background image

Merle

i Kamienne Światło
Kai Meyer

Merle
i Kamienne Światło

Przekład z języka niemieckiego Arkadiusz Stempin
VIDEOGRAF II Katowice

Kai Meyer
Merle

i Kamienne Światło
Przekład z języka niemieckiego Arkadiusz Stempin

VIDEOGRAF II Katowice
TYTUŁ ORYGINAŁU Das Steinerne Licht

REDAKCJA
Joanna Szewczyk

REDAKCJA TECHNICZNA Jerzy Kuśmierz
„GROSIK DLA DZIECKA"—Kupując książkę wydawnictwa Wdeograf II, pomagasz dzieciom 

i młodzieży niepełnosprawnej. Jeden grosz z każdej sprzedanej książki, 
opatrzonej tym logo, trafia do Fundacji F"omo-cy Dzieciom i Młodzieży 

Niepełnosprawnej im. św. Stanisława Kostki w Katowicach.
PROJEKT OKŁADKI Joachim Knoppe

KOREKTA Jacek Ulg
Elżbieta Spadzińska-Żak

SKŁAD I ŁAMANIE Ewa Mierzwa
Wydanie I, wrzesień 2006

Videograf II Sp. z o.o.
41-500 Chorzów, Al. Harcerska 3 C

tel.: (0-32) 348 31 33, 348 31 35
fax: (0-32) 348 31 25

office@videograf.pl
www.videograf.pl

Title of the original German edition: Das Steinerne Licht. Text © 2001 Kai Meyer
Original German edition: © 2002 Loewe vertag GmbH, Bindlach © Copyright for the 

Polish edition by Videograf II Sp. z o.o.
ISBN 83-7183-415-2 ISBN 978-83-7183-415-8

Spis treści
Syn Horusa............................................

Mistrz złodziejski................................... 32
Dzieci Lilith...........................................  53

Enklawa ................................................ 79
W uchu herolda..................................... 99

Los Junipy .............................................122
Zamach .................................................146

Dom serca .............................................182
Przebudzenie wojowników ....................227

Dryfujące zwłoki ...................................248
Przyjaciółki............................................267

Syn Horusa
W dole, pod szybującym w po-wietrzu obsydianowym lwem rozpościerała się kraina, 

która podobnie jak morze popiołów, zdawała się nie mieć końca. Czarna kamienna 
sylwetka niemal bez wysiłku mknęła pod gęstym puchem chmur. Siedzącej na 

grzbiecie lwa Merle zdawało się, że wystarczyłoby wyciągnąć do góry rękę, by 
musnąć puszystą pierzynę chmur.

Zanurzyła ręce w bujnej grzywie skrzydlatego lwa. Wprawdzie jego sierść, tak 
zresztą jak i całe ciało, była z kamienia, jednak obsydianowy włos był w dotyku 

miękki i elastyczny — to jedna z wielu tajemnic, które kryło w sobie masywne 
ciało Vermithraxa.

Na tej wysokości wiatr nieprzyjemnie smagał przeraźliwym chłodem. Przenikał 
czerwoną, ciężką pelerynę i sięgającą do kolan sukienkę, które Merle miała na 

sobie. Zresztą brzeg sukni podwinął się w locie, i obnażył jej kolana, 
wystawiając je na podmuchy zimnego wiatru. Gęsia skórka na nogach wydała się 

Merle po pewnym czasie tak oczywista, jak burczący z głodu żołądek i spowodowany 
wysokością i przenikliwym zimnem ból uszu. Dobrze, że przynajmniej miała na

nogach masywne buty, choć marne to było pocieszenie w obliczu rozpaczliwego 

background image

położenia i ciągnącego się poniżej bezkresnego pustkowia.

Przed dwoma dniami Merle wymknęła się na grzbiecie Vermithraxa ze swojego 
rodzinnego miasta, Wenecji. Przebiwszy się przez otaczający miasto pierścień 

wojsk egipskich, nierozłączna dwójka śmiałków kierowała się na północ. 
Przelatywali nad niekończącym się pustkowiem, nad wyludnionymi ruinami miast, 

które straszyły pogorzeliskami i spalonymi murami, nad opuszczonymi zagrodami 
chłopskimi obróconymi w perzynę przez armie faraona, nad wioskami, gdzie 

wałęsały się jedynie bezpańskie koty i psy. No i oczywiście nad miejscami, które 
wyglądały jak po przejściu nawałnicy.

Jedynie siły natury potrafiły się oprzeć brutalnej przemocy imperium. Łąki 
zazieleniły się, w zgliszczach pięły się ku górze kwitnące krzewy bzu, a na 

drzewach wyrastały soczyste, zielone liście. Jakby przyroda w swym pędzie do 
życia chciała sobie zadrwić z opuszczonych miast i osad.

— Jak długo jeszcze? — spytała gniewnie Merle. Głos Vermithraxa przypominał 
wydobywający się ze

studni głuchy pomruk.
— Licząc od dzisiejszego południa, pół dnia krócej. Merle nic już nie 

odpowiedziała. Czekała natomiast,
aż odezwie się w niej ten wewnętrzny głos, jak zwykle przychodzący jej w sukurs, 

gdy ogarniała ją niepewność. Głos pocieszenia i zachęty.
8

Ale Królowa Laguny milczała.
— Królowo! — krzyknęła Merle trwożliwie. Vermit-hrax zdążył się już 

przyzwyczaić, że Merle niekiedy rozmawia z kimś, kogo on nie widzi ani nie 
słyszy. Łatwo rozpoznawał też, kiedy jej słowa nie były skierowane do niego.

— Nie odpowiada? — zapytał po chwili.
— Myśli i zastanawia się — Merle bezwiednie wyszeptała te słowa. Królowa Laguny 

często posługiwała się jej głosem. Do tej arogancji dziewczynka zdążyła się już 
przyzwyczaić i nawet ją tolerowała, choć wypominała sobie własną uległość. Teraz 

jednak ucieszyła się na znak życia od Królowej.
— Nad czym się tak zastanawiasz? — spytała Merle.

— Nad kondycja was, ludzi — odpowiedziała Królowa i zaczęła mówić wewnętrznym 
głosem, który mogła słyszeć jedynie Merle. — Dlaczego aż tyle musiało się 

wydarzyć* I co takiego człowieka jak faraon pcha do... — wprawdzie nie mogła 
wskazać ręką na spustoszenia, jakie poczyniły egipskie wojska, ale Merle 

doskonale odgadła jej myśl.
— To on jest sprawcą wszystkiego? On, jako żyjący człowiek? Przecież był już 

martwy, zanim kapłani przywrócili mu życie.
— Sam fakt, że ktośpowraca do życia, wcałe nie musi oznaczać, iż zamieni ziemię 

w jedno wielkie pobojowisko, jakiego świat nie widział od wieków.
9

— Od wieków? — zdziwiła się Merle. — Czy toczyła się już w przeszłości wojna, w 
wyniku której udałoby się komuś zawojować cały świat? — Z wyjątkiem Wenecji, 

której dni zdawały się być policzone, od trzech dziesięcioleci jedynie królestwo 
cara opierało się skutecznie egipskiej nawałnicy. Inne kraje padły pod naporem 

armii mumii i chmar skarabeuszy.
— Tak. Przed tysiącami lat, w epoce przedoceanicz-nych cywilizacji.

Przedoceaniczne cywilizacje. Te słowa rozbrzmiewały w uszach Merle, choć głos 
Królowej już zamilkł. Uwolniwszy ją z rąk egipskiego szpiega, Merle żywiła 

przekonanie, iż ta niezwykła istota jest epigonem przedoceanicznych imperiów, o 
których legendarnej potędze rozprawiano do dziś. Ale Królowa zaprzeczała swojemu 

domniemanemu pochodzeniu. I Merle wierzyła jej słowom.
Nikt nie był w stanie wniknąć w tajemnicę istoty Królowej. Także Merle, choć od 

ucieczki z Wenecji połączył je wspólny los i tylko ona była tak blisko Królowej, 
jak nikt inny.

Otrząsnęła się z zamyślenia. Przywołując w myślach Wenecję, musiałaby 
nieuchronnie pomyśleć o Serafinie. A to w tej chwili sprawiało jej ból.

Z wysiłkiem spojrzała przed siebie spod czarnej grzywy lwa. Na horyzoncie 
wyrastały szczyty jakiegoś górskiego pasma. Zresztą od pewnego czasu krajobraz, 

który mijali, stawał się coraz bardziej górzysty.
10

Od domniemanego celu dzieliła ich niewielka odległość.
— Widzę śnieg!

— A cóż ty sobie myślałaś?! — wykrzyknął rozbawiony Vermithrax. — Przypatrz się 

background image

dobrze, na jakiej wysokości lecimy. Zanim dotrzemy na drugą stronę górskiego 

grzbietu, zimno da się nam mocno we znaki.
— Przecież ja jeszcze nigdy nie widziałam śniegu — odparła Merle. — Ludzie 

twierdzą, że od dziesięcioleci w Wenecji nie było zimy ani lata. Wiosna i jesień 
przeplatają się ze sobą.

— Więc niewiele zmieniło się od czasu, kiedy wtrącono mnie do wieży Campanile — 
Vermithrax znowu się zaśmiał. — Ludzie wciąż skarżą się na pogodę. Jak można 

tracić tyle energii na to, na co nie ma się żadnego wpływu?
Merle nie przyszła do głowy żadna rozsądna odpowiedź. Wtedy Królowa znów 

posłużyła się jej głosem.
— Vermithrax! Tam, przed nami, u podnóża gór... co to jest?

Merle zadrżała. I miała ochotę zdusić w sobie tę odrażającą siłę, której się 
poddawała. Mogła wyczuć te,n moment, kiedy Królowa ulatniała się. Wtedy 

natychmiast odpływała jej z głowy krew.
— Ja też to widzę — odrzekła. — Czy to stado ptaków?

Lew zamruczał: — Zbyt duże jak na stado ptaków...
ll

Mroczny cień, który niczym chmura unosił się nad górskim pasmem, miał wyraźnie 
zarysowane kontury. Na tle gigantycznych górskich skał, od których się 

odznaczał, nie wydawał się zbyt duży. Ale im byli bliżej, tym większe robił 
wrażenie. Bowiem wyglądało tak, jakby to on zbliżał się do nich.

— Uwaga! — krzyknął Vermithrax.
Raptownie obniżył lot, a Merle natychmiast poczuła, że przewracają się jej 

wnętrzności. Już chciała skarcić obsydianowego lwa, gdy nagle sama spostrzegła 
niewielkie punkciki wypełniające zarys zjawiska dostrzeżonego na horyzoncie. 

Jasne kropeczki migoczące w świetle zachodzącego słońca. Jakby na obraz 
przedstawiający krajobraz ktoś sypnął drobniutkie ziarenka złotego piasku.

— Słoneczne barki — powiedziała Królowa w myślach Merle.
„Teraz nas dopadli, pomyślała dziewczynka. Odcięli nam drogę. Któż by pomyślał, 

że nadal jesteśmy dla nich tak ważni?" Jasne, że Merle jest dla nich nosicielką 
Królowej, tej zbawczej istoty, która żyła ongiś w wodach laguny i chroniła 

Wenecję przed egipskimi zdobywcami. Ale to należało już do przeszłości. Teraz 
miasto znajdowało się w rękach tyrana.

— To przypadek, że ich napotkaliśmy — odrzekła w myślach Merle Królowa Laguny. — 
Mc nie wskazuje na to, że nas zauważyli.

12
Mroczny cień, który niczym chmura unosił się nad górskim pasmem, miał wyraźnie 

zarysowane kontury. Na tle gigantycznych górskich skał, od których się 
odznaczał, nie wydawał się zbyt duży. Ale im byli bliżej, tym większe robił 

wrażenie. Bowiem wyglądało tak, jakby to on zbliżał się do nich.
— Uwaga! — krzyknął Vermithrax.

Raptownie obniżył lot, a Merle natychmiast poczuła, że przewracają się jej 
wnętrzności. Już chciała skarcić obsydianowego lwa, gdy nagle sama spostrzegła 

niewielkie punkciki wypełniające zarys zjawiska dostrzeżonego na horyzoncie. 
Jasne kropeczki migoczące w świetle zachodzącego słońca. Jakby na obraz 

przedstawiający krajobraz ktoś sypnął drobniutkie ziarenka złotego piasku.
— Słoneczne barki — powiedziała Królowa w myślach Merle.

„Teraz nas dopadli, pomyślała dziewczynka. Odcięli nam drogę. Któż by pomyślał, 
że nadal jesteśmy dla nich tak ważni?" Jasne, że Merle jest dla nich nosicielką 

Królowej, tej zbawczej istoty, która żyła ongiś w wodach laguny i chroniła 
Wenecję przed egipskimi zdobywcami. Ale to należało już do przeszłości. Teraz 

miasto znajdowało się w rękach tyrana.
— To przypadek, że ich napotkaliśmy — odrzekła w myślach Merle Królowa Laguny. — 

Mc nie wskazuje na to, że nas zauważyli.
12

Merle musiała przyznać jej rację. Zresztą Egipcjanie tak szybko by ich nie 
dogonili. Nawet gdyby udało im się zaalarmować stacjonujące w pobliżu jednostki, 

nie mogliby oczekiwać, że uciekinierzy akurat skierują się w ich stronę.
— Ten potężny powietrzny statek to akumulator. Jedna wielka latająca fabryka 

mumii.
Vermithrax pędził teraz ponad wierzchołkami drzew. Tylko sporadycznie musiał 

wymijać wyrośnięte jodły czy świerki. Ale przez większość czasu leciał wprost na 
swojego przeciwnika.

— Może powinniśmy zboczyć — odrzekła Merle, próbując opanować lęk. Jednak serce 

background image

wciąż waliło jej jak młotem. Zesztywniałe nogi przypominały nieruchome kończyny 

lalki z gałganków.
Istotnie, to statek-akumulator. Prawdziwy akumulator. Jeszcze nigdy nie widziała 

fruwającej egipskiej fregaty. I właściwie wcale nie chciała jej widzieć. 
Wiedziała, co to są statki-akumulatory, a nawet znała istotę ich działania. 

Dobrze orientowała się, że każdą powietrzną fregatą dowodził budzący postrach 
Sfinks-Komandor.

Dość mroczne perspektywy.
— Przed nami jest rzeczywiście cała armia słonecznych barek, która otacza 

statek-akumulator — powiedział bez cienia emocji Vermithrax.
Teraz także i Merle rozpoznała wyraźnie, że dotychczasowe punkty na horyzoncie 

to najmniejsze latające jednostki egipskiej floty. Na pokładzie każdej słonecz-
13

nej barki było miejsce dla załogi wojowników-mumii oraz wysokiego rangą kapłana, 
który czarami i magią utrzymywał statek w powietrzu. Jeśli Egipcjanie mieliby 

rzeczywiście dostrzec Vermithraxa, to jedyną szansę przeżycia stwarzał szybki 
zachód słońca, gdyż wieczorem barki były coraz bardziej ociężałe, a po zmroku w 

ogóle nieprzydatne.
Ale w tej chwili krwista czerwień spływała jeszcze po górskich stokach i słońce 

w połowie kryło się za zachodnimi szczytami.
— Zboczmy z drogi — powtórzyła Merle, tym razem bardziej stanowczo. — Dlaczego 

nie zatoczymy wokół nich łuku?
— Jeśli się nie mylę — włączyła się Królowa, która posłużyła się ustami Merle, 

by usłyszał ją Vermithrax — statek-akumulator kieruje się na Wenecję, by wziąć 
udział w dużej bitwie.

— Pod warunkiem, że do takowej dojdzie — skwitowała Merle.
— Szybko się poddadzą — odparł lew. — Wenecjanie nigdy nie grzeszyli odwagą. Z 

wyjątkiem obecnych tutaj.
— Bardzo dziękuję.

— Vermithrax mówi prawdę. Prawdopodobnie nie dojdzie nawet do żadnej bitwy. Ale 
któż to wie, w jaki sposób armia imperium będzie obchodzić się z mieszkańcami 

miasta. Ostatecznie Wenecja przez trzydzieści lat grała faraonowi na nosie.
— Wyłącznie dzięki tobie!

14
— Aby was uratować.

Od statku-akumulatora dzieliła ich w tej chwili odległość najwyżej kilkuset 
metrów. Słoneczne barki patrolowały obszar położony wysoko nad nimi. Na 

pancerzach statków załamywały się promienie zachodzącego słońca, dzięki czemu 
flotylla jarzyła się czerwienią. Merle w duchu liczyła na to, że Vermithrax w 

locie koszącym przeleci nisko w cieniu wierzchołków drzew, stając się 
niewidocznym dla wojowników--mumii.

Statek-akumulator imponował wielkością. Wyglądał jak piramida o trzech ścianach 
i ściętym wierzchołku. Obwarowany strzelniczymi wieżyczkami, mieścił w sobie 

dość przestronny punkt obserwacyjny, do którego przylegały liczne dobudówki; im 
bliżej środka, tym wyższe, tak że same tworzyły rodzaj wierzchołka. W 

wieżyczkach Merle rozpoznała stojące postacie żołnierzy.
Las na tej wysokości stawał się coraz rzadszy. Głębokie bruzdy w ziemi 

świadczyły o stoczonych tu niegdyś ciężkich walkach. Nawet po tylu latach 
labirynt okopów i rowów strzelniczych nie zarósł całkowicie.

— Tu pochowani są ludzie — powiedziała niespodziewanie Królowa.
— Co?

— Obszar nad którym szybuje statek-akumulator, musi kryć w sobie groby wielu 
poległych. 'W przeciwnym razie ta latająca forteca nie krążyłaby tu tak 

dyskretnie.
15

Rzeczywiście, potężny kadłub fabryki mumii zawisł zupełnie w bezruchu nad łąką, 
której trawa z lekkością poddawała się podmuchowi wieczornego wiatru. W każdej 

innej sytuacji obraz ten symbolizowałby spokój i ciszę. Dziś jednak zakłócała ją 
obecność groźnego statku powietrznego. Szybował on tak nisko nad łąką, że między 

nim a powierzchnią ziemi zmieściłby się jedynie niewielki wenecki pałac.
— Ląduję — powiedział Vermithrax. — Nie lecimy już w cieniu drzew, istnieje 

niebezpieczeństwo, że zostaniemy natychmiast dostrzeżeni.
Nikt nie zaoponował. Obsydianowy lew wylądował na skraju lasu. Kiedy jego łapy 

dotknęły ziemi, dziewczynką mocno zatrzęsło. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo 

background image

bolą ją pośladki od długiej jazdy na kamiennym grzbiecie. Próbowała rozruszać 

kości, ale bez skutku.
— Nie schodzić — zakomenderowała Królowa. — Niewykluczone, że w ciągu sekundy 

trzeba będzie ponownie wzbić się do góry.
„Interesująca perspektywa", pomyślała Merle.

— Zaczyna się.
— Tak, właśnie widzę.

Vermithrax, którego wiedza o imperium i strategiach jego działania ograniczała 
się wyłącznie do tego, co opowiedziały mu Merle i Królowa po uwolnieniu go z 

więzienia-wieży na środku placu św. Marka, wydobył z siebie głębokie 
westchnienie. Lwia grzywa nastroszy-

16
Rzeczywiście, potężny kadłub fabryki mumii zawisł zupełnie w bezruchu nad łąką, 

której trawa z lekkością poddawała się podmuchowi wieczornego wiatru. W każdej 
innej sytuacji obraz ten symbolizowałby spokój i ciszę. Dziś jednak zakłócała ją 

obecność groźnego statku powietrznego. Szybował on tak nisko nad łąką, że między 
nim a powierzchnią ziemi zmieściłby się jedynie niewielki wenecki pałac.

— Ląduję — powiedział Vermithrax. — Nie lecimy już w cieniu drzew, istnieje 
niebezpieczeństwo, że zostaniemy natychmiast dostrzeżeni.

Nikt nie zaoponował. Obsydianowy lew wylądował na skraju lasu. Kiedy jego łapy 
dotknęły ziemi, dziewczynką mocno zatrzęsło. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo 

bolą ją pośladki od długiej jazdy na kamiennym grzbiecie. Próbowała rozruszać 
kości, ale bez skutku.

— Nie schodzić — zakomenderowała Królowa. — Niewykluczone, że w ciągu sekundy 
trzeba będzie ponownie wzbić się do góry.

„Interesująca perspektywa", pomyślała Merle.
— Zaczyna się.

— Tak, właśnie widzę.
Vermithrax, którego wiedza o imperium i strategiach jego działania ograniczała 

się wyłącznie do tego, co opowiedziały mu Merle i Królowa po uwolnieniu go z 
więzienia-wieży na środku placu św. Marka, wydobył z siebie głębokie 

westchnienie. Lwia grzywa nastroszy-
16

ła się. Wąsy stanęły równiutko na baczność, można je było niemal odmierzyć od 
linijki.

Wokół nich poczęły się dziać dziwne rzeczy. Najpierw na drzewach zaczęły więdnąć 
liście. I to w tak przyśpieszonym tempie, jakby jesień postanowiła nadejść kilka 

miesięcy przed czasem i to na dodatek w ciągu kilku minut. Liście żółkły, więdły 
i opadały na ziemię. Świerki, w cieniu których szukali schronienia, w mgnieniu 

oka traciły igły. Vermithrax i Merle w jednej chwili pokryli się brązowym 
nalotem.

Merle otrząsnęła się i wbiła wzrok w krążący nad nią statek-akumulator. 
Wprawdzie nie stała dokładnie pod pojazdem, ale na tyle blisko, że mogła 

dokładnie zobaczyć całe podwozie.
W jednej chwili olbrzymia powierzchnia powietrznego statku pokryła się 

przestrzennymi świetlistymi pasami o ciemnożóltawej barwie, biegnącymi wzdłuż i 
wszerz, czasem nierównymi i nie tworzącymi regularnego wzoru. Jedynie sam środek 

wypełniała ciemna powierzchnia w kształcie koła, prawie tak duża jak połowa 
placu św. Marka. Nagle zupełnie niespodziewanie zadrżała ziemia, jak podczas 

silnego trzęsienia ziemi. Merle musiała jeszcze mocniej uchwycić się 
obsydianowej grzywy lwa. Drzewa stojące w pobliżu zostały wyrwane z korzeniami. 

Upadając na prawo i lewo, przewracały następne. W powietrzu kłębiły się tumany 
kurzu, suchych liści i igieł. Przez dobrą chwilę Merle nie mogła nawet złapać 

oddechu. Kiedy prze-
17

stały jej łzawić oczy, zobaczyła, co się naprawdę wydarzyło.
Łąka, nad którą unosiła się fabryka mumii, zupełnie znikła. Pozostała po niej 

potężna wyrwa. Tak jakby ziemia została przeorana przez armię olbrzymich kretów. 
Jarząca siatka żółtawych pasów odłączyła się od podwozia statku, rozszczepiając 

się na niezliczoną ilość połyskujących snopów światła i haków w różnym 
kształcie. Ale wszystkie były skierowane w dół, w stronę zdewastowanej ziemi, i 

wyciągały z niej ludzkie zwłoki.
Ziemiste zwłoki poległych.

— Czyli w ten sposób pozyskują armie rekrutów — szepnął Vermithrax, a jego głos 

background image

brzmiał tak jakby lada moment miał z przerażenia zawisnąć w próżni.

Merle pociągnęła Vermithraxa za grzywę. Nie śledziła już tego, co rozgrywało się 
przed jej oczyma.

— Uciekajmy stąd! — krzyknęła.
— Nie! — sprzeciwiła się Królowa.

Ale Vermithrax podzielał zdanie Merle. Brać nogi za pas i uciekać. Zanim wpadnie 
się w wirujący strumień powietrza, w objęcia migoczącego haka i zostanie się 

wessanym do wnętrza fabryki-mumii, gdzie niewolnicy i maszyny tchną w nich inny 
rodzaj życia, naznaczony pokorą, posłuszeństwem i instynktem zabijania.

— Mocno się trzymać! — zaryczał. Królowa, posługując się głosem Merle, ponownie 
zaprotestowała, ale obsydianowy lew zignorował jej sprzeciw.

18
W oka mgnieniu wzbił się na silnych skrzydłach do góry. Jednocześnie wykonał 

raptowny zwrot, kierując się na wschód, w stronę zapadających ciemności. 
Gwałtownie ruszył przed siebie, nie zważając na słoneczne barki i wysokich 

kapłanów, którzy w tym momencie wlepili w niego oczy.
Merle aż do łokci zanurzyła ręce w lwiej grzywie, mocno wbijając palce w sierść. 

Pochyliła się głęboko i przylgnęła niemal całym ciałem do szyi Vermithraxa. W 
ten sposób zmniejszała opór powietrza oraz ryzyko trafienia egipskim pociskiem. 

Nie odważyła się spojrzeć za siebie. W końcu jednak odwróciła się i zobaczyła, 
że sześć słonecznych barek, otaczających do tej pory statek-akumulator, rzuciło 

się za nimi w pościg.
Plan Vermithraxa wyglądał na prosty, lecz samobójczy. Lew domyślał się, że 

powietrzna forteca uzbrojona jest po zęby, i że zastrzelenie skrzydlatego lwa 
nie będzie jej nastręczało większych trudności. Jeżeli jednak znajdzie się on w 

pobliżu barek, to ich komandorzy dwa razy zastanowią się, zanim wydadzą rozkaz 
zestrzelenia obiektu szybującego wśród własnych ludzi.

„Ten plan nie ma szans powodzenia", pomyślała Merle. Koncepcja Vermithraxa 
zdałaby egzamin, gdyby mieli do czynienia z normalnym przeciwnikiem, takim, 

którego skrzydlaty lew znał z okresu sprzed pobytu w weneckim więzieniu. 
Tymczasem na pokładzie słonecznych barek znajdowali się wojownicy-mumie. Zycie 

każdego z nich nie przedstawiało dla dowódz-
19

twa większej wartości, skoro nawet kapłana było ono gotowe poświecić „dla 
sprawy".

Vermithrax zaklął, kiedy przyszła mu do głowy ta sama myśl. W niewielkiej 
odległości od niego zaświstał w powietrzu drewniany pocisk wielkości ludzkiego 

ciała, wystrzelony z okienka kadłubu akumulatora. Ta powietrzna fabryka mumii, 
zbyt masywna, by podjąć pościg, dysponowała jednak podstępnym i dalekosiężnym 

uzbrojeniem.
Merle zrobiło się niedobrze, ponieważ Vermithrax dokonywał w powietrzu wciąż 

nowych zwrotów i niespodziewanych manewrów, o które wcale by go nie posądzała. 
Kamienne ciało to wznosiło się do góry, to znowuż opadało w dół, a wszystko w 

tak zawrotnym tempie, że Merle zupełnie straciła orientację, na jakiej są 
wysokości. Nawet Królowa milczała przejęta.

Merle obejrzała się za siebie. Lecieli niemal na wysokości platformy 
obserwacyjnej. W okienkach strzelniczych dostrzegła liczne postacie. Wśród nich 

te w szatach, z zawziętymi twarzami. Domyśliła się, że to wysocy kapłani.
Jeden z nich szczególnie zwrócił jej uwagę. Przewyższał pozostałych o głowę. Na 

sobie miał imponującą szatę, utkaną chyba ze szczerego złota. Ogoloną głowę 
zdobiła sieć złotawych pasków, przypominająca artystyczne rzeźbienia 

wygrawerowane na drogocennej broszce. Dłońmi obejmował okienka strzelnicze.
20

— Wezyr faraona — wyszeptała Królowa w myślach Merle. — Nazywa się Seth. 
Piastuje godność najwyższego kapłana Morusa.

— Seth? Czy to nie imię egipskiego boga?
— Kapłani Horusa nie grzeszyli skromnością. Merle odniosła wrażenie, że 

mężczyzna pomimo
znacznej odległości przeszywa ją wzrokiem na wylot. Przez chwilę zdawało jej 

się, że Królowa westchnęła z bólu w jej wnętrzu.
— Wszystko w porządku?

— Nie patrz mu w oczy, proszę.
W tym samym momencie przeleciał obok nich grad pocisków. Dwa z nich trafiły w 

lecące w ich pobliżu słoneczne barki. Jedna, dymiąc i zataczając spirale, 

background image

zaczęła spadać w dół. Druga niczym kamień spadła prosto na ziemię, gdzie stając 

w płomieniach, roztrzaskała się na drobne kawałki. Pozostałe natychmiast 
zawróciły, by nie dostać się pod ostrzał statku-aku-mulatora.

Właśnie tej szansy wyczekiwał Vermithrax.
Z dzikim okrzykiem rzucił się w dół. Merle krzyknęła przerażona, widząc, z jaką 

prędkością zbliżają się do ziemi. Oczyma wyobraźni widziała już siebie martwą, 
leżącą obok zgliszczy roztrzaskanej barki.

Ale dosłownie kilka metrów przed skalnym uskokiem Vermithrax wyhamował, 
przeleciał nad krawędzią pionowej skalnej ściany, opuścił się wzdłuż niej w dół, 

uciekając z linii strzału akumulatora. Teraz
21

siedziały mu na grzbiecie jedynie cztery barki, które lada moment powinny 
wyłonić się zza skalnej krawędzi.

Królowa Laguny zapomniała już o przeszywającym ją spojrzeniu wezyra. — Dobrze 
wiedziałam, dlaczego do naszego przedsięwzięcia wybrałam Vermithraxa.

— Bo nie miałaś innego wyboru — Merle zupełnie nie słyszała własnych słów. Wiatr 
wiejący z naprzeciwka wyrywał jej słowa z ust niczym skrawki papieru.

Królowa w jej wnętrzu śmiała się, co sprawiało Merle niesamowitą przyjemność. 
Jakby to ona sama śmiała się bez własnego udziału.

Lew uspokoił lot i ponownie przyjął pozycję poziomą. Przelatując teraz przez 
labirynt górskich szczelin, zorientował się, że jedna z nich była na tyle 

szeroka, że mogła posłużyć im za kryjówkę. Tym bardziej, że znowu dostali się 
pod ostrzał stalowych kul, tym razem wystrzeliwanych z dziobów słonecznych 

barek. Żadna z nich nie drasnęła ich jeszcze, choć kamienne odpryski spadały im 
ze wszystkich stron na głowę. Fontanny iskier tryskały z trafionych pociskami 

kamiennych ścian, zostawiając głębokie wyrwy.
Wąwóz nie był głęboki. Miał najwyżej siedem kroków. Zwężał się ku dołowi, 

podczas gdy ściany stały od siebie w odległości pozwalającej Vermithraxowi na 
rozpostarcie skrzydeł. Dwie barki ruszyły za nimi do wąwozu. Pozostałe dwie 

patrolowały skalny labirynt z góry, licząc na to, że obsydianowy lew wyłoni się
22

ze szczeliny. Ale on z łatwością ścinał ostre zakręty, podczas gdy długie barki 
przed każdym z nich musiały zwalniać, by z rozpędu nie zawadzić o skały.

W dole wąwozu płynął strumień. Jedna z odnóg górskiego jeziora. Po pewnym czasie 
strumień zamienił się w rwącą rzekę. Skalne ściany znajdowały się teraz w 

większej odległości od siebie, dając barkom większe pole manewru. Ale pierwotna 
przewaga Vermithraxa nie stopniała jeszcze, a i dwie pozostałe barki, 

patrolujące szczelinę od góry, również się nie pojawiły.
— Skoro chcemy przedostać się na drugą stronę górskiego grzbietu, nie możemy 

wiecznie lecieć tak nisko.
— Najpierw trzeba przeżyć, nieprawdaż?

— Próbuję jedynie ułożyć plan, nic więcej.
Merle nie mogła się skoncentrować. Nie przy tej zawrotnej prędkości. Cały czas 

czuła, że paraliżuje ją strach. Wprawdzie wymknęli się akumulatorowi, ale 
słoneczne barki w dalszym ciągu siedziały im na karku.

— Vermithrax! — Merle nachyliła się nad uchem lwa, próbując przekrzyczeć wiatr. 
— Dokąd teraz chcesz lecieć?

— Na Zachód słońca — odpowiedział lapidarnie. Po tonie jego głosu zorientowała 
się, jak bardzo jest zmęczony. Rzeczywiście, do tej pory nie przyszło jej do 

głowy, że także on może stracić siły.
Nurt rzeki stał się bardziej bystry. Merle zauważyła, że woda nie połyskiwała 

już czerwienią, tylko odbijała w swojej toni mroczne ściany skał. Także niebo 
zatra-

23
ciło swoją wcześniejszą jaskrawość, nabierając fioletowego odcienia.

Najchętniej krzyknęłaby teraz z radości. Vermit-hrax miał rację. Jego plan 
powiódł się. Wystrychnął Egipcjan na dudka. Słoneczne barki zniknęły. Merle 

wyobraziła sobie, jak powracają w żółwim tempie do macierzystego akumulatora, 
pozbawione światła słonecznego. Nieużyteczne jak kawałek złomu.

Rzeka płynęła teraz jeszcze bardziej wartkim, dzikim, a przede wszystkim 
głośniejszym nurtem. Wkrótce pokryła się szumiącą pianą. Przed nimi 

rozpościerała się mroczna ciemność.
Vermithrax z okrzykiem radości skoczył nad wodospadem, gdzie woda przez jakieś 

sto metrów spadała w dół. Nie obniżył lotu, tak że Merle widziała cały obszar 

background image

rozciągający się u stóp gór; lasy i łąki, nad którymi zapadała już noc. Lew 

frunął teraz leniwie poruszając skrzydłami. Merle w milczeniu oglądała 
krajobraz, a po chwili znowu odezwała się do Królowej.

— Co wiesz na temat Setha?
— Niewiele. Wyznawcy kultu Horusa przed trzydziestu laty przywrócili faraona do 

życia. Od tego czasu przysługuje im przywilej obsadzania stanowiska najwyższego 
kapłana. Zresztą Seth już nim był.

— Wcale nie wyglądał na tak starego.
— Nie. Ale jakie to ma znaczenie?

Merle zastanowiła się, jak wytłumaczyć Królowej, istocie nie podlegającej 
upływowi czasu, że na podsta-

24
wie wyglądu zewnętrznego można ocenić wiek. Jeśli ta reguła traciła swoje 

zastosowanie, mogło to oznaczać, że ktoś nie ujawnia swej prawdziwej twarzy albo 
też, wyglądając jak człowiek, nie jest nim w rzeczywistości. Przynajmniej nie 

śmiertelnikiem.
Ponieważ Merle nie kwapiła się do udzielenia wyjaśnień, Królowa dalej ciągnęła 

swój wywód:
— Kapłani Horusa dysponują wiełką władzą. Tak naprawdę rządy imperium spoczywają 

w ich rękach. Faraon to jedynie figurant.
— Ale to oznaczałoby, że Seth jako najwyższy kapłan, a ponadto wezyr faraona, w 

istocie...
— Jest prawdziwym władcą Egiptu.

— I świata.
— Niestety tak.

— Sądzisz, że jeszcze się z nim spotkamy?
— Lepiej się módl, żeby ta przyjemność nas ominęła.

— Do kogo? Do Królowej Laguny? Tak jak to czyni teraz cała Wenecja? — szybko 
pożałowała swoich słów. Ale było już za późno.

Przez kilka następnych godzin Królowa milczała i skryła się w najdalszym 
zakamarku Merle, w kokonie zimnych, obcych i boskich myśli.

Pasmo górskie pokonali na wschodzie, nie napotkawszy już więcej przeciwników.
Po pewnym czasie, dobrze po północy w szarawej poświacie odbijającej się w 

śniegu dostrzegli światła
25

księżyca i gwiazd. Dopiero teraz Vermithrax pozwolił sobie na krótką przerwę. 
Wylądował na półce skalnej szerokiej na tyle, że sam był w stanie się rozłożyć, 

a Merle mogła zejść z jego grzbietu.
Bolało ją niemal wszystko. Przez krótką chwilę wątpiła nawet, czy w ogóle będzie 

mogła stanąć na nogach. Czy przy każdym kroku nie odczuje bólu nadwerężonych 
kości i mięśni.

Rozejrzała się dookoła, wypatrując pościgu. Ale w panującej ciemności nie 
zauważyła niczego podejrzanego. Tylko jakiś drapieżny ptak szybował na 

horyzoncie. Sokół albo jastrząb.
W całej krainie rozpościerającej się u podnóża gór było głucho i pusto. Nie było 

słychać nawet zwierzęcego pisku czy trzepotu ptasich skrzydeł. Ogarnął ją lęk. 
Nagle z przerażeniem pojęła, że tam, w dole, nie ma życia. Nie ma ludzi i 

zwierząt, ba, nawet trupów. Tych ostatnich wcielili Egipcjanie do swojej armii, 
zapełniając własne galery, słoneczne barki, przykuwając do maszyn wojennych.

Merle usiadła na skraju półki skalnej i zamyślona wpatrywała się w dal. — 
Myślisz, że Lord Światf o nam pomoże? — Po raz pierwszy od kilku godzin zwróciła 

się bezpośrednio do Królowej. Ale nie oczekiwała odpowiedzi.
— Nie wiem, Wenecjanie źle obeszli się z jego posłańcem.

— Ale nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów.
26

— Dostrzegasz w tym jakąś różnicę?
— Nie — odpowiedziała przygnębiona Merle. — Nie bardzo.

— No właśnie.
— W każdym razie Lord Światło zaoferował pomoc w walce z imperium.

— Tak, ale zanim gwardia miejska zatłukła na śmierć jego posłańca. Ponadto 
zawieranie układów z piekłem nie leży w naturze ludzkiej.

Merle wykrzywiła twarz. — Ja słyszałam zupełnie inne historie. Ty rzeczywiście 
niewiele wiesz o nas, ludziach.

Położyła się i zamknęła oczy.

background image

W 1833 roku angielski naukowiec, profesor Bur-bridge odkrył, że piekło istnieje 

nie tylko w przekazie religijnym. Jest zjawiskiem najzupełniej realnym, kryjącym 
się we wnętrzu ziemi. Burbridge zorganizował w głąb piekła kilka ekspedycji. Z 

ostatniej powrócił jako jedyny z jej uczestników. Jego relacje były dobrze 
udokumentowane, i aż do wielkiej wojny uczono o nich w szkołach. Nie ulegało 

jednak najmniejszej wątpliwości, że do publikacji udostępniono tylko niewielką 
część jego odkryć. Według krążących pogłosek cała reszta była zbyt brutalna i 

przerażająca, by mogła zostać upubliczniona. Po ostatniej ekspedycji Burbridge'a 
nikt nie odważył się pójść w jego ślady. Dopiero po wybuchu wojny na 

powierzchnię ziemi przedostawały się kolejne dowody na istnienie piekła.
27

Wśród nich największego znaczenia nabierała propozycja owianego legendą władcy 
piekieł, Lorda Światło, gotowego do udzielenia Wenecjanom pomocy w walce z 

faraonem. Jednakże rada miejska w swojej arogancji odrzuciła tę propozycję. 
Zresztą Merle sama była świadkiem, jak osobisty wysłaniec Lorda Światło został 

zamordowany na placu św. Marka.
A teraz ona, Królowa Laguny i Vermithrax mieli w imieniu ludu weneckiego uprosić 

Lorda Światło, by udzielił miastu pomocy. Jeśli nawet ich misja miałaby się 
zakończyć powodzeniem, to wcale nie było pewne, czy uda im się zdążyć na czas. A 

któż mógł zagwarantować, że Lord Światło nie postąpi z nimi podobnie, jak to 
uczynili Wenecjanie z jego posłańcem?

Najgorsze jednak było to, iż nie mieli wyboru — mogli tylko pójść w ślady 
Burbrigde'a i zejść do piekła. I nikt, nawet Królowa, nie miał pojęcia, co tam 

zastaną.
Merle otworzyła oczy i spojrzała na śpiącego Vermi-thraxa. Sama czuła się 

potwornie zmęczona, a zarazem podekscytowana.
— Dlaczego on nam pomaga? — wyszeptała. — Ty jesteś Królową Laguny, więc w jakiś 

sposób pozostajesz związana z Wenecją. Chcesz chronić to, co do ciebie należy. 
Ale Vermithrax? Przecież on najnormal-niej w świecie mógłby powrócić do swoich 

krewnych w Afryce.
—Jeśliby ich tam jeszcze zastał. Imperium poszerzyło swoje granice nie tylko na 

północ.
28

— Myślisz, że mówiące lwy już nie żyją?
— Tego nie wiem — powiedziała Królowa ze smutkiem w głosie. — Całkiem możliwe, 

że przeniosły się gdzieś daleko, by zejść Egipcjanom z pola widzenia.
— I Vermithrax o tym wie?

— Możliwe, że się domyśla.
— W takim razie jesteśmy jego jedynymi przyjaciółmi. Jedynymi, jakich posiada. — 

Merle wyciągnęła rękę i pogłaskała kamienną łapę. Vermithrax wydał z siebie 
lekki pomruk, przewrócił się na drugą stronę i wyciągnął w jej stronę wszystkie 

cztery łapy. Jego wargi drżały przy każdym wydechu. Teraz Merle zauważyła, że 
gałki oczne pod powiekami ruszały się. Lew śnił.

Owinęła się szczelnie peleryną, chroniąc się przed podmuchami zimnego wiatru i 
przytuliła się mocno do Vermithraxa, który pochrapywał od czasu do czasu.

„Królowa jest tutaj, pomyślała, ponieważ ona i Wenecja w jakiś sposób są ze sobą 
złączone. Jedna bez drugiej nie może istnieć. Ale ja? Cóż ja właściwie tutaj 

robię?"
Najbliższe i zaufane osoby — Junipa, Serafin, mistrz Arcimboldo i oczywiście 

Unke, wszyscy oni pozostali w Wenecji, wystawieni na niebezpieczeństwo egipskiej 
inwazji. Merle była sierotą. Jako malutkie dziecko znaleziono ją w dryfującym po 

kanale koszu. Potem wychowywała się w sierocińcu. Myśl, że nie posiada rodziców, 
o których musiałaby się martwić, okazała się w tym momencie wyjątkowo 

uspokajająca.
29

Tak proste to jednak nie było. Kiedyś dowie się przecież, kim byli jej rodzice. 
Kiedyś. Z pewnością.

Zatopiona w myślach, wyciągnęła spod narzuty magiczne zwierciadło. Jego 
powierzchnię wypełniała woda, która nigdy nie wyciekała, niezależnie od tego, w 

jakiej pozycji by się je trzymało. Jeśli Merle zanurzała w nim rękę, czuła 
czasem, jak od środka jej palce delikatnie i ciepło obejmuje czyjaś tajemnicza 

dłoń. Zwierciadło leżało razem z nią w koszu, w którym ją znaleziono. To była 
jedyna rzecz łącząca ją z rodzicami. Jedyny ślad prowadzący do nich.

Ale we wnętrzu lustra znajdowało się coś jeszcze: mleczna zjawa, która uciekła z 

background image

jednego z magicznych luster mistrza Arcimbolda. Merle koniecznie chciała 

nawiązać z nią kontakt. Zastanawiała się, jak to zrobić. Serafin opowiedział 
jej, że zjawy z luster Arcimbolda były ludźmi, którym udało się przedostać z 

drugiego świata. Jednakże nie zdawali sobie sprawy z tego, iż tu przyjmują 
postać bezkształtnych zjaw, uwięzionych we wnętrzu luster.

— Serafin... — Merle westchnęła cicho.
Zaledwie się poznali, a już zostali rozdzieleni przez przyboczną gwardię 

miejskich rajców. Spędzili razem jedynie kilka ekscytujących i dramatycznych 
godzin, podczas których wyrwali z rąk egipskiego szpiega karafkę z esencją 

Królowej Laguny. I choć tak mało o sobie wiedzieli, bardzo za nim tęskniła.
Przywołując w myślach jego uśmiech, jego szelmowski błysk w oczach, zasnęła.

30
We śnie słyszała pisk jastrzębia. Obudził ją łagodny podmuch wiatru, muskający 

jej twarz, oraz zapach jastrzębich piór. Ale w pobliżu nie było nikogo. Chyba, 
że nieproszony gość skrył się w panujących jeszcze dookoła ciemnościach.

Mistrz złodziejski
Upłynęła już dobra chwila, od-kąd weneckie zegary wybiły północ. Miasto i wody 

laguny były pogrążone w głębokich ciemnościach. Uliczki świeciły pustkami. 
Jedynie bezpańskie koty, nie przejmujące się wiszącym nad miastem egipskim 

zagrożeniem, polowały w najlepsze.
Nad kanałem panowała przeraźliwa cisza. Serafin siedział na kamiennym brzegu i 

wymachiwał nogami. Podeszwami butów niemal muskał taflę wody. Wąska uliczka, 
którą tu doszedł i którą kanał zamykał z jednej strony, tonęła w ciemnościach.

Jeszcze niedawno spacerował tu z Merle, pokazując jej tajemnicze odbicia na 
powierzchni wody. Takie, których być nie powinno, i które pojawiały się jedynie 

między dwunastą a pierwszą w nocy. Na powierzchni wody odbijały się stojące nad 
brzegiem kanału domy. Ale to, co widzieli, nie było zgodne z rzeczywistością. W 

niektórych odbijających się w wodzie oknach paliło się światło, choć w 
rzeczywistości domy stały opuszczone i ciemne. Od czasu do czasu w wodzie 

pojawiały się też cienie ludzkich sylwetek, które naprawdę nie istniały. Nie w 
tej Wenecji, w której wy-

32
i.     ¦

chowali się Serafin i Merle. Tymczasem o istnieniu drugiej Wenecji, a nawet ich 
tuzinie, czy setce, krążyły po mieście pogłoski

Serfain posępnie skubał mały bochenek chleba, wrzucając okruchy do kanału. Ale 
ryby nie nadpływały, jakby nie chciały się skusić na taką przynętę. Odkąd 

trucizna egipskich kapłanów przepędziła z laguny jej Królową, widok pływających 
ryb należał do rzadkości. Zamiast nich panoszyły się tu algi. Nie tylko Serafin 

odnosił wrażenie, że rozrastają się one dosłownie z dnia na dzień. Ciemnozielone 
łodygi, bezkształtne, poprzekręcane jak przemoczone pajęczyny. Pozostawało 

jedynie mieć nadzieję, że nie są one spokrewnione z morskimi arachnidami, 
których nikt jeszcze nie widział, ale o których krążyły legendy, iż wyrastają z 

największych głębin Morza Śródziemnego, wśród ruin przedoceanicznych imperiów.
Serfin czuł się bardzo źle. Dobrze wiedział, że Merle uciekła z Wenecji na 

grzbiecie kamiennego lwa, za co był jej niezmiernie wdzięczny. Przynajmniej 
chwilowo nie groziło jej ze strony Egipcjan żadne niebezpieczeństwo. Oczywiście 

pod warunkiem, że udało jej się przedrzeć przez otaczający miasto pierścień 
imperium i nie zostać przechwyconą przez słoneczne barki.

Nie tylko groźba wiszącej nad miastem inwazji przysparzała mu trosk. Strach 
przed Egipcjanami paraliżował go, choć w zupełnie inny sposób. Z samą

33
nieuchronną militarną porażką Wenecji w starciu z faraonem już się przecież 

pogodził.
Gryzło go coś innego. Coś, co nie pozwalało mu zasnąć ani zaznać spokoju za 

dnia. Jego żołądek skurczył się i przypominał zahartowaną stalową kulę, 
uniemożliwiając jedzenie. Do zjedzenia każdego kęsa musiał się przełamywać. A to 

rzadko mu się udawało. Dryfujące teraz po wodzie okruchy chleba miały być jego 
kolacją.

Martwił się o Junipę. Dziewczynkę z lustrzanymi oczami. A także o Arcimbolda, 
starego mistrza z warsztatu luster w Kanale Odszczepieńców. To właśnie on 

sprowadził Junipę i Merle z sierocińca do swojego warsztatu i kształcił je na 
czeladniczki. I — jak się Serafin ostatnio dowiedział — zawarł porozumienie z 

Lordem Światło, by wydać mu Junipę.

background image

Chłopiec wypytał Arcimbolda o wszystkie szczegóły, a ten odpowiedział mu na 

większość pytań.
Mistrz sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie zaznał smaku gorzkiej porażki. 

Od lat jego warsztat w największej tajemnicy dostarczał Lordowi Światło 
magicznych luster. W tym celu wielokrotnie spotykał się z Talamarem, 

przedstawicielem władcy piekieł, przekazując w jego ręce kolejne dostawy. I 
kiedy pewnego dnia Talamar przedłożył mu szczególną ofertę, Arcimboldo przyjął 

ją, choć po długim wahaniu. W myśl zawartej umowy miał on za pomocą swoich 
magicznych luster przywrócić niewidomej Junipie wzrok.

34
Wydawać się mogło, że to wspaniałomyślny, szlachetny uczynek. Tym bardziej, że 

od chwili operacji Junipa z każdym dniem coraz lepiej dawała sobie radę. Ale to 
nie wszystko.

Lord Światło nie kierował się wobec kruchej dziewczynki miłością bliźniego. W 
tej kwestii Serafin musiał stawiać Arcimboldowi natrętne pytania, zanim uzyskał 

wyczerpującą odpowiedź.
— Dzięki lustrzanym oczom Junipa widzi także w ciemności — wyjaśnił mistrz przy 

filiżance herbaty, oświetlony promieniami księżyca wpadającymi do warsztatu 
przez okno w dachu. — To prawdopodobnie już wiesz od Merle. Ale to jeszcze nie 

wszystko.
— Nie wszystko? — spytał zirytowany Serafin.

— Magiczne szkło, wstawione w miejsce jej gałek ocznych, pozwoli jej kiedyś 
zobaczyć i wniknąć w inne światy. Lub mówiąc inaczej: w odbicia innych światów.

Dopiero po dobrej chwili Serafin odzyskał mowę.
— Również w światy, których odbicia ukazują się o północy na powierzchni 

niektórych kanałów?
— Znasz to zjawisko? Tak, w ten i inne światy. Junipa swoimi oczyma będzie mogła 

dostrzec ich mieszkańców, sama nie będąc widoczną. Będzie mogła przyglądać się 
cesarzom i królom, którzy, ukryci w komnatach, podejmują ważne decyzje. Będzie 

widziała odbijające się w wodach oceanu, załadowane
35

towarami statki. Oczy dadzą jej potężną władzę. I dlatego zainteresował się nią 
Lord Światło.

— By móc kontrolować świat, nieprawdaż? O to mu chodzi. Nie tylko chce wiedzieć, 
co rozgrywa się na tym świecie. Nie ustanie w zabiegach, dopóki nie wydrze 

tajemnic wszystkim światom.
— Lord Światło jest niezwykle ciekawy. Może nazwijmy to inaczej: głodny wiedzy. 

Albo wykazuje zainteresowanie.
— Raczej jest zły i bez skrupułów — odparł Serafin ze złością. — Wykorzystuje 

Junipę. Ta dziewczyna jest tak szczęśliwa, że odzyskała wzrok. Nie ma pojęcia, 
co się za tym kryje.

— Wie, dobrze wie — zaoponował Arcimboldo. — Rozmawiałem z nią o tym. Wie, jakie 
zdolności w przyszłości będzie miała. I odnoszę wrażenie, że w międzyczasie 

wszystko już zaakceptowała.
— A miała jakiś wybór?

— Lord Światło nie pozostawia nam żadnego wyboru. Także i mnie. Gdyby nie jego 
złoto, już dawno musiałbym zamknąć warsztat. To on, od kiedy wyrzucono mnie z 

gildii, kupuje ode mnie więcej luster niż ktokolwiek inny. Bez jego zamówień 
wszyscy moi czeladnicy musieliby powrócić do sierocińców. Merle i Junipa w ogóle 

nie zjawiłyby się u mnie. — Krępy staruszek smutno potrząsnął głową. — 
Serafinie, wierz mi, mój los jest mi zupełnie obojętny. Ale te dzieci... Nie 

mogę na to pozwolić.
36

— Czy Junipa wie, co ją czeka?
— Domyśla się, że chodzi tu o coś więcej. I że nie będzie u nas wiecznie 

mieszkać. Ale o Lordzie Światło i Talamarze nie wie. Jeszcze nie.
— Ależ tak nie wolno postępować! — wykrzyknął Serafin i omal nie przewrócił 

filiżanki z herbatą. — Przecież nie wolno nam do tego dopuścić, żeby... no, żeby 
Junipa trafiła do piekła. W prawdziwym znaczeniu tego słowa.

Arcimboldo milczał. A teraz Serafin siedział nad brzegiem kanału, szukał 
odpowiedzi i głowił się, jak wyjść z potrzasku.

Jeśli Wenecja byłaby wolnym miastem i nie groziłoby jej oblężenie Egipcjan, to 
najprawdopodobniej uciekłby stąd razem z nią. Dzięki temu, że w przeszłości był 

mistrzem złodziejskim, być może najzręczniejszym, jakiego miasto kiedykolwiek 

background image

posiadało, znał ścieżki i szlaki, o których nie śniło się zwykłym mieszkańcom. 

Ale egipski pierścień oblężniczy, złożony z galer, słonecznych barek i tysięcy 
żołnierzy, może z wyjątkiem kilkusetmetrowego odcinka, zacisnął się szczelnie 

wokół miasta ze wszystkich stron niczym złowieszcza pętla. Nie było możliwości, 
żeby niepostrzeżenie wymknąć się z miasta. A ukrycie się gdzieś w jego obrębie, 

by uniknąć karzącej ręki piekła i Egipcjan, było przedsięwzięciem z góry 
skazanym na niepowodzenie. Prędzej czy później i tak wpadnie się w ręce 

oprawców.
37

Jeśli Merle przebywałaby jeszcze w Wenecji, to razem poszukaliby rozwiązania. 
Ale przecież Serafin na własne oczy widział, jak na grzbiecie kamiennego lwa 

przelatywała nad placem św. Marka, nad całą laguną, by ostatecznie zniknąć 
gdzieś na horyzoncie. Nie miał złudzeń, Merle szybko nie wróci i nie uchroni 

Junipy od wiszącego nad nią wyroku losu.
Gdzie mogła się teraz znajdować? Dokąd mogła dolecieć na obsydianowym lwie? I co 

stało się z Królową Laguny?
Odbicie w wodzie innego świata stawało się blade i niewyraźne. W pobliżu zegar 

na wieży wybijał pierwszą w nocy. Zaraz też rozległo się bicie innych zegarów. W 
mgnieniu oka zniknęły jarzące się w wodzie okna. Jedynie odbicia ciemnych fasad 

domów kołysały się leniwie na falach laguny. Nieoświetlone — wierne odbicie 
rzeczywistości.

Serafin westchnął cicho. Wstał, ale szybko pochylił się nad wodą. Coś się tam 
poruszyło. Coś mignęło mu przed oczyma. Nie, to nie było odbicie. Ani z tego, 

ani z innego świata. Może syrena? Albo duża ryba?
Znów dostrzegł w wodzie jakieś ruchy. Teraz mógł się przyjrzeć dokładniej. W 

kanale poruszała się czarna postać lub przedmiot. Zaraz potem dostrzegł drugi, 
trzeci... Każdy z nich był długi na około pięć metrów. Nie, to na pewno nie były 

ryby. Nawet jeśli przypominały rekiny. A już z pewnością nie były to syreny.
38

Z przodu zbyt spiczaste, a na całej długości jednakowo szerokie jak gruba 
drewniana belka. Ponadto Serafin nie dostrzegł płetw. Chyba że były niewidoczne 

w ciemnej wodzie.
Ostatni z tajemniczych przedmiotów w przeciwieństwie do pozostałych płynął tuż 

pod powierzchnią wody. Kiedy padło na niego światło księżyca, Serafin nie miał 
już wątpliwości. Metal! To odkrycie przesądzało o pochodzeniu przedmiotu. Tylko 

magiczne siły Egipcjan były w stanie napędzać w wodzie przedmioty z żelaza i 
stali tak lekko jak piórka. Magia Egipcjan.

Serafin poderwał się. Ale nie mógł biec wzdłuż kanału, ponieważ stojące wokół 
domy były zanurzone w wodzie. Musiał go okrążyć. Szybko pokonał ślepą uliczkę 

kończącą się przy kanale, skręcił w następną przecznicę i dobiegł do przyległego 
placu, który znał na wylot. Nad kanałem znajdował się mały mostek i akwen, do 

którego tego wieczoru Serafin wrzucił swoją kolację. W jednym z wąskich domów po 
lewej stronie on i Merle natknęli się na trzech zdradzieckich rajców miejskich i 

egipskiego szpiega. W nim właśnie udaremnili spiskowcom przekazanie karafki z 
Królową Laguny.

Teraz dom wyglądał na opuszczony i zupełnie zapomniany. Nikomu nie przyszłoby do 
głowy, że właśnie tu, za oknami zabitymi deskami oraz szarawą, sypiącą się 

fasadą, wzięła swój początek egipska inwazja.
39

Na mostku stała jakaś postać w długim ciemnym płaszczu. Na głowie miała kaptur.
Na moment Serafinowi wydało się, że przekroczył właśnie drzwi do przeszłości. 

Tego samego mężczyznę gdzieś już przecież widział. O tej samej godzinie i w tym 
samym miejscu. Był to egipski posłaniec, szpieg, któremu wyrwał karafkę z ręki. 

To jego Merle poparzyła wodą z magicznego lusterka, podczas gdy Serafin nasłał 
na niego hordę dzikich kotów.

I tym razem mężczyzna stał na mostku, owinięty w ten sam płaszcz z kapturem. Jak 
uliczny złodziej.

Serafin opanował strach. Nikt go nie widział. Szybko przylgnął całym ciałem do 
fasady domu. Promienie księżyca oświetlały przeciwległą stronę kanału oraz sporą 

część niewielkiego placu. Ale miejsce, gdzie stał Serafin, tonęło w ciemności.
Pod jej osłoną zbliżył się do mostku. Wyglądało na to, że posłaniec na coś 

czeka. Po odkryciu, którego Serafin dokonał wcześniej, wiadomo już było, na co. 
Rzeczywiście. W tej samej chwili rozległ się tępy metaliczny odgłos powtarzający 

się w nieregularnych odstępach. Coś uderzyło pod mostem w mury kanału.

background image

Coś podpłynęło do brzegu.

Posłaniec zbiegł na skraj mostu i spojrzał na wodę. Serafin stał od niego nie 
dalej niż dziesięć metrów. Skrył się za malutkim maryjnym ołtarzem, wmurowanym w 

fasadę domu. W odległych czasach składano tu wota dziękczynne. Ostatnio jednak 
cześć oddawano

40
Na mostku stała jakaś postać w długim ciemnym płaszczu. Na głowie miała kaptur.

Na moment Serafinowi wydało się, że przekroczył właśnie drzwi do przeszłości. 
Tego samego mężczyznę gdzieś już przecież widział. O tej samej godzinie i w tym 

samym miejscu. Był to egipski posłaniec, szpieg, któremu wyrwał karafkę z ręki. 
To jego Merle poparzyła wodą z magicznego lusterka, podczas gdy Serafin nasłał 

na niego hordę dzikich kotów.
I tym razem mężczyzna stał na mostku, owinięty w ten sam płaszcz z kapturem. Jak 

uliczny złodziej.
Serafin opanował strach. Nikt go nie widział. Szybko przylgnął całym ciałem do 

fasady domu. Promienie księżyca oświetlały przeciwległą stronę kanału oraz sporą 
część niewielkiego placu. Ale miejsce, gdzie stał Serafin, tonęło w ciemności.

Pod jej osłoną zbliżył się do mostku. Wyglądało na to, że posłaniec na coś 
czeka. Po odkryciu, którego Serafin dokonał wcześniej, wiadomo już było, na co. 

Rzeczywiście. W tej samej chwili rozległ się tępy metaliczny odgłos powtarzający 
się w nieregularnych odstępach. Coś uderzyło pod mostem w mury kanału.

Coś podpłynęło do brzegu.
Posłaniec zbiegi na skraj mostu i spojrzał na wodę.

t
Serafin stał od niego nie dalej niż dziesięć metrów. Skrył się za malutkim 

maryjnym ołtarzem, wmurowanym w fasadę domu. W odległych czasach składano tu 
wota dziękczynne. Ostatnio jednak cześć oddawano

40
Królowej Laguny. W potęgę Kościoła nie wierzył już nikt. Od czasu do czasu tylko 

jeden czy drugi Wene-cjanin bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania 
wstępował do kościoła na mszę.

Serafin obserwował posłańca, który cofnął się teraz kilka kroków od nadbrzeża 
kanału. Zrobił miejsce sześciu mężczyznom, którzy wychodząc z wody, stąpali po 

wąskich schodkach.
Mężczyźni? Serafin ugryzł się w dolną wargę. Sześć męskich postaci. Tyle że 

wyglądających inaczej niż przed laty.
Mumie.

Sześciu żołnierzy-mumii. Wszyscy z wysuszonymi zapadłymi policzkami. I twarzami, 
z których jedna była podobna do drugiej. Indywidualne rysy, niegdyś wyróżniające 

ich twarze spośród tysiąca innych, zanikły bezpowrotnie. Trupie czaszki z 
naciągniętą szarą skórą.

Każdy z nich miał na sobie ciemny pancerz, połyskujący metalicznie w blasku 
księżyca. Każdy z nich trzymał w ręku miecz, jakiego Serafin w życiu jeszcze nie 

widział. Długa klinga była lekko zakrzywiona w kształcie półksiężyca. Ale ostrze 
— w przeciwieństwie do szabli — znajdowało się po wewnętrznej stronie, co 

wymagało zupełnie innej techniki walki. Egipskie miecze w kształcie sierpu — 
budząca trwogę i strach broń żołnierzy-mumii.

W dziwacznych podwodnych pojazdach musiało być miejsce dla dwóch żołnierzy. 
Leżeli w nich wyprosto-

41
wani i sztywni, jeden za drugim, niezdolni do ruchu. „Ale mumie, pomyślał 

Serafin z ironią, nie odczuwają potrzeby podrapania swędzącego ciała. W 
przeciwnym razie całkowicie zdarłyby z kości kompletnie wysuszoną skórę".

Przed Serafinem stał produkt końcowy, wypuszczany przez fabrykę mumii. Bezwolni, 
bezlitośni niewolnicy, siejący śmierć i spustoszenie. Prawdopodobnie desant 

odbywał się teraz w różnych miejscach Wenecji. Godzina inwazji wybiła.
Przy czym zachodziła spora różnica między poddaniem się przeciwnikowi z krwi i 

kości, a kimś takim. Z ludźmi można było pertraktować, prosić o litość albo 
żywić nadzieję, że choć po części zachowają ludzkie odruchy. Ale z mumiami?

Serafin nie mógł znieść wyobrażenia Wenecji, z której uszło całe życie, w której 
rządzi nieludzki faraon. Teraz dobrze wiedział, że najrozsądniej będzie, jeśli w 

dalszym ciągu pozostanie niezauważony, nawet za cenę powstrzymania oddechu. Ale 
wszystko się w nim burzyło. Zrozumiał, że egipski posłaniec przejmuje dowodzenie 

nad szóstką desantowców, i nie potrafił się już dłużej ukrywać. Musiał działać. 

background image

Nawet jeśli działanie było w tej sytuacji oznaką szaleństwa.

Serafin kilka razy przeraźliwie zagwizdał. Przez chwilę nie działo się nic. Ale 
po jakimś czasie posłaniec zaczął się kręcić tak nerwowo, że jego ciemny płaszcz 

podniósł się do góry, a kaptur na chwilę spadł
42

mu z głowy. To wystarczyło, by Serafin mógł zobaczyć jego pokiereszowaną przez 
koty twarz. Była przeorana głębokimi ranami, które wkrótce przemienia się w 

paskudną mozaikę blizn i strupów. I ich posiadacz dobrze wiedział, komu je 
zawdzięcza. Przypominał sobie też sygnał, który wyzwolił w kotach dzikie 

instynkty. Przypomniał sobie Serafina.
Posłaniec wykrzyknął coś w swoim języku, czego Serafin nie zrozumiał, i wskazał 

na maryjny ołtarz, tak jakby jego oczy mogły prześwietlać masywny kamień. Nim 
Serafin zdążył się obejrzeć, mumie z uniesionymi do góry sierpowymi mieczami 

ruszyły w jego stronę. Jedna pozostała z tyłu, ubezpieczając posłańca. Ten z 
powrotem naciągnął kaptur na głowę. Wcześniej jednak rzucił Serafinowi 

nienawistne spojrzenie, będące zapowiedzią czekającego go bólu i długiej męki.
Mumie były już w połowie drogi, gdy Serafin wyskoczył z ukrycia. I właśnie w tym 

momencie nadbiegło stado kotów.
Trzydzieści, czterdzieści, może pięćdziesiąt wałęsających się, nieokiełzanych 

stworzeń nadbiegło z wszystkich możliwych kierunków, z otworów, z dachów, z 
kanalizacji. I z każdą sekundą przybywały kolejne. Wkrótce cały plac zaroił się 

od zwierząt.
Posłaniec wrzasnął i wbiegł na most. Przeraźliwym głosem wydał rozkaz, by jeden 

z wojowników-mumii cofnął się i zabezpieczył przed kotami wejście na most. 
Pozostała czwórka niewiele robiła sobie z ataku dra-

43
pieżników, które rzuciły się na nie ze wszystkich stron. Kłami wbijały się w ich 

pergaminową skórę. Zębami przegryzały uniformy i opancerzenie, chwytały za palce 
i wyrywały kawałki goleni i rąk.

Ale wszystko to nie powstrzymało żołnierzy-mumii. Jak zaprogramowani 
kontynuowali swój marsz, brnęli dalej przez morze sierści i pazurów, każdy z 

nich obwieszony kotami niczym choinka z ozdobami. Sierpowe miecze przeszywały 
powietrze i dosięgały swoich ofiar, czasem na ziemi, czasem w powietrzu. Ale 

zwierzęta uczyły się szybko. Większość z nich wgryzała się w ramiona żołnierzy, 
którzy pod dużym ciężarem nie byli w stanie podnieść miecza.

Przez moment Serafin stał jak oniemiały. Szybko jednak pojął, że koty narażają 
dla niego własne życie. Przy całym niebezpieczeństwie, jakie mu groziło, nie 

mógł zezwolić na ich rzeź. Przecież koty zawsze były przyjaciółmi mistrzów 
złodziejskich, ich wiernymi sojusznikami, nie zaś niewolnikami. Wprawdzie 

najpierw zawahał się jeszcze, ale zaraz potem kilkakrotnie zagwizdał. Sfora 
kotów zaczęła się wycofywać. Jedynie te wgryzające się w mumie pozostały dłużej 

przy przeciwniku. Później odskoczyły i one.
Gwizd Serafina wezwał je do powrotu tam, skąd nadeszły. Ale tym razem odmówiły 

mu posłuszeństwa. Odstąpiły od żołnierzy-mumii tylko na kilka kroków, gromadząc 
się na skraju placu i z rozpalonymi oczami przypatrując się swoim przeciwnikom.

44
W tym czasie Serafin przebiegi na drugą stronę placu. Odwrócił się i zobaczył, 

że koty niczym futerkowy wieniec otoczyły fasady domów. Przy okazji upewnił się, 
że żolnierze-mumie ścigają go dalej.

Koty niecierpliwie czekały na kolejny sygnał, tym razem wzywający do ataku. Ale 
Serafinowi nie mógł on przejść przez gardło. W przecince, którą utorowali sobie 

żolnierze-mumie, zobaczył ponad dziesięć martwych lub konających kotów. Ogarnął 
go ogromny smutek, paraliżujący go silniej niż strach o własne życie.

Jeszcze dziesięć metrów i czterej wojownicy dostaną go w swoje ręce. Bezgłośnie 
zbliżali się do niego. W tyle, na mostku, ze skrzyżowanymi rękami stał posłaniec 

ubezpieczany przez dwóch żołnierzy.
— Koty — zza pleców Serafina rozległ się jakiś dźwięczny głos. — Niech wycofają 

się głębiej!
Serafin odwrócił się. W niszy między domami płonęła pochodnia, ale nie mógł 

rozpoznać, kto ją trzyma. Zagwizdał znowu i ruszył w kierunku źródła 
dochodzącego światła.

Tym razem koty okazały się posłuszne. W oka mgnieniu zaczęły się wspinać na 
dachy domów, parapety, rynny, schody, drewniane belki i balustrady.

— Uwaga — rozległ się drugi głos, dobiegający z lewej strony.

background image

Serafin spojrzał za siebie i popędził co tchu. Mumie prawie go już miały. 

Biegnąc, raz jeszcze spojrzał za siebie. Dostrzegł dwa świetliste płomienie, 
które nad-

45
latywały z wylotu ślepej uliczki w kierunku wojowni-ków-mumii. Rozległ się 

potworny huk. Cztery mumie stanęły w płomieniach. Ogień błyskawicznie trawił ich 
wysuszone ciała, przechodził z kończyny na kończynę, wdzierał się pod stalowe 

pancerze. Jeden z żołnierzy zgiął się w kolanach, podczas gdy trzej pozostali 
kontynuowali natarcie. Dwóch chaotycznie wymachiwało mieczami dookoła siebie, 

oddając się iluzji, iż uda im się zmniejszyć płomienie. Trzeci z podniesionym 
mieczem nacierał prosto na Serafina, gotując się do zadania śmiertelnego ciosu.

Serafin był nieuzbrojony. Przy sobie miał jedynie nóż, który teraz wyciągnął. 
Dobrze wiedział, że w nadchodzącym starciu jest bez szans. Mimo to zatrzymał 

się, jakby zapuścił w tym miejscu korzenie. Jako mistrz złodziejski i były 
najmłodszy członek gildii przyswoił sobie zasadę, że przed przeciwnikiem nie 

wolno stchórzyć. A już na pewno nie wtedy, gdy inni w jego obronie narażają 
własne życie. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że uczyniły to nie tylko 

koty, lecz również nieznajomi sojusznicy, którzy niespodziewanie przyszli mu w 
sukurs.

