background image

Amanda Quick

Bestia

1

background image

1

Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook, wicehrabia St. Justin, stał w 

progu, przypatrując się, jak wygląda pogodne popołudnie w piekle. Wszędzie wokół walały 
się kości. Wyszczerzone w dzikim uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane kości udowe 
przypominały   siedzibę   szatana.   Na   parapecie   okiennym   piętrzyły   się   fragmenty   skał 
zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne dziwne resztki. W rogu pokoju widniała 
sterta kręgów. 

W   samym   środku   tego   niepokojącego   rozgardiaszu   siedziała   niewielka   postać   w 

poplamionym fartuchu. Biały muślinowy czepek przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę 
splątanych   kasztanowych   włosów.   Kobieta,   najwyraźniej   dość   młoda,   siedziała   przy 
masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do Gideona plecami, szkicowała coś pracowicie, 
skupiwszy całą uwagę na czymś, co wyglądało na długą kość uwięzioną w kamieniu. Stojący 
w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej szczupłych palcach trzymających rysik. Była 
to zatem jedna z córek, nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu.

  

Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał  Gideon, kolejnej córki proboszcza. Gdy 

umarła   córka   poprzedniego,   a   jej   ojciec   opuścił   to   miejsce,   ojciec   Gideona   wyznaczył 
kolejnego proboszcza, wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon, 
zarządzający już wtedy majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet, by wyznaczyć nowego. 
Po   prostu   nie   był   szczególnie   zainteresowany   kondycją   duchową   mieszkańców   Upper 
Biddleton.   Zgodnie   z   porozumieniem   zawartym   z   Pomeroyem,   jego   rodzina   pozostała   w 
probostwie. Płacili czynsz na czas i była to jedyna rzecz, która interesowała Gideona. Teraz 
przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej scenie, którą miał przed oczami, po czym 
rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie zauważywszy 
nikogo, zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym rondzie z bobrowych skórek i wszedł do 
niewielkiego przedpokoju. 

Wchodząc,   poczuł   towarzyszący   mu   powiew   morskiej   bryzy.   Był   koniec   marca   i 

pomimo że dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, morskie powietrze nadal było 
ostre. Gideona rozbawił, ale też - musiał to przyznać -zaintrygował widok młodej kobiety 
siedzącej wśród starych kości pokrywających podłogę gabinetu.

 

Szybkim krokiem przeciął hall, starając się jednak, by jego buty do konnej jazdy nie 

wydały   najcichszego   nawet   dźwięku   w   zetknięciu   z   kamienną   podłogą.   Był   rosłym 
mężczyzną, niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie wyglądać niezgrabnie 
-   wiele   lat   temu   nauczył   się   poruszać   bezszelestnie.   Nie   lubił,   kiedy   mu   się   ciągłe   ktoś 
przyglądał. Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz pracującej kobiecie. 
Najwyraźniej była tak pochłonięta szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności. 

Gdy przemówił, czar tej chwili prysł. 
- Dzień dobry. 
Młoda   kobieta   przy   biurku   drgnęła,   przestraszona,   upuściła   rysik   i   zerwała   się   z 

krzesła. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie. 

Gideon   przywykł   już  do   takiej   reakcji.   Nigdy  nie   był   przystojnym   mężczyzną,   w 

dodatku   głęboka   blizna,   przecinająca   lewy   policzek   i   szczękę,   nie   poprawiała   ogólnego 
wrażenia. 

- Kim jesteś, u diabła? - Młoda kobieta schowała ręce za plecami. Starała się ukryć 

swoje rysunki pod gazetą. Wstrząs, widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się 
stopniowo zmieniać w podejrzliwość.

 

- St. Justin. - Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny uśmiech, świadom tego, jak 

brzydko skrzywiła się przy tym jego blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy 
wypełnią się odrazą. 

2

background image

- St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin? 
- Tak. 
Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła głęboka ulga. 
- Dzięki ci, Boże. 
- Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem - mruknął Gideon.
Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się. 
- Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs. Dlaczego podkradał się 

pan w tak dziwny sposób? 

Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując otwarte drzwi domku. 
-   Jeżeli   tak   bardzo   niepokoi   panią   myśl   o   ewentualnych   intruzach,   najlepszym 

wyjściem byłoby bez wątpienia zamknięcie i zaryglowanie drzwi. 

Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem. 
- Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest zwolenniczką świeżego 

powietrza. Proszę wejść, milordzie. 

Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego wolnego krzesła w pokoju. 

Przez chwilę rozglądała się niezdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego 
miejsca dla książek. Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki na podłogę. 

- Proszę usiąść, sir.

 

- Dziękuję. - Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i ostrożnie usiadł na niedużym 

krześle.   Moda   na   delikatne   meble   nie   była   najodpowiedniejsza   dla   wzrostu   i   wagi 
wicehrabiego. Ku jego uldze, krzesło okazało się dość solidnie. 

Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego krzesło. Pierwszą z nich była 

Teoria Ziemi Jamesa Huttona, drugą zaś Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi Playfaira. Teksty 
te,   wraz   z   zaśmiecającymi   pokój   kośćmi,   wyjaśniały   wszystko.   Ich   właścicielka   była 
miłośniczką   skamielin.   Może   obcowanie   ze   zbielałymi,   szczerzącymi   zęby   czaszkami 
sprawiło,   że   nie   przeraziła   jej   moja   zeszpecona   twarz,   pomyślał   złośliwie   Gideon. 
Najwyraźniej była przyzwyczajona do niecodziennych widoków. Przez chwilę przyglądał się, 
jak zbiera szkice i notatki. 

Była  co najmniej dziwna. Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się 

spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku niedbale wetkniętym 
weń szpilkom. Włosy ocieniały jej twarz niczym puszyste, skłębione obłoki. Z pewnością nie 
była piękna ani nawet ładna, a przynajmniej nie tak, jak wymagała tego ówczesna moda. 
Jednak jej uśmiech miał pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak reszta jej 
osoby. Gideon zauważył, że dwa z małych, białych zębów wystawały nieco do przodu. Nie 
wiedzieć czemu, uznał 
to za urocze. 

Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w połączeniu z błyskiem 

inteligencji w badawczo patrzących oczach nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To 
nieśmiała, skromna panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było wiadomo, 
na czym się stoi. Spodobało mu się to. 

Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego kotka i - wiedziony nagłym 

impulsem - zapragnął ją pogłaskać, ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu, 
że córki pastorów mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to wyglądają. Raz się już 
sparzył, i wystarczy. 

Odgadł,   że   gospodyni   tego   domku   ma   niewiele   więcej   niż   dwadzieścia   lat. 

Zastanawiał się, czy to przez brak posagu była dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do 
starych   kości   odstraszało   potencjalnych   konkurentów.   Niewielu   dżentelmenów   miałoby 
ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała więcej zainteresowania skamielinami niż 
flirtem.

 

3

background image

Gideon   omiótł   wzrokiem   resztę   jej   postaci.   Zauważył   muślinową   suknię   z 

podniesionym  stanem, która niegdyś  miała prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a 
teraz była wyblakła. Plisowana bluzka wypełniała skromny dekolt sukni. To, co znajdowało 
się  pomiędzy  bluzką  a  fartuchem,   dawało  pole   do  popisu  dla  wyobraźni.   Gideon  odgadł 
gładkie, krągłe piersi i szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na drugą 
stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła się o brzeg biurka, lekki muślin 
naciągnął się na czymś, co mogło być pełnym tyłeczkiem. 

-   Jak   pan   widzi,   zaskoczył   mnie   pan,   milordzie.   -   Schowała   resztę   szkiców   pod 

„Raporty Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk" - Przepraszam za mój wygląd, 
ale nie oczekiwałam pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie ubrałam 
się odpowiednio na tę okazję. 

- Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno Pomeroy. Zapewniam panią, że 

nie czuję się obrażony. - Gideon pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać 
zainteresowanie. - Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż? 

Zarumieniła się. 
- Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być? Z pewnością pomyślał pan 

sobie,   że   jestem   źle   wychowana.   Nawet   moja   ciotka   twierdzi,   że   brakuje   mi   ogłady 
towarzyskiej. Chodzi jednak o to, że dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności nigdy nie za 
wiele.

 

-  Rozumiem   -   odpowiedział   jej   zimno   Gideon.  -   Reputacja   damy   to   dość  kruchy 

towar, a córka proboszcza narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo, prawda? 

Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc. 
- Przepraszam. Co pan powiedział? 
- Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub gospodynię, by nam towarzyszyli. 

Ze względu na pani dobre imię. 

Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu. 
- Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie. Nigdy jeszcze nie groziło mi 

uwiedzenie,   a   teraz,   jako   że   mam   prawie   dwadzieścia   pięć   lat,   perspektywa   takiego 
zagrożenia nie wydaje się bliższa. 

- Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią przed obcymi? 
- Na Boga, nie! - Uśmiechnęła się na myśl o matce. - Ojciec nazywał ją świętą za 

życia. Była życzliwa i gościnna w stosunku do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku, 
który wydarzył się dwa lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Biddleton. Był środek 
zimy i wiozła ciepłe ubrania dla biednych. Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez 
dłuższy czas. Szczególnie tacie. 

- Rozumiem.

 

- Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie - ciągnęła gawędziarskim 

tonem - obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka 
do sklepu. Natomiast gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by okazała się pomocna 
w wypadku, gdyby pan nastawał na moją cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy 
nadchodzącego niebezpieczeństwa. 

- Zgadzam się - odparł Gideon. - W niewielkim stopniu okazała się pomocna młodej 

damie, która mieszkała tu poprzednio. 

Harriet popatrzyła na niego zainteresowana. 
- Ach, poznał pan zatem panią Stone? 
- Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w sąsiedztwie. 
-   Oczywiście.   Była   przecież   gospodynią   poprzedniego   rektora,   prawda? 

Odziedziczyliśmy ją razem z probostwem. Ciocia Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią 
deprymująco, ale tata powtarzał, że powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie możemy jej 
odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie sobie pracy. 

4

background image

-   Stanowisko   godne   pochwały.   Jednakże   musi   pani   znosić   gospodynię   dość 

niesympatyczną, chyba że pani Stone zmieniła się bardzo w ciągu kilku ostatnich lat. 

- Niestety, nie. Ale tata był bardzo łagodnym człowiekiem, chociaż brakowało mu 

zmysłu praktycznego. Staram się zachowywać tak, jak on by sobie życzył, mimo że czasem to 
bardzo nudne. - Harriet pochyliła się do przodu i splotła dłonie. - Ale nie jest to temat na 
teraz. Pozwoli pan, że przejdę do rzeczy. 

- Oczywiście. - Gideon zdał sobie sprawę, że coraz lepiej się bawi. 
- Mówiąc, że nigdy dość ostrożności, myślałam o czymś nieskończenie ważniejszym 

niż moja reputacja, sir. 

- Zadziwia mnie pani. Cóż może być ważniejszego, panno Pomeroy? 
-   Moja   praca,   oczywiście.   -   Oparła   się   plecami   o   krzesło   posyłając   mu   znaczące 

spojrzenie. - Jest pan człowiekiem światowym. Z pewnością wiele pan podróżował. I widział 
prawdziwe życie, że tak powiem. Zdaje pan sobie sprawę, że wszędzie czają się pozbawieni 
skrupułów łajdacy. 

- Doprawdy? 
-   Ależ   oczywiście.   Może   pan   być   pewien,   że   są   tacy,   którzy   ukradliby   moje 

skamieniałości  i bez cienia wyrzutów  sumienia nazwaliby swoim odkryciem.  Zdaję sobie 
sprawę z tego, że dobrze wychowanemu, szlachetnemu dżentelmenowi, jakim jest pan, trudno 
uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą upaść tak nisko, ale tak to już jest. To są fakty. 
Muszę się bez przerwy mieć na baczności. 

- Rozumiem. 
-   A   teraz...   nie   chciałabym   się   okazać   zbytnio   podejrzliwa,   ale   czy   mógłby   pan 

potwierdzić swoją tożsamość? 

Gideon oniemiał. Blizna była  dla większości ludzi wystarczającym  dowodem jego 

tożsamości, szczególnie tu, w Upper Biddleton. 

- Powiedziałem już, że jestem St. Justin. 
- Przykro mi, ale muszę nalegać na okazanie jakiegoś dowodu. Jak powiedziałam, 

nigdy dość ostrożności. 

Zrozumiawszy, o co jej chodzi, Gideon nie wiedział, śmiać się czy kląć. Nie mogąc 

wymyślić nic innego, sięgnął do kieszeni i wyciągnął list. 

- Wydaje mi się, że przysłała mi to właśnie pani, panno Pomeroy. Z pewnością fakt, że 

znajduje się to w moim posiadaniu, będzie wystarczającym dowodem na to, że nazywam się 
St. Justin. 

- A tak. Mój list. - Uśmiechnęła się z ulgą. - A więc dostał go pan. I przybył pan 

natychmiast. Spodziewałam się tego. Wszyscy mówią, że nie obchodzi pana, co się dzieje w 
Upper Biddleton, ale wiedziałam, że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że tu się pan 
urodził, prawda? 

- Owszem, miałem to szczęście - odpowiedział sucho Gideon.
- Musi pan być zatem mocno związany z tym miejscem. Pańskie korzenie tkwią tu 

głęboko, mimo że zdecydował się pan osiedlić w innej z pańskich posiadłości. Naturalnie jest 
pan związany poczuciem obowiązku i odpowiedzialności z tą okolicą. 

-  Panno Pomeroy... 
- Nie mógłby pan odwrócić się plecami do osady, która pana wykarmiła. Jest pan 

wicehrabią, dziedzicem hrabstwa. Wie pan, to znaczy obowiązek, który... 

- Panno Pomeroy! - Gideon uniósł dłoń, by ją uciszyć. Był nieco zaskoczony, gdy 

podziałało.  - Chciałbym,  żeby między nami  było  wszystko  jasne. Nie jestem szczególnie 
zainteresowany losem Upper Biddleton, a jedynie tym, by leżące tutaj dobra mojej rodziny 
przynosiły dochód. Jeśli ich zyskowność spadnie, zapewniam panią, że sprzedam je od ręki. 

5

background image

- Ale przecież życie wielu mieszkających tu osób zależy w mniejszym lub większym 

stopniu od pana. Jako największy posiadacz ziemski w okolicy jest pan odpowiedzialny za 
ekonomiczną stabilność całego regionu. Musi pan sobie przecież zdawać z tego sprawę. 

- Jestem tą okolicą zainteresowany finansowo, nie emocjonalnie. 
Harriet   wyglądała   na   zdezorientowaną   tym   oświadczeniem,   ale   otrząsnęła   się 

błyskawicznie. 

-   Żartuje   pan   sobie   ze   mnie,   milordzie.   Z   pewnością   obchodzi   pana   los   tego 

miasteczka. Przybył pan w odpowiedzi na mój list, czyż nie? To dowodzi, że jednak panu 
zależy. 

- Jestem tu  ze zwykłej,  najczystszej  ciekawości,  panno Pomeroy.  Ten  list nie  był 

niczym więcej niż królewskim rozkazem. Nie nawykłem do tego, by otrzymywać polecenia 
od dzieci, których nigdy nie spotkałem, a tym bardziej do tego, by mnie pouczały co do moich 
obowiązków. Muszę przyznać, że byłem niezmiernie ciekaw kobiety, która uzurpuje sobie do 
tego prawo. 

-   Och...   -   Do   Harriet   dotarło,   że   powinna   być   bardziej   powściągliwa.   Jak   tylko 

zobaczyła Gideona, zdała sobie sprawę, że nie jest zachwycony ich spotkaniem. Spróbowała 
się uśmiechnąć.- Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mój list był zbyt stanowczy? 

- To i tak dość łagodne określenie, panno Pomeroy. 

 

Zagryzła dolną wargę, przyglądając mu się. 
- Przyznaję, że mam pewne ciągoty, by być... nazwijmy to dość otwartą. 
- Słowo „wymaganie" byłoby tu chyba bardziej odpowiednie. Lub może „żądanie". 

Nawet „tyranizowanie". 

Harriet westchnęła. 
- Wydaje mi się, że to dlatego, że jestem zmuszona sama podejmować decyzje. Tata 

był   wspaniałym   człowiekiem   pod   wieloma   względami,   ale   wolał   zajmować   się   raczej 
religijnymi   potrzebami   swojej   trzódki   niż   sprawami   życia   codziennego.   Ciocia   Effie   jest 
kochana, ale nigdy nie uczono jej dbać o wszystko, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Natomiast 
moja siostra dopiero skończyła edukację. Nie ma zbyt dużego doświadczenia. 

- Dawno już przejęła pani pieczę nad gospodarstwem i nabawiła się pani nawyku 

przewodzenia innym oraz wydawania rozkazów - podsumował Gideon. - Czy to chce mi pani 
powiedzieć, panno Pomeroy? 

Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona z jego domyślności. 
- Dokładnie tak. Widzę, że pan rozumie. Jestem pewna, że rozumie pan również, iż w 

takiej sytuacji ktoś musi przejąć inicjatywę i wszystkim pokierować

- Tak jak na okręcie? - Gideon uśmiechnął się ukradkiem, wyobraziwszy sobie Harriet 

Pomeroy   dowodzącą   którymś   z   liniowców   Jego   Królewskiej   Mości.   Stwierdził,   że   w 
mundurze oficera marynarki wyglądałaby interesująco. Opierając się na tym, co do tej pory 
zobaczył,  gotów był  założyć  się, że tyłeczek panny Pomeroy nieźle prezentowałby się w 
spodniach. 

- Tak jak na okręcie - zgodziła się z nim Harriet. - Tu, w tym gospodarstwie, ja jestem 

osobą wydającą polecenia. 

- Rozumiem. 
- No właśnie. Naprawdę wątpię, by przebył  pan całą tę drogę z pańskich dóbr na 

północy tylko po to, by zaspokoić ciekawość co do kobiety, która napisała do pana list w dość 
kategorycznym tonie. Zależy panu na losie Upper Biddleton, milordzie. Proszę się przyznać. 

Gideon wzruszył ramionami, chowając list do kieszeni. 
- Nie będę się sprzeczał na ten temat, panno Pomeroy. Jestem tu, przejdźmy więc do 

rzeczy. Może będzie pani tak uprzejma i wyjaśni mi, co to za „mroczne zagrożenie", o którym 
wspomniała pani w liście, i dlaczego mielibyśmy zachować „najściślejszą dyskrecję"? 

Harriet wydęła wzgardliwie usta. 

6

background image

- Och. Nie dość, że byłam zbyt natarczywa, to jeszcze wpadłam w złowieszczy ton, 

prawda? Mój list musiał zabrzmieć jak fragment jednej z gotyckich powieści panny Radcliffe. 

- Zgadza się, panno Pomeroy. - Gideon nie uznał za stosowne wspomnieć, że czytał jej 

list wielokrotnie. W tym natchnionym wezwaniu i żywym, jeśli nie dramatycznym stylu było 
coś na tyle intrygującego, że zapragnął osobiście poznać autorkę. 

- Widzi pan, chciałam być pewna, że zwrócę pańską uwagę na tę sprawę. 
- Najwyraźniej udało się to pani. 
Harriet ponownie pochyliła się, zacierając dłonie, jakby przystępowała 

do jakiegoś interesu. 

- Będę szczera, milordzie. Dowiedziałam się niedawno, że Upper Biddleton stało się 

siedzibą bandy niebezpiecznych złodziei i zbójów. 

Rozbawienie Gideona prysło. Przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z wariatką. 
- Może zechce pani uzasadnić to spostrzeżenie, panno Pomeroy. 
- Jaskinie, milordzie. Przypomina pan sobie szereg jaskiń na wybrzeżu? Tu blisko, w 

zasięgu pańskiej ręki. - Machnęła niecierpliwie ręką w kierunku otwartych drzwi, wskazując 
nagie,   skaliste   wybrzeże   poniżej   probostwa,   oddzielające   pola   od   plaży.   -   Przestępcy 
wykorzystują jedną z jaskiń.  

- Pamiętam je doskonale. Nigdy się nimi nie zajmowano. Moja rodzina pozwalała 

poszukiwaczom skamieniałości i różnych dziwnych rzeczy przeszukiwać je do woli. - Gideon 
skrzywił   się.   -   Czy   chce   pani   powiedzieć,   że   ktoś   wykorzystuje   jaskinie   do   nielegalnej 
działalności? 

-   Dokładnie   tak,   milordzie.   Odkryłam   to   kilka   tygodni   temu   przeszukując   nowe 

przejście   przez   skały.   -   Jej   oczy   zapłonęły   entuzjazmem.   -   W   tym   właśnie   korytarzu 
dokonałam   szczególnie   obiecujących   odkryć.   Wspaniała   kość   udowa,   ale   nie   tylko...   - 
Przerwała nagle. 

- O co chodzi? 
- O nic. - Harriet skrzywiła nos niezadowolona z siebie. - Proszę mi wybaczyć  tę 

dygresję, milordzie. Często się zapominam, gdy dotykam tematu moich wykopalisk. Pewnie 
pana nie interesują moje badania. Wróćmy do wykorzystywania jaskiń przez kryminalistów. 

- Proszę kontynuować - mruknął Gideon. - To zaczyna być interesujące. 
- A zatem, jak mówiłam, badałam właśnie nowe przejście i... 
-   Nie   uważa   pani,   że   to   dość   niebezpieczny   sposób   spędzania   wolnego   czasu? 

Zdarzało się, że ludzie spędzali kilka dni zagubieni w tych jaskiniach. Niektórzy nawet tam 
umarli. 

- Zapewniam pana, że jestem ostrożna. Mam zawsze ze sobą lampę i znaczę drogę. 

Mój ojciec mnie tego nauczył. A zatem, podczas jednej z moich ostatnich wypraw weszłam 
do wspaniałej jaskini. Wielkiej jak salon. I pełnej wielce interesujących formacji. - Harriet 
zmrużyła oczy. - Była również pełna nielegalnego towaru.

- Towaru? 
- Towaru. Łupu. Przecież musi pan wiedzieć, o co mi chodzi. Kradzione rzeczy. 
-Ach, łupy. Tak, oczywiście. - Gideon przestał się zastanawiać, czy jest szalona. Z 

pewnością była niezwykle intrygującą kobietą, jakiej nie spotkał już od wieków. - Jakie to 
łupy, panno Pomeroy? 

Zamyśliła się, marszcząc nos. 
- Zaraz. Było tam kilka sztuk pięknej srebrnej zastawy. Kilka złotych lichtarzy. Nieco 

biżuterii. Wszystko to w najlepszym gatunku. Od razu domyśliłam się, że nie pochodzi to z 
okolic Upper Biddleton. 

- Dlaczego? 
- W  pobliżu  jest  jeden  lub  dwa  domy,   w  których  mogą  się  znajdować  tak  cenne 

rzeczy, ale kradzież czegokolwiek byłaby głośna. Tymczasem o niczym takim nie słyszano. 

7

background image

- Rozumiem. 
- Podejrzewam, że złodzieje przynieśli te przedmioty nocą i czekają, aż ich właściciele 

zaprzestaną poszukiwań. Mówiono mi kiedyś, że złodzieje często wpadają, próbując sprzedać 
łupy. 

- Jest pani znakomicie poinformowana. 
- Tak. Wydaje się jasne, że jacyś wyjątkowo przebiegli przestępcy wpadli na pomysł 

przechowania ukradzionych rzeczy w jaskiniach do czasu, aż ucichnie szum i zainteresowanie 
kradzieżą. Potem łup zostanie zabrany do Bath lub Londynu i sprzedany u różnych jubilerów. 

- Panno Pomeroy.  - Gideon po raz pierwszy zaczął się poważnie zastanawiać, czy 

rzeczywiście w jaskiniach nie dzieje się niebezpiecznego. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, 
dlaczego nie zwróciła się pani z tą sprawą do mojego rządcy lub do miejscowego sędziego? 

-   Nasz   sędzia   jest   już   dość   stary,   sir.   Prawdopodobnie   nie   poradziłby   sobie   z   tą 

sprawą, a pańskiemu rządcy, wybaczy pan szczerość, nie ufam zbytnio. - Harriet zacisnęła 
usta. - Nie chciałabym wydawać pochopnych sądów, milordzie, ale mam wrażenie, że on wie 
o tym, co się tu dzieje, i przymyka na to oko. 

Gideon zmrużył oczy. 
- To bardzo poważne oskarżenie, panno Pomeroy.  
-Tak, wiem. Ale czuję, że nie mogę ufać temu człowiekowi. Nie wiem nawet, co pana 

skłoniło do zatrudnienia go. 

- Był  pierwszym,  który zgłosił się na to stanowisko - uciął sprawę Gideon.- Jego 

referencje były wyśmienite. 

- Dobrze, niech sobie będą, jakie chcą, a ja i tak mu nie wierzę. Przejdźmy do faktów. 

Przynajmniej dwukrotnie byłam świadkiem, jak jacyś mężczyźni wchodzili w nocy do jaskiń. 
Wnosili tam paczki, a wychodzili z pustymi rękami. 

- Późno w nocy? 
- Dokładnie - po północy. Oczywiście tylko w czasie odpływu. Inaczej wejście do 

jaskiń byłoby niemożliwe. 

Gideon przemyślał tę informację i zaniepokoił się. Myśl o pannie Pomeroy biegającej 

po nocy bez opieki nie była przyjemna. Szczególnie, jeśli nie myliła się w swoich teoriach. 
Zdecydowanie ta młoda dama nie jest dość dobrze pilnowana. 

- A co, u Boga Ojca, robiła pani w nocy na plaży? 
- Śledziłam ich, oczywiście. Z okna mojej sypialni widzę część plaży. Gdy odkryłam 

w   moich   jaskiniach   skradzione   rzeczy,   rozpoczęłam   regularną   obserwację.   Kiedy  pewnej 
nocy dojrzałam na plaży światła, wzbudziło to moją podejrzliwości i wyszłam z domu, żeby 
się temu przyjrzeć z bliska. 

Gideon nie wierzył własnym uszom. 
- Tak po prostu opuściła pani bezpieczny dom po to, by późną nocą śledzić ludzi, 

których podejrzewała pani o kradzież? 

Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. 
- A jak inaczej mogłabym się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje? 
- Czy ciotka wie o pani dziwnym zachowaniu? - zapytał bez ogródek. 
-   Oczywiście,   nie.   Tylko   by   się   zmartwiła,   dowiedziawszy   się   o   przestępcach   w 

okolicy. Ciocia Effie ma skłonności do dramatyzowania. 

- Nie ona jedna. W tym przypadku jestem w stanie w pełni zrozumieć jej uczucia. 
Harriet zignorowała tę uwagę. 
- W każdym razie i tak ma dość spraw na głowie. Obiecałam znaleźć sposób na to, by 

przygotować moją siostrę, Felicity, do jej debiutu tej zimy, a ciocia Effie bardzo przejęła się 
tym projektem. 

Gideon uniósł brwi. 
- Chce pani sfinansować debiut swojej siostry? Sama? 

8

background image

Harriet wydała z siebie ciche westchnienie. 
- Sama oczywiście nie dam rady. Nie wystarczy na to niewielki pensja, jaką zostawił 

mi   ojciec.   Od   czasu   do   czasu   powiększam   ją   o   niewielki   dochód   ze   sprzedaży   moich 
znalezisk, ale w ten sposób nie dam rady sfinansować debiutu Felicity. Mam jednak pewien 
plan. 

-

Jakoś mnie to nie dziwi.

 Jej twarz rozbłysła entuzjazmem. 
- Mam nadzieję, że uda się nakłonić ciocię Adelajdę do pomocy, teraz, gdy ten jej 

skąpy mąż przeniósł się na łono Abrahama. Zgromadził majątek i wbrew swoim chęciom nie 
był w stanie zabrać tego ze sobą. Ciotka Adelajda niedługo wszystko przejmie. 

- Rozumiem. I sądzi pani, że ona zechce sfinansować debiut 

pani siostry? 

Harriet zachichotała, najwyraźniej zachwycona swoim planem 
- Jeśli zabierzemy Felicity do Londynu, jestem pewna, że uda nam się wydać ją za 

mąż. Ona jest zupełnie inna niż ja. Jest rzeczywiście atrakcyjna. Mężczyźni będą padać jak 
muchy u jej stóp. Ale żeby do tego doszło, muszę wysłać ją do Londynu, zupełnie jak na targ. 
Zna pan to? 

- Znam. 
- Tak. Rzeczywiście. - Harriet zasępiła się. - Musimy wywiesić Felicity jak dojrzałą 

śliwkę przed całym Beau Monde i czekać z nadzieją, że jakiś godny zaufania dżentelmen 
zerwie ją z gałązki. 

Gideon zacisnął zęby, wyraźnie przypominając sobie własne doświadczenia związane 

z londyńskim sezonem towarzyskim. 

- Dość dobrze wiem, jak działa ten system, panno Pomeroy. 
Harriet zaróżowiła się. 
- Domyślam się, milordzie. Wróćmy zatem do sprawy opróżnienia jaskiń. 
- Proszę mi powiedzieć, panno Pomeroy, czy poruszała już pani z kimś ten temat? 
- Nie. Kiedy stwierdziłam,  że nie mogę zaufać panu Crane, bałam się wspominać 

komukolwiek o moich spostrzeżeniach. Pomyślałam, że każdy, komu zaufam, mógłby poczuć 
się zobowiązany do pójścia z tą sprawą do pana Crane'a. A potem dowody mogłyby zniknąć. 
Poza tym, jeśli mogę być szczera, 
wolałabym, by nikt nie wchodził do tej jaskini. 

- Hm. - Gideon przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, starając się uporządkować to, 

co usłyszał. Niezaprzeczalnie. Harriet Pomeroy mówiła to wszystko poważnie. Nie mógł już 
się oszukiwać, że jest wariatką czy choćby tylko dziwaczką. - Jest pani pewna, że widziała w 
jaskini skradzione przedmioty?: 

- Oczywiście. - Harriet wyprostowała się. - Sir, uważam, że powinien pan natychmiast 

zacząć działać, by wyrzucić tych przestępców z jaskiń. Zmuszona jestem nalegać, by zajął się 
pan tą sprawą jak najszybciej. To jest pański obowiązek. 

Głos Gideona stał się wyjątkowo uprzejmy. Ci, którzy go dobrze znali, zdawali sobie 

sprawę z przyczyny takiego tonu. 

- Pani nalega, panno Pomeroy? 
- Obawiam się, że muszę. - Harriet była najwyraźniej nieświadoma ukrytej groźby w 

jego głosie. - Widzi pan, ci przestępcy mi przeszkadzają. 

Gideon zastanawiał się, czy nie zgubił wątku. 
- Przeszkadzają? Nie rozumiem. 
Posłała mu pełne niecierpliwości spojrzenie. 
- Przeszkadzają w moich poszukiwaniach. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła 

przeszukać tę jaskinię. Do tej pory się wahałam, czekając, aż przestępcy zostaną stamtąd 

9

background image

usunięci. Obawiam się, że jeżeli tam wejdę z młotkiem i dłutem, złodzieje zauważą, że ktoś 
był w jaskini. 

-   Dobry   Boże!   -   Gideon   zapomniał   już,   że   miał   jej   za   złe   kategoryczny   ton.   Jej 

nalegania miały istotne przyczyny. - Jeśli choć połowa z tego, co mi pani powiedziała, jest 
prawdą, nie wolno pani nawet myśleć o zbliżeniu się do tej jaskini, panno Pomeroy. 

- Ależ w dzień jest tam zupełnie bezpiecznie. Złodzieje odwiedzają to miejsce tylko w 

nocy.   Co do  planu  ujęcia   przestępców,  mam  pewien  pomysł,   którym  pan  będzie  pewnie 
zainteresowany.   Chociaż   z   pewnością   ma   pan   i   swoje   sugestie.   Najlepiej   będzie,   jeśli 
zajmiemy się tym razem. 

-   Panno   Pomeroy,   nie   słucha   mnie   pani.   -   Gideon   podniósł   się,   postąpił   krok   w 

kierunku biurka i się nad nim pochylił. Wsparł się mocno dłońmi na mahoniowym blacie. Był 
świadom, jakie wrażenie wywarł w ten sposób na Harriet. Musiała teraz patrzeć wprost na 
jego   zeszpeconą   twarz.   Otworzyła   szeroko   oczy,   zdziwiona   jego   zachowaniem,   ale   nie 
wydawała się onieśmielona. 

- Ależ słucham pana, milordzie. - Chciała się cofnąć. Gideon powstrzymał jej unik, 

chwytając ją palcami pod brodę. Nie bez przyjemności zauważył, że jej skóra była miękka i 
niewiarygodnie gładka. Zdał sobie również sprawę z tego, że cała jest delikatna. Jej drobne 
kości wydawały się kruche w jego masywnych dłoniach. 

- Pozwoli pani, że będę bezpośredni - warknął, nie starając się ukryć zniecierpliwienia. 

Harriet Pomeroy nie analizowała pozornie uprzejmych słów. - Nie wolno pani pokazywać się 
w pobliżu jaskiń, dopóki nie zbadam tej całej sprawy i nie podejmę stosownych działań. Czy 
to jasne, panno Pomeroy? 

Harriet rozchyliła usta, chcąc zaprotestować. Ale zanim zdołała wydobyć z siebie głos, 

na progu domku rozległ się przeraźliwy krzyk. Harriet podskoczyła i odwróciła się do drzwi. 
Gideon podążył za jej wzrokiem. 

- Pani Stone - stwierdziła Harriet głosem zdradzającym absolutne zaskoczenie. 
- Boże w niebiesiech! To on! Potwór z Blackthorne Hall! - Drżąca ręka pani Stone 

powędrowała   do   szyi.   Wpatrywała   się   przerażona   w   Gideona.   -   A   więc   wróciłeś   tu,   ty 
rozpustny, krwiożerczy potworze. Jak śmiesz dotykać swymi rękami kolejnej czystej panny? 
Proszę uciekać, panno Harriet! Niech pani ratuje swoje życie. 

Gideon poczuł, jak żołądek zaciska mu się z wściekłości. Uwolnił Harriet i zbliżył się 

o krok do pani Stone. 

- Milcz, stara czarownico! 
- Nie dotykaj  mnie!  - pani Stone odskoczyła  od niego. - Nie podchodź do mnie, 

potworze! Och! - Nagle jej wzrok poszybował w górę i pani Stone zemdlona osunęła się 
ciężko na podłogę. | 

Gideon popatrzył na nią z niesmakiem. Potem odwrócił się do Harriet, by zobaczyć, 

jak to przyjęła. Ta w niemym przerażeniu przyglądała się nieruchomemu ciału gospodyni. 

- Wielkie nieba - udało jej się w końcu wykrztusić. 
- Widzi pani teraz, dlaczego nie spędzam tu wiele czasu panno Pomeroy - powiedział 

ponuro Gideon - Nie cieszę się w Upper Biddleton zbyt  wysokim poważaniem. I jest tu 
więcej osób, które życzą mi rychłej śmierci, nie tylko pani Stone. 

10

background image

2

- Ileż kłopotów z tą kobietą. - Harriet wstała i przykucnęła obok pani Stone. Uklękła. - 

Zwykle ma gdzieś przy sobie sole trzeźwiące. A, tu są. 

Z przepastnej kieszeni  szarej sukni gospodyni  wyciągnęła  małą buteleczkę.  Zanim 

zbliżyła sole do nosa zemdlonej kobiety, wahała się i popatrzyła na Gideona. 

- Może lepiej, żeby się pan nad nią nie pochylał, gdy przyjdzie do siebie. Wygląda na 

to, że to pański widok pozbawił ją przytomności. 

Gideon chmurnie przyglądał się gospodyni. 
- Ma pani rację. Pójdę już, panno Pomeroy.  Ale zanim to zrobię, powtórzę to, co 

mówiłem gdy nam przerwano. Nie wolno pani zbliżać się do jaskiń, dopóki nie załatwię 
sprawy złodziei. Czy to jasne?

-   Jasne   -   odpowiedziała   niecierpliwie.   -   Ale   pozbawione   sensu.   I   tak   będę   panu 

musiała towarzyszyć do jaskini, która służy przestępcom do przechowywania łupów. Mało 
prawdopodobne, żeby pan ją sam znalazł. Mógłby pan błądzić samotnie przez lata. Sama 
odkryłam ją niedawno. 

- Panno Pomeroy... 
W jego oczach ujrzała błysk zdecydowania i postarała się o najbardziej przekonujący 

uśmiech, na jaki ją było stać. Wspomniała, jak kiedyś radziła sobie z ojcem. Pomyślała też, że 
w tym domu od dawna nie było mężczyzny. Mężczyźni to uparte stworzenia, stwierdziła. Ten 
zaś miał w tym kierunku wyjątkowe skłonności. 

- Proszę pomyśleć rozsądnie, sir. - Harriet powiedziała to specjalnie uspokajającym 

tonem. - Za dnia na plaży jest absolutnie bezpiecznie. Złodzieje przychodzą tylko późno w 
nocy,  i to najwyżej  raz lub dwa razy w miesiącu. Wie pan, odpływy.  Nie zaryzykujemy 
niczego, gdybym jutro pokazała panu jaskinię. 

- Może mi pani narysować mapę - odparł chłodno Gideon. Zaczynał ją irytować. Czy 

naprawdę spodziewał się, że powierzy mu  coś tak ważnego? W grę wchodziły jej cenne 
znaleziska. 

- Obawiam się, że choć szkicuję dość dobrze, nie mam wyczucia kierunku - skłamała 

gładko. - A oto mój plan. Jutro rano przejdę się jak co dzień po plaży. Może pan chyba zjawić 
się tam o tej samej porze, prawda? 

- Nie o to mi chodzi. 
-Możemy spotkać się w taki sposób, by postronny obserwator uznał to spotkanie za 

przypadkowe.   Pokażę   panu   przejście   przez   skały,   prowadzące   do   jaskini,   której   używają 
złodzieje.   Potem  zastanowimy   się,  jak  zorganizować   pułapkę.  A  teraz,  proszą  wybaczyć, 
chciałabym zająć się panią Stone. 

- Do diabła, kobieto! - Ciemne brwi Gideona zbiegły się w groźnym grymasie. - Może 

nawykła pani do rozkazywania wszystkim dookoła, ale proszę nie sądzić, że uda się pani 
mnie zmusić do czegokolwiek. 

- Och - jak na zawołanie jęknęła pani Stone. - Och! Dobry Boże! Tak źle się czuję. - 

Zamrugała powiekami. 

Harriet przybliżyła sole trzeźwiące do jej twarzy i syknęła na stojącego przy drzwiach 

Gideona.

- Proszę, milordzie - powiedziała, nie odwracając się. - Zmuszona jestem nalegać. Pani 

Stone z pewnością wpadnie w histerię, gdy zobaczy tu pana. Spotkamy się jutro rano około 
godziny dziesiątej na plaży. To jedyny sposób, by odnalazł pan właściwą jaskinię. Musi mi 
pan uwierzyć. 

11

background image

Gideon zawahał się, wyraźnie niezadowolony z tego, że się go do czegoś zmusza. 

Przymrużył oczy. 

- Doskonale. Jutro o dziesiątej na plaży. Ale na tym skończy się pani udział w tej 

sprawie, panno Pomeroy. Czy dość jasno się wyrażam? 

-

Zupełnie jasno, milordzie. 

Obrzucił ją taksującym, podejrzliwym spojrzeniem. Harriet pomyślała, że widocznie 

nie przekonał go jej uspokajający uśmiech. Przeszedł obok niej i skierował się do hallu. 

- Miłego dnia, panno Pomeroy. - Nacisnął na głowę kapelusz. 
- Miłego dnia, milordzie - zawołała za nim. - I dziękuję, że tak szybko przyjechał pan 

tu w odpowiedzi na mój list. Doceniam pańską pomoc w tej sprawie. Myślę, że sobie pan z 
nią poradzi. 

- Jestem szczęśliwy, że okazałem się odpowiednim kandydatem na stanowisko, które 

chciała pani obsadzić - burknął. - Zobaczymy, jak szczodra okaże się pani, gdy spełnię swoje 
zadanie i przyjdzie czas na zapłatę. 

Harriet drgnęła, poruszona jego sarkazmem. Patrzyła, jak przez otwarte drzwi wyszedł 

na   marcowe   słońce.   Nawet   się   nie   obejrzał.   Dojrzała   zarys   sylwetki   rosłego   rumaka 
czekającego spokojnie na zewnątrz. Koń był doprawdy masywnym stworzeniem, podobnie 
zresztą jak jego właściciel. Ciężkie kopyta, imponujące mięśnie. Kształt łba świadczący o 
uporze.   W   tym   wierzchowcu   nie   było   nic   delikatnego,   eleganckiego.   Wyglądał   na   dość 
dużego i spokojnego, by dźwigać na grzbiecie rycerza w pełnej zbroi, zdążającego na pole 
bitwy. 

 

Harriet usłyszała, że wicehrabia odjeżdża drogą wzdłuż skarpy. Na chwilę zastygła w 

bezruchu,   klęcząc   obok   zemdlonej   gospodyni.   Przedpokój   domku   wydał   jej   się   znowu 
przestronny. Przedtem, gdy przebywał w nim St. Justin, sprawiał wrażenie ciasnego. 

Harriet zdała sobie nagle sprawę, że dzikie, zeszpecone blizną rysy twarzy St. Justina 

wryły się głęboko w jej pamięć. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego mężczyzny. 

Był niewiarygodnie duży - podobnie jak jego koń - wysoki, masywnie zbudowany, 

miał szerokie, umięśnione ramiona i mocne nogi. Jego dłonie były ogromne, stopy - również. 
Harriet   zastanawiała   się,   czy   rękawicznik   i   szewc   wicehrabiego   liczyli   sobie   za   zużycie 
większej ilości materiału na każdą parę rękawic czy butów. 

St.   Justin   miał   prawdopodobnie   nieco   ponad   trzydzieści   lat   i   wszystko   w   nim 

wydawało się silne i dzikie. Przypominał jej wyniosłego lwa, którego widziała trzy lata temu 
w   zwierzyńcu   pana   Petershama.   Nawet   jego   oczy   miały   coś   z   dzikiej   bestii.   Harriet 
pomyślała, że to piękne oczy, złote, pełne ostrożności i chłodnej inteligencji. 

Czarne jak smoła włosy St. Justina, szerokie kości policzkowe i silnie zarysowana 

szczęka uzupełniały jego lwi wygląd. Blizna jedynie podkreślała wrażenie siły drapieżnej 
bestii, której nieobca jest przemoc. 

Harriet zastanawiała się, gdzie i jak został zraniony. Blizna przecinająca jego twarz 

wyglądała na starą. Prawdopodobnie stało się to kilka lat temu. Miał szczęście, że nie stracił 
oka. 

Pani Stone wzdrygnęła się ponownie i jęknęła. Harriet zmusiła się do zainteresowania 

jej stanem. Poruszyła buteleczką, którą trzymała przy twarzy zemdlonej. 

- Słyszy mnie pani, pani Stone? 
- Co? Tak. Tak, słyszę. - Kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na Harriet. Skrzywiła się 

boleśnie. - Co się stało? Ach, Boże! Już pamiętam. On był tutaj, prawda? To nie była zjawa. 
Bestia jest tutaj. W cielesnej postaci. 

- Proszę się uspokoić, pani Stone. Już się wyniósł. 
Oczy   pani   Stone   rozszerzyły   się   w   ponownym   przypływie   strachu.   Przylgnęła   do 

ramienia Harriet, zaciskając jak imadło swe kościste palce wokół jej talii. 

12

background image

- Nic się panience nie stało? Czy ten szubrawiec dotknął panienki? Widziałam, że 

pochylał się nad panienką jak olbrzymi wąż. 

Harriet starała się nie okazywać irytacji. 
- Nie ma o czym mówić, pani Stone. On tylko na chwilę ujął mnie pod brodę. 
- Boże, chroń nas...- Oczy pani Stone ponownie się zamknęły. 
W tej samej chwili Harriet usłyszała stukot butów na ganku, a zaraz później drzwi, 

które   przedtem   zatrzasnęły   się   za   wychodzącym   wicehrabią,   otworzyły   się,   odsłaniając 
Eufemię Pomeroy i uroczo zarumienioną siostrę Harriet, Felicity. Nie bez powodu uważana 
była przez wszystkich w Upper Biddleton za wyjątkową piękność. Była nie tylko urocza, ale 
miała   też   poczucie   stylu   i   elegancji,   rzucające   się   w   oczy   mimo   skromnych   możliwości 
finansowych sióstr Pomeroy. 

Dziś   wyglądała   zachwycająco   świeżo   w   ozdobionej   falbankami   sukni   w   białe   i 

jasnozielone pasy. Ciemnozielony płaszcz i zielony, przybrany piórami czepek uzupełniały jej 
strój. Miała jasne, zielone oczy, złote blond włosy - jedno i drugie odziedziczone po matce. 
Krój sukni podkreślał też inną cechę, którą zawdzięczała przodkom po kądzieli - piękny, 
pełny biust. 

Eufemia   Pomeroy   Ashecombe   weszła   do   domku   pierwsza,   ściągając   rękawiczki. 

Owdowiała tuż przed śmiercią brata, wielebnego Pomeroya, i niedługo potem stanęła w progu 
domu swoich bratanic. Dobiegała teraz pięćdziesiątki. Kiedyś  uważano ją za piękność. W 
opinii   Harriet   nadał   była   atrakcyjną   kobietą.   Zdjąwszy   czepek,   odsłoniła   siwe,   niegdyś 
ciemne   włosy.   Jej   oczy   miały   szczególny,   charakterystyczny   dla   Pomeroyów   turkusowy 
kolor, podobnie jak oczy Harriet. 

Effie z przerażeniem patrzyła na zemdloną gospodynię. 
- Och, nie. Znowu. 
Felicity weszła za ciotką do hallu, zamknęła drzwi i zobaczyła panią Stone. 
- Wielkie nieba! Kolejny atak histerii. O co chodzi tym razem? Mam nadzieję, że o coś 

bardziej interesującego niż ostatnio. Wydaje mi się, że wtedy poszło tylko o to, że najstarszej 
córce lady Barker udało się złapać na męża bogatego kupca. 

- Rzeczywiście, to tylko kupiec. Przecież wiesz, że pani Stone przywiązuje wielką 

wagę  do  odpowiedniej  pozycji  towarzyskiej  -  przypomniała  jej  ciotka  Effie.  -  Annabelle 
Barker pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Pani Stone miała rację uważając, że mogła trafić 
lepiej. 

- Jeśli chodzi o moje zdanie, Annabelle nie mogła trafić lepiej - stwierdziła Felicity w 

typowy   dla   siebie   pragmatyczny   sposób.   -   Mąż   ją   finansuje   bez   żadnych   ograniczeń. 
Mieszkają w pięknym domu w Londynie, mają dwa powozy i Bóg wie ile służby. Annabelle 
ma zapewnione dostatnie życie. 

Harriet skrzywiła się, trzymając ocet pod nosem pani Stone. 
- W dodatku słyszy się, że Annabelle jest nieprzytomnie zakochana w swoim bogatym 

kupcu. Zgadzam się z tobą, Felicity, nie wyszła na tym tak źle. Ale wątpię, by ciocia Effie lub 
pani Stone mogły spojrzeć na to z naszego punktu widzenia. 

- Z tego związku nic dobrego nie będzie - stwierdziła proroczym tonem ciotka Effie. - 

Nigdy nie jest dobrze, kiedy młoda dziewczyna idzie za głosem serca. Szczególnie wtedy, 
gdy prowadzi ją to prosto na dół drabiny społecznej. 

- Zawsze nam to powtarzasz, ciociu Effie. - Felicity zwróciła się ku pani Stone. - A 

zatem, co się stało tym razem? 

Zanim Harriet zdążyła odpowiedzieć, pani Stone otworzyła oczy i z trudem usiadła.

 

- Potwór z Blackthorne Hall powrócił - zaczęła. 
- Dobry Boże - przestraszyła się ciotka Effie. - O czym ona mówi? 
- Bestia powróciła na miejsce swej zbrodni - ciągnęła pani Stone. 
- Kim, u Boga Ojca, jest ten Potwór z Blackthorne Hall? -zapytała Felicity. 

13

background image

- St. Justin - szepnęła pani Stone. - Jak śmiał? Jak śmiał tu wrócić? I jak śmiał straszyć 

panienkę Harriet? 

Felicity popatrzyła zaciekawiona na Harriet. 
-Wielkie nieba! Wicehrabia St. Justin był tutaj? 
- Tak, był - przyznała Harriet. 
Ciotka Effie bezwiednie otworzyła usta. 
- Był tu wicehrabia? Tu, w tym domu? 
-   Zgadza   się   -   odpowiedziała   Harriet.   -   A   teraz,   ciociu   Effie,   Felicity,   jeśli 

zaspokoiłyście swoją ciekawość, może zajmiemy się postawieniem pani Stone z powrotem na 
nogi. 

- Harriet, nie mogę w to uwierzyć.  - Głos ciotki Effie zdradzał przestrach. - Czy 

chcesz   mi   powiedzieć,   że   najważniejszy   w   tym   okręgu   ziemianin,   wicehrabia,   mający 
wkrótce odziedziczyć godność lorda, złożył nam wizytę i przyjęłaś go tak ubrana? W tym 
brudnym fartuchu i okropnej sukni, która już dawno powinna była zostać przefarbowana? 

- On tylko wpadł po drodze - wyjaśniła Harriet, starając się utrzymać niedbały ton. 
- Wpadł tu po drodze? - Felicity wybuchnęła śmiechem. - Doprawdy, Harriet, nie 

zdarzyło się jeszcze, by wicehrabiowie zaglądali do nas po drodze. 

- Czemu nie? - nie ustępowała rozdrażniona Harriet. - Blackthorne Hall to jego dom, a 

to niedaleko stąd. 

- W ciągu pięciu lat, od kiedy tu mieszkamy, wicehrabia St. Justin nigdy jeszcze nie 

potrudził się, by odwiedzić Upper Biddleton. Nawet tata widział tylko ojca St. Justina i to 
zaledwie raz. Było to w Londynie, gdy Hardcastle wyznaczył go na rektora i zaoferował mu 
tę parafię. 

- Musisz mi uwierzyć na słowo, Felicity, że St. Justin odwiedził nas i była to zwykła 

towarzyska wizyta - podsumowała zwięźle Harriet. - Dla mnie jest to zupełnie naturalne, że 
odwiedził posiadłości rodzinne w tym okręgu. 

-   W   miasteczku   mówią,   że   St.   Justin   nigdy   nie   zagląda   do   Upper   Biddleton. 

Nienawidzi samego widoku tego miejsca. - Ciotka Effie powachlowała się dłonią. - Wielkie 
nieba!   Sama   zaczynam   czuć   się   słabo.   Wicehrabia   tu,   w   tym   domu.   Trudno   to   sobie 
wyobrazić. 

- Na pani miejscu nie byłabym taka spokojna, pani Ashecombe. - Pani Stone posłała 

jej mroczne, porozumiewawcze spojrzenie. - Położył rękę na panience Harriet. Widziałam to. 
Dzięki Panu Najwyższemu, weszłam do gabinetu w samą porę. 

- W samą porę? - Zainteresowanie Felicity osiągnęło apogeum. 
- Nieważne, panienko Felicity. Jest panienka za młoda na takie rzeczy. Powinniśmy 

dziękować Bogu, że nie było za późno, gdy przyszłam. 

- Za późno na co? - nie ustępowała Felicity. 
Harriet westchnęła tylko. Ciotka Effie zmarszczyła się. 
- Co się tu wydarzyło, Harriet, kochanie? Nie straciłyśmy chyba herbaty czy czegoś 

równie okropnego? 

- Nie, nie straciłyście herbaty, bo nawet mu jej nie zaproponowałam - przyznała się 

Harriet. 

-   Nie   zaproponowałaś   mu   herbaty?   Odwiedził   cię   wicehrabia   i   niczym   go   nie 

poczęstowałaś? - Na twarzy ciotki Effie pojawił się wyraz najprawdziwszego zaskoczenia. - 
Harriet, co ja mam z tobą zrobić? Czy nie potrafisz się odpowiednio zachowywać? 

-   Chcę   wiedzieć,   co   się   stało   -   przerwała   jej   zdecydowanie   Felicity.   -   Co   z   tym 

kładzeniem na tobie rąk, Harriet? 

- Nic się nie stało. - Harriet żachnęła się. - Nie położył na mnie rąk. - Przypomniała 

sobie wielką dłoń wicehrabiego podtrzymującą jej brodę i groźne spojrzenie jego ciemnych 
oczu. - No, może dotknął mnie, ale tylko na chwilę. Nie ma o czym mówić, zapewniam was. 

14

background image

- Harriet! - Felicity była wyraźnie podekscytowana. - Opowiedz nam wszystko. 
Ale to pani Stone jej odpowiedziała. 
-   Zuchwały   jak   sam   diabeł.   -   Jej   spracowane   dłonie   zginęły   w   fałdach   fartucha, 

podczas gdy oczy płonęły świętym oburzeniem. - Myśli, że wszystko mu wolno. Bestia nie 
ma w sobie wstydu, odrobiny wstydu - parsknęła. 

Harriet popatrzyła na nią groźnie. 
- Proszę teraz nie płakać, pani Stone. 
- Przepraszam, panienko Harriet. - Pani Stone pociągnęła jeszcze cichutko nosem i 

otarła   oczy   rąbkiem   fartucha.   -   Po   prostu   jego   widok   wywołał   te   wszystkie   okropne 
wspomnienia sprzed lat. 

- Jakie wspomnienia? - zapytała zaciekawiona Felicity. 
- Boże! Wspomnienia o mojej ślicznej, małej panience Deirdre. - Pani Stone zakryła 

oczy. 

- Kim była Deirdre? - dopytywała się ciotka Effie. - Pani córką? 
Pani Stone przełknęła łzy. 
- Nie, nie była moja. Zbyt była delikatna, by być ze mną spokrewniona. Była jedynym 

dzieckiem wielebnego Rushtona. Opiekowałam się nią. 

-Rushton -skojarzyła szybko ciotka Effie. - A, tak. Poprzedni proboszcz tej parafii. 

Ten, którego zastąpił mój drogi brat. 

Pani Stone potwierdziła ruchem głowy. Jej wąskie usta drżały. 
- Od śmierci jego słodkiej żony panienka Deirdre była dla niego wszystkim. Wniosła 

do tego domu radość i słońce. A potem ta bestia ją zniszczyła.  

- Bestia? - Felicity wyglądała tak, jakby czytała którąś ze swoich ulubionych powieści 

z dreszczykiem. - Czy chodzi o wicehrabiego St. Justina? Zniszczył Deirdre Rushton? Jak? 

- Bezwstydny potwór - wymamrotała pani Stone, ponownie przykładając dłonie do 

oczu. 

-   Dziwne.   -   Ciotka   Effie   wyglądała   na   zaskoczoną.   -   Wicehrabia   zrujnował 

dziewczynę? Doprawdy, pani Stone. Trudno uwierzyć  w coś takiego. Pomijając wszystko 
inne, ten człowiek jest dżentelmenem. Dziedzicem hrabstwa. A ona była córką proboszcza. 

- Nie jest żadnym dżentelmenem - stwierdziła pani Stone. 
Harriet straciła cierpliwość. Odwróciła się do gospodyni. 
- Pani Stone. Sądzę, że na dziś dość już będzie pani dramatycznych uwag. Może już 

pani wrócić do kuchni. 

Mokre od łez oczy pani Stone wyrażały nieme cierpienie. 
- To prawda, panienko Harriet. Ten człowiek zabił moją małą panienkę Deirdre tak 

samo, jakby własnoręcznie pociągnął za spust w pistolecie. 

- Pistolecie? - Harriet popatrzyła na nią zaskoczona. Na chwilę w hallu zapanowała 

pełna napięcia cisza. Effie nie mogła z siebie wydobyć słowa. Nawet Felicity nie potrafiła 
sformułować następnego pytania. 

Harriet poczuła, że zaschło jej w ustach. 
- Pani Stone - powiedziała w końcu ostrożnie. - Chce pani powiedzieć, że wicehrabia 

St. Justin zabił poprzedniego mieszkańca  tego domu?  Obawiam się, że nie pozwolę pani 
kontynuować tej opowieści, jeśli zamierza pani dalej mówić tak potworne rzeczy. 

- Ale to prawda, panienko Harriet. Przysięgam na moje życie. Wszyscy mówili, że to 

samobójstwo, niech spoczywa w pokoju, ale ja wiem, że to on ją do tego doprowadził. Potwór 
z Blackthorne Hall jest skończonym grzesznikiem i wszyscy w miasteczku o tym wiedzą. 

- Wielkie nieba! - westchnęła Felicity. 
- To jakaś pomyłka - wyszeptała ciotka Effie. 
Ale Harriet popatrzyła pani Stone prosto w oczy i wyczytała z nich, że gospodyni 

mówi prawdę, a przynajmniej w to wierzy. 

15

background image

Harriet nagle poczuła się słabo. 
- Jak St. Justin mógł doprowadzić Deirdre Rushton do samobójstwa? 
- Byli zaręczeni i mieli się pobrać - powiedziała cicho pani Stone. - To było dawniej, 

zanim się okazało, że on odziedziczy tytuł. Starszy brat Gideona Westbrooka, Randal, jeszcze 
wtedy   żył.   Oczywiście   to   Randal   miał   odziedziczyć   tytuł.   Był   takim   wspaniałym 
człowiekiem. Prawdziwy, godny dziedzic hrabstwa Hardcastle. Człowiek godzien podążyć w 
ślady jego hrabiowskiej mości. 

- Nie tak jak Potwór z Blackthorne Hall? - zapytała Felicity. 
Pani Stone posłała jej dziwne spojrzenie i zniżyła głos do szeptu. 
- Niektórzy nawet mówią, że Gideon Westbrook zabił swego brata, żeby odziedziczyć 

tytuł i majątek. 

- To jest fascynujące - mruknęła Felicity. 
- Niewiarygodne. - Ciotka Effie była oszołomiona. 
-Jeśli chcecie znać moje zdanie, to wszystko jest kłamstwem - obwieściła Harriet. Ale 

gdzieś  w dole brzucha poczuła  nieprzyjemny  chłód. Pani Stone wierzyła  w  prawdziwość 
każdego swego słowa. Miała co prawda skłonności do dramatyzowania, ale Harriet znała dość 
długo swoją gospodynię, by wiedzieć, że jest absolutnie uczciwa. 

- To najszczersza prawda - powiedziała chmurnie pani Stone. - Przysięgam. 
- Dobrze, pani Stone. Proszę nam teraz opowiedzieć, jak ta bestia, to jest wicehrabia, 

doprowadził tę młodą damę do samobójstwa - nalegała Felicity. 

Harriet przestała oponować. Wyprostowała się, mówiąc sobie, że zawsze lepiej jest 

znać fakty. 

 

- Tak, pani Stone. Skoro powiedziała już nam pani aż tyle, równie dobrze może nam 

pani wyznać resztę. Co dokładnie przydarzyło się Deirdre Rushton? 

Pani Stone zacisnęła pięści. 
- Narzucał się jej. Uwiódł ją, zrobił to, bestia. Użył jej do swoich rozpustnych celów. 

Zrobił jej dziecko, ot co. Ale zamiast zachować się jak trzeba i ożenić się z nią, odepchnął ją. 
To nie była żadna tajemnica. Zapytajcie kogokolwiek w okolicy. 

Ciotka Effie i Felicity milczały, nie mogąc w to uwierzyć. 
- O, mój Boże! - Harriet usiadła gwałtownie na stołku. Zdała sobie sprawę, że do bólu 

zacisnęła pięści. Zmusiła się do głębokiego, odprężającego oddechu. - Czy jest pani tego 
absolutnie pewna, pani Stone? Nie wyglądał na takiego. Właściwie... nawet mi się spodobał. 

- A co ty wiesz o mężczyznach, którzy robią takie rzeczy? zapytała ciotka Effie z 

chłodną logiką. - Nigdy nie miałaś okazji takiego spotkać. Nawet nie miałaś swego debiutu, 
ponieważ mój brat niech spoczywa w pokoju, nie zostawił nam dość pieniędzy. Może gdybyś 
pojechała do stolicy i poznała trochę świata, nauczyłabyś się, że mężczyznę tego typu nie 
zawsze można rozpoznać na pierwszy rzut oka. 

-Pewnie masz absolutną rację, ciociu Effie. - Harriet czuła się w obowiązku przyznać, 

że to, co mówi ciotka, może być prawdą. Rzeczywiście, nie miała żadnych doświadczeń z 
mężczyzną zdolnym do tego, by uwieść niewinną kobietę, a następnie ją porzuć- - Słyszy się 
różne historie, ale to oczywiście nie to samo co bezpośrednie doświadczenie z tego typu 
człowiekiem, prawda.

- Pewnie bolejesz nad tym,  że nie masz  takich doświadczeń - zauważyła  Felicity. 

Ponownie zwróciła się do pani Stone: - Błagam niech pani opowiada dalej. 

- Tak - potwierdziła Harriet smutno. - Może pani nam już teraz powiedzieć. 
Pani Stone zwiesiła głowę, popatrzyła na Harriet i Felicity 

załzawionymi oczyma. 

- Jak już mówiłam, Gideon Westbrook był drugim synem hrabiego Hardcastle. 

16

background image

- Czyli nie był wicehrabią - mruknęła Felicity. - Oczywiście - wtrąciła się ciotka Effie 

z właściwym sobie tonem autorytetu w tych sprawach. - Nie nosił wtedy żadnego tytułu, 
ponieważ był tylko drugim synem. Jego starszy brat został wicehrabią. 

- Wiem, ciociu Effie. Proszę mówić dalej, pani Stone. 
- Ta bestia zapragnęła mojej słodkiej Deirdre, gdy tylko pokazała się w Londynie. 

Wielebny   Rushton   zgromadził   wszystkie   swoje   fundusze,   żeby   sfinansować   jej   debiut,   a 
Potwór był pierwszym, który się jej oświadczył. 

- I wielebny Rushton zdecydował się chwycić to, co się da? - zapytała Harriet. 
Twarz pani Stone rozjaśniła się. 
-   Wielebny   powiedział   pannie   Deirdre,   żeby   przyjęła   te   oświadczyny.   Potwór   nie 

posiadał tytułu, ale miał pieniądze i pochodził z dobrej rodziny. To była świetna partia. 

- Tak to wtedy wyglądało - skomentowała cicho Effie. 
- Innymi słowy, chciała go poślubić dla jego pieniędzy i możliwości związania się ze 

znaną rodziną- podsumowała Harriet. 

- Moja panienka Deirdre była zawsze dobrą i posłuszną córką. - W głosie pani Stone 

wyczuwało się zachwyt. - Zgodziła się zrobić to, co kazał jej ojciec, chociaż Westbrook był 
jedynie drugim synem i do tego brzydkim jak noc. Mogła trafić lepiej, ale jej ojciec nie chciał 
ryzykować, czekając. Nie było go stać na dłuższe trzymanie jej w Londynie. 

Harriet popatrzyła na nią zirytowana. 
- Wcale nie uważam, że jest brzydki. 
Pani Stone skrzywiła się. 
- Wielka, przerośnięta kreatura. Z tą przerażającą szramą wygląda jak diabeł z samego 

piekła.   Zawsze   tak   wyglądał,   nawet   zanim   został   ranny.   Moja   biedna   panienka   Deirdre 
dostawała dreszczy na sam jego widok. Ale spełniła swój obowiązek 

-A nawet więcej, sądząc po tym, co usłyszałyśmy - mruknęła Harriet.
Ciotka Effie potrząsnęła smutno głową. 
- Ach, te głupie młode dziewczyny, które upierają się, by iść za głosem serca, a nie 

rozsądku. Co za głupota. Kiedyż wreszcie nauczą się, że muszą mieć się na baczności i strzec 
swej niewinności aż do chwili, kiedy szczęśliwie wyjdą za mąż, o ile nie chcą zrujnować 
sobie życia? 

- Moja Deirdre była dobrą dziewczyną, taka była - zapewniała lojalnie pani Stone. - 

Uwiódł ją, mówię wam. Była niewinnym jagnięciem, które nie znało spraw ciała, a on ją 
wykorzystał. Poza tym byli zaręczeni. Kiedy zobaczyła, że będzie miała dziecko, sądziła, że 
on zachowa się jak dżentelmen. 

-   Wierzyła   pewnie,   że   żaden   prawdziwy   dżentelmen   nie   odwoła   zaręczyn   - 

powiedziała z namysłem Harriet. 

-   Tak,   prawdziwy   dżentelmen   by   nie   odwołał-   zauważyła   cierpko   ciotka   Effie.   - 

Sprawa polega  na tym,  że kobieta  nie może  być  pewna uczciwości mężczyzny  w takich 
sytuacjach.   I   właśnie   dlatego   musi   przede   wszystkim   unikać   ryzyka   kompromitacji.   Gdy 
zabierzemy cię do Londynu, Felicity, najlepiej zrobisz, pamiętając o tej historii. 

-Tak, ciociu Effie.

 

Felicity znacząco popatrzyła w górę, a Harriet pozwoliła sobie na ponury uśmiech. Nie 

pierwszy raz musiały wysłuchać szczególnego wykładu życzącej im dobrze ciotki. 

Effie uważała się za najwyższy autorytet w dziedzinie dobrych manier. Nieodwołalnie 

ogłosiła się doradcą i strażnikiem w tych sprawach, mimo że Harriet często przypominała jej, 
że tu, w Upper Biddleton, nie było niczego, przed czym miałyby się strzec. 

- Jak powiedziałam, St. Justin nie jest dżentelmenem. Jest okrutną, pozbawioną serca, 

bezwstydną bestią.- Pani Stone otarła oczy wierzchem czerwonej, kościstej dłoni. - Najstarszy 
syn hrabiego został zabity wkrótce potem, jak panienka Deirdre zdała sobie sprawę, że jest w 
ciąży. Jechał niedaleko stąd wzdłuż wybrzeża i podobno koń poniósł. Spadł ze skarpy do 

17

background image

morza. Skręcił kark, ot co. Wypadek, jak mówili. Ale ludzie zaczęli mieć wątpliwości, gdy 
zobaczyli, jak wicehrabia potraktował panienkę Deirdre. 

- Obrzydliwe. - Oczy Felicity były nadał szeroko otwarte. 
- Jak tylko Gideon Westbrook dowiedział się, że odziedziczy tytuł, zerwał zaręczyny. 
- Nie. Naprawdę? - wykrzyknęła Felicity. 
Pani Stone potwierdziła chmurnie. 
- Opuścił ją natychmiast, chociaż wiedział, że nosi jego dziecko. Oświadczył jej, że 

teraz jest wicehrabią St. Justin, a kiedyś zostanie hrabią Hardcastle, i że może mu się trafić 
coś lepszego niż biedna córka proboszcza. 

- Dobry Boże! - Harriet przypomniała sobie błysk chłodnej inteligencji w mrocznych 

oczach   Gideona.   Kiedy   się   nad   tym   zastanowiła,   musiała   przyznać,   że   nie   wyglądał   na 
człowieka, którym kierują zbyt subtelne uczucia. Wyglądał na człowieka upartego. Zadrżała. - 
Mówi pani, że on wiedział o tym, że Deirdre spodziewa się dziecka? 

- Tak, niech będzie przeklęta jego dusza. Wiedział. - Pani Stone na przemian zaciskała 

i rozluźniała pięści. - Siedziałam z nią tej nocy, gdy zdała sobie sprawę, że jest w ciąży. 
Objęłam ją. Płakała przez całą noc, a nad ranem poszła się z nim zobaczyć. Gdy wróciła, po 
jej minie poznałam, że została odepchnięta. 

Łzy zakręciły się w oczach pani Stone i spłynęły po jej pulchnych policzkach. 
- Co było dalej? - zapytała cicho przejęta Felicity. 
- Panienka Deirdre poszła do gabinetu, wyjęła pistolet swojego ojca i zastrzeliła się. 

To właśnie wielebny Rushton, biedaczysko, ją znalazł. 

- Biedne, nieszczęśliwe dziecko - szepnęła ciotka Effie. - Gdyby była  choć trochę 

ostrożniejsza. Gdyby bardziej dbała o swoją reputację i nie zaufała mężczyźnie. Będziesz 
pamiętała tę historię, gdy pojedziesz do Londynu, prawda, Felicity? 

- Tak, ciociu Effie. Na pewno nie zapomnę. - Felicity była najwyraźniej poruszona tą 

wstrząsającą opowieścią. 

- Mój Boże - mruknęła Harriet. - To wszystko jest niewiarygodne. 
Popatrzyła   na   zaśmiecony   kamieniami   gabinet   i   z   trudem   przełknęła   ślinę, 

przypominając sobie, jak St. Justin pochylił się nad jej biurkiem i swą silną ręką ujął ją pod 
brodę. - Pani Stone, czy jest pani absolutnie pewna tego wszystkiego? 

- Absolutnie. Gdyby żył ojciec panienki, potwierdziłby, że to prawda. Wiedział, co 

przydarzyło się córce wielebnego Rushtona, wiedział dobrze, ale zachował dyskrecję w tej 
sprawie, uważając, że nie jest to odpowiedni temat do dyskusji z dwiema młodymi damami. 
Gdy mi o tym opowiedział, zgodziłam się 
z nim i dochowałam tajemnicy. Jednak nie mogłam już dłużej tego taić. 

Ciotka Effie potwierdziła ruchem głowy. 
- Oczywiście, nie mogła pani. Teraz, gdy St. Justin pojawił się w okolicy, wszystkie 

skromne młode panienki powinny się strzec. 

- Uwiedziona i porzucona. - Felicity pokręciła głową nie mogąc dojść do siebie. - 

Niewiarygodne. 

- Okropne - powiedziała ciotka Effie. - Wyjątkowo okropne. Młode damy powinny 

być bardzo, ale to bardzo ostrożne. Felicity, nie będziesz wychodziła z domu, gdy w pobliżu 
kręci się wicehrabia. Rozumiesz?

 

- Bzdura. - Felicity zwróciła się do Harriet: - Nie zamierzasz chyba więzić mnie w 

moim własnym domu tylko dlatego, że wicehrabia odwiedził te okolice?

Harriet skrzywiła się. 
- To oczywiste, że nie. 
Ciotka Effie zrobiła surową minę. 
- Harriet, Felicity musicie być ostrożne. Z pewnością rozumiecie dlaczego. 
Harriet podniosła wzrok. 

18

background image

- Felicity jest bardzo zrównoważoną osobą ciociu Effie. Nie zrobi nic niemądrego. 

Prawda, Felicity? 

Felicity uśmiechnęła się. 
- Miałabym stracić szansę na debiut w mieście? Możesz być pewna, Harriet, że nie 

jestem aż taką idiotką. 

Pani Stone zacisnęła usta. 
- St. Justin gustuje w pięknych młodych niewiniątkach, to wielka, podstępna bestia. A 

teraz, gdy nie ma już tutaj ojca panienki, musi panienka być bardzo ostrożna. 

- Święta racja - zgodziła się z nią ciotka Effie. 
Harriet uniosła brwi. 
- Widzę, że żadna z was nie przejmuje się moją reputacją tak jak reputacją Felicity. 
Ciotka Effie zareagowała błyskawicznie. 
- Ależ kochanie, wiesz, że to nieprawda. Ale masz już prawie dwadzieścia pięć lat. A 

tego typu rozpustnik, jak opisała go pani Stone, ma ciągoty do młodziutkich niewiniątek. 

-   A   nie   do   starych   niewiniątek,   jakim   jestem   ja   -   mruknęła   Harriet.   Zignorowała 

uśmieszek Felicity. - No dobrze, chyba masz rację, ciociu Effie. Mało prawdopodobne, by 
groziło mi uwiedzenie przez St. Justina. - Urwała. 

- Co takiego? - Ciotka Effie popatrzyła na nią. 
- Nieważne, ciociu Effie. - Harriet ruszyła ku otwartym drzwiom gabinetu. - Jestem 

pewna, że Felicity nie straci głowy ani niczego równie ważnego, nawet jeśli przydarzy jej się 
znaleźć  w  towarzystwie  hrabiego  St. Justina.  Nie jest  głupia.  A teraz,  wybaczcie,  muszę 
skończyć swoją pracę.  

Harriet   podążyła   z   godnością   do   swej   kryjówki   i   cicho   zamknęła   za   sobą   drzwi. 

Potem, z westchnieniem smutku, opadła na krzesło, oparła łokcie na biurku i podparła twarz 
dłońmi. Silny dreszcz przeszył jej ciało. 

To   nie   Felicity   była   głupia,   skonstatowała   chmurnie.   To   ona   sama   zachowała   się 

niemądrze. Sprowadziła Potwora z Blackthorne Hall do Upper Biddleton. 

19

background image

3

Ciężka, szara mgła, która w ciągu nocy przypełzła od morza, o dziesiątej rano wisiała 

jeszcze nad wybrzeżem. Idąca ścieżką w dół skarpy Harriet nie widziała dalej niż na kilka 
stóp przed nią. Ciekawa była, czy Gideon stawi się na wyznaczone spotkanie, by zobaczyć 
jaskinię złodziei. 

Zastanawiała się też zaniepokojona, czy zależy jej na tym, by się stawił. Przeleżała 

niemal całą noc. Zamartwiała się, że popełniła niewybaczalny błąd, wysyłając ów nieszczęsny 
list do niesławnego wicehrabiego. 

Jej mocne, skórzane buty poślizgnęły się na kamieniach, gdy zbiegała ścieżką. Harriet 

mocniej   chwyciła   niewielką   torbę   z   narzędziami,   a   wolną   rękę   wyciągnęła   w   bok,   by 
odzyskać równowagę. 

Prowadząca przez zbocze ścieżka była bezpieczna dla kogoś, kto ją znał, miała jednak 

odcinki dość trudne do przejścia. Harriet zawsze żałowała, że nie ma na sobie spodni, gdy 
wychodziła na poszukiwania skamieniałości, ale wiedziała, że ciotka Effie zemdlałaby, gdyby 
o czymś takim usłyszała, a ona starała się w miarę możności nie denerwować ciotki.  

Wiedziała, że ciotce nie podobał się już sam pomysł zbierania skamieniałości. Effie 

uważała, że dla młodej damy jest to zajęcie nieodpowiednie, i nie mogła zrozumieć, dlaczego 
Harriet jest tak oddana swojej pasji. Harriet nie chciała dodatkowo denerwować starszej pani 
wybieraniem się na poszukiwania w męskim stroju. 

Gęste   pasma   mgły   owinęły   się   wokół   Harriet,   gdy   dotarła   do   końca   ścieżki   i 

wyprostowała   się.   Słyszała   fale   uderzające   o   brzeg,   ale   nie   widziała   ich   w   gęstej   mgle. 
Wilgotny chłód przenikał przez grubą wełnę wytartej ciemnobrązowej pelisy. Pomyślała, że 
jeżeli nawet Gideon pojawi się tego ranka 
prawdopodobnie nie będzie w stanie odnaleźć jej we mgle. 

Skręciła,  ruszyła  plażą  u  podnóża  skarpy.   Woda  cofnęła   się, ale   piasek  był  nadał 

wilgotny. Podczas przypływu woda pokrywała całą plażę w zasięgu wzroku, fale uderzały o 
skarpę, zalewając niżej położone jaskinie i ścieżki. 

Raz, czy może dwa razy, zdarzyło się Harriet popełnić błąd - zbyt długo pozostała w 

jaskiniach i prawie dała się zaskoczyć  przez nadchodzący przypływ. Wspomnienie o tym 
prześladowało ją do tej  pory i teraz bardzo ostrożnie  planowała  czas  swoich wypraw  do 
jaskiń. 

Szła powoli wzdłuż skarpy, wypatrując na piasku śladów. Gdyby kilka minut temu 

przechodził tędy Gideon, z pewności udałoby się jej rozpoznać odciski jego wielkich butów. 
Jeszcze raz zwątpiła w słuszność swego pomysłu. Ściągając Gideona z powrotem do Upper 
Biddleton, wyraźnie uzyskała więcej, niż mogła się spodziewać. 

Z drugiej  strony,  pocieszała  się, coś przecież  trzeba  było  zrobić z bandą złodziei, 

którzy używali  jej  bezcennych  jaskiń do składowania łupów. Nie mogła  pozwolić, by to 
dłużej trwało. Po prostu musiała mieć swobodę w penetrowaniu tej właśnie jaskini. Trudno 
nawet   przewidzieć,   jak   wspaniałe   skamieniałości   czekały   na   odkrycie   w   tej   podziemnej 
komnacie. Zatem, stwierdziła Harriet, im dłużej pozwalała opryszkom korzystać z tej jaskini, 
tym większe stawało się ryzyko, że któryś z nich będzie wystarczająco sprytny, by zacząć 
szukać okazów na własną rękę. Mógłby znaleźć coś interesującego, wspomnieć o tym komuś, 
kto z kolei powiedziałby o tym innemu zbieraczowi. Upper Biddleton mogłoby wtedy przeżyć 
prawdziwy najazd poszukiwaczy skamielin. 

To było nie do pomyślenia. Kości czekające w jaskiniach na odkrycie należały do niej. 
Oczywiście już dawniej przeszukiwano jaskinie w Upper Biddleton, ale zarzucono 

prace, których jedynym efektem było kilka skamieniałych ryb i muszli. Harriet jednak dotarła 
głębiej   niż   ktokolwiek   przedtem   i   przeczuwała,   że   czekają   ją   ważne   odkrycia.   Musiała 
dowiedzieć   się,   jakie   tajemnice   kryją   skały.   Stwierdziła,   że   nie   ma   innego   wyjścia,   jak 

20

background image

ciągnąć to, co rozpoczęła. Potrzebowała kogoś silnego i bystrego, by pozbyć się złodziei. Cóż 
miało tu do rzeczy, że Gideon był łajdakiem, wyjątkowo niebezpiecznym szubrawcem? Jak 
lepiej poradzić sobie ze złodziejami, niż nasyłając na nich Potwora z Blackthorne Hall? 

Dobrze im to zrobi. 
W   tym   momencie   mgła   zawirowała   wokół   niej,   układając   się   u   niewyraźny, 

nieregularny wzór. Harriet zatrzymała się nagle, świadoma, że nie jest już sama na plaży. Coś 
sprawiło, że włosy na karku stanęły jej dęba. Rozejrzała się i zobaczyła wyłaniającego się z 
mgły Gideona. Szedł w jej kierunku. 

-   Dzień   dobry,   panno   Pomeroy.   -   Jego   głos   był   tak   głęboki   jak   huk   morza.   - 

Spodziewałem się, że mgła pani nie zatrzyma. - 

-   Dzień   dobry,   milordzie.   -   Harriet   uspokoiła   się,   widząc,   jak   Gideon   kroczy   po 

mokrym,   zbitym   piasku.   W   jej   wyobraźni   był   demonem   przedzierającym   się   przez   dym 
piekieł. Był większy, niż się spodziewała.  

Miał na sobie czarne buty i rękawice i czarny obszerny płaszcz z wysokim kołnierzem, 

okalającym zeszpeconą twarz. Jego odkryte czarne włosy błyszczały od porannej mgły. 

-Jak   pani   widzi,   jeszcze   raz   usłuchałem   rozkazu.   -   Gideon   uśmiechnął   się   lekko, 

przystając obok i spoglądając na nią z góry. - Muszę kontrolować tę tendencję do wypełniania 
wszystkich pani życzeń, panno Pomeroy. Nie chciałbym, żeby przerodziła się w nawyk. 

Harriet wyprostowała się i zdobyła na uprzejmy uśmiech. 
- Nie mam takich obaw, milordzie. Jestem pewna, że niełatwo byłoby panu nabrać 

nawyku słuchania czyichś poleceń, chyba że miałby pan jakieś ukryte cele. 

Zbył to nieznacznym wzruszeniem ramion. 
- Kto wie, co może zrobić mężczyzna, gdy ma do czynienia z interesującą kobietą?- 

Chłodny   uśmiech   wykrzywił   jego   zeszpeconą   twarz   w   przerażającą   maskę.   -   Oczekuję 
kolejnego rozkazu, panno Pomeroy. 

Harriet przełknęła ślinę i uniosła ciężką torbę. 
-   Wzięłam   ze   sobą   dwie   lampy,   milordzie-   powiedziała   szybko.   -   Będziemy   ich 

potrzebowali w korytarzu. 

- Pozwoli pani. - Wyjął z jej palców torbę. Zakołysała się w jego dłoni, jakby była 

zupełnie lekka. - Ja zajmę się sprzętem Proszę prowadzić, panno Pomeroy. Nie mogę się 
doczekać widoku pani jaskini pełnej skradzionych rzeczy. 

- Tak. Oczywiście. Tędy. - Odwróciła się i ruszyła w mgłę 
-   Nie   jest   dziś   pani   tak   pewna   siebie,   panno   Pomeroy.-   Gideon   był   najwyraźniej 

rozbawiony.   -   Podejrzewam,   że   ktoś,   może   nasza   dobra   pani   Stone,   podał   pani   kilka 
pikantnych szczegółów z mojej bytności w Upper Biddleton? 

-   Bzdura.   Nie   interesuje   mnie   pańska   przeszłość,   sir.   -   Harriet   dokonywała 

nadludzkich wysiłków, by jej głos brzmiał chłodno i zdecydowanie. Nie ośmieliła się jednak 
spojrzeć za siebie, niemal biegła po piasku. - To nie moja sprawa. 

- Jednak muszę panią uprzedzić, że nigdy nie powinna była mnie pani tu sprowadzać. - 

W jego słowach zabrzmiała ukryta groźba. - Obawiam się, że nie jestem w stanie uwolnić się 
od mojej przeszłości. Gdzie ja, tam i ona. Fakt, że mam odziedziczyć tytuł, pomaga czasem 
ludziom   przemilczeć   moją   przeszłość,   ale   nie   udaje   mi   się   całkowicie   z   niej   otrząsnąć. 
Szczególnie tu, w Upper Biddleton. 

Harriet zerknęła przez ramię, kwitując cierpkim uśmiechem napięcie, które wyczuła w 

jego głosie. 

- Czy to panu przeszkadza, milordzie? 
- Moja przeszłość? Nieszczególnie. Już dawno nauczyłem się żyć ze świadomością, że 

jestem uważany za przybysza z dołu. Trzeba jednak przyznać, że moja reputacja ma pewne 
zalety. 

- Wielkie nieba. Jakie zalety? 

21

background image

Jego twarz stężała. 
- Chroni mnie to na przykład od prześladowań ze strony mamuś pragnących wydać 

swe córki za mąż. Są wyjątkowo ostrożne, by córeczki nie dostały się w moje ręce. Boją się 
panicznie, że uwiodę bezwstydnie ich pisklęta, zajmę się nimi po swojemu, a potem odsunę 
splamione. 

- Och - jęknęła Harriet. 
- Takie z pewnością by były - ciągnął lekko Gideon. - Splamione, ot co. Nie byłoby 

możliwe   wystawienie   na   targowisku   ślubnym   dziewczyny,   gdyby   się   rozniosło,   że   ja   ją 
zniszczyłem. 

- Rozumiem. - Harriet odchrząknęła i ruszyła nieco szybciej. 
Wyczuwała  za   sobą  obecność   Gideona,  choć   nie  słyszała  jego  kroków  na   ubitym 

piasku. Niezwykła cichość jego ruchów denerwowała ją, bo przecież i tak miała świadomość 
jego obecności i ogromu. Czuła się tropiona przez tajemniczą bestię. 

- Co do dręczenia mnie ich młodymi niewiniątkami – ciągnął nieubłaganie Gideon- 

żaden rodzic w ostatnich czasach nie próbował mnie zmusić do oświadczyn za pomocą starej 
sztuczki  polegającej na oskarżeniu mnie o skompromitowanie jego córki. Wszyscy wiedzą, 
że to nie zadziała. 

- Jeśli zamierza pan, milordzie, ostrzec mnie w ten niewyszukany sposób, może pan 

być pewien swojego bezpieczeństwa. 

- Jestem absolutnie pewien swego bezpieczeństwa, panno Pomeroy. To pani powinna 

zachować ostrożność. 

Harriet miała już dość. Zatrzymała się niespodziewanie i odwróciła. Był tak wysoki, 

że zrobiła krok w tył. Spojrzała groźniej.

- A zatem to prawda? Porzucił pan córkę poprzedniego rektora? Po tym, jak zaszła z 

panem w ciążę? 

Gideon przyglądał jej się nachmurzony. 
- Jest  pani  bardzo  zaintrygowana   jak  na kogoś,  kto deklarował  obojętność wobec 

mojej przeszłości. 

- To pan zaczął tę rozmowę. 
- Prawda. Chyba nie mogłem się powstrzymać, gdy stało się jasne, że słyszała pani tę 

historyjkę. 

- A zatem? - zapytała po chwili wyzywająco. - Zrobił pan to? 
Gideon zmarszczył brew i wyglądał, jakby się namyślał. Gdy popatrzył na Harriet, 

jego oczy płonęły. 

-   Fakty   są   niewątpliwie   takie,   jak   pani   przedstawiono.   Moja   narzeczona   była 

brzemienna. Wiedziałem o tym, zrywając zaręczyny. Ona poszła do domu i zastrzeliła się. 

Harriet nabrała powietrza i cofnęła się jeszcze o krok. Zapomniała zupełnie o jaskini 

pełnej łupów. 

- Nie wierzę w to. 
-   Dziękuję,   panno   Pomeroy.   -   Pochylił   głowę   w   udanej   wdzięczności.   -   Ale 

zapewniam panią, że wszyscy inni wierzą. 

- Och. - Harriet otrząsnęła się. - Tak. A zatem, jak powiedziałam, to nie moja sprawa. - 

Okręciła się na pięcie, by pośpieszyć w kierunku jaskini. Jej policzki płonęły. Powinna była 
trzymać buzię na kłódkę, powtarzała sobie wściekła. Cała ta sytuacja była niewiarygodnie 
niezręczna. 

Kilka minut później, gdy doszli do celu, Harriet wydała westchnienie ulgi. Mroczny 

otwór   w   skarpie   ział   ponurą   ciemną   plamą.   Gdyby   nie   wiedziała   dokładnie,   gdzie   się 
znajduje, przegapiłaby go we mgle. 

-   Oto   wejście,   milordzie.   -   Harriet   zatrzymała   się   ponownie   i   odwróciła   do 

wicehrabiego. - Jaskinia, której używają złodzieje, znajduje się na końcu korytarza. 

22

background image

Gideon przez chwilę wpatrywał się w otwór w skarpie, po czym odłożył torbę. 
- Teraz chyba będziemy potrzebowali lamp. 
- Tak. Zaledwie kilka kroków od wejścia jest zupełnie ciemno. 
Harriet patrzyła, jak Gideon zapala lampy. Jego dłonie, mimo ich masywności i siły, 

poruszały się z nieoczekiwanym wdziękiem i zręcznością. Gdy podawał jej jedną z lamp, 
pochwycił   jej   badawcze   spojrzenie.   Uśmiechnął   się   chłodno.   Blizna   na   jego   twarzy 
wykrzywiła się brzydko. 

- Chwila namysłu przed wejściem ze mną do jaskini, panno Pomeroy? 
Zmierzyła go wzrokiem i niemal wyrwała mu lampę z ręki. 
- Ależ nie! Ruszajmy! 
Harriet pokonała wąskie wejście, trzymając wysoko lampę. Pasma mgły wpełzały do 

jaskini i rzucały dziwne cienie na wilgotne, kamienne ściany. Zadrżała, zastanawiając się, 
dlaczego korytarz wydawał jej się tak niesamowity i ponury tego ranka, powtarzała sobie, że 
przecież jest tu nie pierwszy raz. Zrozumiała, że to obecność wicehrabiego tak ją denerwuje, 
powinna naprawdę powściągnąć wyobraźnię i od razu załatwić całą sprawę.

Gideon wszedł tuż za nią swoim bezszelestnym, miękkim krokiem. Blask jego lampy 

sprawił,   że   cienie   na   ścianach   przybrały   jeszcze   dziwniejsze   kształty.   Rozejrzał   się 
zdegustowany. 

- Zwykle przychodzi tu pani sama, panno Pomeroy, czy też ktoś pani towarzyszy?  
- Kiedy jeszcze żył mój ojciec, zwykle przychodził tu ze mną. To on zaszczepił we 

mnie zainteresowanie skamieniałościami. Był zapalonym zbieraczem i towarzyszyłam mu w 
poszukiwaniach   od   czasu,   gdy   byłam   dość   duża,   by   chodzić.   Ale   od   kiedy   zabrała   go 
gorączka, zawsze wybieram się tu sama. 

- Nie wydaje mi się to zbyt rozsądne. 
Posłała mu uważne spojrzenie. 
-   Już   pan   to   mówił.   Ale   zapewniam   pana,   że   mój   ojciec   i   ja   nauczyliśmy   się 

przeszukiwać jaskinie na długo przedtem, nim przeprowadziliśmy się do Upper Biddleton. 
Jestem specjalistką. Tędy,  milordzie. - Weszła dalej, czując tuż za sobą Gideona. - Mam 
nadzieję, że nie należy pan do osób, które czują się 
niepewnie w zamkniętej przestrzeni, takiej jak ta? 

- Zapewniam panią, że dużo trzeba, żeby mnie zdenerwować, panno Pomeroy. 
Przełknęła ślinę. 
- Tak, wiele osób ma problemy z wejściem do jaskini. Ale korytarz jest tu wygodnie 

szeroki. Nie zwęża się nigdzie bardziej nawet w najciaśniejszym punkcie. 

- Pani pojęcie wygody jest nieco inne od mojego, panno 

Pomeroy - zauważył sucho Gideon. 

Harriet obejrzała się za siebie i stwierdziła, że musiał się garbić, a czasem pochylać 

swe masywne plecy, by zmieścić się w przejściu. 

- Cóż, jest pan dość wysoki. 
- Zdecydowanie wyższy niż pani, panno Pomeroy. 
Zagryzła wargę. 
- Musi pan zatem starać się nie utknąć. Byłoby to dość przykre. 
-Zgadza   się.   Szczególnie,   wziąwszy   pod   uwagę   fakt,   że   ta   część   jaskini   jest 

najwyraźniej zalewana w czasie przypływu.- 

Gideon przyglądał się kamiennym ścianom, po których spływała woda. Mały, jasny 

krab uciekł przed światłem lampy, kryjąc się w cieniu. 

- Niższa część tych jaskiń u podstawy skarpy jest wypełniana wodą morską podczas 

wysokich   przypływów-   powiedziała   Harriet   kontynuując   marsz.   -   To   się   może   okazać 
wyjątkowo ważne, gdy będzie  pan planował sposób ujęcia złodziei. Poza tym  przestępcy 

23

background image

kręcą się tu tylko późno w nocy i w czasie odpływów. Każdą koncepcję pojmania ich będzie 
pan musiał oprzeć na tych faktach. 

