadek był ratownikiem - oznajmiła Gra- 

ce. - A kiedy byłam mała, mój tata opowiadał mi o wra- 
kach statków, bohaterskich akcjach ratunkowych i patro- 
lowaniu plaży w czasie najgorszych zimowych sztor- 
mów. Fascynujące, niezwykłe opowieści... 

Opowieści, dodała w myślach, typowe dla samotnego

R

 S

background image

 

mężczyzny, który usilnie stara się przekonać sam siebie, 
że uczynił słusznie, tkwiąc przy swoich korzeniach, za- 
miast się od nich odciąć i wyjechać z żoną i córką do 
wielkiego miasta. A może po prostu historyjki, mające 
zająć czymś opuszczone, skrzywdzone przez los dziecko? 

-  Mój dziadek też był ratownikiem - ożywił się Ram- 

say. - Wtedy nazywało się to już chyba straż przybrzeżna. 
To był ojciec mojej matki. Nie znałem go. Zmarł na długo 
przed moim urodzeniem. 

-  No proszę. A może jednak coś nas łączy... 

Nagle Grace poczuła gwałtowny przypływ nadziei. 

Nadziei na co? Tego nie potrafiłaby wyjaśnić. Czuła 

tyl- 
ko, że szczęście jest bliżej niż kiedykolwiek, choć nie 
była w stanie określić, jak ono wygląda. 

Ram oparł się o róg zniszczonego dębowego stołu. 

W słonecznym świetle wyglądał młodziej niż na swoje 
trzydzieści siedem lat. Włosy miał rozwiane, policzki 
ogorzałe, sylwetkę wciąż młodzieńczą. 

-  Na to wygląda - przyznał. - Muszę ci jednak coś 

wyznać... Nigdy nie uczyłem się muzyki. 

-  A ja nie studiowałam prawa. 
-  Jestem uczulony na skorupiaki. 
-  A ja na pokrzywy. - Wzruszyła ramionami. 

Zapadło milczenie. Grace pilnowała się, by jej spo-  

jrzenie, którym raz po raz ogarniała Ramsaya, nie było 

zbyt ostentacyjne i nie zdradziło jej myśli. Przychodziło 
jej to jednak z trudem, tym bardziej że Ram nie dawał  
dobrego przykładu. Patrzył na nią tak, że nie mogła mieć  
wątpliwości co do jego intencji.                                  

Wyciągnęła rękę i zdjęła z polki stary mosiężny se-  

kstans, służący do nawigacji na pełnym morzu.              

R

 S

background image

 
 
-  Należał do twojego dziadka? 

Potrząsnął głową. 

-  Chciałbym w to wierzyć, ale raczej nie. Znalazłem 

go na złomowisku. 

-  Jeden z moich pradziadków był kapitanem, hand- 

lował z Indiami Zachodnimi. Wypływał z portu w Nor- 
folk. Nie zdziwiłabym się, gdyby... - Ich spojrzenia 
spotkały się. Grace szybko odwróciła wzrok. To było zbyt 
niebezpieczne! - Mnie posługiwania się mapą i kompa- 
sem nauczył tata. Używam też radia, lecz nawet na rafie 
staram się nie tracić z oczu znajomych punktów. Chyba 
że nagle opada mgła... 

-  I przychodzą dni, kiedy robi się tak gęsta, że już 

nie widzisz linii horyzontu - przytaknął Ram. - Kiedy 
czujesz się, jakbyś stała na krawędzi świata. 

-  Tak... - szepnęła, czując nagle wokół siebie dziwny 

rodzaj mgły. Mgły, która zaślepiła jej zdrowy rozsądek, 
któ- 
ra stępiła instynkt samozachowawczy, do tej pory nieza- 
wodny. Gdyby Ram w tej chwili rozłożył ramiona, pobie- 
głaby do niego i skryła się w nich, nie bacząc na nic. 

-  Grace... - odezwał się w ciszy, którą zakłócały je- 

dynie miarowe odgłosy załamujących się fal i dalekie 
okrzyki chłopca bawiącego się z psem. 

Uniosła twarz, spojrzała mu w oczy, a on znalazł się 

przy niej w jednej chwili. Dotknął jej rozpalonego poli- 
czka z niemym pytaniem w oczach i... zza pleców usły- 
szał głos pani Suggs. 