Właśnie zobaczył, że z uliczki wyskoczyły trzy postacie. Dwie rzuciły pochodnie 
na ziemię, a trzecia z podniesioną szablą ruszyła na płonącego żołnierza. Przez 

chwilę twarz nieznajomego, ba, wszystkie trzy twarze wydały mu się znajome. By 
się upewnić..., nie, na to nie było teraz czasu.

46
Trawiony płomieniami żołnierz-mumia natarł na niego niczym demon. Metrowy słup 

ognia wywijający mieczem w kształcie sierpu dybał na jego życie. Serafin zrobił 
zgrabny unik, uchodząc śmiertelnego pchnięcia. Cały czas starał się trzymać 

przeciwnika na dystans. Udało mu się zejść z linii ciosu, ale jeśli ta ziejąca 
ogniem bestia runie na niego, niechybnie spłonie.

Kątem oka dostrzegł, że jego wybawca mistrzowskim ruchem szabli ściął mumii łeb. 
Elegancki półobrót, który poprzedził cios, zdradzał długoletnią praktykę 

fechtunku albo niewiarygodny wręcz talent. Jego dwaj towarzysze również walczyli 
szablą z mumiami, choć już nie tak elegancko, jak ich przywódca. Z pomocą 

przyszedł im jednak ogień, szybko trawiący przeciwników. Wkrótce rozsypali się 
na kawałki. Także walczący z Serafinem żołdak powoli tracił siły. Jego ruchy 

stały się wolniejsze, mniej precyzyjne, aż w końcu nogi odmówiły mu 
posłuszeństwa. Chłopak cofnął się i tylko biernie przypatrywał, jak mumia 

spłonęła doszczętnie niczym stóg siana.
— Uwaga! — ostrzegł go nieznajomy głos.

Serafin natychmiast się odwrócił. Właśnie nadbiegał posłaniec z dwoma 
ochroniarzami. Z wielkim impetem rzucili się na nieznajomych sojuszników. 

Ponieważ podrażnione od dymu oczy Serafina łzawiły, wciąż nie mógł rozpoznać, 
kto przyszedł mu z odsieczą. Wcześniej, kiedy mignęły mu twarze... nie, to 

niemożliwe.
47

Pośpiesznie minął jedną, potem drugą kulę ognia i podniósł z ziemi miecz. Jedna 
z mumii wypuściła go, zanim całkiem strawił ją ogień. Rękojeść miecza prawie 

parzyła, ale z trudem dało się go utrzymać w ręku. Broń wydała mu się strasznie 
masywna, a położenie ostrza nietypowe. Ale nie mógł przecież pozwolić na to, 

żeby inni walczyli za niego, a on jedynie biernie się przypatrywał. Chwycił 
miecz obiema rękami i rzucił się w wir walki.

Przywódca trójki poruszał się zwinnie w natarciu i defensywie. Stosował 
eleganckie uniki, jednocześnie zadając walczącemu z nim wojownikowi-mumii liczne 

rany. W końcu po serii ciosów żołnierz został pozbawiony głowy. Znowu uniosły 
się kłęby pyłu, choć nie polała się krew. Serafin natychmiast pojął, że jest to 

najlepsza metoda na pokonanie mumii: egipska magia oddziaływała na martwy mózg. 
Bez niego żołnierze--mumie stawali się na powrót zwykłymi trupami.

Nagle Serafin stanął jak wryty. Nie dowierzał własnym oczom. Wreszcie rozpoznał 
swojego wybawcę. Mógł nim być każdy, tylko nie on.

Dwaj walczący u jego boku kompani mieli pełne ręce roboty, odpierając ataki 
żołnierzy-mumii. Serafin wspomagał ich w walce, jak tylko potrafił, wymachując 

sierpowym mieczem. Tymczasem przywódca, który uchylił się najpierw przed 
strzałem z pistoletu posłańca, przeszedł do ataku, a potem puścił się za nim w 

pogoń. Dorwał go na mostku, zadając śmiertelne pchnięcie szablą.

background image

48

Kiedy padła ostatnia mumia, Serafin rozejrzał się po placu. W tle migoczących 
płomieni dostrzegł leżące pokotem zwierzęta. Przysiągł sobie, że już nigdy, pod 

żadnym pozorem nie poprosi kotów o pomoc. Dziś postąpił egoistycznie i poświęcił 
ich życie we własnej obronie.

Jeden z jego wybawców położył mu rękę na ramieniu. — Jeśli to prawda, czego 
dowiedziałem się o przyjaźni między złodziejami a kotami, to te ostatnie same 

podjęły decyzję.
Serafin stanął twarzą w twarz z rozmówcą i spojrzał Tizianowi prosto w oczy. 

Były czeladnik Arcimbolda uśmiechnął się tajemniczo, po czym schylił się i starł 
pył z ostrza swojej szabli, pocierając ją o pancerz leżącej mumii. Drugi z 

walczących, Boro, uczynił to samo.
— Dziękuję! — powiedział Serafin. Zdawał sobie sprawę, że te słowa mogły 

zabrzmieć nieco serdeczniej. Ale nie ochłonął jeszcze na widok postaci, które 
przyszły mu z pomocą. No tak, w gruncie rzeczy Tiziano i Boro nie byli 

zwyrodnialcami. Tak przynajmniej uważała Merle. Ich wadą było to, że przyjaźnili 
się z Dariem. Od czasu, gdy Serafin porzucił złodziejskie rzemiosło, najstarszy 

stażem czeladnik Arcimbolda był jego głównym wrogiem. Raz nawet w warsztacie nad 
Kanałem Odszczepieńców Dario zaatakował Serafina nożem.

A teraz akurat Dario, ten najbardziej znienawidzony przez niego człowiek, 
zdradziecki, zakłamany i tchórz-

49
liwy, przemaszerował przez plac i podszedł do niego, wsuwając demonstracyjnie do 

pochwy szablę, którą przed chwilą uratował mu życie.
Dumnie wypiął pierś, spojrzał na Serafina z góry i uśmiechnął się triumfalnie i 

arogancko. „Cały Dario", pomyślał Serafin.
— Wygląda na to, że przybyliśmy w samą porę. Tiziano i Boro spojrzeli po sobie. 

Słowa ich kompana
wprawiły ich w zakłopotanie. Ale żaden nie odważył się odezwać.

— Wielkie dzięki — powiedział Serafin, któremu nic innego nie przychodziło do 
głowy. Wypierać się, że ich pomoc była niepotrzebna, równałoby się głupocie i 

zakłamaniu. Zresztą na takie słowa na pewno zdobyłby się w podobnej sytuacji i 
Dario. By jeszcze bardziej podkreślić różnicę między nim a bezczelnym rywalem, 

Serafin z uśmiechem na twarzy skomplementował swojego wybawcę: — Świetnie 
władasz szablą. Nawet bym cię o to nie podejrzewał.

— Czasem można kogoś zbyt pospiesznie ocenić, nieprawdaż?
— I owszem.

Boro i Tiziano podnieśli z ziemi pochodnie i pocierali nimi tak długo o fasady 
domów, aż ugasili żarzący się na nich płomień. Dopiero teraz Serafin zauważył 

wypukłe flaszki, przyczepione do pasków czeladników. W nich musi znajdować się 
ciecz, dzięki której pali się płomień. Tak, do niego również dotarła wiadomość,

50
że przed dwoma dniami byli podopieczni Arcimbolda opuścili warsztat luster i 

przyłączyli się do powstańców organizujących zryw przeciwko Egipcjanom. Ale 
szybkość, z jaką przyswoili sobie technikę obchodzenia się z ognistymi kulami, 

wprawiła go w zdumienie. Być może sztukę tę znali już wcześniej. Cóż, tak 
niewiele o nich wiedział.

— A ja sądziłem, że potrafisz szybciej uciekać — ironizował Dario. — Złodzieje 
nie są dobrymi żołnierzami. Nieprawdaż?

— Ale też nie tchórzami — Serafin zawahał się. — Czego ode mnie chcecie? Chyba 
nie spotkaliśmy się przez przypadek?

— Szukaliśmy ciebie — wyjaśnił Boro. Dario ponurym spojrzeniem zmierzył kompana. 
Wyrośnięty młodzieniec nie dał się jak kiedyś w przeszłości zbić z tropu. — Ktoś 

chce cię widzieć.
Serafin podniósł brwi. — Naprawdę?

— Nie pracujemy już w warsztacie luster — odparował pospiesznie Dario, obawiając 
się, że i tym razem ktoś inny go uprzedzi.

— Tak, o tym już wiem.
— Przyłączyliśmy się do powstańców.

— To brzmi całkiem nieźle.
— Nie drwij sobie!

— Wasze przedstawienie mogło naprawdę zaimponować. Tak po prostu sprzątnęliście 
sześciu bydlaków.

— I posłańca.

background image

51

— Tak, posłańca też — powtórzył Serafin. — Nigdy bym sobie z nimi nie poradził. 
A to oznacza, że jestem miernym powstańcem.

Wszyscy dobrze zdawali sobie sprawę, że Serafin, choć mierny szermierz, jako 
były mistrz złodziejski posiada inne bezcenne zalety.

— Nasz przywódca chce z tobą mówić.
— A ja sądziłem, że jesteś nim ty.

Wzrok Dario spochmurniał. Jego ponury wyraz twarzy przypominał twarz leżącej 
mumii.

— Nie musimy być wobec siebie przyjacielscy. Nikt tego od nas nie wymaga. 
Wystarczy, że nas posłuchasz. Zresztą masz wobec nas dług wdzięczności.

— Tak — wymamrotał Serafin. — Jestem waszym dłużnikiem.
— W porządku, idziemy.

— A dokąd?
Cała trójka chłopców Arcimbolda wymieniła między sobą spojrzenia. Dario niczym 

zawodowy spiskowiec zaniżył głos i wyszeptał: — Do enklawy.
Dzieci Lilith

Merle już z daleka dostrzegła
Przynajmniej tak jej się wydawało. A może nawet i wyżej. Wszystkie stały wokół 

gigantycznego otworu w ziemi. Nie był to krater czy głęboka dolina, lecz ogromna 
wyrwa. Im Merle była bliżej, tym wyraźniej mogła stwierdzić, że u dołu brakowało 

podłoża. Jakby w powierzchnię ziemi uderzyła boska pięść. Otwór miał bardzo 
nieregularny kształt i musiał być większy niż cały półwysep w Wenecji.

Kiedy Vermithrax dotarł w pobliże otworu, tonął on w wilgotnych oparach, które w 
postaci lekkiej mżawki spowijały okolicę aż po horyzont. Wkrótce Merle ujrzała 

gigantyczny brzeg przepaści, który ginął we mgle. Dziewczynkę ogarnęło uczucie, 
jakby znalazła się na końcu świata. Czuła pustkę i zagubienie, i to pomimo 

fizycznej obecności Vermithraxa i nieco bardziej tajemniczej Królowej.
Od kilku godzin w powietrzu czuć było dziwny zapach. W niczym nie przypominał 

odoru siarki, jaki
posągi. Były olbrzymie, w życiu nie widziała większych.

Dziesięć figur z kamienia — każda pięła się w górę na ponad sto metrów.
53

roznosił się podczas wizyty posłańca piekieł na placu św. Marka. Ten był raczej 
słodkawy, choć równie nieprzyjemny. Jakby z wnętrza ziemi wydobywał się smród 

rozkładających się ciał. „Może tu bije serce ziemi, pomyślała Merle. Może cala 
ziemia gnije od wewnątrz, niczym butwiejący na drzewie owoc, rozkładany przez 

pasożyty. Tymi pasożytami byli dla Merle Egipcjanie. Albo nawet — szybko 
sprecyzowała swoją myśl — wszyscy ci, którzy nie mieli nic lepszego do roboty, 

jak tylko rzucić się w odmęty gigantycznej woj-ny".
Ale to przecież nie ona wszczęła tę wojnę. Także nie miliony innych ludzi. W tym 

momencie po raz pierwszy uświadomiła sobie, jaką odpowiedzialność wzięła na 
swoje ramiona. Szukała sojuszników w walce przeciwko Egipcjanom. Szukała pomocy 

dla ginącego świata.
W walce przeciwko Egipcjanom. Więc jednak. Więc mimo wszystko była uwikłana w 

wojnę. Nie różniła się od innych ludzi wplątanych w krwawe zmagania.
— Nie wmawiaj sobie takich bzdur — powiedziała Królowa.

— Ależ to prawda.
— Wcale nie. Ten chce wojny, kto jest żądny krwi. Egipcjanie nie zgodzą się na 

pertraktacje. Jeśli owoc gnije na drzewie, nie ma wyjścia. Ale my mamy możliwość 
wyboru. Możemy podejmować decyzje. Możemy spróbować się bronić.

54
— A to oznacza jeszcze więcej zabitych.

— Tak — przyznała przygnębiona Królowa. — Masz rację.
Merle znowu spojrzała przed siebie znad grzywy Ver-mithraxa. Po jego bokach 

wznosiły się i opadały lwie skrzydła. Ich łagodny szum to wzmagał się, to znowu 
cichł, łagodnie, rytmicznie, niemal uspokajająco. Ale Merle wcale go nie 

słyszała. Jakby stopił się z nią samą. Podobnie jak bijące serce obsydianowego 
lwa. Czuła je w sobie, jakby sama stała się organiczną częścią kamiennego 

kolosa. Jakby tworzyła z nim jedność. Podobnie zresztą jak z Królową. Czyż nie 
przypadkiem ona, Ver-mithrax i Królowa nie dążyli do osiągnięcia absolutnej 

jedności? Tak jak w przypadku Egipcjan. Miliony ludzi zarządzanych jednym 
mózgiem, jedną ręką, kontrolowanych jednym okiem — okiem faraona.

Tak, oczywiście, ironiczny głos, dobiegający z jej wnętrza, szepnął, że na końcu 

background image

tej epopei czeka na nią piękny książę na białym rumaku, gotów ją zabrać do 

pałacu tonącego w bajkowych kwiatach.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Vermithraxa. — Ależ są ogromne!

Powód lwiego zdziwienia znajdował się dokładnie przed ich oczyma. Im mniejsza 
odległość dzieliła ich od posągów, tym bardziej porażały one swoją tytaniczną 

wielkością. Jakby wyrastały z samej ziemi, a ich kamienne głowy sięgały chmur, 
by ustami móc połknąć gwiazdy.

55
— To figury strażników. Postawili je Egipcjanie — powiedziała Królowa głosem 

Merle, by także Vermit-hrax mógł ją usłyszeć. — Tu właśnie zwarły się kiedyś 
armie Egipcjan z wojskami imperium carów. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Cała 

ziemia jest zdewastowana i opustoszała. Nawet ptaki i owady stąd uciekły. Ba, 
sama ziemia zbuntowała się i ostatnim wysiłkiem woli wchłonęła w siebie 

walczących, by położyć kres walkom.
— Rzeczywiście, wygląda to tak, jakby ziemia po prostu się zapadła — przyznał 

Vermithrax. — To nie było trzęsienie ziemi.
— Tylko dwa razy w dziejach świata zdarzyło się coś podobnego. Do pierwszego 

obsunięcia się ziemi doszło przed paroma laty, kiedy z jej powierzchni zniknął 
Marrakesz. Te same siły musiały zadziałać i tutaj. Drugi raz potężną wyrwę w 

skorupie ziemskiej wywołał upadek Lucyfera z Gwiazdy Porannej.
— Z Gwiazdy Porannej? — zdziwił się Vermithrax.

— Nawet kamienny lew powinien znać tę historię — odparła Królowa. — Przed 
wiekami, tak opowiadają ludzie, miało spaść na ziemię palące się światło. Jego 

owiane tajemnicą pochodzenie wywołało falę domysłów. Większość ludzi wierzy 
jednak w to, że Lucyfer służył pierwotnie Bogu jako anioł. I dopiero kiedy 

wystąpił przeciwko Stwórcy, został strącony z nieba. Płonąc spadł na ziemię, a 
upadając zrobił w niej wyrwę. Przebiwszy skorupę ziemską, poleciał dalej, w jej 

głąb,
56

— To figury strażników. Postawili je Egipcjanie — powiedziała Królowa głosem 
Merle, by także Vermit-hrax mógł ją usłyszeć. — Tu właśnie zwarły się kiedyś 

armie Egipcjan z wojskami imperium carów. Rozejrzyjcie się wokół siebie. Cala 
ziemia jest zdewastowana i opustoszała. Nawet ptaki i owady stąd uciekły. Ba, 

sama ziemia zbuntowała się i ostatnim wysiłkiem woli wchłonęła w siebie 
walczących, by położyć kres walkom.

— Rzeczywiście, wygląda to tak, jakby ziemia po prostu się zapadła — przyznał 
Vermithrax. — To nie było trzęsienie ziemi.

— Tylko dwa razy w dziejach świata zdarzyło się coś podobnego. Do pierwszego 
obsunięcia się ziemi doszło przed paroma laty, kiedy z jej powierzchni zniknął 

Marrakesz. Te same siły musiały zadziałać i tutaj. Drugi raz potężną wyrwę w 
skorupie ziemskiej wywołał upadek Lucyfera z Gwiazdy Porannej.

— Z Gwiazdy Porannej? — zdziwił się Vermithrax.
— Nawet kamienny lew powinien znać tę historię — odparła Królowa. — Przed 

wiekami, tak opowiadają ludzie, miało spaść na ziemię palące się światło. Jego 
owiane tajemnicą pochodzenie wywołało falę domysłów. Większość ludzi wierzy 

jednak w to, że Lucyfer służył pierwotnie Bogu jako anioł. I dopiero kiedy 
wystąpił przeciwko Stwórcy, został strącony z nieba. Płonąc spadł na ziemię, a 

upadając zrobił w niej wyrwę. Przebiwszy skorupę ziemską, poleciał dalej, w jej 
głąb,

56
do piekła. Zawładnął nim niepodzielnie i wyrósł na konkurenta Boga. W ten sposób 

aniołowie przemienili się w diabły. Takie opowieści snują ludzie.
— A gdzie znajduje się to miejsce, w którym Lucyfer przebił się przez skorupę 

ziemską? — zapytał Vermit-hrax.
— Nikt nie wie, gdzie ono jest. Możliwe, że na dnie morza. Ale nikt nie może 

tego sprawdzić. Z wyjątkiem mieszkańców przedoceanicznych cywilizacji, kto to 
wie...

Merle czuła, że wreszcie rozwiązuje się jej język i sama może mówić. — Nie 
cierpię, kiedy to robisz.

— Wybacz.
— Tylko tak mówisz.

—Jestem skazana na posługiwanie się twoim głosem. Nie możemy wykluczyć 
Vermithraxa z rozmowy.

— Mogłabyś przynajmniej wcześniej zapytać i poprosić o pozwolenie.

background image

— Postaram się.

— Wierzysz w tę historię o Lucyferze i Gwieździe Porannej ?
— To legenda. Mit. Nikt nie wie, ile prawdy zawiera.

— Czyli nie widziałaś tego miejsca na dnie oceanu?
— Nie.

— Ale znasz przedoceaniczne imperia?
— Nie znam nikogo, kto widziałby je na własne oczy. I nikogo, kto z całą 

pewnością mógłby potwierdzić ich istnienie.
57

No tak, w ten sposób nic z Królowej nie wydobędzie. Ale cóż miałyby ją w tej 
chwili obchodzić przedocea-niczne cywilizacje? O wiele bardziej palące problemy 

piętrzyły się przed nią, zasłaniając cały horyzont.
Znajdowali się teraz kilkadziesiąt metrów od brzegu piekielnego otworu. 

Dokładnie przed nimi wznosił się jeden z posągów, imponujący jak katedra św. 
Marka. Męska postać z obnażonym torsem i nogami. Zgodnie z tradycją egipską 

lędźwie miała okryte przepaską. Głowa była zupełnie łysa i połyskiwała niczym 
wypolerowana kula. Już ona sama musiała ważyć kilka ton. Ramiona posągu były 

zgięte, a złożone na piersi dłonie tworzyły trójkąt. Kamienne palce były 
splecione ze sobą.

Merle w ostatniej chwili powstrzymała się, by nie przyjąć tej samej pozycji co 
posąg. Przede wszystkim musiałaby puścić grzywę Vermithraxa.

— Poproś go, by przeleciał obok dwóch innych posągów — powiedziała Królowa 
Laguny.

Merle przekazała jej życzenie obsydianowemu lwu. Ten skierował się na wschód, 
gdzie w odległości kilkuset metrów stał następny kamienny gigant. Wszystkie 

posągi były odwrócone plecami do otworu w ziemi. Ich źrenice wpatrywały się w 
horyzont.

— Wszystkie są dziełem Egipcjan? — spytała Merle.
— Tak. Kiedy pole bitwy zapadło się pod ziemię, pozostałe przy życiu armie cara 

skorzystały z okazji do ucieczki. Powróciły na północ, pokonując wiele tysięcy
58

kilometrów i wyznaczając nową granicę, która utrzymuje się do dziś. Egipcjanie 
natomiast ominęli zapadły obszar i kontynuowali swój marsz, podczas gdy ich 

kapłani wznieśli te posągi, by trzymały wartę przy wejściu do wnętrza ziemi.
— Mam nadzieję, że tylko symbolicznie. Królowa uśmiechnęła się. — Nie sądzę, 

żeby posągi
ożyły nagle, kiedy przelecimy obok nich. Jeśli to masz na myśli.

— Tak, o czymś takim właśnie myślałam.
— Cóż, sama nigdy wcześniej tu nie byłam i... Merle przerwała jej:

— Tak?
— Zamknij dziób!

— Gdybym go miała, nie posługiwałabym się twoim.
— Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, że jesteś przemądrzała?

— Nie, jeszcze nikt.
— Masz więc teraz okazję usłyszeć to po raz pierwszy.

— Tylko co to znaczy „przemądrzały"?
Merle westchnęła i zrezygnowana zwróciła się do Vermithraxa: — Czy ona zawsze 

była taka?
— Niby jaka? — zapytał obsydianowy lew. Merle miała nieodparte wrażenie, że 

uśmiechnął się pobłażliwie, choć, siedząc na jego grzbiecie, nie mogła ujrzeć 
lwiej miny.

— No, taka męcząca.
59

— Męcząca? Hm, cóż... pewnie można by to tak nazwać.
Teraz uśmiechnęła się Królowa, rezygnując z jakiegokolwiek komentarza. Merle nie 

mogła zrozumieć, dlaczego tym razem nie chciała wypowiedzieć ostatniego słowa.
Drugi posąg był bliźniaczo podobny do pierwszego. Jedynie palce u rąk miał 

splecione w inny sposób. Także trzeci posąg różnił się od poprzednich wyłącznie 
odmiennym ułożeniem palców. Wszystko inne wyglądało tak samo.

— Zadowolona? Wystarczy? — spytał Vermi-thrax.
— Tak. — odparła Królowa, a Merle przekazała jej odpowiedź lwu.

Vermithrax zrobił rundę wokół trzeciego posągu. Ten nawet się nie poruszył.
— Naprawdę sadziłaś, że posąg nagłe ożyje i złapie nas swoją ręką?

Merle wzruszyła ramionami. — Nic mnie już nie zaskoczy. Nigdy nie 

background image

przypuszczałam, że uda mi się wyswobodzić Vermithraxa z więzienia. Albo że będę 

na nim latać. Nie mówiąc już o tych wszystkich rzeczach, które przytrafiły się 
mi w ostatnich dniach.

Próbowała zobaczyć, co znajduje się poza krawędzią przepaści. Ale dostrzegła 
tylko skały i lepki, połyskujący czerwono muł. Nie mogła stwierdzić, czy 

czerwonawy żar we wnętrzu ziemi iskrzy się od blasku stoją-
60

cego wysoko na nieboskłonie słońca, czy też źródło tego zjawiska ukrywa się w 
środku.

— Myślicie, że na dole rzeczywiście znajduje się piekło? Takie, jakie znamy z 
Biblii lub z obrazów na kościelnych ołtarzach? — Zabrzmiało to tak sceptycznie, 

że sama była zdziwiona. Czyż nie oświadczyła przed chwilą, że po tych wszystkich 
przejściach już nic nie może jej zaskoczyć?

Vermithrax milczał. Albo zastanawiał się nad odpowiedzią, albo też nie miał na 
ten temat zdania. Królowa odpowiedziała pytaniem: —A co ty myślisz?

— Sama nie wiem. — Merle utkwiła wzrok w kolejnym posągu. Teraz jednak bardziej 
zastanawiało ją to, czy artyści, którzy wyrzeźbili na posągach rysy twarzy, nie 

uczynili tego beznamiętnie i bez większego uczucia, skoro tuż pod nimi czaiły 
się straszliwe niebezpieczeństwa.

— Profesor Burbridge nic nie wspominał o buchających w piekle słupach ognia i 
smażących się w nim potępionych. O kotłach napełnionych smołą czy o celach 

męczarni. Myślę, że można mu zaufać. Może z wyjątkiem... — tu Merle przerwała.
— Czego?

Po chwili wahania dokończyła: — Z wyjątkiem tego, że piekło, jakie znamy z 
Biblii, przeczyłoby zdrowemu rozsądkowi. Skazywać kogoś na wieczne męki to... 

nierozsądne, nieprawdaż? Jeśli się kogoś chce ukarać, to chyba po to, by więcej 
złego nie czynił. I by prze-

61
strzec innych. Jednak ci, którzy są święci, idą do nieba i nie są w stanie 

grzeszyć, z kolei grzesznicy nie mogą uczynić nic dobrego, bo przecież na wieki 
stają się więźniami pieklą... No to jaki sens ma to wszystko?

Królowa milczała. Ale Merle czuła, że zgadza się z jej wywodami. I możliwe, że 
nawet jest z niej dumna. Ośmielona tą myślą, mówiła dalej: — Skoro Bóg 

rzeczywiście jest nieskończenie miłosierny, tak, jak chce tego Biblia, to 
dlaczego skazuje niektórych ludzi na wieczne potępienie? Jak da się pogodzić 

jedno z drugim, miłosierdzie i karę?
Niespodziewanie do rozmowy włączył się Vermi-thrax: — Masz rację. Dlaczego 

trzeba karać winnego, jeśli kara i tak go nie zmieni?
— Moim zdaniem to wielka rozrzutność.

— Nawet jeśli piekłem nazywamy głęboko pod ziemia ukryte miejsce — wtrąciła się 
Królowa — to nie sądzę, by miało ono cokolwiek wspólnego z wyobrażeniami, które 

propagują wasi kapłani. Ani też z Bogiem czy diabłem.
— Tylko z czym?

— Z nami samymi. Przeżyjemy albo umrzemy. To zależy jedynie od nas.
— Czy ktoś taki jak ty w ogóle umrze?

— Oczywiście — przyznała Królowa. — Żyję i umrę razem z tobą, Merle. Czy tego 
chcę, czy nie.

Od tych słów Merle zakręciło się w głowie. Ku własnemu zdumieniu poczuła nawet 
dumę. Jednocześnie

62
niewidzialny ciężar na jej ramionach jakby podwoił swoje brzemię.

— Jak sądzicie? — Vermithrax odwrócił się do tylu. — Możemy teraz zaryzykować?
— W tym celu ostatecznie tu przybyliśmy. Merle skinęła głową.

— Tak, spróbujmy.
Poczuła, że lew zaczerpnął głęboko powietrza i napiął wszystkie mięśnie. Zaraz 

potem obniżył lot, zatoczył łuk i przeleciał nad przepaścią.
Słodkawy zapach stał się bardziej intensywny, ale na razie nie widzieli nic 

nadzwyczajnego. Wszędzie strome skalne ściany i opary mgły. Połyskujące 
czerwonawe wyziewy przybrały mocniejszą barwę, jakby pod warstwą mgły miało się 

znajdować gwałtownie wyparowujące jezioro.
Te same myśli chodziły Vermithraxowi po głowie.

— Cóż może się kryć pod warstwą mgieł?
— Mogę? — zapytała uprzejmie Królowa. Merle wyczuła w jej głosie odrobinę 

ironii, a zarazem pewność siebie.

background image

— Dobrze, mów. — Ledwie zdążyła wypowiedzieć te słowa, a Królowa już przemówiła 

jej ustami: — To zwykła mgła. Nic podejrzanego. Po prostu powietrze różnej 
gęstości zderza się ze sobą. Prawdopodobnie będziecie musieli się przyzwyczaić, 

że na dole trudniej się oddycha.
— Co to jest gęstość powietrza? — zapytał lew.

63
— Zaufaj mi. — Tu Królowa urwała, zamilkła, i skryła się w myślach Merle.

— Ona wiecznie mówi takie rzeczy! — krzyknęła Merle do lwa.
— Jak z nią wytrzymujesz?

Merle już miała na końcu języka dziesiątki szelmowskich uwag. Powstrzymała się 
jednak. Choć czyniła to niechętnie, musiała przyznać się do jednego: obecność 

Królowej wprawia ją w radosny nastrój.
Niekiedy posiadanie kogoś, kto wszystko o niej wie, zna odpowiedzi na mnóstwo 

pytań i jest gadatliwy, okazywało się zbawienne.
Czasem jednak było straszliwie męczące.

Vermithrax zaczął obniżać lot. Ale nie w linii prostej, tylko zataczając 
szerokie koła. Jednocześnie przechylił się pod dużym kątem na bok, a Merle 

raptem poczuła że żołądek podchodzi jej do gardła. Po raz kolejny. Nigdy nie 
przyzwyczai się do tego przeklętego latania.

Obsydianowy lew trzymał się blisko południowej ściany. Ciemny kruchy kamień 
skalny. W pewnej chwili miała wrażenie, że rozpoznaje w ścianie coś na kształt 

rysy biegnącej od górnej krawędzi w dół. Jakby prowizoryczne schody lub ścieżka 
wyrzeźbiona w skalnym kamieniu. Przy kolejnym zakręcie straciła ją jednak z pola 

widzenia. I tak nie mogła nic zrobić. Kurczowo trzymała się grzywy lwa i wbijała 
wzrok w jego łeb, mając nadzieję, że w ten sposób przynajmniej częściowo uda się 

jej opanować nudności i zawroty głowy.
64

Lecieli kilka metrów nad warstwą mgły, gładką jak powierzchnia oblodzonego 
jeziora. Ale pod nią wszystko się kłębiło. Leniwe poruszające się mgławice 

obracały się jak samotni tancerze. Gdzieniegdzie iskrzył się jaskrawo czerwonawy 
żar. Bez względu na to, co czeka ich na dole, już niedługo przekonają się, co 

kryje otchłań.
Wysoko w górze powietrze było przenikliwie zimne. Jednak im bardziej się 

zniżali, tym robiło się cieplej. Nie duszno czy parno, i to pomimo dużej 
wilgotności, tylko przyjemnie ciepło. Ale Merle zżerała ciekawość, więc nie 

zwracała uwagi na takie drobnostki. Jeszcze przed paroma minutami, kiedy 
Vermithrax okrążał posągi, wiatr przeszywał ją na wskroś. Ale nawet wtedy nie 

czuła chłodu. Głowę zaprzątały jej obawy i przewidywania.
Lot w dół przez warstwę mgły nie trwał nawet minuty, a już znaleźli się po 

drugiej stronie mgławicy, w epicentrum erupcji duszących gazów i pary. Merle 
bardziej instynktownie niż świadomie wstrzymała oddech, i gdy teraz chciała 

głęboko zaczerpnąć powietrza, wpadła w panikę. Nie mogła oddychać! Jej gardło 
było jak zasznurowane. Paliło ją w płucach. I jeszcze ten strach. Potworny 

strach.
Ale nie, tu było powietrze, płuca zaczęły pracować, choć jakoś dziwnie, trochę 

inaczej. Ciężej, wolniej. Merle uspokoiła się. Dopiero teraz zauważyła, że i 
Vermithrax wpadł w tarapaty, zaczął lecieć ruchem

65
spiralnym, również przerażony tym, że się pewnie udusi, że popełnił straszliwy 

błąd, który teraz przypłaci śmiercią. Na szczęście ruchy jego skrzydeł stały się 
spokojniejsze, równomierne, a spirale, które zataczał, łagodniejsze.

Merle jeszcze bardziej pochyliła się nad głową lwa. Nie za bardzo do przodu, 
ponieważ obawiała się tego, co zobaczy w dole — przepaści, ogromnej przepaści. 

Ale to, co ujrzała, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
Szyb robił wrażenie, jakby się nigdy nie kończył, co było w najwyższym stopniu 

przerażające. Opary zniknęły bezpowrotnie. Panowała tu, o dziwo, dobra 
widoczność, która wydała się Merle fałszywa i nie pasująca do otoczenia. Po raz 

ostatni takie uczucie ogarnęło ją, kiedy razem z syrenami przemierzała weneckie 
kanały, chroniona magią szklanej kuli, pozwalającej niezwykle wyraźnie oglądać 

podwodny świat. Ostrość widzenia zamiast zamazanych konturów i mętnych widoków 
jak przez nakrytą pajęczyną siatkówkę.

Tu, w środku szybu też dopadło ją uczucie nierealności. To nie było miejsce dla 
ludzi. Dziwiła się, że mimo to potrafi je jeszcze ogarnąć zmysłami.

Skalna ściana biegła pionowo w dół. Ale Merle wydało się, że widzi każde jej 

background image

pęknięcie, każde wgłębienie, każdą wypukłość. O wiele wyraźniej niż warstwy mgły 

powyżej. Także przeciwległa ściana przepaści była lepiej widzialna. Wszystko 
tonęło w czerwonozłotawej

66
spiralnym, również przerażony tym, że się pewnie udusi, że popełnił straszliwy 

błąd, który teraz przypłaci śmiercią. Na szczęście ruchy jego skrzydeł stały się 
spokojniejsze, równomierne, a spirale, które zataczał, łagodniejsze.

Merle jeszcze bardziej pochyliła się nad głową lwa. Nie za bardzo do przodu, 
ponieważ obawiała się tego, co zobaczy w dole — przepaści, ogromnej przepaści. 

Ale to, co ujrzała, przeszło jej najśmielsze oczekiwania.
Szyb robił wrażenie, jakby się nigdy nie kończył, co było w najwyższym stopniu 

przerażające. Opary zniknęły bezpowrotnie. Panowała tu, o dziwo, dobra 
widoczność, która wydała się Merle fałszywa i nie pasująca do otoczenia. Po raz 

ostatni takie uczucie ogarnęło ją, kiedy razem z syrenami przemierzała weneckie 
kanały, chroniona magią szklanej kuli, pozwalającej niezwykle wyraźnie oglądać 

podwodny świat. Ostrość widzenia zamiast zamazanych konturów i mętnych widoków 
jak przez nakrytą pajęczyną siatkówkę.

Tu, w środku szybu też dopadło ją uczucie nierealności. To nie było miejsce dla 
ludzi. Dziwiła się, że mimo to potrafi je jeszcze ogarnąć zmysłami.

Skalna ściana biegła pionowo w dół. Ale Merle wydało się, że widzi każde jej 
pęknięcie, każde wgłębienie, każdą wypukłość. O wiele wyraźniej niż warstwy mgły 

powyżej. Także przeciwległa ściana przepaści była lepiej widzialna. Wszystko 
tonęło w czerwonozłotawej

66
poświacie, której źródło biło od samego kamienia, poprzecinanego cienkimi jak 

włos, jarzącymi się żyłami, w niektórych miejscach zbiegającymi się, a więc 
grubymi, w innych z kolei prawie niewidocznymi.

— Imponujące — powiedziała Królowa, a Merle pomyślała, że wobec takiego cudu to 
określenie było zbyt słabe, gdyż nie oddawało w pełni jego mocy i niesamo-

witości.
W okamgnieniu uświadomiła sobie, że ma przed sobą jedynie wycinek prawdziwego 

piekła. Coś, czego poza profesorem Burbridge^em i kilkoma wybrańcami nikt 
jeszcze na własne oczy nie widział.

Nagle dostrzegła namioty.
— Widzicie to?! — ryknął Vermithrax.

— Tak — wyszeptała Merle. — Widzę.
Poniżej, jakieś osiemdziesiąt metrów po prawej ujrzeli uskok w skalnej ścianie, 

wystającą półkę, przypominającą odwrócony nos olbrzyma. Jej powierzchnia była 
dość płaska. Stały na niej namioty. Jeden z nich miał mocno postrzępiony tropik, 

choć metalowe drążki trzymały się prosto, niczym gałęzie uschłego drzewa. Coś 
musiało przeciąć tropik. Może nóż albo zwierzęce kły?

Dwa pozostałe namioty były w nienaruszonym stanie. Klapa od wejścia do jednego z 
nich leżała zarzucona do góry. Kiedy Vermithrax zbliżył się do namiotów, Merle 

dostrzegła, że nie było tam nikogo.
— Co teraz robimy? — spytała.

67
— Zżera cię ciekawość, prawda?

— A ciebie nie?
— Rozumem można pojąć ograniczoną ilość wiedzy. I mój nie różni się w tym 

względzie od innych.
„Samochwała", pomyślała Merle. — Czy nie interesuje cię wcale, co stało się z 

ludźmi?
— Wystarczy, że ciebie to interesuje. Vermithrax zrobił przed skalną półką kilka 

okrążeń.
Merle widziała, że dokładnie ogląda namioty i pozostałości po dawnym obozowisku: 

palenisko, skrzynie ustawione jedna na drugiej oraz klucz leżący tuż obok 
zwęglonego drzewa. Prócz tego trzy oparte o ścianę strzelby, sprawiające 

wrażenie, jakby ich właściciele tylko na moment zniknęli za skałą. Cokolwiek 
miało im się przytrafić, nie zdążyli już wrócić po broń. Merle poczuła na 

plecach zimny dreszcz.
Obsydianowy lew zlustrował już dokładnie cały teren, ponieważ skręcił gwałtownie 

i wylądował w niewielkiej odległości od zniszczonego namiotu. Teraz Merle mogła 
rozpoznać, że szlak, który widziała z góry, prowadził wprost na półkę, a potem 

na prawo od nich w dół.

background image

Zeskoczyła z grzbietu Vermithraxa. Kolana miała jak z waty, a mięśnie nóg 

napięte. Właściwie zdążyła się już do tego przyzwyczaić, ale tym razem było to 
bardziej dokuczliwe niż zwykle. Zapewne z powodu warunków, jakie tu panowały. 

Również ogólne zmęczenie dawało jej się mocniej we znaki niż w ostatnich
68

dniach. A przecież wystartowali sześć czy siedem godzin temu.
Chyba że... przyszło jej do głowy, że gdy przekraczali granicę innego świata i 

przebijali się przez opary mgły albo nawet wcześniej, gdy przelatywali obok 
kamiennych strażników, zgubili się w czasie. Może błądzili w warstwie mgielnych 

oparów nie kilka sekund, lecz kilka godzin?
„Bzdura", powiedziała do siebie w myślach. — Bzdura — zawtórowała w jej myślach 

Królowa. Ale nie przekonało jej to do końca.
Kiedy poczuła się lepiej, postanowiła dokładnie przeszukać namioty. Vermithrax, 

który sam obwąchiwał strzelby i przebierał łapami w stojących obok skrzynkach, 
poprosił ją, by była ostrożna. Nawet Królowa, choć nie miała tego w zwyczaju, 

powiedziała, żeby na siebie uważała.
W końcu znaleźli coś, co mogło okazać się im pomocne. Merle wygrzebała z jednego 

z namiotów cienki skórzany pasek, na którym dyndały mocno wysuszone kogucie 
pazury. Z górnej części odciętej kończyny niczym druty z lalki wystawały liczne 

ścięgna. Kiedy Vermithrax poprosił ją, by za nie pociągnęła, pazury zacisnęły 
się, jakby nagle wstąpiło w nie życie. Z przerażenia Merle o mały włos nie 

wypuściła tego obrzydlistwa z dłoni.
— Okropne — wyjąkała.

— To amulet — wyjaśniła Królowa.
— Doprawdy?

69
— Noszą go mieszkańcy imperium carów. Wiesz chyba, że znajdują się pod 

szczególną opieką Baby Jagi?
Merle przytaknęła, chociaż uświadomiła sobie, że Królowa mogła się tego najwyżej 

domyślać.
Po przeciwległej stronie półki skalnej Vermithrax wysypywał zawartość kolejnej 

skrzynki i obwąchiwał ją dokładnie.
— Co wiesz o Babie Jadze?

— Niewiele. To czarownica. Lub ktoś zajmujący się czarami.
Królowa uśmiechnęła się tajemniczo. Czarownica. I bogini. Ludzie dopatrywali się 

w niej wszystkiego. Bez wątpienia strzeże i chroni imperium carów tak jak ja 
Wenecji — tu Królowa zamyśliła się, jakby poruszona bólem i wyrzutami sumienia, 

co Merle natychmiast wyczuła.
— Znasz ją? To znaczy, czy znasz ją osobiście?

— Nie. I trochę się ode mnie różni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale do czego 
zmierzam: od niepamiętnych czasów ludzie wyobrażają sobie Babę Jagę pod postacią 

starej kobiety, żyjącej w małej chatce. Ale ta chatka stoi na dwóch wysokich 
kurzych łapach, dzięki którym może się poruszać jak żywa istota.

Merle pomachała wisiorkiem. — Czyli to jest taki rodzaj amuletu?
— Tak. Podobnie jak chrześcijanie noszą na szyi krzyżyk, by ich chronił przed 

złem, tak mieszkańcy imperium carów noszą kurzą łapę — przynajmniej ci, którzy 
wierzą w moc Baby Jagi.

70
— Ale to oznaczałoby...

— Ze stoimy przy pozostałościach ekspedycji, która dotarła tu z polecenia cara.
Merle zastanawiała się, co mogą oznaczać te słowa. Armie egipskie w ciągu kilku 

dziesięcioleci zalały cały świat — z wyjątkiem Wenecji i imperium carów. Ale 
między obydwoma przeciwnikami faraona nigdy nie doszło do nawiązania 

bezpośredniego kontaktu. Przynajmniej nic o tym nie wiedzieli sami mieszkańcy. 
Mimo to widok zniszczonego obozowiska wzbudził w Merle żal za utraconą szansą. 

Czym było naprawdę imperium carów? Jak broniło się przed najazdami Egipcjan? I w 
czym wyrażała się opieka Baby Jagi? Pytania, na które mogła tu znaleźć 

odpowiedź, gdyby ktoś jej nie ubiegł.
— Sądzicie, że wszyscy nie żyją? — Merle zadała pytanie całkiem świadomie, 

kierując je i do Królowej, i do Vermithraxa.
Lew podszedł do niej ociężale: — Namiot nie został rozcięty nożem, ponieważ 

wzdłuż cięcia materiał jest zbyt postrzępiony.
— Pazury? — spytała Merle, czując na całym ciele gęsią skórkę.

Vermithrax skinął głową: — Także na ziemi są wyraźne ślady.

background image

— A na skalnej ścianie?

— Obawiam się, że na ścianie też — odpowiedział lew. — I są one nawet dość 
głębokie.

71
Merle spojrzała na potężne łapy obsydianowego lwa. Skoro jego pazury nie 

zostawiały na kamieniu żadnych śladów, to jakich rozmiarów musiały być istoty, 
które napotkała carska ekspedycja?

Odpowiedź nasunęła jej się nieoczekiwanie.
— Lilim — powiedziała.

— Lilim? — zdziwiła się Królowa.
— Kiedy przed sześćdziesięciu laty profesor Bur-bridge odkrył istnienie piekła i 

po raz pierwszy zetknął się z jego mieszkańcami, nadał im właśnie to imię. 
Opowiedział mi o tym nauczyciel w sierocińcu. Burbridge zapożyczył imię od 

dzieci Lilith, pierwszej żony Adama.
— Każdy naród i każda rasa ludzka ma własne mity i historię wyjaśniającą swoje 

pochodzenie. — W głosie obysydianowego lwa dało się wyczuć nutę żalu. — Nie 
znasz pewnie żadnej z lwich legend.

— Wiem, kim był Adam — odparła Królowa. — Ale o Lilith nie słyszałam nigdy.
— Adam i Lilith byli pierwszymi ludźmi stworzonymi przez Boga.

— Sądziłam, że towarzyszka Adama miała na imię Ewa.
— Ewa pojawiła się później. Na początku Bóg stworzył Adama i Lilith, mężczyznę i 

kobietę. Samotnie zamieszkiwali raj i musieli płodzić dzieci, by zaludnić nimi 
świat. W każdym razie to pierwsze istoty ludzkie.

72
Vermithrax coś wymamrotał. Merle spojrzała na niego pytająco.

— To charakterystyczne dla was, ludzi — stwierdził złośliwie. — Zawsze musicie 
być pierwsi i lepsi. A tymczasem w tym okresie żyły już pierwsze kamienne lwy.

— Tak utrzymują wasze legendy — odparowała Merle.
— Jasne.

— W takim razie nie rozstrzygniemy, która z nich jest prawdziwa. Nie teraz, nie 
w tym miejscu i prawdopodobnie w ogóle.

Vermithrax, chcąc nie chcąc, skinął głową.
— Mity wyjaśniające pochodzenie ras mówią prawdę — stwierdziła tajemniczo 

Królowa. — Każda we właściwy sobie sposób.
Merle kontynuowała: — Lilith i Adam byli więc wybrani do tego, by wspólnie 

płodzić dzieci. Ale zawsze, kiedy Lilith chciała zbliżyć się do swojego 
mężczyzny, ten odprawiał ją z kwitkiem, ogarnięty obawą i wstrętem.

— Ha! — ryknął Vermithrax. — Pierwszy lew na pewno się tak nie zachowywał.
— W każdym razie Adam drżał na widok Lilith, aż w końcu Bóg stracił cierpliwość 

i wypędził ją z rajskich ogrodów. Przepełniona gniewem i rozpaczą błądziła przez 
dzikie ziemie, tak różne od Edenu, gdzie napotykała istoty zupełnie inne niż 

Adam. W najwyższym stopniu przerażające.
73

— Potrafię sobie niejedno wyobrazić — odparł lew, spoglądając na ślady szponów 
na skalnej ścianie.

— Lilith spółkowała z tymi istotami i rodziła im dzieci, które były jeszcze 
bardziej odrażające niż ich ojcowie. Nazywały się Lilim. W legendach jako demony 

i stwory wędrują nocami po lasach i pustyniach oraz wspinają się po nagich 
górskich skałach.

— A profesor Burbrigde znał te opowieści? — zapytała Królowa.
— Oczywiście, że znał. Kiedy pisząc prace naukowe i wykonując szkice, stanął 

przed koniecznością nadania imion mieszkańcom piekła, wybrał dla nich owe Lilim.
— No dobrze — powiedział Vermithrax. — I nasi carscy przyjaciele natrafili na 

kilku z nich. Nie sądzicie, że powinniśmy wystrzegać się takiego spotkania?
— Vermithrax ma rację — odparła Królowa. — Lepiej opuśćmy to miejsce. W 

powietrzu jesteśmy bezpieczniejsi. — Ale w tym wezwaniu pobrzmiewała nuta 
niepewności, która Merle jeszcze bardziej zaniepokoiła. Nie wiedzieli przecież, 

czy Lilim nie posiadają skrzydeł.
— Jeszcze chwila — Merle podeszła do skrzyń uprzednio obwąchanych przez lwa. Już 

wcześniej kątem oka dostrzegła kilka rzeczy, które Vermithraxowi wydawały się 
zupełnie bezużyteczne, a które jej mogły się przydać. Wygrzebała mały nóż, 

wciśnięty do skórzanej pochwy, nie większy od jej dłoni. Wsadziła go do kieszeni 
sukienki, w której trzymała magiczne

74

background image

lusterko. Prócz tego znalazła sporo blaszanych puszek z żywnością, stwardniałe 

kawałki wysuszonego mięsa, biszkopt, flaszki z wodą, a nawet parę ciastek. 
Wpakowała wszystko do małego skórzanego worka, który również znalazła w jednym z 

namiotów. Zawiązała go sobie na plecach, gryząc kęs suszonego mięsa. Był twardy 
jak kora drzewa, łykowaty i zapewne ciężkostrawny. Ale jakoś sobie z nim 

poradziła. W ostatnich dniach odżywiała się wyłącznie jagodami i korzeniami. 
Prowiant carskiej ekspedycji był więc nie do pogardzenia.

— Pośpiesz się! — krzyknął do niej Vermithrax, kiedy zawiązywała paskiem plecak.
— Już idę! — odpowiedziała. Zdawało jej się, że ktoś ją obserwuje.

Choć było ciepło, ona poczuła dreszcze na całym ciele. Serce na moment 
zatrzymało się i zaraz potem zaczęło bić jak oszalałe.

Zirytowana wpatrywała się w skalną ścianę zamykającą skalną półkę od tyłu. Potem 
przeniosła wzrok na namioty i szlak biegnący w obydwu kierunkach: do góry i na 

dół. Dokoła nie było nikogo. Tylko Vermi-thrax stal przy krawędzi, niecierpliwie 
pocierając pazurami o skałę.

— O co chodzi? — spytała Królowa.
— Nic nie czujesz?

— Tylko twój wszechobecny lęk.
— Chodź już! — krzyknął zniecierpliwiony Vermi-thrax, który też nie zauważył nic 

podejrzanego.
75

Merle zaczęła biec w jego stronę. Nie wiedziała, przed kim ucieka i czy dla jej 
lęku w ogóle istniał uzasadniony powód. Prawie dobiegła już do Vermithraxa, 

kiedy rozległ się przeraźliwy trzask. Długi, przeszywający i głuchy.
W pierwszej chwili nie zauważyła nic podejrzanego. Dopiero potem wydało jej się, 

że coś się poruszyło. Tam, gdzie przed chwilą stała, zakładając plecak.
— Merle!

Skała pod jej stopami zadrżała. Vermithrax rzucił się jej naprzeciw. Szybko i 
zwinnie. Czarna strzała z obsydianu, która znalazła się przy niej, podniosła ją 

jednym skrzydłem i usadziła na grzbiecie.
— Lilitn — zaświtało jej w głowie. Zrozumiała, że nie była to jej własna myśl, 

tylko głos Królowej.
Vermithrax zerwał się do lotu i już po chwili lecieli nad krawędzią otchłani, 

choć z początku lot przypominał skok w przepaść. Spadali bowiem w dół, zanim lew 
mocnymi uderzeniami skrzydeł nie zrównoważył swojego ciężaru i nie ustabilizował 

kursu lotu, pozostawiając za sobą skalną ścianę, zapomniane obozowisko carskiej 
ekspedycji i oddech śmierci, unoszący się nad opustoszałymi namiotami.

Merle miała ochotę się odwrócić, ale Królowa stanowczo się temu sprzeciwiła: — 
Nie rób tego!

Dziewczynka była przekonana, że to nie kamień się zatrząsł, tylko coś, co już 
tam przez długi czas było,

76
czekało, czaiło się oraz wydostawało z niewidzialnych szczelin i dziur na 

powierzchnię jak zastępy skarabeuszy egipskiego imperium.
Całe bloki skalne, które wydawały się silne i niezniszczalne, pękały, odrywały 

się i spadały ze wszystkich stron. Niecodzienny i kuriozalny spektakl sił 
przyciągania i destrukcji, którego nie sposób z niczym porównać. To nie był 

pełzający ruch owadów, nawet jeśli takie skojarzenie nasuwało się najszybciej. 
Raczej kołysanie się ciemnych łuskowatych lub opancerzonych owadów, groteskowo 

zataczających się, ale kierujących się niezmiennie w stronę skalnego ustępu. Na 
pierwszy rzut oka chaotycznie, a jednak z zamysłem, tak że w ciągu kilku sekund 

zacisnęło się wokół niego kamienne koło.
Spod falującej powierzchni, składającej się jakby z niezliczonej ilości ciał 

ludzkiej wielkości, wyłaniały się wciąż nowe kanciaste struktury, przypominające 
wyglądem kończyny: połamane, zakrzywione, pają-kowate. Zostawiały one głębokie 

nacięcia w skale, w które wbijały niewidzialne szpony, rozrywając kamień na 
kawałki. Szalone linie, jak w reliefie dłuta niezrównoważonego kamieniarza.

Ze wszystkich stron, także spod platformy, wypływała ciemna lawa, pochłaniając 
stojące na niej namioty i skrzynki. Choć postaci skrywały się pod kamiennymi 

pancerzami, już sam widok ich szponów wzbudzał w Merle potworny strach.
77

Vermithrax śmigał w powietrzu co tchu. Byle dalej od tego miejsca, gdzie 
rozgrywały się owe niepojęte sceny. Mimo to Merle widziała jeszcze, jak półka 

zapadła się pod naporem Lilim, niczym mały kamień wpadający nieuchronnie w wir 

background image

lotnego piasku.

Niemal automatycznie sięgnęła do kieszeni, w której trzymała lusterko. 
Bezwiednie wsunęła palce pod powierzchnię. Przez moment sądziła, że słyszy nawet 

dobiegający stamtąd szept — głos zjawy, uwięzionej w środku? — potem zanurzyła 
rękę aż po łokieć. I znowu poczuła dłoń chwytającą ją z drugiej strony, 

głaszczącą jej palce i napełniającą ją od wewnątrz promieniującym ciepłem.
Enklawa

Wenecję skrywało szare i ciężkie
niebo, zapowiadające deszcz, który wkrótce miał skropić pałace i kanały laguny. 

Przenikliwy wiatr, o wiele za zimny o tej porze roku, wiał z północy,
gwizdał po krętych uliczkach i hulał po opustoszałych placach i promenadach 

ciągnących się wzdłuż brzegów wysp. W mgnieniu oka porywał ulotki, które przed 
kilkoma dniami niestrudzeni konspiratorzy rozdawali w mieście, już po pojawieniu 

się posłańca piekieł i złożeniu przez niego oferty obrony Wenecji przed 
egipskimi siepaczami. Na ulotkach powstańcy zamieścili hasła skierowane 

przeciwko rajcom miejskim, faraonowi, i tym wszystkim, którzy byli winni upadku 
miasta. Hasła, za które w innych okolicznościach wylądowaliby w więzieniu albo 

co najmniej pod miejskim pręgierzem. Dziś jednak nikt nie zawracał sobie nimi 
głowy. Lęk sparaliżował miasto ostatecznie i nieodwołalnie. Nawet żołnierze 

gwardii miejskiej nie czuli się na siłach, by przeciwstawić się burzycielom i 
konspiratorom.

W centrum tego zrywu, w pałacu będącym tajną kryjówką rebeliantów — enklawie — 
jak o niej mówił Dario, siedział Serafin i pałaszował śniadanie.

79
Może nie w największym spokoju, ale też nie w pośpiechu. Wiedział, że właściwie 

nic innego mu nie pozostaje, jak tylko czekać. Wcześniej czy później przyjdą po 
niego i zaprowadzą go do przywódcy, władcy enklawy. Ani Dario, ani nikt inny nie 

nazwał przywódcy po imieniu. Na dobrą sprawę całkiem zrozumiały środek 
bezpieczeństwa. A jednak cała ta konspiracja niepokoiła Serafina dużo bardziej, 

niż był skłonny to przyznać.
Pałac znajdował się w samym centrum Wenecji, wśród sławnych gmachów w mieście. A 

mimo to otaczała go aura odosobnienia, oddziaływująca na Serafina niezwykle 
intensywnie.

Ostatniej nocy w drodze do enklawy on i jego trzej towarzysze natknęli się na 
wszechobecne w Wenecji ślady zaczynającej się inwazji. Wzdłuż brzegów kanałów 

widzieli kolejne opustoszałe metalowe pojazdy. To z nich w labirynt wodnych 
arterii musieli wtargnąć żołnierze-mumie. Na ślady samych żołnierzy już nie 

natrafili, ale nie ulegało wątpliwości, że dla nich drogi powrotnej już nie ma. 
Mumie, po dokonaniu desantu od wewnątrz, samotnie lub w grupach przemierzały 

weneckie uliczki, szerząc wśród ludzi strach. Tu i ówdzie Serafin i jego 
towarzysze słyszeli dobiegające z oddali obce głosy, czasem krzyki. Raz nawet 

rozlegający się na przeciwległym brzegu szczęk metalu. Ale kiedy tam dobiegli, 
zastali jedynie kilka zwłok, które Serafin zidentyfikował jako członków gildii 

złodziei.
80

Właściwie tak naprawdę nikt w Wenecji nie wiedział, co faraon chce osiągnąć. 
Jego wojenne galery i słoneczne barki krążyły zaledwie kilkanaście metrów od 

murowanych nadbrzeży laguny. Nic prostszego, jak wypuścić z nich żołnierzy, 
którzy szybkim manewrem otoczyliby główną wyspę.

Serafin podejrzewał, że faraonowi zależało wyłącznie na tym, by wśród 
mieszkańców laguny wywołać niepokój. Ale po trzech dziesięcioleciach oblężenia 

miasta trudno było jeszcze spotęgować uczucie strachu. A może chodziło o 
zadręczenie przerażonych ludzi? Makabryczna rozkosz, biorąca się z zainicjowania 

inwazji niewielkimi siłami, by stopniowo przerodzić ją w nawałnicę ognia i 
żelaza?

Serafin nie pojmował tego wszystkiego i wierzył, że na niektóre z jego pytań 
znajdzie odpowiedź władca enklawy.

Pomieszczenie, do którego zaprowadził go Tizia-no, znajdowało się na pierwszym 
piętrze pałacu. Jak w większości starych rezydencji, tak i tu parter straszył 

pustką. Przed laty, kiedy wszystkie te budynki znajdowały się w rękach bogatych 
weneckich rodzin kupieckich, pałacowy parter służył do przeładunku i depozytu 

towarów. Duże hale, które co kilka lat zalewała acąua aha, osławiona wenecka 
fala powodziowa.

Dziś jednak, po latach oblężenia i izolacji miasta, handel niemal zamarł. W 

background image

swojej szczątkowej formie nie mógł przysporzyć mieszkańcom bogactwa. Więk-

81
szość zamożnych weneckich rodzin dawno już zbiegła na ląd, licząc, że ocalą 

życie przed armiami mumii i szwadronami skarabeuszy. Nikt nie przypuszczał, że 
miastu zapewni bezpieczeństwo moc Królowej Laguny. Było więc absolutną ironią 

losu, że ci, którzy mieli dosyć pieniędzy, by salwować się ucieczką z miasta, 
jako pierwsi padli ofiarą Egipcjan.

Okna i drzwi na opustoszałym parterze dawno już zostały zamurowane, 
prawdopodobnie jeszcze wtedy, gdy nikt nie liczył się ze zmartwychwstaniem 

faraona. Dla Serafina było ważne, że rebelianci nie założyli swojej centrali w 
zupełnie opustoszałym miejscu. Podejrzewał nawet, że przywódca powstania 

urzęduje tu od dawna. Może legitymuje się arystokratycznym rodowodem. Albo 
należy do tych nielicznych kupców, którzy przeżyli.

Serafin przeżuwał ostatni kęs chleba, kiedy drzwi pustego pomieszczenia 
otworzyły się. Wszedł Tiziano i kazał mu pójść ze sobą.

Serafin szedł krok w krok za byłym czeladnikiem z warsztatu luster. Najpierw 
korytarzami, wąskimi przejściami, potem przez klatkę schodową i zwieńczoną 

łukiem bramę. Po drodze nie napotkali nikogo. Jakby nikt nie miał prawa wchodzić 
do pomieszczeń przywódcy. Jednocześnie Serafin miał wrażenie, że atmosfera w 

korytarzach i pomieszczeniach zmienia się. Jakby w niewidzialny sposób 
rzeczywistość ustępowała czemuś nieprzeniknionemu. To nie oświetlenie ule-

82
gało zmianie. Także nie zapach. Przecież wszystko dookoła śmierdziało zbutwiałym 

drzewem i wilgotnym kamieniem. Zmiana polegała raczej na zupełnie innym 
kontakcie z otoczeniem. Jakby się je teraz postrzegało szóstym zmysłem, 

nareszcie uruchomionym.
Tiziano kazał mu zaczekać przed podwójnymi drzwiami, niemal trzykrotnie 

większymi od niego samego.
— Zostaniesz wezwany — powiedział, po czym odwrócił się i chciał już odejść.

Serafin chwycił go za ramię. — Dokąd chcesz iść?
— Wracam do moich towarzyszy.

— Nie zostaniesz tu?
— Nie.

Serafin nieufnie spojrzał na Tiziana, potem na drzwi i znowu na stojącego przed 
nim chłopca. — Chyba nie zastawiacie na mnie pułapki lub czegoś podobnego? — 

Własne pytanie wydało mu się nagle głupie. Ale w tej chwili nie bardzo potrafił 
puścić w niepamięć zatarg z Dariem. Swojego wcześniejszego rywala podejrzewał o 

każdy niecny czyn.
— Jaki to ma sens? — spytał Tiziano. — Mogliśmy cię pozostawić na pastwę losu, 

kiedy zaatakowały cię mumie. Wtedy sprawa wyjaśniłaby się sama.
Serafin wahał się jeszcze. Ale zaraz potem skinął głową. — Przykro mi. Nie 

chciałbym wyjść na niewdzięcznika.
Tiziano uśmiechnął się tajemniczo. — Dario może zmienić się w prawdziwego 

bydlaka, nieprawdaż?
83

Teraz z kolei Serafin nie mógł powstrzymać się od uczucia satysfakcji, której 
wyraz pojawił się na jego twarzy. — Więc wy z Borem też to zauważyliście?

— Ale nawet Dario ma swoje dobre strony. Inaczej by go tu nie było.
— Przypuszczam, że dotyczy to nas wszystkich. Tiziano wskazał głową drzwi. — 

Zaczekaj tu. — Po
czym odwrócił się i odszedł szybkim krokiem tam, skąd wcześniej przybyli razem. 

Serafinowi przyszło nagle do głowy, że sam nie odnajdzie drogi powrotnej. 
Przecież cała enklawa przypominała jeden wielki labirynt.

Prawe skrzydło drzwi uchyliło się, jakby na klamkę nacisnęła niewidzialna ręka. 
W tym momencie poczuł, że coś delikatnego i jasnego objęło jego ciało. Może 

setki aksamitnych palców, lekkich jak piórka i eterycznych? Przestraszony zrobił 
krok do tyłu. To tylko cieniutka jedwabna zasłona, która na skutek podmuchu 

wiatru musnęła jego ciało.
— Wejdź — usłyszał czyjś głos. Kobiecy głos.

Serafin posłusznie wykonał polecenie, ostrożnie odsuwając zasłonę. Miał 
wrażenie, że silniejszym ruchem mógłby rozerwać na strzępy delikatny materiał 

niczym pajęczynę. Jakieś dwa metry przed nim wisiały następne zasłony z tego 
samego materiału, w kolorze morskiego piasku. Zanim zrobił kolejny krok, 

świadomie zamknął za sobą drzwi. Dopiero wtedy odważył się wejść głębiej w 

background image

jedwabny labirynt.

84
Odgarniał zasłonę po zasłonie, aż wreszcie stracił orientację, chociaż cały czas 

szedł prosto. W jakiej odległości od drzwi znajdował się teraz? Stu metrów, a 
może tylko dziesięciu?

Powoli rozpoznawał ostre zarysy, prawdopodobnie mebli, przebijających przez 
jedwab. Jednocześnie wilgotny odór unoszący się w całej Wenecji ustąpił 

egzotycznemu melanżowi zapachów. Kojarzyły mu się one z rzadkimi przyprawami, 
które przed laty ukradł z magazynu pewnego kupca.

Po drugiej stronie kotar ujrzał zupełnie inny świat.
Ziemię pokrywała warstwa piasku, ale tak głęboka, że podeszwy jego butów 

dosłownie zapadały się w nim, nie natrafiając na twardą powierzchnię. Wszędzie 
dookoła wisiały zwiewne zasłony w identycznym kolorze jak leżący na ziemi 

piasek. Pod sufitem falowały szerokie lazurowe wstęgi, które kontrastowały z 
wszechobecną jasnością, jak wieczorne niebo nad pustynią. Dopiero teraz Serafin 

uzmysłowił sobie, że cała ta sceneria miała świadomie wywoływać wrażenie 
iluzoryczności pustynnego krajobrazu. Sztucznego, ale całkiem odmiennego od tego 

w Wenecji. Nic tu nie było prawdziwe. A mimo to rodziło się poczucie, jakby 
przebywało się w samym środku pustyni. Przynajmniej takie wrażenie miał Serafin, 

który w życiu nie widział nic poza wenecką laguną.
W centralnym miejscu tego niecodziennego krajobrazu niczym morskie wysepki 

piętrzyły się ster-
85

ty miękkich poduszek. Korzenne zapachy roztaczały swoją aromatyczną woń, unosząc 
się w postaci dymów kłębiących się nad naczyniami z olejkami. Między poduszkami 

znajdował się podest z grubego piaskowca, na którym stało ciężkie, masywne, 
okrągłe naczynie z wodą, również z piaskowca. Miało ono ponad metr średnicy. 

Woda w nim lekko się burzyła. Za naczyniem stała kobieta, widoczna od pasa w 
górę. Prawą rękę trzymała zanurzoną aż do łokcia w wodzie. Serafin początkowo 

sądził, że kobieta nią porusza. Ale później stwierdził, że ręka tkwi nieruchomo.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. — Serafinie — powiedziała. A on nie mógł 

wyjść z podziwu, jak aksamitnie brzmi jej głos.
Była piękna, możliwe, że najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek 

widział. A przecież jako czeladnik Umberta, który dostarczał arystokratycznym 
weneckim damom magiczne suknie, stawał już przed niejedną pięknością. Tej tutaj 

kruczoczarne proste włosy spływały aż za talię, znikając za kamiennym naczyniem 
na wodę. Smukłą kibić skrywał obcisły materiał, drapowany jak delikatne jagnięce 

futerko, i w tym samym żółtym kolorze co zasłony. Duże orzechowe oczy 
przypatrywały mu się z uwagą. Zaś usta — choć Serafin był pewien, że pozbawione 

szminki — zniewalały karminowym kolorem i wydatnym kształtem. Śniada, mocno 
opalona skóra różniła się znacznie od karnacji Murzynów, których w Wenecji nie 

brakowało.
86

W jednej chwili pojął wszystko. Przed nim stała Egipcjanka.
Miał absolutną pewność, zanim jeszcze mu się przedstawiła. Przywódczyni 

powstania wymierzonego przeciwko Egipcjanom była Egipcjanką.
— Nie bój się — powiedziała, widząc, że robi krok do tyłu. — Jesteś bezpieczny. 

Nikt nie uczyni ci nic złego. — W jej oczach pojawił się smutek, kiedy 
wyciągnęła z wody rękę i położyła ją na kamiennym obmurowaniu. Ale ani jej dłoń, 

ani ramię nie były mokre. Żadnego śladu wody spływającej po skórze.
— Kim pani jest? — Serafin miał uczucie, że się straszliwie jąka. W końcu miał 

powód.
— Lalapeja — odpowiedziała kobieta. — Nie przypuszczam, żebyś znał język, z 

którego wywodzi się moje imię.
— Egipski? — Poczuł przypływ odwagi, niemal śmiałości, kiedy wypowiadał to 

słowo.
Zaśmiała się głośno i melodyjnie. — Egipski? — O nie, na pewno nie. To imię było 

już w użyciu, kiedy przed tysiącami lat pierwsi faraonowie wstępowali na złoty 
tron.

Wyszła zza kamiennego naczynia z wodą, poruszając się z nienaganną gracją. Jakby 
płynęła. Serafin nie mógł wyjść z podziwu. Ale zdębiał, kiedy zobaczył jej nogi.

Miała cztery nogi lwicy. Podobnie jak dolną część ciała.
87

Serafin odruchowo cofnął się tak nagle, że zaplątał się w jedwabnych welonach, 

background image

stracił równowagę i upadł, zrywając jasny materiał.

Wyplątawszy się wreszcie z jedwabnych zwojów, ujrzał ją stojącą tuż przed sobą. 
Wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć jej kocich łap, delikatnego żółtego 

futerka, pokrywającego jej ciało, które jeszcze przed chwilą uważał za obcisłą 
suknię.

— Pani... pani jest...
— Na pewno nie syreną.

— Więc sfinksem! — wyrwało mu się. — Sfinksem faraona!
— Ostatnie słowo nie jest prawdą. Nie znam faraona, ale żałuję niezmiernie, że 

niektórzy moi rodacy wysługują się mu.
Serafin próbował wstać, ciągnąc za sobą zerwaną zasłonę.

Sfinks elegancko i z gracją podążył za nim. — Proszę, Serafinie. Ujawniłam się 
przed tobą, żebyś wiedział z kim masz do czynienia. Choć nie było to konieczne.

— Co? Jak pani to rozumie?
Uśmiechnęła się tak pięknie, że aż ścisnęło mu się serce, kiedy spojrzał na 

zwierzęcą część jej ciała. —Jak to rozumiem? Och, Serafinie, w ten właśnie 
sposób.

Wypowiadając te słowa, nagle zniknęła. Serafin najpierw sądził, że to piasek 
uniósł się do góry. Ale to było coś innego.

88
Kobieta-sfinks rozpłynęła się na moment i na nowo scaliła. Nie w powolnym i 

stopniowym procesie, lecz w jednorazowym, gwałtownym akcie. Jakby rozpadła się 
na malutkie kawałki, by jeszcze w tym samym momencie złączyć je na nowo. Tworząc 

zupełnie inną postać.
Twarz i smukła kibić pozostały niezmienione. Ale górna część jej ciała nie 

wyrastała już z lwiego ciała, tylko przechodziła w biodra i długie ciemne nogi. 
Nogi prawdziwej kobiety.

Sierść zniknęła bezpowrotnie.
— Pozwolisz? — Naga pochyliła się lekko, podniosła zasłonę leżącą na ziemi u 

stóp Serafina i w błyskawicznym obrocie okryła nią swoje ciało. Żółty welon 
przylegał jak obcisła suknia, podkreślając jej kobiece kształty. Nikt nie 

wpadłby na to, że jeszcze przed chwilą żółty materiał służył jako zasłona. 
Wyglądał naturalnie i pasował do jej figury jak najdroższa suknia z warsztatu 

Umberta.
Serafin spróbował odwrócić od niej wzrok. Ale nie pozwoliła mu na to. Widok jej 

idealnego ciała wciąż jaśniał przed jego oczami.
— Serafinie?