- Dziękuję, panno Pomeroy. Będę to miał na uwadze. 
Obruszyła się, czując ironię w jego słowach. 
- Staram się jedynie panu pomóc. 
- Ach, tak. 
- Czy muszę panu przypominać, że to ja podpatrzyłam tych przestępców? Wydaje mi 

się,   że   powinien   pan   być   zadowolony   z   możliwości   przedyskutowania   ze   mną   sposobu 
przygotowania pułapki.

- A ja chciałbym pani przypomnieć, że już tu kiedyś mieszkałem. Doskonale znam ten 

teren. 

- Tak, wiem o tym, ale zapomniał pan z pewnością wiele szczegółów. Poza tym dzięki 

moim poszukiwaniom jestem ekspertem od tych jaskiń. 

- Obiecuję, że jeśli będę potrzebować pani rady, poproszę o nią. 
W tym momencie irytacja Harriet wzięła górę nad ostrożnością. 
- Z pewnością cieszyłby się pan większym szacunkiem, sir, gdyby postarał się pan być 

bardziej uprzejmy. 

- Nie interesuje mnie pozyskiwanie szacunku. 
- Najwyraźniej - mruknęła. Miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, gdy poślizgnęła się 

na   zabłąkanym   kawałku   wodorostu,   pozostawionym   przez   cofające   się   morze.   Straciła 
równowagę i wyciągnęła rękę. Osłonięta rękawiczką dłoń ześlizgnęła się po gładkiej ścianie, 
nie znajdując punktu oparcia. - Och! 

- Trzymam - powiedział spokojnie Gideon. Jego ramię objęło 

ją w talii i przycisnęło do szerokiej piersi.  

- Przepraszam. - Harriet nie była w stanie odetchnąć, stwierdziwszy, że jest tak blisko 

niego. Czuła ramie wicehrabiego jak stalową obręcz, sztywną i nie do rozgięcia. Plecy Harriet 
opierały się o masywny, muskularny tors. Nosek jednego z jego wielkich butów zawędrował 
pomiędzy jej stopy. Wyraźnie czuła ucisk ud wicehrabiego na swoich pośladkach. 

Nabrawszy głęboko powietrza, poczuła jego ciepły, męski zapach. Był pomieszany z 

wonią wilgotnej wełny i skóry. Doznała nagle obcego jej dotąd uczucia bliskości mężczyzny. 

- Musi pani więcej ćwiczyć, panno Pomeroy. - Gideon wypuścił ją. - Jeśli nie, może 

pani źle skończyć w tych jaskiniach. 

- Zapewniam pana, że nic mi tu nigdy nie groziło. 
- Aż do dziś? - Posłał jej niewinne, pytające spojrzenie. 
Harriet postanowiła to zignorować. 
- Tędy, milordzie. To już niedaleko. - Wygładziła pelisę i spódnicę. Chwyciła mocniej 

lampę, wyprostowała się i ruszyła do wnętrza jaskini. 

Gideon   podążył   za   nią   w   milczeniu.   Jedynie   gra   cieni   na   wilgotnych   ścianach 

wskazywała na jego obecność. Harriet nie odważyła się już wspomnieć ani słowem o planach 
ujęcia złodziei. Prowadziła go po wznoszącej się łagodnie pochyłości korytarza, aż dotarli do 
miejsca, którego nie sięgały wody nawet najwyższych przypływów. Ściany i podłoga jaskini 
były tu suche, a mimo to powietrze przesycała przeszywająca do szpiku kości wilgoć. Harriet 
przyglądała się oświetlonym latarnią kamiennym ścianom. Owładnął nią zapał zbieracza. 

- Czy wie pan, że znalazłam tu kiedyś skamieniały liść? - Obejrzała się za siebie. - 

Czytał  pan  może   artykuły  pana  Parkinsona  na temat  znaczenia   faktu,  w  której  z  warstw 
znajdowane są rośliny? 

- Nie, panno Pomeroy. Nie czytałem. 
- Widzi pan, to jest jedna z najbardziej zadziwiających  rzeczy. W poszczególnych 

warstwach znajdowane są podobne do siebie rośliny, niezależnie od tego jak głęboko się te 

24

background image

warstwy   znajdują.   Zaobserwowano   to   nie   tylko   w   Anglii,   ale   na   całym   kontynencie 
europejskim.

 

- Fascynujące.- Głos Gideona wyrażał raczej zdziwienie niż zachwyt. - Widzę, że jest 

pani pasjonatką skamielin. 

- Zauważyłam, że ten temat nie interesuje pana, ale zapewniam, że z tego można się 

wiele dowiedzieć o przeszłości. Ja osobiście mam nadzieję na odkrycie w tych jaskiniach 
czegoś rzeczywiście ważnego. Mam już na swoim koncie szereg intrygujących odkryć 

- Ja też - mruknął Gideon. 
Niepewna,   co   właściwie   miał   na   myśli   i   czy   rzeczywiście   chciałaby   się   tego 

dowiedzieć, Harriet ponownie ucichła. Ciotka powiedziała jej kiedyś, że zanudza ludzi, którzy 
nie podzielają jej entuzjazmu. 

Po chwili znaleźli się za zakrętem korytarza i przystanęli przy wejściu do obszernej 

komnaty. Harriet weszła do środka i uniosła wyżej lampę , by oświetlić stertę płóciennych 
worków znajdującą się pośrodku kamiennej podłogi. Gideon podążał za nią. 

-To   tu,   milordzie   -   Czekała,   aż   okaże   należne   zaskoczenie   widokiem   łupów 

zgromadzonych w kamiennej komnacie. W milczeniu wszedł do środka. Gdy zbliżył się do 
worków   jego   twarz   spoważniała   na   tyle,   że   Harriet   poczuła   się   usatysfakcjonowana.. 
Przykucnął obok jednego z nich i pociągnął za rzemień, którym był przewiązany.  Harriet 
widziała,   że   uniósł   wyżej   lampę,   żeby   zajrzeć   do   worka.   Przez   chwilę   przeglądał   jego 
zawartość, po czym zanurzył w nim rękę. Wyciągnął pięknie cyzelowany srebrny świecznik. 

- Bardzo interesujące. - Gideon przyglądał się połyskowi na srebrnej powierzchni - 

Czy wie pani, panno Pomeroy,  że gdy opowiedziała mi pani wczoraj tę historię, miałem 
wątpliwości? Sądziłem, że dała pani upust nadmiernej wyobraźni. Ale teraz muszę przyznać, 
że dzieje się tu coś nielegalnego.  

- Rozumie pan teraz, że te przedmioty nie pochodzą stąd. Gdyby w Upper Biddleton 

zginęło coś tak pięknego jak ten lichtarz, byłoby o tym głośno. 

- Zgadzam się z tym. - Gideon zaciągnął rzemień i wstał. Jego ciężki płaszcz uniósł się 

jak peleryna, gdy podszedł do następnego pakunku. 

Harriet przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym straciła zainteresowanie. 

Obejrzała łupy już wtedy, gdy je tu znalazła. 

Przedmiotem jej zainteresowań była jak zwykle sama jaskinia. Czuła instynktownie, 

że   ukryte   tu   są   niewypowiedziane   bogactwa,   bogactwa   nieporównywalne   ze   skradzioną 
biżuterią czy srebrnymi lichtarzami. 

Podeszła do interesującego kawałka skały. 
- Mam nadzieję, że szybko się pan upora z tymi opryszkami, wicehrabio - rzuciła, 

przebiegając   palcami   po   niewyraźnym   kształcie   zarysowanym   w   skale.   -   Nie   mogę   się 
doczekać chwili kiedy uda mi się dokładnie przebadać tę jaskinię. 

-Widzę. 
Harriet pochyliła się, by obejrzeć interesujące ją miejsce. 
-   Z   tonu   pańskiego   głosu   wnoszę,   że   uważa   pan,   iż   znowu   zaczynam   panu 

rozkazywać. Przykro mi, że tak pana poganiam, ale sama staję się coraz bardziej niecierpliwa. 
Zmuszona byłam już czekać na pana kilka dni, a teraz, jak przypuszczam, przyjdzie mi czekać 
jeszcze trochę, aż przestępcy zostaną stąd usunięci. 

- Bez wątpienia. 
Odwróciła się i zobaczyła, że Gideon pochylił się nad kolejnym workiem. 
- Kiedy zacznie pan działać? 
- Nie mogę jeszcze na to odpowiedzieć. Musi mi pani pozwolić uporać się z tą sprawą 

tak, jak uznam za stosowne. 

- Wierzę, że nie zajmie to panu zbyt wiele czasu. 

25

background image

-   Muszę   pani   przypomnieć,   panno   Pomeroy,   że   wezwała   mnie   pani   do   Upper 

Biddleton po to, bym zajął się tą sprawą. Bardzo dobrze. Zrobiła to pani. Teraz ja zajmę się 
oczyszczeniem pani cennych jaskiń ze złodziei. Będę panią informował o moich działaniach. 
- Gideon mówił  od niechcenia,  wpatrzony w garść połyskujących  kamieni,  które wyjął  z 
worka. 

- Tak, ale... - Urwała. - Co pan tam ma? 
-   Naszyjnik.   Powiedziałbym,   że   dość   wartościowy.   Założywszy,   że   kamienie   są 

prawdziwe. 

- Prawdopodobnie są. - Harriet nie okazała zainteresowania. Naszyjnik interesował ją 

tylko w tym sensie, że chciała jak najszybciej pozbyć się go z jaskini. - Wątpię, by ktoś zadał 
sobie trud, żeby ukryć tu falsyfikat. 

Powróciła do badania zarysu jakiejś skamieniałości, wpatrując się weń intensywnie. 

Było w niej coś... 

- Wielkie nieba! - szepnęła, starając się powściągnąć podniecenie. 
- Co się stało? 
- Jest tu coś wielce interesującego, milordzie. - Przysunęła bliżej lampę. - Nie jestem 

do końca pewna, ale może to być krawędź zęba. - Harriet studiowała kształt na ścianie. - I 
chyba jest jeszcze przyczepiony do kawałka szczęki. 

- Wyraźnie to panią wstrząsnęło. 
-   Oczywiście.   Ząb   trzymający   się   jeszcze   szczęki   jest   o   wiele   łatwiejszy   do 

zidentyfikowania   niż   luźny   kawałek.   Gdybym   mogła   jeszcze   dziś   użyć   mojego   młotka   i 
szpachelki, żeby wydobyć go ze skały... - próbowała upewnić go o konieczności wydobycia 
skamieniałości. - Zapewne nie byłoby dobrze, gdybym teraz... 

- Nie! - Gideon wrzucił z powrotem błyszczący naszyjnik do worka i podniósł się. - 

Nie może pani tu używać swoich narzędzi, dopóki nie zlikwidujemy tego gniazda złodziei. 
Miała pani rację, wstrzymując prace w tej jaskini, panno Pomeroy. Nie powinniśmy spłoszyć 
tej bandy rzezimieszków.  

- Sądzi pan, że mogliby przenieść swoje łupy gdzie indziej gdyby dowiedzieli się, że 

zostali odkryci? 

- O wiele bardziej interesuje mnie fakt, że gdyby ktokolwiek zobaczył tę kolekcję 

skamielin,   doszedłby   po   śladach   prosto   do   pani.   Z   pewnością   nie   ma   w   okolicy   wielu 
zbieraczy. 

Harriet patrzyła na skałę niezdecydowana. Myśl o pozostawieniu tu nowego odkrycia 

była doprawdy przygnębiająca. 

- A co będzie, jeśli ktoś znajdzie mój ząb? 
- Wątpię, by ktokolwiek zauważył pani bezcenny ząb. Nie w obecności takiej fortuny 

w kamieniach i srebrze, zgromadzonej na środku tego pomieszczenia. 

Harriet nachmurzyła się i tupnęła. 
- Nie jestem pewna, czy mój ząb będzie tu bezpieczny. Mówiłam już panu, że teraz 

jest wielu pozbawionych skrupułów zbieraczy. Może powinnam wziąć szpachelkę i wydłubać 
ten kawałeczek. Może nikt nie zauważy... Och. 

Gideon odstawił lampę. Wystarczyły dwa kroki i wyrósł nad Harriet, oparłszy jedną 

dłoń o ścianę jaskini tuż za nią. Została złapana między jego wielkie, masywne ciało i równie 
masywną skałę. Otworzyła szeroko oczy. 

- Panno Pomeroy - powiedział łagodnie Gideon, wymawiając każde słowo oddzielnie i 

kładąc na nie nacisk. - Powiem to jeszcze raz i tylko raz. Będzie się pani aż do odwołania 
trzymała z daleka od tej jaskini. I nie będzie pani przychodziła nawet w pobliże tego miejsca, 
dopóki nie powiem, że jest już bezpieczne. A właściwie ma się pani trzymać z dala od skarpy 
do czasu, aż załatwię tę sprawę. 

-

Doprawdy, wicehrabio, posuwa się pan za daleko. 

26

background image

Przysunął się bliżej. Żółty blask lampy, którą trzymała Harriet, zmienił jego ostre rysy 

w przerażającą maskę. Przez chwilę rzeczywiście wyglądał jak dzika bestia, za jaką uchodził. 

- Nie będzie pani - wycedził przez zęby - szukała tu niczego, dopóki nie wyrażę na to 

zgody. 

- Proszę posłuchać. Jeśli sądzi pan, że będę tolerować takie zachowanie, proszę się 

jeszcze raz nad tym zastanowić. Nie mam najmniejszego zamiaru zaprzestać zbierania na tej 
plaży skamieniałości i czekać, aż uzna pan za stosowane mi na to pozwolić. W tej kwestii 
mam przecież jakieś prawa. 

- Nie ma pani żadnych praw, panno Pomeroy. Przyzwyczaiła się pewnie pani myśleć o 

tych jaskiniach jak o swojej osobistej własności, ale pozwolę sobie przypomnieć, że tak się 
składa, że to moja rodzina posiada każdy cal ziemi, która znajduje się teraz nad pani głową. 
Jeśli złapię panią w pobliżu tych jaskiń, uznam to za naruszenie własności prywatnej. 

Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem, próbując wybadać, czy mówi serio. 
- Ach, to tak! I co pan wtedy zrobi? Zamknie mnie do więzienia czy odda w ręce 

władz? Niech pan nie będzie śmieszny. 

- Może znajdę jakiś inny sposób, by ukarać pani nieposłuszeństwo, panno Pomeroy. 

Jestem St. Justin, czy pamięta pani o tym? Potwór z Blackthorne Hall. - Jego oczy płonęły w 
złotym   świetle.   Blizna   na   twarzy   przypominała   o   dawnym   bólu   i   śmiertelnym 
niebezpieczeństwie. 

- Proszę natychmiast przestać mnie straszyć - rozkazała Harriet dość słabo. 
Przysunął się jeszcze bliżej. 
- Ludzie w okolicy uważają, że nie mam honoru, szczególnie wtedy, gdy mam do 

czynienia   z   kobietami.   Proszę   zapytać   kogokolwiek,   a   dowie   się   pani,   że   jeśli   chodzi   o 
kontakty z niewinnymi młodymi damami, jestem wcielonym diabłem. 

- Bzdury. - Zaciśnięte na lampie palce Harriet drżały, ale udało jej się to opanować. - 

Wydaje mi się, że celowo usiłuje mnie pan przestraszyć, sir. 

-

Ma pani cholerną rację. - Położył dłoń na jej karku.

Poczuła   na   skórze   szorstkie   dotknięcie   rękawicy.   Harriet   nagle   zrozumiała   jego 

zamiary, ale było zbyt późno  na ucieczkę. Dzikie, lwie oczy Gideona płonęły za ciemnymi 
gęstymi rzęsami. W miażdżącym pocałunku przycisnął usta do jej warg. 

Przez chwilę, której  długości nie potrafiłaby określić, Harriet stała  jak wryta.  Nie 

mogła   się   poruszyć,   nie   mogła   nawet   myśleć.   Nic,   czego   doświadczyła   w   swoim 
dwudziestoczteroletnim życiu nie było podobne do uścisku Gideona. 

Jego wielka dłoń z zadziwiającą delikatnością prześlizgnęła się po jej szyi, a kciuk 

przebiegł wzdłuż linii twarzy. Potem przyciągnął ją bliżej do swego gorącego ciała. Ciężki 
płaszcz przesunął się po jej nogach. 

Nie mogła  złapać  tchu.  Po wstrząsie,  jakiego z początku  doznała  odczuła  dreszcz 

emocji. Nawet nie zauważyła, kiedy wyjął lampę z jej bezwładnych palców. Nieświadomie 
uniosła ręce i chwyciła dłońmi gruby wełniany materiał jego płaszcza. Nie wiedziała, czy po 
to, by go odepchnąć, czy po to, by go przyciągnąć bliżej. 

-  Do  diabła!   -   Głos   Gideona   był   ochrypły,   co  zdradzało   jakieś   nie   znane   Harriet 

napięcie. - Gdybyś miała choć trochę rozsądku uciekłabyś ode mnie, gdzie pieprz rośnie. 

-   Nie   sądzę,   by   udało   mi   się   zrobić   choć   jeden   krok   -   wyszeptała   zaskoczona. 

Popatrzyła na niego spod przymkniętych powiek i delikatnie dotknęła szramy na policzku. 

Gideon drgnął, czując dotyk jej palców. Jego oczy zwęziły się. 
- Nieważne. I tak nie pozwoliłbym ci uciec. 
Pochylił głowę i jego usta znów spoczęły na jej wargach - tym razem z zadziwiającą 

delikatnością - aż nagle zdała sobie sprawę, że chciał całować ją namiętniej. Z wahaniem 
uległa niememu rozkazowi. Gdy jego język wtargnął do gorącego wnętrza jej ust, jęknęła i 
przywarła do Gideona. Nigdy jeszcze nikt jej tak nie całował. 

27

background image

- Jesteś bardzo delikatna - powiedział w końcu, wciąż przytulony do Harriet. - Miękka. 

Ale masz w sobie siłę. 

Objął  ją  w  pasie.  Zadrżała,  gdy  chwycił  ją mocno  i  uniósł  bez  wysiłku.  Jej  nogi 

zawisły w powietrzu. Musiała przytulić się do niego, by zachować równowagę. 

- Pocałuj mnie  - rozkazał głębokim, niskim głosem. Przez plecy Harriet przebiegł 

rozkoszny dreszcz. 

Bez namysłu zarzuciła mu ręce na szyję i nadstawiła usta. Zastanawiała się, czy to 

właśnie   oznacza   być   uwiedzioną?   Może   akurat   taka   mieszanina   tkliwości   i   pożądania 
zachęciła biedną Deirdre Rushton do poddania się Gideonowi wiele lat temu? Harriet nie 
dziwiła się lekkomyślności tej młodej kobiety. 

- Ach, moja słodka panno Pomeroy - szeptał Gideon. - Czy naprawdę nie uważasz 

mojej twarzy za bardziej odpychającą niż twoje bezcenne skamieniałe czaszki? 

- Nie ma w panu nic odpychającego, milordzie. Jestem tego pewna. - Harriet zwilżyła 

usta koniuszkiem języka. Czuła się oszołomiona szalejącą w niej burzą uczuć. Dotknęła jego 
zeszpeconej twarzy i uśmiechnęła się niepewnie. - Jest pan wspaniały. Jak pański koń. 

Przez chwilę Gideon patrzył na nią zaskoczony. Jego oczy błyszczały. Potem wyraz 

jego twarzy stał się bardziej srogi. Postawił ją na ziemi. 

- A zatem, panno Pomeroy? - W jego słowach kryło się wyzwanie. 
-   Zatem,   milordzie?   -   wykrztusiła   Harriet.   Nie   miała   w   tej   dziedzinie   żadnego 

życiowego doświadczenia, ale jej kobiecy instynkt  podpowiadał, że pocałunek wywarł na 
Gideonie równie silne wrażenie jak na niej. Nie rozumiała, dlaczego Gideon nagle stał się tak 
zimny i nieprzyjemny. 

-   Musi   pani   podjąć   decyzję.   Może   pani   zdjąć   suknię   i   położyć   się   na   kamiennej 

podłodze jaskini, byśmy mogli dokończyć to, co właśnie zaczęliśmy, lub pobiec bezpiecznie 
na  plażę.  Doradzałbym   pośpiech   w  podejmowaniu   tej   decyzji,   gdyż   nastrój,  w  jakim  się 
znajduję, sprawia, że  mogę  stać  się nieobliczalny.  Muszę przyznać,  że  uważam  panią za 
apetyczny kąsek.  

Harriet poczuła się tak, jakby wylano jej na głowę kubeł lodowatej wody. Wpatrywała 

się w Gideona. Jej zmysłowa euforia zniknęła w obliczu nie skrywanej groźby. Mówił to 
poważnie. Naprawdę ostrzegał ją, że jeśli natychmiast nie wyjdzie z jaskini, gotów jest ją 
zniewolić. 

To   była   jej   wina,   stwierdziła   poniewczasie.   Zbyt   gorliwie   odpowiedziała   na   jego 

pocałunek. Mógł o niej powziąć jak najgorsze mniemanie. 

Twarz Harriet spłonęła nie ze strachu, tylko ze wstydu. Chwyciła lampę i ruszyła w 

stronę bezpiecznego korytarza prowadzącego na plażę. 

Gideon podążył za nią, lecz Harriet nie obejrzała się ani razu. Za bardzo obawiała się 

zobaczyć ironiczny uśmiech w jego złotych oczach. 

28

background image

4

Crane pocił się. Na kominku w bibliotece palił się niewielki ogień mający przepędzić 

chłód deszczowego dnia, ale Gideon wiedział, że zarządca ocierał czoło z innego powodu. 

Gideon od niechcenia  przerzucał  kartki księgi  leżącej  na stole.  Bez wątpienia  był 

systematycznie  oszukiwany.   Wiedział,  że  może   winić  o to  tylko  siebie.   Zbyt   małą  wagę 
przywiązywał   do   pilnowania   majątku   w   Upper   Biddleton   i   teraz   -   co   nietrudno   było 
przewidzieć - płacił za to wysoką cenę. Gideon przyjrzał się kolejnej długiej kolumnie cyfr. 

Wyglądało   na   to,   że   Crane,   którego   wynajął   rok   temu,   by   zarządzał   majątkiem, 

podniósł opłaty wielu rodzinom. Rządca nie zadał sobie jednak trudu, by przekazać zysk 
swemu pracodawcy. Różnicę najprawdopodobniej po prostu ukradł. 

To była typowa historia, ale nie dla Gideona. Wielu właścicieli ziemskich, zajętych 

beztroskim   życiem   w   Londynie,   całkowicie   powierzyło   zarządzanie   majątkami   swoim 
zarządcom. Dopóki pieniądze płynęły bez ograniczeń, rzadko przeglądano księgi. Było wręcz 
niemodne przyznawać się do ścisłego kontrolowania stanu posiadania.   Gideona jednak nie 
interesowało ani beztroskie życie, moda. W ciągu kilku ostatnich lat nie zajmował się niczym 
innym oprócz majątku rodzinnego i zwykle bacznie obserwował sprawy z nim związane. Z 
wyjątkiem Upper Biddleton. 

Specjalnie omijał te okolice. Trudno mu było zaangażować się w sprawy miejsca, 

którego nienawidził. To tutaj sześć lat temu poniósł dotkliwą porażkę. Przed pięciu laty, gdy 
ojciec powierzył mu odległe dobra Hardcastle, skorzystał z tej szansy. Celowo poświęcił się 
zarządzaniu majątkiem rodzinnym. Praca stała się narkotykiem zagłuszającym ból po stracie 
honoru. Przenosił się z jednej  osady do drugiej, pracując niezmordowanie  przy naprawie 
domów,   wprowadzaniu   nowych   technik   gospodarowania,   szukaniu   nowych   sposobów 
poprawienia wydajności górnictwa i rybołówstwa. 

Wynajmował tylko najlepszych i płacił tyle, by nie kusiło ich oszukiwanie. Osobiście 

przeglądał księgi. Wysłuchiwał uwag swoich podwładnych. Wykształcił grupę inżynierów i 
wynalazców, zdolnych opracowywać metody zwiększenia wydajności gruntów. Ale nie tu - w 
Upper Biddleton. 

Gdyby to zależało od Gideona, dobra Hardcastle, leżące w pobliżu Upper Biddleton, 

mogłyby  zgnić. Miał prawo sprzedać  je już dawno temu.  Zrobiłby tak,  gdyby nie to, że 
sprawiłby tym przykrość ojcu. Ziemie Upper Biddleton należały do hrabiów Hardcastle już od 
pięciu pokoleń. Były najstarszą częścią majątku i służyły jako siedziba rodu aż do czasu 
skandalu. 

Gideon wiedział, że nie może ich sprzedać. I dlatego przyjął drugie możliwe wyjście. 

Starał się o nich zapomnieć. Mimo iż tak nienawidził tej ziemi, odkrył teraz, że oszustwo 
mierzi   go   bardziej.   Uśmiechnął   się   zimno   do   wpatrzonego   weń   niespokojnie   Crane'a. 
„Żuraw" - pasuje do niego to nazwisko, pomyślał. Wysoki, szczupły, o długich kończynach, 
Crane przypominał wielkiego ptaka. 

- No, Crane, wygląda na to, że wszystko jest w porządku. - Gideon zamknął księgę, 

wyczuwając u swego rządcy gwałtowne westchnienie ulgi. - Bardzo starannie prowadzi pan 
rachunki. Świetna robota. 

- Dziękuję, sir. - Crane nerwowo przesunął dłonią po łysiejącym czole. Odprężył się. 

Jego ptasie oczy wędrowały pomiędzy księgą a zeszpeconą twarzą Gideona. - Robię, co w 
mojej mocy,  milordzie. Żałuję tylko, że nie uprzedził pan nas o swoim przyjeździe i nie 
mogliśmy się należycie przygotować.

 

Gideon doskonale zdawał sobie sprawę, jaki niepokój i przerażenie wywołało w tym 

domu   jego   nieoczekiwane   przybycie.   Gospodyni   gwałtownie   szukała   w   osadzie 
pracowników,   by   pomogli   jej   uporządkować   Blackthorne   Hall.   Słyszał   ludzi   biegających 

29

background image

niespokojnie   po   schodach.   Gromadzono   zapasy   żywności.   Starto   kurz   pokrywający   nie 
używane od lat meble. Do biblioteki sączył się zapach świeżo pastowanych podłóg.

Niewiele   jednak   można   było   zrobić   w   ogrodach   w   tak   krótkim   czasie.   Ponure, 

zniszczone przez wiatr, zdradzały zaniedbanie, w jakie popadły pod rządami Crane'a. Gideon 
przypomniał sobie, jak bardzo jego matka lubiła ogrody przy Blackthorne Hall. 

-   Mój   lokaj   Owl,   który   wszędzie   mi   towarzyszy,   przyjedzie   tu   dziś   po   południu. 

Zajmie się służbą. - Gideon zauważył, że oczy Crane'a poszybowały nerwowo w kierunku 
jego blizny. Niewielu ludziom udawało się umiejętnie nie zauważać tej zeszpeconej twarzy, 
dopóki nie przywykli do jej widoku. Niektórzy w ogóle nie byli w stanie przywyknąć. 

Deirdre na przykład uważała twarz Gideona za odpychającą. Nie była jedyna. Jakie to 

przykre, mówili ludzie, że drugi syn hrabiego nie jest tak przystojny i wytworny jak pierwszy. 
Wszyscy niewymownie współczuli hrabiemu Hardcastle, gdy okazało się, że musi oddać tytuł 
dziedzicowi, który na to nie zasługuje. Gideon wątpił, by ktokolwiek był w stanie dorównać 
Randalowi. 

Randal był synem i spadkobiercą, jakiego życzyliby sobie wszyscy rodzice. Wystarczy 

popytać wokoło. Długo był jedynym dzieckiem - Gideon urodził się dopiero, gdy Randal miał 
dziesięć  lat.  Matka  rozpieszczała  starszego syna,  a ojciec  był  dumny z  tak przystojnego, 
wykształconego   i   godnego   szacunku   młodzieńca,   który   miał   być   następnym   hrabią 
Hardcastle. 

Przygotowywano   go   do   tej   roli   już   od   kołyski   i   trzeba   przyznać   że   nie   zawiódł 

oczekiwań. Miał zastępy przyjaciół. Sama jego postura budziła respekt i nikt nie śmiał wątpić 
w honor wicehrabiego. Gideon musiał przyznać, że Randal jako brat był w porządku. Nie 
byli, co prawda, bardzo sobie bliscy. Przez różnicę wieku ich związek przypominał raczej 
relację wuj - siostrzeniec. Gideon zawsze starał się naśladować brata, ale w końcu zdał sobie 
sprawę, że niemożliwe jest skopiowanie naturalnego stylu i wdzięku Randala. Gdyby żył, 
Gideon z pewnością zarządzałby majątkiem w jego imieniu. Randal wolał życie w stolicy od 
doglądania gruntów. 

Gideon był zrozpaczony, gdy brat umarł. Nikt tego jednak nie zauważył. Wszyscy 

zajęci   byli   pocieszaniem   całkowicie   załamanych   rodziców.   Szczególnie   matki.   Wielu 
obawiało się, że hrabina już nigdy nie otrząśnie się z melancholii. Hrabia zaś dał wyraźnie do 
zrozumienia, że drugi syn nie może nawet marzyć o równaniu się z pierwszym, który właśnie 
zginął. 

Crane odchrząknął. 
- Wybaczy pan, milordzie. Czy zamierza pan zatrzymać się tu na dłużej? Gospodyni 

chciałaby wiedzieć, jak duże zapasy należy zrobić i ile osób służby trzeba będzie przyjąć. 

Gideon rozparł się na krześle. Wiedział doskonale, dlaczego Crane pyta o długość 

pobytu swego pracodawcy. Rządca niewątpliwie zastanawiał się teraz nad zmianą własnych 
planów. Gideon nie był jeszcze pewien, czy Crane jest zamieszany w sprawę kradzieży - jak 
podejrzewała Harriet - ale nie zamierzał sprawdzać tego przy jej pomocy. Zdecydował, że 
nocne spotkania w jaskiniach nie mają sensu. 

- Może jej pan powiedzieć, żeby była przygotowana na dłuższy pobyt - powiedział 

głośno.   -   Dawno   nie   byłem   w   Upper   Biddleton   i   znajduję   tutejsze   morskie   powietrze 
wyjątkowo przyjemnym. Zastanawiam się, czy nie spędzić tutaj wiosny. 

Crane'owi opadła szczęka. Z trudem ją zamknął. 
- Wiosny, milordzie? Całej wiosny? 
- A  może   i  lata...  O  ile   pamiętam,  morze   jest  wtedy  najpiękniejsze.  Dziwne.  Nie 

zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tęskniłem za dobrami rodzinnymi w Upper Biddleton. 

- Rozumiem.  - Crane przesunął palcem wzdłuż kołnierzyka.-  Jesteśmy oczywiście 

szczęśliwi, że wśród tak wielu zajęć znalazł pan czas, by nas odwiedzić. 

30

background image

- Mnóstwo czasu - zapewnił Gideon. Wyprostował się, podniósł księgę i podał ją 

Crane'owi. - Może pan iść. Dość już czasu spędziłem nad pańskimi doskonale prowadzonymi 
rachunkami. Uważam takie drobiazgi za niezwykle nużące. 

Crane chwycił  księgę i wstał pośpiesznie, uśmiechając się słabo. Jeszcze raz otarł 

czoło żółtą chustką. 

-   Tak,   milordzie.   Rozumiem.   Niewielu   dżentelmenów   interesuje   się   tego   typu 

rzeczami. 

- No właśnie. I dlatego wynajmujemy ludzi takich jak pan. Życzę miłego dnia, panie 

Crane. 

- Miłego dnia, milordzie. - Crane pośpieszył do drzwi i opuścił bibliotekę. Gideon 

czekał wpatrzony w gęsty deszcz za oknem, aż drzwi zamkną się za rządcą. Potem wstał, 
minął   biurko     i   podszedł   do   małego   stolika,   na   którym   gospodyni   umieściła   wcześniej 
dzbanek z herbatą. Nalał sobie filiżankę mocnego napoju i sączył go powoli. 

Był w dziwnym nastroju. Wiedział, że wywołał go powrót do Hardcastle 

po tylu latach dobrowolnego wygnania. W żadnej z rodzinnych miejscowości nie miał stałego 
domu. W żadnej nie czuł się dobrze. Wciąż przenosił się z jednej do drugiej pod pretekstem 
doglądania majątków. Ale tak naprawdę potrzebował tylko ciągłego ruchu. Musiał stale być 
zajęty.   Wiedział,   kto   jest   przyczyną   przerwania   trwającego   od   pięciu   lat   mechanicznego 
wykonywania obowiązków. 

Jeszcze   raz   przypomniał   sobie   poranną   scenę   w   jaskini.   Zobaczył   twarz   Harriet 

Pomeroy, gdy ze schowanych w jaskiń worków wyjął klejnoty warte fortunę. Nie zauważył 
nawet   błysku   prawdziwego   zainteresowania,   choć   spodziewał   się   pożądania.   Większość 
kobiet byłaby wstrząśnięta widokiem złotego naszyjnika z diamentami. Harriet podniecały 
wyłącznie kamienie, w których tkwiły zastygłe zęby. 

No i jego pocałunki. Na wspomnienie o tym znów poczuł falę gorąca, jaka zalała go w 

jaskini. Harriet odpowiedziała na jego pocałunek z takim samym entuzjazmem i zachwytem, 
jaki okazywała temu cholernemu zagrzebanemu zębowi. Gideon uśmiechnął się krzywo. Nie 
wiedział,   czy   powinien   czuć   się   uszczęśliwiony   czy   upokorzony   odkryciem,   że   mógł   z 
powodzeniem konkurować ze skamielinami. 

Ruszył w kierunku okna, ale zatrzymał się, widząc swoje odbicie w lustrze wiszącym 

nad kominkiem. Zwykle nie spędzał zbyt wiele czasu na wpatrywaniu się w swoje odbicie. 
Nie był to budujący widok. Tego popołudnia jednak był ciekaw, co zobaczyła Harriet, gdy mu 
się  przyglądała.   Cokolwiek  to   było,   nie   odstraszyło  jej   na  tyle,  by odmówiła  pocałunku. 
Wiedział, że ten słodki, niewinny zapał nie był udawany. Był absolutnie prawdziwy. Nie, z 
jakichś nieodgadnionych powodów jego twarz nie była dla niej odpychająca. Dopiero jego 
celowo   niegrzeczna   groźba   odarcia   jej   z   ubrania   i   wzięcia   tam,   w   jaskini,   uczyniła   ją 
ostrożniejszą. 

Gideon wzdrygnął się na wspomnienie swego paskudnego zachowania. Czasami nie 

radził sobie sam ze sobą. Coś  mu kazało  potwierdzać  swym  postępowaniem  najgorsze z 
krążących o nim plotek. 

A   jednak   na   swój   sposób   próbował   ją   ostrzec,   ochronić,   choć   ona   tego 

prawdopodobnie   nie   wyczuła.   Ponieważ   jej   chciał.   Strasznie   chciał.   Był   chyba   głupcem, 
podpuszczając   ją   aż   tak   bardzo.   Powinien   był   wziąć   to,   co   mógł,   i   dać   sobie   spokój   z 
udawaniem dżentelmena. I tak nikt nie wierzył, że nim jest, więc dlaczego po tylu latach 
trudził się jeszcze, by grać tę rolę we właściwy sobie, pozbawiony wdzięku sposób? 

Gideon   nie   potrafił   satysfakcjonująco   odpowiedzieć   na   to   pytanie.   Po   raz   kolejny 

nazwał siebie głupcem i zmusił się do myślenia o ważniejszych sprawach. Należało załatwić 
problem grupy złodziei. Jeśli nie zabierze się do tego dość szybko, Harriet może spróbować 
zrobić coś na własną rękę. I z pewnością zacznie marudzić, żeby on się tym zajął. 

31

background image

Następnego wieczoru Harriet miała okazję przyjrzeć się sąsiadom zgromadzonym na 

cotygodniowym wieczorku tanecznym. Od kilku już miesięcy uczestniczyła z ciotką Effie w 
tych spotkaniach ze względu na Felicity. Uważała to jednak za wyjątkowo nudne. 

Był   to   pomysł   ciotki   Effie,   żeby   dać   Felicity   możliwość   zdobycia   polotu   w 

towarzystwie, który mógł być  przydatny,    gdyby nadeszło od ciotki Adelajdy upragnione 
zaproszenie   do   Londynu.   Miejscowe   wieczorki   były   jedyną   okazją   uprawiania   takich 
wyrafinowanych   sztuk   pięknych   jak   właściwe   posługiwanie   się   wachlarzem.   Felicity 
przejawiała   prawdziwy   talent   w   tym   kierunku.   Harriet   uważała   własny   wachlarz   za 
przekleństwo. Zawsze jej przeszkadzał. 

Dzisiejsze   spotkanie   nie   różniło   się   niczym   od   poprzednich.   Harriet   rozumiała 

powody, dla których ciotka Effie nalegała na uczestniczenie w nim, ale nie sądziła, by Felicity 
mogła wiele zyskać tutaj, w Upper Biddleton. Na przykład nie tańczono walca. A wszyscy 
wiedzieli, że w Londynie był teraz szalenie modny. Ale w Upper Biddleton pary ograniczały 
się   do   kotyliona,   kadryla   i   wybranych   miejscowych   tańców.   Przez   tutejsze   damy   z 
towarzystwa walc uważany był za nieprzyzwoity. 

-   Tłumnie   dzisiaj,   prawda?   -   Ciotka   Effie   poruszała   wachlarzem   rozglądając   się 

uważnie po sali. - A Felicity prezentuje się najlepiej z nich wszystkich. Na pewno przetańczy 
jak zwykle wszystkie tańce. 

- Na pewno- zgodziła się Harriet. Siedząc obok ciotki i przyglądając się tańczącym, 

rzucała ukradkowe spojrzenia na mały zegarek przypięty do dość skromnej sukni. Starała się 
to ukryć. Wprowadzanie Felicity w świat było poważnym zadaniem i Harriet, podobnie jak 
ciotka, chciała być przygotowana na nadejście wielkiej szansy siostry. 

- Muszę jej przypomnieć, żeby nie okazywała na parkiecie tyle entuzjazmu - ciągnęła 

lekko skrzywiona Effie. - W stolicy nie okazuje się tak uczuć. Tak nie można. 

- Przecież wiesz, jak Felicity lubi tańczyć. 
- To nieważne - odpowiedziała Effie. - Musi poćwiczyć poważniejszy wyraz twarzy. 
Harriet westchnęła skrycie. Miała nadzieję, że wkrótce zostaną podane napoje. Nie 

tańczyła jeszcze, co nie było dziwne, i z utęsknieniem wypatrywała możliwości przerwania 
monotonii wieczoru. Herbata i kanapki podawane na tych spotkaniach nie były szczególnie 
inspirujące, ale wprowadzały jakiś element rozrywki. 

- No, proszę, nadchodzi pan Venable- mruknęła ciotka Effie. - Lepiej przygotuj się, 

kochanie. 

Harriet podniosła wzrok, by ujrzeć starszego mężczyznę w niemodnym śliwkowym 

żakiecie i zielonej kamizelce, zmierzającego w ich kierunku. Zmrużyła oczy. 

- Będzie mnie wypytywał o najnowsze znaleziska, jak sądzę. 
- Wiesz, że nie musisz z nim rozmawiać. 
- Tak, ale jeśli nie uda mu się przycisnąć mnie dzisiaj, znajdę go w niedzielę przed 

kościołem po mszy.  Wiesz, jaki jest uparty.  - Harriet uśmiechnęła się chmurnie do pana 
Venable, który przesłał jej równie szczery uśmiech. 

Od   dawna   byli   przeciwnikami.   Venable   od   lat   był   zapalonym   zbieraczem 

skamieniałości   aż   do   chwili,   gdy   nieszczęśliwy   wypadek   w   jaskini   spowodował   fobię 
uniemożliwiającą   mu   zbliżenie   się   do   skarpy.   Musiał   ograniczyć   swoje   poszukiwania   do 
plaży i nie dokonał ostatnio żadnych poważniejszych odkryć. To jednak nie przeszkadzało mu 
przekonywać Harriet, że jest jej potrzebny do nadzorowania prac. 

Harriet znała takie sztuczki. Zbieracze skamieniałości to bezwstydna zgraja i miała się 

zawsze na baczności w pobliżu takich entuzjastów jak pan Venable. 

- Dobry wieczór, panno Pomeroy. - Pan Venable pochylił się sztywno nad jej dłonią. - 

Czy mógłbym mieć przyjemność podania pani filiżanki herbaty? 

-   Dziękuję,   sir.   Będę   zachwycona.   -   Harriet   wstała   i   pozwoliła   panu   Venable 

poprowadzić się do stołu, gdzie natychmiast podał jej filiżankę. 

32

background image

-  Jak  się  pani   miewa,  moja  droga?   -Jego  uśmiech   był   przekorny.-  Dużo  pracy  w 

jaskiniach, prawda?  

- Chodzę tam, gdy mam czas. - Harriet uśmiechnęła się słabo. - Wie pan, jak to jest, 

sir.   Mamy   dużo   pracy   w   gospodarstwie   i   rzadko   ostatnio   zdarza   się   okazja,   by   zbierać 
skamieniałości. 

Oczy Venable'a zabłysły. Oczywiście wiedział, że to kłamstwo. To stara gra, w którą 

grali już od dawna. 

- Czy mówiłem pani, że zamierzam skontaktować się z moim kolegą z Królewskiego 

Towarzystwa Geologicznego w sprawie przedstawienia pracy o miejscowych odkryciach? 

Harriet zamrugała, zaskoczona. 
- Nie, nie mówił pan. Zamierza pan przedstawić pracę Towarzystwu, sir? 
- Przyznaję, że zastanawiałem się nad tym długo. Jestem bardzo zajęty. - Venable 

połknął całą kanapkę. - Na to potrzeba przecież czasu. 

- I paru ciekawych, nietypowych okazów - dokończyła oschle Harriet. - Czy znalazł 

pan ostatnio coś interesującego? 

- Jedną czy dwie sztuki. - Venable zakołysał się na obcasach, robiąc przy tym mądrą 

minę. - Jedną czy dwie. A pani, moja droga? 

Harriet uśmiechnęła się. 
- Cóż, nic specjalnego, jak przypuszczam. Mówiłam już, że mam teraz niewiele czasu 

na zbieranie. 

Venable wyraźnie szukał sposobu, by ją wybadać. Wtem przez salę przeszedł szept. 

Harriet   rozejrzała   się   zaciekawiona.   Muzyka   ucichła,   ale   to   nie   wyjaśniało   nagłego 
zastygnięcia tłumu. Stwierdziła, że oczy wszystkich wpatrzone są w drzwi. 

- Dobry Boże! - nie wytrzymał  zaskoczony Venable. - To St. Justin. Co on tu, u 

diabła, robi?! 

Wzrok Harriet poszybował w stronę wejścia do zatłoczonej sali. Stał tam Gideon - 

podstępna bestia nocy, która wkroczyła do domu modlitwy. 

Był ubrany na czarno, od wypolerowanych butów po świetnie skrojony żakiet. Tylko 

marszczony   biały   żabot   i   biała   koszula   łagodziły   przygnębiającą   czerń.   Rozejrzał   się 
chłodnym okiem po tłumie. 

-   Nie   widziałem   go   od   lat   -   mruknął   Venable.   -   Ale   wszędzie   rozpoznałbym   tę 

piekielną szramę. Słyszałem, że zatrzymał się w sąsiedztwie. Ma cholernie mocne nerwy, 
skoro wpadł tu tak po prostu. 

Harriet zdenerwowała się. 
-   To   jest   publiczne   zgromadzenie   -   powiedziała   cierpko   -   a   on   jest   największym 

ziemianinem w okolicy. Moim zdaniem powinniśmy być dumni i wdzięczni mu za to, że 
przyszedł. Więcej, dziwi mnie, że pozwala pan sobie na takie uwagi na temat jego blizny. Nie 
widzę w niej nic niezwykłego. 

Venable skrzywił się. 
-   Jest   pani   zbyt   naiwna,   moja   droga.   Wynika   to,   jak   przypuszczam,   z   atmosfery 

panującej w domu duszpasterza. Szrama na twarzy St. Justina jest oznaką jego mrocznego 
charakteru. 

- Sir! - Harriet była zdegustowana. 
- Zapomniałem, że nie zna pani przyczyn. Nieistotne. Ta historia nie jest warta, by ją 

opowiadać młodej damie. 

- Ufam zatem, że mi jej pan nie opowie... - zaczęła Harriet. 
- A niech to! Widzę, że St. Justin zbliża się do nas. - Venable wyprostował się. - 

Proszę się nie bać, moja droga. 

- Nie boję się. - Harriet zobaczyła, że Gideon istotnie kieruje się w ich stronę. 

33

background image

Muzycy   pośpiesznie   zaczęli   grać   kolejną   melodię,   skutecznie   zagłuszając 

poszeptywanie tłumu. Kilka młodych par, w tym Felicity i syn jakiegoś gospodarza, wyszło 
na parkiet. Harriet uśmiechnęła się do zbliżającego się Gideona. Nie mogła się doczekać, by 
usłyszeć, jak poradził sobie z zarządcą i czy skontaktował się już z policją z Bow Street w 
Londynie. Od chwili, gdy planowali wspólnie, w jaki sposób pozbyć się złodziei, minęło już 
trochę czasu. 

Ciemne brwi Gideona uniosły się na widok promiennego uśmiechu Harriet. Stanął 

przed nią i uprzejmie skłonił głowę. Jego oczy płonęły. 

- Dobry wieczór, panno Pomeroy. Wygląda pani dziś wyjątkowo korzystnie. 
- Dziękuję, sir. Miło pana znowu widzieć. Mam nadzieję, że przyjemnie pan tu spędza 

czas. 

-   Stosownie   do   tego,   czego   można   było   się   spodziewać.-   Teraz   zwrócił   się   do 

Venable'a - Witam, panie Venable. Dawno się nie widzieliśmy. 

Venable skrzywił się i przysunął do Harriet. 
- Dobry wieczór, milordzie. Nie wiedziałem, że zna pan pannę Pomeroy. 
- Spotkaliśmy się już - uciął Gideon. Ponownie zwrócił się do Harriet: - Czy mogę 

liczyć na przyjemność zatańczenia z panią następnego tańca? 

Oczy Harriet rozszerzyły się. 
- Nie jestem zbyt doświadczoną tancerką, milordzie. 
- Ja też nie. W ciągu ostatnich lat niewiele miałem okazji, by poćwiczyć. 
Harriet odetchnęła z ulgą. 
- Ach, jeśli tak, będzie mi bardzo miło. Proszę mi wybaczyć, panie Venable. - Podała 

mu filiżankę i talerzyk. 

- Ależ, panno Pomeroy - zaniepokoił się Venable, odbierając od niej naczynia. - Nie 

jestem pewien, czy pani ciotka będzie zadowolona z tego, że nie pyta jej pani o pozwolenie. 

-   Nonsens.   -   Harriet   jednym   ruchem   złożyła   wachlarz   i   oparła   dłoń   na   ramieniu 

Gideona.  -  Raczej   będzie   zadowolona,  że   udało   mi  się  dziś   choć  raz   zatańczyć.   -  Przez 
opuszczone rzęsy popatrzyła na Gideona. - A zatem, sir? 

- Proszę bardzo, panno Pomeroy. - Gideon poprowadził ją na parkiet.
- Dokąd idziemy? - zapytała Harriet, widząc, że kierują się w stronę muzyków.
-   Dokonać   zamówienia.   -   Gideon   pochylił   się   nad   skrzypkiem   i   coś   do   niego 

powiedział. Muzyk zdecydowanie skinął głową. 

- Oczywiście, milordzie. Natychmiast. 
- To świetnie. Wiem, że mogę na was polegać. - Gideon wyprostował się i podał ramię 

Harriet. 

- A teraz? - zapytała, gdy weszli na parkiet. 
- Teraz, oczywiście, tańczymy. 
W tym właśnie momencie melodia ucichła. Tancerze zatrzymali się, patrząc na siebie 

w zaskoczeniu. Po chwili skrzypce podały tonację i zaczęły pełnego ognia walca. Dołączyły 
się pozostałe instrumenty. Młodzi ludzie na parkiecie uśmiechnęli się tylko i przystąpili do 
dzieła,   zanim   ktokolwiek   zdołał   zaprotestować.   Pary   skwapliwie   podjęły   zakazany   dotąd 
taniec. Starsi krzywili się z niesmakiem. 

Jeszcze raz oczy wszystkich spoczęły na Gideonie. A on patrzył na Harriet, czekając 

na jej reakcję. Niepewność wywołała u niej nagły skurcz żołądka, ale jednocześnie ogarnęło 
ją   przyjemne   podniecenie.   Głęboko   zaczerpnęła   powietrza   i   przyjęła   ramię   Gideona. 
Uśmiechnął się zadowolony i poprowadził ją do tańca. 

-   Byłem   pewien,   że   cofnie   się   pani   przed   tym   wyzwaniem,   panno   Pomeroy   - 

powiedział miękko. 

34

background image

-   Nigdy,   milordzie.   -   Roześmiała   się.   -   Daję   słowo,   wywołał   pan   dziś   niemałe 

zamieszanie.   Nasze  wieczorki  nigdy już  nie   będą  takie  same.   Wprowadził   pan  walca   do 
Upper Biddleton. 

- Podejrzewam, że w mniemaniu niektórych tutejszych „porządnych obywateli" jest to 

równoznaczne ze sprowadzeniem do miasta zarazy. 

- Przeżyją to. A jeśli chodzi o mnie, jestem panu wdzięczna. 
- Doprawdy, panno Pomeroy? 
- O tak. Obawiałam się, że Felicity nie będzie tu miała okazji poćwiczyć kroku walca 

przed wyjazdem do Londynu. A teraz może to zrobić.  

- A pani? - Przyglądał się jej, wirując z nią po sali. - Nie jest pani zadowolona, że ma 

pani okazję poćwiczyć walca na wypadek, gdyby i pani dotarła do Londynu? 

- Poważnie wątpię, czy uda mi się zatańczyć walca w stolicy. To Felicity będzie miała 

swój debiut, nie ja. - Uśmiechnęła się. - Ale muszę przyznać, milordzie, że to fascynujący 
taniec  i radzi pan sobie znakomicie.  Oczywiście,  nie dziwię się, że jest pan wspaniałym 
tancerzem. Porusza się pan tak lekko. 

Zaskoczony przymrużył oczy. 
- Dziękuję. Minęło już sześć lat od czasu, gdy ostatnio usiłowałem tańczyć. Przyjmuję 

to jako komplement. - Poprowadził ją do kolejnej serii obrotów. 

Harriet poddała się muzyce, czując siłę i ciepło dłoni Gideona, spoczywającej na jej 

plecach. Przywoływało to niepokojące wspomnienie pocałunku w jaskini i poczuła, że się 
rumieni.  Modliła  się, by uczestnicy wieczorku - w tym  i Gideon - przypisali  te wypieki 
panującemu w sali upałowi. 

-   Jestem   zaskoczona,   widząc   tu   dziś   pana,   milordzie   -   powiedziała.   Starała   się 

pomniejszyć znaczenie faktu, że tańczy walca. - Nie sądziłam, że interesują pana nasze małe 
spotkania. 

- Bo nie interesują. Pani mnie interesuje, panno Pomeroy. 
Zaskoczona otworzyła szerzej oczy. 
- Ja, milordzie? 
- Tak, pani. 
- Ach. - Wtem uderzyła ją pewna myśl. Uśmiechnęła się do niego ponownie. - Tak, 

teraz już rozumiem. 

- Doprawdy? - Posłał jej dziwne spojrzenie. - Cieszę się, że choć jedno z nas coś z 

tego rozumie. 

Zignorowała tę tajemniczą uwagę, ponieważ jej umysł zdołał już poskromić uczucia. 
- Z pewnością chciał mi pan objaśnić plan ujęcia złodziei. Wiedział pan, że trudno 

będzie zorganizować kolejne spotkanie i uniknąć komentarzy. Zatem przyszedł pan tutaj z 
nadzieją, że uda się panu porozmawiać ze mną pod pozorem towarzyskiego spotkania. 

- Gratuluję pani umiejętności zbaczania z tematu. 
- A zatem? - Popatrzyła na niego wyczekująco. 
- Co zatem? 
Westchnęła zniecierpliwiona. 
- Proszę mi powiedzieć o swoich planach. Czy wszystko przygotowane? Skontaktował 

się pan z policją? Jak zdecydował się pan postąpić z panem Crane'em? Chciałabym znać 
szczegóły. 

Gideon przez chwilę mierzył  ją wzrokiem. Potem jego usta wygięły się w słabym 

uśmiechu. 

- Nie wyjawiłem jeszcze Crane'owi swoich intencji, a wiadomość na Bow Street już 

wysłałem. Przygotowania do pozbycia się złodziei z pani jaskini trwają. Ufam, że będzie pani 
z tego zadowolona. 

35

background image

-   Jestem   pewna.   Proszę   mi   o   wszystkim   opowiedzieć.   Co   dokładnie   teraz   pan 

zamierza? 

- Musi mi to pani pozostawić, panno Pomeroy. 
- Ależ nie o to chodzi, milordzie. 
- Obawiam się, że właśnie o to. - Uśmiech Gideona był nieodgadniony. - Sądzi pani, 

że się do tego nadaję? 

- Do czego? Żeby panu zaufać? Oczywiście. Wiem, że zrobi pan to, co pan obiecał. 

Ale   chciałabym   znać   szczegóły.   Jestem   zaangażowana   w   tę   sprawę.   Poza   tym,   to   moja 
jaskinia. 

- Pani jaskinia? 
Harriet zarumieniła się i przygryzła wargę. 
- No, może nie należy do mnie, ale też nie byłabym skłonna oddać jej komuś takiemu 

jak pan Venable. 

-   Proszę   się   uspokoić,   panno   Pomeroy.   Obiecuję   dać   pani   wyłączne   prawo   do 

wykopywania wszystkich starych kości w tych jaskiniach. 

Uśmiechnęła się przebiegle. 
- Czy mam na to pańskie słowo honoru?  
Jego głębokie, złote oczy błysnęły za ciemnymi rzęsami, gdy przyglądał się jej twarzy. 
- Tak, panno Pomeroy - powiedział miękko. - Niezależnie od tego, ile jest ono warte, 

ma pani moje słowo. 

Harriet była zachwycona. 
- Dziękuję, sir. Mam jeden istotny kłopot z głowy. Ale wciąż chciałabym wiedzieć, co 

pan zamierza. 

- Musi pani pohamować swoją niecierpliwość, panno Pomeroy. 
Taniec zakończył się. Harriet była zła, że nie może już przycisnąć Gideona do muru. 
- Wierzę, milordzie, że mogłabym być wielce pomocna w tej sprawie - powiedziała 

szybko. - Znam jaskinie najlepiej ze wszystkich i pański człowiek z Bow Street z pewnością 
będzie się chciał czegoś ode mnie dowiedzieć. 

Gideon ujął ją za rękę i powiedział zdecydowanie: 
-   Spodziewam   się,   że   przedstawi   mnie   pani   teraz   swojej   ciotce   i   siostrze,   panno 

Pomeroy. 

- Teraz? 
- Tak. Uważam, że byłoby to właściwe w tych okolicznościach. 
-   Jakich   okolicznościach?   -   Harriet   zauważyła   pełne   niespokojnego   oczekiwania 

spojrzenie ciotki Effie. 

- Właśnie zatańczyliśmy walca, panno Pomeroy. Ludzie będą o tym mówić. 
- Bzdura. Nie dbam o to, co się o mnie mówi. Przecież nie splamił pan mojego honoru 

samym tylko tańcem. 

- Zdziwiłaby się pani, jak bardzo mogę zniszczyć reputację kobiety, panno Pomeroy. 

Naprawmy to, co zepsuliśmy dziś wieczorem, poprzez właściwe przedstawienie mnie pani 
rodzinie. 

Harriet westchnęła. 
- No, dobrze. Ale zdecydowanie wolałabym omówić teraz plany ujęcia przestępców. 
Gideon posłał jej jeden ze swoich bladych, dyskretnych uśmiechów. 
- Domyślam się tego. Jednak, jak powiedziałem, musi mi pani zaufać w tej sprawie. 
Harriet   obudziła   się   następnego   ranka   tuż   przed   świtem.   Przez   chwilę   leżała, 

przypominając sobie wydarzenia poprzedniego dnia. 

Ciotka Effie była wstrząśnięta faktem przedstawienia jej niesławnego wicehrabiego St. 

Justina. Zachowała się jednak godnie. Udało jej się niemal nie zdradzić swego stanu ducha. 
Felicity była jak zwykłe szczera i rozsądna. Przyjęła prezentację z wdziękiem. 

36

background image

Gideon   zdołał   zatrzeć   wrażenie   zbyt   odważnego   zachowania   przez   szybkie 

opuszczenie sali, tuż po spotkaniu z Effie i Felicity. Gdy zniknął w mroku nocy, w pełnej 
ludzi sali wybuchł prawdziwy wulkan podnieconych głosów. Harriet zdawała sobie sprawę, 
że to ona jest teraz w centrum zainteresowania kilku przyglądających się jej osób. 

W drodze do domu, w powozie, Effie nie przestawała mówić o tym wydarzeniu. 
- Miejscowi ludzie mają rację nazywając go dziwnym i nieobliczalnym - powtórzyła 

po   raz   setny.   -   Nie   do   wiary:   zamówić   walca   i   nie   zadać   sobie   trudu,   by   poprosić   o 
pozwolenie, tylko wyciągnąć cię tak po prostu do tańca, Harriet. Dzięki Bogu nie wybrał 
Felicity, która przed debiutem w Londynie nie może sobie pozwolić, by łączono z nią jego 
imię. 

- Właściwie  - stwierdziła  Felicity - jestem mu  wdzięczna.  Teraz,  gdy walc został 

wprowadzony do Upper Biddleton, będziemy mogli tańczyć go na następnym wieczorku. A w 
Londynie jest teraz taki modny. Sama mi mówiłaś.  

- To nie ma nic do rzeczy - ucięła Effie. - Jestem przekonana, że pani Stone i inni mają 

rację. On nawet wygląda niebezpiecznie. Obie powinniście zachowywać przy nim wyjątkową 
ostrożność, rozumiecie? 

Harriet ziewnęła. 
- O co chodzi, ciociu Effie? Czyżby niepokój o moją reputację? Wydawało mi się, że 

chroni mnie zaawansowany wiek. 

- Coś mi mówi, że żadna kobieta nie jest przy nim bezpieczna - powiedziała poważnie 

Effie. - Pani Stone nazywa go bestią i wcale nie jestem pewna, czy nie ma racji. 

- A ja czułam się przy nim bezpiecznie - zaprotestowała Harriet. - Nawet wtedy, gdy 

tańczyliśmy walca. 

Wiedziała, że to kłamstwo. W ogóle nie czuła się bezpiecznie w ramionach Gideona, 

wręcz przeciwnie. Spodobał jej się dreszczyk emocji, którego doświadczyła, gdy wirowali na 
parkiecie. 

Czuła, że już nie uda się jej zasnąć, a było za wcześnie, by domownicy się obudzili. 

Odrzuciła kołdrę i wstała. Ubrała się i zeszła na dół, żeby sobie zrobić herbatę. Pani Stone nie 
byłaby chyba zadowolona. Wyznawała zasadę, że damy nie powinny zajmować się takimi 
sprawami,   a   w   tym   przypadku   było   to   ewidentne   odstępstwo   od   przyjętych   zwyczajów. 
Harriet   nie  miała   jednak   zamiaru   budzić   gospodyni   o  tak  wczesnej  porze   i  wolała   sama 
przygotować herbatę. Sypialnia była wychłodzona po długiej, zimnej nocy. Harriet ubrała się 
szybko w wypłowiałą wełnianą suknię z długimi rękawami, a na splątanych włosach upięła 
muślinowy czepeczek 

Mijając okno, odruchowo spojrzała na światło poranka rozlewające się po powierzchni 

morza. Był odpływ, doskonała okazja do zbierania skamieniałości. To przykre, że Gideon 
zabronił jej zbliżać się do jaskiń aż do zakończenia sprawy z przestępcami. 

Kątem oka zauważyła jakąś postać na plaży. Przystanęła i wychyliła się przez okno. 

Starała się sama siebie przekonać, że to rybak, ale chwilę później postać znów powróciła w 
pole widzenia i Harriet stwierdziła, że tak nie jest. Mężczyzna miał na sobie płaszcz i płaski, 
wymiętoszony   kapelusz   naciągnięty   na   uszy.   Nie   widziała   jego   twarzy,   lecz   odgadła,   że 
kierował się ku wejściu do jej bezcennej jaskini. 

Nie wahała się dłużej. To było wyjątkowe wydarzenie i wymagało natychmiastowego 

działania. Ten mężczyzna z pewnością nie był jednym ze złodziei, którzy pojawiali się tu 
jedynie   w   środku   nocy.   A   więc   był   to   z   pewnością   jakiś   zbieracz   skamieniałości,   który 
usiłował węszyć w jej jaskiniach. Czuła, że musi zejść na dół i przekonać się, jakie zamiary 
ma ów intruz. 

 

37

background image

5

Tego ranka było zimno. Harriet szczelniej otuliła się płaszczem, który kiedyś należał 

do jej matki. Ostrożnie schodziła ścieżką ze skarpy. Słońce miało wkrótce wzejść, ale na razie 
widoczna była tylko lekka, srebrna poświata rozlewająca się po powierzchni morza. 

Gdy  znalazła  się  na  samym   dole,  ruszyła  szybko  ku  rzędowi  nisz  na skarpie.  Na 

wilgotnym   piasku   zauważyła   ślady   butów.   Gdyby   choć   mogła   stwierdzić,   że   intruz   nie 
zmierzał ku tej szczególnej jaskini, która ją tak ostatnio interesowała, poczułaby niezmierną 
ulgę. Wystarczy iść za śladami, by przekonać się, czy nikt nie znalazł wejścia do jaskini, w 
której odkryła ząb. Wkrótce z przerażeniem stwierdziła, że ślady giną w znajomym miejscu. 
Zaniepokojona wmawiała sobie, że to tylko przypadek. 

A może ktoś chciał położyć swoje brudne łapska na jej bezcennym zębie? Do diabła! 

Była   głupia,   zgadzając   się   nie   przychodzić   tutaj   do   zakończenia   sprawy.   Oto,   czym   się 
kończy   powierzanie   poważnych   spraw   komuś   takiemu   jak   Gideon.   Harriet   owinęła   się 
szczelnie płaszczem i przekroczyła wąskie wejście do jaskini. Żałowała, że nie zabrała ze 
sobą lampy. 

Natychmiast stwierdziła, że nie może posuwać się dalej bez jakiegokolwiek światła. 

Przez chwilę stała nieruchomo, czekając, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Słyszała 
kapiącą zewsząd wodę. 

Starała się dojrzeć coś w dolnej części korytarza odchodzącego od głębszej części 

jaskini. Ani śladu światła. Intruz musiał już minąć wijący się tunel, prowadzący do jaskini 
zawierającej skradzione precjoza i jej ząb. 

- Do diabła - mruknęła dość głośno Harriet, czując narastające rozdrażnienie. Nic już 

nie mogła zrobić. Poczeka, aż ten człowiek tu wróci. Wtedy powie mu ostro, że ma osobiste 
zapewnienie Gideona, że te jaskinie mogą być przeszukiwane wyłącznie przez nią. 

Stała ze skrzyżowanymi na piersi rękoma i czekała niecierpliwie, gdy nagle na jej 

ramię opadła czyjaś ciężka, wielka dłoń. Ktoś chwycił ją mocno i odwrócił do siebie. 

- Co u Boga Ojca?... - Harriet szarpnęła się zaskoczona, gdy stwierdziła, że to Gideon 

wszedł   tu   za   nią.   -   Och,   milordzie!   To   tylko   pan!   Dzięki   Bogu!   Naprawdę   mnie   pan 
przestraszył. 

-   Zasłużyła   pani   na   coś   więcej   niż   tylko   przestraszenie   -   grzmiał   Gideon.   - 

Powinienem panią przełożyć przez kolano i stłuc. Co za bies panią tu przygnał! Mówiłem, 
żeby nie przychodziła pani do tych jaskiń, dopóki nie załatwię sprawy ze złodziejami. 

- Tak, wiem, milordzie. Ale zrozumie pan, dlaczego tu przyszłam, gdy powiem panu, 

że wyglądając przez okno, zobaczyłam wchodzącego tu jakiegoś zbieracza. 

- Oczywiście! - Gideon zerknął w głąb tunelu. Trzymał w dłoni lampę, ale nie zapalił 

jej. 

- Ależ tak - zapewniła go Harriet. - Nie pomyślałam o zabraniu ze sobą lampy i 

dlatego postanowiłam tu na niego czekać. - 

- A co, u diabła, zamierzała pani zrobić, gdy się pojawi? 
Uniosła głowę.  
- Zamierzałam go poinformować, że mam wyłączne prawo do przeszukiwania jaskiń 

na pańskim terenie, sir. Zamierzałam ostrzec go, że jeżeli będzie naruszał granice tych ziem, 
każe go pan aresztować. 

Gideon z dezaprobatą potrząsnął głową. 
- Te pani cholerne skamieniałości... - Ciągnąłby tę myśl dalej, ale przerwało mu ciche 

pogwizdywanie dochodzące z tunelu. 

38

background image

- To on - powiedziała szybko Harriet. Odwróciła się i zobaczyła blask lampy w tunelu. 

-   Doskonała   okazja,   milordzie,   żeby   powiedział   mu   pan   osobiście,   że   nie   ma   prawa 
przebywać w tych jaskiniach. 

Gwizdanie stawało się coraz głośniejsze, a blask lampy coraz jaśniejszy. Po chwili 

drobny,   przygarbiony   człowieczek   w   ciężkim   palcie,   małym   kapeluszu   i   rozchodzonych 
butach wyłonił się z tunelu. Był to ten sam osobnik, którego widziała na plaży Lampa w jego 
ręce oświetlała wąską, ściągniętą twarz i małe, paciorkowate oczki. Zatrzymał się, widząc 
Gideona i Harriet stojących w pierwszej jaskini. 

-   Dzień   dobry,   milordzie.   Widzę,   że   zdążył   pan   na   czas,   Niewielu   znam   ludzi   z 

pańskiej sfery skłonnych zerwać się z łóżka przed południem. I, jak widzę, przyprowadził pan 
przyjaciółkę. - Niski człowieczek wykonał przed Harriet zadziwiająco niski ukłon. - Witam 
panią. 

Harriet skrzywiła się. 
- Kim pan jest, sir, i co pan robi w moich jaskiniach? 
-   Pani   jaskiniach?   -   Wykrzywił   twarz   w   ironicznym   uśmieszku.   -   Nic   o   tym   nie 

słyszałem. 

- Z wielu przyczyn te jaskinie należą do mnie - stwierdziła zdecydowanie Harriet. - 

Jego lordowska mość wyjaśni to panu. 

Gideon posłał jej pełne nienawiści spojrzenie. 
-Sądzę,   że   zanim   wszystko   skomplikuje   się   jeszcze   bardziej,   lepiej   będzie,   jeżeli 

pozwolę sobie przedstawić pani, panno Pomeroy,  pana Dobbsa z policji z Bow Street w 
Londynie. 

Harriet przyjrzała się człowieczkowi. 
- Bow Street, sir? Jest pan z Bow Street? 
- Mam ten wyjątkowy honor, madame. - Dobbs ponownie wykonał dworski ukłon. 
- Jakie to podniecające. - Harriet popatrzyła na Gideona. - A zatem pańskie plany są 

gotowe do wprowadzenia w życie. 

- Przy pewnej dozie szczęścia uda się pochwycić złodziei, gdy przyjdą tu następnym 

razem, by ukryć swe łupy. - Wskazał ruchem głowy niskiego człowieczka. Dobbs będzie 
trzymał wartę w jaskiniach przez kilka najbliższych tygodni. 

- Miło mi to słyszeć. - Harriet zwróciła się do Dobbsa: 
-Wydaje mi się, że zamieszane są w to dwie osoby, choć czasem towarzyszy im ktoś 

trzeci. Czy poradzi pan sobie z tyloma przestępcami, panie Dobbs? 

-   Jeśli   będzie   trzeba...   -   odpowiedział.   -   Oczekuję   jednak   pewnej   pomocy.   Kiedy 

spotkam na plaży przestępców, za pomocą lampy nadam sygnał ze szczytu wzgórza. 

-   Mój   służący   i   ja   co   noc   będziemy   wypatrywać   tego   sygnału   podczas   każdego 

odpływu, aż do czasu ujęcia złodziei - wyjaśnił Gideon. - Gdy zobaczymy lampę Dobbsa, 
zejdziemy na plażę, by się upewnić, że wszystko idzie zgodnie z planem. 

Harriet z aprobatą pokiwała głową. 
- Wygląda to na doskonały plan. Tak sprytny jak ten, który sama przygotowałam. 
- Dzięki - skwitował chłodno Gideon. 
- Jednakże - ciągnęła Harriet - pozwolę sobie na pewną małą uwagę. Oczywiście, jeśli 

wolno. 

- Nie - uciął Gideon. - Nie sądzę, żeby to było konieczne. Dziękuję. - Teraz popatrzył 

na Dobbsa.- Czy znalazł pan komorę, w której przechowywane są łupy? 

- To właśnie przed chwilą zrobiłem, sir. Zdałem się na szkic, który mi pan dostarczył, 

i od razu trafiłem do właściwej jaskini. Bardzo interesująca kolekcja. - Jego oczy zapłonęły. - 
Wiele    z tego  rozpoznaję. Niektóre  z tych  przedmiotów  zgłoszono nam jako zaginione  i 
szukaliśmy ich od jakiegoś czasu. Nic dziwnego, że nie natknęliśmy się na nie w stolicy. Tu 
je schowano do czasu, aż wszyscy o nich zapomną. Sprytnie. Bardzo sprytnie. 

39

background image

- Ponieważ pan Dobbs otrzyma nagrodę za zwrócenie skradzionych przedmiotów ich 

prawowitym właścicielom – mruknął Gideon do Harriet - może być pani pewna, że jego 
zainteresowanie obserwacją tych jaskiń będzie dość duże. 

- Tak, oczywiście - Harriet uśmiechnęła się do Dobbsa.- Czy pan wie, że nigdy jeszcze 

nie spotkałam policjanta z Bow Street? Jest tak wiele pytań, które chciałabym panu zadać, 
żeby dowiedzieć się czegoś o pańskiej pracy, panie Dobbs. 

Dobbs skłonił się lekko. 
- Oczywiście, proszę pytać. 
Gideon uniósł rękę. 
- Nie teraz. Jestem pewien, Dobbs, że chciałby pan jak najprędzej opuścić okolicę i 

zająć się innymi sprawami. Wolałbym, żeby nikt tu pana nie zobaczył. 

- Ma pan rację, sir. Zatem odchodzę. Życzę miłego dnia, madame. 
Dobbs jeszcze raz ukłonił się Harriet i wyszedł z jaskini. Odprowadziła go wzrokiem. 
- To doprawdy wielka ulga. Muszę przyznać,  że jestem bardzo zadowolona  z tak 

szybkiego postępu w tej sprawie. Świetna robota, milordzie. Ale szkoda, że nie skonsultował 
pan tego ze mną.

- Rzadko z kimś coś konsultuję, panno Pomeroy. Wolę działać sam. 
- Rozumiem. - Harriet skrzywiła się, ale doszła do wniosku, że dyskusja na temat jego 

metod byłaby bezcelowa. Plany były gotowe i wydawały się sensowne. Powinna być z tego 
zadowolona. - Chyba muszę już iść, zanim zaczną mnie szukać. 

Gideon zatarasował jej drogę i pochylił się nad nią groźnie. 
- Jedną chwileczkę, panno Pomeroy. Chciałbym coś wyjaśnić, zanim pani wróci do 

domu. 

- Tak, milordzie? 
- Ma pani trzymać się z dala od tych jaskiń do chwili, aż sprawa zostanie zakończona. 

- Gideon cedził słowa przez zaciśnięte zęby. - Nie będę już tego powtarzał. Rozumie pani? 

Harriet zamrugała powiekami. 
-   Tak,   oczywiście.   Rozumiem.   Ale   nie   jestem   dzieckiem,   milordzie.   Potrafię   być 

ostrożna, gdy jest to niezbędne. 

- Ostrożna! Nazywa pani ostrożnością dzisiejsze zejście na plaże po to, by śledzić 

obcego   mężczyznę?   To   nie   było   zachowanie   dorosłego,   ostrożnego   człowieka,   tylko 
bezmyślnej smarkuli! 

- Nie jestem smarkulą! - wybuchnęła Harriet. - Przypuszczałam, że pan Dobbs jest 

poszukiwaczem skamieniałości i dlatego idzie wprost do jaskiń. 

- Ale pomyliła się pani, prawda? Nie był żadnym zbieraczem. Tak szczęśliwie złożyło, 

że to człowiek z Bow Street. Równie dobrze mógł być jednym ze złodziei, sprawdzającym, 
czy wszystko w porządku. 

- Mówiłam panu, że złodzieje nigdy tu za dnia nie przychodzą. I byłabym wdzięczna, 

gdyby pan łaskawie przestał na mnie krzyczeć, milordzie. Ośmielę się przypomnieć, że to ja 
odkryłam tych złodziei. Powinien pan przynajmniej uważać mnie za partnera w tej sprawie. 
Próbuję jedynie chronić moje znaleziska. - 

- Do diabła z pani znaleziskami! Czy nie potrafi pani myśleć o niczym innym? 
- Chyba nie - warknęła. 
- A co z pani reputacją? Czy przyszło pani na myśl, co może wyniknąć z tropienia 

złodziei i policjantów, a także wszystkich nieznajomych, którzy zawędrują na tę plażę? Nie 
obchodzi pani, co ludzie pomyślą i będą mówić, gdy dowiedzą się, czym się pani zajmuje po 
całych nocach i dniach?  

Harriet   była   teraz   naprawdę   wściekła.   Nie   przywykła   do   tego   by   pouczał   ją 

ktokolwiek poza ciotką Effie, a i to nauczyła  się już dawno puszczać mimo  uszu. Ale z 

40

background image

Gideonem było inaczej. Nie sposób było ignorować jego uwag, gdy tak stał i się nad nią 
pochylał. 

- Niezbyt interesuje mnie, co powiedzą ludzie - stwierdziła. - Pilnowanie reputacji nie 

pasjonuje mnie aż do tego stopnia. Tym bardziej że nie interesuje mnie zamążpójście. 

Oczy Gideona błysnęły w cieniu. 
- Głuptasie. Czy sądzi pani, że ryzykuje pani jedynie utratę ewentualnych starających 

się o rękę, na których i tak pani nie zależy?

- Tak. 
- Myli się pani. - Gideon lekko chwycił jej podbródek i uniósł go nieco, tak że musiała 

mu patrzeć prosto w oczy. - Nie ma pani pojęcia, co pani ryzykuje. Nie ma pani pojęcia, co 
oznacza stracić reputację i honor. Gdyby pani wiedziała, nie pozwoliłaby pani sobie na takie 
czcze deklaracje. 

Usłyszawszy w jego głosie niekłamany ból, Harriet poczuła, jak opuszczają gniew. 

Wiedziała, że jego słowa są świadectwem gorzkich doświadczeń. 

- Nie chciałam powiedzieć, że honor nie ma wartości. Chodziło mi tylko o to, że nie 

obchodzi mnie, co mówią inni. 

- A zatem jest pani rzeczywiście niemądra - powiedział. - Czy mam pani powiedzieć, 

jak to jest, gdy cały świat uważa, że nie ma się honoru? Gdy reputacja została całkowicie 
zniszczona?   Gdy   wszyscy,   nawet   własna   rodzina,   sądzą,   że   nie   jest   się   godnym   tytułu 
dżentelmena? 

-

Och, Gideon. - Harriet lekko dotknęła jego dłoni.

-

Czy mam powiedzieć, jak czuje się ktoś, kto wie, że gdy wejdzie na 

bal, wszyscy zaczną szeptać o jego przeszłości? Jak czuje się człowiek grający w swoim 
klubie w karty, kiedy zastanawia się, czy w przypadku wygranej nie zostanie oskarżony o 
oszukiwanie? Przecież człowiek bez honoru zawsze oszukuje, prawda?

- Gideon, proszę... 
- Czy wiesz, co oznacza utrata wszystkich przyjaciół? 
- Nie, ale... 
- Czy wiesz, jak to jest, gdy wszyscy bez wyjątku są gotowi uwierzyć w najgorsze 

rzeczy opowiadane o tobie? 

- Gideon, przestań! 
- Gdy twój własny ojciec podaje w wątpliwość twój honor?! 
-Własny ojciec...? - Harriet była wstrząśnięta 
- Gdy człowiek jest bogaty i silny, nikt nie wyzwie go na pojedynek twarzą w twarz, 

ale też nie da mu szansy wytłumaczenia wszystkiego. Ludzie szepczą za jego plecami. Nie ma 
szans by oczyścić swoje imię. A po jakimś czasie stwierdza, że nie ma nawet sensu próbować. 
Nikt nie chce prawdy. Wszyscy starają się tylko dorzucić coś niecoś do krążących plotek. 
Szepty stają się tak głośne, że czasem ma się wrażenie, że można od nich ogłuchnąć. 

- Dobry Boże! 
-   Oto,   co   znaczy   utracić   honor   i   reputację,   panno   Pomeroy   Proszę   się   dobrze 

zastanowić, zanim pani znów zaryzykuje - Cofnął rękę.- Teraz proszę iść do domu, bo złapię 
panią za słowo i pokażę, czym grozi niedocenianie opinii ludzi. 

Harriet otuliła się szczelniej płaszczem i popatrzyła mu prosto w oczy. 
-   Nie   wierzę   w   to,   że   nie   ma   pan   honoru,   milordzie.   Chciała   bym,   żeby   pan   to 

wiedział. Wątpię, by człowiek pozbawiony honoru tak się mną zajmował i tak bardzo żałował 
tego, co stracił. Przykro mi, że pan cierpi. Widzę, że wiele to pana kosztuje. 

-   Nie   potrzebuję   pani   cholernego   współczucia!   -   wybuchnął.   -   Proszę   stąd   iść. 

Natychmiast! 

41

background image

Harriet stwierdziła, że nie przebije się przez mur bólu i udręki, jaki Gideon zbudował 

wokół siebie. Wyzwoliła w nim bestię, która teraz zwróciła się przeciwko niej.  Minęła go bez 
słowa i ruszyła ku wyjściu. Odwróciła się, by 
raz jeszcze na niego spojrzeć. 

-   Miłego   dnia,   milordzie.   Z   niecierpliwością   będę   oczekiwała   pomyślnego 

zakończenia sprawy. 

Przybycie pani Treadwell do probostwa tego popołudnia wprawiło całe gospodarstwo 

w stan gotowości bojowej. Effie radziła sobie doskonale. Harriet musiała przyznać, że ciotka 
ma do tego wyjątkowy dryg, i zawsze czuła się świetnie, gdy wzywano ją do poprowadzenia 
okrętu po wzburzonych wodach towarzyskich spotkań. 

Pani Treadwell była żoną jednego ze znamienitszych ziemian w okolicy. Jej mąż całą 

uwagę poświęcał swoim myśliwskim psom, pani Treadwell zaś oddała się odpowiedzialnemu 
zadaniu   wyrokowania   w   kwestiach   towarzyskich.   Była   kobietą   mocno   zbudowaną   i 
preferowała ciemne suknie oraz takież turbany.  Tego dnia wyglądała imponująco  w swej 
czarnej   spacerowej   sukni   i   ciężkim   szarym   turbanie,   całkowicie   skrywającym   rzadkie, 
siwiejące włosy. 

Zaskoczona nagłą wizytą Effie natychmiast rzuciła się w wir zajęć. Nie minęła chwila, 

a gość już siedział w salonie z filiżanką herbaty. Harriet otrzymała rozkaz opuszczenia swego 
gabinetu,   a   Felicity   była   na   tyle   uprzejma,   że   odłożyła   robótkę   i   zajęła   panią   Treadwell 
rozmową. 

- Cóż za miła niespodzianka, pani Treadwell. - Effie usadowiła się na sofie i ostrożnie 

nalewała herbatę. - Zawsze bardzo nas cieszą takie wizyty. - Uśmiechnęła się ciepło, podając 
filiżankę. - Nawet jeśli nie trwają długo. 

Harriet wymieniła z Felicity znaczący uśmiech. 
- Obawiam się, że to coś więcej niż zwykłe towarzyskie odwiedziny - odezwała się 

pani Treadwell. - Doszły mnie wieści o dość niefortunnym wydarzeniu, które miało miejsce 
na wczorajszym wieczorku. 

- Doprawdy? - rzuciła zdawkowo Effie, sącząc herbatę. 
- Powiedziano mi, że pojawił się St. Justin. 
- Rzeczywiście - zgodziła się Effie. 
- I zamówił walca - ciągnęła złowieszczo pani Treadwell - którego zatańczył z pani 

bratanicą, Harriet. 

- Było mi bardzo miło - zapewniła szczerze Harriet. 
- Tak było. - Felicity uśmiechnęła się do pani Treadwell. - Walc wszystkim bardzo się 

spodobał. Mamy nadzieję, że będzie grany na następnym spotkaniu. 

- Należy jednak uznać, panno Pomeroy - pani Treadwell wyprostowała i tak sztywne 

już plecy- tańczenie walca za wysoce niewłaściwe. Bardziej jednak niepokoi mnie to, że St. 
Justin tańczył właśnie z tobą, Harriet. I tylko z tobą. Zgodnie z tym, co mi powiedziano, 
wyszedł zaraz potem. 

-   Podejrzewam,   że   czuł   się   znudzony   naszym   małym   spotkaniem   -   skwitowała 

chłodno Effie, zanim Harriet zdążyła się odezwać. - Wystarczył mu zapewne jeden taniec, by 
się   zorientować,   że   nie   będzie   się   dobrze   bawił.   Przypuszczam,   że   nawykł   do   bardziej 
okazałych spotkań. 

- Przeoczyła pani pewną istotną rzecz, pani Ashecombe - powiedziała pani Treadwell 

podniosłym   tonem.-   St.   Justin   tańczył   z   pani   siostrzenicą   właśnie   walca.   Co   prawda   to 
Harriet,   a   nie   Felicity,   stała   się   obiektem   tego   wielce   niepożądanego   zainteresowania, 
niemniej jest to nieprzyjemna sprawa. 

- Byłam tam przez cały czas - stwierdziła stanowczo Effie. - Może być pani pewna, że 

trzymałam rękę na pulsie. 

42

background image

- To nieważne. St. Justin opuścił salę nie poprosiwszy do tańca nikogo innego. Tym 

samym wyróżnił pani bratanicę. Musi być pani świadoma, że tego typu wydarzenie będzie 
przez wszystkich komentowane. 

- Doprawdy? - Brwi Effie uniosły się nieznacznie.  
- O tak - zapewniła ją zdecydowanie pani Treadwell. - Już się o tym  mówi. Oto, 

dlaczego wybrałam się tu dziś rano. 

- To wyjątkowo uprzejmie z pani strony- nie mogła się powstrzymać Harriet. Gdy 

spotkała wzrok Felicity, z trudem pohamowała kolejny uśmiech. 

Pani Treadwell skupiła się na rozmowie z Effie. 
- Doskonale rozumiem, że jest pani nowa w tej okolicy, pani Ashecombe. Nie sądzę, 

by znała pani historię St. Justina. I raczej ta sprawa nie powinna być poruszana w obecności 
niewinnych, młodych panienek. 

- A zatem, skoro są tu dwie niewinne, młode panienki, nie poruszajmy może tego 

tematu - zasugerowała Effie. 

- Powiem tylko - pani Treadwell pruła uparcie przed siebie - że ten człowiek stanowi 

zagrożenie dla młodych kobiet. Nazywamy go Potworem z Blackthorne Hall właśnie dlatego, 
że ponosi odpowiedzialność za zrujnowanie reputacji pewnej panny, która niegdyś mieszkała 
w   tym   domu.   Odebrała   sobie   życie   z   tego   powodu.   Poza   tym,   wspomina   się   nawet   o 
morderstwie w związku ze śmiercią jego starszego brata. Czy wyrażam się dość jasno, pani 
Ashecombe? 

- Absolutnie, pani Treadwell, absolutnie. Czy napije się pani jeszcze herbaty? - Effie 

uniosła dzbanek. 

Pani Treadwell  dała upust swemu  zdenerwowaniu. Z głośnym  brzękiem  odstawiła 

filiżankę i spodeczek, po czym wstała gwałtownie. 

-  Spełniłam   swój   obowiązek.   Została   pani   ostrzeżona,   pani   Ashecombe!   Jest  pani 

odpowiedzialna za te dwie młode damy. Wierzę, że da pani sobie z tym radę. 

- Będę się starała zrobić wszystko, co w mojej mocy - odpowiedziała chłodno Effie. - 

Życzę miłego dnia, pani Treadwell. Wierzę, że gdy następnym razem zdecyduje się pani do 
nas wpaść, uprzedzi nas pani. Inaczej mogłaby nas pani nie zastać. Polecę gospodyni, by 
odprowadziła panią do drzwi. 

Drzwi hallu otworzyły się, a po chwili zamknęły. Harriet wydała z siebie głębokie 

westchnienie ulgi. 

- Co za wścibskie stworzenie. Nigdy jej nie lubiłam. 
- Ani ja - dodała Felicity. - Muszę przyznać, że świetnie sobie z nią poradziłaś, ciociu 

Effie. 

Effie wydęła usta i przymknęła oczy w zamyśleniu. 
- To była nieprzyjemna scena, prawda? Aż się boję pomyśleć, o czym się mówi się 

dziś w miasteczku. Teraz na pewno wszystkie gospodynie rozmawiają z każdą napotkaną 
osobą o wczorajszym spotkaniu. Tego się obawiałam, Harriet. 

Harriet dolała sobie herbaty. 
- Ależ, ciociu Effie, nie musisz się tym przejmować. To był tylko jeden taniec. Poza 

tym, jako że jestem na najlepszej drodze, by zostać starą panną, nie sądzę, by cała sprawa 
miała jakiekolwiek znaczenie. To podniecenie szybko minie. 

-   Miejmy   nadzieję.   -   Effie   westchnęła.   -   Spodziewałam   się   konieczności   obrony 

Felicity przed St. Justinem, a tymczasem to ty jesteś w niebezpieczeństwie. Dziwne. Zgodnie 
z tym, co się o nim mówi, woli młodsze. 

Harriet przypomniała sobie poranne spotkanie z Gideonem. Wiedziała, że nie zapomni 

gniewu i bólu w jego oczach, gdy mówił o utraconym honorze. 

- Nie sądzę, że należy wierzyć we wszystko, co się mówi o 

St. Justynie, ciociu Effie. 

43

background image

W progu ukazała się pani Stone; spoglądała groźnie. 
- Lepiej, żeby panienka uwierzyła, jeśli wie panienka, co jest dla niej dobre. Proszę 

zapamiętać moje słowa. Jeśli tylko pojawi się jakaś szansa, Potwór nawet się nie zawaha 
przed zniszczeniem kolejnej młodej damy. 

Harriet wstała. 
- Proszę więcej nie nazywać wicehrabiego Potworem, pani Stone. Rozumie pani? Jeśli 

to się jeszcze raz powtórzy, będzie pani musiała poszukać sobie nowej pracy. 

Minęła   panią   Stone   i   ruszyła   do   swego   gabinetu,   ignorując   pełne   zaskoczenia 

milczenie,   jakie   za   sobą   pozostawiła.   Gdy   wreszcie   poczuła   się   bezpiecznie   w   swojej 
kryjówce, zamknęła drzwi i usiadła za biurkiem. Bezwiednie sięgnęła po wyszczerzoną w 
przerażającym uśmiechu czaszkę i zaczęła ją obracać w rękach. 

Gideon nie  był  potworem.  To człowiek  głęboko  zraniony przez  życie  i  los, ale z 

pewnością nie potwór. Harriet czuła, że mogłaby na to postawić swoją reputację i własne 
życie.

 
Późnym wieczorem Gideon odłożył tom historii, który usiłował czytać przez ostatnią 

godzinę, i nalał sobie brandy. Wyciągnął nogi w kierunku kominka i oddał się kontemplacji 
refleksów płonącego ognia na brzegach kieliszka. 

Im   prędzej   zakończy   się   sprawa   ujęcia   złodziei,   tym   lepiej.   Sytuacja   stawała   się 

niebezpieczna. Wiedział o tym, nawet jeśli Harriet Pomeroy nie zdawała sobie z tego sprawy. 
Jeżeli zostało mu choć trochę rozumu, powinien jak najszybciej wynieść się z tej okolicy.

Co mu, u diabła, przyszło do głowy, by ją poprosić zeszłego wieczoru do walca?! 

Doskonale wiedział, że ludzie będą gadać, zwłaszcza że nie zadał sobie trudu, by poprosić do 
tańca kogoś oprócz Harriet. 

„Kolejna córka proboszcza tańczyła z Potworem z Blackthorne Hall. Czyżby historia 

miała się powtórzyć?" 

W Harriet było coś, co prowokowało jego nieostrożność. Tłumaczył sobie, że to tylko 

lekkomyślna   sawantka,   której   wszelkie   uczucia   zarezerwowane   są   dla   starych   kości.   Ale 
wiedział, że to nieprawda. Harriet miała w sobie dość zmysłowości, by zadowolić mężczyznę. 
Nawet gdyby nie doświadczył tego w czasie pocałunku w jaskini, odczytałby to z blasku jej 
oczu, gdy wziął ją w ramiona, by tańczyć z nią walca. 

Zaraz potem wyszedł stamtąd, ponieważ zdawał sobie sprawę, że gdyby pozostał choć 

chwilę dłużej, plotki w miasteczku byłyby jeszcze głośniejsze. To Harriet musiała wytrzymać 
rozmowy i szepty po jego wyjściu. Uważała, że to nieważne, ale była naiwna. To mogło być 
piekło. 

Gideon ogrzał szklankę w dłoniach. Najlepiej byłoby szybko opuścić okolicę, zanim 

wplącze się w coś poważniejszego. Coś jednak mówiło mu, że ujęcie złodziei zajmie mu 
jeszcze wiele czasu 

Rozparł   się   na   krześle   i   przypomniał   sobie,   jak   się   czuł,   trzymając   Harriet   w 

ramionach. Była ciepła, miękka i wspaniale dotrzymywała mu kroku w tańcu. Była w niej 
jakaś  wzruszająca gorliwość. Z dzikiego,  zmysłowego  walca czerpała  niekłamaną  radość. 
Gideon wiedział, że potrafiłaby się kochać z równie wielkim entuzjazmem. 