-  Jeśli pan się spodziewa, panie Adams, że użyję tego 

pieca do odgrzania kolacji, to musi pan poszukać zapałek. 
Te są za wilgotne. 

Jeszcze przez chwilę patrzyli na siebie. Potem na twa- 

R

 S

background image

 
rzy Rama pojawił się zimny uśmiech i mężczyzna od- 
wrócił się. 

Wkrótce na stole pojawiły się dania. Lunch, który 

zjedli w czwórkę, był głośny, niby radosny, lecz dla niej, 
a zapewne i dla Ramsaya, wyjątkowo męczący. Wkrótce 
po nim Grace ruszyła w drogę do domu. Czuła niedosyt, 
ale nie dlatego, że zjadła wyjątkowo mało. 

Jadąc do siebie na południe, rozpamiętywała każde 

wypowiedziane słowo, każde spojrzenie, każdy gest i do- 
tyk. Wreszcie zadecydowała: ten związek nie miał żad- 
nych szans 

 
Minął tydzień. Chad zajęty był nauką, intensywniejszą 

w związku ze zbliżającym się końcem semestru, a Ram 
- pracą w firmie. Choć miał nie mało spraw na głowie, 
cały czas, w ciągu dnia i nocy, myślał o Grace. Przypo- 
minał sobie jej uśmiech, okrzyk radości, kiedy udało jej 
się prześcignąć jego cztery pionki i wygrać pierwszą par- 
tię Chińczyka. 

Rybaczka. Boże, jeśli kiedykolwiek jakaś kobieta zna- 

lazła się w życiu nie na swoim miejscu, to na pewno 
była nią Grace O'Donald. Bez trudu mógł ją sobie wy- 
obrazić jako nauczycielkę muzyki, cierpliwie powtarza- 
jącą melodię z jakimś dzieckiem, chwalącą je, kiedy 
przypadkiem uderzyło właściwy klawisz, krzywiącą się 
lekko po każdym fałszu. 

Ale łowienie ryb? Samotne pływanie w małej łodzi, 

niezależnie od pogody? Ciężka i niebezpieczna praca za 
niesprawiedliwie niskie pieniądze? Przecież nawet nikt 
nie wiedział, kiedy wypływa, i nie interesował się, czy 
w ogóle powróci na brzeg. 

R

 S

background image

 
Nie, nie, nie! Tak nie może być! 
Po raz pierwszy zobaczył ją na ślubie Toma. Próbował 

przypomnieć sobie te strzępki informacji, które przeka- 
zała mu o niej Coral. Nie, żeby często mówiła o siostrze. 
Właściwie jeszcze na krótko przed weselem Ram sądził, 
że Coral jest jedynaczką. Ale od tych dwóch walców 
z siostrą „jedynaczki" - walców, w czasie których żadne 
z nich nie powiedziało ani słowa - miał czas, żeby prze- 
myśleć wszystko to, o czym Coral nie powiedziała. Ram 
zawsze umiał czytać między wierszami. A to, co wyczy- 
tał, po licznych perypetiach skłoniło go do tego, co zrobił 
w ubiegłą sobotę - zaproponował małżeństwo. 

Zmusił się do cierpliwości i zadzwonił do Grace do- 

piero w piątek wieczorem. Drogo go to kosztowało. Już 
w środę miał ochotę popędzić drogą 168 na południe, 
dotrzeć do starej drewnianej chaty Grace i wziąć ją do 
łóżka. A potem kochać się z nią, póki oboje nie stracą 
sił... a potem obudzić się i zacząć od początku. 

Powstrzymał się. Ostatecznie był cywilizowanym 

mężczyzną, prawnikiem... Nie znaczy to jednak, że przez 
cały tydzień próżnował. Miał czas, żeby przygotować od- 
powiednią strategię. 

-  Grace? Zbliża się koniec roku szkolnego - powie- 

dział do słuchawki w piątek wieczorem. - Nie wiem, czy 
dobrze zrobiłem, ale obiecałem Chadowi, że przyjedziesz. 

-  Jasne! Wiesz, że przyjadę! - wykrzyknęła bez tchu, 

co uznał za dobry znak. 