— Tak?
— Czy już lepiej?

Objął ją wzrokiem od stóp do głów. — To niczego nie zmienia — odparł. — Pani 
jest sfinksem, obojętnie w jakiej postaci.

89
— Ależ oczywiście. Teraz jednak nie musisz obawiać się moich szponów. — Oczy 

błyszczały jej przebiegłością.
Z trudem powstrzymał się, by nie odpowiedzieć na tę prowokację. — Co pani tutaj 

robi?
— Dowodzę kontruderzeniem.

— Przeciwko faraonowi? — uśmiechnął się ironicznie. — Przewodząc kilku dzieciom?
Potarła nogę o nogę. O mały włos pomógłby jej wybrnąć z zakłopotania, w które 

sama chciała go wpędzić. O mały włos.
— Czyżbyś był dzieckiem, Serafinie? — Kokieteryjnie mrugnęła rzęsami.

— Pani dobrze wie, co mam na myśli.
— I ty też dobrze wiesz, co ja mam na myśli. — Jej głos stał się ostry, a akcent 

twardszy. — Dario i inni mogą mieć po piętnaście, szesnaście czy siedemnaście 
lat, ale są zręczni i szybcy. Faraon nie doceni ich umiejętności. To nasz atut i 

najsilniejsza broń: próżność Amenophisa.
— Powiedziała pani, że nie zna faraona.

— Nie w jego obecnej postaci. Ale wiem, jaki był wcześniej, w swoim pierwszym 
życiu.

— Jak dawno to było?
— Przed więcej niż trzema tysiącami lat.

— Czyli jest pani starsza niż trzy tysiąclecia} Znów się uśmiechnęła. Ale na 
krótko. — Trochę

starsza, trochę młodsza.

background image

90

Serafin zacisnął zęby i nie powiedział nic.
Lalapeja mówiła dalej: — Pycha i arogancja Ame-nophisa sprawiły, że wybrałam 

wyłącznie młodych chłopców, takich jak ty. Myślisz, że nie znalazłabym mężczyzn 
roślejszych i silniejszych niż ci, którzy przebywają w tym domu? To byłoby bez 

sensu. Jeszcze dzisiejszej nocy Egipcjanie zaaresztują wszystkich dorosłych 
mężczyzn i będą ich stopniowo wywozić. Tymczasem dzieci, które można policzyć na 

palcach jednej ręki... Sądzę, że uwagę faraona przykują ważniejsze rzeczy. 
Chociażby to, jaką kolorystykę nadać zdobytym pałacowym komnatom w Wenecji. To 

przynajmniej zaprzątało głowę poprzedniego Amenophisa.
— Czy pani naprawdę zamierza stawić czoło Egipcjanom, opierając się na Dariu i 

jego kolegach? — Nie odmawiał jej w niektórych kwestiach racji, ale sądził, że 
mimo to zbyt wiele upraszcza.

— Nie jestem bojowniczką.
„Tak, pomyślał. Tego można się było spodziewać". Ale zaraz potem przywołał w 

pamięci jej ostre szpony lwa. I zadrżał.
— Jednakże — kontynuowała — nie mamy wyboru. Musimy walczyć, ponieważ język 

walki Amenophis zna najlepiej.
— Jeśli tylko niewielka część tego, co przypisuje się faraonowi, jest prawdą, to 

w przeciągu kilku minut Wenecja zostanie zmieciona z powierzchni ziemi. W czym 
może faraonowi zagrozić grupka rebeliantów?

91
— Nie powinieneś wszystkiego, co opowiada się

0 potędze Egiptu, przyjmować bezkrytycznie. Część z tego na pewno jest prawdą. I 
niewątpliwie przeraża. Ale sporo informacji opiera się na specjalnie 

rozsiewanych pogłoskach lub zasadza się na potędze iluzji. Kapłani Horusa to 
mistrzowie ułudy.

— Mimo to jesteśmy bez szans. Widziałem wojowni-ków-mumie. Widziałem, jak 
walczą.

Sfinks kiwnął głową. — I jak umierają.
— Przy dużej dozie szczęścia ich przeciwników. Lalapeja westchnęła. — Nikt nie 

zamierza stawiać
czoła mumiom w otwartym polu. Przynajmniej nie tak, jak to sobie wyobrażasz.

— Więc jak?
— Najpierw muszę się dowiedzieć, czy chcesz nam pomóc. — Zrobiła krok w jego 

stronę, poruszając się jak tancerka. Nie sposób było oprzeć się jej wdziękowi
1 gracji.

— Ale dlaczego ja?
— Dlaczego ty? — Znów się uśmiechnęła. Ale tym razem jej głos brzmiał łagodniej. 

— Sądzę, że nie doceniasz reputacji, jaką się cieszysz. W wieku trzynastu lat 
mistrz gildii złodziei. Najmłodszy, jakiego Wenecja kiedykolwiek widziała. Nikt 

nie wspina się po fasadach domów zręczniej i szybciej niż ty. Nikt nie przemyka 
się między strażnikami zwinniej niż ty. Nikt nie jest tak odważny jak ty, jeśli 

trzeba wykonać trudne zadanie.
92

Te pochwały raziły go jednak. Przecież Lalapeja nie potrzebowała zaskarbiać 
sobie jego sympatii. Czyżby więc odwoływała się do jego honoru? Możliwe, że jej 

słowa były zgodne z prawdą. Lecz jego sukcesy zdawały się być odległe w czasie, 
jakby dokonane w innym życiu.

— Miałem wtedy trzynaście lat — odpowiedział. — A dziś...
— Siedemnaście.

— A dziś — ciągnął dalej, ignorując jej uwagę — nie jestem tym, o kim pani 
mówiła. Opuściłem gildię. Nie uprawiam procederu kradzieży. Należę do warsztatu 

mistrza tkackiego Umberta. To wszystko.
— Ale potrafiłeś ukraść Egipcjanom Królową Laguny.

Mocno zaskoczony wlepił w nią oczy. — To pani o tym wie?
— Ależ oczywiście. — Jednakże pominięcie szczegółów jego czynu wzbudziło w nim 

sporą nieufność. Kiedy to zauważyła, szybko dodała: — A, jeszcze ta dziewczyna, 
Merle.

— Co pani o niej wie?
Lalapeja zawahała się. — Opuściła Wenecję.

— Na grzbiecie kamiennego lwa, tak, to wiem — dorzucił zniecierpliwiony. — Ale 
gdzie teraz przebywa? Nic jej nie grozi?

— Nic się jej nie stało — odpowiedział sfinks. — Więcej informacji nie posiadam.

background image

93

Już miał powiedzieć coś uszczypliwego, ale ugryzł się w język i zamiast tego 
zapytał: — Czy zna pani Merle?

— Możliwe.
— No, niech Pani nie udaje. Cóż to za odpowiedź?

— Prawdziwa. Nie jestem pewna, czy ją znam.
Błysk przerażenia pojawił się w jej oczach, ponieważ zrozumiała, że posunęła się 

za daleko. Z większą pewnością w głosie powiedziała teraz: — Nie jestem 
przyzwyczajona do tego, by mnie przesłuchiwano. — Ale jej uśmiech złagodził 

stanowczość wypowiedzi.
Serafin uwolnił się od jej wzroku i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, 

jakby rozważał, czy przyjąć, czy odrzucić ofertę. Przy czym wybór podjął już 
dawno. Bo niby dokąd mógłby się udać? Warsztat Umberta stał pusty. Mistrz tkacki 

wziął nogi za pas. Nie wiadomo dokąd uciekł. Od swoich byłych kompanów z gildii 
już dawno się odciął. Z powrotem do Arcimbolda? Do Unke i Junipy? Jakiś 

wewnętrzny glos podpowiadał mu, że byłby to najsłuszniejszy wybór. Ale czyż nie 
zapewni Junipie skuteczniejszej ochrony przed Lordem Światło właśnie w sojuszu 

ze sfinksem i jego dziwacznymi pomocnikami?
W końcu zatrzymał się. — Musi mi pani zdradzić swój plan.

— Nie wypowiemy wojny Egipcjanom. To rzeczywiście byłoby samobójstwo i porywanie 
się z motyką na

95
Już miał powiedzieć coś uszczypliwego, ale ugryzł się w język i zamiast tego 

zapytał: — Czy zna pani Merle?
— Możliwe.

— No, niech Pani nie udaje. Cóż to za odpowiedź?
— Prawdziwa. Nie jestem pewna, czy ją znam.

Błysk przerażenia pojawił się w jej oczach, ponieważ zrozumiała, że posunęła się 
za daleko. Z większą pewnością w głosie powiedziała teraz: — Nie jestem 

przyzwyczajona do tego, by mnie przesłuchiwano. — Ale jej uśmiech złagodził 
stanowczość wypowiedzi.

Serafin uwolnił się od jej wzroku i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, 
jakby rozważał, czy przyjąć, czy odrzucić ofertę. Przy czym wybór podjął już 

dawno. Bo niby dokąd mógłby się udać? Warsztat Umberta stał pusty. Mistrz tkacki 
wziął nogi za pas. Nie wiadomo dokąd uciekł. Od swoich byłych kompanów z gildii 

już dawno się odciął. Z powrotem do Arcimbolda? Do Unke i Junipy? Jakiś 
wewnętrzny głos podpowiadał mu, że byłby to najsłuszniejszy wybór. Ale czyż nie 

zapewni Junipie skuteczniejszej ochrony przed Lordem Światło właśnie w sojuszu 
ze sfinksem i jego dziwacznymi pomocnikami?

W końcu zatrzymał się. — Musi mi pani zdradzić swój plan.
— Nie wypowiemy wojny Egipcjanom. To rzeczywiście byłoby samobójstwo i porywanie 

się z motyką na
95

księżyc. Wojna sama obróci się przeciwko Amenophi-sowi.
— Przeciwko faraonowi?

Pokiwała głową. Jej czarne włosy zajaśniały w świetle tego dziwnego pustynnego 
światła.

— Czy zamierza go pani zabić? — spytał Serafin z wybałuszonymi oczyma. — Więc 
planuje pani zamach?

— To byłoby rozwiązanie. Ale niewystarczające. Amenophis nie rządzi 
samodzielnie. Także on jest sterowany. Przez tych, którzy przywrócili mu życie. 

Przynajmniej w tej chwili.
— Przez kapłanów?

— Tak, przez kapłanów Horusa. Na przestrzeni stuleci stracili oni na znaczeniu. 
Skurczyli się do rozmiarów sekty, o której wszyscy zapomnieli. Aż do momentu, 

kiedy przywrócili do życia leżącego w piramidzie Amun-Ka-Re faraona. W ten 
sposób zaszczepili nowe siły w słabym i wegetującym kraju. Wykreowali mu 

przywódcę. Nadali państwu nową tożsamość. W oparciu o ten czyn i magię stworzyli 
nowe imperium. To właśnie oni pociągają za sznurki, nie Amenophis.

— Ale to czyni naszą sytuację jeszcze trudniejszą.
— Tam, gdzie przybywa faraon, znajdują się również przywódcy kasty kapłańskiej. 

Na czele z Sethem, jego wezyrem, a zarazem wielkim mistrzem kultu Horusa.
— Czy mówi pani serio, że musimy udać się do Heliopolis, do miasta faraona, i 

tam pozbyć się po kolei

background image

96

faraona, jego wezyra i prawdopodobnie całej chmary kapłanów? Tak po prostu? — 
Serafin zaakcentował ostatnie słowa.

— Nie do Heliopolis — odpowiedział sfinks spokojnie. — Amenophis i Seth wkrótce 
sami tu nadciągną. Do Wenecji. I jeśli się nie mylę, swoją kwaterę założą w 

Pałacu Dożów.
Serafin nie mógł złapać tchu. — Faraon zjawi się tutaj?

— Z całą pewnością. Nie oprze się pokusie świętowania militarnego triumfu na 
miejscu. Bo też nie będzie chodzić o sukces odniesiony nad jakimś zwyczajnym 

miastem. To zwycięstwo nad Królową Laguny, nad wszystkim, co ona uosabia. 
Zwycięstwo nad przeszłością, a także nad własną śmiercią. Nie licząc imperium 

carów, nie ma na świecie żadnej siły, która mogłaby mu się oprzeć.
— No dobrze, załóżmy, że faraon przybędzie do Wenecji, niech nawet zamieszka w 

Pałacu Dożów... Co to wszystko zmienia? Otaczać go będą żołnierze gwardii 
przybocznej, armia wojowników-mumii. I magia Setha oraz innych kapłanów.

Lalapeja skinęła głową. Jej uśmiech był tak słodki, jakby rozmawiała z miłym 
kociakiem. — Dlatego potrzebuję ciebie. Jako pomocnika.

— Miałbym się wkraść do pałacu? — Serafinowi oczy prawie wyszły na wierzch. — 
Podczas, gdy przebywa w nim faraon?

97
Tym razem sfinks nie musiał nic mówić. Na tym dokładnie zasadzał się jego plan. 

Ale dopowiedział słowa, które przeszyły Serafina do szpiku kości bardziej niż 
cokolwiek innego: — Dla Merle.

W uchu herolda
W piekle n,ia ani nocy.

Po długim locie Vermithrax wylądował na skale przypominającej kapelusz. Na 
strome skalne ściany można się było dostać tylko z wyposażeniem wspinacza. 

Vermithrax, Merle i Królowa Laguny doskonale wiedzieli, że jeśli mieliby się 
nadziać na przeciwnika takiego jak Lilim, to tak naprawdę nie odgrywało 

najmniejszej roli, gdzie rozbiją obóz.
— Może tu nie ma takich potworów, jakie są na górze — powiedziała Merle bez 

większego przekonania.
Głos Królowej był zdecydowany, jej entuzjazm niepohamowany. A mimo to Merle 

ogarnęło uczucie, że chce tylko dodać jej odwagi i sama nie wierzy w to, co 
mówi: — Możliwe, że na górze żyje kilka niebezpiecznych osobników, którzy 

pilnują wejścia.
Natomiast wszyscy byli zgodni co do jednego: w obrębie gatunku Lilim musi 

istnieć różnorodność, ponieważ posłaniec piekieł, którego Lord Światło wysłał do 
Wenecji, nie przypominał wcale potworów ze skalnej ściany.

— Co nie oznacza, że inni są mniej przerażający i bardziej ociężali. — 
Obsydianowy lew oblizywał so-

99
bie jedno ze skrzydeł kamiennym językiem. — Może być też zupełnie odwrotnie, że 

do tej pory napatoczyliśmy się raczej na łagodne osobniki.
— Ależ Vermithraxie, bardzo ci dziękuję — odparła Merle z gorzką ironią. Miała 

wrażenie, że Królowa podziela jej zdanie. — Twój optymizm okazuje się niezwykle 
pomocny.

Lew nawet nie podniósł głowy. — Mówię to, co myślę.
Merle siedziała po turecku na skale tuż obok Vermi-thraxa. Westchnęła głośno, 

odchyliła się do tyłu i położyła na plecach, czując chłód gładkiej skały. 
Założyła sobie ręce pod głowę i wpatrywała się do góry, gdzie w jej przekonaniu 

znajdowało się niebo.
Przed jej oczami rozciągała się czerwona powierzchnia o nieregularnym kształcie, 

przypominająca odbijającą się w świetle zachodzącego słońca warstwę chmur. Jakby 
sklepienie jaskini ciągnące się w nieskończoność kilka tysięcy metrów ponad nią 

we wszystkich możliwych kierunkach.
No tak, piekło... To pojęcie stawało się coraz mniej realne, im bardziej Merle 

posuwała się w głąb jaskini. Przypominała ona do złudzenia księżycowy krajobraz 
— przynajmniej ta jej część, w której się teraz znajdowali. Ściany i sklepienie 

przecinały rozbłyskujące żarem żyły. Niektóre grubości włosa, inne tak wielkie 
jak łapa Vermithraxa. Kamienny grunt był ciepły, ale nie parzył. Wiatr przynosił 

zapach smoły i słodkawą
100

woń, taką samą, jaką Merle poczuła nad krawędzią przepaści.

background image

Sklepienie było również ze skały. Trudno było ocenić, na jakiej wysokości się 

znajdowało. Zamazana struktura u góry zwodziła ciemnymi i jasnymi plamami, 
migoczącymi gdzieniegdzie czerwonawymi żyłkami.

Merle nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Z jednej strony otoczenie 
przerażało ją i napawało lękiem, z drugiej wmawiała sobie, że ma przed sobą 

gigantyczną jaskinię, możliwe, że nawet cały system jaskiń. Ale z biblijnym 
wyobrażeniem piekła miało to niewiele wspólnego. Przy czym w każdej chwili mogła 

zmienić zdanie, jeśli rzeczywiście mieliby napotkać kolejne Lilim. Tak, brała to 
pod uwagę. Także Vermi-thrax, który nawet teraz, gdy opadło napięcie, zdawał się 

być czujny, a jego ciało naprężone.
A mimo to dziewczynka z całą pewnością mogła stwierdzić, że profesor Burbrigde 

tylko z braku lepszego określenia nazwał to miejsce piekłem, podobnie jak 
zamieszkującym je istotom nadał imię Lilim. Nałożył na tę rzeczywistość pancerz 

mitu, by przedstawić ją ludzkości w sposób przystępny i zrozumiały.
— Vermithrax?

Obsydianowy lew przestał lizać skrzydła i wychylił łeb do przodu. — Hmm?
— Te istoty, tam, na górze, przy skalnej ścianie wyglądały jakby były z 

kamienia.
101

Lew przytaknął. — Jakby to sama ściana ożyła.
— Czyż to nie dziwny zbieg okoliczności?

— Ponieważ ja też jestem z kamienia?
Merle przewróciła się na brzuch, podparła rękami brodę i spojrzała Vermithraxowi 

prosto w oczy. — Jakoś tak. No cóż, dobrze wiem, nie masz że z nimi nic 
wspólnego. Ale to trochę dziwne, prawda?

Lew wyprostował się, by objąć wzrokiem Merle i najbliższe otoczenie. — Też się 
nad tym zastanawiałem.

— No i co?
— Zbyt mało wiemy o Lilim.

— A co wy, lwy, wiecie o sobie? Jak na przykład wytłumaczysz to, że twoja 
kamienna grzywa jest miękka w dotyku? Albo dlaczego twój obysdianowy język 

porusza się?
— Bo ten kamień posiada duszę — odpowiedział lew i uznał to wyjaśnienie za 

wystarczające. Szybko jednak zorientował się, że nie zadowolił Merle swoją 
odpowiedzią. Ciągnął więc dalej: — To wprawdzie kamień, ale owłosiony i 

umięśniony. Ma kamienną strukturę i odpowiednią twardość, jednocześnie jednak 
pulsuje w nim życie. I to o wszystkim przesądza. To jedyne wyjaśnienie, na jakie 

mnie stać. Wśród nas, lwów, nie znajdziesz naukowca, który mógłby to wszystko 
przebadać. Nie jesteśmy ludźmi. Akceptujemy rzeczywistość taką, jaka ona jest, 

bez rozkładania jej na czynniki pierwsze i obdzierania z tajemnic.
102

Merle głęboko zastanowiła się nad jego słowami, czekając jednocześnie na to, by 
Królowa włączyła się do rozmowy. Ale głos w jej wnętrzu milczał.

— A Lilim? — spytała wreszcie Merle. — Czy one też są zbudowane z uduchowionego 
kamienia?

— Nie sprawiały wrażenia, jakby miały posiadać duszę. Ale nie brakuje przecież i 
ludzi, którzy to samo twierdzą o nas, lwach. Kim więc byłbym, gdybym pozwolił 

sobie na osąd o Lilim?
— To brzmi bardzo rozsądnie.

Vermithrax uśmiechnął się. — To dosyć łatwe, niewiedzę sprzedawać jako wiedzę. 
Wasi uczeni, filozofowie i duchowni celują w tym od początku istnienia 

ludzkości. — Zamilkł i dodał po chwili: — Nasi przywódcy również.
Merle po raz pierwszy była świadkiem, że Vermi-thrax krytycznie wypowiada się o 

innych lwach. Czuła, że musiał się przemóc. „Rzeczywiście, pomyślała, lwi ród 
różni się od ludzkiego dużo bardziej, niż pierwotnie sądziła. Możliwe, 

spekulowała dalej, że lwy są spokrewnione z Lilim daleko bardziej niż na 
przykład z ludźmi". Ale nie przestraszyło jej to, a jedynie zaciekawiło.

Niemniej strach wzbudzało w niej otoczenie, w jakim teraz przebywali. Nawet 
skala, na której leżała, czy to osobliwe ciepło wydostające się ze skalnego 

wnętrza. Cały czas miała wrażenie, że skała lada moment wybuchnie jak wulkan, o 
którym zdążyła się już dowie-

103
dzieć. Ale w tej chwili odsunęła od siebie nieprzyjemne myśli.

— Co mamy uczynić, jeśli spotkamy Lorda Światło? — spytała. To właśnie pytanie o 

background image

cel misji zaprzątało jej głowę podczas całego lotu w głąb otchłani. Patrzyła na 

rozciągającą się przed nimi ponurą kamienną pustynię. Krajobraz nie zachęcał od 
osiedlenia się tutaj. A już na pewno nie kogoś takiego, jak osławiony i 

tajemniczy Lord Światło.
— To musi wiedzieć Królowa — powiedział Vermi-thrax, który do perfekcji opanował 

sztukę wypowiadania myśli beznamiętnym głosem. Także wtedy, gdy podobnie jak w 
Merle, wszystko się w nim gotowało.

— Zwrócimy się do niego o pomoc — przemówiła Królowa Laguny.
— To wiem. — Merle wstała, podeszła na brzeg skalnej półki i zaczerpnęła 

powietrza przesiąkniętego smołą. Vermithrax krzyknął, by była ostrożna, ale ona 
jakby specjalnie chciała poczuć dreszczyk emocji. By jeszcze raz się przekonać, 

że to wszystko nie jest snem.
Stroma ściana pod jej stopami opadała pionowo w dół na jakieś pięćdziesiąt, 

sześćdziesiąt metrów. Dziewczynka poczuła lekki zawrót głowy, któremu, o dziwo, 
towarzyszyło przyjemne odczucie. Niezwykle przyjemne.

— Wiem, że podjęliśmy wszystkie te trudy, by ostatecznie uzyskać pomoc — 
wydusiła z siebie. — Dla

104
Wenecji i dla wszystkich pozostałych. Ale jak to uczynić? Zastanawiam się, jak 

zareaguje Lord Światło, widząc dziewczynkę na fruwającym lwie, stojącą przed 
jego obliczem na tronie...

— A któż powiedział, że on zasiada na tronie?
— Przecież jest królem.

— Owszem, rządzi w piekle — odparła Królowa z namysłem — ale tu panują inne 
reguły niż na górze.

Merle nie mogła oderwać wzroku od dzikiej skalnej ściany. Nie dostrzegała żadnej 
różnicy między tym ponurym krajobrazem a pustkowiami, które znała z rycin i 

rysunków. Pustynny naród Egipcjan czułby się tu jak ryba w wodzie.
Nagle ją olśniło. — Przecież ty go znasz!

— Nie — odpowiedziała beznamiętnie Królowa Laguny.
— Więc skąd wiesz, że nie zasiada na tronie? Jak inni panujący.

— To tylko moje przypuszczenie — rzadko kiedy Królowa była tak małomówna jak w 
tej chwili.

— Tylko przypuszczasz, tak? — Głos Merle stał się gniewny i pełen wyrzutów. 
Nawet Vermithrax patrzył na nią lekko poirytowany. — I dlatego wiedziałaś, gdzie 

znajduje się wejście? I że tutaj panują inne reguły niż na górze... Ale tym 
razem wyjątkowo się pomyliłaś. Wcale nie jest inaczej. Dla mnie to całkiem 

normalna grota. — Wprawdzie Merle nie widziała w życiu gro-
105

ty, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia. Lepszymi argumentami nie 
dysponowała.

— Ta grota, Merle, ma powierzchnię wielkości połowy planety. Może nawet większa. 
I jak inaczej określisz Lilim, jak nie właśnie „odmienni"?

— Ale tobie nie o to przed chwilą chodziło — powiedziała Merle z naciskiem. Nie 
było jej w smak, że za każdym razem musiała przyznawać jej rację. Ponadto 

ogarnęło ją dziwne uczucie, kiedy musiała sprzeczać się z kimś, kogo nie 
widziała i kto nie przemawiał własnym głosem. — Nie mam pojęcia, dlaczego nie 

jesteś wobec mnie szczera. Wobec... nas.
Vermithrax łapą gładził sobie wąsy, wsłuchując się dokładnie w każde słowo. 

Wiedział tylko to, co mówi Merle, przebiegu rozmowy mógł się więc z grubsza 
domyślać.

Dziewczynka ponownie stwierdziła, że to nie fair ze strony Królowej zmuszać ją 
do posłuszeństwa i kłótni.

— Kiedy przysłuchiwałam się syrenom, dotarła do mnie niejedna płotka o Lordzie 
Światło. To wszystko.

— Jakie plotki słyszałaś?
— Choćby i takie, że jest to normalny, zwykły władca, któremu nie chodzi o 

władzę.
— Tylko niby o co?

— Tego nie potrafię powiedzieć.
— Ale masz przeczucie.

Królowa milczała chwilę, po czym przemówiła: — O cóż może chodzić władcy 
panującemu nad potężnym

106

background image

królestwem, jak nie o władzę właśnie? I jak ogromy może być jego wpływ na 

poddanych? Lilim ze skalnej ściany raczej nie sprawiały wrażenia, że otrzymywały 
rozkazy od byłe kogo.

— To o co może mu chodzić? — spytała Merle, nie dając za wygraną.
— Myślę, że o wiedzę. On chce władać tym światem, ale przede wszystkim chce go 

naukowo zbadać.
— Zbadać? Ale...

Głośny ryk lwa przerwał jej w połowie zdania. — Merle! Uważaj, tam, z drugiej 
strony!

Zatrzęsła się i omal nie straciła równowagi. Na moment znalazła się blisko 
stromej ściany. Spod jej nóg spadały w dół odłamki skał. Szybko się opanowała, 

cofnęła od skraju przepaści i podążyła za wzrokiem Vermithraxa.
W pierwszej chwili niczego nie zauważyła. Bezkresna czerwień wypełniała cały 

pustynny krajobraz. Zaraz jednak przyszło jej na myśl, że oczy drapieżnika widzą 
lepiej niż jej oczy. Obojętne, co zobaczył lew, dla niej pozostawało to wciąż 

niewidoczne.
Po chwili zobaczyła, że coś zbliża się w jej kierunku.

— Co to jest? — wyjąkała. Przerażona uległa magii okropnych skojarzeń. W 
wyobraźni widziała już skrzydlate Lilim, tysiące Lilim.

Nie tysiąc, tylko trzy. Unosiły się nad skałami, choć nie posiadały skrzydeł.
— To są...

107
— Głowy — odparł Vermithrax. — Gigantyczne głowy. — Po chwili dodał: — Z 

kamienia.
Potrząsnęła głową, nie dlatego, że nie wierzyła jego słowom, tylko dlatego, że 

była to jedyna reakcja, na jaką w tej chwili było ją stać. Głowy z kamienia. 
Wysoko w powietrzu. Jak najbardziej oczywiste.

Ale po chwili mogła się przekonać na własne oczy. Widziała, że nadlatują całkiem 
szybko, z prędkością większą niż ta, którą Vermithrax rozwijał podczas lotu. 

Tego była pewna.
— Szybko, wskakuj! — ryknął lew. Zanim zdążyła zareagować, już siedziała na jego 

grzbiecie, trzymała go za grzywę i przyciskała się mocno do obsydianowej 
sierści.

— Co on zamierza zrobić?
— Co zamierzasz zrobić?

— Przyjrzyj im się dobrze. One są martwe. — Ver-mithrax odbił się łapami od 
ziemi i po paru sekundach unosił się już w powietrzu, kilka metrów powyżej 

skalnego uskoku w kształcie kapelusza.
— One są martwe — powtórzyła Merle i dodała głośniej: — I co z tego? Jakie to ma 

znaczenie?
— To znaczy, że to nie Lilim. Przynajmniej nie te niebezpieczne.

— Naprawdę?
— Poczekaj trochę — dodała Królowa Laguny, wyczuwając, że Merle ma wątpliwości. 

— Może on ma rację.
108

— A jeśli nie?
Nie doczekała się odpowiedzi. Pewnie by jej i nie dosłyszała, ponieważ wszystkie 

trzy głowy przelatywały teraz na tyle blisko, że mogła im się przyjrzeć.
Nie ulegało wątpliwości, to były głowy wyciosane z kamienia. Wysoko w powietrzu 

trudno było określić ich wielkość, ale Merle wydawało się, że każda ma około 
pięćdziesięciu metrów. Ich twarze były szare i drętwe, oczy miały otwarte, choć 

bez źrenic. Kamienne fryzury w formie hełmu przylegały do czaszki i nie 
zasłaniały uszu. Ogromne wargi były lekko rozchylone. Ale co z daleka Merle 

wydało się miejscem prowadzącym w głąb ust, okazało się z bliska złudzeniem, 
symulującym zdolność osobników do prowadzenia rozmowy.

Teraz usłyszała głosy.
Słowa niczym stada ptaków przelatywały przez pustkowie. Głowy porozumiewały się 

w języku, którego nigdy w życiu nie słyszała.
Głowy znajdowały się od niej jeszcze jakieś osiemset metrów. Zbliżały się, jedna 

na przedzie, dwie pozostałe tuż za nią, po prawej i po lewej stronie.
— Te głosy ... czy to oni?

— Nie wiem, czy to są ich głosy, ale wydobywają się z ich wnętrza — stwierdził 
Vermithrax. Merle zauważyła, że lew nadstawił uszu. Nie tylko miał lepszy wzrok 

od niej, ale także lepiej słyszał. A ponadto był w stanie odróżniać od siebie 

background image

głosy i określać ich pochodzenie.

109
— Co to znaczy, że nie są to ich głosy?

— Ktoś inny mówi za nich. One same są martwe. Ich kamień nie jest...
— Uduchowiony?

— Tak, właśnie tak. — Vermithrax umilkł i skoncentrował się na własnym locie. 
Merle sądziła, że na widok nadlatujących głów lew da drapaka. Ale on jakby 

zawisł w powietrzu, i to na linii lotu środkowej głowy. Przerażona dziewczynka 
zorientowała się, że lew obrócił się, ale nie tyłem do nadlatujących głów, tylko 

w ich stronę. Czyżby zamierzał lecieć im naprzeciw?
— Vermithraxie, co robisz?

— On coś planuje.
— Doprawdy? — Twarz Merle poczerwieniałaby ze złości, gdyby wcześniej nie padł 

na nią blady strach, a krew nie odpłynęła z głowy. — Przecież one lecą wprost na 
nas!

Groźne głosy rozchodziły się po pustkowiu coraz donośniej. Ich echo odbijało się 
od piętrzących się wokół skał i ścian. Merle miała wrażenie, że znajduje się w 

środku cyklonu obcych słów, że wokół niej eksploduje kakofonia tonów jak na 
miejskim targowisku. Nawet gdyby znała tę mowę, nie zrozumiałaby jej teraz 

wcale. Przeraźliwe i głośne sylaby dochodzące ze zbliżających się głów 
wywoływały w uszach Merle tylko ostry gwizd.

Vermithrax potrząsnął głową, jakby w ten sposób chciał się pozbyć jazgotu z 
wrażliwych uszu. Naprężył

110
mięśnie. Gwałtownie przyspieszył do przodu, kierując się w stronę środkowej 

głowy, po czym ukośnie skręcił, krzycząc do Merle coś niezrozumiałego — pewnie 
ostrzeżenie, by się mocno trzymała — i niemal otarł się o skalistą krawędź 

prawego policzka kamiennej głowy. Merle zdążyła tylko zauważyć pędzącego obok 
niej olbrzyma, masywną ścianę z granitu, zbyt dużą, by objąć ją wzrokiem, zbyt 

szybką, by dostrzec coś więcej niż tylko jej potęgę i gwałtowną prędkość, jaką 
rozwijała.

Krzyknęła do Vermithraxa, ale jej słowa zagłuszył wiejący z naprzeciwka wiatr 
oraz wydobywające się z wnętrza głów głosy.

Nagle Vermithrax gwałtownie wbił się szponami w kamienne małżowiny uszne 
pędzącej głowy, przebijając się przez nie, a Merle raptownie wypuściła jego 

grzywę z rąk i poleciała do tyłu. Lew natychmiast przestał poruszać skrzydłami i 
przytrzymał nimi Merle, chroniąc ją przed upadkiem w otchłań. Końcówkami 

skrzydeł przyciskał ją do grzbietu tak mocno, jakby to czynił swoją potężną 
łapą. Jednocześnie sam dokonywał cudów, by złagodzić gwałtowne szarpnięcie 

powstałe podczas pierwszego zetknięcia się z kamienną głową.
Nawet mu się to udało. Utrzymał równowagę. Siedzieli więc teraz w małżowinie 

usznej potężnej głowy, pędząc z zawrotną szybkością przez skalną pustynię.
111

Merle potrzebowała trochę czasu, by ochłonąć z wrażenia i odzyskać głos. Myśli w 
jej głowie krążyły tak niespokojnie jak ćmy wokół płomienia świecy. Chaotycznie 

i nerwowo. Nie mogła się skupić. Nie mogła też pojąć, co się przed chwilą tak 
naprawdę wydarzyło. W końcu zacisnęła pięść i z całej siły walnęła nią w 

Vermitrhaxa. Ten prawie nic nie poczuł.
— Ale dlaczego? — ryknął na nią. — Dlaczego mnie bijesz?

Wspiął się po kamiennym zgrubieniu w głąb ucha. Przed nimi znajdował się otwór w 
kształcie lejka, skalisty i ciemny jak mroczna pieczara. W zdumiewający sposób 

hałas docierał tu jakby przytłumiony. Po pierwsze, dochodził do nich tylko głos 
głowy, w której siedzieli — od pozostałych dwóch byli odcięci; po drugie, glos 

wydobywał się ze środka na zewnątrz.
Vermithrax pozwolił Merle zjechać w dół po swoim grzbiecie i zsiąść z niego. Sam 

mocno zmęczony ulokował się między dwiema kamiennymi wypukłościami. Sapiąc i 
dysząc, wysunął język, który zwisał mu teraz aż do potężnych łap.

— Prawdopodobieństwo wynosi pięćdziesiąt do pięćdziesięciu — wysapał.
— Jakie prawdopodobieństwo? — Merle wciąż jeszcze była wściekła, ale stopniowo 

gniew ustępował uldze, że wyszli z opresji bez szwanku.
112

— Albo kamienna głowa zaprowadzi nas do Lorda Światło, albo też pędzimy w 
zupełnie odwrotnym kierunku. — Vermithrax schował język i położył głowę na 

przednich łapach. Dopiero teraz Merle zrozumiała, ile wysiłku kosztował lwa skok 

background image

do pędzącej kamiennej głowy, i że prawie otarli się o śmierć.

— Ta głowa — wysapał Vermithrax — obwieszcza jakieś przesłanie. Nie rozumiem 
słów, które wypowiada, ale to wciąż te same słowa, brzmiące jak przesłanie. Może 

ona jest heroldem Lorda Światło?
— Przesłanie do swoich poddanych?

— Całkiem możliwe — włączyła się Królowa Laguny. — Vermithrax może mieć rację.
Merle przewróciła oczami. — Skąd mam to wiedzieć. Tu wszystko jest takie inne. 

Te głowy mogą być, bo ja wiem... — nie dokończyła, rozglądając się po skalistej 
pieczarze. Niewiarygodne, ale faktycznie siedzieli w środku olbrzymiego ucha.

— Te głowy są martwymi przedmiotami — stwierdził ostatecznie Vermithrax. — Na 
tym polega zasadnicza różnica między nimi a Lilim. Ktoś musiał je skonstruować, 

mając w tym ściśle określony cel. A ponieważ rządzi tu Lord Światło, w nim 
należy upatrywać właściciela kamiennych głów.

— A co oznacza pięćdziesiąt do pięćdziesięciu?
— Możliwe, że głowa po spełnieniu misji jest w drodze powrotnej do swojego 

władcy. Albo równie dobrze
113

właśnie wyrusza z misją i oddala się od Lorda Światło. Jedno z dwojga.
— Czyli pozostaje nam tylko czekać.

Lew skinął głową, co wyglądało nieco zabawnie, ponieważ jego morda niewzruszenie 
spoczywała na przednich łapach. — Tak, na to wygląda.

— A jakie jest twoje zdanie? — zapytała Merle Kró-•  Iową.
— Sądzę, że ma rację. Miesiącami możemy błądzić po piekle i nie trafimy na Lorda 

Światło. A tak mamy przynajmniej jakąś szansę.
Merle westchnęła głęboko, przysunęła się do lwa i pogłaskała go po grzywie. — 

Ale następnym razem dasz znać wcześniej, dobrze? Chciałabym wiedzieć, dlaczego 
chcesz nas wszystkich uśmiercić?

Lew zamruczał coś niewyraźnie pod nosem i jeszcze głębiej wtulił się w dłonie 
Merle. Potem zacharczał przyjaźnie, pomachał kilka razy ogonem i zamknął oczy.

Dziewczynka przez chwilę posiedziała koło niego, potem przemogła się i na 
drżących jeszcze nogach wdrapała się na najwyższe zgrubienie w potężnym uchu.

Z otwartymi ustami spojrzała w dół. Kilkaset metrów pod nimi ponury krajobraz 
ciągnął się w nieskończoność. Był tak monotonny, że Merle nie miała na czym 

zawiesić oka. Prawdopodobnie pędzili z zawrotną szybkością. Wątpiła, by 
Vermithrax był

114
w stanie lecieć z prędkością nawet o połowę mniejszą.

— Co za beznadziejne miejsce! — westchnęła rozczarowana. — Czy Lord Światło 
kiedykolwiek zdobył się na posadzenie tu czegokolwiek? By ubarwić ten krajobraz?

— A niby po co? Przecież tu nic nie żyje. Nikt i nic, kto doceniłby takie 
starania. A może sadzisz, że Lilim, tam w górze, przy obozie, uradowałyby się na 

widok kilku kolorowych kwiatków?
— Musisz od razu sobie kpić?

— Wcale tego nie robię. W tym świecie obowiązują inne reguły. Inne pojęcia. Inne 
wyobrażenia.

Merle zamilkła i oparła się plecami o skałę. Ale zaraz zaświtała jej w głowie 
myśl, która nie dawała jej spokoju.

— Jeżeli kamienne głowy działają na zasadzie latających maszyn, jak na przykład 
słoneczne barki imperium, to musi się w nich znajdować ktoś, kto nimi steruje!

—Jesteśmy sami.
— Na pewno?

— Czułabym, gdyby było inaczej. Zresztą Vermithrax również.
Merle przeciągnęła się, prostując obolałe kości. Spojrzała na drzemiącego 

obsydianowego lwa i po raz kolejny na piekielny krajobraz. Cóż za cudowne 
miejsce! Starała się usilnie przywołać w pamięci relacje profe-

115
sora Burbrigde'a opisujące piekło. Ale nic nie przychodziło jej do głowy. 

Szczerze mówiąc, nie czytała żadnej z jego książek. Nauczyciel w sierocińcu 
przeczytał im wprawdzie kilka fragmentów, ale do niej dotarły tylko opowieści z 

drugiej ręki. Teraz żałowała niezmiernie, że wcześniej nie zainteresowała się 
tym tematem.

Natomiast całkiem dobrze pamiętała te fragmenty relacji profesora, w których 
pisał o czyhających w piekle niebezpieczeństwach. Odrażające potwory, czające 

się na swe ofiary za każdym kamieniem, za każdym... drzewem. Tak, była tego 

background image

pewna, że w relacji była mowa o drzewach. O drzewach z żelaza z liśćmi jak 

żyletki. Ale tu, w tej części piekła nie rosły żadne rośliny, ani z żelaza, ani 
z niczego innego.

Przypomniała sobie również dzikie istoty, ciągnące stadami przez piekielne 
doliny, buchające wiecznym ogniem krajobrazy, uskrzydlone i latające pasma 

górskie oraz dryfujące po piekielnym oceanie statki zbudowane z ludzkich kości. 
Wszystkie te obrazy utkwiły jej w pamięci, robiąc kolosalne wrażenie.

Tymczasem nic takiego tu nie zastała.
Rozczarowanie mieszało się w niej z uczuciem ulgi. W zupełności wystarczyło jej 

spotkanie na skalnej ścianie z Lilim wyglądającymi tak morderczo, że była w 
stanie zrezygnować z widoku kanibalistycznych plemion i gigantycznych potworów. 

Mimo to czuła się trochę oszukana. Jakby wszystkie te obrazy były jedynie 
wytworami chorej wyobraźni.

116
Ale piekło było gigantyczną przestrzenią, mogło kryć różne krajobrazy i być 

zamieszkiwane przez różne cywilizacje. Gdyby jakiś przybysz z innego świata 
przybył na ziemię i wylądował na Saharze, rozczarowałby się wielce, jeśli 

wcześniej przeczytałby relacje o wspaniałych pałacach i gęstej sieci kanałów w 
Wenecji. Ba, nie byłby skłonny uwierzyć w to, że w ogóle istnieją.

Merle znów wspięła się na najwyższe wzniesienie z kamienia, patrząc w dół na 
znajdującą się pod jej nogami skalistą powierzchnię. Cały czas to samo, żadnego 

śladu życia. W niezrozumiały dla niej sposób nie czuła wcale pędu powietrza, 
który siłą rzeczy musiał powstać przy takiej prędkości.

Nieco znudzona i znużona obejrzała się za siebie, przypatrując się drugiej, 
pędzącej tuż za nimi głowie. Trzeciej, lecącej z drugiej strony, widzieć nie 

mogła.
Nagle oniemiała.

— To przecież nie jest... — zaczęła i nie dokończyła. Po chwili zapytała: — Czy 
ty też to widzisz?

— Widzę przez twoje oczy, Merle. Oczywiście, że też go widzę.
Między wargami drugiej głowy zwisał skurczony człowiek.

Kucał tuż za dolną wargą. Ale jego tułów, głowa i wyciągnięte ręce zwisały z 
kamiennej wargi. Sprawiał wrażenie, jakby uszło z niego życie. Jakby potężna 

głowa połknęła go tylko do połowy, zapominając o reszcie. Ręce ludzkiej istoty 
kołysały się to w jedną,

117
to w drugą stronę, głowa spoczywała na boku, twarzą zwrócona do środka. Miała 

długie siwe włosy, dlatego Merle w pierwszej chwili pomyślała, że to kobieta. 
Ale kiedy postać odwróciła się w jej stronę, okazało się, że się myliła. Nawet z 

tej odległości mogła zobaczyć wygłodzoną, zmaltretowaną i trupiobladą twarz 
nieszczęśnika.

— On umiera — powiedziała Królowa Laguny.
— A my mamy się temu biernie przyglądać?

— Stąd mu nie pomożemy.
Merle zastanowiła się i szybko podjęła decyzję. — A może jednak się uda.

Szybko zbiegła do środka ucha, obudziła Vermithra-xa i przyszła z nim na brzeg 
kamiennej muszli. Siwy człowiek znów odwrócił głowę i zwisał między wargami jak 

nieżywy.
— Hmm — zamruczał Vermithrax ponuro.

— Co to ma znaczyć? — Merle, mocno podekscytowana, wzięła głęboki oddech i 
zaczęła gestykulować. — Nie możemy go tam tak zostawić i pozwolić umrzeć. 

Potrzebuje naszej pomocy. To przecież jasne!
Vermithrax wymamrotał coś niezrozumiałego. Ale kiedy Merle coraz bardziej 

wymachiwała rękami i słownie odwoływała się do jego sumienia, w końcu nawet 
powiedziała „proszę", lew wydusił z siebie: — To może być niebezpieczne.

— Ależ to człowiek!
118

/
— Albo coś, co przypomina człowieka — powiedziała Królowa, posługując się głosem 

Merle.
Dziewczynka była za bardzo zdenerwowana, by wypomnieć Królowej naruszenie umowy. 

— Ale w żadnym wypadku nie wolno nam siedzieć bezczynnie i przypatrywać się 
temu. — I zapytała z naciskiem: — To pomożemy mu czy nie?

Królowa w milczeniu ukryła swoje myśli, co i tak sugerowało jej odpowiedź. Mimo 

background image

to Vermithrax powiedział zdecydowanym głosem: — Nie, prawdopodobnie nie damy 

rady.
— Ty nie chcesz nawet spróbować.

— Spróbować, ale czego? — spytała Królowa, lecz tym razem Merle ją zignorowała.
Vermithrax uważnie przyglądał się drugiej głowie, stojąc na skraju muszli ucha. 

— Ta głowa nie leci wyprostowana, tylko ukośnie. To utrudnia zadanie. Ale może 
jeśli odbiję się wystarczająco mocno, skoczę odpowiednio daleko i po prostu 

opuszczę się trochę, to wtedy prawdopodobnie go uchwycę...
— Po prostu! Powiedziałeś „po prostu"? — spytała z niedowierzaniem Królowa, 

korzystając z ust Merle.
„Nie rób tego więcej", pomyślała Merle.

— Ależ to szaleństwo! Nie wiemy przecież, kto to jest i dlaczego jest tak 
zmasakrowany.

— Jeśli dalej będziemy tkwili na swoich miejscach, nigdy się tego nie dowiemy.
119

— Może to lepsze rozwiązanie — ton jej głosu zdradzał, że już pogodziła się z 
porażką. Potrafiła przegrać z godnością, choć nie przychodziło jej to łatwo. 

Teraz znów skryła się za murem milczenia.
— Będzie ciężko — powiedział Vermithrax.

— Jakbym tego nie wiedziała — odparła Merle.
— Po prostu nie mogę zawisnąć w powietrzu i czekać, aż nadleci głowa. To mnie 

zabije. Mogę jedynie spróbować wskoczyć do pędzącej głowy z boku, do jej ucha 
albo na włosy. A potem przejść po niej aż do leżącego w ustach mężczyzny.

Merle zaczerpnęła powietrza. — To mogę zrobić ja. -Ty?
— No pewnie.

— Ale ty przecież nie masz szponów.
— Za to jestem lżejsza. I zręczniejsza. I mogę utrzymać równowagę na każdej 

nierówności. — Wprawdzie sama nie wierzyła w to, co mówi, ale uważała, że jej 
słowa brzmią przekonująco.

— To zły plan — odparł Vermithrax, na którym słowa dziewczynki nie wywarły 
większego wrażenia.

— Przerzuć mnie tam, a resztę sama już załatwię. Dość mam siedzenia na twoim 
grzbiecie — uśmiechnęła się z wdziękiem. — To znaczy, nie mam nic przeciwko 

twojemu grzbietowi, ale dostatecznie długo na nim przesiaduję. Nigdy nie lubiłam 
bezczynności.

Lew zmarszczył czoło, co Merle zauważyła dopiero po chwili. — Jesteś dzielną 
dziewczyną. I trochę szaloną.

120
Odpowiedziała mu najpierw uśmiechem. — Czyli przystępujemy do działania?

Vermithrax oblizał szpony końcem języka. — Tak — odparł, raz jeszcze spojrzawszy 
w przepaść. — Myślę, że po prostu spróbujemy.

— Po prostu — westchnęła Królowa — po raz któryś z rzędu.
Los Junipy

— CÓŻ TO MA ZNACZYĆ? — POWIE-dział Dario podniesionym głosem. — Chcesz jeszcze 
raz stąd wyjść?

Serafin patrzył mu prosto w oczy. Krzyk nigdy nie robił na nim większego 
wrażenia. Z reguły podniesiony głos odbierał jako odznakę słabości. — 

Powiedziałem już przecież wyraźnie. Przed przeprowadzeniem ataku muszę jeszcze 
raz opuścić enklawę. I nie troszcz się o mnie zbytnio, generale Dario. Nie 

zamierzam zdezerterować z twojej armii złożonej z samych bohaterów.
W Dariu wszystko się gotowało. — Tu nie dopuszcza się takich praktyk — 

powiedział wprawdzie cicho, lecz z nieukrywaną złością. — Nie możesz zniknąć na 
parę godzin, podczas gdy my dokonujemy ostatnich przygotowań, by Pałac Dożów...

Serfin przerwał mu: — Może ty musisz się przygotować. Ja nie muszę. To wy 
zwróciliście się do mnie o pomoc. Z nieukrywaną rozkoszą zaakcentował słowo 

„zwróciliście". — Świetnie wiecie, że jestem jedynym, który ma cień szansy, by 
wedrzeć się do pałacu. Wiesz, Dario, reguły są banalnie proste. Spróbuję zakraść 

się do pałacu, a kto będzie chciał pójść za mną, po pro-
122

stu zrobi dokładnie to, co mu powiem. W przeciwnym razie zostanie tu albo zginie 
w ciągu pierwszych kilku minut. — Specjalnie dobierał dramatyczne słowa, 

ponieważ sądził, że w ten sposób szybciej złamie opór Daria. Ponadto, zanim 
dyskusja zaczęła się na dobre, już był nią zmęczony.

— Z całym szacunkiem dla twoich instynktów — wycedził przez zęby Dario — ale...

background image

— Za pozwoleniem. Moje instynkty to wszystko, co posiadam. — Serafin zrobił 

aluzję do grupy rebeliantów, która zebrała się w jadalni enklawy. Dwunastu 
chłopców w jego wieku, niektórzy jeszcze młodsi. Wszyscy wyćwiczeni w 

kradzieżach czy ucieczkach z rąk miejskich gwardzistów. Część z nich miała na 
sobie potargane ubrania, których nie zmieniali od lat. Inni byli ubrani w 

kolorowe koszule i spodnie znalezione w domu Sfinksa, w których wyglądali trochę 
la-lusiowato. Garderoba ta w większości nadawała się do założenia na bal 

maskowy. Dopiero po chwili Serafin zorientował się, że ubrania pochodziły z 
rożnych epok, i przetrwały wieki przechowywane w skrzyniach należących do 

Sfinksa. Zastanawiał się, jak długo Lalapeja przebywała w Wenecji. W rozmowie z 
nim wykręciła się od odpowiedzi.

Dario wykazał się przytomnością umysłu — spodnie i koszulę wybrał w kolorze 
ciemnofioletowym, by w mroku nocy być trudniej rozpoznawalnym. Ci natomiast, 

którzy przy wyborze ubrania nie zwrócili
123

stu zrobi dokładnie to, co mu powiem. W przeciwnym razie zostanie tu albo zginie 
w ciągu pierwszych kilku minut. — Specjalnie dobierał dramatyczne słowa, 

ponieważ sądził, że w ten sposób szybciej złamie opór Daria. Ponadto, zanim 
dyskusja zaczęła się na dobre, już był nią zmęczony.

— Z całym szacunkiem dla twoich instynktów — wycedził przez zęby Dario — ale...
— Za pozwoleniem. Moje instynkty to wszystko, co posiadam. — Serafin zrobił 

aluzję do grupy rebeliantów, która zebrała się w jadalni enklawy. Dwunastu 
chłopców w jego wieku, niektórzy jeszcze młodsi. Wszyscy wyćwiczeni w 

kradzieżach czy ucieczkach z rąk miejskich gwardzistów. Część z nich miała na 
sobie potargane ubrania, których nie zmieniali od lat. Inni byli ubrani w 

kolorowe koszule i spodnie znalezione w domu Sfinksa, w których wyglądali trochę 
la-lusiowato. Garderoba ta w większości nadawała się do założenia na bal 

maskowy. Dopiero po chwili Serafin zorientował się, że ubrania pochodziły z 
rożnych epok, i przetrwały wieki przechowywane w skrzyniach należących do 

Sfinksa. Zastanawiał się, jak długo Lalapeja przebywała w Wenecji. W rozmowie z 
nim wykręciła się od odpowiedzi.

Dario wykazał się przytomnością umysłu — spodnie i koszulę wybrał w kolorze 
ciemnofioletowym, by w mroku nocy być trudniej rozpoznawalnym. Ci natomiast, 

którzy przy wyborze ubrania nie zwrócili
123

uwagi na kolor, pozostaną w enklawie. Jeszcze nikt im o tym nie powiedział. Ale 
Serafin już się o to zatroszczy. Przecież nie może pozwolić na to, by 

towarzyszyli mu ludzie myślący o niebieskich migdałach.
— Nie koncentrujesz się na akcji — powiedział Dario, jakby czytając w myślach 

Serafina. — Nie możemy ci bezgranicznie zaufać, skoro cały czas masz głowę 
zaprzątniętą czym innym.

— Właśnie dlatego muszę opuścić enklawę — Serafin ignorował milczące oblicza 
rebeliantów przysłuchujących się uważnie ich rozmowie. — By skoncentrować się 

wyłącznie na naszym przedsięwzięciu, muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. Nie 
mogę sobie pozwolić na to, by mnie dalej rozpraszała.

— A cóż to za sprawa o ogólnoludzkim znaczeniu? Serafin zawahał się. Czyżby 
Dario właśnie do tego

czynił aluzję? Nie, nie chodziło mu, jak sądził pierwotnie, o ośmieszenie wobec 
wszystkich tu obecnych. Nie zamierzał także zakwestionować jego przywódczych 

talentów. (Serafin pierwszy przyznałby mu rację. Nigdy nie uchodził za 
przywódcę, był raczej indywidualistą.) Nie, Daria zżerała zwykła ciekawość. Może 

nawet domyślał się, co mu świtało w głowie. I wstydził się powiedzieć.
„Lalapeja, pomyślał Serafin. Ona mu powiedziała. A teraz Dario próbuje to 

wykorzystać i mnie ośmieszyć, ponieważ sam czuje się nieswojo. W istocie oskarża 
nie mnie, tylko siebie".

124
— Chcę wrócić do Kanału Odszczepieńców — powiedział, obserwując uważnie twarz 

Daria, który zrobił skruszoną minę.
— A cóż zamierzasz tam robić? — zapytał cicho. Jego głos zmienił się nie do 

poznania. Wśród obecnych przy rozmowie chłopców rozległ się szept.
— Chcę wstąpić do warsztatu Arcimbolda — odparł Serafin. — Muszę się z nim 

spotkać, a także z Unke i przede wszystkim z Junipą — zniżył głos, tak że tylko 
Dario mógł go usłyszeć. — Muszę ich stamtąd zabrać. I ukryć. Tam, gdzie będą 

bezpieczni. W przeciwnym razie nie przeżyją następnego dnia. I przypuszczalnie 

background image

Arcimboldo również.

Dario, na wpół osłupiały, wpatrywał się w niego przymrużonymi oczyma. — Ktoś 
czyha na życie Arcimbolda?

Serafin skinął głową. — Obawiam się, że tak. Nie przypuszczam, aby wydał Junipę. 
A kiedy odmówi, zabiją go.

— Wydał Junipę? W czyje ręce? Egipcjan?
Serafin chwycił Daria za ramię i przeszedł z nim na oczach wszystkich do 

drugiego pokoju. Tam mogli spokojnie porozmawiać. — Nie, nie Egipcjanie.
— Więc kto?

Serafin zamyślony spojrzał przez okno. Na zewnątrz zapadł już zmrok. Jeszcze tej 
nocy planowali zakraść się do pałacu. Według doniesień ich zwiadowców faraon 

przed kilkoma godzinami zamieszkał w rezyden-
125

cji dożów. Zanim wybije godzina zero, Serafin musiał jednak zatroszczyć się o 
Junipę, Arcimbolda i Unke. Wobec tego wszystkie inne sprawy, w tym także walka z 

Egipcjanami, zeszły na drugi plan.
Serafin poderwał się i spojrzał Dariowi prosto w oczy. Jedno wiedział z 

pewnością. Nie miał czasu wyjaśniać mu skomplikowanych powiązań.
— Albo po prostu pójdź ze mną.

— Mówisz poważnie?
Serafin skinął głową. — Świetnie władasz szablą. Dużo lepiej niż ja.

Dario w pierwszym odruchu poczuł niechęć do sprzymierzenia się ze starym 
wrogiem. Ale niechęć mieszała się z uczuciem ulgi i wdzięczności. Bowiem Serafin 

ułatwił mu wybór, sam oferując wspólne przedsięwzięcie, bez specjalnego 
napraszania się. To najbardziej zaskoczyło Serafina. Dario chciał mu 

towarzyszyć. Od samego początku. Ale prośba nie mogła przejść mu przez usta.
— A pozostali? — zapytał Dario?

— Będą musieli poczekać.
— A Lalapeja?

— Ona też.
Dario zgodził się bez wahania. — To chodźmy natychmiast.

Wracając przez jadalnię, Dario do swojego powrotu przekazał dowództwo nad 
oddziałem rebeliantów zupełnie zaskoczonemu Tizianowi. Chłopcy wymie-

126
nili między sobą spojrzenia, uśmiechnęli się, a Tiziano z dumnie wypiętą piersią 

skinął głową na znak zgody.
Pozostali chłopcy też byli ciekawi, dokąd idą ci dwaj. Ale kiedy Boro 

zapowiedział dokładkę do kolacji, ich zainteresowanie wyraźnie osłabło i 
przeniosło się na talerze z parującą zupą. Na ten widok Serafin żachnął się. Ci 

chłopcy przez całe życie pozostaną dziećmi ulicy, którym serce zawsze będzie bić 
szybciej na widok gorącego posiłku.

Serafin i Dario opuścili enklawę główną bramą, rozglądając się u wylotu uliczki 
na wszystkie strony. Pałac Sfinksa stał w dzielnicy Castello, w samym środku 

Wenecji. Ale dzisiaj żaden z mieszkańców nie odważył się wyjść na ulicę.
W ostatnich dniach nieskoordynowane akcje wo-jowników-mumii przekształciły się w 

regularne patrole wojskowe. Wenecja bez jednego wystrzału i przy biernej 
postawie gwardii wpadła w ręce wroga. Zdradzieccy rajcowie miejscy już wcześniej 

zatroszczyli się
0 to, by miasto skapitulowało, kiedy Królowa nie mogła zapewnić mu ochrony, a 

obce wojska nadciągnęły dostatecznie blisko. Desant wojowników-mumii i ich ataki 
na ludność cywilną osłabiły wolę walki mieszkańców. Większość z nich pogodziła 

się z losem, oddając miasto w ręce wroga. Teraz było już tylko kwestią czasu, 
kiedy zostaną wypędzeni ze swoich domów

1 wywiezieni na statkach przez Egipcjan.
127

Młodzieńcy skradali się wzdłuż fasady pałacu. Serafin szeptem próbował wypytać 
Daria, co kryje się za zamurowanymi oknami na parterze. Ale ten nie wiedział, 

gdyż wejście na parter, do którego nie prowadziły nawet żadne drzwi, było surowo 
wzbronione.

Do Kanału Odszczepieńców nie było daleko. Szybkim krokiem najwyżej piętnaście 
minut. Tym razem musieli iść naokoło, gdyż już za zakrętem usłyszeli szczęk 

stali i odgłos rytmicznych kroków. Innym razem z niewielkiej odległości 
przyglądali się oddziałowi mumii, kryjąc się w niszy jakiegoś domu i mając 

nadzieję, że niewolnicy faraona nie zwietrzą ich kryjówki. Tumany kurzu wzbiły 

background image

się przed nimi, gdy kościste postacie przemaszerowały tuż obok.

Po kilku minutach dotarli do niewielkiego skrzyżowania, gdzie Kanał 
Odszczepieńców wpadał do większej arterii wodnej. Serce Serafina zabiło szybciej 

na widok opustoszałego mostku i wyludnionego nadbrzeża. W tym właśnie miejscu 
jeszcze nie tak dawno, podczas święta lampionów wszystko się zaczęło. Ta myśl 

przepełniła go smutkiem. Gdzie teraz jest Merle?
Nad Kanałem Odszczepieńców wszystko pozostało niezmienione. Większość domów w 

ślepej uliczce, ze zdewastowanymi drzwiami i oknami, świeciła pustkami. Jedynie 
dwie szare kamienice, stojące niewzruszenie naprzeciwko siebie jak wpatrujące 

się w siebie zastygłe twarze starych mężczyzn, w których mieściły się obydwa 
warsztaty, były do niedawna zamieszkane.

128
Ale w międzyczasie tkacze Umberta wyprowadzili się z domu, a w oknach warsztatu 

luster też panowały ciemności.
— Jesteś pewien, że oni jeszcze tu mieszkają? — zapytał Dario. Po drodze 

nieustannie upewniali się, czy nikt ich nie śledzi. Serafin, nie bacząc na 
panujące ciemności, obserwował niebo, sprawdzając, czy nie pojawią się na nim 

fruwające lwy. Ale nawet gdyby się pojawiły, i tak byłyby szybsze od nich.
— Musisz znać Arcimbolda lepiej niż ja — stwierdził. — Ale wydaje mi się, że on 

nie jest człowiekiem, który zostawiłby innych na pastwę losu, a sam wziąłby nogi 
za pas.

Serafinowi odpowiedział groźny błysk w oczach Daria. Dopiero po chwili czeladnik 
Arcimbolda pojął, że Serafin nie miał nic złego na myśli. Niezdecydowanie kiwnął 

głową. — Może nie powinniśmy jego i Unke zostawiać samych? — Dobrze wiedział, co 
zawdzięcza Arcimboldowi.

Serafin położył mu rękę na ramieniu. — Wasz mistrz wiedział, że wstąpicie w 
szeregi powstańców. Powiedział mi o tym. I sądzę, że po trochu na to liczył.

— Rozmawiał z tobą na ten temat? — Dario wybałuszył oczy. — Kiedy?
— Przed paroma dniami. Płynąłem z nim po lagunie z towarem, który załadowaliście 

na gondolę.
— Ostatnia dostawa.... — w głosie Daria pobrzmiewała nuta zamyślenia. Wbił wzrok 

w drzwi prowadzą-
129

ce do warsztatu. — Nigdy nam nie zdradził, dokąd zawozi lustra. I kto je od 
niego kupuje. — Nagle zerwał się przestraszony. — Czy to przed jego klientami 

mamy go teraz chronić? Czy przyszliśmy tu z ich powodu?
Serafin był gotów opowiedzieć mu całą historię. Jak stał się świadkiem 

transakcji Arcimbolda z Talamarem, i jak posłaniec piekieł domagał się wydania 
Junipy w ręce swojego mistrza, Lorda Światło.

Ale wolał to przemilczeć i tylko skinął głową.
— Cóż to za ludzie? — spytał Dario.

Serafin westchnął głęboko. — Jeśli mamy pecha, to pewnie natkniemy się dziś w 
nocy na jednego z nich. — Chciał pójść dalej, ale Dario zatrzymał go, chwytając 

za ramię.
— No wyduś to z siebie.

Serafin spojrzał na tonący w ciemności warsztat, a po chwili przeniósł wzrok na 
kompana. Wyznanie prawdy nie przychodziło mu łatwo. Ponadto bał się, czy Dario 

mu uwierzy.
— Piekło — zaczął wreszcie. — Arcimboldo latami sprzedawał swoje lustra Lordowi 

Światło, dostarczając je jednemu z jego wysłańców.
— Lordowi Światło? — spytał Dario spokojnie. Jakby ta wiadomość wcale go nie 

zaskoczyła. Zaraz potem pokiwał głową. — Czyli samemu diabłowi.
— Co należałoby udowodnić — dopowiedział Serafin. — Nikt jeszcze nie spotkał się 

z Lordem Światło.
— A Arcimboldo? Słuchał go? — zapytał Dario.

130
Lekki podmuch wiatru musnął twarz Serafina. Ciarki przeszły mu po plecach. 

Spojrzał na niebo. — Nie tylko dostarczał Lordowi Światło lustra. Na jego rozkaz 
przyjął pod swój dach Merle i Junipę.

— Jak to... — zaczął Dario i potrząsnął głową. Nie przepadał za dziewczynkami, 
ale nie aż tak. — Mów dalej.

— To wszystko. Junipa była niewidoma, sam wiesz. A Arcimboldo na życzenie Lorda 
Światło wprawił jej lustrzane oczy.

— Tak, te przeklęte oczy — żachnął się Dario. — One są takie niesamowite. Jak 

background image

lód. Wieje od nich chłodem. — Przerwał i zamyślił się. Po chwili dodał: — Ale w 

jakim celu? Jaką korzyść ma piekło czy Lord Światło z tego, że Junipa może 
widzieć?

— Nie mam pojęcia. — Serafin zauważył, że Dario ma wątpliwości. — Naprawdę nie 
mam pojęcia. I sądzę nawet, że sam Arcimboldo tego nie wie. Uczynił to, co mu 

kazano. By ratować warsztat i czeladników. Obawiał się, że jeśli sprzeciwi się 
woli Lorda Światło, to będzie musiał odesłać was z powrotem do sierocińca. 

Chodziło mu wyłącznie o wasze dobro. — Serafin odczekał chwilę i dopowiedział: — 
I nie posiadał się z radości, że mógł pomóc Junipie. Powiedział nawet, że 

dziewczynka była szczęśliwa, kiedy wreszcie odzyskała wzrok.
— A dlaczego zjawiliśmy się tutaj?

— Talamar, posłaniec Lorda Światło zażądał, by Arcimboldo wydał mu Junipę. 
Określił nawet datę wy-

131
dania. Ale, tak sądzę, przeczuwał, że mistrz odmówi. Dlatego musimy ukryć jego, 

Junipę i Unke. Zanim...
— Zanim Talamar sam nie zjawi się po dziewczynkę — dokończył Dario. — I ukarze 

Arcimbolda za nieposłuszeństwo.
— Nie wycofujesz się teraz? — Serafin wciąż pamiętał, co wydarzyło się w 

warsztacie, kiedy Dario skoczył na niego z nożem i posłużył się Junipą jako 
ochronną tarczą. Dziś jednak Serafin miał wrażenie, iż ma do czynienia z innym 

człowiekiem. Uczciwszym wobec innych, uczciwszym wobec samego siebie.
— Jasne, że nie! — Dario zdecydowanym ruchem, choć zdradzającym nieco 

bezradność, wyciągnął swoją szablę. — Nieważne, z kim stoczymy potyczkę. Nawet 
jeśli faraon z Lordem Światło przepijają brudzia, pokażemy im, gdzie pieprz 

rośnie.
Serafin uśmiechnął się i podeszli razem do drzwi warsztatu. Nad bramą wisiał 

napis: Warsztat magicznych luster mistrza Arcimbolda. Dziś bardziej 
niewiarygodny niż kiedykolwiek indziej. Tej nocy bogowie trzymali się od Wenecji 

z daleka.
Kiedy pusta łódź mistrza uderzyła o ścianę kanału, rozległo się ciche stukanie. 

Serafin i Dario przestraszyli się. Coś musiało wprawić wodę w ruch. Może tylko 
wiatr?

Na niebie nie było skrzydlatych lwów.
Wejście do warsztatu było otwarte. Zdziwiony Dario spojrzał na Serafina, ale ten 

wzruszył tylko ramionami.
132

Kiedy podeszli bliżej, stwierdzili, że zamek w drzwiach jest wyważony. Więcej 
nawet, był doszczętnie zniszczony, podobnie jak dębowe drzwi, które z całą siłą 

musiały uderzyć o ścianę, skoro w wielu miejscach odpadł tynk.
Dario rozglądnął się ostrożnie.

Serafin szepnął jedno słowo: — Talamar.
Nie wiedział, skąd ma tę pewność. Równie dobrze do środka mogli się wedrzeć 

wojownicy-mumie. Ale po zapachu wyczuwał tu obecność niewolników Lorda Światło, 
których nieprzyjemny zapach zatruwał powietrze. Wyczuwał obecność bezgranicznie 

złego ducha, gorszego nawet od władcy, który przysłał go tu z misją.
— Talamar — raz jeszcze wypowiedział to imię, tym razem głośniej i ze złością.

Potem zaczął biec, ignorując ostrzeżenie Daria i nie zważając na panujący w holu 
mrok. Wbiegł pędem na schody, skręcił na pierwszym piętrze i przestraszył się, 

kiedy na ścianie zobaczył zwinnie poruszające się zarysy postaci. Ale to był 
tylko on sam, odbijający się w niezliczonej ilości zawieszonych na ścianach 

luster.
Dario biegł tuż za nim. Nagle rozległ się przeraźliwy wrzask. Dario przyśpieszył 

i prawie przegonił Serafina.
Któż tak krzyczał? I dlaczego? Może wcale nie z powodu męczarni i katuszy, tylko 

w porywie triumfu?
133

Po korytarzach rozchodziły się szepty dobiegające ze wszystkich stron: — 
Życzeniu stało się zadość, zaklęcie zadziałało, układ wypełniony.

Chłopcy skręcili w długi korytarz, prowadzący prosto do wysokich drzwi 
warsztatu. Od niepamiętnych czasów przypominał on bardziej laboratorium 

alchemika niż pomieszczenia rzemieślnika. Lustra Arcim-bolda powstawały z 
mlecznego szkła, magii i esencji Królowej Laguny.

Ale gryzące opary, wypełniające powietrze w korytarzu, nie miały wiele wspólnego 

background image

z alchemicznymi substancjami czy magią. Były raczej złowieszczymi zwiastunami 

obecności Talamara. Serfin o tym wiedział i czuł to przez skórę. Zmysł 
ostrzegawczy wysyłał sygnały i uderzał na alarm. Rozum podpowiadał, by jak 

najszybciej zawrócić z drogi.
Ale on biegł dalej. Podniósł do góry szablę, rozchylił usta, by wydać okrzyk 

złości lub bezradności — i wpadł przez otwarte drzwi do laboratorium, 
przedzierając się przez opary gryzącego dymu i kwasu. Potknął się i po chwili 

wstał z trudem.
W kącie nieruchomo leżała Unke. Może martwa, a może tylko nieprzytomna. W 

zasnutym mgłą pomieszczeniu trudno było stwierdzić, czy jeszcze oddycha. Na 
twarzy odwróconej w drugą stronę nie miała maski. Serafin wątpił, czy Dario 

widział już kiedykolwiek byłą syrenę bez maski na twarzy. Jeżeli nie, to nawet 
dobrze, że nie patrzyła w ich kierunku. Jej rybi

134
pysk, ostatnie znamię oceanicznego rodowodu, mógł go nieźle przestraszyć.