Miała już prawie dwadzieścia pięć lat i była bardzo inteligentna. Może powinien dać 

sobie spokój ze swoją szlachetnością i pozwolić jej samej martwić się o swoją reputację, Któż 
mógłby odmówić damie prawa do igrania z ogniem? 

Trzy   noce   później   Harriet   stwierdziła,   że   nie   może   zasnąć.   Przez   dwie   godziny 

wierciła się w łóżku i przewracała z boku na bok. Prześladowało ją uczucie niepokoju. Beż 
żadnego wyraźnego powodu czuła się wytrącona z równowagi. Przestała w końcu udawać 
przed sobą, że zdoła odpocząć, i wstała z łóżka. Rozsunąwszy zasłony stwierdziła, że księżyc 

44

background image

jest częściowo zakryty chmurami. Był odpływ i mogła dojrzeć skrawek srebrzystej plaży u 
stóp skarpy. Zobaczyła jeszcze coś. Błysk lampy. 

Złodzieje powrócili. 
Poczuła rosnące podniecenie. Otworzyła okno i wychyliła się. Kolejny błysk oznaczał 

drugiego   przestępcę.   Nic   dziwnego.   Na   ogół   było   ich   dwóch,   chociaż   czasami   na   plaży 
pojawiało trzech mężczyzn. 

Harriet jeszcze przez chwilę wypatrywała  trzeciego błysku  ale stwierdziła, że tym 

razem było ich tylko dwóch. Zastanawiała się, czy pan Dobbs z Bow Street wkroczył już do 
akcji.   Pewnie   zawiadamiał   teraz   Gideona.   O   mało   nie   wypadła   przez   okno,   starając   się 
dojrzeć, co się dzieje na plaży. 

Bez   wątpienia   była   to   najbardziej   podniecająca   rzecz,   jaka   się   jej   kiedykolwiek 

przydarzyła. Żałowała, że nie może zobaczyć w jakich okolicznościach pan Dobbs dokona 
aresztowania. Przypomniała sobie ostre pouczenia Gideona i jego nakaz trzymania się z dała 
od jaskiń. Jakież to typowe, że mężczyznom wolno bezpośrednio doświadczać smaku ryzyka, 
podczas gdy ona, która pierwsza zauważyła, co się dzieje, musiała wyglądać przez okno, żeby 
cokolwiek zobaczyć. 

Harriet niecierpliwie wypatrywał a Gideona, który miał dołączyć do pana Dobbsa, ale 

słabe światło księżyca uniemożliwiało zorientowanie się w sytuacji na plaży. Przyszło jej do 
głowy, że ze szczytu skarpy miałaby lepszy widok. 

W ciągu kilku zaledwie minut ubrała się w ciepłą wełnianą suknię, wciągnęła trzewiki, 

chwyciła płaszcz i rękawiczki. Chwilę później naciągnęła kaptur, by osłonić się przed rześkim 
powietrzem nocy, wyszła z domu i ruszyła ku skarpie. Z nowego punktu obserwacyjnego 
widziała szerszy pas plaży,  który z każdą chwilą trochę się zwężał, ponieważ nadchodził 
przypływ. Za jakieś pół godziny woda zacznie się wdzierać do jaskiń. 

Złodzieje muszą się doskonale orientować w porach przypływu, stwierdziła Harriet. 

Byli tu już przecież wielokrotnie. Gideon i pan Dobbs także zdawali sobie z tego sprawę. 
Muszą teraz działać szybko, bo przestępcy nie będą się ociągać, żeby nie dać się złapać w 
jaskini przez nadchodzącą falę przypływu. 

Zauważyła ruch cieni na plaży. Dwóch cieni. Żaden nie miał lampy. Bez wątpienia 

Gideon   ze   służącym   odpowiedzieli   na   wezwanie   Dobbsa.   Harriet   zbliżyła   się   do   skraju 
skarpy.  Nagle owładnął nią strach. Złodzieje, najpewniej uzbrojeni, mogą się lada chwila 
wynurzyć z jaskini. 

Po   raz   pierwszy   przyszło   jej   do   głowy,   że   Gideonowi   może   grozić   jakieś 

niebezpieczeństwo. Myśl ta zdenerwowała ją tak bardzo, że minęło poprzednie przyjemne 
podniecenie. Zdała sobie sprawę, że nie zniosłaby myśli, że coś mu się stało. 

Cienie, które Harriet uznała za Gideona i służącego, dołączyły do trzeciego, który 

musiał należeć do pana Dobbsa, i zajęły pozycje za sporymi głazami. 

W   tym   momencie   u   wylotu   jaskini   błysnął   promyk   światła.   Wyłonili   się   dwaj 

mężczyźni prowadzeni przez Dobbsa. Wśród szumu wiatru i morza Harriet ledwie dosłyszała 
pewny siebie głos: 

- Proszę się zatrzymać! 
Dały się słyszeć  jakieś  krzyki.  Harriet starała  się dojrzeć, co się dzieje, ale  nagle 

chwyciło ją jakieś męskie ramię i zacisnęło się jej szyi. Zamarła przerażona. 

- Co pani tu, u diabła, robi, panno Pomeroy? - syknął Crane. 
-   Panie   Crane,   przestraszył   mnie   pan.   -   Harriet   starała   się   myśleć   szybko.   -   Nie 

mogłam zasnąć, wiec przechadzałam się po skarpie. A co pan tu robi? - Pogratulowała sobie 
bystrości umysłu.

-   Obserwuję,   panno   Pomeroy.   I   chyba   dobrze,   prawda?   Inaczej   mógłbym   zostać 

złapany jak ci biedni głupcy tam na plaży. - Ostrzem noża dotknął jej szyi. 

45

background image

Harriet drgnęła, czując zarówno nieprzyjemny zapach tego chudego mężczyzny, jak i 

siłę jego wężowego ramienia. 

- Nie mam  pojęcia,  o czym  pan mówi,  panie  Crane. Czy na  plaży coś  się  stało? 

Myślałam, że już dawno skończyliśmy tu z przemytnikami.  

-   Proszę   sobie   darować   te   kłamstwa,   panno   Pomeroy.   -   Zacisnął   ramię,   prawie 

uniemożliwiając jej oddychanie. - Sam widzę, co się tu dzieje. Moich kumpli złapano w 
pułapkę. 

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. 
- Doprawdy? Dowie się pani błyskawicznie, gdy zejdziemy 

razem na plażę. 

Harriet z trudem przełknęła ślinę. 
- Po co mielibyśmy tam schodzić? 
-  Chcę  poczekać,   aż  ten   bubek  sobie  pójdzie,  i   zgarnąć,   ile   się  da.  Z  pierwszym 

brzaskiem przyjdzie tu ktoś z policji, żeby zabrać kosztowności. Muszę łapać, ile się da. A 
pani będzie moją zakładniczką, na wypadek, gdyby ktoś nas próbował zatrzymać. 

- Przecież zbliża się przypływ- próbowała desperackiej obrony. - Nie zdążymy. 
- No to musimy się śpieszyć, prawda? Oboje. Proszę się ruszać, panno Pomeroy. I 

ostrzegam, że jeśli pani krzyknie, przebiję pani gardło nożem. 

Crane pchnął ją ku ścieżce. Harriet zerknęła na plażę i stwierdziła, że Gideon i jego 

pomocnicy wypełnili już swoje zadanie. Prowadzili  przestępców  ku innej ścieżce.  Gdyby 
nawet któryś z nich się odwrócił, nie dojrzałby w ciemnościach Crane'a i Harriet. 

Za kilka minut odejdą tak daleko, że nie usłyszą nawet jej krzyku. 

46

background image

6

Przypływ nadchodził szybko i Harriet widziała fale niecierpliwie bijące o plażę. Szła 

niepewnie, ponieważ Crane mocno ściskał ją za ramię, trzymając jednocześnie nóż przy jej 
szyi. Gdy dotarli do plaży, popatrzyła dokoła, modląc się, by Gideon i Dobbs odwrócili się i 
zobaczyli, co się dzieje. W słabym świetle księżyca widziała jednak tylko nikły zarys ich 
postaci. 

- Przypominam, ani słowa! - Crane zacisnął ramię wokół jej szyi. - Mam nie tylko nóż. 

Także pistolet w kieszeni. Jeśli uda się pani uciec przed nożem, wpakuję pani kulkę w plecy. 
Obiecuję. 

- Jeśli pan strzeli, inni to usłyszą- ostrzegła go Harriet. Drżała ze strachu. 
- Może tak, a może nie. Woda szumi coraz głośniej. Proszę się nie wtrącać, panno 

Pomeroy, tylko ruszać się. Szybko! 

Harriet nagle zdała sobie sprawę, że nie tylko ona drży ze strachu. Crane również 

dygotał. Czuła dreszcze przechodzące przez ramię okalające jej szyję. Wyczuwała narastający 
w nim strach. Cuchnął nim. Miała wrażenie, że to nie tylko sprawa pośpiechu. Wyczuwała, że 
on boi się jaskiń.  Nic nowego. Jak mówiła Gideonowi, wielu ludzi nie odważyłoby się wejść 
do jaskini. 

Opuściwszy wzrok, spostrzegła morską pianę omywającą jej buty. Miała pomysł. 
- Nie ma pan czasu, panie Crane. Utknie pan w jaskiniach. Jeśli nawet uda się panu nie 

utonąć,   będzie   pan   musiał   spędzić   całą   noc   w   ciemnej   jaskini.   Wątpię,   by   ta   lampa 
wystarczyła na długo. Proszę sobie tylko wyobrazić tę przygnębiającą, przerażającą ciemność, 
panie Crane. Jak w piekle. 

- Zamknij się - syknął Crane. 
- Policja będzie czekać na odpływ tylko do rana. Wpadnie pan prosto w ich ramiona. 

O ile oczywiście nie zgubi się pan w jaskiniach. To też jest możliwe. Ginęli już tutaj ludzie, 
panie Crane. Proszę sobie tylko wyobrazić, że mógłby pan zgubić się w tych ciemnościach. 

-Wyjdę stąd za kilka minut. Mam mapę. Rusz się, kobieto! 
Usłyszała rosnące w jego głosie napięcie. Był przerażony. Wiedział równie dobrze jak 

ona, że zostało im niewiele czasu. Jego wahanie dawało jej jakąś szansę. Starała się myśleć 
szybko. W pierwszej jaskini będzie ciemno. Crane zatrzyma się żeby zapalić lampę. Będzie 
zdenerwowany, a jego palce nie są zręczne. Nie zdoła trzymać noża przy jej szyi przez cały 
czas podczas zapalania lampy. Jeśli będzie dość szybka, schowa się w korytarzu w tylnej 
części, zanim on wyciągnie pistolet i wystrzeli. 

Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem spowitą ciemnością plażę i poczuła rozpacz. Gideon i 

jego towarzysze byli już daleko, z każdą chwilą coraz dalej. Gdyby krzyknęła dość głośno, 
może Gideon usłyszałby ją mimo głośnego szumu, ale nie wiedziała, czy zrozumiałby, co się 
właściwie dzieje. 

Musiała starać się uciec na własną rękę. Wzdrygnęła  się, gdy Crane pchnął ją ku 

wejściu do jaskini. 

-   Nie   wygląda   na   to,   bym   potrzebował   pani   jako   zakładniczki,   gdy   będzie   po 

wszystkim. Oni już sobie poszli. Mógłbym już teraz się pani pozbyć. Na rany Chrystusa, ale 
tu ciemno! Jak oni to wytrzymują? 

47

background image

Gdy Crane mocował się z lampą, Harriet z rozmysłem potknęła się i upadła na kolana. 

Uwolniła się od jego uścisku. 

- Gideon! - Jej krzyk  wypełnił jaskinię, ale nie była pewna, czy był  słyszalny,  na 

plaży. Kopnęła lampę i uskoczyła w bok. 

- Zamknij się, suko! Szlag by to trafił! 
Crane stał pomiędzy nią a wejściem. Nie uda jej się go wyminąć. Odwróciła się i 

ruszyła w ciemną czeluść jaskini, macając ściany wyciągniętymi rękami. 

- Wracaj tutaj! - krzyknął. 
W tym momencie lampa buchnęła płomieniem, oblewając jaskinie złotym światłem. 

Harriet była o niecały jard od wejścia do tunelu. Rzuciła się w jego kierunku. Rozległ się 
zwielokrotniony echem huk wystrzału. Harriet nawet się nie obejrzała. Była już w tunelu, w 
ciemnościach. 

- A niech cię! - krzyknął wściekle Crane. - A niech cię szlag! 
Przykucnęła w tunelu, poza zasięgiem światła lampy. Słyszała, jak Crane biegnie za 

nią   ciężko.   Miała   nadzieję,   że   się   przestraszy   i   zrezygnuje   z   zabrania   skarbu.   Niestety, 
okazało się, że jego żądza zawładnięcia łupem była silniejsza niż strach przed ciemnością czy 
możliwością schwytania przez policję. 

Harriet zapuściła się dalej w atramentowoczamy tunel, przez cały czas macając przed 

sobą kamienne ściany. Promyk światła lampy Crane'a ostrzegał ją, że wciąż jest ścigana. Jego 
kroki odbijały się echem od kamiennej podłogi. Słyszała jego głośny oddech. Rzuciła się do 
tunelu. Coś przetoczyło się przez jej but. Pewnie krab. 

Ta   niebezpieczna   gra   w   chowanego   zdawała   się   przeciągać   w   nieskończoność, 

zmuszając   Harriet   do   coraz   śmielszego   zapuszczania   się   w   korytarz.   Morze   było   coraz 
głośniejsze. Wiedziała,  że potężne fale zaczynają się wlewać do pierwszej jaskini, powoli, ale 
skutecznie odcinając drogę ucieczki. Za kilka chwil wyjście  z jaskiń nie będzie w ogóle 
możliwe. Będzie za późno. 

- Do diabła! - zagrzmiał Crane. - Gdzie jesteś, głupia babo! 
Potem dobył z siebie przeraźliwy wrzask czysto zwierzęcego przerażenia, który obiegł 

korytarze zwielokrotniony echem. Odległy, chwiejny blask lampy nagle znikł, pozostawiając 
Harriet w absolutnej ciemności. Usłyszała oddalający się stukot butów. Jego strach nareszcie 
przezwyciężył chciwość. 

Harriet nabrała powietrza głęboko w płuca, żeby uspokoić nerwy, i powoli, ostrożnie 

rozpoczęła marsz ku wejściu do jaskini. Wiedziała, że prawdopodobnie jest już za późno. Z 
pierwszej   jaskini   dobiegał   ją   wyraźnie   szum   fal.   Zmusiła   się   do   tego,   by   przystanąć   i 
pomyśleć. 

Potrafiła   pływać,   ale   z   pewnością   nie   miała   dość   siły,   by   przezwyciężyć   opór 

wdzierającej się do środka wody. Rozbiłaby się o kamienne ściany. Perspektywa samotnego 
spędzenia nocy w ciemnej jaskini wcale jej się nie podobała. Wzdrygnęła się na myśl, że być 
może utknęła tu na długie godziny. 

- Harriet! Harriet, jesteś tam? Gdzie, u diabła, się podziewasz? 
- Gideon! - Spłynęło na nią uczucie niewysłowionej ulgi. Nie była już sama w tej 

czarnej dziurze. - Tu jestem! W tunelu! Nic nie widzę! Nie mam lampy! 

- Zostań, gdzie jesteś! Zaraz tam będę! 
Najpierw dostrzegła chwiejący się płomyk. Chwilę później pojawił się sam Gideon, 

pochylający rozłożyste ramiona, by przecisnąć się przez zakręt wąskiego korytarza. 

Nie miał na sobie kapelusza, płaszcz przerzucił przez ramiona Harriet zauważyła, że 

jego spodnie i buty są przemoczone, i domyśliła się, jak trudno mu było brnąć przez wodę. 
Zdała sobie sprawę, że zdjął płaszcz, by uchronić go przed zamoczeniem. 

Zobaczywszy ją, zatrzymał się. Uniósł lampę, by przyjrzeć się jej dokładniej. Światło 

wykrzywiało   groźnie   jego   twarz,   ale   Harriet   pomyślała,   że   nie   widziała   jeszcze 

48

background image

przystojniejszego mężczyzny niż Gideon w tej chwili. Był taki wielki i silny. Chciała mu się 
rzucić w ramiona i z trudem zdołała się pohamować.

- Nic się nie stało? - zapytał szorstko. 
- Nic. Ze mną wszystko w porządku. - Popatrzyła na niego bezradnie. - Co się stało z 

panem Crane'em? 

- Próbował zmierzyć się z morzem. Jeśli nie utonął, Dobbs go dopadnie. Wydaje mi 

się, że nie mamy już szans wydostać się stąd przed świtem. Przyjdzie nam spędzić resztę nocy 
w tych cholernych jaskiniach, panno Pomeroy. 

- Tego się obawiałam. Dzięki Bogu, ma pan lampę. 
-   Mamy   tę   oraz   kilka   innych   zostawionych   przez   złodziei   w   komorze,   gdzie 

przechowywali łupy. A teraz wyjdźmy z tego diabelskiego tunelu. Jest ciaśniejszy niż płaszcz 
skrojony przez Westona. 

Harriet nie sprzeczała się. Odwróciła się i ruszyła ku jaskini, Gideon podążył za nią i 

gdy znaleźli się u wejścia, odetchnął z ulgą. 

- Nie jest to jednak najlepszy z pokoi gościnnych w gospodzie. - Zawiesił lampę na 

metalowym haku, który przestępcy wbili kiedyś w ścianę. - Obsługa kiepska, a kamienna 
podłoga rano z pewnością  okaże  się dość niewygodna.  Proszę mi  przypomnieć,  bym  nie 
szafował napiwkami. 

Harriet zagryzła wargę w poczuciu winy. 
- Wiem, milordzie, że to moja wina. Jest mi bardzo przykro, że przeze mnie znalazł się 

pan w tak niezręcznej sytuacji. 

- Niezręcznej? - Gideon uniósł brwi. - Nie znasz jeszcze znaczenia tego słowa, Harriet. 

Jutro się dowiesz, co naprawdę oznacza słowo niezręczny. 

Zasępiła się.  
- Nie rozumiem, sir. Co mi pan próbuje powiedzieć? 
- Nieważne. Jeszcze będzie dość czasu, by o tym mówić - Gideon usiadł na występie 

skalnym  i zaczął  ściągać  mokre  buty.  - Na szczęście  ma  pani swoje ubranie,  a ja suchy 
płaszcz. Tu jest bardzo zimno. 

- Tak. - Harriet wtuliła się w płaszcz i rozejrzała się niespokojnie. Zaczęło do niej 

docierać, że ma tu spędzić noc z Gideonem. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie spędziła nocy z 
mężczyzną w jednym pomieszczeniu. - Jak mnie pan znalazł? Czy usłyszał pan mój krzyk? A 
może strzał pana Crane'a? 

-   Jedno   i   drugie.   -   But   Gideona   opadł   na   kamienną   podłogę.   Zajął   się   drugim.   - 

Wypatrywałem trzeciego złodzieja, o którym pani mówiła. Przypuszczałem, że stoi na warcie. 
Ale nie spodziewałem się, że zejdzie ścieżką razem z panią. - Drugi but uderzył o podłogę. 

- Rozumiem. - Harriet popatrzyła na buty i oblizała dziwnie suche wargi. 
- Prosiłbym o jakieś wyjaśnienie, jeśli to możliwe, panno Pomeroy. - Gideon wstał i 

zabrał się do rozpinania spodni. 

Oczy Harriet rozszerzyły się w przerażeniu, gdy stwierdziła, że zamierza się pozbyć 

reszty   przemoczonej   garderoby.   Powtarzała   sobie,   że   to   jedyne   rozsądne   wyjście   w 
zaistniałych okolicznościach. Przecież nie mógł spać w mokrym ubraniu, bo by się przeziębił. 
Harriet nigdy jeszcze nie widziała rozebranego mężczyzny. 

Odwróciła się i zaczęła mówić szybko, by pokryć zmieszanie. 
- Nie mogłam spać. Gdy podeszłam do okna, zauważyłam, że na plaży są jacyś ludzie, 

i pomyślałam,  że wrócili  złodzieje.  Wiedziałam,  że pan Dobbs  pana zawiadomi  i będzie 
można zrealizować wasz plan. Z początku byłam bardzo podniecona. Chciałam zobaczyć, co 
się dzieje. A potem zaczęłam się bać. 

- O co? O te cholerne kamienie i kości? 
- Nie. O pana - szepnęła, słysząc wyraźnie odgłos zdejmowanych spodni. 

49

background image

- O mnie?- Tu nastąpiła krótka pauza. - Czemu, u Boga Ojca, miałaby się pani o mnie 

bać? 

-   No...   dlatego,   że   nie   ma   pan   specjalnego   doświadczenia   w   łapaniu   złodziei, 

milordzie. - Harriet nerwowo wykręcała ręce pod płaszczem - To znaczy... nie jest to pańskie 
codzienne   zajęcie.   Wiedziałam,   że   przestępcy   z   całą   pewnością   są   uzbrojeni,   a   zatem 
niebezpieczni i... no... - Głos Harriet załamał się. Ciężko było przyznać się przed sobą, że jej 
zainteresowania są bardziej osobistej natury. 

- Rozumiem. - Głos Gideona był chłodny. 
- Nie chciałam pana urazić, milordzie. Chodziło mi tylko o pańskie bezpieczeństwo. 
- A co z pani bezpieczeństwem, panno Pomeroy? 
Jego sarkastyczny ton zbił ją z tropu. 
- Nie sądziłam, że coś mi grozi tam, na szczycie skarpy. 
- Ledwo panią słyszę, panno Pomeroy. 
Harriet odchrząknęła. 
- Powiedziałam, że nie sądziłam, żeby mi coś groziło tam, na szczycie skarpy. 
-   Ale   się   pani   pomyliła,   prawda?   A   teraz   grozi   pani   znacznie   poważniejsze 

niebezpieczeństwo, niż jest to pani w stanie sobie wyobrazić. 

Harriet odwróciła się na tę groźbę. Z ulgą stwierdziła, Gideon włożył już płaszcz, 

który zakrywał jego ciało aż do kostek. Pochylił się nad jednym z leżących na ziemi worków. 

- Co pan robi, sir? 
-   Przygotowuję   dla   nas   posłanie.   Chyba   że   chce   pani   spać   na   stojąco.   -   Gideon 

otworzył   worek   i   bez   wahania   wysypał   na   ziemię   biżuterię   oraz   wartą   majątek   srebrną 
zastawę stołową. 

-   Wątpię,   bym   w   ogóle   mogła   zasnąć-   mruknęła   Harriet.   Patrzyła   na   Gideona 

opróżniającego kolejny płócienny worek. - Wiem,  milordzie,  że jest pan ze mnie  bardzo 
niezadowolony,  i jest mi z tego powodu przykro, ale musi pan przyznać, że to co się stało, 
jest dziełem czystego przypadku. 

- Raczej przeznaczenia, panno Pomeroy. Sądzę, że lepszym wytłumaczeniem będzie 

przeznaczenie. To, co się stało dziś wieczorem, nosi niezaprzeczalne, typowe, niepokojące 
znamiona działania najprawdziwszego, przerażającego, cholernego przeznaczenia. 

- Nie poświęcałam się szczególnie filozofii. Czytałam oczywiście kilku klasyków, ale 

zawsze bardziej interesowały mnie skamieniałości. 

Gideon posłał jej dziwne spojrzenie. 
-   Proszę   się   przygotować,   panno   Pomeroy.   Przed   pani   oczyma   otworzy   się   teraz 

całkowicie inna dziedzina. 

Harriet wzdrygnęła się. 
- Jest pan w raczej dziwnym nastroju, milordzie. 
-Może pani przypisać mój nastrój temu, że, w przeciwieństwie do pani, odczuwam 

zdrowy   respekt   wobec   siły   przeznaczenia.-   Gideon   opróżnił   ostatni   worek.   Przewrócił 
wszystkie na lewą stronę i ułożył je, tworząc coś w rodzaju materaca. 

Blask lampy oświetlał stertę kosztowności na kamiennej  podłodze. Złote lichtarze, 

rubinowe pierścienie  i inkrustowane tabakiery połyskiwały w jasnym  blasku ognia, który 
jednak nie dawał ani odrobiny ciepła. 

Harriet zerknęła na worki. 
- Zamierza pan tam spać, milordzie? 
- Oboje będziemy tu spać. - Gideon wygładził posłanie.- Worki ochronią nas przed 

chłodem skał, a przykryjemy się naszymi płaszczami. Dzięki temu jakoś przeżyjemy tę noc. 

-   Tak,   oczywiście.-   Chciał,   żeby   spała   obok   niego!   Przez   plecy   Harriet   przebiegł 

nerwowy dreszcz, a zaraz potem fala chłodu. Rozglądała się po jaskini, szukając jakiegoś 
innego miejsca do spania. - Tak, wydaje mi się to dość rozsądne. 

50

background image

Gideon popatrzył na jej przemoczone buty. 
- Lepiej to zdjąć. 
Podążyła za jego wzrokiem. 
- Tak. Tak, oczywiście. 
Usiadła obok występu skalnego sąsiadującego ze ścianą, w której tkwił odkryty przez 

nią   wcześniej   ząb.   Popatrzyła   ze   smutkiem   na   ząb   i   pochyliła   się,   by   zacząć   powoli 
rozwiązywać  trzewiki. Po chwili zsunęła buty z nóg i z przerażeniem  stwierdziła, że ma 
zupełnie gołe stopy. Nie miała czasu, by przed wyjściem z domu włożyć pończochy. Czuła, 
że się rumieni, mając jednocześnie nadzieję, że Gideon tego nie zauważy. 

- Uspokój się, Harriet. Co się stało, już się nie odstanie. Żadnemu z nas nie pozostaje 

teraz nic innego do roboty, jak tylko się zdrzemnąć. Z resztą poradzimy sobie rano. - Groźne 
oczy Gideona złagodniały, gdy wyczuł jej zmieszanie i niepewność. 

- Chodź tu, moja droga. Musimy się do siebie przytulić, żeby się nie przeziębić na tych 

workach. 

Harriet  stanęła  na palcach  na  zimnej  podłodze.  Wyprostowała  plecy.  Gideon  miał 

rację.  To   było   jedyne   sensowne  rozwiązanie.   Niezdolna,   by  spojrzeć   mu   prosto   w   oczy, 
podeszła z wahaniem do sterty worków. Stanęła na skraju posłania, nie wiedząc, co ma robić 
dalej. 

Gideon pochylił się ku niej i rozchylił poły jej płaszcza. Odnalazł jej dłoń, chwycił 

mocno i pociągnął ku sobie delikatnie, choć zdecydowanie. 

Wielkim wysiłkiem woli udało się Harriet zachować pozory opanowania, ale jej palce 

zadrżały w masywnej dłoni Gideona i widziała, że to wyczuł. Był na tyle taktowny, że nie 
natrząsał się z niej i zachowywał się tak, jakby nic nadzwyczajnego się nie działo. 

Zaraz potem przytulił ją do siebie, okrył płaszczem od stóp do głów, nasunął jej na 

głowę kaptur. Czuła ciepło bijące od jego silnego ciała leżącego tuż przy niej. Odczuwała je 
nawet  poprzez grube fałdy jego palta. To było miłe. Harriet leżała nieruchomo, obserwując 
cienie igrające na ścianach. 

- Jest mi naprawdę przykro z powodu tych niewygód, milordzie - powiedziała cicho. 
- Spij, Harriet. 
- Tak, milordzie. - Przez chwilę milczała. - Rodzina będzie się o mnie bardzo martwić, 

gdy rano nie będzie mnie w łóżku. 

- Nie wątpię. 
- Czy sądzi pan, że Dobbs powiadomi ich, że jesteśmy w jaskiniach? 
- Jestem pewien, że wkrótce usłyszą całą historię - odparł sucho. 
-   Będziemy   mogli   wyjść   stąd   dość   wcześnie   rano-   powie   działa   Harriet   z   nutką 

optymizmu w głosie. 

-Nie   dość   wcześnie,   by   zatrzymać   koło   przeznaczenia,   panno   Pomeroy.   -   Gideon 

przewrócił się na bok i przylgnął do niej, jego ramię objęło ją w pasie. - Nie dość wcześnie... 

Harriet powstrzymała oddech, czując na sobie ciężar jego ręki, ale po chwili zdała 

sobie sprawę, że chciał ją tylko ciaśniej przytulić, żeby jej było cieplej. Rozluźniła się nieco. 

- To bardzo dziwna sytuacja, przyzna pan, milordzie? 
- Bardzo dziwna. Staraj się zasnąć, Harriet. 
Zamknęła   oczy,   pewna,   że   nie   uda   jej   się   zasnąć.   Potem   ziewnęła,   wtuliła   się 

szczelniej w ciepło bijące od Gideona i zapadła w drzemkę. 

Gdy   ocknęła   się   jakiś   czas   później,   zdała   sobie   sprawę,   że   zrobiło   się   chłodniej. 

Poczuła na sobie nogę Gideona. Odruchowo przytuliła się do niego, próbując się ogrzać. 
Zesztywniała od leżenia na boku na twardej podłodze, więc przewróciła się na drugi bok i 
znalazła się twarzą w twarz z Gideonem. Od razu zauważyła, że ma otwarte oczy. Przyglądał 
się jej, dziwnie napięty. Jego oczy płonęły w migotliwym świetle lampy, a ramię zacisnęło się 
na jej ciele. 

51

background image

- Gideon? - Uśmiechnęła się nieśmiało. Zaspana wyciągnęła rękę by pogładzić jego 

zeszpecony policzek. - Czy już dziękowałam za uratowanie mnie? 

Przez chwilę milczał. Potem uniósł się na łokciu i pochylił 

nad nią.

- Wątpię, byś rano chciała mi za coś dziękować. 
Już miała zacząć zapewniać go, że się myli, ale nie dał jej szansy. Pochylił głowę i 

dotknął ustami jej ust. Harriet nie zawahała się. Zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do 
niego całym ciałem, upajając się ciepłem i siłą Gideona. Jakaś część umysłu podpowiadała 
jej, że powinna się czuć wstrząśnięta, a przynajmniej głęboko upokorzona. Coś mówiło jej, że 
powinna   zaprotestować.   Ale   inna   część   wiedziała,   że   od   pierwszego   uścisku   Gideona   w 
jaskini czekała na ten pocałunek. 

- Widzę, że naprawdę jesteś moim przeznaczeniem - szepnął Gideon. - Na dobre i złe. 

Jesteśmy związani. Czy będziesz ze mną walczyć, Harriet? 

Nie zrozumiała. - Dlaczego miałabym z tobą walczyć? 
- Miejscowi ludzie nazywają mnie przecież Potworem z Blackthorne Hall. 
- Nie jesteś żadnym potworem. - Harriet ponownie dotknęła jego twarzy i pogładziła z 

przyjemnością   ostro   zarysowany   policzek   i   szczękę.   -Jesteś   mężczyzną.   Najbardziej 
fascynującym mężczyzną, jakiego w życiu spotkałam. 

- Założę się, że nie było ich wielu - odparł ochryple Gideon, rozsuwając jej płaszcz, by 

pocałować szyję. 

- To nie ma znaczenia. - Zadrżała, czując na sobie wargi Gideona. - Na całym świecie 

nie ma drugiego takiego jak ty. Jestem tego pewna. Tego wieczoru, gdy tańczyłeś ze mną, 
modliłam się, żeby ten walc nigdy się nie skończył. 

- Podobał ci się walc? - Znów całował jej usta. 
- Bardzo.  
- Tak myślałem. Odczytałem przyjemność z twoich oczu. Jest pani bardzo wrażliwą 

osobą, panno Pomeroy. Walc został stworzony dla pani. 

- Chciałabym go jeszcze kiedyś zatańczyć - odparła, czując że braknie jej tchu. 
- Wezmę to pod uwagę. - Rozsunął szerzej poły jej płaszcza. Napotkała jego pytający 

wzrok, gdy położył dłoń na jej piersiach Czekał na reakcję. 

Westchnęła, zdumiona tym śmiałym gestem. Wiedziała, że powinna go powstrzymać, 

ale przecież miała już prawie dwadzieścia pięć lat. I dopiero po raz pierwszy doświadczyła 
dotknięcia mężczyzny. Może to jedyny i ostatni raz? Poza tym, to przecież Gideon!

- No, Harriet? - Masywna dłoń Gideona poruszała się z zaskakującą delikatnością: 

głaskała, chwytała, drażniła. Harriet czubkiem języka zwilżyła usta. Nie znajdowała słów, by 
mu  odpowiedzieć.  Serce   waliło   jej   mocno  i   czuła,   jak  gdzieś   wewnątrz  niej  rozlewa   się 
wilgotne ciepło. Objęła go za szyję i pocałowała namiętnie, z uczuciem, które wezbrało w niej 
nagle. Gideon nie potrzebował więcej. Chłodny dystans nagle znikł. Zsunął z niej płaszcz i 
sięgnął do tasiemek sukni. 

- Harriet. Moja słodka, ufna Harriet - szepnął, zsuwając z niej górną część sukni. - 

Przypieczętowałaś dziś swój los. 

Nie   rozumiała   jego   tajemniczych   słów,   pochłonięta   napływem   nowych   wrażeń, 

starając się zrozumieć ich znaczenie. Wiedziała tylko, że jest to coś, czego pragnie. Coś, 
czego nie może uniknąć. Coś, czego chce, i czego musi doświadczyć.  Przez chwilę, gdy 
zimne powietrze dotknęło jej skóry, poczuła chłód. Ale zaraz potem Gideon położył się przy 
niej i znów zrobiło się ciepło. Nie tylko ciepło. Było jej gorąco. Goręcej niż kiedykolwiek w 
życiu.   Jego   ciężar   był   niewiarygodnie   podniecający.   Odpowiedziała   nań   wszystkimi 
zmysłami. 

Gideon pozbył się niecierpliwie swojego płaszcza, odsłaniając jedyną rzecz, którą miał 

na sobie, czyli długą, białą koszulę. Na szerokiej piersi wiły się ciemne, gęste włosy, niknące 

52

background image

niżej w mrocznym zagłębieniu. Harriet kącikiem oka zauważyła wielką, twardą męskość i 
zadrżała. 

- Gideon? 
- Musisz mi ufać -powiedział matowym, ochrypłym głosem, przez który przebijało 

pożądanie. Okrył ich oboje swoim płaszczem, zasłaniając swoje ciało przed jej wzrokiem. - 
Nie masz innego wyjścia, jak tylko mi zaufać. Popatrz na mnie, moja słodka Harriet.

Usłuchała   i   zobaczyła   w   jego   oczach   pragnienie.   Nigdy   przedtem   nie   widziała 

pożądania w oczach mężczyzny, ale rozpoznała je natychmiast. Zobaczyła w jego wzroku 
niepokój i determinację, jak gdyby zmagał się z jakimś cierpieniem, którego nadejścia się 
spodziewał. 

Harriet uśmiechnęła się lekko. 
- Ufam ci, Gideonie. 
Westchnął i pochylił się, by delikatnie całować jej piersi. Zacisnęła dłonie na jego 

plecach. To przechodziło wszelkie wyobrażenie. Czuła, jak ręka Gideona zsuwa się coraz 
niżej, podciąga jej suknię ponad biodra, coraz wyżej, aż odsłoniła ją całą. Harriet drżała pod 
lekką   pieszczotą   jego   palców.   Dłoń   Gideona   zawędrowała   teraz   pomiędzy   jej   uda, 
przesuwając się ku źródłu owego wilgotnego ognia, który w niej płonął. A potem, gdy nagle 
wsunął palec w ten ogień, otwierając ją, krzyknęła zaskoczona. 

- Jesteś już dla mnie mokra. - Gideon wyjął delikatnie palec i niespodziewanie wsunął 

go z powrotem. 

Całe   ciało   Harriet   napięło   się   w   odpowiedzi   na   to   nieoczekiwane   wtargnięcie. 

Zacisnęła powieki i zastygła w bezruchu, nie mogąc się zdecydować. Jego obecność w niej 
sprawiała jej przyjemność. To wszystko było takie nowe. Fascynująco nowe.  

Gideon jeszcze raz poruszył ręką, a ona zdecydowała się. To było wspaniałe! Uniosła 

biodra ku niemu, objęła go ramionami. 

- Chcesz mnie. - Gideon lekko chwycił zębami jej pierś i pociągnął. - Powiedz to. 
- Chcę. - Trudno jej było mówić. Wydała z siebie niewyraźne westchnienie. - Chcę 

ciebie, Gideonie. 

- Powtórz to. Muszę to słyszeć, moja słodka, lekkomyślna Harriet. Muszę to od ciebie 

usłyszeć. - Jego ręka poruszała się w niej, zataczając nieregularne koła w wilgotnym ogniu. 
Harriet nie spodziewała się, że płonący w niej ogień może jeszcze przybrać na sile. Wsunęła 
się pod Gideona, szukając czegoś, czego nie potrafiłaby nazwać. 

- Proszę! Proszę, Gideonie! 
- Tak - wymamrotał. - Do diabła, tak! 
Rozsunął szerzej nogi Harriet i ułożył się pomiędzy jej udami. Poczuła, że sięgnął 

ręką, by dotrzeć do tej części jej ciała, którą właśnie pieścił. Otarł się o jej gorącą wilgoć. 
Zaraz   potem   poczuła,   że   zaczyna   w   nią   wchodzić.   Wyprężyła   się,   zrozumiawszy,   że   ta 
szczególna  część  jego ciała  jest równie  pokaźna jak on cały.  Zacisnęła  palce  na  plecach 
mężczyzny i gwałtownie otworzyła oczy, by spotkać jego dziki, pełen namiętności wzrok. 

- Sprawiam ci ból - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Nie chciałem tego. Jesteś taka 

wąska. Taka mała, piękna i wąska. A ja jestem wielkim, niezgrabnym brutalem, który ci się 
narzuca bez powodu. 

- Nie mów tak. Nie narzucasz mi się. - Popatrzyła prosto w jego lwie oczy i w ich 

głębi dostrzegła ból i żal. - Nigdy już nie mów czegoś takiego. To nieprawda. 

- To jest prawda. Z rozmysłem nauczyłem cię odczuwać coś z czym nie jesteś w stanie 

sobie poradzić. A ja wykorzystuję twoje uniesienie. 
- Nie jestem dzieckiem. Sama podejmuję decyzje - odparła. 

- Doprawdy?   Nie sądzę.  Rano  będziesz   miała   czego  żałować.  Nie  powinienem   ci 

dokładać kłopotów. 

53

background image

Wyczuła   instynktownie,   że   Gideon   chce   się   wycofać,   a   ona   tego   nie   chciała. 

Potrzebował teraz zapewnienia, że Harriet chce go tak samo jak on jej. 

- Nie! - Zatopiła paznokcie w jego masywnym karku i wygięła się zapraszająco. - Nie, 

Gideonie! Proszę, nie odsuwaj mnie teraz. Chcę ciebie! 

Zawahał się, wciąż jednak dotykając tej miękkiej, wilgotnej bramy, zapraszającej do 

jej wnętrza. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. 

- Na Boga! Chcę ciebie! Chcę bardziej niż czegokolwiek dotąd w moim życiu. - Słowa 

te wydobyły się z trudem z jego piersi, podczas gdy powoli, ale uparcie, zagłębiał się w jej 
ciele.   Nie   potrafiła   powstrzymać   się   od   krzyku.   Gideon   zamknął   jej   usta   pocałunkiem, 
upajając się jej spazmatycznym jękiem. Harriet owładnęło podniecenie wywołane zarówno 
bólem, jak i przyjemnością. Czuła się rozciągnięta i napełniona do granic wytrzymałości i 
nagle mgliście zdała sobie sprawę, że bliska jest tego dreszczu podniecenia, który przedtem 
wydawał jej się nieosiągalny. 

Zrozumiała, że dotarła do krawędzi wielkiego odkrycia. Jeszcze chwila, a sięgnie po 

nieuchwytną rozkosz. Była tego pewna. Nie było czasu. Gideon cofnął się na chwilę, by 
ruszyć   ponownie   do   ataku,   prosto   do   jej   wnętrza.   Wydał   z   siebie   okrzyk   pełen   dzikiej, 
męskiej satysfakcji. Jego ciało wygięło się; każdy mięsień napięty był jak struna, twardy jak 
stal. A potem opadł na nią, ciężko oddychając i przyciskając ją do twardej kamiennej podłogi 
jaskini. 
 

54

background image

7

Gideon   wstał   raz   w   ciągu   nocy,   żeby   zapalić   drugą   lampę.   Nie   budząc   Harriet, 

powrócił na ich prowizoryczne posłanie, przytulił się do niej i zasnął. 

Gdy obudził się ponownie, świtało. W jaskini trudno to było stwierdzić, ale zmysły 

podpowiadały mu nadejście poranka. Poranka i czasu wyrównania rachunków. Wiedział, na 
co się zanosi, już od chwili, gdy zauważył Crane'a umykającego z jaskini, i domyślił się, że 
Harriet jest w środku. Brnąc przez nacierające wściekle fale, zdawał sobie sprawę, że nie ma 
już czasu na odnalezienie jej i wyprowadzenie stamtąd przed całkowitym zalaniem wejścia. A 
to oznaczało, że spędzi z nią noc. Oznaczało, że przed nadejściem poranka, skompromituje ją 
całkowicie. Nie mógł zrobić nic, by uciec przed tym, co nieuniknione. 

Mimo   wszystko   nie   zamierzał   komplikować   dodatkowo   sprawy,   kochając   się   z 

Harriet. 

Teraz   zrozumiał,   że   gdy   zobaczył   jej   uśmiech,   gdy   wyciągnęła   do   niego   ręce   i 

otworzyła się zapraszająco, wszystkie jego dobre intencje uleciały jak dym. 

To,   że   się   z   nią   kochał,   było   równie   nieuniknione   jak   nadejście   świtu.   Gideon 

przeciągnął się ostrożnie, krzywiąc się, gdy prostował mięśnie zesztywniałe od leżenia na 
twardej skale. Wyczuł, że Harriet poruszyła się obok niego i przytuliła, szukając ciepła. Nie 
otworzyła oczu. 

Uśmiechnął się do siebie, patrząc na nią. Oparła mu głowę na ramieniu tak, jakby to 

była najbardziej naturalna pozycja pod słońcem. Większą część jej twarzy zakrywały wijące 
się bezładnie kasztanowe włosy. Gideon dotknął ich delikatnie i stwierdził, że są niezwykle 
miękkie. Zacisnął dłoń, a zaraz potem otworzył, wypuszczając z niej włosy. Jak żywe istoty, 
rozproszyły się natychmiast. Pomyślał, że włosy Harriet są takie jak ona: miękkie, pachnące i 
pełne kobiecej żywotności. 

Tej   nocy   zatracił   się   przy   tej   kobiecie.   Tej   nocy   uzmysłowił   sobie   pełnię   swego 

pożądania. Tej nocy ona powiedziała i pokazała mu, że go pragnie. Oddała mu się w dzikim, 
a jednocześnie naiwnym  zapamiętaniu, które było  nieskończenie więcej warte niż cała  ta 
sterta klejnotów leżących  na podłodze jaskini. Oddała się Potworowi z Blackthorne Hall, 
mimo jego szpetnej twarzy i równie szpetnej przeszłości! 

Ciało Gideona zesztywniało pod wpływem gorących wspomnień. Przesunął nogą po 

jej udzie, a jego dłoń zakreśliła łuk na wydatnym łuku pośladków. Marzył, by ta czarowna 
chwila nigdy się nie skończyła. Nigdy dotąd nie obawiał się konfrontacji z rzeczywistością. 

Dawno   już   się   nauczył   sobie   z   tym   radzić.   Ale   tego   ranka   oddałby   duszę   za 

czarodziejską różdżkę. Machnąłby nią w tej jaskini, zamieniając ją w świat, w którym on i ta 
kobieta mogliby pozostać na zawsze. 

Harriet uniosła powieki i zamrugała. Przez chwilę patrzyła zaspana na Gideona, aż w 

końcu powrót świadomości rozjaśnił jej turkusowe oczy.  

- Dobry Boże - powiedziała siadając gwałtownie. - Która godzina? 
- Jest już rano, jak przypuszczam. - Zauważył, że zawstydzona otuliła się płaszczem. 

Unikała jego wzroku. Na jej policzkach zapłonął rumieniec. -Uspokój się, Harriet. 

- Moja rodzina będzie śmiertelnie przerażona. 
- Niewątpliwie. 
- Musimy stąd wyjść, żebym mogła im pokazać, że nic mi się nie stało. 

55

background image

- A czy to prawda?- Gideon usiadł niespiesznie, patrząc na nią. 
Odwróciła się od niego. 
- Nie rozumiem, milordzie. 
- Wybacz mi, moja droga. Nie chciałem być złośliwy.- Gideon wstał, nieświadom 

swej nagości do chwili, gdy Harriet odwróciła nagle wzrok. Rozbawiło go to. Wyglądało to, 
jakby nie dostrzegała szramy na jego twarzy i jakby zawstydzał ją tylko widok jego męskości. 
- Powinnaś się ubrać, Harriet. Zaczął się odpływ i Dobbs, szukając nas, może tu lada chwila 
zajrzeć. 

- Tak. Tak, oczywiście. - Wstała, nadal ściskając płaszcz. Pochyliła się, by podnieść 

suknię. Zawahała się, nie mogąc zdecydować, jak się ubrać, nie zdejmując płaszcza. 

- Zaraz ci pomogę - zaproponował łagodnym tonem. 
- To nie będzie konieczne, milordzie. 
- Jak sobie życzysz. - Gideon przeciągnął się ponownie i podszedł do swoich rzeczy. 

Włożył koszulę i spodnie, zadowolony, że wyschły przez noc. Jego przemoczone buty były 
sztywne od soli.

- Gideon? 
- Tak, kochanie? 
Harriet zawahała się. 
- Chodzi mi o tę noc, milordzie. Nie chciałabym... To znaczy, nie powinien pan czuć 

się... 

- Możesz powiedzieć swojej ciotce, by oczekiwała mnie dziś o trzeciej po południu. - 

Gideonowi udało się w końcu wciągnąć jeden z zesztywniałych butów. To nie było łatwe 
zadanie. Skóra skurczyła się bardzo. 

- Dlaczego? - zdumiała się Harriet. 
Podniósł   głowę,   posłał   jej   porozumiewawcze   spojrzenie   i   począł   mocować   się   z 

drugim butem. Harriet patrzyła na niego zaskoczona. Zastanawiał się, czy dotarło do niej w 
pełni znaczenie ostatnich wydarzeń. 

- W tych okolicznościach będę chciał oczywiście złożyć jej uszanowanie - odparł. 
- Uszanowanie? Tylko to? 
Żachnął się. 
-

I złożyć oficjalną propozycję małżeństwa.

-

  Wiedziałam - wybuchnęła Harriet. - Wiedziałam, że o tym pan myślał! Ale ja 
pańskich oświadczyn nie przyjmę. Rozumie pan? Nie pozwolę panu tego zrobić. 

- Nie pozwolisz mi tego zrobić? - Gideon przyglądał się jej podejrzliwie. 
- Oczywiście. Och, wiem, o czym pan teraz myśli. Uważa pan, że z powodu tego, co 

zaszło między nami dziś w nocy, jest pan zobowiązany oświadczyć się. Ale zapewniam pana, 
sir, że jest to absolutnie zbędne. 

- Doprawdy? 
- Zdecydowanie. - Harriet wyprostowała się dumnie. - To, co się dzisiaj wydarzyło, 

nie jest pańską winą. To ja jestem winna. Gdybym nie okazała się na tyle głupia, by wyjść na 
skarpę i przyglądać się, co się dzieje, nic by się nie stało. 

- Ale tam poszłaś, Harriet. I cała reszta już się stała. 
- To nieistotne. Nie chcę, by pan czuł się zobowiązany do oświadczyn.- Wyglądała na 

zdecydowaną. 

- Harriet, jesteś zdenerwowana. Gdy się uspokoisz, stwierdzisz, że nie masz innego 

wyjścia, jak tylko przyjąć moją   propozycję małżeństwa. Podejrzewam, że twoja ciotka i 
siostra też będą nalegać, byś się zgodziła. 

- Nie sądzę, by ich nalegania były aż tak ważne. Sama podejmuję decyzje, milordzie, i 

tak właśnie stało się tej nocy Poniosę pełne tego konsekwencje. 

56

background image

- Ja też sam podejmuję decyzje, Harriet - powiedział, tracąc powoli cierpliwość z 

powodu jej wojowniczego nastawienia.-I ja też ponoszę za nie odpowiedzialność. Dziś po 
południu zaręczymy się. 

- Nie. Nie zaręczymy się. Do diaska, Gideonie! Nie wyjdę za mąż tylko dlatego, że 

zostałam skompromitowana! 

Gniew Gideona osiągnął apogeum. 
- A ja nie pozwolę, by znów mówiło się, że Potwór z Blackthorne Hall uwiódł i potem 

bez skrupułów odepchnął kolejną córkę proboszcza! 

Harriet zbladła. Patrzyła na niego oczyma rozszerzonymi przerażeniem. 
- Na Boga! Gideon! Nie pomyślałam o tym, co o tobie powiedzą. 
-   Do   diabła!   -   Gideon   zbliżył   się   do   niej   i   chwycił   ją   za   ramiona.   Chciał   nią 

potrząsnąć. Trzymał  ją mocno, zmuszając, by patrzyła  mu prosto w oczy.  - W ogóle nie 
myślałaś. Snułaś tylko te swoje naiwne, sentymentalne przypuszczenia, nie mając pojęcia o 
tym, z jaką rzeczywistością przyjdzie ci się zmierzyć, gdy opuścimy to miejsce. 

Patrzyła na niego. 
- Przez cały czas wiedziałeś, do czego będziesz zmuszony. To o tym myślałeś, mówiąc 

o przeznaczeniu. 

- Oczywiście wiedziałem, jaki będzie tego koniec. Ty też. 
Potrząsnęła zdecydowanie głową. 
- Nie. Naprawdę nie pomyślałam o tym aż do dzisiejszego ranka, gdy obudziłam się i 

stwierdziłam,   że   możesz   czuć   się   zobowiązany   do   złożenia   mi   propozycji   małżeństwa. 
Powiedziałam sobie, że to niepotrzebne. Wytrzymam plotki ludzi z okolicy. A ponieważ i tak 
nie wejdę do towarzystwa  i nie planuję małżeństwa, nie sądziłam, by ważne było to, co 
powiedzą ludzie. 

- A jeśli będziesz w ciąży? Jak sobie z tym poradzisz? 
Harriet opuściła wzrok zapłoniona. 
- To mało prawdopodobne, milordzie. W końcu to tylko jeden raz. 
- Harriet, wystarczy tylko jeden raz. 
Zacisnęła usta. 
- Tak czy inaczej, przekonam się o tym za kilka dni. 
-   Kilka   dni?   To   będą   najdłuższe   dni   w   twoim   życiu!   Harriet,   jesteś   przecież 

inteligentną   kobietą.   Proponuję,   byś   wzięła   to   pod   uwagę   i   przestała   być   naiwnym, 
ulegającym nastrojom dzieckiem, 

Jej palce zacisnęły się na brzegu płaszcza. 
- Tak jest, milordzie. 
Gniew opuścił Gideona równie szybko, jak przyszedł. Przyciągnął Harriet do siebie i 

przytulił. Wyczuwał napięcie jej zesztywniałych pleców. 

- Czy małżeństwo ze mną to coś tak strasznego, Harriet? W nocy nie uważałaś mnie za 

odpychającego. 

- Ależ nie jest pan wcale odpychający, milordzie. - Jego koszula tłumiła jej słowa. - 

Nie o to chodzi. Rzecz w tym,  że nie chcę wychodzić za mąż z samego tylko  poczucia 
obowiązku. 

-   Rozumiem.   Należysz   do   upartych   kobiet.   -   Uśmiechnął   się   ponad   jej   głową.   - 

Przyzwyczajona jesteś chodzić swoimi własnymi drogami. Bez wątpienia obawiasz się utraty 
swojej cennej niezależności. 

- Nie zamierzam tracić niezależności - wymamrotała. 
- Z czasem przyzwyczaisz się do małżeństwa. 
- Posłuchaj, Gideonie. O co chodzi w tej mowie o przyzwyczajaniu się? 
- Nieważne - powiedział łagodnie. - Zajmiemy się tym później. A teraz musisz mi 

pozwolić poinformować twoją ciotkę o naszych zaręczynach.  

57

background image

-Ależ, Gideonie... 
- Mówisz, że za kilka dni będziesz wiedziała, czy nosisz moje dziecko. Jeśli się okaże, 

że tak, postaram się o wszystkie potrzebne dokumenty i natychmiast się pobierzemy. Jeśli nie 
załatwimy   rzecz   w   bardziej   tradycyjny   sposób   i   ustalimy   datę   w   odpowiednio   odległym 
terminie. 

Harriet uniosła głowę; nagle wszystko zrozumiała. 
- Chce pan czekać tak długo, jak się da? 
- Tak. Jeśli rozniesie się, że nie ma powodu do pośpiechu, plotki ucichną. A teraz, gdy 

wszystko   ustalone,   ruszajmy.   Ludzie   wkrótce   zaczną   nas   szukać.   -   Uwolnił   ją   z   objęć   i 
poszedł po lampę. 

Harriet nie wypowiedziała ani słowa, idąc za nim tunelem. 
Gideon   wyczuwał,   że   jest   przygnębiona,   ale   zacisnęła   usta   i   nie   protestowała. 

Wiedział, że czuje się nieszczęśliwa i schwytana w pułapkę, lecz nie potrafił poprawić jej 
nastroju.   Pewien   był   jednak,   że   może   uczynić   ją   daleko   bardziej   nieszczęśliwą,   jeśli   nie 
wymusi na niej decyzji o ślubie. 

Upierała się, że nie potrzebuje ochrony w postaci oficjalnej propozycji małżeństwa z 

powodu wydarzeń ostatniej nocy, ale Gideon znał prawdę. Jej życie mogłoby się zmienić w 
piekło,  nawet  tu,  w  Upper  Biddleton,  gdyby   nie  postąpiła   właściwie.  Nie  chciał   stać  się 
przyczyną   jej   nieszczęścia!   Zdawał   sobie   sprawę,   że   nie   jest   zachwycona   perspektywą 
poślubienia go, lecz nie było innego wyjścia.

Teraz była zbyt zdenerwowana, by myśleć jasno. Gideon zastanawiał się, kiedy do 

niej dotrze, że powinna obawiać się czegoś o wiele gorszego niż perspektywa wyjścia za mąż. 

Z pewnością wkrótce znajdzie się jakaś uczynna  duszyczka,  która zada sobie trud 

ostrzeżenia jej przed prawdziwym niebezpieczeństwem, tym mianowicie, że może nigdy nie 
wyjść za mąż. Wcześniej czy później ktoś poczuje się w obowiązku przypomnieć Harriet, że 
Gideon ma taką reputację, że nikt nie spodziewa się po nim, by postępował właściwie. Potwór 
z Blackthorne Hall nie był znany jako człowiek honoru, gdy rzecz dotyczyła niewinnych, 
młodych kobiet. 

Dobbs   czekał   na   nich   przy   wejściu   do   jaskini.   Towarzyszył   mu   Owl,   wyjątkowo 

wszechstronny służący Gideona. Gideon wybrał go w taki sam sposób, w jaki wybierał konie. 
Nie ze względu na wygląd czy przyjemne usposobienie, lecz dla lojalności, siły i opanowania. 
Do czasu spotkania Gideona Owl wiódł żywot boksera. 

W przeciwieństwie do innych mistrzów boksu potrafił przetrwać lata, dając pokazowe 

mecze. Miał skromny dochód z tego, że pozwalał dobrze urodzonym młodym byczkom płacić 
za szansę zmierzenia się z nim. Takie młode byczki nie lubią przegrywać. Owi rozumiał ten 
podstawowy dla prowadzenia interesów fakt. 

Jego twarz nosiła ślady jego kariery: wielokrotnie złamany nos, zmaltretowane uszy, 

liczne braki w uzębieniu. Miał masywną budowę boksera i nigdy nie prezentował się dość 
dobrze w stroju służącego, ale Gideonowi nie o to chodziło. Owi był jednym z nielicznych 
ludzi na tym świecie, którym ufał, i jedynym, z którym mógł szczerze porozmawiać. 

- No, no. Widzę, że jakoś oboje przeżyliście tę noc. - Dobbs uniósł lampę na ich 

widok.- Wszystko gra, jak się domyślam? 

- W porządku. - Gideon popatrzył na Owla. - A u was? 
- Oczywiście, milordzie. - Owi obrzucił Harriet niechętnym  spojrzeniem. - To jest 

panna Pomeroy, jak przypuszczam? Jej rodzina jest wielce zaniepokojona. Rozmawiałem z 
ich gospodynią , panią Stone, która najwyraźniej w pełni pojmuje powagę sytuacji. 

-   To   mnie   nie   dziwi   -   odparł   cicho   Gideon.   -   Panno   Pomeroy,     pozwoli   pani 

przedstawić sobie mojego służącego. Nazywa się Owl. Jest wyjątkowo pomocny w wielu 
sytuacjach, ale całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Panna Pomeroy i ja zamierzamy się 
wkrótce pobrać, Owl. 

58

background image

Owl łypnął na nią okiem bazyliszka. 
- To doskonale, milordzie. 
Harriet skinęła głową. 
- Nie wygląda pan jednak na zachwyconego tym pomysłem, Owl. 
- Nie moja rzecz o tym decydować, panno Pomeroy. Mój pan postępuje tak, jak sam 

uzna za stosowne. Zawsze tak było. I bez wątpienia będzie. 

- Nie zwracaj na niego uwagi - rzekł Gideon. - Będziesz musiała do tego przywyknąć. 

Dobbs, czy udało się wam złapać Crane'a?

- Tak jest, sir - odparł radośnie Dobbs. - Udało się. Wyciągnęliśmy go z wody, zanim 

poszedł na dno. Ale było już za późno na wchodzenie do jaskini po pana i pannę Pomeroy. 
Pomyśleliśmy, że zaprowadzi ją pan do suchej części jaskini i tam przetrwacie noc. 

- Tak. - Gideon rzucił okiem na podejrzanie spokojną Harriet.- Odprowadźmy teraz 

pannę Pomeroy do domu. Przeżycia ją wyczerpały. Poza tym jest jeszcze parę drobiazgów, 
które chciałbym z panem omówić, Dobbs. 

- Rozumiem, sir. Rozumiem. 
Cała   grupa   wyszła   z  jaskini   i   ruszyła   plażą,   a   potem   ścieżką   w   kierunku   starego 

probostwa.   Na   szczycie   skarpy   Gideon   ujął   Harriet   za   ramię.   Odprawił   Dobbsa   i   Owla 
ruchem głowy. 

- Chodź, Harriet - powiedział łagodnie. - Odprowadzę cię do samego wejścia. 
- To nie jest konieczne - odparła. - Trafię przecież do własnych drzwi. 
Pohamował   się   z   ripostą.   Harriet   była   oszołomiona   ostatnimi   wydarzeniami   i   jej 

naturalna niezależność szukała jakiegoś ujścia, by dać o sobie znać. Gideon powtarzał sobie, 
że w najbliższej przyszłości powinien być przygotowany na brak entuzjastycznej współpracy 
z   jej   strony.   Ważne   było,   by   zrozumiała,   że   nie   ma   innego   wyjścia,   jak   tylko   przyjąć 
oświadczyny. 

Drzwi probostwa otworzyły się, zanim Gideon i Harriet dotarli do pierwszych stopni. 

Felicity, z wyrazem ulgi i zaciekawienia na twarzy, najwyraźniej wypatrywała ich przez okno. 

- Harriet, tak się martwiliśmy. Nic ci się nie stało? 
- Wszystko w porządku - zapewniła ją siostra. - Co z ciocią Effie? 
- Przypuszczam, że przygotowuje się w salonie na pogrzeb. Pani Stone zemdlała zaraz 

po  tym,  jak  pan  Owl  przyszedł   tu  późno  wieczorem,   by  opowiedzieć   nam,   co  się  stało. 
Cuciłam ją przez kilka godzin. - Felicity zwróciła się do Gideona: - A pan, sir, co ma do 
powiedzenia? 

Gideon uśmiechnął się z rezerwą na to wyzwanie. 
- Obawiam się, że nie mam ani czasu, ani chęci, by mówić teraz cokolwiek. Wrócę tu 

jednak o trzeciej, by pomówić z pani ciotką. Proszę jej powtórzyć, by mnie oczekiwała. - 
Zwrócił   się   do   Harriet:   -   Do   zobaczenia,   moja   droga.   Zobaczymy   się   po   południu.   Nie 
przemęczaj się. Z pewnością poczujesz się lepiej, gdy weźmiesz gorącą kąpiel. 

Harriet prychnęła pogardliwie. 
- Nie mam zamiaru się „przemęczać", jak pan był łaskaw to określić. Ale rzeczywiście 

wezmę gorącą kąpiel. 

Wmaszerowała do domu i zdecydowanym ruchem zamknęła mu drzwi przed nosem. 

Gideon powrócił do Dobbsa i Owla. 

- Panna Pomeroy nie jest dziś w najlepszym nastroju - zauważył Dobbs. - Widocznie 

po tym, co przeszła. Sympatyczna panienka. Mamy szczęście, że nie wpadła w histerię, sir. 

-   Moja   narzeczona   nie   należy   do   osób   łatwo   wpadających   w   histerię.   Proszę   nie 

zaprzątać sobie uwagi nastrojami panny Pomeroy, Dobbs. Mamy inne, ważniejsze sprawy do 
omówienia.  

- Tak jest, sir. A jakie to sprawy, wasza lordowska mość? 
Gideon popatrzył znacząco na skarpę. 

59

background image

- Możliwość, że nie złapaliśmy jeszcze wszystkich złodziei 
Brzydka twarz Dobbsa wykrzywiła się w dziwnym grymasie. 
- Sądzi pan, że są jeszcze inni? 
- Kolekcja klejnotów przechowywanych  w  tej  jaskini jest doprawdy imponująca  - 

powiedział z namysłem Gideon. - Wydaje mi się, że wybierał je ktoś znający się na rzeczy i 
nie jest to przypadkowy zbiór. 

- Aha. - Dobbs uchwycił się tej myśli. - Uważa pan, że za tymi złodziejami stoi jakiś 

mózg? Ktoś, kto wyznaczał najcenniejsze okazy do kradzieży? 

- Myślę, że warto przepytać Crane'a i pozostałych dwóch, których ujęliśmy dziś w 

nocy. 

- Zgadzam się - przytaknął Dobbs, zacierając ręce. - Im więcej, tym lepiej. Nie muszę 

panu   przypominać,   że   rozwiązanie   tej   sprawy   przysporzy   mi   wiele   rozgłosu.   Tak,   sir, 
wszyscy eleganci będą się ustawiać w kolejkach, żeby wynająć J. Williama Dobbsa.

- Niewątpliwie. - Gideon zwrócił się do Owla - Gdy pójdę do magistratu z Dobbsem, 

by zająć się przesłuchaniami, ty ruszaj do Blackthorne Hall i każ lokajowi przygotować dla 
mnie   ubranie   na   wizytę   w   probostwie.   Upewnij   się,   że   wszystko   jest   w   porządku,   Owl. 
Zamierzam się oświadczyć i chciałbym zrobić dobre wrażenie. 

-  Pewnie będzie pan chciał się ubrać na czarno, milordzie. Tak jak na pogrzeb. 

Effie nalała sobie kolejną filiżankę herbaty.  To już czwarta od czasu, gdy Harriet 

zeszła na dół po kąpieli. Felicity przechadzała się pod oknem salonu z niezmiernie poważną 
miną.   Pani   Stone   zdołała   już   przyjść   do   siebie   po   kolejnym   omdleniu   wywołanym 
pojawieniem się Harriet. Gdy tylko się podniosła, zaciągnęła wszystkie story w oknach, jak w 
domu umarłego. 

Wysoki zegar tykał dostojnie, wskazując nieubłaganie zbliżającą się godzinę trzecią. Z 

każdym   nieznacznym   poruszeniem   jego   wskazówek   Effie   coraz   głębiej   zapadała   w 
przygnębienie. Nad całym domem zawisła aura niepokoju. 

Harriet zdawało się, że staje się ona coraz gęstsza. Z początku gnębiło ją poczucie 

winy, że tak wszystkich zmartwiła. Teraz zaczynała tracić cierpliwość z powodu dziwnego 
zachowania domowników. 

-   Nie   mogę   zrozumieć,   dlaczego   zachowujecie   się   wszyscy   jakbym   umarła   w   tej 

jaskini - mruknęła, nalewając sobie herbatę.

Nie   wiedząc,   jaki   rodzaj   sukni   byłby   najbardziej   odpowiedni   na   taką   okazję   jak 

przyjmowanie   oświadczyn,   wybrała   najnowszą,   muślinową,   niegdyś   białą,   którą 
przefarbowała na żółto, gdy zaczęła tracić kolor. Długie rękawy zebrane były w nadgarstkach, 
a dekolt zakrywała skromna wyszywana narzutka. Na niesfornych włosach upięła świeży, 
biały czepek z koronki. Bez czepka 
zawsze czuła się nie ubrana. 

Gdy przyglądała się sobie w lustrze, doszła do wniosku, że wygląda tak jak zwykle. A 

właściwie jak codziennie. Można by się spodziewać, że po tym, co się wydarzyło ostatniej 
nocy, powinna się choć trochę zmienić. Stać się bardziej ponętna albo interesująca... Ciekawie 
byłoby stwierdzić, że stała się teraz kimś tajemniczym. Tymczasem wyglądała po prostu jak 
Harriet. 

- Dzięki Bogu, nie umarłaś - odezwała się Felicity. - Mówię poważnie, Harriet. Przede 

wszystkim, nie rozumiem, jak mogłaś w ogóle pójść do tych jaskiń, a tym bardziej spędzić 
całą noc w którejś z nich. To musiało być straszne. 

- Właściwie nie było to straszne, tylko dość niewygodne. - A poza tym, nie miałam 

specjalnego wyboru. - Harriet upiła łyk herbaty. - Gdy już tam weszłam, nie było sposobu, 
żeby wyjść,  bo zaczął się przypływ. Wszystko to tylko wypadek. Chciałabym to jeszcze raz 
podkreślić. 

60

background image

- To koszmar - powiedziała ponuro Effie. - Bóg jeden wie co się teraz może zdarzyć. 
- Zapewne moje zaręczyny - odparła z westchnieniem 

Harriet 

-   Z   mężczyzną,   który   ma   odziedziczyć   tytuł   para   -   zauważyła   jak   zwykle 

pragmatyczna Felicity. - Nie taki zły los, moim zdaniem. 

- Nie byłoby to takie złe, gdyby żenił się ze mną, bo się nieprzytomnie zakochał - 

sprostowała Harriet. - Problem polega na tym, że on żeni się z poczucia obowiązku. 

-  I   tak   powinno  być   -   podsumowała   chmurnie   Effie.   -  Zniszczył   twoją  reputację. 

Całkowicie. 

Harriet żachnęła się. 
- Wcale nie czuję się zrujnowana. 
Pani   Stone   wkroczyła   do   pokoju,   niosąc   kolejną   tacę   z   herbatą,   i   dołączyła   do 

nielicznej grupy zebranych. Miała wygląd kogoś komu dane będzie obwieścić koniec świata. 

- Nie będzie żadnych zaręczyn ani małżeństwa. Posłuchajcie moich słów. Zobaczycie. 

Potwór z Blackthorne Hall zabawił się w swój diabelski sposób z panienką Harriet i teraz 
odtrąci ją jak śmieć. 

- Panie Boże, dopomóż! - Effie zmięła w dłoni chusteczkę i z jękiem przechyliła się do 

tyłu. 

Harriet pociągnęła nosem. 
- Doprawdy, pani Stone. Wolałabym, aby nie wyrażała się pani o mnie jako o śmieciu. 

Powinna pani pamiętać, kim dla pani jestem. 

- To nie żadna aluzja osobista, panienko Harriet. - Pani Stone z brzękiem postawiła 

tacę. - Ja po prostu znam naturę tej bestii. Już raz przez to przeszłam. Dostał, czego chciał. 
Teraz jest już daleko. 

Felicity popatrzyła z namysłem na Harriet. 
- Czy naprawdę dostał, czego chciał, Harriet? Nie wyrażałaś się na ten temat dość 

jasno. 

- Na miłość  boską - wtrąciła się Effie, zanim Harriet zdążyła  choćby pomyśleć  o 

odpowiedzi. - To naprawdę nie jest teraz istotne. Najważniejsze, że zło już się stało. 

Harriet uśmiechnęła się blado do siostry. 
- Widzisz, Felicity? To, co się naprawdę wydarzyło, nie jest ważne. Liczą się pozory. 
- Tak, wiem - odparła Felicity. - Ale wiesz, że jestem bardzo ciekawa. 
-   Och,   uwiódł   ją,   uwiódł   -   powiedziała   zdecydowanie   pani   Stone.   -   Możesz   być 

pewna. Żadna młoda, niewinna panienka nie spędziłaby nocy z Potworem z Blackthorne Hall, 
żeby nie stwierdzić rano, że ją uwiódł. 

Harriet poczuła, że się rumieni. Sięgnęła po jedno z małych ciasteczek na tacy. 
- Dziękujemy pani za opinię, pani Stone. Wydaje mi się, że dość już usłyszałyśmy. 

Dlaczego nie pójdzie pani teraz dopilnować kuchni? Jestem pewna, że jego lordowska mość 
przybędzie tu lada chwila. Będziemy potrzebowali więcej herbaty. 

Pani Stone żachnęła się. 
- Już przyniosłam herbatę. A pani tylko oszukuje samą siebie, myśląc, że St. Justin 

pokaże się tu dziś po południu. Lepiej poddać się temu, co i tak nieuchronne. I modlić się do 
Pana Najwyższego, żeby panienka nie była w ciąży tak jak moja biedna Deirdre. 

Harriet zacisnęła usta w gniewie. 
- Nawet jeśli taki jest mój los, nie zamierzam dodawać do tego dramatu samobójstwa, 

pani Stone. 

-   Harriet,   proszę   -   zaoponowała   Effie.   -   Czy   nie   możemy   porozmawiać   o   czymś 

innym? Cała ta gadanina o uwiedzeniu i samobójstwach źle działa mi na nerwy. 

Odgłos   kopyt   końskich   przyniósł   szczęśliwie   koniec   tej   rozmowy.   Felicity 

poszybowała do okna, by wyjrzeć spomiędzy zasłon. 

61

background image

- To on! - krzyknęła triumfalnie. - Na jakimś wielkim koniu. - Harriet miała rację. St. 

Justin przyjechał tu, żeby się oświadczyć. 

- Bogu  niech  będą  dzięki   - stwierdziła  Effie,   prostując  się  na krześle.   - Jesteśmy 

uratowane. Harriet, wyjmij to ciastko z ust albo przełknij je szybko. 

-  Jestem  głodna   -  z  pełnymi  ustami  zaoponowała  Harriet.  -  Nie  dostałam   jeszcze 

śniadania, pozwolę sobie przypomnieć. 

- Młoda dama, która ma właśnie otrzymać propozycję małżeństwa, powinna być zbyt 

zdenerwowana, by móc jeść. Tym bardziej jeśli ta propozycja ma nastąpić w takich, a nie 
innych   okolicznościach.   Pani   Stone,   proszę   się   przygotować   na   otwarcie   drzwi.   Jego 
lordowska   mość   nie   będzie   przecież   czekał   cały   dzień.   Felicity,   usuń   się,   to   ciebie   nie 
dotyczy. 

- Och, dobrze już, ciociu Effie. - Felicity, podobnie jak Harriet, uniosła znacząco oczy 

ku niebu i wybiegła z salonu. - Ale zażądam potem wyczerpującego raportu! - krzyknęła 
jeszcze z hallu.

Mimo   dziarskiego   wyglądu,   jaki   starała   się   utrzymać,   żołądek   Harriet   ścisnął   się. 

Teraz ważyły się jej losy i nic nie szło tak, jak sobie zaplanowała. Gdy usłyszała nagłe, 
zdecydowane pukanie Gideona do frontowych drzwi, pożałowała, że nie zjadła w końcu tego 
ciastka. Czekała w napięciu, aż pani Stone otworzy. 

- Proszę powiedzieć pani Ashecombe, że przyszedł St. Justin powiedział oschle. - 

Jestem oczekiwany. 

- To okrutne, że pozwala pan myśleć biednej pannie Pomeroy że się pan z nią ożeni - 

stwierdziła zdecydowanym tonem pani Stone. - Wyjątkowo okrutne. 

- Proszę się usunąć, pani Stone - huknął Gideon. - Sam trafię do salonu. 
Jego buty zadudniły na podłodze hallu. To było celowe. Gideon potrafił poruszać się 

bezszelestnie, kiedy chciał. 

Harriet przestraszyła się. 
- O Boże! Obawiam się, że źle się to zaczęło, ciociu Effie. Pani Stone udało się go 

obrazić, zanim jeszcze przekroczył próg. 

- Cicho - zgromiła ją Effie. - Poradzę sobie z tym. 
Gideon wkroczył do pokoju, a Harriet zaparło dech w piersiach na ten widok. Jego 

duże, masywne ciało w doskonale skrojonym ubraniu i nieskazitelnie wypolerowanych butach 
prezentowało  się  wyjątkowo   elegancko.   Harriet   zastanawiała   się,  czy  to   ta  nowa,  bardzo 
intymna znajomość dodawała czegoś niezwykłego jego wyglądowi. 

Ich oczy spotkały się i stwierdziła, że Gideon doskonale pamięta ich wspólną noc. 

Spłonęła   rumieńcem,   zmieszana.   Starając   się   zatrzeć   to   wrażenie,   chwyciła   ciasteczko   i 
wgryzła się w nie, gdy Gideon zwrócił się do Effie. 

- Witam panią, pani Ashecombe. Dziękuję za przyjęcie mnie. Już pani zapewne wie, w 

jakim celu tu przyszedłem. 

- Rzeczywiście, słyszałam coś niecoś na ten temat, sir. Proszę usiąść. Harriet panu 

naleje. - Effie znacząco popatrzyła na bratanice. 

Starając   się   przełknąć   nieszczęsne   ciastko,   Harriet   chwyciła   czajniczek   i   nalała 

herbatę. Bez słowa podała Gideonowi filiżankę. 

-   Dziękuję,   panno   Pomeroy.   -   Usiadł   naprzeciwko   Harriet.   -   Wygląda   pani   dziś 

wyjątkowo ślicznie. Już się pani otrząsnęła z szoku, jak przypuszczam? 

Z jakiegoś powodu, być może dlatego, że jej nerwy były już u granic wytrzymałości, 

Harriet odebrała ten komentarz jako napastliwy. Przełknęła ciastko o smaku trocin i postarała 
się o pełen rezerwy uśmiech. 

- Tak, milordzie. Zupełnie. Muszę przyznać, że zawsze łatwo przychodzę do siebie. 

Przecież teraz, zaledwie kilka godzin po tym, jak stwierdziłam, że moja reputacja została 

62

background image

zrujnowana,   nie   wpadam   w   rozpacz   ani   desperację,   jakiej   można   by   się   spodziewać   po 
poświęceniu cennego dziewictwa Potworowi z Blackthome Hall.  

Effie była wstrząśnięta. 
- Harriet! 
Harriet uśmiechnęła się słodko. 
- Nie dlatego,  żebym  nie  planowała  czegoś  bardziej  interesującego. Po prostu nie 

odczuwam tak boleśnie tej straty. 

Effie spojrzała na bratanicę z naganą. 
- Zachowuj się. W końcu jego lordowska mość fatygował się tutaj po to, żeby ci się 

oświadczyć. - Odwróciła się do Gideona - Obawiam się, że Harriet nie jest dzisiaj sobą. Ma 
delikatne nerwy, jak pan wie. Jest oszołomiona ostatnimi wydarzeniami. 

Gideon zaprezentował swój lwi uśmiech. 
- Rozumiem, pani Ashecombe. Rzeczywiście, delikatne nerwy. Tego właśnie należy 

oczekiwać   od   dobrze   wychowanej   młodej   damy.   Może   powinniśmy   tylko   we   dwoje 
przedyskutować   całą   sprawę.   Coś   mi   mówi,   że   pani   bratanica   niewiele   wniesie   do   tej 
rozmowy. 

63

background image

8

Tajemniczy ząb, wraz z fragmentem skamieniałej szczęki, dał się wyjąć ze skały ze 

zdumiewającą łatwością. Harriet posłużyła się szpachelką i młotkiem z precyzją, której wiele 
lat temu nauczyła się od ojca i którą później ćwiczyła pracując samodzielnie. 

Ząb był bardzo duży, w kształcie płytki. Nie tkwił bezpośrednio w kości, lecz był 

osadzony w zębodole. Harriet stwierdziła, że jest to ząb istoty mięsożernej. I to bardzo dużej. 
Przyjrzała mu się w świetle lampy zawieszonej na haku. Nie mogła mieć pewności przed 
dokonaniem   bardziej   szczegółowych   badań.   Teraz   pewna   była   tylko   tego,   że   ząb   nie 
przypominał tych, które znalazła dotychczas. Nie można go też było porównać z żadnym z 
okazów z kolekcji ojca. Przy odrobinie szczęścia mogło się okazać, że jest to resztka jakiegoś 
nie istniejącego już gatunku. Jeśli nie uda się go sklasyfikować, będzie mogła napisać referat 
na jego temat i przedstawić go całemu światu. 

Minęły   już   dwa   dni   od   owej   brzemiennej   w   skutki   nocy   spędzonej   z   Gideonem. 

Trzymając w dłoni swoje znalezisko, Harriet rozejrzała się po jaskini, która zmieniła jej życie. 
Skradzione klejnoty zostały już zabrane przez Dobbsa, pod nadzorem Gideona i urzędnika z 
magistratu. Usunięto nawet worki, które posłużyły im za posłanie. 

Nadal ściskając ząb, Harriet podeszła do miejsca, gdzie tak niedawno spoczywała w 

ramionach   Gideona.   Wspomnienia   zawładnęły   nią   całkowicie.   Przypomniała   sobie   dzikie 
pożądanie w jego oczach, pot na jego skroniach i twarde, napięte mięśnie jego ramion. Tej 
nocy bliski był całkowitej utraty panowania nad sobą. 

Zdała sobie sprawę, jak ważne było dla niego wtedy to, że sprawia jej ból. Jak tylko 

mógł, starał się go zmniejszyć, mimo że najwyraźniej owładnięty był szałem namiętności. 
Harriet wzdrygnęła się na wspomnienie tego, co czuła, gdy w nią wszedł. Wypełnił ją tak 
szczelnie, że niemal stał się jej częścią. Przez chwilę byli sobie tak bardzo bliscy, jak to tylko 
jest   możliwe.   Poczucie   tej   niesamowitej   bliskości   było   nie   tylko   fizyczne.   Harriet   miała 
wrażenie, że dotknęła samej duszy Gideona. Wiedziała, że on odebrał to tak samo. 

Niezwykła fala poetyckiej zadumy przestraszyła ją. 
-   Bzdury   -   mruknęła   na   głos.   Prawdopodobnie   o   tego   typu   rzeczach   rozmyślają 

wszystkie zakochane młode damy, które są na tyle głupie, by oddać swoje dziewictwo jeszcze 
przed ślubem. Jakoś trzeba usprawiedliwić ten błąd. 

Ale może właśnie powinna sobie wybaczyć te poetyckie porywy. Była przecież, co tu 

kryć,  zakochaną kobietą. Harriet wiedziała  o tym  od dwóch dni. Prawdę powiedziawszy, 
wiedziała   nawet   wcześniej.   Świadomość,   że   Gideon   żenił   się   z   nią   tylko   z   poczucia 
obowiązku, rozdzierała jej serce. Wiedziała, że nie wyperswaduje mu tego małżeństwa. Zbyt 
okrutnie   rozprawiono   się   kiedyś   z   jego   honorem.   Nie   pozwoli   by   się   to   powtórzyło, 
szczególnie w tak podobnych okolicznościach. Rana zadana jego dumie była zbyt świeża. 

Harriet zdjęła lampę z haka i wyszła z jaskini, gdzie odkryła, że miłość nie jest ani 

taka prosta, ani taka słodka, jak się spodziewała. O wiele łatwiej było zmagać się z takimi 
zagadkami  kamieni  jak piękny skamieniały ząb niż zrozumieć  złożoną naturę mężczyzny 
takiego jak Gideon. Bo mężczyzna taki jak Gideon powinien być akceptowany i kochany. Ale 
był zbyt dumny na to, by się tłumaczyć czy prosić o zrozumienie. 

64

background image

Felicity   wpadła   do   gabinetu   właśnie   w   chwili,   gdy   Harriet   zabierała   się   do 

narysowania zęba znalezionego w jaskini. 

- Tu jesteś. Tak myślałam. - Felicity zamknęła za sobą drzwi Usiadła. - Jak możesz po 

tym wszystkim zmusić się do oglądania tych szkaradnych kamieni? 

Harriet podniosła głowę. 
- Szczerze mówiąc, ostatnio uważam tę pracę za rodzaj ucieczki. 
-   Ach!   Ja   na   twoim   miejscu   przygotowywałabym   już   swój   posag.   Tylko   pomyśl, 

Harriet. Będziesz hrabiną. 

- Wicehrabiną. 
-   Och,   na   razie   tak.   Ale   kiedyś,   gdy  umrze   ojciec   St.   Justina,   zostaniesz   hrabiną 

Hardcastle. Wyobraź to sobie. Czy zdajesz sobie sprawę, jak to zmieni moje życie? 

Harriet uniosła brwi. 
- Twoje życie? 
-   Oczywiście.   Nie   muszę   już   tak   dobrze   wyjść   za   mąż.   Jeśli   kiedyś   pojadę   do 

Londynu, będę mogła się bawić, zamiast polować na odpowiedniego męża. Co za ulga! 

Harriet odłożyła ołówek i usiadła wygodniej na krześle. 
- Nie wiedziałam, że czujesz się do czegoś zmuszana, Felicity.
- Właśnie tak się czułam. Wiedziałam, że ciocia Effie i ty liczycie na to, że dobrze 

wyjdę za mąż i w ten sposób zapewnię  sobie przyszłość. - Felicity uśmiechnęła się pogodnie. 
- I oczywiście wypełniłabym ten obowiązek, skoro tak trzeba. Poza tym nie chciałabym być 
dla was kłopotem. A teraz jestem wolna. 

Harriet potarła palcami skronie. 
- Przepraszam. Nigdy nie zastanawiałam się nad twoimi planami. Myślałam, że gdy 

pojedziesz do Londynu, po prostu oczarujesz kilku odpowiednich młodzieńców i będziesz 
mogła się zakochać w którymś z nich. 

- Poważnie wątpię, by dało się pogodzić miłość z wymogami zdrowego rozsądku - 

stwierdziła sucho Felicity. 

- Chyba masz rację. Popatrz tylko na sytuację, w jakiej się znalazłam. 
- A co w niej złego? Moim zdaniem wszystko wygląda sympatycznie. Bardzo lubisz 

St. Justina. Nie zaprzeczaj. Widziałam wyraz twojej twarzy, gdy z nim rozmawiałaś. 

- Tak, lubię go- mruknęła Harriet, świadoma, że słowo „lubić" jest zbyt blade, by 

oddać   to,   co  czuje   do  Gideona.   -   Ale   nie   zwróciłaś   uwagi   na   fakt,   że   on  proponuje  mi 
małżeństwo wyłącznie dlatego, by wykazać, że jest człowiekiem honoru. 

Felicity jęknęła. 

-

Na litość boską, Harriet! To oczywiste, że musi się z tobą ożenić, choć pani Stone 
nie wierzy, że tak się stanie. Przecież cię uwiódł! - Tu nastąpiła znacząca pauza. - 
A zrobił to, prawda? 

-

To   nie   jest   najważniejsze,   jak   mówi   ciocia   Effie.   Przede   wszystkim   chodzi   o 
pozory. 

Harriet przymrużyła oczy. 
- Jak, u Boga Ojca, udało ci się dojść do tego wieku z tym nieszczęsnym brakiem 

taktu, moja droga siostro? 

- Zapewne dzięki temu, że to ty jesteś moją siostrą, a jak dotąd zawsze byłaś skłonna 

nazywać rzeczy po imieniu. Nie masz ogłady towarzyskiej, o czym bez przerwy przypomina 
nam ciocia Effie. 

Harriet skinęła głową zrezygnowana. 
- Wiedziałam, że to i tak moja wina. Wszystko, co się dzieje, zawsze jest z mojej 

winy. 

- A co, litujemy się nad sobą? 

65

background image

- Tak - odburknęła Harriet. - Jeśli już koniecznie chcesz wiedzieć, rzeczywiście mi 

siebie żal. 

-   Na   twoim   miejscu,   moja   droga,   uwiedziona   siostro,   dziękowałabym   swojej 

szczęśliwej gwieździe, że mężczyzna, który mnie uwiódł, chce się ze mną ożenić. Czy wiesz, 
co mówią w miasteczku? 

- Nie. I chyba nie chcę wiedzieć. 
- Co prawda mówi  się wiele o ujęciu złodziei,  ale  ludzi  bardziej  interesuje twoja 

sytuacja. 

Harriet jęknęła. 
- Wyobrażam sobie. 
- Mówią, że historia się powtarza. - Felicity delektowała się tym dramatem. -Uważają, 

że Potwór z Blackthorne Hall uwiódł kolejną młodą, niewinną córkę proboszcza i że wkrótce 
ją odtrąci. 

Harriet skrzywiła się. 
- Czy wiedzą, że St. Justin i ja jesteśmy zaręczeni? 
-   Oczywiście.   Ale   po   prostu   nie   wierzą,   że   dojdzie   do   ślubu.   Są   przekonani,   że 

podzielisz los biednej Deirdre. 

- Dyrdymały. - Harriet ujęła w dłoń ołówek i zabrała się do pracy. - Jedyną rzeczą, 

której jestem pewna w tej nieszczególnej sytuacji, jest to, że wyjdę za mąż. Nawet sam diabeł 
nie powstrzymałby St. Justina od małżeństwa. 

- Miejmy nadzieję. Będzie ciężko, jeśli tego nie zrobi, prawda?
Odgłos   kopyt   końskich   na   podjeździe   uniemożliwił   Harriet   odpowiedź.   Felicity 

zerwała się na równe nogi i podbiegła do okna. 

- St. Justin - obwieściła. - Skąd on bierze takie konie? Przecież to potwory. Ciekawe, 

czego chce tym razem? Wygląda ponuro. 

- To nic nie znaczy. Zawsze tak wygląda. 

 

Felicity przyjrzała się siostrze. 
-   Mogłabyś   przynajmniej   zdjąć   ten   okropny   fartuch   i   poprawić   czepek.   Szybko, 

siostro. Masz zostać wicehrabiną. Musisz się nauczyć odpowiednio ubierać. 

- Wątpię, czy St. Justin zauważyłby na mnie nową suknię. 
Harriet mimo wszystko posłusznie zdjęła fartuch i zaczęła poprawiać włosy. W hallu 

dał się słyszeć podniesiony głos pani Stone. 

- Powiem pannie Pomeroy, że pan przyjechał, sir. 
- Nie trzeba. Spieszę się. Sam jej powiem. 
Harriet podeszła do drzwi w momencie, gdy się otwierały. Uśmiechnęła się grzecznie. 
- Witam, milordzie. Nie spodziewałyśmy się pana. 
- Jestem tego świadom. - Gideon nie odwzajemnił uśmiechu. Miał na sobie ubranie do 

konnej jazdy i Felicity trafnie odgadła jego nastrój. Rzeczywiście był ponury. Bardziej niż 
zwykle. - Przykro mi, Harriet, ale musiałem tu wpaść bez zapowiedzi albo wysłać umyślnego. 
Wolałem załatwić to osobiście. 

Harriet przyglądała mu się przerażona. 
- O co chodzi, milordzie? Czy coś złego? 
- Otrzymałem wiadomość, że stan mojego ojca znowu się pogorszył. Posłał po mnie. 

Wyjeżdżam natychmiast do Hardcastle. Nie wiem, kiedy będę mógł wrócić. 

Harriet podeszła do niego i pogładziła go ze współczuciem po ramieniu. 
- Och, Gideonie. Tak mi przykro. Mam nadzieję, że twój ojciec wyzdrowieje. 
Wyraz twarzy Gideona nie złagodniał ani trochę. 
- Dotychczas  tak  było,  że poprawiało mu  się zaraz  po moim  przyjeździe.  Już nie 

pierwszy raz jestem wzywany do jego łoża śmierci, ale nigdy nie wiadomo, kiedy to prawda, 
więc muszę jechać. 

66

background image

- Rozumiem. 
- Zostawię ci mój adres w Hampshire. - Ściągnął z dłoni skórzaną rękawicę i podszedł 

do biurka. Złapał ołówek i skreślił kilka słów na papierze przygotowanym do szkicowania 
zęba.   Gdy   skończył,   wyprostował   się,   złożył   papier   i   rzucił   jej   prosto   w   ręce.   Ich   oczy 
spotkały się w niemym porozumieniu. 

- Dasz mi znać, jeżeli zdarzy się coś, o czym powinienem wiedzieć. Rozumiesz? 
Przełknęła z trudem ślinę, świadoma, że prosi ją o natychmiastowe powiadomienie, 

gdyby odkryła, że jest w ciąży, 

- Tak, milordzie. Powiadomię pana. 

- Świetnie. Muszę ruszać. 

Naciągnął rękawicę, a potem chwycił Harriet w ramiona. Przycisnął ją mocno i szybko 

pocałował.   Zanim   zdążyła   odpowiedzieć,   Gideon   puścił   ją   i   wyszedł.   Po   chwili   drzwi 
frontowe zatrzasnęły się i na podjeździe dał się słyszeć stukot kopyt jego rumaka. Felicity 
przyglądała się Harriet rozszerzonymi z ciekawości oczyma.

- Wielkie nieba! Czy tak właśnie cię całował, gdy cię uwodził? Muszę przyznać, że 

wygląda to podniecająco. 

Harriet opadła na krzesło. 
- Felicity, jeśli powiesz jeszcze choć jedno słowo na temat tej nocy, przysięgam, że cię 

uduszę. Radzę ci być ostrożną. Teraz, skoro już nie zamierzasz dobrze wyjść za mąż, nie 
jesteś tak cenna dla tego domostwa. 

Felicity zachichotała. 

-

Będę to miała na uwadze. Ale przyznaj, miałaś szczęście, że ciocia Effie nie była 
świadkiem tego pożegnalnego pocałunku. 

W tym momencie drzwi otworzyły się nagle i do gabinetu wtargnęła wstrząśnięta Effie. 

-   Cóż   to   znaczy?!   Był   tu   St.   Justin.   Pani   Stone   twierdzi,   że   przyjechał,   aby   ci 

zakomunikować, że cię porzuca. 