-  Nie podnosiłaś długo słuchawki. Byłaś na dworze? 
-  Nie, siedziałam przy... Czytałam. 
-  Pomyślałem, że moglibyśmy spędzić ten weekend 

razem i tym razem omówić wszystko na spokojnie. W ze- 

R

 S

background image

 
 
szłym tygodniu nie mieliśmy okazji. Jeśli nie masz innych 
planów, to dobrze. Jeśli masz, to mógłbym się urwać na 
chwilę w środku przyszłego tygodnia i przyjechać do cie- 
bie, ale... 

-  Nie. Nie planuję niczego szczególnego - przerwała 

mu. 

-  A więc jutro przyjeżdżamy po ciebie. Gdyby mnie 

długo nie było, nie przejmuj się. Muszę najpierw załatwić 
kilka spraw w biurze. 

Uśmiechnął się. A gdy pożegnał się z Grace i odłożył 

słuchawkę na widełki, śmiał się już jak wariat. 

Nie planujesz niczego szczególnego? To się dopiero 

okaże! 

 
W sobotę już o dziesiątej rano cały dom Grace pa- 

chniał czystością, świeżością i piekącym się w kuchni 
ciastem. Jej głowa najeżona była wałkami, a twarz wy- 
smarowana maseczką z niebieskiej glinki. Właściciwe po 
tym, jak doszła do wniosku, że matrymonialna propozy- 
cja Rama jest nie do przyjęcia, nie było powodu tak bar- 
dzo się starać na jego przyjazd. A jednak Grace zrobiła 
wszystko, aby wypaść w jego oczach jak najlepiej i teraz 
czekała, w skrytości ducha licząc na to, że może choć 
raz w jej życiu wydarzy się cud. 

Ramsay przyjechał dopiero po południu/Zastukał do 

drzwi, a ona niemal natychmiast otworzyła i stanęła 
przed nim twarzą w twarz. Słońce właśnie dotknęło za- 
chodniego brzegu Pamlico Sound, zalewając wodę i nie- 
bo czerwonym blaskiem. Ocean był spokojny i cichy, tyl- 
ko niewielkie fale uparcie lizały żółty piasek. Ram jednak 
patrzył jedynie na Grace, na jej rumiane policzki, ogniste 

R

 S

background image

 
błyski w bursztynowych oczach... Zachód słońca, lśniące 
wnętrze domu, miłe zapachy dochodzące z jego wnętrza 
- to wszystko się nie liczyło wobec faktu, że miał przed 
sobą Grace O'Donald. 

To dziwne. Był tu wcześniej' zaledwie raz. Dlaczego 

więc czuł się teraz tak, jakby wrócił do domu? 

-  Przygotowałam kolację - odezwała się pierwsza. - 

Nie wiedziałam, kiedy dojedziesz ani czy Chad... A mo- 
że chcesz gdzieś pójść, do jakiejś restauracji? 

-  Chad został w domu. Urodziny kolegi. A jeśli cho- 

dzi o to, czego chcę, to chcę jedynie tego, czego chcesz 
ty - powiedział nieoczekiwanie, nawet dla siebie samego, 
poważnie i szczerze. 

Tak. To była prawda. Nic innego się nie liczyło. Dla 

szczęścia Grace, dla ich wspólnego szczęścia, gotów był 
poświęcić wszystko. 

Praca? Dom, który kupił, a który tak naprawdę nigdy 

nie był mu domem? Fakt, że on był prawnikiem w Nor- 
folk, a ona rybakiem na wybrzeżu? Wszystko to nie- 
ważne. 

Nagle zrozumiał, że liczy się tylko to, żeby byli 

razem, on i ona. Jeśli tak będzie, cała reszta sama się 
ułoży. 

Nie protestowała, kiedy położył dłoń na jej ramieniu, 

najpierw jedną, potem obie. Sama wyciągnęła ręce i ob- 
jęła go za szyję. Wciąż stojąc na progu, Ram pochylił 
się nad nią. Usta Grace rozchyliły się i z westchnieniem 
przyjęła jego czuły i długi pocałunek. 