Coś poruszyło się we mgle. Jak wielki pająk na czterech nogach. Albo nieudolnie 
spreparowana kukła z połamanymi kończynami. Brzuch zwrócony do góry, głowa na 

dół, szpiczasta broda do góry, a zdradliwe oczy na dół. Sylwetka człowieka 
robiącego mostek. Tyle, że pozbawiona ludzkich cech.

To posłaniec piekieł wlókł za sobą bezwładne ludzkie ciało.
Ciało Junipy.

Serafin zawahał się tylko przez moment. Upewnił się, że Dario widzi to, co on, i 
przebijając się przez gryzące opary, rzucił się szczupakiem na Talamara tak 

szybko, że ten nie zdążył zareagować. Zamiast zrobić unik, wypuścił ciało Junipy 
z rąk, uniósł rękę do góry, przekręcając ją w sposób niemożliwy dla człowieka, i 

odparł cios szabli samą skórą, twardą jak kamień, odporną niczym chitynowy 
pancerz owada. Ostrze odbiło się, wydając przy tym głuchy dźwięk. Serafin 

wykonał tak zamaszysty ruch, że o mały włos sam nie stracił równowagi. Ostatkiem 
sił utrzymał się na nogach, cofnął dwa kroki do tyłu i stanął okrakiem, gotów do 

dalszej walki.
Teraz z przekręconego czerepu Talamara wydobył się przeraźliwy śmiech. Jego 

rozbiegane oczy rozglądały się nerwowo i sondowały, odkrywszy drugiego 
przeciwnika.

135
Dario wyciągnął naukę z błędów Serafina. Zamiast stanąć naprzeciw bestii, zrobił 

krok do tyłu, zamarko-wał skok w bok, po czym z akrobatyczną zręcznością 
przeskoczył przez przeciwnika, a obracając się w powietrzu, uderzył go szablą.

Talamar jęknął, gdy ostrze szabli przecięło mu skórę. Zerwał się jak przy 
ukąszeniu komara, wydobył z siebie serię dziwacznych dźwięków i wyjął z ciała 

ostrze szabli. Jej szpic zatopił się w jego skórze nie głębiej niż na grubość 
palca. Zbyt płytko, by go poważnie zranić czy unieszkodliwić. Dario zamaszyście 

wyciągnął szablę, zanim Talamar zdążył ją pochwycić. Stanął na równe nogi, 
kołysząc się nieco, odzyskał szybko równowagę i krzyknął coś do Serafina. Ale 

jego głos zgubił się w gniewnym ryku potwora.
Mimo to chłopak zrozumiał, o co chodzi.

Dario stał teraz po prawej stronie Talamara, podczas gdy Serafin cały czas był 
po lewej. Jeśli przeprowadzą teraz szybki i skuteczny atak, mogą wziąć bestię w 

kleszcze. Jeśli...
Talamar potrafił porozumiewać się w języku Wene-cjan. O tym Serafin sam mógł się 

przekonać, chociaż dźwięki, jakie teraz wydawał, brzmiały tak obco, że 
wywoływały ból w uszach. Jakby stwór specjalnie wysyłał wibrujące, żywe impulsy, 

mające osłabić i zdekoncentrować przeciwnika.
Serafin opanował się. Wodził wzrokiem za bezwładnym ciałem Junipy, częściowo 

zasłoniętym przez Ta-
136

lamara. Zdawało mu się, że przez chwilę błysnęło coś metalowego, lustrzane oczy 
dziewczynki. Tak, były otwarte. I patrzyła na niego. Nie mogła się jednak 

poruszać, jakby obezwładniona magicznym zaklęciem Ta-lamara. Ale oddychała. To 
widział całkiem wyraźnie. Żyła. I teraz tylko to się liczyło.

Dario zagwizdał. Serafin spojrzał na niego i skinął głową. Obydwaj ruszyli na 
Talamara, śmigając szablami i próbując przeciąć jego pancerną skórę. Stal 

uderzyła w pancerz. Bez rezultatu.
Talamar zawył ponownie. Nie z bólu. Ze złości. I rozpoczął kontratak.

Uznał, że Dario jest groźniejszym przeciwnikiem. I postanowił zacząć od niego. 

background image

Wystawiał w jego stronę zakrzywione szpony u rąk, nie krótsze niż ostrze 

sztyletu, i równie ostre. Bestialskie, tnące powietrze kończyny. Dario krzyknął 
i zatoczył się, uderzając o drewnianą ławkę. Przeleciał przez drewniany blat 

stołu, natychmiast kryjąc się za nim. Uczynił to we właściwym momencie, gdyż 
Talamar już chciał zatopić w nim swoje szpony. Zamiast w ciało Daria, wbił je w 

drewnianą ławę, pozostawiając na blacie pięć głębokich dziur.
Serafin wykorzystał moment zaangażowania się bestii w pojedynek z kompanem. Nie 

wiedział, jak przeciąć pancerną skórę Talamara, ale instynkt podpowiadał mu, że 
celem ataku musi uczynić czerep bestii. Ciął szablą szare opary, rozpędzał 

kłębiaste dymy
137

sprzed gęby Talamara, tak że po raz pierwszy była dobrze widoczna. Przez ułamek 
sekundy zobaczył ostre cierniowe kolce, które potwór w formie opaski miał 

nałożone na oczy. Jeden kolczasty kosmyk poluzował się i zwisał w dół, sięgając 
mu aż do ust.

Serafin celował ostrzem szabli w gębę Talamara. Jednak pierwsze uderzenie 
trafiło w próżnię.

Wrzask, jaki wydobył się teraz z gardzieli bestii, sko-wyczący i dziki, przeszył 
Serafina na wskroś i po raz pierwszy wzbudził w nim strach o własne życie.

Zamiast zebrać siły do kolejnego ataku, ruszył do przodu, uderzył i poczuł, jak 
przeciwnik zamortyzował pchnięcie. Szabla Serafina pękła, rozsypując się na 

drobne kawałki.
Talamar zamachnął się i dosięgną! młodzieńca, choć gdyby uderzenie było 

dokładniejsze, mogło okazać się śmiertelne. Na szczęście szpony bestii drasnęły 
tylko chłopca, pozostawiając na policzku liczne zadrapania. Serafin zatoczył się 

i upadł na ziemię. Ledwo mógł oddychać. Kiedy doszedł do siebie, Talamara już 
nie było.

Nie było też Junipy.
— Serafinie?

Rozejrzał się i zobaczył, że Dario wstaje spod ławy, podnosi szablę z ziemi i z 
niedowierzaniem wlepia wzrok w pięć ostrych wgłębień w blacie stołu. Nie trzeba 

było mieć wybujałej wyobraźni, by wyobrazić sobie, co zostałoby z Serafina, 
gdyby dosięgną! go cios piekielnego potwora.

138
— Tutaj! — krzyknął Serafin, ale jego głos brzmiał jak jeden wielki jęk.

— Gdzie on jest? — Dario, zataczając się, szedł w jego stronę. Podpierał się 
przy tym mieczem jak kulą inwalidzką. Jego twarz krzywiła się w grymasie. Pod 

lewym okiem widniał okazały siniak.
— Uciekł.

— Ale dokąd?
Zanim zbliżył się do Serafina, ten zdążył się już podnieść. Cały czas trzymał w 

ręku rękojeść pękniętej szabli i wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. W końcu 
rzucił ją w kąt. Metalowa rękojeść zabrzęczała na drewnianej podłodze, 

przeleciała po niej, aż złapał ją ktoś, kto wyłonił się nieoczekiwanie z oparów 
dymów jak wygłodniały zwierz w dżungli.

— Unke! — Serafin pochylił się i pomógł jej wstać. — Myślałem, że...
Nie pozwoliła mu dokończyć. — Gdzie jest Arcim-boldo?

Serafin odwrócił się i spojrzał na Daria, który bezradnie wzruszył ramionami i 
potrząsnął głową: — Nie mam pojęcia.

Unke uchwyciła się jego rąk i z dużym wysiłkiem, pochylona brnęła przez unoszącą 
się w powietrzu gęstą zawiesinę kwasów, palącą w płucach jak żarzący się 

płomień.
— Musi być gdzieś tu.

Serafin i Dario znów spojrzeli na siebie i zaczęli przeszukiwać warsztat.
139

Po chwili byli już pewni, że nie było w nim ani Ta-lamara, ani Junipy, ani 
Arcimbolda. Za to natrafili na otwór w podłodze, ze zwęglonym brzegiem.

W pierwszej chwili Serafin pomyślał, że otwór prowadzi prosto do piekła.
Ale kiedy jego oczy przywykły do ciemności, dostrzegł na dole podłogę. Już 

chciał skakać w dół, gdy Unke chwyciła go za ramię.
— To nie ma sensu. — powiedziała. — Jego tam nie ma.

— A Junipa?
— Zabrał ją ze sobą.

— Musimy go powstrzymać!

background image

Unke potrząsnęła głową. — Porusza się zbyt szybko. Może być wszędzie.

— Ale... — Serafin zamilkł. Słowa uwięzły mu w gardle. Zawiedli na całej linii. 
Talamar zaprowadzi Juni-pę przed oblicze Lorda Światło. Los dziewczynki jest 

przesądzony.
— Mistrzu! — W oparach dymu rozległ się stłumiony głos Daria. Dochodził z 

sąsiedniego pomieszczenia. Serafin skoczył co tchu, choć Unke okazała się 
jeszcze szybsza. Na głowie miała ranę. Krople krwi ściekały jej na wargi i uszy. 

Rozchyliła lekko szeroki rybi pysk, tak że Serafin mógł przyjrzeć się rzędom 
połyskujących ostrych zębów.

Szedł za Unke, przedzierając się przez mgliste wyziewy.
140

Przekroczyli próg magazynu, w którym Arcimbo-ldo przechowywał swoje magiczne 
lustra. Większość z nich podczas ostatniej dostawy została przekazana 

Talamarowi. Tylko pojedyncze egzemplarze oprawione w ramy wisiały na ścianach 
lub stały oparte o nie. Zapewne przeznaczone dla niewielu weneckich klientów.

Stary człowiek leżał na ziemi twarzą do podłogi. Lewe ramię przylegało do 
tułowia, jakby ktoś mu je wykręcił. W prawej ręce trzymał młotek. Nieopodal 

leżały ostre kawałki lustra, które prawdopodobnie sam wybił młotkiem.
Zanim Serafina ogarnęła złość i smutek, do głowy przyszła mu jedna myśl: Czy 

przypadkiem Talamar nie wszedł do warsztatu przez jedno z magicznych luster? I 
czy Arcimboldo młotkiem nie starał się zniszczyć wejścia?

Dario kucał przy ciele leżącego mistrza. Ale nie odważył się go dotknąć, czując 
respekt albo strach przed odkryciem prawdy.

Unke usunęła chłopca z drogi i obróciła Arcimbol-da na bok. Wszyscy troje 
zaczęli się wpatrywać w jego zgaszone oczy, na które opadały kosmyki włosów.

Unke delikatnie i z namaszczeniem przymknęła mu oczy. Ręce jej drżały. Potem 
podniosła mistrza, przycisnęła go mocno do siebie, a głowę położyła na swoich 

kolanach. Trzęsącymi się rękoma odgarnęła mu włosy i pogładziła po policzkach.
141

Dario po raz pierwszy odważył się podnieść wzrok. Spojrzał Unke w oczy.
Westchnął żałośnie. Przez moment wydawało się, że chce się zapaść pod ziemię i 

zniknąć sprzed oblicza Unke. Zaraz jednak opanował się, popatrzył na jej syrenie 
nogi — jego podejrzenie, że zamiast nóg ma ona rybie płetwy, nie potwierdziło 

się, co Serafin świetnie wyczytał z jego twarzy — i uchwycił dłoń swojego 
mistrza, mocno ją ściskając.

W tej sytuacji Serafin poczuł się niezręcznie. Nie znał dobrze mistrza, ale 
polubił go. Chętnie też okazałby zmarłemu szacunek, obawiał się jednak, że każdy 

gest będzie pusty i nienaturalny. Tych dwoje wiele Arcim-boldowi zawdzięczało. 
Ich smutek i żal był głęboki i szczery. Dlatego pochylił się przed martwym 

starcem, obrócił się i wyszedł z warsztatu.
Nie musiał długo czekać. Po chwili Dario dołączył do niego.

— Unke chciała z nim zostać sama.
Serafin ze zrozumieniem przyjął wyjaśnienie. — Jasne, to oczywiste.

— Powiedziała, żebyśmy na nią zaczekali.
Dario usiadł na krawędzi stołu, zamyślony i skoncentrowany. Był trochę 

zdziwiony, że Serafin mimo wszystko nie przynagla do powrotu do enklawy. Jeszcze 
dzisiejszej nocy miał zostać przeprowadzony atak na faraona. I przesunięcie 

planów raczej nie wchodziło w grę.
— Co zamierza zrobić?

142
— Myślę, że będzie chciała pójść z nami.

— Do enklawy? Dario przytaknął.
Może to nie był taki zły pomysł. Unke miała ponad sto lat, a może i więcej, ale 

wyglądała na trzydzieści. Smukła i obrotna. Nie zdziwiłby się, gdyby potrafiła 
posługiwać się szablą.

— Nie wiedziałeś, prawda? — pytał Serafin.
— O jej rodowodzie syreny? — Dario potrząsnął głową. — Nie. Choć dziwiliśmy się, 

że stale nosi maskę. Nigdy nie dopuściła do tego, by ktokolwiek zobaczył jej 
twarz. Sądziliśmy, że to choroba albo wypadek. — Podniósł ręce do góry. — Może 

się trochę domyślaliśmy. Tiziano nawet żartował sobie, co by było, gdyby... Ale 
nie, nie wiedziałem.

Wyszli z warsztatu i usiedli na podłodze w korytarzu, opierając się o ścianę. 
Serafin po jednej, Dario po drugiej stronie. Podciągnęli nogi i przyglądali się 

sobie nawzajem. Pod stopami Daria leżała szabla.

background image

Ciszę przerwał odgłos zamka w drzwiach. To Unke zaryglowała warsztat. Zanim 

drzwi zamknęły się, Serafin dostrzegł leżące na drewnianej ławie zwłoki Ar-
cimbolda. Doczesne szczątki starca ginęły w kłębach mglistych oparów.

— Co ona robi?
Dario popatrzył w stronę warsztatu, jakby miał zdolność przenikania wzrokiem 

przez drzwi. — Nie mam pojęcia. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
143

Serafin skinął głową. I tak czekali.
Godzinę, może dwie, albo i trzy.

Nie rozmawiali wiele, a jeśli już, to bez cienia wzajemnej wrogości. Jej miejsce 
wypełnił szacunek i coś, co miało szansę przerodzić się kiedyś w przyjaźń.

Zapłacili za to wysoką cenę. Arcimboldo nie żył. Ju-nipa została uprowadzona.
Po tych wydarzeniach wizja wtargnięcia do Pałacu Dożów i przeprowadzenia zamachu 

na faraona stała się w jednym momencie absolutną mrzonką i Serafin wyparł ją 
nawet ze świadomości.

Gryzące dymy dawno już wyparowały, kiedy zamek w drzwiach zatrzeszczał po raz 
drugi. Jednocześnie poczuli swąd.

Paliło się. W warsztacie wybuchł ogień!
Chłopcy wyrwali się z odrętwienia. Skoczyli na równe nogi. W ich stronę szła 

Unke. W dłoni trzymała coś połyskującego. Serafin myślał najpierw, że jakąś 
klingę. Dopiero potem rozpoznał maskę z mlecznego szkła. Unke przyciskała ją do 

siebie jak najbardziej drogocenną rzecz. Jak coś, co znaczyło dużo więcej niż 
zabrany na pamiątkę przedmiot.

Za nią ogień trawił drewnianą ławkę.
Czarny słup dymu wzbił się w powietrze, kotłował pod sufitem i sunął wzdłuż 

niego w kierunku drzwi niczym armia mrówek.
— Idziemy! — powiedziała Unke.

144
Serafin i Dario spojrzeli na siebie niepewnie. Serafin spojrzał jeszcze w stronę 

warsztatu. Nad zwłokami Ar-cimbolda buchały ogniste płomienie. Wśród nich profil 
twarzy starca wydał mu się nieco dziwny, niemal tak gładki jak kula.

Potem zerknął na srebrzystą maskę, którą Unke trzymała w ręce. Przypominała 
pociągłą twarz starego człowieka.

— Idziemy — powtórzyła syrena, i zawiązała sobie na ustach chustę. Przypominała 
przestępcę, który szykuje się do swojego ostatniego bandyckiego napadu.

Dario skinął głową, a Serafin szybko do nich dołączył. Po raz kolejny odwrócił 
się za siebie. Teraz widział już tylko gęsty dym i płomienie ognia, które 

wydostawały się na korytarz.
Chwilę potem cała trójka biegła wzdłuż Kanału Od-szczepieńców, zostawiając za 

sobą stos ze szczątkami Arcimbolda.
Z okien buchnęły płomienie. Nad wodą kanału unosiła się ściana dymu.

Faraon
Jjgyv^ Nad złotą kopułą weneckiej bazyliki św. mar-

CjĘtumS" ka pojawił się ogromny sokół. Większy niż największe ^IBflP^s zw'erze 
zamieszkujące na ziemi, wyższy niż najbardziej (Win strzelista wieża i bardziej 

majestatyczny niż posągi faraona \( wzniesione w jego rodzinnym Egipcie.
Stojący w dumnej, wyprostowanej postawie ptak osiągał wielkość równą wielkości 

stu mężczyzn, a jego czarne okrągłe ślepia i dziób wielkością dorównywały 
kadłubowi statku. W promieniach popołudniowego słońca jego upierzenie z czystego 

złota błyszczało płomienną czerwienią. Był to Horus — bóg-sokół.
Rozpościerał swoje skrzydła niczym złote żagle, tak że opadały po obydwóch 

stronach fasady bazyliki i sięgały wspaniałych bizantyńskich ozdób i ornamentów, 
kolorowych witraży i reliefów. Końce skrzydeł dochodziły aż do portalu, a 

zachodząc na siebie, brały katedrę jakby w kleszcze; niemal ginęła ona w 
objęciach potężnej kotary z żarzącej się i iskrzącej lawy.

Bóg-sokół rościł sobie prawa należne jego majestatowi.
Uosabiał władzę panujących w Wenecji Egipcjan, którzy wcielili miasto do swojego 

imperium, oddając go w lenno starym bogom znad Nilu.
Na dachu znajdującego się naprzeciwko budynku, z lekko pochyloną głową i 

założonymi rękami, stał Seth, najwyższy kapłan Horusa i wezyr faraona. Krople 
potu spływały mu z czoła, wsiąkając w długą szatę utkaną ze szczerego złota. W 

tej chwili to on wcielał się w sokoła, niedoścignionego mistrza iluzji i magii.
Wytrwał w tej postawie jeszcze chwilę, po czym szybkim ruchem spuścił ręce i 

głośno wypuścił powietrze przez nos i usta.

background image

Monumentalny sokół tryskał jak fontanna iskrzącymi się świecidełkami, które 

niczym gwiazdy z nieba spadały na plac wokół bazyliki św. Marka.
Wśród zgromadzonych na placu kapłanów rozległy się owacje. Jedynie zastępy 

wojowników-mumii, rozstawionych w różnych częściach placu, bezwiednie patrzyły 
przed siebie pustymi oczodołami.

Ale Sethowi niepotrzebny był splendor, niepotrzebne owacje. Świadom własnej 
władzy, delektował się boskimi zdolnościami. Wystawienie złocistego posągu 

boskiego sokoła, symbolizującego triumf imperium, było niczym innym jak 
kuglarskim chwytem, który po raz kolejny miał omamić naiwnego faraona jak 

zabawka omamia dziecko.
„Cóż za głupia rozrzutność!, myślał z pogardą Seth. Rozmieniamy na drobne naszą 

siłę, respekt i wiarygodność". On sam we własnej osobie, najwyższy kapłan i 
drugi w hierarchii człowiek w imperium, on sam, czcigodny Seth, trwonił energię, 

by zaspokoić kaprysy Amenophisa.
Każdy członek kasty kapłańskiej wiedział, że nie ma większego wyboru. Nie teraz, 

kiedy na panującego władcę coraz większy wpływ mieli komendanci-sfinksy, 
pozbawiający kapłanów uprzywilejowanej pozycji faworytów. Dlatego dopóki władza 

sług Horusa oprze się knowaniom przeklętych sfinksów, należy zapewnić faraonowi 
szczęście.

W tym momencie Seth zaperzył się. Imperium świętowało jedno z największych 
swoich zwycięstw w historii — ujarzmienie Wenecji po trzech dziesięcioleciach 

oblężenia. I było to przede wszystkim zwycięstwo Setha. Jego osobisty triumf nad 
Królową Laguny.A mimo to jego radość była zmącona, a zewnętrzne zadowolenie — 

grą pozorów.
Winę za to ponosiły sfinksy. i oczywiście sam faraon.

Amenophis był błaznem — głupim, egocentrycznym lalusiem, zasiadającym na złotym 
tronie i splamionym krwią wielu ludzi. Kapłani Horusa uczynili go pierwszym 

człowiekiem w państwie, ponieważ wydał im się słaby i podatny na wpływy. „Małe 
dziecko", mówili o nim i nie posiadali się z radości, kiedy w piramidzie 

schodkowej Amun-Ka-Re udało im się przywrócić go do życia.
Faraon był ich dziełem, kukłą w ich rękach. W pewnym sensie pozostało tak do 

dnia dzisiejszego.
Ale tylko w pewnym sensie.

Seth w milczeniu zarzucił na siebie długą pelerynę i wziął z rąk jednego z 
kapłanów chusteczkę. Przetarł nią sobie pot z czoła i głowy, w którą wrzynała 

się złota siatka, pełniąca nie tylko rolę ozdoby, ale szczelnie izolująca jego 
władzę duchową. Głowy niższych rangą kapłanów zdobiły siatki pomalowane farbą. 

Ale tylko siatka faraona, wykuta w południowoafrykańskich kuźniach Puntu, 
pobłyskiwała szczerym złotem.

Seth dostojnym krokiem zszedł ze schodów, otoczony swoim kapłańskim dworem. Jego 
bezpieczeństwa strzegła wyjątkowo liczna armia wojowników-mumii. Zadziwiająco 

liczna. On sam dziwił się, kto wydał taki rozkaz. Na pewno nie on.
Kiedy znalazł się na placu, podszedł do niego kształcący się na kapłana adept, 

skłonił się przed nim trzykrotnie, ucałował jego ręce i stopy i poprosił o 
pozwolenie przekazania wiadomości od faraona. Amenophis chce go widzieć. 

Natychmiast. W swoich nowych apartamentach w Pałacu Dożów.
Wysłuchawszy meldunku kandydata na kapłana, Seth, w którym wszystko w środku się 

gotowało, pozostawił swój orszak, przemaszerował przez plac i udał się do 
pałacu. Amenophis wezwał go do siebie jak jednego z niewolników. Jego, 

najznakomitszego spośród kapłanów Horusa, duchowego przywódcę imperium. Nie 
oszczędził mu tego poniżenia przed całą zgromadzoną kastą kapłanów. I w dodatku 

ustami niskiego rangą kleryka.
Seth wkroczył do pałacu przez bogato rzeźbioną bramę Porta delia Carta, 

arcydzieło sztuki gotyckiej. Po drugiej stronie dużego dziedzińca
Każdy członek kasty kapłańskiej wiedział, że nie ma większego wyboru. Nie teraz, 

kiedy na panującego władcę coraz większy wpływ mieli komendanci-sfinksy, 
pozbawiający kapłanów uprzywilejowanej pozycji faworytów. Dlatego dopóki władza 

sług Horusa oprze się knowaniom przeklętych sfinksów, należy zapewnić faraonowi 
szczęście.

W tym momencie Seth zaperzył się. Imperium świętowało jedno z największych 
swoich zwycięstw w historii — ujarzmienie Wenecji po trzech dziesięcioleciach 

oblężenia. I było to przede wszystkim zwycięstwo Setha. Jego osobisty triumf nad 
Królową Laguny.A mimo to jego radość była zmącona, a zewnętrzne zadowolenie — 

grą pozorów.

background image

Winę za to ponosiły sfinksy. I oczywiście sam faraon.

Amenophis był błaznem — głupim, egocentrycznym lalusiem, zasiadającym na złotym 
tronie i splamionym krwią wielu ludzi. Kapłani Horusa uczynili go pierwszym 

człowiekiem w państwie, ponieważ wydał im się słaby i podatny na wpływy. „Małe 
dziecko", mówili o nim i nie posiadali się z radości, kiedy w piramidzie 

schodkowej Amun-Ka-Re udało im się przywrócić go do życia.
Faraon był ich dziełem, kukłą w ich rękach. W pewnym sensie pozostało tak do 

dnia dzisiejszego.
Ale tylko w pewnym sensie.

Seth w milczeniu zarzucił na siebie długą pelerynę i wziął z rąk jednego z 
kapłanów chusteczkę. Przetarł nią sobie pot z czoła i głowy, w którą wrzynała 

się złota siatka, pełniąca nie tylko rolę ozdoby, ale szczelnie izolująca jego 
władzę duchową. Głowy niższych rangą kapłanów zdobiły siatki pomalowane farbą. 

Ale tylko siatka faraona, wykuta w południowoafrykańskich kuźniach Puntu, 
pobłyskiwała szczerym złotem.

Seth dostojnym krokiem zszedł ze schodów, otoczony swoim kapłańskim dworem. Jego 
bezpieczeństwa strzegła wyjątkowo liczna armia wojowników-mumii. Zadziwiająco 

liczna. On sam dziwił się, kto wydał taki rozkaz. Na pewno nie on.
Kiedy znalazł się na placu, podszedł do niego kształcący się na kapłana adept, 

skłonił się przed nim trzykrotnie, ucałował jego ręce i stopy i poprosił o 
pozwolenie przekazania wiadomości od faraona. Amenophis chce go widzieć. 

Natychmiast. W swoich nowych apartamentach w Pałacu Dożów.
Wysłuchawszy meldunku kandydata na kapłana, Seth, w którym wszystko w środku się 

gotowało, pozostawił swój orszak, przemaszerował przez plac i udał się do 
pałacu. Amenophis wezwał go do siebie jak jednego z niewolników. Jego, 

najznakomitszego spośród kapłanów Horusa, duchowego przywódcę imperium. Nie 
oszczędził mu tego poniżenia przed całą zgromadzoną kastą kapłanów. I w dodatku 

ustami niskiego rangą kleryka.
Seth wkroczył do pałacu przez bogato rzeźbioną bramę Porta delia Carta, 

arcydzieło sztuki gotyckiej. Po drugiej stronie dużego dziedzińca
wszedł na monumentalne schody ozdobione dwoma potężnymi posągami. Mars i Neptun 

patrzyli na niego z góry zimnymi oczyma. Seth natychmiast kazałby je zburzyć i 
na ich miejscu postawić posągi Horusa i Re.

Idąc szerokimi korytarzami i przechodząc przez liczne sale, dotarł w końcu do 
drzwi, za którymi znajdowały się nowo urządzone apartamenty faraona. Zajmowały 

one, odpowiednio do statusu właściciela, górną kondygnację pałacu, tuż nad 
spichlerzem. Nad nimi, pod ołowianym dachem były w przeszłości niewielkie cele 

dla więźniów. Seth wiedział, że budzące niegdyś trwogę cele świeciły teraz 
pustką. „Trzeba by je sobie zwiedzić, pomyślał, i rozważyć, czy nie nadawałyby 

się do zamknięcia w nich podżegaczy do buntu, rekrutujących się spośród rajców 
miejskich".

Nie wszyscy ojcowie miasta przyczynili się do wydania Królowej Laguny. Trzem z 
nich, w tym rajcy de Angeliis, Amenophis rozkazał publicznie na Placu św. Marka 

wieczorem ściąć głowę. Owszem, był wdzięczny rajcom za udzieloną pomoc, ale nie 
cierpiał w swoim otoczeniu ludzi, którym nie mógł zaufać. Pozostali członkowie 

rady miejskiej byli trzymani w pałacu pod kluczem, odizolowani od gwardii 
przybocznej. Zresztą większość żołnierzy również aresztowano. Przeciągnięcie ich 

na swoją stronę odłożono na później. Amenophisa fascynował niecodzienny związek 
między żołnierzami a uskrzydlonymi lwami. Jego zainteresowanie wzbudzały przede 

wszystkim kamienne lwy, będące pod rozkazami gwardzistów.
Natomiast Seth był zdania, że należałoby zabić wszystkie lwy, nie zważając na 

trudność przedsięwzięcia. Nawet jeśli zabicie jednego lwa kosztowałoby życie 
kilku wojowników-mumii. Pozostawienie lwów przy życiu uważał za niewybaczalny 

błąd. Możliwe, że Amenophis dopatrywał się w nich jedynie zwierząt, które 
należało poskromić i wykorzystać do własnych celów. Ale w oczach Setha nie były 

one bezwolnymi istotami, które dało się dowolnie wytresować. Wyczuwał w nich coś 
boskiego, dostrzegał ich inteligencję, doceniał przez wieki nagromadzoną wiedzę. 

I zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem za decyzją faraona nie stoją 
komendanci-sfinksy. Przecież oni sami w połowie byli lwami, i nie ulegało 

najmniejszej wątpliwości, że ich wiedza na temat weneckich kamiennych lwów była 
większa od tej, do jakiej się oficjalnie przyznawali.

Całkiem możliwe, że było między nimi nawet pokrewieństwo krwi. A jeśli tak, to 
jaką rolę odgrywało to w dyplomatycznych zagrywkach komendantów?

Seth nie miał czasu na dalsze rozważania. Lokaj faraona właśnie zapowiedział 

background image

jego nadejście. Chwilę potem usłyszał głos władcy, wzywający go do wkroczenia do 

komnaty.
Faraon siedział na dywanie ze skóry jaguara. Miał na sobie luźną szatę, utkaną z 

ludzkich włosów, z wplecionymi gdzieniegdzie złotymi nitkami. Rezultat 
dziesięcioletniej pracy setki niewolnic. Garderobę Amenophisa

4
zdobiło kilkanaście takich szat. Kiedy nie spodobał mu się krój lub niewielki 

nawet element wzoru nowego stroju, darł materiał na strzępy.
Na widok Setha faraon uśmiechnął się. Był sam, co nieco zdziwiło wezyra. Z 

reguły faraon przyjmował swoich petentów otoczony rosłymi nubijskimi 
żołnierzami, których miecze udaremniły dotąd wysiłki niejednego spiskowca.

Nowością była też jasna farba, którą kazał sobie nałożyć na twarz. Ale i ona nie 
mogła zamaskować dziecięcego wyrazu twarzy trzynastolatka. Przed trzema 

tysiącami lat faraon został otruty. Przywrócony do życia przez kapłanów Horusa 
nie postarzał się nawet o dzień. Wprawdzie rządził już od ponad trzydziestu lat, 

ale nadal wyglądał jak smarkacz.
Wrażenie, jakie na Sethcie robił faraon, nie uwzględniało nawet ułamka jego 

negatywnych cech. Seth często zastanawiał się nad tym, czy podana faraonowi 
przed laty trująca mikstura nie została przypadkiem sporządzona przez jego 

czcigodnych poprzedników, kapłanów Horusa, którzy nie mogli już dłużej znieść 
żądań rozkapryszonego dziecka.

Nie dzieląc się z nikim swoimi podejrzeniami, coraz bardziej skłaniał się do 
twierdzenia, że i faraon zadaje sobie to pytanie, co mogło być jednym z powodów 

jego opierania się w ostatnim czasie wpływom kasty kapłańskiej i faworyzowania 
sfinksów.

— Seth — powiedział Amenophis, kiwając jakby od niechcenia na powitanie prawą 
ręką.

Najwyższy kapłan skłonił się głęboko i czekał, aż faraon pozwoli się mu 
wyprostować. Tym razem trwało to dosyć długo, ale Seth bez jakiejkolwiek oznaki 

zniecierpliwienia zniósł upokorzenie. Nadejdzie czas, że układ ulegnie zmianie, 
i wtedy on, Seth, zmusi faraona, by płaszczył się u jego stóp. To wyobrażenie 

przywróciło mu uśmiech na twarzy.
Amenophis poprosił go, by się zbliżył.

— Czy chcieliście mnie ujrzeć, boski Re? — Faraon wolał, gdy zwracano się do 
niego imieniem boga słońca.

— Szczerze mówiąc, chcieliśmy, żebyś coś zobaczył, Sethcie. Kapłan zmarszczył 
brwi. — A cóż to takiego?

Amenophis przeciągnął się na dywanie ze skóry jaguara i roześmiał się. Pod jego 
lewym okiem zamazała się złota farba, choć on sam nie wyglądał, jakby coś miało 

go trapić.
Seth w dalszym ciągu czuł się nieswojo.

— Re? — spytał ponownie.
— Podejdź do okna — powiedział faraon.

Seth zbliżył się do jednego z wysokich okien. Rozpościerał się stąd widok na 
plac Św. Marka, skąpany w poświacie nocy. Niezmiennie oświetlały go liczne 

pochodnie i naczynia z ogniem. Ale rozgrywająca się w blasku płomieni sceneria 
zmieniła się.

Wojownicy-mumie spędzali kapłanów Horusa, zastępy mężczyzn odzianych w długie 
szaty, na sam środek placu, czyli tam, gdzie przed kil-

koma dniami posłaniec piekła rozerwał kamienną kostkę. Aresztowanie, które 
przebiegało w zdumiewającej ciszy i spokoju, nadzorował władczy sfinks. Wśród 

aresztowanych Seth rozpoznał kilku swoich najbardziej zaufanych ludzi, z którymi 
zaplanował i przeprowadził wskrzeszenie faraona. Ludzi, którzy go ostrzegali, a 

jednocześnie obdarzyli zaufaniem, gdy rozwiewał ich obawy. Jakim okazał się 
głupcem!

A teraz za jego głupotę oni mieli zapłacić życiem. Co do tego nie miał żadnych 
wątpliwości.

Seth powoli i z największą godnością obrócił się w stronę faraona.
Amenophis nie był już sam. Z obydwu stron otaczały go dwa sfinksy, które na 

aksamitnych łapach bezszelestnie weszły do komnaty. Ich tułowia były męskie, 
dolne części ciała zwierzęce. Obydwa trzymały w rękach sierpowe miecze, których 

normalny człowiek nie był w stanie udźwignąć.
— Re, ale dlaczego? — spytał Seth cicho i tak opanowanym głosem, że zaskoczył 

tym samego siebie. — Dlaczego moi kapłani?

background image

— Kapłani Horusa wykonali swoją robotę — odpowiedział niefrasobliwie Amenophis, 

nie przestając się uśmiechać. — Sethcie, wyrażamy wdzięczność tobie i twoim 
ludziom. Byliście dla nas podporą. I nigdy wam tego nie zapomnimy.

Faraon lubił mówić o sobie w liczbie mnogiej. Ale w tym momencie Sethowi wydało 
się, że rzeczywiście miał na myśli nie tyle siebie, co swoich nowych faworytów, 

komendantów-sfinksy.
— To zdrada — wydusił przez zęby.

— A niby na kim? — Amenophis rozszerzył oczy w teatralnym zdziwieniu. — Przecież 
nie na faraonie i nie na bogach.

— Uczyniliśmy cię tym, kim jesteś. — Seth zrezygnował z uniżonego tytułowania. — 
Bez nas byłbyś niczym innym, jak tylko zwłokami leżącymi w starym grobie, mumią 

spoczywającą w sarkofagu. Dalej byłbyś znienawidzony przez swoich trucicieli, 
którzy nie omieszkali złożyć cię do grobu bez przynależnego ci złota. Każdy o 

tym wie. Jak sądzisz, dlaczego plądrujący groby przez wieki nie zakradli się do 
twojego? — Seth uśmiechnął się szyderczo. — Wiedzieli, co tam zastaną. Tylko 

zwłoki krzykliwego dziecka, którego zachcianek nie mieli ochoty spełniać nawet 
najbardziej zaufani dostojnicy. Tylko ciało głupiego chłopca, który...

Jeden ze sfinksów uczynił krok w stronę Setha, ale Amenophis powstrzymał go. — 
Sethcie — odrzekł spokojnie, choć kapłan wyczytał z jego oczu, jak bardzo 

rozgniewały go jego słowa. — Zamilcz, proszę.
— Mówię prawdę. I twoje nowe pieszczotliwe zwierzątka również wkrótce to 

zrozumieją. — W ten sposób chciał sprowokować sfinksy. Zorientował się jednak 
szybko, że puściły jego słowa mimo uszu. Jeden znudzony skrzywił twarz, a drugi 

w ogóle nie zareagował. „Nieudana, głupia próba wyprowadzenia ich z równowagi", 
pomyślał Seth.

6
— Nie chcemy cię zgładzić — powiedział faraon. Jego usta wykrzywiły się w 

złośliwym uśmiechu. — Nie ciebie.
— Czegóż więc chcesz? — Seth ponownie wyjrzał przez okno, spoglądając na 

pojmanych kapłanów. Miecze ich strażników żarzyły się w płomieniach pochodni.
Amenophis żachnął się. — Najpierw ich śmierci. A potem twojej uwagi-

Seth gwałtownie obrócił się i sfinks ponownie zagrodził mu drogę. Tym razem 
Amenophis nie próbował powstrzymać faworyta.

— Ich śmierć nie przyniesie żadnych korzyści — odparł Seth. Pośpiesznie próbował 
użyć jakiegoś magicznego triku, posłużyć się iluzją, by przechytrzyć faraona, 

ale w gruncie rzeczy wiedział, że jego wysiłki są skazane na niepowodzenie. 
Zdolności magiczne sfinksów dorównywały jego umiejętnościom. A każdy jego atak 

zostanie odparty. Jeśli nie przez tych dwóch, to przez inne sfinksy, które 
zapewne ukryte za ścianą ubezpieczały faraona.

— Żadnych korzyści? — powtórzył Amenophis skrzecząco. Przejechał palcem 
wskazującym po twarzy i spojrzał na jego koniuszek, który błyszczał jak 

świecidełko. — Sethcie, składamy ci propozycję. Nie powinieneś jej odrzucić. 
Wiemy dobrze, że właśnie tobie i rwoim kapłanom zawdzięczamy zdobycie Wenecji. 

To wy znaleźliście sposób na przepędzenie Królowej Laguny i nieważne, gdzie 
skryła się teraz. Tak więc możesz liczyć na naszą wdzięczność.

Tak — wykrztusił Seth. — Właśnie to widzę.
Amenophis wyciągnął w stronę jednego ze sfinksów palec umoczony w złotej farbie. 

Wezwany natychmiast podszedł do niego i bez zmrużenia oka pozwoli! wymalować 
sobie na twarzy dwa złote paski. Barwy wojenne.

— My jesteśmy władcą imperium, jedynym, największym i najpotężniejszym — 
powiedział Amenophis. — Czyż nie mam racji?

— Tak jest w istocie, Re — odpowiedział służalczo sfinks.
Faraon skinieniem ręki pozwolił mu odejść i zająć miejsce obok dywanu.

— Wspomniałeś o jakiejś propozycji — powiedział Seth.
— Ach, wiedzieliśmy, że się nią zainteresujesz. — Amenophis rozwartą dłonią 

pogłaskał skórę jaguara. — Chcemy ich więcej.
Seth oniemiał z wrażenia. — Miałbym dla ciebie... polować na jaguary?

Faraon wybuchnął skrzekliwym śmiechem.
— O, Sethcie, ty głupcu! Nie, oczywiście, że nie. Na pewno znajdziemy kogoś 

innego, kto zapewni Nam kilka sztuk tych ekskluzywnych zwierzątek, nieprawdaż? — 
wciąż chichotał, ale po chwili opanował się. — Chodzi o następującą rzecz, 

Sethcie. Nasi nowi doradcy... nasi przyjaciele... mieli pewną wizję.
7

Niemal każdy wiedział, że sfinksy rzeczywiście dysponowały nagromadzoną przez 

background image

lata wiedzą. Seth dałby sobie uciąć rękę, byłe dowiedzieć się, o co toczy się 

gra. Myśl, że nie może przejrzeć faraona, przyprawiała go o zawrót głowy.
— Wizję Naszej śmierci — kontynuował faraon.

— Kapłani Horusa nie dopuściliby do tego, byś kiedykolwiek umarł.
— Niezła kontra. Ale obydwaj dobrze wiemy, że kłamiesz. Jeśli kiedyś zbrzydnie 

wam Nasza osoba, to kto zajmie na tronie Jej miejsce? Ty sam, Sethcie? Tak, 
sądzimy, iż byłoby to możliwe.

Seth musiał opanować nerwy, by nie splunąć na faraona. — Czegóż więc chcesz?
— Sfinksy są przekonane, że władza, która mogłaby Nam zagrozić, nie jest rodem z 

tego świata.
— Więc z piekła?

— Tak, wizja sfinksów sugeruje, że coś wyjdzie z piekła, żeby Nas unicestwić. 
Czyż to nie czarujące? — zaśmiał się ponownie. Ale tym razem w jego głosie nie 

było arogancji. — A kto rządzi piekłem?
— Lord Światło.

— Ta bestia! Ależ tak, Lord Światło. Wszak już próbował podburzyć Wenecjan 
przeciwko Nam. Nasi czcigodni zdrajcy mogli temu zapobiec, zabijając jego 

posłańca. Ale Lord Światło nie ustanie w swoich zabiegach. My wiemy o tym, a 
przepowiednie sfinksów potwierdzają Nasze przypuszczenia. — Źrenice faraona 

zwęziły się. — Z drugiej strony My, Sethcie, nie umrzemy. Niezależnie od tego, 
co przeciwko Nam knuje Lord Światło. Ponieważ wyrwiemy zło z korzeniami.

Teraz z kolei zaśmiał się Seth. Głośno i przeraźliwie, co napełniło Ame-nophisa 
obawą o to, czy wezyr przypadkiem nie postradał zmysłów.

— Chcesz zabić Lorda Światło? — wykrztusił wreszcie Seth. Jego głos wibrował. 
Musiał zaczerpnąć powietrza. — Mówisz poważnie?

— Tak i nie. Ponieważ to ty, Sethcie, go zabijesz. Nie My.
— Toż to samobójstwo!

— Decyzja należy do ciebie.
Seth potrząsnął głową. Wprawdzie niejedno spodziewał się usłyszeć, ale to 

przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Spojrzał na obydwa sfinksy. Te przecież musiały wiedzieć, cóż na szaleństwo 

kryło się w tym przedsięwzięciu. Jeśli zależało im na jego usunięciu, to 
dlaczego posługiwali się całą tą farsą, a nie mieczami?

Odpowiedź znalazł sam. A ta przyprawiła go o ból głowy: sfinksy wierzyły w to, 
co powiedział faraon. Amenophis nie kłamał. Wizja nie była zmyślona. Sfinksy 

obawiały się Lorda Światło.
Seth opanował się i zapytał: — Dokładnie jaką wizję miały sfinksy?

— Nie miały żadnej — wyskoczył z odpowiedzią jeden z nich, choć faraon nie 
udzielił mu głosu. Ale Amenophis nie zareagował na to wykroczenie w etykiecie.

8
— Żadnej?

— Nasze wizje nie nachodzą nas w formie obrazów — wyjaśnił z powagą sfinks. — To 
odczucia, przypuszczenia. Zbyt zakodowane, by mogły sugerować konkretne 

wskazówki.
Seth roześmiał się serdecznie. Może trochę za bardzo. — Jednego z was napada... 

swędzenie. I dlatego chcecie zabić Lorda Światło? Chcecie wypowiedzieć piekłu 
wojnę? — Podekscytowany chodził tam i z powrotem. W końcu się zatrzymał. —To 

absolutne szaleństwo!
Sfinks zignorował ostatnie słowa. — Coś wyjdzie z piekła i będzie chciało 

unicestwić faraona. To przepowiednia. I ty staniesz jej na przeszkodzie, żeby 
nie mogła się wypełnić.

Faraon wykonał ruch ręką. Zza otworu w wytapetowanej ścianie dobiegły jakieś 
odgłosy. Jakby coś poruszyło się albo przebiegło. Chwilę potem rozległ się 

dźwięk trąbki.
Seth podszedł do okna i zobaczył, jak do spędzonych w jedno miejsce kapłanów 

zbliżają się wojownicy-mumie z uniesionymi do góry mieczami.
— Zatrzymaj ich — głos Setha brzmiał beznamiętnie.

Faraon znów wykonał ruch ręką. Trębacz dał sygnał. Wojownicy zastygli w 
bezruchu.

W mgnieniu oka dookoła zaległa cisza, nawet na dole, na placu ucichły wszelkie 
odgłosy.

— Uczynię, czego żądasz — powiedział Seth.
— Tak, wiemy o tym. — Faraon uśmiechnął się przyjaźnie. — Nigdy w to nie 

wątpiliśmy. Ci kapłani to twoje dzieci.

background image

— Najwyższy kapłan nie wyrzeknie się odpowiedzialności za nich. Tak też powinien 

postępować faraon.
Amenophis z pogardą skinął ręką. — Czcza gadanina! Wyruszysz jeszcze dziś.

— Dlaczego ja?
— Ponieważ oczywiście oddanie Nam służysz. Dlaczego by inaczej? — Amenophis 

wyglądał na szczerze zaskoczonego. — Ponieważ możemy na tobie polegać. Nikt inny 
w takiej sytuacji nie dotrzymałby słowa. Ale ty, Sethcie, dotrzymasz obietnicy. 

O tym jesteśmy przekonani. I spełnisz powierzone ci zadanie.
Nienawiść, która w tej chwili targała Sethem, zdawała się go obezwładniać. Na 

zewnątrz jednak zachowywał pozory opanowania. — Jak miałbym się stąd dostać do 
Axis Mundi?

— Nasz przyjaciel zaprowadzi cię do miasta Lorda — wyjaśnił faraon. — Aż przed 
jego oblicze.

Otworzyły się drzwi i stanął w nich olbrzymi sfinks, jakiego Seth jeszcze w 
życiu nie widział. Jego sierść zdobiły długie, brązowawe włosy, sięgające aż do 

pleców i związane w gruby koński ogon. Muskularny tors i umięśnienie drapieżnych 
nóg wprawiło Setha w szczery podziw.

9
I twarz sfinksa była niezwykła. Pokrywała ją jasnobrązowa sierść, będąca 

wprawdzie pozostałością po lwiej grzywie, ale stanowiąca dziś absolutny wyjątek 
wśród sfinksów. W jego oczach błyszczały pionowe źrenice. Oczy drapieżnego kota.

Osobnik uśmiechnął się do Setha, odsłaniając żółte kły. Jakby od niechcenia 
potrząsnął torsem, obnażając potężne skrzydła, wprawdzie skórzane, ale pokryte 

bujnym meszkiem.
— To nieprawdopodobne!-wyrwało się Sethowi. Przecież sfinksy

nie posiadają skrzydeł. I mają ludzkie oczy i zęby.
Ale ten tutaj był wyjątkiem. Ucieleśniał siłę, budził przerażenie i... 

śmierdział.
— Iskander — powiedział Amenophis i, co było nieprawdopodobne, uczynił lekki 

ukłon w kierunku bestii. Po czym zwrócił się do Setha: — Twój towarzysz podroży.
Zima

VERMITHRAX ODBIŁ SIĘ OD KRAWĘDZI POTĘŻNEGO ucha.
Merle zupełnie straciła orientację. Prawa i lewa strona, góra i dół, wszystko 

się pomieszało. Została wciągnięta w wir wibrującego czerwonego światła i 
drżących skał. Odlatująca głowa mknęła dalej z zawrotną prędkością. Przewracali 

się we wszystkie możliwe strony. O mały włos przekoziołkowaliby w powietrzu. 
Udało im się jednak odzyskać równowagę. Tylko na kilka sekund.

Vermithrax wydał z siebie potężny ryk, przechylił się na bok, wykonał salto i w 
ostatniej chwili wyprostował, a zaraz potem Merle straciła równowagę i runęła w 

dół.
Była oszołomiona. Serce waliło jej jak młot, a w głowie dudniło tak mocno, że 

trudno było zebrać myśli. Nie było na to szans.
Właśnie nadlatywała druga pędząca głowa. Wszystko wokół niej przemieniło się w 

jeden wielki chaos. Obsydianowy lew znów zaryczał, naprężył mięśnie, co Merle 
natychmiast odczuła. Jakby ktoś uderzał ją młotkiem po całym ciele. Kiedy 

odzyskała przytomność, leżała obok Vermithraxa, tuż za zewnętrznym zgrubieniem 
kamiennego ucha, wciśnięta w coś, co na początku wyglądało jak popiół. Potem 

zorientowała się, że leży na kołdrze z czarnych piór. Pewnie pochodzących z 
nadziemnego świata.

Nie zdziwiłaby się wcale, gdyby ich właściciele byli istotami mięsożernymi, 
które właśnie tu, w kamiennym uchu urządziły sobie legowisko na zimowy sen.


Zadziwiająco dużo piór pachnących smołą. Podobnie pachniał wiatr hulający po 

piekielnej pustyni.
— Nie ma tu nikogo — powiedziała Królowa Laguny w myślach Merle. — Me ma nikogo 

w uchu.
— Czy jesteśmy tam... gdzie chcieliśmy być?

— Nie my, tylko ty!
„Dzielenie włosa na czworo", pomyślała Merle. — Czy jesteśmy w drugiej głowie?

— Tak — odpowiedział Vermithrax, wyręczając Królową. — Udało się. Tak jak 
planowaliśmy.

Merle powoli dochodziła do siebie. Cały czas dudniło jej w głowie, jakby kazali 
jej stać pod kościelną dzwonnicą w wielką sobotę. Zachwiała się. Vermithrax już 

chciał ją podtrzymać ogonem, ale potrząsnęła głową. Po chwili o własnych siłach 

background image

stanęła na równe nogi.

Przecież postanowiła wykonać zadanie. Do końca.
—Jakież to bohaterskie!

Merle zignorowała zjadliwy komentarz. Czekało ją jeszcze wspięcie się na drugą 
stronę potężnej kamiennej czaszki i dotarcie do jej ust. A wszystko po to, by 

uratować nieznanego umierającego człowieka, któremu nikt inny nie był w stanie 
pomóc.

Ale ona podejmie się tej próby.
Vermithrax ciężko oddychał. Leżał wycieńczony z błędnym wzrokiem wpatrzonym w 

dal. Domyślał się, jaki plan wykluwa się w głowie Merle.
— Odpocznij chwilę.

— Wtedy jeszcze pójdę po rozum do głowy i się rozmyślę — głos Merle drżał. Ale 
powoli dochodziła do siebie.

Lew przekrzywił głowę i przypatrywał się jej uważnie. — To, co raz sobie wbijesz 
do głowy, już z niej nie uleci.

Merle nie wiedziała, czy po takim komplemencie może czuć się dumna. Była 
przekonana, że Vermithrax miał dobre intencje. Chciał dodać jej odwagi. Cóż, 

potrzebowała jej teraz bardzo.
— Lepiej teraz niż później — powiedziała i zaczęła wspinać się po kamiennej 

głowie, zmagając się z pierwszą przeszkodą, kamiennym zgrubieniem na uchu.
—Jesteś pewna, że tego chcesz, tu i teraz? — spytała Królowa.

— Chyba nie chcesz mi tego wybić z głowy?
— Decyzja należy do ciebie.

— Właśnie. — Przypuszczała, że Królowa będzie wywierała na nią nacisk, by 
została, uzyskując kontrolę nie tylko nad jej językiem, ale i całym ciałem. A 

jednak nie uczyniła tego. Respektowała decyzję Merle, nawet jeśli się z nią nie 
zgadzała.

Bez pożegnania — wzdragała się na sam dźwięk tego słowa — wspinała się dalej na 
drugą stronę ucha. Kamień był gruboziarnisty i mocno poro-

11
waty, zaś jego powierzchnia w wielu miejscach ponacinana i popękana. Część 

pęknięć stanowiła organiczną strukturę kamienia, reszta mogła powstać podczas 
zderzeń z... no właśnie, z czym? Z latającymi w powietrzu kamieniami? Szponami 

Lilim? Twardymi jak stal dziobami ptaków? Nie dowiesz się tego. Więc nie 
rozpraszaj się.

Najkrótsza droga do kamiennych ust lecącej głowy prowadziła przez zapadnięty 
policzek, spore wgłębienie poniżej kości policzkowych. Merle zastanawiała się, 

czy głowa przypomina głowę żyjącej istoty. Jeżeli tak, to żywy wzór musiał być 
albo stary, albo niedożywiony. Nikt z jej znajomych nie miał tak zapadniętych 

policzków. Nawet głodne dzieci z sierocińca.
— Nie patrz w dół — ostrzegła ją Królowa.

— Staram się, jak mogę.
Rękami i stopami szukała stabilnego oparcia. I dość szybko je znalazła. Cała ta 

wspinaczka okazała się łatwiejsza, niż pierwotnie przypuszczała. Dobrze 
zapamiętała przestrogę Królowej i nie odwracała wzroku od kamiennej ściany. 

Niekiedy jednak, gdy ostrożnie stawiała stopy w zagłębieniach, jej wzrok 
mimowolnie padał na przesuwającą się w dole przepaść. Serce biło jej mocno, a 

żołądek skurczył się do rozmiarów małej kulki, która jak kamień uciskała 
wnętrzności.

Gdy wkładała prawą rękę w kolejne wgłębienie, złamała sobie paznokieć. Możliwe, 
że przebyła już połowę drogi. Ale nie była tego pewna. Wpatrywała się w kamienną 

powierzchnię, więc brakowało jej punktów odniesienia. A jeśli wspięła się 
dopiero kilka metrów do góry?

Do przodu, cały czas do przodu.
Jeszcze tylko krótki odcinek.

Spojrzała przed siebie. Kącik ust był już dość blisko. Jeszcze tylko przedrzeć 
się przez kamienną dolną wargę. Wtedy będzie bezpieczna.

Pod warunkiem, że człowiek zwisający z warg okaże się przychylnie do niej 
usposobiony. Tak jak ona do niego.

A jeśli wcale nie był taki słaby, na jakiego wyglądał?
Jeśli ją zaatakuje?

Przepędziła natrętną myśl, skupiając się na stawianiu rąk i nóg w skalnych 
wgłębieniach.

Ale im bardziej się starała, tym trudniej przychodziło jej odpędzić natrętne 

background image

myśli dotyczące jej obecnego położenia. Oto wisiała na ścianie 

pięćdziesięciometrowej kamiennej głowy, wysoko ponad skalną pustynią, podczas 
gdy kamienny obiekt pędził z tak ogromną prędkością, że krajobraz pod jej 

stopami stawał się jedną zamazaną plamą.
A wszystko po to, by ratować z opresji nieznajomego, o którym nic nie widziała. 

Przecież ten człowiek mógł okazać się niebezpieczny. Może nawet był mordercą? 
Wiernym niewolnikiem Lorda Światło? A mimo tego narażała dla niego życie. Nie 

tylko swoje. Bo jeśli wierzyć słowom Królowej, w jej rękach zawisł los całej 
Wenecji.

12
Zupełnie niespodziewanie poczuła brzemię odpowiedzialności. Zaskoczyło ją to i w 

tym momencie straciła oparcie. Lewa ręka ześlizgnęła się i jedynie prawą 
trzymała się za niewielkie wybrzuszenie. Tak małe, że nie zmieściłaby się na nim 

nawet doniczka z kwiatkiem. Wpadła w panikę i nerwowo zaczęła przebierać nogami, 
które zwisały teraz nad przepaścią.

— No to pięknie — powiedziała Królowa Laguny bez cienia emocji. Merle napięła 
wszystkie mięśnie i podciągnęła się nieco do góry. Lewą

ręką wymacała niewielki uskok, chwyciła się go i odzyskała równowagę, znajdując 
oparcie także dla nóg. I znowu zaczęła się wspinać.

— Idzie ci całkiem nieźle.
— Dziękuję ci bardzo za wsparcie — wycedziła przez zęby. Jeszcze tylko kilka 

metrów. Uff, dotarła do kąta ust.
— Zaraz będziesz u celu.

— Czyżbyś była tym zaskoczona?
— Czy naprawdę sądziłaś, że zostawiłabym cię samą?

Tym samym Królowa potwierdziła tylko obawy Merle. W każdej chwili mogła poddać 
kontroli ciało dziewczynki. Gdyby tylko zechciała. Niezbyt radosna perspektywa, 

ale w tym momencie Merle nie przejmowała się tym zbytnio.
Poczuła pęknięcie w dolnej wardze. Podciągnęła się. Wytężyła siły i nadludzkim 

wysiłkiem wpełzła na wargę kamiennej głowy.
Westchnęła i wtoczyła się poprzez zgrubienie do środka. Na krótko znalazła się w 

stanie nieważkości, zsunęła się i... wylądowała na twardej powierzchni.
Na szczęście nie nadziała się na ostre zęby. Nawet nie na język. Wpadła tylko do 

pustego pomieszczenia, jakby groty. Jej tylna część ginęła w ciemnościach. Nie 
było widać, co się tam znajduje. Może tunel wiodący do wnętrza głowy? A może 

tylko tylna ściana?
Stanęła na palcach i spojrzała na wewnętrzną stronę wargi.

Mężczyzna zmienił pozycję. Dokonał tego raczej nie o własnych siłach. Tak jej 
się przynajmniej wydawało. Ześlizgnął się w dół jamy ustnej, tak samo jak ona. 

Leżał tam opleciony gąszczem siwych włosów jak w kałuży mleka.
Ale oddychał. I jęczał cicho.

Merle, przesuwając się na rękach i kolanach, zbliżyła się do niego. Czuła, jak 
krew pulsuje jej w skroniach. Zastanawiała się, czy może trochę odczekać, 

zaczerpnąć powietrza i odpocząć. Ze zmęczenia nie czuła już rąk. Jeśli 
rzeczywiście miął ją zaatakować, nie była w stanie się obronić.

Cóż ona tu robi?
Mężczyzna leżał na boku odwrócony do niej tyłem. Siwe włosy nadawały jego 

sylwetce wygląd promienistej gwiazdy. Długie kosmyki sięgały mu pewnie aż do 
pośladków. Lewa ręka była ukryta pod tułowiem, a prawa leżała wyprostowana 

wzdłuż ciała. Palce miał długie i kościste.
13

Spod jasnej skóry prześwitywały żyły jak fioletowe smugi wylanego na biały 
papier atramentu.

— Dzień dobry.
Palce prawej dłoni poruszyły się, skurczyły się niczym szpony i zacisnęły się w 

pięść. Zaraz potem rozprostowały się ponownie.
Merle zaczerpnęła powietrza. Zebrała się w sobie i powoli okrążyła mężczyznę. 

Przy czym musiała się zdecydować, do kogo stanąć ryłem, do mężczyzny czy do 
egipskich ciemności, w których ginęła większa część pieczary. Odwróciła się 

tyłem do kamiennej jamy ustnej, a twarzą do nieznajomego.
Była niezmiernie wdzięczna Królowej za jej milczenie. Nie potrzebowała 

uszczypliwych komentarzy na temat tego, jak absurdalne i nierozsądne jest jej 
zachowanie.

— Jest pan ranny?

background image

Posuwając się stale naprzód, mogła zobaczyć jego twarz.

Oczy miał otwarte i wpatrzone w nią. Śledził jej kroki.
Merle dostała gęsiej skórki. — Pan jest przytomny — stwierdziła. — Dlaczego pan 

milczy?
Usta mu zadrżały, wbrew jasnemu spojrzeniu jego oczu. A może wabił ją tylko? I 

czekał, aż się nad nim nachyli?
Czy wszystkie Lilim miały szpony?

Mięśnie na jego twarzy poruszyły się. Ciało lekko zadrżało, jakby coś po nim 
pełzało. Zmarszczył czoło, a na twarzy pojawił się nieszczęśliwy grymas.

Czyżby sztuczka?
— Nie zrobi ci nic złego.

Słowa Królowej Laguny zaskoczyły ją. Akurat tego się nie spodziewała.
— Jesteś pewna?

— On jest osłabiony. Bliski wycieńczenia.
Merle przypomniała sobie o plecaku i prowiancie, który do niego spakowała w 

miejscu carskiej ekspedycji. Plecak włożyła na plecy i zdążyła o nim całkowicie 
zapomnieć. Ściągnęła go teraz, wyjęła butelkę z wodą, odkręciła zakrętkę, 

powąchała — któż miałby niby wiedzieć, kiedy została napełniona? — i zbliżyła ją 
do ust mężczyzny.

— Teraz?
— Dlatego tu przybyłaś.

Merle w milczeniu skinęła głową. Wsunęła rękę pod głowę mężczyzny, podniosła ją 
lekko do góry i skropliła wodą jego spękane usta. Włosy nieznajomego, choć 

wyglądały na ciężkie i gęste, były niezwykle lekkie w dotyku. Patrzył na Merle 
tak intensywnie, że sprawiał wrażenie osoby oddzielonej od swego znękanego i 

osłabionego ciała. Błysk jego przenikliwych oczu irytował ją i przerażał.
Merle przystawiła mu butelkę do ust, po czym odstawiła ją, pozwalając mu 

przełknąć. Czynność powtórzyła ze cztery, pięć razy.
14

Mężczyzna potrząsnął głową na znak, że już się napił.
Wytarła korek o rąbek sukienki i zatkała nim butelkę. Niewykluczone, że ten 

zapas wody będzie musiał im wystarczyć jeszcze na jakiś czas. Pierwszą butelkę 
opróżniła sama, druga, z której pił nieznajomy, też była już niemal pusta. 

Została im jeszcze trzecia i zarazem ostatnia.
Włożyła butelkę do pozostałych rzeczy w plecaku.

— Dziękuję — wyszeptał mężczyzna. Nie poruszał przy tym ani językiem, ani 
szczęką. Ale słyszała go wyraźnie.

— Dziękuję ci... dziękuję — mówił w jej języku z lekkim obcym akcentem.
Pomogła mu wstać. Oparła go plecami o wewnętrzną stronę kamiennych ust. Lekkie 

jak piórka włosy znowu przykuły jej uwagę. Właściwie jakby ich nie było.
— Jak się nazywasz? — spytała.

— Zima.
— Zima? A dalej?

— Tylko Zima.
Przypatrywała mu się uważnie. Potem z uśmiechem na twarzy powiedziała: — A ja 

jestem Merle. Tylko Merle.
Był osłabiony. Jego ręce jeszcze lekko drżały. Ale Merle wyczytała w jego 

oczach, że był całkowicie przytomny. Widział ją i słyszał wyraźnie. I myślał, z 
wysiłkiem, ale myślał.

— Co tu robisz? — zapytał.
Pytanie nie brzmiało zbyt uprzejmie i chyba musiał zauważyć, że Merle 

zmarszczyła czoło. Mimo tego nie przeprosił jej, tylko zapytał jeszcze raz.
— Me musieliśmy się o niego troszczyć — powiedziała opryskliwie Królowa Laguny.

Merle po raz pierwszy pomyślała, że może mieć rację. Ale nie mogła się do tego 
głośno przyznać. Zresztą Królowa prawdopodobnie i tak czytała w jej myślach.

— Jesteśmy w drodze — wyjaśniła pośpiesznie, co w sytuacji, w jakiej się 
znajdowali, brzmiało dość głupio. Ale lepsza odpowiedź nie przyszła jej do 

głowy.
Zima zaśmiał się, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. On sam nie 

zakwestionował jej słów.
— To tak jak ja — powiedział.

— A dokąd chcesz się udać?
— Tu, na dole jest tylko jeden cel.

„Tu, na dole", czyż nie tak powiedział? To sugerowałoby wyraźnie, że on również 

background image

przybył z nadziemnego świata. Z jej świata.

— A co to za cel? — spytała niewinnie.
— Axis Mundi.

— Axis co?
15

— Axis Mundi — dopowiedziała Królowa Laguny. — Os'świata.
— Miasto Lorda Światło — dokończył Zima. — Przypuszczam, że wy też się tam 

udajecie.
Czyli wiedział, że Merle nie jest sama. Przypomniała sobie, jak spojrzał na nią, 

kiedy przebywała jeszcze w pierwszej kamiennej głowie.
Jakby chcąc potwierdzić jej przypuszczenie, powiedział: — Przedtem zachowaliście 

się niezwykłe odważne, ty i twój lew.
— On nie jest moim lwem.

— Tak?
— Jest moim przyjacielem.

— Twoim przyjacielem? — Zaśmiał się znowu, tym razem poruszając kącikami ust. — 
Wy, ludzie, jesteście dziwnymi istotami. To tylko słowo, a jednak wywołuje w was 

poruszenie. Mój lew, mój przyjaciel... osobliwe, nieprawdaż?
— Nie jesteś człowiekiem?

— Jestem Zima.
— No tak, teraz się zacznie.

Ale Zima milczał, nie wyjaśniając już nic więcej.
— Pochodzisz z nadziemnego świata? — spytała Merle.

— Tak.
— A co tutaj robisz?

— Udałem się na poszukiwania.
— Czego?

— Nie czego, a kogo.
— A jak długo przebywasz pod ziemią?

— O, od dość dawna.
— Dłużej niż rok?

— Nie wiem, jak długo trwa rok.
— Ale powiedziałeś, że przychodzisz z nadziemnego świata.

— Nie odróżniam poszczególnych lat. Tylko zimy.
— On jest szalony — powiedziała Królowa.

— Jeśli mówisz o zimie, masz na myśli porę roku? —Ja jestem zimą.
— Tak, zrozumiałam. Ale mówisz, że...

Gwałtownie pochylił się do przodu, tak że przestraszyła się i instynktownie 
cofnęła do tyłu. Nie przejmował się tym wcale, i jeszcze bardziej nachylił się w 

jej stronę.
— Jestem lodem. I śniegiem. I zimnem.

Merle powściągnęła sarkastyczny uśmiech. — Czyli jesteś tą zimą? Skinął głową 
zadowolony i oparł się plecami o ścianę.

— Jak lato? I jesień? Skinął głową.
„Wspaniale, pomyślała. Absolutnie wspaniale. Kogoś takiego nam właśnie 

brakowało".
16

— Widzisz? — odrzekła Królowa.
— Nienawidzę, kiedy tak do mnie mówisz — odburknęła Merle.

— Wiem.
Zima zmarszczył powieki. — Co powiedziałaś?

— Rozmawiałam sama ze sobą.
— Często to robisz?

— Nie mów mi teraz, że jest to oznaka szaleństwa. Sądzę, że nie powinieneś się 
wypowiadać w tej sprawie.

Zima niespodziewanie dostał ataku śmiechu.
Merle mocno zmarszczyła czoło. — Cóż jest w tym takiego śmiesznego?

— Ty sama.
— Bardzo dziękuję.

— Nie wierzysz mi?
— Wierzę we wszystko, co mówisz. — Powoli pozbywała się nieśmiałości. Miała 

nadzieję, że nie jest to cecha rosnącej w niej obojętności. Jeśli popełni błąd i 
wszystko stanie się jej obojętne, to natychmiast może się rzucić w przepaść.

Przypuszczała, że Zima nie zmieni swojego zdania. Żyjąca pora roku. Jak 

background image

najbardziej oczywiste. W końcu nie odgrywał przed nią jakiejś roli.

— Ta głowa, w której lecimy — powiedziała — wiesz, co to jest?
— To herold. Ogłasza mądrość Lorda Światło po przestrzeniach piekła.

— Rozumiesz jego mowę?
— Nie zastanawiałem się nad tym.

— Podróżujesz w nim i nie zastanawiałeś się nad tym, czy rozumiesz język, w 
którym przemawia?

Wzruszył ramionami. — Nie.
Coś nie dawało Merle spokoju. Glosy głów były wyraźnie słyszalne z dużej 

odległości. Ale w samym ich wnętrzu brzmiały głucho i niewyraźnie. A teraz, w 
jamie ustnej prawie w ogóle nic nie słyszała, poza lekkim brzęczeniem. Czyż 

właśnie tutaj słowa nie powinny wręcz huczeć? Czyżby więc źródło głosu 
znajdowało się gdzieś indziej? Gdzieś w dole? W okolicach karku? Skoro jednak w 

jamie ustnej dźwięki brzmiały dość tępo, to znaczy, że między szyją a jamą ustną 
nie ma połączenia. To ją uspokoiło.

— Kto cię tak załatwił?
— Ja sam. I inni.

— No, no — powiedziała Królowa Laguny.
— Jacy inni?

— Poddani Lorda Światło. Wielu spotkałem na swojej drodze. Przemierzyłem ten 
kraj wzdłuż i wszerz. Dotarłem już wszędzie. Z wyjątkiem Axis Mundi — westchnął 

lekko. — Od razu powinienem się tam udać.
17

— Dlaczego tak nie postąpiłeś?
— Otrzymałem wskazówki, że ci, których poszukuję, tam nie przebywają. Ale to 

teraz ostatnia możliwość.
— A kogo szukasz?

Zima zawahał się, potem odpowiedział: — Lata.
— Bo niby kogóż innego?

— Lata? — spytała Merle z błyskiem w oczach.
Oczy Zimy zasnuły się mgłą tajemnicy. — Mojego najdroższego lata. Merle nie 

wiedziała, co powinna na takie wyznanie odpowiedzieć. Chyba uratowała życie 
jakiemuś wariatowi.

— Czy ta głowa znajduje się w drodze do Axis Mundi?
— Bezpośrednio do Axis Mundi.

— Jesteś pewien?
Skinął głową. — Znam ten kraj. Przemierzyłem go wzdłuż i wszerz. I widziałem 

niejedno. Heroldzi jadą razem w grupie tylko wtedy, kiedy wracają do swojego 
mistrza.