Harriet wzruszyła ramionami.  
- Uspokój się, ciociu Effie. Jedzie do ojca, który podobno jest umierający. 
- Ale nie było jeszcze oficjalnego ogłoszenia zaręczyn. W gazetach nie ukazała się o 

tym ani jedna wzmianka. 

- Gdy wróci, będzie mnóstwo czasu na formalności - odparła spokojnie Harriet. 
Z korytarza wyłoniła się pani Stone. Jej oczy płonęły satysfakcją. 
-   Nie   wróci   -   szepnęła   ponuro.   -   Wiedziałam,   że   tak   będzie.   Ale   nie   chciałyście 

słuchać moich ostrzeżeń. A teraz wyjechał. Nie zobaczycie go już. Biedna panienka Harriet 
pozostawiona swojemu strasznemu losowi! 

Harriet popatrzyła groźnie na gospodynię. 
-   Pani   Stone,   proszę   nie   pokazywać   nam   tu   swoich   histerii.   Nie   mam   na   to 

najmniejszej ochoty. 

Ale było już za późno. Oczy pani Stone poszybowały w górę, a ona padła na podłogę. 

Następnego   ranka   przyszedł   list   od   ciotki   Adelajdy.   Effie   otworzyła   go   podczas 

śniadania i przeczytała siostrzenicom z rosnącym podnieceniem. 

Moja Droga Siostro, Drogie Siostrzenice. 
Mam przyjemność zakomunikować Wam, że zakończyłam już sprawy związane z 

żałobą   i   prawnikami.   Nareszcie   fortuna,   którą   zgromadził   mój   nieboszczyk   małżonek, 
należy do mnie i zamierzam jej używać do woli. Dobry Bóg wie, że to ja zarobiłam każdego  
pensa z tej sumy. 

Wynajęłam w Londynie dom na resztą sezonu i chciałabym abyście wszystkie trzy  

niezwłocznie   tu   do   mnie   zjechały.   Nie   traćcie   ani   chwili,   bo   sezon   zbliża   się   do  
kulminacyjnego punktu, Zostawcie wszystko. Tu przygotujemy Wam garderobę. 

67

background image

Sporządziłam nowy testament, zgodnie z którym Harriet i Felicity otrzymają pokaźne 

wiano. Ta część majątku, której nie uda mi się wydać, zanim opuszczę ten świat, przypadnie  
również moim uroczym siostrzenicom. 

Wasza Adelajda 

Effie podniosła wzrok ku niebu i przycisnęła list do piersi. 
- Jesteśmy uratowane. To jest odpowiedź na moje modlitwy. 
-   Poczciwa   ciocia   Addie   -   dodała   Felicity.   -   Uparła   się   i   w   końcu   dostała   swoje 

pieniądze. Ale będzie cudownie! Kiedy wyjeżdżamy? 

- Natychmiast - stwierdziła krótko Effie. - Nie traćmy ani chwili. Wyobraźcie sobie 

tylko: obie jesteście dziedziczkami fortuny!

- Niezupełnie - wytknęła jej Harriet. - Ciotka Adelajda pisze, że postara się wydać te 

pieniądze. Kto wie, ile z tego zostanie. 

- Nikt w Londynie o tym nie pomyśli - odparła przytomnie Effie - Wszyscy zostaną 

poinformowani, że obie otrzymacie okrągłe sumki. Tylko to się liczy. - Popatrzyła na zegar. - 
Wyślę   panią   Stone   do   miasteczka,   żeby   zarezerwowała   dla   nas   miejsca   w   dyliżansie 
pocztowym. Musimy się zaraz pakować. Chcę, byście jutro rano były gotowe do wyjazdu. 

- Chwileczkę, jeśli pozwolisz, ciociu Effie. - Harriet odłożyła łyżkę. - To rzeczywiście 

wspaniała  okazja dla Felicity,  ale ja nie muszę  jechać do Londynu.  Ani nawet nie chcę. 
Zaczynam właśnie pracę nad niezwykle interesującym odkryciem. Wydobyłam na razie tylko 
ząb, ale spodziewam się odnaleźć inne szczątki tego stworzenia. 

Effie odstawiła filiżankę. Jej niebieskozielone oczy patrzyły 

uważnie. 

- Pojedziesz z nami, Harriet. Zdecydowałam. 
- Ależ mówiłam, że nie mam ochoty jechać do stolicy.  
- Pojedziecie we dwie z Felicity. Jestem pewna, że będziecie się dobrze bawiły. Poza 

tym jest mi wystarczająco dobrze tu, w Upper Biddleton. 

- Wydaje mi się - zaczęła groźnie Effie - że się nie rozumiemy, Harriet. To niebywała 

okazja. Nie tylko dla Felicity. Także dla ciebie. 

- Jak to? - zapytała zaskoczona Harriet. - Przecież już jestem zaręczona. Nic więcej nie 

można się chyba spodziewać po wywiezieniu mnie do stolicy. 

Oczy Effie wezbrały gniewem. 
- Sądziłam - powiedziała zimno - że skoro masz zostać wicehrabiną, a potem hrabiną, 

będziesz chciała nauczyć się czegoś, by móc wejść do towarzystwa. Nie chciałabyś przecież 
przynosić wstydu swemu mężowi, prawda? 

Harriet była zaskoczona. Nawet nie podejrzewała istnienia takiego problemu. 
- Zawstydzanie St. Justina to ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła - powiedziała 

powoli. - Bóg jeden wie, ile już upokorzeń wycierpiał w życiu. 

Effie uśmiechnęła się z satysfakcją. 
- A zatem postanowione. Masz właśnie szansę przygotowania się do swojej nowej 

życiowej roli. 

Felicity uśmiechnęła się złośliwie. 
- Świetna okazja do zdobycia odrobiny ogłady, Harriet. 
-   A   mój   ząb?   -   próbowała   jeszcze   protestować   Harriet.   -   Co   z   moimi 

skamieniałościami? 

- Te kamienie utkwiły w skale na długo przed potopem - stwierdziła lekceważąco 

Effie - i mogą jeszcze poczekać kilka miesięcy, aż będziesz miała czas je zbadać. 

Tu Felicity roześmiała się. 
- Punkt dla cioci, Harriet! A ty masz przecież zostać wicehrabiną. Naprawdę powinnaś 

nauczyć się, jak należy się zachowywać w towarzystwie, nie tylko ze względu na samego St. 

68

background image

Justina,   ale   też   na   całą   jego   rodzinę.   Chcesz   przecież,   żeby   rodzice   wicehrabiego   cię 
zaakceptowali. 

Harriet zamyśliła się. A potem uderzyła ją pewna myśl. W Londynie będzie mogła 

zbadać ząb. Będzie w stanie orzec, czy to rzeczywiście unikat. 

- Może istotnie powinnam sobie zrobić kilka tygodni wolnego i pojechać do stolicy, 

żeby nabrać ogłady. 

- Doskonale.- Ciotka Effie posłała jej uśmiech pełen aprobaty. 
Harriet przytaknęła. 
- Dobrze. Napiszę do St. Justina i powiadomię go o wszystkim -  Jej twarz rozjaśniła 

się. - Może do nas dołączy, gdy poprawi się stan zdrowia jego ojca. 

- Może, ale nie liczyłabym na to- powiedziała Effie. Jej oczy były poważniejsze niż 

kiedykolwiek. - Nie wydaje mi się, że powinnyśmy mówić tyle o twoich, hm, zaręczynach. 

Harriet popatrzyła na nią zdumiona. 
- Nie mówić? Co miałaś na myśli, ciociu Effie? 
Effie odchrząknęła i delikatnie otarła usta serwetką. 
- Rzecz w tym, kochanie, że nie było oficjalnego ogłoszenia zaręczyn. O ile wiem, St. 

Justin nie był nawet łaskaw wysłać zawiadomienia do prasy. Byłoby wysoce niewskazane, 
żebyśmy same to zrobiły. A zatem, dopóki on zajmuje się tamtą sprawą... 

Harriet zwiesiła głowę. 
- Wydaje mi  się, że zaczynam  rozumieć, ciociu Effie. Pani Stone zasiała w tobie 

ziarno niepokoju, zgadza się? Nie jesteś pewna, czy nie zostałam uwiedziona i porzucona. 

- To nie pani Stone jest przyczyną obaw - przyznała smutno Effie. - Twój los jest 

szeroko dyskutowany w miasteczku. Miejscowi ludzie, którzy twierdzą, że znają St. Justina 
aż za dobrze, uważają, że on bawi się tobą w okrutny sposób. Przyznasz, pomysł opuszczenia 
tych okolic w tak krótkim czasie nie wróży nic dobrego?  

- Na litość boską! Jego ojciec jest przecież poważnie chory. 
- To on tak twierdzi. - Effie przyciszyła głos, gdy do pokoju weszła pani Stone z tacą 

pełną grzanek. - Ale nie wiemy tego na pewno, prawda? 

- St.  Justin  nie  jest  kłamcą  -  wybuchnęła  Harriet.   - Zaczynam  widzieć,   do czego 

zmierzasz. Boisz się, że nie możemy polegać na słowie St. Justina. 

- No... 
- Masz nadzieję, że pojedziemy do Londynu i będziemy udawać, że nic się nie stało. 

Czy jednak będziesz w stanie ukryć przed ludźmi, że jestem z nim zaręczona, lub uciszyć 
pogłoski o tym, co wydarzyło się w jaskiniach? 

Effie posłała jej lodowate spojrzenie. 
- Jesteś teraz dziedziczką fortuny, Harriet. Wiele ci się z tego powodu wybaczy. Co 

więcej, pogłoski o twoim uwiedzeniu mogą nie dotrzeć do Londynu. Upper Biddleton jest 
daleko. 

- Nie pozwolę ci przemilczać moich zaręczyn - uprzedziła ją Harriet. - Niezależnie od 

tego, czy w nie wierzysz, czy nie. Pojadę do Londynu, by nauczyć się, jak radzić sobie w 
towarzystwie, a także z innych, osobistych powodów. Ale nie wyprę się Upper Biddleton i nie 
licz na to, że wystawisz mnie na tym ślubnym targowisku jako niewinną młodą dziedziczkę. 
Nawet gdybym nie była zaręczona, jestem już za stara na tę rolę. 

- Brawo!  - wykrzyknęła  Felicity.   - Dobrze  powiedziane,   Harriet.   To  ja  będę  ową 

niewinną młodą dziedziczką, a ty możesz być  tajemniczą starszą damą. Najlepsze w tym 
wszystkim jest to, że żadna z nas nie musi już się starać o męża. Możemy się po prostu dobrze 
bawić. Zatem postanowione: jedziemy wszystkie do Londynu. 

- Mam nadzieję- powiedziała Effie, patrząc znacząco na Felicity - że nie będziemy już 

musiały mieć do czynienia z tak przerażającymi incydentami jak ten, który miał miejsce w 
Upper Biddleton. Jedna zrujnowana kobieta wystarczy w tej rodzinie. 

69

background image

Kiedy Gideon wszedł do pokoju śniadaniowego w Hardcastle, od razu zauważył list 

zaadresowany  do siebie.   Wyciągnął   go ze  srebrnej  patery  zawierającej   codzienną  pocztę. 
Jeszcze zanim złamał pieczęć, wiedział, że to list od Harriet. Jej pismo było takie jak ona - 
energiczne, niezwykle oryginalne i niezaprzeczalnie kobiece. 

Natychmiast pomyślał, że chyba jedynym powodem, dla którego mogłaby do niego 

napisać, jest ciąża. Ta perspektywa obudziła w nim niekłamaną satysfakcję i jakąś dziwną 
radość posiadania. Wyobraził sobie Harriet łagodnie zaokrągloną, brzemienną, a zaraz potem 
inną, trzymającą w ramionach niemowlę. Obydwa te obrazki wydawały mu się niezwykle 
miłe. Wyobrażał też sobie Harriet jedną ręką szkicującą jakąś kość, a drugą przystawiającą 
dziecko do piersi. 

Z początku wmawiał sobie, że wolałby, aby tak się nie stało. I bez tego Harriet było 

wystarczająco trudno z samą tylko perspektywą wyjścia za mąż. Wiedział, że wzbudziło to jej 
niepokój. Gideon ze swej strony też wolałby uciszyć nieco plotki w Upper Biddleton. Dla 
dobra Harriet lepiej byłoby, żeby wszyscy wiedzieli, że ze ślubem nie ma pośpiechu. Poza 
tym była przecież córką rektora. 

Stwierdził jednak, że i pośpieszny ślub za specjalnym pozwoleniem da się przeżyć. 

Miało to tę zaletę, że Harriet wkrótce przeniosłaby się do jego łoża. Ta myśl wywołała nagłe 
pulsowanie gorącej krwi w jego skroniach. 

- Dzień dobry, Gideonie. 
Podniósł  wzrok  znad  listu   Harriet   i  zobaczył  w  drzwiach   swoją  matkę,   Margaret, 

hrabinę Hardcastle. Ta drobna, z pozoru krucha kobietka była w rzeczywistości całkiem silna, 
o czym doskonale Gideon wiedział. Margaret poruszała się tak, jakby się unosiła o cal nad 
powierzchnią   ziemi.   Było   w   niej   coś   delikatnego,     zwiewnego,   co   harmonizowało   z   jej 
srebrnymi włosami i ulubionymi pastelowymi kolorami sukien. 

- Dzień dobry, madame. - Gideon odczekał, aż lokaj pomoże jej usiąść przy stole. 

Położył list od Harriet przy talerzu. Później przeczyta. Nie powiedział jeszcze rodzicom o 
swoich   zaręczynach.  Ojciec,   jak  zwykle,   gdy  tylko  się   dowiedział,   że  Gideon   przyjechał 
wieczorem, poczuł się lepiej. Teraz syn oczekiwał jego pojawienia się na śniadaniu. 

- Jak widzę, otrzymałeś jakiś list, kochanie. - Lady Hardcastle skinęła głową lokajowi 

nalewającemu kawę. - Ktoś, kogo znam? 

- Wkrótce ją poznasz. 
-   Ją?   -   Łyżeczka   lady   Hardcastle   zawisła   w   połowie   drogi   do   filiżanki.   Posłała 

Gideonowi pytające spojrzenie. 

- Nie miałem jeszcze sposobności, żeby wam powiedzieć, że się zaręczyłem. - Gideon 

uśmiechnął się zdawkowo do matki. Ale skoro ojciec najwyraźniej dzielnie przetrwał ostatni 
kryzys powinienem chyba o tym wspomnieć. 

- Zaręczyłeś się?! Gideonie, czy ty mówisz poważnie? 
Spokój zniknął z oczu lady Hardcastle. Zastąpiło go zaskoczenie i ledwo dostrzegalna 

iskierka nadziei. 

- Bardzo poważnie. 
-   Jak   miło   to   słyszeć,   mimo   że   jej   nie   znam.   Zaczynałam   się   obawiać,   że   po 

doświadczeniach z przeszłości całkowicie zarzuciłeś myśl o ożenku. A skoro nie ma już z 
nami twojego drogiego brata... 

- Tylko ja mogę zapewnić dziedzica Hardcastle - dokończył obcesowo Gideon. - Nie 

musisz mi o tym przypominać, madame Jestem świadom, że ojciec poważnie niepokoił się 
moim zaniedbaniem w tym zakresie. 

- Gideonie, czy zawsze musisz nadawać najmniej właściwe znaczenie słowom twego 

ojca? 

- Czemu nie? Czyż on myśli o mnie w bardziej właściwy sposób? 

70

background image

W tej właśnie chwili przy drzwiach powstało jakieś zamieszanie. Pojawił się sam lord 

Hardcastle. Towarzyszył mu jeden z lokajów, podtrzymujący go za ramię, ale widać było, że 
jego lordowska mość czuje się znacznie lepiej. Sam fakt, że trudził się, by zejść na śniadanie, 
świadczył  niezawodnie,   że  nie  odczuwał  już owych   bólów  w  piersiach,   które  kazały  mu 
wezwać Gideona. 

- A cóż to? - zażądał wyjaśnień Hardcastle. Jego piękne oczy, równie głębokie jak 

Gideona,   były   lekko   przyćmione   wiekiem,   ale   nadal   pełne   wyrazu.   Lordowi   brakowało 
ledwie   roku   do  siedemdziesiątki,   ale   zachował   atletyczną   budowę   młodzieńca,   jakim   był 
niegdyś. Był niemal tak wysoki jak Gideon. Jego rzednące włosy miały ten sam odcień srebra, 
co włosy żony, a szeroka twarz o wystających kościach policzkowych niewiele złagodniała z 
biegiem lat. - Pojechałeś tam i wróciłeś zaręczony? 

-   Tak   jest,   sir.   -   Gideon   wstał   od   stołu,   by   nałożyć   sobie   jedzenie   z   półmisków 

stojących na kredensie. 

- Już czas. - Hardcastle zajął miejsce u szczytu stołu. - Do diabła, chłopie! Nie zadałeś 

sobie nawet trudu, żeby nas uprzedzić. To nie jest taka drobnostka. Jesteś ostatnim z nas i 
martwiliśmy się z matką, kiedy nareszcie coś postanowisz. 

- Właśnie to zrobiłem. - Gideon wybrał kiełbaski i jajka, po czym wrócił do stołu. - 

Przygotuję wizytę mojej narzeczonej tak szybko, jak tylko się da. 

- Powinieneś powiedzieć nam o wszystkim, zanim się zaręczyłeś - wypomniała mu 

lady Hardcastle. 

- Nie było czasu. - Gideon nadział kiełbaskę na widelec. - Zaręczyny odbyły się bez 

żadnych wcześniejszych zapowiedzi. Ślub może się odbyć w podobnych okolicznościach. 

Lord spojrzał na niego rozwścieczony. 
- Na Boga, człowieku! Czy chcesz nam powiedzieć, że skompromitowałeś kolejną 

młodą damę? 

- Wiem, że żadne z was mi nie uwierzy, ale tej pierwszej nie   skompromitowałem. 

Jestem   natomiast   winien   kompromitacji   drugiej.   -   Gideon   wyczuwał   przerażenie   matki   i 
gniew ojca Skoncentrował się na jedzeniu. - To był wypadek. Ale stało się. I będzie ślub. 

- Nie wierzę - powiedział zdecydowanie lord. - Bóg mi świadkiem, nie wierzę, że 

mogłeś zrujnować kolejną młodą kobietę. 

Gideon zacisnął palce na nożu, ale nie odezwał się ani słowem. Przysiągł sobie, że tym 

razem nie będzie się spierał z ojcem, ale czuł, że nie ma nadziei na uniknięcie dalszych takich 
scen. Nie mogli razem przebywać nawet pięciu minut w tym samym pomieszczeniu, by nie 
wybuchnąć gniewem. 

Lady Hardcastle posłała Gideonowi pełne dezaprobaty spojrzenie, po czym zajęła się 

rozwścieczonym mężem. 

- Uspokój się, mój drogi. Jeśli się nie opanujesz, dostaniesz znowu ataku. 
- Jeśli stracę przytomność przy tym stole, będzie to tylko jego wina! - Lord wycelował 

w syna widelec. - Dość tego! Powiedz, co się stało, i nie trzymaj nas dłużej w niepewności. 

-   Niewiele   jest   do   opowiadania   -   rzekł   spokojnie   Gideon.-   Nazywa   się   Harriet 

Pomeroy. 

- Pomeroy? Pomeroy? To nazwisko ostatniego proboszcza, jakiego wyznaczyłem w 

Upper Biddleton. - Lord przeraził się. - To jakaś rodzina? 

- Jego córka. 
- O, mój Boże! - Lady Hardcastle westchnęła. - Kolejna córka proboszcza. Gideonie, 

coś ty najlepszego zrobił? 

Gideon uśmiechnął się chłodno ,zrywając pieczęć z listu Harriet. 
- Musielibyście zapytać moją narzeczoną, jak do tego doszło. Ona ponosi za wszystko 

odpowiedzialność. A teraz, jeśli mi wybaczycie, przeczytam jej list i wkrótce potem będę w 
stanie powiedzieć wam, czy potrzebne będzie specjalne pozwolenie na wcześniejszy ślub. 

71

background image

- Czyżbyś zrobił dziecko tej biedaczce? - zagrzmiał lord. 
- Dobry Boże - szepnęła lady Hardcastle. 
Gideon skrzywił się tylko, otwierając list. 
Mój Drogi Panie! 
Zanim przeczyta Pan ten list, będę już w Londynie uczyć się, jak zostać dobrą żoną.  

Moja ciotka Adelajda (pewnie już o niej wspomniałam) przejęła w końcu majątek po swoim  
mężu. Wezwała nas wszystkie do stolicy. Chcemy umożliwić Felicity jej debiut towarzyski, a  
ciocia   Effie   twierdzi,   że   ja   nabędę   tam   ogłady   towarzyskiej,   która   uchroni   mnie   od  
postawienia   Pana   kiedyś   w  nieprzyjemnej   sytuacji   z   powodu   mojego   nieobycia.   Jest  to 
najważniejszy powód, dla którego zdecydowałam się pojechać. 

Żeby   być   całkowicie   szczera,   muszę   przyznać,   że   wolałabym   pozostać   w   Upper 

Biddleton. Jestem bardzo podniecona z powodu zęba, który odkryłam w jaskini. Jeszcze raz 
chciałabym Panu przypomnieć, aby Pan z nikim o tym nie rozmawiał. Złodzieje cudzych  
znalezisk kręcą się wszędzie. (Ale rozumiem, że jako córce proboszcza, brakuje mi wiele, 
jeśli   chodzi   o   znajomość   reguł   zachowania   się).   Jak   mówi   ciocia   Effie,   będzie   Panu  
potrzebna   żona   znająca   się   na   tych   sprawach.   Mam   nadzieję,   że   nauczę   się   tego  
wszystkiego, by móc wkrótce powrócić do moich skamieniałości. 

Spodziewam się zbadać i sklasyfikować mój ząb podczas pobytu w Londynie. To  

przyjemna myśl, która sprawia, że cala ta wyprawa nie wydaje mi się tak bezsensowna. 

Wyjeżdżamy jutro. Jeśli będzie Pan chciał się ze mną skontaktować, znajdzie mnie 

Pan u mojej ciotki Adelajdy. Załączam jej adres. 

Modlę  się o zdrowie Pańskiego Ojca. Proszę przekazać wyrazy uszanowania dla  

Pańskiej Matki. 

Przy okazji, jeśli chodzi o sprawę, która tak bardzo Pana zajmuje, pozwolę sobie 

zapewnić, że nie ma Pan powodów do obaw. Nagły ślub nie jest konieczny.

Pańska Harriet  

Cholera, pomyślał Gideon, szybko składając list. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak 

dalece oswoił się z myślą o rychłym ślubie. 

-   Nie.   Moja   narzeczona   nie   jest   w   ciąży.   Niestety.   Wydarzyło   się   coś   o   wiele 

poważniejszego. 

Lady Hardcastle zamrugała powiekami. 
- Wielkie nieba. Cóż mogłoby być poważniejszego? 
- Wywieziono ją do Londynu, żeby nabrała towarzyskiej ogłady. - Gideon przełknął 

ostatni kęs kiełbasy i wstał od stołu. -A teraz, skoro nie umierasz, milordzie - tu zwrócił się do 
ojca - muszę natychmiast ruszać w drogę. 

- Do diabła, Gideonie! Wracaj tutaj! - wybuchnął Hardcastle.- Co się dzieje? Dlaczego 

jedziesz do stolicy? 

Gideon zniecierpliwiony zatrzymał się w progu. 
- Nie mogę się ociągać, sir. Myśl o Harriet w Londynie bardzo mnie niepokoi. 
- Brednie - skrzywiła się lady Hardcastle. - Nic nie jest w stanie zaniepokoić ciebie, 

Gideonie. 

-

Nie znasz Harriet, madame. 

72

background image

9

W odróżnieniu od innych dżentelmenów Gideon niezbyt lubił swoje kluby. Nie były 

dla niego schronieniem ani nie zastępowały mu domu. Świadomość, że w momencie, gdy 
przekroczy   próg,   odżyją   opowieści   sprzed   sześciu   lat   o   uwiedzionych   dziewicach, 
samobójstwie   i   tajemniczej   śmierci,   nie   nastrajała   go   pozytywnie   do   klubowego   życia. 
Niestety,   nikt   mu   wprost   niczego   nie   zarzucił   i   nie   dał   okazji   do   zażądania   satysfakcji, 
uważano bowiem, że jest na to zbyt niebezpieczny. Niektórzy dobrze pamiętali pojedynek na 
rapiery, w którym nabawił się szpecącej twarz blizny. 

Wypadek ten wydarzył  się ponad dziesięć lat temu, ale świadkowie wciąż chętnie 

przypominali  każdemu, że St. Justin o mało nie zabił wtedy swego przeciwnika,  Bryce'a 
Morlanda. 

Morland, jak podkreślali świadkowie, był przyjacielem St. Justina z lat dziecięcych, a 

sam   pojedynek   był   niczym   innym   jak   zawodami   sportowymi   między   młodzieńcami   ze 
szlachetnych rodów. Nie miała to być prawdziwa walka wrogów. Sam diabeł by nie zgadł, co 
zrobiłby   St.   Justin   w   normalnym   pojedynku.   Na   pewno   by   się   nie   zawahał   i   zabiłby 
przeciwnika.  

Gideon bardzo dokładnie pamiętał pojedynek na rapiery stoczony z Morlandem. To 

nie krew, kapiąca z otwartej rany na twarzy, nie ból ani obecność świadków powstrzymały go 
w ostatniej chwili, gdy oprzytomniał i zdołał rozbroić Morlanda. To jego wołanie o litość. 

Wciąż słyszał te słowa: „Na miłość boską, człowieku, to był wypadek". 
W   ferworze   sportowej   walki,   która   przerodziła   się   w   prawdziwy   szermierczy 

pojedynek,  Gideon nie był  pewien, czy cięcie rapierem, które zniszczyło  mu twarz, było 
rzeczywiście   przypadkowe.   Ale   wszyscy   inni   byli   tego   pewni.   Bo   właściwie   dlaczego 
Morland miałby zabijać St. Justina? Nie miał motywu. 

Jednak tak wyglądały fakty: Morland błagał o litość, a Gideon stwierdził, że nie może 

zabić człowieka z zimną krwią. Odsunął czubek rapiera od gardła Morlanda i wszyscy obecni 
wydali zbiorowe westchnienie ulgi. 

Trzy   lata   później,   gdy   Londyn   obiegły   opowieści   o   zgwałceniu   i   samobójstwie 

Deirdre,   odżyła   historia   pojedynku,   przedstawiona   teraz   w   znacznie   gorszym   świetle. 
Przypominano również szczegóły śmierci Randala, pytano o różne sprawy, lecz zawsze za 
plecami Gideona. 

Gdy zdarzyło mu się przyjechać do miasta, wpadał do klubów tylko z jednego powodu 

- były one znakomitym źródłem informacji. A tym razem chciał dowiedzieć się paru rzeczy, 
nim złoży wizytę Harriet. 

Pierwszego   wieczoru   po   przyjeździe   do   Londynu   Gideon   wszedł   po   schodach   i 

wkroczył frontowymi drzwiami do jednego z najbardziej ekskluzywnych klubów na St. James 
Street. Nie zdziwił go szmer zainteresowania i ciekawości, jaki przeszedł po głównej sali, gdy 
panowie zorientowali się, kto przybył. 

Zawsze tak było. 

73

background image

Kiwnąwszy głową kilku starszym dżentelmenom, którzy byli bliskimi przyjaciółmi 

jego ojca, Gideon zajął miejsce przy kominku. Posłał po butelkę reńskiego wina i wziął do 
ręki gazetę. 

Nie musiał długo czekać, aż ktoś do niego podejdzie. 
- No, proszę, dawnośmy tu pana nie widzieli, St. Justin. Krąży plotka, że się pan 

zaręczył. Czy jest w tym źdźbło prawdy? 

Gideon popatrzył znad gazety. W tęgim i łysym dżentelmenie rozpoznał lorda Fry, 

barona z majątkami w Hampshire. Fry był jednym ze starych znajomych ojca z czasów, gdy 
hrabia zajmował się zbieraniem skamielin. 

-   Dobry   wieczór,   sir.   -   Gideon   starał   się   zachować   uprzejmy   ton.   -   Mogę   pana 

zapewnić, że plotki dotyczące moich zaręczyn to prawda. Ogłoszenia ukażą się w jutrzejszych 
porannych gazetach. 

- Tak - rzucił Fry nachmurzony. - A więc to prawda? 
Gideon uśmiechnął się chłodno. 
- Właśnie potwierdziłem, że to prawda. 
- Noo... taaak. A więc to tak. Tego się obawiałem... - Fry wyglądał na zasmuconego. - 

Panna Pomeroy była tego pewna, ale nigdy nie wiadomo, póki nie ma oficjalnego ogłoszenia. 
Wie pan, jak to jest. Jej rodzina milczy. 

- Niech pan siada, Fry. Proszę się poczęstować kieliszeczkiem reńskiego. 
Fry   opadł   na   wyściełany   skórą   fotel   naprzeciw   Gideona.   Wyciągnął   wielką   białą 

chustkę i otarł nią czoło

 - Tak. Trochę tu gorąco, tak przy ogniu, nieprawdaż? Nigdy tak blisko nie siadam.
Gideon odłożył gazetę i utkwił spojrzenie w postawnym baronie.
- Rozumiem, że poznał pan moją narzeczoną? 
- Tak, w istocie. - Fry ożywił się. - Jeśli mówimy o pannie Harriet Pomeroy, to w 

istocie miałem przyjemność. Właśnie przystąpiła do Towarzystwa Miłośników Skamielin i 
Wykopalisk. 

- To wyjaśnia  sprawę. - Gideon odetchnął. - Mogę pana zapewnić, że to ta sama 

Harriet Pomeroy.  

-Aha. No, szkoda. - Fry znów otarł czoło. - Biedna dziewczyna -wymruczał prawie 

niedosłyszalnie. 

Gideon zmrużył oczy. 
- Słucham? 
-   Eee...   nic,   nic.   Tak,   urocza   młoda   dama.   Bardzo   bystra   Tak,   bardzo   bystra. 

Wprawdzie w niektórych sprawach trochę ma zamącone w głowie, na przykład jeśli idzie o 
warstwy geologiczne, skamieliny i ogólne zasady geologii, ale poza tym naprawdę bardzo 
bystra. 

- Tak, to prawda. 
Fry spojrzał z ciekawością na Gideona. 
- Jej siostra jest prawdziwą sensacją sezonu. 
- Ach, tak? - Gideon nalał mu kieliszek reńskiego. 
-   Ależ   oczywiście.   Piękna   dziewczyna,   niezły   posag.   Świat   jest   u   jej   stóp.   -   Fry 

pociągnął spory łyk ze swego kieliszka.- Taaak... Kilkoro z nas w Towarzystwie nie mogło 
uwierzyć, że nasza panna Harriet Pomeroy jest z panem zaręczona. 

- A dlaczegóż to państwo nie mogą w to uwierzyć, Fry?- spytał spokojnie Gideon. 
- Hm, jak by to powiedzieć... Nie jest to taki typ, jeśli pan wie, co mam na myśli. 
- Nie, nie wiem, co pan ma na myśli. Może zechce mi pan wyjaśnić. 
- Taka inteligentna kobieta... - Fry niespokojnie kręcił się na krześle.
- Uważa pan, że taka inteligentna kobieta powinna mieć więcej rozsądku i nie zaręczać 

się ze mną? - odpowiedział Gideon, zniżając głos jeszcze bardziej. 

74

background image

- Nie, nie. Nic takiego. - Fry znów łyknął reńskiego. - Po prostu tak bardzo interesuje 

się skamielinami, geologią i podobnymi sprawami, że wyobraziliśmy sobie, że gdyby miała 
wyjść za mąż, wybrałaby kogoś o podobnych zainteresowaniach. Niech pan się nie czuje 
urażony, sir. 

- Mnie się tak łatwo nie uraża, Fry. Ale jeśli chce pan spróbować, proszę bardzo. 
- Ehm, tak - Fry zaczerwienił się. - Mówiła, że przywieziono ją do Londynu, żeby 

nabrała ogłady ze względu na pana. 

- Tak słyszałem. 
- Aha. - Fry spojrzał zadziornie. - Moim zdaniem, nie trzeba jej żadnej ogłady. Jest 

wspaniała taka, jaka jest. 

- Tu się zgadzamy, Fry.
Fry zmieszał się i rozpaczliwie 

szukał innego tematu. 

- Noo, tak. Ehm. A jak tam pański ojciec? 
- Zupełnie nieźle. 
- Dobrze, noo, dobrze. Miło mi to słyszeć. - Fry mówił dalej. - Swego czasu bardzo się 

interesował skamielinami. Dyskutowaliśmy sporo na temat starożytnych skamielin morskich. 
Muszle, skamieniałe ryby i tym podobne rzeczy. Zbiera je jeszcze?

-   Nie,   przestał   się   tym   zajmować   parę   lat   temu.   -   Zaraz   po   opuszczeniu   Upper 

Biddleton, pomyślał Gideon. Ojciec nie wykazywał zapału do niczego od czasu wypadków, 
jakie zaszły przed sześcioma laty. Nie interesował się nawet swymi majątkami. Jedyne, na 
czym mu jeszcze zależało, to doczekać się wnuka.

- Taaak. No, szkoda. Swego czasu był niezłym kolekcjonerem. - Fry zerwał się na 

nogi. - No, muszę lecieć, 

Gideon uniósł brwi. 
- Nie ma pan zamiaru pogratulować mi zaręczyn, Fry? 
- Co? - Fry uniósł kieliszek i wysuszył  resztkę wina do dna. - A tak, oczywiście. 

Gratuluję. - Spojrzał groźnie na Gideona. -Ale w dalszym ciągu uważam, że ta dama nie 
wymaga ogłady. 

Gideon patrzył w zamyśleniu, jak Fry się oddala. Na jedno z pytań, z jakimi tu dziś 

przyszedł, znał już odpowiedź - Harriet nie robiła z ich zaręczyn żadnej tajemnicy. 

Był   zadowolony.   Ta   młoda   dama   najwidoczniej   nie   obawiała     się,   że   może   być 

uwiedziona i porzucona przez słynnego Potwora z Blackthorne Hall. Naprawdę oczekiwała 
tego małżeństwa. 

Jednak sądząc po reakcji lorda Fry, inni nie byli tak spokojni co do losów Harriet. Gdy 

Gideon   przystanął,   by   przejrzeć   klubową   księgę   zakładów,   przeczytał   kilka   wpisów 
dotyczących jego zaręczyn. W większości były w stylu ostatniego u dołu strony 

Lord R. zakłada się z lordem T., że pewna młoda dama dowie się w ciągu dwóch  

tygodni, że wcale nie jest zaręczona z pewnym Potworem.

Harriet   pochłonięta   była   zapamiętałą   dyskusją   z   kilkoma   członkami   Towarzystwa 

Miłośników Skamielin  i Wykopalisk  na temat  skał pochodzenia wulkanicznego,  gdy salę 
balową obiegła wieść, że Gideon jest w mieście. 

Wkrótce u jej boku pojawiła się bardzo przejęta Effie. W pierwszej chwili Harriet 

pomyślała, że coś się przydarzyło Felicity lub ciotce Adelajdzie. 

- Chciałabym z tobą zamienić słówko, Harriet, jeśli nie masz nic przeciwko temu - 

szepnęła dyskretnie, uśmiechając się uroczo do grupki ludzi, zebranych wokół bratanicy. 

- Oczywiście, ciociu Effie. - Harriet wycofała się ze swego towarzystwa. - Czy coś się 

stało? 

- St. Justin jest w Londynie. Właśnie się dowiedziałam. 

75

background image

- Och, świetnie. - Serce podskoczyło Harriet do gardła, chociaż powtarzała sobie, że 

nie może mieć zbyt wielkich nadziei. Było mało prawdopodobne, że podczas tego krótkiego 
rozstania Gideon się w niej zakochał. - To znaczy, że jego ojciec poczuł się lepiej. 

Effie westchnęła. 
- Moja droga, jesteś taka naiwna. Chyba nie rozumiesz, że stajemy w 

obliczu   potencjalnej   katastrofy.   Twoi   przyjaciele   z   tego   Towarzystwa   Skamielin   mogą 
zaczekać. Teraz chodź ze mną, bo musimy się naradzić z Adelajdą. 

- Ciociu Effie, wyszłam w samym środku pasjonującej rozmowy na temat znaczenia 

płynnych skał. Czy ta narada nie może poczekać? 

- Nie, nie może. - Effie prowadziła ją do swej siostry. -W grę wchodzi cała twoja 

przyszłość i musimy być przygotowane na najgorsze. Spacerujemy po linie, Harriet. 

- Ależ, ciociu Effie, przesadzasz. - Harriet pozwoliła się jednak zawlec do Adelajdy. 

Lepiej już mieć to za sobą i wrócić jak najprędzej do nowych znajomych. 

Siostra ciotki Effie,  Adelajda, czyli  lady Bustom,  była  postawną kobietą. Złośliwi 

skłonni byli uważać, że jest gruba. Effie wyjaśniła Harriet i Felicity, że tak potężną postać 
Adelajda zawdzięcza temu, że długie lata nieszczęśliwego małżeństwa osładzała sobie dużą 
ilością   łakoci.   Odkąd   zakończyła   najkrótszy   możliwy   okres   żałoby   po   swym   niedawno 
zmarłym   mężu,   zaczęła   szybko   tracić   na   wadze.   Tego   wieczoru   wyglądała   wspaniale   w 
jaskrawopurpurowej kreacji. Z niecierpliwością oczekiwała nadejścia Effie i Harriet. 

- Słyszałaś już, Harriet? - powiedziała cicho Adelajda, posyłając czarujący uśmiech 

damie w zielonym turbanie, która się właśnie kłaniała. 

- Słyszałam, że mój narzeczony przyjechał do Londynu - przyznała Harriet. 
- Otóż to, moja droga. Nie możemy być pewne, czy jest jeszcze twoim narzeczonym, 

jeśli wiesz, o czym mówię. W końcu nie było żadnych oficjalnych ogłoszeń. Ani słowa w 
gazetach. Skoro nie uznał za stosowne podać do wiadomości publicznej swoich zaręczyn, nie 
możemy być pewne jego zamiarów. 

Harriet patrzyła tęsknie na grupę czekających na nią entuzjastów skamielin. Chciała 

jak najszybciej wrócić do fascynującej rozmowy. Całe to zamieszanie na temat zaręczyn z 
Gideonem  już ją zaczynało złościć. Ciotki zamartwiały się tym od paru dni, odkąd Effie i jej 
bratanice przyjechały do miasta. 

- Jestem pewna, że ogłoszenia pojawią się w odpowiednim czasie, ciociu Adelajdo. St. 

Justin   miał   ostatnio   sporo   zajęć   z   pojmaniem   tych   złodziei   i   kłopoty   z   niedomagającym 
ojcem. Na pewno nie miał jeszcze okazji wysłać zawiadomienia do gazet. 

Effie spojrzała na nią z politowaniem. 
-   Nie   mogę   pojąć,   jak   możesz   mieć   takie   zaufanie   do   człowieka,   który   cię   tak 

szkaradnie potraktował. 

Teraz już Harriet straciła cierpliwość. 
- St. Justin nie potraktował mnie szkaradnie. Jak możecie tak mówić? Ten człowiek 

chce się ze mną ożenić z powodu tego, co wydarzyło się w jaskini. 

- Harriet! - Ciotka Effie rozejrzała się niespokojnie. - Ciszej! 
Bratanica nie zwracała na nią uwagi. 
- To nie jego wina, że został tam ze mną uwięziony.  Poszedł za mną, żeby mnie 

uratować, i wpadł w pułapkę. 

- Na miłość boską, Harriet, bądź ciszej! - Adelajda wachlowała się zdenerwowana. - 

Nie wiem, co zrobimy, jeżeli ktoś usłyszy albo domyśli się, że zostałaś skompromitowana. Na 
razie  z  powodzeniem   udawało  nam  się  to ukryć.  Stworzyłyśmy   wokół ciebie  jakby aurę 
tajemniczości. Nie możesz teraz tego rozgłosić wszem i wobec. 

- Ależ co to za różnica? St. Justin mnie poślubi i w oczach towarzystwa wszystko 

będzie w porządku. 

Effie i Adelajda spojrzały na siebie ponuro. Effie westchnęła. 

76

background image

- Nie możemy spocząć, póki nie będziemy wiedziały na pewno, że St. Justin zrobi, co 

do niego należy. 

- Bzdura! - Harriet uśmiechnęła się do zmartwionych  ciotek. - Oczywiście, że St. 

Justin zrobi, co należy. A teraz, jeśli mi wybaczycie, chciałabym wrócić do moich przyjaciół. 

- Ty i te twoje skamieliny - Adelajda pokiwała głową. - Biegnij, moja kochana. Tylko 

pamiętaj, bądź ostrożna w sprawie swych zaręczyn. 

- Tak, ciociu - zapewniła grzecznie Harriet. 
Rzuciła   się w   tłum,  chcąc   jak  najprędzej   znaleźć   się  znów  w  grupie,  którą  przed 

chwilą opuściła. Była  już bliska celu, gdy ktoś stanął jej  na drodze. Harriet  natychmiast 
rozpoznała Bryce'a Morlanda. W ostatnim tygodniu pojawiał się na tych samych balach i 
wieczorkach,  co ona i Felicity.  Tańczył  z obiema  siostrami,  lecz ostatnio,  ku zdziwieniu 
wszystkich, wyraźnie preferował Harriet. 

Wiedziała, że względy tego mężczyzny powinny jej pochlebiać. W końcu był wybitnie 

przystojny. Smukły, pełen wdzięku, o delikatnych dłoniach. Bryce był wdowcem w wieku 
około trzydziestu pięciu lat. Miał delikatne, jak wyrzeźbione, ascetyczne rysy, jasnozłociste 
włosy i szaroniebieskie oczy. W sumie, oceniła Harriet, mógłby służyć malarzowi jako model 
przy malowaniu archanioła. 

-   Panno   Pomeroy.   -   Bryce   uśmiechnął   się.   -   Szukałem   pani   po   całej   sali.   Mam 

nadzieję, że zechce mi pani ofiarować następny taniec? 

Harriet powstrzymała westchnienie. Bryce był wobec niej i Felicity bardzo uprzejmy 

na pierwszych  balach.  Zawsze  dbał  o to, żeby obie  tańczyły,  i  przedstawiał  im  coraz to 
nowych partnerów. Effie i Adelajda były mu bardzo wdzięczne. Harriet wiedziała, że byłoby 
niesłychanie   niegrzecznie   odmówić   mu   tego   jednego   tańca.   Mogła   jeszcze   kilka   minut 
poczekać na powrót do dyskusji o skałach wulkanicznych. 

- Dziękuję, panie Morland. - Zdobyła się na uśmiech i pozwoliła się poprowadzić na 

zatłoczony parkiet. - Bardzo miło a pana strony, że pan mnie szukał. 

- Ależ skąd. - Bryce rozpoczął walca. - Zrobiłem przyjemność sobie. Ten wieczór nie 

byłby pełny, gdybym choć raz nie zatańczył z panią. Jest pani czarująca w tej sukni. Nie 
można się oprzeć pani urokowi.  

Zarumieniła   się.   Wciąż   nie   przywykła   do   kwiecistych   wyrażeń,   używanych   na 

parkiecie.   Wiedziała,   że   wygląda   dobrze   bo   Effie   i   Adelajda   o   to   zadbały.   Jedwab   na 
turkusową balową kreację został dopasowany do koloru jej oczu. Stanik na podniesionej talii 
wycięty był znacznie głębiej niż w jej starych sukniach i musiała wciąż się pilnować, by był 
na swoim miejscu. Niestety, nikomu nie udało się zrobić nic z jej włosa mi. Tworzyły bardzo 
niemodną, nieco pierzastą aureolę wokół głowy. 

- Doprawdy, panie Morland, bardzo mi pan pochlebia, ale chyba nie powinien mi pan 

mówić takich rzeczy - powiedziała sztywno. 

- Dlaczego? Bo podobno jest pani zaręczona z St. Justinem? Pozwolę sobie o tym 

zapomnieć. 

- Nie podobno jestem, tylko jestem zaręczona z St. Justinem. I nie jest to fakt, o 

którym wolno panu zapomnieć. 

-   Wciąż   nie   mogę   uwierzyć,   że   z   własnej   woli   związuje   się   pani   z   Potworem   z 

Blackthorne Hall - zauważył ponuro Bryce 

Harriet potknęła się, zaskoczona, że usłyszała ten epitet tutaj w Londynie. Wiedziała, 

że tak szeptano poza jej plecami, ale po raz pierwszy ktoś określił Gideona w ten sposób w jej 
obecności. 

Zalała ją fala gniewu tak wielkiego, że przystanęła na środku parkietu, zmuszając tym 

samym Morlanda do zatrzymania się, Kilka osób odwróciło się z ciekawością. Harriet nie 
zważając na to, wbiła lodowate spojrzenie w Morlanda i oświadczyła: 

77

background image

-   Nie   będzie   się   pan   więcej   wyrażał   w   ten   sposób   o   moim   narzeczonym!   Czy 

wyraziłam się jasno, panie Morland?! 

Bryce opuścił złociste rzęsy, przysłaniając nimi jasne oczy. 
-   Proszę   mi   wybaczyć,   panno   Pomeroy.   Troska   o   panią   przeważyła   nad   moimi 

manierami. 

- Proszę się o mnie nie troszczyć, sir. To, co pan słyszał o moim narzeczonym, jest 

tylko głupią plotką. 

- Niestety, obawiam się, że tak nie jest. Znam dobrze St. Justina, panno Pomeroy. 
- Zna pan? - Harriet spojrzała na niego zdumiona. 
- Och, tak. Swego czasu byliśmy przyjaciółmi. - 
- Przyjaciółmi? 
- Tak. Wychowywaliśmy się razem w Upper Biddleton. Trzymałem jego stronę po 

śmierci narzeczonej. Prawdę mówiąc, tylko ja jeden. Oczywiście, nie pochwalałem tego, co 
zrobił. Ale był moim przyjacielem, a ja nie odwracam się od przyjaciół, niezależnie od tego, 
co zrobili. Byłbym jego przyjacielem do dzisiaj, ale St. Justin mnie zignorował tak samo, jak 
wszystkich innych w eleganckim świecie. 

Harriet zmarszczyła brwi. 
- Nie wiedziałam tego, sir. 
Bryce znów ją objął i tańczyli dalej. Harriet nie protestowała, tak była zaciekawiona. 

Była to pierwsza osoba z Upper Biddleton czy z Londynu, która uważała się za przyjaciela 
Gideona. 

- I mówi pan, że zna pan St. Justina od kilku lat? 
- Tak. - Bryce uśmiechnął się swym anielskim uśmiechem, a w jego oczach malował 

się żal. - Kiedyś wszystko robiliśmy razem. Nie będę ukrywał, że świetnie się bawiliśmy 
przez   kilka   sezonów.   Bywały   noce,   że   graliśmy   w   kasynie   do   bladego   świtu,   a   później 
szliśmy   na   wyścigi   czy   mecz   bokserski,   nie   zaglądając   nawet   do   domu.   Nie   było   takiej 
rzeczy, której choć raz nie spróbowaliśmy. A później pojawiła się w mieście Deirdre Rushton, 
która wtedy debiutowała, i wszystko się zmieniło. 

Harriet przygryzła wargi. 
- Nie mówmy o tym, sir. 
Bryce uśmiechnął się wyrozumiale. 
- Bóg jeden wie, jak często chciałem zapomnieć, co wydarzyło się w tamtym sezonie. 

Czasami wracam myślą do tych wydarzeń i zastanawiam się, czy mogłem coś zrobić, by 
zapobiec tragedii.  

- Niech pan się nie obwinia, panie Morland - powiedziała szybko Harriet. 
- Ale byłem najlepszym przyjacielem Gideona - odparł Bryce. - Znałem go lepiej niż 

ktokolwiek  inny.  Zdawałem  sobie  sprawę,  że  jest  zuchwały i  lubi  postawić  na  swoim.   I 
wiedziałem też, że Deirdre była równie niewinna jak piękna. Gideon ją zobaczył i zapragnął 
jej natychmiast. 

-   Oboje   byli   z   Upper   Biddleton,   więc   musieli   się   znać,   nim   Deirdre   Rushton 

przyjechała na swój debiut. 

- Choć mieszkali w tej samej miejscowości, nie spędzali ze sobą zbyt wiele czasu - 

wyjaśnił Bryce.  -Ja też jej wiele nie widywałem,  Deirdre chodziła  do szkoły,  nim ojciec 
zdołał ją wysłać do Londynu. A Gideon przecież był starszy. Najpierw chodził do szkół, a 
później przebywał w Londynie, gdy Deirdre przeistaczała się w kobietę. 

 - Słyszałam, że była piękna - powiedziała cicho Harriet. 
 - Była. I powiem pani całkiem szczerze: nie kochała Gideona. Jak mogłaby się w nim 

zakochać? 

 - Myślę, że bardzo prosto - odparowała Harriet. 

78

background image

 

- Nonsens. Była piękną istotą, którą pociągało piękno u innych. Wyznała mi kiedyś; że 

nie   jest   w   stanie   patrzeć   na   oszpeconą   blizną   twarz   Gideona.   Mogła   najwyżej   z   nim 
zatańczyć, gdy się tego domagał. 

- Pyszałkowata! - oburzyła się Harriet. - Nie ma nic odrażającego w twarzy St. Justina. 

No i cudownie tańczy. 
 

- Jest pani bardzo wyrozumiała, moja droga - Bryce uśmiechnął się. - Ale prawda jest 

taka, że ludzie nie lubią na niego patrzeć. Wie pani, że ma tę bliznę od dziesięciu lat? 

- Nie, nie wiedziałam. 
- Był ranny w pojedynku na rapiery. 
Oczy Harriet rozszerzyły się ze zdziwienia. 
- Nie miałam o tym pojęcia. 
-Jestem jednym  z niewielu ludzi, którzy znają tę całą historię. Jak pani mówiłem, 

byłem wówczas jego najlepszym przyjacielem. 

Harriet w zamyśleniu przechyliła głowę w bok. 
- Jeśli Deirdre Rushton nie mogła znieść widoku Gideona, to znaczy St. Justina, to 

dlaczego zgodziła się na zaręczyny z nim? 

- Ze zwyczajnych  powodów - spokojnie odpowiedział  Bryce.  - Jej ojciec  nalegał. 

Deirdre   była   posłuszną   córką,   a  wielebny   Rushton   koniecznie   chciał   ją  skojarzyć   z  taką 
ustosunkowaną rodziną. Miał taki kaprys, żeby córka poślubiła syna hrabiego. Gdy Gideon 
zaproponował małżeństwo,  Rushton dosłownie zmusił  ją do przyjęcia oferty.  Nie było  to 
tajemnicą. 

Harriet przypomniała sobie, co mówiła pani Stone. Najwidoczniej wszyscy doszli do 

podobnych wniosków co do powodu tych zaręczyn. 

- Ależ to straszne dla Gideona - wyszeptała Harriet. 
Bryce znów spojrzał ze smutkiem. 
- Może dlatego zrobił to, co zrobił. 
- O czym pan mówi? 
- Panno Pomeroy,  trudno mi to pani mówić, ale powinna pani uważać. Na pewno 

słyszała pani oskarżenia, że St. Justin uwiódł Deirdre Rushton, gdy byli zaręczeni? 

- A potem ją porzucił. Tak, słyszałam i nie wierzę w to. 
Wyraz twarzy Bryce'a był niezwykle poważny. 
-   Z   olbrzymim   smutkiem   mówię   pani   o   tym,   ale   musi   pani   być   realistką.   Jest 

absolutnie pewne, że wziął Deirdre siłą. Mogę panią zapewnić, że nie oddałaby mu się z 
własnej   woli,   gdyby   to   było   do   uniknięcia.   Chyba   że   w   noc   poślubną   i   na   pewno   nie 
wcześniej. 

- Nie wierzę w to, że St. Justin użył przemocy wobec swojej narzeczonej. - Harriet 

była oburzona. Znów zatrzymała się na parkiecie i wywinęła się z objęć Bryce'a. - Jest to 
kłamstwo, sir, i nie powinien go pan nikomu powtarzać. Nie będę tego więcej słuchać.

Obróciła się na pięcie i ruszyła przez parkiet, nie czekając na eskortę Bryce'a. Słyszała 

za sobą szmer zaciekawionych i rozbawionych głosów. Zignorowała je, kierując się wprost ku 
grupie entuzjastów skamielin. 

Nowi   przyjaciele   powitali   ją   ciepło   i   prędko   włączyli   do   rozmowy.   Cóż   za   ulga, 

pomyślała Harriet, znaleźć się wśród ludzi, którzy mają ciekawsze tematy do dyskusji niż 
stare plotki. 

O1iver, lord Applegate, młody baron o trzy lata starszy od Harriet, uśmiechnął się do 

niej z nie ukrywanym podziwem. Swój tytuł otrzymał niedawno i czasami sprawiał śmieszne 
wrażenie, starając się dobrze wypaść w nowej roli. Poza tym jednak był bardzo miły i Harriet 
go lubiła. 

- O, jest pani, panno Pomeroy. - Applegate przysunął się bliżej i podał jej szklankę 

lemoniady. - Przyszła pani w samą porę, żeby pomóc mi zbić argumenty lady Youngstreet. 

79

background image

Stara się nas wszystkich przekonać, że złoża wygładzonych bloków skalnych i rumowiska 
znajdujące się u podnóży górskich w regionach alpejskich są pozostałością Wielkiego Potopu. 

- Właśnie tak - oświadczyła z całą mocą lady Youngstreet 
Była to potężna kobieta w nieokreślonym wieku, zagorzała kolekcjonerka. Spędziła 

nawet jakiś czas w poszukiwaniu skamielin na kontynencie, po wojnie z Napoleonem. Nie 
omieszkała przypominać o tym przy każdej okazji. - A cóż innego, powiedzcie mi państwo, 
poza   wodą,   i   to   ogromnymi   masami   wody,   mogłoby   poruszyć   olbrzymie   kamienie   i 
porozrzucać je w tak niezwykły sposób?

Harriet zmarszczyła czoło w zamyśleniu. 
-   Dyskutowałam   kiedyś   o   tym   z   moim   ojcem.   Wspominał   również   inne   możliwe 

przyczyny   takich   gigantycznych   erupcji,   na   przykład   wybuchy   wulkanów   czy   trzęsienie 
ziemi. Nawet - zawahała się - nawet lód mógłby tego dokonać. 

Wszyscy popatrzyli na nią ze zdumieniem. 
-   Lód?   -   spytała   lady   Youngstreet,   wyraźnie   zaintrygowana.   -To   znaczy   takie 

olbrzymie kawały lodu jak lodowce? 

-   No,   jeśli   lodowce   w   górach   były   niegdyś   o   wiele   większe   niż   obecnie,   mogły 

pokrywać cały ten teren. Później stopniały, a pozostały po nich kamienie i żwir, które zebrały 
po drodze.

- Kompletna bzdura - włączył się gwałtownie do rozmowy lord Fry, który właśnie 

podszedł do ich grupy. - Cóż za nonsens, żeby takie olbrzymie tereny na kontynencie miały 
być pokryte warstwą lodu. 

Lady Youngstreet uśmiechnęła się do niego czule. Nie było dla nikogo tajemnicą, że 

stanowili parę. 

-   Oczywiście,   masz   rację,   kochanie.   Ci   młodzi   zawsze   szukają   nowe   go 

wytłumaczenia tego, co daje się wyjaśnić z pomocą starych, wypróbowanych i prawdziwych 
odpowiedzi. Czy przyniosłeś mi jeszcze szampana? 

-   Oczywiście,   kochanie,   jak   mógłbym   zapomnieć.   -   Fry   z   eleganckim   ukłonem 

wręczył jej kieliszek. 

- Właściwie - ciągnęła Harriet w zamyśleniu - cały problem polega na tym, że trudno 

wyobrazić sobie, jak woda z potopu mogłaby zalać od razu całą ziemię. Dokąd by popłynęła, 
cofając się? 

- Doskonała uwaga - wtrącił Applegate z entuzjazmem, z jakim zwykle odnosił się do 

wypowiedzi   Harriet.   -   Wulkany   i   trzęsienia   ziemi   są   znacznie   lepszym   wyjaśnieniem. 
Tłumaczą   one,   dlaczego   możemy   znajdować   skamieliny   morskie   na   szczytach   gór,   i 
wyjaśniają - dodał z nieśmiałym uśmiechem-pochodzenie skał wulkanicznych. 

Harriet poważnie pokiwała głową. 
- Takie siły, wynoszące powierzchnię ziemi w górę, z pewnością równoważą efekty 

erozji i to tłumaczy, dlaczego krajobraz ziemski nie stanowi równej, płaskiej powierzchni. 
Jednak sprawa znajdowania skamielin starodawnych zwierząt nie da się prosto wyjaśnić. Na 
przykład, dlaczego nie ma żadnych żyjących egzemplarzy tych zwierząt?  

- Ponieważ zginęły wszystkie w Wielkim Potopie - oświadczyła lady Youngstreet. - 

To   zupełnie   jasne.   Utopiły   się.   Co   do   jednego,   biedactwa.   -Przełknęła   całą   zawartość 
kieliszka. 

- Cóż- odrzekła Harriet - nie jestem wciąż pewna... - Przerwała nagle, gdyż zauważyła, 

że nikt z rozmówców nie zwraca już na nią uwagi. 

Po chwili zrozumiała, że zaszło coś niezwykłego.  Przez tłum przebiegały szepty i 

wszystkie głowy zwróciły się w kierunku eleganckich schodów na końcu sali balowej. Harriet 
również popatrzyła w tamtą stronę. 

Na szczycie schodów stał Gideon, mierząc tłum pogardliwym spojrzeniem. Ubrany 

był na czarno, a biały fular i kamizelka podkreślały tylko kolor jego wieczorowego stroju. 

80

background image

Oczy ich się spotkały. Harriet nie mogła zrozumieć, jak zdołał ją wyłowić z tłumu, 

zapełniającego salę balową. Zaczął schodzić po wyłożonych czerwonym dywanem schodach. 
Jego lekko arogancki sposób poruszania się sugerował, że albo nie zdawał sobie sprawy z 
ciekawości, jaką budził, albo była mu ona zupełnie obojętna. 

Przyjechał! Harriet przywołała się do porządku, by nie przywiązywać zbyt wielkiej 

wagi do tego faktu. Było oczywiste, że wcześniej czy później się pojawi. Nie musiało to 
wcale oznaczać że umiera z chęci spotkania się z nią. Po prostu uważał, że pokazanie się tutaj 
jest jego obowiązkiem. 

Szeptane komentarze szumiały za nim jak fala dochodząca do odległego brzegu. W 

miarę jak szedł, tłum rozstępował się na boki, a on przechodził, nie rozglądając się ani w 
prawo, ani w lewo. Nikogo nie witał. Po prostu szedł cały czas prosto do Harriet. 

- Dobry wieczór, moja droga - powiedział cicho, wśród uciszonych nagle rozmów. 

Ukłonił się, biorąc ją za rękę. - Mam nadzieję, że zarezerwowała pani dla mnie jakiś taniec. 

- Oczywiście, milordzie. - Harriet uśmiechnęła się na powitanie i dotknęła palcami 

jego ręki. - Może najpierw pozna pan moich przyjaciół. 

Gideon rozejrzał się po twarzach ludzi stojących za nią. 
- Niektórych znam. 
- Więc pozwoli pan, że przedstawię resztę. - Harriet szybko dokonała prezentacji. 
- A więc to prawda - z niezadowoleniem oświadczyła lady Youngstreet. - Jesteście 

zaręczeni? 

-   Absolutna   prawda   -   odpowiedział   Gideon.   -   Jutro   w   porannych   gazetach   będą 

ogłoszenia. - Odwrócił się do Harriet. - Rozumiem, lady Youngstreet, że składa pani mojej 
narzeczonej gratulacje i najlepsze życzenia? 

- Oczywiście. - Lady Youngstreet wydęła usta. 
-  Naprawdę   -  wymamrotał   Applegate.   Starał   się   nie   patrzeć   na   bliznę   Gideona.   - 

Cieszę się wraz z wami, naturalnie. 

Reszta grupy również wymamrotała stosowne życzenia. 
- Dziękuję - odrzekł Gideon. Ogarnął ich chłodnym spojrzeniem. - Przypuszczałem, że 

to powiecie. Chodź, moja droga, dawno nie tańczyliśmy razem. 

Zaprowadził Harriet na parkiet, gdy tylko orkiestra zaczęła walca. Harriet starała się 

zachować wyniosłą obojętność, jakiej przez ostatnie dni uczyły ją Effie i Adelajda, ale prawie 
natychmiast z tego zrezygnowała. Rozpraszała ją świadomość, że znów jest w ramionach 
Gideona, choćby tylko w tańcu. Już prawie zapomniała, jaki on ogromny. Jego olbrzymia 
ręka obejmowała całe plecy Harriet. Czuła na sobie jego dłoń. Potężna klatka piersiowa i 
ramiona były solidne jak mur. Przypomniała sobie ciężar ciała Gideona na swoim tamtej nocy 
w jaskini i zadrżała na wspomnienie tego uczucia. 

- Mam nadzieję, że pański ojciec wyzdrowiał, sir? - spytała, gdy obrócił ją w tańcu. 
- Tak, czuje się znacznie lepiej, dziękuję. Mój widok ma na niego taki wpływ jak 

machina elektryczna. Niezawodnie stymuluje jego powrót do zdrowia - odpowiedział sucho.  

- O Boże, milordzie. Czy to znaczy, że tak ucieszył się pańskim widokiem, że mu się 

poprawiło? 

- Niezupełnie. Mój widok przypomina mu, co się stanie, gdy w końcu opuści ten 

padół. Sama myśl o tym,  że to ja odziedziczę tytuł hrabiowski, wystarcza zwykle, by go 
postawić na nogi. Przerażeniem napawa go fakt, że szlachetny tytuł Hardcastle przejdzie w 
tak niegodne ręce. 

-Mój Boże. - Harriet popatrzyła na niego ze współczuciem. - Czy stosunki między 

pańskim ojcem a panem są aż tak złe milordzie? 

- Tak, moja droga. Bardzo złe. Ale nie powinna się pani tym niepotrzebnie martwić. 

Po ślubie postaramy się spotykać z moimi rodzicami jak najrzadziej. A teraz, jeśli nie ma pani 

81

background image

nic   przeciwko   temu,   wolałbym   porozmawiać   o   czymś   znacznie   ciekawszym   niż   moje 
stosunki z rodzicami. 

- Oczywiście. O czym chciałby pan porozmawiać? 
Usta mu zadrżały, gdy spojrzał w jej głęboko wycięty dekolt. 
- Może mi pani opowie o ogładzie, jakiej pani nabywa w Londynie? Dobrze się tu pani 

bawi? 

- Prawdę mówiąc, z początku zupełnie mnie to nie bawiło. Później miałam okazję 

poznać lorda Fry. 

- Ach, tak. 
- Jak się okazało, interesuje się bardzo skamielinami i zaprosił mnie do Towarzystwa 

Miłośników Skamielin i Wykopalisk. Od czasu gdy uczestniczę w zebraniach Towarzystwa 
spędzam czas wspaniale. To tacy ciekawi ludzie i niezwykle dla mnie uprzejmi. 

- Naprawdę uprzejmi? 
- Och, tak. Są bardzo dobrze poinformowani. - Rozejrzała się szybko, by upewnić się, 

czy nikt ich nie podsłuchuje. Potem zniżyła głos i nachyliła się do Gideona. 

- Zamierzam pokazać mój ząb któremuś z członków Towarzystwa. 
- Myślałem, że obawia się pani, że inny kolekcjoner może go ukraść lub wybrać się na 

poszukiwanie drugiego okazu, kiedy się dowie, gdzie mieszczą się jaskinie. 

Harriet zmarszczyła brwi w zakłopotaniu. 
- Oczywiście, mam takie obawy. Ale zaczynam uważać, że kilkorgu z członków mogę 

zaufać. Dotychczas nie udało mi się samej zidentyfikować tego zęba. Jeśli żaden z członków 
Towarzystwa nie będzie w stanie tego zrobić, będę miała tym większą pewność, że znalazłam 
nieznany gatunek. Będę mogła napisać o tym artykuł. 

Gideon leciutko skrzywił usta. 
- Moja słodka Harriet - zamruczał.  - Z przyjemnością  zauważam,  że jesteś wciąż 

nieogładzona. 

- Zapewniam pana, sir - oburzyła się - że i nad tym pracuję, choć przyznaję, że nie jest 

to ani w połowie tak zabawne i interesujące jak kolekcjonowanie skamielin. 

- Potrafię to zrozumieć. 
Harriet rozpromieniła się, gdy wśród tańczących mignęła jej sylwetka siostry. Felicity 

wyglądała dziś zabójczo w brzokwinioworóżowej kreacji i uśmiechnęła się do niej radośnie, 
nim znikła z jej pola widzenia. Zaprosił ją do tańca przystojny młody lord. 

- Może ja muszę jeszcze dużo pracować, by zdobyć ogładę - powiedziała Harriet - ale 

z przyjemnością stwierdzam, że Felicity już jest klejnotem. Robi tu furorę. Teraz, gdy ma 
niezły posag od cioci Adelajdy,  nie musi  się śpieszyć  z małżeństwem. Przypuszczam, że 
chętnie   przeżyje   jeszcze   jeden   sezon.   Doskonale   się   bawi.   Miejskie   życie   bardzo   jej 
odpowiada. 

Gideon spojrzał na nią z zaciekawieniem. 
- A ty żałujesz, że jesteś zmuszona do pośpiesznego małżeństwa, Harriet? 
Utkwiła wzrok w jego śnieżnobiałym krawacie. 
- Rozumiem, sir, że czuje się pan zobowiązany zawrzeć to  małżeństwo i nie możemy 

sobie pozwolić na luksus dłuższego czekania, aby się upewnić w swych uczuciach. 

- Czy mam przez to rozumieć, że nie żywisz do mnie żadnych uczuć? 
Harriet przestała wpatrywać się w jego krawat i spojrzała na niego poruszona. Czuła, 

jak gorąco oblało jej twarz. 

- Och, nie, Gideonie. Nie chciałam przez to powiedzieć, że nic do ciebie nie czuję. 
- Sprawiłaś mi tym wielką ulgę. - Wyraz jego twarzy złagodniał. - Chodź, taniec się 

kończy. Odprowadzę cię do twoich przyjaciół. Wydaje mi się, że bardzo się o ciebie martwią. 
Widzę, jak na nas patrzą. 

82

background image

- Proszę nie zwracać na to uwagi, sir. Czują się pewnie za mnie odpowiedzialni z 

powodu tych wszystkich plotek krążących wokół. Nie mają złych intencji. 

-   Zobaczymy   -   mruknął   Gideon,   prowadząc   ją   przez   tłum   do   miejsca,   w   którym 

zebrali się członkowie Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk. 

- O, widzę w waszej grupie nowego przybysza. 
Harriet spojrzała przed siebie, ale nie zauważyła nawet lorda Applegate'a czy lady 

Youngstreet. 

- Pański wzrost daje panu dużą przewagę w takim tłumie, milordzie. 
- Tak, w istocie. 
W   tym   momencie   tłum   się   rozstąpił   i   Harriet   zobaczyła   wśród   swych   przyjaciół 

tęgawego mężczyznę o czerwonej twarzy. Było w nim coś znamionującego siłę, ale zarazem 
bardzo nieprzyjemnego. 

Był potężnie zbudowany, choć nie tak jak Gideon, ale nie to zaniepokoiło Harriet. 

Jego   bystre,   ciemne   oczy   przeszywały   ją   jak   sztylety.   Mięsiste   usta   wykrzywione   były 
boleśnie. Siwe włosy, na czubku głowy mocno już przerzedzone, okalały policzki w postaci 
długich,   falistych   bokobrodów.   Przypominał   Harriet   badaczy   pisma,   tych   niestrudzonych 
reformatorów  Kościoła. którzy nieustannie walczyli  ze wszystkim, począwszy od tańca, a 
skończywszy na pudrze do twarzy. 

Nowo przybyły nie czekał, aż zostanie przedstawiony. Ostrym spojrzeniem zmierzył 

Harriet od stóp do głów, po czym zwrócił się do Gideona: 

- Widzę, sir, że znalazł pan następną niewinną owieczkę, by ją zaprowadzić na rzeź. 
W grupie zbieraczy rozległo się zbiorowe westchnienie. Tylko Gideon wydawał się 

nieporuszony. 

- Pozwoli pan, że przedstawię go mojej narzeczonej - powiedział, jak gdyby nic się nie 

stało. - Panno Pomeroy, czy mogę przedstawić... 

Nieznajomy przerwał mu, wykrzykując niegrzecznie: 
- Jak pan śmie? Wstydu pan nie ma? Jak pan śmie wciągać w swój nieczysty proceder 

córkę kolejnego proboszcza? Czy z tą też będzie pan miał dziecko, nim ją pan odrzuci? Chce 
pan znów spowodować śmierć niewinnej kobiety i jej maleństwa? 

Wśród otaczającej grupy rozległy się szepty dezaprobaty i niesmaku. Oczy Gideona 

zwęziły się niebezpiecznie. 

Harriet uniosła rękę. 
- Dość tego - powiedziała ostro. - Nie wiem, kim pan jest, sir, ale zapewniam pana, że 

obrzydły mi już te oskarżenia dotyczące poprzedniego narzeczeństwa jego lordowskiej mości. 
Przypuszczam,   że   wszyscy   zdają   sobie   sprawę,   że   tylko   w   jednym   przypadku   St.   Justin 
zmieniłby swe plany małżeńskie co do Deirdre Rushton. 

Nieznajomy znów przerzucił na nią wściekłe spojrzenie. - 
- Czyżby, panno Pomeroy? - wyszeptał chrapliwie. - A cóż to za przyczyna, zechce mi 

pani łaskawie wyjawić? 

- Oczywiście. Ta biedna dziewczyna nosiła dziecko innego mężczyzny- odpowiedziała 

natychmiast Harriet. Miała już naprawdę dość tych złośliwych plotek. - Mój Boże, myślałam, 
że inni też na to wpadli. Przecież to jedyne logiczne wyjaśnienie.  

Zapadła   cisza.   Straszny   nieznajomy   spojrzał   na   Harriet   tak,   jakby   miał   ją   zabić 

wzrokiem. 

- Jeśli pani w to wierzy,  panno Pomeroy - wyszeptał - współczuje pani. Jest pani 

naprawdę naiwna.. 

Mężczyzna   odwrócił   się   i   rzucił   do   ucieczki.   Wszyscy   poza   Gideonem,   jak 

zafascynowani, z otwartymi ustami wpatrywali się w Harriet. Na twarzy Gideona malowała 
się niemal dzika satysfakcja. 

- Dziękuję ci, moja droga - powiedział miękko. 

83

background image

Harriet zmarszczyła brwi, spoglądając na oddalającą się sylwetkę 

nieznajomego. 

- Kim był ten dżentelmen? 
-

Wielebny Clive Rushton - odparł Gideon. - Ojciec Deirdre. 

10

- Czegoś takiego w życiu nie widziałam. - Adelajda, jeszcze w lizesce, podniosła do 

ust filiżankę z gorącą czekoladą. 

- Założę się, że ta historia obiegnie dziś rano całe miasto. Wszyscy będą opowiadać, 

jaką odprawę Harriet dała Rushtonowi. 

Effie przymknęła oczy z rezygnacją i jęknęła. 
-   Będą   plotkować   o   tej   scenie,   gdy   przeczytają   ogłoszenie   o   jej   zaręczynach   w 

dzisiejszych gazetach. Boże drogi, nawet nie wyobrażam sobie, co pomyślą. Żeby niewinna 
młoda   kobieta   opowiadała   o   takich   rzeczach   na   środku   sali   balowej.   To   już   przekracza 
wszelkie wyobrażenia. 

- Nie jestem taka zupełnie niewinna, ciociu Effie. - Harriet, która siedziała w kącie 

pokoju porannego Adelajdy,  popatrzyła  znad ostatniego  numeru „Raportów Królewskiego 
Towarzystwa Geologicznego". 

- Cóż, staramy się, jak możemy, żebyś za taką uchodziła - zauważyła Adelajda. 
-   Nie   wiem,   o   co   ten   cały   krzyk.   -   Harriet   skrzywiła   się.   -   Wspomniałam   tylko 

zupełnie oczywisty fakt, który umknął uwagi innych.  

-Ach, ty i to twoje logiczne podejście - ponuro skomentował Adelajda. - Zapewniam 

cię, że fakt, iż Deirdre Rushton była w ciąży, nie umknął niczyjej uwagi. Nasłuchałam się 
tego po uszy gdy tylko rozeszła się wieść, że jesteś zaręczona z St. Justinem. 

- Chodzi mi o to, że dziecko było kogoś innego. Z całą pewnością nie Gideona. - 

Harriet powróciła do swych „Raportów". 

- Skąd możesz być tego taka pewna? - dopytywała się Adelajda. 
-   Ponieważ   jestem   przekonana,   że   poczucie   honoru   Gideona   jest   takie   samo   jak 

każdego innego dżentelmena z tak zwanego towarzystwa. Założę się nawet, że jest znacznie 
bardziej rozwinięte. Zrobiłby, co należy, gdyby to dziecko było jego. 

- Zupełnie nie wiem, skąd możesz być go taka pewna, -Effie westchnęła. - Możemy 

tylko mieć nadzieję, że właściwie oceniasz jego poczucie honoru. 

- Oczywiście. - Harriet złapała kawałek grzanki i chrupała go smakowicie, wertując 

dalej „Raporty". - A propos, Gideon przyjdzie dziś o piątej po południu. Wybieramy się na 
przejażdżkę do parku. 

- Mógłby przynajmniej zaczekać z zabraniem cię do parku, aż ucichnie trochę ten 

raban, jaki wywołała twoja scena z Rushtonem. Cały świat jeździ do parku o piątej. Wszyscy 
cię zobaczą - zrzędziła Effie. 

- I o to chodzi, moim zdaniem. - Felicity weszła właśnie do pokoju i uśmiechnęła się 

do siostry znacząco. - Jestem pewna, że St. Justin chce pokazywać Harriet, gdzie i kiedy się 
tylko da. Trochę jak egzotyczne zwierzątko przywiezione z dalekich krajów.

- Zwierzątko!! - powtórzyła Effie wzburzona. 
- Dobry Boże - Adelajda westchnęła - cóż za skojarzenie! 
Harriet spojrzała znad swego pisma, czując, że siostra nie żartuje. 
- Co przez to rozumiesz, Felicity? 

84

background image

- Czyż  to  nie  jasne?  -  Felicity  nałożyła   sobie  na talerz  grzankę   i jajka.  W  żółtej 

sukience   wyglądała   bardzo   radośnie.   -   Jesteś   jedyną   znaną   nam   żyjącą   istotą,   która 
rzeczywiście wierzy w honor St. Justina. Jesteś również jedyną, która uważa, że to nie on 
uwiódł i porzucił biedną Deirdre Rushton. 

- Bo to nie on ją uwiódł i porzucił - automatycznie odpowiedziała Harriet. Po chwili 

zamyśliła się, wspominając wyraz twarzy Gideona wczorajszego wieczoru, gdy pokłóciła się 
z Rushtonem. - Natomiast masz chyba rację, jeśli idzie o pokazywanie mnie jak na wystawie. 

-   Trudno   mieć   o   to   do   niego   pretensje.   Pokusa,   żeby   pochwalić   się   twoim 

niezachwianym zaufaniem do Potwora z Blackthorne Hall, jest nie do odparcia. - Felicity 
uśmiechnęła się. 

- Prosiłam cię, żebyś nie nazywała go w ten sposób - powiedziała Harriet, myśląc już 

o czymś innym. Zastanawiała się nad tym, co przed chwilą powiedziała Felicity. Było w tym 
niestety źdźbło prawdy. Harriet powinna była sama to zauważyć. To jasne, że Gideon chciał 
mieć z tego małżeństwa, którego przecież nie pragnął, jak najwięcej satysfakcji. Trudno mieć 
do niego o to pretensje. 

Niestety, nic nie wskazywało na to, żeby się we mnie zakochał, powiedziała sobie 

Harriet. Po prawdzie, w ogóle nie mówił jej nic o miłości ani nie domagał się takich wyznań 
od   niej.   Jeśli   wczoraj   wieczorem   pytał,   czy   coś   do   niego   czuje,   to   zapewne   jedynie   z 
ciekawości. 

Wiedziała,   że   jej   wiara   w   honor   Gideona   jest   dla   niego   znacznie   ważniejsza   niż 

wszelkie manifestowanie miłości. Tak, to było dla niego naprawdę ważne. Zbyt długo żył w 
cieniu niesławy. 

Harriet obserwowała Felicity, jak siadła przy stole i zajadała ze zdrowym apetytem. Te 

wszystkie   noce   spędzane   na   nieustannym   tańcu   wywołały   ostatnio   u   siostry   ogromne 
zainteresowanie śniadaniem.  

Adelajda spojrzała na Effie znad swej filiżanki. 
- Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak robić dobrą minę do złej gry. Póki St. Justin 

sam mówi o zaręczynach, jesteśmy bezpieczne. Przy odrobinie szczęścia możemy dotrwać do 
końca sezonu, nim wydarzy się coś nieoczekiwanego. 

Harriet rozzłoszczona zamknęła pismo. 
- Zapewniam cię, ciociu Adelajdo, że nie wydarzy się nic nieoczekiwanego. St. Justin 

na to nie pozwoli.- Popatrzyła  na zegar. - Jeśli mi  wybaczycie,  muszę  się ubrać. Idę na 
zebranie Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk. 

Effie spojrzała na nią ostro. 
- Zauważyłam,  że bardzo się zaprzyjaźniłaś  z niektórymi  członkami Towarzystwa, 

moja  droga.  Podoba mi   się młody  lord Applegate.   Jest skoligacony  z markizą  Asherton. 
Ostatnio wraz z tytułem odziedziczył spory majątek. 

Harriet uśmiechnęła się krzywo. 
- Ciociu przypominam ci, że jestem już zaręczona. I to ni mniej, ni więcej, tylko z 

hrabią. 

- Jak można zapomnieć? - Effie westchnęła. 
- Nie tak dawno - przypomniała Harriet - byłaś zdolna do wszystkiego, żeby tylko 

wydać Felicity lub mnie za hrabiego. 

- Po prostu nie jestem zupełnie pewna, czy uda mi się ciebie wydać za tego właśnie 

hrabiego - odpowiedziała potulnie Effie. 

W chwili, gdy weszła do salonu lady Youngstreet, Harriet odczuła, że członkowie 

Towarzystwa   Miłośników   Skamielin   i   Wykopalisk   są   zaciekawieni   i   zaniepokojeni   jej 
udziałem w wydarzeniach ostatniego wieczoru. Jednak nic na ten temat nie mówili, za co była 
im ogromnie wdzięczna.

85

background image

Jak zwykle, było to duże zgromadzenie, co wskazywało na rosnące zainteresowanie 

skamielinami  i  geologią.  Gdy wszyscy  już usiedli,  natychmiast  pogrążyli,  się  w dyskusji 
dotyczącej fałszerstw skamielin, które wystawiono ostatnio w kamieniołomach na północy. 

- Wcale mnie to nie zaskoczyło - oświadczyła lady Youngstreet. - Zdarzało się to już 

przedtem   i   niewątpliwie   będzie   się   zdarzać.   Jest   to   znany   mechanizm.   Robotnicy   w 
kamieniołomach   szybko   się   zorientowali,   że   istnieje   bardzo   chłonny   rynek   na   niezwykłe 
skamieliny,   na   jakie   natrafiają   przy   swej   pracy.   Gdy   nie   mogli   już   więcej   wykopać,   by 
zaspokoić popyt, sami zajęli się ich produkcją dla kolekcjonerów. 

- Słyszałem, że w kamieniołomach powstał cały warsztat. - Lord Fry kiwnął głową.- 

Używali   części   powszechnie   znajdowanych   skamielin   ryb   i   innych   starych   kości   do 
konstruowania   przeróżnych   nowych   szkieletów.   Ceny   na   niektóre   bardziej   oryginalne 
konstrukcje były całkiem wysokie. Co najmniej dwa muzea, nie wiedząc o tym, zakupiły 
fałszerstwa. 

- Obawiam się, że nasza dziedzina będzie wciąż dawać szansę różnym oszustom i 

fałszerzom - stwierdziła Harriet, popijając herbatę.- Fascynacja tym, co leży pogrzebane pod 
skałami, jest tak wielka, że zawsze będzie przyciągać jakieś typy bez skrupułów. 

- Smutne, ale prawdziwe - zgodził się Applegate, wzdychając. Jego gorący wzrok 

zatrzymał się dłużej na skromnie okrytym biuście Harriet. - Jest pani niezwykle przenikliwa, 
panno Pomeroy. 

Harriet uśmiechnęła się. 
- Dziękuję, milordzie. 
Lord Fry ostentacyjnie odchrząknął. 
- Ja, na przykład, z całą pewnością zakwestionowałbym fałszowane liście i kwiaty 

sprzedawane wszystkim bez wyjątku przez robotników. 

- A mnie nie zmyliłyby ani na chwilę stworzenia, które wyglądały w połowie jak ryba, 

a w połowie jak czworonóg - stwierdziła podstarzała intelektualistka.  

- Mnie też nie - oświadczyła lady Youngstreet. 
Zgodny szmer przebiegł po salonie. Zebranie pogrążyło się w chwilowym chaosie, 

gdyż członkowie Towarzystwa podzieli się na mniejsze grupki. Każdy wypowiadał się na 
temat fałszerstw i twierdził, że na pewno nie dałby się nabrać. Lord Applegate manewrował 
tak, by znaleźć się jak najbliżej Harriet. Wpatrywał się w nią z nieśmiałym uwielbieniem. 

-   Wygląda   pani   dziś   prześlicznie,   panno   Pomeroy   -   wyszeptał.   -   Bardzo   pani   do 

twarzy w niebieskim. 

- Bardzo pan uprzejmy. - Harriet dyskretnie wysunęła fałdę swej turkusowoniebieskiej 

sukni spod jego uda. Applegate zarumienił się z wściekłości na siebie, gdy zdał sobie sprawę, 
że usiadł na skrawku muślinu. 

- Najmocniej panią przepraszam. 
- Proszę się nie przejmować. - Harriet uśmiechnęła się uspokajająco. - Mojej sukni nic 

się nie stało. Czy czytał pan ostatnie wydanie „Raportów", sir? Dostałam dziś ten egzemplarz 
i przeczytałam fascynujący artykuł na temat identyfikowania skamielin zębów. 

- Nie miałem jeszcze okazji, ale zrobię to bezzwłocznie po powrocie do domu. Jeśli 

pani uważa, że ten artykuł jest wartościowy, wiem na pewno, że należy się z nim zapoznać. 
Trafność pani ocen w tych sprawach jest wyjątkowa, panno Pomeroy. 

Harriet   przełknęła   pochlebstwo.   Postanowiła   go   delikatnie   podpytać   na   temat 

skamielin zębów. 

- Bardzo to uprzejme z pana strony, sir. Czy zajmował się pan trochę zębami? 
- O tyle, o ile, nie ma o czym mówić. Muszę przyznać, że jeśli idzie o możliwość 

identyfikacji, wolę palce stóp. Można z nich wiele wywnioskować. 

86

background image

- Rozumiem. - Harriet była zadziwiona. Byłoby miło, gdyby mogła pokazać ten swój 

ząb lordowi Applegate. Lubiła go i była przekonana, że można mu zaufać. Ale nie było sensu 
mu tego pokazywać, skoro nie wiedział nic o zębach. 

-   Ja,   osobiście,   wolę   zęby.   Patrząc   na   nie   można   natychmiast   odróżnić   zwierzęta 

mięsożerne   od   stworzeń   roślinożernych.   A   gdy   to   już   wiadomo,   można   wydedukować 
znacznie więcej o samym zwierzęciu. 

-   Koniecznie   musi   pani   któregoś   dnia   zwiedzić   muzeum   pana   Humboldta,   panno 

Pomeroy   -   oświadczył   z   entuzjazmem   Applegate.   -   W   swoim   starym   domu   zgromadził 
zadziwiającą   kolekcję   skamielin.   Jest   otwarta   dla   publiczności   dwa   razy   w   tygodniu,   w 
poniedziałki i czwartki. Byłem tam raz czy dwa w poszukiwaniu palców stóp i innych rzeczy. 
Ma szuflady pełne zębów. 

- Naprawdę? - Harriet była zachwycona. Ledwo zauważyła, że kolano Applegate'a 

zbliżało się znów do jej kolan, a spódnica była ponownie narażona na wygniecenie. - Czy pan 
Humboldt jest członkiem Towarzystwa? 

-   Kiedyś   był   -   odparł   Applegate   -   ale   nazwał   nas   wszystkich   beznadziejnymi 

amatorami i zrezygnował z członkostwa. To dosyć dziwny typ. Bardzo tajemniczy, jeśli idzie 
o jego pracę, i strasznie podejrzliwy w stosunku do innych. 

-   Trudno   się   dziwić.   -   Harriet   zapisała   w   pamięci,   by   przy   najbliższej   okazji 

zaplanować wizytę w muzeum pana Humboldta. Applegate wziął głęboki oddech i spojrzał na 
nią bardzo poważnie. 

- Panno Pomeroy, czy ma pani coś przeciwko temu, żebyśmy zmienili temat naszej 

rozmowy i porozmawiali o sprawie, którą uważam za ważniejszą? 

-  Cóż  to  za   sprawa?   -  Harriet   zastanawiała   się,  w   jakich   godzinach   muzeum   jest 

czynne.   Może   w   gazecie   jest   jakieś   ogłoszenie.   Applegate   przesunął   palcem   po   swym 
krawacie, po czym go rozluźnił. Na brwiach pojawiły mu się kropelki potu. 

- Obawiam się, że uzna mnie pani za impertynenta.  
- Bzdura. Niech pan pyta, milordzie. - Objęła wzrokiem szemrzący głosami pokój. 

Temat fałszerstw najwidoczniej bardzo przypadł do gustu członkom Towarzystwa. 

- Chodzi o to, panno Pomeroy... To znaczy... - Applegate znów pomajstrował przy 

krawacie i odchrząknął. Zniżył głos prawie do szeptu. - Chodzi o to, że nie mogę uwierzyć, że 
jest pani zaręczona z St. Justinem. 

Po tej uwadze Harriet natychmiast spojrzała na Applegate'a. Zmarszczyła czoło. 
- Z jakiegoż to powodu, na miłość boską, nie może pan w to uwierzyć? 
Applegate wyglądał dość rozpaczliwie, ale odważnie brnął dalej. 
- Proszę mi wybaczyć, ale pani jest dla niego za dobra. 
- Za dobra dla niego? 
- Tak, panno Pomeroy. O wiele za dobra. Mogę tylko sądzić, że on panią w jakiś 

sposób zmusza do tego związku. 

- Applegate, czy pan postradał zmysły? 
Applegate pochylił się ochoczo do przodu i odważył dotknąć jej ręki. Palce drżały mu 

z przejęcia. 

-   Może   mi   pani   zaufać,   panno   Pomeroy.   Pomogę   pani   wyrwać   się   ze   szponów 

Potwora z Blackthorne Hall. 

Oczy Harriet zapłonęły gniewem. Odstawiła raptownie filiżankę i zerwała się na nogi. 
- Doprawdy, sir. Posunął się pan za daleko. Nie będę tolerowała takich wypowiedzi. 

Jeśli chce pan być moim przyjacielem, musi się pan od nich powstrzymać. 

Odwróciła się od zawstydzonego Applegate'a i przeszła szybko do drugiego końca 

pokoju,   by   dołączyć   do   niewielkiej   grupki   dyskutującej   na   temat   metod   odkrywania 
fałszerstw. 

87

background image

To wszystko staje się już przygnębiające, pomyślała rozżalona Harriet. Zastanawiała 

się, jak Gideon mógł wytrzymywać te plotki przez sześć długich lat. Ona sama już miała 
ochotę uciec z Londynu i nigdy tu nie wracać, choć to przecież nie jej honor jest tu wciąż 
kwestionowany. 

Określenie Felicity, że Gideon wystawia swą narzeczoną jak egzotyczne zwierzątko na 

pokaz, znalazło tego popołudnia pełne potwierdzenie. Harriet z niecierpliwością oczekiwała 
tej przejażdżki po parku. W każdej innej sytuacji naprawdę bardzo by ją to cieszyło. Był 
piękny   dzień,   słoneczny   i   radosny.   Felicity   asystowała   Harriet   przy   wyborze   sukienki   i 
okrycia. 

-   Zdecydowanie   żółty   muślin   i   turkusowa   pelerynka   -   oświadczyła   Felicity.   -   Z 

turkusowym kapturkiem. Pasuje ci do oczu. I nie zapomnij rękawiczek. 

Harriet przyglądała się sobie w lustrze. 
- Czy nie uważasz, że to zbyt jaskrawe? 
Felicity uśmiechnęła się znacząco. 
- Bardzo jaskrawe. I wyglądasz wspaniale. Będzie cię doskonale widać w parku i St. 

Justin to doceni. Z całą pewnością chce, żeby wszyscy cię zauważyli. 

Harriet   spojrzała   na   nią   rozzłoszczona,   ale   nic   nie   powiedziała.   Obawiała   się,   że 

siostra ma rację. 

Gideon   zajechał   przed   dom   ciotki   Adelajdy   pięknym   jasnożółtym   powozikiem, 

zaprzęgniętym w dwa wyjątkowo silne, rosłe konie. Zwierzęta, niezgodnie z modą, nie były 
dopasowane   kolorem.   Jeden   był   masywnym,   umięśnionym   kasztanem,   drugi   potężnym 
siwkiem.   Wyglądały,   jakby   były   bardzo   trudne   do   prowadzenia,   ale   okazały   się   dobrze 
ułożone. Harriet była pod dużym wrażeniem. 

- Cóż za wspaniałe zwierzęta, milordzie - powiedziała, gdy Gideon podał jej rękę, by 

mogła się wspiąć na wysokie siedzenie. - Założę się, że potrafią pędzić pełnym galopem 
godzinami. Wydają się bardzo wytrzymałe. 

- I są- odparł Gideon. - Ma pani zupełną rację, jeśli idzie  o ich żywotność. Ale sądzę, 

że dla Minotaura i Cyklopa to zaszczyt ciągnąć ten powóz, gdy pani w nim siedzi. Wygląda 
pani dziś czarująco. 

Harriet wyczuła szczerą satysfakcję, kryjącą się za tymi uprzejmościami, i spojrzała 

szybko na Gideona. Nie mogła jednak nic wyczytać z jego zaciętych rysów. Lekko wskoczył 
na siedzenie obok niej i chwycił lejce. 