Boże, ten pocałunek to było za mało! Ram pragnął 

więcej, chciał mieć ją blisko, bliżej, mieć ją całą! Prze- 
sunął rękę, dotknął jej piersi i wtedy poczuł się tak, jak- 

R

 S

background image

 
 
by całe życie czekał na tę chwilę. Jakby długie lata szu- 
kał, błądził, aż wreszcie naprawdę znalazł się w domu. 
To szalone, nigdy w życiu niczego nie był bardziej pe- 
wien. 

Później Ram pamiętał tylko, że po gorącym powita- 

niu usiedli do stołu, by coś zjeść. Nie przypominał sobie, 
co to było. Musieli też rozmawiać, bo tak się zazwyczaj 
robi. Normalni ludzie nie siedzą przecież przy stole bez 
słowa, pogrążeni we własnych myślach. Zjedli więc, pod- 
nieśli się z krzeseł i pozmywali po kolacji. Wtedy też 
musieli coś mówić, chociażby: „Gdzie to odłożyć?", ,A 
to gdzie?", „Podaj mi talerz". A potem - nie zamieni- 
wszy więcej ani słowa - zgodnie przeszli w stronę scho- 
dów. 

Serce Grace waliło jak oszalałe. Objęci, wchodzili ra- 

zem na górę, ich biodra ocierały się o siebie, oboje do- 
skonale wiedzieli, co się za chwilę wydarzy, i byli zbyt 
dorośli, żeby udawać, że jest inaczej. 

Ona pragnęła jego, on pragnął jej. Ona wiedziała już, 

że jest w nim zakochana do szaleństwa, a on chciał stwo- 
rzyć prawdziwy dom dla Grace, Chada i siebie. Czy to 
mało? Niektóre małżeństwa oparte były na znacznie słab- 
szym fundamencie, a mimo to przetrwały. 

-  Mógłbym przysiąc, że słyszę muzykę - szepnął, 

gdy stanęli na progu sypialni. - Czy to walc? 

-  Słyszę tylko ptaki za oknem. Nie przypominaj mi 

o weselu Coral, proszę... - Ukryła twarz w jego ramie- 
niu. - Czułam się wtedy tak głupio. Co sobie musiałeś 
o mnie pomyśleć... 

-  Pomyślałem... - zaczął Ram, lecz zakryła mu usta 

dłonią. 

R

 S

background image

 
No właśnie. Co sobie wtedy pomyślał? Że Grace jest 

przeurocza, ale w sposób niezwykły, inny niż większość 
kobiet. Że jest piękna, lecz pięknem innym niż Coral. 
Takim, które świeci wewnętrznym światłem i które znie- 
wala mężczyznę niepostrzeżenie, powoli, ale skutecznie 
i nieodwołalnie. Dopiero jakiś czas późnej poznał szcze- 
góły z życia Grace O'Donald. Dowiedział się, że jej mat- 
ka, którą spotkał kilka razy, choć nigdy nie darzył szcze- 
gólną sympatią, odeszła od nich, zabierając ze sobą Coral; 
że Grace, dla której musiało to być bolesnym przeżyciem, 
okazała się nad wyraz dzielna i silna, i była w stanie za- 
pewnić załamanemu ojcu dom i rodzinną atmosferę. Że 
po śmierci ojca musiała ciężko zarabiać na życie łowie- 
niem ryb, a mimo to stać ją było na pielęgnowanie szla- 
chetnej pasji - muzyki. 

A teraz gotowa była poświęcić resztę życia na wy- 

chowanie swego siostrzeńca. 

-  Wiesz, co to znaczy, Grace? - zapytał, stając obok 

łóżka. 

-  Że będziemy razem spać? 
-  Że będziemy się kochać. A potem weźmiemy ślub, 

jak najszybciej się da. 

-  Przecież nie powiedziałam jeszcze... 
-  Ale powiesz - oświadczył, a złote ogniki zalśniły 

w jego ciemnoszarych oczach. 

Uwolnił ją z objęć i zaczął rozpinać guziki przy jej 

bluzce. Potem nie padło już ani jedno słowo. 

Powoli, spokojnie, tylko się nie spiesz, powtarzał so- 

bie, kładąc się obok niej. Ostatkiem sił powstrzymywał 
pragnienie, by natychmiast rozładować rozsadzające go 
niemal do bólu napięcie. Odetchnął głęboko i przyjrzał 

R

 S

background image

 
się dokładnie jej nagiej sylwetce. Choć silna, Grace była 
delikatnie zbudowana, niemal krucha. Stworzona do mi- 
łości... 