A więc Vermithrax nie mylił się. Zrobiło jej się smutno, że go z nimi nie ma. Z 
pewnością teraz się o nią zamartwia.

— Kiedy dotrzemy do miasta?
— Wkrótce. Heroldzi będą teraz podkręcać tempo. Jeszcze trochę i zamilkną 

zupełnie. To będzie znak, że jesteśmy już całkiem blisko.
No dobrze, zawsze to coś.

Merle pogrzebała w plecaku. — Jesteś głodny?
— Zima nie musi się odżywiać.

— Ale zima miewa pragnienie — odpowiedziała złośliwie. — Przynajmniej na to 
wygląda.

— Czym byłaby zima bez wody? Nie byłoby wtedy...
— Lodu, śniegu, dobrze, zrozumiałam — westchnęła i zaczęła przegryzać kawałek 

suchego, strasznie twardego mięsa, które w dodatku utkwiło jej między zębami.
Zima przypatrywał się jej, jak mocowała się z mięsem. Potem dwukrotnie się 

skłonił: — Czy mogę poprosić o wodę?
— Obsłuż się, proszę.

—Jeszcze zostaniecie prawdziwymi przyjaciółmi — powiedziała zgryźliwie Królowa.
Merle podała Zimie wodę z napoczętej butelki. W Axis Mundi na pewno znajdą wodę, 

przynajmniej tak sądziła. W ostateczności mają jeszcze skromne zapasy.
— Zima?

Odstawił butelkę. — Tak, słucham?
— To lato...

— To ona. Lato jest rodzaju żeńskiego.
— No, dobrze... Czy to jest osoba, no... taka jak ty? Uśmiechnął się szelmowsko. 

Pytasz, czy wygląda jak człowiek?

background image

18

Merle skinęła głową.
— Tak — odpowiedział — wygląda jak człowiek, jeśli akurat ma takie życzenie.

— Skąd ją znasz?
— Jest nas czworo. Więc to zrozumiałe, że od czasu do czasu wpadamy na siebie.

Wiosna, Lato, Jesień i Zima. Merle przypomniała sobie, że jeszcze przed paroma 
dniami zastanawiała się, dlaczego od dość dawna nie ma już prawdziwych zim i 

lat, tylko wiosna i jesień niepostrzeżenie następują po sobie.
„Nic dziwnego, pomyślała z nutką sarkazmu, skoro tych dwoje tu na dole ugania 

się za sobą".
— A teraz jej szukasz? Może ci uciekła?

— Zniknęła. Z dnia na dzień.
— Jesteś w niej zakochany — stwierdziła. Odkąd poważnie zaczęła traktować jego 

niewiarygodną opowieść, coraz łatwiej przychodziło jej rozmawiać z nim o niej. 
Czuła, że występuje w absurdalnym przedstawieniu teatralnym i że weszła na scenę 

lekko spóźniona.
— Zakochany..., ech! Nigdy wcześniej nie pojawiła się taka miłość, jak w dniu, 

kiedy Zima po raz pierwszy wzięła Lato w swoje ramiona.
— To człowiek — stwierdziła Królowa.

— Brzmi romantycznie.
Zima spojrzał melancholijnie przez otwartą kamienną gardziel do góry. — Tam, w 

górze, w nadziemnym świecie wszystko, czego dotknę, zamienia się w lód. — 
Zwinnym jaszczurczym ruchem dotknął nogi Merle. Przestraszyła się. —Jeślibym cię 

tylko dotknął, nie miałabyś nawet czasu się przestraszyć. Natychmiast 
zamieniłabyś się w lód.

Z rezerwą gładziła jego rękę. — Ach, tak?
— To moje przekleństwo. Na wieki.

„Udaje, pomyślała Merle, gra jak na scenie w teatrze". Ale Zima wcale nie 
wiedział, jak obchodzić się z teatralną publicznością. — A tu, na dole? — 

spytała uprzejmie.
— Nie. — Potrząsnął głową, jakby sam się zdziwił. — Tu nic nie prze-mienię w lód 

czy w najmniejszy powiew zimna. Tu jestem niczym, niemalże przeciętnym szarym 
człowiekiem.

— Dziękuję.
— Nie to miałem na myśli.

— Oczywiście, że nie.
Zima westchnął, głaszcząc wychudłymi rękami niewielki kosmyk włosów. — Rzadko 

rozmawiam z ludźmi. I zbyt późno spostrzegam, kiedy ranie ich słowem.
— A Lato?

W jego oczach pojawił się melancholijny błysk, łączący w sobie radość i smutek. 
— Lato jest takie jak ja. A jednocześnie zupełnie inne.

19
— Tak mówi się często o zakochanych — stwierdziła Merle niczym wytrawny znawca.

— Teraz myślisz o Serafinie — Królowa przypomniała jej o swoim istnieniu.
— Nie rób tego więcej!

— A jakże!
Zima zmrużył oczy. — To są twoje monologi?

Merle energicznie potrząsnęła głową. Częściowo licząc na to, że tkwiąca w jej 
głowie Królowa poczuje gwałtowność ruchów — ale wiedziała, że to nierozsądne 

marzenie. — No, dobrze już.
— Ktoś jeszcze jest. — Zima nie spuszczał jej z oczu. — W tobie. Wyczuwam jego 

obecność.
Merle przestraszyła się. Czyżby rzeczywiście wyczuwał w niej obecność Królowej 

Laguny? Nagle spoważniał, jakby w tej chwili złapał ją na kłamstwie.
— On o mnie wie — szepnęła Królowa.

Merle instynktownie zrobiła krok do tyłu. Zima nie zamierzał iść za nią. Może 
brakowało mu jeszcze sił. Wbijał w nią tylko wzrok.

— Nie ma nikogo — powiedziała bez przekonania. — Opowiedz mi o Lecie.
Nie wierzył jej. Ale w końcu oderwał od niej wzrok. Poczuła się tak, jakby z 

czoła wyciągnięto jej dwa lodowe gwoździe.
— Lato nie może dotykać ludzi, tak samo jak ja.

— Co się wtedy stanie? — Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, znała już odpowiedź 
i zadowolona pomyślała, że go przejrzała. Jego szaleństwo podlegało pewnym 

regułom.

background image

— Wszystko, czego dotknie Lato, musi spłonąć — powiedział. Merle skinęła głową. 

Dalszy ciąg historii potrafiła dopowiedzieć już
sama: — I dlatego obydwoje możecie się dotykać bez obaw, że jedno z was 

przemieni się w sopel lodu albo spłonie w płomieniach. Zgadza się? Wasze 
działania się neutralizują. Zima przekrzywił głowę. — Skąd to wiesz?

— Bo potrafię zgadywać.
Znów westchnął i zrobił teatralną minę. — To była pierwsza istota, której mogłem 

dotknąć. Podobnie zresztą jak ona. Jesteśmy dla siebie stworzeni.
— Tak — powiedziała Królowa z przekąsem. —Wszyscy tak mówią.

— I wierzysz, że Lato przebywa w piekle?
— Tak, została uprowadzona.

Któż może uprowadzić istotę, która każdego, kto ośmieli się ją dotknąć, potrafi 
zamienić w płomień? Ale Merle nie miała ochoty się z nim sprzeczać.

Zamiast tego wstała, wdrapała się na kamienne zgrubienie w mięsistych wargach i 
wyjrzała przez nie. Właściwie chciała tylko zejść z zasięgu jego wzroku.

20
Nagle zaparło jej dech w piersi.

— Zima?
Usłyszała szelest, kiedy z trudem wyprostował się i pojawił obok niej.

— Czy to... — zaczęła ledwo słyszalnym głosem. Kątem oka dostrzegła, że Zima 
kiwa głową.

— Axis Mundi — powiedział.
Kilka kilometrów przed nią wyrastała skalna ściana, rozpościerająca się od 

podłoża aż po sklepienie podziemnych przestrzeni. Mogłaby być kresem podziemnego 
świata, gdyby nie dość szeroka szczelina, znajdująca się pośrodku. Z tej 

odległości nie sposób było dostrzec, co znajduje się za potężną ścianą.
Za to wyraźnie widać było dwie gigantyczne figury z kamienia, stojące przed 

szczeliną. Czyżby ludzkie posągi? Każda z figur miała co najmniej pięćset 
metrów, a może nawet więcej. Obie stały zwrócone do siebie, dość dziwnie 

przekrzywione, z plecami pochylonymi do przodu. Ich ramiona i ręce splatały się 
ze sobą, jak w walce zapaśników.

— Wieczni Walczący — odpowiedział cicho Zima.
— Tak się ich nazywa?

Skinął głową. — Wszędzie się o nich opowiada. Ich posągi wzniesiono na rozkaz 
Lorda Światło. Widzisz, w jakiej stoją pozycji? Mówi się, że to na rozkaz Lorda 

Światło budzą się do życia, by kontynuować walkę. By zmiażdżyć wszystko, co 
znajduje się w prześwicie.

Dopiero po chwili Merle zrozumiała, że figury tworzyły coś na kształt bramy. 
Miasto musiało znajdować się zaraz za skalistą ścianą.

— Czy to jedyne wejście?
— Jedyne znane.

— To może są jeszcze inne?
— Nic mi o nich nie wiadomo.

Merle zmrużyła oczy, ale nie powiedziała nic. Patrzyła w dół na pustynny 
krajobraz, który rozpościerał się u stóp Walczących. Ciemnawe, poruszające się 

linie niczym zapełnione mrówkami arterie przecinały pustynię. Tysiące i setki 
tysięcy Lilim.

Między stopami Walczących panował ożywiony ruch. Niekończące się karawany 
wjeżdżały albo wyjeżdżały z Axis Mundi.

— Wszyscy muszą przejść między nogami posągów — powiedziała z grozą.
— Na tym polega cały sens, by wjeżdżający i wyjeżdżający nabrali respektu.

— To mnie należy okazać respekt, kiedy będziemy tam przelatywać. Zima wykrzywił 
twarz w dziwnym uśmiechu. — Tak długo, jak nie

obudzą się do życia, nic nam się nie stanie.
— Czy już kiedyś się przebudzili? I ożyli?

Wzruszył ramionami. — Dość często, jeśli wierzyć legendom krążącym na obrzeżach 
podziemnego imperium. Ale im bliżej miasta, tym

21
mniej takich opowieści. Podobno nikt jeszcze nie widział momentu przebudzenia na 

własne oczy.
— Uważam to za dobry znak.

— Równie dobrze może oznaczać, że wszyscy świadkowie przebudzenia już nie żyją — 
powiedziała Królowa.

Kamienne głowy mknęły bezgłośnie w stronę centrum piekła. Im były bliżej 

background image

olbrzymów z kamienia, tym bardziej ich wygląd zapierał dech w piersi. Prawdziwe 

kolosy w postaci dwóch ludzi.
Ale dlaczego ludzie? Dlaczego Lord Światło nie kazał wyciosać Walczących na wzór 

Lilim?
A może istniały Lilim, które wyglądem przypominały ludzi?

Odsunęła się trochę od Zimy, niepostrzeżenie, tak przynajmniej sądziła. A jednak 
zauważył. W jego oczach mogła wyczytać, że wiedział, co myśli. Znał jej lęki, 

choć teraz nie powiedział nic, wpatrując się w postaci Walczących.
Przez chwilę wydawało się jej, że on i jego cień poruszają się w dwóch 

przeciwnych kierunkach. Ale tylko przez chwilę. Może to złudzenie?
Merle przed oczami miała jedynie bramę wejściową do stolicy piekła.

Oś świata
^BŁSS^ NIE BYLI JEDYNYMI, KTÓRZY W POWIETRZU ZBLIŻALI CxfŁ^|jfJ się w stronę 

szczeliny. Merle rozpoznawała teraz potwory f /^WĘ^t^ krążące niczym komary 
wokół dwóch potężnych kamien-/ v \ nych kolosów. Mnóstwo ciemnych punktów, zbyt 

jeszcze M )^    odległych, by dostrzec ich szczegóły.
Merle i Zima zeszli z kamiennego zgrubienia i skryli się w czeluści jamy ustnej. 

Merle miała nadzieję, że Vermithrax też schował się głębiej w muszli ucha. 
Martwiła się o niego. Był sam. Nikt nie mógł mu wytłumaczyć, o co w tym 

wszystkim chodzi.
— Mc złego mu się nie dzieje — powiedziała uspokajająco Królowa.

Pierwsza głowa, która nadlatywała ukośnie, zanurzyła się w cieniu gigantycznych 
kamiennych nóg. Z góry Merle mogła ogarnąć wzrokiem olbrzymie stopy, potężne 

skalne owale, wokół których jak serpentyny wiły się trasy przemarszu Lilim. Ale 
w dalszym ciągu nie mogła zobaczyć, jak wyglądają. Odległość była zbyt duża, a 

ścisk i tumult niesamowity.
Heroldzi lecieli teraz wyżej, aż znaleźli się nad kamiennymi kolanami kolosów. 

Merle odwróciła wzrok od niekończących się ciemnych karawan na dole i 
przypatrywała się olbrzymim sylwetkom Walczących. Również z bliska tworzyły 

nieprawdopodobne formy skalne, choćby dlatego, że proporcje gigantów dały się 
uchwycić jedynie z daleka. Ka-

22
mienne uda, między którymi pędzili heroldzi, były jedynie kamiennymi szarymi 

blokami, zbyt masywnymi, by w całości objąć je wzrokiem.
Widok zapierał Merle dech w piersi. Wyobraziła sobie, że kolosy zostały 

wzniesione w pocie czoła, gołymi rękoma.
Jak mogli wyglądać robotnicy, którzy wyciosali z kamienia obydwa posągi? Czy jak 

ludzie? Czy też jak strażnicy stojący przy wejściu do otworu na górze, potwory z 
dziobami, które pożerały odłupywane kamienne odpadki?

Choć lecieli dość szybko, upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim minęli Walczących 
i zostawili ich za sobą w tyle. Skalna szczelina była głębsza, niż się to Merle 

wydawało, a ponadto miała kształt łuku, co uniemożliwiało też dostrzeżenie jej 
krańców. Z lewej i prawej strony ściany pięły się w górę. Ale także tu Merle 

ujrzała nadlatujące z różnych stron Lilim. Ustępowały heroldom z drogi, jakby w 
obawie przed potężnymi kamiennymi głowami.

Wygląd każdego Lilim był niepowtarzalny. Niektóre z nich odpowiadały 
wyobrażeniom ludzi o mieszkańcach piekła, jakie przekazywali oni sobie od 

tysięcy lat. Niektóre miały łuskowate cielska i fruwały na zgiętych skrzydłach. 
Inne z kolei, sapiące i parskające, przypominały potężne owady, pokryte czarnymi 

pancerzami. Jednak większość Lilim nie przypominała Merle niczego. Te potwory 
miały kończyny, a niekiedy również coś, co mogłoby być twarzą, oczami, nozdrzami 

czy zębami.
— Lilim bardzo różnią się wyglądem — powiedziała zafascynowana Merle.

Zima uśmiechnął się. — Po pewnym czasie stwierdzisz, że wiele typów powtarza 
się. Trudno je wychwycić. Inaczej niż u ludzi czy u zwierząt. A jeśli twoje oko 

przyzwyczai się do wyglądu Lilim, będziesz mogła i wśród nich zauważyć 
charakterystyczne typy.

Szczelina wreszcie kończyła się. Przed nimi rozpościerał się nieprawdopodobny 
krajobraz.

Oś świata.
Miasto Lorda Światło, centrum piekła.

Widok posągów Walczących był dla Merle przedsmakiem wielkości miasta. Ale tu 
krył się paradoks. To, co teraz ujrzała, nie dawało się ogarnąć rozumem. Za 

żadne skarby. Można to było jedynie chłonąć.

background image

Miasto przypominało morze żółwich pancerzy, zachodzących na siebie z góry i z 

dołu, zwieńczonych ostrymi lub chropowatymi krawędziami. Między wieżami, 
minaretami i piramidami, wśród mostów, estakad i krat wznosiły się kamienne 

kopuły. Każdy centymetr powierzchni był zabudowany i zamieszkany. Skaliste 
skały, ograniczające z obydwóch stron rozciągające się jak rafa koralowa miasto, 

pokrywały setki domów i chatek. Wieże, podobnie jak piętrzące się w górę rafy, 
wynurzające się jak kości na cmentarzu słoni, opanowały roje podobnych do owadów 

Lilim. A na-
23

wet wśród kłębiących się pod sklepieniem oparów dymu gnieździły się ciemne 
skrzydlate potwory.

W samym środku tego nieprawdopodobnego tygla królowała kopuła szersza i wyższa 
niż wszystkie inne. Heroldzi trzymali kurs dokładnie na nią. I Merle domyślała 

się, że muszą zbliżać się do najważniejszego miejsca w mieście, triumfalnej 
świątyni Lorda Światło. Do punktu, gdzie lokalne stolice Osi świata, piekła, a 

być może i całego świata stapiały się w formie imponującego i niepowtarzalnego 
gmachu.

Droga do niego wiodła ponad dachami, szpicami i wieżyczkami. Merle skorzystała z 
okazji, by dokładniej przypatrzeć się temu, co się dzieje na dole. Kiedyś, przed 

laty spotkała w weneckich uliczkach żebraka, którego twarz pokrywał podobny do 
kalafiora wrzód. Dokładnie takie samo wrażenie robił na niej Axis Mundi — 

groteskowy twór z poskręcanych i wijących się narośli.
I jeszcze ten zapach.

Możliwe, że jakiś kupiec handlujący korzeniami rozpoznałby poszczególne 
składniki zapachowej mieszanki. Na powonienie Merle odór ten działał jak 

trucizna, drażniąca jej błonę śluzową.
Sam widok miasta i nieokreślone wyobrażenie tego, co może znajdować się na dole, 

wystarczyło, by popaść w czarną rozpacz. Cóż mogło skłonić ich do przybycia 
tutaj? Lord Światło, rezydujący w jednej ze złotych wież, i tylko czekający, by 

ich przyjąć? W jaki sposób zabiegać o pomoc dla Wenecji i przyjaciół?
A więc przed nimi rozpościerało się piekło. Było ono — Merle nie miała co do 

tego żadnych wątpliwości — bardziej przerażające niż we wspomnieniach profesora 
Burbrigde'a.

— Me daj się obezwładnić lękom — powiedziała Królowa Laguny. — Me mamy nic 
wspólnego z tym wszystkim, co znajduje się na dole. Nas interesuje tylko Lord 

Światło, nie ten motłoch.
„On jest jednym z nich", pomyślała Merle.

— Możliwe.
„I nam nie pomoże".

— Skoro zaoferował nam swoją pomoc, to się nie wycofa.
Merle szybko potrząsnęła głową, nie zauważając, że Zima przygląda się jej z 

niedowierzaniem. Ale przecież i ona przy każdej okazji dyskretnie go 
obserwowała.

— Czy to jego pałac? — zapytała.
Pęd wiatru niczym śnieżna zamieć rozwiał czuprynę Zimy. — Nigdy tu jeszcze nie 

byłem. Nie mam pojęcia.
Kamienne głowy niezmiennie utrzymywały kurs na dziwaczną kopułę. Dopiero teraz 

Merle zorientowała się, że cały budynek wyglądał, jakby był podświetlony od 
środka. Jednak w przeciwieństwie do podziemnych żył lawy, które oświetlały całe 

piekło, kopuła nie żarzyła się czerwonawym czy żółtawym, lecz jasnym, a 
jednocześnie matowym światłem.

24
— Zanim się mnie zapytasz, już odpowiadam, że pojęcia nie mam, co to jest za 

światło — powiedziała Królowa.
Ponura twarz Zimy rozjaśniła się. — To może być ona. Merle spojrzała na niego 

zdziwiona. — Kto? Lato? Skinął głową. Królowa westchnęła.
Merle miała własne podejrzenia co do tajemniczego pochodzenia światła. Do tej 

pory nie zastanawiała się, dlaczego Lord Światło nosił takie, a nie inne imię. A 
jeśli pochodziło ono od cechy jego właściciela?

— Przykro mi, muszę cię rozczarować — powiedziała Królowa. — Już w 
najwcześniejszych przekazach władcę piekieł nazywano Lucyferem, a to w twoim 

języku nie znaczy nic innego, jak właśnie Niosący Światło. Lord Światło to imię 
nadane mu przez łudzi. W dodatku całkiem niedawno.

„Niosący Światło, pomyślała. Ktoś, kto przynosi światło i więzi je pod dachem 

background image

kopuły?"

Zachowanie Zimy zmieniło się. Już nie siedział spokojnie i nie onieśmielał Merle 
ponurymi aluzjami. Teraz przechadzał się za otworem w jamie ustnej i 

podekscytowany rzucał spojrzenia w stronę kopuły, przygryzając dolną wargę 
niczym nerwowy chłopak. Merle skrzywiła się. I on tłumaczy, że nie jest 

człowiekiem?
Na kilkaset metrów przed olbrzymią kopułą heroldzi zmienili kierunek lotu. 

Zamiast, jak dotychczas, kierować się dokładnie w stronę sklepienia pałacu, 
wzięli kurs na konstrukcję składającą się z wież i prostopadłościanów pnących 

się z boku kopuły do góry. Merle zauważyła, że każdy budynek zbudowany był z 
litego kamienia. Żaden nie był spoinowany zaprawą uszczelniającą. Każde 

wzniesienie w obrębie miasta wyglądało na mocno wyrośnięte, jakby skała została 
uformowana i wzmocniona sztucznie, niemal tak jak szklana masa w rękach szklarzy 

na wyspie Mu-rano: jakby ktoś posiadał władzę poddania skały własnej woli.
Herlodzi przelatywali teraz przez otwór, który Merle przypominał pysk ogromnej 

ryby. W porównaniu z nim kamienne głowy były wielkości małych kamyczków. Po 
drugiej stronie rozpościerała się szeroka hala, w której w rzędach stały 

dziesiątki kamiennych heroldów niczym szczątki antycznych posągów w muzeum 
archeologicznym.

Najpierw na ziemi wylądował pierwszy z heroldów, potem drugi, z Merle. 
Towarzyszył temu niesamowity wstrząs. Kiedy tylna część głowy dotknęła podłoża, 

Merle i Zima upadli. Wszystko zagłuszył przeraźliwy hałas. Wstrząs był tak 
silny, że kamienne podłoże drgało jeszcze po wyładowaniu.

Merle podniosła się z wysiłkiem, ogłuszona i na chwiejnych nogach. Z 
przerażeniem spojrzała w dół. Spodziewała się, że ze wszystkich stron przybiegną 

Lilim, niczym robotnicy portowi do wyładunku statku, który właśnie zawitał do 
portu. Ale wokół głowy nie pojawił się nikt. Na razie.

25
Nagle na głowę padl potężny cień, a zaraz potem Vermithrax przeleciał nad nią 

niezwykle szybko i z rozpostartymi skrzydłami, wywołując silny pęd powietrza. 
Przyhamował w ostatniej chwili. Inaczej uderzyłby w skalne podniebienie jamy 

ustnej. Wylądował na kamiennym podłożu, skradając się jak drapieżny kot, jak 
prawdziwy wojownik.

Zaciekawiony zbliżył się do Merle, wlepiając ślepia w Zimę. Nie patrząc na 
Merle, zapytał: — Wszystko w porządku?

— Jesteśmy cali i zdrowi.
Vermithrax i Zima wlepili w siebie wzrok. Merle poczuła ulgę, że nie stoi 

pomiędzy nimi. W tej atmosferze napięcia i podejrzenia, mógłby ją porazić błysk 
oczu któregoś z rywali.

— Vermithrax — powiedziała uspokajająco. — Zima jest naszym sojusznikiem. — Nie 
do końca wierzyła w to, co mówi.

— Na imię masz Zima? — zapytał lew.
Mężczyzna o jasnej karnacji i białych włosach kiwnął głową. — A ty Vermithrax. — 

Obco brzmiące lwie imię wypowiedział bez zająknięcia. Jakby znał je od lat. I 
dodał: — Wiele o tobie słyszałem.

Obsydianowy lew rzucił Merle pytające spojrzenie, ale ta rozłożyła tylko ręce: — 
Nie ode mnie.

— Twoja historia jest stara i bardzo rozpowszechniona na całym świecie — 
powiedział Zima

Vermithrax uniósł brwi ze zdziwienia. — Naprawdę?
Zima przytaknął: — Najpotężniejszy z kamiennych lwów w Wenecji. Vermithraxie, 

urosłeś do rangi legendy.
Mimowolnie Merle zapytała samą siebie, dlaczego przez tak długi czas nic nie 

słyszała o historii powstania pod przewodnictwem Vermithraxa przeciwko 
Wenecjanom. Dopiero Królowa Laguny opowiedziała jej o nim.

— Pochodzisz z góry? — zapytał lew. Zima kilka razy skinął głową.
Merle opowiedziała Vermithraxowi wszystko, co usłyszała od starca. W jej ustach 

opowieść brzmiała jeszcze bardziej przerażająco, że aż włosy stawały dęba. 
Podejrzenia Vermithraxa nie ustąpiły, czego nie brała mu za złe. Może wątek 

nieszczęśliwej miłości Zimy do Lata należało przemilczeć. W ten sposób poddawała 
wiarygodność Zimy najcięższej próbie.

— Merle — powiedziała nagle Królowa Laguny. — Musimy stąd uciekać. Natychmiast.
Vermithrax już czaił się, by uczynić w kierunku Zimy kolejny krok do przodu, 

kiedy Merle jednym susem stanęła między nimi. — Przestańcie, i to natychmiast! 

background image

Obydwaj!

Vermithrax zatrzymał się i spojrzał na Merle. Natychmiast złagodniał. — On może 
okazać się groźny.

— Groźne są przed wszystkim Lilim, które nadciągają ze wszystkich stron — 
powiedziała Merle, choć w rzeczywistości te słowa pochodziły od Królowej.

26
„Jesteś tego pewna?", pomyślała.

— Tak, zaraz się zjawią.
Vermithrax w mgnieniu oka znalazł się na skraju kamiennej wargi. — Masz rację.

Zima także wspiął się na dolne zgrubienie, równie zwinnie jak Merle. Z gardła 
dziewczynki wydobywał się przeraźliwy dźwięk. Pocieszała się tym, że musiała to 

być Królowa. Jasne, że wszystko wiedziała lepiej.
W stronę herolda nadciągały zastępy Lilim, absurdalne postacie z licznymi 

nieproporcjonalnymi kończynami, pancerzami o ostrych brzegach, i głowami bez 
oczu. Większość z nich pełzała po ziemi, inne szły wyprostowane, uginając się 

lekko pod ciężarem łuskowatego cielska. Niektóre biegły na długich, patykowatych 
nogach, jakby na szczudłach, z górnymi kończynami rozpostartymi jak wykrzywione 

odnóża pająków. Właśnie one najbardziej przeraziły Merle, ponieważ poruszały się 
szybko i zwinnie, przypominając olbrzymie pająki.

— Jeszcze nas nie zwietrzyły — powiedział Zima i skoczył z powrotem za kamienne 
zgrubienie. Vermithrax i Merle poszli w jego ślady.

Lew dał znak Merle, przebierając łapą po ziemi. — Wskakuj! Dziewczynka rzuciła 
szybkie spojrzenie na Zimę i zawahała się. — A co z nim? Na twoim grzbiecie jest 

dosyć miejsca dla dwóch. Vermithrax nie wyglądał na uszczęśliwionego. —Jeśli to 
konieczne... Merle raz jeszcze spojrzała na Zimę, i jednoznacznie kiwnęła głową.

— No już, wskakuj!
Wspięła się na czarny grzbiet lwa. Zima po krótkim zawahaniu uczynił to samo. 

Dziewczynka czuła, jak zajął za nią miejscei szukał najwygodniejszej pozycji do 
siedzenia. W ostatniej chwili chwycił się jej ramion, gdyż Vermithrax rozpostarł 

skrzydła i wzbił się do góry.
Wypadli z kamiennych ust herolda dokładnie wtedy, gdy jakiś Lilim wsuwał na 

wybrzuszenie pierwszą połamaną kończynę.
Vermithrax mknął do hali. Na dole Lilim unosiły głowy do góry, niektóre ociężale 

jak żółwie, inne zwinnie i ze zdradzieckimi spojrzeniami. Część z nich 
wydobywała z siebie przeraźliwe zwierzęce dźwięki albo też bełkotała coś w 

niezrozumiałym języku. Merle widziała, jak stado bestii pełznie po brodzie 
herolda i wciska się do jego ust. Te, które miały długie chude kończyny, stawały 

i zastygały w bezruchu wpatrzone w Vermithraxa. Jeden ze stworów wydał serię 
przeraźliwych dźwięków, po czym cała kolumna Lilim zmieniła kierunek marszu. 

Rozpierzchły się we wszystkie strony niczym rozzłoszczone mrówki.
Merle trzymała się grzywy lwa, podczas gdy on sam wzbijał się do góry prawie pod 

samo sklepienie hali. Między palcami wyczuła coś dziwnego. Wyciągnęła rękę i 
wyjęła jedno z czarnych piór, które widziała wcześniej w uchu herolda. Okazało 

się jednak, że nie było to pióro, lecz malutki czarny rak z drobnymi kończynami, 
które wydały jej się puszystymi piórami. Nie ruszał się. Prawdopodobnie był 

martwy. A więc
27

w uchu nie odpoczywała na pozostałościach z Lilim, tylko na czymś takim. Ta myśl 
napełniła ją takim obrzydzeniem że przez chwilę nawet przestała się bać. Chciała 

natychmiast podrapać się po całym ciele. Z pogardą spojrzała na martwego raka i 
wyrzuciła go w otchłań.

Zima próbował najpierw trzymać się sierści Vermithraxa po bokach. Kiedy jednak 
okazało się to niewystarczające, chwycił Merle w talii. Dziewczynka miała 

wrażenie, że nie chce jej dotknąć. Może z obawy, że przemieni ją w lód.
— Oczekiwali nas — powiedziała Królowa.

— Ale skąd wiedzieli, że to my? — Merle przestała przejmować się tym, że 
rozmowie przysłuchiwał się Zima.

— Możliwe, że wietrzą jednego z was. —- Albo ciebie.
Na to Królowa nie odpowiedziała nic. Możliwe, że rzeczywiście rozważyła tę myśl.

Obsydianowy lew leciał ponad rzędami potężnych głów i wziął kurs na bramę, przez 
którą wcześniej przylecieli heroldowie. Pozostawało do niej jeszcze jakieś 

pięćset metrów. Z tej perspektywy hala wydawała się jeszcze większa.
— Vermithrax!

Merle przeraziła się, kiedy usłyszała zawołanie Zimy.

background image

Tajemniczy towarzysz podróży swoimi długimi palcami pokazywał coś w górze. — 

Nadchodzą stamtąd!
Obsydianowy lew przyspieszył. — Też ich widzę.

Zaniepokojona Merle spojrzała do góry. Spodziewała się, że zobaczy fruwające 
Lilim, skrzydlate bestie, takie same, jakie widziała nad miastem u wejścia do 

szczeliny. Ale teraz jej oczom ukazał się zupełnie inny obraz.
Lilim, które rzuciły się za nimi w pościg, nie fruwały. Wdrapywały się na 

sklepienie!
To były te same stwory, które widziała już na dole. Długonogie, podobne do 

owadów, ale jednocześnie przerażająco inne od wszystkiego, co zdążyła poznać w 
nadziemnym świecie.

Szybkość, z jaką się poruszali, była nieprawdopodobna.
Vermithrax nieco obniżył lot, żeby Lilim nie mogły dosięgnąć go swoimi długimi 

kończynami. Ale one nadciągały ze wszystkich stron. Jakby czaiły się, stopione 
ze skalnym sklepieniem. A teraz Merle widziała, jak niektóre z nich pojawiały 

się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, choć tak naprawdę cały czas 
ukrywały się, odrywały od kamiennego sklepienia, wyciągały długie kończyny i w 

mgnieniu oka przechodziły do ataku.
— Uwaga, z przodu! — wrzasnęła, żeby przekrzyczeć pęd powietrza i skrzeczenie 

Lilim. — Są już przed bramą!
Całe sklepienie nad wejściem do hali ożyło. Dywan, złożony z chuder-lawych 

cielsk, wirował, przesuwał się i kołysał, niczym potężna armia
28

pająków. Każdy z nich był przynajmniej wielkości człowieka, większość prawie 
dwukrotnie większa. Spora ich część, by dosięgnąć Vermithraxa, wciągała długie, 

drżące i trzęsące się kończyny.
Lew nie wpadł w panikę. — Jeżeli będziemy lecieć odpowiednio nisko, nie dosięgną 

nas.
Merle właśnie chciała coś powiedzieć, ale poczuła że Królowa w jej myślach 

zamierza ją ubiec. W końcu milczały obie, powierzając Vermit-hraxowi swoje 
bezpieczeństwo.

Tylko Zima ośmielił się zabrać głos: — W ten sposób nie uda nam się wyjść z 
potrzasku.

Merle odwróciła się. — Co masz na myśli?
Widziała, jak rozszerzają mu się oczy. Jeszcze mocniej chwycił się jej pleców. 

Tak mocno, że aż zabolało. — Za późno. Znowu popatrzyła przed siebie.
Całe sklepienie trzęsło się teraz. Kotłująca się masa ciał, oczu i pają-kowatych 

kończyn.
Tuż przed nimi, choć jeszcze w bezpiecznej odległości, runął w dół jakiś Lilim, 

wirujący zwój kończyn. Merle śledziła jego upadek. Sto, sto pięćdziesiąt metrów, 
i była już pewna, że potwór roztrzaska się w drobny mak. Tymczasem Lilim z 

hukiem uderzył o podłoże, przez jakąś chwilę pozostał skulony, ale zaraz potem 
rozprostował kończyny i zaczął nieskładnie chodzić w kółko. Jakby nic się nie 

stało. Wreszcie zastygł w bezruchu, przypatrując im się z dołu. — Nie — szepnęła 
królowa. W tej chwili Merle zrozumiała, co Zima miał na myśli, mówiąc „za 

późno".
Wokół niej Lilim zaczęły spadać jak dojrzałe owoce z drzewa. Jakaś pająkowata, 

zakończona ostrym hakiem kończyna musnęła lewe skrzydło Vermithraxa, rzucając w 
niego garścią czarnych piór. Obsydianowy lew zachwiał się, jednak po chwili 

odzyskał równowagę i jeszcze z większą prędkością mknął do potężnej bramy.
Lilim spadały nieprzerwanie. Odrywały się od sklepienia i rzucały w dół. 

Vermithrax musiał dokonywać cudów, by wyminąć spadające Lilim. Merle pochyliła 
się do przodu. Jej twarz niemal dotykała grzywy Vermithraxa. Nie widziała, co 

robił za nią Zima, ale przypuszczała, że także on mocno schylił głowę.
Jakby wpadli w sam środek przedziwnego deszczu. Z tą różnicą, że zamiast kropli 

spadały im na głowę olbrzymie pająkowate stwory. Już jeden z nich wystarczył, by 
wypłoszyć i przepędzić całą armię. A tu ich spadały dziesiątki, ba, setki.

Vermithrax nie miał najmniejszych szans.
Jakiś Lilim uderzył całym ciałem o zad lwa, ześlizgnął się jednak, o mały włos 

nie pociągając ze sobą Zimy. Ten w ostatniej chwili przywarł do Merle, kuląc 
głowę. Dzięki temu hak na nodze Lilim zaplątał się jedynie w długich siwych 

włosach, wyrywając mu z głowy kosmyk. Zima nawet tego nie zauważył.
29

Kolejny Lilim upad! na prawe skrzydło Vermithraxa. Tym razem wszyscy runęliby w 

background image

dół, gdyby lew w porę nie odzyskał równowagi. Kolejny Lilim zleciał na niego, 

uderzając go hakiem o nozdrza. Vermithrax ryknął z bólu, potrząsnął głową, tak 
że Merle prawie zsunęła się z jego grzbietu, szerzej otworzył ślepia i dojrzał 

następną bestię, która spadała na niego z wyciągniętymi do przodu kończynami; 
wibrującą czarną gwiazdę z łusek, zębów i ostrych jak nóż szponów.

Kolejny celował dokładnie w Merle.
Wypadła z objęć Zimy i runęła w dół. Słyszała ryk lwa, krzyk Zimy, ich obu. 

Upadając, pomyślała, że ginie bezpowrotnie i bez szans na ocalenie.
Czuła, że ją coś drapie. To suche jak gałęzie kończyny naciskały na jej nogi, na 

tułów, na twarz. Czuła się tak, jakby biegła w ciemnościach wśród zwisających 
gałęzi drzew. Tymczasem leżała oparta plecami o coś miękkiego, zimnego, jakieś 

owłosione i mokre ciało, w dotyku przypominające rozkrojoną brzoskwinię.
Upadek był bolesny.

Poczuła się jeszcze gorzej, kiedy pojęła, co ją uratowało.
Jakiś Lilim zwinął się w kłębek, tak jak to czynią pająki tuż przed śmiercią. 

Jeszcze w powietrzu zdążył przekoziołkować, a potem upadł na plecy. Przez kratę 
utworzoną z jego kończyn Merle przypatrywała się sklepieniu hali — upadającym 

ciałom, wśród których nie mogła dostrzec obsydianowego lwa. Widziała jedynie 
zamazane obrazy.

Runęła jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów w dół. I przeżyła. Była w głębokim 
szoku. Z każdą sekundą odzyskiwała jasność umysłu.

Najpierw w jej głowie pojawiły się wątpliwości, czy rzeczywiście powinna być 
wdzięczna losowi za to, że przeżyła. Czuła pod sobą wilgotne, kleiste cielsko 

Lilim. Ostre owłosienie niczym tępe gwoździe przebijało się przez sukienkę, 
mocno ją kłując. Pokryte włosami, pająkowate kończyny sterczały nad nią w 

bezruchu.
— On jest martwy — powiedziała Królowa Laguny. Merle dopiero po chwili 

zrozumiała sens tych słów.
— Gdyby tak jak inni wylądował na kończynach, przeżyłby. Ale upadł na grzbiet, 

żeby cię ochronić.
— Żeby mnie ochronić?

— Nieważne, dlaczego tak uczynił. Powinnaś jednak spróbować wyswobodzić się z 
jego uścisku, zanim zwłoki staną się sztywne.

Merle wytężyła wszystkie siły, by odsunąć od siebie powyginane kończyny. W końcu 
się udało. Musiała nie tylko pokonać wstręt, ale poradzić sobie z własnymi 

kończynami. Wprawdzie dotarło do niej, że żyje, ale jej ciało nie nadążało za 
sprawnością umysłu. Wszystkie mięśnie drżały jej pod skórą niczym miotające się 

w wiadrze ryby.
— Pospiesz się!

— Dobrze ci mówić. — Odzyskała głos. Był może nieco bardziej krzykliwy, ale 
mówiła.

30
Kolejny Lilim upadł na prawe skrzydło Vermithraxa. Tym razem wszyscy runęliby w 

dół, gdyby lew w porę nie odzyskał równowagi. Kolejny Lilim zleciał na niego, 
uderzając go hakiem o nozdrza. Vermithrax ryknął z bólu, potrząsnął głową, tak 

że Merle prawie zsunęła się z jego grzbietu, szerzej otworzył ślepia i dojrzał 
następną bestię, która spadała na niego z wyciągniętymi do przodu kończynami; 

wibrującą czarną gwiazdę z łusek, zębów i ostrych jak nóż szponów.
Kolejny celował dokładnie w Merle.

Wypadła z objęć Zimy i runęła w dół. Słyszała ryk lwa, krzyk Zimy, ich obu. 
Upadając, pomyślała, że ginie bezpowrotnie i bez szans na ocalenie.

Czuła, że ją coś drapie. To suche jak gałęzie kończyny naciskały na jej nogi, na 
tułów, na twarz. Czuła się tak, jakby biegła w ciemnościach wśród zwisających 

gałęzi drzew. Tymczasem leżała oparta plecami o coś miękkiego, zimnego, jakieś 
owłosione i mokre ciało, w dotyku przypominające rozkrojoną brzoskwinię.

Upadek był bolesny.
Poczuła się jeszcze gorzej, kiedy pojęła, co ją uratowało.

Jakiś Lilim zwinął się w kłębek, tak jak to czynią pająki tuż przed śmiercią. 
Jeszcze w powietrzu zdążył przekoziołkować, a potem upadł na plecy. Przez kratę 

utworzoną z jego kończyn Merle przypatrywała się sklepieniu hali — upadającym 
ciałom, wśród których nie mogła dostrzec obsydianowego lwa. Widziała jedynie 

zamazane obrazy.
Runęła jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów w dół. I przeżyła. Była w głębokim 

szoku. Z każdą sekundą odzyskiwała jasność umysłu.

background image

Najpierw w jej głowie pojawiły się wątpliwości, czy rzeczywiście powinna być 

wdzięczna losowi za to, że przeżyła. Czuła pod sobą wilgotne, kleiste cielsko 
Lilim. Ostre owłosienie niczym tępe gwoździe przebijało się przez sukienkę, 

mocno ją kłując. Pokryte włosami, pająkowate kończyny sterczały nad nią w 
bezruchu.

— On jest martwy — powiedziała Królowa Laguny. Merle dopiero po chwili 
zrozumiała sens tych słów.

— Gdyby tak jak inni wylądował na kończynach, przeżyłby. Ale upadł na grzbiet, 
żeby cię ochronić.

— Zeby mnie ochronić?
— Nieważne, dlaczego tak uczynił. Powinnaś jednak spróbować wyswobodzić się z 

jego uścisku, zanim zwłoki staną się sztywne.
Merle wytężyła wszystkie siły, by odsunąć od siebie powyginane kończyny. W końcu 

się udało. Musiała nie tylko pokonać wstręt, ale poradzić sobie z własnymi 
kończynami. Wprawdzie dotarło do niej, że żyje, ale jej ciało nie nadążało za 

sprawnością umysłu. Wszystkie mięśnie drżały jej pod skórą niczym miotające się 
w wiadrze ryby.

— Pospiesz się!
— Dobrze ci mówić. — Odzyskała głos. Był może nieco bardziej krzykliwy, ale 

mówiła.
I przeklinała. Jak szewc.

— Nieźle, nieźle, kto cię tego nauczył? — powiedziała zaskoczona Królowa.
— Lata praktyki — wysapała Merle, próbując przesunąć ostatnią uciskającą ją 

kończynę Lilim. Starała się nie patrzeć pod siebie, kiedy rękami oparła się o 
wilgotne cielsko. Wreszcie udało jej się wyzwolić z uścisku i zeskoczyć 

dokładnie między dwie kończyny.
Przy zeskoku nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Upadła ponownie. Choć tym razem 

nie z przemęczenia.
Wokół niej kłębiły się Lilim, setki Lilim. Wbijały w nią swoje ślepia, kołysały 

się na szczudłowatych nogach, grzebiąc zakrzywionymi szponami na ziemi. Okrążyły 
martwego potwora i Merle, ale nie podeszły bliżej. Jakby coś im na to nie 

pozwalało. Może ten sam rozkaz, który wcześniej nakazał Lilim oddać za nią 
życie.

Królowa nawiązała do ostatniej myśli.
— Nie uczynią ci żadnej krzywdy. Ktoś wiąże z twoją osobą jakieś plany.

„Z nami", chciała odpowiedzieć, ale nie mogła wydobyć słowa. Spojrzała w górę i 
stwierdziła, że Lilim nie spadają już na ziemię. Sklepienie hali poruszało się 

jeszcze, ale kotłujące się tam cielska uspokajały się powoli, stapiając się znów 
ze skałami. I stawały się niewidoczne.

„Vermithrax...", pomyślała.
— On żyje.

Merle rozejrzała się po hali, ale sięgała wzrokiem co najwyżej do drugiego, 
trzeciego rzędu Lilim. — Jesteś pewna?

— Czuję go.
— Mówisz tak, żeby mnie uspokoić.

— Nie, Vermithrax żyje. Podobnie jak Zima.
— A gdzie są?

— Gdzieś tutaj. W hali.
— Dopadły ich Lilim?

— Obawiam się, że tak.
Wyobrażenie, że Lilim zmusiły obsydianowego lwa do lądowania albo nawet 

spowodowały jego upadek, przyprawił Merle o zawrót głowy. Ale Królowa 
powiedziała przecież, że przeżył. Dziewczynka nie chciała wątpić w jej słowa. 

Nie tutaj, nie teraz.
Lilim otoczyły ją teraz szczelnym kręgiem. Choć najwięcej było tych 

pająkowatych, tu i ówdzie wyłaniały się stwory pełzające po ziemi, dwunożne czy 
też w ogóle bez kończyn, wirujące, skrzeczące, pełne szponów, kolców, ostrzy i 

ślepi.
Wszystko wirowało, mokre cielska błyszczały jak algi na morskich falach.

— Ktoś nadchodzi.
Zanim Merle zdążyła o cokolwiek zapytać, Lilim rozstąpiły się. Te w pierwszych 

rzędach zamilkły, niektóre karnie pochyliły swoje łby.
31

Zamach

background image

Było ich siedmioro.

„Zbyt wielu, pomyślał Serafin kroczący w ciemnościach. Jeszcze zbyt wie-
lu".

Pięciu chłopców wraz z nim i Da-
riem. Oprócz tego dwie zgrabne postacie, dwie kobiety. Wyższe od niektórych 

chłopców — jak cynicznie zauważył — ale niższe od niego.
Unke założyła sobie na twarz chustę. Nie wiedział, dlaczego. Przecież tej nocy 

prawdopodobnie ujrzą bardziej drastyczne widoki niż pysk syreny. Ale ona 
upierała się przy swojej decyzji. Z drugiej strony nie podejrzewał jej o to, że 

wstydzi się swojego pochodzenia. Była syreną i już na zawsze nią pozostanie. 
Ludzkie nogi, które miała zamiast łuskowatego rybiego ogona, zwanego kalimaru, o 

niczym nie przesądzały. W jej żyłach płynęła słona morska woda, woda laguny.
Drugą kobietą była Lalapeja. Przybrała teraz ludzką postać. Serafinowi wydawało 

się, że wcześniejsze oblicze sfinksa pochodziło z jakiegoś złego snu. Serafin 
przypomniał sobie, że fizyczna zmiana wyglądu była jedynie częścią jej 

magicznych zdolności. Manipulo-
146

jk.
wała przecież myślami tych, którzy się jej przyglądali, podobnie jak tym, co się 

wokół niej działo.
Serafin w dalszym ciągu zadawał sobie pytanie, czy to, co planują, jest słuszne. 

Dlaczego posłuchał Lala-pei? Jaka tkwiła w niej siła, że potrafiła zniewolić 
jego i innych?

Nie wszystkich. Magii sfinksa opierała się Unke. Chłopak podejrzewał nawet, że 
syrena widziała już skradającą się Lalapeję w jej prawdziwej postaci, w połowie 

człowieka, w połowie poruszającego się na aksamitnych łapach lwa. Zauważył też, 
że Lalapeja była bardziej milcząca niż pozostali, bardziej niż on sam. 

Zachowywała się jak człowiek, jednak w rzeczywistości była zupełnie kimś innym.
Sfinks nie był człowiekiem i nigdy się nim nie stanie. Cóż więc skłoniło go do 

udzielenia pomocy Wenecji i jej mieszkańcom? Co sprawiło, że zdecydował się 
stanąć na czele chłopców planujących zamach na faraona? Na faraona! Serafin 

wciąż nie mógł w to uwierzyć.
— Unke — szepnął w ciemnościach podziemnego kanału.

Spojrzała na niego spod zakrywającej usta chusty.
— Też to czujesz? Skinęła głową.

— Co to jest? — Potarł ręką o ramię. Włosy stanęły mu dęba, skóra swędziała, 
jakby właśnie włożył palce w mrowisko.

— Magia — powiedziała Unke.
147

— To czary sfinksów, komendantów faraona — wtrąciła Lalapeja, która nagle 
stanęła obok syreny.

Unke odwróciła się w jej stronę, lecz nie powiedziała nic.
— Czary sfinksów? — powtórzył Serafin. Miał nadzieję, że chłopcy nie dostrzegą 

wyrazu niepewności na jego twarzy. Ale Dario przejrzał go natychmiast. I 
zatrzymał się.

Serafin podniósł rękę i dał chłopcom znak, by stanęli. On sam, Dario, Unke i 
Lalapeja szli na przedzie. Tiziano, Boro i niewielkiego wzrostu Aristide, 

którego wybrali ze względu na nieprawdopodobną zręczność, kroczyli za nimi bez 
słowa sprzeciwu, bez zadawania jakichkolwiek pytań czy niepewnych spojrzeń. 

Kroczyli wzdłuż owych tajemniczych kanałów, które oprócz Serafina znało jedynie 
kilku mistrzów złodziejskich. Kanały ciągnęły się pod placami i uliczkami 

miasta, a mimo to znajdowały się powyżej poziomu morza. W niektórych miejscach 
ziemia była wilgotna, w innych woda sięgała do kostek. W większości kanały były 

jednak na tyle suche, że mogli przez nie przejść suchą nogą.
„Mordercy", powtórzył w myślach Serafin. To było słowo, którego do tej pory 

unikał jak kamienny lew wody. Jasne, że był złodziejem, jednym z lepszych, ale 
nie mordercą.

— Co to są czary sfinksów? — tym razem skierował pytanie bezpośrednio do 
Lalapei. Wiedział, że chłop-

148
cy nie powinni go usłyszeć, choć z kolei sumienie nie pozwoliło mu pozostawić 

ich w niewiedzy. Bo jeżeli maszerują dokładnie w objęcia magicznej pułapki, to 
każdy z nich musi o tym wiedzieć. Byli tu razem z nim z wolnej i nieprzymuszonej 

woli, nie z poczucia obowiązku czy lojalności wobec przeklętego przez boga 

background image

miasta bądź jego mieszkańców, którzy do tej pory zupełnie nie troszczyli się o 

żebrzące dzieci ulicy.
Na śmiały czyn odważyli się dla siebie. Każdy z osobna.

„Dla mnie", pomyślał Serafin.
Z twarzy chłopców dał się wyczytać jeszcze jeden motyw: szli dla Lalapei, co 

zaniepokoiło go bardziej niż niewyjaśnione swędzenie skóry.
— Czary sfinksów... — zaczęła Lalapeja, ale Serafin przerwał jej w pół słowa.

— Są ich autorstwa, tak, to już powiedziałaś. A co powodują?
Tiziano i Aristide wlepili w niego wzrok. W ten sposób, bez respektu, z Lalapeją 

nie rozmawiał jeszcze nikt.
Ale wcale jej to nie przeszkadzało. Uśmiechnęła się do Serafina i, wpatrzona w 

niego, mówiła dalej: — Czary sfinksa mogą zdziałać dosłownie wszystko. Mogą 
pokonać każdego, kto znajdzie się pod ich wpływem. I to w najróżniejszy, 

najmniej oczekiwany sposób. Ale mogą też okazać się całkiem niegroźne i 
ostrzegać tych, którzy wypowiedzieli magiczne zaklęcia.

149
— To oni wiedzą, gdzie my teraz jesteśmy? — spytał przerażony Dario. Serafin 

nawet w ciemnościach widział, że Dario poci się ze strachu. On sam też czuł na 
czole słone krople. Co jakiś czas musiał przystawać, żeby przetrzeć twarz.

— Owszem, wiedzieliby, gdybym nie zablokowała ich zaklęcia — powiedział sfinks i 
uśmiechnął się rozbrajająco.

Chłopcom kamień spadł z serca. Ale Serafin wciąż się niepokoił. — Czuję na sobie 
czary sfinksów.

— To jeszcze nic nie oznacza. Odczuwasz wyładowania w powietrzu, które powstają, 
kiedy trafiają na siebie dwa przeciwstawne zaklęcia. Moje i ich. Swędzenie skóry 

jest jedynie opóźnionym skutkiem czarów, nie samym czarem.
Szli dalej. Przechodząc przez kościół Św. Galla, w pokrytym kolumnowym 

sklepieniem pomieszczeniu, pełnym pajęczyn i zapomnianych figur świętych, 
Serafin zatrzymał Unke. Byli teraz parę metrów za resztą gru-

py-
— Wierzysz jej? — szepnął.

— Tak. — Przy każdym wydechu chustka na jej ustach wybrzuszała się, a kiedy 
mówiła, było to jeszcze bardziej widoczne.

— Wierzysz absolutnie?
— Przecież to Lalapeja.

— Wiedziałaś, że jest sfinksem, prawda? Od samego początku?
150

— Widzę ją w prawdziwej postaci. Mnie nie zwiedzie.
— Dlaczego?

— Od najdawniejszych czasów rody syren i sfinksów są ze sobą spokrewnione. Dziś 
nic nie przypomina o wspólnej przeszłości, ale przed tysiącami lat wiele nas 

łączyło. Wraz z utratą magicznych zdolności, my, syreny, straciłyśmy znaczenie i 
pozycję, podczas gdy sfinksy — przynajmniej niektóre z nich — pojęły, że muszą 

dostosować się do nowych okoliczności.
— Na przykład Lalapeja?

Unke zdecydowanie potrząsnęła głową. — Ona nie, ona była tym, kim jest dzisiaj.
— Ale...

Nie pozwoliła mu dokończyć. — Jest starsza niż większość sfinksów, nawet jeśli 
wy, ludzie, widzicie to inaczej. Wie, jak było wcześniej. I szanuje dawne 

pokrewieństwo. Wobec nas, syren, zawsze zachowywała się przyjaźnie. — Unke przez 
chwilę zamyśliła się. Potem powiedziała: — To ona wskazała nam tajemnicze 

miejsce do grzebania zmarłych syren.
„Cmentarz syren", pomyślał zafascynowany Serafin. Stara legenda. Nikt nie 

wiedział, gdzie się znajduje. Wielu go szukało, ale przynajmniej on nie znał 
nikogo, kto by go odnalazł. — Lalapeja założyła wam cmentarz?

Unke skinęła głową. — Dawno, dawno temu. Jesteśmy jej dłużniczkami, nawet jeśli 
niczego od nas nie żąda.

151
— Co ona robi w Wenecji?

— Przebywała tutaj, zanim jeszcze powstało miasto. Pytanie powinno brzmieć 
inaczej: Co miasto robi w tym miejscu, które od tysięcy lat znajduje się pod 

opieką Lalapei?
— Od tysięcy lat... — powtórzył Serafin z niedowierzaniem. Szybko spojrzał na 

dziewczęcą sylwetkę ko-biety-sfinksa, która razem z Dariem przewodziła grupce 

background image

zamachowców.

— Nigdy nie próbowała przepędzić ludzi z tego miejsca, chociaż miała do tego 
święte prawo — powiedziała Unke. — Niektóre z nas twierdzą, że i obowiązek. 

Dzisiejsza akcja, dzisiejsza noc... to pierwszy raz, kiedy Lalapeja ingeruje w 
los Wenecji. I dobrze wie, z jakiego powodu.

Serafin spojrzał na syrenę i z trudem wytrzymał jej przenikliwe spojrzenie. — 
Ale ty znasz ten powód?

Chusta na twarzy Unke zadrżała, kiedy na jej pysku pojawił się uśmiech. — 
Możliwe, że tak.

— To nie jest w porządku.
— Nie cała wiedza przeznaczona jest dla ludzkich uszu. Ale wierz mi, ona wie, co 

czyni. — Syrena zmrużyła oczy. — Wcześniej popełniła błędy. Ale teraz wypełnia 
swoje przeznaczenie.

Serafinowi cisnęły się na usta tysiące pytań, ale Unke przyśpieszyła kroku.
— Kim ona jest? Strażnikiem?

— Sam ją zapytaj.
152

— Ale strażnikiem czego?
Unke dala znak głową, by dołączyli do grupy. Zniechęcony poszedł za jej 

przykładem i zobaczył, że La-lapeja spogląda na niego zza pleców. Uśmiecha się. 
Ale trochę smutno... Nie wiedział, co powinien o tym wszystkim myśleć. Mimo to 

nie zadawał już pytań, kiedy szedł za nią krok w krok, i starał się na nią nie 
patrzeć. Ale cały czas czuł na sobie jej wzrok.

Wysunął się na przód. Skoncentrował się na tym, na czym znał się lepiej od 
innych. Rozpracowywał najlepszą drogę, która w ukryciu miała ich zaprowadzić do 

miasta. Tak jak już wielokrotnie w przeszłości.
Kiedy po jakimś czasie doszli do miejsca, gdzie w górze znajdowała się wnęka, 

zatrzymał się i dał wszystkim do zrozumienia, żeby zamilkli. Z pomocą Daria 
otworzył klapę i wspiął się do góry. Nad wyjściem zobaczył kręte schody, wiodące 

przez wszystkie kondygnacje Pałacu Dożów. Wąskie schody z prowizoryczną poręczą, 
składającą się jedynie z kilku drążków. Tą drogą prowadzono wcześniej skazańców. 

Dziś używano jej niezmiernie rzadko. Gruba warstwa kurzu i pyłu na posadzce 
zdradzała, że ostatni przemarsz odbył się tu dość dawno.

Serafin był przekonany, ze Egipcjanie o tym przejściu nie wiedzą. Jeszcze nie. 
Gwardia przyboczna faraona zapozna się z planami pałacu, to nie ulega 

wątpliwości, ale dotąd z pewnością nie miała na to czasu. Dlatego zamach powinni 
przeprowadzić możliwie jak najszybciej, jeszcze tej nocy.

153
Odpiął linę przymocowaną do paska spodni, zręcznymi ruchami przymocował ją do 

barierki i pomógł pozostałym wspiąć się po niej. Szczególnie ciekawiło go, jak 
Lalapeja poradzi sobie z wejściem na górę. Może wyskoczy jak kot? Ale nie, 

wspięła się po linie jak inni, może tylko nieco bardziej zgrabnie, pomagając 
sobie rękami. Wzbudziła przy tym wśród chłopców ogólny podziw. Wejście po linie 

okazało się najtrudniejsze dla Unke, która pomimo ogólnej zręczności, nie miała 
w tym większego doświadczenia.

W ciszy szybko pokonywali schody. Komnaty faraona znajdowały się na górnej 
kondygnacji. Ale Serafin zdawał sobie sprawę z tego, że czeka ich niełatwe 

zadanie. Muszą działać, uzyskując nad przeciwnikiem przewagę, a tę da się 
osiągnąć jedynie okrężną drogą.

Nie przeprowadził grupy przez wejście prowadzące na piętro faraona, tylko 
jeszcze wyżej, aż do miejsca, gdzie schody dochodziły do drewnianych drzwi. 

Drewno, z jakiego były zrobione, zdążyło pociemnieć, zaś zawiasy zżerała rdza.
Tak jak przewidywał, drzwi otworzyły się bez najmniejszego problemu. Masywna 

klamka zaskrzypiała, ale puściła i mogli wejść do środka. Serafin w milczeniu 
dawał znaki chłopcom skradającym się teraz w półmroku.

Jeszcze na terenie enklawy przedstawił im dokładny przebieg trasy, właśnie do 
tego miejsca. Ostatnią część planu znał tylko on.

154
Ale i tak wszyscy wiedzieli, gdzie się znajdują. W Pałacu Dożów było tylko jedno 

miejsce położone nad najwyższą kondygnacją. Właśnie tu, tuż pod ołowianym 
dachem, w osławionych celach ginęły tysiące więźniów ściśniętych jak sardynki w 

puszce, w zimie niemal zamarzających na śmierć, w lecie wystawionych na skwar i 
duchotę. Równie dobrze można by ich zamknąć w piekarnikach.

Każdy, nawet najmniej wykształcony chłopiec wałęsający się po ulicach znał 

background image

opowieści o nędznym losie skazańców. Widok więziennych cel wywołałby 

przygnębiające wrażenie także na Serafinie, gdyby nie widział ich wcześniej. 
Jeszcze jako mistrz złodziejski zjawił się tu z kilkoma kompanami, głównie po 

to, by zagrać miejskim gwardzistom na nosie.
— Tutaj nikt nas nie usłyszy — powiedział. — Podłoga jest uszczelniona, żeby na 

zewnątrz nie docierały krzyki więźniów, kiedy ich tu przetrzymywano.
— Co zamierzasz? — spytał Tiziano.

Serafin skrzywił się i w tym momencie poczuł na sobie ponure spojrzenie Unke. 
Jakby chciała mu przypomnieć, że tym razem nie chodzi o to, by zadrwić sobie z 

gwardzistów. — Stąd wedrzemy się do pomieszczeń faraona — wyjaśnił. — To jedyne 
przejście, którego nie kontrolują.

Dario zmarszczył brwi. —Jesteś tego pewien? Serafin skinął głową.
155

— I sądzisz, że nikt nie będzie słyszał, kiedy będziemy rozwalać podłogę? — 
spytał Boro. — Ale czym? Gołymi rękami?

— Nie — odparł Serafin. — Za boazerią zaczynają się schody prowadzące z celi na 
najwyższe piętro pałacu. Dożowie kazali wybić tajne przejście w ścianie, by móc 

przyglądać się męczarniom więźniów, sami pozostając w ukryciu.
Słowo „męczarnie" nie poprawiło ogólnego nastroju. Nikt nie chciał stawiać 

dalszych pytań. Panowało ogólne przygnębienie.
Serafin prowadził ich przez wąskie, zakurzone przejście. Gęsiego przechodzili 

obok otwartych na oścież cel. Wydobywał się z nich cuchnący odór, pamiętający 
odległe czasy pobytu więźniów.

Na zewnątrz było dość chłodno, jak to często bywa na wiosnę. A mimo to 
oddychanie pod ołowianym dachem przychodziło im z trudnością. Ciężkie powietrze 

z ołowianych cel rozsadzało płuca. Jedynie Lalapeja, której ród wywodził się z 
bezkresnych pustyń, była na to odporna. Ona i Unke szeptały coś między sobą. Ale 

Serafin nie rozumiał słów.
Wreszcie dotarli do pustego pomieszczenia, będącego niegdyś miejscem kaźni. 

Serafin zatrzymał się przed wąskimi żelaznymi drzwiami z dużą kratą pośrodku. 
Były zamknięte, ale szybko sobie z nimi poradził, otwierając je za pomocą 

swojego sztyletu. Stąd, jakby w ścianie, prowadziły na dół strome stopnie.
156

— Schody kończą się tuż przed boazerią jednej z komnat na górnej kondygnacji — 
wyjaśnił szeptem. — Od tej pory ani słowa! I przygotujcie się na wielkie 

widowisko!
— Serafinie — Tiziano chwycił go za ramię, kiedy chłopak chciał schodami zejść 

na dół.
— O co chodzi?

— Kiedy już nam się uda, to znaczy... kiedy wyjdziemy z całej akcji bez szwanku, 
to jak stąd się wydostaniemy?

Serafin już od dawna obawiał się, że ktoś zada to pytanie. Z drugiej strony 
ulżyło mu, że wreszcie je usłyszał. Spojrzał na Lalapeję. Zachęcająco skinęła 

głową, zgadzając się, by to on udzielił odpowiedzi. A jednocześnie złożyła całą 
odpowiedzialność na jego barki.

Westchnął ciężko. — Dobrze wiecie, że akcja nie skończy się w momencie, kiedy 
zginie faraon. Jego gwardziści rzucą się na nas. Prawdopodobnie też zaroi się od 

wojowników-mumii. Nie wspominając już o kapłanach Horusa i — znów spojrzał na 
Lalapeję — komendantów-sfinksów.

Boro zaśmiał się szyderczo. — To znaczy, że już jesteśmy martwi.
Serafin wzruszył ramionami. — Możliwe, że tak, możliwe, że nie. Teraz liczy się 

nasza szybkość. Jeżeli otworzy się przed nami szansa odwrotu, wycofamy się tą 
samą drogą. Przez schody w tajemnym przejściu

157
w ścianie, potem wzdłuż ołowianych cel i dalej krętymi schodami do kanałów.

— A potem?
— Potem weźmiemy nogi za pas.

— Nie — sprzeciwiła się Unke. — To nie będzie konieczne. Na dole uzyskamy pomoc. 
Przypominacie sobie może to miejsce do cumowania pod ulicą Calle dei Fuseri? Ten 

akwen, który niedawno widzieliśmy? Stamtąd będziemy uciekać.
Dario spytał cicho: — Syreny?

Unke nie odpowiedziała, ale wszyscy wiedzieli, że Dario się nie pomylił.
Na schodach wyciągnęli broń. Każdy miał rewolwer z sześcioma nabojami, ponadto 

worek z amunicją. Dario, Boro i Tiziano także szable. Unke wzięła niewielki nóż, 

background image

nie większy od kciuka, ale bardzo ostry.

Lalapeja była nieuzbrojona. Serafin był jednak przekonany, że dysponuje innymi 
środkami obrony. Była sfinksem, istotą składającą się z magii. To jej osoba 

zjednoczyła ich wszystkich. To ona — na co najbardziej liczył — jest kluczem do 
zgładzenia faraona.

Na końcu stromych schodów natrafili na kolejne drzwi, tym razem wyższe, 
stanowiące tylną część ściany. Nie miały zamka. Zamykały się i otwierały przez 

uruchomienie tajnego mechanizmu, umieszczonego na zewnątrz.
Lalapeja cofnęła się i stanęła za chłopcami. Tak się umówili. Musiało upłynąć 

trochę czasu, by jej magia
158

zaczęła działać na faraona. O niezbędny czas mieli zatroszczyć się chłopcy.
Serafin i Dario wymienili między sobą spojrzenia i razem natarli na drzwi. 

Drzewo puściło z głuchym trzaskiem i upadło z hukiem na posadzkę. W górę wzbiły 
się tumany kurzu. Jeszcze przez długą chwilę odgłos upadającego drewna dudnił im 

w uszach.
Chłopcy z dzikim okrzykiem rzucili się do przodu przez wyrwę w ścianie. Wpadli 

do sali. Za nimi Unke, Tiziano i cała reszta.
Naprzeciwko nich w okamgnieniu wyrośli wojowni-cy-mumie. Jakby tylko na nich 

czekali. Stanęli po obu stronach zamkniętych drzwi, prowadzących do następnej 
sali. Drzwi zdobiły inkrustacje ze złota płatkowego, połyskujące w świetle 

licznych lamp gazowych. Pnące się na obydwu skrzydłach do góry złote 
inkrustracje imitowały wijące się po drzewie węże — nieprawdopodobna gra świateł 

i cieni.
Tiziano pierwszy oddał strzał w kierunku mumii. Trafił ją w ramię. Ale dopiero 

za drugim razem strzelił w czoło wojownika, powstrzymując jego natarcie.
Chłopcy rozkręcili się teraz na dobre. Strzelali na wszystkie strony. Ale Boro 

cudem uniknął pchnięcia sierpowym mieczem. Ostrze drasnęło go w głowę, lekko 
raniąc. Krew wytrysnęła i polała mu się na twarz. Niezrażony tym chłopak walczył 

dalej. Nacisnął spust rewolweru i wystrzelił. Kula minęła cel i z hukiem tra-
159

fila w złocone drzwi. Obok Bora natychmiast pojawił się Dario, który wziął 
potężny zamach i roztrzaskał zmumifikowanemu wojownikowi łeb.

Serafin nacierał w kierunku drzwi. Pierwsza przeszkoda została pokonana.
Teraz u jego boku pojawiła się Unke. Właśnie szykował się do natarcia na złocone 

drzwi, gdy przez główne wejście do sali rozległ się potężny ryk. Serafin wybiegł 
na szeroki korytarz. Tymczasem nadchodziła odsiecz. W najgorszym razie kapłani 

Horusa. Albo wcale nie lepsi komendanci-sfinksy.
Chłopak nie czekał długo. Popchnął drzwi do środka i wskoczył z wyciągniętym 

przed siebie rewolwerem. Nie miał doświadczenia w obchodzeniu się z bronią 
palną, ale sądził, że talent i szczęście wystarczą, by zabić faraona i jego 

wezyra.
Na środku drugiej sali leżał dywan ze skóry jaguara. Serafin dostrzegł jedynie 

jego skrawek. Dostępu do dywanu broniły cztery sfinksy, które spojrzały na niego 
ponuro. Wszystkie miały u boku potężne sierpowe miecze, większe od tych, którymi 

walczyli wojownicy--mumie. Ich cielska nawet nie drgnęły. Zastygły w bezruchu 
niczym posągi. Tylko jeden machnął ogonem, odpędzając natrętne muchy.

„Odpędza muchy, pomyślał zaszokowany Serafin. Tymczasem tu chodzi o nasze życie. 
Sfinks traktuje nas jak chmarę latających nad gnojem much".

Nagle przestał wierzyć, że im się uda.
160

Zaszło bowiem coś zupełnie niespodziewanego. Coś, co miało niewiele wspólnego z 
niebezpieczeństwem grożącym ze strony sfinksów lub z oczekiwaniem na pomoc. 

Chodziło o merdanie lwiego ogona, ten, zdawałoby się, niewielki, nieistotny 
gest.

— Muchy! — powiedział zaskoczony. Nic innego. Właśnie to słowo.
Za jego plecami rozległ się krzyk. Kątem oka dostrzegł kolejnych wojowników-

mumie, którzy wbiegli przez roztrzaskane drzwi do sali. Boro i Tiziano wyszli im 
naprzeciw. Wzięli potężny zamach i roztrzaskali głowy tym, którzy byli na 

przedzie. W powietrze wzbiły się tumany kurzu i powoli opadły na walczących.
Serafina obezwładniło nieprawdopodobne poczucie przebywania poza czasem. Zdawało 

mu się, że walka przeniosła się pod wodę. Jego ruchy stały się powolniejsze, 
bardziej ociężałe. Na chwilę wypełniło go uczucie zwycięskiej euforii.

„Czary Lalapei! Sfinks wreszcie nadszedł z pomocą!"

background image

Zaraz przyszło rozczarowanie. Nic bardziej nie mogło go już dotknąć. Nie, to nie 

była magiczna sztuczka. To był on sam, jego zmysły, coraz wolniejsze, stan 
szoku. Szok — cóż za brutalna prawda.