Nie zdziwił jej  wcale fakt, że Gideon tak świetnie  powozi. Gładko przeprowadził 

konie przez zatłoczone przejście i skręcił do parku. Włączyli się w tłum elegancko ubranych 
ludzi, którzy pojawili się w najróżniejszego rodzaju powozach, a także wierzchem, bo chcieli 
wszystkich widzieć i sami być widziani. 

Harriet   zorientowała   się   natychmiast,   że   ona   i   Gideon   stanowili   tu   centrum 

zainteresowania. Każdy, kogo mijali, spoglądał na parę w żółtym powozie z różnym stopniem 
uprzejmości i zainteresowania. Niektórzy gapili się wprost i bez żenady. Inni chłodno kiwali 
głowami, taksując Harriet spojrzeniem. Kilka osób nie mogło oderwać wzroku od blizny na 
twarzy Gideona, a jeszcze inni unosili brwi na widok niemodnych koni. 

Gideon wydawał się zupełnie nieświadomy zainteresowania, jakie wzbudzała Harriet, 

ona   jednak   zaczęła   się   czuć   nieswojo.   Pomyślała,   że   czułaby   się   dziwnie,   nawet   gdyby 
Felicity nie wystąpiła z tą uwagą o egzotycznym zwierzątku. 

- Podobno tańczyła pani walca z Morlandem wczoraj wieczorem - odezwał się po 

jakimś czasie Gideon. Brzmiało to tak, jakby mówił o pogodzie. 

-   Tak   -   potwierdziła   Harriet.   -   Był   bardzo   miły   dla   Felicity   i   dla   mnie,   kiedy 

pojawiłyśmy się w mieście. Twierdzi, że jest pańskim starym przyjacielem, sir. 

88

background image

-   To   było   dawno   temu   -   mruknął   Gideon,   skupiając   uwagę   na   koniach,   gdyż 

przejeżdżali właśnie przez bardziej zatłoczony odcinek. - Byłbym  rad, gdyby pani z nim 
więcej nie tańczyła. 

Harriet,   która   była   już   dość   zdenerwowana   atakującymi   ją   zewsząd   spojrzeniami, 

zareagowała ostrzej niż normalnie. 

- Czy to znaczy, że ma pan zastrzeżenia do pana Morlanda, sir? 
- Dokładnie to, moja droga. Jeśli ma pani ochotę tańczyć walca, z chęcią będę pani 

partnerem. 

- Oczywiście, że wolę tańczyć z panem, milordzie, przecież pan wie. Ale słyszałam, że 

kobiety  zaręczone,   a   nawet   mężatki,   często   tańczą   z   innymi   mężczyznami.   To  jest  teraz 
bardzo modne. 

- Nie musisz się przejmować modą, Harriet. Wprowadzisz swój własny styl. 
- Wydaje mi się, że to pan próbuje wprowadzić swój styl. - Harriet odwróciła głowę, 

by   uniknąć   spojrzenia   jakiegoś   mężczyzny   na   koniu.   Była   pewna,   że   mijając   powóz 
powiedział coś złośliwego do swego przyjaciela. Nieprzyjemny śmiech przeszył powietrze. 

- Staram się uniknąć problemów - wyjaśniał cicho Gideon. - Harriet, jesteś rozsądną 

kobietą. Zaufałaś mi przedtem, musisz zaufać i teraz. Trzymaj się z dala od Morlanda. 

- Dlaczego? - dopytywała się uparcie. 
Gideon zacisnął szczęki. 
- Nie sądzę, żebym musiał koniecznie wyjawiać powody. 
- A ja tak. Nie jestem podlotkiem, milordzie. Jeśli chce pan, abym coś robiła czy 

czegoś nie robiła, musi pan wyjaśnić dlaczego. - Uderzyła ją pewna myśl, łagodząc rodzący 
się opór. Uśmiechnęła się niepewnie. - Jeśli jest pan zazdrosny o pana Morlanda, zapewniam 
pana, że nie ma powodu. Taniec z nim nie sprawił mi nawet w połowie takiej przyjemności 
jak taniec z panem. 

- To nie jest kwestia zazdrości.  To sprawa rozsądku. Czy muszę  ci przypominać, 

Harriet, że znaleźliśmy się w obecnej sytuacji dlatego, że nie posłuchałaś mnie przy innych 
okazjach? 

Harriet zamilkła, ogarnięta poczuciem winy. Nie mogła zaprzeczyć, że do oświadczyn 

Gideona doprowadził fakt, że nie  siedziała spokojnie w domu tej nocy, gdy łapano złodziei. 
Próbowała ratować twarz. 

-   Przyznaję,   że   jest   to   częściowo   moja   wina,   milordzie.   Ale   gdyby   mnie   pan 

uwzględnił w swych planach, jak prosiłam, byłabym ostrożniejsza tamtej nocy. Niech mi pan 
wybaczy, sir, ale jest pan autokratą. To bardzo nieprzyjemny rys. 

Gideon popatrzył na nią, uniósłszy jedną ciemną brew. 
- Jeśli to jedyna wada, jaką we mnie znajdujesz, moja droga to będzie nam razem 

doskonale. 

Spojrzała na niego niezadowolona. 
- To bardzo poważna wada, sir, nie drobna. 
- Tylko w twoich oczach. 
- Ale tu liczą się tylko moje - odparowała. 
Na ustach Gideona pojawił się słaby uśmiech. 
- To muszę ci przyznać. Naprawdę liczą się tylko twoje oczy. A oczy masz piękne, 

Harriet. Czy już ci to mówiłem? 

Komplement natychmiast ją ułagodził. 
- Nie, sir, nie mówił pan. 
- Więc pozwól mi to teraz zrobić. 
- Dziękuję. - Harriet zarumieniła się, a powóz ruszył dalej parkową alejką. Nie była 

przyzwyczajona, by ktoś jej mówił, że w ogóle ma coś ładnego. - Felicity powiedziała, że 
kolor tego kaptura podkreśli moje oczy. 

89

background image

- I tak rzeczywiście jest. - Gideon był najwyraźniej rozbawiony. 
-   Ale   niech   pan   nie   myśli,   że   przez   te   uprzejmości   zapomnę   o   pana   okropnych 

skłonnościach do wydawania rozkazów, sir. 

- Będę o tym pamiętał, moja droga. 
Rzuciła mu taksujące spojrzenie. 
-   Czy   na   pewno   nie   powie   mi   pan,   dlaczego   życzy   pan   sobie,   żebym   unikała 

Morlanda? 

- Wystarczy powiedzieć, że nie jest takim aniołem, na jakiego wygląda. 
Harriet zmarszczyła brwi. 
- A wie pan, że właśnie to sobie pomyślałam wczoraj wieczorem? Ze wygląda jak 

archanioł ze starego obrazu. 

- Proszę nie mylić wyobrażeń z rzeczywistością. 
- Nie będę, milordzie - powiedziała sztywno. - Nie jestem taka głupia. 
- Wiem - powiedział łagodnie Gideon. - Ale bywasz trochę zacięta i uparta. 
-   To   chyba   sprawiedliwe,   że   ja   też   mam   jakieś   skazy,   żeby   panu   dorównać   - 

odpowiedziała słodko. 

- Hm. 
Miała zamiar kontynuować temat Bryce'a Morlanda, gdy z tłumu jeźdźców na ścieżce 

wyłoniła się znajoma postać. Harriet powitała uśmiechem lorda Applegate'a, który dosiadał 
smukłego czarnego wałacha. Zwierzę to było całkowitym przeciwieństwem koni Gideona. 
Miało delikatny kościec, a jego elegancka sylwetka harmonizowała z wykwintnym wyglądem 
jeźdźca. 

- Dzień dobry, panno Pomeroy, St. Justin. - Applegate prowadził swego konia obok 

żółtego   powozu.   Patrzył   wzrokiem   pełnym   uwielbienia   na   twarz   Harriet,   otoczoną   nieco 
przekrzywionym turkusowym kapturkiem. 

- Wygląda pani dziś prześlicznie, jeśli wolno mi to powiedzieć. 
- Dziękuję, sir - Harriet spojrzała kątem oka na Gideona. 
Wydawał się znudzony. Popatrzyła znów na Applegate'a. 
- Czy miał pan już okazję przeczytać ten artykuł w „Raportach" na temat identyfikacji 

zębów? 

-   Tak,   oczywiście   -   ochoczo   zapewnił   Applegate.   -   Gdy   tylko   pani   mi   o   tym 

powiedziała, poszedłem do domu i przeczytałem go dokładnie. Szalenie interesujący. 

- Mnie szczególnie zainteresował fragment dotyczący identyfikacji uzębienia gadów- 

powiedziała  ostrożnie  Harriet.  Nie chciała  jeszcze  ujawniać szczegółów  swojego cennego 
znaleziska, a z drugiej strony kusiło ją, by z kimś o tym porozmawiać. 

Applegate przybrał niesłychanie poważny wyraz twarzy. 
- Fascynująca dyskusja. Jednak ja osobiście mam poważne wątpliwości co do tego, ile 

można wywnioskować na podstawie zębów. To zbyt mały fragment dla poważnych konkluzji. 
Kość palca stopy jest znacznie użyteczniejsza. 

-   No   tak,   lepiej   mieć   coś   więcej   niż   zaledwie   ząb,   by   opracować   poważniejsze 

wnioski.   -   Harriet   usiłowała   kontynuować   uprzejmą   rozmowę.   Gideon,   jak   zauważyła, 
zupełnie nie starał się jej pomóc. 

Applegate uśmiechał się z uwielbieniem. 
- Pani podchodzi tak dokładnie i metodycznie do tych spraw, panno Pomeroy. Zawsze 

można się czegoś od pani nauczyć. 

Harriet poczuła, że znów się rumieni. 
- To bardzo uprzejme z pana strony, sir. 
Gideon w końcu zauważył Applegate'a. 
-   Czy   nie   zechciałbyś   może   odsunąć   nieco   swego   konia   Applegate?   Mój   siwek 

zaczyna się niepokoić. 

90

background image

Applegate zaczerwienił się. 
- Przepraszam, sir. - Ściągnął w bok czarnego wałacha. Gideon dał sygnał swej parze. 

Wielkie konie natychmiast ruszyły w cwał. Powóz odskoczył od Applegate'a, który wkrótce 
znikł w tłumie. Gideon znów popuścił wodze. 

- Widzę, że znalazłaś wielbiciela - zauważył. 
- Jest bardzo miły - odpowiedziała Harriet. - I mamy wiele wspólnego. 
- Wspólne zainteresowania zębami w skamielinach? 
Harriet zmarszczyła się. 
- Właściwie lord Applegate bardziej interesuje się palcami stóp. Ja jednak uważam, że 

koncentruje się na niewłaściwych częściach anatomicznych. Potrafię bowiem wydedukować, 
jakie dane zwierzę ma  stopy,  na podstawie jego zębów. Roślinożerne, na przykład, mają 
kopyta. Mięsożerne będą miały pazury. Moim zdaniem, zęby są znacznie użyteczniejsze niż 
stopy. 

- Nie potrafię wyrazić, jaka to dla mnie ulga, że Applegate się myli. Przez moment 

podejrzewałem, że mam poważnego rywala.

Harriet miała dość. 
- Rozumiem, że pan się ze mnie wyśmiewa, sir. 
Wyraz twarzy Gideona złagodniał, gdy spojrzał w jej oczy. 
- Wcale nie, jestem tylko nieco rozbawiony. 
- Tak, wiem o tym, sir. Ale jest dla mnie jasne, że bawi się pan moim kosztem, i nie 

życzę sobie tego. 

Łagodność znikła z oczu Gideona. 
- Czyżby? 
-   Tak,   właśnie   tak   -   odparła   Harriet.   -   Rozumiem,   że   nie   jest   pan   szczególnie 

zadowolony,   że   musiał   się   pan   zaręczyć   w   takich   okolicznościach,   i   starałam   się   być 
wyrozumiała. 

Rzęsy Gideona przysłoniły w połowie jego brązowe oczy. 
- Wyrozumiała? 
- Tak, wyrozumiała. Ale byłabym wdzięczna, gdyby pan wziął pod uwagę, że i ja nie 

jestem zachwycona naszą sytuacją. I wydaje mi się, sir, że musimy oboje starać się wyjść z 
tego jak najlepiej. Bardzo będzie pomocne, jeśli powstrzyma się pan i nie będzie wyśmiewał 
mnie i moich przyjaciół. 

Gideon przez chwilę był zmieszany. 
- Zapewniam cię, Harriet, że nie mam zamiaru cię wyśmiewać. 
-   Jestem   zachwycona.   Więc   będziesz   się   bardzo   starał,   by   nie   obrażać   moich 

przyjaciół i moich zainteresowań skamielinami, obiecujesz? 

- Harriet, wydaje mi się, że zareagowałaś zbyt gwałtownie na drobną uwagę. 
- Lepiej od początku zacząć tak, jak mam zamiar postępować dalej - poinformowała 

go Harriet. - I zapewniam cię, że jeśli mamy mieć szansę na spokojne i harmonijne życie 
małżeńskie,   będziesz musiał się nauczyć  być mniej ironiczny i apodyktyczny?  Nie chcę, 
żebyś warczał na każdego, kto się do mnie zbliży. Nic dziwnego, że masz tak ograniczony 
krąg przyjaciół. 

Gideon wpadł we wściekłość. 
- Do diabła, Harriet, jak śmiesz oskarżać mnie o apodyktyczność. Sama potrafisz być 

czasem   niezłym   tyranem.   Jeśli   naprawdę   chcesz   spokojnego   i   harmonijnego   małżeństwa, 
radziłbym ci nie przeciwstawiać się mężowi na każdym kroku. 

- Ha, ha. Znalazł się znawca, żeby udzielać porad małżeńskich. Przecież nie byłeś 

nigdy żonaty. 

- Ty też nie byłaś zamężna. I zaczynam podejrzewać, że to jeden z powodów, dla 

których masz takie jędzowate skłonności. Zbyt długo żyłaś bez męskiego nadzoru. 

91

background image

- Nie mam ochoty na męski nadzór. I jeśli sądzisz, że będzie twoim obowiązkiem 

nadzorowanie mnie po ślubie, to 1epiej jeszcze przemyśl swoją rolę jako męża. 

- Znam swoje obowiązki małżeńskie - powiedział Gideon przez zaciśnięte zęby. - Ale 

ty musisz się nauczyć swoich. A teraz zechciej łaskawie przestać paplać na temat, o którym 
na razie nic nie wiesz. Ludzie już zwracają na nas uwagę. 

Harriet uśmiechnęła się promiennie, świadoma ciekawych spojrzeń, kierowanych w 

ich stronę. 

- Boże, nie możemy stać w centrum publicznego zainteresowania, prawda? 
- Już w nim jesteśmy. 
- To mam na myśli, sir - mruknęła. - Co za różnica kłócić się tu czy tam, jeśli i tak 

ludzie będą się gapić. Równie dobrze możemy prowadzić nasze sprzeczki w parku, żeby 
wszyscy mieli zabawę.

Gideon wydał z siebie stłumione mruknięcie, które mogło być zarówno śmiechem, jak 

westchnieniem żalu. 

- Harriet, jesteś niemożliwa. Gdybyśmy byli w tej chwili gdziekolwiek indziej, a nie w 

parku, wiesz, co bym zrobił? 

Zmrużyła oczy. 
- Nic groźnego, mam nadzieję. 
- Oczywiście, że nie - oburzył  się Gideon. - Cokolwiek by o mnie mówiono, nie 

skrzywdzę cię, Harriet. 

Harriet   przygryzła   wargi.   Czuła   w   jego   słowach   ukryty   ból.   Oczywiście   nie 

wyobrażała sobie, by Gideon mógł użyć wobec niej siły. Kiedy tylko przypominała sobie noc, 
jaką   spędzili   razem   w   jaskini,   ogarniały   ją   wspomnienia   pełne   podziwu   dla   kontroli   i 
opanowania, jakie wykazywał wobec swej olbrzymiej siły fizycznej. 

-

Wybacz mi, Gideonie. Wiem, że nigdy nie będziesz wobec mnie brutalny. 

Spojrzenia ich się spotkały. 
-

Jak możesz być tego pewna? Czy tak mi ufasz, maleńka? 

-

Poczuła, że się rumieni. Odwróciła wzrok i zajęła się obserwacją 

końskich uszu. 

-

Zapomina pan, jak blisko się poznaliśmy. 

-

Wierz   mi,   nie   zapominam   o   tym   ani   przez   chwilę   –   odpowiedział   Gideon.   - 
Nocami  leżę, nie śpiąc, i wspominam,  jak się poznawaliśmy.  Ostatnio  fatalnie 
sypiam, Harriet, a to wszystko twoja wina. Opanowałaś całkowicie moje sny. 

- Och. - Nie była pewna, czy bardzo mu przeszkadzało to, że opanowała jego sny. 

Zastanawiała się, czy powiedzieć o tym, że ostatnio on również gościł w jej snach. 

- Przykro mi, że pan źle sypia, sir. Ja czasami też mam problemy ze snem. 
Gideon skrzywił usta. 
- Tylko ty spędzasz czasami bezsenną noc rozmyślając o zębach w skamielinach, a ja 

godzinami wyobrażam sobie, jak będę się z tobą kochał, gdy nareszcie będę cię miał w swoim 
łóżku. 

- Gideonie! 
-   I   właśnie   to   bym   najchętniej   teraz   zrobił,   gdybyśmy   nie   siedzieli   w   odkrytym 

powozie w środku parku. 

- Sza! Gideonie! 
-   Pamiętaj   o   tym   następnym   razem,   gdy   będzie   cię   kusiło,   żeby   tak   odpowiadać 

swemu przyszłemu panu i władcy, panno Pomeroy - z uśmiechem groził jej Gideon. - Możesz 
być pewna, że zawsze, gdy mu się przeciwstawisz, wymyśli nowy, niezwykły sposób, żebyś 
drżała i wiła się z rozkoszy w jego ramionach. 

Z wrażenia zaniemówiła, co sprawiło Gideonowi niekłamaną 

satysfakcję.

92

background image

 

Harriet   wyczuwała   jakieś   dziwne   napięcie   w   salonie   lady   Youngstreet,   gdzie 

odbywało   się   pośpiesznie   zwołane   zebranie   Towarzystwa   Miłośników   Skamielin   i 
Wykopalisk. Kilka razy w czasie zebrania czuła na sobie wzrok lorda Fry, wiedziała też, że 
lord Applegate patrzy na nią z jakąś dziwną stanowczością. Lady Youngstreet wydawała się 
podniecona, jak gdyby ukrywała jakiś sekret. 

Zebranie Towarzystwa zostało zwołane dość nagle przez lady Youngstreet. Niejaki 

pan Crisply wygłaszał dość nudny wykład, w którym  udowadniał, że zwierzęta  znane ze 
skamielin w żaden sposób nie mogą  być  poprzednikami  współczesnych  zwierząt. Byłoby 
absurdem   twierdzić,   że   mogłyby   one   być   wcześniejszą   wersją   zwierząt   obecnych, 
utrzymywał. 

-   Zaakceptowanie   takich   dziwacznych   idei   -   ostrzegał   pan   Crisply   złowieszczym 

tonem - prowadziłoby do bluźnierczej i naukowo bezzasadnej teorii, że istoty ludzkie mogły 
mieć jakichś przodków zupełnie różnych od dzisiejszego człowieka. 

Nikt   oczywiście   nie   aprobował   takiej   przedziwnej   sugestii,   w   każdym   razie   nie 

publicznie. Gdy pan Crisply skończył, rozległy się skąpe oklaski. 

Kiedy tłumek rozdzielił się na mniejsze grupki, lord Fry nachylił się do Harriet. 
- No taaak, wspaniały wykład, prawda, panno Pomeroy? 
- Wspaniały - odpowiedziała uprzejmie. - Byłam tylko zawiedziona, że nie powiedział 

nic o zębach w skamielinach. 

- No, może następnym razem - pocieszył ją lord Fry. - A właśnie, dziś po zebraniu 

lady Youngstreet, Applegate i ja jedziemy z wizytą do przyjaciela, który ma fenomenalną 
kolekcję skamielin zębowych. Czy miałaby pani chęć pojechać z nami? 

Harriet natychmiast się zapaliła. 
- Będę zachwycona. Czy pański przyjaciel mieszka daleko stąd? 
- Poza miastem - odpowiedział Fry. - Bierzemy powóz lady Youngstreet. 
- Bardzo dziękuję za zaproszenie, sir. Z największą przyjemnością obejrzę kolekcję 

pańskiego przyjaciela. 

- Tego się spodziewałem. - Fry uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Poślę jakąś wiadomość do ciotki, że będę dziś trochę później - powiedziała Harriet. - 

Nie chcę, żeby rodzina się martwiła. 

- Jak pani sobie życzy. Przypuszczam, że lady Youngstreet może wysłać kogoś ze 

swojej służby, żeby to doręczył. 

Po   południu,   gdy   pozostali   goście   już   się   rozeszli,   Harriet   została   usadzona   w 

staromodnym powozie podróżnym lady Youngstreet. Właścicielka uśmiechnęła się łagodnie, 
gdy Harriet siadała obok niej. 

- Zawsze używam tego powozu, nawet w mieście. Jest o wiele wygodniejszy niż te 

nowomodne powozy miejskie. 

Fry i Applegate usiedli naprzeciwko pań, na siedzeniach wyściełanych aksamitem w 

kolorze kasztanowym. Harriet nie mogła się oprzeć wrażeniu, że byli jacyś napięci. 

- Będzie to bardzo miła przejażdżka - zaczęła lady Youngstreet. 
- Cieszę się ogromnie - odpowiedziała Harriet. - Mam w torebce szkicownik. Czy 

przypuszczają państwo, że ten właściciel kolekcji zębów pozwoli mi coś naszkicować? 

- Myślę, że da się namówić - mruknął lord Fry. 
Ciężki stary powóz z trudem przebijał się przez zatłoczone ulice. Dojechali jednak na 

skraj   miasta,   a   powóz   wcale   się   nie   zatrzymał.   Woźnica   popędził   czwórkę   spokojnym 
galopem. 

Harriet zaczęła się niepokoić. Spojrzała przez okno i zauważyła że opuścili już miasto 

i byli na otwartym terenie. 

- Czy dojeżdżamy już do domu pańskiego przyjaciela, lordzie Fry? 

93

background image

Twarz lorda Fry przybrała kolor ciemnoczerwony. Odchrząknął. 
-   Ehm.   Sądzę,   że   nadszedł   czas,   by   powiedzieć   pani,   co   się   dzieje,   droga   panno 

Pomeroy. 

-   Tak,   oczywiście.   -   Lady   Youngstreet   uspokajająco   poklepała   ją   po   ręku.   Oczy 

błyszczały jej z przejęcia. 

-   Możesz   być   spokojna,   Harriet.   Jako   twoi   wierni   przyjaciele   postanowiliśmy 

uratować cię od małżeństwa z Potworem z Blackthorne Hall. 

Harriet wpatrywała się w nią. 
- Proszę? 
Lord   Applegate   pogładził   palcami   wysoko   zawiązany   fular.   Wyglądał   bardziej 

stanowczo niż zwykle. 

- Zdążamy do Gretna Green, panno Pomeroy. 
- Gretna Green? Porywacie mnie? 
Lord Fry zmarszczył brwi. 
- Ależ skąd, panno Pomeroy. Ratujemy panią. Pracowaliśmy nad tym od czasu, gdy 

St. Justin pojawił się w Londynie. Stało się wtedy jasne, że ma zamiar kontynuować te swoje 
brudne sztuczki. Nie możemy na to pozwolić. Jest pani naszą przyjaciółką i zrobimy, co do 
nas należy. 

- Dobry Boże - wyszeptała zdumiona Harriet. - Ale dlaczego Gretna Green? 
Applegate wyprostował swe dość wąskie ramiona. 
- Będzie dla mnie największą przyjemnością bez zbędnych formalności poślubić tam 

panią. Uznaliśmy, że to jedyny sposób, by ukrócić machinacje St. Justina. 

- Poślubić mnie? Boże! - Harriet nie wiedziała, czy śmiać czy płakać. - St. Justin się 

wścieknie. 

- Niech pani się nie lęka - rzekł Applegate. - Obronię panią. 
- A ja mu pomogę - oświadczył lord Fry. 
- Ja również.-Lady Youngstreet znów poklepała rękę Harriet. 
- W dodatku mamy do pomocy stangreta. Bez obaw. Z nami jesteś bezpieczna, moja 

droga. A teraz mam tu ze sobą coś na rozgrzewkę. Łyczek brandy zawsze umila długą podróż, 
nie sądzicie? 

- Słuszna uwaga, moja droga. - Fry uśmiechnął się do lady Youngstreet z aprobatą, 

gdy ta wyciągała butelkę z dużej torby. 

- Dobry Boże- powiedziała znów Harriet. Nagle przyszło jej coś do głowy i skrzywiła 

się. - Czy to znaczy, lordzie Fry, że nie ma pan żadnego przyjaciela z kolekcją skamielin z 
zębami? 

- Obawiam się, że nie, moja droga - powiedział Fry, odbierając butelkę z rąk lady 

Youngstreet. 

- Bardzo się rozczarowałam - odpowiedziała Harriet. Oparła się głębiej o pluszowe 

poduszki i postanowiła czekać na Gideona. 

Wiedziała,   że   wyruszy   wkrótce   na   jej   poszukiwanie,   a   gdy   dogoni   powóz   lady 

Youngstreet,   nie   będzie   łagodnie   usposobiony.   Wiedziała,   że   przyjdzie   jej   bronić   swych 
przyjaciół przed gniewem Gideona.

94

background image

11

Gideonowi udało się ukryć zdumienie, gdy późnym popołudniem wprowadzono do 

jego biblioteki Felicity Pomeroy wraz z ciotką. Wstając, zauważył, że obie wyglądają dość 
nieszczęśliwie. Harriet z nimi nie było. Czuł jakieś kłopoty. 

-Dzień dobry paniom - powiedział,  gdy siadły naprzeciwko  jego biurka. - Czemu 

zawdzięczam tę nieoczekiwaną wizytę?

Effie popatrzyła  na Felicity,  a widząc, że ta kiwnęła zachęcająco,  zwróciła się do 

Gideona: 

- Dzięki Bogu, że zastałyśmy pana w domu, sir. 
- Mam zamiar jeść obiad w domu - wyjaśnił. Złożył ręce przed sobą na biurku i czekał 

cierpliwie, aż Effie przejdzie do rzeczy. 

- To nieco dziwna sprawa, milordzie. - Effie znów spojrzała niepewnie na Felicity, 

która prędko kiwnęła głową. 

-   Nie   jestem   zupełnie   pewna,   czy   powinniśmy   pana   kłopotać.   Dosyć   trudno   to 

wyjaśnić. W każdym razie, jeśli stało się to, co przypuszczamy, jesteśmy wszyscy w obliczu 
ogromnej katastrofy. 

- Katastrofy? - Gideon spojrzał pytająco na Felicity. - Czy sprawa ta dotyczy Harriet? 
- Tak, milordzie - odpowiedziała zdecydowanie. - Właśnie tak. Mojej ciotce trudno to 

wyjaśnić, ale ja przejdę od razu do rzeczy. Chodzi o to, że ona zniknęła. 

- Zniknęła? 
- Sądzimy, że została porwana i w tej chwili jest wieziona do Gretna Green. 
Gideon poczuł się, jakby spadł ze skały. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie 

tego. Gretna Green! Był tylko jeden powód, dla którego jechało się do Gretna Green. 

- O czym, u diabła, pani mówi? - spytał spokojnie. 
Effie nie zwróciła uwagi na jego ton. 
- Nie wiemy na pewno, czy została porwana - powiedziała pośpiesznie. - Ale istnieje 

możliwość, że coś  takiego się stało. Może jednak pojechała na północ, lecz  zrobiła to z 
własnej woli. 

- Nonsens - przerwała jej Felicity. - Nie pojechałaby z własnej woli. Jest zdecydowana 

poślubić wicehrabiego, nawet jeśli ją wystawia w towarzystwie na pokaz, niczym egzotyczne 
zwierzątko. 

Gideon spojrzał gniewnie na Felicity. 
-

Egzotyczne zwierzątko? O co, u diabła, chodzi? 

Effie zwróciła się do Felicity, zanim dziewczyna zdołała odpowiedzieć: 
- Przecież  ona jest z lady Youngstreet,  Felicity.  Wprawdzie ta dama  jest znana z 

dziwnych pomysłów, ale nie słyszałam nigdy, żeby kogoś porwała. 

Gideon uniósł rękę. 

95

background image

-  Chciałbym  usłyszeć   rzeczową   i  zwięzłą  relację,   jeśli   panie   pozwolą.  Może  pani 

zacznie, panno Pomeroy. 

- Nie ma sensu niczego udawać ani upiększać. - Felicity patrzyła wprost na Gideona. - 

Uważam, że Harriet została porwana przez niektórych nadgorliwych członków Towarzystwa 
Miłośników Skamielin i Wykopalisk. 

-   Dobry   Boże   -   wyszeptał   Gideon.   Pamięć   podsunęła   mu     natychmiast   obraz 

Applegate'a patrzącego z uwielbieniem na Harriet. Ilu mężczyzn w Towarzystwie uległo jej 
urokowi, zastanawiał się. - Dlaczego pani uważa, że ta banda z nią ucieka? 

Felicity patrzyła na niego w skupieniu. 
- Dziś po południu Harriet pojechała na zebranie Towarzystwa. Niedawno dostałyśmy 

od niej karteczkę, że jedzie z przyjaciółmi do jakiegoś dżentelmena, zbierającego skamieliny 
z zębami. Mam powody sądzić, że to nieprawda. 

Gideon zignorował Effie, która mruczała coś, że nie jest absolutnie pewna, że tak się 

sprawy potoczyły. Skoncentrował się na Felicity. 

-   Dlaczego   pani   uważa,   że   Harriet   nie   ogląda   teraz   kolekcji   skamielin,   panno 

Pomeroy? 

- Przepytałam  młodego lokaja, który przyniósł wiadomość. Powiedział, że Harriet, 

lady Youngstreet, lord Fry i lord Applegate wsiedli wszyscy do powozu podróżnego, nie 
miejskiego.   W   dodatku,   gdy   wypytywałam   dalej,   dowiedziałam   się,   że   do   powozu 
zapakowano również kilka toreb. 

Dłoń Gideona zacisnęła się w pięść. Zmusił się, by powoli rozluźnić palce. 
- Rozumiem. A dlaczego podejrzewa pani, że pojechali do Gretna Green? 
Piękne usta Felicity zacisnęły się ponuro. 
- Ciocia   Effie  i  ja wracamy   właśnie   z domu  lady Youngstreet.  Przepytałyśmy   jej 

kamerdynera i pokojówki. Woźnica zdradził jednej z pokojówek, że ma się przygotować do 
szybkiej podróży na północ. 

Effie westchnęła. 
- Fakt, że lord Applegate przebąkiwał ostatnio często o ratowaniu mojej bratanicy od 

małżeństwa   z   panem,   sir,   każe   nam   podejrzewać,   że   może   postanowił   wziąć   sprawę   we 
własne ręce. Lady Youngstreet i lord Fry najwidoczniej pomogli mu w tym przedsięwzięciu. 

Gideonowi ścisnął się żołądek. 
- Nie zdawałem sobie sprawy, że Applegate tak się przejmował ratowaniem mojej 

narzeczonej. 

- No cóż, nie poruszał przecież tego tematu w pana obecności, milordzie - zauważyła 

rzeczowo Felicity. - Ale faktem jest, że mówił o uratowaniu Harriet na tyle dużo, że sprawa 
stała się tematem plotek. 

- Rozumiem. 
Plotek, które do mnie nie dotarły, uświadomił sobie Gideon. Popatrzył na Effie. 
- Ciekawi mnie, dlaczego przyszła pani wprost do mnie, pani Ashecombe. Czy mam z 

tego   wnioskować,   że   jednak   wolałaby   pani,   żeby   bratanica   wyszła   za   mnie   niż   za 
Applegate'a? 

- Niezupełnie - odparła szczerze Effie. - Ale już za późno, żeby mogło być inaczej. 

Szaleńczy  pomysł  ucieczki  i  małżeństwa   z  Applegate'em  spowodowałby  jeszcze  większy 
skandal niż obecny. 

- A więc jestem mniejszym złem - stwierdził Gideon. 
- No właśnie, sir. 
- Jak to miło wiedzieć, że moja oferta małżeńska została przyjęta z tak prozaicznych 

powodów. 

Effie zmrużyła lekko oczy. 

96

background image

- Sytuacja jest znacznie gorsza, niż się panu wydaje, wicehrabio. Plotki na temat nocy, 

jaką spędził pan z Harriet w tej strasznej jaskini, mogły dotrzeć aż tutaj. Słyszałam delikatną 
aluzję   na   wieczorku   u   Wraxhamów.   Jakby   mało   było   innych   plotek,   ludzie   zaczną   się 
zastanawiać,   czy   rzeczywiście   skompromitował   pan   moją   bratanicę.   Jej   reputacja   nie 
zniosłaby jeszcze tego porwania. 

-   Byłoby   oczywiście   inaczej,   gdybyśmy   były   pewne,   że   Harriet   wyjdzie   za 

Applegate'a - dorzuciła rzeczowo Felicity. 

- Tak, rzeczywiście byłoby inaczej. - Palce Gideona zacisnęły się na figurce ptaka, 

stojącej na biurku.  

- Jednakże - ciągnęła Felicity - wiemy, że nawet jeśli do Gretna Green, Harriet nie 

poślubi Applegate'a. 

Gideon przejechał kciukiem po skrzydle ptaka. 
- Dlaczego pani tak sądzi? 
-   Ona   uważa,   że   związana   jest   z   panem,   milordzie.   Harriet   nigdy   nie   złamałaby 

takiego przyrzeczenia. Gdy wszyscy wrócą z północy, a Harriet nie będzie żoną Applegate'a, 
po całym mieście będą krążyć opowieści. I tak już mamy dosyć spekulacji na temat pana 
przyszłego małżeństwa z moją siostrą. 

Effie westchnęła. 
-   Wszyscy   powiedzą,   że   biedna   Harriet   chciała   umknąć   ze   szponów   Potwora   z 

Blackthorne Hall, uciekając do Gretna Green, żeby,  jak tylu innych zbiegów, pośpiesznie 
wziąć   ślub,   a   gdy   tam   dotarła,   Applegate   się   rozmyślił.   Dziewczyna   będzie   podwójnie 
skompromitowana. 

Gideon wstał i pociągnął za dzwonek, wzywając swego kamerdynera. 
- Mają panie rację. Dość już tego gadania. Zajmę się tą sprawą niezwłocznie. 
Felicity spojrzała na drzwi, gdy Owl je otwierał. Później znów zerknęła na Gideona. 
- Pojedzie pan za nimi, milordzie? 
-   Oczywiście.   Jeśli,   jak   pani   mówi,   pojechali   starodawnym   powozem   lady 

Youngstreet, mogę panią zapewnić, że ich wkrótce dogonię. Ten jej powóz ma co najmniej 
dwadzieścia lat. Jest bardzo ciężki i ma fatalne resory. A jej konie są prawie tak stare jak ten 
powóz. Nie mogą biec zbyt szybko. 

- Słucham, milordzie? - spytał Owl swym ponurym tonem. 
- Każ zaprzęgać Cyklopa i Minotaura do powozu i przyprowadź go natychmiast - 

powiedział Gideon. 

- Oczywiście, milordzie. Ale nie jest to miły wieczór na przejażdżkę, jeśli mogę coś 

doradzać, sir. Obawiam się, że w drodze może pana złapać burza. 

- Zaryzykuję, Owi. I, proszę, nie opóźniaj wykonania moich rozkazów. 
- Jak pan sobie życzy, sir. Tylko proszę nie mówić, że pana nie ostrzegałem. - Owl 

znikł, cicho zamykając za sobą drzwi. 

- No dobrze. - Effie wstała i zawiązała czepek. - Lepiej już sobie pójdziemy, Felicity. 

Zrobiłyśmy, co się dało. 

- Tak, ciociu Effie. - Felicity wstała i spojrzała ostro na Gideona. - Milordzie, jeśli pan 

ich dogoni... 

-

Z całą pewnością ich dogonię, panno Pomeroy. 

-

Patrzyła na niego przez kilka sekund i wzięła głęboki oddech. - A więc, gdy ich 
pan dogoni, sir, mam nadzieję, że nie będzie pan nieuprzejmy dla mojej siostry. 
Jestem pewna, że potrafi odpowiednio wyjaśnić to zdarzenie. 

- Z całą pewnością znajdzie wyjaśnienie. - Gideon podszedł do drzwi i otworzył je 

przed paniami. - Harriet nigdy nie brakuje wyjaśnień. A czy będzie ono odpowiednie, to już 
inna sprawa. 

Felicity zmarszczyła brwi. 

97

background image

- Sir, musi mi pan dać słowo, że nie będzie pan dla niej ostry. Nie nalegałabym na 

przyjście tutaj i wyjaśnianie panu, co się stało, gdybym przypuszczała, że będzie pan na nią 
zły. 

Gideona zniecierpliwiła ta troska Felicity. 
- Niech się pani nie trudzi, panno Pomeroy. Pani siostra i ja doskonale się rozumiemy. 
- Ona też tak mówi - mruczała Felicity, wychodząc za ciotką. 
- Mam nadzieję, że oboje macie rację. 
- A przy okazji - dodał Gideon, gdy wychodziły już do hallu - proszę spakować torbę 

dla mojej narzeczonej, gdy tylko panie wrócą. Wstąpię po nią, wyjeżdżając z miasta. 

Effie spojrzała czujnie. 
- Więc nie zdoła pan przywieźć jej nam przed świtem? 
Felicity odpowiedziała pierwsza. 
- Oczywiście, że nie wróci z nią dziś w nocy, ciociu. Kto wie, jak daleko Harriet i jej 

przyjaciele   już   zajechali?   W   każdym     razie   mam   nadzieję,   że   kiedy   zobaczymy   Harriet, 
będzie już mężatką. Czy nie mam racji, milordzie? 

-   Tak   -   odpowiedział   Gideon.   -   Absolutną   rację.   Myślę,   że   nadszedł   czas,   żeby 

zakończyć ten nonsens raz na zawsze. Nie mogę pozwolić, by wszyscy bez wyjątku starali się 
ratować moją narzeczoną przed Potworem z Blackthorne Hall. To już się staje uciążliwe. 

Owl   mylił   się   w   swej   przepowiedni   pogody.   Wieczorne   niebo   było   wprawdzie 

zachmurzone,  ale  nie   padało   i  droga  była   sucha.   Gideon  przemykał   sprawnie   po  ulicach 
Londynu, a gdy tylko wyjechał z miasta, popędził konie. Cyklop i Minotaur ruszyły do boju, 
rytmicznie i silnie uderzając o ziemię olbrzymimi kopytami. 

Jeszcze przez dwie godziny nie będzie całkiem ciemno. Sporo czasu, żeby dogonić 

ciężki, stary powóz lady Youngstreet. Sporo czasu, żeby myśleć. Może zbyt wiele. Czy gonił 
porwaną narzeczoną, czy narzeczoną, która uciekła od Potwora z Blackthome Hall? 

Chciał wierzyć, że Felicity miała rację, mówiąc, że Harriet czuje się z nim związana. 

Ale   możliwości,   że   Harriet   mogła   uciec   z   własnej   woli   wprost   w   ramiona   zadurzonego 
Applegate'a, też nie należało bagatelizować. 

Wczoraj, gdy zabrał ją na przejażdżkę do parku, była zła. Wygłosiła wykład na temat 

jego zapędów dyktatorskich. Dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nie jest przyzwyczajona 
do rozkazów, nawet gdyby osoba rozkazująca miała jak najlepsze intencje. 

Gideon zacisnął szczęki. Z całą pewnością wiele się ostatnio zastanawiała, jak się 

będzie czuła jako mężatka. Wyraźnie chciała mu powiedzieć, że po ślubie nie ma zamiaru 
rezygnować z niezależności. 

Zdaniem Gideona problem polegał na tym,  że Harriet zbyt  długo była  niezależna. 

Przez wiele lat musiała podejmować decyzje za siebie i za innych. Przyzwyczaiła się do tego 
tak samo, jak do samotnego biegania po jaskiniach. Przyzwyczaiła się do wolności. 

Gideon obserwował drogę przed sobą, niezupełnie świadom lejców, poruszających się 

w jego rękach, gdy konie parły do przodu. Wybrał Cyklopa i Minotaura, tak jak wybierał 
wszystko inne w swoim życiu - z powodu ich wytrzymałości i siły, a nie wyglądu. Dawno już 
zrozumiał, że wygląd niewiele znaczy u koni, kobiet i przyjaciół. 

Człowiek, który oceniany był w świecie na podstawie oszpeconej twarzy i reputacji, 

dość szybko odkrył, że zalet u innych należy szukać głębiej, a nie na powierzchni. 

Doszedł do wniosku, że Harriet, tak jak jego konie, była z mocnego materiału. I umysł 

miała niezależny. 

Może   zdecydowała,   że   jej   życie   będzie   przyjemniejsze,   jeżeli   wyjdzie   za   kogoś 

takiego jak Applegate, który nie będzie śmiał wydawać jej rozkazów. 

Applegate   miał   sporo   do   zaoferowania,   łącznie   z   fortuną   i   tytułem.   Gideon 

uświadomił sobie, że konkurent w dodatku podzielał zainteresowania Harriet skamielinami. 
Mógł ją pociągać jego umysł. 

98

background image

Małżeństwo z Applegate'em miałoby wiele zalet,  a żadnej  z wad, towarzyszących 

małżeństwu z Potworem z Blackthorne Hall. 

Gdybym był prawdziwym dżentelmenem, pomyślał Gideon, pewnie pozwoliłbym jej 

uciec dziś z Applegate'em. A później wyobraził sobie Harriet w ramionach tamtego i zrobiło 
mu się zimno. Wyobraził sobie, jak dotyka jej piersi, całuje delikatne usta, wchodzi w to 
wąskie, gorące miejsce, Gideonem 
wstrząsnął żal i uczucie ogromnej straty. Nie, to niemożliwe. Wiedział, że jej nie odda.  

Perspektywa   życia   bez   Harriet   była   nie   do   zniesienia.   Przypomniał   sobie   coś,   co 

powiedziała   Felicity   na   temat   wystawiania   Harriet   na   pokaz,   jak   gdyby   była   jakimś 
niezwykłym stworzeniem z dalekich stron. Zacisnął ręce na lejcach, uświadamiając sobie, że 
może właśnie tak to traktował. A przecież to jedyna kobieta na świecie, która nie boi się 
wyjść za Potwora. Gideon rozluźnił i popędził konie. Mógł się tylko modlić do jakiegoś boga, 
który go opuścił sześć lat temu, by okazało się że Harriet nie ucieka z własnej woli.

 
Opary   alkoholu   wypełniły   wnętrze   ogromnego   powozu   lady   Youngstreet, 

zmierzającego na północ. Harriet otworzyła okno, gdy lady Youngstreet wraz z lordem Fry 
prezentowali  kolejną  interpretację  jakiejś  knajpianej  piosenki.  Postanowiła  zapytać  kiedyś 
lady, skąd je zna. 

Pewna młoda dama z Dolnych Wschodnich Dipples 
Miała dwa ogromne, fantastyczne cyce.
 
Podczas   podróży  lord   Applegate   spoglądał   na   Harriet   przepraszająco.   Pochylił   się 

teraz w jej stronę, by przekrzyczeć te sprośne śpiewy. 

- Mam nadzieję, że nie czuje się pani zbyt urażona, panno Pomeroy. Rozumie pani, 

starsze pokolenie, nie takie subtelne. Ale mają dobre intencje. 

- Tak, wiem - odpowiedziała Harriet ze smętnym uśmiechem. - Przynajmniej oni się 

dobrze bawią. 

- Myślałem, że dobrze będzie zabrać ich z sobą. Ich obecność usankcjonuje naszą 

ucieczkę - wyjaśniał gorliwie Applegate 

- Problem w tym, milordzie, co staram się panu od jakiegoś czasu wytłumaczyć, że nie 

mam zamiaru wyjść za pana, nawet gdybyśmy dotarli do Gretna Green, w co wątpię. 

Applegate popatrzył na nią zdumiony. 
- Mam nadzieję, że zmieni pani zamiar, moja droga. Zostało nam jeszcze kilka godzin. 

Zapewniam panią, że będę bardzo oddanym  mężem.  I w dodatku mamy  tyle  wspólnego. 
Proszę pomyśleć, moglibyśmy razem poszukiwać skamielin. 

- Brzmi to wspaniale, sir, ale powtarzam panu, że jestem już zaręczona. Nie cofnę 

słowa, jakie dałam wicehrabiemu St. Justinowi. 

Applegate patrzył na nią z podziwem. 
- Pani poczucie honoru w tej kwestii jest godne podziwu. Nikt jednak nie oczekuje od 

pani lojalności w stosunku do tego mężczyzny. W końcu to jest St. Justin. Z taką reputacją nie 
może wymagać lojalności i szacunku od kogoś tak uroczego i niewinnego jak pani. 

Harriet, która miała już dość wyjaśniania, postanowiła spróbować innej taktyki. 
- A gdybym panu powiedziała, że nie jestem taka niewinna, sir? 
Applegate wyprostował się uroczyście. 
-  Nie   uwierzyłbym   w   to.   Każdy,   kto   na   panią   spojrzy,   wie   od  razu,   że   jest  pani 

uosobieniem niewinności i cnoty. 

- Tak po prostu patrząc? 
-   Oczywiście.   W   dodatku   miałem   zaszczyt   nawiązać   z   panią   bliższy   kontakt 

intelektualny.   Tak   wspaniały   umysł   nie   zniżyłby   się   do   nieczystych   myśli,   a   co   dopiero 
czynów. 

99

background image

- To interesujący wniosek - mruknęła Harriet. Chciała z nim polemizować, lecz w tym 

momencie zauważyła, że powóz zwalnia. Lord Fry przerwał piosenkę i znów łyknął z butelki. 

- Zatrzymujemy się, żeby coś przekąsić? Świetny pomysł. A poza tym, chętnie bym 

poszedł na stronę. 

- Doprawdy, Fry. - Lady Youngstreet żartobliwie uderzyła go wachlarzem i spojrzała 

wymownie. - Nie możesz być taki niedelikatny przy młodych ludziach.  

-   Masz   rację.   -   Fry   skłonił   się   przed   Harriet.   –   Przepraszam,   panno   Pomeroy   - 

powiedział trochę niewyraźnie. - Nie wiem co we mnie wstąpiło. 

- Ja wiem, co w ciebie wstąpiło - oświadczyła  lady Youngstreet radośnie. - Moja 

najlepsza brandy. Daj mi tę butelkę. Przecież jest moja i mam zamiar ją dokończyć. 

Na zewnątrz powozu słychać  było  jakieś  krzyki.  Harriet usłyszała  tętent  kopyt  na 

drodze. Jakiś powóz zbliżał się do nich w zawrotnym tempie. Było już prawie ciemno, ale 
rozpoznała żółty powozik i olbrzymie konie, które nagle pojawiły się tuż przy powozie lady 
Youngstreet. 

Lekki, szybki pojazd przemknął obok. Zdołała zerknąć na powożącego. Ubrany był w 

gruby  płaszcz,   a   na  oczy  miał   nasunięty  kapelusz,   ale   te   szerokie   ramiona   rozpoznałaby 
wszędzie. 

Gideon nareszcie ich dogonił! 
Z kozła woźnicy rozległ się krzyk i wiązanka przekleństw, po czym powóz jeszcze 

bardziej zwolnił. 

- Do licha! - zdenerwował się Applegate. - Jakiś szaleniec 

spycha nas na brzeg drogi! 

Lady Youngstreet rozejrzała się mętnym wzrokiem. 
- Może nas zatrzymuje jakiś rozbójnik? 
- Nigdy nie widziałem rozbójnika w takim powoziku - zdziwił się Fry. 
- To St. Justin- spokojnie oznajmiła Harriet.- Mówiłam wam, że przyjedzie, gdy tylko 

zorientuje się, co się stało. 

- St. Justin? -Fry był zaskoczony.- Co za diabeł! Znalazł nas! 
- Bzdura! Nikomu nie mówiłam, co planujemy. Absolutnie nie mógł nas znaleźć! - 

Lady Youngstreet łyknęła ze swojej butelki i mrugnęła chytrze. 

- A jednak znalazł - stwierdziła Harriet. - Wiedziałam, że tak będzie. 
Applegate nieco pobladł, ale śmiało wypiął pierś. 
-Nie bój się, Harriet! Obronię cię przed nim! 
To   stwierdzenie   naprawdę   Harriet   przeraziło.   Tylko   przejawów   bohaterstwa 

Applegate'a brakowało jej do szczęścia. Wiedziała, jak zareagowałby na nie Gideon. 

Powóz stanął. Harriet słyszała, jak woźnica ostro rozmawia z St. Justinem, dopytując 

się, o co właściwie chodzi. 

- Nie będę was długo zatrzymywał - powiedział Gideon. -O ile wiem, macie ze sobą 

coś, co należy do mnie. 

Harriet   usłyszała   jego   głośne   kroki   na   bruku,   co   było   niewątpliwą   oznaką   złego 

humoru. Spojrzała ostrzegawczo na swych towarzyszy. 

-   Słuchajcie   mnie   uważnie   -   powiedziała.   -   Musicie   pozwolić   mi   porozmawiać   z 

wicehrabią, rozumiecie? 

Applegate był oburzony. 
- Na pewno nie pozwolę ci samej przeciwstawiać się Potworowi. Cóż ze mnie byłby 

za mężczyzna? 

Drzwi powozu otwarły się. 
-   Dobre   pytanie,   Applegate   -   powiedział   Gideon   złowieszczym   głosem.   Stał   przy 

drzwiach i wyglądał naprawdę groźnie. Czarny płaszcz powiewał wokół niego jak peleryna 
czarnoksiężnika. Wewnętrzne lampy powozu oświetlały jego twarz przeciętą blizną. 

100

background image

- A więc jesteś, wicehrabio - rzekła spokojnie Harriet. - zastanawiałam się, kiedy do 

nas dojedziesz. Odbyłam bardzo miłą przejażdżkę. Piękny wieczór, prawda? 

Spojrzenie Gideona wędrowało po wszystkich pasażerach, aż wróciło do Harriet. 
- Czy masz już dość tego wieczornego powietrza, moja droga? - spytał. 
-   Wystarczająco,   dziękuję.   -   Harriet   wzięła   swoją   torebkę   i   stanęła   u   wyjścia   z 

powozu. 

- Niech się pani nie rusza, panno Pomeroy - odważnie  rozkazał  Applegate.  - Nie 

pozwolę, żeby ten łajdak panią tknął. Będę pani bronił do ostatniej kropli krwi. 

- Będzie dla mnie zaszczytem pomóc lordowi Applegate   bronić pani, moja droga - 

głośno obwieścił Fry. - Obaj będziemy pani bronić do ostatniej kropli krwi Applegate'a 

- Para pijanych głupków- mruknął Gideon obejmując Harriet w pasie swymi wielkimi 

rękami. Z łatwością wyniósł ją z powozu. 

- Zostaw ją! Zostaw natychmiast! Nie pozwolę na to ! - Lady Youngstreet rzuciła w 

Gideona   torebką,   która   odbiła   się   i   spadła   na   podłogę.   -   Postaw   ją   tu   z   powrotem,   ty 
Potworze. Nie weźmiesz jej. 

- No właśnie. My ją ratujemy przed tobą - wyjaśnił Fry. 
Harriet jęknęła. 
- O Boże! Wiedziałam, że to będzie niezręczne. 
- To będzie więcej niż niezręczne, Harriet - Gideon zabrał się do zamykania drzwi 

powozu. 

- Zaraz, chwileczkę - bełkotał  Applegate,  otwierając z powrotem drzwi. Popatrzył 

odważnie na Gideona. - Nie możesz jej tak po prostu zabrać. 

- A kto mnie powstrzyma? - spytał łagodnie Gideon. - Może ty? 
Applegate wyglądał bardzo mężnie. 
-   Oczywiście,   że   ja!   Dobro   panny   Pomeroy   jest   dla   mnie   najważniejsze. 

Zobowiązałem się jej bronić i uczynię to! 

- Brawo, brawo! Tylko tak dalej, chłopcze - grzmiał pijany Fry. - Nie pozwól, by 

Potwór złapał ją w swoje szpony. Broń jej własną krwią, Applegate. Będę tuż za tobą. 

- Ja tez- zadeklarowała lady Youngstreet perlistym, nieco bełkotliwym głosem. 
- Do pioruna! - mruknął Gideon. 
Applegate zignorował pijany duet. Wychylił się z powozu i oświadczył: 
- Mówię poważnie, St. Justin. Nie pozwolę panu zabrać stąd panny Pomeroy, żądam, 

aby   pan   tego   natychmiast   zaniechał.   Gideon   uśmiechnął   się   tym   swoim   chłodnym 
uśmiechem, w którym obnażał zęby i wykrzywiał bliznę. 

- Bądź spokojny, Applegate, będziesz miał doskonałą okazję, żeby protestować, gdy 

zażądam satysfakcji za tę awanturę. 

Applegate mrugnął parę razy, gdy uświadomił sobie grozę sytuacji, i zaczerwienił się. 

Nie wycofał się jednak. 

- Jak pan sobie życzy,  sir. Jestem gotów przyjąć pańskie wyzwanie. Honor panny 

Pomeroy jest dla mnie więcej wart niż moje życie. 

- To bardzo dobrze - odparł Gideon- bo właśnie o tym mówimy. O pańskim życiu. 

Rozumiem,   że   wybiera   pan   pistolety?   A   może   jest   pan   zwolennikiem   dawnej   mody? 
Wprawdzie już długo nie używałem rapiera, ale pamiętam dokładnie, że ostatnio wygrałem. 

Oczy Applegate'a powędrowały ku bliźnie na twarzy Gideona. Przełknął ślinę. 
- Pistolety mi odpowiadają. 
-   Doskonale   -   mruknął   Gideon.   -   Mam   nadzieję,   że   uda   mi   się   znaleźć   dwóch 

sekundantów. W klubie zawsze się kręci kilku dżentelmenów, którzy uwielbiają takie historie. 

- Dobry Boże! - ocknął się Fry, prawie trzeźwy. -Czyżbyśmy mówili tu o pojedynku? 

No nie, to już pewna przesada. 

101

background image

-   Co   to   jest?   -   Lady   Youngstreet   świdrowała   Gideona   spojrzeniem.   -   Zaraz, 

chwileczkę. Przecież nic się nie stało. Chcieliśmy tylko ratować tę dziewczynę. 

Applegate zachowywał stoicki spokój. 
- Nie obawiam się pana, St. Justin. 
- Miło mi to słyszeć - rzekł Gideon. - Może zmieni pan opinię, gdy spotkamy się o 

świcie za kilka dni. 

Harriet   stwierdziła,   że   sprawa   staje   się   już   niebezpieczna.   Wystąpiła   do   przodu   i 

uspokajającym gestem położyła Gideonowi rękę na ramieniu. 

-   Dość   tego,   wicehrabio   -   powiedziała   ostro.   -   Nie   będzie   pan   straszył   moich 

przyjaciół. 

Gideon spojrzał na nią z góry.  
- Twoich przyjaciół? 
- Oczywiście, że są moimi  przyjaciółmi.  Nie byłabym  z nimi gdyby było inaczej. 

Mieli   dobre   intencje.   Skończmy   te   niemądre   rozmowy.   Nic   można   się   pojedynkować   z 
powodu drobnego nieporozumienia. 

-   Nieporozumienia!   -   zgrzytnął   Gideon.   -   Uważam,   porwanie   to   coś   więcej   niż 

nieporozumienie. 

-   Nie   było   żadnego   porwania   -   powiedziała   Harriet.   -   I   nie   będę   tolerowała 

pojedynków. Czy to jasne? 

Applegate uniósł głowę. 
- Nie szkodzi, panno Pomeroy. Nie mam nic przeciwko temu by za panią umrzeć. 
- Ale ja mam - odpowiedziała Harriet. Uśmiechnęła się do niego przez okno powozu. - 

Jest pan bardzo miły, lordzie Applegate bardzo odważny. Ale po prostu nie mogę pozwolić, 
by ktokolwiek angażował się w pojedynek z powodu zwykłej przejażdżki na wieś. 

Lady Youngstreet ożywiła się. 
- Właśnie, przejażdżka na wieś. To było właśnie to. 
Fry miał wątpliwości. 
- Trochę więcej niż przejażdżka, moja droga. Chcieliśmy dziewczynę wydać za mąż, 

jeśli pamiętasz. 

Harriet nie zwracała na niego uwagi. Popatrzyła w nachmurzoną twarz Gideona. 
- Jedźmy już, wicehrabio. Robi się późno. Musimy dać moim przyjaciołom czas na 

powrót do miasta. 

- Rzeczywiście - powiedziała lady Youngstreet. - Czas na nas. - Chwyciła laskę lorda 

Fry i zastukała w dach powozu. 

-Zawracaj - zawołała głośno. - I to szybko! 
Woźnica, który przysłuchiwał  się całej awanturze z lekkim znudzeniem, łyknął ze 

swojej butelki i chwycił lejce. Pokierował końmi tak, że wielki powóz wykonał szeroki zakręt 
i ruszył ociężale w kierunku Londynu. Applegate przez okno patrzył tęsknie na Harriet, póki 
powóz nie zniknął za zakrętem. 

- No, więc - mówiła Harriet wesolutko, poprawiając czepeczek. - Już po wszystkim. 

My też już powinniśmy ruszać, milordzie. Założę się, że czeka nas długa droga powrotna. 

Gideon chwycił ją pod brodę i przytrzymał twarz tak, że nie mogła ukryć oczu pod 

rondem czepka. Było prawie ciemno, ale Harriet zauważyła smutny wyraz jego twarzy. 

- Harriet, nie myśl ani przez chwilę, że ta sprawa jest zakończona. 
Przygryzła wargi. 
- Bałam się, że możesz być trochę zły. 
- Delikatnie mówiąc. 
- Rzecz w tym - zapewniała go - że naprawdę nie było to nic takiego, poza kłopotem 

dla wszystkich. Nie chcieli mi zrobić krzywdy. Przyznaję, że dla ciebie było to szczególnie 

102

background image

uciążliwe, i bardzo mi z tego powodu przykro, ale nie wydarzyło się nic takiego, żebyś tak 
okropnie wystraszył Applegate'a. 

- Do licha, kobieto, przecież chciał z tobą uciec. 
- Ale zadbał o to, żeby zabrać przyzwoitki. Nie możesz mu nic zarzucić, jeśli idzie o 

zachowanie dobrych obyczajów. 

- Do diabła, Harriet! 
-   Nawet   gdyby   mu   się   udało   dowieźć   mnie   do   Gretna   Green,   w   co   wątpię,   nic 

strasznego by się nie stało. Po prostu zawrócilibyśmy do Londynu. 

- Nie mogę uwierzyć, że stoję tu na środku drogi, dyskutując z tobą na ten temat. - 

Gideon wziął Harriet pod rękę i zaprowadził do czekającego powozu. - Przecież ten człowiek 
miał zamiar cię poślubić. - Podsadził Harriet i pomógł jej się usadowić. Układała spódnicę, a 
Gideon wskoczył do powozu i chwycił 
wodze. 

- Z pewnością nie wierzysz, milordzie, że wyszłabym za Applegate'a. Przecież jestem 

zaręczona z tobą. 

Gideon spojrzał na nią z ukosa, zawracając konie w kierunku Londynu i prowadząc je 

dość wolno.  

- Ten fakt nie powstrzymał twoich przyjaciół przed ratowaniem cię z moich szponów. 
- Oni po prostu nie rozumieją, że ja chcę być w twoich szponach, milordzie. 
Nic   nie   odpowiedział.   Siedział   przez   jakiś   czas   cicho,   pogrążony   we   własnych 

myślach.   Harriet   oddychała   głęboko   chłodnym   nocnym   powietrzem.   Niebo   zaczęło   się 
przecierać i pokazały się gwiazdy. 

Pomyślała, że taka droga nocą jest bardzo romantyczna Wszystko wydawało się trochę 

nierzeczywiste. Czuła, jak gdyby wraz z Gideonem i końmi znalazła się w jakimś bajkowym 
świecie i pędziła w noc tajemniczą drogą prowadzącą donikąd. Powóz dojechał do zakrętu i 
na horyzoncie pojawiły się światła gospody. 

- Harriet? -spytał cicho Gideon. 
- Słucham, milordzie? 
- Nie chciałbym jeszcze raz przeżywać takiej historii. 
- Rozumiem milordzie. Wiem, że było to dla pana bardzo kłopotliwe. 
- Nie o to chodzi. - Gideon wpatrywał się w światła gospody w oddali- Chciałem 

powiedzieć, że mam zamiar zakończyć to narzeczeństwo. 
Harriet zaniemówiła z wrażenia. Nie wierzyła własnym uszom. 

- Zakończyć narzeczeństwo, milordzie? Dlatego, że byłam na tyle głupia, żeby się dać 

wywieźć na północ? 

- Nie. Dlatego, że się obawiam, że takich przypadków może być więcej. Tym razem 

nic się takiego nie stało, ale kto wie, co może się jeszcze stać? 

- Ależ, milordzie... 
-   Całkiem   możliwe,   że   któryś   z   twoich   wielbicieli   spróbuje   bardziej   radykalnie 

obronić   cię   przed   Potworem   z   Blackthorne   Hall   -   ciągnął   Gideon.   Nie   patrzył   na   nią, 
koncentrując się na powożeniu. Harriet spojrzała na jego ostry profil. 

- Nie będzie pan więcej używał tego wstrętnego przezwiska, lordzie. Słyszy pan? 
- Tak, panno Pomeroy. Słyszę panią. Czy wyjdzie pani za mnie, gdy tylko dostanę 

potrzebne zezwolenie? 

Harriet ścisnęła torebkę. 
- Wyjść za pana? Natychmiast? 
- Tak. 
Była oszołomiona. 
- Myślałam, że chce pan zakończyć nasze narzeczeństwo? 
- No tak, jak najprędzej. Małżeństwem. 

103

background image

Harriet poczuła, że ogarnia ją uczucie ulgi. Starała się zebrać myśli. 
- Rozumiem. Jeśli idzie o małżeństwo, to myślałam, że będziemy mieli więcej czasu, 

żeby się poznać. 

- Wiem,  że myślałaś.  Ale  nie sądzę,  żeby to miało  większe znaczenie.  Znasz już 

najgorsze   i   to   cię   jakoś   nie   zniechęciło.   Twoja   ciotka   twierdzi,   że   po   wypadkach   tego 
wieczoru będzie jeszcze więcej plotek. Nasz ślub zamknie usta niektórym plotkarzom. 

- Rozumiem - powiedziała znów Harriet, w dalszym ciągu niezdolna do logicznego 

myślenia. - Doskonale, milordzie. Jeśli pan sobie życzy. 

- Życzę sobie. A więc, załatwione. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli zatrzymamy się na 

noc tutaj. W ten sposób załatwimy ślub przed powrotem do Londynu. 

Harriet spojrzała na gospodę. 
- Tu mamy dziś nocować? 
-   Tak.   -   Gideon   zatrzymał   konie   i   wprowadził   je   na   podwórze   gospody.   Wielkie 

kopyta uderzały o bruk. 

- Tak będzie najwygodniej. Rano załatwię pozwolenie, a po ślubie zabiorę cię prosto 

do Hardcastle House i przedstawię moim rodzicom. Niestety, niektórych rzeczy nie da się 
uniknąć.  

Drzwi   gospody   otwarły   się,   nim   Harriet   zdołała   odpowiedzieć   Młody   chłopak 

podbiegł, by zająć się końmi. Gideon wysiadł z powozu. Wszystko działo się zbyt szybko. 
Harriet starała się mówić spokojnie. 

- A co z moją rodziną, sir? Będą się o mnie niepokoić. 
- Prześlemy im z tej oberży wiadomość, że jesteś bezpieczna i że cię zabieram do 

Hardcastle House. Nim powrócimy do Londynu, sprawa już trochę ucichnie. A ja będę cię 
miał w swoich szponach.

104

background image

12

Gideon   oglądał   pokój   w   gospodzie.   Był   najlepszy,   jaki   gospodarze   mieli   do 

zaoferowania, ale cóż z tego - stało w nim jedno łóżko, w dodatku nieduże. 

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu , że przedstawiłem nas właścicielowi 

jako   małżeństwo?   -   Gideon   przyklęknął,   żeby   poruszyć   węgle   na   palenisku.   Wyczuwał 
napięcie Harriet 

- Nie, nie mam - odpowiedziała cicho. 
- Wkrótce to będzie prawda. 
- Tak 
Z   niejasnych   powodów   Gideon   był   tego   wieczoru   szczególnie   świadom   swych 

rozmiarów.  Czuł się dziwnie niezdarny w tym  małym  pokoiku. Bał się ruszać  i dotykać 
czegokolwiek w obawie, że coś zniszczy. Wszystko, łącznie z Harriet wydawało mu się małe 
i kruche 

- Sądziłem, że to nie byłby dobry pomysł, żebyś nocowała dziś sama w pokoju obok 

hallu - powiedział, wciąż na nią nie patrząc. - gdybyś miała ze sobą pokojówkę albo siostrę to 
co innego...  

- Rozumiem. 
- Samotna kobieta w takiej gospodzie to zawsze ryzyko. Już jest kilku pijaczków na 

dole w szynkwasie. Nigdy nie wiadomo czy któremuś z nich nie przyjdzie do głowy wejść na 
górę i próbować, które drzwi są otwarte. 

- Niezbyt przyjemna perspektywa. 
- Poza tym, ludzie mieliby wątpliwości, czy na pewno jesteś damą, gdyby wiedzieli, 

że nie jesteśmy mężem i żoną.- Gideon wstał, gdy ogień już się rozpalił. Patrzył, jak małe 
płomyczki połączyły się w duży, buzujący płomień.-Snuliby domysły. 

- Rozumiem. W porządku. Proszę, nie przejmuj się tym Gideonie. - Harriet podeszła 

do   kominka   i   wyciągnęła   ręce,   by   je   zagrzać.   -   Jak   mówisz,   wkrótce   i   tak   będziemy 
małżeństwem. 

Popatrzył na jej profil i poczuł, że cały jest napięty. W blasku ognia skóra Harriet 

wydawała   się   złota.   Jej   miękkie,   sprężyste   włosy   okalały   twarz.   Niemalże   słyszał,   że 
szeleszczą, jakby ożyły. Wyglądała tak słodko i krucho. 

- Do diabła, Harriet. Nie mam zamiaru dochodzić dziś swych praw małżeńskich - 

wymamrotał Gideon. - Masz prawo oczekiwać, że się od tego powstrzymam, i takie mam 
intencje. 

- Rozumiem. - Nie spojrzała na niego. 

105

background image

- To, że straciłem głowę tamtej  nocy w jaskini, nie znaczy,  że nie jestem zdolny 

panować nad sobą. 

Harriet spojrzała na niego z ciekawością. 
- Nigdy nie uważałam, że pan nie potrafi nad sobą panować, milordzie. Przeciwnie, 

jest pan najbardziej opanowanym mężczyzną, jakiego znam. Czasami mnie to nawet martwi. 
Prawdę mówiąc, jest to jedyna rzecz, która mnie u pana niepokoi. 

Patrzył na nią z niedowierzaniem. 
- Uważasz, że jestem zbyt opanowany? 
- Myślę, że to dlatego, że przez ostatnich kilka lat musiałeś znieść tyle obrzydliwych 

plotek   -   stwierdziła   Harriet   rzeczowo.   -   Nauczyłeś   się   ukrywać   swoje   uczucia,   Może   za 
bardzo. Czasami zupełnie nie wiem, co ty właściwie myślisz. 

Gideon chwycił swój krawat, rozwiązując go błyskawicznie. 
- Często myślę to samo o tobie, Harriet. 
- O mnie? - Spojrzała zdumiona. - Przecież ja prawie w ogóle nie ukrywam swoich 

emocji. 

- Czyżby?  - Podszedł do jedynego krzesła i powiesił krawat na oparciu. Zrzucił z 

siebie żakiet. - Być może panią to zdziwi, ale nie znam pani prawdziwych uczuć do mnie, 
panno Pomeroy. - Zaczął rozpinać koszulę. -Nie wiem, czy pani uważa, że jestem zabawny, 
wstrętny czy cholerny nudziarz. 

- Gideon, na miłość boską... 
- To była główna przyczyna mojego zmartwienia, gdy dowiedziałem się, że zostałaś 

wywieziona z miasta i jesteś w drodze do Gretna Green. - W rozpiętej koszuli siadł na brzegu 
łóżka i zaczął ściągać but. - Wydawało mi się całkiem możliwe, że zdecydowałaś się na coś 
lepszego niż nieco gburowaty wicehrabia o zszarganej opinii. 

Harriet przypatrywała mu się przez chwilę. 
- Jest pan czasami gburowaty, milordzie, to muszę panu przyznać. A także uparty. 
- I skłonny do rozkazywania - przypomniał. 
- Niewątpliwie, ubolewania godna skłonność. 
Ściągnął drugi but i rzucił go na podłogę. 
- Niewiele wiem na temat skamielin, geologii czy teorii formowania się Ziemi. 
- Absolutna prawda. Aczkolwiek wydajesz się inteligentny i mógłbyś się nauczyć. 
Gideon spojrzał ostro, niepewny, czy z niego żartuje. 
- Nie mogę zmienić swojej twarzy ani swojej przeszłości. 
- Nie przypominam sobie, żebym cię o to prosiła. 
- Do licha, Harriet, dlaczego właściwie chcesz za mnie wyjść?  
Przechyliła głowę, zastanawiając się. 
- Może dlatego, że mamy wiele wspólnego. 
- Do diabła,  kobieto, przecież w tym  cały problem - krzyknął - że nie mamy nic 

wspólnego poza tym, że spędziliśmy razem noc w jaskini. 

- Ja też jestem czasami dość uparta -ciągnęła w zamyśleniu. - Sam nazwałeś mnie 

tyranką, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. 

Gideon chrząknął. 
- To fakt, panno Pomeroy, to fakt. 
- I mam skłonności do fascynacji starymi zębami i kośćmi w stopniu wskazującym na 

brak manier, a nawet bywam wtedy niegrzeczna. 

- Twoja fascynacja skamielinami nie jest aż tak groźna - rzekł wielkodusznie Gideon. 
- Dziękuję, sir. Poza tym, muszę dodać, że, podobnie jak pan, nie mogę zmienić ani 

swojej twarzy, ani przeszłości - ciągnęła Harriet, jakby sporządzała listę nieco uszkodzonych 
towarów, które ma zamiar sprzedać. 

Zaskoczyło to Gideona. 

106

background image

- Co masz do zarzucenia swojej twarzy albo przeszłości? 
- Mam. Nie da się ukryć, że nie jestem taką pięknością jak moja siostra i nie można 

zmienić mojego wieku. Mam prawie dwadzieścia pięć lat i nie jestem rozkoszną, zgodną we 
współżyciu panienką świeżo po szkole. 

Gideon zauważył  cień  uśmiechu  na jej  ustach. Poczuł,  że coś  zaczyna  się w  nim 

rozluźniać. 

 - To racja - przyznał. - Na pewno byłoby łatwiej wyszkolić jakąś głupią gąskę, która 

nie   potrafi   samodzielnie   myśleć.   Ale   ponieważ   sam   też   nie   jestem   już   nieopierzonym 
młokosem, nie mam chyba prawa uskarżać się na twój podeszły wiek. 

Harriet roześmiała się. 
- Bardzo łaskawie, milordzie. 
Gideon   patrzył   na   nią   i   czuł,   jak   wzbiera   w   nim   gorąco.   To   będzie   długa   noc, 

pomyślał. 

- Chciałbym jeszcze wyjaśnić pewien szczegół. 
- A cóż to takiego, milordzie? 
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem - wyszeptał ochryple. 
Harriet otwarła usta ze zdumienia. 
- Co za bzdura! Jak możesz coś takiego mówić, Gideonie? 
Otrząsnął się. 
- To absolutna prawda. 
- Och, Gideonie. - Harriet zamrugała, usta jej drżały. 
Przebiegła   przez   pokój   i   wpadła   wprost   w   jego   ramiona.   Mile   zaskoczony   tą 

nieoczekiwaną reakcją, Gideon dał się przewrócić na łóżko. Objął Harriet i położył  ją na 
swojej piersi 

-   Jesteś   najatrakcyjniejszym,   najprzystojniejszym,   najwspanialszym   mężczyzną, 

jakiego znam - szepnęła Harriet nieśmiało w jego kark. 

- Widzę, że do listy twoich felerów musimy jeszcze dołączyć wadę wzroku. - Gideon 

wsunął palce w jej gęste włosy. - Ale wydaje się, że w naszym przypadku jest to niewielka i 
bardzo użyteczna wada. 

- Twój wzrok musi być równie kiepski, skoro uważasz, że jestem piękna. - Harriet 

zachichotała. - No i proszę, milordzie. Dopasowane wady. Z pewnością jesteśmy idealnie 
dobrani. 

- Z pewnością. - Gideon chwycił jej twarz w dłonie i przybliżył usta do jej ust. 
Odpowiedziała   na   jego   pocałunek   z   taką   słodką   zaciętością,   że   poczuł,   jak   krew 

pulsuje mu w żyłach. Poprzez płaszcz i suknię czuł miękkie piersi. Zacisnął palce na jej 
włosach. 

- Gideon? - Harriet uniosła nieco głowę, by spojrzeć na niego zamglonymi oczyma. 
- Boże, jak ja cię chcę. - Błądził wzrokiem po jej twarzy  w nadziei, że da mu jakiś 

znak, że nie musi zachować się jak dżentelmen w przeddzień ślubu. - Nawet nie wiesz, jak 
bardzo. 

Oczy miała przysłonięte rzęsami, ale Gideon widział jej gorące policzki. 
- Ja też cię chcę. Śniłam wiele razy o tej nocy, którą spędziliśmy razem. 
- Od jutra, od naszego ślubu, będziemy każdą noc spędzać razem - przyrzekł. 
-   Gideonie   -   powiedziała   łagodnie.   -   Wiem,   że   nasze   małżeństwo   wynikło   z 

konieczności. Uważałeś, że musisz zachować się wobec mnie jak należy. Ale zastanawiałam 
się... 

- Zastanawiałaś się nad czym? - Zirytowała go jej interpretacja faktów i nie bardzo 

wiedział, jak temu zaprzeczyć. Miała rację. Oświadczył się dlatego, że ją skompromitował. 

- Czy sądzisz - spytała powoli - że kiedyś mógłbyś się we mnie zakochać? 

107

background image

Gideon   zamarł.   Przymknął   na   moment   oczy,   by   nie   widzieć   nadziei   w   tym 

turkusowym spojrzeniu. 

- Harriet, chcę, żeby wszystko między nami było powiedziane uczciwie. 
- Słucham, milordzie? 
Otworzył oczy z uczuciem bólu płynącego z samej głębi. 
- Sześć lat temu zapomniałem, co to znaczy kochać. Ta część mnie już nie istnieje. Ale 

przysięgam, że będę dobrym mężem, będę się o ciebie troszczył i bronił, nie szczędząc życia. 
Nie zabraknie ci niczego, co tylko będę w stanie ci ofiarować. I będę wierny.

Oczy Harriet zwilgotniały, ale udało jej się to pokonać. Usta jej zadrżały nieśmiałym 

uśmiechem, który był jak powitanie. 

- A więc, milordzie, ponieważ oboje dostatecznie się skompromitowaliśmy, nie widzę 

powodu, żebyśmy musieli odkładać tę nieuniknioną następną noc. Nie musi pan dowodzić 
szlachetnych intencji akurat mnie. 

Zaproszenie   w   oczach   Harriet   przyprawiło   Gideona   niemalże   o   utratę   tchu.   Czuł 

narastające pożądanie. 

- Nieuniknioną? - spytał ochryple. - Tak to rozumiesz? Tak odbierasz nasze kochanie 

się? Jako nieunikniony obowiązek? 

- To nie było nieprzyjemne - zapewniła go prędko. - Nie chciałam cię urazić. Było to 

na swój sposób fascynujące. Z całą pewnością coś w tym było. 

- Dziękuję ci - mruknął oschle Gideon. - Starałem się. 
-   Wiem   o   tym.   Poza   tym   należy   wziąć   poprawkę   na   to   niewygodne   łoże,   które 

dzieliliśmy wtedy. Skaliste podłoże nie jest zbyt zachęcające do uprawiania miłości. 

- Nie jest. 
- I jeszcze ten dodatkowy czynnik pańskich rozmiarów, milordzie - ciągnęła Harriet. - 

Jest   pan   potężnym   mężczyzną.   -   Chrząknęła   dyskretnie.-   Niektóre   pańskie   partie   są 
proporcjonalne w stosunku do całości, milordzie. To trochę jak z moimi skamielinami. Czy 
wie pan, że na podstawie zęba można często określić wielkość całego zwierzęcia? 

- Harriet... - jęknął Gideon. 
-

Tak więc nie było to dla mnie zbyt wielkim zaskoczeniem - zapewniła. - W końcu 
mam   dość   duże   doświadczenie   w   określaniu   rozmiarów   i   kształtów   różnych 
stworzeń na podstawie badania kości czy zębów odbitych w skale. Był pan taki, 
jak należało się spodziewać. Proporcjonalny. 

- Rozumiem - zdołał wtrącić przyduszonym głosem. – W istocie, rozpatrując teraz to 

wydarzenie, należy tylko się dziwić, że przebiegło ono tak dobrze za pierwszym razem. Mam 
nadzieję, że w przyszłości będzie przebiegało jeszcze sprawniej. 

- Dość już, Harriet. - Gideon delikatnie, ale stanowczo zakrył ręką jej usta. - Nie mogę 

tego więcej słuchać. Co do jednego masz rację: w przyszłości będzie to przebiegać znacznie 
łatwiej. 

Odwracając ją na plecy, zobaczył ponad swoją ręką jej szeroko   otwarte oczy. Gdy 

zaczął odpinać jej płaszcz, objęła go ramionami za szyję. 

Gideon   westchnął.   Pocałował   ją   mocno,   czując   ogarniające   go   pragnienie. 

Przekraczało wszystko, co kiedykolwiek czuł Nigdy nie pragnął żadnej kobiety tak, jak teraz 
Harriet. Ale dzisiaj, przyrzekł sobie, zapanuje nad sobą, póki ona nie pozna swoich pragnień. 
Ofiarowała mu siebie i chciał jej odpłacić najlepiej, jak potrafi.

Udało mu się ściągnąć z niej płaszcz i suknię, kiedy leżała pod nim na łóżku. Gdy była 

już tylko w koszulce i pończochach postawił ją delikatnie i odsunął kołdrę. 

Dzięki Bogu, pościel jest w miarę czysta, pomyślał z ulgą. W gospodach różnie z tym 

bywało. Nie mógłby położyć Harriet jakimś niechlujnym łóżku. Dość, że za pierwszym razem 
wziął ją na skalistym podłożu jaskini. Harriet zasługiwała na to, co najlepsze.

108

background image

Ona jednak najwyraźniej nie zwracała na to uwagi. Patrzyła na niego rozmarzonym 

wzrokiem, a gdy się uśmiechała, widział te śmieszne małe ząbki. Nie zważała na to, że przez 
cieniutki   materiał   koszuli   prześwitywały   różowe   sutki.   Gideonowi   było   z   Harriet   bardzo 
dobrze. Miała do niego zaufanie, że czuł się przy niej odważny, szlachetny i wzbudzający 
szacunek. Zrozumiał, że znalazł w niej to, co stracił w oczach ojca i świata sześć długich lat 
temu. 

Harriet w niego wierzyła i to mu wystarczało. 
- Jesteś taka cudna - wyszeptał. Chwycił ją w pasie i uniósł do góry. Całował jej piersi, 

aż pod jego ustami delikatna koszulka stała się przezroczysta. 

Harriet   zacisnęła   mocniej   obejmujące   go   palce   i   odchyliła   głowę.   Jęknęła,   gdy 

przygryzł delikatnie jedną pierś. 

- Och, Gideonie. 
- Czy to jest miłe, maleńka? 
-  Och,  tak.  Bardzo.   -  Wpiła   palce  w   jego  ramiona.  Zadrżała,  gdy dotknął  ustami 

drugiej piersi. 

Gideon powoli opuszczał Harriet, aż znów stanęła przed nim, obejmując ramionami 

jego szyję. Chwycił brzegi jej koszuli i ściągnął ją przez głowę. Później klęknął, by odwiązać 
podwiązki i zdjąć pończochy. Czuł, jak drży pod jego dotykiem. Wstał i głodnym wzrokiem 
podziwiał jej pięknie wyrzeźbione ciało. Blask kominka oświetlał zarys zgrabnych pośladków 
i prostych pleców. Ostrożnie położył  dłoń na ciemnym trójkącie, gdzie kończyły się uda. 
Poczuł, że przeszedł przez nią dreszcz. Wsunął rękę między jej nogi i, wciąż ją całując, 
delikatnie rozchylił płatki kwiatu, skrywającego jej sekrety. 

Harriet   gorączkowo   szeptała   imię   Gideona,   rozchylając   jego   rozpiętą   koszulę. 

Całowała jego pierś i jej pieszczoty przypominały Gideonowi dotknięcie motyla na napiętej 
skórze. Palce Harriet wędrowały po jego ramionach, odsuwając coraz bardziej koszulę, by 
złożyć jeszcze więcej delikatnych pocałunków na jego gorącym jak ogień ciele. 

Obchodziła się z nim tak delikatnie, jak ze swymi cennymi skamielinami, pomyślał 

nieco   rozbawiony  i  absolutnie   oczarowany  tym   uczuciem.   Nigdy  nie  miał  kobiety,  która 
traktowałaby go jak rzadki i cenny skarb. 

- Harriet, nie zdajesz sobie sprawy, co mi robisz. Uwielbiam cię dotykać. 
Gdy uniosła głowę, w jej oczach malował się zachwyt. 
- Jesteś niesamowity. Taki silny i pełen gracji. 
- Gracji? - Parsknął śmiechem. - Pierwszy raz ktoś powiedział o mnie, że jestem pełen 

gracji. 

- Ale jesteś. Poruszasz się jak lew. Miło na to patrzeć. 
- Och, Harriet, rzeczywiście masz wadę wzroku, ale nie mogę na to narzekać. 
Jego usta znów znalazły się przy jej ustach, i nagle uderzył mu do głowy zapach jej 

podnieconego ciała. Poczuł jednocześnie swą wzbierającą męskość. Uniósł Harriet i położył 
ją na łóżku, leżała obserwując, jak Gideon kończy się rozbierać. Odwrócił  się na moment, by 
rzucić   spodnie   i   koszulę   na   krzesło,   znów   na   nią   spojrzał,   zauważył,   że   wpatruje   się 
zafascynowa, w jego napięte ciało. 

- Dotknij mnie. - Ułożył się obok niej na łóżku. - Chcę czuć na sobie twoje dłonie. 

Masz takie delikatne ręce, moja słodka. 

Zrobiła to, o co prosił. Najpierw jej palce poruszały się bardzo nieśmiało, później 

nabrały pewności. Odkrywała zarysy jego klatki piersiowej, a potem jej dłoń zsunęła się na 
udo Gideona i zatrzymała się. 

- Chcesz mnie tam dotknąć? - Z trudem mógł wydobyć słowa. Pragnienie wypełniało 

go, dusiło, paliło. 

- Chciałabym cię dotknąć tak jak ty mnie. - Oczy jej błyszczały. - Jesteś taki piękny. 

Gideonie. 

109

background image

- Piękny! - jęknął. - Niezupełnie, kochanie. 
- To jest takie męskie piękno siły - wyszeptała Harriet. 
- Nie wiem nic o męskim pięknie - mruknął - ale bardzo bym chciał, żebyś dotknęła 

tej części mojego ciała, która wkrótce znajdzie się w tobie. 

Poczuł, jak jej palce tańczą po nim delikatnie, leciutko, jakby ucząc się tego kształtu. 

Ledwie mógł to wytrzymać. Przymknął oczy i starał się z całej siły panować nad sobą. 

- Dosyć, maleńka. - Z żalem zdjął jej rękę. - Ta noc jest dla ciebie. 
Popchnął ją lekko na plecy, trzymając nogę między jej gładkimi udami. Głaskał ją 

delikatnie,   poszukując   tego   najwrażliwszego   miejsca   kobiecej   rozkoszy.   Jęknęła,   gdy   je 
znalazł. 

Jej ciało wygięło się. 
- Gideon, proszę. Och tak, proszę! 
Podniósł głowę, by patrzeć jej w twarz podczas dalszych pieszczot. Jest piękna w tym 

uniesieniu, pomyślał. Widok Harriet, wijącej się w jego ramionach, napawał go wzruszeniem. 
Niespiesznie,   powstrzymując   się,   rozpalał   w   niej   ogień.   Tak   wspaniale   reagowała.   Nie 
wierzył własnemu szczęściu. Pragnęła go! Uważała, że jest piękny! 

Całował jej szyję i piersi. Harriet przylgnęła do Gideona, starając się go przyciągnąć 

bliżej. Nie rozumiała, dlaczego strumień gorących pocałunków poczuła nagle na brzuchu. 
Wpiła palce w jego włosy. Gideon postanowił osiągnąć cel i oparł się słodkiej pokusie, by 
już,   teraz,   się   w   niej   zanurzyć.   Rozsunął   jeszcze   nieco   jej   nogi,   a   pocałunki   z   brzucha 
przesunęły się niżej. 

Harriet krzyknęła cicho. Jej całe ciało gwałtownie zesztywniało i wygięło się. 
- Gideon! Co ty ze mną zrobiłeś? 
Zaczęła drżeć. Wiedział, że wkrótce się to stanie. Teraz już nie czekał. Gdy tylko 

ogarnęły ją drobne wstrząsy, wsunął się w nią powoli i głęboko. Uczuł na moment miękką 
przeszkodę, lecz po chwili był w środku, dokładnie nią otoczony. Ta chwila była jedną z 
najwspanialszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przeżył. Była dziś tak samo ciasna, gorąca i 
miękka jak owej nocy w jaskini, lecz miał satysfakcję, że ona już odczuwa odprężenie. Jeśli 
nawet sprawiał jej ból, ona była tego nieświadoma. 

- Harriet, och, Boże, Harriet, tak! 
Z trudem udało mu się stłumić okrzyk triumfu. Jej palce wplatały się gwałtownie w 

jego włosy, a kolana unosiły, by zbliżyć ją do niego. 

Gideona znów ogarnął ogień i było to uczucie, którego nie potrafiłby opisać. Była 

jego. On był częścią jej. Nic więcej nie miało już znaczenia. Nawet utracony honor. 

Ogień w kominku był już tylko pomarańczowym żarem, kiedy Gideon ocknął się z 

płytkiego snu. Poczuł stopę Harriet ześlizgującą się po jego nodze i uświadomił sobie, co go 
obudziło. 

- Myślałem, że już śpisz - mamrotał, przyciągając ją do siebie. 
- Rozmyślałam o tym, co się dziś wydarzyło. 
Uśmiechnął się, po raz pierwszy od lat czując się tak lekko. 
-Ach, panno Pomeroy, któż by podejrzewał, że ma pani takie  lubieżne myśli? Cóż to 

za nieprzyzwoite wspomnienia? Może mi je pani szczegółowo opowie. 

Dała mu kuksańca w bok. 
- Mówię o tym, co się wydarzyło, gdy zatrzymałeś powóz lady Youngstreet. 
Uśmiech znikł z twarzy Gideona. 
- A co takiego? 
- Chcę, żebyś mi obiecał, że nie wyzwiesz Applegate'a na pojedynek. 
- Nie przejmuj się tą sprawą, Harriet. - Pocałował ciepłą, miękką pierś. 
Oparła się na łokciu i pochyliła nad nim. Jej twarz wyrażała niepokój. 

110

background image

- Mówię bardzo poważnie, milordzie. Będziesz musiał mi to obiecać.
- To nie twój problem. - Uśmiechnął się, kładąc rękę na jej pięknie wymodelowanym 

brzuchu. Gdy wyobraził sobie, że być może już teraz zaczyna w nim rosnąć jego nasienie, 
znów poczuł pożądanie. 

- A właśnie, że mój  - upierała  się Harriet. - Nie chcę,  żebyś  pojedynkował  się z 

biednym Applegate'em tylko dlatego, że wraz z innymi wyjechał dzisiaj ze mną na wieś. 

- Na miłość boską, Harriet. Oni cię porwali. 
- Bzdura. Nikt nie żądał okupu. 

Gideon jęknął. 

-   To   nie   ma   nic   do   rzeczy.   Applegate   próbował   cię   wywieźć   i   muszę   się   z   nim 

rozprawić. I to wszystko. 

- Nie, to nie wszystko. Nie zastrzelisz go, Gideonie, słyszysz mnie? 
Zaczął się niecierpliwić. Irytowało go wzbierające w nim pragnienie. 
- Nie zabiję go, jeśli to cię tak martwi. Nie mam ochoty być zmuszony do opuszczenia 

kraju.

-   Opuścić   kraj   -   powtórzyła   przerażona.   -   Czy   to   właśnie   czeka   kogoś,   kto   zabił 

przeciwnika w pojedynku? 

-   Wprawdzie   władze   przymykają   oko   na   pojedynki,   jednak   takiego   drobiazgu   jak 

zabicie przeciwnika nie przeoczą. - Gideon skrzywił się. - Choćby przeciwnik nie wiem jak 
zasługiwał na śmierć.

Harriet siadła na łóżku. 
- To już jest szczyt wszystkiego. Absolutnie nie zgadzam się, żebyś tak ryzykował. 
Położył rękę na jej nodze. 
- Nie chcesz, żebym musiał wyjeżdżać z kraju? 
- Oczywiście, że nie - odpowiedziała. 
-   Harriet,   reagujesz   przesadnie.   Dałem   ci   słowo,   że   go   nie   zabiję.   Musisz   jednak 

zrozumieć, że nie mogę pozwolić, żeby jego czyn przeszedł bezkarnie. Jeśli rozejdzie się 
wieść,   że   jednemu   pozwoliłem   na   takie   sztuczki,   jest   bardzo   prawdopodobne,   że   inny 
spróbuje podobnych. Albo gorszych. 

- Nonsens. Naprawdę mało prawdopodobne, żebym znów wsiadła do powozu z jakimś 

obcym mężczyzną. - Harriet wyślizgnęła się z łóżka i sięgnęła po swoją koszulę. 

- To nie musi być obcy, który cię namówi do wejścia do cudzego powozu - powiedział 

cicho Gideon, obserwując ją. - To może być ktoś, kogo znasz. Komu ufasz. 

- Niemożliwe. Będę się strzec. - Harriet chodziła tam i z powrotem przed dogasającym 

ogniem. Blask z resztek żaru oświetlał jej cienką koszulkę, przez którą przeświecały zarysy 
jej piersi i ud. 