Pochylił się nad nią, jedną ręką odgarniając włosy z jej 

policzka, i zbliżył usta do jej ust. Jeszcze ich nie dotykał, 
rozkoszując się tylko ich bliskością, ciepłem, zapachem. 
Wreszcie zaczął całować, namiętnie, gorąco, głęboko, aż 
do utraty tchu. 

Po chwili uniósł twarz i spojrzał na nią w milczeniu. 

Do serca Grace natychmiast wkradły się wątpliwości. 
Choć ona tego pragnie, on nie posunie się dalej. Nie jest 
dla niego wystarczająco ładna. Wystarczająco doświad- 
czona. Gdyby nie Chad, pewnie w ogóle nie zawracałby 
sobie nią głowy. 

Odwróciła wzrok. Chciała skryć się pod kołdrą, lecz 

na niej leżeli. 

-  O Boże, w co ja się wpakowałam? Sama już nie 

wiem, co robić, dokąd uciec... - mruknęła, a on roze- 
śmiał się głośno. Miała ochotę go pobić. Spojrzała na 
niego groźnie, lecz Ram śmiał się już na całego. 

-  Kochanie - powiedział, kładąc głowę na jej piersi 

- nie ma powodu, dla którego miałabyś ode mnie ucie- 
kać. No, chyba że... 

-  Chyba że co? - szepnęła. 
-  Chyba że jesteś w stanie całkowicie szczerze po- 

wiedzieć, że mnie nie kochasz. 

I nagle przestał się śmiać. Przyjrzał się jej poważnie. 
-  Grace? Kochasz mnie, prawda? Boże, błagam, po- 

wiedz, że nie spieprzyłem wszystkiego, bo jeśli cię źle 
zrozumiałem, to diabli to wszystko... 

-  Tak. 

R

 S

background image

 
-  Tak? - Zmrużył oczy. - Co, tak? 
-  Co mam powiedzieć? - spytała bezradnie. - Prze- 

cież wiesz, że od początku wpadłam jak śliwka w kom- 
pot. Czego chcesz jeszcze? 

-  Czego chcę? - Rozpromienił się. - Wszystkiego! 

Ciebie, kochanie, całego świata! I... jeszcze przez chwilę 
odrobinę silnej woli... 

Roześmiał się ponownie, tym razem triumfalnie. Gra- 

ce, która wreszcie uwierzyła we własne szczęście, rów- 
nież wybuchnęła radosnym śmiechem i objęła ramionami 
jego szyję. Ich ciała splotły się ze sobą, chcąc być jak 
najbliżej siebie. Wreszcie Grace zwyciężyła. Usiadła na 
ukochanym i oparła dłonie na jego piersi. Pieścił jej 
twarz, piersi, a ona czuła jego łomoczące coraz mocniej 
serce i wzbierające pożądanie. 

-  Kochanie... ach... -westchnął. - Nie chciałem, by 

stało się to tak szybko... 

-  Nie zapytałeś, czego ja chcę. 
-  Powiedz - odparł, mrużąc oczy z rozkoszy. 
-  Ciebie - szepnęła. - Chcę ciebie. 
Ram uniósł Grace nieco do góry, zajrzał głęboko 

w bursztynowe źrenice, aż do dna duszy, a potem wsunął 
się w nią powoli, bardzo powoli... 

 
Minęło sporo czasu, nim doszli do siebie. Leżąc 

w łóżku, nadal pobudzeni miłosnym uniesieniem, rozma- 
wiali o dziecku, które oboje kochali, o pracy Grace i 
o planach Rama, który postanowił dokształcić się i wy- 
specjalizować w prawie morskim. 

Gdzieś między prowizoryczną kolacją a kolejnym 

spełnieniem mówili o wspólnym domu, hodowaniu róż 

R

 S

background image

 
i wychowaniu dzieci, o rodzinnych korzeniach i rodzi- 
cielskiej odpowiedzialności. 

I o miłości. Oboje mieli wiele do powiedzenia o mi- 

łości. Zapewne jednak miną lata, a oni zaledwie zdołają 
poruszyć ten temat. 

R

 S


Document Outline