Walczyli, będąc z góry na przegranej pozycji. Wprawdzie Dario kładł trupem jedną 
mumię za drugą, ale wobec miażdżącej przewagi przeciwnika nie miał najmniejszych 

szans. Wcześniej czy później i tak musiał się poddać.
161

Serafin bronił się przed atakiem żołnierza, który nagle wyrósł przed nim. 
Wszystko dookoła straciło rzeczywisty wymiar. Wszystko wydawało się nierealne, 

sztuczne, po prostu fałszywe, nawet ta jego walka. Miał wrażenie, że on sam ich 
porażce przygląda się z boku, wychwytując wreszcie błędy popełnione przez 

siebie, przez Unke i przez pozostałych.
Zostali zdradzeni.

Nigdzie nie było widać Lalapei.
Serafin wydał przeraźliwy krzyk, tak głośny, że nawet mumie stanęły jak wryte. 

Jednocześnie przerwał ich linię obrony, roztrzaskując najpierw sierpowy miecz, a 
zaraz potem szary łeb mumii. Unke położyła trupem drugiego wojownika. W tym 

momencie jednak cztery sfinksy podniosły się i zbliżyły do nich. Serafin 
dostrzegł, że dywan ze skór jaguara jest pusty. Także po wezyrze nie było śladu.

— Lalapeja! — wrzasnął wściekły. Ale odpowiedziała mu głucha cisza. Tylko Dario 
spojrzał na niego zrezygnowany. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki 

rozwiał się sen, odebrana została nadzieja, jej ostatni płomyk.
Unke chwyciła Serafina za ramię i zaciągnęła do pierwszej sali, gdzie stal 

Tiziano. Strzelał na oślep z rewolweru. Teraz Dario wybił mu go pięścią z dłoni. 
Bał się, że któraś z kul mogłaby trafić jego samego-

Po Lalapei nie było śladu. Nigdzie.
162

Przez przednie drzwi wpadali do sali kolejni wojow-nicy-mumie, blokując drogę 
ucieczki. Serafin rozejrzał się nerwowo. Zobaczył, że Boro zerwał małą flaszecz-

kę z paska i jednym haustem opróżnił jej zawartość. Napełnił usta, ale nie 
przełknął. Zaraz potem wyciągnął z kieszeni zapałki, wzniecił ogień i splunął 

cieczą w stronę wojowników-mumii. Jego dłoń najpierw zaczerwieniła się, a zaraz 
potem sczerniała. Ale wcale się tym nie przejął. Podobnie Dario i Aristide, 

którzy umknęli w ostatniej chwili, zanim jeszcze wokół nich buchnął ogień, 
rozprzestrzeniający się błyskawicznie w stronę żołnierzy-mumii.

— Wynosimy się stąd! — wrzasnęła Unke, kiedy tuż za jej plecami buchnęła ściana 
ognia, a chaos zataczających się i palących ciał przemienił przednią część sali 

w istne piekło.
— Wycofać się! — wtórował jej Serafin. Ale Boro nie słuchał. Nieprzerwanie 

kierował ogień w stronę przeciwnika. Przerwał dopiero wtedy, gdy płomienie 
podeszły mu aż pod nogi. Szybko ocenił sytuację, dostrzegł przyjaciół i pobiegł 

do nich.
Za późno. Jeden ze sfinksów, które potężnymi susami wpadały do sali, dopadł 

Bora, kiedy ten już chwytał drzwi prowadzące do tajnego przejścia w ścianie. 
Sierpowy miecz długości małego drzewa spadł na niego z góry. I trafił go.

Serafin chciał rzucić się z powrotem do zapełniającej się sali. Ale powstrzymali 
go. Uciekli przez drzwi i po

163
wąskich schodach w górę. Unke na przedzie, a tuż za nią Dario, Tiziano i 

Aristide. Dotarli na górę. Serafin odwrócił się i zobaczył, że sfinksy, rycząc 
ze złości, zatrzymały się przy wejściu na schody. Szyb okazał się dla nich zbyt 

wąski i niski. Ich wielkie cielska nie mieściły się w drzwiach. Gdyby jednak 
spróbowały wejść na górę, bez problemu mogły rozprawić się z przeciwnikami.

Ale oni o tym nie myśleli. Nawet Serafin, mający na swoim koncie sporo 
ryzykownych ucieczek. Więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci. Teraz czuł, że 

ogarnia go panika. Widział siebie biegnącego przez ołowiane cele, wpadającego na 
kręte schody, jak kogoś obcego. Jeżeli ktokolwiek miałby tu dybać na ich życie, 

to udałoby mu się to bez większych trudności. Jedynie Dario miał przy sobie 
szablę. Tiziano dalej trzymał rewolwer w dłoni, ale nie zauważył, że z otwartego 

bębenka wypadły wszystkie naboje. Aristide był nieuzbrojony, i biegnąc 
przyciskał dłonie do uszu, jakby w ten sposób odgradzał się od świata.

Po kolei skakali przez otwór w dół. Nie chcieli tracić czasu na zamykanie za 
sobą wieka. Egipcjanie i tak domyśla się, którędy uciekli.

— Do przystani! — krzyknęła zziajana Unke.

background image

Nikt nie zapytał, gdzie jest Lalapeja. Nie było jej z nimi. Domyślali się, 

dlaczego. Dopiero teraz, gdy biegli w ciemności schyleni, żeby nie porozbijać 
sobie głów o niski strop, Serafinowi po raz pierwszy

164
przyszło do głowy, że mógł temu zapobiec. Temu, co się właśnie wydarzyło. Gdyby 

zawierzył swojemu instynktowi. Gdyby odrzucił propozycję sfinksa. Gdyby wbrew 
rozsądkowi i własnej wiedzy nie poddał się temu przeklętemu dowództwu. I gdyby 

nie uwierzył Unke, która uparcie twierdziła, że można zaufać Lala-pei. Tak, 
gdyby poszedł za głosem intuicji, Boro byłby wśród żywych.

Serafin wiedział, że nie wystartował w swojej dyscyplinie, w której mógłby 
zademonstrować arkana sztuki złodziejskiej. Dał się zauroczyć i omamić Lala-pei. 

Zwiodła go tym, że został wybrany do zamachu w pałacu. I dal się zwieść jednemu 
z jej kłamstw.

Spojrzał do góry i zobaczył Unke. Syrena wpatrywała się w niego jak zwykle 
nieprzeniknionymi oczyma. Ściągnęła z twarzy chustę, odsłaniając rybią szczękę.

— Poczekaj, zanim wydasz na nią wyrok — powiedziała. Bez chustki na twarzy jej 
głos był bardziej syczący, każde „s" brzmiało wyraźniej.

— Mam... nie wyrokować? — powtórzył zdziwiony.
— Chyba nie mówisz tego poważnie?

Unke zamilkła, odwróciła się i pobiegła dalej. Za innymi.
Serafin przyśpieszył kroku i dogonił syrenę. Co miała na myśli? Jak śmiała od 

niego oczekiwać, że nie potępi Lalapei za zdradę, za śmierć Bora w Pałacu 
Dożów?! Za to, że oni też za kilka godzin umrą? Czyżby za to wszystko miał jej 

nie potępiać?
165

Gdyby jeszcze miał siłę, głośno by ją wyśmiał. I na-krzyczałby, na przykład na 
Unke lub na kogoś innego, by dać upust swojej złości, by zranić kogoś, tak jak 

on został właśnie zraniony.
— Zostaw to — powiedziała Unke, schylając głowę pod jednym z niskich stropów. — 

To nic nie pomoże.
Nagle i dla niego stało się jasne, że te same myśli musiały się zrodzić w głowie 

Unke, ta sama nienawiść, to samo rozczarowanie.
Wszyscy zostali oszukani. Lalapeja wystawiła ich do wiatru.

Resztką sił dotarli do podziemnej przystani. W niewielkiej odległości od drogi 
przebiegał szeroki kanał. Na wodzie kołysała się łódź, uderzając od czasu do 

czasu o mur. Miała niecodzienny kształt, była większa i bardziej zaokrąglona od 
powszechnie używanych, a już zupełnie niepodobna do długich i wąskich weneckich 

gondoli.
— Żółw morski — powiedziała Unke. — A dokładnie mówiąc, jego pancerz. To, co 

pozostało z jego doczesnych szczątków, które jakiś czas przeleżały na dnie 
morza.

Żółwi pancerz o średnicy kilku metrów przypominał kształtem wielką misę na zupę. 
Unke dała im znak. — Szybko, wchodźcie do środka! Dario zawahał się. — Czy to 

jest żółw?
— Tak, do diaska! — Z oczu Unke biła złość. — Nie mamy czasu!

166
Po kolei wdrapywali się wśród alg na zeskorupiałe resztki, starając się niczego 

nie dotknąć.
Unke przedostała się do pływającej łupiny ostatnia i dosiadła się do siedzących 

już na jej dnie chłopców. Serafin przez cienki materiał spodni wyczuwał bro-
dawkowatą powierzchnię pancerza. Ale wcale się tym nie przejmował. Czuł się 

zupełnie wypalony. Jego wnętrze przemieniło się w sopel lodu.
Jak na rozkaz z wody wokół łodzi wyłoniły się głowy syren. Najpierw duże, piękne 

oczy, a potem pyski. Ich zęby błyszczały w ciemnościach jak kamyczki dryfujące 
po wodnych falach.

Syren było osiem, co w zupełności wystarczyło, by zaciągnąć ciężki pancerz 
żółwia przez labirynt kanałów aż na pełne morze. Aristide wciąż coś mamrotał 

niezrozumiale, nie mogąc oderwać oczu od jednej z nich, płynącej najbliżej 
łodzi. Zupełnie nie zważał na to, że w ciemnościach widoczny był jedynie pukiel 

jej włosów, wolno przesuwający się po wodnej toni.
Żółwi pancerz powoli ruszył z miejsca — niecodzienna, ale praktyczna tratwa 

wioząca rozbitków w ciemnościach kanału. W powietrzu unosił się odór martwych 
ryb i alg.

Serafin wzrokiem szukał Unke. Syrena odwróciła się, podpierając się łokciami o 

background image

bok skorupy. Beznamiętnie wpatrywała się w ciemną toń wody. Na jej twarzy 

malowała się tęsknota za chęcią dzielenia losu z siostrami, za ślizganiem się po 
powierzchni zimnej

167
wody, za posiadaniem łuskowatego ogona zamiast ludzkich nóg.

Syreny ciągnęły łódź. Pokonywały liczne zakręty. Przepływały pod niskimi 
tunelami, przez otwarte akweny, znajdujące się między fasadami budynków bez 

okien, przez ukryte ogrody i — raz czy dwa razy — drogami wodnymi przechodzącymi 
przez opuszczone domy. Serafin już dawno stracił orientację. Ale za bardzo się 

tym nie przejmował.
Jego myśli krążyły wokół Lalapei. Wokół tego, co zrobiła. Nie rozumiał motywów 

jej postępowania. Dlaczego zorganizowała zamach, skoro potem tak bezsensownie go 
zdławiła?

„Odczekaj trochę, powiedziała Unke, zanim wydasz na nią wyrok".
Chętnie zapytałby ją, co miała na myśli. Ale to nie był odpowiedni moment na 

zadawanie pytań. Nikt nie miał ochoty na rozmowę. Choć może dzięki niej udałoby 
im się pozbyć ciężaru i bólu, jaki odczuwali. Lecz w tej chwili nikt o tym nie 

myślał. Wszyscy byli pogrążeni w milczeniu, z wyjątkiem Aristide'a, który w 
dalszym ciągu szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w wodę.

Co innego wysłuchiwać opowieści o wojownikach-mumiach, o sfinksach, o skutkach 
ciosu zadanego sierpowym mieczem. A zupełnie co innego widzieć umierającego 

przyjaciela, wiedząc, że poświęcił dla nich życie.
168

Serafin nie był pewien, czy jeśli zostaną teraz zaatakowani, to będą w stanie 
się obronić. W niczym nie przypominali bajkowych bohaterów, staczających 

pojedynek za pojedynkiem, a podczas ucieczki sypiących zgrabnymi powiedzonkami.
Nie, ich sytuacja była inna.

Postawili wszystko na jedną kartę. I przegrali. Boro nie żył. Musi upłynąć dużo 
czasu, zanim pogodzą się z jego śmiercią. Nawet Unke, dzielną, odporną na ciosy 

Unke, zawładnął wszechogarniający smutek.
Rozpoznając niektóre dachy domów, Serafin zorientował się, że właśnie minęli 

dzielnicę Cannaregio i kierowali się na północ. Jeżeli syreny zamierzały wywieźć 
ich z Wenecji, to wybrały najlepszą drogę. Gdzieś na północy znajdował się stały 

ląd. Ale Serafin nie miał złudzeń. Na otwartym morzu niechybnie wytropią ich 
Egipcjanie. Nawet jeśli pierścień oblężniczy został usunięty — wszak miasto 

wreszcie zostało zdobyte — na morzu kręciło się dostatecznie dużo patroli, które 
namierzą ich w krótkim czasie.

Ale nie sprzeciwiał się. Był wyczerpany i wdzięczny, że mógł powierzyć swoje 
życie w czyjeś ręce. Może jego wybawcy zapewnią mu bezpieczeństwo?

Wkrótce dostrzegł wyjście z tunelu, które prowadziło na otwarte morze. Lagunę 
wciąż jeszcze spowijało aksamitne nocne niebo, choć liczne gwiazdy dostarczały 

dostatecznie dużo światła, rozświetlając jasnymi punktami powierzchnię wody i 
wywołując wrażenie

169
żeglowania w stronę bezkresnego horyzontu. Z naprzeciwka wiała nocna bryza, 

wciskając się w labirynt tunelów. Powietrze stało się lżejsze.
Żółwi pancerz powoli i dostojnie wypłynął z tunelu. Przed nimi, w odległości 

może stu metrów, na ciemnym niekończącym się morzu wznosiła się wenecka wyspa 
San Michele, na której znajdował się cmentarz. Czerwony mur, okalający 

geometrycznie przebiegającą linię brzegową, w promieniach zimnego światła gwiazd 
wyglądał szaro i brudno. Jakby wzniesiono go z kości tych, którzy spoczęli na 

wyspie na wieki. Od niepamiętnych czasów chowano tutaj zmarłych; tysiące, 
dziesiątki tysięcy imion wygrawerowanych na grobowcach i niszach na urny.

W ciemnościach nocy nad wyspą poszybował akumulator.
Dario zaklął siarczyście. Tylko on był teraz w stanie wydobyć z siebie głos.

Szybujący akumulator kreślił na gwiaździstym niebie trójkąt. Potężna piramida 
wisiała władczo i groźnie nad wyspą. W ciągu dnia otaczało ją kilkadziesiąt 

słonecznych barek. Ale teraz, wśród panujących ciemności, barki nie mogły się 
wzbić do góry.

Syreny ciągnęły żółwi pancerz na wschód. Dużo szybciej niż w labiryncie tuneli i 
kanałów. Przeciwny wiatr smagał twarze pięciorga pasażerów. Unke wyjęła spinkę z 

długich włosów i rozpuściła je. Rozwiały się na wietrze niczym czarna flaga 
łopocząca za jej plecami —

170

background image

syrena wyglądała teraz jak królowa piratów podczas wyprawy po skarby.

Choć w łodzi musieli się mocno trzymać, to nie spuszczali z oczu szybującego nad 
wyspą akumulatora. Dobrze odgadywali, jakie są jego zamiary.

— Czy naprawdę się na to odważą? — wymamrotał przejęty Aristide.
— Tak — odpowiedział mu jakby z zaświatów Dario. — Mają to w małym palcu.

Aristide znów zaczął swój bełkot, wypowiadał zupełnie niezrozumiałe słowa, co 
Serafina doprowadzało do szewskiej pasji. Ale był zbyt zmęczony, by go ofuknąć. 

Nawet widok akumulatora nie wyrwał go z letargu. Przecież przed chwilą nie 
potrafili uratować żywych. Miałby się teraz przejmować martwymi?

— Moi rodzice leżą na tym cmentarzu — powiedział Dario.
— Moi również — szepnął Tiziano. Aristide westchnął i rzekł coś niezrozumiale.

Unke spojrzała na Serafina, ale ten ją zignorował. „Byle nie myśleć, byle nie 
patrzeć. Nie chcę tego wszystkiego wiedzieć".

Spod pokładu akumulatora wynurzył się nagle świecący kwadrat haków i lin. 
Rozbłysnął w środku nocy i zastygł jak burza z tysiącem błyskawic, które jednak 

nie gasły.
— Zaczyna się — powiedział Tiziano.

171
Pierwsze świecące haki opadały w ciemnościach nocy głęboko w dół, znikając za 

murami cmentarnej wyspy. Ani chłopcy, ani Unke nie widzieli jeszcze pracującego 
akumulatora. Ale znali opowieści o nim i wiedzieli, co teraz nastąpi.

Coraz więcej świetlistych promieni wychodziło z podwozia akumulatora, tworząc 
połamane linie, biegnące między fruwającą piramidą a wyspą San Miche-le.

Serafin, widząc oburzenie na twarzach kompanów, w końcu się odwrócił. Jego 
ojciec zniknął jeszcze przed jego narodzeniem, matka zginęła w katastrofie promu 

przed dwunastu laty. Nigdy nie odnaleziono jej ciała. A jednak czuł się teraz 
tak, jak gdyby sam miał groby przyjaciół czy krewnych na cmentarnej wyspie.

Spojrzał w stronę Wenecji. Linia brzegowa dzielnicy Cannaregio coraz szybciej 
przesuwała się przed jego oczami. Osiem syren energiczniej przecinało ciemne 

morskie fale, unosząc za sobą żółwi pancerz. Od czasu do czasu któraś wyłaniała 
się z wody. Ale najczęściej pozostawały niewidoczne, kryjąc się w ciemnościach 

nocy.
Serafin widział wojowników-mumie, patrolujących wał ochronny i kładki, nie 

zważających jednak ani na ruchy akumulatora, ani też na mknący po wodzie żółwi 
pancerz.

Coś się wtedy wydarzyło.
Niebo nad miastem rozjaśniło się. Nad dachami i fasadami domów pojawiła się 

niewielka łuna. Zbyt
172

wcześnie na wschód słońca. A poza tym niebo na wschodzie pozostawało ciemne.
„Ogień, pomyślał Serafin. Ogień z warsztatu Arcim-bolda rozprzestrzenił się na 

całą dzielnicę". Spojrzał na Unke, by się upewnić, że i ona zobaczyła dziwną 
poświatę.

Potem zobaczył jarzącą się siatkę, wypuszczoną przez akumulator, która 
obejmowała swoim zasięgiem całą wyspę. Zza cmentarnych murów unosiły się tumany 

kurzu.
Unke też patrzyła teraz na miasto. Jej oczy płonęły, jakby zapalono w nich 

świece. To było tylko odbicie. Odbicie nowej jarzącej się łuny.
Serafin kręcił się niespokojnie w łodzi. W tym czasie ogień na Cannaregio 

buchnął ze zdwojoną siłą.
A jednak to nie były płomienie! To nie był ogień! Serafin nigdy w życiu nie 

widział czegoś piękniejszego. Jakby sami aniołowie zjawili się w lagunie.
Zaraz potem odkrył coś jeszcze.

Wojownicy-mumie przestali kontrolować wały brzegowe. Część z nich leżała 
nieruchomo na ziemi, część dryfowała na wodzie. Zostali wyeliminowani w 

przeciągu kilku sekund. Jakby uderzył w nich potężny podmuch wiatru, który 
nawiedził wybrzeże.

Na brzegu, niedaleko ujścia kanału stała tylko jedna postać. Potężny lew z głową 
i torsem kobiety. Ręce wzniósł do góry, a długie włosy powiewały na wietrze 

niczym chmury dymu.
173

— To ona — powiedziała Unke. Ale nikt oprócz Serafina nie słuchał syreny. 
Chłopcy jak zaczarowani patrzyli na akumulator i na wyspę.

Serafin czuł, że wzbiera w nim nienawiść i złość. Miał przed oczyma Bora, 

background image

stojącego w samym środku morza ognia, zanim dopadł go sfinks. A teraz ukazała 

się mu Lalapeja, sprawczyni całego nieszczęścia, która używała swoich czarów, by 
powstrzymać uciekinierów.

— Serafinie! — krzyknęła Unke. Za późno. Zanim zdążyli mu przeszkodzić, wsunął 
szablę za pas

i rzucił się w odmęty morskich fal. Woda zakryła go. Nic nie widział ani nie 
słyszał. Zapomniał o syrenach, wirujących wokół niego w wodzie, o akumulatorze,

0 wyspie San Michele i o swoich przyjaciołach. Myślał tylko o Lalapei.
Wypłynął na powierzchnię, zaczerpnął powietrza

1 zaczął płynąć kraulem. Tak szybko, jak tylko potrafił. Pokonywał odległość w 
zdumiewająco szybkim tempie, choć był bardzo wyczerpany. Niewyraźnie widział 

przybliżający się brzeg. Jeszcze tylko kilka metrów. Wydawało mu się, że nie 
jest sam, że obok niego, po prawej i lewej stronie, a także pod nim płyną inni. 

Ale nawet jeśli syreny rzeczywiście były blisko, to nie próbowały go zatrzymać.
Ręką dotknął zimnego kamienia, śliskiego od alg i wody. Wał ochronny był wysoki 

prawie na dwa metry. Nigdy nie uda mu się wspiąć na niego o własnych siłach. 
Rozgniewany odwrócił się, dostrzegając dryfujące na

174
wodzie ciało wojownika-mumii, a trochę dalej drewnianą kładkę. Dopłynął do niej 

i wdrapał się na jedną z zacumowanych łodzi. Tuż za nią poczuł w wodzie wir, 
kiedy jedna z syren wbiła hak pod powierzchnią wody i powróciła do żółwiego 

pancerza.
Serafin rozejrzał się wokół. Łódź znajdowała się jakieś dwieście metrów od 

Lalapei. Stała ze skrzyżowanymi wysoko nad głową rękoma, ściągając łunę, która 
ześlizgiwała się z dachów i fasad domów — żywa, połyskująca materia, mieniący 

się jasno dywan, migoczący jak podświetlone cząsteczki mgły. Dłonie sfinksa 
otaczała aureola oświetlająca jej ręce, tułów, a w końcu obejmująca ją całą.

Serafin nie czekał na rozwój wypadków. Nie mógł dopuścić do tego, by sfinks 
swoimi czarami wyrządził innym krzywdę. Zbyt wiele już przez niego 

przecierpieli. A teraz nadarzała się ostatnia możliwość wyrównania rachunków.
Wyciągnął zza pasa szablę, wyskoczył z łodzi na kładkę i wybiegł na brzeg. Na 

drewnianych deskach jego kroki dudniły głucho. Ale Lalapeja wcale go nie 
zauważyła. Wpadła w trans, koncentrując się na zadaniu ostatecznego ciosu. 

Otoczona pozaziemską poświatą, wyglądała jak Matka Boska podczas kolejnego 
objawienia, tyle że od talii w dół uwięziona w ciele potwora. Jak miniaturowa 

karykatura autorstwa średniowiecznego malarza, imponująca i przerażająca 
zarazem.

175
Raz tylko, i to na krótko Serafin spojrzał na unoszący się na wodzie żółwi 

pancerz. Unke podniosła się już i stała wyprostowana w mocno kołyszącej się 
łodzi. Krzyczała coś w stronę lądu, może próbowała zwrócić na siebie uwagę 

Lalapei. Ale ona ignorowała jej wezwania.
Chłopcy z uwagą śledzili to, co rozgrywało się przed ich oczyma, na cmentarnej 

wyspie i na brzegu. Dario pomachał Serafinowi szablą, chcąc chyba dodać mu 
otuchy.

Jeszcze tylko trzydzieści metrów do sfinksa. Tylko dwadzieścia.
Poświata błyszczała coraz jaśniej.

Serafin był tuż tuż, kiedy Lalapeja nagle odwróciła głowę i wbiła w niego wzrok.
Jej dziewczęca twarz wykrzywiła się. Szeroko rozszerzyła oczy. W źrenicach 

pojawił się nieziemski błysk.
Serafin przedarł się przez iskrzący wieniec, chwycił ją wpół i powalił na 

ziemię. W gąszczu nóg, ramion i dzikich szponów obydwoje przekoziołkowali, 
polecieli w dół i wpadli do wody. Ostre jak nóż szpony drasnęły Serafina w 

policzek, rozerwały mu ubranie i rozcięły skórę. Krwawił. Krwawił w wodzie. 
Potem spojrzał Lalapei w twarz. Słyszał jej przeraźliwy okrzyk, okrzyk kobiety z 

mokrymi włosami, a nie nieziemskiego zjawiska, obleczonego poświatą aureoli.
Widział, jak porusza ramionami, i miał wielką ochotę utopić ją w wodzie. By 

zrewanżować się za wszyst-
176

ko, za zdradę, za śmierć Bora, za to, że zostali wykorzystani.
Ale nie odważył się. Jednocześnie zorientował się, że Lalapeja nie potrafi 

pływać i pójdzie na dno, jeśli jej nie pomoże. W pierwszym odruchu chciał ją 
pozostawić na pastwę losu, ale przezwyciężył w sobie chęć zemsty. Na próżno 

szukał w sobie nienawiści, wypełniającej go jeszcze w chwili, kiedy siedział w 

background image

żółwim pancerzu i biegł brzegiem morza. Gniew zmienił się w uczucie pustki.

— Serafinie! — krzyczała zniekształconym przez wodę głosem. — Pomóż... pomóż 
mi...

Nie widział jej lwiego ciała pod powierzchnią wody. Ponadto obawiał się, że 
drapieżne pazury rozszarpią go, jeśli tylko zanadto zbliży się do nich. Ale 

teraz nawet to było mu obojętne. Odbił się i podpłynął do Lala-pei. Wymachiwała 
rozpaczliwie pod wodą wszystkimi kończynami. Nie potrafiła pływać ani jako 

człowiek, ani jako sfinks. Z tym, że lwie cielsko szło szybciej pod wodę niż 
lżejsza kibić kobiety. Objął ją od tyłu i próbował w ten sposób utrzymać się na 

wodzie. Dobrze wiedział, że zbyt długo nie uda mu się tak trwać. Tym bardziej, 
że ogarnięta paniką Lalapeja szamotała się, co groziło ściągnięciem ich obojga w 

morską otchłań.
Czyjeś ręce podtrzymały ich od dołu, wynosząc na powierzchnię wody, w stronę 

żółwiego pancerza, dryfującego w ciemnościach niczym trupia czaszka. Syre-
177

ny pozostały cały czas pod wodą. Ale musiały być co najmniej dwie, może i 
więcej. Serafin płynął na plecach, przyciskając do ramienia Lalapeję. Przestała 

już wierzgać nogami i rękami. Nie ruszała się wcale. Przez chwilę podejrzewał 
nawet, że nie żyje, że utopiła się w jego objęciach. Czy nie tego właśnie 

chciał, kiedy niczym barbarzyńca rzucił się na nią? Czy nie tak miała zapłacić 
za swoje winy?

W tym momencie takie i podobne myśli wydały mu się absurdalne. Odetchnął 
głęboko, kiedy wreszcie poruszyła się i bezskutecznie próbowała obrócić głowę.

— Dlaczego to... uczyniłeś? Jej głos brzmiał żałośnie, niemal płaczliwie. 
Dlaczego mnie... powstrzymałeś? Dlaczego?

Przez głowę przeleciało mu mnóstwo odpowiedzi. Jednocześnie pojawiło się 
przeczucie, że to on był tym, który oszukał — nie innych, tylko samego siebie.

Gdy syreny holowały ich do skorupy morskiego żółwia, pojął wreszcie, o co 
chodziło Lalapei. Jej czary miały dosięgnąć nie jego, Unke czy chłopców. Jej 

celem był akumulator.
Zastygłe błyskawice, łączące podwozie akumulatora z wyspą San Michele, roiły się 

teraz od prostych i zakrzywionych promieni, haków, łuków i kokard. Ale wszystkie 
one nie celowały w spoczywających na cmentarzu Wenecjan. Dziesiątki tysięcy 

Wenecjan.
Szukały czegoś innego. I znalazły.

178
Syreny wypchnęły Serafina i Lalapeję z wody, a Un-ke, Dario i Tiziano wciągnęli 

ich do łodzi. Pancerna łupina zachwiała się i pewnie przewróciłaby się, gdyby 
syreny nie przytrzymały jej z drugiej strony. Jedynie Aristide trwał 

niewzruszenie na swoim miejscu, wpatrywał się w cmentarną wyspę i bełkotał coś z 
zakrzywionymi jak szpony palcami. Jakby zamierzał wydłubać sobie oczy.

Pozostali tłoczyli się w środku żółwiego pancerza. Syreny w milczeniu powróciły 
do swojej pracy i niestrudzenie ciągnęły go na wschód.

Mury na wyspie San Michele zaczęły pękać. W wielu miejscach zakołysały się i 
zawaliły. Stojące obok drzewa cyprysowe, które jak czarne ostrza pochylały się 

na boki, dosięgając wody, zostały nagle wyrwane z korzeniami. Cała wyspa zdawała 
się rozpadać na kawałki. W ziemi tworzyły się potężne szczeliny, w które 

wciskała się woda morska, podmywając groby i kaplice. Dzwonnica kościelna runęła 
w dół.

Świecące haki akumulatora, powodując łańcuch eksplozji i drgań, wydobyły ze 
spulchnionej ziemi jakiś przedmiot, spoczywający pod warstwą grobów i krypt oraz 

pod niewielkim klasztorem. Wyciągany przedmiot był dwa razy większy od wyspy.
Były to ogromne zwłoki sfinksa. Większe od wielorybów, od czarownic morskich z 

głębin Adriatyku, a nawet od legendarnych ośmiornic z dna oceanu.
179

W połowie lew, w połowie człowiek, choć w karykaturalnych proporcjach. Ręce i 
nogi za długie, twarz za mała, a oczy szeroko rozstawione. Dłonie wielkości 

okrętów ze zbyt wieloma długimi palcami. Lwie łapy z rozczapierzonymi szponami. 
Karykatura sfinksa, mimo to ujmująca absurdalnym wdziękiem. Wstrętnie, niemal 

satyrycznie zniekształcony sfinks, a jednak groteskowo elegancki.
Olbrzymich rozmiarów cielsko unosiło się w powietrzu przewrócone na bok, z 

twarzą zwróconą w kierunku miasta, ciągnięte przez setki świecących haków. To 
były zwłoki, choć bez jakichkolwiek śladów rozkładu. Nie ulegało wątpliwości, że 

tkwiły w ziemi od tysięcy lat.

background image

„Nad czym sprawuje pieczę Lalapeja?", zapytał przed kilkoma godzinami Serafin 

Unke. „Nad czym sprawuje pieczę?"
Teraz wreszcie pojął, że atak na pałac, zamach na faraona były jedynie 

manewrami, które miały odciągnąć uwagę Egipcjan i dać czas Lalapei na 
zniszczenie akumulatora i uchronienie przed profanacją grobu jej podopiecznego.

Unke spojrzała na Serafina i położyła mu rękę na ramieniu. Ale ten gest nie mógł 
go uspokoić.

„Boro zginął dla jakiegoś sfinksa.
Nie — poprawił się — zginął dla martwego boga.

Boga sfinksów".
Dochodząc do takiego wniosku, rozpłakał się na piersi Unke. Kątem oka dostrzegł 

szlochającą Lalape-
180

je, choć pewnie z zupełnie innego powodu. Właśnie w tej chwili sfinks-bóg 
zniknął w środku akumulatora. Jednocześnie do Serafina dotarło, że od tego 

momentu ich przeciwnik dysponuje taką bronią, która przewyższa wszystko inne.
Teraz jednak zupełnie się to nie liczyło. Liczyła się tylko jego rozpacz.

Lalapeja usiadła obok niego i uchwyciła jego dłoń, zimną i bez życia. Jakby 
martwą.

Dom serca
Merle była sama, kiedy się obudziła.

Natychmiast sięgnęła do kieszeni sukienki i sprawdziła, czy jest tam wodne 
lusterko. Uff..., dobrze, jest. Nie zabrali go jej. Czuła, że owalny przedmiot 

przylega do materiału, jakby tęsknił za dotknięciem jej dłoni.
Nie wiedziała, jak długo leżała w ciemnościach, w tej podejrzanej ciszy. W 

uszach słyszała bicie swojego tętna, w głowie szum chaotycznych myśli. Ciemność 
zbudziła się na równi z nią. I oddychała razem z nią. Merle była absolutnie 

sama. Sama ze sobą. I z tysiącem pytań, wątpliwości i obaw. Gdzie jest 
Vermithrax? Co się stało z Zimą? Tak, jest samotna.

Potem zaświtało jej w głowie, dlaczego. Nie czuła w sobie obecności Królowej 
Laguny.

— Ależ jestem — odpowiedział glos w jej głowie donośniej niż dotychczas. — Nie 
martw się.

— Nic nie mówiłaś, więc myślałam, że się ulotniłaś.
— Ucieszyłabyś się?

— Nie w tej sytuacji.
— Aha, więc potrzebujesz mnie wtedy, kiedy jest ci źle.

182
— Przecież wiesz, że tak nie myślę.

Merle wymacała rękami miejsce, na którym leżała. Zimny, ociosany i gładko 
oszlifowany kamień. „Cela więzienna", pomyślała. „Zaprowadź ją do domu serca" — 

tak powiedział stary mężczyzna na wózku. Nie, pod tym pojęciem wyobrażała sobie 
zupełnie coś innego. Nie, pod tym pojęciem nie wyobrażała sobie nic.

— Merle, ty spałaś...
— Jak długo?

— Trudno powiedzieć. Wprawdzie mam wiele zdolności, ale nie mam wbudowanego w 
siebie zegara.

Merle westchnęła. — Od kiedy jesteśmy tutaj, na dole... w piekle, straciłam 
poczucie czasu. Ponieważ nigdy się tu nie ściemnia. I nie wiem, czy jesteśmy tu 

dzień, czy dwa, a może cały tydzień?
— Też tego nie wiem.

— A powiesz mi, gdzie jesteśmy? Czy również tego nie wiesz?
— Przypuszczalnie w domu serca.

— Ach tak? — Merle przewróciła oczami w ciemnościach.
Królowa przez chwilę milczała, potem powiedziała: — Zaraz dowiemy się całej 

prawdy. Przyjdą po nas.
Merle chciała się właśnie zapytać, skąd Królowa ma taką pewność, kiedy usłyszała 

najpierw głuche kroki, a potem zgrzyt zamka w drzwiach. Mroczna cela nagle 
wypełniła się światłem. Stanęły w niej dziwne postacie o ostrych i kanciastych 

konturach, przypo-
183

minające nieco egzotyczne rośliny, jakby rozłożyste kaktusy. Wydawało się, że 
rozpływają się i scalają — niewykluczone, że tylko w wyobraźni Merle. A to, co 

zobaczyła, było złudzeniem, choć napawającym ją strachem.

background image

Właśnie oswoiła się z tą myślą, kiedy Królowa powiedziała: — Przemienieni.

— Świetnie wiesz, jak dodać mi odwagi.
— Byłam pewna, że kiedyś się ucieszysz, że masz mnie przy sobie.

— Chyba tylko w twoich snach.
— Sama nie potrafię śnić. Z jednym wyjątkiem — kiedy śnisz ty.

Czyjaś ręka chwyciła Merle i zaprowadziła do drzwi, w kierunku światła, na 
pomost ciągnący się wzdłuż skalnej ściany. Po jednej stronie pomostu w 

regularnych odstępach znajdowały się stalowe drzwi, po drugiej rozpościerała się 
otchłań.

Widok przerażał swoim ogromem. Najwidoczniej przebywali pod potężną kopułą, 
którą widzieli z góry podczas przelotu nad Osią Świata. Pnąca się w górę skalna 

ściana zakrzywiała się lekko. Jej kontury, wysoko nad głową Merle, ginęły w 
czerwonożółtych oparach. Równolegle do ściany biegły ułożone z metalowych krat 

pomosty. Inne platformy unosiły się w powietrzu, łącząc się lub krzyżując nad 
przepaścią z następnymi; tworzyły w ten sposób rozgałęzioną sieć metalowych 

kładek, długich na kilka kilometrów.
184

Od podstawy kopuły rozchodziło się czerwonozłota-we światło, częściowo niknące w 
mgławicach oparów wsysających powietrze do tego stopnia, że właściwe źródło 

światła było niewidoczne. Przenikliwie jasna podstawa kopuły sprawiała wrażenie, 
że jest zanurzona w morzu wulkanicznej lawy. Ale Merle domyślała się, że 

rozwiązanie zagadki jest bardziej skomplikowane, ponieważ jasność nie emanowała 
ciepłem. Nawet unoszące się pod kopułą mgły były bardziej wilgotne niż suche. I 

jeszcze coś zaświtało jej w głowie. Choć kopuła była zbudowana ze skalnego 
kamienia, sprawiała wrażenie, jakby sama emitowała światło. Bijąca od dołu 

jasność musiała przeniknąć przez skałę, ale nie tak intensywnie, by oślepić 
Merle. Wydawało się, że światło przedostaje się z głębi skały, a kopuła 

promieniuje nim jakby od siebie.
Widok był niesamowity. A przez to jakby nierealny.

Pasowali do niego jak ulał jej nowi „opiekunowie". Przemienieni — jeśli 
rzeczywiście nimi byli — starali się upodobnić do ludzi. I trochę im się to 

udawało. Ich skóra była biała, ale już ubrania w niczym nie przypominały stroju 
Zimy. Pomalowane oczy były ślepe jak oczy martwych ryb.

Jeśli mieli nadzieję, że dzięki tej całej dziwacznej maskaradzie Merle będzie 
się bała trochę mniej, to mocno się przeliczyli. Dziewczynka zareagowała wręcz 

odwrotnie.
185

Przez całą drogę eskortowali ją w milczeniu, a na każdym skrzyżowaniu kiwali 
głowami, wskazując, gdzie ma skręcić. Prowadzili ją pomostami tam i z powrotem, 

aż wyszli poza buchającą jasnością w dole otchłań, do platformy, będącej punktem 
przecięcia się licznych dróg.

Na platformie znajdował się mały domek.
Nie bardzo pasował do całego otoczenia. Ściany były z muru pruskiego, dach 

pokrywały gonty. W ściany wmontowano okna witrażowe. Tuż obok drewnianych drzwi 
stała ławka, jakby właściciel domku od czasu do czasu wychodził na zewnątrz, by 

spokojnie wypalić fajkę — prawdziwa idylla. Domek promieniował ciepłem i 
przytulnością, jakby pochodził z baśni dla dzieci. Merle z bliska przeczytała 

wyryty dłutem napis: Wejdź naprędce, przynieś ze sobą serce! Wokół liter 
tańczyły malutkie serduszka i kwiatki namalowane trochę nieporadnie, jakby przez 

dziecko.
Któryś z „opiekunów" pchnął ją w stronę drzwi. Pozostali żandarmi zatrzymali się 

na skraju platformy. Drzwi otworzyły się i Merle została wprowadzona do środka. 
Przechodząc pod napisem, przeczytała go jeszcze raz. Tym razem jego treść 

przeraziła ją. A może napis brzmi: przynieś ze sobą szczęście! Przez moment 
wydało się jej, że serce zabiło jej szybciej niż zwykle, tak szybko, że aż 

poczuła ból.
Romantyczny nastrój, widoczny na zewnątrz, starano się zachować także w domku. 

Ale nie udało się sprostać
186

wyzwaniu. Wprawdzie i tu ściany były z drewnianych belek, a w rogu stała szafa 
ozdobiona kwiatową dekoracją, ale większość znajdujących się tu przedmiotów nie 

wpływała korzystnie na klimat, który zamierzano osiągnąć. Na przykład stół 
operacyjny.

Parter domu składał się tylko z jednego pomieszczenia, które w przedziwny sposób 

background image

wydawało się być bardziej przestrzenne niż sugerowałby to widok z zewnątrz. 

„Złudzenie optyczne", zawyrokowała Merle.
— Możliwe, że masz rację.

W tylnej części pomieszczenia, za prowizorycznym przepierzeniem, zmontowanym z 
nieskładnie pozbijanych belek, stały metalowe półki o szorstkiej powierzchni. Na 

nich, na czarnych chustach leżały w idealnym porządku pieczołowicie wypolerowane 
instrumenty. Stalowa powierzchnia mieniła się wszechobecnym blaskiem, wpadającym 

do środka przez witrażowe szyby.
Za Merle zatrzasnęły się drzwi. Wpadła do środka i zobaczyła, że otworzyły je 

węże, te same, które w hali heroldów pchały wózek inwalidzki starego mężczyzny. 
Zbliżały się teraz do niej, przyjmując kształt podobny do gruszki, co najmniej o 

głowę większej od niej. Dziwna istota — połyskująca masa z wijących się ciał — 
skłoniła się tuż przed dziewczynką. Sunące do przodu gniazdo gadów rozszerzyło 

się i niczym sięgający do kostek dywan wycofało się do tylnej części po-
187

mieszczenia, gdzie przybrało pionową postawę. W tej postaci istota zastygła i 
czekała.

Merle chciała natychmiast uciekać, ale jeden z Przemienionych zagrodził jej 
drogę. Jednocześnie przybrał tak odrażającą postać, że Merle nie była w stanie 

na niego patrzeć.
— Nie potrafię ci pomóc — powiedziała Królowa Laguny.

„Miło mi to słyszeć", pomyślała Merle.
— Przykro mi.

— A mnie jest przykro dopiero teraz.
— Wiem, przyprowadziłam cię tu, ale...

— Zamilcz, proszę.
— Czy to ona? — wykrzyknął jakiś głos.

Jeśli węże przytaknęły, to Merle nie dosłyszała ich odpowiedzi. Ale chwilę potem 
głos wydał rozkaz: — Przyprowadźcie ją do mnie.

Węże ponownie ruszyły w kierunku dziewczynki. Cofnęła się, schodząc im z drogi i 
zbliżając do otworu w podłodze, z którego wydobywał się głos. Chociaż słyszała 

go tylko raz, natychmiast rozpoznała starego mężczyznę.
— Do mnie, do mnie.

Dotarła wreszcie do otworu i krętymi schodami zeszła w dół, do pomieszczenia, 
którego ściany i podłoga były z metalowych krat. Dochodzące z głębi światło 

oświetlało pomieszczenie ze wszystkich stron. Przez kraty pod stopami widziała 
gorejącą otchłań, podob-

188
nie jak już wcześniej na zewnątrz na pomostach. Po raz pierwszy tak mocno 

zawróciło się jej w głowie, że musiała się zatrzymać i uchwycić poręczy.
Na samym środku schodów znajdował się okrągły krążek, który za pomocą dźwigni 

mógł być wyciągany do góry lub spuszczany na dół; wózek inwalidzki, dla którego 
zbudowano to urządzenie, stał pusty. Jego właściciel poruszał się o kulach w 

pomieszczeniu z krat, w najniżej położonej części domu. Kule były zakończone u 
dołu specjalnymi, okrągłymi podstawkami z drzewa, na tyle szerokimi, że 

uniemożliwiały wpadnięcie do kraty.
Pod ścianami stały szerokie cylindry ze szkła, niektóre wysokie na trzy metry. 

Około piętnastu czy dwudziestu, jak zauważyła Merle. Każdy z cylindrów był 
napełniony cieczą błyszczącą złotawo w świetle kopuły. W cieczy, uwięzione jak 

prehistoryczne owady w bursztynie, pływały żyjące istoty. Żadna z nich nie 
przypominała człowieka.

Merle odwróciła wzrok od groteskowych postaci. Ale wpatrując się w nie 
dostatecznie długo, wychwyciła ich jedną wspólną cechę. Wszystkie miały głębokie 

nacięcie, zaszyte nićmi, najczęściej na środku ciała. Typowe pooperacyjne 
blizny. W okolicy klatki piersiowej u ludzi.

„Dom serca", pomyślała Merle i zadrżała ze strachu. — Obejrzyj się za siebie — 
powiedział sędziwy człowiek, przekładając ciężar na prawą stronę ciała i za-

189
taczając lewą kulą koło, obejmujące wszystkie stwory w szklanych cylindrach. — 

To moje dzieło — dokończył ciszej, niemal szeptem, jakby nie chciał ich obudzić.
— Kim pan jest? — spytała Merle, wciąż starając się patrzeć tylko na niego.

— Jak się nazywam? — zaśmiał się błazeńsko, co Merle wydało się podejrzane. Nie 
była pewna, czy tylko udawał szaleńca, czy rzeczywiście nim był. Szalony 

naukowiec — może to jedynie rola, którą gra. Ale taka, w której się czuje jak 

background image

ryba w wodzie. Dlatego było to równie niepokojące jak prawdziwe szaleństwo.

Zamilkł, a Merle powtórzyła pytanie. Jednocześnie zorientowała się, że zmusił 
ją, by mówiła tak samo jak on. Otóż miał on w zwyczaju powtarzać swoje zdania, 

jakby musiał się najpierw upewnić, jak brzmią, i dopiero potem, po raz drugi 
wypowiedzieć je już dobitnie.

— Większość z tych, którzy potrafią mówić, nazywa mnie chirurgiem — powiedział 
starszy mężczyzna. — Tylko chirurgiem.

— Jest pan lekarzem?
Uśmiechnął się ironicznie. Cała jego twarz jakby przesunęła się. To, co wydawało 

jej się szarą skórą, w rzeczywistości było zwykłym zarostem, sięgającym aż do 
oczu. — Ależ oczywiście, że lekarzem, jak najbardziej.

Tak, wyraźnie starał się ją przestraszyć. A to może oznaczać, że w istocie nie 
jest aż tak niebezpieczny, za

190
jakiego chciałby uchodzić. Albo jeszcze gorzej: to szaleniec lub zgrywus.

— Te istoty tutaj — Merle wskazała na cylindry, starając się na nie nie patrzeć 
— czy to są pana pacjenci?

— Wcześniejsze egzemplarze — powiedział. — Z czasów, kiedy moja technika nie 
była jeszcze rozwinięta. Tak, nie była rozwinięta. To ja ją udoskonaliłem. Ale 

pamiętam o popełnionych błędach. Tak łatwo można stać się aroganckim, wiesz? 
Aroganckim.

— Dlaczego mi to pan pokazuje? — zorientowała się, że ani Przemienieni, ani węże 
nie zeszli z nią na dół. Była sam na sam ze starym mężczyzną. Ale nie sądziła, 

że jest lekkomyślny. Czuł się pewny siebie. I zapewne miał powód, by się tak 
czuć.

— Nie chcę, byś się mnie obawiała. „Ha, ha", pomyślała.
— Bawi się tobą — powiedziała Królowa. „Zorientowałam się".

— To podejmij rękawicę. Wykonaj lepszy ruch. Zadaj mu mata.
„O ile wcześniej nie zabije mi Królowej".

— Bardzo śmieszne.
— Czego pan ode mnie chce? — spytała Merle sędziwego mężczyznę.

Uśmiechnął się szczerze, z uczciwością na twarzy. — Musisz uzbroić się w 
cierpliwość. W cierpliwość.

Merle robiła, co mogła, by nie pokazać mu, jak bardzo się boi. Jeżeli to okazja, 
by dowiedzieć się jak

191
najwięcej, to musi z niej skorzystać. — Kiedy złapały mnie Lilim, to powiedział 

im pan, żeby natychmiast mnie tu przyprowadziły. Ale wcześniej kazał mnie pan 
uwięzić. Dlaczego?

Nerwowo machnął ręką. — Miałem dużo do zrobienia. Dużo do zrobienia — powtórzył, 
krzywiąc się.

Merle odwróciła się instynktownie. Jej wzrok spoczął powoli na istotach 
zamkniętych w cylindrach.

— Gdzie są moi przyjaciele?
— Są bezpieczni.

— Tak twierdzi tylko pan.
— Nikomu nie stała się żadna krzywda. Chociaż lew bronił się jak — zachichotał — 

no, jak lew.
— Kiedy mogę ich zobaczyć?

Chirurg przekręcił lekko głowę, jakby rzeczywiście musiał zastanowić się nad 
odpowiedzią. — Zaczekajmy. Cierpliwości. Wkrótce nauczysz się cierpliwości.

— Czego pan ode mnie chce? — zapytała po raz drugi-
— To proste — odpowiedział. — Wymienię ci serce. Na lepsze! Na serce z kamienia!

— Ależ...
— Szybko to załatwimy — przerwał jej w pół zdania. — Moje niepowodzenia z tymi 

żałosnymi istotami należą do przeszłości. Dziś nie nastręcza mi to większego 
problemu. Może jestem już stary, ale stale się uczę. Na każdym nowym sercu. Na 

każdym sercu.
192

Serce Merle waliło teraz tak mocno, że słyszała je w uszach. Instynktownie 
cofnęła się aż do schodów. I tam wrosła w ziemię.

— Wkrótce wszystko zapomnisz. Wszystko zapomnisz, uwierz mi.
„To sprawia mu przyjemność, pomyślała Merle z pogardą. Dlatego mi przerwał. I 

chce, żebym wiedziała, co robi, żebym pytała go o szczegóły".

background image

Jakby potwierdził jej obawy. — Pytaj, tylko pytaj! Im szybciej bije twoje serce, 

tym operacja staje się łatwiejsza. Twoje serce jest mocne, nieprawdaż? Bardzo 
mocne.

Zawahała się, a potem powiedziała: —Jest pan człowiekiem, prawda? To znaczy, 
jest pan prawdziwym człowiekiem... Nie Przemienionym.

— Ależ oczywiście.
— Pochodzi pan ze świata nadziemnego?

— Dlaczego chcesz to wiedzieć?
Pośpiesznie szukała w głowie odpowiedzi, która mogłaby go zadowolić i skłonić do 

dalszej rozmowy. — Chodziłam do wielu lekarzy — kłamała. — I niczego się tak nie 
boję, jak właśnie lekarzy z nadziemnego świata. Może mi pan wierzyć. — Możliwe, 

że to wystarczy, jeśli uzna ją za wystarczająco naiwną.
— Świetny pomysł.

— W nadziemnym świecie byłem już lekarzem — odpowiedział zadowolony z siebie. — 
W nadziemnym świecie, tak, tak, byłem lekarzem. I wielu bało się

193
mnie. Nie musisz się wstydzić, że się boisz. Nie musisz się wstydzić.

— Jak długo przebywa pan tutaj?
— Wiele lat.

— A co tu pana sprowadziło? — Kiedy spostrzegła, że staje się podejrzliwy, 
szybko dodała: — To znaczy, czy był pan przestępcą lub kimś podobnym? Czy 

przeprowadzał pan eksperymenty na ludziach? Wtedy wiedziałabym, skąd bierze się 
ten mój lęk.

Przez chwilę obserwował ją uważnie, a potem nieznacznie skinął głową. — 
Eksperymenty, tak, owszem. Ale nie przestępstwa. Byłem naukowcem. Nadal nim 

jestem. Tak jak my wszyscy.
— Czy tu na dole przebywają jeszcze jacyś ludzie? — spytała.

Jedną z kul uderzył o podłogową kratę. Raz, drugi, trzeci. Potem uśmiechnął się. 
— Przepytujesz mnie, hm? Ale dosyć już tego. Musimy zaczynać. Musimy zaczynać.

Merle zrobiła krok do tyłu. Ale poślizgnęła się na czymś miękkim i śliskim. 
Straciła równowagę. Wprawdzie nie upadła na ostrych schodach na plecy, ale 

wylądowała na ziemi.
Kiedy spojrzała w górę, rój węży ścieśnił się i niczym dywan zakrył schody, 

mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy.
— Nie! — krzyknęła, wstała i zbliżyła się do starca. Był schorowany, słaby i 

niewiele wyższy niż ona.
194

Już lepiej go zaatakować, niż dopuścić do tego, żeby wszczepiono jej serce z 
kamienia.

— Za późno — powiedziała Królowa.
Merle pomyślała dokładnie to samo. Nogi jej zadrżały, kiedy mieniące się węże 

doskoczyły do niej w mgnieniu oka. Szczelnie przykryły jej nogi, brzuch, wpełzły 
wyżej aż do ramion i rąk. Zimne i wijące się bestie przylgnęły do jej ciała jak 

obcisły gorset. Tylko jej twarz pozostała nietknięta.
Chciała się bronić. Ale była bez szans. Szła przed siebie w amoku. Zaczęła 

wchodzić na schody. Węże kontrolowały ruchy jej rąk i nóg, poruszały nią jak 
lalką.

Spróbowała odwrócić głowę, nawet jej się udało, choć nogi same prowadziły ją po 
schodach do góry. — Niech pan przestanie! — wrzasnęła na chirurga, który właśnie 

rozłożył się wygodnie w wózku. — Niech pan weźmie ode mnie te potwory!
Sędziwy mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo, włączył przycisk i ruszył windą do 

góry na tyle powoli, że dotrzymywał kroku Merle.
Gdy weszła na górę, skierowała się prosto w stronę stołu operacyjnego, położyła 

się na nim na plecach, krzycząc i przeklinając tak głośno, że chirurg zagroził, 
iż każe wężom wpełznąć jej do ust. Więc zamilkła i bezradnie czekała, co się z 

nią stanie.
Niektóre węże zsunęły się z jej brzucha i zniknęły za stołem. Merle próbowała 

się podnieść, ale wysiłek
195

okazał się daremny i zakończył się jedynie napięciem i drżeniem mięśni na całym 
ciele.

Na przegubach rąk i stawach skokowych zacisnęły się klamry. Teraz pozostałe węże 
zsunęły się z niej, przyjmując na podłodze kształt gruszki.

Merle potrząsnęła swoimi więzami. — Dobrze, bardzo dobrze — powiedział chirurg. 

background image

— Myślę, że trzeba ci będzie dać narkozę. Czy twoje serce bije dostatecznie 

szybko?
Merle obrzuciła go wiązanką najgorszych przekleństw, jakie tylko przyszły jej do 

głowy. A po latach spędzonych w sierocińcu znała ich wiele. Stało się jej 
zupełnie obojętne, czy węże będą pełzały jej po twarzy. Wszystko teraz stało się 

jej obojętne.
Chirurg dał znak gnieżdżącym się nieopodal wężom i zaraz potem za głową Merle 

zaczął się unosić w powietrzu nieprzyjemny zapach. Przypominał niektóre z 
chemikaliów w warsztacie Arcimbolda. Przygotowywano narkozę.

Zapach stał się jeszcze bardziej intensywny. Merle przekręciła głowę do tyłu, 
ale kątem oka dostrzegła jedynie wijące się węże, które niczym kłębiąca się 

chmura zbliżały się do niej.
Powoli traciła przytomność. Otoczenie zaczęło wirować, a jego elementy zlewać ze 

sobą.
Węże wiły się z tyłu.

Serce Merle waliło jak młot.
196

Chirurg zbliżył się do niej z nabrzmiałą twarzą, która sobą zasłoniła cały 
widok, wypełniła cały jej świat.

Jego ciało i ciało węży, mieniących się kolorami z palety malarskiej.
Jego grymas twarzy.

— Stop!
Świat wirował nadal, świat składający się z żółtych zębów i szarej skóry.

— Powiedziałem: stop!
Zapach ulatniał się. Otoczenie zmieniało się. Twarz starca traciła wyrazistość, 

oddalała się.
— Zostaw ją! Natychmiast! — powiedział głos. Nie jego, ale także nie jej. Kogoś 

trzeciego.
Kajdanki na nogach i rękach poluzowały się. Była teraz wolna. Bez krępujących ją 

więzów, bez widoku węży.
Gdy ulotniły się gryzące opary, dostrzegła otoczenie: biały sufit, drewniane 

belki. Wszystko było na swoim miejscu.
Z głębi pokoju dochodził odgłos burzliwej rozmowy dwóch osób. Jeden głos był 

głosem chirurga, drugi należał do nieznajomego, który ją uratował.
— Uratował} Całkiem możliwe.

— Merle} — zapytała Królowa Laguny. Była tak samo przejęta jak ona sama.
„Jestem tu", uzmysłowiła sobie. Nawet jeśli miała wrażenie, że ktoś inny myślał 

za nią. Bo niby gdzie miałaby być?
197

— Dobrze się czujesz. — To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.
Tak, dobrze.

Kłótnia w pokoju skończyła się i ktoś nachylił się nad jej twarzą. Nie chirurg. 
Ale mężczyzna, który był przynajmniej tak samo stary.

Jak my wszyscy.
— Czy jest pan Lordem Światło? — spytała Merle słabym głosem.

— Tak — odpowiedział mężczyzna z gęstymi siwymi włosami.
— Pan jest człowiekiem — stwierdziła i pomyślała, że śni. Nieuchronnie.

Lord Światło, władca piekieł, uśmiechał się. — Wierz mi, Merle, człowiek jest 
większym diabłem niż sam diabeł.

Twarz Lorda Światło zniknęła. Usłyszała tylko jego głos:
— Teraz wstań i chodź ze mną.

Lord Światło
CHIRURG POZOSTAŁ W DOMU SER-ca. Kiedy Merle po raz ostatni spojrzała na 

mężczyznę na wózku inwalidzkim, Lord Światło prowadził ją na platformę. Położył 
rękę na jej ramieniu, trochę po przyjacielsku, trochę władczo. Dopiero co 

chirurg lustrował ją wzrokiem, a teraz Lord Światło przypatrywał się jej lekko 
przymrużonymi oczyma. Biła z nich nienawiść i złość.

— Nie musisz się go więcej lękać — powiedział jej wyzwoliciel, kiedy 
przechodzili z platformy na jeden z metalowych pomostów.

„Lord Światło, wbijała sobie do głowy. To jest Lord Światło". To tylko człowiek.
— Chirurg już cię więcej nic skrzywdzi — powiedział. Przyłożyła rękę do piersi, 

starając się wyczuć bicie
własnego serca.

Zauważył to Lord Światło. — Nie martw się, masz swoje serce. Serca z kamienia są 

background image

nieruchome.

Spojrzała na niego z boku. Wyglądał na uczonego — co musiało odpowiadać 
prawdzie, jeżeli oczywiście chirurg nie kłamał.

199
Na sobie miał czarny, wąsko skrojony surdut, spodnie z czarnego materiału i 

lakierki z ostrymi noskami wyczyszczone na błysk. Złoty łańcuszek zegarka zwisał 
z kieszeni marynarki, przypominając kształtem jego podkrążone oczy. Merle 

jeszcze nigdy nie widziała takich ciemnych worków pod oczami. Prawie jak 
namalowane. A mimo to nie wyglądał na zmęczonego. Wręcz przeciwnie. Promieniował 

witalnością, wbrew swemu wiekowi.
Nie mogła oderwać od niego oczu. Akurat ten człowiek miał jej pomóc i uwolnić 

Wenecję? Ten stary człowiek w surducie, który tak radośnie kroczył obok niej, 
jakby odbywali wspólny niedzielny spacer.

— Zapytaj go, jak się nazywa — powiedziała Królowa. —Jakie jest jego prawdziwe 
imię.

Merle zignorowała ją. — Gdzie są moi przyjaciele?
— Nic im się nie stało. Lew, odkąd pojmały go Lilim, wścieka się nieustannie, 

ale jest w dobrej formie. Z upadku w hali heroldów wyszedł bez szwanku.
Szli obok siebie po jednym z metalowych pomostów, potem po schodach w dół, aż 

znaleźli się na niższej kondygnacji pomostów. — Chcę go zobaczyć.
— Zobaczysz go.

— Kiedy?
— Wkrótce.

— A jak się miewa Zima?
Lord Światło westchnął lekko. — Czy to jego nazwisko? Zima? Dziwny z niego 

facet. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak się czuje.
200

— Jak mam to rozumieć?
— Zima uciekł.

— Co? — Merle aż przystanęła z wrażenia, jedną ręką przytrzymując się barierki 
na metalowym pomoście. W nieznacznej odległości od nich ze świetlnych mgieł 

wyłoniły się jakieś postacie wielkości zapałki, z dużą ilością rąk i nóg. Na 
najbliższym skrzyżowaniu skręciły w bok i zniknęły w świetlistych oparach pod 

świątynną kopułą.
— Po prostu uciekł — powiedział Lord Światło, stając twarzą do niej. Wyczuwała 

niecierpliwość w jego głosie, ale jeszcze odpowiadał na jej pytania. — 
Rozmawiałem z nim długo. Ale zaraz potem ulotnił się.

— Długo rozmawiał? — zapytała ironicznie Królowa.
— Zima był niedołężny — stwierdziła Merle bez przekonania. — Chory, tak sądzę. 

Kiedy spotkaliśmy się z nim, nie mógł stać na własnych nogach.
— Możliwe, ale uwolnił się i uciekł o własnych siłach.

Merle spojrzała w buchającą żarem otchłań. Zastanawiała się, dlaczego nie boi 
się Lorda Światło. — To niemożliwe. Pan mnie okłamuje.

— A niby dlaczego miałbym cię okłamywać?
— Niewykluczone, że to pan go zabił.

— Tak bez powodu?
Zacięła się, próbując przytoczyć logiczny argument. Na końcu języka miała pełno 

głupstw w rodzaju: „Przecież jest pan władcą piekła. Uosobieniem zła.
201

O tym wie każde dziecko. A zabijać może pan bez powodu". Ale zastanowiła się i 
powiedziała cicho: — To nieprawdopodobne. Zima był zbyt wyczerpany i słaby.

Lord Światło ruszył dalej, prosząc ją, by mu towarzyszyła: chciał jej coś 
pokazać. Droga do celu była długa. Merle głowiła się, dlaczego nie zamówi sobie 

jednego z tych fruwających dziwadeł, na których przylecieli do Osi Świata. Ale 
jakoś to do niego nie pasowało. Nawet on sam nie odpowiadał jej wcześniejszym 

wyobrażeniom.
„Czy mam go teraz zapytać?, pomyślała. O to, czy nam pomoże?" Taki zamiar wydał 

się jej nierozsądny. Małość jej świata w stosunku do otaczającego ją teraz 
sprawiła, że jej problem wydał się nierzeczywisty.

Ale przecież z tego powodu właśnie tu przybyli, prawda?
Królowa, zamiast udzielić odpowiedzi, powtórzyła raz jeszcze: — Zapytaj go, jak 

się nazywa.
Tym razem Merle posłuchała wewnętrznego głosu, zanim Królowa zawładnęła jej 

językiem.

background image

— Jak się pan nazywa? — zapytała. — Lord Światło to nie jest pana prawdziwe 

nazwisko, przynajmniej nie w przypadku, jeśli jest pan człowiekiem.
Gdy na nią spojrzał, w jego oczach pojawiły się radosne iskierki. — Czyżby 

naszły cię wątpliwości, że nie jestem człowiekiem?
— Nie wiem — odpowiedziała całkiem szczerze. — Dopiero przed chwilą widziałam 

Przemienionych. A pan...
202

— Więc przy okazji widziałaś, jak żałośnie wyglądają próby wcielenia się w 
ludzką postać!

— A co z magią?
— Nie jestem magikiem, tylko naukowcem.

— Takim jak chirurg?
Tylko wzruszył ramionami. —Jeśli tak chcesz?

— Proszę mi zdradzić, jak się pan nazywa. Wzniósł ręce do góry i uśmiechnął się. 
Jakby nie

miał wyboru przed nieustępliwością Merle. Chrząknął i wypowiedział swoje 
nazwisko.

Merle stanęła jak wryta. Przyglądała mu się z szeroko otwartymi ustami. — Mówi 
pan poważnie?

Opary wilgotnej mgły stłumiły jego głośny śmiech. — Wprawdzie jestem tu już 
jakiś czas, ale nie zapomniałem swego nazwiska. Możesz mi wierzyć.

— Burbridge? — powtórzyła — Profesor Burbridge?
— Sir Charles Burbridge, honorowy przewodniczący National Geographic Society, 

Pierwszy Geolog Jej Królewskiej Mości, Odkrywca Piekła i jego pierwszy i jedyny 
kartograf, profesor geografii, astronomii i biologii. I obawiam się też, że 

stary już człowiek.
Merle oddychała przez zaciśnięte usta. Jej głos brzmiał jak gwizd. — To pan jest 

profesorem Burgbridge'em?
Uśmiechał się lekko zmieszany. — I jeszcze kimś więcej — powiedział tajemniczo. 

Potem ruszył przed siebie. Wiedział, że Merle pójdzie za nim.
Merle milczała. Profesor strzepnął sobie kurz z rękawa surduta. Potrząsając 

głową, powiedział: — Wierz
203

mi, tym istotom można wbić do głowy, jak należy budować całe miasta, maszyny 
parowe czy fabryki. Ale jeśli chciałoby się im wytłumaczyć coś tak podstawowego, 

jak sens mody, to jest się skazanym na niepowodzenie. Zresztą sama zobacz! — 
podsunął jej rękaw pod nos, zmuszając, by przyjrzała mu się dokładniej. — 

Widzisz? — zapytał — Ścieg krzyżykowy! Szyjąc takie ubranie, używają ściegu 
krzyżykowego! Wyłącznie!

Merle przypomniała sobie o potworach w domu serca. Ścieg krzyżykowy. Przeraziła 
się. — Dokąd mnie pan zabiera?

— Do Kamiennego Światła.
— Co to jest?

— Sama zobaczysz.
— Czy tam właśnie więziony jest Vermithrax? Znowu się uśmiechnął. — Przynajmniej 

teoretycznie.
Jeśli nie wystrychnął na dudka tych gamoni strażników, tak jak to uczynił twój 

przyjaciel Zima. — Uśmiechnął się szyderczo. — Ale nie, nie sądzę.
W milczeniu pokonywali kolejne, niekończące się stopnie schodów. Merle miała 

wrażenie, że wkrótce będzie musiała przemierzyć całą kopułę. Ale gdziekolwiek by 
popatrzyła, nigdzie nie widziała kolebkowej skalnej ściany; cały czas przebywali 

jeszcze w centrum świątyni światła. Także dom serca zniknął w oparach wilgotnej 
mgły.

Kamienne Światło.
204

Dostała gęsiej skórki.
Wciąż chciała zwrócić się do niego o pomoc, którą jego posłaniec zaoferował 

Wenecjanom. Wciąż chciała wypełnić swoją misję. Ale przepełniło ją uczucie, 
jakby tutaj już o to nie chodziło. Nie o Wenecję. I nie o nią samą.

„Czy naprawdę dotarli tu z tego właśnie powodu?", pytała się w myślach. I nie 
doczekała się odpowiedzi. Odkąd Lilim uwięziły Merle, Królowa stała się 

zadziwiająco milcząca. Jakby obawiała się, że ktoś mógłby zwrócić na nią uwagę. 
Ale czy był to jedyny powód jej milczenia?

— Chirurg — powiedziała Merle po chwili — czy on rzeczywiście potrafi dokonać 

background image

transplantacji kamiennego serca?

— Tak, potrafi.
— Co go do tego skłania?

— Operacji dokonuje na moje polecenie.
Merle poczuła, jak kurczy się jej żołądek. Ale nie dala tego po sobie poznać. 

Uległa czarowi i miłemu usposobieniu profesora. Wybiła godzina, by uświadomić 
sobie, kim był i jaką posiadał władzę.

— Posłaniec, którego do was wysłałem na Plac św. Marka — powiedział 
przyjacielskim tonem — miał wszczepione serce z kamienia. Jedno z pierwszych, 

które funkcjonowało prawidłowo. Podobnie jak u tych, do których mam zaufanie. 
Kamień ułatwia sterowanie osobami po wszczepieniu im nowego serca.

205
— Czy są one wtedy bezwolne?

— Nie tak jak ty czy ja. Ale to trochę bardziej skomplikowane.
— Po co to wszystko? — Przecież Lilim i tak pana słuchają. Chyba że również mają 

serca z kamienia.
— Ależ skąd! Jeśli przejmiesz kontrolę nad ich przywódcami, to będziesz 

kontrolować wszystkich. Wiesz, tutaj wszystko sprawia gigantyczne wrażenie. W 
rzeczywistości jednak za sznurki pociąga się w niewielkim centrum, jak w 

supełku. Albo w sercu. Jeśli przeciągniesz je na twoją stronę, reszta będzie już 
dziecinną zabawką.

Szedł wolniej, właściwie powłóczył nogami, starszy miły pan, który nie 
skrzywdziłby muchy.

„Ha, pomyślała, byle diabeł nie dobrał ci się do skóry". Wtedy przyszło jej do 
głowy, że to on jest wcielonym diabłem.

— Ależ dlaczego? — spytała raz jeszcze.
Głęboko zaczerpnął powietrza, spojrzał na błyszczące lakierki, a potem przed 

siebie, na kłębiące się opary mgły. — Dlaczego tu przybyłem? Dlaczego wszystko 
to zbudowałem? Dlaczego napisałem tyle książek o piekle? Żeby nikt nie wpadł na 

pomysł i nie odważył się tutaj zejść. A wszystko to dla dobra nauki. Bo z 
jakiego innego powodu?

— Został pan władcą piekła, by je przebadać naukowo? — Przypomniała sobie, że 
Królowa już kiedyś wysunęła takie przypuszczenie. A może nawet była tego pewna.

206
Królowa zawzięcie milczała.

— Do piekła doszło nas wielu — zaczął Burbridge.
— Ja i jeszcze kilku moich kolegów z różnych fakultetów. Lekarze, jak na 

przykład chirurg, ale też geolodzy, biolodzy, jak ja, przedstawiciele sztuk 
pięknych, a nawet jeden filozof... Popełnił niewybaczalny błąd i wszczął z 

jednym Lilim debatę o cieniach w pieczarze. Nie wyszło mu to na dobre. — 
Uśmiechnął się zgryźliwie, choć sprawiał wrażenie przygnębionego.

— Musieliśmy się dużo nauczyć. Wyzerować się na nowo i zasadniczo zmienić. 
Poddać rewizji nie tylko nasze wymagania czy przekonania, ale i nas samych. 

Nasze sumienie, naszą moralność.
Merle skinęła głową, jakby wiedziała, o czym mówi. I przejrzała go dość dobrze. 