- Gideon, proszę, obiecaj, że nie będziesz walczył z Applcgate'em. 
- Posuwasz się za daleko prosząc, bym tego zaniechał. Nie mów już więcej na ten 

temat. 

Popatrzyła na niego groźnie, wciąż drepcząc z wściekłością. 
- Nie możesz oczekiwać, żebym po prostu przestała o tym mówić.  
- Dlaczego me? - spytał łagodnie, przypatrując się zarysowi jej pośladków. Pomyślał, 

że nigdy nie będzie miał dość tej kobiety 

- Mówię zupełnie poważnie - oświadczyła. - Nie będę tolerować żadnych pojedynków 

z mojego powodu. Naprawdę. Poza tym, jest to zupełnie niepotrzebne. Nic się nie stało, a 
Applegate nie miał złych zamiarów. Na swój sposób on i pozostali starali się mnie ochronić. 

- Do licha, Harriet! 
- Poza tym on zajmuje się geologią i skamielinami i założę się, ze nie ma absolutnie 

pojęcia o pojedynkach. 

- To już nie mój problem - stwierdził Gideon 

111

background image

- Jeśli go zastrzelisz, nic przez to nie osiągniesz. 
- Już ci wyjaśniłem, co osiągnę. 
Rzuciła się na niego jak mała tygrysica. 
- Gideon, musisz mi obiecać, zaraz, dzisiaj, że nie będziesz dążył do tego pojedynku. 
- Nie obiecam ci tego, moja słodka. A teraz wracaj do łóżka i nie zajmuj się sprawami, 

które cię nie dotyczą. 

Stanęła przy końcu łóżka z rękoma skrzyżowanymi pod piersiami. Była wyprostowana 

i wyglądała bardzo stanowczo. 

- Jeśli nie da mi pan słowa honoru w tej sprawie, sir - powiedziała Harriet - nie zgodzę 

się jutro na małżeństwo z panem. 

Gideon zareagował prawie tak, jakby go zrzucił koń albo ktoś kopnął w żołądek. Na 

moment stracił oddech. 

- Więc Applegate tyle dla ciebie znaczy? - zapytał chrapliwie, 
- Applegate nic dla mnie nie znaczy - rzuciła z furią - To o ciebie chodzi. Czy nie 

rozumiesz tego, ty arogancki, uparty człowieku? Nie chcę, żebyś narażał się na kolejne plotki 
albo nawet ryzykował życie z powodu czegoś, co było tylko przejażdżką. na wieś. 

Gideon odrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka. Z rękoma na biodrach stanął naprzeciwko 

Harriet. Nie cofnęła się ani o cal. Była prawdopodobnie jedyną kobietą na świecie, która się 
go nie bała. 

- Śmiesz mi grozić? - zapytał Gideon bardzo cicho. 
- Tak, sir. Skoro jest pan w tej sprawie tak beznadziejnie uparty, muszę się uciec do 

groźby.   -   Wyraz   jej   twarzy   złagodniał.   -   Gideon,   przestań   się   tak   zachowywać   i   bądź 
rozsądny. 

- Jestem rozsądny - grzmiał. - Wybitnie rozsądny. Staram się zapobiec na przyszłość 

takim incydentom jak dzisiejszy. 

- Ale nie ma potrzeby wyzywania Applegate'a. Jest tylko młodym człowiekiem, który 

chciał być dzielnym rycerzem. Czy to tak trudno zrozumieć i wybaczyć? 

-   Do   licha,   Harriet!   -   Gideon   ze   zdenerwowania   przeczesywał   włosy   palcami, 

pokonany   przez   jej   logikę.   Oczywiście   rozumiał,   że   Applegate   nie   stanowi   żadnego 
zagrożenia. Chodziło o zasadę. 

- Czy możesz powiedzieć, że nigdy nie chciałeś występować w roli dzielnego rycerza, 

gdy byłeś w jego wieku? 

Gideon znów zaklął, tym razem mocniej, gdyż wiedział, że przegrywa tę rundę. Ona 

miała rację. Pewnie, że w wieku Applegate'a nieraz udawał dzielnego rycerza. Większość 
młodych tak robi.

Było jasne, że Harriet nie kocha się w tym chłopaku, i z tym nie było problemu. Może 

powinien zlekceważyć ten incydent? 

Gideon nie miał ochoty dalej się o to kłócić. W tej chwili był w stanie skoncentrować 

się jedynie na widoku rozkosznego ciała Harriet podświetlonego przez ogień. Marzył o niej, 
krew mu wrzała, był napięty. 

A   ona   była   tak   wspaniała   w   swej   namiętności.   Może   są   ważniejsze   sprawy   niż 

dawanie nauczki Applegate'owi? 

- Dobrze - mruknął w końcu. 
- Gideonie! - Oczy jej błyszczały. 
- Tym razem stanie na twoim. Ale nie podoba mi się, że uchodzi mu to tak bezkarnie. 

Może nie będzie to zbyt szkodliwe. 

Uśmiech Harriet był jaśniejszy niż rozżarzone węgle w kominku. 
- Dziękuję ci, Gideonie.  
- Możesz to potraktować jako prezent ślubny - oznajmił. 
- Bardzo dobrze, milordzie. Uznaję to za prezent ślubny. 

112

background image

Chwycił ją, przytrzymał w talii i uniósł w powietrze. 
- A jaki będzie twój prezent dla mnie? - spytał z szelmowskim uśmiechem. 
- Co tylko zechcesz, milordzie. - Oparła się rękami o jego ramiona i śmiała się, gdy 

okręcił ją wkoło. - Musisz tylko wyrazić swoje życzenie. 

Zaniósł ją z powrotem na łóżko. 
- Właśnie na tym mam zamiar spędzić resztę nocy. I każdą następną. A ty je wszystkie 

wypełnisz sobą. 

13

Hrabia  Hardcastle  nie   był  zadowolony  z  tak   nagłego  przedstawienia   mu  synowej. 

Hrabina Hardcastle czyniła wysiłki, by zachowywać się uprzejmie, ale było jasne, że nagłe 
małżeństwo syna nią również wstrząsnęło. Harriet sądziła, że hrabinie nie podoba się związek 
syna z jakimś nieznanym stworzeniem z Upper Biddleton. 

Jeśli idzie o Gideona, wyraźnie się cieszył na myśl o fajerwerkach , jakie wybuchną, 

gdy pojawi się nagle na progu domu rodziców ze świeżo poślubioną żoną. 

Nie było to najmilsze powitanie, jakiego doświadczyć może 

młoda   żona,   ale   Harriet   pocieszała   się,   że   nie   było   też   najgorsze.   Jednak   mimo   tak 
filozoficznego podejścia do sprawy kolacja była wydarzeniem pełnym napięć. Hrabia siedział 
sztywno przy jednym końcu długiego stołu, hrabina przy drugim. Gideon rozsiadł się w swym 
krześle   naprzeciwko   żony   jak   wielki,   drapieżny   kot.   Oczy   błyszczały   mu   czujnym 
rozbawieniem i Harriet czuła, że w 
każdej chwili może się ono zmienić w zimną złość. 

- Słyszeliśmy, że byłaś ostatnio w Londynie, Harriet - wycedziła lady Hardcastle.  
-   Tak,   proszę   pani,   byłam.   -   Nałożyła   sobie   małą   porcję   ozorka   w   sosie 

porzeczkowym, który podał kamerdyner. Ozór nie należał do jej ulubionych dań. - Ciotka 
zabrała   mnie   żebym   nabrała   ogłady   towarzyskiej.   Przekonała   mnie,   że   konieczne,   zanim 
zostanę wicehrabiną. 

- Tak - powiedziała lady Hardcastle. - I co, nabrałaś ogłady? 
- Nie - przyznała Harriet, nakładając sobie ziemniaków. Była już bardzo głodna po 

tym męczącym dniu: ślub, długa podróż do Hardcastle House. - W każdym razie niezbyt 
wiele. Ale stwierdziłam, że moja ogłada nie jest taka konieczna, skoro wicehrabia też jej nie 
posiada. 

Lady   Hardcastle   wzdrygnęła   się.   Rzuciła   poprzez   stół   niepewne   spojrzenie   na 

hrabiego, który mruknął coś pod nosem. 

Gideon zaśmiał się przelotnie, unosząc kieliszek. 
-   Jestem   zdruzgotany,   pani   małżonko,   że   tak   nisko   oceniasz   moje   umiejętności 

towarzyskie. 

Harriet zmarszczyła brwi. 
- Ale to przecież prawda. Musisz przyznać, że uwielbiasz denerwować wszystkich w 

towarzystwie   i   chętnie   się   kłócisz   o   najdrobniejsze   sprawy.   Chyba   nie   sądzisz,   że 
zapomniałam o tym idiotycznym wyzwaniu, jakie chciałeś rzucić biednemu Applegate'owi? 

Hrabia spojrzał ostro. 
- Jakie wyzwanie? 
Lady Hardcastle zamachała ręką. 

113

background image

- Dobry Boże! Gideonie, chyba nie sprowokowałeś kłótni z Applegate'em? 
Gideon wydawał się znudzony, ale patrzył na Harriet błyszczącymi oczyma. 
- To on zaczął. 
Hrabia najeżył się. 
- Do diabła! Młody Applegate zrobił coś, co mogło do prowadzić do pojedynku? 
- Porwał Harriet. Chciał ją wywieźć do Gretna Green. Złapałem ich wczoraj w drodze 

na północ- wyjaśnił Gideon uprzejmie. 

Zapanowała cisza. 

- Porwał ją? Mój Boże! - Spojrzenie lady Hardcastle wędrowało od Gideona do Harriet. - Nie 
wierzę w to. 

- I bardzo dobrze - pochwaliła Harriet. - Bo z całą pewnością nie było to porwanie. 

Ale   mój   mąż   był   diablo   uparty   i   nie   chciał   zrozumieć,   że   to   tylko   nieporozumienie.   W 
każdym  razie,  nie ma  potrzeby już się tym  martwić.  Już jest po wszystkim  i nie  będzie 
żadnego spotkania o świcie. Czy nie tak, milordzie? 

Gideon wzruszył ramionami. 
- Tak. Zgodziłem się nie wyzywać Applegate'a. 
- Wszystko to jest niejasne - narzekała lady Hardcastle. 
Harriet szybko kiwnęła głową. 
- Tak, wiem o tym. Ludzie często nic nie rozumieją, jeśli idzie o wicehrabiego. Ale to 

jego wina, moim zdaniem. Nie stara się im wyjść naprzeciw, żeby cokolwiek wyjaśnić. Z 
drugiej jednak strony jest to zupełnie zrozumiałe. 

Hrabia spojrzał na nią wojowniczo. 
- Co to znaczy, zrozumiałe? Dlaczego, do diabła, przed nikim się nie tłumaczy? 
Harriet przeżuła kęs ziemniaków i grzecznie je przełknęła, 

nim odpowiedziała. 

- Zapewne jest zły, że wszyscy o nim myślą jak najgorzej. Więc tym bardziej ich do 

tego zachęca. Rozumie pan, taka perwersyjna przyjemność. 

Gideon uśmiechnął się słabo i zabrał się do królika w curry. 
-   To   dziwne-   szepnęła   lady   Hardcastle   i   rzuciła   w   stronę   syna   zaciekawione 

spojrzenie. 

Harriet łyknęła wina. 
- Wcale nie jest dziwne. To jasne, skąd mu się to wzięło. Jest bardzo uparty i bardzo 

arogancki. I przesadnie tajemniczy jeśli idzie o jego plany. Od czasu do czasu utrudnia mu to 
życie. 

-Czarujące, o pani. - Gideon żartobliwie skłonił głowę. - O, te upojne pierwsze dni 

małżeństwa, gdy żona widzi w mężu tylko to, co najlepsze. Ciekawe, co będziesz o mnie 
myślała za rok. 

Hrabia nie zwracał uwagi na syna. Utkwił badawcze spojrzenie w Harriet. 
- Słyszałem, że twoje zaręczyny z moim synem nastąpiły w 

dość niezwykłych okolicznościach. Czy to również było nieporozumienie? 

-   Ależ,   hrabio   -   zwróciła   mężowi   uwagę   lady   Hardcastle   To   naprawdę   nie   jest 

odpowiedni temat przy stole. 

Harriet oddaliła obawy gospodyni miłym gestem. 
- Nic nie szkodzi. Zupełnie mi nie przeszkadza omawianie tych okoliczności. Był to 

łańcuch   nieszczęśliwych   wypadków   wywołany   przeze   mnie.   Zakończył   się   moją 
beznadziejną kompromitacją i biedny wicehrabia nie miał innego honorowego wyjścia, jak 
zdecydować się na małżeństwo ze mną. Chcemy w każdym razie zrobić wszystko, by się ono 
jak najlepiej ułożyło, prawda, milordzie? - Uśmiechnęła się zachęcająco do Gideona. 

- Tak - odpowiedział. - Takie są nasze intencje. I na razie idzie nam całkiem dobrze. 

Jestem pewien, że po jakimś czasie Harriet bardzo dobrze dopasuje się do sytuacji. 

114

background image

- Ha! - odparowała Harriet. - To pan będzie się dostosowywał, sir. 
Gideon w milczeniu uniósł brwi. 
- No więc, co to były za wydarzenia, które doprowadziły do waszych zaręczyn? - 

dopytywał się hrabia. 

-   A   więc   -   powiedziała   Harriet   -   wicehrabia   zastawił   pułapkę,   by   złapać   bandę 

złodziei, którzy używali moich jaskiń do ukrywania skradzionych towarów. 

- Jaskiń Hardcastle'ów - poprawił sucho Gideon. 
- Złodziei? - Lady Hardcastle była poruszona. - Cóż to, na miłość boską, za złodzieje? 
-

O co chodzi? - Hrabia popatrzył na syna. - Nikt mi nie mówił o złodziejach na 
terenach Hardcastle'ów. 

Gideon wzruszył od niechcenia potężnymi ramionami. 
- Nie wykazywał pan od pewnego czasu żadnego zainteresowania tym, co się dzieje w 

majątkach, sir. Uznałem, że nie ma potrzeby zawracać panu głowy drobiazgami. 

Oczy Hardcastle'a błysnęły gniewem. 
- Cholernie arogancko z twojej strony, Gideonie. 
- Też tak myślę. - Harriet spojrzała na teścia, podziwiając trafność jego obserwacji. - 

Ma silne skłonności do takiego zachowania, sir. Niezwykle arogancki. 

- Skończ tę historię o złodziejach - zagrzmiał Hardcastle. Tego samego tonu używał 

jego syn, gdy był w złym nastroju. 

- Teraz już wiem, skąd ma te skłonności - mruknęła Harriet. 
Gideon zaśmiał się. 
- Opowiedz ojcu resztę historii, moja droga. 
- Więc- ciągnęła Harriet posłusznie- tej nocy, gdy była zastawiona pułapka, zostałam 

wzięta jako zakładniczka przez jednego złodzieja z szajki. Przyznaję, że była to moja wina. 
Ale nie doszłoby do tego, gdyby wicehrabia omówił przedtem ze mną swój plan działania, tak 
jak go poinstruowałam. 

- Mój Boże... - Lady Hardcastle była wyraźnie oszołomiona. - jako zakładniczka? 
- Tak. Wicehrabia bohatersko przedostał się do jaskiń, by mnie uratować, lecz nim do 

mnie dotarł, nadszedł przypływ, zalewając dolne jaskinie. - Harriet patrzyła poprzez stół na 
pełną wyrzutów twarz teścia. - Na pewno zna pan te przypływy wokół Upper Biddleton, sir. 

- Znam. - Krzaczaste brwi Hardcastle'a tworzyły w tej chwili 

linię prostą. - Są bardzo niebezpieczne.  

- Zgadzam się, sir - powiedział cicho Gideon. - Jednak dotychczas nie udało mi się 

przekonać o tym mojej żony. 

- Bzdura - rzuciła Harriet. - Nie są niebezpieczne, jeśli się zwraca uwagę na przypływy 

i oznacza przebytą wewnątrz trasę| Lecz, jak mówiłam, tego właśnie wieczoru wicehrabia i ja 
daliśmy   się   zaskoczyć.   Musieliśmy   spędzić   tam   noc,   a   on   oczywiście   uznał,   że   po   tym 
wydarzeniu musi poprosić o moją rękę. 

- Rozumiem. - Lady Hardcastle trzęsącymi palcami sięgnęła po kieliszek. 
- Robiłam, co mogłam, żeby go od tego odwieść - ciągnęła Harriet. - Nie widziałam 

powodu, dla którego nie mogłabym dożyć swych dni w Upper Biddleton jako kobieta upadła. 
W   końcu   taka   reputacja   nie   przeszkodziłaby   mi   w   kolekcjonowaniu   skamielin.   Jednak 
wicehrabia nalegał. 

Lady Hardcastle  chciała  coś powiedzieć  i zakrztusiła  się winem.  Podbiegł do niej 

przerażony kamerdyner, lecz oddaliła go machnięciem dłoni. 

- Nic mi nie jest, Hawkins. 
Wzrok hrabiego był wciąż wlepiony w Harriet. 
- Kolekcjonujesz skamieliny? 
- Tak. - Wydało jej się, że widzi w oczach teścia iskierkę zainteresowania. - Czy pan 

interesuje się tym, sir? 

115

background image

-   Kiedyś   tak.   Właśnie   kiedy   mieszkałem   w   Upper   Biddleton,   znalazłem   kilka 

ciekawych egzemplarzy. 

Harriet natychmiast to zaciekawiło. 
- Czy jeszcze pan je ma, milordzie? 
- A, tak. Gdzieś tam są schowane. Od lat ich nie oglądałem. Chyba Hawkins albo 

gospodyni mogliby ich poszukać. Chciałabyś je zobaczyć? 

Harriet była pełna entuzjazmu. Postanowiła powierzyć hrabiemu sekret swego zęba. 

W końcu byli teraz rodziną. 

- Bardzo bym chciała, sir. Ja odnalazłam niedawno bardzo interesujący ząb. Czy wie 

pan coś na temat zębów, milordzie? 

- Trochę. - Hrabia był wyraźnie zainteresowany tematem. -A jaki to ząb? 
- Jest zupełnie niezwykły i wciąż staram się go zidentyfikować wyjaśniła Harriet. - 

Wygląda,   jakby   należał   do   dużej   jaszczurki,   ale   nie   jest   przyrośnięty   do   szczęki,   jak   u 
jaszczurek, Jest sadzony w zębodole. I wygląda, jakby należał do jakiegoś dużego zwierzęcia 
mięsożernego. 

- Zębodoły? I duży, tak? - Hrabia przerwał na chwilę. - A może to krokodyl? 
- Nie, sir, jestem pewna, że to nie ząb krokodyla. Sądzę jednak, że należy do gada. 

Olbrzymiego gada. 

-   Bardzo   interesujące   -   mruknął   hrabia.   -   Bardzo   interesujące.   Będziemy   musieli 

przejrzeć moje zbiory i poszukać, czy mam coś podobnego. Już trochę zapomniałem, co jest 
w tych pudłach. 

- Czy moglibyśmy to zrobić po kolacji, milordzie? - natychmiast 

zaproponowała Harriet. 

- Właściwie, dlaczegóż by nie? - zgodził się Hardcastle. 
- Dziękuję, sir - Harriet odetchnęła. - Mam ten ząb ze sobą. Miałam go w torebce, gdy 

zostałam porwana. To znaczy, gdy przyjaciele zabrali mnie na przejażdżkę za miasto. 

Gideon spojrzał na matkę porozumiewawczo. 
- I to koniec uprzejmej konwersacji towarzyskiej na ten wieczór, chyba że pani twardo 

zaoponuje, madame. Gdy moja żona wejdzie na temat skamielin, bardzo trudno ją od niego 
odciągnąć. 

Lady Hardcastle zrozumiała aluzję. 
-   Wydaje   mi   się,   że   badanie   skamielin   może   zaczekać   do   jutra   -   powiedziała 

zdecydowanie. 

Harriet starała się ukryć rozczarowanie. 
- Oczywiście, madame. 
- Gospodyni i Hawkinsowi odnalezienie skrzyń ze starymi zbiorami jego lordowskiej 

mości zajmie sporo czasu - dodała   lady Hardcastle. - Nie można im kazać rozpoczynać 
poszukiwań o tej porze. 

- Chyba nie- przyznała Harriet. Osobiście nie widziała specjalnych przeszkód, żeby 

wysłać służbę na poszukiwanie skrzyń ze skamielinami. W końcu nie było aż tak późno. 

- A teraz, Harriet, musisz nam opowiedzieć wszystko o tym jak przebiega sezon w 

Londynie - poprosiła lady Hardcastle. Nie byłam tam od lat. Od czasu... - Przerwała szybko. - 
No, od jakiegoś czasu. 

Harriet   starała   się   podtrzymać   uprzejmą   rozmowę.   Było   to   trudne,   bo   wolałaby 

porozmawiać z hrabią o skamielinach. 

- Przypuszczam, że sezon jest fascynujący dla kogoś, kto lubi tego rodzaju rozgrywki. 

Moja siostra, na przykład, świetnie się bawi i chce to wszystko powtórzyć w przyszłym roku. 

- A tobie nie bardzo się to podoba? - spytała lady Hardcastle. 
- Nie.- Harriet rozpromieniła się.- Z wyjątkiem walca. Uwielbiam tańczyć walca z 

wicehrabią. 

116

background image

Gideon   uniósł   swój   kieliszek   w   niemym   podziękowaniu.   Uśmiechnął   się   do   niej 

poprzez stół. 

- Odwzajemniam to uczucie, madame. 
Harriet ujęła elegancja męża. 
- Dziękuję, sir. - Zwróciła się znów do lady Hardcastle: - Najlepsze w Londynie było 

to, że wstąpiłam do Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk. 

Hardcastle odezwał się ze swego końca stołu. 
- Byłem kiedyś jego członkiem. Oczywiście, od lat już nie uczestniczyłem w żadnym 

zebraniu. 

- To  teraz   całkiem   spora grupa  i  na  zebrania   przychodzą  bardzo  mądrzy  ludzie  - 

powiedziała ochoczo Harriet. - Niestety, nie poznałam nikogo, kto wiedziałby coś więcej na 
temat zębów. 

- Znowu zaczyna - ostrzegł matkę Gideon.- Lepiej ją szybko powstrzymać, jeśli nie 

chcemy, by rozmowa wróciła do skamielin. 

Harriet zaczerwieniła się. 
- Proszę mi wybaczyć, madame. Często mi mówią, że męczę otoczenie tym tematem. 
- Nie przejmuj się- odparła łaskawie lady Hardcastle. Popatrzyła na męża. - Pamiętam 

czasy,   gdy   hrabia   był   takim   samym   entuzjastą.   Teraz   już   od   dawna   nie   rozmawia   o 
skamielinach. Ale rzeczywiście to nieco ogranicza rozmowę. Czy możesz nam opowiedzieć 
jeszcze coś ciekawego o Londynie? 

- Właściwie nie - przyznała w końcu Harriet. Przez chwilę rozważała to starannie. - 

Mówiąc zupełnie szczerze, wolę życie na wsi. Nie mogę doczekać się powrotu do Upper 
Biddleton, bo chciałabym już popracować w jaskini. 

Gideon spojrzał na nią pobłażliwie. 
- Jak widzicie, poślubiłem odpowiednią osobę dla człowieka, który woli zajmować się 

rodzinnymi dobrami. 

-   Z   wielką   przyjemnością   będę   podróżować   z   Gideonem,   gdy   będzie   nadzorował 

majątki Hardcastle'ów - powiedziała Harriet z zadowoleniem. - Będę mogła poszukać nowych 
terenów ze skamielinami. 

- Cóż za ulga dowiedzieć się, że mam coś wartościowego do zaoferowania w tym 

małżeństwie-   stwierdził   Gideon.-   Zacząłem   się   już   zastanawiać,   czy   znajdujesz   coś 
pożytecznego w tym związku. Zdaję sobie sprawę, że takie drobiazgi jak stary tytuł i kilka 
dochodowych majątków nie mają większego znaczenia dla takiej kolekcjonerki skamielin jak 
ty. 

Hrabia i hrabina Hardcastle patrzyli na syna zdumieni. Harriet zmarszczyła nos. 
- Widzi pani, co miałam na myśli? - powiedziała na boku do lady Hardcastle. - Nie 

może się powstrzymać, żeby kogoś nie sprowokować, gdy nadarzy się okazja. To już mu 
weszło w nawyk.

Kiedy   posiłek   dobiegł   wreszcie   końca,   Gideon   oparł   się     plecami   o   krzesło   i   z 

rozbawieniem obserwował, jak matka nakłania Harriet do opuszczenia stołu i przejścia z nią 
do salonu. 

- Może zostawimy panów przy porto? - mruknęła lady Hardcastle. 
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby pili przy nas - oświadczyła radośnie Harriet. 
Gideon roześmiał się. 
- Naprawdę masz za mało miejskiej ogłady, skoro nie pojęłaś, co moja matka daje ci 

do   zrozumienia.   Powinniście   odejść   od   stołu,   żeby   panowie   sami   mogli   się   zapić   do 
nieprzytomności. 

Harriet spojrzała groźnie. 
- Mam nadzieję, że nie ma pan zwyczaju zbyt wiele pić, milordzie. Mój ojciec nigdy 

nie znosił pijaków i ja też nie. 

117

background image

- Postaram się  zachować  resztki  przytomności,  bym  mógł  spełnić  swe małżeńskie 

obowiązki, moja droga. W końcu jest to nasza noc poślubna, jeśli pamiętasz. 

Harriet z drugiej strony stołu zrozumiała tę niezbyt subtelną aluzję i zarumieniła się w 

zachwycający sposób. Jednak matka Gideona nie była tak zachwycona. 

-   Gideon!   Jak   można   powiedzieć   coś   tak   skandalicznego.   -   Rzuciła   mu   wściekłe 

spojrzenie. - To jest przyzwoity dom i masz się porządnie zachowywać. Nie mówi się o takich 
rzeczach przy stole i doskonale o tym wiesz. Twoje maniery stały się skandaliczne przez 
ostatnie sześć lat. 

- Racja - mruknął Hardcastle. - Zawstydziłeś to dziewczątko. Przeproś swoją żonę. 
Harriet uśmiechnęła się łobuzersko do Gideona. 
- Tak, wicehrabio, proszę to zrobić natychmiast. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żebyś 

przepraszał. Nie mogę się wprost doczekać. 

Gideon wstał i elegancko się przed nią skłonił. Oczy mu błyszczały. 
- Przepraszam, madame. Nie chciałem urazić pani delikatnych uczuć. 
-   Bardzo   ładnie.   -   Harriet   zwróciła   się   do   teściów:   -   Czy   nie   zrobił   tego   ładnie? 

Naprawdę mam nadzieję, że da się go jeszcze wyuczyć, jak zachowywać się w towarzystwie 
nie wywołując zamieszania. 

Matka Gideona wstała nagle, z zaciętymi ustami. 
- Harriet, przejdźmy razem do salonu. 
Harriet wstała z wdziękiem. 
- Tak, lepiej wyjdźmy, nim wicehrabia znów powie coś skandalicznego. Zachowuj się 

dobrze, gdy odejdę, milordzie. 

-   Postaram   się   -   odpowiedział   Gideon.   Patrzył,   jak   matka   wyprowadza   Harriet   z 

jadalni, a gdy drzwi się za nimi zamknęły, znów usiadł. 

W pokoju zapanowała głęboka cisza. Hawkins podszedł z porto i nalał po kieliszku 

Gideonowi i hrabiemu, po czym się oddalił. 

Cisza między mężczyznami przedłużała się. Gideon nie starał jej przerwać. Po raz 

pierwszy od dawna był z ojcem sam na sam. Jeśli chce z nim rozmawiać, zdecydował Gideon, 
niech się, do diabła, stara. 

- Jest interesująca - powiedział w końcu hrabia. - To ci muszę przyznać. Nie taka jak 

wszystkie. 

-

Nie. Zupełnie. To jedna z jej najlepszych cech.

Znów zapadła cisza. 
- Nie taka, jak mógłbym oczekiwać - powiedział Hardcastle. 
- Sądząc po Deirdre, tak? - Gideon spróbował ciężkiego porto i oglądał stojące przed 

nim elegancko rzeźbione lichtarze. - Mam o sześć lat więcej, sir. I mimo wszystkich swoich 
wad rzadko popełniam dwa razy ten sam błąd. 

Hardcastle chrząknął. 
-   To   znaczy,   tym   razem   miałeś   na   tyle   przyzwoitości,   żeby   się   odpowiednio 

zachować? 

Palce Gideona zacisnęły się na nóżce kieliszka. 
- Nie, sir. Tym razem znalazłem kobietę, której mogę zaufać. Do jadalni powróciła 

cisza.  

- Twoja pani rzeczywiście wydaje się mieć do ciebie zaufanie - mruknął Hardcastle. 
- Tak, to bardzo miłe uczucie. Dawno już nikt mi nie ufał 
- A czego, do diabła, się spodziewałeś po tej historii z Deirdre?- rzucił Hardcastle. 
- Zaufania. 
Hardcastle uderzył dłonią o stół tak, że zadrżał kieliszek. 

118

background image

- Dziewczyna była w ciąży, gdy zmarła. Zerwałeś zaręczyny, zanim się zastrzeliła. 

Powiedziała   ojcu,   że   odrzuciłeś   ją   po   tym   jak   ją   wziąłeś   siłą.   To   co   mieliśmy   wszyscy 
myśleć? 

- Ze może ona kłamała. 
- Dlaczego miałaby kłamać? Przecież chciała się zabić, na miłość boską. Nie miała nic 

do stracenia. 

- Nie wiem, co sobie wyobrażała. Nie była sobą, gdy przyszła do mnie ten ostatni raz. 

Ona... - Gideon przerwał. 

Nie było sensu starać się wyjaśniać, jaka była Deirdre tamtej nocy. Zorientował się od 

razu, że coś jest nie w porządku, gdy nagle postanowiła go uwieść. Przez całe miesiące nie 
reagowała na jego delikatne i bardzo niewinne pocałunki, aż tu nagle wprost rzuciła się na 
niego.   Widział   w   tym   jakąś   desperację.   Gideon   czuł,   że   była   z   innym   mężczyzną.   Gdy 
podzielił się z nią swymi podejrzeniami, wpadła we wściekłość. Jej słowa wciąż dźwięczały 
mu w uszach. 

„Tak, jest ktoś inny. Cieszę się, że nie położyłeś na mnie swoich wielkich, okropnych 

łap, ty potworze. Myślę, że nie zniosłabym takiego dotyku. Nie zniosłabym widoku twojej 
strasznej   twarzy   nad   sobą.   Czy   naprawdę   wierzyłeś,   że   chciałam   abyś   mnie   kochał?   Że 
chciałam wyjść za ciebie? To ojciec kazał mi 
przyjąć twoje oświadczyny". 

Hrabia wypił spory łyk porto. 
- Jeśli był inny mężczyzna, dlaczego tego nie wyznała? Czemu nie zostawiła jakiegoś 

listu czy czegoś takiego? Do diabła, człowieku, czy wiesz, jak bardzo twoja matka starała się 
uwierzyć, że Deirdre dała się uwieść innemu? Ale fakty mówiły same za siebie. 

- Może porozmawiajmy na inny temat - zaproponował Gideon
- Do diabła, moje jedyne wnuczę zmarło wraz z Deirdre Rushton. 
Gideona opuściło opanowanie. 
- Nie, do licha, to nie było twoje wnuczę. To dziecko nie było moje. 
- Gideon, na miłość boską, uważaj na ten kieliszek. 
- Ostatni raz - warknął Gideon - przysięgam na mój honor, chociaż wiem, że twoim 

zdaniem nie mam honoru, że nawet nie tknąłem Deirdre Rushton. Nie mogła znieść mojego 
dotyku, jeśli, do cholery, musisz wszystko wiedzieć. Powiedziała to wyraźnie. 

Niesłychanym   wysiłkiem   woli   Gideon  się   opanował.   Ostrożnie   odstawił   kieliszek. 

Ojciec obserwował go uważnie. 

- Może masz rację - powiedział. - Może porozmawiajmy na inny temat. 
-   Tak.   -   Gideon   wziął   głęboki   oddech,   by   się   uspokoić.   -   Przepraszam   za   to 

przedstawienie, sir. Po tylu latach powinienem się nauczyć, że to nie ma sensu. Można za to 
winić moją żonę. Zawsze narzeka, że się nie tłumaczę. - Uśmiechnął się smutno. - Ale widać, 
co się dzieje, kiedy to robię. Nikt mi nie wierzy. 

- Z wyjątkiem twojej żony? - spytał chłodno Hardcastle. 
-   Uwierzyła   w   moją   niewinność,   zanim   jej   cokolwiek   wyjaśniłem   -   odpowiedział 

Gideon   nie   bez   głębokiej   satysfakcji.   -   Prawdę   mówiąc,   nigdy   jej   nie   opowiedziałem 
wszystkiego.   A   jednak   stanęła   na   środku   zatłoczonej   sali   balowej   i   oznajmiła   całemu 
wielkiemu światu, że to jasne, iż ojcem dziecka Deirdre nie byłem ja, lecz kto inny. 

- Nic dziwnego, że się z nią ożeniłeś - rzekł oschle Hardcastle. 
- No właśnie. Nic dziwnego. O czym jeszcze chciał pan ze mną rozmawiać, sir?  
Hardcastle patrzył na niego przez dłuższą chwilę. 
- O złodziejach, jeśli łaska. Opowiedz mi o tych draniach którzy ukrywali w jaskiniach 

kradziony towar. 

Z pewnym wysiłkiem Gideon przestawił swoje myśli na inne 

tory. 

119

background image

-   Niewiele   jest   do   opowiadania.   Zastawiłem   pułapkę   z   pomocą   policjanta   z   Bow 

Street. Złapaliśmy ludzi, którzy chowali tam towary. 

- A skąd wiedziałeś, co się tam dzieje? 
Gideon uśmiechnął się krzywo. 
-   To   Harriet   przy   zbieraniu   skamielin   odkryła,   że   jaskinie   pełne   są   kradzionych 

przedmiotów.   Wezwała   mnie   do   Upper   Biddleton   i   poleciła   załatwić   tę   sprawę   jak 
najszybciej,   ponieważ   chciała   dalej   spokojnie   badać   jaskinie.   Jeśli   jeszcze   pan   tego   nie 
zauważył, muszę stwierdzić, że Harriet ma skłonności tyrana. 

- Rozumiem. Więc schwytałeś złodziei, a przy okazji zdobyłeś Harriet. 
- Tak. - Gideon trzymał w dłoniach kieliszek z porto i przypatrywał się rubinowym 

odblaskom. - Jest tylko jedna sprawa, która mi wciąż nie daje spokoju. Wydaje mi się, że był 
czwarty mężczyzna, którego nie złapaliśmy. 

- Dlaczego tak uważasz? 
- Po pierwsze, kiedy przesłuchiwaliśmy później złodziei, wszyscy twierdzili, że mieli 

instrukcje od tajemniczego mężczyzny, którego twarzy nigdy nie widzieli. Jestem skłonny im 
wierzyć. 

- Dlaczego? 
- Przedmioty,  które znaleźliśmy w jaskini, były w najlepszym  gatunku. Wspaniała 

robota, ale nie pochodziły z zamożnych domów w Upper Biddleton. Żaden z trzech złapanych 
mężczyzn nie miał tak dobrego oka na takie rzeczy. Wyglądali na takich, co to wytłuką szybę 
w jakimś bogato wyglądającym domu i porwą, co im się wyda wartościowe. 

- Rozumiem - powiedział powoli Hardcastle. 
-   Co   więcej,   gdy   policjant   zwrócił   niektóre   ze   skradzionych   przedmiotów   ich 

właścicielom w Londynie, dowiedział się, że nikt nie zdawał sobie sprawy, że jest ofiarą 
włamania, póki nie zauważył, że ten czy ów przedmiot znikł z domu. 

Hardcastle był poruszony. 
-

Nikt nie zauważył włamania? 

Gideon pokręcił głową. 
- Chodzi o to, że nie było żadnych stłuczonych okien czy wyłamanych zamków, które 

zwróciłyby   uwagę   właścicieli.   Proszę   pomyśleć,   jak   olbrzymi   jest   Hardcastle   House   czy 
Blackthorne Hall, a nawet dom miejski w Londynie. Gdyby ktoś nie wyłamał drzwi ani nie 
stłukł okna, żeby się dostać do środka, czy zorientowałby się pan, że został pan ograbiony, 
póki nie zauważyłby pan braku jakiegoś przedmiotu? 

- No nie, chyba nie. A co ze służbą? 
- Zdaniem Dobbsa, człowieka z policji, którego wynająłem, często właśnie ktoś ze 

służby pierwszy zauważał brak jakiegoś przedmiotu. 

Hrabia patrzył na syna z rosnącą ciekawością. 
- Więc jakie wyciągasz z tego wnioski? 
- Że ktoś przed kradzieżą mógł zwiedzać domy i upewniać się, jakie wartościowe 

przedmioty się w nich znajdują i gdzie są ukryte - powiedział Gideon. - A później za sprawą 
tej   samej   osoby   przedmioty   były   zabierane   elegancko   i   sprawnie   bez   tłuczenia   okien   i 
wyważania drzwi. 

- I uważasz, że ta osoba może wciąż działać? 
-   Wiem   tylko,   że   jej   nie   złapaliśmy.   -   Gideon   dopił   porto.   -Jest   jeszcze   jedna 

interesująca rzecz, którą o niej wiemy prócz tego, że ma oko na cenne rzeczy i wstęp do 
najlepszych domów. 

- Zna jaskinie wokół Upper Biddleton - wywnioskował Hardcastle. 
- Tak. Zna je bardzo dobrze.  
- Nie ma chyba zbyt wielu osób, które spełniają te warunki - powiedział Hardcastle. 

120

background image

- Przeciwnie - Gideon uśmiechnął się ponuro. - Przez ostatnie lata bardzo wielu ludzi 

poszukiwało skamielin w tych jaskiniach. Spora ich część to dżentelmeni, przyjmowani w 
towarzystwie. Weźmy pana, sir. 

- Mnie? 
- Doskonale pan pasuje. Dżentelmen, znający się na dobrych rzeczach, bywający w 

najlepszych salonach, który jest ekspertem, jeśli idzie o jaskinie w Upper Biddleton. 

Hrabia był zdumiony. Oczy błyszczały mu z wściekłości. 
- Jak śmiesz imputować coś takiego własnemu ojcu? 
Gideon natychmiast zerwał się na równe nogi. Skłonił głowę. 
- Przepraszam, sir. Nie chciałem niczego imputować. Oczywiście, nie podejrzewam 

pana o kradzież. Pański honor jest nieskazitelny. 

- Tak myślę, do cholery! 
- Poza tym, jako administrator pańskich dóbr, doskonale znam wielkość pańskiego 

majątku. Nie ma pan potrzeby uciekania się do kradzieży. Tak więc nie umieszczę pana na 
mojej liście podejrzanych. 

- Dobry Boże - grzmiał Hardcastle. - Powiedzieć coś takiego! Nawet sugerować, że 

mógłbym być osobą podejrzaną, już przekracza granice, mój panie. 

Gideon podszedł do drzwi. 
- To ciekawe uczucie, prawda? 
- Jakie uczucie? - rzucił hrabia. 
-   Że   ktoś,   na   czyj   szacunek   liczysz,   wątpi   w   twój   honor,   a   ty   nie   możesz   mu 

udowodnić swej niewinności. 

Gideon nie czekał na odpowiedź. Wyszedł z jadalni i zamknął za sobą drzwi. 

121

background image

14

Harriet wychyliła  się poza barierkę loży teatralnej i obserwowała jasno oświetloną 

scenę. Loże sąsiadujące z tą, którą zajmowała wraz z ciotkami i Felicity, pełne były wspaniale 
prezentujących się ludzi, pragnących zwrócić na siebie uwagę. 

Każda loża stanowiła małą scenę, na której publiczność wystawiała siebie, swoich 

kochanków, kochanki i klejnoty. Na parterze hałaśliwy, awanturniczy tłum, który niemalże 
zmiótł aktorów tuż przed przerwą, prezentował własne przedstawienie. Gogusie i dandysi 
pysznili się, opowiadali głośno nieprzystojne dowcipy, klepiąc się wzajemnie po plecach i 
tworząc radosną atmosferę, równie zabawną jak to, co działo się na scenie. 

Harriet na początku interesowała się spektaklem, lecz wkrótce ją to znudziło. O wiele 

bardziej wolałaby zostać w domu i zajmować się skamieniałymi zębami. Ponieważ jednak był 
to zaledwie jej drugi wieczór po powrocie do Londynu jako wicehrabiny St. Justin, Gideon 
chciał, by poszła ze swą rodziną do teatru Harriet nie bardzo rozumiała, dlaczego tak mu na 
tym   zależy,     ale   gdy   do   loży   Adelajdy   zaczął   napływać   strumień   gości   wszystko   się 
wyjaśniło. Gideon wystawił swą świeżo poślubioną żonę na pokaz. 

-   Jak   się   bawisz?   -   spytała   Felicity   w   czasie   krótkiej   przerwy   w   napływie   gości. 

Wyglądała   kwitnąco   w   jasnoróżowej   muślinowej   sukience,   ozdobionej   falbankami   i 
wstążeczkami. - Założę się, że dzisiaj jest komplet. 

- Chyba tak. Poza tym jest dość gorąco. - Harriet zaczęła się gwałtownie wachlować, 

lecz przestała, gdy Felicity spojrzała na nią, udając przerażenie. 

Harriet westchnęła. Wiedziała, że nie posiadła sztuki zalotnego i uwodzicielskiego 

używania wachlarza. Dobrze, że przynajmniej nikt nie mógł niczego zarzucić jej sukni. Była 
bardzo   piękna   -   z   turkusowego   muślinu,   przybrana   falbankami   i   wstążką.   To   Felicity   ją 
wybrała. 

Zasłona   przy   wejściu   do   loży   rozchyliła   się   i   weszło   dwóch   przystojnych 

młodzieńców w nienagannych wieczorowych strojach. 

- Przybyli bliźniacy adonisi - mruknęła Harriet do Felicity. 
- Właśnie widzę.- Felicity uśmiechnęła się promiennie, wyraźnie zachwycona swą rolą 

brylantu czystej wody. 

Dwaj młodzi ludzie przezwani przez Harriet bliźniakami  adonisami nie byli  wcale 

spokrewnieni. Byli jednak tego samego wzrostu i kolorytu, ubierali się u tego samego krawca, 
interesowali   się   tymi   samymi   kobietami.   Ostatnio   razem   uwielbiali   Felicity.   Bliźniacy 
uprzejmie powitali Adelajdę i Effie i zwrócili się z radością do Felicity, która natychmiast 
obdarzyła ich uśmiechem. 

- Dobry wieczór, panowie. Jak miło was obu widzieć. Czy znacie moją siostrę, nową 

wicehrabinę St. Justin? 

122

background image

-   Miło   panią   widzieć   z   powrotem   w   Londynie   -   powiedział   pierwszy   adonis   z 

wytwornym ukłonem. W jego oczach widać było nagłe zaciekawienie. 

- Bardzo mi miło. Gratulacje z okazji niedawnego ślubu. - Drugi adonis powtórzył 

elegancki ukłon pierwszego i natychmiast obaj zwrócili się znów do Felicity. 

W głębi loży Adelajda i Effie gawędziły ze starzejącą się majętną wdową ubraną na 

czarno. Harriet podsłuchała, że dama ta upewnia się, czy rodzina odetchnęła, że ślub jednak 
doszedł do skutku.

- Jesteśmy oczywiście nieco zawiedzione, że młodzi nie czekali na bardziej uroczysty 

ślub, ale cóż, miłość ma swoje prawa. 

- Ktoś to zrobił po swojemu - szepnęła wdowa. - Moim zdaniem, St. Justin. 
Harriet   doskonale   zdawała   sobie   sprawę   z   ciekawskich   spojrzeń,   rzucanych   w   jej 

stronę   z   innych   lóż.   Wychyliła   się   jednak   przez   balustradę,   by   obserwować   bójkę,   jaka 
wybuchła na parterze. Nie zauważyła wejścia do loży ostatniego gościa, póki nie usłyszała 
znanego męskiego głosu, witającego Adelajdę i Effie. 

- Och, dobry wieczór, panie Morland - powitała go radośnie Effie. - Miło pana dziś 

widzieć. 

- Przyszedłem złożyć uszanowanie nowej wicehrabinie St. Justin. 
- Ależ prosimy - odparła Effie. 
Harriet odwróciła się i zobaczyła, że stoi nad nią Bryce. W świetle błyszczały jego 

złociste włosy, a uśmiech był pełen wdzięku. Przypomniała sobie ostrzeżenie Gideona: nie 
jest takim aniołem, na jakiego wygląda. 

- Dobry wieczór, panie Morland. - Uśmiechnęła się uprzejmie 
- Pani...- Bryce siadł na wyściełanym krześle obok niej. Zniżył głos, patrząc jej w 

oczy. - Wygląda pani dziś uroczo. 

- Dziękuję, sir. 
- Dopiero dziś rano dowiedziałem się, że jest pani znów w Londynie - powiedział 

Bryce - i że wyszła pani za mąż.  

Harriet skłoniła głowę. Większość ludzi składała choćby zdawkowe gratulacje. 
- Tak. 
- Plotki towarzyszące pani nagłemu wyjazdowi z miasta kilka dni temu były bardzo 

niepokojące. 

- Doprawdy? - Harriet wzruszyła ramionami. - Mnie nic nie niepokoiło. Nie wiem, 

dlaczego miałoby to martwić innych. 

- Niektórzy z nas obawiali się o pani bezpieczeństwo - powiedział miękko Bryce. 
- Nonsens. Ani przez chwilę nie byłam w niebezpieczeństwie. Nie wiem, skąd się to 

wzięło. 

Bryce uśmiechnął się smutno. 
- Ci z nas, którzy się o panią obawiali, sądzili, że był powód do strachu, gdy St. Justin 

pojechał za panią i jej przyjaciółmi. 

- No, a teraz pan widzi, że nie było się czego obawiać - zakończyła Harriet stanowczo. 
- Jest pani bardzo odważną damą. - Bryce skłonił głowę z szacunkiem. - Budzi to mój 

najwyższy podziw. 

Harriet spojrzała na niego zdziwiona. 
- O czym, na Boga, pan mówi? 
- Nic takiego. Nieważne. Zresztą, już się stało. - Bryce wskazał głową publiczność. - 

Czy te spojrzenia i komentarze pani nie przeszkadzają? Jest pani najnowszą ciekawostką na 
publicznej scenie, lady St. Justin. Młoda żona Potwora z Blackthorne Hall. 

Harriet odsunęła się wściekła. 
- Bardzo wyraźnie pana prosiłam, żeby pan nie nazywał mojego męża tym okropnym 

imieniem. Proszę opuścić tę lożę, panie Morland. 

123

background image

-   Nie   chciałem   pani   obrazić.   Po   prostu   powtarzam   to,   co   mówią   wszyscy.   Czy 

zabiłaby pani posłańca, przynoszącego złe wiadomości? 

- Tak, jeśli tylko wtedy przestałby je powtarzać. - Wskazała u wyjście wachlarzem. - 

Niech pan wyjdzie, sir. Nie mam nastroju na takie brednie. 

- Jak pani sobie życzy. - Bryce wstał i ujął jej dłoń, zanim zorientowała się, do czego 

zmierza. Pochylił się.- Niech mi będzie wolno raz jeszcze złożyć wyrazy podziwu. 

- Panie Morland, dość już tego. 
Zniżył głos tak, by tylko ona mogła go usłyszeć. 
- Pani odwaga jest już legendą w towarzystwie. Nie każda kobieta odważyłaby się 

dzielić łoże z taką bestią jak St. Justin. 

Harriet wyrwała rękę z jego uścisku w momencie, gdy aksamitne zasłony znów się 

rozsunęły. Do loży wszedł Gideon i natychmiast skierował wzrok na Bryce'a. 

- St. Justin. - Bryce uśmiechnął się lakonicznie. - Właśnie gratulowałem twojej żonie. 
-   Czyżby?   -   Gideon   odwrócił   się,   by   powitać   Effie,   Adelajdę   i   Felicity.   Później 

spojrzał na Harriet i zatrzymał wzrok na jej twarzy.

Udało jej się szybko zmusić do uśmiechu. Chciała za wszelką cenę uniknąć tego, by 

Bryce   sprowokował   Gideona.   Miała   już   dosyć   historii   z   Applegate'em   i   przekonywania 
Gideona, by odwołał pojedynek. 

- No, jesteś, milordzie - powiedziała radośnie. - Właśnie się zastanawiałam, czy się tu 

dzisiaj pokażesz. 

Gideon podszedł do żony mijając Bryce'a, jakby był niewidzialnym duchem. Schylił 

się nad ręką Harriet i ucałował jej palce. 

- Mówiłem, że się tu spotkamy - przypomniał delikatnie. 
-   A   tak,   oczywiście   -   Harriet   była   zmieszana.   Czuła   wrogość   między   obu 

mężczyznami i chciała uniknąć starcia. - Niech pan siada, sir. Drugi akt zaraz się zacznie. - 
Skinęła oschłe głową w stronę Bryce'a, obserwującego Gideona. - Dobranoc, panie Morland. I 
dziękuję za gratulacje. 

- Dobranoc, madame. - Bryce znikł za aksamitnymi zasłonami.  
- Czy on cię niepokoił? - spytał cicho Gideon, siadając o Harriet.
- Ależ skąd. - Szybko rozłożyła wachlarz i zaczęła poruszać. - Był po prostu uprzejmy. 
Napotkała wzrok siostry. Felicity pytała spojrzeniem, wszystko w porządku. Harriet w 

ten sam sposób starała się uspokoić. 

- Miło mi to słyszeć. - Gideon swobodnie rozsiadł się na obok Harriet tak, by wszyscy 

zauważyli jego postawę właściciela. 

- Czy podoba ci się przedstawienie? 
- Nie bardzo.  Przede  wszystkim  niewiele  słychać.  Publiczność  jest bardzo głośna. 

Niektórzy   z   tych   ludzi   na   dole   tuż   przed   przerwą   zaczęli   obrzucać   scenę   skórkami   od 
pomarańczy. 

Adelajda zachichotała. 
-   Harriet   wciąż   ma   wrażenie,   że   do   teatru   chodzi   się,   żeby   obejrzeć   i   usłyszeć 

przedstawienie. Mówiłyśmy jej, że to najmniej istotny powód, żeby tu przyjść. 

Gideon uśmiechnął się nieznacznie. Popatrzył na tłum z wyraźną satysfakcją. 
- Oczywiście. 
Harriet niecierpliwie wierciła się na krześle. Miała dość tego wystawiania się na pokaz 

jako nowo poślubiona żona Potwora z Blackthorne Hall. 

Późnym wieczorem, gdy pokojówka opuściła jej sypialnię i Harriet nareszcie została 

sama,   postanowiła,   że   musi   rozmówić   się   z   Gideonem.   Podeszła   do   drzwi   łączących   jej 
sypialnię   z   sypialnią   męża   i   przyłożyła   ucho.   Usłyszała,   że   jego   kamerdyner   właśnie 
wychodzi. Natychmiast otworzyła drzwi i weszła do pokoju. 

124

background image

Gideon,   w   czarnym   szlafroku,   nalewał   sobie   kieliszek   koniaku.   Spojrzał   na   nią, 

unosząc jedną brew. 

- Chciałabym z panem porozmawiać, milordzie - oznajmiła 
- Oczywiście, moja droga. Właśnie miałem przyjść do ciebie. Ale skoro już tu jesteś, 

może mi potowarzyszysz i łykniesz kieliszeczek? 

- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty. 
- Wyczuwam jakieś zdenerwowanie w twoim głosie - Gideon wypił łyk koniaku i 

przyjrzał się jej uważnie. - Czy jesteś na mnie o coś zła? 

- Tak, Gideonie. Nie chciałam iść dzisiaj do teatru. Zrobiłam to, bo nalegałeś. 
- Myślałem, że będzie ci miło spotkać się z rodziną i upewnić ich, że szczęśliwie 

wyszłaś za mąż. Nie muszą się już martwić, czy cię uwiodę i porzucę, czy też nie. Jesteś teraz 
wicehrabiną St. Justin i nic tego nie zmieni. 

- Nie dlatego chciałeś, żebym poszła, i wiesz o tym doskonale. Gideonie, moja siostra 

uważa, że wystawiasz mnie na pokaz jak rzadki gatunek zwierzęcia. Czy to prawda? Bo jeśli 
tak, to mi się to nie podoba. Mam dosyć. 

- Jesteś  bardzo rzadkim okazem, moja droga. - Oczy mu błyszczały.  - Naprawdę, 

bardzo rzadkim. 

- To nieprawda, milordzie. Jestem zwyczajną kobietą i tak się składa, że jestem teraz 

twoją żoną. Gideonie, nie chcę już być wystawiana na pokaz. Czy musisz jeszcze publicznie 
udowadniać, co do mnie czujesz? 

-   Cokolwiek   twierdzi   twoja   siostra,   nie   wysłałem   cię   dzisiaj   do   teatru   na   pokaz, 

Harriet. 

- Jest pan tego zupełnie pewien, milordzie? - spytała łagodnie.
- Do diabła! Oczywiście, że jestem pewien. Co za śmieszne pytanie. Myślałem, że 

sprawi ci przyjemność pójście z rodziną i że spodoba ci się przedstawienie. I to wszystko. 

- Bardzo dobrze - odpowiedziała Harriet. - Następnym razem, gdy zaproponujesz mi 

pójście gdzieś, gdzie iść nie mam ochoty, będę miała prawo odmówić.  

Spojrzał na nią zniecierpliwiony. 
- Harriet, jesteś teraz kobietą zamężną i powinnaś robić to co ci każę.
- Och! Więc masz zamiar mi rozkazywać i posyłać mnie tam, dokąd nie mam ochoty 

chodzić? 

- Harriet... 
- Jeśli zaczniesz mi wydawać takie rozkazy, mogę tylko sądzić, że masz inne powody 

niż sprawianie mi przyjemności - wybuchnęła Harriet. - I jedynym motywem, jaki przychodzi 
mi do głowy, jest chęć wystawienia mnie na pokaz. 

- Nie wystawiam cię na pokaz. - Gideon dopił koniak, podenerwowany. 
- Więc  wróćmy do Upper Biddleton - powiedziała  szybko.-  Żadne  z nas  nie lubi 

specjalnie miejskiego życia. Jedźmy do domu. 

- Koniecznie chcesz wrócić do swoich skamielin? 
- Oczywiście, że chcę. Wiesz dobrze, jak się martwię, żeby ktoś inny nie znalazł kości, 

która pasuje do mojego zęba. A ponieważ ty nie bawisz się w towarzystwie lepiej niż ja, nie 
ma powodu, żebyśmy nie mieli wracać. 

- Te twoje przeklęte skamieliny - jęknął. - Czy tylko o tym potrafisz myśleć? 
Harriet   zorientowała   się,   że   Gideon   był   nie   tylko   zniecierpliwiony.   Zaczynał   się 

naprawdę złościć. 

- Przecież wiesz dobrze, że nie, milordzie. 
-   Czyżby?   Powiedz   więc,   moja   droga,   na   którym   jestem   miejscu   za   twoimi 

skamielinami? Inni mężowie muszą być zazdrośni o takich mężczyzn jak Morland, a mnie 
przypadło w udziale konkurowanie z kupą starych kości i zębów. 

- Gideon, robi się z tego idiotyczna kłótnia. Nie rozumiem cię dzisiaj. 

125

background image

Zaklął pod nosem. 
-  Nie   jestem   pewien,   czy   sam  siebie   dzisiaj   rozumiem.   Nie   jestem   w   najlepszym 

nastroju. Harriet. Może lepiej pójdziesz spać. 

Podeszła do niego. Położyła mu rękę na ramieniu i spojrzała w stężałą twarz. 
- Co się stało, Gideonie? 
- Nic się nie stało. 
- Nie próbuj mnie oszukać. Coś musiało się stać, że jesteś taki cierpki. 
- Twoim zdaniem jestem taki z natury. 
- Nie zawsze - zaprzeczyła. - Powiedz, co cię zdenerwowało, Gideonie. Czy to, że pan 

Morland wstąpił do naszej loży w teatrze? 

Gideon odsunął się od niej i podszedł do małego stolika, na którym stał koniak. Nalał 

sobie jeszcze jeden kieliszek. 

- Z Morlandem się porachuję. 
- Gideonie! - Harriet była przerażona. - Co ty opowiadasz? 
- Mówię, że się z nim porachuję. 
- Posłuchaj mnie, milordzie - nie wytrzymała Harriet. - Nie myśl nawet o tym, żeby 

sprowokować Morlanda do pojedynku. Nawet przez moment. Rozumiesz mnie? Nie będę 
tego tolerować! 

- Więc tak ci zawrócił w głowie? 
- Na miłość boską, przecież wiesz, że to nieprawda. Co się z tobą dzisiaj dzieje? 
- Powiedziałem, madame, że będzie najlepiej, jeśli pani pójdzie spać. 
- Nie dam się wysłać do łóżka jak niegrzeczne dziecko, kiedy ty będziesz się tu miotał 

jak jakiś wielki... wielki... 

- Potwór? 
- Nie, nie jak potwór! - krzyknęła Harriet. - Jak nieznośny, niewrażliwy mąż, który nie 

ufa żonie. 

To go zaskoczyło. Spojrzał na nią. 
- Ufam ci, Harriet. 
Wyczytała to w jego oczach i jej złość częściowo przeszła. 
- Cóż - mruknęła - nie widać tego z twojego zachowania.  
Jego brązowe oczy były prawie złote w blasku kominka. 
- Nie ma na całym świecie nikogo, komu ufałbym tak zupełnie jak tobie. Nigdy o tym 

nie zapominaj. 

Harriet poczuła, jak zalewa ją fala szczęścia. 
- Naprawdę? 
- Nigdy nie mówię nieprawdy. 
- Och, Gideonie, to najmilsza rzecz, jaką mi kiedykolwiek powiedziałeś. 
Przebiegła pokój i wpadła wprost w jego ramiona. 
- Boże, jak mogłaś pomyśleć, że ci nie ufam. - Odstawił kieliszek i przyciągnął ją 

blisko. - Nigdy nie wolno ci w to wątpić, kochanie. 

- Jeśli mi ufasz - szeptała przytulona - dlaczego się przejmujesz Morlandem? 
- Jest niebezpieczny - odpowiedział. 
- Skąd wiesz? 
- Dobrze go znam. Uważał się za mojego przyjaciela. W końcu spędziliśmy razem 

część   dzieciństwa.   Jego   rodzina   mieszkała   wtedy   jakiś   czas   niedaleko   Blackthorne   Hall. 
Potem   się   przeprowadzili.   Spotkałem   znów   Morlanda   w   Londynie,   gdy   wróciłem   z 
uniwersytetu. Wciąż nazywał siebie moim przyjacielem, nawet po tym, jak mi przeciął twarz 
ostrzem rapiera.

Harriet zamarła. Potem uniosła głowę i delikatnie dotknęła jego blizny na policzku. 
- Morland ci to zrobił? 

126

background image

- To był wypadek. W każdym razie on tak wtedy twierdził. Byliśmy obaj znacznie 

młodsi, nieco dzicy. Pewnego wieczoru wypiliśmy za dużo i Morland zaproponował zawody 
szermiercze. Zgodziłem się. 

- O Boże! 
- Nie mieliśmy masek ochronnych na twarzach, ale czubki ostrzy były zabezpieczone. 

Kilku   naszych   kolegów   zrobiło   miejsce   na   środku   podłogi   i   zaczęliśmy   się   zakładać. 
Ustaliliśmy, że zwycięży ten, który pierwszy odeprze gardę przeciwnika. 

-

I co się stało? 

Gideon wzruszył ramionami. 
-   Po   kilku   minutach   było   po   wszystkim.   Morland   nie   był   specjalnie   dobrym 

szermierzem. Wygrałem, wytrącając mu broń z ręki. Cofnąłem się i opuściłem rapier. W tym 
momencie  on  podniósł swój   i natarł  na  mnie  bez  ostrzeżenia.  Ochraniacz  z  czubka  jego 
rapiera gdzieś odpadł i ostrze rozcięło mi szczękę. 

- Mógł cię zabić. 
- Tak. Zastanawiałem się wiele razy, czy taki miał zamiar. Przez te kilka sekund było 

coś takiego w jego oczach... Zauważyłem to, gdy do mnie podszedł. Widziałem, że mnie w 
tym momencie nienawidzi, ale nie miałem pojęcia dlaczego. 

- A jak tłumaczył to, że się na ciebie rzucił, mimo że przegrał? 
- Twierdził później, że to do niego nie dotarło. Myślał, że mecz jeszcze trwa, a ja się 

tylko cofam. 

- A to, że miał nie osłonięte ostrze? Jak to wyjaśnił? 
- Wypadek. - Znów wzruszył ramionami. - W ferworze walki nie zauważył, że osłona 

spadła. Było to logiczne wytłumaczenie. Takie rzeczy się zdarzają. 

- I co zrobiłeś? 
Gideon milczał przez chwilę. 
- Zobaczyłem  w jego oczach wściekłość i zareagowałem instynktownie.  Zacząłem 

walczyć,  jak gdyby to był  prawdziwy pojedynek. Morland był  tak zaskoczony,  że stracił 
równowagę i upadł na podłogę. Rzuciłem  moją  broń i chwyciłem  jego. Przyłożyłem  mu 
ostrze do gardła. Zaczął krzyczeć, że to był wypadek. 

- Uwierzyłeś mu? 
- A jak można to było inaczej wytłumaczyć? Obaj za dużo wypiliśmy. Powiedziałem 

sobie, że to na pewno wypadek.   Przecież Morland był moim przyjacielem. Ale nigdy nie 
zapomnę jego wzroku, gdy się na mnie rzucił. 

- Pozostaliście przyjaciółmi? 
-  Do  pewnego   stopnia.  Później  przeprosił,   a  ja  przyjąłem   jego  przeprosiny.   Było, 

minęło.   Wiedziałem,   że   będę   miał   bliznę   na   całe   życie,   ale   była   to   moja   wina,   że   się 
zgodziłem na te głupie zawody. 

- On twierdzi, że był jedynym, który został przy tobie, gdy oskarżono cię o porzucenie 

Deirdre. 

Gideon uśmiechnął się swym smutnym uśmiechem. 
- Tak, rzeczywiście. Tylko że to on ją uwiódł i z nim miała dziecko, ale ponieważ był 

wtedy   żonaty,   uznał,   że   lepiej   uchodzić   za   mojego   przyjaciela.   W   ten   sposób   wyglądał 
absolutnie niewinnie. 

Harriet uniosła głowę, zupełnie wstrząśnięta. 
- Więc to Morland ją uwiódł? 
- Tak. Deirdre przyznała się do tego tej nocy, gdy do mnie przyszła. Ale przecież nie 

można było tego udowodnić po jej śmierci. Bardzo by mi pomogło, gdyby pomyślała o tym i 
zostawiła jakiś list. No, ale nigdy nie myślała zbytnio o innych, nie przeszkadzałoby jej, żeby 
mnie obwiniono o jej samobójstwo. 

Harriet wstrząsnęła się, słysząc ból i żal w głosie Gideona. 

127

background image

- Gideonie, ale ty już jej nie kochasz? 
- Broń Boże! - Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Byłem przekonany, że ją kocham, gdy 

się oświadczałem. Teraz myślę, że byłem po prostu oszołomiony jej urodą i faktem, że taka 
piękna istota mnie chce. Ale cokolwiek czułem do Deirdre Rushton, umarło tej nocy, gdy mi 
wyznała, że przyjęła moje oświadczyny tylko dlatego, że ojciec ją zmusił, a poza tym, że jest 
w ciąży z innym mężczyzną. Powiedziała, że nie może znieść nawet mojego widoku. 

-   Och,   Gideonie.   -   Harriet   objęła   go   mocno   w   pasie.   -   To   musiała   być   bardzo 

zrozpaczona kobieta. Była bardzo młoda i na pewno sądziła, że jest zakochana w Morlandzie. 
Wiedziała, że jego mieć nie może, a nie chciała być zmuszona do małżeństwa z człowiekiem, 
którego nie kochała. Zrzuciła na ciebie swoje problemy. 

- Nie musisz jej tłumaczyć - mruknął Gideon. 
- Chcę, żebyś sobie uświadomił, że może wcale cię nie nienawidziła. Po prostu czuła 

się osaczona i swój strach i obawy wyładowywała na tobie. 

- Jeśli o to jej chodziło, to na pewno udało jej się na mnie zemścić - powiedział 

Gideon. 

- Wiem. Żyłeś w piekle przez sześć długich lat. 
-

To może zbyt dramatycznie wyrażone, ale niedalekie od prawdy stwierdził oschle 
Gideon. - W każdym razie byłem samotny. 

Harriet uśmiechnęła się, wzruszona. 
- Ale już nie jesteś. Teraz masz mnie. 
- Teraz mam ciebie. - Uniósł ręce, dotykając jej włosów. - I przysięgam, że będę 

bardzo o ciebie dbał, Harriet. 

- Dziękuję, milordzie. Obiecuję również dbać o ciebie. 
- Naprawdę? - W jego lwich oczach błysnął ciepły ogieniek. 
- Oczywiście. To nie jest tak, że wolę moje skamieliny od ciebie. - Stanęła na palcach i 

dotknęła   ustami   jego  ust.  -  Jestem   wprawdzie  do  nich   bardzo  przywiązana,   ale   znacznie 
bardziej obchodzisz mnie ty. 

Gideon powoli się uśmiechnął. 
- Miło mi to słyszeć. 
Wziął ją w ramiona, jakby była lekka niczym  piórko. Przy Gideonie czuła się jak 

delikatna księżniczka z bajki. Ułożył ją w środku swego łóżka i położył się obok niej. 

-  Może   teraz   mi   pani   pokaże,   madame,   które   części   mojego   ciała   uważa   pani   za 

równie lub nawet bardziej interesujące od starych kości, jakie pani zbiera. 

Harriet zaśmiała się.  
- To bardzo długa lista. 
- Więc możesz zacząć od palców u nóg i iść w górę. 
- Z przyjemnością. 
Popchnęła go delikatnie i Gideon posłusznie ułożył się plecach. Uklękła obok niego i 

badała jego stopę z bardzo poważnym wyrazem twarzy. 

-   Muszę   stwierdzić,   że   rzadko   spotyka   się   w   skamielinach   kości   śródstopia   tej 

wielkości. 

- Pochlebia mi to. - Gideon obserwował jej twarz oświetloną blaskiem ognia. 
- I niezwykle rzadko można mieć szczęście, aby znaleźć takich rozmiarów piszczel - 

Harriet przesuwała palec po wewnętrznej stronie jego nogi. - Imponująca. 

- Z ulgą przyjmuję wiadomość, że ta część mojego organizmu wypada korzystnie w 

porównaniu ze znaleziskami. 

- Zdecydowanie - upewniła go. Palce jej wędrowały ponad kolanem, wewnątrz uda. - 

Poza kością udową słonia, którą udało mi się raz przestudiować, nie widziałam jeszcze innej 
równie wspaniałej. 

128

background image

Gideon   wstrzymał   oddech,   gdy   jej   dłoń   posunęła   się   wyżej   rozsuwając   poły 

jedwabnego szlafroka. 

- Cieszę się, że to doceniasz. 
- Z całą pewnością, milordzie. - Nachyliła głowę i na jego udzie złożyła przelotny 

pocałunek. Szorstkie, kręcone włoski połaskotały ją w nos. Jego męski zapach sprawił, że 
poczuła rosnące pragnienie. Dotknęła olbrzymiego stwardnienia. 

- A teraz przechodzimy do najciekawszego odkrycia. 
- Chyba mi nie powiesz, że znajdowałaś skamieliny tej części anatomicznej - upewnił 

się Gideon. 

- Nie - przyznała Harriet. - Ale jest twardsza od najtwardszej wykopanej przeze mnie 

skamieliny. 

- Ach. - Gideon oddychał głęboko, gdy go pieściła. 
Harriet zobaczyła, jak napinają mu się mięśnie ud i klatki piersiowej. Wydawał się 

zrobiony ze stali. Jego siła ją hipnotyzowała. 

- Gdybym  kiedykolwiek odkryła coś w tym rodzaju - mruczała Harriet, zataczając 

palcem kółeczka - z pewnością opisałabym to w „Raportach". 

Śmiech Gideona był jednocześnie jękiem rosnącego napięcia. 
- Chyba nie przeżyję tej lekcji. Chodź no tu, moja damo. Mam zamiar ukryć w tobie 

część mojego ciała, nim z powodu frustracji zmieni się na zawsze w skamielinę. 

Harriet uśmiechnęła się, gdy przeciągał ją przez swoje ciało. Siedziała teraz na nim 

okrakiem.   Czuła   jego   twarde   uda   i   pulsującą   męskość   między   swoimi   udami.   Było   to 
podniecające uczucie i dawało jej świadomość własnej kobiecości. Pochyliła się, rozchylając 
jego szlafrok, by ułożyć ręce na jego szerokich piersiach. Dotknęła językiem płaskich sutków. 

- Jak dobrze. - Gideon westchnął. - Bardzo dobrze. 
Położył ręce na jej kolanach i przesuwał wolno wewnątrz ud. Poczuł wilgotne ciepło i 

wiedział, że jest gotowa. 

- Gideon... - Harriet wygięła naprężone ciało. 
- Włóż mnie do środka - wyszeptał. 
Znalazła go drżącymi rękami. Uniosła się na kolana i wolno opadła. Wsunął się w nią 

delikatnie. Było to, jak zawsze, wspaniałe uczucie. Czuła się taka wypełniona. Potem byli już 
tak zespoleni, jak tylko może być zespolony mężczyzna i kobieta. Harriet znów poddała się 
uczuciu niezwykłej radości, jaką odczuwała w silnych ramionach Gideona. 

Przez dłuższy czas nie myślała ani o Morlandzie, ani o tym, co zrobił Gideonowi. Gdy 

obudziła się trochę później i przypomniała sobie tę straszną opowieść, zobaczyła, że mąż 
spokojnie śpi obok niej. Przez moment miała ochotę go obudzić i przypomnieć, żeby nie 
prowokował Bryce'a, ale spał tak smacznie, że postanowiła zaczekać do rana. 

Jednak gdy obudziła się rano, Gideona przy niej nie było.  

129

background image

15

W Tattersall's było już tłoczno, gdy Gideon wszedł podwórze. Był tam zresztą zawsze 

ruch, zwłaszcza w dni handlowe, takie jak dzisiaj. Ta ekskluzywna aukcja koni najlepszej 
krwi   w   Londynie   była   dla   dżentelmenów   z   towarzystwa   tym,   czym   cukierki   dla   dzieci. 
Między   wszystkimi,   których   było   na   to   stać,   a   również   tymi,   których   nie   było,   trwała 
nieustanna rywalizacja o najlepsze wierzchowce. 

Część   podwórza   znajdowała   się   pod   dachem,   podtrzymywanym   przez   klasyczną 

kolumnadę. Gideon oparł się ramieniem o jedną z kolumn i przypatrywał się, jak przez tłum 
potencjalnych nabywców prowadzono konia do polowań. Taki go dzisiaj nie interesował. 

Dalej stała wspaniała para koni do zaprzęgu. Były piękne dopasowane kolorem, lecz 

Gideon uważał, że nie miały odpowiednio rozwiniętej klatki piersiowej. W zaprzęgu wygląd 
niewiele znaczył. Liczyła się żywotność i zrywność. Poza tym nie przyszedł dziś na targ w 
poszukiwaniu koni do zaprzęgu. Przestał interesować się końmi, a zaczął przypatrywać się 
ludziom.   Był   prawie   pewien,   że   znajdzie   tu   swój   cel.   Z   uwag   rzucanych   mimochodem 
wczoraj wieczorem w klubie wynikało, że Bryce Morland będzie tu dzisiaj na aukcji. Po 
chwili Gideon wypatrzył go w tłumie; stał przy końcu kolumnady, rozmawiając z grubawym 
jegomościem w źle skrojonym palcie. Gideon oderwał 
się od kolumny i ruszył w kierunku Morlanda. 

W tym momencie pojawił się stajenny, prowadząc piękną jabłkowitą klaczkę arabską. 

Gideon   zawahał   się,   wyobrażając   sobie   nagle   siedzącą   na   niej   Harriet.   Zatrzymał   się   i 
dokładniej przyjrzał klaczy. Miała smukłą, zwartą sylwetkę, co oznaczało siłę i wytrzymałość. 
Małe uszy znamionowały wrażliwość i czujność, a szeroko osadzone w pięknej głowie oczy – 
inteligencję. 

Dla Harriet na pewno inteligencja u konia byłaby ważna. Badał właśnie delikatne 

kopyta zwierzęcia, gdy nagle usłyszał za sobą głos Morlanda. 

- Niezupełnie w twoim stylu, co, St. Justin? Bardziej by ci się zdało jakieś wielkie, 

ciężkie bydlę. Coś, czego byś nie zgniótł przy wdrapywaniu się. 

Gideon nie spojrzał na niego; dalej zajmował się klaczą. 
- Cieszę się, że jesteś tu dzisiaj, Morland. Chciałem zamienić z tobą parę słów. 
- Czyżby? Niesamowite! - Głos Morlanda brzmiał szyderczo. 
- Przez ostatnie sześć lat prawie się do mnie nie odzywałeś. 
- Nie mieliśmy o czym rozmawiać. 
- A teraz mamy? 
-   Niestety,   tak.   Muszę   cię   ostrzec,   Morland,   i   mam   nadzieję,   że   potraktujesz   to 

poważnie. 

- A jeśli nie? 
- To się tobą zajmę. - Gideonowi podobało się mocne wycięcie ogona klaczy i jej 

dumna sylwetka. Ten koń miał w sobie żywotność i entuzjazm, podobnie jak Harriet. 

130

background image

- Czy może przypadkiem masz zamiar mi grozić? - żartował Morland. 
- Tak.  -  Gideon  oglądał  uroczy zad  klaczki.  Silna,  zdecydował.   Wytrzyma   długie 

trasy. - Chcę, żebyś trzymał się z dala od mojej żony. 

- Ty cholerny sukinsynu! - Morland już przestał szydzić, kipiał wściekłością. - Kim ty, 

do diabła, jesteś, żeby mi grozić? 

-   Jestem   St.   Justin   -   powiedział   spokojnie   Gideon.   -   Potwór   z   Blackthorne   Hall. 

Ponieważ to przezwisko zawdzięczam częściowo tobie, dobrze by było, żebyś je potraktował 
poważnie. 

-  Grozisz   mi,   bo  wiesz,  że  gdybym   tylko  chciał   zabrać   ci  tę   twoją  małą   Harriet, 

zrobiłbym to. Wiesz doskonale, że przyszłaby do mnie, gdybym tylko kiwnął palcem. 

- Nie - powiedział Gideon, wciąż wpatrzony w klacz - nie przyszłaby. 
- Jeżeli taki jesteś pewien, to czemu mi grozisz? - dopytywał się Morland. 
-   Bo   nie   chcę,   żebyś   ją   niepokoił.   -.   Gideon   dał   znak   stajennemu.   -   A   teraz 

przepraszam, ale chcę kupić tego konia. 

Odszedł od Morlanda, nie spojrzawszy na niego ani razu. Wiedział doskonale, że ta 

milcząca zniewaga znaczyła dla Morlanda więcej niż sama groźba. 

Gideon wrócił do domu po południu, by opowiedzieć Harriet o klaczce. Dowiedział 

się jednak, że żona pojechała zwiedzać muzeum pana Humboldta. Będzie musiał zaczekać ze 
swoją niespodzianką. Zdenerwowało go to. Zdał sobie sprawę, że czeka z niecierpliwością na 
jej reakcję. Popatrzył gniewnie na Owla, a ten na Gideona. 

- Muzeum pana Humboldta? - powtórzył. 
- Tak, milordzie. Była tym bardzo przejęta. Bóg wie czemu. Nie wiem, co jest takiego 

nadzwyczajnego w kolekcji spróchniałych starych kości. 

- Będziesz się musiał przyzwyczaić, Owl, do entuzjazmu lady St. Justin dla takich 

spraw. 

- Tak mi się wydawało. 
Gideon ruszył do biblioteki, lecz zatrzymał się po drodze. 
- Czy pamiętała, żeby wziąć z sobą pokojówkę albo któregoś z lokajów? 
- Nie, ale ja się tym zająłem, sir. Jest z nią pokojówka. 
-   Świetnie.   Wiem,   że   można   na   ciebie   liczyć,   Owl   -   dodał   Gideon   w   drodze   do 

biblioteki.- Czekam na wizytę pana Dobbsa. Wprowadź go, kiedy przyjdzie. 

- Dobrze, milordzie. 
Dobbs zjawił się po piętnastu minutach, jak zwykle elegancki. Odłożył  kapelusz i 

usiadł naprzeciwko Gideona w swobodnej pozie. 

- Dobry wieczór, sir. Mamy listy gości, o które pan prosił. - Dobbs wyciągnął plik 

papierów. - Nie udało się zdobyć wszystkich. Niektóre już poginęły albo je zgubili. Ale mam 
sporo. 

-  Doskonale.   Popatrzmy,   co  tutaj  mamy.  -  Gideon   rozłożył   listy  gości   na  biurku. 

Przebiegł wzrokiem po długich listach ludzi, którzy byli zapraszani do domów, gdzie wykryto 
kradzieże w czasie tego sezonu. 

- Nie będzie łatwo wyłowić nazwiska osób, które były zapraszane do tych domów, a 

jednocześnie   mogą   znać   te   jaskinie,   sir.   -   Dobbs   wskazał   na   listy.   -   Setki   nazwisk   do 
przejrzenia. Też pomysły, żeby urządzać takie wielkie przyjęcia. 

- Widzę, że zajmie to trochę czasu. - Gideon przebiegł palcem po jednej z list. - 

Podejrzewam, że nasz poszukiwany może być kolekcjonerem skamielin. 

- Nie musi być kolekcjonerem, milordzie - stwierdził Dobbs. - Może to być ktoś, kto 

pochodzi z okolic Upper Biddleton albo tam przyjeżdżał. 

Gideon potrząsnął głową. 

131

background image

- Przypadkowy turysta nie poznałby jaskiń na tyle, żeby wiedzieć, gdzie ukryć towar. 

Ktoś, kto wybrał tę jaskinię, znał  dobrze to miejsce. A do tych jaskiń chodzi się wyłącznie na 
poszukiwanie skamielin. 

- No, skoro pan tak uważa... Więc zostawiam to panu i czekam na wiadomość co do 

naszego następnego kroku. 

-   Dziękuję,   Dobbs.   Był   pan   niezwykle   pomocny.   -   Gideon   podniósł   wzrok   na 

niewielkiego człowieczka. - Jak się panu udało zdobyć tyle list? 

Twarz gnoma zmarszczyła się w uśmiechu. 
- Powiedziałem, że chcę je dostać jako część mojej nagrody za zwrot skradzionych 

przedmiotów. Bardzo szybko je wręczali. 

Gideon uśmiechnął się. 
- Oczywiście, to znacznie taniej niż wypłacać nagrodę w gotówce. 
- Ludzie z towarzystwa są skorzy do wydawania fortuny na dobrego konia albo piękną 

biżuterię, ale mają węża w kieszeni, jak przyjdzie płacić za usługi takich zwykłych ludzi jak 
ja.- Dobbs wcisnął na głowę zgnieciony kapelusz. - Jednak skoro tym razem pracuję dla pana, 
przypuszczam, że dostanę moje wynagrodzenie. Sprawdziłem to. Pańska reputacja w tych 
sprawach jest bez zarzutu. Wszyscy mówią, że pan płaci rachunki i nie próbuje wykiwać w 
interesach. 

Gideon uniósł brwi. 
- Miło usłyszeć, że ma się dobrą opinię w jakimś środowisku. 
-  W  środowisku,  w  którym   ja  żyję,  opinia  na  temat   uczciwości   w  interesach   jest 

jedyną, jaka się liczy. 

Muzeum pana Humboldta  było  oszałamiające  i warto było  tyle  zapłacić  za wstęp. 

Kolekcje skamielin, szkieletów, wypchanych zwierząt i egzotycznych roślin wypełniały od 
góry   do   dołu   cały   dom.   Nie   pominięto   żadnego   pokoju.   Nawet   w   sypialni   umieszczono 
eksponaty i skrzynie pełne zakurzonych szkieletów, skamielin morskich i innych drobiazgów. 

Harriet była zafascynowana rozmiarami muzeum. 
- Popatrz tylko, Beth - mówiła do pokojówki. Obejrzała wszystkie pokoje na parterze, 

wypełnione   skarbami.   Zwiedzający   wędrowali   swobodnie   z   jednego   pomieszczenia   do 
drugiego, oglądając i wykrzykując coś nad czaszkami nosorożców i wypchanymi wężami. - 
To jest cudowne! Absolutnie cudowne! 

Beth zajrzała ostrożnie do pierwszego pokoju. Wzdrygnęła 

się na widok szkieletu wielkiego rekina. 

- Czy muszę iść z panią? Dostaję dreszczy od takich rzeczy, psze pani. 
- Dobrze, możesz zaczekać w hallu. Będę sama zwiedzać. 
- Dziękuję, psze pani. 
Beth   zwróciła   uwagę   na   młodzieńca,   który   pobierał   opłatę   za   wstęp.   Posłała   mu 

nieśmiały uśmieszek. Młody człowiek zuchwale się roześmiał. Harriet zignorowała te uwagi. 

- Co jest w tamtym pokoju? - spytała, wskazując na zamknięte drzwi koło schodów. 
Chłopak popatrzył na nią. 
-To prywatny gabinet pana Humboldta. Nikt tam nie wchodzi, tylko on. Ten jeden 

pokój w całym domu jest zamknięty dla gości. 

- Rozumiem. - Harriet podeszła do schodów. - Wobec tego sądzę, że zacznę od samej 

góry i będę schodziła do dołu. 

Weszła na drugie piętro i zagłębiła się w studiowaniu eksponatów w jednym z pokoi. 

To była rozkosz. W muzeum było niewielu zwiedzających, w każdym razie nie wchodzili 
Harriet w drogę. Czas płynął jej szybko na dokładnym zwiedzaniu dużego domu od górnego 
piętra do samego dołu, czyli piwnic. Wprawdzie Harriet głównie szukała skamielin zębów, 
jednak często jej uwagę zaprzątały inne fascynujące eksponaty. Znalazła dobrze zachowanego 

132

background image

skamieniałego morskiego jeżowca, jakiego leszcze nigdy nie widziała. W tym samym miejscu 
znajdowało się jeszcze kilka innych ciekawych skamielin morskich.  

Przeglądanie wszystkich szuflad we wszystkich gablotach zajmowało ogromnie dużo 

czasu, ale Harriet nie chciała niczego przegapić. Za każdym razem, gdy otwierała szufladę lub 
zaglądała do oszklonej skrzynki, mówiła sobie, że być może już zaraz znajdzie ząb taki sam 
jak ten z Upper Biddleton. Może nawet będzie opisany. Dowiedziałaby się, czy ktoś już taki 
ząb zidentyfikował. 

Piwnice zostawiła sobie na koniec. W zwyczajnym domu w tej części mieściłaby się 

kuchnia i pokoje służby, ale Humboldt przeznaczył ją na magazyny muzeum. Gdy Harriet 
zeszła na dół, była zupełnie sama. Bardzo jej to odpowiadało. W dwóch ciemnych pokojach 
znajdowały   się   tylko   skrzynie.   Jednak   gdy   otworzyła   ostatnie   drzwi   przy   końcu   hallu, 
znalazła się w słabo oświetlonym pokoju, pełnym szkieletów, czasami całkiem sporych. Dwie 
syczące świece płonęły w kinkietach na zewnątrz pomieszczenia. Harriet wzięła jedną z nich 
by zapalić na wpół wypalone ogarki w lichtarzach w pokoju, do 
którego chciała wejść. Było oczywiste, że rzadko ktoś tu przychodzi. 

Było tu nie tylko ciemno, ale i zimno. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu, 

lecz Harriet to nie przeszkadzało. Kurz i brud były nieuchronnym elementem towarzyszącym 
zbieraniu skamielin. 

W   ciemnym   pomieszczeniu   spostrzegła   kilka   rzędów   wysokich   szafek,   z   których 

każda zawierała dziesiątki szuflad. Uszczęśliwiona Harriet pomyślała, że w którejś z tych 
szuflad mogą znajdować się zęby. 

Zanim jednak zabrała się do badania zawartości szafek, zaczęła oglądać różne dziwne 

rzeczy leżące w pokoju. Na jednej z szafek zobaczyła duży odłamek kamienia. Przypatrzyła 
mu się dokładniej i zauważyła na nim delikatny zarys jakiejś dziwnej ryby. Dalej, w tym 
samym   rzędzie,   odkryła   szkielet   niezwykłego   stworzenia,   które   miało   i   płetwy,   i   łapy. 
Przyglądała się zachwycona. Nigdy jeszcze nie widziała czegoś podobnego. Znalazła w kącie 
krzesło i przysunęła je do jednej z szaf, zawierającej nieznane skamieliny. Weszła na nie, 
żeby się lepiej przyjrzeć szkieletom. Gdy nachyliła się, by dotknąć dziwnej płetwy, uniosła 
się chmura kurzu i Harriet ujrzała małe szpileczki, mocujące płetwy do reszty szkieletu. 

-  Aha   -  mruknęła   zadowolona.   -   Fałszerstwo.  Wiedziałam.   Nic   dziwnego,   że   pan 

Humboldt skazał cię na podziemne rejony -powiedziała do biednego stworzenia. - Pewnie 
dobrze za ciebie zapłacił, zanim się zorientował, że został nabrany. 

Schodząc  z krzesła  zauważyła  plamy  na swym  żółtym  płaszczu.  Żałowała,  że  nie 

zabrała jakiegoś fartucha. Następnym razem będzie o tym pamiętać. 

Stała na palcach, badając szkielet dziwnej ryby, gdy usłyszała, że otwierają się za nią 

drzwi. Za chwilę po cichu się zamknęły. Jakiś zwiedzający też znalazł drogę do magazynu 
Humboldta.   Harriet   nie  zwracała  na   niego  uwagi,  póki   nie  podszedł   do  rzędu  szaf,   przy 
których stała. 

- Dzień dobry, Harriet - odezwał się Bryce Morland z drugiego końca przejścia. 
Harriet   zamarła   nie   tylko   dlatego,   że   ostatnią   rzeczą,   jaką   się   spodziewała   tutaj 

usłyszeć, był jego głos, ale również dlatego, że wyczuła w nim jakieś zagrożenie. Odwróciła 
się do niego. 

- Pan Morland! Cóż pan robi tutaj, w muzeum. Nie wiedziałam, że interesuje się pan 

skamielinami. 

-   Nie,   nie   interesuję   się.   -   Morland   się   uśmiechnął,   ale   w   panującym   półmroku 

wyglądało to jak parodia jego anielskiego wyrazu twarzy. - Natomiast bardzo się interesuję 
tobą, moja słodka, mała Harriet. 

Dreszcz przebiegł jej po plecach. 
- Nie rozumiem. 

133

background image

- Nie? Nie przejmuj się. Wkrótce zrozumiesz. - Zbliżał się do niej wzdłuż rzędu szaf. 

Przyćmione światło z kinkietu pozłacało jego blond włosy, ale piękna twarz była w cieniu. 

Harriet instynktownie cofnęła się o krok. Nagle zaczęła bardzo bać. 
- Wybaczy pan, sir. Jest późno i muszę iść. 
- Jest rzeczywiście późno. Muzeum zamknięto dziesięć minut temu. 
Harriet zdumiała się. 
- Boże! Jak ten czas przeleciał. Moja pokojówka na mnie czeka. 
- Pani pokojówka jest zajęta flirtowaniem z chłopakiem, który sprzedaje bilety. Żadne 

z nich nie zainteresuje się nami przez jakiś czas. 

- Wszystko jedno, idę. - Harriet uniosła głowę. - Proszę mnie przepuścić, sir. 
Wąskim przejściem Morland szedł wolno w jej stronę. 
- Jeszcze nie teraz, mała Harriet, jeszcze nie teraz. Muszę ci powiedzieć, że widziałem 

się dzisiaj z twoim mężem. 

- Ach tak? - Harriet powoli się cofała. 
-   Pogadaliśmy   miło   i   kazał   mi   się   trzymać   od   ciebie   z   daleka.   Oczy   Morlanda 

błyszczały z wściekłości. - Widzisz, wie, że cię pociągam. 

- Nie. - Harriet cofnęła się jeszcze o krok. - To nieprawda i pan o tym wie, panie 

Morland. 

- Ależ to prawda. Jesteś taka jak Deirdre. Ona też nie mogła mi się oprzeć. 
- Czy pan zwariował? O czym pan mówi? 
- O tobie i Deirdre, oczywiście. St. Justin stracił ją i straci ciebie. Tym razem jego 

duma naprawdę ucierpi. Zawsze był taki obrzydliwie arogancki, cholernie dumny, chociaż 
cały   Londyn   szeptał   za   jego   plecami.   Ale   tym   razem   nie   zniesie   plotek   tak   dobrze   jak 
ostatnim razem. 

- Co chcesz zrobić? - spytała. 
-   Umieścić   w   tobie   swoje   nasienie,   tak   samo   jak   w   ciele   Deirdre   -   spokojnie 

odpowiedział Bryce. - Deirdre była uszczęśliwiona, że ją uwiodłem. Ciebie, zdaje się, trzeba 
będzie trochę przekonywać, co? 

Harriet wpatrywała się w niego. 
- Nigdy ci się nie uda. Jak mogłeś coś takiego pomyśleć? 
Morland kiwnął głową, wyraźnie zadowolony. 
- Więc nie wystarczą namowy. Trzeba będzie użyć też nieco siły. Nawet tak wolę. 

Tylko rzadko trafiam na kobietę, która by mi robiła tę przyjemność, żebym miał okazję z nią 
walczyć. Wszystkie mi się same pchają do łóżka. 

- Jak śmiesz? - wyszeptała. 
- Nie mam oporów. Czekałem na tę okazję od kilku dni. Po tej niemiłej dzisiejszej 

rozmowie  z twoim mężem zacząłem cię szukać. Uznałem, że nadszedł czas, i muszę  cię 
dzisiaj mieć. St. Justin mnie dzisiaj bardzo, bardzo zdenerwował. 

- Szedłeś za mną? 
- Oczywiście. Gdy zobaczyłem, że tu wchodzisz, postanowiłem sprawdzić, czy będę 

miał okazję, jakiej szukałem. I okazało się, że tak. Klucz od tego pokoju był w drzwiach. 
Wyjąłem go wchodząc i zamknąłem za sobą drzwi. - Morland wyciągnął z kieszeni ciężki 
klucz   i   pokazał   go   Harriet   ze   śmiechem,   po   czym   z   powrotem   wrzucił   go   do   kieszeni 
płaszcza. 

- Będę krzyczeć. 
- Nikt cię nie usłyszy. Ściany tego pomieszczenia są z kamienia i w dodatku bardzo 

grube. I nikt nie zejdzie tu na dół, bo muzeum jest już zamknięte do jutra. 

Harriet znów cofnęła się ostrożnie kilka kroków. Była już prawie przy końcu przejścia 

między   rzędami   szaf.   Za   chwilę   będzie   mogła   śmignąć   za   róg   ostatniej   szafy   i   pobiec 

134

background image

sąsiednim przejściem. Nie wiedziała jeszcze, co potem zrobi, ale była pewna, że coś wymyśli. 
A na razie musi się postarać jakoś zatrzymać Morlanda. 

- Dlaczego tak koniecznie chce się pan zemścić na moim mężu - spytała. - Co on ci w 

ogóle zrobił?  

- Co zrobił? - Przez piękną twarz Bryce'a przemknęła wściekłość. - Jak wszyscy jemu 

podobni, miał wszystko. Zawsze. A ja nic miałem nic. Nic. Nasze rodziny sąsiadowały ze 
sobą. Dorastając obserwowałem, jak on i jego starszy brat dostają wszystko co najlepsze. 
Konie, powozy, ubrania, szkoły. 

- Panie Morland, proszę mnie posłuchać. 
- Czy wiesz, jak to było? Nie, oczywiście, że nie. Do Blackthorne Hall przyjeżdżali z 

wizytą bardzo ważni ludzie. Wszyscy zabiegali o względy hrabiego Hardcastle. Ja musiałem 
być   wdzięczny   za   zaproszenie   na   bal   u   nich.   Byłem   szczęśliwy,   gdy   mnie   zaprosili   na 
polowanie. Moi rodzice należeli do zwykłej, drobnej szlachty. Płaszczyli  się przed hrabią 
Hardcastle. Ale ja nie. Ani przed nim, ani przed jego synami. Byłem im równy. 

- Jak może pan mówić, że mój mąż miał wszystko? - dopytywała się Harriet. 
- Jest dziedzicem tytułu i olbrzymiej fortuny, a ja musiałem ożenić się z córką kupca, 

żeby mieć pieniądze, jakich potrzebowałem. To niesprawiedliwe. 

- Przecież pan nazywał siebie jego przyjacielem. 
Morland wytwornie wzruszył ramionami. 
-   Przyjaciele   z   tych   kręgów   bardzo   się   przydają   ludziom   w   mojej   sytuacji.   Taki 

przyjaciel jak St. Justin może wprowadzić do najlepszych klubów, na najlepsze salony, do 
najlepszych łóżek. Nauczyłem się zdobywać przyjaciół, takich jak St. Justin, ale teraz nie jest 
mi już specjalnie potrzebny. Poza tym obraził mnie. 

Harriet wpatrywała się w niego. 
- Pan uważa, że jest lepszy od niego, prawda? Wmawia pan sobie, że wprawdzie on 

ma tytuł i majątek, ale pan jest mądrzejszy, przystojniejszy i atrakcyjniejszy dla kobiet niż on. 

- Bo to prawda. 
- Ale nienawidzi go pan, bo w głębi duszy wie pan, że on jest znacznie lepszym 

człowiekiem, niż pan kiedykolwiek zdoła być. I tu nie chodzi o bogactwo czy tytuł. To coś 
głębszego, czego pan nigdy nie będzie miał. Czy o to chodzi, panie Morland? 

- Jeśli tak uważasz, moja droga. 
- A co pan chce udowodnić, krzywdząc mnie? 
Oczy mu rozbłysły. 
- Raz jeszcze udowodnię, że mogę odbierać St. Justinowi jego kobiety. Gdy posiądę 

ciebie, będę miał satysfakcję, że miałem obie kobiety, o których sądził, że są jego. Może to 
niewiele, ale mnie to bawi. 

- Jest pan głupcem, panie Morland. Przecież wie pan, co mój mąż zrobi, jak się dowie, 

że próbował mnie pan zaatakować. 

- Myślę, że pani mu nie powie o naszej małej schadzce, madame. - Bryce spojrzał na 

nią znacząco. - Kobiety raczej się nie chwalą takimi rzeczami, nawet jeśli były wzięte siłą. 
Boją się chyba, że wina i tak spadnie na nie. A żadna kobieta, która poślubiła Potwora z 
Blackthorne Hall, nigdy się nie przyzna, że była niewierna. Będzie się bała, bo ta bestia na 
pewno zwróci się przeciwko niej. 

Palce Harriet wymacały brzeg ostatniej szafy. 
- Ja nie będę się bała. Uwierzy mi i oczywiście mnie pomści. 
-   Raczej   cię   zamorduje-   powiedział   Bryce,   przybliżając   się.   -   Jesteś   dostatecznie 

mądra, żeby to wiedzieć. Nie zniesie tego, że jego nowo poślubiona żona, którą z taką dumą 
prezentował w towarzystwie, od razu go zdradziła. 

- Nic o nim nie wiesz. - Harriet bez ostrzeżenia śmignęła za róg szafy. 

135

background image

Bryce rzucił się za nią. W jego oczach malowała się wściekłość. Harriet biegła już 

następnym przejściem pomiędzy rzędami szaf. Bryce był tuż za nią. Jeszcze dwa kroki i byłby 
ją złapał. Zobaczyła krzesełko, którego używała, badając sfałszowaną skamielinę. Stało tam, 
gdzie je postawiła, na środku. Wskoczyła na nie i wdrapała się na szafę w momencie, gdy 
Bryce chciał  ją złapać za suknię. Nie udało mu się. Harriet biegła po szafach zrzucając na 
ziemię leżące na nich czaszki, kości udowe i kręgosłupy. 

Bryce biegł dołem, starając się złapać ją w końcu, gdy będzie się chciała dostać do 

drzwi. 

- Lepiej zejdź od razu, ty mała dziwko! To się może skończyć tylko w jeden sposób! - 

W jego głosie słychać było wyraźne podniecenie. 

Harriet nie zwracała na niego uwagi. Miała teraz jeden cel - dobiec do wielkiego 

kamienia   na   szczycie   ostatniej   szafy   w   tym   rzędzie,   tego,   w   którym   był   odbity   kościec 
wielkiej ryby. Modliła się tylko, żeby kamień nie okazał się dla niej zbyt ciężki. Bryce nie 
odgadł   jej   zamiaru.   Nie   przyszło   mu   do  głowy,   że   kobieta   mogłaby   się   uciec   do   takich 
sposobów obrony albo że będzie dostatecznie silna, żeby spróbować. 

Jednak Harriet nie na darmo wykopywała od lat skamieliny z twardych skał i spędzała 

długie godziny na pracy pobijakiem i dłutem. Wiedziała, że nie jest słabeuszem. Podniosła 
kamień i cisnęła nim w jasną głowę Bryce'a w momencie, gdy sięgał, by ją złapać za kostkę. 

W ostatniej chwili Bryce zorientował się, co się dzieje. 
- Do diabła, nie! - Umilkł i próbował odskoczyć. Jednak było już za późno. Z trudem 

zdołał  uniknąć   bezpośredniego  uderzenia  ciężkim  głazem.  Kamień   ześlizgnął   się  po jego 
głowie i uderzył go ciężko w ramię, nim upadł na ziemię, rozbijając się. Bryce potknął się i 
przewrócił. Leżał bez ruchu z zamkniętymi oczami. Z czoła, spod pukla jasnych włosów, 
sączyła się krew. 

W ciemnym pokoju pełnym starych kości zaległa cisza. Harriet stała na szafie, dysząc 

głęboko. Serce jej waliło, a ręce się trzęsły. Patrzyła na Bryce'a, niezdolna do zebrania myśli 
W końcu zmusiła się do podjęcia decyzji i zsunęła z szafy. Bała się przejść obok Bryce'a. Nie 
wiedziała, czy żyje, ale nie chciała wiedzieć. Potrzebowała klucza, żeby się wydostać. Parę 
razy odetchnęła głęboko i ostrożnie podeszła do nieruchomego ciała. Gdy się nie poruszył ani 
nie otworzył oczu, uklękła obok niego i sięgnęła ręką do kieszeni. Zacisnęła palce na ciężkim 
kawałku żelaza. Poczuła w ręku chłód. Bryce wciąż się nie ruszał. Nie zauważyła nawet, czy 
oddychał. Dłużej nie czekała. Podbiegła do drzwi, wsadziła klucz w zamek i otworzyła go. 

Była wolna! 
Podbiegła   do   schodów   prowadzących   na   parter.   Wszystko   było   spowite   cieniem. 

Ciężkie zasłony na oknach od frontu zatrzymywały światło późnego popołudnia. 

Nagle   otworzyły   się   drzwi   od   prywatnego   gabinetu   pana   Humboldta.   W   progu 

pojawiła się zgarbiona postać z gęstymi bokobrodami, przypominająca olbrzymiego pająka. 
Postać krzyknęła na nią z wściekłością. 

- Co to ma  być?  Nie jesteś kucharzem z moją kolacją! Co tu, do diabła,  robisz? 

Wszyscy zwiedzający powinni byli już wyjść! 

- Właśnie wychodziłam. 
- Co takiego? Mów głośniej, dziewczyno - przytknął rękę do ucha. 
-   Powiedziałam,   że   właśnie   wychodziłam!   -   krzyknęła   Harriet.   Odgonił   ją 

niecierpliwie. 

- Idź sobie, wynoś się stąd. Mam ważną pracę. Już za późno na jakichś cholernych 

gości. Żeby nie to, że potrzebuję pieniędzy na kupno nowych eksponatów, nikogo bym nie 
wpuścił do tego domu. Banda amatorów i ciekawskich! Głupcy! 

Humboldt odwrócił się, poczłapał do swego gabinetu i zatrzasnął drzwi. 

136

background image

Harriet zauważyła, że drży. Jak mogła, otrzepała suknię, a gdy otworzyła frontowe drzwi i 
wyszła na ulicę, zobaczyła Beth koło powozu. Dziewczyna śmiała się z czegoś, co opowiadał 
stangret. Był z nimi chłopak sprzedający bilety. Wszyscy troje spojrzeli na nią.  

- Czy pani jest gotowa? - spytał grzecznie stangret. 
- Tak. - Harriet podeszła do powozu. - Ruszajmy. I tak już jestem spóźniona. 
Beth zrobiła wielkie oczy na widok zakurzonej żółtej sukienki i płaszcza. 
- Ojej, psze pani! Taka śliczna sukienka, cała zniszczona. Te wszystkie stare kości i 

inne rupiecie. Mogłam zabrać dla pani fartuch.

- Nie szkodzi, Beth. - Harriet usadowiła się w powozie. - Proszę, śpieszmy się. Bardzo 

chcę już być w domu. 

- Tak, psze pani. 
Chłopak od biletów spojrzał na nią. 
- A co się stało z tamtym panem? Tym, co mówił, że chce obejrzeć skamieliny w 

samotności? 

Harriet uśmiechnęła się chłodno. 
- Nie mam pojęcia. Nie widziałam nikogo, gdy wychodziłam. 
Chłopak podrapał się w głowę. 
- Musiał wyjść, jak nie patrzyłem. 
- Tak sądzę. - Harriet skinęła stangretowi, by ruszał. - Jestem pewna, że to nie nasza 

sprawa. 

Dwadzieścia minut później wychodziła z powozu przed swoim domem. Wciąż nie 

mogła się zdecydować, ile powiedzieć mężowi. 

Z jednej strony, chciała mu się rzucić w ramiona i wyznać wszystko. Musiała komuś 

opowiedzieć o tych strasznych wydarzeniach w muzeum pana Humboldta. Z drugiej strony, 
okropnie się bała, co postanowi Gideon. Nie mógł puścić płazem takiej obrazy swojej żony. 

Gideon stal w drzwiach biblioteki, gdy Harriet weszła do hallu. Uśmiechnął się na 

widok jej zakurzonego ubrania. 

- Sądząc z brudu na twojej sukni można przypuszczać, że wspaniale spędziłaś czas w 

muzeum pana Humboldta, madame 

- To było bardzo ciekawe przeżycie, milordzie. Nie mogę się doczekać, żeby ci o tym 

opowiedzieć. 

Palce Harriet drżały, gdy zdejmowała rękawiczki. Zorientowała się, że teraz dopiero 

reaguje   na   wydarzenia   w   muzeum.   Całe   ciało   było   jakieś   nienaturalne.   Nie   mogła 
powstrzymać przeszywających ją drobniutkich, prawie niewidocznych dreszczy. 

Przeszła koło Gideona wprost do biblioteki. Jego czujny wzrok spoczął na jej twarzy i 

uśmiech znikł. Zamknął drzwi biblioteki i odwrócił się do niej. 

- Co się stało, Harriet? 
Szukała właściwych słów. Była roztrzęsiona i przerażona własną reakcją. Nie mogła 

już dłużej  nad sobą panować. Z cichym  okrzykiem  podbiegła do Gideona, przylgnęła  do 
niego, szukając ukojenia w jego sile. 

- Och, Gideonie, wydarzyła się straszna rzecz. Chyba zabiłam Morlanda.

137

background image

16

Nie było łatwo wyciągnąć z niej całą historię. Gideon zdobył się na cierpliwość i 

trzymając   Harriet   w   objęciach   wysłuchał   opowieści,   w   której   występowały   podrabiane 
skamieliny, kamień z odbitą w nim rybą i postać Bryce'a Morlanda. Na dźwięk tego nazwiska 
Gideona ogarnęła wściekłość. 

- Więc rzuciłam w niego kamieniem - Harriet uniosła głowę znad ramienia Gideona - i 

uderzyłam go. Polała się krew, Gideonie. Dużo krwi. A później on upadł na podłogę i chyba 
uderzył głową o gabloty, nie jestem pewna. Gdy podeszłam, żeby wyjąć z jego kieszeni klucz, 
nie   ruszał   się.   Co   my   teraz   zrobimy?   Czy  myślisz,   że   mnie   powieszą   za   zamordowanie 
Morlanda? 

Ogromnym wysiłkiem woli Gideon powstrzymywał wściekłość. 
- Nie - powiedział. - Z całą pewnością nie powieszą cię. Nic pozwolę na to. 
Harriet westchnęła z ulgą. 
- Dziękuję ci, milordzie. To bardzo pocieszające. Tak się martwiłam. 
Złapała wielką białą chusteczkę, którą jej podał, i osuszyła oczy. 
- Czy sądzisz, że będziemy musieli wyjechać za granicę, żeby uniknąć skandalu? 
- Nie, myślę, że to nie będzie konieczne. - Gideona aż skręcało ze złości. Morland tym 

razem posunął się już za daleko. 

- Dzięki Bogu. - Harriet pociągała nosem nad chusteczką. - Nie chcę teraz wyjeżdżać 

za granicę. Marzę, żeby wrócić do Upper Biddleton i kontynuować pracę. Poza tym tobie na 
pewno byłoby trudno zajmować się majątkami rodzinnymi z zagranicy. 

- Bez wątpienia. - Gideon chwycił ją mocno za ramiona. - Harriet, czy jesteś zupełnie 

pewna, że nic ci nie zrobił? 

Potrząsnęła niecierpliwie głową i wydmuchała nos w chusteczkę. 
- Nie, nie, nic mi nie jest, milordzie. Oczywiście, z wyjątkiem sukienki, która jest 

zniszczona, ale to właściwie nie jest wina Morlanda. Wybrudziłam ją, zanim on się pokazał. 

Rzeczywiście, nic jej się nie stało. Musiał sobie o tym wciąż przypominać. Morland 

nie   dostał   jej   w   swoje   wstrętne   łapska.   Harriet   sama   się   obroniła,   używając   do   tego 
prehistorycznej ryby, wtopionej w kawałek skały. A mąż jej nie uratował... 

- Moja dzielna, roztropna mała Harriet. Jestem z ciebie bardzo dumny. 
Uśmiechnęła się, drżąc. 

138

background image

- Dziękuję, Gideonie. 
- Ale jestem zły na siebie, że tak słabo o ciebie dbam -dodał ponuro.- Nie powinnaś 

była znaleźć się w takim niebezpieczeństwie. 

-   Przecież   to   nie   twoja   wina.   Nie   mogłeś   się   domyślić,   że   Morland   pojedzie   do 

muzeum   Humboldta.   -   Harriet   przerwała   na   chwilę,   by   znów   ciągnąć   z   zapałem.   -   To 
wspaniałe   muzeum,   sir.   Nie   miałam   jeszcze   okazji   ci   opowiedzieć,   bo   wyjaśniałam,   jak 
zapewne zabiłam Morlanda. Ale nie znalazłam żadnych zębów podobnych do mojego.  

Gideon   uśmiechnął   się   krzywo.   To   cała   Harriet   -   bardziej   się   interesuje   zębem 

wielkiego gada niż grożącym jej niebezpieczeństwem. Położył palec na ustach żony. 

- Możesz mi o tym opowiedzieć później. A teraz będzie najlepiej, jeśli pojadę się 

zorientować, w jakiej jesteśmy sytuacji. 

Harriet przeraziła się. 
- Co masz na myśli? 
- Jadę do muzeum pana Humboldta, sprawdzić, czy Morland żyje, czy nie. - Gideon 

pocałował ją w czoło. - Wtedy będę mógł coś dalej planować. 

-   Tak,   oczywiście.   -   Harriet   przygryzła   wargę.   -A   jeśli   przypadkiem   żyje?   Czy 

myślisz, że mnie oskarży o usiłowanie zabójstwa? 

- Myślę - powiedział łagodnie Gideon - że to byłaby ostatnia rzecz, jaką by zrobił. 
Będzie zajęty tylko tym, żeby uratować własną skórę, po 

cichu obiecał sobie Gideon. 

- Nie byłabym tego taka pewna. - Harriet zmarszczyła brwi. - To nie jest zbyt miły 

człowiek, sir. Miałeś rację, kiedy mówiłeś, że nie jest takim aniołkiem, na jakiego wygląda. 

- Tak. Idź na górę, moja droga. Wrócę, gdy zajmę się Morlandem. 
Harriet dotknęła jego ramienia. 
- Bądź bardzo ostrożny, milordzie, dobrze? Nie chciałabym, żeby ktoś cię zobaczył 

obok zwłok. Zakładając, że nie żyje, oczywiście. A jeśli żyje, może być niebezpieczny. Nie 
ryzykuj. 

- Będę uważał. - Gideon podszedł do drzwi i otworzył je. - Może mi to zabrać trochę 

czasu. Nie martw się o mnie. 

Harriet nie była przekonana, że tak będzie najlepiej. 
- Myślę, że powinnam jechać z tobą. Pokażę ci dokładnie, gdzie zostawiłam Morlanda. 
- Sam go znajdę. 
- Ale gdybym z tobą pojechała, mogłabym stać na straży, a ty zająłbyś się Morlandem. 

- Wyraźnie zapalała się do swego projektu. 

- Poradzę sobie. A teraz, Harriet, jeśli można, chciałbym już jechać. - Wyprowadził ją 

do hallu. Szła powoli, najwyraźniej rozważając jeszcze niektóre kwestie. 

-   Milordzie,   im   więcej   o   tym   myślę,   tym   bardziej   jestem   przekonana,   że   byłoby 

najlepiej, gdybym ci towarzyszyła. 

- Harriet, powiedziałem, nie. 
- Ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie zawsze wszystko idzie tak jak zaplanowałeś. 

Przypomnij sobie, co wydarzyło się w jaskini, a wszystko dlatego, że nie wciągnąłeś mnie do 
współpracy. 

- Moje plany nie sprawdzają się tylko wtedy, madame, gdy pani się do nich wtrąca - 

skwitował Gideon. - Dziś wieczorem zrobisz co ci każę. Ja się zajmę Morlandem. Pójdziesz 
prosto na górę do swego pokoju, wykąpiesz się, wypijesz herbatę i dojdziesz do siebie. I nie 
wyjdziesz z domu, póki nie wrócę. Czy to zupełnie jasne, moja droga? 

- Ależ, Gideonie... 
- Widzę, że niezupełnie jasne. Trudno, będę brutalny. Jeśli nie wejdziesz natychmiast 

na te schody, zaniosę cię. Czy teraz się rozumiemy, madame? 

Harriet zamrugała oczami. 

139

background image

- No, jeśli tak do tego podchodzisz... 
- Właśnie tak - zapewnił. 
Przeszła obok niego z wahaniem. 
- Dobrze, milordzie. Ale proszę, uważaj. 
- Będę uważał. Hariett... 
Spojrzała pytająco. 
- Tak, milordzie? 
- Możesz być pewna, że w przyszłości będę bardziej o ciebie dbał. 
- Co za bzdura. Dbasz o mnie doskonale.  
Myli się, myślał Gideon, patrząc, jak żona idzie po schodach. Wcale nie dbał o nią 

dostatecznie i dzisiaj prawie zapłaciła za jego niedbalstwo. Jedno było pewne - nadszedł czas, 
by pozbyć się Morlanda raz na zawsze. 

O ile, oczywiście, Harriet jeszcze tego nie zrobiła. 
Był wczesny wieczór, gdy Gideon szedł pieszo przez zatłoczone ulice do muzeum 

pana Humboldta. Stwierdził, że sprawniej dotrze tam bez konia czy powozu, a poza tym 
pieszo łatwiej było zgubić się w tłumie pojazdów i ludzi przemierzających Londyn.

Konie St. Justina zwracały uwagę, a tego wieczoru wolał nie być rozpoznany. Gdyby 

zobaczył jakąś znajomą twarz, mógł zawsze schować się w którejś z bocznych uliczek. 

Kiedy  dotarł   w   okolice   muzeum,   zaczekał   w  małej   alejce,   żeby  się  upewnić,   czy 

nikogo nie widać. Później podszedł do frontowej części domu, wbudowanej tak, by okna 
zapewniały  światło   w  suterenie.  Jak  wszędzie,  schodki  prowadzące  w   dół  otoczone  były 
żelaznym płotkiem z furtką. Była oczywiście zamknięta. Upewnił się jeszcze raz, że nikogo 
wokół nie widać, przeskoczył płotek i znalazł się na schodkach. Były przeznaczone dla służby 
i   handlarzy   i   prowadziły   do   również   zamkniętych   drzwi.   Usiłował   zajrzeć   przez   małe 
okienka, ale zasłonięte były grubymi storami.

Zaczął   się   zastanawiać,   czy   będzie   musiał   zadać   sobie   trud   wybicia   okna,   gdy 

zauważył, że ktoś zapomniał jedno z nich zamknąć. Otworzył je szerzej i przesadził nogę 
przez parapet. 

Po   chwili   znalazł   się   w   ciemnym   pokoju,   wypełnionym   gablotami,   skrzyniami   i 

kośćmi. Zorientował się, że to nie ten pokój, o którym opowiadała Harriet. Wyjął świecę z 
kinkietu, zapalił ją i wyszedł z zakurzonego pokoju do krótkiego, ciemnego korytarza. Na 
jego końcu znajdowały się otwarte drzwi do jakiegoś pokoju.

Gdy tylko do niego wszedł, wiedział, że to tu Harriet została zaatakowana. Ogarniała 

go wściekłość, kiedy sprawdzał wszystkie przejścia między wysokimi gablotami. Była tu w 
pułapce,   osaczona   przez   Morlanda.   Zagnał   ją   tutaj,   jak   bezbronną   sarenkę,   a   później 
zaatakował. Uratowała się dzięki własnemu sprytowi. 

Dłoń Gideona zacisnęła się na świecy. Był w tej chwili prawie tak samo wściekły na 

siebie,   jak   na   Morlanda.   Jako   mąż   nie   wypełnił   swych   obowiązków.   Harriet   nigdy   nie 
powinna była znaleźć się w takim niebezpieczeństwie. Dotarł do przejścia, w którym Harriet 
zrzuciła  kamień  na Morlanda. Kawał skały leżał  na podłodze,  część się odłamała.  Kiedy 
Gideon przykląkł, żeby zbadać miejsce klęski Morlanda, łój ze świecy nakapał na odcisk 
dziwnego morskiego stworzenia. 

Na podłodze były ciemne plamy zaschniętej krwi. Gideon wstał i prędko zbadał cały 

pokój. Nigdzie ani śladu Morlanda. Wychodząc z pokoju, zauważył jeszcze kilka ciemnych 
plam. Idąc ich śladem doszedł do okna, którym przed chwilą sam wszedł. Uniósł świecę i 
zobaczył  na parapecie  krwawy odcisk palca.  Morland wydostał  się z domu  tą drogą. To 
wyjaśniało sprawę nie domkniętego okna. 

Niepotrzebnie   Harriet   tak   się   bała,   że   zabiła   tego   drania.   Najwidoczniej   był 

wystarczająco sprawny, żeby wykraść się z muzeum, gdy się pozbierał. 

140

background image

Gideon uśmiechnął się do siebie, zdmuchując świecę. Był zadowolony, że Morland 

żyje. Miał co do niego inne plany. Dwadzieścia minut później wszedł do niewielkiego domu 
Morlanda, anonsując się gospodyni, która otworzyła drzwi. Wpatrywała się w jego bliznę, 
wycierając ręce o fartuch.  

- Nie ma go dla nikogo - mruknęła. - Sam tak powiedział, może z pół godziny temu. 

Zaraz jak przyszedł. Miał wypadek, 

- Dziękuję. - Gideon wszedł do hallu, odtrącając na bok zaskoczoną kobietę. - Sam się 

zapowiem. 

- Ależ, proszę pana - gderała gospodyni - miałam tak przykazane. Pan Morland nie 

czuje się dobrze i odpoczywa w bibliotece.

-   Będzie   się   czuł   znacznie   gorzej,   gdy   ja   się   z   nim   porachuję.   Gideon   otworzył 

pierwsze drzwi po lewej i okazało się, że dobrze trafił. Był w bibliotece. Z początku nie 
widział ani śladu swojej ofiary,  lecz po chwili z fotela ustawionego frontem do kominka 
dobiegł głos Morlanda. 

- Wynoś się, do diabła! - warknął, nie patrząc nawet, kto wszedł. - Dałem pani, do 

licha, polecenie, pani Heath, żeby mi nie przeszkadzać. 

- A to jest właśnie to, co mam ochotę zrobić, Morland powiedział spokojnie Gideon. - 

Przeszkodzić ci. I to bardzo. 

Zapadła cisza. Potem Morland wychylił się z fotela i obrócił tak, by widzieć Gideona. 

Koniak, który trzymał w ręku, rozlał się na dywan.

Nie wyglądał już na archanioła. Ufryzowane zwykle blond włosy opadały w nieładzie, 

na   czole   zastygła   plama   krwi,   oczy   błyszczały   jak   w   gorączce.   Trzęsącymi   się   rękami 
odstawił kieliszek. 

- St. Justin! Co tu, u diabła, robisz? 
- Nie udawaj uprzejmego gospodarza, Morland. Widzę, że nie za dobrze się czujesz. 

Poza  tym   masz   na czole  bardzo  brzydką  ranę.  -  Gideon uśmiechnął  się.  - Ciekawe,   czy 
zostanie po niej blizna. 

- Wynoś się stąd, St. Justin. 
- Bała się, że cię zabiła tym kawałkiem kamienia. Harriet jest bardzo silna jak na 

kobietę. To był dość spory kamień, prawda? Widziałem go na podłodze w tej sali, gdzie ją 
zaatakowałeś. 

Morland patrzył dzikim wzrokiem. 
-   Nie   wiem,   o   czym,   do   cholery,   mówisz.   I   nie   chcę   wiedzieć.   Żądam,   żebyś 

natychmiast wyszedł. 

- Wyjdę natychmiast, jak tylko załatwimy pewną drobną sprawę.
- Jaką sprawę? 
Gideon uniósł brew. 
- Czy nie wyjaśniałem? Żądam nazwisk twoich sekundantów, oczywiście. Muszą się 

spotkać z moimi i omówić  szczegóły naszego spotkania. 

Morland na chwilę zaniemówił. 
- Sekundantów? Spotkanie? Zwariowałeś? O czym ty w ogóle mówisz? 
- Po prostu wyzywam cię na pojedynek. Sądziłem, że się tego spodziewasz. W końcu 

znieważyłeś  moją żonę. Cóż innego w mojej  sytuacji może  zrobić dżentelmen  niż żądać 
satysfakcji? 

- Nie dotknąłem twojej żony. Nie wiem, o czym mówisz -powiedział szybko Morland. 

- Jeżeli twierdzi, że ją znieważyłem, to 

kłamie! Słyszysz? Kłamie! 
Gideon potrząsnął głową. 

- No tak, znów ją obrażasz. Jak śmiesz oskarżać moją żonę o kłamstwo, Morland? Teraz już 
na pewno musisz mi dać satysfakcję. 

141

background image

Nie mogę tego puścić płazem. 
-Do licha, St. Justin. Mówię prawdę. Nawet jej nie dotknąłem. 
- Tak, wiem - odpowiedział cierpliwie Gideon. - Zdołała się przed tobą obronić, i 

bardzo dobrze, ale to nie zmazuje zniewagi, Jako dżentelmen rozumiesz doskonale, co muszę 
w tej sytuacji zrobić. 

Morland patrzył na niego z wyrazem furii i rozpaczy. 
- Kłamie, mówię ci- Nie wiem dlaczego, ale kłamie. Po słuchaj, St. Justin. Byliśmy 

niegdyś przyjaciółmi. Mnie możesz zaufać. 

Gideon zmierzył go badawczym wzrokiem.  
- Czy sugerujesz, że twoje słowo jest ważniejsze niż mojej żony? 
- Tak, do diabła, właśnie tak. Dlaczego masz jej wierzyć? Była zmuszona wyjść za 

ciebie, bo ją skompromitowałeś. Wiem o tym. Gdy was nie było, po mieście krążyły plotki. 

-   Tak?   Ale   teraz   już   te   plotki   nic   nie   znaczą.   Ożeniłem   się   z   nią.   W   oczach 

towarzystwa to wszystko załatwia, jak obaj doskonale wiemy. 

- Ależ nie możesz jej wierzyć - powiedział Morland. - Ona cię nie kocha. Nie bardziej 

niż Deirdre. Jak może kobieta kochać kogoś z taką twarzą?! Twoja żona była zmuszona do 
tego małżeństwa, tak jak Deirdre. 

- Dziwię się, że przywołujesz tu imię Deirdre - cicho powiedział Gideon - po tym, co 

jej zrobiłeś. 

Morland przez kilka sekund poruszał ustami, z których nie mógł wydobyć dźwięku. 
- Po tym, co jej zrobiłem? A o czym ty, do licha, mówisz? 
- Wyznała mi nazwisko swojego kochanka tej nocy, gdy przyszła do mnie. Wpadła we 

wściekłość, gdy nie udało jej się przeprowadzić swojego planu. Wydało mi się podejrzane, że 
nagle stałem się dla niej tak nieodparcie atrakcyjny, że nie mogła zaczekać do ślubu. 

- Nienawidziła nawet twojego widoku. 
- Wiem. Powiedziała to wyraźnie, kiedy odrzuciłem jej hojną ofertę. Z wściekłości 

sporo mi o tobie opowiedziała, Morland. Że ją kochałeś, ale nie mogłeś się z nią ożenić, bo 
niestety   na   przeszkodzie   stała   twoja   żona,   że   poradziłeś,   aby   mnie   uwiodła,   gdy   się 
zorientowała, że jest w ciąży, jak oboje planowaliście kontynuować ten romans po jej ślubie 
ze mną... 

Morland otarł usta dłonią. 
- Deirdre kłamała. 
- Kłamała? 
- Oczywiście, że tak! - krzyczał Morland. - A ty wiedziałeś o tym. Musiałeś wiedzieć. 

Inaczej byś... inaczej... 

- Wyzwałbym cię na pojedynek sześć lat temu? W jakim celu? Przecież to ciebie 

chciała   i   tobie   się   oddała.   Sama   wybrała   A   skoro   wyznała,   że   nie   może   znieść   mojego 
widoku, po co miałem się o nią pojedynkować? Zabicie ciebie niczego by nie załatwiło. 

- Kłamała!  - Morland zacisnął  pięści  i uderzał  nimi  w krzesło w geście bezsilnej 

złości. - Obie kłamią. 

- Moja żona nie kłamie- powiedział spokojnie Gideon - I nie będę tolerował obrażania 

jej. Podaj nazwiska swoich sekundantów. 

- Nie będę ci wymieniał żadnych sekundantów. 
-   Widzę,   że   jesteś   jeszcze   podrażniony   przez   tę   świeżą   ranę   i   nie   możesz   podać 

nazwisk dwóch mężczyzn, którym możesz zaufać i powierzyć ustalenie szczegółów naszego 
spotkania W porządku, dam ci trochę czasu. 

- Czasu? - Morland zrobił się nagle czujny. 
- Oczywiście. Całą noc. Moi sekundanci odwiedzą cię jutro wcześnie rano. Do tego 

czasu musisz podać dwa nazwiska Dobranoc, Morland. Z niecierpliwością oczekuję spotkania

Gideon odwrócił się do drzwi. 

142

background image

- Zaczekaj. - Morland ruszył się gwałtownie. Trafił ręką w kieliszek, który potoczył 

się po dywanie. - Powiedziałem czekaj, do diabła! Nie możesz się ze mną pojedynkować. 
Pomyśl o plotkach. 

Gideon uśmiechnął się. 
- Zapewniam cię, że myśl o plotkach mnie nie przeraża Miałem sześć długich lat, by 

się przyzwyczaić do wszystkiego najgorszego, co w tej dziedzinie oferuje towarzystwo. A 
właśnie niemalże o czymś zapomniałem. 

Morland wyprostował się, przerażony, gdy Gideon znów do niego podszedł.  
- Co takiego? Odejdź ode mnie, St. Justin. 
-   Wydaje   mi   się,   że   zgodnie   ze   zwyczajem   powinienem   uderzyć   cię   w   twarz 

rękawiczką, prawda? Pozwól. 

Gideon ścisnął mocno pięść i uderzył nią Morlanda prosto w szczękę. Morland upadł 

na podłogę z cichym jękiem. Gideon stanął nad nim. 

-   Wybacz,   o   mały   włos   zaniedbałem   formalności.   Kiedy   się   przebywało   poza 

towarzystwem tak długo jak ja, zapomina się czasami o tych drobiazgach, nieodzownych u 
dżentelmena. 

Następny przystanek, zdecydował Gideon, będzie w klubie. Nie tylko Morland musiał 

podać   nazwiska   dwóch   mężczyzn   do   ustalenia   szczegółów   pojedynku.   Gideon   również 
potrzebował   sekundantów.   A   ponieważ   nie   miał   żadnego   bliskiego   znajomego   w 
towarzystwie, wybór jego był ograniczony. 

Na szczęście Harriet zdobyła kilku przyjaciół. Gideon znalazł młodego Applegate'a w 

głównej   sali   klubu   przy   ulicy   św.   Jakuba.   Był   z   nim   Fry.   Obaj   wyglądali   na   z   lekka 
przestraszonych gdy zauważyli zbliżającego się Gideona. 

- Dobry wieczór panom. - Siadł przy nich i poczęstował się czerwonym  winem z 

butelki lorda Fry. - Miło mi panów widzieć. Potrzebuję przysługi. 

W oczach lorda pojawił się strach. Kieliszek w ręku Applegate'a zadrżał nieznacznie, 

ale on sam spojrzał odważnie na Gideona. 

- Jeśli przyszedł pan w sprawie pojedynku, sir, jestem gotów, 
Gideon uśmiechnął się. 
- Bzdura. Moja żona już wyjaśniła sprawę swego uprowadzenia. Jestem gotów uznać 

je za niebyłe. 

- O! - Fry spojrzał z ukosa. - Czyżby? 
- Oczywiście. Chciałbym porozmawiać z panami o czym innym. 
Applegate, zmieszany, zmarszczył brwi. 
- O czym? 
Gideon rozsiadł się w fotelu i zmierzył ich wzrokiem. 
- Jestem pewien, że obaj panowie przyjmiecie ze smutkiem wiadomość, że moja żona 

została obrażona przez pana Bryce'a Morlanda. 

Fry   i   Applegate   popatrzyli   na   siebie,   a   potem   na   Gideona.   Applegate   spojrzał 

gniewnie. 

- Nigdy go właściwie nie lubiłem. Co ten drań jej powiedział? 
- Dokładne słowa nie są tu ważne - mruknął Gideon. - Wystarczy, że uznaję sprawę za 

poważną obelgę, i mam zamiar żądać satysfakcji. Potrzebuję dwóch zaufanych ludzi jako 
sekundantów. Czy któryś z panów, a może obaj, zgodziłby się? 

Applegate zamrugał i popatrzył na lorda Fry, który był równie zaskoczony. 
- Ach tak, no tak - mamrotał Fry. 
- Czy już wyzwał pan Morlanda? - spytał ostrożnie Applegate. 
- Nie miałem innego wyjścia - wyjaśnił Gideon. - Rozumie pan, sprawa honoru. Ten 

człowiek obraził moją żonę. 

Applegate był coraz bardziej przejęty. 

143

background image

- Nie możemy pozwolić, żeby Morland latał tu i tam, obrażając lady St. Justin. 
- Dokładnie to samo uważam - powiedział Gideon. 
Bokobrody lorda Fry zadrżały. 
- Zawsze uważałem, że Morland jest jakiś nieprzyjemny. Jest taki zbyt gładki. Nic 

dziwnego, że w końcu przekroczył granicę.

Applegate pokiwał głową, już całkiem trzeźwy. 
-   Tak,   słyszało   się   czasami   o   nim   różne   plotki.   Przeważnie   o   jego   niemiłych 

zwyczajach w burdelach. To oczywiście domysły, ale na takich trzeba zawsze uważać. 

- Chcę mieć pewność, że w przyszłości nie będzie już niepokoił mojej żony. Czy mogę 

liczyć na pomoc panów?  

Applegate otrząsnął się i wyprostował. Wydawał się nieco zamroczony, ale w jego 

oczach malował się entuzjazm. 

- Nigdy czegoś takiego nie robiłem. Przeważnie zajmowałem się skamielinami. Ale 

myślę, że sobie poradzę. Oczywiście, sir. Będę zaszczycony, mogąc być pana sekundantem. 

-   Ja   również.   -   Fry   był   purpurowy.   Oczy   mu   błyszczały.   -   Noo,   tak.   Jestem 

zaszczycony, sir. Może pan zostawić nam wszystkie sprawy. Pojedziemy do Morlanda zaraz z 
rana. 

- Wspaniale. - Gideon poderwał się z fotela. - Jestem waszym dłużnikiem, panowie. 
Fakt, że Potwór z Blackthorne Hall jest ich dłużnikiem, zaskoczył obu. Gdy St. Justin 

odchodził, siedzieli z wyrazem zdumienia na twarzach. 

Na ulicy przed klubem Gideon zatrzymał przejeżdżającą dorożkę, podał adres swego 

domu  i wskoczył  do środka. Jadąc ciemnymi  ulicami,  rozmyślał  o przygotowaniach.  Nie 
wątpił w lojalność obu sekundantów. Na pewno zrobiliby dla Harriet wszystko. Dowiedli 
tego, gdy ją porwali, ryzykując gniew Potwora z Blackthorne Hall. Był również pewien, że 
nie będą w stanie milczeć na temat swej roli sekundantów. Widział podniecenie w ich oczach. 
Żaden z nich jeszcze się nie parał męską sztuką pojedynku. Uważali się za ludzi nauki, a nie 
czynu. Poproszeni o przysługę jako sekundanci w sprawie honorowej, znaleźli się w zupełnie 
nowej sytuacji.

Morland   miał   rację.   Plotka   na   temat   pojedynku   do   rana   obiegnie   miasto.   Gideon 

pragnął właśnie tego. Kilka minut później wysiadł z powozu i wszedł po schodach do domu. 
Przy drzwiach powitał go Owl. 

- Lady St. Justin prosi, żeby pan natychmiast do niej przyszedł, sir- powiedział Owi z 

miną człowieka przeczuwającego nieszczęście. 

- Dziękuję, Owl. - Gideon podał mu płaszcz i rękawiczki. - Gdzie ona jest? 
- Myślę, że w swojej sypialni, sir. 
Gideon kiwnął głową i ruszył po schodach, skacząc po dwa stopnie naraz. Gdy dotarł 

na piętro, skręcił, zatrzymał się przed drzwiami Harriet i raz zapukał. 

- Wejdź - odezwała się natychmiast. 
Otworzył drzwi i wolno wkroczył do pokoju. Harriet podbiegła do niego. 
- Dzięki Bogu, że nareszcie jesteś w domu. - Westchnęła z ulgą, obejmując męża. - 

Tak się martwiłam. Czy znalazłeś zwłoki? Co z nimi zrobiłeś? Jak się ich pozbędziemy? 

-   Znalazłem.   -   Gideon   uśmiechnął   się,   wtulając   twarz   w   gęste   włosy   Harriet.   - 

Zupełnie żywe. Morland był w domu i lizał rany. 

- Żyje? - Harriet cofnęła się, krzyżując ręce na piersi. Jej brwi zbiegły się w poziomą 

linię. - Jesteś pewien? 

- Zupełnie pewien. Możesz odetchnąć, moja droga. Nie udało ci się go zabić. Szkoda. 

Ale mam nadzieję, że wszystko jest dobrze załatwione. Nawiasem mówiąc, gratuluję celnego 
rzutu. 

Harriet westchnęła. 

144

background image

- Chociaż tak go nie znoszę, cieszę się, że żyje. Mogłoby to spowodować nie kończące 

się problemy. 

- Nie sądzę. - Gideon rozluźnił krawat i zdjął żakiet, podchodząc do drzwi łączących 

ich pokoje. - Nawet gdyby go znaleziono martwego w tej sali pełnej kości, wyglądałoby na to, 
że ten kamień spadł na niego przypadkowo. 

Otworzył drzwi i wszedł do swojej sypialni. 
-   Tak   myślisz?   -   Harriet   prędko   weszła   za   nim.   -   Może   masz   rację,   milordzie. 

Odetchnęłam,   że   się   to   wszystko   tak   skończyło,   chociaż   chciałabym,   żeby   można   było 
Morlanda jakoś ukarać za to wstrętne zachowanie. Muszę się zadowolić tym, że go zraniłam. 

- Uhm - mruknął od niechcenia Gideon, odrzucając krawat i żakiet. Zdjął koszulę. 
Harriet spojrzała na niego ostro.  
- Powiedziałeś, że poszedłeś do niego do domu? 
- Tak. - Gideon nalał wody z dzbanka do miski i obmywał twarz. Chyba będzie musiał 

jeszcze raz ogolić się przed wyjściem, pomyślał. Ciemny zarost był nieustannym problemem. 
- Nie masz zamiaru się przebrać, moja droga? Przecież mieliśmy iść na bal do Berkstone'ów? 

- Tak, wiem - odpowiedziała Harriet niecierpliwie. - Gideonie, co się wydarzyło w 

domu Morlanda? - Zawahała się, a potem spytała ostrożnie: - Mam nadzieję, że nie podjąłeś 
żadnych pochopnych decyzji? 

-   Nie   jestem   pochopny,   kochanie.   -   Gideon   wziął   ręcznik   i   wytarł   twarz   i   ręce. 

Przejrzał się w lustrze. - Czy sądzisz, że powinienem się ogolić? 

- Chyba tak. Gideonie, spójrz na mnie. Spotkał jej wzrok w lustrze i uniósł brew. 
- O co chodzi, Harriet? 
- Mam niejasne wrażenie, że czegoś unikasz. 
- Staram się po prostu być gotów na czas na bal. I tak już będziemy nieźle spóźnieni. 
- Nigdy cię nie interesowało, czy będziemy na balu na czas, czy nie. Co się stało? 
- Nic, czym mogłabyś się martwić, moja droga. 
- Do diabła, milordzie, powiedz mi prawdę. 
Rzucił jej badawcze spojrzenie. 
- Cóż za język, moja droga. 
- Jestem rozstrojona - odparowała. - Jestem taka delikatna, rozumiesz... 
- Tak, rozumiem. - Roześmiał się. 
- Co zrobiłeś Morlandowi? 
- Niewiele, w zestawieniu z tym, na co zasługuje. 
Harriet położyła mu rękę na ramieniu. 
- Powiedz mi prawdę. 
Uniósł ramię. Wiedział doskonale, że dowie się wszystkiego dziś wieczorem na balu, 

a najpóźniej jutro. Wszyscy będą o tym mówić. Gwarantował to dobór sekundantów. 

- Zrobiłem to, co zrobiłby każdy dżentelmen w mojej 

sytuacji: wyzwałem go na pojedynek. 

- Wiedziałam! - wykrzyknęła Harriet. - Tego się obawiałam. Kiedy mi powiedziałeś, 

że żyje,  od razu wiedziałam,  że mogłeś  zrobić coś tak idiotycznego.  Nie pozwolę na to, 
Gideonie, słyszysz? 

- Uspokój się, moja droga. Nie uda ci się mnie od tego odwieść, tak jak w przypadku 

Applegate'a - powiedział spokojnie. 

-   Oczywiście,   że   mi   się   uda.   Nie   będziesz   się   pojedynkował   z   Morlandem. 

Kategorycznie  zabraniam.  Mógłby cię zabić albo zranić. Przecież  to jasne, że nie będzie 
walczył uczciwie. 

- Będę miał swoich szacownych sekundantów po to, żeby sprawdzili, że wszystko 

odbywa się prawidłowo. 

Złapała go za ramię. 

145

background image

- Sekundantów? 
- Applegate'a i lorda Fry. Ironia losu, prawda? Są zachwyceni. 
-   Boże   drogi,   nie   mogę   w   to   uwierzyć.   Nie   mów   tak,   jakby   już   wszystko   było 

postanowione, Gideonie. Nie pozwolę ci na to. 

- Uwierz mi, Harriet, wszystko będzie dobrze. 
- Milordzie, przeżyliśmy to już raz, gdy straszyłeś, że zastrzelisz lorda Applegate'a. 

Nie mogę tolerować takiego postępowania. To jest zbyt ryzykowne. Coś może się nie udać i 
zostaniesz ranny albo zabity, albo będziesz musiał uciekać przed władzami. - Harriet wstała i 
uniosła głowę. - Zabraniam ci. 

- Wyzwanie zostało już rzucone, moja droga. 
Gideon   ustawił   na   umywalni   przybory   do   golenia.   Zrobił   pianę   i   zaczął   ją 

rozprowadzać po twarzy. Golenie zimną wodą było niezbyt miłe, ale nie chciał już tracić 
czasu na zamawianie ciepłej wody z kuchni.  

- Musisz mi pozwolić załatwić tę sprawę. 
- Nie - oświadczyła Harriet. - Nie pozwolę na taki nonsens, 
-Wszystko będzie dobrze, Harriet. - Znów napotkał jej wzrok w lustrze i w pięknych, 

turkusowych oczach zobaczył przerażenie. Był pewien, że boi się o niego. Poczuł miłe ciepło. 
- Przysięgam, że nie dam się zabić. 

- Ależ nie możesz tego wiedzieć na pewno, Gideonie, nie zniosłabym, gdyby coś ci się 

stało. Kocham cię. 

Gideon powoli odłożył brzytwę. Odwrócił do niej twarz, całą 

w pianie. 

- Coś ty powiedziała? 
- Słyszałeś - odparła Harriet. - Dlaczego jesteś taki zdumiony? Kocham cię od dawna. 

A dlaczego niby pozwoliłam ci na to, co zdarzyło się w jaskini? 

Gideon poczuł nagłe uniesienie. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli. 
- Harriet! 
- Tak, tak, wiem, że to dla ciebie kłopotliwe i zdaję sobie sprawę, że ty mnie nie 

kochasz - powiedziała prędko - ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że postanowiliśmy dać sobie 
szansę w tym małżeństwie i jeśli tak ma być, musisz respektować moje życzenia w niektórych 
kwestiach. 

- Harriet... 
- A to jest jedna z tych spraw, milordzie - ciągnęła gwałtownie. - Nie pozwolę, żebyś 

się wciąż o mnie pojedynkował. Prędzej czy później coś się komuś stanie. 

- Harriet, czy mogłabyś uciszyć się na chwilę? 
- Tak - odpowiedziała. - Oczywiście, uciszę się. A nawet jeśli sobie życzysz, mogę 

zamilknąć zupełnie. 

- Doskonale. 
- Dokładnie mówiąc, sir, nie będę się do pana odzywać, póki pan nie skończy z tymi 

idiotyzmami. Czy pan mnie zrozumiał, milordzie? 

Gideon zmrużył oczy. 
- Nie odzywać  się do mnie?  Ty?  Milczeć  dłużej niż  piętnaście  minut?  To będzie 

zabawne. 

- Słyszałeś? Ani słowa. Od tej chwili nie rozmawiam z panem, sir. 
Harriet odwróciła się na pięcie i wyszła z sypialni Gideona. Patrzył na nią, miotany 

sprzecznymi uczuciami - chciał krzyczeć z radości, a jednocześnie miał ochotę przełożyć tę 
małą wiedźmę przez kolano. 

Kocha go. Ta wiadomość wydała mu się tak rozkoszna, jak sama Harriet w środku 

nocy.

 

146

background image

17

Plotka o pojedynku Gideona z Morlandem została niemalże pobita przez plotkę na 

temat tego, co wkrótce nazwano w towarzystwie kłótnią. 

Całe towarzystwo, ku zmartwieniu Harriet, wydawało zachwycone, że postanowiła nie 

odzywać się do męża. Ta wiadomość rozeszła się na balu lotem błyskawicy.  Młoda żona 
Potwora z Blackthorne Hall potraktowała swego pana ozięble! Krążyły domysły dotyczące 
przyczyn kłótni. 

W   końcu   powody,   dla   których   Harriet   nie   odzywała   się   do   męża,   stały   się   dla 

towarzystwa mniej istotne niż sama „kłótnia", która dostarczała wspaniałej rozrywki. Harriet 
wkrótce   się   przekonała,   jak   trudno   ignorować   Gideona,   jeśli   on   sam   nie   chciał   być 
ignorowany. Był zachwycony okazywaniem tego publicznie. 

Rozmawiała   właśnie   na   balu   w   gronie   entuzjastów   skamielin,   kiedy   pojawił   się 

Gideon. Nie pokazywał się jej, na szczęście, aż do teraz. Ale o jedenastej wszedł do sali i 
podszedł wprost do Harriet. Jak zwykle, nie witał się z nikim po drodze. 

- Dobry wieczór, moja droga- powiedział cicho, zatrzymując się przed żoną. - Zdaje 

się, że zaraz zagrają walca. Czy zatańczysz ze mną?

Harriet   zadarła   głowę   i   odwróciła   się   do   niego   plecami.   Zagłębiła   się   znów   w 

rozmowie, jak gdyby nie zauważyła, że jej potężny mąż stoi tuż nad nią. Ludzie wokół niej 
usilnie   starali   się   kontynuować   dyskusję   na   temat   skamielin   morskich,   ale   nie   mogli   się 
skupić.   Byli   zbyt   zaciekawieni   dalszym   rozwojem   wypadków.   Może   Harriet   mogła 
zignorować Potwora, ale nikt inny nie mógł sobie na to pozwolić. 

Gideon udawał, że nie zauważył, jak go potraktowała. 
- Dziękuję ci, moja droga. Wiedziałem, że nie odmówisz walca. 
Harriet wydała stłumiony okrzyk zdumienia, gdy olbrzymie dłonie Gideona zacisnęły 

się od tyłu wokół jej talii. Bez wysiłku podniósł ją i zaniósł na parkiet, wśród stłumionych 
chichotów i potępiającego wzdychania. Postawił ją na nogi, objął i zaczęli tańczyć. Nie było 
ucieczki z tego więzienia, jakie stworzyły jego ramiona. 

Harriet patrzyła na niego groźnie. Gideon uśmiechał się do niej, jego brązowe oczy 

błyszczały. 

- Brak ci słów, moja droga? 
Chciała   mu   palnąć   kazanie,   ale   nie   mogła.   Złamałaby   swoje   przyrzeczenie.   Nie 

pozostawało nic innego, jak skończyć  tego nieszczęsnego  walca. Harriet  była  oczywiście 
świadoma   ciekawskich   spojrzeń   i   szeptanych   komentarzy.   Jaką   cudowną   pożywką   dla 
jutrzejszych   plotek   będzie   ta   scena,   pomyślała   ze   złością.   Sala   balowa   już   szumiała   od 
opowieści. Jeszcze jeden skandaliczny postępek Potwora z Blackthorne Hall. 

147

background image

Gideon mówił od niechcenia o wszystkim, począwszy od pogody, aż do tłumu na sali 

balowej. Harriet wpatrywała się w jeden punkt nad jego ramieniem, gdy prowadził ją w tańcu. 

- Widzę, że przyszli Applegate i Fry - mruknął Gideon, gdy kończyli grać. - Będziesz 

musiała mi wybaczyć, moja droga. Muszę z nimi omówić pewną sprawę. 

Harriet   odwróciła   się   na   pięcie   i   sztywno   pomaszerowała   z   powrotem   do   swych 

przyjaciół.   Gdy obejrzała   się  przez   ramię  zobaczyła,   że  Fry  i  Applegate  pogrążeni  są  w 
poważnej rozmowie z Gideonem. Nie tylko ona zauważyła  to trio. Plotka rozchodziła się 
szybko i wszyscy zwrócili na nich uwagę. 

-   Mówią   o   pojedynku   -   szepnęła   do   Harriet   lady   Youngstreet.   -   Fry   powiedział, 

oczywiście, że to sekret. On i Applegate są sekundantami St. Justina. Nie przypuszczam, 
żebyś wiedziała coś więcej? 

- Nie, nie wiem - powiedziała stanowczo Harriet. 
Po chwili przyszła do niej Effie. 
-   Cała   sala   jest   zelektryzowana.   Czy   to   prawda?   Czy   St.   Justin   chce   się 

pojedynkować? 

- Jeśli mi się uda, to nie - wycedziła przez zęby Harriet. 
Effie zmierzyła ją wzrokiem. 
- Co się dzieje, Harriet! I co ma znaczyć ta skandaliczna scena kilka minut temu? St. 

Justin cię podniósł i zaniósł na parkiet. Wszyscy o tym rozmawiają. 

- Ludzie zawsze obgadują mojego męża - mruknęła Harriet, - Chciałabym lemoniady 

albo czegoś mocniejszego. 

Lady Youngstreet uśmiechnęła się promiennie. 
- Idzie lokaj z tacą. Posłałam po niego. Poczęstuj się, moja droga. 
Harriet   złapała   najbliżej   stojący   kieliszek,   nie   patrząc,   czy   jest   to   lemoniada,   czy 

szampan. Wypiła łyk i stała, przytupując lekko jedną nogą, obutą w satynowy pantofelek. 

Effie zmarszczyła brwi. 
- Postaraj się nie wywoływać dzisiaj więcej komentarzy, Harriet. Było ich już dosyć. 
- Dobrze, ciociu Effie. 
Ciotka zmiażdżyła ją wzrokiem i zniknęła w tłumie. Niewielkie grono miłośników 

skamielin usiłowało wznowić rozmowę, ale ich wysiłki zostały wkrótce udaremnione, gdyż 
pojawił   się   Clive   Rushton.   Przepchał   się   do   grupy   wokół   Harriet   i   wpił   w   nią   swój 
niesamowity wzrok. Zapanowała cisza. 

- A więc - odezwał się swym chrapliwym głosem - udało się pani wyjść za Potwora. 

Gratulacje, lady St. Justin. Poślubiła pani mordercę. 

Harriet patrzyła na niego przerażona. 
- Jak pan śmie! 
Rushton zignorował ją i całą zdumioną grupkę. 
- Jak długo? - zaintonował Rushton. - Jak długo jeszcze będzie pani cudzołożyć z tym 

demonem? Jak długo, zanim rzuci się na panią? Jak długo będzie pani bezpieczna, lady St. 
Justin? 

- Proszę pana, rozumiem, że wciąż jeszcze, po tylu latach, jest pan ogarnięty rozpaczą 

i bardzo panu współczuję. Ale proszę odejść, zanim mój mąż usłyszy, jak pan się do mnie 
odzywa. 

- Za późno - powiedział cicho Gideon, który się nagle pojawił obok Harriet. - Już 

usłyszałem. 

Rushton zwrócił swój oszalały wzrok na Gideona. 
- Morderco! Zabiłeś ją! Zabiłeś moją córkę. - Zaczął grzmieć głosem niewątpliwie 

wyszkolonym na ambonie. - Słuchajcie mnie. Potwór z Blackthorne Hall wkrótce pochłonie 
następną ofiarę. Jego niewinną żonę spotka śmierć, tak jak spotkała moją córkę. 

148

background image

Zanim ktokolwiek zorientował się, do czego zmierza, Rushton wyrwał kieliszek z ręki 

lady Youngstreet i chlusnął jego zawartością w twarz Gideona. 

Harriet ogarnęła wściekłość. 
- Nie nazywaj go Potworem, do diabła! 
Szampanem   ze   swojego   kieliszka   oblała   Rushtona,   a   potem   rzuciła   się   na   niego. 

Rushton cofnął się, zaskoczony. Uniósł ręce w geście obrony. Lady Youngstreet krzyknęła, 
podobnie   jak   inne   panie,   na   widok   tego,   co  się   dzieje.   Panowie   stali   bezradni,   a   na  ich 
twarzach malowało się przerażenie i zmieszanie. Nikt się nie ruszał. Nikt nie wiedział, jak 
należy się właściwie zachować w przypadku bójki na sali balowej, wywołanej przez damę. 
Nikt oprócz Gideona. 

Podszedł bliżej i złapał Harriet, gdy zaczynała okładać Rushtona pięściami. Gideon 

śmiał się tak, że omal jej nie upuścił. 

- Dosyć, moja pani. - Przerzucił ją sobie przez ramię i objął ręką jej uda, żeby się nie 

wyrwała. - Już dostatecznie obroniłaś mój honor. Wielebny Rushton jest pokonany, jak sądzę. 
Czyż nie tak, sir? 

Przewieszona   przez   ramię   Gideona   Harriet   nie   bardzo   wiedziała,   co   się   dzieje. 

Przekręciła głowę na tyle, żeby zobaczyć wściekłą twarz Rushtona. 

Rushton nie odpowiedział na zaczepkę Gideona. Podbiegł przez zdumiony tłum do 

drzwi sali balowej. Gideon postawił Harriet na podłodze. Poprawiła suknię i zobaczyła, że jej 
mąż się śmieje. Jego oczy miały kolor roztopionego złota. 

- Może walca, madame? - spytał, wytwornie się kłaniając. 
Harriet była tak zdenerwowana wszystkim, co się wydarzyło, że bez słowa znalazła się 

w jego ramionach. 

Tej nocy Gideon przyszedł do jej sypialni, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. 

Zezłościło to Harriet, która już zdołała dojść do siebie po scenach na balu u Berkstone'ów. 
Odwróciła się do niego plecami, gdy niespiesznie podszedł do łóżka. 

- Czy dobrze się bawiłaś, moja droga? - spytał Gideon, 

stawiając świecę na nocnym stoliku. 

Harriet odpowiedziała kamiennym milczeniem. 
- Tak, bal był rzeczywiście całkiem banalny. Właściwie nawet nudny. - Gideon rzucił 

swój szlafrok na krzesło, odsunął przykrycie i ułożył się obok niej. Był nagi. - Wyglądasz 
uroczo. Jak zwykle, zresztą. 

Harriet poczuła, że jedną ręką objął jej talię, a drugą położył na piersi. Starała się go 

ignorować. 

- Harriet, czy mówiłaś prawdę dzisiaj wieczorem, że mnie kochasz? 
Tego już było za wiele. Zapomniała o swoim przyrzeczeniu milczenia. 
- Na miłość boską, Gideonie, to nie jest pora, żeby mnie o to pytać. Jestem na ciebie 

wściekła. 

- Tak, wiem. Nie odzywasz się do mnie. - Pocałował ją w szyję. 
- Nie odzywam się. 
- Ale czy to prawda? 
- Tak- przyznała, wciąż na niego zła. Ręka Gideona wędrowała po biodrze Harriet, a 

noga wsuwała się między jej nogi. Leżała wciąż odwrócona plecami, ale to go absolutnie nie 
powstrzymywało. 

- Cieszę się - powiedział i podniósł brzeg jej koszuli aż do pasa. - To było wszystko, o 

czym chciałem w tej chwili rozmawiać. Nie musisz nic więcej mówić, jeśli nie masz ochoty. 
Zrozumiem. 

- Gideon... 
-   Ciii!   -   Pochylił   się   nad   nią,   całując   szyję   i   wrażliwe   miejsce   za   uszami.   Ręka 

przesuwała się po pośladkach. 

149

background image

Harriet zadrżała, reagując na jego dotyk. 
- Gideonie. Ja to powiedziałam poważnie, że nie będę się do ciebie odzywać. 
- Wierzę. - Jego palce wędrowały coraz niżej, głębiej, delikatnie, przygotowując ją, 

otwierając. 

- Śmiejesz się ze mnie?  
- Nigdy bym się nie śmiał z ciebie, kochanie, ale czasami się uśmiecham. 
Nagle nie czuła już jego palców, a on wsunął się w nią powoli i łagodnie. 

Nawet gdyby Harriet chciała kontynuować rozmowę, nie byłaby w stanie. Przyjemność, jaka 
ją ogarnęła, wyparła wszelką ochotę na rozmowę. 

Następnego ranka Harriet była umówiona z Effie i Felicity na zakupy. Nie miała na to 

specjalnej ochoty. Wiedziała, że Effie będzie jej prawiła kazania na temat incydentu na balu. 
Gdy pokojówka zapukała i powiedziała, że czeka na nią siostra i ciotka, Harriet zaklejała 
napisany właśnie list. 

-   Dopilnuj,   żeby   to   poszło   z   dzisiejszą   pocztą,   rozumiesz?   -   powiedziała   do 

pokojówki. 

Dziewczyna   kiwnęła   głową   i   pobiegła   szukać   lokaja.   Harriet   niechętnie   wzięła 

kapelusz i zeszła na dół. Jednak gdy znalazła się w hallu, nie było śladu Felicity i Effie. 

- Gdzie one są, Owl? 
- Jego lordowska mość zaprosił panie do biblioteki, żeby na panią zaczekały. - Owl 

otworzył jej drzwi. 

- Aha. Dziękuję. - Wpadła do biblioteki i zobaczyła Effie i Felicity siedzące naprzeciw 

Gideona. Jęknęła. Gideon wstał. W jego oczach widać było rozbawienie. 

- Dzień dobry, moja droga. Widzę, że jesteś gotowa do wyjścia. O której możemy 

spodziewać się ciebie w domu? 

Kampania milczenia stawała się coraz trudniejsza w realizacji, jak stwierdziła Harriet 

ostatniej  nocy.  Dzisiejszego ranka postanowiła jednak kontynuować wysiłek. Była  to, jak 
uznała, jej jedyna broń, żeby przywołać męża do porządku. Spojrzała na Felicity, zawiązującą 
kapturek. 

-Możesz   powiedzieć   jego   lordowskiej   mości,   że   po   zakupach   idę   na   zebranie 

Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk. Będę w domu przed czwartą. 

Oczy Felicity zabłysły rozbawieniem. Odchrząknęła i zwróciła się do Gideona: 
- Pańska żona powiedziała, że wróci przed czwartą, milordzie.
- Wspaniale. Akurat w porę na przejażdżkę po parku. 
Harriet zmarszczyła się. 
- Felicity, powiedz jego lordowskiej mości, że nie mam dziś ochoty na przejażdżkę po 

parku. 

Felicity uśmiechnęła się, patrząc na Gideona. 
- Moja siostra mówi... 
- Słyszałem - mruknął Gideon, spoglądając na Harriet. - Mimo wszystko życzę sobie 

jechać   do   parku   dziś   po   południu   i   wiem,   że   zechce   mi   towarzyszyć.   Koniecznie   chcę 
zobaczyć, jak będzie dosiadała swojej nowej klaczy. 

- Jakiej nowej klaczy? - spytała Harriet i zorientowała się, te skierowała pytanie do 

Gideona, toteż znów zwróciła się do siostry: - Spytaj jego lordowską mość o tę nową klacz, o 
której mówił. 

- Dobry Boże - mruczała Effie. - Nie mogę w to uwierzyć. Przecież to śmieszne. 
Jednak Felicity świetnie się bawiła. 
- Moja siostra jest ciekawa tej nowej klaczy, sir. 
- Wyobrażam sobie. Powiedz jej, że przybyła do naszej stajni wczoraj i może ją sama 

zobaczyć, jeśli pojedzie ze mną po południu do parku. 

Harriet spojrzała na niego groźnie. 

150

background image

- Felicity, powiedz z łaski swojej mojemu mężowi, że nie dam się przekupić. 
Felicity  już  otworzyła  usta,  by  przekazać   ostrzeżenie,   ale  Gideon  ją  powstrzymał. 

Uniósł rękę. 

- Rozumiem. Moja żona nie życzy sobie, żebym myślał, że  uda mi się przerwać to 

milczenie, jeśli podaruję jej konia. Proszę ją zapewnić, że nie mam takiego zamiaru. Klacz 
została zakupiona, zanim Harriet przestała się do mnie odzywać, więc jeżdżąc na niej, nie 
musi sobie robić wyrzutów. 

Harriet spojrzała niepewnie najpierw na męża, potem na siostrę. 
- Powiedz jego lordowskiej mości, że dziękuję mu za klacz, ale nie uważam, aby 

dzisiaj był dobry dzień na jazdę. Nie będziemy mogli rozmawiać i przejażdżka będzie nudna. 

- Ona mówi... - zaczęła Felicity. 
- Tak, słyszałem. Chodzi jednak o to, że jeśli dzisiaj pojadę do parku sam po tym, co 

wydarzyło się ostatniej nocy, ludzie zaczną gadać. Będę obiektem bardzo nieprzyjemnych 
spekulacji. Możliwe nawet, że niektórzy powiedzą, że biję swoją żonę. 

- Bzdura - rzuciła Harriet do Felicity. 
- Nie jestem tego taki pewien - powiedział  zatroskany Gideon. - Ludzie oczekują 

najgorszego po Potworze z Blackthorne Hall. Bicie żony bardzo by pasowało do plotek na 
jego temat. A po wczorajszych strasznych przepowiedniach i oskarżeniach Rushtona wszyscy 
będą oczekiwać, że stanie się najgorsze. Czy zgadza się pani, pani Ashecombe? 

Effie spojrzała na niego zaniepokojona. 
- Tak, to bardzo prawdopodobne. Jedno jest pewne - nie zabraknie dzisiaj plotek. 

Przez to wszystko już oboje jesteście ogólnie znani. 

Harriet   zacisnęła   zęby,   zaniepokojona   możliwością,   że   Gideon   może   mieć   rację. 

Ludzie chętnie wierzyli we wszystko co najgorsze na jego temat, a on nie robił nic, żeby to 
zmienić. Ostatniej nocy jeszcze ona dołożyła swoje do atmosfery skandalu, która go zawsze 
otaczała. Jeśli dzisiaj nie zobaczą ich razem, rozejdzie się plotka o niesnaskach między nimi. 

- Dobrze. - Harriet podniosła głowę. - Felicity, możesz poinformować mojego męża, 

że pojadę dziś z nim do parku. 

- Miło mi to słyszeć, moja droga - odparł Gideon. 
Effie się zdenerwowała. 
- Dosyć mam tej zwariowanej rozmowy! Jedźmy już! 
- Oczywiście. - Harriet wyprowadziła je z biblioteki, nie patrząc nawet na Gideona, 

ponieważ wiedziała, że się z niej po cichu naśmiewa. 

Po kilku minutach, gdy Effie i Felicity siedziały już w powozie naprzeciwko Harriet, 

Felicity wybuchnęła śmiechem. 

- Nie widzę, co w tym takiego zabawnego - narzekała Harriet. 
- Jak długo będziesz się tak wygłupiać i nie rozmawiać z nim? - spytała Felicity. - 

Słyszałam wczoraj na parkiecie od moich partnerów, że w klubach przyjmują zakłady, jak 
długo będzie trwać ta kłótnia. 

- To nie jest ich sprawa. 
Effie spojrzała ostro. 
- Jeśli tak, to trzeba było uważać, żeby kłótnia pozostała tylko między wami. 
- To było niemożliwe. Gideon specjalnie mnie prowokuje na każdym kroku. Tak jak 

przed chwilą w bibliotece. Nie chce pogodzić się z tym, że z nim nie rozmawiam. 

Effie spojrzała na nią ze zdziwieniem. 
- Nie powinnaś być zaskoczona, że w towarzystwie jest to temat fascynujący. Twój 

mąż zawsze był powodem plotek. 

- Wiem - przyznała Harriet. 
- Twoje zaatakowanie Rushtona wczoraj wieczorem dodało całej sprawie pikanterii. 
Harriet spojrzała ze złością. 

151

background image

- Rushton znów nazwał mojego męża Potworem. Nie mogę znieść, kiedy ktoś używa 

tego wstrętnego przezwiska. 

- Po raz pierwszy mamy okazję widzieć cię samą - odezwała się Felicity, nachylając 

się do siostry. - I umieram z ciekawości, dlaczego się nie odzywasz do St. Justina. Czy ma to 
coś wspólnego z plotkami o pojedynku? Co się dzieje, Harriet?  

Harriet spojrzała na siostrę i ciotkę i o mało nie wybuchnęła płaczem. 
- Słyszałyście o pojedynku? 
- Wszyscy słyszeli -zapewniła ją Felicity. - Na miłość boską, St. Justin wybrał lorda 

Fry i Applegate'a na sekundantów. Żaden z nich nie potrafi milczeć. Są tak przejęci swoją 
rolą światowych mężczyzn! 

- To jest oburzające - narzekała Effie. - Pojedynek należy przeprowadzać w tajemnicy, 

na litość boską. 

- Zawsze się plotkuje o pojedynkach - zauważyła Felicity. 
- Tak, ale w tym przypadku sprawa stała się publicznym spektaklem. Cały świat o tym 

wie. 

- O Boże! - Harriet sięgnęła do torebki po chusteczkę. - To takie straszne. Boję się, że 

Gideon zostanie zabity albo będzie musiał wyjechać z kraju. A wszystko z powodu tego 
Morlanda. Nie jest wart pojedynku. Wyjaśniałam to Gideonowi, ale nie chce go odwołać. 

Effie spojrzała na nią zaskoczona. 
-To   dlatego   nie   rozmawiasz   z   mężem?   Jesteś   zła,   że   chce   nadstawiać   karku   w 

pojedynku? 

Harriet smętnie pokiwała głową. 
- Tak. I to wszystko jest właściwie moja wina. 
Felicity oparła się głębiej o siedzenie. 
- St. Justin wyzwał Morlanda z powodu czegoś, co Morland ci powiedział? Tak było? 
Harriet westchnęła. 
- Było to coś więcej niż obraza, wierz mi. W każdym razie... 
- Co jeszcze, oprócz obrazy? - dopytywała się Effie. 
- Morland mnie zaatakował, jeśli chcecie znać prawdę. - 
Harriet zobaczyła przerażenie w oczach ciotki i pośpiesznie ją uspokoiła. - Mnie się 

nic strasznego nie stało. Tylko Morlandowi. Zrzuciłam mu na głowę dość spory kamień. Ale 
Gideon nie chce tej sprawy zostawić. 

- Pewnie, że nie - stwierdziła Effie. - To wszystko zmienia. 
Oczywiście, że St. Justin musi coś zrobić. 
- Och, Harriet. - Felicity westchnęła. - On będzie się pojedynkował o twój honor. 

Myślę, że to strasznie romantyczne. 

- Ja nie. Muszę temu jakoś zapobiec. 
- Musi cię bardzo kochać - zauważyła ze zdumieniem Felicity.
Harriet skrzywiła się. 
- To nie o to chodzi. Po prostu bardzo serio traktuje swój honor. 
- A ponieważ jesteś jego żoną, twój honor traktuje jak własny. 
- Niestety, tak. - Harriet wyprostowała się, podejmując postanowienie. 
-   Ale   znajdę   sposób,   żeby   nie   dopuścić   do   tego   idiotycznego   pojedynku.   Już 

poczyniłam pewne kroki. 

- Kroki? 
- Dziś rano, zanim przyjechałyście, posłałam po pomoc. 
Effie patrzyła zdziwiona. 
- Jaką pomoc? 
- Po rodziców Gideona - powiedziała Harriet z satysfakcją. - Posłałam im wiadomość, 

że coś strasznego może się wydarzyć. Jestem pewna, że pomogą mi zakończyć tę sprawę. W 

152

background image

końcu mój mąż jest ich jedynym synem i spadkobiercą. Nie będą chcieli, żeby narażał się w 
pojedynku, tak samo jak ja. 

Plotki   o   pojedynku,   kłótni   i   ataku   Harriet   na   Rushtona   bulwersowały   nie   tylko 

śmietankę towarzyską. Harriet zauważyła  tego popołudnia, że były również omawiane na 
zebraniu Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk. Fry i Applegate, obaj uroczyści i 
strasznie   ważni,   przybrali   pozy   dziarskich   ludzi   czynu,   wkraczając   do   salonu   lady 
Youngstreet.   Wszyscy   starali   się   dostać   jak   najbliżej   nich,   w   nadziei   na   jakieś   okruchy 
informacji. 

- Kwestia honoru - oświadczył Fry ponurym tonem. - Oczywiście, nie mogę nic więcej 

powiedzieć. Bardzo poważna sprawa. Rzeczywiście poważna. 

Absolutnie   nie   mogę   o   tym   mówić   -   dodał   Applegate.   -     Jestem   pewien,   że   to 

rozumiecie. Mogę tylko powiedzieć, że Justin postępuje jak dżentelmen. Obawiam się, że nie 
mogę   tego   powiedzieć   o   przeciwnej   stronie.   Odmawia   spotkania   z   nami   i   podania 
sekundantów. 

Harriet, siedząc na sofie, usłyszała komentarz Applegate i rozchmurzyła się nieco. 

Zastanawiała się, czy to znaczy, że Morland będzie mógł jakoś odwołać pojedynek. Może 
wyśle  do Gideona przeprosiny?  Nachyliła  się, starając się jeszcze  coś  usłyszeć.  Niestety, 
właśnie wtedy lady Youngstreet postanowiła usiąść obok niej. Mrugnęła porozumiewawczo. 
Harriet zorientowała się, że łyknęła już swoją popołudniową porcję sherry. 

-   No,   no,   moja   mała   -   powiedziała   lady   Youngstreet   protekcjonalnie.   -   Niezłe 

przedstawienie dałaś wczoraj. Rzuciłaś się na Rushtona jak mała tygrysica. 

- Nazwał mojego męża Potworem - broniła się Harriet. 
Lady Youngstreet w zamyśleniu przechyliła głowę na bok. 
- Czy wiesz, że nigdy przedtem nie zauważyłam Rushtona? Chyba nie miał czelności 

zbyt wiele się pokazywać w towarzystwie. A ostatnio wszędzie się go widzi, prawda? 

- Tak - odpowiedziała Harriet. - Wszędzie. 
Im więcej ludzie mówili o pojedynku, tym bardziej wydawał się nieunikniony. Dla 

Harriet stało się jasne, że jej próba zmiany zamiarów Gideona poprzez nieodzywanie się do 
niego, skazana jest na niepowodzenie. Zastanawiała się ponuro, czy z niej nie zrezygnować. 

A on nawet nie zauważył jej gniewu. 
Tego   popołudnia,   gdy  pomógł   jej   dosiąść   pięknej,   nowej   klaczy,   odzywał   się   tak 

sympatycznie, jak gdyby Harriet normalnie odpowiadała. 

- No i co o niej myślisz? Tworzycie obie piękną parę. - 
Z łatwością wrzucił Harriet na siodło, a później cofnął się, żeby podziwiać ten widok. 

Pokiwał głową z zadowoleniem. - Kapitalnie! 

Harriet,   w   rubinowoczerwonej   amazonce   i   filuternym   czerwonym   kapelusiku   na 

gęstych   włosach,   z   trudem   powstrzymywała   się   od   mówienia.   Mała   arabska   klacz   była 
naprawdę piękna. Harriet nigdy w życiu nie jechała na tak eleganckim koniu. Zachwycona, 
poklepywała smukłą szyję zwierzęcia. Łagodna, inteligentna i dobrze ułożona klacz radośnie 
tańczyła   obok   olbrzymiego   gniadego   ogiera   Gideona.   Nie   przerażał   jej   zupełnie   rozmiar 
gniadosza. 

Harriet zdawała sobie sprawę ze spojrzeń, jakie na nich rzucano, gdy jechali przez 

park. Wiedziała, że tworzą na pewno atrakcyjną parę nie tylko z powodu towarzyszących im 
plotek, ale również dlatego, że razem na koniach wyglądali malowniczo. Rycerz dosiadający 
swego rumaka na przejażdżce ze swą damą na wierzchowcu, pomyślała rozmarzona. Tak ją 
poruszył ten obraz, że 
o mało nie złamała przysięgi i nie opowiedziała o tym Gideonowi. Już otwierała usta, ale 
zamknęła je stanowczo. 

Gideon uśmiechnął się. 

153

background image

- Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie trudne, żeby tak cicho siedzieć. I to 

zupełnie niepotrzebnie. Sama powiedziałaś, że jestem niezwykle uparty, więc nie zmienię 
zamiaru z powodu twego milczenia. 

Harriet   popatrzyła   na   niego   i   wiedziała,   że   mąż   ma   rację.   Ten   człowiek   był 

niemożliwie uparty. Zrezygnowała ze swojej kampanii ciszy z uczuciem ulgi, ale i złości. 

- Masz rację, milordzie - powiedziała szorstko. - Jesteś niezwykle uparty. Ale masz 

świetny gust, jeśli idzie o konie. - Uśmiechnęła się zadowolona do swej pięknej klaczki. 

- Dziękuję, moja droga - odparł skromnie Gideon. - Zawsze miło się dowiedzieć, że 

chociaż do czegoś się człowiek przydaje. 

- Nadaje się pan do wielu rzeczy, milordzie, ale nie nada się  pan do niczego, jeśli się 

pan da zabić w głupim pojedynku. - Odwróciła się do niego odruchowo. - Gideonie, nie 
możesz te zrobić. 

Wydął usta. 
- Jest pani bardzo konsekwentna, madame. Powiem ci tylko jeszcze raz, że nie masz 

się czym tu przejmować. Wszystko jest w porządku. Postaraj się mieć odrobinę zaufania do 
swego biednego męża. 

- To nie jest kwestia zaufania, tylko zdrowego rozsądku. - Harriet patrzyła  prosto 

przed siebie. Wiedz, że nie wykazujesz go zupełnie. - Nagle przyszło jej coś do głowy. - 
Gideonie, czy dzieje się coś, o czym nie wiem? Czy ty przypadkiem nic przeprowadzasz 
jednego ze swoich tajemniczych planów? 

- Mam pewien plan, moja droga. To jest wszystko, co chcę ci w tej chwili powiedzieć. 
- Opowiedz mi - dopominała się Harriet. 
- Nie - odparł Gideon. 
- Dlaczego? Jestem twoją żoną. Możesz mi zaufać. 
- To nie jest kwestia zaufania - uśmiechnął się przelotnie tylko zdrowego rozsądku. 
Harriet skrzywiła się. 
- Myślisz, że nie potrafię dotrzymać tajemnicy? Czuję się obrażona, sir. 
- To nie to. Po prostu wydaje mi się, że będzie najlepiej, jeśli nikt oprócz mnie nie 

będzie wiedział, co zaplanowałem. 

- Ale dopuściłeś Applegate'a i lorda Fry do tajemnicy protestowała. 
- Tylko częściowo. Wybacz, kochanie, lecz jestem przyzwyczajony załatwiać takie 

rzeczy samemu. Stary zwyczaj. 

- Ale teraz masz żonę - przypomniała mu. 
- Wierz mi, że jestem tego w pełni świadom. 
Gdy dwa dni później Harriet weszła na salę balową u Lambsdale'ów, usłyszała szmer 

zdumienia i wiedziała już, że czekają ją znów ogłupiające plotki. Doprowadzało ją to do 
wściekłości. 

Rodzice Gideona nie pojawili się dotychczas. Zaczęła się już niepokoić, czy jej list w 

ogóle dotarł albo czy stosunki między Gideonem a ojcem były tak złe, że hrabia nie chciał 
pomóc   synowi  nawet  w  sprawie  dotyczącej  życia   lub  śmierci.  A   może   hrabia  gorzej   się 
poczuł i nie mógł podróżować? Różne mogły być przyczyny, ale skutek był taki, że musiała 
zmierzyć się z problemem pojedynku sama. I absolutnie nie udawało jej się złamać uporu 
męża, który postanowił załatwić tę sprawę osobiście. 

Harriet stała wśród przyjaciół z Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk, 

gdy podeszła do niej Felicity. 

- Przyszedł Fry z Applegate'em - oznajmiła. - Widziałam ich przed chwilą. Myślę, że 

szukają twojego męża. 

Lady Youngstreet aż oczy zabłysły z wrażenia. 
- Tak, to na pewno to. Fry mówił, że będą dzisiaj poszukiwać Morlanda, żeby go 

zmusić do ustalenia czasu i miejsca spotkania. 

154

background image

- O Boże! - odezwała się bezradnie Harriet. 
- Muszę powiedzieć, że nigdy nie słyszałem o pojedynku, który miałby taką reklamę - 

stwierdził ktoś z grupy. - Bardzo dziwne.

Sir George, specjalista od kości udowych, był wyraźnie zaniepokojony. 
-   Muszą   być   ostrożni,   bo   władze   dowiedzą   się   o   czasie   i   miejscu   i   przyjdą   ich 

aresztować. 

- Dobry Boże! - szepnęła Harriet. 
Natychmiast wyobraziła sobie Gideona w więzieniu. Felicity uspokajająco poklepała 

ją po ramieniu. 

- Nie martw się, Harriet. Nie wierzę, żeby St. Justin rozpoczynał coś takiego i nie 

wiedział, jak odpowiednio zakończyć. 

- Tak mi właśnie mówił.-Harriet stanęła na palcach, szukając  wzrokiem Gideona. Był 

tak wysoki, że zwykle łatwo go by zauważyć. 

Stał na drugim końcu sali przy oknach. Harriet wydawało że obok niego zobaczyła 

czubek łysiny lorda Fry. Nagle przez tłum przeszedł szmer rozmów. Rozpoczął się w tamtym 
końcu sali i jak fala przetaczał się w kierunku Harriet. W miarę jak fala się zbliżała, pomruk 
był coraz głośniejszy. 

- O co chodzi? - spytała Harriet siostrę. - Co się dzieje? 
- Jeszcze nie wiem. Coś się stało. - Felicity stała wyczekująco. 
Sir George przemówił z miną znawcy. 
- Przypuszczam, że ustalono lokalizację. Pewnie zgodzili się na pistolety. Nikt już nie 

używa rapierów. Bardzo staromodne. Mogliby to wszystko urządzić na Drury Lane i zaprosić 
do teatru śmietankę towarzyską - podsumowała lady Youngstreet. 

Harriet ścisnęła rękę Felicity. 
- Co mam zrobić? Nie mogę pozwolić, żeby Gideon walczył w tym pojedynku. 
- Poczekaj spokojnie na to, co się stanie - poradziła jej siostra. 
Szmer rozmów był już coraz bliżej, prawie koło nich. Niektóre słowa słychać było 

wyraźnie. 

- Pojechał na kontynent... 
- ...nikomu ani słowa... 
- ...nawet służba nie wiedziała... 
- Ohydny tchórz... 
- ...zawsze mówiłem, że za ładny, żeby mu to wyszło na dobre. Bez charakteru... 
Ktoś nachylił się do lady Youngstreet. Słuchała uważnie, a potem odwróciła się, żeby 

przekazać  wiadomość  w swoim kręgu, zgromadzonym  wokół Harriet. Wszyscy  czekali  z 
zapartym tchem. 

- Morland uciekł na kontynent - oświadczyła lady Youngstreet. -Spakował walizki i 

znikł w nocy. Nie powiedział nic nawet służbie. Jego wierzyciele będą rano walić w drzwi. 

Wszyscy   pogrążyli   się   w   ożywionej   rozmowie.   Harriet   czuła   się   jak   ogłuszona. 

Usiłowała się porozumieć z lady Youngstreet. 

- To znaczy, że nie będzie pojedynku? 
-   Oczywiście,   że   nie.   Morland   okazał   się   tchórzem   i   uciekł   -   powiedziała   lady 

Youngstreet. - St. Justin wykurzył go z kraju. 

Sir George pokiwał głową z mądrą miną. 
- Zawsze mówiłem,  że  St. Justin  musiał  mieć  sporo rozsądku, żeby znieść  to,  co 

przeżył przez ostatnich kilka lat. 

- Na pewno wszystko, co o nim mówili, to kłamstwa - oświadczyła lady Youngstreet. - 

Nasza Harriet nigdy by za niego nie wyszła, gdyby to nie był człowiek z charakterem. 

Reszta zgodnie ją poparła. 
Harriet była tak uszczęśliwiona, że nie słyszała dobrze, co mówią.

155

background image

- Felicity, nie będzie pojedynku! 
- Wiem. - Siostra Harriet zaśmiała się. - Możesz przestać się kłócić z St. Justinem. Już 

po wszystkim. I jeśli się nie mylę, twojemu mężowi udało się przy okazji zmyć plamę na 
swoim honorze. Zdumiewające! 

- Nie było plamy na jego honorze - powiedziała automatycznie Harriet. - To były tylko 

plotki. 

- Tak, zdaje się, że teraz wszyscy tak uważają. - Felicity uśmiechnęła się. - Ciekawe, 

jak szybko ludzie mogą zmienić poglądy. Wszyscy wolą popierać zwycięzcę. Kiedy jutro 
rano St. Justin się obudzi, okaże się, że wszyscy za nim szaleją. 

Ale Harriet już nie słuchała. Zobaczyła, że ludzie się rozstępują i poprzez tłum, wprost 

do niej, idzie Gideon. Niektórzy usiłowali z nim porozmawiać, lecz on nie patrzył ani w 
prawo, ani w lewo. Rozradowany wzrok utkwił w Harriet i nie przestał się w nią wpatrywać 
do czasu, aż stanął przed nią i wziął ją za rękę. 

- Myślę, że będą zaraz grać walca. Czy ofiarujesz mi ten taniec, moja droga? 
- Och tak, Gideonie! - zawołała Harriet i padła mu w objęcia.
Roześmiał się triumfalnie, prowadząc ją na parkiet. 
Dużo   później,   siedząc   w   powozie   w   drodze   do   domu,   Harriet   mogła   nareszcie 

porozmawiać z mężem. Po raz pierwszy tego wieczoru byli sami. 

- Czy to już naprawdę po wszystkim, Gideonie? 
-   Na   to   wygląda.   Wymagało   to   od   Applegate'a   i   lorda   Fry   trochę   wysiłku,   żeby 

zbadać, co stało się z Morlandem. Udało im się dopiero dziś wieczorem.  Myślę, że byli 
rozczarowani, kiedy się dowiedzieli, że uciekł za granicę. Bardzo chcieli się wywiązać ze 
swego obowiązku sekundantów. 

Harriet przypatrywała mu się uważnie. 
- Powiedz mi, czy tak to cały czas planowałeś? Czy wiedziałeś, że Morland będzie 

wolał uciec niż się pojedynkować? 

Gideon wzruszył ramionami. 
- Taka możliwość od początku istniała. Wiedziałem, że jest tchórzem. 
- Powinieneś był mi powiedzieć, Gideonie. Tak się bałam. 
-   Nie   miałem   pewności,   czy   to   tak   zadziała.   Dlatego   ci   się   nie   zwierzałem.   Nie 

chciałem na próżno budzić w tobie nadziei. Istniała przecież możliwość, że jednak się z nim 
spotkam, i wiedziałem, że to cię martwi. 

Harriet miotała się między uczuciem ulgi a złością. 
- Życzyłabym sobie jednak, milordzie, żebyś omawiał mną różne sprawy. To bardzo 

denerwujące, tak nic nie wiedzieć. 

- Zrobiłem to, co uważałem za najlepsze, Harriet. 
-   Twoja   ocena   tego,   co   najlepsze,   nie   zawsze   pokrywa   się   z   moją   -   powiedziała 

stanowczo.   -   Jesteś   za   bardzo   przyzwyczajony,   że   możesz   robić   wszystko,   niczego   nie 
wyjaśniając. Musisz opanować te skłonności. 

Gideon uśmiechnął się lekko. 
- Czy chcesz,  moja  droga, spędzić  całą  noc na prawieniu  mi  kazań?  Ja osobiście 

chętnie bym robił coś innego. 

Harriet westchnęła, gdy powóz zatrzymał się przed domem. 
- Gdyby nie to, że czuję taką ulgę, bo jesteś bezpieczny, to... przysięgam, prawiłabym 

ci kazania całą noc, aż do rana. 

- Ale jestem bezpieczny - cedził wolno Gideon, gdy lokaj otwierał drzwi - a ty się 

uspokoiłaś. Więc darujemy sobie kazania i pójdziemy do łóżka, hm? 

Wychodząc z powozu Harriet spojrzała na męża krzywo. Wyszedł za nią. Wziął ją pod 

rękę i wprowadził na schody. Cały czas się uśmiechał. 

156

background image

Drzwi się otwarły i pojawił się w nich Owl. Jego smętna twarz wydawała się jeszcze 

bardziej ponura niż zwykle. 

- Dobry wieczór, milady, milordzie. 
Harriet przyjrzała mu się uważnie. 
- Czy ktoś umarł, Owl? 
- Nie, proszę pani. - Spojrzał na Gideona. - Mamy gości. 
- Gości? - Gideon przestał się uśmiechać. - Kto, u diabła, odwiedza nas o tej porze? 

Nie zapraszałem nikogo. 

- Pańscy rodzice przyjechali, sir. 
- Moi rodzice? - wybuchnął Gideon. - Do diabła! Co oni tu robią? 
Owl skierował wzrok na Harriet. 
- Powiedziano mi, że otrzymali zaproszenie od lady St. Justin, proszę pana. 
- Tak, rzeczywiście. - Harriet udała, że nie widzi, jak w Gideonie narasta furia. - 

Zaprosiłam ich, bo myślałam, że pomogą mi powstrzymać cię w tej sprawie z Morlandem.  

- Ty ich zaprosiłaś? Bez mojego pozwolenia? - spytał Gideon gniewnym tonem. 
- Zrobiłam to, co uważałam za najlepsze, milordzie. Jeśli ty mi różnych rzeczy nie 

mówisz, nie spodziewaj się, że ja ci będę mówiła o wszystkich drobiazgach. - Przeszła obok 
niego po schodach i poszła powitać teściów. 