Wiedziała, do czego zmierza, co chce jej powiedzieć: że niezależnie od tego, jak 
się go ocenia, uczynił dobrze. Jakby poświęcił siebie na ołtarzu szaleństwa.

W jednej chwili wydał się jej fałszywy i zakłamany. Poczuła do niego większą 
pogardę niż do chirurga. Starzec na wózku był przynajmniej uczciwy wobec niej i 

wobec samego siebie.
Burbridge był hipokrytą.

Ludzi jego pokroju nienawidziła od zawsze. Odkąd mieszkała w sierocińcu i miała 
do czynienia z takimi ludźmi: opiekunami, księżmi, nauczycielami. Nawet tymi, 

którzy zjawiali się w sierocińcu, by zaadoptować któreś z dzieci.
207

Zrobiło jej się niedobrze. Nie ze strachu, nie od wysokości. Tylko dlatego, że 
stała tak blisko niego.

— Nie dzielili się rezultatami badań. Na górę dostarczali fałszywe informacje. 
Te prawdziwe — to, co tutaj faktycznie odkryli — zatrzymywali dla siebie. Jakiż 

to miało sens?
— Merle, bądź ze mną szczera. Jesteś ciekawa czy też nie?

— Jasne, że tak.
— To wyobraź sobie swoją ciekawość jako szklankę wody. A teraz wyobraź sobie 

beczkę wypełnioną po brzegi wodą. Dopiero wtedy wiesz, jak wygląda serce 

background image

naukowca. Naukowca z krwi i kości!

„Bzdura, pomyślała. Tylko czcza gadanina. Prawdopodobnie on i jego koledzy 
naukowcy okłamywali siebie nawzajem".

— Czy wkrótce będziemy u celu? — zapytała, by zmienić temat.
— Spójrz w dół. Sama możesz zobaczyć.

— Kamienne Światło? Skinął głową.
— Czy światło może być z kamienia? — spytała. Zrobił kwaśną minę. — A jeśli ono 

zawsze jest z kamienia i tylko ty tego nie zauważyłaś?
Jej wzrok powędrował przez barierkę w dół, w otchłań. Tak, miał rację. Opary 

mgły powoli rozrzedzały się. W dole wyłaniało się coś, co mogło przypominać 
ciemną gwiazdę, masywne szare przypory, rozchodzą-

208
ce się na wszystkie strony od jednego jasnego punktu. Ale dopiero kiedy zeszli 

kolejnymi długimi schodami w dół, Merle rozpoznała, że to pomosty, które w 
środku schodziły się, tworząc okrągłą platformę. Miała średnicę około stu 

pięćdziesięciu metrów. Tylko jeden z pomostów przecinał platformę w środku jak 
jakaś samotna szprycha.

Platforma unosiła się wysoko nad żarzącym się podłożem hali, które, jak się 
okazało, kiedy podeszli bliżej, nie było gładkie, lecz mocno pofałdowane, jak 

górna część kuli, zanurzona w skale. Jej wielkość trudno było oszacować nawet w 
przybliżeniu. Znajdowała się dokładnie nad środkiem pofałdowanej kuli, unosząc 

się nad jej najwyższym punktem. Nie podtrzymywały jej ani kolumny, ani 
rusztowanie. Same pomosty utrzymywały platformę w powietrzu.

— Tam w dole jest Kamienne Światło — powiedział Burbridge.
— Wygląda jak kawałek księżyca. — Merle wyobraziła sobie, że księżyc został 

pokrojony jak chleb; potem obydwie piętki położono na ziemi i wzniesiono na nich 
tę świątynię z kopułą.

Tymczasem Burbridge kontynuował: —Wyobraź sobie gigantyczną świecącą się kulę, 
która niegdyś spadła z nieba, przebiła skorupę ziemską i wryła się na dole w 

podłoże hali. To, co widzisz przed sobą, jest właśnie jej częścią. Gwiazda 
Poranna, lucyfer, upadły anioł. Lub Kamienne Światło.

209
— Czy kazał pan budować także tę kopułę?

— A jakżeby inaczej.
— Ale dlaczego? Jakie inne właściwości może posiadać światło, oprócz tego, że 

świeci?
Po raz pierwszy od dłuższego czasu dała o sobie znać Królowa Laguny:

— Zgrywasz teraz naiwną, czy naprawdę nie wiesz? „Siedź cicho", pomyślała Merle. 
Ku jej zdumieniu

wewnętrzny głos tym razem się nie sprzeciwił.
Kiedy schodzili coraz niżej, zbliżając się do okrągłej platformy, Burbridge 

ruchem ręki ogarnął całe wnętrze kopuły. — Gdy przybyłem tutaj po raz pierwszy, 
miejsce to było dla Lilim czymś świętym, przed czym czuły respekt. Żaden z nich 

nie odważył się podejść bliżej. Za wszelką cenę unikały tego miejsca. Dopiero ja 
pokazałem im, jak można wykorzystać światło.

— Ale Oś Świata, miasto — powiedziała Merle — musi być o wiele starsze! Co 
najmniej sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat, kiedy to odkrył pan wejście do 

piekła — wypowiadając te słowa, uświadomiła sobie, jak stary musi być Burbridge. 
I zastanawiała się, czy to nie dzięki światłu wydobywającemu się spod podstawy 

kopuły.
Krocząc dalej, profesor, zatopiony w myślach, przytrzymał się ręką poręczy: — 

Owszem, już wcześniej, kiedy ludzkość przesiadywała jeszcze w pieczarach, 
wyrosło w tym miejscu miasto. Lilim zbudowały tu wysoko

210
rozwiniętą cywilizację. Może technicznie jeszcze niedoskonałą, porównywalną z 

naszym średniowieczem. Ale posiadali oni rozbudowaną strukturę socjalną i 
rozwiniętą kulturę. Lilim mieszkały w miastach i dużych społecznościach. Kiedy 

dotarłem do piekła, te czasy już dawno minęły. Nieliczne, które przetrwały 
upadek cywilizacji, żyły jako epigoni na bezkresnych skalnych pustyniach albo w 

plemionach lub gromadach. Cywilizacja w prawdziwym znaczeniu tego słowa już nie 
istniała. Upadła i została zapomniana. A wraz z nią miasto.

Merle zaczęła rozumieć. — Kiedy Gwiazda Poranna lub Kamienne Światło uderzyło w 
ziemię, miasto już istniało?

Burbridge skinął głową. — Było centrum starej kultury Lilim. Kamienne Światło 

background image

zniszczyło wiele ośrodków ich cywilizacji, zamieniając je w obszary 

niezamieszkałe. Kiedy tu przybyłem, wśród Lilim krążyły liczne legendy o ruinach 
miasta. Niektóre z nich twierdziły, że to właśnie światło wywołało w nich 

zmiany, zdeformowało wygląd, stwarzając z nich karykatury ludzkich postaci.
— Czy to prawda?

Burbridge wzruszył ramionami. — Kto to wie? Przed sześćdziesięciu laty, kiedy po 
raz pierwszy złożyłem wizytę w piekle, nie został po tym najmniejszy nawet ślad. 

Odkryłem światło i wpadłem na pomysł, że jego energię można wykorzystać do wielu 
pożytecznych rzeczy. Ale nie wiedziałem jeszcze, że będę potrzebo-

211
3

wał pomocników, niezliczonych rzesz pomocników, tyle że nie rekrutujących się 
spośród ludzi.

— Dlaczego właśnie nie spośród ludzi?
— A jak sądzisz, co by się stało, gdybym wrócił na powierzchnię ziemi i 

opowiedział, co tu odkryłem? Dziękowano by mi, a jakże, odznaczono orderami i... 
wysłano do domu. Do wyciągnięcia korzyści z tego miejsca wyznaczono by innych. 

Uczyniłoby to przede wszystkim Królestwo Brytyjskie. I imperium carskie. 
Zatrudniliby ekspertów. Ale z moich usług, zwykłego naukowca, młodego i 

stojącego dopiero u progu kariery, zrezygnowaliby natychmiast. — Machnął ręką ze 
złością. — Nie, Merle, to, czego wtedy potrzebowałem, to własnego królestwa, z 

własnymi poddanymi i pracownikami. I udało mi się, jak i kilku moim kolegom, 
zgromadzić wokół siebie większość Lilim. Dzięki paru sztuczkom, prostym jak 

dziecięce igraszki wyciągnięte z czarodziejskiego kapelusza kolonizatorów z 
epoki podbojów. Możliwe, że w naszych oczach Lilim wyglądają jak bestie. Ale w 

gruncie rzeczy są one autochtonami, na których natknęli się niegdyś Hiszpanie, 
Portugalczycy w Ameryce Południowej czy Francuzi w Indonezji. Przy niewielkim 

nacisku dają się manipulować i poddają się kontroli.
— Czy to nie jest magia?

— No cóż. To zależy od punktu widzenia. Na pewno jest w tym coś magicznego, ale 
szczerze mówiąc,

212
wątpię, że chirurg rozumie to, co robi. Najważniejszą część pracy przejmuje na 

siebie serce — kamień.
Merle przetarła pot z czoła, chociaż, pomimo niewielkiej odległości od 

Kamiennego Światła, nie było jej duszno. Spojrzała w dół, na jarzące się 
wybrzuszenie. — Ono jest identyczne, tak, identyczne.

— Co masz na myśli? — zapytał zdziwiony.
— Kamienne Światło. Gwiazda Poranna, Kula na dole w ziemi. Ona sama jest czymś 

na kształt serca, które bije w środku Osi Świata.
Podekscytowany przyznał jej rację. — Cieszy mnie niezmiernie, że sama na to 

wpadłaś. Strzeliłaś w dziesiątkę. Według mojej teorii Gwiazda Poranna — 
niezależnie od swojego pochodzenia — funkcjonuje jak serce, które długo szukało 

swojego przeznaczenia, czyli jakiegoś organizmu, który mogłoby napędzać. Aż 
wreszcie znalazło się tutaj. Cywilizację Lilim, zresztą jak każdą inną, można 

porównać do dużej żyjącej istoty. Niegdyś kwitło tu miasto, na którego ruinach 
wznieśliśmy Axis Mundi, centrum tego świata. Kiedy zostało zniszczone, upadła 

cywilizacja Lilim, ponieważ nie potrafiła spożytkować dla siebie mocy światła. 
Dziś jednak, dzięki naszej pomocy, Lilim widzie się lepiej niż kiedykolwiek. 

Wraz z Kamiennym Światłem wszczepiłem im nowe serce. I organizm tej społeczności 
rośnie, rozrasta się w jeszcze większą, doskonalszą formę.

213
— Czy pojedyncze Lilim widzą to tak samo?

Zapal Burbridge'a nieco przygasi. — Są jak mrówki. Pojedyncze egzemplarze znaczą 
niewiele. Znaczenie ma tylko cała populacja. Pojedynczy osobnik może uginać się 

pod ciężarem, wyć z bólu lub wyczerpania, ale cała społeczność ciągnie z tego 
korzyści.

Merle żachnęła się. — To pan ciągnie z tego korzyści. Nie Lilim.
Spojrzał na nią uważnie. W jego oczach pojawiło się rozczarowanie. — Tak to 

widzisz? Naprawdę? — Kiedy nie odpowiedziała na jego pytanie, wyprostował się i 
przyśpieszył. Nie ulegało wątpliwości, że się zezłościł. Nie odwracając się, 

kontynuował: — A niby jaką miałbym mieć z tego korzyść? Może bogactwo? Phi, 
nawet nie miałbym okazji, by się nim rozkoszować. Cóż innego? Luksus? Nie! 

Wolność? Też nie, ponieważ moje życie już od dawna nie należy do mnie, tylko do 

background image

tego świata. Władza? Możliwe, ale na niej wcale mi nie zależy. Nie jestem 

dyktatorem-szaleńcem.
— Sam sobie pan już odpowiedział.

— Co?
— Żyje pan dla nauki. Nie dla Lilim, może nawet nie dla siebie. Tylko dla nauki. 

To też jest jakaś forma władzy. Lub szaleństwa. Pańskie badania naukowe nikomu 
nie pomogą, ponieważ żaden człowiek nie dowie się o nich.

— Może kiedyś w przyszłości?
Nie było sensu. Nie chciał jej zrozumieć. I nie odgrywało to większej roli. — 

Jedno musi mi pan zdradzić.
214

— Pytaj!
— Dlaczego opowiada mi pan to wszystko? Przecież jestem tylko zwykłą dziewczyną.

— Tylko zwykłą dziewczyną? — Uniósł brwi do góry. Ale w dalszym ciągu nie 
patrzył na nią. — Możliwe, Merle, że wkrótce wszystko zrozumiesz.

Raz jeszcze pomyślała o misji, z jaką tu przybyła, o pomocy dla Wenecji. Ale w 
jej myślach miasto unosiło się jak jakaś pływająca wyspa, znoszona przez morskie 

fale. Coraz bardziej zamazana, odległa na firmamencie horyzontu, zapomniana.
W tej kwestii Burbridge sam nie wykazywał najmniejszego zainteresowania. I dla 

jego postawy mógł istnieć tylko jeden powód. Miał to, co chciał.
Tylko zwykłą dziewczynę....

W głowie jej się kotłowało.
Okrągła okratowana platforma, unosząca się nad Kamiennym Światłem, znajdowała 

się jakieś sto metrów pod nimi. Dojście do niej robiło się teraz szersze. Coraz 
częściej przechodzili przez rury i tunele, z których dochodziło dudnienie 

potężnych maszyn. Z kominów wydobywał się dym mieszający się z oparami mgły, co 
utrudniało oddychanie. Koła zębate ze stali, wielkie jak dom, kręciły się po 

bokach podestów, zazębiały ze sobą i wprawiały w ruch łańcuchy i pasy, które z 
kolei uruchamiały koła i maszyny na dole i górze. Im byli bliżej podstawy 

kopuły, tym bardziej widok po obu stronach
215

metalowego pomostu przypominał wnętrza hal fabrycznych, które wyrosły w 
weneckiej lagunie. Merle zobaczyła, jak wyglądają, kiedy opiekunowie z 

sierocińca próbowali znaleźć jej zatrudnienie.
Tymczasem zastanawiała się, gdzie podziały się Lilim, mające obsługiwać te 

maszyny. Nigdzie nie widziała żadnych pracowników. Wydawało się, że porzucili 
urządzenia. Tym bardziej zastanawiające, że wiele maszyn pracowało na 

najwyższych obrotach, a niektóre tak hałasowały, że aż dudniło uszach.
Dopiero po chwili Merle dostrzegła, że maszyny wcale nie są opuszczone. Od czasu 

do czasu mogła zauważyć między urządzeniami cienie. Raz coś szybko między nimi 
przebiegło. Gumowe węże i zakrzywione pod kątem prostym rury, które pierwotnie 

wzięła za części maszyn, nagle poruszały się. W rzeczywistości skrywały się w 
nich Lilim, wciągające w ostatniej chwili do środka wystające części ciała.

— Ukrywają się — powiedziała Królowa Laguny, ale kiedy Merle głośno 
wypowiedziała te słowa, Burbrid-ge jedynie przytaknął i znowu zamilkł.

„Boją się go", pomyślała.
— Albo ciebie — dorzuciła Królowa. Co masz na myśli?

—Jesteś przecież jego gościem.
— Jego więźniem.

— Nie, Merle. Więźniowi zakłada się kajdany albo zamyka się go w celi. Przed 
więźniem nie wygłasza się

216
wykładów. Natomiast on traktuje ciebie jak sprzymierzeńca.

W końcu zostawili za sobą tunel i dymiące kominy. Zeszli na najniższą 
kondygnację. Na pomostach, które w kształcie gwiazdy prowadziły prosto na 

okrągłą platformę, nie było już żadnych przybudówek. Tylko cienkie barierki z 
żelaza oddzielały ich od tajemniczej ziejącej otchłani.

Merle już z daleka zorientowała się, że są oczekiwani na platformie, która 
niczym korona unosiła się nad epicentrum światła, jakieś trzydzieści czy 

czterdzieści metrów nad skalnymi pofałdowaniami. Dookoła stały postacie o 
zbliżonych do ludzi proporcjach ciała. Zastygłe w bezruchu jak posągi. Merle 

zbliżyła się i rozpoznała, że są z kamienia.
— Na coś czekają — powiedziała Królowa.

— To tylko posągi.

background image

— Me, to na pewno nie są posągi.

Dziewczynka już wcześniej zobaczyła, że jeden z pomostów przechodził przez całą 
długość okrągłej platformy, z jednej strony na drugą. Na samym jej środku, a 

jednocześnie dokładnie w centrum kopuły stał niewielki podest, choć na tyle 
duży, że mógł pomieścić kilka osób. Teraz był pusty.

Tuż przed platformą na szubienicy wisiały zwłoki jakiegoś Egipcjanina.
Trup miał na sobie złote szaty, w wielu miejscach poszarpane i spalone. Jego 

czaszka była wygolona.
217

Skórę czaszki pokrywał złoty wzór na wzór pajęczej sieci.
Tego mężczyznę widziała raz w życiu. I tylko z dość dużej odległości. A jednak 

natychmiast go rozpoznała. Seth.
Wezyr faraona. Najwyższy z kapłanów Horusa.

Jego ciało dyndało, obracając się lekko. Raz był zwrócony do Merle twarzą, raz 
plecami. Przywiązano go do mocnego sznura. Merle przypuszczała, że Bur-bridge 

znał wymyślniejsze techniki pozbawiania życia przeciwników.
Seth. Drugi człowiek w imperium. A Burbridge kazał go powiesić jak ulicznego 

złodzieja. Jego śmierć przyniosła jej ulgę, ale też wstrząsnęła nią.
Kiedy zobaczyła twarz trupa, zastygła w przerażeniu. To była ta sama twarz, 

która onieśmieliła ją, kiedy spojrzała w oczy Sethowi stojącemu na akumulatorze. 
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, jakby ktoś dotknął ją lodowatymi 

opuszkami palców.
— Faraon nasłał go na mnie. Miał mnie zabić — oświadczył Burbridge. Mówił głosem 

zdradzającym absolutną obojętność. — Można nawet domniemywać, że Amenophis 
chciał się go pozbyć. Tu, na dole, Seth nie miał żadnych szans.

— Gdzie go pan przechwycił?
— Nad miastem. Daleko zaszedł, ale nie tam, gdzie chciał.

— Nad miastem? — zapytała Merle.
218

Burbridge skinął głową. — Uciekł, oczywiście nie sam. — I wskazał na Setha. — 
Zresztą zobacz sama!

Merle zobaczyła teraz dwie metalowe klatki, które wisiały nad okrągłą platformą, 
przymocowane długimi łańcuchami do stalowych nośników. Pierwsza znajdowała się 

nad prawą, druga nad lewą połową okrągłej platformy. Obydwie wyglądały, jakby 
lada moment miały być spuszczone na dół. Ale nie było tam nic, na czym mogłyby 

spocząć. Pod nimi buzowała jedynie pofałdowana powierzchnia Kamiennego Światła.
W jednej z klatek miotał się potężny sfinks, chodzący jak dziki zwierz tam i z 

powrotem. Wyglądało na to, że pierwszy raz w życiu utracił wolność. Masywne 
skrzydła przylegały mu do grzbietu. Merle nie miała dotąd pojęcia, że w ogóle 

istnieją skrzydlate sfinksy. W drugiej klatce siedział spokojnie, niemal na 
luzie Vermithrax!

Obsydianowy lew ocknął się z drętwoty i zbliżył do metalowych krat. Z tej 
odległości Merle nie mogła rozpoznać szczegółów, ale czuła, że z jego oczu bije 

smutek.
Na widok poruszającego się Vermithraxa sfinks groźnie machnął łapą w jego 

stronę.
— Nie obwiniaj się — powiedziała Królowa Laguny. Ale nawet jej łamał się głos.

„To my zgotowaliśmy mu ten los, pomyślała Merle. Po tych wszystkich latach w 
Campanile wreszcie

219
wyszedł na wolność. A teraz znowu stał się więźniem".

— Nic na to nie poradzisz.
Królowa chciała ją uspokoić, ale nie udało jej się to. Obydwie miały Vermithraxa 

na sumieniu.
Roztrzęsiona Merle obróciła się w stronę Burbridge'a. Nerwowe skurcze na 

policzkach zdradzały, że za chwilę wybuchnie płaczem. Chciała krzyczeć na 
profesora, oskarżyć go, przekląć. Ostatecznie jednak górę wziął rozsądek. Teraz 

w myślach szukała najwłaściwszych słów.
— Dlaczego jest pan wobec mnie tak uprzejmy, podczas gdy więzi pan mojego 

przyjaciela? — spytała, starając się zachować spokój.
— Jest on dla nas cenniejszy niż sfinks.

Merle ponownie spojrzała na sfinksa, który — w połowie drapieżnik, w połowie 
człowiek — szalał rozzłoszczony w klatce. Metalowa klatka kołysała się to w 

jedną, to w drugą stronę, ale silne łańcuchy, na których wisiała, wytrzymywały 

background image

ten nacisk. Merle zwróciła teraz wzrok na Vermithraxa. Obsydianowy ogon zwisał 

mu między metalowymi prętami klatki na dół i poruszał się.
„Musimy go uwolnić", pomyślała.

— Tak. — Tym razem Królowa nie zaoponowała. Ale nie zaproponowała też żadnego 
rozwiązania.

— Weźmie udział w eksperymencie — kontynuował Burbridge — na który od długiego 
czasu czekamy.

220
— Co? Jakie zamiary ma pan wobec nich? — spytała Merle.

— Zanurzymy ich w Kamiennym Świetle.
— Co? — Merle wybałuszyła oczy.

— Długo się zastanawiałem, czy mogę ci to wszystko pokazać. Ale sądzę, że to 
ważne, byś mogła zrozumieć. Byś pojęła, o co nam chodzi. Dlaczego ten świat jest 

lepszy.
Merle potrząsnęła głową. Nic nie zrozumiała. Absolutnie nic. Dlaczego akurat 

ona? Dlaczego akurat ona?
— Co się z nim stanie? — zapytała.

— Gdybym sam wiedział, przeprowadzanie eksperymentu nie byłoby konieczne — 
odpowiedział Bur-bridge. — Eksperymentujemy nie od dziś. Możesz mi wierzyć. 

Pierwsze próby zakończyły się niepowodzeniem.
— Pan spala żyjące istoty, tylko dlatego, by....

— Czyżbyś nic nie czuła? — przerwał jej. — Kamienne Światło nie wydziela ciepła. 
Nikt się w nim nie spali, także twój przyjaciel.

— Dlaczego więc chce pan zanurzyć w nim Vermi-thraxa?
Uśmiechnął się triumfalnie. — By się dowiedzieć, co się stanie! Światło zmienia 

każdą żyjącą istotę. Łączy się z nią, kreując coś nowego. Kamienne serca są 
częścią światła, małymi odłamkami, odbierającymi ciału jego wolę. W ten sposób 

możemy sterować isto-
221

tami zgodnie z naszymi życzeniami. I to okazało się w przypadku niektórych 
krnąbrnych Lilim dość praktyczne.

Czyli nie wszystkie Lilim poddały się dobrowolnie jego rozkazom. Wśród Lilim 
byli przywódcy, byli też potencjalni wrogowie.

Merle i Burbridge stali teraz przy wewnętrznej stronie barierki okrągłej 
platformy. W pobliżu znajdowały się kamienne figury, otaczające platformę.

— Najpierw zaczęliśmy eksperymentować z golemami — ciągnął Burbridge — posągami 
z ciałami wykutymi z kamienia. Spuściliśmy je na łańcuchach i zanurzyli w 

świetle. A kiedy je wyciągnęliśmy, one żyły.
Merle spojrzała na niekończące się rzędy kamiennych postaci. Wszystkie miały 

ludzkie kształty, tak, to na pewno, ale ich proporcje były zachwiane. Zbyt 
masywne ramiona, a głowy gładkie jak kule.

Profesor skrzywił się. Potem powiedział coś w niezrozumiałym dla Merle języku.
Wszystkie kamienne figury zrobiły krok do przodu. Potem znów zastygły w 

bezruchu.
Z uśmiechem na ustach ponownie zwrócił się twarzą do Merle. — Kamień, który da 

się ożywić. To na pewno sukces. W każdym razie duży krok naprzód.
„Czy to groźba? Chyba nie", pomyślała. By napędzić jej strachu, wcale nie musi 

posługiwać się swoją kamienną armią.
222

— A teraz — mówił — zdecydujemy się na kolejną próbę, na zaawansowany 
eksperyment, tak to można nazwać. Teraz twój przyjaciel składa się z kamienia, 

który jest już ożywioną materią. Jak sądzisz, co się stanie, kiedy obsydianowego 
lwa zanurzymy w świetle? Co się z nim stanie? — Oczy Burbridge'a zaiskrzyły 

mocno. Merle dostrzegła w nich ową ciekawość naukowca, o której sam wcześniej 
mówił. Płonące ogniki, którym towarzyszyło zimne wyrachowanie. Między nim a 

Kamiennym Światłem zachodziło jakieś zdumiewające podobieństwo. I Merle po raz 
pierwszy zastanawiała się, czy przypadkiem nie rozmawia z Burbridge'em, tylko z 

jakąś silą wyższą, która zupełnie zawładnęła naukowcem.
„Serce, które poszukuje swojego ciała", tak powiedział. Tak jak jego własne? Czy 

przypadkiem sposób, w jaki światło organizuje i zarządza całymi społecznościami 
i narodami, nie polega na tym, że na samym początku wszczepia nowe serce w 

organizm ich przywódcy?
— Musimy stąd uciekać — powiedziała Królowa Laguny.

— Naprawdę?

background image

— Coś przeczuwam!

Do platformy od strony pomostów zbliżyły się dwie postacie.
Jedna z nich przypominała człowieka, choć poruszała się na czterech kończynach. 

Tylko tors i twarz były
223

odwrócone do góry. Na głowę, oczy i usta wciskały się ciernie ze stali.
Druga postać to była dziewczyna z długimi jasnymi włosami.

To nieprawdopodobne! Absolutnie nieprawdopodobne! A jednak... —Junipa!
Merle pozostawiła Burbridge'a tam gdzie stał, a sama co tchu wybiegła jej 

naprzeciw.
Dziwaczny stwór zrobił krok do tyłu, ustępując miejsca padającym sobie w objęcia 

dziewczynom. Merle bąknęła coś niezrozumiałego. Nie mogła powstrzymać się od 
łez.

Kiedy ochłonęły, Junipa uśmiechnęła się. Jej lustrzane oczy promieniowały 
jasnością Kamiennego Światła. Spojrzawszy w nie na chwilę, Merle przestraszyła 

się. Jednak szybko zrozumiała, że odłamki szkła jedynie odbijały iskrzące się 
światło, otaczające je zewsząd.

— Skąd się tu wzięłaś? — zapytała, z niedowierzaniem potrząsając głową, 
uśmiechając się i płacząc na przemian.

Junipa odetchnęła głęboko. Jakby musiała zebrać siły, by wydobyć z siebie głos. 
Trzymała Merle za ręce. Jej palce jeszcze mocniej zacisnęły się wokół dłoni 

przyjaciółki, powiernicy z pierwszych dni ich wspólnego pobytu w warsztacie 
Arcimbolda. Jakby już nigdy nie chciała wypuścić tych dłoni.

224
— To oni... — zamilkła nagle i zaczęła od nowa. — Uprowadził mnie Talamar. — 

Wskazując na groteskową postać stojącą za nią, dodała przygnębiona: — On też 
zabił Arcimbolda!

— Musimy natychmiast uciekać — powiedziała Królowa Laguny. — Natychmiast!
Merle gapiła się na Talamara, na jego wiszące ciernie, które zmieniły jego twarz 

w jedną wielką bliznę. — Ar-cimboldo? — bezwiednie wyszeptała imię mistrza.
Junipa skinęła głową.

Merle chciała coś powiedzieć, cokolwiek, kiedy zza jej pleców rozległ się krzyk. 
Krzyk rozpaczy Krzyk nienawiści.

— Musimy stąd uciekać! — nalegała wciąż Królowa. Merle rozejrzała się wokół, 
obejmując wzrokiem

tych kilka metrów dzielących ją od Burbridge'a i brzegu okrągłej platformy.
Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Profesor wciąż stał na swoim miejscu, 

odwrócony do niej tyłem, a twarzą zwrócony do środka koła. Strażnicy dalej stali 
nieruchomo. Sfinks miotał się po klatce, a Vermithrax patrzył w bezruchu gdzieś 

w dal. Nie widział ani Merle, ani Junipy, ani Lorda Światło.
Spojrzał teraz na wąski pomost, przechodzący przez okrągłą platformę. Na sam 

jego środek.
Na ten pomost, obok którego jeszcze przed chwilą dyndał trup najwyższego kapłana 

Horusa.
225

Końcówka pętli wisiała teraz nad otchłanią. Była pusta, mocno poszarpana, jakby 
odgryziona.

Seth stał na pomoście — żywy!
Wzniósł ręce do góry i zaczął krzyczeć.

— Iskander! — ryczał w skąpaną światłem otchłań.
Klatka sfinksa eksplodowała. Tak jakby jej metalowe kraty były ze szkła.

Zaraz potem Iskander znalazł się tuż nad Merle.
Przebudzenie wojowników

Wydarzenia rozgrywały się dla Merle zbyt szybko. Dopiero później udało się jej 
pojąć sens wypadków: ruch z tyłu, unosząca się gdzieś zjawa, a wszystko na tle 

hałasu, krzyków i trzepotania
potężnych skrzydeł.

Sfinks wystrzelił z kłębiących się stalą i metalowymi odłamkami obłoków, w które 
w oka mgnieniu zamieniło się jego więzienie. Leciał w dół szybciej niż spadające 

szczątki klatki i błyskawicznie znalazł się na platformie.
Seth czekał na niego, zwinnie wskoczył mu na grzbiet i wykrzyczał po egipsku 

serię rozkazów. Sfinks natychmiast zerwał się z pomostu i skierował na okrągłą 
platformę, ścinając po drodze głowy trzech golemów-straż-ników. Profesor 

Burbridge rzucił się na ziemię. Po obu jego stronach wyrastali jak grzyby po 

background image

deszczu kolejni kamienni wojownicy, chroniący teraz swojego mistrza.

Niesiony własnym rozpędem Iskander musiał wyhamować i zatoczyć łuk, by ponowić 
atak na Lorda Światło.

Gdy klatka rozpadła się na kawałki, Merle instynktownie rzuciła się na Junipę i 
razem upadły na zie-

227
mię. Przerażone czekały, kiedy Talamar je rozdzieli. Ale potwór przeleciał nad 

nimi, kierując się w stronę Burbridge'a i golemów-wojowników, by własną piersią 
osłonić Lorda Światło.

Merle i Junipa nieoczekiwanie straciły swoich „opiekunów".
Ale niewiele na tym zyskały. Wszystko, co w tej chwili mogły zrobić, to dalej 

leżeć plackiem na ziemi.
— Za późno — szepnęła w jej myślach Królowa Laguny. Ale Merle nie wiedziała, o 

co jej chodzi.
Podniosła głowę, upewniła się, że Junipie nic się nie stało i spojrzała na 

Burbridge'a. Dziewczynki leżały jakieś dziesięć metrów od miejsca, w którym 
pomost łączył się z okrągłą platformą. Dziesięć metrów od miejsca, w którym 

Burbridge schował się za plecami pułku golemów-wojowników, podczas gdy sfinks z 
dosiadającym go jeźdźcem —

Trupem! Seth byl wcześniej trupem!
— szykował się do ponownego ataku. Kolejni dwaj kamienni wojownicy rozpadli się 

pod szponami Iskan-dera na kawałki. Tymczasem Seth wciąż wykrzykiwał egipskie 
rozkazy, trzymając się w połowie ludzkiego, w połowie lwiego torsu Iskandera. 

Zachowywał przy tym rozeznanie w sytuacji, jaka rozgrywała się wśród 
świetlistych mgieł pod kopułą.

Merle nie mogła pojąć, w jaki sposób Seth przeżył. I możliwe, że w tej chwili ta 
niewiedza okazała się dla niej zbawienna. Jako najwyższy kapłan Horusa, jeden

228
z najznakomitszych magików w imperium, musiał znać techniki powrotu do życia. 

Możliwe, że od początku pracował nad planem mającym uśpić czujność Burbridge'a, 
by w najmniej oczekiwanym momencie przejść do ataku.

A niespodziewany atak, bez dwóch zdań, był jego specjalnością.
Kolejne golemy pękały na kawałki, dostarczając niezbitych dowodów na to, że 

wszystko, czego oczekiwał od nich Lord Światło, było czystą mrzonką. Możliwe, że 
zapewniały ochronę przed ludźmi, czy nawet przed Lilim. Nie mogły jednak 

sprostać rozzłoszczonemu sfinksowi, o którego sile i okrucieństwie krążyły 
legendy.

Iskander, co Merle natychmiast zauważyła, nie był zwykłym sfinksem. Był 
roślejszy, silniejszy i miał skrzydła. Jego długie brązowe, rozwichrzone kosmyki 

spływały z karku i przykrywały czaszkę niczym czuł-ki roślin wodnych. Szpony 
miał nie tylko na lwich łapach, ale także na obydwu ludzkich rękach. Były długie 

i ostre, zdolne rozerwać kamień. Merle nie chciała nawet myśleć, co by się 
stało, gdyby w te szpony dostało się miękkie mięso, mięśnie, skóra czy kości.

Wzrokiem szukała drugiej klatki, w której przebywał Vermithrax. Obsydianowy lew 
nie siedział już osowiały; łapami próbował rozpaczliwie wygiąć kraty. Daremnie. 

Klatka Iskandera rozsypała się w drobny mak nie dzięki sile mięśni, ale na 
skutek magii Setha. A ta na

229
więzienie Vermithraxa już nie działała. Stalowe pudło kołysało się i chwiało, 

gdyż rozwścieczony Vermithrax chodził tam i z powrotem, nieustannie rzucał się 
na kraty i ryczał coś w kierunku Merle, czego ona w hałasie toczącej się walki 

nie była w stanie zrozumieć.
Dlaczego żadne Lilim nie przychodzą Burbridge'owi na pomoc? Czyż nie zaufał sile 

golemów-wojowni-ków? Z drugiej strony nie musiał wiedzieć, do czego zdolny był 
potężny sfinks.

Tylko jeden Liłim był gotów poświęcić za niego życie.
Talamar zdecydował się na rozpaczliwy manewr. Gdy Iskander po raz kolejny 

zaatakował kamienną gwardię Burbridge'a, odbił się od barierki i rzuci! na 
sfinksa. Iskander zderzył się z nim, na chwilę stracił orientację, upadł na 

przeciwległą barierkę i zgubił swojego jeźdźca. Seth z hukiem upadł na pomost.
Talamar z podkurczonymi kończynami wisiał na torsie Iskandera, który uniósł go 

ze sobą do góry. Chu-derlawe ciało przykleilo się do niego, zasłaniając mu 
widoczność. Iskander był rozwścieczony. Chwycił dziwacznego Lilim, rozszarpał go 

i cisnął w otchłań. Szczątki Talamara spadały w czerwonych obłokach w dół i 

background image

zniknęły w żarze Kamiennego Światła.

Iskander krzyknął przeraźliwie, a nie przerywając lotu, oblizał sobie krwawiące 
szpony, nie reagując na rozkazy swojego mistrza. Seth podciągnął się na barierce 

niezranioną ręką. Złota siatka, zdobiąca jego
czaszkę, była skropiona czerwonymi punktami. Nieprzerwanie wydawał Iskanderowi 

rozkazy, ale sfinks wcale go nie słuchał.
Skrzydlaty stwór zawył triumfalnie, przeleciał nad głową Setha i zatoczył łuk. 

Teraz dostrzegł Vermi-thraxa. Rozpoznał w nim godnego siebie przeciwnika. Z 
dziką złością rzucił się na klatkę obsydianowego lwa, uchwycił metalowych krat i 

potrząsnął nimi. Iskander nie był zwykłym sfinksem. Było w nim coś sztucznego, 
wyhodowanego w eksperymentalnym laboratorium faraona i jego kapłanów, był 

mieszańcem kilku bestii. I Merle wcale by się nie zdziwiła, gdyby nosił w sobie 
dziedzictwo Lilim.

Sfinks niestrudzenie potrząsał metalowymi kratami klatki, podczas gdy Vermithrax 
próbował dosięgnąć go od wewnątrz. Nawet lekko go zranił. Ale ból spotęgował 

jedynie złość sfinksa. Klatka zatańczyła w powietrzu; zawieszona na łańcuchach 
kołysała się to w jedną, to w drugą stronę, kręcąc się dodatkowo dookoła własnej 

osi. Zgrzyt metalu docierał aż do okrągłej platformy, unoszącej się nad 
Kamiennym Światłem.

Merle i Junipa objęły się. Nic nie mogły zrobić. Królowa Laguny szalała w 
myślach Merle, obawiając się o życie Vermithraxa.

Ranny Seth opierał się o barierkę, przenosząc wzrok z Iskandera na Burbridge'a. 
Profesor wyjrzał na chwilę zza muru pozostałych przy życiu golemów-wojowni-ków, 

ale tylko po to, by ocenić sytuację i zaraz po-
231

tem skryć się znowu. Jednocześnie wysłał dwóch posłańców do Setha. Kamienni 
giganci ruszyli szybkim, dudniącym krokiem. Najwyższy kapłan Horusa chciał 

rzucić na nich zaklęcie, ale ledwo otworzył usta, wypłynęła z nich krew — 
czerwona piana kapiąca mu po brodzie i spływająca po piersiach.

— Iskander! — krzyknął głosem przeszywającym wszechobecną jasność. W tym 
momencie dopadły go golemy. Już miały go pochwycić, ale Seth nagle zniknął, a 

spod ziemi wyrósł między wojownikami potężny sokół, który zatoczył nad 
Burbridge'em koło, po czym wzbił się do góry i zniknął bez śladu w świetlnych 

oparach pod kopułą.
Kiedy rozległ się metaliczny szczęk i zgrzyt, Merle i Junipa zerwały się na 

równe nogi i spojrzały na klat-kę.
Vermithrax dosięgnął Iskandera łapą i zadał mu precyzyjny cios w twarz, 

zdzierając z głowy spory kawałek skóry, tak lekko, jak zdziera się tapetę ze 
ściany. Iskander wrzasnął z bólu, a jego ruchy stały się jeszcze bardziej 

drapieżne.
Znów rozległ się metaliczny szczęk, a potem głuchy huk.

Merle krzyknęła. Poczuła dłonie Junipy, która z całej siły chwyciła przyjaciółkę 
za ramiona.

Łańcuch zerwał się w ułamku sekundy i klatka zawisła teraz w powietrzu. Jak 
kokon utrzymywany tylko przez pajęczą sieć.

232
Zaraz potem runęła w dół.

Rozległ się ryk obsydianowego lwa i sfinksa. Iskan-der odskoczył od klatki, 
zanim ta pociągnęłaby go w dół. Jego skrzydła przecinały powietrze, które teraz 

wirowało w świetlistych oparach pod kopułą. Sfinks zachwiał się, ale po chwili 
odzyskał równowagę i popatrzył na dół.

Merle pobiegła do następnej barierki i popatrzyła w otchłań.
— Och, nie — szepnęła Królowa.

Spadająca klatka przekoziołkowała w powietrzu jak klocek w ręku małego dziecka. 
Z tej odległości trudno było rozpoznać znajdującego się w niej Vermithraxa — 

czarna, stale zmniejszająca się postać, lecąca w objęcia źródła jasności. Potem, 
w skąpanych żarem oparach, unoszących się nad skalnymi pofałdowaniami, klatka 

rozpłynęła się; najpierw zniknął łańcuch, który jak żelazny ogon razem z nią 
runął w otchłań.

Merle nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.
Milczała także Królowa.

Kiedy dziewczynka wreszcie odwróciła się roztrzęsiona, obok niej stała Junipa. Z 
lustrzanymi oczyma, w których odbijał się żar Kamiennego Światła i jej własna 

inteligencja. To wrażenie zaczęło rozmywać się dopiero wtedy, kiedy schyliła 

background image

się, a odbicie zniknęło z odłamków szkła.

W źrenicach przyjaciółki Merle zobaczyła teraz siebie. Z zapłakanymi oczyma i 
błyszczącymi policzkami.

233
Była Junipie niezmiernie wdzięczna, kiedy ta przytuliła ją do siebie, mamrocząc 

słowa pocieszenia tonem, który ją uspokajał i dodawał otuchy.
Nagle rozległ się dudniący huk. Dziewczyny aż podskoczyły do góry.

Los, ku jakiemu zmierzał obsydianowy lew, nie powstrzymał impetu Iskandera. 
Ruszył w dół, na pomost, choć tym razem nie strącił golemom-wojownikom głów, 

lecz wylądował pośród nich. Uderzenia, które powaliłyby potężne drzewa, 
dosięgały kamiennych strażników ze wszystkich stron. Sierść sfinksa zaczęła się 

robić ciemnoczerwona. Nie zrażało go to wcale. Dalej siał spustoszenie wśród 
przeciwników. Każdy cios, jaki otrzymał, oddawał natychmiast, roztrzaskując 

jednego golema za drugim. Dookoła w powietrzu wirowały odłamki kamieni; niektóre 
z nich trafiły Merle i Junipę. Dziewczynki nie miały większego wyboru, mogły być 

jedynie biernymi świadkami dalszych wydarzeń.
Z różnych stron nadciągały teraz kolejne Lilim, skrzydlate potwory, podobne do 

tych, które Merle widziała między potężnymi posągami, stojącymi u wrót Osi 
Świata. Ale znajdowały się one jeszcze w znacznej odległości — niewielkie 

punkciki wysoko nad ich głowami.
Burbridge przeskakiwał z miejsca na miejsce między roztrzaskanymi kamiennymi 

wojownikami, pochylony, zataczający się, przerażony, czy zdoła ocalić własną 
skórę.

234
Jeśli tkwiło w nim Kamienne Światło, to w tym momencie musiało go opuścić. Albo 

też czekało na to, by dowiedzieć się, co przeżywa człowiek, kiedy umiera. 
Poszukiwanie nowych doświadczeń? Wiedza, która pozwoliłaby mu wcielić się w 

kolejnego człowieka, w nowy organizm lub też zostać przez człowieka wszczepionym 
pod postacią nowego serca, nowego centrum zarządzającego całą strukturą.

Iskandera powoli zaczęły opuszczać siły. Ale udało mu się jeszcze rozprawić z 
ostatnim golemem. Burbrid-ge stał sam wśród sterty kamiennego gruzu, którego 

niektóre części przypominały ludzkie szczątki. Reszta składała się z kamiennych 
odłamków i piasku.

Iskander przygotowywał się właśnie do zadania śmiertelnego ciosu, gdy nagle coś 
wyskoczyło zza jego pleców jak promieniująca jasnością kometa, tylko większa i 

kształtem zbliżona do lwa. Rozległ się donośny ryk, zagłuszający wściekły pomruk 
Iskandera, i odbijający się echem od skalnych ścian.

Sfinks odwrócił się. Jego ruchy były powolniejsze, osłabione długotrwałą walką. 
Rozpoznał Vermithra-xa. Widział światło, w którym wykąpał się obsydia-nowy lew, 

a raczej które przeniknęło go tak bardzo, jakby sam stał się światłem, światłem 
z kamienia, ani nie gorącym, ani nie zimnym, tylko innym, obcym, budzącym lęk.

Vermithrax rzucił się na Iskandera, chwycił go za czaszkę, ściągnął z pomostu, 
pchnął w otchłań, a w po-

235
wietrzu wymierzył cios, przetrącając mu przy tym kark.

Skrzydła Iskandera zatrzepotały po raz ostatni, jeszcze przez chwilę utrzymały 
go w powietrzu, i już miał spaść w dół, ale w tym momencie nadleciały Lilim. 

Przechwyciły w powietrzu zwłoki sfinksa i szybko z nimi odleciały.
Burbridge zaczął się śmiać.

Jego głośny śmiech rozlegał się dookoła.
Vermithrax zignorował go. Rozpędził się i wylądował obok Merle i Junipy na 

pomoście. Pod obsydiano-wymi łapami zaszczekały kraty pomostu.
— Chodźcie! — zawołał. — Wskakujcie!

Jego sierść nie była już czarna. On sam płonął, jakby do lwiej formy wlano 
gorącą lawę. Jego skrzydła powiększyły się, czaszka stała się cięższa, zęby i 

szpony dłuższe, on sam potężniejszy. Merle poczuła ulgę, ale też nutę 
niepewności. Czy kontakt ze światłem spowodował tylko zmiany w jego wyglądzie, 

czy także inne, które nie dały się stwierdzić wzrokiem, przynajmniej nie w tej 
chwili, możliwe, że później, gdy nikt się już ich nie będzie spodziewał. 

Przypomniała sobie iskrzące źrenice profesora i nieprawdopodobnie jasny błysk w 
spojrzeniu Vermithraxa — dwa jaśniejące jak gwiazdy punkciki, które opromieniały 

jego oblicze.
Ale była szczęśliwa, bardzo szczęśliwa. Objęła głowę lwa i głaskała jego 

nozdrza. Dopiero potem razem z Ju-nipą wskoczyła na lwi grzbiet, chwytając się 

background image

go mocno.

236
— To dalej ten sam lew — powiedziała Królowa w jej głowie. I Merle uwierzyła 

jej: — Dalej ten sam.
Vermithrax wystartował i pomknął nad pułkiem Li-lim, które otaczały martwego 

sfinksa. Odstąpiły teraz od zwłok Iskandera; niewiele z niego pozostało. Na dole 
Burbridge wykrzykiwał jakieś rozkazy. Jeden z Li-lim popędził do niego, zniżył 

się, a mistrz usiadł mu na grzbiecie. Był podobny do węża, poskręcany jak 
korkociąg, miał masywne skrzydła jak chrząszcz, trzy po każdej stronie, i 

czaszkę, która wyglądała jak legumina przekładana jabłkami.
Lilim poderwał się do lotu i ruszył za Vermithraxem. Burbridge coś do niego 

wykrzyknął. Jego glos był tak przeraźliwy, że nawet sam Lilim nie zrozumiał, o 
co mistrzowi chodzi. Pędzili więc za promieniującym jasnością lwem, pierwszą 

istotą z kamienia, która zanurzyła się w żarze Kamiennego Światła.
— Oni się boją — powiedziała Królowa Laguny. — Boją się Lorda Światło, ale taki 

sam strach odczuwają przed Vermithraxem i tym, kim teraz jest.
„Kim on teraz jest?", zastanawiała się Merle.

— Nie wiem — odpowiedziała Królowa. — Myślałam, że wiele wiem, ale teraz tylko 
to wiem, że nic nie wiem.

Junipa siedziała za Merle, obejmując przyjaciółkę rękami. Trzymała się jej 
niemal rozpaczliwie i równie rozpaczliwie próbowała nie patrzeć w otchłań. Była 

szczupła, wręcz chuda, co teraz okazało się zaletą. Ver-
237

mithrax wciąż wzbijał się do góry. Merle musiała trzymać się mocno jego 
promieniującej jasnością grzywy.

Lew rozwijał teraz większą szybkość niż wcześniej. Jakby Kamienne Światło 
podwoiło jego siłę. Ale w międzyczasie jego przewaga nad Lilim stopniała, gdyż 

musiał najpierw zatoczyć pod kopułą łuk, zanim odkrył wyjście prowadzące na 
zewnątrz, coś w rodzaju bramy strzeżonej przez dwa oskrzydlone Lilim. Kiedy 

strażnicy zobaczyli, że nadciąga w ich kierunku, cofnęli się przerażeni.
Vermithrax wyprowadził Merle i Junipę ze świetlnych oparów, unoszących się pod 

kopułą, wyłonił się z jasnej mgły i wpadł w czerwonawą poświatę, panującą 
wiecznie na tym obszarze piekła. Po wypełnionym nieprawdopodobną jasnością 

wnętrzu kopuły przydymione światło kamiennej świątyni wydało się Merle ponure i 
tajemnicze. Minęło sporo czasu, zanim jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku.

Vermithrax zwracał uwagę Lilim, które gromadziły się na placach i w uliczkach; 
podświetlony ogon na skalnym firmamencie miasta, zjawisko, którego jeszcze nigdy 

nie oglądano nawet w piekle.
Merle odwróciła się i niecałe sto metrów za nimi zobaczyła ścigające ich Lilim, 

które zostawiały za sobą smugi światła rozmywające się potem w błyszczącym 
kurzu.

Lord Światło siedział na grzbiecie lecącego na przedzie Lilim; poły jego surduta 
trzepotały na wietrze.

238
Twarz miał skrzywioną, a włosy rozwiane. Sfinks musiał go ranić, bo na skórze 

miał ślady krwi, a w ubraniu dziury.
— Chce dopaść Vermithraxa — powiedziała Królowa. — Zrobi wszystko, by go dopaść.

Ale Junipa, jakby słysząc słowa w głowie Merle, zaprzeczyła: — On chce ciebie, 
Merle. On ściga ciebie. — Po chwili dodała jeszcze: — I mnie. Chce moich oczu.

— Twoich oczu? — wykrzyknęła Merle. W dole, pod nimi, przesuwały się wieże, 
dachy i kopuły Osi Świata, a mknący Vermithrax zbliżał się do otworu w skalnej 

ścianie.
— Tak, Merle, Lord Światło rozkazał Arcimboldowi wprawić mi oczy.

— Ale po co?
— Przypominasz sobie, jak odzyskiwałam wzrok? Najpierw widziałam zarysy i 

kształty, potem twarze i otoczenie. A pamiętasz, jak potem nauczyłam się widzieć 
w ciemnościach? Teraz widzę zawsze, obojętnie kiedy i gdzie, czy tego chcę, czy 

nie chcę.
Merle skinęła głową. Dobrze pamiętała wszystkie te szczegóły.

— To jeszcze nie koniec — powiedziała Junipa. Jej głos brzmiał smutno. — 
Potrafię wejrzeć jeszcze głębiej. W istotę rzeczy. A nawet jeszcze głębiej.

Merle obejrzała się za siebie. Vermithraxowi udało się zwiększyć dystans 
dzielący go od Lilim. Jednocześnie liczba ścigających zwiększyła się.

239

background image

— Nawet jeszcze głębiej? — powtórzyła z niedowierzaniem.

— W inne światy — wyjaśniła Junipa. — Serafin opowiedział mi, że w wodach 
kanałów widzieliście odbicie innych światów. Ja widzę to bez kanałów i wody. 

Dlatego Lord Światło mnie potrzebuje. Bym wzrokiem penetrowała dla niego inne 
światy... „Światy, które wymagałyby wszczepienia nowego serca", tak właśnie 

powiedział.
Merle zamarła. Przypomniała sobie o Zimie i zaczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, 

ponieważ przez cały czas starała się o nim nie myśleć. Uciekł, tak uparcie 
twierdził profesor. W głębi serca życzyła mu jak najlepiej. Na własną rękę 

przemierzał przestrzenie w piekle i na pewno nieźle sobie radził.
— Dokąd lecimy? — ryknęła Vermithraxowi do ucha. Przed nimi rozpościerał się 

prześwit—gardziel w skalnym masywie piekła.
— Najpierw musimy wyrwać się z miasta! — krzyknął lew. — A potem zobaczymy, 

dokąd zażyczy sobie nasz przywódca.
Nie zrozumiała. — Nasz przywódca?

Kiedy skinął głową, jego grzywa zafalowała na wietrze. — Popatrz uważnie!
Merle spojrzała przed siebie. Prześwit tonął w mroku, więc trudno było cokolwiek 

zobaczyć. W górze krążyło kilka Lilim, ale większość z nich, widząc 
nadlatującego lwa, schodziła im z drogi.

240
Dopiero potem Merle zorientowała się, o co chodziło lwu: o malutki, czarny 

punkt, który przesuwał się na horyzoncie w znacznej odległości. Rozpoznała go, 
zanim zniknął za pierwszym zakrętem za prześwitem. Wyglądał jak ptak, jak sokół!

— Miejmy nadzieję, że Seth wie, że się stąd wydostaliśmy! — krzyknął Vermithrax.
— Całkiem możliwe — odpowiedziała Królowa. — Możliwe, że nam się uda.

Ściany skalnego prześwitu przytłaczały coraz bardziej swoją wielkością. 
Vermithrax pędził między nimi z niesamowitą prędkością. Platformy skalne, gzymsy 

i stalagmity w oczach Merle zlały się w jedną wielką brązowoczerwoną mgłę.
Prawie dotarli już do ostatniego zakrętu, kiedy skalne ściany zatrzęsły się. 

Potężne drgania spowodowały pękanie ścian, a to z kolei wywołało lawiny, które 
wśród tumanów kurzu toczyły w dół grad kamieni. Drgania pojawiały się z 

naprzeciwka, jakby cała struktura ścian zaczęła falować, a masywne skalne 
grzbiety z hukiem i trzaskiem staczać się w ich kierunku. Uderzenia stały się 

potężniejsze i coraz większe bloki skalne z tak wielką siłą odrywały się od 
ścian, że dolatywały aż do samego prześwitu. Vermithrax niejednokrotnie musiał 

wymijać spadające odłamki, ale także on nie mógł zapobiec temu, że od czasu do 
czasu trafiały w nich małe kamyki.

Wreszcie zobaczyli krańce prześwitu. Sprawdziły się ich najgorsze 
przypuszczenia.

241
Bram miasta nie dało się sforsować.

Ożyli Wieczni Walczący. Dzięki światłu, podobnie jak wszystko inne.
Obydwa gigantyczne posągi wszczęły przerwaną walkę, lekko pochylone i 

zjednoczone w zapaśniczym uścisku. Jak dwójka dzieci walcząca o jedną zabawkę. 
Ich rywalizacja była tak zacięta, stosunek sił tak wyrównany, że podczas zmagań 

często powracali na te same pozycje. Wciąż też ocierali się o skalne ściany, 
wywołując dalsze wstrząsy. Merle zobaczyła, że jeden z Lilim został trafiony 

skalnym odłamkiem i runął w dół. Inne Lilim roztrzaskiwały się o ściany. 
Niektórym udawało się uratować.

Najgorszy los spotkał pielgrzymów i piechurów, którzy szli dołem, między stopami 
kamiennych gigantów. Wiele ogarniętych paniką Lilim, którym udało się jeszcze 

wedrzeć do środka, potykało się o siebie, upadało, wstawało i biegło dalej. 
Część z nich wydawała z siebie prawie ludzkie krzyki, inni przeraźliwe gwizdy i 

skrzeczące jęki albo też dźwięki, których nie sposób do niczego porównać.
Nawet jeśli walczący kamienni giganci nie zajmowali całego wąwozu, to każdy, kto 

chciałby go sforsować, narażał się na niebezpieczeństwo, że zostanie zmielony na 
drobny mak. Przelot przez przesmyk groził teraz śmiercią.

— Spróbuję! — krzyknął Vermithrax. Merle obejrzała się za siebie i skinęła głową 
do Ju-nipy. Lilim wciąż deptały im po piętach. Kiedy Vermi-

242
thrax zwolnił ze względu na stojących u wrót miasta zapaśników, ścigający 

zbliżyli się do nich. Lord Światło w dalszym ciągu był na czele pościgu. Merle 
zastanawiała się, jak z tak znacznej odległości udało mu się obudzić Wiecznych 

Walczących. Jeszcze przed chwilą, kiedy wydawało się, że sfinks zabije Lorda, 

background image

sądziła, że Kamienne Światło ostatecznie opuściło ciało Burbridge'a. Teraz 

jednak musiało powrócić i znów się w nim zagnieździć. Nie ulegało wątpliwości, 
że to właśnie Kamienne Światło, posiadające władzę nad kamieniem i skałą, 

wskrzesiło Wiecznych Walczących. Nagle Merle przyszło do głowy, że być może całe 
to miejsce, ba, całe piekło jest nim nasycone. I zastanowiła się, czy uznanie 

egipskiego imperium największym zagrożeniem dla świata nie było błędem. Możliwe, 
że się pomylili. Możliwe, że to nie faraon ani Lord Światło, ale samo piekło 

przedstawiało największe zagrożenie dla nich wszystkich. Możliwe, że w jakimś 
zupełnie innym wymiarze toczyła się równolegle druga wojna. Kamienne Światło 

dążyło do czegoś więcej. Najpierw do zawładnięcia piekłem, potem światem 
nadziemnym, a w końcu, z pomocą Junipy, wszystkimi pozostałymi światami, 

istniejącymi gdzieś za murami ze snu i fantazji.
Vermithrax raptownie złożył skrzydła i poszybował w dół. Nad ich głowami 

przeleciało coś gigantycznego, roztrzaskując się z potężnym hukiem o skalną 
ścianę — to łokieć jednego z Walczących, wielki jak kościelna wieża.

243
Junipa mocno chwyciła Merle w talii, że ta ledwo złapała oddech. Kamienne 

odłamki niczym gradowe kule spadały im na głowy. Vermithrax robił wszystko, by 
nie zostały trafione żadnym większym odłamkiem. Dokonywał w powietrzu cudów, by 

wyminąć cielska Walczących. W jednej chwili wszystko inne stało się im obojętne. 
Zostały wciągnięte w wir walki dwóch tytanów i nie widziały nic poza kamiennymi 

ścianami, które nieustannie przesuwały się, trzeszczały w posadach, pękały, a w 
końcu ocierały się o siebie, to zbliżając, to oddalając.

Tak nagle jak Wieczni Walczący wyłonili się przed ich oczami, tak samo szybko 
pozostali za nimi w tyle. Vermithrax wyciągnął dziewczynki z opresji, zażegnał 

grożące im niebezpieczeństwo i przelatywał teraz obok brzegów skalnej cieśniny 
na bezkresną wyżynę, wysoko nad głowami rozproszonych hord Lilim, które 

opuszczały pole walki gigantów i szukały ratunku w ucieczce.
— Udało się? — spytała Junipa, przykładając usta do ucha Merle. Jej słowom, 

ledwo słyszalnym, brakowało energii i entuzjazmu.
— Przynajmniej opuściliśmy miasto.

Czy był to wystarczający powód do radości? Tego Merle nie była pewna i była na 
siebie zła, że nie potrafiła dodać Junipie otuchy.

Zanim eskadra Lorda Światło dotarła na miejsce walki Wiecznie Walczących, ci już 
zastygli w bezruchu,

244
zespoleni w zapaśniczym uścisku. Fruwające Lilim, przede wszystkim ten, którego 

dosiadał Burbridge, wcisnęły się między szczeliny gigantycznych ciał. Pod nogami 
Walczących zostały zmiażdżone setki Lilim, a mimo to tłumy uciekinierów wciąż 

rozbiegały się na wszystkie strony. Merle widziała, jak w dole kilka Lilim o 
różnych kształtach ciała zatrzymało się i zawzięcie gestykulowało, wskazując na 

czerwonawe niebo, na Lorda Światło i jego świtę. Teraz Vermithrax rozwinął tak 
wielką prędkość, że Merle musiała przymknąć oczy.

Sokół szybciej od Vermithraxa przemknął przez kamienne lawiny w skalnym 
prześwicie i przez ciała Walczących. Teraz jednak lew odrobił część dystansu, 

zachowując ptaka w zasięgu wzroku. To była ich jedyna szansa. Inaczej, na własną 
rękę nigdy nie uda im się znaleźć wyjścia. Nikt nie zapamiętał drogi, którą 

przebyli w uchu herolda. Dlatego nie wiedzieli, gdzie znajduje się wyjście ani 
ile czasu potrzebują, by do niego dotrzeć.

Seth musiał znać inny sposób na opuszczenie piekła.
Merle cisnęły się na usta setki pytań, które chciała zadać Junipie. Ale obydwie 

były całkiem wyczerpane. I musiały powściągnąć swoją ciekawość.
Bezkresne pustkowie wydało im się teraz jeszcze bardziej monotonne niż podczas 

lotu w uchu herolda. Niemal wszędzie spotykali spadziste skały i szczeliny, 
pęknięcia w skalistym podłożu, szpiczaste kamienne

245
kominy i dawno już zastygłe masy lawy, jakby wciąż powracali w te same miejsca, 

poruszając się w zaczarowanym kręgu. Jedynie niewielkie różnice w rzeźbie terenu 
utwierdzały Merle w przekonaniu, że jednak lecą do przodu, i że Seth nie kłamał.

Kiedy dziewczynka już dawno straciła poczucie czasu, a zmęczenie tak bardzo 
dawało się jej we znaki, że nie była w stanie siedzieć prosto, na błyszczącym 

czerwonym horyzoncie pojawiło się coś nowego. Najpierw sądziła, że to może trąba 
powietrzna albo nadciągający huragan. Później zorientowała się, że wi-dziany 

przez nią kształt jest dość masywny i nieruchomy.

background image

Kolumna. Mająca kilka kilometrów wysokości, łącząca podłoże piekła z jego 

sklepieniem.
Z bliska widać było otwory, nierównomiernie rozłożone, ale wszystkie o tej samej 

wielkości. Okna.
— To nie jest kolumna — powiedziała ze zdziwieniem Merle. — To jest wieża!

— Sokół kieruje się dokładnie na nią — stwierdził Vermithrax.
— Czy to jest właśnie wyjście z piekła? — spytała Junipa słabym głosem.

Merle wzruszyła ramionami. — Przynajmniej tak sądzi Seth. A on doprowadził nas 
tutaj.

— Tak — powiedziała Królowa. — Ale nie sam. Merle nie musiała się odwracać, by 
się upewnić, że

Królowa się nie myli. Zastępy Lilim wciąż za nimi podążały.
246

— To może być jeszcze niezwykle interesujące — powiedziała Merle.
Przewaga, jaką mieli nad Lilim, wynosiła niecałe pięćdziesiąt metrów.

Pozwalała jej dojrzeć uśmiech na twarzy Burbrid-ge'a.
Dryfujące zwłoki

ŻÓŁWI PANCERZ KOŁYSAŁ SIĘ NA FA-lach niczym jesienny liść, targany podmuchami 
wiatru. Serafin czuł, jak od dobrych kilku godzin kurczy mu się żołądek, jakby 

spadał w otchłań, nieznaną, niekończącą się otchłań. Coś kazało mu czekać na 
nieuchronne zderzenie z podłożem, na coś, co przerwie tę monotonię.

Chłopak spoglądał na falujące morze. Kiedy zamykał oczy, też miał przed sobą ten 
obraz: zachmurzone niebo, a pod nim szara pustynia morskich fal, wzburzona, ale 

nie rozszalała, chłodna, ale nie lodowata, jakby samo morze nie wiedziało, czego 
tak naprawdę chce. Nigdzie nie było widać lądu. Ich położenie wcale się nie 

poprawiło, odkąd syreny, ciągnące ich do tej pory, zniknęły. W okamgnieniu 
skryły się w odmętach fal. Z oczu Unke Serafin wyczytał, jak bardzo jest 

bezradna.
Unke siedziała między Dariem a Tizianem, na przedzie żółwiego pancerza, 

przyciskając do siebie plecak z lustrzaną maską Arcimbolda. Serafin współczuł 
jej bardzo, ale mimo wszystko wolałby, gdyby choć na chwilę zapomniała o swoim 

przygnębieniu i zastanowiła się nad najbliższą przyszłością.
248

A ta nie wyglądała dobrze. Wręcz przeciwnie.
Aristide przestał wreszcie bełkotać — zawsze to było coś. Serafin obawiał się 

nawet, że Dario lub Tiziano wyrzucą go za burtę. Na szczęście wraz z nadejściem 
świtu dał wszystkim spokój. Teraz jak odurzony wpatrywał się w dal, milczał, 

potakiwał lub przecząco kiwał głową, gdy się go o coś zapytało.
Najdziwniej zachowywała się Lalapeja. Sfinks w ludzkiej postaci kucał, 

wychylając się z pancerza, i zanurzał rękę w wodzie aż do łokcia. Któryś z nich, 
chyba Tiziano, zażartował sobie z niej, pytając, czy zamierza złowić rybę. Ale 

nikt na te słowa nie zareagował. Zresztą pora śniadania już dawno minęła.
Zachowanie sfinksa, a przede wszystkim jego milczenie rozzłościło Serafina. 

Nawet teraz, po wielu godzinach, jakie minęły od nocnych wypadków, Lalapeja nie 
uważała za stosowne wyjaśnić im motywów swojego postępowania. Siedziała w 

milczeniu, wpatrując się w bezkresną dal i cały czas trzymając rękę zanurzoną w 
wodzie. Jakby czekała na to, by ktoś ją za nią chwycił.

Ale nie doczekała się.
— Lalapeja — powiedział Serafin, chyba już po raz setny. — Co zaszło na wyspie 

San Michele? Jak długo on tam leżał?
I pomyślał: „Pewnie powie, że długo".

Tak też odpowiedziała.
249

Dario to opierał się plecami o ścianę żółwiego pancerza, to pochylał się do 
przodu, daremnie szukając wygodnej pozycji. — To nie był zwykły sfinks.

— Ach, tak? — skrzywił się Tiziano. — Jakbyśmy sami tego nie zauważyli.
— Co innego mam na myśli — powiedział Dario z przekąsem i zmierzył kolegę od 

stóp do głów. — To nie był duży sfinks. Czy ogromny Sfinks, który leżał 
pogrzebany na wyspie San Michele, był... kimś więcej. — Brakowało mu słów. 

Potrząsnął tylko głową i zamilkł.
Serafin przyznał mu rację. — Tak, kimś więcej — powiedział. Po chwili dodał: — 

Sfinksem-bogiem.
W tym momencie Aristide podniósł głowę i wypowiedział pierwsze słowa od kilku 

godzin: — Jeżeli był bogiem, to złym.

background image

Lalapeja jakby w jednej chwili przebudziła się z letargu, który przeniósł ją w 

świat odległy od chłopców, od żółwiego pancerza, a nawet morza. Teraz wreszcie 
włączyła się do rozmowy: — Nie zły, tylko stary. Nieprawdopodobnie stary. 

Pierwszy syn matki. — Wyciągnęła rękę z wody, przyjrzała jej się uważnie, jakby 
nie należała do niej, i kontynuowała swój wywód: — Spoczywał w ziemi, kiedy 

jeszcze nie było Egiptu. Mam na myśli starożytny Egipt! W epoce, kiedy światem 
rządziły inne potęgi, praoceaniczne kultury, władcy głębin i... — urwała, 

potrząsnęła głową i zaczęła od nowa. — Leżał tam od dawien dawna. Zanim ludzie
250

osiedli w lagunie, złożono go tam, żeby nikt nie zakłócał mu spokoju. Był 
bogiem, przynajmniej według waszych kryteriów, nawet jeśli nikt go tak nie 

nazywał. I podjęto wszelkie starania, by zapewnić mu wieczny spokój. Dlatego 
wyznaczono strażników, którzy go chronili.

— Strażników takich jak ty — powiedział Serafin.
Sfinks przytaknął. Wyglądał teraz pięknie, smutny i zamyślony. — Nie byłam 

pierwszym strażnikiem, ale to nie odgrywa teraz żadnej roli. Chronię lagunę od 
tak dawna, że już przestałam liczyć lata. Przybyłam tu, kiedy nie było jeszcze 

miasta, domów czy rybackich chatek. Potem obserwowałam, jak nad lagunę 
nadciągali ludzie, jak zawładnęli wyspą, jak się na niej osiedlili. Może 

powinnam temu zapobiec? Któż to wie? Ale czułam do was sympatię i nie widziałam 
nic zdrożnego w tym, że żyjecie tam, gdzie on jest pogrzebany. Uczyniłam 

wszystko, by zapewnić mu należny spokój i szacunek. Zatroszczyłam się o to, by 
na wyspie San Michele powstał cmentarz. Starałam się zaskarbić sobie przyjaźń 

syren, ponieważ to one są prawdziwymi władczyniami laguny — przynajmniej były 
nimi, zanim ludzie wpadli na pomysł, by je łapać, zabijać lub zaprzęgać do 

łodzi.
Unke już od jakiegoś czasu przysłuchiwała się tym słowom z uwagą i teraz 

przytaknęła: — Podarowałaś nam cmentarz. Miejsce, którego do dziś ludzie na 
próżno szukają.

— Robiłam to, co potrafiłam najlepiej — powiedziała Lalapeja. — Od tysiącleci 
stałam na straży umarłych. To było proste zadanie. Najpierw musiałam tylko być, 

tylko czekać. Potem trzeba było wznieść dom, potem pałac, i robić wszystko, by 
nie stać się podejrzanym, by nie wypaść z szeregu. — Spuściła oczy i przez 

chwilę wydawało się, że znów chce zanurzyć rękę w wodzie, ogarnięta melancholią 
i poczuciem winy. — Kiedy laguna była jeszcze niezamieszkana, nie doskwierała mi 

samotność. Poczułam ją dopiero w momencie, kiedy pojawili się wszyscy inni, 
syreny i ludzie. I oczywiście Królowa Laguny. Musiałam biernie przypatrywać się, 

jak inni cieszą się z posiadania przyjaciół, którym mogą zaufać. Dlatego też 
podarowałam syrenom miejsce, w którym mogłyby składać swoich zmarłych, ale i one 

zeszły mi z drogi.
— My czciłyśmy ciebie — powiedziała Unke.

— Czciłyście — westchnęła smutno Lalapeja. — Szukałam przyjaźni, a zamiast tego 
otrzymywałam hołdy. Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Zawsze byłam samotna i 

taka pozostałabym, gdyby nie... — przerwała. — Nieważne. Kiedy nadeszła wielka 
wojna i Egipcjanie podbijali jeden naród za drugim, wiedziałam, że wybiła 

godzina czynu. Docierały do mnie wieści, że posiadają władzę wskrzeszania 
umarłych i zamieniania ich w swoich niewolników. Wtedy w końcu zrozumiałam, że 

właściwie czekałam nieświadomie na ten moment. Wszystko układało się w logiczną 
całość.