Hrabia   i   hrabina   Hardcastle   siedzieli   w   bibliotece   przed   kominkiem.   Podano   im 

dzbanek z herbatą. Spojrzeli z niepokojem, gdy Harriet wpadła do biblioteki. Hrabia popatrzył 
najpierw   na   Harriet,   a   później   na   Gideona,   Zmierzył   syna   groźnym   wzrokiem,   a   ten 
odwzajemnił się równie strasznym spojrzeniem. 

- Dostaliśmy list - burknął Hardcastle. - Dotyczył dramatycznych wydarzeń grożących 

skandalem, rozlewem krwi, a może nawet i morderstwem. 

-

Psiakrew! - powiedział Gideon. - Harriet zawsze miała talent do pisania listów. 

157

background image

18

Dwie godziny później Gideon kopnął drzwi łączące jego sypialnię z sypialnią Harriet i 

wkroczył do pokoju. Był nastawiony bojowo.

Harriet   siedziała   w   łóżku,   oparta   o   poduszki.   Spodziewała   się   tej   konfrontacji. 

Zdawała sobie sprawę, że Gideon stara się trzymać swoje emocje na wodzy od chwili, gdy 
zastali   w   domu   jego   rodziców.   Próbował   się   zachowywać   przyzwoicie   w   stosunku   do 
hrabiego   i   swej   matki.   Zrelacjonował   im   nawet   ostatnie   wydarzenia,   co   ich   wyraźnie 
zaskoczyło. Było jednak zupełnie jasne, że nie będzie się tak zachowywał w stosunku do 
Harriet, co przerażało wszystkich oprócz niej. 

Oparł rękę na rzeźbionym filarku w nogach łóżka. Zdjął już ubranie, prócz spodni. 

Światło świec uwydatniało zarys jego szerokich ramion i piersi; oczy mu błyszczały. 

- Nie jestem z pani zadowolony, madame - powiedział ponuro.
- Widzę to, milordzie. 
- Jak śmiesz decydować sama o wysłaniu zaproszenia do moich rodziców? 
- Byłam załamana. Biegałeś po Londynie, planując pojedynek,   i nie chciałeś mnie 

słuchać. Musiałam znaleźć jakiś sposób, żeby cię powstrzymać. 

- Panowałem nad sytuacją - szalał  Gideon. Puścił filarek i podszedł bliżej. - Nad 

wszystkim, z wyjątkiem ciebie, jak się okazuje. Do licha, kobieto! Mężczyzna powinien być 
panem we własnym domu. 

- Przecież jesteś panem w tym domu. Przeważnie. - Harriet próbowała się uśmiechnąć 

pojednawczo.   -   Ale   od   czasu   do   czasu   pojawia   się   też   coś,   co   wymaga   i   ode   mnie 
zdecydowanej postawy. Byłeś taki uparty i nie chciałeś mnie słuchać. 

- Sprawa z Morlandem należała do mnie. 
-   Ale   dotyczyła   również   mnie,   Gideonie.   Przecież   wyzwałeś   go   na   pojedynek   ze 

względu na mnie. 

- To nie ma znaczenia. 
- Ależ ma. - Harriet podciągnęła kolana i objęła je rękami. Dotyczyło to tak samo 

mnie, jak i ciebie. Dlaczego tak się złościsz? 

- Wiesz, dlaczego. Nie porozumiałaś się ze mną, nim wezwałaś moich rodziców. - 

Głos Gideona był szorstki. - Nie chcę ich tutaj. Może zauważyłaś, że ledwie się do siebie 
odzywamy. Nie rozumiem, jak mogłaś sobie wyobrażać, że ich przyjazd coś pomoże. 

- Zależy im na tobie i wiedziałam, że się zmartwią, że chcesz ryzykować życie w 

pojedynku. 

- Zmartwią  się o mnie?  Do cholery,  jedyny powód, dla którego by się zmartwili, 

gdybym zginął w pojedynku, to ten, że wymarłaby linia. 

-   Jak   możesz   tak   mówić?   Widziałam   twarz   twojej   matki   dzisiaj   wieczorem,   gdy 

weszliśmy do biblioteki. Była bardzo tobą przejęta. 

158

background image

- Dobrze, zgadzam się, że moja matka być może jeszcze coś do mnie czuje. Ale ojciec 

tylko dlatego chce mnie widzieć żywego, żeby się doczekać wnuka. Nie łudź się, że poza tym 
interesuje go, co się ze mną dzieje. 

- Och, Gideonie, jestem pewna, że to nieprawda. - Harriet przyklękła i dotknęła jego 

ręki. - Obchodzisz swego ojca. On tylko jest tak samo uparty, arogancki i dumny jak ty. W 
dodatku jest dużo starszy i jeszcze bardziej się to w nim ugruntowało. 

- Nie mam jego lat, ale możesz mi wierzyć, że te cechy we mnie też się ugruntowały. 
- Bzdura. Jesteś bardziej tolerancyjny i elastyczny niż on. 
Gideon uniósł brwi. 
- Naprawdę? 
- Oczywiście. Spójrz tylko, jak mnie tolerujesz. 
- I to jest błąd - mruknął. - Byłem zbyt tolerancyjny dla ciebie, moja pani. 
- Gideon, chcę ci to uzmysłowić, posłuchaj. Jeśli chcesz być znów w przyjacielskich 

stosunkach z ojcem, musisz mu to ułatwić. On nie będzie wiedział, jak zburzyć mur, który 
wyrósł między wami przez ostatnie sześć lat. 

- A dlaczego ja mam się starać być z nim w przyjacielskich stosunkach? Przecież to on 

się ode mnie odwrócił. 

- Niezupełnie, Gideonie. Powierzył ci zarządzanie majątkami. 
- Nie miał wielkiego wyboru - odparował Gideon. - Jestem jedynym synem, jaki mu 

pozostał. 

- Nie zerwał zupełnie kontaktów - ciągnęła Harriet. - Odwiedzasz go dość często. 

Przypomnij sobie, jak popędziłeś do niego po naszej nocy w jaskini. 

- Mój ojciec wydaje tylko polecenia, abym go odwiedził, kiedy myśli, że umiera. 
- Może sądzi, że musi używać takiego podstępu, żeby cię wezwać? 
Gideon wpatrywał się w nią. 
- Boże drogi! Jakim cudem doszłaś do takiego wniosku? 
-   Połączyłam   różne   fakty   w   logiczną   całość.   Zauważ,   że   troska   o   zdrowie   nie 

przeszkodziła mu natychmiast ruszyć ci na ratunek. Przyjechał, bo interesuje go, co się z tobą 
dzieje.  

Wielkie dłonie Gideona zacisnęły się na jej ramionach. Pochylił się bliżej. 
- Mój ojciec nie przyjechał tu, żeby mnie ratować. Przyjechał bo zaalarmowałaś moją 

matkę i oboje pomyśleli, że zakończę linię hrabiów Hardcastle. To jest jedyny powód. I dosyć 
już mam tych bzdur. 

- Ja też. Chcę, żebyś mi obiecał, że będziesz grzeczny dla ojca. Daj mu szansę. 
- Nie chcę już rozmawiać o moim ojcu. Przyszedłem tu porozmawiać z tobą, moja 

pani. 

Harriet patrzyła wyczekująco. 
- O czym? 
-   O   twoich   obowiązkach   jako   mojej   żony.   Od   teraz   będziesz   ze   mną   omawiała 

ważniejsze decyzje, na przykład pomysł skontaktowania się z moimi rodzicami. Czy to jasne? 

-   Ubiję   z   tobą   interes,   milordzie.   Ja   będę   różne   sprawy   omawiała   z   tobą,   pod 

warunkiem,   że   ty   będziesz   omawiał   je   ze   mną.   Chcę   mieć   twoje   słowo   honoru,   że   w 
przyszłości będziesz ze mną dyskutował o takich sprawach, jak to głupie wyzwanie Morlanda 
na pojedynek. 

- Nie było pojedynku! Po co, do cholery, wciąż do tego wracasz?! 
- Bo cię znam, Gideonie. Wiem doskonale, że byłby pojedynek, gdyby Morland nie 

stchórzył i nie uciekł na kontynent. I gdyby coś się nie udało, mógłby cię zabić. Nie mogłam 
znieść tej myśli. 

Gideonowi nagle zabłysły oczy. 
- Dlatego, że mnie kochasz? 

159

background image

- Tak! - Harriet prawie krzyknęła. - Ile razy mam ci mówić, że cię kocham? 
- Myślę - powiedział  Gideon, kładąc ją na plecach  i układając się obok niej - że 

będziesz musiała mi to powtarzać wiele, wiele razy. I będziesz to musiała mówić do końca 
życia. 

- Doskonałe, milordzie. - Objęła go ramionami za szyję i przyciągnęła do siebie. - 

Kocham cię. 

- Pokaż mi, jak bardzo. - Jego ręce już były na jej ciele. 
Pokazała. Sześć lat temu Gideon zapomniał, co to znaczy kochać. Ale Harriet miała 

nadzieję, że jej mąż uczy się tego na nowo. 

Następnego   ranka   Gideon   zaraz   po   śniadaniu   zaszył   się   w   bibliotece.   Nie   był   w 

nastroju do zajmowania się rodzicami. Byli w domu i nic na to nie mógł poradzić. Przecież 
nie mógł ich wyrzucić. Stwierdził jednak, że skoro Harriet zaprosiła ich do Londynu, musi ich 
teraz sama zabawiać. Powiedział sobie, że ma inne, ważniejsze rzeczy na głowie. 

Siadł przy biurku i studiował ostateczną wersję swej listy podejrzanych. Wybranie 

nazwisk potencjalnych złodziei z list gości to wymagające wielkiej uwagi i nużące zajęcie. Na 
listach były dziesiątki nazwisk, co niekoniecznie znaczyło, że wszyscy przyjęli zaproszenia. 
W czasie sezonu pojawiały się osoby, za którymi ludzie szaleli i które były zapraszane na 
wszystkie wieczorki, bale i gry w karty. Z góry wiadomo było, że przyjdą tylko na najbardziej 
ekskluzywne imprezy. 

Gideon   miał   problem   ze   zorientowaniem   się,   kto   z   zaproszonych   gości   mógł 

uczestniczyć w danej imprezie. Nie wiedział, kto był obecnie modny, a kto nie, kto mógł 
przyjąć zaproszenie, a kto odrzucić. Przez ostatnie sześć lat zupełnie odstał od towarzystwa. 

Kiedy   raz   jeszcze   czytał   listę,   by   ją   uściślić,   otwarły   się   drzwi.   Do   biblioteki   z 

wahaniem wszedł ojciec i zatrzymał się. 

- Twoja żona powiedziała, że tu mogę cię znaleźć - powiedział Hardcastle. 
- Czy ojciec czegoś sobie życzy? 
- Chciałbym z tobą zamienić słowo, jeśli nie masz nic przeciwko temu.  
Gideon wzruszył ramionami. 
- Proszę usiąść. 
Hrabia przeszedł przez pokój i usadził się po drugiej stronic biurka. 
- Jesteś zajęty? 
- Mam problem, nad którym pracuję od kilku dni. 
- Aha. Cóż... - Hardcastle przebiegł wzrokiem po bibliotece i raz czy dwa chrząknął. - 

Jak widzę, nie wiedziałeś, że Harriet posłała po matkę i po mnie? 

- Nie, nie wiedziałem. 
Hardcastle spojrzał karcąco. 
- Ona chciała jak najlepiej, wiesz chyba? 
- Zareagowała zbyt histerycznie na sytuację, która była całkowicie 

pod kontrolą. 

- Mam nadzieję, że nie potraktowałeś jej zbyt ostro wczoraj wieczorem. Widziałem, że 

byłeś zdenerwowany. 

Gideon uniósł jedną brew. 
- Harriet i ja już omówiliśmy tę sprawę. Nie ma się o co niepokoić. 
- Do pioruna, człowieku! O co tu w ogóle chodziło? Pojedynek? Z Morlandem? Co cię 

opętało, żeby zaczynać z Morlandem? 

- Napastował Harriet w muzeum pana Humboldta. Uratowała się, bo uderzyła go w 

głowę wielkim kamieniem. Niestety, przeżył to, więc musiałem ja go wyzwać. Proste i jasne, 
tylko Harriet się za bardzo przejęła. 

- Morland napastował Harriet? - Hardcastle był wyraźnie pod wrażeniem. - Dlaczego, 

do diabła? 

160

background image

Gideon studiował listę gości, którą trzymał przed sobą. 
- Prawdopodobnie wiedział, że nie uwiedzie jej, tak jak Deirdre. - Odkreślił jedno z 

nazwisk na liście. 

- Deirdre? 
Zapanowała długa cisza. Gideon nie podnosił wzroku. Dalej odhaczał nazwiska. 
- Chcesz mi powiedzieć, że to Morland uwiódł Deirdre Rushton sześć lat temu? - 

spytał w końcu Hardcastle. 

- Tak. O  ile sobie przypominam,  wspominałem raz czy drugi, że miała  romans  z 

innym mężczyzną, a ja jej nawet nie tknąłem. 

- Tak, ale... 
- Ale ojciec myślał, że to ze mną miała dziecko - przerwał mu Gideon. - Zaprzeczałem 

temu kilka razy, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. 

- Była córką proboszcza... - W głosie ojca nie było agresji, tylko wielki smutek. - A 

przecież powiedziała gospodyni i swemu ojcu, że to było twoje dziecko. Po co by miała 
kłamać, jeśli chciała się zabić? 

- Sam się często nad tym zastanawiałem, ale Deirdre tyle 

razy wtedy kłamała, że to jedno kłamstwo więcej... 

Hardcastle zmarszczył brwi. 
- Czy wiedziałeś wtedy o jej romansie z Morlandem? 
- Sama mi powiedziała ostatniego wieczoru. Później, gdy było po wszystkim, nie było 

sposobu, żeby to udowodnić. Morland był  żonaty,  a jego biedna żona miała  i tak dosyć 
kłopotów. 

- Jego żona? Coś sobie przypominam. Takie smętne stworzenie bez wyrazu. 
- Mówili, że nie był dla niej zbyt miły - wspominał Gideon. - Nie widziałem sensu, 

żeby publicznie oskarżać go o uwiedzenie Deirdre. Nikt by mi nie uwierzył, a jego biedna, 
smutna żona miałaby jeszcze więcej zmartwień. 

-   Rozumiem.   Zauważyłem   wtedy,   że   nie   widuje   się   już   Morlanda   w   twoim 

towarzystwie, ale myślałem, że odwrócił się od ciebie jak wszyscy inni. A to ty zerwałeś tę 
znajomość 

- Tak. 
- To był trudny okres dla nas wszystkich - powiedział Hardcastle. 
- Twój brat zmarł kilka miesięcy wcześniej. Matka jeszcze nie doszła do siebie po tym 

szoku.  

- Ojciec też nie . powiedział chłodno Gideon. - Widziałem jasno, że już nigdy nie 

dojdzie. 

- To był mój pierworodny syn - powiedział powoli. - Przez długi czas mój jedyny. 

Przez kilka lat po jego urodzeniu twoja matka nie zachodziła w ciążę. Był wszystkim, co 
mieliśmy i  w dodatku był takim synem i dziedzicem, jakiego można sobie tylko wymarzyć. 
Chyba dlatego był uprzywilejowany, nawet gdy ty już się pojawiłeś. 

- I było jasne, że w oczach ojca nigdy nie zajmę jego miejsca. Odczułem to, sir. 
Hardcastle spojrzał na Gideona. 
- Jak już powiedziałem, strata Randala była wielkim szokiem, a potem jeszcze ten 

skandal ze śmiercią Deirdre. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się z tym pogodzić, synu. 

- Niewątpliwie. - Gideon spojrzał na swoje listy nazwisk. Przynajmniej na siebie nie 

wrzeszczymy,   pomyślał.   Po   raz   pierwszy   w   ogóle   rozmawiali   o   przeszłości   w   miarę 
rozsądnie. - Chciałbym o coś zapytać. Czy kiedykolwiek wierzył ojciec w te inne historie, o 
których szeptano? 

- Nie bądź idiotą. Oczywiście nigdy nie wierzyliśmy ani przez moment, żebyś miał 

coś wspólnego ze śmiercią  Randala. Przyznaję,  sądziłem,  że zachowałeś  się niegodnie w 

161

background image

stosunku do Deirdre Rushton, ale ani twoja matka, ani ja nawet przez chwilę nie uważaliśmy 
cię za mordercę. 

Gideon spojrzał ojcu w oczy i trochę się odprężył. 
- Cieszę się. - Nigdy nie był do końca pewien, które plotki rodzice słyszeli i w które 

wierzyli. Tyle ich było sześć lat temu, jedne gorsze od drugich. 

-   Nad   czym   pracujesz?   -   spytał   Hardcastle   po   chwili.   Gideon   zawahał   się,   lecz 

odpowiedział. 

- Szukam szefa tej szajki złodziei z jaskiń. 
- Pamiętam, jak mówiłeś, że to prawdopodobnie ktoś przyjmowany w towarzystwie, 

kto się też interesuje skamielinami. Wymieniałeś również mnie jako kandydata - mruknął 
Hardcastle. 

Gideon zobaczył w oczach ojca błysk ironii. 
- Pewnie ojciec przyjmie to z ulgą, że jest skreślony z listy podejrzanych. 
- Na jakiej podstawie? 
-   Takiej,   że   ostatnio   nie   bywa   w   towarzystwie.   Potrzebuję   kogoś,   kto   swobodnie 

porusza się po Londynie, bywa na przyjęciach i tak dalej... - wyjaśniał Gideon. - Ojciec z 
matką przez ostatnie lata żyli w Hardcastle House jak pustelnicy. 

- No wiesz, moje zdrowie... - Hrabia spojrzał na syna przenikliwie. 
- Jak podkreśliła wczoraj wieczorem Harriet, zdrowie nie przeszkodziło ojcu pognać 

do Londynu zaraz po otrzymaniu jej listu. 

- Ostatnio lepiej się czuję. 
- Niewątpliwie z powodu nadziei na wnuka. 
Hardcastle wzruszył ramionami. 
- Czas leci... Ta twoja lista jest dość długa. 
- Trudno jest ustalić, kto mógłby znać jaskinie w Upper Biddleton. Za każdym razem, 

gdy   pytam   w   klubie,   dowiaduję   się,   że   znowu   ktoś   się   zaczął   interesować   zbieraniem 
skamielin. Nie miałem pojęcia, że tyle osób fascynuje się starymi kośćmi. 

- Może mogę ci pomóc. W okresie, gdy się interesowałem skamielinami, znałem sporo 

kolekcjonerów. Mogę rozpoznać jakieś nazwiska na twojej liście. 

Gideon zawahał się, ale po chwili odwrócił listę tak, by ojciec mógł ją przestudiować. 
- Ciekawe- mówił Hardcastle, wodząc palcem po spisie nazwisk. - Jenkins i Donelly 

mogą   być   skreśleni.   O   ile   pamiętam,   rzadko   wyjeżdżają   z   Londynu   i   na   pewno   nie 
pojechaliby do tak mało popularnej miejscowości jak Upper Biddleton. Poza tym, mało się 
interesują skamielinami. 

Gideon   spojrzał   na   ojca,   a   potem   pochylił   się,   żeby   postawić   znaczek   przy   tych 

nazwiskach.  

- Świetnie - powiedział sztywno. 
-   A   czy   mógłbym   cię   spytać,   dlaczego   tak   koniecznie   chcesz   schwytać   tego 

tajemniczego człowieka? 

-   Jak   tylko   wrócimy   do   Upper   Biddleton,   Harriet   popędzi   do   swych   ukochanych 

jaskiń. Chcę mieć pewność, że będzie tam bezpieczna. Nie uspokoję się, póki ten ktoś, kto 
kieruje szajką, nie zostanie zatrzymany. Następnym razem Harriet może wpaść na takich, co 
podrzynają gardła, a nie tylko kradną. 

- Rozumiem. Uważasz, że szef bandy wróci do jaskiń? 
- Nie widzę powodu, dla którego nie miałby chcieć wrócić, gdy sprawa przycichnie. Z 

pewnością wie, że ja nie mogę siedzieć cały czas w Upper Biddleton i pilnować plaży. A 
wszystko świetnie działało, póki Harriet przypadkowo nie weszła do tej jaskini. Tak, myślę, 
że może spróbować jeszcze raz. 

Hardcastle ściągnął brwi. 

162

background image

- W takim razie zabierajmy się do pracy. - Spojrzał na dwa następne nazwiska na 

liście. - Restonville i Shedwick mają fortuny, których król Midas by się nie powstydził. Nie 
mają potrzeby uciekać się do takich metod. 

- W porządku. - Gideon skreślił jeszcze dwa nazwiska. 
Pracowali dalej przez jakiś czas, stopniowo skracając listę. Byli w połowie tej roboty, 

gdy do pokoju wpadły Harriet i lady Hardcastle, gotowe do wyjścia. Gideon wraz z ojcem 
uprzejmie wstali. 

- Chciałam was tylko zawiadomić, że idziemy na zakupy, milordzie - powiedziała 

Harriet od niechcenia. - Twoja matka życzy sobie obejrzeć najnowszą modę. 

- Koniecznie potrzebny mi nowy kapelusz i materiały na suknie - powiedziała lady 

Hardcastle, obdarzając Harriet lekkim uśmiechem. 

Wyraz   oczu   matki,   gdy   patrzyła   na   Harriet,   nie   uszedł   uwagi   Gideona.   Chyba 

oczarowała powoli i jego matkę, tak jak wszystkich innych. 

- Nic tak nie pozwala lepiej się poznać dwóm kobietom jak wyprawa na zakupy - 

ciągnęła radośnie Harriet. - Twoja matka i ja mamy wiele wspólnego, milordzie. 

Gideon uniósł brew. 
- Co, na przykład? 
- Ciebie, oczywiście. - Uśmiechnęła się. 
Wzrok lady Hardcastle wędrował niepewnie z męża na syna 
- Widzę, że jesteście zajęci. 
- Właśnie - odparł Hardcastle. - Przeglądamy listę podejrzanych. 
Harriet zdumiała się. 
- Podejrzanych? 
- Zapomniałem ojca przestrzec - jęknął Gideon - żeby nic o tym nie mówił. 
- O co chodzi z tymi podejrzanymi? - dopytywała się Harriet 
- Szukam kogoś, kto mógł zorganizować tę szajkę złodziei złapanych w jaskiniach - 

wyjaśnił   Gideon.   -   Mam   powody   sądzić,   że   jest   to   osoba   przyjmowana   w   najlepszych 
salonach. Musi to być również ktoś, kto sporo wie o jaskiniach w skałach. 

- Może kolekcjoner skamielin? 
Gideon niechętnie przytaknął. 
- Tak, całkiem możliwe. 
- Wspaniały pomysł. Kolekcjonerzy skamielin mogą być bezwzględni, mówiłam ci. - 

Oczy Harriet rozbłysły entuzjazmem. - Może mogę pomóc. Poznałam tu w Londynie wielu 
kolekcjonerów i kilku wydaje mi się bardzo niewyraźnych. 

Gideon uśmiechnął się ponuro. 
- Ty uważasz większość swoich kolegów za niegodnych zaufania. Nie sądzę, żeby 

twoja opinia pomogła nam zawęzić listę. W każdym razie możesz mi dać spis członków tego 
twojego Towarzystwa. Porównam go z moimi listami.  

- Oczywiście. Przygotuję to, jak tylko wrócimy z zakupów. 
Lady Hardcastle spojrzała na męża. 
- A kto jest na razie na tej liście? 
- Sporo ludzi. To długa lista. - odparł Hardcastle. 
- Mogę ją zobaczyć? - Lady Hardcastle popłynęła do biurka. 
Harriet przeszła za nią i spojrzała jej przez ramię. 
- Boże drogi! Jak możesz w ogóle znaleźć winnego wśród tylu podejrzanych? 
- To nie będzie łatwe - powiedział Gideon. - Proponuję, żebyście już obie poszły. My 

z ojcem będziemy nad tym pracować. 

Lady Hardcastle skrzywiła się, patrząc na listę. 
-   Nie   widzę   tu   Bryce'a   Morlanda.   O   ile   pamiętam,   nie   interesował   się   nigdy 

skamielinami, ale na pewno zna dobrze okolice Upper Biddleton. 

163

background image

Gideon spojrzał na matkę. 
- Rozważałem tę możliwość. Nie miałby żadnych skrupułów, żeby posunąć się do 

kradzieży, ale nie uważam, żeby to był on. Nawet gdyby był, to nie mamy się czym martwić, 
bo wyjechał z kraju. 

- Racja. - Lady Hardcastle dalej studiowała listę. - A Clive Rushton? Jego nazwiska 

też nie ma. Swego czasu był zapamiętałym zbieraczem. - Spojrzała na męża. - Jeśli dobrze 
pamiętam, to on cię wciągnął wtedy w to hobby, mój drogi. 

Zapanowała nieprzyjemna cisza. Hardcastle kręcił się niepewnie na krześle. 
- Był moim proboszczem. Miałby kierować gangiem złodziei? 
Gideon powoli usiadł. Patrzyli w zamyśleniu na matkę. 
- Umieściłem go z początku na liście, ale wykreśliłem, gdy zorientowałem się, że nie 

ma go na wielu listach gości w domach, 
które zostały obrabowane. Z tego też powodu wykreśliłem nazwisko Morlanda. Człowiek, 
którego   poszukuję,   jest   zapraszany   do   najbardziej   ekskluzywnych   salonów   śmietanki 
towarzyskiej. Rushton i Morland nie obracają się w tych kręgach. 

- Boże, przecież to nic nie znaczy - zauważyła lady Hardcastle. - Najlepsze domy 

pękają w szwach, gdy urządzany jest duży wieczorek  czy bal. Impreza  byłaby nieudana, 
gdyby nie było strasznego tłoku. Wprawdzie należy przy wejściu pokazywać zaproszenie, ale 
wiesz,   jak   to   jest.   Schody   i   hall   są   zwykłe   zatłoczone   przy   takich   okazjach.   Można   się 
prześlizgnąć. 

- Twoja matka ma rację - powiedziała prędko Harriet. - Jeśli ktoś jest odpowiednio 

ubrany i pojawi się razem z kimś  za proszonym,  śmiało  może  wejść do zatłoczonej  sali 
balowej. Kto w takim ścisku zauważy jednego dodatkowego gościa? 

Gideon stukał palcami w biurko. 
- Może masz rację. 
Hardcastle również zapalił się do tej możliwości. 
- Oczywiście, że mają rację. Przecież można nawet zaczekać aż będzie największy 

tłok, i wejść od strony ogrodu. Nikt by nie zauważył. 

-   Skoro   tak   -   mówił   szybko   Gideon   -   Rushton   jest   wciąż   prawdopodobnym 

kandydatem, Morland również. Do licha i jeszcze wielu innych. 

Hardcastle uniósł dłoń. 
-   Wciąż   jednak   ten,   kto   kierował   szajką,   musiał   dobrze   znać   jaskinie   z   Upper 

Biddleton. To pozwala skrócić listę. 

- Myślę, że tak. 
-   Możesz   zawsze   zwrócić   się   do   Harriet   albo   do   mnie,   jeśli   będziesz   jeszcze 

potrzebował   przewodnika   po   życiu   towarzyskim.   -   Lady   Hardcastle   uśmiechnęła   się, 
naciągając rękawiczki - Chodź, Harriet, musimy iść. Marzę, żeby znów pochodzić po Oxford 
Street. Była tam wspaniała francuska modystka, która robiła przepiękne czepki. 

- Tak, oczywiście - powiedziała uprzejmie Harriet. Patrzyła tęsknie na leżącą przed 

Gideonem listę. Było jasne, że wolałaby się zająć tym niż iść na zakupy. 

- A przy okazji- dodała lady Hardcastle, zatrzymując się   przy drzwiach - czas już, 

żeby Harriet wydała przyjęcie. - Pomogę jej. Zaproszenia zostaną wysłane dziś po południu. 
Nie róbcie żadnych planów na wtorkowy wieczór w przyszłym tygodniu. 

Gideon odczekał, aż Harriet i matka wyjdą z biblioteki i spojrzał na ojca siedzącego po 

drugiej stronie biurka. 

- Harriet chyba ma rację - powiedział wolno. 
- W czym? 
-   Może   częściej   powinienem   mówić   innym   o   swoich   planach   i   o   tym,   co   robię. 

Dzisiejszego ranka więcej się dowiedziałem na temat moich podejrzanych niż w ciągu kilku 
dni, kiedy siedziałem nad tym sam. 

164

background image

Hardcastle zachichotał. 
-   Nie   jesteś   jedynym,   który   się   ostatnio   paru   rzeczy   dowiedział.   A   teraz   mam 

propozycję. Może byśmy dziś po południu wpadli do kilku moich klubów? Mogę odnowić 
jakieś znajomości, popytać, i może nam się uda jeszcze skrócić listę. 

- Doskonale. 
Gideon   zdał   sobie   sprawę,   że   właśnie   zaakceptował   ojca   jako   wspólnika   w   tym 

przedsięwzięciu. Było to uczucie dziwne, ale nie nieprzyjemne. 

Gdy Gideon z ojcem weszli do klubu, rozległ się szmer zdziwienia. Kilku dawnych 

kolegów hrabiego kiwnęło głowami wyraźnie zadowolonych ze spotkania starego przyjaciela 
po tylu latach. Zanim zbliżył się do nich ktokolwiek inny, rzucili się do nich Applegate i Fry. 

-   Może   panowie   wypiją   z   nami   szklaneczkę   porto   -   radośnie   zaprosił   Applegate. 

Spojrzał   na   hrabiego.   -   Świętujemy   druzgocące   zwycięstwo   St.   Justina   nad   Morlandem. 
Przypuszczam, że pan o tym słyszał, Hardcastle. Opowiadają dzisiaj o tym w całym mieście. 
Ten tchórz wolał uciec na kontynent niż walczyć z pańskim synem. 

- Tak, słyszałem. 
- Muszę powiedzieć, że to rzuca zupełnie nowe światło na te nieprzyjemności sprzed 

sześciu lat - oświadczył Fry. Nachylił się konfidencjonalnie do hrabiego. - Widzi pan, lady St. 
Justin wyjaśniła nam co nieco na ten temat. 

- Ach tak? - Hardcastle wziął szklaneczkę porto. 
- A teraz ta historia z Morlandem dowodzi, że plotki z przeszłości były bez sensu - 

podsumował Fry. - St. Justin to nie tchórz i nie boi się stanąć w obronie honoru kobiety. W 
dodatku pokazał, że potrafi zachować się właściwie, kiedy trzeba. 

- Lady St. Justin zawsze tak twierdziła. - Applegate potrząsnął głową. - Wie pan, jak 

to jest z plotką. Okropna rzecz. 

Dołączyło do nich jeszcze kilku panów, którzy chcieli powitać Hardcastle'a. 
- Słyszeliśmy o Morlandzie - odezwał się jeden z nich. - Dobrze, że się go pozbyliśmy. 

Nigdy mu nie ufałem. W zeszłym roku miał chrapkę na moją córkę. Na pewno chciał położyć 
łapę na jej posagu. Głupia dziewczyna myślała, że jest w nim zakochana. Niełatwo było jej to 
wyperswadować. 

- Podobno - powiedział teraz jego towarzysz - kupił pan swojej małżonce fantastyczną 

klacz. Moja żona tak jej zazdrości, że też chce nowego konia. Zastanawiałem się, czy mógłby 
mi pan doradzić coś na czwartkowej aukcji w Tatersall's. 

- Nie planowałem udziału w czwartek -odpowiedział Gideon. 
Mężczyzna kiwnął głową, zaczerwieniony ze wstydu. 
- Rozumiem, oczywiście. Nie chciałem się narzucać. Myślałem tylko, że gdyby pan 

tam akurat był, mógłby mi pan szepnąć słówko.

Gideon zauważył ostrzegawcze spojrzenie ojca i wzruszył lekko ramionami. 
- Oczywiście, jeżeli będę w czwartek w Tattersall's, chętnie wskażę panu jednego czy 

drugiego konia, odpowiedniego dla małżonki.  

Rozmówca się rozpromienił. 
- Dziękuję. No, to będę się zbierał. Na pewno zobaczymy się wieczorem na balu u 

Urskinów.   Żona   mówi,   że   wypada   się   pokazać.   Mówi,   że   cały   świat   tam   będzie,   żeby 
zobaczyć pana i lady St. Justin. 

Cały świat, a w każdym razie śmietanka towarzyska, pokazała się tego wieczoru na 

sali balowej Urskinów. Od razu było wiadomo, że przyszli tu z powodu Gideona i Harriet. 
Lord  i lady  St. Justin   stali  się  główną  atrakcją  wieczoru,  a  obecność  hrabiego  i  hrabiny 
Hardcastle była dodatkowym powodem 
do dumy gospodyni. 

Effie   i   Adelajda   były   przejęte   i   niezwykle   uhonorowane   powiązaniami   z   tą 

najmodniejszą parą. Dla Felicity wszystko to było szalenie zabawne. Przy końcu wieczoru 

165

background image

Hardcastle odnalazł Gideona, stojącego przy oknie. Pierwszy raz od początku balu Gideon był 
sam i rozkoszował się chwilą samotności. 

-   Zdumiewające,   ilu   przyjaciół   masz   ostatnio.   -   Hardcastle   sączył   szampana, 

przyglądając się tłumowi. 

-   Prawda?   Wydaje   się,   że   jeśli   idzie   o   towarzystwo,   zmazałem   swoją   plamę   na 

honorze. Zawdzięczam to wszystko mojej nadzwyczajnej żonie. 

- Nie - powiedział Hardcastle z nieoczekiwaną stanowczością. - Dzięki swej małżonce 

odzyskałeś tylko reputację w oczach społeczeństwa. Ale twój honor zawsze był twój. I nigdy 
go nie zszargałeś. 

Gideon był tak zdumiony, że mało nie wypuścił kieliszka z ręki. Odwrócił się do ojca, 

nie wiedząc, co powiedzieć. 

- Dziękuję, sir - zdołał wydusić. 
-

Nie masz mi za co dziękować - mruknął hrabia. - Jestem dumny, że jesteś moim 
synem. 

166

background image

19

Następnego ranka Harriet była jeszcze w swojej sypialni, gdy przyszła do niej lady 

Hardcastle. Harriet odłożyła artykuł o historii naturalnej zamieszczony w magazynie, który 
niedawno kupiła. Uśmiechnęła się do teściowej.

- Dzień dobry, lady Hardcastle. Myślałam, że pani jeszcze śpi. Jest dopiero dziesiąta, a 

wczoraj tak późno wróciliśmy.

- Okropnie późno, prawda? Obawiam się, że przyzwyczaiłam się już do wiejskiego 

trybu życia. Trochę to potrwa, zanim znów będę się nadawać do późnego chodzenia do łóżka. 
- Lady Hardcastle przefrunęła do niewielkiego krzesełka przy oknie i lekko usiadła.

- Chciałam z tobą porozmawiać, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

- Oczywiście, proszę bardzo.

Lady Hardcastle uśmiechnęła się łagodnie.
- Nie wiem, jak mam zacząć. Myślę, że muszę zacząć od podziękowania.
Harriet się zdumiała.
- Za co?
- Jak to?  Za wszystko,  co zrobiłaś  dla Gideona, oczywiście.  A również  za to, co 

zrobiłaś dla mojego męża i dla mnie.

- Ależ nic nie zrobiłam - protestowała Harriet. - Naraziłam państwa niepotrzebnie na 

pośpieszną   wyprawę   do   nas,   a   przy   okazji   okropnie   zdenerwowałam   Gideona.   Jestem 
szczęśliwa,   że   się   to   wszystko   dobrze   skończyło.   Przy   odrobinie   szczęścia   wyjedziemy 
niedługo z Londynu do Upper Biddleton. Nie przepadam za miejskim życiem.

Lady Hardcastle wytwornie uniosła rękę.
- Nie zrozumiałaś mnie, moja droga. Dziękuję ci za coś znacznie ważniejszego niż 

wezwanie nas do Londynu. Dałaś mi z powrotem syna. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam 
ci się odwdzięczyć.

Harriet wpatrywała się w teściową.
- Lady Hardcastle, zapewniam, że przecenia mnie pani.
-   Nie.   Sześć   lat   temu,   po   śmierci   mojego   najstarszego   syna,   byłam   zrozpaczona, 

przygnębiona   jak   nigdy   w   życiu.   Nie   mogłam   się   z   tego   wyzwolić.   Mijały   miesiące. 
Przeprowadziliśmy   się   nawet   z   Upper   Biddleton   do   Hardcastle   House,   ponieważ   doktor 
uważał,   że   zmiana   może   mi   pomóc.   I   kiedy   w   końcu   zaczęłam   powracać   do   życia, 
dowiedziałam się, że niemalże straciłam drugiego syna.

- Musiało to być dla pani okropne - cicho powiedziała Harriet.
- Przez pewien czas mój mąż nie chciał nawet z nim rozmawiać ani wpuszczać do 

domu. Wszyscy oskarżali Gideona o okropne potraktowanie biednej  Deirdre Rushton. Po 
jakimś  czasie Gideon po prostu przestał zaprzeczać. Odwrócił się od nas wszystkich,  ale 
trudno go za to potępiać.

- Ale pani mąż powierzył mu zarządzanie majątkami Hardcastle'ów.
- Tak. Kiedy wystraszył się, że zdrowie go opuszcza, wezwał Gideona i wszystko mu 

przekazał. Myślałam, że to poprawi ich stosunki, ale tak nie było. Ile razy Gideon wszedł do 
domu, zawsze pokłócił się z ojcem.

167

background image

- Gideon jest uparty.
- Jego ojciec też. Pod pewnymi względami są bardzo podobni, chociaż się do tego nie 

przyznają. Muszę ci powiedzieć, że kiedy wczoraj zastałyśmy ich w bibliotece razem, o mało 
nie   popłakałam   się   z   radości.   Po   raz   pierwszy   od   sześciu   lat   widziałam   ich   spokojnie 
robiących coś razem. A wszystko dzięki tobie.

Harriet dotknęła jej ręki.
- Lady Hardcastle, to bardzo miłe z pani strony, ale zapewniam panią, że zrobiłam 

niewiele.

Dłoń lady Hardcastle zacisnęła się na ręce Harriet.
- Mój syn stał się tak nieznośny i niebezpieczny jak go nazywali: Potwór.
- Dobry Boże - powiedziała Harriet. - Nigdy nie był taki zły. Przede wszystkim był 

zawsze bardzo rozsądny. I bardzo miły dla mnie.

- Miły? - Lady Hardcastle była zdumiona. - On uwielbia ziemię, po której stąpasz.
Teraz Harriet spojrzała zdumiona, a później się roześmiała.
- Cóż za przesada! Owszem, przyznaję, że mi ulega, ale zapewniam panią, że mnie nie 

uwielbia.

- Jestem pewna, że się mylisz, Harriet.
Harriet stanowczo pokręciła głową.
- Nie, wcale nie. Sam mi powiedział, że zapomniał, co to znaczy kochać. Ożenił się ze 

mną, bo jest niezwykle honorowy i nie miał wyboru. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale to 
wszystko.

- Jesteście mężem i żoną- powiedziała twardo lady Hardcastle. - Widziałam, jak mój 

syn na ciebie patrzy. Założę się o brylanty Hardcastle'ów, że jesteście więcej niż dobrymi 
przyjaciółmi, moja droga.

Harriet się zaczerwieniła.
-   No,   oczywiście,   jest   między   nami   naturalny   pociąg,   jak   to   w   małżeństwie.   Ale 

niczego więcej w tym nie widzę.

Lady Hardcastle przypatrywała się jej dokładnie.
- Ale ty jesteś w nim zakochana, prawda?
Harriet zmarszczyła nos.
- Czy to tak widać?
- Oczywiście. Zauważyłam to od chwili, gdy cię poznałam. Myślę, że wszyscy inni też 

to widzą.

- O Boże... - Harriet westchnęła. - Tak się staram to ukrywać. Nie chcę zawstydzać 

Gideona publicznie. To bardzo niemodne w towarzystwie pokazywać takie uczucia między 
mężem a żoną.

Lady Hardcastle uniosła się, jakby była piórkiem, i nachyliła się, by uścisnąć Harriet.
- Nie sądzę, żeby mój syn kiedykolwiek mógł się przez ciebie wstydzić. Uwierzyłaś w 

niego, kiedy sądził, że nikt inny nie wierzy. Nigdy ci tego nie zapomni.

- Jest na swój sposób bardzo lojalny - ciepło stwierdziła Harriet. - Można na nim 

polegać. Bardzo podobałby się mojemu ojcu.

Lady Hardcastle podeszła do drzwi i jeszcze się na moment zatrzymała.
- Ludzie nazywali mego syna Potworem po tym, co zdarzyło się sześć lat temu. Jego 

figura i ta straszna blizna sprawiły, że przezwisko pozostało, i obawiam się, że do pewnego 
stopnia żył tak, żeby na nie zasługiwać. Ale twoje zaufanie i wiara w niego odmieniły go. 
Dziękuję ci za to z całego serca.

Lady Hardcastle wyfrunęła z pokoju i bardzo delikatnie zamknęła za sobą drzwi.
- Warto mieć taką okropną opinię - stwierdziła Adelajda na przyjęciu u St. Justinów. - 

Patrzcie na ten tłum. Harriet, moja droga, okazałaś się wspaniałą gospodynią. Gratuluję!

168

background image

- Rzeczywiście, Harriet. - Effie rozglądała się z zadowoleniem. Dom St. Justinów 

pękał w szwach. - Potworny ścisk. Wszystko będzie jutro w gazetach.

Felicity uśmiechnęła się do siostry.
- Śmiało możemy powiedzieć, że zdobyłaś dostateczną ogładę towarzyską, żeby nie 

kompromitować   St.   Justina   publicznie.   Nikt   nie   powie,   że   poślubił   nieodpowiednią 
gospodynię.

Harriet zrobiła do niej minę.
- Nie chcę, żeby któraś z was myślała, że sama to zrobiłam. Prawda jest taka, że lady 

Hardcastle wszystko zorganizowała. Ja jestem tylko bezgranicznie szczęśliwa, że wszyscy, 
którzy byli zaproszeni, przyszli.

- I jeszcze paru innych - zauważyła Felicity. - Nikt się nie mógł oprzeć. Ty i St. Justin 

zdobyliście uznanie całego towarzystwa przebojem. Na niego patrzą jak na cierpiącego przez 
lata   romantycznego   bohatera,   a  ty  jesteś   damą,   która  go  pokochała  mimo  jego  mrocznej 
przeszłości. Historia jak z gotyckiej powieści.

- Nie wiem nic o gotyckich romansach - powiedziała Effie - ale nie da się zaprzeczyć, 

że wy dwoje jesteście teraz w modzie. Wspaniały moment na wydanie takiego przyjęcia.

- Tak właśnie powiedziała lady Hardcastle - przyznała Harriet. - Ja będę szczęśliwa, 

jak się to skończy.

Pojawili się dwaj znajomi, bardzo przystojni młodzieńcy i ruszyli w stronę Felicity i 

jej rodziny.

Harriet nachyliła się do siostry.
- Nadchodzą adonisi.
Felicity uśmiechnęła się czarująco.
- Są bardzo atrakcyjną parą. Martwi mnie tylko, że wszystko robią razem. Ciekawi 

mnie, jak daleko się w tym posuwają.

- Felicity, doprawdy. - Effie zrobiła zgorszoną minę.
Harriet   stłumiła   chichot,   gdy  się   zbliżyli.   Poczekała,   aż   się   wszyscy   przywitają,   i 

wycofała   się,  wiedząc,   że  nie   odczują  jej   braku.  Bliźniacy   adonisi  interesowali   się  tylko 
Felicity, a Harriet miała ciekawsze rzeczy do roboty.

Gideon i jego rodzice po drugiej stronie przepełnionego salonu rozmawiali z jakąś 

parą, której Harriet nie znała. Pewnie jacyś przyjaciele lady i lorda Hardcastle. W pokoju 
zrobiło się gorąco. Harriet przez chwilę się wachlowała, ale zdecydowała wyjść do ogrodu, by 
zaczerpnąć świeżego powietrza. Kilka osób pokiwało do niej przyjacielsko, gdy przechodziła 
do   drzwi.   Po   kilku   minutach   była   w   hallu.   Owl   komenderował   sztabem   lokajów, 
roznoszących tace z szampanem i zakąskami. Kiwnął głową ponuro.

- Czy wszystko w porządku, Owl? - spytała Harriet.
-   Panujemy   w   tej   chwili   nad   sytuacją,   proszę   pani,   ale   tłum   jest   większy,   niż 

oczekiwaliśmy. Można tylko mieć nadzieję, że nie zabraknie szampana.

- Ojej - przeraziła się. - Czy to możliwe?
- Zawsze  istnieje  możliwość   katastrofy  przy  takich  uroczystościach,  proszę  pani  - 

odpowiedział Owl. - Oczywiście, zrobię, co mogę, żeby tego uniknąć.

- Oczywiście.
Harriet pobiegła korytarzem do tylnego wyjścia, ale zmieniła zamiar, gdy się nagle 

zorientowała, że obluźniła się jej podwiązka. Zdecydowała się iść na górę do swojej sypialni, 
żeby ją zawiązać. Na szczycie schodów skręciła w lewo i poszła dalej korytarzem. Nie było 
wątpliwości.   Podwiązka   zdecydowanie   się   rozwiązała,   a   pończocha   zaczęła   opadać.   Całe 
szczęście, że zauważyła to w porę. Byłoby okropne, gdyby pończocha spadła jej do kostki w 
czasie pierwszego przyjęcia.

W korytarzu było ciemniej niż zwykłe, stwierdziła. Ktoś zdmuchnął niektóre ze świec 

w kinkietach. Pewnie Owl starał się oszczędzać. Otworzyła drzwi do swojej sypialni i stanęła 

169

background image

jak wryta, kiedy zobaczyła, że nie jest całkowicie pogrążona w ciemności - na sekretarzyku 
paliła się świeca. Wiedziała, że jej tam nie zostawiła. Podeszła zaniepokojona, zastanawiając 
się, czy to pokojówka ją zapaliła.

Wtedy   zobaczyła   garbatą   postać,   pochyloną   nad   otwartą   szufladą.   W   sekundzie 

wiedziała, co się dzieje. Była to szuflada, gdzie trzymała swoją cenną skamielinę.

- Stój, złodzieju! - wrzasnęła. Ruszyła do przodu, dzierżąc swą jedyną broń, wachlarz. 

- Stój natychmiast! Jak śmiesz?

Ciemna figura uniosła się. Intruz zatrzasnął szufladę i obrócił się, skulony, przodem 

do Harriet. W świetle świec ujrzała wykrzywioną twarz pana Humboldta.

- Przekleństwo! - zasyczał. Skoczył do drzwi, przewracając Harriet. Upadła na dywan 

i oparła się o łóżko. Wyciągnęła rękę i natrafiła na nocnik. Schwyciła go i próbowała wstać.

- Co się tu, u diabła, dzieje? - grzmiał od drzwi Gideon. - Do pioruna, Harriet!
W tym momencie uciekający Humboldt wpadł prosto na Gideona, który złapał go za 

kark i odrzucił. Humboldt z jękiem zwinął się na dywanie.

- Dopilnuj go, Dobbs. - Gideon dwoma susami przeskoczył pokój, pochylił się i wziął 

Harriet w objęcia.

- W porządku? - spytał ochryple.
- Tak, tak, nic mi nie jest. - Westchnęła. - Dziękuję Bogu, że go złapałeś. Myślę, że 

chciał ukraść mój ząb.

- Raczej szukał pani klejnotów, lady St. Justin - powiedział od drzwi Dobbs. - A to 

chytrus. Nawet wygląda na złodzieja, co? Nie zawsze można ich rozpoznać po wyglądzie, 
oczywiście, ale ten gość wygląda na kryminalistę.

Gideon odwrócił się, trzymając Harriet w ramionach. Patrzyła na Humboldta, który 

powoli siadał na dywanie.

-   Naprawdę,   panie   Humboldt.   Jak   pan   mógł   tak   się   stoczyć?   Powinien   się   pan 

wstydzić.

Humboldt jęknął i pozwolił, żeby Dobbs go postawił.
-   Chodziłem   sobie   i   zgubiłem   się   tutaj.   Na   pewno   nie   miałem   zamiaru   ukraść 

klejnotów lady St. Justin. Po co mi biżuteria?

-   Jeśli   szukał   pan   biżuterii,   w   co   wątpię,   prawdopodobnie   miał   pan   zamiar   ją 

spieniężyć, żeby finansować swoją pasję kolekcjonera - stwierdziła Harriet.

Humboldt spojrzał na nią.
- To nieprawda. Dobrze, jeśli pani musi wiedzieć... Słyszałem plotki, że znalazła pani 

coś interesującego w jaskini w Upper Biddleton. Nie uwierzyłem w nie, oczywiście. Parę lat 
temu sam badałem dokładnie te jaskinie i wiem, że nic ważnego tam już nie ma. Jednak 
chciałem zobaczyć, czy przez przypadek nie natrafiła pani na coś.

- Ha! Wiedziałam!  - Harriet  z pogardą kiwnęła głową i popatrzyła  na Gideona. - 

Mówiłam ci cały czas, że kolekcjonerzy skamielin to bezwzględna banda.

- Tak, mówiłaś. - Gideon był zatroskany. - Jesteś pewna, że nic ci się nie stało?
-   Zupełnie   nic.   Możesz   mnie   postawić.   -   Harriet   poprawiła   sukienkę,   kiedy   mąż 

postawił ją na podłodze. Podwiązka zupełnie się rozwiązała i pończocha opadła.

- Jak tu dotarłeś na czas?
- Zatrudniłem   pana  Dobbsa,  żeby pilnował  tego   tłumu  dziś   wieczorem   - wyjaśnił 

Gideon. - Jak pamiętasz, zaprosiliśmy wszystkich podejrzanych z mojej listy. Postanowiłem 
nie ryzykować.

Harriet uśmiechnęła się promiennie.
- Cóż za wspaniały plan.
- Był, dopóki ty nie postanowiłaś pobiec na górę w nie odpowiednim momencie - 

odparował Gideon.

170

background image

- To tylko dowodzi, że powinieneś był mnie poinformować, milordzie. Mówiłam ci to 

nieraz. Można by pomyśleć, że się wreszcie nauczyłeś.

Gideon uniósł brew.
- Można by?
Nagle Harriet zdumiała się.
- Właśnie coś mi przyszło do głowy. Pan Humboldt nie był na naszej liście gości!
- Nie, nie był - zgodził się Gideon. - Co dowodzi, że obserwacje mojej matki na temat 

list gości były słuszne. W takim tłumie każdy, kto jest odpowiednio ubrany, może wejść. Jeśli 
jest sprytny.

Rozmowa przy śniadaniu następnego ranka dotyczyła schwytania Humboldta.
- Gwarantuję, że to wydarzenie będzie dzisiaj głównym tematem na mieście - mówiła 

rozbawiona lady Hardcastle do Harriet. - Wszyscy będą opowiadać, że lord i lady St. Justin 
znów zapewnili gościom wspaniałą rozrywkę. Wyobraźcie sobie. Wy oboje łapiecie złodzieja 
w najgorętszym momencie wieczoru.

- To wszystko jest w dzisiejszych gazetach - oznajmił Hardcastle z drugiego końca 

stołu.   Był   w   połowie   pliku   gazet.   -   Wspaniałe   sprawozdania.   Mówią,   że   Humboldt   jest 
hersztem bandy odpowiedzialnym za serię kradzieży z kilku ostatnich miesięcy.

- A St. Justin jest bohaterem, który zastawił pułapkę, by go schwytać - powiedziała 

Harriet, posyłając Gideonowi spojrzenie pełne uwielbienia. - Czy gazety o tym piszą?

Gideon popatrzył na nią groźnie z odległego krańca stołu.
- Mam nadzieję, że nie.
- Ależ tak. Tutaj jest.- Hardcastle odłożył jedną gazetę i wziął drugą. - Nazywają cię 

dzielnym i mądrym, mój chłopcze. I opisują, jak uratowałeś swoją panią przed złodziejem 
mordercą.

- Cudownie! - wykrzyknęła Harriet. - Cieszę się, że odpowiednio to przedstawili.
-   Pan   Humboldt   uciekał,   by   ratować   życie,   gdy   na   mnie     wpadł,   moja   droga   - 

tłumaczył żonie Gideon. - Nie widziałem, żeby usiłował kogoś mordować. To ty wyglądałaś 
groźnie. Nigdy nie zapomnę widoku ciebie z nocnikiem w ręku. Wyglądałaś zatrważająco.

- Myślałam, że chodzi mu o mój ząb - wyjaśniła Harriet.
-  Wniosek,   do   jakiego   doszedł   pan   Dobbs,  jest   następujący:   Humboldtowi   dawno 

skończyły   się   fundusze   na   utrzymywanie   muzeum   -   wyjaśniał   Gideon.   -   Uciekł   się   do 
kradzieży, żeby finansować zakupy następnych skamielin.

Harriet pokiwała głową.
- Kolekcjoner jest zdolny do wszystkiego, gdy jest bez wyjścia. Biedny pan Humboldt. 

Mam nadzieję, że nie będą dla niego zbyt surowi. W pewnym sensie rozumiem jego motywy.

- W każdym razie ugruntowałaś swoją opinię jako gospodyni - dodała lady Hardcastle 

z   satysfakcją.   -   Ludzie   z   towarzystwa   najbardziej   obawiają   się   nudy,   a   ty   im   znów 
zaprezentowałaś fascynujący spektakl.

Harriet już miała odpowiedzieć, gdy wszedł Owl z poranną pocztą na srebrnej tacy. 

List na wierzchu zaadresowany był do Harriet.

- Boże - powiedziała rozrywając pieczęć. - To od pani Stone. Ciekawe, czy coś się 

stało.

- Na pewno ktoś umarł po długich cierpieniach albo jakaś epidemia nawiedziła Upper 

Biddleton - skomentował Gideon. - Tylko takie wydarzenia mogłyby skłonić tę starą kobietę 
do napisania listu.

Harriet zignorowała go i przebiegła oczami krótką notatkę. Krzyknęła z przerażenia, 

gdy dotarło do niej, co czyta.

- Psiakrew!
Hrabia i jego żona spojrzeli zatroskani.

171

background image

- Czy coś się stało, moja droga? - spytał spokojnie Gideon między jednym a drugim 

kęsem bekonu.

- Wszystko! - Harriet wymachiwała listem. - Wszystko, co najgorsze. Tego się właśnie 

obawiałam.

Gideon, nieporuszony, przełknął bekon.
- Może nam powiesz, co to za wiadomość.
Harriet była tak przejęta, że z trudem mogła mówić.
-Pani Stone pisze, że ma podstawy sądzić, że jakiś zbieracz skamielin chodzi po moich 

jaskiniach. Widziała niedawno na plaży jakiegoś mężczyznę, a gdy go zobaczyła po raz drugi, 
niósł duży kawał kamienia.

Gideon odłożył grzankę.
- Pokaż mi ten list.
Harriet wręczyła mu kartkę.
- To już koniec. Ten ktoś mógł znaleźć kości, które pasowały do mojego zęba. Muszę 

natychmiast   wracać   do   Upper   Biddleton.   A   ty   musisz   posłać   wiadomość   do   kogoś   w 
Blackthorne Hall, sir. Nikt nie ma prawa wchodzić do mojej jaskini.

Gideon wpatrywał się w list.
- Nie wiedziałem, że pani Stone umie czytać i pisać.
- Była gospodynią u dwóch proboszczów - zauważyła lady Hardcastle. - Niewątpliwie 

czegoś się przez te lata nauczyła.

- Albo podyktowała to komuś we wsi - powiedział hrabia. - Zawsze tak robią.
Gideon położył list na stole.
- Poślę wiadomość do Blackthorne Hall, moja droga. Każdy, kto się będzie kręcił koło 

jaskiń, dostanie ostrzeżenie, że wkracza na teren prywatny. Czy to ci wystarczy?

Harriet potrząsnęła głową.
- Wszystko pięknie i ładnie, milordzie, ale czuję, że powinnam natychmiast wracać. 

Muszę się upewnić, że nikt nie znalazł resztek mojego stwora.

- Nie sądzę, żebyś koniecznie potrzebowała wracać i osobiście strzec swoich cennych 

skamielin - zaczął Gideon.

- A ja tak. - Harriet zerwała się od stołu. - Idę na górę od razu się pakować. O której 

możemy wyruszyć, milordzie?

Gideon spojrzał zagniewany.
-   Właśnie   powiedziałem,   że   nie   ma   takiego   pośpiechu   z   powrotem   do   Upper 

Biddleton.

- Ależ jest. Przecież  sam widziałeś,  jacy bezwzględni  są kolekcjonerzy.  Jeśli ktoś 

odkrył moją jaskinię, nie wystarczy go po prostu ostrzec. Znajdzie sposób, żeby się zakraść. 
Na pewno.

Hardcastle pokiwał głową.
- Kiedy kolekcjoner poczuje zapach starych kości, cholernie trudno go powstrzymać. 

Możemy tylko mieć nadzieję, że jeszcze nie odkrył tej jaskini Harriet.

Spojrzała na teścia z wdzięcznością.
- Dziękuję za zrozumienie, sir. Widzisz, Gideonie? Musimy natychmiast jechać.
Lady Hardcastle uśmiechnęła się do syna.
-  Nie  ma   powodu,  żebyście  nie   mogli   pojechać  do  Upper  Biddleton  na   parę  dni, 

zbadać sprawę. My z ojcem tu zostaniemy.

Gideon uniósł ręce, poddając się. Spojrzał wyrozumiale na Harriet.
- No dobrze, moja droga. Zacznij się pakować.
- Dziękuję ci, Gideonie. - Harriet pobiegła do drzwi. - Będę gotowa za godzinę.
Powóz   zajechał   na   podwórze   Blackthorne   Hall   krótko   po   dziewiątej   wieczorem. 

Gideon wiedział,  że bardzo to Harriet zmartwiło.  Chciała  biec prosto do skał i nawet to 

172

background image

zaproponowała. On jednak tym razem stanowczo sprzeciwił się pomysłowi żony. - Nie, nie 
będziesz   tam   chodziła   w   środku   nocy.   Twoje   drogie   jaskinie   mogą   zaczekać   do   rana   - 
zadecydował, a służba rzuciła się, żeby przygotować sypialnie i rozładować bagaż. Wchodząc 
po schodach, Harriet próbowała jeszcze oponować.

- To nie potrwa długo, milordzie. Wpadnę tylko na moment do jaskini upewnić się, że 

nikt nie ruszył moich kości.

Gideon objął ją ramieniem i zdecydowanie zaprowadził do sypialni.
- Jest za późno na taką wyprawę. Mieliśmy długą podróż i na pewno jesteś zmęczona.
- Wcale nie jestem zmęczona - zapewniła szybko.
- A ja jestem. - Stanął przed jej sypialnią i uwięził ją przy ścianie, opierając ręce po 

obu stronach jej głowy. - A jeśli nie jesteś, to powinnaś być. Idź spać, moja pani. Rano, jak 
już nie będzie przypływu, pójdziemy do twoich jaskiń.

Harriet westchnęła, niezadowolona.
- Dobrze, milordzie. Wiem, że powinnam być wdzięczna, bo byłeś bardzo uprzejmy i 

tak szybko mnie tu przywiozłeś. Rozumiem, że wcale ci się tu nie śpieszyło. To bardzo miło z 
twojej strony. W ogóle jesteś dla mnie bardzo dobry.

Gideon zgryzł w ustach przekleństwo.
- Idź do łóżka. Przyjdę do ciebie za chwilę.
- Myślałam, że jesteś zmęczony, milordzie.
- Nie do tego stopnia. - Gideon wyciągnął jedną rękę, otworzył za plecami Harriet 

drzwi do jej sypialni i delikatnie popchnął ją do środka. Zobaczył, że pokojówka już na nią 
czeka. Zamknął drzwi i poszedł do swojej sypialni.

Jej słowa dźwięczały mu w uszach. „Jesteś dla mnie bardzo dobry". Dobry? Gideon 

krótkim kiwnięciem głowy odprawił kamerdynera i zaczął odpinać koszulę. Zobaczył swoje 
odbicie w lustrze na gotowalni. Jego zdeformowana twarz patrzyła ironicznie.

Wcale nie był dobry dla Harriet. Właściwie zmusił ją do małżeństwa, wystawiał ją na 

pokaz w towarzystwie jak egzotyczne zwierzątko, naraził na niebezpieczeństwo ze strony 
Morlanda. W zamian ona dała mu miłość, pomogła odzyskać reputację i naprawić stosunki z 
rodzicami. Nie, nie był zbyt dobry dla  Harriet. Chciała tylko jego miłości, ale on powiedział, 
że tego jej dać nie może. „Sześć lat temu zapomniałem, co to znaczy kochać".

Ależ był idiotą!
Gideon zzuł buty, wyskoczył ze spodni, narzucił szybko czarny szlafrok i podszedł do 

drzwi łączących sypialnie. Gdy usłyszał, że Harriet odsyła pokojówkę, zapukał.

- Wejdź, Gideonie.
Otworzył drzwi i zobaczył, że Harriet siedzi w łóżku. Na głowie miała muślinowy 

czepeczek i trzymała książkę na kolanach. Na stoliku obok paliła się świeca. Gdy wchodził, 
uśmiechnęła się do niego swym ciepłym, radosnym uśmiechem.

- Harriet... - Nagle nie wiedział, co powiedzieć.
- Słucham, milordzie?
- Powiedziałem ci kiedyś, że jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką spotkałem.
- Tak, powiedziałeś, to było bardzo uprzejmie.
Gideon przymknął oczy w nagłej udręce.
-   Nie   powiedziałem   tego   przez   uprzejmość.   Powiedziałem   tak,   bo   to   prawda.   - 

Otworzył oczy. - Za każdym razem, gdy na ciebie patrzę, uświadamiam sobie, jaki jestem 
szczęśliwy.

- Jesteś? - Harriet spojrzała zdumiona i odłożyła książkę.
- Tak. - Gideon zbliżył się o krok do łóżka i zatrzymał się. - Dałaś mi więcej, niż sobie 

zdajesz sprawę, Harriet. A ja tylko bratem twoje dary. Wiem, że niewiele mogę ci dać w 
zamian.

173

background image

- To nieprawda, milordzie. - Odrzuciła przykrycie i wygramoliła się z łóżka. - Dałeś 

mi bardzo wiele. Złożyłeś mi przysięgę, której dotrzymasz. Traktujesz mnie uprzejmie i z 
szacunkiem. Czuję się przy tobie piękna, chociaż wiem, że nie jestem.

- Harriet...
- Jak możesz powiedzieć, że masz mało do zaoferowania? Nie znam mężczyzny, który 

miałby więcej i tak chojnie tym  obdarzał. - Podeszła do niego boso, drobna i wiotka, w 
batystowym   szlafroczku,   z   przekrzywionym   czepeczkiem   na   gęstych   włosach.   Oczy   jej 
błyszczały. Wyciągnęła ręce. Gideon przyciągnął ją do siebie, wdychając jej cudowny, ciepły, 
kobiecy zapach.

- Jesteś wszystkim, czego mogłem chcieć. Boże, nawet nie wiedziałem, jak bardzo 

potrzebuję twojej miłości, póki mi jej nie dałaś.

- Masz moją miłość, Gideonie. Zawsze będzie twoja - szepnęła, wtulona w jego pierś.
- Jesteś dla mnie taka dobra - szepnął. - Bardziej, niż zasługuję.
- Gideonie...
Porwał ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Ułożył na śnieżnobiałej pościeli i położył się 

obok niej. Obejmował ją jak cenny skarb, jakim dla niego w istocie była, delikatnie, ostrożnie, 
z bezmierną wdzięcznością.

Harriet otwierała się przed nim, jak kwiat otwiera się w słońcu. Gideon całował jej 

usta, czuł jej smak, a ręce odnajdywały piękne kobiece kształty ciała. Była taka miękka i 
czuła. Wszystko w niej rozpalało jego pragnienie. Gdy poczuł brzeg jej stopy na swojej łydce, 
jęknął.

- Gideon?
- Pragnę cię- mruczał. Pocałował jedną jej pierś, delikatnie ciągnąc sutek, aż Harriet 

wygięła się i przytuliła do niego. Wciąż go zdumiewały i zachwycały jej wspaniałe reakcje. 
Rozpalały w nim płomień, jakiego nic innego nie mogło rozpalić. Gdy nie mógł już znieść tej 
słodkiej udręki, ułożył się w kołysce, jaką tworzyły jej uda. Jego ręka wyczuła delikatne, 
wilgotne ciepło. Czekała na niego. Ta świadomość wyzwoliła w nim falę gorącej rozkoszy.

- Harriet. Moja słodka, kochana Harriet. - Znów całował jej usta, dotykał językiem jej 

warg i wsuwał się powoli w jej ciało. Poczuł rozkosz jak zwykle, gdy w nią wchodził. Czuł, 
jak się  wokół niego zaciska i wciąga go wciąż głębiej. Czuł się w niej bezpieczny. Nareszcie, 
przez nie kończącą się chwilę, był jej częścią.

Harriet owinęła nogi wokół niego, a paznokcie wpiła w ramiona męża. Przylgnęła do 

niego, uniosła się, by być bliżej, z taką samą namiętnością jak on. Mówiła mu o swej miłości, 
gdy doszła do szczytu, a jej ciało drżało w jego ramionach. Gideon trzymał ją mocno przy 
sobie, póki nie poczuł ostatnich delikatnych wstrząsów, i dopiero wtedy pozwolił sobie na 
długą ulgę, która nie miała początku ani końca.

Obudził   się   tuż   po   wschodzie   słońca   na   świecie,   który   był   znacznie   jaśniejszy   i 

spokojniejszy niż dawniej. Przez chwilę leżał bez ruchu, rozkoszując się odkryciem, którego 
dokonał w swym sercu ostatniej nocy. Kochał Harriet. Będzie ją kochał do końca życia.

Odwrócił się i wyciągnął do niej rękę; słowa w nim narastały.
Harriet nie było.

174

background image

20

Harriet trzymała lampę wysoko w górze i dokładnie badała jaskinię. Z wielką ulgą 

stwierdziła, że nie ma żadnych śladów używania tu przez kogoś pobijaka i dłuta. Skamieliny, 
które się tu znajdowały, w dalszym ciągu tutaj są, bezpiecznie uwięzione w kamieniu. Pełna 
zapału zawiesiła lampę na kołku w ścianie i wyciągnęła swój worek z narzędziami. Miała dziś 
rano doskonały nastrój i wiedziała dlaczego - przez te kilka dni było jej z Gideonem naprawdę 
wspaniale. 

Ostatniej nocy czuła, że jest mu jeszcze bliższa. Jego namiętność wzbogacona była o 

uczucie zdecydowanie głębsze niż sympatia. Nie wiedziała, czy on sobie z tego zdaje sprawę, 
ale ona czuła to całym sercem. Dziś rano obudziła się z przekonaniem, że Gideon wkrótce 
znów się nauczy miłości. Ta pewność napełniła ją takim szczęściem, że z energią ruszyła do 
pracy, gdy tylko skończył się przypływ. 

Z pobijakiem i dłutem w ręku Harriet powędrowała do miejsca, gdzie znalazła ząb 

olbrzymiego gada. Zdecydowała, że zacznie tutaj. Jeśli będzie miała szczęście, może znajdzie 
większy fragment szczęki. Przyłożyła dłuto do kamienia i zaczęła delikatnie odłupywać skałę. 

Zapewne   z   powodu   głośnego   uderzania   metalu   o   kamień   nie   usłyszała   nadejścia 

mężczyzny. Może była tak skoncentrowana na pracy, że nie zwróciła uwagi na przytłumione 
kroki, a może zbyt przyzwyczaiła się do traktowania tych jaskiń jako swojego prywatnego 
terenu. 

W każdym razie, gdy od strony wejścia rozległ się dźwięczny głos Clive'a Rushtona, 

Harriet z krzykiem wypuściła z rąk dłuto. 

- Liczyłem  na to, że pojawisz się w tych  jaskiniach zaraz po powrocie do Upper 

Biddleton. - Pokiwał głową z zimną satysfakcją. - To oczywiście ja wysłałem list, a nie pani 
Stone. Ona pojechała w odwiedziny do siostry. Bardzo szczęśliwie się złożyło. 

- Boże, ależ pan mnie wystraszył, sir. - Harriet odwróciła się. 
- Wiedziałem, że przybiegniesz natychmiast, sądząc, że twoje cenne skamieliny są 

zagrożone.   Nie   ma   to   jak   entuzjazm   prawdziwego   kolekcjonera.   Też   to   swego   czasu 
przeżywałem. 

Palce   Harriet   zacisnęły   się   na   drewnianym   pobijaku,   gdy   zauważyła,   że   Rushton 

trzyma w ręku wycelowany w nią pistolet. 

- Wielebny Rushton! Nie rozumiem. Czy pan zwariował? O co tu chodzi? 
-   O   wiele   rzeczy,   lady   St.   Justin.   Przeszłość,   teraźniejszość   i   przyszłość.   -   Oczy 

Rushtona płonęły jakimś strasznym ogniem. Patrzył na nią, jakby ją przymierzał do jakiegoś 
kręgu piekielnego. - To znaczy moją przeszłość, twoją teraźniejszość i moją przyszłość. Bo 
ty, moja droga, nie masz już przyszłości. 

- Proszę pana, niech pan odłoży pistolet. Pan zwariował. 
- Niektórzy tak uważają, ale oni nic nie rozumieją. 

175

background image

- Czego nie rozumieją? - Harriet starała się mówić spokojnym głosem. W jakiś dziwny 

sposób czuła, że jej jedynym ratunkiem jest nakłonienie Rushtona do mówienia. Nie miała 
pojęcia, co zrobi z tak pozyskanym czasem, ale liczyła na cud. 

-   Nie   rozumieją,   ile   mnie   kosztowało   wysiłku   zapewnienie   mojej   pięknej   Deirdre 

małżeństwa z St. Justinem - powiedział Rushton a w jego głosie brzmiała furia. - Musiałem 
poświęcić pierworodnego syna Hardcastle'ów. 

- Dobry Boże, to pan zabił brata Gideona? 
- To było proste. Jeździł na koniu po skarpie każdego ranka. Była to tylko kwestia 

przestraszenia jego konia strzałem z pistoletu pewnego zimowego dnia. - Wzrok Rushtona 
złagodniał, oddalił się, jakby widział coś zupełnie innego. - Koń się spłoszył, ale nie zrzucił 
jeźdźca. Podbiegłem do niego. Jego pan zorientował się co zamierzam. Zeskoczył z konia, ale 
było już za późno. Byłem za blisko. 

Harriet zrobiło się słabo. 
- Zepchnąłeś Randala ze skarpy, tak? Zamordowałeś go! 
Rushton kiwnął głową. 
- Jak powiedziałem to było proste. Pierworodny Hardcastle był już zaręczony z kimś 

innym, rozumiesz. Nigdy nie wykazywał zainteresowania moją piękną Deirdre. Ale młodszy 
syn tak. St. Justin nie mógł się jej oprzeć od chwili, gdy ją zobaczył na jej pierwszym balu - 
Wiedziałem, że chce ją mieć. Jak mógłby nie chcieć? Była taka urocza. 

-Ale ona go nie kochała, prawda? 
Twarz Rushtona przemieniła się we wściekłą maskę. 
- Ta idiotka mówiła, że nie może znieść jego widoku. Zmusiłem ją do przyjęcia jego 

oświadczyn. Twierdziła, że kocha kogoś innego. Kogoś, kogo nazywała pięknym aniołem. 

- Bryce'a Morlanda. 
- Nie wiedziałem,  kto to był,  i nic mnie  to nie obchodziło.  - Wykrzywił  twarz z 

pogardą. - Wiedziałem tylko, że ten człowiek był nikim W dodatku żonaty. I to z córką kupca. 
Oczywiście, nie miał ani własnych pieniędzy, ani tytułu. 

- A na tym panu zależało? Żeby Deirdre wyszła za kogoś z majątkiem i tytułem? 
Rushton zdumiał się. 
- Oczywiście. Była moim jedynym majątkiem, rozumiesz?   Jedyną rzeczą, za którą 

mogłem kupić z powrotem należne mi miejsce w świecie. Mógłbym mieć władzę i pieniądze, 
ale mój ojciec, ten nicpoń, przegrał wszystko w karty, gdy byłem chłopcem. Nigdy mu nie 
przebaczyłem, że tak przepuścił moją fortunę.

-   Więc   wymyślił   pan   inny   sposób,   żeby   zdobyć   bogactwo   i   status,   które   ojciec 

przegrał przy stoliku? 

Oczy Rushtona pociemniały. 
- Gdy Deirdre zaczęła rozkwitać na piękną kobietę, wiedziałem, że mogę jej użyć, aby 

oczarować syna jakiejś dobrej rodziny. Gdybym już był przez małżeństwo spokrewniony z 
odpowiednimi   ludźmi,   miałbym   dostęp   do   władzy   i   przywilejów,   jakie   można   mieć   za 
pieniądze. W końcu, byłbym teściem. Dzięki Deirdre mogłem zdobyć to, co chciałem. 

- Próbował pan posłużyć się córką. 
-   Miała   obowiązek   być   posłuszna   -   powiedział   gwałtownie   Rushton.   -   Była   zbyt 

piękna,   żeby   się   zmarnować   dla   mężczyzny,   który   nie   mógł   niczego   dać   rodzinie.   Ale 
nauczyłem ją rozsądku. Powiedziałem jej, że jak już wyjdzie za St. Justina, może mieć, kogo 
zechce. Nie była głupia. Zrozumiała. Powiedziała, że wyjdzie choćby za samego diabła, żeby 
tylko być w ramionach swojego anioła. 

- O Boże! - wyszeptała Harriet. 
-  Ale  wtedy wszystko   się  pokręciło.  -  Głos   Rushtona  podniósł   się  do  wściekłego 

krzyku. - Ta mała idiotka oddała się swojemu kochankowi, zanim poślubiła St. Justina. Była 

176

background image

w ciąży. To był bękart tego kochasia. Zorientowała się, że musi szybko uwieść St. Justina i 
przekonać go, że to jego dziecko. 

- Ale jej plan się nie powiódł, prawda? St. Justin wiedział, że coś jest nie w porządku. 
- Deirdre była głupia. Głupia idiotka. Wszystko popsuła. Przyszła i powiedziała mi, co 

się stało. Chciała pozbyć się dziecka. Ale na małżeństwo z St. Justinem było już za późno. Za 
dużo mu powiedziała. Nie mogłem uwierzyć, że była taka głupia. Pokłóciliśmy się. 

Harriet wzięła głęboki oddech, bo nagle coś ją oświeciło. 
- W gabinecie? 
- Tak. 
- I zabił ją pan, prawda? Zastrzelił ją pan, a potem postarał się, żeby to tak wyglądało, 

jakby się sama targnęła na życie. Dlatego nie było żadnego listu. Nie popełniła samobójstwa, 
tylko została zamordowana! Przez własnego ojca! 

- To był  wypadek!  - Rushton  dziko wytrzeszczył  oczy.  - Nie chciałem  jej  zabić! 

Krzyczała, że ucieknie ze swoim kochankiem. Złapałem pistolet ze ściany. Chciałem ją tylko 
nastraszyć. Ale on... Coś się stało. Powinna była słuchać ojca!! 

- Pan powinien być w domu wariatów. 
-   Och   nie,   lady   St.   Justin.  Nie   zwariowałem.   Jestem   przy   zdrowych   zmysłach.   - 

Rushton uśmiechnął się. - Jestem też bardzo sprytny. Kto zorganizował tę szajkę złodziei, 
która trzymała łupy w jaskiniach? 

- Pan? 
Rushton skinął głową. 
- Znałem je doskonale. Musiałem mieć pieniądze. Deirdre nie żyła i nie mogła już mi 

zapewnić przyszłości przez bogate małżeństwo, tak jak zawsze planowałem. 

- Więc znalazł pan inne źródło dochodów? 
- Kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, stwierdziłem, że w salonach Londynu jest 

mnóstwo skarbów. I to łatwych do zabrania. Z początku sam podbierałem jakiś drobiazg i 
szybko   sprzedawałem,   nim   zauważono   jego   brak.   Ale   potem   wpadłem   na   możliwość 
większych  zarobków. Zabrałoby to trochę czasu i wymagało miejsca do przechowywania 
towaru. Przypomniałem sobie o tych jaskiniach. 

- St. Justin złapał tę pana szajkę. 
- Przez ciebie - powiedział zimno Rushton. - Zrujnowałaś  moje nowe plany, tak jak 

niegdyś Deirdre stare. Poślubiłaś mężczyznę, który miał się ożenić z Deirdre. Uratowałaś go 
od kary, jaką miał znosić z powodu wyroku, który na niego zapadł w towarzystwie. Wszystko 
zniszczyłaś. 

Rushton uniósł pistolet. 
Harriet zaschło w ustach. Cofnęła się o krok, chociaż i tak nie miała dokąd uciekać. 

Jeśli nie trafi za pierwszym razem, może uda jej się dobiec do wyjścia jaskini, zanim znów 
załaduje pistolet lub ją schwyta. Wiedziała jednak, że szansa ucieczki jest niewielka. 

- Zabicie mnie niczego nie załatwi - szepnęła. Znów cofnęła się o krok. Słyszała, że 

pistolety bywają zawodne, chyba że używa się ich z bliska. Im dalej będzie stała od Rushtona, 
gdy ten naciśnie spust, tym większa szansa, że pierwszy strzał będzie chybiony. 

- Przeciwnie - mówił Rushton - załatwi bardzo dużo. Po pierwsze, będę pomszczony. 

A ponieważ twój mąż będzie oskarżony o to morderstwo, moja kochana Deirdre również 
będzie pomszczona. 

- To pan zabił swoją córkę, nie St. Justin. 
- Ale przez niego. On był winien - warknął Rushton. 
- Ludzie nigdy nie uwierzą, że mój mąż mnie zabił. St. Justin nigdy by mnie nie 

skrzywdził i wszyscy o tym wiedzą. 

- Nie, nie wiedzą. To prawda, że w tej chwili jest uznawany w towarzystwie. Jednak 

gdy   cię   znajdą   martwą   w   tych   jaskiniach,   ludzie   zaczną   się   zastanawiać,   czy   Potwór   z 

177

background image

Blackthorne Hall nie powrócił do dawnych zwyczajów. Sześć lat temu prędko się od niego 
odwrócili. Teraz też nie będzie inaczej. 

- To nieprawda. 
Rushton wzruszył ramionami i uniósł pistolet wyżej. 
- Powiedzą, że pewnie był zdradzany. Która kobieta nie poszukałaby sobie kochanka, 

gdyby była zmuszona co noc patrzeć na oszpeconą twarz Potwora z Blackthorne Hall. 

- Nie jest potworem. Nigdy nie był. Nie mów tak o nim! - Harriet nie wytrzymała. 

Rozwścieczona rzuciła w Rushtona pobijakiem. 

Uskoczył i pobijak uderzył w kamienną ścianę jaskini. Rushton odwrócił się szybko, 

raz jeszcze wycelował i... 

- Rushton! - Głos Gideona wstrząsnął ścianami jaskini, odbijając się echem. 
Jednym ruchem Rushton obrócił się i wystrzelił. Gideon zdążył się cofnąć z przejścia i 

kula trafiła w ścianę. 

- Gideon! - krzyknęła Harriet. 
Kula   uderzyła   w   skałę,   odłupując   kawał   kamienia.   Mimo   gradu   spadających 

odłamków Gideon rzucił się na Rushtona obalając go na ziemię. 

Przez   chwilę   walczyli,   kotłowali   się   na  kamiennym   podłożu.   Harriet   zauważyła   z 

przerażeniem, że ręka Rushtona sięga po dłuto, które upuściła. Uniósł rękę z dłutem, gdy 
Gideon wydostał się na wierzch. 

- Zabiję cię tak, jak zabiłem twojego brata. Miałeś się ożenić z Deirdre. Wszystko 

przepadło - krzyknął Rushton z wściekłością, kierując dłuto w oczy przeciwnika. W ostatniej 
chwili Gideon uchylił się przed tym ciosem. Potem złapał rękę Rushtona, przygwoździł do 
ziemi i wykręcił w przegubie, aż ten wypuścił dłuto. 

Gideon uniósł się, usiadł i z całej siły uderzył pięścią w szczękę przeciwnika. Rushton 

stracił przytomność. Przez moment Harriet nie mogła się ruszyć z miejsca. 

- Gideon! - Po chwili podbiegła i rzuciła się w jego objęcia. - O Boże, o Boże! 
Przyciągnął ją do siebie. 
- W porządku? 
- Tak. Słuchaj, on ją zabił. Zastrzelił Deirdre. 
- Tak. 
- I zamordował twojego brata. 
- Tak. Niech go piekło pochłonie!  
- I to on był przywódcą szajki złodziei. Biedny pan Humboldt. Musimy dopilnować, 

żeby go natychmiast zwolnili. 

- Zajmę się tym. 
- Gideonie, uratowałeś mi życie. - Harriet podniosła głowę, żeby nareszcie popatrzeć 

na   męża.   Trzymał   ją   tak   mocno,   że   ledwie   mogła   oddychać,   ale   wcale   jej   to   nie 
przeszkadzało. - Harriet, nigdy w życiu się bardziej nie bałem niż kilka 
minut temu, gdy zorientowałem się, że Rushton poszedł za tobą do jaskini. Nigdy, nigdy już 
mnie na nic takiego nie narażaj. Zrozumiano, moja pani? 

- Tak. Gideonie. 
Ujął   jej   twarz   w   dłonie.   W   jego   brązowych   oczach,   gdy   patrzył   na   nią   z   góry, 

malowało się zmęczenie przeżytym napięciem. 

- Co to ma, do diabła, znaczyć, żeby wychodzić z łóżka o takiej wczesnej porze? 
- Przypływ się skończył i nie mogłam spać - powiedziała cicho. - Chciałam koniecznie 

zacząć pracę. 

- Trzeba było mnie obudzić. Poszedłbym z tobą. 
- Na litość boską, Gideonie, chodziłam do tych jaskiń od lat. Nigdy nie były specjalnie 

niebezpieczne aż do teraz. 

178

background image

- Nigdy więcej sama do nich nie pójdziesz, jasne? Jeśli z jakichś powodów ja nie będę 

mógł iść z tobą, weźmiesz z sobą lokaja albo kogoś innego ze służby. Nigdy nie będziesz tu 
pracować sama. 

- Dobrze, Gideonie - powiedziała potulnie. - Jeśli to cię uspokoi... 
Znów ją przyciągnął i mocno przytulił. 
-   Jeszcze   nieprędko   się   uspokoję.   Nigdy   nie   zapomnę   widoku   Rushtona   z 

wycelowanym w ciebie pistoletem. Boże, Harriet, co ja bym zrobił, gdybym cię dziś stracił? 

-   Nie   wiem   -   powiedziała   stłumionym   na   jego   piersi   głosem   co   byś   zrobił. 

Brakowałoby ci mnie? 

- Brakowało ciebie? Brakowało? To nie jest odpowiednie słowo do opisania tego, co 

bym czuł. Do licha, Harriet! 

Harriet zdołała unieść głowę z jego piersi. Uśmiechnęła się 

do niego i serce jej zabiło. 

- Tak, milordzie? - Nagle jej wzrok padł na ścianę jaskini ponad jego ramieniem. - 

Och, mój Boże, Gideonie! Spójrz! 

Gideon puścił ją i obrócił się w mgnieniu oka, gotów do następnej walki. 

Zmarszczył się, widząc, że nikt nie stoi w wejściu. 

- Co takiego, Harriet? Co się stało? 
-   Popatrz   na   niego,   Gideonie.   -   Harriet   podeszła   dwa   kroki   do   ściany   jaskini, 

zafascynowana tym, co ujrzała. Pistolet Rushtona odstrzelił fragment skały, która odsłoniła 
ścianę na dużej przestrzeni. Odpadł kawał kamienia odsłaniając świeżą warstwę. 

W   odkrytym   fragmencie   ściany   ukazała   się   wtopiona   wspaniała   gmatwanina 

olbrzymich kości. Gigantyczne kości udowe, piszczele, kręgosłup i dziwna czaszka leżały 
razem jak w gnieździe. Widać też było fragment długiej szczęki. Harriet wydało się, że jest w 
niej zarys zębów, pasujących do tego, który znalazła wcześniej. Wszystko razem wyglądało, 
jakby to olbrzymie zwierzę ułożyło się dawno, dawno temu do snu i nigdy się nie obudziło. 

-   Popatrz   na   niego.   -   Harriet   wpatrywała   się   w   zastygłe   w   kamieniu   stworzenie. 

Przepełniona była grozą i nieporównywalną z niczym dumą odkrycia. - Nigdy nie widziałam 
ani nie czytałam o niczym takim, Gideonie. Czy nie jest wspaniały, taki olbrzymi potwór? 

Stojący za nią Gideon zaczął się śmiać. Był to grzmiący śmiech, odbijający się echem 

od kamiennych ścian. Harriet odwróciła się, zaskoczona. 

- Co w tym śmiesznego, milordzie? 
- Ty, oczywiście. I może ja? - Gideon szeroko uśmiechnął  się do niej, a w jego oczach 

malowała się czułość - Harriet, kocham cię. 

Słysząc to, zapomniała natychmiast o potworze w jaskini. Wpadła w ramiona Gideona 

i nie chciała ich opuścić. 

Hrabia i hrabina Hardcastle pojawili się z wizytą wczesną jesienią, tego samego dnia, 

kiedy wyszedł ostatni numer „Raportów Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk". 

Ogrody wokół Blackthorne Hall były wciąż pełne wczesnojesiennych kwiatów. Pałac, 

z   oknami   otwartymi   na   morskie   podmuchy,   był   oazą   spokoju.   Rozlegał   się   miły   szum 
domowej krzątaniny.  Nazajutrz, z okazji przyjazdu  Hardcastle'ów, miał się odbyć  bal, na 
który zostali zaproszeni wszyscy w promieniu kilku mil. 

Gideon   zaczynał   śniadanie,   gdy   nadeszła   poczta.   Nakładał   na   talerz   jajka   przy 

kredensie i z przyjemnością uświadomił sobie, że znów czuje się w Blackthorne Hall jak w 
domu, kiedy do pokoju wszedł Owl. Harriet dostrzegła leżący na tacy magazyn. 

- Przyszły „Raporty". - Zeskoczyła z krzesła i przebiegła przez pokój, żeby je złapać, 

nim Owl do niej podejdzie. 

Gideon spojrzał z dezaprobatą. 
-  Nie   ma   potrzeby  biec,   moja   droga.   Prosiłem   cię   tyle   razy,   żebyś   teraz   bardziej 

uważała. 

179

background image

Zaawansowana ciąża Harriet nie spowodowała bynajmniej zwolnienia tempa jej życia. 

Wciąż   poruszała   się   z   energią   i   entuzjazmem,   które   mogłyby   wykończyć   przeciętnego 
mężczyznę. Oczywiście, gdy zachowywała się tak w łóżku, było to niezwykle przyjemne, 
przypomniał sobie Gideon. Nie chciał jednak, by się przemęczała. Była mu zbyt droga. 

Musiał jej ostatnio pilnować bardziej niż zwykle. Nie miała pojęcia, jak powinna się 

zachowywać kobieta w jej stanie. Wczoraj rano usiłowała sama pójść do jaskiń. I to nie 
pierwszy raz. Tłumaczyła się, jak zwykle, że służba była zajęta. Gideon był zmuszony palnąć 
jej kazanie. Uświadomił sobie, że czeka go całe życie pełne takich kazań. 

- Jest tutaj! - krzyknęła Harriet, gdy usiadła z powrotem i otworzyła magazyn na spisie 

treści. - Opis wielkiego potwora z Upper Biddleton - autorka: Harriet, lady St. Justin. - Oczy 
jej błyszczały z przejęcia. - Nareszcie to wydrukowali, Gideonie. Teraz już wszyscy będą 
wiedzieli, że ten potwór z jaskini należy do mnie. 

Uśmiechnął się. 
- Gratuluję, moja droga. Sądzę, że i tak wszyscy wiedzieli. 
- Jestem skłonny się zgodzić. - Hardcastle spojrzał porozumiewawczo na żonę. 
Lady Hardcastle uśmiechnęła się do synowej. 
- Jestem dumna, mogąc powiedzieć, że znam odkrywcę takiego wspaniałego zbioru 

skamielin, moja droga. 

Harriet promieniała. 
-   Dziękuję.   Nie   mogę   się   doczekać,   kiedy   przyjdą   na   herbatę   Effie   i   Felicity.   - 

Przerzuciła   strony,   żeby   znaleźć   swój   artykuł.   -   One   chyba   nie   wierzyły,   że   to   będzie 
wydrukowane. 

- Śmiem twierdzić, że przez jakiś czas będzie to główny temat rozmów kolekcjonerów 

skamielin - powiedział hrabia. - Będzie wiele sporów na temat istnienia tak olbrzymiego gada. 
Wszyscy będą chcieli zobaczyć tego potwora. 

- Niech się sprzeczają - odparła Harriet, szczęśliwa. Popatrzyła na męża. - Ja wiem, że 

mój potwór jest bardzo rzadki i cenny. 

Gideon   znów   spojrzał   na   nią   z   drugiego   końca   stołu.   Można   się   było   zatopić   w 

miłości, jaką zobaczył w jej oczach. Po raz któryś zastanawiał się, jak mógł żyć przez tyle lat, 
zakopany w swojej ciemnej jamie. Przecież w tym ponurym okresie przed poznaniem Harriet 
po prostu wegetował. Nie odczuwał radości życia ani nie oczekiwał niczego w przyszłości, 
dopóki ona się nie pojawiła.  

Wydobyła go na światło dzienne, tak jak kości starożytnego potwora z jaskini. 
-Twój potwór bez ciebie byłby niczym, kochanie –powiedział miękko Gideon. - Byłby 

wciąż uwięziony w kamieniu. 

Dwa miesiące  później  Harriet  szczęśliwie  urodziła  zdrowego  syna.  Było  jasne, że 

maleństwo   będzie   miało   brązowe   oczy   ojca,   a   także   jego   wzrost   i   siłę.   Okazywało   też 
charakter   i   upór,   które   wszystkim   wydały   się   wyjątkowo   znajome.   Kiedy   Gideon   złożył 
wrzeszczące niemowlę w ramionach Harriet, uśmiechnęła się smutno. 

- Obawiam się, że razem stworzyliśmy  prawdziwego Potwora z Blackthorne  Hall, 

milordzie - powiedziała. - Posłuchaj, jak ryczy. 

Gideon roześmiał się, szczęśliwszy, niż mu się to kiedykolwiek wydawało możliwe. 
- Już ty poskromisz tę małą bestię, kochanie. Masz swoje sposoby na potwory.

180


Document Outline