252
Jeśli Egipcjanom rzeczywiście udałoby się sprowadzić Boga, jak go sami nazwali, 

do roli narzędzia, tak, jeśli naprawdę by im się to udało, to zapanowaliby 
niepodzielnie nad światem.

— Ale jaka rola przypada w udziale komendantom--sfinksom? — zapytał Dario.
— Nie wątpię już w to, że faraon jest marionetką w rękach sfinksów — powiedziała 

Lalapeja po namyśle. — W porównaniu ze mną i niektórymi z mojego rodu, 
komendanci są młodzi i nie czują respektu wobec starych praw i zwyczajów. Ulegli 

fascynacji władzy, której pełnię uzyskają od boga. Gdyby nie Królowa Laguny, już 
dawno by ją przejęli.

Serafin powoli kiwał głową. Czyli o to chodziło. Przez wszystkie te lata sfinksy 
wytrwale pracowały nad jednym: by dawnego boga podporządkować sobie jako 

niewolnika. W tym celu musiały najpierw pozyskać faraona, potem kapłanów Horusa 
ze znajomością magii i wskrzeszania zmarłych. A jeśli plotki o popad-nięciu od 

wczoraj kasty kapłańskiej w niełaskę faraona były prawdą, to nie ulegało już 

background image

wątpliwości, że sfinksy dopięły swego. Jeszcze chwila i z pomocą starego boga 

zawładną całym imperium.
Lalapeja opowiadała dalej: — Dlatego zaczęłam czynić przygotowania. Całe 

tysiąclecia, całe to czekanie... Teraz wiedziałam już, że nic nie było na 
próżno. I sięgnęłam po wszystkie środki, które miałam do dyspozycji. — Spuściła 

wzrok. — I nie dałam rady. Tak długo
253

się przygotowywałam i poniosłam porażkę. Syn matki jest już nie do odzyskania.
Serafin milczał. Teraz sam przed sobą musiał się przyznać, że to nie na Lalapei 

ciążyła wina za niepowodzenie całego przedsięwzięcia. To on jej przeszkodził w 
zatrzymaniu akumulatora. To on zniweczył wszystko, na co ona i jej przodkowie 

czekali od czasów Eonów.
Ale i te okoliczności nie usprawiedliwiały śmierci Bora.

Serafin nie czuł się winny. Może chciał, ale nie potrafił. Obydwoje popełnili 
błędy. Zarówno Lalapeja, jak i on. I obydwoje musieli ponieść konsekwencje.

— Umrzemy z pragnienia — powiedział Tiziano, jakby wcale nie słuchał Lalapei.
Serafin wpatrywał się w sfinksa, który teraz utkwił w nim wzrok. Przez krótki 

moment wydawało mu się, że już gdzieś widział te oczy, ale nie u niej.
— Widzę ląd! — głos Daria przerwał milczenie. — Po drugiej stronie jest ląd!

Wszyscy popatrzyli we wskazanym przez niego kierunku. Nawet Lalapeja.
Tiziano skoczył na równe nogi. Żółwi pancerz zaczął się kołysać, aż nagle woda 

wlała się do łódki — fala wypełniła ją aż po kostki.
— Siadaj, do diabła! — huknął Dario na Tiziana. Chłopak wybałuszył na niego 

oczy. Odkąd dostrzegł
jasną wypukłość na horyzoncie, był w stanie euforii,

254
jakby nie rozumiał, co Dario od niego chce. Szybko jednak usiadł z powrotem, nie 

odrywając wzroku od szarych wypukłości, które przerywały jednolitą powierzchnię 
morza niczym garb wieloryba.

Wzniesienie musiało być w zasięgu ich wzroku dużo wcześniej, zanim odkrył je 
Dario. Ale nie odróżniało się zbytnio od morza czy nieba.

— To nie jest ląd — powiedział Serafin.
Na chwilę zapadło milczenie, a po chwili Dario powiedział to, o czym wszyscy 

myśleli: — Może ryba?
Tylko Aristide bąknął: — Lewiatan?

Serafin poczuł na plecach zimny dreszcz. Potrząsnął głową. — Jeżeli jest to 
lewiatan, to już martwy. Nie porusza się. Unke?

Kiedy spojrzała na niego, żałował, że zadał to pytanie. Ale było już za późno.
— Nie chcesz tego słuchać — powiedziała cicho.

— Chcę tego słuchać — powiedział zirytowany Dario.
— Ja też — dodał pośpiesznie Tiziano. Serafin milczał.

Unke, patrząc na Tiziana, powiedziała: — Toniemy.
— Co? — Znowu skoczył na równe nogi, ale Dario go powstrzymał i zmusił do 

zajęcia swojego miejsca.
— To tylko trochę wody — powiedział Dario. — Nic strasznego.

— Idziemy na dno — powtórzyła Unke. — Już od pewnego czasu. Bardzo, bardzo 
powoli. Nie możemy

255
tego powstrzymać. Jedyne miejsce, na którym możemy się schronić, jest właśnie 

tam. — Wskazała jasne wybrzuszenie w morzu, nie patrząc w tym kierunku.
— Dlaczego wcześniej nic nam nie powiedziałaś? — zapytał Serafin.

— A cóż by to zmieniło?
Aristide spytał rozpaczliwym głosem: — Toniemy? Naprawdę?

Dario przymknął na chwilę oczy i zrobił głęboki wydech: — Przecież powiedziała, 
że tak.

—Mamy pęknięcia w łodzi — powiedział Serafin i dokładnie obejrzał poziom wody w 
żółwiej skorupie. Odkąd opuścili Wenecję, siedzieli przemoczeni i nikt nie 

zawracał sobie głowy tym, że na dnie skorupy jest wilgotno. Teraz dotarło do 
nich, że to prawda, i to zanim Tiziano zakołysał łodzią.

— Pęknięcia w łodzi? — Tiziano popluskał palcami w mętnej wodzie, jakby był w 
stanie je wymacać i skleić.

Dario w jednej chwili uspokoił się. — Dobrze, idziemy na dno. Ale przed nami 
jest ląd... lub coś zbliżonego do lądu. A ty, Unke, wiesz, co to jest.

Skinęła głową. — Jeśli się nie mylę, to zwłoki. Niezwykłe zwłoki. Syreny je 

background image

zwietrzyły i dlatego się ulotniły. Boją się ich.

— Zwłoki? — wydukał Tiziano. — Ale te zwłoki mają przynajmniej siedemdziesiąt, 
osiemdziesiąt metrów długości. Zgadza się? — Gdy nikt nie odpowiedział, 

powtórzył jeszcze raz, tylko głośniej: — Zgadza się?
256

Dryfowali teraz dokładnie w kierunku szarych wybrzuszeń. I Serafin powoli 
rozpoznawał tajemnicze kształty.

— Szczątki wiedźmy morskiej — powiedziała Unke. Serce Serafina mocniej zabiło.
— Wiedźma morska — powtórzył Aristide, i teraz on chciał stanąć na równe nogi. 

Dario gwałtownie zmusił go, by usiadł z powrotem.
Serafin zapytał Unke: —Jak długo jeszcze?

Dotknęła wody wewnątrz żółwiego pancerza. — Trzy godziny. Może cztery. Chyba, że 
pancerz wcześniej się rozpadnie.

— Czy w tym czasie zdążymy dotrzeć do lądu?
— Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.

Serafin ze zrozumieniem skinął głową. Nic już nie mogło zdziwić. — Czyli musimy 
opuścić pancerz?

— Tak.
— I stanąć suchą nogą na tych zwłokach?

— Są martwe — zapewniła Unke. — Nic nikomu nie zrobią.
— Chwileczkę! — Dario dłońmi przetarł oczy i po-masował sobie skronie. — 

Chcecie, żebyśmy z łódki przeszli na martwą wiedźmę morską?
Unke westchnęła. — Od niedawna jest martwa. Jeszcze przez kilka dni będzie 

dryfować po morzu.
— Dłużej niż trzy, cztery godziny? — Serafin robił dobrą minę do złej gry, nawet 

jeśli sam nie mógł pojąć, że decyduje się na szaleństwo.
257

— Ja tam nie pójdę! — krzyknął Aristide histerycznie.
— Nic nam tam nie grozi — wyjaśnił spokojnie Serafin. — To nasza ostatnia 

szansa.
Tiziano przyszedł mu z pomocą. — Wyobraź sobie, że to byłaby martwa ryba. Wtedy 

nawet byłbyś skłonny ją zjeść.
Aristide wlepił wzrok w Tiziana. Potem jego twarz wykrzywiła się w grymasie 

płaczu, głos zamienił się w piskliwy szloch: — Wy wszyscy jesteście szaleni!
Dario nie zwracał na niego uwagi. — Prąd znosi nas dokładnie na martwą wiedźmę. 

Jeszcze tylko kilka minut. — Aristide chciał zaprotestować, ale Dario spojrzał 
na niego surowo, zmuszając do milczenia. Kiedy znowu zerknął na wiedźmę, spytał 

cicho: — Czy to jest jej twarz?
Wszyscy, jak na rozkaz, spojrzeli na tę część ciała.

— Tak — powiedziała Unke. Natychmiast zbladła i zamilkła. Oprócz Serafina nie 
zauważył tego nikt. Ale o nic nie pytał; odsunął to na czas, kiedy będą 

siedzieli na szczątkach wiedźmy.
Wiatr zmienił kierunek i natychmiast zaczęło cuchnąć, tak jak na straganach 

rybnych w Wenecji.
Wiedźma dryfowała na plecach. Serafin widział masywną, starą kobietę, która 

zamiast nóg miała potężny ogon, podobny do syrenich. Tyle, że ogon wiedźmy był 
długi jak statek. Jej włosy, niczym szary dywan z alg, unosiły się w kształcie 

wachlarza na morskich fa-
258

lach. Trzeba będzie uważać, żeby żółwi pancerz przypadkiem się w nie nie 
zaplątał: jeśli musieliby opuścić tonącą skorupę w samym środku tej gęstwiny 

włosów, mogliby się w niej utopić.
Serafin głośno wyraził swoje wątpliwości, a pozostali starali się podpłynąć pod 

łuskowaty ogon, gdzie najłatwiej było wejść na zwłoki wiedźmy. Nawet Lalapeja 
brała w tym udział, choć Serafin bał się, że tylko korzysta z okazji, by 

zanurzyć ręce w wodzie i wymacy-wać... Tylko nie wiadomo co.
Jeszcze dwa metry.

Jeszcze jeden.
Skorupa uderzyła o rybi ogon wiedźmy. Jego łuski, wielkości kół wozu, były 

pokryte mułem, wodorostami i algami, które wdarły się w szczeliny. Rozchodzący 
się wszędzie odór zatruwał powietrze do tego stopnia, że chłopcy musieli zatykać 

nosy, zanim nie przyzwyczaili się do niego.
Nikt z nich nie chciał pierwszy dotknąć łuskowatego ogona. Nawet Unke, blada jak 

trup, gapiła się na martwą wiedźmę, chociaż Serafin podejrzewał, że z zupełnie 

background image

innego powodu.

Zdobył się wreszcie na odwagę, i trzymając się Daria, wyszedł z kołyszącej się 
skorupy. Pochylił się i przytrzymał łuski. Ostre, zrogowaciałe płytki leżały jak 

dachówki, zachodząc na siebie i zapewniając dostateczną przyczepność dla rąk i 
stóp. Gdyby nie ten wstrętny odór, Serafin czułby się nawet nieźle. W swoim 

życiu zaliczył
259

już wiele dachów, wspinał się po fasadach domów. Wejście na rybi ogon było dla 
niego dziecinną igraszką.

Wszedł na łuskowate wybrzuszenie, odwrócił się i spojrzał na żółwi pancerz. Stąd 
jeszcze wyraźniej było widać, jak głęboko skorupa zanurzona jest w wodzie. 

Serafin powątpiewał, czy wytrzyma na powierzchni morza dłużej niż godzinę.
Nie mógł pomóc innym, mógł jedynie przyglądać się, jak po kolei przechodzą przez 

skorupę, drżącymi rękoma chwytają się łusek i bardzo niepewnie poruszają po 
śliskim podłożu. Gąszcz obumarłych roślin wodnych tworzył powierzchnię gładką i 

śliską jak mydło. Ale wszystkim udało się w końcu wspiąć na najwyższy punkt 
wybrzuszenia. Jako ostatnia żółwi pancerz opuściła Unke. Serafin i Dario podali 

jej rękę i wyciągnęli na górę.
Skorupa huśtała się jeszcze przez chwilę obok zwłok na wodzie. Wkrótce jednak 

porwała ją nadchodząca fala. Aristide i Tiziano wpatrywali się w nią, ale 
Serafin myślał już teraz wyłącznie o olbrzymim ciele, na którym wylądowali.

Uczucie nudności zniknęło, ale wstręt pozostał. Serafin nigdy w życiu nie 
widział czegoś tak wstrętnego i odrażającego. Ostrożnie wstał i zrobił kilka 

kroków po zaokrąglonym wierzchołku rybiego ogona.
Jedną rękę położył sobie z tyłu na plecach.

— Przepuść mnie na przód — powiedziała Unke, przeszła koło niego i stanęła na 
czele grupy. Reszta,

260
łącznie z Lalapeją, została w tyle ogona. Tak długo, jak szczątki wiedźmy leżały 

w wodzie, nic złego nie mogło im się przytrafić. Przez moment Serafin 
rozkoszował się u boku milczącej Unke absolutną ciszą.

Gdy zeszli z łuskowatego ogona, zmieniła się konsystencja powierzchni, po której 
stąpali. Brzuch wiedźmy był miękki i gąbczasty. Przy każdym kroku buty Serafina 

napełniały się wilgocią. Jakże często biegał po weneckich placach, kiedy na 
targowiskach składano stragany. Bruk aż po kostki tonął wtedy w zgniłych owocach 

i warzywach — teraz miał to samo wrażenie.
Szli po wgłębieniach między żebrami. W kałużach o wydłużonym kształcie zebrała 

się woda. Roiło się w niej od różnych malutkich żyjątek.
Stojąc na gąbczastym brzuchu wiedźmy, Serafin rozpoznał brodę, szpiczasty stożek 

wystający wśród licznych i szerokich zgrubień. Widoczne były też dziurki w nosie 
jak dwa wejścia do jaskini pod ostrą krawędzią ze skóry i chrząstek.

Brodę przedzielała szeroka blizna, porośnięta dzikim mięsem. Unke spojrzała na 
nią i przystanęła.

— Co się stało? — Serafin rozejrzał się na wszystkie strony. Nigdzie nie czaiło 
się niebezpieczeństwo.

Twarz Unke była biała jak kreda.
— Unke, co się stało? — spytał przejęty.

— To ona.
Zmarszczył czoło, czując, jak ściska mu się żołądek.

— Ona?
261

Syrena nie patrzyła na niego, lecz na okropną długą bliznę. — To wiedźma, która 
pozbawiła mnie kalimaru.

— Łuskowatego ogona?
Skinęła głową. — Prosiłam ją o to i w zamian otrzymałam ludzkie nogi.

— Dlaczego?
Unke zrobiła głęboki wdech i opowiedziała Serafinowi historię jej pierwszej 

wielkiej miłości: o synu kupca, który przysięgał jej miłość, a który później 
haniebnie ją zdradził, o ostrzeżeniu wiedźmy, która zastrzegała się, że może 

wprawdzie zamienić jej rybią płetwę na nogi, ale nie potrafi odczarować 
szerokiego pyska syreny z ostrymi jak noże zębami, o kilku mężczyznach, którzy o 

mały włos jej nie zabili, podczas gdy jej kochanek spokojnie się temu 
przypatrywał, o tym, jak Arcimbo-ldo jeszcze jako młody chłopak znalazł ją, 

zatroszczył się o nią i przyjął do siebie.

background image

— Merle zna tę historię — powiedziała na końcu. — Była pierwszą osobą po 

mistrzu, której ją opowiedziałam. Ty jesteś drugą — dodała obojętnie.
Serafin przeniósł wzrok z Unke na szarą twarz wiedźmy. — A teraz, ponieważ jest 

martwa, to znaczy, że...
— Ze już na zawsze będę musiała pozostać tym, kim jestem teraz — powiedziała 

smutno. — Ani człowiekiem, ani syreną.
Dramatycznie szukał jakiegoś rozwiązania, jakichś słów pocieszenia. — Czy jakaś 

inna wiedźma...
262

— Nie. Tylko ta wiedźma, która sama rzuciła czar, może go cofnąć. — Jej oczy 
zamieniły się w morze łez. — Tylko ona sama.

Poczuł ogarniającą go bezsilność. Chciał natychmiast stąd zniknąć, by Unke 
została ze swoim losem sam na sam.

— Nic się nie da zrobić — głos jej drżał, choć starała się nad nim zapanować. — 
Wracamy do reszty.

Serafin człapał za nią przybity i wyobrażał sobie, jak ta gigantyczna istota, 
ten potworny olbrzym, czaił się w morskich głębinach, napadając na rybackie 

łodzie i transportowce — a przy okazji sprowadzając na jedną z syren 
nieszczęście. Podziwiał odwagę Unke: opuściła swój dom, wypłynęła na otwarte 

morze, w nieznane rejony, które nawet syrenom musiały się wydać tajemnicze i 
niebezpieczne. I zwróciła się do morskiej wiedźmy o pomoc. Wiedział dobrze, że 

sam nigdy nie odważyłby się na to. Nawet będąc tak zakochany.
Nawet dla Merle?

Szybko wyparł tę myśl z głowy. Ale wciąż powracała jak bumerang. Nie wiedział, 
co się z nią dzieje. Wciąż czuł niepewność, nawet wtedy, kiedy specjalnie o 

Merle nie myślał. Lub kiedy inne problemy zapełniały mu głowę. Na przykład myśl 
o własnym przeżyciu.

Dario, Tiziano i Aristide siedzieli na swoich miejscach, tam, gdzie Serafin i 
Unke zostawili ich przed chwilą. Jedynie Lalapeja oddaliła się od chłopców.

263
Zatrzymała się na rybiej płetwie, która niczym żagiel zatopionego statku 

kołysała się na falach. Stała samotnie, wpatrując się w bezkres morza.
Na widok Unke i Serafina Dario wstał i wyszedł im naprzeciw. Już chciał coś 

powiedzieć, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Aristide'a.
Wszyscy spojrzeli na niego.

To nie było wezwanie, tylko bełkot zrodzony z przerażenia i bezsilności.
— Co się stało? — spytał Dario. Po chwili sam to zobaczył. Podobnie jak inni.

Powierzchnia wody wokół łuskowatego ogona wypełniła się głowami wystającymi z 
morskich odmętów. Drobne kobiece twarze z długimi włosami, które kołysały się w 

rytmie fal.
Unke zrobiła krok do przodu, zawahała się na chwilę, a potem wykrzyknęła coś 

niezrozumiałego w języku syren. Wszystkie jak na rozkaz zwróciły się w jej 
stronę. Kiedy zobaczyły jej rybi pysk z ostrymi zębami, rozległo się w ich 

szeregach dziwne terkotanie, dźwięki zdziwienia. Widocznie zastanawiały się, 
dlaczego jedna z nich ma nogi jak człowiek.

— To chyba nie te syreny, które nas tu ciągnęły? — spytał Serafin, nie oczekując 
odpowiedzi.

Unke wspięła się na sam koniec rybiego ogona, aż morska woda zaczęła obmywać jej 
stopy. Jedna z syren zbliżyła się do niej i zaczęły rozmawiać ze sobą, 

posługując się mową oceanu, bez gestykulacji.
264

Po chwili Unke zawróciła, podeszła do Serafina i razem wrócili do chłopców. 
Także Lalapeja dołączyła do nich.

— Krótko mówiąc — zaczęła Unke — doszło do walki między dwiema zwaśnionymi 
wiedźmami. Starsza przegrała tę walkę. Na niej właśnie stoimy. Druga, młodsza, 

choć starsza od nas wszystkich razem wziętych, oczywiście z wyjątkiem Lalapei — 
tu Unke uśmiechnęła się do niej — więc ta młodsza chciała przejąć panowanie nad 

tą częścią głębin morskich.
Morskie głębiny — Serafin pierwszy raz w życiu usłyszał to te słowa i zaraz 

przed oczyma pojawiły mu się obrazy utkane z legend, baśni i starych mitów.
— Weszliśmy na obszar, nad którym młoda wiedźma sprawuje władzę. — Unke była 

zdenerwowana, chociaż w jej głosie nie pobrzmiewała nuta niepewności. — A teraz 
chce z nami rozmawiać. Nie ze wszystkimi. Ale życzy sobie, by dwoje z nas 

towarzyszyło syrenom i udało się na audiencję do wiedźmy.

background image

Wśród chłopców dało się słyszeć szmer zdziwienia. Tylko Serafin i Lalapeja 

milczeli.
— Szczerze mówiąc — ciągnęła Unke — jestem zdziwiona. Wiedźmy morskie raczej nie 

mają w zwyczaju rozmawiać z ludźmi. Pożerają ich albo rozprawiają się z nimi w 
jeszcze gorszy sposób. Ale nie rozmawiają. Przynajmniej do dziś.

— Pożerają — powtórzył Serafin cicho. Twarz Aristide'a stała się kredowobiała.
265

— Co proponujesz? — spytała Lalapeja.
— Musimy przyjąć jej propozycję — stwierdziła Unke. — Nie pozostaje nam nic 

innego.
Dario spojrzał na syrenie głowy, które przypominały dryfujący po falach towar. — 

One nie wejdą na powierzchnię?
— Nie — uspokoiła go Unke. — Ale mogą ściągnąć martwą wiedźmę na dół. Albo 

poprosić o pomoc głodnego lewiatana, by ten dobrał się do niej od dołu.
Dario zbladł jak ściana.

Idę z tobą. — powiedziała Unke stanowczo, patrząc na Serafina. Lalapeja 
westchnęła. — Ja chcę iść z tobą.

— Nie — odparła Unke. — Ty nie.
I spojrzała Serafinowi prosto w oczy.

On sam wpatrywał się morską toń, a potem spojrzał na Daria, Tiziana, Aristide'a, 
którzy przyglądali mu się w milczeniu. Na końcu zwrócił się do Unke.

— Ja? — nie był nawet pewien, czy wypowiedział to słowo na głos, czy tylko 
zakiełkowało ono w jego głowie.

Jego oczom ukazał się potężny cień, długi na osiemdziesiąt, sto metrów, białe 
ciało, powoli wyłaniające się z ciemności nocy; Oczy, które w morskich głębinach 

widziały nie tylko ryby, odbijała się w nich niekończąca się mądrość, 
niekończąca przebiegłość.

Serafin przytaknął.
Przyjaciółki

Wokół wieży szalały wiatry, zdmu-
chując z okiennych gzymsów kurz i piasek, gwiżdżąc w szczelinach i prześwitach, 

śpiewając głosem zaginionego. Merle po raz pierwszy pomyślała, że być może 
jednak znajduje się w biblijnym piekle. Nie we wnętrzu ziemi. I swoim pobytem 

potwierdza prawdziwość mitów — pod skorupą ze skał i piasku oraz w mrokach 
półcienia.

Wieża o trzech ścianach zwężała się stożkowato ku górze, przypominając długie 
ostrze lancy wbite na tym pustkowiu w ziemię. Krawędzie wieży były bardzo ostre. 

Merle zajrzała przez jedno z okien do środka i w panującym tam mroku rozpoznała 
kamienne schody. Zastanawiała się, jak kręta musiała być klatka schodowa w 

wieży, skoro jej podstawę stanowił trójkąt. I cieszyła się niezmiernie, że 
dzięki Vermithraxowi dotarła na samą górę.

Obsydianowy lew trzymał się blisko ściany, lecąc najwyżej kilka metrów od 
ciemnych kamiennych murów. Merle widziała kłębiące się w powietrzu owady i gady, 

których kolor skóry, podobnie jak u kameleona, przystosowywał się do podłoża.
267

— Merle — powiedziała Królowa Laguny — czy możesz wyświadczyć mi przysługę i 
śledzić lot sokola? Chcę wiedzieć, dokąd on zmierza.

Merle skierowała wzrok w górę. Ptak pędził w stronę szpica wieży. Niemal 
pionowo, czego Vermithrax nie mógł pojąć. On sam musiał bardzo uważać, żeby 

zbytnio się nie przechylać. W przeciwnym razie Merle i Junipie groziło 
niebezpieczeństwo zsunięcia się po jego grzbiecie na dół. A Merle bolały już 

ręce nie tylko od kurczowego trzymania się lwiej grzywy, ale i od podtrzymywania 
siedzącej za nią Junipy.

Także wciąż depczące im po piętach Lilim nie mogły podlatywać pod ścianę wieży 
tak jak czynił to Vermithrax. Większość Lilim miała rozłożyste skrzydła, dzięki 

którym osiągały dużą prędkość. Jednak gdy trzeba było stromo wznieść się do 
góry, trzepotały jedynie skrzydłami jak opasłe gołębie na weneckich placach.

Zanim jeszcze dolecieli do wieży, Burbridge krzyknął coś do dziewczynek, ale 
wiatr i trzepot skrzydeł skutecznie zagłuszyły jego słowa. Zresztą uśmiech na 

jego twarzy złościł je, a zarazem przerażał. Nie, to nie był triumfalny uśmiech 
ani uśmiech zwycięzcy. Miały wrażenie, że twarz Burbridge'a znów rozjaśniło 

uczucie sympatii i dobrotliwości.
Nie uciekajcie przede mną. Jestem waszym przyjacielem. Zaniechajcie ucieczki, a 

wszystko będzie dobrze.

background image

Nie! Nigdy w życiu!

268
Dziewczynki wiedziały mniej więcej, na jakiej lecą wysokości. Skalna pustynia od 

dłuższego już czasu tonęła w pomarańczowych barwach, uniemożliwiając wychwycenie 
szczegółów krajobrazu. Na tej wysokości ściana wieży osiągała prawie sto metrów. 

Według Merle Vermithrax musiał już wznieść się przynajmniej do połowy tej 
wysokości. Może na jakieś dwa kilometry? Kiedy wyobraziła sobie, że z takiej 

wysokości mogłaby spaść z grzbietu Vermithraxa, poczuła się nieswojo. Jej dłonie 
instynktownie jeszcze głębiej zanurzyły się w nagrzanej grzywie lwa. Przytulona 

do jej pleców Junipa milczała jak grób. Ale Merle było to tylko na rękę. Sama 
nie miała ochoty na pogawędki. A jej oddech stał się tak szybki, jakby to ona 

wznosiła innych na niebotyczną wysokość. Nie Vermithrax.
— Merle! Sokół!

Słowa Królowej wyrwały dziewczynkę z otępienia i przeszyły trwogą. Gdyby mogła, 
skuliłaby się, lecz jej mięśnie były napięte i twarde jak ołów.

Spojrzała w górę i zobaczyła sokoła, który zataczał właśnie łagodny łuk, 
oddalając się od ściany wieży. W końcu skręcił i zniknął w jednym z otworów 

okiennych.
Vermithrax zareagował natychmiast. Oderwał się od ściany, wykręcił w powietrzu 

spiralę i puścił się pędem za sokołem. Ale zbyt rozłożyste skrzydła zmusiły go 
do lądowania na okiennym gzymsie.

— Zniżcie się i pochylcie głowy! — krzyknął.
269

Po czym przedarł się przez otwór, podczas gdy Merle i Junipa, by nie nabić sobie 
guza, przywarły do niego z całych sił. Wreszcie udało im się przedostać do 

środka. Cielsko lwa w okamgnieniu opromieniło swą jasnością mroki wieży.
Przed nimi rozpościerała się klatka schodowa. Merle rozpoznała ją już z daleka. 

Tak szeroka, że mogła pomieścić armię żołnierzy. Stopnie schodów były różne. 
Niektóre zakrzywione, inne łukowate. Dostosowane nie do ludzkich nóg, a raczej 

do długich kończyn istot mających ich więcej niż dwie. Na ścianach klatki 
schodowej widniały osobliwe znaki: kreski, kółka i wstęgi.

— To nie są tajemnicze symbole — powiedziała Królowa, kiedy Vermithrax piął się 
stromo w górę klatki schodowej. Merle czuła, że zapiera jej dech w piersi, a 

żołądek podchodzi do gardła. Raz do góry, raz w dół, ostry zakręt w lewo, potem 
w prawo Były to szaleńcze manewry Vermithraxa, który jedynie o włos unikał z 

zderzenia ze ścianą, wyrastającą nagle za zakrętem.
— Uważasz, że to nie są znaki? — spytała Merle.

— To są odciski kończyn.
— Czyżby chodzili po ścianach? — od razu pomyślała o hakach na kończynach 

owadów, przypominając sobie Lilim z hali heroldów. I zadrżała. — Jak stara jest 
ta wieża?

— Bardzo stara. Pochodzi jeszcze z czasów, kiedy władcy głębin toczyli wojnę z 
praoceanicznymi impe-

riami.
270

— Chyba najwyższy czas, żebyś mi o tym opowiedziała.
— Właśnie teraz?

— Nie. — Merle wtuliła głowę w ramiona, ponieważ Vermithrax akurat na ryzykowną 
odległość zbliżył się do sklepienia. — Nie teraz. Ale kiedyś będziesz musiała mi 

opowiedzieć.
Królowa zamilkła. Tym razem powód jej milczenia Merle miała odgadnąć dopiero 

chwilę później. Tymczasem za ich plecami zrobiło się niezwykle głośno. To 
Burbridge na czele zastępów Lilim nie odstępował ich na krok. Bzyczenie owadów 

odbijało się echem od ściany i powracało.
— Dopadną nas! — krzyknęła przerażona Junipa.

— Nie — odpowiedziała Merle. — Nie bardzo w to wierzę. — I jakby w jednej chwili 
wszystkie Lilim przestały napędzać jej strachu. Dopóki nie widziała uśmiechu na 

twarzy Burbridge'a, dopóty Lilim w jej myślach okazywały się jedynie zgrają 
ociężałych potworów, nad którymi Vermithrax górował siłą i przebiegłością. Tak 

naprawdę tylko przed Burbridge'em odczuwała lęk. I przed wypełniającym go 
światłem.

Tym samym światłem, które przeniknęło Vermithra-xa, rozżarzyło go, wypełniło, 
uczyniło większym, silniejszym, groźniejszym.

Potworniejszym?

background image

Być może.

Seth — albo sokół, w którego się przemienił — ulotnił się wprawdzie bez śladu, 
ale nie ulegało wątpliwo-

271
ści, że wybrał najkrótszą drogę na górę, do wyjścia, przed tysiącami lat 

przemierzaną przez istoty, które królowa nazwała władcami podmorskich głębin. 
Wrogowie praoceaniczynych imperiów. Przodkowie Lilim, których królestwa upadły 

wtedy, gdy Kamienne Światło raz na zawsze unicestwiło ich miasta.
Im bardziej oddalali się od piekielnego gruntu, tym bardziej było zimno. Może 

dlatego, że padał na nich cień wieży, a może dlatego, że przeszywał ich na wylot 
chłód porywistego wiatru, wiejącego z przeciwka. Rzut oka na szczupłe dłonie 

Junipy uświadomił Merle, że jej przyjaciółka też trzęsie się z zimna. Vermithrax 
jarzył się niczym rozżarzona pochodnia, ale nie emanował ciepłem, podobnie 

zresztą jak światło pod wewnętrzną stroną kopuły. A lew zanurzył się przecież w 
promieniach Kamiennego Światła. I na razie nikt nie mógł przewidzieć, jakie będą 

tego konsekwencje. Dla niego i dla całej reszty.
— Nie myśl o tym — powiedziała Królowa. —Jeszcze nie teraz.

Robię, co mogę.
Jeszcze jeden zakręt, jeszcze kilka schodów. Kamienne stopnie w przedziwnych 

kształtach powtarzały się w regularnych odstępach. Jakby zostały wyciosane, te 
wyższe dokładnie na kształt kończyn ogromnych potworów, te niższe — mniejszych. 

Merle wyobraziła sobie stworzenia pędzące schodami i pełzające po kamiennych 
stopniach, te wielkie z wykrzywionymi,

272
bocianimi nogami i człapiące niezdarnie, i wreszcie te budzące największy 

wstręt: pająkowate stwory, zgrabnie wspinające się po ścianach i sufitach. Merle 
zadrżała. Tym razem nie z zimna.

— Co on może z nami zrobić, jeśli nas złapie? — zapytała Królową.
— To samo, co ze mną — wyjaśniła Junipa.

Merle poczuła zdziwienie Królowej, ale głos w jej wnętrzu milczał jak zaklęty.
— Co ty o tym sądzisz? — spytała Junipę.

— Już powiedziałam: to samo, co zrobił ze mną. Czyżby łopot skrzydeł dochodził 
teraz z bliższej odległości? A im się tylko wydawało?

— Zrozumiałam — odparła Merle. — Ale co dokładnie... No, jeśli nie chcesz o tym 
rozmawiać, ja mogłabym...

— Nie! — Głos Królowej brzmiał surowo i zdecydowanie. — To musi powiedzieć ona.
— Jak chcesz, to sama wyczujesz — powiedziała Junipa cicho i zdjęła rękę z talii 

Merle, kładąc ją na jej prawym przedramieniu. Jakby chciała oderwać dłoń Merle 
od sierści lwa.

— Wyczuję sama? — zapytała z niedowierzaniem Merle.
Vermithrax zataczał teraz ostry łuk. Siedzące na jego grzbiecie dziewczynki 

automatycznie przechyliły się na lewą stronę. Merle niemal straciłaby równowagę. 
Jeszcze głębiej zanurzyła dłonie w lwiej grzywie, a nogi

273
mocno przycisnęła do boków lwa. Serce podeszło jej do gardła.

— Później — syknęła przez zaciśnięte zęby. Junipa nic więcej już nie 
powiedziała. Milczała także

Królowa.
— Wkrótce musimy dotrzeć na sam szczyt! — Słowa Vermithraxa jak echo odbijały 

się od ścian.
Już dawno stracili z pola widzenia sokoła. Jeżeli w górze znajduje się 

upragnione wyjście, przez które wydobył się Seth i które tuż przed ich nosem 
zatrzasnął...

— Nie waż się nawet tak myśleć — powiedziała Królowa.
Merle wciąż drżała jak osika. Chłód stawał się coraz bardziej przenikliwy.

— Jesteśmy bardzo blisko! — Vermithrax zaczął mocniej uderzać skrzydłami. Potem 
gwałtownie skręcił.

— Doganiają nas! — szepnęła Junipa do ucha Merle.
Ta odwróciła się za siebie, ale w oślepiającym blasku, jakim emanował 

Vermithrax, nie mogła niczego dostrzec. Klatka schodowa za ich plecami świeciła 
pustkami. Dochodzące do nich dźwięki świadczyły, że ścigający nie złożyli broni.

— Doganiają nas — powtórzyła, tym razem ciszej. Merle potrząsnęła głową. — Nie 
sądzę.

— A jednak tak. Dogonią nas. Za chwilę.

background image

274

„Możesz to sama poczuć", tak przed chwilą powiedziała do niej Junipa.
Merle ogarnął niepokój. Nie tylko z powodu Bur-bridge'a i Lilim.

Zimny wiatr wiał z naprzeciwka, rozwiewał im włosy, przeszywał na wskroś, kłując 
ich ciała ostrymi podmuchami. Za nimi, jakby z głębi, dochodził rozgniewany 

krzyk.
— Co to było?

— Tylko wiatr — powiedziała Królowa.
— Mam na myśli ten krzyk.

— To Lord Światło.
— Ale dlaczego krzyczy?

— Może dlatego, że jego Lilim nie są odporne na zimno?
— Mówisz poważnie?

— Nie sądzę, żeby w piekle było tak zimno, jak tutaj. Oni nie są przyzwyczajeni 
do niskich temperatur.

Przenikliwie zimny wiatr wiał na nich teraz prosto z góry.
— Vermithraxie, jak długo jeszcze?

— Jest coraz jaśniej. Wyjście musi być tuż nad nami. Jaśniej? Merle widziała 
jedynie bijący od Vermithra-

xa blask. Miała wrażenie, że mkną na ogonie komety, przedzierając się przez 
mrok. Jasna poświata przemykała jedynie po masywnych ścianach szybu, budząc do 

życia cienie i wyryte na nich zgrubienia i zadrapania. Jak istoty ze 
szczudłowatymi kończynami, które zda-

275
wały się teraz raczkować po mrocznych murach klatki schodowej.

Merle przypatrzyła się im teraz dokładniej i stwierdziła, że światło odbija się 
od ścian, jakby te były pokryte szklaną powierzchnią. Lub lodem.

W istocie. Kamienne ściany pokrywał szron, który wyrzeźbił na nich srebrne 
kwiaty.

W mgnieniu oka chłód wydał jej się jeszcze bardziej przenikliwy.
W myślach zwróciła się do Królowej: — Podejrzewam, że i ty nie wiesz, dokąd 

prowadzi to wyjście?
— Nie.

— Oby nie do krainy wiecznego śniegu.
— Nie przypuszczam, byśmy dotarli aż tak wysoko. Nie w tak krótkim czasie.

Czyżby się przesłyszała? Ale dochodzący z dala trzepot skrzydeł cichł powoli. 
Raz jeszcze dobiegł ją gniewny krzyk Burbridge'a, ale jego postać się już nie 

pojawiła.
Dłonie Junipy niemal zdrętwiały.

— Jesteśmy prawie u celu — powiedziała Merle, by podnieść ją na duchu.
Poczuła, że przyjaciółka skinęła głową.

Schody pod nimi były również pokryte cieniutką warstwą lodu. Żar bijący od 
Vermithraxa zamieniał go w mieniącą się kolorowo mozaikę.

Junipy jeszcze mocniej chwyciła Merle w talii.
— Nie tak mocno! — krzyknęła Merle. — To boli.

276
Junipa chyba nie dosłyszała, ponieważ dalej obejmowała Merle żelaznym uściskiem.

— Uwaga! Z przodu! — Nagle skończyły się pod nimi schody i wpadli do 
przestrzennej hali, podobnie jak wieża o podstawie trójkąta. Vermithrax przez 

chwilę promieniował jeszcze jaśniejszym blaskiem. Skośne ściany hali zachodziły 
na siebie wysoko nad ich głowami.

Tak, dotarli na szczyt wieży. Kamienie, wypełniające powierzchnię hali, układały 
się w górskie wzniesienia i doliny. Kiedyś w przeszłości musiała się tu 

znajdować rampa podjazdowa. Ale teraz pozostały po niej tylko szczątki. Wiodła 
ona do otworu prowadzącego na zewnątrz, który z tej odległości miał bardzo 

nieregularny kształt. Ale kiedy Merle dokładniej się mu przyjrzała, spostrzegła, 
że był dużo szerszy, tyle że teraz prawie przysypany. Tylko niewielka jego część 

tworzyła kanciasty prześwit. Panujący w hali chłód był nie do wytrzymania. Także 
i tu zmrożone ściany iskrzyły się srebrzyście.

Przed otworem wznosiła się balustrada, częściowo skryta w kłębach szarych chmur, 
i niemal w połowie zniszczona. Ale na tyle szeroka, że Vermithrax mógł na niej 

spokojnie wylądować. Tam będą już wiedzieć, co czeka ich na zewnątrz.
Trzepot skrzydeł Lilim ustał. Może Królowa rzeczywiście miała rację? Przenikliwy 

chłód zmusił ich do zaniechania pościgu? Ale niewykluczone, że czają się gdzieś 

background image

w ogromnych przestrzeniach hali.

277
Merle spróbowała wyswobodzić się z bolesnego uścisku Junipy, ale dłonie 

dziewczynki dosłownie wbijały się w jej ciało.
— Nie tak mocno! — krzyknęła Merle raz jeszcze. I tym razem bez skutku.

Podczas gdy Vermithrax zbliżał się do balustrady, Merle spojrzała na wylot z 
klatki schodowej. Z góry było wyraźnie widać, że przygniatała go ciężka kamienna 

płyta, zbliżona wielkością do placu św. Marka w Wenecji. Przechodząca przez nią 
rysa dzieliła ją na dwie części. Ten niewielki prześwit to był właśnie otwór, 

przez który dostali się z szybu do hali. Widocznie ktoś, prawdopodobnie już dość 
dawno temu, chciał zagrodzić Lilim wyjście na zewnątrz. Ale na próżno.

Szczelina rozwierała się w podłożu hali niczym rozdziawiony czarny pysk. Ale 
ścigający nie chcieli się w niej ukazać.

— Chyba ich...
— ... zgubiliśmy — chciała dopowiedzieć Merle, gdy nagle Junipa pociągnęła ją za 

sobą w dół.
Skostniałe od zimna dłonie Merle straciły kontakt z lwią grzywą. Królowa 

krzyknęła coś w jej myślach, a ona zjeżdżała po gładkiej sierści Vermithraxa. I 
razem z Junipą spadała w dół.

W mroczną nicość.
Merle przemknęło przez głowę, że spadną z powrotem do piekła. Ale odległość od 

klatki schodowej była
278

zbyt duża. Ich upadek zakończył się na kamiennym zboczu, owych resztkach rampy, 
gdzieś w połowie wysokości hali. Upadłszy na plecy, Merle czuła, jakby 

roztrzaskały się one na drobne kawałki. Przeturlała się jeszcze kilka razy na 
bok, zjechała parę metrów w dół, zatrzymując na dużym płaskim kamieniu, który 

tkwił pod kamiennym zadaszeniem.
Junipa spadła tuż obok niej, odbiła się od kamienia jak worek z kośćmi, ale w 

przeciwieństwie do Merle nie krzyknęła z bólu. W ogóle nie wydobyła z siebie 
głosu.

— Sama możesz wyczuć...
Merle rozejrzała się dookoła, popatrzyła przez szczelinę i dostrzegła 

Vermithraxa. Jak gwiazda w mroku porażał w górze swoją jasnością. Ale dzieliła 
ją od niego spora odległość. Vermithrax szybował w powietrzu i bacznie 

wypatrywał dziewczynek. Merle chciała krzyknąć, ale z jej ust wydobyło się 
nieporadne chrząknięcie. Miała piasek w ustach i między zębami. Przy każdym 

oddechu z ust unosiła się para. Nie była przyzwyczajona do takiego chłodu. Nie o 
tej porze roku. I tym bardziej nie po wizycie w ciepłym wnętrzu ziemi.

Junipa.
Przerażona Merle chciała się do niej doczołgać i pomóc. Nagle zobaczyła, że 

Junipa stoi obok niej i beznamiętnie spogląda na nią z góry. W jej szklanych 
oczach nie odbijało się nic. Tylko ciemność. Wyglądały teraz jak dwa puste 

wgłębienia.
279

Z rany w kolanie ciekła jej krew, na rękach miała zdarty naskórek. Ale mimo to 
sprawiała wrażenie, jakby nie odczuwała żadnego bólu.

I trochę jak nieobecna gapiła się na Merle.
Gapiła się czarnymi kawałkami szkła. Oczyma, które przenikały wszystko. Mam 

wgląd w inne światy. Takie, które potrzebują nowego serca.
— Musimy stąd uciekać — powiedziała Merle i próbowała wydostać się na górę.

Junipa potrząsnęła głową. — Nie, będziemy czekać.
— Ale...

— Nie, czekamy.
— Czyżbyś jeszcze nie rozumiała? — spytała Królowa.

Jasne, że pojęła. Ale nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Nie, to 
niemożliwe. Nie w przypadku Juni-

py
— To nie był wypadek — tłumaczyła Królowa. — Ona specjalnie spowodowała wypadek.

Obsydianowy lew przeleciał nad szczeliną, przez którą Merle mogła wyglądała do 
góry. Nigdy jej nie zauważy, jeśli nie uda jej się wyczołgać spod kamiennego 

zawieszenia.
Ale akurat na jej drodze stała Junipa.

— Przepuść mnie — powiedziała Merle. Bolała ją prawa kostka, dlatego nie mogła 

background image

stanąć na nodze.

Junipa ani drgnęła. Wpatrywała się w nią beznamiętnie.
280

— Przepuść mnie.
Tam, gdzie stały, panowała ciemność. Wąski snop światła wdzierał się przez 

szczelinę wysoko nad ich głowami, drugi jasny promień pochodził od Vermithraxa, 
który nawoływał teraz Merle po imieniu. Próbowała mu odpowiedzieć, choć 

wiedziała, że lew jej nie usłyszy.
Junipa podeszła do niej. Głęboki mrok bijący z jej oczu zbliżył się jeszcze 

bardziej.
— Co oni ci zrobili? — spytała Merle.

— Sama to potrafisz...
— Wyczuć. Tak, wiem. Ale chcę się dowiedzieć od ciebie.

Junipa lekko przekrzywiła głowę, jakby zastanawiała się, co Merle ma na myśli. 
Potem zaczęła rozpinać guziki sukienki. Obnażone piersi połyskiwały srebrzyście, 

jakby całe jej ciało zamieniło się w jedno wielkie lustro. Ale to było tylko 
złudzenie. To tylko jej białe, gładkie ciało.

— Tu — powiedziała.
Wskazała bliznę, która w ciemnościach wyglądała jak niewielkie nacięcie. Lub 

cień. Ścieg krzyżykowy. Głos Merle brzmiał jakby z oddali.
— Byłaś w domu serca? — spytała. Junipa skinęła głową.

— Ale dlaczego nic nie widać? Rana...
Junipa zapięła sukienkę. — Świetlane serce goi wszystkie rany. — Zdanie, które 

brzmiało jak wykute
281

na blachę, jak wbita do głowy linijka jakiegoś wiersza. W tym momencie Merle 
zauważyła, że rana na kolanie przyjaciółki zagoiła się. Pozostała tylko malutka 

ciemna plamka i parę strupków.
Chciała poczuć złość i nienawiść do Burbridge'a, do chirurga. Do wszystkich ich 

sukcesorów. Ale zamiast tego, ogarnęły ją tylko smutek i współczucie dla Junipy. 
Niewidoma sierota, której najpierw wtłoczono do oczu lustrzane szkła, a teraz 

jeszcze nowe serce. Serce z Kamiennego Światła. Formowano ją i modelowano według 
własnego widzimisię. Pozbawiając ją tego, czym była sama.

— Nie potrafisz jej pomóc — powiedziała Królowa Laguny.
— Nadal jest moją przyjaciółką.

— Pozostaje pod kontrolą Lorda Światło. Tak jak on sam jest kontrolowany przez 
Kamienne Światło.

— Jest moją przyjaciółką. Nie mogę pozostawić ją własnemu losowi.
— Merle — głos Królowej brzmiał łagodnie, ale stanowczo. — Me wyrwiesz jej 

przecież serca z piersi.
— Ja nie. Ale może ktoś inny. Musimy spróbować.

— Weźmiesz ją ze sobą?
Nie odpowiedziała. Chwyciła Junipę za ręce, dość zdziwiona tym, że przyjaciółka 

nie stawia większego oporu. Czyżby to był dobry znak?
— Junipo, posłuchaj uważnie. Nie możesz być mu posłuszna. Obojętnie, co ci za to 

grozi. Znajdziemy sposób, by ci pomóc.
282

— Mnie nic nie grozi. —Junipa zmarszczyła czoło. — I on mnie niczym nie 
szantażuje.

Merle odetchnęła głęboko. W oddali widziała cień Vermithraxa. Nie chciała go 
jednak teraz wołać o pomoc. Z obawy o Junipę, że się przestraszy. W końcu dała 

się nakłonić do rozmowy i nie była wobec niej agresywna. Może jakaś część dawnej 
Junipy pozostała w niej. Wbrew przypuszczeniom Królowej.

Merle zmusiła się do uśmiechu. — Uciekajmy!
— Nie, czekamy — odparła Junipa.

— Junipo, proszę.
Dziewczynka wyrwała się Merle, rozejrzała i podeszła do przyjaciółki.

Merle krzyknęła i cofnęła się do tyłu. Uderzyła się o kamień. Junipa chwyciła ją 
za ramię. Instynkt nakazywał Merle zostawić ją tu, uciec i zawołać na pomoc 

Vermithraxa. Także Królowa próbowała przemówić jej do rozsądku, błagała ją, by 
zatroszczyła się o siebie.

Ale stojąca przed nią dziewczyna była jej najlepszą przyjaciółką. Bezradną wobec 
tego, co się z nią działo.

Merle wyrwała się z uścisku Junipy. To nie był gwałtowny atak, który groziłby 

background image

skaleczeniem lub zranieniem. Junipa chciała ją zatrzymać. Choćby na kilka minut. 

By Burbridge w tym czasie mógł podjąć dalszy pościg. Tu, gdzie się znajdowała, 
nie widziała całego prześwitu. Nie mogła więc stwierdzić, czy profesor dotarł 

już do hali. Ale ponieważ znowu dostrzegła światło bijące od Vermithraxa, 
pomyślała sobie, że

283
pewnie nie byłoby go tam, gdyby wróg znajdował się w pobliżu.

Nagle Junipa uderzyła Merle tak mocno, że ugięły się pod nią nogi. Merle 
podniosła się szybko i popchnęła przyjaciółkę na kamienny stos, tak że głową 

uderzyła
0 twardy kamień. Odbiła się od niego i upadła. Teraz leżała bez czucia na ziemi. 

Merle rzuciła się na plecak
1 wysypała całą jego zawartość. Szukała rozpaczliwie przedmiotu, czegokolwiek, 

co mogło posłużyć jej do obrony. Wyrzuciła na ziemię flaszkę z wodą, lusterko, 
kogucie szpony. I zrezygnowała.

Co chciała zrobić? Ocucić Junipę zimną wodą? Wyrwać ją z tego dziwnego snu? 
Powoli zwróciła się w jej stronę, świadoma nieuchronnej porażki, gdyż czuła, że 

Junipa nie spocznie, dopóki Burbridge nie osiągnie swojego celu. Ale czekała ją 
niespodzianka.

Junipa cały czas leżała bez ruchu na ziemi, nie dając znaku życia. Jej lustrzane 
oczy były otwarte. Wpatrywały się w lusterko Merle, które upadło na kamienie.

Merle pochyliła się, podniosła lusterko i szpony, schowała je do kieszeni 
sukienki i zaczęła biec. Dotarła do kamiennego zadaszenia, wystawiła głowę, 

podniosła się na rękach i krzyknęła do Vermithraxa. Z całych sił. Po chwili 
zobaczyła, że snop światła zbliża się w jej kierunku. Obsydianowy lew nadlatywał 

z góry jak strzała.
— Gdzie dziewczyna? — zapytał, kiedy wylądował tuż obok niej.

284
— Poczekaj! — Merle ruszyła z powrotem do kamiennego zadaszenia. Chwilę później 

powróciła z Ju-nipą. Niosła ją na rękach jak małe dziecko. Junipa poruszała 
ustami, ale Merle nie zrozumiała jej słów.

— Musimy ją ze sobą zabrać. — Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale w tym momencie 
jej usta otworzyły się same. To Królowa ponownie posłużyła się nimi. — Jest 

teraz człowiekiem Lorda Światło. Zdradziła nas! — W Merle wszystko się 
zagotowało. Chciało się jej wyć z wściekłości. Ale nawet tego nie mogła uczynić, 

skoro Królowa zawładnęła jej językiem. Zacisnęła pięści i zaczęła dziko 
wrzeszczeć.

Czuła zdziwienie Królowej. Jej niepokój. Czuła, że głęboko zagrzebuje się w jej 
wnętrzu, przerażona jej wybuchem i przejawem silnej woli.

„Nie rób tego więcej!, pomyślała wściekła Merle. Nigdy więcej!"
„Nigdy go nawet nie zapytaliśmy, snuła dalej swoje myśli, o pomoc dla Wenecji, 

dla Serafina, dla Junipy i wszystkich innych. Nawet go nie zapytaliśmy. Tak 
naprawdę, nigdy nie miałaś takiego zamiaru, prawda? Chciałaś mieć pewność. 

Dlatego znaleźliśmy się tutaj. Tobie cały czas chodziło o Burbridge'a. Albo o 
Kamienne Światło. Nie, tak naprawdę chodziło ci o siebie".

Czuła się dotknięta do żywego. Jednocześnie pojęła, że spowijająca Królową 
tajemnica była dużo większa, niż jej się pierwotnie wydawało.

285
Królowa milczała, podczas gdy Vermithrax zdziwiony patrzył, jak Merle pakuje na 

jego grzbiet Junipc. Zaraz potem sama wskoczyła na niego i wcisnęła Ju-nipę 
pomiędzy siebie a lwią szyję. Zanurzyła dłonie w grzywie Vermithraxa i dała mu 

znak, by wreszcie ruszyli.
Obsydianowy lew energicznymi ruchami kamiennych skrzydeł wzbił się do góry, 

kierując się w stronę wyjścia.
Wargi Junipy poruszały się szybciej, ale nie wydawały żadnego dźwięku. Merle nie 

odważyła się przyłożyć ucha do ust przyjaciółki, obawiając się podstępu Bur-
bridge'a.

Przez chwilę zdawało jej się, że usłyszała coś, co przypominało słowo.
— Dziadek — powiedziała Junipa. A potem już zupełnie wyraźnie: — On jest twoim 

dziadkiem.
Merle zdrętwiała.

— Nie, nie jest — zaprzeczyła Junipa. — Ona kłamie, on też.
Junipa powoli uniosła powieki. W jej oczach Merle dostrzegła własne odbicie, 

oświetlone od dołu poświatą bijącą od Vermithraxa. Wyglądała jak jakaś zjawa.

background image

Twarz Junipy rozchmurzyła się. Jedynie jej oczy przenikliwie prześwietlały 

Merle, wszystkie obecne tu cienie, cały świat, świat kłamstwa i świat prawdy.
— Dziadek — wymamrotała Merle.

286
— Nie czyń tego! On właśnie do tego zmierza. Bur-bridge posługuje się nią, 

wymyśla kłamstwa, by położyć cię na łopatki.
Merle przez dłuższą chwilę wpatrywała się w lustrzane oczy przyjaciółki, w jej 

własne odbicie. Potem zerwała się na równe nogi.
—To niczego nie zmienia—powiedziała. — Dziadek, nie dziadek. Ale to on ponosi 

winę za to, co stało się z Junipą. I z całą resztą.
Królowa musiała się zorientować, w jak bojowym nastroju jest Merle i wolała nie 

zabierać głosu.
Vermithrax prawie dotarł do zniszczonej balustrady, kiedy Merle wypowiedziała na 

głos swoją wątpliwość:
— Dlaczego Burbridge potrafi kontrolować Junipę, a nie Vermithraxa, w którym 

jest więcej Kamiennego Światła niż w niej ?
Lew osiadł na pękniętym kamiennym gzymsie, nieopodal otworu prowadzącego do 

wyjścia na zewnątrz. Silny podmuch nawiał do środka śniegu, który pokrył ciemny 
kamień jak pierze z rozprutej poduszki.

— Nie sprawuje nade mną żadnej kontroli. — Od kąpieli w Kamiennym Świetle głos 
lwa brzmiał jeszcze bardziej władczo. — To ja nim władam, a nie ono mną.

— A oczy Vermithraxa mówiły: — Jeszcze nie.
Z tyłu dochodził do nich trzepot skrzydeł, powolny, ociężały. Kiedy obejrzeli 

się za siebie, zobaczyli wyłaniającego się z ciemności Burbridge'a. Cielsko 
Lilim, skręcone jak spirala, drżało i chybotało, jego ślepia

287
srebrzyły się jeszcze bardziej. Merle nie myliła się. Oczy Lilim były pokryte 

lodem. „Miałaś rację, pomyślała. Lilim marzł".
— Ależ oczywiście — odparła Królowa.

Lilim z trudem utrzymywał się w powietrzu na wysokości balustrady, jakieś 
dwadzieścia metrów od nich.

Burbridge patrzył na nich. Już się nie uśmiechał. Chyba zrozumiał, że grozi mu 
atak ze strony Vermi-thraxa.

Mimo to zdecydował się tu przybyć.
— Merle — powiedział. — Czy znasz jej imię? Mogę ci je zdradzić...

„Czyje imię ma na myśli? Może Królowej Laguny?"
Podmuch wiatru zdmuchnął śnieżny puch. Białe płatki śniegu i zawirowały w 

powietrzu. Kolejny podmuch wzdłuż balustrady zwiał je w głębię ciemności. Lilim, 
którego dosiadał Burbridge, zadrżał i cofnął się.

On sam nic już nie powiedział. Potrząsnął jedynie głową. Merle podejrzewała, że 
ten gest odnosił się do niej, nie do Lilim.

Potem ścisnął go kolanami. Długie wąskie cielsko obróciło się i zapadło w 
otchłań: w szczelinie kamiennej płyty, a później w szybie klatki schodowej.

Merle spojrzała teraz na leżącą bez czucia Junipę. Powieki zakryły jej oczy, ale 
przez malutkie szparki przebijało srebrzyste szkło. Merle dotknęła piersi 

przyjaciółki. Jej ciało było zimne, nie wyczuła bicia serca. Ale przez moment, 
mogłaby przysiąc, że między

288
palcami przepływa jej strumień światła, wiązka jasności. Zanim zdążyła się 

upewnić, że to jednak nie jest złudzenie, ciepły strumień zniknął.
Pomoże Junipie. W jakiś sposób jej pomoże.

Ale co Burbridge miał na myśli? „Jej imię..."
Vermithrax wystartował i wyniósł ich w przestworza.

Nagle otoczyła ich przeraźliwa jasność. Jakby Kamienne Światło zawładnęło także 
naziemnym światem. Ale oślepiał ich tylko jasny krajobraz. Rozległą wyżynę, 

która rozpościerała się w dole przed nimi, pokrywała biała czapa śniegu. Nad ich 
głowami śnieżne chmury zasłaniały słońce.

— Zima — wyszeptała Merle..
— W samym środku lata.

— Zima. On tu jest...
Królowa zawahała się. — Sądzisz, że...

— Powiedział prawdę. Znalazł się tu przed nami. Przed nimi rozpościerała się 
skuta lodem wyżyna.

Wiatr smagał Merle po twarzy. Dawno przemarznięta do szpiku kości, nie sądziła, 

background image

że zimno jeszcze bardziej może dać się jej we znaki. Teraz jednak czuła, że 

przenikliwy chłód zabije ją, jeśli szybko nie rozgrzeje się przy płomieniach 
ogniska. Jej ręce bezwiednie powędrowały do kieszeni sukienki. Prawa ręka 

musnęła owalną ramę lusterka. Ono też było zimne jak lód. Tylko ciepłą woda w 
środku działała kojąco — jak zwykle zresztą.

289
„Przypuszczalnie stoją na jakimś wzniesieniu", pomyślała. Ale kiedy rozejrzała 

się dobrze, zorientowała się, że się myliła. Równina ginęła pod pokrywą śniegu, 
ale oni nie stali na balustradzie podobnej do tej w środku hali.

Stali na kamiennym stopniu. Spad, który widzieli przed sobą, składał się z 
dziesiątków ukośnych mastab. Każda z nich miała kilka metrów wysokości.

— Merle! — Głos Vermithraxa wyrwał ją z zamyślenia. — Spójrz na horyzont!
W okamgnieniu jej oczy powędrowały we wskazanym kierunku, oślepione niekończącą 

się śniegową kołdrą. Po chwili rozpoznała wyłaniające się bryły. Jak na 
wierzchołki górskie były zbyt symetryczne i szpiczaste. Miały takie same 

stopnie, jak te, na których stali.
Merle odwróciła głowę i spojrzała w dół. Nakładające się na siebie mastaby 

zwężały się do góry.
— Piramidy — powiedziała Królowa.

Merle z trudem łapała oddech. Częściowo z zimna, częściowo z szoku, kiedy 
uświadomiła sobie, gdzie się znajdują.

W Egipcie.
A tu pustynia ginęła pod metrową zaspą śniegu.

Merle zanurzyła rękę w wodnym zwierciadle, w jego aksamitnym, kojącym cieple. I 
kiedy patrzyła na śnieżną równinę, zatrzymując się aż na linii ośnieżonych 

piramid, wyłaniające się z wnętrza lusterka kobiece dłonie splotły się z jej 
własnymi.

290
„Mama", pomyślała wzruszona.

Zjawa w lusterku szeptała coś nieustannie.
W zupełnie innym miejscu siedząca na łuskowatym ogonie dryfującej po falach 

morskiej wiedźmy Lalape-ja zanurzała w głębi morza swoją dłoń. Z oczu płynęły 
jej łzy.

Wcześniejsze przygody Merle znajdziecie w pierwszym tomie trylogii Kaia Meyera:
Merle

i Królowa Laguny
„Merle i Królowa Laguny" to pełna magii powieść, której akcja toczy się w XIX-

wiecznej Wenecji. Jej bohaterkąjest osierocona dziewczynka imieniem Merle, która 
podejmuje się pełnej przygód misji, by ocalić ukochane miasto przed wojskami 

faraona.
Lagunę wenecką przed obcą przemocą chroniła do tej pory cudowna siła, nazywana 

Królową Laguny. Jednak gdy egipskiemu szpiegowi udało się zagarnąć „esencję 
Królowej Laguny", Wenecja stoi dla wrogów otworem. Od chwili, gdy Merle udaje 

się przechwycić karafkę z bezcenną substancją i zręcznie uciec przed pościgiem, 
rozpoczyna się dla niej walka z czasem i seria niebezpiecznych przygód.

Dalszy ciąg przygód Merle poznacie w ostatnim tomie trylogii:
Merle

Gdy Wenecja została opanowana przez egipskie mumie, Merle wraz z Królową Laguny 
wyrusza do Państwa Sfinksa. Jedynie Szklane Słowo może im pomóc w ocaleniu 

ukochanego miasta.
Egipt jest w tym czasie pokryty grubą warstwą śniegu. Tu, w lodowej lustrzanej 

twierdzy walczą o panowanie nad całym światem wiedźmy, kapłani Horusa, dawni 
bogowie i nowi tyrani. W trakcie wędrówki Merle spotyka dawno niewidzianego 

przyjaciela, od którego dowiaduje się, że prawda o jej pochodzeniu i 
przeznaczeniu jest ukryta w tajemnicy Królowej Laguny.

Videograf przygotowuje również kilkutomową serię o przygodach niezwykłej 
nastolatki Laury, której tajemne moce wyznaczyły specjalną misję.

„Laura
i tajemnica Aventerry"

„Laura i klątwa Króla Smoków"
„Laura i proroctwo Srebrnego Sfinksa"

„Laura
i pieczęć Siedmiu Księżyców"

W serii „Przygoda i magia" polecamy pasjonującą trylogię Andrzeja Żaka - „Władca 

background image

Czasu":

Powieść lantasy dla tlzicci i młodzieży
Wędrówka

Książka opowiada o leżącym w szpitalu chłopcu, który postanawia zdobyć 
nieśmiertelność dla siebie i swojego przyjaciela. Rusza w pełną 

niebezpieczeństw, magicznych pułapek, ale i zabawnych przygód drogę przez 
Państwo Czasu, w której towarzyszą my rycerz Lancelot i zabawny rumak 

Poncyliusz. Jest to opowieść o dzielności, odwadze i przyjaźni ludzi z 
magicznymi stworzeniami ubrana w kostium przygody i fantazji, a wyprawa po 

nieśmiertelność staje się wyprawą po nadzieję i dobro.
Powieść fantasy dla dzieci i młodzieży

Po zniknięciu Manu, bohatera pierwszej części „Władcy Czasu", Dawid także 
postanawia opuścić szpital i odnaleźć przyjaciela. Jedno z zaklęć pisanej przez 

niego „Księgi magii" przenosi go na tajemniczy Archipelag. Dzięki młodej 
czarownicy trafia do Domu Magów, gdzie pod okiem ar-cymaga Altusa uczy się 

czarodziejskich kunsztów. Będą mu one bardzo potrzebne, gdyż wyspom Archipelagu 
zagrażają smoki. Pełne niebezpieczeństw i zabawnych przygód losy Dawida wieńczy 

wyprawa po legendarny topór z Ans, jedyną skuteczną broń przeciw smokom.
Grupa przyjaciół dociera na tajemnicze Wybrzeże Karłów, Magiczne Wyspy i 

niebezpieczne przestrzenie Oceanu Tem-pus. Powrót na przyjazną im wyspę Mu jest 
wędrówką, podczas której muszą zmierzyć się nie tylko z potęgą oceanu, ale i z 

czarnoksiężnikiem Tiro, który chce im wydrzeć topór z Ans. Strzegące swych 
tajemnic skrzydlate lwy i pająki olbrzymy są najłagodniejszymi z magicznych 

stworzeń, z jakimi przychodzi im się zmagać. Pokonując mroczne lochy labiryntu, 
walczą z jednogłowymi, krwiożerczymi smokami, znajdują także nowych przyjaciół. 

Maledivius - ostatni smok z życzliwej ludziom i czarodziejom dynastii 
-odzyskawszy dzięki pomocy bohaterów rodowy zamek Kaduk, ofiarowuje im braterską 

przyjaźń.
Miłośnikom książek Kaia Meyera polecamy także wielotomową serię powieści fantasy 

- „Siedem pieczęci".
czarnoksiężnika

Powrót czarnoksiężnika
W Giebelstein pojawia się dziwna kobieta, która w torebce z krokodylej skóry 

nosi ogromną latającą rybę. Czego szuka w kościele Św. Abakusa? Prawda jest 
bardziej przerażająca, niż Kira jest w stanie sobie wyobrazić. Ma ona ścisły 

związek z pochodzeniem dziewczynki. Czwórce przyjaciół grozi śmiertelne 
niebezpieczeństwo, bowiem do akcji wkroczył czarnoksiężnik z Arka-num...

Czarny bocian
Paczka przyjaciół jest przekonana, że ma rodzinny hotel Erkerhof tylko dla 

siebie. Ale tak nie jest. Olbrzymi czarny bocian, który pojawił się w sali 
balowej, nie jest przywidzeniem - istnieje naprawdę, i do tego jest groźny. 

Siedem Pieczęci na ramieniu Kiry pokazuje wyraźnie, że demony powróciły. W walce 
z nimi trzeba położyć na szali coś więcej niż życie czwórki młodych ludzi...

Tajemnicze katakumby
Kai Meyer

Tajemnicze katakumby
Kolczaste monstrum

Czwórka przyjaciół wyjeżdża z ojcem Kiry do Toskanii. W ruinach starego 
klasztoru San Cosimo profesor chce rozwikłać zagadkę z czasów średniowiecza. 

Pewnego dnia jego amerykańska koleżanka, która pomagała mu w badaniach, znika 
bez śladu. Młodzi tropiciele demonów próbują ją odszukać. W katakumbach pod 

kaplicą natrafiają na straszne znalezisko...
Kolczaste monstrum

Zaćmienie Księżyca trwa tylko kilka minut. Jednak w tym krótkim czasie coś się 
zmieniło: Księżyc nie ma już ciemnych plam na swojej powierzchni. Jest teraz 

czystą białą kulą. W jego poświacie pojawia się nieziemski stwór, któremu z 
pleców wyrastają kolczaste gałęzie. Oplata nim Kirę i chłopców, popychając ich 

prosto w łapy groźnej księżycowej czarownicy...
Anioły cienia

Kira, Liza, Nils i profesor Rabenson przymusowo lądują na opustoszałej wyspie 
Agnis. Oczekuje tam na nich pozaziemska siła -Azachiel, podający się za upadłego 

anioła. Żąda od nich wydania legendarnego zabytku, na który natrafili w dawnej 
twierdzy granicznej Lachis. Ale czy mogą mu zaufać? W czasie, gdy próbują podjąć 

właściwą decyzję, nadciąga straszne niebezpieczeństwo...

background image

Noc żywych straszydeł

Wygląda jak zwykły strach na wróble, ale po chwili Kira dostrzega trupią czaszkę 
przymocowaną do jego szyi. Zaraz potem wokół Giebelstein pojawia się coraz 

więcej straszydeł. Stoją w bezruchu i milczą. A jednak wydaje się, jakby się 
zbliżały, aby dokonać oblężenia miasta, aby mu zagrozić. Przyjaciele muszą je 

powstrzymać, póki nie stanie się coś strasznego...
Demony morskich głębin

Demon/ morskich głębin
Rekin pojawia się nie wiadomo skąd. I ma ponad 18 metrów długości. Czworo 

przyjaciół, którzy płyną do podwodnej stacji oceanicznej, nie może uwierzyć 
temu, co ujrzeli na monitorach. Czy nawet tu, 5000 metrów pod wodą, prześladują 

ich demoniczne moce? Przerażającą odpowiedź na to pytanie znajdują na dnie 
oceanu - ukrytą w skamieniałym statku wikingów...

Diabelskie Halloween
Jest 31 października. Całe miasto świętuje Halloween. Na szkolnej zabawie 

pojawia się nagle niezwykły gość, który wyraźnie szuka niektórych uczniów. To 
dawny dyrektor szkoły, ale przecież on od wielu lat nie żyje! Kira, Liza, Nils i 

Chryzek chcą zabrać ze szkoły maskę potwora, którą nosił Nils, nie 
podejrzewając, że może to być tak brzemienne w skutki. Nagle na oczach 

pozostałych znika Liza. I rozpoczyna się prawdziwy koszmar...
Brama do zaświatów

Są porażająco piękne. I są dziełem szatana. Nimfy, które pojawiają się w cieniu 
dawnych nagrobków, są bezlitosne: uprowadzają Kirę w zaświaty, do Morga-ny - 

czarnej królowej królestwa ważek. Jednak po stronie Kiry staje kobieta, która 
jest do niej łudząco podobna. Ma na imię Dea i jest czarownicą...

Księżycowy wędrowiec
Stary nasyp kolejowy ponuro wznosi się nad łąkami wokół Giebelstein. Tory roz-

chodząsięwróżnychkierun-kach, a zardzewiałe szyny prowadzą donikąd. Pewnej nocy 
coś wypełza z lasu. To coś czai się, nasłuchuje, czeka.

Liza i Chryzek chcą spędzić razem beztroski wieczór. W końcu umówili się po raz 
pierwszy. Jednak na drodze do magicznego teatru cieni w świetle księżyca 

pojawiają się ciemne sylwetki. I przysuwają się coraz bliżej...